NF 2005 03 quiztlalope


Szczepan Twardoch
Quiztlalope

Ostrze szpadla zagłębiało się raz po raz w tłustej glebie, brutalnie przecinając gęstwę podziemnych korzeni. Dół był już głęboki na dwa łokcie. Robactwo, wyrwane nagle ze swoich podziemnych nor, rozpełzało się, umykając przed światłem, które korony drzew wiązały w wąskie pasma. Grube dżdżownice, długie na dziesięć cali, wije, podziemne żuki, termity, obrzydliwie blade jak martwe ciało. Łopata przecięła podłużnego, bezokiego robaka - wił się w śmiertelnych podrygach. Silne ręce wyrwały ostatnią skibę ziemi. Grób był gotowy.
Nieopodal, w wysokiej trawie, leżał trup. Mężczyzna odłożył łopatę, z wysiłkiem podniósł niestężałe jeszcze ciało i złożył je w grobie. Nieboszczyk, odziany w jasny mundur i wysokie buty, miał wybite prawe oko, tkwił w nim ułomek strzały. Lewe, otwarte, gapiło się w oplecione lianami korony drzew.
- Psiakrew... - zaklął grabarz.
Spróbował zamknąć oko - otwierało się z uporem. Wzruszył ramionami, podniósł z ziemi pałasz w błyszczącej pochwie i położył zabitemu na piersiach. Splótł martwe dłonie na mosiężnej rękojeści i zaczął zasypywać mogiłę. Gdy skończył, uklepał ziemię i z wysiłkiem przytoczył na grób spory kamień znad brzegu rzeki, z cholewy wyjął nóż i wydrapał na kamieniu //Hauptmann Hasso von Beickendorf, A.D. 1746 t A.D. 1791, R. I. P.\\
- Ojcze Sebastianie! To już ostatni, skończyłem!
Dwanaście kamieni leżało w równym rządku. Mężczyzna usiadł pod drzewem, wyjął zza pazuchy długą fajkę z kaczana kukurydzy, nabił wilgotnym tytoniem i zapalił. Cały spływał potem. Strużki żłobiły jasne ścieżki na brudnej twarzy, docierały do jasnych wąsów i skapywały na pierś. Kremowa kurtka munduru - teraz cała uwalana ziemią i krwią - lepiła się do pleców.
- Sierżancie Farkas!
Odwrócił się. Ojciec Sebastian wyszedł spomiędzy drzew, gdzie złożyli zabitych Indian.
- Sierżancie Farkas, mówiłem przecie! W dżungli nie siada się na ziemi! Chcielibyście, żeby pająk ukąsił was w przyrodzenie? Albo żmija?
Farkas wstał niechętnie. Franciszkanin znał dżunglę. Po wielekroć udowadniał, że jego wiedza może być przydatna. Ale kapitan Beickendorf nie zwykł słuchać mniszków w kusych, postrzępionych habitach - i nic sobie nie robił z uwag klechy, że miejsce nie nadaje się na postój.
Żołnierze rozbili prowizoryczny obóz nad brzegiem rzeki. Indiańscy tragarze okazywali niezadowolenie i obawę - po północy wszyscy uciekli. Kapitan, przeczuwając niebezpieczeństwo, postawił swoich ludzi na nogi. O czwartej rano zaatakowały dzikie plemiona, których tak obawiał się ojciec Sebastian.
Gdy zaczęła się walka, sierżant Georg Farkas najpierw wykonywał rozkazy kapitana - ręce poruszały się same, mechanicznie, nie zważając na ciemność. Bezbłędnie wyciągał z patrontasza kolejne ładunki, odgryzał, nabijał karabin, strzelał. Zastrzelił trzech dzikusów, czwartego przebił bagnetem. Potem rozpoczęła się bezładna kotłowanina. Farkas był doświadczonym weteranem, dlatego tamtego ranka kolba i bagnet jego karabinu siały spustoszenie wśród Indian. Inni żołnierze też znali swój fach. W końcu wygrali potyczkę, po czym w ciągu godziny wszyscy umarli od trucizny, którą Indianie nałożyli na groty strzał. Tylko on, Farkas, i franciszkanin pozostali niedraśnięci. Klecha chciał pochować wszystkich tak samo, dzikich razem z żołnierzami, ale Georg, albo Gyrgy, jak mówiła doń matka, wydął tylko pogardliwie wargi. Jeszcze czego! Dzikusów niech sobie ksiądz sam zakopuje, jak chce! Jak dla Far-kasa mogą ich małpy zeżreć! Ojciec Sebastian próbował przekonywać, że wobec Boga wszyscy są równi, ale sierżant nie wierzył w takie bzdury. Wykopał tuzin grobów i ani jednego więcej. Franciszkanin zaciągnął trupy napastników pod drzewa, obmył każdego i przykrył kamieniami. Teraz podszedł do grobów żołnierzy. Farkas spoglądał nań z niemym wyrzutem.
- Nie gapcie się na mnie tak, sierżancie, jakbym wam matkę zabił. Czerwony to człowiek jako i każdy z nas, godzi się dać mu pochówek.
- Więcej ojciec o wrogów i pogan dba niźli o swoich i chrześcijan.
- Dobrze, Farkas, dobrze, zostawcie teologię mnie. Myślcie lepiej, jak wrócić do faktorii.
Georg Farkas patrzył na brunatne wody. Barwa rzeki przypominała mu kolor ziemi pod Kunersdorfem. Miał dwanaście lat i właśnie awansował. Z dziecka pułku - maskotki, przynoszącej szczęście, hołubionej przez żołnierzy i markietanki, stał się doboszem. Dostał mundur, żołd, tasak i werbel. Stary kapelmajster nauczył go temp'. Jak pięknie zwyciężali wtedy! Dwoma salwami zatrzymali szarżę pułku pruskich kirasje-rów! Kawalerzyści zawrócili, oficer próbował ich powstrzymać, ale nie zdołał. Uciekli. W austriackim pułku czapki poleciały w górę z radości. Żołnierze zaczęli sobie gratulować, tylko on, młody dobosz, patrzył na pole. Pruski oficer nie uciekł z resztą oddziału. Poprawił tricorn na głowie, podkręcił szmelcowane wąsy, dobył pałasza i ruszył w stronę Austriaków powolnym kłusem. Georg próbował wołać - nikt nie słuchał. Bitwa była przecież wygrana, któż by się przejmował krzykami młokosa! A Prusak wszedł w galop, wyciągnął pałasz między końskimi uszami i jak grom leciał w ich stronę. Spod kopyt tryskały strugi ziemi, barwy brązowych nurtów brazylijskiej rzeki.
Wreszcie go zobaczyli. Zaczęli gorączkowo ładować muszkiety i składać się do strzału. Żadna kula nie trafiła. Kirasjer z rykiem wpadł w ich poszarpany szereg. Kopyta ogromnego rumaka zgruchotały czyjąś pierś, pałasz świsnął koło ucha młodego dobosza i odciął ramię innego żołnierza. Oficer wjechał w tłum, tratując, rąbiąc i kłując pałaszem, aż wreszcie ktoś osadził konia za uzdę, ktoś chwycił Prusaka za ramię, ktoś palnął z pistoletu. Ściągnęli go z siodła i zakłuli bagnetami, zanim dowódca zdążył wziąć bohaterskiego kirasjera do niewoli. Farkas przez kilka dziesięcioleci rozmyślał, co popchnęło wtedy kawalerzystę do samobójczej szarży.
- Sierżancie Farkas? - wyrwał go z zadumy głos ojca Sebastiana. - Co robimy? Jak będziemy wracać?
- Wracajcie sami, księże. Ja wybieram się do Quiztlalope.

Prowincjonalne koszary pułku piechoty były zbyt ciasne dla kapitana von Beickendorfa - a dowództwo pułku chętnie przystało na zorganizowanie wyprawy do brazylijskiego interioru. Po pierwsze dlatego, że całą ekspedycję opłacił szalony oficer. W razie powodzenia zaszczyty, które spadną na Beickendorfa, staną się również udziałem pułku, zaś w razie porażki cała wina spadnie na kapitana, którego umysłowa niedyspozycja jest powszechnie znana. Był jednak i powód drugi, kto wie nawet, czy nie ważniejszy. Pozbędą się Beickendorfa z pułku, być może nawet raz na zawsze. Szalony oficer skutecznie uprzykrzał życie swoim zwierzchnikom, zasypując ich absurdalnymi propozycjami ulepszenia skostniałej cesarskiej machiny wojennej. A skoro sam płaci... Dostał z pułku dwa tuziny żołnierzy i sierżanta Georga Farkasa i wymaszerował z koszar pod Leutschau na Słowacji.
Po długim marszu przybyli do Triestu. Dziesięciu żołnierzy zdezerterowało - chyba dopiero tam uwierzyli, że naprawdę jadą za morze. Beickendorf w Trieście spotkał kupca, Portugalczyka handlującego towarami kolonialnymi. Opowieść o dzikich Quiztlalope, którzy nie widzieli jeszcze chrześcijanina i składają ofiary z ludzi, podziałała na wyobraźnię kapitana -i wybrali Brazylię... W czasie długich miesięcy rejsu na pokładzie "Bounty" zmarło na tyfus jeszcze dwóch żołnierzy. Na amerykańskiej ziemi, w Belem, stanęło ich dwunastu. No a teraz, po pierwszej konfrontacji z Indianami, pozostał sam sierżant Georg Farkas z ojcem Sebastianem, który dołączył do ich wyprawy w Veiros nad rzeką Xingu.

Farkas ujął topór bardzo niepewnie. Spojrzał w stronę zakonnika, ten zajęty był zbieraniem gałęzi na opał. Georg zamachnął się siekierą, rąbnął w pień wielkiego drzewa, jednak ostrze zwinęło się na twardej korze i odskoczyło, obuchem boleśnie uderzając go w goleń. Na drzewie pozostał ślad niewielkiego cienia. Sierżant rozcierał obolałą nogę, klnąc na czym świat stoi. Zakonnik bez słowa podszedł, chwycił topór i dwoma potężnymi uderzeniami wyrąbał w pniu sporą szczerbę.
- Widać, żeś nigdy tego nie robił. Idź, nazbieraj chrustu. Ale wybieraj tylko suche gałęzie.
Ojciec Sebastian fachowo podciął najpierw gruby pień od strony rzeki, aby drzewo zwaliło się w kierunku wody, po czym rąbał przez godzinę. Żołnierz w tym czasie nazbierał pokaźną stertę względnie suchego drewna. Z juków mnich wyciągnął piłę. Zaznaczył na dwa cięcia - jedno w poprzek, drugie wzdłuż włókien drewna. Po sześciu godzinach ciężkiej, wspólnej pracy na nadrzecznym piasku spoczęła długa na pięć kroków połówka pnia.
Farkas wcześniej milczał, teraz jednak już nie wytrzymał:
- No dobrze, proszę ojca, ale jak teraz z tego wydłubiemy to indiańskie czółno?
Wkrótce się dowiedział. Franciszkanin podparł pień kamieniami, zaś na odsłoniętym drewnie ułożył chrust na całej długości.
Wypalali czółno przez dwa dni, na zmianę pilnując ognia. Farkas trochę polował - ubił dużą kapibarę. Trzeciego dnia zwinęli obóz, pozostawiając większość ekwipunku na brzegu. Żołnierz zabrał ze sobą trzy karabiny i pistolet oraz cały zapas prochu i kul. Resztę broni zatopił w rzece, żeby nie wpadła w ręce Indian. Do czółna zapakowali zapasy jedzenia, sprzęt obozowy, narzędzia oraz towary do wymiany - świecidełka, noże, siekiery, haczyki na ryby, drut. Ojciec Sebastian wystrugał dwa pagaje i wypłynęli. Georg siedział na dziobie, mnich z tyłu czółna. Wiosłowali obaj - płynęli w górę rzeki, ale prąd był prawie niewyczuwalny. Płynęli do Quiztlalope.

Jakże to tak, odrzucić broń, ojcze Sebastianie? - pytał Farkas - Ano zwyczajnie. Widzisz, abym nosił gdzieś szablę albo pistolet? Nawet kozika nie mam - odparł franciszkanin.
Leżeli w hamakach, przy gasnącym ognisku. Farkas wytężał swój podoficerski umysł.
- Wyście mnich, was sukienka duchowna chroni. Ale jakże to, mężczyzna broń ma wyrzucić? Przecie u nas nawet chłop, jak trzeba obejścia czy chałupy bronić, za kord chwyci.
- A jak ty sobie myślisz, sierżancie, czy te dzikusy, co Chrystusa nie poznały, sukienkę duchowną uszanują?
- Ano nie uszanują - odpowiedział po chwili namysłu Georg.
- A widzisz. Ewangelię tutaj od trzystu lat przynosi się na ostrzu miecza i lufie muszkietu. I to jest największe nieszczęście, jakie dotknęło tę przeklętą ziemię. Aby zanieść komu Dobrą Nowinę do domu, nie podpala się mu strzechy, prawda? Iluzja ich tutaj widziałem, psów pańskich, co chrzczą tak, jak cesarz Karol Sasów chrzcił.
Sierżant słuchał w milczeniu. Franciszkanin zaś, czując zdobycz, zapalał się coraz bardziej.
- Cóż w Ewangelii rzecze Pan Nasz, Jezus Chrystus? Czy mówi, aby jego nowinę zanieść przemocą? Pan Jezus mówi: policzek drugi nadstaw, połowę płaszcza oddaj. Zaufaj Panu swemu jak dobry sługa, co bez wahania wskoczy w rzeczne odmęty, jeżeli taki rozkaz słyszy, bo wie, że Dobry Pasterz nie postrada na darmo owiec swoich.
- Wszystko to pięknie, ale gdybyśmy tutaj przyszli bez muszkietów i mieczy, poganie wyrżnęliby wszystkich. Okrucieństwa jest za dużo, to rzecz pewna, ale nie można się wyrzec obrony wiary mieczem - odpowiedział pewny siebie Farkas. Jeżeli chodzi o wojnę, to on tutaj wiedział, jak się rzeczy mają, nie zaś ten, chociażby i święty, mniszek.
- Szczęście twoje, żeś prosty sierżant, nie książę! Książęta myślą jak ty, ale ich sprawą jest rządzić, twoją zaś słuchać, dlatego ciebie Pan nie rozliczy z tych błędów, ich zaś i owszem, tak jak szewca rozliczy, jeżeli złe buty robił, tylko sroższy będzie, bo szewc, co źle swoją robotę wykonuje, jedynie na siebie potępienie ściąga, innym najwyżej dając niewygodne buty. Książę zaś, gdy błądzi, innych do złego swym przykładem pociąga - perorował zakonnik
- O czymże ojciec mówi? - zdziwił się Farkas
- A gdy Chrystus kazał Piotrowi i Pawłowi nieść chrześcijaństwo do Rzymu, czy ci jęli armię gromadzić, by cesarza pobić, upokorzyć i do chrztu zmusić? Nie! Szli tam bezbronni, ginęli w mękach, lecz zwyciężyli, zanosząc Chrystusa do samej ówczesnej stolicy. Na nic cesarskie legiony, na nic mury zamków. Bo naprzeciwko nie stanęli żołnierze - lepszego wojska niż rzymskie legiony wtedy nie było - naprzeciwko stanęli bezbronni chrześcijanie, lecz za nimi stał Chrystus. Przypomnij sobie, czy Chrystus nakazał zemstę, gdyby ci ktoś wymierzył policzek? Nie, nakazał nadstawić drugi! Nie w stali i ogniu siła chrześcijan, lecz w gorącym sercu i wierze!
Farkas był katolikiem, i to nawet, co u żołnierzy nieczęste, dość pobożnym. Chociaż, oczywiście, gdy była ku temu sposobność, wina i gorzałki nie odmawiał ani kobiet lekkich obyczajów towarzystwem nie gardził. Wiarę zaszczepiła mu pobożna matka, później pułkowy kapelan dbał o jego zbawienie. Jednak ojciec Georga był protestantem. Niewiele wagi przywiązywał do swej religii, dlatego nie protestował, gdy żona zażądała, by dzieci wychowywać po katolicku. Jedno jednak wyniósł z domu rodzinnego - zamiłowanie do lektury Pisma Świętego. Nie rozumiał zbytnio, o co chodziło w zasadzie //solą scriptura,\\ jednak czytywał Stary i Nowy Testament, nie zważając na protesty żony, która słuchała swego proboszcza, gdy ten zalecał Biblii samodzielnie nie czytać, twierdząc, że więcej z tego szkód niż pożytku. Dzięki tym wieczornym głośnym lekturom ojca Farkas całkiem nieźle znał Pismo. I nie po raz pierwszy znajomość ta zaowocowała.
- Ale Chrystus mówi też swym uczniom, by kupili miecze. A kto nie ma miecza, ten niech sprzeda płaszcz i kupi. Łukasz, dwadzieścia dwa, trzydzieści sześć - zacytował.
Franciszkanin przez sekundę patrzył na sierżanta z podziwem, by zaraz przybrać srogi wyraz twarzy.
- Oto, co się dzieje, gdy lud zaczyna na własną rękę Pismo zgłębiać, pozbawiając się jakże pomocnego komentarza Matki Kościoła. Zaiste, nie myli się ona, zabraniając tej zgubnej praktyki. Przeczyta sobie jeden szewczyk albo chłop, że Chrystus mówi o sobie, że mówią nań "żarłok i pijak", i myśli sobie, że skoro takie miana Zbawicielowi nadawano, to i dlań będą zaszczytne.
- Wytłumaczcie zatem, ojcze, jakie jest znaczenie tego wersetu z mieczem?
- Miecz to symbol, głupcze. Jakżeś taki pilny czytelnik Biblii, to zapewne pamiętasz, że kilka zdań dalej przynoszą uczniowie Chrystusowi dwa miecze, a ten mówi: "wystarczy". Miecz ma symbolizować siłę chrześcijanina w walce z grzechem, a dwa tylko, bo ma chrześcijanin swoją tarczę najważniejszą, Chrystusa.
- Wszystko to pięknie, ale przecież nie może być, żeby Ojciec Święty błądził, a on broni chrześcijanom nie zakazuje.
- Nie zakazuje, bo wie, żeśmy słabej wiary i nie każdy by takiej próbie, by przemoc odrzucić, podołał!
- To i ja nie odrzucę, bom słabej wiary - oznajmił Farkas.
- Inaczej ci to wytłumaczę. Po żołniersku. Czy wolno na wojnie uciec się do podstępu?
- Czasem wolno, jeżeli cel tegoż wymaga, a podstęp nie będzie niegodną zdradą.
- Skoro na wojnie wolno,' to pewnie, by coś dobrego uczynić, też czasem można podstępu użyć? Na przykład matkę masz chorą, a ona do doktora nie chce. Mówisz więc matce, że jedziecie do miasta, a zamiast tego zabierasz ją do doktora. Godzi się tak zrobić?
Farkas zastanowił się chwilę.
- Ano godzi się.
- Dobrze. A teraz powiedz: jako dobry żołnierz, twoja rzecz to wykonywać rozkazy tak sumiennie, jak tylko potrafisz, prawda?
- Prawda.
- A kapitan von Beickendorf, świeć Panie nad jego duszą, dał rozkaz: do wioski dotrzeć i chrześcijaństwo im zanieść, tak?
- Tak. - Sierżant opuścił nogi z hamaka, siadł i począł słuchać z większą uwagą, konwersacja nabrała konkretnej formy miast czczych rozważań.
- A wolałby kapitan, byś zginął, próbując wykonać rozkaz w głupi sposób, czy raczej zwyciężył, wypełniając rozkazy rozumnie?
- Wolałby, bym zwyciężył, ojcze.
- Widzę u ciebie dwa muszkiety, pistolet i szablę. Nie wątpię, żeś dobry żołnierz, powiedz więc, ilu Indian możesz pokonać?
- Jak będę miał szczęście i celne oko, to sześciu dam radę, pod warunkiem że kilku ustrzelę. Indianie są wątli, walcząc wręcz, ich pokonam, jeżeli nie trafię na jakiegoś mocarza.
- Zuch z ciebie! Jednak w Quiztlalope Indian mieszka dwa tysiące. Dasz radę z tymi muszkietami dwóm tysiącom?
- Oczywista przecież, że nie!
- A widzisz. A gdy przybędziesz tam uzbrojony, Indianie bez zwłoki cię zgładzą. Wykonasz swój obowiązek, to pewne. Ale czy najlepiej, jak potrafiłeś? Nie trzeba by się bardziej postarać, a nie głupio umierać?
- No ale jak się postarać?
- Ejże, przecież czytał żeś Pismo! Dzieje Apostolskie też?
- Ano, jeno dawno to było, ojcze Sebastianie.
- Ale to na pewno pamiętasz, że apostołowie różnym ludom nieśli Ewangelię, broni w rękach nie trzymając. Twój rozkaz - zanieść Chrystusa do Quiztlalope. Gdy pójdziesz tam z bronią, zginiesz, to pewne. Gdy odrzucisz broń i pójdziesz za przykładem apostołów, może uda ci się zadanie wykonać?
Sierżant Georg Farkas milczał.
W nocy nie spał ani on, ani franciszkanin. Rozmawiali. Nad ranem jakieś hałasy wystraszyły stado ptaszysk, które z łopotem skrzydeł ciężko zerwały się z gałęzi drzewa, na którym spędziły noc. Hałasował sierżant Farkas. Trzymał za lufę karabin i walił nim o pień drzewa. Po chwili kolba trzasnęła. Farkas wyłamał jeszcze szczęki zamka i kurek, drewniane części osady cisnął do przygasającego ogniska, zaś lufę i inne metalowe części do wody. Następnie tak samo zniszczył drugi karabin i pistolet. Na sam koniec wyjął z pochwy swoją szablę. Półszablę, jak nazywano tę krótką klingę w odróżnieniu od długich szabel kawalerii. Ostatni raz zważył broń w dłoni, ujął mosiężną rękojeść. Wreszcie zdecydował - nie będzie jej już potrzebował. Żadnej broni nie będzie potrzebował. Zaklinował głownię między dwoma gałęziami, szarpnął, stal przysnęła. Pozbierał ułomki i cisnął do rzeki, razem z pochwą, którą odczepił od pasa.
Ojciec Sebastian przekonał go dwukrotnie, najpierw mówiąc o zacnym podstępie. Gdyby poprzestał na tym, Farkas zniszczyłby swoją broń, ale pozostałby żołnierzem. Jednak później, przez całą noc, mnich opowiadał sierżantowi o świętym Franciszku. I Georg Farkas był już byłym żołnierzem. Pierwszy raz w życiu poczuł się zwolniony z przysięgi. Nieważny był rozkaz kapitana von Beickendorfa. Teraz dla Georga liczył się jedynie Chrystus. Razem z karabinami zatopił swoje stare życie.

Miało się już ku zachodowi - panujący w dżungli półmrok spowijał kolory szarością. Trzy Indianki siedziały nad strumieniem. Były nagie - jedynie łona przykrywały im fartuszki z plecionej trawy. Gęste ciemne włosy przycięły równo nad czołem. Uszy ozdobiły kawałkami drewna, które naciągnęły małżowiny do sporych rozmiarów. Kobiety wyglądały młodo -ich piersi były jeszcze jędrne i wysokie.
Jedna rodziła. Na wypukłym, nabrzmiałym brzuchu dwie towarzyszki namalowały czerwoną gliną koncentryczne kręgi. Wypowiedziały parę słów w gardłowym, charczącym języku.
Ojciec Sebastian i Farkas obserwowali scenę, ukryci w krzakach. Farkas z zażenowaniem - mnich z ciekawością badacza. Po kwadransie było po wszystkim. Jedna z Indianek podniosła wysoko zakrwawione dziecko, wykrzyknęła coś, na co matka odpowiedziała jękiem. .Nożem przecięły pępowinę i przygotowanymi wcześniej cierniami zszyły rozcięte krocze kobiety. Nagie niemowlę położyły pod krzakiem. Pomogły wstać matce i odeszły. Noworodek został pod krzakiem.
Żołnierz i mnich tkwili bez ruchu. Farkas nie wierzył własnym oczom. Gdy Indianki zniknęły za zakrętem ścieżki, w końcu wykrztusił:.
- Ona zostawiła to dziecię na pewną śmierć! Toż to bydlęta!
- Zamilcz, głupcze! - odburknął mnich ze złością. - Mało to dziewcząt u ciebie we wsi chodziło do zna- chorki, aby płód spędzić? Zioła piły albo specjalnie dźwigały ciężkie~brzemię, by poronić?
-Ale przecież to już dziecię narodzone!
- Narodzone czy nie, cóż za różnica! Jedno i takie samo zło. Te poganki nie słyszały nigdy Chrystusa, nikt im nie rzekł, że niegodnie jest tak czynić. A dziewuchom z twojej wsi proboszcz na pewno mówił, że tak się nie godzi. Chodźże, nie czas tutaj dysputować. Musimy zabrać to dziecko.
Wstali i podeszli do noworodka. Farkas wyjął z bagażu drugą, zapasową koszulę. Oddarł rękawy, zamoczył w strumieniu, i najdelikatniej jak mógł, otarł dziecko z krwi i śluzu. Zawinął w koszulę, by następnie otulić w kurtkę.
- I co teraz? - zapytał
- Idziemy do wioski. Może je przyjmą.
Ruszyli w kierunku, w którym poszły kobiety. Farkas tulił w ramionach dziecię, zaś ojciec Sebastian kijem rozgarniał zwisające z drzew liany. Nie mieli nawet maczety - były sierżant wrzucił ją do rzeki razem z muszkietami, szablą i resztą broni.
Szli szybkim krokiem, przez kilka godzin. W dżungli wszystko kończy się raptownie i za którymś ruchem kija ojca Sebastiana, który odgarnął kolejną kurtynę z lian, oczom dwóch bezbronnych misjonarzy ukazał się przerażający widok.
Na wzgórzu widać było wielką indiańską wioskę. Kilkaset chat otoczono palisadą, zaś na szczycie wzgórza, na tle nieba rysowały się kontury sporej, kamiennej budowli.
Lecz nie to przeraziło podróżników. Mimo że zapadał już zmierzch, było jeszcze dostatecznie jasno, by zobaczyli. Dokładnie przed nimi stało prowizorycznie rusztowanie. Zbudowane ze związanej lianami kratownicy ze średniej grubości gałęzi, wspartej dwoma solidnymi belkami. Do kratownicy przywiązano dwójkę dzieci. Kilkunastoletnia, prawie dorosła dziewczyna i sporo młodszy chłopiec. Nosiły ślady bestialskich tortur - chłopcu odcięto genitalia, dziewczynce zdarto zaś skórę z piersi i żeber. Jej klatka piersiowa była pokryta wielkim krwawym skrzepem. Pod stopami dzieci stały miski wyżłobione z pni drzew, w których zbierały się ich krew i łzy.
Farkas stanął jak wryty. Mnich upadł na kolana, zasłonił twarz i zaszlochał. Wreszcie były sierżant Georg Farkas oprzytomniał. Chwycił franciszkanina za ramię i wciągnął w gąszcz lian.
- Uciekajmy stąd! - szepnął
Przez chwilę biegli przed siebie, smagani gałęziami. Nagle ojciec Sebastian zatrzymał się, zdyszany. Po chwili wyprostował się i spojrzał na towarzysza.
- Prawieś mnie do głupoty namówił, Farkas. Wracamy.
Georg patrzył franciszkaninowi w oczy w milczeniu. Nie powiedział nic, skinął tylko głową z rezygnacją.
- Musimy tam pójść, zanieść im Chrystusa. Chociażby dla tych dzieci. Taki przecież dostałeś rozkaz, Georg. Wracamy - powtórzył mnich.
- Nie jestem już żołnierzem! Nie obowiązują mnie rozkazy! Od kiedy wyrzuciłem mój karabin i szablę, jestem po prostu chrześcijaninem. Pójdę tam, bo tego chce ode mnie Pan - odpowiedział bez. gniewu były sierżant.
- Och, dobrze. Jesteś żołnierzem Chrystusa, jesteś taki prawdziwy //miles Christi,\\ co zamiast miecza niesie poganom w ramionach bezbronne dziecię. Sam bądź jak to dziecko, a Bóg nas nie opuści.
Farkas sięgnął po srebrny krzyżyk, który nosił na rzemieniu na szyi. Ucałował Ukrzyżowanego i zawrócili.
Gdy ponownie doszli do umęczonych dzieci, chłopiec już nie żył, dziewczynka była nieprzytomna. Georg oddał noworodka mnichowi i sięgnął po nóż. Odciął więzy, ciało ześlizgnęło mu się w ramiona. Zauważono ich. Przestraszony Indianin wykrzyknął gardłowo. Mnich chwycił Farkasa za ramię.
- Mówią dialektem ajmara, podobnym do dialektu plemienia Ahetzl, który znam. Damy radę, Farkas!. Przyniesiemy im dobrą nowinę. Tymczasem - spokojnie.
Indianin wciąż krzyczał to samo słowo. Spomiędzy domów wybiegło siedmiu rosłych mężczyzn. Nosili pyszne, barwne stroje - głowy przystroili pióropuszami z niebieskich piór ary. Obrazu dopełniała różnorodna, groźna broń - dzierżyli włócznie z krzemiennymi grotami, potężne maczugi i miecze z obsydianowymi ostrzami.
- Farkas, spokojnie. Pamiętaj, niesiemy tu Ewangelię.
Na widok białych wojownicy zwolnili. Szli niespiesznym, kołyszącym się krokiem. Mnich wykrzyknął w ich stronę. Zaśmiali się, odsłaniając zielone od żucia betelu zęby. Otoczyli Georga i ojca Sebastiana luźnym kręgiem. Jeden podszedł do franciszkanina na trzy kroki. Wywodził chwilę w ich gardłowym języku. Mnich pomilczał trochę, by odpowiedzieć krótko.
- Co powiedział, ojcze Sebastianie? - zapytał Farkas
- Mówiąc pokrótce, pyta, co tutaj robimy, my, synowie larw.
Indianin nie czekał, aż mnich skończy tłumaczyć. Jęknął przeciągle, zamachnął się lekko maczugą i trzasnął ojca Sebastiana w czoło, pozbawiając przytomności. Niemowlę wypadło z bezwładnych ramion. Farkas instynktownie sięgnął do lewego boku, do rękojeści tasaka. Broni nie było. Sam wrzucił ją do rzeki. Ze zrezygnowaniem opuścił głowę. Uderzenie trzonkiem dzidy zwaliło go z nóg.

Nie był związany. Tyle zrazu spostrzegł, gdy wróciła mu świadomość. Leżał na splecionej z palmowych liści macie, prawie nagi - pozostawili na nim jedynie kalesony i rzemień z krucyfiksem. Przez rzadki dach z tropikalnej trawy wpadały promienie słońca, znaczące zakurzone powietrze długimi smugami. Obok leżał ojciec Sebastian. Nie spał już, leżąc na boku, opierał policzek na dłoni i przypatrywał się Farkasowi.
- Co z dzieckiem - zapytał sierżant.
- Nie żyje. Zabili je tam, przy tamtych dwojgu. Georg odwrócił się do ściany i zaszlochał krótko,
po czym ukrył twarz w dłoniach. Leżał tak bez ruchu. Ponownie odezwał się po godzinie.
- Jesteśmy uwięzieni?
- Nie. Właśnie wróciłem ze spaceru - odpowiedział mnich. -Ale jestem pewien, że nie spodoba ci się to, co zobaczysz na zewnątrz.
Farkas zdecydował się zobaczyć na własne oczy. Dwa dni w milczeniu przechadzał się po wiosce Quiztlalope.
A zatem prawdziwe były wszystkie opowieści.
Farkas od dziecka obcował ze śmiercią. Pochodził z prostej wiejskiej rodziny-jeżeli chciał jeść mięso, musiał zabić zwierzę. Ojciec Georga był pasterzem, prowadzącym przez pusztę wielkie stada szerokorogiego bydła. Gyrgy często towarzyszył swojemu ojcu. Którejś mroźnej nocy, gdy szron pokrył step, chłopiec bardzo zmarzł. Ojciec wraz z innymi pasterzami zabił właśnie wielkiego wołu. Gdy młody Gyrgy poskarżył się na zimno, tata nożem rozciął brzuch wykrwawianego zwierzęcia. Chwycił syna pod pachy i włożył jego zmarznięte stopy w dymiące, gorące wnętrzności. Przyzwyczaił się do krwi. I chociaż co innego przecież zabić zwierzę, a co innego człowieka, to jucha z ran cieknie taka sama. Zadziwiająco podobne Są oczy barana, któremu podrzyna się gardło, do oczu człowieka, któremu wbiło się bagnet w tchawicę. Wspomnienie nóg, ogrzewanych w brzuchu wołu, to chyba ostatnie, które łączyło się z ojcem Georga. Potem stary Farkas przyłączył się do powstańców i zginął gdzieś w Bośni, w bitwie pod Maygaroszag, z rąk młodego huzara, syna hrabiego von Egerna, którego bydło pasał Farkas. Miejscowy landrat dowiedział się, że stary Farkas bił się z wojskami cesarza, zarządził więc konfiskatę dóbr i wygnanie. Matka Gyrgy'ego zmarła niedługo później, gdy przyszła sroga zima. Chłopiec był o krok od śmierci z głodu, gdy przygarnęli go grenadierzy z piątego pułku.
Z ludzką śmiercią sierżant Georg Farkas oswoił się na wojnie, jeszcze zanim zdobył szlify dobosza. Już jako pułkowa maskotka brał udział w kilku bitwach. Strzelać jest łatwo. Mechaniczne ruchy na komendę, żadnych myśli, proch, wycior, kula, kolba do ramienia, pociągnąć za spust. Nie mierzy się - większość żołnierzy zamyka oczy przy strzale. Byle lufy za wysoko nie podnieść - a kula sama w coś trafi, skoro naprzeciwko stoi ciasny szereg żołnierzy wroga. Nikt nie wie, czyja kula poleciała Panu Bogu w okna, czyja zaś zabiła i tak niektóre żółtodzioby nie potrafią dać ognia - ci, co ciągle myślą, że zgładzić człowieka to grzech. Farkas widział po bitwach muszkiety, które nabito siedmioma kulami. Młody żołnierz na komendę wsypywał proch, wypluwał kulę, przybijał wyciorem, jednak gdy słyszał //feuerl,\\ nie umiał nacisnąć spustu. A cóż dopiero zabić człowieka w walce wręcz! Świeży rekrut nie nadawał się zupełnie do szarż na bagnety. Przeciwnik mógł mówić w tym samym języku - może kilka lat wcześniej władcy byli sojusznikami i z dzisiejszym wrogiem dzieliło się strawę i ogień. Gdy więc przez szereg przebiegało metaliczne szczęknięcie zatrzasków po komendzie //bayonet auf\\, młodzi żołnierze drżeli z przerażenia.
Jednak piętnastoletni Georg Farkas zrobił krok do przodu i wbił bagnet w pruskiego jegra. Jak na ćwiczeniach - pchnął, wyszarpnął ostrze, uderzył kolbą, by obalić przerażonego żołnierza, wpatrującego się w ranę w brzuchu. Prusak padł, krzyknął coś po polsku i umarł. Na ćwiczeniach uczono, że Georg powinien teraz przekroczyć trupa i spokojnym krokiem iść do przodu, nie łamiąc szeregu. Jednak wtedy młody Farkas oniemiał i został. Siedział przy swojej ofierze przez parę godzin, aż nie odnaleźli go opiekunowie z pułku. Nie płakał - patrzył tylko w szeroko otwarte, niebieskie oczy trupa.
Potem przywykł. Zrozumiał, że jest żołnierzem, i gdy każą, musi zabijać. Przestał zamykać oczy przy strzale. Zabił wielu ludzi i widział wiele trupów.
Jednak tutaj, w Quiztlalope, śmierć panowała na błotnistych "uliczkach" między indiańskimi chatami.
Wioska była ogromna, mieszkało w niej dwa tysiące Indian. Chaty wybudowano w koncentrycznych kręgach na zboczach łagodnego, regularnego wzgórza. Na jego szczycie, w samym centrum osady, wznosiła się kamienna, piramida. Miała pięć poziomów, sprawiających wrażenie ogromnych stopni, dla giganta postawionych schodów.
Zbudowano ją bez wątpienia bardzo dawno temu, ściany porosły już roślinnością. Tylko od wschodu budowla sprawiała wrażenie używanej, wielkich, bazaltowych bloków nie pokrywał mech. Na szczycie znajdowało się zasłonięte pyszną, czerwoną kotarą wejście do wieńczącego budynek niewielkiego pomieszczenia - zapewne świątyni. Tylko z tej strony w kamieniu wykuto zwykłe schodki, po których bez wysiłku na szczyt mógł się wspiąć człowiek.
Większość kobiet wyszła z wioski na okoliczne pola. Drewnianymi motykami okopywały równe rządki batatów. Mężczyźni przechadzali się po uliczkach, odpoczywali w cieniu kilku wielkich drzew, rosnących na placu pod piramidą, lub grali w dziwną grę, układając białe i zielone kamyki na wyrysowanych na ziemi liniach. Prawie wszyscy żuli betel, strzykając co jakiś czas zieloną śliną przez szczerbę po celowo wybitych, górnych zębach. Nie rozwierali szczęk zaciśniętych na liściach betelu - w dziwacznym grymasie podnosili jedynie górną wargę, odchylając głowę spluwali daleko. Zielony śluz ciekł im z nosa. Farkas nie zauważył, by ktoś trudził się ocieraniem twarzy.
Nosili samodziałowe koszule w naturalnym kolorze płótna, z czerwonym pasem przez środek. Spośród odzianych w zwykłe stroje plebejów wyróżniali się wojownicy, noszący kolorowe, pyszne szaty. Purpurowe koszule, z których tylko rękawy wystawały spod pięknych zbroi ze skorup żółwia i skóry jaguara. Mało tego - we włosy wpinali pióra, których nie powstydziłaby się przy kapeluszu nawet wiedeńska modnisia. Świadomi swojej wyższości, nie zadawali się z pospólstwem. Robili w zasadzie to samo, leniuchując w cieniu piramidy i żując betel, lecz wyłącznie w swoim znakomitym towarzystwie.
Po całej wiosce biegało mnóstwo dzieci - nagich, ubłoconych i szczęśliwych. W przeciwieństwie do indiańskiej dzieciarni, jaką widywali po drodze do Quiztlalope, dzieci tutaj wyglądały na dobrze odżywione i zadbane.
Przechadzali się z ojcem Sebastianem powoli po uliczkach. Mnich tłumaczył towarzyszowi, co powinni teraz zrobić i jak się zachować.
- Po pierwsze, mój drogi, najpierw musimy zdobyć ich elementarne zaufanie. Są dwa rodzaje Indian - jedni się nas boją, inni nami gardzą. Pierwszych trzeba przekonać, że jesteśmy przyjaciółmi, jednak Quiztlalope do nich nie należą. Musimy ich przekonać, że się ich nie boimy. Jeżeli nie rozumiesz naszej sytuacji, wyobraź sobie, że do małego miasteczka w Siedmiogrodzie ktoś przywozi dwóch Murzynów z Afryki i puszcza ich samopas na ulice zapewniając wikt i opierunek. Na początku oczywiście stanowią sensację, ludzie gapią się na nich, naśmiewają, rzucą czasem czymś zgniłym, jeżeli mają pod ręką.
- Ale tutaj nikt się nami nie zajmuje... - zauważył Georg
- Mylisz się. Tutejsi Indianie są po prostu flegma- tyczni jak, powiedzmy, Anglicy. Jeżeli podnieśli głowy na nasz widok, wypluli betel, wskazali na nas palcami i zamienili kilka słów, to już sensacja.
Farkas służył raz pod komendą angielskiego porucznika, więc zrozumiał.
- Najpierw muszą więc się do nas przyzwyczaić. Potem należy ich przekonać, że się ich nie obawiamy. Ta część będzie bardzo trudna i będzie wymagać od nas wielkiego samozaparcia. Chodźmy na plac świątynny, zobaczysz dlaczego.
Wchodząc na plac, zatrzymali się pod drzewem, uprzejmie zachowując pewien dystans od żujących betel mężczyzn. Czekali cierpliwie. Nagle zza zasłony na szczycie piramidy wyszedł odziany w złociste szaty Indianin - kapłan. Za nim pojawiło się dwóch rosłych mężczyzn, odzianych nieco skromniej. Kapłan trzymał w dłoniach zakrzywiony obsydianowy nóż w złotej oprawie. Pomocnicy dzierżyli potężne, nabijane krzemieniami maczugi. Powolnym krokiem zeszli schodami piramidy. Siedzący na placu mężczyźni zerwali się ze swych legowisk i klęknęli, z czołami przy ziemi. Farkas, ponaglony przez mnicha, uczynił to samo. Wojownicy skłonili się z szacunkiem i ruszyli za kapłanami. Cały strojny orszak wolnym krokiem zmierzał w kierunku jednej z wielu chat, zbudowanej solidniej niż inne. Wojownicy wspięli się po drabinie i wyciągnęli z chaty wysokiego, smagłego Indianina.
- To jeniec - wyszeptał ojciec Sebastian.
Więzień nie wyglądał na nieszczęśliwego, był czysty i dobrze odżywiony. Odurzony betelem, bez protestów pozwolił nałożyć sobie na ramiona złoty płaszcz, nie bronił się. też, gdy doprowadzono go do stóp piramidy. Wojownicy pozostali na dole, na stopnie jeńca wprowadzili pomocnicy kapłana. Gdy zaintonowali monotonną melodię, więzień nagle zrozumiał, co się dzieje, wykrzyknął parę niezrozumiałych słów i zaczął się szarpać. Został natychmiast obezwładniony, akolici wnieśli go na sam szczyt i rzucili na kamienną podłogę i przytrzymali. Kapłan przykucnął przy piersi wrzeszczącego jeńca, dotknął jego czoła, piersi i krocza, po czym wbił obsydianowy nóż w okolice splotu słonecznego i szarpnął potężnie, otwierając klatkę piersiową. Nieszczęśnik wierzgnął, lecz nie wyrwał się oprawcom. Kapłan zanurzył dłoń w ogromną ranę, pomógł sobie nożem i wyrwał bijące jeszcze serce, unosząc je zaraz wysoko. Zgromadzeni u stóp piramidy Indianie odpowiedzieli wrzaskiem, który wzmógł się jeszcze, gdy prowadzący ponurą ceremonię wbił zęby w krwawiący ochłap. Pomocnicy wyciągnęli z pochew noże i obdarli drgające jeszcze zwłoki ze skóry, ćwiartując jednocześnie ciało, tak zręcznie, jak rzeźnik oprawia świnię. Kapłan zniknął na moment za purpurową zasłoną, by zaraz pojawić się znowu - na złotym łańcuchu prowadził opasłego jaguara, któremu pomocnicy rzucili ciało złożonego w ofierze. Gdy wielki kot pożerał mięso, kapłan wyszeptał parę słów akolicie, ten zaś wziął okrwawioną skórę, zszedł na dół i kłaniając się, wręczył makabryczny dar jednemu z wojowników. Obdarowany Indianin natychmiast narzucił ją sobie na ramiona i pyszniąc się, odszedł z przyświątynnego placu, odprowadzany zazdrosnymi spojrzeniami innych wojowników.
Kapłan i pomocnicy wrócili do pomieszczenia na szczycie piramidy, by po chwili opuścić je w zwykłych szatach. Rozpoczęli mozolną drogę w dół - żaden z nich nie śmiał teraz wejść na schody, schodzili, opuszczając się z wysokich stopni piramidy.
Farkas widział w życiu wiele śmierci. Widział trupy okropniej rozerwane, gdy kogoś kula armatnia ugodziła w pierś. Nigdy jednak nie widział człowieka zabitego w sposób tak bezwzględny i - co gorsza - zwyczajny. I nigdy nie widział czegoś podobnego do widoku, który ujrzał, gdy po skończonej ceremonii przeszli ku zarośniętej ścianie piramidy. Oto na stopniach, na ziemi, wszędzie, piętrzyły się stosy ludzkich czaszek i kości. Niektóre zupełnie świeże, z resztkami mięsa, inne przegniłe, inne wyschnięte i wybielone przez wiatr albo sczerniałe ze starości. Wiele nosiło ślady zębów jaguara. Póki mnich nie szarpnął Farkasa za ramię, ten stał jak skamieniały. Dopiero po chwili franciszkaninowi udało się zaprowadzić żołnierza do chaty. Ktoś pozostawił im jedzenie - dwie misy pełne gorących batatów i parę kawałków mięsa. Zjedli w milczeniu. Wyczuwając napięcie, ojciec Sebastian odezwał się pierwszy:
- To, co dzisiaj widziałeś, to jeszcze nie wszystko, mój drogi. Niewątpliwym jest, że to sam Lucyfer włada tymi ludźmi. Oni mogą być i pewnie są w duszy poczciwi jak większość Indian, jednak służą Złemu, nawet o tym nie wiedząc. Gdyby wiedzieli, jak szkaradnego mają pana, pewnie porzuciliby jego służby. I my im to szkara- dzieństwo pokażemy i sprawimy, że swoich zbrodniczych praktyk zaniechają.
Georg, ciągle milcząc, położył się na macie, twarzą do ściany. Ojciec Sebastian, niezrażony, kontynuował.
- Jesteśmy tu już tydzień. Dzisiaj zresztą jest niedziela, w nocy po cichu odprawię dla ciebie mszę. Przez pierwsze dni, kiedy ty leżałeś w gorączce, ja zagadnąłem kilku ludzi. Znam ajmara, którego, tak przy okazji, zaczniemy cię od dzisiejszego wieczoru uczyć, da się z nimi porozumieć. Żaden z mężczyzn nie chciał ze mną rozmawiać. Traktują nas jak powietrze albo jak psy, dzieci i kobiety. Tym lepiej dla nas, przynajmniej na początku. Udało mi się porozmawiać z paroma kobietami - te, traktowane przez mężczyzn jak bydło robocze, chętnie nawiązują kontakt z obcymi. Te wylegujące się lenie nie miały nic przeciwko, chociaż celowo z kobietami rozmawiałem na ich oczach, aby nie ściągnąć na siebie niepotrzebnych podejrzeń. Z tego, co udało mi się zaobserwować, to kobiety Quiztlalope utrzymują zarówno siebie, jak i mężczyzn. Na każdego mężczyznę mają obowiązek pracować jego żony (których może mieć kilka - ale to nie najgorsza zbrodnia, jaką musimy stąd wyplenić), siostry i córki. Dlatego prawie każda kobieta obrabia pola należące do kilku mężczyzn, którym przez całe życie winna jest lojalność. Żony w zasadzie są tutaj służącymi i nałożnicami mężczyzn, nie są na pewno przedmiotem miłości ani zazdrości. Zdrady małżeńskie są codziennością, a koledze, który uczynił go rogaczem, mężczyzna da najwyżej przyjacielskiego kuksańca. Chociaż pewnie trudno ci to zrozumieć -pretensja nie dotyczy nawet sfery Amora, a jedynie tego, że tutaj kolega zawraca żonie w głowie, podczas gdy ona powinna pracować na polu. Jednaki tutaj, jak wszędzie, panują pewne zasady, chociaż stanowią one jawną obrazę boską. Otóż zwyczajny //coitus,\\ wykonany jak Pan Bóg przykazał w zasadzie wydzielony jest ze sfery miłosnych przyjemności, którym Quiztlalope się oddają. Jak Pan Bóg przykazał, współżyje jedynie mąż z którąś ze swoich żon, i to wyłącznie, by mieć potomstwo - do linii krwi przywiązuje się tutaj wielkie znaczenie. Najczęściej jednak Quiztlalope uprawiają miłość wyjątkowo grzeszną, z której dzieci na pewno nie będzie. Cóż ci będę gadał bezeceństwa, sam zobaczysz, o co idzie. Natomiast prawdziwy, stosunek... Słuchasz mnie, Farkas? - przerwał ojciec Sebastian.
- Słucham, słucham. Takie rzeczy ojciec opowiada, że się uszy czerwienią, że to ksiądz i zakonnik o takich rzeczach, ale słucham...
- O jakich rzeczach? A ty myślisz, że na spowiedzi to o czym mi ludzie mówią? A jak chce się ludzi nakłonić, żeby w tych sprawach po bożemu się zachowywali, to trzeba najpierw wiedzieć, jakie są ich zwyczaje, jakkolwiek bezecne by były! - uniósł się zakonnik.
- Oj dobrze, ojcze, niech ojciec dalej gada - uspokoił franciszkanina Farkas, siadając na macie.
Mnich spojrzał nań podejrzliwie.
- Zostawmy to już. W każdym razie, mężowie się lenią, gdy baby harują na polach. Jedynym zadaniem mężczyzn tutaj jest wojna.
- No a co robią ci, co nie są wojownikami? - zapytał Farkas, który zauważył przecież, że nie każdy z Quiztlalope nosi broń.
- Widzisz, tutaj każdy mąż jest wojownikiem. Ci w pióropuszach to jakby szlachta albo oficerowie. W czas pokoju tylko ci niby-rycerze mogą nosić broń. Jednak gdy kapłan ogłosi wojnę, każdy mężczyzna zakłada pióropusz i chwyta za broń.
- A z kim te dzikusy walczą? - zapytał były sierżant.
- Z wszystkimi. Są bardzo potężni, nie muszą walczyć w obronie swojej wioski. W ich wojnie chodzi tylko o to, by zdobyć jeńców. Nawet ci, którzy złożyli Quiztlalope hołd, muszą czasem stawiać się do bitwy z nimi. Zauważyłeś, jaką noszą tutaj broń? Przede wszystkim taką, która ogłusza ozy obezwładnia, ale nie zabija. Zabity na polu bitwy do niczego się nie przyda, rzecz w tym, by wroga pojmać, nie zgładzić.
- Potrzebują ich, aby złożyć ofiarę swemu bogu, Jaguarowi-Ludojadowi, w ich języku nazywanemu Quiztlalopa. Aby Jaguar nie rozgniewał się na swój lud, jego dziecko, Święty Jaguar-Syn, którego oddał swym wyznawcom w niewolę na zakładnika, musi dostać co dzień nowy pokarm. Tym pokarmem są, jak się domyślasz, jeńcy, składani w trakcie ceremonii, którą dzisiaj widziałeś. Quiztlalope potrzebują więc trzystu sześćdziesięciu mężczyzn rocznie. W jasyr biorą również kobiety, jednak ich nie zabijają. Codzienna ofiara nie ma charakteru błagalnego -jeśli mnie dobrze rozumiesz - nie jest prośbą o nic ani podziękowaniem za nic. Jest podstawowym minimum, którego potrzebuje Quiztlalopa, by nie zniszczyć i nie pożreć swoich dzieci. Gdy tutejsi Indianie chcą o coś prosić swego fałszywego boga, składają mu dar z dzieci. Oszukują jednak swego bożka - nie dają mu na ofiarę swojego potomstwa, lecz dzieci jeńców, których kobiety trzymają i zmuszają do spółkowania, by ciągle były w ciąży. Z tych, które rodzą się z pojmanych, żadne nie dożywa pełnoletności. Ta dwójka nieszczęsnych stworzeń, które spotkaliśmy przed wejściem do wioski, była właśnie taką ofiarą. Dziatki są w wymyślny sposób torturowane, a następnie umieszczane na takich kratownicach, jak widzieliśmy - ich łzy i szloch są miłe Jaguarowi. Jeżeli w nocy prawdziwy jaguar podkradnie się i porwie taką szlochająca dziecinę, odczytywane to jest jako dobry znak.
Farkas nie wszystko umiał zrozumieć.
- Jaki... Kto... Kimże może być bóg, który czegoś takiego chce od swoich wyznawców? Kimże może być bóg, któremu miłe są dziecięce łzy?
Ojciec Sebastian zamilkł, patrzył długo w twarz swego towarzysza, by wreszcie zapytać:
- Nie wiesz, kim jest?
- Nie! - odpowiedział były sierżant.
- To on, Władca Much, Niosący Światło, Saitan, Appolyon!
- Mówcież po ludzku, ojcze Sebastianie!
- Szatan, głupcze. Oni czczą szatana. Nikt im jeszcze nie przyniósł Chrystusa, więc czczą szatana, tak jak szatana czcili twoi przodkowie, zanim nie ochrzcił ich święty król Stefan, uprzednio wyłupiwszy oczy swemu stryjowi Gezie. Rozumiesz już?

Ojciec Sebastian urodził się w Wiedniu, w starej hiszpańskiej rodzinie, która przeniosła się do habsburskiej stolicy jeszcze w czasach Imperium, nad którym nie zachodziło słońce. Georg Farkas był Madziarem, mocno zniemczałym przez służbę w cesarskich grenadierach. Dlatego rozmawiali ze sobą po niemiecku. Farkas znał tylko niemiecki i węgierski, oprócz tego parę słów po czesku, polsku czy słowacku -nie rozróżniał tych języków, ale czasem trafiał mu się słowiański rekrut, któremu podstawy trzeba było wyłożyć w jego ojczystej mowie, zanim zaczął coś po niemiecku chwytać. Sebastian Heinrich Davilla znał niemiecki, hiszpański, portugalski, francuski, angielski, narzecza keczua i ajmara, łacinę, grekę, hebrajski i podstawy aramejskiego. Mógłby sobie spokojnie dalej piastować katedrę teologii dogmatycznej na Uniwersytecie. Lecz nie na darmo w żyłach ojca Sebastiana płynęła hiszpańska krew. Toczył kiedyś, dawno temu, spór ze swoim kolegą, dominikaninem, o metody nawracania pogan. Dominikanin bronił nawracania pod przymusem (ganiąc oczywiście nadużycia i niepotrzebne okrucieństwo), argumentując, że również dzieci chrzcimy niejako przymusowo. Gdy ojciec Sebastian przedstawił swoje argumenty, dominikanin zbił je prostym argumentem //ad personam\\ - oto franciszkański profesor siedzi sobie w ciepłej katedrze teologii dogmatycznej, więc łatwo głosić mu swoje uczone teoryjki, które nie mają przełożenia na rzeczywistość. Gdyby z takim nastawieniem franciszkanin pojechał na misję, albo zmieniłby szybko zdanie, albo zjedliby go dzicy. On, pies pański, który pół życia spędził w dzikich krajach, lepiej chyba może wiedzieć, jakie metody pracy misyjnej są odpowiednie. Gdy ojciec Sebastian odpowiedział, że w takim razie wyruszy na misje, aby pokazać, że to jego stanowisko jest właściwe, dominikanin skwitował to wzruszeniem ramion. Nikt nie wziął słów tych, rzuconych w gniewie, na poważnie, tymczasem franciszkanin następnego dnia rankiem gnał co koń wyskoczy do swojego ojca prowincjała, z prośbą o skierowanie na misje. Wiedział, że ten mu nie odmówi - w końcu to stryj Sebastiana wysyłał co roku najhojniejszy datek na klasztor.
Teraz, po latach, poniekąd przyznawał rację owemu starem dominikaninowi. Nie zmienił zdania w kwestii tego, że Ewangelię należy nieść na swoich barkach, popierając ją przykładem własnego życia, nie zaś na ostrzu miecza. Jednak wiele spraw, które w Wiedniu miał za pewnik, tutaj okazało się być względnymi. Dowiedział się wreszcie, dlaczego mylił się Rousseau, czytywany pokątnie po świeckich bibliotekach. Ojciec Sebastian widział bardzo wielu dzikich, lecz ani jednego szlachetnego.
Quiztleg, najwyższy kapłan Jaguara-Ludojada, występował w roli szlachetnego dzikusa przez siedem lat. Sam miał o sobie inne zdanie. Teraz kucał pod chatą, przydzieloną tym dwóm dziwnym białym, i przysłuchiwał się rozmowie. Rękami oplótł kolana, które przysunął aż do brody. Kiwał się delikatnie na stopach. Nigdy nie polubił siedzenia na sposób europejski. Człowiek, siedzący na pośladkach, jest przecież bezbronny - można go zatłuc, zanim zdoła się podnieść. Siedzący w kucki, ma mięśnie ud napięte, gotowe w każdej chwili wyrzucić ciało do przodu -do ataku bądź ucieczki. Quiztleg gardził białymi. Jednak inaczej niż jego bracia. On białych znał. Pochodził z rodu Quiztleice, Pierwszego Kapłana - każdy najstarszy syn, dziedziczył ten urząd. Zagrożenie przerwaniem linii krwi było wielkie - dlatego każdy potomek Quiztleice otrzymywał kilka żon natychmiast gdy osiągnął płciową dojrzałość. Quiztleg został ojcem, gdy miał czternaście lat. Gdy zapewnił już ciągłość krwi, musiał dokonać czynu, który dowodziłby, że nadaje się do roli, jaką zgotował mu los. Wyruszył więc w wielką podróż, jaką odbywał każdy z jego poprzedników - pielgrzymkę przez pół kontynentu, do zniszczonego już przez białych miasta Boga - Pierzastego Węża, Quetzalcoatla. Wśród lepianek biedoty i pałaców kolonizatorów każdy z kolejnych pielgrzymów musiał odnaleźć miejsce, w którym stała mała świątynia, jeszcze w czasach, gdy Jaguar-Ludojad był tylko jednym z pomniejszych bóstw. Potem Ojcowie wygnali Quiztleice, do którego Jaguar wysłał swego Syna pod postacią wielkiego kota. Quiztleice odszedł daleko na południe, wybudował świątynię, a gdy jego syn dorósł, wysłał go w podróż do Miasta Ojców. Od tego czasu stało się to tradycją - chociaż po drodze stracili język przodków i ich obyczaje, przejmując większość od okolicznych plemion, jednak ta regularna podróż do Miasta zapewniała łączność z wielką tradycją. A potem bogowie ukarali Ojców, zsyłając na nich białych. Mimo to kapłani z Quiztlalope dalej odbywali swe pielgrzymki, wiedząc, że nadejdzie taki czas, kiedy Bogowie wygnają białych. Wtedy Quiztlalope wrócą do Miasta.
Jednak wielka podróż Quiztlega okazała się o wiele większa, niż ktokolwiek przypuszczał. Nie uszedł więcej niż tydzień od rodzinnej wioski, gdy natknął się na grupę białych. Śmieszny mężczyzna w okularach zbierał do wielkiej drewnianej skrzynki motyle. Wtedy Quiztleg stwierdził, że biały jest pewnie czarownikiem, potem dowiedział się, że był biologiem.
Ekspedycja Louisa de Chateauauchana badała faunę dżungli brazylijskiej. Młody Indianin wydał im się ciekawym okazem. Oczywiście, wszyscy badacze byli wolterianami, więc jako prawdziwi humaniści nie mogli zostawić zagubionego w dżungli indiańskiego dziecka na pastwę losu. Zabrali chłopczyka ze sobą. Kawaler do Chateauauchan postanowił młodego Indianina ucywilizować.
Jeszcze przed wstąpieniem na pokład "Astrolabe" Quiztleg posługiwał się łamanym francuskim. Podczas długiego rejsu opanował podstawy łaciny i greki. Po roku w Paryżu władał mową Woltera bez akcentu. Kawaler de Chateuauchan był deistą i antyklerykałem, uznał, że ochrzczenie chłopca byłoby zbyteczne. Wyprawa do Brazylii zrujnowała jego finanse - w młodym Quiztlegu dostrzegł więc źródło pewnego dochodu. Wystarał się więc o specjalny, tubylczy strój, który Indianinowi wydawał się jeszcze bardziej dziwaczny niż ubrania białych. Gdy zdążył już polubić pończochy, //culottes\\, surduty i halsztuki, jego mentor (jak lubił się określać kawaler de Chateauauchan) nakazał mu nosić spódniczkę z trawy, ogromny pióropusz z pawich piór (na nic zdały się tłumaczenia, że w Brazylii pawie nie występują!). Gdy Paryż znudził się już młodym dzikusem i towarzystwo zaczęło rozmawiać raczej o wizycie Całigostra, Indianin i jego mentor wyruszyli na prowincję. To, co w Paryżu stało się już //de mode\\, w Lyonie było sensacją. Quiztleg występował w domach prywatnych, na placach, a w szczególnie ciężkich czasach nawet na jarmarkach. Tańczył, śpiewał, robił głupawe miny, potrząsał włócznią i gryzł surowe mięso. Tutaj kawaler de Chateauauchan wykazywał się świetnym wyczuciem publiczności - na jarmarkach Quiztleg był po prostu "Dzikusem prosto z dżungli!", zaś w domach szlacheckich po pokazie dzikości znikał za parawanem, przebierał się w elegancki strój, wracał i deklamował formułkę: "Taki byłem kiedyś - dziki i szczęśliwy. Ucywilizowano mnie, stałem się uczony i bardzo smutny". Mężczyźni byli wzruszeni, damy płakały. Prowincjonalne szlachcianki, tęskniące do tętniącego towarzyskim i miłosnym życiem Paryża, chętnie uwodziły Indianina, który tymczasem wyrósł na pięknego młodzieńca. Z czasem Quiztleg stał się biegły w sztuce Amora, nauczył się również grać w karty, i w końcu z niewolnika stał się partnerem, a później opiekunem de Chateauauchana. Kiedy jego dawny preceptor osłabł już zupełnie, Quiztleg wreszcie odważył się na to, o czym marzył od lat. Sporym kamieniem rozbił czaszkę kawalera, ciało wrzucił do rzeki, obrabowawszy wpierw z kosztowności. Kontynuował swoje występy, poznając coraz lepiej świat białych. Im więcej widział, tym bardziej rosły w nim dwa uczucia, przedziwnie zmieszane -podziw i pogarda.
W dżungli piramida jego plemienia uchodziła za dzieło bogów. Inni Indianie po kryjomu wchodzili na szczyt najbliższej góry, by zobaczyć budowlę przynajmniej z daleka. Czymże jednak była ich budowla w porównaniu z Wersalem? Ba, najplugawsza uliczka Paryża była po wielokroć wspanialsza! A miasta! Quiztlalope to największa osada w całej chyba dżungli, tymczasem więcej ludzi mieszka na jednej ulicy Paryża... I konie! I powozy! Żaglowce! Pola, ciągnące się po horyzont, jak ocean... I te przepiękne stroje! Byle przekupka ma tutaj szaty, jakich nie powstydziłby się Najwyższy Kapłan.
A z drugiej strony - Europejczycy są tacy tchórzliwi... Tak kurczowo trzymają się życia. Tacy śmieszni - gromadzą bez końca złote ozdoby i monety, by w końcu umrzeć jako bogacze, nie skorzystawszy z tych wszystkich dóbr. Mężczyźni pracują jak kobiety! Quiztleg szybko nauczył się, że bogate kobiety musi traktować tak, jak w Quiztlalope wojownicy traktują kapłanów - w pewien sposób lekceważyć, okazując najgłębszy szacunek i wszelkie względy. Postępował tak, jak od niego wymagano, ale nie umiał pozbyć się poczucia upokorzenia. Tak, jakby ktoś kazał mu kłaniać się psu! Jakże śmieszyli go ci wojownicy ze szpadami u pasa, kłaniający się w pas przed byle panienką... Jakże żałosne były te wszystkie gry miłosne. Zamiast po prostu posiąść kobietę, na którą ma się ochotę, biali usiłowali je do tego skłonić. Jak uczenie określił to w swoim czasie kawaler de Chateauauchan, to wymykało się Quiztlegowi poza horyzont hermeneutyczny. Równie dobrze mogliby namawiać kozę, by zechciała dać mleko, zamiast ją po prostu wydoić! A przy tym jeszcze niezręcznie udawali, że nie chodzi tutaj o kopulację, tylko o jakieś bliżej nieokreślone uczucie, zwane Uamour. Indianin potrafił zachować pozory, ale gdy zostawał sam na sam z damą, nie miał ochoty na europejskie gierki i zwyczajnie robił to, co uważał za stosowne. Okazało się, że damy właśnie tego spodziewały się po dzikusie, i jako kochanek Quiztleg zrobił niebywałą karierę. Pewien paryski dziennikarzyna, Marat, napisał nawet o nim sążnisty esej, dowodzący, że dzikim po prostu należy zapewnić edukację i dostęp do francuskiej literatury, a staną się cywilizowanymi ludźmi. Miano nawet przedstawić go królowi, ale Ludwik w końcu postanowił, że polowanie w Lasku Bulońskim będzie ciekawsze niż spotkanie z cywilizowanym dzikim i do audiencji nie doszło.
Indianin kontynuował swoją edukację. U Juliusza Cezara przeczytał zdanie, że Cezar "wolał być pierwszym w galijskiej wiosce niż drugim w Rzymie". Był wolnym człowiekiem, wsiadł więc na statek i popłynął do Meksyku. Tam odwiedził Miasto Ojców, po czym znowu morzem udał się do Brazylii. Wziął tragarzy, zapakował na nich swoje bagaże (przywykł do europejskiego luksusu) i ruszył do Quiztlalope. W połowie drogi zrozumiał, że się myli - odprawił tragarzy. Wszystkie kufry, stroje, książki i inne europejskie artefakty ułożył na stosie i podpalił. Do swoich wrócił nagi i jeszcze tego samego dnia złożył pierwszą ofiarę dla Jaguara-Ludojada.
Teraz siedział w kucki pod domem białych, którzy przyleźli do jego osady. Ksiądz i jakiś nawiedzeniec. Przyszli bez broni! Gadali po niemiecku. Nie znał tego języka. Ale wiedział, czego chcą. I czuł, że mają ze sobą coś potężniejszego niż strzelby. I to bardzo się nie podoba Jaguarowi. Bóg powiedział mu to osobiście. Ale jeszcze nie nadszedł czas.

Dlaczego jeszcze nas nie zabili? - zapytał Farkas po trzech tygodniach pobytu w Quiztlalope. - Bo Panu podobało się pozostawić nas przy życiu - odpowiedział ojciec Sebastian.
Siedzieli na placu świątynnym, gdzie składano kolejną ofiarę. Żona Abakka, wodza Quiztlalope, poroniła. Abakka miał już czterdzieści dwa lata i ani jednego syna! Cóż mu po sześciu córkach? Trzeba więc ofiary przebłagalnej! Po zabiciu jeńca kapłan nie zdjął szat, zszedł po schodach na dół i powiedział parę słów do jednego z wojowników. Przyprowadzono dwójkę ofiarnych dzieci i uformowano orszak.
- Nie mogę - wyszeptał Farkas do mnicha.
- Nie musimy na to patrzeć - odpowiedział franciszkanin. - Chodźmy do chaty.
Spróbowali dyskretnie wycofać się z placu. Jednak kapłan dostrzegł ich i skinieniem dłoni wysłał dwóch wojowników. Obaj podbiegli szybko do ojca Sebastiana i Farkasa, potrząsając groźnie maczugami.
- Pytają, czy chcemy obrazić Jaguara - powiedział ojciec Sebastian.
- Srafn na Jaguara, plwam na niego, niech go piekło pochłonie, czarta - przeklął zapalczywie Farkas.
- I dobrze, ale teraz nie mamy wyboru. Idziemy z nimi. Módl się za dusze tych dzieci.
Ruszyli z orszakiem. Chłopczyka i dziewczynkę wyłowiono z gromady bawiących się dzieci. Od synów i córek Quiztlalopów odróżniały ich długie, niestrzyżone włosy. Wojownik brutalnie zawiązał im na szyjach powrozy i pociągnął oboje za sobą. Dziewczynka szła, nie rozumiejąc, o co chodzi, chłopak krzyczał przeraźliwie, opierał się, chwytając się pala z domu, pod którym bawił się z resztą dzieci. Quiztlalopa kopnął go w brzuch i chłopiec dalej poszedł potulnie.
Krata była już gotowa, stała oparta na dwóch drągach. Rozkrzyżowano na niej dzieci. Pomocnicy podali kapłanowi kilka obsydianowych ostrzy. Najpierw podszedł do dziewczynki. Kapłan dotknął jej czoła, serca i łona, następnie wybrał jeden z noży, przyłożył do krocza i poprowadził płytkie cięcie od odbytu, przez srom, podbrzusze, brzuch, aż po mostek. Wycie dziecka ucieszyło zgromadzonych. Farkas padł na kolana i czołem dotknął ziemi. Franciszkanin zaciskał bezsilnie ręce i modlił się żarliwie "Panie, zabierz to dziecko do siebie jak najszybciej. Panie, zalicz tę dziewczynkę do grona swych męczenników, bo ona umiera w męce za wiarę, którą mogłaby poznać. Panie, daj i mi siłę w tej godzinie próby. Panie, pozwól mi kochać tych barbarzyńców, bo to są moi bliźni. Panie, daj siłę temu Madziarowi, aby nie zszedł ze ścieżki, na którą tak odważnie wstąpił". Kapłan zostawił dziewczynkę. Podszedł do chłopca i wyłupił mu oczy, tak umiejętnie jednak, by łzy płynęły obficie. Zebrani Indianie wznieśli radosny okrzyk.
Quiztleg doskonale rozumiał, co czują teraz obaj Europejczycy. Wybijając chłopcu drugie oko, wyobraził sobie baronową de Liancourt, swoją ostatnią kochankę, która tak się w Indianinie zadurzyła, że na zmianę chciała za niego wyjść lub go adoptować. Gdyby go teraz widziała! Z resztą, kto ją tam wie... Kiedyś w przypływie szczerości opowiedział o wszystkich obyczajach swojego ludu pewnemu markizowi, który nie dość, że był zwykłym szaleńcem, to jeszcze namiętnym grafomanem. Temu to taka ofiara mogłaby się nawet spodobać, wyjątkowo był podniecony opowieściami Quiztlega. Ale ci dwaj na pewno nie są zbyt szczęśliwi, co do tego Quiztleg nie miał wątpliwości. Bóg nie chciał na razie ich śmierci. Nie wiedzieć czemu. A kapłan jest przede wszystkim sługą, więc musi słuchać swego pana. Rozumiał, że jego Pan nie chce ich oszczędzić, lecz sprowokować. Z tą myślą sięgnął po drugie ostrze i obciął chłopcu język. Krzyk wtedy staje się bulgoczącym odgłosem, podobno jaguary częściej przychodzą. Abakk nie posiadałby się ze szczęścia, gdyby do jego przebłagalnej ofiary przyszedł jaguar.
Krzyk dzieci brzmiał Farkasowi w głowie jeszcze długo. Leżał już na macie, wpatrzony w ścianę z gałęzi i ciągle widział to, czego tak bardzo pragnął nie widzieć, nie zobaczyć. Jednak posłuszny jakiemuś wewnętrznemu nakazowi podniósł wzrok i patrzył. Wtedy i teraz. Mnich klęczał obok, modląc się.
- Ojcze Sebastianie... - zaczął były sierżant.
- Słucham.
- Musimy coś zrobić. Cokolwiek. Kiedy tylko stoimy i patrzymy, to jest tak, jakbyśmy się na to godzili.
- Nie godzimy się. Robimy, co możemy. Była znowu dzisiaj rano u nas Weixte, ta młoda, inteligentna dziewczyna. Za parę tygodni będzie gotowa przyjąć chrzest.
- Czy ojciec wie, o czym ojciec mówi? Za kilka tygodni ochrzci ojciec pierwszą chrześcijankę tutaj? To ile czasu minie, zanim wszyscy staną się chrześcijanami?
Ojciec Sebastian przypomniał sobie datę edyktu mediolańskiego i mruknął:
- W Rzymie zabrało to trzy stulecia...
- Pięknie! Czyli do końca życia będziemy ich tutaj ewangelizować, i do końca życia będziemy chodzić na te zbrodnicze ceremonie? Myśli ojciec, że przywykniemy? Pewnie przywykniemy... Stary wiarus z mojego pułku opowiadał mi, jak w czasie pierwszej wojny śląskiej oblegali zdobytą przez Prusaków twierdzę. Załoga nie chciała się poddać, i na kilka minut przed szturmem jakiś pruski oficer wysadził bastiony w powietrze. Nasi myśleli, że wszyscy nie żyją i ruszyli dalej. Wtedy mój pułk, w którym służył ten mój znajomy wiarus, skierowano do odgruzowania twierdzy. I okazało się, że w podziemiach był żywy człowiek. Wszystkie wejścia zawalił gruz, ale podziemia były nietknięte. I ten człowiek przeżył tam dwa miesiące. Co jadł? Trupy jadł. Można by pomyśleć, że oszalał - ale nie oszalał, chciał po prostu przeżyć. Gdy żołnierze dowiedzieli się, co się stało, nie dali temu człowiekowi nawet księdza. Zakłuli go bagnetami na miejscu. Zastanawiałem się potem, czy słusznie go ukarali. I zdaje mi się, że słusznie. Ukarany został za to, że wydawało mu się, że najważniejszą rzeczą jest przeżyć. A przeżyć nie zawsze jest najważniejsze.
Mnich milczał chwilę, rozważając historię Farkasa. Ten żołnierz nie przestaje mnie zadziwiać. Umysł ma prosty, ale bardzo sprawny - pomyślał.
- Masz rację - powiedział po chwili. - Nie mażemy się na to godzić. Zabrakło mi ufności w Pana. Jeżeli Pan zechce, wybawi nas z każdej opresji. Pomóż mi, muszę zrobić sobie ambonę.
Wyszli na ulice wioski. Do wieczora zbierali kawałki drewna po całej wiosce. Franciszkanin od jakiejś kobiety wyprosił długi kawałek powrozu i z tych zaimprowizowanych materiałów sporządzili podwyższenie, wielkości skrzynki na owoce.

Codzienna ceremonia składania ofiary zaczęła się jak zwykle. Jednak gdy kapłan wracał z jeńcem w stronę piramidy, stało się coś nieoczekiwanego. Franciszkanin i jego towarzysz podbiegli do stopni prowadzących na szczyt piramidy. Farkas położył na ziemię skrzynkę, na której stanął ojciec Sebastian. Madziar uklęknął obok. Ojciec Sebastian wykrzyczał pierwsze zdanie swojej pierwszej nauki do Indian Quiztlalope.
Idący z naprzeciwka Quiztleg ucieszył się. Tego właśnie było mu trzeba. Powodu. Teraz Jaguar nie będzie miał nic przeciwko ofierze z dwóch Europejczyków. A oni pójdą na rzeź jak barany, nie próbując się bronić. I życie w wiosce pozostanie takie, jak było.
Mnich napominał Indian, by zaprzestali mordów. Mówił im, że jest inny potężniejszy Bóg, który nie chce ofiar z ludzi. Razem z Farkasem zagradzali wejście na schody.
Quiztleg zatrzymał się rozbawiony. Wojownicy wyczekująco spoglądali na niego, on jednak wstrzymywał ich ruchem ręki. Słuchał przez chwilę kazania tego klechy. Iluż takich słyszał w Europie! Ich własny lud drwi sobie z nich i kpi, a ci próbują głosić tego "Chrystusa" tutaj. Odezwał się po francusku:
- Ten wasz bóg swojego syna złożył w ofierze, a nie przyjmie ofiary z niewolnika? Coś mi to pachnie zabobonem, klecho!
Ojciec Sebastian zamarł z otwartymi ze zdziwienia ustami. Paryska francuszczyzna w ustach dzikusa!!! Nim zaczął obmyślać racjonalne wytłumaczenie tego dziwacznego zjawiska, Quiztleg skinął na jednego wojownika. Indianin lekko podrzucił w dłoni włócznię, zmieniając chwyt, i cisnął ją w ojca Sebastiana. Przymocowany do drzewca pęk piór zafurkotał.
Farkas, klęcząc, modlił się. Usłyszał język francuski, podniósł wzrok. Na tyle wcześnie, by zauważyć lecący oszczep. Krzemienne ostrze, gruchocząc żebra, przebiło pierś franciszkanina, gdy Farkas barkiem pchnął służącą za ambonę skrzynkę.
Mnich upadł na ziemię, uderzając głową o stopień piramidy. Żył jeszcze, gdy Indianie podchodzili niespiesznie. Dłońmi objął trzon sterczącej mu z piersi włóczni, spojrzał w niebo i powiedział kilka łacińskich słów. Spojrzał potem na Georga Farkasa, i mimo że przez dziurę w piersi przy każdym oddechu z sykiem uciekało zeń powietrze, zdołał wypowiedzieć dwa zdania:
- Dziękuję, Farkas. Nie zejdź z obranej drogi. Po czym skonał.
Quiztleg zbliżał się z uśmiechem. Oto kłopot rozwiązał się łatwiej, niż mógł się spodziewać. Klecha pójdzie na żarcie dla jaguara, zaś jego towarzysz popatrzy sobie na to przywiązany do pala, przy którym zdechnie z pragnienia. Pięknie!
Georg Farkas patrzył na kapłana. Czy ofiara z własnego życia, jaką złożył ojciec Sebastian, pójdzie na marne? Oto teraz zabiją jego, Farkasa. Jego krew, jako krew męczennika, powinna stać się nasieniem wiary. Jednak nie wykiełkuje to nasienie! Nie ma tutaj przecież gleby, na którą mogłoby paść! Nikt z nich tak naprawdę nie słyszał o Chrystusie, wszystko, co widzą, to śmierć dwóch białych.
I były sierżant Gyrgy Farkas zrozumiał. Jest czas wyciągniętej na zgodę dłoni i jest czas dłoni dzierżącej miecz. Czasem należy zginąć jak męczennik, czasem jak //miles Christi\\, o którym opowiadał mu ten, co właśnie oddał ostatnie tchnienie. I wiedział już, że mnich mylił się w swoich ostatnich słowach. Właśnie nadszedł ten moment, w którym potędze szatana należy przeciwstawić siłę. I Georg Farkas na powrót stał się sierżantem Farkasem.
Ciągle klęczał. Stanęło nad nim dwóch Indian. Obaj uzbrojeni w maczugi. Sierżant ocenił szansę. Wiedział, że w beznadziejnych sytuacjach nie można zaprzątać sobie głowy fatalną sytuacją strategiczną, lecz poświęcić się w całości zwycięstwu na małym odcinku. Nie myślał więc teraz o tym, co dalej - skoncentrował się wyłącznie na dwóch wojownikach, którzy stanęli nad nim. Jak wszyscy Indianie byli niscy i wątli. Farkas górował nad nimi masą, wzrostem i siłą mięśni. Dawno zauważył już, że Indianie nie umieli się bić. Ich walki były ściśle konwencjonalne, wojownicy mimowolnie przestrzegali umownych zasad. Przeciwko skoncentrowanej i zdecydowanej agresji często byli bezradni, starając się obezwładnić człowieka, który próbował ich zabić. Wiedział, że obaj będą chcieli go ogłuszyć, nie czyniąc mu przy tym zbyt dużej krzywdy. A on będzie chciał ich zabić i to będzie jego przewaga. Gdy roślejszy z wojowników wzniósł maczugę do ciosu, Farkas rzucił się i barkiem uderzył w brzuch Idianina, obalając go na ziemię. Kątem oka zauważył, że drugi stara się zdzielić go w plecy - w ostatniej więc chwili odsunął się z leżącego wojownika i maczuga uderzyła obalonego w mostek. Pozostali przypatrywali się ciekawie, nie reagując - dla Quiztlalope wojna była serią pojedynków. Dobrze! Farkas szarpnął broń wojownika, który stracił równowagę po ciosie. Upadł na swego kolegę. Sierżant odskoczył. Obaj Indianie gramolili się, wstając. Nadal nikt nie reagował. Georg przyskoczył więc do najbliższego widza, uderzył go pięścią w nos i oszołomionemu wyrwał z pochwy obsydianowy nóż. Kopnął w twarz podnoszącego się wojownika, drugiego zaś pchnął nożem w serce. Zanim ten pierwszy, z okrwawioną głową, podniósł się z ziemi, Georg przyklęknął mu na plecach i poderżnął gardło. Widzowie spodziewali się dalszej części widowiska. Quiztleg z uznaniem przyglądał się walce - nie taki znowu niedorajda z tego mniszego sługi! Skinął na następną dwójkę wojowników. Jednak Farkas nie chciał się bić z wojownikami. Chciał Quiztlega. Zanim więc Indianie podeszli do Georga, ten rzucił się jak pantera i w dwóch skokach był przy zdziwionym kapłanie, który nie sięgał Farkasowi nawet do ramion -zanim zdążył zareagować, rosły sierżant piątego pułku grenadierów uderzył go czołem w twarz, łamiąc kości jarzmowe. Bez wysiłku obrócił oszołomionego kapłana, zrzucając mu z głowy koronę. Lewą ręką założył mu chwyt na kark- teraz przydały się zapasy! Przystawił nóż do gardła Quiztlega i ciął - lekko, ale tak, by krew popłynęła. Indianie jęknęli ze strachu! To najgorsze bluźnierstwo, podnieść rękę na kapłana! Żaden, największy nawet wróg, nie dopuściłby się tak strasznego czynu! Tymczasem ten biały najwyraźniej nie baczył na żadne świętości.
Jednak Farkas nie chciał męczeńskiej śmierci, chciał zwycięstwa. Obejrzał się za siebie - droga wolna. Czuł jak tętnica Indianina pulsuje pod kamiennym ostrzem. Quiztlalope nie byli zdolni do działania, stali jak sparaliżowani, patrząc, jak ich relikwia zostaje zbrukana. Zaczął więc powoli stawiać krok za krokiem - tyłem, spoglądając co chwila za ramię, nie odrywając noża od szyi kapłana.
Droga do bramy trwała wieczność. Ale doszedł. Bez żadnego oporu ze strony Indian. Minął martwe już, wiszące na kracie dzieci i zniknął w dżungli.

Quiztleg siedział na krześle z dziwacznym oparciem. Ręce związane miał z tyłu. Na wysokości szyi, przez dwa otwory w oparciu przechodził gruby sznur. Z tyłu skręcony był na krótkim trzonie, który w rękach ściskał kat. Gdy sędzia ogłosi wyrok, kat przekręci trzon trzy razy, dusząc zbrodniarza. Najczęściej na oparciu, na wysokości pierwszego kręgu szyjnego, zamontowane było małe ostrze. Gdy garota przyciągała szyję skazanego, ostrze przebijało skórę i wbijało się między kręgi, przecinając rdzeń kręgowy, skracając męki. Jednak ten Indianin na taki luksus nie zasłużył. Sędzia w purpurowej todze odczytał wyrok, spojrzał na kata i skinął głową.
Antoni, kat, nie lubił okrucieństwa. Znany był z tego, że tracił skazanych w mgnieniu oka, zanim zdążyli jęknąć. Zawijał trzonem garoty, trrrach, i ciało zwisało bezwładnie. Ten Indianin zasłużył jednak na specjalne traktowanie.
Gdy sierżant Georg Farkas, jedyny, który przeżył z wyprawy von Beickendorfa, przybył do miasta, najpierw wzięto go za szaleńca. Potem jednak Quiztleg, główny kapłan Indian Quiztlalopa, na mękach potwierdził wersję sierżanta. Farkasa ogłoszono bohaterem. Komendant miejscowego garnizonu, chociaż nie posiadał takich uprawnień, w trybie wyjątkowym wręczył mu patent oficerski. Farkas nie chciał zaszczytów, nie przyjmował zaproszeń ani prezentów. Chciał tylko jednego - sprawiedliwej kary dla zbrodniarza, którego ze sobą przyprowadził i zorganizowania ekspedycji przeciwko Quiztlalopa. Na początku nikt nie chciał o tym słyszeć. Jednak Farkas był uparty. Siedział w mieście i pisał listy. Do biskupów, gubernatora, nawet do króla Portugalii. I w końcu po roku wywalczył swoje. Nauczył się też portugalskiego, w stopniu umożliwiającym swobodną komunikację z żołnierzami. Uzyskał odroczenie wyroku dla Quiztlega. Chciał, żeby kapłan zobaczył wyruszające wojsko. Przed podwyższeniem z garotą w równych szeregach stał pułk piechoty. Więcej nie trzeba na wioskę Quiztlalopa. Oczywiście Farkasowi zaproponowano dowodzenie ekspedycją, on jednak odmówił - argumentował, że nie ma oficerskiego doświadczenia, może dowodzić kompanią, ale nie pułkiem. Gubernator zgodził się z nim i dano Georgowi najlepszą wyborową kompanię. Siedział teraz w siodle, w szeregu, w nowym mundurze, w wypolerowanych lederwerkach, z ręką na koszu szabli.
Kat powoli obracał trzon garoty. Quiztleg umierał dwa kwadranse. Miał świadomość klęski. Z każdym obrotem wypełniały go coraz głębsza rozpacz i strach. Przed sobą widział pustkę.

W wiosce trwała rzeź. Wcześniej, za palisadą, rozegrała się krótka bitwa. Indianie rozpoczęli swój wojenny rytuał - najpierw taniec, który miał pozbawić wroga woli walki. Po dwóch pierwszych uderzeniach w bębny dowódca ekspedycji, pułkownik Salazar, opuścił szpadę, oficerowie i podoficerowie wykrzyknęli komendę - Ognia! Pierwsza salwa wystarczyła, bagnet na broń!, poszli do ataku. Bitwa była wygrana.
Żołnierzy nauczono, jak odróżnić jeńców od Quiztla-lopa. Więźniowie, dzieci i kobiety spędzano za palisadę, gdzie pilnowali ich uzbrojeni, indiańscy tragarze. Każdy mężczyzna Quiztlalopa miał zostać zabity. I żołnierze uganiali się po otoczonej kordonem wiosce, szukając kryjących się po chatach Indian. Dźgali bagnetami, strzelali, siekli szablami. Farkas robił to, co inni. Gdy zabili już wszystkich, ruszył pod piramidę i zaczął szperać w stosie czaszek. Ojciec Sebastian w górnej szczęce miał dwa srebrne zęby... Gdy przeszukiwał zwały kości, podszedł doń młody żołnierz z jego kompanii, Manolito, którego szczególnie lubił. Szczupły, niewinny blondynek o twarzy amorka. Mundur miał zachlapany krwią, krew miał również na rękach i twarzy. I przerażenie w oczach.
- Panie poruczniku... Panie poruczniku... Zamordowaliśmy ich... Jak świnie, jak barany, zarżnąłem kilku, zastrzeliłem, zakłułem bagnetem. Jak rzeźnik. Jestem mordercą. To nie było wojsko, to nie była bitwa. Zabijałem niewinnych...
Farkas nagle poderwał się z ziemi i z szerokiego zamachu wymierzył chłopcu potężny policzek, aż klasnęło.
- Nazywasz ich niewinnymi? To plemię nie zasłużyło na to, by trwać. Ci ludzi nie powinni chodzić po ziemi. Chodź za mną.
Wyszli za palisadę. Farkas podszedł do pilnowanych kobiet i jeńców i wskazał dwoje długowłosych dzieci, chłopca i dziewczynkę.
- Weź je za ręce, Manolito, i chodź.
Poszli pod kratę, na której wisiała szóstka martwych, umęczonych dzieci. Na prośbę Georga pułkownik Salazar nie pozwolił na razie ruszać dziecięcych trupów.
- Patrz na nie, Manolito. Patrz na tego wypatroszonego chłopca. Patrz na te dziewczyny, którym ucięli piersi, wyłupili oczy i rozerwali srom. Patrz uważnie, Manolo.
Zostawił chłopca z czworgiem dzieci. Dwojgiem martwych i dwojgiem żywych. I wrócił do wioski. Stanął przed stopniami piramidy. Pouczeni żołnierze przeszukiwali stos kości w poszukiwaniu czaszki ojca Sebastiana, która miała zostać wysłana do Watykanu jako dowód w procesie beatyfikacyjnym. Inni żołnierze znosili beczki z prochem. Farkas zaś opatrzył pistolet, pieczołowicie podsypał panewkę i ruszył po schodach w górę. Wszedł do pomieszczenia na szczycie. Ściany pokryte były złotą blachą, w której wyrzeźbiono skomplikowane ornamenty. Jednak Georga nie interesowały ozdoby. W rogu siedział przypięty złotym łańcuchem tłusty jaguar. Niecierpliwił się - przyzwyczajono go przecież do regularnych posiłków. Farkas przystawił zwierzęciu lufę do ucha i strzelił.
W godzinę później potężny wybuch uniósł ogromny stos kamieni na wiele stóp w górę - piramida wyleciała w powietrze, opadając bezładną kupą kamieni. Po chwili zapłonęły chaty. Przez całą noc patrzyli, jak dopalają się resztki Quiztlalope. Nad ranem, gdy ognie dogasły, czterystu Indian z motykami weszło na pogorzelisko i przeryło dokładnie ziemię. Dzieła zniszczenia miała teraz dokończyć dżungla.
Jeńców uwolnili. Z kobiet i dzieci Quiztlalopa uczyniono niewolników na rozległych plantacjach kawy.
Większość umarła na grypę i gruźlicę. Ci, co przeżyli, jeszcze przez kilka pokoleń w tajemnicy przekazywali potomkom opowieść o Quiztlalope. Kobiety wydano za sprowadzonych z Afryki murzyńskich niewolników. Po stu latach rozpuścili się w metysko-mulackiej masie.

Manuel Quintana nie myślał o zamęczonych dzieciach. Myślał jedynie o oczach pomocnika kapłana, któremu wbił bagnet w szyję. I nie potrafił znieść tej myśli. Uciekając przed sobą, wyjechał do Europy. Osiadł w Paryżu, rozpoczął studia i został dziennikarzem. Po trzydziestu latach nie mógł żyć dłużej ze swoim ciężarem. Poprosił o pomoc swojego kolegę z "L'Observateur" i razem spisali wyznanie Manuela Quintany, pod tytułem "Ja, kat Quiztlalope". Manolito wyznawał w książce swoje grzechy - przedstawiał się jako młody głupiec, który uległ urokowi munduru i wpływowi oficerów. Za głównego winowajcę zbrodni uznał porucznika Farkasa, który zmarł na malarię dwa lata po pacyfikacji Quiztlalope. Książka odniosła niebywały sukces. W Paryżu przedstawiano ją jako koronny dowód na barbarzyństwo i nietolerancję Europy, niszczącej inne kultury. Słowo "farkas" na jakiś czas stało się popularnym synonimem brutalnego, bezwzględnego oprawcy. Manolito stał się nagle majętnym człowiekiem i pędził spokojne, acz wesołe życie, aktywnie uczestnicząc w towarzyskim życiu Paryża. Gdy miał siedemdziesiąt siedem lat i był szczęśliwym dziadkiem szóstki wnucząt, ktoś zadzwonił do drzwi jego pięknego mieszkania. Pokojówka zaanonsowała: "przyszedł pan Pedro Farkas, proszę pana". Nazwisko poderwało Manolita na równe nogi. Kazał prosić. Do pokoju wszedł pięćdziesięcioletni Indianin, odziany i ostrzyżony po europejsku. Manolito niczego nie rozumiał. Indianin odezwał się po portugalsku.
- Dzień dobry, nazywam się Pedro Farkas. Spotkaliśmy się czterdzieści lat temu. Patrzyliśmy razem na ciało mojego przyjaciela, Axatlale, była z nami jeszcze moja siostra i nasz dobrodziej, pan porucznik Farkas.
Manolito oniemiał, Indianin zaś kontynuował:
- Czytałem Pana książkę. Napisał pan straszne, podłe kłamstwa. Kupując bilet na statek, kupiłem też pistolet, chciałem pana zastrzelić, żeby jakoś oczyścić pamięć naszego dobroczyńcy, którego tak nędznie pan oczernił. Jednak w czasie długiej podróży miałem dość czasu do namysłu i ochłonąłem. Jestem chrześcijaninem, nie zabijam ludzi. Oto pistolet, który kupiłem.
Pedro położył na kredensie niewielki rewolwer.
- W zasadzie nie mam panu nic więcej do powiedzenia - zakończył i wyszedł.
Gdy zamykał za sobą drzwi, do pokoju wpadł Jean, najstarszy syn Manolita.
- Ojcze, czego chciał ten Metys? - zapytał Manolito patrzył na swojego syna. Nie widział bankiera, dojrzałego mężczyzny, ojca czwórki dzieci. Widział małego Juana, biegnącego ze śmiechem po zielonej trawie. Obok stała jego matka, a on, Manolito, rozkładał ramiona, by otoczyć nimi swojego pierworodnego, owinąć ojcowską miłością. A teraz dowiedział się, że tamten wypatroszony, indiański chłopiec miał na imię Axatlale. Manuel Quintana zapłakał.

Szczepan Twardoch


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 03 miniatury
NF 2005 03 taniec duchów
NF 2005 03 pod starym nowym jorkiem
NF 2005 03 obiekty pożądania
NF 2005 03 absolut
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów

więcej podobnych podstron