Courths-Mahler Jadwiga
I będę ci wierna aż do śmierci
I
Zerwała się ze snu przerażona. Przecież wyraźnie słyszała, jak
ktoś wołał ją po imieniu: "Renato, Renato"! Wpatrywała się w świt
poranku, jak gdyby czekała, że znów usłyszy swe imię, lecz na
próżno. Dokoła panowała cisza. Skupiła myśli i z wolna wstała z
łóżka. Ubierając się, wciąż nadsłuchiwała. Czyżby rzeczywiście
wszystko wokoło niej zamarło?
Zwykle słyszała o tej porze tupot biegających dzieci i wzajemne
ich nawoływania się. Dziś jednak była przerażająca pustka i złowroga
cisza. Od chwili gdy przekroczyła próg swego mieszkania, czuła się
jak liść porwany wichrem i unoszony w dal nieznaną. Opanowało ją
uczucie lęku. Otworzyła okno i zaczęła biegać po pokojach, w których
meble stały w nieładzie, dywany leżały nie rozłożone, a w oknach
brakowało firanek.
Czuła się obca we własnym mieszkaniu i trwożliwie rozglądała
się po nim. Znużona powróciła do sypialni. Obok jej łóżka stała
kołyska, zaciągnięta daszkiem z frędzelkami i pełna różnokolorowych
poduszeczek. Usiadła na fotelu, patrząc przed siebie błędnymi oczami
i rozpamiętując ostatnie lata życia.
Jakże surowo obszedł się z nią los! Przed czterema laty była
jedyną spadkobierczynią bogatego przemysłowca Jana Werkenta i
świat uśmiechał się do niej. Zaręczyła się i wyszła za mąż za ślicznego
chłopca, eleganckiego oficera ułanów. A dziś była kobietą złamaną,
opuszczoną przez męża, który ślubował jej wierność przed ołtarzem, a
potem porzucił. Straciła dziecko, które przyszło na świat, gdy była u
szczytu szczęścia, a potem zgasło, gdy umarł jej ojciec i gdy straciła
majątek.
- Ojciec twój zbankrutował i skończył życie samobójstwem! -
złorzeczył jej mąż, rotmistrz Hans von Trachwitz, gdy go widziała
ostatnim razem.
Potem sprzedał jej meble, srebra, ekwipaż, wszystko, co się dało
spieniężyć, by tylko posiąść gotówkę. Zostawił jej tylko bieliznę,
trochę mebli niezbędnych i resztki biżuterii. Opowiadał, że musi
wyjechać do Berlina i szukać posady, by utrzymać siebie i swą matkę.
Trochę mu ludzie współczuli, trochę go żałowali, a potem z wolna
przestali o nim mówić. Renata nie sprzeciwiała mu się. Nieczuła na
wszystko, spakowała swoje rzeczy i gotowała się do wyjazdu.
Oddaliła służbę i widziała, jak handlarze uwijali się koło jej mebli,
które zakupili za psi grosz.
Gdy ostatniego wieczoru na próżno wyczekiwała męża z kolacją,
którą sama przyrządziła, poszła do jego pokoju, by go zawołać.
Znalazła tylko kartkę na biurku:
"Muszę cię opuścić - pisał - gdyż nie mogę z tobą razem
ugruntować sobie egzystencji. Zbyt jesteś zbałamucona, a za mało
praktyczna, a przy tym nic nas nie łączy. Znajomi i przyjaciele twego
ojca z pewnością dopomogą ci, na razie zaś możesz sprzedać swoje
stroje wieczorowe, futra i biżuterię. Skieruję do ciebie odpowiedniego
nabywcę. Wyjeżdżam nie do Berlina, lecz do Ameryki i jeśli mi się
poszczęści, to do mnie przyjedziesz lub będę ci pomagać, a jeżeli nie,
to zapomnij o mnie".
To było wczoraj! Uśmiechnęła się gorzko, czytając list męża, a
później, gdy przyszedł handlarz, sprzedała, co się dało i wyczerpana
upadła na łóżko. Przeszła noc i nic już nie stało na przeszkodzie, by
wyjechać. Z wolna odzyskała spokój i równowagę ducha. Odezwała
się w niej krew przodków, dzielnych kupców i przemysłowców.
Pójdzie w świat z wiarą, że nie zginie. Lepiej podjąć walkę, aniżeli
poddawać się zwątpieniu, choćby nawet ta walka miała być ciężka.
II
Doktor Helman skończył przyjmowanie pacjentów. Wstał od
biurka i zamierzał przejść do pokoju jadalnego, gdy mu służący
oznajmił, że jeszcze jakaś pani prosi o konsultację.
- Czy nie powiedział jej Benedykt, że godziny przyjęć skończyły
się?
- Owszem, powiedziałem, panie doktorze, ale ta dama jest
przyjezdna i prosi, by pan doktor zrobił dla niej wyjątek.
- No to niech Benedykt prędko ją wprowadzi i powie mej żonie,
że spóźnię się parę minut na kolację.
Do gabinetu lekarza weszła młoda kobieta w żałobie. Ze
zdziwieniem patrzył na jej bladą twarz, z której wyglądały wielkie,
ciemne oczy, pełne smutku. Poznał ją natychmiast.
- Panno Renato! - rzekł. Przepraszam, pani von Trachwitz...
Wszakże nie mylę się?...
- Tak jest, panie doktorze... poznał mnie pan! - odrzekła.
Podał jej fotel i poprosił, by spoczęła. Wyglądała bardzo mizernie,
był więc przeświadczony, że przyszła po poradę.
- Co pani dolega? - spytał troskliwie.
Opadła na fotel i opuściła głowę. Potem spojrzała na jego
czerstwą, męską twarz i na jego bystre oczy, które łagodnie
spoglądały na nią.
- Tak, panie doktorze!
Tyle oto pozostało z Renaty Werkent. Ujął jej rękę i mówił ze
współczuciem:
- Widzę, że życie nie szczędziło pani zawodów. Nie można
jednak, droga pani Renato, poddawać się cierpieniom, ani też tracić
odwagi.
Uśmiechnęła się boleśnie.
- Czy słyszał pan doktor o moich nieszczęściach?
- Wiem, że umarł przezacny ojciec pani i że wraz z nim straciła
pani cały majątek.
- To jeszcze nie wszystko, panie doktorze. W tym samym czasie
umarła moja córeczka Magdusia i... mąż mnie porzucił. Wyjechał za
ocean, by tam ugruntować sobie egzystencję, ale beze mnie.
Doktor Helman cofnął się przerażony.
- Czy podobna? Wprost wierzyć mi się nie chce, pani Renato!
- A jednak tak jest - rzekła. - Odkąd straciłam majątek, nie
stanowiłam dla niego żadnej przynęty.
- To po prostu oburzające! - rzekł lekarz.
- Oswoiłam się jednak z tym wszystkim i całkiem inna kwestia
sprowadziła mnie tutaj. Przyszłam prosić pana doktora, by mi
powiedział, co było przyczyną śmierci mego ojca... Pytanie to spędza
mi sen z powiek... Niech mi pan powie szczerą prawdę.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy lekarza.
- Czy nie otrzymała droga pani swego czasu mego listu? Wszak
zawiadomiłem panią, że ojciec jej umarł na udar sercowy.
- Ale czy to prawda? Proszę, niech mi pan doktor potwierdzi to
własnymi ustami.
- Zapewniam panią słowem uczciwego człowieka, pani Renato, że
ojciec jej umarł na serce.
Odetchnęła z ulgą. Widoczne było, że jej kamień spadł z piersi.
- Czy pani miała jakieś wątpliwości? - spytał.
- Mąż mój uporczywie zapewniał mnie, że ojciec mój popełnił
samobójstwo!
- Ależ to nikczemność! Spodziewam się, że pani nie dawała temu
wiary.
- Nie wierzyłam mu, ale bałam się go. Jako zaufany przyjaciel
ojca, wie pan doktor dobrze, że ślub mój przyspieszył ruinę pieniężną
firmy Werkent i S_ka. Toteż myśl, że ojciec targnął się na życie, nie
dawała mi chwili spokoju. Robiłam sobie wyrzuty, że mój posag i
wyprawa pozbawiły firmę środków obrotowych. Proszę, niech mi pan
doktor powie, w jakich okolicznościach ojciec zakończył życie?
Patrzył na nią zaniepokojony.
- Istotnie, ślub pani był dla ojca źródłem ciągłej troski. Znał on
dobrze rotmistrza Trachwitza i wyrzucał sobie nieraz, że zgodził się
na ten związek, jakby przeczuwając, że nie da on pani szczęścia.
Wyposażył panią szczodrą ręką i nie skąpił pieniędzy, sądząc, że tą
drogą uzyska dla pani przywiązanie jej męża. Potem wdał się w
spekulacje giełdowe... a co się później stało, wie pani... Wszystko to
mówię, by panią przekonać, że w tej sprawie orientuję się trafnie i że
słowa moje są wiernym odbiciem prawdy...
- Od szeregu lat - mówił dalej lekarz - ojciec pani cierpiał na wadę
serca i niejednokrotnie zalecałem mu spokój i powstrzymywanie się
od wszelkich silniejszych wzruszeń... Nie przetrzymał upadku swego
przedsiębiorstwa i to było właściwym powodem jego śmierci!
- A więc nie ja wbiłam gwóźdź do trumny ojca? - spytała Renata.
- Nie powinna pani zaprzątać sobie głowy podobnymi zarzutami,
które nie doprowadzą do żadnego celu. Choroba pani ojca była tego
rodzaju, że każde silniejsze zdenerwowanie pociągnęłoby za sobą
katastrofę.
- Mój biedny ojciec! - westchnęła.
- Niech spoczywa w spokoju. Nie życzyłbym mu, by widział
panią w tym stanie, w jakim obecnie znajduje się pani... złamana,
opuszczona i pozbawiona dziecka... Nie... lepiej może, że go Pan Bóg
powołał do Siebie.
- Gdybym go miała, byłabym szczęśliwa! - zawołała Renata
głosem pełnym bólu.
- Nie usiłujmy zmienić tego, co nie da się zmienić! - rzekł doktor
Helman. - Czy wolno mi jednak zapytać, jak pani zamierza urządzić
sobie życie? Nie kieruję się zwykłą ciekawością, lecz raczej troską o
dobro pani, które nie może być dla mnie obojętne, zwłaszcza, że znam
panią jeszcze z czasów, kiedy pani biegała w krótkich sukienkach.
- Bardzo panu doktorowi dziękuję i powiem mu zaraz, co
zamyślam robić... Otóż... chciałabym pracować, by zapomnieć o
moich troskach i zarabiać na utrzymanie, nie będąc nikomu ciężarem.
- Doskonale! - zawołał lekarz. - Bardzo mi się to podoba. Czy
zamierza pani pozostać w Berlinie?
- Na razie tak, sądzę bowiem, że tutaj najłatwiej znajdę zajęcie.
Chciałabym otrzymać posadę damy do towarzystwa osoby starszej,
lub zarząd domu, lub coś w tym rodzaju. Obawiam się natomiast roli
wychowawczyni drobnych dzieci.
- Ponieważ zabiegi pani o wyszukanie sobie zajęcia potrwać mogą
kilka miesięcy, proszę zatem przyjąć do tego czasu gościnę w moim
domu.
- Pan doktor rzeczywiście bardzo jest dla mnie dobry - odparła -
proszę mi jednak wybaczyć, że mu odmówię. Chciałabym od razu
stanąć na własnych nogach, a poza tym bardzo byłabym skrępowana,
wreszcie i państwu sprawiłabym subiekcję. Proszę więc nie brać mi za
złe odmowy.
- Naturalnie, pani Renato. Przykro mi tylko, że w tej chwili nie
mogę nic dla pani zrobić... Tym żywiej to odczuwam, że doznałem od
pani ojca aż nadto dużo dowodów uczynności.
- Łatwo to pan doktor wyrówna. Mając obszerną praktykę i
stykając się z ludźmi, znajdzie pan niewątpliwie okazję do
zarekomendowania mych usług. Poza tym pozwoli pan, że w razie
gdyby żądano ode mnie referencji, powołam się na opinię pana
doktora. Nie mam żadnych świadectw ani rekomendacji, a przecież
bez tego trudno marzyć o zdobyciu posady.
- Zgadzam się jak najchętniej pani Renato i zawsze gotów jestem
pomóc pani. A teraz niech pani powie dobry wieczór mojej żonie i
zostanie u nas na kolacji.
- Pierwszy warunek spełnię z miłą chęcią, ale co do drugiego, to
znów muszę panu doktorowi odmówić, gdyż czekają na mnie w
pensjonacie, w którym się zatrzymałam.
- Znów dostałem kosza - żartował lekarz. - Niech mi pani jednak
powie szczerze, czy pani dysponuje środkami, które jej umożliwią
przetrzymanie czasu, zanim znajdzie pani posadę?
- Doprawdy, jestem panu bardzo obowiązana za jego troskliwość.
Sprzedałam resztki biżuterii oraz kilka sukien wieczorowych i
przypuszczam, że przynajmniej pół roku wytrzymam i że przez ten
czas coś znajdę. Opowiedziałam zatem panu doktorowi wszystko i
pozwolę sobie teraz przywitać się z pańską żoną. Zostawiam panu mój
adres na wszelki wypadek i raz jeszcze dziękuję najserdeczniej za
okazaną mi życzliwość.
Pani doktorowa Helmanowa z niecierpliwością oczekiwała męża i
z trudem mogła uporać się z dziećmi, które co chwila pytały, kiedy
przyjdzie tatuś i kiedy będzie kolacja. Toteż z radością powitała męża,
patrząc zdziwiona na Renatę. Poznała ją, a gdy się dowiedziała, że
straciła dziecko, serdecznie ją ucałowała. Renata z trudem
powstrzymała łzy, widząc jak mała córeczka pani doktorowej tuliła się
do matki, przerażona widokiem obcej osoby. Toteż szybko się
pożegnała z doktorostwem i wybiegła na ulicę.
Podczas kolacji opowiedział doktor Helman swej żonie o
rozmowie z Renatą. Pani doktorowa była mocno wzruszona losem
Renaty.
- Wyobrażam sobie - mówiła - jak musiała cierpieć, wiedząc, że
jest na ustach całego miasta i jak teraz musi się liczyć z każdym
groszem. A jaka była szczęśliwa, wychodząc za mąż, zaślepiona w
swym poruczniku, który, jak się okazuje, jest po prostu szubrawcem,
okradł ją, a teraz porzucił.
- Lepiej - odpowiedział doktor - że to się prędko wyklarowało,
aniżeli gdyby miało się przeciągać całe lata. Renata wydaje mi się z
natury dzielną kobietą, która da sobie w życiu radę.
III
Już trzy miesiące siedziała Renata w Berlinie, nie mogąc znaleźć
żadnego zajęcia. Pilnie studiowała ogłoszenia w gazetach, ale jej
oferty pozostawały bez odpowiedzi, a gdy się przedstawiała,
doznawała odpowiedzi odmownych. A tymczasem jej zasoby
pieniężne topniały i z dnia na dzień upadała na duchu. Te trochę
robótek ręcznych, jakie udało jej się otrzymać, nie mogły zapewnić jej
utrzymania.
Właścicielka pensjonatu radziła Renacie, by przyjęła miejsce
pielęgniarki chorych, a choć zajęcie to wydawało się jej niemiłe, to
jednak z wolna oswajała się z myślą, że nie będzie miała innego
wyboru, zwłaszcza że w danym wypadku będzie mogła liczyć na
poparcie dr Helmana. Wybierała się już nawet w tej sprawie do
doktora, gdy nagle otrzymała od niego list:
"Droga pani Renato! Mam wrażenie, że znalazłem dla pani coś
odpowiedniego. Proszę mnie odwiedzić jutro w południe i przyjąć
zapewnienie mego szacunku i życzliwości".
Była tak zdenerwowana, że męczyła się przez całą noc, nie mogąc
zasnąć. Czyżby znów miała doznać rozczarowania? Traciła już
zaufanie w swe siły i czuła, że jeżeli i tym razem się nie uda, straci
chęć do życia. Punktualnie o dwunastej zadzwoniła do drzwi lekarza.
Przyjął ją rozpromieniony.
- Witam panią, pani Renato, niech pani spocznie. Mam dla pani
dobrą wiadomość.
Serce jej biło w niepewności i z trudem zdołała wymówić kilka
słów podziękowania za pamięć.
- Niech mnie pani posłucha! - mówił doktor. - W zeszłym roku
operowałem niejaką panią Tornau, wdowę, zamożną obywatelkę
ziemską, która potem przebyła u mnie w klinice kilka tygodni. Jest to
osoba niezwykle sympatyczna i kulturalna. Choć całkowicie
odzyskała zdrowie, jednak nie czuje się na siłach, aby sama jedna
mogła prowadzić zarząd dużego domu. Syn jej, kawaler, zajmuje się
gospodarstwem rolnym.
Otóż prosi mnie pani Tornau, bym jej zarekomendował
zastępczynię. Jest tam również gospodyni, do której należy drób i
nabiał, a pani von Tornau poszukuje osoby młodej, inteligentnej, która
by dotrzymywała jej towarzystwa, zastępowała ją w ogólnym
gospodarstwie kobiecym i uzupełniała jej potrzeby duchowe... Mam
wrażenie, pani Renato, że posada ta jest wymarzona dla pani.
- Boję się o tym myśleć, by nie spłoszyć szczęścia, panie
doktorze! - rzekła Renata, naprawdę uszczęśliwiona.
- Tym razem zależy tylko od pani, by nie wypuścić z rąk okazji,
jaka się trafia. Zgadza się pani z niej skorzystać?
- Czy się zgadzam? Ależ naturalnie, panie doktorze! -
odpowiedziała skwapliwie.
- Jest tam jednak pewien warunek... - rzekł lekarz.
- Jaki mianowicie? - spytała zaniepokojona.
- Otóż syn pani von Tornau życzy sobie, aby towarzyszka jego
matki była osobą nie związaną żadnymi względami rodzinnymi, by
całkowicie mogła się poświęcić jego matce i to nie na czas krótki, lecz
na przeciąg kilku lat... Dlatego też uważam za wskazane, by pani
zaakcentowała w swej ofercie, że pani jest wdową, bezdzietną i
niczym nie związaną z rodziną.
- Jeżeli warunek ten jest konieczny, to podam się za wdowę i
wymienię nawet moje panieńskie nazwisko. Jako Renata Werkent
czuć się będę swobodniejszą, a przecież nikogo to nie obchodzi, że
mąż mnie opuścił i wyjechał na drugą półkulę.
- I ja jestem tego zdania, pani Renato, i rad jestem, że pani bez
długiego namyślania się powzięła to rozsądne postanowienie.
Uśmiechnęła się z ironią. Czy mogła się wahać? Czy miała inny
wybór?
- Bylebym tylko odpowiadała wymaganiom! - rzekła.
- Nie święci garnki lepią! - odparł żartobliwie lekarz. - Da pani
sobie doskonale radę, jestem przekonany.
- Jakże jestem panu wdzięczna, jak mam podziękować panu
doktorowi!
- Najlepszym podziękowaniem będzie dla mnie, jeżeli pani czuć
się będzie zadowolona i jeżeli życie pani ułoży się pomyślnie.
- Postaram się, aby życzenia pańskie spełniły się i proszę niech
pan się nie gniewa, jeśli z początku będzie to może szło trochę
kulawo.
- Na pewno pójdzie gładko. Niechże więc pani będzie dobrej
myśli i czeka cierpliwie na moją odpowiedź. Odbierze ją pani
prawdopodobnie w końcu tego tygodnia.
IV
Dwór w Tornau, zwany w okolicy zamkiem, był starą budowlą o
grubych murach i głęboko osadzonych w nich oknach. Front jego
zdobiły cztery kolumny, a obydwa narożniki frontowe dźwigały na
sobie
wieżyczki,
co
mu
naprawdę
nadawało
charakter
średniowiecznego zameczku, zwłaszcza z oddali. Należał on od setek
lat do rodziny von Tornau i utrzymany był z całą starannością,
stanowiąc prawdziwie pańską siedzibę, tak różną od nowoczesnych,
cudacznych willi, mających pretensję do wiejskich dworów.
Majątek ziemski przechodził z pokolenia na pokolenie i choć nie
stanowił magnackich włości, to jednak był to pokaźny szmat roli i
lasu, doskonale zagospodarowany i nie zadłużony. Tornau'owie byli
ludźmi rozumnymi i szli za postępem czasu, więc ziemia ich była w
kulturze inwentarza w doskonałym stanie, a główny folwark takie
miał budynki, że czynił wrażenie jakby małego miasteczka.
Dzisiejszy właściciel, Ralf von Tornau, człowiek młody, gdyż
zaledwie trzydziestopięcioletni, był wyłącznym posiadaczem majątku.
Ojciec jego powrócił z wojny francuskiej jako inwalida i zmarł
wkrótce z ran, które nie chciały się goić, pozostawiając nazwisko i
majątek jedynemu synowi Ralfowi.
Od tej chwili Ralf, który dotychczas prowadził niefrasobliwy
żywot studenta w Bonn, wstąpił w ślady przodków i osiadł na roli,
jako pracowity i dzielny agronom, pod troskliwą opieką kochającej go
i powszechnie szanowanej matki. Jak to bywa na wsi, utrzymywali
liczne stosunki sąsiedzkie, ale bez hucznych i wystawnych przyjęć.
- I na to przyjdzie czas! - mawiała pani von Tornau. - Niech tylko
Ralf wprowadzi pod nasz dach żonę.
Była to jedyna jej troska. Tyle było w sąsiedztwie panienek
ładnych i zamożnych, ale jakoś nic się nie kleiło. Ralf von Tornau był
przystojnym, postawnym mężczyzną. Wysokie czoło znamionowało
inteligencję, a duże, stalowe oczy patrzyły rozumnie, cokolwiek
marzycielsko na świat. Blondyn z ładnym wąsem i zgrabnie
skrojonymi ustami był miły i ujmujący w obejściu, może za poważny
na swoje lata, zwłaszcza w oczach matki.
Dawniej był wesoły, niefrasobliwy i płochy, nagle jednak zmienił
się i spoważniał. Wiedziała, co było tego przyczyną, ale nie poruszała
tego tematu, wiedząc, że to do niczego nie doprowadzi.
* * *
Przed sześciu laty zamierzał Ralf von Tornau ożenić się.
Przedmiotem jego westchnień była urocza blondynka, Melania von
Birkenfeld, córka podupadłego arystokraty. Ralf pokochał ją gorącym
porywem serca, ona zaś podzielała jego uczucia, wcale się z tym nie
kryjąc, gdy nagle dała się unieść zalotności i nieoczekiwanemu
kaprysowi.
Powodem tego był milioner, baron von Berkow, sąsiad Tornau'a,
hodowca koni i pan całą gębą. Baron był bardzo czuły na wdzięki
niewieście i Melania zdołała rozniecić w nim płomień pożądania i
doprowadzić go do ołtarza. Tytuł, olbrzymi majątek i żądza
zakosztowania wszelkich uciech życiowych były silniejsze niż jej
uczucia względem Ralfa. Wolała być damą światową niż czcigodną
matroną, potrząsającą kluczami w Tornau.
Wprawdzie baron był mocno podtatusiałym i nieuczonym
życiowo wdowcem i jako mąż, kochanek znacznie mniej
pociągającym niż Ralf, ale i najpiękniejszy mężczyzna - rozumowała
Melania - znudzi się, zwłaszcza w wiejskim zakątku... W rezultacie
dała pierwszeństwo baronowi, a Ralf musiał się zadowolić dość mętną
wymówką "ofiary dziecinnego wybryku miłości", jak uczucie swe
obłudnie określiła.
Ralf odczuł boleśnie doznany zawód. Gdy jednak usłyszał z ust
ojca Melanii, że był on przeciwny niedobranemu małżeństwu córki,
której w dodatku nie zawahał się nazwać wyrachowaną zalotnicą,
usiłował zagłuszyć w sobie bunt serca. Odleciała go jednak chęć do
małżeństwa i odtąd odnosił się wrogo do kobiet.
Po operacji i po okresie rekonwalescencji, przebytym u doktora
Helmana, pani von Tornau powróciła do majątku syna. Zdając sobie
sprawę, że nie tak prędko doczeka się synowej i czując się osłabioną i
osamotnioną, prosiła Ralfa, by jej wyszukał damę do towarzystwa,
która by jej zarazem ulżyła w gospodarstwie domowym. To właśnie
było przyczyną korespondencji Ralfa z doktorem Helmanem i
zarekomendowania Renaty, która, zdaniem doktora, idealnie nadawała
się do tej funkcji.
W rezultacie odpowiedział Ralf doktorowi, że pani Renata
Werkent mile będzie widziana przez jego matkę i przez niego samego.
* * *
Ralf von Tornau powrócił z pola. Zeskoczył z konia i rzucił cugle
forysiowi, który poprowadził wspaniałego wierzchowca do stajni i
natychmiast starannie go wytarł, rozkulbaczył i przywiązał do żłobu.
Foryś - pomocnik stangreta. Dziedzic był przy tym obecny, a potem
przeszedł przez obszerny dziedziniec, i skierował się ku dworowi,
pogwizdując wesoło i uderzając szpicrutą o cholewy długich butów do
konnej jazdy. Wszedł po schodach na górę do swego pokoju i zmienił
kamizelkę łosiową na lekką szamerowaną piżamę, po czym zszedł na
dół do pokoju jadalnego, gdzie już oczekiwała go matka.
- Jestem mamo! - zawołał. - A jeść mi się chce piekielnie!
Uścisnął matkę i pogładził jej białe włosy. Spoglądała na niego z
miłością swymi dobrymi oczami i uśmiechała się łagodnie.
- Jak się masz, mój chłopcze! - rzekła. - Siadaj koło mnie i zanim
ci podadzą śniadanie, opowiedz, co słychać nowego.
- Wszystko dobrze, mamo. Ludzie pracują przy żniwach, jak się
patrzy. Jeżeli pogoda dopisze, będziemy mieli plony, jak rzadko
którego roku. Poślij żniwiarzom kawy, tylko dużo i zimnej. Niech
gospodyni dopilnuje tego na czas, tak między trzecią a czwartą, gdy
największy żar leci z nieba.
- Sama dopilnuję, Ralfie. A jak się miewa Peterman?
- Całkiem nieźle, mamo. Okazało się, że kosa przecięła mu but i
zraniła go w nogę tylko powierzchownie. Żona robi mu okłady z
arniki i narzeka, że nie może iść do żniwa. Ale trudno, skoro ma
dziurę w nodze, niech siedzi w chałupie! - żartował Ralf. - Arnika -
zioło lecznicze.
- Masz najlepszych ludzi w całej okolicy! - rzekła pani Tornau. -
Sam sobie wychowałeś ich wyrozumiałością i sprawiedliwym
traktowaniem.
- Tak mamo, czynię to z czystego egoizmu, bo najlepiej sam na
tym wychodzę. Ale czuję już zapaszek befsztyku! Nie ma nic lepszego
nad befsztyk, zwłaszcza jeżeli się jest od czwartej z rana na nogach.
Jadł jak wilk, a matka wciąż mu dokładała. Gdy skończył,
odezwała się:
- A pamiętasz, że dziś o czwartej ma przyjechać pani
Werkentowa? Chciałabym pojechać po nią na stację. Czy nie mógłbyś
pojechać razem ze mną? Miałaby od razu wrażenie, że jest w rodzinie.
- Dobrze, mamo, pojadę razem z tobą. Sam jestem trochę ciekaw,
kogo nam zarekomendował doktor Helman.
- Wiesz, Ralfie, obawiam się, czy taka obca osoba nada się do
naszego cichego życia rodzinnego...
- Nie obawiaj się, mamo. Doktor Helman wyraża się o niej bardzo
pochlebnie, a to solidny człowiek i nasz przyjaciel. Pisze on, że pani
Renata Werkent jest wdową po oficerze, osobą taktowną,
wykształconą i zrównoważoną. Czego mama chce więcej?
- To prawda, Ralfie, ale ty znasz moją słabość. Niepokoi mnie,
czy ta pani na przykład dobrze się prezentuje.
- Mamusiu droga! - zawołał wesoło. - Szkoda, że nie zażądałaś
fotografii pani Werkentowej.
- Bałam się, że będziesz ze mnie żartować.
Ralf roześmiał się serdecznie.
- To nie tylko twoja słabość, mamo. Ja też wolę ładne twarze niż
brzydkie, aczkolwiek te ładne... - dodał poważniejąc - nie zawsze są
dobre... W każdym razie chciałbym, mamo, aby pani Werkent
przypadła ci do gustu, inaczej żal mi jej będzie biednej. Jeżeli jest
młoda i zdrowa, nie przypuszczam, aby była odrażająca... Zobaczymy
ją zresztą za kilka godzin. Punktualnie o wpół do piątej zajadę po
mamę, a o piątej będziemy już wiedzieli, jak wygląda nasza
nieznajoma...
Pani von Tornau podała synowi filiżankę czarnej kawy, którą
wypił duszkiem i zbierał się ku wyjściu.
- Czy wyjedziesz jeszcze konno w pole? - zapytała.
- Tak, mamo. Mam się spotkać pod lasem z panem
Diesterkampfem i omówić z nim sprawę nowej lokomobili. Ale
punktualnie o wpół do piątej będę przed gankiem.
- Doskonale. Zdrzemnę się trochę, bo godzinka snu po obiedzie
weszła już u mnie w nałóg.
- To mamie dobrze robi! - rzekł Ralf. - A gdy przyjdzie pani
Werkent, będzie mama miała wszelką swobodę.
- Mam nadzieję, mój Ralfie. Pozdrów pana Diesterkampfa i
poproś go, by powiedział żonie, że odwiedzę ją jutro po obiedzie. Tak
już dawno jej nie widziałam.
Odprowadził matkę do drzwi i pocałował ją w twarz i w rękę.
- Niech mamusia odpocznie godzinkę i będzie gotowa na wpół do
piątej.
V
Ralf usiadł obok matki w kabriolecie i ujął lejce, sam bowiem
powoził. Milczeli jakiś czas oboje, a pani von Tornau wpatrywała się
w opaloną twarz syna. Westchnęła, widząc, że jest nachmurzony i
jakby nieswój.
- Co ci jest mamo, że tak wzdychasz?
- Myślę o tym, czego nie bardzo lubisz słuchać, Ralfie. Czas już
najwyższy, abyś się ożenił, a ty ciągle zwlekasz. Wkrótce zostaniesz
starym kawalerem i kto wie, czy nasz majątek rodzinny nie przejdzie
w obce ręce...
Sposępniał, widocznie niekontent, że matka poruszyła niemiły
dlań temat.
- Na to, by się ożenić, jestem aż nadto młody i czekać mogę
cierpliwie, aż znajdę odpowiednią dla siebie żonę...
- Byle nie trwało to zanadto długo... Powiem ci szczerze, mój
Ralfie, że wątpię w ogóle, czy znajdzie się dla ciebie "odpowiednia"
żona. Zanadto wiele może wymagasz...
Patrzył przed siebie w zamyśleniu. Czy nie był wówczas
przeświadczony, że owa blondynka o kuszących oczach była dla niego
odpowiednia? A przecież w tak brzydki sposób oszukała go! Czy nie
lepiej by zrobił, gdyby się był ożenił z jedną z tych hożych, rumianych
dziewcząt, które mu wskazywała matka?
Ale on wolał się uganiać za wiatrem w polu, niż wprowadzić do
gniazda rodzinnego stateczną, miłą panienkę, która by była rękojmią
jego spokoju i szczęścia. Przecież i matka jego była kiedyś taką
panienką. Gdzież teraz znajdzie tę "odpowiednią", która potrafi umilić
mu życie, a przede wszystkim pozyskać jego serce?
Spojrzał na matkę i odezwał się półgłosem:
- Znajdzie się, znajdzie na pewno, tylko trochę cierpliwości. Mam
tylko jedno wymaganie, aby była choć trochę podobna do mamusi.
Uśmiechnęła się i pogłaskała go po twarzy. Chcąc nie chcąc,
musiała na razie być zadowolona z tej jego odpowiedzi.
Skręcił na szeroki gościniec wzdłuż lasu, gdy w oddali ukazał się
elegancki ekwipaż, zaprzężony w parę rączych rumaków. Siedział w
nim skulony starszy pan o twarzy wyblakłej i zniszczonej, a obok
niego strojna młoda kobieta w eleganckiej, letniej toalecie. Na głowie
miała kapelusz z szerokim rondem, przybrany strusimi piórami, a w
ręku trzymała parasolkę, przybraną koronkami.
Widząc zaprzęg Tornau'ów, zawołała na stangreta, by zatrzymał
konie i zaczęła machać ręką, by i Ralf przystanął.
- Witamy drogich państwa! Wybieraliśmy się właśnie do nich.
Dostrzegł w jej oczach niemą prośbę i zatrzymał konie. Wraz z
matką powitał panią baronową von Berkow i jej zniedołężniałego
męża.
- Żałujemy niezmiernie, że nie możemy państwa przyjąć - rzekła
pani von Tornau - ale najpóźniej za kwadrans musimy być na stacji.
- Oczekują państwo gości? - zapytała Melania von Berkow, nie
spuszczając oczu z Ralfa.
- Przyjeżdża dziś do nas dama do towarzystwa mej matki! -
odpowiedział.
- Zapewne młoda, interesująca osóbka? - dorzuciła wesoło.
- Nie umiem pani powiedzieć, gdyż nie widziałem jej nigdy.
- Jaka szkoda! Ale jutro po południu przyjedziemy do państwa i
obejrzymy ją!
Ralf skłonił się, a pani von Tornau zapytała:
- Dawno państwo powrócili do Berkow?
- Wczoraj w południe! - rzekła Melania. - Baron nieszczególnie
się czuje i zamierza spędzić w Berkow lato i całą jesień, a ja, jako jego
wierna małżonka, będę go, naturalnie, pielęgnować. Prawda,
Herbercie?
Baron Berkow bąknął pod nosem kilka konwencjonalnych słów.
Widać było, że wolałby, gdyby go zostawiono w spokoju.
Ralf spojrzał na niego obojętnie, z lekkim jednak odcieniem
pogardy, burzył się bowiem jeszcze wciąż na wspomnienie, że musiał
temu człowiekowi ustąpić miejsca dlatego, że Berkow posiadał
miliony.
Pani Tornau nie mogła powstrzymać się, by nie powiedzieć:
- Pan baron doprawdy wygląda na zmęczonego. Powinien pan jak
najwięcej siedzieć w domu i zażywać spokoju.
- Istotnie, droga pani... rad bym nie ruszać się z domu, ale
Melania wciąż zachęca mnie do podtrzymywania stosunków
towarzyskich i nie mogę być dzikusem...
- Ależ nic podobnego! - zawołała Melania, wciąż uporczywie
patrząc na Ralfa. - Mój mąż ma zbyt wiele interesów na głowie i
niepotrzebnie się męczy. Czy państwo nie mogliby nam polecić
jakiegoś hodowcy koni, któremu moglibyśmy powierzyć stadninę?
- Na razie nie mam nikogo na myśli - rzekł Ralf - ale przepytam
się przy okazji. Jest to stanowisko bardzo odpowiedzialne i nie tak
łatwo jest znaleźć dobrego fachowca.
- Bardzo panu dziękuję - wtrącił baron Berkow, zwracając się do
Ralfa - bo istotnie nie mogę podołać nadmiarowi pracy.
- Herbercie! - przerwała mu Melania. - Nie zatrzymujmy dłużej
państwa Tornau, gdyż mogą się spóźnić na pociąg. Pojedziemy do
Diesterkampfów, a jutro będziemy u państwa. Do widzenia, kochanej
pani i dostojnemu panu Ralfowi. Do jutra!
Skinęła wdzięcznie rączką w eleganckiej paryskiej rękawiczce i
rzuciła rozkaz stangretowi. Po kilku jeszcze słowach pożegnania,
obydwa pojazdy ruszyły w przeciwne strony.
Pani Tornau spojrzała z troskliwością na syna. Zaciskał usta, a
bruzdy na jego czole jak gdyby pogłębiły się.
- Berkow bardzo się posunął! - rzekła. - Myślę, że długo nie
pociągnie.
Wzruszył ramionami.
- Będziemy wtedy mieli w okolicy jedną ładną wdówkę więcej.
Blondynkom do twarzy w żałobie.
- Nie bądź taki złośliwy, Ralfie!
Roześmiał się.
- Czasami trzeba być złośliwym, mamusiu, nawet bezwiednie.
Mnie ta para napawa po prostu obrzydzeniem. Zmieńmy temat
rozmowy, mamo.
Zaczęła mówić o rzeczach obojętnych, ale nie mogła się pozbyć
niepokoju. Wkrótce stanęli przed małą stacyjką, leżącą na gruntach
ich majątku. Urzędnik kolejowy, spełniający w jednej osobie
wszystkie obowiązki stacyjne, wybiegł na przywitanie dziedziców i
pomógł wysiąść Ralfowi.
- Za dwie minuty nadjedzie pociąg! - zawołał, całując w rękę
panią von Tornau.
- Doskonale, panie Brinkman! - rzekł Ralf częstując go cygarem.
- Dziękuję panu dziedzicowi. Wypalę je po podwieczorku.
- To niech pan weźmie i drugie na - po kolacji.
Brinkman schował cygara do czapki służbowej, po czym
uzbrojony w chorągiewkę, podążył na peron.
Za chwilę z wagonu drugiej klasy wyskoczyła Renata, oglądając
się, jak gdyby kogoś szukała. Ralf von Tornau podszedł ku niej
szybko i uchylając kapelusza, zapytał:
- Czy mam przyjemność mówić z panią Renatą Werkent?
- Tak jest! A ja mam zaszczyt z panem von Tornau?
Podał jej rękę i przez chwilę badali się nawzajem oczami. Ralf
uśmiechnął się, widocznie zadowolony. Ta - pomyślał - zaspokoi na
pewno estetyczny gust mej matki.
Wziął jej ręczną walizkę i rzekł:
- Pozwoli pani, że ją przedstawię mojej matce, która czeka przed
stacją w kabriolecie.
Obeszli budynek stacyjny. Renata miała na sobie oliwkowy
płaszczyk podróżny, lekko odchylony, spod którego widać było jej
zgrabną postać, ubraną w letnią, czarną sukienkę. Spod czarnego,
słomkowego kapelusza wyzierał kształtny profil jej twarzy, okolonej
bujnym splotem włosów. Robiła wrażenie ujmujące; osoby
dystyngowanej i przystojnej.
Pani von Tornau uniosła się na siedzeniu i podała Renacie rękę,
mile uśmiechając się do niej. Młoda kobieta instynktownie
przycisnęła podaną sobie rękę do ust. Nić wzajemnej sympatii
zawiązała się od pierwszego wejrzenia między obu paniami.
- Miło mi poznać panią! - rzekła pani von Tornau. - Proszę, niech
pani siada obok mnie. Syn mój usiądzie przed nami i będzie powozić.
Renata zajęła miejsce w kabriolecie. Ralf spoglądał od czasu do
czasu na przybyłą. Dostrzegł w jej smutnych oczach jakby tęsknotę i
bezwiednie ogarnęło go współczucie dla tej przystojnej kobiety,
zmuszonej szukać schronienia pod obcym dachem.
- Czy pani życzy sobie - zapytał - by dziś jeszcze odebrać swój
bagaż? Wszystko, co żyje, widzi pani, zajęte jest teraz przy żniwach i
mówiąc szczerze, wolałbym to załatwić dopiero jutro.
- Ależ proszę bardzo, niech pan zarządzi, jak panu się lepiej
układa. Moja ręczna walizka wystarczy mi na razie najzupełniej.
Z przyjemnością słuchał jej dźwięcznego głosu i wydał
Brinkmanowi polecenie co do bagażu. Potem skoczył na kozioł i ujął
lejce. Po kilku minutach pojazd wjechał na gościniec, wiodący wprost
do dworu w Tornau.
Renata z ciekawością rozglądała się po uprawnych polach,
ozłoconych dojrzałym zbożem, którego ciężkie kłosy czekały jakby
żniwiarza. Niektóre łany były już skoszone i widać było snopy
poustawiane w mendle, pod które podchodziły duże wozy drabiniaste,
zaprzężone w czwórki koni dworskich. Zdawało jej się, że powinna
wyskoczyć z pojazdu i pomagać przy żniwach... świeży powiew
wiatru zarumienił jej lica i pełną piersią wciągała zapach pól.
Pani von Tornau z przyjemnością spoglądała na swą towarzyszkę.
- Czy pani jest bardzo zmęczona po podróży? - spytała, biorąc ją
za rękę.
- O nie! - rzekła Renata z uśmiechem. - Miałam podróż nader
przyjemną i wcale nieuciążliwą. Przecież odległość od stolicy nie jest
zbyt wielka.
- Jak by to nie było, przeszło cztery godziny jazdy koleją, ale w
pani wieku tych rzeczy nie odczuwa się zbytnio.
Powozik toczył się teraz przez drogę leśną.
- Jaki cudny las! - zawołała Renata. - Same dęby i buki, a jakie
olbrzymie!
Ralf odwrócił się i zapytał:
- Lubi pani lasy?
- A czy są na świecie ludzie, którzy by ich nie lubili? Czy ten las
należy do majątku Tornau?
- Tak. Ciągnie się aż do parku, a potem wzdłuż ogrodu
warzywnego i sadu. Gdy je miniemy, dostrzeże pani nasz dom
mieszkalny.
- Prześliczny las. A jak starannie utrzymany!
Kiwnął głową i odwrócił się do koni. Odpowiedziała za niego
matka:
- Las ten był zawsze oczkiem w głowie wszystkich Tornau'ów i
przechodzi
z
pokolenia
na
pokolenie,
zawsze
troskliwie
pielęgnowany.
- Mało już jest majątków, które by przechodziły z ojca na syna! -
rzekła Renata. - Słyszy się o nich, jak o jakichś unikatach.
- Tak! - odparła pani von Tornau. - Człowiek przyzwyczaja się do
swej ziemi i wrasta w nią jak korzeń. A ileż to ludzi potraciło majątki
rodzinne nie chcąc ich wypuścić z rąk właśnie wskutek tego
sentymentu do ziemi, odziedziczonej po przodkach. Mamy w naszej
okolicy kilka takich przykładów.
Po kilku minutach byli przed podjazdem zamkowym. Ralf
zeskoczył z kozła i pomógł damom wyjść z kabrioletu, po czym
wszedł z nimi do pałacu, oddawszy lejce stajennemu, który podbiegł
tymczasem.
Pani von Tornau ujęła Renatę za rękę i przekraczając próg,
odezwała się:
- Pragnę, aby kochana pani zaznała w naszym domu spokoju i
szczęścia i aby nam dobrze było razem!
Mocno wzruszona Renata ujęła rękę pani von Tornau i znów
pocałowała ją kilkakrotnie.
- I ja tego pragnę z całego serca i dziękuję pani za jej dobroć!
Ralf też podał jej rękę, zapewniając, że dołącza się do życzeń
matki. Do pokoju weszła czyściutka gospodyni, pani Birkner.
- Dobrze, że pani przyszła! - odezwała się pani von Tornau. -
Przedstawię pani moją towarzyszkę, panią Renatę Werkent. Przejmie
ona wszystkie te czynności, jakie pani za mnie wykonywała.
Renata podeszła i podała jej rękę.
- Proszę panią o cierpliwość i o wyrozumiałość - rzekła - zanim
nauczę się tego wszystkiego. Proszę również nie żałować mi pracy ani
pouczeń.
- Jakaś rozumna osoba - pomyślała pani Birkner - a w dodatku
dobrze się prezentuje. Widocznie musi być z dobrego domu.
- Pracy u nas nie brak! - rzekła. - Nawet w tej chwili smażę
konfitury i galaretki i może mi pani pomóc napełniać słoiki.
- Ależ panno Birkner - zawołała pani Tornau - przecież dopiero co
wróciliśmy z kolei. Pani Werkent musi się trochę ogarnąć, a potem
rozejrzeć się w swoim pokoju. Proszę ją tam zaprowadzić, a potem
pomyśleć o jedzeniu. Ja i syn też będziemy na kolacji.
- Słucham panią dziedziczkę i zaraz zaprowadzę panią Werkent
do jej pokoju.
Wzięła walizkę Renaty i podążyła za nią po schodach na górę,
wskazując drogę. Renata dostała dwa schludne pokoje, z których
okien roztaczał się ładny widok na las i sąsiednie pola. Panna Birkner
postawiła jej walizkę i rozejrzała się po obu pokojach czy czego nie
brak.
- Ma pani wszystko w porządku, pani Werkent! - rzekła. - Podoba
się pani to mieszkanie?
- Nadzwyczaj ładne i miłe! - odparła Renata. - Bardzo pani
dziękuję!
- Nie ma za co. U nas we dworze wszystkim jest nie najgorzej,
gdyż starsza pani i pan Ralf są ludźmi dobrymi i sprawiedliwymi. Jak
tylko się pani ogarnie, proszę zejść na dół. Pierwsze drzwi przy
schodach prowadzą do pokoju jadalnego. Za kwadrans wydam
kolację.
- Dziękuję pani. Za kwadrans będę na dole.
Otworzyła walizkę i wyjęła neseser, pochodzący z czasów jej
szczęścia i dobrobytu.
- Jakie pani ma piękne rzeczy! - zawołała gospodyni, widząc
okute w srebro przybory toaletowe i przypatrując się nocnej koszulce,
którą Renata położyła na łóżku. - Nawet nasza pani dziedziczka nie
ma takich śliczności.
Renata pokraśniała.
- To wszystko są prezenty mojego ojca, który mi je dawał w
czasach, gdy był bogaty. Później zubożał i umarł.
- Ach tak! - rzekła gospodyni. - Niech pani się nie gniewa na mnie
za moją paplaninę.
Była mocno skonfundowana (zmieszana) i prosiła Renatę, by się
do niej zwracała z całym zaufaniem. Potem zeszła na dół,
przypominając o kolacji.
Renata umyła twarz i ręce, poprawiła włosy i włożyła białą
opaskę na szyję, aby cokolwiek stłumić żałobny wygląd swej czarnej
sukienki. Postawiła potem na biureczku fotografię ojca i swej córeczki
i łzy zakręciły się w jej oczach. Podeszła do okna i na widok
spokojnej przyrody i zachodzącego słońca doznała ukojenia. Co jej
przyniesie nowy okres życia? Spokój i zadowolenie ze spełnianych
obowiązków czy też nowy zawód i rozgoryczenie.
VI
Gdy zeszła na dół, zastała już w jadalni panią von Tornau z
synem. Na stole pełno było przekąsek i wiejskich ciasteczek, a obok
kipiał czajnik z herbatą. Skłoniła się i nie pytając o nic napełniła
szklanki i podała je, jakby to czyniła od dawna. Pani Tornau wyraźnie
była zadowolona.
Potem usiadła na wskazanym jej miejscu i obserwowała swoich
pracodawców. Spostrzegła, że pani Tornau rzuciła do herbaty jeden
tylko kawałek cukru i dolała śmietanki, a Ralf pił czystą herbatę,
wrzuciwszy do szklanki dwa kawałki cukru. Serce jej silnie biło. Czy
sprosta obowiązkom, jakie ją czekają? Czy znajdzie w tym wiejskim
dworze spokojną przystań?
Ralf patrzył ukradkiem na jej białe, delikatne dłonie, którymi
zręcznie, choć trochę niespokojnie, manewrowała wśród przyborów
do herbaty i zastawy. Ręce, które nie zaznały trudu i troski,
wypielęgnowane, o długich wąskich palcach, zakończonych
lśniącymi, podłużnymi paznokciami.
- Jakże im ciężko będzie - myślał - nagiąć się do innej pracy!
Z zamyślenia wyrwała go matka, zwracając się do Renaty:
- Doktor Helman - mówiła - wspominał w swoich listach, że pani
miała w ostatnich czasach bolesne przejścia, że pani w krótkich
odstępach czasu straciła ojca, a potem dziecko. Pragnęłabym, aby
Tornau było dla pani cichą przystanią, w której zagoją się jej rany.
Młoda kobieta z trudem powstrzymywała wybuch łez.
- Nie wiem - rzekła - jak pani dziękować za tyle dobroci i
współczucia. Tak bardzo chciałabym pozyskać jej serce i zaufanie i
nie wiem, czy mi się to uda. Proszę być pobłażliwą, jeżeli czasami, w
początkach mej pracy, dobre chęci będą musiały starczyć za
uczynek...
- Niech pani będzie dobrej myśli! - odparła pani von Tornau. -
Szukamy osoby, do której mielibyśmy całkowite zaufanie, a reszta
sama się ułoży. Doktor Helman polecił nam panią bardzo gorąco i z
pewnością zna panią od dawna.
Renata uśmiechnęła się.
- Doktor Helman był naszym domowym lekarzem i przyjacielem
mego ojca, zna mnie więc od najmłodszych moich lat.
- Musiał pewnie - dodała pani Tornau - głęboko odczuć stratę
przyjaciela, nie mogąc uratować mu życia, zwłaszcza, że jest
dzielnym lekarzem.
- Nie mógł zapobiec katastrofie! - rzekła Renata. - Ojciec mój
umarł nagle. Od chwili utraty majątku cierpiał na nieuleczalną wadę
serca.
- A wkrótce potem umarł pani mąż, prawda?
Renata zbladła. Musiała minąć się z prawdą wobec tych ludzi,
którzy byli dla niej tak życzliwie usposobieni.
- Straciłam męża w parę miesięcy później! - odpowiedziała cicho.
- Jakże pani współczuję! - rzekła pani Tornau. - Czy długo
chorował?
Przymknęła oczy, pogrążona w niemej rozpaczy zaciskała dłonie.
- Tak mi ciężko o tych rzeczach mówić! - szepnęła drżącym
głosem.
Ralf patrzył na nią badawczo.
- Jak bardzo musiała kochać męża! - pomyślał.
Pani Tornau ujęła ręce Renaty.
- Proszę mi wybaczyć niepotrzebną ciekawość. Nie poruszajmy
więcej tych bolesnych rzeczy i mówmy o czymś innym.
- Dziękuję pani z całego serca. Przyjdzie chwila, że zwierzę się
pani ze wszystkiego!
- Dobrze, moje dziecko! - rzekła pani Tornau dobrotliwie. -
Proszę mi nalać jeszcze jedną filiżankę herbaty i samej coś zjeść
koniecznie.
Ralf też podał jej swoją filiżankę. Gdy ją napełniała, widział, jak
jej ręce lekko drżały. Żal mu się jej zrobiło i chcąc odwrócić bieg
myśli, zaczął mówić o gospodarstwie wiejskim, o sąsiedztwie i tym
podobnych rzeczach.
- Zobaczy pani - rzekł - że i na wsi czas szybko schodzi i że życie
wiejskie nie jest tak bardzo monotonne.
Mówił to jakby z własnego doświadczenia. Widziała, że
sposępniał i że zmarszczył czoło. Czyżby i on miał jakieś cierpkie
wspomnienia, a może i ból w sercu? Wkrótce potem pożegnał panie,
aby wyjechać w pole.
Po jego wyjściu odezwała się Renata do pani Tornau.
- Jeśli pani pozwoli, to pójdę teraz do gospodyni i trochę jej
pomogę.
- Ależ panna Birkner da dziś radę sama. Niech pani siądzie obok
mnie na kanapie i dotrzyma mi towarzystwa. Pogawędzimy godzinkę,
a jutro od samego rana mogę panią odstąpić pannie Birkner. Nauczy
się pani od niej wielu sekretów gospodarstwa kobiecego. Niech tylko
pani się nie przejmuje jej paplaniną, bo lubi opowiadać niestworzone
rzeczy.
VII
Gdy nazajutrz z rana obydwie panie przechodziły przez
podwórzec folwarczny, po obejrzeniu obory i chlewni, nadjechał od
strony ogrodu Ralf na koniu. Wracał z lasu, gdzie omawiał interesy z
kupcami leśnymi. Dostrzegłszy panie, zeskoczył z siodła i trzymając
konia za cugle, podszedł ku nim.
Renata poklepała konia po szyi, co widząc Ralf cofnął jej rękę,
trochę przelękniony, wiedział bowiem, że klacz jest złośliwa, byle
czego się boi i gryzie.
- Spójrz, mamo! - rzekł, zwracając się do matki. - Jaka Zampa jest
spokojna. Nie wierzę własnym oczom, że dała się głaskać obcemu.
Widocznie pani Werkent ją zaczarowała.
- Czuje pewnie - rzekła Renata - że lubię konie i że mam do koni
szczęśliwą rękę.
- Jeździ pani konno?
- Gdy wyszłam za mąż, towarzyszyłam często memu mężowi na
spacerach. Mąż był oficerem ułanów, więc okazji było co niemiara.
Objął ją wzrokiem. Postać jej smukła i zgrabna świadczyła aż
nadto, że musiała prześlicznie wyglądać na koniu.
- Nie gustowała pani w tym sporcie? - zapytał.
- Mówiąc szczerze, nie. Choć bardzo lubię konie, to jednak jazda
konna nigdy mnie zbytnio nie pociągała. Jeździłam więcej dla
przyjemności mego męża, a po przyjściu na świat córeczki,
zarzuciłam zupełnie jazdę konną.
- Mnie również - wtrąciła pani von Tornau - koń, jako
wierzchowiec, nigdy nie nęcił. Ale mamy tu w okolicy kilka
amazonek, które pod względem brawury jeździeckiej prześcigają
nawet mężczyzn.
- Na wsi jest to poniekąd konieczne! - dodała Renata. - A przy
tym pańska Zampa jest istotnie prześlicznym stworzeniem.
Stanął obok niej i głaskał klacz po czole.
- Koń pełnej krwi do osobistego użytku jest jedyną moją pasją! -
rzekł. - Wszystkie inne konie w Tornau muszą chodzić w zaprzęgu.
Oddał potem lejce stajennemu i skierował się z paniami w stronę
dworu.
- Sprzedałeś drzewo Millerowi? - zapytała go po drodze matka.
- Tak, mamo! Przeszło trzydzieści najpiękniejszych drzew pójdzie
pod topór. Ale na to nie ma rady, gdyż stoją za blisko mokradła i
korzenie zaczynają gnić, trzeba więc jak najprędzej je ściąć. Prosiłem
pana Diesterkampa, by je obejrzał i orzekł on, że nie można dłużej
zwlekać, gdyż inaczej nie osiągnę nawet połowy dzisiejszej ceny.
Trochę w tym miejscu las się przerzedzi, ale na to nie ma rady.
- Bardzo lubię to miejsce nad wodą! - rzekła pani von Tornau. -
Zaprowadzę tam panią w upalny dzień. Panuje tam nader przyjemny
chłód. Jest tam też ławeczka, na której mile się wypoczywa.
- Tak, niech się panie tam wybiorą choćby dziś po południu, bo
dzień mamy gorący.
Przy śniadaniu rozmowa toczyła się o rzeczach gospodarskich, a
Renata przysłuchiwała się z ciekawością, rzucając od czasu do czasu
jakieś pytanie.
VIII
Po południu siadł Ralf przy biurku, by załatwić kilka listów. Z
gabinetu jego roztaczał się widok na ogród, a tuż pod oknami kwitły
rabaty kwiatowe. Dalej widać było trawnik i altanę ogrodową. Zapach
kwiatów, a głównie róż, napełniał powietrze skąpane w słońcu
letniego popołudnia. Wtem rozległ się skrzyp kół na żwirze, którym
wysypany był podjazd, a w chwilę później stanął przed pałacem
wspaniały ekwipaż z Berkowa.
Ralf skoczył do okna i spostrzegł elegancką panią Melanię oraz je
zblazowanego męża, który przy pomocy lokaja z wolna wysiadał z
powozu. Zbiegł na dół do pokoju bawialnego, w którym siedziała jego
matka wraz z Renatą, zajęte znaczeniem chustek do nosa.
- Mamo, masz gości! Baronostwo Berkow przyjechali.
- Wiem już, mój chłopcze. Pani baronowa pragnie jak najprędzej
zaspokoić swoją ciekawość.
Podszedł do Renaty.
- Złoży nam wizytę - rzekł - najpiękniejsza kobieta na dziesięć mil
wokoło i wiem, że ciekawa jest bardzo zobaczyć panią.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Pan żartuje! - rzekła poważnie.
- Bynajmniej, mówię całkiem serio!
Podszedł do wchodzącej Melanii i pocałował ją w koniuszki
palców.
- Jesteśmy! - zawołała baronowa, zwracając się do pani von
Tornau. - Przyrzekłam pani wczoraj, że przyjedziemy i dotrzymałam
słowa. Jakże tu mile chłodno. Na dworze upał nie do zniesienia.
Renata stanęła obok kominka. Jej smukła postać rysowała się
ostro na białym tle kafli. Promień słońca, które przedzierało się z
boku, oświecał jej włosy. Patrzyła dużymi oczami na piękną
baronową, która w sposób impertynencki przypatrywała się jej przez
lorgnon.
Dostrzegł to Ralf i natychmiast przedstawił Renatę.
- Pani baronowa pozwoli - rzekł - że jej przedstawię panią Renatę
Werkent, towarzyszkę mej matki.
- Bardzo się cieszę... nowa towarzyszka mamy pańskiej... Czy
pani i przed tym zajmowała podobną posadę? - zapytała Renatę.
Ralf poczerwieniał z gniewu i spojrzał na Renatę, jakby ją chciał
przeprosić za nietakt swego gościa. Renata jednak skłoniła się
grzecznie i pojmując, że w jej pozycji nie należy być zbyt wrażliwą,
rzekła:
- Nie, pani baronowo, to moja pierwsza posada!
Melania, jak gdyby ignorując Renatę, zwróciła się do pani von
Tornau:
- Że też pani miała odwagę przyjąć osobę do towarzystwa bez
należytej praktyki. Ja z zasady angażuję tylko osoby, które posiadają
chlubne świadectwa z przepracowanych lat.
- Dobrze pani robi! - odpowiedziała pani Tornau, najwidoczniej
poirytowana nietaktem baronowej. - Ale nie rozumiem, do czego tu
potrzebna odwaga? Pani Werkent była nam polecona przez człowieka
bardzo poważnego, a jako wdowa po oficerze, jest przecież osobą z
towarzystwa. Czegoż mam więcej żądać?
Renata chciała się oddalić, Ralf jednak zatrzymał ją.
- Niech pani zostanie z nami! - rzekł uprzejmie, podając jej
krzesło.
Podziękowała mu oczami pełnymi wdzięczności i usiadła, gdy już
wszyscy zajęli miejsca.
Melania była wściekła. - To po prostu śmieszne, żeby robić takie
ceregiele z osobą najemną! - myślała. Postanowiła pokazać, jak się
powinno traktować ludzi tej klasy.
- Niech mi pani, proszę, poda szklankę wody! - rzekła, zwracając
się do Renaty. - Z kurzu i gorąca zaschło mi w gardle.
Renata pokraśniała, podniosła się jednak, by spełnić życzenie
baronowej. Uprzedził ją Ralf, zadzwoniwszy na lokaja, któremu
polecił podać wodę.
- Chętnie bym pani usłużyła... - rzekła półgłosem.
- Do tego rodzaju posług mamy dość służby w domu! - zauważył
Ralf z naciskiem.
Renata spuściła oczy, onieśmielona stanowczym głosem Ralfa.
Jakkolwiek czuła, że Melania chciała ją upokorzyć, to jednak nie
znając powodu, uważała, że Ralf potraktował ją nie dość uprzejmie.
Melania roześmiała się.
- Niech mi pani wybaczy - zwróciła się do Renaty - że
wymagałam od pani usługi, która nie leży w zakresie jej obowiązków.
Renata wzięła od lokaja kryształowy dzban z wodą, napełniła
szklankę i podała ją baronowej, uśmiechając się mile. Piękna pani von
Berkow zaledwie umoczywszy usta, oddała szklankę z powrotem.
Pani Tornau obserwowała to wszystko i zdała sobie sprawę, że
zachowanie się baronowej przypisać należy nie tylko jej roztargnieniu.
- Widzę - rzekła - że nasza woda nie smakuje pani. Zaraz każę
podać coś bardziej orzeźwiającego.
Czując na sobie surowy wzrok pani Tornau, Melania zmieszała
się trochę.
- Dziękuję łaskawej pani uprzejmie - odparła - ale jeden łyk wody
wystarczy
mi
w
zupełności.
Chciałabym
jeszcze
pani
zakomunikować, że w przyszłym tygodniu zamierzamy urządzić w
Berkow festyn ogrodowy i liczymy na państwa bez zawodu.
- Syn mój, odpowiedziała pani von Tornau - niezawodnie
skorzysta z uprzejmego zaproszenia, co zaś do mnie, to zależeć to
będzie od tego, jak się będę czuła.
- Pani baronowa zgodzi się z tym, że chciałbym przyjechać z
matką i jej towarzyszką i jeżeli mama nie będzie w stanie jechać, nie
będę mógł zostawić jej samej w domu.
- Tornau - myślała - po prostu zwariował, by mi narzucić
obskurne towarzystwo tej pani. Bo przecież dał jej aż nadto wyraźnie
do zrozumienia, że przyjdzie tylko wtedy, gdy zostanie zaproszona i
Werkentowa. Zbyt jej jednak zależało na obecności Ralfa, wobec
czego, chcąc nie chcąc, musiała połknąć gorzką pigułkę. Uśmiechnęła
się mile i chcąc okazać, że przyjazd Renaty odpowiada jej życzeniom,
rzekła:
- Liczę na pewno, że państwo przyjedziecie do Berkow wszyscy
razem. Projektujemy dla naszych gości mnóstwo niespodzianek,
prawda Herbercie kochany?
"Kochany Herbert" był myślami całkiem gdzie indziej.
- Ależ naturalnie... mnóstwo niespodzianek... Jak sobie życzysz,
droga Melanio! - zapewniał, nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje.
Po kwadransie goście odjechali. Żegnając się z Melanią, Ralf
pocałował ją w rękę. Szepnęła mu do ucha, ściskając mocno jego
dłoń:
- Nieprzejednany. Chce mnie ukarać, wzbudzając we mnie
zazdrość!
Renata dostrzegła ten manewr. Zauważyła również, że Tornau
zmarszczył czoło i z chłodną uprzejmością przepuścił Melanię obok
siebie. Jakie myśli kryły się poza tym czołem?
Pani von Tornau objęła Renatę ramieniem.
- Mam nadzieję - rzekła - że pani niezbyt wzięła do serca wybryki
pani baronowej!
- Przeciwnie! - odparła z uśmiechem. - Byłam jej bardzo
wdzięczna.
- Wdzięczna? - wtrącił Ralf zdziwiony. - Za co pani jej była
wdzięczna?
- Miałam możność stwierdzić, że państwo oboje wzięli mnie w
obronę, co było dla mnie nad wyraz miłe. Dlatego też dziękuję
państwu z całego serca. W przyszłości jednak proszę mnie mniej
oszczędzać, nie mogę bowiem robić dywersji w stosunkach
towarzyskich państwa.
- Proszę nie zaprzątać sobie tym głowy, pani Renato. Baronowa z
pewnością nie zapomni tej małej lekcji grzeczności, a inni nasi
sąsiedzi są ludźmi jak najlepiej wychowanymi. Gdyby pani baronowa
ponowiła swoje impertynencje, proszę nie pozostać jej dłużną w
odpowiedzi.
- Nie przypuszczam, aby pani baronowa, widząc mnie po raz
pierwszy w życiu, miała względem mnie jakieś złe zamiary. Składam
to po prostu na karb humoru, który chętnie jej wybaczam.
Ralf Tornau uśmiechnął się drwiąco.
- Pani jest zbyt dobroduszna i nie jest w stanie pojąć, że uczucia
delikatności są obce baronowej i że trzeba jej płacić pięknym za
nadobne... Ale nie mówmy już więcej o tym... Jak mama postanowiła
z dzisiejszym wyjazdem do Diesterkampfów? Jest jeszcze dość czasu
i radzę tam jechać, zwłaszcza, że mama przyrzekła im wizytę.
- Dobrze, pojadę do nich. A ty kochanie?
- Odprowadzę mamę konno do traktu, a potem zajrzę do ludzi
przy stertach.
- Dobrze, moje dziecko. Chodźmy, Renato, przebrać się.
Diesterkampfowie to przemili ludzie i zawsze jestem rada, gdy do
nich jadę.
Przebierając się, Renata myślała o baronowej von Berkow. To, że
była dla niej impertynencką, było jej ostatecznie wszystko jedno, ale
to, że obrzucała Ralfa wymownymi spojrzeniami, zastanawiało ją...
może trochę zanadto. Ralf von Tornau był przystojnym mężczyzną,
choć może nie tak urodziwym jak... jak na przykład Hans von
Trachwitz...
Westchnęła. Gdzie się teraz obracał ten jej niegodziwy mąż? Jak
mu się układało życie? Czy wytrzyma walkę o byt, czy też zostanie w
niej starty na miazgę?
IX
Renata szybko się zżyła z panią von Tornau i czuła się
zadowolona. Jej spokój, obowiązkowość i łagodność charakteru
czyniły z niej miłą towarzyszkę. Z dnia na dzień wyglądała lepiej,
nabrała rześkości ruchów i większej pewności siebie. Była tylko nieco
blada, co tym więcej uwydatniało jej oczy i różowe, zgrabnie
wykrojone usta. Najmniejsze jednak wzruszenie wywoływało
rumieńce na jej policzkach, co ją trochę gniewało. Nie zdawała sobie
sprawy, jak jej z tym było do twarzy.
Po obiedzie, gdy pani von Tornau odprawiała drzemkę, biegła
zwykle do pobliskiego lasu, gdzie czuła się najlepiej na łonie natury.
Pociągało ją owo uroczysko nad wodą, gdzie nad brzegiem rosły
olbrzymie buki, kryjąc w swym cieniu ławeczkę i zachęcając do
odpoczynku. Tam rozpamiętywała swą przeszłość i oddawała się
wspomnieniom, które jej ściskały serce, Dziś szczególnie boleśnie
odczuwała ciosy, jakie jej zgotowało życie. Straciła wszystkich,
których kochała. Sama jedna szła w nieznaną przyszłość...
Łzy goryczy napłynęły jej do oczu i głośno załkała. Pogrążona w
swym smutku nie dosłyszała, jak podjechał ku niej Ralf von Tornau.
Miękka murawa zagłuszyła odgłos kopyt konia, którego jeździec
wstrzymał, przerażony widokiem szlochającej Renaty. A więc tutaj
wywnętrzała się przed samą sobą ze swych cierpień, które starała się
ukrywać przed ludźmi i udawać zadowoloną, wesołą, spełniając przy
tym sumiennie swe obowiązki.
Podziwiał stale jej pracowitość, skromność i miły sposób bycia i
nabierał przeświadczenia, że czuła się w Tornau coraz lepiej. A
tymczasem przekonał się, że dręczy ją jakiś ból wewnętrzny. Chętnie
podjechałby ku niej i pocieszył ją kilku dobrymi słowy, ale rozmyślił
się. Lepiej będzie, gdy powie o tym matce, i poprosi ją, aby
okazywała Renacie więcej serca, by nie czuła się tak opuszczoną, jak
to sobie wyobraża. I on również nie pominie żadnej okazji, by jej
okazać, jak dalece niezbędną jest w ich ognisku domowym.
Cicho nawrócił konia i oddalił się bez szelestu.
Wieczorem tegoż dnia siedział z obydwiema paniami na
werandzie przed pokojem bawialnym. Renata okryła troskliwie
pledem nogi pani Tornau i podsunęła jej ławeczkę pod stopy.
- Bardzo pani dba o moje zdrowie, Renato. Od czasu, jak pani do
nas przyjechała, rozumiem, co znaczy mieć córkę, która potrafi umilić
życie.
Renata pokraśniała, słysząc te pochwały, a Ralf spojrzał na nią
wzrokiem pełnym wdzięczności.
- Istotnie - rzekł - pani Renata jest bardzo troskliwa o mamę i
obecność jej uprzyjemnia nam życie w Tornau. Wcale nie mogę sobie
wyobrazić, co byśmy bez niej robili.
- Pan mnie przecenia! - broniła się.
- Bynajmniej. Szukam środka, by panią na stałe u nas zatrzymać.
Uśmiechnęła się.
- Na to nie potrzeba żadnych szczególniejszych środków. Jeżeli
państwo mnie nie odeślą z powrotem, to ja z pewnością sama nie
odejdę. Dobrze mi jest tutaj i za to jestem serdecznie państwu
wdzięczna.
- I czuje się pani u nas szczęśliwą?
- Tak, o ile moje zawody życiowe pozwalają mi myśleć o
szczęściu.
Ujął jej dłoń i uścisnął serdecznie.
- To mnie bardzo cieszy! - rzekł.
Czuł, że Renata jest człowiekiem wartościowym i miał o niej
wysokie pojęcie.
X
Nastała zima. Renata nigdy jej nie widziała w takiej krasie i
wspaniałości. Gdy z rana spoglądała przez okno na te wielkie
płaszczyzny pokryte śniegiem, doznawała uczucia wielkiego spokoju.
Czegoś podobnego nie ma w miastach. Tam śnieg traci natychmiast
swą niepokalaną białość i przemienia się w szare, lepkie błoto. Tutaj
leżał tygodniami czysty, obsypany milionami lśniących brylancików i
nikt go nie poruszał.
Jeździła bardzo często sankami z panią von Tornau. Otulone
futrami, rozkoszowały się prześlicznym krajobrazem zimowym i
robiły dalsze wycieczki w okolicę.
Ralf siedział z tyłu za nimi, trzymając lejce i wesoło trzaskając z
bata. Miał teraz więcej wolnego czasu i chętnie go poświęcał paniom.
Mimo to pani Tornau była zdania, że ten spokój zimowy na wsi
usposabiał raczej do próżniactwa i że syn jej czuł się lepiej w okresach
wzmożonej pracy. Wydawało się jej, że Ralf był jakby roztargniony i
nieswój, że go trapiły jakieś dziwne myśli.
- Powinieneś pojechać do Berlina i trochę się przewietrzyć! -
powiedziała któregoś dnia przy obiedzie. - Dawno już tam nie byłeś.
- Chce się mama mnie pozbyć? - zapytał, patrząc w talerz.
- Nic podobnego, ale w tym czasie jeździłeś zwykle na parę
tygodni do miasta i miałeś w ten sposób trochę urozmaicenia
życiowego. Siedząc ciągle na wsi zbutwiejesz i staniesz się
zaściankowym hreczkosiejem. Musisz zetknąć się z ludźmi i
odświeżyć nieco swe myśli.
- Dobra! - przemówiła mi mama do rozumu. Nie bardzo mi się
chce wyjeżdżać, ale się chyba zdecyduję. A co pani o tym myśli? -
zapytał, zwracając się do Renaty. - Pani też chciałaby się mnie
pozbyć?
- Naturalnie! - rzekła żartobliwym tonem, uśmiechając się
figlarnie. - Matka pana ma rację. Mężczyzna musi znać świat, musi
być między ludźmi. Będziemy oczekiwały pana powrotu, aby się
dowiedzieć coś o tych rzeczach interesujących ze świata.
- A więc właściwie dla zaspokojenia ciekawości pań muszę
uciekać z domu? Nie przypuszczałem, aby pani była taką okrutną
egoistką?
- Okrucieństwo jest cechą charakteru kobiecego. Pan nie wiedział
o tym?
- Widzę to teraz! - rzekł wesoło.
- A oprócz tego - wtrąciła pani Tornau - musisz załatwić w
Berlinie wiele interesów. Święta nadchodzą i trzeba porobić
sprawunki gwiazdkowe.
- Pewnie będę musiał znów szukać bluzki dla panny Birkner i
przeróżnych chustek, pończoch i kokardek dla Kasi, Julci i Korduli.
Prawda mamo? I to mama nazywa przyjemnościami wielkomiejskimi
dla młodego człowieka?
Śmiali się wszyscy troje z jego komicznego pseudokłopotu.
- Tak źle nie będzie! - rzekła pani Tornau. - Tego rodzaju
sprawunki załatwi Renata w naszym miasteczku, gdyż nie muszą to
być rzeczy ostatniej mody. Ty zaś kupisz mi w Berlinie coś
ciekawszego...
- Widzę - odparł - że się nie wykręcę od tej jazdy. Kiedy panie
każą mi wyruszyć?
- Jak najprędzej. Jeżeli chcesz być z powrotem na święta, to
niewiele ci pozostaje czasu.
- Dobrze. W takim razie wyjadę jutro... W Berlinie zobaczę się z
pewnością z doktorem Helmanem. Co mam mu od pani powiedzieć? -
spytał Renatę.
- Proszę pozdrowić go serdecznie, powiedzieć mu, że dobrze się
tutaj czuję i że jestem mu bardzo wdzięczna, że mnie państwu polecił.
Wstał i podszedł do okna, wpatrując się w zaśnieżone obszary
ziemi. Renata tymczasem przygotowywała kawę i napełniała filiżanki
wonnym napojem. Pani von Tornau oparła się wygodnie w fotelu, a
Renata usiadła obok niej na zydelku.
Ralf spoglądał na ten miły obrazek, oświetlony promieniami
zimowego słońca. Owal twarzy Renaty w ostatnich czasach zaokrąglił
się cokolwiek, zarówno jak i cała jej figurka. Dodawało jej to
wdzięku. Miała na sobie suknię wełnianą, granatową, z czasów, gdy
nie potrzebowała się jeszcze liczyć z każdym groszem. Leżała na niej
doskonale i uwydatniała jej kształty. Robiła wrażenie kobiety
wytwornej.
Melania von Berkow, której mąż umarł we wrześniu, nie
szczędziła złośliwych docinków na konto tej, jak mówiła, krzyczącej
elegancji "osoby do towarzystwa". Ralf obserwował ją bacznie i
przypomniał
sobie
właśnie
impertynenckie
uwagi
Melanii.
Wieczorem, gdy obydwie panie zajęte były przygotowywaniem
podarków dla wiejskich dzieci na gwiazdkę, a Renata szyła małe
sukienki, Ralf wyjął jej z rąk robotę.
- Niech pani nie psuje sobie oczu tymi wyszywankami! -
powiedział stanowczo.
- Niewielka bieda! - odparła wesoło. - Przecież to nie są koronki
ani hafty.
- Jednakże Ralf ma rację, Renato! - dodała pani von Tornau. -
Dobrze robi, że pani nie pozwala szyć przy świetle sztucznym. Dość
pracowała pani przez cały dzień. Teraz proszę odpocząć i chwilę z
nami pogawędzić.
- Bardzo chętnie, ale rozmowa przecież nie przeszkadza mi przy
szyciu.
- Może - dorzucił Ralf - ale ja lubię, aby osoba, z którą
rozmawiam, patrzyła na mnie i nie miała spuszczonych oczu.
Przelękła się i szybko odłożyła robotę.
- Tak się pani teraz na mnie patrzy, jak jagnię na złego wilka! -
rzekł żartobliwie.
- Bo mnie pan trochę nastraszył... Nigdy nie przypuszczałam, aby
pan potrafił mówić tak surowym głosem.
- Zawsze tak będę mówić, jeżeli pani będzie przeciążać się pracą.
Przeciągnęła ramiona, jakby je chciała wyprostować po pracy i
rzekła uprzejmie i wesoło:
- Nie odczuwam przeciążenia; przeciwnie, nigdy nie czułam się
tak dobrze jak obecnie.
- I wygląda pani - dodał - znacznie lepiej niż w chwili przyjazdu
do nas.
Pani von Tornau przysłuchiwała się tej rozmowie z uśmiechem na
ustach.
- Nie tyle praca - rzekła - wpłynęła na dobry wygląd Renaty, ile
dobre powietrze w Tornau i nasze wyborne mleko. To jej najwięcej
pomogło. Gdyby chciała więcej jeść, byłabym jeszcze bardziej
zadowolona.
- Pod tym względem chyba już pobiłam rekord! - rzekła Renata.
- A bo to prawda - żartowała pani von Tornau. - Renata je jak
wróbelek, jak gdyby jej chodziło o smukłą linię. Widocznie boi się
utyć, by nie wyglądać jak wiejska gosposia.
Renata roześmiała się głośno. Ralf mile odczuł jej wesołość, gdyż
śmiech jej bardzo mu się podobał i chciałby go słuchać częściej.
XI
Następnego dnia wyjechał do Berlina, nie dlatego, by mu to
sprawiało nadmierną przyjemność, ale po prostu z przyzwyczajenia,
dla porządku rzeczy. Pierwsza jego wizyta była u doktora Helmana,
który rozpytywał go o Renatę.
Tornau odpowiadał na wszystkie pytania lekarza, aż wreszcie sam
zapytał:
- Teraz na mnie kolej, panie doktorze. Pozwoli pan, że mu zadam
pewne pytanie.
- Ależ proszę bardzo! - odparł nieco zdziwiony lekarz.
- Jeżeli się człowiek styka z kimś niemal codziennie, to rad by
nieco znać jego przeszłość...
- To się samo przez się rozumie - odpowiedział doktor Helman,
poruszając się w fotelu, jak gdyby trochę zaniepokojony.
- Zarówno ja, jak i moja matka polubiliśmy panią Werkent i choć
nie chcemy zanadto szperać w jej przeszłości, to jednak matka moja
rada by wiedzieć, czy pani Renata była szczęśliwa w pożyciu
małżeńskim?
Helman poczęstował swego gościa cygarem i sam zapalił,
namyślając się, co może powiedzieć, by nie zdradzić tajemnicy
Renaty, którą ona jedna tylko mogłaby ujawnić. Postanowił działać
dyplomatycznie.
- Czy była szczęśliwa? - rzekł, uśmiechając się. - Hm, to zależy.
Mąż jej był ślicznym mężczyzną i z pewnością kochała go, o ile
osiemnastoletnia panienka zdolna jest do głębszej miłości. Ale ten
śliczny chłopiec grał, bawił się i zaciągał długi na wszystkie strony.
Zna pan niewątpliwie tego rodzaju ludzi tak samo jak ja ich znam.
Renata niebawem spostrzegła, jakiemu nicponiowi oddała swe serce i
postąpiła w zwykły nierozsądny sposób, w jaki w podobnych
wypadkach postępują kobiety: pogardziła nim, pozwalając zarazem
robić mu, co mu się żywnie podobało... Powinna być szczęśliwa, że
się go pozbyła...
- Przypuszczam jednak, rzekł von Tornau - że odczuła śmierć
męża bardzo boleśnie? Widziałem pewnego dnia, jak płakała gorzko,
a ból je był prawdziwy... Przypuszczała, że nikogo w pobliżu niej nie
było...
- Opłakiwała niezawodnie dziecko i ojca - rzekł doktor - gdyż
męża od dawna przestała kochać.
- Jest pan tego pewien? - zapytał Ralf, kręcąc niespokojnie wąsa.
- Sama mi to mówiła! - odpowiedział lekarz.
- Nie pojmuję jednak, że kobieta tego pokroju co pani Werkent,
nie wywierała na swego męża właściwego wpływu. Przecież jej
inteligencja i szlachetny charakter powinny były na niego
oddziaływać zbawiennie, powinien się był zmienić na godnego
człowieka...
- Na pozór tak by się zdawało - odparł doktor. - W rzeczywistości
jednak jej zalety serca i umysłu drażniły go tylko. Czuł, że stał o wiele
niżej od żony, traktował ją przeto w sposób brutalny i naturalnie nie
kochał jej.
Tornau w milczeniu zaciągnął się kilka razy z rzędu. Dowiedział
się wszystkiego i zbierając się już ku wyjściu, rzucił jeszcze od
niechcenia:
- A na co on umarł? Przecież był jeszcze bardzo młody?
Helman nerwowo szukał czegoś na biurku.
- Tak jest - rzekł - był jeszcze młody... Ale dlaczego umarł, nie
umiem panu powiedzieć. Niech pan zapyta o to panią Werkent.
- Ostatecznie jest to dla mnie obojętne - rzekł Ralf - a pytać panią
Werkent byłoby zarówno niedelikatnie jak i niepotrzebnie. Jesteśmy z
matką zadowoleni, że pani Werkent czuje się u nas dobrze i nie
będziemy jej rozpytywać o rzeczy, które są dla niej może bolesne.
Dlatego właśnie wstąpiłem do pana doktorze i dziękuję mu uprzejmie
za udzielone mi informacje, które zakomunikuję matce.
- Jak się miewa matka pańska? - zapytał doktor.
- Jak najlepiej. Od czasu, gdy może się oszczędzać, bóle w nodze
ustąpiły i na ogół jest zdrowa. Po operacji odzyskała siły i nie
potrzebuje zachowywać diety.
- To mnie bardzo cieszy. Operacja ta była konieczna.
- Jesteśmy też panu doktorowi nieskończenie wdzięczni, że pan
nalegał na operację, inaczej byłaby matka uległa chorobie, a ja bym
poniósł stratę niepowetowaną. Nie mogę sobie wyobrazić, co bym
wówczas zrobił.
Doktor Helman uśmiechnął się i rzekł tonem głębokiego
przekonania:
- To samo co pan i teraz powinien zrobić... ożenić się! W dobrach
Tornau powinien zjawić się następca tronu.
Ralf roześmiał się.
- Widać zaraz, że pan doktor był doradcą mej matki. Ona kładzie
mi to ciągle do głowy i wciąż się martwi, że nie ma synowej.
- Rad bym bardzo i w tej mierze pomóc matce pana - rzekł doktor.
- Kto wie? Może pan doktor znajdzie dla mnie coś
odpowiedniego? Proszę wówczas posłać mi to ekspresem poleconym.
- Gdy tylko znajdę, poślę panu natychmiast, za zaliczeniem.
Śmiali się obydwaj, a Ralf, żegnając się, przyrzekł zadzwonić
przed wyjazdem. Zszedł ze schodów i podążył żwawym krokiem
przez Aleję Lipową ku ulicy Fryderyka. Przystanął przed sklepem
jubilerskim i przyglądał się uważnie wystawionym kosztownościom.
Matka prosiła go, by kupił dla Renaty jakiś ładny upominek na
gwiazdkę.
Długo oglądał wystawę, a później gablotki w magazynie, nie
mogąc wybrać nic odpowiedniego. Zdecydował się wreszcie na
sznurek pereł o matowym połysku, zanim jednak zdążył zapłacić,
zmienił je na bransoletkę z ładnym szafirem. Przypomniał sobie, że
perły nie przynoszą szczęścia i powodują łzy, a nie chciał przecież,
aby Renata płakała.
XII
Wkrótce po śmierci męża wyjechała Melania von Berkow na
południe, aby - jak mówiła - ochłonąć po poniesionej stracie, w
rzeczywistości zaś, by zaznać nowych wrażeń i urozmaicić sobie
okres żałoby. Nie dogadzało jej zamknięcie się w Berkow i
rozpamiętywanie nad marnościami tego świata.
Znała surowe zasady Ralfa i wiedziała, że w czasie żałoby nie
będzie mogła zbliżyć się do niego. W rezultacie doszła do
przekonania, że najlepiej będzie spędzić ten rok za granicą. Odegrała
przed Ralfem komedię pożegnania, która miała odzwierciedlić
zarówno jej rozpacz wskutek nieuniknionego wyjazdu, jak i
zapowiedź miłosnego oddania mu się po powrocie. W przekonaniu
własnym odegrała swą rolę w sposób mistrzowski.
Nie zdawała sobie sprawy, że Tornau nie rozumiał, a nawet nie
chciał rozumieć jej obmyślanej starannie gry. Straciwszy niedołęgę
męża była przeświadczoną, że po raz drugi zdoła usidlić Ralfa.
Olbrzymi majątek, jaki odziedziczyła, ułatwi z pewnością
urzeczywistnienie jej planów i z chwilą, gdy odzyskała wolność,
miała dość atutów w ręku, by odzyskać Ralfa. Byleby tylko skończył
się jak najprędzej ten rok żałoby! Przez ten czas zatęskni za nią na
pewno.
W uczuciach jej do Ralfa więcej było namiętności niż prawdziwej
miłości, a jego chłód i powściągliwość, które uważała za sztuczne,
drażniły ją i podniecały do walki o posiadanie go wyłącznie dla siebie.
Obecność Renaty trochę ją niepokoiła. Choć nie obawiała się
rywalki w tej "mieszczce", jak ją nazywała, wiedziała jednak, że
kobiety przeróżnych używają środków, aby podobać się mężczyznom.
Na domiar złego Renata mieszkała pod jednym dachem z Ralfem i
codziennie się z nim stykała. Toteż Melania zastanawiała się nieraz w
jaki sposób unieszkodliwić Renatę lub wykurzyć ją z Tornau. To była
jej jedyna troska, która mąciła jej radość z odzyskanej swobody i
zapowiadającej się wesoło podróży.
Z początku pojechała do Paryża w towarzystwie dobrze się
prezentującej, nieco głuchej osoby, którą zaangażowała na stałe. Była
to pani w wieku więcej niż średnim, pochodząca z dobrej, lecz
zubożałej rodziny. Szczęśliwa, że udało jej się poprawić swoje
warunki materialne i wślizgnąć się do towarzystwa Melanii, była jej
ślepo oddana, gotowa do wszelkich usług. Potrafiła tak samo dobrze
zjawiać się, jak i znikać na każde zawołanie swej hojnej
chlebodawczyni, byleby dogodzić jej zachciankom czy upodobaniom.
Z Paryża pojechały na Rivierę, by spędzić tam zimę, kolejno w
Nicei, Monte Carlo i Cannes. Piękna i bogata wdówka była ogniskiem
zainteresowania mężczyzn, zwłaszcza polujących na tego rodzaju
towarzyszki życia. Dała się porwać prądowi uciech, jednak flirtując na
wszystkie strony, nie wyróżniła żadnego ze swych licznych
wielbicieli.
Salony gry widywały ją niejednokrotnie. Lubiła obserwować tę
dziką pogoń za łatwym zarobkiem i rozpacz graczy nieszczęśliwych,
mniej natomiast pociągała ją sama gra. Tylko z nudów siadała czasem
do ruletki i w razie wygranej, oddawała ją swej towarzyszce, pani von
Sanden, która nie posiadała się wówczas z radości.
Któregoś dnia, jadąc z panią von Sanden z Nicei do Monte Carlo,
była w fatalnym humorze i powracała myślami do ojczyzny. W
podobnym nastroju ducha była całkiem niewrażliwa na otaczającą ją
cudną przyrodę, a jechały właśnie wspaniałą drogą ku Corniche, która
biegła wykuta w skale wzdłuż wybrzeża. Zatoka Ville Franche, pełna
statków i łodzi, jaśniała w słońcu. Brzegi usiane były pałacykami w
ogrodach, w których kwitły drzewa migdałowe i brzoskwiniowe.
Powietrze przesycone było zapachem drzew pomarańczowych,
których gaje ciągnęły się ku morzu. Dziś jednak ten raj na ziemi nie
interesował Melanii. Irytowało ją, że jej wielbiciele pojechali bez niej
do Monte Carlo, a ci tymczasem podążali za nią w niedalekiej
odległości, przeświadczeni, że dla kaprysu rozmyślnie chciała ich
wyprzedzić.
W Monte Carlo wysiadła z samochodu u wrót parku, chcąc
przejść się nieco, spocząć później na ławce i obserwować zachód
słońca. Pani von Sanden poleciła czekać na siebie w hotelu.
Przechodząc przez park, spostrzegła leżący na ziemi portfel. Podniosła
go, chcąc odszukać właściciela. Portfel był pusty i zawierał jedynie
bilet wizytowy z napisem: "Hans von Trachwitz".
- Ach! - wyszeptała zdumiona. - Ten śliczny Trachwitz,
najwierniejszy mój wielbiciel! Spłukał się widocznie do nitki, biedak.
Chciała schować portfel, by go oddać właścicielowi, gdy wyczuła,
że pod biletem, był jeszcze jakiś twardy przedmiot. Fotografia! -
pomyślała, otwierając portfel. Nie wierzyła własnym oczom. Tak, to
była Renata Werkent, na pewno ona, bez żadnej wątpliwości, ona
sama, bo i na odwrotnej stronie widniał napis atramentem: "Renata
swemu kochanemu Hansowi".
Uśmiechnęła się szyderczo. Przypadkowo wpadł jej do rąk
bezcenny dla niej przedmiot, który potrafi wykorzystać.
- Patrzcie państwo! - mówiła do siebie. - To niewiniątko, ta
cnotliwa pani, której tak zażarcie bronił Ralf, prowadzi podwójne
życie: mniszki i kurtyzany.
Schowała portfel do torebki i szła dalej aleją parkową, pustą o tej
porze. W końcu alei dostrzegła siedzącego na ławce człowieka, który
ukrył głowę w dłoniach, widocznie pogrążony w niewesołych
myślach.
- Panie von Trachwitz! - zawołała, poznawszy go. - Czy to pan
zgubił ten portfel?
Spojrzał na nią wzrokiem błędnym, bez wyrazu i rzekł:
- Nie warto go było podnosić! Jest pusty!
Uśmiechnęła się jakby z politowaniem.
- Ach, rozumiem! Musiał się pan dobrze spłukać i stąd ten brak
humoru.
- Brak humoru? - zawołał z rozpaczą, która przeraziła Melanię. -
Pani baronowa daleka jest od rzeczywistości. Jestem nędzarzem
moralnym i materialnym, bankrutem życiowym, niezdolnym do
dalszej egzystencji!
- Ależ na Boga, panie Trachwitz! Nie wolno poddać się
zwątpieniu! Wszakże pan jest mężczyzną.
- Tak mężczyzną, lubiącym czystą bieliznę, dobre towarzystwo i
to wszystko, co dziś nie jest już dla mnie dostępne. Należy przekreślić
kartę życia... A może łaskawa pani wybierze mnie z liczby swych
wielbicieli i ofiaruje mi swą rękę? To jedno mogłoby mnie uratować.
Ale przecież nie zdecyduje się pani na ten krok, właśnie dlatego, że
jestem bankrutem...
- Nie dlatego, panie Trachwitz, lecz po prostu dla braku w ogóle
ochoty do zamążpójścia. Pan jednak, wyznam to szczerze, jest dla
mnie najciekawszym mężczyzną spośród tych, którzy ubiegają się o
moje względy. Rada bym bardzo pomóc panu, nie wiem tylko, w jaki
sposób? Czy przyjmie pan ode mnie pożyczkę pieniężną?
Spąsowiał cały. Do tego stopnia jeszcze nie upadł, by korzystać z
podobnej możliwości.
- Dziękuję pani serdecznie! - rzekł cicho - ale trudno mi jest
przyjąć od niej pieniądze. Wyglądałoby to na żebraninę. Wolałbym
jakąś dobrą radę.
Pomyślała chwilę i raptem przyszła jej myśl do głowy.
- Mam dla pana i radę! - rzekła. - Jak pan wie, w dobrach Berkow
prowadzona jest na wielką skalę hodowla koni. Mąż mój nieboszczyk,
nie mogąc z uwagi na stan swego zdrowia zajmować się tymi
sprawami, od dawna poszukiwał zastępcy, ale jakoś mu to nie szło. Ja
na tych rzeczach niewiele się znam, a ponieważ pan jako były
kawalerzysta musi się znać na koniach, proponuję zatem panu objęcie
w Berkow stanowiska kierownika stada. Przypuszczam, że zgodzimy
się co do warunków. Jest to stanowisko poważne i odpowiedzialne.
Dam panu obszerną plenipotencję i swobodę działania. Zgadza się
pan, panie von Trachwitz?
Błysnęła w nim iskierka nadziei. Propozycja Melanii zapewniała
mu egzystencję, w dodatku bardzo dostatnią. Czyżby ta piękna
kobieta miała dla niego coś więcej niż życzliwość? Gotów był w to
uwierzyć, a nawet już w to trochę wierzył. Obudziła się w nim nowa
chęć do życia.
Nerwowym ruchem rąk wyczuł na piersi ukryty w kieszeni
surduta drobny, kanciasty instrument, którym zamierzał przekreślić
pasmo żywota i odetchnął z ulgą. Był mu już niepotrzebny! Otrząsnął
się z odrętwienia i spojrzał na Melanię wzrokiem, którym już tyle razy
pokonywał kobiety. Nie domyślał się ani na chwilę, że kpiła z niego, a
dojrzawszy lekki rumieniec, jaki wykwitł na jej twarzy wskutek
powstrzymywanego śmiechu, był przeświadczony, że i tym razem
odniósł tryumf.
Ale tym razem trafiła kosa na kamień. Doświadczony pożeracz
serc niewieścich natknął się na wyrafinowaną kobietę.
- A zatem decyduje się pan? - zapytała z pewną natarczywością.
- Niepokoi mnie jeden tylko wzgląd, łaskawa pani baronowo.
Pytam się samego siebie, czy mieszkając pod bokiem pani, nie będę
zbyt często przy niej myślami?
- No i jaką pan znalazł na to odpowiedź? - żartowała Melania.
- Będę jak satelita krążył wokoło słońca, czerpiąc z niego światło i
pozostając w wiecznym od niego oddaleniu...
Podniosła na niego oczy, po czym zaczęła kreślić parasolką
figurki na piasku.
- Jeżeli - rzekła - ja mam być tym słońcem, to nie będę trzymać
pana w oddaleniu. Przeciwnie, znaczną część roku spędzać będę w
Berkow.
W radosnym uniesieniu przycisnął usta do jej dłoni:
- Dziękuję pani! - rzekł. - Od dnia dzisiejszego jestem jej wiernym
sługą.
- Doskonale. Zaraz pana zaprzęgnę do pracy. Proszę mnie
odprowadzić do "Hotel de Paris", gdzie mnie oczekuje moja
towarzyszka, pani von Sanden. Zje pan z nami śniadanie i omówimy
warunki przyszłej pańskiej współpracy.
Skłonił się i szedł obok niej. Najrozmaitsze myśli przychodziły
mu do głowy. W Ameryce nie poszczęściło mu się. Powrócił stamtąd
z resztkami pieniędzy, którymi jakiś czas manipulował przy zielonym
stoliku, aż wreszcie pozostał bez grosza w kieszeni. I oto znowu ratuje
go kobieta!
Dlaczegóż by nie miał pozyskać z czasem Melanii dla siebie?
Przeszkodą ku temu mogła być jedynie jego żona, należało więc
usunąć ją z drogi. Gdy tylko obejmie stanowisko w Berkow, odszuka
ją i zmusi do rozwodu.
Powróciwszy do hotelu, poleciła Melania nakryć do stołu w
saloniku, jaki przylegał do jej apartamentu. Pani von Sanden zawarła
znajomość z nowym kierownikiem stadniny w Berkow i nie
przeszkadzała mu rozmawiać z panią dziedziczką, sama zaś
rozkoszowała się doskonałym menu śniadaniowym.
Baronowa von Berkow omówiła z Trachwitzem wyczerpująco
wszystkie warunki, nie zapominając przy tym o własnych planach.
Miał zjawić się w Berkow dopiero po jej powrocie, a do tego czasu
powinien był obejrzeć główne stadniny za granicą i w Niemczech i
zapoznać się z ich prowadzeniem pod pretekstem zakupu i wymiany
reproduktorów.
Melania zamierzała powrócić do Berkow we wrześniu, gdy
upłynie rok od chwili śmierci jej męża. Do tego czasu chciała raz
jeszcze zajrzeć do Paryża, lato zaś spędzić w Trouville i w Ostendzie.
Wręczyła Trachwitzowi czek na swego bankiera i prosiła go, aby
natychmiast wyjechał dla uniknięcia niepotrzebnych komentarzy i
domysłów.
Zgodził się na wszystkie warunki i żegnając się z nią, rzekł
uroczyście:
- Dalsze moje życie poświęcę wyłącznie dla dobra pani. Do
widzenia!
Podała mu rękę, uśmiechając się czarująco.
- Do widzenia... we wrześniu... w Berkow! A do tej chwili niech
pan daje znać o sobie od czasu do czasu.
- Będę panią informował o wszystkim, co by ją mogło
interesować.
Odszedł, a Melania rzuciła za nim spojrzenie nieco pogardliwe.
- Ciekawa jestem - myślała - jaką minę zrobi Renata, gdy się
dowie, że jej "kochany Hans" wypłynął na powierzchnię i to w
sąsiednim Berkow? Przyjrzę się im dobrze, jak się będą ze sobą witać.
Czy on wie, że jego ukochana będzie tuż pod jego bokiem? Gdybym
tylko wiedziała, jaki stosunek łączy ich teraz!... W każdym bądź razie
z jego pomocą zdoła ją łatwo unieszkodliwić.
XIII
Życie w Tornau płynęło zwykłym spokojnym trybem. Od czasu
powrotu z Berlina Ralf stał się więcej skupiony w sobie i więcej
pogodny. Coraz rzadziej marszczył czoło, zwłaszcza w obecności
Renaty. Stała się ona bezwiednie i bez własnej woli osią, wokoło
której obracało się obecnie wszystko w Tornau. Pani von Tornau
pokochała ją jak córkę i im więcej z nią obcowała, tym więcej do niej
lgnęła.
Nic nie ujdzie wzroku matki! Spostrzegła ona, że wystarczał jeden
uśmiech Renaty, by wygładzić czoło syna i że coraz więcej
pochłaniała ona całą jego uwagę. Dawne jej dumne plany co do
ożenku Ralfa znacznie złagodniały od czasu, gdy nie przejawiał
żadnej ku temu chęci. Myślała teraz wyłącznie o szczęściu syna, a nie
o jego karierze w znaczeniu materialnym. Niech się ożeni z panienką
z dobrego gniazda i zapomni, że niewierność kobiety tak mocno
zraniła jego serce. Renata oddana całkowicie swym obowiązkom, nie
domyślała się nawet, że była przedmiotem uwagi swych pracodawców
i ich częstych rozmów.
Przeszła wiosna, wypełniona pracą w polu i w ogrodach, a potem
lato, złocące zboża i owoce. W sercu jej panowała jasność i cisza. O
drogich swych zmarłych wspominała z rozrzewnieniem, ale już bez
bólu, a pamięć o mężu, który tyle jej sprawił gorzkiego zawodu
zacierała się stopniowo. Myśl, aby powrócił i w jakikolwiek bądź
sposób wpłynął na jej życie, nigdy jej nie powstała w głowie. Nie
miała już z nim nic wspólnego.
W ostatnich czasach prowadziła ożywioną korespondencję z
doktorem Helmanem. Radził jej, by starała się o rozwód, nie wiadomo
bowiem czy Trachwitz nie zjawi się któregoś pięknego poranka na
horyzoncie i czy nie wystąpi z jakimiś żądaniami.
Po głębokim namyśle postanowiła wszcząć kroki rozwodowe.
Tajemnicy swej nie odkryła pani von Tornau. Nie chciało jej to
przejść przez gardło i zdecydowała się powiedzieć o tym nie
wcześniej, aż otrzyma rozwód. Doktor Helman przyrzekł jej, że
zajmie się tą sprawą i że zaoszczędzi jej wszelkich przykrości i
konieczności zjawiania się osobiście w konsystorzu* lub w sądzie.
Zapewniał ją również, że uzyska rozwód bez większych trudności.
* Konsystorz - kuria biskupia.
W tym stanie rzeczy przyjechała w początkach września do swego
majątku Melania von Berkow i wznowiła z wrodzoną jej
niefrasobliwością stosunki towarzyskie. Złożywszy w sąsiedztwach
wizyty, rozesłała liczne zaproszenia na pierwsze u niej uroczystości
dożynkowe. Śmiano się po trochu, że wesołej wdówce tak pilno
zapomnieć o mężu, ale jej nie odmawiano. Na wsi ludzie chętnie
korzystają z okazji, by się rozerwać.
Naturalnie, że pierwszą wizytę złożyła w Tornau, że zaś zmuszała
się być grzeczną wobec Renaty, więc miała wrażenie, że Ralf mniej
był sztywny. Zupełnie nie kryła się z tym, że rada była widzieć go i
nie spuszczała z niego wzroku, chcąc by na nią patrzył. Państwo
Tornau'owie przyjęli wraz z Renatą zaproszenie do Berkow i
przyrzekli nie zrobić zawodu.
Gdy odjeżdżała ze swą "wierną von Sanden", jak nazywała swą
towarzyszkę, Ralf nie mógł się wstrzymać od porównania obu kobiet:
o ileż Renata była piękniejsza i bardziej dystyngowana od tej
pikantnej wdówki, zalotnej i narzucającej się!
W kilka dni potem pojechali na dożynki do Berkow. Pani von
Tornau miała na sobie czarną, jedwabną suknię, w której wyglądała
poważnie a zarazem wytwornie. Jej czerstwa twarz, okolona białymi
włosami, wzbudzała szacunek i sympatię. Uśmiechnęła się do
oczekującego ją w przedsionku syna.
- Już na nas czekasz, mój Ralfie? Jesteśmy punktualne, akurat bije
szósta! Obejrzyj nas, proszę i powiedz, czy możemy się pokazać
między ludźmi?
Podbiegł ku niej i pocałował ją kilkakrotnie w usta.
- Mateczko, kochana! - rzekł czule. - Zawsze jesteś prześliczna!
Podszedł potem ku Renacie, obrzucając ją wzrokiem surowego
krytyka. Wnet jednak przestał podkręcać wąsa, a surowość znikła z
jego twarzy. Cofnął się o parę kroków, by lepiej objąć wdzięczny
obrazek.
Miała na sobie obcisłą sukienkę z kremowego voile'u, która
uwydatniała jej smukłą kibić. Włosy, ujęte w dwa warkocze, unosiły
się wysoko ponad czołem. Wyglądała prześlicznie, skromnie i tak
pociągająco, że nie mógł od niej oderwać oczu, zmuszając się do kilku
słów żartobliwych.
Już mieli wsiadać do karety, gdy podbiegła panna Birkner, niosąc
w ręku dwie wiązanki róż.
- To już ostatnie! - zawołała. - Ale bardzo piękne. Obszukałam
wszystkie krzewy, zanim je znalazłam. Pąsowe dla pani Werkent, a
żółte dla naszej pani dziedziczki. Prawda, że prześliczne? Zaraz je
paniom przypnę. Czy nie ładnie wyglądają? Niech jaśnie pan dziedzic
sam powie! Pani Renata wygląda jak hrabianka, a nasza pani jak
anioł. Prawda?
Kręciła się i wierciła wokoło pań, zachwycając się nimi, aż
wreszcie posadziła je w karecie, pomogła wsiąść Ralfowi i zamknęła
drzwiczki. Zachodzące słońce rzucało ostatnie swe promienie na
czyste niebo mieniące się wszystkimi barwami. Daleko na horyzoncie
widniał nieruchomy wał ciemnoszarych obłoków.
Jakiś czas jechali w milczeniu. Renata wpatrywała się w jasne
niebo, które odbijało się w jej oczach. Ralf spoglądał na nią w
niemym zachwycie olśniony jej delikatną, subtelną urodą. Odczuła
jego wzrok i rzuciwszy na niego spojrzenie, pokraśniała. Serce jej biło
gwałtownie i ogarnęło ją uczucie nieokreślonego lęku. Nie mogąc
wytrzymać jego wzroku, przymknęła oczy i zaciskała wargi, ciężko
oddychając.
Dopiero gdy zaczął rozmawiać z matką, która wciągnęła w
rozmowę Renatę, odetchnęła swobodniej. Niepokój jednak nie
opuszczał jej. Wydawało się jej, że może nadejść dzień, w którym
zmuszona będzie opuścić Tornau, a to byłoby dla niej ciosem zbyt
bolesnym, nie tylko wskutek utraty kawałka chleba. Nie, utraciłaby
część serca, które zbyt już przylgnęło do Tornau, gdzie czuła się
szczęśliwą...
Ralf zauważył, że trapią ją jakieś ponure myśli. Chciałby je znać,
lecz nie wiedział, jak pytać. Spojrzał na niebo i rzekł:
- Co za cudowny nastrój w naturze! Trzeba być malarzem, by to
uchwycić i uwiecznić.
- Aby to oddać, trzeba by malować nie farbami, lecz ogniem i
powietrzem! - podchwyciła pani von Tornau. - Spójrz Ralfie! Nasze
stare kochane gniazdo jakby tonie w ogniu. Okna lśnią, jak gdyby
były oświetlone od wewnątrz.
- Ale to tylko odbłysk, mamo. To pożyczane światło bez ciepła! -
rzekł w zadumaniu.
- Ralfie!
- Co mamo? - zawołał lękliwie. - Przerażają cię moje filozoficzne
rozumowania! Przepraszam cię za te senne marzenia, całkiem nie na
czasie!
- Nie, mój chłopcze! - odpowiedziała. - To nie były senne
marzenia, lecz odgłos twego serca. Brak ci w Tornau światła i ciepła,
które by ci umiliły życie. Gdybyś chciał spełnić najgorętsze moje
życzenia!... Błogosławiłabym ją, gdyby ci wniosła światło i ciepło, nie
patrząc na to, kto ona.
Zmarszczył czoło i spojrzał badawczo na Renatę.
- Niech pani uważa, pani Renato. Znów zastawione są na mnie
zdradzieckie sidła, by mnie ożenić. Istne znęcanie się nade mną!
Nie patrząc na niego odpowiedziała stłumionym głosem:
- Rozumiem dobrze intencje matki pana! Człowiek taki jak pan,
może tylko w małżeństwie znaleźć pełne szczęście!
- Taki jak ja? A czy pani zna mnie dostatecznie dobrze?...
Niczego mi zresztą nie brak w Tornau i czuję się tu aż nadto
szczęśliwy.
Spojrzała na niego i drgnęła na całym ciele, tak wymownie
patrzył na nią. I pani von Tornau dostrzegła wymowę jego oczu i jej
domysły zamieniły się w pewność. Takim wzrokiem obrzuca
mężczyzna tylko ukochaną kobietę. Ona już pokochała Renatę i
pragnęła tylko, by mogła ją nazwać synową.
Ujęła ją za rękę i rzekła serdecznie:
- Co ci jest, drogie dziecko? Wyglądasz, jak byś miała strapienie?
Renata usiłowała uśmiechnąć się.
- Poddaję się czasami niedorzecznym myślom! - rzekła
trwożliwie.
- Jakież to myśli panią niepokoją? - spytał Ralf.
- Wyjawię je panu i mojej dobrej pani z całą szczerością. Myślę
nad tym, co z sobą pocznę, gdy któregoś dnia zjawi się w Tornau
młoda władczyni.
Schwycił jej drugą rękę, opartą o ramę karety i trzymał ją w
mocnym uścisku.
- Daję pani słowo, że nic innego nie usunie pani z Tornau, jak
tylko własna jej wola. Może pani być co do tego najzupełniej
spokojna.
Pani von Tornau objęła ją ramieniem, dodając:
- Co też pani o nas sądzi? Czy może pani przypuścić, że
bylibyśmy zdolni rozstać się z panią inaczej, jak na jej własne, usilne
żądanie?
Renata gorąco pocałowała ją w rękę i uśmiechnęła się mile do
Ralfa. Usiłowała być wesołą, lecz jakiś głos wewnętrzny niepokoił ją
ciągle. - A jeżeli - myślała - usunie mnie stąd coś takiego, czego w tej
chwili nie potrafię wyrazić słowami, a co zniweczy zarówno waszą
dobrą wolę jak i moje gorące życzenia? Tak myślała biedna, nie
wiedząc, co powiedzieć.
Całkiem innymi myślami pochłonięty był Ralf.
- Nie mogę się zdradzić, dopóki się nie upewnię, że mnie kocha.
Jeżeli jednak znając moje uczucia i moje pragnienia, odrzuci moją
miłość, to musi odejść precz.
Podjeżdżali do pałacu w Berkow, a w chwili gdy kareta
zatrzymała się przed schodami ganku, wiodącego do holu, wybiegli
dwaj lokaje, pomogli im wysiąść i wprowadzili do salonu. Pałac
urządzony był z wyszukanym komfortem. Salon i sąsiednie pokoje
przyjęć utrzymane były w stylu empire i wybite adamaszkiem.
Wszędzie - ciężkie mahonie, brązowe okucia oraz kosztowne
obrazy. Sala jadalna gdańska, z czarnego dębu, oświetlona była
dwoma wspaniałymi żyrandolami z brązu. Olbrzymi stół ustawiony w
podkowę, przybrany rzadkimi kwiatami, uginał się pod ciężkimi
srebrami i kryształami, rzucającymi snopy iskier.
Jak wieszczka z bajki przyjmowała swych gości władczyni tych
bogactw - piękna Melania, baronowa von Berkow. Ubrana była w
suknię ze srebrnej łuski, z głębokim wcięciem, odsłaniającym ramiona
i alabastrowe plecy. Olśniewała mężczyzn urodą, kokieterią,
dowcipem i kaskadami śmiechu.
Gdy stanęła obok Renaty, witając się z Ralfem, była pewna
zwycięstwa. Widziała, że patrzył na nią z podziwem, który brała za
zachwyt.
- Ta kobieta - myślał tymczasem Ralf - umie się ubrać i wygląda
jak panienka, mimo że przekroczyła już trzydziestkę.
I Renata zachwycona była toaletą i wyglądem Melanii. Nigdy jej
co prawda nie widziała w większym towarzystwie, ale to, na co
patrzała, przekraczało jej wyobraźnię. Dostrzegła gorące, kuszące
spojrzenia, jakie Melania rzucała w oczy Ralfa i ostry ból przeniknął
ją na wskroś. Przeczucie tego, co teraz widziała, widocznie mąciło jej
myśli, gdy jechała do Berkow.
Gdyby Melania miała zostać panią w Tornau, z pewnością
musiałaby stamtąd oddalić się. Ta kobieta nienawidziła jej, czuła to.
Ale za co? Dlaczego? Teraz zaczęły świtać w jej głowie niejasne
przeczucia, które jednak odepchnęła od siebie, zanim zdołały nią
zawładnąć.
Tornauowie zmieszali się z resztą towarzystwa, a pan von
Diesterkampf nie odstępował ani na krok od Renaty. Lubił ją bardzo i
chętnie z nią rozmawiał. Również i pani Diesterkampf, miła, żwawa
osoba, darzyła ją swymi względami, twierdząc, że pragnęłaby bardzo
mieć przy sobie tak miłą towarzyszkę, jaką ma pani von Tornau.
Melania cała pochłonięta Ralfem, starała się ciągle mieć go przy
boku i stoczyć zwycięską walkę z jego powściągliwością. Przy kolacji
Ralf był jej sąsiadem, wystawionym na ciągłe ataki jej wyrafinowanej
kokieterii. Nie wiedziała, że co chwila obrzucał spojrzeniem słodką
twarz Renaty, zazdroszcząc Diesterkampfowi, który zastrzegł sobie
miejsce obok niej.
- Z panią Werkent można przynajmniej mówić do rzeczy! -
odezwał się pan Diesterkampf do Ralfa. - Jest to egzemplarz
luksusowego wydania Stwórcy! - dodał żartobliwie, widząc, że Ralf
pożera ją wzrokiem.
Podczas toastu Melania trąciła kieliszek Ralfa i szepnęła mu:
- Czy pojedna się pan nareszcie ze mną, czy też ma pan ciągle
jeszcze do mnie żal w sercu?
- Nie mam powodu gniewać się na panią baronową! -
odpowiedział chłodno.
- Baronowa! To brzmi sztywno i konwencjonalnie! Czy pan
zapomniał, jak mi na imię, choć je pan dawniej niejednokrotnie
wymawiał? Ralfie, wszak inne uczucia łączyły nasze serca?
- Nasze serca? Łaskawa pani myli się. Jedynie moje serce było w
okowach, pani była wolną i niczym nie związaną...
- To się tak panu tylko wydaje. Ach, panie Ralfie, gdyby pan
wiedział, ile przez pana wycierpiałam?...
Spojrzał na nią wielkimi oczami.
- Przeze mnie? Pozwoli pani, ale mam w tej mierze duże
wątpliwości.
- Nie, nie pozwolę, Ralfie! Oddałam Berkowowi moją rękę na
usilne żądanie ojca mego, który widział w tym małżeństwie jedyny
ratunek przed grożącą mu ruiną majątkową, co nieraz już panu
mówiłam...
- Tak jest, ale gdy usiłowałem dać temu wiarę, zjawił się u mnie
pewnego dnia ojciec pani i skarżył się na skłonność pani do życia
próżniaczego i gonienia za wszelkiego rodzaju uciechami... Ale dajmy
temu pokój, bo przecież dyskusja na ten temat nie doprowadzi do
niczego...
- Ralfie! - szepnęła mu do ucha głosem pieszczotliwym. - Ralfie,
sama nie wiedziałam, co robię, nie znałam serca mego i dziś za to
pokutuję...
W tej chwili zadała Ralfowi jakieś pytanie sąsiadka z drugiej
strony i Melania z gniewem gryzła wargi.
- Nie wypuszczę go! - myślała.
Jego opór podniecał ją, wzbudzał w niej pożądanie i postanowiła
walczyć o niego dalej. Dziś, gdy była wolna, nie potrzebowała tak
dalece przebierać w środkach, by go pochwycić w ramiona. Wszyscy
mężczyźni zabiegali o jej względy, on tylko jeden, on, którego
pożądała, opierał się jej. Nie mogła się z tym pogodzić...
Czyżby kochał inną? A może ta towarzyszka jego matki, o bladej
twarzy, czerwonych wargach i ciemnych włosach zatarła w jego sercu
jej rysy? Rzuciła w stronę Renaty złowrogie spojrzenie.
Po kolacji rozpoczęły się tańce. Ralf przeprowadził Melanię do
małego saloniku, obok jadalni. Prosiła go o to. Przyćmione światło
oświecało ten zaciszny kącik, a ciężkie portiery zagłuszały gwar,
dochodzący z dużego salonu. Zaledwie słychać było dźwięki
orkiestry.
Padła na kanapę, ciężko westchnąwszy.
- Jakże tu zacisznie! - odezwała się cicho. - Ralfie drogi, oto mój
karnecik, proszę się wpisać.
Skłonił się i stojąc przy niej, wpisał swe nazwisko. Posunęła się,
by mu zrobić miejsce.
- Niech pan usiądzie obok mnie! - rzekła.
- Sądziłem, że pani chciała odpocząć i nie chcę jej przeszkadzać...
Ujęła go za rękę.
- Ralfie! Ja tego dłużej nie wytrzymam. Dlaczego pan mnie tak
męczy? Pan wie dobrze, że mi pan nie przeszkadza, że od roku tęsknię
za panem, za tobą, Ralfie!
- Bardzo to dla mnie pochlebne, pani baronowo.
Tupnęła nóżką, nadąsana.
- Nie chcę więcej słyszeć tego słowa - "baronowa".
- Ja zaś nie chciałem wierzyć, aby pani była zdolna zamienić
uczciwe serce mężczyzny na tytuł baronowej i przywiązany do tego
majątek. Dziś znam panią tylko jako baronową von Berkow. Trwało
to aż nadto długo i kosztowało mnie nadludzki wysiłek, zanim się
przełamałem i doszedłem do tego postanowienia.
- Niech pan o tym wszystkim zapomni! - rzekła błagalnym
głosem. - Ralfie, nazywaj mnie jak dawniej, po imieniu, mów do mnie
Melanio!
Spojrzał na nią wyniośle i nie wyrzekł ani słowa.
- Najgorętszym życzeniem moim - ciągnęła dalej - jest naprawić
krzywdę, jaką panu wyrządziłam! Życie moje należy do ciebie i nie
zaznam spokoju, dopóki cię nie przebłagam i dopóki mnie nie
weźmiesz na zawsze, jako swoją Ralfie! Zniosę wszelkie upokorzenia
byle cię odzyskać i obudzić w tobie uczucie miłości dla mnie, tylko
dla mnie.
- Nie gram komedii! - odpowiedział chłodno. - Co raz umarło,
tego nie można powołać do życia. Proszę zaoszczędzić sobie
podobnych scen na przyszłość.
Zerwała się i podeszła blisko ku niemu, nie mogąc pohamować
się.
- A więc kochasz inną i dlatego jesteś tak okrutny względem
mnie.
Ralf zbladł. Odstąpił parę kroków i rzekł sucho:
- Pani się zbyt unosi, pani baronowo.
- Doprowadzasz mnie do ostateczności! - mówiła podnieconym
głosem. - Ale nie myśl, że się ode mnie uwolnisz. Jesteś więcej
niewierny niż ja byłam niewierną, gdyż ja oddałam tylko rękę, ty zaś
oddałeś serce. Nie puszczę ciebie od siebie, nie zrezygnuję...
Odwrócił się, chcąc odejść, schwyciła go jednak za rękę.
- Nie odchodź ode mnie, Ralfie, nie powiedziawszy mi dobrego
słowa. Błagam cię, powiedz choć jedno, jedyne!
Spojrzał na nią i widząc łzy w jej oczach, zawahał się. Jakiż
mężczyzna nie zmięknie wobec kobiety, która go błaga o miłość.
- Przykro mi - rzekł - że pani tak zepsuła sobie życie, nie umiem
tego naprawić i nie chcę przedłużać naszej rozmowy... Pozwoli pani,
że odejdę.
Ujęła go za rękę i przycisnęła do twarzy, zalanej łzami.
- Przebaczyłeś mi, Ralfie? - spytała cicho.
- Przebaczyłem!
- I będziesz moim przyjacielem?
- O ile tylko potrafię nim być!
Skłonił się i wyszedł. Patrzała za nim płomiennymi oczami.
- Będę szła za tobą krok w krok, Ralfie von Tornau! - rzekła z
mocą.
Podeszła do lustra, by poprawić włosy i osuszyć oczy.
- Za tę zniewagę zapłaci mi to niewiniątko, ta Werkentowa! -
powtarzała z pasją.
Podeszła potem do biurka i szybko skreśliwszy kilka słów na
arkuszu papieru, zadzwoniła na służącego.
- Ta depesza musi być nadana natychmiast! - rozkazała.
Depesza zaadresowana była do Trachwitza i brzmiała: "Czekam
pana jutro wieczorem w Berkow".
XIV
Ralf podszedł do matki, siedzącej obok Renaty, która rozmawiała
z panem Diesterkampf. W sąsiednim salonie tańczono, a gospodyni
domu brała żywy udział w tańcach.
Ralf zwrócił się do Renaty:
- Pozwoli pani, że ją poproszę do walca?
Odwróciła się ku niemu z uśmiechem, dostrzegłszy w tym
momencie baronową, unoszoną przez jednego z tancerzy.
- I tak, i nie! - odrzekła.
- Dlaczegóż nie?
- Wydaje mi się, że nie tańczyłam już sto lat. Nie wiem, czy będę
umiała się poddać fali uciechy.
- Szkoda. Bardzo bym chciał choćby raz jeden zatańczyć z panią.
Do rozmowy wtrąciła się pani von Tornau:
- Ależ Renato, proszę nie odmawiać memu synowi. Jest pani
jeszcze za młoda, by się pozbawić tej przyjemności.
- A zatem, skoro matka pana życzy sobie tego, służę panu.
Zmarszczył brwi.
- Dziękuję pani, ale nie mogę jej zmuszać. Jeżeli pani nie ma
ochoty, to nie nalegam. Mnie też nie sprawia już taniec specjalnej
przyjemności i nie lubię, gdy mnie kto do niego zmusza.
- No to proszę poświęcić się dla mnie i zatańczyć ze mną.
- Poświęcam się chętnie, zwłaszcza, że tańcząc z panią, doznam
niewątpliwie wielkiej przyjemności.
- Proszę mi nie robić komplementów przed czasem.
- Mówię szczerą prawdę, ale skoro dostałem kosza...
- To nie pan dostał kosza ode mnie, ale ja od pana.
- Pani ode mnie? - spytał z miłym zdumieniem.
- Naturalnie! Przecież chciałam z panem tańczyć, a pan mi
odmówił.
- Bo nie chciałem pani zmuszać i narażać ją na przykrość
tańczenia ze mną.
Wstała szybko i podeszła do niego, mocno zarumieniona.
- Teraz chcę koniecznie tańczyć z panem. Grają akurat nowego
walca. Czy pan jest wolny?
- Tak, wolny i nie przymuszony! - rzekł, śmiejąc się wesoło.
- Hola! - zawołał Diesterkampf. - Dopiero co odmówiła mi pani, a
teraz ma pani tańczyć z Ralfem? Taka zniewaga krwi wymaga! -
żartował.
- Gdy tylko skończę walca z panią Renatą - zawołał Ralf - stanę
do pańskiej dyspozycji.
Diesterkampf nie dał jednak za wygraną. Stanął im w poprzek
drogi i zażądał od Renaty solennej obietnicy, że następnego walca z
nim zatańczy.
- Naprzód interes potem przyjemność! - wołał rozradowany.
- Przyrzekam solennie! - zawołała, oddalając się z Ralfem.
Tańczył dobrze i prowadził ją pewnie. Stanowili prześliczną parę i
przedmiot ogólnego podziwu. Nie puszczał jej tak długo, aż muzyka
przestała grać. Stanęli, patrząc sobie w oczy, jak gdyby przeniesieni w
rzeczywistość ze świata marzeń i tysiąca bajek.
Melania nie spuszczała ich z oczu, choć na pozór nie miała jednej
wolnej chwili. Orkiestra dała hasło do kontredansa. W jej karnecie
zapisany był Ralf. Poszedł do niej i skłoniwszy się, podał jej ramię.
- Proszę mi wybaczyć, że się uniosłam! - rzekła uniewinniając się.
- Zapomniałem już o tym! - odparł.
- Dziękuję i przyrzekam, że w przyszłości więcej będę
zrównoważona. Utraciłam lekkomyślnie miłość pana, za to starać się
będę pozyskać jego przyjaźń.
Powiedziała to tonem tak pełnym rezygnacji, że ujęła go za serce.
Trafiła w jego czułą strunę. Zbyt był prostolinijny i szczery, by
przypuszczać, że znów grała komedię. Spojrzał na nią łagodnie i
przycisnął do ust jej rękę. Zapomniał o tym, co było i przebaczył jej.
Nazajutrz z rana stał Ralf w długich zabłoconych butach z
cholewami na kartoflisku, trzymając za cugle konia, gdy na gościńcu
ukazał się Diesterkampf, jadąc konno ostrym kłusem.
- Halo, Ralf! Jak się miewasz. Wyglądamy obaj, jakbyśmy
dopiero co przestali tańczyć.
Tornau roześmiał się.
- Musiałem zobaczyć, jak kopią kartofle. Przez całą noc deszcz lał
jak z cebra i ziemia całkiem rozmiękła. Tyle, co jej mam na butach,
wystarczyłoby na założenie ogródka w Berlinie.
Diesterkampf uderzył szpicrutą po cholewach.
- Niech pan włazi na swoją szkapę - rzekł wesoło - to pana
kawałek odprowadzę. A jak tam idzie kopanie?
- Kupiłem na próbę nową kopaczkę i zaraz pierwszego dnia
zepsuła
się.
Musiałem
porządnie
się
napocić
zanim
ją
przyprowadziłem do porządku. Tak parno jest po deszczu... łagodną
mamy jesień...
- To się może odmienić - rzekł Diesterkampf. - Ale z pana dzielny
chłop, że pan sobie z tą kopaczką dał radę. Pańskie oko konia tuczy!
Wszędzie pan jest i wszystkiego pan sam dojrzy. Pański ojciec, gdyby
żył, byłby z pana dumny... Tornau to niezły szmat ziemi, lepszy od
wielu dużych majątków, a przy tym bez długów. Można
gospodarować i ciągnąć zyski. Obok taki Parkow pójdzie wkrótce pod
młotek komornika, bo stary Matej nie potrafi się rządzić. Co prawda
ci jego dwaj synowie, gwardziści, potrafią go doić jak cielęta, a żona
też ma niejeden grzeszek na sumieniu. Ale po co jej pozwalał
sprowadzać toalety z Paryża?
- A hodowla koni opłaca mu się? - wtrącił Ralf. - To się może
opłacać tylko na wielką skalę, tak jak w Berkow! - odpowiedział
Diesterkampf.
- Ale, a propos, w Berkow jest teraz nowy dyrektor stada. Mówiła
mi piękna Meluzyna vel Melania, że to były oficer ułanów, więc
chyba powinien się na tym znać. Ale tam jest z czego dokładać.
Pieniędzy ma baba jak lodu. Nie na próżno wybrała tego starego
ramola na męża. Ale muszę cię już pożegnać, kochany Ralfie. Skręcę
bokiem przez zagajnik. Do widzenia. Pozdrów twoje panie ode mnie!
- Do widzenia, papo! - rzucił wesoło Ralf. - Proszę ucałować ode
mnie rączki małżonce.
Rozjechali się w przeciwne strony. Przejeżdżając przez las, Ralf
zwolnił biegu. Obtarł czoło i nucił jakąś piosenkę. Przy jeziorku
zatrzymał konie i wpatrywał się w ławeczkę, na której siedziała kiedyś
Renata, gdy ją niespodzianie zastał zapłakaną. Dostrzegł pod ławką
skrawek papieru. Zsiadł z konia i podniósł go.
Była tam kartka wydarta z notesu Renaty, zapisana jej równym,
ładnym pismem:
1) 40 słoików galaretki porzeczkowej,
2) 30 słoików marmolady wiśniowej,
3) kupić płótna na ścierki kuchenne,
4) przypomnieć panu o kuropatwach
Uśmiechnął się i pomyślał wzruszony: "Oto materiał na panią
domu".
XV
Minął już miesiąc od czasu dożynek w Berkow. Melania
obmyśliła nowy plan kampanii i zmieniła taktykę. Odwiedziła parę
razy panią von Tornau, zawsze w godzinach, w których Ralfa nie
powinno było być w domu, a gdy przypadkiem zjawiał się, szybko się
żegnała, rzucając na niego spojrzenie pełne smutku.
To go trochę niepokoiło. Zbyt dobre miał serce, by nie odczuwać,
że cierpiała. Zapytywał siebie, czy nie wyrządził jej zbyt dużej
krzywdy i czy mimo wszystko uczucia jej nie były szczere i gorące?
Wyrzucał sobie, że ją potraktował zbyt ostro i choć była dla serca jego
obojętną, to jednak odczuwał niemiło jej smutek. Toteż starał się być
dla niej bardziej przyjacielskim i towarzyszył zawsze matce i Renacie,
gdy jeździły do Berkow.
* * *
Hans von Trachwitz stał w oknie swego pokoju, mieszkał bowiem
w budynku administracyjnym, gdy spostrzegł powóz z Tornau, jadący
w stronę pałacu. Poznał Renatę i cofnął się przerażony. Ukryty za
firanką wpatrywał się w nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu.
- Tak, to była ona, na pewno ona. Ale skąd się tu wzięła? -
mruczał pod nosem.
Zatrzymał przechodzącego pod oknami stangreta.
- Martens! Co to za państwo przyjechali?
- To pan dziedzic z Tornau z matką.
- Ale w powozie siedziały dwie panie?
- Ta druga to pani do Werkent, taka paniusia do towarzystwa
starszej pani dziedziczki.
- Ach tak, dziękuję wam, Martens.
„Łasy na kobiety!” - pomyślał Martens o nowym dyrektorze,
oddalając się.
Trachwitz biegał po pokoju, nie mogąc się uspokoić. Renata tutaj,
pod panieńskim nazwiskiem, jak on na posadzie! Trzeba się nad tym
zastanowić! Najlepiej będzie zobaczyć się z nią sam na sam i
rozmówić się, bo gdy mnie zobaczy niespodziewanie, to będę musiał
spakować manatki.
Niemiła sytuacja! Renata, ta kapryśna jedynaczka, na posadzie!
Po raz pierwszy w życiu kłopotał się o żonę. Dotychczas pomiatał nią.
Przywykł wcale się o nią nie troszczyć, zostawił ją w nędzy, a ona
tymczasem dała sobie radę bez niego. O tym, że postąpił z nią
niegodziwie, starał się nie myśleć. Wszakże sam stał nad przepaścią i
kierował się jedynie instynktem samozachowawczym. Czy będzie
teraz na tyle rozsądna, że pozwoli mu spokojnie mówić?
- Trzeba jak najprędzej znaleźć okazję! - zadecydował.
Na razie jednak nie miał odwagi wyjść z mieszkania, by
przypadkiem jej nie spotkać.
XVI
Renata stała na werandzie przed pokojem bawialnym i rozglądała
się po parku. Było południe i powinien był lada chwila nadejść Ralf.
Zazwyczaj gdy go ujrzała i gdy powitał ją skinieniem ręki, wracała
szybko do pokoju i dawała polecenie, by podawano obiad. Znała jego
przyzwyczajenia i wiedziała, że lubił, aby wszystko szło jak z płatka.
Gdy wszedł do jadalni i witał się z paniami, już podawano zupę.
- Dziś głodny jestem jak wilk! - rzekł do Renaty. Proszę mi dawać
podwójne porcje.
- Nie może się pan zbytnio uskarżać na brak apetytu! - żartowała
Renata. To prawdziwa przyjemność widzieć pana przy jedzeniu i przy
pracy.
Wpatrywała się w jego twarz opaloną, energiczną, nie zdając
sobie sprawy, że w tym spojrzeniu było więcej niż przyjaźń. W
ostatnich czasach Ralf stale był w doskonałym usposobieniu, zawsze
wesół i uśmiechnięty, co nad wyraz cieszyło jego matkę.
Renata porównywała go w myśli ze swym mężem. Jakże inaczej
ułożyłoby się jej życie, gdyby Trachwitz był choć w części tak
pracowitym i dzielnym jak Ralf, gdyby tak ją przez życie prowadził,
jak Ralf swoją przyszłą żonę prowadzić będzie. Westchnęła głęboko i
przeraziła się, widząc na sobie zdziwione spojrzenia pani von Tornau i
jej syna.
- Za kim pani tak wzdycha? - zapytał Ralf, na wpół trwożliwie i
na wpół wesoło.
Ocknęła się z zadumy.
- Mam dziś do załatwienia kilka drobnych sprawunków w
miasteczku, a nie chciałabym specjalnie dla siebie prosić o konie.
- To jak byśmy się umówili - rzekł rozpromieniony - bo właśnie
kazałem zaprząc do wolantu. I ja muszę się widzieć z kupcami
zbożowymi dziś po południu w miasteczku, to panią zabiorę. Zgoda?
- Rzeczywiście, dobrze mi się składa! - odparła wesoło Renata.
- No to proszę się pospieszyć, abyśmy powrócili przed
wieczorem.
- Biegnę się przebrać. Będę gotowa, zanim konie podjadą. A pani
nie pojechałaby z nami? - spytała, zwracając się do pani von Tornau.
- Nie, moje dziecko. Po obiedzie wolę się zdrzemnąć, ale proszę
nie zapomnieć przywieźć włóczki do cerowania, a prócz tego zapytać
przed wyjazdem, czy gospodyni nie potrzebuje czegoś z miasta.
- Panna Berkner już wypisała mi całą litanię.
- No to chyba każę zaprząc do wozu drabiniastego! - żartował
Ralf.
- Pan sam najlepiej potrafiłby to wszystko załatwić! -
przekomarzała się z nim Renata.
- Gdybym się znał na włóczce do cerowania, rodzynkach,
migdałkach i innych bakaliach, to bym panią mógł wyręczyć, ale
ponieważ nie bardzo się na tych specjałach znam, więc niech już pani
ze mną jedzie... Co robić...
Patrzył na nią z tak komicznym zakłopotaniem, że śmiać się
musiała.
- Ile czasu potrzebuje pani, aby się przebrać do drogi? - zapytał,
gdy skończył się obiad.
- Za dziesięć minut będę gotowa!
- Nie dłużej? Brawo, pani jest prawdziwym wyjątkiem rodu
kobiecego.
- Dopiero tu, w Tornau nauczyłam się nie tracić czasu. Dawniej
taka historia musiałaby trwać co najmniej godzinę. Samo uczesanie
włosów ciągnęło się zwykle pół godziny. Co prawda moja fryzjerka
lubiła się guzdrać.
- I z pewnością - wtrącił Ralf - potrafi się pani sama lepiej
uczesać.
- I ja tak myślę - dodała pani von Tornau - ale do tego trzeba mieć
tak piękne warkocze, jak ma Renata.
Ralf spojrzał na jej włosy. Świerzbiły go palce, by wyjąć z tych
włosów szpilki i rozplątać jej warkocze. Wyobrażał sobie, jak musiała
być piękna z rozpuszczonymi włosami.
W kwadrans później jechali oboje gościńcem do miasta. Słońce
mocno dogrzewało, ale po niedawnym deszczu droga była wolna od
kurzu. Na niektórych polach pracowali wieśniacy i na widok
przejeżdżających uchylali czapki spokojnie, nierychliwie, jak to
zwykli czynić ludzie na wsi.
Młodzi ludzie długi czas jechali w milczeniu, mieli jednak oboje
uczucie radości w sercach. Siedziała obok niego cicha i szczęśliwa, że
miała go tak blisko, tuż obok siebie. Z wolna, bezwiednie zaczęła
mówić, coraz więcej ożywiając się. Opowiadała o swej młodości, o
swym dobrym ojcu, którego tak bardzo kochała i który tak dbał o jej
wychowanie.
Nie przerywał jej ani słowem, dumny, że z taką ufnością
zwierzała mu się z najgłębszych tajników swego "ja". Chciałby jej
gorąco podziękować za to. Mówiła dalej i dalej, jak gdyby szła za
głosem wewnętrznego nakazu. Wspomniała nawet o swej
nierozważnej miłości, z której się otrząsnęła. A potem zacięła się...
Czyż miała mu powiedzieć, że skłamała przed nim i przed jego
matką, podając się za wdowę? Czy nie powinna była teraz
powiedzieć, że jej mąż żyje i że ją tylko porzucił? Nie miała jednak
odwagi popsuć tej rozkosznej godziny, gdy w takim skupieniu słuchał
jej słów. Wspomniała więc tylko pobieżnie o tym okresie czasu.
A potem mówiła z tkliwością o dziecku, które rączętami spędzało
jej smutek z czoła, a potem odeszło...
Przeszła wreszcie do ostatnich czasów spędzonych w Tornau.
Jakże się wszystko w jej życiu zmieniło... ale bodaj na lepsze. Bo
zetknęła się z przyrodą i z ludźmi szlachetnymi, którzy ją przygarnęli i
dobrzy są dla niej. Jakże im powinna dziękować...
Bezwiednie schwyciła jego rękę i przycisnęła do ust, zanim
zdążył się spostrzec.
- Renato! Co pani robi? - zawołał, cofając rękę.
Miejsce, do którego przylgnęła ustami, paliło go jak ogień. Po raz
pierwszy wymówił jej imię! Ukryła twarz w dłoniach zawstydzona i
przerażona tym, co zrobiła. Spostrzegł to i nie mógł sobie darować
niezręczności. Zamilkła, nie mogąc wymówić słowa więcej.
- Dziękuję pani - odezwał się cicho - za zaufanie, jakim pani
darzy mnie i matkę moją. Nie umiem pani wypowiedzieć, jak bardzo
mnie to cieszy.
Wyciągnęła do niego rękę, którą mocno ujął. Słowa, które
wypowiedział, wydały mu się zimne, sztywne, wcale nie wyrażające
radości, jaka go przejmowała. Podniósł jej rękę do ust i długo,
serdecznie ją całował. Milczeli już potem, aż przyjechali do
miasteczka i wysiedli przed zajazdem.
Gdy wysiadała, opierając się o jego ramię i spojrzała wzdłuż
ulicy, zbladła nagle i oniemiała, spostrzegłszy z daleka szybko
oddalającego się mężczyznę. Postać jego i ruchy łudząco
przypominały Trachwitza. Wzdrygnęła się, jakby ujrzała zmorę.
- Co pani jest? - zapytał Ralf zaniepokojony.
Zebrała siły i uśmiechnęła się.
- Nic, już przeszło. Odczułam nagle chłód, jaki tu panuje, w
drodze tak było gorąco.
Kazał podać szklankę herbaty i spoglądał na nią z troskliwością.
Po chwili zapytał, jak się czuje.
- Już całkiem dobrze - odpowiedziała. - Niech pan się nie
niepokoi. W ciągu godziny załatwię sprawunki i wrócę tutaj.
- Dobrze! - rzekł. - I ja mniej więcej za godzinę powinienem być z
powrotem.
Na radość Renaty padł szary cień. Nieznajomy, który znikł jej z
oczu, zbyt żywo przypomniał jej męża. Ogarnął ją lęk, jakby ją
czekało coś strasznego. Oglądała się co chwila, ale już go nie było.
Załatwiła sprawunki i powróciła do zajazdu. Usiadła w altance
przy sali restauracyjnej i czekała na Ralfa, nie domyślając się, że z
sąsiedniego pokoju patrzy na nią ów nieznajomy, nie będąc widziany.
Był to w istocie Trachwitz, który przyjechał z Berkow, mając coś
do załatwienia dla baronowej. Gdy zsiadał z konia, dostrzegł
zbliżający się ekwipaż z Tornau i natychmiast się oddalił. Gdy
powrócił, ukrył się w sąsiednim pokoju, skąd mógł swobodnie
obserwować gości.
Po chwili wszedł Ralf i przywitał się z Renatą.
- Wszystko pani pomyślnie załatwiła? - zapytał.
- Tak jest. A pan?
- Ja też pozałatwiałem wszystkie interesy i możemy zaraz wracać
do domu.
- Zostańmy tu jeszcze chwilę, dobrze? Tak przyjemnie się tu
siedzi! - rzekła.
Zdawało się jej, że coś ją przykuło do tego miejsca. Czuła się
bezwładna i przygnębiona.
Ralf badał ją oczami.
- Wcale mi się pani dziś nie podoba! - odezwał się po chwili. -
Obawiam się, że pani zaziębiła się. Gdy wysiadaliśmy przed
zajazdem, była pani blada jak trup.
Namyślała się, czy mu wyjawić prawdę.
- Przyznam się panu, że się wtedy przeraziłam, ale to już przeszło.
- Przeraziła się pani?
- Tak. Spostrzegłam jakiegoś pana, który mi żywo przypomniał
osobę, która już... umarła.
- Umarli nie wstają z grobu! - rzekł poważnie.
- Tak, umarli nie powracają! - powtórzyła jakby we śnie.
- Czy mogę zapytać, o kim pani wówczas myślała? Czy nie o
swym mężu?
- Tak, o nim! - rzekła wzdychając głęboko.
Ralf spoważniał. Widocznie nie przezwyciężyła się jeszcze i nie
przebolała straty męża, a dopóki to nie nastąpi, nie powinienem starać
się pozyskać jej dla siebie. Powracając do domu oboje milczeli.
XVII
Nazajutrz po obiedzie, gdy pani von Tornau odbywała
popołudniową drzemkę, poszła Renata do jeziorka w lesie i usiadła na
ławeczce pod drzewami bukowymi. Wokoło panowała cisza, a słońce
przedzierało się przez drżące liście i rzucało swe promienie na
spokojną toń. Siedziała zadumana, gdy doszedł ją tętent kopyt
końskich. Była pewna, że to Ralf i obejrzała się.
Zatrzymał się przed nią jeździec, na którego widok wydała lekki
okrzyk grozy. Hans von Trachwitz zeskoczył z konia i podszedł do
niej.
- Mój widok przeraził cię, Renato? - rzekł, uśmiechając się. -
Wybacz mi, lecz to musiało nastąpić.
- Ty... Skąd tu przybywasz? - zapytała drżącym z przerażenia
głosem.
- Przyjąłem w Berkow stanowisko zarządzającego stadniną, nie
przypuszczając naturalnie, że znajdę cię w sąsiedztwie.
- Wierzę, bo inaczej chyba byś nie przyjechał w te strony?
- I owszem. Po pierwsze nie miałem innego wyboru w pracy, a po
drugie zależało mi na tym, aby cię zobaczyć.
- Czego chcesz ode mnie?
- Czego chcę?
- Tak, chciałabym to wiedzieć, bo przecież nie mamy już z sobą
nic wspólnego.
- I ty to mówisz, ty, która swego czasu tyle mi...
- Milcz, nie poruszaj tego tematu. Wiesz dobrze, że zdeptałeś
moją miłość, gdyś mnie rzucił na pastwę losu, bezradną i bez środków
do życia.
- A cóż mi pozostawało do zrobienia? Chyba wpakować sobie
kulę w łeb.
Spojrzała na niego pogardliwym wzrokiem.
- Nie kłam przynajmniej! - rzekła zimno.
Roześmiał się szyderczo.
- Przestałaś już być sentymentalną? Szkoda, że nie wiedziałem
swego czasu, że masz tyle temperamentu. Może byśmy wówczas
zetknęli się bliżej. Lubię kobiety z temperamentem...
- Znowu kłamiesz! Nigdy nie zadawałeś sobie trudu poznania
mnie bliżej. Interesowałeś się wszystkim, tylko nie mną.
- Świetnie odbite cięcie! świetnie umiesz się bronić!
Wyprzystojniałaś również... Gotów jestem po raz wtóry zakochać się
w tobie...
- Milcz, wypraszam sobie podobne żarty!
Uderzył szpicrutą po cholewach.
- Mogę chyba nie pozwolić, aby żona moja cośkolwiek sobie
wypraszała...
- Nie jestem twoją żoną!
- O ile wiem, nie mamy jeszcze rozwodu.
- Poczyniłam już potrzebne ku temu kroki...
- Tak ci pilno? Ale bądź spokojna, nie będę w dalszym ciągu tak
naiwny, by sobie zaprzątać tobą głowę. Taki nędzarz jak ja nie może
iść za głosem uczuć serca...
- Czego więc chcesz ode mnie?
- To tak łatwo nie da się powiedzieć. Przede wszystkim chciałem,
abyś się oswoiła z myślą, że żyję i jestem obok ciebie. Mogłabyś się
zdradzić, że nie jesteś wdową, za jaką się podałaś...
- Zrobiłam to dlatego, by móc otrzymać posadę, gdyż państwo
Tornau poszukiwali osoby, nie związanej żadnymi węzłami
rodzinnymi.
- Doskonale. Mnie to nawet dogadza, że wyrzekłaś się mego
nazwiska... Ja też chcę uchodzić za człowieka nieżonatego i nie będę
się z tym zdradzał, że mam żonę, tak jak ty we własnym interesie nie
potrzebujesz mówić, że masz męża. Co do tego zatem jesteśmy
zgodni?
Nie odpowiedziała mu.
- Po chwili odezwał się znowu:
- Mówiłaś o rozwodzie. Jakie kroki przedsięwzięłaś już?
- Zwróć się z tym do doktora Helmana w Berlinie. Dałam mu
plenipotencję, aby uniknąć wyjazdów i zaniedbywania się w
obowiązkach.
- Dobrze, zaraz się do niego zwrócę, gdyż i mnie zależy na
szybkim rozwodzie.
Odetchnęła z ulgą.
- Aha - rzekł szyderczo - zapewne bałaś się, że będę chciał
zatrzymać cię dla siebie. Bądź spokojna, na taki zbytek nie stać mnie,
aczkolwiek - dodał patrząc jej w oczy - wartą jesteś grzechu... Byłem
głupi, że cię swego czasu zaniedbałem, chociaż...
- Skończ już proszę. I tak wiem już więcej, niżbym tego pragnęła.
- Dobrze, skończmy już z tym. Zależy nam obojgu na rozwodzie i
na tym, aby nasz wzajemny stosunek zachować w tajemnicy. Prawda?
- Nie, tajemnicy naszego wzajemnego stosunku nie chcę dłużej
ukrywać przed ludźmi. Od dawna robię sobie wyrzuty, że nie byłam
szczera. Teraz, gdy się tutaj zjawiłeś, muszę powiedzieć ludziom
prawdę. Nie mogę pozostawać dłużej w sytuacji, która jest dla mnie
nie do zniesienia.
- Tak! - odparł Trachwitz. - Zmarli, którzy zmartwychwstają, nie
zawsze są pożądani. Musisz jednak nadal milczeć. Chcę być szczerym
wobec ciebie i powiedzieć ci, że mam pewne widoki zdobycia ręki
pani baronowej von Berkow. Gdy jednak dowie się ona, że jesteś
moją żoną, na pewno odprawi mnie z kwitkiem. Pojmujesz chyba
dobrze, że to małżeństwo jest dla mnie jedyną deską ratunku.
Wówczas mógłbym być i tobie pomocny...
- Dziękuję ci za twą pomoc. Dam sobie radę bez ciebie.
- Co za wysokie mniemanie o sobie.
- Byłoby lepiej, gdybyś i ty je miał. Dość już tych drwin.
Skłonił się pogardliwie.
- Nadawałabyś się lepiej ode mnie do stosunków w Ameryce.
Tam ludzie mają takie same jak ty poglądy na pracę. Nie darmo płynie
w twych żyłach krew kramarzy... Ja mam poglądy zbyt
arystokratyczne, bym mógł cię zrozumieć. Nie będę ci jednak rzucał
kamieni pod nogi, jeżeli mi pozwolisz spokojnie iść moją drogą...
- Rób, co ci się podoba, tylko nie wymagaj, abym nadal
okłamywała państwa von Tornau.
- Właśnie tego wymagam. Tornau'owie są zaprzyjaźnieni z
baronową i niewątpliwie odkryją jej naszą tajemnicę.
- To wszystko nie odwiedzie mnie od postanowienia, że dziś
jeszcze powiem im całą prawdę.
Wyprostował się i spojrzał na nią złowrogo. Milcząc, mierzyli się
oczami, jak zapaśnicy przed walką. Potem obrzucił ją wzrokiem,
któremu dawniej zawsze ulegała, a który i teraz ją zaniepokoił.
- Dobrze, Renato! - rzekł cicho. - Rób, co będziesz uważała za
właściwe. Pozwól jednak, że ci powiem jeszcze jedno, bodaj
najważniejsze. Zamilkł na chwilę, aby spotęgować efekt. - Jeżeli
ujawnisz nasz stosunek i fakt, że porzuciłem cię, wówczas utracę nie
tylko baronową, ale i stanowisko, a więc kawałek chleba, jaki udało
mi się zdobyć...
Drżącą ręką uchwyciła poręcz ławki, a w jej oczach pojawiły się
łzy. To co przeżywała, wydawało się jej jakimś snem upiornym. Nie
spuszczał z niej oczu. Mimo woli wzruszyła go jej rozpacz i po raz
pierwszy odezwały się w jego piersi jakieś szlachetniejsze uczucia.
Przez chwilę zdawało mu się, że przytuli ją do siebie i powie jej:
„Chodź, wszakże należymy do siebie i wspólnie będziemy walczyć o
lepszą dolę.” Dojrzał jednak jej wzrok pogardliwy i zrozumiał, że jest
już za późno.
- Dobrze - rzekła. - Będę milczeć, dopóki nie dostaniemy
rozwodu.
- Dziękuję ci - odpowiedział.
- A teraz zostaw mnie samą!
- Odchodzę i proszę cię, Renato, wybacz mi, jeżeli możesz!
Skłoniła głowę i milczała. Wahając się, dodał jeszcze:
- A w razie gdybym miał ci coś ważnego do zakomunikowania,
gdzie mogę cię spotkać?
- Jeżeli jest ładna pogoda - rzekła - przychodzę tutaj codziennie o
tej porze. Możesz mnie spotkać tu przy ławeczce lub na ścieżce przy
jeziorku. Ale proszę, byś oszczędzał mi tych przykrych chwil i
widywał się ze mną jak najrzadziej, wyłącznie w wypadkach
naprawdę ważnych. Nie chcę, by nas ludzie wzięli na języki.
- Stanie się, jak sobie życzysz.
Wskoczył na konia i szybko odjechał. Patrzyła za nim dopóki nie
znikł jej z oczu. Przeżyła myślą chwilę szału, a potem rozpacz i
zwątpienie, jakie ten człowiek jej zgotował w życiu. Ostry ból
przeszył jej serce i już chciała pobiegnąć do Ralfa, by mu wszystko
powiedzieć. Ale nie mogła tego zrobić, bo wpędziłaby tamtego w
nędzę.
XVIII
Któregoś dnia siedzieli państwo Tornau na werandzie przy
podwieczorku. Renata trzymała w ręku tackę z cukiernicą i z
dzbanuszkami ze śmietanką, gdy raptem wpadła na dziedziniec konno
Melania von Berkow w towarzystwie swego dyrektora stadniny i
zatrzymała się tuż pod werandą.
Renata tak się przeraziła, że wypuściła z rąk tackę i śmietanka
rozlała się na podłogę. Pani von Tornau spojrzała na nią bacznie,
uśmiechając się na pozór niewinnie.
- Ostatnimi czasy jest pani trochę zdenerwowana - wtrącił Ralf,
podnosząc dzbanuszek.
- Przeraziłam się, gdy konie raptem wpadły na dziedziniec! -
uniewinniała się Renata, usiłując zdobyć się na uśmiech.
- To ja jestem temu wszystkiemu winna! - zawołała Melania. -
Spadłam jak grom z nieba i przeraziłam panią Renatę. Ale przecież
nie jestem straszydłem, żeby mnie się tak bać. Czy mogę prosić o
filiżankę kawy dla siebie i dla pana von Trachwitz?
- Ależ naturalnie. Proszę, niech państwo wejdą na werandę.
Trachwitz zeskoczył z konia i pomógł zsiąść Melanii. Uniosła
czarną amazonkę i weszła z nim razem na schodki. Przedstawiając
Trachwitza, nie spuszczała Renaty z oczu, nie dostrzegła w jej
zachowaniu nic szczególnego. I Trachwitz również nie zdradzał
najmniejszego zakłopotania.
- Aha - pomyślała - musieli się już porozumieć.
I postanowiła bacznie ich obserwować. Ralf traktował Trachwitza
z taką uprzejmością, jakby to był sam baron von Berkow, uważając go
za człowieka jak najlepiej wychowanego. I Melania również odnosiła
się do niego z całą grzecznością, raz że flircik leżał w jej
usposobieniu, po wtóre, że chciała wzbudzić w Ralfie pewną
zazdrość, pragnęła wreszcie dopatrzyć się wrażenia, jakie jej flircik z
Trachwitzem zrobi na Renacie.
Zawiodły ją jednak oczekiwania. Ani Renata, ani Trachwitz nie
dawali żadnego powodu do wyciągania jakichś wniosków co do ich
wzajemnego stosunku. Renata krzątała się z udaną obojętnością koło
podwieczorku, choć serce jej biło jak młot i czekała tylko chwili
wyjazdu gości.
Melania jednak nie zdradzała najmniejszej chęci do odjazdu.
Wciągnęła Ralfa do rozmowy, zasypując go pytaniami, dotyczącymi
gospodarstwa, które by doskonale mogła omówić ze swym
administratorem, wolała jednak zaabsorbować go całkowicie swoją
osobą. Najmądrzejszy mężczyzna da się uwikłać w rozmowę kobiecie
przebiegłej, zwłaszcza gdy potrafi ona dobrze grać rolę komediantki.
Pani von Tornau zrozumiała od razu grę Melanii, a mając do niej
żal za sprawione synowi cierpienia, cieszyła się w duszy z zawodu,
jaki ją czekał. Ta przewrotna kobieta, mimo urody i majątku nie była
dla niej, jako synowa, nawet połowy tego warta, co Renata.
Wreszcie Melania pożegnała się. W powrotnej drodze jechała tuż
obok Trachwitza, rzucając na niego co chwila badawcze spojrzenia.
On jednak nie widział tego, pochłonięty myślami o Renacie, której
spokój, urok i odwaga, z jaką podjęła walkę o byt, zrobiły na nim
głębokie wrażenie. Chwilami porywała go szalona chęć powrócenia
do niej.
Z zadumy wyrwał go ironiczny śmiech baronowej.
- Jest pan dziś wyjątkowo interesujący i miły. Cały czas bawi
mnie pan rozmową...
Wyprostował się na siodle i gładząc wąsy swą wypieszczoną ręką,
rzekł:
- Przepraszam bardzo, że cokolwiek zamyśliłem się.
- Gdzie też to pan bujał myślami?
- Myśli moje były przy pani!
- Doprawdy? Zaciekawia mnie pan.
- Czy mogą interesować piękną i wytworną kobietę myśli takiego
chudopachołka jak ja?
- Kto wie? - odparła zalotnie. - Jeżeli ten chudopachołek jest
interesującym mężczyzną, jak dyrektor mej stadniny, to może myśli
jego zaciekawią mnie.
Uderzył kilkakrotnie szpicrutą po butach i powiedział z wolna:
- Myślałem o tym, jak ciężko było rozstawać się z życiem mężowi
pani.
- A więc pan myślał o moim mężu, a nie o mnie?
- Myślałem o tym, że kto ma tak czarującą żonę jak pani, ten
przywiązany jest do życia tysiącem węzłów.
Wzruszyła ramionami.
- Nazbyt banalne te pańskie dzisiejsze komplementy! - rzekła. -
Myślałam, że pan zdobędzie się na coś bardziej dowcipnego. Brak
panu polotu!
- Skądże, u Boga Ojca, mam czerpać ten polot?
Zaczęła się śmiać z jego pociesznie zakłopotanej miny.
- Łatwo pani śmiać się ze mnie. Biednemu wiatr w oczy wieje. Na
honor! Innym językiem chciałbym do pani przemawiać, gdyby...
Zrobiła odmowny ruch ręką, nie chcąc, by się wywnętrzał, choć w
duchu przyznawała, że był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn,
jakich w życiu zdarzyło się jej widzieć.
- Dajmy spokój wyznaniom i mówmy o rzeczach bardziej
interesujących!
- Dla mnie - rzekł - tematem najbardziej interesującym jest
zawsze kobieta.
- Skoro tak, to niech mi pan powie, jak się panu podoba
towarzyszka pani von Tornau?
Nie zdradził się najlżejszym drgnieniem twarzy, jakie wrażenie
zrobiło na nim to pytanie.
- Nie umiem - rzekł obojętnie - odpowiedzieć pani na to pytanie.
Na pierwszy rzut oka, wydaje mi się mało ożywiona, trochę nudna...
- Dziś - odpowiedziała baronowa - Renata nie była dobrze
usposobiona. Zwykle wygląda znacznie lepiej. Zdaje mi się, że pan
von Tornau gustuje w niej?
- Jak to pani baronowa rozumie? - zapytał żywo.
Uderzyła konia szpicrutą po szyi i rzekła z uśmiechem:
- Rozumiem to tak, jak mówię. Tornau lubi kobiety o twarzach
Madonny. Jej anielski uśmieszek oczarował go. Dla mnie podobne
typy są nudne, a nawet podejrzane. Albo ma wodę w żyłach zamiast
krwi, albo też jest to owa "cicha woda, która brzegi rwie". I to jest
zawsze niebezpieczne. Niech pan się strzeże, by ta syrena nie
pociągnęła i pana w głęboką toń. Szkoda by mi było pana, dalibóg.
Trachwitz gryzł nerwowo wargi.
- Nie zaniedbam - rzekł - przy pierwszej okazji przyjrzeć się bliżej
pani Werkent.
- Jako znawca kobiet rozgryzie ją pan z pewnością szybko. Niech
mi pan zda później sprawozdanie ze swych obserwacji.
- Naturalnie. W każdym bądź razie gdyby pani Werkent
wiedziała, jak żywo interesuje się nią pani, mocno by to jej
pochlebiało.
- Mówiąc między nami - odpowiedziała baronowa - nie cierpię
tego niewiniątka!
- To jest powiedziane jasno i szczerze! - rzekł Trachwitz, śmiejąc
się.
W duchu pomyślał sobie, że to nie jest bez kozery. Co mogła
zrobić Renata baronowej? Odniósł pewne wrażenie, że powinien
chronić żonę przed złośliwym języczkiem swej protektorki. Po raz
pierwszy czuł, że go coś wiąże z żoną.
Słowa Melanii niepokoiły go i wywołały w nim uczucie
zazdrości. Czy sam nie dostrzegł, że między Ralfem Tornau a żoną
jego wiła się nić sympatii? Czuł, że nie byli sobie obojętni i krew
uderzyła mu do głowy. Był kontent, że w Berkow mógł zsiąść z konia.
Upłynął tydzień od chwili spotkania się Renaty z Trachwitzem.
Coraz więcej przemyśliwała nad tym, jaką drogą wydostać się z
matni, w jaką zaplątała się, zmuszona do zatajenia prawdy. Powzięła
wreszcie decyzję, którą jeszcze dziś postanowiła wykonać. Wiedziała,
że Ralf musi być po południu w lesie i że przejeżdżać będzie konno
przez park, obok sadzawki. Tam zamierzała go spotkać i poprosić o
chwilę rozmowy.
Z wolna przechadzała się po alei parkowej, zastanawiając się nad
swym położeniem. W rzeczywistości zawiniła tylko względem pana
von Tornau i jego matki. Z drugiej strony milczenie jej nikomu nie
wyrządziło krzywdy, a mogło nawet przyczynić się do związku
Trachwitza z baronową.
Zresztą baronowa była już w tym wieku, aby zdać sobie sprawę z
tego, że taki hołysz jak Trachwitz, nie był dla niej stosownym mężem.
Nie przypuszczała, by Melania kochała jej męża, przeciwnie, uważała,
że więcej wyróżnia Ralfa, gdyby go jednak kochała, to dlaczegóż by
nie miała z nim być szczęśliwa? Bardzo być może, że potrafiłaby
ujarzmić niestały charakter Trachwitza i uczynić zeń człowieka
pożytecznego.
A potem rozważała szczegółowo, w jaki sposób przemówić do
Ralfa. Wiedziała, że spojrzy na nią swymi jasnymi, łagodnymi
oczami, które ją przenikały do głębi. Gdy się obejrzała, właśnie
podjeżdżał. Z daleka witał ją pełen radości.
- Przypuszczałem, że pani jest już w lesie.
- Nie, panie Ralfie, tutaj czekałam na pana.
Spojrzał na nią nieco zdziwiony.
- Czy pani ma mi coś do powiedzenia?
- Tak, jeżeli może pan poświęcić mi parę minut...
Natychmiast zeskoczył z konia, zarzucił cugle na ramię i podszedł
do niej.
- Słucham panią. Czym mogę służyć?
- Może pójdziemy w stronę lasu? - odpowiedziała. - Odprowadzę
pana kawałek.
- Jak najchętniej! - rzekł. - Pragnę jak najprędzej dowiedzieć się,
co pani chce mi powiedzieć.
Szła obok niego, nerwowo zaciskając ręce.
- Panie Ralfie! - rzekła. - Kłamstwa nigdy pan nie wybaczy,
prawda?
Uśmiechnął się.
- Pani o to pyta - pani, której cała istota przeniknięta jest
szczerością i prawdą? Brzydzę się kłamstwem, ale kto z nas, ludzi
ułomnych może twierdzić, że w życiu nigdy nie skłamał? Człowiek
czasami bezwiednie minie się z prawdą...
- Nie, o takim kłamstwie nie mówię. Kłamstwo, o którym się pan
dowie, było z góry uplanowane i dobrze naprzód przemyślane...
- W takim razie może ono być zarówno wstrętne, jak i godne
podziwu. To zależy od okoliczności. Nieraz dzięki kłamstwu możemy
uratować bliźniego od przykrości lub cierpień, a wówczas jest ono
więcej warte od prawdy!... Ale proszę mi powiedzieć, co pani leży na
sercu, bo przecież nie będziemy chyba filozofować nad tym
zagadnieniem.
- I ja nie chcę filozofować, panie Ralfie. Chcę natomiast oskarżyć
się. Skłamałam przed panem i przed pana zacną matką z premedytacją
i mając na widoku jedynie korzyść własną.
Mówiła z tak widocznym bólem, że ujął jej rękę i mocno ją
trzymał.
- Jak mam rozumieć pani słowa? Co pani dolega, pani Renato?
Oskarża się pani o popełnione kłamstwo, ale jestem przeświadczony,
że popełniła je pani z konieczności.
- Tak, z gorzkiej konieczności! - zawołała z bolesnym wysiłkiem.
- Gdy zabiegałam o stanowisko towarzyszki matki pana, podałam
pewien nieprawdziwy szczegół, dotyczący moich stosunków
rodzinnych. Doktor Helman poradził mi, abym tak uczyniła, inaczej
bowiem mogłabym wobec warunków państwa nie otrzymać posady,
na której mi bardzo zależało. Nie miałam ani żadnych świadectw, ani
żadnej praktyki. Kłamstwo moje nie przynosi mi ujmy. Chciałam je
wyjawić od dawna, zwlekałam jednak z dnia na dzień w obawie
utracenia szacunku państwa...
- Niech się pani uspokoi! - prosił. - Jeżeli nie chciała pani
zwierzyć się nam ze wszystkich swych tajników, to przecież nie ma w
tym nic karygodnego. Toteż tym bardziej jestem szczęśliwy, że
obecnie pragnie pani wyjawić mi swój sekret.
- I dziś go nie wyjawię, panie Ralfie, będąc związana
przyrzeczeniem, jakie dałam osobie trzeciej. Pragnę jednak, by
państwo wiedzieli, że coś przed nimi zataiłam i że to "coś", zanim
będzie ujawnione, nie powinno pozbawić mnie ich szacunku i
życzliwości.
Stanął przed nią i nie pozwolił jej iść dalej. Widziała płomień w
jego oczach, który zatrzymał jej krew w sercu.
- Uczuć moich dla pani nikt nie jest w stanie mi odebrać - rzekł
poważnie. - W szlachetność intencji pani wierzę jak w ewangelię.
Wiem, że pani nie jest zdolna do czynu, jakiego bym jej nie mógł
wybaczyć. Tak jak ja myślę, myśli też i moja matka. Gdzie mieści się
owo pani "kłamstwo", nie wiem i nie chcę wiedzieć, dopóki mi pani
sama tego nie powie. O jedno tylko pytam... Czy tajemnica pani nie
odrywa pani od Tornau?
Uśmiechnęła się do niego przez łzy.
- Nie! - rzekła. - Jeżeli państwo sami mnie nie odeślą, to żadna
siła mnie stąd nie usunie.
Odetchnął z ulgą i pocałował ją w rękę.
- No to wszystko w porządku! - rzekł cicho.
Spojrzał na nią swym ciepłym, łagodnym wzrokiem.
- I nie gniewa się pan na mnie?
- Jeżeli pani zrobi weselszą minę, to nie będę się gniewał.
- No to już mi jest lżej na sercu! - rzekła, uśmiechając się. - Czy
pan będzie rozmawiać w tej sprawie ze swą matką, czy też może lepiej
jeśli sama jej o wszystkim powiem.
- Nie. Znów denerwowałaby się pani niepotrzebnie. Sam z matką
pomówię...
- Dziękuję panu serdecznie. Tak bym chciała okazać mu moją
wdzięczność...
- Przyjdzie chwila, że sam od pani zażądam.
- To się pan przekona, jak mi bardzo na tym zależy.
Nie mówili już więcej z sobą, aż podeszli do leśnego jeziorka.
Tam podał jej rękę.
- Do widzenia! - rzekł. - Myślę, że przed szóstą będę z powrotem.
Do tego czasu odzyska pani z pewnością równowagę duchową. Chcę
panią widzieć spokojną i wesołą, inaczej sam stracę humor...
Ujęła go za rękę i długo jej nie puszczała.
XIX
Ralf spotkał się z Diesterkampfem na skraju lasu.
- Dzień dobry! - zawołał. - Co słychać nowego? Jak się pan
miewa?
- Tak sobie. Reumatyzm znów mi zaczyna dokuczać. Zobaczy
pan, że po tej ciepłej jesieni nastaną raptem mrozy. Mój barometr w
kolanie nigdy nie zawodzi.
- Nic strasznego! - żartował Ralf. - Pański humor więcej jest wart
niż pański barometr.
- Diabła tam... Jak zacznie ciągnąć po nogach, to się człowiekowi
odechce żarcików. A co tam u państwa w domu dobrego? Jak się
miewa mama pańska? A pani Renata - moja sympatia? To jest kobieta
prawdziwie wartościowa. Na miejscu pana przygwoździłbym ją do
Tornau obrączką i księdzem proboszczem. A może panu jeszcze
ciągle w głowie piękna Meluzyna, pardon - Melania z Berkow?
Pieniędzy tam jak lodu i wystarczy jedno pańskie słówko... to się
widzi...
- Ależ sąsiedzie kochany! - zawołał wesoło Ralf. - Co za
przypuszczenia!
- No, no, mnie, starego lisa, nie wyprowadzisz tak łatwo w pole,
panie Ralfie! Byłem przyjacielem pańskiego ojca, sam nie mam
dzieci, toteż nic dziwnego, że nieraz z żoną moją rozmawiam o panu.
Już czas święty, byś pomyślał pan o towarzyszce życia. Powinien pan
to zrobić choćby tylko dla swej matki. Z pewnością byłaby
szczęśliwa, gdyby po pokojach w Tornau biegał jeden i drugi mały
berbeć. A i ja też zasłużyłem sobie na godność ojca chrzestnego,
skoro nie mogę być dziadkiem. A cóż dopiero mówić o mamie
Diesterkampf?
Ralf roześmiał się wesoło.
- Więc muszę się poświęcić dla ogólnego dobra?
- Przede wszystkim dla własnego! - odparł pan Diesterkampf. - W
Tornau brak pani domu, a ta miła, zgrabna pani z dużymi oczami i
długimi warkoczami, która potrafi wlać promień słońca każdemu do
serca, stokroć mi jest więcej warta niż piękna Meluzyna razem z jej
pieniędzmi. Niech się do niej umizga jej zarządzający stadniną. Ten
da sobie radę z jej pieniędzmi, których mu diablo potrzeba.
- Czy pan rzeczywiście sądzi - zapytał Ralf - że Trachwitz ma
względem baronowej zamiary matrymonialne?
- A dlaczego by nie miał mieć? - odpowiedział Diesterkampf. -
Czy go to coś kosztuje? A obłowić się zawsze może próbować.
- Baronowa jest zbyt dumna, by miała poślubić swego pracownika
- rzekł Ralf.
- Nic podobnego. Myli się pan! Meluzynka wydała się za
pierwszego męża, by mieć swobodny wybór drugiego... Zresztą von
Trachwitz należy do starej arystokracji rodowej i potrafi grać rolę
wielkiego pana. Gdy służył ongiś w ułanach gwardii, przepuścił spory
majątek swej żony. Tak gadali... Niech więc pan nie traci czasu, bo
inaczej sprzątną ją panu sprzed nosa, o ile naturalnie leci pan na
gotówkę.
- Dziękuję kochanemu panu za dobrą radę i niech ją ktoś inny
bierze!
- Brawo! - zawołał Diesterkampf. - To mi się podoba, panie
Ralfie. Nie takiej żony jak Melania życzę panu. Niech pan pilnuje tej
drugiej, jakby dla pana stworzonej, bo inaczej, dalibóg, kwita z naszej
przyjaźni! Pan wie, o kim myślę?
- Tak, ale do małżeństwa trzeba zgody dwojga! - wtrącił Ralf.
Diesterkampf skrzywił się.
- Naprawdę? - rzekł. - Nieźle pan to wykombinował. Ale ja myślę,
że komu jak komu, ale panu chyba nietrudno podbić serce niewieście.
Tylko nie trzeba zwlekać, bo i tą sprzątną panu sprzed nosa. Żwawo
więc do niej, Ralfku! A tymczasem bywaj, drogi chłopcze, bo ja tu
gadu gadu, a tam w polu ludzie odpoczywają i gotowi nie skończyć
wieczorem kopania buraków... Ukłony dla mamusi i pani Renaty! -
rzucił na pożegnanie, pobudzając konia ostrogą. - A na weselu
waszym, to ja będę starym drużbą, choćby mi reumatyzm wlazł we
wszystkie kości! - zawołał z daleka.
Przejeżdżając przez las, myślał Ralf o swej rozmowie z Renatą.
Jaką tajemnicę mogła przed nim ukrywać? Wiedział aż nadto dobrze,
że nie mogło to być nic takiego, co by ją w jego oczach mogło
poniżyć, ale swoją drogą odczuwał pewien niepokój. A nuż owa
tajemnica obróci w niwecz jego marzenia i nadzieje? Nie zdawał sobie
z tego sprawy, jak głębokie były jego uczucia względem Renaty. To,
że ona go ceniła, nawet bardzo wysoko, nie ulegało żadnej
wątpliwości, ale szacunek nie jest jeszcze miłością...
Melanię
kochał
kiedyś
porywczo,
gwałtownie
i
bez
zastanowienia. Jej zdradę odczuł głęboko i lata przeszły, zanim
zabliźniła się rana, jaką mu zadała. Dziś za sprawą Renaty odzyskał
wiarę w kobietę, a jego męska, spokojna obecnie miłość tak różną
była od dawniejszego młodzieńczego wybuchu zmysłów, jak różnym
jest dojrzałe, klarowne wino od pieniącego się moszczu.
Słowa Diesterkampfa zrobiły na nim głębokie wrażenie.
Postanowił nie ukrywać w przyszłości swych uczuć w sposób
przesądny.
XX
Któregoś dnia spotkał Renatę idącą przez szpalery z koszyczkiem
jabłek, które sama zerwała na podwieczorek. Pozdrowił ją serdecznie,
ona zaś patrzała na niego spokojnie, z radosną świadomością, że nie
potrzebowała już być względem niego nieszczera.
- Niech pan spojrzy jakie wspaniałości! - rzekła, podsuwając mu
koszyczek. - I pomyśleć tylko, że ten wspaniały wygląd szybko
minie...
- Są na świecie rzeczy lepsze, piękniejsze, które też nie są trwałe!
- odpowiedział sentencjonalnie.
- Niewątpliwie, ale tak pięknych owoców jak tutaj nie zdarzyło mi
się spotykać. Na tej żyznej ziemi wszystko się udaje. Również ludzie
są tu lepsi niż gdzie indziej. Błogosławiony zakątek!...
- Potwierdza się to przede wszystkim na pani! - odparł Ralf. - W
Tornau rozkwitła pani jak kwiat, przeniesiony z piasków pustyni na tę
wdzięczną glebę, którą od setek lat ród mój uprawia.
W jego dźwięcznym głosie drżała dziś nieznana jej dotąd nuta.
Czuła się onieśmielona i chciała odejść.
- Muszę już uciekać! - rzekła. - Mam dziś dużo do roboty,
zwłaszcza że panna Birkner trochę dziś niedomaga...
Ujął ją za rękę.
- Niech pani zostanie jeszcze chwilkę! - rzekł. - Pogawędzimy
kwadransik i dziura w niebie się nie stanie, jeśli cokolwiek opóźni się
dziś podwieczorek.
Chcąc ukryć zakłopotanie, zaczęła mówić tonem żartobliwym.
- Pan lubi być punktualnym i wszystko musi być na czas podane.
Nie może pan przecież tracić czasu...
- Ależ mogę, pani Renato. Rozmowa z panią nie jest przecież
straconym czasem!...
Coraz bardziej była nieśmiała, opanowała się jednak, nie chcąc
wydawać się śmieszną i dziecinną. Nie domyślała się, że Ralf stoczył
przed chwilą ciężką walkę z samym sobą. Widząc ją tak słodką i miłą
w jej prostocie, tak powabną i pogodną, przycisnąłby ją do serca i
długo, długo całował w te usta czerwone, w te oczy promienne... tak,
jak to robi mężczyzna, któremu miłość rozsadza piersi. Ale się
pohamował w obawie, by jej nie przerazić.
Nieśmiałość dodawała jej uroku. Jej zakłopotanie sprawiało mu
niewysłowioną radość. Widział, że nie był jej obojętny i świadomość
tego napełniała go otuchą. Wziął od niej koszyk z owocami, twierdząc
żartobliwie, że jest dla niej za ciężki. Z wolna podchodzili do domu.
Gdy po upływie kilkunastu minut wszedł do pokoju bawialnego,
zastał tam matkę, siedzącą samą pod oknem. Siadł przy niej na
taborecie i ujął jej ręce.
- Jak się miewasz mamo?
- Dziękuję ci mój chłopcze. Od czasu jak mamy w domu Renatę,
nie tylko jestem pielęgnowana jak dziecko, ale wręcz pieszczona. Pan
Bóg zesłał mi ją z nieba.
- Tak, tak! - odrzekł. - Ja już mamie nie jestem potrzebny. Renata
starczy za wszystkich.
- Co też ty pleciesz, ty mój stary dzieciaku! - rzekła, gładząc jego
włosy.
Przytulił głowę do jej łona i mówił cicho:
- Pamiętasz mamo?... Jako dziecko tak zawsze siadałem, gdy
chciałem się przed tobą wyspowiadać.
- Czy i dziś chcesz się przede mną wyspowiadać z czego? Coś
zbroiłeś, co?
Roześmiał się głośno.
- I dawniej w ten sam sposób pytałaś mnie, mamo. Teraz jednak
nie rozchodzi się o stłuczoną szybę lub o dziurę w spodenkach, lecz o
coś trochę ważniejszego...
- Nie żartuj sobie z twej starej matki, Ralfie.
- Nie, mamo. Jestem zbyt poważnie nastrojony, sprawa moja jest
niecodzienna, a ja już trochę zapomniałem, jak to trzeba się
spowiadać.
Podniósł na matkę oczy i dotknął czołem jej dłoni. Wiedziała już,
co jej chce powiedzieć.
- Jeśli ci to tak ciężko przychodzi to ci pomogę mój synu i
powiem, jak ma brzmieć twoja spowiedź.
- Tego nie potrafisz, mamo.
- Nie? Słuchaj więc mnie, a gdybym się myliła, to mnie
poprawiaj.
- Mamo kochana!
- Tak, mój Ralfie. Uważaj dobrze. Chciałeś mi powiedzieć:
matko, serce moje nie jest wolne. Gdy za pierwszym razem zostałem
oszukany, dużo upłynęło czasu, zanim się na nowo obudziło. Ale oto
zjawiła się inna, która naprawiła wszystko i umiała przywrócić mi
młodość i obudzić miłość. Matko, pobłogosław moje dobre intencje!...
To chciałeś powiedzieć, prawda Ralfie?
Ukrył twarz w jej dłoniach.
- Matko, skąd wiesz o tym wszystkim?
- Synu kochany, któż lepiej niż ja odczuje, co się kryje w twym
sercu?
- A mama wie, jaki uczyniłem wybór?
- Wiem, tak samo jak wiem, że ta pierwsza, ta zdrajczyni, znów
wyciąga ku tobie ramiona.
- I o tym wiesz, mamo? Nic się przed tobą ukryć nie może, masz
po prostu dar jasnowidzenia. Ale czy pochwalasz mój wybór? Bo
wszakże wybrana moja jest biedna i nie pochodzi z naszego
środowiska.
- Tych okoliczności chyba sam nie bierzesz na serio. Wybrana
twoja ma szlachetny umysł i szlachetne serce, kocham ją od dawna,
jak własną córkę i będę ją błogosławić, jeżeli uczyni cię szczęśliwym.
- Jeżeli zostanie moją żoną, z pewnością będę szczęśliwy, ale
dotychczas nie jestem pewny, że posiadam jej wzajemność. Nie
mówmy więcej o tym, zanim się nie upewnię. Dobrze, mamo?
- Dobrze, moje dziecko!
W tej chwili weszła do pokoju Renata, niosąc na ramieniu
wełniany szal, którym okryła panią von Tornau.
- Skarżyła się pani z rana, że jest chłodno, przyniosłam więc szal,
bo na palenie w piecu jest chyba za wcześnie.
- Dziękuję ci, droga Renato, że dbasz o mnie.
- Jeżeli pani nie ma nic przeciw temu, to możemy siąść do
podwieczorku.
Ralf podszedł do matki i podał jej ramię.
- Chodźmy mamo do jadalnego pokoju, pani Renata lubi
punktualność! - przekomarzał się z nią.
- To nieładnie! - rzekła z uśmiechem. - To brzydko zwalać na
kogoś własne usterki.
- Usterki? Protestuję uroczyście.
- Czasami trudno je odróżnić od zalet! - żartowała Renata.
Przy stole Renata była nieco roztargniona. Ralf kilkakrotnie
rzucał na nią wzrokiem, aż, przerywając rozpoczęte zdanie, zawołał
głośno:
- Pani Renato!
Ocknęła się z zadumy, przerażona.
- Proszę mi wybaczyć nieuwagę! - rzekła, uniewinniając się.
- Jestem mocno obrażony, że pani tak nieuważnie słucha mej
interesującej rozmowy! - odparł z tak poważną miną, że przyjęła jego
udaną srogość za dobrą monetę. - A prócz tego tak się pani na mnie
patrzy, jakbym był straszydłem na wróble lub potworem, który chce
panią połknąć. Czy jestem taki straszny?
Śmiała się zadowolona, że żartował.
- Nie tyle straszny, ile wzbudzający dla siebie szacunek! - rzekła.
- Nie chcę szacunku, pragnę czegoś więcej... lub mniej!
- Więc czego? - spytała wesoło.
Wyciągnął do niej rękę ponad stołem.
- Niech mi pani da rękę - rzekł - i patrzy mi w oczy... szczerze,
otwarcie...
Zrobiła jak kazał, a pod jego spojrzeniem pokraśniała jak piwonia.
Ręka jej drżała i z wolna spuściła oczy.
- A dlaczego spuszcza pani oczy? Przecież prosiłem, aby pani
patrzyła na mnie. Proszę się nie wykręcać od spełniania mych życzeń,
pani Renato.
Podniosła na niego oczy, w których dostrzegł znów lęk, więc
puścił jej rękę.
- No dobrze! - rzekł żartobliwie. - Tym razem będę pobłażliwym,
ale na przyszłość proszę o więcej subordynacji.
- Jak żołnierz - będę wykonywała ślepo pańskie rozkazy.
- Trzymam panią za słowo i uprzedzam: będę bardzo
wymagający.
Pani von Tornau zrobiło się żal Renaty.
- Mój syn zanadto dziś swawoli! - rzekła. - Naumyślnie tak mówi,
by przekomarzać się z panią.
- To nieładnie tak mnie oczerniać, mamo. Ja bardzo lubię, gdy
pani Renata rumieni się co chwila. Teraz na pewno pyta się sama
siebie: Kiedyż nareszcie ten potwór pójdzie sobie precz?
- Bardzo jest pan spostrzegawczy, panie Ralfie, a ze mnie robi pan
medium dla swych badań psychologicznych.
- Fałszywie tłumaczy pani sobie moje uzdolnienie do
rozwiązywania zagadek.
- Jakąż to zagadkę chce pan rozwiązać?
- Najtrudniejszą jaka istnieje: "Kobietę".
Wzruszyła ramionami.
- To pan sobie wybrał niezbyt ciekawe medium! - rzekła.
- Najciekawsze jakie mamy w Tornau. A może wskaże mi pani
bardziej ciekawe?
Spojrzała na niego z uśmiechem.
- A może... panna Birkner?
- Patrzcie państwo! Pani umie być złośliwa. Nie wiedziałem o tym
pani talencie. Wolę panią jako medium i proszę niech pani sprawi,
abym dobrze rozwiązał zagadkę.
- Chętnie to uczynię! - rzekła.
- To brzmi mało serdecznie.
- A więc jak najchętniej... z całego serca życzę panu dobrego
rozwiązania zagadki!
- Brawo! A ty, mamo, czego mi życzysz?
- Aby się spełniły gorące twoje życzenia.
- A zatem moje panie - rzekł, podnosząc kieliszek w górę -
wypijmy za spełnienie się pragnienia mego serca, dobrze pani Renato?
- Jeśli to pragnienie uczyni pana szczęśliwym, to niechaj się
spełni! - rzekła.
Trącili się kieliszkami i wypili je do dna.
XXI
Melania von Berkow odbywała codziennie konne spacery z
zarządzającym swej stadniny. Szczególniejszy stosunek zawiązał się
między
nimi.
Tej
powierzchownej,
uganiającej
się
za
przyjemnościami życia kobiecie, podobał się lekkoduch, który w
dodatku umiał prowadzić rozmowę dowcipną, czasami nawet
frywolną. To było weselsze aniżeli rozmowy o pogodzie, urodzajach
lub o cenach na zboże, które narzucała swemu sąsiadowi.
Czuła, że Trachwitz lepiej się nadawał do jej towarzystwa aniżeli
poważny Ralf von Tornau. Gdyby nie jej gwałtowna chęć zdobycia na
nowo Ralfa, kto wie czy zamysły Trachwitza nie byłyby bliskie
urzeczywistnienia się.
Ale jakimś zbiegiem okoliczności i Trachwitz nie myślał teraz o
urzeczywistnieniu swych zamysłów. Przeciwnie, ilekroć był w
towarzystwie Melanii, unikał wszelkich na ten temat wynurzeń. Czuł
kiełkującą w nim zazdrość o Ralfa von Tornau, która rosła w miarę
odczuwanej za Renatą tęsknoty. Jej zalety, które ongi lekceważył,
wzrosły teraz do rozmiaru cnót.
Z zawiścią patrzył na zabiegi Ralfa o pozyskanie względów
Renaty i starał się jeździć jak najczęściej do Tornau, czemu Melania
zresztą nie oponowała. Ulegali oboje męczącej ich zazdrości, a gdy
powracali z Tornau, milczeli oboje, układając w duszy plany
udaremnienia szczęścia Ralfa.
Któregoś dnia wybrali się konno do Diesterkampfów. Ku swej
satysfakcji dowiedziała się Melania od pani domu, że na obiedzie
będą tam również Tornauowie. Gdy pani Diesterkampf poprosiła, by
pozostała z Trachwitzem na obiedzie, wymawiała się trochę dla
pozoru, ale chętnie przyjęła zaproszenie.
Zawiadomiony o tym Trachwitz zeskoczył z konia i wszedł do
wielkiego pokoju bawialnego. Pocałował panią Diesterkampf w rękę i
przepraszał za nieodpowiedni do obiadu kostium sportowy.
- Na wsi nie robimy takich ceremonii! - rzekła wesoło. Zresztą
wygląda pan bardzo zgrabnie w ubraniu do konnej jazdy.
Trachwitz skłonił się grzecznie.
- Łaskawa pani bardzo mi pochlebia - odparł uprzejmie.
Gdy przyjechali państwo Tornau, nie byli zbytnio zachwyceni
obecnością Melanii i jej rycerza. Zwłaszcza pani von Tornau była
niezadowolona, że nie uda się jej poobiednia pogawędka z panią
Diesterkampf. Renata czuła się nieswojo w obecności swego męża, a
Ralf do reszty stracił humor.
Melania usiłowała z punktu zawładnąć Ralfem i wciągnęła go w
rozmowę, z której nie mógł wyjść bez narażenia się na zarzut braku
galanterii. Pani Diesterkampf pociągnęła panią von Tornau do stojącej
w zacisznym kąciku kanapy, a pan Diesterkampf poszedł do piwnicy
po wino.
Trachwitz znalazł się sam na sam z Renatą, podczas gdy Ralf
siedział z Melanią przy kominku.
- Całkiem pan dziś zaniemówił! - odezwała się Melania z
wyrzutem.
Oderwał wzrok od Renaty i spojrzał na Melanię trochę
pogardliwie.
- Nigdy nie byłem nazbyt rozmowny.
- Oczekuje pan ode mnie komplementu?
- Bynajmniej. Chyba nie zasłużyłem na komplement.
- Dla pana to całkiem obojętne, co o panu myślę, prawda?
Wzruszył ramionami.
- Niepotrzebnie bym temu zaprzeczał.
- Ma pan rację. Obserwowanie pani Werkent więcej pana bawi.
Spojrzał na nią surowo i zrobił ruch, jakby chciał wstać.
- Niech pan nie będzie taki zgryźliwy i gwałtowny. Zresztą
towarzyszka matki pańskiej interesuje i mnie również. A wie pan
dlaczego?
- Nie!
- A chciałby pan wiedzieć, dlaczego?
- Nie chciałbym nadużywać pani zaufania.
- Hm. Ładnie pan to powiedział. A i tak powiem panu, dlaczego.
Zrobiła szelmowską minkę i spoglądając na wypielęgnowane swoje
rączki, rzekła ze złośliwym uśmiechem: - Niech pan spojrzy na tę
czułą parę tam, w drzwiach.
Spojrzał na nią groźnie, odczuwszy jej ostre cięcie. Spostrzegła z
zadowoleniem, że nie chybiła.
- No, jak się to panu podoba? Byłoby panu nieprzyjemnie, gdyby
ta perełka wyfrunęła z Tornau, myślę jednak, że na to się zanosi. Co
do mnie, to zdecydowałam się już oddać zarządzającemu moją
stadniną mieszkanie w skrzydle pałacowym, gdyż jego dotychczasowe
mieszkanko z pewnością mu nie wystarczy.
Zagryzł wargi i z trudnością oddychał.
- Lubuje się pani - rzekł - w oczernianiu towarzyszki mojej matki.
Oświadczam, że ta potwarz chybi celu!
- Myli się pan, panie Ralfie. Jestem jak najprzychylniej
usposobiona względem pani Renaty i postaram się umilić jej życie w
Berkow, jeżeli po raz drugi znajdzie swe szczęście w zamążpójściu.
Niech się pan nie wystawia na śmieszność. Przypuszcza pan, że
pozwoliłabym sobie na jakieś niedomówienia, gdybym nie miała
poważnych danych na potwierdzenie mych słów? Niech pan spojrzy,
jacy oni są zatopieni w sobie.
- Proszę nie przemawiać tym tonem ironicznym! - rzekł Ralf. -
Pani Werkent pozostaje pod opieką mojej matki i moją.
Roześmiała mu się w oczy.
- Skoro - rzekła - ma pan bielmo na oczach, to trudno!
- Proszę uzasadnić swoje uwagi! - poprosił głosem stanowczym.
Poruszyła głową, śmiejąc się ustawicznie.
- Na razie - odparła - nie mam ochoty otwierać panu więcej oczu.
Może w przyszłości znajdę ku temu okazję. Dziś nie! Niech pan
zapyta panią Werkent wprost, jaki tajony dotychczas stosunek łączy ją
z Trachwitzem? Przypuszczam, że przy jej przysłowiowej
prawdomówności, nie ośmieli się zataić przed panem prawdy.
Nie odpowiedział jej, ale w oczach jego odmalowało się uczucie
bolesnego zawodu i niepewności. Melania dobrze obliczyła swe
słowa. Obudziła w nim podejrzliwość i zniszczyła kiełkującą w nim
radość życia. Zdawał sobie sprawę, że Melania musiała się opierać na
jakichś przesłankach realnych, które podważyły jego miłość ku
Renacie.
Czy w tych warunkach mógł być pewny jej wzajemności?... Nie...
Czy poza przelotnym spojrzeniem, uśmiechem lub rumieńcem, dała
mu jakiś powód do przypuszczeń, że go kocha? Spojrzał ostro w jej
stronę. Oświetlał ją promień słońca i wyglądała jak gdyby łagodnie
odurzona. Trachwitz nie spuszczał z niej oczu, ona zaś obrzucała go
od czasu do czasu smętnym wzrokiem. Choć oboje milczeli, to jednak
milczenie ich mogło mieć swoją wymowę.
Wstał, zamierzając podejść ku młodym, gdyż nie mógł znieść
uszczypliwego wzroku Melanii. Wiedziała ona dobrze, że wlała mu
jad w serce, że był zbyt dumny, by pytać Renatę i była zadowolona, że
tak zręcznie zastawiła swe sidła. W tej samej chwili gospodarz domu
poprosił do stołu. Renata odetchnęła.
Obiad przeszedł na pozór w ożywionym nastroju. Pan
Diesterkampf z właściwą mu jowialnością zabawiał gości i prawił
komplementy paniom. Melania była w doskonałym usposobieniu i
głośno przejawiała wesołość i humor. Dla Ralfa było męczarnią brać
udział w wesołej rozmowie. Był zadowolony, gdy obiad się skończył i
gdy mógł z paniami powrócić do domu.
Od tego dnia stracił humor i byle co go drażniło. Z Renatą starał
się stykać jak najmniej i odzywał się do niej tonem niemiłym. Toteż
zachowanie się Ralfa przerażało ją, przyzwyczajona bowiem była do
jego uprzejmości, a teraz nie mogła znaleźć sobie wprost kąta.
Również pani von Tornau spoglądała na syna z niepokojem.
- Co mu się stało? Co mogło zagrozić jego szczęściu? - pytała
sama siebie.
Obserwowała również Renatę, nie mogąc zrozumieć, dlaczego
rzuca ukradkiem na Ralfa spojrzenie pełne niepokoju i troski.
Najchętniej zapytałaby się syna, gdy jednak dostrzegała na jego czole
dwie pionowe fałdy, wiedziała, że nie można mu wówczas zadawać
pytań, gdyż zamknął się w sobie i sam siebie musi przemóc.
- Zakochani są nieraz dziwni - pomyślała - najlepiej więc
odczekać, gdyż czas najprędzej goi podobne cierpienia.
Tak mijały dni, aż przyszedł koniec jesieni. Liście opadły z drzew
i wiatr je rozpędzał we wszystkie strony. Słońce coraz rzadziej
pokazywało się i z trudem rozwiewało mgły poranne. Ralf miał teraz
niewiele zajęcia w gospodarstwie i więcej przesiadywał w
towarzystwie pań.
Gdy jednak dawniej cieszyło to Renatę, teraz sprawiało jej
udrękę, stawał się bowiem z dnia na dzień bardziej kapryśny i
przykry. Nieraz podchodził do niej ni stąd ni zowąd, jakby chciał o
coś zapytać, a potem nagle odwracał się i odchodził, nie
powiedziawszy ani słowa.
Któregoś dnia stała na werandzie i patrzyła w dal, zatopiona w
myślach. Nie przeczuwała, że obserwował ją ze swego okna. Wiatr
rozwiewał jej włosy, a ona wyciągnęła ramiona, jak gdyby chciała
przytulić do siebie jakąś ukochaną istotę. W tym momencie ukazała
się za drzewami Melania w towarzystwie swego satelity.
Ralf zawył jak raniony zwierz. Wydawało mu się, że to do
Trachwitza wyciągnęła Renata ramiona, ale nie widział, że szybko
wróciła do pokoju. Nie był w stanie pokazać się gościom. Zamknął się
w pokoju i ukrył twarz w dłoniach.
Melania weszła do pokoju z Trachwitzem i zastała Renatę samą.
- Czy nie zastaliśmy państwa von Tornau?
- Owszem. Pani von Tornau jest w domu. Czy jest również pan
Ralf, nie wiem. Zaraz poproszę panią von Tornau. Jest chwilowo w
spiżarni.
- Dziękuję, ale niech się pani nie fatyguje. Pójdę sama do spiżarni,
a pan, panie Trachwitz, niech tymczasem porozmawia z panią Renatą.
Zaraz powrócę.
Wyszła, nie mogła się jednak powstrzymać, by nie przyłożyć ucha
do drzwi. Miała szczęście. Usłyszała najwyraźniej słowa Trachwitza:
- W ważnej sprawie muszę się z tobą koniecznie zobaczyć. Bądź
jutro o trzeciej po południu przy leśnym jeziorku!
- Przyjdę! - odpowiedziała.
Melania odskoczyła od drzwi z triumfem.
- Nareszcie was mam! - szepnęła. - Randez_vous przy leśnym
jeziorku! Ja też tam przyjadę... z Ralfem von Tornau.
Weszła rozpromieniona do spiżarni i powitała panią von Tornau.
- Niech łaskawa i kochana pani nie przeszkadza sobie! - zawołała.
- Przejeżdżałam konno i wpadłam na chwilę, by powiedzieć pani
dzień dobry. Proszę pozdrowić pana Ralfa, którego jakoś nie widać.
Do widzenia! Nie chcę przeszkadzać, bo widzę, że i panna Birkner
dąsa się.
- Ależ nic podobnego, pani baronowo! - zawołała gospodyni. -
Jakżebym ośmieliła się...
Melania śmiała się głośno, kontenta, że spłatała figla gospodyni.
- To był tylko żarcik! - wtrąciła pani von Tornau. - Pani baronowa
z pewnością nie miała nic złego na myśli.
Odprowadziła Melanię na dziedziniec, patrząc jak Trachwitz
pomagał jej wsiąść na konia, po czym powróciła z Renatą do spiżarni.
- Wie pan, co o panu myślę? - zapytała baronowa Trachwitza,
galopując obok niego.
- Nie wiem niestety, ale rad bym bardzo wiedzieć.
- Myślę, że pan chce się rzucić do głębokiej wody.
Zrozumiał natychmiast, myśląc, co miała na myśli. Czyżby
zazdrość przemawiała przez nią? Nie wiedział jakie zamiary żywi
względem niego, ale nie interesowało go to już tak dalece. Cały był
pochłonięty obecnie Renatą. Teraz, gdy stał się dla niej obojętnym,
dziwnym szyderstwem losu rozgorzał w jego sercu płomień miłości
dla żony.
- Tak pani sądzi? - rzekł udając, że nie rozumie.
- Niech pan nie udaje naiwnego.
- Pani baronowo!
- Mnie pan nie wywiedzie w pole! - rzekła. - Winszuję panu
serdecznie i mam nadzieję, że niezadługo zatańczymy na weselu w
Tornau i że oblubienicą będzie piękna Renata.
Ścisnął tak gwałtownie ostrogami konia, że ten stanął dęba. Twarz
miał bladą i zmęczoną, a w oczach tlił się migotliwy płomień.
- Do tego nie dopuszczę! - zawołał nieoględnie.
Uchwyciła cugle jego konia.
- Czy pan jest w stanie nie dopuścić do tego?
Ochłonął, usiłując opanować się.
- Naturalnie, że nie jestem w stanie... Przepraszam za
niedorzeczne słowa...
Spojrzała na niego przenikliwym wzrokiem.
- Niech pan będzie szczery! - rzekła. - Wiem, że pana łączy
stosunek z panią Werkent i że pan ją kocha... Niech mi pan pomoże
usunąć ją od Ralfa von Tornau. Wynagrodzę pana po królewsku.
Zgadza się pan?
Otworzył szeroko oczy. Zarysowała się przed nim możliwość
odbudowania sobie życia. Wszakże Renata była jego żoną, jeżeli więc
zapewni jej dostatni byt i weźmie ją z powrotem do siebie, to z wolna
pozyska jej miłość. Zrozumiał od razu, że Renata była rywalką
Melanii o Ralfa i stąd pochodziła jej nienawiść do jego żony.
- Zapłaci mi złotem za milczenie - pomyślał - i otrzymam
wszystko, czego zażądam. Niech sobie bierze Ralfa, bylebym tylko
odzyskał Renatę.
W głowie wirowały mu myśli i czuł potrzebę odpoczynku, by je
zebrać. Przede wszystkim musi rozmówić się z Renatą i coś
postanowić wspólnie z nią. Jutro musi zapaść postanowienie... już
jutro.
Melania bacznie go obserwowała.
- No i cóż, panie von Trachwitz? Zdecydował się pan?
- Proszę mi dać czas do jutra wieczór. W tej chwili nie mogę
powziąć decyzji. Muszę sobie to wszystko przemyśleć.
Zastanowiła się.
- Tym lepiej - pomyślała - że odkłada do jutra. Jutro postaram się,
aby zaskoczyć ich z Ralfem przy leśnym jeziorku. A jeżeli mi się to
nie uda, to pozostanie mi jeszcze decyzja Trachwitza, jako ostatni atut.
- Dobrze! - odpowiedziała. - Zaczekam do jutra, zapewniam pana
jednak, że dam sobie radę i bez pana. Jeśli jednak pomoże mi pan, to
postaram się odwdzięczyć. Zapewnię panu przyszłość pod
warunkiem, że pan przeniesie się z Renatą Werkent w odległe strony.
Ta kobieta psuje mi plany. Czy może pan zabrać ją stąd?
Spojrzał na nią błędnymi oczyma.
- I na to - rzekł - nie potrafię pani dziś odpowiedzieć. Ale jutro
wieczorem zakomunikuję pani moje postanowienie.
Musiała się zadowolić tym oświadczeniem. Jechali obok siebie w
milczeniu. Pomógł jej zeskoczyć z konia i wydał stajennemu
odpowiednie rozkazy, po czym skłonił się przed Melanią i poszedł do
swego mieszkania.
Melania czuła się znużona i zziębnięta. Poleciła swej pannie
służącej podać sobie ciepły szlafroczek i położyła się na kanapie,
pogrążona w myślach. Jaką drogą dopiąć celu? Jedno wydawało jej
się pewne - to, że zdoła przekonać Ralfa von Tornau, że Renata jest
dla niego stracona lub że nie jest go godna. Znała jego dumę i
wiedziała, że gdyby nawet kochał Renatę, to ją porzuci, jeśli wykryje
na niej choćby najlżejszą plamę. Wiedziała również, że Trachwitz
miał z Renatą jakąś wspólną przeszłość otoczoną tajemnicą, boć
inaczej nie zachowaliby się w tak osobliwy sposób.
Podniosła się, nie mogła dłużej uleżeć. Krew napływała jej do
głowy na myśl, że go nareszcie posiądzie. Była pewna, że go odzyska.
Stanęła przed lustrem, lubując się swą urodą. Ani jednej zmarszczki
nie widać było na jej twarzy, cerę miała matową, aksamitną, a w
oczach płomień rozkoszy i pożądania.
Gdy usunie rywalkę, posiądzie go. Nie oprze się jej czarowi,
straciwszy z oczu tamtą. A potem... Potem niech się strzeże... potem...
odpłaci mu się za wszystkie upokorzenia, jakie jej zadał...
XXII
Renata spędziła noc bezsenną. Poprzedniego wieczoru Ralf
siedział przy stole zasępiony i rzadko odzywał się. Na dobranoc
obrzucił ją przenikliwym wzrokiem, coś mruknął pod nosem i uciekł
czym prędzej.
- Co mu się stało? - gubiła się w domysłach. On, zawsze taki
wesoły, raptem stał się ponury, cierpki i milczący. Głos się zmienił, a
oczy przestały jaśnieć. Cierpiał niewątpliwie - i ona cierpiała z nim
razem, nie znajdując sposobu pocieszenia go.
Z rana, przy śniadaniu drżącą ręką nalewała mu kawę, nie mogąc
wymówić słowa. Pani von Tornau obserwowała ich pilnie.
- Co im się stało? - pytała sama siebie. Czyżby jej wielki chłopak
nie widział, że Renata mizerniała w oczach? Dlaczego nie weźmie jej
w ramiona i nie znajdzie dla niej ciepłego słowa? A on tymczasem
odepchnął jej rękę, gdy mu chciała dolać kawy i wściekły wyszedł z
pokoju!
Dwie duże łzy spłynęły Renacie po twarzy i choć obtarła je czym
prędzej, to jednak dostrzegła to pani Tornau.
- Dziecko drogie! - rzekła. - Proszę się go nie lękać. Ten jego brak
humoru niebawem minie.
Renata ujęła ją za rękę.
- Tak mi jest strasznie przykro - rzekła - że pan Ralf jest
zagniewany. Ale doprawdy nie wiem, dlaczego...
- Niech się pani tym nie przejmuje! - rzekła pani von Tornau. -
Mężczyźni są czasami kapryśni. Z pewnością przekona się niebawem,
że nie ma podstawy do gniewu. W przeciwnym razie napomnę go
sama.
- O niech pani tego nie robi! - prosiła Renata. - Pan Ralf miał
widocznie jakąś przykrość. Bez powodu nie gniewałby się...
Zazwyczaj jest pogodny i dobry.
Pani von Tornau pogładziła ją po twarzy.
- Tak - rzekła - Ralf jest dobry, ale trzeba się z tym zgodzić, że
może być czasami nie w humorze... Teraz chodźmy do pracy, a jeżeli
Ralf nie przestanie dąsać się, to będziemy się z niego śmiać.
Gdy Ralf przechodził przez gumno, podbiegł do niego posłaniec z
Berkow i wręczył mu list, mówiąc, że poczeka na odpowiedź.
Otworzył kopertę i czytał nachmurzony:
"Kochany panie Ralfie. Źle zrobiłam, nie będąc, jako życzliwa
panu, całkiem względem Niego szczerą. Wiem, że osoba pani Werkent
na tyle pana interesuje, że chciałby pan wiedzieć prawdę. Niech pan
przyjedzie dziś po trzeciej do leśnego jeziorka. Tam dowie się pan o
wszystkim. Zależy mi na sekrecie, który proszę zachować. Oddana
panu Melania von Berkow"
Złożył list i zwrócił się do gońca.
- Proszę powiedzieć pani baronowej, że przyjdę!
Posłaniec oddalił się, on zaś skierował się ku domowi. Długo
biedził się z myślami. Rozumiał, że tak dalej być nie może. Lepsza
najczarniejsza prawda, niż ta męcząca niepewność. Za wszelką cenę
musiał wiedzieć, co łączy Trachwitza z Renatą.
Melania poszła do jeziorka piechotą, by się przed nikim nie
zdradzić. Przyszła wcześnie i miała dość czasu, by sobie wybrać
odpowiednie miejsce do obserwacji i nie być widzianą. W pobliżu był
stary pawilonik, w którym złożone były na zimę meble ogrodowe i
różne rupiecie, a stąd można było widzieć obydwie krzyżujące się
dróżki w stronę Tornau i w stronę Berkow.
Mogła ukryć się tam bezpiecznie, a nawet słyszeć każde
głośniejsze słowo, gdyż lekki wiatr ciągnął w tę stronę od jeziorka.
Gdyby nadszedł Ralf, wystarczyłoby, jeśli zobaczy zakochaną parę,
ona zaś pilnie obserwować będzie, co robią i słuchać, co mówią.
Czekała prawie pół godziny, zanim wreszcie nadjechał Trachwitz.
Zsiadł z konia tuż obok pawiloniku i przywiązał cugle do drzewa, po
czym zaczął przemierzać krokami przestrzeń do ławeczki przy
jeziorku. Był blady i widocznie podniecony. Raptem przystanął i
zaczął patrzeć pomiędzy drzewami. Ujrzał Renatę.
Renata śpiesznie podeszła ku niemu, przywitała go krótko i
stanęła obok pod drzewem.
- Co masz mi do powiedzenia? - zapytała. - Nie wątpię, że coś
bardzo ważnego. Streszczaj się, bo nie mam wiele czasu.
- Dobrze - odpowiedział - ale parę minut możesz mi chyba
poświęcić?
- Wiesz dobrze, że ani mnie, ani tobie nie wolno tracić czasu. Co
zrobiłeś w sprawie naszego rozwodu?
- Nic, Renato!
- Dlaczego? Dawno powinieneś był poczynić odpowiednie kroki.
- Tak ci ciężko być moją żoną? Ongi byłaś szczęśliwa, żeś mogła
nią być.
Wzdrygnęła się i spojrzała na niego gniewnie.
- Nie poruszaj tych spraw, proszę! Wstyd mi teraz, że tak
lekkomyślnie oddałam ci serce. Ale lepiej o tym nie mówić. Nie po to
tutaj przyszłam, aby omawiać dawne dzieje... Przyrzekłeś mi
porozumieć się z doktorem Helmanem, aby przyspieszyć rozwód.
Dlaczego nie dotrzymałeś słowa?
- Tak ci pilno?
- Tak! - zawołała. - Małżeństwo nasze było hańbą. Zadałeś mi
ranę, która do dziś dnia się jątrzy. Byłam dla ciebie niepotrzebnym
dodatkiem do mego posagu, a potem, gdy się wyczerpał, wyrzuciłeś
mnie na bruk, jak niepotrzebny balast. Zrozum, że gdy znalazłeś się
dziwnym zbiegiem okoliczności w pobliżu mnie, owładnęło mną tym
większe pragnienie wolności.
Obrzucił ją gorącym spojrzeniem. Jakże była piękna w tym
gniewnym podnieceniu! Dopiero teraz zrozumiał, jak bardzo obraził
jej dumę kobiecą. Westchnął głęboko.
- Wszystko co mówisz, Renato, jest prawdą. Nie przypuszczałem
jednak, abyś tak bardzo tęskniła za wolnością.
Usiłowała uspokoić się i gładziła drżącą dłonią oczy i czoło.
- Żądam wolności również dlatego, by móc powiedzieć prawdę
ludziom, od których prócz dobroci niczego innego nie doznałam.
Chcę przed nimi wszystko wyznać szczerze, jak na to zasługują.
Podszedł ku niej bliżej.
- Dobrze, Renato! - rzekł. - Zwalniam cię z danego mi słowa i
możesz każdemu powiedzieć, że jestem twoim mężem. Renato, muszę
ci wyznać, że nie chcę rozwodu. Chcę być z tobą razem, gdyż kocham
cię. Kocham cię ponad wszystko na świecie i cenię ponad wszystko.
Miłość ku tobie zrobiła ze mnie lepszego człowieka. Wybacz mi moje
występki i wróć w moje ramiona i do mego serca. Opuśćmy te strony i
rozpocznijmy nowe życie. Będziesz mi słońcem i gwiazdą
przewodnią. Dla ciebie będę pracował, tworzył i żył. Będę cię nosił na
rękach i czuwał nad tobą jak wierny pies. Reno, żono moja ukochana,
ulituj się nade mną i nie odtrącaj mnie, błagam cię o to z głębi serca.
Patrzyła na niego oniemiała i przerażona. Odczuwała szum w
uszach i zawrót w głowie, jak gdyby porwana jakąś nadludzką siłą i
strącona w otchłań. A gdy cokolwiek ochłonęła, odczuła całą grozę
rzeczywistości. Człowiek, który błagał ją o miłość, był dla niej obcy,
gdyż całym swym jestestwem należała do Ralfa Tornau'a.
Jej miłość do Ralfa nie miała nic wspólnego z lekkomyślnym
oddaniem się kochankowi wbrew woli ojca. Kochała Ralfa uczuciem
kobiety dojrzałej, pełnej poświęcenia, mężnej i gotowej do wszelkich
ofiar.
Otrząsnęła się z oszołomienia i rzekła cichym głosem:
- Na to... jest już za późno.
- Reno! - zawołał, a z piersi jego wydzierał się jednocześnie strach
i ból.
- Tak! - potwierdziła tonem bardziej stanowczym. - Już jest za
późno. Nie mam i nie będę miała do ciebie zaufania. Nie wiem, co cię
skłoniło do tych wynurzeń... chwilowy kaprys, czy też może głębsze
jakieś uczucie? Ty sam też prawdopodobnie tego nie wiesz. To, co we
mnie zamarło, już nie powstanie. Nigdy, przenigdy nie będę twoją.
Jeden hazard więcej w twym hazardowym życiu. Gdy się mną
nasycisz, porzucisz mnie, jak to już raz zrobiłeś.
- Nie, Renato! Klnę się Bogiem, nie! Kocham cię i błagam cię, nie
odtrącaj mnie! Ty, silna, czysta, podeprzesz mnie i zrobisz ze mnie
człowieka lepszego.
Uśmiechnęła się boleśnie.
- Ja sama potrzebuję podpory! - rzekła. - Na co mogłabym ci się
przydać? To są marzenia ściętej głowy. Ale skończmy już z tym i
przejdźmy się, gdyż między nami nie ma już nic wspólnego!
Schwycił ją mocno za rękę, i przeszywał oczami:
- Przypuszczasz, że nie wiem, dlaczego opierasz mi się? - zawołał
porywczo. - Kochasz Tornau'a! Zaprzecz temu!
Drgnęła i przymknęła na chwilę oczy. Oboje nie wiedzieli, że Ralf
von Tornau podchodził do nich. Słysząc swe nazwisko przystanął
zdziwiony. Renata spojrzała wyniośle na swego męża.
- Tak! - rzekła głosem doniosłym i pewnym. - Kocham Ralfa
Tornau, jak tylko zdolna jest kobieta kochać mężczyznę szlachetnego
i silnego! Oświadczam ci to głośno, abyś się pozbył jakichś urojonych
praw do mnie. Kocham go całym sercem i właśnie dlatego nie chcę i
nie mogę należeć do innego! Gdybym go nie kochała, może bym
powróciła do ciebie, ale tylko z litości. A jeśli nie będę mogła być
jego, będę niczyją. Nie wiem, czy masz prawo pozbawiać mnie
wolności, wiedz jednak, że między nami wszystko skończone.
Dziękuję ci, żeś mnie zwolnił ze słowa i dziś jeszcze powiem komu
należy co mnie męczy i boli.
Wściekły kopał ziemię. Zaciskał pięści i podsuwał się ku niej
miotany namiętnością.
- Do mnie należysz! - krzyknął.
Odskoczyła, gotując się do obrony i usiłując mu się wyrwać.
Wtem szarpnął go ktoś za ramię. Zatoczył się i spojrzał na napastnika.
- Ach, to pan jesteś, panie Tornau! - zawołał zadyszany. Czego
pan tutaj szukasz?
Ralf spojrzał na niego groźnie.
- Jestem tutaj na własnej mojej ziemi! - rzekł.
Renata podbiegła do Ralfa. Objął ramieniem jej kibić, zamierzając
z nią odejść.
- Niech pan puści tę damę! - zawołał Trachwitz. - Jakim prawem
podszedł pan do niej?
- Mam na moim gruncie prawo bronić ją przed pańską bezczelną
natarczywością.
- Zobaczymy! - krzyknął Trachwitz.
Podskoczył ku niej i zawołał:
- Renato, natychmiast podejdź do mnie!
Przerażona uczepiła się ramienia Ralfa.
- Nie chcesz? - ryknął. - Panie Tornau, proszę puścić moją żonę!
Nikt nie ma do niej prawa, prócz mnie!
Ralf spojrzał na Renatę. Była trupio blada i patrzyła na niego
błagalnie.
- Czy to prawda? - zapytał.
Skinęła głową.
- Tak, ale on nie ma prawa rozporządzać mną, gdyż mnie porzucił
sromotnie. Proszę, niech pan zaopiekuje się mną i odprowadzi mnie
do domu! Wyjaśnię panu wszystko! - rzekła cicho.
Podał jej ramię i odchodząc, odezwał się do Trachwitza:
- Gdy tylko odprowadzę panią Renatę do domu, jestem
natychmiast do dyspozycji pana.
Gdy się oddalili, Trachwitz raz jeszcze zawołał:
- Renato, nie odchodź ode mnie!
Nie obejrzała się.
Pot ściekał mu z czoła. Opanowało go bezgraniczne zwątpienie,
gdy patrzył, jak się oddalali, przytuleni do siebie, jak gdyby należeli
do siebie. Potem wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Odpokutuje on za to!
Raptem poczuł rękę na swym ramieniu. Obejrzał się i zobaczył
Melanię. Jej obecność wcale go nie zdziwiła.
- Nie bądź pan dzieckiem! - syknęła. - Czyżby pan pozwolił na to,
aby Tornau zabrał panu żonę?
Spojrzał na nią błędnymi oczami. Potem przyszło mu na myśl, że
mogła być świadkiem sceny, jaka się przed chwilą rozegrała w sposób
dla nich obojga niepożądany.
Roześmiał się wyzywająco.
- Tak samo jest on stracony dla pani, jak i dla mnie żona moja! -
szydził. - Teraz oboje doskonale pasujemy do siebie, pani baronowo!
Potrząsnęła go z gniewem za ramię.
- Niech pan oprzytomnieje. Widocznie pan oszalał i oślepł.
Tornau nie ma prawa wziąć jej panu sprzed nosa. Prawo jest za
panem!
- To się tylko pani tak zdaje! - rzekł drwiąco. - Rzuciłem ją na
bruk i nie mam do niej więcej prawa. Woli umrzeć, niż do mnie
wrócić... - Pozwoli pani, że pojadę do domu? - rzekł po chwili. - Nie
czuję się dobrze!
Skłonił się przed nią i dopadł konia, jakby mu się ziemia paliła
pod stopami. Skoczył na siodło, spiął konia ostrogami i popędził jak
wicher przed siebie, jak gdyby chciał zagłuszyć rozpacz, jaka go żarła.
Nie żałował bata ani ostróg.
Oszalały wierzchowiec potknął się przesadzając rów i padł,
przygniatając jeźdźca całym swym ciężarem.
XXIII
Tornau i Renata w milczeniu szli przez las. Po chwili przystanęła i
oparła się o drzewo.
- Niech mi pan pozwoli odpocząć... nogi odmawiają mi
posłuszeństwa! - rzekła.
Stanął przed nią i wpatrywał się w zwiędłe liście, zaścielające
ziemię. Po chwili upojenia, gdy doszły go słowa Renaty: "Kocham
Ralfa Tornau" tym boleśniej odczuł oświadczenie Trachwitza, że
Renata jest jego żoną.
Spoglądała na niego ze smutkiem. Wiedziała, że ją kocha, tak jak
on wiedział, że jest kochany, bo usłyszał jej słowa wypowiedziane
uroczyście do Trachwitza. Widziała, że cierpi, a nie mogła go
pocieszyć. Na próżno próbowała odezwać się. Słowa zamierały jej w
gardle. Wreszcie wymówiła jego imię. Spojrzał na nią pytająco.
- Czy mogę powiedzieć teraz to wszystko, co dotychczas taiłam?
Potaknął głową. Wówczas opowiedziała mu, dlaczego podała się
za wdowę, jak jej to kłamstwo ciążyło na sumieniu, jakim strachem
przejęło ją nieoczekiwane pojawienie się jej męża. Mówiła prosto i
szczerze, dodawszy, że wolałaby raczej umrzeć, niż powrócić do
swego męża. Wypowiedziała się ze wszystkiego, tylko o swej miłości
ku niemu nie wspomniała ani słowem.
Wysłuchał jej spokojnie. Na twarzy jego nie drgnął żaden muskuł.
Obrzucał ją niekiedy wzrokiem, z trudem oddychając. Nawet gdy
skończyła, milczał jakiś czas. Zdjął z głowy kapelusz i ocierając
czoło, zapytał:
- I cóż będzie teraz?
Spojrzała na niego stropiona, połapała się jednak niezwłocznie.
- Wyjadę stąd! - zawołała.
Zagryzł wargi.
- Nie mogę przecież mieszkać przy pani, teraz, gdy wiem o
wszystkim. Pani Renato, czy pani mnie nie rozumie?
Spąsowiała.
- Więc wyjadę! - powtórzyła.
Patrzyli na siebie długo, a czego nie wypowiedziały ich usta,
podyktowały im oczy. Ukląkł przed nią i przytulił głowę do jej
sukienki. Głaskała jego włosy i cicho szlochając, dotknęła ich ustami.
- Czy mam sama pójść dalej? - spytała.
Odczuł jej dotknięcie i wstał, nie mogąc dłużej panować nad sobą.
- Renato, Renato! - szeptał, biorąc ją w ramiona.
XXIV
Pod wieczór, gdy zmierzch zapadł, wszedł Ralf do pokoju matki.
Opowiedział jej wszystko, ona zaś, mądra i dobra, zrozumiała intencje
Renaty i przebaczyła jej.
- Pozwól mi zastanowić się parę dni, synu mój kochany. Z
pewnością znajdę jakiś punkt wyjścia i tak wszystko obmyślę, abyś
się dłużej nie trapił. Nie upadaj tylko na duchu. Mam wrażenie, że
najgorsze już minęło i że niedługo nadejdą dla ciebie słoneczne dni...
Wyszedł od matki pokrzepiony na duchu, pani von Tornau zaś
poszła do Renaty, by ją pocieszyć. Znalazła ją w jej pokoju,
zapłakaną. Gdy weszła, Renata spojrzała na nią lękliwie.
- Nie płacz dziecko moje! - rzekła, ujmując jej rękę. - Wszystko
ułoży się dla was pomyślnie. Nie trzeba tylko poddawać się
zwątpieniu.
- Jaka pani jest dobra! - powtarzała Renata, okrywając
pocałunkami jej twarz i ręce. - Dziękuję pani z całego serca.
- Nie, nie tak, Renato. Jestem teraz twoją matką i chcę nią zostać.
XXV
Późnym wieczorem, gdy mieszkańcy dworu w Tornau udawali się
na spoczynek, przybył posłaniec z Berkow z listem do Ralfa. Renata
szła właśnie po schodach do swego pokoju. Drżącą ręką z trudnością
trzymała lichtarz i bliska była omdlenia, widząc bladą twarz Ralfa,
który pochylony nad świecą czytał list.
Obok niego stała pani von Tornau, mocno zaniepokojona.
Obydwie kobiety przeczuwały, że list ten zwiastuje jakieś
nieszczęście, że Trachwitz żąda od Ralfa satysfakcji.
Tymczasem Ralf przeczytał list.
- Renato! - rzekł ze współczuciem. - Nowa przykrość czeka panią.
Pan Trachwitz spadł z konia i został przygnieciony...
Podbiegła ku niemu, przerażona.
- Co się stało? - spytała trwożliwie.
- Przeczytam pani, co pisze baronowa:
"Proszę zawiadomić panią von Trachwitz, że mąż jej spadł z
konia. Znaleziono go w polu leżącego bez czucia i przyniesiono do
domu. Doznał ciężkich obrażeń - czy śmiertelnych, to stwierdzi lekarz.
Nieszczęśliwy wzywa żonę. Gdyby chciała przybyć, wszystko będzie na
jej przyjęcie przygotowane".
Załamała ręce i rzekła:
- Proszę bardzo pozwolić mi zaraz tam jechać...
- Naprawdę, chce pani być przy nim? - zapytał posępnie.
- Jest to moim obowiązkiem - odpowiedziała.
Pani von Tornau ujęła ją za ręce i rzekła:
- Masz słuszność, moje dziecko. Niech cię Bóg prowadzi!
Ralf zbierał się ku wyjściu.
- Zaraz każę zaprzęgać i odwiozę panią - rzekł.
Pobiegła do swego pokoju.
XXVI
Zastali Melanię w nastroju bardzo poważnym. Była przed chwilą
u rannego i stan jego mocno nią wstrząsnął.
- Pani baronowa będzie tak dobra - rzekła Renata - i zaprowadzi
mnie do niego.
- W tej chwili... a pan, panie von Tornau, zatrzyma się tu trochę?
- Jeżeli mogę być w czymś pomocny, to jak najchętniej.
- Zapewniłam choremu wszelkie wygody. Leży w prawym
skrzydle pałacowym, a tuż obok przygotowane są dwa pokoje dla pani
Renaty.
- W takim razie mogę zaraz wracać do domu. Przyjadę jutro przed
południem, by się dowiedzieć, co zaszło nowego. Dobranoc, Renato...
Dobranoc, pani baronowo!
W oczach Melanii zabłysło złe światło, gdy usłyszała, że nazwał
Renatę po imieniu. Nie wyrzekła się jeszcze Ralfa. Przemilczała
orzeczenie lekarza, który po dokładnym zbadaniu chorego orzekł, że
życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Czy chory powróci do
zdrowia, lekarz nie wypowiedział się.
Nie traciła nadziei, że wobec wypadku, jaki zaszedł, Renata
powróci do męża. Jeżeli pojednają się, zdecydowana była zapewnić
im egzystencję. Liczyła na to, że jej wspaniałomyślność poruszy
Ralfa, który, czując się osierocony, powróci do niej... Ta piękna
kobieta nie mogła się pogodzić z myślą, że Ralf był dla niej
bezpowrotnie stracony.
Gdy odjechał, Renata poprosiła ją, by zaprowadziła ją do chorego.
Lekarz jeszcze tam był. Melania przedstawiła go Renacie, na którą
spoglądał z zaciekawieniem.
- Żyje! - odezwał się. - A w tej chwili to rzecz najważniejsza. Na
razie potrzebuje tylko spokoju.
Renata podeszła do łoża chorego. Trachwitz bardzo blady leżał
nieruchomo. Gdy nachyliła się nad nim, twarz jego drgnęła.
- Przyszłaś, Renato? - spytał cicho.
Pogłaskała go po głowie, a łzy zaświeciły w jej oczach.
- Nie odzywaj się! - rzekła. - Doktor nakazał absolutny spokój.
- Zostaniesz przy mnie?
- Zostanę.
- Na zawsze?
Serce jej przeszył ostry ból. Przezwyciężyła się jednak i rzekła
dobrotliwie:
- Na zawsze!
Uśmiech błogi wykwitł na ustach rannego. Usiadła przy łóżku,
trzymając w rękach jego gorącą dłoń. Ogarnęło ją uczucie litości,
które przytłoczyło myśl o własnym szczęściu.
* * *
Nadszedł dla niej szereg dni niespokojnych i pełnych umęczenia.
Początkowo Ralf zjawiał się codziennie, informując się i nalegając, by
się nie męczyła ponad siły. Potem oświadczyła mu któregoś dnia, że
niebezpieczeństwo utraty życia minęło i prosiła, by nie przyjeżdżał
dopóki mu nie da znać. Spojrzał na nią pytająco, gdyż wydała mu się
dziwnie odciętą od świata. Zrozumiał jednak, że jego wizyty mogły ją
krępować i zastosował się do jej życzenia. Renata poświęciła się
całkowicie choremu i nawet pani von Berkow rzadko zjawiała się w
mieszkaniu rannego.
Pewnego dnia lekarz oświadczył jej, że Trachwitz na zawsze
zostanie
kaleką.
Kręgi
pacierzowe
uległy
nadwerężeniu
i
nieszczęśliwy nigdy już nie będzie mógł chodzić. Przyjęła to
oświadczenie na pozór spokojnie, ale twarz jej stała się trupio blada.
Gdy lekarz oddalił się, podeszła do okna, patrząc w dal błędnymi
oczami.
Spadł śnieg, który wydał jej się śmiertelnym całunem,
okrywającym radości życia. Westchnęła głęboko i powróciła do
chorego, pozornie spokojna i pogodna. Trachwitz patrzył na nią
szeroko otwartymi oczami. Przeniesiono go do wygodnego fotela, w
którym siedział wyciągnięty, nie mogąc ruszyć nogami. Mógł
zaledwie wyciągnąć rękę.
Ze zdrowego, dorodnego mężczyzny zrobił się od razu kaleka. Ze
zniszczonej twarzy wyzierały nadmiernie duże oczy bez wyrazu. A
jednak kurczowo chwytał się życia. Nie miał bólów, a tylko
bezwładność kończyn i liczył, że ją przezwycięży.
Renata dodawała mu ducha, choć przejmowała ją groza.
- Życie twoje jest uratowane! - pocieszała go. Teraz musisz się
starać odzyskać zdrowie.
- Czy to możliwe, Renato?
- Nie trać nadziei i stosuj się do zaleceń doktora!
- Co mam czynić?
- Staraj się poruszać nogami!
- Jestem bardzo osłabiony i nie ma mowy, bym mógł utrzymać się
na nogach.
- Dlatego też lekarz zalecił ci chodzić o kulach. Powoli odzyskasz
władzę w nogach.
Odwrócił od niej wzrok i patrzył przed siebie.
- O kulach mam chodzić? - rzekł chrapliwym głosem. - Renato,
powiedz mi prawdę! Czy zostanę kaleką na całe życie?
- Nie martw się bez powodu. Tylko z początku będziesz chodził o
kulach.
Zamyślił się i zatrząsł na całym ciele. Okryła go troskliwie kołdrą.
Dotknął jej ręki i długo trzymał w uścisku.
- Renato, pozostań przy mnie! Nie odchodź ode mnie! Tak się
boję samotności. Gdy leżę samotny, straszne myśli przychodzą mi do
głowy. Bezmierna tęsknota za tobą ogarnia mnie i przytłacza mi pierś.
- Wszak jestem przy tobie! Nie poddawaj się zwątpieniu, nie
opuszczę cię.
- Nigdy, Renato?
- Nigdy!
- Jak mam ci podziękować?
- Jeżeli się pogodzisz z tym, co jest nieuniknione i nie będziesz
poddawał się złym myślom, wówczas najlepiej mi podziękujesz.
- Dobrze, Renato!
Uśmiechnęła się potakująco, ale z jej piersi wyrwało się głębokie
westchnienie. Jej oczy dostrzegły jednak uśmiech jego ust. Jego zaś
ogarnęły złe myśli, a w oczach migotało mu złe światło.
- Renato! - szepnął.
- Czego sobie życzysz?
- Czy wszystkie moje rzeczy przeniesione tu zostały z biurka?
- Wszystkie! - odrzekła.
- I mała brązowa szkatułka z mego biurka? Są w niej ważne
papiery.
- I szkatułka też! - odparła.
- Gdzie ona leży?
- Tam u góry, na pierwszej półce w szafie.
- Dobrze, bardzo dobrze! - powiedział.
A potem, ulegając jej prośbie, przymknął oczy, chcąc zasnąć. Po
chwili jednak zapytał:
- A gdzie są moje kluczyki?
Przyniosła mu pęk kluczy, a gdy dojrzał wśród nich mały,
niklowy kluczyk, o który mu widocznie chodziło, był zadowolony.
XXVII
Następnego dnia otrzymał Ralf list od Renaty. Pisała do niego.
"Drogi panie von Tornau!
Lekarz zapewnił mnie, że niebezpieczeństwo życia minęło, mąż
mój jednak zostanie na całe życie kaleką i musi mieć obok siebie
osobę, która by wykonywała za niego te wszystkie drobne czynności,
których sam wykonywać nie może. Los jego jest istotnie smutny. Jest
przykuty do fotela jak dziecko zależne od innych.
Rozumie się samo przez się, że w tych warunkach muszę być przy
nim, gdyż myśl o jego ułomności i o jego cierpieniach, zatrułaby mi
każdą godzinę szczęścia. Nie będę mogła powrócić do Tornau, gdyż
nie potrafiłabym już spełniać spokojnie ciążących na mnie
obowiązków, ani też marzyć o szczęściu...
Składam w ofierze własne "ja" i nie potrzebuję chyba dodawać, że
mi to niełatwo przychodzi. Od czasu do czasu dam panu znać o sobie.
Pani von Berkow wyznaczyła dla mego męża pensję dożywotnią i gdy
tylko będzie można go przewieźć, wyjadę z nim do Wiesbadenu na
stałe.
A teraz proszę pozwolić mi złożyć państwu najgorętsze
podziękowania za wszystko dobre, czego doznałam w Tornau, gdzie
nauczyłam się cenić życie z najlepszej strony. Sercem będę zawsze
przy matce pana i przy panu, panie Ralfie. Proszę mi wybaczyć, że
wniosłam niepokój i gorycz w życie kochanych państwa. Stokrotnie
całuję ręce matki pana. Wolę jej nie zobaczyć, gdyż zbyt boleśnie
odczułabym jej stratę.
Żegnam pana, panie Ralfie. Do śmierci wierna panu Renata"
Siedział nieruchomy przy biurku i prócz pustki nie widział nic
wkoło siebie. Od czasu do czasu drżał, jak w gorączce. Wreszcie
przyszedł do siebie i wziął do ręki pióro, by dać odpowiedź:
"Droga, kochana Renato! Postąpiła pani dobrze, idąc za radą
szlachetnego serca i jasnego umysłu. Musimy iść za głosem
przeznaczenia. Trzymałem w rękach szczęście i o tym całe życie będę
pamiętał. Matka moja pozdrawia panią jak córkę, której nieszczęście
odczuwa wspólnie ze mną. Poza wszelkimi innymi uczuciami,
zachowamy dla Pani najwyższy szacunek i przeświadczenie, że
cierpimy, bez naszej winy.
Co by się nie stało dalej, zawsze pozostanę Ci wiernym.
Ralf von Tornau".
XXVIII
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, Renata chciała opuścić
Berkow przed świętami, ale stan zdrowia jej męża nie uległ
polepszeniu. Miała za sobą szereg dni strasznych, ale czekały ją bodaj
dni straszniejsze. Trachwitz miewał napady białej gorączki. Snuł
fantastyczne plany, męczył siebie i zamęczał żonę ustawicznym
oskarżaniem samego siebie. Gdy czuł się cokolwiek lepiej, widział
przyszłość w różowych kolorach, by potem tym większemu oddać się
zwątpieniu.
W chorobliwym samolubstwie zapomniał, jaką ofiarę Renata
zrobiła z siebie. To znów zasypywał ją podziękowaniami, że go nie
opuściła. Choć jednak wiedział, że kochała Ralfa i że go zawsze
kochać będzie, nie mógł się na to zdobyć, by jej powiedzieć: "Idź i
bądź z nim szczęśliwa". Spoglądał tylko czasami złymi oczami na pęk
kluczy, które zawsze obok niego leżały.
Doktor przyjechał po raz ostatni, by obejrzeć swego pacjenta.
Renata była tym razem nieobecna, wyszła bowiem do parku, by
zaczerpnąć świeżego powietrza.
- Jak się pan czuje? - zapytał lekarz Trachwitza.
- Jak kaleka na kulach, panie doktorze! - rzekł z goryczą.
- To wszystko poprawi się! - zapewniał lekarz.
- Niech pan doktor usiądzie obok mnie i popatrzy mi szczerze w
oczy. Żona moja akurat wyszła, możemy więc mówić z sobą bez
świadków, jak dwaj ludzie rozumni, dwaj mężczyźni...
Gdy lekarz usiadł, zaczął Trachwitz mówić powoli i spokojnie.
- Niech pan doktor powie mi szczerze i bez osłonek... czy
straciłem bezpowrotnie władzę w nogach i będę musiał całe życie
spędzić na fotelu, czy też istnieje dla mnie jakaś możliwość powrotu
do zdrowia?
Patrzył przenikliwie doktorowi w oczy, jak gdyby chciał
uprzedzić odpowiedź wymijającą.
- Niech pan doktor powie mi szczerą prawdę! - nalegał.
- Dopóki człowiek żyje, nie powinien tracić nadziei, panie von
Trachwitz! Żona pańska chce, by pan był jak najlepszej myśli, niech
więc pan zastosuje się do jej życzeń. Jej los bynajmniej nie jest
wesoły.
Trachwitz milczał przez jakiś czas. Potem zapytał cicho i
spokojnie:
- Jak długo mogę jeszcze żyć w najlepszym wypadku?
- Życiu pana nie grozi żadne niebezpieczeństwo! - odpowiedział
doktor, kontent, że uniknął odpowiedzi, bardziej dla siebie niemiłej.
- Dziękuję panu, panie doktorze i proszę nie wspominać o naszej
rozmowie mojej żonie.
Lekarz wstał.
- Życzę panu przyjemnej podróży! - rzekł, żegnając się ze swym
pacjentem. - Wszystko będzie dobrze. Do stacji niech państwo jadą
saniami... Wiesbaden jest bardzo miły. Nawet siedząc w fotelu, można
tam spędzić czas przyjemnie. Do widzenia panu! Małżonkę pańską
spotkam z pewnością na dole.
- Przyjemne życie... w fotelu - mruczał Trachwitz, wykrzywiając
twarz. - Dużo sobie obiecuję po tym pobycie w Wiesbadenie.
Gdy wróciła Renata, rozmawiali o wyjeździe i oboje byli jakby
pogodzeni z losem. Trzymał jej rękę i wpatrywał się w nią, jakby
chciał wyryć sobie w pamięci jej rysy. Chłodne, czyste powietrze
zaróżowiło jej policzki i była jakaś więcej ożywiona niż zazwyczaj.
- Jeżeli nie jestem ci potrzebna na pół godziny, to poszłabym teraz
do pani baronowej, by pożegnać się z nią i podziękować za
życzliwość. Wieczorem, gdy zaśniesz, spakuję resztę naszych rzeczy,
bo jutro rano nie będzie już czasu.
- A więc ostatecznie wyjeżdżamy jutro?
- Tak. To będzie lepiej i dla nas i dla innych! - dodała.
- I nie będzie ci ciężko opuścić tych stron?
Spojrzała na niego uważnie.
- I dla mnie będzie lepiej, gdy znajdę się w innym środowisku.
Wstała. - Masz wszystko pod ręką, prawda? Niedługo tam zabawię.
- Idź i pozdrów baronową ode mnie! - Gdy już była we drzwiach,
zawołał: - Renato, powiedz szczerze, czy nie będzie to zbyt wielką dla
ciebie ofiarą poświęcić mi swe życie?
- Nie mów tak! - rzekła. - Obowiązek mój chcę i muszę spełnić, to
znaczy ulżyć twoim cierpieniom. Jeżeli czuć się będziesz lepiej i
powróci ci chęć do życia, będę zadowolona z mego losu.
Bił się z myślami.
- Kobieta - rzekł - jest zagadką nie od rozwiązania, a ciebie
dotyczy to w szczególności. Gdy byłem zdrów i pełen życia, wahałaś
się być ze mną. Dziś, gdy jestem nieszczęśliwym kaleką, chcesz
dobrowolnie iść ze mną i dzielić moją nędzę.
- Nie powinieneś nad tym utyskiwać. Przecież to rzecz naturalna,
że powinnam dzielić twój los.
- Tak, dla ciebie jest to naturalne. Ja tego nie rozumiałem.
Przyrzekam ci, że wdzięczność dla ciebie będzie nadal moją myślą
przewodnią... Gdy się nad tym wszystkim zastanawiam, dochodzę do
przekonania, że ostatnie tygodnie były najbardziej cenne w całym
moim życiu. Nauczyły mnie nie myśleć wyłącznie o sobie samym. A
teraz Renato, podaj mi rękę i powiedz mi szczerze, jak na świętej
spowiedzi: Czy będziesz w stanie zapomnieć o Ralfie Tornau?
Jej ręka drgnęła z lekka w jego dłoni i przymknęła na chwilę
oczy. Potem spojrzała na niego spokojnie.
- Zapomnieć o nim nie będę ani chciała, ani mogła. Był dla mnie
zawsze bardzo dobry. Ale więcej go nie zobaczę i to powinno ci
wystarczyć!
- Nie, to zbyt skomplikowane! Powiedz krótko: "Póki żyć będzie
Hans Trachwitz, nie zobaczę Ralfa Tornau'a". Dla mnie to wystarczy.
- Dobrze! - rzekła z uśmiechem. - Niech będzie, jak chcesz!
- Tak! Tak chcę!... Jeżeli umrę, będziesz szczęśliwa!... Musisz
jednak spełnić moją prośbę Renato. Pocałuj mnie raz tylko jeden...
Ociągała się chwilę, potem jednak pochyliła się nad nim i
wycisnęła na jego ustach pocałunek. Dreszcz ją przeszedł, opanowała
się jednak i zanim wyszła, uśmiechnęła się do niego przyjaźnie.
Uniósł się cokolwiek i patrzał na nią płomiennym wzrokiem, a gdy
odeszła, ujął z trudem kule i przeprawił się do sąsiedniego pokoju.
Zdjął z półki brązową szkatułkę i postawił ją na biurku. Z trudem
otworzył wieczko, i wyjął z niej lśniący przedmiot. Gdy dotknął
zimnego żelaza, przeszły go ciarki. Położył rewolwer na boku i
skreślił kilka słów na skrawku papieru. Potem, trzymając rewolwer w
ręku, usiadł z powrotem na swym fotelu na kółkach. Odetchnął
głęboko...
Niełatwo przyszło mu wykonać całą tę pracę i bardzo był
wyczerpany... Siłą woli nakazał sobie spokój. Wypił kieliszek wina,
które mu przepisał lekarz na wzmocnienie... Potem z wolna i z
namysłem ujął rewolwer...
XXIX
Renata zaanonsowała się u pani baronowej i została przyjęta z
wyszukaną grzecznością.
- Przyszłam pożegnać się z panią baronową i raz jeszcze
podziękować za jej wspaniałomyślność.
Melania zaprzeczyła ręką.
- Ależ to drobnostka, pani von Trachwitz. Czy państwo
przygotowali się już do wyjazdu?
- Tak jest!
- A z Tornau'ami pożegnała się pani?
- Napisałam list do państwa Tornau. Nie mogę pozostawić męża
samego i dlatego trudno by mi było wybrać się do Tornau, a jeszcze
trudniej zaprosić ich do Berkow.
Oczy Melanii zapłonęły radośnie. Była pewna wygranej.
W tej chwili doszedł uszu obu pań odgłos wystrzału. Spojrzały na
siebie przerażone.
- Co to może być? - zapytała Renata.
- Bez wątpienia wystrzał! - rzekła Melania.
W tejże chwili wpadł do pokoju lokaj, który pełnił służbę przy
Trachwitzu, by być na każde zawołanie.
- Niech wielmożna pani prędko pójdzie na górę! Nieszczęście!
Renata wybiegła czym prędzej.
* * *
Trachwitz wycelował dobrze. Przed nią leżał trup. Krzyknęła,
odchodząc od zmysłów. Spostrzegła stojącą na biurku brązową
szkatułkę, oraz skreślone przez Trachwitza słowa:
"Żegnaj Renato! Dziękuję za Twą dobroć! Bądź szczęśliwa z
Tornau'em! Przebacz mi. Kocham Cię. Twój Hans".
Teraz dopiero pojęła, co się stało. Schowała napisaną przez
Trachwitza kartkę i przywołała służącego.
- Proszę natychmiast jechać po doktora, a przejeżdżając przez
Tornau, proszę poprosić panią dziedziczkę, by była łaskawa
pofatygować się do mnie!
Pokój wypełnił się ciekawymi. Przyszła i Melania. Więcej była
podrażniona, aniżeli strapiona tym wypadkiem. Renata chciała z nią
mówić, ale żaden dźwięk nie przechodził jej przez gardło. Raptem
dostała tak silnego zawrotu głowy, że upadła omdlała na ziemię.
Po niespełna dwóch godzinach przyjechała pani von Tornau. Gdy
otrzymała list Renaty, Ralfa nie było w domu. Pospieszyła
natychmiast do Berkow, by być u boku Renaty. Ralf powrócił, wysłał
do matki posłańca konnego, by w razie śmierci Trachwitza,
przywiozła Renatę do Tornau.
Renata była w stanie godnym pożałowania. Bezsilna i bezradna
poddała się biernie pani von Tornau, która po krótkiej rozmowie z
Melanią, wsadziła ją do powozu i zawiozła do siebie. Podjeżdżając do
dworu, spotkali Ralfa konno, w drodze do Berkow. Renata nie
poznała go, była bowiem półprzytomna.
Zaniósł ją ostrożnie na rękach na górę do jej pokoju i ułożył na
kanapie, wpatrując się w jej bladą twarz. Oddychał ciężko, nie tyle ze
zmęczenia, co ze wzruszenia. Matka poprosiła go, by wyszedł, po
czym przy pomocy panny Birkner rozebrała Renatę i położyła ją do
łóżka. Zauważyła, że miała gorączkę. Pozostawiła przy chorej pannę
Birkner, a sama zeszła na dół.
W pokoju bawialnym Ralf niespokojnie chodził dokoła stołu. W
kilku słowach opowiedziała mu o tym, co się stało w Berkow.
- Jak się miewa Renata? - zapytał.
- Ma trochę gorączki i jeszcze nie oprzytomniała, ale nie martw
się tym. Wszystkie te przejścia, jakie były jej udziałem w ostatnich
czasach, odbiły się ujemnie na jej zdrowiu. Zapewniam cię jednak, że
w niedługim czasie oddam ci ją zdrowiuteńką.
- Dobra, kochana mamo! - rzekł, obejmując ją ramieniem.
- Bądź dobrej myśli, mój synu. Wiem wszystko, co mi chcesz
powiedzieć.
- Mamo! - co ja bym począł, gdyby Trachwitz wyjechał z Renatą?
- Wierzę ci, moje dziecko. Niezbadane są wyroki Opatrzności.
Teraz wypada, abyś złożył wizytę pani baronowej, podziękował jej za
życzliwość jaką okazywała Renacie i ujął jej kłopotów, związanych z
pogrzebem.
- Mama, jak zawsze, ma rację. Zaraz tam pojadę.
W godzinę później zaanonsował się u Melanii. Z początku
zamierzała go nie przyjąć, miała bowiem zapłakane oczy i wyglądała
niezbyt powabnie. Powiedziała sobie jednak, że wszelkie jej zakusy
nie osiągną celu, że cała jej gra, zmierzająca do usunięcia Renaty,
wywarła wręcz przeciwny skutek. Nie mogła darować Trachwitzowi,
że przestał interesować się nią. Gdyby żył jeszcze choć rok, trzymając
przy sobie Renatę, osiągnęłaby swój cel z Ralfem.
Gdy Ralf wszedł, wstała i podeszła do niego w milczeniu.
Przywitał się z nią uprzejmie i rzekł:
- Gdybym mógł być pomocny pani baronowej, chętnie wypełnię
jej polecenia.
- Dziękuję panu, ale mój administrator zajął się już
formalnościami, potrzebnymi do pochowania zmarłego. Jeżeli panu
chodzi o zabranie spuścizny dla pani von Trachwitz, to proszę się
zwrócić do administratora.
- Tą sprawą zajmie się pani von Trachwitz, która na razie jest
ciężko chora.
- Ma mi pan coś więcej do powiedzenia?
-
Tak,
chciałem
pani
serdecznie
podziękować
za
wspaniałomyślność i życzliwość, jakie pani okazywała Trachwitzowi i
jego żonie.
Roześmiała się i wzruszyła pogardliwie ramionami.
- Sentymentalizm - rzekła - nie leży w moim usposobieniu. Sądzi
pan, że ruszyłabym palcem dla tej niewesołej pary, gdybym nie miała
do tego głębszych powodów?
- Pani baronowo...
Podeszła ku niemu blisko i spojrzała mu w oczy przenikliwie.
- Tak, mój panie von Tornau. Robiłam wszystko z
wyrachowaniem. Piękna Renata, ta cnotliwa gąska, powinna była
pójść precz, gdyż ja tego chciałam. O jej stosunku do Trachwitza
wiedziałam od dawna. Spotkałam go w Monte Carlo, gdzie również
zamyślał przenieść się do wieczności i spostrzegłam w jego portfelu
fotografię Renaty.
Zaproponowałam mu stanowisko kierownika stadniny Berkow, by
posiadać broń przeciw jego żonie. Wiedziałam, że mieli się spotkać
przy leśnym jeziorku i przywołałam pana, by zdemaskować
świętoszkę. O tym, że byli małżeństwem, nie wiedziałam, bo inaczej
bym ułożyła plan działania. Tak, panie von Tornau! Teraz pan widzi
wspaniałomyślność moją w innym oświetleniu. Kochałam pana i za
wszelką cenę chciałam pana posiąść.
Czy była to prawdziwa miłość, nie wiem. To tylko jest pewne, że
uczucie moje przerodziło się obecnie w nienawiść. Nienawidzę pana
od chwili, gdy mnie pan odtrącił w tak pogardliwy sposób. Jedynym
moim pragnieniem jest zrobić z pana człowieka godnego
pożałowania, jakim ja jestem.
Płakała ze złości, kurczowo zaciskała ręce i darła w strzępy
koronkową chusteczkę do nosa.
Ralf patrzył na nią poważnie.
- Współczuję pani! - rzekł wreszcie spokojnie.
- Nie potrzebuję pańskiego współczucia!
- W takim razie nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia! Do
widzenia!
Skłonił się i wyszedł równym, spokojnym krokiem.
XXX
Wreszcie obudziła się Renata po raz pierwszy od czasu, gdy
zachorowała. Było to na dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia.
Zdziwiona rozglądała się dookoła. W jaki sposób znalazła się tutaj?
Wszakże to była jej sypialnia w Tornau! Zadumała się. Czy to
wszystko, co sobie przypominała, było tylko snem?
Owładnęło nią uczucie błogiego ukojenia. Nachyliła się nad nią
dobrotliwa twarz matrony i uśmiechnęła się do niej.
- Wyspałaś się, drogie dziecko? Jak się czujesz?
Renata popatrzyła na matkę oczami pełnymi miłości.
- Dobrze - rzekła. - Całkiem dobrze. Jestem tylko trochę
zmęczona.
- To uśnij znowu. Sen jest dla ciebie najlepszym lekarstwem.
- Czy jestem chora?
- Trochę. Ale niebawem wyzdrowiejesz.
Uniosła się cokolwiek.
- Boże drogi! Teraz rozumiem. To nie był sen...
Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Pani von Tornau
dotknęła jej czoła i rzekła pieszczotliwie:
- Wypłacz się, moje biedne dziecko. Łzy spłuczą twoją gorycz.
Renata oplotła ramionami swoją pielęgniarkę.
- A nie był to sen, że wolno mi było nazywać cię matką?
- To jest rzeczywistość! - odpowiedziała pani von Tornau sama
wzruszona.
- A Trachwitz nie żyje?
- Niech spoczywa w spokoju, ty zaś myśl o żyjących.
Położyła się znowu i przymknęła oczy, ujęła rękę matki, mówiąc:
- Pozdrów, mamo, ode mnie Ralfa.
Potem zasnęła.
Pani von Tornau przeszła do sąsiedniego pokoju i otworzyła okno.
- Ralfie! - zawołała na syna, który niecierpliwie chodził po
zaśnieżonym dziedzińcu.
W sekundę znalazł się pod oknem.
- Co dobrego, mamo?
- Obudziła się przed chwilą przytomna. Kazała cię pozdrowić.
Teraz na nowo usnęła. To ją pokrzepi.
- Matko!
Uśmiechnęła się do niego wilgotnymi oczami. Wyciągnął ku niej
ramiona.
- Wybierz w lesie ładną choinkę! - rzekła. - Ja zostanę przy
chorej.
- Mamo! Do końca życia będę ci wdzięczny za to, co dla niej
uczyniłaś.
- Stary głuptasku! Robię to, co mi nakazuje serce.
- Gdy się obudzi, zawołaj mnie zaraz.
- Nie licz na to do jutra rana.
- A na kolację zejdziesz na dół?
- Naturalnie. Panna Birkner zastąpi mnie tutaj.
- Dobre stare pannisko. Dostanie ode mnie buziaka, gdy ją
uchwycę.
Śmiała się.
- Idź już, mój chłopcze, bo mi zmarzł koniec nosa. A uprzedź
pannę Birkner, co do tego buziaka, bo inaczej gotowa dostać bicia
serca.
Spojrzał na matkę radośnie i podążył przez dziedziniec do
spichrza, ona zaś zamknęła okno.
Renata spała mocno i spokojnie, aż wreszcie przyszła do siebie.
* * *
Na krótko przed następnym Bożym Narodzeniem zawitała Renata
do Tornau jako pani tych włości. Podczas uczty weselnej odezwał się
pan Diesterkampf do siedzącej obok niego pani von Tornau:
- Nareszcie Ralf jest szczęśliwym małżonkiem. Tornau nie
przejdzie w obce ręce, a my starzy może doczekamy się przychówku.
Potem zawołał grzmiącym głosem:
- Renato von Tornau i ty Ralfku, synu mój, żyjcie sto lat!