Aleksander Sołżenicyn Realia i mistyfikacje

background image


SOłZENICYN
REALIA
i MISTYFIKACJE
SOŁZEWGYM
REALIA i MISTYFIKACJE
Natalia Rieszetowska
80
Krajowa Agencja Wydawnicza
Tytuł oryginału: „W sporie so wriemieniem"
Tłumaczył: Szymon Marych
Redakcja: Tadeusz Swirski
Opracowanie graficzne: Ryszard Swiętochowski
Redaktor techniczny: Jadwiga Walczak
Korekta: Zespół
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA
BSW „Prasa-Książka-Hueh", Warszawa 1977
Wydanie I. Nakład 40 000 + 350 egz. Objętość: ark. wyd. 11,17; ark. druk. 10,5. Papier druk.
sat. kl. V, 70 g, Bl. Nr iprod. 1X11-5/1493/77. Druk: Prasowe Zakłady Graficzne w
Katowicach, zam. 2896/77. F-18. Oprawa: Prasowe Zakłady Graficzne, Warszawa ul.
Srebrna 16.
Cena egz. zł 22.—
WOJNA
Niedzielnym rankiem 22 czerwca, 1941 roku na Dworcu Kazańskim wysiadł z pociągu
Rostów—Moskwa młody mężczyzna. Dopiero teraz, zstąpiwszy na moskiewską ziemię, ów
młodzieniec, 22-letni Aleksander Sołżenicyn, rozpoczął nowe życie. Po zdaniu ostatniego
egzaminu na wydziale fizyczno--matematycznym Uniwersytetu Rostowskiego postanowił
rozstać się z naukami ścisłymi i całkowicie poświęcić literaturze.
Sołżenicyn przyjechał do Moskwy zdawać egzaminy na drugi rok Moskiewskiego Instytutu
Filozofii, Literatury i Historii (MIFLH) — uczelni, na której od iroku studiował już zaocznie.
Teraz matematyka potrzebna mu była jedynie do zdobywania, chleba powszedniego-. A dla
duszy, dla osiągnięcia wymarzonego celu, niezbędne stało się głębokie wykształcenie
humanistyczne. Sania Sołżenicyn od najmłodszych lat pragnął zostać pisarzem. „W mieście
rósł młodzieniec Gleb, sypały się na niego sukcesy z rogu obfitości nauk, a on sam stwierdzał,
ż

e myśli szybko, ale zauważał również i to, iż są ludzie myślący szybciej od niego i

przytłaczający rozległością wiedzy... Rozumował tak: tylko ci ludzie mają jakąś wagę, którzy
noszą w swych głowach ładunek kultury światowej, encyklopedyści, znawcy starożytności,
koneserzy sztuki, mężowie wszech-

CD >-"

l!i!l!f!!i
-01 OJ
f
CO r>rl
cs-«
N "* OJ N
N

cS cy

background image

cS
-8
O) O
§3
.« 0

co
c8 -rt <" ctf o
-s°
to _ ^
ca ¦o cu
oj co ,L .B! _• -3 r
.j-H
C
co ^ C S T3 O
^
cd
OJ
* -!=? G CO "
^ ¦' -N g -|
;¦ ca -i/) +j sJ _R -^ J-i
.li L -e S
& -a
¦^ h
cu o
-i-" U

cS
ó^^
8^-es I
1 'S as Ii

CS.H CU O)
tO =>
ca ^h
N
U o ."5
¦ ¦ o t«
8 &1|
.^Jj CO
53

Po powrocie do Rostowa mąż natychmiast udał się • ) komendy uzupełnień. Tam jego zapał
nieco ochło-¦<>no i kazano czekać.
Nicmal wszyscy absolwenci uniwersytetu zosltali wótce zmobilizowani i posłani do szkół woj
skobli. Znalazł się wśród nich również i nasz naj-•;kszy wspólny przyjaciel — Mikołaj
Witkiewicz, tny Koką. Koka uczył się w szkole razem z Sanią, li| i Kiryłem.
W roku 1936, kiedy Sania rozpoczął studia na wy-itlc fizyczno-matematycznym, Lida dostała
się cło
• ty(utu Pedagogicznego, a Koka i Kirył na wy-

background image

• tł chemii Uniwersytetu. Tam również i ja rozpo-lam studia.
'araz po ukończeniu ósmej klasy zaczęłam uczyć
, w klasie fortepianu Rostowskiej Szkoły Muzycz-
j. Trafiłam do wspaniałego wykładowcy, Eugeniu-
i Fiodorowicza Girowakiego. Uczyłam się razem
utalentowaną Gajane Czebotarian, późniejszą kom-
•'ozytorką.
Po ukończeniu szkoły zamierzałam całkowicie ''^święcić się muzyce, ale bardzo lubiłam
też nauki ,eisłe. Już w szkole często wolne od zajęć dni spę-.^¦ałam nad rozwiązywaniem
zadań, których nie mu->leliśmy odrabiać. Drugie po matematyce miejsce w ( ;"oich
zainteresowaniach naukowych zajmowała '^emia. Pokochałam tę naukę szczególnie silnie
wte-,.y, kiedy zrozumiałam tajemniczą tablicę, która wi-.'"¦.^ła w naszym gabinecie
chemicznym, z symbolami (,>lerwiastków chemicznych. Tablica genialnego Men-(.^lejewa
zawierała wszystkie znane cegiełki, z któ-^ch zbudowany jest wszechświat, a nawet pozosta-
/^ła miejsca dla tych, które zoistaną odkryte w ^yszłości. Wychodząc z założenia, że
matematyka e jest dziedziną najbardziej odpowiednią dla nie-10
złej wprawdzie, ale kobiecej głowy, wybrałam chemię i dlatego, zanim poznałam Sanie,
zaprzyjaźniłam się z Koką i Kiryłem.
Kirył po roku przeszedł do Instytutu Medycznego, a ja i Koka ukończyliśmy w roku 1941
wydział chemii Uniwersytetu Rostowskiego.
Przez całe pięć lat siedzieliśmy obok siebie, godząc słuchanie wykładów lub odrabianie
ć

wiczeń z nieustannym omawianiem „różnych idei" — jak to określał Koka. Dyskutowaliśmy

nad tym, co usłyszeliśmy na wykładzie; nad tym, co wydarzyło się w naszym najbliższym
kręgu dawniej i teraz; nad tym, co kiedykolwiek czytaliśmy. Omawialiśmy zresztą każdy
przeżyty dzień.
W rezultacie staliśmy się „bohaterami" ironicznych notatek w wydziałowej gazetce ściennej,
piętnującej studentów, którzy gadali podczas wykładów. Profesorowie jednak wybaczali nam
to, gdyż uczyliśmy się dobrze i gdyby nie bezkompromisowość Koki, oboje
ukończylibyśmy uniwersytet z bardzo dobrymi dyplomami. Na egzaminie państwowym
z podstaw marksizmu-leninizmu Koka dla samej zasady odmówił odpowiedzi na jedno z
dodatkowych pytań typu „co by było, gdyby", powołując się na negatywny stosunek Lenina
do tego rodzaju spekulacji. Członkowie komisji obrazili się i obniżyli mu stopień. Było> to
tak niesprawiedliwe', że poszliśmy do rektora z prośbą o zgodę na powtórne zdawanie
egzaminu przez Witkiewicza. Przewodniczący konai-sji, profesor Szenkier, zaproponował
Mikołajowi napisanie podania o powtórny egzamin, motywując go złym samopoczuciem
podczas pierwszego egzaminu. — Przecież doskonałe wiecie, że przyczyna była zupełnie inna
— protestował Koka.
Opowiadam o tym dlatego, że historia z dyplomem najlepiej ukazuje charakter Koki.
11

Sania, i Kota byli bliskimi przyjaciółmi w szkole. Jeszcze silniej związało ich wspólne
zamiłowanie do podróży.
Latem 1936 roku obaj zdobyli rowery. W następnym roku odbyli na nich wyprawę Wojenną
Drogą Gruzińską, a latem roku 1938 wędrowali po' Ukrainie i Krymie.
Na początku 1939 roku Koka bez wahania przyjął propozycję Sani, aby zapisać się na studia
zaoczne w MIFLH. Będą iść ręka w rękę. Koka w dziedzinie czystej myśli, Sania zaś w
historii literatury.
Latem tego samego roku, po dostaniu się na zaoczne studia, przyjaciele zdradzili rowery i
wyruszyli na włóczęgę po Wołdze. W Kazaniu za 225 rubli kupili łódkę, zamiast wędek
zabrali poważne książki i popłynęli w dół Wołgi, gromadząc wrażenia i ucząc się. Po trzech

background image

tygodniach dotarli do Kujlbyszewa. Tam udało im się sprzedać łódkę za 200 rubli i w ten
sposób cała wyprawa kosztowała zaledwie 25 rubli. Później były wspólne — także z Kiryłem
¦— wyjazdy dwa razy do roku na letnie i zimowe sesje egzaminacyjne MIFLH.
* * *
I oto Kolka został zmobilizowany, po czym wysłany na przyspieszone kursy oficerskie przy
Wojskowej Akademii Chemicznej.
A Sania od 1 września zaczął uczyć dzieciarnię z miasteczka Marozowskie matematyki i
astronomii. Ja wykładałam w tej samej szkole chemię i podstawy leninizmu.
ś

yliśmy w owym czasie sprawami wojny, przeżywaliśmy boleśnie niepowodzenia na froncie,

na własne oczy widzieliśmy ciągnące przez naszą stację nie kończące się pociągi z
ewakuowanymi, zdołaliśmy jednak zapalić się do pracy pedagogicznej. Lubiliśmy wymieniać
uwagi na temat swoich uczniów, ich
12

sukcesów i niepowodzeń. Cieszyły nas płonące ciekawością oczy dzieci, kiedy po raz
pierwszy dowiadywały się od nas czegoś zupełnie nowego. Dlatego staraliśmy się prowadzić
zajęcia możliwie ciekawie
i atrakcyjnie.
Wieczorami często siadywaliśmy na ganku domu, w którym mieszkaliśmy, prowadząc długie
rozmowy z sąsiadami, małżonkami Broniewickimi. Ci ludzie żyli w jakimś własnym
ś

wiatku... Wszystkie wydarzenia, zachodzące na froncie, odbierali po swojemu. Kiedy w

komunikatach była mowa o opuszczeniu przez nasze wojska jakiegoś miasta, Broniewicki
zawiadamiał nas, jakie miasto izostało „zdobyte".
Stopniowo rozmowy stawały się coraz bardziej szczere i wreszcie dowiedzieliśmy się, że
Broniewicki miał za sobą ów ciężki kawał życia, który mojego męża dopiero czekał:
więzienie! Jednak w tym czasie wyznanie Broniewickiego nie pomogło nam zrozumieć i
usprawiedliwić jego wrogości.
W połowie października Sania został powołany do
wojska.
Wiele lat później, pod koniec roku 1954, Sania napisze:
„Jakżeż ciężko było owego dnia- 18 października 1941 roku, odchodzić z domu! Ale moje
ż

ycie właśnie od tego dnia dopiero się zaczęło. Nigdy nie wiemy,

co się z nami dzieje!..."
* * *
Kiedy rozpoczęła się wojna, nasze małżeństwo trwało zaledwie ponad rok.
Sanie poznałam we wrześniu roku 1936, w parę dni po rozpoczęciu naszego pierwszego
semestru studenckiego.
Któregoś dnia w czasie przerwy staliśmy we trójkę — Koka, Kirył i ja — i z ożywieniem
rozmawialiśmy, ja zajadałam przy tym śniadanie, przyniesione
13
z domu. Nagle chłopcy jak na komendę podnieśli głowy i wykrzyknęli chórem: Mors!
Po schodach w dół, przeskakując po trzy stopnie, pędził na nas wysoki, szczupły, jasnowłosy
młodzieniec. Wyjaśnił, że przychodzi do nas na wykłady z chemii. Mówił bardzo .szybko,
zresztą cały był jakiś szybki, rozpędzony, twarz miał niezwykle ruchliwą. Jego oczy biegały
od jednego przyjaciela do drugiego, to znów z zaciekawieniem zatrzymywały się na mnie.
Mówił mi potem, że w pierwszej chwili dojrzał tylllko część mojej twarzy, gdyż całą dolną
połowę zasłaniało ogromne jabłko, którym zagryzałam swoją kanapkę.
Chłopcy wiele opowiadali o swojej szkole. Nazywali siebie muszkieterami, przy czym
Atosem był Sania, Portosem Koka, Aramisem zaś Kirył.

background image

W ich rozmowach stale obecni byli bohaterowie najrozmaitszych utworów literackich,
bogowie antyczni, postacie historyczne. Wszyscy trzej wydawali mi się trochę nazbyt
mądralińscy. W domu zaś z takim podziwem opowiadałami o moich nowych znajomych, że
mama zaproponowała zaproszenie ich do nas.
7 listopada wieczorem przyszli do nas Sania, Koka i Kirył oraz trójka dziewcząt, studentek
naszego uniwersytetu. Graliśmy w fanty i mnie przypadło wykonanie czegoś na fortepianie.
Zagrałam etiudę Szopena.
Zanim usiedliśmy do herbaty z maminym poczęstunkiem, myliśmy ręce w naszym malutkim
pokoiku. Mnie ręce polewał Sania. Powiedział wtedy: „ty właściwie bardzo dobrze grasz na
fortepianie".
Maimie spodobała się cała kompania, ale najbardziej Kirył, który ujął ją wyrazistymi,
smutnymi oczyma. Rzeczywiście, żyło mu isię nie najłatwiej. Jego matka od lat ciężko
chorowała i cały ciężar
14
troski o nią i o młodszą siostrę Nadię — obecnie znaną kompozytorkę — spoczywał na
barkach Kiryła.
W dziesięć dni później — 17 listopada — z okazji urodzin koleżanki szkolnej naszych „trzech
muszkie-terów"' studentki wydziału biologii, Luli Oster, urządziliśmy nową wieczorynkę.
Tam poznałam Lidę Jeżeriec. Kira zaprowadził ranie do niej i powiedział z naciskiem:
„Nataszo, to właśnie jest Lida". O mnie zaś powiedział do Lidy z zachwytem: „RozUmiesz,
ona jest zupełnie taka sama jak my", co było w jego ustach najwyższą pochwałą.
Naturalnie wtedy nie mogło mi przyjść do głowy, że w 1956 roku dostanę od Sołżenicyna taki
otc* list: „Dziś mija dokładnie dwadzieścia lat od dnia, który uważam za dzień ostatecznego i
bezpowrotnego zakochania się w Tobie: wieczorek u Luli, Ty w białej jedwabnej sukni i ja,
(w zabawie, żartobliwie, ale i na poważnie) na kolanach przed Tobą. Następny dzień
mieliśmy wolny. Chodziłem po bulwarze Puszkina i warioiwałem z miłości".
Tego samego wieczoru Sania Sołżenicyn postanawia napisać powieść historyczną, a nazajutrz
zaczyna ją obmyślać. Wydaję mu się jedną z bohaterek, która będzie nosić dźwięczne imię
Lusi Olchowskiej. Tego roku bliżej przyjaźniłam się z Koką. W czasie ferii zimowych Koka
nauczył mnie grać w szachy, a latem — jeździć na rowerze. Ze swej wyprawy po Wojennej
Dtrodze Gruzińskiej napisał nawet do mnie list, który nie doszedł... z winy poczty. Sania nic
mi wtedy nie mówił o swym uczuciu, które było dlań źródłem poetyckich natchnień i które
powierzał tylko swojemu pamiętnikowi.
Kiedy byliśmy na drugim roku, na uniwersytecie otwarto szkołę tańca. Spośród nas
wszystkich zapisała się tylko dwójka: Sania i ja. Czyż można się dziwić, że zaczęliśmy
tworzyć parę?
15

Na wieczorki uniwersyteckie również zaczęliśmy przychodzić we dwójkę i tańczyliśmy na
nich tylko z sobą. Sania przychodził po mnie do donnu i zazwyczaj słuchał jeszcze mojej gry
na fortepianie. Poza utworami, które ćwiczyłam dla szkoły, często grałam mu bodajże
„Serenadę" Braga.
Było mi z tym dobrze i nie pragnęłam żadnych zmian.
Aż nagle 2 lipca w 1938 roku Sania wyznał mi miłość. Mówił, że w swym dalszym życiu
zawsze widzi mnie obok siebie. I czekał na odpowiedź.
Czy to, co czułam do Sani, było miłością? Tą miłością, dla której człowiek gotów jest
zapomnieć o wszystkim i o wszystkich, na złamanie karku rzucić się w jej otchłań? Wówczas
byłam przekonana, że prawdziwa miłość może być tylko taka. Utwierdzały mnie w tym
młodzieńcze lektury. Teraz wyznaję to- samo, a doszłam do tego, przeżywszy życie... Ale w
owym czasie życie moje było' tak bogate i wielostronne, że Sarnia, jak mi się wydawało, nie

background image

mógł zastąpić mi wszystkiego, chociaż znaczył dla mnie bardzo wiele. Świat nie kończył się
na nim jednym. A tu trzeba się było zdecydować, natychmiast odpowiedzieć. Opuściłam więc
głowę na oparcie ławki, ukrytej w gęstwinie drzew teatralnego parku, i rozpłakałam się.
Potem był dzień 5 lipca... Koncert znanej1 podówczas śpiewaczki Tamary Cereteli w Parku
Pierwo-majskim. I był Sania... opanowany, wyszukanie uprzejmy, milczący.
A więc wszystko się skończyło...? I nagle wszystko dokoła straciło dla mnie jakikolwiek sens.
Oby tylko było, jak było! Przecież ja bez tego nie mogę żyć. Chcę, żeby tak było zawsze! A
więc to... jest miłość?
Po paru dniach ja sama, zawsze taka powściągli-
16
wa w słowach i czynach, napisałam do Sani, że go kocham.
Wszystko powróciło, ale •niezupłnie tak, jak przedtem. Zmienił się nasz wzajemny stosunek,
okazywaliśmy sobie coraz więcej przywiązania i czułości. Coraz trudniej było rozstawać
się, coraz trudniej powstrzymywać swoje pragnienia. Zrozumiałam, że należy się rozstać
albo naprawdę połączyć. I zaproponowałam, znów w liście, rozstanie. W odpowiedzi Sania
wręczył mi list, który, jak się okazało, dawno już miał przygotowany. Pisał, że nie wyobraża
mnie sobie w innej roli niż jego żony, lęka się jednak, iz przeszkodzi mu to w osiągnięciu
celu życia. Aby osiągnąć taki sukces, na jaki liczy, musi możliwie szybko ukończyć
MIFLH; ja tymczasem powinnam skończyć konserwatorium. Będzie to wymagać z naszej1
strony wielkiej koncentracji i poświęcenia każdej wolnej chwili. „Czas jednak może znaleźć
siew niebezpieczeństwie wskutek tysiąca drobiazgów, nieuniknionych w życiu rodzinnym. Te
drobiazgi zgubią nas, zanim jeszcze zdołamy roziprostowac skrzydła". Czas! Oto jak jednym
słowem można określić główną przeszkodę, stojącą na drodze do naszego małżeństwa.
Sania nie wie, jak można ją usunąć i dlatego również męczy się Okropnie. Wyliczając
wszystko to, co nie pozwoli nam rozprostować skrzydeł, Sania wymienił „jeszcze jeden
potencjalny przyjemno-nieprzyjemny skutek", mając na myśli
dziecko.
Poglądy Sołżenicyna na ten temat zmieniały się wielokrotnie. W więzieniu żałował, że nie
mamy dzieci. Później natomiast przez długi czas był przekonany, że ludziom „o wielkich
celach" niepotrzebne są dzieci fizyczne, gdyż potrzebują „dzieci duchowych".
2 — Solżenicyn
Sania MIFLH
roku, ustaliliśmy, że _ iec czwartego roku studiów. Sl? już pełnoprawnym studentem
NaweTczlfcai^n "?** Pr&Wa tfacić ani minuty-i przesiadał wl tram™al wyjmował z
kieszeni rych / ednli ,t °nane w^noreeznie fiszki, na któ-P«LZ So ^nf n!fyWał jakieŚ
wydarzenie lub daty. Zdarzało ?• odwrocie zaś odpowiednie lub filmu wedft 1Z Przed
rozpoczęciem koncertu ™n~„/™.-\wet*le ^Cl1 samych niezliczonych fiszek o daty
panowania Marka Aureliu-a edyktu Karakalli lub o łacińskie Wynotowane na takich samych
kar-
' ani koncertu' 'kl ° dziesiątej wieczorem,
el-Sania dla swgj uk°-
ze snu niż z nauki!
liczby
dzień g°
y pLe nTi pTZySZiy m^Z lubił
wietrznego dnia Sani« ^^ Teg° Ciepłeg° leCZ cywilnego nodarnł' ?° POWrocie z urzędu
stanu ddk *LT? "? J f^
produkc^jną
y klubie, a pa- Moskwy na praktykę
Turkina

background image

S P ^-rwsZy. Pozna- « Walentyna Konstantynowicza
młJ1QTW2ą rodzin^ Weronikę starszą a St Mieszkrfam u Weroniki Niko- a prafctykę
odbywałam w Instytucie
Barwników, który znajdował się tuz obok domu na Patriarszych Prudach, gdzie mieszkała
moja ciocia. 18 czerwca popędziłam na spotkanie męża, przyjeżdżającego Ba letnią sesję
egzaminacyjną do
l\/TTTrT TT
Tego'radosnego dnia spacerowałam z Sanią po parku kultury i wypoczynku. Dotarliśmy tez
do Nieskucznego Sadu. Któż mógł przewidzieć, w jak ^pełnie innej sytuacji znów tam się
znajdziemy, że rozdzieli nas drut kolczasty i porozumiewać się będziemy gestami. On -
siedząc na parapecie okna drugiego piętra domu na Rogatce Kałuskiej, gdzie układał parkiet,
ja zaś - patrząc na niego z tego właśnie Nieskucznego Sadu.
Pod koniec lipca za radą wujka zamieszkaliśmy w Tarusie, gdzie spędziliśmy swój miodowy
miesiąc. Wynajęliśmy całą chatkę tuż przy lesie rozkładaliśmy się w cieniu brzóz, mąż
deklamował wiersze Je-sienina lub czytał na głos „Wojnę i pokój Tołstoja, często znajdując
podobieństwo między dwiema Na-taszami. Czytaliśmy i uczyliśmy się, razem i osobno. On
studiował materiały następnego już drugiego roku MIFLH, ja natomiast uzupełniałam braki
swego wykształcenia.
Do-piero z Tarusy napisaliśmy do naszych mam i przyjaciół, że pobraliśmy się. Tu też dotarły
ż

yczenia i gratulacje. Od przyjaciół - z wielu względów — niezbyt szczere... Jak

dowiedziałam się pozmej od Kiryła, Koka był bardzo zmartwiony moim za-mążpójściem,
chociaż nigdy nie dał mi tego odczuć. Przecież Sania był jego przyjacielem. Kirył rowniez
martwił się o mnie: obawiał się, że Sama swym despotyzmem, który już wówczas był
widoczny, zdławi mą indywidualność, nie pozwoli mi się ^zwmąc śycie dowiodło, że
przyjaciele mieli rację. Potrzt-
18
19

ba było jednak długich. I przed sobą do tego się pr
11 lat, abym sama
W Rostowie czekał na i i
lubny": Sołżenicy,, ,, ,„ ^% L
•end um. Dostał je- dlatego, ż,/b^ nie t Jko
musem, lecz także aktywistą. Ud2ie,laf si /ma_
torskich zespołach artystycznych, pomagał w wyda-
WUłu gazetki ściennej i w ogóle c2ym?ie ucze,ini.
cSch wszystklch komsomolskich przedsięwzię-
Zamieszkaliśmy z mężem w wynaietym mieszkać Jj. P*offlt w ZauJfeu Czechowa był ^CSe
ma-u;tki i należał do kłótliwe] gospodyni miał jednak tę zaletę, ze stąd niedaleko do moich
krewnych, matki Sam i dwóch ulubionych czytelni męża • w bibliotece Ministerstwa
Przemysłu Ciężkiego i w Domu Oświaty Partyjnej1.
Pierwszy rok małżeństwa, i jednocześnie ostatni przed długą rozłąką, był dla nas obojga
niezwykle pracowity. Po wczesnym śniadaniu pędziliśmy na uniwersytet lub, jeśli nie było
zajęć, Sania szedł do czytelni, a ja zostawałam w domu, aby uczyć się do egzaminów lub
wykonywać obliczenia do orzeiś-ciówki". . -
Potem spotykaliśmy się u moich krewnych, gdzie dokładnie o trzeciej siadano do stołu, obiad
nie powinien się spóźnić nawet o minutę! Jeśli jednak 4-kiedy to się zdarzało, Sania
wyjmował z kieszeni swoje fiszki i prosił, żebym go z nich przepytała. Po obiedzie siadałam
do fortepianu, a mąż znowu biegł do czytelni,. Potem kontynuował nautkę w domu — często

background image

nawet do drugiej w nocy, doprowadzaiac się tym do bólu głowy. Wiedział wprawdzie żetal
nie można, ale nie potrafił się pohamować. Przecież na-
20
leżało być pierwszym, zawsze pierwszym! Pierwszym za wszelką cenę!
W niedziele pozwalaliśmy sobie zaczynać dzień nieco później niż zazwyczaj. Niedziele
różniły się od dni powszednich tym jeszcze, że obiad jedliśmy u matki Sani.
Wszystkie zdolności i całą miłość do syna wkładała w to, aby poczęstować nas szczególnie
smacznym posiłkiem. Energia, zręczność i szybkość, z jaką robiła wszystko, mimo gnębiącej
ją od lat choroby, cierpiała bowiem na otwartą gruźlicę, były doprawdy zdumiewające.
Mówiła, mimo pokasływa-nia, równie szybko jak syn, miała podobnie żywą mimikę.
Nietrudno sobie teżwyobrazić, jak sprawną
była stenografistką.
Obawy Sołżenicyna, że małżeństwo przeszkodzi mu w nauce i w realizacji jego przyszłych
planów, szybko upadły. Przekonał się, że po ślubie nie tylko nie stracił nic ze swego czasu,
ale nawet zyskał. Nie musiał już teraz umawiać się na spotkania, zabierać swojej ukochaneij
na koncerty, do teatru i kina, spacerować z nią nocami po ulicach i bulwarach. Kiedy jej
szczególnie pragnął, znajdowała się tuż obok, w zasięgu ręki. śona co prawda czasem
narzekała, utyskiwała na brak rozrywek w ich życiu, że pojęcie goście lub wyprawa w gości
niemal przestało dla nich istnieć. Mąż wydawał mi się maszyną, raz na zawsze puszczoną
w ruch. Czasami budził we mnie przerażenie. Ale Sania rysował kuszące obrazy: przez
rok popracujemy razem w wiejskiej szkole — on przy okazji pozna wieś — a potem
spróbujemy przenieść się do Moskwy. On będzie kończył MIFLH. Ona będzie studiować w
konserwatorium. Warto nieco pocierpieć, jeśli w nagrodę ma się zapewnioną
taką przyszłość.
Mimo całego naszego zapracowania wiosną roku 1941 wzięliśmy udział w przeglądzie
amatorskiej
O) CO
g-g
o e .M- -n *o «
N di


Ua rj »f—s N .3 03
« N Ł-
"? ^ oj
sag
o f^>
Safa^is««>
M
sr f -fet r s
o, <& ar ^W

dy listów długo nie było,'czytałam od nowa dawniei-sze. I każdego ranka czekałam z nadzieją
ż

e listonosz przyniesie mi malutki trójkąt.

23 marca, siedząc po śniadaniu przy oknie czytałam „Młot". Uśmiechnięty
czerwonoarmista'w szynelu i sukiennej spiczastej' czapce podszedł do okna Nie wierzyłam
własnym oczom! Jak szalona popędziłam na ganek. Wydawało mi się, że zemdleńę
Zawierucha myśli przemknęła mi przez głowę- Dokąd jedzie? Czy aby nie na front? Czy
prędko "wyjedzie?" — Nie, nie jedzie na front, lecz w delegacie służbową i po drodze wstąpił
do mnie. Wyjedzie dopiero nocą. Co za szczęście! Cały dzień nieustannego święta!

background image

Podarowałam Sani fotografię z dedykacją; „Po półrocznej rozłące odważnie stawiam czoła
nowej, nawet dłuższej, lecz nie ostatecznej." Wyszedł o 3 w nocy, na zawsze. Jestem dumna z
mego męża! Kto to widział aby szeregowca wysyłano w delegację wojskową? Wszyscy biorą
go za sztabowca, on zaś nie wyprowadza ich z błędu.
Ta delegacja do sztabu Stalingradzkiego Okręgu Wojskowego zdecydowała o dalszych losach
moiego męża Jego dyplom wywarł należyty skutek. Sania dostał skierowanie na kursy
artyleryjskie.
* * *
W lutym i w marcu na froncie panował względny spokój, za to w moich i Sani losach zaszły
poważne zmiany. Sania pożegnał się z „końską kompanią" ia zas wróciłam do Rostowa. Idąc
obok wózka na którym .chłopiec wiózł moją walizkę, ani na moment nie przestawałam się
uśmiechać. Nie przerażały mnie wybite szyby, zrujnowane gmachy ani spalone domy W parę
dni później pracowałam już w charakterze laborantki przy katedrze chemii fizycznej
Uniwersytetu Rostowskiego.
24
Zajmowaliśmy się tam ważnymi sprawami — robiliśmy zapalniki. Sami sporządzaliśmy
pojemniczki ze szklanych rurek, sami je kalibrowaliśmy, napełnialiśmy odpowiednią
substancją i zatapialiśmy. I dlatego miałam całkowite prawo pochwalić się mężowi:
„... pracuję w myśl hasła: Śmierć niemieckim okupantom! — możesz być dumny ze
swojej
ż

ony!"

Rostów w owym czasie był miastem przyfrontowym, gdyż Niemcy znajdowali się zaledwie o
60 kilometrów od nas, w Taganrogu.
Co czwarty dzień cały wydział chemii szedł na przedpola .miasta sypać okopy. Tramwaje w
Rosto-wie nie kursowały i trzeba było iść pieszo przez całe miasto, a potem .stepem. Droga w
obie strony pochłaniała 5 godzin, a przez 7 godzin pracowaliśmy łopatami.
Mnie, jako osobie nie odznaczającej się zbyt dobrym zdrowiem, z początku niełatwo
przychodziło to, co było wspólną dolą i wspólnym obowiązkiem ludzi, którzy znaleźli się w
pasie przyfrontowym. Po pierwszym rowie przeciwczołgowym przeziębiłam się, po drugim
— złapałam okropną grypę. Ale Wkrótce przywykłam do tej pracy. Wciągnęłam się.
Zwłaszcza wtedy, kiedy wiosna upomniała się o swoje prawa. Wszędzie rosła już młoda
trawka, zaczynały zielenieć drzewa, zaś zdrowe i czyste powietrze sprawiało, że praca
fizyczna nie wydawała się zbyt
trudna!
Dokuczało, mi co innego — brak wiadomości od
Sani.
I oto Taisa Zacharowna — mama, Sani — tak samo niecierpliwa jak i ja, przybiega 2 maja do
mnie do pracy. Z jej twarzy od razu domyślam się, że wiadomość jest radosna. Z tajemniczym
uśmiechem otwie-
25

ra torebkę i podaje mi długo oczekiwany, wytęsknio-ny trojiK^t.
— Skąd? — nie wytrzymałam.
— Z Kostromy!
— Jak on tam trafił?
Mój Boże, cóż za szczęście! Sania jest elewem szkoły oficerskiej i wyjdzie z niej nie
wcześniei niż 1 sierpnia. Wszystkie lęki natychmiast znikły Na sercu zrobiło się leciutko, a
los wydał się nagle tak dla mnie łaskawy.
Nie minęły nawet dwa tygodnie od przybycia Sa m do szkoły, gdy obce mu dotychczas życie
kuranta zdążyło go już znużyć. Nawet to, że swoje kSi trzymał w teczce, zostało przez

background image

dowódcę nazwane „studenckim rozwydrzeniem". Komendant nie ograniczył się do tego,
lecz jeszcze rozkazał natychm pozbyć się teczki. Szczególną uwagę zwracał Tato miast na
słanie łóżek, na to, jak zostały ułomne koc" i poduszka, jak siedzi na głowie furażerka, jak
zoistał wymyty i wypolerowany kubek - tysiące regulaminowych drobiazgów, które trzeba
koniecznie wyko nac w ciągu żałosnej godziny wolnego czasu, jaką z trudem udaje się
codziennie wykroić Trzy lub cztery razy dziennie trzeba myć i czyścić buty bo za byle
plamkę grozi karna służba poza kolejnością
™7L jlSf- śełotaeZają g° W goncie rzeczy smarkacze. Utyskiwał też na monotonię
Skargi męża na brak wolnego czasu wprawiły mnie w zdumienie. Przecież to jest szkoła
wojskowa w dodatku szkoła o skróconym cyklu nauczania' skróconym ze względu na
wojnę. Trzeba się prze: stawie. Kiedy skończy sie wojna, wówczas każdy również i moj
mąz, wybierze sobie zajęcie wedle własnego gustu. A tymczasem nie zaszkodziłoby
powściągnąć pasję samokształcenia.
Wojna to jednak dziwna rzecz. Sania wyruszał na
26
I

front, a żyje na głębokich tyłach. Uczy się, zamierza pisać „Szósty rok" — o studentach na
wojnie. A my, pozostając w domu, poznaliśmy wojnę wcześniej od niego. Front jest tuż obok,
trochę ponad pół setki kilometrów od nas. Tę bliskość zaczynamy coraz bardziej
odczuwać na własnej skórze. W nocy budzi nas przeraźliwy łomot artylerii
przeciwlotnicze], wycie niemieckich samolotów, wybuchy spadających bomib.
Bombardowania są coraz częstsze. Już nie tylko w nocy, ale i w ciągu dnia.
Podczas jednego z takich bombardowań zburzone zostało skrzydło1 gmachu fizyki
uniwersyteckiej, w którym mieściły się nasze laboratoria. Zostały z nich jedynie dwa
kluczyki, zwisające beznadziejnie z ręki starszej' laborantki Wiery. Zniknęła wspaniała aula,
biblioteka, liczne laboratoria, przepadły też nasze dokumenty, które lekkomyślnie
zostawiliśmy w szufladach biurek.
Zburzony jest też dom w Zaułiku Czechowa, w którym wyna/jmowaliśmy pokój. Nie ma
szkoły, w której się uczyłam, ani mojej szkoły muzycznej.
Nie to było najgorsze. Malutki kawałek papieru: „Karta ewakuacyjna", którą trzymam w ręku,
ozna-ciza, że nasze miasto oddane zostanie wrogowi.
Wyjeżdżamy w nocy. Zerwała się straszliwa burza. Ledwie przejechaliśmy przez most, gdy
syreny zasygnalizowały nalot niemieckich samolotów. Pociąg stanął. Zenitówki strzelały tuż
obok nas, a po pewnym czasie dojrzeliśmy nad Rostowetn słup dymu. Pod Kuszczewką
staliśmy 11 godzin. Słyszeliśmy wybuchy bomb. Niemcy kilkakrotnie przerywali tory. W
Kryłowskiej zobaczyliśmy gigantyczny lej i poharatane wagony pociągu sanitarnego.
Podobno bomba trafiła w rostowski most kolejowy zaraz potem, jak go przejechaliśmy.
27

Im bardziej oddalaliśmy się od naszego nieszczęsnego miasta, tym wojna coraz mniej1
dawała o* sobie znać. Co będzie z tymi, którzy zostali?
W Kisłowodzku jest zdumiewająco cicho, wspaniale wygląda park, cudowne aromaty
rozlewają się po całym mieście. Po prostu trudno uwierzyć, że gdzieś spadają bomby,
rozrywają się pociski, szaleją pożacy.
W Kisłowodzku mieszkałyśmy z mamą u jej siostry Władimirowej, mojej cioci śeni. Jej mąż
był w wojsku. Starsza córka Tania, moja rówieśnica, pracowała jako lekarka w szpitalu.
Młodsza, Nadiusza, uczyła się w szkole.
Zaczęłyśmy z mamą powoli odżywać. Wszystko, co nas spotkało, wydawało się już.
majaczeniem chorej wyobraźni.

background image

W sali domu zdrojowego występuje zespół teatru z Nowoczerkaska. Obejrzałyśmy „Damę
kameliową", popłakałyśmy nad żałosnym losem Małgorzaty.
A w środku nocy z 4 na 5 sierpnia obudziła nas Tania, która przybiegła ze szpitala. Ledwie
zdołałyśmy zrozumieć, co mówiła. Łączność kolejowa z Mineralnymi Wodami została
przerwana. Jesteśmy odcięci. Rano szpital ewakuuje się. Ludzie wyruszają pieszo. Możemy
ewakuować się razem z nią. Ciocia śenią nie waha się nawet przez chwilę. Zabierze Na-dię i
pójdzie rażeni z Tanią. Tają, jej synowa, również.
A ja zastanawiam się, jak postąpić? Przez mo-rnent myślę o pozostaniu. Dokąd mamy
uciekać? Opuszczając Rostów wiedziałyśmy, dokąd jedziemy. A teraz? W nieznane? Bez
pieniędzy? Niemcy mogą przecież nie dotrzeć do Kisłowodzka, lada chwila powinni zostać
zatrzymani.
— Ale gdy zostaniesz tu, rozstaniesz się z Sanią, prawda? — powiedziała z oburzeniem
mama. Jej
28
słowa otrzeźwiły mnie. Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam zbierać to, od czego
zaczynałam pakowanie w Rostowie: drogie sercu fotografie, listy i wiersze Sani, szczególnie
lubiane przeze mnie opowiadania, swoje dzienniki. Nigdy potem nie żałowałam, że tak
postąpiłam. To wszystko dzięki mamie!
To, co się wydarzyło później, rejestruje w lapidarnym skrócie mój dziennik. To była moja
pierwsza wyprawa na Kaukaz. Szosa Piatigorsk — Nal-czyik. Szeroka, dość prosta, bez
stromych wzniesień. Gór w pobliżu nie ma. Tylko rankiem w całym swym majestacie
ukazywały się dalekie śnieżne grzbiety. Notowałam:
6 sierpnia. Wyszliśmy pieszo z Piatigorska śladem podwód. W ciągu dnia przebyliśmy 15
kilometrów. Nieść swoje rzeczy jest okropnie ciężko. Awaria! W wozie z żywnością pękło
koło. Zaczęliśmy zrzucać pakunki z innych wozów, żeby przełożyć na nie żywność. Z
trudem upchnęłyśmy nasze rzeczy. Po pierwszym załamaniu Nadia i ja odzyskujemy
niezwykłą energię. Pakunki straciły swój ciężar. W nocy zimno, dniem gorąco. Postoje przy
strumieniach. Pijemy wodę, kąpiemy się, nawet myjemy głowy. Mimo wszystko jest
romantycznie.
7 -sierpnia. Stopniowo przekładamy wszystkie nasze rzeczy na podwody, nawet bezcenne
plecaki. 34 kiiloinetry w ciągu dnia. Wyszliśmy o 6 rano, w południe odpoczywaliśmy.
8 sierpnia. śeby nie zostać w tyle, trzymamy się pcdwód. Każdy krok opóźnienia trzeba
nadrabiać z niewiarygodnym trudem. Idę i wspominam baśń Andersena „Rusałka". Późnym
wieczorem docieramy do Nalczyka. Nocujemy na ulicy. Jak się później okazało, w tym
samym mniej więcej czasie Kirył Simonian dotarł tamże wprost z Kisłowodzka przez
górską przełęcz Jucu. Z Rostowa również uciekał pieszo.
Z Nalczyka chodzą pociągi. A z Baku chodziły statki, tylko bardzo rzadko i dostać się na nie
było niełatwo. śywność się skończyła. Chleb jedliśmy tak oszczędnie, że nic się nie
marnowało. Suszyliśmy w miseczce okruszyny, rozcieraliśmy je, mieszaliśmy z cukrem i
woidą i już była cukrowa zupa. Najgorsze jednak, że dwie łyżki, które przypadały na
każdego, nie mogły nasycić pustych żołądków.
Pewnego razu, gdy w miseczce suszyła się na słońcu kolejna porcja okruszyn, do -naszej'
grupy na przystani podszedł jakiś postawny wojskowy. Daję słowo, że przez całe życie nie
widziałam tak rozpromienionych oczu, jakie wtedy miała ciocia śenią. To był Paweł! Mąż
Tai. Okazało, się, że jednostka wojskowa, w której służył Władimirow, w trakcie odwrotu
wycofała się aż do Baku, a kierowca z tej jednostki rozpoznał Taję. Radość była wielka, tym
więfesza, że dzięki Pawłowi już nie głodowaliśmy.
W Baku, na tej isamej przystani, zetknęłam się któregoś dnia twarzą w twarz z Milą
Mazinem, kolegą Sani ze studiów. Mila, podobnie jak Sania, był zdolny do służby wojskowej
z ograniczeniem. Ożenił się niemal równocześnie z Sanią. Również na początku wojny uczył

background image

matematyki w wiejskiej1 szkole. A teraz ewakuował się z żoną i córeczką, która miała
zaledwie roczek. Nasza grupa odjechała wcześniej i potem długo nie miałam żadnych
wiadomości o Mili Mazinie.
Przez całą uciążliwą drogę nie dawało mi spokoju, co dzieje się z Sanią. Pisałam do niego,
prawie nie licząc na to, że listy dojdą. Kolejną wiadomość wysłałam do męża z Tasizkentu.
Papieru nie było, napisałam więc list na blankiecie telegraficznym przekazu pieniężnego:
30
„Kochany mój! Gdzie jesteś? Najprawdopodobniej zatrzymamy się tymczasem w Ałma-Acie.
Co będzie dalej •— nie wiadomo. śyję nadzieją, że mnie odszukasz."
W nocy z 6 na 7 września przyjechaliśmy do Ał-ma-Aty. Noc spędziliśmy w deszczu na
przydworcowym skwerze. Rano znaleźliśmy mieszkanie i ruszyliśmy na poszukiwanie pracy.
Mój dziennik:
19 września. Szłam sama po chleb i tak dokładnie wyobraziłam sobie spotkanie z Sanią, że aż
się rozpłakałam, gdy pojęłam nierealność tego marzenia. 23 musimy wyjechać.
Noworosyj sk dawno padł. Walki na przedmieściach Stalingradu.
21 września. Dostałam wiadomość, że Sania będzie w Kostromie do 15 września. Hura! To
znaczy, że jest jeszcze bezpieczny! To znaczy, że dostał moje wysyłane „w pustkę" listy! To
znaczy, że się nie pogubiliśmy! Ale 15 jest już za nami i nie mam dokąd pisać. Nadal
prowadzę swój dziennik:
23 września. Wyjechaliśmy do Tałdy-Kurganu.
30 września. Już prawie załatwiłam sobie pracę w technikum.
2 października. Pierwsze lekcje chemii nieorganicznej. Walki w Stalingradzie, Mozdoku i
Noworosyj siku.
Mimo wszystko spróbowałam napisać do Sand na kostromski adres. Jeśli wyjechał, może mu
doślą.
13 października. Telegram od Sani z Kostromy! Odpowiedziałam również telegramem.
No i macie pechową trzynastkę! Dla mnie okazała się szczęśliwa, jak rzadko!
„Mój kochany! ¦— pisałam w depeszy. — Nie muszę ci opisywać mojej radości, mojego
zaskoczenia, gdy mama przywiozła twój telegram. Pierwsza wia-
31
domość po trzymiesięcznej przerwie. Jestem ogrom-n^zcz<gliwa, że nadal znajdujesz się w
Kostromie. Teraz biegnę do technikum, gdzie wykładam chemię. Po 4 do 6 godzin dziennie
zastępują nieobecnych nauczycieli. Pisz, pisz!"
Mąż' odpowiedział mi obszernym listem, z którego dowiedziałam się o jego przeżyciach
minionego lato. Sania pisał o czarnej pustce lipca i sierpnia, kiedy tracił zmysły z niepokoju o
mnie. Po tym wszystkim mój pobyt w Kazachstanie wydał mu się niezmiernym szczęściem -
„bowiem żyjesz zostałaś dla Śnie, mam dla kogo żyć i walczyć..." Wspominał -w lipcu
bywały takie chwile, ze me chciało mu się Zt Wtedy zamierzał „rzucić w diabły naukę i
prosić o przeniesienie na Kaukaz". Poranne>*>™g°g o sytuacji na froncie „trzęsły go ]ak
prąd elektrycz
^Sania pytał,, czy mam choćby jedno jego zdjęcie^ W ogóle aż strach pytać, pisać co ci
zostało, co mogłaś donieść, idąc pieszo. doNalczykaJ
Jednak po pewnym czasie Sama zapy ta mm e co zostawiłam w Rostowie z jego zeszytów J
^nych notatek I leszcze jedno śmieszne pytanie gdzie fes indeks MIFLH?" Śmieszne?
Możliwe. Ale zrozumiałe. MIFLH to przecież jedna z dróg do htera-
tUZanim te listy do mnie dotarły, zdążyłam już zdobyć trwałą pozycję w technikum. Pod
koniec paz-driernL "zawieszono zajęcia na okres wykopkow buraków cukrowych;
pracowałam w polu razem ze słuchaczami. W przerwach z apetytem gryzlism, wielkie buraki.
Znów jestem nauczycielką. Jeszcze raz przekonuję się, że zajęcie to jest rzeczą niezwykle
ż

ywą, interesującą, wręcz pasjonującą.

background image

Zbliżają się ukochane przez Sarnę święta listopadowe.
32
„Kończy się kampania letnio-jesienna. Z jakimi wynikami?" — zadaje sobie Sania pytanie i
natychmiast odpowiada: „Za parę dni podsumuje te wyniki Stalin w swoim przemówieniu.
Już teraz można jednak powiedzieć: rosyjska wytrzymałość jest nie do pobicia! Hitler przez
dwa lata napierał na ten monolit rękami całej Europy i nie zdołał go obalić! Nie obali przez
następne dwa lata!
Co przyniesie nam ta zima? Jeśli armia zdoła powtórzyć zeszłoroczne natarcie, i to w dodatku
na kierunku Stalingrad—Rostów, może to przynieść kolosalne rezultaty. Odbicie Rostowa
byłoby dostatecznym wynikiem całej kampanii zimowej — dla szwa-bów nad "Donem, dla
szwabów na Kaukazie, dla szwabów w Berlinie."
Dla Sani zbliża się czas promocji. „Już wypisano nam opinie, podsumowano wszystkie
wyniki — teraz dokumenty powędrują do Moskwy."
I wreszcie: „Kochana Nataszeńko! Piszę w pośpiechu na dworcu w Kostromie. Dopiero co
odczytano nam rozkaz promocyjny. Jestem już częściowo umundurowany, resztę sortów
pobiorę jutro. Wszystkie rachunki z Kostromą mam już wyrównane. Twój lejtnant"
3 — Sołżenicyn

FRONT
Na początku listopada 1942 roku mąż mój przyjechał do Saranska. W tym mieście, które
Sania określił jako „trzy domki w szczerym polu", formował się 796 Samodzielny Dywizjon
Zwiadu Artyleryjskiego. Dowódcą dywizjonu izostał Pszeczenko, a jego zastępcą do
spraw politycznych — Pasz-
kin.
Sołżenicyn zostaje mianowany zastępcą dowódcy baterii rozpoznania dźwiękowego i niemal
natychmiast potem — dowódcą baterii. W jego rękach znalazły się losy kilkudziesięciu ludzi,
których musiał wyszkolić, zorganizować, rozstawić na właściwych miejscach. Czuje, jak
„mądrość i doświadczenie w kierowaniu ludźmi odkładają się w postaci jakiegoś osadu,
jakiejś warstwy".
12 stycznia zakomunikowano o wyzwoleniu Gie-orgijewska. Sania wysyła do mamy
telegram, lecz odpowiedź długo nie nadchodzi. Okazało się, że Taisa Zacharowna w
październiku przeniosła się do Rostowa, gdzie zastała gruzy swojego domu przy bulwarze
Woroszyłowskim. Przypadkowy pokój na trzecim piętrze. Noszenie po schodach wody,
drzewa na opał. Głód. I to wszystko z zastarzałą gruźlicą.
Sania lękał się o mamę z powodu bomb, pocisków, Niemców. A „z tej strony — ze strony
gruźlicy — jakoś nie spodziewałem się niebezpieczeństwa, zapomniałem o tym".
34

Dopiero pod koniec maja, już na froncie, Sania dowiaduje się, że mama w ciężkim stanie
znów wyr jechała do Gieorgijewaka, do siostry.
Nawet jej pismo wydało się Sani obce. Do Gieor-gijewska wysyła mamie listy, pieniądze,
zaświadczenie z jednostki, fotografię... Może to wszystko pomoże Taisie Zacharownie wrócić
do zdrowia? Dostała wiadomość od syna. Pomoc od niego. Dowiedziała się, że on żyje.
Przecież to tak wiele!
W Tałdy-Rurganie mamy własne biedy, własne radości. Jestem nieomal szczęśliwa, że
dysponujemy 6 metrami podłogi, że skrzynka z mąką gospodarzy służy mi za stół, a dwie
walizeczki zastępują krzesła. Na tych 6 metrach leżą worki ze słomą — nasze łóżka.
„Meblujemy się". Wszystkie kupiłyśmy sobie szachownice, aby mieć gdzie trzymać papier,
listy, zeszyty. „W domu są cztery szachownice1, można więc urządzać turnieje — piszę do

background image

Sani. — Sprzedawca był wręcz uszczęśliwiony, kiedyśmy je kupowały, bo nikt przed nami
nie chciał ich wziąć".
Do przyrządzania strawy mamy jeden pęknięty żeliwny kociołek i dwie żołnierskie menażki.
Talerzy nie było, jadłyśmy więc z kubków. Ale wydawało się nam, że tak właśnie powinno
być. Przyzwyczaiłyśmy się do biedy i niedojadania. Przywykłyśmy dO' tego, że nasza odzież
ź

le chroni przed silnymi mrozami. Potrafiłyśmy nawet zauważać piękno przyrody. Na

przykład dziwacznie zamarzniętą górską rzeczkę, do której1 chodziłyśmy po wodę, i w oddali
majestatyczny grzbiet Tien-Szanu.
O naszym nastroju i samopoczuciu decydowały zawsze komunikaty Biura Informacyjnego i
listy od drogich nam ludzi. Wydarzenia na froncie nie tylko cieszą, lecz wręcz wprawiają w
zachwyt. Przerwano blokadę Leningradu. Otoczono Niemców pod Sta-
lingradem. Zwycięstwo na południu. W połowie lutego został wyzwolony nasz Rostowi
Sania 13 lutego wraz z jednostką wyruszył na front. Pociąg niesie ich na północ. Jarosław.
Boło-goje. A potem Ostaszkow i rzeka Łować opodal Starej Russy.
W rezerwie Sania nie miał nastroju do pisania. A teraz, kiedy znalazł się w pasie
przyfrontowym, „pomysły same pchają się pod pióro". Pierwsza wersja opowiadania
„Lejtnant", rozpoczętego w Saran-sku, Wkrótce zostaje ukończona i przeredagowana. Jeden z
ż

ołnierzy przepisuje, alby utwór można było wysłać przede wszystkim do Lidy, która

przeniosła się do Moskwy i kończy aapiranturę na uniwersytecie.
Z Saranska Sania zabrał z sobą polowy stół i krzesło. I teraz, o parę kilometrów od pierwszej
linii frontu, wśród roztopów i resztek śniegu, ustawia na leśnej polance stolik, pisze listy i
uczy się.
Na północnym zachodzie Sania nie walczył. W kwietniu ich jednostka zostaje przerzucona na
front centralny.
W przerwach między ćwiczeniami i manewrami, po załatwieniu wszystkich spraw baterii,
Sania zajmuje się tworzeniem. „Jestem teraz niewiarygodnie spragniony pisania" — czytam
w jednym z jego listów.
Miejsce pobytu Sani było dla mnie całkowitą zagadką, natomiast od Kolki dostałam
pocztówkę, na której zamiast numeru poczty polowej widniał naj-zwyczajniejszy adres:
obwód orłowski, rejon nowo-silsfci, wieś Czernyszyno. Tę pocztówkę Koka zakończył
sakramentalnym pytaniem: „Co słychać u Aleksandra?" Czy mógł się spodziewać, że
odpowiedź na to pytanie otrzyma szyciej, niż ja jego pocztówkę?
36
7 lipca otrzymałam dwa identyczne wojskowe listy: z jednakowymi stemplami, z tym samym
ż

ołnierzem rzucającym granat. Tylko adres na jednym z listów napisany był ręką Sani, na

drugim zaś — Koki. Spotkali się!
Co za ironia losu! Okazało się, że przyjaciele byli tuż obok siebie, chodzili po tych samych
polnych drogach, tym samym mostem.
I oto Koka mieszka u Sani jak na wczasach, wyleguje się w cieniu drzew, słucha śpiewu
ptaków, popija herbatkę, pali papierosy. „Przez ten czas wszystko obgadaliśmy i
przedyskutowaliśmy".
Wkrótce dostałam wspólną fotografię Sani i Koki. Sania miał jeszcze kwadraty na wyłogach
kołnierza, a Koka już pagony z gwiazdkami.
Czasami najważniejszym tematem w listach męża była wcale nie wojna, lecz literatura.
Dowiadywałam się z nich, że obok pomysłu na dwa nowe opowiadania, w jego głowie
krystalizuje się „cudowna, trzecia wersja" „Lejtnanta". Nawet listy mogą ją zniweczyć. Sarnia
pyta, jakie listy wolę: krótkie i częste, czy dłuższe i nadsyłane rzadziej. I sam rozstrzyga ten
dylemat, mówiąc, że jeśli będzie pisał do mnie często, to nie będzie miał czasu pracować nad
swoim nowym opowiadaniem. „Chcesz, abym został pisarzem, czy nie chcesz?"

background image

Uspokajam siebie. Skoro mąż tak wiele czasu może poświęcać na twórczość, to znaczy, iż
ż

yje w miarę spokojnie i większe niebezpieczeństwo mu nie

grozi.
Dowiedziawszy się ode mnie, że nasz sąsiad z Mo-rozowska, Broniewicki, był w czasie
okupacji „burmistrzem", Sania natychmiast bardzo^ żywo reaguje. Cóż to za wspaniały
materiał literacki! Uważa, że dzięki niemu napisze „błyskotliwe opowiadanie" O' zdrajcy.
„Miałem taki pomysł, ale potrzebowałem
37
człowieka: musiałem wiedzieć, jacy oni są". Wedle jego słów, gdy się ma człowieka z krwi i
kości, ma się automatycznie opowiadanie. Wystarczy je zanotować.
A jednak pod wieloma względami Sarnia nadal jest smarkatym dzieciakiem. Z wielką dumą,
choć nie bez humoru, opisuje mi swoją nową fryzurę, którą „wcielał w życie w ciągu trzech
dni", zawiadamia mnie, że zaczął palić. Jeśli to pomaga mu pisać, to nie powinien się chyba
odzwyczajać? Co ja o tym sądzę?
Wiedząc, że od mojej zgody i tak nic nie zależy, ¦spróbowałam przynajmniej wytargować
sobie prawo do... malowania ust, ale trafiłam na żelbetowy mur. Mąż był nieubłaganym
zwolennikiem „naturalności".
Tonem starego wyjadacza pisze Sania o wódce: „Wyobraź sobie, że poprawia humor, choć to
tylko setka. A ja ją chlust!..."
Zresztą zachwytów na temat alkoholu wystarczyło tylko na trzy linijki. Akapit kończył się.
trzeźwą konkluzją: „A w ogóle, to niech szlag trafi! Codziennie nie będę pił, bo to szkodliwe.
Będę wymieniał wódkę na cukier".
Zresztą ani palenie, ani alkohol mnie nie przerażały. Niepokoiło co innego. Stopień oficerski,
stanowisko dowódcy zaczęły ujemnie odbijać się na charakterze Sani.
Sołżenicyn pisał — i pisał to z widoczną satysfakcją — że nie zdąży dojeść kaszy, gdy
natychmiast kilka rąk chwyta kociołek, żeby go umyć, z drugiej strony inni już podają
herbatę, że nigdy nie zdąży podnieść z ziemi jakiejś upuszczonej rzeczy.
To wszystko jednak odeszło na dalszy plan, gdy tylko dowiedzieliśmy się, że na początku
czerwca, po monotonnych komunikatach w rodzaju „na froncie nie zaszło nic istotnego",
rozpoczęły się walki
nie
w dwóch kierunkach: orłowsko-Jkurskim i biełgo-
rodzkim.
I nagle w samym ogniu walk nastąpiło trzecie spotkanie przyjaciół. Koka napisał o nim
krótko:
„9.7.43. Byłem przejazdem u niego. Przegadaliśmy całą noc, a ja o świcie ruszyłem do domu.
Sania przez ten czas bardzo się poprawił. (...) Wciąż pisze różne bujdy na resorach i wysyła je
do recenzji".
Sania pisze mi o „wielkich bojach", które mogą zapisać nową kartę historii lub nie znaleźć się
w komunikacie Biura Informacyjnego. Lejtnant Sołżenicyn na przemian czuje się tak, że
mógłby góry przenosić, to znów popada w otępienie, które znów
ustępuje miejsca energii.
* * *
Już na początku sierpnia wysłano mnie ze słuchaczami technikum do kołchozu, gdzie
musiałam wojować z tamtejszą zwierzchnością o w miarę przyzwoite warunki mieszkaniowe
i żywnościowe dla moich podopiecznych. Byłam starsza od swoich uczniów, ale spędzając
całe dnie z młodzieżą poczułam się zupełnie młodziutka. „... Bliskie obcowanie z uczniami
uczyniło .mnie na powrót tą zawadiacką dziewczyną, jaką byłam kiedyś. Przypomniałam
sobie przy nich wszystkie nasze studenckie zabawy".

background image

Znacznie polepszył mi się nastrój, gdy dotarła do nas wiadomość o wyzwoleniu Orła.
Natychmiast wysłałam list:
,,... nasi na ulicach Orła. A gdzie ty jesteś?"
Akurat wtedy Sania był w Orle. 15 sierpnia został odznaczony Orderem Wojny Narodowej
II
stopnia.
Jakimiż słowami przywołać niepowtarzalny nastrój tych tygodni! Wszak upłynął zaledwie rok
od czasów, kiedy rozkładając gazetę marzyliśmy o tym,
39
aby w komunikacie nie wymieniano nazw miast, bo wówczas tylko je traciliśmy. Teraz
czuliśmy się nieszczęśliwi, jeśli w komunikatach nie znajdowaliśmy informacji o coraz to
nowych miastach, wyzwolonych przez naszą armię, o rzekach przez nie sforsowanych.
Przyzwyczailiśmy się do ruchu naprzód. Na co zaś uskarża się lejtnarit Sołżenicyn? Na
wymuszone postoje, na to, że baterie nie strzelają od samego rana, gdyż w ciągu nocy Niemcy
wycofali się na nową linię obrony.
Z Koką na razie się nie widzieli. Obaj z ustęsfenie-niem czekają na to spotkanie i mają
nadzieję, że w końcu do niego dojdzie. Tymczasem zamiast z przyjacielem, Sania
spotkał się ze swoim uczniem. Przyprowadzono do niego sierżanta, który odłączył się od
jednostki. Skąd pochodzi? Z Rostowa. Gdzie mieszkał? Na ulicy Puszkina. Do którego roku?
Do sierpnia 1941. A potem? Ewakuował się do Moro-zowska. A tam gdzie mieszkał? Na
ulicy Batrac-kiej' koło- zakładów remontowych. Uczył się, pracował? Uczył się. Gdzie? W
„Łunaczarce". W której klasie? W dziewiątej. Tak — w jego klasie! Nazwisko? Popów.
Dopiero wtedy Sania zrozumiał, dlaczego twarz chłopaka od razu wydała mu się taka
znajoma. „W mojej klasie" — Sania nawet w liście to podkreślił! — Siedział w drugiej ławce
przy drzwiach, był wyjątkowym gałganem, na lekcjach bywał dwa razy na tydzień. Chłopak
nie pamiętał swego nauczyciela ani mnie, jego żony. A małżeństwo Ampliewów, Sie-
moczkina i Piotra Iwanowicza nie wiedzieć czemu zapamiętał.
Sania bardzo się rozgniewał na tego „wyjątkowego gałgana", jakim chłopak pozostał nawet
na froncie. W zachowaniu jego było „tyle nonszalancji, w słowach tyle bezczelności, że
chociaż chętnie miał-
40
bym ziomka w swojej baterii, oddam go chyba w ręce kontrwywiadu. Może wtedy mnie
zapamięta!"
Wiem już, że jeśli w listach jest mowa o literaturze, o powojennych planach, to znaczy, że na
froncie panował względny spokój1. Z listów dowiaduję się, że Sania „naładował się
dynamitem" z książki o Pawłowie. Ale by się zdumiał dowódca baterii Sołżenicyn, gdyby mu
ktoś przepowiedział, że w piętnaście lat później będzie wykładał w tym samym gmachu, po
którego korytarzach biegał niegdyś młodziutki seminarzysta, Wania Pawłów. Sołżenicynowi
imponuje spójność celu w życiu wielkiego uczonego i wyciąga z tego wniosek dla siebie, że
należy przestać rozpraszać się na wszystko, co jest interesujące — matematykę, filozofię,
psychologię i (pedagogikę, języki obce i ekonomię polityczną. Na razie jednak nadal
interesuje go wszystko. Przede wszystkim jednak — pisanie.
Niemal ukończył już opowiadanie „W mieście M.", do którego częściowo posłużyły mu
obserwacje mo-rozowskie (Broniewicki), częściowo zaś wrażenia wyniesione z wyzwolonych
małych miasteczek. Sania stara się wpaść do każdego wyzwolonego miasta nawet wtedy,
kiedy leży ono dalelko od trasy jego
podróży.
Kilka spokojniejszych dni wykorzystuje do pracy nad opowiadaniami. Coś mu się udaje.
Postanawia posłać je Konstantemu Fiedinowi: po pierwsze — jest to wierny uczeń Gorkiego,
po wtóre — stara sympatia Sani (wojna przeszkodziła w poznaniu jego opinii o „Delegacji

background image

zagranicznej" i „Wodniakach"), wreszcie po trzecie — Lida niedawno z wielkim podziwem
pisała o jego erudycji i smaku artystycznym.
Pisanie opowiadania „W mieście M." przychodziło Sani z wielkim trudem. Tuż przed końcem
nastąpiło jakieś załamanie. Wizerunki i obrazy stale wydawa-
41
ły mu się fałszywe, wydumane, a słowa — nieodpowiednie, kalekie.
Zajęcia w technikum rozpoczęłam w połowie października. Moje życie nabrało rumieńców i
nieoczekiwanie .stało się o wiele ciekawsze, niż w ubiegłym roku szkolnym.
W przeddzień rozpoczęcia nauki byłam u dyrektora. Zaczął od wychwalania mnie pod
niebiosa, a skończył narzuceniem wykładów z matematyki. Dość dobrze dawałam sobie radę
z zastępczymi lekcjami z trygonometrii i dyrekcja uznała, że wspaniale znam matematykę.
Przyszłam do swej uiulbionej grupy i oświadczyłam: „No, skończyliśmy z kwasami
organicznymi, przechodzimy teraz do postępów".
Wydawało mi się, że w pracy nauczycielskiej odnalazłam swoje prawdziwe powołanie.
Pracowało mi się łatwo- i z zainteresowaniem. Zauważyli to nawet uczniowie.
Jednak Sania coraz usilniej namawiał mnie, abym wraz z mamą wracała do Rostowa. Pisał:
„Technikum daje grosze; plony z ogrodu można zamienić na pieniądze, Zina Iwanowna
pracuje w kuratorium, a czasem od sekretarki zależy więcej niż od szefa instytucji".
W innym liście pisał mi o „wojnie po wojnie". Wiedziałam, że myślami na ten temat dzieli się
nie tylko ze mną, że porusza je również w korespondencji z Mikołajem Witkiewiczem.
Jak różniło się to wszystko od tego, co pisał Soł-żenicyn później w „Sierpniu czternastego", a
nawet „Archipelagu"! Teraz wyklina Roosevelta i Ghur-chilla za to, że nie rozpoczęli „wojny
po wojnie"... przeciwko ZSRR.
42
Tak dalece poczułam się „matematyczką", że nawet zgodziłam się udzielać korepetycji:
„Mam nowinę: dostałam lekcje prywatne. Muszę z pewnym zdolnym chłopcem przerobić
cały program matematyki z VIII klasy. Pierwsze zajęcie było dla mnie nieoczekiwanie trudne.
Przeraziłam się, że trafił mi się zbyt zdolny uczeń —- wciąż żąda ode mnie czegoś
ciekawszego i trudniejszego. Mama uważa, że wyznaczyłam zbyt skromne honorarium.
Zehen rubel za godzinę, ale nawet taką sumę ledwie odważyłam się zaproponować".
I, naturalnie, kiedy brakowało mi własnej wiedzy matematycznej, zwracałam się o pomoc...
wprost na front. Sania w listach nauczył mnie korzystania, z suwaka logarytmicznego.
Doskonale wszystko zrozumiałam, ale w Tałdy-Kurganie nie było suwaków. Pewnego razu
na front poszedł list jedyny chyba w swoim rodzaju. Zawierał on prośbę: „rozwiąż mi
zadanie, z którym nie mogę sobie poradzić, dyrektor — zawodowy wykładowca matematyki
— też nie potrafi go rozwiązać i w ogóle nikt w Tałdy-Kurganie nie umie". Sania naturalnie
rozwiązał. Inna rzecz, iż tego samego dnia, kiedy nadałam list i wracałam do domu po lodzie i
błocie, wciąż myśląc o tym nieszczęsnym zadaniu, sama doszłam, jak należy je
rozwiązać.
Trudniej natomiast Sani było spełnić znacznie ważniejszą prośbę — przysłanie mi
opowiadań. Sania wątpił, czy ktoś w ogóle mu to wszystko przepisze. Znalazł w swojej baterii
tylko jednego odpowiedniego do tej pracy żołnierza, ale on ma własną robotę, a poza tym i
tak po przepisaniu trzeba wprowadzić wiele poprawek. Na przyszłość — na czas pogłębionej,
spokojnej' i szeroko zakrojonej pracy — Sania będzie musiał sobie oczywiście znaleźć
pomoc-
43
i
nika-sekretarza, nie tylko zwyczajnie rozgarniętego, lecz w dodatku znającego jego manierę
pisarską, znającego sposób stosowania interpunkcji, akcentów logicznych, pauz itd. Mąż
powiedział mi komplement, utrzymując, że gdybym nie była taką wybitną indywidualnością,

background image

zapędziłby mnie do tej pracy. Ale nie chce „w żaden sposób i pod żadnym pożarem"
utrudniać mi własnego rozwoju. Będzie więc musiał w swoim czasie poszukać
odipowiedniego człowieka. Nie przypuszczał, że z czasem „zapędzi do roboty" i mnie,
„rozgarniętego człowieka, znającego jego manierę pisarską", i drugiego takiego samego, i
trzeciego, i... Zresztą opowiem o tym w odipowiednim miejscu.
Naturalnie jeśli chodzi o przyszłość, Sanie interesują również „wyższe sfery". Zwłaszcza
wtedy, kiedy spotyka się z Koką. Po każdym takim spotkaniu otrzymywałam szczegółowe
sprawozdanie. W ostatnich dniach roku 1943 na ustach wszystkich była Konferencja w
Teheranie. Nasza prasa używała na jej określenie nazwy ukutej na sposób zachodni:
„Spotkanie Wielkiej Trójki". Jest rzeczą oczywistą, że „cudowne" spotkanie Sani z Koką oraz
ich rozmowa o współpracy powojennej i „wojny po wojnie" zostały ochrzczone „Naradą
Wielkiej Dwójki". „Najpoważniejsze decyzje pozostają jeszcze w tajemnicy" — pisał Sania,
ale donosił mi o sprawie najważniejszej, o tym, że Koka stał się teraz dla niego
nieporównanie bliższy niż Kirył. Z Koką zbratała go wspólnota poglądów i wspólnota
przyszłej działalności praktycznej ,,'w przekroju partyjno-państwo-wym".
Znów niezrozumiała aluzja do jakichś nie znanych mi planów...
Oczywiście, że również opinie literackie Koki zaczęły się liczyć najbardziej. Sania czyta mu
wszyst-
44

kie swoje utwory, które dopiero co wyszły spod pióra: „Lejtnanta", „W mieście M.", „List nr
254". Jestem trochę zazdrosna o Kokę, bo ja dostaję do przeczytania tylko małą cząstkę.
Ale za to przede mną otwierają się wspaniałe perspektywy. Mam zagwarantowane miejsce w
głównej serii powieści Sołżenicyna, zagwarantowane już od roku 1936. Będę rdzenną
mieszkanką Petersburga, a w sierpniu 1917 roku zakończy się nieszczęśliwie mój wielki
romans itd., czego zawczasu wiedzieć nie powinnam.
Sanie niepokoją losy jego przedwojennych prób pisarskich, szkiców do jego przyszłej
powieści:
„Dżemmusiu! Gdzie są moje rowerowe notatki? Gdzie jest plan „Rosjan w awangardzie" i
kilka pierwszych rozdziałów (na wielkich białych kartach!) — przecież były u ciebie? I szkic
do „Czarnego i czerwonego" — spotkanie Siewiercewa z Ol-chowskim? Czyżby zaginęły?
Jeśli w Kisłowodzku, to u kogo? (...) Poza tym w Rostowie u Marii Deni-sowny są moje
wiersze. Jak to wszystko zebrać w jednym miejscu?"
Kiedy odpowiedziałam, że plan „Rosjan w awangardzie" mam u siebie, podobnie jak zeszyt z
trzema opowiadaniami, a niektóre rozdziały zostały w Kisłowodzku, Sania napisał:
„Ogromnie ci dziękuję, że uratowałaś dla mnie główne opowiadania. Jest to jeden z
największych dowodów miłości, którego ci nigdy nie zapomnę. Przecież szłaś pieszo i niosłaś
to na własnych barkach!"
Im spokojniej na froncie, tym więcej w listach mówi się o literaturze. Czuję, jak bardzo
Aleksander denerwuje się, niepokoi o los swych opowiadań wysłanych do Moskwy. Pisze
nawet do Koki i zawiadamia o tym mnie, że jeśli Fiedin przekona go o braku talentu
literackiego, to gwałtownie zerwie z pisar-
i
stwem: „wyrwę serce i podepczę 15 lat własnego życia", przejdzie na wydział historii, ale i
tak przyczyni się do rozwoju leninizmu.
W innym liście Sarnia dzieli się swoimi nadziejami. Jego najbliższym zadaniem jest zdobycie
poparcia Fiedina, Ławrieniewa, Timofiejewa i innych im podobnych: „tak, macie talent
pisarski", „tak, to jest dobrze napisane", „tak, to jest mocne".
A następnie, być może, zjednoczywszy się ideologicznie z niektórymi z nich: „bowiem
poparcie dla nich znaczy równie wiele, jak ich poparcie dla mnie", będzie pisać, pisać i pisać!

background image

Całą swoją przyszłą twórczość Sołżeniicyn traktował jako ważki wkład w dzieło rozwoju
leninizmu.
* * *
Z Kazachstanu wyjechałyśmy z mamą 'znacznie później niż zamierzałyśmy. Wyrosła przed
nami zupełnie nieoczekiwana przeszkoda.
Po długich trudach dotarłam do stacji Usz-Tobe, aby zdobyć przepustkę i dowiedziałam się,
ż

e będę musiała czekać 3 do 4 dni. Ale wreszcie zdobyłam malutki biały papierek z

czerwonym paskiem. Ileż on mnie kosztował mordęgi! Złożyłam podanie o miejscówki. Na
przepustce figuruje data ważności — do 25 marca. Do tego czasu naturalnie już dawno
będziemy w domu.
I nagle zachorowała mama. Rano była zupełnie zdrowa, a pod wieczór miała 40 stopni
gorączki. O podróży nie ma co nawet marzyć. Całe szczęście, że nie zdarzyło się to w drodze,
mama jednak jest niepocieszona. Temperatura utrzymuje się. Lekarz podejrzewa malarię. A
może zawlokłam tyfus plamisty z Uisz-Tobe...? Tak mija dzień za dniem. Chinina nie
pomaga. Dokucza serce.
Wreszcie temperatura spada. Znów wybieramy się w drogę, znów załatwianie przepustek i
biletów,
46
a pod wieczór ponownie około czterdziestu stopni gorączki.
Wszystko ma swój koniec i oto koczujemy już z mamą na dworcu w Usz-Tobe i przez kilka
dni z rzędu bez powodzenia usiłujemy się zabrać na któryś z przepełnionych pociągów do
Ałma-Aty. Na-reiszcie dla ludzi już od dawna oczekujących w Usz--Tobe wydzielono wagon.
Wszyscy starają się do niego dostać, rozpychając się i roztrącając nawzajem.
Jechałam z mamą na pomoście. Na szczęście do Ałma-Aty było tylko parę godzin drogi.
Dotarłyśmy tam tego samego' dnia, kiedy Sania przyjechał na urlop do Rostowa, gdzie
czekało go tylko rozczarowanie.
W miesiąc później zastanę już tylko ogromny list, w którym była mowa o mojej ewentualnej
wyprawie do Sani na front.
Dziesięć dni wiózł nas pociąg z Ałma-Aty do Moskwy, z Kazachstanu do Roisji, z Azji do
Europy. Mama spała mało, nerwowo, niespokojnie. Wciąż się budziła, aby sprawdzić, czy
nasze rzeczy są całe i na miejscu. Dopiero ostatniej nocy, wymęczona długą drogą i
ucieszona, że udało się nam wszystko pomyślnie dowieźć, mocno usnęła. A o świcie pakunku
z najcenniejszymi rzeczami nie było. Okazało się, że jakiś mężczyzna całą noc na nim
przesiedziawszy, nie niepokojony przez właściciela, wysiadł z tobołkiem w Riazaniu.
Tak wyglądało nasze pierwsze zetknięcie z tym miastem. Mama płakała, co zdarzało się jej
bardzo rzadko. Trzeba było przeżyć wojnę, ewakuację, uciekać pieszo przed Niemcami, aby
zrozumieć, co oznaczała ta strata! W tobołku była wszystka odzież mamy.
Mama nie była w Moskwie od 1913 roku. W latach 1908—1909 uczyła się tam na
Wyższych Kursach
47

ś

eńskich. Ze swym bratem Turkinem, dramaturgiem filmowym i profesorem instytutu

kinematograficznego, nie widziała się od 30 lat i prawie z nim nie korespondowała. Jakże
teraz cieszyła się na spotkanie z nim! I oto... nie miała się w co ubrać. Ostatecznie wyjście się
znalazło: mama w tym czasie tak schudła, że mogła założyć moją bluzkę.
Zatrzymałyśmy się u przemiłej Weroniki Nikoła-jewny na Małej Bronnej. Jej córka, mała
Weronika, miała wówczas 16 lat i chodziła do szikoły. Nosiła dwa grube, kasztanowe
warkocze i zapowiadała się na bardzo ładną dziewczynę. Ojciec roziszedł się z matką, kiedy
dziewczynka miała zaledwie 4 miesiące i chociaż mieszkał dosłownie o 15 minut spaceru
wolnym krokiem, od tej pory nie widział córeczki.

background image

Powitano nas niezwykle serdecznie i gościnnie. Mama i Weronika Nikołajewna nie mogły się
nagadać.
Jak j-uż powiedziałam, mama trzydzieści lat nie widziała swego brata Walentyna. W tym
czasie dostała od niego depeszę, zawiadamiającą o narodzinach córeczki Weroniki i... sto
rubli. Kupiła za nie dwie kołdry, które służyły nam przez wiele lat.
I oto dzwonimy do drzwi mojego wujka. Otwiera nam gospodarz. Obejmuje mamę i mówi:
„Wszystkie moje myśli zawsze były przy tobie i śeni" (chodziło o starszą siostrę). Trzeba
było znać wujka, aby zrozumieć, że w tym momencie szczerze wierzył w swoje słowa, w to
nieoczekiwane wyznanie. Upłynęło kilka sekund i, zda się, zniknęło trzydzieści lat rozłąki,
tak serdecznie, prosto i czule rozmawiało ze sobą rodzeństwo.
Kiedy wujek zaczął mówić o mnie, mama zapytała:
— A ze swoją córką nie chciałbyś się zobaczyć? Wujaszek przybrał obrażony wyraz twarzy:
— A czemu ona mnie nie odwiedza?
48
Ustalono, że napisze do córki list i poprosi ją, aby przyszła. Krewni Weroniki, zwłaszcza jej
ciocia i babcia, byli przeciwni tej wizycie, obawiali się, że dziewczynka ulegnie wstrząsowi
nerwowemu. Mamie nie bez trudu udało się ich przekonać. Następnego dnia mama z
Weroniką poszły do profesora.
ś

yjąc w rozłące z ojcem, dziewczynka słyszała o nim od maitki, która nadal go kochała, tylko

najlepsze słowa. O tym, jakie miejsce zajmował ojciec w jej sercu, świadczy chociażby to, że
najukochańszą książką jej' dzieciństwa była powieść „Doimbey i syn" Dicikensa.
Ojciec wybiegł córce naprzeciw i mocno ją objął. Po chwili profesor rozmawiał z
dziewczynką tak, jakby rozstał się z nią poprzedniego dnia. I było to z jego strony zupełnie
szczere. Taki już był ten człowiek, żyjący zawsze bieżącą chwilą. Weronika, jako prawdziwa
córka swojego ojca, natychmiast zaczęła nazywać go taitusiem, zwracać się do niego na „ty".
Aureola nadzwyczajności, którą dziewczynka w wyobraźni otaczała swego ojca, wkrótce się
rozwiała. Córka poznała go i pokochała takim, jakim był naprawdę: człowiekiem twórczym,
erudytą o precyzyjnym i oryginalnym sposobie myślenia, nienagannych manier i z dużym
poczuciem dobrotliwego humoru; jednak nawet z wiekiem nie wyzbył się młodzieńczej
zapalczywości i zawziętości oraz skłonności do wygłaszania paradoksalnych ocen. Weroniki
wcale nie przeraziły dość liczne przecież słabostki profesora.
Moja cioteczna siostrzyczka zyskała ojca, ale lata, kiedy go nie znała, kiedy była go
pozbawiona, wyryły, na niej niezatarty ślad. Nawet piętnaście lat później, gdy będzie musiała
wybierać między mną a moim mężem, użali się nie nad cioteczną siostrą porzuconą na, progu
starości, lecz nad obcym jej, jeszcze
4 — Solżenicyn

49
nie narodzonym człowiekiem. „Sama rosłam bez ojca — powie mi wówczas — i wiem, jakie
to jest trudne."
W Moskwie natychmiast zapragnęłam zadzwonić do Lidy, która akurat wtedy uzyskała
pierwszą, ustną recenzję opowiadań Sani. Co prawda nie od Fie-dina, tylko od Ławrieniewa.
Oto jego słowa: „Opowiadania sympatyczne, spodobały mi się". Ławrieniew przekazuje je do
redakcji miesięcznika „Zoamia".
Radości i smutki zawsze chodzą w parze. Tego samego dnia, kiedy Ławrieniew chwalił przed
Lida opowiadania Sani, a tak czekał na tę ocenę, od której wiele, zależało, Sania dowiedział
się o śmierci swojej matki.
„Mama umarła. Przy mnie zostało wszystko dobro, które mi uczyniła i wszystko zło, które jej
wyrządziłem. Nikt mnie nie zawiadomił o jej zgonie. Wrócił przekaz pieniężny z adnotacją,
ż

e adresatka zmarła. Prawdopodobnie w marcu".

background image

Słowa te nie były kokieterią. Sania rzeczywiście czuł się wobec niej winny. Wątpliwe, aby
mógł ją uratować, ale irytacja na ciągłe utyskiwania matki, powtarzanie, że wszystkiemu
winien jest jej brak spokoju i rozsądku i to wreszcie, że będąc w Rosto-wie nie wybrał się do
pobliskiego Gieorgijewska, aby ją tam zobaczyć może po raz ostatni — to wszystko musiało
naturalnie zostawić gorzki ślad w jegO' duszy.
* * *
Otrzymawszy moją pierwszą moskiewską pocztówkę, Sania napisał mi do Rostowa:
„Jesteś tak podniecona Moskwą, że nie mówisz mi najważniejszego: kieidy przyjedziesz do
Rostowa".
Na temat Ławrieniewa pisze jakoś obojętnie:
„Opinia Ławrieniewa mnie ucieszyła, będę oczekiwał szczegółowszej relacji od Lidy lub od
niego sa-
50
mego. Ale jego obietnica przekazania opowiadań do druku zdziwiła mnie. Zupełnie nie
spodziewałem się tego, nawet nie myślałem".
Ten list dostałam już w Rostowie, gdzie z niecierpliwością oczekiwałam na wezwanie z
jednostki wojskowej Sani. Którejś nocy, około trzeciej, obudził mnie głos mamy, „Nataszo,
sierżant przyjechał!".
Zerwałam się z łóżka, narzuciłam szlafrok i wyszłam do naszego pierwszego, dużego pokoju.
Na progu stał młody wojskowy w szynelu i wojskowej czapce, z plecakiem na ramionach.
Nakarmiłyśmy go i położyły spać. Ja już tej nocy nie zasnęłam. Kiedy rozwidniło się,
wybiegłam z domu i długo, uszczęśliwiona, spacerowałam naszym Bulwarem Puszkina.
Sierżant nazywał się Ilja Sołomin. Jego rodzice — śydzi — mieszkali przed wojną w
Mińsku. Sołomin prawie stracił nadzieję, że ich kiedykolwiek zobaczy, bo z Mińska mało kto
zdołał się ewakuować. Może właśnie dlatego jego czarne, nieco wytrzeszczone oczy
pozostawały smutne nawet wtedy, kiedy się uśmiechał.
Sierżant przywiózł mi bluzę mundurową, szeroki skórzany pas, pagony i gwiazdkę, którą
przymocowałam do ciemnoszarego beretu. Dał mi książeczkę wojskową wypisaną na moje
nazwisko. Data jej wystawienia świadczyła o tym, że już od pewnego czasu służę w wojisku.
Była też „karta urlopowa".
Pocieszałam się myślą, że frontowy oficer nie będzie miał żadnych przykrości z powodu tej
małej mistyfikacji, tym bardziej, że zamierzałam służyć w jednostce Sani do końca wojny.
Tego samego dnia wieczorem wyjechałam z So-łominem z Rostowa. Sierżant był sprytnym
chłopakiem. Kiedy w kasie zgasło światło elektryczne, ja-
.^^tt^Kh
51
kimś cudem zdobył świecę. W nagrodę za to dostał bilety do wagonu oficerskiego.
I oto jestem już razem z mężem w jego ziemiance. Czy to nie sen? Dzwoni telefon. Dowódca
dywizjonu zaprasza nas do siebie. W towarzystwie oficerów czuję się trochę speszona, ale
wódka, wypita po raz pierwszy w życiu, dodaje mi odwagi.
Maj tego roku był zimny. Trzeba było palić w piecu, ale dzięki temu ziemianka wydawała się
jeszcze przytulniejsza. Wieczór. Trzaskają drwa w palenisku.
— Opowiedz mi ze szczegółami o twoim spotkaniu .z Koką — proszę męża.
— Lepiej ci przeczytam. Tym rozdziałem zaczyna się „Szósty rok studiów". — Potem jednak
Sania zapomina o obietnicy i zaczyna mówić o swych planach: planach literackich i planach
w ogóle...
Mówi o tym, że sens i cel swojego życia widzi w służeniu piórem rewolucji światowej.
Obecnie nie wszystko mu się podoba. Sojusz z Anglią i USA. Rozwiązano Międzynarodówkę
Komunistyczną. Zmienił się hymn. W armii wprowadzono pagony. W tym wszystkim widzi
odejście od ideałów rewolucji. Radzi mi kupić dzieła Marksa, Engelsa i Lenina. Może się

background image

zdarzyć, powiada, że po wojnie te książki znikną z księgarni i półek bibliotecznych. O to
wszystko trzeba będzie po wojnie walczyć. On jest do tej walki przygotowany.
Trochę poleniuchowałam i zabrałam się do roboty. Jej sens zrozumiałam bez większego
trudu. Chodziło głównie o to, żeby pracować szybko. Nauczyłam się rozszyfrowywać zawiłe
siinusoidy, wybijane na taśmie przez aparaty nasłuchowe. Bardzo interesujące.
W wolnych chwilach spacerowaliśmy z Sanią, rozmawialiśmy, czytaliśmy, nauczył mnie
strzelać z pistoletu. Zaczęłam przepisywać jego utwory:'„Sad owocowy", „Opowieść dla
kobiet".
52
W owym czasie mąż za największego pisarza uważał Gorkiego. Czasami czytał mi na głos
jego „Mątwie ja Kożemiakina".
W swojej baterii Sania był surowym, gospodarzem, po części nawet sobiepankiem. Jeśli
potrzebny był mu jego ordynans Gołowanow, którego ziemianka znajdowała się tuż obok,
wtedy telefonował: „Dyżurny! Gołowanowa do mnie".
W czasie jednej ze swych wizyt zastępca dowódcy do spraw politycznych Paszkin
powiedział, że szykują się wielkie zmiany. Ich dywizjon przestanie być samodzielną
jednostką i zostanie włączony do brygady. Dowódcą brygady będzie niejaki pułkownik
Trawkin, o którym mówią że nie znosi kobiet w swojej jednostce.
W ten sposób po raz pierwszy por uszyliśmy temat
mojego odjazdu.
Któregoś dnia powiedziałam Sani, że widziałam w gazecie ogłoszenie o rozpoczęciu
rekrutacji na aspiranturę z chemii fizycznej na Uniwersytecie Moskiewskim ze specjalizacją
w 'zakresie kinetyki chemicznej i katalizy. Właśnie to, co lubię. Może zaryzykować? A po
wojnie zamieszkamy razem w stolicy!
— No cóż, to wcale niezły wariant!
Próbowaliśmy wyobrazić sobie nasze wspólne życie po wojnie, ale wszystko rysowało się
zbyt mgliście. To zaś, co w tej mgle rozróżnialiśmy, nie zawsze wyglądało dla obojga
jednakowo. Te różnice odbiją się potem w listach, wymienianych po moim odjeździe. Ja będę
wszelkimi sposobami usiłowała zobaczyć nasze jutro oczyma Sani, odczuć je jego
odczuciami...
A więc spędziłam u męża trzy tygodnie. Byłam jeszcze w podróży, kiedy rozpoczęło się
groźne natarcie na Białorusi. Sania napisze mi później, że w łrak-
53
de 9 dni natarcia ledwie zdążył lapidarnymi rzeczownikami notować zwalające się na niego
wrażenia. Jak szalenie różniły się od siebie cztery lata — cztery etapy tej wojny. Lato 1944
roku pędziło szybko i triumfalnie!
* * *
9 lipca zostałam przyjęta okresowo na stanowisko laborantki w moim Uniwersytecie
Rostowskim. W tym czasie nawiązałam już regularną korespondencję z Koką i Lida.
Z Lida — pisałam do męża — bardzo się zaprzyjaźniłyśmy i zbliżyłyśmy w Moskwie. Nadia
(siostra Kiryła Simoniana) jedzie do Leningradu. Może jej polecić, żeby wybrała jakąś
gustowną willę.
To był żairjt. Chodzi o to, że Sania proponował kiedyś, abyśmy po wojnie żyli w „komunie".
W jej skład mieli wejść wszyscy członkowie naszej „piątki".
Korespondencja między Sarnią a Koką stała się nie wiedizieć czemu bardzo nieregularna.
Wiele listów nie docierało do adresata lub były zatrzymywane... Jeśli chodzi o pisarstwo Sani,
to odkłada je na przyszłość. Teraz co innego ma na głowie. Ale za, to będzie miał o> czym i o
kim pisać!
„Paszkin dostarcza mi teraz mnóstwo swych rysów do nowej postaci — notuję je na gorąco.
Ech, kiedyż wreszcie uda mi się zasiąść do pisania „Szóstego roku studiów"? A napiszę go

background image

znakomicie! Szczególnie teraz, kiedy bitwa orłowsko-kurska tak wyraziście rysuje się przez
pryzmat 1944 roku".
Sania nie pomija nowości literatury, wśród których wyróżnia specjalnie „Wasilija Tiorkina"
Twardo wskiego.
„Wpadła mi w ręce pierwsza rzetelna książka o wojnie i w moim duchu — to „Wasilij
Tiorkin" Twairdowskiego. Jeśli uważnie wczytać się w te
54
wiersze, można tam dostrzec wiele takich rzeczy, o których nikt jeszcze nie pisał. W ogóle
Twardo-wski jest jednym z najlepszych poetów radzieckich, jeśli w ogóle nie najlepszym.
Przy okazji napiszę do niego pochlebny list".
A oto reakcja mojego męża na wydaną właśnie nową ustawę o małżeństwach: „Nowa reforma
w dziedzinie prawa małżeńskiego może wielu ludzi zadziwić, niektórych ucieszyć, niektórych
zaś zmartwić, ale jest ona zupełnie zrozumiała — stoi w szeregu wielu podobnych — w
ś

wietle powszechnego przykręcania śruby". iSania cieszy się, że nie popełnił błędu w

wyborze żony.
Od czasu naszego frontowego spotkania nie opuszcza mnie niepokojące uczucie, że Sania i ja
odmiennie pojmujemy szczęście. Usiłowałam przybliżyć moje pojmowanie szczęścia do tego,
jak on je rozumiał, ale to nie było ani proste, ani łatwe... Sania również wyczuwał tę różnicę
poglądów i wyrzucał mi ją w listach.
„Kiedy byłaś u mnie na froncie, powiedziałaś przy jakiejś okazji: nie wyobrażam sobie
naszego przyszłego życia, jeśli nie będziemy mieć dziecka. Urodzić i wychować potrafi
niemal każdy. Napisać zaś zbeletryzowaną historię lat październikowych zdołam, być może,
tylko ja jeden i to w dodatku podzieliwszy się pracą z Koką, a może nawet jeszcze z kimś
innym. Tak dalece ta praca przekracza możliwości jednego umysłu, ciała i życia".
* * *
Stary list z tego samego mniej więcej czasu przypomniał mi, jak wtedy żyliśmy. W dniu
swoich imienin, 8 września 1944 roku, napisałam do męża. W prawym górnym rogu listu do
dziś zachowały się ślady stalówki — kontur z atramentowych kropek, a na odwrocie strzępy
nitki:
55


„Jak zawsze imienin' nie obchodzę, ale podarunki otrzymuję. Dziś te prezenty są prawdziwie
niezwykłe: mama naprawiła moją starą teczkę i podarowała amerykańską grzałkę, ciotki
szklankę miodu, a ciocia Szura dwie stalówki: jedną — moją ulubioną, a drugą twoją. Tę
właśnie ci posyłani. Przyszyłam ją, żeby nie wypadła i mam nadzieję, że cenzor będzie miał
względy dla frontowego gryzipiórka pozbawionego narzędzia pracy i pozwoli dotrzeć mojej
stalówce do adresata.
Poza amerykańską grzałką mam jeiszcze amerykańskie botki, wspaniałe, mama dostała je na
talony.
Piszę ten list u 'siebie w laboratorium w całkowitej' samotności. Pracuję nerwowo,
gorączkowo, gdyż o godz. 15 muszę uzyskać wszystkie dane z doświadczeń".
Czasami nawet stalówki miewają Idziwne losy. Tym razem zawiniła zmiana numeru poczty
polowej. Zwrócono mi 5 listów naraz. W ten sposób stalówka odbyła daleką drogę i znów
wyruszyła na front.
Koka i Sania są teraz jeszcze dalej od siebie. Mąż skarży się, że znaleźli się nawet na różnych
frontach. Dowiedział się o przenosinach Koki chyba przypadkiem od kogoś, bo listów wciąż
brak.
„Czy Koka odezwał się do'cielne? — pytał mnie któryś raz z rzędu. — Milczy sukinsyn od
czerwca".

background image

A Sania tymczasem rozszerzał przyczółek nad Narwią.
,,... W pierwszych dniach tego miesiąca odpieraliśmy kontrataki nie my, lecz nasi najbliżsi
sąsiedzi z lewej — batowey".
Ale wojować przyjdzie mu jeszcze niemało. W każdym razie Sania ociepla samochód, obija
go< wewnątrz zdobycznymi kocami. Jednak czuje się już nadchodzący koniec wojny.
Chociażby dlatego, że Sania coraz częściej powraca do tematu życia powo-
56
jennego. Pisze też, że należałoby na pierwsze lata urządzić komunę w Moskwie. Dzięki temu
mielibyśmy oparcie w kilku mieszkaniach, zapewnione poparcie Aleksandra Michajłowicza
(ojca Lidy), i być może przychylność Anastazji Siergiejewny z Moskiewskiego Kuratorium.
Zachodzę w głowę, dlaczego Sania ma trudności w wymianie korespondencji z Koką. Mąż
nieustannie skarży się na brak listów od niego, ja tymczasem dostałam od Koki kolejny list i
to w dodatku z jego fotografią. Zeszczuplał. I ma w oczach ten nieuchwytny wyraz frontowca,
który widziałam u Soło-mina, a którego nie zdołałam doistrzec u męża.
Sania! Gdzie się podział twój ścisły, matematyczny umysł? Dlaczego ani razu nie zaświtało ci
w głowie, że twoja korespondencja z Koką na temat waszych powojennych planów interesuje
nie tylko was obu? Dlaczego nie pomyślał o tym Koka?
Doszło do tego, że przesłałam Koce list Sani, co naturalnie wywołało natychmiastową
reakcję:
„Droga Nataszo, dostałem od ciebie list Sani. Do tego zdolny jest tylko ON. Znajduje się o
150 kilometrów ode 'mnie, a listy wysyła przez Rostów".
Mąż już tak dalece uważa się za pisarza, że wydaje opinie na temat innych, publikowanych
literatów:
„W 9 numerze miesięcznika „Nowyj mir" z 1943 roku (...) przeczytałem sztukę Aleksandra
Krona „Daleki zwiad". Pierwsze trzy sceny tak mnie za-frapowały, że chciałem już napisać
do Krona list z gratulacjami. Ale przy czwartej scenie zabrakło mu oddechu, czym dowiódł,
ż

e przy nietuzinkowym talencie jest bardzo przeciętnym myślicielem. Ciekaw jestem bardzo

twojej' opinii na temat tej sztuki. Lidce się ona nie podoba".
A Lida tymczasem nagli Ławrieniewa o pisemną recenzję opowiadań Sani. Wreszcie recenzja
ta zna-
57
lazła się w rękach autora, ja zaś otrzymałam list, w którym zawiadamia mnie, że już od 10
godzin miętosi opinię Ławrieniewa i nie potrafi wciąż określić swojego nastroju. Ma wszelkie
powody do niezadowolenia, a jednocześnie ogarnęła go jakaś lekkość, poczucie satysfakcji.
Po pierwsze, Ławrieniew pamięta wszystkie utwory, które otrzymał w maju 1941 roku:
„Zagraniczna", „Wodniacy", „Nikołajew-scy". Nazywa je „(pierwocinami umiejętności
formułowania na sposób literacki swoich myśli i obserwacji". Wszystkie „pochwały"
zawierają się w dwóch następujących zdaniach:
— Autor przebył od 1941 roku długą drogę, dojrzał i teraz już można mówić o twórczości
literackiej. Jego zdolność do uprawiania pracy literackiej nie wzbudza we mnie wątpliwości i
sądzę, że w spokojnych warunkach po wojnie, poświęciwszy się całkowicie pracy, którą
najwidoczniej kocha, autor zdoła osiągnąć sukces.
No cóż! Niechaj ta skrajna powściągliwość recenzji stanie się silniejszym bodźcem do pracy,
bodźcem do stawiania sobie nieubłaganych wymagań, do druzgocącej samokrytyki.
Ławrieniew zmusił Sanie do zastanowienia się nad sobą. Mąż przestał nawet pisać, gdyż
opinia Ławrieniewa o „Mieście M" podważała jego manierę twórczą, zastosowaną w
„Szóstym roku studiów".
W tej samej pocztówce, w której Sahia relacjonował mi opinię Ławrieniewa, znalazł się
całkowicie nieoczekiwany dopisek na marginesie: „Możliwe, że około 20 grudnia pojadę do
Koki!".

background image

W następnym liście temat ten został rozwinięty: „Wybieram się do Koki, mam już zgodę
Trawkina". Czekał tylko na powrót z urlopu kapitana Stiepano-wa. Niestety, męża czekało
rozczarowanie. Stiepa-now spóźnił się o trzy dni i z tego powodu Trawkin
58

Sani nie puścił. Kiedy teraz będą mogli się spotkać? Na jakiej łinii natarcia?
Na Nowy Rok urządzili w klubie wspólną kolację z żołnierzami. Potem śpiewali, tańczyli, a
na dworze była księżycowa noc. Sania chodził, patrzył, palił i myślał o swoich planach.
Napisze później do mnie żartobliwy list, w którym swoje życie porówna do postawu sukna
dla całej rodziny, z którego trzeba, a nie sposób, wykroić męską jesionkę, spódnicę, damski
ż

akiet i spodnie dla chłopaka.

A więc trzeba Objąć to, co nieobjęte... Listy Sani stają się coraz bardziej skomplikowane,
trudne, wewnętrznie sprzeczne... Mąż zdaje się to nacierać na mnie, to znów wycofywać się,
starając złagodzić swoją surowość:
„Pewnie swoimi poprzednimi listami wpędziłem cię w przygnębienie. Schowaj je do jakiegoś
kąta albo jeszcze lepiej spal to wymądrzanie się — niechaj nic cię nie przytłacza".
Ale kolejny list znów ściska serce:
„Skarżysz się, iż rzadko do ciebie piszę. Piszę do ciebie, moja droga, nie rzadko, lecz źle —
co prawda,
to prawda".
Aby podczas długiej rozłąki rozumieć się nawzajem na odległość, należy rozwijać się w tym
samym kierunku i z tą samą prędkością — tak uważał mój1
mąż.
A on sam przez całe życie rozwijał się w sposób chorobliwie jednostronny — ,,to jednym, to
drugim bokiem" — i sam nie wiedział, dokąd pchało go to życie. Z każdym miesiącem jego
plany literackie coraz bardziej „zagarniała, wchłaniała, unosiła i zawi-rowywała — polityka".
Czułam, że w owych momentach rozmyślań mąż potrzebował nie mnie, lecz innego
człowieka. Potwierdzały to jego listy. Koka jest jedynym człowie-
59

kiem na świecie, od którego wiadomość, otrzymana nawet po rocznej przerwie, dowodzi
niewielkiej różnicy między nim a Sanią. „Jesteśmy jak dwa pociągi, biegnące obok siebie z
jednakową szybkością. Można w biegu przeskoczyć z jednego na drugi".
Mimo woli odczułam w tych słowach nie tylko zadowolenie Sani, że Koka tak doskonale go
rozumie, lecz także wyrzut w stosunku do mnie...
Z pewnością na ton listów wpłynęło również napięcie nerwowe, jakim naówczas żyli
generałowie, oficerowie i żołnierze na ogromnych przestrzeniach ofd Bałtyku do- Karpat.
Każdy czuł, że coś powinno lada chwila się zacząć. Może nastąpi to już najbliższej nocy? I
każdy myślał o tym, że to gigantyczne, niepowstrzymane natarcie będzie już ostatnie, że
gąsienice czołgów i dział samobieżnych, koła samochodów i armat, nogi we frontowych
buciorach zatrzymają się dopiero w Berlinie. I chociaż każdy odpędzał od siebie tę myśl, ona
podkradała się z boku i każdy zadawał sobie pytanie: a czy ja tam dojdę?
Znany apel Churchilla przyspieszył wydarzenia. Ratując sojuszników, uciekających w panice
z Arde-nów, 12 stycznia, przełamawszy obronę nieprzyjaciela na południu Polski, ruszył na
zachód 1 Front Ukraiński, przebywając dobrą setkę kilometrów na. dobę; nazajutrz rozpoczął
swój marsz na Berlin jego sąsiad — 1 Front Białoruski. I wreszcie trzeciego dnia nadeszła
kolej innych frontów.
Teraz już nie pora była rozmyślać o abstrakcyjnej przyszłości. Trudno- wyobrazić sobie, jak
kapitan Sołżenicyn znalazł kilka, minut, aby napisać króciutką karteczkę:

background image

„Dzisiaj zaczęliśmy, ruszyliśmy, poszliśmy. Piszę w biegu. Już zwinąłem zewnętrzne
posterunki i z minuty na .minutę oczekuję rozkazu wymarszu. W ostatniej poczcie, niczym
itrzy uściski dłoni, ni-
60
czym trzy życzenia zwycięstwa i życia, dostałem trzy listy — twój, Lidy i Strusia (szkolne
przezwisko Kiryła Simoniana). I przez pięć godzin ani jednego z nich nie mogłem otworzyć
— możesz więc sobie wyobrazić, co się tutaj dzieje".
Co wieczór w dzienniku radiowym wymieniano nowe, obco dla rosyjskiego ucha brzmiące
nazwy. Mogłam się jedynie domyślać, w jakim kierunku podąża brygada generała Trawkina.
¦Naturalnie śmieszne jest myśleć O' jakichkolwiek osobistych pragnieniach, kiedy trwają takie
walki, ale bardzo chciałam, aby spełniło się przeczucie Sani, aby jego dywizjon skręcił na
północ, ku granicom Prus Wschodnich. Tam, gdzie Sołżenicyn już nieraz bywał w myśli od
czasu do czasu, kiedy powstał plan powieści, która miała się rozpoczynać od opisu sam-
sonowowskiej katastrofy.
I oto „spełniło się jeszcze jedno z tych niewytłumaczalnych przeczuć, iktóre tak często mi się
spełniają. Zwariowana myśl z 1939 roku, żeby znaleźć się w Neudenburgu ¦— stała się ciałem
po 6 latach". Sania tam był. Stał pośród płonącego miasta. Najciekawsze jest to, że kiedy
generał Samsonow wjeżdżał do Neudenburga w roku 1914, miasto również płonęło. I tak
samo miało być w odpowiednim rozdziale powieści „Kochaj rewolucję".
„Od dwóch dni idziemy przez Prusy Wschodnie. Piekielnie dużo wrażeń!"
„Siedzę niedaleko lasu, w którym zostali otoczeni Olchowski i Siewiercew..." (Tak weldle
pierwotnego zamierzenia nazywali się bohaterowie „Sierpnia czternastego").
Ostatni frontowy list, jaki dostałam od męża, znów zwalił na mnie ogromną górę wrażeń i
przeżyć. Sania zdawał się w nim jedną ręką odpychać mnie, a drugą, gdy nieco ochłonął,
jeszcze silniej,
63
jeszcze goręcej do siebie przyciągać. Mąż nie ma złudzeń: nasza przyszłość nie jest w peini
jasna, a decyzja zależy... ode mnie.
„Wiosną 1944 roku przekonałem się, jak jeszcze dalece egoistyczna jest twoja miłość, jak
bardzo pełne przesądów są twoje wyobrażenia o życiu rodzinnym". Chodziło o to, że miałam
odwagę powiedzieć, iż nie wyobrażam sobie życia bez dziecka. I dostałam pełną irytacji
odprawę:
„Wyobrażasz sobie naszą przyszłość jako nieustanne wspólne pożycie, z gromadzonymi
stopniowo meblami, z przytulnym mieszkaniem, z regularnymi odwiedzinami gości i
wyprawami do teatru... Bardzo możliwe, że niczego podobnego nie będzie. Będzie
niespokojne życie. Zmiany mieszkania. Rzeczy będą łatwo przychodzić i jeszcze łatwiej
odchodzić. Wszystko zależy od ciebie. Kocham ciebie, nie kocham nikogo innego. Ale
podobnie jak parowóz nie może o milimetr zboczyć z toru bez groźby katastrofy, tak saimo ja
nie mogę zboczyć z mojej drogi. Na razie ty kochasz tylko mnie, a to znaczy w ostatecznym
rachunku, że kochasz tylko dla siebie, dla zaspokojenia własnych pragnień".
Dowiedziałam się również, że nasze zainteresowania muszą się splatać tak samo ściśle, jak na
przykład wspólne zainteresowania Sani i Koki, co jest niezachwianym fundamentem ich
przyjaźni.
Mąż proponował mi, abym stała się wyższa ponad moje „zupełnie zrozumiałe, całkiem
ludzkie", lecz „egoistyczne" plany przyszłego życia, a wówczas wytworzy się „prawdziwa
harmonia". Był jeszcze dopisek: „Listów od Koki nie ma, ale widzę z komunikatów, że
Kołpaczkin gna prosto na Berlin".
Jakiż bogaty materiał do gorzkich rozmyślań. Jednak rozterka, w którą wtrącił mnie ten
list,
62

background image

wkrótce ustąpiła przed zdenerwowaniem, obawami, rozpaczą i wreszcie beznadziejnością...
„Czekać na powrót męża z wojny zawsze jest ciężko, ale najciężej — w ostatnich miesiącach
przed końcem: wszak odłamki i kule nie zastanawiają się, jak długo człowiek walczył.
Właśnie wtedy przestały przychodzić listy od Gleba.
Nadia wybiegała wypatrywać listonosza. Pisała do męża, pisała do jego przyjaciół, pisała do
zwierzchników — wszyscy milczeli jak zaklęci.
Wiosną roku czterdziestego piątego każdego wieczoru waliły w niebo saluty artyleryjskie,
padały, padały, padały miasta — Koenigsberg, Frankfurt, Berlin, Praga.
A listów wciąż nie było. Świat zasnuwał się mrokiem. Nie chciało się niczego robić. Ale nie
wolno było się poddawać. Jeśli on żyje i wróci — będzie miał za złe zmarnowany czas.
Wycieńczała więc siebie całodzienną pracą i tylko w nocy — płakała".
Ostatni list męża dostałam na początku marca. W niecały tydzień później, zamiast
oczekiwanej odpowiedzi, nagle zwrócono mi moją własną pocztówkę z dopiskiem: „Adresat
wybył".
Wpadłam w panikę. Natychmiast piszę do Sani, do Paszkina, który od czasu naszej
znajomości na przełomie maja i czerwca 1944 roku stał się dla mnie zwyczajnie Arseniuszem
Aleksiejewiczem, piszę do Ilji Sołomina. Oni naturalnie powinni odpisać, jeśli nie odpisze
sam Sąnia.
Lida też wysłała listy do Paszkina i Mielndkowa. Jeśli nie będzie odpowiedzi — pocieszała
mnie — to znaczy, że oni wszyscy zmienili numer poczty polowej i wszystko jest w
porządku.
63
Usiłował uspokoić mnie również kapitan-chirurg Kirył Simonian, walczący gdzieś niedaleko
od Sani w Prusach Wschodnich:
„Nasza armia nie jest tak dobrze wychowana, aby ukrywać przed krewnymi prawdę o
poległych. Gdyby nawet Sania był ranny, listonosz napisałby na liście: ranny takiego to a
takiego dnia. Albo zabity".
Minął miesiąc od odesłania mojej pocztówki. Miesiąc, (podczas którego nikt mnie nie
poznawał. śyłam jak automat. Robiłam to, co było trzeba; starałam się robić wszystko
porządnie i rzetelnie, wiedząc i czując, że Sania nie wybaczyłby mi, gdybym postępowała
inaczej. W owym czasie byłam już aspi-rantką. Ale nikt nie słyszał już mego śmiechu, nie
widział radości na twarzy. Asystentka Zoja Brasław-ska, z którą bardzo się zbliżyłyśmy,
wciąż powtarzała: „Nataszeńko, kiedy znowu usłyszę twój dźwięczny głoisik?" W ciągu dnia
jakoś się trzymałam, a wieczorami płakałam z twarzą ukrytą w poduszce.
Dziesiątego lub jedenastego kwietnia, nie pamiętam już tego dokładnie, dostałam list od
Sołomina. Ilia pisał nie do mnie, lecz do imamy, co już samo przez się było dziwne. Przerażał
już sam początek listu:
„Powstała teraz taka sytuacja, że muszę do Was napisać. Oczywiście interesują Was losy
Sani, dlaczego nie pisze i co się z nim dzieje..."
Jednak dalej Sołomin starał się nas uspokoić:
„Został odwołany z naszej jednostki.. Dokąd i po co, nie mogę teraz powiedzieć. Wiem tylko,
ż

e jest zdrów i cały, że nic złego mu się nie stanie" — i nic więcej.

O co tu chodzi? Zadanie specjalne? Zdarzało mi się słyszeć, że takie zadania bywają, ale skąd
w takim razie bierze się nutka niepokoju?
64
„Bardzo Was proszę, nie martwcie się i pomóżcie Nataszy!"
Me my nie potrafiłyśmy zachować spokoju. Nawet gdyby to było zadanie specjalne. Mało to
rzeczy maże się zdarzyć? Takie zadania, bywają przecież bardizo miebezipieczinie... Ale Ilia
zapewnia, że Sania jest cały i izdirów i nic złego mu się nie tsitandie.

background image

„... Ludzkie serce, które nigdy nie chce się pogodzić z nieuchronnym, zaczęło tworzyć
legendy — może został wysłany na daleki zwiad? Może wykonuje zadanie specjalne?
Pokoleniu, wychowanemu w podejrzliwości, przywidywały się tajemnice tam, gdzie ich nie
było".
Nadszedł dzień 9 maja 1945 roku.
„... Oszaleli z radości ludzie biegali oszalałymi ulicami. Ktoś strzelał w powietrze z pistoletu.
Wszystkie głośniki Związku Radzieckiego roznosiły zwycięskie marsze nad okaleczonym,
głodnym krajem".
Jakimż niewymownie szczęśliwym mógłby być dla mnie ten dzień. Gdyby... Zresztą teraz
zatliła się nadzieja, że Sania da o sobie znać...
Ale minął kolejny miesiąc i listów nadal nie było. Również pddejrzanie długo nie
otrzymywała odpowiedzi od Koki Antonina Wasiliewna. Dlaczego tak się działo? Nie
dostawała też odpowiedzi na listy wysłane do jednostki. Była okropnie zdenerwowana.
Któregoś dnia powtórzyła mi słowa swojej matki: „Dlaczego... obaj?"
Dlaczego obaj...?
Myślałam o tym akurat wtedy, kiedy przyszedł drugi list od Sołomina, który powinien
rozwikłać zagadkę.
„Odjazd był nieoczekiwany... Nawet nie mogłem z nim porozmawiać, dlatego nie dziw się, że
nie mógł was o niczym zawiadomić..."
5 — Sołżenicyn
65

„Nie mogłem..."? Gdyby Ilia napisał „nie zdążyłem", wtedy byłoby to zrozumiałe. Co znaczy
„nie mogłem"...? Ktoś nie pozwolił? Kto...?
„Listów od niego nie spodziewajcie się, gdyż pisać nie jest w stanie. Nie pytaj ^też o nic w
jednostce, gdyż w najlepszym razie jest to bezcelowe...".
Dlaczego „w najlepszym razie"? A... w najgorszym?
„No, dzięki Bogu, teraz wszystko się skończyło (chodziło o koniec walk). Zresztą nie ma to
ż

adnego wpływu na wyjazd Sani".

To zdanie oznaczało, że zniknięcie Sani nie miało żadnego związku ze służbą, walkami,
wojną. Jedyne, co się mogło zdarzyć, to...
Chwyciłam za listy przywiezione z frontu. Starannie zebrane we własnej roboty kartonowej
kopercie „Listy żony". A oto plik listów od Koki.
Już pierwszy list powiedział mi to, o czym zmilczał Ilia... Teraz tylko pozostawało czekać,
skąd nadejdzie następna wiadomość i jaika?
MOSKIEWSKI MELDUNEK
Mroźnego lutowego dnia 1945 roku na Dworzec Białoruski wjechał pociąg pasażerski,
zdążający z odległego już teraz frontu.
W tłumie, który wypłynął na peron moskiewskiego dworca, wśród niezliczonych szyneli,
kurtek w kolorze ochronnym i wojskowych półkożuszków nikt nie zwrócił uwagi na trzech
mężczyzn, trzymających się razem i starających nie pogubić się w tym zamieszaniu.
Dwaj z nich ubrani byli zwyczajnie, trzeci zaś nosił elegancki szynel, tyle że bez pagonów i
pasa oraz oficerską czapkę bez gwiazdki.
Nie upłynął jeszcze rok od chwili, gdy Aleksander Sołżenicyn był tutaj przejazdem w drodze
na urlop, widział się z przyjaciółmi z lait szkolnych i studenckich — Lida i Kiryłem.
Wydawało mu się wówczas, że jest „lżejszy od powietrza", że „nie czuje pod stopami ziemi".
Moskwa... Miasto, które zamierzał podbić, które było uoieleśniendem jego powojennych
marzeń. I oto jak wygląda to pierwisze z nim spotkanie.
Plac przydworcowy. Konwojenci stracili głowę: znaleźli się w stolicy po raz pierwszy, nie
znali drogi. Aresztant objaśniał. Był pozornie spokojny i pewny siebie, choć w istocie czuł się

background image

bardzo podle, jaklby „zarzucono mu stryczek na szyję". Metro. Tunel, obiecujący
momentalną śmierć. Po co? Przecież
67
dowiedzie swej niewinności! Jeszcze wyjdzie na wolność! Lepiej rozejrzeć się dookoła, czyż
nie zdarzają się niezwykłe spotkania? Ale nie. Wszędzie tylko obce, nieznane twarze.
* * *
Wszystko zdarzyło się tak nieoczekiwanie i wyglądało idiotycznie.
9 lutego istarszy sierżant Sołomin przyszedł do swego dowódcy z kawałkiem niebieskiego
pluszu.
„Powiedziałem mu — wspominał po wielu latach solidny już naówczas inżynier Sołomin —
ż

e ja i tak nikogo nie mam, więc niech pośle ten plusz Nataszy, może uszyje sobie z niego

bluzkę.
Akurat wtedy do pokoju weszło dwóch mężczyzn. Jeden z nich powiedział ^Sołżenicyn
Aleksander Isajewicz? Pozwólcie iz nami«. Wyszli. Jakaś siła popchnęła mnie za nimi. Sania
siedział już w czarnej „emce". Może mi się wydawało, ale odniosłem wrażenie, że zatrzymał
na mnie długie, przeciągłe spojrzenie... Zabrali go. Więcej go już nie widziałem. Przez ponad
dwadzieścia lat...
Sam nie wiem, dlaczego popędziłem do jego samochodu. Stała tam skrzynka po niemieckich
pociskach artyleryjskich. Zajrzałem. Książki... Zbierał nasze książki z lat dwudziestych. Pod
nimi leżały jakieś niemieckie. Otworzyłem jedną z nich, patrzę — portret Hitlera.
Wyobrażasz sobie? Naturalnie dla niego było to wyłącznie interesujące trofeum, ale prawa
czasu wojny... Zabrałem skrzynkę do siebie, a potem wszystko spaliłem. Zostawiłem tylko
twoje listy. Potem ci je przywiozłem. Pamiętasz? Mniej więcej po godzinie wrócili ci dwaj.
Zażądali rzeczy Sołżenicy-na. Oddałem im jego walizkę i szynel. Nic więcej nie ma? —
Zapytali — Nie!"
Kiedy przyjechali po rzeczy Sołżenicyna, on sam znajdował się już w celi, jeszcze niezdolny
uwierzyć,
68
ż

e wszystko to, co wydarzyło się w gabinecie dowódcy brygady generała Trawkina, było

jawą.
Generał poprosił kapitana o rewolwer. Sołżenicyn skwapliwie odpiął kaburę i położył broń na
stole. Generał nie sprawdzał jednak osobistej broni dowódcy baterii rozpoznania
dźwiękowego. To, co nastąpiło potem, było nieprawdopodobne. Twardy głos oznajmił:
— Jesteście aresztowani.
__ To niemożliwe! — krzyknął Sołżenicyn — Za
co?
— Jesteście aresztowani!
— Poczekajcie! — Trawkin gestem ręjki powstrzymał funkcjonariuszy kontrwywiadu i
patrząc na swego byłego podkomendnego, powiedział zwyczajnie, jakby nic szczególnego
się nie działo:
— Sołżenicyn, macie brata na 1 Froncie Ukraińskim?
Nic więcej nie mógł powiedzieć, ale i to wystarczyło. Brat, to Witkiewicz. On i Koka...
Czyżby o to chodziło? Ich korespondencja... Chyba że „Rezolucja"? Ale przecież nikt o niej
nie wie...
Prowadzą go do drzwi.
__ Zatrzymajcie się! — dobiega głos generała
Sołżenicyn, życzę wam... szczęścia.
Do samochodu i pojechali! Już nie ze wschodu na zachód, lecz z zachodu na wschód.
W przeciwnym kierunku pędziły platformy z czołgami i działami. Lawina ludzi, żywności,
amunicji waliła niepowstrzymanie tam, ku ostatnim rubieżom wojny, które będą

background image

przełamywane już bez kapitana artylerii, przez dwa lata idącego ze swą armią z głębi Rosji aż
do samego Reichu. Szedł i tak głupio się potknął...
Sołżenicyn jedzie pod konwojem oficera i szeregowca. Sąsiedzi z pociągu nie domyślają się
niczego.
69
Jedzie razem trzech wojskowych. Jeden z nich nie ma pagonów. No to co, może zgubił? Z
konwojentami zawarł „dżentelmeński układ": nie będą go traktować jak aresztowanego, a on
w zamian nie będzie robił głupstw.
Pewnego dnia, kiedy przejechali już dawną granicę, Aleksander zagadał się z jakąś
dziewczyną, plótł, co ślina na język przyniesie. Konwojenci nie przeszkadzali, a on
tymczasem poprosił dziewczynę, żeby zachowała spokój, nie zmieniała wyrazu twarzy.
Dziewczynie niezbyt się to udało, oficer coś zauważył i przysiadł się bliżej, ale Aleksander
zdążył powiedzieć rzecz najważniejszą. Jest aresztowany. Trzeba zawiadomić żonę, że żyje,
ż

e go widziano. Rostów, Zaułek Środkowy 27, Rieszetowska.

Dziewczyna ma taką poczciwą twarz, takie dobre oczy, trochę tylko teraz przerażone.
Napisze?... Zlęknie się?... Może nie zapamiętała, nie dosłyszała?... Ze strachu nie pojęła, o co
chodzi?... Może zresztą napisała, tylko list nie doszedł. W czasie wojny różnie bywało1.
Ostatnie metry wolności i ciężkie drzwi zatrzaskują się za, nim.
Pierwsza noc na Łubiance została opisana w „Kręgu". Sołżenicyn przeżył to samo, co przeżył
jego bohater Innocenty Wołodin. Rewizję, konfiskatę rzeczy osobistych, mnóstwo drobnych,
zwykłych zabiegów, celęnboks z oślepiająco jasnym światłem żarówki.
Prawdopodobnie również i Sołżenicyn zapragnął w pewnej chwili dowiedzieć się, która
godzina. Sięgnął ręką do kieszeni bluzy mundurowej i dokonał odkrycia: CZAS PRZESTAŁ
ISTNIEĆ.
* * *
Skończyło się śledztwo. Zbiorowa cela na Łubiance to nie boks. Są tam okna, osłonięte
wprawdzie drewnianymi skrzynkami, ale ukazujące skrawek nieba. Coraz częściej
wieczorami ton skrawek nieba
70
rozbłyskuje purpurowymi, złocistymi, szmaragdowymi strzałami, gwiazdami, kaskadami
promiennych iskier. Do celi docierają głuche odgłosy armat. To są saluty artyleryjskie.
Jeszcze jeden krok na zachód. Cóż dla wielkiej armii znaczy jakiś tam kapitan artylerii. I bez
niego dojdą do Berlina.
Wreszcie nadchodzi dzień, który nieuchwytnie różni się od wszystkich poprzednich. Nieco
zachwiany rozkład doby: czas śniadania, obiadu... Obiad przynoszą z opóźnieniem i zaraz po
nim — kolację. Domysły zmieniają się wieczorem w pewność, kiedy nie milkną salwy
salutów, a nieba nie widać spoza niezliczonych fajerwerków. Przyszło ZWYCIĘSTWO! Ktoś
rzuca półgłosem w ciemności celi: A więc
i amnestia...
Czy tak wyobrażał sobie mój mąż ów dzień, kiedy pisał do mnie w sierpniu 1944 roku:
,,... pierwszy moment — wieść o zakończeniu wojny — będzie najwspanialszym,
najcudowniejszym momentem w życiu każdego człowieka".
A w pierwszą rocznicę zwycięstwa wspomniał w liście z obozu, jak sześciu mężczyzn na
Łubiance patrzyło, leżąc już na pryczach, na malutki skrawek nielba, rozświetlony
wybuchami ogni sztucznych, pocięty fioletowymi promieniami reflektorów, i cieszyło się, że
ż

yją i wspominali dobrym słowem tych, którzy złożyli swe rosyjskie głowy, nie. dożywszy

tego dnia.
Z Łubianki Sania został przeniesiony do Butyrki. Wieźli go tam „suką" i dlatego nie widział
straszliwego, ceglanego muru, wzbudzającego przerażenie w mieszkańcach miasta! A w
ś

rodku nie było w końcu najgorzej. Godziny upływały na interesujących rozmowach.

background image

ś

yciorysy, życiorysy... Ludzie, którzy mogliby teraz przystąpić z entuzjazmem do pracy, aby

jak najszybciej odbudować kraj po wojnie,
grają w szachy, czytają książki, WiSpominają, dowcipkują...
Nikt nie zmusza do pracy. Karmią całkiem znośnie. „Sanatorium Bu-Tiur" — takie znaki
widnieją na więziennej bieliźnie. Właśnie tam 27 lipca mąż mój usłyszał wyrok: osiem lat
poprawczego obozu pracy, zgodnie z artykułem 58-10 i 58-11.
W Butyrce pozwolono mu napisać do krewnych w Moskwie, jeśli takowych posiada, że mogą
przekazywać paczki. Na paczkach mu szczególnie nie zależy, ale przecież jest to sposób, żeby
dać znak życia! Pamięć z łatwością odtwarza adres Weroniki Niko-łajewny Turkiny — cioci
Weroni: Mała Bronna 42, mieszkania 10...
* * *
Zostali aresztowani. Aresztowani obaj. Aresztowani z powodu listów, pisanych do siebie —
myślałam, trzymając w ręiku plik kopert. Doigrali się ze swoimi żarcikami. Oto do czego
doprowadziło spotkanie na froncie, e którego tak się cieszyliśmy.
Nikt z dowódców mi nie odpisał. Milczał Paszkin. Mielnikow nie odpowiedział na list Lidy.
Tylko sierżantowi Sołominowi starczyło odwagi.
Usilnie przygotowywałam się do egzaminów kandydackich, przezwyciężając rozpacz, której
nie potrafiłam ukryć. O tym, że zaginął mąż, wiedzieli aspiranci, wiedzieli pracownicy
katedry, wiedzieli moi nauczyciele. Dawniej częisto opowiadałam im własnymi słowami listy
Sani, czasami nawet czytałam im pewne fragmenty. Wszyscy mi współczuli.
Terminy egzaminów zbiegły się i na przełomie czerwca i lipca miałam zdawać trzy, niemal
dzień po dniu. Wtedy właśnie zwaliła się na mnie wiadomość... 25 czerwca dostałam pilną
depeszę: „Sania żywy zdrowy szczegóły później Weronika".
72
Może nasze obawy były niepotrzebne? Depesza brzmiała tak optymistycznie. Może Sania
przejeżdżał przez Moskwę w pociągu specjalnym i albo sam, nie mając prawa pisać, zdążył
wpaść do Turkinów na Małą Bronną, alibo poprosił kogoś o przekazanie im wiadomości.
Ożyłam. śycie znów nabrało> dla mnie sensu.
W dwa dni później przyszła następnai deipesza: „Sania w Moskwie niewolna przyjeżdżaj albo
zamów telegraficznie rozmowę na mój adres Weronika". Cieszyć się? Rozpaczać? Jasne jest,
ż

e rodzaju żeńskiego użyto w depeszy nieprzypadkowo. Szyfr. Może dlatego, że on jest

utajniony?
Pamiętam długie, męczące oczekiwanie w centrali telefonicznej i słowa cioci, które
pogrzebały wszystkie moje nadzieje: Dziś zaniosłam mu paczkę.
A więc to oznaczały słowa: „Sania niewolna". Serce pękało z bólu, ale umysł już pracował.
Trzeba, aby ci, którzy znali treść pierwszej depeszy, nabrali wody w usta. Trzeba uprzedzić...
Trzeba mówić wszystkim i samej uwierzyć, że Aleksander zaginął
bez wieści.
Szłam środkiem ulicy i płakałam na głos. Przepełniały mnie żal i współczucie dla męża.
Wyobrażałam go sobie, takiego jeszcze do niedawna pewnego siebie, błyskotliwego oficera z
orderem na piersi, szczęściarza — pozbawionego tego wszystkiego, w pojedynczej celi z
zakratowanym oknem.
A jednak następnego dnia obudziłam się z radością w sercu: mąż żyje — cała reszta nie ma
znaczenia.
Ludzie, którzy nie wiedzieli, że mąż się odnalazł, byli zdumieni. Któregoś dnia spotkał mnie
na ulicy wykładowca języka niemieckiego Szparlinski. Popatrzył na moją ożywioną twarz i
zapytał:
73

— Wiadomość od męża?

background image

— Nie — odparłam, starając się przywdziać na twarz maskę smutku.
— I jak tu mówić o kobiecej stałości uczuć! —powiedział później Szparlinski do któregoś ze
znajomych.
Akurat w tym okresie profesor Trifonow, mój promotor, otrzymał stanowisko kierownika
katedry w Kazaniu. Uważając, że ma wobec mnie zobowiązania, zaproponował mi trzy
warianty. Mogę przejść do Kazania, ale on sam jeszcze się tam nie urządził i dlatego nie może
mi zagwarantować przyzwoitych warunków. Aspirantura na Politechnice Nowoczer-kaskiej
— jest tam odpowiedni promotor. Mogę wreszcie spróbować przenieść się na aspiranturę na
Uniwersytecie Moskiewskim, gdzie katedrą chemii fizycznej kieruje profesor Frost.
— Jesteście uczennicą Stiepuchowicza, Stiepiucho-wicz zaś uczył się u Frosta. W ten sposób
jesteście jakby jego naukową wnuczką.
Czy można się dziwić, że bez chwili wahania zdecydowałam się na trzeci wariant —
najbardziej dotychczas nierealny, wręcz fantastyczny. Do Moskwy? Oczywiście, że do
Moskwy!
Wszystko splotło się w jedną całość. Wszystko ciągnęło do Moskwy. Trzeiba jechać
natychmiast. Eg-izaminy kandydackie jeszcze nie są zdane. Nie szkodzi! Wezmę ze sobą
podręczniki. Trudno dostać się do pociągu. Poleciałam samolotem.
Aby Sa,nia poczuł, że nadal kocham go tak samo i nadal jestem gotowa wszystko dla niego
zrobić, zabrałam ze sobą do Moskwy kawałeczki „złotej" sukienki, w którą byłam ubrana,
gdy kładliśmy nasze podpisy na akcie ślubu.
Z Małej Bronnej jadę metrem do Białoruskiej. Potem tramwajem numer pięć do
Nowosłofoodzkiej.
74
„Butyrki, to w gruncie rzeczy miłe, wesołe więzienie, wydawało się żonom przerażające.
Widziały for-teczny mur wysoki na czterech chłopa, ciągnący się przez cały kwartał wzdłuż
Nowosłobodzkiej. Widziały żelazne wierzeje między potężnymi betonowymi pylonami, w
dodatku wierzeje niezwykle: rozsuwające się wolno, mechanicznie otwierające i zamykające
swą paszczękę po przepuszczeniu „suki".
Jedynym ratunkiem przed utratą rozsądku była nieustanna krzątanina. Paczki. Wyprawy do
Działu Informacji MBW na Moście Kuztnieckim.
Katedra chemii fizycznej Uniwersytetu Moskiewskiego mieściła się wówczas w budynku
stojącym na tyłach najstarszego dziedzińca uczelni. Młody jeszcze i przystojny profesor Frost.
U niego samego wszystkie miejsca aspiranckie były jluż zajęte, ale nie będzie oponował, jeśli
weźmie mnie do siebie profesor Koboziew, kierownik laboratorium katalizy. Koboziew
choruje i dlatego nie bywa na uniwersytecie. Trzetoa, do niego zadzwonić i odwiedzić "w
domu.
Znajduję się w gabinecie profesora Koboziewa, przy jego antycznym biurku. Po wysłuchaniu
krótkiej biografii naukowej, Koboziew określa mnie jako tabula rasa i proponuje
zapoznanie się z jego
pracami.
Lektura artykułów Koboziewa w czytelni Biblioteki Leninowskiej. Wyjątkowo oryginalna i
odważna teoria zespołów aktywnych.
Wizyta w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego. Do przeniesienia się z uczelni na uczelnię
niezbędna jest zgoda obu rektorów.
Poszłam do dziekana wydziału chemii — profesora Przewalskiego. Pierwsza trudność. „Po
pierwsze, nie zdaliście jeszcze egzaminów, po drugie trzeba
75

zmienić temat, a pó trzecie nie zmieściliście się w terminie".

background image

Znowu oddaję paczkę na Nowosłobodzkiei Z tego okresu zachował mi się tylko jeden liścik
pisany do mamy. Oto on!
„Kochany Mamusiu!
Nic nowego Może się zdarzyć, że z niczym wrócę do Rostowa. Wczoraj odesłałam drugą
paczkę. Poza żywnością zapakowałam bieliznę, ręcznik, skarpetki i chustki do nosa. Nie
zapomnij zapisać mnie do sto-towki i oddać na uniwersytet moich kartek"
Teoria zespołów czynnych bardzo mnie zainteresowała. Mówię o tym wprost profesorowi
Kobozie-wowi, zadaję mu pytania, które mi się nasunęły
— Na te pytania trzeba będzie samej sobie odpowiedzieć — powiedział Mikołaj' Iwanowicz i
na oddzielnej kartce napisał zgodę na kierowanie moią pracą aspirancką. Postawił datę — 18
lipca 1945 roku. ^
Pierwsze zwycięstwo!
Profesor Frost potwierdza swą zgodę.
Kiedy już opanowałam teorię zespołów w wagonach metra, w trolejbusach, w poczekalniach,
gdzie tylko się dało przygotowywałam się do egzaminów, które musiałam zdać w Rostowie.
Niemal w przeddzień odjazdu z Moskwy na początku sierpnia, w poczekalni MBW na
Moście Kuz-nieckim powiedziano mi: „Osiem lat obozu pracy poprawczej".
— A czy będzie można pisać? — zapytałam natychmiast. Już to wydawało mi się pociechą
— Tak. Z prawem korespondencji.
Wyszłam stamtąd z mieszanymi uczuciami goryczy z powodu tak długiego wyroku i radości,
którą przyniosą mi listy. Natychmiast zadzwoniłam do Li-dy, która dzieliła wszystkie moje
przeżycia, była
76
kiedyś ze mną pod „fortecznymi murami" Butyrek. Przygotowywała paczki dla Sani.
— A my zamierzaliśmy zaprosić cię dziś do teatru na sztukę Priestley'a — powiedziała
zmartwionym głosem.
— Pójdę! — odparłam zdecydowanie.
Trzeba było zaczerpnąć oddechu. Przede mną osiem lat oczekiwania. Trzeba nauczyć się z
tym żyć.
W Rostowie zdaję kolejno wszystkie trzy egzaminy. Uczę się z pasją i zapałem. Najbardziej
interesowała mnie filozofia.
Wybraliśmy nowy sposób zdawania egzaminów. Zamiast pytań referat, którego temat
Rieznikow dawał nam tydzień przedtem. „Fizyka i filozofia Des-cartesa i Newtona".
Najpierw o każdym z nich z osobna, a potem porównanie.
Od Lidy — wiadomość: „... pisz na adres: Moskwa 22, Krasnopriesnienski Punkt Przesyłowy.
Co by tu ci jeszcze opowiedzieć? Wszystko w porządku".
Wszystka w porządku? W więzieniu etapowym... Już nie za straszliwym murem. A dokąd
teraz?
Przyszedł list od cioci Weroni:
„... Szuroczkę widziałam tylko raz. Wracała z przyjaciółkami znad rzeki Moskwy, gdzie
przeładowywała drewno z barek. Wygląda znakomicie, opalona, dziarska, wesoła, śmieje się
od ucha do ucha, szczerzy zęby. Bardzo się cieszę, że ma taki dobry nastrój".
Pół roku temu przeczytałam ostatni list mężaHofi-cera. A teraz oto czytam pierwszy list
męża-więźnia.
Rozwijam trójkąt. Cztery stroniczki gęsto zapisane słabym ołówkiem, drobnym charakterem
pisma.
Mąż pisze, że jest pewien, iż całego ośmioletniego wyroku nie będzie musiał odsiadywać do
końca, bo liczy na bliską amnestię, o której tak wiele się mówi, ale jeśli nawet jej nie będzie,
Aleksander uważał za

background image

swój obowiązek pozostawić mi na cały czas swej odsiadki „całkowitą swobodę osobistą".
Pisał o tym, że zbyt kocha „swoją piękność", której młodość od dwudziestego trzeciego roku
ż

ycia składa się z samych oczekiwań, żeby tak miało być do trzydziestu czterech lat.

Niepokoił się też o Mikołaja, bo do tej pory nie znał jego losów.
Jest mu ciężko. Przyszłość kryj'e się w gęstej mgle, lecz Sołżenicyn musi planować,
przewidywać. Przedtem marzył, że po wojnie zamieszkamy w Moskwie lub Leningradzie. W
więzieniu skrystalizowało się zupełnie inne marzenie ¦— po wyjściu na wolność wyjedzie ze
mną na „odległą, zasobną i malowniczą wieś" jak najdalej old kolei, gdzieś na Syberii lub
Kubaniu, albo nad Wołgą, czy nawet nąd Donem, gdzie oboje będziemy pracować w szkole
ś

redniej, a na dwumiesięczne wakacje letnie pojedziemy bawić się do Moskwy, Leningradu,

Rostowa.
ś

ycie szczęśliwe, spokojne, bliskie przyrodzie i zabezpieczające przed takimi

„niespodziankami", jakie zdarzyły mu się 9 lutego 1945 roku. Jak to pogodzić z moją przyszłą
docenturą, Aleksander nie ma najmniejszego pojęcia, ale w każdym razie radzi mi „trzymać
się aspirantury rękami i nogami".
W ciągu tego półrocza poglądy męża na temat wieku człowieka całkowicie się zmieniły.
Widział ludzi, którzy pragną rozpocząć nowe i szczęliwe życie w pięćdziesiątym piątym, a
nawet sześćdziesiątym piątym roku życia.
Co autor tego listu ma wspólnego z autorem 248 wojennych listów? I co ma wspólnego z
dzisiejszym Sołżenicynem? Jakichż to gwałtownych zwrotów i wolt nie widziałam u swego
męża, bezustannie usiłując iść za nim, nie zboczyć z jego zygzakowatej drogi, nawet jeśli te
zakręty dokonywały się wyłącznie w jego wyobraźni.
78
Ciocia Weronia, tymczasem w kolejny piątek pojechała do więzienia etapowego z paczką.
Nie przyjęli. Wyjechał. Nie powiedzieli dokąd, kazali przyjść we wtorek, potem w czwartek.
Dopiero w piątek, 24 sierpnia, Weronika Nikołajewna napisała mi:
„To prawda, że urodziłyśmy się pod szczęśliwą gwiazdą. Nataszeńko kochana, żebyś
zobaczyła, ile zawistnych oczu patrzyło wczoraj na mnie. Możesz być spokojna, z Moskwy
co niedzielę będziesz jeździć do Nowej Jerozolimy, to przecież miejscowość
"wypoczynkowa, ze wspaniałą przyrodą, dawniej nazywano ją rosyjską Szwajcarią, będziesz
go widywać!"
Rosyjska Szwajcaria... Jeśli pójść od stacji na lewo Szosą Wołokołamską, to po kilometrze
zobaczy się z prawej strony ceglaną fabryczkę i białe piętrowe domki. To właśnie był obóz,
do którego trafił mój mąż. Cieszył się, że dostał się nie na daleką północ, w rodzaju Pieczory
lub Kolymy, lecz blisko Moskwy, w dobre warunki klimatyczne. Ale praca była ciężka.
„Norma robotnika niewykwalifikowanego jest po~ nad moje siły. Przeklinam własne
cherlactwo" — skarżył mi się mąż.
Nie zdążyłam nawet wyjechać z Rostowa, gdy Sa-nia zmienił adres i znalazł się w samej
Moskwie! „Moskwa 71, Wielka Kałuska 30, Budowa numer 121".
Nawet tego nie podejrzewałaim i dlatego oszołomiły mnie słowa cioci Weroni, która powitała
mnie na dworcu: „Sania jest już w Moskwie. Zobaczysz go jutro. Czeka na ciebie".
Moskwianie mijając wznoszony dom, nie zauważyli, że nad drewnianym parkanem
naciągnięto kilka rzędów drutu kolczastego.
„... Wysoko na ceglanym, murze krzątali się jacyś ludzie w brudnej, podartej odzieży — ale
wszyscy
79
budowlani tak wyglądają i nikt z przechodniów nie domyślał się, że są to więźniowie.
A kto się domyślał — ten milczał... Autobusy i trolejbusy zatrzymywały się przy końcu
ogrodzenia Nieskucznego Sadu, gdzie znajdowała się też wartownia obozu, przypominająca
zwyczajną dyżurkę budowy".

background image

Podeszłam właśnie do tej wartowni i zwróciłam się do pełniącego służibę wartownika. Kilka
minut spędziłam sama w niewysokim pustyni pokoju z drewnianymi ławkami, ustawionymi
wzdłuż ścian. Rozległy się kroki. W drzwiach ukazała się roześmiana twarz mojego męża.
Czapkę trzymał w ręku, obnażywszy krótko ostrzyżoną głowę.
To było nasze pierwsze spotkanie we trójkę. My... i nadzorca.
— Przecież ostatnio pisałem ci dobre listy, prawda? — zapytał mnie Sania na tym pierwszym
widzeniu.
Teraz pragnął, żeby tak było. A dawniejszy Sania nie potrafił myśleć o bólu, który mógł
sprawiać innym. Nowy Sania był o wiele bardziej uczulony na bicie innego serca. Zapragnął
więc zatrzeć przykre dla mnie słowa. „Na widzeniach trudno go było poznać. Podobnie jak na
wszystkich megalomanów, nieszczęście wywarło na niego zbawienny wpływ. Złagodniał,
całował żonę po rękach i wpatrywał się w jej oczy".
Z nielicznych dokumentów, niektórych wypowiedzi męża i aluzji do śledztwa, które można
wyłowić z jego utworów, usiłowałam wyobrazić sobie, jak ono przebiegało, jak w
szczególności wyglądały przesłuchania. Wielu rzeczy trzeba się było domyślać, wiele
odgadywać, opierając się na znajomości psychiki mę-
80
ż

a, którą, tak mi się przynajmniej wydaje, rozszyfrowałam wystarczająco dokładnie.

W ten sposób uzyskałam może niezbyt szczegółowy, ale spójny i dość precyzyjny obraz.
Naidszedł jednak wieczór, kiedy usłyszałam przez radio rozdział z „Archipelagu", dotyczący
ś

ledztwa. Dla mnie nie było tam nic nowego, zresztą sam tekst również znałam. Coś jednak

mnie w nim uderzyło i zmusiło do zastanowienia. Spójny, pozornie jasny obraz zaczął się
jakby rozpływać...
A potem, również z radio, dowiedziałam się o wywiadzie udzielonym przez Mikołaja
Witkiewicza amerykańskiej gazecie „Christian Science Monitor" i musiałam popatrzeć na
dawne wydarzenia innymi oczyma, inaczej je zinterpretować.
Nie wybiegajmy jednak zbyt daleko do przodu. Przypomnijmy najpierw sobie te nieliczne
fakty, które Sołżenicyn umieścił w „Archipelagu" i które niemal całkowicie pokrywają się z
jego relacjami ze śledztwa.
Oficerem dochodzeniowym był kapitan Jezepow. Przesłuchania odbywały się w jego
obszernym gabinecie. Poza dwoma kapitanami był tam obecny również milczący marszałek.
Na ścianie wisiał portret Stalina. Czasami do gabinetu przychodził kolega Je-zepowa,
prawdopodobnie również oficer dochodzeniowy, siadali obaj na kanapie i o czymś
rozmawiali, podczas gdy Sołżemicyn obmyślał kolejną odpowiedź.
Przesłuchania odbywały się wieczorem i w nocy. Oficer dochodzeniowy wysypiał się w ciągu
dnia i zawiadamiał żonę, że przyjdzie dopiero nad ranem. Podejrzany wpadał w rozpacz:
znów bezsenna noc.
Niedosyipianie, jaskrawe światło w boksie tak przygnębiają Sołżenicyna, że sam sobie
wydaje się kompletnie nieszczęśliwy i zgubiony.
8 — Sołżenicyn
81
Z początku podejrzany usiłował stosować tę samą taktykę, co i Gleb Nierżyn z „Kręgu
pierwszego" — mówić to, co w istocie miało miejsce. Ale ,,... oficer dochodzeniowy nie
wierzył, że mój artykuł: pięćdziesiąt osiem ¦— dziesięć sięga korzeniami do studiów nad
materializmem dialektycznym" — opowiada o tym w powieści Nierżyn swemu przyjacielowi
Rubinowi. — „Nigdy nie znałem prawdziwego życia, byłem molem książkowym, biję się za
to w pierś, ale wciąż porównywałem te dwa style, te dwa pióra, te dwa sposoby
argumentowania..." (Chodziło o teksty dzieł Lenina i Stalina).
A więc oficer dochodzeniowy nie wierzył i trzeba było zmienić taktykę. Było to tym
trudniejsze, że „ogłupiałym umysłem musiał wymyślać coś prawdopodobnego" na temat

background image

spotkań z przyjaciółmi. Zresztą nie tylko na temat spotkań. Na temat wszystkiego. I to
„bardzo prawdopodobne" musiało przekonać oficera dochodzeniowego o jego, Sołżenicyna,
„pros-toduszności, nierozgarnięciu, szczerości do końca". (Cytat z „Archipelagu").
Stąd też wynikała skwapliwośó w udzielaniu odpowiedzi. Inna rzecz, że Jezepow narzuca
własne, twarde sformułowania. Przeczytawszy protokoły, być może coś w nich poprawiwszy,
Sołżenicyn jednak je podpisywał. Później, w okresie rehabilitacji, kiedy pokażą mu te
protokoły, z trudem uwierzy, że mógł podpisać coś takiego. Ale podpisywał. Śledczego nie
można irytować. Od niego zależy, jak będzie wyglądał akt oskarżenia. Sołżenicyn w gruncie
rzeczy trzymał się tej samej niezbyt skomplikowanej linii 'postępowania, co i jego przyszły
bohater Iwan Denisowicz:
„Szuchow miał prostą kalkulację: nie podpiszesz dostaniesz drewnianą jesionkę, podpiszesz
— przynajmniej trochę pożyjesz. Podpisał".
82
Najważniejsze, że „uniknął wsadzenia kogoś. A mało brakowało".
Zapoznając się z aktem oskarżenia, Sołżenicyn dowiedział się, że ma prawo' złożyć skargę na
nieprawidłowe prowadzenie śledztwa. Chciał skorzystać z tego prawa i napisać odwołanie.
Był niezadowolony z twardych, urzędniczych sformułowań, którymi oficer dochodzeniowy
notował jego odpowiedzi. Nie odmówiono mu. „No cóż, zaczynamy wszystko od początku"
— mówi śledczy.
... Od początku? Nie, lepiej już umrzeć... Gdzieś jest maj, na stojący na kominku zegar z
brązu padł pierwszy promień słońca... Po wyroku można się było spodziewać jakiegoś życia...
Sołżenicyn podpisał również akt oskarżenia. Przyznawał się do przestępstw z punktu
dziesiątego i jedenastego artykułu pięćdziesiątego ósmego. Pierwszy z nich przewidywał karę
za agitację antyradziecką, drugi zaś za tworzenie lub próbę tworzenia w tym celu organizacji
lub grupy.
Tak więc śledztwo zostało zakończone. Sołżenicyn znalazł się w gabinecie prokuratora,
podpułkownika Kotowa, który nadzorował dochodzenie. Prokurator ze znużeniem kartkuje
teczkę z protokołami i dowodami rzeczowymi. Zmęczenie Kotowa udziela, się
Sołżenicynowi, który prosi tylko o wycofanie oskarżenia z punktu jedenastego. Jakaż to
grupa, przecież śledztwo objęło tylko dwie osoby? Podpułkownik Kotów tłumaczy, że nawet
półtora jest większe od jednego, a więc — była grupa.
Tak opisuje śledztwo Sołżenicyn. Niby wszystko jest proste i zrozumiałe i zgadza się z tym,
co wiedziałam Wcześniej. Dlaczego więc styczniową nocą 1974 roku, kiedy słuchałam przez
radio rozdziału ,.Śledztwo" z „Archipelagu", jego tekst zabrzmiał dila mnie inaczej?
83


„Dzięki Bogu uniknąłem wsadzenia kogoś. A mało brakowało!" Co to znaczy „mało
brakowało"? Przedtem nigdy się nad tym nie zastanawiałam i nawet uważałam te zdania za
lekką przesadę.
A jak kłóci się z całą postacią Aleksandra Isajewi-cza ta jego prośba: nie rzucajcie kamieniem
w tych, którzy okazali się słabi podczas śledztwa. Nie tylko ja wiem, jak bardzo
nietolerancyjny jest Aleksander Isajewicz wobec najmniejszych przejawów słabości, jak żąda
od wszystkich i każdego z osobna nieustannych ofiar, jak nie potrafi przebaczyć
czegokolwiek nikomu.
Nie tak dawno przecież grzmiał na Jakira i Kra-sina za to, że „nie szli na zaparte". Nie
oczernili nikogo, nie podpisali fałszywych zeznań, tylko zwyczajnie przyznali się do swoich
przestępstw. A znany list do Patriarchy, w którym duchowieństwu stawia za przykład
pierwszych chrześcijan, gotowych oddać życie w jaskini lwów.

background image

Już po osiedleniu się w Europie, Sołżenicyn wyrzuca nieustannie różne grzechy —
prawdziwe lub urojone — Miedwiediewowi, Rostropowiczowi, Rie-szetowskiej.
A tu, przy opisywaniu własnego śledztwa, takie odwołanie się do tolerancji i wyrozumiałości.
Dawniej wszystko wydawało się zrozumiałe. A teraz?
I nagle z głębi pamięci wypłynął bardzo smutny i bardzo zarazem radosny dzień, kiedy
otrzymałam w Rostowie pierwszy, złożony w mały trójkąeik, list od męża-więźnia,
nagryzmolony źle zatemperowa-nym ołówkiem. Przeważał jednak nie smutek, lecz radość. A
mama, nie wiedzieć czemu, wpadła w przerażenie. W liście były takie słowa: „Ileż niewysło-
wionej radości przyniosły mi kartki napisane twoją
84
ręką. Dowiedziałem się w ten sposób, że jesteś żywa, zdrowa i wolna..."
— Jak on może tak pisać! — wykrzyknęła mama. — To znaczy, że cielbie również mogą
aresztować? Dlaczegóż niby miałabyś nie być wolna?
Mnie natomiast słowa Sani wydały się zupełnie naturalne. Areszt, jaik się domyślałam, był
związany z korespondencją między mężem a Witkiewiczem. Dlatego Sołżenicyn mógł
przypuszczać, że interesowano się również pozostałymi jego korespondencjami. Może nawet
mówiono w czasie śledztwa, że zostałam aresztowana. Zrozumiałe więc, że się denerwował.
Teraz był spokojny.
Wówczas myślałam właśnie tak...
Przeglądam plik listów z 1945 roku. Oto wspomniany trójkąt. Czytam go ponownie po raz
któryś z rzędu. Jest w tym liście jeszcze i taki urywek: ,-,... do tej pory nie wiem, czy sir
podzielił moje losy, czy nie?" Sir — to Mikołaj Witkiewicz. Jak to możliwe: w połowie
sierpnia Sołżenicyn nie wie, czy Witkiewicz został aresztowany? A wedle „Archipelagu" już
w kwietniu lub na samym początku maja mówił Kotowowi, podpułkownikowi-prokuratorowi,
ż

e sprawa obejmuje tylko dwie osoby.

Jeszcze jeden list, i jeszcze jeden...
Sani a dosłownie bombarduje, najpierw ciocię We-ronię, bo kontakt z nią nawiązał
najwcześniej, pytaniami: gdzie jest Kirył, gdzie Lida, co z Mikołajem? „Odpowiadajcie
chociażby pokrótce, piszcie o- najważniejszym". ,,Od dziesięciu dni z niecierpliwością
czekam na wiadomość". „Z całego serca życzę Koce i Kiryłowi, aby uniknęli mojego losu..."
Dlaczego niby mieliby uniknąć? Listy? Ale przecież w naszych niczego nie było. Skąd się
brał w lipcu i sierpniu ten niepokój o nas? Przecież już w ma-
85
ju wiedział, że sprawa „obejmie dwóch", tylko dwóch.
Jeszcze jedno odkrycie. Najbardziej gorzkie. „Jeśli listów od niego nie ma gdzieś od połowy
czerwca, to wiedzcie, że Mikołaj powtórzył moją cierniową drogę..." Dawniej nie było dla
mnie różnicy między „podzielił", a „powtórzył". Teraz zaczynam się zastanawiać: dlaczego
„powtórzył"? I czemu dopiero po zakończeniu śledztwa przeciwko Sołżenicynowi? Czyżby,
jeśli śledztwo potoczyłaby się inną drogą, Mikołaj móigłlby nie trafić do więzienia?
Jaką więc drogą toczyło się śledztwo?
Przeglądam listy męża z ostatniego roku wojny. Zdania, które kiedyś nie skłaniały do
poważniejszego zastanowienia się: „wojna po wojnie, ... początek wielkiej roboty partyjno-
literackiej, w której być może nie wszyscy członkowie naszej piątki pójdą moimi śladami".
Tak, wówczas, w 1945 roku ta młodzieńcza dezynwoltura mogła się wydawać nie tak
niewinna, jak dzisiaj.
List, w którym jest mowa o „pierwszym dokumencie marksistowskim" ¦—¦ o „Rezolucji
numer 1" — Sołżenicyn zawsze nosił przy sobie w mapniku i odebrano mu go podczas
aresztowania. Przecież czytałam tę „rezolucję", kiedy byłam u męża na froncie. Tam, poza
wieloma innymi rzeczami, była mowa o tym, że po wojnie trzeba będzie szukać zrozumienia i
poparcia w kołach studenckich i literackich, przeciągać na swoją stronę wpływowych ludzi.

background image

Wyobrażam sobie oficera dochodzeniowego, na którego biurku znalazły się podobne
dokumenty. Oto skąd się wziął punkt jedenasty artykułu pięćdziesiątego ósmego — zamiar
zorganizowania grupy. Wcale nie dlatego, że „nawet półtora jest większe od jednego. A więc
— grupa". I jak podpułkownik Kotów mógł tak odpowiedzieć? Przecież właśnie wtedy
86
przeglądał materiały sprawy, do których dołączona była „Rezolucja nr 1" i podobne w treści
listy, a właściwie ich fotokopie. Dlaczego nigdy nie mówiło się o głównym zarzucie
oskarżenia? I dlaczego Mikołaj nie był skazany z punktu 11? Wojenny bałagan? Dlaczego1
Sołżenicyn dostał osiem lat, a Wit-kiewicz dziesięć? Nie takie rzeczy się w owych czasach
zdarzały.
I chociaż żadne z moich pytań nie doczekało się wyraźnej odpowiedzi, starałam się już więcej
nie myśleć o białych plamach rozdziału „śledztwo" w „Archipelagu". Po co łamać sobie
głowę nad problemami, które i tak nigdy nie dadzą się rozwikłać? Po niewielu dniach
usłyszałam wieczorem amerykańską radiostację i myślałam, że słuch mnie zawodzi, gdy
spiker wymienił nazwisko Witkiewicza.
Powtarzano właśnie streszczenie wiadomości dziennika. Dotarło do mnie, że Mikołaj
Witkiewicz (wspominany w „Archipelagu") oskarża Sołżenicyna o „fałszywy donos" na
niego, złożony w czasie śledztwa. Szczegółów nie podano.
Nie widziałam Mikołaja od niemal dziesięciu lat. Ale czyż mógł taki człowiek, w tak krótkim
czasie, utracić całą swą uczciwość i bezkompromisowość?
„Fałszywy donos w śledztwie". Witkiewicz kłamie? Niemoiżiliwe.
S!taram się przypomnieć, co mąż mówił mi o swych zeznaniach, dotyczących Mikołaja.
Właściwie nic. Natomiast na temat Kiryła rozmawialiśmy. Nie pamiętam, czy to było w roku
1958, czy 1957, w każdym razie dowiedziałam się od Lidy, że Kiryłowi dawano do
przeczytania jakieś zeznania Sani, wymierzone przeciwko niemu. Kira był oburzony ich
treścią. Zapytałam o to Sanie, będąc przekonana, że to zwyczajne nieporozumienie lub wręcz
jakieś fałszerstwo. Ale Aleksander nie zaprzeczył, że rzucił
87
jakiś cień na Simoriiana. Tłumaczył mi, w jakiej trudnej sytuacja znalazł się podczas
ś

ledztwa. Kiedy Jezepow nie dał wiary zapewnieniom, że całe postępowanie Sołżenicyna

wynikało z nadmiaru lektur, nieznajomości życia, to on postanowił udawać zwykłego
mieszczanina, po cichu wymyślającego władzy, ale w istocie nieszkodliwego.
Aleksander powiedział nawet śledczemu, że cieszy się ,,z aresztowania na początku 1945
roku, a nie w roku 1948 lub 1950, bowiem nie wie, jak dalece ugrzązłby w artykule 58—10 i
11 w warunkach życia stołecznego, w kołach literackich i studenckich". Pisał mi o tym w
sierpniu 1945 roku.
Jest rzeczą oczywistą, że grając takiego malkontenta, rzucił również mimo woli cień na
Kiryła, z którym dzielił się swoimi poglądami i nastrojami. Opowiedziawszy mi o tym, mąż
dodał: — Może wymyśliłem sobie złą wersję. Ale chciałem jak najlepiej. A w ogóle nic
strasznego się nie stało. Kiryła przecież nie wsadzili.
W owym czasie kontaktowałam się z Kiryłem. Teraz, pracując nad książką, postanowiłam
poznać jego punkt widzenia na tę sprawę. Kirył odpowiedział, że postępowania Sani nie
uważa za niewinne i nieszkodliwe. Wielokrotnie wzywano Simoniana na przesłuchania,
pytano o jego, stosunki z Sanią. Pewnego razu pokazano mu cały szkolny zeszyt, zapisany
charakterystycznym, trudnym do podrobienia pismem Sołżenicyna. Sens tych zapisków
sprowadzał się do- następującego stwierdzenia: Kirył Simo-nian jest wrogiem narodu, który
nie wiadomo czemu pozostaje na wolności.
Kiedy Kiryła zapytano, czym może wytłumaczyć takie zeznania, odparł, że jako lekarz widzi
w tym zachwianie świadomości. Sania był w więzieniu, Kirył — na wolności. Dlatego
nastąpiło chorobliwe

background image

88,
wyolbrzymienie poczucia krzywdy, skrzywienie postrzegania.
— Może jednak ty się mylisz. W tamtej chwili byłeś wstrząśnięty tymi zeznaniami i
wyolbrzymiłeś, przeceniłeś ich znaczenie? Może w gruncie rzeczy chodziło o jakieś
drobiazgi, na które zwyczajnie nie zwrócono uwagi? Przecież wszystko skończyło się
szczęśliwie? — zapytałam.
Kirył wzruszył ramionami i nie odpowiedział.
A teraz jeszcze Mikołaj...
Rozmawiam o tym wszystkim z koleżanką, która akurat do mnie wpadła. Wolałabym w to nie
wierzyć, ale rozum podpowiada mi, że Witkiewiez chyba jednak mówi prawdę. A może
Aleksander nagadał w śledztwie nie tylko na Mikołaja i Kiryła? Wyznaję więc koleżance, że
nie zdziwi mnie kiedy się dowiem, że mąż i na mnie napaplał w czasie śledztwa — „...
uniknąłem wsadzenia kogoś. A mało brakowało..."
Koleżanka, pożegnała się i wyszła. Znów słucham radia i... wykrakałam! Daleki głos
relacjonuje stwierdzenie Witkiewicza, że Sołżenicyn w śledztwie oczernił nawet własną żonę!
Jak najszybciej muszę zdobyć pełny i autentyczny tekst wystąpienia Witkiewicza! Trzeba do
końca wypić tę czarę goryczy! Przyjaciele dostarczają mi kopię jego oficjalnego listu.
Mikołaj, w przeciwieństwie do mnie, nie starał się odtworzyć prawdy w drodze analiz i
porównań. Nie musiał tego robić. Wystarczyło przypomnieć sobie protokoły dochodzeniowe,
które, jak się okazało, czytał. Czytał w dniu, który nazwał najokropniejszym dniem swego
ż

ycia. Dowiedział się z nich, że swego czasu „usiłował stworzyć nielegalną organizację... Od

roku 1940 systematycznie prowadził agitację antyradziecką... opracowywał plany wprowa-
89
I
dzenia siłą zmian w polityce partii i państwa, szkalował i to w dodatku złośliwie, Stalina".
Mikołaj nie wierzył własnym oczom czytając, że cała nasza „piątka", to zagorzali przeciwnicy
władzy radzieckiej. I to nie tylko my, lecz również... niejaki Własow.
Wiem, kim był ten Własow. Oficerem marynarki wojennej, którego w owym czasie
Aleksander właściwie nie znał. Jechali w jednym przedziale pociągu Rostów—'Moskwa
wiosną roku 1944 i to Wszystko. Potem rzadko do siebie pisywali. O Własowie istotnie była
mowa w czasie śledztwa. Wiedziałam to od męża, który opowiedział mi, że Lenię Własowa
uratował list, który przyszedł do jednostki Sołżeni-cyna już po jego aresztowaniu i został
włączony do akt sprawy. Kapitan Jezejpow sam przeczytał ten list mężowi. Było w nim
zdanie: ,,... nie zgodzę się z tym, aby ktokolwiek mógł lepiej kontynuować dzieło Lenina niż
czyni to Józef Wissarionowicz". Oto czemu Własow nie był nawet przesłuchiwany.
Wszystko się zgadza.
Wkrótce zobaczyłam się z Leonidem Władimiro-wiczem Własowem. Czytamy wspólnie
oficjalny list Witkiewicza.
„... Sołżenicyn zeznał w śledztwie, że zwerbował do swej organizacji przypadkowego' sąsiada
z pociągu, marynarza nazwiskiem Własow, który rzekomo nie tylko nie odmówił, ale nawet
wymienił nazwisko swego kolegi o tych samych antyradzieckich zapatrywaniach..."
— Nazwisko tego człowieka brzmi: Kasowski.
Skąd on to wie? Domyślił się bez trudu. Kiedyś w pociągu opowiadał Sołżenicynowi o swym
bliskim koledze, wymienił jego nazwisko. Naturalnie o< nastrojach antyradzieckich w
wagonie oficerskim w 1944 roku mógłby mówić albo wariat, albo samo-
90
bójca. Wiele lat później, kiedy Własow odnowił znajomość z Sołżenicynem, musiał go
zdumieć fakt, że w swoim pierwszym liście do niego Sołżenicyn mimochodem wspomniał
nazwisko Ossowski. Teraz dla Własowa wszystko stało się jasne. Jaśniejszy stał się też obraz,
naszkicowany kilkoma słowami w liście Witkiewicza:

background image

,,... koniec protokołu z pierwszego przesłuchania. Oficer dochodzeniowy zarzucił
Sołżenicynowi, że nie jest szczery i nie chce powiedzieć wszystkiego. Aleksander odparł, że
chce opowiedzieć całą prawdę, niczego nie zatajając, ale być może coś zapomniał. Do
następnego razu postara się przypomnieć sobie. I przypomniał".
Przypomniał sobie wszystko... Łącznie z przypadkowo zasłyszanym nazwiskiem.
Całkiem łatwo domyślić się, jak to przebiegało. Przyznawszy się do zamiaru stworzenia
organizacji, Sołżenicyn musiał powiedzieć, kogo> do tej organizacji chciał zwerbować. Kiedy
padły nazwiska, siłą rzeczy wynikało pytanie, czemu właśnie tych ludzi uważał za
odpowiednich do tego celu. Trzeba było swój wybór umotywować. Nie należało też
„denerwować śledczego''. Dowieść mu, że przesłuchiwany jest „prostoduszny, głupawy i
ziupełnie szczery". W ten sposób na jedną szalę wagi rzucono dobre wrażenie, jakie należało
wywrzeć na oficerze śledczym — na drugiej znalazło się pięć czy sześć losów
ludzkich.
Własow wyraził przypuszczenie, że Sołżenicyn usprawiedliwiał własne postępowanie wiarą
w przeznaczenie do wyższych celów, w swą szczególną misję dziejową. Nie wiem. Nie czuję
się na siłach
wyrokować.
Zaczęliśmy przeglądać razem listy Aleksandra, pisane do Własowa w latach 1962—1963.
Uderzyło nas
91
^
zdanie: „Sytuacja w latach kultu była taka, że najlepszy człowiek z najlepszych pobudek mógł
zgubić niewinnego".
Witkiewicz został aresztowany tuż przed końcem dochodzenia przeciwko Sołżenicynowi.
Dostał 10 lat. O 2 lata więcej' niż Sołżenicyn. Reszcie się poszczęściło.
Inna rzecz, że nie zgadza się to z teorią Sołżenicy-na, który utrzymuje, że wystarczyło
wymienić naz-wisko, podać adres i dowolne, najbardziej chociażby absurdalne oskarżenie,
aby ów człowiek znalazł się w obozie. Okazało się jednak, że zawiódł się na swej teorii, bo
zostaliśmy na wolności.
To wszystko. Być może nie zdołam odtworzyć sobie precyzyjnego obrazu śledztwa. W
każdym razie zrozumiałam ponad wszelką wątpliwość, że nie prze-' biegało ono tak, jak
opisuje je Sołżenicyn w „Archipelagu". W tym samym „Archipelagu", który pretenduje do
miana „głosu prawdy".
Zamiast rzetelnej relacji ze śledztwa znajdujemy tam przemilczenie istoty sprawy, wiele
mówiące, lecz mało znaczące zdania, które tylko zaciemniają obraz. Po co?
Myślę o tych kolejnych sołżenicynowyeh „nożycach" i przypominam sobie słowa Adama
Rojtmana z „Kręgu pierwszego": „Od kogo rozpocząć naprawianie świata? Od siebie, czy od
innych?"
* * *
Pracę nad wielką powieścią o wojnie — „Szósty rok studiów" — przerwało aresztowanie,
które bez przygotowania, bez egzaminów przeniosło Sołżeni-cyna na kolejny, siódmy rok.
Nigdy już nie zapragnie odtworzyć rozdziałów „Szóstego roku", nad którymi niegdyś
przesiadywał po całych nocach.
Natomiast wszystko to, co przeżyje w tym nowym okresie swego życia, czego dowie się na
„siódmym
92
. \
roku", stworzy glebę, na której wyrosną właściwie wszystkie jego utwory. Nowela, powieść,
sztuka teatralna, scenariusz...

background image

Jego pierwszy obóz, przy cegielni w Nowej Jerozolimie pod Moskwą, przemknął
błyskawicznie — zaledwie trzy tygodnie. Tam Sołżenicyn usiłował wykorzystać swą zdobytą
na froncie umiejętność kierowania ludźmi. Przecież każdy z nas stara się tak, jak do tego
przywykł, nie zbaczać z utartego toru, lub, jeśli go zepchnięto z niego, jak najszybciej tam
powrócić.
Sołżenicyn nie rozumiał jeszcze, że ów tor musiał nieuchronnie zapaść mu się pod nogami na
nowym, nieznanym gruncie. Prawa i obyczaje znanego mu świata usiłował przenieść do
ś

wiata nieznanego, przeciwstawnego wszystkiemu, co znał dawniej.

Jego pierwsza próba urządzenia się w nowyim świecie w takiej postaci, w jakiej żył na
froncie, szybko zakończyła się niepowodzeniem. Pod koniec sierpnia 1945 roku mąż pisał, że
już zleciał z funkcji. Pracował przy różnych czarnych robotach, ale miał jednak nadzieję trafić
„na jakieś ciepłe miejsce w kancelarii. Byłoby wspaniale, gdyby się to ulda-
ło..."
Trzeba wyżyć! Trzeba znaleźć swoje miejsce w tym nowym, niepojętym świecie. I chyba nie
grzech będzie udać na początek głupiego Jasia.
W listach do mnie mąż skarży się, że choć pracuje tylko po osiem godzin na dobę, to brakuje
mu czasu, poza jakimiś trzema godzinami dziennie, który mógłby spożytkować na czytanie
lub inne pożyteczne zajęcia. Przeszkadza mu w tym .znużenie duchowe, przeszkadza głowa
nabita jakąś otępiającą watą, hałas w pokoju, brak książek i papieru. Ale jednak zwycięża w
nim optymista. I znów snuje plany, plany, plany... Myśli poważnie o zajęciu się nauką an-
93

gielskiego, prosi o przywiezienie mu jak najwięcej papieru, ołówków, piór, atramentu,
angielskich podręczników i słowników. Zanim jednak ta jego prośba została spełniona, Sania
znalazł się już na budowie w Moskwie.
W moskiewskim obozie na, Wielkiej Kałuskiej Sołżenicyn przeisiedział nieco ponad dziesięć
miesięcy. Opisał ten obóz dość szczegółowo w sztuce zatytułowanej ostatecznie „Jeleń i
dziewczyna".
Swe życie w tym obozie, w którym pracowali zarówno „polityczni", jak i „kryminalni",
więźniowie i wolni, mężczyźni i kobiety, Aleksander Sołżenicyn zaczął ręka w rękę ze swoim
bohaterem literackim Rodionem Niemowem. Obaj byli niedawnymi frontowcami, a jeszcze
wcześniej studentami MIFLH. Obaj nosili oficerskie 'bluzy mundurowe ze śladami byłych
orderów i długopołe szynele; wedle terminologii obozowej byli „jeleniami". Sobowtór
literacki Sołżenicyna mówi: „Obywatelu naczelniku! Jestem frontowym oficerem, mam
doświadczenie w kierowaniu ludźmi, a w sprawach produkcji postaram się zorientować".
Zostaje wyznaczony na kierownika produkcji. W malutkim, nagim pokoiku z drzwiami z
surowej' dykty stoją dwa stoły. Na ścianie nad każdym z nich wiszą tabliczki. Na jednej
napis: kierownik produkcji, na drugiej: dyspoizytor. Przy pierwszym stole siedzi kierownik
produkcji w wełnianej oficerskiej bluzie. Naczelnik obozu wyjechał, pozostawiwiszy go w
swoim zastępstwie z rozkazem, aby za wszelką cenę podniósł wydajność pracy.
Szybko znajduje rezerwy: o połowę zmniejszyć obsługę gospodarczą obozu; z księgowości,
kuchni, łaźni, szpitala — wszystkich zbędnych — do roboty. W ciągu paru dni wydajność
zwiększyła się o osiem procent.
94

„Tego próżniaka, technika dentystycznego —- do roboty! Przycisnąć obsługę obozu!
Dodatkowe racje żywnościowe przydzielić zasługującym!"
Ale wskutek wspólnych intryg księgowego i doktora Niemów został usunięty z funkcji
kierownika produkcji. Z takiej samej1 funkcji zleciał również Sołżenicyn! Przestał być
kierownikiem, ale przynajmniej początkowo pozostał jeszcze przy biurku.

background image

W obozie na Kałuskiej więzień Sołżenicyn spędził niecały rok, ale wydawało mu się, że
siedział tam znacznie dłużej. Został wyrwany ze swego określonego trybu życia, pozbawiony
swego celu. Stąd też wynikała całkowita negacja tego, co mu się przydarzyło. Więzienie, a
następnie obóz (były dla niego idiotycznym nieporozumieniem, przypadkiem, obcym ciałem
sprawiającym -ból. Więzienie, jak każde inne obce ciało, powinno być usunięte z jego życia,
pozostać jedynie dokuczliwym wspomnieniem. Aleksander nie może wyzwolić się od tej
myśli. Sam jednak nie potrafi, nie może wyrwać z siebie tego obcego ciała, rozdzierającego
jego tkanki. Dlatego łatwo ulega iluzjom, zaraża się więziennym i obozowym „folklorem",
którego nie brakuje.
Ten folklor wzbudzał nadzieje, podnosił nastrój, wzniecał wiarę. Ludzie, bezradni wobec
ingerującego w ich życie prawa, muszą ulegać iluzjom.
W jednej z cel na Łubiance 9 maja 1945 roku, w Dniu Zwycięstwa, stary Ormianin z Rumunii
modlił się głośno: „O, amnestio, amnestio!..." Pozostałych pięciu ludzi z tej celi nie potrafiło
się modlić, ale ta sama żądza amnestii wypełniała również ich serca. Wśród nich był także
mój mąż.
7 lipca 1945 roku amnestia rzeczywiście została ogłoszona. Niestety, nie objęła ona,
artykułu 58.
95


A jednak nadzieja, wręcz pewność, że amnestia lada chwila nastąpi, nie opuszczała wielu.
Nie. opuszczała też Sołżenicyna.
Poczynając już od pierwszych listów nadzieja ta przewijała się wciąż długą nicią.
„... Cała moja nadzieja w bliskiej, szerokiej amnestii, o której tak wiele się mówi" — napisał
w sierpniu 1945 roku.
„Główną nadzieję pokładam w amnestii artykułu 58. Sądzę, że jednak w końcu nastąpi" —
list z Nowej Jerozolimy.
Minęły jednak święta październikowe 1945 roku a amnestii wciąż nie było. Wiara w nią
stopniowo wygasała, aby ożyć wiosną 1946 roku.
„Przekonałem się jednak ze stuprocentową pewnością, że amnestia na wyroki do lat
dziesięciu była przygotowywana na ubiegłą jesień i w zasadzie zaakceptowana przez nasz
rząd — napisał mi w marcu 1946 roku. — Potem z nieznanych powodów odłożono ją".
W cytacie tym warto zwrócić uwagę na charakterystyczny dla Sołżenicyna zwrot
„przekonałem się ze stuprocentową pewnością". Niewiele trzeba było wówczas, podobnie
zresztą jak i w innych przypadkach, aby go całkowicie przekonać. Rzecz polegała zawsze na
tym, że albo „godził się" z czymś, albo to coś „odrzucał". To było podstawowe kryterium
prawdziwości.
Upływały miesiące. Niemal w każdym liście __
nowe nadzieje.
„Dzisiaj bardzo liczyliśmy na amnestię — napisał mi Aleksander w rocznicę zwycięstwa. —
Chociaż słuchy nie były zgodne co do daty 9, to jednak całkiem możliwe, że ogłoszą ją iza
tydzień lub dwa Wszyscy są tak zawiedzeni, jakby gazety zapowiadały ją na dzisiaj".
98
Dopiero w półtora roku od uwięzienia Sania wyznał mi: „Kiedy ktoś zacznie gadać o amnestii
— uśmiecham się krzywo i odchodzę".
A więc amnestia nie objęła Sani. Nie pomogła nawet moja wizyta u adwokata
Dobrowołskiego, który napisał prośbę o rewizję sprawy.
Przełom w obozowych losach Sani nadszedł z innej strony. Latem 1946 roku wrócił do
więzienia na Butyrce, skąd trafił do Rybińska i tam dostał pracę w swym zawodzie —

background image

matematyka. „I robota się dla mnie nadaje, i ja nadaję się do tej roboty" — pisał mi Sania
stamtąd.
Przypomina mu się ulubiona baśń jego dzieciństwa. Jeleń był niezmiernie dumny ze swych
pięknych, rozłożystych rogów i nie lubił cienkich, jak patyczki, nóg. Ale właśnie śmigłość
nóg uratowała jelenia, kiedy uciekał przed wilkami, a zgubiły go rogi, którymi zaplątał się w
leśnym gąszczu. Baśń powtórzyła się w życiu. „Literackie rogi" wpędziły Siołżenicyna w
nieszczęście, a nielubiane „matematyczne nogi" pospieszyły na pomoc.
W marcu 1947 roku przenoszą Sanie do Zagorska, a w lipcu ponownie do Moskwy. Tym
razem do instytutu badawczego, opodal miejsca, gdzie dziś wznosi się półkilometrowa
Ostankińska Wieżą Telewizyjna. W owym czasie okolice te nazywano jeszcze mianem
istniejącej tam niemal od samej wojny wioseczki Marfino.
Trzy lata spędzone w marfińskim więzieniu specjalnym, czyli „szaraszce", jak więźniowie
nazywali tego rodzaju zakłady, dostarczyły Sołżenicynowi materiału do powieści „Krąg
pierwszy".
7 — Sołżenicyn

MARFINO I MAWRINO
Z listów i rozmów podczas widzeń stopniowo wytworzyłam sobie dość kompletny obraz
ż

ycia męża w marfińskim więzieniu specjalnym, nazwanym w powieści „Krąg pierwszy"

więzieniem mawriń-skim.
Pokój, w którym pracował, był wysoki, sklepiony, pełny powietrza. Biurko z mnóstwem
szufladek zamykało się na drewnianą żaluzję. Tuż przy biurku było okno, otwarte przez całą
dobę. Przy biurku cztery gniazdka elektryczne. Do jednego z nich była włączona wygodna
lampa stojąca na biurku, do drugiego własna kuchenka elektryczna, z której można było
korzystać bez ograniczeń, do trzeciego sprytna elektryczna zapalarka, żeby mąż nie musiał
niszczyć zbyt częstym użyciem podarowanej przeze mnie zapalniczki, do czwartego wreszcie
— lampa przenośna do oświetlania regałów z książkami. Wkrótce też przybyła tam instalacja
radiowęzła.
W tym pokoju Sania spędzał większą część doby: ad 'dziewiątej rano do końca pracy. W
przerwie obiadowej wyleguje się na trawie na dziedzińcu lub śpi na swej pryczy. Wieczorem i
rano spaceruje, najczęściej pod ulubionymi lipami. W dni wolne od pracy spędza na
powietrzu trzy do czterech godzin, gra w siatkówkę.
Kwatera: półokrągła sklepiona absyda, miejsce po stojącym tu niegdyś ołtarzu.
Wachlarzowato ustawione piętrowe łóżka. Przy posłaniu Sani, na sza-
98
feczce, stoi lampka nocna, którą przerobił w ten sposób, aby światło nie przeszkadzało
kolegom, lecz padało wyłącznie na jego poduszkę. Do północy Sania czytał, a pięć po
dwunastej zakładał słuchawki, gasił światło i słuchał koncertu nocnego.
W „szaraszce" zorganizował sobie nowe słuchawki i dlatego poprzednie oddał mnie,
nazywałam je żartobliwie swym „kochankiem", gdyż stale leżały obok mojej poduszki.
Rano, za piętnaście ósma, z głośnych słuchawek sąsiadów dobiegał dźwięk, który budził
męża. Była to znana mu od dzieciństwa, wygrywana na trąbce pobudka, początek audycji
„Pionierska zorza".
„Nigdy chyba jeszcze przedtem nie żyłem w sposób tak uregulowany, jak teraz" — pisał mi
Sania we wrześniu 1947 roku. Może to wprawdzie zabrzmieć dziwnie, ale list pełen był
jakiegoś spokoju i poczucia pomyślności. Po jego przeczytaniu zapragnęłam, aby Sania długo
jeszcze, najlepiej do samego końca wyroku, pozostał w tej instytucji na skraju Moskwy, tuż
obok Parku Ostankińskiego.
Więzienie specjalne Marfino mieściło się w zabytkowym budynku byłego seminarium. Przez
dłuższy czas był tam dom dziecka, a wkrótce po wojnie oddano budynek Instytutowi

background image

Łączności, w którym zaczęto zatrudniać również więźniów. Byli wśród nich fizycy,
matematycy, chemicy, przedstawiciele niemal wszystkich dziedzin nauki.
Pomysł spożytkowania pracy więźniów-specjalis-tów do prowadzenia badań naukowych
zrodził się już na początku lat czterdziestych. Wybitny termo-technik, profesor L. Ramzin,
jako przywódca kontrrewolucyjnej Partii Przemysłowej, został skazany na rozstrzelanie. Karę
ś

mierci zamieniono mu na dziesięć lat pozbawienia wolności. I Ramzin stanął na czele

laboratorium termotechnicznego w pierw-
99
szym takim więzieniu specjalnym. „Ktoś nazwał je „szaraszką". Później tą nazwą zaczęto
określać również inne więzienia specjalne. Warunki życia w tych więzieniach i sposób
traktowania więźniów wyglądały oczywiście zupełnie inaczej, niż gdzie indziej.
Marfiński instytut specjalizował się w badaniach z zakresu łączności radiowej i telefonicznej.
Sania pracował w nim głównie jako matematyk. Jednak swój czas poświęcał nie tylko na to.
Wszyscy, którzy czytali powieść „Krąg pierwszy", wiedzą to. Sołże-nicyn potrafił wykroić
dość czasu na lektury i naukę własną.
Praca Sani nie wymagała szczególnego wytężania sił, narzucała jednak określony rytm życia i
pomagała subiektywnie skrócić czas wyroku. Dzięki temu przeważnie czuł się dobrze i nie
tracił optymizmu. Tryb życia miał ściśle określony i dlatego dni przy pracy mijały mu bardzo
szybko. W jednym z listów Sania napisał mi: „Praca tak wypełnia, czas i myśli, że tygodnie
mijają, jak słupy telegraficzne w oknie pędzącego pociągu".
Z „Kręgu" możemy się dowiedzieć, że mieszkańcy „szaraszki" nie głodowali. Dodam jeszcze,
ż

e więźniowie mogli sobie dokupować żywność. Sania na przekład kupował kartofle.

Gotował je sobie lub smażył sam, albo oddawał do kuchni, żeby mu je upieczono w piecu.
Paczki imiały w tym czasie charakter raczej symboliczny i starałam się przekazywać je w
dniu naszych świąt rodzinnych. Jeśli chodzi o rzeczy, to teraz potrzebował nie filcowych
butów i nie ciepłej odzieży, lecz zegarka.
Przy aresztowaniu zegarek konfiskują, a tutaj zegarek do niego wrócił! Czas znowu istniał.
Lata spędzone w Marfinie Sołżenicyn starał się spożytkować dla uzupełnienia wiedzy. W
„szarasz-
100

ce" kontynuował w jakimś stopniu swą indywidualną linię kszałcenia. Jego sąsiadem w
laboratorium i najbliższym przyjacielem stał się wkrótce Lew Kopielew, były docent MIFLH,
opisany później w „Kręgu" jako Lew Rubin. Rozmowy 7. Kopielewem, krąg jego lektur i
zainteresowań literackich wpłynęły w pewnym stopniu na Aleksandra.
W Marfinie była niezła biblioteka. Poza tym można było isprowadzić każdą pozycję z
Biblioteki Leninowskiej. Problem nie polegał już na tym, jak zdobyć dobrą książkę, lecz na
tym, jak wybrać najcenniejszą z wielkiej ich obfitości.
Sania zaczął znów uczyć się języków, ale uzyskał dostęp do tak obfitych lektur rosyjskich —
„przez dwa lata człowiek wszystkiego nie przetrawi" — że na języki obce zabrakło już czasu.
Jeśli chodzi o literaturę piękną, to Sania czytał ją „z bardzo ostrą selekcją, jedynie
najwybitniejszych mistrzów".
„śuję sobie powoli trzeci tom „Wojny i pokoju" i przegryzam go Twoją czekoladką" — pisze
mąż w październiku 1947 roku.
Tam, w „szaraszce", zrozumiał w pełni Dostojew-skiego. Poza tym poleca mi Aleksego
Tołstoja, Tiul-czewa, Fietta, Majkowa, Połonskiego, Błoka. „Przecież ich nie znasz" — pisze
do mnie i natychmiast dodaje w nawiasie: „Ja również, ku swemu wielkiemu wstydowi".
Z wielkim zainteresowaniem czyta Anatola France^, wyróżniając szczególnie jego „Bunt
aniołów". W owym czasie stawia go ponad wszystkich autorów francuskich. Uważa, że wiele
stracił, nie zrozumiawszy go w dzieciństwie.

background image

Zachwyca się książkami Ufa i Piętrowa: „12 krzeseł" i „Złote cielę" i ze swym zamiłowaniem
do kla-
101

syfikowania natychmiast zalicza ich do „bezpośrednich spadkobierców Czechowa i Gogola".
Jednym z kierunków jego samokształcenia jest regularna lektura słownika Dala, która stała się
jego nałogiem już w Zagorsku. Trzeci tom Dala jest jego prywatną własnością — „z nieba
spadło mi takie złoto! Prawdę mówią, że bogatemu diabeł dziecko kołysze!"
Lektura Dala wywiera na Sani wstrząsające wrażenie. Pisze, że dawniej' był płaską,
dwuwymiarową . istotą i nagle odkryto mu stereometrię.
Kiedyś napisał do mnie,,że w przyszłości wyobraża siebie wyłącznie jako nauczyciela. Z
drugiej jednak strony, dowiedziawszy się, że u liii Sołomina zostały niektóre jego książki i
notatki, prosi, aby So-łomin „za wszelką cenę zachował tomik wierszy Je-sienina i notatki na
temat samsonowowskiej katastrofy z roku 1914 — dopóki nie będzie można niezawodnie
przesłać ich do Mosfewy, bo inaczej mogą zginąć w drodze".
A więc nie porzucił marzenia o powieści historycznej?
O „tajnych zajęciach" Sołżenicyna wiedzieli w owym czasie jedynie jego najbliżsi przyjaciele
z „szaraszki" — Kopielew i Panin. Sołżenicyn nie krył się jednak z nimi przed czytelnikami
„Kręgu pierwszego". — Wieczorami „obłożywszy się dokoła dekoracjami, przy
akompaniamencie dobrodusznego mamrotania Rubina, obrzucony zakochanymi spojrzeniami
Simoczki" Nierżyn drobniutkim pismem wynotowywał fakty z książek historycznych,
zapisywał własne myśli na mikroskopijnych karteczkach „tonących w morzu służbowego
kamuflażu".
Stopniowo zajęcia te zaczną konkurować z zasadniczą pracą, w której siłą rzeczy trzeba było
„uda-
102
wać zapracowanego". To wcześniej, czy później musiało się źle skończyć!
Korzystając z możliwości słuchania radia, Sania usilnie zaczyna pogłębiać swoją znajomość
muzyki. Nigdy przedtem muzyka nie odgrywała w jego życiu takiej roli, jak w latach
spędzonych w „szaraszce". Sania chętnie dzieli się ze mną swymi muzycznymi odkryciami,
stara się wyliczyć wszystkie utwory, które mu się szczególnie podobają. Kiedyś napisał do
mnie, że z największą przyjemnością wysłuchał drugiej części koncertu Chopina, „Dumki"
Czajkow-skiego, swej ukochanej „Nocy Walpurgii", cyklu symfonii i koncertów
Rachmaninowa. Najbardziej przy tym spodobała mu się druga część i błyskotliwy finał
drugiego koncertu Rachmaninowa. Innym razem napisał mi, że z prawdziwą rozkoszą
słuchał koncertu Skrzypcowego Czajkowskiego, „Walca" Skriabina, „Toccaty"
Ohaczaturiana, zawiadamiał mnie o odkryciu dwóch cudownych sonat, których dotychczas
nie znał: XVII sonaty Beethovena i sonaty f^moTl Schumanna.
Po pewnym czasie w niedzielę pensjonariuszom „szaraszki" zaczynają wyświetlać filmy.
Sania tak się za nimi stęsknił, nie był w kinie ponad sześć lat, że pierwszy film „Legenda o
Ziemi Syberyjskiej" obejrzał dwa razy z rzędu.
Brakuje mu teatru. Kiedyś tylko usłyszał przez radio mchatowską inscenizację sztuki
Aleksego Tołstoja „Car Fiodor Joannowicz". „Cudowny u(twór i jakiż język! — napisał mi.
— Czy kiedykolwiek uda mi się zobaczyć to na scenie?"
W listach wypytuje chciwie o moje wrażenia teatralne: o MCHAT, o „Zmartwychwstanie"
Tołstoja, o to, jak udała się jego adaptacja. On sam odnosi się do tego sceptycznie,
przypominając, że „staruszek Tołstoj był przeciwnikiem wszelkich tego rodzaju
103

background image

przeróbek". „Wyobrażam sobie — wykrzykuje ironicznie — co by się działo, gdyby kazano
mu wysłuchać opery „Wojna i pokój" — właśnie w „Wojnie i pokoju" naigrawał się z
umowności sztuki operowej".
Sołżenicynowi w owym czasie nie mogło nawet przyjść do' głowy, że opera „Wojna i pokój"
Proko-fiewa stanie się z czasem ozdobą naszej pierwszej sceny operowej. On sam w
dwanaście lat później z wielkim zachwytem obejrzy ją w Teatrze Wielkim, gdzie nasz
wspólny naówczas przyjaciel, Mścisław Rostropowicz, stał przy pulpicie dyrygenckim.
Wreszcie bardzo poważnym źródłem wiedzy byli dla Sołżenicyna ludzie, z którymi los
zetknął go w marfińskim instytucie. Jeśli czyjś los wydawał mu się godny uwagi, notował go
w swej pamięci, w którą w owym czasie zaczął wierzyć.
„Mężczyźni, wybitni pod względem umysłu, wykształcenia i doświadczenia życiowego" —
jak charakteryzuje ich Sołżenicyn — musieli naturalnie wywrzeć wielkie wrażenie na
młodym prowincjuszu, który do tej pory niewiele jeszcze w gruncie rzeczy widział.
Sądzę, że nie bez ich wpływu zaczął się krystali-.zować ów swoisty system poglądów
Sołżenicyna, który znajdzie potem- swój najpełniejszy wyraz w „Archipelagu".
Tam, w niewoli, funkcjonowała odrębna historiografia i odrębny stosunek do polityki,
odrębne mity i odrębni święci. Nie było tam pisanych „nauk", lecz wyłącznie ustne, a rolę
dokumentów odgrywały w nich opowieści „ludzi bywałych", „relacje świadków", albo wręcz
pogłoski i anegdoty.
Na przykład przez całe dziesięciolecia wędrowała po obozach bajda o cudownym uratowaniu
się carskiego brata Michała lub „ścisła wersja" życiorysu
104
Stalina, legenda o eserówce Kapłan, która dokonała zamachu na Lenina, czy też szczególna
ocena nie istniejącej już od dawna partii „październikow-
ców".
Z punktu widzenia wpływu na ich własne losy, niektórzy „wybitni mężczyźni" oceniali
również wydarzenia znacznie bliższe w czasie: zwycięstwo nad Niemcami i powojenne
napięcie w Europie. Jednym z podstawowych kryteriów była przy tym niezgodność ocen z
poglądami oficjalnymi luib ogólnie przyjętymi. Człowiek, wypowiadający myśli podobne do
tych, które można było wyczytać w zwyczajnej książce lub gazecie, usłyszeć przez radio, był
natychmiast uznawany za żółtodziobego nowicjusza, prymitywnego głupca, jeśli nie za kogoś
gorszego. I na odwrót, im bardziej punkt widzenia odbiegał od poglądów obowiązujących „na
wolności", tym bardziej' jego autor wyrastał w oczach otoczenia.
Zacytuję chociażby taki przykład. Aleksander był święcie przekonany, a później napisał o
tym w „Archipelagu", iż rzekomo wszyscy jeńcy radzieccy, więzieni w hitlerowskich
obozach śmierci, byli Wprost kierowani za druty. Kiedy opowiedziałam mu o ludziach, którzy
wrócili z niewoli niemieckiej i pozostali na wolności, Sołżenicyn uznał to za bardzo dziwne.
Dla niego ci ludzie stanowili wyjątek. Postacie jeńców stale występują na kartkach książek
Sołżenicyna.
Iwan Denisowicz został ukarany za to, że trafił do niewoli. Oficer dochodzeniowy nie
przemęczał się zbytnio i napisał zwyczajnie „szpieg", nie konkretyzując zarzutów. Sołżenicyn
najwidoczniej nieraz słyszał od ludzi, którzy mieli co ukrywać, że sam fakt pobytu w niewoli
wystarczał do skazania.
Czytałam „Archipelag", kiedy przepisywałam go na maszynie. Mam własny pogląd na tę
książkę
i dlatego dziwi mnie to, w jaki sposób potraktowano ją na Zachodzie.
Tam „Archipelag" uznano za ścisły dokument za ostatnią instancję. Jest to niesłuszne nawet z
formalnego punktu widzenia. Książka ma podtytuł „Próba analizy artystycznej".
Innymi słowy sam bołzenicyn nie utrzymuje, że jest to praca historyczna, wynik badań
naukowych, jest oczywiste że metoda analizy artystycznej i metoda badania naukowego

background image

opierają się na odrębnych zasadach. Materiału do Archipelagu" w znacznym stopniu
dostarczyły Aleksandrowi Isajewiczowi rozmowy, które prowadził w „szaraszce", w
więzieniach etapowych i obozach. Były to informacje o charakterze więzienno--
folklorystycznym, a czasami wręcz mitycznym
Założeniem „Archipelagu" — tak sobie przynai-mniej wyobrażałam w trakcie jego
powstawania — było w istocie nie ukazanie życia kraju i nawet nie ukazanie dnia
codziennego obozów, lecz przedsta wienie atmosfery obozowej. W dodatku w okresie kiedy
czytałam te notatki, nie były one przeznaczone do publikacji za życia autora.
Natomiast na Zachodzie wyciąga się na ich podstawie wnioski, dotyczące problemów
ogólnych Odnoszę wrażenie, że przecenia się tam znaczenie „Archipelagu Gułag" lub w
najlepszym razie niewłaściwie go się interpretuje.
W „Archipelagu" znów ujawniła się pewna powiedziałabym nawet dominująca, cecHa
charakteru Aleksandra Isajewicza — jego zdolność do wierzenia W to, w co chciałby
uwierzyć, co zgadza się z jego koncepcjami. Aleksander wierzył bez zastrzeżeń w każdą
opowieść, która nie była z nimi snrze-czna. ^
Pozwolę sobie wspomnieć profesora Koboziewa Zdumiewało mnie w nim to, że lubił
wyniki, które
106
nie zgadzały się z jego teoriami. Te wyniki pobudzały jego myśl, zmuszały do wysuwania
nowych hipotez, poszukiwania nowych dróg w nauce. Pod tym względem Aleksander
Isajewicz jest jego całkowitym przeciwieństwem. Gdy tylko znajdował pomysł, teorię,
interesowały go jedynie fakty za nią przemawiające. Resztę po prostu odrzucał.
Odczułam ogromną satysfakcję, gdy znalazłam potwierdzenie dla swych myśli w bardzo
poważnej książce profesora Koboziewa, opublikowanej w 1971 roku przez Wydawnictwo
Uniwersytetu Moskiewskiego. Książka nosi tytuł „Badania procesów informacji i myślenia w
dziedzinie termodynamiki".
„Uporządkowanie i nieuporządkowanie, określo-ność i nieokreśloność, chaos i porządek
stanowią najbardziej ogólne cechy rzeczywistości... Każde zjawisko jest dwoiste, gdyż
zawiera w sobie pewien składnik wektorowy, ukierunkowany i pewien składnik
brownowski, chaotyczny. Składnik brow-nowski, odgrywa dwojaką rolę. Jest nie tylko
składnikiem nieuporządkowania, lecz także składową poszukiwania. Rozproszenie
brownowskie, odchylenia organizmu od wytyczonej trajektorni wektorowej (być może
wytyczonej błędnie), zderzają go z nowymi elementami rzeczywistości, które mogą być dla
niego pożyteczne, to znaczy przynoszą mu różnorodną informację. Pewna, umiarkowana
dawka rozrzutu brownowskiego i uzyskanie dzięki niemu dodatkowej informacji, jest
również niezbędna, jak wysoki stopień ukierunkowania".
Profesor Koboziew konkluduje, że obiekt winien stykać się z wieloma wystarczająco
różnorodnymi elementami rzeczywistości, łącząc to z ukierunkowaniem jego działania. Oto
jak winno wyglądać życie i praca naukowca, pisarza, artysty, każdej twórczej jednostki.
107
Zbytnie ukierunkowanie, pomijanie brownow-skiej składowej poszukiwania mszczą się i na
uczonym, i na artyście, czyniąc ich nieobiektywnymi w ocenach i wnioskach.
Głównymi bohaterami powieści „Krąg pierwszy" są ci, którzy byli najbliżsi jej autorowi w
tamtych murach. A więc Mikołaj Andrejewicz Potapow, podobnie jak Nierżyn, będący
jednym z „założycieli szaraszki"; przybyły tam wkrótce Dymitr Panin, w „Kręgu" —
Sołogdin; następnie Lew Kopielew, w powieści — Lew Rubin; malarz Sergiusz Michaj-
łowicz Iwaszew-Musatow, przemianowany w „Kręgu pierwszym" na Kondraszewa-Iwanowa.
Kiedy wiedziony drogami losu przybył w 1948 roku do instytutu marfińskiego Mikołaj
Witkiewicz, dawna przyjaźń między byłymi „sirami" nie odżyła. Pozornie przyjaźnili się:
wybrali sąsiednie łóżka,, wiedzieli wszystko o swoich sprawach, dzielili przeżycia dnia

background image

codziennego, ale tej wszechogarniającej przyjaźni, która osiągnęła apogeum na froncie, już
nie było.
* * *
Przeczytane książki, obejrzane filmy często wywołują w umyśle Sołżenicyna skojarzenia,
wstrząsają jego sumieniem.
Któregoś dnia napisał mi o wrażeniu, jakie wywarła na nim puszkinowska „Rusałka".
Poruszony pierwszą sceną, w której książę tak okrutnie postępuje z córką młynarza;, i
zastanowiwszy się nad nią, Siania mimo woli poczuł „bolesne wyrzuty sumienia". Wyrzuca
sobie okrucieństwo w stosunku do mnie i, chociaż to okrucieństwo „miało inne przyczyny,
inne formy, gotów jest wydać na siebie wyrok; ale czy było przez to mniej okrutne?" I
ubolewa: „Czyżby dziesięć razy trzeba było przeżyć życie od początku do końca, aby dopiero
za jedenastym razem
108
przeżyć je jak należy, aby nie żałować, nie wyrzucać sobie swych dawnych postępków..."
Sołżenicyn zaczyna odbierać obcy ból. Po obejrzeniu filmu „Miczurin", dwukrotnie napisał
do mnie w listach o współczuciu, które wzbudziła w nim zła dola żony Miczurina, wobec
której mąż był wielkim despotą. Zaraz po seansie „odczuł ogromne współczucie dla żony
Miczurina", a cztery lata, temu „nie zdołałby przeżyć tak głęboko całej tej tragedii, tak jej
zrozumieć, jak rozumie ją teraz".
Już w innym liście, mówiąc o innym filmie, „Nauczycielce wiejskiej", który również wywarł
na nim wielkie wrażenie, przerywając samemu sobie, znów powraca do „Miczurina". Pyta,
czy pisał mi, „że nad pewnymi kadrami „Miczurina" — losami jego żony i historią
Wzajemnych stosunków — siedział długo z nieustającym, nie dającym się zagłuszyć (może
jednak możliwym do zagłuszenia?), dotkliwym bólem
w sercu".
W złagodzeniu swego charakteru, w tajaniu swego serca, Sania znajduje Usprawiedliwienie,
uzasadnienie dla swego nieszczęścia: „Płyną lata, to fakt, ale jeśli serce wskutek przeżytych
nieszczęść staje się lepsze, oczyszcza się z nich — to lata te nie mijają
na darmo".
„Czy to możliwe, że jeśli kiedykolwiek jeszcze będę mógł żyć spokojnie i szczęśliwie, znów
stanę się człowiekiem bez serca? Chociaż trudno w to uwierzyć, ale wszystko może się
zdarzyć".
Jak bym pragnęła, alby własne obawy Sołżenicyna nigdy się nie spełniły. Aby wraz z
więzienną odzieżą nie oddał do magazynu również najlepszych porywów swego serca.
Sołżenicyn nie zdobył jeszcze wiary, ma natomiast przesądy. Przy czym, jak to u
matematyka, przesądy nabierają u niego zabarwienia, matematycznego. Pi-
109
sze md, że bardzo wierzy w magiczne znaczenie cyfr. Data naturalnie winna uzasadnić swe
znaczenie przy wielokrotnym powtórzeniu się, ale w jego życiu dotychczas to się sprawdzało.
I choć nie zawsze szczęśliwe, ale znaczące, zwrotne daty przypadały 9, 18, 27, tzn. podzielne
przez „9". Sania wyraża nawet przypuszczenie, że chyba umrze w wieku „9+18+ + 27=54
lat", tzn. w roku 1972.
I jeszcze pod jednym względem nauczył się Sołżenicyn przez te lata żyć nie tak, jak żył
dawniej. Pod koniec 1949 roku napisał mi, że jest spokojny, że „nie został nawet ślad z
poprzedniego pospiesznie--gorączkowego stosunku do życia".
Nareszcie Sołżenicyn żyje w zgodzie z czasem. I oto nie ma już ani nieprzemyślanych
postępków, ani pochopnych decyzji, ani braku serca,
Niestety, ów „pospieszno-gorączkowy" stosunek do życia, z którym Sołżenicyn rozstał się w
więzieniu, stopniowo, w miarę oddalania się więzienno--obozowych lat, znów zacznie do
niego wracać. W Kok-Tereku, dokąd był zesłany, jeszcze się nie ujawnił. W okresie naszego

background image

wspólnego „cichego życia" już zaczął się rysować. A kiedy przyjdzie sława — trudno
powiedzieć, czego w życiu Sołżenicyna będzie więcej: pospieszności czy gorączkowości.
* * *
Najprawdopodobniej ten krótki okres, kiedy oboje znów staliśmy się „moskwianami", te dwa
lata — od lata 1947 roku do lata 1949 raku — były najszczęśliwszymi latami w naszym
nieszczęściu.
Stale wymienialiśmy listy i jakoś bardzo blisko czuliśmy nawzajem swoje życie. Sania bardzo
się przejmował wszystkimi moimi sprawami, udzielał rad,, podnosił na duchu. A mnie
wydawało się, że wszystko to, co robię, robię nie tylko dla siebie, lecz również dla niego. Tak
przyjemnie było ucieszyć Sa-
110
nię moimi malutkimi zwycięstwami: dobrze zdanym egzaminem, pomyślnie wygłoszonym
próbnym wykładem, pochwałą profesora.
Listy ogrzewały nasze serca, podtrzymywały wzajemne uczucia. A już widzenia były dla nas
prawdziwym świętem.
Kiedy Sanie zawiadamiano o czekającym go widzeniu, całkowicie oddawał się
„przedwidzeniowe-mu nastrojowi". Któregoś razu napisał mi, że wieczorem po pracy długo
spacerował po dziedzińcu, patrzył na księżyc, wyobrażał sobie naszą przyszłą rozmowę i
myślał o tym, że pewnie i ja już wiem o widzeniu i myślę o nim „więcej niż o swojej pracy
kandydackiej".
Nie tylko ja przed widzeniem troszczyłam się
0 swój wygląd zewnętrzny. Sania pisał mi na przykład, że po umyciu głowy chodzi ,',w
zawoju z ręcznika, żeby jutro włosy układały się, jak należy". Pisał, że wieczorem wyczyści
buty, ogoli się...
Miałam nadzieję, że widzenie odbędzie się w Mar-finie i bardzo się zmartwiłam, kiedy
dostałam zezwolenie na widzenie się w więzieniu na Tagance.
Przyjechałam na Tagankę na długo przed terminem. Dowiedziałam się, że widzenia odbywają
się w klubie funkcjonariuszy więziennych. Wchodziło się do niego wprost z ulicy. Stało tam
już kilka kobiet. Po pewnym czasie podjechał nie żaden „straszliwy samochód", lecz
niewielki autobus, z którego wysiedli nasi mężowie, zupełnie przyzwoicie ubrani
1 zupełnie nie przypominający więźniów. Jeszcze przed wejściem do klubu każdy z nich
zbliżył się do swojej żony. My z Sanią, podobnie jak inni, objęliśmy się, ucałowaliśmy i
szybciutko podaliśmy sobie swoje listy, które w ten sposób uniknęły cenzury.
Człowiek chętnie dzieli się z najbliższymi zarówno wielkim nieszczęściem, jak i wielką
radością. Jadę
lll

więc do Lidy i 'Kiryła, którzy w tym czasie już się pobrali. Nagadawszy się, słucham muzyki,
mają mnóstwo wspaniałych płyt. A po powrocie na Stro-mynkę dostaję depeszę od mamy, że
ma urlop i że wkrótce przyjedzie do mnde. Poczułam się w siódmym niebie. Czyż można
czuć się nieszczęśliwą, mając takiego męża, taką mamę, takich przyjaciół?
Czekając na widzenie poznałam Eugenię Iwanow-ną Panin — żonę jednego z najlepszych
przyjaciół męża — i kilkakrotnie jeździłam z nią do Ostankina. Adres instytutu nie powinien
być znany żonom więźniów i dlatego powinnyśmy zachowywać się znacznie ostrożniej, niż to
robiłyśmy. W rezultacie pewnego razu musiałyśmy ratować się ucieczką.
Bez pośpiechu przechadzałyśmy się szosą, wznoszącą się ponad dziedzińcem „szaraszki",
gdzie na wydzielonym boisku rozciągnięta była siatka do gry w siatkówkę. Nagle jakiś
mężczyzna zbliżył się do nas i zażądał okazania dokumentów. Odparłam na to, że wojenne
czasy już minęły i nie ma obowiązku noszenia przy sobie dowodu. Odmówiłam też pójścia z

background image

nim. Kiedy oddalił [się od nas już dość znacznie, skręciłyśmy w stronę Parku Ostankinskiego
i zaczęłyśmy biec co sił w nogach.
W przyszłości byłyśmy przezorniejsze, ale nie potrafiłyśmy zupełnie zrezygnować z
„odwiedzania" swoich mężów. Zamiast spacerować po szosie, przekradałyśmy się na
podwóreczko sąsiadujące z „sza-raszlką" i w czasie przerwy obiadowej przez szparę w płocie
obserwowałyśmy więźniów — spacerujących, leżących na trawce, grających w siatkówkę —
i starałyśmy się odszukać oczyma Mitię lub Sanie.
Któregoś dnia w drodze powrotnej złapał nas deszcz. Przeczekałyśmy go w domku opodal
„szaraszki", w którym mieszkała młoda rodzina: mąż, żona i dziecko.
112
— To się nazywa prawdziwe szczęście — powiedziałam do swej towarzyszki.
Okazało się, że mąż i żona pracują w Marfdnie. Nie ukrywałyśmy, że tam siedzą nasi
mężowie. „Nie martwcie się o nich — uspokajała nas kobieta — ich tam dobrze karmią".
W trakcie przechadzek i spotkań z Eugenią Iwa-nowną rozmawiałyśmy o wielu rzeczach i
pod wieloma względami okazałyśmy się do siebie podobne.
Obaj mężowie już w pierwszych listach zaproponowali nam wolność, gdyż uważalli, że nie
maiją prawa marnować naszego młodego życia, ale obie nie chciałyśmy z tego skorzystać.
Ani Sołżenicyn, ani Panin nie stanowili w tym względzie wyjątku. Niemal wszyscy
mężczyźni, skazani na długie wyroki, uważali za swój obowiązek w pierwszym liście lub na
pierwszym widzeniu powiedzieć: nie czekaj na mnie, wychodź za mąż, a żony najczęściej
odpowiadały im, że będą czekać, że nie zamierzają się z nikim wiązać. Później jednak
mężczyźni zachowywali się rozmaicie. Jedni stawiali warunek wierności, inni natomiast już w
ogóle nie powracali do tego tematu. Inni wreszcie usiłowali znaleźć najlepszy wariant dla
tego 'Oczekiwania.
Chyba najsłuszniejsze było pomijanie tej sprawy milczeniem i pozostawienie wszystkiego
biegowi życia.
Ja odpowiedziałam Sani, że musimy przestać przeżuwać ten temat, gdyż moja wierność jest
nie moją, lecz jego zasługą, że próbowałabym ułożyć sobie życie na nowo, gdyby był
zwyczajnym szarym człowiekiem, i że uczuciem do niego zachłysnęłam się na całe życie.
Eugenia Iwanowna również uważała swego męża za człowieka niezwykłego.
8 — Soiżenicyn
113
Obie nie potrafiłyśmy rozdrabniać swoich uczuć. Obie odznaczałyśmy się tą
wszechpochłaniającą miłością, która chyba nie wyszła nam na dobre. Najważniejsze jednak
było to, że obie bardzo kochałyśmy swoich mężów i wierzyłyśmy w ich uczucia do nas. To
właśnie decydowało o naszym postępowaniu. A świadomość, że jesteśmy kochane, umilała
nasze życie, rozświetlała je niewidocznym dla innych promieniem,
i ; !: m:M
Dla więźniów najważniejszą rzeczą było oczekiwanie wolności, natomiast dla ich żon
największym marzeniem i głównym celem życia było — doczekać się swoich mężów. I czyż
mogło przyjść tym kobietom do głowy, że o ich przyszłości decyduje wcale nie to, czy będą
na swych mężczyzn czekać? Wydawało się, że wszystko zależy od ciebie, że trzeba tylko
czekać. śe wróci mąż i wszystko będzie wspaniale. Dla kobiety zwolnienie męża oznaczało w
pierwszym rzędzie jego powrót do niej, do rodziny.
Dla mężczyzn natomiast wyjście na wolność było nie tylko powrotem do rodziny, do żony.
To zaleidwie cząstka tego, co zostanie im zwrócone. Ich wolność będzie również powrotem
do życia, które dla kobiety było życiem zwyczajnym, powszednim, a dla nich dawno
zapomnianym, wielkim, nowym światem z dawno nie doznawanymi wrażeniami, nawet
pokusami. Natkną się z początku na wiele praktycznych trudności, lecz odnajdą również
wiele rzeczy, które wydadzą im się pociągające.

background image

I oto wraca, mąż do kobiety, która zestarzała się przez te lata, utraciła dawny wdzięjk, do
ż

ony, na której twarzy łzy i wszystkie przeżycia wyryły swój' ślad, zasnuły ją cieniem smutku

i zmęczenia. A na ulicy, w pracy przewijają się przed nim młode, pełne radości, życia,
uśmiechnięte dziewczęce twarze. Wtedy mimo woli mężczyzna zaczyna się ku nim garnąć,
114

gdyż są dla niego symbolem życia, które znów się dla niego zaczęło. Dobrze jeszcze, jeśli
potrafi nie skrzywdzić tej, której tak wiele zawdzięcza. Dobrze, jeśli ma spójną naturę, nie
znającą innego uczucia poza tym, które niegdyś na całe życie ofiarował swojej żonie. Ale jeśli
tego nie potrafi? Wówczas poświęcenie kobiety staje się dla mężczyzny ciężarem. I może się
zdarzyć, wcześniej czy później — dobrze jeszcze, jeśli wcześniej — że zrzuci ten ciężar.
Jak ułożyło się życie Eugenii Iwanowny i moje, napiszę później. A jak potoczyło się życie
innych żon więźniów Marfina?
ś

ona malarza IWaszeWa-Musatowa nie czekała na niego. Kopielew żył w swojej rodzinie

tylko nieco ponad rok. Prawdziwą nagrodę za długie lata oczekiwania zyskała, wśród znanych
nam żon więźniów „szaraszki", jedynie żona, Potapowa, Katarzyna Wa-siljewna. Taki
serdeczny i pod każdym względem uczciwy człowiek, jak Andreicz, nie tylko nie mógłby
porzucić żony, która wiernie i z, oddaniem troszczyła się o niego przez wszystkie te lata, lecz
po prostu nie mógłby pokochać kogo innego. Doczekawszy się męża, Katarzyna Wasiljewna
będzie z nim jeździć z budowy na budowę. Stworzy mu wygodny dom, będzie przy tym jego
wspaniałą sekretarką, która zawsze wie, gdzie w danej chwili znajduje się jej szef.
Widzieliśmy ją w tej roli latem 1962 roku na budowie Wodkinskiej Elektrowni Wodnej) nad
Karną.
Znam wiele innych małżeństw, które połączyły się po przymusowej więziennej rozłące,
opowiem jednak tylko o jednym, nietypowym.
Tu również było oddanie kobiety, była troska, było oczekiwanie, nie było natomiast nawet
ś

ladu zakonnego życia, nie było wierności w pełnym tego słowa znaczeniu. Było jednak

marzenie, aby docze-
115
kać się swego najbardziej ukochanego, który przejściowo jakby uwolnił ją od siebie. To
„przejściowo" oznaczało 10 lat. W oczekiwaniu na prawdziwe życie z jej Andriejem
zorganizowała sobie zastępcze z innym człowiekiem. Robiła jednak wszystko, aby ułatwić
ż

ycie więźniowi. Wysyłała paczki, które przygotowywała z największą starannością, jakby

ubierała choinkę. Pisała listy: „Ciebie kocham najbardziej ze wszystkich na świecie. Gdy
tylko zawołasz — wszystko rzucę i przyjadę do Ciebie". Jednak dopóki człowiek znajduje się
za kratą — nie można go zawołać, tym bardziej że nie uzyskała nawet zgody na widzenia.
Więc czy można potępiać tę jeszcze młodą, ładną, energiczną kobietę, że ulegając prawom
natury szukała ukojenia w ramionach innego mężczyzny. Wiera Iwanowna żyła z innym.
Kiedy natomiast dowiedziała się, że jej mąż po odbyciu połowy kary został zwolniony ze
względu na zły stan zdrowia, to natychmiast pojechała i przywiozła ze sobą do Moskwy
chorego, wynędzniałego człowieka, zmienionego nie do poznania, po prostu szkielet. A czyż
ta kobieta od początku jego pobytu w więzieniu i obozie nie rzuciłaby Moskwy, nie
pojechałaby do Poćmy, gdyby pozwolono jej mieszkać tam razem z Andrejem? O jej
odwadze, sprycie, a nawet bezczelności najlepiej świadczy fakt, kiedy po uzyskaniu
wiadomości, że jej mąż znajduje się w Poćmie, nie uzyskała zgody na widzenie, śmiało
podeszła do pracujących więźniów, pokazała im fotografię Andreja i dzięki wskazówkom
więźniów, a nawet strażników doszła w końcu do miejsca, gdzie pracował jej mąż. Siedział na
dachu baraku i pokrywał go papą. I An-drej aż znieruchomiał, gdy tutaj zobaczył swoją Wie-
rę....

background image

Innym razem ze swego domowego telefonu w Moskwie zamówiła rozmowę z Poćmą.
Wymieniła odjpo-
116
wiedni numer podobozu, nazwisko rozmówcy... Widocznie był to wypadek bez precedensu,
gdyż męża zawołano do telefonu. „Andrej? Wiera, ty...?" Po jego zwolnieniu przeżyli razem
16 lat. Naprawdę rozłączyła ich dopiero jego śmierć. Niedługo przedtem powiedział do swej
Wiery: gdybym znów zaczynał życie, ożeniłbym się z tobą.
W ogóle, ilu ludzi, tyle odrębnych losów. I w każdym przypadku nakładały się na siebie
liczne przyczyny i sytuacje, które decydowały o życiu dwóch
osób.
* * *
Przez cały sierpień 1947 roku mama mieszkała ze mną na Stromynce. Uwolniła mnie od
wszelkich powszednich kłopotów, karmiła usilnie i w ogóle rozpieszczała, jak tylko ona
potrafiła. W tym czasie wyraźnie się poprawiłam fizycznie i posunęłam naprzód swoją pracę
kandydacką.
O tym, żeby dotrzymać terminu 1 września nie było nawet mowy. Okazało się, że będę
musiała jeszcze nawet trochę popracować w laboratorium.
Termin oddania pracy udało się przedłużyć do 1 listopada. W rezultacie przedłużono mi
moskiewski meldunek i prawo do zamieszkania w akademiku na cały następny rok.
Sprawa pozostawienia mnie na uniwersytecie wciąż jaszcze nie była rozstrzygnięta. Od 1
listopada sftaftę się biedną bezrobotną. Ani pieniędzy, ani kartek. Zaczęłam usilnie
oszczędzać chleb. Dzięki temu owego krytycznego dnia miałam w zapasie dwa bochenki i
kilka talonów. Ale przecież tak bez końca nie można było żyć! Po pewnym czasie kupiłam
sobie kartki, z którymi dociągnęłam do połowy grudnia,. Co by było dalej, nie mam
najmniejszego pojęcia. Ale w dniu, w którym wykorzystałam ostat-
zniesiono kartki na wszystko i na
ni talondk, zawsze.
Ostatni dzień mego aspiranckiego życia uczciłam akompaniowaniem Szurze na wieczorku
wydziału historycznego, zorganizowanym z okazji Października. Przyiszłam na ten wieczór
wprost od krawcowej, w nowej ciemnozielonej sukni z kaszmiru, skrojonej na wzór kimona
(materiał dostałam kiedyś na, kartki). Suknia wszystkim się spodobała. Teraz trzeba było
napisać pracę, a już bronić jej będę miała w czym. Piszę tę pracę ze wszystkich sił i,
dzięki Bogu, jakoś mi idzie. Przesiedziałam nad nią całe święta październikowe, nawet u Lidy
nie byłam. Ale za to zaraz po świętach odwiozłam Mikołajowi Iwano-wiczowi około 100
stron do sprawdzenia. Tymczasem piszę dalej i od nowa uczę się kreślić. Kreśleniem nie
zajmowałam się od czasów szkolnych, ai teraz będę musiała sama zrobić wszystkie rysunki.
Trzeba je będzie później sfotografować, gdyż muszę dołączyć rysunki do każdego z czterech
egzemplarzy pracy.
Jestem taka zapędzona, że zaczynam robić przezabawne głupstwa. Sania zauważa moje
zapracowanie z powodu ogromnej liczby błęidów, jakie robię w moich listach: gdzieniegdzie
wipisuję dodatkowe litery, gdzieniegdzie pomijam je, czasem wręcz opuszczam całe słowa.
Ale sprawa na tym się nie skończyła. Sania musiał tłumaczyć się na piśmie, czemu to
przekształcił się w Aleksandra Dawydowycza i dlaczego żąda się od niego jakichś rysunków,
gdyż przez nieuwaigę napisałam adres Sani na pocztówce, przeznaczonej dla docenta
Uniwersytetu Saratow-skiego, Aleksandra Dawydowycza Stiepuchowicza. Pod kierunkiem
Stiepuchowicza wykonywałam swego czasu pracę przejściową na Uniwersytecie Ros-
towskim. Teraz do pracy doktorskiej potrzebował
118
nietypowej aparatury szklanej, którą pomogłam ni u zamówić w warsztatach szklarskich
Uniwersytet u

background image

Moskiewskiego.
Podczas swej kolejnej wizyty w Moskwie Stiepu-chowicz, dławiąc się ze śmiechu, odtworzył
scenę, jaka rozegrała się u niego w domu po otrzymaniu mojej pocztówki, która nie była dla
niego przeznaczona. Wiedział, że mój Sania zaginął bez wieści i był nieco zdumiony, że
utrzymuję wyraźnie zażyłe stosunki z jakimś innym Sanią.
Pod koniec listopada oddałam resztę swej pracy Koboziewowi do recenzji. Profesor
zaaprobował przeczytane fragmenty. Nie miał prawie żadnych
uwag.
Pracuję gorączkowo, spieszę się, przecież jestem
jeszcze bezrobotna.
Jeśli nie przyjmą mnie na uniwersytet, to będę mogła spróbować urządzić się gdzieś indziej w
Moskwie. Na razie nie ma jednak o tym mowy i mama musi mnie ratować.
Przed Nowym Rokiem oddaję Koboziewowi już całą pracę kandydacką, przepisaną na
maszynie, do ostatniej, ostatecznej recenzji. Załączam też wszystkie tablice i aneksy. Jeszcze
tylko sfotografować rysunki i można oddać pracę do oprawienia.
Z radości kupuję nawet malutką choinkę, ku powszechnemu zachwytowi wszystkich
mieszkanek naszego pokoju. Ubieramy ją, czym się da. Na czubku — srebrny korek do wina,
pod nim obwarzanek, girlanda kostek cukru, marchewka, kartofel, grzybek do cerowania,
cukierki w srebrnych papierkach, jabłka, mandarynki, ładne guziki, cebulki, krzywki, ekierki,
ołówki, wieczne pióra, papierosy. Na dole wata posypana sreberkiem. Rezultat był
zdumiewający. Powiesiłyśmy jeszcze nowy rubel z okazji niedawnej reformy pieniężnej.

119

Pod tą choineczką witałyśmy Nowy Rok. Reforma 17 grudnia bardzo wielu ludzi zmartwiła.
Natomiast życie gwałtownie zmieniło się na lepsze. Wszyscy swobodniej odetchnęli po
zniesieniu kartek. Człowiek mógł kupić, co chciał i gdzie chciał, jadać obiady w dowolnej
stołówce. Wkrótce po reformie wpadłam któregoś dnia na Małą Bronną, do cioci Weroni.
Nakarmiła mnie tak, jak nie jadłam chyba od 1940 roku.
W styczniu zostałam zaangażowana na stanowisko pracownika naukowego w laboratorium
Koboziewa. Pensja była mniejsza od stypendium aspiranckiego, ale bądź co bądź jakieś
pieniądze zaczęły kapać. Prosiłam mamę, aby nie pomagała mi już więcej finansowo i lepiej
odżywiała się samą.
Koiboziew nie spieszył się z dawaniem mi nowego tematu. Najpierw trzeba1 zakończyć
wszystkie sprawy związane z pracą kandydacką: fotokopie rysunków, artykuł na ten sam
temat do czasopisma naukowego, referat na najbliższą konferencję.
Na początku kwietnia oprawiona już praca znalazła się u recenzentów. W oczekiwaniu na ich
opinie niemal odpoczywam. Mam nawet czas na, czytanie książek, muzykowanie z Szura, grę
w szachy. Pod koniec maja były już recenzje. Obronę pracy wyznaczono mi na koniec
czerwca.
Pozostał jeden problem: w co się ubrać na obronę? Przecież to już lato i kaszmirowa suknia
będzie zbyt ciepła. Naturalnie znów ratuje mnie mama, której udało się zdobyć kwiecisty
jedwab. Sukienka bardzo się udała, ale obawiam się, że jest zbyt strojna, jak na taką
uroczystość. Postanowiłam ubrać się w kremową trykotową bluzkę, natomiast sukienkę
zostawić sobie na bankiet, który organizuje mi moje laboratorium. Jestem w znakomitym
nastroju. Zupełnie się nie boję, tym bardziej, że przed trzema
dniami mąż życzył mi pomyślności na obronie! Widziałam się z nim znów na Tagance w
niedzieli; 20 czerwca po bardzo długiej przerwie, bo z widzeniami było coraz gorizej.
Dowiedziałam się od niego zdumiewającej rzeczy. Otóż do mar-fdńskiej „szaraszki"
przeniesiono z dalekiej Inty

background image

Mikołaja.
W dniu obrony, 23 czerwca, był trzydziestopięcio-stopniowy upał. Podobno, tak przynajmniej
informowało radio, w Moskwie o tej porze roku od siedemdziesięciu lat nie było tak gorąco.
Mimo to Mikołaj Iwanowicz Koboziew nie zrezygnował z przyjazdu na moją obronę. Było to
pierwsze posiedzenie rady naukowej wydziału chemii, na którym po trzynastoletniej przerwie
dbecny był profesor Koboziew. Toteż moja obrona stała się świętem dla całego naszego
laboratorium. W wielkim audytorium zebrały się tłumy ludzi. Nie po to, aby wysłuchać mej
obrony, lecz by popatrzeć na tajemniczego Koboziewa! Obecny był też Stiepuchowicz, który
specjalnie w tym celu przedłużył swój pobyt w Moskwie o pięć dni. Była też trójka dawnych
roistowian: z jednym z nich aspirowałam u profesora Trifonowa, z drugą pracowałam na
Uniwersytecie Rostowskim, z trzecim zaczynałam u Trifonowa, a teraz razem studiowałam u
Kdboziewa. Ludzie ci powiązali jakby moją teraźniejszość z przeszłością, co było szczególnie
miłe. Przyszła też Lida z Kiryłeni i Weronika z Ru-
słanem.
Radzie przewodniczył członek Akademii Nauk Ba-łandin. W moich zespołach wtórnych
dostrzegł po-dobieństwio do swych multipletów. Te zespoły wtórne musiały mu przypaść do
gustu, gdyż jeden z nich zawierał sześć atomów, co jest charakterystyczne dla multipletów.
Recenzentami byli dwaj doktorzy habilitowani. Powiedziano mi później, że mówiłam

120

dobrze i na pytania odpowiadałam z dużą pewnością
siebie.
Wyniki tajnego głosowania: 20 „za" i 2 „przeciw". Pocieszono mnie zresztą, że te dwie
czarne kule zawdzięczam wyłącznie temu, że teoria zespołów Kobo-ziewa miała wielu
przeciwników. Te czarne kule były wymierzone przeciwko niemu. Po ogłoszeniu wyników
dostałam mnóstwo kwiatów.
Bankiet odbywał się w pomieszczeniu stołówki. Mieliśmy do dyspozycji diwie sale. W jednej
jedliśmy i piliśmy, w drugiej tańczyliśmy. Poza grzanym winem, przyrządzonym przez moich
współpracowników, był również szampan, przyniesiony przez Li-doczkę i Kiryła.
Na całe życie zapamiętam ten dzień, z którego przyjaciele i współpracownicy uczynili dla
mnie prawdziwie wielkie święto. Mój tytuł naukowy został uczczony również na Stromynce.
Szura zrobiła faworki, a śenią, archeolog, upiekła placek. Moje biurko odziedziczyła Szura,
na którą przyszła kolej przygotowywania pracy kandydackiej.
I * *
Po feriach letnich otrzymałam od Koboziewa nowy temat badawczy i trzy studentki do
pomocy. Z wielką satysfakcją zabrałam się do pracy.
W Rostowie wiele igrałam na swoim Beckerze i postanowiłam rozwijać zainteresowania
muzyczne u Undiny Michajłowny Dubowej w klubie Uniwersytetu Moskiewskiego.
Ponieważ w laboratorium nie obowiązywały ścisłe gadziny pracy, mogłam więc z
powodzeniem godzić chemię z muzyką. Wkrótce zaczęłam brać udział w występach
amatorskiego zespołu artystycznego przy Uniwersytecie Moskiewskim. Poza terenem samego
Uniwersytetu, występowaliśmy również w Domu Uczonych, w Sali Kblum-
122

nowej Domu Związków, w Klubie Kremla i w Teatrze Armii Radzieckiej.
Pewnego razu zdarzyło mi się grać w Klubie Uniwersyteckim po zebraniu okręgu
wyborczego. Koncert zorganizowany był siłami konserwatorium, szkoły teatralnej i
amatorów. W ten sposób tego samego dnia, na tej samej estradzie i na tym samym fortepianie
grali Chopina bardzo popularny naów-czas Jakub Zak i nikomu nie znana Natalia Riesize-

background image

towsfca. Undina Michajłowna po raz pierwszy serdecznie mnie ucałowała. Siedzący obok niej
wykładowcy konserwatorium powiedzieli jej, że gram lepiej od ich studentów.
Undina Michajłowna była uczennicą Henryka Gu-stawowicza Neuhaulsa. Czasami
prezentowała mu swych wychowanków. Grałam dla Neuhauisa również i ja, w jego
mieszkaniu, w pokoju z dwoma instrumentami. Neuhaus mówił coś o maj muzykalności,
wyrażał zdumienie, że chemiczka tak gra i, jak pamiętam, poradził mi, abym w 12 etiudzie
Chopina zamiast stopniowego wyciszania dźwięku zastosowała nagłe przejście w piano.
W Rostowskiej Szkole Muzycznej zazwyczaj1 chwalono mnie za technikę. Teraz wszyscy
podkreślali moją muzykalność. Kirył tak to wyraził: „Na-taszka trochę się pomęczyła i
zaczęła dobrze grać". Tego roku bardzo często grałam z Kiryłem na cztery ręce. Graliśmy
przede wszyistkim Beethoyena: jego symfonie i uwerturę do „Egmonta". Szczególnie
lubiliśmy grać druigą część VII symfonii.
Sania był zachwycony, gdy dowiedział się o tym powrocie do muzyki, którą zawsze uważał
za moje powołanie. Był nawet przekonany, że muzyka stanowiła prawdziwy powód mojego
pozostania w Moskwie, gjdyż tylko tam mogłam, jak mu się wydawało, wyjść na „wielką
drogę muzyczną". „Stań się

przez te lata wybitną, błyskotliwą pianistką" — pisał, najwyraźniej nie licząc się z moimi
możliwościami.
Wszystko zdawało się iść jak po maśle. I nagle przyszło totalne „utajnienie" wszystkich
pracowników laboratorium, bez względu na to, nad jakim tematem ktoś pracował: jawnym
czy tajnym.
Profesor Koboiziew leży z krwotokiem wrzodowym w Instytucie Sklifosowiskiego. Opiekuje
się nim... Kirył Siemionowicz Simonian, który natychmiast ułatwia mi spotkanie z Mikołajem
Iwanowi-czem.
Zasięgałam rady nie tylko Koboziewa. Radziłam się krewnych, bardzo bliskich przyjaciół,
radziłam się adwokata. Decyzję jednak musiałam powziąć sama.
Napisać?... Ukryć?... Napisać?... Ukryć?...
Przypadkowym zbiegiem okoliczności mniej więcej w tym samym czasie specjalną ankietę
wypełnić miała też Eugenia Iwanowna Panina. Zaistanawiamy się, gadamy, myślimy,
zastanawiamy się, gadamy... Co robić? W końcu dostrzegłyśmy jedno tylko wyjście z sytuacji
— rozwód. Wówczas dane dotyczące mężów będzie można umieścić w rubryce bvłv mąż".
J y
Przez kilka miesięcy trwała męcząca niepewność. Jedyne pocieszenie znajdowałam w
muzyce. „Muzyką żyję i oddycham" — napisałam do mamy.
W czasie najbliższego widzenia, które wyznaczono 19 grudnia na Tagance, powiedziałam
Sani, że muszę rozwieść się z nim formalnie, aby nie stracić pracy. W liście z życzeniami
noworocznymi Sania napisał do mojej mamy, że bardzo się cieszy z tej decyzji. „Jest to
słuszne, trzeźwe i trzeba to było zrobić trzy lata temu" — zakończył.
Nastąpił nowy, 1949 rok. Witałam go w domu Li-docziki. Nagle przy świątecznym stole
poraziła mnie
124
myśl: przecież teraz wszyscy członkowie naszej dawnej „piątki" są tutaj, w Moskwie, a Nowy
Rok witamy osobno. I tak będzie jeszcze długo. Nie wytrzymałam i rozpłakałam się na głos.
Otrzeźwił mnie Kirył, który powiedział surowym tonem:
— Skoro postanowiłaś nieść swój krzyż, to go nieś!
Wkrótce, ku swojej wielkiej radości, zostałam... „utajniona".
Sukces za sukcesem. W czasie ferii zimowych pojechałam z zespołem amatorskim
uniwersytetu do Leningradu, w którym nigdy dotąd nie byłam. Wieczorami koncertujemy, a
w ciągu dnia zwiedzamy muzea. Występowaliśmy na różnych scenach, w tym na scenie

background image

Uniwersytetu Leningradzkiego i Wyfoor-skiego Domu Kultury. W garderobie teatralnej tego
domu kultury, patrząc na mnóstwo własnych odbić w lustrach, napisałam list do Sani.
Odnieśliśmy sukces. Ja również. Nawet bisowałam.
Sania, odpowiadając na mój list „z leningrads-kimi widokami i fontanną leningradzikich
wrażeń", cieszył się, że zdobyłam „zawodową rutynę estradową" i że trafiłam do Leningradu
nie jako zwyczajna turystka, lecz „jako zwyciężczyni konkursu instrumentalistów".
Mąż tak bardzo uwierzył w moje możliwości pianistyczne, że rzucił hasło: „Jak najmniej
chemii i jak najwięcej muzyki!" Zaczął też snuć zupełnie fantastyczne plany, abym z
pominięciem konserwatorium, została zawodową pianistką. Jego skłonność do fantastycznych
konstrukcji myślowych, nie liczących się z rzeczywistością, nadaje temu wszystkiemu
komiczne formy. Na przykład pytał mnie, czy nie mogłabym wziąć udziału w następnym
„konkursie instrumentalistów". A w chwilę potem wykrzykiwał: „Jakże pragnąłbym dożyć
chwili, kiedy zaczną
125

nadawać Cię przez radio!" Jednak akurat to okazało się całkiem realne.
26 kwietnia, w przeddzień naszej rocznicy ślubu, uczestniczyłam w konkursie dla
delegatów na X Zjazd Związków Zawodowych, zorganizowanym w Teatrze Armii
Radzieckiej. Napisałam o tym koncepcie Sani, a jemu wpadło do głowy, że mogą nas
transmitować przez radio. O tym, że koncert istotnie był nadawany przez radio, dowiedziałam
się dopiero wtedy, gdy zagrałam 12 etiudę Chopina. Okazało się, że słuchało mnie bardzo
wielu przyjaciół, znajomych, krewnych. Najważniejsze jednak, że słuchał mąiż. „Nie
wiedzieć czemu myślałem, że będzie Chopin, a nie Rachmaninow — pisał do mnie Sania tego
samego wieczoru. — Słuchałem z bijącym sercem. Jak bardzo chciałem cię w tej chwili
zobaczyć!". Ale chociaż zobaczyć mnie nie mógł, poczuł się tak, jakbyśmy spotkali się tuż
przed samą rocznicą.
Zdumiewający i szczęśliwy zbieg okoliczności.
27 kwietnia był dla nas ulubionym dniem roku. Jeśli tego dnia nie mogliśmy mieć widzenia,
to starałam się mimo wszystko przyjechać do niego, żeby przynajmniej1 podać mu jakąś
paczkę, zrobić jakiś prezent. A w przeddzień 27 kwietnia 1949 roku zagrałam swemu mężowi
Chopina.
Uldział w tym koncercie doprowadził do mojego pogodzenia się z wujkiem Walą, z którym
pokłóciłam się trzy lata, temu z powodu męża. Dałam mu wówczas do przeczytania prośbę
Sani o złagodzenie wyroku. Oczekiwałam rady i pomocy. Zamiast tego Walentyn
Konstantynowicz zaczął krzyczeć na Sanie, wyzywać go od smarkaczy, oburzać się i tak
dalej. I oto teraz jego żona znalazła się w jury próhy generalnej koncertu. Odszukała mnie po
występie.
Któregoś dnia w maju przyszłam do Turkinów. Czekał na mnie stół, uginający się od jadła.
Czego tam

nie było: pieczona kura, szynka, raki, ser, chałwa i nawet piwo. Profesor Turkin był wielkim
smakoszem i znakomitym kucharzem. Po długotrwałych nieporozumieniach wujaszek nagle
poczył do mnie niezwykłą sympatię. Sądzę, że zrodził ją mój występ w radio, po którym
powiedział mi, że „są ze mnie dumni". Oboje z żoną zapraszali mnie nawet na lato do Tarusy.
Jednym słowem powróciła całkowita zgoda.
Mój „sezon koncertowy" został uwieńczony pierwszą nagrodą na uniwersyteckim przeglądzie
artystów amatorów, którą było skierowanie do uczelnianego domu wypoczynkowego
„Kraisnowidowo".
W czasie mojego ostatniego występu na sali znajdowała się Antonina Wasiliewna, matka
Mikołaja Witkiewiicza, która przyjechała do Moskwy na widzenie z synem. Można

background image

pomyśleć, że blaguję, ale istotnie widzenie z naiszymi „sirami" miałyśmy wyznaczone na ten
sam dzień — 29 maja.
Odbyło się ono w więzieniu na LeiortoWie. Idąc wąskim korytarzem i patrząc w otwarte
drzwi, zobaczyłam najpierw Mikołaja, stojącego przy stole. Światło padało wprost na niego.
To 'była krótka chwila, ale jednak zdążyłam spostrzec, że Mikołaj zapuścił wąsy. On również
mnie rozpoznał.
To widzenie z Sanią było jakieś wyjątkowo radosne. Na poprzednim, grudniowym,
powiedziałam mu o rozwodzie i dopiero w liście mąż wyznał mi, że wrócił wtedy do
„szaraszki" „w nastroju ponurej beznadziei". Za to tym razem był radosny, z konwaliami w
ręku i w nastroju zdumiewająco wesołym.
Przez cały następny dzień, 30 maja, miotały mną sprzeczne uczucia. Przeprowadzałam
doświadczenia w laboratorium, niemal o nich nie myśląc. Ucieszyłam się bardzo, kiedy
zadzwonił do mnie jeden
127
z uczniów Undiny Mikołaj ewny i powiedział, że ma jeden wolny bilet na koncert Richtera.
Było już niewiele czasu, szybciutko więc zwinęłam swoje przyrządy i pobiegłam do
konserwatorium.
Następnego dnia zastępca Koboziewa do slpraw gospodarczych wytknął mi, że wychodząc z
pracy nie zamknęłam lufcika. Całkiem możliwe. Ale przecież nie wyszłam ostatnia. W
gabinecie Koboziewa byli jeszcze ludzie. Mój pokój jest przejściowy i ten, który wychodził
ostatni, powinien był zamknąć lufcik. W dodatku okno jest przecież zakratowane.
Odpowiedziano mi, że wieczorem laboratorium kontrolowane było przez funlklcjonariuszy
tajnej kancelarii, którzy potraktowali to bardzo poważnie. Natychmiast poszłam do szefa
tajnej' kancelarii, który powiedział, że istotnie, wpłynął do niego odpowiedni raport.
Wyjaśniłam mu całą sytuację. Wysłuchał mnie w milczeniu. Uznałam, że dał się przekonać i
uspokojona wróciłam do siebie.
W tych dniach, poza bieżącymi zajęciami, przygo-towywaJam się także do wygłoszenia
referatu filozoficznego na zbliżającą się wydziałową konferencję teoretyczną.
A tu nagle 6 czerwca, nie wierząc własnym oczom, otrzymałam pisemko, zwalniające mnie z
pracy na Uniwersytecie Moskiewskim „iza niedbały stosunek do pracy, wyrażający się w
tym, że opuszczając laboratorium zostawiłam otwarte okno i drzwi".
Radca prawny Uniwersytetu Moskiewskiego z początku potraktował mnie chłodno, ale
później, kiedy opisałam mu rozkład pokoi i wytłumaczyłam, że nie mogłaim przecież
zamknąć laboratorium z zewnątrz wraz ze znajdującymi się tam współpracownikami,
stwierdził, że mam pełne prawo do odwołania się od tej decyzji i żądania przywrócenia do
pracy.
i
128



Straszliwie zdenerwowana; pojechałam do swego profesora, który przebywał wówczas w
podmofikiew-skim sanatorium „Uzkoje". Mikołaj Iwanowiez nic nie wiedział o moim
zmartwieniu. I oto on, mój stary dobroczyńca, dumny z moich naukowych osiągnięć, tym
razem "poradził mi odejść z uniwersytetu. I tak nie dadzą mi tam spokojnie pracować. A on, z
powodu złego stanu zdrowia, rzadko bywa w laboratorium i nie zdoła mnie osłonić.
Naturalnie nie mogę odejść z taką krzywdzącą opinią, o to już on się zatroszczy.
Wymówienie zostało zmienione, odeszłam „na własną prośbę". Co robić? Z każdego zła,
które się zwala na człowieka, trzeba starać się wyciągnąć możliwie jak najwięcej, jeśli już nie
dobrego, to przynajmniej pożytecznego. W tym czasie bardzo już tęskniłam do pracy

background image

dydaktycznej, która tak mnie pochłaniała w czasie wojny. Może uda się w drodze konkursu
dostać miejsce w którejś z podmoskiew-skich uczelni albo w samej Moskwie? Do początku
roku akademickiego pozostały trzy miesiące. Zdążę jeszcze złożyć odpowiednie dokumenty,
ale jak przeżyć lato bez pensji? A więc znów prosić mamę? Nie można jednak pisać
wszystkiego, nie wolno bez potrzeby jej martwić.
Napisałam więc, że od jesieni postanowiłam zająć się pracą dydaktyczną, ale że w tym celu
muszę odejść z uniwersytetu już teraz; akurat kończę temat i jeśli wezmę inny, jesienią mnie
nie puszczą. Powstrzymują mnie jedynie względy finansowe.
Mama, nawet nie czekając na następny list z prośbą o pożyczkę, przysłała mi pieniądze. Poza
tym nieoczekiwanie trafiły mi się lekcje muzyki. Przynajmniej coś zarobię. ;
Nie tracąc czasu, zaczęłam objeżdżać podmoskiew-skie uczelnie, jednak bez efektów — albo
brak eta-
Solżenicyn
129

tów, albo zjawiłam się zbyt późno. Wybrałam się także do Ministerstwa Szkolnictwa
Wyższego, aby dowiedzieć się, jakie uczelnie ogłosiły konkurs na interesujące mnie
stanowisko.
Najbardziej realny i pociągający wydał mi się uruchamiany właśnie w Riazaniu Instytut
Rolniczy. Blisko Moskwy, a więc i Sani, i Undiny. Stanowisko docenta. Poza tym już w
Tałdy-Kurganie przekonałam się, jak ciekawie pracuje się w młodej szkole, gidzie zespół
doipiero się kształtuje i z początku zawsze bywa zgodny, gdzie praca wymaga wiele
inicjatywy, energii, sił.
Złożyłam dokumenty, a wśród nich zupełnie przyzwoitą qpinię z uniwersytetu i wspaniały list
polecający profesora Kdboziewa.
Jestem niemal pewna, że wygram konkurs.
W czasie mego1 przymusowego urlopu z jeszcze więkiszą pasją zadęłam się muzyką. W lipcu
występowałam nawet w telewizji.
A może przerzucić się na muzykę? Ale jak? Un-dina Miehajlowna uważa, że z powodzeniem
mogę zdawać do fconserwatoriium. Ale znów nauka? Znów liczenie na mamę?
Sania odniósł się do mojego pomysłu z ogromnym entuzjazmem. Uważał, że skoro chcę
zostać w Moskwie dla muzyki, muszę znaleźć „zupełnie wyjątkowy, lecz szybki i pewny
sposób zdobycia statusu zawodowca" z pominięciem konserwatorium. „Powiesz, że takiej
drogi nie ma — pisał — lecz trzeba ją znaleźć". Znów fantasmagorie. A życie jest życiem.
Trzeba pracować, trzeba zarabiać.
Dwa tygodnie lipca spędziłam w podmoskiewskim domu wypoczynkowym, do którego
skierowanie dał mi w nagrodę ten sam uniwersytet, który mnie zwolnił. Nie ja jedna dostałam
taką nagrodę za osiągnięcia w amatorskiej działalności artystycznej.
130


Toteż było tam wiele muzyki, śpiewu i innych popisów. Zawarłam interesującą znajomość z
pianistą, który doipiero co ukończył Konserwatorium Moskiewskie. Radził mi, abym
próbowała zdawać. Teraz Oleg Boszniakowicz, bo on to był, ma wielu entuzjastów sweigo
talentu.
Zebrało się przyjemne towarzystwo. Muzyka, spacery nad rzekę Moskwę, serdeczne
rozmowy, nawet wygłupy. I niepokój o własne losy na jakiś czas ucichł.
Z domu wypoczynkowego napisałam do' Sani, że najprawdopodobniej będę pracować w
Riazaniu. Po przemyśleniu sprawy ucieszył się z tego. Po przyjeździe do Moskwy dostałam
od niego list, w którym pisał, że jako osoba przyjezdna „musiałabym jeszcze przez wiele lat

background image

gnieździć się kątem i żyć na poły bezdomnym życiem". Uważa, że w niewielkim mieście
urządzę się spokojniej i lepiej. Potem przeniesie się do mnie mama „z ciotkami i całym
domem, w tym również z fortepianem". Ale wyników konkursu na razie nie ma.
Podejmuję się przekładu artykułu z angielskiego. Przygotowuję do egzaminów z chemii córkę
zamożnych rodziców, wybierającą się na uniwersytet. Wszystko to jest interesujące i nieźle
płatne.
A z Riazania nadeszła gruba koperta. Co to? Niestety, moje dokumenty! Nie wygrałam
konkursu.
Znów Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego. Znów węidrówka po różnych wydziałach.
Uniwersytet Gorkowski potrzebuje asystentów w mojej specjalności. Akiurat jest na miejscu
kierownik tamtejszej katedry N. Gotów jest mnie zatrudnić, mimo wyznania, że rozwodzę się
z mężem, odsiadującym wyrok w więzieniu.
19 sierpnia przyjechałam do miasta Górkij i zostałam zatrudniona jako asystent katedry
chemii fi-
131
zycznej, lecz dopiero od dnia 1 września. Gdyby rektor przyjął mnie oficjalnie do pracy od
dnia mego przyjazdu — pracowałabym w Gorkim. Taki pozorny drobiazg zdecydował o
mych dalszych losach.
(Zapewniono mi dość wysokie pobory, zapomogę na zagospodarowanie się, obiecano
przydzielić niebawem pokój. Na razie mam samodzielny pokój hotelowy z szerokim oknem,
przez które widać panoramę Wołgi. Po akademiku na Stromynce wszystko wydaje mi się
bajką. Nawet samotność mi nie ciąży, tylko pozwala pełniej' przeżywać pociągającą w swej
nowości teraźniejszość i obiecującą przyszłość.
Otwieram na oścież okno. Wołga pokrywa się lekką, przedwieczorną mgiełką, gdzieś na
przeciwległym brzegu zapalają się pojedyncze światła. Od rzeki wieje orzeźwiającym
chłodem. Świateł jest coraz więcej, a na Wołdze pojawiają się ruchome ogniki wolno
płynących statków. Coraz bardziej ogarnia mnie dawno już nie doznawany spokój.
Bywam w katedrze. Przygotowuję się do prowadzenia ćwiczeń laboratoryjnych,
przypominam sobie dwutomową „Chemię fizyczną" Brodzkiego, z której uczył się Sania w
obozie na Wielkiej Ka-łuskiej. Spaceruję po mieście, na, obiad jadam wyłącznie pierożki z
mięsem, chodzę do kina. I... nie spieszę się z wizytą na poczcie, żeby zapytać o
korespondencję, przysyłaną mi na poste restante — jeszcze na nią za wcześnie. A tam już od
kilku dni leży depesza od przyjaciół z MoSkwy:
„Riazań proponuje stanowisko docenta".
Znów jestem w rozterce. Nie chodzi tylko o stanowisko, chociaż wykłady są o wiele bardziej
pociągające od prowadzenia ćwiczeń laboratoryjnych. Riazań leży bliżej Moskwy. I co
najważniejsze, rozwód nie będzie mi tam zupełnie potrzebny.
132

Wysyłam depeszę do Riazania i nie mogę (i 11 się odpowiedzi. Dzielę się nowiną z
kierowm katedry w Gorkim. Jeśli pociągają mnie wyki to on pozwoli mi poprowadzić cykl
specjalny. Mimo wszystko proszę go o wyrażenie zgody na podróż do Riazania.
— Ale przecież trzeba przygotować ćwiczenia. Za parę dni rozpoczynają się zajęcia.
— Ale ja zostałam przyjęta do pracy z dniem 1 września.
Profesor nie ma argumentów. Mogę jechać.
W Ministerstwie nic nie wiedzą o zmianach, jakie zaszły w konkursie w Riazańskim
Instytucie Rolniczym. Zamawiam rozmowę z Riazaniem. Miejsce jest wolne, czekają na
mnie. Mimo wszystko chcę zorientować się na miejscu. Proszę bardzo.

background image

27 sierpnia jestem już w Riazaniu. Miasto spodobało mi się. Wówczas było jeszcze ciche.
Zachowało się wiele zabytków. Nawet gmach uczelni, była siedziba gimnazjum męskiego,
jest zbudowany w stylu klasycystycznym.
Dyrektor zaprowadził mnie do mieszkania kierownika kateidry chemii. Zastaliśmy go w
trakcie przygotowań do wykładów z chemii fizycznej. Bardzo się ucieszył, że zwolniłam go
od zajmowania się nie swoim przedmiotem. Warto dodać, że stanowisko docenta chemika
wkrótce znów okazało się wolne, gdyż ten, który wygrał konkurs, nie zgodził się na
docenturę, bo pretendował do profesury.
Przydzielono mi wesoły, białoniebieski pokój w budynku- uczelni.
Pierwszego września znalazłam się ponownie w Riazaniu. Tragarz załaidował moje bagaże na
taczkę i wolniutko ruszyliśmy przez całe miasto do mojego instytutu. W Riazaniu w owym
czasie były tylko
133

dwa autobusy i mieszkańcy woleli chodzić pieszo niż na nie czekać.
Zawiadomiłam zastępcę dyrektora o swoim przyjeździe1. Wkrótce przyniesiono mi notatkę
od niego. „Jutro o 10 rano wasz wykład". Podpis był ten sam, co i w depeszy, w której
„Riazań proponuje stanowisko docenta" — Naumow.
Jestem zmęczona, chce mi się spać. Ale nie mogę się położyć, bo na jutro rano wykład
powinien być gotowy. Na szczęście przygotowywałam się do niego przez całą drogę. Przecież
był to wykład wstępny, w którym należało powiedzieć o tylu rzeczach. Kończę notatki, leżąc
już w łóżku, gryzmolę je ze zmęczenia jak kura pazurem.
Wprawdzie Naumow na wszelki wypadek przygotował zastępstwo, docenta anatomii, ale ta
jego przezorność była zbędna. Na moim wykładzie poza 150 studentami był kierownik
katedry, dziekan, asystenci.
Swój pierwszy chrzest odbyłam w auli instytutu — dawnej sali posiedzeń sądu. W tym
pomieszczeniu sędziowie przysięgli ferowali wyroki: winny — niewinny, skazać na śmierć
:— ułaskawić.
— Wygląda na to, że dacie sobie radę. Pierwszych kotów nie trzeba było wyrzucać za płoty
— powiedział mi po wykładzie dziekan Bołchowitinow.
W ten sposób swoje życie na długo związałam z Riazaniem.
Sania napisał mi: „... po raz pierwszy przez te wszystkie lata doznałem cudownego uczucia,,
ż

e gdzieś mam dom rojdzinny. Dla mnie nie ma domu bez ciebie. Dom może być tylko tam,

gdzie jesteś gospodynią, gdzie mieszkasz".
* * *
Jak więc widzimy, w życiu było inaczej niż w powieści „Krąg pierwszy". Z Moskwy
wyjechałam
134
mMmm-1

wcześniej od męża, który był tąm „zameldowany" jeszcze przez niemal cały rok.
Akcja „Kręgu" rozgrywa, się mniej więcej w tym czasie, kiedy ja wyjechałam z Moskwy,
a Sania jeszcze pozostawał w Marfinie. Chociaż powieść ¦obejmuje wielki krąg ludzi i
zdarzeń, ogranicza się w czasie do trzech zaledwie dni — od czwartej minut pięć 24 grudnia
do końca, przerwy obiadowej w Marfińskim Więzieniu Specjalnym 27 grudnia 1949
roku. W ten sposób dążenie Aleksandra Isaje-wicza do zagęszczenia czasu w życiu zostało
ucieleśnione w jego twórczości. śadnych przerw w upływie czasu. Najpierw czytelnik nie śpi
wraz ze Stalinem, potem z Jakonowem, którego świt zastaje obok cerkwi Jana Chrzciciela.
Ten sam świt obserwuje także Sołoigdin, stojący obok kozłów do piłowania drewna.
Następnej nocy bezsenność męczy Ru~ bina. O wpół do czwartej rano czytelnik rozstaje się

background image

z nim, aby natychmiast trafić do sypialni Rojt-mana, któremu nie pozwalają zasnąć wyrzuty
sumienia, i akurat słyszy „ciężkie" bicie zegara ściennego o wpół do czwartej.
W ogóle „Krąg" jest znakomitym przykładem metody pisarskiej Sołżenicyna. Całymi latami
ż

yją w głowie autora „cenne pomysły", wykorzystywane potem w kolejnych utworach. Mogą

to być jakieś oderwane myśli czy koncepcje, czy wreszcie drobne epizody z własnej biografii.
Na przykład kiedyś mały Sołżenicyn chamskim wybrykiem antysemickim obraził kolegę
szkolnego. Odbyło się zebranie klasowe, na którym kilku chłopców zganiło Sanie. W
trzydzieści lat później Sołżenicyn umieści tę scenę w powieści. Naturalnie Oleg
Roiżdżestwienski, bo takie zacne nazwisko nosi mały bohater, został przedstawiony w jak
najlepszym świetle, natomiast jego koledzy to bachory z piekła rodem. Chłopcy ci wy-
135
stępują w dodatku pod wła!snymi nazwiskami. Tak więc Sołźenieyn, późno wprawdzie, bo po
trzydziestu latach, ale jednak się zemścił!
Rojtmana wśród nich nie było. To już fikcyjny bohater. I jeśli nawet „poszkodowany"
Sołźenicyn mógł przez trzydzieści lat pamiętać o tym epizodzie, to wątpliwe, aby
Rojtmanowi wyrzuty sumienia nie dawały za(snąć, tym bardziej że racje młodego antysemity
były więcej niż wątpliwe. Ale Sołżenicynowi wydawało się, że jest to odpowieldnie miejsce
do Umieszczenia swego rodzaju opowiadania w opowiadaniu.
Oo więcej — najwidoczniej bez dodatkowych przemyśleń — powtarza, po trzydziestu latach
swe dziecinne argumenty. Dlaczego niby nie mógł nazwać człowieka „gudłajem", skoro
panuje wolność słowa?! Myśl o tym, że jego oponenci mają również swobodę wypowiadania
swych opinii, nie przyszła do głowy ani małemu chłopcu, ani dojrzałemu pisarzowi.
Sikrytykowali go, a więc tym samym zorganizowali „nagonkę"!
* * *
Już w pierwszym liście z więzienia etapowego w Kujbyszewie Sania napisał, że 19 maja
„zupełnie nieoczekiwanie dla siebie" wyjechał z Marfina. Nie myślał, że to nastąpi tak
szybko, miał nadzieję „przeżyć tam do następnego lata". Zazwyczaj więźniów na pewien czas
przed końcem wyroku wyłączano z pracy przy tajnych badaniach naukowych. „Okoliczności
krok po kroku przyspieszały wyjazd i uczyniły go nieuchronnym" — pisał mi, dodając zaraz,
ze wyjechał „bez żadnych kłopotów".
W innym liście, wysłanym już nie do mnie, tłumaczył swój wyjazd z „szaraszki" tym, że po
prostu przestał pracować. Obijał się, chociaż podejrzewał, iż może się to skończyć
przenosinami w inne okolice.
136
Myślę, że od pewnego czasu bardziej zajmowa1} si<; swymd ukochanymi studiami niż
zasadniczą robotą.
Zresztą i w rozmowach ze mną Sania nigdy nie przedstawiał swego odjazdu jako skutku
jakiegoś bohaterskiego postępku, dumnej rezygnacji z proponowanego mu zadania. Co
więcej1, znani jeszcze jedną wersję tego wydarzenia, którą Sołźenicyn podał Leonidowi
Własowowi. Wedle tej wersji Aleksander miał być ofiarą sporu dwóch naczelników.
W tych poszukiwaniach wytłumaczenia, według najlepszego wariantu, przyczyn swego
odjazdu z „szaratezki" stopiły się w jedno pragnienia, które wówczas dopiero się wyikluwały,
a później zajęły w jego życiu bardzo ważne miejsce — zasłynąć jednocześnie jako bohater i
jako męczennik.
Oczywiście więzienie, nawet najlżejsze, pozostaje więzieniem. Nawet interesujące życie w
„marfiń-skiej szaraszce", ze swoją pracą, zgodną z wykształceniem, książkami, muzyką,
zabawnymi pomysłami Rubina, intelektualnymi rozmowami, masłem na śniadanie i mięisem
na, obiad, było jednak życiem więziennym, przytłaczającym swą dyscypliną, monotonią,
peisymizmem... Sołźenicyn stopniowo zaniedbywał Obowiązki, coraz więcej czasu i uwagi

background image

poświęcał zaś swoim sprawom. Robiło to wrażenie lenistwa i nierzetelności i doprowadziło w
końcu do zamiany Marfina na Ekibastuz.
* * *
W Riazaniu rozpoczęłam bardzo intensywnie czynne życie, zupełnie jednak niepodobne do
moskiewskiego. Prowadziłam dwa różne cykle wykładów i ćwiczenia laboratoryjne, miałam
też wiele godzin dydaktycznych. Na przygotowanie się do tych zajęć poświęcałam mnóstwo
cza'su. Chyba w październiku napisałam do Sani: „Dziś jest niedziela, a ja siedzę obłożona ze
wszystkich stron chemią fi-
137


zyczną i przygotowuję wykład z termodynamiki, który muszę całkowicie zmieścić w 2
godzinach, co wcaile nie ułatwia sprawy".
Mimo nawału pracy zajmowałam się jeszcze amatorską działalnością artystyczną.
Akompaniowałam chórowi studenckiemu, którym dyrygował również docent, tyle że anatom.
Dysponował on też dobrym głosem, przygotowywaliśmy więc ra;zem arie operowe, które
wykonywaliśmy na uroczystych wieczorach. Występy solowe uważałam za niegodne pani
docent.
Zdarzało się, że konspekty wykładów musiałam przygotowywać po nocach. Zwłaszcza
wtedy, kiedy wygłaszałam je dzień po dniu, a wieczorem miałam jeszcze próby. Nie
pamiętam, abym kiedykolwiek w latach studenckich uczyła się w nocy, a teraz nieustannie
Skarżę się mamie, że śpię najwyżej 5 godzin na dobę, że kiedyś przygotowywałam wykład od
11 wieczorem do 4 rano.
W pół roku później dostałam nominację na kierownika katedry chemii. Z początku
mieszkałam sama, potem w czasie urlopu odwiedziła mnie mama, zimę i wiosnę spędziła u
mnie ciocia Nina.
Stopniowo z Rostowa przenoszą się do mnie moje ulubione bibeloty, przeważnie bardzo
stare: Mały marmurowy kałamarz, żeliwna popielnica, bardzo ładne ramki do fotografii,
antyczne biureczko.
Wprawdzie Moskwa jest pod bokiem, ale bywam w niej rzadko, bo brak mi czasu. Wybierani
się najwyżej w święta. Przekształciwszy się teraz z ubogiej krewnej w „bogatą", jeżdżę do
Turkinów z prezentami. Zawożę im z Riazania jabłka, świeżą baraninę. Odwiedzam równdeż
swoje koleżanki ze Stromynki, które jeszcze nie rozstały się z uniwersytetem.
Sania napisał kiedyś list, który ogromnie mnie zmartwił. Radził, abym doprowadziła do końca
roz-
poczętą przed rokiem sprawę rozwodową i zrezygnowała z korespondencji, „tej iluzji dawno
już nie istniejących stosunków rodzinnych". Pisał, że moja pomyślność jest od nich
ważniejsza, że nie chce rzucać na mnie najmniejszego nawet cienia. Westchnął jednak z
radości, kiedy odrzuciłam te jego rady, podszepnięte głosem rozsądku, pddczas gdy serce
zamierało mu ze strachu, że istotnie tak będzie". " Cieszyłam się, że zamieniwszy Moskwę na
Riazań mogłam zawiesić swoją sprawę rozwodową, być jego żoną nie tylko we własnym
sercu, lecz także wobec
prawa.
Tego roku widziałam się z Sanią tylko raz — w marcu. Widzenie odbyło się na Butyrce,
dokąd go specjalnie przywieziono. Było to widzenie radosne dla obojga, ale zakończyło się
nieoczekiwanie smutnie. Sania powiedział, że chciałby mieć dzieci. Odparłam, że już chyba
za późno o tym myśleć.
138

background image

WESPÓŁ Z IWANEM DENISOWICZEM
Pociągi na wschód jechały ze zwyfcłą prędkością i zatrzymywały się na stacjach
rozkładowych. Ale pasażerowie zakratowanych wagonów mieli własne, dla nich tylko
przeznaczone postoje: więzienia etapowe w Kujbyszewie, Czelabińsku, Nowosybirsku.
Wieziono ich bez pośpiechu, a oni sami tym bardziej nie mieli dokąd się spieszyć. Sania miał
czas wysłuchać historii tych, z którymi losy stykały go na poszczególnych etapach. Jego
nastrój w niczym nie przypominał tego, jaki opanował go w 1945 roku, kiedy był jeszcze
„młodym więźniem". Teraz nie miał już przed sobą takiego przerażającego ciężaru
obozowych lat. W wagonach aresztanckich, w ogóle w całym więziennym świecie obraca się
z łatwością, którą daje przyzwyczajenie, wygląda dobrze, jest pełen sił i bardzo zadowolony z
trzech ostatnich lat swego życia.
Naturalnie koniec wyroku może okazać się bardzo ciężki, bo nie wiadomo dokąd człowiek
trafi i jak się urządzi, ale, jak mówi porzekadło, „nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło".
W drodze i na etapach karmią więźniów względnie przyzwoicie. Naturalnie nie tak, jak w
„szarasz-ce" i Sołżenicyn, aby mniej dotkliwie odczuć to pogorszenie, próbuje zrezygnować z
palenia.
Pierwsza znajomość z Azją. Pierwsze spojrzenie na „szlachetnie piękny Ural". Pierwszy
przejazd obok obelisku „Europa — Azja".
140


Ale oto i ptaikt przeznaczenia — obóz efcibastuski. Znajduje się on wewnątrz trójkąta
Karaganda-Pa-włodar-Semipałatyńsk. Naga, pustynna okolica z rzadkimi zabudowaniami.
Sania zaczął życie bardzo podobne do tego, jakie prowadził pięć lat temu, w obozie przy
cegielni w Nowej Jerozolimie. Zaczął to życie w połowie sierpnia 1950 roku.
Ale gdy wówczas pospiesznie, gorączkowo, popełniając mnóstwo błędów usiłował urządzić
się jak najsprytniej, najwygodniej, to teraz był już na wszystko przygotowany, wymagał od
ż

ycia nieporównanie mniej. „Jelenie rogi" już zostały przytar-te, a „jelenie nogi", zdążyły

dowieść swej przydatności. Sania uważa obecnie, że urządzenie się nie jest najważniejsze.
„Niechaj wszystko idzie tak, jak ma iść" — napisze do mnie już z obozu. I wyzna mi, że
zaczął wierzyć w przeznaczenie, w cykliczne następstwo szczęścia i pecha, że doszedł do
przekonania, że „jeśli w młodości buntowniczo 'usiłował oddziaływać na bieg swego życia,
zmieniać je, to było to prawdziwym świętokradztwem".
Na froncie kapitan Sołżenicyn pragnął wprawdzie poznać lud, ale nie był do tego zdolny.
Powierzony mu „lud", jego żołnierze, poza swymi właściwymi obowiązkami, obsługiwali
swego dowódcę baterii. Jeden przepisywał jego utwory, drugi gotował zupę i mył menażkę,
trzeci wnosił nuty intelektualizmu do brutalnej rzczywistości dnia powszedniego na froncie.
Ale ci ludzie nie żyli swym samodzielnym, odrębnym życiem wewnętrznym. A tutaj nagle
zrozumiał, że w danej sytuacji jest człowiekiem podobnym do tysięcy innych, że ma podobne
do nich, znikome możliwości. Stąd też wynikło owo: „niech się dzieje, co chce".
141

Sania jest znów, podobnie jak kiedyś w Nowej Jerozolimie, zwykłym robotnikiem.
„Gwałtowna zmiana trybu życia (bardzo mnie męczy" — pisze i wyraża nadzieję, że
stopniowo wciągnie się do roboty i przywyknie do niej1. Przez parę dni do końca sierpnia tak
ogorzał, jak nigdy. Umieszczono go w baraku nr 9, gdzie będzie mieszkał również Iwan
Deniso-wicz, w boksie z piętrowymi pryczami.
* * *

background image

Moje samopoczucie zawsze w znacznej mierze zależało od tego, co iSania pisał w listach, oo
mówił na widzeniach, co wyczytałam w jego oczach. Gdy jednak nadszedł pierwszy list z
dalekiego Ekilbastuzu, dowiedziałam się, że teraz w ogóle nie będę igO1 widywała. A
przecież w ostatnich latach 'ustalił się pewien rytm życia, przewidujący widzenia, choć
przypadały one raz na kilka miesięcy. W przerwach między nimi 'były wispolmnienia o
poprzednim widzeniu i oczekiwanie na następne.
Do tej pory dzielił mnie od Sani tylko czas i nic więcej. Czas od widzenia do widzenia, od
listu do listu. A gdzieś w Oiddald majaczył list „ze stacji końcowej" i spotkanie, którego nie
przerwą słowa strażnika: „koniec widzenia". Teraz widzeń nie będzie, a listy będą
przychodzić tylko dwa razy do roku. Rozdzielił nas nie tylko czas, ale i przestrzeń.
Stopniowo do poczucia tego geograficznego oddalenia zaczęła dołączać się świadomość
innego jeszcze oddalenia, którego w całości nie tłumaczył fakt, że listy Sani były tak rzadkie.
Chodziło również o to, że pisał je człowiek ulegający zupełnie odmiennym nastrojom,
zupełnie nowy dla mnie Sania.
Znałam swego męża jako człowieka aktywnie ingerujiącago we własne życie. A teraz; pisał
mi, że mógłby wprawdzie wrócić do dawnego miejsca pracy, gdzie niegdyś stwierdził, jak
mocne są jego ma-
142

tematyczne „jelenie rogi" i gdzie pewnie przyjęto by go z powrotem, ale czy,warto?
Jakże to niepodobne do niego. Zamiast rozpasanej woili, pasywne oczekiwanie: niech się
dzieje, co chce... Pokora wobec losu? Fatalizm? „Może taka wiara w los jest źródłem
religijności?" — pyta i natychmiast sam sobie odpowiada: „Nie wiem. Od wiary w boga
jestem jeszcze chyba daleki".
Słowo „bóg", pisane z początku małą literą, pojawia isię W jego listach coraz częściej. W
liście z grudnia 1950 roku pisze: „Dzięki bogu na nic do tej pory nie chorowałem i, dałby
ibpg, abym nadal nie chorował".
Sołżenicyn miewa .ulubione myśli, które potrafi pielęgnować przez całe lata. Myśli te
powtarzają się w jego listach, w jego ulubionych utworach literackich. Jedna z nich zrodziła
się jeszcze podczas pobytu na froncie, przetrwała obozowe ilata i znalazła swój najpełniejszy
wyraz w rozdziale „Bezdźwięczny alarm" powieści „Krąg pierwszy".
„Nadia pisze w liście: Kiedy wrócisz?. Na tym właśnie polega cały koszmar, że powrotu nie
będzie. Nie można wrócić. Można jedynie przyjść na nowo. Przyjdzie nowy, nieznany
człowiek noszący nazwisko byłego męża, i ona ujrzy nie tamtego, jej pierwszego i jedynego,
na którego czekała przez czternaście lat zamknięta jak ślimak w skorupie, bo tamtego
człowieka już nie ma, tamten człowiek ulotnił sią po drobinie.
To dobrze, jeśli w tym drugim życiu znów się pokochają.
A jeśli nie?"
Kiedy po raz pierwszy w jednym z frontowych listów męża przeczytałam wyjątki krótkiego
opowiadania „Sad owocowy", napisanego w postaci listu męża do żony, że „powrotu" nie
będzie, będzie nato-
143

miast „przyjście", że przyjdzie do mnie inny człowiek, nie uwierzyłam w to.
Poczucie naszej wielkiej, wewnętrznej jedności podtrzymywało mnie na duchu od roku 1945
do 1950, nawet jaikby we mnie narastało. śywiło się ono listami, rzadkimi widzeniami, naszą
nie gasnącą miłością, o której nigdy nie znudziło się pisać.
Chociaż ostatnio nasze widzenia były bardzo rzadkie, na żadnym z nich nie spotkałam się z
człowiekiem, który pod jakimkolwiek względem wydałby mi się obcy. Natomiast w rzadkich
listach z Ekiba-stuzu zaczął ujawniać się już jakiś całkiem inny człowiek. Ten człowiek mógł

background image

wzbudzać jeszcze większe współczucie, ale nie potrafił już w tym samym stopniu, co
dawniej, podtrzymywać we mnie tego wewnętrznego płomienia, bez którego życie traciło
wszystkie barwy.
iSania stawał się dla mnie coraz bardziej nierealnym wizerunkiem dalekiego ukochanego.
Wizerun-kdem-wspomnieniem, wizerunkiem-nadzieją. Lecz tylko wizerunkiem.
Nadal pisałam do niego mniej więcej raz w miesiącu. Pisałam o pracy, o swoich amatorskich
występach, o referatach wygłaszanych na seminariach filozoficznych lub w zorganizowanym
iu nas oddziale Towarzystwa imienia Mendelejewa. Pisałam że na początku 1951 roku
powinnam otrzymać pokój1 lub dwa w domu, który uczelnia buduje dla swych
wykładowców, a wówczas będę mogła sprowadzić do Riazania mój fortepian.
* * *
Po gorącym ekibastuskim lecie przyszła sucha i ciepła jesień. A potem nagle złapały mrozy i
w ciągu jednego dnia nastała zima. I to jaka zima! Sania nigdy przedtem nie miał okazja
przekonać się, co to jest mróz poniżej 40 stopni.
144
Jesienią i w zimie pracował jako murarz. „Fizyczna praca zawsze mi służyła" — napisał do
mnie, chwaląc się, że nie choruje i wcale nieźle wygląda. Kłopot tylko z tym, że rękawice
dosłownie „palą się przy robocie". Nie nadąża z ich łataniem, chociaż ma dwie pary: własne i
służbowe.
Przy budowie elektrowni pracowało się dobrze, nie szło mu wprawdzie tak sprawnie, jak
Iwanowi Denisowiczowi, ale i Sania czasami nie zauważał, że pora już kończyć.
Mąż zapewnia mnie, że wcale nie jest przygnębiony. Jest dobrej myśli. Oczekuje „wiele
dobrego od przyszłości" i to pomaga mu „żyć dzisiaj".
Z pogodnym, spokojnym, choć nieco fatalistycz-nym nastrojem współbrzmi jego prośba o
przysłanie mu wierszy i trylogii dramatycznej1 Aleksego Tołstoja, dramatów Ostrowskiego i
Kolcowa oraz liryków Błoka. A na razie Sania codziennie czyta jedną stronicę Dala,.
Wielu współwięźniów zapamiętało Sołżenicyna właśnie jako człowieka z tomem Dala pod
pachą, przebywającego w towarzystwie Panina i Karbego.
W listach Sani z tego okresu pojawia się coś, czego w dawniejszej jego korespondencji nie
było. Obóz w Ekibastuzie nie może się równać z „szaraszką". Wobec tego należy się
troszczyć nie tylko o pokarm duchowy. Obok Tołstoja i Błoka w listach są prośby o cukier,
słoninę, suchary.
Nie mogę posyłać paczek od siebie. Riazań to nie Moskwa i na, mojej uczelni natychmiast
wszyscy by się o tym dowiedzieli. A ja przecież dopiero co stałam się podporą rodziny,
mogłam uwolnić mamę od konieczności pomagania mi i w ogóle od pracy, mogłam zasilać
materialnie ciotki, a teraz będę musiała pomagać również mężowi. Wszystkie troski i kłopoty
145

z tym związane z poświęceniem bierze na siebie ciocia Nina, mieszkająca w Rostowie.
Ponieważ w tym czasie przekroczyła już 'siedemdziesiątkę, paczki na pocztę pomaga jej
odnosić mąż mojej starszej ciotecznej1 siostry.
Sania otrzymuje co miesiąc cukier, słoninę, suchary, tytoń, czasami nawet masło, kiełbasę,
cebulę i czosnek. W paczkach jest nie tylko żywność. Walonki, plecak, wełniane skarpetki,
rękawice i wiele najróżniejszych drobiazgów: drewniana łyżika, pasta do zębów, igły z nićmi,
gąbka, plastikowe naczyńko, kałamarz z atramentem.
Nadejście paczki za każdym razem było dla Sani wielkim świętem. Nie mógł pisać więcej niż
dwa listy rocznie, ale zezwalano więźniom na pocztówki, potwierdzające odbiór przesyłki.
Oto jedna z nich:
„Waszą paczkę z 13.6 otrzymałem. Bardzo dziękuję. Wszystko jest w największym porządku.
Przyślijcie mi ołówki. Całuję wszystkich. Sania".

background image

Dla nas te pocztówki były znakami życia, dawanymi w przerwach między rzaidkimi listami.
„Wasze przesyłki są dla mnie życiodajnym źródłem" — pisał Sania w grudniu 1950 roku. Był
bardzo wdzięczny cioci Ninie i uważał się za jej ogromnego dłużnika. Wierzył przy tym i
czuł, że ciocia Nina robi to wszystko dla niego, powodowana szczerym współczuciem i
miłością. Dlatego nie krępuje się napisać do niej, że „najbardziej marzy mu się coś mącznego
i słodkiego", że „suszonych owoców więcej nie trzeba, a, machorka najlepsza jest nr 2 lub nr
1, bo nr 3 jest bardzo słaba".
Wkrótce ciocia Nina tak pozna jego upodobania, że nauczy się wybierać nawet odpowiedni
tytoń. „Palenie przysłaliście wspaniałe, jakbyście sami palili, szczególnie dobra jest sara-
towska machorka".
-V- «p<W«t*^Wr4 w. V krt^^*^*-, ^^^00^ ?'****
Sania nie ukrywa radości, kiedy otrzymuje jakieś domowe słodycze. „Wszystkie słodkie
wyroby, które mi przysyłacie, to prawdziwe pyszności" — pisze do cioci Niny.
W klubie obozowym jest biblioteka. Sania czytuje w niej gazety centralne, tyle że z wielkim
opóźnieniem: „one muszą wędrować tu z Moskwy przez wiele dni". Radia nie słucha wcale, a
więc jest również pozbawiony muzyki. Tęskni do miej. „Przeczyta człowiek w gazecie
program radiowy i serce go zaboli" — pisze do mnie. W bibliotece Sania poznaje jej1 stałych
bywalców, z niektórymi! połączyła go przyjaźń.
I oto zima — pierwsza „ekibastuska" — nareszcie się kończy. Zdarzają się już ładne,
wiosenne dni, przeplatane jednak mrozami. Sania ma twarz szczupłą, lecz świeżą i rumianą
— „to dobroczynny wpływ
tych stepowych, mroźnych wiatrów".
* • *
Inicjatorem powołania w Riazaniu oddziału Towarzystwa imienia Mendelejewa był profesor
Wileński, kierownik katedry chemii ogólnej uruchomionego właśnie w tym mieście Instytutu
Medycznego. Znał on doskonale mojego Mikołaja Iwanowicza Kobozie-wa. Profesorowi
deklaruje swą pomoc docent katedry chemii fizycznej W.S.S-w.
Rlazański Instytut Medyczny powstał na bazie III Moskiewskiego Instytutu Medycznego,
dlatego miał bardzo dobrą kadrę naukową. Teraz Riazań miał już trzy wyższe uczelnie i
cztery katedry chemii, a więc pod dostatkiem chemików, aby zorganizować oddział
towarzystwa! Na przewodniczącego Oddziału wybrano profesora Wileńskiego, na sekretarza
zaś — docenta S-wa. Posiedzenia odbywały się w gmachu Instytutu Medycznego. Riazańscy
chemicy mają wreszcie możność lepszego poznania się. Dowiaduję się,
147
ż

e docent S-w niedawno stracił żonę i właśnie dlatego zmienił miejsce zamieszkania.

Najbliżsi współpracownicy są bardzo zatroskani jego losem.
W lutym 1951 roku przenosimy isię z mamą do domu w Zaułku Kasimowskim. Tam właśnie
zostanie w przyszłości napisany „Jeden dzień Iwana Deniso-wicza".
W dniu moich uroidzin postanowiłam urząidzić również oisiedliny. Przyszedł do nas dziekan
z żoną, moja asystentka z mężem oraz Olga Nikołajewna Ułaszczyk, wylkładowczyni języka
angielskiego, z którą mieszkałyśmy po sąsiedzku w budynku uczelni, a teraz przeniosłyśmy
się razem do dom.u w Zaułku Kasimowskim.
Duszą towarzystwa była pewna lekarka, która wszelkimi sposobami starała się nas
rozweselić. Mnie jednak nic nie bawiło i byłam tego wieczoru bardzo smutna. Tym bardziej
to raziło, że współpracownicy nigdy mnie takiej nie widzieli, nie potrafiłam iSię jednak
przełamać.
Od Sani nie otrzyimałam w tym dniu nawet listu. Złożył mi życzenia urodzinowe już w
grudniowym liście, życzył mi wszystkiego najlepszego w Nowym Roku i nowym półwieczu.
Już w swym pierwszym liście z Ekibastuzu Sania radził mi, abym, gdy szczególnie ddkuczy
mi tęsknota, czytała stare listy a zwłaszcza ten list z okazji mego trzydziestolecia, w którym

background image

deklarował się, że nawet sześćdziesięcioletnią będzie mnie kochał „tak samo, jak kochał
osiemnastoletnią". I abym rankiem 26 lutego wyobraziła sobie, że „właśnie wypowiedział te
słowa, pochylając się nad moją poduszką". Pewnie, że szczęściem jest wiedzieć, wyobrażać
sobie, ale...
Mimo woli przypominam sobie moje urodziny obchodzone w Moskwie, w akademiku na
Stromynce. Dlaczego wówczas nie było tego dręczącego smutku?
148


Dlaczego wtedy nie czułam się tak nieszczęśliwie? Dlaczego dotychczas ożywiałam się,
cieszyłam się z wszystkich dowodów sympatii swych współlokatorek, z niecierpliwością
czekałam na przyjście Lidocz-ki i Kiryła? Dlaczego szczerze bawiły mnie jego
dowcipy?
Może ten smuteik bierze się stąd, że nie ma moich stromyrikowskich dziewcząt razem z ich
nie urządzonym życiem? Zdążyłyśmy się do siebie przywiązać, chociaż akademik był jedynie
rozdrożem, skrzyżowaniem ulic. Los nais zetknął przypadkowo, a rozstanie było nieuchronne.
Każda z nas musiała znaleźć własną zatoczkę, własną przystań, swoje miejsce na ziemi. Na
razie każda z nas miała własne kłopoty; dlatego żyjąc wśród1 dziewcząt przywykłam do
myśli, że wciąż siedzę i siedzę na którymś kolejnym przystanku i w żaden sposób nie mogę
dotrzeć do końcowej stacji.
Teraz zabrakło tego wszystkiego, otacza mnie wiele szczęśliwych rodzin. Po raz pierwszy tak
boleśnie odczułam swą niewiarygodną samotność w tłumie ludzi. Samotność na gwarnej ulicy
lub w zatłoczonej sali. Był to chyba najtrudniejszy i przełomowy moment w moim życiu.
Byłoby mi z pewnością łatwiej, gdybym mogła natychmiast powiedzieć, krzyknąć na głos, że
i ja mam swego ukochanego, na którego czekam i będę czekać, byleby mi tylko w tym
pomogli. Niestety, musiałam milczeć.
Napisałam list do Sani. Muszę koniecznie do niego przyjechać. Nie widzieliśmy się już
przecież cały rok. Bardzo, bardzo tego pragnę. Nie mogę bez tego żyć... Może latem? Mam aż
dwa miesiące urlopu.
W marcu przyszła odpowiedź. „Moja kochana dziewczynko! — pisał Sania — Nie ma
najmniejszego sensu przyjeżdżać do mnie, gdyż widzenie jest

149
absolutnie niemożliwe". Pisał też, że będziemy mogli zobaczyć się „dopiero na trzecie lato",
ż

e „nie warto myśleć o przyszłości, gdyż to tylko odbiera siły', że „sensu istnienia należy

szukać w dniu dzisiejszym".
Dla Sa,ni nastąpiła siódma więzienna wiosna. Dopóki trwała ciężka zima, było nawet lepiej,
gdyż Sa-nia miał bliski i bardzo ważny cel — za wszelką cenę przeżyć tę zimę. Przetrwał ją
bardzo dobrze, nie złapał nawet najmniejszego kataru, zwolnienie lekarskie1 brał tylko na
jeden dzień w grudniu, kiedy z nieznanej przyczyny podniosła mu się temperatura. Skoro
zima minęła, zniknął konkretny cel, tym bardziej mocno poczęła doskwierać świadomość, że
„do końca wyroku nadal jest daleko, a żyć po staremu ciężko".
* * *
W związku ze sprawami Oddziału Riazańskiego Towarzystwa im. Mendelejewa, a czasami
być może tylko pod tym pretekstem, docent S-w dość często odwiedzał moją katedrę.
Któregoś dnia wstąpił do mnie na uczelnię, kiedy wychodziłam już do domu. Zaproponował,
ż

e mnie odprowadzi. Zgodziłam się i poprosiłam go do nas na obiad. Docent bardzo przypadł

mojej mamie do gustu, zresztą z wzajemnością. Mama poprosiła go, aby nas odwiedzał,
zaczął więc do nas wpadać, czasami pod moją nieobecność.

background image

Uważałam S-wa za bezdzietnego wdowca. Mamie zwierzył się, że ma dwóch synów. Mama
odnosiła się do niego z wielką sympatią, gdyż bała się mojej niejasnej przyszłości z Sanią.
Kiedy W.S. zaproponował mi małżeństwo, powiedziałam, że jest to absolutnie niemożliwe.
Po pewnym czasie wyjaśniłam mu, dlaczego. W.S. jednak nie rezygnował.
150



Później Aleksander Isajewicz uzna tego mężczyznę za „drania, który uwiódł żonę żywego
męża". Ale potem sam nie zawaha się, mając żywą żonę, uwodzić i ożenić się z inną kobietą.
Spotykaliśmy się z W.S. coraz częściej. Mieliśmy wspólne zainteresowania, gdyż oboje
byliśmy fizy-kochemikami. W.S. był starszy ode mnie o dziesięć lat. Udzielał mi wielu
pożytecznych raid i dzięki temu odczułam, może pierwszy ra,z w swym życiu, co oznacza
prawdziwa, męska opieka. Rosłam przecież bez ojca, a Sania był mocim równolatkiem.
Latem tego samego, 1951 roku, W.S. przyjechał do Rostowa, gdzie przebywałam w owym
czasie i namawiał mamę, żeby wpłynęła na mnie, a mnie, żebym pojechała z nim do jego
krewnych. Zamiast tego uciekłam do Kisłowodzka, do cioci
ś

eni.

Moja cioteczna siostra, Nadia, urodziła niedawno Marinoczkę, śmiesznego niemowlaka.
Gałka Tani miała już sześć lat, jeździła na rowerku. A ja? Czy już nigidy nie będę miała
dziecka? Nasza wspólna przyszłość z Sanią wyidawała mi się tak odległa. On sam powoli
przestawał być dla mnie żywym człowiekiem z krwi i kości... Stawał się zjawą. Wkrótce
upłynie półtora roku od naszego ostatniego widzenia,. Następny list przyjdzie dopiero jesienią
lub zimą. Króciutkie pocztówki, adresowane do cioci Niny, kwitujące odbiór przesyłek,
wydawały się jak echa z odległej planety.
Poprzednie listy Sani, zawsze pełne miłości, zachwytu i Oddania, były dla mnie tym samym,
czym jest żar dla płonącego kominka, a widzenia; — suchymi drwami, dającymi jaskrawy
rozbłysk ognia. I oto zabrakło drew, zabrakło żaru. Kominek wolno gasł. Daleki wizerunek
ukochanego człowieka zaczął się rozpływać. Swój ówczesny stan mogę porów-
151
nać z narkozą. Cała rzeczywistość odpływała gdzieś, rozpraszała się, tajała, aż wreszcie
nastąpił głęboki sen.
A kiedy w Kisłowodzku dostałam list od W.S., poczułam, że jest to list od realnego
człowieka.
Sania przenikliwością serca wyczuł coś niedobrego w moim lipcowym liście, wysłanym z
tegoż Kis~ łowodzka. „Wyglądało na to — napisał mi później — że zaczęłaś ten list pod
przymuisem, ale jakieś wielkie niedomówienie paraliżowało ci rękę i myśl, wobec czego po
paru linijkach go urwałaś".
* * *
Od początku lata Sania, jak mi później napisał, pracował już „nie fizycznie". Dopiero w wiele
lat później dowiedziałam się, co to znaczyło. Pewien były więzień po ukazaniu się „Iwana
Denisowicza" przesłał gratulacje swemu „brygadziście 104 brygady".
Sania dość łatwo daje sobie radę ze Swą funkcją i nie wydaje mu się ona zbyt uciążliwa.
Czuje się zdrowo i dziarsko.
Jego brygada ma skład urozmaicony. Poza Rosjanami pracują w niej Ukraińcy, Łotysze,
Estończycy, nawet Polak i Węgier.
Ten Węgier zapoznał kiedyś Sanie ze swym rodakiem, Janosem Rozsasem. Przedstawił go
Janosowi jako „swego' brygadzistę Saszę". Sania poczuł do Ja-noisa dużą sympatię.
Stopniowo poznał jego krótki życiorys, gdyż był to wówczas człowiek bardzo młody, niemal
chłopiec, który pewnie dlatego szybko i dość dobrze nauczył się mówić po rosyjsku. Kiedy

background image

Rozsasowi odczytano wyrok w nieznanym mu wówczas języku, liczył sobie zaledwie
osiemnaście lat. I chociaż Janos został na długo -oderwany od swojej ojczyzny, nie było w
nim nic z zapiekłej nienawiści. Zawsze uważał się po prostu za ofiarę wojny. śyjąc
w otoczeniu Rosjan, coraz bardziej się do> nich przywiązywał. A szczególnie pokochał i
ocenił Rosjan wtedy, gdy uznał, że swe życie zawdzięcza; pewnej pielęgniarce. W trudnych
powojennych latach Janos pracował przy wyrębie lasu, i zaczął powoli „wysiadać". Trafił do
lazaretu, gdzie wycieńczionymi opiekowały się dwie pielęgniarki. Ze szczególnym
poświęceniem pracowała siostra Dusia, traktująca Ja-nosa po macierzyńsku. Sprzedawała
nawet na wsi swoje przydziały żywnościowe, żeby zdobyć dla niego mleko. „Szkoda, że ona
nigdy się nie dowie, iż o niej nie zapomniałem" — napisał mi Janos Rozsas po wielu latach.
Rosjanie, rosyjska- proza i poezja, rosyjskie pieśni stają mu się coraz bliższe. Uczy się na
pamięć wielu piosenek, wierszy poetów rosyjskich. Jego ukochanym poetą stał się
Lermontow.
Pod koniec 1953 roku Janos został zrehabilitowany i wrócił do kraju, na Węgry, gdzie zaczął
pracować jako księgowy. Po roku ożenił się. Obecnie ma dwóch synów i córkę. Wydawałoby
się, że nic mu nie brakuje do szczęścia. Ale nie... Janosowi brakuje tych dalekich przyjaciół, z
którymi dzielił niegdyś lata gorzkie, lecz młode. Urządził więc u siebie w mieszkaniu kącik,
który nazywa „małą Rosją". Przechowuje w nim płyty z pieśniami rosyjskimi, rosyjskie
książki. W swej bibliotece ma pełny komplet rosyjiskich klasyków.
Janos wyjeżdża często* służbowo na wieś. Jeśli pogoda jest dobra, wędruje od wsi do wsi
pieszo. Lubi śpiewać przy tym pieśni: węgierskie, rosyjskie, ukraińskie. „Jestem sam — pisze
— nie słyszy mnie nikt, tylko ptaki niebieskie i krzewy przydrożne". Najbardziej lubi śpiewać
rosyjską „Trojkę". Kiedy jednak zaczyna? śpiewać po rosyjsku, ból ściska mu serce, że nie
zobaczy już swych dawnych rosyjskich
153


przyjaciół, których pokochał „za dobroć". Wszyscy się pogubili.
Z jakąż radością korespondowałby Janos z Sołżeni-cynem, lecz Aleksander Isajewicz miał na
to coraz mniejszą ochotę, coraz bardziej cenił czas. Starałam się więc jak mogłam zastąpić
Janosowi jego Saszę. Wymieniałam z nim listy, fotografie.
* * *
Drugi z listów Sani z 1951 roku, napisany w listopadzie, nie dotarł do nas. I wyszło tak, jak
by nie pisał do nas przez cały rok: od marca 1951 do marca 1952 roku.
Chociaż czasu wolnego było dość mało, Santa jednak dużo czytał. Kiedy po dwóch latach
podsumował swoje lektury, to okazało się, że przeczytał przez ten czas wiersze
Boratynskiego, prozę Hercena, „Zorzę polarną" Maricz, „Kamień księżycowy" Collin-sa,
„Obłomowa" i „Urwisko" Gonczarowa, trochę Czechowa, chyba z pięć sztuk Ostrowskiego,
nieco Szczedrina. Codziennie też czytał swego ukochanego Dala.
O tym, że Sania nie otrząsnął sdę z nastroju spokojnej pokory, świadczą również jego
ówczesne wiersze „Prawo więźnia". Apeluje w nich:
„Niechaj1 ze wszystkich naszych praw niebyłych
— najmniejszym będzie prawo do zemsty
ukrytej."
Chyba inną obecnie Sołżenicyn wyznaje filozofię... Druga eMbastuska zima zupełnie nie
przypominała ubiegłorocznej i była wręcz wspaniała — ciepła, bez-śnieżna, po prostu
cudowna. Ani jednej burzy śnieżnej. I tak trwało do lutego, który skuł ziemię
trzydziestostopniowymi mrozami.
Niewielki guz (Sania miał go już od dawna, ale nie zwracał nań uwagi) zaczął w styczniu
bardzo szyb-

background image

154


I
ko, dosłownie z dnia na dzień, rosnąć. Nie pozostało więc nic innego, jak tylko go usunąć.
Każdy człowiek denerwuje się przed operacją, zwłaszcza jeśli nie jest na wolności. Sania był
również niespokojny, bo przecież nie mógł wybrać lekarza, ani szpitala. Na co liczyć, w czym
pokładać nadzieję, w losie? W przeznaczenie wierzy już od dawna, a czymże jest
przeznaczenie? Jego mama liczyła zawsze na, Boga i tak go uczyła w dzieciństwie. Dlaczego
odszedł od tej wiary? Może dlatego, że jiuż w szkole przekonał się, iż istnienia Boga nie
można dowieść, podobnie zresztą jak nieistnienia. W przeznaczenie można jedynie wierzyć,
do Boga można jeszcze się pomodlić.
W ostatnich dniach stycznia Sania znalazł się w szpitalu. Operowano go 12 lutego w
znieczuleniu miejscowym. Lekarze powiedzieli mu, że „nowotwór nie miał zrostów z
otaczającymi go tkankami, do samego końca operacji zachował ruchliwość i tor-bielowatość,
wobec czego nie mógł dać przerzutów". Tak pisał sam Sania. „Dlatego lekarze zapewniają, że
nie ma podstawy do dalszych obaw".
Bardzo przydała się paczka, która przyszła w kilka dni po operacji. Można już było wszystko
jeść bez ograniczeń, a nadesłana żywność sprzyjała rekonwalescencji. Sania został wypisany
ze szpitala po dwóch tygodniach. Już w marcu zawiadamiał nas, że mimo przebytej operacji
wygląda, dobrze i czuje się zdrowo.
W tym czasie dostał też od cioci Niny podręczniki, o które niedawno prosił. Zamierzał
przygotować się do pracy nauczycielskiej. Prosił o arytmetykę i geometrię, w dodatku nie
jakikolwiek podręcznik geometrii, lecz „najlepiej' nie sztywny" (nie lubi niczego sztywnego!),
wydany możliwie wcześnie, „gdzie w tekście jest wiele zadań konstrukcyjnych".
155
Człowiek z wyższym wykształceniem matematycznym, który uprawiał tę dziedzinę również
w „sza-raszce", z pewnością matematyki nie zapomniał i będzie mógł ją z łatwością wykładać
w wiejskiej szkole. Ale Sołżenicyn pragnie już dla siebie1, dla swego wewnętrznego
zadowolenia, nawet w wiejskiej szkole zabłysnąć jako reformator metodyki nauczania
matematyki, wykładając ją na najwyższym poziomie! Co go czeka za rok — zupełnie nie
wiadomo. Przyszłość zasnuta jest mgłą niepewności.
W obozie trochę się teraz zmieniło. Rygor złagodniał, jedzenie się polepszyło, zaczęto też
częściej wyświetlać filmy. Zabrakło wielu znajomych. Wyjechał „z etapem" Dymitr Panin,
Paweł Gaj i inni.
Sania ma teraz inną pracę, zaczął uczyć się stolarki. „Dobrze byłoby zdobyć i ten zawód" —
marzy mu się. W dalszej' części listu klnie swoje wychowanie „inteliigenta-paniczyka". Ileż
szkody przyniosło mu ono w życiu. „Wyrasta trzydziestoletni bęował — skarży się nam —
poznaje tysiące książek, a nie potrafi naostrzyć siekiery czy naprawić młotka".
Ale nie dane było Sani nauczyć się stolarki. Wkrótce znalazł się jako robotnik w odlewni.
Pozostała mu nawet pamiątka: aluminiowa łyżka, szczególnie mu droga, gdyż sam odlewał ją
w piasku z aluminiowego drutu.
Trwa ostatni obozowy rok Sani... Jakże ciężki się okazał! „Niewyrażalnie wolno wloką się
tygodnie i miesiące". A czas, pozostały do końca wyroku, wciąż jeszcze wydaje się „bardzo,
bardzo długi".
Kiedy pod koniec sierpnia 1951 roku wróciłyśmy z mamą do Eiazania na rozpoczęcie roku
akademickiego, powitał nas W,S. W oczekującej taksówce leżał bukiet kwiatów. Tej jesieni
do W.S. przyjechał
156

background image

jego starszy syn — żywy jak iskra, rozgarnięty chłopczyk.
Widywaliśmy się z W.S. bardzo często i w domu, i na uczelni. Rozpoczęliśmy wspólną pracę
naukową. Jednak przez całą zdmę trwała jeszcze niepewność i niedomówienia. Na szalę już i
tak mocno rozkołysanej wagi doszła jeszcze jedna okoliczność. Pewnego razu kierowniczka
sekcji specjalnej uczelni wezwała mnie do siebie i powiedziała, że dyrektor prosi mnie o
wypełnienie... tej oto ankiety. Taikiej samej ankiety, jaką jesienią 1948 roku musiałam
wypełniać w Moskwie. Trzeba było powiedzieć, że jestem w trakcie sprawy rozwodowej z
moim byłym mężem. Informacje na temat Sani, podobnie jak i wtedy, wpisałam do rubryki
dotyczącej byłego męża. A więc należy przeprowadzić rozwód do końca. Teraz to już
nieuchronne. W owym czasie obowiązywało ogłoszenie sprawy rozwodowej w gazecie. Nie
chciałam, aby dowiedziano się o tym w Riazandu, pojechałam więc do Moskwy i, udając jej
mieszkankę, wznowiłam w Moskiewskim Sądzie Miejskim sprawę rozwodową z A. I.
Sołżenicynem.
Na całkowitą przebudowę swego życia zdecydowałam się wiosną 1952 roku. O formalnym
unormowaniu moich stosunków z W.S. nie było mowy, gdyż nie miałam rozwodu z Sanią. Po
prostu w pewnej chwili ogłosiliśmy wszystkim, że jesteśmy małżeństwem. Ten stan nie uległ
zmianie również po uzyskaniu oficjalnego rozwodu.
List Sani z listopada 1951 roku nie doszedł. Teraz jednak nie tylko on, ale i ja do niego nie
pisałam. Nie mogłam pisać. Posłałam tylko życzenia urodzinowe, w których życzyłam mu
„szczęścia w jego życiu".
Zabrakło mi odwagi, aby opisać Sani moje wahania, zanim się ostatecznie zdecydowałam.
Ale rów-
157
nież i wtedy wciąż jeszcze zwlekałam. Była to z mej strony małoduszność, którą wobec siebie
starałam się usprawiedliwić tym, że w obozie i tak nie ma kobiet, wobec czego pod tym
względem i tak w jego życiu nic nie mogło się zmienić. Myślałam, że jeśli najpierw będzie
tylko coś podejrzewał, później łatwiej strawi to, co się wydarzyło. ,
Wciąż więc milczałam, chociaż rozumiałam i wiedziałam, że Sanie musi to niepokoić.
Wreszcie zażądał od cioci Niny, aby „rozproszyła niejasności". Na moją prośbę ciocila Nina
we wrześniu 1952 roku napisała do Sani: „Naltasza prosiła o przekazanie Wani, że możecie
urządzić swoje życie niezależnie od niej".
Nie będę się ani usprawiedliwiać, ani oskarżać. Nie zidołałam przez te wszystkie lata prób
pozostać „nieskazitelną". Zaczęłam żyć realnym życiem.
Wyjaśnienie cioci Niny nie zaspokoiło Sani, wobec czego poprosił mnie, abym napisała całą
prawdę. Czyżby nasze małżeństwo miało zakończyć się „takim niewiele znaczącym,
zagadkowym zdaniem?" Zapewniał mnie, że w każdej sytuacji, bez względu na to, co się
stało, nie będzie mi niczego wyrzucać. Gdyż tylko on zawinił wobec mnie, przyniósł mi „talk
mało radości", że ziawsze będzie „moim dłużnikiem".
Odpisałam Sani, że mam rodzinę i że nie jest to żaden kaprys, lecz sprawa poważna. Na tym
nasza korespondencja na jakiś czas się urwała.
* * *
Gdyby Sołżenicyn spotkał się z Szuchowem nie w 1955 roku, lecz pięć lat wcześniej, mało
dałoby się znaleźć wspólnego między nimi, chociaż i wtedy byłyby podobieństwa. Wszak
chłopek-roztropek Szu-chow ma wiele punktów stycznych z inteligentem--roztropkiem
Sołżenicynem. Zarówno oszczędzanie swych sił duchowych i fizycznych, jak w ogóle ra-
158


background image

cjonalistyczny stosunek do życia, wyrachowanie i skąpstwo. Przysłowie „oszczędny jest
lepszy od bogatego" Sołżenicyn z całkowitym powodzeniem mógłby odnieść i do siebie!
Różnili się jednak tym, że Szuchow, mimo swego całego sprytu i obrotności „jako człowiek
nieśmiały" nie potrafił „hałasować i dochodzić swych praw", jak to z powodzeniem robił
Sołżenicyn w „szaraszce" i Nierżyn w „Kręgu pierwszym". Raz wydębił pięć gramów mąki
do zaprawiania zupy, raz znów polskie złotówki, docierając aż do Rady Najwyższej. To nie
pozwolił sobie odebrać Dala, to wyciągnął od administracji Jesienina wraz z moją dedykacją:
„Tak samo wróci do ciebie wszystko, co utraciłeś" — znakomicie znał się na prawie.
A teraz mieli również wspólną filozofię życiową. Niech się dzieje co chce. Najmniejszego
strachu, czy niepokoju przed tym, co się stać musi. W powieści występują też i inni prości
ludzie: brygadzista Tiu-rin, jego zastępca Pawło, ale właśnie Iwan Deniso-wicz jest najbliższy
Sołżenicynowi i dlatego został wybrany na głównego bohatera. Ze względu na charakter,
stosunek do życia, sposób oceniania, życia i wydarzeń Szuchow jest znacznie bliższy
Sołżenicynowi, niż hałaśliwy kapitan Bujnowski czy inteligent Cezar Markowicz.
Wydawać by się mogło, iż w zamyśle autora Szuchow jest człowiekiem najprzeciętniejszym
wśród przeciętnych. Nia froncie był szeregowym żołnierzem, w kołchozie szeregowym
członkiem, a i tutaj w brygadzie, chociaż okazał się dobrym fachowcem, pozostał nadal
szeregowym robotnikiem, fakt ten autor nieustannie podkreśla. A jeśli głębiej się nad tym
zastanowić — Szuchow wcale nie jest znów ta-im szarym szeregowcem — i w tym ujawnia
się dalsze podobieństwo między nimi.

159
NAUCZYCIEL WIEJSKI
Kiedy po odsiedzeniu wyroku Sania jechał z Eki-bastuzu do Kok-Tereku, miasteczka
rejonowego w Kazachstanie, przejeżdżał przez Tałdy-Kurgan — miejsce naszej ewakuacji w
latach 1942-1944. Działo się to pod koniec lutego 1953 roku. Dawno już mnie tam nie było i
w ogóle w jego życiu również.
Ń

a początku marca Sołżenicyn otrzymał świadectwo tożsamości zesłańca. śycie obozowe już

się skończyło, życie zesłańca jeszcze się nie rozpoczęło. A jak je zaczynać?
Nie od razu pozwolono mu uczyć w szkole. Przez jakiś czas musiał pracować jako planista w
rejonowej spółdzielni spożywców, ale już przed końcem roku szkolnego Sania został
nauczycielem, uczestniczył w egzaminach końcowych.
Natychmiast zwaliło się na niego mnóstwo pracy szkolnej. Bardzo sobie cenił to, że w
ostatnich latach stał się mniej nerwowy, bardziej dobroduszny i ustępliwy, ale obawiał się
trochę, aby gorączkowe szkolne życie nie sprowadziło nawrotu dawnego usposobienia.
Nie bardzo chce mu się trwale urządzać. Może nie pozostanie na zesłaniu zbyt długo?
Przecież Stalin już nie żyje. Czuje się tak, jakby mieszkał na dworcu: „w dowolnej chwili
może człowiek wziąć walizkę, zarzucić na ramiona plecak i wsiąść do pociągu".
W tym czasie szybko zaprzyjaźnia się ze starym już małżeństwem Zubowów, również
zesłańców. Dość
160

mm

dokładnie opisał ich w powieści „Pawilon chorych na raka", gdzie noszą nazwisko
Kadminów. Jednak Zu-bowowie są bogatsi duchowo. Mikołaj Iwanowicz, lekarz ginekolog,
jest wielkim erudytą, o rozległych zainteresowaniach historią, architekturą, włada wieloma
językami, a Helena Aleksandrowna jest subtelną znawczynią i miłośniczką literatury i poezji.
Zubowowie posiadają szczęśliwą umiejętność cieszenia się małym. W ich domu nigdy nie
słychać narzekań i skarg.

background image

Zaczyna się nowy rok szkolny. Trafia się okazja wynajęcia oddzielnej chatki. No cóż, praca w
szkole jest pewna, trzeba się jakoś urządzić. A we własnej chacie będzie mógł bez obawy
pisać tyle, ile tylko zechce.
Koło domu jest ogródek. Zaraz za płotem z kolczastych gałązek tamaryszku zaczyna się step,
a na horyzoncie błękitnieją góry. Jego ulicą nikt nie jeździ, nic się nie dzieje i panuje
zdumiewająca cisza.
Chatka (pokój, kuchnia, sień) ma wprawdzie zamiast podłogi polepę, ale jest czysto
wybielona i jasna. W pokoju są dwa okna: na południe i na zachód, w kuchni jedno — na
południe.
Umeblowanie wprawdzie ubogie, ale na początek ujdzie. Łóżko, to trzy skrzynki z materacem
i poduszką nabitą wiórami. Na pryczy leżą książki; walizka na razie zastępuje stół. Z dużej
skrzynki zrobił sobie kredens z półkami ze sklejki. Wkrótce zdobędzie prawdziwy stół, a
taboret zastępujący krzesło zdobył wcześniej.
Marzy o radioodbiorniku, aby słuchać muzyki. Jego pobory pozwolą wkrótce i na'ten luksus!
Brakuje tylko jednego — gospodyni tego domku.
W Koik-Tereku Sania uchodzi za wcale niezłą partię. Są też całkiem sympatyczne, miłe
dziewczęta ¦ — nauczycielki, zresztą nie tylko...
11 — Sołżenicyn

161
Wiedziałam od cioci Niny, że Sania wyszedł z obozu na wolność. Znałam też miejsce jego
zesłania. Pragnęłam naturalnie aby Sania urządził sobie życie. Tylko wówczas mogłabym się
naprawdę uspokoić. Ale czy powinniśmy, czy zdołamy zupełnie o sobie zapomnieć?

Gdzieś pod koniec sierpnia napisałam do Sani list, list-prośbę. Wszedł on do naszej kroniki
rodzinnej pod nazwą „list o dwóch równoległych drabinach". Prosiłam Sanie, aby zgodził się
na przyjacielską korespondencję, na jakieś obcowanie duchowe, na wspinanie się w życiu „po
dwóch równoległych drabinach".
Po otrzymaniu tego listu, Sania, jak mi napisał, odczuł zrazu radosne zdumienie. List ten
bowiem zdawał się potwierdzać to, co jeszcze w obozie powiedział mu pewien człowiek,
parający się grafologią. Sania pokazał mu mój ostatni list. Grafolog wyczytał z niego
przeżywaną przeze mnie „katastrofę duchową", świadomość, że „nie spełniło się niezwykłe
ż

ycie" i... dawną miłość do Sani.

Sania oświadczył, że powita mnie z dawną miłością, jeśli wrócę do niego porzuciwszy
„wszystko to, co na-broiłam przez te dwa lata". Jeśli zaś to nie nastąpi, to nasza
korespondencja i tak nie da się długo utrzymać. Czy zdaję sobie sprawę z tego, że będę
musiała żyć „podwójnym życiem"? A jeśli i on się ożeni, chociażby ze względów czysto
praktycznych, to i tak nasza korespondencja musi się skończyć.
Zapewnił mnie, że bez względu na moją decyzję nie rozgniewa się na mnie i nie obrazi,
podobnie jak nie obrażał się wcześniej. „Wiem, jak słaby bywałem w życiu — pisze mi —
widziałem słabość innych, mogę więc łatwo zrozumieć i usprawiedliwić również Twoją
słabość. Ów Sanczyk, którego niegdyś znałaś i zu-
162


pełnie niezasłużenie kochałaś, nigdy by ci tego nie darował. A teraźniejszy nie wie nawet, czy
jest tu coś do wybaczenia. Chyba ja sam bardziej wobec Ciebie zawiniłem. W każdym razie
nie uratowałem Ci życia, a Ty uratowałaś mi coś więcej niż życie".

background image

Gdyby Sania nie przysłał mi takiego ultimatum, gdybyśmy nawiązali korespondencję, może
wszystko potoczyłoby się całkiem inaczej. Ale tym razem nasza wymiana listów znów się
urwała. •
Niemal natychmiast potem na Sanie zwaliła się choroba. Napadowe, pulsujące bóle w okolicy
ż

ołądka, brak apetytu, coraz większa utrata wagi. Albo nadkwasota, albo wrzód żołądka.

Mikołaj Iwanowicz usiłuje go leczyć, ale bezskutecznie. Niezbędne są analizy, niezbędni są
lekarze specjaliści.
Sania uzyskuje zgodę na wyjazd do stolicy obwodu — Dżambułu — w celu uzyskania
konsultacji. Jest przygnębiony. Pisze do jednej z mych przyjaciółek, wówczas samotnej, z
którą zaczął niedawno korespondować. Prosi ją gorąco, aby w wypadku jego śmierci
przyjechała do Kok-Tereku i zajęła się resztkami jego dobytku. Oczywiście przez „dobytek"
rozumie swoje utwory.
W Dżambule zrobiono Sani wszystkie analizy, był prześwietlany. Nie, to nie kwalifikowało
się na wrzód i w ogóle na dolegliwości żołądkowe. Był to nowotwór wielkości dużej pięści,
który wyrósł na tylnej i Mańce otrzewnej, naciska na żołądek i powoduje bó-!¦ Niestety,
bardzo możliwe, że jest to nowotwór złośliwy. Czy ma to związek z poprzednią operacją? Ale
przecież tamten guz do ostatniej chwili był ruchomy I'karze byli przekonani, że nie da
przerzutów. A mo-¦ jednak dał?
Jedni lekarze skłonni są przypuszczać, że jest to rzut starego nowotworu: zgadza się zarówno
o-rozwoju guza, jak i limfatyczne drogi przenosze-
163
nia komórek rakowych. Inni uważają, że jest to samodzielny nowotwór, wolno rosnący,
zestarzały i wcale nie złośliwy. Komu więc wierzyć? W każdym razie trzeba przygotować się
na najgorsze.
W Dżambule Sania usłyszał o issyk-kulskim korzeniu. Udało mu się zdobyć odrobinę.
Próbuje zażywać.
W pierwszych dniach po powrocie z Dżambułu, na początku grudnia, Sania czuje się dobrze.
Wrócił mu apetyt. Jednak nie ulega złudzeniom. Śmierć wydaje mu się niemal nieunikniona.
Pociechę widzi w tym, że nie wierzy w śmierć zupełną: „Jakaś substancja duchowa jednak
zostaje".
W Dżambule dostał skierowanie do Taszkenckiej Kliniki Onkologicznej. Chyba trzeba tam
będzie pojechać w czasie ferii zimowych. Ale na co się decydować: na operację, czy na
rentgeno- lub radioterapię? A może lepsze będą jedynie zioła? Jest już zgoda na wyjazd do
Taszkentu. Samopoczucie całkiem przyzwoite. Sania znów zażywa nalewkę na issyk-kulskim
korzeniu. W nią też zaopatrzony wyrusza w przeddzień nowego, 1954 roku do Taszkentu.
Taszkent. Następnego dnia wizyta w klinice onkologicznej. Lekarz uważa, że to przerzut.
Odradza operację. Potrzebna jest rentgenoterapia. Sania otrzymuje skierowanie do szpitala na
oddział naświetlań. Już nazajutrz, 4 stycznia, leżał w 13 pawilonie kliniki Taszkenckiego
Instytutu Medycznego. Następnego dnia narysowano mu na brzuchu cztery kwadraty i
zaczęto je po kolei napromieniowywać. Najpierw co drugi dzień, a później codziennie.
Jednocześnie zaaplikowano środki farmakologiczne.
Ordynatorka oddziału, Lidia Aleksandrowna Duna-jewa, oraz opiekująca się nim
bezpośrednio lekarka Irena Jemielianowa Mejke zapewniają Sołżenicyna, że rentgen zniszczy
nowotwór, a tabletki pomogą powrócić do zdrowia. Spędził w klinice półtora miesiąca.

164
Zaaplikowano mu pięćdziesiąt pięć zabiegów o łącznej dawce 12 tysięcy rentgenów. Guz w
dużym stopniu został zniszczony, niejako rozszedł się. Polecono mu pokazać się 1 czerwca.
To był niezły znak, gdyż innym kazano zjawić się po miesiącu lub nawet po dwóch

background image

tygodniach. A jednak wątpliwości zostały: zwrócono mu życie, czy tylko odroczono śmierć?
Wyjście z pawilonu numer 13 uświetnił pójściem do teatru na balet „Esmeralda".
Potem wybrał się w góry, do staruszka Krimienco-wa, i otrzymał od niego garść ziół. Do
swojego Kok-Tereku wrócił w zupełnie innym nastroju niż z niego wyjeżdżał. Wówczas
ś

witał mu tylko nikły promyk nadziei, a teraz czuł, że powraca do życia. Nic nie boli. To

prawdziwe szczęście! Ale czy na długo go starczy? Korzeń tymczasem moczy się w
spirytusie. Wkrótce zacznie pić tę nalewkę — rentgen rentgenem, a korzeń korzeniem.
W jednym ze swych listów do mojej mamy poprosił ją o przysłanie swojej fotografii. śałował
bardzo, że nie ma zdjęć własnych rodziców. Pisał, że „pieczołowicie, niczym staruszek,
zaczął odnosić się do przeszłości i nie chciałby uronić z niej ani odrobiny".

Wówczas był wobec przeszłości pieczołowity. A teraz? A teraz Sołżenicyn w ogóle nie ma
przeszłości. „Zapomniałem wszystko, o czym ci pisałem" — usłyszałam od niego pod koniec
1970 roku. Byłaś tylko wyidealizowanym wizerunkiem —¦ rozumiesz? W listach
przesadzałem!"
Po przekroczeniu zenitu swego życia Sołżenicyn nie zdobył właściwej dla ludzi starszych
dalekowzro-czności, która pomaga nie zauważyć zmarszczek na twarzy tych, którzy starzeją
się wraz z nim. Tej dobroczynnej dalekowzroczności, która pozwala dostrzegać w przeszłości
jedynie rzeczy największe i najważniejsze, i pozwala zapomnieć o drobnych, irytują-
165
cych faktach swego życia, o drobnych przewinach — własnych i cudzych.
Sołżenicyn na odwrót, wraz z upływem lat staje się coraz bardziej krótkowzroczny. Grzebiąc
w swym dawnym życiu, wynajduje w pamięci drobne fakty i o-gląda je przez lupę, natomiast
rzeczom ważniejszym i większego kalibru przypatruje się przez odwróconą lornetkę. Wielkie
zostało pomniejszone, małe powiększone. Skala zachwiana. Rząd wielkości, mówiąc
językiem matematycznym, został pomylony.
To, co mówię, odnosi się do oceny postępowania ludzi niegdyś bliskich Sołżenicynowi i
oceny jego własnych postępków wobec innych. Trudno mi powiedzieć, czy rozciąga się to na
inne zjawiska, czy Sołżenicyn jest wewnętrznie spójny, czy też zaczął przypominać szeroko
rozwarte nożyce?
* * *
W tym czasie, kiedy Aleksander Sołżenicyn poddawał się pomyślnej kuracji w Taszkenckiej
Klinice Onkologicznej, jego bliski niegdyś przyjaciel, Mikołaj Witkiewicz, po wyjściu na
wolność przyjechał do Rostowa. W obozie, w którym odsiadywał resztę wyroku,
obowiązywały „współczynniki". Dlatego odsiedział nie 10 lat, na które został skazany
wyrokiem trybunału wojskowego, lecz tylko bez mała 9. W Ro-stowie nie chciano go
zameldować, wobec czego osiedlił się w Taganrogu.
Pod koniec marca 1954 roku otrzymałam od Mikołaja list — pisał w nim, że całkowicie
pochłania go szukanie pracy. Trudności, z którymi zetknął się po powrocie do domu, wcale
go nie przerażają. Przecież przeżył już niejedno, był na wozie i pod wozem. Poza tym ma
troskliwą mamę i babcię.
Latem następnego roku, kiedy zobaczyłam się z Mikołajem, mieszkał on już w Rostowie. Nie
pracował etatowo, ale Emil Mazin zaopatrywał go w „dwójko-


wiczów" z matematyki, którym Mikołaj udzielał skutecznych korepetycji, zdobywając nawet
pewną sławę na tym polu.
Nie nawiązałam z Mikołajem równie ożywionej korespondencji, jak to bywało niegdyś, ale
od czasu do czasu wymienialiśmy listy.

background image

Mikołaj chętnie zrecenzowałby któryś z moich referatów lub wykładów. „Opiszę ci moje
wrażenia, zadam, dwa lub trzy naiwne pytania i w ten sposób będziesz mogła ocenić, czy
skończyłem się jako chemik, czy też jest jeszcze jakaś nadzieja?" — żartował.
Wprawdzie nie wysłałam mu żadnego wykładu, ale zaryzykowałam egzemplarz napisanej
przeze mnie popularnej „chemicznej sztuki teatralnej", która nosiła tytuł „Prawdziwy
szampan, albo urodziny chemika" była z powodzeniem grana na mojej uczelnianej scenie.
Mikołaj pochwalił mnie za tak udaną formę popularyzacji przedmiotu, skrytykował jednak
mojego bohatera, uznając go za „przeuczonego dziwaka". Jego zdaniem lepszy byłby bohater,
który jedynie „dobitnie i obszernie ukazywałby potęgę chemii otaczającym go ciemniakom".
Jednym słowem: „więcej chemii i mniej szampana".
Rozpocząwszy swe poobozowe życie od udzielania korepetycji z matematyki, Mikołaj
ż

artował, że nie zapomniał jeszcze, iż jest chemikiem, „czego nie można powiedzieć o samej

chemii". W dwa lata po jego wyjściu na wolność czasy się zmieniły. Posiadanie
czternastoletniego stażu produkcyjnego (cztery lata frontu i dziesięć lat pracy w fabrykach i
na budowach w całym kraju, jak obecnie określano jego obozowe życie) w dużej mierze
ułatwiło Mikołajowi Witkiewi-czowi uzyskanie jesienią 1956 roku aspirantury w katedrze
chemii organicznej Uniwersytetu Rostowskie-go. No i oczywiście wspaniale zdane egzaminy
oraz

167
¦
nadesłana przez Stiepuchowicza z Saratowa fotokopia ich wspólnego artykułu.
* * *
W roku 1954 Sania kupił domek w Kok-Tereku — ten sam, który uprzednio wynajmował.
Zbudowano mu w nim dodatkowo piwnicę.
Gospodyni będzie uprawiać ogródek, kiedy Sania znów pojedzie do Taszkentu, a plony
przypadną jemu. A zresztą, gdzie jeszcze można znaleźć taką ciszę? Szczególnie piękne są
księżycowe noce. Po prostu dusza ulatuje — step, niebo i niczego więcej, a gdy zaczęło -się
ocieplać — spacery nad rzeką Czu i sen pod gołym niebem.
Tutaj tak świetnie mu się pisze. A poza tym są jeszcze przecież w Kok-Tereku Zubowowie,
którzy traktują Sanie zupełnie jak syna.
Sania czuje się znakomicie, ale chcąc nie chcąc musi znów jechać do Taszkentu. 21 czerwca
ponownie znalazł się w 13 pawilonie. W klinice przyjęto Sołże-nicyna bardzo serdecznie.
Lekarze stwierdzili, że zmienił się nie do poznania, ale jeszcze przed dokonaniem analizy
powiedzieli, że kładą go na miesiąc. W klinice onkologicznej trzeba było spędzić niemal dwa
miesiące.
Wreszcie nadszedł koniec kuracji. Teraz Sołżeni-cyn przyjedzie tam ponownie dopiero za 10
lat, wiosną roku 1964. Przyjedzie nie do kontroli, nie na kurację. Przyjedzie dlatego, że
postanowił napisać powieść o tym „rakowym" pawilonie. Na razie zaś po wypisaniu się z
kliniki spaceruje po Taszkencie. Kupił płaszcz, a co ważniejsze — aparat fotograficzny. Z
upodobaniem fotografuje zwierzęta w miejskim ogrodzie zoologicznym.
* * *
Rok 1955 witał Sania z dziewczyną, która była jego sympatią. Ostatecznie nie zdecydował się
na ożenek,
168
chociaż śmiertelnie znużył go stan kawalerski- Co będzie, gdy znów zachoruje? Nawet nie
będzie się miał kto nim zaopiekować. Źle jest samotnemu. Ponieważ w Kok-Tereku nie
znajduje tej, z którą mógłby i pragnął się ożenić, której mógłby dowierzać, zaczyna snuć
plany małżeństwa z kobietą poznaną nie osobiście, lecz korespondencyjnie. Są to jego
pierwsze doświadczenia życiowe, 'zrodzone z czysto fantastycznych, spekulatyWnych

background image

kalkulacji. Korespondencja, potem życzenie poznania się osobistego... Pojedzie do niej już
latem.
Lato 1955 — jego pierwszy urlop od 15 lat —- od 1940 roku.
Zasłoniwszy szczelnie okna, aby odgrodzić się od wyczerpującego kazachstańskiego upału,
całymi dniami siedzi w domu — pisze, czyta, słucha muzyki. Pod wieczór, kiedy upał nieco
zelżeje, idzie nad rzekę i długo się w niej kąpie. W nocy śpi pod gołym nielbem. Kończy
sztukę „Republika pracy" (przyszły tytuł „Jeleń i dziewczyna") i z wolna zabiera się do
pisania powieści. Powieści o „marfińskiej szaraszce".
W tym czasie Sanie odszukali jego obozowi przyjaciele: Dymitr Panin i Lew Kopielew.
Przychodzą listy. Nadszedł nawet ołówkowy portret, który w swoim czasie narysował mu
Sergiusz Michaj łowicz Iwaszew-Musatow.
A oto jak do tego doszło. Przy wejściu do moskiewskiego domu towarowego wpadłam na
Eugenię Iwanownę Paniną, która z wielkim podnieceniem zaczęła mi opowiadać o tym, co
musiała przeżyć, kie-dy wreszcie udało jej się przyjechać do Kustanaju, gdzie był zesłany jej
mąż. Okazało się, że nie był tam sam, ale ona (o, serce kolbiejty!) mimo wszystko stara się
załatwić mężowi powrót do Moskwy.
Eugenia Iwanowma zasypała mnie pytaniami o Sanie. Dopiero teraz dowiedziałyśmy się obie,
ż

e nasi

mężowie bardzo się ze sobą w obozie przyjaźnili. Jej Mitia za wszelką cenę chce odszukać
Sanie. Czy znaim jego adres? Tak, oczywiście. Tutaj, w Moskwie mieszka jeszcze jeden ich
wspólny przyjaciel, Lew Kbpielew.
Obaj przyjaciele, pozna wszy w ten sposób adres Sani, zaczęli go namawiać, aby rozpoczął
starania o anulowanie ograniczeń. Pisała mu o tym również Eugenia Iwanowna. Ale Sania
zwleka.
Tym razem wyibrał się nie do Taszkentu, lecz do Karagandy —chciał rozerwać się, a może
nawet ożenić. Jednak pani domu do Kok-Tereku ze sobą nie przywiózł. Pierwszy z jego
fantastycznych planów matrymonialnych nie został zrealizowany.
Jesienna amnestia z 1955 roku przyniosła promyk nadziei. Może obejmie i jego? Może
zwolnią go z zesłania? Gdzie się udać? W mieście mieszkać nie chce. Pośpiech, sąsiedzi,
tramwaje, ryczące głośniki za ścianą i tym podobne rzeczy. Dobrze byłoby osiedlić się gdzieś
ma wsi w Rosji Środkowej, najlepiej z dala od linii kolejowej i nie w stolicy rejonu, lecz w
zapadłej dziurze. W jego Kok-Tereku pod wieloma względami jest mu tak dobrze, że chyba
nie chce niczego lepszego.
* * *
W połowie kwietnia 1956 roku nieoczekiwanie dostałam list od Sani. Donosił mi w nim, że
został zwolniony z zesłania i że anulowano mu wyrok. Pisał, że chciałby się przenieść do
Rosji Środkowej i urządzić w jakiejś wsi zabitej deskami, że w związku z tym nawiązał
korespondencję z kuratoriami w Iwanowie i Włodzimierzu. Prosił, żebym się dowiedziała,
czy przypadkiem obwód riazański nie potrzebuje fizyków lub matematyków. Zapewniał przy
tym, że gdyby nawet mieszkał w obwodzie riazańskim, „nie będzie rzucał żadnego cienia" na
moje życie.
W kuratorium riazańskim powiedziano mi, że w naszym obwodzie matematyków i fizyków
jest pod dostatkiem, o czym napisałam Sani, radząc mu jednocześnie urządzenie się w
mieście.
Kończy się rok szkolny. Sania po raz czwarty egzaminuje klasy dziesiąte. Dom udaje mu się
sprzedać. Skromne meble rozdaje. Pożegnawszy się ze szkołą, z Heleną Aleksandrowną i
Mikołajem Iwanowi-ozem Zubowymi, Sołżenicyn 20 czerwca opuszcza
Kok-Terek.
* * *

background image

Aleksander zawiadomił mnie, że jego aktualny adres zawsze będzie znała żona jego
przyjaciela — Panina. Kiedyś, przyjechawszy do Moskwy i zatrzymawszy się u Lidy,
wykręciłam numer telefonu służbowego Eugenii Iwanowiny, którą zawiadomiłam listownie,
ż

e przyjadę tego dnia i zadzwonię do niej.

„Sania jest tutaj i oczekuje Was w Diewiatin-skim..."
Wieczorem pojechałam do Zaułka Diewiatinskiego. Szłam jak na ścięcie. Na schody
wspinałam się tak ciężko, jak by to była Golgota. Eugenia Iwanowna otworzyła mi drzwi i
zaprowadziła do pokoju. Sania z Paninem siedzieli w kącie przy okrągłym stole i pili herbatę.
Obaj wstali na mój widok. Paninowie wkrótce pod jakimś pozorem wyszli, pozostawiając nas
samych.
I nagle zaczęliśmy rozmawiać ze sobą bez żadnego skrępowania. Sania dzielił się swymi
planami: zamierzał rozpocząć pracę w obwodzie włodzimierskim. Mówił o możliwej i nawet
prawie pewnej rehabilitacji. To wiszystko stanowiło rodzaj kontynuacji naszego wspólnego
ż

ycia — naszego wspólnego nieszczęścia.

Później Sania odprowadził mnie do domu, w którym mieszkała Lida — to było niedaleko.
Wziął mnie
170



171
pod rękę. Zaczął padać deszcz. Schroniliśmy się, jak
to bywało w młodości, w jakiejś bramie. Aleksander wypytywał mnie o wszystko, starając się
zrozumieć, jak i co się stało. Coś mu odpowiadałam. śyłam wówczas czy to przeiszłością, w
którą zwaliłam się z teraźniejszości, czy to teraźniejszością, która wynurzyła się jakby z
dalekiej przeszłości. Powiedziałam mu: „Byłam stworzona do tego, aby kochać tylko ciebie,
ale los zrządził inaczej". Na pożegnanie wręczył mi wszystkie wiersze, które przez te lata
napisał o mnie lub dla mnie.
Kiedy wszyscy już w domu zasnęli, zaczęłam czytać:
„I oto znów przez całą noc śniłaś mi się ty, Serdecznie znana, ukochana żona". „Wieczorny
ś

nieg, wieczorny śnieg Aleję [miejską przypomina, Kołnierzyk twój, twój dźwięczny śmiech,

Ś

nieżynek blask, oddechu mgłę..." Słowa najbardziej dla mnie bolesne: „Ale na końcu drogi

jelst imój dom I czeka mnie z miłością w nim Moja, na zawsze moja żona".
Rano usiłowałam otrząsnąć się z nastroju, jaki mnie ogamnął. Umyślnie udawałam bardzo
zajętą i zapracowaną, chociaż znalazłam dogodną chwilę, aby powiedzieć Lidzie, że
widziałam się z Sanią i jego wiersze zmąciły mi spokój duszy.
Wieczorem wyjechałam do Riazania, postanowiwszy za wszelką cenę poradzić sobie ze swą
roziterką. W doimu nabrałam tyle odwagi, że powiedziałam W. S., iż widziałam się ze swym
byłym mężem, ale to niczego nie zmienia, że wszystko pozostaje po staremu.
Coraz bardziej zaczynały męczyć mnie wyrzuty su-mieinia. Starałam się je zdławić, nie
poddawać się
172
nastrojom, ale to było już ponad moje siły. Zamknęłam się w iswoim pokoju i wciąż od nowa
czytałam wiersze Sani.
W. S. pierwszy odczuł, że oddalam się od niego, uciekam i zagłębiam się w sobie. Robił
wszystko, abym mu nie umknęła: woził mnie łódką po Oce (mieliśmy własną łódkę z
silnikiem), pojechał ze mną do Sołotczy (przedtem nie wiedzieć czemu nigdy tam nie
byliśmy), do tamtejszego domu wypoczynkowego na cały sierpień. Ale ja byłam myślami
gdzieś daleko, nic mnie nie potrafiło od tych myśli odciągnąć ani rozerwać. Zaczynający się
'tam las ciągnął się całymi kilometrami aż do obwodu włodzimierskiego, gdzie może będzie

background image

mieszkał Sania, w tę samą stronę biegła linia wąskotorówki... I stamtąd właśnie nadszedł list:
„...jeśli masz ochotę i uważasz to za możliwe, możesz do mnie napisać. Mój adres od 21
sierpnia: obwód włodzimierski..."
Przemęczywszy się chyba z miesiąc i przekonawszy się, że moje uczucie do męża nie tylko
odżyło, lecz zaczęło coraz bardziej mnie opanowywać, postanowiłam szczerze porozmawiać
z mą najbliższą przyjaciółką, Lida. Odwiedziłam ją w podmoskiewskim sanatorium. Lida,
która bardzo lubiła moją nową rodzinę, wpadła w prawdziwą rozpacz. Wynajdywała więc
coraz to nowe argumenty, a ja w odpowiedzi na nie tylko płakałam. Poczucie winy i
rozgorzała na nowo miłość musiały znaleźć jakieś ujście. Lida wreszcie z wielką niechęcią
zgodziła się, że powinnam napisać do Sani.
Tego lata Sania odwiedził Rostów, skąd jeździł do Gieorgijewska, Piatigorska i Kisłowodzka,
aby zobaczyć się z krewnymi. Przedtem był na Uralu, gdzie mieszkała siostra Heleny
Zuboiwej ze swą córką Na-taszą. Zubowowie uznali, że ta dziewczyna będzie dla niego
odpowiednią żoną. Nigdy przedtem jej nie
173
widział, jedynie wymienili kilka listów. Sania spędził tam dwa tygodnie. Natasza spodobała
mu się, wobec czego zaproponował, żeby uważała się za jego narzeczoną. Jednak dziewczyna
wystraszyła się takich nagłych oświadczyn i Aleksander wyjeżdżając nie wiedział, co będzie
dalej — niczego nie zdołał ustalić.
Zaczął się rok szkolny. W chwilach wolnych od zajęć uczelnianych siadałam do fortepianu,
bo tylko jemu mogłam opowiedzieć o wszystkim, co działo się w mojej duszy. Wspomniałam
słowa człowieka, który wróżył mi z ręki i fotografii w najcięższym dla mnie okresie, kiedy
mąż zaginął bez wieści, kiedy listy z frontu przestały przychodzić. Ten człowiek powiedział
mi prawdę o przeszłości, o teraźniejszości wyrażał się mgliście, ale na pytanie, czy połączę
się znów z mężem, odparł: „To będzie zależało wyłącznie od pani". Wtedy takie stwierdzenie
wydało mi się wręcz świętokradztwem, teraz zaś zaczynało być bliskie prawdy.
W kolejnym liście Sania napisał mi, że sam się dziwi, jak bardzo zbliżył się do mnie przez te
dwa miesiące. Wyznawał też, że coraz częściej zastanawia się czy naprawdę nowe szczęście
nie jest możliwe? Proponolwał spotkanie, aibyśmy mogli skonfrontować nasze uczucia.
Ponieważ jednak, jak pisał, to nie on, lecz ja winna byłam naszemu rozstaniu, toteż właśnie ja
powinnam do niego przyjechać. Proponował przyjazd na trzy dni.
W. S. został zaproszony na jubileusz znajomego profesora do Odessy. Mówię mamie, że
zostałam wezwana do Moskwy w związku z rehabilitacją Sani. Mama dostrzega moje
podniecenie, ale nie zdaje sobie sprawy z jego przyczyn. 19 października jadę na dworzec i
kupuję bilet... do Torfopunktu.
Wieczorem przez okno przedziału zaglądał do
174
mnie księżyc, a w sercu, mimo wyrzutów sumienia, było poczucie szczęścia.
Sania, w brązowym płaszczu i kapeluszu, powitał mnie na dwoncu. Ze stacji poszliśmy
bezludną drogą, wiodącą przez step w kierunku wsi Wilcewo, gdzie w chacie Matriony
Wasiliewny Zacharowej mieszkał Isaicz, jak go nazywała (Ignaticz w opowiadaniu
„Podwórze Matriony"). Nadal świecił księżyc. Zatrzymaliśmy się w cieniu rzucanym przez
bróg siana. Objęliśmy się mocno i gorąco ucałowali, jak to bywało w młodości, mój ładny
brązowy kapelusik z piórkiem spadł na ziemię z przechylonej do tyłu głowy. Wszystko,
wszystko od razu wróciło. Nie trzeba było słów, aby to poczuć, zrozumieć, aby w to
ulwierzyć.
„Jak ci się udało w ciągu tych miesięcy tak wyszczupleć, odmłodzić, wyładnieć?" — pytał
mnie Sania.
Rzeczywiście, rozstałam się z kokiem, przystrzygłam sobie włosy i zrobiłam trwałą ondulację
—włosy teraz sięgały mi do ramion. Schudłam zaś dlatego, że już dawno straciłam apetyt z

background image

powodu nieustannej rozterki. Przyjechałam w morelowej bluzce z jedwabiu, uszytej na wzór
tej, która mu się niegdyś podobała. Ale nie to było najważniejsze. Jeśli rzeczywiście
wyładniałam, to dzięki wewnętrznemu ogniowi, jaki we mnie płonął.
Dom i jego gospodyni, izba z fikusami — wszystko to zostało dokładnie opisane w
opowiadaniu „Podwórze Matriony". Dodam tylko, że Matrdona Wasilie-wa zdumiała mnie
swą niezwykłą delikatnością. O nic ani mnie, ani Isaicza nie wypytywała, dopóki ja sama nie
opowiedziałam jej swojej historii. Zrewanżowała mi się własną historią, opisaną w tymże
opowiadaniu. Starała się przy tym nie przeszkadzać nam, zostawiać we dwójkę.
175
¦¦¦¦¦¦¦¦¦¦I


21 października była niedziela. W dodatku tego właśnie dnia przypadały imieniny mamy
Sani. Nazwaliśmy óiw dzień dniem naszego ponownego zespolenia i przez kilka lat
obchodziliśmy jak wielkie święto. W tę pierwszą niedzielę nie rozstawaliśmy się z Sanią ani
na chwilę, mówiliśmy bez ustanku rozumiejąc się w pół słowa, robiliśmy sobie nawzajem
zdjęcia.
Sania uważał za swój obowiązek jeszcze raz ostrzec mnie, skłonić do zastanowienia. Przecież
on jest poważnie i beznadziejnie chory, jego dni są policzone. Rok, najwyżej dwa... Ale
byłam niezachwiana w swym 'postanowieniu: „Jesteś mi potrzebny i żywy i umierający..." A
więc i ja jestem mu potrzebna-właśnie teraz, potrzebna najbardziej, aby jakoś ubarwić
ostatnie lata jego życia, ulżyć w możliwym cierpieniu, może nawet pomóc w przezwyciężeniu
ś

mierci?

Kiedy Sania szedł do szkoły, ja trochę zajmowałam się gospodarstwem, a przeważnie
czytałam fragmenty jego utworów, pisanych bardzo ciasno, drobnymi literkami, na
niewielkich kartkach papieru. Wąskie marginesy również gęsto pokryte były wstawkami.
Jednak w czasie swego pierwszego pobytu zdołałam niewiele przeczytać; kiedy byliśmy
razem — rozmawialiśmy lub oddawaliśmy się jakiemuś innemu wspólnemu zajęciu.
Układaliśmy nasze wspólne teraz plany. Byłam gotowa na wszystko, choć zdawałam sobie
sprawę z tego, że krzywdzę i zasmucam bardzo dobrych ludzi. Ale dopiero teraz, oglądając
się wstecz, widzę, jaka to była ogromna krzywda!
Czy wówczas potrafiłoby mnie coś powstrzymać? Chyba nie. Nawet głos dobiegający z
przyszłości: „Jak będziemy się rozwodzić — po przyjacielsku, czy jak wrogowie?..." Czy
zdołałabym uwierzyć, że coś
176
takiego może nastąpić? A nawet gdybym uwierzyła — nie, -wcale by mnie to nie
powstrzymało!
„Błagam cię, moja dziewczynko, bądź twarda do końca i nie idź na najmniejszy kompromis!
Pozwól mi tym samym uwierzyć w mój nowy charakter!" Sania tak bardzo cenił sobie to, co
zyskał, że już bał su; utracić.
Starałam się zagłuszyć wyrzuty sumienia argumentem, że jestem potrzebniejsza temu, wobec
którego bardziej zawiniłam. Którego kocham najbardziej ze wszystkich ludzi na całym
ś

wiecie. Dać mu szczęście, odrodzić w nim silną wolę życia — było wówczas moim celem,

moim jedynym dążeniem, i inne sprawy były nieporównywalne. Kiedy człowiek pochłonięty
jest jakąś pasją, jakąś ideą — nie potrafi powstrzymać go żadna przeszkoda; niszcząc ją staje
się okrutny. Pewnie i ja byłam wówczas okrutna. Wieim, że wielu ludzi mnie potępiło.
Po świętach październikowych rozdzieliliśmy z W. S. nasz skromny dobytek i przewieźliśmy
na ulicę Wolności te jego rzeczy, ktćre jeszcze zostały w Zaułku Kasimowskim.
* * *

background image

Aleksander przyjechał po raz pierwszy do Riaza-nia tuż przed Nowym Rokiem, 30 grudnia
1956 roku. Następnego dnia, nie bacząc na bardzo silny mróz, spacerowaliśmy razem po
mieście. Ale naszym celem była nie tylko wyprawa na Riazański Kreml, do Soboru, włóczęga
brzegiem rzeki Trubież. Tego dnia zamierzaliśmy zawrzeć ponowny związek małżeński i
poszliśmy do miejscowego urzędu stanu cywilnego. Jednak naszemu pragnieniu nie stało się
zadość, a to z powodu, że w dowodzie Sani brakowało adnotacji o rozwodzie... właśnie ze
mną!
Jako szczęśliwi, choć jeszcze nieformalni małżonkowie powitaliśmy Nowy Rok we trójkę,
była z nami
12 — Sołżenicyn
177


mama. W kilka dni później pojechaliśmy z Sanią do Moskwy, odwiedziliśmy kilku jego i
moich przyjaciół. Wstąpiliśmy do sądu, wyszukaliśmy w archiwum odpis wyroku
rozwodowego, przeznaczony dla Sani.
Tej zimy nastąpiło też pewne tragiczne wydarzenie: bezsensowna, nieoczekiwana śmierć
Matriony Wasi-liewny. Sania przeniósł się do jej szwagierki — dom był lepszy, czyściejszy
— miał tam oddzielny pokój, ale mimo wszystko czuł się znacznie gorzej niż u swojej
Matriony.
Wreszcie nadszedł czas pożegnania z Torfopunk-tern, Milcewem i rozpadającą się chatą
Matriony. Przez tydzień mieszkaliśmy w Moskwie u mojego wujka Turkina. Przez ten czas
załatwialiśmy bilety na statek, którym zamierzaliśmy odbyć małą podróż po Wołdze i Oce,
robiliśmy sprawunki. Najważniejszym z nich była kupiona w GUM maszyna do pisania. Bo
istotnie trzeba było teraz pomyśleć o przepisaniu na czyslto gotowych już utworów. Trzeba
będzie nauczyć się pisać na maszynie, chociaż coś niecoś przyswoiłam sobie jeszcze na
Uniwersytecie Moskiewskim.
W Riazaniu latem 1957 roku rozpoczął się „spokojny żywot", jak mój mąż nazwał ten okres
naszego wspólnego życia.

SPOKOJNY śYWOT
Nasz „spokojny żywot" zaczął się od nader niespokojnej krzątaniny. Odbiór bagażu,
ustawianie i przestawianie mebli, przeróbka instalacji elektrycznej, rozbieranie skrzynek po
bagażach na materiał budowlany, najróżniejsze drobne naprawy domowe. I to wszystko
własnoręcznie. Wreszcie urządziliśmy się. Nasz wspólny, dziesięciometrowy kwadratowy
pokoik pomieścił dwa gabinety, bibliotekę i sypialnię.
Naprzeciw siebie stanęły dwa, biurka: męża — wielkie, nowoczesne, z mnóstwem szuflad;
moje — malutkie, staroświeckie, na cienkich rzeźbionych nóżkach. Na wszystkich ścianiach
— półki z książkami. Obok łóżka okrągły, również antyczny stolik. Kładliśmy na nim książki,
które czytaliśmy przed snem.
Naprzeciwko naszych okien, podobnie jak w całej okolicy, zaczęły wyrastać wielkie gmachy,
pojawiły się latarnie uliczne, zabłysły światła w licznych nowych domach. Miasto nacierało.
A w naszym pokoiku i na podwórku jakoś się tego nie czuło. W ogródku było cicho i pusto; w
sąsiednich mieszkaniach jeszcze nie pojawiły się dzieci, w domu naprzeciwko nie było
jeszcze hałaśliwego magazynu żywnościowego, a na dziedzińcu niedaleko Instytutu
Radiowego jeszcze nie wypróbowywa-no motocykli.
W najdalszym kątku ogrodu, tuż pod szczelnym

179

background image

parkanem, gdzie rozłożysta jabłoń tworzyła jakby naturalną altankę, mąż zmajstrował ławkę i
stolik. Zmieściło się tam również składane łóżko i fotel. Cały zielony pokój.
„Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w życiu miał takie warunki" — pisał
Aleksander Isajewicz do przyjaciół z dalekiego Kok-Tereku, doktora Zubowa i jego żony.
Miejski hałas prawie nie docierał, uipał nie-dokuczał, powietrze było znakomicie
oczyszczone przez drzewa, słońce nie paliło, nie unosił się kurz. A w górze wisiały jabłka —
wystarczyło sięgnąć po nie ręką.
Niewidzialna nić, wiążąca go z Zubowami, pierwszymi i na razie niemal jedynymi
czytelnikami jego poobozowych utworów, będzie snuć się gładko aż do czasu, kiedy
Aleksander Isajewicz stanie się znany, kiedy zatopi go potok innych listów, wydarzeń,
znajomości. Ale na razie Zubowowie w pewnym sensie zastępują mu całą ludzkość.
Korespondencja z. nimi przez parę lat pozostanie dla obu stron czymś w rodzaju religijnego
obrzędu. Wraz z listami wędrują na, odległość tysięcy kilometrów wycinki z gazet,
interesujące listy osób trzecich i, szczególnie często, fotografie.
Mąż nie kwapił się z poznawaniem moich kolegów i znajomych. Co więcej, powinnam być
przygotowana na to, że kontakty z nimi będą stopniowo słabnąć. Wszak ani jeden człowiek w
mieście nie powinien znać, nawiet domyślać się prawdziwego życia mego męża,, jego
twórczości.
W ten sposób powoli przekształcaliśmy się w samotników. Wyjątek można było uczynić
jedynie dla sprawdzonych przyjaciół, przed którymi nie było potrzeby czegokolwiek
ukrywać. Pierwszym takim gościem był u nas Mikołaj Andriejewicz Potapow.
Andreicz, który odwiedził nas już w lipcu, bardzo
180

spodobał się mojej mamie i mnie samej. Sympatyczny mężczyzna, dowcipny, ale nie
złośliwy. Wiele opowiadał o swych dawnych nieszczęściach i, ze szczególnym zapałem, o
swej obecnej pracy na budowie Kujbyszewskiej' Elektrowni Wodnej. Andreicz zostaje
wtajemniczony w sprawy literackie mego męża. Dowiaduje się, że powstaje „Szaraszka".
Dostaje do przeczytania rozdział „Uśmiech Buddy". Następny gość, również obozowy
przyjaciel męża, przyjedzie do nas dopiero w pół roku później. Będzie nim Dymitr
Miehajłowicz Panin. Spotkania z obozowymi przyjaciółmi będą też nieodłącznym
składnikiem pobytów w Moskwie, gdzie mąż dość często jeździł w celu załatwiania
rozmaitych spraw. Ko-pieleW, Panin, Iwaszew^MiusatoW. W owym czasie ich przyjaźń dla
Aleksandra Isajewicza znaczyła bardzo wiele.
Pewną rekompensatą za nasz pustelniczy tryb życia było stoipnioWe zapoznawanie się z
Ziemią Ria-zańiską. Poznawaliśmy ją powoli, fragmentami, mimochodem.
Tego lata, już nie pamiętam dlaczego, musiałam wygłosić wykład w Spasku nad Oką.
Popłynęłam tam z mężem statkiem. Zauważyłam natychmiast, że zdziwiła go, a nawet jakby
rozdrażniła wystrojona, rozbawiona publiczność. Przez wiele lat odzwyczaił się od tego, a
poza tym nigdy nie lubił i nie uznawał próżniactwa.
Od września mąż zaczął pracować w szkole. W gabinecie kuratora miejskiego spotkali się:
dyrektor riazańskiej szkoły nr 2 i Aleksander. Argumentacja męża, który dowodził ponad
wszelką wątpliwość, że właśnie on powinien być przyjęty w pierwszej kolejności, zrobiła na
dyrektorze wrażenie. Zaczął wypytywać Sołżenicyna o jego przeżycia frontowe. Okazało się,
ż

e walczyli gdzieś niedaleko od siebie.


181

background image

To było ważniejsze od dyplomu uniwersyteckiego z wyróżnieniem, znakomitej opinii i
przywileju rehabilitowanego do otrzymania pracy w pierwszej kolejności.
Stopniowo oboje nauczyliśmy się pisać na maszynie. Ja uczyłam się metodą
dziesięciopalcową według podręcznika, zapamiętałam układ klawiszy i zaczęłam zwiększać
szybkość. Aleksander Isajewicz pisał zaledwie dwoma palcami (wskazującym prawej ręki i
ś

rodkowym lewej), ale trzeba mu Oddać sprawiedliwość — był szybszy ode mnie.

Pierwszą pracą, którą Aleksander napisał na maszynie, był artykuł o przyszłych sztucznych
satelitach Ziemi, zamówiony u niego do „Notatnika Agitatora", wydawanego przez Komitet
Obwodowy KPZR. Artykułowi temu nie sądzone widać było ujrzenie światła dziennego. 4
października wystrzelano naszego pierwszego sputnika. Za to w jednym z październikowych
numerów gazety „Prioksakaja Prawda" znalazła się notatka o lektorach, wygłaszających
pogadanki w związku z tym wydarzeniem. Wśród innych wymieniono również nazwisko
„wykładowcy fizyki w szkole średniej nr 2 tow. Sołże-nickiego".
Spokojnie i bez rozgłosu minęła pierwsza rocznica naszego ponownego współżycia.
Obchodziliśmy ją tylko we dwójkę (mama gdzieś wyjechała) przy kieliszku słabego wina i
natychmiast po tym „przyjęciu" wróciliśmy do swych zwykłych zajęć. Zanotowałam to w
swoim pamiętniku, dodawszy: „Nasze szczęście jest tak pełne, że czasami lękam się o nie!"
Istotnie... Chociaż znacznie później, niż się czegokolwiek imogliśmy spodziewać, chociaż
trudniej i dramatyczniej ale jednak chyba urzeczywistniło się wszystko, o czym marzyliśmy.
Mieliśmy jeszcze jeden niezbędny element szczęś-
182
cia rodzinnego. Kiedy mama przemoda «ędo z Mazania, Aleksander pisał, ™™**^L domu
bez kapłanki domowego
wow i dodaje,
naszej śm
tego jednak nie żałuje.
Wyprawy do kina, na koncerty i do dla Z wiŁim, ściśle ^^ sobie b
nie
(chyba jednak
wanie jego osobowości
ie, powoli ubożało mo-
rozrywek, ale za to J-
183

kąż radością było przebywanie w domu! Stopniowo staje mi się obojętne, czy pójdę do kina
czy nie; kupię czy nie kupię książki; wygram lub nie wygram w losowaniu pożyczki
państwowej (wygrana, i tak nie będzie niczym uczczona, bo mąż nie lubił ani dawać, ani
otrzymywać prezentów).
Mały wyiniar godzin i maksymalna racjonalizacja w spełnianiu obowiązków szkolnych
pozwalały Aleksandrowi poświęcać wiele czasu na pisanie powieści. Bez względu na to, czy
miał rację — praca ta wydawała mu się zajęciem niebezpiecznym, zakazanym i karalnym.
Krył się z nią przed ludźmi zgodnie z wlszelkimi regułami konspiracji i na zesłaniu, i w
Torfopunkcie, i w Riazainiu. Cała jego twórczość w latach „spokojnego żywota" również
była, wprawdzie dobrowolnie, ale bardzo surowo konspi-rowana.
Jeśli ktoś zjawiał się u nas, co zdarzało się bardzo rzadko, drzwi do jego pokoju natychmiast
się zamykały i nie dobiegał spoza nich najmniejszy nawet szmer.
Aleksander Isajewicz nie umieszczał swego nazwiska na maszynopisach, a rękopisy palił.
Ponieważ nasz (piec miał palenisko od strony kuchni, musiał robić to późnym wieczorem,
kiedy sąsiedzi już spali.

background image

Jest rzeczą zrozumiałą, że przy takim trybie życia nie mogliśmy mieć w Riazaniu nie tylko
przyjaciół, ale nawet bliskich znajomych. Aleksander nie zbliżył się z nikim Spośród swych
współpracowników, a ja zerwałam niemal wszystkie kontakty koleżeńskie. Później
pracownica naszej1 uczelni, Kuznieco-wa, móWiła, jak wszyscy odczuli, że Aleksander
wykradł mnie im, wycofał z życia, ukrył przed nimi. -
Cały ten rok, poczynając od lata 1957 i kończąc na wiośnie 1958 roku, spędziliśmy pracując
nad „Sza-
184




1
raszką". Najpierw, do połowy stycznia, opracowywaliśmy drugą wersję, to znaczy
przepisywaliśmy całą powieść na maszynie, wprowadzając poprawki i zmiany. Potem aż do
kwietnia trwała jeszcze jedna uważna i bardzo dokładna korekta, a wreszcie przepisywanie na
czysto.
Czytałam również „Krąg" w miarę jego przepisywania. W drodze wyjątku przeczytałam
poszczególne rozdziały pierwszej wersji. Na przykład „Uśmiech Buddy" i te, w których
występowała Na-dia — żona Sergiusza Kierżyna (pierwotne imię i nazwisko Gleba
Nderżyna). Te rozdziały w znacznej mierze opierają się na mych pamiętnikach. Dlatego
omawialiśmy je wspólnie.
Teraz widzę wyraźnie, że miałam zbyt bezkrytyczny stosunek do wszystkiego, co pisał mąż, a
zwłaszcza do „stromynkowskich rozdziałów". To, że pisarz uczynił z mych przyjaciółek ze
Stromynki postacie tak mało interesujące, jest chyba winą mych dość pobieżnych notatek i
nieumiejętności oddania w rozmowach atmosfery naszego życia, złożoności i dramatyczności
losów dziewcząt — aspirantek, które mieszkały ze mną pod jednym dachem.
Uważałam, że Sołżenicyn znacznie lepiej ode mnie wie i czuje, jak należy pisać. Obecnie jest
dla mnie jasne, że Aleksander Isajewicz z jego założeniem, iż interesującymi ludźmi mogą
być wyłącznie więźniowie obozów i częściowo ich żony, po prostu okazał się głuchy na
przeżycia, które wychodziły poza ramy jego zainteresowań.
Przechowuję list swojej przyjaciółki, która zapoznała się z „Kręgiem" w roku 1964 i całkiem
szczerze, bez owijania w bawełnę powiedziała, co o nim myśli. Miała do tego prawo, gdyż w
pierwszej wersji występowała jako jedna z najezynniejszych bohaterek „stromynkowskich
rozdziałów".
185
I

„śycie na wolności — pisała do nas — zostało ukazane w sposób bardzo jednostronny i
tendencyjny, co odnosi się zwłaszcza do postaci kobiet w powieści... Dlaczego w powieści tak
bardzo przesunięty został punkt widzenia? Dlaczego cierpiące i szlachetne są w niej tylko
ż

ony więźniów, a reszta kobiet pokazana została w takim złym świetle? Każda miała własne

nieszczęścia, własne cierpienie, które nie zawsze i nie wszystkim ujawniała. Dlaczego więc
obraża się kobiety? Nie wolno patrzeć na świat jedynie przez pryzmat własnych cierpień (a w
rozdziałach o Stromynce wszystko ukazano przez pryzmat cierpień Nadii) i trzeba zrozumieć,
ż

e inni też cierpią".

Przyjaciółka przeciwstawiała tym portretom poetyckie wizerunki kobiet rosyjskich w
utworach Puszkina i Tołstoja i nie rozumie, jak można kobiety, którym przypadło w udziale
tak trudne życie, opisywać w sposób płaski i niesmaczny.

background image

Sółżenicyn znalazł proste wyjście. Po prostu usunął autorkę listu z powieści. Ta Oleńka, w
którą przekształciła się opisana dawniej Sanieczka, nie miała już nic wspólnego z mądrą,
utalentowaną i zdolną do głębszych przeżyć dziewczyną z „pokoju nr 418". Niestety,
wizerunek mieszkanek pokoju stał się przez to jeszcze bardziej płaski.
Teraz, ^spotykając się z mymi dawnymi współlokatorkami ze Stromynki, rozmawiam z nimi
często o starych czasach. Wspominam, jak chętnie zbierałyśmy się wieczorami po dniu
ciężkiej pracy. Były wśród nas aspirantki filologii, historii, ekonomii politycznej, archeologii i
chemii. Nasz pokój zamieniał się wieczorami w drugi uniwersytet. Interesowało nas
wszystko. Dyskutowałyśmy o tym, co dzieje się na wydziale biologii, czym jest genetyka?
Nauką czy pseudonauką? Albo o tym, jak wyśmiewano
186
i krytykowano mojego profesora Koboziewa za jego doświadczenia z robaczkami, które były
w istocie jedną z dróg do cybernetyki, w owym czasie również uważaną za pseudonaukę. W
swych ocenach byłyśmy dość powściągliwe — bo takie wówczas były
czasy...
Tak dalece wiedziałyśmy wszystko o sobie nawzajem, że naisza ekonomistka dyskutowała w
tramwaju z chemikami, napadającymi na teorię zespołów mojego promotora. Każda z nas
miała własne troski i kłopoty. Ja w jakimś stopniu żyłam dla Sani, pozostałe też miały się o
kogo troszczyć. Dla aspirantki ekonomii politycznej, Ziny, przedmiotem stałego niepokoju
była jej młodsza, urocza siostra Maszeń-ka, a potem siostrzeniec śolik. Rusycystka Knarik,
zakochana w Turgieniewie, opiekowała się starymi rodzicami. śenią z archeologii odmawiała
sobie niemal wszystkiego, aby zaoszczędzić jak najwięcej pieniędzy, które wysyłała
swemu utalentowanemu bratu, malarzowi, studiującemu na Leningradzkiej Akademii Sztuk
Pięknych. Tylko Szuroezka Popowa nie miała się o kogo troszczyć i to było największe
nieszczęście. W ciągu tylko jednego roku wojny straciła ojca, matkę i jedynego brata.
Ptrzed kompletnym załamaniem ustrzegła, ją tylko nauka.
Zresztą i sama Nadia Nierżyna, zrodzona z moich pamiętników i wspomnień o tym, jaka
bywałam na widzeniach, jest dość daleka od Nataszy Rieszetow-skiej. Mordęga z pnącą
kandydacką wcale nie doprowadzała jej do rozpaczy, jak to opisano w powieści. Nadia jest
narzekalską. Natasza Rieszetowska, jeśli tylko można było działać, nie załamywała się nigdy.
Aby przyspieszyć zakończenie pracy kandydackiej robiła wszystko co mogła, bo wiedziała,
ż

e ta mordęga skończy się prędzej czy później, wobec czego traktowała ją nawet z pewnym

humorem.
187



Dziewczęta były nie tylko bogatsze intelektualnie, ale również lepsze niż te, które opisano w
„Kręgu". Jeśli nawet nie pochwalały mnie za coś (na przykład za nadmierne pasjonowanie,
się muzyką lub szachami), to w żadnym razie nie plotkowały o tym za moimi plecami.
Krytykowały mnie tylko prosto; w oczy. Gdyby się nawet domyślały, że mąż mój żyje, ale nie
wszystko jest z nim w porządku, to z pewnością współczułyby mi, a nie wymyślały.
* * *
Nadszedł Nowy Roik. Spędziliśmy go we trójkę, podobnie jak poprzedni. Przy świetle
fotograficznych refleiktorów przyniesionych na tę okazję przez męża ze szkoły, gdzie miał
przyzwoicie urządzoną pracownię fotograficzną, wykonaliśmy wiele zdjęć. Wśród nich
bardzo dobrą fotografię mojej mamy, siedzącej w fotelu i przeglądającej noworoczną pocztę.
Mąż — żegnając stary rok, lubił go podsumowywać i snuć plany na przyszłość. Teraz planuje
już Sposób, w jaki spędzimy lato. Przede wszystkim pragnie pojechać do Leningradu, który
już od dawna go fascynuje. Przynosi z biblioteki dość stary przewodnik po Leningradzie i na

background image

jego podstawie zaczyna sporządzać ogromną kartotekę historyczno--artystyczną. Mnie
zainteresowała architektura Leningradu już w 1949 raku, kiedy byłam tam wraz z amatorskim
zespołem artystycznym Uniwersytetu Moskiewskiego. Dlatego ustalamy, że ja sporządzę
kartotekę zabytków architektury.
Pierwszym naszym gościem w Nowym Roku był Dymitr Panin, który w owym czassie rozstał
się już z żoną i synem i zamieszkał u siostry. Wiedzieliśmy o tym. Taki był epilog wielkiego
oczekiwania na męża przez przystojną, pełną poświęcenia kobietę. Grzeszny mąż wrócił do
bezgrzesznej żony. Stał się
188


on teraz człowiekiem religijnym, wobec czego żona i syn również powinni odzyskać wiarę:
namowy, przekonywanie, żądania, wreszcie ultimatum. Ich małżeństwo nie zostało oficjalnie
restytuowane1. Po-co? A nuż jemu znów się coś przydarzy i ona znów będzie musiała
ponosić konsekwencje?
Z początku Dymitr Michaj łowicz był prawosławny, potem został katolikiem, jeszcze później
ożenił się z śydówką, żeby wyjechać do Izraela, a wylądował w Paryżu. Swojej prawdziwej
ż

onie, która pragnęła dzielić z nim starość i z którą zamieszkał latem na swej podmiejskiej

działce, zostawił „uspokajający list". Napisał w nim, że kochał ją najbardziej z wszystkich
swoich kobiet i że pragnie zakończyć swe życie w klasztorze.
Dymitr Michaj łowicz czytał „Szaraśzkę". Zasadniczo zgodził się z jej treścią i dlatego mąż
pytał go o zdanie w sprawie kłótni SołogSdina z Rubinem (wówczas jeszcze Lewinem).
Razem wymyślali tematy tych dyskusji i sporów, omawiali napisane fragmenty.
Na wiosnę wybrałam się do Moskwy na konferencję naukową, poświęconą katalizie.
Zorganizowali ją zwolennicy Koboziewa z Uniwersytetu Moskiewskiego. Referaty wywołały
ożywioną dyskusję, przechodzącą ¦czasem w napaści osobiste. Jeden z referatów wygłosił
sam Kóboziew. Mówił jak zawsze (szkoda tylko, że tak rzadko to robił) logicznie,
precyzyjnie1, czasami dobitnie i dowcipnie, posługując się zdumiewająco dobrze dobranymi
słowami. Konferencja trwała kilka dni. Na wszystkich spotkaniach siedziałam obok Tamary
Pospiełowej. W czasach, kiedy byłyśmy jedynymi kobietami w laboratorium profesora
Kdboziewa, tworzyłyśmy nierozłączną parę.
Ku swemu zdumieniu stwierdziłam, że w świecie
189
I
naukowym nie zapomniano o mnie. W referatach powoływano się na moje prace, a w
szczególności na odkryte przeze mnie tak zwane zespoły wtórne. Powoływał się na nie
również sam szef. A kiedy odwiedziłam nowy, obszerny lokal laboratorium Ko-boziewa,
mieszczący się w odrębnym budynku na Wzgórzach Leninowskich, w gablocie wśród wielu
podobnych zobaczyłam również kartę tytułową swojej pracy kandydackiej1.
Wszystko mogłoby potoczyć się inaczej, ale jak wówczas ułożyłoby się moje życie osobiste?
Czy mam prawo, czy mogę być z czegokolwiek niezadowolona?
»* * *
Choroba Aleksandra nie dawała o sobie znać, ale wymagała stałej uwagi. Tej wiosny
przeleżał około dwóch tygodni w szpitalu, gdzie leczono go metodą farmaceutyczną.
Powinien leżeć dłużej, ale wypisał się na własne żądanie i kontynuował leczenie
ambulatoryjne. Czuł się przy tym wcale nieźle1, więc niemal bez przerwy pracował.
W trakcie leczenia przybrał na wadze około trzech kilogramów, co wprawiło go w
przerażenie. Za to nowotwór chyba się wessał. Po kuracji sarkolizyno-wej mąż nabrał otuchy
i uznał się za zdrowego. Aby zrzucić nadwagę i znów poczuć się młodym, uległ mojej prośbie
i zgodził się na kupienie rowerów.

background image

Z jakimż opóźnieniem realizują się moje życiowe marzenia! Przecież o rowerze myślałam już
w latach szkolnych, ale wówczas był to niedostępny dla mnie luksus. Ale wreszcie mam już
zieloną damkę, mąż zaś — ciężki rower turystyczny. Zresztą wygrywam na tym, gdyż jpo
nabraniu wprawy nie będę zostawać w tyle, ohyba że przy przeciwnym wietrze albo na
stromych podjazdach. Na, piechotę nigdy nie mogłam nadążyć za Sarnią i zawsze pasowałam.
Za-

-------~—
częły się nasze pierwsze rowerowe wypady na łono natury: najpierw nad Okę, potem do
Polan, a wreszcie do odległej1 o 20 km Sołotczy, która mężowi wydaje się cudownym
miejiscem.
Obszerna kartoteka ulic i zabytków Leningradu została .sporządzona, a jej fiszki podzielane
według tras zwiedzania. Teraz Aleksander Isajewicz z powodzeniem mógSby pracować jako
przewodnik po Leningradzie. W ramach przygotowań do wycieczki zaprenumerował też
„Leningradzką Prawdę", aby łatwiej wczuć się w życie miasta,. I oto następuje szczęśliwa
chwila. Zgodnie ze szczegółowym spisem pakujemy niezbędną odzież, przybory do pisania,
sprzęt i materiały fotograficzne. Wczesnym rankiem 29 czerwca opuszczamy Riazań.
Do Leningradu przyjechaliśmy o cudownym świcie. Wiosna tam znacznie się opóźniła: na
ulicach i skwerach pełno bzu, który u nas już dawno przekwitł.
Wieczorem, ubrawszy się możliwie wytwornie, wyszliśmy na spacer. Poszliśmy Newskim
Prospektem, skręciliśmy w lewo i znaleźliśmy się koło gmachu dawnej Resursy Szlacheckiej,
gdzie obecnie mieści się Filharmonia. Ktoś zapytał nas, czy przypadkiem nie mamy zbędnego
biletu. Olka,zało się, że właśnie odbywa się ostatni koncert, którym dyryguje Leopold
Sltokowski. Wówczas sami zaczęliśmy pytać przechodniów o bilety i zdobyliśmy miejsca na
jaskółce. Można tam było nie tylko siedzieć na swoich., niezbyt dobrych miejscach, lecz także
swobodnie przechadzać się nie patrząc na, estradę, aile po prostu poddając się zdumiewająco
pięknemu brzmieniu orkiestry.
Po koncercie wyszliśmy na ulice, jasne mimo zgaszonych latarni. Choć była już północ,
wydawało się, że wieczór dopiero nadchodzi, wszęjdzie sprze-

191
dawano konwalie, lody, wodę sodową. Do czwartej rano włóczyliśmy się po bulwarach nad
Newą, robiliśmy zdjęcia i zachwycaliśmy się panoramą miasta.
Ale Leningrad to1, rzecz jasna, przede wszystkim teatry. „Bieg" Bułhakowa w
Aleksandrynce, „Latający Hołendeir", „Giselle". Ciekawe, że największe wrażenie wywarła
na nas francuska farsa „Piąte piętro", grana przez występujący gościnnie zespół z Rygi.
„Intryga jest bardzo prymitywna — napisał Sania do Zubowów — on oszukał ją i nie ożenił
się; ale na jej przykładzie można się przekonać, że w sztuce ważne jest nie co, ale jak zostało
powiedziane".
Aleksander Isajewicz wielokrotnie powracał do tej teorii, ale jednak sam nie był do końca
przekonany o jej słuszności.
„Posłuchajcie, sztuka — to nie co, lecz jak" — mówi scenarzysta Cezar Markowicz w
„Jednym dniu Iwana Denisowicza!"
„Niech diabli porwą wasze „jak", skoro ono do mnie nie przemawia!" — odpowiada mu
więzień nr X-423.
Autor nie rozwija dalszej dyskusji, zgadzając się tym samym z racjami X-123, do którego
należało ostaltnie słowo. Może chodzi po prostu o to, że równie ważne jest i co, i jak? Wszak
nieskomplikowana fabuła „Piątego piętra" jest odwieczna! A że tak jest naprawdę, że zdarza
się ona w życiu, Aleksander Isajewicz dowiedzie własnym postępowaniem.

background image

Pełni wrażeń z podróży, ze spotkań z przyjaciółmi, z mnóstwem wypstrykanych błon
fotograficznych, obładowani, zakupami przyjeżdżamy 11 sierpnia do Riazania.
— Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! — powtarzał mąż, rozpakowując bagaże i
zabierając się do pracy.
192

W okresie „spokojnego życia" liczyliśmy czas nie według lat kalendarzowych, lecz wedle lat
szkolnych. Jesienią, zimą i wiosną mąż miał zajęcia w szkole, a, ja na uczelni. I choć praca
pedagogiczna w owym czasie jiuż nawet dla mnie nie była rzeczą najważniejszą, szkoła i
uczelnia, rozkład lekcji i wykładów, przygotowania do zajęć narzucały określony rytm życia.
Co roku Sołżenicyn uczył astronomii w klasach dziesiątych lub jedenajstych, a z fizyki objął
na początku klasę ósmą i prowadził ją dalej. Z matematyki zrezygnował, gdyż sprawdzanie
zeszytów zabierało wiele czasu. Z tego samego powodu nie zgodził się na objęcie stanowiska
zastępcy dyrektora szkoły do Spraw nauki.
W różnych latach Aleksander Isajewicz miał różny wymiar zajęć lekcyjnych, aJle nigdy nie
przekraczał on 18 godzin tygodniowo. Szkoła zabierała Soł-żenicynowi jakąś cząstkę jego
czasu, ale pod każdym względem była dla niego pożyteczna. Dawała fizyczne i umysłowe
odprężenie, wzbogacała jego ścisłe, ukierunkowane, jednostajne życie. Spędzał w szkole
dokładnie tyle czasu, ile było trzeba. Nigdy się nie spóźniał, ale też nie zostawał po
godzinach. Szkoła nie pochłaniała całej uwagi, ani wszystkich myśli nauczyciela Sołżenicyna.
Czy praca nauczycielska odbiła się w jakiś sposób na twórczości Aleksandra Isajewicza?
Niestety, nie. A przecież zamierzał pisać o szkole.
Którejiś nocy mąż, siedząc w kąciku przeznaczonym na laboratorium fotograficzne, przy
słabym świetle, padającym ze skali odbiornika radiowego, gorączkowo szkicuje „Jeden dzień
pewnego nauczyciela". Ale zarzuca ten pomysł i w maju 1959 roku wskrzesza w pamięci
swój stary, dawno już przemy-
13 — Sołżenieyn
193

ś

liwany zamiar. Zaczyna pisać nowelę, którą czytelnicy poznali później pod tytułem „Jeden

dzień Iwana Denisoiwicza". Utwór ten napisany został jednym tchem, w niecałe1 trzy
miesiące. Wakacje letnie rozbiły pracę na dwa etapy. Do końca czerwca, a następnie wrzesień
i część października. Nowela została ukończona 11 października tego samego roku. Czytałam
ją w miarę powtórnego przepisywania i muszę się przyznać, że wolno narastająca akcja
„Jednego dnia", beznamiętna jakby narracja wydały mi się z początku nudnawe...
Iwan Denisowicz nie jest wcale postacią przypadkową w twórczości Sołżenicyna. Gdyby
bohaterem noweli został Nierżyn, wysłany z „szaraszki" do Eki-bastuzu lub potraktowany tak
samo Cezar albo kapitan drugiej rangi, to zbyt wiele miejisca trzeba byłoby poświęcić w
powieści na związki i skojarzenia z przeszłością, na próby analizy tego-, co przydarzyło się
jemu i dzieje się z innymi, na rozważania o przeszłości.
Autor nowela nie troszczył się o przedstawienie czytelnikowi wewnętrznego świata swego
bohatera, tego wszystkiego, czym obrasta każdy inteligentny człowiek i bez czego nie sposób
opisać prawdziwie jego życia. Sołżenicyn dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że bez
zrozumienia prostego człowieka, zwłaszcza (mieszkańca wsi, w Rosji nie można zostać
prawdziwym pisarzem. Jest to tradycja literacka, zapoczątkowana już od czasów Puszkina.
Wprawdzie Iwan Denisowicz jest postacią syntetyczną, ale przecież opis trzeba było oprzeć
na wizerunku jakiegoś konkretnego człowieka. Takim iprawzorem, takim pierwszym
bodźcem stał się dla Sołżenicyna niemłody już kucharz z jego baterii — Iwan Szuchow. Tego
właśnie realnego Iwana Szuchowa ujrzał oczyma wyobraźni i umieścił w obozie.
194

background image


Na początku laita praca nad „Iwanem Denisowi-czem" została przerwana. Dostaliśmy urlop,
przewieźliśmy z Rostowa ciotki i pojechaliśmy na Krym. W Czarnomorskim, gdzie mieszkali
Zubowowie, najgorętszą porę dnia między porannymi i wieczornymi spacerami nad morze
spędzaliśmy w domu, w wynajętym przez nas pokoiku, albo w cieniu drzew na podwórku.
Właśnie tam Aleksander Isajewicz zaczął pisać opowiadanie, które ostatecznie otrzymało
tytuł „Podwórze Matriony".
Wiedziałam, że Aleksander Isajewicz zamierzał pisać o Matrionie Wosiliewnie, swej
gospodyni z obwodu włodzimiieriskiego, i czekałam na to z wielką niecierpliwością.
Zdążyłam ocenić i polubić tę kobietę i bardzo ciężko przeżyłam jej tragiczną śmierć.
Jednak opowiadanie to nie zostało ukończone na Krymie. Mąż wyznał mi, że nie może dalej1
pisać, ,Udyż wydaje mu się, że wyczerpał już wszystkie cechy Matriony i inie ma o niej nic
więcej do powiedzenia, tymczasem fabuła nie została doprowadzona do końca. Opowiadanie
to zostało ukończone dopiero Jesienią następnego roku.
Pragnienie podjęcia wielu kwestii moralnych dotyczących jego zdaniem każdego człowieka,
każdego społeczeństwa i każdego państwa, skłoniło Aleksandra Isajewicza do napisania
sztuki teatralnej „Świeca na wietrze", znanej też pod tytułem ..Światło płonące w tobie".
Ś

wieczka symbolizowała w niej ludzką wrażliwość i szlachetność, której nie wolno niszczyć i

którą wiek XX powinien troskliwie przekazać wiekowi XXI.
Jednak sztuka tak ambitnie pomyślana nie udała się pod względem dramaturgicznym.
Sołżenicyn za-ezął nad nią pracować pod koniec 1960 roku i zajmo-

195
wał się tym z przerwami aż do 1964 roku. Napisał kilka wersji, przerabiał je wciąż, ale w
końcu zrozumiał, że jest to utwór chybiony.
Mnie natomiast ta sztuka podobała się. Uważałam tylko, że zbędne i nieprzekonywające jest
dążenie bohatera do powstrzymywania rozwoju nauki. Dopiero nieldawno zrozumiałam, że
na moją ocenę w dużej mierze wpłynął fakt, iż w wielu bohaterach utworu rozpoznawałam
ż

ywych, bliskich mi ludzi. Aleksy — to niemalże portret mojego męża. Maury-cjusz, to w

dużym stopniu mój wujek W. Turfcin. Pokrywają się cechy charakteru, wiele szczegółów z
jego życiorysu i nawet tragiczna w wyrazie rozłąka z córką, której przez wiele lat nie znał.
Córka Mauryejusza,, AUda, pod wieloma względami przypomina moją cioteczną siostrę
Weronikę. Tworząc postać Filipa, Sołżenicyn wzorował się na Mikołaju Witkiewiczu. Jego
wizerunek został jednak przerysowany, bohatera cechuje bowiem ustokrotniona żądza sławy i
stokroć większe sukcesy życiowe. Filip jeist omalże koryfeuszem nauki, podczas gdy Mikołaj
był w owym czasie zaledwie świeżo upieczonym kandydatem nauk chemicznych. Generał,
Therbolm, Silnebahr i cała reszta „uczonego" otoczenia Filipa zolstała zmyślona, zaś
imionom i nazwiskom nadał brzmienie zagraniczne, aby stworzyć wrażenie, iż akcja toczy się
w połowie wieku XX „gdzieś na naszej planecie". Z tego też chyba względu zastosował
„neutralny", niemal płaski język, co bardzo zaszkodziło sztuce.
M. Akimow, dyrektor leningradzkiego Teatru Komedii, którego Sołżenicyn poprosił o ocenę,
czy „sztuka nadaje się do wystawienia, wydrukowania, czy też spalenia", odparł: „Wasza
sztuka spodobała mi się". Ale... poradził zwrócić się do Teatru Wach-tangowa.
196
wiwPIIW"'
Bardziej szczerze niż dyrektorzy teatrów i reżyserzy wypowiedział się na jej temat jeden z
naszych znajomych: „Czytałem z zainteresowaniem, ale za drugim razem sztuka mnie
znużyła. I nie chodzi tu wcale o poistacie kobiece, lecz o dziwną konstrukcję dramaturgiczną.
Istotnie, w sztuce nie następuje rozwiązanie konfliktu życiowego. Bohaterowie są do tego
stopinia oderwani od życia, że pewnie dlatego ich rozważania nic a nic nie obchodzą

background image

czytelników, a więc nie poruszyłyby również widzów. Sam Aleksy został pomyślany i
zaprogramowany jako „tuba idei autora". W dodatku, choć Filip ma jakiś tam lepszy czy
gorszy program życiowy, to jego przeciwieństwo — „pozytwny bohater Aleksy" ma program
jedynie negatywny: neguję to, nie chcę tamtego. Potrzebuje wyłącznie abstraktów. Kiedy
Aleksy staje się wyznawcą „socjalizmu cybernetycznego", czytelnik jest pewien, że i ten
pomysł szybko go znudzi.
Warto w tym miejscu dodać, że owe abstrakcyjne idee dla samego autora dość szybko utraciły
swą atrakcyjność. W stosunkowo niedługim czasie Sołżenicyn dojidzie do wniosku, że
sumienie jest „uczuciem fakultatywnym", że, jak się okazuje, można „zarówno nie dotrzymać
obietnicy, jak i wykorzystać czyjąś ufność".
Aby pisać, aby napisać wszystko, co się zaplanowało, a .może nawet coś więcej — za
wszelką cenę trzeba było zachować zdrowie. Mieć dobre samopoczucie. W zdrowym ciele
zdrowy duch. Zwyczajna gimnastyka poranna naturalnie Aleksandrowi nie wystarczała.
Nawet w tej dziedzinie potrzebował czegoś, co różniłoby go od innych. I nagle przyszedł
jogizm. Jogą zaraził się Sołżenicyn od Panina, który
był zupełnie zwariowany na tym punkcie. Twierdził, że potrafi zrobić już 900 pełnych
oddechów na dobę, przez wiele godzin jeździ na nartach wyłącznie „na pełnych oddechach",
codziennie po pracy długo stoi na głowie licząc uderzenia metronomu, chociaż w wyniku tych
ć

wiczeń lekarze stwierdzili stan przed-zawałowy i zagrozili II grupą inwalidzką. Do zawału

nie doszło, ale pewnego razu po długotrwałej głodówce według zaleceń jogi Panin trafił do
szpitala. Nie wiem, jak się teraz odżywia w Paryżu i czy stoi wieczorami na głowie. Jeśli
chodzi o Aleksandra, to prawdopodobnie nadal każdego ranka wykonuje cały szereg ćwiczeń.
* * *
Od jesieni 1959 roku nie mieliśmy już sąsiadów w mieszkaniu. Latem sprowadziliśmy z
Rostowa ciocię Ninę i ciocię Manię. Ciotki mieszkały w Rostowie same, a przecież obie
przekroczyły już siedemdziesiątkę. Coraz trudniej było im prowadzić dom. A po Ekibastuzie i
zesłaniu do Kofc-Tereku ciocia Nina stała się dla Sani najukochańszą krewną.
Wyprawa po ciotki utkwiła mi w pamięci nie tylko dzięki całej krzątaninie, pakowaniu,
antycznym meblom, które nie chciały przejść przez drzwi i dlatego trzeba je było spuszczać
na podwórko przez okno i balkon sąsiadów. Wtedy właśnie doszło do wielu radosnych,
serdecznych spotkań. Najważniejsze z nich było spotkanie z Witkiewiczarni. Mikołaj kończył
pracę kandydacką. Równolegle z tym znajdował jeszcze czas na udział w gwałtownych
dyskusjach naukowych z „autorytetami". Inna rzecz, że w czasie przeprowadzki naszych cioć
najwięcej czasu pochłonęła mu praca tragarza, którą wykonywał z niezwykłą wprawą i
wielkim poświęceniem.
Spotykając się z Mikołajem i jego żoną Egdą oraz Emilem Mazineim, czuliśmy się zupełnie
młodzi, jak-
198

by nie było wojny ani rozłąki, jakbyśmy byli jeszcze studentami. Nie przeszkadzało nam
nawet to, że córka Mazinów, Natasza, ta sama, którą jako oseska widziałam w roku 1942 na
przystani w Baku, już studiowała.
Zostaliśmy więc pełnoprawnymi gospodarzami całego mieszkania. Będziemy z mężem
mieszkać w pokoju, który przedtem zajmowali sąsiedzi. Ten pokój jest dwukrotnie większy
od naszej starej izdebki. Moja mama nadal pozostała strażniczką domowego ogniska. Ciocie
stały się jej poimocnicanii. Ja prawie nie zajmowałam się gospodarstwem, ale każdej jesieni
obowiązkowo robiłam przetwory. Słoiki z ogórkami, pomidorami i śliwkami wystarczały nam
na całą zimę. W kredensie stał zawsze zapas konfitur, usmażonych przez mamę. Wielkim
amatorem konfitur był mój mąż, do którego należało zaopatrzenie domu w ziemniaki,
warzywa i opał, a także piłowanie i rąbanie drewna. Z początku w piłowaniu drzewa pomagał

background image

mu nasz uczelniany dozorca, Paweł Alefcsiejewicz, potem zaś ja. Dlaczego wcześniej nie
próbowałam tego robić? Całkiem przyjemne i nie takie znów trudne zajęcie. Lubimy z
mężem liczyć, ile ruchów piły potrzeba do przepołowienia szczególnie grubego kloca.
Mąż jest ponadto naszym lekarzem domowym, jak go pół żartem, pół serio nazywamy.
Kiedyś napisałam do Zubowów: „Dla nabrania sił pijemy wyciąg z jakichś ziół, sporządzony
według przepisu Sani — naszego domowego lekarza".
Przez jakiś czas mąż leczył mnie z bólów głowy modną stymuliną, lejąc mi ją po kropelce na
skroń. Aby być jeszcze bardziej pewnym prawidłowości swych diagnoz, Aleksander
Isajewicz wiosną 1960 roku kupił „Informator lekarza^praktyka".
Tuitaj również, jak niemal we Wszystkim, ujawniło
199
'
się dążenie Sołżenicyna do osiągnięcia całkowitej niezależności. Racjonalizacja? Przejaw
samodzielności? Chce i powinienem wszystko zrobię sam! Nie być z nikim związany! Od
nikogo nie zależeć! Nie zwracać się do żadnej przychodni! Być nareszcie pewnym
rozpoznania! Skoro sam postawiłeś diagnozę, to nie może być żadnej omyłki.
I pod każdym innym względem Aleksander Isaje-wicz woli nie zależeć od nikogo. No, a co
zrobić, jeśli żona nie zawsze chce zrezygnować ze sprawunków? Dewiza „inie trzeba wiele
zarabiać, lecz mało wydawać" prawdę mówiąc nie zawsze najbardziej jej odpowiada... Wtedy
trzeba czasami ustąpić. „Natasza zdemoralizowała mnie, co objawia się przytępieniem mojej
czujności wobec kopiejek, a nawet rubli" — skarży się mąż Zubowom. Kiedy jednak żona
postanowiła przeznaczyć część swych dodatkowych zarobków za wykłady w Instytucie
Medycznym na zakup dywanu, Aleksander do reszty stracił humor i oświadczył, że
kupowanie przedmiotów jest „nieskończonym i potęgującym się procesem, który prowadzi
jedynie do degradacji duszy".
Zresztą nie to jest najważniejsze. śyjemy z mężem bardzo zgodnie, doskonale się rozumiemy.
Składając Zubowom życzenia z okazji rocznicy ich ślubu, Aleksander w 1960 roku napisał do
nich, że dopiero na starość zaczynamy czuć nowy smak i aromat wysta-tego małżeńskiego
napoju — „nie beztroskiego szampana młodości, lecz klarownego bursztynowego napoju,
soku gorącego serca i jasnego umysłu".
Jest w tym trochę kokieterii. Przecież wcale nie czujemy się starzy, zwłaszcza kiedy siadamy
na swoje rowery lub przypinamy do nóg narty.
* * *
Trzeba było uzupełnić luki w znajomości literatury światowej. Aleksander Isajewicz zdobył
„Ency-
200

klopedię literatury" i tom po tomie z wielką uwagą czytał życiorysy pisarzy, analizy ich
utworów. Najważniejsze dane, dotyczące konkretnego pisarza, zapisywał na pojedynczej
kartce, najczęściej zeszytowej, którą potem umieszczał w specjalnej teczce.
Jeszcze na zesłaniu zaczął sporządzać kartotekę muzyczną (w brulionie) i literacką (na
kartkach z zeszytu, gromadzonych w teczkach). Kartki, dotyczące poszczególnych pisarzy,
układał w porządku alfabetycznym w teczkach zatytułowanych „Literatura rosyjska",
„Literatura radziecka", „Literatura zachodnia". Teraz teczki te zaczęły coraz bardziej
puchnąć. Praca nad ich kompletowaniem okazała się niezwykle żmudna i pochłaniająca
mnóstwo czasu. Więcej jeszcze czasu pochłonęłoby przeczytanie wszystkich tych utworów,
na temat których Aleksander Isajewicz zdołał wyrobić sdbie jakieś, przynajmniej ogólne
zdanie. W tej sytuacji starał się czytać jedynie to, co uchodziło za wzorcowe dzieło literackie.
Po przeniesieniu się do Riazania mąż mój przeprowadził klasyfikację mojego, naówczas
bardzo skromnego księgozbioru, a następnie sporządził plan lektur obowiązkowych. W

background image

pierwszej kolejności zamierzał na przykład przeczytać „Czasy minione i rozmyślania"
Hercena, „Zapiski z martwego domu" Do-stojewskiego, Priszwiina, Greene'a, Hemingwaya i
Aldingtona. Później „Annę Kareninę", Paustow-skiego, „Idiotę" Dostojewskiego. I wreszcie
— książkę „Tołstoj we wspomnieniach ludzi mu współczesnych", Monteskiusza, WoUtera,
Swifta, Rousseau i jeszcze wielu innych.
Przeczytawszy jakieś opowiadanie, a zwłaszcza wiersz, Aleksander Isajewicz lubił wystawiać
im stopnie, poczynając od kropki. Następnie szedł plus, a wreszcie wykrzykniki, do trzech
włącznie. Na taki
201
stopień zasłużył sobie na przykład wiersz Tiutezewa „Silentiuim".
Czytając literaturę zagraniczną, Aleksander Isaje-wicz bardzo ubolewał nad tym, że nie może
w pełni ocenić tego, co było dla niego takie ważne — języka pisarza. Nieprzypadkowo jedyny
pisarz, któremu kiedyś pozazdrościł i powiedział mi o tym, był Rosjaninem. Chodziło o
Władimira Nabokova, oderwanego od ojczyzny. Sołżenicyn mówił, że podoba mu się u tego
pisarza oryginalność przenośni, wirtuozeria w posługiwaniu się językiem.
Z chwilą przeniesienia się Aleksandra do Riaizania nie wolno mi już było kupować książek.
Fakt, że książka się podoba lub po prostu ma się ochotę ją przeczytać, nie jest wystarczającym
powodem do jej kupna. Po co to robić? Taką książkę można wypożyczyć albo przeczytać w
czytelni. I mąż istotnie zapisał się do trzech bibliotek równocześnie, miejskiej, obwodowej i
do biblioteki Domu Oficerów.
Natomiast był zdania, że w domu trzeba mieć jedynie to, co niezbędne, co może być
potrzebne dziś i jutro, za miesiąc i za parę lat. Przede wszystkim należy uzupełnić zbiory
klasyków. Kupiliśmy więc od razu lub wykupiliśmy subskrypcje wielu pozycji. Były wśród
nich dzieła Czechowa, Kuprina, Pau-stowskiego, Priszwina, Anatola France'a, który zresztą
bardzo szybko przestał się Aleksandrowi Isa-jewiczowi podobać.
Mąż czytał każdą książkę bardzo długo. Lwią część czasu wolnego od pracy zawodowej
poświęcał twórczości, a poza tym uważał za absolutnie niezbędne regularne, najlepiej
codzienne, studiowanie Dala. Powiadał, że musi wytworzyć w sobie wewnętrzną atmosferę
języka rosyjskiego, musi przesycić się jego duchem.
202

Wydaje mi się, że w dążeniu Aleksandra Isajewi-cza do uzyskania jak największej
precyzji słowa przejawia się jego wykształcenie matematyczne. Ścisłość, może nawet
pedanteria, jest nieodłącznym składnikiem jego pisarstwa. W trakcie pracy zaznaczał na
marginesie rękopisu nowe słowa i porzekadła, aby nie przekroczyć limitu tych wyrażeń, jaki
sobie ustalił dla strony. Nawet w doborze imion i nazwisk panował doskonały porządek, nie
było nawet śladu chaosu. Wszystko zostało dokładnie przemyślane i zorganizowane, każde
użyte imię i nazwisko było odnotowywane, aby nie powtarzało się zbyt często. Wiele nazwisk
przynosiłam mu z uczelni. Niektóre z nich notował, a potem wykorzystał w swych utworach.
Tak było, na przykład, z nazwiskiem Szkuro-patenko, które otrzymał jeden z więźniów w
„Iwanie Denisowiczu". Po kilku latach dowiedziałam się, jakie poruszenie wywołało to w
rodzinie mojego byłego studenta, którego dziadek w swoim czasie również ucierpiał.
Kiedyś jedna z moich współpracownic dała mi do przeczytania księgę jubileuszową, wydaną
w roku 1904 z okazji stulecia Riazańskiego Gimnazjum Męskiego. Z długiej listy
absolwentów Aleksander Isa-jewicz wypisał nazwiska, które go zainteresowały. Sądzę, że
niejedno z nazwisk byłych słuchaczy riazańskiego gimnazjum znajdzie się kiedyś na kartkach
przyszłych powieści Sołżenicyna. Wansonofiew i Ofoodowski już działają w „Sierpniu
czternastego", a niemieckie nazwisko Hangardt otrzymała lekarka Wiera Korniliewna —
Wega z „Oddziału chorych na raka". Szkoda, że studiując listy absolwentów, Aleksander nie

background image

zwrócił uwagi na kartkę z dziennika klasowego za rok 1805, gdzie figuruje uczeń drugiej
klasy Jaków Sołżenicyn.
Do słownika Dala Aleksander Isajewicz dodał, już
203
w Riazaniu, leksykon przysłów, sporządzony przez tego samego autora. To dzieło także
studiował, po wielekfoć czytał, robił z niego notatki, które później po swojemu klasyfikował.
Część tej pracy wykonaliśmy wspólnie. Mąż zaznaczał wybrane przysłowia i porzekadła w
egzemplarzu, a ja przepisywałam je na maszynie. Sołżenicyn marzył bowiem, że kiedyś
będzie miał w domu szkatułę pełną fiszek z najlepszymi przysłowiami, które będzie na oślep
wyjmował i przeglądał.
Jeśli chodzi o gusty i oceny literackie Aleksandra Isajewicza, to ulegały one dość częstym i
radykalnym zmianom. Student Sołżenicyn był zakochany w Jacku Londonie. Sołżenicyn-
frontowiec czcił Gorkiego. Później na długo jego miejsce zajął Tołstoj.
Stosunek Aleksandra Isajewicza do pisarzy rzadko bywa stały. Do jednych rozczarowuje się,
inni zaś, na odwrót, zaczynają go nagle zachwycać i fascynować. Mimo woli przychodzi mi
tu na myśl porównanie z jego skłonnością do zdecydowanego klasyfikowania ludzi już po
pierwszym spotkaniu. To „pierwsze wejrzenie" zawsze odgrywało w jego życiu ogromną
rolę, gdyż zawsze pragnął jak najszybciej wyrobić sobie zdanie i wyciągnąć wnioski. Zawsze
starał się wytężyć umysł, zmobilizować całą spostrzegawczość, po to tylko, aby konkluzja
była natychmiastowa. Może to również wypływało z pragnienia oszczędzania czasu? W
ż

yciu zasadę tę stosował do wszystkiego, poza pisarstwem. Dlatego Sołżenicyn potrafił

czasem na podstawie zaledwie jednego faktu dochodzić do uogólnienia. Jeśli ocenić tę jego
skłonność z punktu widzenia dialefctyki, to okaże się, iż w życiu często opuszcza on ważne w
procesie poznawania ogniwo — „szczególne", łamiąc w ten sposób obowiązującą kolejność
od jednostkowego przez szczególne do ogólnego. Zdarza mu się też nawet dezinformację
uznać
204

za informację, byle tylko nie tracić czasu na jej sprawdzanie. Nasz osobisty konflikt obfituje
w liczne tego przykłady. I na odwrót, jeśli czas już został na coś stracony — ta strata musi
być uzasadniona. List po napisaniu trzeba wysłać, bo po to właśnie został napisany. Meritum i
konsekwencje są tu nieistotne.
Sołżenicynowi przestał podobać się France, Ku-prin, Paustowski. Uznał nagle Kuprina za
pisarza właściwie „słabego i miałkiego", a przewidując kontrargumenty, spróbował zjawiska
literackie wytłumaczyć matematycznie: „Bransoletka z granatów", „SulaimM" i częściowo
„Pojedynek" — to po prostu wyjątki, gdyż „zgodnie z teorią prawdopodobieństwa wśród
takiego mnóstwa prób musiały znaleźć się również utwory trafione". W swej skłonności do
przesady Aleksander Isajewicz nawet nie zauważył, że zgodnie z jego teorią każdy grafoman
powinien napisać przynajmniej jedno arcydzieło.
Stopniowo mąż coraz chłodniej zaczyna odnosić się do Paustowlskiego, którego uprzednio
bardzo lubił. Zaczyna nawet oskarżać go o to, że „nie znalazł swego tematu i to w epoce,
kiedy nie można było nie znaleźć swego tematu". Potępiał też to, że „Paustowski ugrzązł w
powieści autobiograficznej, która zaczyna się groźnie rozrastać".
Oliwy do ognia dolało jeszcze i to, że „Nowyj mir" zaczął drukować pamiętniki liii
Erenburga, które Aleksandrowi Isajewiczowi zrazu bardzo się nie podobały.
W ogóle uważa on, że „powieść autobiograficzna" jest z jednej strony „produktem wybujałej
miłości własnej autora", z drugiej zaś — wynikiem jego bezradności, „niezdolności do
artystycznego uogólnienia widzianych rzeczy i wydarzeń".
Sołżenicyn nie jest przeciwnikiem pamiętników jako takich, jest jedynie wrogiem
pamiętników pi-

background image

205

¦
sarskich. Wrogiem zdecydowanym i bezkompromisowym. Uważa się zazwyczaj, iż pierwszą
publikacją Sołżenicyna była, wydrukowana w miesięczniku „Nowyj mir" nowela „Jeden
dzień Iwana Denisowi-cza". Jest to nieścisłe. W marcu 1959 roku, bez mała cztery lata przed
ukazaniem się w druku „Jednego dnia Iwana Denisowieza", riazańska gameta obwodowa
„Priokskaja prawda" zamieściła notatkę „Pocztowe kurioza", której autorem był Sołżenicyn.
Chodziło w niej o nieterminowe dostarczenie listu.
W rok później Sołżenicyn napisał jeszcze jeden utwór podobnego gatunku, traktujący o
sprzedaniu podwójnych biletów na to samo miejsce w przedziale kolejowym. Został on
wysłany do gazety „Gu-dok", która jednak wstrzymała się od jego publikacji.
W listopadzie 1960 roku Aleksander wysyła do „Litieraturnoj gaziety" swój artykuł
zatytułowany „Epidemia życiorysów". Przytaczając w nim ważkie, jak sądził, argumenty,
pytał następnie: „Po co literat, zdolny do tworzenia, miałby pisać zwyczajny życiorys? Tych,
którzy na to zasłużą, wyręczą ludzie im współcześni, wyręczą historycy literatury".
I czyż wobec tego „nie pora już zlikwidować tę epidemię życiorysów pisarskich?" —
konkludował Aleksander Isajewiez.
Artykuł podpisany był „A. Sołżenicyn, nauczyciel" i opatrzony dopiskiem: „Nie obciąłbym
otrzymać grzecznych przeprosin, że niestety, redakcja z braku miejsca nie może opublikować
nadesłanego tekstu. Jeśli mam rację — proszę artykuł wydrukować. Jeśli racji nie mam —
proszę mi go zwrócić".
Odpowiedź, „blada i grafomańiska", nadeszła po
II dniach i naturalnie nie zadowoliła Sołżenicyna. Tak więc Aleksander Isajewicz nie znalazł
zrozumienia w redakcji „Litieraturnoj gaziety". Nie zro-
1*1


zumiał go też Paustowski, któremu wysłał kopię swego artykułu. Paustowski po prostu nie
odpowiedział. Aleksander Isajewicz był zdumiony. Przecież „tak wysoko ocenił, tak chwalił
jego I część", która została najpisana jakby w postaci „łańcuszka bezpretensjonalnych
opowiastek".
Jeśli chodzi o pamiętniki Erenburga, to Sołżenicyn z początku wypowiadał się na ich temat
bardzo ostro: zarzucał ich autorowi, że dyskutuje z nieboszczykami i udowadnia żywym, iż
jest rzekomo uczciwy, że jest geniuszem, że jest niezmiernie mądry. Jednak dalszy ciąg
wspomnień spodobał się i Sołżenicyn pisał przyjaciołom, że Erenburg wspomina „rzeczowo'-
', próbując głęboko zanalizować wojnę domową. „Jest tam wiele głębokich myśli, z jakimi
dawniej się nie zetknąłem. Niektóre portrety też są interesujące".
A więc niechęć ustąpiła miejsca sympatii, a nawet czemuś większemu od niej. Powód był
oczywisty. Temat wojny domowej zawsze interesował Sołżenicyna. Natomiast Iwaszew-
Musatow z większą satysfakcją znalazł u Erenburga opisy „obrazów, których nigdy nie
widział", interesujące Sołżenicyna równie niewiele, jak i opinie Erenburga na ich temat.
Dzieło literackie ocenia wyłącznie z punktu widzenia własnych zainteresowań, swego
dostrojenia się do tematu, własnego ukierunkowania. A od tego niedaleka. już droga do
nietolerancji. Do nieodpartej potrzeby narzucania za wszelką cenę własnej oceny innym, do
narzucania im własnych gustów literackich i filozofii życiowej.
Znacznie później, kiedy Sołżenicyn stał się znany, kiedy dla innych pisarzy jego zdanie nie
było już obojętne, G. Władimow przysłał mu świeżo wydrukowaną powieść swego pióra:
„Trzy minuty milczenia". Aleksander zaczął ją czytać z dużym zaicieka-

background image


207


wieniem .Spodobało mu się, że bohater-marynarz rozstaje się z morzem. Ale gdy tylko
marynarz postanowił wrócić na swój trawler, książka została odłożona na bok. Czyż na ziemi
brakuje nie rozwiązanych problemów? Wszyscy pisarze powinni stosować kryteria i
wyznawać gus^ty Sołżenicyma!
„Nierżyn nigdy nie czytał książek wyłącznie dla rozrywki. Szukał w nich sojuszników lub
wrogów, każdej książce wystawiał precyzyjną cenzurką i lubił narzucać ją przyjaciołom".
Sprawa twórczości autobiograficznej długo jeisz-szcze nie daje Sołżenicynowi spokoju.
Wróci do tego tematu nawet w opowiadaniu „Dla dobra sprawy", napisanym wiosną 1963
roku. Co prawda dość nieprawdopodobne wydaje się, aby tego rodzaju problem mógł żywo
obchodzić słuchaczy technikum. Ale autora to nie peszy: „Chłopak w okularach, ze
ś

miesznym jeżykiem włosów najpada na „raemu-ary": — Każdy, kto przeżył pięćdziesiąt lat,

natychmiast drukuje pamiętniki: jak się urodził, jak się ożenił. To przecież każdy głupi potrafi
napisać!"
A sam Aleksander Isajewicz rozrzuca cząstki swego życiorysu po różnych utworach, stapiając
się raz z jednym, to znów z innym bohaterem literackim, który nigdy nie jest wyłącznie jego
portretem, lecz konglomeratem złożonym z niego i kogoś innego, czasami tylko
wymyślonego.
Najwięcej cech Sołżenicyna odnajdujemy w Nier-żynie, ale możemy dostrzec go również w
Niemowie („Jeleń i dziewczyna"), w Szuehowie i w Złotowie ("Wypadek na stacji
Krieczetowka"), w Aleksie ze sztuki „Świeca na wietrze" i w Kostogłotowie („Oddział
chorych na raka"), który ma również wiele cech znanego nam liii Sołomina; możemy się go
domyślić również w Worotyncewie („Sierpień czternastego"). W tym ostatnim wypadku
Sołżenicyn
208

zdaje się dopasowywać siebie do całkiem innej epoki, do zupełnie innej sytuacji. Przedstawia
bohatera takim, jakim byłby sarn w danych okolicznościach lub, co jest dość powszechne,
jakim chciałby być.
Aby skończyć już sprawę skłonności Aleksandra Isajewicza do wygłaszania kategorycznych
opinii, przytoczę pewną j'eg,o refleksję, dotyczącą wartości klasyki. Sołżenicyn jest
przekonany, że wiszysltkie dzisiejisze podstawowe problemy są po prostu owymi
odwiecznymi kwestiami, które „wraz z każdym dziesięcioleciem zmieniają tylko kostium.
Dlatego od Puszkina można zaczerpnąć więcej niż na przykład od Surkowa lub Eugeniuteza
Jewtuszenki".
Przy jakiejś okazji obejrzeliśmy „Spisek bojarów", drugą serię filmu „Iwaln Groźny" w
reżyserii Eisensteina. Aleksander Isajewicz ocenił go bardzo krytycznie: „Takie mnóstwo
różnych tricków, nowych form, chwytów i dowcipów, a tak mało sztuki, że to już nie jest
sztuka, tylko diabli wiedzą co" — pisał do Zubowów.
W tym samym 1960 roku, w którym Sołżenicyn zaatakował pisarzy, tworzących własne
autobiografie, zaczął napadać również na film. Inna rzecz, że tym razem nie pisał artykułów i
nie wysyłał listów do specjalistycznych czasopism ani gazet. Poznać jego opinie i ponure
prognozy na temat przyszłości kina i sztuki filmowej dane było tylko Zubowom. „... Odnosi
się wrażenie, że cała kinematografia światowa gwałtownie obniża loty... Przeciętna książka
przynosi więcej satysfakcji niż przeciętny film". Stwierdzenie to w kontekście listu brzmiało
tym bardziej przekonywająco, że ów list zaczynał się od wyznania, że „Nieśmiałą"

background image

przegapiliśmy, „Tamango" podobno jest filmem bezwartościowym, a „Sędzia" — „jest
niezły, ale można go sobie darować". Ocena — cała kinematografia światowa gwał-
14 — Sołżenicyn

209
townie obniża loty — brzmiała tak, jakby Sołżeni-cyn co najmniej wrócił właśnie z jakiegoś
międzynarodowego festiwalu filmowego. Znów ten niecierpliwy pośpiech w formułowaniu
wniosków i opinii. Obawy o przyszłe losy kina dręczyły Sołżenieyna również i później.
„Lękam się, iż przyszłość kinematografu1, którą przewidywał Lew Tołstoj, już minęła lub
rozmieniła się na drobne" — pisał przy innej okazji.
¦* * *
Moja uczelnia, niestety, w coraz większym stopniu stawała się dla (mnie jedynie środkiem do
zdobywania pieniędzy. Wszystko, czym się zajmowałam, lubiłam zawsze robić z pasją i
zaangażowaniem. Teraz brak entuzjazmu. Wypaliłam się. W działalności pedagogicznej
osiągnęłam swój pułap, którego nie mogłata przebić, a, prawdziwej pracy naukowej, którą
zajmowałam się w Moskwie, nie zdołałam sobie w Riazaniu zorganizować. Znacznie więcej
satysfakcji, niż prowadzenie wykładów, dawało mi pomagariie mężowi, zajęcia muzyczne,
nauka angielskiego, uprawianie fotografii. Poza tym nauczyłam się żyć dla siebie i dla męża'.
Jeśli chodzi o muzykę, to bardzo brakowało mi pomocy i rady kogoś doświadczonego w tym
względzie. Mąż, stawiając siebie za przykład, namówił mnie do rozwijania swych
umiejętności przy pomocy książki G. Neuhausa „Sztuka gry na fortepianie". Podjęłam próbę
dostania się do Obwodowej Filharmonii w Riazaniu, ale bez nauczyciela gry straciłam formę.
Nie było mowy o występach.
Mąż wyśmiewa moje liczne zainteresowania i pasje, sądząc przy tym, że nie odnalazłam
jeszcze swego głównego celu życiowego. Istotnie, moja indywidualność nie znajduje
odpowiedniego wyrazu, ale cel mam — jest nim miłość do -męża. Moje życie
210
/ostało całkowicie lub niemal całkowicie podporządkowane jego zainteresowaniom, jego
pracy. Nie na darmo nasi wspólni przyjaciele Zubowowie żartowali ze mnie, nazywając
„czechowowską duszka". A właśnie „duszka" była jego ideałem. Opowiadał im kiedyś, a
potem wspominał w liście, że jeszcze w Kok-Tereku zrobił fotokopię tołstoj owskiego po>-
słowia do „Duszki" i dawał ją do czytania lub wysyłał „wielu swym ewentualnym
narzeczonym". śadnej z nich nie pociągała jednak taka, perspektywa. „Jedynie Natasza z
Torfoproduktu w 1956 roku natychmiast po przeczytaniu całkowicie go zaaprobowała". Z
mojej strony nie było to poświęcenie, lecz naturalny odruch. Właśnie dlatego tak ciężko
przeżywać będę przyszłą rozłąkę. Dopiero wówczas, zbyt późno, zrozumiem, że w naszych
czasach nie wolno dla nikogo, nawet dla najbardziej wybitnego człowieka, stawać się
„czecho-wowsiką duszka"!
Pewne urozmaicenie w nasze jednostajne, ściśle zaplanowane i zaprogramowane życie
wnosili rzadcy goście. Jeszcze raz przyjechał Mikołaj Andrejewicz Potapow. W owym czasie
„Andreicz" przeniósł się na budowę Wodfcinskiej Elektrowni Wodnej na Karnie, gdzie był
szefem elektromointażu. Kilka razy odwiedzał nas Dymitr Panin. Bywali też inni przyjaciele.
Z moich koleżanek przyjeżdżała do mnie tylko Szura Potapowa, a raz wpadła przejazdem
Irocz-ka Arseniewa z Rostowa, przyjaciółka z lat dziecinnych. śadna wizyta Szury nie
obywała się bez wspólnego muzykowania. Pewnego razu nagrałyśmy na taśmę
magnetofonową niewielki koncert: Scbumann, Szubert, Rimskij -Korsakow.
Wszyscy nasi goście nie zjawiali się nieoczekiwanie, byli, by tak rzec, zaplanowani. Chyba
tylko jeden zwalił się nam jak śnieg na głowę. Chociaż mąż

211

background image


mój nie widział nieoczekiwanego przybysza z górą 15 lat, a iw ogóle widział go tylko raz w
pociągu, jednak natychmiast poznał. Wspomniany już uprzednio Lenia Własow wyglądał
zbyt charakterystycznie, aby można go było zapomnieć. Aleksander i Leonid, którzy niegdyś
zdołali się tak szybko zaprzyjaźnić, z wielkim ożywieniem przegadali cały wieczór. Własow
często bywał służbowo w Moskwie (mieszkał w Rydze) i chętnie łby nas odwiedzał, ale już
za drugą wizytą poczuł, że Aleksander wita go nader powściągliwie i zrozumiał, że /bez
wyraźnego powodu nie należy do nas zaglądać. Ograniczył się do rzadkiej korespondencji.
Zresztą, co tam Własow. Interesująca, chociaż przelotna znajomość. Kiedy do Riazania
przeniósł się Mikołaj Witkiewicz, wpadłam w prawdziwy zachwyt. Myślałam: tak wiele
razem przeżyli, mąż poznał Mikołaja o 10 lat wcześniej niż mnie. Wciąż byli razem: szkoła,
uniwersytet, MIFLH, razem na froncie i w więzieniu. Ale Sołżenicyn natychmiast ostudził
mój zapał. W gości zaczną, przychodzić. Trzeba będzie dawać prezenty.
Spośród krewnych odwiedzała nas z rzadka ciocia śenią, siostra mamy. A w drugiej połowie
stycznia 1961 roku przyjechała ciotka mojego męża (żona jego wujka Romana) — Irena
Iwanowna Szczerbak. Ciocia Ira, która „bardzo ładnie potrafiła dogadać się ze wszystkimi
naszymi staruszkami", jak to stwierdził mój mąż, czuła się u nas dobrze i swobodnie.
Pokazaliśmy jej Riazań, zawieźliśmy do naszej ukochanej Sołotczy. Ta wyprawa miała poza
tym aspekt praktyczny. Gzy Irena Iwanowna nie zgodziłaby się przenieść bliżej nas? We wisi
Dawydowo, też pod Sołotczą, sprzedawano dom z ogrodem. Moglibyśmy kupić ten dom dla
cioci. Stale byśmy ją odwiedzali, zapewnili utrzymanie, pomagali w gospodarstwie, spędzali
dni wolne od pracy, a czasem mieszkali tam pnzez parę
212
tygodni. Cioci Irze bardzo się to spodobało. A jednak lękała się ruszyć ze starych śmieci. ¦
resztą, co będzie z kotami? Przecież do pociągu ich nie wpuszczą.
„Nie — powiedziała — lepiej staruszków nie ru-:zać z ich domów". Irena Iwanowna nie
zdecydowała się na gwałtowną zmianę trybu życia. Wolała samotność w malutkiej
komóreczce. Samotność, którą dzieliła ze swymi czworonogami.
Po jej wyjeździe między ciocią Irą a moją mamą zaczęła się ożywiona wymiana listów.
Początkowo uważała za oczywiste, że korespondowała głównie mama, że wszystkie zabiegi,
związane z wysyłaniem pieniędzy i paczek, wzięła na siebie. Ale wraz z upływem lat zaczęła
w niej narastać pretensja do siostrzeńca, który sam niemal do niej nie pisał. Chora starcza
wyobraźnia oskarżała o to mnie i moją mamę. Podobno my właśnie oddzielamy od niej Sanie.
Nie wytrzymałam i odpowiedziałam jej. Przypomniałam, jak sama kiedyś odgrodziła się od
Sani, woląc od niego swoje koty.
Ci, których interesuje Sołżenicyn i jego książki, znają Irenę Szczerbak. Na długo przed
ukazaniem się listopadowego numeru zachodnioniemieckiego czasopisma „Der Stern" (w
1971 roku), napisał o niej sam Sołżenicyn.
Młoda Irena Szczerbak została opisana pod własnym imieniem i nazwiskiem w „Sierpniu
czternastego", a sędziwa — w „Świecy na wietrze" jako ciocia Krystyna. W obu tych
utworach występuje jako osoba bardzo pobożna.
Ale Irena Szczerbak nie jest osobą tak normalnie wierzącą. Swe oryginalne poglądy
wykładała wielokrotnie w listach do mojej mamy, poświęconych między innymi kotom. Z
jednego z nich pochodzi taki oto fragment: „One właśnie są prawdziwymi wyznawca-

213

mi Chrystusa. A ludzie daleko odeszli od jego nauki". Postarajmy się zrozumieć starą kobietę.
Nie potrafiła darować zniewagi, jaką zadałam jej „prawdziwym wyznawcom Chrystusa". Nie
budzi też zdumienia jej „cenna informacja", przekazana wysłannikowi „Sterna" Dieterowi

background image

Steinerowi, o umysłowośei niewiele odbiegającej poziomem od umysłu staruszki.
Najwidoczniej w tym wypadku wersja cioci bardziej niż prawda satysfakcjonowała redakcję.
Zresztą Irena Szczenbak ze mnie, Kozaczki, zrobiła „córkę żydowskiego handlarza" i z żony
Sołżenicyna — jego kochankę i wcale nie z chęci fałszowania faktów. Po prostu są to
najbardziej obraźliwe słowa, jakie zna ciocia Ira.
Jeśli ktokolwiek zdziwił mnie, to tylko Aleksander Isajewicz. W czterogodzinnym
wywiadzie, tym razem nie szczędząc czasu, szczegółowo skomentował wspomniany artykuł.
Tylko na moją obronę nie znalazł ani jednego słowa, chociaż rok później obiecał mi...
pośmiertną rehabilitację!
* * *
Nasze życie urozmaicały również niezbyt częste wyjazdy do Moskwy. Zazwyczaj były to
podróże o charakterze służbowym: ja udawałam się na konferencje naukowe, mąż zaś bywał
delegowany do Akademii Nauk Pedagogicznych. Z rzadka odwiedzaliśmy stolicę razem.
W maju 1960 roku udało mi się obejrzeć w Moskwie wystawę malarzy angielskich i wystawę
Re-richa młodszego, być na przedstawieniu błyskotliwej sztuki Wilde'a „Wachlarz lady
Windermere". Pewnego razu jadąc autobusem ulicą Nowosłobodz-ką, zobaczyłam, jak burzą
ów straszny mur, otaczający więzienie na Butyrkach. Uznałam fo za symbol, wydało mi się,
ż

e wraz z tym murem odchodzi na zawsze straszliwa przeszłość.


Aleksander podczas pobytu w Moskwie zawsze starał się zobaczyć z Paninem, Kopieleweni,
Iwaszewem/ -Musatowem. Któregoś razu całą czwórką zebrali się w mieszkaniu siostry
Dymitra MichajłowiczańjBzisicK się to 9 lutego 1959 roku, w czternastą roczni©^ aębsiif
towania mego męża. sai o ędaotą s
Każdy z nich odwiedził przedtem wystawę ma* larstwa w Maneżu. Aleksander był
zaszokowany „nieprzyzwoitym wybrykiem polskich malarzy", którzy całą swą ekspozycję
wypełnili czysto abstrak'-cyjnymi albo niezwykle ¦ efepresjonfetycznymri obras zami. Ani
jednego realistycznego płótna; Mimo to polskie sale były zatłoczone zwiedzającymi,
wybuchały tam żywiołowe dyskusje, pa-nowałó wielkie po-ruszenie. ¦''"'¦! ¦ '-"¦"': oq
ijfsoei ' ¦ v ~ iu\ ¦:-¦¦¦-
Iwaszew-Musatow powiedział, że wszyscy Wielcy malarze: byli w • jakimś- stopniu
abstrakcjonistami, nawet Rembrandt i Rublow, gdyż równoważyli postać nie inną postacią,
lecz na przykład gestem; barwę — nie barwą, lecz powiedzmy, spojrzeniem. I chociaż obecni
abstrakCjoTliści „są ludźmi beż serta tworzącymi nie dom, leez szkielet domu, i każą nam w
nim mieszkać", całkowita' negacja malarstwa abstrakcyjnego doprowadziłaby „dó upadku
sztuki ornamentalnej i dekofacyjnej".
¦. ¦ ¦' • >* *• * '•¦'¦;- ; I iir: :¦¦¦'- V ! i :
OpoWiedżiałarn o naszych zajęćiatfh^W 'traficie- fókii szkolnego: jefsienią, zinią, wiosną. A
ć

o działo Si^ w przerwach,1 latem? Wtedy nasze uporządkowane życie ulegało zupełnemu

przeobrażeniu, wzbogateało się o zupełnie inne, nowe, świeże, niecodzienne wrażenia.
Wychodziliśmy na otwartą przestrzeń. Nasze urlopy rzadko spędzaliśmy biernie. Wyjątek
ś

ferio-wiły chyba tylko 'dwa tygóSsnie' spędzórie-w^SS rn-ku w-GżafńorńOfsku, gd'zie

dgfanicżaliśmy Się do po-i-annyehi Wibczofnychkąpieli.^Poaa^l^m b^Hśmy5 w"
215
ciągłym ruchu. Trasa wypraw była opracowana zawczasu. Mieliśmy też ścisły harmonogram,
uwzględniający przesiadki i postoje, a przy okazji spotkania z przyjaciółmi. W tym celu mąż
pilnie studiował rozkłady kolejowe lub rozkłady rejsów, wysyłał listy z prośbą o rezerwację
miejsc, nabywał mapy i przewodniki, sporządzał na odrębnych fiszkach kartotekę szczególnie
interesujących miejsc.
Pociągi przenosiły nas w różnych kierunkach, biegnących promieniście od Moskwy. Raz do
Leningradu, a z niego do Ostaszkowa albo do republik nadbałtyckich, kiedy indziej na Krym,

background image

Kaukaz lub do Włodzimierza, czy wreszcie do Irkucka. Dopiero stamtąd robiliśmy krótsze-
wyprawy pociągami i statkami lub piesze wycieczki po wytyczonych uprzednio trasach.
Poza Wołgą, Oką i rzeką Moskwą płynęliśmy również Dnieprem, Kamą, Białą i Jenisejem.
Najpiękniejszą, najbardziej zachwycającą rzeką jest oczywiście Jenisej. A nad Dnieprem
najbardziej podobał nam się malowniczo położony na wzgórzach Kaniów — miasto, w
którym znajduje się grób Szewczenki. Poza tym zapamiętałam jaskrawe ognie płonących
pieców hutniczych w Dnieprodzierżyńsku. Majestatycznie wygląda od strony Dniepru
starożytny Kijów ze zwróconym ku rzece pomnikiem świętego Włodzimierza. Wiele
spacerowaliśmy po tym pięknym mieście. Udało się nam nawet wejść do cerkwi świętego
Cyryla, w której od wielu lat trwają prace konserwatorskie.
żą

co: „To jest typowy produkcyjniak". Stwierdził nawet, że nowela została przeładowana

szczegółami. Jednak w dwa lata później, dzięki pośrednictwu tego samego Kopielewa, „Jeden
dzień Iwana Deniso-wicza" trafił do redakcji miesięcznika „Nowyj mir".
2 listopada 1959 roku Lew Zinowiewicz Kopielew przyjechał do Riazania, aby wygłosić
wykład o Schil-lerze. U nas spędził tylko noc. Przekartkowawszy maszynopis „Iwana
Denisowicza", rzucił go lekcewa-
216



ROZDROśA
W listopadzie 1962 roku, parę dni po opublikowaniu „Iwana Denisowicza", nieprzytomna ze
szczęścia wiozłam do Moskwy dwa nowe opowiadania męża. W pociągu relacji Riazań —
Moskwa, z wygodnymi lotniczymi fotelami i stolikami, zazwyczaj spędzałam trzygodzinną
podróż na lekturze, a nawet sporządzaniu nota!tek. Tym razem podróż upłynęła, mi na
ożywionej rozmowie. Towarzyszem podróży okazał się docent z mojej uczelni. W pewnym
momencie rozmowa zboczyła na czasopismo „Nowyj mir".
— W ogóle nie czytam tego miesięcznika — powiedział docent — ale listopadowy numer
będę musiał zdobyć. A propos, czytała pani artykuł Simono-wa w „Izwiestiach"?
— Czytałam nie tylko artykuł Simonowa, ale również samego „Iwana Denisowicza" —
i nie mogąc się powstrzymać, po raz pierwiszy wyznałam: „Jego autor jest moim mężem!".
Z tym samym docentem spotkam się późnym grudniowym wieczorem 1970 roku na postoju
taksówek, po opuszczeniu przedziału pociągu Moskwa — Riazań. Wydarzy się to wkrótce po
przyznaniu Sołżenicynowi Nagrody Nobla i w czasie największego nasilenia naszego
osobistego dramatu. Przypomnimy sobie wówczas o tamtym spotkaniu sprzed 8 lat. Docent
prawdopodobnie zapomniał o nim już po paru minutach, mnie natomiast przy-
padkowe spotkanie zmusiło do przeżycia od nowa tamtych odległych lat. Był to przełom w
moim życiu, ziszczały się dawne nadzieje i rodziły nowe, świat wydawał się słoneczny nawet
w słotę i nic, zda się, nie zapowiadało katastrofy.
To, co niegdyś wydawało się ważne, odeszło teraz na dalszy plan, a niektóre wydarzenia,
wówczas pozornie błahe, nabierają głębszego sensu. Wtedy człowiek zastanawia się: jak
można było tego nie widzieć, jak można ibyło nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji? Raz
po raz przywołuję z niepamięci minione lata, zatrzymując od czasu do czasu poszczególne
kadry — chcę przypatrzyć się im uważniej, aby lepiej zrozumieć.
... Idę zaśnieżoną ulicą do Instytutu. Mąż pojechał do Moskwy porannym pociągiem na,
spotkanie ze swym pierwszym redaktorem. Pojechał do Twar-dowskiego, do redakcji
miesięcznika „Nowyj mir". Ja natomiast, jak na złość, imam publiczny wykład na temat
polimerów. Nie mogłam pozbyć się wątpliwości: czy rzeczywiście zmienią się nasze losy? W
drodze wróżyłam sobie: jeśli jako pierwszy przywita się ze mną mężczyzna — Sani się
powiedzie! Jako pierwszy przywitał mnie nasz uczelniany dozorca, poczciwy Paweł

background image

Aleksiejewicz, wujaszek Pasza. I to nie tylko po prostu przywitał, lecz co się już obecnie
rzadko zdarza, zdjął czapkę i nisko mi się skłonił.
Wieczorem Aleksander Isajewicz wrócił do domu. Był jakiś zmieszany i roztrzęsiony. Bez
słowa wyjął z walizeczki duży, sztywny arkusz, na którym widniał nagłówek: UMOWA.
* * *
Mijają kolejne miesiące, minęła wiosna, kończy się lato. Sprawa publikacji „Iwana
Denisowicza" wciąż jeszcze nie jest rozstrzygnięta. List z redakcji wzbu-

219
dza nadzieję na rychłą odpowiedź. Dokładnie w tydzień po otrzymaniu tego listu w naszym
domu wydarzył się dziwny wypadek. Wypoczywaliśmy po obiedzie. Każde z nas coś czytało.
Nagle mąż spytał:
— Co to za zegar tyka w naszym pokoju?
— Budzik.
— Nie.
— Wobec tego mój tak głośno chodzi — i daję mu posłuchać swój ręczny zegarek.
— Nie, nie ten.
W tej samej chwili w przeciwległym kącie pokoju rozlega się ogłuszający dzwonek
niewidzialnego budzika. Przerażenie i jeszcze większe zaskoczenie. Aleksander. Isajewicz
wyjął z nocnej szafki nasz stary, zepsuty budzik, który leżał tam przynajmniej od półtora
roku. Ten zdumiewający dzwonek rozległ się w naszym domu o godzinie 17 minut 41 dnia 24
września 1962 roku. Może kiedyś dowiemy się, co szczególnie ważnego dla nas wydarzyło
isię w owej chwili. A może to był po prostu sygnał, że czas się. zbudzić i jechać do Moskwy
po świeże wiadomości?
Chyba jednak o to chodziło!
Kolejna wyprawa do Moskwy w miesiąc później. O dziesiątej wieczorem wyszłam z domu,
aby powitać męża na dworcu. Stał już przed bramą: szary płaszcz, szara walizeczka w ręku,
radość na twarzy.
— Nareszcie wzeszła moja gwiazda! — rzekł.
Czas płynął ooraz szybciej. Coraz inne, barwniejsze wydarzenia zaczynają nadawać ton
naszemu życiu. Mroźna, noworoczna, noc. Teatr „Sowriemien-nik" na placu Majakowskiego.
Po skończonym spektaklu aktorzy witają Nowy Rok. W foyer ustawiono kwadratowe stoliki.
Każdy z nich przecina na ukos listwa z pięcioma zielonymi metalowymi miseczka-
220

mi, w których umocowano świeczki. Innego oświetlenia, nie ma. Nad stolikami wiszą
ś

wierkowe gałązki, przystrojone wstążkami, kolorowymi bombkami, zimnymi ogniami.

Przy jednym z takich stolików — Aleksander Iisa-jewicz i ja. Zbliża się północ. Za trzy
dwunasta przyłącza się do' nas O. Jefremow, główny reżyser teatru oraz jego żona, aktorka
Ałła Pokrowska. Oleg Niko-łajewicz właśnie wrócił ze zdjęć do filmu „Wojna i pokój", gdzie
gra Dołochowa.
Bije dwunasta. Wszyscy wznoszą kielichy z szampanem. Do siego roku! I już zaczyna grać
radiola, skrzą się zimne ognie, wybuchają malutkie petardy. Od stolików wstają pary. Szale i
futrzane pelerynki pozostają na krzesłach. Większość pań ma wydekoltowane suknie,
obnażone ramiona. Tańczą twista. Jak to wszystko różni się od naszej młodości. Nasz
pierwszy Nowy Rok (wówczas za, nic nie uwierzyłabym, że również ostatni) w takim
wielkim i wytwornym towarzystwie.
Co przyniesie najbliższe dwanaście miesięcy? Ano — przyniesie nam mnóstwo wydarzeń i
obowiązków, wiele powodów do- zdenerwowania i ogromnie dużo spraw, które nietrudno

background image

było przewidzieć, i jakkolwiek nie stanowiły żadnego zagrożenia, to jednak uczyniły moje
ż

ycie znacznie trudniejszym.

Coraz częściej mieszkamy osobno. Ja w Riazaniu, mąż zaś w Moskwie lub Sołotczy.
Najchętniej jeździłabym wraz z nim. Pragnęłam być w Sołotczy — prowadzić gospodarstwo,
przepisywać na maszynie jego teksty, pomagać we wszystkim. Czasami zastanawiałam się,
czy nie należałaby zrezygnować z pracy na uczelni. Niektórzy z naszych znajomych byli
wręcz pewni, że tak powinnam fcrobić. Ale zarobki literata mają szczególną właściwość:
ludziom postronnym wydają się one znaczne, nie biorą oni jednak


221
pod uwagę tego, że honoraria otrzymuje się nie co dwa tygodnie, a nawet nie co rok. Nasze
sprawy finansowe wyglądają na razie świetnie. Powieść miała trzy wydania. Ale tak jest dziś.
A jutro? Jutro bardzo się jeszcze przyda moja pensja docenta, i długo jeszcze będzie się
przydawać (aż do 1969 roku). A więc o przeobrażeniu się wyłącznie w „żonę twórcy" na razie
nie może być mowy.
W czasie wolnym od zajęć na uczelni zajmuję się korespondencją (bardzo obfitą) i spełniam
inne obowiązki sekretarki pisarza. Jeśli pogoda jest ładna, zabieram teczki do ogródka.
Trochę krzątam się po domu i wiele gram. Instytut znaczy dla mnie coraz mniej.
Po raz pierwszy do serca zakradł się strach, że mogę nie nadążyć za moim mężem w tym
błyskawicznym biegu wydarzeń. Rzeczowych podstaw do takiej obawy nie było, było
natomiast przeczucie. Może rację miała mama, często powtarzając słowa ojca, iż kobieca
intuicja jest silniejsza od męskiej logiki? Zaczęło mi się nagle wydawać, że mogę zostać w
tyle, oderwać się od męża w tym szybkim nurcie, że mogę pójść na dno.. Trzeba więc było
nie tracić z oczu owego brzegu, do którego mogłabym przybić, aby stanąć na własnych
nogach. Jeśli, rzecz jasna, będę miała wówczas jeszcze dość sił. Moja praca na uczelni już
dawno przestała być takim upragnionym brzegiem. Najpewniej mogłaby się nim stać
muzyka...
Mąż obiecywał mi, a potem wciąż łudził nadzieją, że gdy zaczną go drukować, krąg naszych
znajomych nieporównywalnie się rozszerzy, a, wtedy zyskam owo muzyczne towarzystwo,
którego tak bardzo mi brakowało.
Każdy człowiek pragnie autoidentyf ikacji: „znaleźć siebie i wyrazić siebie" — jak to niegdyś
sfor-
222
mułowała, zresztą nie bez mego udziału, moja najlepsza przyjaciółka Lida. Celem ludzkiego
ż

ycia, jest wyrażenie siebie w myślach, wyrażenie siebie w uczuciach. W muzyce wyrażałam

siebie bardziej otwarcie niż w słowach. Pod tym względem, zanim jesienią 1970 roku
otrzymałam straszliwy cios, byłam wyjątkowo powściągliwa, nawet skryta. A poza tym
zawsze mi się wydawało, że ten, kto nie słyszał mojej gry, w ogóle mnie nie zna. W owym
czasie nie przepuszczałam żadnej okazji do muzykowania. Nigdy by mi też nie przyszło do
głowy, że niebawem usłyszę z ust męża dziwne zdanie: „przecież nie jesteś wielkim
muzykiem". Jakby tylko wielcy mieli prawo do wyrażania samych siebie, a pozostali, no cóż,
bezkształtna masa. Był to jeden z momentów, kiedy zaskakiwały mnie jakieś nowe, mało
zrozumiałe opinie Aleksandra. Zresztą nie chodziło tylko o mnie. Te nowe nuty
pobrzmiewały również w rozmowach z (przyjaciółmi, w stosunkach z nimi.
* * *
Odwiedzamy malarza Iwaszewa-Musatowa. Prowadzi nas do swej pracowni. Aleksander
Isajewicz nie po raz pierwszy widzi obrazy tego artysty, namalowane już na wolności. Nie
przestaje tracić nadziei, że Iwaszew-Musatow zwróci wreszcie swój' pędzel ku temu, przez co
obaj przeszli. Jednak Sergiusz Michajłowicz za idzieło swego życia nadal uważa „Otella".

background image

Namalował już kilka wariantów tego obrazu. Aleksander Isajewicz pamiętał, że malarz zaczął
pracę nad „Otellem" już w 1956 roku i absolutnie nie rozumiał fascynacji tym tematem.
Przecież postacie szekspirowskie zostały już uwiecznione na tysiącach płócien. I tym razem, i
później Sołże-nicyn wszelkimi sposobami starał się przekonać swego przyjaciela, że nie ma
racji i usiłował skierować jego twórczość na inne tory. Długo z nim dyskuto-

223

wał, zanim wreszcie zrozumiał, że obaj idą odmiennymi drogami. Sergiusza Michajłowicza
najbardziej pochłaniały przeżycia człowieka. Czuł on w Szekspirze tę potęgę twórczą, która
pozwala zrozumieć dobro i zło.
Bo jednym z takich spotkań Sergiusz Michajło-wicz przysłał list. Pisał w nim, że jest rzeczą
straszną, gdy ludzie, kochający się i ceniący nawzajem, marnotrawią życie do tego stopnia, że
nawet nie mają czasu zobaczyć się i wymienić intymnych myśli, powiedzieć sobie tego, czego
nie powie się zwykłemu, przypadkowemu znajomemu, lecz wyłącznie przyjacielowi.
„Chciałem więc zaproponować Wam, drogi Aleksandrze Isajewiczu: spotykajmy się rzadziej,
ale serdeczniej, aby potem nie było gorzkiego uczucia obcości. Dobrze?"
Sergiusz Michajłowiez podejmuje próbę uratowania przyjaźni, tej pozornie nierozerwalnej
przyjaźni, którą i Aleksander Isajewicz dotąd bardzo sobie cenił. Usiłuje ratować tę przyjaźń
na nowym dla Aleksandra Isajewieza etapie życiowym. Udziela mu rady! Ale Sołżenicyna nie
można już uratować. Okoliczności okazały się silniejsze od niego. W jaki sposób znaleźć na
wszystko czas? Jak wszystko ze sobą pogodzić, nie kradnąc jednocześnie czasu
przeznaczonego na tworzenie? Trzeiba wybierać, z czegoś i kogoś rezygnować. Czy dobrze
wybrał, czy z właściwych ludzi zrezygnował?
Zawsze starałam się i na zewnątrz, i we własnym przekonaniu usprawiedliwiać mego męża.
Zaapelowałam więc listownie do Sergiusza Machaj łowicza, prosząc go o wyrozumienie:
„Drogi Sergiuszu Micha j łowiczu! Proszę sobie przypomnieć, jak kiedyś Wy sami, podczas
szczególnie intensywnej pracy twórczej, bardzo długo nam nie odpowiadaliście.

A mąż nieustannie pochłonięty jest żądzą tworzenia".
Ale przyczyna tkwiła głębiej. Już później usłyszałam od Sergiusza Michajłowicza, że
człowiek, zapatrzony wyłącznie w przeszłość, nie może ani żyć, ani tworzyć prawdziwie.
Wspominał, jak po wyjściu na wolność „wyrosły mu nowe skrzydła, otworzyło się rozległe
pole do popisu twórczego", do nowych dzieł i nowych radości. Jest oczywiste, że przy takich
przeciwstaiwnych poglądach na życie kontakty i więzi między starymi przyjaciółmi musiały z
czasem osłabnąć.
Rozluźniają się również stosunki z innymi obozowymi przyjaciółmi. Sołżenicyn, zarówno w
swych myślach, jak w swej twórczości, pogrążony bez reszty w przeszłości nie może
zrozumieć, dlaczego jego przyjaciele coraz mniej' się nią interesują, dlaczego w ich życiu
coraz głośniej rozibrzmiewa zupełnie inna melodia.
Cieszył się z sukcesów w pracy starego, dobrego przyjaciela inżyniera Potapowa, który z
młodzieńczym zapałem wędrował z budowy na budowę i wszędzie doskonałe sobie radził. A
jednocześnie „łatwe" odejście Potapowa od tak ważnej i cennej dla Aleksandra przeszłości
stopniowo rujnowało ich dawne więzi. Po latach sam powiedział z goryczą: nie jesteśmy mu
już potrzebni.
Nieżyjący już Jurdj Wasdliewicz Karbe, również inżynier z zawodu, był w Ekilbastuzie
jednym z najbliższych przyjaciół Aleksandra. Na wolności przyjaźń ta początkowo trwała
nadal, chociaż mieszkali daleko od siebie. Latem 1962 roku odwiedziliśmy Karbego w
Swierdłowsku. Później on był u nas. Właśnie od niego otrzymał Sołżenicyn pierwszą depeszę
gratulacyjną z okazji ukazania się w druku „Jednego dnia Iwana Denisowicza". Karbe bardzo

background image

15 — Sołżenicyn
225

ciężko przeżywał osłabienie przyjacielskich więzi i był bardzo zmartwiony, kiedy zrozumiał,
ż

e Aleksander Isajewicz nie ma już czasu dla starych przyjaciół.

Mąż mój nie ucieszył się zbytnio również z przyjazdu do Riazania w lutym 1962 roku
Mikołaja Wit-kiewicza, który objął stanowisko docenta chemii w Instytucie Medycznym. Te
przenosiny, które mnie bardzo ucieszyły, u niego wywołały mieszane uczucia. Obaj z
Mikołajem nie byli już tymi „dwoma pociągami, jadącymi z tą samą prędkością po
równoległych torach". Dowiódł tego już wspólny pobyt w „marfińiskiej szaraszce". Czy
będziemy kiedykolwiek mieli coś wspólnego, poza wspomnieniami? — zastanawiał się
kiedyś mąż. Istotnie, nasza riazańska przyjaźń we czwórkę okazała się krucha, chociaż z
początku była podtrzymywana wspólnymi zainteresowaniami chemicznymi i wycieczkami
rowerowymi.
Wieloletnia znajomość pozwalała zaufać Witkie-wiczom. Mogli więc stać się pierwszymi
czytelnikami utworów niego męża, lecz się nimi nie stali. Literatura, sztuka, polityka
niezmiernie rzadko bywały tematami naszych rozmów. Mówiliśmy o pracy, o (planach
urlopowych, o sprawach domowych. I mimo wszystko trudno było przewidzieć, że spotkanie
sylwestrowe, w przeddzień 1965 roku, doprowadzi do całkowitego zerwania z
Witkiewiczami. Na krótko przedtem mąż zdecydował się dać im do przeczytania swoją
„Szaraszkę". Przecież opisał tam również kawał życia Mikołaja. T w ogóle, do czego to
podobne, żeby nie znali jego najważniejszego Wówczas dzieła?
Witkiewiczowie Nowy Rok witali u nas, w Zaułku Kasimowskim. I tutaj, przy odświętnie
nakrytym stole, atmosfera zaczęła się nagle zagęszczać. Miko-

łaj oświadczył, że między nami nie ma szczerości. Próbowałam oponować, ale usłyszałam w
odpowiedzi, że tylko mi -się tak wydaje. Aleksander powiedział sztywno, że jeśli nie może
być z kimś szczery, wówczas więcej się z tym kimś nie spotyka.
Zaczęli mówić o powieści. Witkiewiczowie zdążyli przeczytać zaledwie kilka rozdziałów, ale
mimo tego Mikołaj powiedział, że z każdej przeczytanej strony bije brak skromności i pycha,
pretensja autora do wszystkich i przeświadczenie o własnej nieomylności. Zaraz jednak sam
ujawnił zbyt wielką kategoryczność sądów na temat wielkich pisarzy rosyjskich, w
podnieceniu posuwając się nawet do lekceważących opinii o Tołstoju i Dostojewskim.
Szczególnie jednak irytowali go ci, którzy uważają się za ich kontynuatorów. Aleksander
poprosił o sprecyzowanie, kogo Mikołaj ma na myśli.
— Chociażby ciebie — odparł Mikołaj bez namysłu.
Zaraz następnego dnia Aleksander pojechał do Witkiewiczólw i zabrał swoje ukochane
dziecię, którego nie potrafili ocenić. A czy nie leipiej było wysłuchać krytyki? Czy dla pisarza
pożyteczne są wyłącznie pochwały?
W tym samym roku Witkiewiczom urodził się syn. Zaproponowałam mężowi, abyśmy
zapomnieli o naszych swarach i złożyli im życzenia z tej okazji.
— Nie wiem, dlaczego narodziny dziecka miałyby być ważniejsze od narodzin książki,
Przecież oni zlekceważyli moją „Szaraiszkę".
Wiele lat później Aleksander Isajewicz zrozumie, czym są narodziny dziecka. Zrozumie tak
późno wcale nie dlatego, że w 1965 roku był mniej subtelny. Raczej na odwrót. Po prostu
„kwestia dziecięca" znajdowała się w owym czasie poza sferą
227
jego zainteresowań. A wszystko to, co nie wiązało się bezpośrednio z tymi
zainteresowaniami, od najmłodszych już lat dla Sołżenicyna zdawało się w ogóle nie istnieć.

background image

W ten sposób kształtowała, się jego dość jednostronna percepcja życia. Promień
wychwytywał z półmroku wąsiki wycinek. W tym fragmencie wszystko było bardzo wyraźne
i wielobarwne, a poza jego granicami zaledwie coś majaczyło. Stąd też płynęły naiwne,
czasami wręcz fantastyczne wyobrażenia o najprostszych sprawach życiowych. Stąd
wynikały rozliczne „plany", w rodzaju tych, które wiązały się z kryzysami naszego
współżycia, plany wręcz wprawiające ludzi w osłupianie swym całkowitym oderwaniem od
rzeczywistości. Stąd też brały się chybione pomysły twórcze, częstokroć uwłaczające
literatowi Sołżenicynowi, zwłaszcza wówczas, gdy zaczynał pisać o tym, czego sam nie
widział, lecz usiłował sobie jedynie wyobrazić. Jeśli uwzględnić, że krąg rozmówców i
znajomych, za pośrednictwem których poznajemy otaczający nas świat, że ów krąg przyjaciół
naszego dobrowolnego eremity zawsze był wąski i nie nazbyt zróżnicowany, trudno się
dziwić, że Aleksander usiłował narzucić otoczeniu koncepcje, skonstruowane we własnej
wyobraźni. Przyczyną tego był brak należytego zainteresowania buzującym wokół życiem,
zbyt małe doświadczenie osobiste, niepogłębiona wiedza o sprawach i ludziach. Nazbyt
niedostateczne poczynił też obserwacje, które umożliwiają pisarzowi posługiwać się nimi nie
tylko szczerze, ale i swobodnie. Przepraszam, była jedna dziedzina, której ów brak obserwacji
i spostrzeżeń nie dotyczył — życie obozowe. Jednak czasy obozowych przyjaciół mijały
bezpowrotnie.
Zjawiali się nowi przyjaciele, rekrutujący się spo-
228
¦
ś

ród adoratorów jego twórczości. Teraz nie mogło już być mowy o przyjaźni równego z

równym. Jeśli ci ludzie, z tego nowego naboru, zyskiwali coś na obcowaniu ze swym Molem,
to dla niego osobiście byli oni jedynie w mniejszym lub większym stopniu „ludźmi
użytecznymi". W dawniejszych czasach Aleksandra ciągnęło do ludzi, którzy wiele przeżyli,
potrafili i lubili o życiu opowiadać, do takich, od których można się było czegoś nauczyć,
zwrócić się o poradę, teraz natomiast interesowali go* ci, którzy wyłącznie pomagali mu w
pracy, w bardzo wąskim tego słowa znaczeniu. Zbierali materiał, zdobywali potrzebną
książkę lub artykuł, przepisywali, na maszynie, spotykali się z autorem, który prowokował
interesujące wypowiedzi, notował je i wykorzystywał da własnej twórczości. Słowem byli to
ludzie, którzy ułatwiali Sołżehicynowi pracę pisarską, pomagali zaoszczędzać czas. Czas to
oni może i pomacali mu zaoszczędzić, ale za jaką cenę?
Ze starymi przyjaciółmi można było podyskutować poważnie o sztuce, literaturze, o
twórczości własnej, natomiast teraz nie mogło być o tym mowy. Sołżenicyn w mnóstwie
spraw orientował się
0 wiele lepiej niż ktokolwiek w jego otoczeniu, przewaga była tak wyraźna, że nie
odczuwał żadnej potrzeby wymiany myśli. Nawet mnie — chemiczce —¦ tłumaczył kiedyś
znany tylko jemu sekret liczby oktanowej benzyny. Nic nie obchodziły go problemy
1 kłopoty tych nowych „przyjaciół", nie interesował go również ich świat wewnętrzny. Miał
więc dziesiątki wielbicieli i ani jednego przyjaciela.
Niektórzy z tych ludzi bywali dość natrętni. Na przykład śoresowi Miedwiediewowi tak
dalece imponowała reputacja przyjaciela Sołżenicyna, że dla jej podtrzymywania nie wahał
się nawet rezygnować i własnej godności.


229
ś

ores mieszkał w Obnińsku, ale do Moskwy wolał jeździć nie pociągiem, lecz przygodnymi

ciężarówkami, aby przejeżdżać obok naszego letniego domku i koniecznie się tam zatrzymać.
Musiał zdawać isobie sprawę z tego, że gospodarze nie zawsze są radzi jego wizytom, a
jednak, choć pewnego razu został dosłownie wyrzucony za drzwi, wciąż się u nas zjawiał.

background image

W roku 1965 śores Miedwiediew objawił niebywałą aktywność, starając się ułatwić rni
przeniesienie do instytutu naukowego w Obnińsku, abyśmy mogli tam zamieszkać wraz z
mężem. Kiedy mu się to nie powiodło, był niezmiernie zmartwiony, że nie zdołał stać się
dobroczyńcą naszej rodziny. Inna rzecz, że do tej pory nie zaprzestał swoich prób i przy lada
okazji usiłuje wybielać Sołżeinicyna. Między innymi, usłyszawszy coś na temat mej książki,
ale nie mając najimniejiszego pojęcia o jej treści, pośpieszył natychmiast z oświadczeniem,
jakoby przysięgałam mu — znaczy śoresowi Miedwiediewowi — poświęcić swoje dalsze
ż

ycie na to, aby „mścić się na Sołżeni-cynie". To zmyślenie jest tak komiczne, że trudno

gniewać się na biednego śoresa Miedwiediewa.
Lidia Korniejewna Czukowska udostępniła Aleksandrowi Isajewiczowi pokój w swym
moskiewskim mieszkaniu, jej córka Lusza cały swój wolny czas poświęcała na przepisywanie
jeigo utworów. Te kobiety, podobnie zresztą jak wiele innych, zachowywały się tak, że
Sołżenicyn traktował to wszystko jako należną sobie daninę, uważając że niemal uczynił im
wielką łaskę, pozwalając w swej wspaniałomyślności, aby mu służyły. Jego służki z kolei
wierzyły, że Aleksander Isajewiez jest geniuszem, któremu wszystko wolno.
Stokrotną rację miała Nadieżda Aleksandrowna Pawłowicz, która napisała później: „Jesteśmy
winni,
230
gdyż zdemoralizowaliśmy Cię i sławą, i niemal uwielbieniem".
Zapytałam kiedyś męża, dlaczego ma takie damskie otoczenie. Myślałam, że się rozgniewa,
ż

e będzie zaprzeczał. Ale on odpowiedział jakby z pewnym zmieszaniem: — Nie wiem. Jakoś

tak samo wyszło.
Sprawiedliwość wymaga, abym wspomniała o najbardziej chyba oddanej wielbicielce
Sołżenicyna. Kiedyś w Leningradzkiej Bibliotece Publicznej jakaś niemłoda już kobieta przez
40 minut przypatrywała się memu mężowi, zanim zdecydowała się do niego podejść.
Uprzednio, uzgodniła wizytę w bibliotece, aby tam. go poznać osobiście. Później
opowiadała mi, że zdumiała ją zręczność, z jaką Aleksander Isajewicz podrzucał do góry
ołówek i nie patrząc chwytał go ponownie, chociaż ołówek zdążył w tym czasie wykonać
kilka obrotów w powietrzu. (Sołżenicyn istotnie robił to niezwykle zręcznie). Mówiła mi
też, że bała się podejść do Sołżenicyna, lękając się, że nie odpowiada wizerunkowi, który
stworzyła w swej wyobraźni, do którego zwracała się między innymi w taki oto sposób: „Nas
są tysiące! Pan jest jeden. I nikt, nikt z nas nie ma prawa, nie mioże mieć czelności liczyć na
pańską uwagę. Nie wolno się gniewać na tego, do którego człowiek się modli. Czekam na
pański telefon, jak na wybawienie". Tą entuzjastyczną wielbicielką była Elżbieta
Dendsowa Woronianska, która wkrótce po poznaniu męża przeszła na emeryturę. Aby
być pożyteczną swemu bożyszczu, nauczyła się pisać na maszynie. Mąż mógł
zwrócić się do niej z każdą dosłownie prośbą, wiedząc, że ta kobieta zrobi wszystko, co tylko
będzie w jej mocy. Jesienią 1973 roku nie mogła wybaczyć sobie krzywdy, jaką, tak jej się
przynajmniej wydawało, wyrządziła temu, „do którego się

231
V.

modliła" i powiesiła się w swym pokoju obok portretu Sołżenicyna.
Kontakty z innymi ludźmi zostały sprowadzone do niezbędnego minimum.
Do Sołżenicyna, pisarza, który zdobył sławę, zaczęli garnąć się początkujący autorzy. Jednak
Aleksander Isajewicz dość szybko znalazł metodę obrony przed nimi i nazwał ją
„formularzem nr 1". Oto jego tekst:
„Szanowny...

background image

Nadesłaliście mi swój rękopis z prośbą o opinię na jego temat (dopracowainie, radę, czy
można drukować).
Wielka szkoda, że uprzednio nie poprosiliście o moją zgodę. Uważacie za oczywiste, że
każdy pisarz może i powinien wypowiedzieć się na temat poziomu i jakości waszej pracy, i że
nie jest to dla niego żadnym obciążeniem. A tymczasem jest to praca niezmiernie
czasochłonna: napisanie recenzji po prze-kartfcowaniu utworu jest rzeczą nieuczciwą; można
bezpodstawnie skrzywdzić autora, można też równie bezpodstawnie pochwalić. Jeśli chce się
napisać rzetelną opinię, należy poważnie przestudiować rękopis i ocenić nie tylko sam utwór,
lecz także cele, które przyświecają twórcy (wszak mogą się one nie pokrywać z gustami i
celami recenzenta).
Stan mego zdrowia i fakt, że późno zadebiutowałem zmuszają imnie do bardzo oszczędnego
gospodarowania własnym czasem i uniemożliwiają spełnienie waszej prośby.
Proszę mi wierzyć, że bezimienny recenzent, stale zajmujący się tego rodzaju pracą w
czasopiśmie, powiedzmy w miesięczniku „Nowyj mir", potrafi zadowolić bardziej niż ja.
Pozdrowienia!"
232

W swoim czasie młody Sołżendcyn uważał za naturalne zwracać się do Konstantina Fiedina i
Borysa Wawrieniewa ze swymi pierwszymi próbami. I odpowiedź, którą otrzymał, zupełnie
nie przypominała „formularza nr 1".
Jednym z nielicznych wyjątków była lenin-gradzka pisarka Tatiana Kazańska. Latem 1963
roku odwiedziłam z Aleksandrem Isajewiczem w Leningradzie Annę Achmatową. Kiedy od
niej wyszliśmy, na przystanku tramwajowym dopędziła nas szczuplutka kobieta o spiczastej
twarzy, w okularach, która wydała się nam szalenie młoda. Bardzo zdenerwowana podała
Aleksandrowi Isajewiczowi rękopis i zaczęła prosić, aby go przeczytał.
— Dlaczego zwracacie się właśnie do mnie?
— Bo bardzo mi się podoba to, co piszecie.
Mąż mój (nie potrafił się jej oprzeć i wziął rękopis, uprzedzając jednak, że w Leningradzie nie
będzie go czytał.
Nie od razu wprawdzie, ale jednak napisał Aleksander Isajewicz obszerną recenzję, utyskując
przy tym, że zajęło mu to (tak wiele czasu.
— Opowiadanie jest o krok od sukcesu — konkludował. — Aby go uzyskać, należałoby...
Jednym słowem, Kazańsfciej się poszczęściło ale, utraciwszy poczucie miary, przysłała
następne opowiadanie, na które naturalnie nie otrzymała odpowiedzi.
Pecha mieli nie tylko początkujący pisarze, lecz także przedstawiciele innych zawodów.
Sołżenicyn kategorycznie odmówił .przyjmowania dziennikarzy, czytelników i w ogóle
jakichkolwiek interesantów. Ściana między pisarzem a życiem rosła coraz bardziej. Któregoś
dnia zjawiło się u nas dwóch moskiewskich rzeźbiarzy. Powiedzieli, że robią portret
Sołżenicyna i muszą, jeśli już nie porozmawiać, ito przynajmniej popatrzeć na niego.
Uprzejmie i spokojnie
233


usiłuję przekonać rzeźbiarzy, aby zrezygnowali ze swego zamiaru. Nie bardzo mi się to
jednak udaje. Wreszcie mąż stracił cierpliwość, wyszedł, odsunął mnie na bok i zatrzasnął im
drzwi przed nosem. Zażartowałam niewesoło, że teraz wyrzeźbią go, jak zatrzaskuje drzwi
przed gośćmi...
Pewnego razu zostaliśmy za to wszystko ukarani. Dwaj dziennikarze weszli do naszego
mieszkania w przebraniu kontrolerćdw z elektrowni. W wyniku ich wizyty sporządzony
został „protokół", zabraniający nam korzystania z żarówki w naszej piwniczce. Niemal przez

background image

rok chodziliśmy (tam po przetwory z latarką kieszonkową, zanim nie zorientowaliśmy się, że
nas po prostu nabrano.
Aleksandrowi Isajewiczowi nie brakowało w owych latach znajomości z interesującymi
ludźimi, z których wielu traktowało go ze szczerą życzliwością. Nie wiedzieć czemu jednak
Sołżenicyn wolał innych. Sądzę, że najlepiej zilustruje to przykład niedoszłej przyjaźni z
Aleksandrem Trifonowiiczem Twardowsfcim. Aleksander Isajewicz od dawna darzył go
sympatią. Już .w 1944 roku mąż pisał do mnie z frontu, że wpadła mu w ręce pierwisza
rzetelna (iw jego duchu) książka o wojnie. Był to poemat „Wasilij Tioirkin". Właśnie dlatego
postanowił dać „Jeden dzień Iwana Denisowicza" do ostatecznej oceny Tiwardowskiemu, że
cenił go wysoko jako pisarza. Poza <tym miał nadzieję, że jego powieść przemówi
Twardowskiemu do serca. Przy 'swym chłopskim pochodzeniu Twardowski musiał, tak
przynajmniej mąż sądził, zaaprobować wybór bohatera. Reakcja Twardowskiego przeszła
najśmielsze oczekiwania. Później Twardowski przyjął także „Podwórze Matriony" ł
„Wypadek na stacji Krieczetowka". Aleksander Tri-fonowicz był wzruszająco uprzejmy i
delikatny — otrzymawszy tekst „Krieczetowki", na wszelki wy-

234
padek uspokajał Sołżenicyna: „Zdarza się, że jedno opowiadanie się uda, a następne nie".
Radził zatem zbytnio się nie przejmować w wypadku niepowodzenia. Na krótko przed
opublikowaniem „Iwana Denisowicza" Aleksander Isajewicz do;stał od Twardowskiego
obszerny list, pełen nie tylko nadziei, lecz także niepokoju o Sołżenicyna, o jego przyszłość.
Korzystając z prawa wieku i doświadczenia literackiego, przestrzegał Aleksandra Isajewicza
przed możliwością wzrostu zainteresowań podsycanych również względami pozaliterackimi.
Twardowski podnosząc ten temat, wyraża nadzieję, iż liczy na spokój, powściągliwość i
wielkie poczucie godności własnej Sołżenicyna. „Przeszliście wiele prób, w których
ukształtował się oraz zmężniał Wasz talent i trudno wyobrazić sobie, abyście nie przeszli
zwycięsko próby sławy".
Ciekawe, iż z niepokojem Twardowskiego koresponduje list nieznajomej nam czytelniczki
W. K., mieszkanki Moskwy. Nadszedł on w jakieś trzy miesiące po opublikowaniu „Iwana
Denisowicza".
„Przyj acielu-człowieku, Sołżenicynie!
Piszę do Was dlatego, że coś kazało mi napisać ten list, kazało samo śycie, sam Jego
najgłębszy sens".
Czytelniczka pisała, że utwór -wzbudził w niej mieszane uczucia. Po pierwsze, niedobre było
to, że Sołżenicyn stanie się modny, co oznaczało, że wbre;w jego woli ktoś postara się go
wykorzystać do jakichś własnych celów. Przepowiadała Sołżeinicynowi, iż życie podda go
znacznie trudniejszej próbie, niż wszystkie obozowe lata.
W dniu ukazania się „Iwana Denisowicza", w niedzielę 18 listopada 1969 roku, Sołżenicyn
zaproszony' przez Twardowskiego pojechał wysłuchać uwag dotyczących opowiadania
„Wypadek na stacji Kriecze-¦towfca". Aleksander Trifonowicz położył przed nim
235
mmi


na stole numer „Izwiestii", otwarty na piątej stronie. .Sołżenicyn zerknął, odłożył gazetę na
bok i zaproponował zdecydowanym głosem: — Może lepiej przystąpimy do sprawy!
T,wardowski wzruszył ramionami i wyszedł do innego pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Trzeba więc było w trybie przymusowym przeczytać artykuł Si-monowa. Wspomnę ma
marginesie, że Sołżenicyn był niezadowolony z zawartej w nim oceny. Mówił mi, że
Simonow „niczego nie napisał o języku, o wniknięciu ¦ w duszę prostego człowieka".

background image

Rozmowa o „Krieczetowce" zaczęła się od pytania Twardowskiego, jak ma oceniać
opowiadanie: z narkozą czy bez narkozy. Aleksander Isajewicz oczywiście z narkozy
zrezygnował. Krytyk poczynił dość wiele uwag. Autor niemal każdą z nich starał się zde-
waluować. „Powinniście bronić linii frontu, a nie każdego stanowiska strzeleckiego!" —
mitygował go TwardoWiSiki.
Aleksander Isajewicz bardzo chciał również poznać opinię Twardowlskiego o powieści „Krąg
pierwszy". Z początku dał do przeczytania Twardoiwskiemu kilka rozdziałów, rozwijających
wątek fabularny Gleba i Nadii Nierżynójw. Fragmenty te właściwie spodobały się
Aleksandrowi Trifonowiczowi. Uznał jednak, że publikowanie ich na raty, nie znając
dalszego ciągu opowieści, urwanej w pół słowa, jest rzeczą nieroztropną i szkodliwą dla
sprawy.
Aleksander Isajewicz postanawia napisać jeszcze jedną wersję „Kręgu pierwszego", pokazać
Twardowskiemu, a ten, być może, ją opublikuje?
2 maja 1964 roku Aleksander Trifonowicz przyjeżdża do nas do Riazania. Wyjechaliśmy po
niego na dworzec swoim samochodem. Zobaczyłam go wtedy po raz pierwszy. Wielki,
postawny mężczyzna w niebieskim płaszczu i granatowym berecie, uwypuklają-

cym dodatkowo błękit jego oczu. Aleksandrowi Trifonowiczowi było ciasno w malutkim
„Denisie" (tak nazywaliśmy naszego moskwicza). Zapragnęłam nagle poszerzyć samochód,
podwyższyć go, uczynić obszerniejszym.
W gabinecie czekał na nas stół, nakryty do kolacji. Do dyspozycji Aleksandra Trrifonowicza
oddaliśmy gabinet męża. Na biurku leżał tam gruby plik — maszynopis powieści „Krąg
pierwszy". Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, Twardowski zasiadł do czytania i ani na
chwilę nie odrywał się od tego zajęcia, Przyniosłam mu termos z herbatą. Lubił ją pić z
miodem, nawet przywiózł ze sobą słoiczek własnego. Aby mu nie przeszkadzać, poszliśmy do
ogródka. Mąż zajął się samochodem, a ja grządkami. W czasie obiadu Aleksander
Trifonowicz, wyraźnie zaintrygowany powieścią, wiciąż powtarzał, że przed czasem nie
będzie niczego mówił. Czuliśmy mimo to oboje, że powieść mu się spodobała. Po obiedzie
mężczyźni wyszli do ogródka, a ja usiadłam do fortepianu. Kiedy wrócili, Aleksander
Trifonowicz prosił mnie, abym nie przerywała gry. Jeszcze i jeszcze. Zaczął chwalić: jak to
dobrze mieć taką żonę, która potrafi ot tak sobie zasiąść do fortepianu i zagrać to i tamto.
Czemuż to Aleksander Isajewicz gdzieś uciekł? Jak można tego nie słuchać? Usiłował nawet
wyciągnąć gościa z mego pokoju do gabinetu, gdzie słuchał właśnie audycji BBC.
Twardowski zauroczył wszystkich domowników. Czymże i co takiego w sobie miał? W jego
błękitnych oczach i w twarzy o regularnych rysach było tyle dziecięcej prostoduszności,
zabarwionej smutkiem człowieka dojrzałego. Był przy tym niezmiernie, wręcz uprzedzająco
grzeczny wobec wszystkich.
Następnego dnia — znów lektura. Na trzeci dzień również. Słyszeliśmy, jak czasami sobie
podśpiewy-
237
wał. A Aleksander Isajewicz, wierny swej zasadzie, że nie należy pisać, gdy ktoś postronny
jest w domu, znów krząta się przy samochodzie.
Tego dnia przy obiedzie mąż opowiedział o wszystkich okolicznościach swego aresztowania.
Ja z kolei pokazałam Aleksandrowi Trifonowiczowi niektóre zdjęcia z tamtego okresu.
Najbardziej przypadła mu do gustu nasza wspólna fotografia frontowa, na której siedzimy
wraz z mężem na powalonej sośnie i czytamy „Matwieja Kożemiafcina" Gorkiego.
Nazajutrz, wychodząc do pracy, zdążyłam jeszcze usłyszeć, jak Trifonowicz mówił, że bardzo
ż

al mu Simoezki. I Nadii też — dodał ze smutkiem.

background image

6 maja po śniadaniu zaczęła się dyskusja nad powieścią. O ile pamiętam, najwięcej zastrzeżeń
miał Aleksander Trifonowicz do rozdziałów „stalinowskich". śartowałam, że czuję się,
jakbym uczestniczyła w posiedzeniu kolegium redakcyjnego „Nowego mira".
Jaka szkoda, że kontakty Sołżenicyna z Twardow-skim nde zamieniły się w prawdziwą
przyjaźń. Jeszcze przed opublikowaniem „Iwana Denisowicza" wydawało się, że przyjaźń ta
właśnie się zaczyna, co W owym czasie było dla Aleksandra Isajewicza szczytem marzeń.
Uznał jednak niebawem, że ta przyjaźń może zagrażać jego niezależności. Przyjaźń
zobowiązuje obie strony. Twardowski jest starszy, bardziej doświadczony, wobec czego
będzie udzielał wskazówek, a Aleksander Isajewicz w coraz to mniejszym stopniu będzie
potrzebował czyichkolwiek rad. Sam wie przecież najlepiej, jak ma postępować. Nikt nie
powinien być dla niego autorytetem... Nawet Twardowski!
Później mąż zapragnie zasięgnąć niejednej rady Twardowskiego, ale i 'tak zawsze postąpi po
swojemu. Nie pozwoli ustrzec się przed pochopnymi krokami,
które tak skomplikowały jego losy literackie i obywatelskie.
Nowa wersja „Kręgu", którą czytał Twardowski, zawierała szereg istotnych zmian. Jedna z
nich polegała na tym, że zmieniła się taśma magnetofonowa, którą więzień Rubin (w
poprzedniej wersji Lewin) rozszyfrowywał w obozowym laboratorium.
Nowa wersja „Kręgu" znalazła się również u Ko-pielewów. Jak Lew ją przyjmie? Chodzi o
to, że w dawnej wersji więzień Jaków Grigoriewicz Lewin pomógł władzom, rozszyfrowując
rozmowę telefoniczną, schwytać człowieka zdradzającego interesy ojczyzny, być może
szpiega pewnego obcego mocarstwa. Pierwowzór postaci — Lew Kopielew — nie oponował
przeciwko takiemu, bliskiemu prawdy, przedstawieniu sprawy. W nowej wersji Lew Rubin
pomaga oskarżyć porządnego, przyzwoitego człowieka, który przestrzega sympatycznego
uczonego staruszka przed nieostrożnymi kontaktami z cudzoziemcami. Nie zdrajcę ojczyzny,
nie szpiega, lecz uczciwego człowieka, który w istocie nie zrobił nic złego. Tego Kopielew,
rzecz jasna, nigdy by nie uczynił.
Zmartwiłam się, kiedy usłyszałam od męża, że miał z Kopieiewem bardzo nieprzyjemną
rozmowę. Później Kopielew napisał list, bardzo ważny i wymagający głębokiego
przemyślenia. Uważał, że mimo nieporozumień z mężem musi koniecznie wyłożyć mu
wszystko, co myślał na temat „Kręgu". „Uzbrój się w cierpliwość — przeczytaj, a potem już
niech Bóg ma cię w swej opiece". Ten list wcale nie był poświęcony wyłącznie roztrząsaniu
kwestii, która najbardziej obchodziła Kopielewa: czy można usprawie- • dliwić postępek
Rubina, pomagającego zgubić porządnego człowieka? Jego list był w gruncie rzeczy poważną
krytyczną analizą całej powieści. Była w nim mowa przede wszystkim o braku proporcji po-
WIf1'-*^
238
239
między faktami rzeczywistymi, a opisywanymi przez Sołżenicyna. Z braku subiektywnego
spojrzenia wynika ogromna różnica jakości dwóch warstw powieści: odwzorowanej i
wyobrażonej.
Już „w samej osnowie tkanki artystycznej" widzi Kopielew „subiektywną tendencyjność",
spowodowaną więziennym skrzywieniem wyobrażeń na temat świata za murami. Dlatego też
— konkluduje Kopielew —¦ „powieść jest wewnętrznie niespójna i znacznie słabsza od
noweli i opowiadań".
Kopielaw wyrażał też zaniepokojenie faktem, że sukces noweli i opowiadań, wyrazy uznania
i pochwały, przyniosły jego przyjacielowi „niebezpieczne przekonanie, że już wszystkie
prawdy trzyma w garści, gdy tymczasem ten sukces i uznanie, to nie tylko prawo, lecz przede
wszystkim wielki obowiązek". Proponuje SołżeniCynowi, aby najpierw postarał się
zrozumieć, w czym tkwi jego główna siła. Przestrzega przed wiarą „w homunkiulusy poczęte
w gazeto-wo-archiwalinych retortach". Przyjaciel miał tu na myśli również przyszłą powieść

background image

„Sierpień czternastego". Aleksander Isajewicz przy tym zdaniu (napisał na marginesie:
Zobaczymy!
Odpowiedź na ten list Aleksander miał gotową już po paru dniach. Tłumaczy w niej, dlaczego
nie może poważnie traktować uwag Kopielewa, wyrzuca mu niesłuszną ocenę „Iwana
Denisowicza" i „Matriony". „Ładnie bym wyglądał, gdybym się ciebie w obu wypadkach
posłuchał. Nie możesz więc żądać, abym stosował się do twych osobistych gustów".
Jednak odpowiedzi Sołżenicyna na poszczególne problemy, poruszone w liście, okazały się
znacznie mniej przekonywające, niż argumenty Kopielowa. Aleksander Isajewicz wziął pod
uwagę tylko jedno: „To, co mówisz o rozdziałach prokur ateńskich (inni też o tym mówią)
będę jeszcze przetrawiał. Na razie
240

¦¦Mi

zamilknę. O proporcjach pamięci i wyobraźni trudno mi wyrokować — argumentuje
Sołżenicyn — będę jednak skończony, jeśli przekonam się, że nie potrafię pisać z wyobraźni,
gdyż nie wszystko przecież można samemu doświadczyć".
Jeśli zaś chodzi o postać Rubina, to Aleksander nie zmienił obciążającej go moralnie wersji,
w następstwie czego znaleźli się ludzie, którzy po przeczytaniu powieści zaczęli się
zastanawiać, czy Kopielewo-wi można w ogóle podać rękę.
Spróbowaliśmy znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, jakieś rozwiązanie. Sołżenicyn napisał
do Kopielewa „list rehabilitacyjny", który będzie mógł pokazywać komu zechce, szczególnie
tym, którzy uznają go za drania, nie zasługującego nawet na uścisk dłoni.

* * *
Moje obowiązki sekretarki stale rosną. Klasyfikuję listy i umieszczam je w numerowanych
teczkach. Zakładani teczki na recenzje prasowe. Jest ich już niemało i w miarę upływu czasu
stają się coraz róż-norodniejisze. Pierwsze, pisane na gorąco, były jednogłośnie pozytywne.
Podkreślano w nich również walory literackie noweli, główny akcent kładziono jednak na
sam temat, na wielkie zainteresowanie „literaturą obozową". Sympatię wzbudzał życiorys
autora. Wyrażano głejbokie współczucie dla ludzi, którzy ucierpieli niewinnie w okresie kultu
jednostki.
Aleksander Isajewicz zdawał sobie sprawę z tego, te sukcesowi powieści w znacznym stopniu
sprzyjała tematyka. Po wyjściu jego dwóch opowiadań: „Podwórze Matriony" i „Wypadek na
stacji Krieczetow-ka" sam powiedział — „Teraz niechaj mnie osądzają, fam był temat. Tu jest
czysta literatura".
Recenzje w czasopismach, w odróżnieniu od artykułów gazetowych, były bardziej
szczegółowe
Sołżenicyn
mcyn
¦i
241
i dotyczyły wyłącznie walorów literackich utworu. Nierzadko wypowiadano opinie
diametralnie różne. Było wiele pochwał i wiele nagan, jednak Aleksander Isajewicz zarówno
jedne jak i drugie przyjmował względnie spokojnie. Pochwały traktował jako rzecz oczywistą.
Nagany uznawał za wynik niezrozumienia lub dowód nadmiernej różnicy w poglądach
krytyków i autora na życie i literaturę. Ja osobiście znacznie boleśniej odczuwałam
krytykowanie męża.
Dyskusje wokół noweli „Jeden dzień Iwana Deni-sowicza" ożywiły się na początku 1964
roku w związku z przedsitawieniem jej do Nagrody Leninowskiej. Niemal jednocześnie z

background image

ogłoszeniem decyzji Komitetu Nagród Leninowskich „Prawda" wydrukowała artykuł
„Wysokie wymagania". Podsumowano w nim wyniki analizy listów czytelników. Jedna grupa
korespondentów wyraża się o powieści wyłącznie pozytywnie, druga zaś — wyłącznie
negatywnie. Lecz obiektywną opinię czytelniczą wyraża niewątpliwie trzecia, najliczniejsza
grupa listów. Opinia ta sprowadza się do stwierdzenia: utwór Sołżenicyna zasługuje na
pozytywną ocenę, ale nie można zaliczyć go do wybitnych dzieł, godnych Nagrody
Leninowskiej.
Do osobnej teczki, opatrzonej numerem 28, wędrowały różne wycinki z gazet zagranicznych
lub ich przekłady, docierające do nas albo przez „Nowyj mir", albo przez przedsiębiorstwo
„Mieżdunarodnaja kniga", albo wreszcie nadsyłane przez czytelników.
W owym czasie opinie te były bardziej szczere niż w okresie późniejszym. Nie było w nich
superlatywów i porównań z klasykami, nie było też zwyczajnych pochlebstw — wszystkiego
tego, co pojawiło się później. Autorów recenzji zagranicznych sam Sołżenicyn, jak i jego
utwór, interesowało tyle o ile. Ich celem nie była krytyczna analiza noweli, ujawnienie jej
zalet i wad, wyraźniejsze uświadomienie
242
autorowi, czego właściwie czytelnik od niego oczekuje. Bardziej interesowało ich 'to, czy
utwór współgra z ich ideologią, czy nadaje się do zilustrowania ich koncepcji rosyjskiego
ż

ycia, rosyjskiej literatury. Recenzenci z Zachodu (bardzo wielu z nich było komentatorami

politycznymi) należeli do różnych obozów. Ale mieli jedną cechę wspólną, która natychmiast
rzucała się w oczy.
Chyba najszczerzej wypowiedziała się wówczas angielska „Yorkshire Evening Press" z
31.1.1963 r. Oceniając utwór, gazeta opatrzyła recenzję tytułem: „Wartość polityczna lecz nie
literacka".
„Evening Standard" z 8.II.1963 r. napisała z kolei, że „niektórzy na ogniu tej książki usiłują
upiec własną polityczną pieczeń".
Wiele do myślenia dawały rozważania zachodnich recenzentów na temat walki „liberałów" z
„konserwatystami" w ZSRR. Czuło się, że określone koła na Zachodzie usiłowały uczynić z
„Jednego dnia" pole konfrontacji namiętności, soczewkę, skupiającą rzekomo wszystkie
prądy życia duchowego naszego kra-|u.
Po pewnym czasie na Zachodzie powstanie cała literatura na temat Sołżenicyna. W miarę
tego, jak |ego nazwisko zacznie obrastać pogłoskami i legen-dami, coraz częściej jawić się
będzie stereotyp „męczennika", „lidera rosyjskiej demokracji", „bojownika o prawa
człowieka". Upowszechni się porów-ii nie Sołżenicyna z Lwem Tołstojem i Dostoje-
skim.
Pojawienie się Sołżenicyna iw Europie nieco ostu-
i zapał jego zachodnich „przyjaciół". Prawdziwy ,,wielki demokrata" okaże się zupełnie inny,
zupeł-Je nie taki, jakim wymyśliła go ta sama prasa żalu >dnia. Coraz mniej będzie porównań
z Tołstojem, | lyż teraz nie jest potrzebny męczennik, tylko poli-



243

tyk. Pojawi się jako paralela nazwisko Hercena. Oczywiście tak różne są ich ideały, jak różne
przyczyny, dla których znaleźli się poza granicami ojczyzny; różni ich też stosunek do ludu
rosyjskiego, postępu i rewolucji. Inna rzecz, że obaj wydawali pisma, obaj mieli po dwie żony
— też Natalie.
Ale wszak nie pisma i Natalie mogą ich moralnie zbliżyć.
* * *

background image

W Moskwie Aleksander Isajewicz najchętniej pracował w Bibliotece Głównej Nauk
Społecznych i w Centralnym Wojskowym Archiwum Historycznym, mieszczącym się w
dawnym Pałacu Lefortowskim. Tani udało mu się dotrzeć do dokumentów, dotyczących jego
ojca. Odnalazł nawet nazwę cerkwi na Białorusi, w której jego rodzice brali ślub w czasie I
wojny światowej.
Kiedy pod koniec stycznia 1964 roku, przed samym odjazdem do Leningradu, mąż zadzwonił
do mnie — powiedział wówczas, że swe studia w bibliotece i w archiwum przerywa w
najciekawszym miejscu. Po co więc je przerywał? Po co w ogóle pojechał do Leningradu?
Czyżiby materiałów dostępnych w Bibliotece Publicznej nie można było znaleźć w Moskwie?
Z Leningradu mąż do mnie nie dzwonił, ale regularnie wysyłał listy. Wszystkie mówiły o
tym, jak dobrze pracuje mu się w tamtejszej bibliotece! Jestem w miarę spokojna i dość
dzielnie znoszę rozłąkę.
12 lutego, wraz ze słuchaczką szkoły muzycznej, gram koncert Kahalewskiego. Wiele
ć

wiczyłyśmy u nas w domu i dlatego zasłużyłyśmy na pochwały. Teraz — poświęcić

wszystkie siły na przygotowanie własnego występu solowego! Ma się on odbyć w marcu,
przed naszym wspólnym wyjazdem do Taszken-tu. Mąż musi odwiedzić swą klinikę
onkologiczną,
244
aby uzupełnić materiały do „Oddziału chorych na raka", a ja pojadę z nim w ramach urlopu.
I nagle w to oczarowanie muzyką wtargnęła niepokojąca depesza. Depesza przyszła 13
lutego. Od Woronianskiej: „Błagamy zezwolenie przedłużyć pobyt tydzień".
Zrazu nie przywiązywałam do niej większej wagi. Pomyślałam, że to zachcianka
Woironianskiej. Najwidoczniej mąż pod pretekstem, że musi wrócić do domu przed 26
lutego, odmawia wizyt (tak zresztą z grubsza było). Ale później zaniepokoiłam się. Naprawdę
zdenerwowałam się dopiero wtedy, kiedy również od Aleksandra otrzymałam list z taką samą
prośbą: nie nadąża z pracą, chcę się zatrzymać, prosi o moją zgodę.
Niegdyś, w 1957 roku Aleksander pisał z Milcewa o naszym nierozłącznym szczęściu, o tym,
ż

e nie można życzyć szczęścia oddzielnie jemu i mnie, że trzeba życzyć nam wspólnie! I

ż

ebyśmy wszystkie urodziny obchodzili tylko razem. Stało się to naszym zwyczajem. Od tej

pory spędzaliśmy wspólnie ten dzień, czy to w domu, czy to w Sołotczy, przy pracy lub na
wycieczce narciarskiej, ale zawsze razem. Był on dla nas nie tylko zwykłym świętem
rodzinnym, lecz symbolem tego, że nigdy się nie rozstaniemy. I oto ów symbol zaczyna tracić
dla Aleksandra swą wartość.
Myśl o innej kobiecie nie przychodziła mi do głowy. Byłam raz na zawsze zahipnotyzowana
słowami męża: „Moja twórczość jest twoją jedyną konikurent-ką". Rozwijając tę myśl dalej,
mówiłam sobie: to znaczy, że twórczość jest ową szczęśliwą konkurentką, która coraz
bardziej mi go odbiera. Cóż robić?
Ale w ostatnim liście męża wyczułam jakąś ledwie uchwytną obcość. Coś mi się nie
podobało, coś szeptało mi, że dzieją się niedobre rzeczy. Pierwszą

245
myślą było: na swe urodziny sama pojadę do Leningradu!
• Na dworze zamieć śnieżna, ale nie zważając na to, dwa razy biegnę na pocztę, żeby nadać
dwa listy i depeszę. To było 15 lutego. Tego samego dnia wieczorem nadałam przez telefon
jeszcze jeden telegram:
„Decyduj ty Riazań czy Moskwa ja Leningrad dzwoń depeszuj".
Minął następny dzień bez telefonu i bez telegramu. Nie, Aleksander mnie jeszcze nie zna!
Byłam przecież żoną więźnia! Co mnie zatrzymuje? Przecież nie drut kolczasty? Nie czekając
na 26 lutego pojadę do Leningradu. Niestety, dopadła mnie ostra grypa wirusowa z wysoką
gorączką.

background image

Następnego dnia nadeszła obszerna depesza listowa od męża. Była na tyle niejasna, że wcale
minie nie uspokoiła.
Grypa tak mnie osłabiła, że nawet nie było mowy o podróży. Jak widać, grypa czasem
powstrzymuje równie skutecznie, jak drut kolczasty, chociaż do tej pory myślałam, że na
ś

wiecie nie ma rzeczy gorszej, niżten drut. Grypa jednak w końcu mija.

ś

eby można było zadzwonić. Nie przyszło mi nawet do głowy, że w mieszkaniu, gdzie mąż

się zatrzymał, ibył telefon. Nie napisał mi o tym.
Po paru latach znalazłam się w Leningradzie w tym samym mieszkaniu. Zaraz po wejściu do
niego, wieszając swój płaszcz, potrąciłam ten ukrywany przede mną 'telefon. Upadł na ziemię
i rozbił się tak dokładnie, że trzeba go było wymienić na nowy.
Zadzwoniłam do Woronianskiej. Zdaje się, że Alefesander Isajewicz zamierza w najbliższych
dniach wyjechać do Moskwy, powiedziała bez śladu współczucia w głosie.
21 lutego dostałam od męża depeszę. Spotykamy

się w Moskwie. Zrobiło mi się nieco lżej, ale nie lekko. Wyczuwałam, że coś się zmieniło...
25 lutego wyruszamy oboje do Moskwy. Ja z Ria-zania, on — z Leningradu.
Jechałam do Moskwy nieco już spokojniejsza, ale gdy .wieczorem witałam męża na Dworcu
Lenin-gradzkim powiedziałam, że stał się „nie mój". Zaprzeczył. Przecież zrobił wszystko
tak, jak chciałam. I nawet przywiózł mi prezent urodzinowy. Była nim bardzo ładna, beżowa
torebka, do której zresztą natychmiast nabrałam wstrętu.
Sobie natomiast mąż kuipił nowy sweter. Zdumiał mnie jego gust: sweter był czarny, ale z
jaskrawym wzorkiem. Okazało się, że to Woronianska wypatrzyła go i namówiła do kupienia.
Tego wieczoru mąż wszelkimi sposobami usiłował rozproszyć moje podejrzenia. Zaledwie
miesiąc temu byliśmy tu razem. Teraz jednak niby wszystko było tak, jak dawniej, przed jego
wyjazdem do Leningradu, a jednak zupełnie inaczej. W parę dni później odwiedziliśmy z
mężem naszych przyjaciół Teu-szów. Zuzanna Łazariewna, osoba bardzo spostrzegawcza,
wyczuła jakiś nowy odcień w stosunku męża do mnie. Kiedy zostałyśmy same, zapytała, czy
nie obawiam się, iż mąż może się zadurzyć w którejś z aktorek teatru „Sowriemiennik". — To
jest wykluczone — odparłam. — Nie mam wątpliwości, że jego twórczość jest moją jedyną
konkurentką.
Tego samego dnia wyjechałam do Riazania, a po następnych paru dniach wrócił róiwnież mój
mąż. Mama wyczuła, że tym razem zięć wrócił do domu jako zupełnie inny człowiek. Nic go
już teraz iw domu nie cieszyło, a wręcz przeciwnie, wiele rzeczy irytowało. Jak na złość
zegar, którego bicie znów na jego przyjazd zatrzymałyśmy, samorzutnie włączał się i
zaczynał wydzwaniać zupełnie fan-
247
tazyjne godziny, jakby starał się przypomnieć zadaną krzywdę.
Byłam w tym okresie bardzo zapracowana, gdyż na uczelni trwała właśnie sesja
egzaminacyjna dla studentów wydziału zaocznego. Kiedy przychodziłam do domu,
natychmiast zasiadałam do fortepianu, gdyż nie porzucałam myśli o swym solowym występie.
Dlatego obcowałam z mężem jakoś rzadziej niż to zazwyczaj bywało. Aleksander Isajewicz
zajmował się zasadniczo „Kręgiem", przerabiając i korygując poszczególne jego rozdziały.
Wszystko byłoby w porządku, gdybym nadal nie czuła, iż mąż zmienił się, choć była to
zmiana nieuchwytna. Wyczuwało się jakieś niedopowiedzenie.
Wreszcie nie wytrzymałam i zapytałam go o to.
— W naszym domu popełniono zdradę — powiedział.
— Kto? — wykrzyknęłam, nie wierząc własnym uszom.
— Mama! __ ???
Dopóki jesteśmy tu, w Riazaniu, nie powie mi, na czym ta zdrada polegała. Może potem,
kiedy pojedziemy do Taszkentu.

background image

Mama i... zdrada? Mama, taka szczera dusza, taka skora do poświęceń, pełna oddania i
zdrada?! Ze-sztywniałam. Utraciłam spokój. Usiłowałam przygotowywać się do koncertu, ale
nic mi się nie udawało. Byłam rozkojarzona, roztargniona...
Jakoś jednak dożyliśmy do 17 marca, dnia naszego wyjazdu. Na dworze było 10 stopni
mrozu. Wezwaliśmy taksówkę, żeby jechać od razu w lekkim ubraniu: ja miałam na sobie
białą jesionkę i słomkowy kapelusz, mąż założył płaszcz. Pociąg był luźny, jechaliśmy w
przedziale tylko we dwoje.
W7 wagonie zaczęłam stopniowo przychodzić do

248

siebie. Mąż przeglądał zabrane ze sobą szkice do „Oddziału chorych na raka".
O trzeciej w nocy znaleźliśmy ;Się w hotelu „Tasz-kent" w stolicy Uzbekistanu.
Mąż zastanawiał się, czy dobrze zrobił, przyjeżdżając tu. Te wątpliwości, wyrażone na głos
już pierwszego wieczoru, nie zostały rozproszone również następnego dnia, kiedy odwiedził
już klinikę i ubrany w biały kitel brał udział w obchodzie lekarskim i w ogóle czuł się, jak
znakomity gość.
Przekonał się raz jeszcze, że zbieranie materiału jest zajęciem bezsensownym i jałowym.
Zbierać materiał można tylko przy pomocy własnej skóry, kiedy nie jest się, przynajmniej dla
otoczenia, żadnym pisarzem. Inaczej człowiek staje się tylko postronnym obserwatorem,
przed którym wszyscy udają innych, niż są w istocie albo zaczynają chodzić na paluszkach.
Można pisać tylko o tym, co się przeżyło! Sołżeni-cyn coraz bardziej nabiera takiego
przekonania. A więc Lew Kopielew miał rację?!
Dramat zaczął się w gorzkim dla mnie dniu 23 marca. Za oknami siąpił deszcz, co chwila
przechodzący w ulewę.
— No, porozmawiajmy! — powiedział wreszcie
mąż.
Posadził mnie na jednym z dwóch łóżek, rozdzielonych tylko wąskim przejściem i uważnie
patrząc mi w oczy zaczął tłumaczyć, na czym polegała „zdrada" mojej mamy. Okazało się, iż
mama zbyt szczerze rozmawiała z jedną ze znajomych o zdrowiu, a właściwie o chorobie
swego zięcia.
Nie uwierzyłam.
— Jak możesz być tego pewien? — zapytałam — komu ona to powiedziała?
Mąż wymienił nazwisko.
249
Zmieszałam się. Tej kobiecie, mieszkance Leningradu, noszącej tytuł profesora, skłonna
byłam wierzyć. Uderzyła mnie jednak inna myśl. — Jak ona mogła ci coś takiego
powiedzieć? Czyż kobiety rozmawiają z obcymi mężczyznami na takie tematy?
Mąż milczał. Pewnie czekał, aż sama się domyśle... Czyżby?...
Ona., zakochała się w tobie?... Zbliżyłeś się z
mą:
Tak.
Nie wiedzieć czemu uśmiechnęłam się. Uczona kobieta profesor zakochała się w moim mężu.
Ale już w następnej chwili łzy popłynęły niepowstrzymanym strumieniem.
— Pomogłaś mi stworzyć jedną powieść. Pozwól, aby ona pomogła mi napisać drugą! ¦—¦
usłyszałam.
I zaczął mi tłumaczyć, że jestem chorowita, że piesze wycieczki są ponad moje siły. A on
musi włóczyć się po wsiach. Tamta zaś jest mniej wymagająca niż ja i fizycznie bardziej
wytrzymała. My zaś będziemy podróżować samochodem... Wszak on jest pisarzem, do niego
nie można przykładać zwyczajnej miary.

background image

Walił się nasz świat, w którym byliśmy nierozłączni. Weszła weń inna kobieta. Wieloletnia
wiara okazała się zwykłą iluzją.
— Wszystko rozumiem — udało mi się w końcu powiedzieć. — Mój etap w twym życiu już
się skończył. Wobec tego pozwól mi odejść na zawsze, pozwól odejść mi z życia.
— Powinnaś żyć — przekonywał mnie Aleksander. ¦— Jeśli targniesz się na siebie,
skończysz nie tylko z sobą, lecz zgubisz także mnie i moją twórczość...
Wmawiał we mnie, że nic strasznego się nie stało, że nadal mnie kocha. Jego stosunek do
mnie i do niej, 'to „dwie równoległe płaszczyzny". Uczucie dla mnie, to jedna sprawa. Dla
niej — zupełnie inna.
250

Tak dalece przywykłam bezwzględnie wierzyć i żowi, żyć ze świadomością, że jest to
człowiek chętny i wyjątkowy, że wątpliwość nawel m. tała mi w głowie. Ale jak wyjść mu
naprzeciw? przełamać swoje zasady?
Aleksandrowi wydawało się, że wszsytko znako micie obmyślił. Jeśli tylko się zgodzę —
wszystkim będzie dobrze. Jego też nie będą dręczyć wyrzut; sumienia, bo skoro żona
pozwoliła...
Gdyby ktokolwiek powiedział w tym momencie Sołżenicynowi, że jego pomysł jest
sprzeczny z potocznie pojętą moralnością, z religią i zwykłą ludzką uczciwością — nie
uwierzyłby i szczerze by się zdziwił. Bolało go tylko to, że tak dobrze przemyślany plan nie
daje się wprowadzić w życie. Wytaczał więc coraz nowe argumenty. Dowodził, że jego
uczucie dla mnie stanie się jeszcze głębsze, gdyż wzbogaci się o wdzięczność i zachwyt dla
mojej wielkoduszności.
A może są to właśnie szczyty miłości?! Cierpieć, mając świadomość, że składa się siebie w
ofierze. Może właśnie to przyniesie mi najwyższą radość? Ale nawet jeśli to jest prawda —
czy potrafię? Wydaje się, że już jestem gotowa się zgodzić. I znów wybucham płaczerń.
Znów niczego nie jestem pewna.
Tak zakończył się dzień 23 marca 1964 roku.
Wówczas ani mi w głowie było przeprowadzanie jakichkolwiek porównań. A wszak w
naszym życiu był również i inny dzień 23 marca — 23 marca 1942 roku, kiedy przyjechał do
mnie mój mąż czerwonoar-mista. Tamten dzień i ten... Zresztą dajmy już temu spokój — czy
to był ten sam człowiek? A następnego dnia, 24 marca 1942 roku, wprost oszalała ze
szczęścia, wysłałam do męża list, który on uznał za najlepszy tekst, jaki kiedykolwiek
napisałam.
I oto znów nastąpił dzień 24 marca, w dwadzieścia dwa lata później. Rano nie potrafiłam
niczego przełk-
251
nąć, zostawiłam śniadanie nietknięte, bo miałam uczucie, że zwęził mi się przełyk.
Zdecydować się na to? Kontynuować to, co rozpoczęłam siedem lat temu — stwarzać mu
wszelkie wa-runki dla twórczości? Wówczas potrzebny był mu komfort psychiczny, który
starałam się stworzyć swą muzyką, dobrze zorganizowanym domem, umiejętnością
odgadywania i spełniania wszelkich jego życzeń. Swoim staraniem, aby stać się dla niego
„duszka". Teraz potrzebował dodatkowo komfortu sumienia, wszak „sumienie ma się tylko
jedno"!
Z drugiej zaś strony, jak lubił powtarzać mój mąż, byłam dla niego najlepszą ze wszystkich
kobiet, choćby inne wydawały się nie wiem jak piękne i pociągające. Byłam tak pewna jego
uczucia, tego, że jestem dla niego jedyną, że pokornie podporządkowy-wałam mu się nawet
wówczas, kiedy zabraniał mi układać włosy, malować się, modnie ubierać. Nie należy gonić
za modą, gdyż każdemu dobrze jest w czym innym. I ja, głupia, we wszystkim go słuchałam!

background image

Wiem, że nie byłam oryginalna, kiedy następnego dnia poszłam do fryzjera, skróciłam włosy
i zrobiłam trwałą. Mąż, po powrocie z kliniki onkologicznej, zastał mnie zrozpaczoną, lecz
wyładniałą. Nawet przypatrywał mi się z wyraźną przyjemnością.
Czasami jego elokwencja hipnotyzowała mnie, paraliżowała, czasami wręcz porywała;
wydawało się, że już gotowa jestem się poddać, I znów wpadałam w rozpacz, nie mogąc
przełamać wewnętrznego protestu.
Sołżenicyn nie tylko dręczył mnie, lecz także obserwował. Jut me jako mąż a jako pisarz
poprosił, abym notowała w dzienniku wszystko to, co czuję.
Wówczas, a zresztą jeszcze przez wiele lat, do końca 1970 roku, nie uwierzyłabym, gdylby
ktoś mi po-
252

wiedział, że kiedykolwiek podzielę się swymi przeżyciami z obcymi ludźmi.
Pamiętam, jesienią 1969 roku, po wykluczeniu Soł-żenicyna ze Związku Literatóiw, spaliłam
kopertę z tymi notatkami i listami z owego okresu — tę samą kopertę, na której mąż
własnoręcznie napisał: „Nasza paskudna historia". Spaliłam, aby obce oczy nigdy nie
zobaczyły tych słów.
Kiedy później przeczytałam w całości „Sierpień czternastego", znalazłam w nim wstęp do
opisu „Naszej paskudnej historii". Pewna mądra, niemłoda już kobieta wytłumaczy mi w pięć
lat później to, co wówczas niejasno przeczuwałam, lecz nie potrafiłam wyrazić: „Dla ciebie
było to życie, a dla niego — materiał".
Spacerujemy po parku kliniki onkologicznej. Być może niektóre kobiety potrafiłyby
usprawiedliwić Sołżenicyna, który objąwszy jedną ręką mnie, a drugą inną, nieobecną
kobietę, powiedział: wtedy nie miałem tu ani jednej, a teraz mam dwie.
Mówił mi, że ja i ona — to „równoległe płaszczyzny" (przenośnia godna matematyka!), ja
jednak czułam co innego. Czułam, że może podświadomie, ale jednak nieustannie nas
porównuje. To on właśnie rzucił mi słowa: „Przecież nie jesteś wielkim muzykiem!" —
dlatego, że ujrzał mnie na tle kobiety, którą, uważał za wybitną uczoną. Albo, na odwrót, był
zaskoczony, że i ja, i ona wspominałyśmy o Tiutcze-wie, o jego podwójnym życiu.
I tak ma być zawsze i ze wszystkim?
Nie rozumiem, lecz sercem nie mogłam ustąpić mężowi, nie mogłam wyrzec się swoich zasad
i przekonań, swej natury. Nie sercem, lecz rozumem usiłowałam zmusić się do ustąpienia
pisarzowi. Przemóc się w imię jego pisarstwa, zdradzić, podeptać swe
253


przekonania, przynieść mu je w ofierze, a wraz z nimi i siebie samą.
Walczyłam już nie ze swą rywalką. Walczyła we mnie kobieta z żoną pisarza. Która z nich
weźmie górę? Co okaże się silniejsze? Serce czy rozsądek? Miłość kobiety czy ofiarność i
samoponiżenie żony pisarza? W owym czasie uważałam, że Sołżenicyn ma prawo żądać tego
od żony.
* * *
2 kwietnia niegościnnie powitał nas zimowy jeszcze Riazań. Mroźno. Chłodno w naszych
lekkich okryciach.
Znaleźliśmy się w domu. Mama, zaniepokojona, przerażona moim wyglądem i rozpaczą w
oczach, nie potrafiła uwierzyć, że w najwybitniejszych nawet mężczyznach jest jednak coś z
prostaka, a najwybitniejsze nawet kobiety mają w sobie czasem więcej z prymitywnej baby
niż najgorsze mieszczki. Teraz, kiedy upłynęło 10 lat i mnóstwo wydarzeń skłoniło mnie do
odmiennej oceny ludzi i ich postępków, trudno mi pogodzić się z tym, że dorosły człowiek,
który miał za sobą taką szkołę życia, mógł przywiązywać wagę do jakiegoś nieostrożnego

background image

słowa starej kobiety (mama miała wtedy 74 lata), której oddanie przeszło próbę czasu i
przeżytych wspólnie nieszczęść.
Mąż nie rozmawiał z mamą na ten drażliwy temat ani wówczas, ani potem, długo jednak
dawał jej odczuć swe milczące potępienie. Nie potrafił nigdy zrozumieć, że zrobił z igły
widły i sprawił mamie, a i przy okazji mnie, zupełnie niepotrzebny ból.
Miałam jeszcze tydzień nie wykorzystanego urlopu. Pojechałam do Moskwy, aby się nieco
odprężyć. Stamtąd napisałam do męża list, że wszystko dokładnie przemyślałam i
zdecydowałam, że nie mogę dzie-
254
1
lić go z inną kobietą. Powinien wybrać. Jeżeli nie potrafi zdecydować się od razu, niech
wyjedzie. Nie potrafię żyć z nim pod wspólnym dachem, czując jego rozdwojenie, obcość. Ja
jestem skrępowana pracą, on natomiast nie jesit związany niczym.
Odpowiedź była dość płaczliwa. Aleksander nie mógł zrozumieć, dlaczego „za prawdę
wygania go się z domu". Dość się już najeździł. Moskwa, Leningrad, Taszkent... Teraz
najwyższy czas pogrzać się przy domowym ognisku. Ale nie pozwalają!
Gorycz skrzywdzonej kobiety nie stłumiła jednak we mnie współczucia dla bezradnego męża.
Zaproponowałam mu więc następujące rozwiązanie: przebuduję mieszkanie w Riazaniu.
Zrobię mu samodzielny gabinet. Będziemy mieszkać w osobnych pokojach, dopóki nie
podejmie decyzji.
— No to rób! — zgodził się Aleksander.
Pomknęłam do prorektora, zajmującego się sprawami gospodarczo-administracyjnymi: „Jeśli
nie spełnicie mojej prośby, ja i tak wszystko zrobię po swojemu. Potem możecie skierować
sprawę do sądu!".
Po takim wstępie prośba o przestawienie drzwi w mieszkaniu wydała mu się bairdzo łatwa do
spełnienia.
Sypie się tynk, kruszą cegły. Wynoszę wszystko z domu. Popędzam robotników, popędzam
technika, tynkarzy, malarzy. Kupuję materiał, szyję nowe zasłony do okna i drzwi, narzutę na
tapczan... Pianino i fortepian, które dotychczas tak ładnie brzmiały unisono, stojąc obok
siebie, rozjeżdżają się teraz do różnych pokoi, podobnie jak my z mężem. Do jego gabinetu
wędruje fortepian, pianino natomiast do mego malutkiego buduaru. Mieszkamy tak przez
jakiś czas.
Trzeba wreszcie podjąć decyzję! Podobnie jak cała
!
255
reszta, ów dylemat rozpatrzony został przez Aleksandra prawdopodobnie pod kątem wpływu
na jego twórczość. Jaka decyzja pomoże, jaka zaszkodzi? Wszystko dla literatury, wszystko
dla dobra sprawy! Każdy postępek usankcjonowany był wyższym przeznaczeniem i
szlachetnymi celami. Zmiana trybu życia mogła zaszkodzić twórczości, Aleksander
postanowił więc stłumić w sobie pociąg do innej kobiety.
— Ona nie nadawała się na moją towarzyszkę życia
— wyznał mi w sześć lat później.
Naturalnie wówczas tego nie rozumiałam. Liczyłam po prostu na powrót mężowskiej miłości.
ś

yłam, starając się ukryć swój ból, swój strach.

Wreszcie wyrok został ogłoszony: „tamtej kobiety" w jego życiu nie będzie. Mogę wyjąć z
teczki nr 21 („Świat uczonych") jej listy i zniszczyć je. Zamiast pieszej wyprawy na wieś z
„uczoną kobietą" udamy się razem latem w naszą pierwszą podróż samochodową.

background image

W ten sposób poszły w niepamięć: uczona kobieta z Leningradu, której nigdy nie miałam
okazji poznać, gorzkie dni naszych nieporozumień i fantastyczny plan męża, który pragnął
odrodzić na rosyjskiej ziemi poligamię, kierując się względami twórczymi.
Mijał czas i w pamięci zacierał się gorzki osad po całej tej historii, po dość bezpodstawnym
przekonaniu, że takiemu pisarzowi, jak Aleksander Iisajewicz, wszystko wolno.
Nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek owo przekonanie znów zaczęło dominować nad
jego postępowaniem.
Wyjeżdżając jesienią na południe, mąż zostawił mi zaklejony list z napisem „Consuello"
(„Pociecha") i poprosił, abym przeczytała go, jeśli będzie mi szczególnie smutno.
256
Wrócił szybciej niż przypuszczał, nie mogąc znieść klimatu południa nawet jesienią (w
Sołotczy jest lepiej!), ale list do tego czasu został już przeczytany. Aleksander pisał, że nasz
kryzys minął, ale przekonał go jeszcze bardziej, że nikt poza mną nie może mu być tak
oddany, tak żyć jego zainteresowaniami, jak ja. I z nikim nigdy nie było mu tak dobrze i
łatwo, przy nikim nie czuł się tak naturalnie.
„Jeśli wczuć się w to głębiej i dobrze zastanowić, to wraz z upływem lat nasza więź staje się
trwalsza i nienaruszalna. Wszystko mija i przeminie: nierozsądne porywy, próba sił dwojga
dumnych ludzi, wybuchy gniewu, niesłuszne oskarżenia. Przypomnij sobie, że nigdy nie
trwały one długo, gdyż zawsze wypierała je miłość i nieskończone wzajemne współczucie.
Doznałaś bólu, teraz boli i mnie".
Prosił mnie, abym zachowała w sercu tę nieprzemijającą i wielką naszą bliskość.
„Nie mówię tak z zamiłowania do patosu, lecz dlatego, że tak jest naprawdę — pisał. — Już
nic, poza śmiercią, nie zdoła nas rozłączyć. Ale niechaj i ona nie nadejdzie szybko".
Po sześciu latach „trójkąt" powtórzył się. Tym razem jego koniec był inny.
A tamten list mam do tej pory. Czytam go zawsze, kiedy jest mi bardzo smutno.
Riazań — Moskwa — wieś Rożdiestwo 1969—1974

^sm
TO JEDYNE WYDAWNICTWO, __ KTÓREGO SPECJALNOŚCIĄ STAŁA SIĘ
WSZECHSTRONNOŚĆ
Albumy, monografie, literatura popularnonaukowa i sensacyjno-rozrywkowa, publicystyka,
reportaże, diegesty, książki dla dzieci i młodzieży, przewodniki turystyczne, katalogi
filatelistyczne, faksymilia, plakaty, ulotki, plansze, fotogazety, slajdy, widokówki, pocztówki
dźwiękowe, ekspozycje i propaganda wizualna, reprodukcje dzieł sztuki, kalendarze.
KUPUJĄC WYDAWNICTWA KAW
ZAPEWNISZ SOBIE
STAŁY KONTAKT
Z WYDARZENIAMI KTÓRYMI
ś

YJE ŚWIAT I POLSKA!


ZAPEWNIA Cl
ZESTAWY KSIĄśEK, W KTÓRYCH ZAWSZE ZNAJDZIESZ COŚ DLA SIEBIE!
Szczególnym tego dowodem jest seria „WSZYSTKO O...", w której znajdziesz książki z
każdej dziedziny, która pozwoli ci skompletować biblioteczkę najważniejszych zagadnień
społecznych, politycznych, gospodarczych, kulturalnych itp. M. in. polecamy: wszystko o
Moskwie, o nafcie, o prasie, o Interpolu, o Wspólnym Rynku, o RWPG, o Komsomoie, o
gwiazdach ekranu, o monarchii XX wieku itd.


[30 PROPONUJE Cl LEKTURĘ HH OD KTÓREJ SIĘ NIE ODERWIESZ!

background image

Powieści kryminalne, serie sensacyjno-rozrywkowe I przede wszystkim „WYDARZENIA -
SENSACJE ¦*- ZAGADKI" - cykl o różnorodnej tematyce, przynoszący informacje o
zagadkowych faktach historycznych, politycznych, społecznych, których rozwikłanie lub
interpretacja stanowią przedmiot wieloletnich dociekań.
KSIĄśKI KAW ZAPEWNIĄ Cl MIŁE I POśYTECZNE SPĘDZENIE WOLNEGO
CZASU!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aleksander Sołżenicyn Lenin w Zurychu
Fiszka nr 4 Aleksander Sołżenicyn Jeden dzień Iwana Denisowicza
Dwiescie lat razem Czesc 1 Aleksander Solzenicyn
Aleksander Sołżenicyn
25 SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ 25 NAWRÓT OBWINIEŃ ROSJ
18 SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ 18 W LATACH DWUDZIESTYCH
Sołżenicyn Aleksander Jeden dzień Iwana Denisowicza
16 SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ 16 W CZASIE WOJNY DOMOWEJ
SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ 08 NA PRZEŁOMIE XIX XX WIEKUx
SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ 12 W CZASIE WOJNY (1914 1916)x
Dwieście lat razem – Aleksander Isajewicz Sołżenicyn(1)
ALEKSANDER ISAJEWICZ SOŁŻENICYN DWIEŚCIE LAT RAZEM
26 SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ 26 POCZĄTEK WYJŚCIA
Solzenicyn Aleksander Lenin w Zurychu
23 SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ II ROZDZIAŁ 23 W CZASIE WOJNY SZEŚCIODNIOWEJ
SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ 07 POJAWIENIE SIĘ SYJONIZMUx
SOŁŻENICYN ALEKSANDER DWIEŚCIE LAT RAZEM CZĘŚĆ I ROZDZIAŁ 04 W EPOCE REFORMx

więcej podobnych podstron