Lądkowskie opowiadania Maria Sznajder

background image

Wydano nakładem:

Wydziału Kultury i Sportu Urzędu Wojewódzkiego w Koninie

Urzędu Gminy w Lądku

background image

SPIS OPOWIADAŃ

1. O Rzychu, Polusie i Raszpinie

2. Błędne ogniki

3. Kurze płuca

4. Południca

5. Brześnica

6. Bębenica

7. Z opowiadań babci Urszuli

8. Posłowie

9. Nota biograficzna autorki

background image

O RZYCHU, POLUSIE I RASZPINIE

Dawno, dawno temu, tam gdzie dziś Lądek, Ląd i okolice, rozciągały się lasy.
Wysokie, proste sosny pięły się ku słońcu. Gdzieniegdzie wyrastał dąb rozłożysty.
Bardziej ku zachodowi jaśniała swoją białą korą brzezina, a jej długie sploty gałęzi
kołysały się na wietrze. Dołem krzaczaste jeżyny zaścielały podłoże tak gęsto, że
trudno było przejść przez kolczaste czepliwe pnącza. Pierzaste parasole paproci
zakrywały drobniejszą roślinność i jedwabisty mech. Przez cieniste lasy pędziło
czasem stadko saren, a zające i lisy były tu stałymi mieszkańcami.
Przez dzisiejszy Lądek prowadziło niegdyś wiele dróżek leśnych, wąskich,
niekiedy piaszczystych, to znów bagnistych, gdy rzeka pozostawiała na rozlewiskach
muliste łachy. Nieliczni mieszkańcy tej krainy umacniali palami grząskie grunta,
ułatwiając przejścia sobie i wędrowcom, podróżującym w tych dzikich stronach. A
wędrowało tędy ludzi nieznanych sporo, tu bowiem przebiegała droga nad Bałtyk
wabiący niezwykłym bogactwem - złocistym jantarem, równym prawdziwemu złotu.
Tubylcy z czasem nauczyli się nieznanej mowy wędrowców, wskazując im drogę ku
przeprawie przez Wartę.
Tuż pod lasem, niedaleko rzeki, po obu stronach szerszej nieco w tym miejscu
drogi, stały dwa, otoczone częstokołami dworzyszcza. Zamieszkiwali w nich bogaci
dworzanie, pilnujący rzecznych przepraw. Pobierali oni opłaty od przejezdnych
kupców i należną ich część oddawali swemu panu, osiadłemu w potężnym kasztelu,
tuż przy Warcie, na wzgórzu zwanym dzisiaj "Górą Rydla", od nazwiska właściciela,
posiadającego tam swoje grunty.
Mieszkania dworzan były schludne. Prosty sprzęt domowy, ławy pokryte skórami
upolowanej zwierzyny. Na ścianach również skóry, łuki, kołczany ... Domostwa
otaczały z jednej strony lasy, z drugiej rozlewiska Warty. Z lewej strony drogi
mieszkał stary Rzych z córką Raszpiną. Żona dawno odumarła, więc gospodarzył z
córką i nieliczną służbą. Rzych był człowiekiem ponurym, niezadowolonym ze
swego losu. Szeptano, że zajmuje się czarami i trzyma ze "Złym". W oddaleniu od
domostwa Rzycha, po prawej stronie drogi, mieszkał Polus, którego przysłano tu do
przeglądu i pilnowania dróg. Polus - zubożały książę - był młody, silny, miał twarz
ogorzałą od ciągłego przebywania na powietrzu. Jasne, faliste włosy spadały mu na
ramiona. Mieszkał sam, jedynie wierne jego psy towarzyszyły mu w domu i w czasie
polowań. Polus spełniał swą służbę z ochotą. Często ugaszczał wędrownych,
utrudzonych podróżą kupców, zniżając im wielkość opłat za przewożone towary.
Rzych natomiast był zdziercą. Gromadził wszelkie nieznane srebrne monety.
Wyłudzał kawałki pięknego jantaru. Kupcy nie lubili go i nazywali chciwoszem. A
Rzych? - może chciał uskładać posag dla swojej ukochanej córki?
Raszpina była śliczną, jasnowłosą i błękitnooką dziewczyną, wesołą jak ptaszek.
Lubiła ją i służba, i ptactwo leśne, które karmiła w śnieżne i mroźne zimy. W czasie
lata las był jej światem - biegała zbierając maliny i jeżyny, suszyła różne zioła na
przyprawy kuchenne, na leki bardzo pomocne przy wielu dolegliwościach ...
Pewnego razu spotkała w lesie młodzieńca, o którym słyszała, że mieszka nie opodal.
Jakoś do tej pory nie miała okazji poznać sąsiada. Polus, bo to on był tym
młodzieńcem, powitał dziewczynę szczerym uśmiechem, wyciągnął do niej obie ręce

background image

i rzekł: widuję cię biegającą pośród lasu, znam cię z moich snów, zostańmy
przyjaciółmi! Twój ojciec niezbyt mnie lubi, ale postaram się, żeby nas zrozumiał,
będziemy razem pracować, a ty zostaniesz moją żoną. Dziewczę spłonęło
rumieńcem, a potem skinęło głową na zgodę.
Odtąd spotkania młodych stawały się coraz częstsze. Czarował ich las, a oni
odwdzięczali się leśnym ostępom swoją miłością ... Pewnego razu Polus wybrał się
do Rzycha, aby poprosić o rękę Raszpiny. Rzych rozgniewał się bardzo. Jego córka -
mówił - godna jest zostać bogatą księżną, a nie żoną jakiegoś tam przybłędy. Odszedł
zasmucony młodzieniec. Spotykali się teraz potajemnie. Cóż, kiedy stary Rzych ich
wyśledził! Przeklinał kochającą się parę i zabronił córce wychodzić z domu.
Pewnego jednak wieczoru Raszpina wymknęła się cichutko na spotkanie z
ukochanym.
Jakaś duszność panowała w powietrzu. Tuż nad ziemią zaległy szare, ciężkie
chmury. Nadciągała burza. Raz po raz wstęgi błyskawic rozjaśniały niebo. Grzmoty,
szum wichury, szum lasu i strugi ulewnego deszczu splotły się w jedną potęgę
żywiołu. Stary Rzych spotrzegł nieobecność córki. Złość wielka wykrzywiła mu
twarz. Szatański zamysł zrodził się w jego głowie. Straszliwe przekleństwa jął miotać
w pędzące chmury. Jak najpodlejsze życzenia, podszeptywane przez "Złego" posyłał
w przestrzeń.
Wstrząsnęła się ziemia. Spienione fale wód zalały okolice, siedziby Rzycha i
Polusa ... Zapadły dworzyszcza .... Całą noc nad lasami i wodami przewalała się
burza ...
Kiedy ucichły żywioły i wstał ranek, otoczenie przedstawiało widok przerażający.
Na miejscu rzychowego domostwa, na całym jego obszarze powstały wielkie bagna,
które pochłonęły złego właściciela. Tam, gdzie mieszkał Polus, utworzyło się
głębokie jezioro. Raszpinę uniosły fale daleko, daleko, gdzie pasemko cichej i czystej
wody otaczają wodne lilie i zielone liście tataraku.
Odtąd w księżycowe noce wypływają ze swych podwodnych domostw dziwne
postacie, jakby utkane z mgieł. Unoszą się nad wodami, stąpają po łęgach, póki zorza
poranna nie zabarwi wschodniego nieba. Raszpina chowa się wówczas w kwiaty
nenufarów, a Polus w swoje głębokie, zimne schronienie. Tylko Rzych zapadł się tak
dokładnie, że nawet przy księżycowej pełni nie może wydostać się z bagniska.
Minęły lata, a mieszkańcy Lądku dotąd rozlewiska na przywarcianych łąkach
nazywają: Raszpina, Polus i Rzych. Trzęsawisko pod Borkiem, zwane Rzychem
powoli wysycha, Raszpina na niewielkiej tylko przestrzeni patrzy okienkiem
błękitnej wody, a Polus stał się malutkim jeziorkiem u podnóża Gór Piaskowych.
Jeszcze niedawno, gdy wezbrane, wiosenne wody Warty tworzyły jedną wielką,
bezkresną taflę, Raszpina i Polus łączyły się z sobą, jak w opowiedzianej legendzie.

background image
background image

BŁĘDNE OGNIKI

Błędne ogniki nazywano również świetlikami, albo "pokutującymi duszami",
które muszą ponosić karę za swoje niedobre uczynki.
Biada, gdy wieczorem lub ciemną nocą, nieznajomy wędrowiec spotkał na
swej drodze błędny ognik. Myśląc, że to światło jakiegoś domostwa śmiało
szedł w jego kierunku. Dziwnie jakoś, co uszedł kilka kroków, światło się
oddalało. Szedł jednak wytrwale dalej, a ognik uciekał przed wędrowcem,
uciekał, prowadził na bagniste łąki, w rozległe, porośnięte kępami bagiennej
roślinności mokradła, aż wędrowiec znalazł się w dzikim, bezludnym miejscu.
Szedł i coraz bardziej grzązł w trzęsawisku. Bywało, że nie udało mu się w czas
wyciągnąć nóg z moczaru i pozbawiony jakiejkolwiek pomocy utonął. Czasem
taki podróżny otrząsnął się z wrażenia, wydobywał się z topieli, ale kiedy
uciekał, płomyk unosił się w powietrzu, gonił go przez wilgotne łąki, by potem
nagle, ni stąd, ni zowąd, zniknąć. Podobno niejedni w tej koszmarnej gonitwie
przez trzęsawiska postradali życie ...
Na niskich terenach Lądku, aż do lasu, zwanego Lądkowskim Borkiem i
Piaskowych Gór - wysokich nadwarciańskich wydm, rozciągały się rozległe
przestrzenie łąk, wśród których połyskiwały liczne bajorka, szumiała trzcina na
trzęsawiskach, a miękki, torfiasty grunt uginał się pod nogami. Kto zręczny,
umiał skakać z kępy na kępę, ale stąpnąwszy źle wpadał po pas w błoto. Z
mokradeł i torfowisk błędne ogniki wędrowały w kierunku wyżej położonych
zabudowań Lądku.
Moja mama została wcześnie osierocona. Jako mała dziewczynka,
wychowywała się u swojej babki Orchowskiej, gdzie był duży dom i podwórze
graniczące z polem. Raz, wieczorem, wyszła mama na podwórko i zobaczyła
migotliwy płomyk za płotem. Myślała, że ktoś z rodziny wyszedł z domu z
latarnią i chciała się zbliżyć. Płomyk zaczął uciekać, mama za nim, ale kiedy
znalazła się za ogrodem obleciał ją strach i uciekła do domu. Taką to przygodę
z błędnym ognikiem miała moja mama.

background image
background image

KURZE PŁUCA

Niezapomnianym wrażeniem z mego odległego dzieciństwa był strach przed
"kurzymi płucami".
Kim, lub czym były owe Kurze Płuca, których tak panicznie bałyśmy się?
Nazywano je też podobno "płucka na kurzych łapkach", ale nasza gromadka
dziewczynek mówiła po prostu - Kurze Płuca . W naszej wyobraźni przedstawiały się
one jako bardzo małe, kosmate stworki, z cieniutkimi, krzywymi jak pałączki
nóżkami. Za to ręce długie, chwytliwe i zakończone kurzymi pazurkami. Ze
schowanej w ramiona kosmatej główki, z jej niezarośniętej, różowej części,
świdrowały małe, złe ślepki. Zdawało się nam, że wodzą za nami tymi ślepkami,
śledzą nas, by rozpocząć gonitwę. Wtedy nadymały się, rozszerzały w swoich
wymiarach i stawały się okropnie brzydkie.
Kto je wymyślił? - nie wiem. Czy miały w Lądku jakieś inne siedlisko w
zakamarkach małych uliczek? - nie wiem. Wiem natomiast, że w naszej ulicy, u
wylotu Dolańskiej, dziś noszącej nazwę Konińskiej, tuż przy Rynku, koło mostku,
który oddzielał posesję moich rodziców od posesji rodziców mojej koleżanki,
żydówki, Ewy Jareckiej, miały swoją kryjówkę Kurze Płuca. Wszyscy mówiliśmy
szumnie - mostek, ale była to zwykła, gruba i szeroka belka, która przykrywała
umocowany dużymi kamieniami rów. Rowem tym, w czasie deszczu spływała woda
z całego Rynku, położonego nieco wyżej, niż nasza ulica. W czasie ulewy rów nie
mógł pomieścić wody, więc spieniona, rozgniewana zalewała całe podwórza i pędziła
wierzchem aż do Piskornika i dalej na pola i łąki. Piskornikiem nazywano głęboki i
szeroki na parę metrów parów, w którym przy obfitości wody pojawiały się ponoć
piskorze. Wiosną, wśród zieleni traw porastających zbocza Piskornika, kryły się
rozkrzewione tutaj duże kępy fiołków. Woń ich ściągała gromadki dzieci, które z
pachnących kwiatków robiły bukieciki dla swoich mam. W czasie okupacji
niemieckiej Piskornik bywał świadkiem bojowych ćwiczeń moich synów, którzy
wspólnie z innymi dziećmi wyznaczali tu sobie "wojskowe" zbiórki. Zarośla
skutecznie tłumiły głosy komend i przyciszonych melodii patriotycznych pieśni.
Ale wróćmy do życia naszych tzw. Kurzych Płuc. W pogodne dni skupiały się one
przy płocie, koło mostku, siadywały na belce, zaglądały do rowu. Szukały pewnie
jakiegoś pożywienia? Musiały przecież czymś się żywić. Kiedy woda wypłaszała je z
mostku, chowały się w dzikie zielska i pokrzywy rosnące w szczycie naszego domu.
Najbardziej jednak lubiły przesiadywać pod mostkiem, skąd nas wypatrywały.
Właściwie najwięcej o nich wiedziałyśmy my dwie, tzn. ja i Ewa. Pewnie dlatego,
że bawiłyśmy się obydwie aż do zmroku, a kiedy przypominało nam się, że czas
wracać do domu i w powrotnej drodze trzeba przechodzić przez mostek, ogarniał nas
strach. Biegiem dopadałyśmy drzwi naszych domów, dopiero na progu oglądając się
za siebie, czy nie gonią nas te dziwne stworki.
Nie pamiętam, do ilu naszych dziecięcych lat przetrwała wiara w Kurze Płuca, ale
nawet gdy zaczęłyśmy już wyrastać z dziecinnych sukienek, były one jeszcze
tematem naszych rozmów. Nawet wówczas, gdy mama pokazała mi prawdziwe kurze
płuca, doszukiwałam się w nich podobieństwa do tych, które mieszkały przy naszym
mostku.

background image
background image

POŁUDNICA

Po wodę do Brześnicy chodziło się miedzami, lub wydeptaną ścieżką wśród
zbóż. W czasie zimy, czy późną jesienią wydeptywano ją także w zaoranych
gruntach. Nikt się temu nie sprzeciwiał, jakby to już była taka wyrozumiała
ugoda.
O ile "kurze płuca" żyły w naszej wyobraźni w każdej porze roku, o tyle
"południca" zjawiała się wiosną, a najczęściej w lecie, zwłaszcza słonecznym i
upalnym. Spotykało się ją w polach koło Brześnicy, ale przenosiła się też w
falujące łany zbóż, które spadziście rozciągały się ku błoniom.
Starsi przestrzegali - nie chodźcie wśród zbóż w południe, bo może was
złapać Południca! Któż ona była? Niejedni widzieli w niej starą, złą
czarownicę, siedzącą pod miedzą i straszącą dzieci. Natomiast my, dzieci,
wyobrażałyśmy ją sobie inaczej ...
Upalny dzień. Powietrze aż drga nad zbożami, "roi się" - mówiłyśmy.
Z lękiem, pełne obawy, wstępujemy na ścieżkę, którą z obydwu stron otaczają
wysokie zboża. Nasza wyobraźnia widzi ją - tę Południcę, jako wiotką
dziewczynę w powiewnych szatach, z rozwianymi, jasnymi włosami, na nich
chwieje się słomiany, duży kapelusz o szerokim rondzie, ozdobionym pękiem
polnych kwiatów. Cała niebieści się od modraków i płonie od maków. A ona
sama? - ona nie idzie, unosi się lekko, nie dotykając ziemi bosymi stopami.
Uśmiecha się i kiwa na nas, żebyśmy do niej podeszły. Nie! Nie pociągnęłaby
nas na pewno w swoje nieznane światy, chociaż wydawało się nam, że na nas
czeka. Przez drgające, gorące powietrze czułyśmy jej oddech i ciche wołanie.
Kiedy dróżka przebiegała przez kartofliska, Południca znikała, a kiedy znów
zaczynały się wysokie zboża - zjawiała się nagle, jakby niewidocznie
przeskoczyła tą przestrzeń. Jak to robiła pozostawało dla nas tajemnicą.
Zdarzało się też, że Południca krążyła w zbożach, kiedy zbiegałyśmy z góry,
miedzą, ku zagoniskom. Zagoniskami zwano małe działki ziemi, niby ogródki,
o dobrej, czarnej glebie, blisko topoli przy błoniach. Biegnąc szybko miedzą,
zdawało się nam, że słyszymy jej przekorny śmiech, że nas goni. Cieszyłyśmy
się kiedy stanęłyśmy pośród otwartej przestrzeni zagonisk, zieleniejących
młodymi liśćmi przeróżnych warzyw. Tu Południca dotrzeć nie mogła, a i
powrót przed wieczorem do domu też nie był straszny: Południca na pewno
spała już w przytulnej kępie roślin, owinięta powojem, w źdźbłach
przyciszonego zboża.

background image

BRZEŚNICA

Lądek miał wiele tajemniczych miejsc o niewyjaśnionych nazwach. Taką
była Brześnica.
Wśród pól, przeciętych niskim wąwozem, w rozszerzonej jego części,
znajdowała się mała studzienka. Najpierw otaczało ją obramowanie z grubych
desek, a kiedy drewno zaczęło gnić, właściciel tamtejszego gruntu, Stanisław
Sobierajski, założył jeden tylko cementowy krąg, żeby otoczenie wyglądało
porządniej.
Woda zapełniająca studzienkę wypływała gdzieś z małego źródełka. Była
czysta i smaczna, i zawsze zimna. Mieszkańcy Lądku używali jej na herbatę i
rosół. Czerpało się wodę wprost wiaderkiem, czy kaneczką, bez pomocy tzw.
"kluczki" - drążka z wbitym ukośnie gwoździem. Niemal każdego dnia zjawiał
się ktoś po tę wodę, a już z nadejściem soboty, przedwieczorną porą, po wodę
do Brześnicy wybierali się liczni mieszkańcy Lądku, żeby w niedzielę mieć
dobry rosół i dobrą herbatę. Najczęściej po ten specjał chodziły dzieci, z
małymi wiaderkami, kaneczkami i dzbankami. Starsi nosili duże wiadra.
Od studzienki, w kierunku łąk, wąwóz - może raczej parów - porośnięty był
wysoką trzciną, która stale szumiała, a strach brał, gdy dosłownie kładła się to
w jedną, to w drugą stronę, w porywach silnego wiatru. Cały ten parów, wraz ze
studzienką nazywano Brześnicą. Opowiadano też, że w tym wąwozie straszy. A
było podobno tak:
Jakiś kupiec, jadąc nocą, zboczył z mało widocznej drogi i zabłądził.
Szukając zgubionej trasy krążył po okolicznych polach, aż trafił na pokryte
trzcinami bagno i zapadł się wraz z koniem i wozem. Nie zostało po nim śladu,
a i ludzie nie szukali myśląc, że to sprawka Złego. Od tego czasu, w wietrzne
dni słychać było jakieś głosy, dochodzące z parowu, roznoszone dookoła przez
chwiejące się trzciny.
Po wodę do Brześnicy zawsze chodziłam z koleżankami. Bardzo bałyśmy się
tej drogi i rozglądałyśmy się trwożliwie dookoła. Widać tajemniczość
Brześnicy działała na naszą dziecięcą wyobraźnię.

background image
background image

BĘBENICA

Miejsce Bębenica stanowi połowę drogi z Lądku do Woli, w kierunku na
Rokosz. Na obniżonym terenie drogi znajdował się mostek. Była to właściwie
drewniana, w późniejszym czasie cementowa rura przeciągnięta pod ziemią, z
jednej, na drugą stronę drogi. Idąc z Lądku do wsi Wola widziało się po lewej
teren znacznie wyższy niż po prawej, gdzie pola obniżały się ku wschodowi.
Woda w deszczowych latach miała tu spływ z wyżej położonych gruntów. Od
wspomnianego mostku wyżłobionym rowem, płynęła przez pola do strugi na
Psich Dołach, a stamtąd, poprzez bagienka, aż do Warty.
Małe, niepozome mostki miały to do siebie, że wokół nich zawsze krążyły
ciekawe opowiadania. Na mostku w Bębenicy coś kusiło ... Mówiono, że w tym
miejscu, wieczorem przesuwają się jakieś cienie, przypominające ludzkie
postaci i towarzyszą podróżnym. Kiedy się obejrzeć - znikają. Czasami słychać
jakieś nawoływania, którym z oddali odpowiada echo.
Tam, gdzie rozchodzą się drogi z Lądku do Kowalewa i Woli, przy końcu
ulicy Słupeckiej, stały na wzgórzu dwa wiatraki. Jeden był własnością
Perlińskiego, drugi - mojego wujka Tomasza ŚmigieIskiego, brata mojej mamy.
Najciekawsze opowiadania znam właśnie od niego. Wujek lubił pracę na
wiatraku. Czasem zabierał mnie ze sobą. Trochę bałam się tego nieustannego
trzeszczenia, terkotania, przesuwania wielkich, drewnianych kół i ciągłego
drgania drewnianego kolosa. W każdy wietrzny dzień, wykorzystując wiatr,
całe dnie i noce pracował wujek na swoim "śmigłowcu".
Z wiatraka widać rozległą okolicę jak na dłoni. W ciągu dnia nic ciekawego
nie zwracało uwagi, ale nocą, zwłaszcza wietrzną, przedziwne sprawy
rozgrywały się w oddali. Najczęściej jakiś jeździec na białym koniu jechał
poprzez pola, zbaczał na drogę i zatrzymywał się przy mostku. Po chwili w
powietrzu rozbrzmiewał umówiony sygnał, rozlegał się tętent, głuche dudnienie
i zjawiali się inni jeźdźcy, nierozpoznawalni z daleka. Wiatr od wschodu niósł
liczne głosy, jakby szczęk broni, przyciszoną pieśń, potem głośniejsza jakaś
komenda i jeźdźcy galopem pędzili przez pola i nikli na krawędzi lasu ... może
były to cienie wojaków z dawnych powstańczych czasów pamiętnego 1863
roku? ... Może tak, jak słońce w upalnej pustyni stwarza fatamorganę, tak
promienie księżyca, nieznanym swoim czarem wskrzeszały tamte czasy? ...
Innym razem, w księżycowe, jasne noce można było zobaczyć piękną, czarną
karetę, zaprzężoną w czwórkę koni. Kareta krążyła po polach, jakby woźnica
nie znał drogi. W końcu zbliżała się do mostku i zatrzymywała. Wychodziły z
niej wysokie, kobiece postacie, i błądziły wokół mostku, jak gdyby szukały
czyichś śladów. To oddalały się, to zbliżały ... Trwała owa wędrówka dość
długo. Nie znalazłszy czegoś lub kogoś, kogo z taką determinacją wypatrywały,
wracały z powrotem do karety. Wsiadały i rozpoczynała się - jak to określał
wujek - szalona jazda w różne strony. Wreszcie konie skręcały na drogę do Woli

background image

i znikały w mroczniejącej przestrzeni.
Milkły powoli dziwne odgłosy. Cichł głośny tętent, od którego może
powstała nazwa Bębenica, nawiązująca do tętentu, czyli bębnienia. Może także
pobliski Rokosz miał coś wspólnego ze zjawami w Bębenicy? Przy skręcie
wolskiej drogi na główną trasę do Konina stała niegdyś karczma. Może i ona
mogłaby wiele spraw wyjaśnić? Pozostała w tej okolicy dziwna nazwa
przysiółka "Sergiejewo". Podobno od nazwiska generała rosyjskiego
Sergiejewa, który za zasługi w tłumieniu Powstania Styczniowego otrzymał w
nagrodę tamtejszy dwór i wieś.

Z OPOWIADAŃ BABCI URSZULI

Jakoś tak pod wieczór wybrał się Bartek w odwiedziny do kuma, a że droga
była daleka, wziął ze sobą garnuszek, a w garnuszku sporo klusek, które mu
żona na dzień następny nagotowała, a on na posiłek przez drogę przeznaczył.
Idzie sobie, idzie. Ciemnica coraz większa, aż tu czuje, że coś tam za nim się
rusza, że coś za nim krok w krok podąża.
Przeżegnał się Bartek i przyspieszył kroku. Myśli - zgubię złego. Gdzie tam:
co on szybciej, to i ono szybciej. Nie jest dobrze - pomyślał Bartek i zaraz inna
myśl mu w głowie zaświtała - a może ono głodne? ... Mało myślący, łap za
garnczek z kluskami i nie ogłądając się, rzucił parę klusek za siebie, a drugą
garstkę sam zjadł. - To tobie duchu, a to mnie. Szedł tak, pozbywając się klusek
z garnuszka, dzieląc je między siebie i ducha, aż wymawiając kolejne - to tobie
duchu, a to mnie - namacał puste dno garnuszka.
Przestraszył się Bartek, ale i rozradował zaraz, bo zobaczył, że idąc tak, ani
się spostrzegł, jak stanął przed domem kuma. A tam już i ludzie, i światło w
izbie, więc duchy dostępu mieć nie mogą ...
O świcie wrócił Bartek do domu, a że wracał tą samą drogą, dawał baczenie,
czy kluski będą leżeć na drodze. Ale kluski znikły ...
Tak kończy się babcina opowieść o duchach. Ciekawe, że w demonologii
ludowej nie spotkałem nigdy później opowieści, w której głównym motywem
byłoby łakomstwo ducha, istoty bądź co bądź niematerialnej. Indagowana
przeze mnie babcia dodawała ftlozoficznie na zakończenie opowieści: kto to
tam wie, co to mogło być, może to pies pozjadał te kluski?

background image

POSŁOWIE

"Lądkowskie opowiadania" zostały napisane przez moją matkę w 1985 roku.
Niewiele ponad pół roku przed jej śmiercią. Powstały z mojej inspiracji. Pięć z
nich, to wspomnienia z dzieciństwa dotyczące tajemniczych miejsc i zjawisk z
okolic Lądku. Są to, przetworzone przez dziecięcą wyobraźnię, autentyczne
legendy ludowe, wspólne dla wielu regionów Polski. "Kurze płuca", lub
prawidłowiej - "Płucka na kurzych nóżkach", nie znajdują odpowiednika w
polskiej demonologii ludowej. Powstaje pytanie, czy są one jedynie wytworem
fantazji małych dziewczynek? Taką interpretację przyjęła moja matka.
Natomiast ja, z określeniem "Płucka na kurzych nóżkach" spotkałem się w
Lądku kilkakrotnie, niezależnie od opowiadań mamy. Do rozstrzygnięcia
pozostałby zatem problem reperkusji legendy. Nie sądzę, by relacje lądkowian
były wtórne w stosunku do wyobrażeń dzieci. Niemniej sprawa jest otwarta.
Opowiadanie ,,O Rzychu, Polusie i Raszpinie" odbiega od pozostałych
rozbudowaną fabularyzacją. Sięgając do wydarzeń z zamierzchłej przeszłości,
próbuje autorka wyjaśnić w sposób baśniowy, używane do dzisiaj przez
miejscową ludność, dziwne nazwy rozlewisk wodnych w okolicach Lądku -
Rzych, Polus, Raszpina.
W brudnopisie opowiadań jest pozostawione, z zaznaczonym tytułem
"Szklak", dodatkowe miejsce na jeszcze jedno opowiadanie. Niestety, nie
zaczęte. Szklak, gwarowo Szklok, jest nazwą czwartego w okolicach Lądku
rozlewiska wodnego.
Niniejszy zbiorek poszerzyłem o opowiadania "Z opowiadań babci Urszuli".
Jest to, opracowana przeze mnie, opowieść mojej babki, Urszuli ze
Śmigielskich Kukulskiej, z czasów jej dzieciństwa, przypadającego na lata
sześćdziesiąte XIX stulecia.
W wersji brudnopisowej wszystkie opowiadania noszą wspólny tytuł
"Opowiadania lądkowskie". Wydało mi się słusznym zastosowanie tytułów
poszczególnych opowiadań. Poza nielicznymi zmianami natury stylistycznej,
całość jest zgodna ze wspomnianym brudnopisem.
Rysunki, których jestem autorem, przedstawiają stary, nie istniejący już
Lądek. Na jednym z nich umieściłem fragment ul. Konińskiej, z widocznymi na
pierwszym planie: krytym słomianą strzechą, glinianym domem rodzinnym
mojej matki i domem jej przyjaciółki - Ewy Jareckiej. W głębi podwórza widać
szczyt dawnej żydowskiej bożnicy - późniejszej piekarni Kujawy. Pozostałe
rysunki mają swoje odpowiedniki w tekście.

Jan Sznajder

Konin-Posoka, październik 1993r.

background image

Maria z Kukulskich Sznajder urodziła się 26 stycznia 1905
roku w Lądku. Związana z Lądkiem więzami rodzinnymi.
Liczna jej rodzina zamieszkuje w Lądku od blisko dwóch
stuleci. Absolwentka Gimnazjum Konińskiego, przez ponad 40
lat była nauczycielką w Lądku. Zmarła w Koninie 9 lutego
1986 roku.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wyjazd we dwoje i inne opowiadania Maria Mostowska ebook
Wyjazd we dwoje i inne opowiadania Maria Mostowska ebook
Maria Niklewiczowa Bajarka opowiada (Zbiór baśni całego świata)
Maria Niklewiczowa Bajarka opowiada
Crevan Sznajder Anna Zagubieni w płatkach śniegu(opowiadania)
000 Borowski Tadeusz Pożegnanie z Marią i inne opowiadania
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
Opowiadanie o Huncwocie, scenariusze
WŚRÓD KRZYWYCH LUSTER, OPOWIASTKI
UZDROWIĆ, OPOWIASTKI
Opowiadanie logopedyczne (3), CWICZENIA
Opowiadanie o kropelce wody, Chemia, Tajemnice wody
Wróbelek Elemelek -30 tekstów opowiadań, dla dzieci, Poczytaj mi mamo
WODA ŻYWA -, OPOWIASTKI
MIŁOŚĆ NA LICYTACJI, OPOWIASTKI
samosprawdzenie, pedagogika uczelnia warszawaka, podstawy psychologii ogólnej, wykłady Maria Jankows
Anselm Grün OSB - Opowiadanie - Przyjazn, religia, Anselm Grun

więcej podobnych podstron