TADEUSZ CHRÓŚCIELEWSKI
SZKOŁA
DWÓCH DZIEWCZĄT
WYDAWNICTWO ŁÓDZKIE
Ż o n i e
i
„kopanym"
Któregoś dnia wychodzi się zwyczajnie z domu i już się do niego nie wraca.
Nie wiemy przecież, kiedy i z kim żegnamy się naprawdę...
ANDRZEJ BANACH - Podróż po szufladzie
W moim przybranym mieście,
Mieście rodzinnym mojego syna.
JAN HUSZCZA
Dzień trzeci
Teraz ludzi spotykałem niewielu. Ubrani byli jak ja, nie jak przedwojenni spacerowicze.
Szedłem wprost na kościół z ciemnej cegły, podobny do katedry w Siedlcach ale masywniejszy.
Gdy zbliżyłem się, spod hełmu bliższej wieży wypełzły ku mnie dwa blaszane krokodyle. Droga
szła nieco pod górę. Po potrzaskanych trotuarach i dywanikach kocich łbów idzie się daleko łatwiej.
Na tej... jak jej tam?... Piotrkowskiej nie mogłem pozbyć się uczucia, że się ślizgam... Najpierw był
ten kościół z placem, lecz bez rynku, potem rynek bez kościoła. Kazano skręcić na prawo, znowu
szedłem wzdłuż samych tylko ruin. Musiały się tu chyba toczyć straszne walki? Za jedną z ruin,
najwyższą i przepołowioną po warszawsku, ujrzałem wreszcie ową samotną dwupiętrową
czynszówkę.
Z uchylonych drzwi wybiegł i po psiemu podskoczył mi do nosa znajomy zapach szkoły.
Nietrudno poznać, że jest tu tylko sublokatorem. Zmieszany odór potu, kredy, płynu
dezynfekcyjnego do podłogi i taniego atramentu obcy był tym wąskim schodom i ordynarnej
szarzyźnie nigdy nie bielonego tynku, w której majaczyły prostokąty drzwi. Na niektórych, pod
numerami klas, bielały jeszcze gdzieniegdzie niewyraźne „K.M.B.” bądź hebrajskie litery. Owe
drzwi prowadziły do jednoizbowych mieszkań niezmiernie szarych ludzi, którzy razu pewnego
otwarli te prostokąty i wyszli ze świata geometrii. Wspiąłem się na schody - poręcze nie nadawały
się do zjeżdżania w czasie pauz. Mimo woli przypomniał mi się nasz sąd okręgowy w Mińsku
Mazowieckim. Grubych, niejako fortecznych murów tamtego budynku nie sposób sobie było
skojarzyć z przygarbioną sylwetką woźnego Kucia, potrząsającego zglejowanym dzwonkiem, który
tak żywo dźwięczy w snach paru już pokoleń. A jednak w początkach ubiegłego roku szkolnego,
gdy „krowa” biła spod Warszawy i grube mury stały się znowu w miasteczku na wagę złota,
wprowadziliśmy do sądu najmłodsze klasy. Lekcje kończyły się o dwunastej, po czym młodzież,
przywierając do płotów, gnała na, złamanie karku do piwnic i kryjówek, a woźny upychał kolanem
ławki pod ściany i do sali wkraczał w insygniach swego dostojeństwa Wysoki Sąd.
- Witam pana profesora! - Jednak Dyrektor czekał na mnie. Podobny był do baryłki stojącej na
krótkich, trochę kaczych nóżkach. Ale twarz miał piękną, niemal senatorską i wrażenia tego nie
zdołały osłabić bardzo szerokie usta.
- Witam pana profesora! - powtórzył i ruchem uprzejmie familiarnym zaprosił mnie do
gabinetu.
Ilekroć jestem z dala od domu, staję się bardzo wrażliwy na takie właśnie opiekuńcze gesty
starszych.
- Młodzież - tłumaczył mi z wyrazistą dykcją wykładowcy, wbijając się mozolnie klinem
między okno a mahoniowe poniemieckie biurzysko - w starszych klasach mamy dorosłą, w
młodszych pół na pół. Między klasą I a i I b jest, dla przykładu, około pięciu lat różnicy. Uniwersy-
tet na jednego z drugim czeka, a sztrabancel jeszcze nie wie, kto zabił Abla. Przeszło to wiele, z
niejednego pieca chleb jadło, no i jak to bałuciarze, sam pan rozumie! Kiwnąłem głową, choć to
określenie nic mi nie mówiło. Tu był Reich. Tu tajnego nauczania nie było... Może pan cukierka
pozwoli? Dropsy cytrynowe. Trudno dostać; ale już się pojawiają. Mnie to właściwie przy cukrzycy
nie wolno: Ale tam! Cztery lata człowiek nie miał w ustach. No i co? I tak do piachu, i... - zasłonił
usta i zaczął kaszleć, jakby miał koklusz. - To tylko astma - wyjaśnił uspokajająco. - Młodzież
dobra. Jedni barłożyli tu albo w Reichu, inni tłukli tych sukin... Tylko od razu na nich z góry! Pytać,
zadawać, pytać, zadawać, słuchać ducha, czy żyje! Nie wątpię, że profesor - kąciki ust rozjechały
mu się nagle w prawo i w lewo i twarz przeciął zabawnie diaboliczny grymas - tak doświadczony,
otrzaskany w bojach pedagog...
Mam lat dwadzieścia cztery, w tym tylko dwa praktyki nauczycielskiej i rok na tajnych
kompletach. Wyglądam, niestety, na siedemnastolatka i nie znoszę, jak się ktoś ze mnie z tego
powodu nabija. Tym razem jednak nie odczułem przykrości. Przeciwnie. Grymas uśmiechu
Dyrektora był bardzo czytelny: „lubię młodych, niezrutynizowanych nauczycieli.” Ten w Mińsku z
kozią bródką, który przyszedł po okupacji do szkoły na miejsce starego, kochanego dyra, nie lubił
młodych nauczycieli; nie tyle może młodych nauczycieli, co nauczycieli z tajnego nauczania, i
odebrał mi z miejsca wszystkie wyższe klasy.
Profesor N.N. - pryncypał i inicjator mego przyjazdu do Łodzi – wyraźnie przykazywał przed
godziną, trąc zapamiętale małżowinę lewego ucha: „Nieskolko czasow nie wadit', no nie daj pan
istit siebie w mordu! Wam nada znat', czto trużennikam nauki wsiakaja belferia... kak eto pa
polski?... Aaa? Ma ją w dupie!"... A jednak zapomniałem się i prawie z radością przyjąłem pełny
etat i jeszcze trzy godziny nadliczbowe. Otrzymałem klasy pierwsze i drugie oraz najstarszą
licealną. Niby nic. Czym to jest wobec perspektywy rychłego prowadzenia proseminarium przy
katedrze! A jednak ucieszyło mnie to bardzo. Miński „Koźlabródka” pęknie, kiedy się dowie, i że
jeszcze w nie byle jakim mieście.
- A tu ma pan profesor na pierwsze potrzeby - oparł się plecami o tył fotela, spłaszczył jak
flądra, poczerwieniał, wreszcie na tyle wysunął szufladę, że mógł wsadzić w nią dłoń. - Kiedy
indziej pan pokwituje - sapiąc wręczył mi kilka papierków, przeniósł wzrok na portret Wandy
Wasilewskiej w mundurze polowym, z lornetką, i kontemplując go, dodał obojętnym głosem, wcale
nie a propos: Spodnie, zupełnie nawet nieznoszone, może pan niedrogo kupić na Wodniaku.
Skinął głową, uśmiech znikł z twarzy, jakby go ktoś naraz zdmuchnął. Znaczyło, że rozmowę
uważa za skończoną.
Wracałem nie spiesząc się. Przypatrzyłem się teraz uważniej ośmiobocznemu placowi z szałwią.
Ratusik z zegarem, podcięty smugą intensywnej czerwieni, która właśnie pod wieczór nabrała
odcienia sarmackiego amarantu, wydawał się bielszy i smuklejszy. Skąd w tym wielkim, jak zawsze
mówiono, młodym i poczwarnym mieście taki klasycystyczny bibelocik? Tutejsza - jak ją
nazwałem „Marszałkowska", która w tym właśnie miejscu się zaczyna, odbiegając w głąb przez
rozstęp między ratusikiem a kopulasto-wieżyczkowym kościołem jak przez bogatą bramę
triumfalną, nie wydawała się już tak antypatyczna i obca. Zacząłem nawet odczuwać miłe
podniecenie na myśl, że będę przyglądał się wystawom z „przedwojennymi towarami.”
Czyżby wojenny Mowgli wracał między ludzi? Roześmiałem się ze swego zabawnego
porównania i szybkim ruchem obciągnąłem z tyłu wiatrówkę z koca.
- Przepraszam, czy może mnie pan poinformować, jak dojść do Wodniaka?
- A skądże ja mogę wiedzieć!? Paradne!... Halo, Mietek, cholera ciężka, to chyba myśmy w
Lizbonie, nie? Aleś odwalił wtedy polkę z tą rudą... No, dawaj mordę!
- Przepraszam pana najmocniej, jak mam dojść do...
- Wodniak? Nie dochodząc mostu Kierbedzia w prawo, he, he!
Okazało się, że prócz Wodniaka jest i Ręczniak, i ten jest bliżej. Ręczniak do złudzenia
przypomina nasz Świński Targ w środę, to znaczy w dzień targowy. Tu podobno środy są w piątki.
Przed Ręczniakiem stał ten gruby ślepiec z Chmielnej, co sprzedawał grzebienie przed zakładem
krawieckim Skubiszewskiego. Zmienił zawód i gra teraz na organkach: „Zwycięży orzeł biały,
zwycięży polski lud.”
Niczego nie wskórawszy argumentami, zastosowałem system odstępowania o trzy kroki; cena
malała i wreszcie stała się znośna.
Kiedy z kilkoma zawiniątkami wszedłem na purpurowe schody hotelu „Monopol”, który
uniwersytet wynajął w całości na dom dla pracowników naukowych i w którym zamieszkałem w
pokoju mego Profesora, portier i teraz patrzał na mnie takim wzrokiem, jakby to on, a nie ja, był
nieźle zapowiadającym się asystentem i nauczycielem gimnazjum.
Dzień czwarty
Przy tej ulicy, gdzie uniwersytet, park obok parku i parkiem pogania. W drodze z rektoratu - dają
nam tam jeść w suterenie - do naszego zakładu mijam głęboki skwer obrzeżony długim
klasycystycznym budynkiem: Pośrodku płonie kolisko szałwii koloru zapiekłej krwi. Rosną tu także
krzewy o liściach tak rozrzutnie podszytych wyrafinowanymi odcieniami szkarłatu i fioletu, że
przypominają tyłki mandryli. Jest to „Gaj Akademosa”. Wokół gazonów krąży profesura. Chodzą
raczej parami i dobierają się;. jakby umyślnie tak, żeby było śmieszniej. Tyci macha pracowicie
nogami, byle nadążyć za szastającą się topolą. Łysoń w rogowych okularach, zdaje się z
kompleksem niedocenionych wartości, w ustawicznych lansadach przed jakimś znakomitym
rozczochrańcem. Dorosłe córki profesorów łatwo poznać po grzywkach a la chłopczyca, okularach i
płaskostopiu.
Mijam skwer i czerwone gmaszysko medyczne, przed którym między tyczkami po cukrowym
groszku studenci na przemian to rżną w oko, to ciskają płaskimi kamyczkami w kierunku uczących
się studentek. Po drugiej stronie - czterech straszliwie uśmiechniętych atlantów ugina się pod
ciężarem nie tak znowu dużego balkonu. I znowu park. Tu przewagę mają drzewa. Nad ich
koronami zjawia się niekiedy korona biała, po czym znika. Jej zniknięcie obwieszcza gwizd
pociągu. Park kończy się biciem dzwonów. Profesor mówił mi, że kiedy dzwonią szybko a żywo,
jakby w rytmie drobnej kaszki, w carskich wrotach staje w kłobuku na głowie archijerej. Cerkiew
wyziera z tej kotłowaniny zieleni niby miedzianomysi gryf tonącego okrętu. Dalej już szara i
brudna przecznica, po której przesuwają się tramwaje.
Tramwaje są żółto-niebieskie i ta ich nieczerwoność do wczoraj jeszcze wydawała mi się czymś
wręcz niestosownym. Ściśnięci w nich ludzie mają twarze zmęczone i trochę bez wyrazu. Gdyby
nie to, że ubrani są po miejsku i nie mają na rękach i twarzach śladu smarów, można by przysiąc, że
to robotnicy. Jestem już czwarty dzień i prawie nie widziałem fabryk. Gdzieś może jedna czy dwie,
wciśnięte między domy, jak zwykłe, tyle że dłuższe kamienice. Gdzież ta orgia kominów i dymów,
jak to sobie niegdyś wyobrażałem.
Jest tu Adamczewski i kilka osób z naszej tajnej warszawskiej polonistyki. Trochę się dziwią, że
nie jestem z nimi; lecz z Profesorem. Mówi się, że miasto wygrało los na loterii z tym założeniem
wyższych uczelni. Część wykładów ma się odbywać do południa w salach kinowych. Bałagan, ale
nikt nie psioczy. Od dziś przyjmuję zapisy na proseminarium. Profesor ma zacząć swoje wykłady z
historii literatury dopiero w połowie października. Ciekawe, ilu będzie studentów? Na razie mamy
w zakładzie wszystkiego trzy krzesła, stół i trzydzieści książek jako zaczątek zakładowej biblioteki.
Wczoraj Profesor, .przedstawiając mnie prorektorowi, upomniał się przede wszystkim o krzesła.
Chałasiński rozłożył ręce. Oznajmił, że głowa mu puchnie, że w czymś tam zawinił Zarząd Miejski
i że na innych wydziałach jest jeszcze gorzej. Profesorowi nagle twarz pojaśniała. Stuknął się w
czoło. Ma genialną myśl i z miejsca zaczął wtajemniczać prorektora w swój plan.
Jest tu w Łodzi, widział go, pewien genialny warszawski fotograf, który ongiś zdejmował
defilady wojskowe dla Piłsudskiego. Profesor zakupi dużo gazet i rozłoży je w zakładzie na
podłodze, a jak przyjdą studenci, każe im na tych gazetach usiąść tak, jak Chińczycy siadają, a
przedtem jeszcze zawoła tego fotografa i on swojemu staremu druhowi zrobi lubieżność i to
sfotografuje. Jak prezydent miasta zobaczy na drugi dzień takie zdjęcie w gazecie, to się złapie za
łeb i da dla uniwersytetu, co obiecał. Profesor klaskał zamaszyście w dłonie i śmiał się. Chałasiński
też się niby uśmiechał, ale z dużo mniejszym zapałem, i radził, żeby tego nie robić.
Do tamtej cerkwi nie doszedłem. Zbliżała się czwarta, więc zawróciłem do Lindleya. Przed
drzwiami zakładu niespodzianka. Piramida krzeseł, a na schodach jegomość z wąsami jak
kosodrzewina. Co ja sobie uważam - trząsł się z irytacji - że on za te psie pieniądze, co tu
otrzymuje, będzie tak do usranej śmierci siedział? „Jakbym poszedł do Gampego i Albrechta za
portiera, to bym bez dzień miał tyle, co tu bez misiunc i wcale bym się nie umordował!” Nie dał
sobie wytłumaczyć, że mój, a s y s t e n t a - podkreśliłem to trochę mocniej - dyżur zaczyna się do-
piero za dziesięć minut oraz że nie jestem duchem świętym, natomiast z miejsca przeszedł do
krytycznej oceny troski o człowieka pracy ze strony zarówno samego rektora, jak i bliżej
nieokreślonych „ślepoków”, co przyjechali „z zasrany Warszawy” i mają cztery oczy, a piąte gdzieś
tam indziej. Zaofiarowane mu z mojej własnej kieszeni, pięćdziesiąt złotych przyjął z
umiarkowanym entuzjazmem i przykazawszy, abym żadnego krzesła „nie utruncił”, bo inaczej „pan
rektur krzyceć będzie”, zszedł po schodach idealnie prosto, ze skupieniem żonglera.
Ustawiłem krzesła dokoła stołu, foteliki przed i za biurkiem. Spod orła srogo nadzorowali me
czynności premier Osóbka-Morawski i symbolista Władymir Siergiejewicz Sołowiow.
Skatalogowałem siedem książek według zaleceń dyrektora Biblioteki Miejskiej, docenta
Augustyniaka.
Najpierw przyszli się zapisać dwaj młodzi ludzie w moim wieku. Jeden jeszcze w mundurze
wojskowym, drugi mówił mi „wy”. Ten w mundurze poznał język i to i owo z literatury - w Rosji.
Przy „to i owo” uśmiechnął się niepewnie: „Nie było czasu.” Przed wojną był na drugim roku
Wawelberga. „Gdzie mi tam wracać do tego! Wywietrzało. W burianach, w transzejach”. A tak
będzie „skorzej”. Ten „Wy” nie przejął się zbytnio tym, że nie zna języka, za to trapiło go, że tylko
do połowy przerobił Historię WKP(b). Powiedział to takim tonem, jakby zwierzał się z ciężkiego
grzechu. Pocieszyłem, że Profesor wykłada w oparciu o własny podręcznik, a w ogóle jest zabitym
wrogiem analizy historycznej utworów. Ceni metodę porównawczą, głównie zaś formalną, należał
ongiś do prekursorów formalizmu.
Potem dla odmiany przyszły dwie studentki. „Język? Skądże! W tepepeerze, gdzie nas
werbowano, nikt nic nie mówił o języku!”
Potem długo nic, dopiero pod koniec dyżuru przyszła Różowousta, o dużych, zdziwionych
oczach. Bardzo elegancka i pysznie zbudowana. Przypominała mi brankę z jakiegoś znanego
orientalistycznego obrazu, zdaje się, że była to ilustracja do Bakczysarajskiej fontanny. Z boku
trochę zdeprymowany Girej, a na pierwszym planie obnażana przez eunucha, lecz wyniosła i
wewnętrznie nieuległa Maria. W ruchach tej przybyłej, w sposobie pytania i prowadzenia rozmowy
było właśnie coś niewładczo władczego, budzącego onieśmielenie. Pierwsze pytanie nie grzeszyło
specjalną mądrością: „Czy jest w Łodzi - ewentualnie kiedy Powstanie - katedra literatury
macedońskiej?” Informacja, której jej udzieliłem, nie była naturalnie z tych pozytywnych. Ale ona
nie wyszła i zaczęła swobodnie i dość ciekawie mówić o Skopje, w którym bawiła tuż przed wojną.
Jakaś zamożna pannica, z domu, gdzie spędzało się wakacje za granicą. Mówiła o kontrastach
Wschód-Zachód, o jakiejś eskapadzie do Ploce i statkach dansingowych: jakby wyjęte z czasów
wypraw krzyżowych, do tego girlandy wielokolorowych żarówek. Wyruszają o zmroku na
Adriatyk, a do tańca grają Dalmatyńczycy w ludowych strojach. Ich instrumenty to coś pośredniego
między formingą a naszą kobzą. Poznała wtedy pewnego młodego amerykańskiego pastora z
Fairbaules na Alasce. Uparł się, że zatańczy z nią polkę. Dalmatyńczycy, jak poczują przez kieszeń
dynary - zaśmiała się ze zrozumieniem potrafią zagrać wszystko. Tańczyli zatem solo wśród
oklasków...
Snobka - oceniłem ją w myślach. Pewnie sądzi, że mi tym wielkim światem .zaimponuje.
Wspaniałe ma ramiona. Wujek Kamil powiedziałby o nich, że „toczone”" albo że „imperialne”.
Przejrzawszy się w lusterku puderniczki i musnąwszy palcami promień włosów na lewej
skroni, oświadczyła, że w takim razie (brak tych literatur południowych) zapisuje się do nas.
Szybko załatwiliśmy papierkowe formalności. Na imię ma Celina.
- A teraz możemy iść na kawę - zaproponowała trochę komenderująco. - Ostatnio w „Simie”
bardzo się poprawiła. Nie wierzy pan? Przecież jest pięć po szóstej, więc dyżur już się skończył -
obaliła mój argument.
Czy nie wypadłem śmiesznie z tym upartym bronieniem się? Chyba nie zorientowała się, że
właściwie ja w kawiarni?...
Łóżko profesora stoi pod oknem, moje przy drzwiach. Szafa wspólna. Połowę wypełnia nabity
parciany wór. Mieści w sobie te ,,skarby duszy”, które Profesor wyniósł na plecach z Warszawy do
Pruszkowa: czarny tużurek, garnitur najcenniejszych butów, pierwsze wydanie Lermontowa - to
pośmiertne - w atlasowej oprawie i ze skuwkami, jakieś miniatury rodzinne, grube dyplomy, fo-
tografie petersburskich i kijowskich profesorów, Krzyż Świętego Jerzego i medale ojca, pukiel
włosów matki i wiele innych drobiazgów. Jak on mógł to przez tyle kilometrów dźwigać?... Moich
rzeczy jest tyle co i nic: kilka książek pachnących spalenizną, czerwona koszula w deseń z
twierdzenia Pitagorasa, którą kupiłem od Niemca, co walczył w Grecji, oraz marynarka z szarego
koca. Na szafce nocnej Profesora palą się czerwono kwiaty: znak, ze obchodzi którąś ze swoich
rodzinnych rocznic - może imieniny zmarłej przed rewolucją matki, może ojca, a może rocznicę ich
ślubu?
Już zasnął, trzeba zgasić światło. Jest taki niebarczysty i wysuszony, ze można by pomyśleć: na
łóżku leży sama, po, bizantyjsku sztywna kołdra, a z niej wystaje i oddycha na poduszce ogromna,
biała litera omega. Profesor przed zaśnięciem lubi ględzić o różnych przypadkach ze swego
pogmatwanego życia. Więc do ostatniej minuty nie mogę przebywać
sam ze sobą i wciąż siebie
muszę reprezentować.
Dopiero zdążam pod sen. Takie podchody pod własny sen można przyśpieszyć poprzez liczenie
baranów. Lecz ja w takich razach łączę piękne z pożytecznym: otwieram kolejno szuflady w
naszym domu na krótko przed przejściem frontu i pożarem. Czasami robię przegląd mebli, częściej
jednak zaglądam do szuflad. Meble są duże, mają charakterystyczne, ostro zarysowane kontury, nie
tak prędko je zapomnę. W szufladach jest dużo drobiazgów: brak w nich jest tylko ,,dziada z babą,
jak mawia matka.
Do szuflady, którą dziś chcę otworzyć, w ostatnich latach przed pożarem prawie nie zaglądałem.
W szufladzie są moje ,,skarby duszy” z czasów gimnazjalnych. Ostatni raz otworzyłem ja
na krótko
przed spodziewaną wizytą gestapo, aby wyjąć' z samego spodu i spalić komplet fotek
pornograficznych. Gestapo nie powinno było podejrzewać, że konspirator miał tez kiedyś i
niegodne zainteresowania...
Szuflada otworzyła się lekko. Na samym wierzchu jest ten szafirowy album ze znaczkami, pod
nim legitymacja POS-u, Poczet Królów Polskich Matejki, szaroczarny pół-talarek Sobieskiego i
dawny zeszyt z wierszami. Odczytuję swój pierwszy w życiu wiersz, ten o zaślubinach Polski z
morzem.
Przerywam lekturę, bo wzrok pada na zwinięty rulonik korespondencji lekcyjnej z Baśką.
,,Uważaj - pisze Baska - Rawski cały czas patrzy na ciebie, jeszcze wyrwie z powierzchni stożka
ściętego”... Odpisuję: ,,Kiedy patrzę na Ciebie, to czar Twego z cicha pęk uśmiechu”... Jest w
swojej białej bluzce bez rękawów. Te jej kształtne ramiona dyskobolki... Celina, którą dziś
zapisywałem na proseminarium, ma takie właśnie piękne ramiona. Tylko że nie lubię światowych
dam.
- Izwinitie, Fadiej Awrelejewicz, no ja zabył, czto ja warn imienno raskazywał - Profesora
zbudził widocznie trzask otwieranej szuflady. - Bożeż ty moj, wy uże s Morfejern wstrietilis, da?
Oznaką zbliżania się snu jest nagłe nadfruwanie nieprzywoływanych obrazów, jakby migawek
filmowych z dzisiaj lub z bardzo dawna.
Otwieram właśnie list od Profesora, z tymi jego charakterystycznymi zakrętasami na
kopercie: ,,Cała Warszawa tu zjechała pisze Profesor. - ...To miasto jest teraz pa nieobchadimosti
Warszawa... Poka kolej elektryczna nie będzie na nowo urządzona, przyjedź Pan, Pan teraz nic nie
masz do roboty w tym Pipidówku"...
W kilkadziesiąt godzin później ruszam z walizką na skwer. Tam teraz zatrzymują się prywatne
ciężarówki, co ,,biorą na łebka”.
- Pomyśl, Aureli, niedawno dnieliśmy tu czworo dzieci - mówi matka do ojca na chwilę przed
moim wyjściem; ojciec siedzi przy tym połamanym biurowym stoliku; od roku mieszkamy w
nieczynnym kantorze fabrycznym. - A teraz?
- Nie tu, tylko tam - pokazuje dla ścisłości na okno z zygzakiem ruiny na zatorzu. - Jak tylko
,,kolej do Warszawy będzie na nowo urządzona” - cytuje żartobliwie Profesora - wrócę. A przedtem
Jaśka wróci z Kazachstanu.
- Wyfruwanie - zwykła kolej ptaków i ludzi - mówi ojciec, podnosząc się powoli z krzesła. Z
głośnika przy szlabanie dobiega uroczysta piosenka o generalnym powrocie z bardzo daleka.
,,Mówi ojciec do swej Basi cały... cały...” Jakiej Basi? Nie jestem Basią!
- Fadiej Awrelejewicz, poczemu wy riewiotie? Nielzia!
Dzień piąty
Stół, harmonie zeszytów, esfiores pleców. Proste, pochyłe, gładkie i w fioletowe kwiatki.
Przeginają się, odginają. Lekki szum, jaki zawsze sprawia nawarstwianie się obojętnych
monosylab, kaszlnięć, szczęku zamykanych i otwieranych teczek... Zapamiętany obraz pokoju
nauczycielskiego, który niosłem z sobą, nałożył się tak dokładnie na ten, co zjawił się po otwarciu
drzwi, że mógłbym przysiąc: poprzednich drzwi nie zamknąłem.
- Aaa, młodzieniec do mnie?! - Wyrósł nagle nade mną długi iksowaty cień i tuż przed oczyma
ujrzałem spiczastą ryżą bródkę, przekrzywioną w szelmowskim uśmiechu wargę i skaczące binokle.
- Bliżej tu, bliżej! Ja kawalera nie zjem, ha! Proszę to wziąć i odmaszerować! W dłoniach
odnalazłem naręcze palników spirytusowych, probówek i buteleczek. - No, czemu się kawaler tak
na mnie gapi?
Wtedy wytoczył się z drzwi dyrektor, wyjął mi z rąk chemiczne pomoce i przedstawił nowym
kolegom.
- Przprz. Bardzo mi przyjemnie.
- Mk (pleczysty z grzywką i kołnierzykiem a la Słowacki). Sługa uniżony.
- Rysiowa.
- Kbll Genowefa (jakaś bardzo smutna).
- Pcki (ależ uścisnął,
niech go kaczka!)
- Mk... Brżps... Grztrb... Bzz... Drbk...
- Lasiewicz. Ja bardzo wielce szanownego kolegę przepraszam. Ja ich jeszcze wszystkich
dobrze nie odróżniam. Zadziwiające, jacy młodzi ludzie są teraz jednakowi, a mam swój
akademicki system: wyznaczam asystentów do noszenia. I wie kolega? Oni na podłogę papierki
rzucają, a ja jestem pedantem: mam absolutny zmysł porządku, tak jak inni absolutny słuch -
poddarł mi głowę i wycałował w oba policzki. - Bo ja jestem, mój zacny przyjacielu - będę tak pana
nazywał, dobrze? - ze szwajcarskiej politechniki, Züricher Politechnicum.
.- No, to polski mamy w komplecie! - Dyrektor oparł dłonie na brzuchu i połączonymi, lekko
odgiętymi kciukami wykonał kilka zamaszystych młyńców. - Niech się pan profesor poczęstuje! Z
likierkiem. Mnie co prawda nie wolno, ale... Doskonale wpływa na humor. Dzienniki, proszę
państwa, jeszcze nie nadeszły, nadal sprawdzamy listę z kartek! Pana zaprowadzę do II b. Tylko od
razu z góry i za łeb, żeby pamiętali!
- Oj, panie dyrektorze! - na twarzy niskiej pani rumieńczyk zażenowania i determinacji. -
Ponieważ już ten budżet nadszedł, to pan mi kupi węża, prawda?
- Jak? Węża? Pani Mieciu, czy pani jest Kleopatra, czy matka rodzaju ludzkiego, Ewa? Znacie
państwo tę anegdotę o Ewie „zewnątrz i wewnątrz smołą zalewanej” - jak to się księżulkowi
pozlepiały kartki...
- Tropidonotus natrix. Najwyższy czas, żeby założyć kółko biologiczne i kompletować
pracownię. No i w programie drugiej klasy. Ja... ja bardzo proszę!
- Jak pani tak bardzo prosi... Tylko że pani to taka kurka, co to dać grzędę... Jutro mi pani powie,
że dla oświecenia klasy licealnej koniecznie jest pani potrzebny smok. No, a na kupno smoka to ja
już nie mam pieniędzy. Skopiak, marsz do klasy! Co ty tu robisz?
- Kiedy ja, proszę pana dyrektora, odnośnie pana profesora-chemika... jestem za asystenta.
Ależ ten rudzielec dzwoni! Widziałem ją przed chwilą na dole: toż strach na wróble. Dzwonek
na lekcję powinien być rześki, skoczny, jak do mazura. Nasz Kuć dałby jej szkołę:
Głowa mnie boli, w ogóle jestem nieswój. Ta pierwsza lekcja może przez to fatalnie wypaść.
Okno pokoju nauczycielskiego wychodzi na przepołowiony dom. Wiatr poddziera tamten płat
tapety: poddziera, znowu przyklepuje - zabawa kota z myszą. Zagruzowane podwórze. Trawa cierpi
na niedostatek chlorofilu, a mimo to przegryza bruk. Trawa jest zdecydowana na wszystko, więc
zawsze wygrywa, ludzie - rozmaicie... Z prawej strony koza szarpie się na postronku, wyprowadziła
już na wolność ogon i nogi, ale łeb pozostał. Bydlę nie wie, że mu tu dobrze...
- Chwileczkę jeszcze, panie profesorze - Dyrektor coś nadal sprawdzał w rozpiętym na szafie
planie lekcyjnym.
Profesor Lasiewicz przelał czerwony płyn z dużej butli do małej i wyszedł powoli niosąc go
przed sobą tak, jakby. się niosło przez podwórze zapaloną świeczkę.
Wyjrzałem na korytarz.
- Tss, kopani! Idzie, idzie! - przeciągły szept z głębi korytarza na lewo.
- Ach, kopani, doprawdy idzie! - pełen przejęcia sopran koloraturowy.
- Pa-pier-ki... Nna-przód!
Okrzyk komendy zbiegł się ze skrzypem otwieranych dostojnie drzwi, po czym rozpętało się
piekło. Uczułem mocne szarpnięcie z tyłu, plecy Dyrektora pruły korytarz z szybkością pogotowia
przeciwpożarowego. Sekunda i cisza jak uciął. Naraz grzmot:
- Tu mi włosy wyrosną, jak jeden z drugim maturę dostanie!
I już zwykła, nieco klasztorna cisza normalnej godziny lekcyjnej, tylko z klasy naprzeciw pokoju
dobiegało wielogłosowe melancholijne recitativo: „rana, ranae, ranae, ranam, rana, rana...”
Odczytuję nazwisko i natychmiast podnoszę głowę. Z coraz to innego kąta klasy podrywa się ta
sama wańka-wstańka. Raz ma włosy ciemne, raz świńskie-blond, już to jest pyzata, już końskolica.
W spojrzeniach nieufność, jednocześnie tak żywa ciekawość, że malutko, a skoczą do oczu. O
swoją twarz jestem spokojny. Przylepiłem do niej uśmiech właściwy - nie ten bezradnie głupkowaty
ani, jeszcze fatalniejszy w skutkach, nonszalancko pewny siebie. Uśmiecham się niby to
swobodnie, a w rzeczywistości jestem szczelnie nim przysłonięty. Póki trwa sprawdzanie listy,
obowiązują reguły wojny pozycyjnej: wzajemna penetracja sił, pojedynek oczyma.
Koniec listy. Teraz nastąpią harce dowcipnisiów klasowych. Należy natychmiast przejść do
lekcji, Boże broń, rozgadać się, czego to będę wymagał, jaki to mam znakomity system i że jestem
groźny!
Zdaje się, że wychodzi płynnie. Tylko tak jakby drewno mówiło. Dziewczyna przy oknie
przypomina Wąsalankę z kompletu przy ulicy Łysoboki. „Czarna” na nią wołali. Ciekawe, czy też
taki kujon? Temu oczy się świecą jak Wieśkowi Roguskiemu z I b. Dobra była klasa. Dowiedzieli
się skądś, że lubię sałatę... Zakończenie roku, ten nowy dyrektor, pseudodyrektor, wygłasza
przemówienie; w każdym zdaniu najmniej trzy razy słowo demokracja. Rzuca badawczo okiem,
czy „czynnik” słucha i docenia. Skończył, rozdał świadectwa, już nic tu po mnie... Patrzę: delegacja
I b - już teraz II b - zachodzi z boku i wręcza mi na pożegnanie laurkę i menachę sałaty ze śmietaną.
Uwaga: lekki szmerek w tylnych ławkach! Broń Boże, nie podnosić głosu. Co to za szczęk?
Aha, próba ołówka: kanciasty ołówek, podłożony nieznacznie pod but i rolowany, wydaje odgłos
przypominający terkot sprężynowego samochodziku dla dzieci. Na razie jeden ołówek, zaraz będzie
i drugi.
- Mój drogi, doskonale, że to notujesz. Szkoda tylko, że nie umiesz pisać ręką. Ale z czasem
może się nauczysz, nie święci garnki lepią.
W zaciśnięciu ust pannic w przedostatniej ławce wyraźne zażenowanie. Szurgot, acz niechętnie,
ustaje. Za minutę, może dłużej, znowu zaczną. Fatalne, że dziś właśnie temat, co ani ziębi, ani
grzeje.
- Już w czasach Mieszka Pierwszego mnisi na tablicach paschalnych...
Rżną w siatkę, pewnie gimnastyka na dworze. Plaśnięcie koniuszkami palców. Aha, wystawia! I
od razu uderzenie jak klakson samochodowy. Oj, kochany, za szybko ściąłeś! No i masz gwizdek,
potrzebne ci było? Straciliście piłkę. Jurek Sylwestrowicz krzyczał po każdym udanym strzale:
„Jam jest mistrz Polski i Turcji!” Wtedy zagraliśmy się w lesie do późna wieczór i Zbyszek
oświetlał plac latarką. Już i piłki nie widziałem: pacnęła mnie w łeb, a Jurek: „Masz minę, jakby ci
ten księżyc spadł na łeb.”
- Och, jak bym pograł w siatkę!
Wybałuszyli oczy. Słowa o siatce brzmią mi w uchu tak naturalistycznie. Czyżbym?...
- Po lekcjach naturalnie - ratuję sytuację. - Jeden z takich łacińskich zapisków przynosi
wiadomość o chrzcie... Zupełnie znośna cisza. Ołówki i pióra smarują po papierze. Tu i ówdzie
leciutki uśmiech, ale nie ma w nim już nic z nieżyczliwej ciekawości i przekory. Za chwilę zbliży
się ten cudowny moment - jest jakaś mistyka w akcie nauczania - od którego przestają wiedzieć,
czy jestem nauczycielem starym, czy młodym, czy rodziców mam za rogiem, czy za siódmą rzeką,
jestem nie mną, ale lekcją, lekcją samą w sobie, ideą lekcji, kimś bezcielesnym, li tylko
nieomylnymi ustami i wzrokiem.
Pierwsze godziny w nowej szkole przypominają rundy bokserskie. Niby kondycja jest, ale oto
gong i bokser osuwa się na krzesło. Co się poza nim dzieje: szmery, krzątanina, jakieś rozmowy,
które są jedynie przepływem brzmień, a nie wiedzieć, co znaczą.
- Tak, na Liściastej. Złoto, biżuterię, futra... Męża postrzelili, bo się tam z nimi szarpał... Na
gołą... Profesor to, daję słowo, jak dziecko, wszystko chce expressis verbis... Sem...! No, kontent
pan?... A jakże, z pokwitowaniem. Pieczęć, z koroną...
Przyniosą zaraz kawę. Gdyby nie szelest rozwijanego papieru, nie czułbym wcale chęci do
jedzenia. W Mińsku matka wkładała mi zawsze śniadanie ukradkiem, żebym nie zauważył i nie
wyjął.
- Co? Nie dosłyszałem.
- To niech pan siądzie tu bliżej, jak z pana taki ciekawski... że zwrot nastąpi po odzyskaniu...
- Czekaj tatka latka.
- Profesor to jak coś powie... Kapitalne!
- Podobno nasz nowy kolega dał sobie świetnie radę z II b. - To ta niska, uczesana w koronę,
zdaje się, pani Miecia, z niegdysiejszym uśmiechem wychowanek pensji Pani Latter. - Cisza była
jak maczkiem zasiał. To bardzo trudna klasa.
- Licealna jeszcze gorsza. Oni mają takie specjalne katapulty. Kładą między zęby i wystrzeliwują
papierki. Mówię, że to przeczy elementarnym przepisom higieny, bo do jamy ustnej wprowadza się
bakterie chorobotwórcze, prątki, maczugowce... A tu mi ten niski młodzian z perkatym nosem... jak
mu tam?... Kura czy Kurek?... powiada, że to taka specjalna gra szwajcarska i że w ogóle rzucanie
papierków na chodniki i zieleńce jest jakoby narodową namiętnością Szwajcarów. Mało. Słyszał
ponoć, iż na Nowy Rok burmistrz Zurychu bierze ze srebrnej tacy papierek i uroczyście rzuca z
balkonu na ulicę. „Bzdura, bezczelny młodzieńcze! - wołam. - Bzdura! Ja przecież byłem w
Zurychu!”...
- No, panie profesorze, przecież oni umyślnie wyzyskują tę pana szacunku godną wrażliwość i...
- Byłam w Mińsku - odezwała się do mnie tym razem ta siwawa, choć jeszcze młoda pani z
greckim nosem, co siedzi obok mnie. Powiedziała to cicho i jakby do ściany. - Tam jest różowa
stacja.
- Nie różowa, ale cielista - sprostowałem.
- Cielista - skinęła głową. Zdaje się, że ta pani nazywa się Rysiowa.
- Proszę szanownej koleżanki, moją specjalnością naukową jest geologia, a geologia zna tysiące
wypadków na uzasadnienie przysłowiowej tezy, że pojedyncze krople spadając w sposób ciągły na
kamień...
Ruda woźna wniosła kawę i drobiąc w miejscu nogami kolejno stawia przed każdym biały
kubas. Kubas nie tylko dymi jak ciuchcia z Nałęczowa do Wąwolnicy, ale pachnie naszym
stołowym pokojem z lat dwudziestych.
- Więc i kamienne łby tych młokosów, jeśli im będę systematycznie wyjaśniał ideę porządku...
- Z mlekiem - woźna śmieje się szczerbatymi ustami. - Nie chcieli dać, ale uprosiłam, że to dla
moich panów profesor...
- Uczyłam na wschodzie - jeden z przyciszonych głosów z drugiego końca. - To nie jest takie
straszne: młodzież na Radzie Pedagogicznej jest surowsza od nauczycieli, wyżywa się...
- Kiedy pani była w Mińsku? - pytam Rysiową,
- W trzydziestym dziewiątym. Z Warszawy. Wodę dawali.
Tak, wodę... Już nie czuję nóg, tylko wodę - od pasa w dół, jakbym był syreną. Cholernie
sztywne nogawki. Pierwszy raz widzę, żeby nogawki ciągnęły człowieka ku ziemi. Ileż tych ludzi
Pan Bóg stworzył! - przebiega mi głupio przez myśl. - Wciąż i wciąż nowi, po torze, obok toru.
Przezwyciężając opór mokrych nogawek, biegiem z dwoma kubłami do studni i z powrotem.
„Panowie, pijcie! Dobra woda!” - nawołuje ojciec przed bramą. „Niech pan nie płacze, panie
starszy! Już jest dobrze, Bortnowski zajął Prusy!” - „Chwała Bogu! Chwała Bogu! - mówi ojciec-
Pijcie, panowie, dobra woda, polska woda!” Warkot.
- Szmakuje? - pyta woźna.
- Dziękuję, wyborne.
Rysiowa - zdaje się łacinniczka - wyjmuje z teczki dwie bułki z szynką, jedną kładzie przede
mną ruchem tak naturalnym, jakbyśmy się od dawna znali.
- Szmakuje dopsze panu dyrektor?
Szmakuje, szmakuje, schmeckt gut! Niech Schaffowa zjeżdża, bo...
Woźna uśmiecha się jeszcze słodziej i drobiąc gołymi piętami wychodzi.
- Z Sikawy - mruga do mnie Dyrektor. - Boi się, żeby jej z powrotem nie odesłać, więc wciąż
bierze pod włos. A spasło się to u nas jak wieprz.
- Był trzy lata w Gusen - półgłos Rysiowej.
Mówiąc patrzy w okno, jakby mówiła do przepołowionego domu, w którym wiatr na przemian
zdziera i przykleja tapetę. Z pęknięcia szyby koło haczyka wynurzyła się figurka zakonnika, szybko
rosnąc zmierza w stronę klamki okiennej. Krótkie nogi tracą w biegu swą dwoistość i przypominają
chmajtający wściekle penduł szafkowego zegara.
- Ależ zasuwa - dziwię się.
- To nasz ojciec Jacek, prefekt - mówi Dyrektor. Nie wie, że jeszcze kilka minut do dzwonka.
Czasomierz ma tylko gwardian, ale boją go się za często pytać.
Prefekt ostro finiszując minął już dwie kozy. Bo przez ten czas przybyła nowa koza. Pierwsza
już się tak nie wyrywa. We dwójkę raźniej. Właściciel wystawił sobie za tym drugim murkiem dom
Robinsona: kleconka z desek i cegieł, rura wetknięta w dach. Dymi jak ta lala... A wiatr wciąż i
wciąż z tą tapetą: igra jak kot z myszką.
- Chyba zaraz zerwie - mówię Rysiowej, żeby tylko coś powiedzieć.
- Tak łatwo nie zerwie. Naklejona resortowym klejem dla Wehrmachtu.
- Skąd pani wie?
- Sama nakleiłam, kiedy tam mieszkałam.
- Proszę państwa, znajdujemy się na Śląsku przy torze, noc choć oko wykol, jak poznać, gdzie
zachód, gdzie wschód? Ano po kierunku jazdy pociągów z węglem. Śmiech.
Pani Miecia daje mi jakiś poufny znak ręką: mam, zdaje się, przerwać rozmowę z Rysiową.
- Mieszkałam tu, jak było getto. - Rysiowa wstała szybko od stołu i zaczęła czegoś szukać w
stercie zeszytów.
- Aaa, dzień dobry księdzu kwestarzowi!... Na wieki wieków! Jak się spało? - zawołał ten
pleczasty z grzywką na widok wchodzącego prefekta, zdaje się, że matematyk.
Zakonnik był, jak to mawia mój ojciec, okrągłego wzrostu i przypominał Wołodyjowskiego na
Mons Pietatis z rysunku Kossaka.
- Coś markotnie ojciec wygląda, hę! Pewnie się z niewiastami figlowało i ksiądz gwardian skórę
ojcu wyłoił? ja byłem w ojca wieku...
- Pana Nika to zawsze się żarty trzymają.
- Przybyły spuścił głowę i skrzyżował ręce na piersiach. Jak dziecinnie wygląda. Jest chyba
młodszy ode mnie.
- Proszę państwa do klas! Już po dzwonku! - Głos Dyrektora już zza drzwi.
- Tsss! Kopani! Idzie, idzie! - przeciągły szept z głębi korytarza.
- Ach, naprawdę, kopani! To ten nowy! nowy! - pełen napięcia koloraturowy sopran.
- Koronka, ty, głupia, jak dałaś najświętsze słowo honoru, to idź w pyry do piwnicy!
- No, tempo, tempo! Patrzcie, jaki smarkul!
- Nie damy się kopańcowi! - deklaracja kilku nie dość zgodnych głosów.
Oparłem dłoń na klamce, z energicznym skrzypem otworzyły się drzwi. Łoskot podrywanych
nóg.
(Z listu do domu) Dnia 19.1X.1945
(--) A najzabawniej było w licealnej. Klasa w moim wieku, dryblasy pod sufit, dziewuchy jak
piece. „Kolega będzie się z nami uczył?” - pyta któryś z głupia frant, żeby mnie zdetonować.
„Naturalnie” - odpowiadam i sprawdzam listę. Przez jakiś czas szło normalnie, nie licząc strzelania
papierkami i próby puszczania zajączka. Raptem spod podłogi, tuż pod moimi nogami stuk-puk,
stuk-puk, stuk-puk! - w rytmie passo-doble. Co u licha? Wszystkie oczy zwrócone na mnie - ja
dziwię się, ale, jak mówi psychologia, dziwię się wsobnie. Zresztą domyślam się czegoś, bo nim
wszedłem, słyszałem przez drzwi, jak się zmawiali. Rozglądam się nieznacznie po podłodze i co
widzę? Między drugą a trzecią ławką klapa od włazu do piwniczki - takiej na kartofle. Bo to stara
rudera czynszowa. Już ja cię wywołam na świat boży - przyrzekam sobie - ty, duchu stryja
Bartłomieja. „Lista sprawdzona mówię - wszyscy są, to się chwali, a więc zaczniemy znajomość od
klasówki. Proszę wyjąć karteczki...” „Duch” zaniemówił, ja zacząłem niby to patrzeć w okno. Nie
upłynęła minuta, klapa unosi się cichutko i z dziury usiłuje wygramolić się niepostrzeżenie
dziewczyna. I to jaka dziewczyna! Skrzyżowanie Izoldy przetowłosej z kominiarzem. „Aha! -
udaję, że w tym co modo wchodzeniu do klasy nie widzę nic osobliwego. - Pewnie nie ma tam pani
kartek do pisania? Proszę się nie fatygować!” - i podaję jej tam do piwnicy kilka arkuszy. Zaśmieli
się tego rodzaju śmiechem, który ogłasza zwycięstwo nauczyciela, a ona prychnęła jak kot, co faję
kurzy, czy inny felis domestica, czerwona na twarzy jak nie wiem co - ładna, bestia! „Ja
przepraszam - powiada - to miał być kawał!...” A jest znowu druga w tej klasie, taka z buzią jak
sobieskówka, która Ciebie, siostrzyczko, przypomina. (--) Mój Profesor jest tak pochłonięty
czyszczeniem butów, że prawie nie ma czasu zajmować się katedrą. Może i racja. Kiliński też dbał
o buty, a wiadomo, że nie kiep! Wziął mnie wczoraj na koncert Wiłkomirskich. Cała rodzina gra.
Koncert był w wielkim pałacu jakiegoś fabrykanta, gdzie jest teraz konserwatorium. Mam sto
pociech z tym Profesorem. Siedząc, przez cały czas sam sobie dyrygował ręką i przy którymś
Beethovenie zachichotał na cały głos, że wszyscy na nas zaczęli psykać, a on - że Beethoven zrobił
strasznie dowcipne przejście i on dawniej nie doceniał, że aż tak dowcipne... Mówiło się: „Łódź,
Łódź - fabryki, komin na kominie”, a ja już piąty dzień jestem i tylko dwa kominy widziałem.
Miasto składa się z jednej przedwojennej „Marszałkowskiej” i kilkunastu „Kruczych.”
Dzień ósmy
Wyszliśmy ze szkoły niewielką gromadką. Dyrektor oplótł rękoma brzuszek i nieco kołysząc się
- wyglądało to tak, jakby przestępował z nogi na nogę - opowiadał nam i kilkorgu z licealnej, jak
wywalczył w kuratorium asygnaty na cement i do składu drzewnego.
- Szkoda, że nie do Feifra. W magistrackim guzik mają - oświadczył ten małpiasty, co z takim
namaszczeniem odpowiadał dziś z Dantego. - Dużo mu wywieźli, ale chciałbym mieć tyle
forsiaków, ile on ma kubików. Nie dalej jak w sierpniu widziałem u niego trójcalówki podłogowe i
gotowe murłaty...
Przystanęliśmy jak wczoraj przed tym budynkiem obok. Dyrektor pogładził go wzrokiem
gospodarza. W ten sam szczególny sposób: gładząco ciepły, a zarazem wnikliwy, patrzyła na
zdewastowaną ruderę pani Miecia i ów pleczasty z grzywką, matematyk Nik. Jest zastępcą
Dyrektora i pani Mieci mężem. Oboje podeszli do budynku i Nik zaczął ostukiwać palcem cegły
przy fundamentach. Budynek, jakiś były magazyn czy warsztat, jest kiszkowaty, parterowy z
półpięterkiem. Otrzymaliśmy go tymczasowo w tych dniach. Dyrektor chciałby tu urządzić salę
gimnastyczno-rekreacyjną i coś tam jeszcze.
Da się zakombinować. Moja w tym głowa - podjął żywo sprawę realizacji asygnat ten
zuchowaty blondynek, jak mu tam, Pyśko. - Da mi pan dyrektor na koszta handlowe górala od
meterka. Mam kolesia, co z Feifrem jest dobrze. Jak raz na niedzielę robię z nim mały skok za
Częstochowę.
Dyrektor oderwał nagle wzrok od niedwuznacznie wygiętej krokwi na półpięterku.
- Nie pojedziesz z żadnym kolesiem! Teraz nos w książkę i skończone. Nie po to cię tu
wsadziłem, żebyś...
- Cegła, panoczku, nie jest zlasowana, jeszcze wytrzyma ładnych parę dziesiątków lat - Nik
dołączył do nas majestatycznym krokiem rutynowanego nauczyciela. Prawda, proszę pani profesor
od... chrabąszczy? - skłonił się Mieci z przedwojenną rewerencją i uniósł z uśmiechem lewy wąs.
- Panie profesorze, a po tym Dantem to co my będziemy przerabiać? Tego, no... Mickiewicza,
nie?
- Rany! Ile to na jutro z tej matmy zadane! - za moimi plecami zwierzał się szeptem ten z
baczkami właścicielowi kozy. Tego z baczkami od razu zapamiętałem, fantastycznie oczytany i
inteligentny.
Nieoczekiwanie podlazła od tyłu ta koza i zaczęła obszturchiwać pyskiem kieszeń Dyrektora.
- Idź ty, nooo!
- Nie przykrzy to się sąsiadowi samemu w tych ruinach? - zagadnął Dyrektor właściciela kóz,
podczas gdy pani Miecia gładziła bydlę po rożkach, a Koronka, ta przystojniaczka, co wlazła wtedy
przed lekcją do piwnicy, podsuwała mu pod brodę jakieś ziele.
- Co mi się ma przykrzyć? Jak pan tę szkołę urządziłeś, to jest nawet wesoło, tylko że mi jeden
felek od pana kartofle podbiera.
- Trzeba było za kark i do kancelarii! - uprzedził Dyrektora Wiesiek.
- Chciałem, jeno mi skurwysyn uciekł.
- A kiedy mi to sąsiad swoich synów do szkoły odda, co?
- One są tero za małe. Ale oddam, oddam. Jeszcze ich się pan dosyć za uszy natarmosisz. Nie
będą takie głupie ćmoki jak ich tata.
- Co się tak sąsiad oczernia! Chce pan cukierka? Grylażowe, dobre. Mnie na cukrzycę nie
bardzo... Ale tam! I tak człowiek do piachu, i tak!
- Już tu się jeden, o, patrz pan, za tym połamańcem, na lewo! Widzisz pan? Dym. Gadają, że
pieniądze żydowskie wykopał i udaje tylko takiego biedaka, żeby go nie wymądrzyli. A człowiek to
taki jest durny, że za durne pieniądze robi u Poznańskiego... A jeden to i w tę tu ruinę - wskazał na
dom, w którym Rysiowa mieszkała wlazł i borszpindlem ścianę świdrował. A ja to na cudze,
choćby tyle co brudu za paznokciem, niełakomy jestem. Idę dwa lata nazad z moją na wieś za
kartoflami. Noc taka, że... Niemcy na rowerach jechały, to ja w las. A tu patrzę - świeci pod
wierzbą, ten, wicie, ogienek, kiedy to się brudne złoto przeczyszcza. Moja, że to mało co i
świadoma, mówi: „Rzucę na to różaniec, żeby się pod ziemię nie cofło, a ty kop.”
- Ależ drogi panie! - Pani Miecia chciała na pewno coś powiedzieć o próchnie i fosforze, ale nie
powiedziała.
- Nuu, chodź, stary rubsztyku! - Sąsiad odwiązał z kołka kozi postronek. Szła sztywno,
kanciasto, jakby byka turonim przebierańcem.
Ze szkoły wybiegła Gośka z buzią jak ciemnowłosy słonecznik. Wzięły się z Koronką pod rękę i
rozmawiając z ożywieniem o jakichś korkach, koturnach, oficerkach, odeszły w stronę Zawiszy.
- Trzeba zobaczyć, czy nas w domu nie ma - powiedział głośno Nik. - A nie zapomnijcie o
Zydlerze. Wszystkie rzuty na płaszczyznę, wszystkie!
- Wiecie państwo - zwrócił się do nas nagle Dyrektor - Bogiem a prawdą, to ja bym wolał tu
zostać na stałe. Tu będziemy niezadługo potrzebniejsi. Można by jeszcze kilka domów
wyremontować. Byłoby sobie miasteczko szkolne,. bałucki Cambridge. To nieźle brzmi bałucki
Cambridge! I o dorosłych można by wtedy też pomyśleć, o sąsiadach.
- Tyle tu wszędzie miejsca. Między domkami - podchwyciła żywo pani Miecia - można by
drzewka zasadzić, zieleńce postawić, ule. Młodzież nauczyłaby się jednocześnie pszczelarstwa.
- Oj, pani Mieciu, pani Mieciu, pani jest niepoprawna. Zawsze ta sama marzycielka. Więcej
realizmu, moja droga!
Przed biblioteką spotkałem Celinę. Miała na sobie ciemnoszmaragdową sukienkę z krótkimi
rękawkami. Dziś mam lepszy dzień i nie jestem taki... z miasta Kołbieli. Drażni mnie
mieszczańskie pannice, udające, że chcą studiować, ale nie można być mumią seminaryjną. Szła tak
samo jak i ja w stronę Piotrkowskiej. Nie mówiła o Macedonii, lecz o sobie. Ona, a właściwie
rodzice mieli na Pradze fabrykę galanterii metalowej: ekrytuarów, medalionów. Chyba znaną - bo
napomykała o tym takim tonem, że właściwie wypadało przerwać wykrzyknikiem: „Ach, to ta
właśnie!” Dziś w gruzach, no i „kałmuckie porządki”", ale część towarów ocalała. Zastój, tylko
ryngrafy idą, zwłaszcza ostrobramskie.
- Do tej koszuli - wyprostowała nagle dłonią rożek mego kołnierzyka - pasuje tylko krawat
błękitny albo srebrnoszary.
Zwolniła kroku... Do diabła! Właśnie stanęliśmy przed tym eleganckim lokalem „Costa Rica”.
Znów będę się głupio wykręcał... Sygnałem, że się chce płacić - pamiętam z Siedlec sprzed wojny -
jest lekkie, uporczywe uderzenie łyżeczką w filiżankę, wtedy w susach podbiega kelner.
Ale jak się właściwie daje napiwek? Czy wujek Placyd kładł wtedy pieniądze nieznacznie pod
serwetę, czy wsuwał właścicielowi lokalu w dłoń, tak jak lekarzowi w umownym geście żegnania?
No i ile dać, żeby nie wyjść na idiotę? Trzeba się wreszcie zdecydować i przyjść najpierw któregoś
dnia samemu.
- Ja już niestety muszę... Tak się zagadaliśmy, że zapomniałem.
- No, chodźżeż, Celina. Musisz sama ocenić towar. Bez niewieściej główki...
- Pozwólcie, panowie. Mój asystent, mój brat... Jakaś twarz gemajn, szerokie bryczesy.
- Pan ma pewnie zaraz dyżur. Ciężkie życie uczonego! - roześmiała się z lekką wyższością.
Podała mi rękę dość niekonsekwentnie - najpierw wyciągnęła poziomo, naraz faliście wężowym
ruchem podgięła ją na wysokość mojej brody, a kiedy wbrew zwyczajowi zdecydowałem się na
cmoknięcie, wyrwała mi i zamaszyście potrząsnęła.
- Do!... Niedźwiadku.
Poufałość z Hercegowiny!
Dzień dziewiąty
Każdy krawat zawieszony jest sztywno na specjalnym szklanym postumenciku. Jest ich dużo,
ale nie zatrzęsienie. Ta elegancka kostyczność wystawy i wielka lustrzana szyba odejmują
konieczną pewność siebie. Najładniejszy jest krawat szarosrebrny z delikatną siateczką w kształcie
oczek miodowego plastra. Chyba o takim właśnie myślała Celina. Ostatni raz - to był i pierwszy raz
- kupowałem krawat w Mińsku u Fiszera, na Karczewskiej. Tam było tego zatrzęsienie! „Co nam tu
kupiec będzie zawracał kontrafałdę! - pokrzykiwał Jencyklapa, bo pomagał mi kupować. - Ten
szmelc wart jest najwyżej jeden złoty.” -„Jaki jeden złoty? Ujś, jeden złoty to pan jesteś wart! Un
jest wart pięć złoty!"
- Czym mogę służyć?
Leciutko zarysowana linijka uśmiechu, długie wąskie palce o paznokciach koloru warg - czysty
cynober. Palce wysunęły się o cal, gładzą wyczekująco szkło lady. Te palce nigdy nie umurzyły się
sadzą z rusztów ani nie zacisnęły wokół trzonka siekiery. Paznokcie pociągnięte lakierowaną krwią,
długie, ostre, zdają się ranić na odległość.
- Czym mogę służyć? - Pytanie o pół tonu wyżej. Nadal linijka uśmiechu, twarz gładka jak
lustro. W tym lustrze widzę się wyraźnie: nie jestem asystentem i nauczycielem gimnazjum, jestem
„zakociugańcem” z małego miasteczka w spodniach z Unrry.
- Ja tylko tak... przepraszam.
Między brukiew zatknięte z ułańska jak chorągiewki białe i czerwone lizaki. Nad drzwiami
niestarannie zdrapane: „Kolonialwarenhandlung Leokadie Kaspschack".
- Pan potrzebuje?
Korpulentna wyciera ręce o fartuch. Roześmiana, o biodrach jak futbol, kopnięciami wpycha
worek kartofli w kąt za piecykiem szamotowym. Książę Józef pilnuje pieczywa, Osóbka-Morawski
poszukiwanych i trudnych do kupna wędlin. Zalatuje od nich jatkami z rogu Karczewskiej i
Piaskowej.
- Pani będzie łaskawa - tu, jak być powinno, ja wnoszę do sklepiku coś z atmosfery, no, nie
wielkiego znów świata, ale zawsze - ćwierć karczewskiej.
- Czegoj?
- Karczewskiej.
- Pan sobie winszuje karczek? - Ależ nie, karczewską.
- Nie ma.
- No przecież wisi tam. - To krajana.
- Ależ naturalnie, może być pokrajana. I kilo pytlowego.
- Łęczyckiego, znaczy?
- I kilo cukru. Tylko prosiłbym uprzejmie o mocną torebkę, bo nie wziąłem teczki.
- Zośka! Weź tytkę, odważ temu panu faryny.
- Ja prosiłem o cukier.
- No mówię: cukier. Jeja, co tera za ludzie nazjeżdżali! Człowiek się z nimi zmawia jak gęś z
prosięciem.
Dziewczyna, podając cukier, zahacza mnie biodrem jak żniwiarz sierpem.
- E tam, pani zaraz z gęsiami. Gadanego to te warszawskie nie mają, ale u nich musowo pytel
galanty. No ni? - wyszczerzyła do mnie zęby.
Tamci, zdaje się, zasnęli przy nie dopitej kawie i rozrzuconych szachach. Kiedy głowy drzemią
na blacie cukierniczego stołu, nogi stoją zawsze na baczność jak przed grobem Nieznanego
Żołnierza. Od ich nóg i moich ciągnie się po kontur biało-pąsowa szachownica kamiennej posadzki.
Gdyby ktoś narysował mnie teraz w tym wnętrzu, w tej unrrowskiej pasiastej marynarce, wyszedłby
obrazek jota w jotę jak renesansowa ilustracja do Szachów Kochanowskiego.
Sprzedawczyni z opaską na czarnych włosach, zdaje się właścicielka, długo nie wraca. Może
kawa nie chce się zagotować? Dlaczego zrejterowałem z tamtego sklepu? Był taki artykuł, bodajże
Zagórskiego, tego poety z Wilna, o wpływie okupacji i podziemia na młodzież. Raptowny przeskok
z dzieciństwa w dorosłość - pisze Zagórski może sprawić, że generacja ta nigdy nie będzie w pełni
dorosła, zawsze na pograniczu: dorosły i dziecko, staruch i dziecko. A może nie tylko okupacja?
Przed wojną koło naszej szkoły mieszkała pani czy panna Żorż. Mówiąc o tej pani, czy pannie,
lowelasi z Warszawskiej cmokali ze znawstwem. „Piękność - powiadali - mińskie bóstwo." A my,
bardzo młodsi, ale już nie dzieci, spluwaliśmy z obrzydzenia: miała nie swojego koloru brwi, usta i
paznokcie. Gdy kiedyś wracała ze stacji w indyjskim szalu, uginając się pod ciężarem nie tak znów
dużej walizki nie mogła pewnie znaleźć tragarza - uśmiechała się do nas kokieteryjnie-prosząco, ale
nikt się nie pokwapił z pomocą. „Phi, pokraka! - powiedziałem wtedy. - Baśka to jest ładna, silna
jak...” - „Głupi - przerwał Jencyklapa - kobita nie musi być silna, ona musi mieć, wiesz...”
Zakrzyczeliśmy go. A potem ta awantura, jaką zrobiłem po maturze Hance z Otwocka. „Zrzuć to
świństwo!” - „Jak ty się wyrażasz? Wszyscy mówią, że mi w tym kapeluszu do twarzy.”
Odwróciłem się na pięcie i nie spojrzałem, dopóki nie zdjęła. Odczuwałem to jako pewnego rodzaju
zdradę. Czego? Koleżeństwa. I jeszcze? Naturalnego czaru dziewczęcego, poezji. I jeszcze? „Czy ty
nie rozumiesz, że to tak, jakbyś opięła się gorsetem albo demonstrowała sztuczną szczękę?" Nie
rozumiała. Byliśmy poza tym pokoleniem, które przejęło się sportem. Chłopcy podkochiwali się w
Wajsównie, której zdjęcia często oglądaliśmy w „Siedmiu Dniach” i dodatkach niedzielnych. W
białej koszulce podbiegała z dyskiem do koliska dla miotaczy lub też stała na najwyższym stopniu z
cyfrą 1 i śmiała się do obiektywu. Potem przyszedł Czas, było kilka dróg do wyboru i chłopcy na
ogół nie wybrali tej z intratnymi, choć ryzykownymi posadami w Landwirtschaftliche
Genossenschaft „Rolnik”.
Sprzedawczyni nie wraca, od Piotrkowskiej co pół minuty nadbiega dwoisty hałas: ludzi i
tramwajów. Jedna z głów opartych o stolik uniosła się.
- Ty, wiesz co? - Nno?
- Bo ja nic nie wiem. Dobre, co? Ty mówisz: „nno?” i myślisz, że ja ci coś powiem, a ja - nic,
tylko dla samej zgrywy. Pani Turkowa! Jeszcze małe piwko!
Sprzedawczyni, wynurzając się zza portiery, przesłoniła głową żarówkę w zielonej bibułce i
olejny Bosfor na ścianie zgasł na chwilę. Na dworze jest dużo żarówek. Najwięcej na dworcu, bo
pociągi wte i we wte. Trzy, cztery godziny i Warszawa Towarowa, a potem Mińsk.
Stukot potykających się nóg. Barani tenor:
My, Pierwsza Brygada!
Przedrzeźniający kontralt:
Piłsudskiego dziada!
Zgodny śmiech.
- Weź tego łapsztyla! Myślisz, że mi nie zimno, jak tam wsadzasz!?
- To fenigi. Nie wyrzucaj. Na tramwajach jeszcze burą. Po co ja się tu przytachałem na koniec
świata? Że wstyd? Rodzice trochę by się tylko zdziwili, za to radość byłaby ogromna. Wziąłbym na
miejscu, co by się tam trafiło, choćby coś podrzędnego, i już bym nie wyjeżdżał. Profesor sobie
wytrzaśnie jakiegoś asystencinę, któremu będzie opowiadał, jak to mu w Kijowie przed rewolucją
smakował Stein-Riesling, rocznik 1884.
- Ty, wiesz co? - Nno?
- Bo ja nic nie wiem.
Za szybą kroki rytmiczne, obciążone metalicznym brzękiem.
Szyraka strana maja radnaja!
- Proszę kawę. Długo pan czekał. Kiepski mamy dziś gaz. A co to, dziś ciasteczka drożdżowego
pan nie weźmie? Domowej roboty, jak dawniej u mamusi.
Konwencjonalny uśmiech - nie, wcale nie konwencjonalny. Już jest w tym przeraźliwie obcym
mieście ktoś, kto zapamiętale moją twarz i upodobania wśród tylu innych ludzi.
Dyrektor też by sobie kogoś, naturalnie, znalazł, ale zmartwiłby się. Jak to powiedział: „Lubię
takich młodych, niezrutynizowanych nauczycieli. Prawda, że przesadzają w surowości, ale ile w
nich siedzi pomysłowości, zapału.” Młodzieży byłoby też szkoda. Dziewczęta z licealnej nie noszą
kapeluszy, i widziałem jak i one, i chłopcy, gdy wracaliśmy ze szkoły, skrzywili się na widok
wyfiokowanej i upierścienionej damy.
Trzask drzwi i szurgot podkutych butów.
- Szefowa, a nie ma tam piwa grzanego? Wam tu ciepło, cholera, a ty tu ganiaj i szukaj wiatru po
ulicach!
Siedli koło mnie z rozmachem, cisnęli czapki na moją paczkę.
- Obywatel niech siedzi! Milicja nie gryzie. Granatowe gryźli. - Zalatywało od nich piwem. -
Kolegę nam dzisiaj rozwalili, wiesz pan!? Tamci patrioci, kurwa ich mać! Mirys, drań!
- Zwariowałeś! Zamknij się!
- E tam! Ja mam dobrego patrzanego! Ino spojrzę i widzę: obywatel też Polskę buduje. Górowski
sierżant. Może pan znałeś. Jakbym złapał tamtego skurwysyna, co strzelił, to bym...
- Gadasz jak faszysta. Nic byś nie zrobił, tylko byś odstawił grzecznie na komisariat.
Poprawiłem jeszcze przed snem zeszyty. Myślałem, że gdy przymknę oczy, będę. przeglądał
zdjęcia spalonego albumu z naszymi starymi fotografiami, ale zacząłem myśleć o różnych
dzisiejszych i jutrzejszych sprawach.
Dzień dziesiąty
Rosanna Siedmiu Księżyców przyglądała się natarczywie kolejce na Upiora w operze. Twarz ma
przedwojenną: koloru dziecinnego mydełka. Trochę podobna do Celiny, zwłaszcza z pełnych
różowych ust i zdziwionych oczu. W tym mieście wszystko jest prostopadłe bądź równoległe:
nawet kolejki do kina. Tutejsze gazety lansują hasło: „Odpoczywaj w kinie.” Wciąż mi się jeszcze
wydaje, że ludzie przez kupno biletów wspomagają Wehrmacht. Za Rosanną - knajpa. Z sutereny
uderzyły mnie silne zapachy kuchenne. Długi plac, na końcu kościół. Przypomina kolumienkowy
zegar w oknie zegarmistrza. Minęła mnie istna karawana załadowanych wozów ciężarowych.
Rozsiały ni to włochaty pył, ni białe nitki. Cholernie przylegają do ubrania, ale ludzie przechodzą i
nic, nawet z siebie nie strzepną. Od kościoła wozy skręciły w prawo i ja za nimi. W cudzych
miastach dzieją się zawsze tajemnicze sprawy, niepojęte dla gapiącego się przybysza. Z czasem
będę o tym wszystkim wiedział, jednakże w miarę poznawania miasta stopniowo zgubię z oczu
jego wyostrzony kontur i wyróżniki. Poznanie jest jednocześnie odpoznaniem. Opatrzony obraz
powleka impresyjna mgiełka.
Przeciwległa ściana w wąwozie kamieniczek urwała się. Czerwona kotlinka, blade
październikowe słońce, drzewa, krąg ławek... Liście z wolna sfruwają, obielone słońcem powietrze
przypomina biały perkal w czerwone kropy. Na nieczynnej fontannie bocian czy może pelikan z
olbrzymim dziobem prostopadle w górę. Tak musi podnosić dziób legendarna kania, łaknąca dżdżu.
Cień drzewa nałożył na szyję ptaka granatowo-pąsową kryzę, upodabniając go do cyranki. Ten
obraz nie jest, rzecz jasna, wyróżnikiem miasta, ale jest ładny. Nie ma chyba miejsca na ziemi,
gdzie by oko nie mogło wypatrzeć i dorzucić do kolekcji wrażeń nowych, ciekawych trofeów.
Kolekcjonerskie pasje oka, ucha i innych godziwych zmysłów zdolne są bez trudu przepędzić nudę
ż najgorszych nawet Kaczych Dołów. Ale znam ludzi, co i z Paryża nie przywieźli niczego poza
bolesnym stwierdzeniem: wiele hałasu o nic. Mają pretensję do ludzi, do Pana Boga, że stworzył
taki nudny świat tylko nie do własnych oczu.
- Czarne. - Siedzący obok staruszek odwinął z papierka i pokazał mi z triumfem dziwną,
rzeczywiście czarną kiełbasę.
- Czarne? - zdziwiłem się niepewnie. Wypadało coś powiedzieć.
- Czarne - potwierdził: Z figlarnego przymrużenia oka i mimowolnego mlaśnięcia wynikało, że
bardzo sobie tę tanią, nieapetyczną kiełbasę, coś pośredniego między kaszanką a krwistym
salcesonem, chwali. - Wie pan, gdzie dają? U Furmańskiego na Murarskiej. Jest i na Emilii, nie
dochodząc do Grohmana, ale nieakuratna i uśwądrana... Za Niemca nie było czarnego - dodał po
chwili i roześmiał się. - Musowo świńską krew potrzebował na transfuzje, żeby je robić
frontowym... Piwo, nie można narzekać, było...
Staruszek jest w tym wieku, że nie potrzebuje rozmówcy, lecz słuchacza. Zaczęła mnie bawić ta
rola magnetofonu. Będę mógł opowiadać w Mińsku, jak poznałem robotniczego Sabałę.
- Od Keiserbrechta, wiesz pan, wszystko oni wywieźli: krancmaszyny, szpindle, a też i głupie
siatki do szafek. Ale zaraz za wolności, jak myśmy tę radę zrobili, woła mnie Żelazawski: „Masz -
gadają - pilnować!” - „Tych gołych murów?” - pytam. „Połatamy, uważasz, od Engla pożyczymy
na wieczną nieoddawankę" - mówi. Więc ja Żelazawskiemu, żeby choć strzelbę dał. „Bandzior
chodzi ze strzelbą, a ja co, z ręcami na niego?” - „Nie bój się nic, tylko dobrze pilnuj, nasza w tym
głowa!” I widzisz pan, jaka to jego głowa. Ja swoje upilnowałem, nie można powiedzieć, a on
dopuścił, żeby nam cały wagon z belami przy Towarowej spalili... Jak to kto? No ci, co z wolnością
wojują.., no, od wyzwoliciela, wagon. On teraz sam mało co tego ma, bo zmarnowany i koleje
hitlerowcy rozkręcili. Ruska bawełna przykrótka i taka więcej gruba. Nasi nie chcą robić, gadają, że
w sam raz zdatna, aby nimi słomiane dachy, co są u wsiorzy wiejskich, łatać. A jak Niemiec kazał,
żeby z rozkurzu robić, to robili. Niemiec chciał mieć bawełnę z Egiptu, ale mu Anglik fojer w tyłek
puścił...
Znudziły mnie trochę ględy starego, ale słuchałem grzecznie i poczęstowałem go bałtykiem.
- Jak uniwersytecję zrobili, to na naszej ulicy, uważasz pan, baby są ciemne i gadały, że
demokracja chce zamieszać w narodzie, żeby jaja były mądrzejsze od kury. A ja im, panie, że bez
to, że jajo nigdy tam nie było mądrzejsze od kury, kury są na to tylko zdatne, żeby łby urzynać i
chlup do garnka! No, nie racja?... Pan widać nietutejszy. Jak się panu miasto Łódź podoba?
- Ładne miasto - i nawiązując do jego „posady” stróża fabrycznego, żartobliwie: - Na pewno
zbudowali je. stróże i policjanci, żeby było łatwiej złodzieja złapać. Wszystkie ulice proste jak
strzelił, złodziej nie ma gdzie kluczyć.
W tej właśnie chwili wpadł mi do głowy cudny pomysł: miasto zbudowali cyklopi. Żeby na nim
grać w szachy. Właśnie stąd nudna szachownica ulic. Zobaczyłem ich.
Siedzą w kucki na przeciwległych rogatkach i przestawiają figury. Obraz doprasza się
rozwinięcia. Trochę potrząsnąć wyobraźnią... A tu mi ten szewski filozof brzęczy nad uchem. Nie
zrozumiał, że z tymi policjantami to był żart, i wyjaśnia: że „nie policjanty, a fabrykanty, żeby
krew, panie, ssać, wory napełniać. U nas proletariat był jeszcze słaby, no i granice do Ruskiego na
przestrzał otwarte, żeby jenteresa robić."
Te ich torsy, muskuły... Jota w jotę podobni do gigantów-kariatyd pod balkonem na
Narutowicza. A figury to reprezentacyjne budynki miasta.
- Ja tak tylko do śmiechu powiedziałem. Wiem przecież, że to Chińczycy. Jest tu jeden
Chińczyk, szewc przy Geyera rynku. Bardzo był na Japończyków rozżarty. Ale jak ich tą bombą,
uważasz pan, wytruli, pierwszy płakał...
Wyszli z czasu, lecz niektóre figury zostały: biały pionek przy placu Wolności, biała i czarna
wieża obok siebie przy końcu Piotrkowskiej...
- O tych ulicach dobrze pan powiedział: „jak strzelił”. One, panie, strzelały.
Wspaniała metafora! Jak on na nią wpadł? Zupełnie jak z Kwiatów Tuwima, których przecież nie
czytał.
- Raz stoimy, a na nas - galop, galop! - na koniach. Ale nie kozacy, tylko taka lepiej ubrana ruska
kawaleria. Koło mnie stał niejaki Możdżonek. Strachliwy był, więc tylko się obziera, gdzie by
nawiać... A tu konie już przed nami w dęby. Jakby ich giez w zadek ukąsił. Wykręcają się, ogony
zadarły i wiesz pan, poniosło ich aż na Ewangelicką. Baby, jak to baby, zaraz, że cud, że to Matka
Boska Ruskich przegoniła. A to okazało się, Polak ich dowódcą był, niejaki Gnoiński. I ruscy
generałowie pod sąd go chcieli za to, ale on im się wycyganił i nawet mu pagonów za to nie
oberwali. I znowuż gubernator z miasta Piotrkowa...
Ależ się rozgadał. Jakbym Róży nie czytał. Wstałem, żeby się pożegnać. Każdy staruszek
onieśmiela mnie - wychowanie, a także to, że mój ojciec jest starcem. Lecz i on się już podniósł.
- Język, wiesz pan, od gadanego zesechł. Chodźmy - wskazał na zieloną budkę po drugiej stronie
ulicy. - Po kufeleczku sztajchniemy. Oni piwo . mają dobre. Beczką zajeżdża.
Kapitalne: na ulicy, z prostym stróżem! Już z góry widzę: stukamy się kufelkami, „tak jest,
rychtyg, beczki zajeżdża, panie dzieju.” A tu: „dzień dobry, panu magistrowi!” - rektor przechodzi
albo któryś ze studentów czy uczeń.
- Ja funduję! - śmiesznie próbował rozproszyć moje; wątpliwości słowami jakby żywcem z
przedwojennego szlagieru.
Wymówiłem się zręcznie brakiem czasu i podałem mu rękę. Pokuśtykał w stronę budki nie
oglądając się.
Dzień siedemnasty
Koronka podaje do Gośki. Piłka leci nisko. Kącikiem oka widzę, jak Gośka raptownie maleje.
Już nie Gośka, a półklęczący świątek. Ręce hieratycznie w górę, dłonie odgięte do tyłu w geście
pokornego oczekiwania. Piłka po ich dotknięciu wzbija się w górę. Jest coś mistycznego w tym
pionowym wzlocie. Teraz ja odrywam się od ziemi. Nie jestem mną, tylko skokiem i młotkiem
powietrznym. Z dołu nadbiega, opływa mnie perliczkowaty pisk dziewcząt. Brzęk w piłkę!
„Jeszcze nie umarł stary fujarkiewicz”"! - to dawny okrzyk naszej paczki przy ścinaniu. Pierwszy
raz tak wrzasnąłem po wywinięciu się z gestapo: w jakiś czas potem wróciłem do Mińska, a oni
myśleli, że nie żyję, i zaraz poszliśmy rąbać w siatkę.
Nie mają kiedy dziwić się, kto zacz fujarkiewicz: piłka wpada w lukę... Nie ma luki: zarosła
strzelistymi rosochami palców. Spod napięstków Brunona leci munchhausenowska kula. Gwiazdy
w oczach. Gdzie moje okulary? Nie ma klasy. Jest teatr cieni. Miny z tragicznie uniesionymi
rękami. Pisk współczucia. Ktoś podnosi mi okulary z piasku. Boli nos.
- Ojeja, panie profesorze, ale za takie coś nie będzie klasówy, prawda?
Nietakt Zochy Drugiej sprowadza mnie na ziemię. Nabierają mnie na przyjaźń, a ja, stary osioł,
myślę...
- Jak mi nie przestaniecie wyjeżdżać przy zabawie z lekcjami, to ja z wami w ogóle...
- Ach ty, Zocho jedna! - zirytowany szept Koronki. - Chodzi jak niecała, a jak fajdnie jęzorem...
- Bruno wzrusza ramionami.
- Ty, głupi, ty! To ty jesteś niecały, a nie ja, wiesz? Z uporu, z jakim Schaffowa wymachuje
dzwoniszczem w naszym kierunku, wynika, że dzwonek na lekcję.
- Kopani, matma! Jak nas tu Nik zobaczy, to ręka noga!
Bruno strzela palcami, jakby podrywał do galopu. Jego mięsiste wargi układają się w ironicznie
dobroduszny grymas szewskiego filozofa.
- Bruno, kochany, złoty! Tylko podpowiadaj! Ja nic nie umiem. Daję ci najświętsze słowo
honoru, że nic nie umiem - Zocha Druga drobi nogami to z lewej, to z prawej strony Brunona i paca
się w miękki jak ciasto biust. Bruno, jak nie podpowiesz, to ci dam takiego kopa! Jak Boga kocham,
że kopa.
- A loda postawisz?
- Zocha, waga-u, ja też dziś nie ponimejszen - Jurek przyciągnął do siebie Zochę Pierwszą
ruchem półpieszczotliwym, półłobuzerskim, i chciał ją, zdaje się, klepnąć. Spojrzał na mnie i
zreflektował się.
Jacy oni mili, jednocześnie dorośli i smarkaci. Każde z trudną przeszłością okupacyjną, kilku
chłopców jeszcze w mundurach. Siedli w ławkach i od razu zesztubaczyli się. Czy sugestia tablicy
szkolnej i zbiorowości, czy żal za Czasem Utraconym?
- Owocnej pracy! - macham im rękami na pożegnanie.
Nie słyszą. Tylko Gośka i Koronka odwracają się do mnie od drzwi. Gośka przesyła jakby
uśmiech porozumiewawczy. Spojrzenie Koronki trudne do odczytania. To dziwne połączenie:
Izolda, diabeł wcielony i sfinks. Czy ja nie zgubiłem koniecznego dystansu? W prowadzeniu lekcji
jakoś to nie przeszkadza. Ale zawsze! Z czasem może być krewa... W mojej obecności mówili o
podpowiadaniu na innych przedmiotach, a ja nie zareagowałem.
Na żwir przede mną padł cień o szerokich ramionach. Minął mnie i zarysował się niezbyt
wyraźnie. Jak by nie było, październik.
- Dzień dobry, panoczku. Sportsmenujemy się, sportsmenujemy.
Ruszam w ślad za Nikiem.
- Tak, graliśmy. Przyszedłem wcześniej. Oni obijali się, bo ksiądz profesor nie przyszedł, a było
za późno, żeby robić lekcję.
Po co ja mu się jak idiota tłumaczę? Wizytator? Kurator?
Kroczy wyprostowany, grzeczny, ale z poczuciem dystansu. W izolacji pokoju nauczycielskiego,
w gronie starszych wykładowców lubi męskie anegdoty; jak ktoś ma kwaśną minę, robi żarty
aluzyjne na tematy, że tak powiem, bachiczne. Teraz wobec mnie i kręcącej się jeszcze na schodach
młodzieży jest tylko uosobieniem powagi swego przedmiotu i długletniego stażu. W drzwiach swej
klasy pożegnał mnie uniesieniem wyprostowanej dłoni na wysokości grzywki - tym wytwornie
niedbałym gestem, jakim spieszący się dyplomaci odpowiadają na pozdrowienia reporterów. Ile on
ma właściwie lat? Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt?
- Co pani Schaff robi?
Dzwonek leży na stołku, cały zaś stolik zawalony jest mokrą gliną. W blaszanym pudełeczku
jakieś świecące różności: szkiełka, koraliki, muszelki, guziki od swetrów. Schaffowa ugniata
kułakami coś, co przypomina ogromny wiejski dzbanek.
- To będzie Krug. Jak żadna robota, to sze nudzi. On będzie być cudnie piękny. Pan profesor
zobaczy.
Odstawiła dzbanek na kraniec stolika, rozmiesiła garść gliny i miękkimi głaszczącymi ruchami,
jakie zapamiętałem z czasów asystowania w kuchni przy przygotowaniach do obiadu, utoczyła
grubą kluchę na ucho do dzbanka.
- Nasz pan dyrektor myśli, że jak ja Niemka, to ja muczałam bić we wojnę Polaków. Ja byłam
taka sama woźna, tylko w Arbeitsamt. Jak jeden Beamter bił tam polska dziewczyna, to ja
zapłakała. Mówi: „Warum weinst du immer, du, alte Klageweib?“ Pan profesor rozumie nasz
niemiecki język? „Tam nasi, ty krowa, za ciebie i twojego głupiec-męża z bolszewikami wojują!”
- Ojeja, jaki śliczny dzbanek!
Nawet nie zauważyłem, kiedy Gośka wybiegła z klasy. Lubię jej głos - przytłumiony, jakby
miała mutację, jednocześnie ciepły i bardzo miękki. I to w niej lubię, że potrafi się tak szczerze z
byle czego cieszyć i wtedy wykrzykuje: „ojeja!"
- Niech pani pozwoli, pani Schaff. Tak będzie lepiej, o!
Schyliła się. Szybkie ruchy dłoni od siebie i do siebie i... dzbanek już nie ten sam, nabrał owej
nieuchwytnej lekkości naszych siwaków.
- Pani Schaffowa, nie mamy kredy - przypomniała sobie nagle. Otrzymawszy ją, wykonała coś w
rodzaju dygu i zakręciła się na pięcie. - Muszę już pędzić - odwróciła się do mnie od drzwi. - Niech
pan nie pali papierosów. Szkoda młodych płuc.
- Ona jest echt Maler, piękne obrazki maluje. Ja ją znam z wojny. Bardzo dobra kapusta umie
robić. Ona by była fajn żona dla pan profesor.
Powiedziałem jej grzecznie, ale stanowczo, żeby mnie nie swatała z uczennicami, ale mimo jej
trwożnej rewerencji wobec „panów profesor” niezbyt to sobie wzięła do serca.
On będzie dla kancelarii, ten Krug - dalej zwierzała mi się. - Przyjdzie władza do pana dyrektor,
zobaczy ładny Krug i powie: „Dobra szkoła to jest.” Pan dyrektor jest zły, ale jest dobry i on może
mojego z obóz wyfordernować. Mój mąż - nie Bandit, Hitler Bandit, a on na chorobach dobrze sze
zna. Te, co biły Polaków, to one wyjechały, bardzo dawno wyjechały.
- Ee, pewnie ich tam sporo na Sikawie jeszcze siedzi, tylko udają poczciwych.
- Pan profesor powie panu dyrektor, jak on in Laune, żeby on mojego mąż z Sikawa zabrał. On
na lekarskie ziele bardzo dobrze zna sze i może panu dyrektor na zuckerchoroba pomóc.
Drzwi od ciupki obok pokoju nauczycielskiego lekko uchylone. Wnętrze nabite zielenią,
kościstą bielą oraz mieszaniną kwaśnych i mdłych zapachów. Zajrzałem.
- O, pan kolega? - ni to ucieszyła się, ni stwierdziła pani Miecia. Stała z miną zaaferowaną przed
dużym akwarium, za którym niczym makabryczny pajac na sznurku chwiał się kościotrup,
zastawiając z kolei wiszącą gablotę z motylami. Motyle były czerwone, niebieskie i jaskrawozłote i
w takt ruchów szkieletu zdawały się fruwać we wnętrzu jego klatki piersiowej. Intensywnie złoty, o
skrzydłach oblamowanych krepą, paź królowej uplasował się w miejscu serca.
- Niech mi pan z łaski swojej pomoże. Młody człowiek to urodzony majster-klepka, a ja stara
kobieta - zaśmiała się pogodnie.
- Nie chcę, widzi pan, odrywać uczniów. I tak ich bezustannie wykorzystujemy, aż przykro.
Chodziło o przybicie do pokrywy akwarium siateczki drucianej. W akwarium nie było wody,
dno pokryte grubą warstwą mazistego błota i brunatną zielenizną. Wziąłem młotek, gwoździki, i
ciach!
- Jak pan myśli, kiedy wojsko zwolni budynek szkolny przy klasztorze? Jak by nie było, to już
pół roku po wojnie, a my się tak tu męczymy. Choćby moja biologia. Program nakazuje ćwiczenia
w pracowni, a ja tu nawet czterech osób nie pomieszczę. Co pan?
Rzuciło mną do tyłu, jednocześnie dziabnąłem się w palec. Błoto nagle poruszyło się i z zielska
spiralnym ruchem uniosła się plamista ohyda.
- Ależ proszę się nie obawiać. Zaskrońce są łagodne. O!...
Wsunęła rękę do środka. Gad odgiął nieco w tył żółty łebek. Nieruchome paciorkowe oczko
obserwowało nadfruwające palce uważnie, jakby trochę złośliwie, ale z obojętnym spokojem
absolutnej mądrości.
- Dzisiaj go kupiliśmy, lvio, młody człowieku, tak nie wolno patrzeć. W przyrodzie nie ma nic
obrzydliwego. To nie ona wymyśliła bomby i piece.
- Czy wąż, kiedy zmienia skórę, odczuwa jakiś ból? spytałem szybko, aby zatrzeć złe wrażenie.
A może i dlatego, że nie lubię truizmów i bezpłodnych narzekań na zjawiska, na które nie mamy
wpływu.
- Raczej tylko swędzenie. A gdyby posiadał pamięć czy, powiedzmy ściślej, świadomość
podobną do ludzkiej, odczułby potem coś w rodzaju ulgi, że już po wszystkim.
- Człowiek też zmienia skórę - powiedziałem, nie od razu sobie uświadamiając, o co mi
właściwie chodzi.
- Tak, my wszyscy teraz zmieniamy skórę. Ale to jest właśnie bardzo bolesne.
Skinąłem głową i rozważałem swoje odkrycie.
Czas zmiany skóry przypada na godzinę drugą, czasem trzecią. Zaczyna się szybko, bo już na
Zawiszy, kiedy pierwsza gromadka uczniów skręca w prawo. Kiedy wsiadam do tramwaju, jeszcze
mam wypisaną na twarzy ową profesjonalną powagę. Ale już wkrótce... Zmiana skóry dokonuje się
w momencie, kiedy tramwaj zbliża się do placu Kościelnego i wypełzają mi w oczy owe blaszane
krokodyle, czatujące na wieżach bałuckiej Notre Dame. Na placu Wolności mam już na sobie nową
skórę: asystenta, początkującego poety i człowieka, który przed kilku tygodniami zgubił dawnych
kolegów i rodziców. Ale i tutaj, w szkole, kim innym jestem na zwykłej lekcji, kim innym w pokoju
nauczycielskim i kim innym byłem dziś podczas siatkówki. Jurek strzela, piłka pada między mną a
Gośką. Oboje chcemy odbić, piłka dotknięta czterema dłońmi naraz wykonuje nieprawdopodobne
salto, my z Gośką trzymamy się w pół i przez sekundę nie możemy się rozplątać, a Pyśko
rechocze... Ile naprawdę człowiek ma tych skór?
- Przepraszam, o czym pan właściwie mówi? - głos pani Mieci dociera jakby z pewnej
odległości. - Ale chyba pan się u nas dobrze czuje? Ożywił się pan trochę. I młodzież pana lubi,
zwłaszcza licealna... Oj, niedobrze, jak się młody człowiek czerwieni! - pogroziła mi śmiesznie pal-
cem.
Lekcja zmęczyła mnie. Teraz już dwóch nauczycieli nie ma. Ojciec Jacek nie przyszedł, a na
pauzie wydzwonili Nika do kuratorium. Musiałem łączyć klasy. Ujarzmienie tyla luda na
maciupkiej przestrzeni to nie bagatela, zwłaszcza że zawsze w takich wypadkach dowcipnisie obu
klas, podnieceni zmianą dekoracji, uważają za swój święty obowiązek popisywać się przed
rozszerzonym audytorium.
Ptak skacze po zewnętrznym parapecie. Nerwowy, arytmiczny stukot jego pazurków wtóruje
chrobotowi łyżeczek po obrzeżach kubków. Szczególna rzecz, z jaką pedanterią mieszamy teraz
cukier. Znak czasu. Czas minie, pedanteria zostanie. Ot, jeden z tych niepojętych dla przyszłego
pokolenia nawyków, które tak łatwo podpatrzeć i przedrzeźniać, przez co nabiera się miłego
przekonania, że się kogoś doskonale zna. Ojciec zawsze ze szczególną zachłannością je chleb. To
na pewno jakiś znak jego czasów, które znam piąte przez dziesiąte...
- Czy panu profesor niedopsze smakuje? Kawę trzeba pić, póki ona jeszcze ciepła.
- Już, już, pani Schaffowa, już piję.
Ptaki osiadłe zawsze pod jesień dziwaczeją, stają się natrętne, obsiadają parapety, dokonują
odkrycia człowieka. Epicentrum głosów męskich znajduje się przy stojaku od map, żeńskich - w
pobliżu okna.
- Jak nasi wypadli na Kongresie?
- Nie najgorzej. Dwóch przemawiało, dosyć nawet mocno. Jeden to nauczyciel z Bełchatowa.
Zna go pan na pewno. Ten ryży, wysoki. „Skończcie wreszcie - mówił z tym bezustannym
odkrywaniem Ameryki i klepaniem stale tego samego. Stary nauczyciel właśnie przez to, że jest
starym nauczycielem, po studiach, a nie z chęci szczerej, ma w każdym palcu demokrację. Proszę
nas przestać pouczać! Podwyżkę dajcie!”
- Tak powiedział? E, nie, nie miałby odwagi. Może w kuluarach!
- Dla mnie najważniejsze to nauczyć tak, żeby umieli, i wychować jednego z drugim na dobrego
Polaka. A czy taki ustrój, czy inny i jaki tam dostojnik w klasie wisi pod krzyżem, to... Ot, weź pan
modę. Kiedyś mówiono, pisano: turniura, tylko turniura! Najpiękniejsza, najracjonalniejsza! A teraz
znowu najpiękniej niewiastom w majtasach kąpielowych, kiedy pół starej pani na wierzchu. A czy
przez to kobiety stały się inne, powiadam?
- Czytał pan profesor w dzisiejszym „Dzienniku” felieton O umiar? Wzięli się wreszcie za te
ciągłe capstrzyki i wywieszanie flag. Najwyższy czas!
- A propos najwyższy czas: czy to aby nie mój dyżur teraz? Niech pan zerknie na rozkład.
- Ech, gdzież. Teraz Rysiowa dyżuruje.
Kiedy ja odkryłem czas? Niosłem ojcu śniadanie do biura. Przez fabrykę, wzdłuż szyn. Całą
drogę z powrotem przeskakiwałem na jednej nodze. Bucik na zbitym żużlu wydawał odgłosy takie
właśnie; jak te pazurki ptaka o blachę parapetu... Już dotarłem do żółtego budyneczku, zwanego nie
wiedzieć czemu „lodownią". W owej zawsze zamkniętej na cztery spusty murowance mieszkał
diabeł, W dzień spał, późną nocą wychodził i grał sam z sobą w serso koloru czerwonego księżyca.
Tego południa widocznie nie spał, bo coś nagle zagadało do mnie, że tego poprzedniego podskoku
już nigdy w życiu nie będzie, choćbym nie wiem jak tego chciał, będą tylko następne. Było to jakby
ukłucie szpilką - maleńki bólik, który minął dopiero przy nowym podskoku.
Pani Genia do Mieci:
- Czytała pani profesor? Na kartki mają dawać po tabliczce czekolady. Wyobrażam sobie, jak się
Marzenka państwa ucieszy! Pewnie bardzo lubi słodycze?
- Jak to dziecko. Niewiele miała okazji w nich zasmakować.
Wszyscy mówią, mnóstwo osób, tylko ja milczę. Mają jakieś stereotypy sądów o świecie,
powtarzające się gesty, skłonności do podstawowych wzruszeń; gdybym się odezwał, byłoby to nie
na miarę mojego, jak by to określić, życia wewnętrznego i mieliby święte prawo myśleć o mnie tak
samo. Gdybym kiedyś na przykład zechciał o tej szkole napisać, powiedzmy, powieść - o sobie
napisałbym jak Bóg wie o kim, a o nich, że mówią nienowe rzeczy, kiwają głowami, unoszą w taki
a taki sposób ręce.
- Czytał profesor - szelest gazety - co za bezczelność: Ribbentrop powołuje Churchilla na
świadka obrony?
- Wart Pac pałaca.
W drzwiach ukazał się Dyrektor, nastroszony, zły.
- Proszę państwa, jak można! Jak Nika nie ma, to -: już nikt nie pilnuje dyżurów! Młodzież
samopas chodzi!
- Panie dyrektorze, ja w sprawie lektury do biblioteki - zdobyłem się na odwagę.
- Sekundę! Proszę państwa, jest możliwość uzyskania przydziału dla ciężko pracujących, proszę
więc łaskawie wypisać swoje personalia na kartkach i dać Koronie. Ona ma się tym zająć. Mnie
głowa pęka! - Wyszedł czy raczej wybiegł.
Odezwał się dzwonek, ociężale, tak jak to na czwartą lekcję.
Drzwi otwarły się z taką siłą, że, zdawało . się, pękły. Najpierw ukazała się Rysiowa. Szeroko
otwarte usta, nieruchome oczy. Coś trzyma w ręku. Właściwie nie idzie, stoi idąc. Bruno i
Szablowski przesuwają ją ostrożnie w stronę wiedeńskiego fotela.
- Wody! - woła Miecia piskliwym, odmienionym głosem. Lasiewicz i Śpiewak ruszyli ku
umywalni. Miecia i Janka rozluźniają dekolt Rysiowej.
- Janka, niech pani wezwie pogotowie! - mówi Dyrektor.
- Nie trzeba, już Korona dzwoni - informuje prawie spokojnym głosem Bruno. - Ktoś pani
profesor przyczepił t o - wskazał na kartkę tkwiącą ciągle w dłoni Rysiowej - i ona to przeczytała.
Wyjąłem z zaciśniętych palców:
Śmierć Rzydówie!
Dzień któryś tam
Ten belfer od rysunków coś mi tam chciał dalej pleść o swojej młodości, ale przerwałem mu
wpół słowa i wybiegłem z zeszytami do I b.
Lubię lekcje poświęcone omawianiu klasówki. Wchodzi się z uśmieszkiem arcyzagadkowym...
Szmerek robionego, a trochę i szczerego przerażenia. Pochlebca-dowcipniś jest zawsze taki -
skanduje głupkowato: „Co to będzie, co to będzie!” Należy kilka chwil patrzeć na klasę bez słowa.
Szmerek milknie, klasowy dowcipniś zaczyna się już naprawdę niespokojnie wierci w ławce.
Napięcie zwiększa uwagę i chłonność. Najpierw te najgorsze. Nie ujawniając nazwiska, odczytuje
się z zabójczą powagą kwiatki z oślej łąki. Zabójcza powaga zmusza do myślenia. Nie ma wtedy
homeryckiego śmiechu na oślep.
Czy mnie tego nauczył Nawroczyński, Hessen, Robert Rusk? Nie, mój dawny polonista, który
od lat zapomniał o moim istnieniu. Pan Pierzan. Sztuka nauczania - mimo całego systemu
szkoleniowego, egzaminów, obowiązkowej lektury klasyków pedagogiki, „ognisk” - to przede
wszystkim terminowanie. Terminuje się, czy raczej terminowało, bezwiednie u swego dawnego
nauczyciela. Sztuki odgadywania reakcji młodzieży uczymy się z kolei od samych siebie,
zapamiętanych z owych czasów. Przyjechałem tu i od razu jak pianista... Pianista wchodzi na salę w
mieście, w którym nigdy przedtem nie był, siada do fortepianu i wszystko wie, gdzie i jak uderzyć.
Gdybym do Honolulu pojechał i znał, powiedzmy, honolulski język, to siadłszy na katedrze tak
samo bym...
- Co to będzie! Co to będzie! - dowcipniś klasowy, o, w trzecim rzędzie, łapie się za głowę.
Wodzę oczyma... Dosyć. Cytat z pierwszego zeszytu. Rechot. Nieujawnionemu autorowi
wyrastają buraczane ośle uszy. Uciszam, wyjaśniam. Drugi zeszyt: „My, demokraci, zdeptaliśmy
nędzny wyzysk i rozparcelowaliśmy go między bezrolny lud..." Przed chwilą cytowany autor z tym
większą skwapliwością inauguruje kolejny wybuch homeryckiego śmiechu. Prestidigitatorski ruch
dłoni i jak makiem zasiał. Wyjaśniam.
Teraz prace lepsze i dobre. I tu gdzieniegdzie zdarzają się usterki.
- Więc, jak powiedziałem, nieźle. Temat: My i Niemcy, wyczerpany, styl, jak na was, poprawny.
I sporo ciekawych wiadomości. Piszesz na przykład, że „nie zapomnimy płomieni Radogoszcza".
Tę nazwę podałaś troszeczkę nieprawidłowo. Powinno być: Radgoszczy. Drobiazg! Cieszę się, że
znasz dzieje naszej połabskiej Słowiańszczyzny. Radgoszcz, moi drodzy, była stolicą zachodnio-
lechickiego państewka Redarów. „Płomienie” - bo tam dniem i nocą płonął ogień przed ołtarzem
bóstwa, Swarożyca. Niemcy podbili to sympatyczne państewko w jedenastym wieku. Wprawdzie z
tym „nie zapomnimy” troszkę, moja panienko, przesadziłaś. Nie żałujemy już tak bardzo tamtych
płomieni, nie jesteśmy przecież poganami.
Coś jakby krztuszenie się.
Spojrzałem w tamtą stronę. Dziewczyna stała grzecznie w ławce i przyciskała pięści do oczu.
- Co ci jest? Przecież to drobiazgi. Wypracowanie jest bardzo dobre.
Nadal nie odrywała rąk od twarzy. Pochlebca-dowcipniś podniósł dwa palce.
- Ona płacze, proszę pana profesora, z powodu, że tam jej tatusia spalili.
- Co ty pleciesz - powiedziałem spokojnie, ale czułem, że czegoś tu nie rozumiem.
Dzień dziewiętnasty
To już nie był hałas, to przechodziło ludzkie pojęcie. Poprosiłem, by czytali dalej i wyszedłem
na korytarz. Szedł już zamaszystym krokiem Nik. Ostatecznie jego klasa. Poczułem się zwolniony
od „ratowania".
W uchylonych drzwiach, nim konfigurację zmąciło wejście wychowawcy, mignęła mi zadarta,
patetycznie fioletowa od, błysków lampki spirytusowej bródka Lasiewicza, a na drugim planie
nienaturalnie wyprostowany Szablowski. Na twarzy chemika gniew walczył o lepsze z rosnącym
zakłopotaniem.
Nik zamknął za sobą drzwi, lecz zatrzymałem się przez, ciekawość.
Głos Nika (energiczny): - Co tu się dzieje, panoczku? Głos, zdaje się, Zochny. - To Pyśko, a
wcale nie on. To ten Pyśko do mnie rozmawiał! Słowo honoru!
Głos Lasiewicza (stentorowy, lecz załamujący się): Ten młodzian pozwolił sobie na rozmowę
podczas eksperymentu, więc mówię mu: „Kawalerze, do kąta! Będzie kawaler stał godzinę twarzą
do ściany!” A młodzieniec nie posłuchał, tylko gada o powstaniu listopadowym.
Szept, zdaje się, Pyśki (siedzi z Szablowskim, zły polonista): - Ty, kopana, zobaczysz, jaka
będziesz kopana! Głos Nika (pedagogicznie donośny, ale jakby z niedowierzaniem): - Do kąta?
Jakiego kąta? Wyjaśnienie Lasiewicza: - Ten przy piecu.
Głos Szablowskiego, raczej chyba krzyk: - Nie pozwolę, żeby mnie traktowano, jak młokosa! Ja
jest... byłem Gwardii (uderzenie w pulpit). Ja w oddziale imienia generała Bema. Pod Ewiną mnie
w lewe ramię!
Cisza.
Głos Lasiewicza (już łagodny, zażegnujący nieporozumienie): - Ależ kawalerze, ja tylko tak
mówiłem, że przez całą godzinę, żeby kawalera trochę przestraszyć, ale kawaler tylko minutę stał, i
ja bym zaraz powiedział: „Proszę już wracać.”
- Hm... panoczku... hm - głos Nika.
Dobrze, że to nie ja musiałem wejść.
Tramwaj nadjechał. Korona weszła na pomost. Weszła, nie wskoczyła. W sprężystej
stanowczości tego wejścia i braku pośpiechu było coś takiego, jakby tramwaj zatrzymał się
specjalnie dla niej. Jakiś usłużny pierwszak chciał mi podać rękę. Podziękowałem z powagą i
wskoczyłem po warszawsku, machnąwszy w powietrzu nożyce.
Konduktor skłonił się Koronce, odpowiedziała lekkim skinieniem głowy i nie płacąc przeszła
naprzód.
- Ej, kawaleria, płacić! - zawołał w moją i pierwszaka stronę.
Ślepy bałwan! Spojrzałem niespokojnie na Koronkę. Obrócona była tyłem, ale plecy podejrzanie
jej się trzęsły. Tramwaj minął już sklepik z namordnikami i nutami. Obróciła się bokiem. Jakie ma
delikatne rysy! - Zaczynała złazić ze mnie skóra belfra. - A najładniejsze to usta: ślicznie
wykrojone, raczej małe, różowe... Może lekka szminka! Skądże!... Ani śladu w niej nieśmiałości,
trochę nawet nonszalancka pewność siebie: jakby w życiu nic już nie mogło jej zdziwić. Co za
przeciwieństwo Gośki! Tamta jakaś liryczna, aż się prosi, by ją brać w opiekę.
Tramwaj nieco skręcił. Obróciła się bardziej ku mnie i nagle w oczach jej ukazały się
miniaturowe wieżyczki i wyściubione pyszczki maleńkich krokodyląt. Tamta skóra zeszła już
prawie zupełnie... Pochyliłem się, żeby powiedzieć jej coś nienauczycielskiego, coś, co stanowiłoby
konieczny dalszy ciąg tego, co się między nami zaczyna nie zaczyna...
- Niech pani powtórzy sobie Treny, dziś pani trochę nie uważała na lekcji.
- Ależ naturalnie. Uprzejmie dziękuję, panie pro-feso-rze!
Asinus asinorum in saecula saeculorum!
Tramwaj stanął. Uczyniła ruch naśladujący czy raczej parodiujący przepisowy dyg uczennicy z
czasów przedwojennych i wysiadła. Na placu naprzeciw kościoła, obok sklepiku z wiklinowymi
kołyskami i fotelikami, stał wpatrując się dość niecierpliwie w tramwaj jakiś przystojniak w
bryczesach. Wyglądał bardzo po męsku. Wzięła go pod rękę poufałym ruchem narzeczonej, może
kochanki, i nie spiesząc się poszli w stronę Lutomierskiej.
Profesor siedział na swym łóżku. Naturalnie, nie zaścielone. Przed nim na gazecie ptysie.
- Pan za dużo czasu spędzasz - zamaszystym ruchem zaprosił mnie do jedzenia - w tym
garatskom uczyliszczu. Direktor on dołżen pana pa rukam ciełowat', że byłeś pan łaskawy
przyszedłeś. Bo teraz jest bałagan, teraz się nie robi, ale organizuje i podaje do gazet. Pan ciągle
myślisz, żeś pan mydłek, a pan jesteś asystent, jesteś przyszły ja. Jak ja przed wojną wyjechałem do
Rygi i tam miałem w radio dokład po polskiej literaturze, to mówię i ot, słyszę w ścianie głos
faceta: „Excusez, monsieur le professeur, ale pan profesor mówiłeś byłeś tylko do ściany, bo
myśmy próbowali, czy pan profesor ma radioeterowy głos.” To ja na to: „To jest skandał i pic z
polskawo uczonawo! Jak pan nie zapłacisz teraz za to, że się sfatygowałem tylko do głupiej ściany,
to nie będę mówił po literaturze i ja to mam w dupie.” I oni się zestrachali, żebym ja takie słowa nie
powiedziałem słuchaczom ryskiego radio i dubeltowo zapłacili i właśnie za to mnie szanowali
więcej. A teraz takie nieszczęście! - wskazał na termos: korek podziobany był raz koło razu
nożyczkami. - Tu jest gorąca kawa, ale korek nie chce wyjść. Już i pani Janina próbowała, z „Zie-
miańskiej”, i nasz portier. On był w Samarkandzie atletą od walk szwajcarskich, a potem w Polsce
wykidajłą, i też nie może... Boli łeb.
Podszedł do okna i przyłożył czoło do szyby. Szyba zalana deszczem i zmierzchem wydawała
się zielona. Na jej tle łysa czaszka Profesora przypominała ogromną żółtoróżową muszlę.
- Boli łeb i jestem sam - powtórzył jakby do szyby.
- Niech pan się nie martwi; panie profesorze. Kiedy kawa ostygnie, korek się skurczy. A jak nie -
zażartowałem głupio - dam do fabryki w Mińsku. Tam jest taka olbrzymia wiertarka szwedzka,
„raboma”. Trzydziestomilimetrową blachę przebije jak papier. Naceluję na korek...
- Ooo, dobra! Niech pan naceluje na korek. Ale nie zapomni pan?
Z Zawadzkiej dobiegły odgłosy nieparlamentarnej kłótni dryndziarzy.
- Patrz pan, oni się biją przy razurze. Ja kiedyś myślałem, że dorożki będą do skończenia świata.
Ale nie będą. Umrą... Wiesz pan, co dziś jest za heca? Restauratorka, tam przed Narutowicza, takie
ściany białe, nie chciała była dawać studentom tanio jeść. To oni dziś voila - rewolucja! Weszli,
wyrzucili babę za łeb i zrobili tam restaurację studencką. Policja obywatelska stała i nic. I zaraz
nazwali lokal - „Gęsie pióro”... Jak mnie bolała głowa, to była w Jałcie Wotkińskaja Apteka
Lewentona i Czerniawskiego. Ona sprzedawała prochy z orłem ruskim. Od razu pomagały.
Przymknąłem oczy, ale tak bardzo jeszcze się spać nie chce. Dziś sobie przypomnę, co się
znajdowało w szufladzie stolika, który służył mi za biurko...
Dzień dwudziesty pierwszy
Geografka: - Nie, nie puścili ich. Kwiaty wzięli, ale ich nie puścili. Za ciężki stan.
- Łajdactwo! - Śpiewak. - Ale że tak się tym przejęła!
- Pana to dziwi? - Pani Miecia. - Po takich przejściach, i wreszcie wraca do zawodu, do swego
powołania... Kobiety nie znoszą niczego krótko a węzłowato. Współczuć to dla nich znaczy mówić
o chorobie dokoła Wojtek. Przejmuje mnie to, co spotkało Rysiową, ale współczuję jej po cichu i
poprawiam zeszyty.
W pierwszym okresie roku sterty zeszytów jeszcze nie straszą, przeciwnie - intrygują.
- Klasa pierwsza ładnie zrobiła, prawda? Muszą lubić biedaczkę. - Geografka, głosem
przepraszającym, że żyje. Onegdaj podczas hospitacji Dyrektora dostała takiej tremy, że słowa nie
mogła wykrztusić.
- Lubi, nie lubi, jak to młodzież. Sama niczego nie wymyśli. Dyrektor kazał i poszli. - Pani
Janka. - Czy też ona z tego wyjdzie?
- Myślę, że to z głupoty. - Pani Genia. - Nasłuchał się bredni hitlerowskich. Postawiła dwójkę, i
zemścił się. Pani Miecia:
- Nie można tracić nadziei, ale to jak z iskrą i prochem. Organizm wyniszczony, więc reakcja
łańcuszkowa. Żeby ją państwo widzieli...
- E, bzdura, drodzy przyjaciele, bzdura! - palec Lasiewicza przemknął tuż nad moją szklanką, aż
zabrzęczała łyżeczka, i pruł jak torpeda w stronę pani Mieci. Łańcuszkowa jest wtedy, kiedy
produkty przemiany poprzedniej stają się substratem przemiany następnej i...
- Ci-cho! - przerwała pani Miecia tonem, jakim się uspokaja klasę, i opowiadała dalej. - Leży
nieruchomo, oczy w górze. Nos zrobił się taki duży i jakby z drewna. Oddycha z trudem, porusza
powiekami.
Nawet do rymu: Zeszyt do polskiego, mego kochanego Stanisława Augusta Króla. Praca
klasowa nr 1. Wypracowanie... kapitalną fizjonomię ma ten „Stanisław August”; baryłkowata twarz
i te rybie oczka jakby wtopione w tłuszcz. Na pewno dziecko jakiejś handlarki.
- Czy nadal, panie dyrektorze, nie wiadomo, kto i co? - pani Miecia. - Wzywał pan przecież
uczniów, robił śledztwo i...
Dyrektor nie słyszał, nadal wyczyniał z czołem różne łamańce - bruzdy w poprzek i na skos - i
pracowicie v zasmarowywał notes stopniami dwójkowiczów, które nam dziś kazał sobie
przedłożyć. W szopiastej czuprynie tkwiły mu gdzieniegdzie opiłki świeżego drewna.
- Pan dyrektor ma teraz naprawdę zarwańską ulicę z budową tej sali dla mnie - Piwocki,
współczująco - i z tymi buchalteriami dla Kuratorium. Urzędasy, urzędasy! Może byśmy wyręczyli
pana w tamtej właśnie sprawie? Kryminałów się człowiek naczytał, sam w niejednym siedział za
Hitlera.
Przestał naraz uważać.
- Z czego to nasza chluba tak rechocze? - zainteresował się mną gwałtownie Dyrektor. - A to
osioł macedoński! Posłuchajcie tylko państwo! - wyrwał mi z rąk zeszyt i zaczął głośno czytać z
zabawną emfazą:
Wypracowanie nr 1
Przygoda Odysa
Kiedy Polifema usnęła, to Odys wyjął swój kół, osmalił go i tak mu wywiercił, że arz mu
wydłóbał.
Roześmieli się, ale nie tak głośno, jak by należało.
- A ta Polifema pewnie na to jak na lato, co? - śmiał się na cały głos, jakby mu gwałtownie
zależało na rozśmieszeniu grona. - Czego to on ich uczy? Siedzi to jak mysz pod miotłą, a taki
deprawator! - I zmieniając ton głosu z rozbawionego na półżartobliwy: - Ale pan mu dwói za to nie
postawi? O, byłby rewolwer w robocie! Już ta jego ciota... To pan jej nie zna? Nasza higienistka to
jego ciotka, gwardyjski] sztabskapitan. W mundurze chodzi i ma dwadzieścia orderów. No, może o
jeden mniej! A mówiąc serio, niech pan nie robi ze szkoły uniwersytetu. To są Bałuty. Trzeba
powoli, cierpliwie. Skąd mogli wynieść kulturę słowa! Z domu, myśli pan? O, już się pan zmarsz-
czył! Ależ z pana będzie doskonały nauczyciel. Ja mam oko! - wykrzywił twarz jak ludożerca, niby
to puszczając perskie oko. - Co, gniewa się pan? No, bo z żalu rozbiję szklankę! Chce pan!
Udał, że ciska szklankę o podłogę.
- A poza tym - ściszył głos - to sierota. Matkę ścięli toporem w Berlinie. Jest tylko ta
zwariowana ciotka-wiarus.
Nik zajrzał na chwilę. Ma teraz dyżur.
- Proszę państwa! Kawa, ostrzegam, gorzka, panoczku. Nie udało się dostać cukru, nawet na
przydział. Kto chętny, służę moim. O, tam w prostopadłościanie. Będę bardzo zobowiązany.
Nik przerwał Dyrektorowi monolog, więc Piwocki znowu wrócił do sprawy Rysiowej:
- Może byśmy jednak pana wyręczyli? Profesor Nik, koledzy. Zatłukłbym takiego szczeniaka na
śmierć!
- Nie zatłukłby go pan profesor, nie zatłukł! - wtrącił nagle Dyrektor szybko choć jakby z
ociąganiem. - Byli tacy, co tłukli. A i teraz też są. Sam pan powiedział; „szczeniak”, a szczeniak to
stworzenie ślepe. Szczeniaka się nie bije, jak nabroi. Uwaga! Jutro wszyscy na pierwszej lekcji
wygłoszą w swoich klasach pogadanki o antysemityzmie. Ale bardzo proszę tak, żeby nikogo nie
urazić.
- To może by - nie ustępował Piwocki - po... milicji obywatelskiej przekazać?
W symfonii pił i młotków, dobiegającej ustawicznie zza okna, nastąpiła wyrwa rytmiczna.
- Psiakręć! Jak człowiek sam nie dopilnuje, to jak amen w pacierzu spaprzą!
Dyrektor wybiegając omal nie stuknął się czołem z Koronką. Postawiła globus przed Geografką.
- Ależ panowie palą! Ile tu dymu!
Wywołała mnie na chwilę na korytarz.
- Ma pan, o, śniadanie. Każdy z nich przynosi z sobą, a tylko pan gorzką cykorię... To
niepoważnie.
Gest, z jakim wcisnęła mi w rękę śniadanie, należał do tych nie znoszących sprzeciwu. Równie
dobrze można by dysputować z wiatrem w polu - już jej nie było.
Koledzy skończyli śniadanie i sięgali po dzienniki.
- On ma kręćka - Kościelak o Dyrektorze - na punkcie tej budowy. Wczoraj cały dzień stał przy
stolarzach, ale wcześniej czy później pójdziemy stąd, panie dobrodziejowaty, jakiś magazyn tu
założą.
- Ee, zaraz magazyn - zaprotestował Piwocki. -Klub sportowy dla dzielnicy, z szykanami, z
ringiem. Prawda? - zwrócił się do mnie.
Nasadził rękawicę na prawą dłoń i zawoławszy „gong!” pacnął mnie nagle w ucho. Oddałem
lewym prostym i doskakiwaliśmy do siebie przez róg stołu.
- Panowie profesorowie - stanęła między nami Szaffowa - pan dyrektor będzie krzyczeć, bo ja
już na lekcję zaklingowałam.
Z myśli mi ta biedaczka nie schodzi - powiedziała cicho pani Miecia, pogłaskała łepek
wypchanej kawki i wziąwszy ją na ręce, tak jak się bierze dziecko, poszła do klasy.
Dziwna rzecz. Kiedy jestem sam z całą licealną, czuję się swobodnie i wydaje się, że mógłbym
być ich starszym kolegą. A kiedy idzie ze mną dwoje czy troje, jak teraz Wiesiek i Jurek - od razu
połykam kij.
- Pasy by drzeć ze szczeniaka, gdyby wiedzieć, kto to zrobił - powiedziałem i nagle naprawdę
wściekłość mnie ogarnęła. - A dyrektor to też - zagalopowałem się i nie dokończyłem.
Wiesiek spojrzał na mnie z ukosa.
- To pan profesor nie wie, że stary, to jest pan dyrektor, dostał pocztą anonim, że jak będzie za
bardzo naciskać, dostanie w czapę.
- A ja ci mówię - przerwał Jurek - że to zrobił . Chudzielec.
Z nieskończoności wysunęła się niepewnie „jedynka” i zaczęła powoli podpełzać jak skradający
się lis.
- Ale z tymi pasami to pan profesor ma dobre wyrachowanie - rzucił mi Wiesiek jakiś
niezrozumiały komplement. - Oni by - dalej mówił do Jurka - mieli, kapujesz, alibi, a dupa po
luntach dostaje gadanego jak sam ksiądz Skarga. Pan profesor się nie obraża, że my takie wyrazy
bałuciarskie. To tak po swojemu.
Ułaszyn czeka już tam pewnie na mnie w sprawie doktoratu, zgodził się mnie promować, bo mój
pryncypał nie ma praw.
Ile to człowiek czasu traci w tej freblówce!
- Tarampa-pa-pa-pa! Tarampa-pa-pa-pa-pa! - podśpiewuje Profesor, szczotkując zawzięcie
ostatni but.
- Tarmpa-pa-pa-pa! Tarampa-pa-pa-pa-pa! - podjąłem dla podtrzymania atmosfery.
- Tarampa-pa-pa-pa! Pan śpiewasz geni-almie. Żeby jeszcze i melodia taka sama, toby pan
miałeś słuch. Profesor wstał z klęczek i cofnąwszy się w stronę drzwi, przyglądał się z uwagą
swemu dziełu. Buty, ustawione w ukośnym szeregu między szafą a moim łóżkiem, świeciły
nienagannie.
- Do tych z białym nochalem potrzebne są sznurowadła wiśniowego kwiata. Mówił ten łysy
kelner z „Casino”, pan go nie znasz, bo pan nigdzie ze mną nie chcesz chodzić. Pan jesteś kakoj to
polski karot, kak jego familia, a? Fadiej Stydliwyj, da?
- Bolesław.
- Da, toczno. On mi, ten kelner, powiedział, że takie sznurowadła to ja dostanę w ławce na
Choinach. W Łodzi jest taki kwartał: Choiny. I pan nie rób takiej miny, że ja przez to nie poszedłem
byłem na lektorat do Wyższej Szkoły Wiejskiego Gospodarstwa. O, patrz pan, ja panu też takie
same kupiłem. Ich teraz nigdzie nie ma, a lektoratów oczeń mnogo, tylko nauczać nie ma komu,
więc nie wyleją. A u tych butów, pan zgadnie, ile lat? - wskazał na sfatygowane lakierki o ostrych
czubkach.
- Sześć, siedem?
- He, he! Ja je kupiłem trzydzieści jeden lat temu nazad u Ptasznikowa. w Odessie. Pan nie
znasz, kto to Ptasznikow. Skąd pan możesz znać! U niego sami radcy dworu stalowali, a nawet
chan z Buchary... Te buty Ilii Erenburga - co on wmiestie sa mnoj kupował, nawierniaka dawnym
dawno na śmietniku. A moje - patrz no pan! A on wtedy: „Ej, ty, Sierioża! Ty eti sapogi sadriosz
mołnienosno, a patemu, czto ty sliszkom mnogo z damami szatajeszsia.” Czy Pan zauważyłeś w
moim wczorajszym wykładzie coś?
- Bardzo miły był wykład, taki... na poziomie.
- Ja nie pytam o „napoziomie”, tylko czy pan byłeś odkryłeś moją tajemnicę?... Nie? Pan jesteś
pień! Z pana może nie być nic! Pan nie widziałeś: ja byłem blady, byłem czerwony, jeden raz ja
mówiłem cicho, jeden raz głośno. Raz w wolno, o, tak: ta-ta-ta-ta! A raz tak: ttttttt! Ja jestem
zarażony muzyką i jak mówię wykład, i dobrze mówię, to wtedy symfonia robi się. Ja bym przed
rewolucją kompozytorem mogłem zostać. Meyerhold mówił, żebym ja z fortepianem nie rozstawał
się. „Pan musisz spać na fortepianie, jeść na fortepianie i nawet srać na fortepianie, to pan wtedy
będziesz vir angelus”... Jak to panu mówię, bo pan musisz zajść wysoko, wysoko, gdzie mnie już
nigdy więcej nie będzie, dlatego pan musisz być nie wiele drobnych monet, tylko jedna gruba. Pan
musisz rzucić swoje ucziliszcze...
Dzień dwudziesty drugi
Od polowy Piotrkowskiej, od tej - jak jej tam? - Bandurskiego „Marszałkowska” urywa się.
Ulica przypomina odtąd raczej dawną Piłsudskiego w Wołkowysku. Tylko jeszcze jedna wyspa
warszawskości - w półmroku listopadowego popołudnia sylweta kościoła Zbawiciela. Światełko
tramwaju nie zatacza tam jednak półkola, ale tkwiąc niejako w miejscu, z wolna zamienia się w
gwiazdkę. Wiem, że to nakładają się na siebie wieże katedry i kirchy, ale wrażenie jest też jakimś
rodzajem wiedzy o świecie i tę wykłada ludziom poezja.
Od połowy Piotrkowskiej przechodnie zupełnie inni. Schodzą z chodników ci hałaśliwie swobodni,
w kostiumach abnegatów. Kostium to znak czasu - wywodzący się z epoki opuszczonych domów
oraz powojennego kompleksu burżuja. W pierwszych dniach po przejściu frontu nikt z dawnej
inteligencji w Mińsku nie odważył się na przykład zapiąć pod szyją koszuli i zawiązać krawata. Na
obu chodnikach pojawili się teraz ludzie w sztywnych ciemnych paltach, z szalikami wysuniętymi
na wierzch, właśnie z troską o to, by rzucały się w oczy i świadczyły o stateczności właścicieli.
Twarze przechodniów bądź grubo umięśnione, bądź, przeciwnie - opinający kości policzkowe
pergamin. Ale coś w nich jest wspólnego: brak gry mimicznej, owego charakterystycznego wyrazu,
jaki na twarzach rasowych inteligentów wypisuje nerwowa wyobraźnia i ciekawość świata. O, ci
trzej na przykład, gładzący przelotnie okiem szyby tramwaju! Są całkowicie wewnętrznie
uporządkowani, obce im są obsesje i rozterki towarzyszące poszukiwaniom ekstraordynaryjnych
celów życia i programów. Te sprawy doskonale zastępuje im ustalony stereotyp. Dzisiejsza
niedziela i poprzednie, i następne to dni tępej nudy, ci ludzie nie umieją układać sobie wolnego
czasu. Ot, ci dwaj pod dobrą datą. Wynurzyli się z ulicy naprzeciw katedry. Jeden idzie milcząc ze
zwieszoną głową, drugi monotonnie, bez troski choćby o zmianę intonacji, jakby tylko dla
przekonania się, czy zręcznie wymawia głoskę „r” wyrzuca pod niczyim adresem wyraz „kurwa”.
Blisko końca Piotrkowskiej piętrzy się - to już wiem „biała fabryka” Geyera. Od tego miejsca na
wschód i zachód już komin na kominie i kominem pogania. Wczoraj, gdy poszedłem pokazać swoje
wiersze Słobodnikowi, z balkonu jego pokoiku na piątym piętrze naliczyłem ich około trzydziestu.
Wszedłem do otwartego ogrodu i patrzę na „białą fabrykę" od strony stawu. Cicho teraz w tej klasy-
cystycznej budowli - ni to pałacu, ni koszarach. Zdaje się, przechodzi w stan spoczynku. Jest
najstarsza w miecie, starsza od Wiosny Ludów. W głębi stawu dygoce jej mgławe widmo.
Przywodzi mi na myśl Łazienki, choć gmach stanowi ich antytezę. W młodszych fabrykach jest
podobno teraz zbyt cicho: kryzys surowcowy; zmienił się kierunek dostaw, a w Rosji szwankuje
jeszcze transport, także i plantacje bawełny nie dają jeszcze odpowiedniego plonu po wojennej
zawierusze.
Trzeba ostrożnie przejść na drugą stronę ulicy. Auta wojskowe nie żartują. Czerwoni oficerowie
jadą, trzeba przyznać, dużo ostrożniej niż nasi, którzy pędzą na wariata. Obok szofera i z tyłu
urodziwe panie. Łatwo poznać, że nie tylko auta są na gazie. Tymczasem dzisiejsze kawały w kółko
panie Macieju mówią o pijanych rosyjskich oficerach.
Lubię przechodzić obok świerków ogrodnika. Wczoraj minęło mnie bezszelestnie auto i
niespodziewanie oświetliło reflektorem drzewa. Stanęły całe w srebrze. Przypomniała mi się raptem
tamta chwila, najdawniejsza z zapamiętanych. Szedłem z ojcem od żelaznego krzyża za posesją
doktora Huberta ośnieżonym lasem obok Karczewskiej Drogi. Szosą jechał, jak się wtedy mówiło,
automobil. Przez sekundę prześwietlił reflektorem świerk naprzeciw. W tej chwili spod najniższych
gałęzi wysmyknął zając. „Kota!” - zawołał ojciec z zadawnionego przyzwyczajenia i złożył się do
zająca z laski. Byłem pewny, że choinka jarzyła się wszystkimi rozbłyskami bieli i srebra od dawna,
a nie tylko wtedy - bo to była zajęcza wigilia, tymczasem ojciec przeszkodził zającowi w
świętowaniu i zgasił drzewko.
Chciałem teraz pod świerkami ogrodnika wrócić do owego przypomnienia, ale nasunęła się na
jego miejsce akcja leśna sprzed dwóch lat, która dała nam wszystkim więcej niż nikłe sukcesy
bojowe, mnie zaś karygodny z punktu widzenia regulaminu - stanowiliśmy z Danką bądź co bądź
ubezpieczenie grupy - debiut miłosny. Był on debiutem tylko moim, nie Danki, i stąd zapewnie nie-
współmierność naszych uniesień i brak dalszego ciągu na miarę mych eksplodujących uczuciami i
ofertami wierszy.
Ta ciemno ubrana pani, którą minąłem obok operetki „Lutnia”, jest uderzająco podobna do pani
Ruloff z Mińska, tak samo barczysta, szerokogłowa i też idzie sztywno, nie poruszając ramionami.
Jeszcze dwa tygodnie temu wydawało mi się, że co chwila widzę na ulicy osoby z Mińska. Teraz
tego rodzaju złudzeń doznaję dużo rzadziej.
Ale oto przed białawą kamienicą, na „Marszałkowskiej”, przystanął... mój ojciec. Niski,
porządnie już pochylony, czupryna jak wywatowany świerk. Obejrzał się - serce skoczyło mi do
gardła. Musiałem mu też kogoś przypomnieć, bo jeszcze kilkakrotnie oglądał się zanim znikł w
mroku.
Światło latarni rozświecało fryz. Biegnie on poniżej płaskiego dachu przez całą długość
kamieniczki, nieźle imitującej włoski renesans. Mrok i biel poświaty nie zagasiły doszczętnie jego
naturalnych kolorów. Można się domyślić bizantyjskiej purpury, złota i pawiej zieleni. Fryz
przedstawia przycumowany galeon: przed nim stoją barwni kupcy zagranicznego autoramentu,
jakby z baśni o podróżach Sindbada, egzotyczne dzikusy i tragarze taszczą na statek ogromne wory.
- Psst! Sałata!! Pódź tu! Cha, cha, cha! Do „Tabarinu”.
Jakaś zgrana paczka w ubiorach z różnych krańców Europy.
Dlaczego biedny Mu-rzyn
Tak martwi się i słu-ży?
On poznał białą pa-nią
I stale tęskni za nią!
Wgięty grzbiet konia, wąsy dorożkarza, karkołomna piramida gimnastyczna w dryndzie i na
stopniu - na lewym tak jakby Celina, jej charakterystyczne blond kędziory, jej wysoki śmiech -
wszystko to odklaskało nagle w ciemność, został tylko kolorowy fryz, jak przerywnik kończący
jakiś rozdział.
Raptem pojąłem - jakby ktoś w niedwuznaczny sposób stuknął mnie palcem w czoło - że moje
dotychczasowe powojenne życie: obkuwanie siebie i innych, uczone aspiracje i co najwyżej
„uduchowione” zerkanie na jakąś niewypierzoną gąskę - wszystko funta kłaków niewarte.
Grunt - raz się przełamać i pójdzie gładko. Kelnerkę przywołuje się do stolika tak jak ucznia do
tablicy. Ubranie? Sam wiem, że takie rzeczy nic dziś nie znaczą - przeciwnie. Znaczy - mina, ton
głosu. Czy ktoś mi kiedykolwiek zarzucił cień nieśmiałości w różnych trudnych sytuacjach, na
przykład w hałasującej klasie?
Do tych buchających światłem drzwi może nie... Tam dalej jest też wytworny lokal. Tu za
głośno, może jednak tam, za Legionów?...
Pchnąłem aluminiowe drzwi, rozzłocone od wewnątrz kryształową szybą. Obskoczył mnie
wysoki i niski gwar, potem brzęk, jaki wydaje rozbijana butelka, pchnięcia kul bilardowych. Nagle
przy tamtych stolikach zamigotał zagajnik zieloniutkich, prosto spod igły mundurów i począł
zbliżać się, rosnąc niby las Birnam.
- Co pan masz taką limon-gębę? - spytał niespokojnie Profesor, gdy wszedłem do naszego
pokoju.
Siedział właśnie na łóżku i oparłszy drugi tom pism Sołowjowa o podkurczone kolana, wodził z
szalonym rozmachem piórem po papierze. Przygotowywał jutrzejszy referat o Polsce w oczach
prozaików rosyjskich.
- Limon-gębę? Aaa, źle wyglądam? Zdaje się panu profesorowi.
- Nie limon - cytryna, tylko taki limon, kiedy, jak mówią w Warszawie łobuzy, ktoś w ryło
dostał.
- Przewróciłem się. Warto, żeby pan profesor poruszył trochę szerzej powieść Leskowa Niekuda.
Kapitalne są te postacie wiarusów z powstania styczniowego.
Czym prędzej położyłem się na swoim wyrku i wsadziłem nos w Byliny Spieranskiego.
Stoi tam stanica stanicznikow,
Pa russki nazwat' - tak razbojnikow...
Rozbójników... Jak to się właściwie zaczęło? Chyba wszystko w mgnieniu oka. Najpierw ten
okrzyk: „Patrz, cywilfaszysta, he, he!” Mimo woli odwróciłem głowę w kierunku ściany z al fresco
wyobrażającym zamek i kolumnę Zygmunta. Znad gęsto zastawionego stolika uniósł się
uśmiechnięty młodziutki oficerek. Wcięty w pasie jak kobieta, mundur na nim prosto spod igły,
gracja księcia Walii. Potem puszcza ramię upierścienionej damy w fartuszku, zbliża się ku mnie
krokiem jednocześnie tanecznym i chwiejnym. Skrzyp nowiutkich oficerek... „Poldek, wracaj tu!
Słyszysz? Nie wygłupiaj się!” - przymilne, jednocześnie niespokojne wezwanie damy. Powinno
mnie ostrzec, ale nic nie rozumiem. Stop. Rozumiem i jestem chyba blady. Ale właśnie że nie
wyjdę, i hipnotyzuję go wzrokiem jak rozbrykaną klasę. „Poldek!” Narastający jak podmuch bomby
zamach ręki. Gwiazdy! Ty też zobaczysz! Teraz mój łokieć cofa się do tyłu, zanim pięść targnie w
przód z szybkością tłoku lokomotywy. Dama wyrasta między mną a nim, szczelnie wypełnia
przestrzeń swym ciałem. Starczyło go aż nadto. Prawie samym biustem wypycha mnie za drzwi.
Biegnie w ślad za mną wysoki, krztuszący się aż do czkawki śmiech...
Stop. Tak można długo czytać tę samą stronę. Na czym to skończyłem?
„Nazad to Ilia woroczajetsia.”
Dzień dwudziesty czwarty
- Kiedy Odyseusz zrozumiał wreszcie, że ziemia, na której stanął, to ojczysta Itaka...
Ja mam już też swoją Itakę, tylko że dopiero co odpłynąłem. Penelopy nie ma na Itace. Są
rodzice i paczka. O paczce przestałem myśleć. Myślę o Kalipso. Penelopa też musiała być najpierw
nimfą Kalipso. W tym ambaras, że w grocie są dwie nimfy. Dwie, a może nawet trzy?
- To samo uczucie przemożnej miłości do kraju, które znalazło ongiś wyraz w Mazurku
Dąbrowskiego... A i teraz, może słyszeliście, śpiewają dosyć często przez radio piosenkę, którą
ułożyli nasi żołnierze w Sowietach, o tym, jak rzeka Oka wydawała im się podobna do Wisły.
Skrzypnęły drzwi. Klasa ni to wstała, ni siedziała dalej. Jest taka postawa pośrednia wobec osób
związanych wprawdzie ze szkołą, ale nie stawiających stopni. To ta chuda z medalami. Widziałem
ją kilka razy przelotnie: komuś opatrywała rękę, raz w kancelarii smarowała coś na formularzach
grubymi kulfoniskami.
- Przepraszam, że się ośmielam. Jak się, obywatelu nauczycielu, uczy ten mój srajda? No, wstań,
jak mówię o tobie obywatelowi! Ja mu za tę dwóję spuściłam takie smary, że... i mówię: „Całuj tę
rękę, co ci dwóję stawia, bo to święta ręka, po to, żebyś ty nie był głupoń, bo i po to, żebyś ty nie
był głupoń, twoja ciotka jako kapitan-felczer...”
- Przepraszam panią, ale ja mam teraz le...
- Krzyczą, panie nauczycielu: „Gdzie generał?”, bo to strzelanina i wróg napiera. Mówię im:
„Poczekajta! Strzelają, to wy do nich strzelajcie, a generał tera nie ma czasu, bo mu muszę zastrzyk
w tyłek robić!” No i strzelali tam bez niego, stu szkopów nadziabali, a generał rękę mi wtedy podał
i przyświadczył: „Towarzyszka postąpiła prawidłowo, zastrzyk na wojnie ważna rzecz!"... Jak tę
dwóję przedwczoraj w kajecie zobaczyłam, to aż mnie z nerwów cisnęło i mówię: „Pójdę do tego
ślai” - nie żeby, broń Boże, w czapę dać, tylko zestrachać...
- Doprawdy bardzo jestem pani wdzięczny, ale ja mam le...
- Ale ten dupek... No, wstań, jak o tobie mówię obywatelowi... ślobra do mnie: „Ciociunia, to je
święty człowiek, i dobrze, że on taki jest wymagalny!”... Sierota ty moja! Jego matkę u tego cholery
Poznańskiego smrody w farbiarni na amen dusiły, a potem cholery-hitlery...
- Towarzyszko Królowa - w drzwiach stanął zasapany i czerwony z irytacji Dyrektor - proszę nie
przeszkadzać w lekcji. Świderska krwotoku dostała. Trzeba zobaczyć, co jest, i do domu! Jak drugi
raz zobaczę, że towarzyszka... Czterech atletów na ochotnika do zsypywania węgla!
- Hurrraaa!
- Cisza! Cudem udało się dostać od dyrekcji kolei. Dzięki uprzejmemu wstawiennictwu pana
Jaskólskiego będziemy mieć ciepło. Jaskólska, powiedz tatusiowi, że dziękujemy serdecznie. Jutro
ja osobiście podziękuję i nachylając się nade mną, po cichu: - C'est la vie, profesorze! Gimnastyka
dyplomatyczna. Przepraszam.
Na czym ja skończyłem?
- Homer jednak...
Dzień dwudziesty piąty
Ból głowy, ta ósma plaga, po której Faraon podpisał akt :kapitulacji, nękał tak strasznie, że nie
sposób było szyi przekręcić, a cóż dopiero wstać i pójść do szkoły, choć znajdowała się o dwa i pół
metra od łóżka. Nik przed nim stał i głosem ściszonym, tak by uczniowie nie słyszeli, prawił mi
verba veritatis. „Patrz, panoczku, jestem o trzydzieści dziewięć lat starszy, a nigdy nie spóźniłem
się na lekcję!” Chciałem odkrzyknąć, że to nie przez „ból główki i inne szkolne wymówki”, ale z
powodu nici, którymi, kiedy spałem, przywiązano mnie do łóżka - są to nich mocne,
przedwojenne...
Język zaciął się i nie dał się przesunąć w kierunku przedniego podniebienia dla utworzenia
szczeliny przednio-językowo-zębowej. Więc tylko lekkim gwizdem przez nos dawałem
Profesorowi błagalne znaki o pomoc, lecz Profesor spał w najlepsze, jak zwykle przed ósmą rano.
Jego nieduża głowa z wielkim czołem wysunięta spod kołdry, przypominała olbrzymiego,
nieruchomego skarabeusza. Pąsowe i żółte dalie na jego nocnym stoliku wykonywały owe ledwie
dostrzegalne, precyzyjne ruchy, które odbieram wyłącznie jako bezgłośne drgania, ale jest rzeczą
oczywistą, że Profesor porozumiewa się z kwiatami przez sen, odpowiadając im nieznacznymi
poruszeniami uszu: skarży się, że go zaniedbuję, że przekładam naukę w szkole średniej nad pracę
naukową, w której pragnie mi pomóc, że wczoraj...
Czym prędzej zerwałem się z łóżka, by zdążyć na czas do szkoły, i oto stało się to, czego od
dawna z drżeniem oczekiwałem: wszedł portier i oznajmił, że natychmiast mam się z nim udać do
recepcji. Chciałem doskoczyć do okna, wybić szybę i spuścić się po rynnie na Zawadzką, jednakże
gdy spojrzałem w twarz portiera i przypomniałem sobie, że już przyszedł raz po mnie tamtego
pamiętnego ranka, kiedy to miano mnie wywieźć na Szucha, zrozumiałem, że opór tylko pogorszy
sprawę.
Gdy w portierni pokazałem Złotemu legitymację nauczycielską i zaświadczenie zwalniające
mnie z wojska w oparciu o zarządzenie generała Roli, zarechotał z uciechy, a Czerwony w kołpaku
stuknął się palcem w czoło. Już wiem, skąd ja ich obu znam - z tamtego fryzu kamienicy na
Piotrkowskiej... Przez szparkę wywierconą w worku widziałem, jak galeon odbija ostrożnie od ścia-
ny, aby nie uszkodzić tynku, i wpływa w złoto karbowane powietrze...
Po przybyciu do oblężonego Miasta natychmiast zaprowadzono mnie przed Jego oblicze.
Mianował mnie dyrektorem zachodniego odcinka Muru. Mam ocalić Miasto przed żydokomuną z
Egiptu. Tłumaczę, że owszem, przed wojną miałem w pewnym momencie przekonania zbliżone do
endeckich, lecz nie trwało to długo, a potem to, co z tym narodem zrobili, wyleczyło mnie
gruntownie. Byłby mnie bez wahania wtrącił do akwarium z wężem, ale jestem mu nieodzowny z
powoda mej siły fizycznej. Doniósł mu o niej jego emisariusz, który był obecny, gdy miałem drakę
z pijanym oficerkiem. „Jeśli sama pensja nie odpowiada ci - rzecze, a głos mu skrzypi od pow-
ściąganej złości, jak źle naoliwione drzwi - otrzymasz jeszcze dodatek magisterski w postaci trzech
odalisek.” Klasnął w dłonie... Twarz moja, czuję to wyraźnie, pokrywa się podwójnym szkarłatem -
wywołanym przez dwa przeciwstawne uczucia. Pierwsze wiąże się z faktem, że widok rozebranych
do rosołu Celiny i Koronki odpowiada głosowi mych zmysłów, widok Gośki nieco mniej. Być
może uczucie to osłabia obawa, że się przeziębi. Drugim jest oburzenie. „Ja waszą cesarską mość
przed kuratorem!” - Szewska pasja nie pozwoliła mi na czas znaleźć właściwego orzeczenia.
Skurczył się i z jego oczu wysunęły się dwa napięte łuki. Ale tamci już nadchodzą, niosą trąby, ze
wszech stron otacza Jerycho wysoki skrzyp ich butów. Od dziecka wiedziałem, co teraz nastąpi.
Wychylam się przezornie dla lepszej oceny sytuacji. Rozbrzmiały trąby, gitara i mandolina. Od razu
od pierwszych taktów: „Ja już trąbię od godziny, a wy śpicie...” - Mur poczyna walić się na
podłogę, a tyran spada i spada głową w dół... Wtedy zagrzmiało triumfalne Sto lat: „Niech żyyyje
nam!”
I głos Profesora:
- Panie! Zbudź się pan na koniec, bo oni wszystkich pobudzą i będzie balszaja draka.
Otworzyłem oczy. Najbliżej mnie rozcapierzał się zarost Brunona i śmiejące się bokobrody
Wieśka. Gośka rozkasłała się ze śmiechu. Gryf gitary nad głową Heńka przypominał antenę
radiową Marsjan. Twarz Koronki dziwnie poważna, spojrzenie jakby obojętne, tylko usta wyłamują
się spod statycznej posągowości i lekko drżą.
Śniła mi się jakaś niezła bzdura! Przymykam oczy.
- Panie profesorze, najmocniej przepraszamy za najście. My tylko, żeby panu profesorowi
powinszować. Taki szkolny uczniowski zwyczaj, że jak urodziny, to... Kobity do czynu!
Bbach! Lewe ucho muska pęk czegoś miękkiego, wilgotnego, pachnącego dawnym domem i
imieninami moich sióstr.
Bbbach! Otwieram oczy - łaskocze mi wargi wyrosły na kołdrze wonny pąsowo-zielony
wzgórek liści i płatków. Machnąłem w powietrzu ręką - ni to podziękowanie, ni przeciąganie się.
- W górę profesora! - głos od drzwi. Nad kołdrą zawisnęły wyczekująco niezdecydowane ręce.
- Ojejku! - wysoki jakby pisk: Gośka.
- Na głowę upadłeś? Nie widzisz, że tylko w koszuli? - rzeczowe napomnienie Koronki.
Odetchnąłem, ale sytuacja nie z tej ziemi. Skąd wiedzą? Jak tu dziękować, gdy w pierwszych
minutach po obudzeniu refleks szwankuje? Jak teraz wstać? Nawet głupich herbatników nie mam,
żeby poczęstować.
- My tylko na chwileczkę... Ależ nie chcemy przeszkadzać. Złożyliśmy życzonko i już...
Ale i Profesor wysunął się szybko spod kołdry i w piżamie, z miną światowca, którego nic nie
jest w stanie zadziwić, zaczął czynić honory domu. Rzucił pod swój pled co drastyczniejsze
szczegóły naszej garderoby i rozsadzając moich śpiewaków w najróżniejszych miejscach pokoju,
dziękował z rewerencją:
- Szanownym damom i panom dzięki od imienia mojego asystenta. On ma w oczach skup, bo
jest rano, a rano ta jego głowa jest bardzo zła. Kiedy poznałem damy tak distinguees, rozumiem,
dlaczego on was za dużo uczy, a siebie to od jakiegoś czasu za mało. Panowie genialno grają,
kolossalno, ale wy może już zróbcie na tym dosyć, bo obok mieszka pani docent muzykologii
Ramoni, ona się na takiej nowo dzisiejszej muzyce mało zna, przez to ona tu wejdzie, żeby wam
dać po głowie.
Po tej przestrodze począł ich bawić opowiadaniem, jak to niegdyś „u Innocentia Annienskawo”
był dzień urodzinowy i wtedy aktorzy od Wiery Komissarżewskiej „o godzinie, kiedy kury pieją”,
w maskach z jednej ze sztuk Eurypidesa, którą on przełożył, „taką samą muzykę kotów u drzwi
grali”, a potem on - profesor i Meyerhold, a i Aleksander Wiesiołowski na uszach do domu wracali.
- A ja - stuknął się nagle w czoło - też tu coś dla samych sympatycznych uczenników mojego
asystenta znajdę... Oryginalną gdańską goldwasser, którą pałuczyłem od mojego przyjaciela
Piątkowskiego, co ma tu w Łodzi kawiarnię dla starszych panów.
Wpakował głowę i obie ręce w szafę.
- Wódki nie! - zawołałem, unosząc się na łokciu i trąc obolałe czoło. - To są uczniowie!
- Ależ nie, naturalnie! Pan profesor ma rację! - potwierdzali ze sztuczną skwapliwością,
posyłając sobie niejasne spojrzenia, a ja natychmiast wpadłem w rozterkę, czy nie grzeszę przeciw
gościnności i czy zrozumieją, że musiałem tak właśnie wrzasnąć.
- No, to w takom słuczaje wino - zadecydował Profesor tonem nie znoszącym sprzeciwu. -
Rozumie się, simboliczno. Jest' i bombony. Damy, tu jest ściereczka podał Gośce szmatkę i wskazał
na maleńkie kamienne kieliszeczki. - Niech damy łaskawie wytrą. Oryginalne wierchisadzkie
czaszki, żółty kryształ z manufaktury grafa Woroncowa. Ja je dostałem byłem od samego filozofa
Aleksego Nikołajewicza Hilarowa i wyniosłem na plecach z ognia. A te oto nawet trzeba troszkę
obmyć. Łazienka jest w lewo. A on się siejczas ubierze, bo przy damach nie bardzo się godzi.
Zegar wpisany w kwadrat świeci w lewe okno. Nim zaświeci w prawe, upłynie trochę wody. Na
placu Wolności rozsypuje się zawsze worek z tramwajami. Porozpychali nasi nie bardzo wiadomo,
kto gdzie stoi.
- Kto z państwa ma życzenie płacić?
- Pamiętasz, Korona, jak wtedy szkopi siusiali na Kościuszkę? - głos Wieśka, chyba spod
drugiego okna.
Swoboda i naturalność dzieci - pomyślałem o tej rozmowie.
Rąbek jej włosów w szczelinie między chustką a dwiema cyklistówkami na odległość skinienia
głową. Jest tak krzycząco złoty, że wystarczy za promień.
- Czy pani już uiści... A, uszanowańko! Córka tego, co tramwaje jego. Pamiętam, tycia pani była,
a taka mądralina. Będzie pani bogata, że nie poznałem.
Śmiech Korony, coś o jakimś starym strajku i - konduktor - że „tata nie zadziera nosa”, choć
podobno „byłby w prawie”...
- Pchłam!? Pchłam!? Człowiek umordowany wraca od Eiserta, a pchłam! Hrabim wielga!
Zegar wyrósł z prawej strony. Druga kwadra, teraz pełnia obrzeżona cyframi.
- Kto z państwa ma życzenie?
- Jak mnie szkopi tędy wywozili - głos Heńka jak raz bił godzinę. Sobie myślę: „Zapamiętaj,
brachu, bo tu nie wrócisz. Kaput z tobą!”
- Pamiętam jak dziś tamten ostatni dzień - Korona prawie sentymentalnie. - Weszła dyrektorka
do klasy, głos jej się trzęsie: „Dzieci, jutro już nie przychodzicie. Władze niemieckie zamknęły
szkołę.” Chciała pewnie jeszcze coś patriotycznie powiedzieć, a my już jak wariatki wybiegamy.
Jacy ci Niemcy morowi! - myślałam. Dobre, co?
- Kup se pani autożyro, jak tako delikatno!
Czy jak chodzi z tamtym Wysokim, to zachowuje się jak teraz, czy jest sowizdrzalsko-
impertynencka?
- Ani weź nie lizie do łba! Za stary Maciek, za stary! - A idź w pyry, Wiesiek! Razem chodzimy, to
i razem zdamy. I przynieś kapotę, to ci moja matula oczyści. - Zdaje się, Kurek.
Tramwaj wlecze się jak stara Kornacka. Blaszane krokodyle chętnie odgryzłyby chmurze łapę,
ale za wysoko. Wcale jeszcze nie zmieniam skóry. Czy ja nie mam fisia na punkcie tej klasy?
Podobno w swoim gronie kłócą się o politykę, choć wobec nas na mur-beton solidarni.
- Pamiętasz imieniny dyrektora? - Z drugiej strony wagonu chyba głos Pyśki. - Jak rżnęliśmy te
kujawiaki? Od razu kapnąłem się, że nie lemoniada. A ten pol... - Nie dosłyszałem, choć
nastawiłem uszu.
- A ty byś na jego miejscu dał uczniom wódkę? cichszy niż poprzednio głos Korony. - Dyrektor
może sobie na taki szus pozwolić, ale nie smarkacz, który ma ambicję i chce naprawdę nauczyć.
Głos Gośki:
- Ucałowałabym go za to, że nie dał. Głos nie do rozpoznania:
- Ty, ważaj-u! Bo Korona zdejmie kapcia i naleje cię.
Przestała mnie boleć głowa, jestem we wspaniałej formie, wesoły.
- Kopani! Wysiadamy! - zawołałem w ich gwarze. - Ta dzisiejsza młodzież to ma gadanego! -
czyjś komentarz.
Nik szedł sztywnym, odmierzonym krokiem: lewa, prawa. Teczka z monogramem nabita
klasówkami jak trotylem. Od razu poczułem się w innej skórze. Dołączyłem.
- Jak się spało, panie kolego? Sucho się wstało, hę? - Sucho - poinformowałem go zupełnie
naturalnym głosem, nie żachnąwszy się nawet.
Odpowiadaliśmy z niedbałą uprzejmością na skwapliwe ukłony.
Wstali bez ociągania się, jak uczniaki. Od jakiegoś czasu przestrzegają na moich lekcjach
uczniowskiego savoir vivre'u. Byli jednak dziwnie oklapnięci, zupełnie nie ci sami, co wtarabanili
się rano na wino w „czaszkach grafa Woroncowa”. Nawet nie musiałem zaglądać w rubrykę: temat
poprzedniej lekcji. Nietrudno się domyślić, że Nik rozdał przed godziną klasówki. Szczególnie dla
dziewcząt czarna godzina. Nik na lekcjach jest zupełnie nieczuły na najdramatyczniejsze płacze i
przewracanie oczyma. Wymaga czegoś tak nieosiągalnego, jak dyscyplina samodzielnego
rozumowania. Choćby ta zmiana dekoracji. Zocha Pierwsza przesiadła się do Jurka, a Pyśko, chcąc
nie chcąc, przemaszerował do Szablowskiego. Jasne, że któreś oberwało. Kiedy spojrzałem na nią,
starała się uśmiechnąć, ale oczy jej momentalnie zwilgotniały. „Jak te dwa aniołuchny!” -
powiedziała o nich w sobotę Schaffowa, szorując podłogę w kancelarii. „Z rogami, z rogami!” -
uzupełniła pani Miecia, pochylona nad jakimś aplegrem. Jurek z Zochą poznali się na robotach w
jakiejś fabryce niemieckiej, przeżyli wielkie bombardowanie, razem powrócili, przedstawili się
rodzicom jako przyszła para i zaraz poszli szukać szkoły.
Miąłem zamiar zrobić klasówkę z renesansu, lecz rozmyśliłem się: ten nastrój, myśli gdzie
indziej, to byłby sadyzm. A poza tym obowiązuje stary zwyczaj nauczycielski, że kiedy klasa
odkrywa tajemnicę urodzin wykładowcy, udziela się amnestii. Więc tylko krótkie dyktando. Czort
wie, co począć z ich futurystyczną ortografią, kiedy przez rok mam z nimi przerobić dwie klasy, a
do tego jestem nauczycielem i podręcznikiem w jednej osobie. Kilkoro korzysta z obsamułanych i
po benedyktyńsku posklejanych Mazanowskich - chyba najgłupszy podręcznik świata. Koronka i
Bruno mają Chrzanowskiego - i to wszystko. Kazałem Gośce wypisać wołowymi literami wyjątki
na brystolu i powiesić na ścianie. Potem za głowę się złapałem. Obora - w co drugim słowie
siedział byk. Musiała malować wszystko od nowa.
- Proszę zdjąć tablice ortograficzne! Wyjmujemy karteczki.
Teraz głos powinien zabrzmieć kostycznie, jak u zrutynizowanego belfra:
- Proszę pisać: „WrÓbel udeRZyl jaskÓłkę... – ależ miny, jakby własny nekrolog szrajbowali -
w dziÓb. - Twarz Zochy Pierwszej lekko drgnęła, jakby ją coś w treści zdania zaskoczyło. - A ta
odRZekła:” Dwukropek, cudzysłów, już? „Nie piepRZ, PietRZe, wiepRZa piepRZem”... Proszę
pisać! Czemu tak na mnie patrzycie?... „Bo jak cię tRZasnę, okrutniku - w ławkach oczekiwane
ożywienie, można teraz bez trudu prześledzić na ich twarzach gwałtowną zmianę schematów
mimicznych; tych z psychologii Witwickiego: cierpiętniczo, oklapnięte kąciki ust zadzierają się
sprężystymi łuczkami w górę - to ci się pRZypomni twÓj CHytry kum”, przecinek, „cHRZąszcz, co
bRZmi w tRZcinie"...
Śmiech.
Szept Gośki:
- Fajne!
Pióra skrzypią, nastrój taki, jak nie po matematyce.
- „A jak nie pomoŻe, to skRZyknę w sukurs wiewiÓrkę" - mruczando spod okna.
- Ty, Bruno, zobaczysz, jakiego kopa dostaniesz - dyszkant z sąsiedniej ławki. - Polonista
usłyszy i każe pisać, a ja, jak Boga najszczerszego kocham, nie wiem, jak się pisze wiewiórka.
- Proszę o spokój!... „SkRZyknę w sukurs wiewiÓrkę i strÓŻa JÓzefa."
Wybuch śmiechu jak eksplodująca bomba. Teraz każdy co chwila wymyśla zdanie o cudacznej
treści.
- „KrÓl KędzieRZawy, upRZykRZywszy sobie stan bezŻenny”... - proponuje Jurek, patrząc
znacząco na Zochę.
- Złoty, kochaniutki, uściskam cię, pod hajrem, że cię uściskam! Czy „bezżenny” to erzet?
- RZekł wielmoŻom: Przyślijcie mi Rzeźbę cÓry”...
- Koryntu - szepnęła Korona, patrząc z uwagą na tablicę.
- „Chopina” - poprawiam z naciskiem, i znowu unieruchamia nas śmiech.
Dosyć tego. Klaszczę w dłonie. Rozczmuchali się, ale nie wolno przeginać pały.
- Proszę pisać: „Wiatr tobie, Boże, huczał pieśni, gdyś z mroków wykrzesywał świat!”
- Dobre! Co to takiego?
- Nowość. Z Kwiatów polskich Tuwima - potrząsnąłem w ich kierunku pomarańczową okładką
poznańskiego „Życia Literackiego”.
No, dosyć już. Napisali bite półtorej strony. Przeszliśmy do czytania i omawiania urywków tego
poematu, którego fragmenty czytywałem jeszcze w czasie okupacji w tajnie wydawanych
antologiach.
Dzień trzydziesty drugi
Koza za oknem przygląda się w zdumieniu siwej parze, którą wydycha. Jeszcze nie było
dzwonka na pierwszą lekcję. Ci z nas, którzy przyszli zawczasu i nie są rozgorączkowani biegiem,
grzeją ręce nad szamotówką, mówią o snach, braku węgla i jego zawrotnych cenach.
Bomba:
- Proszę państwa! Przychodzi wreszcie nowy pan kolega od fizyki w starszych klasach, docent,
głowa edisońska!
- Kto taki?
- Takie sarmackie nazwisko: Wadzki, Niewadzki? Tylko przy nim cicho sza. Przed wojną źle,
teraz dobrze!
- Jeszcze czego! - Piwocki jest podniecony niepotrzebnym biegiem, bo nie wiedział, że spieszy
mu się zegarek. - Jestem chyba w swoim kraju i wolno kawę na ławę!
- Tak, ale czerwoną...
- Ależ ojczulku, nie chciałem pana, panie święty... Patriotyzm, no tak... Tylko że on to na pewno
z tych ludzi wąskich.
- Coś mi się zdaje - pani Miecia podnosi głowę znad książki przychodowej Czerwonego Krzyża
- że panowie traktują naszego nowego kolegę jak bazyliszka. A takiego zwierzęcia nie ma na
świecie.
Na. zgliszczach Starego Miasta są, ktoś mi mówił, gołębie i mieszka tam w jakiejś ocalałej
sionce wariatka, która je karmi.
- Ależ śpiewano wczoraj w Łodzi Mikołajczykowi Sto lat, a potem te gwizdy z ulicy. - Janka to
też niezły demagog.
- A może - odezwała się Geografka, patrząc z uporem na blachę pod piecykiem - te swary
między pepeerem i Mikołajczykiem są tylko takim przedstawieniem na niby. Że to polityka tego
wymaga. - Obserwowałem jej rozpaczliwą walkę z nieśmiałością.
.- Co też paniusia wygaduje!? Śmiech aż bierze! - szepnął od progu zdyszany ojciec Jacek.
- No, ojczulku, a może byśmy zobaczyli, czy nie ma nas w klasach - zaproponował Nik.
Dzień czterdziesty ósmy
Historia nie z tej ziemi! Miecia blada jak ściana. Zginął wąż. Przykrywadło z siatki przesunięte,
szpara na pięść i bestii ani śladu. Miecia obszukała cały swój gabinet, wszędzie, pod szafami, w
słojach, nawet w aktach Czerwonego Krzyża.
- Może tu, w pokoju nauczycielskim?
Gdy ojciec Jacek wyraził to przypuszczenie, pani Janka szybko podniosła się z krzesła, ale nogi
jej się tak dziwnie ścisnęły, że kroku nie mogła zrobić. W klasach też Sodoma i Gomora. Że też
dziewczęta potrafią tak piszczeć! Prawie wszystkie zbiegły na podwórze, jak stały, bez palt i
szalików. Klasy i korytarze nieustannie obiega... ekipa wężołapów: pani Miecia z rozwidlonym
patykiem, Kurek, Wiesiek, Szablowski, z nosami przy ziemi jak charty.
- Chłopaki, czekajcie! Letę po harmonię! - Heniek szybko zawiązał sobie turban z szalika. -
Pomyśli, że jestem fakir i wylizie zatańczyć polkę. Wszystko trzeba naukowo. Prawda, panie
profesorze?
- Puszczaj, jak pragnę! - Jurek wyrywa się rozpaczliwie Zośce, ale ta trzyma mocno, żeby nie
dołączył do ekipy, więc tylko nogą zatacza koło jak cyrklem.
Na schodach stoi bez ruchu Schaffowa, trzyma się za głowę.
- Gott im Himmel! - wołam w jej kierunku.
Zatrzęsła się z takim przerażeniem, jakby to co najmniej wąż wykrzyknął.
Miecia kiwa na mnie, bym pomógł. Masz ci los. Z kolei Gośka łaps mnie za rękę, nie puszcza.
- Zaskrońce, moja droga, nie gryzą.
- Niech pan nie będzie taki mądry, dobrze!? - wrzasnęła bez żadnego szacunku i przycisnęła
mnie do siebie tak mocno, że poczułem wyraźnie krągłe twardzizny jej piersi.
Korona patrzy na moje słabnące, ba, zupełnie słabe szamotanie się z lekko wzgardliwym
uśmieszkiem.
- Co tu się dzieje? Wszyscy do klas! - z dołu po schodach, rosnąc z piorunującą szybkością,
biegnie Dyrektor. - Nie ma żadnego niebezpieczeństwa, a za histerię na łeb ze szkoły! - Parł jak
spychacz ziemny, tocząc przed sobą brzuchem dziewczęta i maluchów. - Panowie profesorowie
niech nie gapią się tak jak na malowane... O, przepraszam bardzo!... Proszę zaczynać lekcje!
Przyszła tylko szóstka. Dryblas w wojskowej kurtce, pani w paltocie z koca, zaciągająca z
wileńska, piętnastolatek, który szastnąwszy nogami przed Profesorem, zakomunikował: „Budrecki
jestem”, takim tonem, jakby co najmniej oznajmił: „Kott jestem”, dwie panny, które się zapisały na
ćwiczenia z bylin i Celina. Naturalnie siadła koło mnie.
Głowa Profesora, nakryta czepkiem światła od nisko zwieszonej lampy, przypominała ogromne
kurze jajo. Znowu oświadczył, że nic nie szkodzi, iż tak mało dziś czcigodnych słuchaczy,
przeciwnie - jest zaszczycony, bo przed wojną miał jeszcze mniej, gdyż przed wojną wcale nie było
katedry.
Te dwie pannice notowały wszystko z wypiekami na twarzy. Celina wyjęła lusterko i zaczęła z
uwagą studiować lewą brew, potem wyciągnęła ołówek w srebrnej pochewce, podobny do
ciesielskiego, tylko jeszcze grubszy.
Profesor udowadniał autentyczność Słowa o wyprawie Igora. Nie szło mu dziś. W pewnym
momencie, schwyciwszy się za lewe ucho, odwołał się do opinii obecnych: czy mogą przypuszczać,
że możliwą jest rzeczą, by tak genialny utwór mógł być falsyfikatem. Ponieważ słuchacze nie mieli
w tej sprawie sprecyzowanego zdania, oznajmił, że sam Julian Tuwim, co tym oto watermanem,
który Profesor trzyma w tej chwili w ręku, napisał dla Profesora bardzo piękny wiersz u „Wróbla”
na serwetce, głęboko wierzył w autentyczność poematu. A i tu siedzący jego asystent, genialna
głowa, także wierzy, tylko że on niepotrzebnie uczy we freblówce.
Śmiech. Staram się zachować twarz z kamienia. Obie panny mają miny niezdecydowane:
notować, nie notować? - Chociaż może i jemu - komunikował dalej Profesor - to jest potrzebne, bo
tam chodzą panna Korona i panna Gosia - jeszcze większy śmiech - i jak on spał, one przyszły
wmiestie z fajnymi chłopakami i śpiewały mu do ucha takie oberki, iż pani muzykolog docent
Ramoni chciała policję wołać.
- Czy on się ululał, czy nie przygotował? - pochyliła się ku mnie Celina.
- Profesor nie pije - odpowiadam sucho z niewzruszoną twarzą. Te jej miedziane włosy,
spadające obfitymi falami na ramiona, są jednak śliczne. No i same ramiona, pełne, dojrzałe jak u
Herodiady z sonetów Zawistowskiej.
- Uczniowie przepadają za pana wykładami, a zwłaszcza jak pan czyta wiersze.
Spojrzałem na nią ze zdumieniem.
-. Skąd pani wie?
- O, ja wszystko wiem. Pewna wróżka dalmatyńska nauczyła mnie odgadywać przyszłość. W
Dalmacji są żywe jeszcze tradycje sybiliańskie. Nie wierzy pan? Pokazywano mi nawet grotę
Sybilli na zboczu Monte Promina.
- No, ale serio?
- Serio: Rzym zaadaptował w tym wypadku mit illiryjski... Ach, wiem nawet, że wąż uciekł i że
wasz ciężki wariatunio Lasiewicz kazał sobie na wszelki wypadek surowicę wstrzyknąć.
- Zaś genialny pisarz Dymitryj Mereżkowski powiedział tak: Słowo o pałkie Igoriewie...
- Ja nawet wiem, kiedy pan ze mną, niedźwiadku, do lokalu pójdzie.
- Obywatelu profesorze, mamy propozycję - przerwał mu dość stanowczo ten student,
zwracający się do wszystkich przez „wy”. - Czy nie byłoby słuszne, żeby obywatel oparł te
rozważania na bazie światopoglądu naukowego z uwypukleniem ekonomiki feudalizmu. Kott w
„Kuźnicy"...
- Proszu, z udowolstwiem, bardzo zobowiązany. Naukowy i ekonomika - moja speci-alność.
Otóż wydajuszczijsia riewolucjonnyj diejatiel Feliks Dzierżynskij powiedział: Słowo o paŁkie
Igoriewie to głęboko autentyczny feodalny dokument.
Dzień czterdziesty dziewiąty
Śnieg gruby, sypki, podobny do wigilijnego. Dzięki niemu ludzie odzyskali cień. Kolor cieniów
na placu jest jajeczny bądź kijankowaty. Zależy czy przed, czy za latarnią. Krótka, jakby stopiona
do połowy świeca ratusza zakończona doskonale okrągłym płomykiem zegara. Zgasła i
wjechaliśmy w Nowomiejską. Zegar jak na złość stoi.
- Przepraszam, która godzina?
- Pół do...
- Pół do której?
Wzruszenie ramion: wiadomo, że pół do ósmej. Nadal nie mogę się przyzwyczaić do tutejszego
niekończenia tego rodzaju informacji. Kostyczność czy tak daleko posunięta ekonomia wysiłku -
ślepe przyzwyczajenie, które jest konsekwencją surowych warunków pracy i życia w tym trudnym
mieście.
Na wprost pustych placów nad Łódką wielka zaspa. Tramwaje wloką się tu noga za nogą.
Kopnąłem się na piechotę. Mam na sobie swój wyszabrowany obszarpaniec. Tylko lejce do ręki i -
wiooo, ścierwo! - koniuch spod Latowicza. Przede mną człapie po śniegu, noga za nogą, mój cień.
Chciałoby się tak właśnie pokrzykiwać na cień. Ludzie boją się cienia. Człowiek ma tyle lat, na ile
wygląda, cień jest zawsze stary. Nawet gdy wschodzi na śniegu, ma kolor ziemi lub gnicia. Tylko
kiedy umiera miasto, cień odmładza się, jest różowiutki jak nowo narodzone dziecko...
- Hi-tle-ry, stój! Ty, Hitler, dołączyć tam! Teraz nie czas na sranie, tera je robota. Zrrrozumiano!
Przez dwuszereg z łopatami przelewa się przypochlebny śmiech. Facet z opaską ruchem
emerytowanego wiarusa wskazuje na zaspę. Już chyba dawno po „pół do”.. popędzany cień
skurczył się z nadmiernego wysiłku.
- Niech pan tak nie goni, profesorze! Jeszcze kupa czasu.
Z furtki przed czerwoną plebanią wysuwa się Wiesiek z Kurkiem. Druga para to sztrabancle,
chyba z Ia - nie uczę w tej klasie. W pierwszej chwili złudzenie, że niosą trumny. Ale to ławki
szkolne.
- Interes idzie - mówi Wiesiek. - Trzecia zdobycz w tym miesiącu.
- Skąd wyście je wytrzasnęli!?
- Od księdza. Poszliśmy, żeby ogłosił z ambony, że jeśli kto przechowuje... A prałat na to, że
sam ma na strychu. Już parę miesięcy temu nazad telefonował do Kuratorium, obiecywali zabrać, i
guzik zabrali. „Biercie, powiada, alląząfą!” - bo on ma takie dziwne powiedzonka, jak to starsi
ludzie. Kiedy było getto, to Niemcy założyli tu specjalne gestapo do zabierania Żydom futer i
pierścionków. Te ławki to też pewnie stamtąd. Dyrek się ucieszy. W pana klasie też po kilku siedzi
w jednej.
Patrzę na ławki z nieprzyjemnym uczuciem. Pozytywiści. takie uczucie nazywali „zabobonnym
lękiem”, choć sami głosili wojnę przeciwko zabobonom. Może tu jeszcze ślady krwi? Jeśli są, to
niczym się już teraz nie różnią od plam przedwojennego atramentu. „Tu siedzi Jasiu Dziamdziara.”
Pod spodem również wyrżnięte scyzorykiem serca i „Jadźka Klajs”. Ławka niesiona przez
chłopaków wysmyknęła się z rąk i wpada w śnieg.
- Jak niesiesz, smarkaczu! Bo dam w ucho!
- No, panie Kubicki, niech się pan ode mnie odwali! Panie profesorze!!!
Wkraczam z gałązką oliwną i niosę drugą ławkę razem ze sztrabanclami. Na rogu
Franciszkańskiej - Koronka z tym samym, z którym ją wtedy widziałem. Bierze od niego teczkę.
Pocałował ją w rękę. A może się tylko nachylił? Idzie lekko wyprostowana, trzyma teczkę jak to-
rebkę damską, nie oglądając się za siebie. Nie widzi czy udaje...
Dyrektor w niezłym humorze, ale nieco ospały.
- Niż - tłumaczy nam i nie wywija palcami młyńców.
- Układ stacjonarny - informuje Lasiewicz i toczy triumfalnie okiem.
- Mam suplikę do pana dyrektora.
- Co, kotek mleczko wypił? No, niech się pan profesor nie gniewa, ja tak tylko zażartowałem.
Pan się zaraz sroży. To może przejdziemy do gabinetu.
Przez korytarz biegnie Zocha Pierwsza z kredą i ściereczką. Wypieki na twarzy świadczą, że
zaraz będzie matematyka. Na rękawie biała opaska dyżurnej - nowe zarządzenie Dyrektora.
- Zocha, gdzie ty się wybierasz po maturze?
- Jeszcze nie wiem - stanęła momentalnie w takiej pozycji, jakby zastygła w biegu. - Na razie
chyba na mężologię. - Rumieniec po białka oczu dziwnie kontrastował z naturalną swobodą, z jaką
rzuciła to zdanie.
- Ale na chrzestnego mnie poprosisz?
- No, jasne. - Znowu pąs.
- No, idź już, idź. Masz cukierka... Widzi pan profesor, jaka pannica. Przed wojną mieszkałem z jej
rodzicami w tym samym domu. Takie to, pamiętam, było mikre, piegowate i co chwila w bek: istne
fontanny. Potem ją uczyłem na kompletach, Krótko. Wszystko to trwało krótko, może z pół roku.
Zaraz przychapali. Ledwie się po wojnie zjawiłem... jeszcze mało przytomny, tyle że się już trochę
odjadłem. Głodny człowiek to dziecko... Aż tu pakują mi się do mieszkania. Nie bardzo tam ich
wszystkich poznałem. Zochę też nie od razu. „Panie profesorze, jesteśmy! Chcemy iść do szkoły”...
No to trzeba było robić tę szkołę.
W sekretariacie na pierwszym planie pękaty dzbanek Schaffowej, nabijany paciorkami i
guzikami od swetrów. Na drugim - Karona. Wali wszystkimi palcami w maszynę z impetem, jakby
grała Poloneza A-dur. Głowa przesłonięta dzbankiem, przez co wydaje się, że włosy jej wystają z
dzbanka na kształt kwietnej, białozłotej mgiełki. Nadal nie mamy sekretarki, a zwaliło się mnóstwo
pisaniny: jakieś straszliwe rubryczyska organizacji roku, sprawozdania, odpisy dokumentów,
kartoteki, czorty, diabły. Pomniejsze pisaniny Dyrektor cierpliwie wystukuje jednym palcem, do
większych zabiera nieraz z lekcji Koronkę. Często i po lekcjach piszą.
Przed drzwiami da gabinetu stoi Kurek w pozie przykładnego ucznia, z lekka na baczność.
Gdyby nie osobliwe wygięcie w tył palców prawej ręki i szybujący skośnie w kierunku lampy
żagielek dymu, można by sądzić, że czeka cały czas w tej samej pozycji.
- Ty, koniu boży! - Dyrektor z miejsca wziął się do sztorcowania. - Jak jeszcze raz zakopcisz
poza ubikacją, to na łeb ze szkoły! Pierwszaków na nic zdemoralizujecie! Chcesz cukierka!? No to
chodź! Panie profesorze, może jeszcze małą chwileczkę? Pan ma „okienko”, a on z funkcjami
trygonometrycznymi jest nie bardzo.
- Bardzo.
- Nie bardzo. Ja lepiej wiem. No, ale do rzeczy. Więc ile ostatecznie zedrzesz za malowanie sali i
tamtych pomieszczeń, ale po chrześcijańsku?
Koronka coś z hałasem podkreślała. W trzasku czcionek słychać wyraźnie: ca-ło-wa-ła-bab-ka!
ca-ło-wa-ła-bab-ka-dziad-ka-w nos! Koniuszek języka odrobinę wysunięty, jakby dla większego
skupienia.
- Można łatwo zetrzeć językiem szminkę - mówię, z tym właśnie liberalno-jowialnym
uśmiechem, który podpatrzyłem u Dyrektora.
Dziad-ka-w nos! dziad-ka-w nos!
- Może pan zwrócić uwagę n a s z e m u wychowawcy, że jego uczennice się malują -
odpowiada niegrzecznie.
- Czy nie za dużo, chłopie? Mogą się czepiać. Za półtora patyka zrobiłby pierwsza klasa majster,
który ma zakład.
- Owszem, tapeciarz bez papierów czeladniczych. Ja za solidność ręczę. Jak malowałem na
robotach ustępy na Potsdamerbahnhof, to forsztejery aż cmokali, szczególnie kiedy dałem u góry
brunatny szlaczek. Dopiero jak powiedziałem, że mogę bardzo wunderschön swastyki wymalować
na rogach, naprali mnie po gębie. Ale nic się nie stało, zaraz był nalot i bahnhof trachkaput!...
Wściekły grzechot maszyny.
- Nie lubię mężczyzn, którzy pozwalają się zatrzymywać jak dzieci za rękę, zamiast wyręczyć
starszą kobietę w łapaniu węża. - Powiedziane jakby w powietrze.
Biorą mnie diabli, więc udaję, że nie słyszę, co jakaś uczennica do siebie szepcze.
- Ale, panie dyrektorze, mur: Wiesiek nie wie! On ma taki ambit, że jak inaczej, to za nic nie
weźmie. A biedny jak psi. Korki przecież się nie podejmie, bo Marcin z nauką...
- Z Wieśkiem - mur! Jak to wy mówicie? Mur-beton.
Ale co do ciebie, czyś się sam dobrze zastanowił? To mnóstwo pieniędzy!
Też niezły numer. Żeby na własnej szkole tak zarabiać. Uczy się ich za darmo, bo przecież na
komitet, jak chcą, mogą wcale nie płacić. A i starego trudno zrozumieć. Na nic pieniędzy nie ma, a
tu ciepłą rączką...
Znowu czubek języka przemaszerował po wardze. Na twarzy uśmiech, miękki, jakby
rafaelowski. Przeprosinowy? Spoza dzbanka wysuwa się nieznacznie w moją stronę białe
papierowe zawiniątko.
- Z szynką. Moja mama dostała po znajomości. Tylko proszę nie potłuścić sobie jedynej
marynarki.
- Dziękuję. Mam śniadanie.
Usta wąsko zasznurowane. Węziej już nie można. - Łaski bez.
- Jesteś taki uparty jak ta... Jak jej tam, tej rogatej, co mleko daje? Kiedy jest niż, to wszystkie
słowa uciekają. A dziś w dodatku układ stacjonarny. No, jak ta koza. Zmiataj na lekcję! Słucham
pana profesora.
- Chciałem prosić - zamknąłem drzwi od sekretariatu - o pieniądze na niezbędną lekturę do
biblioteki. Nic prawie w niej nie ma. Widziałem w antykwariacie kilku Chrzanowskich... Na nic
taka robota! - wybuchnąłem nieoczekiwanie. - Sam tylko goły wykład. Trzy osoby na krzyż
przeczytały Anielkę, reszta jak na tureckim kazaniu! A pan - oho, nowy wybuch, co za dziwne
uczucie, w oczach czerwono - a pan, zamiast książek, bajońskie sumy młodocianemu
przedsiębiorcy!
- Bój się Boga, Mazurkiewicz! Co w pana wstąpiło, do jasnej Anielki? Jakie sumy? Wprost
przeciwnie. Kurek przyszedł z propozycją - tylko to tajemnica, profesorze, ani mru-mru! - że
wymaluje salę za darmo, a ma papiery czeladnicze. Ja mu niby to wypłacam z funduszu inwesty-
cyjnego, a on z powrotem wpłaci co do złotówki na komitet, przez co mogę je swobodnie wydawać,
bez tych wszystkich zwariowanych paragrafów. Tylko Wiesiek dostanie zapłatę. Taka jakby forma
stypendium. Inaczej nie można, bo ma dwóje... A książki, proszę bardzo. Sześćset złociszów. To na
razie, bo w przyszłym miesiącu też panu coś skapnie. Tylko wie pan co, panie złośnicki? Niech pan
szuka trochę książek o Łodzi. Niech pan się popyta o prace naszego zamordowanego kolegi
Lorentza. Założy nam pan podręczną biblioteczkę. Nauczyciel nie może, panie kolego, uczyć tak
jak biały sahib w koloniach. Nie znając języka tubylców - pogroził mi palcem.
Weszła Koronka z teczką. Wyprostowana, na twarzy powaga. Wypisz wymaluj - sekretarka.
- O tu - lekko pochyliwszy się wskazała paznokciem ~~ miejsce, gdzie ma podpisać.
- No, dziękuję serdecznie. Teraz zmiataj do klasy, bo Nik mi głowę urwie. - I ni w pięć, ni w
dziewięć do mnie: - Niech pan się nie przejmuje babami. Wszystkie one dręczycielki rodu
ludzkiego. No! - Uśmiechnął się do mnie, czy do nas, na pożegnanie, wykrzywiając się pociesznie.
- Nieznośnik - szepnęła do lampy Koronka, mijając , mnie przy drzwiach.
Dzień pięćdziesiąty
Ściana zachybotała w tył i w przód, przez chwilę usiłowała chwycić równowagę jak człowiek, w
którym obudził się spóźniony instynkt samozachowawczy, potem rozłamała się na trzy części, a
każda, lecąc w dół, wykonała inne rozpaczliwe salto mortale. W pokoju zrobiło się niesamowicie
jasno. Jakby ktoś nagle wstawił w szyby karton z nieporadnym dziecinnym pejzażykiem: na
pokreskowanej bieli trzy, cztery kwadratowe domki z żyrafimi szyjkami kominów, z których
sterczą sztywne miotełki dymu.
- Dobrze, że nasza biedaczka nie widzi, jak burzą jej ukochane ruiny.
- Patrzaj, panoczku - Nik od jakiegoś czasu już mnie nie traktuje jak zupełnego żółtodzióba - i
tam pobudowali - zabębnił palcami po oszklonym dymie. Lubi, jak się coś buduje, lubi. pożyteczną
krzątaninę. Dziś jest przyjemnie podniecony: winszowaliśmy mu zatwierdzenia jego podręcznika
przez ministerstwo.
- Może dobrze, może niedobrze. Dusza to nie trawa, nigdy nie wiadomo, co tam piszczy.
Neurolodzy powiadają, że pamiątki własnego nieszczęścia... - zaczął sentencjonalnie Dyrektor i nie
skończywszy, jak to mu się często teraz zdarza, wyszedł.
- Na Pradze też już pobudowali - bąknąłem, żeby coś powiedzieć, i przeżyłem obraz sprzed kilku
dni. Jadę do domu na Wszystkich Świętych, konieczny marsz przez ruiny, wśród których często,
gęsto skwierczą nagrobne świece, potem pontoniak, Kijowska, z daleka. podmiejski pociąg... i
raptem czerwień nowo budowanych domów kolejowych, I ta czerwień, w zestawieniu z tym, co
sterczy' od Włoch do Rembertowa, jest tak intensywna, że przywodzi na myśl barwne ilustracje do
baśni Grimma; a jeszcze z Targowej wbiegają starczym truchcikiem nasze uleczone z ran czerwone
tramwaje. Kiedy zarzuca je na rozjazdach, syrenki na pudłach potrząsają szablami jak ułani z
dawnych dobrych lat.
Kiwnęli potakująco: istotnie trochę się już ruszyło. Dla nich to tylko wyrwa w abstrakcyjnym
pejzażu patriotycznym: „ale nam zharatali stolicę!” ale nie wyrwa w biografii.
- Nie trzeba tak ciągle myśleć o rodzicach, panie kolego - odezwała się nie à propos pani
Miecia. - Młodość musi sobie wznosić przyszłości ołtarze,
- Nasza pani koleżanka od robaków, chciałem powiedzieć: od biologii, tylko by nas, hm,
młodych - Nik cmoknął szarmancko Miecię w rękę i mrugnął ku mnie szelmowsko - do ołtarza
zapędzała. Broń pana Boże, panoczku! Wraca pan z birba... chciałem powiedzieć, z posiedzenia, a
tu żonka kładzie pana na kolana i ten tego...
- A ty, dziadu! Myślałby kto, że ja...
- A nasz kolega od boksowania - z kolei skierował Pojaśniałe oczy na Piwockiego - coś dzisiaj
andante maestoso. Radzę ponczyk karabinierski: gałka muszkatołowa, uncja cynamonu, dobrze jest
wcisnąć cytrynę.„ proch strzelniczy, owszem, ale niekoniecznie... Takiego wigoru kolega nabierze,
że rekord świata w boksowaniu gwarrrantowany!
- A dałby pan spokój! Choroby można dostać z pana klasą! - Piwocki kopnął kulę do miotania,
potoczyła się pod wieszak, kapelusze podskoczyły wysoko, kłaniając się w powietrzu mojej
oklapłej cyklistówce. - Może dla satysfakcji tych jaśnie dam, co nie chcą ćwiczyć, hermafrodytą
mam zostać! Pogłupiały ze swoją wstydliwością! A chłopcy tacy sami: „Nie wypada! nie wypada!”
Książęta Walii!
- Hm, panie profesorze. - Nik wrócił natychmiast do roli wicedyrektora i zasępił się. - Może
dyrektor dostanie wreszcie z Kuratorium jakąś nową panią koleżankę od gimnastyki i nie będzie
pan musiał z dziewczętami... Hm! A gdyby pan profesor - poszczególne głoski zaczęły mu się jakby
gubić w wąsach - zechciał... tego... hm, zbakierować nieco z rozkładu materiału? Może by jakie bile
śniegowe, sankowanie? - Spojrzeliśmy na niego ze zdumieniem: skrupulant Nik radzi nie
podporządkowywać się programowi ministerialnemu! - Pan rozumie, profesorze: trzeba wstyd
niewieści uszanować. Toż to już, panie, kobiety dojrzałe. Matkami mogłyby zostać.
Nagły powrót Nika do obowiązków wicedyrektora i mnie coś przypomniał: zakręciłem się
niespokojnie na pięcie i spojrzałem na wiszący pod planem rozkład dyżurów. Pstrzył się wszystkimi
kolorami atramentu i w rubryce z datą dzisiejszą pompatycznie eksponował moje nazwisko. Nik
spojrzał w tym samym kierunku:
- Zdaje się, że to pan kolega ma...
Powlokłem się z miną skazańca na korytarz, tu wyprostowałem się pedagogicznie i zacząłem z
wzorową energią wypędzać maruderów z klas.
- Okna otworzyć! Dyżurny, proszę zetrzeć tablicę! Nnno! W domu trzeba było odrobić!...
- Panie profesorze, kochany, złociutki! Jeszcze tylko jedno zdanie!
Drzwi do licealnej przykładnie zamknięte. Im trzeba dać spokój, niech się uczą. Dziwny,
przytłumiony odgłos, kojarzący się z jakimiś odległymi wspomnieniami dzieciństwa.
- Teraz w lewy, kopany! W lewy! Prawy mi całkiem spuchł.
- Maaamo! No, gdzie lejesz, głupi! Jak ja ci później przyrżnę, to zobaczysz!... Wiesiek?
- Nie. To twój Jureczek kochany. Nie masz zgadywanego.
- Kopani, Zocha, już dosyć. Kto inny na ochotnika.
- Wiesiek! Wiesiek!
- Korona! Korona!
- Oszalałeś? Ja już byłam dwa razy. O, pan profesor!
- Pan profesor na ochotnika! Prosimy!
- Wszyscy z klasy! Proszę zetrzeć tablicę! - krzyczę od drzwi. - Trzeba było w do...
Co ja plotę? Koronka patrzy na mnie z tym swoim kamiennym wyrazem twarzy, jej różowe
serduszkowate usta poruszają się bezgłośnie: „t-ch-ó-rz!"
Podchodzę do ławki wysuniętej w stronę tablicy.
- Kiedy indziej, może na naszej wycieczce w niedzielę, chętnie wam służę, ale teraz wyjdźcie z
klasy. Dzieci was słyszą.
Ciasno w tej „Fraszce” jak nie wiem co. Zwłaszcza około pierwszej, kiedy przychodzą
redaktorzy pism społeczno-literackich. Wtedy fotel obok fotela. Są i jakieś panie z różami na
policzkach.
Jeszcze tylko raz rzucam okiem, czy wiersze naprawdę czytelnie przepisane, na drugiej kartce
nad tytułem zrobił się fatalny kleks. Przy wszystkich stolikach toczą się dyskusje.
- Abramowszczyzna a naiwna filozofia kajającego się szlachcica: Błąd Orkana polega...
- Czegóż więc dokonał Robinson na wyspie Juan Fernandez, jeśli nie przeniesienia kapitalizmu
z całym jego późniejszym potwornym bagażem do krainy dobrego dzikusa?!
- Już Marks, pisząc o jutrze robotniczego proletariatu...
- Automatyzm puszczonej w ruch procedury liberalnego parlamentaryzmu...
- A, kolega wierszyki, tak? Do mnie. Dobrze, zostawcie. Może się coś niecoś wybierze.
- On mi wygląda na chłopa z tym swoim nieśmiałym spojrzeniem. Zobacz, jak kurczowo ściska
te poema. Bo chłop w odróżnieniu od robotnika, ma, jak twierdzi Bojko, dwie dusze: jedna
zastarzała, niewolnicza...
- Pan gdzieś pracuje czy na razie jako wolontariusz poezji?
- Tak. Na uniwersytecie i jeszcze jako nauczyciel... Właśnie dojeżdżam do gimnazjum na
Bałutach.
- Bałuty?... Bałuty? To w Łodzi, tak?
Dzień pięćdziesiąty trzeci - niedziela
- Brawo ten pan! Nie ma jak słowo profesorskie! zawołał Wiesiek.
- Ale co będzie ze słowem uczniowskim, gdy się jaka karczma trafi? - zażartowałem i znów
byłem na siebie zły, że wchodzę w skórę belfra.
- Jak się trafi, zwalimy.
- A co, Pyśko nie przyjdzie?
Popatrzyli na siebie, jakby naradzając się wzrokiem. - Widzi pan profesor, już tak jest: my
jesteśmy z innej parafii i on z innej, choć do jednej szkoły chodzimy...
Wreszcie tej niedzieli wybrałem się z nimi na wycieczkę. Czekali na krańcówce: Wiesiek,
Bruno, Mietek, Koronka. Po chwili nadeszły od strony budki z całym wachlarzem lizaków obie
Zochy, Jurek i Gośka. Wszyscy weseli, serdeczni. Naprawdę tacy serdeczni czy aktorzy? Przyszła
na myśl dziwna paralela: nasza babcia uwiązała kiedyś w ogrodzie kurczaka do patyka. Kurczak
szarpnął nóżką i dawaj maszerować po alejkach, wlokąc za sobą na sznurku patyk. Tak ja wlokę
katedrę. Choćbym na głowie stawał, będę tylko byczym profesorkiem, dla którego paczka urządza
pokazówki.
Powiedziałem o tym Brunonowi. Od jakiegoś czasu wciągam go do rozmowy na takie właśnie
drażliwe tematy. Kiwa rudym podbródkiem, że tak, że w rzeczy samej, i dodaje niejasno:
- Świętemu Antoniemu Padewskiemu przydarzyło się podczas kazania rozdwojenie jaźni, ale to
było dawno i nieprawda. Jedyne co pozostaje - nie myśleć o tym. Jak to wspominał pan na lekcji o
chodzeniu: człowiek nie zastanawia się, że w danym momencie wysuwa lewą nogę, a potem prawą
- po prostu idzie.
- Ale potyka się czasem - przerwałem trochę od rzeczy.
- I słoń się potknie. - Znowu kiwnął podbródkiem z powagą pacanowskiej kozy.
- Kret się nie potyka, a to przez to, że ryje - wmieszał się ni w pięć ni w dziewięć do rozmowy
Mietek Szablowski.
Rozdzieliły nas dziewczęta. Zocha Druga stanęła przed drogowskazem.
- Jak w bajce o żelaznym wilku - powiedziała.
Słup miał trzy ramiona-tabliczki. Każda prowadziła do rzeczy unikalnej w tym mieście - do
horyzontu. Między mym rozczłapanym butem a horyzontem pofałdowana biel. W miarę oddalania
się ludzi z tramwaju - skrzypiała coraz ciszej. Przed nami malejące chałupki, po lewej ręce tysiące
rosochatych mioteł, a dalej miotełek wbitych na sztorc w śnieg. Drogowskaz nie tyle skojarzył mi
się z bajką o żelaznym wilku, co z byliną o Muromcu i rozbójnikach. Analizowałem ją właśnie
wczoraj z moimi dziwnymi rusycystami, którzy nie znają rosyjskiego.
- „W darogu tu iditi, ubity byt' - udaję, że odczytuję na głos tabliczkę wycelowaną na drogę,
która zbiega zakosem pod cmentarz. - W druguju tu idti, bogaty byt' wyrecytowałem wskazując na
ulicę czy raczej szosę Brzezińską. Zdaje się, że tędy jeździ się do Warszawy. - W tretiu tu idti”... -
zacząłem niby czytać i zorientowawszy się, że tędy będziemy szli, ugryzłem się w język. W bylinie
napis trzeci kończy się: „żenaty byt'.”
- Gośka, coś tam profesor musiał o tobie złego wyczytać, bo się zaczerwienił.
Ona gdzieś tam, okazuje się, po drodze mieszka. W jakimś Marysinie Trzecim.
- Tanie domki na spłat - tłumaczy mi Wiesiek - dla takich gorszych urzędników i lepszych
robotników. - A potem zaczął się nabijać z Gośki: - Wynieś no tylko wódkę na drogę, mur-beton, że
chałupę rozwalimy!... Ona ma taki talent, profesorze, do picia, jak ja do logarytmów. Wypiła jedną
halbkę spirtu na imieninach Jurka, to dostała złośliwego wytrzeszcza oczu... Jest taka choroba: zło-
śliwy wytrzeszcz oczu.
- Ach, ty, diable wenecki!
Pensjonarski ruch nogą - ni kopnięcie, ni tupanie - i ten uśmiech. Gdyby to nie trąciło egzaltacją,
można by powiedzieć, że ma nie twarz, tylko buzię. Buzię dziecka, naturalnie. Przy tym zupełnie
dorosłe, duże bure oczy, osłonięte wierzbinką rzęs. Przypomina moją siostrę.
Śnieg na Strykowskiej skrzypiał, jakby się szło po wiklinowym koszu. Drałowaliśmy trochę
gromadą, a trochę parami. Zocha Pierwsza, swoim zwyczajem, z Jurkiem, Kurek i Koronka, potem
ja - między Gośką a Brunonem. Gałęzi co niemiara. Co chwila obrywało się po nosie.
Wreszcie i ja zorientowałem się - z ich nieznacznych uśmiechów - że tylko my z Gośką
dźwigamy na głowach spore czapy śniegowe. Korona co chwila przygina i niespodziewanie
puszcza na nas gałęzie pokryte grubą warstwą śniegu.
- Pan jej za takie coś nie postawi...
- Mamin głuptas, będziesz mi cicho! - Wiesiek psyknął na Zośkę Drugą w sposób strofująco
ojcowski. Zna mój kompleks. Uczy się nienadzwyczajnie, ale mimo to ma największy obok
Brunona autorytet w szkole. Zośka Druga młodsza jest od nich o całą wojnę, bodajże w ogóle za
młoda do licealnej. Biorą ją wszędzie z sobą jako swego rodzaju maskotkę. A może to jakiś przejaw
instynktu opiekuńczego.
- Z dziewczętami insza inszość. Już od czasów Putyfary zawalają hierarchię - przyznał Bruno,
gdy powiedziałem, w sensie abstrakcyjnym naturalnie, że w rozmowach ze starszymi uczennicami
w znacznie mniejszym stopniu odczuwam owo wleczenie za sobą katedry. Przyszły mi na myśl
pogaduszki Sokratesa o daimonionie. Bardzo istotną zaletą daimoniona było potakiwanie.
Niezbędna jest jakaś istota, nieważne, czy wyimaginowana, czy materialna, dzięki której monolog
wewnętrzny można prowadzić na dwa głosy.
Skręciliśmy w Wycieczkową, mijając od tyłu trzy rzędy identycznych domków.
- O, ta trzecia przy końcu to moja kamienica - głos Gośki.
Zza każdego parkaniku wyzierały z psią ciekawością stadka słomianych chochołów. Gdyby tu
było wesele pomyślałem - zjawiłoby się więcej chochołów niż gości... Chociaż - nie wiadomo
czemu przyszli na myśl chłopcy gości też byłoby sporo.
- Tak, ładna - odpowiedziałem z umyślną obojętnością i zacząłem usilnie patrzeć na Mietka,
który z rękami w kieszeniach, ze spuszczoną głową sadził szybko naprzód i docierał już do lasu.
I znów ta gonitwa myśli, tak częsta w ostatnich tygodniach. „Ta kręciałka - mawiał zawsze
Bałuk, odwieczny szwajcar fabryki Rudzkiego, stukając się kluczem po łepetynie - nic, tylko by
mełła i mełła swoją cykorię”... Więc zacząłem myśleć o tym, że ich właściwie wcale nie znam: tyle
wiem, że Bruno - mądry, Wiesław - oddany szkole, ale gdy go jutro wyrwę do odpowiedzi z satyr
Krasickiego, będzie plótł jak Piekarski na mękach; że Kurek to miły cwaniak, a Mietek - mruk i
nerwus. I teraz, gdy śnieg chrzęści pod nogami, gwałtownie zapragnąłem wszystko o nich wiedzieć.
Mietek szedł daleko na przedzie i nie słyszał, zagadnąłem więc najpierw o niego.
- Miał iść inną drogą - mówili mi - i dołączyć do nas w Łagiewnikach. Widać chciał się
przełamać. Mieszkał właśnie tu, na Marysinie Trzecim. W tym mieście mówi się zawsze „na”: „Na
Marysinie”, „na fabryce”. Uciekł do Guberni walczyć, a oni jak raz wtedy zakatrupili jego ojca i
siostrę... I on potem sobie ubzdurzył, że jakby tu został, to tamto by się nie stało. Pan wie, że on był
w „bemiakach”? Tak się nazywał jeden oddział Gwardii, bo wzięli generała Bema za patrona.
Coś sobie niejasno kojarzyłem z fragmentem podsłuchanej lekcji Lasiewicza.
- Podobno bił się jak diabeł, czterech szkopów w jakiejś bitwie w Radomszczańskiem zakropił -
wtajemniczał mnie Bruno.
Wkraczaliśmy właśnie w las, nie las, Puszczę Białowieską, bo na śniegu leżały gęste,
spróchniałe, zwalone drzewa.
- Czy to rezerwat? - przerwałem mu wskazując palcem.
- Nie. Okupacja, wojna, no i dzisiejszy bałagan! Dołączył do nas Mietek.
- Jak się panu profesorowi tutaj podoba? - spytał głośno, jak ktoś, kto niezbyt dobrze słyszy,
stylem rozmówek z samouczka obcego języka. Nie patrzył mi w oczy, ale jak zwykle skierował
spojrzenie w bok i zarazem w ziemię.
- Zatrzymamy, się tu, jak będziemy wracać. Zobaczy pan profesor naszą „świątynię dumania” -
rzekł Wiesiek takim tonem, jakbyśmy od początku mówili tylko o zwalonych drzewach. A potem,
gdy Mietek odszedł o kilka kroków: - On dostał małego czmera po tych śmierciach.
Jego koledzy, co dożyli, politykę robią, a on nie chce o niczym wiedzieć. Kiedy go ciągli, to ich
opie... nawymyślał, znaczy się. Teraz przez szkolę mniej o tym wszystkim myśli, uczy się. Jak nie
pójdzie do Kochanówka, to może z niego coś być. Ale polityk to nie. Breszy za bardzo. Pierwszą
razą to prowadziliśmy go do szkoły jak ciotka: ja ciągłem, a Bruno krzyczał. Bruno coś takiego ma,
że go wszyscy słuchają. Jeszcze jak był nauczycielem w Tomaszowie...
- Jak to, Bruno, pan był nauczycielem?
- Tak sobie tam. Trochę. Jako samouk. Co tam mówić! - Nie takie trochę. Wywieźli nauczycieli,
to on i licealistów uczył, choć osobiście jeszcze wtedy nie miał czterech klas. Matmy, Polaka, a
nawet i religii, mimo że sam nie był wierzący. Bo ksiądz miał stracha. Myślałem; że pan wie.
Dlatego taki z niego rabin.
- Więc czemu pan od razu nie stanął do matury jako ekstern?
- A gdzież! Z moimi lukami w wiadomościach? A tak sobie pomału, powoli... Świetne siły
pedagogiczne - skłonił się w moim kierunku; spojrzałem mu bystro w twarz, ale nic złośliwego nie
wyczytałem w jego uśmiechu.
- Przestańcie już - przerwała nam ostro Koronka. Dopiero wtedy spostrzegłem, że pniemy się po
rozłożystych schodach późnobarokowej bramy na klasztorny dziedziniec, a tłum stojących dziadów
przyrzeka nam żarliwie wiekuistą protekcję.
O tej porze kościół był już prawie pusty. Z transeptu święty Franciszek wyciągał ku nam
zbiedzone ręce. Mięśnie dłoni miał otwarte mistycznym lancetem. Franciszkanin kończył mszę. Na
„Dominus vobiscum” wyciągnął dłonie identycznym ruchem. Białe i pulchne. „Ite, missa est!"
Koniec.
- O, tam właśnie! - zaciągnęli mnie pod tablicę żony generała Dąbrowskiego.
- To nie tego - zaprzeczam. - Syn był generałem nieporównanie mniej wybitnym.
Barokowa święta Klara - owszem, ciekawa. Pewnie święty Dydak? Patron rzadki, ale malowidło
przeciętne... Jakaż interesująca sukienka na świętym Antonim w głównym ołtarzu! Czysta regencja.
Ten układ fałd, tak uroczy swym niezdecydowaniu między patetycznie gwałtownym
siedemnastowieczem a wykwintem i beztroską rokoka. O regencji nie słyszeli. Bruno też nie.
Wiesiek powtarza dokoła Wojtek: „łódzki Rzym” albo „łódzka Częstochowa”.
- Przyprowadziliśmy, bo pan grymasił, że w mieście Łodzi nie ma zabytków.
- Przeszkadzacie ludziom - Koronka odsuwa się od nas trochę demonstracyjnie i zmierza do
jakiegoś podziemia. - Proszę mi podać rękę - zwraca się do mnie, nie patrząc. Prawie zjeżdżam po
bardzo stromych schodkach. Ciemno i charakterystyczny ckliwy zapach piwnicy. Trumna
przewiązana czarnymi ze starości sznurami. Na każdym wielka wyłupiasta pieczęć jak ślepie
okularnika.
- Święty Rafał - mówią szeptem, a potem opowiadają, jak po śmierci sam chodził po świecie i
żebrał o chleb dla zakonu. Rankiem w trumnie znajdywano bochny, dlatego ją opieczętowano.
Okropne miasto: nawet święci pańscy są upiorami! Mimo woli zerknąłem spod oka na stan
sznurów. Ruszyć spod spodu, zaraz się rozlecą. Na ścianie krypty znajomy herb - Jednorożec.
Matka byłaby dumna. Jest i księga do wpisywania intencji. Zszedł z nami jakiś nieznajomy.
Odniosłem wrażenie, że na coś czeka. Czytaliśmy litanię do świętego. Nieznajomy spojrzał na nas
spode łba i wpisawszy coś szybko do księgi, natychmiast wyniósł się na górę.
W dołku przy strudze - żywcem z obrazu Fałata - dwa maciupie modrzewiowe kościółki.
Obrócone ku sobie, wykręcone tyłem do drogi, jakoś po pogańsku, w dodatku obwarowane przed
światem płotem i kopiastą zaspą.
- Pustelnia - powiedzieli chłopcy.
Spod progu jednego z nich ciecze zielona woda, tym zieleńsza, że utopiona w bieli śniegu.
Wewnątrz na glinianej podłodze na przemian płomyki świeczek i ciemnostki. Na iluzjonistycznych
ołtarzykach wymalowane jakby dziecięcą ręką niepojęte cuda, jakie się tu ongiś miały zdarzyć:
zmartwychwstanie, zrastanie tułowia z obciętą głową.
- Żebym tak umiała odmalować tę grę świateł! westchnęła Gośka. Jej ciepły, choć trochę
zachrypnięty, stąd jakby głuchy głos dziwnie harmonizował z tym odludziem, pachnącym starym
drewnem, wilgocią i opuszczeniem.
Zocha Pierwsza tonem uczennicy, która sama zgłasza się do odpowiedzi, mówiła o jakimś
Rogowskim sprzed wielu stuleci.
- Dziwkarz i hultaj. Mało: hultaj - hultaissimus!
Gdy powiedziała „dziwkarz” czy coś w tym rodzaju, Koronka posłała mi ironiczne spojrzenie.
- Ten Rogowski pokutował tu na stare lata jako pustelnik...
- Woda nadzwyczajna - mrugnął pociesznie Wiesiek. - Nie tylko uzdrawia, ale zwraca k'sobie
serca wspólnie pijących. - Powiedział to z dużym wdziękiem. A taka oferma na lekcji.
Jurek i Zocha rzucili się do rynienki, przepychają, udają, że łapczywie piją. Wrzask - Zocha
wlała Jurkowi całą garść za kołnierz. Tłuką się, raczej udają. Zocha Druga, na śmierć zakochana w
Niku, po umoczeniu ust łapie Koronkę za rękę.
- Ty, Korona, pytał się o mnie wczoraj, prawda?
- Pytał.
- Najświętsze słowo honoru? Kłamiesz, wcale nie pytał! Nie pytał, co?
- Nie, nie pytał.
- Nie! Pytał, pytał? Ty zawsze kłamiesz... Prawda, pytał?
Coś mi strzeliło do głowy: piję i jednocześnie ująwszy Gośkę wpół, pochylam ją ku rynience.
- Pan pamięta, co Wiesiek powiedział? - szepnęła z zagadkowym uśmiechem.
- Właśnie dlatego! - powiedziałem szybko. - Pijmy wspólnie.
Napiwszy się musnęła mi mokrą dłonią wargi.
- Złota woda - szepnęła.
Czuję, że się zaczerwieniłem. Stało się coś bardzo doniosłego i radosnego. Przeszliśmy raptem
na zgoła inny od dotychczasowego kodeks szkolno-towarzyskich umowności. Bywają takie
momenty: pełni napięcia pukamy do drzwi, od których uchylenia zależy wszystko, naraz pada
upragnione słowo „proszę” i w pierwszej chwili nie przynosi odprężenia, ale jakby z powrotem
wypychało za drzwi. Czy to obłomowszczyzna, czy zaszurała katedra na sznurku?
Od szosy do zwalonych drzew biały kurdyban wytłoczony w gwiaździste desenie o kształcie
wronich pazurów.
- Hecy nie zrobi? - stłumiony szept z tyłu.
- E; nie. Równy chłop - szept jeszcze bardziej z tyłu.
- Proszę, niech państwo czują się jak u siebie w domu. Usiedliśmy na dwóch równoległych
pniskach jak na ławach obozowych. Wysoko na sośnie powściągliwie, półgłosem, jakby w obawie
przed podsłuchaniem pokrakiwały wrony. Nad wronami piętrzył się obłok - trzecia z kolei
kondygnacja.
Obóz - pomyślałem. Przypomniała mi się akcja pod Latowiczem, jeszcze przed żołnierską
śmiercią Mietka Jankowskiego, potem ostatnia koncentracja za Arynowem. Po odtrąceniu obu tych
wspomnień - Ułas Syrokomli. I zaraz po Ułasie Gośka: siedzi tuż obok i chciałbym się bawić jej
dłonią, bez żadnych tam frywolnych dalszych ciągów. Lecz nie wypada! Nie wiadomo, dlaczego
chciałbym też, aby tę zabawę dłoni widziała Koronka. Wreszcie - co za miszmasz przeróżnych
przypomnień i pragnień - stanął mi przed oczyma odległy dzień, ostatni z moich szkolnych,
właściwie noc, z naszą klasą w kilkanaście dni po maturze. Dziewczęta jeszcze w białych bluzkach:
obie Baśki, bo i Rajnszówna, Natka, Ługowska, śpiewaliśmy: „Upływa szybko życie.” Wtedy nie
można go było powstrzymać, a teraz przeciwnie, stanęło w miejscu, my tu siedzimy i ktoś sobie
cicho gwiżdże, ktoś trzepie sąsiada dłonią po nosie. Jeszcze długo będzie czas stał, bo go zakląłem,
bo siadłszy na pniu przy Gośce, dłoń obok dłoni, mruknąłem po cichu: „Entweile doch, du bist so
schön!" I naraz ni stąd, ni zowąd niepokój, jakby ostry dreszcz, o którym mówią na Bałutach:
„śmierć liznęła.” Dlaczego właściwie chcę, żeby tę zabawę dłoni widziała Koronka?
- Kopani, pamiętacie, kto wynalazł to miejsce? My się tu już od dawna, panie profesorze,
schodzimy.
- No, Gośka. Jak ją stara Kleinermannowa za jakieś stłuczone talerze nalała, przybiegła tu, żeby
się wybeczeć. A potem Korona przychodziła ze swoim.
- Walenty, proszę się nie zaniedbywać w obowiązkach - powiedziała Koronka przez nos, tak jak
to czynią aktorki parodiujące hrabiny, i wskazała Jurkowi wybebeszone z ziemi ogromne korzenie -
i zejść do lochu.
Jurek wsadził głowę pod leżący pień.
- Jeeest! - wyciągnął zawiniętą w gałganki butelkę.
- Daliście słowo - zerwałem się.
- Nie pamiętacie? baliście panu profesorowi słowo, że zwalicie knajpę! - zawołał Kurek i we
trójkę z Jurkiem zaczęli niby to popychać drzewo.
- Niech pan nie harcerzykuje - szepnął mi tuż nad uchem Bruno. - Bałucko-wojenne zwyczaje, a
nie zamach na pana. My trochę taka, hm, cyganeria, a wódki co kot napłakał.
- Niech pan nie mentorzy, daimonionie! - żartobliwie pogroziłem mu palcem. - Pan ma w sobie
coś takiego, że kiedy pan mówi, czuje się brzuchomówcę. Panie Jurku, niech pan da spokój tej
biednej krzewinie!
Patrzyli mi na usta ze źle ukrywaną ciekawością. Za to Gośka była wyraźnie zła, że dałem się
namówić i pociągnąłem. Ej, chłopaki, dałbym wam jeszcze szkołę, tylko że naprawdę nie wypada.
Poza tym już mnie nie ciągnie. Obu Kazikowskich mam na rozkładzie, a to po Zagłobie i panu
Łaszczu największe w tej Rzeczypospolitej odmiflachy, wiecie? Przypomniał mi się znowu
Syrokomla i postanowiłem odbić sobie wychowawczo ustępstwo z wódką:
- Jest taki piękny, wiecie, zapomniany poemat Ułas - mówiłem gryząc precelki z tacy pod
klasztorem. - Poczytamy sobie kiedyś urywki. Po klęsce Napoleona, kiedy wojska rosyjskie zalały
kraj, na Polesiu... - i dalej, jak to nasze ziemiaństwo wraz z patriotycznie usposobionym
chłopstwem w takim właśnie jak ten, leśnym stepie... i jak potem wszyscy „oddali życie w walce
dla sprawy”.
- Sprawy! Znowu dla sprawy! Przez sprawę! - zaczął naraz wykrzykiwać bez związku Mietek,
zerwał się z pnia i wymachiwał mi przed nosem łapą. - Sprawa, dla której trzeba oddawać życie,
jest gówno warta! Gówno! Zrrrozumiano! Także samo i Mikołajczyk z peperami! machnął
wojowniczo ręką w nieokreślonym kierunku.
Chłopcy, odciągnąwszy go o kilka kroków, zaczęli klarować. Zrobiło mi się diablo
nieprzyjemnie. Dziewczęta sku piły się przy mnie ciasno. Gośka położyła swoją dłoń na mojej i nie
krępując się zaczęła ją gładzić.
- Pan mu za takie coś nie postawi dwói? - odezwała sil swoim zwyczajem Zocha. Tym razem
nikt jej nie przerwał.
- Przepraszam pana profesora, że się uniosłem - wyrecytował głośno, jednym tchem Mietek i
natychmiast zmieniając ton: - Mamy dzisiaj piękną pogodę, nieprawdaż? - Siadł nieruchomo na
kłodzie.
- Kopani, a wiecie, co ten gość napisał u świętego Rafała? - przerwała przydługą ciszę Koronka.
- „Sługo Boży, Rafale, wyjednaj, niech wróci wolność!”
Milczenie.
- Mnie cholernie denerwuje - odezwał się Kurek powtarzanie na wszystkich wiecówach i w
gazetach: „naprawdę wolna”, „naprawdę demokratyczna”, „naprawdę”, „naprawdę”! Jak wolna, to
dobrze, a nie gadaj tak, jeden z drugim, w kółko, bo pomyślę, że masz ojca kataryniarza albo
kręcisz.
- Gdyby jeden z drugim kręcił, to ty byś teraz nie siedział w polskiej szkole - rzekł jakby tylko
do siebie Bruno, mierząc z patyka do wrony.
- Dosyć! - przerwała Koronka. - Powiedzcie jakiś świński kawał albo zaśpiewajmy. Znowu
Mietek coś trzepnie, a poza tym przyszliśmy na wycieczkę. Żebyśmy byli tacy na dzielnicy jak w
gadanym; to...
Wiesiek z Jurkiem zaśpiewali na dwa głosy z przesadnym cieniowaniem:
Tam czabat z rana w więziennej celi
Sen dziwny więźniom opowiada:
„Sen dziwny miałem, moi przyjaciele,
Serce przeczuwa, że będzie biada!
Serce przeee...”
Bruno spojrzał nieznacznie na siedzącego bez ruchu Mietka, nagle przekręcił czapkę daszkiem
do tylu i zaśpiewał komicznym dyszkantem uderzając palcami po guzikach, jakby brząkał na
mandolinie:
Moja Mańka jest siubrana,
W pasie sznurkiem przewiązana.
Ma na głowie różne pióry
Od koguta i od kury.
Przypatrzcie się, moje panie,
Na moje modne ubranie.
Czym nieklawy jest ogierek -
Antek z Bałut - szanteklerek?
- Żywo! - uczynił podrywający ruch ręką z dołu do góry, bo już i reszta śpiewała.
Ja modę znam
I sympatię u łódzkich dziewczyn mam.
A gdy Mańka do parku mknie,
Mańka kuperkiem kręci i cieszy się.
- Kim pan właściwie jest? - spytałem go, kiedy przerwał.
Zorientował się, że mam na myśli rozmowę z Kurkiem.
- Jestem sceptykiem pozytywnym.
- Pamiętam, przed wojną zawsze u nas na podwórku śpiewali Mańkę. Starsi i dzieci -
powiedziała dziwnie miękko Koronka, oparłszy ciało o ramię Kurka. - Wujek Łaciak przewodził
tym śpiewom. Po szczeniaczka dla niego latałam... A jednego pasażera, bo był dryndziarzem,
pamiętam, batem ochmajtał, bo go nazwał: Piłsudski. To dlatego, że wujek miał wąsy jak pędzle do
golenia... No, chłopcy, na mnie czas! On tam już czeka na mnie. - Wstała i nie patrząc na nikogo,
szła wyprostowana w kierunku drogi.
- Masz - wsunąłem Gośce w rękę sznureczek precelków. Nie piła, niech przynajmniej więcej
zje.
- Dziękuję c i.
Wtedy spostrzegłem się, że powiedziałem jej „ty”.
- Co robiłaś w czasie wojny? - spytałem może po to, by uzupełnić wiedzę o klasie, a może, żeby
dalej mówić „ty”.
- Byłam służącą w jednym niemieckim domu.
- Kopany - rzekł do kogoś półgłosem Wiesiek, spoglądając na ułamaną gałąź. - Coś mi się
widzi, że będziemy mieć drugą parę.
Dzień pięćdziesiąty czwarty
Dzwonek chyba już niedługo.
- A więc wybraliście gospodarza, Komisja Upiększania Klasy wkrótce przedstawi swoje plany.
Dobrze... Może macie do mnie jakieś sprawy? Proszę, Skopiak.
- Żeby pan profesor, jako wychowawca, zrugał pana profesora Kobielaka, że mnie przezywa.
- Jak ty się wyrażasz o profesorze! Zrugał! - Krótki wywód wychowawczy.
- Z powodu, że ja jestem, nieprawdaż, na końcu listy po Siemieniako. Z tego pana profesora jest
wielki zgrywus. - Człowiek o dużym poczuciu humoru - poprawiam; krótki wywód na temat różnic
i okoliczności używania języka literackiego i sztubackich powiedzonek.
- Bo to tak jest: pan profesor czyta najpierw: „Siemieniako!”, a później z powodu poczucia
humoru nie: „Skopiak”, tylko: „Skopiako!” Ja mówię panu profesorowi, żeby nie miał poczucia
humoru z mojego nazwiska, wtedy pan profesor mówi: „dobrze”, a na następnej lekcji ma na nowo
poczucie humoru. Niech pan profesor każe panu profesorowi Kobielakowi, żeby... - Bek.
- Nie becz. Poproszę, oczywiście poproszę! Pan profesor nie chciał ci zrobić przykrości, tylko
myli się: czyta „Siemieniako” i zaraz potem... - krótki wywód o poślizgach językowych i ich
powstawaniu. - Pan profesor Kobielak więcej nie będzie, zobaczysz.
Mamy utrapienie z Dyrektorem. Wciąż przyjmuje nowych uczniów i każe ich egzaminować
systemem lekcyjnym. Dopóki taki uczeń nie zda ze wszystkich przedmiotów, jego nazwisko
wpisuje się na końcu listy ołówkiem.
- Gospodarz, proszę mi podać dziennik! Muszę wpisać temat godziny wychowawczej.
Na końcu listy obecności nieznacznie wpisuję ołówkiem nazwisko.
Koronka wygłasza przy stoliku referat o wpływie Paska na Trylogię. Siadłem w ławce jako
szeregowy dysputant. Brak książek i czasu nie pozwala, zwłaszcza w klasach przyśpieszonych, na
rozleglejsze wprowadzanie metod szkoły aktywnej. A przecież wyrabiają one samodzielność i
przygotowują do studiów. Tych ludzi za rok spotkam na uniwersytecie.
Dziwna dziewczyna. Poza lekcjami poważna, chwilami jakby doroślejsza ode mnie, a tu
sztubackie miny. Miętosi w palcach własne notatki, skręca, wyżyma. Jak dzieciak, daję słowo! Aż
ponosi, żeby wstać i wyjąć z rąk. Nawet nie myśli zachować pozorów, że referuje, a tylko odbębnia
przede mną lekcję. A co koniec zdania, to wysuwa koniuszek języka. Klasa nie może się skupić,
śmieje się.
- Te, wydro króla Jana! Daj podwalić matmę! Szept Pyśki czy może Wieśka.
- Nie wydziczaj się. Lekcja.
Interwencja Gośki pozwala mi niby to nie słyszeć. Tak, Gośka jest właśnie poważna. Dłoń pod
brodę, słucha. Włosy gładziutko zaczesane do tyłu, miłe, może ciut za szerokie usta. Lekki uśmiech,
ot, właśnie dziewczyński, pełen naturalnej pogody i dobroci. Taki uśmiech miała przed wojną moja
najmłodsza siostra. Po wojnie już nie, zapomniała...
Pac! Korona nieopanowanym majtnięciem ręki strąciła książkę.
- Panie psorze, Pasek mi zleciał! - Znów ten języczek wysunięty. Patrzy na klasę z nienaganną
powagą, ale w oczach błyski.
Odczekawszy, aż się klasa wyśmieje czy może ja podniosę, nurknęła pod stolik.
Spojrzałem znowu na Gośkę. Kiedy tak pochyliła głowę, przypomniała mi się rzeźba w
„Zachęcie”. Przedstawiała rozmyślającą Kalipso.
Gośka ma przed sobą na ławce maleńkiego bursztynowego słonika-maskotkę. Takie słoniki
widywałem we „Wszechświecie i człowieku”. Znajdowano je w czasie poszukiwań
archeologicznych w siódmej warstwie Troi i w Mykenach. Kalipso mogła też się bawić takimi
słonikami. Byłby niezły pomysł wiersza: Kalipso i słonik.
- I tak człowiek umrze, i tak - zauważa Geografka patrząc w szybę.
- Przyniosłem cukier. Trudno dostać bez bezugscheinu, ale jak powiedziałam, że dla moich
państwa profesor, bo one dzieci uczą...
Kobielak rżnąc dziennikiem o stół:
- Kto kawały robi!? Ja sobie nie życzę, wypraszam! - Co się stało, profesorze?
- Ktoś wpisał do dziennika I b ucznia Kobielako. Sprawdzałem - nie ma żadnego ucznia
Kobielako. A ci ryczą, głuptaki, ze śmiechu. - Do mnie: - Ty jesteś wychowawcą tych gówniarzy:
idź, sprawdź, kto sobie robi zgrywy z mojego nazwiska!
Mój abstrakcyjny wywód na temat powszechnej drażliwości na punkcie przekręcania nazwisk
bez względu na wiek i stanowisko w społeczeństwie.
- To on na pewno zrobił! - Piwocki napuszcza na mnie Kobielaka, mrużąc dowcipnie oko. - On
jest, wie kolega, taki ścicha pęk. Patrzcie, już się czerwieni!
Działa we mnie jakiś fatalny mechanizm. Kiedy tylko ktoś powie: „Patrzcie, czerwieni się!ł,
momentalnie się czerwienię.
Dzień pięćdziesiąty piąty
Wtuliła głowę w kołnierz i nieporadnie odchyliła twarz w lewo i w prawo. W końcu trafiłem w
usta. Już nie cofała twarzy. Z kolei ja sam zacząłem odczuwać na ustach wilgotnawe chłodne
muśnięcia. Po chwili muśnięcia stały się bardziej zdecydowane, przylepne, szerokie. Przypomniały
mi się całusy, jakimi mnie w dzieciństwie przy wyjazdach i przyjazdach obdarzały ciocie i
wujowie.
Przecież ona nie umie całować! - odkryłem Amerykę, ubawiony i rozrzewniony.
Z kolei oparła mi rękę na ramieniu, objęła za szyję i przywarłszy ściśle - palto do palta - zaczęła
szybko oddychać.
Wraz z rozrzewnieniem powróciła wyproszona na kilka chwil pamięć, a z nią świadomość czasu
i miejsca: robi się szaro, siedzimy na przewróconym pniu, w zaspie do połowy łydek. Zaziębi mi się
jeszcze, takie z niej chuchro! Wraz z pamięcią wróciła druga, wybitnie krępująca świadomość
naszych innych powiązań, mocno odbiegających w swej konwencji od takiego sam na sam w lesie.
Toteż palce moje poniechały na pół już odpiętego guzika przy jej barankowym kołnierzu, ześliznęły
się po ciemnozielonej wełnie, bezwładne, niepotrzebne. Po chwili jednak oparłem je na
obabuchanej dłoni i podniosłem do ust.
Moja bezbronna ptaszyna - pomyślałem, i ta myśl mnie na nowo wzruszyła. Powiedziałbym to
zaraz na głos, gdyby nie szczekotliwe, zupełnie psie pokrakiwanie wron. Stare metafory są
najczęściej za szerokie, a więc nic nie warte pomyślałem na poły wstając i całując ją lekko, już
tylko rzewnie.
- W Łodzi jest bardzo dużo wron, a srok prawie zupełnie nie ma - oznajmiłem.
Gośka odchyliła głowę, spojrzała na mnie jakoś niepewnie spod niepoważnie trzepoczących
rzęs, więc szybko powiedziałem:
- Kocham cię - a potem: - Chodźmy już, jest ci zimno.
- Ależ nie. Przeciwnie, jest mi zupełnie ciepło i dodała rzeczowo: - Mamy bardzo ładną zimę
tego roku. - Trochę ociągając się wstała. - I ja lubię mego kochanego chłopczyka.
Przytuliła się do mego ramienia.
Przeszło mi przez myśl, że owo: „chłopczyka” nie jest na olimpijskim poziomie. Uśmiechnąłem
się z pewnym poczuciem wyższości i uświadomiłem sobie, że jest mi ogromnie miło i że przepełnia
mnie dobroć i wyrozumiałość.
- Chcesz posłuchać, jak mi serce bije? - powiedziała Gośka i rozpięła szybko guzik przy palcie
na wysokości piersi.
- Chcę.
I szliśmy wolno pod rękę w stronę jej domu.
- Będzie nam dobrze razem i mój mąż przed pójściem do szkoły czy na uniwerek będzie wypijał
rano kubas gorącego mleka - szepnęła ocierając się o moje palto trochę po kociemu. - A te
papierochy na łeb wyrzucę! - i wyjęła mi z ust nie zapalonego jeszcze bałtyka.
- Moja ptaszynka! - powiedziałem teraz już na głos: metafora wydała mi się jednak ładna i
adekwatna do stanu uczuć. Nie mogłem natomiast, i to mnie trochę drażniło, dokładnie sobie
uprzytomnić, czy właściwie oczy ma błyszczące, czy zamglone. były z lekka bure i większe niż
wtedy, kiedy przyglądałem im się dyskretnie w klasie... Jaka ona podobna do mojej siostry! Nawet
z tych kropek sadzy na nosie - widocznie przed wyjściem z domu rozpalała w piecu - i z tych
pogróżek o mleku rano. „A pudziesz! przekomarzałem się, pamiętam, z siostrą. - Przynieś mi
szklankę bimbru, bimber najzdrowszy na czczo.”
- O, ten pan, co tam przed domem opatruje osłonki na badylach, to mój tatuś. Wejdziesz do nas,
prawda? Poznasz tatusia.
To będzie tak: „Poznajcie się, panowie. Mój profesor” i wymyśli jakieś kłamstewko, powód, dla
którego profesor odprowadził ją na takie przedpiekle. Obaj będziemy wiedzieli, że to kłamstewko,
bo przecież musiała mu już o mnie mówić. Nie powie przecież: „Moja sympatia”, bo jak? ojcu? I
przy mnie? Tym bardziej nie powie: „Narzeczony.” Tak będzie się dopiero mówić już potem, jak
polubimy się z ojcem. Któregoś dnia chrząknę i oznajmię drewnianym głosem: „Chcę pana prosić o
chwilę rozmowy”... A teraz zaraz po owym: „Mój profesor”, spyta: „A, pan profesor z jej szkoły,
prawda.” I te jakieś zbyteczne czynności: otrzepywanie ze śniegu, wyjmowanie z kieszeni pa-
pierośnicy - jak zawsze, kiedy nie wiadomo, o czym mówić. „A tak! I asystent uniwersytetu, i
poeta” - uzupełni szybko Gośka z doskonale robionym uśmiechem, choć on to wszystko już wie.
„Hm, łagodną zimę mamy tego roku, nieprawdaż? Proszę, może pan profesor pozwoli do miesz-
kania?” - „Nie, ja już właściwie muszę... I zabrudzę państwu podłogę. Tyle śniegu na dworze.” -
„Ale gdzież! Jakie tam u nas podłogi. Gośka, daj panu profesorowi wycierak!... A Warszawa
caluśka zniszczona, prawda? Caluśka podobnież zharatana?”... A Gośka tymczasem będzie
podgrzewać mleko, potem postawi je przed nami, takie z kożuchem, parujące, w kubankach w
pąsowe różyczki albo krasnoludki, i w przelocie pogładzi mnie po włosach, i to będzie naprawdę
miłe, ale ja poczuję się jeszcze bardziej nijako. Weźmie album z fotografiami: „To tatuś, jak był w
wojsku, a to mamusia, jeszcze wtedy panna. Spójrz, jakie miała długie włosy! To dziadek!” - „A to
kto?” - wskażę uśmiechając się pobłażliwie na fotografię przedstawiającą golaska, który leży na
secesyjnym stoliku, pokrytym kożuszkiem, z podniesioną główką, tyłeczkiem do góry, a ona,
troszkę zaczerwieniona, szybko zakryje to zdjęcie dłonią i przerzuciwszy co prędzej kilka kart,
pokaże ciocię w kapeluszu z woalką do połowy czoła. Dopiero potem powie: „Tamto to podobno
ja, jak miałam pól roku, ale nie patrz tam.” A od tego mleka i buzującego pieca nogi zrobią się
ciężkie i nie będzie mi się chciało brnąć z powrotem przez gruby śnieg o tej porze koloru razowego
chleba.
Zatrzymałem się o jakie sto, może dwieście kroków od domu.
- Wiesz, kiedy indziej. Naprawdę wdepnę. Specjalnie. Słowo honoru. Muszę jeszcze pomóc
mojemu profesorowi w przygotowaniu wykładu. I tyle tych zeszytów! Całego Herdera w oryginale
muszę teraz czytać. Dziesięć ogromnych tomideł...
- Nie bądź głuptasem. Na pewno trochę przemarzłeś, bo i ja też. Golniemy sobie po jednym -
szelmowskie przymrużenie oczu. - Ojciec ci pokaże swoje nabytki. Wiesz, zbiera różne stare
zegary. Czy chodzi, czy nie chodzi - wszystko mu jedno. Grunt, żeby stary. I potrafi godzinami o
tym opowiadać. Tak samo o królach i królowych... Ja cię „wyreklamuję”, nie bój się... No,
chodźżeż, nieśmieluchu!
- Innym razem na pewno. Wiesz, pojutrze! - powiedziałem zdecydowanie. - Do widziska!
Chciałem ją pocałować - żeby zatrzeć wrażenie, i dla tego, że ją kocham - wcale nie w usta,
tylko w policzek, jak sympatia sympatię na mało ważnej, ale bądź co bądź uliczce. Nie pozwoliła:
ojciec mógłby zobaczyć.
- A więc jutro przy tym samym zwaleńcu.
Na myśl o tym, że się jutro znowu spotkamy, robi mi się przyjemnie gorąco.
Dzień pięćdziesiąty szósty
Odpytani kolejno wychodzą. Majestatyczny odmarsz do drzwi krokiem ni to z musztry, ni z
protokołu dworskiego. Protokół z tamtej strony drzwi przewiduje z kolei szept: „Ty, co dostałeś?” -
„Fynfę na dwóch nogach”, i taniec indyjski na schodach. Poplamione atramentem drzwi -
nieprzekraczalna granica silniejszych niż ustroje rytuałów.
Napracowałem się solidnie, ale za to w notesie wszystkie stopnie na mur. Nowy germanista
Runicki mówił mi dziś po lekcjach: „Jeszcze dwa lata i odechce ci się takich comiesięcznych
kolokwiów z nasiadówką po godzinach.” „Nie wiadomo, panoczku, nie wiadomo - Nik mu na to jak
się kto urodził, żeby cudze dzieci uczyć.” Runicki jest podejrzliwy i górnego o sobie mniemania:
„A ja to niby jako nauczyciel sroce spod ogona wyleciałem?” - „Nie wiadomo, panoczku, nie
wiadomo” - powtórzył Nik, jakby nie słysząc tych wywodów genealogicznych.
Zocha Druga przed chwilą wymusiła na mnie piątkę: wszystkie odpowiedzi ta-ta-ta-ta, jednym
tchem jak katarynka, a teraz, bajecznie zadowolona z siebie, kręci teczką i patrząc na ścianę, tak jak
to ona, jakby z boku i spod oka, dziwi się:
- Że też się panu chce psuć sobie fajrant na jakieś tam stopnie. - Ma to brzmieć jak komplement.
- Mój tato, to jak odgwiżdżą, czapę w garść i mogą go tam dużo wołać.
- Szanowny papa pani zapewne nie musi przerabiać programu rocznego przez pół roku i to tak,
żeby jeszcze panie były uprzejmie czegoś się nauczyć.
- Gdybym ja, tak jak pan, nie potrzebowała odrabiać : „lejb”, to nic tylko bym w kinie siedziała.
A wie pan, w „Helu” grają Tajemnicę panny Brinx. Ona się kocha w jednym. Chce pan, mam tam
znajomego biletera, on pana wkręci. Pod hajrem, że pana wkręci... Z czego pan się śmieje?
- Z ciebie, głupia! - wyręczył mnie mały Okopień. Obaj ze Stanisławem Augustem guzdrali się
jeszcze przy rzemieniach teczek. Gośce i Zośce nie paniują. - Pan profesor to wystarczy, że powie,
że jest panem profesorem, i bileter bez keine gadanie go wpuści, wisz?
Po uparcie wybałuszonych na mnie oczkach poznaję, że i Stanisław August chce „się ze mną
rozmawiać” prywatnie. Zaniesie dziś wreszcie ciotce trójczynę na dwóch szynach. Widocznie go to
ośmieliło.
- Panie profesorze, pan uczy też na uniwersytecie?
- Tak, trochę.
- To tam dopiero muszą trudne dyktanda pisać, co?
- Coś ty, głupi! - Okopień się obruszył. - Studenci, oni wcale nie piszą dyktand, oni się tam
właśnie uczą stopnie uczniom stawiać, wisz?
Opatulili się wreszcie po uszy i wyszli.
Zocha lirycznie: - A czy jak panowie siedzicie sobie tu, w tym pokoju, to pan Nik czasem mówi
o mnie?
- Mówi, Zocho, mówi.
- Eee, buja pan profesor! Wcale nie mówi... Mój złoty, kochany, a co profesor Nik o mnie
mówi? Ja nikomu nie powiem, żebym tak skonała w tym miejscu, nie powiem!
- Że pani jest bardzo pilną uczennicą.
- Eee, bo pan profesor to zawsze taki. Wcale nic o mnie nie mówi, prawda?... I co jeszcze
mówił? Jak Boga kocham, że ja nikomu!
- Że pani się bardzo przykłada do lekcji.
- Eee, bo pan taki nabijaka! Utrafić nie można... Chodźmy zobaczyć, jak nasze chłopaki malują.
Teraz, kiedy już dwie ściany w połowie są pomalowane na szaro, widać, jaka to wielka sala.
Gimnazjum Sczanieckiej ma podobno również dużą salę, ze zwisającymi jak w kościele
żyrandolami - rada miejska w niej się kłóci lecz nasza będzie jeszcze większa. Scena jeszcze nie
zbita jak należy: trącisz obcasem, zawali się. Do pomieszczenia obok przeprowadzimy klasę
czwartą, a w starej klasie zrobi się wspólną pracownię dla Wadzkiego, Kobielaka i Lasiewicza. Na
razie krzywo na siebie patrzą. Nie ma obawy - pogodzą się! Pięknie wygląda ta fikuśna galeryjka na
półpięterku. Górując nad pustą salą, przywodzi na myśl fragment nie zamieszkanego dworu czy
zajazdu. Zapełniam ją w tej chwili postaciami, jakie niebawem tu się zjawią: chór szkolny na
otwarcie z jakąś patetyczną kantatą, którą przygotowuje konspiracyjnie nasz „śpiewajło” na wejście
kuratora, sylwetki muzykusów grających na kinderbalach i przyszłych balach dla rodziców (aby
żyłować flotę na cele szkolne) oraz na studniówce. Muzyka gra: te wszystkie bębny, tłuczki, fagoty
- a ja tańczę z Gośką pod jakieś Niebieskie róże, Jesienne róże czy jeszcze inne róże... Słupki i
tarcze do kosza też już czekają pod ścianą na zmontowanie. Kurek na kozłowej drabinie z papiero-
chem w zębach chmajta pędzlastą szczotą po ścianie. Na drugiej drabinie chmajta jakiś obcy.
Wiesiek, Heniek i drugi obcy mieszają od niechcenia w kubłach.
- Panie Boże zapłać! Jak się panu profesorowi widzi nasze al fresco? - Wiesiek czyni honory
domu.
- Wspaniale jak Sarasate - znowu łapię się, że powtarzam jedno z odgrzewanych powiedzisk
ojca, które nas w domu drażnią. Co nas obchodzi, że kiedyś przed pięćdziesięciu laty snobistyczna
Warszawa szalała za jakimś Sarasatem, co na czymś tam grał czy śpiewał i młodzi wawel-berczycy
ukuli wtedy przedrzeźniające snobów powiedzonko.
- Za Boga nie wiem - skarży się Wiesiek - po co on mnie wziął do tego malowania. Ma swoich,
co się na tym znają. Skrobałem ścianę, to mi kazał zejść i matematykę robić dla niego, że
nieczasowy. Mordowałem się i nie wyszło. Po godzinie zlazł z drabiny i w try miga sam zrobił. No,
chłopaki, dajcie ten patyk!
Oj, ani ja, ani ty
Nie umiemy ro-bo-ty.
Oj, kupcie sobie woreczek,
Żeby przykryć tyłeczek,
Hu-ha!
- Mamin głuptas! Zdałaś polaka? Nik mi dzisiaj powiedział, że masz ładne oczy. Pod hajrem!
Nie, ja żartowałem: powiedział, że masz brzydkie, takie siwe, fe!
Siwe oczka moje,
Co poradzę z wami?
Nie patrzę za nikiem,
A tylko za Nikiem!
Hu-ha!
- Ej, ty, Wieśku cały! Bo jak kopnę, to zobaczysz! Gniewam się na ciebie.
Kurek znad sufitu kłania mi się, drabina też wykonuje podobny zamaszysty ukłon, na szczęście
wraca do dawnego położenia.
- Wiesiek, dawaj no flachpędzel! Ale już! O, ten na lewo!
- Zocha, wejdź, podaj no majstrowi, coś mnie w kościach łupło. Nic się nie bój, trzymam fest.
Kiedy Zocha posłusznie gramoliła się, trzymając pędzel daleko od siebie, Wiesiek zrobił
konwencjonalno-szelmowską minę i niby to zapuszczał w górę żurawia.
- Jak pragnę podskoczyć, gdzie dostałaś taki pierwszoklaśny gatunek majtek? Jaki kolor
gustowny!
- Idź ty, głupi! - Zocha poruszając dziwnie nogami i pomagając sobie wolną ręką zrobiła ze
spódnicy coś w rodzaju szarawarów. - A właśnie że nie! Właśnie że nie mam!
- Co, nie masz majtek? Ależ dziewczyno, ty się zaziębisz! Czekaj, czekaj, powiem Nikowi, że
na takie zimno nie nosisz majtek!
- Mamooo! Panie profesorze, on się wydurnia!
- Panie Wieśku, nie można tak! - strofuję go i prawie nie słychać, że się krztuszę.
- A wie pan - Wiesiek od razu poważnie i prawie szeptem - pani profesorowa Rysiowa, to już
mówił lekarz, jest prawie zdrowa i mogłaby uczyć. Najważniejsze, żeby jej na to chęć wróciła. A
wie pan, jesteśmy...
- No, panie młodszy, daligo do roboty. Skrab pan bez . ten czas ościeże!
- Już, już, panie Łojek! Piwocki zły jak psi. Nie może wyfasować drutu na kosze. Podskoczy się
jutro w ruiny i gotowe! Pan niby jest swój, jak ze wszystkimi razem, nie na lekcjach, ma się
rozumieć, a taki z każdym oddzielnie poważny. A panowie profesorowie to czasem odwrotnie. I do
„trzynastki” pan profesor nie słychać żeby chodził. Heńka matka ją trzyma. Taaaka „Trzynacha”!
Tam i z innych szkół też przychodzą profesorowie na protekcyjne sznycle i coś jeszcze. Najlepiej
tam matmę lubimy robić, Heniek zawsze coś matce kierdnie z bufetu. Ja to nie tyle, bo jego matka
za skarby nie chce brać ode mnie pieniędzy, a ja znowuż nie bardzo mam z czego dawać, więc nijak
nie możemy się zgodzić. - Jak on się ładnie śmieje, tyle w tym śmiechu serdecznej bezpośredniości.
- Teraz to będę miał... A wie pan, jesteśmy na tropie tamtego szczeniaka, co to... A szpaklować?
Ach, igraszka dla mnie. Już lecę. „Ani ja, ani ty...”
Zocha Druga mieszka gdzieś na Ogrodowej, więc, psiakostka, wraca w tym samym kierunku co
ja. Nie powiem przecież, że lubię chodzić własnymi drogami.
- Ale dracznie pan profesor wtedy wyglądał, jak pan tachał ten wór węgla na sankach. I tak się
oglądał, tak się oglądał. Mówimy: „Chodźmy pomóc, bo się oberwie.” A Jurek: „Nie. Pewnie
profesor dostał od dyra na lewo, kiedy tak chyłkiem-tyłkiem.” On się bardzo przez tę wojnę wyraża.
„Jak podejdziemy, wyjdzie głupio.” I tylko szliśmy za panem, żeby jaki zbirus się pana nie czepnął.
Dobrze, że na wertepach ciemno, więc nie widać, że jestem czerwony jak burak. Coś jej tam
zawile tłumaczę o uchwale Komitetu Rodzicielskiego i o względach taktycznych, co przemawiają
za zachowaniem dyskrecji o tym przydziale, ale nie słucha.
- A pan profesor to wcale nie ma gustu, bo głupia Gośka jest za niska i pan profesor może mieć
przez to niskie dzieci, a Korona znowuż za dużo chce się rządzić.
- Panno Zofio, nie upoważniłem pani do tego rodzaju konwersacji. Proszę albo mówić o języku
polskim, albo...
- Jak pan jest taki, to nic nie powiem, nawet że Korona ma narzeczonego, którego męczyli za
ojczyznę, więc ona musi przez to za niego wyjść, żeby mury pękały.
- Jaki utwór w literaturze polskiej posiada podtytuł Za mur graniczny?
- Słowo honoru, że już mam bardzo blisko do domu. Tu, za tym rogiem, i mama się niepokoi.
Dziś rano wsadziłem do pieca pełen kubeł szkolnego węgla, ale w pokoju jak w psiarni.
- Panie profesorze, czemu tu tak zimno?
- Pan jak wychodziłeś, zostawiłeś otwarte okno, żeby trochę wywietrzyć.
- Dlaczego pan nie zamknął?
- Ja nie umiem zamykać okien - powiedział Profesor ze zdziwieniem i z odrobiną wymówki.
Dzień pięćdziesiąty siódmy
- „Bo taki los przypadł nam” - podśpiewywał Dyrektor. Spojrzał na mnie i usta rozciągnęły mu
się od ucha do ucha. Znaczy, że mam protokołować, jako najmłodszy.
- No i mający złote pióro - szepnęła przez stół pani Miecia. - Czytałam wierszyk, czytałam.
Druty od serwetki pani Janki, które przed chwilą wyglądały jak wysunięte nieruchomo ślimacze
różki, powróciły do swych czynności, przypominających powolne dreptanie na szczudłach.
W tej chwili w kamieniczkach i domkach z płaskimi dachami od Brzezińskiej po Ogrodową
młodzi ludzie, ich zalatane matki i dziadkowie ćmiący swoje papierochy w kątku między wodniarką
a otwartym popielnikiem - widzą w wyobraźni na naszych twarzach ten sam monumentalny wyraz i
surowość doskonałego skupienia, jaka odbijała się na twarzach aktorów odtwarzających
posiedzenie rady pedagogicznej w filmie Matura.
- „Rada Pedagogiczna - mruczę protokołując - na wniosek ob. Dyrektora postanowiła przełożyć
na odrębną sesję w terminie późniejszym...”
- Ad calendas graecas - ironiczny szept docenta Wadzkiego, który objął w starszych klasach
fizykę.
- „Omówienie punktów: organizacje uczniowskie, formy współpracy z rodzicami, sprawa
rewindykacji gmachu szkolnego. Wniosek kol. Nikowej, dotyczący omówienia w ramach bieżącej
sesji przynajmniej organizacji uczniowskich, nie zdobył większości głosów.”
Teraz Lasiewicz oberwie opeer - posłałem porozumiewawczy uśmiech na koniec stołu.
Dyrektor:
- Panie profesorze! Panie profesorze, na miłość boską! Pan, człowiek kolosalnej wiedzy, czyż
pan tego nie może pojąć, że oni panu umyślnie śmiecą!? Daję panu najświętsze słowo honoru, jak
pragnę, żeby nigdy wojny nie było, że gdybym jakimś cudem znalazł się na miejscu tych ba-
szybuzuków, to jak jestem człowiekiem starym, żonatym i brzuchatym, sam bym rzucał papierki!
Fatyga niewielka, a ma się i kino, i święty spokój od uczenia się chemii. Przecież pan z programem
jest w lesie!
- „Hej, idem w las” - zanucił cichaczem z miną człowieka dowcipnego kolega Śpiewak.
- Albo ta pana ośmieszająca szkołę awantura, jaką pan zrobił onegdaj starszym klasom podczas
wycieczki do radiostacji!
- Rzucili papierek na maszt radiowy! - oświadczył Lasiewicz kiwając aprobująco głową dodał,
że on też, podobnie jak pan dyrektor, potępia niechlujnych młokosów, których mimo ogromnych
wysiłków, czynionych nawet kosztem lekcji, nie można nauczyć porządku.
Dyskretnie puszczona w kurs bazgrołka kolegi Rysownika, przedstawiająca Lasiewicza z
bródką, w stroju Adama, trzymającego na głowie skomplikowaną aparaturę chemiczną, zdobyła
uznanie męskiej połowy grona, natomiast pani Janka oznajmiła, że wszystko tam jest prócz
dowcipu.
Nik pochylił się w stronę ojca Jacka i uczyniwszy z dłoni trąbkę, coś mu szepnął do ucha.
Ojciec Jacek pochylił się z kolei nad Rysownikiem, potem szurnął przede mną po chłopięcemu
trepkami.
- Bardzo proszę pojutrze do mnie o szóstej. Takie, ot, przyjęciny ubogie - dodał po chwili,
kontemplując swoje drewniaki.
A więc uważają mnie już za prawdziwego kolegę!
Przy omawianiu niedostatecznych temperatura gwałtownie podskoczyła. Mamy dwa wojujące z
sobą stronnictwa: stronnictwo „dać mu szansę” - Dyrektor, pani Miecia, i stronnictwo
„nieprzejednanych” - Nik, Janka, Wadzki i ja. Reszta raczej czeka na koniec dyskusji i akceptuje
zwycięski wniosek. Wadzki za każdym razem podnosi gwałtownie głowę, jakby odrzucał do tyłu
nie istniejącą grzywę, wysuwa jakiś nieodparty argument i znowu zamyka się w sobie. Peperowiec,
ale nikogo nie agituje. W pokoju nauczycielskim jakby go nie było. Czasem tylko rzuci zza szkieł
pogodne, trochę ironiczne spojrzenie. Zapytany, chętnie odpowiada, ale zużywa tyle tylko słów, ile
to konieczne, ani o jedno więcej. W kwestii lokalizacji szkoły - od jakiegoś czasu stały nasz temat
podczas wielkiej pauzy - nie zabiera głosu, ale kiedyś powiedział, że nie jest istotne - gdzie, tylko -
dla kogo. Z drugiej strony, walczy zacięcie o pomoce fizyczne i to bez względu na humor
Dyrektora. Nie istnieją dlań w tej materii sprzyjające i nie sprzyjające sytuacje. Dużo wymaga, ale
młodzież go raczej lubi. Ja różnie, czasem mnie drażni. Jest to jedyny kolega, który nie roztkliwia
się nad moją młodzieńczością i, jak oni to mówią, główką.
Stronnictwo „dać mu szansę” przystępuje do ataku:
- Co? Trzy dwóje? - Dyrektor z najwyższym zdumieniem unosi brwi. - A dam ja jemu, kurrrcze
pieczone, że go rodzona matka nie ten-tego! - A potem ściszonym głosem, że proletariackie
pochodzenie, ciężkie warunki, przejścia, okupacja, brak ogólnego wyrobienia, jakie daje atmosfera
domu inteligenckiego, groźba powtórnego gołębiarstwa itd. - A więc dać mu szansę. Kto z państwa
na ochotnika? - Bajeczne przymrużenie oka. - No, na moją odpowiedzialność! A już tam profesor
Nik przydzieli mu ze swojej klasy jakąś hożą korepetytorkę i będzie zbójowi wstyd, że piękne
dziewczę jest od niego mądrzejsze.
A gdy nie dawałem za wygraną, agitował mnie i strofował cytatami z wielkiej literatury:
- Jak to, panie profesorze, powiedział Goethe? „Wer den Schuler will verstehen, muss in
Schulers Lande gehen"?
- To nie Goethe - protestowałem, niby nie rozumiejąc aluzji. - Goethe mówił o poecie. To
pewnie Szyller-Szkolnik, czyli Szuller-Szkodnik napisał.
- Wykładowca, oceniając ucznia - wykładał już kawę na ławę - powinien wiedzieć, co tam w
domu u niego piszczy.
- Dziecko piszczy, he, he! - parsknął Kobielak i powiódł po nas triumfalnym spojrzeniem.
Ale również gdy była mowa o dzieciach rodziców usytuowanych - o ile w rodzinie nie było
jakiegoś volksdeutscha - Dyrektor usilnie wynajdował okoliczności łagodzące: przebyta choroba,
„już ja gagacia znam: osioł, ale dopędzi”, bądź powoływał się na jakieś inne względy, których nie
precyzował, a napomykając o nich, natychmiast tracił wątek.
Kiedy trzeci już raz z rzędu nie podwyższyłem stopnia, nastąpił wybuch:
- Państwo wiedzą swoje, a ja swoje! Państwu łatwo bawić się w Katonów z waszą, pożal się
Boże, wiedzą o życiu i z waszym wyczuciem sytuacji! A deputaty, a dodatek z Komitetu
Rodzicielskiego każdy z łaskawych panów chce mieć! Niech no by nie było w kasie pieniędzy?!
Zrobicie swoje i kładziecie się uprzejmie spać. Tacy dobrzy, tacy obiektywni! Tylko ty, oportunisto
na stare lata, skręcaj oczyma wte i we wte, świeć bakę lada gówniarzowi, z przeproszeniem, żeby
wytrzaskać pieniądze na jakieś perpetuum mobile dla pana Wadzkiego, bo inaczej, powiada, nie
będzie uczył, żeby węgiel w porę załapać, boby sobie młodzież sempiterny odmroziła, żeby mi tej
całej szkoły - chyba jest potrzebna, nie? - w diabły nie rozpiep... Strasznie państwa przepraszam,
uniosłem się. Dziś prowadzenie szkoły to... Lekarz mi mówił, że... Gdybym był naprawdę tym, za
kogo... gwizdnąłbym na wszystko, wziął się za jaki handel, tak jak niektórzy nasi dawni koledzy...
Może państwo pozwolą? Naprawdę smaczne. Nowy gatunek, „Piastowskie”: mało cukru, ale za to
patos dziejów! - uśmiechnął się takim właśnie uśmiechem, kiedy w ustach rozpływa się gorzki
cukierek.
- Kolej na klasę trzecią. Referuje pani profesor.
Słuchałem oburzony, rozgoryczony, trochę współczujący i nie przekonany.
- Antosiak Jerzy, bez niedostatecznych...
- Dalej. Szkoda czasu.
- Czy tam na dole drzwi zamknięte? - zaniepokoiła się pani Miecia: Schaffowa poszła dla nas po
bułki i szkoła była pusta. - Zdaje mi się, że ktoś wszedł.
Rzeczywiście, i mnie dobiegły stukoty, nie stukoty, ledwie dosłyszalne, ukośnie wstępujące
głosy. Głosy ucichły, za to ciężkie pojedyncze kroki. Piwocki zerwał się i nagłym szarpnięciem
otworzył drzwi na całą szerokość.
Za drzwiami stał blady jak ściana chłopiec. Szczupły, o gładkiej twarzy przyjemniaczka. Z klasy
pani Geni.
- Wronek, co ty tu robisz?
Chłopiec, zwykle laluś, miał włosy rozkudłane, palto z przodu zaśnieżone, źle zapięte.
- Co ty tu robisz? - powtórzył ciszej Dyrektor.
Wronek skierował na nas wzrok, ale tak jakby nikogo właściwie nie widział.
- To ja... ja przyczepiłem kartkę pani Rysiowej. Rozkazał mi porucznik Lewandowski.
- Jak to było? Jaki porucznik Lewandowski?
Pytaliśmy Wronka o szczegóły, trochę jak na śledztwie, trochę ze zrozumiałej ciekawości.
Dyrektor, z brodą wspartą na dłoni, nie brał w tym udziału. Wadzki obserwował go nieznacznie,
bez owego ironicznego uśmiechu czy wyrazu obojętności.
- Co on mówi? Że co? - dopytywał się ciągle Lasiewicz z dłonią przy uchu.
- Nic nie można zrozumieć. Dostał chyba szoku powiedziała głośno Miecia. - Szoku, no, s z o k
u! Trzeba...
- To trzeba mu dać waleriany. Chłopcze, jesteś strasznie przemarznięty. Masz tu herbatę. Nie
ruszona. Siadaj! Zmieniła się atmosfera wokół ucznia.
A jednak - przebiegło mi przez myśl - nie jest to owo szczere przyznanie się do winy
skruszonego chłopca z Amicisa. Przyglądałem się jego twarzy, której wyraz zmieniał się co chwila:
ból, strach, czujność, coś lisiego, znów strach, potem skupienie...
- Siadajże, chłopie!
Machinalnie zgiął kolana, ale twarz mu się wykrzywiła, jak czasem twarz reumatyka, dla
którego siadanie bywa problemem.
- Dziękuję, postoję.
Ten brzydki, krztuszący się i jakby mokry od wewnątrz głos! Gdzież ja podobny słyszałem?...
Dawno i niedawno. Późna godzina, okupacja?... A i w tych czasach jakby ktoś na taki właśnie temat
czy może podobny dziura w pamięci - mi mówił. Z lewej strony, o, tu właśnie, gdzie są drzwi, spod
horyzontu wtaczał się tramwaj i wskoczyłem... Dziura w pamięci.
Dyrektor podniósł głowę.
- Raz kozie śmierć. Trzeba zawiadomić milicję - powiedział cicho do Nika i pani Mieci.
Wstał.
Dzień pięćdziesiąty dziewiąty
Naprzeciwko kieliszka i oczu rama okienna. W ramie nowoczesny gmach o gładkich ścianach,
takiż kościółek. Przed wojną parter zamieszkiwali zakonnicy, na piętrach mieściła się szkoła. Po
wyrzuceniu szkoły i zakonu w gmachu rezydowały jakieś groźne niemieckie instytucje. Teraz
zajmuje go wojsko. Na razie. To na razie trwa jednak rok. Kuratorium obiecało przekazać nam ten
budynek po wyprowadzeniu się wojska. Czekaj tatka latka! Bernardyni mieszkają w maciupim
domku od ulicy. Tu właśnie ojciec Jacek zaprosił nas na „przyjęciny”. Przesuwam wzrok od
kieliszka ku ramom. Nie podoba mi się koncentrat oschłości, zwłaszcza w półmroku. Półmrok starł
z konturów obu budynków wszystko, co nie jest czystą geometrią, nawet krzyż. Za oknem nie ma
klasztoru i kościółka - są dwa prostopadłościany: jeden ustawiony na sztorc, drugi leży. Można
sądzić, że Nik pozostawił na dworze kilka tych modeli, z jakimi wszyscy matematycy świata
wkraczają do klas, niosąc je uroczyście na dzienniku jak na tacy.
Po dwóch stronach ramy dwa przeciwstawne nastroje, kontrastowe tonacje barw - butla
rubinówki na tym białym obrusie żywo przypomina latarnię magiczną - dwie różne epoki. Nik
prezyduje przy stole, czuwa nad tempem spełniania intencji, niestrudzenie opowiada o dawnych
zjazdach matematycznych, własnych trofeach miłosnych i sensacjach minionego wieku. W oczach
płonie mu maleńki niebieskawy ogienek. Ojciec Jacek milczy i czujnie na lewa. W jego twarzy
pojawił się nowy dla mnie wyraz jakby zuchwałej dzikości. Nie opuszcza powiek, gdy udem go
ostre spojrzenie, ale odrzuca w tył głowę i patrzy, można rzec, wyzywająco. Ojciec Karol - widzę
go pierwszy raz - uśmiecha się jowialnie, właśnie tak, jak nakazuje tradycja bernardyńska. Co za
szczególna figura, ten nasz kolega od rysunków! Nik tytułuje go dzisiaj „prezesem wódeczności”.
Twarz okrągła, pomarszczona jak jabłko, gdy przeleży w spiżarni. Ale kiedy zerka niepewnie
bacznie na rosyjskiego oficera zza piętrowego półmiska tartinek, przypomina zająca, co ciupnął pod
miedzą i przygląda się myśliwemu. Oficer w tym niecodziennym otoczeniu! Ale to nie razi. Jego
obecność przy stole należy przecież do literackich tradycji zakonu: i ksiądz Robak z Rykowem, i
chodźkowski kwestarz z oficerami Kutuzowa. Jajeczne pagony przydają wnętrzu
dziewiętnastowiecznego splendoru. Muśnięciem palca zdaje się sprawdzać rezonans, śwych trzech
medali. Zapewne sąsiad z gmachu, domowy gość. Opowiadań Nika słucha z tym
charakterystycznym, rodzajem rewerencji, z jakim światowiec wysłuchuje światowca.
- Bis repetit, panoczku! - Nik wznosi kieliszek. Zdrowie ojca gwardiana! Po raz który?... Aaa,
po raz pierwszy. Za to że przez swój wyjazd dopomógł ojcom dobrodziejom... łaknących pocieszyć.
Specyficzny zapach zasiedziałej plebani. Doniczki świeżo ugarnirowane karbowaną bibułą -
dowód opieki zakonnic. Chrystus wśród stadka owieczek o melancholijnym wejrzeniu. Fotografie
rodzinne, zdjęcia grupowe z kanonicznych wizytacji.
- Na czym to skończyłem?... Aha... Więc oskarżało go v dwóch prokuratorów: Niedwiedski
niejaki, zruszczony Polak z Petersburga, i Katranowskij. Ten Katranowskij - wy o nim,
panoczkowie, nic, jasna rzecz, nie wiecie, za młodzi jesteście - to był właśnie najtęższy w Rosji
specjalista od spraw duchownych. Na zdrowie, panie kolego! kiwnął na mnie nagląco. - Piję
chętnie. - A bronił, pamiętam dobrze, mecenas Kleyna... Tak, Kleyna. To był adwokat! Głos jak
armata!
- Poliaki gaworiat obyknawienno: „na zdarowoje” zauważył z namaszczeniem oficer -
Germancy: „prosit”, no my, Russkije, pastupajem prawilnieja, my gawarim: „prosto!”
„Prezes wódeczności” patrzył niepewnie, jakby z grymasu twarzy oficera chciał wyczytać
groźny sens niepojętych słów.
- No, Amerykańcy, ani niczego nie gaworiat, ani tolko pjut - uzupełnił oficer i z triumfem
rozejrzał się po naszych twarzach.
- Daj mi Boże, panoczku! Puskaj pjut - zgodził się Nik. - No, łyktus benedyktus! Zdrowie ojca
gwardiana! Po raz który?... Aaa, po raz pierwszy, za to, że przez swój wyjazd... No, ojczulku,
cropez vous! - tym razem przynaglił ojca Karola; lekki szmerek, jaki czułem w głowie od pewnego
czasu, ustabilizował się nieco i nie powiększał. Pamiętam, Macoch siedział cały czas blady, oczy
podkrążone. A kiedy chłopi z Zawady zeznali, jak to znaleźli w rzece sofę, patrzę, a policjant,
znaczy się, rosyjski, stał on przy Macochu z gołą czaszką, ociera oczy rękawem, no i płacze...
- Że to pan Nik takie tam stare rzeczy pamięta - ni to pochwalił, ni dał wyraz zażenowaniu
ojciec Jacek.
- Eto wierno polskij rewolucjonist? - spytał oficer i kiwnął z aprobatą głową.
Kolega od rysunków, spojrzawszy bacznie na twarz oficera, też kiwnął głową.
- Cóżeż ty, panoczku! Eto monach! Żenszczinu on ubił.
Ojciec Karol nachylił się ku mnie, jakby chciał powiedzieć, ale tylko podał mi tartinki.
- Czemu ojcowie cmentarz przed kościołem wysypali żużlem? - spytałem z przyganą. -
Wygląda jak plac fabryczny. Nawet nie jak obóz koncentracyjny.
- Nie my, ojciec gwardian - uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Tak się, uważa, lepiej kalkuluje,
bo mniej zarasta. My ciągle kalkulujemy - dodał takim tonem, jakby kalkulacja była czymś
zdrożnym.
- U nas toże monachi - rzekł oficer. - Oczeń mnogo - uzupełnił. - No, ani żenszczin nie
ubiwajut, ani hospodu bogu maliatsia. Wy toże malities' - obrócił się w stronę obu ojców - a nam,
kamandiram wied, nielzia, patamu czto my w gospoda boga nie wierim. A ja chot' i kamandir, a
wmiestie s wami pju, patomu czto wy liudi mirnyje, trudoliubiwyje...
„Prezes wódeczności” słuchał niepewnie z palcami na stopce kieliszka, w miarę opadania
kadencji kieliszek podnosił, w miarę wznoszenia się odstawiał na stół.
- Kiedy tu przyjechałem - dobiegł mnie nagle jakby z dużej odległości poufny szept ojca Karola;
uśmiechał się teraz inaczej - zerwałem się, jak każe nasza reguła, o czwartej i kłusem do kościoła,
na horae cano... jak by to powiedzieć, żeby człowiek świecki... no... na godzinę takiego
wewnętrznego skupienia, wspólnych rozmyślań. Czekam kwadrans, godzinę... Ani żywej duszy.
Pytam potem gwardiana. „Nie mamy czasu na zbijanie bąków” powiedział.
- O, faszysty prakliatyje, ani ubiwali żenszczin! Ja był pozawczera w etom... kak, no...
Oswiencimie... Boże sachrani!
Ojciec Jacek skurczył się, jakby mu ktoś głowę wbił w ramiona.
- Boję się o niego - szept mego cicerone, tym razem jakby tuż nad uchem. - Wciąż o tym myśli.
Że ona właśnie przez niego, a on ocalał - mówił tak, jakbym dobrze wiedział, o co chodzi.
- Jaka ona? - przerwałem.
- A, jego narzeczona. On wtedy wstąpił.
- Cholerny nałóg. A już najgorzej, jak nie ma gwardiana, a dewotki, psiekrwie, przytaskają pod
fartuchem wódkę dla „ukochanego ojczulka”.
- Daliśmy go właśnie do waszej szkoły, bo z początku ja miałem pójść, że może wy, panowie
profesorowie, rozmowy, wesoła młodzież...
Ojciec Jacek odepchnął się obu rękami od stołu i spojrzawszy tak, jakby nas nie rozróżniał,
zaintonował:
- A może byśmy się tak napiiili? Szybko podniósł kieliszek do ust.
- Hungaria natum, bernardinis educatum! - wskazałem patetycznym gestem na butelkę
czewieniącą się w kącie etażerki. Niechby już przeszli na wino! Ale nie zwrócono na mnie uwagi, a
Nik z kolei relacjonował przebieg procesu księcia Jusupowa i Puryszkiewicza, zabójców Rasputina.
- Może by pan profesor przyszedł w niedzielę na moje , kazanie? Zaczynam zawsze od „proszę
państwa” bez amfatycznego: „Ukochani w Chrystusie:” Podobno gra pan w siatkę? Byłem w
Wilnie w drużynie międzyszkolnej. Graliśmy, pamiętam, mecz z Dyneburgiem. Łotysze dostali
dwa jeden. A oni grają! Popłakaliśmy się z radości. O, tu mam zdjęcie.
- Czy ojców jest tylko trzech? - spytałem nie tyle może przez ciekawość, co żeby zorientować
się, czy artykułowanie głosek nie sprawia mi trudności.
- Czterech i dwóch braci. Oni ekspediują teraz jabłka na dworzec, a Leontyn ubija interes ze
„Społem”. Wie pan, saletrzak. Nie można go normalną drogą dostać... Ojciec gwardian - świetny
gospodarz. Jak pan myśli, jako człowiek światły, świecki i trochę z boku, czy klasztory mają rację
bytu dziś, kiedy...
- Gawariat, u was w szkole oczeń tiesno, adiu u drugogo na gałowie sidit - ni to spytał, ni
oznajmił oficer, kładąc dłoń na głowie jakby dla zobrazowania naszej ciasnoty. - A nam na abarot,
etot czertog sliszkom prastornyj. My wied' nie cari, nam rozkoszi nie nado... Paczemu wy...
Dalszego ciągu nie dosłyszałem.
Ojciec Jacek pochylił się ryzykownie nad stołem, ale zdołał utrzymać równowagę i zaczął
śpiewać:
U susida chatka biła,
U susida żynka miła.
A u mene ni chatynki,
Nima szczastia, nima żynki.
- Antoś, uspokój się, ja cię proszę! - zawołał ojciec Karol do ojca Jacka. - Może byś się położył?
On tak zawsze, jak trochę za bardzo...
- Zdrowie pana oficera! - wystrzelił nagle zza swej fortecy „prezes wódeczności” i zamrugał
oczami, jakby dziwił się swej odwadze.
- Ty! Żeń się! Słyszysz? - krzyknął naraz ku mnie przez szerokość stoku ojciec Jacek. - Ja ci to
mówię! I to już: żeń się!
Nik wstał i sięgnął po kapelusz.
- Dobrze, ojczulku, dobrze. Niech się ojciec kanapariusz położy, prześpi. A jutro powolutku, nie
spiesząc się: o Adamie, o Ewie, o raju, o drzewie. Uczyć gałganów, u-czyć! Niech znają mores. No,
czas na nas. Służba nie drużba. Jutro pra-ca - postawił akcent na ostatniej sylabie. - Ojcowie
przekażą ukłony ojcu gwardianowi!
Oficer też wstał.
- Tiepier szatatsia w gorodie apasno: razbojniki gulajut - partizany, znaczit, a toże i pjanicy, i
wsiakaja driań. Prawożu was damoj - zadecydował. Włożył szynel, zapiął pas, kaburę. Wyprężył się
przed ojcami, salutując pełną dłonią do daszka. - Astawajties' z bogom! uśmiechnął się familiarnie.
Pusto, ciemno na ulicach, tylko dzwoniły i taptały głucho jego buty. Oficer sapał, serce ma
widocznie nadszarpnięte. Może był ranny na wojnie? Od strony Julianowa, potem od Marysim,
dobiegły echa pojedynczych wystrzałów. Teraz jakby seria. Nijako było podziękować, prosić, żeby
nie odprowadzał. Ze tak będzie dla nas i dla niego bezpieczniej.
- Pan się nie spóźni jutro, panie kolego, prawda? rzekł Nik prawie sucho, kiedy dobiliśmy do
placu Wolności. Przystanęliśmy, aby się pożegnać.
- Ja wam sawietuju, wy dałżny rieszitielno wystupit, sztoby wam wazwratali eto zdanje.
Nic nie odpowiedzieliśmy.
- Tut stał pamiatnik naczalnika Kostiuszki - Nik po chwili wskazał oficerowi na punkt pośrodku
planu. No, Germancy rozruszili.
- Kostiuszko, chrabryj gieroj - stwierdził oficer, zasalutował i ciężkim krokiem, trochę
zgarbiony, skręcił w Nowomiejską.
W jaką on dudkę dmie? Nabiera na szczerość? - zastanawiałem się.
Nik zdaje się miał te same wątpliwości, ale milczał przez dalszą część drogi. Doszliśmy do
Zawadzkiej.
Dzień sześćdziesiąty
„Jak się panu pisało, panie Wieśku?” Drganie cieni na twarzy Wieśka. „Owszem, byczy temat.”
- „A co się stało temu waszemu... wodzowi w spódnicy, że nie mogła pisać?” - „Ech, bo też! Do
wszystkiego się pcha. Uparła się tego szczeniaka trzymać, za blisko podsadziła rękę i szmajsnęło
ją”... Przejęzyczył się i teraz bierze pod włos, że „my do pana profesora jak do swojego” i żeby
nikomu słowa.
Profesor śpi, usta wypuczył w literę „o”. Kiedy powracają i jak trutnie brzęczą w uszach
oderwane fragmenty rozmów, zasłyszanych w ciągu dnia - znaczy, że niedługo zasnę... „Niedobrze,
żeście to zrobili!” - ganię po nauczycielsku. Szumi przed nami, jak w porze wojny, „morze zjawisk”
i nauczyciele stoją tylko na brzegu. Czasem chmury się rozstąpią i, oni tak jak w Żeglarzu, zobaczą
z daleka błysk gromu, który gdzieś uderza. Niektórzy zdają sobie sprawę, niektórzy, jak Lasiewicz,
nie: odwieczna iluzja starych nauczycieli, że uczestniczą w czymś w rodzaju układu
heliocentrycznego, którego ośrodkiem jest ława szkolna. W moim wypadku jest chyba inaczej:
ostatecznie byłem wtedy razem z uczniami w AK, poza tym tkwię z racji wieku gdzieś pośrodku
między ciałem nauczycielskim a młodzieżą. Mimo to i ja stoję na brzegu, dlatego że nie mam
miecza w tej walce.
„Właśnie że dobrze - drgnięcia cienia na twarzy Wieśka. - Sypnął swojego szefa, potem na
milicji wszystko, gładko powtórzył. Niejaki Lewandowski. Nic pan profesor nie słyszał? Taki
jeden. My, łodziaki, to go znamy, Ostatnio za kolportera był u «chłopów z Marszałkowskiej», a
właściwie to w lesie. Tyle, że las miał w domu. Taki prywatny «lasek»"...
Usta Profesora przypominają pyszczek śniętego karpia. Niedługo zasnę. Przed laty dzieciak w
spalonym domu walczył papierowymi żołnierzami, nie musiał szukać miecza ani stać na uboczu,
nie był potrzebny ani miecz, ani ubocze...
Dzień sześćdziesiąty pierwszy
Między ramy okienne dostała się i wpadła figurka ojca Jacka. Dotarła do klamki i, rosnąc,
zaczęła się zniżać po szybie w dół.
- Ależ zasuwa - powiedziałem. - Nie wie, że ma jeszcze dużo czasu.
- Dziwny człowiek ten gwardian - zauważyła Miecia. - Niby światły, dwa doktoraty, a zadania
klasztoru pojmuje jak pańszczyźniany ekonom: najwyższa dla niego cnota to upilnować pastucha,
żeby nie podebrał mleka, Jackowi kołki ciosze na łepetynie, że wciąż siedzi w szkole, ale kiedy w
zeszłym miesiącu dyrektor spóźnił się z przelaniem jego pensji na konto klasztoru, to taką burę
dostał przez telefon, że, jak mówi ten mały Drewnowicz, szkoda mrugać.
- Ale, ale - przerwał Nik - posłuchajcie, ojcowie święci: Raz pewien Polak wszedł do
demokratycznego piekła... Profesorze Kobielak, pan już skończył dyżur? Dziękuję, teraz idzie...
idzie pan, panoczku - wskazał na Piwockiego. - Więc widzi: stoły zastawione, szampiter, ładne
kobiety, wszystkie one, ma się rozumieć, noblesse neglige, he he!... Czyli po łacinie: sine majtas.
- Ładnych rzeczy my się tu nasłuchamy! - spoza moich pleców odezwała się raptem Koronka.
Nikt nie zauważył, jak weszła z Brunonem. Wywołała Nika na korytarz.
Do pokoju wsunął się ojciec Jacek i zaraz pożyczył ode mnie „Rzeczpospolitą”.
- A z ojca kanapariusza to niby cicha woda, a naprawdę to wielki konspirator i medyk - zawołał
od progu Nik. - Wyobraźcie sobie państwo, poszedł z licealistami do neurologa, co leczy Rysiową,
a potem ojciec spłodził z nimi epistołę po łacinie, żeby szybko wracała... „że jej obecność w szkole
jest nieodzowna...”
- Co ci lekarze umieją - szepnęła trochę jakby do siebie Geografka. - Chyba pieniądze brać! W
Słonimie był...
Teraz pani Miecia powinna westchnąć i powiedzieć: „Jak mi żal tej biedaczki!”
- Jak mi żal tej biedaczki! - powiedziała pani Miecia i westchnęła.
Dzień sześćdziesiąty trzeci
Po wyjściu licealnej nawet nie zawadziła spojrzeniem o róże, na które porządnie się
wykosztowali. Znów ten wzrok przylepiony do sufitu.
- Tera to, można powiedzieć, nie tyle, ale bez tamte tygodnie, jak ją wypisali ze szpitala, nic
tylko w sufit - zwierzała się grubaska posługaczka, kiedy poszedłem za nią do kuchni niby to
pomóc przy włożeniu kwiatów do wody. - „Co tam paniusia wypatruje? - śtondram na nią, bo z
umysłowymi, kiedy są za markotne, tak trzeba. - Tych plam? Tera każdy sufit je we plamy, bo
dachy bardzo zmarnowane. Nic ta demokracja nie ma: gwoździ nie ma, papy nie ma, chorągwiów
tylko ma dużo. Niczego tam paniusia nie wypatrzy - klaruję. - Tamoj nijakich Żydów nie ma. Oni w
niebie są i dobrze im tera.” Dochtor Pieskow mówił, żeby umysłowych, jak są ciche, to zagadywać,
wtedy choroba może sama z siebie przejść jak sen złoty. - Chętnie bym jej dał piątkę za ten „sen
złoty”.
Gdy wróciliśmy, zdjęła z krzesła ingrediencje w demonicznych flaszeczkach, dmuchnęła po
kowalsku i pchnęła mnie, żebym usiadł.
- Wie pani, wtedy w Mińsku to chyba ja pani dawałem wodę i mój ojciec. Bardzo się już
posunął. Wtedy nie był jeszcze taki stary. Dziwne, prawda? Góra z górą się nie spotka, a człowiek z
człowiekiem... Wydawało się, że to już koniec. A tymczasem żyjemy, bo człowiek to istota
wytrzymała, zabić go niełatwo - znowu oczy w słup i te jak pani nie przyjdzie, to on ze zmartwienia
dostanie ataku... cukrzycy!
Jak można tak stale oczy w sufit! Już i mnie ciągnie, żeby głowę zadrzeć. Melancholia jest
zaraźliwa.
- A licealna... Jaka to miła młodzież: i dziewczęta, co tu były, i chłopcy, szczególnie ten brodaty
Bruno - nazywają go Bruno z Kwerfurtu, że niby on w klasie jak wśród hordy Jadźwingów. Z
dziewcząt żadnej nie wyróżniam... Gdzieżby! A ten list do pani sami po łacinie napisali. Tyle
przecież skorzystali na pani lekcjach... Może odczytać? Po co ma pani męczyć sobie wzrok?
Prawie niedostrzegalne skinienie głową.
- „Carissima Domina Magistra! - i dalej w tym samym duchu: - Honestissiman Dominam valde
petimus celeriter sanari et in scholam venire... - Szóstego zdania nie zrozumiałem. - Ab eo tempore
linguam latinam nullissime dente nescimus.” - przeczytałem jeszcze raz: „Nullissime dente”... Co to
znaczy!?
Rysiowa obróciła lekko twarz w moim kierunku. Teraz wzrok tkwił gdzieś w rogu pokoju, już
bliżej mnie.
- Też nie rozumiem - poruszyła ustami. Nagle doznałem olśnienia:
- Jasna Anielka! - zawołałem o wiele za głośno, jak na zabawianie chorej. - „Nullissime dente”
znaczy „ani w ząb”. Więc „nie umiemy łaciny ani w ząb!”
Twarz Rysiowej drgnęła, rysy zaczęły łagodnieć. Odniosłem wrażenie, że coś się w niej
przełamuje.
Mimo woli drgnąłem: roześmiała się cicho.
Dzień, nie pamiętam który
Gośka patrzy na mnie z odrobiną zdziwienia, ponieważ wsiadłem do „ich” tramwaju. Mamy się
spotkać dopiero za dwie godziny. Postanowiłem sobie, że na każde spotkanie muszę zasłużyć. U
Sowietów podobno jest taki zwyczaj, że aby uczcić uroczyste święto, ludzie podejmują dodatkową
pracę. Nie wiem, ile w tym spontaniczności, ile nakazu, ale ten oryginalny zwyczaj ma jakiś
głęboki sens etyczny. Dla mnie była to też kwestia niepokoju sumienia. Dyrektor co prawda
powiedział: „Nie pleć pan, nie pleć! Co drugi nauczyciel żeni się z uczennicą, i dobrze.”
Przecisnęła się ku mnie przez cały wagon. Przecież . patrzą na nas: ten mały Klinowski,
Pollheimówna z III, Kęka, odwrócony plecami, wypytuje o coś biletera, ale też pewnie widzi.
Tramwaj zatrzymał się przy pustej ulicy, gdzie klasztor. Na przystanku znajomy oficer z jajecznymi
pagonami.
- Zdrastwuj! - zawołał familiarnie, salutując pełną dłonią. - Zajdi k nam, prigłaszajem
sierdeczno!
- Pridu, niesomnienno pridu!
We wzroku Gerdówny zgorszenie: co za znajomości ma pan profesor.
- Coś ty? Przecież o czwartej! - dyskretny szept Gośki.
W jej oczach takie same złote iskierki, o jakich mówiłem wczoraj: „Kiedy zapalasz te twoje
figle-migle w oczach, to chciałbym z siebie i z palta wyskoczyć.” A ta smarkuli na, opuszczając
przekornie powieki, palnęła z miejsca: „Nie wyskakuj. Mróz”... A niech się gapią! Nie wolno mi
rozmawiać w tramwaju, z kim mam ochotę?
- Nie bój się. Będę na czas. Muszę pójść do domów kilku absentowiczów z mojej klasy, poznać
warunki, rodziców. Na wywiadówce wcale się nie pokazali.
- Dobryś Gawryś! A obiad? Nie będziesz miał siły mnie gonić.
Obejrzałem się niespokojnie, choć powiedziała to szeptem. Wymyśliła świetną zabawę. A może
to ja wymyśliłem? Nie, ona. W Dafnis i Apollina. Tupotałem za nią po śniegu w swych ciężkich
buciorach, przedzierała się między drzewami, skręcała w lewo, w prawo, strącała na mnie śnieg z
gałęzi. Wreszcie dopadłem jej. Przegięła się w tył z rozpostartymi nad głową rękami jak na rzeźbie
Berniniego. Trzymałem ją w ramionach i całowałem znieruchomiałą jak drzewo.
- Lubię cię, kiedy tak pąsowiejesz jak piwonia - to było po cichu, a głośno: - Kiedy będziemy
przerabiać Ballady i romanse, panie profesorze?
Tramwaj zatrzymał się na przystanku.
- Niedługo - odpowiadam głośno, i po cichu: - Do rychłego widziska... kopana.
- Przyniosę kotleta - szept.
Wyskoczyłem prawie w biegu.
Zsunięte razem, wysoko zasłane łoża małżeńskie pod protektoratem najwyższych autorytetów
tego i tamtego świata. Pierrot o różowych polikach i wydłużonych fioletową krechą oczach
wykonuje nienaganny szpagat na poduszce. Obszerna garderoba z lustrem pęka od nadmiaru
łachów. Drzwiczki od pieca żarzą się kolorem róż z ramiastego obrazu po lewej stronie. Duszność
przyprawiająca o zawrót głowy.
- Ależ proszę siadać... Nie, żeby odstukać, całkiem zdrowy, chwała Bogu - głaszcze dłonią
falującą czuprynę trzynastoletniego Ramona Novarro. - Tylko nie posyłaliśmy go przez kilka dni.
Musiał trochę pomagać tatusiowi i mamuśce. Prawda, synku? Na kawałek chleba. Pan profesor wie,
jak to w interesie. Jest tydzień, że sobie sama jedna poradzę i jeszcze na wieś wyskoczę
zahandlować. A kiedy indziej w czworo kołowacizny dostajemy. A Bodziu ma już główkę do
handlu, prawda, synku?
- ?
- Co pan takie rzeczy? Szkoła nie ma nim nic do rządzenia. Może mu szkoła daje jeść, co?
Ubiera, obuwa? E, słuchać się nie chce! We wojnę największe szkolne profesorowie jak dziady
chodziły. - Cała ich uczoność była zdatna, żeby walizy za ludźmi ze stacji nosić. A i teraz może
szlachcice wielkie? Na portki nie zarobią. Przepraszam pana profesora, ja nie to chciałam, nie na
pana, rozumie się.
- !
- Ależ Boże broń! Człowiek taki jest sercowy przez te wojnę. Co oni z nas zrobili! Jak tylko kto
co głośniej powie, to ja zaraz trzęsiączki dostaję. Pan jako Polak rozumie, co teraz za zgryzota
interes prowadzić. Jak to się trzeba z tymi - pan wie, o kim myślę - użerać, noc nie dospać. Po co
tyle szumu! Ugodzimy się! Bodziu żadnym wielkim algebrzystą nie zostanie!... Mój Boże, taki
młodziutki, a już profesor. Boguś, pokaż panu profesorowi, jaką to laurkę mamuśce wymalowałeś!
I on to wszystko sam, ręcznie. Nikt mu nie pomagał! Pan Profesor pozwoli... W takim razie dla
mamuśki pana profesora. Starsze panie po wojnie często chorują. Amerykański koniak to jest za
całą aptekę. Ależ, co pan profesor? Doprawdy, że się obrażę! Ja tam z samej tylko życzliwości. Już
taka jestem, że jak widzę człowieka w człowieku... Bo tak molo jest teraz prawdziwych ludzi. Ależ
pan profesor honorowy, daję słowo. Jeszcze takiego to nie widziałam...
Chyba to Józefa? I ta olejarnia? Na dachu gołębnik. W betonowe schodki wbito poręcz z
płaskowników jak to przed kantorkami.
Kotkowscy mieszkają za trzecią krechą z kredy. Tu gnije rozmokła od oleju podłoga. Ktoś na
wyrku. Od kubka fetor, mało nosa nie skręci. Trudno mówić, bo i zza pierwszej krechy kłócą się z
dziadkiem. Dziadek siedzi pod zakratowanym oknem, stuka w but i co chwila wysuwa nogę w
skarpetce przez krechę z chytrą miną triumfatora.
- Jezus Maria, ludzie! Przemówcie mu do głupiego łba, żeby wziął tego śmierdzącego kulocha z
mojej podłogi. Za Boga nie wytrzymam! Jak szmajsnę patelnią...
- Tata, niech się tata z nimi nie wydurnia.
Uśmiech promienno-porozumiewawczy w moją stronę, klasyczne nożyce nogami jak przy
skoku. Lewą cofa błyskawiczne, prawa jeszcze głębiej za krechą. Stuk młotka o branzle.
- A ja mam was wszystkich, wiecie gdzie! Prawda, panie obywatelu z opieki czy bezpieki? - to
zdaje się do mnie. Nie reaguję. Znowu wyjaśniam Kotkowskiej cel przybycia.
- A buty to ma?! Czy ktoś z panów profesorów spytał się o to? Chce szkoła, żeby chodził; to
niech da buty. Wszyscy tacy sami, tylko brać umieją.
- Ależ łaskawa pani...
- Jak mojego wywieźli i tyle lat, a nie wraca, to nikt w to nie wchodzi, że kobieta sama. Krzyż
Czerwony taki sam diabla wart jak i ci profesorowie... Nie wiedzą! Łbem to każdy umie kręcić, że
nie wie. Jak nikt nic nie wie, to Po diabła ludziom uczoność!
- Ależ łaskawa...
- Antek siedem lat chodził i na kajety mu dawałem i na kalkomocje, bo jeden nauczyciel furt do
kajetu wklejać kazał... Dajcie jemu żryć i robotę jaką, żeby spirte z przyjezdną infanterią nie
handlował, bo go tam jeszcze gdzie ukatrupią. A uczony to on już jest dosyć.
- Ależ...
Starowina zza trzeciej krechy podreptał do kubła. Uśmiechnięty dziadek zza drugiej krechy:
- A te tam peesele, pegeery, klery to wszystko jedne cholery! Do wiersza, co panie? A buciary
są na echa no nie? - uniósł but nad głową i demonstrował wszem wobec. - Dobrze nabiłem, co? - W
tej chwili zjawił się skądś Antek. - No, jesteś nareszcie! Tylko cię po śmierć posłać. Wzuwaj,
Antek!
Antek włożył trzewiki z piorunującą szybkością.
- Odprowadzę kawałek pana profesora. - Powiedział to głosem przytłumionym i przy tym
prawie rozkazująco
- A ja esdekapeilowiec przyszywany jezdem. Słuchaj towarzyszu z bezpie...
Na dworze bajeczne powietrze. Śnieg skrzypi jak świeżo założona podłoga z białej, sprężystej
tarcicy.
- Ja, panie profesorze, nie przychodziłem z przyczyny, że mi buty wyjechały. Musiałem
zorganizować mamonę, kupiłem tam na bazarach i dałem staremu, żeby dopasował na mnie,
przerobił. On nie jest głupi, tylko zgrywus, jak to mówią, szewski filozof, i on pana dobrze nie zna.
Z ciocią to pan nie bardzo potrzebnie zaczynał, bo ona ma hopla, od kiedy wujka Niemcy
zatrzaskali... Ależ nie! Za nic nie przyjmę! O, jakby mi pan profesor, jak jutro po każę zeszyt,
skreślił tamtą dwóję za to, że wtedy nie miałem, to co innego. E, tam. Dam sobie radę. Ja się nie
martwię, a pan się martwi?
Noc sześćdziesiątego czwartego dnia
Czas przed snem wrócić na chwilę do domu. Wraca się do niego również przez Olchę Wielką.
Olcha wypełnia liśćmi okno stołowego pokoju. Po jej gałęziach pomykały pociągi w przeciwległe
strony: ku wschodzącemu słońcu, gdzie są Siedlce, i ku zachodowi, gdzie Warszawa. Kiedy
zatrzymywały się na moment na środkowej gałęzi i wdmuchiwały dym w niebieskie szpary między
liśćmi, wystarczało powiedzieć: „Konduktorze łaskawy, zawieź mnie do Warszawy”, i zawoził.
- Konduktorze łaskawy, zawieź mnie do Warszawy, a potem trochę dalej.
Konduktor łaskawy macha lizakiem: przyfrunęły i momentalnie znikły tamte wielokilometrowe
ruiny wzdłuż toru. Na Olsze Wielkiej ani jeden liść nie drga. Dziś nie będę sprawdzał zawartości
szuflad w spalonej szafie. Przyjechałem głównie z powodu ojca. Przyszedł dziś list. Ojciec
zawiadamia, że mu stuknęła siedemdziesiątka. Napisał o tym z humorem, ale litery bezradnie
zjeżdżały w dół arkusika. Odpisałem, że gratuluję, ale „taki wiek to szczeniak, na Kaukazie mieszka
facet, co ma sto pięćdziesiąt lat i właśnie posłał w swaty”... Jednak jestem nieswój.
W domu, do którego zajeżdżam, ojciec ma pięćdziesiąt lat, może pięćdziesiąt pięć. Siadam
obok, głaszcząc jego gęstą, ledwie co szpakowatą czuprynę i mówię o wszystkim, co w Łodzi
słychać, a nie, jak burknąłem w czasie poprzedniego przyjazdu: „Co w Łodzi?” - „Ano, stoi
jeszcze”... A więc siadam i zaczynam mówić o wszystkim, co u mnie słychać, a jednocześnie
sprawdzam oczyma, czy wszystko stoi na biurku, czy co, broń Boże, nie spłonęło. Nic. Wszystko
jest na swoim miejscu: i kałamarz nakryty mosiężnym pokleksanym hełmkiem, i inkrustowany
przycisk wenecki z lawy, z którego wydłubałem kiedyś lwa świętego Marka i ojciec z konieczności
przykrył to miejsce dziewczyn z drzewa, co tańczy góralskiego. Mój wypróbowany przyjaciel z
dzieciństwa, słonik hebanowy z odłupaną trąbą - bodaj sam mu ją odłupałem - także stoi i przyciska
przedwojenny list z Freie Stadt Danzig, w którym proszą ojca, żeby objął katedrę na politechnice.
Ojciec wcale nie odpisał na ten list. Srebrne lichtarze z Donkiszotem i Mefistofelesem srebrzą się i
różowią w zachodzącym słońcu. Książę Józef patrzy na ojca. Mickiewicz na mnie. Dziadek-po-
wstaniec nie patrzy na nikogo.
Chcę ojcu powiedzieć: „Chodźmy na spacer” - lubił ze mną spacerować, a ja tak rzadko
zdobywałem się na zaproponowanie mu tej, jak on to nazywał, „przyjemności”. I teraz też ze
spaceru nici. Profesor trąbi przez nos pobudkę, wzywa mnie z daleka do powrotu. Już wracam!
Muszę. tylko jeszcze spojrzeć na biurko i przekonać się, czy leży na nim wieloletnia praca ojca nad
niezawodną metodą obliczania belek statycznie nie wyznaczalnych. Miała być ukoronowaniem
życia: pisał, obliczał, przekreślał, znowu obliczał i przekreślał, aż kiedyś w czasie wojny opuścił
głowę na blat biurka i powiedział, że jest już za stary.
Ojciec najbardziej lubi spacery po Czarnej Drodze. Po obu stronach Czarnej Drogi szumi
wycięty dorodny las... Ślady moich bucików szybko rosły. Te, co tam tkwią przy torfowisku o staj
od pagórków nad rzeką, poza którymi Kres, są już głębsze i większe niż ślady ojca. Ile zbierze
jeszcze naszych śladów Czarna Droga? Gromadzi je skrzętnie jak Winnetou skalpy. Czy dużo
trofeów przysporzą jej kiedyś moje buty i buciki mojego syna? Tydzień temu wiedziałem
dokładnie: mnóstwo, ani o jedno mniej. Dziś wiem, że to nie jest takie proste...
Profesor przewraca się na drugi bok. Znowu na nocnym stoliku goździki. Na pewno obchodził,
jak mnie nie było, imieniny czy urodziny swej zmarłej przed rewolucją matki... Jest coś diabelnie
intrygujące w zjawisku zasypiania, falowaniu senności: przypływ i odpływ, przypływ i odpływ...
Żeby można podpatrzeć owo wzajemne przeniknięcie się ostatniego błysku świadomości z
„ciemnią bytową” - tak, zdaje się, nazwał stan snu któryś z polskich bergsonistów. Może
Błeszyński? Próbowano dziesiątki razy. Oczywiście na próżno. Sprzeczność w założeniu. Logika
przeniesiona na tak irracjonalny, zdawałoby się, grunt, jakim jest psychologia, odnosi i tu pełny
triumf... Szkoda, że nie zasnąłem przy biurku ojca, kiedy sprawdzałem, czy spalone rzeczy stoją jak
trzeba! Powiedziałbym mu o Gośce. A tak trzeba czekać do Bożego Narodzenia.
Oddalające się pochrapywanie Profesora przypomina szum odpływu. Wargi wydmuchnięte na
zewnątrz w kształt idealnie okrągłej litery „o”.
Gdyby tak można podpatrzeć moment zasypia...
Dzień dziewięćdziesiąty
- Wyobraźcie sobie, ojcowie święci - Nik wyciągnął piramidę zeszytów ze swojej szafki - te
moje szelmy licealne założyły się ze mną o czekoladę, że uda im się na klasówce ściągać!
- Skąd pan weźmie w tych czasach czekoladę? - spytałem bez zastanowienia.
- Ja? Ależ panie kolego! - brwi uniosły mu się w górę, tworząc dwa fantazyjne nawiasy. - O
panu nawet bociany jeszcze nie klekotały, jak ja już, chwalić Boga,, dałem tuzin matur. Niech pan
się spyta, o, choćby naszego wizytatora Jankowskiego - pozna go pan jeszcze, pozna! - czy u mnie
na lekcji mógł ściągać!
- Jaka to ładna książka Kamienie na szaniec! - zachwyciłem się głośno.
- Kamienie? Jakie kamienie? - zainteresował się Lasiewicz. - Czy może znowu jaki głupi
dowcip tej licealnej? A najgłupsza to ta mała ciemnowłosa pannica z okrągłym obliczem! -
spojrzałem na niego spode łba; miał, zdaje się, Gośkę na myśli. - Najbezczelniej powiada, że
przyniosła agat do moich zbiorów mineralogicznych. Ha! Że dam się wywieść w pole, sądziła! Ale
ja na to jestem za stary wróbel, he, he! Biorę pod szkło. No i co? Zwykły wapień, tyle że ma
wymalowane pomarańczowe wstęgi. „Gdyby to był agat - powiadam jej - to bym postawił pannicy
piątkę, a że szpat polny, to pannica też otrzyma piątkę, tyle że „szwajcarską!” He, he! Znaczy
pałkę! O, patrzcie państwo! - mało mnie nagle nie przebódł palcem. - Krawat ma! Krawat ma!
Zakochał się, he, he, he! - wybuchnął homeryckim śmiechem.
- He, he, he! - przedrzeźniałem go. Wzięli mnie diabli. wymiany uśmiechów Mieci i Nika
wynikało, że uszy mam barwy agatu.
- Dlaczego miałby się nie zakochać, panie profesorze? - ujęła się za mną Miecia. - Tyle ładnych
panien jest na uniwersytecie. - Pogłaskała mnie po włosach ruchem na poły matczynym, na poły
koleżeńskim.
Kapitalne, że niczego się nie domyśla.
- Niech pan nie całuje starych bab w rękę. Niehigienicznie - powiedziała Miecia. - Takie to było
ciche, małomówne, jak przyszedł po raz pierwszy. A teraz iskry w oczach!
- Wszak to chłop, nie gapa. On już na pewno wszystkie te „tabarińskie dziewice” o... ten tego...
- Jak ty się wyrażasz?
- Ależ, madame - uśmiechnął się pod wąsem z miną dziewiętnastowiecznego filuta - słowo
„otentego” jest jak najbardziej comme il faut!
Zaintrygował mnie Kobielak. Czytał z przejęciem jakieś studium najwidoczniej o epoce
napoleońskiej. Książka otwarta była na rozdziale zatytułowanym Metody ataku króla Murata. Były
tam jakieś suche rozważania, jakby szyfry wojskowe.
- To bardzo budujące - odezwałem się, by życzliwiej usposobić do siebie grubasa po tamtym
dydaktycznym żarcie ze „Skopiako-Kobielako" - że specjalista od nauk ścisłych nie zasklepia się w
swej dziedzinie. Murat! Ten jego fenomenalny atak we Friedlandzie, zdawałoby się, bez szans...
- Atak, wieżą wzdłuż wfl - dl. Wspaniały. Kolega też szachista?
- Proszę państwa, chodźmy, panoczku, zobaczyć, czy w klasach nas nie ma.
Nik położył na dziennik piramidkę zeszytów i wyszedł trzymając ją sztywno przed sobą.
Skojarzył mi się z wizerunkiem któregoś z trzech królów niosących dary.
Mam „okienko”, więc ściągam Ninę z lekcji. Dyrektor wierci dziurę w brzuchu z tą częścią
artystyczną na otwarcie budynku i poświęcenie sztandaru. Czasu sporo, ale trzeba się brać do
roboty. Nina oparła się lekko o stojak z mapami, przegięta nieco w talii, z tym przyjemnym
pochyleniem głowy czeka na mój znak. Śmierć Rolanda i List księcia Józefa z problematyką
dozgonnej wierności ojczyźnie i honorowi nadadzą akademii niemałą rangę wychowawczą. Do
kogo jest podobna? Te jej falujące włosy, spływające aż na ramiona, te zielonkawe, zdziwione
oczy?
Kobielak też nie marnuje „okienka”. Wyjął z teczki miniaturkę szachownicy, oparł głowę na
dłoniach, teraz przesunął wieżę z wfl na d1 i myśli.
- „Hrabia Roland z wielkim wysiłkiem, z wielką męką, bardzo boleśnie dzwoni w swój róg”. -
Nina ma ładny przytłumiony mezzosopran.
- Teraz już lepiej, tylko postaraj się bardziej zbliżyć język do twardego podniebienia, no i silniej
ściągnij usta. Musisz jakby odmalować głosem owo bolesne zadęcie.
Kobielak cofnął wieżę z dl na wfl i myśli.
- „Hrabia Roland z wieeelkim wysiłkiem, z wieeelką męką - Nina znacznie poprawiła
interpretację zadęcia baaardzo boleeeśnie"...
Kobielak zamachał ręką, zrzucił laufra, utożsamiając niechcący sytuację na szachownicy z
układem figur końcowej fazy meczu Spielman-Rubinstein w roku 1911 w San Sebastian.
- Jak mi nie wyjdziesz zaraz z tym wyjcem, to ja cię wyjdę! - podniósł głos, zapomniawszy o
takcie pedagogicznym.
Zachowałem spokój i zamknąwszy tylko odrobinę głośniej drzwi, przemaszerowałem z Niną do
biblioteki. Na korytarzu przypomniałem sobie, że klucz wzięła Zocha Pierwsza.
Wsunąłem się do ich klasy ostrożnie, wykonując już od drzwi owe ruchy dłonią, znaczące:
„Siedźcie, siedźcie, nie przeszkadzajcie sobie w klasówce.” Nie wstali, natomiast patrzyli na mnie z
takim przerażeniem, że poczułem się dotknięty.
Klucz zawieruszył się. Zocha, szarpiąc bezskutecznie kieszenie fartucha i poprute płótno teczki,
ustawiła się tak jakoś dziwnie, że przesłoniła mi Nika. Widziałem tylko jego głowę. Przechadzał się
z wolna między ławkami, oszczędnymi zwrotami głowy ogarniając całą klasę jednocześnie. Nic nie
uchodziło jego uwagi, a upominał zawsze z nieruchomą twarzą, bez podnoszenia głosu. Podobno
jestem niezgorszym nauczycielem, a jakże mu zazdroszczę tego mistrzostwa dydaktycznego,
spokojnej czujności, podzielności uwagi. „Przyłapali Kościuszkiego” - pomyślałem o klasie z
dużym współczuciem - z dużym, bo jakieś lekkie współczucie staje się udziałem każdego chyba
nauczyciela, gdy znajdzie się przypadkiem na klasówce czy repetycji z cudzego przedmiotu. Z
niepokojem zerknąłem do zeszytu Wieśka. No, nadspodziewanie dobrze! Bita strona gładko
zasmarowana rzędzikami symbolów i cyfr. Kto wie, czy nawet już nie kończy zadania.
Klucza nadal nie było i Nik już się niecierpliwił. Kiedy podszedł do nas, jakby w przekonaniu,
że swą obecnością zmusi złośliwy przedmiot do kapitulacji, zdenerwowanie klasy zdawało się
dochodzić do zenitu. Nik, odwrócony do mnie plecami, pochylił się nagle i z miejsca odkrył
tajemnicę: klucz wplątał się pod kątomierz. Zdębiałem, bo i ja „odkryłem”: na plecach Nika...
dyndała precyzyjnie przypięta agrafką kartka z rozwiązaniem zadania, zapisana ostrym, nieco
gotyckim charakterem Brunona. Musnąłem ją oczyma, natychmiast przykuł moją uwagę kapeć
gimnastyczny zarzucony fantazyjnie na brzeg pieca, kontemplowałem go może przez sekundę i
wzrok przeniosłem na klasę: wszystkie usta otwarte jak do krzyku.
- Proszę, panoczku - Nik podał mi klucz ruchem pełnym kurtuazji i godności.
Podziękowałem z nienaganną uprzejmością, która jest tak ważkim elementem oddziaływania
wychowawczego szkoły.
Łagodnie dobroduszny ruch dłoni w dół: „Nie przeszkadzajcie sobie, nie wstawajcie”, i
skierowałem się ku drzwiom.
Pożegnało mnie dyskretne westchnienie ulgi.
- Nie widział - prawie niedosłyszalny szept Gośki.
- Proszę tam nie rozmawiać! - Nik natychmiast zareagował czujnie i surowo.
Dzień dziewięćdziesiąty pierwszy
- Na moją śledzionę - mówi Profesor - mleko od kozy samyje klawe. Pan mi jutro takie mleko
przyniesiesz od tej kozy, co pan mówiłeś, że ona przy pańskim garatskom ucziliszczu pasie się.
Odłożyłem Spieranskiego. I tak już od dłuższego czasu książka służyła oczom za parkiet, w tym
czasie oglądałem film z całego dnia. Najpierw na ekranie ukazywała się klasa II b. Wchodzę,
rozdaję zeszyty. Klasówka. Zbliżenie: Bodzio Tomaszewski zżyna. Najazd kamerą: na pierwszym
planie moje kocie ruchy. „Pokaż to!” Chowa obie ręce do tyłu, ale musi oddać. Dalsze sekwencje:
pokój nauczycielski. „Panie kolego - mówi Genia - prośba: niech pan mnie zastąpi w trzeciej.
Muszę wyskoczyć na Limanowskiego. Gapska jestem, nie odebrałam jeszcze kartki W.” - „Dobra,
ale zabieram na lekcję moich deklamatorów” - chciałem zrobić próbę w czasie „okienka.”
„Znakomicie - chwalę tego nowego z klasy Geni... jak mu tam?... Skoczylasa. Zwłaszcza ten
fragment ze Skalnego Podhala. - Jak prawdziwy aktor!” - „Do usług pana profesora! Grywało się w
teatrze żołnierskim, a teraz w «Gongu». Taka niewielka rólka na Herod i Ska z Walterem. Może
pan zaszczyci, panie profesorze? Służę bilecikiem!” Swoją drogą będę miał tremę na tej gali z
poświęceniem sztandaru. Nie z powodu deklamacji - będą się podobać, nie ma obawy! - a z powodu
mojego przemówienia przy wręczaniu młodzieży sztandaru. Nowa sekwencja, zbliżenie: na ekranie
podnosząca się i opadająca klatka piersiowa pani Geni. Biedaczka, nie może złapać oddechu. „No,
zdążyłam! Dyr się o mnie nie pytał?... Jaki miły człowiek. Od razu poznać, że z naszych stron!
«Pani z Wilna?» - pyta, kiedy weszłam. «Tak jakby.» «A znała pani Łoszadiuka?»... Obiecał, że
mnie odwiedzi:”
Najwyższy czas kłaść się. Rozbieram się po cichu, żeby nie wywoływać wilka z lasu - Profesora
spod kołdry. Dziś dla odmiany zrobię remanent. Remanent kredensu. Na najwyższej półce stały
pasrebrzane czarki z chińskimi smokami. Smoki miały pazurzaste łapy... Zbliżenie: okulary
Wadzkiego, okrągłe jak koła rowerowe. Spojrzenie Okularooczu życzliwe, badawcze, lekko
ironiczne. Nie jest to ironia czysta, ale ironia połączona z dezaprobatą. Chodzi mu o to, że czytam
jednocześnie „Dziennik Ludowy” i „Gazetę Ludową”.
„Dziennik i gazeta to synonimy, a więc tytuły właściwie te same - wyjaśniam prostodusznie,
żeby go zirytować. No i zawartość też identyczna: tu autor tłumaczy nam, że demokracja to rzecz
bardzo pożyteczna, i tu również. Tu pisze, że sprawiedliwość społeczna to cel doniosły, i tu tak
samo. Różnią się tylko w szczególikach: tutaj podają, że na sesji Krajowej Rady hałasowali
peeselowcy, a tu, że peperowcy!?” - „Trzeba się zdeklarować, panie kolego. Takie: «Niech inni się
za łby biorą, a ja się dziwuję» to nie po męsku.” Dobryś, Gawryś! Mam nie dziwować się, tylko
krakać jak i oni: „Za sanacji to wszystka było pańskie: modlitwa Pańska i ustępy «dla pań» i «dla
panów», a ty, chłopie i robotniku, za stodołę!” Uczę młodzież, a więc pracuję dla wartości
niezaprzeczalnych i ponadczasowych! „Dzwonek, dzwonek! Proszę państwa! Jak pan profesor stoi
ze swoimi deklamacjami? Bo już postanowione, że ten cały jubel robimy w pierwszą niedzielę po
feriach. Liczę jak na Zawiszę”...
Film pod powieką bywa wyrazisty. Pokazuje to, czego nie widać za dnia. Na twarzy Dyrektora
plamy jak zacieki na tynku. To z chorej wątroby. Korona podaje Dyrektorowi jakieś listy do
podpisania, druki i wraca do klasy. Ten fragment taśmy wyświetlam jeszcze raz. Naprawdę nie
zwraca na mnie uwagi. Ja też nie... Gośka w połowie schodów. Zbliżenie: włosy ciemne, ale jakby
smużka światła. Dziewczyna, którą się kocha, promieniuje światłem. „Na Pigmaliona. Tak, grają na
Daszyńskiego, w Kameralnym,” - „Tylko się nie spóźnij.” Jej uśmiech, półliryczny, półłobuzerski,
już na pożegnanie, z ostatniego podestu. Wchodzę teraz do klasy taki jasny od wewnątrz, jak prze-
świetlona klisza. Bajecznie idzie im lekcja o niedoli Janka Muzykanta. Rozrzewnić taką klasę jak I
b! Dziewczęta pochlipują jak bobry. Ach, ten Lasiewcz! Jaką on miał minę na dyżurze.
- Fadiej Awrelejewicz! Iz czewo tak chochotajetie, a? Moj uczitiel skazał kagda to: Poczemu
ułybajeszsia, a? Rad, czto głup, a?
- Da, da, gaspodin profiesor. Oczeń intieriesno.
- Zbliżenie: brodaty portret Sołowjowa, dyżur w pustym zakładzie. Nim wszedłem na piętro,
portier dał mi listy. Moja lewa ręka oparta na stole, zgięta w łokciu, jakby mnie i mój Mińsk
osłaniała przed światem. „Jasiunia czytam - z małą Elżunią niebawem powróci do nas z Ka-
zachstanu. Pisze, że już ma papiery wyjazdowe, tylko czekają na sformowanie transportu”... Już
minęło pół do siódmej, a ten ględzi i ględzi. Mam gdzieś korespondencję Kurbskiego z Iwanem. Że
też ten cały „Waśka Szibanow, stremiannyj” nie zgubił tego listu! Fale ciepła bezustannie po mnie
przebiegają, z czego wniosek, że już tam ona musi czekać. No, nareszcie! A gdzie tam! Ten
zwariowaniec podaje palta studentkom. A mnie nie wypada tak się od razu na capes łapes wynosić.
Celina kryguje się, chce, żebym to ja jej podał. Całuj psa w nos! A Profesor jak fircyk: „Rewerencja
dla dam! Voila, madame!" Kiedy on spoważnieje? Pigmalion to historia taka jak moja i Gośki. Na
rogu Narutowicza grupka krzykliwie dysputujących. Bez rogatywek, ale na pewno studenci.
„Nienawidzę tych maminsynków, co nosa nie wysadzili przez wojnę, a tera wrzeszczą: Precz z
rekrutacją!” Drugi z czerwonym krawatem: „Życiowiec, brachu, nie ma ojca, brata, tego całego
burżujskiego śmietnika. Nasza walka”...
- Fadiej Awrelejewicz, wy uże s Morfiejem wstrietilis Jak odpowiem, to rozgada się i będę
musiał zawrócić spod teatru. To ten dom, gdzie posła Ścibiorka zabili. Ktoś komuś wskazuje
palcem: „Tam, w tym oknie.” Już i teatr . Pac, pac, po śniegu. Niespokojne kroki Gośki. Zobaczyła
i chowa się dla pucu.
- Pan wiesz? W parku za rektoratem znaleźli nieżywą studentkę. Studenci wołają, że to zrobili
Ruskije, i że zanim zabili, to... no, pan wiesz, co. Z tego będzie balszaja draka. A może być i
riewolta. Kotarbiński to już od tych wszystkich niepokojów niedługo hysia dostanie. On dziś
pewnie ciełuju nocz oka nie zamknie.
Zasłania mi oczy dłońmi: „Zgadnij, kto to?” A potem: „Jak ci serduszko bije. To z tego biegu?”
- „Z biegu i z czegoś jeszcze”... Rzeczywiście, nieszczęście. Przy obecnych nastrojach wystarczy
iskra... Ale ta dziewczyna leży w Zakładzie Medycyny Sądowej i oto właśnie profesor Lewiński -
dlatego taka cisza w jego pokoju przez ścianę i dziś nie zapukał jak co dzień dowiedzieć się, która
godzina - i oto właśnie profesor Lewiński wraz ze swoim kędziorkowatym asystentem i z grupą
studentów starszych. lat, co są i studentami, i świadkami od narodu, pochyla się nad nagim,
martwym ciałem. Metaliczny, chłodny szczęk skalpeli, szczypiec, zmieniające się kąty nachylenia
białych masek. Czerń wielkich, niesamowicie czarnych, w zestawieniu z tą białą, rozrzuconą plamą,
uważnych oczu. Nagie ciało zdradza tajemnice. Groźne tajemnice, od których zależy... zależy...
Trzymam w ręku spalony klucz od naszego domu. Pasuje. Jestem w naszym mieszkaniu z
Gośką. Mgła i nic nie widać. Gośki ani niczego. Nawet nie wiem, gdzie portret dziadka, powstańca,
który podobnie jak ten z czerwonym krawatem nie miał brata ani swata, tylko walkę? Nie czuję
wcale pocałunków Gośki. Nie słychać harmidru dzieci... Od łóżka Profesora jakby siorbanie.
- Pustyr! Pustosz! Nikawo! Piereputał wsiu żizń! Hospody, pamiłuj mnie griesznawo! Hospody,
pamiłuj!
Tamte kroki ciężkie, jakby przygniecione straszliwym ciężarem. Przez korytarz. Nareszcie
przycichły. Trzask otwieranych w sąsiedztwie drzwi. Skąd to Lewiński wraca tak późno? Aha, z tej
se... se...
Dzień dziewięćdziesiąty drugi
Cholernie zimno, a węgiel się kończy. Przysunąłem krzesło do samej poduszki. Kopczyk kołdry
na plecach, jakbym był wielkim kretem. Najlepiej pisze się w łóżku: wyciągi z Herdera - czerwone
runy na zeszytach szkolnych, teraz; zaś protokół rady pedagogicznej.
„Na wstępie ob. Dyrektor zwrócił niektórym ob. ob. wykładowcom uwagę...”
Ależ opeer dostał znów Lasiewicz! „Nie śmiej się, dziadku, z cudzego wypadku!” - pogroziła
mi palcem pani Miecia. Co zdoła wyczytać z takich oto protokołów ktoś, kto, powiedzmy, za
dwadzieścia lat będzie szukał materiałów do książki o powojennym gimnazjum, o jego niepo-
wtarzalnych cechach? Czego dowie się o naszym galimatiasie nauczycielskim? O hoplach
Lasiewicza? I że pani Miecia tak jest pogodna i po staroświecku młoda, i że do niej wszyscy się
garną! A pani Genia - przeciwnie: młoda, a po dzisiejszemu stara! Chodzi na czarno i kiedy mówi o
mężu, nie spuszcza proszących oczu, jakby to od nas zależało odnalezienie go czy wskrzeszenie.
Rysiowa znowu jest inna. Coś tam się odkręciło z nerwami i przyszła ot, po prostu, jakby się nic nie
stało.
„Ad 2. Dokonano ostatecznego przeglądu przygotowana do uroczystości poświęcenia sztandaru
oraz otwarcia nowych pomieszczeń szkolnych. Uroczystości odbędą się w pierwszą niedzielę po
Trzech Królach. Rada Pedagogiczna, wysłuchawszy sprawozdania Sekcji Organizacyjno-
Gospodarczej Komitetu...
- Ten krzyk, ten gwar! Ja sobie wyobrażam...
- Piżgwowa obiecała, że zajmie się bufetem. Te sprawy już nam spadną z głowy. Naturalnie
dochód na Komitet. - No, jak Piżgwowa „Trzynachę” wstawia, to hulaj dusza bez... Bez czego to?
No, bez fufajki!
- Oj, ty, ty. Ktoś by pomyślał, że tak bardzo...
- Tylko, ojczulkowie, nie zapominajcie coś z domu, o, tak, na jeden ząb, bo potem łatwo
pomylić ściany z podłogą i jak pan kurator zobaczy te wasze, hm... gimnastyki, to jednego i
drugiego pana kolegę przeniesie do strażaków.
- Chyba że, kuratorowi przedtem się pomyli, hm, podłoga z sufitem - zawołałem, trochę go
przedrzeźniając. - He, he, he! - śmieje się tubalnie Lasiewicz. - Podłogi z sufitem nie pomyli, wszak
to podłoga na dole, a sufit na górze, he, he, he! Z czego się państwo śmiejecie?
- Z sufitu, panie kolego! - Nik mrugnął okiem i przedzierzgnął się w rozkazodawcę. - A teraz
uwaga, rola naszego ojca kanapariusza: biskup w drzwiach, ojczulek reverentissime pilnuje, buch
go w pierścień i zaraz go, ojcze, prowadzisz, panie dobrodzieju, na miejsce obok pana kuratora i już
sobie tam po swojemu popanoczkujecie. Pater, noster, puer, pueri, puero... A ja wezmę pod kuratelę
sowieckiego wojskowego.
Rzecz jasna, śmiech.
- Czy nie zrobiliśmy błędu zapraszając biskupa? niezrozumiała obawa Dyrektora. Spojrzeliśmy
na niego ze zdziwieniem. Tylko pani Genia - nie. Ona nas stale straszy opowiadaniem o tamtych
szkołach. Wadzki wczoraj już zgłaszał jakieś zastrzeżenia.
- Teraz, koledzy - Dyrektor wrócił do roli przewod niczącego - poradźcie, kto pierwszy ma
wbijać gwoździe. Jak wybrnąć z tego interesu?
- Lasiewicza przebierzemy za chłopa z reformy! - zawołał Piwocki.
Wyobraziłem sobie zasuszonego Lasiewicza z bródką doktora Pasteura, w słomianym
kapeluszu, z batem, w portkach na obertelek.
- Ach, nie mogę już, nie mogę! - skarżyła się i śmiała pani Miecia, trzymając się za brzuch.
Kolej na mnie.
- Nasza uroczysta akademia zacznie się od...
Ojciec Jacek pochylił głowę i połowę swej protestacji powiedział prawie szeptem. Jak on może
w ogóle mieć kazanie?
- Tej piosenki - zdaje się, że tak to miało brzmieć „O cześć wam, panowie magnaci” nie trzeba.
W niej jest jedno nieładne miejsce o prałatach...
Wadzki uważa, że trzeba usunąć z programu odśpiewanie Roty przez całą salę. Jaki to on
„czerwony”! Trzy, cztery zdania, ułożone w nienaganny sylogizm, bez jakiegokolwiek natężenia
głosu, pauz oratorskich, obrazu. Tak chyba beznamiętnie posługiwałaby się z ludźmi za po-
średnictwem kodu istota z Marsa, obdarzona czystą inteligencją.
Kiedy natarłem na niego z furią, nie zareplikował.
- Tylko krótko i bez wody poetyckiej, protokołuje się tylko kwintesencję - temperował mnie
Dyrektor.
„Rada Pedagogiczna przyjęła do aprobującej wiadomości program części artystycznej akademii
przy dwóch głosach sprzeciwu: kol. kol. Wadzkiego i o. Jacka.
Ad 3. Organizacje szkolne...”
Wyczerpujące sprawozdanie pani Mieci z opiekuństwa nad kołem Czerwonego Krzyża:
odżywianie, zakupy odzieży i obuwia dla biednych uczniów. Skomplikowane kołatanie z
dziewczętami starszych klas do rozmaitych urzędów i niezrażanie się trudnościami. Ileż w tym
zapału przedwojennych społecznic.
Lasiewicz ni z tego, ni z owego klaszcze w dłonie. „Bródka” ma rację, klasnąłem i ja, i oni.
Prócz Nika, bo własnej żonie nie wypada.
Potem ja kilka słów o tym, co widziałem w olejarni i dziękuję za nowe buty dla Antka.
Powtórnie wybłyskują z półcienia okulary Wadzkiego. Znów ta oschłość w głosie i trudna
terminologia. Jak go uczniowie rozumieją? Usunięcie dysproporcji, zabezpieczenie równych szans
młodzieży w starcie do awansu społecznego i tym podobne.
- Formy dziewiętnastowiecznej filantropii, jakkolwiek i ja również czasem cenię tradycję... -
skłonił lekko w moim kierunku głowę. Idź, serdeńko, bo cię trzepnę! Zadzieram głowę, jak
sowiecki marszałek przy kapitulacji Niemiec w Poczdamie. - Otóż te formy nie odpowiadają już
wymogom dzisiejszych przeobrażeń. Ciężar akcji należałoby oprzeć na...
Słucham z niesmakiem. Chyba i wszyscy, ale sam pomysł świetny! Rozwiązują się nam języki.
Jak to zrobić, sprawa bez precedensu. Potrzebne zezwolenie i fundusze. Budżet komitetu przecież -
przypomina Dyrektor mocno napięty, ale... Dyrektorowi też projekt przypadł do gustu. Roześmiał
się swymi rozciągającymi się jak guma ustami. Gdyby miał, poczęstowałby Wadzkiego cukierkiem.
Ale dziś nie ma, żona skonfiskowała.
„Rada Pedagogiczna...”
Zimno. Profesora jeszcze nie ma. Przyjdzie z różowym nosem i w różowym nastroju. Zacznie
opowiadać o jakiejś niezwykle dowcipnej i „geni-alnej" bufetowej z możnego „przedwojennego”
rodu, i jak to on w ciągu krótkiego czasu podbił Łódź...
„Rada Pedagogiczna na wniosek kol. Wadzkiego postanowiła zgłosić do Kuratorium projekt
przyznawania młodzieży niezamożnej stypendiów kwartalnych z możliwości przedłużania ich na
okresy następne, w odróżnieniu od tradycyjnych rygorów udzielania stypendiów wyłącznie
uczniom, którzy legitymują się bardzo dobrymi wynikam nauczania. Stypendia te przewiduje się
również dla pilnych i wzorowo sprawujących się uczniów o dobrych a nawet tylko dostatecznych
wynikach nauczania. W tym celu ob. Dyrektor..."
Mówię o moich poczynaniach nad utworzeniem Kółka Polonistyczno-Historycznego i stałej
gazetki. Będzie się nazywać „Głos Szkolny”.
- Czy koledzy wiedzą - znów mówi Wadzki - że część klasy licealnej należy do Związku Walki
Młodych i sekretariat dzielnicowy jest z ich postawy bardzo zadowolony...
- Ależ wiem, panoczku, wiem - przerywa ze zniecierpliwieniem i pobłażaniem Nik. -
Udzieliłem im na to zezwolenia.
- O, tak, tak! - „Prezes wódeczności” wyściubił z kąta swą uszatą główkę. - Łobuzeria okropna!
- zaczął nam podtykać kolejno pod nos odbitą na powielaczu książeczkę z programem geometrii
wykreślnej. - Oto jest program licealnej. A oni, że to mało przydatne i żeby akty rysować. Gdzież
akty - mówię im. Patrzcie, oto program! Gdzież tu akty? A oni, żeby w takim razie nadprogramowo
i że to zasługa przerabiać coś nadprogramowo. Tłumaczę, że skąd wziąć modelki i że to kosztuje. A
oni, że te ich pannice dla dobra wiedzy zgodzą się być za darmo modelkami.
Dyrektor dopijał właśnie zbożówkę, parsknął nią prosto na dziennik mojej klasy. Janka niby to
nie zrozumiała i prosiła „Prezesa” o powtórzenie jego pretensji.
„Ad 4. Sprawy bieżące i wolne wnioski.”
I dopiero teraz ta burza, na którą się dawno zanosiło. Gdzie ostatecznie będzie, u Boga Ojca, ta
szkoła? Czy czekamy na opuszczenie przez wojsko tamtego gmachu, czy decydujemy się na
pozostanie tutaj i stopniowe reperowanie i odbudowywanie pobliskich domków.
Miecia: - Ja popieram propozycję dyrektora. Załóżmy, że co rok odbudujemy jeden domek. Tu,
w sercu Bałut, dzielnicy o największym w Polsce, z wyjątkiem błot poleskich, nasileniu
analfabetyzmu i wszelkiego zła, powstanie miasteczko szkolne. Otworzymy bibliotekę dla
rodziców, a także kursy Czerwonego Krzyża. Miasteczko-ogród, bo na wolnych przestrzeniach
zostanie zasiana trawa i kwiaty, Poprawi się mikroklimat dzielnicy. Będziemy szkolić młodzież w
pszczelarstwie. Może wreszcie przykład podziała i tutejsza młodzież pozaszkolna oduczy się tego
okropnego zamiłowania do hodowli gołębi.
Kobielak: - Najlepiej hodować laufry. Miałem kiedyś laufra. Taki był szelma szczwany...
Nik, sumując jakieś cyfry na papierze: - Fricasse z gołębi i kasztanami znakomite, panie kolego,
szczerze radzę pod żołądkówkę. Jeszcze jak pan wrzuci kilkanaście szalotek i kilka pieczarek, ale
mocno obrumienionych...
Miecia podnosi głos i znowu ją słychać: - ... A nie dożywione organizmy dzieci będą wtedy
akomodować większe ilości cukru... Przepraszam, ja nie umiem pięknie mówić.
Janka: - Jak pani tylko będzie wychodziła z młodzieżą na wycieczkę, to dyrektor będzie
podkradał miód i pszczoły go podziobią. - Śmiech.
Lasiewicz: - Są gwarantowane szwajcarskie siatki zabezpieczające, one absolutnie chronią od
ukąszeń. Dyrektor: - Co? To profesor mnie namawia do podkradania szkolnego miodu? A fe,
profesorze!
Nik: - To co mówi pan dyrektor i pani profesor od robaków, moja przezacna małżonka, jest
przepiękne. Ale to poemat, prawda, panie kolego od polskiego, poemat romantyczny. A my żyjemy
w czasach... o, wyszedł już pan. kolega Wadzki, który by mi to potwierdził... materializmu
dziejowego. Liczą się cyfry, pieniądze. My nie jesteśmy, ojczulkowie, urbanistami, filantropami,
tylko ubogimi nauczycielami od uczenia. „Każdy niech robi, co każe Duch Boży, a całość sama się
złoży.”
Ja: - Niech mówią wolniej, bo nie mogę wszystkiego zanotować.
Dyrektor: - Nie trzeba. Tylko same kwintesencje, kwintesencje!
Nik: - Z drugiej strony tak przywykliśmy przez wojnę do czekania i abnegacji, że nawet sobie
dobrze nie zdajemy sprawy, w jak niedoskonałych warunkach pracujemy. A wojsko gmachu długo
nie będzie trzymać, bo jest panoczku, pokój. Sami zresztą mówią, że mają z nim ambaras i że nie
jest im tak bardzo potrzebny. Tak coś jakby się do tego przyznał... Prawda, ojcze kanapariuszu, ten
oficer, kiedyśmy to wtedy weszli do ojca z panami kolegami, żeby, hm, hm... akty strzeliste
odmówić. A panie dobrodziejki myślały, że po co? Gotowi nawet którego dnia po prostu wyjść z
budynku, a my, jeśli nie będziemy pilnować, to ktoś inny zajmie. A i ojcowie mogą go komuś
przehandlować, a robią to jeszcze lepiej niż pan profesor Piwocki. - Oboje Nikowie przy każdej
okazji wypominają Piwockiemu jego handlowanie.
Piwocki, czerwony na twarzy: - Niedaleko jest wymarzone miejsce na boisko, do nożnej.
Rozmawiałem już z młodzieżą, między innymi, o czym pan wychowawca jeszcze nie wie - patrzy
Mikowi dość obcesowo w oczy z pana klasy. Zaraz na wiosnę, jak odmarznie, przekopiemy plac i
sami zrobimy boisko. A tam gwardian gotów się wciąż pieklić, że mu piłka wpada do klauzury.
Ja, podnosząc głowę znad protokołu: - Oba stanowiska są słuszne, należy dobrze rozważyć i
wybrać jeszcze słuszniejsze.
Oni - jeszcze długo i tak, i siak.
Piwocki trzaska przed Dyrektorem służbiście obcasami (ile mogą kosztować takie świecące jak
diabeł oficerki? trzydzieści, czterdzieści kawałków?): - Przepraszam, ale muszę już iść, pan
dyrektor rozumie? Walne zebranie sekcji szczypiorniaka. A jestem w Sądzie Koleżeńskim i jeszcze
w Komisji Rewizyjnej.
Nik mruży oczy.
- Pilna transakcyjka, hę?
Piwocki, którego twarz pod wpływem irytacji ciemnieje:
- Co pan profesor chce przez to powiedzieć?
Po wyjściu Piwockiego Miecia nachylając się do Nika:
- Wiesz, gdzie byli wtedy twój Pyśko z moim Kwiatoszem z czwartej? Podobno pod Berlinem,
na tym - jak to się nazywa? - szabrze.
Oboje pod tym względem trochę jakby z księżyca spadli. Inna rzecz, że i mnie pokątne handle
drażnią. W czasie wojny co innego. Ale w dzisiejszej pogoni za łatwym groszem jest coś z gruntu
nierycerskiego, no i nielojalność wobec reszty społeczeństwa. Dla mnie kupno zegarka jest nadal
marzeniem ściętej głowy.
„Rada Pedagogiczna w wyniku burzliwej dyskusji, w której brali udział... postanowiła...”
Ale właściwie co myśmy ostatecznie postanowili? Zdaje się, że jak się uspokoi z tym całym
poświęceniem, pójdzie do Kuratorium z zapytaniem czy interwencją specjalna delegacja Rady
Pedagogicznej i Komitetu Rodzicielskiego.
Dzień dziewięćdziesiąty czwarty
Na skrzydełku dziennika I b figuruje od tygodnia nowe nazwisko: Dobosz Stanisław.
- Dobosz Stanisław - wyczytuję donośnie kończąc sprawdzanie listy.
Czterdzieści zdyszanych głosów na wyścigi. Tyle mogę zrozumieć, że tego ucznia i dziś nie ma.
- Czy chory?
- Zdrw!... Na li!... Boksr!... Pę!... Mucha! Nie mucha, tylko kogut, idioto!...
- Cisza! Dyżurny, o co chodzi?
- On, proszę pana profesora, nie jest taki bardziej chory - głos dyżurnego z nadmiaru emocji
przechodzi w przepiórcze cziczikanie. - On jeeest bo... bokser z kadry!
- Głupi, właśnie że nie w żołąd! A on tylko pepiczkowi bark macerował i Polska wygrała!
- Cisza! Więc dlaczego ten bokser nie przychodzi?
- On, proszę pana profesora - głos dyżurnego przypomina teraz mój głos, gdy usiłuję klasie
cierpliwie coś wytłumaczyć - wcale nie ma przychodzić, a tylko walczyć w reprezentacji naszej
szkoły. On jest na lipę.
- Kto wam takie głupstwa naopowiadał?
- Jego pan profesor Piwocki pod takim warunkiem od Reymonta skaperował.
- Proszę nie szkalować profesora Piwockiego. Sportowcowi powiedzcie, żeby natychmiast po
feriach stawił się do szkoły!... W jakich czasach rozgrywa się akcja Starej baśni? Dziamdziara!
Dziam-dziara!
.- Przepraszam pana profesora, ale właśnie Klamut się do mnie rozmawiała i...
- Dziękuję. Latoniówna! - Pytania sprawdzające wtedy mają sens, gdy rzuca się je szybko i
pozornie na oślep, nie trzymając się kolejności alfabetycznej.
- Ja, panie profesorze, z prawdziwą przykrością - słoneczny uśmiech i uroczo niedbałe
pochylenie się w ławce mają podziałać rozbrajająco - muszę się przyznać, że jeszcze osobiście nie
przeczytałam utworu naszego wieszcza.
- Dziękuję. Niedostateczny. Stanisław August Król! Wytrzeszczył na mnie rybie, poczciwe
oczka. Cała inteligencja obrócona .na to, by stać przykładnie jak grzeczny chłopiec. Nawet na
strach już nie ma miejsca. Ale właściwie, jakim cudem mieli to przeczytać? Trzy egzemplarze,
które znalazłem dla biblioteki w antykwariatach, to przecież nic. Za to księgarnie zawalone Starym
dworkiem Ważyka i kolejnym bezużytecznym Przybosiem. Trzeba znów czytać całe partie w klasie.
Ależ trusie! Patrzą po sobie oszołomieni, że w taki dzień jeszcze odpytuję. W myślach każdego
jarzy się choinka. Koledzy na pewno dali już za wygraną i te ostatnie godziny do wielkiej pauzy
upływają obu stronom na dyskretnym oczekiwaniu dzwonka. Na krańcu świadomości rozjarzyła się
i moja choinka. Momentalnie zdmuchnąłem świeczki. Musimy być twardzi.
- Dziękuję. Klimandron!
Najbardziej lubiłem wystrzygać z różowej bibułki parasolki. Później robiłem pana
Twardowskiego, jak siedzi bokiem na księżycu. Najlepszy rodzaj sreberka dostarczały opakowania
herbaty Fuchsa z wytłoczeniami: kółka i jakieś fantazyjne litery... Jaśka wyplatała papierowe
koszyczki i śpiewała: „Pani Zima jedzie, mróz ze sobą wiedzie, do karety swej zaprzęgła dwa białe
niedźwiedzie”...
- Proszę wymienić najważniejsze wątki Starej baśni... Skopiak.
Usta otwarte, miny takie, jakby mieli mi coś gwałtownie pilnego do powiedzenia. Typowe
manewry opóźniające. Dobre to dla Lasiewicza, ale nie...
Wstaje tylko dyżurny. Tego ich jednak nauczyłem.
- Panie profesorze, bardzo przepraszamy, ale dzwonek był.
Najwyższy czas zanieść świętemu Mikołajowi prezenty. Postanowiłem już wtedy na wycieczce,
że dam kopanym na gwiazdkę czekoladę i papierosy amerykańskie. W dziesiątkę sztachają się
jednym junakiem. Ale tamte obiecane paczki z Unrry dla świata pracy, jak to się teraz mówi,
jeszcze nie nadeszły. Leżą w Gdańsku na składzie, a po; słane po nie samochody zostały
przechwycone - jak podała onegdaj prasa - przez oddział NSZ. Rzecz szczególna, są takie sklepy na
Piotrkowskiej i Zawadzkiej, gdzie można bez większego trudu kupić te rzeczy, które znajdują się w
paczkach Unrry. Szarpnąłem się i kupiłem po słonej cenie wszystko, co trzeba.
Spieszę z paczką do naszej sali. Już na podwórzu słychać śpiew. Zdaje się, próba duetu:
Raz nad Nilem,
Mówiąc poetycznym stylem,
Ujrzałem dziewczynę cud...
W kącie pod szaflikiem trzymają się za ręce Jurek z Edkiem Kwiatoszem z IV. Śpiewając
przewracają oczyma, niby to w ekstazie. Sala jest z grubsza gotowa. Biel i banan spod pędzla
Kurkowego przedsiębiorstwa wyszły pierwsza klasa, choć musieli jeszcze raz wszystko od nowa
malować, bo farby okazały się ersatzowe. Gorzej ze sceną: lewa strona trzyma się trochę na słowo
honoru, a po prawej jeszcze lepią kawałek sufitu. W ostatniej chwili trzeba było wymienić
spróchniałą belkę. w tym miejscu stoi kawałek rusztowania i kołowrót do windowania kubłów.
Przed sceną składanka stolików, przykryta naszą serwetą z pokoju nauczycielskiego. Pani Miecia,
Koronka i kilku młodszaków uwijają się jak w ukropie przy paczkach Czerwonego Krzyża dla
najbiedniejszych. Mój Antoś dostanie nowiutkie buty. Chyba nie będzie się wydziczał i przyjmie?
Chociaż z takim to nigdy nic nie wiadomo. Miecia kręciła trochę głową: kupno butów to pięć
paczek z szalikami i rękawiczkami, a pieniędzy mamy, jakby powiedziała Schaffowa, „zu mała”.
Miecia, zobaczywszy mnie, macha ręką, co ma znaczyć: „Nie zawracaj pan głowy! Nie mam
czasu!”... Gośka z Zochami rozwiesza bombki.
- Czy nie widział profesor - woła w biegu Śpiewak - Gomolickiego i Jaskuły? Nawiali,
psiakostka, a trzeba jeszcze powtórzyć „Przybieżeli do Betlejem"... O Jezuuu! - Śpiewak przejechał
z metr na zasmarowanym pędzlu jak na łyżwie i rozsiadł się w kuble z żółtą farbą.
- Ratujcie pana profesora! - wskazuję na nieszczęśliwca i przedzieram się z moją paczuszką do
Wieśka. Wiesiek, wciśnięty między kulisę i kołowrót, przymierza brodę. Tę brodę Wernyhory
wypożyczyliśmy z Teatru Wojska Polskiego od pułkownika Krasnowieckiego.
- Fest wyglądam, panie profesorze, co?
- Jak sam Sarasate.
- Też miał taką brodę do ziemi?
- O, na pewno, na pewno.
„Mikołaj” wylewnie dziękuję za „dar” w imieniu klasy i własnym. Obok przemyka Cieślak.
Niesie ukradkiem... przysiągłbym, że moje palto.
- A gdzie masz brzuch dyrektora? - upomina Kurek.
- Nie widziałyście Gomolickiego i Jaskuły? - Śpiewak szarpie za rękę Zochę Drugą. - Zwiali,
psiakostka, a przecież trzeba powtórzyć „Przybieżeli do Betle..."
- O Jezu! przerywa mu Zocha. - Pan profesor jest z tyłu jakby... chory.
W wieczór księżycowy
Cicho szeptałem jeeej
O miłości meeej...
ćwiczą w dalszym ciągu Jurek z Kwiatoszem.
„O miłości meeej" - powtarzam w duchu, patrząc ukradkiem na Gośkę. Te jej jakby cytrynowe
włosy, ten.., Do diabła! Przecież ja patrzę na Koronę, nie na Gośkę?! Dom wariatów i ja sam
wariat!
- O mamo! Pani profesorko, ona się przezywa! Ona mówi, że jej zatentegowałam na żółto
spódnicę! Pod hajrem, nie ja! To...
Przytomnie wypycham profesora od śpiewu na dziedziniec.
- Niech pan wkłada palto i biegnie szybko do domu przebrać się. Jeszcze pan zdąży.
- Ja panu profesor bardzo bardzo dziękuję.
Postawiła na stole jakąś paczkę i skłoniła się w pas, jak to robią chłopki na zapadłych wsiach.
- Ależ za co, Pani Schaffowa?
- Za mój mąż. Ja wszystko słyszałam. Pan profesor był dobry krzyczeć na pana dyrektor, żeby
on kazał jego wolno puścić. Pan dyrektor najsampierw nie chciał i kazał panu profesor iść precz, a
potem nie chciał pana puścić, cukierka dał i powiedział: „Mur, szefie”, i że pan profesor może już z
zadowolona głowa abmaschieren zu dorosła klasa. A potem on kazał mi wejść i krzyczy do mnie:
„Du, alte Hexe!” To ja aż zacitertowalam, że on in Laune jest. „Co twój szelma mąż pyta się - umie
robić?” To ja mówię, że on na lekarskie ziele bardzo dobrze zna się i on był Kratzerarzt in
Radogoszcz i leczył Polaki, Niemcy, a od wojny to jeszcze nawet Żydy. A pan dyrektor obśmiał się
i mówi, że on Schulkratzerarzt w szkoła nie potrzebuje, a tylko żeby on sprzątać umiał i węgiel
nosił, bo dla jednej kobieta szkoła za duża jest. Powiedział, że napisze szryft do wielmożnego
lagerkommandant - zaczęła ostrożnie rozwijać paczkę. - Ja jeszcze raz dziękuję - ukłoniła się znów
w ten dziwny sposób. - Geschenk przyniosłam.
Z paczki wyjrzał dzbanek podobny do tego, który ulepiła dla ozdoby naszego sekretariatu, tylko
zgrabniejszy. Koraliki i muszelki tworzyły dziwny wzór: skrzydlate smoki i wieże w układzie
szachownicowym.
- Jak szłam za mój mąż do Klagenfurt, to zrobiłam mu ten Krug jako Verlobungsgeschenk, bo u
nas w Franzkarlberg eigentlich solche Sitte haben wir, że każda dziewucha taki swojemu przyszły
mąż musi zrobić.
- Ależ pani Schaffowa! - usiłowałem jej wytłumaczyć możliwie spokojnie, że nie zrobiłem tego
dla podarku i nie mam zamiaru grabić czyichś pamiątek rodzinnych.
Dziad swoje, baba swoje. Wyłuszczyłem jej swe racje, a ona tymczasem na powrót owijała
dzbanek w gazety i otworzywszy znienacka szafę, zaczęta go bezceremonialnie wciskać na moją
półkę. Wtedy już wypaliłem bez ogródek i brutalnie, że mogę zrobić to i owo dla przyzwoitszych
Niemców, ale nie mam zamiaru niczego w życiu przyjmować od osób jej narodowości.
Wygarnąłem dzban, wsadziłem jej w ręce i szybko wyszedłem do biblioteki.
Przy zamykaniu drzwi mignęła mi jeszcze raz przed oczyma: trzymała dzban w sztywno
wyciągniętych, jakby drewnianych rękach i uśmiechała się nijako.
Dyrektor jeszcze raz zobowiązał młodzież, by przy opłatku przeniosła się myślą ku ludziom,
którzy jak „gazownicy, tramwajarze i żołnierze stojący czujnie na naszych piastowskich granicach,
nie zasiądą tego wieczoru do zastawionego stołu”. Po czym zamilkł, wysunął wargę do przodu i
kręcąc palcami niemrawe młynki, zdawał się zastanawiać nad samopoczuciem ludzi, którzy „nie
zasiądą tego wieczoru do zastawionego stołu". Rozejrzał się po sali, jakby pilnie kogoś szukając,
nagle ściągnął w gwałtownej irytacji brwi, a twarz mu się rozjaśniła.
- Odsuniesz się jeden z drugim od ściany?! - krzyknął na dryblasów z czwartej. - Jak sobie
zapaćkacie ineksprymable, to wam je matka na pewnej części ciała wypierze, ale szkoła nie ma
pieniędzy, żeby drugi raz malować! Do ciebie mówię ty, ośle dardanelski! W karczmie sobie
udawaj paralityka, a nie tu!... Jak II b nie przestanie kwiczeć na klatce schodowej, to... Dziś mi
znowu woźna zameldowała, że w ubikacji nabrzydzone! Jeśli to się jeszcze raz powtórzy, to ja wam
powtórzę!... A zatem pozwólcie, że w imieniu panów profesorów i własnym złożę wam naj-
serdeczniejsze...
Dyrektor w podniosłych słowach życzył młodzieży zasłużonego wypoczynku, podziękował za
poniesione trudy, po czym chwyciwszy lewą ręką za żerdź rusztowania, zamaszyście zeskoczył na
widownię wprost przed swój fotel udekorowany gałązkami świerku.
Na scenie stanął chór i odwrócony plecami Śpiewak. Chór śpiewał „Przybieżeli do Betlejem”,
Śpiewak zaś, prezentując wszem wobec szokująco ciasne spodnie koloru khaki, wymachiwał
rękoma jak sam Sarasate. Stabilizacja - pomyślałem, zerkając nieznacznie na bladą i zmizerowaną
Rysiową, która siedziała w miękkim fotelu obok Dyrektora i bezgłośnie w takt poruszała ustami.
Z kolei chłopcy, którzy byli na Zachodzie, przebraniw dawne mundury, ustawili coś w rodzaju
choinki z kolczastego drutu i w postawie na baczność zaśpiewali kolędę o tym, jak to do stajenki
przybywają żołnierze różnych rodzajów broni i wręczają Dzieciątku dziwne zabawki
Jeden rzecze: „Oto działko ze stali,
Co kulkami - orzeszkami w świat wali.
Od artylerzysty
Przyjm ten sprzęt ognisty
Ze stali, ze stali!”
Drugi przynosi w podarunku łódź podwodną, trzeci - samolocik.
- Ciekawym, co Dzieciątko zrobi z tym demobilem? mruknął Bruno.
- Może jaką wojnę urządzi w Abisynii czy Nikaragui? - odmruknął Kwiatosz.
Lasiewicz uczynił z dłoni trąbkę i przysłuchiwał się inscenizacji z pedantyczną uwagą
człowieka, który zna wagę czasu i nie zamierza tracić żadnej z wartości, jakie niesie on z sobą. Pani
Janka, sądząc z uśmiechu Nika, opowiadała mu na ucho jakiś kawał. Pani Genia szeptała mi o
jakichś żywych obrazach, które kiedyś przygotowywała z koleżankami w seminarium
nauczycielskim w Wołkowysku, jak się napracowała nad kostiumem, aż tu raptem na scenie
odpadło jej skrzydło anielskie, a na widowni był jej przyszły mąż. Słuchając jednym uchem
zerkałem od czasu do czasu na Gośkę. Pakowała coś konspiracyjnie w gazetę. Kwiatosz i
Szlakowski usiłowali podpatrzyć, ale im się nie udało.
Ogólne poruszenie i umiarkowane śmiechy kazały mi znów spojrzeć na scenę. Stał na niej ktoś
podobny do Kurka udającego Dyrektora lub może do Dyrektora udającego Kurka. Miał na sobie
dyrektorskie barany, opierał ręce o brzuch wielki jak poducha i prztykając kciukiem o kciuk oraz
marszcząc czoło we wszystkie strony, gromił młodzież '' za jakieś bardzo dziwne, skomplikowane
przestępstwa. Kiedy jednak przechodził do sprecyzowania represji, urywał huraganowe zdanie wpół
słowa. Obok stałem ja w wytartym paltocie i przypominałem dość żywo Cieślaka, Uśmiechałem się
ścichapęk, oblizywałem wargi, z czego się wszyscy - nie wiedzieć czemu - śmieli do łez i miałem o
czymś wykład, ale o czym, tego w żaden sposób nie mogłem pojąć, używałem bowiem zupełnie
niepojętych terminów z pogranicza analizy stylistycznej i farmacji.
Potem dookoła sceny krążył na czworakach wąż, a pani Miecia podobna do Danki goniła go z
widełkami. Pani Janka zaś wydawała na scenie piski, jakie tylko może wydawać pani Janka i Zocha
Druga w jednej osobie. Wniesiono ławki, kilkoro ze starszych klas siadło i zaczęło się straszliwie
trząść. Wtedy wyszedł zza kulis Nik Drugi - bo Nik Pierwszy siedział przed sceną i był, jak się
zdaje, bardzo z tych objawów przerażenia zadowolony. Nik Drugi podyktował zadanie z tabliczki
mnożenia i zaczął czytać dziurawą gazetę, rozłożywszy ją w ten sposób, że odgrodziła go od klasy
na podobieństwo parawanu. Nik Drugi czytał artykuł wstępny z takim przejęciem, że jego oczy
znalazły się w tej, jakby to określić, dziurze, ale siedzący w pierwszej ławce Kaczor podkradł się do
gazety i dziurę zakleił. Wtedy wszyscy, w dalszym ciągu miotani strasznymi dreszczami, zaczęli na
zabój zżynać. Wtedy Nik Drugi odłożył gazetę i zaczął szybko krążyć po klasie i miotać sokole
spojrzenia, wtedy siedzący w drugiej ławce Szlakowski przyczepił mu do pleców kartkę z tabliczką
mnożenia i wtedy nikt nie ściągał już z zeszytów, ale wszyscy ściągali z pleców Nika Drugiego.
Część młodzieży na sali bardzo się z tych wydarzeń cieszyła, część zaś stukała się w czoło i
mima wyrazy twarzy ludzi, którzy dokonali niezmiernie doniosłego odkrycia. Nik Pierwszy, na
którego wszyscy zaczęli patrzeć, siedział teraz sztywno jak posąg, ale dostrzegłem wyraźnie, że wa-
hał się, czy ma nadal .siedzieć jak posąg, czy wkroczyć na scenę i przepędzić Nika Drugiego.
Wreszcie Nik Drugi rozdał młodzieży coś jakby kawałki czekolady. Wtedy wyszła ponownie zza
kulis reszta grona i zaczęła gromko śpiewać, trzykrotnie maszerując dookoła sceny:
Jak wspaniała nasza postać,
Gdy stalówki błyszczy stal.
Uczeń dwóję musi dostać...
i tak dalej w tym rodzaju.
- Ja ci dam reżyserię, Skoczylas! Czy ja mam taki wielachny brzuch, ha? Nie widziałeś
większego? - Dyrektor groził Skoczylasowi i Kurkowi palcem. - I powiedz temu hultajowi
Mikołajowi, żeby się spieszył, bo profesor Rysiowa nie czuje się jeszcze nalepie] i musi niedługo
iść do domu.
Rysiowa uśmiecha się do mnie z daleka.
- Czytałam kiedyś taką powieść - nachyliła się znów ku mnie pani Genia - Renata. Autora nie
pamiętam. Pan ją na pewno zna, bo pan chyba wszystko zna. Ja też miałam na egzaminie z wielkiej
literatury piątkę, ale tak człowiek wszystko pozapominał! Więc jej mąż, książę rosyjski, major
huzarów gwardii, ginie w czasie tamtej wojny, prowadząc szarżę. Renata odnajduje grób księcia i
spędza przy nim całe wieczory. Aż pewnej nocy wiatr przenikliwy zawiał...
W samym kąciku oka pojawiła się Gośka, niewyraźna, trochę jak duch, zdawała się czynić
rozpaczliwe wysiłki, żeby znaleźć się bliżej środka mego pola widzenia. Nagle w ręku mi
zaszeleścił wczorajszy numer „Robotnika”.
- ...Tyle że objęcia jego były zimne. Na pewno jest to książka bez wielkiej wartości, poza tym
przestarzała, bo o książętach. Ale jak pan myśli, czy możliwe są takie właśnie, jak by to
powiedzieć, przejawy zmarłych obcowania?
- Bardzo ciekawe - odpowiadam na chybił trafił, gdyż docierają do mnie słowa, ale nie ich
znaczenie. W środku gazety wymacałem zagadkową sztywność. Trzeba trochę wziąć na
cierpliwość. Nie trzeba rozwijać od razu, boby zwróciło uwagę.
Westchnienia podziwu i aprobaty młodszych klas kazały mi mimo wszystko znów rzucić okiem
na scenę. Wysoko, z tamtej strony, gdzie znajduje się rusztowanie i kołowrót, zdaje się coś dziać.
Tak jakby zatrzepotały czyjeś buty i znikły. W dole za pierwszą kulisą widać kawałek Jurka.
Trzyma rękę na rączce kołowrotu. Widać także ćwierć Zochy Pierwszej...
Akwarelka wetknięta w gazetę przedstawia infantylnego pucołowatego chłopca w fantazyjnym
ubranku. Siedzi potulnie na przewróconym drzewie obok energicznej ciemnowłosej dziewczynki.
Typowy obrazek w duchu secesyjnych niemieckich Verlobungszeitpostkarten. Pod spodem napis:
„Patrz w serce!!" Obrazek jest, słowo honoru, bardzo ładny, choć z drugiej strony wiem, że wcale
ładny nie jest.
- Więc czy mógłby mi się na przykład ukazać? - dobiegł jakby z bardzo daleka szept pani Geni.
- Tak, ale kto ukazać?
- Przecież wie pan, o kim myślę?
Wysoko nad sceną ukazały się ponownie buty świętego, potem nogi do kolan.
- Jurrrek, no! Spuszczaj go! - stłumiony szept Korony.
Za pierwszą kulisą - widać wyraźnie - kawałek Zochy szczypie od tyłu Jurka.
- Idź w pyry!
Bieg wypadków błyskawiczny: ręka Jurka agresywnie nad Zochą, zwolniony kołowrót rozkręca
się z nieprawdo podobną szybkością, Mikołaj spada jak strącony anioł, po scenie toczą się paczki,
paczuszki. Mikołaj z trudem wstaje, trzymając się za najmniej świętą ze swych części ciała...
- Koledzy! - krzyczy ktoś z tyłu sali niskim, nienaturalnie wibrującym głosem. W drzwiach pod
chórkiem chybocze biała rogatywka z czerwonym lampasem. - Koledzy! - głos taki, że uszy chcą
jak konie przysiąść na zadach. - Jutro odbędzie się pogrzeb zgwałconej i zamordowanej przez
zbrodniarza bolszewickiego studentki świętej pamięci Marii Tyrankiewicz. Zarówno my, polska
młodzież akademicka, jak i wy, młodzież polskiego gimnazjum, weźmiemy manifestacyjny udział
w pogrzebie ofiary katów spod znaku sierpa i młota! Niech żyje Najjaśniejsza Rzeczpospolita!
Precz z organem żydokomuny „Głosem Robotniczym”!
- Wszyscy pozostają na miejscu! - rozlega się tuż nad moją głową nieprawdopodobnie donośny
krzyk Dyrektora. - Pan, który przybył, za drzwi natychmiast! Licealna, usunąć go! Tu szkoła, a nie
polityka! Dziewczynę kto inny zabił!
Bruno, Kurek i jeszcze kilku z pochylonymi głowami w stronę drzwi. Ktoś je zatarasował.
Część siedzących w tylnych rzędach wstaje: nie wiadomo, komu chcą pomóc.
- Precz z komu...
Szamotanie, a potem znów niezwykle donośny głos Dyrektora:
- Kto wyjdzie, może już nie wracać do szkoły! „Bóg się rooodzi!” - przeraźliwy gruby bas.
- „Moc truchleeeje!”
Rysiowa także stoi i śpiewa. Patrzę na nią - twarz ma zupełnie spokojną.
Im głośniej rozlega się śpiew, tym większa staje się cisza.
Dzień dziewięćdziesiąty piąty
Trumna z białym wieńcem i białą rogatywką zachybotała na rogu Zamenhofa, zakręciła się w
miejscu, zrazu niepewnie, potem zdecydowanie, jakby była igłą magnesu, i z wolna ruszyła w
kierunku północnym. Przez Piotrkowską, a nie - jak onegdaj ustalono i zarządzono - Aleją
Kościuszki. Czoło pochodu, które stanowili najbardziej . barczyści studenci, niosący krzyż i
sztandary, zatoczyło już przedtem coś w rodzaju półkola i prawie dotarło do . Zarządu Miejskiego.
Milicja w chwili, gdy stało się jasne, że nie zachodzi nieporozumienie, ale świadome wyłamanie się
spod zarządzeń, natychmiast zwinęła szpaler wyznaczający trasę i taktownie, wcale sprawnie jak na
jej niewielkie wyszkolenie, zeszła na chodniki. Twarze idących w czołówce oraz delegatów z
pozostałych łódzkich uczelni i tych ściągniętych błyskawicznie z Warszawy, Gdańska i Lublina -
manifestacyjnie żałobne. Wśród delegacji licealnych mignęły mi sylwetki naszych: Pyśko,
Trznadel, kto wie, czy nie Eklówna. Momentalnie przesłonili je ludzie.
Z falowania tłumu i wyciągniętych szyi poznałem, że trumna się zbliża. Za trumną mignęła mi.
siwa senatorska głowa rektora. Piękna, niewspółmiernie duża w stosunku do wątłych, teraz chyba
wątlejszych niż zwykle, ramion. Prowadził krewną zabitej. W grubej czerni, szła sztywno i jakby
bezwolnie, rzucając od czasu do czasu na tłum pełne lęku spojrzenia.
Po tamtym chwilowym zamieszaniu przy Zamenhofa kondukt posuwał się bez przeszkód, w
milczeniu. Tyle że kilku przedświątecznym „sprawunkarzom”, co właśnie jakby nigdy nic wyszli ze
sklepów z butelkami wina, szybko postrącano z głów czapki.
- „Skoro grianiei buria!” - zacytował Profesor Zwiastuna burzy, ściskając mi silnie rękę. - O,
dziekan na mnie pokiwał! Oni kazali nam, profesorze, być wmiestie. Nasz siwy włos - klepnął się
po łysinie - priedastierecz dołżen. Adieu. Pan masz czas na taki siwy włos.
Zostałem sam, tłum na chodniku pociągnął dalej. Czoło pochodu minęło Przejazd.
- Panie profesorze! - złapał mnie ktoś za rękaw. Niech pan stąd lepiej zjeżdża! Zaraz może być
gorąco. Wiesiek z Jurkiem i Dziekońskim stali już przy witrynie apteki z takimi minami, jakby
mieli paski pod brodą. Obok dalej z podobnymi minami - jacyś inni. Niektórzy mieli w klapach
znaczki z zębatym kółkiem i kłoskiem.
Żachnąłem się. Nie podobało mi się to szczeniackie: „zjeżdża”.
- A wy? - odkrzyknąłem, wyrywając rękę. Wadzki miałby satysfakcję: byłem podniecony
manifestacją, jej ogromem, grożącymi konsekwencjami. - Gdzie uczniowie, tam i nauczyciel -
dodałem z naciskiem. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że moi uczniowie są i po tej, i po
tamtej stronie.
Wiesiek i pozostali ruszyli naprzód, a ja za nimi. Kondukt jakby zatrzymał się gdzieś koło
kamienicy „Czytelnika” i nagle targnęły powietrzem niezrozumiałe okrzyki i falujące, z różnym
natężeniem: „Precz!”
Wtem coś mnie tknęło, spojrzałem w bok. W witrynie antykwariatu stał słonik, ten sam
zmartwychwstały mój hebanowy słonik ze spalonego biurka, tylko młodszy, nie połupany przez
bawiące się dziecko, z trąbą całą, z mleczno-żółtawymi igłami kłów. Łyskał w moją stronę
maleńkim kościanym oczkiem: „Pamiętasz, jak sadzałeś na mnie ołowianego hallerczyka i
hallerczyk był Hannibalem? No, co się tak gapisz jak sroka w gnat? Chcesz, żeby tamci z konduktu
weszli tutaj i sprzątnęli ci mnie sprzed nosa? No!”
Wepchnąłem antykwariusza z powrotem do sklepu. Patrzał na mnie jak nieprzytomny, nie od
razu zrozumiał, że ma mi tego słonia zapakować i przyjąć wcale niemałą sumę pieniędzy.
Wrzawa rosła, potem zaczęła przycichać.
Dzień sto czternasty
Nic się nie zmieniło. Buty Profesora, krzesło z moimi książkami, rozbebeszone łóżko, przy
łóżku ta sama góra zeszytów na wysokość jaśka...
Znajome pukanie do drzwi. To profesor Lewiński. - Czy zastałem pana profesora?
- Nie. Wyszedł „podbijać Łódź”. Panie profesorze, niech mi pan tak szczerze powie, nie
owijając w bawełnę, słowo honoru, nikomu nie powiem słowa. lnie jestem przecież politykierem.
Pan robił wtedy sekcję. Czy to był gwałt?
- Oj, młody, młody człowieku. Jak to młodość wciąż lubi generalizować! Pan jest bodaj setnym,
jeśli nie sto pierwszym, pytającym o to samo, koniecznie w cztery oczy, i pod słowem honoru.
Gwałt jest zjawiskiem równie starym jak ludzkość i ręczę panu, że ponadklasowym i ponad-
narodowym. Ludzi na świecie jest zawsze mrowie i są nadal jeszcze zróżnicowani, jeśli chodzi o
etykę i jakość działania hamulców moralnych. To mówiąc, daję panu teraz słowo honoru lekarza, że
nie stwierdziłem śladów gwałtu. Wystarczy panu?...
Pokój jest znowu tym samym pokojem, w którym się nic nie zmieniło. Góra zeszytów na
wysokość jaśka. Co się ich pozbędę, to przybywają nowe. Ot, przykład syzyfowych prac. Jednak po
feriach to fraszka.
I b, II b, II c - gotowe.
Nie, trzecia na potem, na zarybek. Zajrzyjmy do licealnej. To skandal, że tak dawno już
trzymam te klasówki i nie poprawiam. Stęskniłem się przez ferie za kopanymi... A właśnie że
zacznę od chłopców! Najpierw Heniek, nie Wiesiek. Patrzaj no go! Nieźle, nieźle! I zdania wcale
zgrabniutkie, i wywód logiczny. Kto by pomyślał. A taki „durak-durakiewicz”, pamiętam, na
pierwszych lekcjach. Przyjemnie patrzeć na wyniki własnej pracy. Co? „Krasicki to talent...” Jaki?
A niechże cię kaczka z tym „orginalny”! Nie szkodzi, do matury ponad pięć miesięcy: śladu po
błędach nie będzie. Czwórka dodać! Może za dużo? Nie, bo jestem zwolennikiem zachęty jako
metody. Nie znoszę nauczycieli, co to „piątka dla Pana Boga, czwórka dla nauczyciela, a dla ucznia
- co najwyżej trójka”... Zocha Druga, Cieślak, Baronówna, Bruno - gdyby tak można stosować
piątki z plusem! No, wreszcie Gośka! Po Brunonie i obok Korony - pierwsza polonistka.
- Kto tam?
Profesorowie z wydziału medycznego. Przyjmuję grzecznie, ale zły jestem jak stara Kornacka.
Wybrano mnie pod nieobecność - poinformowali - do komisji oszczędzania energii elektrycznej w
naszym domu. Miasto skarży się, że za dużo w „Monopolu” wychodzi prądu. Zmonitowany
hotelarz zwrócił się do rektora o interwencję. Rektor wybrał specjalną komisję oszczędnościową
złożoną z profesorów, a ci podkomisję z asystentów. Ja z asystentem Błaszczykiem, „komisarze”,
mamy stukać do cudzych pokojów, włazić pod łóżka i sprawdzać, czy kto nie ukrył gdzieś
maszynki czy piecyka elektrycznego.
- A jeśli znajdziemy?
- Konfiskować. Rektor kazał.
Już siebie widzę wychodzącego z cudzego pokoju z cudzą maszynką.
Ktoś to musi zrobić - przekonują mnie. - Zarząd miasta oznajmił, że inaczej będzie wyłączać
prąd w godzinach, jakoś to nazwali - wzgórza czy czubka. Prądu mamy więcej niż przed wojną, ale
wzrost jego produkcji nie nadąża za wzrostem czegoś tam...
- A zatem do jutra, panie kolego. Przepraszamy najmocniej.
A niech gęś kopnie grzejniki! I cudze wypracowania. Bodajżeś cudze dzieci uczył!...
Wypracowanie Gośki do niczego. Zdania bez polotu. Wywód ostrożniutki, żadnej oryginalniejszej
myśli. Jak? „Orginalny”?! „Krasicki to talent orginalny”!?
Jutro idziemy z Gośką na bal do Reymonta. Jakie dziwne, że my oboje zupełnie rozgraniczamy
te rzeczy: szkoła - nasze sprawy prywatne. Po gali w naszej budzie mam pójść do niej do domu i
przedstawić się rodzicom. Dłużej nie wypada. Czy jednak ona nie jest trochę dla mnie za
dziecinna?... Ojciec też mówił, że trzeba się koniecznie przedstawić. Dziwny był ojciec i te moje
dwa tygodnie w domu.
Najpierw sprawa słonika.
Ustawiałem go długo. Żeby właśnie stał jak trzeba, mimo że nie na swoim biurku... Stanął więc
po lewej stronie, cztery centymetry od kałamarza i na ukos od lampy, a trąbą ku oknu. Uważałem
przywiezienie go i ustawienie za pierwszą rację swego przyjazdu. Tymczasem ojciec za pierwszą
rację mego przyjazdu uznał sam przyjazd. Za słonia podziękował, „poinformował” mnie, że miał
kiedyś takiego samiutkiego i już nie zwracał na niego większej uwagi. Moje rozczarowanie
graniczyło z lekkim szokiem. Dopiero po kilku dniach wpatrywania się kolejno w słonika na biurku
i w pokrajaną nożami czasu twarz ojca, doszukałem się prawdy. Słonik dla ojca był przedmiotem z
Czasu: dostał go kiedyś od przyjaciela, postawił na biurku, i odtąd stał tam jako bardzo podrzędna
cząstka świata otaczającego. Pewnego dnia słoń zapodział się w czasie i - koniec. Natomiast dla
mnie, kiedy patrzyłem na biurko sześcioletnimi, fetyszyzującymi świat oczami, słoń był spoza
Czasu, z tego samego pozaczasu, w którego mrokach dokonał się akt stworzenia mnie, był więc
zasadniczą częścią świata otaczającego.
Chodziłem z ojcem i z Jaśką po miejscach naszych dawnych, długich spacerów. Matka, jak
zawsze, została w domu. „Chodź z nami!” - mówił ojciec. A do nas o matce: „Przez czterdzieści lat
prawie ani razu nie byliśmy z sobą na spacerze.” Jaśka zabierała czteroletnią Elżunię i Elżunia
swoim ptasim, a może mysim głosikiem coś tam plotła, trochę do nas, trochę do siebie o jakichś
„dwugarbnych wilbliondach.” To były niewątpliwie złe smoki i „strasznie, strasznie” prychały na
niegrzeczne dzieci, pluły na nie „żółtą, żółtą śliną”... Byliśmy na Dużym i Małym Kędzieraku, na
Tartaku, na Pompce, nie zachodziliśmy tylko, nie umawiając się wcale, do nabitych skamieniałą
sadzą ruin Domu... „Ty już tu nie wrócisz” - powiedział. kiedyś ojciec ni z tego, ni z owego, gdy po
opowiedzeniu jakiejś historii ze szkoły - może o otwarciu biblioteki szkolnej, może o tamtym
spotkaniu z Gośką na przystanku przed Muzeum Sztuki - zacząłem snuć plany, jak to wrócę za rok i
jak będziemy razem mieszkać. Oburzyłem się, ale nie tak bardzo, jak w pierwszym momencie
chciałem. „Nie cię wilblionda!” - odwracała Elżunia buzię, kiedy pokazywałem jej czarnego
słonika. „Co ona z tymi wielbłądami? - dziwiła się Jaśka. - Tak je przecież lubiła w Kazachstanie.”
„Elżuniu, to nie wielbłąd! Wielbłądy są żółte, pamiętasz?” - „Czarne” - zaprzeczyła Elżunia. „Ja też
przyjechałem tutaj tylko na rok - mówił dalej ojciec - i pokazywałem Julianowi Ceglińskiemu
fotografię ówczesnej swojej «dyscyplińskiej». A tamta «dyscyplińska» to wcale jeszcze nie była
wasza matka. «Roka swo jewo nie izbieżit ni czeławiek, ni zwier', ni pticap” - cytował ulubiony
dwuwiersz swego zamordowanego przez Niemców przyjaciela, doktora Huberta, i zaczął bardzo
szybko wykręcać korbką jakieś cyfry na arytmometrze. Tyle mostów zburzonych, ma teraz huk
roboty. „Może chcecie smorodin z babcinego ogródka?” - zwróciła się matka do Elżuni. „Nie cię,
one śmierdzieją!"
„Jakie to dziwne, że kiedy syn dorośleje, ojciec w tym samym czasie dziecinnieje i nigdy się w
życiu nie mogą spotkać” - powiedział ojciec przed trzema dniami znowu nie a propos: mowa, zdaje
się, była o Wilanowie.
Płakał, gdy wyjeżdżałem.
Dzień sto siedemnasty
Ekscelencja wyszedł już wcześniej. Czuł się zresztą w gronie świeckich oficjałów nie najlepiej.
Z kolei wstał kurator. Skłonił się najpierw starszawej damie z czerwoną kokardką przy sukni, potem
obrócił się ku sali i uniósł dłoń tym uprzejmie niezdecydowanym ruchem, który równie dobrze
oznacza: „Zostańcie z Bogiem”, jak i: „Nie przeszkadzajcie sobie, nie przeszkadzajcie!” Tłok, jaki
się raptem zrobił koło naszego stolika, świadczył, że zmierza już ku wyjściu. Dyrektor, jak
przystało gospodarzowi i podwładnemu, szedł o pół roku z tyłu. Twarz jego miała jakby dwa
janusowe oblicza. Gdy patrzył w bok, wyzierało z niej: „Niech ja sobie już pójdę do domu i
przestanę się denerwować i wygłupiać!” Kiedy obracał się ku kuratorowi, przypominała
uśmiechnięty księżyc.
- Dadzą sobie radę bez cie... bez pana. - Znów mnie Celina powstrzymała, gdy chciałem wracać
do naszego sztabu. Oparła mi miękko dłoń na kolanie. Chciałem tę dłoń naprawdę odsunąć. Było
głupio nawet wobec Niny, która siedziała skromnie obok; zachowując pozory uczenniczki. Ale nie
odsunąłem.
Że też mi nigdy przedtem na myśl nie przyszło, że to mogą być siostry! Przy takim
podobieństwie!
- Nie martw się. Twoje przemówienie przed sztandarem było naprawdę bardzo ładne. A że to o
księciu Józefie i honorze staroście się nie podobało, to gwiżdż! On o takim czymś nawet nie słyszał.
Może myśli, że to się je.
Koło stolika rozluźniło się na tyle, że w szparze między plecami pijących błysnął mi sztywny
gors koszuli Nika. Wytwornym ruchem nalewał właśnie likier do kieliszka damy z kokardą, potem
nalał staroście i obu wojskowym (ten drugi, zdaje się, od spraw wewnętrznych). Coś im cały czas
opowiadał z niemal protekcjonalnym uśmiechem światowca.
Pewnie mówi - pomyślałem z irytacją - jak został w tysiąc dziewięćset szesnastym przyjęty
wraz z delegacją. nauczycieli przez Rasputina w związku ze staraniami o otwarcie polskich szkół
dla ewakuowanych.
- Za to biskupowi przemówienie pana profesora bardzo się podobało - odezwała się Nina. -
Powiedział: „Ale macie inteligentnego ucznia” - roześmiała się.
Orkiestra zagrała tango Jalousie. Jak mi się przy tej melodii dobrze tańczy! Ten Wysoki skłonił
się Koronie. Wiesiek popatrzył w moją stronę, po czym poprosił do tańca Gośkę, lecz odmówiła.
Dyrektorowa szepnęła coś Gośce do ucha i pokazała na bufet. Korona z Wysokim przesunęli się w
tańcu nie opodal naszego stolika. Korona nie patrzyła wcale na Wysokiego i w ogóle miała twarz
kamienną.
- No, zdrowie pana profesora! - zawołał towarzysz Celiny w sztylpach. Ma Stefek na imię.
- Pij! - przynagliła szeptem Celina.
Wypiłem i znowu poderwałem się niezgrabnie. Gośka _ przebiegała o dwa stoliki od nas w
kierunku bufetu z pustą szklanką dyrektorowej. W jej twarzy wyczytałem to samo, co w obliczu
Dyrektora przed chwilą: „Niech ja sobie już pójdę do domu...”
- Rób, jak chcesz - Celina odsunęła się nieco ode mnie - ale nie radzę ci iść w tym stanie do tej
swojej świętej Korduli. Jutro się jej zgrabnie wytłumaczysz. Nudno się już robi w tej waszej budzie.
Pojedźmy gdzieś indziej. Taka przyjemna, mroźna noc. Jak to jest: „Jamszczyk, nie gani łoszadiej!”
Chyba twój stary nie zauważy, że dajesz nura?
Słowo „stary” powiedziane o Dyrektorze wydało mi się tak zabawne, że parsknąłem na cały
głos śmiechem, aż zaczęto się na mnie oglądać.
- Profesorze, na sekundeczkę - kiwnął na mnie ruchem nie znoszącym sprzeciwu jakiś jegomość
z dygnitarskim brzuchem. - Sprawa pedagogiczna.
Machinalnie wstałem. Przy drugim stoliku wybuchł ostry kobiecy śmiech, chciałem więc z
powrotem usiąść, ale już dygnitarz ujął mnie familiarnie pod rękę i mówił donośnym szeptem:
- Fiskuła jestem. Srogi profesor był uprzejmy postawić mojej Krysi dwójkę. Rozumiem,
rozumiem. Profesor, choć od niedawna w Łodzi, zna możliwości papy. A więc kawę na ławę: ile?
Przytomniejąc w jednej chwili, stwierdziłem dziwny fakt. Wzburzenie, a więc i impuls, to
sprawa ułamka sekundy po momencie, od którego dłoń zaczęła zakreślać błyskawiczną parabolę w
stronę tej wykrzywionej twarzy.
Refleks Celiny jest jednak jeszcze szybszy. Przegięła mnie w tył. Moja dłoń, nie natrafiwszy w
powietrzu na opór, wykonała ruch bumerangu. Teraz wysunął się Stefek i przydeptał swym
oficerskim butem trzewik ważnego rodzica.
- Od się, dyrektorze! Bo mordę skuję na kornwalię. Rozumiesz pan!?
Panie sięgnęły po torebki i najspokojniej manipulowały lusterkiem.
- No, profesorze, na hulankę, swawolę! Przepychamy się raz, dwa - szepnął mi nad uchem
Stefek.
- Z uczennicami nie hulam - powiedziałem twardo.
- Słusznie. Bardzo taktownie. Nina, masz tu na taksówkę i drałuj do domu.
- Profesorze, gdzie pan idzie - podbiegli do mnie Wiesiek i Jurek, nieco z tyłu stała Korona i
patrzyła na mnie uważnie. Gośka była daleko, obok pani Mieci, która ją gładziła po ramieniu. -
Dyrektor będzie zły. No i trzeba trochę z nami zostać, pobawić się...
- Jest mi trochę nie tego - powiedziałem uśmiechając się niezbyt mądrze - więc wyjdziemy się
trochę przejść.
- To my pana, naturalnie, odprowadzimy! A mówił pan, że ma taką mocną głowę. Przepraszam
państwa! - Wiesiek i Jurek manewrowali tak, by odgrodzić mnie od tamtych.
- Pan profesor pójdzie z nami - powiedział Stefek, a Celina dodała: - Profesor między ósmą a
trzecią po południu ma w zupełności dosyć towarzystwa uczniów.
- Przestańcie, kopani - odezwała się nagle Korona. Pan profesor wie, co robi. Pan profesor,
jak słyszeliście, żywi bardzo wysoki kult dla honoru.
Dalszy ciąg dnia sto siedemnastego
i kawał następnego
Pata-taj, pata-taj, po-je-dzie-my w dziw-ny kraj! dzwoniło mi w uszach.
Szkapie kopyta klaskały z rozmachem, o bruk - twardo, o asfalt - mlaszcząco. Dorożka kołysała
z boku na bok jak scentrowany rower. Kołysanie dryndy sprawiło, że początkowo wciąż
zahaczaliśmy o siebie. Potem, już na Piotrkowskiej w pobliżu Narutowicza, Celinę podrzuciło na
wyboju, i znalazła się na moich kolanach. Przed nami i za nami gnaty dorożki. Ktoś z cywilnego
samochodu machnął ku nam ręką. Odmachnąłem. Wciąż brzmiało w uszach: pata-taj, pata-taj, po-
je-dzie-my w dziw-ny kraj! - Roześmiałem się.
Na wietrze i deszczu poczułem się trzeźwy i spokojny. Przestała mi doskwierać myśl o tym, że
uciekłem, o Gośce i dziwacznym pożegnaniu z licealną. Coraz bardziej natomiast fascynowało
mnie nieznane, ku któremu zbliżałem się z każdym chlaśnięciem bata.
- Czemu się roześmiałeś?
- Coś mi się przypomniało.
- Co?
- Takie śmieszne, z dzieciństwa.
Okazało się, że i jej akurat to samo.
- Uczył Plato o bratnich duszach - wspomniała z wdziękiem odgrzewaną bzdurę. - Nie
spotkałam tej drugiej połówki w Splicie, nie spotkałam w Klis i w Palatium Dioklecjana, a kto wie,
czy nie ma jej tu bardzo blisko w tym zabrukowanym mieście kominów.
- Kominów - potwierdziłem posłusznie, demonstrując obu rękoma wysokość komina, tak jak
rybacy pokazują długość złowionej ryby.
Od placu Leonarda skręciliśmy w prawo.
Kiszkowata salka. Przy szerszej ścianie wielka gdańska szafa, na rzeźbionych skrzydełkach
piętrami parada butelek, jak kolorowa gwardia przed pałacem Buckingham czy orszaki świętych na
gotyckich tryptykach. Ołtarz Bachusa - pomyślałem i ucieszyłem się z porównania.
Tańczenie fokstrota w lewo wymaga niemałej precyzji ruchów, a przecież idzie wcale dobrze.
W głowie nic się nie kręci, kompleksy ulotniły się: jestem śmiały. Czuję się dziwnie, jak nigdy
przedtem. Wszystko wydaje się miłe i zasługuje na to, żeby się podobało. Dlaczego do tego świata
czułem zawsze awersję?
Przysiadła się do nas wybrylantowana blondyna. Żona Stefka? Może kochanka? Niezgorszy
huzar. Mówią o przędzy, że się „nie kalkuluje”.
Ten przy sąsiednim stoliku bodzie Celinę wzrokiem. Czyni to wytrwale, z miną
małomiasteczkowego hipnotyzera. .
- Małomiasteczkowego - mówię na głos z naciskiem, co rozśmiesza Celinę i tę migocącą
kolczykami. Nazywa się Lucy. Imiona jak z Trędowatej - pomyślałem tym razem bez żadnej
uszczypliwości.
- Nie zwracaj na niego uwagi. Niech się odpieprzy mruknął Stefek do Celiny. - Pecha ma. Znów
z nim straciłem.
- Kto to zacz, panie Stefku?
- Młody Heinzel - powiedział to takim tonem, jakby mówił młody Chłopicki czy córka
Gorgonowej.
- Niech mu będzie Heinzel - zgodziłem się.
Czysta z lodu - wyborna. Kelner to wellsawski niewidzialny człowiek. Nie sposób spostrzec,
kiedy nalewa, ale kieliszek za każdym razem pełny. Król jest nagi, a koniak do chrzanu tarcia:
śmierdzi bimbrem, smak ma dziegciu - podlanego spirytusem. Też jest za czym przepadać.
- ...Taka sama, jak między rumem i rumakiem tłumaczę z triumfem i guzik mnie obchodzi, że
znają tę zagadkę.
- Pamiętam, na trzydziestolecie firmy i zarazem złote gody dziadka i babci papa sprowadził z
Cognac. Był tak przeżarty dębiną beczki, że aż ciemnobrunatny. Burłat, którego uprosiliśmy, żeby
wziął udział - jasne, że nie za darmo - pamiętam, śpiewał...
- Ubóstwiam arię z Poławiaczy pereł! - zawołałem ni to zgrywając się, ni z entuzjazmem.
- Bo klapsa - oswobodziła spokojnie dekolt od mojej ręki. - Ludzie patrzą.
- Kiedy bo zaplątała się jak mucha w pajęczynę tłumaczyłem dowcipnie - i nie mogę jej...
- Scheibler podobno gdzieś tam za Justynowem.
- Czeka podobno.
- Pod Monte Cassino - głos od stolika na lewo - to ja pana, panie, nie widziałem. Stałeś pan
zawsze przed Cafe-Clubem i mówiłeś, że ten kulas toś pan, panie, pod Radzyminem zgubił. Zgadza
się? Masz pan, wojaku, i zjeżdżaj pan. U mnie lipy nie ma!
- Nasż profesorek rozruszał się - zauważył Stefek czy Lucy, czy oboje razem. - A mówiłaś, że
taki święty Stanisław Kostka, co zemdleje, jak zobaczy dekolt.
Na pierwsze tony Tango notturno nogi reagują jak kawaleryjski koń na sygnał trąbki. Gdy
wykonam półobrót w lewo i postąpię dwa kroki w przód, nie będzie miała przy ścianie swobody
ruchów i nie będzie widać...
- Wariacie - szepcze do ucha - ludzie patrzą. Raptus puellae rozkoszna rzecz, ale w czterech
ścianach.
Ludzie wcale nie patrzą, akompaniują widelcami, uśmiechają się bądź kłócą. Niektórzy
podchodzą do naszego stolika i o czymś konferują ze Stefkiem.
- Ludzi mam w... bucie! - replikuję.
Śmieje się.
Świetna rzecz śmiałość. Mieszczaństwo jest wcale bycze. Co miała na myśli, mówiąc o czterech
ścianach?
- Kochana!
- Ty jesteś, jak masz w czubku, ancymonek z marymonckiej mąki. A ja jestem snobka,
egzaltowana mieszczka o ptasim móżdżku, kobietka, co rozkochuje asystenta, żeby dostać bez
kłopotu magisterium, no i dobra siostra poświęcająca się dla Niny... Nie wygłupiaj się, tańcz! Ja
żartowałam!... Ale do wczoraj to mnie niezbyt wysoko szacowałeś. Prawda?
- Biję się w piersi, ale nie, nieprawda!
- Ba, żebyś się bił we własne... Poza tym skończyli już grać.
- Koń ma wielką głowę, niech się martwi. Będą widzieli tę ich przędzę! U nich wsiewo mnogo...
Ależ profesorek się rozruszał! No, prosit! Pomyślności!
- Po dwie dychy odpuszczam, niech mnie szlag. Sam muszę odpalić!
- Ale z ciebie fachmajster, jak Boga najszczerszego kocham! Milionerem zostaniesz.
- Demokratycznym, cha, cha, cha! Na pierwszego maja poprowadzisz w pochodzie jaczejkę
demokratycznych milionerów.
- Rozental pisał: tam się gotuje, powiadam ci, brachu! Gotuje. Broń niby to oddali, czeka
zmagazynowana, tymczasem na Malajach ich szkolą - od drugiego stolika.
- Sssiadaj! Wiesz, która godzina? Chcesz wracać o tej porze do „Monopolu”? Żeby ci te stare
pryki do sądnego dnia wypominali!
- No, profesorku! Wie pan, jak to mówią chłopi za Kumem: „Dokoła chatki rosną pierdatki, a
dupa goła wódeczki woła!”
- Nie bądź trywialny, tyle razy ci mówiłem. Lucy! Panie Kazimierzu, niech pan będzie rycerski i
przywoła mojego brata do porządku. Nie pij - szept nad moim uchem. - Zwalisz się jak kłoda i
będziesz do niczego. Głośno: - No, jedziemy!
- Więc czekam o jedenastej w „Costarice” - Kazimierz do Stefka.
Pa-ta taj, pata-taj, po-je-dzie-my w dziw-ny kraj! dzwoni mi w uszach.
Znalazłem się nie w „Monopolu”, lecz w jakimś przedwojennym salonie, z dywanem,
oleandrami, ozdobnym stolikiem i sofą. O obrazach mówiłem, że są dobrego pędzla, o stoliku, że
empir, i że u babci w Siedlcach była też stara porcelana w witrynce, ale wszystko diabli wzięli.
- Rozumiesz, bomba! - tłumaczyłem Stefanowi, a on, że udało mu się zaraz na drugi dzień zająć
mieszkacie „niczegowatego szwaba”.
Potem znalazłem się na tej sofce. Leżało na niej białe prześcieradło i niebieska siedlecka kołdra.
Tamci poszli i zgasili światło.
Po jakimś czasie światło zapaliło się, ale nie to z góry, tylko gdzieś z boku i witrynka wypełniła
się jasnością pervanche, potem wyszła spoza niej ta studentka, co nazywa się Celina i spytała
szeptem, czy cieszę się, że przyszła powiedzieć: dobranoc.
- Ależ bardzo mi miło, panno... - zawahałem się, żeby nie pomylić w pośpiechu imienia -
Celino.
A ona, że piliśmy bruderszaft i:
- Przyniosłam c i kawę. Oprzytomniejesz.
Oprzytomniałem i chciałem ją znowu pocałować, jak wtedy w tańcu, a ona z początku ani się
broniła, ani przyzwalała, a tylko mówiła, że musi się mną trochę zająć, bo jestem pod wieloma
względami mało zaradny, i żebym nie myślał, że ona to czyni z samej tylko głupiej egzaltacji: ja
przecież mam przyszłość.
Dobrze, że jest w niebieskiej koszuli - przemknęło mi przez myśl. - Niebieski kolor bardzo
pasuje do wiersza, lubię bardzo ten kolor: hallerczycy nosili niebieskie mundury... Ale tę myśl
natychmiast odrzuciłem, bo nie była a propos.
Po chwili pozwoliła się na dobre całować i zaczęła zdejmować ze mnie piżamę, choć sama mi ją
przedtem przyniosła.
- Nie spiesz się tak. Wolniej - szepnęła.
A ja właśnie odkryłem zależność, i mogłem ją wyłożyć na swoją obronę: między miłością a
pośpiechem - coś takiego właśnie jej powiedziałem - zachodzi proporcja wprost.
Wyrzucała teraz szybko słowa, których kobieta nie powinna znać i używać, ale w jej ustach
brzmiały przyjemnie, choć nie przestawały być ordynarne... Potem spokojnie powiedziała:
- Śpij z Bogiem! Jeśli się raniutko obudzę, a oni będą spali, to jeszcze raz przyjdę, a o dziewiątej
pójdziemy niedaleko stąd do takiego maciupeńkiego kościoła świętej Teresy. Przecież niedziela.
Przypomniałem sobie, że w tak trudnej chwili zostawiłem Dyrektora i kolegów samych i nic im
nie pomogłem.
I że ani razu nie tańczyłem z Gośką, i nie pożegnałem się z kopanymi. I że z Gośką postępuję, a
zwłaszcza w tej chwili, nie daj Boże!
Zerwałem się, żeby natychmiast iść do „Monopolu”... Obudziło mnie ponowne rozjarzenie się
światła pervanche w szkle witrynki.
Dzień sto dziewiętnasty
Klasówki oddałem na pauzie, żeby uratować możliwie dużo czasu na analizę Dziadów. Każde
wypracowanie skomentowane było w zeszycie dość drobiazgowo, spytałem więc tylko, czy
wszystko jest jasne. Powiedzieli, że tak. W intonacji ich głosu było coś niesympatycznego. Potem
milczeli jak mopsy lub odpowiadali półgębkiem. Ja też byłem zdetonowany i podenerwowany
tamtym zajściem z klasą, kiedy wychodziliśmy z Celiną i Stefkiem, i oczekującą mnie
nieprzyjemną rozmową z Gośką - przecież muszę postawić sprawę jasno, że przykra pomyłka, że
lepiej teraz, od razu, niż dojść do takiego wniosku poniewczasie, że nadal ją bardzo lubię i zawsze...
Po tych dwóch fantastycznych dniach czy raczej nocach, bo i dzisiejszej nie spędziłem u
Profesora, głowa boli jak psi i w ogóle czuję się do niczego, ale staram się zachowywać swobodnie,
lekcję prowadzić żywo, jakby nic się nie stało. Nastrój, niech to gęś kopnie! Patrzą jak na idoli-
szcze-poganiszcze. W wyjaśnienie sceny z Dziewicą, Motylkiem i Barankiem wplotłem żarcik a
propos. Żadne się nie roześmiało. Dzwonek. Ruszam ku ławce Gośki, chcę się a nią umówić na „po
szkole”, ale zastępuje mi drogę Wiesiek; prosi o pilną rozmowę w cztery oczy.
- Jak to, „nie przyjmuje” pan tej czwórki z plusem! zbaraniałem. - To nie jest sprawa podarunku,
który można przyjąć albo nie, tylko ocena. Rozumiem zaskoczenie, ale niech pan będzie spokojny,
zasłużył pan na nią w zupełności. Będą z pana ludzie.
Wiesiek ma nadal szkarłatne policzki jak przy wysypce. - Chwała Bogu, jestem człowiekiem i
dlatego bym nie wykorzystał swej przewagi nad innymi, jak niektórzy.., przyzwoici. Nie przyjmuję
czwórki dodać i może pan się za to mścić, najwyżej matury nie dostanę!
- Proszę grzeczniej i jaśniej. Tak się nigdy nie porozumiemy. Jakieś irracjonalne fochy, daję
słowo! O co konkretnie chodzi?
- O to, że całą klasówkę zerżnąłem od p a n n y M a ł g o r z a t y - ton i niecodzienne w ich
języku tytułowanie jakby żywcem z kodeksu Tomaszewskiego - a jej pan za to samo postawił tróję
odjąć. Żeby szprycę dać, bo ma pan na nią zadzior.
Sytuacja, że tylko pad ziemię się zapaść. Odejście Gośki i ta omyłka: zmowa pozorów.
Mniejsza, że jest niegrzeczny, nawet jak na totumfackie stosunki w naszej szkole. Wszyscy teraz na
pewno tak myślą, a tylko on wygarnął w oczy.
- Widocznie obie prace czytałem w dużym odstępie czasu - w tej chwili tylko szczerość: za
przykra sprawa, by uciekać się do niedomówień. - Gdybym się zorientował, że są identyczne,
prawdopodobnie obie bym zdyskwalifikował - patrzy jak na fujarę, że niby nie wiem, co czytałem i
jeszcze się przyznaję, a przecież sam zżynając prosił Boga, żebym się nie połapał. Dalszego ciągu
nie pojmie, póki jest uczniem, ale muszę...
- Musi to pan jako chłopiec inteligentny zrozumieć! Są różne skale wymagań, zależnie od
możliwości i poziomu ucznia. To, co w jednym wypadku zasługuje na pochwałę, w drugim jest
obniżeniem lotów.
W spojrzeniu jego czytam wyraźnie: „Niby nie wiem, że mydlisz mi oczy.”
Prawie go odepchnąłem i pobiegłem do ich klasy, żeby wywołać Gośkę. W drzwiach
zatrzymuje mnie Korona: dziewczęta przebierają się na gimnastykę, poza tym Gośka nie wyjdzie,
bo głowa ją boli.
Co, do diabła! Wydaje im się, że oni są gronem pedagogicznym!
W tej chwili ma wyjść! - podniosłem głos.
Odpowiedziała tym swoim spokojnym tonikiem:
- Gośka nie dorosła do roli romantycznej dziewicy, co biega za motylkiem.
Mamy od dzisiaj stałą sekretarkę i dwie nowe koleżanki: gimnastyczkę koleżankę Fińską -
bardzo przystojna i Madame od dwóch pierwszych klas - starsza milcząca pani z kokiem na samym
czubku głowy. Piwocki wypisuje drukowane zaproszenia na mecz bokserski: Reymont contra nasza
szkoła. Nik zastanawia się, kto powinien pójść w delegacji do Kuratorium i jaką przyjąć taktykę. Co
mnie to wszystko, do licha, obchodzi!
- Czemu pan nie pije kawy? - szepnęła w moją stronę Rysiowa.
- Dziękuję. Nie mam pragnienia.
- Na otwarciu miał podobno i hultaił się - mruknął Piwocki.
- Aleś, profesor, trafił z tą pańską protekcją jak kulą w malowane wrota - parsknął w moim
kierunku Dyrektor, mieszając przysłowia. Druga osoba z grona, która się dziś do mnie odezwała. -
A męczył mnie, a dręczył, żeby Schaffa wyreklamować! Zaręczyłem i teraz jakby kto w pysk dał!
A niechby ci dał! Ci siorbią tę zbożówkę i już uszu nadstawiają, bo jakaś tam sensacja w
szkolnym światku. Ludzie dzielą się na pijących zbożówkę i mokkę. Zdaje się, że to jest istotniejszy
podział niż ten lansowany - klasowy: precyzyjnie określa aspiracje i horyzonty życiowe.
- Przyszli i zabrali go z powrotem, tyle że na Sterlinga. Wyszły na jaw bardzo niedobre sprawy:
denuncjacje ukrywających się Żydów. Wiecie, kto między innymi przez niego zginął? Królowa,
matka naszego ucznia. Jako znachor wiedział przecież niemało od pacjentów i potem... -
przeciągnięcie ręką po szyi.
- A co z Schaffową? - zapytałem.
Ją puścili. Naturalnie dzięki pani profesor Rysiowej. Baby to gdzie diabeł nie może!...
Interweniowała u jakiegoś towarzysza i puścili.
- Nie interweniowałam, tylko dowiadywałam się. Ona jest w porządku.
- W porządku, w porządku. Teraz każdy z nich jest, okazuje się, w porządku. Tacy porządni, że
trzeba by raz z nimi właśnie zrobić porządek.
- Jeśli się coś okaże - mówi Rysiowa - nie ucieknie, nie ma dokąd i jest pod nadzorem. Czy pan,
panie dyrektorze, może mi powiedzieć tak z ręką na sercu - uśmiechnęła się bez uśmiechu - że
nigdy nie spotkał w czasie okupacji Niemca, który okazał się człowiekiem życzliwym i pomógł
panu i innym w miarę możliwości? Bo ja nawet w getcie wśród szupowców...
- Może, może... Przede wszystkim jest głupia, a do łajdactwa też potrzebny jakiś rozum. Pani
musi uważać na swoje serce.
- Czemu? Ja się teraz czuję zupełnie dobrze.
- Żeby do banku nie wzięli, do safesu. To nie wie pani, że mają złoto zabierać?... Cukiereczka?
Ślazowe, bardzo dobre...
Nikowa patrzyła na mnie wzrokiem rozczarowanej Madzi z Emcancypantek.
Dzień sto dwudziesty pierwszy
Auto podrzuciło silnie na zakręcie i zaraz potem, jak trójwymiarowa widokówka w
fotoplastykonie, w ramę szyby wsunął się nasz szkolmy budynek. Pomachałem Stefkowi
kapeluszem na „do widzenia” i po chwili weszliśmy z Niną na podwórze.
Szła tuż obok, niemal ocierając o mnie biodrem. Zbyt rodzinnie i poufale - przemknęło mi przez
myśl, ale nie wypadało tak od razu burknąć: „Idź trochę z tyłu.” Poczułem na sobie - może zbytek
podejrzliwości? - nieżyczliwe spojrzenia „kopanych”. W dodatku, kiedy się co chwila odkłaniałem,
również kiwała poważnie głową, jakby to wspólnie nam się kłaniali: Imieninowy koniak wywietrzał
- cholera, co za paskudztwo! - pozostała migrena, w uszach obsesyjny na wrót rymowanki: „Tylko
gra w piczki daje wyniczki”, no i sztywność ruchów: jakbym szedł po desce.
W licealnej ławka nie skrzypnie. Lasiewicz byłby w siódmym niebie. Pytani stają jak strzały.
Fizycznie czuję wiejący od ławek chłód. Przechodzę do nowej lekcji.
- „Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu” - czytam stłumionym głosem. Anegdota
biograficzna i komentarze później. Chcę najpierw wprowadzić nieuprzedzonych, tak właśnie jak
każde motto, w krainę wielkiej poezji. Cisza. Gdzież tam „głos z Litwy”. W tej martwej ciszy
własne go nie słyszę. Za to znów uświadamiam sobie nieznośny fakt istnienia głowy i drewnienie
języka. Zjawiły się obrazy z imienin, najzupełniej obce widokowi Ałuszty w nocy. Staram się nie
patrzeć na Gośkę i natykam się wzrokiem na prowodyra w spódnicy. Korona patrzy na mnie
ironicznie, niejako wszechwiedząco. Przenoszę spojrzenie gdzie indziej i sczepiam się oczyma z
Wieśkiem. Panicznie ucieka spojrzeniem w bok. Boi się po tamtym stwierdzam z przykrością. -
Głupek, myśli, że się będę mścił. Teraz wiem na pewno, że temat, który dla nich tak starannie
opracowałem jeszcze w czasie ferii, skopię na amen. Już kopię.
Środa - jak na złość znowu okienko z Miecią. Przyszedł nowy numer „Polonisty” z moim
artykułem o konieczności włączenia do programu drugiej licealnej Oniegina, Demona i ballad
połabskich Aleksego Konstantynowicza Tołstoja. Irytuje trochę dopisek redakcji, że wszelkie
innowacje w przeładowanych programach są możliwe tylko w drodze usunięcia innych partii
materiału.
Patrzy, nie mogę czytać. Tak jakbym siedział na elektrycznym krześle. Na pewno zaraz
westchnie, odgarnie na bok swoje rachunki z dożywiania i jak przedwczoraj: „Uczono mnie jeszcze
w domu moich rodziców - uśmiech przepraszający i lekkie wypieki na policzkach - że nie należy
wtrącać się do czyichś prywatnych spraw. Ale są sytuacje, kiedy sprawy na pozór prywatne... Więc
proszę nie mieć do mnie urazy, że jako pana starsza koleżanka...” Złapałem się na dziwacznej
czynności ślinienia ręki i przeciągania po czole. Szczęśliwie nie zauważyła. A poprosić ją teraz o
„kogutka” to to samo, co ukręcić na siebie bicz... Na ułamek sekundy przed moim raptownym
wstaniem i wyjściem na korytarz dojrzałem w jej twarzy lęk oraz determinację człowieka
posłusznego rozkazowi przykrego obowiązku.
Przez drzwi mojej I b dobiegł świdrujący w uszach krzyk nauczyciela i głosy przypominające
niepewne popiskiwanie perliczek. Czyj to głos? Przecież nie Lasiewicza. Takie ryknięcie jest klęską
nauczyciela - znaczy, że przestał panować nad klasą. Powinienem wkroczyć po olimpijsku jako
wychowawca i pomóc. Nie na moje to dziś siły. Zza drzwi licealnej:
- No i co, nie umie się? Nawet do siekania kotletów potrzebna jest, proszę pani, panoczku,
znajomość algebry. Która tam wpadła w licealnej? Gośka? Oleńka? Któraś z Zoch? A co mnie to
obchodzi! Jeśli Korona, dobrze. Przydałby się solidny obsztorc.
Jakby ktoś drewnianym młotkiem co sekundę łupał w tyk czaszki. Najprościej pójść po proszek
do higienistki. W tamtym składziku-omnibusie z bielidłem i pastą do podłogi przechowuje swoje
strzykawki i medykamenty... Rejteruję sprzed samych drzwi, nie mam siły wysłuchiwać tyrady o
szkodliwości wszelkich proszków oraz że sarn generał Rola, gdy go przed bitwą zabolała głowa, pił
tylko źródlaną wodę w manierce. Poczekam albo na przypływ silnej woli, albo na silniejsze łupanie.
Z przyzwyczajenia lustruję oczyma nasze ścianiska. Od jutra będzie tu barwniej. Kupiłem dla
szkoły w antykwariacie reprodukcje Stryjeńskiej. Dziś przyjdą z oprawy. Klinowski z drugiej klasy
prosił, żeby przed ich drzwiami wisiał Mazur. Trzecia - sami obsamułańcy - tym dam Poloneza.
Licealnej? A niech sobie wieszają Nikowie, Dyrektor, ta cała belferia, co nosa poza szkołę nie
wyściubi. Nauczyciela poznaje się z daleka. Człowiek - groteska. Kto tylko kończy szkołę, śmieje
się z belfrów. Gdyby nie Celina, wsiąkłbym w ten kusy światek, byłbym skrzyżowaniem „ojca
Wirgiliusza” i mola filologicznego! „Nasza jest noc i oprócz niej nie mamy nic”... Jak ona to ładnie
zaśpiewała, kiedy się jeszcze nie umiałem domyślić, do czego zmierza. Była akurat „stolikiem” i
przysiadła do mnie w cień. Umawialiśmy się ściszonymi głosami jak spiskowcy. Właściwie to ja
mówiłem ściszonym głosem, ona odpowiadała normalnie, jakby szło o wybranie się do kina, a nie
do hotelu... Oj, jak łupie!
Od strony schodów kłębik kurzu i szelest szczotki.
- Pani Schaffowa! Nie ma pani „kogutka”?
- Kogutka? Ein kleines Hahnchen? Zły chłopak by łeb oberżnął.
- Ależ nie... Kopfpulver, psiakrew!
Popiłem wodą i odstawiłem szklankę na stolik. Skończyła biadać, że źle wyglądam, stała na
wprost mnie nadal nieruchomo, oplótłszy obu rękoma kij od szczotki. Przypomniała mi Janka
Łopuszyńskiego, chlubę mojej szkoły. Stanął wtedy, pamiętam, na środku boiska, tak właśnie jak
ona teraz, wsparty o tyczkę, i już było wiadomo, że rekordu okręgu jednak nie pobił.
- Niech się pani Schaffowa nie martwi... Na pewno okaże się, że nie winien i puszczą.
- Pan profesor tak mówi, żebym ja smutna nie była. Ja już nic nie wiem, może na nim i jest
wina? Chłop kobicie gada zupełnie nic. Jak ja bym jemu urodziła chłopak, to mein susses
Schatzchen bym jemu była. A tak to tylko: „Idź, głupia baba, do sklep, Kamerad gleich kommt!
Guter Kamerad, Parteimensch!“ Pan dyrektor i pan policjant bardzo głośno na mnie krzyczał, że ja
jestem Lugnerin. Ja tylko jeden raz byłam kłamczuch. Wtedy jak wąż się podział, a ja mówiłam, że
zwierzę nie widziałam. A ja zwierzę sama wtedy w las zaniesłam, bo on w mała klatka źle miał, za
wolność tęsknił, bo niedobre chłopaki za ogon capały...
Jakie to już stare dzieje. Wtedy zabujałem się w Gośce i przekonałem się na drugi dzień, że
Korona ma przewrócone w głowie i od początku czuje do mnie antypatię.
- Niech się pan profesor panny Gośki zapyta, jak ona się już nie będzie gniewać - więc już i ona
wie! - na pana profesor, czy ja byłam za Hitlera świnia! Albo panny Korony.
- Pani Schaffowa, proszę przyjąć do wiadomości, że uczennica nie może się gniewać na
nauczyciela! - przywołałem ją do porządku, ale gdzieżby co zrozumiała. Właściwie po co tu stoję,
kiedy Nikowa dawno poszła do swych słoików z żabami.
- Ona wtedy była u moja Schwagerin za sługę: garnek zbiła, bo nie była zwyczajna i ja ją nie
dałam bicz po gęba. Panna Korona, jak Hitler był kaput, mit czerwona armbinda latała. Mnie wtedy
chłopaki z demokracji do posług z Sikawa zabrały. One nie były dobre. Kazały podłogę mit ług
pucowacz i absichtlich paskudziły butami, żebym ja im nocheinmal pucowała.
Drzwi od trzeciej - zdaje się, rysunki - otworzyły się i zaraz odcięły sobą pół korytarza.
Dyżurny.
- Pani Niemka! Pani skoczy dla nas po kredę! Schnell; , schnell! Dryp, dryp! Nooo!
- Już niesę, już, już.
- Banas, chodź no tu! - najwidoczniej mój ośrodek w mózgu, służący do sztorcowania uczniów,
jest już wyzwolony od bólu głowy. - Mówi się: pani woźna. Po drugie, masz zdrowe nogi, pójdź
sam.
Poszedł z ociąganiem. Zdaje się, iż coś odburknął, ale z tymi „zdrowymi nogami”,
przypomniało mi się, strzeliłem gafę. Też dziecko wojny.
- Pan profesor właśnie ein und dasselbe jak panna Korona. Ona właśnie wtedy też na tamte
chłopaki: „Koledzy - ona tak wołała do nich - to nieładna demokracja: paskudzić robotę człowieka
roboty. Ona nie jest Niemka-świnia, tylko Niemka-nic.” I tu mnie ze sobą zabrała za woźną.
Gdybym ja była kłamczuch, toby demokraci z ich klasa przy mnie swoje sekreta nie opowiadali,
także i o panu profesor...
- Jakie sekrety o mnie? - wyrwało mi się.
- Gośka jest dobra dziewczyna i pan profesor niedobrze zrobił, że jej den Kopf verdrehen hatte.
- Pani Schaffowa! - krzyknąłem.
- Pani Schaffowa! - Wyrósł nad naszymi głowami Nik, pryncypialny, chmurny. - Od czterech
minut powinien być dzwonek. Czemu pani, panoczku, nie dzwoni? Schody nie zamiecione!...
Przepraszam najmocniej pana profesora.
Przeproszenie jest zwróceniem uwagi. A jak to patrzył rano, kiedy podjeżdżałem autem!
Dlatego, że sam jeździł wyłącznie tramwajem, to ja mam też robić to samo!
- Niech pan profesor tylko nie mówi nikomu, że ja wyniosłam zwierzę! - złapała mnie kurczowo
za rękę, gdy wchodziłem do pokoju nauczycielskiego.
Piją swoje kawsko osowiali, jakby i ich bolała głowa. Chyba to sprawa pogody: styczeń, a jak w
garncu. Ojciec Jacek ostatnio jest w ogóle bez humoru. Znikła z jego twarzy ta przyjemna,
infantylna potulność, patrzy spode łba, ani nie mruknie.
- Co to ojczulek kanapariusz taki dziś nie tego? A jakby tak jednego nancygierka? Za zdrowie
Ojca świętego.
- Dałbyś profesor spokój! - błysnął króliczymi oczyma. - Ciągle o tym samym. - I nagle coś tak
nieoczekiwanego, że aż odsunęliśmy się: - Adama nie Pan Bóg stworzył, tylko małpa, małpa!
- Co to ojciec dobrodziej Pismo święte przeinacza?
- Ja? To ten Drewnowicz z pierwszej. Jeszcze mówi, że tak w gazecie pisało!... Nie chcę uczyć
oprychów! Ja się męczę, ja nie chcę nawet tyle czasu zarwać co brudu za paznokciem! Chcę im
wiedzę dać!
- Szkoda zdrowia, ojczulku, żeby się tak przejmować. Grunt, że człowiek został stworzony, i to
wcale nieźle, że ma gardło, wygląd, hm, zupełnie jeszcze... tego, owszem... a i inne pożyteczne
rzeczy, prawda, panie koleżanki? A młodzieży można było spokojniutko, bez piorunów, że te
rzeczy tak się znowu bardzo nie wykluczają, bo dni stworzenia to mogą być ery ziemskie, a sprawy
w raju to taka sobie symbolika...
- Ostatnio „Tygodnik Powszechny” - odezwałem się uzupełniająco - poświęcił teorii ewolucji
cały numer. Wielkie sławy naukowe, między innymi profesor Czekański, orzekły, że Darwin...
- Darwin to łajdak! - wrzasnął ojciec Jacek tym samym głosem, jaki dobiegł mnie przed pół
godziną na korytarzu.
Zaszył się we wnęce między szafą i wieszakiem. Zdaje się, płakał.
- Nie można tak, nie można - zaczęła go lekko głaskać po ręce pani Genia; spojrzał na nią z
typowo zakonnym przestrachem, potem już dużo spokojniej i z chłopięcą pokorą. - Ojciec ma takie
włosy jak mój mąż - zarumieniła się.
- Więc co kurator powiedział, panie dyrektorze? spytał Piwocki.
- Że warunki lokalowe naszej szkoły są przedmiotem jego szczególnej troski.
- Szczególniej czego? - Lasiewicz odwrócił się w stronę Dyrektora.
- Troski, panie profesorze, t r o s k i!
- A, to dobrze.
- Ale że sprawa jest drażliwa i jej załatwienie w obliczu sytuacji politycznej...
- Niech się wypcha trocinami z sytuacją! Na kiedy obiecał przenosiny?
- Ależ z pani ukrop, pani Janeczko! Ciekawe, czy jak pani zostanie kuratorem albo wiekiem, czy
będzie pani przeskakiwała przez „określone sytuacje”? Krótko mówiąc, Roma, proszę państwa,
locuta: nie upadajmy na duchu, bo on sprawę skieruje z jak najkorzystniejszą opinią do obywatela
ministra.
- A obywatel minister?
- Nie wiem. Pewnie do Rzymkowskiego albo ministra wojny.
- To może od razu na konferencję wielkiej czwórki odezwał się Piwocki. - Więc sprawa jasna: ja
za tydzień, jeśli odwilż potrwa, ruszam z licealną kopać boisko za koziarzem. A jakże, podjęli
uchwałę. Oni teraz ciągle podejmują uchwały - zagarnął całą naręcz floretów i masek
szermierczych, machnął ku mnie prowokacyjny wypad. Nawet nie drgnąłem: nie tylko czuję się jak
wypluty, ale postanowiłem się nie udzielać. Wyszedł grubo przed dzwonkiem, by potrenować z
czwartą do zawodów z Kopernikiem.
- A cóż to za wariatka z tej Królowej! Kto wpadł na pomysł wybrać ją do delegacji!
- Poszła przy orderach i z tym swoim kulomiotem?
- Z kulomiotem i, co gorsza, z jęzorem. Gdyby to było w Japonii, to bym sobie harakiri zrobił.
Silne zainteresowanie.
- To się nie nadaje do powtórzenia przy damach.
- Niech pan wali, dyrektorze. Najwyżej nam uszy popuchną - roześmiała się z huzarska pani
Janka.
- „Ja w imieniu polskich rodziców! Niech nam tu towarzysz kurator dupy nie zawraca! Ja nie
takich znam gerojów jak towarzysz! Ja robiłam samemu generałowi Roli zastrzyki”... Wyjaśniła
szczegółowo gdzie i jak.
- Tylko przyszła blaszana puszka... z jej... popiołem - szept z kąta, mokry i skłócony z
oddechem.
- Wcale nie wyrzucił. Był w dalszym ciągu taki sam uprzejmy, tyle tylko, że zaczął jej mówić
„towarzyszko.” Gdyby się coś takiego zdarzyło za sanacji, to...
- Wszystkie jego rzeczy tu przywiozłam: książki, koszule, kalesony... Jeśli da pan Bóg, że... -
głos z kąta.
- Myślcie państwo, co chcecie, ale to jednak jest jakimś dowodem zdemokratycznienia.
Nik wrócił z dyżuru, na jego miejsce podreptał ojciec Jacek.
- Panie dyrektorze - prosto od drzwi - prosiłem, panoczku, żeby pan już nie zabierał Korony do
robót kancelaryjnych. Wchodzę, a ona tam siedzi nad zbiorczym organizacji półrocza, a nowa pani
sekretarka u niej na posyłki, skoroszyty wyciąga i podaje... Taki tego skutek, że miesza mi potem,
panie święty, przy tablicy parabolę z hiperbolą.
- Ostatnio jest jakaś podekscytowana - zauważa pani Miecia. - Tamtego pana podobno już
ostatecznie odpaliła. Ale to chyba nie z tego. Może jakieś zmartwienie rodzinne?
- To Korona zerwała ze swoim narzeczonym? - spytałem nie wiadomo po co, zapominając o
postanowieniu nieodzywania się.
- Oho, nasz Casanowa zmienia obiekt zainteresowania - dowcip Janki.
- Byłem przeciwny tej imprezie, ale państwo mnie zakrzyczeliście. Teraz różni „życzliwi”
uszyją mi opinię, że jestem wrogiem Armii Czerwonej. A jeszcze diabeł podkusił z tą fiksatką!
- Tak, tak, straszne czasy! - Prezesunio wytknął twarz ku Dyrektorowi jak słonecznik i
opowiedział dowcip, który nam już mówił z piętnaście razy.
Nikt się nie śmiał.
- Nie można żyć stale negacją, panie kolego - rzekł spokojnie już Dyrektor. - Nauczyciel z
powołania, z tej już choćby tylko racji, że nauczyciel, był, jest i będzie demokratą.
Spojrzałem na niego: na twarzy, w oczach ani śladu depresji. To samo spojrzenie senatora, które
mnie tak kiedyś uderzyło.
Znowu to łupanie w głowie.
- Pani Geniu, pani zawsze nosi przy sobie „kowalskinę.”
- Źle się profesor czuje? - pyta Dyrektor. - Niech pan idzie do domu. Jakaś pana zastąpimy.
- Ależ nie. Muszę nowy materiał przygotować. Genia podając proszek:
- Niech pan będzie ostrożny. Ta czerwona młodzież w licealnej robi spisek przeciw panu.
Podjęli jakąś uchwałę. Mówił mi w wielkim sekrecie ten taki miły, niski, z zadartym noskiem.
- E, łajzy, w kozie siedzita? - Jaskuła wpakował czuprynę w drzwi. - Ojeja, przepraszam! -
Głowa znika.
Śmiejemy się. A więc jednak po dzwonku, tylko że wcale go tu „na folwarku”, jak nazywamy
nowo oporządzony budynek, nie słychać. Nikt z obsamułańców nie ma zegarka. W trzeciej przed
godziną zawalił się piec. Po prostu kucnął i w swej gipsowej koronie wyglądał jak król zmożony
arcyludzką potrzebą. Musieliśmy klasę oddunkierkować do przedsionka sali gimnastycznej.
- No, dosyć na dziś Wydry pana Paska. W domu proszę powtórzyć siedemnasty wiek. Wiecie,
co mówi Pismo? Nie znacie dnia ani godziny klasówki, ha!
Zapomnieli o etykietalnym przerażeniu. Teczki w garść, palta pod pachy i już ich nie ma.
Proszek Geni pomógł: ostatnie lekcje poszły nie najgorzej. Na obsamułańców nie narzekam:
stłoczeni w tym loszku jak podróżni w teraźniejszych pociągach, siorbali nosami, ale nie marudzili i
starali się uważać. Za to uciecha z ich wiadomościami: nie tylko nie słyszeli o Baśce Murmańskiej -
naprowadziłem ich na podobieństwo losów obu zwierząt - ale i nie wiedzą, co to za zwierzę: wydra,
choć uśmiechali się dwuznacznie.
Ale pogoda. Ledwie wyszedłem, a już jakbym przed chwilą pływał w ubraniu.
- Te dzisiejsze rynny to dopiero są rynny - usłużny sarkazm Stanisława Augusta.
Przed budynkiem - obecnie „głównym” - stoi zamyślony Dyrektor. Obok chłopiec do trzymania
teczki. Dyrektor wygląda w futrzanej czapie jak Taras Bulba.
Spomiędzy obu budynków stukot niewidzialnych butów.
- Trzy, cztery!
Hej, dzielny narooodzie!
Odpoczniemy po swej pracy
W ojczystej zagrodzie...
Z międzymurza wysuwają się teraz czwórki. Przed kilku dniami wprowadzono u nas
przysposobienie wojskowe. Dwie najstarsze klasy: kopani i czwarta. Dziewczęta też. Pierwsze dwa
szeregi z makietami karabinów. Nasz nowy kolega od przysposobienia wojskowego - etat łączony -
przemyka, wybierając co suchsze miejsca.
- Baaaość! Na lewo... ptrz! - zakomenderował ktoś z pierwszej czwórki z własnej inicjatywy.
Brum, brum, brum! Trzewiki na cześć Dyrektora rozbijają błoto, rąbiąc w gołe kamienie.
Zbliżają się. O dwa metry przede mną ten sam głos zadzierzyście:
- Spocznij!
Niby nic, nie mają obowiązku zabryzgiwać się błotem dlatego, że akurat stoję i gapię się. Ale
mimo wszystko nieprzyjemnie. Żaden nie spojrzał. Z szeregu nie wypada się kłaniać, ale jakieś
lekkie, nawet nieregulaminowe skinienie głową... A jednak nie wszyscy! Pyśko skłonił się, zaś
Korona już po przejściu odwróciła głowę - nikt nie zauważa - i... wysunęła w moją stronę
koniuszek języka.
Dyrektor czeka chyba na kogoś i ociąga się z pójściem razem. Jak nie, to nie - sam trafię do
tramwaju.
Dzień sto dwudziesty drugi
Irytacja to żywioł, który można wykorzystać tak jak wiatr czy wylew Nilu. Gdyby nie ona,
mógłbym sobie myśleć Bóg wie co o tym, co mi ten wystraszeniec z pokoju nauczycielskiego
nabajdurzył. A jak napadłem przed lekcjami na Wadzkiego, że toleruje czy akceptuje głupkowate
uchwały swoich, pożal się Boże, polityków. „Czy tak wam ten wasz marksizm każe? A to winszuję!
Więc na co czekacie? Od razu róbcie rewolucyjną radę uczniowską, niech sobie wybierze ze swego
grona polonistę, a mnie pod stienku!”
Wybałuszył swe oczy krótkowidza - akurat przecierał szkła. Mówi, że o niczym nie wie -
naprawdę był trochę skonsternowany - ale zaraz zbada, choć to nie wygląda prawdopodobnie. Coś
zaś do marksistowskiej, więc radzieckiej pedagogiki (używa konsekwentnie nowego terminu
„radziecka”, a nie „sowiecka”) - warta, żebym się z nią źródłowo zapoznał - to właśnie przeciwnie,
stoi ona na gruncie silnego autorytetu nauczyciela i choć stawia na czynne zaangażowanie
młodzieży w życie szkoły, nie toleruje najmniejszych przejawów anarchii czy sobiepaństwa.
Zaraz po pauzie wziął mnie na stronę i przyznał, że istotnie coś tam było, ale nie na
„płaszczyźnie polityczno-szkolnej, a tylko... podniósł brwi i uśmiechnął się lekko towarzyskiej”.
Oznajmiono mu, że „aktyw uczniowski” (tak właśnie nazywa głównych kopanych) ceni mnie nadal
jako świetnego nauczyciela („dziękuję za uznanie” - przerwałem mu), ale że postanowił w związku
z „taką tam jedną tajemnicą” - jasna rzecz, że nie pytałem jaką - ograniczyć ze mną, hm, do
odwołania stosunki towarzyskie poza lekcjami. To również było powiedziane jakby z nutką z lekka
pobłażliwej ironii. „Na to już ja, niestety, nic nie mogę poradzić” - rozłożył z powagą ręce.
„Poradzić? oburzyłem się przecinając rozmowę. - Ależ niezwykle mi odpowiada ta dość późna
obietnica respektowania dystansu ze strony tych smarkaczy, których państwo wszyscy roz-
pieszczacie. W głowach im się przewraca!”
Urządziłem im na lekcji repetycję i pilnie uważałem, aby przy ocenach zachować absolutną
bezstronność. Wszystkich traktowałem z jednakową wyniosłą grzecznością. Tak też będę robił w
przyszłości.
Dzień sto trzydziesty siódmy
Nocą puste trotuary napinają się jak bębny. Szybkie kroki wybijają na nich: ca-ło-wa-ła bab-ka,
ca-ko-wa-ła bab-ka dziad-ka w nos! dziad-ka w nos! Opodal Komendy Miasta patrol. Błysk latarni i
już wiedzą, że cywil, i to raczej stateczny, i że wędruje w celach pokojowych. Ramię światła
wznosi się jak ramię semaforu. Jeszcze przed trzema tygodniami bałbym się tak wracać w nocy
wąwozem Pomorskiej.
Przejrzałem się nieznacznie w lustrze portierni. Dolna warga lekko spuchnięta. Całuje ta
kochana wariatka, niech ją kaczki! Szkoda, że tamten portier nie wytrzymał nerwowo
przekształcenia hotelu „Monopol” na dom profesorski i przed miesiącem podziękował za pracę.
Teraz bym znalazł dużo więcej uznania w oczach starego fizjonomisty. Niemniej jednak nie znoszę
tych typów i pójście z Celiną do prawdziwego hotelu kosztowało mnie sporo nerwów: obleśne
uśmiechy, bo cel naszego zjawienia się, mimo pakownej walizki w moim ręku, był dla nich
oczywisty, no i ten płynny ruch ręki Celiny, z jakim wcisnęła grubasowi papierek w dłoń, a wtedy
okazało się, że jest jeszcze wolny jeden pokój dwuosobowy. Do tego wygląd numeru, jednoznaczna
funkcjonalność umeblowania, wrażenie jakby lepkości emanującej ze ścian. „Przesadzasz,
niedźwiadku” - tłumaczyła rzeczowo z jakąś, można to nazwać, pedagogiczną pobłażliwością w
momencie, kiedy omne animal triste, i ja, wodząc spojrzeniem po jej odkrytych, niepospolicie
pięknych nogach, doznawałem wrażeń już wyłącznie estetycznych. „Numer jest na pewno czystszy
od waszej nory: siekierę można zawiesić. Do czego to podobne, żeby się tak dać sterroryzować
temu wariatowi i nie otwierać okna!... A że nie wypada, to ja powinnam biadać, kobieta, a nie pan
donżuan.” Słuchałem nie oponując, gdyż smutek duszy zdawał się zmierzać ku samouspokojeniu.
Celina, wykonawszy kilka sprężystych wyrzutów ramion w bok i w górę dla lepszego krążenia
krwi, zrobiła coś w rodzaju szpagatu, a ja znowu odczułem potrzebę mówienia o poezji i o niej.
Celina nie lubi, jak to określiła, „ustawicznych bombardowań banią poezji”. Nie podziela też
„mińskiego upodobania” do takich sobie, zwyczajnych randek z chodzeniem po parku, trzymaniem
się za ręce i wielu innych rzeczy, które wydają mi się naturalne i powszechne. Za to wiem, że żyję.
Byłem przedtem jakby w ślimaczej skorupie: Przez wyjazd do tego miasta wyszedłem z jednej
skorupy i chciałem czym prędzej wejść w drugą - podobną, a ona, Celina, wprowadziła mnie na
środek życia. Nie dosłownie - na środek, bo nie biorę udziału w większości jej i Stefana eskapad.
Raz - że nie mam na to, a nie chcę, by mi fundowali, dwa - że nie pozwalają obowiązki. Co prawda,
wyraźnie się w nich zaniedbałem: i w szkole, i na uniwerku, ale nie na tyle, by ich nie traktować
serio. Ona Zaś patrzy na to podobnie jak na swoje studia - jako na miły czy zabawny marginesik:
„Ja cię urządzę” - wspominała parokrotnie z domyślnym: „nie martw się”, choć urządziłem się,
przynajmniej tak mi się wydawało, jak na swój wiek i studia, zupełnie nieźle.
Jestem dla niej kochankiem i trochę Galateą w spodniach. Dla nich – sympatią czy fanaberią
Celiny, a trochę dekoracją - ot, tak jak kwiaty na zamówionym stoliku w „Tabarinie”, kiedy
poszliśmy oglądać golaski. Na razie po wczorajszej rozmowie w hotelu znalazła mi w ciągu
jednego dnia samodzielny pokój, a to przecież rzecz prawie niemożliwa. Zdecydowaliśmy się
momentalnie. Znajduje się przy Magistrackiej. Duży, z łazienką i wszystkimi urządzeniami, których
funkcjonowanie sprawdziła własnoręcznie jak wytrawna gospodyni. Szkoda, że nie ma osobnego
wejścia z klatki schodowej. Umeblowany zupełnie przyzwoicie: łóżko empirowe z chińskim
parawanikiem, który nas bardzo rozśmieszył, trzydrzwiowa biblioteka - kazałem gospodyni ścieśnić
jej niewielki księgozbiorek, przez co trzy półki zwolniły się na moje książki - nad biurkiem wisi
amatorski, zupełnie znośny akcik kobiecy. Podobno dzieło syna gospodyni. Syn zniknął nagle przed
dwoma tygodniami, prawdopodobnie zwiał zagranicę, dzięki czemu zdecydowała się na wynajęcie
tego pokoju. Żona jakiegoś muzyka kawiarnianego, Dulska, zdaje się, ale nie z tych nieznośnych.
Najgorzej, jak wytłumaczę mojemu staruszkowi!? martwiłem się trochę, co prawda
poniewczasie. Po wynajęciu pokoju sama mi dziś zaproponowała pieszy spacer. Skręciliśmy w
Źródłową, potem była jakaś niby uliczka o nazwie Kusy Kąt, dalej dziwaczne pustkowie z murem
cmentarnym na horyzoncie, ruinami fabryczki i usypiskiem, nad którym sterczał połupany komin
fabryczny. No i wiatr. Wiał jakby pionowo z dołu. Wyobrażony, przypominał dziwoludka z
barokowych map morskich: ową pyzatą główkę, co to unosi się na kaczych skrzydełkach i dmucha
na okręty. Każde dmuchnięcie tego dziwnego wiatru trafiało celnie w nogawki i zatrzymywało się
aż na pasku spodni. „Będzie to dla niego duża przykrość zastanawiałem się nadal. - Moja obecność
to lekarstwo na jego samotność i boję się, że...” - „Wcale nie będziesz tłumaczył. Powiesz: adieu!
Odtąd będziemy się widywać z panem profesorem, naturalnie tylko do końca roku akademickiego,
na seminariach i wykładach.” - „Dlaczego tylko?” - „Przecież nie będziesz tkwił tu wiecznie w tym
mieście idiotów. My też wracamy na stare śmiecie. Staramy się o to w Ministerstwie Rolnictwa i
Reform Rolnych i spodziewam się, że szybko wszystko załatwię.” - „W Ministerstwie Rolnictwa
rewindykację fabryczki na Pradze?” - zdziwiłem się. „Głupi niedźwiadek!” - bodaj wtedy
przygryzła mi wargę, zamykając usta i dyskusję.
Potem wiatr zerwał mój nowy kapelusz. Goniłem go, śmiejąc się do rozpuku. Uśmiechnęła się
lekko. Gośka pokładałaby się ze śmiechu. Celin, jak chce, bywa dowcipna, lecz nie posiada tego
cudownego daru, jakim jest śmiech z byle czego.
Do naszego pokoju wszedłem możliwie najciszej. Profesor jednak nie śpi. Siedzi na łóżku i
kiwa głową. Pani docent Ramoni usytuowała się pośrodku pokoju na naszym jedynym krześle i co
chwila wyjmuje z ust cygaro. Natychmiast po wyjęciu dudni jej zatabaczony bas. Opowiada o
zażyłej przyjaźni z Blumem. Spotykali się w trzydziestym ósmym na plaży w San Remo - po
pewnych trudach udało mi się wyobrazić docent Ramoni w kostiumie kąpielowym na piasku.
Wyłożyła mu szczegółowo problemy polityki Francji w związku z sytuacją za Pirenejami, potem
zwróciła jego uwagę na problemy Europy Wschodniej, podnosząc z całą stanowczością drażliwą
sprawę zobowiązań sojuszniczych kierowanego przezeń państwa w wypadku zaatakowania Polski
przez Rzeszę.
- „Jestem pani nad wyraz zobowiązany” - podziękował mi głosem, poprzez który przebijało
wzruszenie.
- Szkoda, że pani docent nie poradziła Blumowi wtrącam - żeby posłał na grzybki Petaina.
- Jak powinno być panu wiadomo, pan premier Republiki Francuskiej Blum - ten tytuł spowiła
w ogromny wieniec dymu - właśnie po przyjeździe z odpoczynku z Cóte d'Azur odsunął pana
marszałka Francji Petaina od bezpośredniego wpływu na sprawy swego kraju, powierzając mu
stanowisko ambasadora przy panu generale Franco, panie asystencie. - Zamknęła dymem przestrzeń
między mną a sobą i z wyniosłą obojętnością kontemplowała dziurę na swej fildekosowej
pończosze.
Przywołany do porządku owym „panie asystencie" pogrążyłem się w milczeniu.
- Au revoir, łaskawa pani! Proszę nie zapominać o mnie - żegna ją Profesor z wysokości
wspartej o ścianę poduszki. A potem zwraca się do mnie, gdy przemógłszy się, napomknąłem mu o
nowym mieszkaniu i wyprowadzce: - Idyotyzm! Pan mi zadajesz mówieniem o jakimś pokoju ból
serca.
Przez chwilę wpatrywał się uważnie czerwonymi jak u królika oczyma w napoleonkę, którą
przyniósł dla mnie w bibułce z „Fraszki", po czym odwrócił się do ściany.
- Pan nie wiesz, kim miałeś pan dla mnie być i kim ja jestem dla pana. Pan masz być dla mnie
pociechą i moim dalszym ciągiem, tylko że dobrym, a ja dla pana „Altina, boginia łazurnyja-oczi”.
Czy panu nie jest u mnie pierwsza klasa? Czy ja może panu zapreszczaju damy sprowadzać, kiedy
pan tylko zechcesz mieć potrzebę serca? Pan powiesz, i już znikam „kak użasnyj Czernomor”... Jak
to, skąd ja wiem? Ja wcale nie muszę wiedzieć, tylko przez to, że przez długą noc oczu nie
zamykam, bo czarne myśli wymyślam, że panu w czapę dali. Osieł spojrzy na pana i już wie, a co
ja, który tyle miał dam, że jakby się one, jedna koło drugiej, poukładany, to ostatnia byłaby leżała
na placu pod zegarem.
Zapomniawszy, że ciastko przyniósł dla mnie, zjadł je w przykrym zamyśleniu, ja zaś
usiłowałem bezkolizyjnie dla sumienia rozwiązać konflikt między obowiązkiem dotrzymywania mu
ad infinitium towarzystwa a chęcią ułożenia sobie życia zgodnie z własnymi potrzebami.
Jako naukowiec - opiniowałem ostro - jest bez przyszłości. Bogata erudycja, ale bezładna, jak
przedmioty w sklepie z antykami, i na usługach anachronicznej filozofii literatury. Jak uniwersytet
wyjdzie z początkowego chaosu, on nie utrzyma się? Nasza katedra to żałosne widowisko. I z niej
też trzeba się wynieść. Nic nie zyskam, a będę miał przypiętą łatkę.
Zaopiniowałem, wniosek wyciągnąłem prawidłowy, teraz już mogę spojrzeć na Profesora. Ma
twarz zwróconą w moim kierunku, oczy zamknięte. Chciał coś jeszcze powiedzieć, czy tak sobie
tylko patrzał, i nagle zaskoczyła go drzemka. Za to okulary patrzą na mnie chłodno, badawczo, z
absolutnym obiektywizmem, z jakim tylko umieją patrzeć przedmioty martwe.
Przecież nie opuszczam go zupełnie. Będę czasami zachodził. Będę często zachodził. Poza tym
jest pani docent Ramom, a o ścianę mieszka profesor Lewiński, z którym chętnie gawędzi, kiedy go
nie ponosi do „Fraszki” czy „Warszawianki”. No i są poeci, z którymi... Nie, to właśnie
kontrargument! Każdy człowiek jest w jakiejś mierze egoistą! - powiedziałem bezgłośnie do
okularów. - Kiedy mam o sobie myśleć, jak nie teraz? Przecież wojna zabrała mi kilka
niepowtarzalnych lat młodości?... Chodzi o to, żeby kierując się owym umiarkowanym egoizmem,
bo tylko taki wchodzi tu w grę, nie być na bakier z etyką. Przeniesienie się do własnego mieszkania
to nie... „Tak, masz, zdaje się, rację - przytakują okulary, przewyższające chłodną mądrością rzeczy
martwych ich drzemiącego właściciela. -Stary, usiłując cię zatrzymać, też jest egoistą. Do tej de-
cyzji można nie przykładać maksymalnych miar etycznych. A sprawa Gośki?"
Przykład jest celny i nieprzyjemny. Ścielę wyrko do spania i terroryzuję umyśl, by jak
najszybciej znaleźć kontrargumenty. Nic nie wychodzi. Znużony umysł jest do kitu. Przed oczyma
mam biurko, ten akt, łóżko empirowe, na nim kładzie się ona... I akt momentalnie blednie, jak
księżyc przy wzejściu słońca.
Okulary Profesora zmieniły kąt nachylenia. Dostawszy się pod światło lampki, rozbłysły tak
silnie, jakby same były źródłem światła. Profesor uniósł powieki i ujrzawszy mnie podejmuj dalszy
ciąg monologu:
- Pan stąd nie odchodź. Pan jej tylko powiedz, tej uczennicy, że ona może do pana przychodzić,
kiedy wam tylko ugodno.
- Uczennicy? - oburzyłem się z niespodziewaną i jakby triumfalną gwałtownością. - Jak pan
może nawet przypuszczać! Romans nauczyciela z uczennicą? A etyka pedagogiczna?
Dzień sto trzydziesty dziewiąty
- Pan dyrektor prosi pana profesor do pana dyrektor.
Święta Rodzina, daję słowo: pośrodku za biurkiem Dyrektor - w ręce pióro zawieszone nad
stertą zaproszeń na mecz: Kopernik contra my - po lewicy i prawicy Nik i pani Miecia w pozach
kolegialnych. Nad Dyrektorem trzepoce w klatce wystraszony kanarek - dar kółka biologicznego.
- O, jest pan profesor - oznajmił Dyrektor i dalej skarżył się na nowy pomysł kuratora. - Mówię
mu, że mamy komitet, i to stworzyliśmy go zaraz na początku. Świetnie pracuje, nie wtrąca się,
wszystko akceptuje. „A to właśnie niedobrze - skrzywił się kurator, jakby zjadł cytrynę. - Musi być
wybrany formalnie spośród działaczy i zabezpieczać właściwą reprezentację klasową.” - Przecież w
każdej klasie jest patronat.
- Tu chodzi, moja złota, o klasy polityczne. Ale, ale! Nigdy byście państwo nie zgadli, co
powiedział już na ostatku: „Kto jak kto ale pan kolega to się w czepku urodził. Pan ma właśnie
wspaniałych kandydatów, klasowo zahartowanych. Ot, ta towarzyszka-lekarz, którą kolega zechciał
nam niedawno pokazać!”
- Królowa? Krotochwila, panoczku!
- Poszaleli! - pani Miecia. - Głowę zawracać przed samym półroczem! Przecież promocja
przyspieszonych klas! Czy pan im mówił, jakie mamy nieszczęście? Dwa piece kaput, a teraz
znowu dach, co nie wytrzymał odwilży. W klasach na górze miski, garnki, ciągle się ławki
przestawia.
- Powtórzę, pani Mieciu, co powiedział kurator dyrektorowi Henczowi, kiedy wyskoczył z
brakiem czasu przed półroczem: „Niektórym kolegom wciąż się zdaje, że wystarczy, gdy szkoła da
młodzieży walizę abstrakcyjnej wiedzy. A reakcja nie śpi i właśnie atakuje młodzież.” Przytoczył
kilka meldunków o udziałach różnych uczniów w tym tam... że włosy stają na głowie. U nas po
aresztowaniu Wronka i tamtych wydaleniach jest, zdaje się, dużo lepiej, ale nieszczęście nie śpi...
No, niech się pani nie martwi. Bo z żalu zbiję szklankę! - udał, że ciska szklankę o podłogę. -
Węgiel będzie! Już mam becug. I dach naprawiają. Nie widziała pani? Rodzic Falińskiego, dekarz,
ze swoim gagaciem i grupką trzeciaków.
- O Jezu, jeszcze pospadają!
- Ja już czuję, panoczku, co się święci. Pani profesorka od robaków zaraz ich pościąga z dachu,
a starego męża tam pośle - Nik błysnął ku mnie oczyma, ale w połowie uśmiechu ściągnął nagle
usta jak cugle i znów wyprostował się hieratycznie, po inspektorsku.
Małe okno, wypełnione po ramy rubinowym zachodem, wyglądało niczym sztandar w gablocie.
Dyrektor znów zaczął bazgrać ptaszki na zaproszeniach.
- Ciekawe, czy Łużyce zostaną ostatecznie związane z Polską, czy z Czechami? Pepiczki mocno
zabiegają. Tym odezwaniem nie a propos zaznaczyłem zarówno swoje sterczenie tu po próżnicy,
jak i duchową niezależność od maleńkich problemów szkolnego światka.
- Zabiegają? To dobrze - pochwalił Dyrektor. - Kto zabiega? - zainteresował się przelotnie i,
zdaje się, przystąpił do rzeczy. - Poprosiłem profesora, żeby... Sprawa promocji do klas
przyspieszonych jest, że tak powiem, za oknem - rzucił okiem na szyby, jakby chcąc się przekonać,
czy naprawdę za oknem. - Wie pan... - spojrzał jakoś pytająco na Ników. - Aaa, witam komendanta!
znów mnie przeprosił skinieniem ręki.
Komendant pw wszedł jak Wiarus z Warszawianki. Była dziś po cywilnemu. Zdaje się, sierżant.
- Podobno miał komendant nieprzyjemną przygodę? Mimo irytacji odwróciłem się do okna,
żeby nie parsknąć: wczoraj na pw wpadł niesłusznie w złość i dla podreperowania autorytetu
zarządził ćwiczenia karne, a wtedy Janusz Piżgwa najformalniej w świecie podał się do raportu,
wylegitymował, że jest oddelegowanym na naukę kapitanem w służbie czynnej, po czym
zaaplikował komendantowi te same honorowe ćwiczenia.
- Tak jest. Ja w sprawie zażalenia.
- Obsztorcowałem pańskiego męczyciela. Powiedziałem, że nikt dygnitarzom wojskowym nie
każe brać udziału w szkolnych musztrach, ale jeśli już przychodzą, niech się nie wygłupiają z
rozdwajaniem jaźni. Jutro mają pana przeprosić... A teraz musi oberwać komendant: czy pan, każąc
im padać na błocie, zdawał sobie, do jasnej Anielki, sprawę, że nie mają na sobie polowych
mundurów, tylko te swoje jedyne portasy i paltoty? I jak można w obecności panienek, uczennic,
dawać takie ułańskie rozkazy, jak uczciwszy uszy tu obecnej pani profesor: „Na dupę siad!?” Jeśli
to mi się jeszcze raz powtórzy, to ja będę... bez litości! - Tak jest, panie dyrektorze!
- Druga sprawa - program. Ten, który komendant był łaskaw wpisać do dzienników, jest do
luftu. Trąby Gradywa, chwalić Boga, ucichły i wojny mamy po dziurki w nosie. Trzeciej nie będzie,
keine gadanie! Więc proszę, na ile się da, przekuć pałasze na lemiesze. Może by jakie kursy
motocyklowe lub samochodowe?
Komendant postawił się tym razem trochę okoniem i przestał robić wrażenie nierozgarniętego:
powołał się na dyrektywy swoich władz, niejasną sytuację polityczną i nawet użył, choć z
uderzającym lekceważeniem, filozoficznetego terminu - pacyfizm.
- Dobra, więc umawiamy się: pan zakomunikuje mój postulat swoim władzom, ja popytam
moich i za dwa tygodnie na posiedzeniu rąbniemy dyskusję. Dojdziemy, myślę, do kompromisu.
Komendant wyszedł, Dyrektor odprowadził Ników do kancelarii, wrócił przepraszając, że tak
mnie długo przetrzymuje po lekcjach. Znów mu się nie kleiło.
- Więc właściwie, żeby nie przedłużać... Czy nie ma pan kłopotów pedagogicznych z licealną?
Bo młodzi nauczyciele to czasami...
- Dziękuję, nie! - spojrzałem mu twardo w oczy. Wiesiek i Janusz wprawdzie są słabi, ale sądzę,
że wyciągną na trójki.
- A dziewczęta?
- Identyczne oceny jak w poprzednim okresie. - Nagle poczułem, że coś jest nie w porządku z
moim głosem, słowa na wargach eksplodują, jakbym wymawiał same spółgłoski „p”. - My, młodzi
nauczyciele, potrafimy odróżniać swoje sprawy prywatne od szkolnych. I nikomu nic do tego! Jeśli
pan i wychowawca jesteście innego zdania, proszę wziąć klasę!
Zarzekał się, że nie to miał na myśli, coś chciał mi wytłumaczyć, ale znowu się zgubił.
Ukłoniłem się i wyszedłem.
Wiał chłodny, suchy wiatr. Na dachu coś majsterkowano przy świetle płonącej na czerwono
smoły w żelaznym piecyku. Poczułem przez chwilę chętkę, by wspiąć się po drabinie i pomóc.
Dzień sto czterdziesty pierwszy
Sesja przeciągała się, potem odbębniłem dyżur na Lindleya. Kiedy wreszcie znalazłem się na
Magistrackiej, dobiegała siódma.
Wczoraj urządziłem się na nowych śmieciach. Na biurku dzbanek Schaffowej, wszystkie
kałamarze - zwyczajowe dary uczniów na imieniny wychowawców - książki, w tym garść ocalałych
- ich okładki... pachną tamtym dymem - ułożyłem trochę dekoracyjnie za szybą biblioteki. Na listy
z domu i od sióstr wybrałem miejsce pod abażurem. Jest pastelowy, o delikatnych kolorach. Niosę
w teczce zimną kolację i nowy termos. Wieczór spędzę sam: Celina na wyprawie handlowej. Od
półtora roku pierwszy raz poczucie własnego kąta.
Masz ci los! Już czekają goście! Ojciec Karol i Profesor. Jak on szybko mnie odnalazł! Zaraz
zacznie się melodramat i nawoływanie do powrotu. Siedzą przy biurku i prowadzą teologiczną
rozmowę. Prym wiedzie Profesor. Ojciec Karol powitał mnie z nienaturalną wylewnością. Profesor
- chłodno. Obaj popatrzyli nieznacznie na zegarki i znów siedli twarzami do siebie.
- O, właśnie! Przy ulicy Taurydzkiej. Ja był wtedy malczyszka, znaczy się berbecio. I to było
właśnie w tamtej wieży - mieszkaniu, co teraz w pismach po literaturze o niej mówią, żeby pisarze
nie leźli do takiej wieży z kości słonia. A to było zwykłe mieszkanie przy ulicy Taurydzkiej, nie
żadna kość. Słucha ksiądz? Tam właśnie Meyerhold wystawił Adorację Świętego Krzyża. O, tak
adorował! - Profesor ukląkł na dywanie i złożył ręce na krzyż. - I nasz sławny Tadeusz Zieliński, on
tak samo się na to zgodził, że Rzym to Moskwa. To serdeczny był druh mojego ojca. Ja jemu -
wskazał na mnie - chciał być takimże samym druhem, no, on jeszcze sopliaczok, niedorosl.
- Ależ jak pan profesor...
- Tak. Nad wyraz interesujące - ocenił jakby płaczliwie ojciec Karol i znów spojrzał na zegarek.
- Wiaczesław Iwanow najpierw utworzył ideę śmierci i odrodzenia. W tej właśnie idei - z kolei
Profesor spojrzał na zegarek - w tej idei... Ksiądz słucha? Dionizos sojediniałsia w ofiarnej miłości
z Chrystem Pankreatorem. Ale po riewolucji on potem stał się katolikiem i swą ideę odmienił: pisał,
że tylko pierwszy Rzym to jest prawdziwy Rzym i od niego pójdzie odrodzenie na cały ruski prole-
tariat. Słucha ksiądz?
- Ogromnie budujące, ogromnie! Ja, niestety, będę musiał pójść. Późno.
- Bardzo zobowiązany - odkłonił się Profesor, lekko unosząc się z krzesła.
- Jacek powiedział, gdzie zamieszkałeś - szepnął mi ojciec Karol w przedpokoju, potem ściszył
jeszcze bardziej głos i obejrzał się w popłochu na drzwi, za którymi przed sekundą zniknęła moja
gospodyni. - Musisz mi poradzić. Ja chcę to zrzucić - szarpnął palcami swój szeroki rękaw. - Ja,
zdaje się, straciłem...
Uroczysty skrzyp drzwi, w dłoniach gospodyni bukiet, w oczach - świece.
- Więc na intencję szczęśliwego połączenia z synem Stanisławem. O, tu wszystko na karteczce
wypisałam. A te kwiaty to dla ojca gwardiana. Bardzo prosimy do nas częściej. Pan profesor będzie
zawsze niezmiernie rad, człowiek taki światły, stateczny!
Odprowadziłem go na schody i bąknąłem coś w rodzaju: „stanowczo radzę, rób, jak uważasz.”
Straszne, kiedy mężczyzną płacze... Czy nie mam własnych zmartwień! Celina stale mówi: „Czy ty
sobie przytułek w głowie założyłeś? Jakby się tobie coś przytrafiło, to wszystkie Schaffowe, Wieśki
czy tamte, uczciwszy uszy, siusiumajtki palcem by nie kiwnęły!” Kiedy przemawia Wenus z Milo,
śmiertelni milczą. Jak będzie bosko wyglądać na tym giętym łóżku. Jak na jońskiej sofce. Jednak
szkoda, że spędzę ten wieczór niczym emeryt.
Ku mojemu zdumieniu Profesor zaraz wstał i gotował się do wyjścia.
- Kiedy pan nie jest już mój przyjaciel, ja przyniosłem ostatni prezent duszy. Pan go nie gub,
pan go sobie czytaj. - Wcisnął mi w rękę list w grubej, sztywnej kopercie. Zauważyłem, że moje
nazwisko na kopercie opatrzył wszystkimi moimi tytułami oraz tytułami in spe, widocznie dla
przedłużenia aktualności listu.
- Ułaszyn pytał się - podał kładąc już rękę na klamce - czemu pan na jego doktoranckie
seminarium przestał chodzić. Ja rzekł, że pan tak się ostatnio nastudiował wpływu Herdera na ruskij
prieromantyzm, że dostał okropne bóle w głowie i konowaly pana nie puskajut.
Naciśnięcie guziczka przy lampce nie tylko stwarza z niczego ciemność bądź jasność, ale
włącza i wyłącza nastroje. Wyjąłem z szafy skarb rodzinny: przyżółcone pożarami dwóch
strasznych wieków Jana Kochanowskiego Dzieła Polskie edycji Tadeusza Mostowskiego. Ujrzały
światło dzienne w Drukarni nr 646 (ileż ich było?) na Nowolipiu w chwili, gdy „Jabłonowski
zabiegł, aż kędy pieprz rośnie”, a uzębiona jak rekin francuska fregata uwoziła z San Domingo do
warowni Joux czarnego Toussaint Louverture'a, człowieka, co ośmielił się podnieść oręż na Boga
Wojny... Otworzyłem książkę na Psalmie 91 i tuż obok w kręgu abażuru siadła w swym
thomsonowskim fotelu moja babka. Od lat nie wychodziła do kościoła, więc nuciła przy otwartym
lufciku patrząc raz na mnie, raz na ogród:
Aniołom swoim każe cię pilnować
Gdziekolwiek stąpisz, którzy cię piastować
Na ręku będą, abyś idąc drogą...
Napisałem list do domu, drugi do siostry, która po kazachstańskiej wędrówce jest znowu
nauczycielką i mieszka w Olsztynie, i trzeci do siostry, która pracuje w Opolu.
- Po mojemu nie wolno żałować krochmalu. Flądry tak czynią - tłumaczy gospodyni ścieląc mi
łóżko; uśmiecha się owym charakterystycznym uśmiechem osoby przecinającej uroczyście wstęgę.
- I trzeba do gładziutka żelazkiem. Ta z przeciwka adwokatowa - pan profesor jej jeszcze nie zna -
ma różne obrazy i porcenele, a u niej śmierdzi w zlewie, jak nie przymierzając wie pan gdzie. Ona
zawsze mówi: „Proszą panią.” Pan profesor już najlepiej wie, jaka to jest hołota, co mówi: „Proszą
panią”... Co mój syn teraz robi? Pewnie też się kładzie. Jak by tak przez Czerwony Krzyż popytać?
Chybaby powiedzieli, co? Dobranoc!
Kołdra jest gładka i chłodna, błyszcząca jak skórka czereśni. Szeleszczący chłód pod piętami i
pośladkami przywołuje zapomnianą od lat prawdę, że jedną z większych rozkoszy świata jest
rozkosz leżenia na wznak na świeżej pościeli i zasypiania w zwolnionym tempie.
W chwili gdy przyciskam guziczek lampy z abażurem, babcia dźwiga się z fotela i znikając,
przypomina to, co kiedyś mówiła: „Pamiętaj, źrebku, że pierwszy sen na nowym, to ważny sen.”
Najbliższe krzesło, na którym leży moje ubranie, straciło barwy i wszelkie wyróżniki, oprócz
konturu, który można dowoli wypełniać. Otrzymało więc gałki i plecionkę z rafii i stało się
krzesłem z naszej dawnej jadalni.
Najpierw pod przymkniętymi powiekami luźne i pogmatwane migawki z dzisiejszego i
wczorajszego dnia: pustawa sala „Simu” na piętrze, pluszowa czerwień foteli i kanapek, dwa
pozłacane lustra na wprost siebie podają nasze en face jak piłki dalszym, coraz dalszym i mniej-
szym lustrom aż po niepojętą nieskończoność. „Więc cóż, że pierwszy wieczór? Wyobraziłeś sobie,
że przyjdę z bukietem czy ze ściereczką? Głuptasku, to nie administracja ani handel państwowy, w
interesach nie ma bałaganu. Za minutę bałaganu można z torbami pójść. No, to jedź z nami...
Wiem, zaraz powiesz, że szkoła. A wiesz, będziemy przejeżdżać przez wioskę o kapitalnej nazwie:
Tumidaj. Kupimy tam partię skóry podeszwowej. Pojutrze sobie zrobimy «tumidaj». Naturalnie, jak
ładnie poprosisz.” Wykonuję coś w rodzaju dworskiego ukłonu. „Kelner, płacić!”
Jakieś kreski i zygzaki na ekranie, jak po zerwaniu taśmy... Teraz staje już przed oczami spalony
dom!
Na przygórku warsztat ojca. Lubi czasem zabawiać się po pracy rzeźbieniem w drzewie. Nad
warsztatem pólka z otworkami: w każdym dłutko innego rozmiaru. W swym sierocym dzieciństwie
przez jakiś czas terminował u pamiątkarza w Białym Kamieniu czy Ojcowie... Którędy się tam
dostać, kiedy nie widzę schodów! To może nawet i lepiej. Byłem tam przed miesiącem, a nudno i
bez sensu tak się wciąż obijać po spalonym domu. Trzeba raczej wejść do mojego przyszłego
domu. Oto stoją przed nim kopani! „Po co? Przecież obraziliście się i nie przychodzicie do mnie na
pauzie?” Jaki wysoki próg. Nad drzwiami napis „Sen” tak jak tytuł tamtego wstrząsającego wiersza
Lermontowa. Wchodzę. Wyziębione, puste pokoje. Przed chwilą byty tu dzieci. Garnęły się.
Odeszły rosnąc. Mówiono: „Wykapany tata.” Uśmiecham się wtedy, bo istotnie buzie koloru
bladoróżowych kwiatów powoju. Jakieś zdania na odchodnym, rzucane tonem aksjomatu, gdyż
warunkuje je przekonanie o tożsamości własnych doświadczeń z ostatnim drgnieniem
wiekochłonnego czasu: „Każdy ma prawo do egoizmu”... Głuchy brzęk telefonu. Podnoszę rękę,
stary maruda - bardzo męczy nałogowe pisanie dla nie swoich czytelników: swoi powymierali bądź
odeszli. W słuchawce miody, cóż, że zniekształcony przez czas i przestrzeń głos: „Dobranoc.”'
Sen jest kamieniem.
Dzień sto czterdziesty drugi
- Psiakrew! Profesorze, niech pan nie odchodzi! Dyrektor szarpnął mnie za rękę. - Państwo się
porozchodziliście. Połowy młodzieży nie ma. Żeby oni choć uprzedzili o przyjściu. A niech to
jasny!...
- Przecież jeszcze Wadzki ma lekcje?
- Akurat strzeliło mu do głowy poczołgać się ze starszymi klasami na politechnikę, jakieś im
tam perpetua mobile pokazuje. Żeby ta szczeniakeria czegoś... Pan wie, jacy są niektórzy! Tędy,
panowie, tędy! Proszę uprzejmie!
Podbiegł, kołysząc się kaczo - jak zawsze kiedy jest w alteracji - do dwóch oficerów w
mundurach obszytych srebrnymi tasiemkami, o piersiach okutych miedzią.
Karawana młodzieży przyniosła ostatek krzeseł. Dyrektor zaklaskał, rozejrzał się niespokojnie
po sali - miętosili w rękach palta i teczki, ale, zwłaszcza najmłodsi, gapili się z życzliwym
zaciekawieniem na dwie zielone i świecące sylwety w prezydium. Zagaił kilku okrągłymi zdaniami.
Natknąwszy się na wyczekujące i stanowcze spojrzenie kapitana z lewej, podniósł się jeszcze raz i
niewyraźnym, urywanym głosem zakomunikował, że panowie przedstawiciele odrodzonego wojska
proszą po prelekcji o pytania i dyskusję.
Zaczęło się niedobrze. Dlaczego ci ludzie - odznaczenia bojowe noszą przecież nie za kręcenie
konopi - nie dowierzają własnym słowom? Odbierają spotkaniu jego największy walor: przekazania
na żywo, choćby w najbardziej chropawej relacji, zapachu prochu i krwi własnej przygody
bojowej? I to w kraju, gdzie w każdym pokoleniu pozostałe „pól rycerzy żywych” snują własną
„opowieść adiutanta”. Potykając się na znakach przestankowych, myląc wyrazy, kapitan
odczytywał gładko napisany elaborat, pełen cyfr i dat, których nikt nie jest w stanie, i nie stara się
nawet zapamiętać, oraz zwrotów i figur stylistycznych, od roku „zamordowanych” przez nieustanne
używanie.
Tylny rząd drgnął. Szurgotliwe chwianie zaczęło promieniście obejmować coraz to bliższe
rzędy. Dyrektor gromił wzrokiem, śledząc jednocześnie z niepokojem, jak prelegent powoli
przewraca kartki maszynopisu.
Od opanowania praskiego przyczółka zaczął czytać ten drugi. Ofensywa na Berlin posuwała się
jak żółw, choć porucznik popędzał zdania do utraty tchu.
O, nasi szkolni kombatanci! - obsesyjnie wracałem do poprzedniej myśli. - Ci by poprowadzili
spotkanie. „Walę w czołg, a on dalej zapieprza!” Albo: „Na bramie były konie, takie więcej
figuralne. I ten bierze się po nich pruć z pepeszy. «Nie strzelaj! - wołam. - Chcesz, żeby pułkownik
rozdarł się jak wczoraj? Mało ci tamtego granatu do klatki w zoologu?»”...
Z grymasu na twarzy Dyrektora i kręcenia, palcami młynka poznałem, że odczyt skończony.
Pierwszy glos.
- Żeby przedstawiciele wojska opowiedzieli o sobie.
Krótka opowieść jednego i drugiego świadczyła, że uciekanie się do czytania czyjegoś elaboratu
był zupełnie zbyteczne. Mówili żywo, podkreślając czasem dynamikę wydarzeń gestem ręki. Ich
relacjom brakło trochę żołnierskiego humoru, a gdzieniegdzie - gramatyki, ale więź została
nawiązana. Posypały się dalsze pytania:
- Kto większy: Rola-Żymierski czy Koniew? - Wojna się skończyła, a jeszcze są kartki...
- Dlaczego niby teraz rewolucja, a nie wsadza się fabrykantów do więzień? Oni naszych
wsadzali!
- Dlaczego we fabrykach brakuje bawełny, a przed wojną nie brakowało?... Ktoś parsknął: -
Wsiego mnogo - ale go usadzili.
- Czy jakbym na ten przykład wykopał teraz skarb, to czy mógłbym założyć jakąś małą fabrykę?
- Wesołość za stołem i w rzędach.
Na pytanie w sprawie gradacji bojowych zasług dowódców odpowiedział ten z lewej. Nieco
nazbyt serio i szczegółowo. Przy dalszych odpowiedziach wspomagał ich Dyrektor.
- Jeszcze ktoś? - spojrzał na zegarek i lekki cień za oknem.
- Czy to prawda, że w teraźniejszym wojsku - głos łagodny, ale kolący, nie wiem nawet czyj -
oficerowie same są ruskie, a kiedy polskie, to tylko ciemne burki?
Wybuch solidarnego śmiechu w kilku kątach sali. Zdaje się rozchodzić dalej, powstrzymywany
przez oburzone psykania.
Oficerowie ścisnęli usta, Dyrektor zrobił się pąsowy.
- Nie zrozumieliśmy pytania obywatela. Że w obecnym wojsku ludowym?...
Dyrektor gotów to odchorować! Znów nawiedzą go te dziwaczne upadki ducha! I to przez
takiego „chamleta”, który już najmniej ma prawo do wytykania komuś pochodzenia i braku
cenzusu! Ta tępa pogarda naszego kołtuństwa dla innego narodu! Odsądzenie z góry od jakichkol-
wiek wartości!
Uczułem, że podrywam się z miejsca, tak właśnie jakbym wylatywał z katapulty...
Stoję na scenie i mówię. Najpierw o Sybirakach, synach i wnukach powstańców. O tym, że sam
niedawno poznałem w Warszawie takiego, co mowy ojców nauczył się podczas marszu z Sielc. I że
bohaterstwo broni jest nie od dziś: o kapitanie Potiebni, pułkowniku Bogdanowie, sztabs-kapitanie
Krasno-piewcowie, Bezkiszkinie... W pewnym momencie przyszła mi na myśl złośliwostka, że obaj
oficerowie słuchają zapewne jak o żelaznym wilku. To cóż z tego? Przy okazji się nauczą. Że
gdyby nie ci ludzie bez cenzusu, nie siedzieliby w gimnazjum. I jakim dzielnym oficerem był chłop
Bartosz Głowacki, i jeszcze dawniej wspomniany w Trylogii rotmistrz chłopski Michałko.
Słuchali jak na późny czas z dostateczną uwagą. Wstał kapitan.
- Jak słusznie przed chwilą powiedział obywatel uczeń, odrodzone Wojsko Polskie...
Przypomniałem sobie o Celinie i dałem Dyrektorowi błagalny znak.
Dzień sto czterdziesty trzeci
Ryngraf z Matką Boską Ostrobramską - w prezencie od Celiny - wisiał poza zasięgiem światła,
był więc tylko zwykłym zgęszczeniem czerni, z której pobłyskiwała maleńka baśniowa klinga
księżyca. A sam księżyc nie budzi skrępowania.
Celina wyprężyła się jak do mostku, chcąc może pokazać, że nawet przy gwałtownych ruchach
piersi jej nie chmajtają w prawo i w lewo, tylko kołyszą się sprężyście.
- Jakie masz piękne ramiona...
- Wiem. Jak jakaś koza w Mińsku, co rzucała dyskiem. Powtarzasz się. Ale ja nie umiem rzucać
dyskiem. - Przed chwilą była wcieleniem tkliwości, teraz stała się zła i cięta.
Ładnym, choć przesadnym ruchem sięgnęła po list Profesora na szafce.
- „Mnogo uważajemyj Fadiej Awrelejewicz!" - odczytała nadspodziewanie biegle, jak na to jej
przychodzenie od wielkiego dzwonu na lektorat. Odcyfrowanie następnego zdania i dalszych,
upstrzonych secesyjnymi zakrętasami, było, rzecz jasna, ponad jej rusycystyczne możliwości.
Profesor informował mnie na wstępie, że jego serdeczny przyjaciel, futurysta Wasilij Wiktorowicz
Kandinsky dał mu niegdyś w podarunku ku wiecznej pamięci obrazek przedstawiający pół
człowieka, pół powaju, oplatającego innych ludzi i rośliny. Treść obrazka posłużyła sformułowaniu
pierwszego wskazania na moją niebezpieczną - bo już bez jego przyjacielskiego oka - drogę życia:
„Nie byt' siebialubieszkaj.” Potem następowało dziewięć dalszych wskazań.
- Coś o malarstwie - wydęła swe karminy; analogicznej barwy plamki miałem od jakiegoś czasu
na różnych partiach ciała. - Dobraliście się z twoim pryncypałem, szkoda słów! Sołowjowa
czytujecie. A tymczasem głupia zieleniarka na rogu większe ma pojęcie, co się dzieje na
uniwersytecie, niż pan asystent. Twoimi notatkami do doktoratu można by już pół fury załadować,
a powiedz no mi, jakie organizacje należą do Komitetu Koordynacyjnego Organizacji Studenckich?
No? Albo jaką siłę na humanistyce posiadają „Wici”? Ty nawet może myślisz; że burki wiejskie
tam należą, co?
Zaprzeczyłem, że aż taki zielony nie jestem, i odciąłem się bez gniewu, raczej dla prestiżu, że to
ona skłonna jest patrzeć na życie naukowej instytucji z perspektywy - Żółkiewski użył ostatnio w
„Kuźnicy” tego zwrotu - sklepiku z pietruszką.
- Naukowej instytucji - powtórzyła ironicznie. Wiesz, z czym komisarczyki z „Życia” ostatnio
przyszli do rektora? Podaj mi camele. Z boku, za parawanikiem.
Podniosłem się niechętnie. Mimo wszystko krępuje mnie defilowanie przed nią w tym stanie.
- Żeby czynnik asystował przy egzaminach. Wiesz, kto to jest czynnik? Tłumok z Pepeeru... No,
ładny z ciebie chłopak. Ramiona masz... aha, klasyczne. Wiesz, z jakiej epoki? Macedońskiej.
Wtedy była moda na infantylnych efebków. „Koń gotów i zbroja” - zanuciła niespodziewanie swym
dźwięcznym mezzosopranem i podłożywszy łokieć pod głowę, opadła na. łóżko w pozie drzemiącej
Wenus Giorgiona. - Wiesz, myślę, że pracę napiszesz wcale niezłą, tylko że jej jedynymi
czytelnikami będą twój pryncypał i promotor. No i?... Koń gotów. Czas siadać. Tobie nawet nie
przyszło do głowy, na jakiego konia. Na takiego, syneczku, który ma największe szanse dojechania,
i wiadomo, że nie zrzuci.
- Jestem naukowcem, nie woltyżerem.
Roześmiała się i lekko gładząc moje kolano zaciągnęła się camelem.
- Wiesz, genialnie. Może byś się z takim właśnie referatem wybrał do Bratniaka: Dlaczego
jestem naukowcem? Był już w Gęsim Piórze jeden: Dlaczego jestem anty, i „życiowca”: Dlaczego
jestem pro? Wyobrażam sobie, jak by się obie strony w świętej zgodzie narodowej na ciebie rzu-
ciły! Mikołajczyk prawdopodobnie wybory wygra: ma za sobą społeczeństwo, Zachód i bombę
atomową. Wschód ma wsiewo mnogo, znaczy powojennych kłopotów. Co najwyżej będzie trochę
pukaniny w gronie rodzinnym. Naukowiec z gęsią skórką! Głupsi od ciebie natychmiast pociągną,
gdzie trzeba - na stanowiska... - Była zasadnicza i okrutna sprzeczność między przesuwaniem się jej
palców ku górze, a tym, co mówiła. A i druga, pochodna sprzeczność między dwoma nurtami mego
rosnącego wzburzenia. Zamiast zakrzątnąć się wokół pozycji, zabawisz się ze starym ramolem w
przynoszenie sobie liścików z ajochami, póki ci unrrowskie ineksprymable ostatecznie nie zlecą, o,
z tego właśnie! - pokazała dokładnie.
Odpowiadając uniosłem się, także i dosłownie.
- Ty to jak książę Józef - wymachiwałbyś tylko po próżnicy niezmiennikami. To nie miała być
aluzja! I uzupełniła z pogodnym uśmiechem: - On sobie mógł na te wzniosłości pozwolić, bo miał
niczego majątek... No, zgoda już, zgoda! - przecięła naraz dyskusję i wykonawszy zadziwiająco
sprężysty skręt tułowia, zyskała fantastycznie na podobieństwie do Wenus Velazqueza; brakowało
jedynie Amora, który by trzymał zwierciadło wprost jej niewidocznych w tej konfiguracji, a
zapewne łagodnych i migotliwych zielonkawych, oczu. - „Dziewczyno ty moja, uściśnij, daj
miecz!” - zanuciła recitativo.
Swoją drogą nie lubię w niej tego lekkiego stosunku do naszych starych pieśni.
- Czego wy, u diaska, ode mnie chcecie? - podjąłem po tamtej dłuższej przerwie poprzedni
temat. - Stary mnie i w tym liście szarpie w jedną stronę, ty w drugą. Przemilczałem o krzyżu
pańskim, jaki mam z kopanymi, z panią Miecią, a także o rozmowach z Wadzkim, bo to by pchnęło
dyskusję na inne, burzliwe tory (nienawidzi licealnej). Dopiero byście byli usatysfakcjonowani,
gdybym się rozdarł!
Nagle przypomniał mi się taki obrazek z dzieciństwa: gram sam z sobą w klasy. Skoczyłem już
dość daleko, tam gdzie dwie przeciwległe klasy tworzą na piasku ramiona gigantycznej lali; rzucam
kamyk, unoszę się lekko i nagle chwilowy zanik odwagi - a potem każda noga tkwi w innej klasie,
ja zaś nie mogę ich połączyć, przeciwnie coraz bardziej rozkraczają się i boję się, by nie doszło do
bolesnego zapewne rozdarcia. „Tatuniu!” - wołam, ale ojciec rozmawia z panem... Szarpnąłem
obiema nokami naraz, i pomogło. Jestem już obu nóżkami w klasie. „Bo chciałem!” - obwieściłem
ojcu swój triumf woli nad materią. „Bardzo ładnie” - pochwalił, najprawdopodobniej nie wiedząc, o
co chodzi. Chcieć to ostatecznie nie jest najtrudniejsze, trzeba wiedzieć, czego chcieć - podważyłem
mimowolny morał tego przypomnienia i słuchałem jej racji z przekorą człowieka, który z własnej
woli tkwi nadal po obu stronach wyrysowanej na piasku bruzdy.
- Po prostu chcę, żebyś nie był, no, tym czymś, co tak uwielbiasz w mojej, hm... klasycznej
budowie. Musisz mieć dwie rzeczy: legitymację, żebyś w kluczu się liczył, i to, co ludzie mają -
pieniądze. Czy ty myślisz, że co drugi profesor nie dorabia sobie? Jak nie czym innym, to handlem.
Kto żyje z demokratycznej pensji? Niedojdy, takie jak twoi szanowni koledzy i koleżanki. Aż
śmiech bierze, jak na wywiadówkę telepie się to w wytartej sukienczynie sprzed wojny i
wykoślawionych pantoflach! Budujące! A wiesz, że Nina nie chciała iść dziś do szkoły? Twoja
hołota z licealnej czepia się jej. Dopiero jak strzeliłam w papę, wzięła teczkę i pochlipując poszła.
Jak ty mogłeś tak za pan brat jak świnia z pastuchem!?... A więc tak, jak ci proponował Stef,
zgoda?
Teraz też się nie zgodziłem i wysunąłem poprzednie obiekcje.
- Edison - przerwała - też podobno był naukowcem i, jak się zdaje, nie gorszym od ciebie, a
handlowanie zapałkami nie tylko mu nie zaszkodziło w sukcesach, ale poważnie pomogło. Jeżeli ci
Stef proponuje, znaczy, że mu się to opłaca. Hurtownicy nie sprzedają drobnym klientom, od tego
są detaliści. To ci powinno wystarczyć. W handlu panuje zasada: wiedzieć co trzeba, żeby móc
sprzedać, a nic więcej cię nie powinno obchodzić.
Zaczęła się ubierać.
- Nie chodź. - Naprawdę nie chciałem, żeby odchodziła, choć z drugiej strony czułem się trochę
nierycersko osłabiony.
- Coś ty? Twoja Dulska by mnie wodą święconą przekropiła. A jeszcze jakby się ta jej
adwokatowa dowiedziała... heca! Całą noc tłukłam się otwartą ciężarówką, nawet bez plandeki,
jutro muszę być świeża i wypoczęta. Jak znajdę czas, wdepnę na twoje proseminarium. Możesz
mnie nawet pytać z tych wszystkich pribautek-zapiewów, loci communes, tautologicznych
pleonazmów i temu podobnych bzdurstw... Mój niedźwiadek zaraz będzie spał, a gdyby się w nocy
obudził, to zapali sobie lampę i - pokazała na akt - będzie mu się zdawało, że to ja.
- Co? Ta wypacykowana małpa z koślawą du...
- Nie bądź trywialny jak bałuciarz. „Czerwone maki na Monte Casino...” - zaśpiewała, zapinając
szybkimi ruchami różowy pasek do pończoch.
Dzień sto pięćdziesiąty drugi
Wadzkiego i tu nie było. Pośrodku pracowni stał Szablowski. Jak zwykle, w świątek i piątek, w
tym swoim szaroniebieskim roboczym kombinezonie z Niemiec. Bawił się nowym przyrządem do
demonstrowania zamiany energii potencjalnej w kinetyczną. Metalowa kuleczka na druciku,
odgięta pod pewnym kątem, spadając potrąca z leciutkim dzwonieniem następną, ta znów następną,
ostatnia odskakując powtarza idealnie kąt nachylenia pierwszej. Przypomniało mi się, co mówił o
nim Dyrektor: podobno zachodzi czasem do niego do domu, kładzie się w dziecinnym na dywanie i
razem z synkiem Dyrektora, czasem i bez synka, bawi się jego nakręcanym samochodzikiem i
innymi zabawkami.
- Co kawaler tu robi, hę? - Wszedł Lasiewicz, trzymając na ramieniu szczotkę do czyszczenia
cylindrów. Kawaler bąki zbija czy dzisiaj chce być asystentem?
- U nas religia, a ja nie chodzę, bo... To i gapię się tutaj. Ładną mamy pogodę, nieprawdaż?
- Kawaler, znaczy, materialista: nie wierzy. To może kawaler zostanie uczonym, chemikiem na
przykład. Bo kto z kim przestaje, takim się staje, a właśnie chemik przestaje z materią. Dobre, co?
Paul Körner, z którym miałem zaszczyt kolegować w Zurichu, o mało, pamiętam, apopleksji nie
dostał, gdy zobaczył pastora w naszej piwiarni „Unter Goldenem Mattheus.” Tak samo Fritz Haber.
No i nasza pani koleżanka Curie, a jakże!... Ja kiedyś młodzieńca niesłusznie skrzyczałem, bo
potem już się dowiedziałem, że kawaler o Polskę dzielnie walczył, dzisiejszą, wolnomyślicielską.
No, uszy do góry! O mnie też mówili podobno „fiksat”. Nie podobało się im moje zamiłowanie do
porządku. Ale cierpliwość robi swoje - wzniósł rękę i potrząsnął nią triumfalnie. - I teraz wasza
klasa co? Ano, prawda? Więc widzi kawaler?
Uśmiechnąłem się. Ponieważ przeszli już do drugiej licealnej i matura za pasem, uchwalili, że
koniec z drażnieniem Chemikadła. Pyśko - opowiadał potem w pokoju Nik - zapomniał się czy
chciał zostać wierny tradycji, ale po pierwszej próbie jej „przedłużenia” dostał na pauzie od
siepaczy obojga płci nielichą kocówę.
- Lubię patrzeć na te kuleczki. Jak człowiek na przykład umie fizykę, to od razu wie, co one
zrobią. Bo one niczego nie zrobią, tylko to, co wie człowiek, który umie fizykę - plótł coś
Szablowski wlepiwszy oczy w podłogę, tak właśnie jak na lekcji, kiedy nie patrzy w oczy i mówi,
jakby się skarżył na Słowackiego, a nie odpowiadał na stopień. Lasiewicz kiwał teraz głową z miną
takiego rozmówcy, którego cieszy fakt, że ktoś mu coś opowiada. Ludzie to nie kuleczki - rzekł
Szablowski filozoficznie. Nawet najuczeńszy uczony nie będzie wiedział, jaką za chwilę bombę
wymyślą... - I jak to on: zaczyna o jednym, kończy o drugim, opowiadał dalej, że w Rostocku na ro-
botach (bo go pod koniec okupacji złapali w Guberni, zwyczajnie na ulicy, i posłali tam) kazał mu
Bauleiter iść do portu, żeby coś naprawić i stała tam na cumach łódź podwodna. Na jej pancerzu
wypisane było niezmywalną farbą, ile zatopiła konwojów angielskich. A byka to duża liczba.
Napluję im w gęby! - pomyślał, ale nie żeby to zrobić, tylko żeby pomyśleć, że może tak zrobić.
Tymczasem z łodzi wyszli chłopcy w jego wieku, obstąpili, zaczęli go wypytywać: kto, skąd, i
zaczęli strasznie psioczyć na wojnę, a potem chcieli mu dać czekoladę. I już nie umiał się zmusić,
żeby myśleć o tym pluciu w gębę. „Woda morska jest bardzo słona, nieprawdaż?”
Jakiś rwetes na korytarzu. Biegnąc tak z Lasiewiczem musimy wyglądać jak ścigający się atleci
na amforach greckich.
Ależ granda. Te małe drugaki z nowo otwartej klasy, co chodzą od półrocza, wypchnęły
Madame z klasy. Czerwona cała. Krzyczy po francusku i po polsku. Po polsku tylko: „Wy gałgany!
Wy, chłopacy! Dwóje walić!”
- Teee, trzymaj! Nie puszczaj! O ranesa, jaka silna!
- Niech kawaleria otwiera! - Lasiewicz.
- Wszyscy na miejsca! - krzyczę od drzwi.
- Pani profesor sama wyszła, po dobroci - przekonują płaczliwie. - Myśmy nie kapowali, co
jeden wyraz znaczy. Pani profesor powiedziała, że ona będzie wychodziła, a my jej nie będziemy
puszczali, wtedy się dowiemy, co znaczy wyraz.
- Assieger, assieger. Chłopaki, kute łby! - wyjaśniła Madame z dydaktycznym uśmiechem,
kiwając skwapliwie głową.
Na twarzy Lasiewicza olśnienie, na mojej brak olśnienia.
- Assieger znaczy oblegać, twierdzę oblegać. Kawaleria rozumie? Teraz kawaleria przeprosi
panią profesor i wyzbiera papierki! Hrrrm!
Wyrabia się - pochwaliłem go w duchu. Doprowadziliśmy do porozumienia między klasą a
Madame i wyszliśmy.
Pracownia fizyko-chemiczna to dziś istne audytorium philosophicum. Teraz dla odmiany
Szablowski z Wadzkim. Wadzki nie zdjął jeszcze kapelusza i rękawiczek. Jest wyjątkowo
ożywiony. Zdaje się, że już i jemu Szablowski zwierzył się ze swych dociekań o ładzie w
przyrodzie martwiej i bezładzie w świecie ludzkim.
- Coś pan, panie? - Wadzki macha dziś nawet rękami i jakby zapomina, że mówi do ucznia. - Po
pierwsze, nauka nie zna podziału na przyrodę martwą i żywą, bo wszystko jest różnorakim
kształtem tej samej materii, a po drugie...
Zaczął mówić coś, co przypominało Hegla, trochę Genezis z Ducha: o wspólnych dla
wszechrzeczy prawach czy uwarunkowaniach - tu dodał epitet jak żywcem ze starego Georga
Wilhelma - „dialektycznych”. Że wszystko, od góry do Mahometa, znajduje się w stanie ciągłego
stawania się. I że to stawanie się nie jest, choć się tak może czasem wydawać, powtarzaniem dokoła
Wojtek, ale ciągłym rozwojem. A rozwój - jeśli go dobrze zrozumiałem wynikałby z przeciwieństw
między formą nową, lepszą, a dawną, przestarzałą - tak jak przestarzały staje się z biegiem czasu
każdy ekstrasupernowoczesny model samochodu czy innej zdobyczy cywilizacji. I jeszcze o
przemianach - że są najpierw bardzo dobre, nasilają się, raptem eksplozja i coś staje się czymś
zupełnie innym: woda parą, poczwarka motylem, grzeszny Szaweł świętym Pawłem, Francja
Bastylii Francją Konwentu i tak dalej - zatoczył wysuniętym palcem krąg, celując w ułamku
sekundy ku mnie. - Mogą być pozorne zahamowania, jak na przykład kongres wiedeński, który...
Szablowski znowu prztyknął w kuleczkę i szybko odsunął się z zażenowaniem. Jak palacz,
który wciąż zapomina, że wolno palić na sali. Nie wiem, czy zrozumiale. Lasiewicz uczynił z dłoni
trąbkę i potakiwał ruchami bródki. Dziwna jest szkoła dzisiejsza - pomyślałem: nauczyciele tak
sobie po amatorsku filozofują we wspólnym nauczycielsko-uczniowskim gronie i nie przejmują się
szkolnym konwenansem. Uczniowie też ze swej strony: taki na przykład Bruno, co w czasie pauzy
wyciągał mnie na dyskusje o etyce katolickiej, laickiej, nitscheańskiej. Jak dawno już ze mną nie
dysputowali! Ale bynajmniej nie zależy mi na ich dyskusjach, świątyniach dumania, obrażalskich
smarkulach! Stwierdziłem tylko fakt.
- I na tym właśnie polega postęp. Wiem, wyraz zbyt może ostatnio osłuchany, ale to nie
zmniejsza jego wartości, albowiem nie jest metaforą. Prawda, panie kolego?
- Nie wiem, nie jestem tęgim heglistą - odpowiedziałem przekornie, bo w samej rzeczy wywód
mnie zainteresował. I zaraz, żeby Szablowski nie wziął tego przypadkiem dosłownie: - Owszem,
studiowałem Ojcze nasz Cieszkowskiego.
- To może by pan - coś jakby lekki dźwięk ironii postudiował sobie nie tyle samego Hegla, co
jednego z jego... no, pod niektórymi względami kontynuatorów. Szczerze radzę. Choćby dlatego, że
jego teoria osobliwie się sprawdza tak w dziejach ostatniego stulecia, jak w świecie współczesnym.
- I teraz do Szablowskiego, ale patrząc trochę na mnie: - Wie pan co? Koło ZWM w waszej klasie
zwróciło się do mnie, żebym im zrobił cykl pogadanek z marksizmu. Nie jestem co prawda
filozofem, tylko inżynierem włókiennikiem, ale z braku innych, bardziej powołanych osób -
enigmatyczny zez w moją stronę zgodziłem się. Nie chcę pana par forte namawiać do wejścia do
organizacji, szanuję jego różne... opory psychiczne, ale gdyby tak stary weteran Gwardii Ludowej
zechciał, ot, jako wolontariusz, uczestniczyć w tych wykładach, byłoby mi naprawdę bardzo
przyjemnie. A może by i pan profesor znalazł kiedy chwilę czasu? - uśmiechnął się już bez ironii?
Zatańczył nagle dzwonek - zmieszane takty menueta i kozaka. Szablowski poszedł do klasy.
- Ja w jednym audytorium z tymi fanfaronami?!
- Mają do pana, prócz żalu, nadspodziewanie dużo sentymentu, zwłaszcza po tym pana
wystąpieniu na spotkaniu z wojskiem. Poza tym dowiedzieli się, bo ktoś się z kolegów
przejęzyczył, że pan ich tak mocno bronił na sesji promocyjnej. Wie pan, czasem taka universitatis
uczniowsko-nauczycielska dobrze robi.
Nie lubię, jak mi kto odkrywa Amerykę.
- Fraternizować się można z kimś odpowiednio wychowanym.
- Wie pan, z wychowaniem to czasem bywa tak, jak z tym Kozakiem: złapał Kozak Tatarzyna, a
Tatarzyn za łeb trzyma.
Wzruszyłem ramionami. Ma sposób bycia i rozmów, jakby posiadał kamień filozoficzny.
Dzień sto osiemdziesiąty siódmy
W drugiej salce piwniczki pod uciesznymi rysunkami, których finezyjnej aluzyjności nie
mogliśmy pojąć, pito karmazynowe trunki, wykrzykiwano nieparlamentarnie i olimpijsko. Ci ze
„Szpilek” - dyskretnie zajrzałem - i ten gruby rysownik. Jak mu to? No ten, co się tak zalewa.
Zajęliśmy stolik obok pianina i zamówiliśmy, może z kolorystycznej przekory, miętówkę.
- Jutro ci przyniosę, pojutrze spylisz. Adresy dostaniesz od Stefka - powiedziała, gdy krążyliśmy
w rytmie tanga na wąziutkiej wysepce między obu salkami. Flaszka zieleni paryskiej na naszym
stoliku wyraźnie świeciła, co dawało ciekawy efekt. - Jak się wprawisz, sam sobie zorganizujesz
odbiorców.
- Ale przecież... - ogarnęły mnie poprzednie, nie zwalczone jeszcze w zupełności obiekcje, więc
tłumaczyłem ściszonym głosem, że taki handel łańcuszkowy byk co prawda koniecznością
okupacyjną, ale teraz, w rok po wojnie, to jednak po prostu nie wypada!
- Nigdy z królami nie będziem w aliansach! - zakrzyknął pucołowaty na stołeczku barowym,
zezując ku wojskowemu z twarzą dziewicy, w którego piśmie czasem drukuję.
Jestem pod dobrą datą - stwierdziłem, bo nagle odniosłem wrażenie, że rozcapierzone ręce
grajka o bułanych kędziorach, odskoczywszy od klawiatury, wydłużają się potwornie i obejmują
mnie wpół.
- Głupi niedźwiadek - zdziwiła mnie anielska cierpliwość w jej głosie. - Wypada, nie wypada,
tak tylko argumentuje leniwy drobnomieszczuch, bo to go zwalnia od samodzielnego myślenia. A
w ogóle chwilami mi się wydaje, jakbym cię co najmniej namawiała do zamordowania kogoś! Nie
chcesz, to nie. Idź sobie, mam tego dość! Ale nie wysunęła mi się z objęć, przeciwnie.
Gdy siedzieliśmy z powrotem przy stoliku, ktoś z trzaskiem zstępował po schodkach w dół.
- Witaj mi w mieście kominów, krwi i skurwysynów! Jedną drogą dziś wszyscy idziemy! Buzi!
- zastosowawszy się do własnego wezwania, zwalił się na krzesełko obok nas. - Ja spod... Cassino,
ty... spod... Lenino, dobra nasza, tylko naprzód!
- Przepraszam, ale ja pana... - chciałem wyjaśnić.
- Nnno to ty... spod Cassino, a ja... spod Lenino. Dobra nasza. Tylko naprzód! Siup! - opróżnił
mój kieliszek i pomaszerował ostrymi trawersami w stronę baru, nie obdarzywszy mnie dalszą
uwagą.
- Miejsce inteligencji twórczej jest zawsze po stronie proletariatu! A ja jestem werblem,
zrrrozumiano!?
- Garnitur ideologiczny Solarza desygnuje personalistyczny rynsztunek człowieka
pozahistorycznego - tłumaczył redaktor w mundurze gapiowatemu blondaskowi, którego nazywał
Wieśkiem. - Ta mademoiselle naprzeciw ma dialektyczne piersi, nie uważasz? - wyjął fajkę z ust i
wskazał palcem na Celinę. Tylko to „nie uważasz” powiedział nieco ciszej.
- Gówno! Ich singe, wie der Vogel singt, der in den Zweigen wohnet. Paniał? - szpakowaty
pyknik do tego, co jest „werblem.”
- Jak on na mnie patrzy, ten eroico! Wprost zdejmuje ze mnie wszystko - szepnęła Celina. -
Biedaczek! Ty robisz nie oczyma - zaśmiała się. - Chodźmy, tu je nudno.
- Do mnie? - spytałem z nagły m ożywieniem.
- Każde do siebie. Twoja Duiska jedzie pojutrze do Warszawy, więc wtedy...
Na górze natknęliśmy się na Profesora. Nucił pod nosem jakąś frazę, dyrygując sobie pochewką
od okularów. Ukłoniła mu się pierwsza z przesadną pensjonarsko-studencką rewerencją.
Odkłonił się sztywno, spojrzał na mnie wzrokiem bez wyrazu i zaczął schodzić w dół po
schodkach.
Wzdłuż okien od ulicy przesuwały się z klaskaniem dorożki.
- Stój, panie Zielonka. Celina i profesorek, chodźcie, podwiozę! - zawołał ten nowy kolega
Stefa.
Dzień sto osiemdziesiąty ósmy
Poszedłem na to spotkanie z wiceministrem oświaty w teatrze na Cegielnianej. Zasadniczo
studenckie, ale zaproszenia dostał cały wydział. Celiny, która namawia, żebym chodził na takie
imprezy, nie było. Starego też nie. Siadłem z polonistami. Wiceminister, podobno zaciekły pe-
perowiec, okazuje się, że jest zupełnie na poziomie, niegłupi i w żadnym wypadku nie z tych, co to
„nie matura, lecz chęć szczera”. Mówił do rzeczy, choć może ze zbyt wielką swadą i było to dość
przekonywające. Natomiast atakujący nie zaimponowali, choć sala za każdym razem ich
oklaskiwała niemal jak Woszczerowicza w Elektrze. Operowali głównie krzykiem i nie
polemizowali, ale walili swoje. Byłaby to, gdyby nie ten wiceminister - Bieńkowicz czy
Bieńkowski - „rozmowa głuchych”. Przypomniało mi się przedwojenne zebranie wyborcze w
Bratniaku. Tylko co dostałem indeks. Uderzyło mnie, pamiętam, że wyborcy „preczowali” i
klaskali, nie zadając sobie trudu słuchania.
Ten minister to święty człowiek, że nie trzaśnie pięścią. Wziąłby się jeden z drugim do roboty...
Opamiętałem się, że to walka, że przecież nie chodzi o szczegóły i że od godziny mam w
portfelu formularz deklaracji wstępnej do PSL-u.
Jakiś student zabrał głos, też po trosze krytycznie, ale obiektywnie i z wyczuciem realizmu.
- Kto to? - trąciłem łokciem siedzącego obok.
- Jakiś „życiowiec”. Krzyczcie! - I uniósł się w krześle. Wciągnąłem powietrze w płuca.
Dzień sto dziewięćdziesiąty
- Zalać syropem, do tego ćwierć funta daktyli - powtarza pani Janka, zatrzymując się na
przecinkach, jakby dyktowała temat lekcji, i nagle z niezwykłym ożywieniem: - Mazurki, palce
lizać! Nazywaliśmy je w domu „turczynki”. Zawsze na Wielkanoc...
- Na Wielkanoc - przytaknęła po chwilowym namyśle Rysiowa.
- Daktyli? He, he, daktyli! To kup pani - szydził Kobielak, któremu obcy jest dar marzenia.
Jeszcze tylko Nik został ze swoją klasą na nadprogramową lekcją. Reszta niby to idzie do domu,
ale nikomu się nie spieszy. O tyle dziwne, że wreszcie jest ciepło, jakby już były święta. Okno
zmieniło się w klatkę ornitologiczną. Drą się za nim ptaki: pewnie że to azorski wyż, a drzewa
jeszcze skandalicznie gołe. „Przed wojną - ćwierkają too były drzewa!”
Nie lubię wychodzić w pojedynkę, więc ponownie przepatruję szafki. Głupia sprawa z tymi
zaginionymi zeszytami licealnej. Może jednak są w domu? Ale przecież wczoraj cały pokój
przewróciłem do góry nogami. Zabrałem im, żeby sprawdzić notatki, jutro mam oddać. Dla wielu to
praktycznie jedyne podręczniki do matury.
- Nie tylko dla najmniej zamożnych - Miecia znów powróciła do swych marzeń o wydawaniu
przez szkołę obiadów. - Wiecie, jak się jada w rodzinach robotniczych, gdy matka pracuje? Tylko w
niedzielę regularny obiad, zresztą zbyt obfity. A tak to podgrzewają tę ich łódzką wurstzupę, chleb
w garść, kawał krwawej kichy. Zieleniny przeważnie wcale nie jedzą. Dlatego ciepła, kaloryczna
strawa...
Gdzie, u diaska, te zeszyty?... „Ciepła strawa”, „duchowa strawa” - przypomniały mi się słowa
niezmordowanie powtarzane w tamtoczesnych wzniosłych kółkach, których zebrania odbywały się
bądź w naszym saloniku, bądź u doktorstwa Hubertów, a także i u niezbyt utytułowanej pani
Ruloff. Dziwna rzecz, zdaje mi się, że na nowo ją lubię, choć wtedy na mnie najechała i kto wie,
czy nie domagała się od Dyrektora, żeby mi zabrać licealną!
Dyrektor spojrzał na Miecię po mefistofelowsku, zdaje się, że chce sobie podworować. Jeszcze
wczoraj przepraszał Boga, że żyje, a dziś ożywiony jak sztubak.
- No tak, ale przecież... - Pani Miecia zawiesiła głos i westchnęła.
Może je przedwczoraj zostawiłem tam na Kościuszki w PSL-u, kiedy brałem deklarację? Ładny
interes! Tam co minuta nowe sterty papierzysk, teraz szukaj w korcu maku!
Dyrektor patrzy z miną śmieszka-realisty, że może Miecia jeszcze powie coś egzaltowanego.
Lubi czasem dokuczać. Pedagogika woluntarystyczna, zwłaszcza Mac Dougall, twierdzi, że w
człowieku drzemią głębokie pokłady sadyzmu. Swoją drogą trzeba wreszcie wypełnić deklarację i
zanieść. To hamletyzowanie, jak mówi Celina...
- Zrobione! - Dyrektor plasnął nagle dłońmi w stół. Proszę państwa, pitrasimy obiady! Kto
przeciw?
Chyba każdy był za, pewnie dlatego po obu stronach stołu dość energicznie zaszczękały zamki
zapinanych teczek. Jednak nie wypada wychodzić podczas monologu Dyrektora.
- Na razie Eintopfgericht! Żeby państwo wiedzieli, jakie ja zupsko gotowałem, zanim mnie do
obozu zabrali. Własnego wynalazku. Aliantką to nazwałem. Na cześć naszych. Wrzuca się
wszystko, co choć trochę w polu widzenia jadalnego, z wyjątkiem, ma się rozumieć, cholewek, bo
za kosztowne... Trzeba by wielką pauzę przedłużyć, za to skróci się pierwszą i ostatnią. Niedawno
stypendia, teraz obiady! Niech no kto powie, czy tym baszybuzukom nie lepiej się powodzi niż nam
illo tempore?!
Zdziwiłem się: dotąd byłem pewny, że ględzi, jak to człowiek, któremu zegar w żołądku wybił
godzinę obiadową, a tam do niego na Wodną kawał drogi, dwoma tramwajami trzeba się tłuc.
Miecia spojrzała na Dyrektora z markotnym uśmiechem strażaka o duszy malarza-kolorysty,
kiedy musi gasić pożar.
- Tym razem pan jest entuzjastą i utopistą. Co pan im da? Swoją aliantkę z cholewami? A
produkty, pieniądze, kucharki?
Obrócił się ku oknu. Podszedł do ula, pierwszego z zamówionych, co teraz czeka tu pod ścianą
na swoje dalsze losy. Nie mógł ustać w miejscu.
- Już by tam pani Miecia umiała wypatroszyć magazyny wszystkich litosiernych instytucji w
mieście. Ale nie chce! - zapukał w deseczkę przedwylotową, jakby spodziewając się usłyszeć: „kto
tam?” - Droga pani Miecia tylko różne gryzonie kocha: pszczoły, węże, tarantule, a świnek wcale
nie kocha. Choć też stworzenie boże i nasz praszczur Noe wywiódł je z niewoli egi... Aj, nasz
ojciec dobrodziej gotów na mnie naskarżyć do gwardiana i jeszcze mnie obaj na stosie spalą. -
Jacek zbudził się z drzemki i przeżegnał się: może śniło mu się, że odmawia brewiarz? - Mamy
odpowiednie komórki. Młodzież będzie znosić obierki, już tu otrzyma takie wykształcenie poli-
techniczne, że lepszego i na politechnice nie zdobędzie.
- A wpływ widoku świnobicia na psychikę młodzieży? - zastanowiła się Miecia.
- Czy gorszych zbrodni nie widzieli? - mruknął ojciec Jacek i spojrzawszy na prawo i lewo jak
sztubak, wyciągnął zza pazuchy papierosa.
- Kocham dyrektora za to! - Janka głośno jak drabant. - Chce, żebyśmy były pasterkami, a on
będzie klaskał na nas jak Filon! W Puszczy Mariańskiej zawsze biliśmy przed Wielkanocą
świniaka. Pasjami lubiłam szpikować kichy! Pycha! A pani nie? - do Rysiowej. I nagle: -
Przepraszam, naprawdę...
Chwila ciszy.
- Przestańcie wreszcie z traktowaniem mnie jak przeczulonej! - I już spokojnie: - Ja wreszcie
muszę wyjść z getta.
Drzwi zagrodził nam gigantyczny cyrkiel i liniał.
- Co, państwo jeszcze nie w domu? Już tam Domowy Trybunał Administracyjny od dawna
czeka na dyrektora z obiadem. Oj, będą lajzy, panoczku - pogroził cyrklem. - A pani profesor od
robaków woli, widzę, z młodymi ludźmi flirtować niż starego męża pielęgnować... Te moje
niewiasty, wyobraźcie sobie państwo, chyba płeć zmieniają: nauczyły się matematycznie myśleć.
Kto wie, czy nie będą po maturze same czwórki... Dwóje, hm, mogą być, mogą!
W uchylonych drzwiach nagle zamigotało od włosów Korony, z boku przekreślał je ciemnym
wykrzyknikiem bokobród Wieśka, nad nimi głowa Zochy Drugiej, zwrócona w dół - jak tamta z
powały sali Senatorskiej. Jeszcze kilku kopanych na dalszym planie.
- My na chwileczkę do pan dyrektora... i państwa.
- Co się stało? - złapał się żartobliwie za głowę. - Kotek mleczko wypił czy mam poderżnąć
gardło jakiemu obszarnikowi-wyzyskiwaczowi?
Powiedzieli, że ich klasa, a właściwie Koło, chce podjąć na własną rękę starania o gmach i
omijając drogi służbowe, udać się wprost do rosyjskiego komendanta placu. Proszą tylko o
absolucję.
- W imię Ojca i Syna! - przeraził się Dyrektor. Biedy chcecie napytać? Nawarzycie piwa i nie
pozbieramy się. Wezmą to za wrogie wystąpienie.
- Jak nawarzymy - zaprzeczyła Korona z wypiekami na twarzy - to tylko my wypijemy. Chcemy
tam tak postawić sprawę, że szkoła o niczym nie wie, tylko my na własną rękę. Chyba generałowi
radzieckiemu trafi do przekonania, że młodzież dzielnicy robotniczej nie ma gdzie się uczyć?
Zresztą sam lejtnant, co dowodzi w tamtym budynku... pan profesor go zna - odwołała się
nieoczekiwanie do mnie - mówił, że im ten gmach ostatnio nie jest bardzo potrzebny i radził iść, bo
„komendant nie gryzie”, tak właśnie zażartował.
- Kto nie ryzykuje, w kozie nie siedzi - kategoryczny bas Kurka.
Nik chrząknął i wyraził niezadowolenie, że znów zapomnieli o rygorach szkolnych i zaskakują
wychowawcę. Owszem, bardzo sobie ceni aktywność i nowe czasy, ale...
Dyrektor, uderzając w zakłopotaniu kciukiem o kciuk, ważył decyzję.
Kiedy wszyscy razem opuściliśmy pokój, szedł ociężale, jakby nagle nastąpił niż, przycisnął
rękę do marynarki poniżej drugiego guzika, skarżył się na trzustkę i na wątrobę. Z ulicy Zawiszy
wytoczyła się pusta dorożka. Radziliśmy, żeby wsiadł. Podsadziliśmy go. Uśmiechnął się z
zażenowaniem i kiwnął nam ręką na pożegnanie.
Koledzy przyspieszyli kroku. Jacek ruszył na przełaj do klasztoru, przyszło mi więc iść razem z
licealistami.
Spytali, czy szykuje się klasówka. Ktoś mimochodem - jak ich zeszyty? Coś tam odmruknąłem.
Potem szliśmy w milczeniu. Ktoś inny zauważył, że wiosna nie jest najlepszą porą na naukę. Na
jezdni stały wozy ze śmieciami. Gdzieś tu niedaleko jest usypisko. Część wysforowała się do
przodu, kilkoro zostało w tyle. Zauważyłem, że idę obok Korony. Przyglądałem się z uwagą pracy
śmieciarzy, dopiero za rogowym sklepikiem, pod przystankiem spytałem prowokacyjnie:
- Jak się miewa ta wasza... tajemnicza „uchwała” w sprawie mojej osoby?
Lekko się uśmiechnęła.
- Dziękuję, nie najgorzej.
- Jakoś żadnych jej dramatycznych skutków nie odczuwam.
- Kto wie, może pan jeszcze odczuje.
Uchyliłem nauczycielskim ruchem kapelusza i wskoczyłem w biegu do tramwaju.
Dzień ten sam
Zeszytów dotąd nie znalazłem. Dzwonek do drzwi wejściowych.
Nie byka to jednak Celina, lecz Koronka. Nic nie mówiąc, w jakiej sprawie, przeszła
swobodnym krokiem nie jak uczennica - do mojego pokoju. Była lekko zadyszana. Wchodząc
spojrzała przelotnie na akt nad biurkiem, wydęła lekko wargi w odruchu ni to kobiecej dezaprobaty,
ni rozbawienia i siadłszy na kanapce w pozie, którą wujek Waldek określa jako
„przybyszewszczyzna”, zaczęła wyjmować z teczki tamte nieszczęsne zeszyty.
- Pan zapominalski naturalnie zostawił na oknie w korytarzu.
Przysiągłbym, że je włożyłem do swojej szafki w pokoju nauczycielskim. Zamiast
podziękować, spytałem rzeczowo, choć niezbyt uprzejmie:
- Dlaczego mi pani od razu w szkole nie dała czy wtedy kiedy wracaliśmy? - Zdawało mi się, że
dyszę kroki na schodach. Tego tylko brakowało, żeby ją tu zastała! Kroki jednak wyminęły drzwi i
poszły wyżej.
W milczeniu przyglądała się tobołkom z włóczką, które mam za godzinę zawieźć pod wskazane
adresy i sprzedać. W spojrzeniu, którym zdawała się przecinać opakowanie i taksować zawartość,
nie było zdziwienia, ale obojętność osoby wiedzącej, lecz nieciekawej.
- Bo tak mi się podobało. - I spojrzawszy mi w oczy z wcale nie drwiącym uśmiechem: - Pewnie
będzie pan z pół nocy ślęczał nad naszymi gryzmołami? Bo przecież mamy je jutro dostać z
powrotem. („Kiedy ja je, u diaska, poprawię: handel, noc z Celiną!”) - Proszę mnie poczęstować
junakiem - pochyliła twarz ku lampie, przez co włosy jej zapłonęły jak widmo słoneczne i rzuciła
lustrujące spojrzenie na moje kawalerskie gospodarstwo. Boczna szafka biblioteki była otwarta. -
Trzeba będzie panu skombinować jakiś komplet śniadaniowy. Kto widział krajać chleb
scyzorykiem jak sztubak!
W tym momencie odezwał się znajomy dzwonek, władczy, niecierpliwy. Spojrzałem na
siedzącą najspokojniej Koronę z rozpaczą i wściekłością. Tego, do licha, brakowało przy
idiotycznej podejrzliwości Celiny. Kto wie, czy nawet nie kazała Ninie szpiegować mnie na
pauzach.
- Trzeba otworzyć - mówi Korona, wypuszczając z ust obrączkę dymu.
- Byłeś tam? Bo ja nie mogłam. Patrz, dostałam cacao choix! - Celina ukośnym rzutem ciska na
wieszak kapturek. - Już czas. Bierz toboły, ja przygotuję bibę! Jak się babsztylowi wyjeżdżało? No,
nie cieszysz się? Cóżeś taki mało bojowy? - Nie pobrałem prowizji od zdjęcia jej z ramion
półszubki. - Może jest ktoś u ciebie? - pyta domyślnie, zresztą na wieszaku wisi zielone palto z
barankiem, i sztywno wyprostowana rusza naprzód z nowym lisem dokoła szyi.
Idę tuż za nią z miną cokolwiek niewyraźną. W momencie kiedy jej pantofelek błysnął na progu
mojego pokoju, nastąpiło coś tragicznie niepojętego. Najpierw głos:
- No, chodź już, mordka, bo cholerrnie zimno!
I widok. Bo oboje już minęliśmy drzwi. „Już” jest adekwatną miarą czasu. Krótsze niż czas,
wystarczająco długie, by objąć wzrokiem mój niski parawanik, nad nim trochę na skos ramię
wyzwolone z bluzki, górujące nad zwisłym z boku niby dziecinne lasso ramiączkiem, trochę
chłopięco smukłe i źle czujące się bez obsłonek, ale, nieba, jakie ładne!
Odwrót Celiny, ewakuacja palta, zniewaga, jaka mnie w hallu spotkała - trwały krócej niż czas.
Gdy wróciłem, Korona siedziała jak gdyby nigdy nic na poprzednim miejscu, w bluzce pod
szyją. Tylko na górnej wardze i rzęsach drgał jakby lekki uśmiech.
Krztusiłem się z pasji, zacząłem wymyślać jak święty Michał, ale przed oczyma dalej widziałem
tamto.
- A co takiego? - wyraz naiwnego zdziwienia, pensjonarskie zatrzepotanie rzęs.
- Tooo! Tooo! - pasja i olśnienie odjęły mi dar budowy zdań.
- Tooo? To jest wełna z kradzieży i wyroby, które miały być dziś za pana pośrednictwem
dostarczone paserom.
Jej oczy - dwa prawie nieruchome kółka obrzeżone szafirem. Pośrodku skacze i macha rękoma
moja nieskończenie mała sylwetka. Nie patrzę, ale tak jest. Ona patrzy i jednocześnie zwięźle,
rzeczowo wyjaśnia. Nie zgadzam się. Im bardziej się nie zgadzam, tym bardziej zaczynam po-
dejrzewać, że nie mam racji.
- Ale ja naprawdę... - skapitulowałem.
- Naprawdę, naprawdę! Gdybym ja, znaczy, gdybyśmy nie mieli pewności, że pan nie wie, w co
pan wdepnął, to... Pan może sądzi, że ja bym dla szabermana robiła z siebie głupią wariatkę i małpę
na dodatek? Milicja jest na trapie, był najwyższy czas, żeby ta donna dała od pana nogę. Ma się
swój wywiad - otworzyła okno.
- Co pani wyprawia?
- Nic. Kiwam na kopanych, co tam stoją na warcie, żeby paczki donnie odnieśli. Złoto do złota!
Że też można być zarazem takim naiwnym smar... człowiekiem i udanym nauczycielem!
Przez okno wpadł silny podmuch i zdmuchnął z jej twarzy tamten leciutki uśmiech. Maluje się
na niej - i tak było na pewno od początku, tylko nie przyjrzałem się wtedy - absolutna, obojętna
rzeczywistość. Kamień - pomyślałem jeszcze bardziej przybity niż przed chwilą. - Drzewo bywa
przyjazne człowiekowi - rozkleiłem się ze zdenerwowania - kamień, nigdy!
Korona dyrygowała przybyłym Wieśkiem i Kurkiem trochę jakby z harcerska i z władczą
pewnością siebie. Zachowywali się bardzo taktownie.
- Może pan być spokojny, nikt od nich się nie dowie powiedziała półgłosem, gdy zajęci byli
zarzucaniem tobołów przez plecy.
- Niech pan profesor dobrze zamknie drzwi i nikogo dziś nie wpuszcza - poradził Wiesiek na
odchodnym.
- Więc do jutra, do zobaczenia! - kiwnęła mi od progu.
- Do niezobaczenia! - dopiero teraz porwała mnie ostateczna rozpacz i wstręt do siebie. Boże,
czym prędzej wyjechać, zaszyć się w mysią dziurę, bo nie do Mińska po takiej kompromitacji...
Albo coś sobie zrobię! - zgarnąłem z biurka zeszyty. Oddaję. Chłopcy już na dole.
- Zeszyty - kamienny głos - dostaniemy jutro: Zarobił pan przecież kupę czasu. - I głosem jakby
odtajałym: - Mężczyzna?
Między dniem sto dziewięćdziesiątym
a następnym
Z ratusza wyszedł ten siwawy dyrektor, co patrzy po ptasiemu - połową twarzy; drugie oko,
nieruchome, kieruje w tym czasie na jakikolwiek przedmiot z lewej strony.
- Jak widzę, pan naprawdę chce poznać miasto, które Bartkiewicz nazwał „złym”.
Tłumaczę, że chciałem, ale od jakiegoś czasu przestało mnie ono interesować, a teraz szukam
Celiny, która odeszła przez nieporozumienie, bo zrobili kawał i naopowiadali mnóstwo złych
rzeczy. Nie dosłyszy, jak to ludzie starzy, zanadto zaabsorbowani wsłuchiwaniem się w samych
siebie.
- Zaczniemy chronologicznie: najpierw pokażę miejsce, z którego wykiełkowało jak wierzba.
Wyminął bombiasty kościół garnizonowy, gdzie ksiądz Ławrynowicz wygłasza kazania, na
których bywanie należy do dobrego tonu, i poprowadził mnie w Pomorską, którą nazwał Średnią.
- Ależ pan się spieszy! - zdziwił się, a przecież jest to ulica od początku do końca poznaczona
śladami moich i Celiny stóp. Może więc za ostatnim śladem?...
- Była, wie pan, w modnej półszubce, miała na głowie chustkę., Taką w macedońskie hocki-
klocki. Być może, że miała jeszcze srebrnego lisa. - Było mi głupio, że ja wciąż o tym samym, a on
czas dla mnie traci, więc dodałem w formie usprawiedliwienia: - Przepraszam, że pana zanudzam,
ale tłumaczy mnie młodość.
- Młodość? - zastanawiał się przez chwilę, jakby sobie usilnie przypominał, co znaczy to
historyczne dlań słowo. - W takim razie po cóż ten cały niepokój? - Pan zobaczy tę damę, bo
młodość ma oczy szeroko otwarte.
Skręcamy w lewo, w ulicę, gdzie Celina czasem przystaje i żegna się ze mną. Za
skrzyżowaniem straszą mnie druty kolczaste po jakimś hitlerowskim więzieniu.
- O, tu jest właśnie park Anstadta - wskazuje na konary drzew, które nas po chwili otoczyły.
Na okrągłym placu jest muszla koncertowa; na prawo spoza szachownicy gałęzi wyłania się tor
kolarski w kształcie węża gryzącego się we własny ogon; po przeciwne j stronie - dwa budynki w
modnym na przełomie wieku stylu willowo-petersburskim.
Idzie powoli i udziela wyjaśnień:
- Tu stały wiedeńskie stoliki i thomsonowskie krzesła dla królów. Bo hrabiowie złota, błękitne
ptaki, aferzyści z rozmachem, póki nie zarobili na berła i korony, wysłuchiwali walców Straussa -
toutes proportions gardees - o, tam na lewo. A drobni bądź początkujący spekulanci, pośrednicy
tudzież - zniżył głos, jakby względy natury delikatnej wzbraniały mu wyraźniej wymówić -
zarobkujący na kradzieży surowca - to na stojaka, tam bliżej stawu. Żelazna etykieta, jak pan widzi.
Szczególna rzecz, ci ludzie pasjami uwielbiali iluminacje. Wie pan: rzymskie świece, beczki, smoki
astrachańskie. Kiedyś Anstadt sprowadził arcyiluminatorów którzy wystrzelili szmermele w
kształcie kuli ziemskiej, okolonej trzema kartuszami. Na nich świeciły się słowa: „Wiara, Nadzieja,
Miłość”. Piękne cnoty, co? Panu to najbardziej przypadła do smaku ta ostatnia, he he! Znakomicie
rozbrajają! Anstadt, panie kochany, nie tylko kazał je tak wysoko wystrzelić po to, żeby olśnić
Wersal, lecz przede wszystkim po to, aby pozłocić nimi powieki ludzi w mieście i na przed-
mieściach: gdy się pozłoci powieki, można potem łatwo lać wodę na miecze! Ale klasa robotnicza
to właśnie młodość, więc miała oczy otwarte, jeszcze jak otwarte!
Podeszliśmy w końcu do tamtego stawu. Jest dziwnie martwy. Z jednej strony podkrada się doń
rzeczka, z drugiej ucieka.
Zwrócił na staw nieruchome oko i zaraz zakrążyły na nim gondole i inne piękne wodne
wehikuły. Siedziały tam damy w princesach i młodzi ludzie w windsorach ze starannie
pielęgnowanymi okrągliznami brzuszków. Łodzie wykonały turę i znikły.
- Zniknęła jak sen jaki - skomentował z naciskiem na „sen”, po czym jeszcze znacząco dorzucił:
- złoty... Po cośmy tu przyszli? - zafrasował się, jak ludzie starzy, co to zaczynają dykteryjkę i naraz
uświadomią sobie, że mówią o czymś zupełnie innym. - Aha! Widzi pan, co tam rośnie na prawo?
- Łoza - poznałem.
- Tak, łoza. Kiedyś dawno już temu musiało jej tu być multum, czyli tyle samo co dzikiej
wierzby we wsi Rokiciny i choin na dzisiejszym przedmieściu Chojny. Pan wie, jaką miała łoza
uboczną nazwę jeszcze w czasach Lindego? Łodzia. A Łodzia to dawna nazwa miasta. Gdyby
wziąć archeologiczną łopatkę i gdzieś tu wytrwale kopać, dokopalibyśmy się na pewno zbutwiałych
zrębów chat z okresu Łokietka, czyli przedlokacyjnych czasów miasta, które było potem dla wielu
„złym miastem”.
Obłok przesunął się w lewo i na jeziorku rozpostarła się przejrzysta narzuta o barwie
eldoradońskiego złota. Jak w baśni! - pomyślałem i wtedy wyszła mi naprzeciw. Poprawiała, zdaje
się, za łozą podwiązkę. Była w czymś niebieskim. W koszyczku oprócz cacao choix, niosła fikuśny
dzbanuszek z malinami.
- Cześć - zawołałem. Tak właśnie witałem się, kiedy jeszcze byłem strzelcem akowskim. Teraz
nawinęło mi się to na język.
- Otwórz pan szeroko oczy! - mówi mój cicerone.
- Pójdź do mnie! - powiedziała dziwnie dźwięcznie i wyciągnęła rękę. Już gdzieś była taka
scena. Może coś podobnego czytałem u Herdera albo Żakowskiego?... Prawda! Zabawne, że
mogłem zapomnieć. Tak właśnie zawołała i wyciągnąwszy rękę tym właśnie kokieteryjnym baleto-
wym ruchem, pomogła mi, dla hecy - jakbym był inwalidą wejść do łóżka w „Sawoyu”. Daję krok
w jej stronę.
- Niech pan szerzej otworzy oczy! - powtarza z naciskiem ptasiooki. - Pan ma oczy zamknięte,
jak we śnie.
- Proszę otworzyć oczy! - woła Korona, a za nią Wiesiek i Szablowski.
- Słuchaj! - wołam. - Diabelne nieporozumienie! Ta dzika wietrznica, ona tylko zeszyty
przyniosła! Słowo honoru, tylko zeszyty! To był kawał, żeby nas poróżnić. I nagadała bzdurnych
historii. Powiedz, że to nieprawda!
Kiwa głową, że tak, że rzeczywiście to nieprawda, i znowu te baletowe, cudne, kokieteryjnie
kuszące ruchy rąk.
- Pójdź do mnie! - jej mezzosopran jest dźwięczny i podniecający.
Robię następny krok, woda obejmuje stopy, podchodzi do kolan, jest kryształowa czysta i
niezwykle orzeźwiająca. Taka właśnie musiała być woda tajemniczego jeziora daleko za Bugiem,
którego nazwa akurat zatonęła mi w niepamięci fali.
- Pan ma nadal zamknięte oczy! - To Wadzki, a nie żaden ptasiooki staruszek.
Jak je, u licha, otworzyć, kiedy powieki ważą grubo więcej niż metr kartofli, a więcej niż metr
nigdy, nawet w czasie okupacji, nie uniosłem.
- Mężczyzna? - głos Korony pozornie chłodny, ale naprawdę to...
Otwieram szeroko. Szczęście, że stoję tuż przy brzegu. Wody zaropiałe, wypełnione nakisłym
ściekiem apretury. A dłonie tamtej zakończone są konwulsyjnie skręcającymi się rakami.
Dzień sto dziewięćdziesiąty pierwszy
List do gospodyni machnąłem w ciągu minuty, w ostatnim zdaniu życzyłem jej powrotu syna.
Do Profesora też poszedł gładko. Dołączyłem lakoniczne podanie o zwolnienie. Wrzucę na dworcu
do skrzynki. Kiedy kładłem podpis, uświadomiłem sobie, że jest po drugim dzwonku, a koledzy,
słysząc dobiegający z mojej klasy rwetes, właśnie zastanawiają się, kto to dziś zaspał.
„Wielce Szanowny Panie Dyrektorze!” - zacząłem trzeci list i naraz zobaczyłem, jak oto
Dyrektor wychodzi w tej chwili z gabinetu i patrzy na rozkład na ścianie. Już wie, że to ja
nawaliłem i zirytowany wyznacza zastępstwo, a nie wie, że właśnie piszę do niego ten list.
Był długi i zagmatwany. Chciałem napisać szczerze, nic a nic się nie wybielając. Zajęło to sporo
czasu. Kiedy skończyłem, życząc Dyrektorowi i kolegom dużo dobrego, a szkole sukcesów,
spojrzałem na budzik gospodyni. Stwierdziłem, że za dwanaście minut zaczyna się lekcja w III b,
na którą zapowiedziałem klasówkę. Spakowałem rzeczy, włożyłem palto i wyszedłem na
przystanek. Na którym przystanku przesiąść się z „szóstki” na Dworzec Kaliski? zastanawiałem się.
„Szóstka” nie nadjeżdżała... Od kościoła Świętej Teresy wytoczyła się dorożka.
- Na Krawiecką! Do gimnazjum! - wrzasnąłem. Wszedłem natychmiast po klasówce: Dyrektor
pochłonięty był przyjmowaniem nowego ucznia, na mój dyskretny ukłon mruknął tylko: „aha”"!
Bardzo lubi przyjmować uczniów. Kto wie, czy nie przyjąłby i ostatniego dnia przed końcem
roku... Chłopiec był bez palta, w rozwalonych buciorach, nie miał też skarpet. Wymienił nazwę
jakiejś wsi. Podobno to bardzo daleko. Przyszedł, jak się wyraził, „na piechotę bez noc”. A
przyszedł dlatego, że „dawni szkoły były pańskie, a tera darmowe”.
- Pani Mieciu kochana, może pani ma tam jeszcze w swoich safesach jakie rezerwowe kamasze
dla naszego Janka Muzykanta?
- Ja jezdem Stachu Kania.
- Janko Muzykant jesteś. Nie przerywa się starszym. A na ligawce jakiejś grasz? No, na fujarce,
skrzypicach, okarynie?
- Niii.
- Szkoda. Ale i tak jesteś Janko Muzykant. Idź więc, chłoptyś, do pani woźnej, niech ci da
gorącej wody, mydła i umyj sobie uszy, szyję i co tam trzeba, potem zafasujesz buty i jak wejdziesz
do klasy, to chłopaki od razu powiedzą, że Janko Muzykant, chłopak zwyrtany przyszedł, a nie
jakiś kominiarz z miasta. Widziałeś ty kiedy kominiarza? Podobny do diabła, co? A potem ci się
wyszuka kwaterę. No, odmaszerować!
Dyrektor zamrugał wesoło i nagle wycelował na mnie bojowego marsa.
- Nie byłem ani na zerówce, ani na dwóch pierwszych lekcjach, bo... - Zamierzałem powiedzieć
wszystko, co w tamtym liście, tymi samymi okrągłymi zwrotami i że właściwie to nie zmieniłem
zamiaru, tylko nie chcę narobić od razu tyle zamętu: do świąt wyprowadzę wszystko na bieżąco i
przez ten czas albo w ciągu ferii Dyrektor znajdzie kogoś na moje... Nagle zapragnąłem, żeby mnie
Dyrektor zjechał od ostatnich, jak psi królową Katarzynę. Tak byłoby najlepiej, najsprawiedliwiej!
Nic nie powiem. Guzik.
- Bo? Coś toto sobie mruczy. Źle pan wygląda. Oczy podkrążone. Zbyt intensywne życie pan
prowadzi. A tu już licealna zamartwia się o pana. Wiesiek Kubowski przybiegł taki wystraszony,
żeby zaraz ktoś biegł do pana, bo może się co stało. „Co się tam mogło stać?” - powiadam, bo
przecież albo się pan teraz dla odmiany w swojej gospodyni zakochał, albo w Zośce Numer Dwa,
tertium non datur, a z takich powodów nikt się jeszcze nie zastrzelił. „Nie mogę powiedzieć, bo
dałem słowo organizacyjne” - plecie mi. Aha? „Więc zaczekaj jeszcze tę godzinę mówię. - Jak nie
przyjdzie, to mnie wydelegujecie od organizacji i sam skoczę." Więc niech pan też nic nie mówi,
lecz zmiata na śniadanie. Tylko jedno: jak oni tak wszystko „organizacyjnie”, to i pan się musi
jakoś zorganizować - wewnętrznie, bo to cacy-cacy, ale... No, dobra, w porządku. Mam prośbę.
Chcą iść do tego komendanta, jak pan wie. Pozwoliłem, ale z tego może być heca.
- Jaka heca?
- Pan wie, jaka młodzież jest teraz postrzelona. Mogą coś... tego... palnąć. Sprawa cholerycznie
drażliwa: eksmisja armii... Nie wiem! Wadzki mówi, że .nic. Nik, fuka na mnie jak trąba
jerychońska. Do Kuratorium boję się dzwonić. Czasy, że zwariować! Chcę, żeby pan z nimi poszedł
incognito. Jako niby uczeń.
Przerwałem mu, że to niemożliwe, choć bardzo chcę Dyrektorowi pomóc, bo też jestem
postrzelony.
- Ależ nie - powiedział - pod tym względem pan nie jest postrzelony. Wiem to choćby z tego
spotkania z oficerami. W ogóle jest pan poważny, tylko w tamtej dziedzinie coś tam panu!... Będzie
pan niby tłumaczył, a właściwie mówił od siebie. Pan przecież pa ruski jak sam... sam... Jak mu to?
Sara-Mustafa?
- Sarasate.
- Ooo! Jak sam Sarasate. Więc mur-beton?
- Mur beton! - powiedziałem ze skwapliwością, która mnie zdziwiła.
W korytarzu stał już Muzykant. Był umyty, poskrzypywał bojowo unrrowskimi butami. Miecia
minęła mnie i weszła do Dyrektora.
- Bo pan kierownik do szkoły - zastąpił mi drogę z naiwną bezceremonialnością - pytoł jeno
wedle grania, a nie wedle wierszowania, a ja najlepiej właśnie umiem wierszowanie. - I ruchem nie
dopuszczającym sprzeciwu wcisnął mi w dłoń zeszyt. Odczytałem cztery linijki dłuższej całości:
Stalinie, Stalinie,
Ty ruskiej ziemi cynie,
Ty jesteś mężny, dzielny,
Pobiłeś burżuj piekielny.
Nad słowem „burżuj” widniało, jako dodatkowy wariant, słowo „Prusak”.
- Nie. Domyślam się tylko, moja droga. Ja się nieraz wielu rzeczy domyślam - dobiega zza
drzwi głos Dyrektora. - Pedagogizować można ludzi od oseska do stu... Pani ma zawsze rację: grunt
okazywać zau...
Prędko oddaliłem się, poradziwszy przedtem poecie, żeby skoncentrował się na nauce i zmiatał
do klasy. Zignorował to polecenie czy może go nie zrozumiał: gdy obejrzałem się, trwał dalej z
zeszytem w garści w nieruchomym wyczekiwaniu na „pana kierownika od szkoły”.
Ach, to już po dzwonku!
W pustym korytarzu Zocha Druga zagrodziła Piwockiemu drogę i coś mu głośno klaruje. Czy
ona też wie, i jak ja im się na oczy pokażę!? Gówniarze, psiakrew, z ich... „opieką” i brakiem
szacunku dla nauczyciela i suwerenności jego życia prywatnego. Dobrze, dobrze, ale nie trzeba
było przejeżdżać, teraz już za późno, żeby brać czapę w garść i do widzenia!
Klasy wściekle hałasują, więc nie słychać moich kroków.
- Najświętsze słowo honoru! - wykrzykuje do Piwockiego Zocha Druga. - Pan profesor by się
wstydził! To był serdelek od Kor... od organizacji dla pana profesora od polskiego, bo on był dziś
psychicznie niedysponowany, a przyszedł... Mnie to nic a nic nie obchodzi. Ma pan w tej chwili
oddać serdelek!
- Ależ nie mogę, niestety, bo, niestety, nie wiedziałem i zjadłem.
- Mnie to nic a nic nie obchodzi. Jak pan w tej chwili nie odda, to najświętsze słowo honoru, że
poskarżę panu profesorowi Nikowi! Pan zobaczy! Pan zobaczy!
- Ależ chętnie bym oddał, tylko już, niestety, niemożliwe, ponieważ...
- Mnie to nic nie obchodzi! Pan profesor od polskiego był dziś psychicznie niedysponowany, a
przyszedł. Organizacja wybaczyła panu profesorowi od polskiego wiadomą sprawę i uchwaliła...
- Spokój, proszę! Co tu pannica robi? Marsz do klasy! - huknął nagle z niespodziewaną
energią... Lasiewicz.
Poskutkowało.
Dzień sto dziewięćdziesiąty czwarty
Wartownik z pepeszą usunął się nieco w bok i przepuścił na schody. To ten sam wartownik,
którego nieruchoma sylweta odegrała w czasie jednej z randek z Celiną rolę jakby przeszkody w
chińczyku. Od cienia jego czapki na trotuarze machinalnie zawracaliśmy i znowu szliśmy pod rękę
do Magistrackiej... Przed chwilą, gdy zaczernił mi przed oczyma ten gmach z monumentalnymi
płaskorzeźbami nad attyką, udzieliło mi się wczorajsze zdenerwowanie Dyrektora. Biurka, sporo
wojskowych, siedzą, chodzą. W panującym półmroku żółte pagony pokrywają się złotem. Ich
ruchliwe skupiska przypominają zapalone kandelabry na pustej jeszcze scenie w pierwszym akcie
osiemnastowiecznej sztuki. Kilka słów, potrzaskiwanie drzwiami i już: „Obywatel komendant
miasta prosi.” Jestem zdumiony szybkością, z jaką dopuszcza się tu przed oblicze.
- Pażałujsta, tretij wchod!
Komendant siedzi za ogromnym czarnym biurkiem, równie sztywno wyprostowany jak
marszałek Żukow na rysunkach Kukryniksów, przedstawiających kapitulację Niemiec. Na piersiach
półtora rzędu medali. To ich niezrozumiałe zamiłowanie do patetyki! Twarz pociągła, wyrazista,
surowa, obrzeże prawego oka nieco odkształcone, jakby od noszenia monokla. Rasowy nordyk -
uprzytomniłem sobie nie bez zdziwienia i doznałem nie najsympatyczniejszych skojarzeń.
Korona posunęła krzesło bardziej do biurka i zaczęła referować. Nie spiesząc się tłumaczyłem
na wyszukaną, ceremonialną ruszczyznę.
- Nam nie nada - przerwał. - Wied' my po rodnych jazykach niesamnienno najdiom obszczij
jazyk. Uśmiechnął się, rad, zdaje się, z własnego paradoksu i znowu rysy mu się zaostrzyły. Furst -
może z jakichś baronów bałtyckich?
Co ta dziewczyna wyprawia! Mówi z taką swobodą, jakby referowała kopanym! Nawet ta jej
zwykła, trochę bezładna gestykulacja! Po celniejszym argumencie wysuwa triumfalnie koniec
języka jak śpiewak, gdy po mistrzowsko odśpiewanej arii przybliża się do proscenium w ocze-
kiwaniu na oklaski. Czasem wyczuwam w jej rozumowaniu skróty czy nawet luki - jak to u bab.
Wtedy Bruno wtrąca jakieś krótkie zdanie. Tak jak stary Kiemlicz, gdy uzupełniał szermierczą
robotę swych synalów. W przerwach między interwencjami Bruno kiwa aprobująco głową, jakby
starał się wyręczyć komendanta. Wiesiek i Kurek - ani be, ani me, grają pożyteczną, ale
nieskomplikowaną rolę statystów.
Komendant słucha nie przerywając, nadal patetycznie wyprostowany, jakby chmurny, i przez
cały czas patrzy nam denerwująco w oczy. Po co myśmy tu przyszli? Dyrektor rzeczywiście nie
powinien na tę eskapadę pozwolić. Chyba oni wyobraźni nie mają, że nadal mówią z taką swobodą.
Wszedł ordynans, z brzękiem stawia przed komendantem tackę ze śniadaniem; chleb z masłem i
białą kawę. Gospodarz wskazuje na nas. Ruch ręki przypomina jeden z dystyngowanych gestów,
jakie nam, ledwie co opierzonym studentom, demonstrował w swojej szkole tańca i przyzwoitych
manier na Chmielnej mistrz Sobiszewski.
Teraz i ja przekładam sobie z ręki do ręki kubas wrzącego jak piekło mleka i kawał chałki.
Korona przerwała na chwilę referat i popija drobnymi haustami.
- Uczenniczeskaja wodka. Do wajny tolko takuju piwał. Możet byt', czto i patomu w gienierały,
kak widitie, prigadiłsia. - Brzmienie głosu i uśmiech jak u Nika, kiedy powiadamia dziewczęta, że
„nawet do siekania kotletów niezbędna jest znajomość algebry”. - Wy, znaczit, kamsomoł, da? -
raczej stwierdza niż pyta.
Korona naczupurnia się.
- Komsomoł jest u was, a my mamy Związek Walki Młodych.
- Walki? Barby znaczit? Toże ładno. Barba i maładioż, eto wiekowiecznyje epitety. I wy
nawierno chatitie tiepier sa mnoj barotsia za waszu szkołu? Duell, da? No w piat' na adnowo - eta
nie po rycarski. A kłasnaja barba jest' na waszom zawiedenii?
Jeszcze kilka miesięcy temu zaprzeczyłbym z oburzeniem, że nie, że nasze klasy są grzeczne.
Ale teraz zakręciłem się niespokojnie na krześle. Jedno z tych pytań, których trzeba się obawiać.
Może coś doszło do jego uszu w związku z tamtym przyjściem oficerów i gówniarskim pytaniem
Klinka z klasy Geni? Chłopcy też wymienili między sobą lekko skonsternowane spojrzenia.
- Owszem - rąbnęła z miejsca Koronka - jest. Ale my w Polsce mamy stare uczniowskie
przysłowie: „Choćby cię smażono w smole, nie mów, co się dzieje w szkole.”
- Nasza młodzież jest w olbrzymiej większości proletariacka - oświadczył szybko Bruno.
- Solidarnost, znaczit. Priekrasnaja czerta. No i polskije pasłowicy priekrasny. Pomniu adnu:
„Kakoj otiec, takoj i syn” - każetsia i kakaj uczitiel, takije uczeniki... A paczeniu wy tak w
adinoczku, biez uczitielej? Razwie ani nie barotsia? Wietierany? A wot możet wy zdies bez
razrieszenia priszii? Samowolno? - zmrużył filuternie oko.
Z kolei Korona się zdetonowała.
- Panowie profesorowie - zaczęła - oni uczą... i coś tam o podziale zadań.
- Wcale nie weterani! Ja reprezentuję tu ciało pedagogiczne i dyrekcję - usłyszałem nagle swój
wysoki, podniesiony głos. - To jest właśnie wspólna delegacja młodzieży i grona, tylko że
dyrektora w ostatniej chwili wezwał kurator - ciągnąłem, przekraczając o siedem mil dyrektywy.
Czym dalej w las, tym, okazuje się, mniej drzew. Irytował się już pozytywnie: dlaczego
przyszliśmy dopiero teraz, kiedy już po półroczu? Wspominał kiedyś lejtnant Smirnow - „takoj
dlinnyj, z żołtymi usiczkami” - że warto by wyprowadzić go z budynku przy klasztorze, bo go tam
jeszcze „w monachi padstrigut”, a jakaś bardzo sympatyczna szkoła ma za ciasno. A co my
myślimy, że wojenni może będą sobie w pałatkach na ulicy mieszkać, bo jeszcze nie wszyscy
sympatyczni siedzą po pałacach?!
- My, wot, nużny naszim i waszim gerojam, katoryje wmiestie, ruka ob ruku, w germanskoj
zonie zaszcziszczajut mir.
I dalej, że mają na to specjalną umowę z naszym rządem i że ciągle różni ludzie przychodzą.
„Na kłub addaj! Milicji addaj!"
- Poczemu milicji? - gawariu. - Manastyr wmiestie s milicjej, eto obu staranam nie k licu... No,
pijtie, griażdianin piedagog, do dna. Małako ukrieplajet oratorskij gienij! - zaśmiał się i poklepał
mnie po ramieniu. A potem głośniej i już do wszystkich: - Na nowosielie wy wierno prigłasitie
mienia, niet? Uczenikom po geografii postojanno pałku pałuczał. Czort jejo wazmi, durnuju! -
dumał. Na cztoż mnie ana?... A tiepier skolko stran pramaszirował.
Uśmiechnął się i wykonał ręką ruch sygnalizujący koniec audiencji.
Dzień dwieście czternasty
Szkoła przybrana była jedliną, gałązkami iwy, brusznicą - trofea z wczorajszej wycieczki pani
Mieci z trzecią klasą. - Zapach ten, przemieszany, ale bynajmniej nie skłócony z rześkim zapachem
kredy, nasunął mi drogę węchowych skojarzeń przymglony obraz dawnej izby harcerskiej z moich
uczniowskich czasów. Gdy wszedłem na schody, raptem wydało mi się, że gdzieś tu, na lewo czy
prawo, ona jest, nic a nic nie zmieniona od czasu, gdy po raz ostatni zatrzasnąłem za sobą jej drzwi,
poszczerbione finkami kilku generacji.
- Dostał pan dyrektor moją depeszę?
Stał w sieni i gromił palaczy. Z zamaszystych, gniewnych ruchów rąk przypominał Chrystusa na
jakimś barokowym malowidle, kiedy chłoszcze kupczących.
- Jak mi jeszcze raz jeden z drugim zakopcisz, to ja ci tak zakopcę, że!... A tak, dostałem. Co się
z panem działo?
- Siostra zachorowała. Zamiast do rodziców, musiałem jechać na święta do Opola, do siostry.
Dlatego wczoraj nie zdążyłem.
Jeszcze mam w oczach to powrócone miasto. Szpikulce katedry barwy buławnika czerwonego,
leniwy, iście słowiański bieg rzeki, znaczący się krwią w naszej historiografii, zawieszony nad
portalem trup rozstrzelanego Sebastiana - przywodzi na myśl nie tyle wydarzenie sprzed
dziewiętnastu wieków, co sprzed roku... Gdzie zgubiłem myśl o Celinie? Czy w aptece „Pod
Złotym Lwem”, gdy przestępując z nogi na nogę wyczekiwałem na lekarstwa dla siostry? Czy
może w schowku za ołtarzem u Franciszkanów, gdzie w półmroku patrzą ku zachodowi, leżąc obok
siebie z dłońmi na mieczach, dwaj Bolkowie nakryci skrzydlatymi tarczami? A może sprawiły to
zaobserwowane sceny i scenki szabru, i świetlik zdumionego przerażenia utrwalony na długo w
oczach ciemno ubranych kobiet?
Już po chwili lekcja w licealnej. I lubię, i nie lubię tej klasy. Czuję się wobec nich nieswojo,
czasami bardzo lubię, czasami ledwo panuję nad sobą, by nie okazać, że... no, że czuję się po prostu
w ich i w swoich własnych oczach mocno ośmieszony przez to wdarcie się w moje prywatne życie.
Choć z drugiej strony wiem, że mnie przez to ustrzegli od czegoś o wiele gorszego. Ta pierwsza
lekcja po feriach jest udana, taka, jaką lubię: powaga, ale często gęsto humor. Poświęciliśmy ją dla
odmiany analizie wiersza awangardowego w oparciu o lubelski tomik Przybosia Póki my żyjemy.
Bruno rzucił ciekawą uwagę pod adresem skrajnej awangardy: wiersze „do niczego przedtem
niepodobne” - sparafrazował Beniowskiego są zawsze podobne do siebie jak dwie krople wody. A
Koronka i Gośka - Gośka posługując się nieoczekiwanie przykładem z lafontainowską bajką o
kłopotach bociana podejmowanego przez lisa i vice versa - że forma jest sprawą cenną, ale w takim
stopniu, w jakim jest funkcjonalna względem treści. Powiedziała to, rzecz jasna, trochę inaczej.
„Wesoły nam dziś dzień nastał!” - przypomniała mi się nagle, nie wiedzieć czemu, tamta
pogodna melodia i słowa, które niedawno usłyszałem w owym mieście nad Odrą. Czekały od
pięciuset lat na to, aby wypełniwszy przed kilku dniami nawy katedry, w której nowo
konsekrowany biskup mówił kazanie w gwarze śląskiej, wyrazić teraz z kolei ściśle ten oto całkiem
świecki nastrój.
A pudziesz ty stąd, asystencie zakociugany! Później weźmiesz audiometr. Pauza od tego, aby
stawać na głowie! Ale w miarę, w miarę!... Co to ja chciałem powiedzieć? - Dyrektor zwrócił się do
mnie. - Aha. Z profesora był nie tak dawno straszny włóczykij. Stale robił wycieczki z klasami do
różnych gotyków, bibliotek, muzeów. A raz nawet słyszałem o jakiejś naukowej ekspedycji z
licealistami do tej kawiarni pod „Dziennikiem Łódzkim”, żeby poetów podglądać, a oni akurat byli
podobno w niezupełnie olimpijskim natchnieniu i bardzo brzydkie słowa mówili... A wie pan
profesor? Jak byłem kiedyś przed wojną w Rzymie, to w te pędy poleciałem papieża zobaczyć, bo
nie można w Rzymie być i papieża nie widzieć... Może raczka? Mnie nie wolno... A gdyby się tak
profesor wybrał kiedy z klasą do którejś fabryki włókienniczej? Niezła myśl, co?
- Panowie, Bożesz ty mój, przecież zupa grochowa stygnie! Do czynu, panoczku.
Jak miły jest ten zapach jedliny! Przypomina się... Ależ nie, nie tylko izba harcerska. Przede
wszystkim nasza dawna Szopa Strażacka na Warszawskiej. W sobotę dziarskie beczkowozy szły w
kąt, strażacy garnirowali budę festonami i chorągiewkami z bibułki, wydawało się bal na cele
dobroczynne, bądź też moja matka występowała z premierą jakiejś patriotycznej „komedyjki”...
Zauważyłem, że o Mińsku myślę jako o czymś odległym w czasie i przestrzeni. Tym bardziej
niesłusznie, że za dwa miesiące znów powiążę swoje dwa czasy: teraźniejszy i przeszły, w tamtym
właśnie miejscu geograficznym i że co jak co, ale dla stałego mieszkańca miasteczka nad Srebrną to
Łódź jest przecież miejscem, gdzie diabeł mówi dobranoc, nie na odwrót.
- ...Pewnie niedługo graty łapes, capes, panoczku, i na nowe śmiecie.
- Czy państwo nie rozumiecie - pani Hela podeszła do okna i zdawała się mówić do fuksji w
doniczce - że jak oni wystarali się o budynek od Rosjan, to zaczną dyktować, czego mamy uczyć i
komu piątki stawiać.
- Niewiasto z Kany Galilejskiej! Co ona doprawdy? - zdumienie Dyrektora. Nagle łypnął okiem
na plan dyżurów. - O, coś mi się widzi, że przyszła kryska na niejakiego Matyska...
Otwierając drzwi nadziałem się na głowę Zochy Pierwszej i Jurka na wysokości klamki.
- My właśnie do pana profesora... Przepraszamy, że tak... To moja wina...
- A właśnie że nie! Ja mu kazałam spojrzeć.
- Nie łżyj, bo jak trzepnę... Myśmy właśnie patrzyli, czy pan jest i czy nie ma Papier... pana
profesora Lasiewicza. Gania nas po całej budzie i chce w kozie zamknąć. Przez Wieśka, bo
zabrakło zapałek i z braku laku..,
- Idź w pyry! Nie tak było. Właśnie że chciał tylko dla dobra nauki sprawdzić doświadczenie,
czy Prometeusz mógł dać ludzkości ogień, i zaczął trzeć krzemień ze zbiorów pana profesora, a to
wcale nie był, okazuje się, krzemień, tylko jakiś bardzo stary wapień. Ale ten wapień był już za
stary, więc się cały roziwanił.
- Więc chcieliśmy pana, bo to w sobotę są, no, Jurka urodziny i będzie w „Trzynastce” raut dla
paczki: Mama Unrra, znaczy Piżgwowa, przydzieliła lokal.
- Zaszczyci pan profesor, prawda? Pan Nik od razu powiedział, że zaszczyci.
- Będzie tylko lemoniada, najświętsze słowo! - potulny uśmiech. - Gdyby nawet chciał sobie
podpompować, to bym mu - twarz Zochy spłonęła panieńskim rumieńcem - takie chrzciny
sprawiła!... Nie może, ma podobno w niedzielę rano wyjazd organizacyjny gdzieś na wieś. Ty
nigdzie nie pojedziesz, słyszysz?
Będą w różowych humorach i na pewno ani słowem nie wspomną o tym, co było. Zresztą ta
trójka, co dokonywała owej dziwacznej eksmisji Celiny z mojego życia, trzyma języki za zębami.
Reszta kopanych wie tylko, że trochę wariowałem, ale spadło mi nagle bielmo z oka. Będą skwa-
pliwie aprobować każde moje odezwanie się i żart, żebym się dobrze poczuł w ich gronie. Co oni
naprawdę o mnie myślą? Tematy propagandowo-lekcyjne będą, jak to określają, „ausgekluczen”.
Tylko „Unrra” - Piżgwowa nie przepuści okazji. Widzę już ją w tych ciemnoszmaragdowych
brokatach, z uśmiechem Królewny Śnieżki. „Ile pan profesor liczy sobie wiosenek?... Tak? To pan
profesor świetnie się jeszcze trzyma. A mój Heniutek to przepada za uczeniem się polskiego”...
Gośka w czarnej sukience, z łagiewnickimi koralikami. Spóźni się. Szurnę obcasami przed Gośką.
Nie tańczący będą od stołu przepijać w naszym kierunku lemoniadą.
- Naprawdę będzie bardzo byczo!
Byłoby byczo, gdyby nie tamto wszystko. A tak to będzie głupio, strasznie głupio.
- Drodzy jubilatostwo, bardzo dziękuję. Tak się złożyło, że mam akurat w sobotę dwudniową
konferencję w Warszawie na Uniwersytecie... Mój profesor mnie wysyła... Katedra...
Po „gołej dziwce” nad biurkiem już tylko prostokąt niewyburzałej w tym miejscu tapety. Do
czego to podobne, żeby w pokoju nauczyciela wisiało coś takiego! Gospodyni, mimo kultu dla
wszystkich pamiątek po synu, zdjęła tę damę, trzeba przyznać, z całym zrozumieniem sprawy.
Wieki idut i wieki uchodiat, a piwni Homera
Wsio razdajutsia i wieczen Homerow wieniec.
Dołgo dumaw, priroda wdrug sazdała...
Ależ to czerwone tomisko Żukowskiego ciężkie. Wciąż zsuwa się z kołdry. Trzeba by zajrzeć
do Herdera: jak ten „Homer” brzmi w oryginale. Chyba już dobrze po dwunastej? No, jutro dalej
będziemy sobie szyć nasz biret doktorski. Dużo zrobię przez sobotę i niedzielę. Nie wyściubię nosa
poza pokój: po prostu „wyjechałem”.
Gdy zgasło światło, rozwarły się ściany tej „Trzynachy”. Byliśmy tam ostatniego dnia przed
feriami. Jest zwyczaj, że po plenarce i przed feriami idzie się w męskim gronie pod wodzą Nika. Za
każdym razem gdzie indziej. Siedzi się tylko do momentu, kiedy „fortepian ma trzy nogi", potem
już rozchodzimy się z godnością. Maść butelki i kaloryczność przystawek ustala Nik. Zgłaszanie
jakiejś własnej inicjatywy byłoby oznaką barbarzyństwa. Piżgwowa wprowadza nas w lansadach do
przegródki, po królewsku oddzielonej od salki czymś z czerwonego pluszu. Heniek,. dobry syn,
uwija się między podrzędnymi gośćmi z dymiącym schaboszczakiem. „Prosit - zakomenderował
Nik, i po chwili: - Na zjeździe matematyków profesor Sierzputowski miał właśnie wystąpić z
referatem. Zwraca się do mnie: «panoczku... panoczku»” - wzrok Nika pada na ścianę; na niej
wybazgrane ołówkiem serce przebite strzałą, inicjał „K” z zakrętasem i jakieś rozwijające się
kolumienki symbolów, greckich liter i cyfr - jasne, że jakieś niezdarne zadanie. „Ej, panoczku!” -
kiwa władczo do Heńka. „Czym mogę służyć panom profesorom?” „Gdzie tu, panie święty, podział
się cosinus beta? Zjadło się, co? - wyjmuje z kieszeni swój srebrny ołówek. Proszę, o, wziąć ładnie
ołówek i uważać. Powinno być...” Goście z sali, nieświadomi matematycznych zależności, wydają
pomruki. „Teraz już młodzieniec pojął? To panna Koronata, panoczku, propagowała tu, widzę jakąś
«antyeuklidesowską geometrię», tak?” - „W tej .kwestii, niestety, nie mogę służyć panu
profesorowi informacją. Honor uczniowski!” Lwie pomruki gości. „No, alleluja! - Nik Podnosi
precyzyjnie kieliszek do ust.
- Szybciej, panoczku!” - do mnie. Nie znosi jakiejkolwiek opieszałości w podnoszeniu szkła.
Poduszka staje się coraz cieplejsza. Sprzyja to zmianom w konfiguracji obrazów przed oczyma.
...Te same dekoracje, ale pali się ampla i te dwa upstrzone przez muchy bibułkowe kinkiety.
Wszyscy wysztafirowani, eleganccy. Tylko Szablowski w poniemieckim kombinezonie... Ale nie,
wcale Szablowskiego nie ma. Piżgwowa uśmiecha się całą twarzą, demonstrując głębokie dołeczki
na policzkach: „Mój Heniek przepada za uczeniem się polskiego, a najbardziej uważa tego poetę
Pita... Pitagorasa. A jakże, i pana profesora wierszyczki też! Czytałam, czytałam!”
- „Chwila osobliwa” - mruczy Bruno. „Proszę tańczyć z Gośką! - podpowiada dyskretnie Ko-
rona. - Sam pan kiedyś wykładał, że hamletyzowanie jest wadą, w ogóle pic na muchy.” Głupio,
strasznie mi głupio, ale rzeczywiście starają się, żebym się najlepiej czuł i większość guzik wie...
Szurgam nogami przed Gośką. Korona ma ciemne włosy, Gośka - z białawego złota. Wyszła zza
tego japońskiego parawanu, gdzie demonicznie bulgocze kocioł. Jak jej ładnie z tymi obnażonymi
ramionami i szyją... „Spokój tam! - wołam i przecieram oczy. - Co to jest?” - wskazuję na ich
odmienione włosy. „Kazałeś przeczytać Fausta - mówi Gośka. - Więc potem poszłyśmy do
Hexenküche. Kosztuje wcale nie tak drogo. Pomieniałyśmy się na...”
Dzień dwieście siedemnasty
- Dlaczego stanęliście? - irytował się Skopiak. Niósł przed sobą kościotrupa, jak się niesie
oprawioną choinkę wigilijną.
- Stary żegna się z budą.
- Niech pan profesor powie panu dyrektor - Schaffowa złapała mnie za mankiet - żeby on nie tak
patrzał na szkoła. Przez lewe ramię potrzeć niedopsze, potem ktoś może kaput.
Dyrektor gapił się na każde okno z osobna. Przy nim stał Jurek ze sztandarem. Z ich klasy jest
tylko on, Gośka i Zocha Druga, reszta okupuje od rana nową szkołę. Sztandar kładł na twarz
Dyrektora miękkie, rumianofioletowe cienie, upodabniając ją do portretów impresjonistycznych.
- Teraz będzie sąsiadowi daleko posyłać chłopaka do nas - ni to zażartował, ni stwierdził, nie
patrząc na „koziarza”.
- Eee, jak będzie miał w głowie, to i w nogach - zaśmiał się koziarz.
Siwy właściciel rolwagi mlasnął lejcami, zagadał fachowo do konia i... po-je-cha-li! Już drugi
raz zawrócił po cięższe ruchomości. Korona nazywa go „Dziadkiem”, ich klasa „panem
Sarzyńskim.” Zgłosił się, przyprowadzony przez Koronę, bodaj w godzinę po wczorajszej naradzie.
Chociaż nie rodzic, oznajmił, że grosza nie weźmie, „bo cóż z tego, że mieszka w mieście Łodzi,
kiedy ma wituński honor”. Nie bardzo mogliśmy się w tej motywacji połapać, jednak Dyrektor był
w siódmym niebie. Wszystko potoczyło się piorunem. Najpierw telefon z komendantury („Panie
Dyrektorze, jakiś Ruski gada!” - wpadła w popłochu sekretarka), potem zziajany ojciec Jacek od
lejtnanta: natychmiast zajmować, bo warta będzie jeszcze tylko dziś i jutro, a podobno amatorów
mnóstwo, wśród nich takie potęgi, jak Straż Pożarna i jakieś tam państwowe autobusy - nowe
przedsiębiorstwo. Dyrektor zadzwonił do Kuratorium w sprawie transportu lub wyasygnowania
pieniędzy. „Nie mamy: kredyty jeszcze nie otwarte. Zaczekajcie kilka dni, może coś się
wykombinuje... No, to w takim razie weźcie z komitetowych.” Diabli nadali, żeby akurat teraz
świniaki kupować! „Kto wpadł na taki pomysł? Na suchej gałęzi bym powiesił!” - „Pan dyrektor!
Pan dyrektor!” - wołaliśmy triumfalnie pod przewodem pani Mieci. I w tym właśnie momencie
Korona przyprowadziła pana Sarzyńskiego...
Rolwaga zatrzęsła się przed wypaloną czynszówką, globus spadł z szafy na łeb prosiaka z
czarną łatką, zwierzę oceniło zjawisko kwiknięciem ni to uznania, ni protestu i zaczęło kulę
starannie obwąchiwać.
- Trzeba się bronić, panoczku, przed sentymentami, bo nas zjedzą - powiedział do Dyrektora
Nik i wziął go pod rękę.
Obaj byli już dziś na nowych śmieciach. Zocha Druga przybiegła rano z wywieszonym
językiem: „Chłopaki utworzyli armię - trajkotała przestraszona - obstawili ulicę i mają różne takie
do strzelania.” Okazało się, że przesadziła tylko z obstawieniem ulicy. Dyrektor i Nik zostawili tam
panią Miecię, żeby pilnowała „dużych dzieciaków” i „trzaśniętego Piwockiego” i żeby ustaliła, co
gdzie ma . na razie stać. O jakimś racjonalnym rozmieszczeniu w tej chwili mowy być nie mogło.
Z tą „armią” to nie żarty. W Warszawie doszło podobno do strzelaniny między jakimiś dwoma
urzędami, które równocześnie chciały coś tam zająć w Alejach Ujazdowskich. A i profesor Ber
opowiadał mojemu pryncypałowi o jakiejś drace w pałacyku, w którym mieszka, a który oblegają
systematycznie jacyś „straszni - jak mówił czerwoni troglodyci z muzeum futurystycznych
obrazów”.
- Do widzenia, do widzenia! Do miłego zobaczenia! zawołali za nami trochę nie a propos
sąsiedzi i ich dzieci.
Ślę ci kwiatów całe kosze,
Wciąż mam nadzieję...
Ja się zamęczam, zadręczam,
A Ty... ty wciąż się śmiejesz...
Gośka z Zochą zaczęły i zaraz podchwyciły pierwsze trójki. To teraz najmodniejszy w szkole
szlagier. Istny obłęd.
Ależ procesja! Nik niesie cyrkle i liniały, Dyrektor naręcze dzienników. Za nimi puhacze,
kościotrup, kozły gimnastyczne, czorty, diabły! No i klasy parami - kto z kim siedzi - każdy taszczy
swoją ławkę.
Patrząc na kawalkadę, myślałem o żegnaniu się Dyrektora z każdym oknem „folwarku”.
Lubimy czas przeszły za jego łagodność. Jest niegroźny jak trzódka baranów w jaskini Cyklopa, a
czas przyszły to właśnie Cyklop: ma specyficzne poczucie humoru, nigdy nie wiadomo, co mu
strzeli do łba.
Materialiści nie czują sentymentu do przeszłości. Dawniejsi materialiści też nie. Stoicy,
epikurejczycy, hedoniści cenili sobie przede wszystkim czas teraźniejszy. Przyszło mi na myśl, że
właśnie ostatnimi czasy praktykowałem dość gorliwie hedonizm. I nie tylko z właściwej memu
wiekowi „niemałej chętki do swawoli”, ale żeby się oderwać od „spalonych szuflad”.
Dziwne, że tak mi szybko minęło. Byłem pewny, że będę przeżywał, a przeżywał... „Żebyś ty
się raz wreszcie zakochał na mur, na zabój!” - powiedziała mi w Mińsku siostra. „Jeśli my, starzy -
odciąłem się wtedy Wadzkiemu (na słowo «starzy» zrobił dyniowatą minę, która u niego oznacza
śmiech na sto dwa) - cierpimy, jak pan mówi, na przerost zaufania do przeszłości, to wy, nowi,
łagodzicie wszelkie dzisiejsze bolączki słowem przyszłość, jakby był ...o, tak, właśnie opium.” -
„Najmocniej pana przepraszam - ładował z pośpiechem zeszyty do skórzanej teki mam za
dwadzieścia minut zebranie katedry. Może przełożymy tę dysputę na wtorek, a najlepiej na parę
lat.”
Teraz taszczy ławki moja klasa. Idzie im niesporo, bo dźwigają jeszcze katedrę.
- Zaczekajcie! Pomogę! - Doskakuję i odsuwam natychmiast Stanisława Augusta. - Odmaszeruj
do swojej ławki.
Na blat spada żółta teczka ze świńskiej skóry, czyjeś ręce z pedanterią wsadzają ją do szuflady i
druga. kant katedry ujmuje... Wadzki.
- Skąd się pan wziął?
- Stoję naprzeciw pana od minuty, a pan miny do mnie stroi. - Nie było go przez dwa dni,
przyszedł nie wiedząc o niczym. Nie wyraził zdziwienia, przyjął do aprobującej wiadomości, że
Lasiewicz cały ich gabinet odwiózł już rolwagą i troskliwie zaopiekował się jego instrumentami.
- Czy pan się zastanowił - zapytał po chwili mimochodem - że to jest jednak dość daleko i nikt z
grona nie niesie ciężkich przedmiotów?
Zmienialiśmy się co sto metrów, oganiając się przed uczniami, którzy co chwila deklarowali
chęć wyręczenia nas. Pochód kołował wertepami w kierunku Marynarskiej, potem skręcił między
chałupiny i puste place Alei Wojska. Trzewiki zatupotały po bruku. Szliśmy, szliśmy, końca nie
było widać.
- A polonista klawissimo traga z Newtonem!
- On jest czasami fajny, żeby jeszcze tylko nie był taki wymagalny.
- Na Krawieckiej ma być teraz szkoła dla dzieci trudnych, ale na razie będzie trenował „Zryw” -
poinformowałem Wadzkiego, gdy na chwilę przystanęliśmy: za każdym razem trochę mnie irytuje
jego nierozmowność. Właśnie wczoraj przyszła w tej sprawie Wajsówna... Pan może nie wie, kto to
jest? - dodałem trochę z przekąsem. Przypomniałem sobie, jak ongiś przed wojną trzy seanse z
rzędu przesiedziałem w kinie, by napatrzyć się na uśmiechniętą dziewczynę, jak uzbrojona w
krążek wyzywa do walki prawo ciążenia.
- Dyskobolka. - I tonem jakby sprawozdawczym: Szkoła też tylko na razie. Tu powstanie
zupełnie nowa dzielnica i pobuduje się szkoły o racjonalnym nasłonecznieniu.
Ludzie na lewym chodniku:
- Chyba koguś na Doły niosą? Pani patrzy: sztandar!
- Coś pani! Papugi tragają, ławki. Szkołę jakąsi esmitują.
- Eee, tera za dymokratów nie esmitują.
W połowie drogi dogoniliśmy czoło. Na wzniesieniu zamajaczył samotny jak cytadela,
czterokondygnacyjny gmach, a u stóp klocek kościółka.
Nagle gdzieś ze środka węża zerwało się:
Czy widzisz te gruzy na szczycie?
Tam wróg twój się kryje jak szczur.
Musicie, musicie, musicie...
i zaraz od końca:
Płynie, płynie Oka
Jak Wisła szeroka...
Obie pieśni naskoczyły na siebie, srogie i nieprzejednane, chociaż chodziło tylko o to, że III a
nie gorsza od IV:
„O racjonalnym nasłonecznieniu... o racjonalnym nasłonecznieniu.” Nieraz gdy ktoś coś powie,
a potem przez dłuższy czas milczy, słyszy się nadal tamte słowa, które, jak każda energia,
popychają kółka zębate wyobraźni. Wydało mi się, że jest już po latach i krążę po dziwnie odmie-
nionym krajobrazie między Dworską i Staszica; dokoła wielopiętrowe i właśnie racjonalnie
nasłonecznione domy na wprost, domy na skos i półokrągłe; na nich wszystkie kolory, jakie tylko
potrafi wysupłać ze słońca spektroskop. Gdzieś tu musi być, ale nie sposób odszukać ani slumsu
koziarza, ani miejsca po domu Rysiowej, ani też czynszówki szkolnej z „folwarkiem” i galeryjką
pomalowaną na kolor banana przez Kurka i pomagierów.
- Może przystaniemy na chwilę? Zmęczył się pan kolega.
- Ja? Nnnie! - niezdarnie wydobywa się głos przez zaciśnięte zęby. - Już... jest... blisko!
- Lubię rozmawiać z panem: pan jest świetnym przykładem walki przeciwieństw w
światopoglądzie wyizolowanego inteligenta. I przekonuję się, że proces przebiega.
- Jeśli nawet przebiega, to jest to mój proces - przerwałem mu ostro - i powinien się toczyć przy
drzwiach zamkniętych.
Pierwsze docierają obie Zochy i Gośka z naręczem wypchanych ptaków. Furtka uchyla się, w
szparze błyska rura karabinu.
- Hasło, bo jak nie, to strzelam!
- Hasło: „Głupi Wiesiek.” Wiesz już? Odwal się z tą flintą, bo jak kopnę!
- Jak śmiesz zwracać się w ten sposób do pana szefa dywizji! Kopani, dawać je tutaj pod sąd
wojenny.
- Puuuszczaj! Zobaczysz, jakiego kopa dostaniesz! Mamooo! - Trzy pary nóg zamajtały
niespodziewanie w powietrzu i momentalnie, choć nie bez oporu, zniknęły w ślad za wchłoniętymi
przez furtkę plecami. - Ratuuun'ku! Pani Schaffowa!
- Pan dyrektor nie pozwala łapać panienki! Wy nijaki sąd, wy głupie uczniowie. Ja poskarżyć
panu dyrektor!
- Hurrra! Jest i pan dyrektor, i cała buda wali! Na prrrwo ptrz! - Mundury różnorakiego kroju i
powagi rang, kilka z medalami, kozioł karabinów do ćwiczeń pw, wiatrówki, oszczep szkolny. -
Melduję posłusznie: stan załogi jedenastu, wszyscy żywi, nieprzyjaciel nie stawił się z powodów od
nas niezależnych. Spocznij!
Wadzki odszedł do gmachu. Oparłem się o katedrę, stwierdzając niespodzianie, że posiadam
kolana, dłonie i z osobna każdy palec. Dyrektor rzucił na blat dzienniki i ocierał czoło chustką w
czerwone grochy.
Sprawozdanie na kilka głosów i reprezentacyjne prześmieszki, jakich zwykle lubią słuchać
starsi nauczyciele.
- A Ruscy jeszcze są jako armia odwodowa. Lejtnant nie dał im odejść, póki nie wejdziemy... .
- A gwardian to już był ze trzy razy. Co za człowiek! Zamiast się cieszyć, że w szkole będzie
szkoła, to chodzi jak niecały.
Za naszymi plecami przetaczała się wciąż karawana ławek, krzeseł i naukowych gratów. Na
stopniu przed budynkiem stała wyprostowana na baczność pani Miecia i machała rękami jak
żołnierki na szosach, tylko że bez chorągiewek. Dyrektor nie spieszył się z wejściem do gmachu,
skrzyżował nogi - jak miał czasem zwyczaj - i słuchał gadaniny.
- Stasiek! Heniutka! Idźcie tam na górę i miejcie oko, bo szczeniakeria jeszcze jakie kwasy
Papierkarzowi rozleje!
- Jak się, krwiopijco, wyrażasz o panu profesorze Lasiewiczu! Powiem mu i zaraz z asystentury
wylecisz, karierę naukową złamiesz!
- ...Oo, ojciec Paweł to był zakonnik! I głowę miał! Pamiętasz w ostatni dzień, kiedy całkiem
odbiegł od tematu i zaczął tłumaczyć, dlaczego przegraliśmy? Powiedział wtedy, że się już pewnie
nie spotkamy. Co się z nim stało?
- To nie wiesz? W Dachau na amen. Szkoda, morowy był chłop!... Ale lepiej, kiedy szkoła jest
świecka.
- Wiesz, jak to się po filozoficznemu nazywa, coś powiedział? Truizm.
- Nie wiesz, o co mi chodzi! Diabli biorą, kiedy „czerwoni” mówią, że religia to opium, a
dołączają się da procesji na Boże Ciało! Kościół znowu głosi, że dobra nowoczesne to... no, diabła
warte... marność, a tymczasem ten sam gwardian po kazaniu odstawia badylarza i trzęsie się nad
każdą swoją gruchą na drzewie!
Dyrektor podniósł nagle powieki - dopiero teraz zauważyłem, że rzęsy miał spuszczone prawie
na policzki skierował na chłopców oczy jakieś dziwnie bezbarwne, jakby przed chwilą dotykały
niezmiernie głębokiego dna. Odwrócił się i odszedł nienaturalnie ciężkim krokiem na inspekcję
budynku. Chłopcy podążyli za nim.
- To jest właśnie nasz prawdziwy polski bałagan. Zbliżył się Pyśko i zaczął mnie, nie wiedzieć
czemu, wtajemniczać w swoje zastrzeżenia. - Żeby się nie postarać o transport, tylko tak na
własnych plecach, jak, z przeproszeniem, w kuczki żydowskie na Podrzecznej! - I nagle
uświadomiwszy sobie, że i ja niosłem, zdziwił się współczująco: - Nie było to dać szczeniakom,
żeby zataskali!?
Wyjaśniłem mu cierpliwie znaczenie wychowawcze takich właśnie przenosin, zwłaszcza że
asumpt dała tu inicjatywa samej młodzieży, ale, zdaje się, nie trafiłem do przekonania.
- Wszyscy się gdzieś zapodziali - przemówiła do mnie pani Miecia z wysokości schodków -
tylko ja jedna słaba, stara kobita. - Roześmiała się pogodnie, ubawiona własnymi słowami. -
Jeszcze pan zdąży zwiedzić... Proszę pilnować przy furtce, aby wchodząc nie stawiali ławek byle
gdzie. Od razu niech niosą na górę!
Stoję przy furtce i wołam co kilka chwil:
- Dalej, chłopcy! Dalej! Jeszcze jeden wysiłek i odpoczniecie we własnej klasie!
Przy furtce zmiana dekoracji. Obok rolwagi stoi Sarzyński z batem. Przy nim dwóch
ostrzyżonych na zero krasnoarmiejców i znowu jak spod ziemi kilkoro kopanych. Mają z nim
jeszcze obrócić na stare śmiecie i zabrać ostatnie meble i szpargały. Wąsal coś opowiada i bajecznie
gestykuluje biczem. Żołnierze słuchają z wielkim uznaniem i cały czas pilnie wpatrują mu się w
usta.
- ...A komornik pyta, bo, rozumieta, myślał, że ja stróż jezdem: „Gdzie je pan Sarzyński?” A ja
niby nie wiem, że on komornik i gadam: „Aaa, pan Sarzyński, właściciel tego domu? Już będzie
temu dwie niedziele, jak umarł!” Wypuczył na mnie ślipia jak ten głupi Szlojme, a ja daligo,
jeszcze mu rąbnąłem - niby to nie wiem, że on komornik: „On bez tych skumali komorników
pomarł! Żyć mu, sukinsyny, nie dawały!”
- Domodielcy instinnyje sukinsyny, da, da! - potakiwali z nabożeństwem krasnoarmiejcy.
Korona szarpnęła go za rękaw.
- Dziadku, niech Dziadek kolegom opowie, jak u Dziadlca policjanci szukali komunistów w
beczce od kapusty. Pole widzenia przekreśliły mi rozbiegane warkocze Gośki.
- A, nasza podsądna! Ale zdrowe lunty dostała, co?
- Idź ty, łamago! - pokazała Heńkowi język. - Jeszcze my się zmówimy i was za wszystkie czasy
spierzemy!
- Wiecie, że mamy tę klasę co wtedy? - mówi Wiesiek. - Ja biorę dawne miejsce przy oknie.
Tylko Władek ze mną nie siądzie. Szwaby zatłukły.
Koniec marszu. Ostatnie dwie ławki przetarabaniły się przez furtkę.
- Gośka, mam do ciebie romans - odezwała się Korona i odeszły pod łopuch.
Coś sobie tam po babsku szeptały, przekonywały się, czyniły dłońmi odruchowe gesty, jakby
coś sobie wzajemnie gwałtem oddawały.
- Daligo! daligo! - popędza pan Sarzyński. - Pojechali! Korona! Prędzej, cholera, jak pragnę
czkawki!
W drzwiach od szkoły ukazali się: Dyrektor, Nik, Kobielak, Lasiewicz, Wadzki.
- Ja tu jestem jak na cmentarzu, proszę panów mówił Dyrektor. - O, nawet tu, w tym miejscu!
Zegnaliśmy się ostatni raz: Witkiewicz miał, pamiętam, przezwisko Pućka - my go nazywaliśmy
największym matematykiem wśród kapitanów - ksiądz Probka od łaciny, Czarnecki chemii uczył...
Jak dziś pamiętam słowa Kalisza: „Koledzy!? No, nie tak pogrzebowo! Ta okrutna wojna skończy
się, nie dziś, to jutro! A poza tym, czy nie wierzycie w potężne siły natury ludzkiej?”... I dziś tylko
ja patałętam się po świecie.
- Jota w jotę mówiliśmy wtedy, panoczku, u Szczanieckiej. Warto by flagę wywiesić.
- Kazik Kęka właśnie, o, wiesza! - wskazałem palcem. - Zwrócił się z tym do mnie, kiedy
panów nie było. Zdaje się, też „bernardyniak”.
- Psychologia wejścia po latach w gołe mury - wtrącił się Wadzki. - To przecież zrozumiałe,
panie dyrektorze. A jeszcze te ławki, bałagan. Wszystko przypomina śmierć tamtej szkoły. Ale
jutro, jak zaczną się lekcje, gwar, nowe mikrozdarzenia...
- To nie jest szkoła, to istny Empire State Building! Zwłaszcza po tamtnym kurniku - zawołała
pani Janka wybiegając ze śmiechem z budynku. - Myślałam, że już nie trafię.
Od furtki oderwały się dwie wąskie, prostokątne plamy: z lewej bura, z prawej - zielona -
łącznie jakby flaga Cejlonu. To nadchodził ojciec Jacek z lejtnantem.
- Niech będzie pochwalony! Toczno skazał wasze istinno polskoje pozdrowlenje? U nich, u
monachow, wyucziłsia, biesieduja wremia at wremieni. Ja w gospoda boga nie wieriu, wied' ja,
komandir. No, my nikamu nie mieszajem wierit. Ja priszoł moich sołdatiszek wziat uże wam
achrana nienużna, no i sprosit: kak wam nrawitsia na nowom? Dowolny, a?
Dzień dwieście dwudziesty pierwszy
Rzeczywiście, tak jakby nam raptem kazano zamieszkać w Empire State Building. Trzy
kondygnacje są nasze i na parterze sala gimnastyczna z przyległościami. Nie mniejsza niż na
Krawieckiej, ma scenę z prawdziwego zdarzenia i resztki kulis. Dziś wyprzątnięto ostatnie śmiecie.
Szyb wytłuczonych jest co niemiara. Na tamtej wieżyczce, gdzie zawsze czuwał szyldwach i stała
jakaś armata przeciwlotnicza czy radar, Wadzki postanowił założyć obserwatorium.
- Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem księżyca przez teleskop - ująłem się za projektem.
- Bierze się grube palto - zawołał Dyrektor - zarzuca na głowę i wlewa przez rękaw wiadro
wody! Zna pan tę zabawę sztubaków? - odwrócił się gwałtownie w moją stronę. - Skąd ja
wytrzasnę forsę na teleskop? Mennicę założę?!
Pani Miecia urządza klombiki. Chłopcy kopią, dziewczęta babrzą w szlai i zieleniźnie.
- Dynie warto zasadzić, dynie! Wyborne pestki! - dopomina się Dyrektor przez okno.
- Szczęść Boże! - zawołał przez płot ojciec Jacek i dalej biegł drobnym truchcikiem ku
zagonowi pietruszki pod cmentarzem.
Podniosłem dziś raban o „rórzę”. Nasz Czerwony Krzyż wziął się na wielkiej pauzie do
wypisywania tabliczek: „Zieleń zdobi”, „Rórza twój przyjaciel.”
- Tu mi włosy na dłoni wyrosną - wołałem do pacykarek - jak jedna z drugą maturę dostanie!
Pech chciał, że znów trafiło na Gośkę. Tym razem nie obraziła się. Tylko w klasie powtarzano
potem moją wypowiedź nieściśle: „Tu mi włosy... pod nosem wyrosną, jak jedna z drugą” itd.
Postanowiłem też się nie obrażać. „Okienko” wypadło mi w czasie ich gimnastyki, rzuciłem na
kwadrans rozpakowywanie książek w bibliotece Skopiak już się w to całkowicie wdrożył. Gośka z
powodów, których nie wypada się domyślać, nie grała, siadła niedaleko i malowała pastelami nową
szkołę i nas. Jakie ma jasne spojrzenie! Jak ktoś, kto nie zna życia i myśli, że ma ono same tylko
niewinne strony...
Tylko z kopanymi gra się po ludzku. Z innych klas nie strzelają w moją stronę, przerzucają mi
wysoką piłkę i zaraz: „Ach, pan profesor prima klasa odbił!” Wyszła Miecia w okularach i z
podręcznikiem pszczelarskim: obmyśla miejsce pod naukowe ustawienie uli. W czerwcu zakupu-
jemy „owad pracowity”. Dyrektor dzień cały kombinował, jakby najrozrzutniej wszystko
porozmieszczać, ale nawet po zamknięciu trzech sal na klucz - w przyszłym roku zwiększamy
liczbę klas pierwszych - okazało się, że całe jedno piętro zbywa. Kuratorium chce tu od nowego
roku otworzyć szkołę drukarstwa.
- Doskonale, Skopiak! Sprawuj się tak dalej, ego te faciam Mościpanie. Mościpanie
Augustyniak – dodałem - zmiataj teraz na lekcję!
Robię klasówkę w I c, u tych dzieciaków, co przyszły dopiero od półrocza. Trzeci temat wolny:
Widok z okien naszej szkoły. Niech piszą, a ja sobie w oknie postoję. W razie czego i tak zobaczę w
załamaniu szyb, jak będą ściągać. Miasto o siedem mil, dookoła sady i wielkie trawiaste
przedpole... „Pasikrowa”, rzecz jasna, pasie. Braciszkowie nadzorują kopaczy. Gwardian stoi przed
pierwszym drzewkiem i baczy na braciszków. Nie, teraz krokami mierzy odległość między
poszczególnymi drzewkami. Kościółek zamknięty. Ile razy tam spojrzeć, zamknięty.
- Stankiewiczówna, proszę nie ściągać! Ja tak jak Światowid, wszystko widzę, nawet i z tyłu.
Nic się przede mną nie ukryje.
Ojca Karola nie widać. Może rzeczywiście zrzucił habit? Oho, zdaje się, że gwardian kogoś
objeżdża. Braciszka czy kopacza? Po lewej stronie drzewa prowadzące w kierunku ulicy Gośki. Ma
teraz blisko. Do „świątyni dumania” też stąd blisko. Dobra dziewczyna. Przedobra!
- Drewnowicz, masz swój zeszyt! Nie zaglądaj do zeszytu koleżanki! Ja wszystko widzę, bo
mam specjalne zapasowe oczy z tyłu. Nie wierzysz? No, no!
Zieleń prawie już osiągnęła soczystość kredki z przedwojennego pudełka ze skautem. Na
wiosnę coś się takiego dzieje, że chciałoby się iść i iść - szlakiem oczu. Były przecież marsze
Szlakiem Kadrówki i teraz tylko patrzeć, jak będą marsze jakimiś nowymi walecznymi szlakami, a
przecież najlepiej idzie się po leśmianowsku - szlakiem oczu, „szlakiem topielców zieleni”.
Przyplątał się do mnie ten wiersz o „zniszczocie wonnych niedowcieleń” i boję się, żebym go ni z
tego, ni z owego nie zaczął mruczeć na głos.
„Panie dyrektorze! Panie dyrektorze!” - słychać za ścianą, a potem nowy werbel młotków. „Nie
mamy w tej chwili w kasie ani szeląga.” Dyrektor pertraktuje z komitetem o wysłanie do rodziców
okólnika, żeby już teraz zapłacili awansem za czwarty kwartał. Komitet nie chce bez decyzji
walnego zebrania. Mimo tarapatów Dyrektor jest w sosie i wszędzie go pełno.
- No, już dzwonek! Proszę teraz ładnie złożyć zeszyty i oddać dyżurnemu. Uważajcie, żeby nie
podeptać nowo posadzonych kwiatów na dziedzińcu!
Miecia karmi z Lasiewiczem kota, którego przyniosła dziś w teczce w charakterze pomocy
naukowej. Korona weszła do naszego pokoju z globusem, nie patrzy na mnie. „Imię twe, pani, które
rad mianuję, znajdziesz w mych rymach często napisane... Imię twe, pani...” - przypętał się wiersz i
znów boję się, żebym go nie zaczął mruczeć na głos. Tamten mój wiersz Błękitna noc, dedykowany
Celinie, jest do chrzanu. Dobrze, że „Kuźnica” nie wydrukowała! Jak ta Celina wtedy biegła do
drzwi, gdy zobaczyła Koronę! Jak stara Kornacka... Co to jest jednak żarliwa ideowość! Przecież
mógłbym sobie wtedy Bóg wie co pomyśleć, a chodziło po prostu o przerobienie na szaro „wrogini
klasowej” - jak to oni mówią - i wydarcie spod jej wpływu wychowawcy młodzieży. W takich
momentach mieszczańskie imponderabilia, jak konwenans, reputacja, przestają się liczyć. Tak było
ongiś z Judytą, gdy racja wyższa wymagała głowy Holofernesa, tak i z Joanną d'Arc, która dla
ratowania Francji nie tylko walczyła, co już samo było wyłamaniem się spod rygorów obyczajo-
wych, ale w dodatku walczyła w spodniach!... „Imię twe, pani, które rad mianuję”... - przypętał się
ten wiersz i ani rusz. To już pojutrze jest ich studniówka, czyli pięćdziesięciodniówka?
Miecia podniosła głowę znad wąsów kota.
- Pan jest dziś jakiś strasznie rozkojarzony, panie profesorze.
Dzień dwieście dwudziesty trzeci
„...Nos habeebiit huuumus!"
Najdłużej ciągnął Lasiewicz. Wzniósł wysoko w górę rękę z kieliszkiem, niemal pionowo, po
wypiciu jeszcze trzy razy wznosił i opuszczał, jakby na komendę.
- Sieg heil! Sieg heil, panie profesorze! - zaśmiał się Dyrektor. - Co tak pan profesor po
faszystowsku pozdrawia?
- Ależ nie po faszystowsku. Pozwoliłem sobie tylko ku nauce naszych młodych przyjaciół
zademonstrować zwyczaj szwajcarskiej korporacji „Goldener Kranz”, do której miałem honor
należeć jako jeden li tylko z trzech cudzoziemców w historii zuryskiej politechniki. Jeśliby któryś z
nich zechciał wybrać się na studia do tego zaszczytnie znanego ze swych liberalnych tradycji
kraju...
Śmieliśmy się jak zawsze, kiedy Lasiewicz wyskoczy z konopi, ale nie za głośno, by nie
deprecjonować autorytetu kolegi. Lasiewicz zazwyczaj nie zwraca uwagi, jak reagujemy na jego
odzywki, ale tym razem wziął to sobie, nie wiedzieć czemu, do serca i zamilkł na dłuższy czas.
Sandauer napisał teraz książkę o liberałach - uświadomiłem sobie i, też nie wiedzieć czemu, zrobiło
mi się smutno.
Nastroju nie było. Kopani w swej roli gospodarzy pięćdziesięciodniówki - jako kurs
przyspieszony - byli sztywni, zupełnie „starzy Kornaccy”: „Może pan profesor pozwoli to? A może
tamto? Takie teraz czasy, że nic porządnego dostać nie można!” A do siebie: „Moja droga, podaj mi
tę oto...”, zamiast: „Kopana, rzuć we mnie...”
Każdy opięty w mieszczański garnitur, tylko Szablowski jak zawsze w drelichowej wiatrówce.
„Cepy w krawatach” - określiłem ich po tuwimowsku. Dziewczęta też były w taftowych fiu-fiu i z
gołymi ramionami. A tamte o nas kuplety ze szpileczkami, o czym tyle wczoraj szeptano po kątach,
okazały się zręcznie przemyconymi komplementami.
Dyrektor był wyraźnie nieswój. Przerwawszy Lasiewiczowi wodził przez dłuższy czas oczyma
po wielkiej zrujnowanej sali. W czasie okupacji mieścił się tu podobno Rasseamt. Tynki były
podziurawione, gdzieniegdzie dyndały jeszcze jakieś druty. Gośka z pomagierkami porozwieszała
na nich bibułki, festoniki, karykatury.
- Zapewne łączą pana z tą salą jakieś przedwojenne wspomnienia? - spytałem, żeby przeciąć
ciszę.
- Tak, trochę. - Podniósł wreszcie kieliszek. - No, za pomyślność nadchodzącej matury! Oby
była stuprocentowa! I za pierwszych w tych murach maturzystów! uśmiechnął się dziwnie i zamiast
z Nikiem, jako wychowawcą czy z gospodarzem klasy, stuknął się z tym oficjalnym rodzicem,
który nie ma nic wspólnego z licealną, a jeszcze bardziej usztywnia nastrój.
Nasze gospodynie zaczęły raptem wołać wesoło, klaszcząc w dłonie, żeby „państwo
profesorstwo” rozdzielili się i siedli dla odmiany między uczniami.
- Co kopani tak dziś spsieli? - spytałem po sąsiedzku Brunona. Nijako było mi przysiąść się do
którejś z dziewcząt.
Rozłożył ręce ruchem, któregośmy się wszyscy nauczyli od Dyrektora.
- Bo i uroczystość spod zdechłego Azora. Panowie jesteście teraz groźni, o, groźni!
Obruszyłem się, zaprzeczyłem i wpół słowa urwałem. Nawet jemu, rówieśnikowi i prymusowi,
nie wolno wyjawić, że trzęsiemy się nie gorzej niż oni i gdy przyjdzie co do czego... Spoza mych
pleców wyłonił się niespodziewanie Heniek Piżgwa i nalał do pełna.
- Pst! Pan profesor swój człowiek, nie wyda. Ździebunio, dla wigoru!
- Groźni instytucjonalnie. Nie mówię o takich czy innych intencjach - Bruno wycofywał się czy
też wyjaśniał. - I państwo, i my jesteśmy „uczniami czarnoksiężnika”. Niech pan sobie wyobrazi
skaczące po szkole miotły, kubły z wodą i inne tajemne przedmioty z Goethego... Każdy człowiek
to „uczeń czarnoksiężnika”. Chyba że „nowy wspaniały świat”.
Pośrodku podkowy szczęścia coraz głośniejsza rozmowa. Trochę jednak pomogło, ożywiają się.
Oj, głośno tam!
Oficjalny rodzic jest teraz „napucony”. To kołbielskie określenie oddaje idealnie ten jego
sposób słuchania z wydętą wargą. Korona, która po „zmianie dekoracji” siedzi między nim a
Dyrektorem, ma rozpalone policzki, jakby dopiero co wróciła z plaży. Nie wygląda na uczennicę
świadomą zaszczytu tkwienia przy oficjelach - jest tylko rozgniewaną kobietą, niczym mniej i
niczym więcej. Co tam się stało? Nik dzwoni łyżeczką w spodek.
- Pan zapomina, że od balladowego wypadku „uczeń czarnoksiężnika” postąpił naprzód w
sztuce poskramiania żywiołów - oponuję na ślepo, bo nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. - Posiadł
wiedzę o sobie w wyniku rozwoju nauk psychologicznych, a z innych dziedzin, takie choćby
rozbicie atomu...
Nie słychać, o czym tam rozprawiają. „Napucony” cofnął się w krześle, słucha z oczywistym
sarkazmem. Znów otwiera usta. Na kwadratowej twarzy Dyrektora – jakby ktoś powiódł po niej
niewidzialnym cyrklem - wpisuje się uśmiech dobrodusznego rozbawienia: „Fantastyczne nie-
porozumienie - zdaje się mówić - za chwilę wszystko się wyjaśni, sami będziecie się z tego śmiać.”
- Proszę mówić raczej w swoim imieniu. Ja prędzej mogłabym mówić w imieniu klasy
robotniczej, a nie roszczę sobie...
Nik, spokojnie i uprzejmie, jakby chcąc podkreślić, że zawsze i wszędzie obowiązuje
zachowanie na poziomie, oświadcza, że Trylogia - nadstawiłem uszu - jest przełożona na bardzo
wiele języków i pewien baron niemiecki, którego syna Nik kiedyś miał okazję poznać, po przeczy-
taniu Trylogii zrobił w testamencie klauzulę, iż jego dzieci wtedy tylko odziedziczą po nim
majątek, jeśli staną się Polakami, w przeciwnym wypadku... Wadzki przygląda się dysputantom z
miną sfinksa, który obserwuje znane sobie od czterdziestu wieków porachunki Beduinów. Chciałem
wstać i dołączyć do nich.
- Niech pan siedzi. Cymbał dardanelski, nie ma co słuchać - zauważył z dobrotliwą miną Bruno.
- Pijmy więc, póki czas - zacytował coś mi znanego.
Zjawił się przy mnie Wiesiek i też nie pozwala mi się ruszyć.
No, panie profesorze, cyk! Żeby nam się dobrze armata!
Jest i Gośka, wcale się nie boczy.
- Armata? Jaka znów armata?
- Działo. Ale do dna! Armata i działo to to samo. Dobre, co?
Opowiadają mi - i ona też - historie o Koronie: złapali ją na roboty do Rzeszy i na razie trzymali
na Łąkowej, a ona im uciekła przez okno na prześcieradle, a później wzięli ją pod Sieradz do
okopów i wtedy tak ich jakoś nakiwała, że szkop sam kopał, a ona tylko mówiła: „Tu gut, a tu nicht
gut...” Pisze też wiersze, tylko niezupełnie dobre, więc nie pokazuje... Po co przyprowadziła tego
byłego narzeczonego?! Inna rzecz, że się nim nie zajmuje. Siedzi toto obok Rysiowej i coś jej
opowiada. Po podłodze przesunął się z wolna czarny, monstrualnie wielki, płaski żółw. To cień
kontrabasu...
- ...Władek nie doczekał matury, ten miał pecha zaczął Wiesiek. - Najpierw stłukli go do
nieprzytomności na ulicy. Za to, że nie oderwał znaczka od czapki i nie zamalował wypustek. A
potem ledwo go chłopaki wciągnęli do „piątki” - urywa. - A potem tamta sprawa z Taranem,
pamiętacie? Zadźgali, skur... Oj przepraszam!
- Nie szkodzi.
- Tak, tak, panie profesorze! „Nie matura, lecz chęć szczera” - odezwał się ni stąd, ni zowąd
Heniek. - Oficerem już się zdążyło być co niebądź. Pod Landsbergiem - nie wiem, jak to się dziś
nazywa, bo to na Ziemiach - tygrys mało mi na palce u nogi nie wjechał, a teraz trzeba się apiać
gotować do tej dojrzałości. Tamte szkopy z tygrysa nie będą już zdawać, chyba z gleboznawstwa -
w głosie nie było ani satysfakcji, ani współczucia, ot, stwierdzenie. - Dobra muzyczka, co?
Prawda, od kilku chwil dobijają mi się do uszu dźwięki orkiestry. Kontrabasista jest sam in
uniwersum: zepchnął skrzypce w kąt. Nik w posuwistym ukłonie przed Miecią. Ileż wdzięku w jego
niegdysiejszej szarmanterii! Nauczyciele tańczą na dystans, młodzi na pół albo przytuleni. Danka i
Cieślak zapatrzeni w siebie. Podobno po maturze kroi się ślub.
- Ten akordeonista to mój brat. Na przyszły rok będzie tu do nas chodził. Jeszcze młody gość. Z
nim nie będzie pan miał tyle dystrakcji, co ze mną.
Pośrodku podkowy cisza. Rodzic przesiadł się gdzie indziej, może wyszedł. Wadzki też gdzieś
wsiąkł. Kobielak odgiął się do tyłu, jakby dla nabrania lepszego rozmachu przed skłonem tułowia,
Piwocki jest szybszy, bo sportowiec. Korona podnosi się nie za szybko, ale bez niechęci...
Gośka obok, tylko wyciągnąć rękę. Nie zdążyłem się nawet wyprostować po ukłonie. Nasze
nogi w idealnej zgodzie wirują dookoła osi, które umykają łagodnymi spiralami, bo inaczej
młynarka z pewnej Austrii nie mogłaby śmiać się z młodego rybaka. Przed czterema miesiącami też
się tak śmiała w kwadratowej salce z filarkiem w Liceum Reymonta. Trzeba było wreszcie iść do
domu. „Wytańczymy się jeszcze” - powiedziała rozsądnie, bo za głupie trzydzieści kilka godzin
miała wejść druga orkiestra do naszej świeżo malowanej sali, a z nią biskup, kurator, starosta i ktoś
tam jeszcze, o kim nie wiedziałem, że przyjdzie, a gdybym wtedy i wiedział, to by mnie tyle ob-
chodziło co zeszłoroczny śnieg.
- Jak ci się podoba muzyczka? Czy jak sam Sarasate, czy nie jak Sarasate? - Gośka uśmiechnęła
się milutko, dość swobodnie. - Tak dawniej mówiłeś, prawda?
„Moja bezbronna ptaszyna”! - przyfrunęła na myśl peryfraza z niemądrego języka zabujanych.
Płakała, gdy wychodziłem niby to przejść się. „Cóż tam w Łodzi nowego?” - spytał ojciec, bo
wpadłem na dzień do domu. „Ano, Schiller przyjechał” - odpowiedziałem z głupia frant, a
właściwie czułem się nieswojo. „Ludzie twego nazwiska, kiedy powiedzą kobiecie...” - odezwał się
potem z odrobiną patosu, z jakim ludzie starszej daty udzielają zazwyczaj przestróg życiowych.
Feudalny przymiotnik przy „verbum” odcięła jeszcze Konstytucja marcowa. Słusznie. Dopiero
wyswobodzony z ograniczeń stał się naprawdę niezmiennikiem.
- Taki jestem winien wobec ciebie, Gośka! Przepraszam. Chciałbym...
- Przecież już przepraszałeś. Powiedziałam, że się wcale nie gniewam. Nie pamiętasz?
- Nie wygłupiaj się. Wiesz, że ja nie o tym...
Pyśko tańcząc z panią Janką wysoko musi zadzierać głowę.
- Nie wspominajmy. Wypłakałam się, przeszło... Ładnie ubrałyśmy salę, nie? - Nagły galop
perkusji zamazał barwę głosu.
- To była omyłka.
Pyśko niewątpliwie wyłożył Jance, że ze wszystkich przedmiotów najbardziej ceni sobie
historię. Oho, Piwocki jak na nauczyciela za dużo sobie pozwala z Koronką. Skarci go czy nie?
- Co tak tam patrzysz?
- Nie, nic. Tańczą... Sam nie wiem, jak to się mogło stać. Widzisz, człowiek młody, przeniósł
się do innego miasta... Oszołomienie... A jaką myśmy mieli młodość? A więc hamulce woli...
- Słuchaj, przepraszam cię. Wiem, że to kompromitujące dla rzekomo dobrej, hm, polonistki, ale
taka jestem przed tą maturą skołowana, a mogą akurat zapytać! Co właściwie powiedział w
Nieboskiej Hrabiemu Henrykowi Głos Skądsiś?
- „Dramat układasz!”
- Taaak? - Zdziwiła się tak naiwnie, że na pewno nabrała mnie z tym zapomnieniem.
- Bawicie się, dzieci, bawicie!? - Pogodny głos Nitrowej z nieokreślonego miejsca na sali.
Nie sposób mówić krążąc, przechodzę na dwa pas, markując taniec.
- Ty dla mnie byłaś i jesteś...
- Ależ wiem przecież, przypominam ci s i o s t r ę.
- Nie przerywaj, proszę! Kiedy ktoś się czasem załamie, serdeczna dłoń... Gośka! - głośno, żeby
nie było odwrotu i żeby zagłuszyć te cholerne talerze. - Ja ciebie ko...
- Powiedz to Koronie! - I niemal z furią: - Ja chcę mieć spokój, maturę zdać. Ja nie mogę tak! -
Pochyliła się i trochę nieprzyjemnym ruchem, jakby siłą, wysmyknęła mi się z rąk i szybko wyszła
do szatni.
Orkiestra zamilkła. Zawróciłem machinalnie w stronę grona. Lewa strona twarzy nie wiadomo
czemu piekła, jakbym oberwał. Puzonista wykręcił ustnik i wylewał ze złotej czeluści ślinę.
Obrzydliwość! Kobielak ględzi Nikowi o jakimś skandalu z zadaniem na jednej z przedwojennych
matur. Janka opowiada Dyrektorowi kawał o świętym Piotrze, Stalinie i Mikołajczyku. Gośka
wysuwa się z szatni, odwrócona plecami, poprawia zerwaną frędzlę z dekoracji. Muzyka rżnie.
Cieślak kłania się jej do tańca. Pokazuje na głowę: ma migrenę.
- A pan to jest wielka wiśnia i tamten rodzic koło pana dyrektora bardzo dobrze, że o panu
nagadał! Bardzo dobrze! - Chybocze nade mną rozkudłana głowa Zochy Drugiej z kałużkami tuszu
poniżej oczu.
- Dobrze, Zocha, jestem wiśnią - nie podnoszę głowy - i pójdę jutro do klasztoru na miejsce ojca
Karola, dobrze?
- Może pan nie powiedział profesorowi Nikowi, że ja jestem „wawelski smok”? Może pan nie
powiedział? Chłopaki wszystko wygadali. Wszystko! I przez to profesor Nik nie chce ze mną
tańczyć.
- A pudziesz, mamingłuptas! - głos Wieśka i kawałek ręki podrywający jej łokieć. - Ja przy tym
byłem. Profesor nie mówił o smoku, tylko że jesteś podobna do syreny warszawskiej. Widziałaś na
obrazku? Taka ładna, z mieczem, cytata! Idź, będzie teraz biała polka, sama go poproś. No, kłusem!
- tupnął, a do mnie z żartobliwą powagą: - Pan nas jednak trochę rozpuścił, panie profesorze. Proszę
państwa: biała polka! - Okręcił się z miejsca i wraz z nim zatoczyła pąsowe koło jego wodzirejska
wstążka.
Na prawo są nasze karykatury. Pod moją napis: Nasz beniaminek. „Idę do domu płakać” -
powiedziałem w pierwszej klasie wychowawczyni. Dogonili mnie dopiero na ulicy. Wspomniałem
o tym po latach, w lesie. Weszło w przysłowie i odtąd zamiast „szkoda gadać”, powtarzali to moje
dziecinne powiedzenie. Wtedy było to równie niemożliwe, co i teraz. Tylko że wtedy kodeks
wojenny i obowiązek. A dziś? Właśnie że obowiązek, do cholery! Dlaczego mam się bać
sztandarowych słów, kiedy ich nie nadużywam? Wobec społeczeństwa, z jego nowo uszeregowa-
nymi grupami społecznymi? Ci, którzy tego uszeregowania nie przyjęli, są nadal w lesie. Przyjąłem
- bo te grupy tworzą w sumie ten sam naród, tylko inaczej zorganizowany, podobno sprawiedliwiej.
Nie wiem, czy to jest przyjęcie pełne, ale wystarcza, żeby mówić: „obowiązek” i nie „iść płakać”.
- Pan nie tańczy - głos Pyśki. - Ale była heca z tym komunistą, no nie?
Z komunistą, z komunistą... Idź, serdeńko, bo cię kopnę!... O czym on właściwie mówi?
- Jak ten peperuch naskoczył na pana profesora, aż się przeląkłem, bo ja bardzo naszą literaturę
uważam.
- Kto naskoczył?
- Nie tak na pana profesora osobno, co na książki, z których pan profesor naucza. Wcale pan
tego nie słyszał? No, na dzieło o tym tam... Kirkorze, że feudalizm, w zamku mieszkają i
podobnież, że Zagłoba to tchórz, co powiada: „Chamy do gnoju!” A pan profesor tak uczy, że to
bardzo śmieszne, a on wcale tego swoim dzieciom nie pozwala czytać.
Czerwona płachta, czerwona płachta! Nie jestem bykiem, a mimo to czerwona płachta, aż ją
zerwę!
- Gdzie ten rodzic?
- Poszedł, jak go profesor Wadzki przerobił. Dlaczego pan krzyczy? Niedobrze być w naszych
czasach nerwusem. Siedzieć i swoje myśleć, dla narodu. Jak ja bym w naszej klasie, gdzie jest
prawie sama „walka”, nie trzymał języka!... Słucha pan? Pan Wadzki do niego po ichniemu, pe-
perowsku, że tamten ma jakąś lewą chorobę i że Mikołajczyk bardzo by się ucieszył, jakby mu ktoś
o tym sypnął.
- A co Dyrektor?
- Pan dyrektor też tych książek trochę bronił, że nie są takie bardzo złe, ale miękko, i bardziej
zwalał na ministerstwo, że program taki. No a potem powiedział, ale przedtem nim się pan Wadzki
odezwał, że o tym teraz mówić nie pasuje i żeby przyszedł, jak będzie Rada Pedagogiczna.
Płachta przed oczyma płowieje, jest teraz jak firanka w naszym domu. Już wszystko widać: pod
ścianą siedzi Szablowski z Lasiewiczem - ostatnio bardzo przypadli sobie do gustu. Słucha o
Szwajcarii, może o kamieniach.
- Najgorsze kary to były „słupek” i „bunkier” - tłumaczy Rysiowej pan od Koronki. - Kto taką
dostał, to pani masz pojęcie!
- Mam pojęcie. mam - zapewnia z dziwnym uśmiechem Rysiowa. - Pan musi się koniecznie od
tych wspomnień oderwać...
Nagły brzęk! Gośka upuściła paterę.
- Szczęście! To na szczęście! Ostrożnie, szkło!
Pyśko stoi obok i dalej gada:
- Korona w zetwuem zasłużona, to więcej mogła na niego nalatywać, więc mu najpierw, że
Asnyk kazał staroświeckie ołtarze szanować, a potem, że to ona jest od samego początku ogromnie
za panem. I jak na niego nie powsiądzie. Myślałem, że!...
- Proszę państwa, nic się nie stało! Białe tango! Jaiousie! Wszystkie pary tańczą!
- Głowę zanurzali w beczce i bili gumowymi rurkami wypełnionymi drutem, wie pani?
- Wiem, wiem... Ma pan przecież taki piękny zawód, taki teraz potrzebny...
„Że to ona jest ogromnie za panem!” „Powiedz to Koronie!” „Powiedz to Koronie!” „Że to ona
jest ogromnie za panem!” Co za idiota ze mnie! Co za klasyczny idiota! Krugom durak!
Dummkopf! Klasyczny idiota!... A ja i teraz Gośce głowę zawracałem, głupiec, sadysta! „Nikt
siebie nie zna” - powiedziała ongiś matka. „Nieprawda, ja siebie znam” - zaprzeczyłem z
autorytatywnością moich siedemnastu lat. Ale żeby aż tak dalece siebie nie znać!? Przecież ja w
niej właściwie od dawna, a taki głupiec! Okładałbym sam siebie teraz pięścią!
- Czy można... z panią... zatańczyć? - Moja dykcja poniżej krytyki.
Czas stanął, nie ma szkoły, nie ma balu, jest przesuwające się o cal ode mnie w takt moich
ruchów - światło. Dłonie muzykantów poszybowały pionowo w górę i zawisły nieruchomo nad
instrumentami niczym zakrzywione haki. Szkoła i wszystko, co w niej jest, wraca z czwartego
wymiaru.
Skinęła mi głową i przesłała uśmiech.
Z lewej strony, jakby zza kulis, wychodzi Szablowski z rękami w kieszeniach, rozgląda się po
suficie, po ścianie.
- Jak się pan profesor bawi? - pyta patrząc na zawieszony obok brystol z kwiatkami i napisem:
„L – dies”. - Owszem, jest miło. A pan?
- Tak sobie chodzę, rozmawiam z mądrymi ludźmi i myślę.
- I o czym pan myśli? - Można by sobie wymyślić gałązkę akacji, no, powiedzmy, o dwudziestu
listkach. Nie jestem Nikiem, więc nie mogę z góry przewidzieć arytmetycznych konsekwencji tej
cyfry. Teraz trzeba powróżyć: kocha, lubi...
Korona obok Dyrektora, energicznie częstuje go nową porcją parówek z kapustą, zaręczając, że
to mu nie zaszkodzi na wątrobę.
- Wera... Wera... Już i nazwiska nie pamiętam. Razem robiliśmy zapalniki i szliśmy na akcje,
jak się trafiło. Miała maturę, a tak samo wpadła. I co jej dało, że znała ut consecutivum i imiona
bogów z Olimpu?
- Niech pan przestanie ciągle myśleć o tych rzeczach! Zda pan egzamin, pójdzie na uniwerek.
Może na geologię. Tak pan polubił naszego przezacnego kamieniologa.
- Kamienie? Kamienna obojętność? Kamienie są złe: kładzie się na groby.
- Mietek, nie można tak! Tamto przeszło, z czym innym walczymy. Życie może być...
Ona! !...
Dzień dwieście czterdziesty piąty
- A jak śpiewali Te Deum, to cały kościół.
- Naszego Klajstę wczoraj aresztowali pod katedrą. Podobno po majowym rozdawał nielegalne
ulotki.
- Co się dzieje teraz! Rzeczywiście nie ma go w szkole.
- Między pierwszą i drugą licealną była jakaś kłótnia. Podobno na pięści. I to nawet dwóch
dawnych przyjaciół: Jurek i Kwiatosz. O politykę.
- Proszę państwa, jutro na pierwszej godzinie zamiast lekcji wszyscy państwo wychowawcy
wygłoszą w swoich klasach pogadanki: żeby się nie ważyli w niczym tam...
- Ja mam kontrpropozycję - Wadzki. - Jeśli pan, panie dyrektorze, pozwoli, żeby zamiast tego
zrobić ogólne zebranie młodzieży, ale nie tak od razu, tylko dobrze przygotować i naświetlić ogólny
sens toczącej się...
- No, panie profesorze, na pana już czas. Tam w fabryce czekają.
- ... Mógłby jeszcze i ktoś z młodzieży przemówić. Myślę o kimś z naszego zetwuemu. Są
prelegentami poza szkołą, to i ...
- Idę już, idę, panie dyrektorze.
Najnieznośniejsze w naszym fachu jest prowadzenie sztuby przez miasto. Spojrzenia
przechodniów przyklejone, zdające się mówić: „Patrzcie na tego wyprostowanego, z miną! Pan
nauczyciel, he! he!” Szczęście, że dzieciaki idą spokojnie i nie bawią ulicy użeraniem się między
sobą.
Kiedy stanęliśmy przed bramą fabryczną, z miejsca zatoczyli półkole: ciężki gotyk, będą
podziwiać łuki. Jakby nie chcąc zawieść oczekiwania, unoszę palec. Podbiega ku nim czyjaś
wyciągnięta dłoń.
- Bzzzki. Właśnie czekamy.
Rola moja spada do zera. Posuwam się wciśnięty między ramionka Stanisława Augusta i Króla,
czuję czyjś oddech na szyi. Plecy przede mną spiętrzają się jak strażacka rozsuwana drabina bądź
opadają. Potknąłem się na wyślizganym płaskowniku szczebla. Korytarze wirującej bieli, która
szarpie się na uwięzi. Zupełnie inaczej niż w fabryce Rudzkiego w Mińsku, już raczej jak w repor-
tażu Bryły. Nieodżałowany profesor, przyjaciel mego ojca, wyjechał do Stanów i zamiast mostu
machnął książkę Ameryka. Opisuje w niej przejście, taką właśnie dróżką-azylem u stóp Niagary.
Wyżej następuje przemiana materii: pas staje się klaszczącym powietrzem i powietrze -
samoorganizującą się czernią. Każdy skurcz przestrzeni to nomen actions: przędzalnia,
wykończalnia... „Tajemniczeją rzeczy, fantastycznieją zdania...” „Hrabia widział w nich obraz
elizejskich cieni...” Przędę cudze wiersze, zamiast skupić się, a przecież jutro zadam
wypracowanie: Jak powstaje tkanina? Dzienne światło zaziera z szedów pionowo w dół, więc
podziemie. „Czarny” wykrzykuje prosto do ucha jakieś nazwy, a te umykają od desygnatów,
ześlizgują się z ucha. Chemia słowa: przemiana formatu w zaduch, temperaturę, hałasujący
światłocień.
- ...Pierścienice firmy Maurycy Bauer, rok dziewięćset trzydziesty siódmy. Były już w pakach,
ale załoga zabezpieczyła.
- Zabezpieczyła?!
- ...Laerowacz laeruje... Obywatelka dokąd? Eee, pani Grabowska!
- Stul pan pysk! Nasz werkfirer jesteś czy jak? Ciąg pan wycieczkę, jak kazali. Nie pański
interes.
- ...Kluczem do laerowania. A czym by!
Ci moi malcy od razu wiedzą, gdzie spojrzeć: mowa o szwedzkiej zgrzeblarce, z miejsca jej
wypatrują w tym galimatiasie; o sznurownicach - to samo.
- ...Turbogenerator o mocy dwóch tysięcy czterysta koni mechanicznych. Konie - taka właśnie
jest miara: konie. Nauczycie się jej od pana nauczyciela w szkole. Prawda?... Ten na trzy tysiące
sześćset. Kapitalista modernizował, ale nie zdążył, plajtnął. Szkopy za pierwszej wojny do gola
rozbebeszyli, ale teraz klasa wzięła na rozum: mocniej uświadomieni. Nie?
- Dwadzieścia cztery atmosfer ciśnienia...
- Pyłem węglowym...
Cudny obraz - od samych szedów w dół białe struny gigantycznej harfy albo też baśniowy ogon
ptaka-liry. Struny drgają w ustawicznym przelocie. Ręce wodzą po nich bystrymi, gładkimi
muśnięciami. Reszta jest jazgotem.
- Przepraszam, ale pan profesor jest biały.
- Nie szkodzi, moje dziecko. Praca, jak widzicie, praca.
Najważniejsze wiedzieć: czółenko, cewka, krosno. Front to ten pięciopiętrowy zamek krzyżacki.
Teraz już nie front, ale jakiś bardzo głęboki tył. Ludzie i maszyny włażą sobie na głowy. Nie
sposób oddychać. Ściany zakopcone, torfowiska kopciu. Małe okienka w suficie z niewidocznym
niebem, domyślnie naklejone z drugiej strony szyb... Kobiety nie mają nic pod spodem.
Przetłuszczone oliwą łachy na gołym ciele, na szyjach zacieki potu. Włosy oblepione białym,
gęstym grzybniem... Gdzie jest Wypłoszówna? Żeby tam gdzie ręki nie wsadziła, taki postrzele-
niec!... Jest, stoi przy kobiecie w fartuchu, pokazuje zeszyt. Zdaje się, że od polskiego, z tą
dzisiejszą trójką z plusem ode mnie. Tamta jakby chciała przeciągnąć zatłuszczoną ręką po jej
włosach, ale rezygnuje.
- Puceeer! Chodź no pan! Gdzie to się ten zakociugany Edison zaszwędał?
Ta w zielonej wsuwa w garść Drewnowiczowi piętkę, chleba z czarnym. Gdyby tak rozpiąć
koszulę i rozluźnić krawat! Naprawdę, chodźmy już stąd!
No, dziedziniec, a z tyłu drzewa. Z wiatru pożytek niemały: nie tylko powiew, ale i zapach. A
niech gwiżdże ten zielony motorek z wagonikami, ~ nie ruszę się!
- Po cholerę pokazałeś im „Afrykę”! Wiesz, że stary nie daje.
- Pan nauczyciel, widzę, skonany jak cygańska kapota. Pan tam chwileczkę byłeś, a moja mama
robiła tam dwanaście godzin i pół.
- Tylko, wiedz pan, przędza nie była taka dziadowska. Choć ta z Unrry to jeszcze obleci. Za
„króla” każdy...
- A, pamiętam, mówiła, że właśnie te ostatnie pół było najgorsze...
- Fabrykanta nazywaliśmy wtedy „królem”. Dla śmiechu, ma się rozumieć. Teraz my sami
jesteśmy „króle”, jeno że małe, króliki. Mnożymy się, he! he! Za .kapitalizmu robiło tu siedem
tysięcy, a tera już dziesięć... No, odsapła rebiata? To nosy na kłódkę, bo jak kto niezwyczajny, to...
Farbiarnia - nazwa jak z tęczy, a desygnat: smrodliwe kadzie z ziemistą, parującą szkaradą. I z
takiej kadzi wyfrunął niedawno bławatkowo-różowy motyl tej nowej sukienki Korony.
- Stasiu Auguście, to tu pracowała twoja matka? Głupio, że zapytałem, bo się już mieni na
twarzy. Właśnie stąd zabrali i w Berlinie ścięli.
- Panie nauczycielu, pan dyrektor chce jeszcze do rebiaty gadkę powiedzieć.
Przytaszczył granatowe, biało kreskowane odbitki planów.
- Witam was w imieniu Zarządu Tymczasowego, Komisji Porozumiewawczej, Rady
Zakładowej, brygad i całej...
Rozwijał kolejno plany, wodził po kreskach linijką, to znowu kierował ją na budynki lub też
„chrzcił” poszczególne strony świata.
- „Afryki”, coście ją widzieli, nie będzie. Tamtą budę wyślemy w diabły! A co się tyczy teraz,
to... widzicie tych dwóch gości na murze? Montują nowe wentylatory. Dawne fabrykanckie
samiście poznali - zdatne w sam raz, żeby je pod tramwaj... Te nowe są z Czechosłowacji. Sale pro-
jektujemy ze szklanych ścian. Trzeba, żeby było czysto jak w aptece, albo, nie przymierzając, w
filharmonii. Trudno, muszą się mordować, bobyśmy goło chodzili... Mur zwaliliśmy w diabły, po
co drzewa zamykać? Mało jeszcze czadu wdychamy?... Możecie też stąd książki pożyczać... Lamp
kwarcowych sześć sztuk i kardiograf... A najbardziej umordowane babcie mają tego lata jechać do
pensjonatów. Jak to powiedział uczony pisarz: „W góry, w góry, miły bracie!” Ja się na pisarzach
mało znam, apreturnik jestem... Dziękujemy, żeście przyszli odwiedzić... Waszym mamusiom...
Jeszcze się na pewno zobaczymy... Jako inżynierowie... Potrzeba, wielka potrzeba!
Dzień dwieście siedemdziesiąty
- No, gdzie jest ten Księży Młyn, kopani?
Odeszliśmy już kawał od Stalina, którą oni nazywają Główną. Jest kilka czy kilkanaście
hektarów zakopconego Scheiblera, spoza murów wyziera mendel kominów.
Wyjaśnienie nieporozumienia.
Całe miasteczko robotnicze - żywcem dziewiętnasty wiek, gazowe latarnie, rewerbery, szlaban.
W poprzek ulicy najspokojniej stanął pociąg - autentyczny, napchany bawełną. Domy nawet z
porządnej cegły, ale na jedno kopyto, ponure, wąskookienne, odpychające.
Gorzej niż piekło - i teraz też to samo pomyślałem. Tamto wznosiła podobno również i „miłość
pierworodna”, tę zaś dzielnicę tylko „potęga wszechwładna” i wyrachowana „mądrość”. Całe
szczęście, że są gołębie i tamten uczupryniony poeta. Zdaje się, że w Radio pracuje. Wiesiek
nazywał go bez ceregieli „drogim Antosiem” i potrząsał mu „grabulkę”, jakby to on był w tym
gronie drugim poetą, a nie ja. Ach, to ten?! Przypomniał mi się jego przedwojenny wiersz w
czernikowskiej „Okolicy Poetów” o sośnie „piorunem rozdartej.” Naśladowałem go, pamiętam, i to
zupełnie świadomie w swym bardzo wczesnym wierszydle o „sośnie samotnicy.”
Objął rolę Wergiliusza. Różnił się od niego trochę wiechowskim, a trochę lirycznym humorem i
przede wszystkim przywiązaniem do tych „piekieł”. Niemal w każdym z tych ceglanych
odrapańców coś się, powiada, działo ciekawego. W tej połupanej bramie od podwórza - pokazał i
zaczął się śmiać jak niemądry - odbyło się wesele niejakiego Jabłonowskiego ze Śląskiej z
Pachulanką. Ten Jabłonowski pożyczył na tak szacowną uroczystość frak, ale tylko na dwie
godziny. Ceremonia przeciągnęła się i pana młodego zaraz po wyjściu z kościoła właściciel fraka
rozebrał coram publicam do rosołu. Wybuchła niemała awantura. Na rogu pokazał parterową
ceglankę, w której dożywał kiedyś ostatnich swoich dni jakiś kolega szkolny, który tyle się
naczytał, że został filozofem a policja go aresztowała podczas mityngu, gdy wykładał przyczyny zła
na świecie. Wyszedł z aresztu z odbitymi płucami i na dzień przed śmiercią prosił dawnych
kolegów, aby go wywieźli w tajemnicy przed rodziną na „cegielnię”, gdzie sypiali włóczędzy i
bezrobotni, bo właśnie wśród nich chciał umrzeć.
Opowiadał te i tym podobne wydarzenia, żywcem wyjęte z ludowej ballady, w taki sposób,
jakby w nich nie było nic osobliwego. Głos miał jakiś nieustawiony. To mu grubiał w gardle, to
cieniał. Było w tym coś infantylnego. A jeszcze ta szczuplutka, żywo poruszająca się figurka.
Patrząc, można by pomyśleć, że rówieśnik.
- W jakich godzinach pan bywa we „Fraszcze’? Szkoda, że nie mieliśmy okazji...
- Wcale tam nie chodzę. Jestem łodziak - powiedział takim tonem, jakby się te dwie rzeczy
wykluczały. Wytknąłem mu to i w ogóle bezsens dzielenia pisarzy według miejsca urodzenia w
metryce. W niejasnej odpowiedzi zacytował Uspokojenie Słowackiego: o kolumnie, na której
„usiadają wędrowne żurawie.” To właśnie Łódź jest teraz, jego zdaniem, taką kolumną. Chwilę
spoczną i pofruną dalej, zbyt wąskie dla nich miejsce.
- Piotrkowska jest przecież bardzo wąska - mrugnął ku mnie jakby porozumiewawczo, potem
pokazał na jakimś niewielkim placyku studnię z dwiema połamanymi cembrowinami, pod którą
policja zasiekła szablami jakiegoś Dytwacha.
Tak właśnie jak Wergiliusz w Piekle - czym dalej w głąb swej term cognita, tym to, co
opowiadał i pokazywał, było krwawsze.
- O tu, profesorze, niech pan spojrzy, zabili Wojciechowską. - Najpierw mu głos zwilgotniał,
potem oczy. Dziewczyna - machnął desperacko ręką. - Dokuczaliśmy jej zawsze, że maluje usta, a
to był całkiem naturalny kolor... Pogrzebać, owszem, dali, ale jak tylko ludzie wyszli z
zarzewskiego cmentarza, patrzą... szable świecą, koń obok konia... - Ta jego dziwna mutacja, to po
prostu naderwanie strun od jakiegoś chyba nadmiernego natężenia głosu.
Pan brał w tym udział?
Skinienie głowy.
Tramwaj, minąwszy Rynek Bałucki, wsunął się jakby w pończochę, w długą, nieciekawą ulicę z
parterowymi drewniakami, składami szmelcu i rupieci, zdążając do Radogoszcza. Zza parkanów
naszczekiwały kundli, spoza śliw czy zwałów złomu majaczyły gdzieniegdzie kominy i wraki
kominów.
Tramwaj był prawie pusty. Heniek wygrywał od niechcenia na harmonii ostatni przebój
kopanych: „Bo panna Honorata z rozkudłaną głową lata.” W pewnej chwili wszedł jakiś barczysty,
szpakowaty tramwajarz o regularnych rysach i bladoniebieskich oczach. Skinął głową. Korona
odkiwnęła w odpowiedzi trochę ceremonialnie, z szacunkiem, a trochę tak, jakby widywała się z
nim stale. Tramwajarz przyglądał mi się uważnie, trochę nawet badawczo, odrywając jednakże
twarz, ilekroć podnosiłem na niego oczy. Korona siedziała z głową z lekka spuszczoną, policzki
miała trochę zaróżowione. Zdziwił mnie wyraz pewnego napięcia na jej twarzy. Na przystanku
przed drewnianym kościółkiem tramwajarz wysiadł, jeszcze raz spojrzał jednak w to okno, przy
którym siedziałem.
- Twoje strony, Korona. - Kurek. - O, i twój Sarzyńsio wali resorką.
- Ty, a jak tu będzie twój ślub, to mam być drużbą, inaczej, pamiętaj, ręka, noga!
- Kiedy on tam będzie, jak ona nic tylko koszyki rozdaje. Czy dużo jeszcze masz tych
koszyków?
- Ani jednego. Chyba że ty mi się jeszcze oświadczysz.
Teraz już tramwaj pędzi co tchu do krańcówki. Im dalej, tym bardziej kopani poważnieją.
Z lewej strony osmolony kikut komina i części krokwi dachu jak resztki nie dojedzonej ryby o
dziwnych, bo czarnych ościach. Przypomniało mi się przykre nieporozumienie na jednej z
pierwszych lekcji, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że jest tu przedmieście o takiej nazwie i na nim
owo przerażające widmo fabryki. Mądrzyłem się na temat staropołabskiej Radogoszczy, nie mogąc
pojąć, dlaczego mała Urbanówna - a straciła tam najbliższych płacze...
Rozbłysły mi również przed oczami płomienie na zawartych oknach i drzwiach szkoły
Kopernika w ostatnim roku wojny w Mińsku: w taki sam sposób żywcem spalono tam ostatnich
mińskich Żydów po likwidacji getta. Zginął wtedy - jego półstrawiony ogniem trup tkwił podobno
jeszcze przez kilka dni w jamie okiennej na piętrze wybitny profesor literatury niemieckiej w
Monachium, co nie znał wcale języka i obyczajów swych ziomków, z którymi przyszło mu ginąć. I
Perełka, co przynosiła nam przed wojną cielęcinę w wielkim wiklinowym koszu. Częstowana przez
matkę herbatą i bułką w dniach ścisłych postów żydowskich, zamykała chytrze oczy, by mieć alibi
przed Panem Zastępów, ale myślę, że jej dobry Jahwe wybaczył ten grzech, gdy w szacie ogniowej
stanęła przed tronem Przedwiecznego. I poczciwa Czarna Żydówka, właścicielka bławatnego
sklepiku, która kiedyś przed wojną w dniach kryzysu, dowiedziawszy się, że matka nie ma pie-
niędzy na wyjazd w celach leczniczych, molestowała ją o przyjęcie od niej pożyczki, a po odmowie
usiłowała jej skrycie podrzucić do torebki pięćset złotych. W tych ostatnich miesiącach nie
uśmiechała się już do mnie zza drutów kolczastych, jak ja to nazywałem, złociście, gdyż nie miała
już swoich złotych zębów.
Chodziliśmy teraz wokół tej makabrycznej pochodni, której dopalające się zgliszcza
przyświecały jeszcze pierwszym zwycięskim czołgom obu zbratanych armii, gdy wjechały z
rumorem na ulice miasta. Chodziliśmy cicho, niemal na palcach.
- Ilu? - spytałem bodaj Korony.
- Dokładnie nikt nie wie i chyba nie będzie wiadomo. W każdym razie około dwóch tysięcy.
Z obu narożników ogromnego dziedzińca mierzyły w nas ze szczytu muru puste wieżyczki
strażnicze. Pod samym murem dziwnie szerokie wybrzuszenie ziemi i krzyż. Korona uklękła obok
jakiejś starszawej kobieciny. Pochyliła się głęboko do przodu, jak to czynią chłopki w czasie pod-
niesienia. Nie poruszała wargami, lecz długo trwała w tej pozycji. Takie właśnie pochylenie ramion
i zesztywnienie mięśni twarzy zaskoczyło mnie u tej zuchowatej, pewnej siebie, niekiedy narwanej
dziewczyny, „królowej przedmieścia”, jak ją czasami w myślach nazywałem. Klęcząc oparła dłoń
na ramieniu modlącej się staruszki charakterystycznym, opiekuńczym ruchem dojrzałej kobiety i
pocałowała ją. Wstała.
- Straciłaś tu kogoś? – szepnąłem.
Skinęła głową tak samo, jak przed godziną ten Antoś. A potem, może nie od razu potem,
siedzieliśmy całąn paczką nad strumykiem w parku, oswobodziwszy się od tamtego nastroju.
- Skądże? Ani trochę się nie nudzę - odpowiedziałem na niedorzeczne pytanie Wieśka w chwili,
gdy wiewiórka przecięła drogę zygzakami, jak przecinają płótno stare przytępione nożyczki.
Przypomniała mi się pierwsza wycieczka z kopanymi do Łagiewnik. Niecałe pół roku, a tyle się
przewaliło. I Gośki z nami nie ma. Odseparowała się zupełnie. Pamiętam, jak zastanawiałem się
wtedy, czy to ich zajęcie się mną nie jest zwykłym nabieraniem nauczyciela na sentyment? Nie, nie
było. Nie dostrzegłem ani śladu interesowności, a przynajmniej nie w jej zwyczajowych formach.
Inni może i tak, ale tamci są spoza paczki. Przecież to ich obrażanie się, bojkot, prawienie mi verba
veritatis - z punktu widzenia taktyki kokietowania nauczyciela - czysty absurd.
- Pst! - Jurek, wicemistrz juniorów w łucznictwie, niby to mierzy da wiewiórki.
- Byłam tu na drugi dzień, jak się spalił Hencel - powiedziała Korona. I do mnie: - Tu był pałac,
w którym zatrzymał się sztab Rydza. I ledwie siedli do obiadu...
- Sztukasy - zauważył Jurek i strącił jeden z przeciwlotniczego łuku.
- Ludzi już wtedy uprzątnęli, ale przy bramie na dróżce leżały dwie wiewiórki z opalonymi
ogonami, trochę jak szczury, fu! Zakopałyśmy je ze Zdzichą. Do tamtej chwili byłam tylko
przestraszona, ale wtedy zrozumiałam, że to wojna.
- Mówcie o czymś weselszym, to już ostatnia nasza niedziela. Od jutra „płacz i zgrzytanie
zębów”, jak powiada nasz Jacusina, aż do samej matury - Wiech przeciągnął palcem po szyi.
Jutro się rozstaniemy,
Jutro się rozejdziemy...
śpiewał Heniek, przebierając palcami po klawiszach harmonii.
Są miasta z baedekera i miasta nie z baedekera. Te pierwsze - na przykład Opole, nawet ze
swoimi ruinami - fotogeniczne i dające szybko miłe złudzenie poznania. Łódź trzeba poznawać
długo.
- A ja kogoś widziałam na ulicy, ale nie powiem! zawołała ni z tego, ni z owego Mamingłuptas.
- Pod hajrem, że widziałam. Była w wesołym towarzystwie, i w sztok!
- Nie jestem ciekawy - powiedziałem twardo, domyślając się, o kogo chodzi. - Czy po to
wzięliście mnie na wycieczkę, żeby mi dokuczać? - podniosłem się z ziemi.
Ty czarownico, ty bezbożnico,
ty będziesz w Boże Narodzenie masło robić?
Chodź tu do piekła,
bo się twoja dusza wściekła!
ująwszy się niby za mną zaśpiewał jej Wiesiek do ucha, z przesadnie groźną intonacją jakiś nie
znany mi staroludowy „młot na czarownice”.
- Wie pan przecież, po co pana wzięliśmy - odezwał się Bruno. - „Wer den Dichter will
verstehen, muss in Dichters Lande gehen.“ Zgadza się z tym pan profesor? - szarpnął brodę i
wyrwał sobie nagle włos, krzywiąc twarz jak starszy pan, gdy spostrzega pierwsze oznaki siwizny.
- Ach, daimonionie - nie zgodziłem się. - Tego zdania nie trzeba brać tak dosłownie. Tu chodzi
nie tylko o zrozumienie poety, ale w ogóle ludzi, życia.
Bruno skwapliwie potakiwał.
- Ostatnia niedziela, proszę nie mówić o szkolnych rzeczach - przywołała nas do porządku
Oleńka.
- Kiedy oni właśnie wcale nie o szkole mówią zauważyła gryząc trawkę idąca obok mnie
Korona.
Dzień trzysta ósmy
Dyrektor mówi spokojnie, dobitnie, raz z łezką pedagogiczną, to znów z lubianą przez młodzież
rubasznością. Głos nie zacina się w miejscach nie zamierzonych, ale zatrzymuje na przystankach
kropek i pauz retorycznych z precyzją całkowicie panującego nad rozkładem jazdy przedwojennego
pociągu. W jego twarzy, choć raz po raz przekreśla ją nazbyt szeroki uśmiech, jest ta sama sena-
torska powaga Dyrektora Doskonałego, która mnie ongiś uderzyła, w trzeci dzień po moim
przyjeździe do miasta w obskurnej klatce schodowej na Krawieckiej. Ale tło jest już zgoła inne:
wielka, ze wszech miar na poziomie, świeżo odnowiona przed maturą sala, proletariacko-
kontuszowa czerwień nowej narzuty na prezydialnym stole, wazon Schaffowej z pękiem róż,
ciemno-marynarkowy i. białobluzy rząd maturzystów.
Zastygli teraz w hieratycznym milczeniu, bo o nich mowa. Za nimi następna licealna, która w
dniu dzisiejszym staje się kolejną klasą maturalną. W ich gronie jest „komediant” Skoczylas, Basia
Zakrzewska, najlepsza po Ninie - która z jakichś powodów odeszła w trzecim kwartale - recytatorka
i urwis Kwiatosz. A dalej inne klasy, w tym i moja: z solidnym Skopiakiem, pracowitym Antkiem z
olejarni, co jeszcze kuleje z niektórych przedmiotów, ale pewne jest, że zajmie w życiu miejsce
godne tego chłopca z żelaza, z Siemieniako, która chciałaby zostać medyczką, ze świetnym
polonistą Kaczmarkiem, co pożera mnóstwo za trudnych dlań książek, robi zaskakujące wolty w
dyskusjach i wszystko chciałby od razu wiedzieć, z Bohdanem Tuszyńskim, kopsającym piłkę i
ratującym się na lekcji przy uciążliwych pytaniach znakomitym „gadanym”. Stoi tam cichy, trochę
ironicznie patrzący na nas spod oka Otropień i Klinowski, mający kręćka na punkcie skocznych i
figurzastych tańców, no i nasz Stanisław August, który wygląda jak Pimpuś Sadełko i którego w tej
chwili ciotka w pielęgniarskim fartuchu i przy rewolwerze karci nie wiadomo za co wściekłymi
spojrzeniami. Nowych, rzecz jasna, jeszcze nie ma, za kilka dni dopiero zjawią się na egzaminy
wstępne, wystraszeni jak króliki, ale już teraz z ust kończącego swe przemówienie Dyrektora
przepowiedziana jest im przyszłość na miarę ich pilności i postępów w nauce.
Po Dyrektorze żegna swoją klasę Nik. Dziś nie „panoczkuje”, mimo to jest sobą, powtarza swe
najklasyczniejsze sentencje, przypomina „paniom”, że nawet „do sztuki siekania kotletów
potrzebna jest znajomość algebry”. W chwili gdy podkreśla sukces klasy przy stole maturalnym,
zaczynają przesuwać mi się przed oczyma migawki niedawno przeżywanych wydarzeń. Oto w tej
właśnie sali „stoliki dojrzałości” odseparowane od siebie na przepisową odległość, na każdym
bukiecik kwiatów w darze od klasy o szczebel młodszej. Z powodzeniem czy bez, skrobią po
papierze pióra. Zjawia się Schaffowa i roznosi na tacce bułki z wędliną. Ale i my, i oni -
czytywaliśmy dziewiętnastowieczne sensacyjne romanse o więźniach w ponurych kazamatach,
którzy w rozłamanym chlebie odnajdują piłki do przerzynania krat - i my, i oni stanowimy wspólne
pokolenie, które dobrze poznało metody posługiwania się grypsem.
Oto inna migawka. W całej szkole psuje się światło. tablica z korkami znajduje się akurat na tej
sali. Przepraszając komisję, na salę wkraczają elektrycy. Jeden z nich zdaje się przypominać
Skoczylasa. Aha, nowa dywersja! Kapitalny pomysł! Oceniając go wysoko, zachowujemy
przykładną czujność. Obowiązują przecież od lat ustalone, przekazywane pokoleniom reguły gry.
Zadaniem matury jest dać nie tylko sprawdzian wiedzy uprawniającej do dojrzałości, ale i
romantykę wspomnień, zdolnych po latach przejmować dreszczem emocji również następne
pokolenie.
Teraz mówię ja - nie wiem, czemu właśnie ja, najmłodszy wiekiem, ale zaproponowano i
mówię. Mam tysiąc i więcej lat, tyleż co Ahaswer - każdy urodzony nauczyciel ex cathedra ma tyle
właśnie lat. Więc mówię im, że „non scholae, sed vitae discimus” i że „chodzi o to, aby język
giętki” - kamyk do mojego podwórka. I że - podnoszę głos - choć rozproszą się w życiu jak
budowniczowie wieży Babel, zawsze czuwać będzie nad nimi Pozytywny Duch Tej Szkoły. A
potem - jako że za długo nie można potrącać samych patetycznych strun - robię pogodną aluzję do
tego, że niektórzy rozproszą się w życiu parami. Czworo absolwentów, po dwoje z każdej płci,
spiekło teraz raka. Jedna osoba spojrzała na mnie z nieodgadnionym uśmiechem, więc i ja trochę
spiekłem raka, ale nieznacznie, bo los mój jeszcze nie padł i nie ja o nim rozstrzygam. Ale zrobienie
tego właśnie wtrętu, a zwłaszcza owo spieczenie raka zdjęło z mych ramion nadmierny ciężar lat i
oświadczyłem po prostu, że „poznaliśmy się przecież jak łyse konie”; zżyliśmy się i będzie nam ich
klasy brak: i mnie - uśmiecham się z nauczycielska, choć zdaje się trochę i po kopanemu - i przede
wszystkim moim starszym, oddanym młodzieży kolegom - patrzę na oboje Ników. Ona ma teraz
oczy jakby z lanego błyszczącego szkła, on przeciera sobie powiekę brzeżkiem śnieżnego mankietu.
I nagle, kiedy przeniosłem wzrok na twarz Dyrektora, na jego obrzmiałe policzki i podbródek jakby
zarumieniony cieniem czerwonej narzuty, zaskoczyła mnie myśl, że to nie jest tylko zakończenie
określonego roku szkolnego, połączone ze zwykłym, choć w dziejach tej szkoły pierwszym
pożegnaniem maturzystów, owo coroczne radosne święto owocobrania, ale i zamknięcie jakiegoś
niepowtarzalnego etapu - heroicznego etapu tworzenia, na którym młodzież, Dyrektor i nauczyciele
byli i czuli się na równi, jak najdosłowniej na równi współorganizatorami i współgospodarzami tej
szkoły. Następna licealna, którą za pół roku też bardzo pięknie pożegnamy, jest już mimo wszystko
nie taka. Nastąpią nowe, na pewno piękne okresy, wiele się w tej szkole poprawi i wzbogaci w na-
uczaniu, w wychowaniu, w akomodacji do życia politycznego kraju, który za tydzień staje do
pierwszej z dwóch bitew mających zadecydować o barwach jego klejnotu i przyszłości. Ale będzie
to już zwykła, dobra czy nawet bardzo dobra szkoła, jakich w każdym okręgu jest zawsze kilka czy
kilkadziesiąt. A to, że tak się stanie, wcale nie będzie regresem. Przeciwnie. Krzywa każdego
postępu prowadzi od żywiołowego i niepowtarzalnego do doskonałej zwykłości. Żywiołowe
niepowtarzalne, choć nie ma nic wspólnego ze statycznością, stanowi kamień węgielny
przeciętnego doskonałego. Dlatego wiążemy się zawsze tak silnie uczuciowo z okresami „burzy i
naporu” zarówno we wspomnieniu narodowym, jak i we wspomnieniu osobistym. I coś takiego,
choć nie tymi słowami, powiedziałem im pod koniec oficjalnego pożegnania.
W imieniu maturzystów przemówił Bruno, a Kęka, też stary „bernardyniak” oraz prezes Kółka
Polonistycznego, przy tym nasz szkolny redaktor i rysownik - w imieniu uczniów. Oddano należne
honory przekazywanemu sztandarowi. Jeszcze tylko śpiew, deklamacje i do suto okraszonego
czerwienią stołu podchodzić będą gęsiego z dygiem lub szastaniem nogami, by obróciwszy się o
trzysta sześćdziesiąt stopni, wrócić już jako nie-uczniowie.
Od jakiegoś czasu czuję potrzebę odświeżenia programu akademii i związania go z miastem.
Zatem Łódź Broniewskiego. Wiersz ten dla prezentacji również i innych postaw recytowaliśmy
swego czasu podczas tajnych okupacyjnych koncertów mińskich akademików. Jadzia Becz-
kiewiczówna z III b ma dźwięczny i dość silny głos. Nie jest to jednak głos, który rokowałby jej
sławę na recytatorskich estradach. W sztuce, w odróżnieniu od szkoły, liczą się tylko ewenementy.
Przydymiony granat sukienki wyseparował ją z miejsca z optymistycznego szkarłatu narzuty i
dekoracji. Policzki zabarwiła trema.
Kiedy, posłuszna rysunkowi kadencji, mówi zupełnie tak samo jak ongiś Bożena:
Tuczą się Łodzią tłuste Scheiblery
- przy czym zapewne też nie widziała na oczy żadnego z Scheiblerów, podobno wcale nie takich
znowu grubasów - „tłustość” w jej ustach jest tłustością namacalną, nienawistnie obrzydliwą.
Kiedy mówi:
Im tylko radość z naszej niedoli
- „radość” wcale nie jest demoniczna i zaskakująca, stanowi fakt naturalny, nie wywołujący
zdziwienia, ale słowo „niedola” stoi nieruchomo w ustach aż do następnej cezury.
Kiedy mówi:
Stanie w piorunach Rzeczpospolita
- uświadamiam sobie, że dziś jeszcze, i to zaraz po uroczystościach, muszę odbyć rozmowę ż
Wadzkim: trzydziesty czerwca, dzień referendum przecież za pasem.
Jadzia jest tutejsza.
Każdego, kto podbiega po gwarantowaną okrągłą pieczęcią, a i moim ministerialnym
zakrętasem „dojrzałość”, wita salut oklasków. Najburzliwiej klaszcze Lasiewicz. Zocha Druga
przewraca się tuż przed stołem. Nik podnosi ją z rewerencją. Ogłuszona niespodziewanym
szczęściem, zapomina, po co szła, dopiero Dyrektor... Przy wręczaniu matury Wieśkowi Dyrektor
mruczy: „Nnno!” W tym „nnno” jest przypomnienie owego uczucia ulgi, kiedy siedząc uroczyście
po drugiej stronie stołu, nagle zorientowaliśmy się, że oto już przebrnął. Korona, wracając re-
prezentacyjnie wyprostowana, posłała mi prywatne spojrzenie. Gośka, wiadomo, że nie spojrzy. A
jednak:.. Następne jej spojrzenie poczuję na sobie w czternaście lat później wśród tłumu uczniów,
byłych uczniów i byłych kolegów, którzy wbrew bezlitosnej powszechności samotnych pogrzebów
starych nauczycieli staną w liczbie kilku tysięcy nad wykopaną w parę dni po ostatniej lekcji al-
gebry mogiłą matematyka, ozwanego tu Nikiem.
- Teraz - komunikuje dyrektor spoza dzbanka Schaffowej, siedząc już z rękoma opartymi na
brzuszku - nasza kochana młodzież pójdzie grzeczniutko na górę i z rąk panów wychowawców
otrzyma... Wy tam, hrabiowie? A krzesła kto za wami? Może Duch Święty albo ja? Z daleka od
ściany! Jak porysujesz, promocji nie dam!
Pociemniałe i wysokie nad podziw schody maszerują w górę z nieskładnym brzęczeniem. „Jak
w ulu” - przychodzi mi na myśl. Miecia pokazała mi wczoraj przez drzwiczki z tyłu pozornie
bezładne, a w istocie doskonale racjonalne manewry roju na nowej kwaterze. „Rój ludzki” - stare,
wrzucone do lamusa metafory mają celność Wilhelma Tella... „Do miodu w pustym ulu rościł sobie
prawo rój pszczół i jej szerszeni” - przypomniała mi się bajka Lafontaine'a o pszczołach i
szerszeniach, co podały się wzajemnie do sądu. Bywają i sądy dziejów - wspinam się ku jakiejś
innej natrętnej myśli po schodach skojarzeń.
- Pan ich tylko, panie kolego, szybciutko, prędziutko! Papierek, krzyżyczek na drogę! Sio! -
skacze koło mnie Prezesunio i zlepia męski „kwartet” alkoholowy na popołudnie. - Wdepniemy do
ojca Jacusia, a jak nie zechce, to i tak sobie...
„Owad uprzykrzony” - nazywam go w myśli i odmawiam.
W polu widzenia ukazuje się Wadzki. Ach, prawda, jeszcze nie odchodzi. Dyrektor prosił, żeby
rozdał promocje za panią Genię.
- Pan tylko, panie kolego, szybciutko, prędziutko! obskakuje Nika. Nik bodajże nie słyszy, jest
zaaferowany wczorajszą propozycją czynników, by poszedł „w wizytatory”. A jakże, przyjmie i po
pół roku, z żalem przez tamtejszych „panoczków” żegnany, ucieknie z powrotem do naszego
gimnazjum, ale o tym wiedzą w tej chwili tylko gwiazdy, jak również i o tym, że Dyrektor uczyni
to już po tygodniu, zrzekając się togi i tytułu Jego Magnificencji szkoły filmowej.
- Nie zapomnij przyjść! - upomina w przelocie Korona.
- Murowane! - odpowiadam. W okresie przedmaturalnym oczywiście nie widywaliśmy się.
Korona wbiegłszy na schody, rzecz jasna, nie ginie, lecz staje się posuwającym punktem
świetlnym. Za chwilę w ich dawnej klasie zacznie się przy udziale Dyrektora i Nika organizacyjne
zebranie Koła Absolwentów Państwowego Gimnazjum i Liceum nr ... dla Dzielnicy Bałuty-Doły. A
potem jeszcze krótkie podobno zebranie samych zetwuemowców: bieżące prace w związku z
referendum. Dzień mają wypełniony po brzegi.
- Panie profesorze - biegnie przez schody sapanie Kaczmarka - właśnie przeczytałem Dzieci
szatana! Arcy-Przybyszewski! Jan fantastycznie przewidział wojnę i cały upadek moralny! Czy pan
profesor dobrze znał Gajcego?
- Chłopcze, wpadnij do szkoły, jak będą egzaminy wstępne. Porozmawiamy i pokażę ci coś po
Gajcym: powielaczowy tomik i listy. Teraz naprawdę nie mam czasu ani głowy.
Na piętrze Oleńka i Korona zatrzymane z impetem przez Kękę. Wywiad z maturzystami do
„Głosu Szkolnego”. Wszyscy wszystkich co chwila zatrzymują.
- Gdzie koleżanka smaruje? - Kapitalny w swej roli redaktora: miałem dobre oko!
- Na chemię... Może droga naukowa, jeszcze nie wiem.
- Chyba na polonistykę i do pracy organizacyjnej.
- A po linii, że się tak ośmielę, prywatnej? - wynaleźli teraz nowe słowo: „linia.”
- Chyba mężologia.
- Przepraszam bardzo pana profesora, bo odnośnie mojej poprawki od pana profesora od
śpiewów, to osobiście...
- Dowiesz się, dowiesz! Marsz do klasy.
Zator krzeseł rozrzedza się. Posuwamy się szybciej.
- Tak, tak. Dziękuję, pani Schaffowa. Pani też sobie przez wakacje trochę odpocznie. Jak mąż? -
Nowy zator. Co za rozgardiasz, daję słowo!
- Siedzi. Zasłużył, to i siedzi. Wo waren nun meine Augen! Pan profesor rozumie po naszemu?
Oczy, one jeszcze mało widzą na tym świecie. Na tamtym to one wszystko widzą, ale...
- Tak jest, tak.
- Idzie, idzie, idzie! Promocyjki, promocyjki! Te, monarcha! Od razu uciekaj od cioty pod
rozpylacz.
- Kolego Wadzki! Niech pan zaczeka na mnie przed wyjściem. Pójdziemy razem.
- O tym ośle mówię, że na placu Wolności. Nie widział pan? Wyrżnięty z drzewa na klombie,
obok napis: „Ja głosuję na neee!” W Anglii program polityczny strony przeciwnej określa się jako
po prostu inny punkt widzenia i polemizuje „z wielce szanownymi oponentami” wyłącznie
językiem rzeczowych, niczego nie upraszczających argumentów. Przywódca opozycji, po
zwycięskich wyborach nowy premier, składa publicznie podziękowanie eks-premierowi za jego
dotychczasową owocną działalność.
- A podczas całej kampanii wyborczej - przerwał mi czy uzupełnił Wadzki - obie strony na
równych prawach wykorzystują do swej agitacji radio i inne państwowe środki przekazywania
informacji, prawda? Jak pan widzi, ja też czytałem tamten artykuł w „Gazecie Ludowej”.
Z każdego dosłownie kwadratu trotuaru, gładzizny parkanu i feuermurku - jak łodzianie
nazywają ślepe ściany domostw - skakało do oczu „3 X tak”, zaś „nie” tylko raz, i to na tabliczce
przy tamtym ośle.
- Po: „Jesteś osioł i kwita” sięgają czubiące się dzieci na podwórzu. I nie tylko dlatego, że są źle
wychowane i że nie potrafią szermować argumentami, ale i dlatego, że w ich wypadku jakieś
niezawodne argumenty przyznające którejś ze stron obiektywną rację nie istnieją. Słyszałem zawsze
od pana, i po tych pogadankach dla zetwuemu o materializmie marksistowskim byłem już prawie
przekonany, że wasza partia dysponuje ideologią tak ścisłą i sprawdzalną w doświadczeniu
historycznym i w rachunku ekonomicznym, iż jest równoznaczna nauce. A naukowiec to człowiek
skromny, rzeczowy oraz z szacunkiem odnoszący się do zwolenników przeciwstawnych teorii, bo
wie, że i jemu, i im przyświeca podobny cel: ustalenie prawdy obiektywnej. Natomiast
zarozumialec, który twierdzi, że tylko on raz na zawsze posiadł kamień filozoficzny i kto nie uznaje
tego faktu, to osioł i zdrajca, wygląda mi trochę na szarlatana. A człowiek, co przez siłę chce
zbawiać innych, narzucając im swoje confiteor, taki człowiek to...
Już to kiedyś było. Też wyrzucałem z siebie zdania z taką szybkością, że przestawałem je po
prostu słyszeć. I też niczego więcej nie pragnąłem, jak tylko wytrącenia mi tych argumentów
mistrzowsko i bez skrupułów z ręki, tak .jak Wołodyjowski wytrącał Kmicicowi szablę. Ale z
tamtej strony słyszałem, zarówno od przyjaciela rodziny księdza kanclerza Ochalskiego, którego
kości są w Dachau, jak i od Hali Szurmiakówny, dziewczyny na schwał, która w czasie okupacji
rzuciwszy Szobera do szuflady wzięta się do teologii i zamęczona przez Niemców, jak się dowia-
duję, i teraz jest in odore sanctificatis - więc słyszałem z tamtej strony, że nie doceniam woli, Łaski
Uświęcającej, że muszę wyrobić w sobie tę, do której odwoływał się Pascal, Ślepą Wiarę prostej
rybaczki bretońskiej.
- Chciał pan powiedzieć, że taki człowiek to inkwizytor - dokończył za mnie Wadzki tak
spokojnie, jak to on mówił.
- Proszę odpowiadać! - wrzasnąłem szybciej, niż usłyszałem swój głos. Skręciliśmy w prawo,
zaczęły się liszajowate czynszówki z obgryzionymi rynnami.
O, to tam - wskazał na jedno z okien. Przed domem kilkoro ludzi i samochód. - Najman, student
uniwersytetu, a więc mógłby być pana słuchaczem. Słyszał pan może? Znaleziono go bez życia.
Sprawca mordu nieznany. Juk się pan niewątpliwie domyśla, Najman był aktywnym działaczem, że
tak powiem, po naszej stronie barykady. Ci, którzy tego dokonali zapewne, choć nie chcę przesą-
dzać, też czytali ów szlachetny artykuł w „Gazecie Ludowej”. Zabicie przeciwnika jest
wykonaniem pewnego zadania z zakresu taktyki. Każdy żołnierz po kursie rekruckim może to
potwierdzić, prawda? Rozbrojenie przeciwnika, powiedzmy, przez ośmieszenie jest też zadaniem
taktycznym. Zgadza się pan? Dobrze. To teraz niech pan porówna etyczność obu metod? Aha, nie
zdążyłem przypomnieć - przechodziliśmy akurat koło tego domu - że chociaż uważamy marksizm
za naukową interpretację świata, nie jesteśmy, w odróżnieniu od pańskich idealnych uczonych,
wyłącznie interpretatorami świata, ale i jego, jak by to powiedzieć, zmieniaczami. O sensie tych
zmian dysputowaliśmy niejedno-krotnie i zdaje się, że pan nie miał wtedy wątpliwości co do tego,
iż są sprawiedliwe. - Ależ jasne. Ja nie o tym przecież...
- Tylko nie uświadamia pan sobie, że zmieniacze to ludzie, którzy wykonują określone zadania
strategiczne i taktyczne.
- Chodzi mi po prostu - nawiązałem już spokojniej do tego co mówił o nie wykrytym mordercy i
obu taktykach - oto wasze prymitywne stawianie znaku równości między bandytą z lasu i
Mikołajczykiem!
- Dlaczego akurat prymitywne? Bywają w życiu niesłychanie często obiektywne znaki równości
wbrew subiektywnej woli tak zwanego porządnego człowieka, jakim, być może - nie jestem jego
spowiednikiem, więc nie znam go z tej strony - jest Mikołajczyk, który nota bene też zapewne nie
solidaryzuje się z tymi pana znajomymi, jak to mi się pan niedawno zwierzał, co kradli przędzę i
mówili o nim z uznaniem. Doskonale, naturalnie, pan wie, że nawet w najściślejszym
rozumowaniu, jeśli pozbawi się go jednego choćby członu, powstaje luka. Luka w pańskim
rozumowaniu, która spowodowała u pana słuszny niepokój, polega na tym, że nie uświadomił pan
sobie zasadniczej różnicy między walką wyborczą w Anglii czy w Ameryce a naszą przed
referendum. Tam dokonuje się wyboru między mniej więcej równie „wielce szanownymi”
propozycjami praktycznego rozwiązania takich czy innych trudności w państwie Jego Królewskiej
Mości, bez istotniejszego, mimo wiadomych reform Partii Pracy, naruszania zrębów jego struktury
społecznej i instytucji państwowych. Tu natomiast następuje frontalne starcie klas z klasami o
władzę w państwie. Takie zaś starcie klas, bez różnicy, czy rzeczywiście na barykadach, czy przy
urnach wyborczych, a tylko przy akompaniamencie z jednej strony skrytobójczych strzałów, z
drugiej - naszej nie dość naukowej, jak na pańskie asystenckie wymagania, agitacji - nazywa się
rewolucją społeczną, rozwijaną przez obie strony tak jak operacje bojowe, a więc przy użyciu
różnych skutecznych metod taktycznych. Jakie były echa ostatniego strajku na uniwersytecie? O, tu
właśnie również klasyczny przykład metod podziemia.
- Frekwencja, stuprocentowa, znaczy się - teraz trzech. Jeśli strajkuje, to profesor, ale
bynajmniej nie .z powodów politycznych. Myślę, że nawet na literaturę księstwa Lichtenstein
więcej by przychodziło,
- Zmieni się. I od dołu się zmieni, i od góry: programy. Niech się tylko Rada Szkół Wyższych
wreszcie stanie faktem. Tylko ją jakoś powoli zatwierdzają. Pan pewnie się opiekuje tym starym,
trochę, jak to powiedzieć, nieszczęśliwym człowiekiem? - Uczułem coś takiego, jakby mnie
przejeżdżający właśnie sałata zdzielił batem.
Przy Magistrackiej nasze drogi się rozchodzą.
Dzień ten sam (wieczór)
Tamten nasz pień gdzieś się zapodział. Pewnie szaber. Rozłożyliśmy się w kółko, jak to w lesie.
Nawet najdłuższe dnie się kończą. Drzewa przybrały kolor wiewiórczy, włosy - bladoniebieski.
Mało nas. Brakuje Gośki - namawiali, nie chciała przyjść - Zochy Drugiej, Danki, Cieślaka,
Brunona i Pyśki. Pyśko, nabity forsą, podobno rozbija się dziś po mieście na własną rękę. Widzieli
go na Kilińskiego, jak jechał taksówką. Szła na drugim biegu, na masce okrakiem dwie dziewoje,
każda z bukietem. Jechali do następnej knajpy i Pyśko kiwał na Wieśka i Kurka, żeby też wsiedli.
„Ma chłopak dryg” - ocenili rzeczowo, nie bez uznania, ale nie skorzystali.
- Pan profesor był fajny - ukłon w moją stronę. Geografka pyta się, jaka jest polska najwyższa
góra? Już chcę przez nagłą głupotę powiedzieć: „Giewont”; a pan profesor tak, o, popatrzał i sobie
rys, rys paznokciem po poliku. „Rysy”! Pan tak naumyślnie, prawda? No, żeby nasze dzieci miały
uczonych rodziców!
Wypiłem nie do dna i odstawiam daleko, aby nie przewrócić. Kopanym nie zależy na piciu,
tylko żeby nie było ciszy. Położyłem się, jak i oni, na trawie, głową o cal od spódnicy Korony.
Opędzam się delikatnie od trawki. Trzyma w dłoni źdźbło i gdy nie widzę, łaskocze, żebym myślał,
że to mucha. O dwa cale od pensjonarskiej trawki jej uśmiech zamyślony, delikatny i jakby po
macierzyńsku dojrzały. Jasne! Uśmiech Madonny ze szczygiełkiem.
Przygląda się uważnie moim oczom, jakby chciała w nich zobaczyć, czy dobrze jest uczesana.
Przejrzawszy się, zamyka je przybliżeniem trawki, jak się zamyka lusterko.
Myślę o kopanych. O tym, że są infantylni i że ja jestem infantylny, i to już jest jakaś cecha
trwała, bo, jak rozumuje Jerzy Zagórski, pokolenie, które za wcześnie musiało dojrzeć, skazane jest
na zawiśnięcie przez całe lata między chłopięctwem i wiekiem klęski. I o tym, jak ta matura w
konwencji niebezpiecznej przygody weszła od razu obok wspomnień z wojny do ich
reprezentacyjnych opowieści i jak się będzie latami w ich ustach udziwniać niebezpieczeństwo
olbrzymieć, umyślne nasze gapiostw o przeobrazi się w klasyczne roztargnienie, przypisywane
naszej profesji, aż doczekamy w wyobraźni ich wnuków osobliwej długowieczności: panopticum
krzykliwych niedołęgów. Zastanawiam się również, że mało mówią o swoich planach życiowych,
choć za dzień, dwa zaczną je realizować i nawet w samym tym pomyśle wspólnego spędzenia
świętojańskiego wieczoru jest coś z tremy przed nieuchronnym wielkim „rozproszeniem”. I starając
się nadal intensywnie myśleć o sprawach szerszych, dziwiłem się, że tak zdeklarowani politycznie
chłopcy i dziewczęta, co wczoraj przez całe popołudnie i część nocy wypisywali hasła na ścianach i
trotuarach, a niedawno uczestniczyli w rozpędzaniu bojówki, prawie wcale nie rozprawiają o
polityce. Ale od tego momentu myślałem już tylko o nas: o Koronce i o sobie, że oto dziś
stanowimy taką samą kopaną parę, jak Zocha i Jurek, i nikogo nie dziwi, że mówimy sobie: ty. Ale
dłużej nie mogłem myśleć, bo myślenie jest srebrem, a niemyślenie złotem. Otworzyłem oczy i
jeszcze tylko przez króciutką chwilę pomyślałem o moim poważnym zachowywaniu się w tak
bliskim sąsiedztwie Koronki, bardzo wysoko oceniając zdyscyplinowanie swych rąk.
- Możecie sobie państwo długo telefonować: druty przecięte i żaden strażnik w portierce nie
usłyszy. O, tu, na tym tapczaniku będzie państwu wygodnie, mięciutko. Jazda, kto z państwa ma
pierwszy życzenie po gołej? Pan trojhender czy pani trojhenderowa? - śmiech.
- Wiecie, a może byśmy teraz mówili o sprawach... mniej partyzanckich? - szepnęła Korona.
Zrobiłem ni z tego, ni z owego odkrycie, że w niektórych konfiguracjach dłoń i przedramię
mogą spełniać funkcję lewarka: powoli, żmudnie i niepostrzeżenie winduję głowę w górę. Co tam
głowę! Głowa nieważna! Usta! Aż nałożyły się na drugie, nic a nic nie zaskoczone, ciepłe,
wyczekujące.
- Ciekawe, że kobity, jak się zabujają, to zaraz nie lubią wyrazów.
- Przestań z całowaniem - szepcze Korona. - Mimo wszystko nie wypada. Powiedz coś do
śmiechu. Opowiadam więc, jak przed wojną w naszej resursie obywatelskiej dawny burmistrz oraz
lekarz powiatowy założyli się raz w nocy przy kieliszku, że rankiem przejdą przez miasto na
czworakach. Nazajutrz niedziela, baby walą na roraty, patrzą... Przestali grzechotać, więc mówię
znów, ale zapomniałem, że to ma być tylko do śmiechu, i opowiadam, jaki mamy tam, w Mińsku,
ładny biały kościół z czasów szwedzkich z obrazem Matki Boskiej, do którego pozowała moja
ciotka Janka, jaki pałac Dernałłowiczów na fundamentach zamku książąt Mazowieckich...
Gdy zaczęli się kręcić i niezbyt pilnie słuchać, choć starali się o to, nieoczekiwanie
uświadomiłem sobie, że od jakiegoś czasu opanowała mnie nowa mania łapania ludzi za guzik i
gadania o samym mieście, a to chyba znaczy, że oddala się ono ode mnie, choć jadę tam jutro na
wakacje.
Teraz opowiada Korona. O przedwojennym śmigusie na podwórku u jej rodziców, jakiejś pani
Olbińskiej, która weszła w drugie święto na stryszek i jak wskutek tego zerwał się sufit i tuż nad
głowami pijących powstała wielka dziura, a w tej dziurze, nie mogąc przezwyciężyć prawa
ciężkości, kolebie się pokraczna pupa pani Olbińskiej (Korona nie jest dragonem i posługuje się
eufemizmem). „ładnie tam oni mieszkają, nie ma co!” - pomyślałem z przekąsem, ale momentalnie
poczułem również coś w rodzaju dumy, że pod dziurawym sufitem wychowała się zuch
dziewczyna.
- Jeszcze jaką bombę powiedz - upominają się, no i ja też. Ale Korona zaczęła wspominać z
podobnym smutkiem, z jakim ja, wspominając dawne - o strajku na tramwajach i jak, siedmioletnia
smarkula, myślała, że po wygraniu strajku dostanie od ojca najładniejszy, najbardziej niebieski
tramwaj. Ale strajk przegrano.
Zocha przypomina, że sobótki, więc rozpalamy na polance obok nieduże ognisko. Dym nad
ogniskiem w owalu niedoczernionego nieba skojarzył mi się z niebieskim tramwajem. Przyszedł mi
na myśl wiersz Jadzi Beczkiewiczówny i jakieś zdanie Wadzkiego. Ostrożnie szukam jej dłoni...
Zaczęli nie od Głodujących wsi i spalonych miast, co ostatnio obok Ślę ci kwiatów całe kosze
najczęściej śpiewają, ale o tym, jak „płonie ognisko i szumią knieje”. Wtedy Jurek - że właściwie
nikt z ich rocznika nie był nigdy na obozie harcerskim, bo wiosną trzydziestego dziewiątego roku
tak pachniało prochem, że kto miał wtedy głowę myśleć o obozach harcerskich.
Ogień trzaska tak samo jak wszystkie dobre i złe ognie, które przepłonęły przez moje życie.
Właśnie śpiewamy o życiu:
Upływa szybko życie,
Jak potok płynie czas...
Wiesiek ciepłym tenorem, my za nim, jak kto może.
Po raz pierwszy chciałem zatrzymać czas akurat po mojej maturze i właśnie na sobótce.
Dziewczęta były w jasnych bluzkach i na Diabelskiej Górze dopalały się już ognie. Nie zatrzymał
się i nie oszczędził żadnego ze swych późniejszych płomieni. „Jedno tylko mamy życie - mówił
Tadeusz Gajcy bodaj na miesiąc przed swą powstańczą śmiercią - i każdy bez mała, gdy pryczeje,
opowiada, że gdyby się drugi raz urodził, żyłby nie tak, tylko siak. Znaczy, że życie wykoślawia się
w ręku i pęka.” - „Non omnis moriar” - zareplikowałem. Uśmiechnął się z młodzieńczą
zarozumiałością, jakby mówiąc: „Stary banał, nie na poziomie”, i postawił kropkę nad „i” -
lubiliśmy wtedy wszyscy w naszych dyskusjach stawiać kropkę nad „i”. - Pokartkuj Estreichera i
Korbutta, cmentarz literatury...”
Upływa szybko życie,
Jak potok płynie czas...
Śpiewamy, nie wiedzieć czemu, po raz drugi i niektórzy trzymają się za ręce. Czy te skoki w
nastroju to magiczne relikty tej nocy, czy sprawka nie wylanego za kołnierz „paliwa”, czy - noc
przed rozproszeniem? Podpalenie badyli podzieliło świat na jasność i mrok. Niespokojna granica
przechodzi przez włosy Korony: są na przemian popielate i kogucie. Dotykamy czoła czołem.
Ogarnia mnie niejasne uczucie, silniejsze od niepokoju, słabsze od lęku. Korona mocno ściągnęła
brwi i też jest niezwykle poważna i skupiona. Boję się tych jej myśli i czasu. Jej myśli to koty w
worku: niedostępny kraj - terra ubi felidae. „Koty są fałszywe” - mawiała matka. Jutro będę na
matki imieninach, potem jeszcze na dzień, dwa wpadnę: egzaminy, potem przez dwa miesiące
będzie Mińsk i w tym czasie kopani znikną mi z oczu. A ona?
Ostrożnie, by nie spuszczać z pola widzenia rysujących się, niespokojnych brwi Korony,
powracam myślą do Gajcego: „Nie, nie masz racji!” - stawiam kropkę nad „i”. - „Zgoda: non omnis
moriar jest problematyczną - cóż z życia po śmierci! - satysfakcją jednego na setki milionów. Ale
zważ, do licha, że każdy piszący posiada dwie władze: zatrzymywania czasu i drugą - sięgnięcia po
dar powtórnych urodzin, gdy poczuje, że mu się to jego życie koślawi. Może wtedy ułożyć je jota w
jotę zgodnie z wypracowanym przez to pierwsze niedoskonałe życie ideałem własnej biografii.
Kształtowanie się postaci utworu i korekta jej losów odbywają się niemal od dnia biologicznych
urodzin autora. Ależ tak, Tadek, jasne!”
- O czym tak myślisz? - pyta Korona, polatując małym palcem mój mały palec.
- Tak sobie - nie mówię wyraźnie, bo jej głos zastał mnie jeszcze na tamtym brzegu. - Przede
wszystkim o nas obojgu - dodaję prawie żarliwie i zgodnie z prawdą, ale przez to „tak sobie” i
przerwę w czasie nie brzmi to, zdaje się, przekonywająco.
Wiesiek śpiewa sam. Oni nie znają tego, a ja mam barani głos. Śpiewa zawodząc i trochę przez
nos: chce, by wypadło jak najautentyczniej:
A kiejże się ty,
Świanty Janie,
Łobżenis?
Kiej sobie żonkę,
Kiej se nadobną
narais?
I przymrużywszy oko:
Jest tu nadobna,
Jest tu Zosieńka –
Zostanie.
Bo se Jurecka,
Bo nadobnego
Dostanie...
I dalej, robiąc ku nam perskie oko:
Jest tu nadobna...
W ostatniej chwili zmienia zamiar i mruknąwszy: „hm”, wzywa głośno kopanych do skakania
przez ogień.
Lewarek z podsadzonych pod głowę łokci jest niezawodny, napotykane na przewidywanej
wysokości usta też nie zawodzą.
- Hm? - dopytuję się uparcie o to, co będzie za rok, za dzień.
- Mój mąż powinien mniej myśleć o sobie - spłoszone przez czatującą trawkę rzęsy umykają w
dół. - I może ja to znowu nie ta... - powiedziała to innym głosem, jakoś miękko, i nachyliwszy się
patrzyła mi uważnie w oczy, jakby chciała się w nich dokładnie przejrzeć. Po chwili jeszcze innym
głosem: - Ja też tak raz zrobiłam, ale nie zrzucałam winy na nikogo...
- Przecież ja już... - i chcę jej powiedzieć wszystko, o czym w ostatnich tygodniach tak usilnie
myślałem.
- „Jutro humor się poprawi...” - zacytowała zdanie z Wesela, którego kazałem im się kiedyś
nauczyć na pamięć.
- Nie wydurniaj się! - wrzasnąłem, aż się obejrzeli, przyciskam ją do siebie tak silnie, jakby się
chciała wyrwać, ale nie wy rwała się.
- Kto tu pali ogień? - milicyjna zieleń mundurów, pepesze. - Dowody obywateli?
Gdzie ja kiedyś widziałem tego wysokiego z kominiarskim wąsikiem?
Dostrzegł Wieśka.
- E, to ty, Wiech? Serwus, nie poznałem! Twoi koledzy, prawda? - potrząsanie dłońmi.
- Moja grabulka! Tak. I koleżanki. Wszystko swoi z zetwuemu. I nasz pan profesor też swój
człowiek. Co słychać?
Ten wysoki ledwo powłóczy nogami.
- Za skurwysynem Morisem przepatrujemy. Znowu rozwala - obaj kierują spojrzenia na ogień i
pozostałości w butelce. - Cholera, nie służba! Końca nie ma!
- Ano, referendum. Może byście siedli na sekundkę? Jednego na ryzyk nie wadzi - Wiesiek
dodał to bez przekonania, ot, żeby stało się zadość, i z większym ożywieniem: - A może iść z
wami?
- Cywilwojsko? Z piłką na „zbijanego”? - roześmiał się wysoki niezbyt wesoło.
Odeszli z pistoletami wymierzonymi prosto przed siebie. Zaraz zasunęła ich czerń. Potem
jeszcze inni dwaj przeszli koło nas.
Kopani przypomnieli sobie, że „warto by przejść się na dzielnicę”, może trzeba „pomóc”.
Zadeptujemy ognisko.
Światła miasta stają się wyraźniejsze.
Dzień pierwszy
Teraz ludzi spotykałem niewielu. Szedłem wprost na kościół z ciemnej cegły. Trochę jest
podobny do katedry siedleckiej, ale przede wszystkim jest sobą, doskonale mi znanym kościołem
Panny Marii na Starym Mieście, w którego mury wprowadziłem w zeszłym roku starsze klasy, by
pokazać na konkretnych przykładach osobliwości prawdziwie stylowego gotyku: triforia, tęczę, a w
nawie głównej szafowy tryptyk. Gdy zbliżyłem się, spod pinakli wypełzły ku mnie dwa blaszane
krokodyle - łagodnie, jak oswojone zwierzaki, które tylko pragną powitać. Droga szła nieco w górę.
Po strzaskanych trotuarach i dywanikach kocich łbów idzie się rzecz jasna, dużo trudniej niż po
gładziznach Piotrkowskiej. Stopy ześlizgują się, trzeba, jak na złość, uważać i zwalniać krok.
Spieszy mi się piekielnie. Akurat dziś musiała się zdarzyć ta awaria sieci! Tramwaje stoją jeden
przy drugim jakby owładnięte baśniowym snem, a mnie pilno, by ją po dwóch miesiącach zobaczyć
i, jak przystało, złożyć jej rodzicom oficjalną wizytę.
Minąłem kościół bez rynku i rynek bez kościoła. Pamiętam, jak mnie to za pierwszym razem
śmieszyło. Nie wiedziałem jeszcze, że kościół stoi pośrodku jagiellońskiego miasteczka Łodzia, a
rynek, o dwieście metrów dalej, był do niedawna ośrodkiem szlacheckiej wsi Bałuty. Od rynku w
bok, jeszcze na wiosnę, pamiętam, skręcało się do szkoły na Krawieckiej. Tak niedawno
najniespodzie-waniej w świecie dotknąłem po raz pierwszy nogą tych miejsc, a tyle
nieodwracalnych faktów i wydarzeń, w których zawarty jest i jakiś mój udział, zyskało wymiar
historii. Za rok czy dwa dzieje Krawieckiej będą już dla nauczycieli i młodzieży uczącej się na
Spornej prehistorią. A kiedy wspomni się o nich jeszcze raz przy okazji jakiejś okrągłej rocznicy,
nikt już z obecnych nie wywoła przed oczy obrazu młodzieży taskającej kilometrami ławki, aby
zaoszczędzić szkole kosztów. Ani wąsatego Sarzyńskiego, co za darmochę woził rolwagą szkolne
„nieruchomości”, bo „wituński ma honor”.
Kocie łby daleko, daleko na zachód. Na zachodzie jest park z posobótkową rzeczką, dalej niebo
zamknięte na czerwonokrwawy klucz ruin Radogoszcza. Nie myślę o sprawach grozy sprzed
półtora roku. Nie ma jej, przeminęła. Wypełnia mnie najszczelniej chwila bieżąca. „C'est ła vie!
Chce pan cukierka?” - powiedziałby Dyrektor. Nawet najbardziej szara, opatrzona jest sensacyjno-
radosnym odsyłaczem: „Dalszy ciąg nastąpi.”
Gwoli najrychlejszego spotkania „dalszego ciągu” skręcam w Murarską. Mój prywatny nurt
zdarzeń toczy się przez parę chwil zgodnie z biegiem dwóch mokrych rynsztoków i drzewek
ulicznych, ponuro pochylonych super flumina. Już się odłącza. Uliczka w lewo.
Czy to aby naprawdę tutaj? Zapadające się bieda-domki, słaniająca się brama, spod której małą
~ stróżką wypływa rynsztok. Na wątłym daszku balansuje w pełnych akcesoriach władzy milicjant.
Stróż bezpieczeństwa pochłonięty jest dziwną czynnością. Jedną dłoń wpakował w usta, powodując
donośny świst, za pomocą drugiej potrząsa chustą ma kiju, tak jak w powojennych opowieściach, w
których volksdeutsche dawali w podobny sposób tajemnicze sygnały krążącym we wrześniu
bombowcom. Ale niebo jest czyste, czas pokoju, czego widomym symbolem białe gołębie,
zataczające precyzyjne kręgi nad podwórzem.
- Czy tu mieszkają państwo...?
- Krzestni? O tu, w lewo - narysował w powietrzu drogę. - A ja jestem po służbie -
poinformował mnie nie wiadomo dlaczego.
Zbita z desek wąziutka sionka. Uderzam o coś biodrem. Ręce wymacują drzwi. Widok na
zasłonkę z perkaliku, prześwietloną czerwienią, z kolei na kuchnię i... rozłożyste ramiona. Ramiona
nieruchomo pochylone nad stołem, ciasno opięte czarnomechatym mundurem tramwajarskim.
Spoza pleców szeroka płachta gazety z drgającym na niej cieniem okularów. Drugie plecy, dość
drobne, pochylone nad blachą.
Ale nie w zdjęciu fajerek z buzującego krwiście ognia i nie w lampie na stole przyczyna tego
intensywnego blasku. Na niskim kuferku pod paltami siedzi...
- O, przyjechałeś! - Raptowny obrót trzech postaci w moją stronę.
Korona w tej chwili nie jest tą pewną siebie dziewczyną o uroczo aroganckim sposobie bycia i
władczo agresywnym stosunku do świata świadomej uczestniczki nowego. Jest serdeczna i ciepła.
Gdyby ten nowy, zaskakujący mnie modus zachowania - przechylenie głowy, uśmiech, timbre
głosu - określić barwami, byłyby to barwy pastelowe, wtopione w dominujący koloryt tej patriar-
chalnej izby - kuchni.
Ach, to... Nie mam zdolności zapamiętywania raz widzianych twarzy, ale ta od razu wyzwala
się z pamięci: jechaliśmy z kopanymi do Radogoszcza; wsiadł wtedy tramwajarz o regularnych
rysach, czole wysokim, wydłużonym przez zatoki łysinie i silnie umięśnionej twarzy. Ten sam
starszy mężczyzna wysuwa teraz ku mnie blaszane, przedwojenne pudełeczko z papierosami.
Na brunatnym od starości landszafcie między lustrem a wieszakiem drzemie myśliwy. Drzemie,
a powracający z rykowiska jeleń niemal przydeptuje mu palce. W tym czasie jeszcze nie ma
nagonki na jelenie obnoszące swe rogi na ścianach robotniczych mieszkań. Trąbka naganiaczy nie
woła jeszcze o wytępienie tych łagodnych zwierząt, by uczynić miejsce dla kompozycji
niefiguralnych. Zjawiskiem zrozumiałym i wcale nie negatywnym jest owa niewyrozumowana chęć
wybijania w ścianach okien na rdzawo-zielony, do pełna nabity niebywałymi zapachami matecznik
utraconej natury. Bezwładna strzelba w rękach myśliwego mierzy prosto w bezużyteczną lampę
naftową o pretensjonalnie pobrązowionym postumenciku.
- Tę lampę, wiesz, tatuś przywiózł z wojska po rewolucji rosyjskiej. Jedyna zdobycz. - Płomyk
uśmiechu.
W tym rzuceniu zdania i szybkim urwaniu na kropce jest rozumna wiedza o chwili. Chwila jest
osobliwa, choć nikt z rozmawiających za nic by nie wyjawił na głos, że taka jest właśnie. Choć
stanowi tylko dopełnienie innej, tamtej w lesie, przy ognisku, jest trudna, odpowiedzialna i
zdeterminowana jednocześnie. Wzajemne przymierzenie, ostrożne, z wytężeniem całej
spostrzegawczości, gdyż to przymiarka decydująca o życiu. W tym akcie, odpowiedzialnym jak
walka i rzeczywiście mającym w sobie coś z pojedynku, wybranka może tylko w niezauważalny
sposób wspomóc jedną ze stron - tak, jeśli wierzyć poecie ze złotego stulecia, duńska królewna
Anna wspomogła nie dość mocnego w szachach Borzuja - może nawet wspomóc obie strony naraz,
ale bezpośrednio nie uczestniczy.
- Hm, naftowa lampa, mówiła mi jedna doktorka, podobnież na oczy jest zdrowa. W tamtą
wojnę to ja byłem w ruskim wojsku najsamprzód za zwykłego sołdata, potem w czynie młodszego
komandira... I jak nastała nasza rewolucja...
Rozmowa zdaje się biec po gładkich szynach..
- Siarka jest koloru żółtego, siarka jest koloru żółtego... - Młodsza siostra, Zunia, oddana jest
bez reszty umacnianiu wiedzy w obliczu jutrzejszego egzaminu do piec wszej gimnazjalnej.
Matka za moimi plecami wytacza z kredensu szkło i fajans. W rozmowie nie bierze udziału.
Jedynie nieśmiały reprezentacyjny uśmiech. Jednak jako persona actionis nie do zlekceważenia.
Obserwuje z napiętą uwagą. Jej małomówność jest właściwością stałą. Dobre duchy domu nie są
gadatliwe.
- Nie, proszę pana, za rekruta nie było najgorzej. Mieliśmy lejtnanta. Już taki więcej starszawy
gość, ogromnie lubiał słuchać, kiedy kto znał wsiowe bajki. Prowadził nas w las niby na ćwiczenia i
tam kazał opowiadać. On posyłał to do uczonych gazet w Petersburgu.
- Siarka jest koloru żółtego, siarka...
- Arrrat jest góra. Z tamtej strony Turcy... Z Arką to głupie ludzkie gadanie. Turcy bitne wojsko.
Mają wiarę, że nie wolno im z bitwy uciekać.
- ... U nas pod Latowiczem. Dopiero jak zabrakło nabojów... Jeden granat rozwalił umocnienie
w oknie, ale zamiast Niemców zranił uwięzioną koleżankę. Błąd, że nie zdecydowano się na
przypuszczenie ataku...
- ... Tak, najgorzej, kiedy musowo trza iść na sztyki. Wtedy każdy w duchu...
- „Bratcy, damoj!” No, niektórzy poszli, a insi od razu czerwone opaski... Choć taki łajdak, to
było żal patrzeć. Mnie wtedy wybrali jak raz... A weźże, dziecko, mama tam gdzieś ma kawałek
siarki. Oglądnij z tej, z tamtej strony; a nie dulcz tatusiowi nad uchem.
- Niech tatuś nie przeszkadza!
- ... Mnie się z początku, jeżeli mam być szczery... Bo AK nie było zaplutym karłem reakcji!
Dopiero logiczna konieczność biegu historii, doniosłość reform i pryncypialność samej idei...
- Nasza to od razu. Bo już była w tym od maleńkości, jak to u nas, robotników. Jak był wtedy w
trzydziestym strajk okupacyjny w remizie, to jako szkrab mały...
- Może pan profesor skosztuje? Proszę - mówi matka.
- Żelazo wytapia się z rudy, żelazo wytapia się... - Wiesz pan, tera u nas na Tramwajowej...
Rozmowa opuściła, jak się zdaje, szyny wyrobionych do gładkości tematów, a jednak postępuje
bez kłopotliwych pauz i przemilczeń. Nie, nie jest zwichrzoną wypadkową dwóch zdecydowanych
obcości.
Teraz co moment porusza się zasłona przy drzwiach. Sposób wchodzenia do pokoju - jakoś
boczkiem, spoza fałd zasłonki - kojarzy mi się z ludową szopką podlaską, którą matka przywiozła
ze swego siedleckiego domu i co Boże Narodzenie urządzała tradycyjny spektakl lalkowy. Za
każdym razem podrywam się z krzesła, a tymczasem krótki dialog bez powitania toczy się jedynie
na odległość: zasłona - stół.
- Widujemy się przez okrągły dzień - tłumaczy szeptem Korona - jak to na wspólnym
podwórzu, gdzie ludzie dzielą się wyłącznie na krewniaków i kumotrów. Nasz Józek był podczas
wojny we Włoszech, mówił, wiesz, że tam na przedmieściach jest tak samo.
Zza rąbka zasłony mundur milicyjny i lekki trzepot w ręce.
- Jak tam na służbie? - pyta ojciec Korony.
- Złapaliśmy tam jednego, wujo nie zna. Toniarza. Bimber pędził... Wujo patrzy, jakiego żem
fajfra wyfiukał! Strasznie śmiesznie latał. - Wątły milicjancik przytulił gołębia do skroni
półdziecinnym jeszcze ruchem i po chwili zniknął.
- Czy jak dojdzie lat, będzie, jak to dawni stary Szyński, różne dobro do domu ściągać za
przymykanie oka na sklepikarzy? - Matka.
- Nie widzi mi się - mówi ojciec. - Chłopak nie do tego i to nie granatowa policja.
- Stachu, słyszałeś o cudzie na Zgierskiej? Co tam narodu! - szpara między drzwiami a firanką
wypełnia się czernią z falbankami. - Może i wy pójdzieta?
- A juści! Ktoś przemalował nocą obraz, żeby ludziom we łbach mącić. Mało to takich cudów
teraz?
- Byś nie bluźnił! Wy, komuniści, nie dosyć że głupio rządzita, jeszcze szydzita z takich rzeczy!
- Wy, mariawitka, to się tak znacie na polityce, jak i na cudach - ukośne spojrzenie od drzwi w
moim kierunku. - Siadajcie, Łasiaczka, z nami. Przyszedł pan profesor od Korony. Cud nie zając,
nie ucieknie.
- Ej, heretyku, heretyku! Późni przydę. Letę.
Łodyrytkom, łodyrytkom!
Chce się żynić chłop z kobitką.
Nie żyń ty się, ino pierzchaj,
Bo w ty babie diaboł mieszka!
Wtoczył się do kuchni pan Sarzyński, niemal zamiatając sufit szczotą nastroszonych siwych
włosów.
- Hysiu! Prawdziwie że hysiu! - zaśmiał się ojciec Korony. - Siadajcie.
- Co to ja chciałem powiedzieć, a nie skłamać? zagaił Sarzyński, próbując ręką krzesło, czy
dosyć mocne - idę bez Murarską, patrzę, nasz Furmański stoi przed jeich interesem i ślobrze.
„Czemu to kumoter ślobrze?” pytam. „Jak to, czemu? Wnetki na bankrot przyjdzie iść między
swojakami. Ot, taki Stachu, gada, jak go do tej egzekucji partyjniackiej wybrali, ani do mnie z
wami, powiada, zajrzy choćby na to jasne z brzuszkiem.” To se myślę: wdrepnę tu po was i... Ooo,
co to? - mrugnął czelmowsko okiem. - Pogrzeb, chrzciny, że kuma kredens otworzyła? Pan profesor
będzie bogaty, bo pana wcale nie poznałem. Kto to siedzi - myślę sobie - tam za oknem, gębą ciągle
rusza i nie pije? No, to siups! A co to ja chciałem powiedzieć? To śpiwanie, moja Koronciu, to nie
było wcale ciebie apropos.
- Już ja dziadka znam jak zły szeląg! Za to guzik z pętelką będzie dziadek na moim weselu.
Diabeł we mnie mieszka.
- Żebyś pan wiedział - znowu to kontente zmrużenie oczu - co to był za dzieciak! Mało piekła
kulosem nie kopła!
- Chodź, nie widziałeś jeszcze naszego pokoju - mówi Korona.
Pokój tyka zegarem, majaczy czarno-zielonymi pluszami. Plusze cisną niskie małżeńskie łoża.
Kamionka bucha piekielnym ogniem. Ramię Korony na mojej szyi jest wcieleniem miłego chłodu.
Dziwna rzecz, jest pokój, a całe życie, a więc i życie towarzyskie, w kuchni.
- Żelazo wytapia się z rudy, żelazo wytapia się...
- Zunia, przecież ci mówił tata, że tak nie ma sensu. A w ogóle wynocha do gości. Mamy z
profesorem do porozmawiania.
- E, mądra! Jak mi dasz tamtą żółtą bluzkę, to pójdę. Dziwna rzecz - ten brak rewerencji u małej
dla gościa z groźnego świata belferskiego; przed którego trybunałem jutro stanie! Brak wyobraźni
czy przeświadczenie, że nauczyciel, który „chodzi” z siostrą, nie może być „ważnym profesorem"?
A może swoiste przełamywanie się w tej maleńkiej mentalności idei o służebnej roli inteligencji
wobec nowych klas panujących?
- Pasem po tyłku! Idź, bo powiem, kto wyjadł konfitury! Cwane to takie, proszę ciebie, jak nie
wiem co.
Siedzimy we dwoje między jednym pluszem a drugim, wokół naszych przytulonych głów krążą
z lekka ściszone głosy za drzwiami.
Coś chyba dosłyszałem: „Dobry, widzi się, chłop! - tubalny głos Sarzyńskiego - Jak to na nią
pozierał. Zegrałem się raz, proszę ja was, z mojego kota: trzymałem go w ręcach i pokazałem
walerianę. Tak na nią pozierał, że mało, a by mu same ślepia wyskoczyły. Oni właśnie do siebie tak
jak ten kot. Jemu się pewnie zdaje, jij też, ale jemu, myślę, więcej, choć to bardziej uczony, że
ksiądz i takie więcej szerokie łóżko - wszystko załatwią i od razu będzie między nami cacy-cacy.
Na razie to guzik im załatwią, bo ony są z innej parafii. Prawda, kumo?” „Ja nie o takich parafiach,
co myślita.” Potem ojciec zdaje się, mówi: „Są maszynymłyny, my je też w remizie mamy, jak
potrza tory sypać, do kruszenia kamieni... Kamienie o kamienie w niej uderzają, iskry lecą, i
dopiero jak się o siebie pokruszą, to między kamieniami zgoda. Jak się pobiorą, to będzie z nich
taki właśnie młyn.” „Tera to chyba cała nasza Polska taki młyn...” „No, to siup tate na mame! Za
pomyślność!”
Siedzimy ciasno między jednym pluszem a drugim. Myślę o tamtych, co przed pół godziną
wchodzili tu do kuchni. To też w jakiejś mierze dramatis personae. Wkraczali kolejno przez tę
portierkę w moje życie w taki sposób, w jaki matka wprowadzała lalki przez boczną szczelinę
podlaskiej szopki na rozgrywające się między gwiazdą u góry a lichtarzami na dole
skonkretyzowane dwa tysiące lat temu, ale i ponadczasowe misterium narodzin i śmierci.
- Jak ci się podoba u nas? – pytanie niby mimochodem i, jak by powiedzieć, na jednym
oddechu. Mimochodność tonu jest pozorna - to najważniejsze pytanie dnia. Może roku, może lat?
- Bardzo. - Ta szczelina obcości, jaka w tej chwili między nami, przecież się nie liczy.
Nasz długi, trochę spartaczony pocałunek i dwa następne, udane i kłopotliwe przez swe
budzenie pragnień bardziej generalnych - posiadają już status oficjalny i familiarny.
- Jak twój ojciec? Ostatnio pisałeś...
- Bardzo się niepokoję. Gdyby nie egzaminy, jeszcze bym nie przyjeżdżał.
Stanęło mi przed oczami wszystko: i ten moment, gdy kupował gazety - dał pięćdziesiąt złotych
i pytał kioskarza, czy nie za mało, po czym natychmiast zapomniał, że trzyma gazety w ręku i
chciał drugi raz kupić. I to wczorajsze dziwne podniecenie - bezustanne wąchanie kwiatów, liści i
szyszek olchowych. Mówił, że tak Pleśna pachnie, a Pleśna to mająteczek, gdzie się urodził i skąd
odszedł, gdy miał sześć lat, na swą sierocą poniewierkę, aż do zwycięstwa woli i pracowitości. I
potem zaczął mówić bez związku o jakiejś wujence Ance, która kochała kwiaty. A zacząwszy,
przerwał i rozbeczał się, że nigdy o niej przedtem nie opowiadał i przez to nikt już nie będzie
wiedział. I dzisiejszy mój sen: odebrałem depeszę i jadę pożegnać się. Godziny płyną, a pociąg
kuda, w lesie!... I już jasne, że nie zdążę.
- W sobotę mam wolne, to pojadę.
- Chcesz, pojadę z tobą.
Do kuchni znów się ktoś wsunął. Zdaje się, Łasiaczka po pielgrzymce do obrazu na Zgierskiej i
jakaś ciotka Marycha.
Tykanie ich ściennego zegara, zmrużone i jakby z zadyszką, przypomniało mi nasz dawny zegar
w Siedlcach. Nad jego tarczą siedział figlarny, a zarazem zatroskany - trudno pojąć symbiozę tych
uczuć, ale tak było - amorek. Pochylony nad kolistym marszem godzin wskazywał palcem kartusik
z napisem: „Tempus.” Też się spalił.
Przeszliśmy z powrotem do kuchni. Mowa była o remizie, podwoziach: te szwajcarskie to
szmelc, a dyrektor za słabo stara się o reparacje z Reichu.
Wzięła moją dłoń i przeciągnęła po swoim policzku.
- Korona żywota - szepnąłem. - Cierniowa - dodałem żartem.
Wtedy ona:
- Chciałam ci powiedzieć, że...
Mińsk Mazowiecki - Łódź, 1961-1964.
Wydawnictwo Łódzkie
Łódź 1966
Wydanie drugie. Nakład 10 000+254 egz.
Ark. wyd. 16,1. Ark. druk. 23,5 (19,3)
Papier druk. mat. kl. V.70 g. 82X204
z Fabryki Papieru w Częstochowie
Oddano do składania 29. XI. 1965 r.
Podpisano do druku w marcu 1966 r.
Druk ukończono w kwietniu 1966 r.
Łódzka Drukarnia Dziełowa, Łódź, ul. Rewolucji 1905 r. nr 45
Zam. nr 5071A/65. E-8. Cena zł 22.-