ZIMA/WIOSNA 1928
NOWY JORK
Pete był niewysokim wampirem o delikatnych rysach i drobnokościstej budowie. Miał w sobie
coś zniewieściałego, jakby całe życie spędził wśród kobiet, przejmując ich sposób poruszania
się i niektóre gesty. Edward na początku obawiał się, że ma do czynienia z homoseksualistą,
ale jego teoria nie znalazła potwierdzenia w rzeczywistości. Kiedy kłębowisko myśli Pete'a
zaczęło układać się w logiczną całość, Masen, ku swemu zażenowaniu, dostrzegł wśród nich
wspomnienia roznegliżowanej kobiety w nieprzystojnej pozie, z wyzywającym uśmiechem
odsłaniającą swe wdzięki.
Gość siedział w miękkim fotelu i obserwował gospodarza spod zmrużonych powiek.
- Nie boli pana głowa? - zapytał uprzejmie.
Jego towarzysz otworzył oczy, obdarzył go cwanym uśmiechem i odparł:
- O ile pamiętam, wczoraj nazwałeś mnie publicznie przyjacielem. Mów mi Pete. I nie – nie boli
mnie głowa.
Edward skinął, akceptując odpowiedź taką, jaką była. Interesowało go, czy wampira omijały
poranne nieprzyjemności związane ze spożyciem alkoholu, ale z drugiej strony jeszcze wczoraj
nie wiedział, że można się upić. Usiłował wychwycić to z głowy swojego towarzysza, ale jego
talent wciąż był nie dość rozwinięty. Słyszał więc tylko te najsilniejsze, najmniej kontrolowane
myśli.
- Edward Masen – przedstawił się. Stał sztywno niczym dziecko wywołane w klasie do
odpowiedzi. - Nie sądziłem, że zaniki pamięci nie dotyczą wampirów. W ogóle nie wiedziałem...
- Jesteś pełen niewiedzy, Ed – przerwał mu Pete, spoglądając ze zniecierpliwieniem w bok i
wzruszając ramionami. Miał ordynarny akcent, stanowiący wypadkową brytyjskiego,
udawanego amerykańskiego i czegoś jeszcze, ale tego Edward nie umiał określić. Nigdy nie
uważał się za eksperta w tej dziedzinie.
- Rozumiem, że wampirem jesteś od niedawna. - Pete pochylił się nieco do przodu i przyjrzał
ciekawie gospodarzowi. - Interesujące. Nie jesteś nowonarodzony, ale kolor oczu masz
niezwykły.
- Carlisle powiedział, że to od krwi zwierząt.
Imię zostało zignorowane, za co Edward był wdzięczny. Poruszył się tylko niespokojnie pod
świdrującym spojrzeniem, podobnym temu, jakim naukowiec obdarza białą mysz w agonii.
- Zwierząt? To jakaś specjalna dieta?
- Nie... nie zabijaliśmy ludzi.
Edward usiadł w końcu na kanapie i wbił wzrok w ścianę naprzeciwko, tuż nad głową Pete'a.
Deprymowało go nieco niedowierzanie w głosie gościa.
- Tak się da? - Usłyszał w końcu pytanie. Skinął głową, a potem odpowiedział:
- To dosyć uciążliwe.
- Domyślam się. - Wampir rozluźnił ramiona i oparł się wygodnie w fotelu. - Nie zamierzam
tego sprawdzać na sobie.
Zapadła cisza. Edward miał wielką ochotę zapytać wampira o poprzedni wieczór, ale uznał, że z
pewnością jeszcze nadarzy się ku temu okazja. Jeśli zaś nie – trudno. Powodowała nim czysta
ciekawość, a nie chęć, jak to ujął jego gość, „sprawdzenia tego na sobie”.
Ze strony Pete'a dobiegały go niejasne strzępki myśli. Skupił się na nich. Wampir siedział z
zamkniętymi oczyma i osoba postronna mogłaby dojść do wniosku, że śpi. Nic z tych rzeczy.
Wspominał... To ciekawe! Wielka butla, rurki... Destylacja alkoholu? Więc to stąd go miał. A
potem ta sama kobieta, krztusząca się po wypiciu pierwszego kieliszka. Uśmiechnęła się potem
tym uśmiechem, który napawał Edwarda obrzydzeniem, i rzekła: „Mocne!”. Potem
zaproponowała trunek wampirowi, ale odmówił. Hmm... „Będę pił z twych ust, słodka”.
- Co robisz, Ed?
Edward ocknął się z zamyślenia i natrafił na skupiony wzrok siedzącego przed nim krwiopijcy.
- Proszę?
- Nad czym się tak zastanawiasz?
Edward stwierdził, że udawanie nie ma sensu i lepiej zaspokoić ciekawość.
- Usiłuję zgadnąć, jak się wczoraj upiłeś.
Pete zaśmiał się. Dłonią przysłonił oczy tak perfekcyjnie po ludzku, że gdyby nie woń i bladość
skóry, nawet Masen dałby się oszukać.
- To dosyć proste!
ASHLAND, WISCONSIN
Carlisle przeszedł nad stratą do porządku dziennego. Tęsknotę dość łatwo przytłumił rozsądek i
naturalna potrzeba przebywania wśród ludzi.
Codziennie chodził do szpitala z teczką w ręku. Nosił szary prochowiec, czasem zakładał do
niego kapelusz, gdy padało. Starał się nie wyróżniać. Jeśli zapowiadał się słoneczny dzień,
szybciej wybierał się do pracy i później kończył. Ordynatorowi wyjaśnił, że słońce bardzo
szybko oparzyłoby mu skórę. Wspomniał o genetycznym aspekcie tej przypadłości
i wykorzystując całą swoją wiedzę, objaśnił mu niektóre aspekty schorzenia, bez wdawania się
w szczegóły. Początkowo w oczach przełożonego zabłysło zainteresowanie nieznaną mu dotąd
dolegliwością, jednak Carlisle ostudził jego zapędy badawcze. Spokojnie wytłumaczył, że
dolegliwość ta jest nieuleczalna, lecz na szczęście niezakaźna i nie można jej dziedziczyć, zaś
jego przyjaciel (wymyślony) prowadził już badania. Z pewnością jednak Carlisle poinformuje
go, jeśli nastąpi jakiś przełom w tej dziedzinie. Aczkolwiek zapewne o sprawie zrobi się na tyle
głośno, że nie będzie musiał. Póki co należy to traktować jako nieco silniejsze uczulenie.
Ordynator zaakceptował to wyjaśnienie, wyraził jedynie współczucie, że jeden z jego
najlepszych lekarzy musi się tak męczyć. Cullen zaśmiał się na to serdecznie, co wyszło mu w
miarę naturalnie, i zapewnił, że jest już przyzwyczajony.
Kazał zainstalować u siebie telefon. Na wszelki wypadek, gdyby poranne słońce nie pozwalało
mu opuścić domu. Ordynator zauważył, że zdarzało się to najczęściej latem, co jednak było dla
niego zrozumiałe.
Carlisle nie lubił takich dni, a zbliżał się okres letni. Myślami błądził wtedy po dobrze sobie
znanych korytarzach szpitalnych. Z czasem przełożony zgodzi się, by Cullen brał w lecie więcej
dyżurów nocnych. Na razie nie chciał o tym słyszeć.
- Doktorze Cullen – zwrócił się do niego oficjalnym tonem. - Absolutnie nie mogę się na to
zgodzić. Musiałby pan przejść chyba na nocny tryb życia, a nie muszę chyba panu mówić, jak
bardzo jest to niezdrowe. - Mrugnął do Carlisle'a porozumiewawczo, by nieco rozładować
napięcie. - Chyba nie jest pan wampirem, co?
Carlisle wybuchnął śmiechem. Ponownie udało mu się to zrobić w naturalny sposób, kryjąc
obawę, czy świat zmienił się na tyle, by ludzie całkowicie porzucili myśl o polowaniach na
czarownice, paleniu wampirów i przywróceniu do życia Świętej Inkwizycji. Miał nadzieję, że era
rozumu oraz inny kontynent skutecznie chroniły jego tajemnicę, ale nigdy niczego nie należy
być zbyt pewnym.
- Wampirem? A to dobre! - wykrzyknął i kręcąc głową wyszedł wtedy z gabinetu przełożonego.
Za jakiś czas znów poruszy tę kwestię. Zarówno ordynator jak i koledzy po fachu dostrzegali
już, że Carlisle Cullen najlepiej czuje się pomagając ludziom. To powinno przekonać każdego
do jego racji. A przy okazji Carlisle nie będzie miał poczucia zmarnowanego dnia, jeśli słońce
znów powstrzyma go przed wyjściem do pracy. Nawet jeśli Esme potrafiła mu to wszystko
później wynagrodzić.
NOWY JORK
Oczywiście Pete nie wyjaśnił niczego wprost. Kazał mu zgadywać. Edward nie zdradził się przed
nim ze swoim talentem, co dawało mu lekką przewagę. Kiedy jego nowy znajomy zabawiał się,
zmuszając go do odkrycia zagadki samodzielnie, w myślach uparcie krążył wokół rozwiązania.
Było to nieco zawstydzające dla Edwarda, ale w końcu wychwycił odpowiednie wspomnienie.
Rzeczywiście, to było banalne.
- Jak bardzo musi być pijany człowiek? - zapytał siedzącego przed nim wampira. Pete
uśmiechał się i zacierał ręce jak człowiek przeczuwający, że zaraz dobierze się do żyły złota.
- Do nieprzytomności. Jeśli się tylko zatacza, to ci najwyżej zaszumi w głowie, bez obaw. Jak
po mocnym drinku. Musisz dopilnować, by pił nawet wtedy, gdy nie ma już na to siły ani
ochoty. Trzeba czasem ich do tego zmusić.
Edward spojrzał na swego towarzysza z przerażeniem w oczach.
- Cóż za okrutna praktyka! - zawołał.
- Nazwałbym ją raczej „wyrafinowaną”. Najlepiej idzie z płcią przeciwną. Preferuję do tego
dziwki...
Edward przymknął oczy.
- Och, ty świętoszku! - Zaśmiał się Pete. - No dobrze, niech będzie. Panie lekkich obyczajów.
Płacisz im, są więc przekonane, że to jedna z twych dziwnych preferencji. Klient płaci, to
wymaga. Rozumiesz. Za drzwiami stoi sutener, więc czują się bezpieczne. Naiwne! Ale to
bardzo dobrze, że on tam stoi. Po alkoholu chce się jeść...
Masen zerwał się z miejsca i stanął w bezruchu nad Petem. Zaciskał pięści i drżał na całym
ciele z oburzenia.
- Ty to lubisz!
- Aniołku, oczywiście, że tak! Inaczej bym tego nie robił. Jestem wampirem, nie świętym,
- Wynoś się, potworze!
- Już sobie idę... odmieńcu – Pete przestał się uśmiechać, a na jego twarzy malowała się
pogarda. Kiedy odezwał się ponownie, Edward nie mógł opędzić się od myśli o rekinie
zbliżającym się do ofiary. - To, że ci zniknę z oczu, niczego nie zmieni. Mam jednak nadzieję,
że twoje świętoszkowate, delikatne serduszko poczuje się lepiej. Nie myśl o tym zbyt często,
mnichu.
Wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. Zrobiło się tak cicho, że Edward mógł słyszeć
bzyczenie rozbudzonej pierwszym ciepłem muchy. Nie mógł uwierzyć, że wpuścił do swojego
domu takie monstrum. Sadystę i zboczeńca. Czy on z tymi kobietami...? Wcześniej...? Czy...?
Nie, nie będzie o tym myślał. Nie warto.
Kilka dni później, kiedy ukrywał w stercie śmieci truchło kolejnego psa, doszedł do wniosku, że
zachowywał się jak nieopierzony młokos. Uciekł, by zabijać ludzi i nie mógł tego zrobić. Za to z
upodobaniem gardził tym, który żywił się w normalny sposób i czerpał z tego radość. Był zatem
godnym pożałowania psem ogrodnika. Prezentował postawę podobną młodej mężatce w noc
poślubną. I chciałaby, i boi się.
Czego?!
Doszedł do wniosku, że porównanie z oblubienicą jest trafione. Swoją wstrzemięźliwość przed
zabijaniem obnosił niczym cnotę i teraz bał się ją utracić. Nie wiedział, co nim kierowało, kiedy
ruszył pogrążonymi w mroku ulicami Nowego Jorku, ignorując wołanie ludzkiej krwi nielicznych
nocnych marków, którzy jeszcze nie dotarli do domów.
Lakierowanymi butami wystukiwał marszowy rytm, z upodobaniem wsłuchując się w odgłos,
jaki wydawały obcasy uderzające w brukową kostkę. Pogwizdując melodię ze „Śpiewaka
jazzbandu”, skręcił w jedną z wąskich uliczek i zamiast ruszyć do domu, przystanął, by mocno
zaciągnąć się nowojorskim powietrzem. Szukał choćby śladu charakterystycznej woni, ale nie
odnalazł jej.
Ruszył w kierunku ulicy, na której po raz pierwszy spotkał Pete'a.
ASHLAND, WISCONSIN
Esme kupiła gramofon. Kazała go zapakować i przywieźć do domu. Uznała, że nie ryzykuje
wiele. Pracownicy sklepu zapewne nigdy więcej tutaj się nie zjawią. Przecież nie mogła iść z
ciężkim gramofonem przez miasto. Uniosłaby go, ale nie chciała się ujawniać.
Ustawiła urządzenie na środku pokoju dla gości i przez jakiś czas delektowała się jego
widokiem. Dopiero po jakiejś godzinie nastawiła płytę. Wybrała Bacha, omijając wzrokiem
winyle z muzyką jazzową. Już dawno miała je wyrzucić – w małej rodzinie Cullenów nikt ich nie
słuchał.
Była sama w domu. Znowu. Carlisle spędzał noc w pracy, jej pozostało czekanie. Czasami
żałowała, że jednak nie jest zwykłą, śmiertelną kobietą. W nocy by spała. Jako wampirzyca
mogła całą noc stać w oknie lub pogrążona w lekturze, leżeć na sofie. Na szczęście mieli dom,
więc muzyka nie przeszkadzała sąsiadom. Ostatnim razem mieszkali w kamienicy, za ścianą
mając wiecznie kłócącą się parę, a w pobliżu nocny klub. Gdyby nie jej natura z pewnością
zajrzałaby tam któregoś wieczoru. Zawsze była ciekawa, co oferowało takie miejsce. Nie
sprawdziła tego za życia, a teraz... wciąż bała się wejść między tłum ludzi. Wolała nie
ryzykować.
Na razie nie podjęła jeszcze pracy, choć od jakiegoś tygodnia kusiła ją możliwość zatrudnienia
w charakterze telefonistki. Carlisle prychnął z rozbawieniem, gdy o tym usłyszał, ale właśnie
tego się spodziewała. Samej chciało jej się śmiać na myśl o centrali telefonicznej. Czy po to
studiowała? Taka praca dawała jej jednak możliwość zajęcia się czymś więcej, niż tylko
prowadzeniem domu i nudą. Nie musiała przecież gotować. W centrali zaś miałaby kontakt z
ograniczoną liczbą ludzi. Żadnych tłumów, ryzyko znikome. Powoli, powoli przyzwyczajałaby się
do otoczenia. Zresztą to mogłoby być zabawne. Zresztą czy naprawdę chciałaby całą wieczność
pracować w zawodzie?
Pokręciła głową i wzięła ze stolika „Drakulę”. Było wiele rzeczy, które Esme robiła dla zabawy.
Czytanie o wampirach było jedną z nich.
NOWY JORK
Znalazł go tam, gdzie należało się spodziewać. Przez te kilka tygodni, w ciągu w których
utrzymywali ze sobą kontakt, dowiedział się o jego upodobaniach wystarczająco dużo.
Trop prowadził do domu uciech „U Maureen”. Stanął przed masywnymi drzwiami, bardziej
pasującymi do zamku lub kościoła, niż burdelu. Za nimi rozlegała się muzyka i śmiech.
Oczywiście ludzie na ulicy, gdyby takowi się tam znaleźli, niczego by nie usłyszeli. Ale wampir
słyszał.
Jakaś kobieta piszczała z uciechy, prosząc figlarnie, by jej nie szczypać. Na jednym z pięter
czyjś ciężki oddech świadczył o tym, że któraś z dziewcząt już intensywnie pracowała.
Edwardowi sapanie skojarzyło się z lokomotywą i ze współczuciem pomyślał o prostytutce
przygniecionej zwalistym ciałem któregoś z klientów.
Bardziej na prawo rozlegało się ciche chichotanie na zmianę z mruczeniem i piskliwym
„Niegrzeczny chłopiec!”.
Praca wre, pomyślał Edward.
Nie wiedział, co ma zrobić. Czy powinien zadzwonić? Zastukać? Kołatka na drzwiach
prezentowała się okazale, ale jeśli chwyci ją zbyt mocno, z pewnością odpadnie. Zadzwonił.
Długo czekał, aż ktoś mu otworzy i już miał zrezygnować, gdy usłyszał zbliżające się kroki.
Drzwi zaprotestowały jękiem, a potem oczom przybysza ukazała się leciwa dama, ubrana na
czerwono.
No, no. Jeśli tacy tu się teraz pojawiają, to Berta będzie mogła wyrzucić zdjęcie Rudolfa,
pomyślała z uznaniem. Niewypowiedziany komplement był niczym gong i dlatego Edward go
wychwycił. Wyłapał jeszcze dość niejasną myśl, o tym, że zainteresowanie Berty nieżyjącymi
mężczyznami jest niepokojące.
Kobieta otaksowała go wzrokiem. Dostrzegła dobrze skrojony garnitur, eleganckie buty oraz
łańcuszek zegarka, wystający spod marynarki. Nie omieszkała przyjrzeć się jego twarzy.
Wszystko to razem zakończyło jej równanie wynikiem „śliczny, bogaty chłopiec”.
- Jestem Maureen – odezwała się w końcu.
- Dobry wieczór – przywitał się Edward. Nie przedstawił się jednak. - Szukam mojego
przyjaciela. Ma na imię Pete i zdaje się, że jest dziś tutaj.
- Ach, tak – odparła rajfurka, nie mrugnąwszy nawet okiem.
Homoseksualista? - zastanowiła się z niepokojem. W jej przybytku nie było chłopców
trudniących się prostytucją. Maureen miała własny, osobliwy kodeks. Nierząd dziewcząt zaliczał
się do rzeczy niemoralnych, lecz wybaczalnych. Homoseksualistami się brzydziła. Poza tym
uważała, że Bóg by jej nie wybaczył, gdyby kazała młodzieńcom wbrew naturze zarabiać
własnym ciałem.
- Chciałbym z nim porozmawiać. Jest... Jest pani klientem.
Maureen nie chciała wpuszczać przybysza, ale choć uważała, że to śmieszne, bała się go.
Obawiała się tego, co mógłby zrobić, gdyby mu odmówiła. Myśl, że zniknąłby ten niewielki
dystans między nią a chłopcem, napawała ją przerażeniem. Nie umiała sprecyzować, co ją tak
naprawdę przerażało. Młodzieniec był nad wyraz urodziwy, w dodatku grzeczny. Przez plecy
przebiegł jej dreszcz.
Nie bądź głupia! - nakazała sobie i odsunęła się, by wpuścić Edwarda Masena do środka.
- A więc ten Pete...? - Nie dokończyła. Uniosła brwi w oczekiwaniu na wyjaśnienia.
- Muszę z nim niezwłocznie porozmawiać. Jestem pewien, że gdzieś tutaj jest.
Skłonił się. Oczywiście wiedział aż za dobrze, w którym miejscu znajdował się jego znajomy,
ale wolał zachować pozory.
- Berta! - krzyknęła rajfurka. Przywołała w ten sposób młodą dziewczynę, o pełnych kształtach
i ładnej buzi. Jej ciało obleczone było w prześwitujący szlafroczek, na co Edward odwrócił
wzrok. Maureen zinterpretowała to na swój sposób.
Jednak homoseksualista. Szkoda.
Berta zaś nie mogła oderwać wzroku od gościa i jej szefowa musiała ją klepnąć w ramię, by
zwrócić na siebie uwagę.
- Do ciebie mówię, głupia dziewucho! Powiedz mi, czy pan Petr jest wciąż w salonie czy już
prywatnie?
- W salonie – bąknęła Berta.
- Ten dżentelmen – wskazała na przybysza - ma do niego sprawę. – Zawahała się, po czym
pomyślała, że może jednak spróbuje. Nie, nie będzie wywabiała Petra z salonu. - Zaprowadź
pana. - Machnęła ręką i uśmiechnęła się do niego zawodowo, mając nadzieję, że może jednak
sprawa nie jest przegrana i któraś z dziewcząt go skusi. Z tą myślą zebrała fałdy czerwonej
sukni i dostojnym krokiem oddaliła się w sobie tylko znanym kierunku.
Edward podążył za rozanieloną Bertą, która właśnie dochodziła do wniosku, że Valentino wcale
nie był taki przystojny.
Przeszklone drzwi otworzyły się i oczom wampira ukazał się nieduży salon, urządzony, co
zdziwiło Edwarda, staroświecko, ale gustownie wedle dawniejszej mody. Ale cóż on wiedział o
takich przybytkach? Zawsze jawiły mu się jako siedlisko zła i bezguścia. Kto wie? Może
eleganckie saloniki w tego typu miejscach stanowiły normę?
Pomieszczenie prezentowało się jak pokój gościnny w normalnym, nieco bogatszym domu
dziesięć lat wcześniej. Zamiast art déco Edward ujrzał ostatnie tchnienie secesji. Na dywanie
ktoś nonszalancko porozstawiał fotele obite zielonym pluszem. Ściany zdobiły malunki kobiet w
okazałych kapeluszach. Stół zdobiła lampa z kolorowym abażurem. Obok niej zaś ustawiono
rząd butelek i kieliszki. Edward z konsternacją zauważył, że są pełne.
Kilka dziewcząt grało w karty, dwie, najwyraźniej podchmielone, tańczyły tango do muzyki
dochodzącej z rogu pomieszczenia, który zajmował patefon. Rudowłosa piękność siedziała na
kolanach Pete'a i piła, co jakiś czas chichocząc.
Wampir zwrócił uwagę na przybysza.
- Proszę, proszę. A kogóż to moje oczy widzą?
Edward usiadł naprzeciwko niego bez słowa. Berta stanęła w pobliżu, nie wiedząc, co ze sobą
zrobić. Dyskretnie wskazała nowoprzybyłego pracującym dziewczynom. Te pokiwały głowami z
uznaniem, wstrzymując się od okrzyku „Oooch!”. Masen wszystko to zarejestrował kątem oka.
Jego talent wyłapywał nawał myśli; te, które rozumiał, nieszczególnie przypadły mu do gustu.
Szum niewypowiedzianych słów był jednak zbyt głośny, by mógł wyłapać z niego coś pewnego.
Wiedział, że jest oceniany. Błyskały od czasu do czasu nadzieje niektórych prostytutek, by to
do nich przyszedł, kiedy już skończy rozmawiać. Nie był tego jednak do końca pewien. Szum
tłumił wyraźniejsze myśli. Hałas robił się nieznośny i Edward chciał jak najszybciej stamtąd
wyjść.
- Petr? - zapytał, kalecząc nieco wymowę.
- Pete jest łatwiejsze do wymawiania. – Usłyszał w odpowiedzi. - Ale tu jest kilka emigrantek z
mojego pięknego kraju. W tym Maureen. One umieją to wypowiedzieć należycie.
A potem zaczął głośno mówić po rosyjsku do siedzącej mu na kolanach prostytutki. Nie
zrozumiała go, ale rozchichotała się jeszcze bardziej. Była już bardzo pijana.
- Nana – Pete zawołał do jednej z tańczących dziewcząt. Jasnowłosa główka zwróciła się w jego
stronę z promiennym uśmiechem na ustach. - Mój przyjaciel lubi to, co ja!
Bez słowa podeszła do Edwarda, zabierając po drodze butelkę ze stołu, i usiadła mu na
kolanach.
Masen nie odrywał wzroku od siedzącego naprzeciwko krwiopijcy, który lekko uniósł pijaną
prostytutkę, jakby wznosił toast. Ta wybuchnęła śmiechem, ale tego już Edward nie usłyszał.
Obserwował wargi towarzysza, układające się w grymas drapieżcy, a potem, co odczytał z ich
ruchu, mówiące: „Na zdrowie!”.
c.d.n.
(* Rudolf Valentino zmarł w 1926 roku, ale po dziś dzień ma rzeszę wiernych fanek.