Skąd się wzięła Doda
czyli współczynnik Giniego a popkultura
Wojciech Orliński
2010-09-04
Do jesiennego wydania "Wysokich Obcasów Extra" zrobiłem wywiad z socjologiem kultury
profesorem Tomaszem Szlendakiem z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Na marginesie naszej
rozmowy profesor wspomniał o badaniach, które w naukowy i obiektywny sposób wyjaśniają,
dlaczego polska popkultura jest ostatnio tak strasznie beznadziejna.
Razem z dr. Arkadiuszem Karwackim Szlendak analizował związek między rozwarstwieniem
społecznym (mierzonym w socjologii obiektywnymi wskaźnikami takimi jak współczynnik
Giniego) a jakością kultury masowej w danym kraju. Okazało się, że im większe rozwarstwienie,
tym gorsza popkultura.
Najniższy współczynnik Giniego (i najmniejsze rozwarstwienie) na świecie mają Czechy, Japonia
i kraje skandynawskie - rzędu 25. Najwyższy mają Namibia, Lesotho, Sierra Leone, Botswana i
Republika Środkowej Afryki - powyżej 60 (wszystkie dane podaję za Bankiem Światowym).
Popkultura czeska, szwedzka czy japońska to przedmiot mojej odwiecznej zawiści. Żeby u nas
powstawały takie horrory jak japońskie "Ringu"! Takie komedie romantyczne jak czescy
"Samotni"! Takie kryminały jak "Millennium" Larssona!
Przez mroczne lata komunizmu prześliznęliśmy się ze współczynnikiem Giniego na poziomie
czesko-szwedzkim - w 1985 polski Gini to jeszcze ciągle 25,16. To wtedy Bareja kręci
"Zmienników", a Maanam nagrywa "Nocny patrol".
W roku 1989 współczynnik Giniego dla Polski rośnie do 26,89. Pasikowski kręci "Krolla", a
zespół De Mono nagrywa hiciora o tym, że kochać to nie znaczy zawsze to samo. Już robimy krok
w dół, ale ciągle jeszcze przynajmniej udajemy, że trzymamy jakiś poziom.
W roku 2002 nasz współczynnik to już 34,47. Definitywnie opuszczamy okolice Danii i Japonii,
żeby wylądować między Tanzanią i Egiptem, a nasza popkultura na dobre staje się domeną
Dody, Ich Troje, Grocholi, Łepkowskiej i Saramonowicza.
Taneczna muzyka pop w Polsce opanowana zostaje przez swojski "umcyk-umcyk", a nie
skandynawskie "bom-diddi-bom di-dang di-dang diggi-diggi" (że pozwolę sobie zacytować
refren piosenki "Cobrastyle" szwedzkiej grupy Teddybears, u nas znanej głównie z reklamy
piwa).
Na filmach Petra Zelenki gryziemy paznokcie z zawiści, bo polską komedią rządzi duet Konecki -
Saramonowicz. A jeśli do tego pomyśleć o japońskich filmach animowanych - wielbiciel dobrej
popkultury zaczyna marzyć o ostrej progresji podatkowej, która u nas wreszcie wypłaszczyłaby
tego przeklętego Giniego.
Zdaniem profesora Szlendaka nic tak dobrze nie robi popkulturze jak zdrowy mieszczański
egalitaryzm. W Szwecji, Czechach czy Japonii wszyscy żyją z grubsza na tym samym poziomie.
Wszyscy jeżdżą z grubsza takimi samymi samochodami, najwyżej jedni mają nowe Volvo (Skodę,
Subaru itd.), a inni kilkunastoletnie. Wszyscy mieszkają w mniej więcej takich samych domach,
najwyżej jedni mają własne, drudzy spółdzielcze, a inni komunalne.
W rezultacie wszyscy, gdy idą wieczorem się rozerwać, to spotykają się w mniej więcej tych
samych klubach i mniej więcej tych samych multipleksach. Popkultura tworzona jest tak, żeby
zaspokoić gust profesora socjologii z wielkiego miasta i pomocy fryzjerskiej z głębokiej prowincji
("Fucking Amal" to przecież film o "Szwecji B").
Pamiętam jeszcze, jak zaczynał się w Polsce kult celebrytów - bo przecież wcale nie zaczął się on
razem z demokratycznymi przemianami. To gruchnęło jakąś dekadę później, gdy nagle
gwiazdorami stali się jurorzy różnych "Idoli mających talent" i "Gwiazd tańczących na lodzie". A
moi znajomi, najczęściej należący do wielkomiejskiej klasy średniej, szczerze zdumieni pytali:
"Kim są ci ludzie?".
Pamiętam jeszcze powszechne zdumienie, które u mnie i moich znajomych budziły pierwsze
numery "Faktu" - jak to możliwe, że w Polsce są ludzie skłonni zapłacić za artykuł o "wielorybie
Lolku" albo "panu Andrzeju (54 l.), który nie może spać, bo trzyma kredens". Skąd ci ludzie się
biorą?
Dzięki wywiadowi z prof. Szlendakiem już wiem skąd. Ze współczynnika Giniego. Po prostu na
przełomie stuleci udało nam się zerwać z resztkami komunistycznej urawniłowki i podzielić się
na bardzo bogatych i całą resztę. A nieuchronne prawa socjologii dokonały reszty.
Nigdy nie byłem w Botswanie, ale jestem pewien, że oni też mają swoją Dodę, swój "Fakt" i
swoją Ilonę Łepkowską. To tak samo nieuchronne jak to, że my nigdy nie będziemy mieć swoich
Teddybears, swojego Zelenki i swojego Miyazakiego.