SKĄD SIĘ WZIĘŁA DUSZA?
Chodzi mi o teorię ewolucyjnej genezy duszy ludzkiej. Nie znam szczegółów, ale teoria ta "zakłada ciągłość ewolucyjną psychizmu zwierzęcego i ludzkiego oraz próg przekroczenia, na którym psychizm zwierzęcy został podniesiony w procesie hominizacji na psychizm ludzki". Gdyby do takiej teorii dołączyć jedną z materialistycznych koncepcji powstania życia na ziemi (np. Oparina), to otrzymalibyśmy łańcuch, w którym trudno byłoby umiejscowić stwórczą ingerencję Boga.
Zacznijmy od wyjaśnienia, czym jest Boże działanie stwórcze. Łatwo bowiem dać się zmylić naiwnemu wyobrażeniu, że Stwórca jest wobec tego, co stwarza, czynnikiem zewnętrznym, że dokonuje jakiejś ingerencji, działając spoza tego świata. Tymczasem Bóg jest oczywiście transcendentny wobec świata, tzn. żadne miejsce ani czas nie może Go w sobie zmieścić, żadne stworzenie nie może Go sobą ogarnąć; ale zarazem Bóg nie jest wobec świata kimś z zewnątrz, On jest przecież wszechobecny. Jest wszechobecny w sensie dosłownym. Jak powiada św. Augustyn, stosując prawdę o wszechobecności Bożej do człowieka, Bóg jest nam bliższy niż my sami sobie.
Nie można więc sobie wyobrażać stworzenia świata w taki sposób, jak gdyby Bóg -- istniejący w jakiejś niewyobrażalnej dla nas przestrzeni pozakosmicznej -- rzucał świat w nieskończenie od Niego odległą przestrzeń kosmiczną, zachowując tylko sobie możliwość zewnętrznej ingerencji w jego dzieje. Pan Bóg jest bowiem wobec świata transcendentnie immanentny, stwarza go niejako od wewnątrz, jako Wszechobecny, tzn. jako Ten, który zawsze jest wszędzie, ale zarazem absolutnie przekracza wszelkie miejsce i czas. Jego działanie stwórcze nie ogranicza się bynajmniej do pierwszego momentu, w którym powołuje do istnienia coś, czego dotychczas nie było. Wszechobecny jest nieustannym źródłem istnienia wszystkiego, co istnieje. Wprawdzie świat jest w jakimś sensie autonomiczny, tzn. istnieje i rozwija się zgodnie ze swoją, otrzymaną od Boga naturą, ale zarazem dzieje się to w przestrzeni Bożej mocy stwórczej, która nieustannie obdarza wszystko istnieniem.
Zastosujmy powyższy opis do stworzenia duszy ludzkiej. Oczywiście, nie można sobie wyobrażać, że Pan Bóg stwarza gdzieś tam "u siebie" duszę, którą następnie "wtyka" w ludzką zygotę, rozpoczynającą swój rozwój w łonie matki. Stwórcza moc Boża działa wewnątrz tego, co jest zadatkiem na ciało ludzkie. To nie jest tak, że Bóg "składa" człowieka z dwóch elementów, z duszy i ciała. Raczej trzeba powiedzieć, że w pewnym momencie -- w wyniku miłości rodziców, która dzieje się w przestrzeni stwórczej mocy Boga -- pojawia się nowy człowiek: i nie ma nawet chwili, w której by dusza istniała przed zaistnieniem ciała albo ciało czekało na przyjście duszy. Pan Bóg stwarza ludzką duszę nie gdzieś w zaświatach, ale jako Wszechobecny, który jest przecież także we wnętrzu procesów biologicznych, przygotowujących powstanie ludzkiego ciała.
W świetle powyższych uwag spójrzmy na problem pojawienia się na ziemi gatunku homo sapiens. Papież Pius XII, w wydanej w roku 1950 encyklice Humani generis, tak pisze na ten temat: "Magisterium Kościoła nie zakazuje, żeby nauka ewolucjonizmu, o ile bada powstanie ciała ludzkiego, z jakiejś już istniejącej żywej materii -- co do dusz bowiem, wiara katolicka każe nam przyjąć, że one bezpośrednio stwarzane są przez Boga -- była dyskutowana według obecnego stanu nauk i świętej teologii przez fachowców z obu stron".
Otóż co to znaczy, że dusza pochodzi bezpośrednio od Boga? Na pewno stworzenia duszy nie można sobie wyobrażać jako zewnętrznej ingerencji Boga (w takim sensie, że kiedy w wyniku ewolucyjnego rozwoju wykształciło się już ciało zdolne do przyjęcia pierwiastka duchowego, Bóg wówczas stworzył duszę i "włożył" ją w owo ciało). Było to raczej bezpośrednie odwewnętrzne działanie Boga Stwórcy: w pewnym momencie -- w wyniku długiego procesu ewolucyjnego, który przecież dokonywał się w przestrzeni stwórczej mocy Boga -- pojawił się na ziemi pierwszy człowiek. Duszę pierwszego człowieka Bóg stworzył zapewne analogicznie, jak stworzył duszę każdego z nas -- jako Wszechobecny działający w tej cząsteczce żywej materii, która z chwilą stworzenia w niej duszy stała się ludzkim ciałem.
Prawda, że duszę każdego człowieka Bóg stwarza bezpośrednio, jest bardzo ważna z punktu widzenia religijnego. Wynika z niej, że Bóg każdego człowieka z osobna, każdego z nas po imieniu, wzywa do życia wiecznego. Już zostaliśmy stworzeni jako istoty transcendentne wobec tego życia doczesnego, w którym zaczęło się nasze istnienie.
Jak wiadomo, Kościół przez długie lata sprzeciwiał się nauce Darwina o ewolucyjnym pochodzeniu człowieka. Nasi ojcowie obawiali się bowiem, że darwinizm zagraża chrześcijańskiej nauce o ponadbiologicznym sensie życia ludzkiego. Zresztą darwiniści rzeczywiście dość często wyrażali się w taki sposób, jak gdyby kwestionowali transcendencję człowieka w stosunku do materii i biologii. Osobiście sądzę, że ta długa nieufność Kościoła wobec darwinizmu była czymś błogosławionym (nie usprawiedliwiam, oczywiście, tych polemistów, którzy zwalczali teorię ewolucji w sposób jawnie obskurancki). Świętym bowiem obowiązkiem Kościoła jest czuwanie nad prawdą Bożą, a pierwsze interpretacje teorii ewolucji rzeczywiście zagrażały chrześcijańskiej nauce o człowieku. Trzeba było dopiero czasu, żeby sobie uświadomić, iż jedno nie wyklucza drugiego, że teoria ewolucyjnego pochodzenia gatunku homo sapiens nie musi się sprzeciwiać prawdzie wiary, że każdy z nas nosi w sobie wymiar ponaddoczesny i jest powołany do nieśmiertelności.
Teraz parę słów o owym procesie hominizacji, o którym Pan czytał. Chodzi tu o teorię Teilharda de Chardin, w której całą ewolucję biologiczną przedstawia się paradoksalnie jako część ogólnokosmicznego procesu przeduchawiania materii duchową energią drzemiącą w niej samej. Jest to teoria tak nowa w stosunku do tradycyjnych ujęć tej problematyki, że trudno się jeszcze wypowiadać zbyt arbitralnie na temat jej zgodności z wiarą: jak wiadomo, zarówno asymilacja, jak odrzucenie nowych ujęć jest w Kościele -- i chyba w każdej ludzkiej społeczności -- procesem zwykle długim, tym dłuższym, im więcej oryginalności i nowego w nowo proponowanych ujęciach.
Otóż Teilhard de Chardin wychodzi z założenia, że dzieje wszechświata toczą się według programu z góry założonego przez Boga. Zdaniem Teilharda, cała materia jest zanurzona i przesycona tym, co duchowe, a jej ogólnokosmiczna ewolucja polega na coraz większej aktywizacji tego, co w niej duchowe. Również ewolucję biologiczną traktuje Teilhard jako integralną część owego procesu spirytualizacji materii. Istotnym etapem tego procesu było pojawienie się zwierząt, oznaczało to bowiem wydobycie z materii jej zdolności do życia świadomego. Pojawienie się człowieka -- to jest szczególnie kontrowersyjny punkt Teilhardowskiej teorii -- ujawniło nieporównanie większe jeszcze możliwości materii niż jej zdolność do samoświadomości. W zjawisku pod tytułem homo sapiens kumuluje się bowiem taka energia duchowa (dusza), która już nigdy nie ulegnie unicestwieniu, a jej samoświadomość będzie trwała już zawsze. Pojawienie się człowieka bynajmniej nie kończy -- zdaniem Teilharda -- procesu ogólnokosmicznej ewolucji, ono dopiero otwiera jej najbardziej interesujący etap: drogę ludzkości ku punktowi Omega, ku powszechnemu uwielbieniu w Chrystusie.
Osobiście mam znaczny dystans wobec całej tej wizji. Szczególnie trudno zgodzić się z poglądem, jakoby materia miała w sobie aż tak wielką moc duchową, żeby była w stanie wydać z siebie, niejako zrodzić, duszę ludzką. Wszakże chciałbym bardzo mocno podkreślić, że Teilhard miał głęboką i szczerą wolę umieszczenia swojej teorii wewnątrz wiary katolickiej. Cały jego pogląd ożywia przekonanie, że wszechkosmiczna ewolucja dokonuje się w przestrzeni stwórczej mocy Bożej. A co do duszy ludzkiej, Teilhard głosił z naciskiem, że jej istnienie i samoświadomość nigdy nie zginie ani nie ulegnie rozproszeniu.
Tyle w odpowiedzi na Pański list. Wykorzystam jeszcze tę okazję, że mówiliśmy o transcendentnej immanencji Boga, i spróbuję sprostować parę innych -- niestety częstych -- fałszywych wyobrażeń, wynikłych z przeoczenia tej prawdy, że transcendentny Bóg jest zarazem Wszechobecnym. Nie trzeba na przykład wyobrażać sobie, jakoby Bóg "wlewał" człowiekowi łaskę, tak jak -- za przeproszeniem -- wlewa się benzynę do baku. Łaska Boża jest mocą, która absolutnie przekracza możliwości naszej natury, ale Bóg nam jej udziela, pracując w naszym wnętrzu. Właśnie dlatego tęsknota za łaską i wierność łasce polega przede wszystkim na pracy wewnętrznej, na duchowym skupieniu się i wydawaniu z siebie owoców ducha.
Tak samo trzeba prostować niektóre wyobrażenia na temat cudów. Przecież sprawcą cudów jest Wszechobecny, a więc upraszczamy sobie pojęcie cudu, jeśli mówimy, że stanowi on zewnętrzną ingerencję Boga w naturalny tok świata.
Mitologizujemy też prawdę o Wcieleniu, jeśli zdanie, że Syn Boży "zstąpił" z nieba, rozumiemy literalnie. W rzeczywistości przecież to Wszechobecny stał się człowiekiem. Wszechobecny przyjął nowy -- tak nikczemny (w sensie staropolskim) sposób istnienia: przyjął ludzką naturę wraz z wszystkimi jej ograniczeniami (z wyjątkiem grzechu), żeby stać się dosłownie jednym z nas. To jednocześnie straszliwe i wspaniałe: Wszechobecny stał się jednym z nas!