NF 2005 03 taniec duchów


Douglas Smith
Taniec duchów

Na początku rzeczy ludzie
byli niczym zwierzęta,
a zwierzęta niczym ludzie.
(Legenda Indian Kri)


Wszedłem do sklepu ze swoim wielkim psem Gelertem u boku. Widząc nas, Vera szybko uczyniła gest odganiający złe moce. Udawała, że po prostu wyciera ręce o niebieski fartuch, ale ja zauważyłem.
- Witaj, Vero - powiedziałem przyjaźnie. - Dawno się nie widzieliśmy.
- Och... Tak, panie Blaidd - nie odpowiedziała uśmiechem. - Muszę coś sprawdzić na zapleczu, Ed - rzuciła do męża i prawie wybiegła tylnymi drzwiami.
Edward Dwie Rzeki opierał się ciężko o sklepowy kontuar, tuż obok kasy. Długie, siwe włosy opadały na rozłożoną przed mężczyzną gazetę. Spokojnie odprowadził żonę wzrokiem, po czym spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
- Wciąż się ciebie boi - zachichotał cicho.
- Ty też zamierzasz uciec i schować się w bezpiecznym miejscu?
- Vera to biała kobieta - oczy Eda spojrzały poważniej. - Mój lud snuje legendy o Herok'a od pokoleń, Szara Łapo. Wychowałem się na nich. Poznałem już innych takich jak ty. A i ciebie znam chyba niezgorzej, mimo że minęło... ile?
- Cztery lata.
- Cztery lata, odkąd opuściłeś Wawa. Wyciągnąłem dłoń, a on uścisnął ją mocno.
- Dobrze cię widzieć, Ed - powiedziałem.
- Wzajemnie, Gwyn. Dobrze cię znowu widzieć. - Przechylił się przez ladę, aby poklepać Gelerta po szerokim łbie. - Ciebie też, ty wielgachna bestio.
Pies zamachał radośnie ogonem, zagrażając ustawionej pieczołowicie nieopodal piramidce puszek.
- Przyleciałeś? - spytał Ed, patrząc znów na mnie.
- Tak. Wylądowałem na Jelenim Stawie, założyłem obóz na północnym brzegu, no i przespacerowałem się tutaj. Dostałeś mój faks?
- Owszem. Przygotowałem ci trochę zapasów i mapę drogi do domu kierowcy ciężarówki. - Głową wskazał kilka pakunków leżących w kącie pomieszczenia.
- Dzięki. Ile jestem winien?
- Dopiszę ci do rachunku; zostaniesz tu pewnie na dłużej. Chociaż powitanie miałeś niespecjalne.
- Mogło być lepiej. Jakieś wieści o Robercie?
- Pokazałem ludziom zdjęcie twojego przyjaciela. - Ed kiwnął głową. - Na pewno był w Wawa na pogrzebach, ale trzymał się z boku. Długo szukałem kogoś, kto zamienił z nim choć kilka słów, ale wreszcie udało się. Robert opuścił miasteczko jakieś dwa dni temu, lecz podobno wróci. Wspominał coś o niedokończonych interesach.
- Dokąd się wybierał?
- Mogę tylko zgadywać, ale obstawiałbym region Muskoka.
- Czemu? - spytałem zdziwiony. Muskoka: piękne tereny rekreacyjne i domki letniskowe bogatych ludzi. Jakieś dwie godziny jazdy z Toronto i dobrze ponad siedemset kilometrów od Wawa.
W odpowiedzi Ed uniósł tylko palec, zabierając się do wertowania gazety. Gelert obwąchiwał nasze zapasy; ja czekałem spokojnie, chłonąc woń ziarna, owoców, drewna, juty i ludzkich ciał. Vera mruczała coś na zapleczu; gdybym się skupił, mógłbym usłyszeć wyraźnie jej słowa. Ale nie chciałem.
- Zwłoki miejscowego potentata branży drzewnej, Jonathana Conrada - zaczął czytać na głos Ed - oraz ciało jego ochroniarza znaleziono wczoraj rano przed domkiem Conrada w Muskoka.
Usłyszałem kroki nadchodzącego klienta, a potem dźwięk dzwonka zawieszonego nad drzwiami. Ed uniósł głowę znad gazety. W drzwiach stała szczupła, mniej więcej dwudziestoletnia dziewczyna o szarozielonych oczach i długich, niesfornych, ciemnych włosach. Uśmiechnąwszy się przelotnie do Eda, ruszyła w stronę półek z towarami.
- Witaj, Leiddio - powiedział sklepikarz.
- Witaj, Ed - rzuciła, a potem spojrzała na mnie. Było w niej coś dziwnie znajomego. Wciąż na mnie patrzyła, nawet gdy odwróciłem się do Eda.
- Pani Conrad wybrała się feralnego dnia wieczorem do miasta - czytał dalej. - Wróciwszy do domku około drugiej w nocy, znalazła dwa ciała.
- Jak zginęli? - spytałem.
Ciągle czułem na sobie wzrok kobiety o imieniu Leiddia. Nie odwróciłem się.
- Sprowadzają koronera z Toronto - odrzekł Ed. - Miejscowi gliniarze mówią, że wyglądało to na atak zwierzęcia, sądząc po ranach. Dużego zwierzęcia. Może niedźwiedzia.
Przekląłem pod nosem.
- Ekolodzy chyba nie będą płakać po zabitych - mruknąłem.
- Rodzice tych trzech chłopców na pewno nie - odezwała się Leiddia. - To on ich zabił; nawet jeśli sam nie prowadził ciężarówki. Stał za tym, wszyscy to wiedzą.
- Ale się wywinął - powiedział sklepikarz. - Zresztą kierowca ciężarówki też. "Wypadek", "niesprawne hamulce", takie tam .bzdury. Conrad dostał mandat w wysokości pięciuset dolarów za zły stan techniczny swoich pojazdów.
Usłyszałem o tym wypadku z ciężarówką trzy dni temu. Conrad był szefem firmy, do której należała papiernia leżąca tuż pod Wawa. Przedsiębiorstwo to prowadziło wycinkę drzew na północ od Jeziora Górnego. Ostatnio nasilał się tumult wśród mieszkańców tej okolicy, plemion indiańskich i radykalnych grup ekologicznych. Protestowano przeciwko stosowanym metodom masowego wyrębu, którymi niszczono wielkie połacie starego lasu. Wreszcie grupa studentów i ekologów zablokowała wąską, leśną drogę wiodącą na ostatnie miejsce wycinki.
Pierwsza ciężarówka, która dotarła do blokady, wycofała się. Kierowca musiał wracać do obozu, jadąc ponad dwadzieścia kilometrów na wstecznym. Dwie godziny później przybyła druga ciężarówka. I ta się nie zatrzymała.
Dzieciaki nie zatarasowały drogi pniakami czy kamieniami. Nie rozsypały gwoździ, nie rozciągnęły łańcuchów. Oni po prostu stali, trzymając się pod ramiona i śpiewając.
Potężny samochód nawet nie zwolnił. Zginęło trzech miejscowych studentów i dziewczyna spoza miasta.
- Pięćset dolarów... - parsknął Ed, kręcąc głową.
- Jeden z nich był na moim roku - powiedziała cicho Leiddia.
Spojrzałem na nią ciekawie. Otaczająca dziewczynę aura wydawała mi się coraz bardziej znajoma.
- Byłaś tam? - spytałem.
- Nie - odparła, patrząc hardo. - Mój ojczym pracuje w papierni, nie pozwoliłby mi.
- Ehm. - Ed przełknął ślinę. - Szara Łapo, to jest Leiddia Barker. Leiddio, to stary przyjaciel, Gwyn Blaidd. Ten przyjaciel pana Arcasa, o którym ci wspominałem.
- Zna pan Roberta? - spytała.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, drzwi sklepu otworzyły się szeroko. Do środka zajrzał mężczyzna.
- Leiddia! - warknął. - Pospiesz się!
- Idę - mruknęła, nie patrząc na niego. Ze złością walnęła wybranymi z półek puszkami o ladę.
Ed podliczał jej zakupy, a ja przyjrzałem się przybyszowi. Facet pod pięćdziesiątkę, około metr osiemdziesiąt, wydatny brzuch, zaczesane do tyłu rzadkie, czarne włosy. Gelert zawarczał ostrzegawczo; pozwoliłem mu. Nie podobał mi się zapach tego gościa.
Leiddia zapłaciła Edowi, podniosła papierową torbę z zakupami i ruszyła do wyjścia. Mężczyzna nie poczekał na nią; odwrócił się i poszedł do zaparkowanego przed sklepem starego samochodu. Drzwi zamknęły się ze skrzypem. Leiddia usiłowała przytrzymać torbę jedną ręką, a drugą chwycić klamkę. Podbiegłem i otworzyłem jej.
- Dzięki - powiedziała, patrząc to na mnie, to na samochód. - Blaidd... Trochę dziwne nazwisko.
- Walijskie.
- Czemu Ed nazywa pana Szarą Łapą? Klakson starego auta zatrąbił natrętnie.
- Co ty tam robisz, do cholery! - krzyknął mężczyzna, wyskakując z samochodu, a potem idąc ku nam z zaciśniętymi pięściami. - A pan coś za jeden?! Ja...
Oklapł nagle, poznając mnie.
- Witaj, Tom - powiedziałem. - Dawnośmy się nie widzieli.
- Gwyn! - Głośno przełknął ślinę. - Nie wiedziałem, że wróciłeś.
- Nie rozstaliśmy się jak przyjaciele - uśmiechnąłem się lekko. - Dlatego jakoś nie pomyślałem, żeby cię zawiadomić.
- Eee... No tak. Jasne. Leiddia, nie trać za dużo czasu. Mam robotę.
Odwrócił się i poszedł do auta, zerkając przez ramię. Dziewczyna patrzyła z uniesionymi brwiami.
- Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby coś tak sieknęło starego Tommy'ego - powiedziała, spoglądając na mnie z mieszaniną podziwu i zaciekawienia. - Zobaczymy się jeszcze?
- Obozuję nad Jelenim Stawem. Północny brzeg.
Uśmiechnęła się tajemniczo, patrząc jak kot na kanarka. A potem niespiesznym krokiem ruszyła do samochodu. Kiedy odjechali, wróciłem do sklepu.
- No i co myślisz o naszej Leiddii? - spytał Ed.
- Czułem się, jakbym zdawał jakiś egzamin. Niech zgadnę: to ona rozmawiała z Robertem?
- Tak. Powiedziałem jej, że stary przyjaciel Roberta przyjeżdża do miasta i chce zrobić mu niespodziankę. A ona mi na to, że Robert właśnie wybył. Dziwne. Pojawia się tu zaraz po tobie, chociaż rzadko bywa w miasteczku. Chciała czegoś od ciebie?
- Myślę, że jeszcze sama mi to powie. Jak to się stało, że Tom Barker jest jej ojczymem?
- Leiddia i jej matka przyjechały tu jakieś dwa lata temu. - Ed skrzywił się. - Matka miała trochę pieniędzy i niezgorszą chałupę, a to zainteresowało Toma. Nie wiem, co ona w nim widziała.
- Nie zmienił się?
- Ani trochę. Pozostał pierwszorzędnym złamasem. Co oczywiście nie jest bez wpływu na ten związek: było już kilka incydentów, wzywano policję, ale kobieta nigdy o nic go nie oskarżyła.
- Bije ją?
Ed pokiwał głową.
- Przyjaciółka Very jest pielęgniarką w tutejszym szpitalu - powiedział. - Matka Leiddii trafiała tam kilkakrotnie, zawsze opowiadając bajeczkę o jakichś stromych schodach czy innym wypadku. Ale obrażenia wyglądały raczej na skutki pobicia.
- Z tego, co wiem - odezwał się po dłuższej chwili - przynajmniej nie tyka dziewczyny.
- I dobrze - odparłem, zbierając przygotowane dla mnie zapasy. - Zaczepianie Leiddii mogłoby być dla niego niebezpieczne. Sam nie wie, co mógłby obudzić.
Ed spojrzał poważnie.
- Dostrzegasz w niej coś..,?
- Ma Znamię - powiedziałem cicho. Otworzyłem drzwi i wyszedłem z Gelertem na ulicę, nie czekając na odpowiedź sklepikarza.

Pierwsze mrozy wcześnie nawiedziły okolice Wawa. Szliśmy ja i Gelert - przez las mieniący się kolorami późnej jesieni, oddychając rześkim, zimnym powietrzem, ciesząc się brakiem komarów. Dotarliśmy do obozowiska przed zachodem słońca.
Tej nocy ogniste duchy tańczyły wokół mnie, a wschodzący księżyc urokliwie srebrzył spokojną taflę jeziora. Gelert pochrapywał miarowo, a duchy tańczyły z moimi myślami.
Nie chciałem ich. Nie prosiłem o nie. Ale duchy najwyraźniej miały własne zdanie na ten temat i uznały, że to świetny czas na przedstawienie. To nie były widma przeszłości, te sprzed piętnastu lat. Ten pląs trwał tu i teraz.
//Tańczcie, duchy.\\
Jeszcze trzy dni temu byłem daleko na północy. Tego dnia stałem przy drewnianej barierce okalającej kamienną promenadę biegnącą wzdłuż całej długości Cii y Blaidd. Obserwowałem mały hydroplan, burzący spokój wód jeziora leżącego w dole. Cii y Blaidd to częściowo naturalna, częściowo sztuczna budowla z kamienia i drewna, wzniesiona nad otoczonym lasami jeziorem w północnym Ontario. Nazwa tego miejsca oznacza po walijsku Wilcze Gniazdo.
Zaprojektowałem to miejsce lata temu, chcąc wznieść sobie cichą przystań, do której mógłbym uciec przed cywilizacją. Od czasu do czasu. Ale ostatecznie to właśnie miejsce stało się moim domem. A może po prostu uciekłem na dobre.
Można tam dotrzeć jedynie hydroplanem, lądując na jeziorze. Budowlańcy przylecieli w nocy, zostali na miejscu aż do końca prac, po czym wrócili również nocą. Ja pilotowałem samolot.
Tylko troje ludzi znało położenie tego miejsca. Patrzyłem na lądującą maszynę, zastanawiając się, kto z nich trojga mógł mnie odwiedzić.
Hydroplan wpłynął do małego doku, ukrytego pod gałęziami wierzb. Masywna, męska sylwetka pojawiła się na zboczu, pnąc się energicznie do góry po wykutych w skale stopniach.
A więc to nie Estelle, pomyślałem. Robert lub Michael: z tej odległości nie mogłem jeszcze stwierdzić. Wreszcie mój gość spojrzał w górę, zrzucając z głowy kaptur. Gęste, rude włosy wysypały mu się na ramiona.
- Hej, Mitch! - krzyknąłem, machając mu. Czułem coś w rodzaju ulgi. Ruszyłem z powrotem do domu, aby powitać Michaela Ducharmes'a, Czerwonego Byka, obecnego Wodza Kręgu Herok'a.
Przez ciężkie, dębowe drzwi wyszedłem na żwirową ścieżkę, którą nadchodził Mitch. Towarzyszyły mu dwa potężne jelenie; ich wielkie poroża ledwo mieściły się pod koronami drzew. Mężczyzna uniósł rękę w geście pozdrowienia; zwierzęta jak na komendę skręciły w bok i zniknęły w lesie.
- Zacna obstawa - powiedziałem.
- Wydawało im się, że mogę potrzebować ochrony przed twoją świtą - odpowiedział, wskazując na sześć wilków, które przysiadły pod drzewami nieopodal.
- Garm, Fenrir! Spokój. To przyjaciel - zawołałem do dwóch największych basiorów. Spojrzały na Mitcha, a potem cała szóstka odeszła, niknąc między drzewami.
Już w domu, Mitch rozsiadł się w wielkim fotelu ze szklanką ulubionej szkockiej.
- Wiesz, że tego jeziora nie ma na żadnej mapie? - zapytał, sącząc whisky. - Nawet na tych satelitarnych, obrabianych komputerowo.
- Może potrzebują lepszych komputerów - rzuciłem.
- Raczej lepszych zabezpieczeń - odparł, patrząc znacząco na mój zgromadzony w pokoju sprzęt. No tak, ta cała elektronika, komputery i modemy musiały robić wrażenie. Ale nie podjąłem tematu.
Zapadła niezręczna cisza. Mitch niespiesznie popijał szkocką.
- A skoro już mówimy o bezpieczeństwie... - powiedział wreszcie.
- Mam nadzieję, że nie przyleciałeś tu, by znów na mnie naciskać - przerwałem ostro. - Zapomnij. Nie i koniec. Masz wystarczająco dużo drapieżników do swojej brudnej roboty.
Twarz Mitcha spurpurowiała.
- Poza tym - ciągnąłem - to Robbie odpowiada w Kręgu za bezpieczeństwo. To jego działka.
Milczał, patrząc na mnie wściekłym wzrokiem. Kiedy się wreszcie odezwał, jego głos był spokojny, opanowany:
- Dwa lata temu Robbie związał się z grupą radykalnych ekologów.
- Cóż z tego? Wielu z nas jest ekologami. To poniekąd naturalne. Wciągnąłem w to Stellę już dawno temu. Robbiego też próbowaliśmy wtedy zwerbować.
- Widziałeś go ostatnio?
- Mitch - żachnąłem się. - Nie widuję się z nim ani Stellą od ośmiu lat. O co ci chodzi? Coś się stało?
Kiwnął głową i odetchnął głęboko. Wyglądał teraz bardzo staro. Dziwne. Nigdy wcześniej nie myślałem, jak Mitch jest stary.
- Gwyn - powiedział cicho. - Nasz Robert zagroził śmiercią dwóm ludziom. Jeden z nich to ważna szyszka. Z tych, co przyciągają uwagę.
Przez chwilę patrzył w szklankę. Potem uniósł wzrok:
- Potrzebuję twojej pomocy, Gwyn. Musimy znaleźć Robbiego, zanim on... coś zrobi.
Zamilkłem i słuchałem. Mitch opowiedział mi o protestach ekologów, o blokadzie drogi, o śmierci czworga demonstrantów, no i o Robercie, który odgrażał się, że zabije Conrada i kierowcę ciężarówki.
- W dodatku - powiedział po krótkiej pauzie - najwyraźniej CSIS
wie o wszystkim. Nasza wtyczka w służbach donosi, że ktoś od nich przekazuje na zewnątrz tajne informacje o Herok'a. Gwyn, według nas ktoś wskrzesił Tainchel.
Mimowolnie zgrzytnąłem zębami. A niech to. Wypytywałem jeszcze o źródło informacji, o dowody, o szczegóły, ale on wiedział, że już mnie ma. I oczywiście ostatecznie się zgodziłem: ze względu na Tainchel i na to, że Robbie był kiedyś moim przyjacielem, a Mitch pozostał nim cały czas. Przynajmniej tak to sobie wtedy tłumaczyłem. Ale teraz, patrząc na duchy tańczące w świetle płomieni, wiedziałem, że zrobiłem to dla kogoś innego.
//Tańczcie, duchy. Tańczcie.\\
Estelle i ja byliśmy ze sobą kawał czasu. Lata temu, kiedy jeszcze nadzorowałem bezpieczeństwo całego północnego wschodu. Przez stulecia Herok'a byli uważani za mityczne stwory rodem z legend. Głównym zadaniem naszego Bezpieczeństwa było utrzymywanie takiego właśnie stanu wiedzy i świadomości. Potem pojawił się Tainchel, tajny projekt kanadyjskich służb specjalnych. Jego jedynym celem było wytropienie i schwytanie Herok'a. Oczywiście do celów naukowych.
Tainchel. Stare, szkockie słowo, oznaczające tyralierę uzbrojonych mężczyzn idących ramię w ramię przez las, aby zabijać wilki.
Straciliśmy kilku naszych, zanim wreszcie zorientowaliśmy się, co jest grane. Wykorzystując swoje pierwsze ofiary, służby zdołały skonstruować specjalne skanery. Drobne zmiany w mózgowych falach alfa, subtelne różnice metabolizmu, niewielkie detale widoczne w podczerwieni... Byli w stanie znaleźć nas i odkryć. Nawet w zatłoczonych miastach.
Ale przeholowali i poczuli się zbyt dobrze. Dzięki mnie dotarła do nich tajna informacja o zgromadzeniu Kręgu Herok'a w pewnym odludnym miejscu. Oczywiście podczas pełni księżyca, aby uwiarygodnić przeciek.
Dwudziestu agentów Tainchel weszło prosto w naszą pułapkę. Uzbrojeni głównie w strzelby z nabojami usypiającymi, nie mieli żadnych szans. Żaden nie wrócił. Spotykali już przedtem Herok'a, ale nigdy nie spotkali
Herok'a-drapieżników. Wilki, niedźwiedzie, wielkie koty, ptaki drapieżne. Nie braliśmy jeńców.
Po wszystkim skontaktowaliśmy się z CSIS. Wysłałem im listę zakonspirowanych agentów Tainchel, ich punktów kontaktowych przeprowadzanych właśnie akcji. Dołączyłem krótką notę: "Wiemy, kim jesteście. Wiemy, gdzie jesteście. W samoobronie nie zawahamy się zabijać. Ustąpcie."
Ustąpili. CSIS rozwiązała Tainchel, i nastał niepewny rozejm.
Ten rozejm jakoś się trzymał, czego nie dało się powiedzieć o moim związku z Estelle. Kłóciliśmy się o tę zasadzkę na agentów, o przemoc i zabijanie. Ona krzyczała, że to okrutne i niepotrzebne; ja krzyczałem, że musieliśmy to zrobić, by przetrwać. Potem już po prostu krzyczeliśmy.
Przyjaźniłem się z Robertem od lat. To przeze mnie poznał Estelle. A kiedy ja się wycofałem, oni zbliżyli się do siebie. Mniej więcej w tym czasie odszedłem z Kręgu. Tam również zastąpił mnie Robbie.
//Tańczcie, duchy. Tańczcie z bestiami nocy.\\
Gelert zawarczał cicho, unosząc łeb. Myślą nakazałem mu spokój; nadchodzący człowiek nie miał zamiaru się skradać. Wstałem, a Leiddia wyszła spomiędzy drzew, zatrzymując się na granicy światła.
- Witaj - uśmiechnęła się.
- Cześć.
- Nie wyglądasz na zaskoczonego.
- Czułem, że przyjdziesz coś mi powiedzieć.
- Taaa - westchnęła. - Jesteś wilkiem.
- Co proszę? - starałem się nie okazywać emocji. Obeszła ognisko i usiadła po przeciwnej stronie, uśmiechając się szeroko.
- Blaidd - powiedziała. - Sprawdziłam. To znaczy "wilk" po walijsku.
- Ach, tak. Chyba ci o tym nie wspominałem. Usiadłem naprzeciwko dziewczyny, a Gelert podszedł
do niej leniwie, wyraźnie się łasząc. Ujęła jego wielki łeb w dłonie, drapiąc psa za uszami.
- A jak ty się nazywasz? - spytała potężnego charta. Powiedziałem jej, a ona zrobiła wielkie oczy.
- Według legendy, walijski książę Llewellyn miał ulubionego charta-wilczarza o imieniu Gelert - wyjaśniłem.
- A czemu Ed nazywa cię Szarą Łapą?
- Indianie Kri wierzą, że głośne wymawianie prawdziwego imienia wilka może go sprowadzić. Dlatego wymyślają różne nazwy zastępcze, jak Szara Łapa, Szare Futro, Złoty Kieł, Cichy Łowca. Dlatego Ed nigdy nie używa mojego prawdziwego nazwiska.
- A może myśli, że ty sam jesteś wilkiem - zachichotała. Uśmiechnąłem się do niej. Wtedy, w sklepie, byłem
zbyt przytłoczony aurą jej Znamienia. Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo jest atrakcyjna. Gelert też ją polubił; a to zawsze dobry znak. Wpatrywała się we mnie w milczeniu.
- Jesteś wilkiem - powiedziała poważnie. Milczałem.
- Jak to jest? - spytała. - Zmieniać się? Żyć w ten sposób?
- Przecież już wiesz. Prawda? Jak to się stało?
- Twój przyjaciel, Robert. Spotkałam go na pogrzebie. Miał w sobie coś... intrygującego. Wciąż na mnie patrzył.
- No cóż. Wcale mu się nie dziwię.
- Dziękuję - uśmiechnęła się. - Chociaż to chyba nie był ten rodzaj zainteresowania. Wiedział, że ja też jestem inna. Tylko jeszcze nie rozumiałam, o co chodzi.
Patrzyła w płomienie.
- Był taki rozbity - ciągnęła - taki smutny. Powiedział, że musi mi coś przekazać. Jakąś informację, coś ważnego. O mnie. Mówił, że trzeba wypełnić pustkę po tym, co stracone. Nie pojmowałam, ale... nie bałam się go. Skądś wiedziałam, że mogę mu zaufać.
No tak. Typowe. Robert, chłop o rozmiarach niedźwiedzia grizzly, którego kobiety traktują jak przerośniętego, uroczego misia.
- Wyszliśmy razem z pogrzebu - mówiła Leiddia. - Znaleźliśmy sobie w lesie polankę z wielkim kamieniem, usiedliśmy tam i rozmawialiśmy. To znaczy on mówił, ja słuchałam. Opowiedział mi o Herok'a, rasie starszej niż ludzkość. 0 więzi, która łączy każdego Herok'a z jednym gatunkiem zwierzęcia.
- Nadawano nam różne imiona - powiedziałem. - Indianie Kri nazywają nas Herok'a albo Duchami Ziemi. Wierzą, że jesteśmy połączeni mistycznym węzłem z naszymi zwierzętami totemicznymi. Że przejmujemy cechy i zdolności tych zwierząt: siłę, zręczność, wyostrzone zmysły. W dodatku możemy rozkazywać naszym zwierzęcym braciom.
Spojrzałem na Gelerta bez słowa. Wilczarz pobiegł do namiotu i wrócił z kubkiem w pysku.
- Kawy? - zapytałem.
- Dziękuję - zaśmiała się dziewczyna. - Rozumiem, że w takim układzie tresura Gelerta nie była zbyt kłopotliwa.
Spoważniała znowu.
- Robert powiedział mi więcej - mruknęła.
- Że możemy przemieniać się w nasze totemiczne zwierzęta? - powiedziałem, sięgając po wiszący nad ogniem imbryk. Kiwnęła głową.
- Wierzysz w to? - zapytałem.
- Nie muszę wierzyć. Widziałam to. Robert mi pokazał.
- Musiał być stuprocentowo przekonany co do ciebie - gwizdnąłem pod nosem.
- Powiedział, że mam prawo wiedzieć. Że mam... Znamię.
- To prawda - szepnąłem. - Nosisz Znamię.
- Czyli jestem jedną z was?
- Nie. To znaczy... jeszcze niezupełnie. Nie wszyscy, którzy noszą Znamię, stają się Herok'a. Potrzeba im pomocy. Przewodnika. Robert ci o tym nie wspominał?
- Nie miał czasu. Zdaje się, że musiał coś zrobić. Miał jakiś dług do spłacenia. Obiecał, że wróci, aby wyjaśnić mi wszystko do końca.
Wstała i ostrożnie obeszła ognisko, jakby starając się nie spłoszyć dzikiego zwierzęcia. Usiadła obok mnie; czułem ciepło ciała dziewczyny i jej oddech na mojej twarzy. Zauważyłem coś jeszcze.
- Twój policzek - powiedziałem, wyciągając rękę..
- Dostałam w twarz - mruknęła, odwracając się.
- Od ojczyma?
Kiwnęła głową w milczeniu. Delikatnie odwróciłem jej twarz z powrotem do siebie.
- Czemu?
- Próbował... się do mnie dobierać. - Spuściła wzrok. - Powstrzymałam go.
- To pierwszy raz czy...?
- Pierwszy. Dotychczas wyżywał się na matce, pod każdym względem.
Nagle przytuliła się do mnie, kładąc głowę na moim ramieniu.
- Nienawidzę go, Gwyn. I boję się. Tak bardzo chciałabym mieć twoją siłę, twoje zdolności...
Objąłem ją mocno. Siedzieliśmy w milczeniu. W zasadzie powinienem najpierw formalnie wystąpić do Kręgu, ale nigdy nie byłem formalistą. Słowa dziewczyny zrobiły na mnie wrażenie. Pomyślałem o niej, ojej matce, o Tomie Barkerze.
- Będziesz mieć moją siłę - powiedziałem. - Pomogę ci. Obudzę twoje dziedzictwo.
- Naprawdę? - ożywiła się Leiddia. - Jak można to zrobić?
Uśmiechnąłem się.
- No cóż, są dwie drogi. Klasyczna i nowoczesna, ta ostatnia w kilku, hm, wariacjach. Metoda klasyczna, uświęcona tradycją: zmieniam się i rzucam na ciebie, atakując z całą furią. W ten sposób wyjątkowe związki i mikroorganizmy znajdujące się w mojej ślinie i płynach ustrojowych dostaną się do twego krwiobiegu: przez liczne rany, które niewątpliwie odniesiesz. Tam spotkają się z enzymami, które mają tylko ci noszący Znamię. W efekcie powstanie nowy, zmutowany enzym, który przebuduje strukturę twoich komórek. Wtedy staniesz się Herok'a. Oczywiście przy optymistycznym założeniu, że przeżyjesz mój atak.
- Z tym atakiem to nawet intrygujące. - Przytuliła się znowu. - Ale "liczne rany" już o wiele mniej mi się podobają.
- Cykbrek z ciebie. No dobra, zatem wersja nowoczesna. Nacinam ci skórę w jakimś neutralnym miejscu, o ile pogodzisz się z zarobieniem kilku blizn. Nakładam kataplazm nasączony moją krwią. Efekt ten sam.
- Ślina, krew, płyny ustrojowe - skrzywiła się. - Nie ma u Herok'a czegoś takiego jak bezpieczna i aseptycz na przemiana?
- Jesteśmy odporni na większość infekcji wirusowych i bakteryjnych, które gnębią ludzkość. Na AIDS też. Są choroby specyficzne dla Herok'a, ale w pełni uleczalne.
- Co z pryszczycą?
Kiedy już się wyśmialiśmy, Leiddia spojrzała na mnie
poważnie.
- To żadna filozofia. To, co zawarte jest w twoich płynach ustrojowych, musi się dostać do mojej krwi. Wspominałeś coś o wariacjach?
Znowu położyła głowę na moim ramieniu. Bawiłem JR
się jej włosami.
- No tak - chrząknąłem. - Chodzi o... hm, inne płyny... g ustrojowe.
Zbliżyła swoje usta do moich.
- A inne metody aplikacji? - szepnęła. Pocałowaliśmy się długo, namiętnie.
- Dopuszczalne - powiedziałem po dłuższej chwili. - Jakie są preferencje pacjentki?
- Spróbujmy - mruknęła między pocałunkami. - Tych wariacji.
Zasnęliśmy po wypróbowaniu kilku.

O budziłem się sam. Cóż, był Gelert, ale w tej chwili nie chodziło mi o jego towarzystwo. Jedząc śniadanie, zastanawiałem się, czy mnie, po prostu nie wykorzystano. Była dużą dziewczynką. Przyszła tu w konkretnym celu i osiągnęła go. Wykorzystany... Ech. Nie pierwszy raz. Zostawiłem Gelerta na straży obozu i bez zwłoki ruszyłem do domku kierowcy ciężarówki. Chciałem dotrzeć tam za dnia, aby dokładnie obejrzeć teren. Upewnić się, że nie zastawiono jakichś pułapek.
Mitch i ja podzieliliśmy między siebie ochronę celów Robbiego. Mitch miał pilnować Conrada w Toronto, a ja kierowcy ciężarówki: ze względu na to, że mieszkałem w pobliżu po rozstaniu ze Stellą. Taki był plan cztery dni temu. Jednak Robert dowiedział się skądś, że Conrad wyjeżdża do Muskoka - i tam go dopadł. Po tym zdarzeniu Mitch ruszył tutaj; ale Robbie miał nad nim dzień przewagi.
Musiałem poradzić sobie sam.
Słońce świeciło ciepło przez korony drzew, malując jesienny dzień złotymi barwami. Biegłem znajomymi ścieżkami leśnymi, wciąż myśląc o Leiddii.
Mapa Eda była naprawdę niezła, a ja trzymałem dobre tempo. Dzięki temu dotarłem do wysokiej skarpy nad domem kierowcy już wczesnym popołudniem. Znalazłem dobre miejsce, z którego mogłem obserwować budynek, samemu pozostając w ukryciu. Patrzyłem, słuchałem, łapałem ulotne zapachy. Potem jeszcze dwukrotnie zmieniałem miejsce, aby obejrzeć teren z różnych stron.
Kierowca był w domu, a z nim trzech mężczyzn ze strzelbami. Najwyraźniej śmierć Conrada nie przeszła bez echa. Nikogo oprócz tej czwórki nie widziałem.
Chciałem zorganizować to tak, by spotkać Robbiego na drodze do domu, zanim zobaczą go strażnicy. Nie wiedziałem tylko, którą drogą nadejdzie.
Dom kierowcy stał na samym skraju lasu; jedynie tylna ściana sięgała linii drzew. Ktoś, kto chciałby się zakraść do domu, musiałby podejść właśnie od tej strony. Czyli w dół ze skarpy, na której właśnie stałem. Z kolei na skarpę najlepsza ścieżka wiodła pobliską zalesioną granią. Wybrałem miejsce, z którego widziałem zarówno grań, jak i pola otaczające dom kierowcy. Przekąsiłem trochę suszonej wołowiny, popijając wodą. Potem zapadłem za wielkim, zwalonym drzewem, czekając.
Godzina. Zmrok. Dwie godziny. Wschód księżyca. Cztery godziny. Drapieżniki umieją czekać. Myślałem leniwie o Leiddii. A może o Stelli. Nie byłem pewien, czyją twarz i czyje ciało mam przed oczyma.
Północ. Krzyk sowy uszatej przerwał ciszę. Zadrżałem z zimna i uniosłem głowę. Sowa. W indiańskich mitach symbolizowała duszę zmarłego. Szamani dawali umierającym pióro sowy, aby ułatwić im przejście w zaświaty.
Potem był zapach. A minutę później zobaczyłem wielki cień poruszający się po grani. A może dwa cienie? Nie, to musiała być sztuczka księżycowego światła. Przez kilka chwil patrzyłem spokojnie, oceniając jego trasę, po czym ruszyłem na miejsce, w którym mógłbym ją przeciąć.
Słuchałem. Trzask łamanych gałązek, szelest liści. Blisko. Kroki, ciężki oddech. Wyszedłem na ścieżkę.
Zatrzymał się, zaskoczony, stając w pozycji obronnej. Nagle zauważyłem, że coś jednak za nim szło. Coś wielkiego, niepokojąco szybkiego i groźnie, nisko warczącego.
Cholera. Przyszedł z obstawą. Rozejrzałem się za solidnym drzewem, na które mógłbym się wspiąć.
- Robbie! To ja, Gwyn! - syknąłem, patrząc jak grizzly skacze w moim kierunku.
- Callisto! - odezwał się Robert. - Stój!
Potężna bestia przywarowała w miejscu, parskając na mnie.
Robbie miał na sobie dżinsy, buty trekingowe i dżinsową kurtkę narzuconą na biały T-shirt. Był większy, niż pamiętałem.
- Cześć, wilkołaku - powiedział, mierząc mnie nieprzyjaznym spojrzeniem. - Kopę lat.
- Tak jak mówisz - chrząknąłem, starając się rozluźnić.
- Przyszedłeś mi pomóc? - zapytał po dłuższej chwili. Zaprzeczyłem ruchem głowy.
- Nie - powiedział smutno. - Tak myślałem.
A potem rzucił się do przodu z szybkością, o jaką bym go nie podejrzewał. Uderzył mnie w pierś, zwalając z nóg. Przetoczyłem się ria bok i błyskawicznie poderwałem z ziemi. Jeśli udałoby mu się mnie przygwoździć, to koniec.
Krążyliśmy wokół siebie.
- Nie możemy porozmawiać? - jęknąłem, walcząc o oddech.
- Nie ma o czym - warknął. - Już rozmawialiśmy. Śpiewaliśmy. Umieraliśmy. Teraz ich kolej, by umierać.
Spróbował mnie podciąć; odskoczyłem. Najwyraźniej nie zamierzał mieszać w to swej koleżanki niedźwiedzicy. Uczciwie: to było do niego podobne. A może bał się, że ja też mam jakieś wsparcie.
Robert był zapaśnikiem, mistrzem chwytów i rzutów. Moim stylem było karate: bloki i uderzenia. Odwracając się do niego lewym bokiem, ukryłem prawą rękę za tułowiem.
- Nie jesteś mordercą, Robbie - powiedziałem. - Odpuść!
Powoli. Skupić się. Pozostawać w ruchu. Nagle poczułem, że to działa. Teraz musiałem to mądrze rozegrać: tale, aby go nie zabić.
- Odpuścić? To znaczy, zostawić go tobie? O nie. On jest mój, Gwyn. Zginie z mojej ręki, nie z twojej.
Nie dał mi szansy na odpowiedź. Rzucił się naprzód, markując wysoki cios, po czym nagle opuścił ramię, próbując chwycić mnie na wysokości pasa. Zrobiłem unik, zablokowałem jego rękę i zakręciłem Robertem, odsłaniając bok mego przeciwnika. Wyrzuciłem do przodu prawą dłoń, mierząc w jego ramię.
Ramię: pozornie bezsensowny cel. Ale nie w tym przypadku.
Ośmiocentymetrowe pazury ugrzęzły głęboko w mięśniach. Nieuczciwe zagranie. Na turniejach trzeba zapowiedzieć albo pokazać przemianę. Ale to nie był turniej.
Robert ryknął, wyszarpując się z mojego uścisku i rozdzierając przy tym jeszcze bardziej ranę. Cofnął się; lewa ręka zwisała bezwładnie. Niedźwiedź grizzly zawarczał groźnie, ale nie ruszył się z miejsca.
- Już po wszystkim, Robbie - wydyszałem, przywracając prawą rękę do ludzkiej formy.
- Niech cię szlag... - Opadł na kolana, spuszczając głowę. - Chciałem... sam to zrobić... Ona... była też moja-
Spojrzał na mnie; jego twarz pociemniała.
- Weź mnie ze sobą, Gwyn. To już niedaleko. Pozwól mi chociaż patrzeć, jak go zabijasz. Chcę to zobaczyć.
- Co ty bredzisz, do cholery? Nikt nie będzie nikogo zabijał. Co w ciebie wstąpiło? Stella się wścieknie! Przecież ona nienawidzi przemocy. Robisz jej na złość, czy jak?
Patrzył bez słowa. Poczułem, że coś tu jest bardzo, bardzo nie tak
//Trzeba wypełnić pustkę po tym, co stracone. \\
Poczułem falę zimnego przerażenia. //Ona była też moja.\\
- Gwyn - powiedział Robert łagodnie.
//Wielu z nas jest ekologami. Wciągnąłem w to Stellę już dawno temu.\\
- Stella nie żyje. Zabili ją.
//Zginęło trzech miejscowych studentów i dziewczyna spoza miasta.\\
Czułem się jak śmieć, jak suchy, umarły liść: martwy, kruchy i niepotrzebny.
//Wciągnąłem w to Stellę.\\
Mitch. On wiedział, to oczywiste. Ale chciał, bym powstrzymał Robbiego. Wiedział, że trzymam się na uboczu, że nie utrzymuję kontaktów ze Stellą ani z Robertem. Zaryzykował i wygrał. Wiedział, że jeśli puściłby farbę, to miałby już dwóch Herok'a palących się do przelewu krwi.
Ale teraz już wiedziałem. Zatem co powinienem zrobić?
W tej chwili coś sobie uświadomiłem. Podświadomie ciągle liczyłem na to, że Stella wreszcie do mnie wróci. Kiedyś, jakoś. Wciąż ją kochałem. Wciąż nie chciałem uwierzyć, że to koniec. Ukryłem twarz w dłoniach, próbując powstrzymać łzy. Za dużo zabijania, powiedziała kiedyś. Teraz pewnie powtórzyłaby to samo.
- Wstawaj, Robbie - powiedziałem cicho. - Wracajmy do domu.
Nigdy już się nie dowiem, kto był ich pierwotnym celem. Wycofali się, kiedy spotkałem Robbiego; pewnie licząc, że pozabijamy się nawzajem. Ale kiedy zaprzestaliśmy walki, oni zaprzestali czekania.
Właśnie pochylałem się, by pomóc Robbiemu wstać, gdy kula trafiła go w zranione ramię. Zanim zdążyłem pchnąć go na ziemię, zarobił kolejną, prosto w pierś. Padliśmy płasko. Spojrzałem w stronę domu: zbliżała się ku nam tyraliera ludzi z karabinami.
Tainchel.
- Ilu? - sapnął Robbie.
- Zbyt wielu.
- To chyba nie są już strzelby z usypiaczem.
- Nie bardzo. Najwyraźniej postanowili zmienić trochę zasady gry.
Wiedziałem, że za parę chwil tu będą, ale nie mogłem zostawić Robbiego.
- Kupiłem... ci... trochę czasu - wydyszał. I już wiedziałem, o czym mówi.
Siedemset kilo żywej wagi wypadło z krzaków prosto na nadchodzących mężczyzn. Niedźwiedzica grizzly złapała najbliższego człowieka zębami i bez wysiłku cisnęła nim o drzewo. Callisto stanęła na tylnych łapach, prostując się na prawie trzy metry. Dwóch kolejnych mężczyzn poleciało w krzaki, otrzymawszy potężne ciosy.
Patrzyłem jak urzeczony.
- Uciekaj, Gwyn - powiedział Robbie. - Nie możesz mi pomóc.
Pokręciłem głową. Szalejąca Callisto tymczasem rozprawiała się z kolejną grupką napastników. Padły następne ciała; inni strzelali, ale niedźwiedzica zdawała się ledwo to zauważać. Wreszcie zwolniła. Powalając kolejnego napastnika, ryknęła rozpaczliwie, wyprostowała się, po czym padła bez życia.
Robbie zapłakał. Strzelali dalej, szpikując nieruchome zwierzę kulami. Niedźwiedzica nie ruszała się już. Kupiła nam trochę czasu. Robert oddychał płytko; był bardzo blady. Indianie wierzyli, że niedźwiedzie mają niesamowite zdolności gojenia ran. Ale mój towarzysz potrzebował teraz czegoś więcej niż legend.
- Hej! - krzyknąłem głośno. - Słuchajcie! Zawrzyjmy układ! Sprowadźcie pomoc dla mojego przyjaciela, a ja poddam się wam bez walki!
Robbie zaczął mnie szarpać, próbując coś powiedzieć, ale przeszkodził mu nagły atak kaszlu. Cisza.
- Żadnych układów! - odkrzyknął wreszcie jakiś głos. - I żadnych jeńców!
Znów zaczęła się kanonada. Leżąc płasko na ziemi, próbowałem skoncentrować się na przemianie. To była nasza ostatnia szansa.
Robbie złapał mnie za ramię i w tym samym momencie wyczułem ich. Za późno. Coś twardego walnęło mnie w tył głowy. Oszołomiony, zdołałem jeszcze się odwrócić.
Dwóch mężczyzn. Strzelby.
Główna grupa wstrzymała ogień. Uświadomiłem sobie, że strzelali w powietrze, aby zapewnić tym dwóm możliwość podkradnięcia się do nas od tyłu w tym huku.
- Przygotuj się na srebrną kulkę, odmieńcu - powiedział jeden z nich, unosząc broń.
Z ogłuszającym rykiem z krzaków wypadła wielka, szara masa. Potężne kły rozdarły gardło mężczyzny z obrzydliwym mlaśnięciem. Czarny cień powalił drugiego. Ludzie z Tainchel krzyczeli i przeklinali głośno: las wokół nich ożył.
Mój pies znalazł pana. I nie przyszedł sam.
Gelert. Podbiegłszy bliżej, polizał mnie po twarzy. Czułem krew. Opierając się o wilczarza, wstałem i rozejrzałem się.
Sfora wilków, która opadła Tainchel, była bardzo liczna, ale ludzie mieli broń i już otrząsali się z początkowego szoku. Zebrali się razem, stając w kręgu, plecami do siebie, strzelając, wciąż strzelając. Moi szarzy bracia padali, umierali. Umierali za mnie. Przemieniłem się. Czarny Wilk dołączył do stada.

Obudził mnie Gelert, mruczący mi prosto w twarz. Był z nim tuzin wilków, machających ogonami i liżących me rany. Ból promieniował z wielu miejsc, ale podniósłszy się, z ulgą stwierdziłem brak poważnych kontuzji.
Nie pamiętałem prawie nic od momentu przemiany. Ale mogłem się domyślić rozwoju wypadków, patrząc na pobojowisko. Sześć martwych wilków, osiemnaście ludzkich trupów. Nikt z Tainchel nie przeżył. Drżałem z zimna; moje ubranie leżało w strzępach. Rozebrałem więc jedno z ciał, wybierając to najmniej pokrwawione.
Znalazłem go leżącego przy drzewie, bladego jak śmierć, całego we krwi. Klęknąłem obok.
- Robbie?
Spojrzał na mnie; jego wzrok był zamglony, odległy.
- Gwyn - wyszeptał. - Jest... dziewczyna... Leiddia...
- Wiem. Jest jedną z nas. Uśmiechnął się słabo.
- Ty i ja... Zawsze trafiamy na tę samą kobietę... Stella... Ona nigdy nie przestała cię kochać... Czasami.., ja... nienawidziłem cię za to... Wybacz.
Przymknął oczy.
- Robbie - przełknąłem ślinę. - Ja też czasem nienawidziłem ciebie za to, że byłeś ze Stellą. To ty mi wybacz.
Cisza.
- Robbie?
Poszukałem pulsu na jego szyi, ale już wiedziałem. Czułem. Niedźwiedź umarł. Nie wiem, czy usłyszał moje ostatnie słowa.
Na pobliskiej wielkiej polanie, z dala od drzew, zbudowałem z zebranych kamieni mary, otaczając je suchymi gałęziami. Przyciągnąłem tam Roberta i z niemałym trudem umieściłem go na górze. Obok ułożyłem ciała moich braci-wilków. Nie dałem rady ruszyć Callisto, więc przykryłem ją kamieniami.
Przy jednym z trupów znalazłem zapałki. Kiedy wracałem do stosu, poderwała się z niego sowa uszata, znikając w ciemnościach nocy. Samotne pióro spadło na pierś Robbiego. Po namyśle, wsunąłem mu je za koszulę.
Podłożyłem ogień; suchy chrust zajmował się łatwo, wiatr podsycał płomienie. Cofnąłem się przed gorącem, potem odwróciłem się. I zamarłem.
Stos otaczały niedźwiedzie, wilki, kojoty, lisy i cała masa innych leśnych stworzeń. Gelert zawył donośnie, a wilki podjęły jego żałobną pieśń. Po chwili przyłączyły się inne zwierzęta, zawodząc dziesiątkami głosów.
Płaczcie, bestie leśnej nocy. Opłakujcie swoich poległych. Wyjcie nad ciałami swych wrogów.
Odszedłem od ognia, od płomieni, z Gelertem przy boku. Szliśmy na skarpę, która górowała nad domkiem kierowcy. Strażnicy pokazywali sobie jasną łunę nad lasem.
Została jeszcze jedna rzecz. Zabili moją kobietę. Zabili mojego przyjaciela.
Gelert zawarczał. Zacząłem się przemieniać. Rozległo się wycie wilka.
Żadnych jeńców.

Gdy wszedłem do sklepu następnego popołudnia, Ed stał za ladą. Spojrzał na mnie bez uśmiechu. - Przygotowałem ci zapasy - powiedział.
- Skąd wiesz, że wyjeżdżam?
Bez słowa podsunął mi gazetę. Wystarczyło spojrzeć na pierwszą stronę: znaleźli już ciała.
- Lepiej jedź, Gwyn.
Spojrzałem na niego, ale mężczyzna odwrócił się tyłem. Zabrałem zapasy, zostawiając na ladzie więcej pieniędzy, niż towary w istocie kosztowały.
Byłem już w drzwiach, gdy Ed się odezwał.
- Tom Barker wylądował wczoraj w szpitalu. Nieźle poszarpany. Pielęgniarka, ta przyjaciółka Very, mówiła, że facet wygląda jak po przegranej walce z dzikim kotem.
Sklepikarz spojrzał na mnie.
- Zostawił te kobiety - powiedział. - Podobno stwierdził, że to koniec i że nie ma zamiaru wracać.
- Tak chyba będzie lepiej - odezwałem się cicho.
- Pewnie tak. Zakładając, że same dadzą sobie radę. Wyszedłem, nie oglądając się za siebie.
- No to mamy kolejną nocną bestię - usłyszałem jeszcze mruknięcie sklepikarza. Być może powiedział to do siebie. Zastanawiałem się, czy za moimi plecami uczynił gest odpędzający złe moce. Miałem nadzieję, że nie.

Jest noc. Siedzę w obozie i patrzę, jak duchy tańczą w płomieniu ogniska. Czuję się pusty jak skorupa. Czekam, żeby duchy porządnie ją wypaliły. Czekam na głos nocnego zwierzęcia, wrzask, który sprawi, że skorupa pęknie i rozsypie się w proch. Czekam również na wiatr, który rozgoni szczątki, zabierze mnie... daleko.
Stella nie żyje. Robbie nie żyje. Ja też nie żyję. Może umarłem już piętnaście lat temu.
Wiatr wzburza popioły, podsyca ogień. Gelert podnosi swój wielki łeb i patrzy w ciemność. Gdzieś za mną trzaska gałąź. Odwracam się i widzę aksamitną czerń sierści dzikiego kota. Przemienia się. Dwa szmaragdowe płomienie stają się dwojgiem szarozielonych oczu. Łapy zmieniają się w dłonie i stopy. Nieskazitelna sierść staje się gładką, nieskazitelną skórą. Czarne pozostają tylko piękne, długie włosy. I oto stoi przede mną, naga: kobieta-kot, bestia nocy przedzierzgnięta w dziewczynę.
Podchodzę do niej wolno, jakby starając się nie spłoszyć dzikiego zwierzęcia. Otulam ją płaszczem, wpatruję się w jej oczy, szukając z całych sił czegoś, co mogłoby wypełnić pustkę mojej skorupy. Wytrzymuje mój wzrok.
- A więc zadziałało - mówię wreszcie.
- Tak - odpowiada, dotykając mojego policzka, rysując go długim, ostrym paznokciem. - Potrzebuję nauczyciela. Przewodnika.
- A ja... potrzebuję... - zaczynam, zanim łzy popłyną mi po twarzy, a gardło ściśnie się bez litości. - Potrzebuję znacznie więcej.
- Kocham cię - szepcze dziewczyna. A potem kładziemy się przy ogniu i mówię jej to samo; Mam nadzieję, że nadejdzie dzień, w którym oboje będziemy mogli powiedzieć to szczerze i z przekonaniem. Kiedy ja wypełnię jej pustkę, a ona wypełni moją.
Potem leżymy w ciszy i patrzę, jak dziewczyna śpi w blasku gasnącego, bursztynowego płomienia. Stella nie żyje. Robbie nie żyje. Ale oto kolejna z Herok'a spoczywa obok mnie. Duchy nie tańczą.
A to już coś.

Przełożył Marcin Czynszak


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NF 2005 03 miniatury
NF 2005 03 pod starym nowym jorkiem
NF 2005 03 quiztlalope
NF 2005 03 obiekty pożądania
NF 2005 03 absolut
NF 2005 09 operacja transylwania
NF 2005 02 siła wizji
NF 2005 06 wielki powrót von keisera
NF 2005 10 prawo serii
NF 2005 05 balet słoni
NF 2005 08 pocałunek śmierci
NF 2005 10 misja animal planet
NF 2005 12
NF 2005 06 dęby
NF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotów

więcej podobnych podstron