Alex Irvine
Przeczucia nieśmiertelności
1. Stojąc na małej przełęczy łączącej dwa szczypty Gór Skalistych, Norman Campbell recytował półgłosem wiersz:
//Lecz jest Drzewo, spośród wszystkich jedyne,
Jedna Łąka, na którą spoglądam,
Mówią o tym, co przeminęło.
Bratki u mych stóp
Jednako powtarzają:
Gdzież jest to prorocze lśnienie?
Gdzie jest splendor i marzenie?\\
Norman zabił kiedyś człowieka, by nie dopuścić do tego, co miał zamiar teraz zrobić. Jego syn, Sasha, kończy dzisiaj osiemnaście lat. Nie sposób zrozumieć wierszy Wordswortha, jeśli choć raz nie wyrecytuje się ich pełnym głosem ze szczytu górskiego.
Muszę podjąć właściwą decyzję, mruknął do siebie.
- Hej tato - Sasha powitał Normana, kiedy ten wrócił do obozu, który założyli trzy dni wcześniej. Wezbrany topniejącym śniegiem strumień toczył swe wody w dół wąwozu, który na mapach nadal nosił nazwę Wąwozu Hermana. Dwie mile stąd w dół strumienia biegła autostrada 1-70, przecinając Góry Skaliste; bliskość cywilizacji sprawiała, że żołądek Normana aż się przewracał ze zdenerwowania. Szesnaście lat, pomyślał.
- Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, synu - odpowiedział Norman, siadając przy ognisku i nakładając sobie solidną porcję gulaszu.
Sasha mył miskę w strumieniu. Norman widział wyraźnie, jak chłopiec zmaga się ze sobą, usiłując ująć w słowa dręczące go pytanie. Jadł w spokoju, przygotowany na to, co miał usłyszeć.
- Czy naprawdę schodzimy dzisiaj z gór?
- Tak - odpowiedział.
- Czy aresztują cię, kiedy dotrzemy do miasta?
- Zdziwiłbym się, gdyby tego nie zrobili.
2. Niecałe dziewiętnaście lat wcześniej, w dniu poprzedzającym tamten poranek, Norman Campbell nie uważał się może za najszczęśliwszego człowieka na świecie, ale na pewno za dość zadowolonego z życia. Był piątek wieczór. Konto Normana pękało w szwach, zasilone całotygodniowym zarobkiem, w głowie przyjemnie szumiało od piwa marki Coors, a bile na wysłużonym i pomazanym kredą stole bilardowym słuchały jego rozkazów. Miał dwadzieścia cztery lata i Valverde Country Club w dzielnicy West Alameda w Denver, w stanie Kolorado, był dokładnie tym miejscem, w którym w tym momencie chciał się znajdować i którego nie zamieniłby na żadne inne na świecie.
- Hej, Kraksa! - zawołał Terence przez stół. - Znowu trafiłeś?
- Trafiam za każdym razem - odpowiedział Norm i uderzył w ósmą bilę, która potoczyła się wzdłuż stołu, wolno i leniwie, jak cadillac sunący majestatycznie Yalley Highway.
Kiedy w końcu uderzyła w róg stołu i wtoczyła się do łuzy, Norm wrócił do stolika i zamówił następną kolejkę piwa.
- Założę się, że chciałbyś jeździć tak dobrze, jak grasz w bilarda - powiedział Terence. Jego krzaczasta broda, jakiej nie powstydziłby się Święty Mikołaj, była cała w pianie od piwa.
- Cholera - przeklął Norm. Ta kraksa przytrafiła mu się przeszło trzy miesiące temu, a ciągle mu dogryzali. - Założę się, że chciałbyś być tak dobry w łóżku jak ja w bilardzie.
Matt i Bili Amidor, bracia zatrudnieni w magazynie firmy ze sprzętem biurowym, który Norm i Terence rozwozili w swoich ciężarówkach, ryknęli śmiechem. Terence zakrył usta dłonią, udając, że wyciera brodę, żeby nie zauważyli, że on też się śmieje.
- Hej, patrzcie, co my tu mamy!
Wszyscy odwrócili głowy. Bili gwizdnął. Norm z wrażenia rozlał piwo i odsunął się od stołu, by piana mogła spłynąć na podłogę.
- Ty to wiesz, jak zrobić na kimś wrażenie, Kraksa - znowu dogryzł mu Terence. - Rozwalasz ciężarówki o ściany, rozlewasz drinki, jak tylko w zasięgu wzroku pojawi się niezła laska... I co jeszcze? A może teraz naplujesz szefowi na buty? Recytując przy tym Szekspira?
- Pieprzony szef, przydałoby się napluć mu na buty - odgryzł się Norm, ale bez zbytniego zapału, bo całą jego uwagę pochłaniała kobieta przy barze. Wysoka, długie czarne włosy, długi czarny płaszcz, który pewnie kosztował więcej, niż Norm zarabiał w ciągu miesiąca, twarz, która mogłaby być natchnieniem poety.
- Założę się, że jedzie na telomerazie - powiedział Norm.
- Hm, trochę zbyt idealna, co? - mruknął Bili
- Co ona tutaj robi? - zastanawiał się Matt, zapalając papierosa.
Dobre pytanie. Country Club nie był do końca speluną, ale nawet Norm, który nigdy, nie spędził za kratkami więcej niż jedną dobę i od czasu do czasu przeczytał jakąś książkę, trochę odstawa! od reszty klienteli. Ta kobieta pasowała do tego miejsca jak perła do kupy gnoju. Poza tym, jeśli oczy ich nie myliły, była sama.
A nie, jednak nie była sama. Chwilę później pojawiły się jej przyjaciółki - trzy równie perfekcyjne, doskonale piękne i doskonale niepasujące do otoczenia. Zupełnie jak modelki prosto z sesji zdjęciowej albo jakiegoś występu, pomyślał Norm. Jedynym miejscem w pobliżu, gdzie można było obejrzeć damskie występy na żywo, była porno buda za rogiem, ale nie podejrzewał, by kobiety o takim wyglądzie kiedykolwiek znalazły się choćby w pobliżu takiego miejsca.
- Przyszły na podryw - stwierdził Matt z kwaśną miną. Wkurzało go, że ludzie, którzy normalnie nie zaszczyciliby go jednym spojrzeniem, przychodzą do jego ulubionych knajp, mimo że czasem sam dla zabawy wchodził do barów dla bogaczy i zapalał papierosa tylko po to, by go stamtąd wyrzucono
- Zagadaj do nich, Kraksa - ciągnął. - Recytuj wiersze, potem zabierz do domu i obsikaj z góry na dół.
- Gadka szmatka - powiedział Norm, ale w duchu przyznał, że przynajmniej dwie trzecie z tego, co powiedział Matt, miało sens: recytuj wiersze, zabierz do domu. To była stara, sprawdzona technika, pod warunkiem że nie przesadzało się z wierszami.
Wrócił do stołu bilardowego i wbił kolejną, piętnastą bilę prosto do łuzy. Nadal miał fart, ale czuł, że już niedługo to potrwa; ta kobieta zdecydowanie za mocno go rozpraszała. Teraz był już pewien, że stosowała terapię telomerazą. Mimo że wyglądała na dwadzieścia pięć lat, nie zachowywała się jak dziewczyna, która dopiero co skończyła studia. Biła z niej pewność siebie, coś takiego, czego nie umiał dokładnie określić, ale założyłby się o swoją pracę, że była starsza, niż wskazywał jej wygląd. Czekając na swoją kolejkę, zastanawiał się, czy pogadać z chłopakami na ten temat, w końcu zdecydował, że lepiej nie, bo pewnie tylko sprowokowałby Matta do wygłoszenia kolejnej tyrady przeciwko bogatym. Terapia była tak droga, że przeciętny człowiek nie mógł sobie na nią pozwolić, a Matt, tak jak wszyscy, chciał być nieśmiertelny.
Jak wszyscy, ale nie Norm. Żyć wiecznie? Koszmar. Pewnie i tak dociągnie do setki, a to i tak za długo. Wątpił, czy zdoła się we wszystkim połapać na starość, jeżeli świat dalej będzie się zmieniał w tak zatrważającym tempie.
Ale czy rzeczywiście? Mamy połowę dwudziestego pierwszego wieku, a w końcu wcale tak wiele się nie zmieniło, stare problemy nadal są aktualne, myślał Norm. Niesamowite, nikt nie dopuszcza myśli, że przyszłość będzie wyglądać dokładnie tak samo jak chwila obecna. Gdy przyszła jego kolej, znowu wcelował, ale tylko dlatego, że trafił w tak duże skupisko bil, że jego uderzenie rozbiło je z donośnym, grzechoczącym dźwiękiem. Sto lat temu faceci tacy jak on pewnie tak samo grali w barach w bilard, kiedy już skończyli ładować sprzęt biurowy i ryzy papieru do tirów. Zapewne tak jak on nie jeździli w piątki, pracę zaczynali w niedzielę wieczorem, kiedy było mniej pijanych na drogach. Padał śnieg i- Norm cieszył się, że nie musi jechać do Cheyenne.
A jednak mimo wszystko istniała zasadnicza różnica między latami pięćdziesiątymi XX wieku i czasami obecnymi, pomijając oczywiście wiele innych różnic, jak wprowadzenie desegregacji, wirtualna rzeczywistość, samochody z napędem elektrycznym, Kryzys Wodny i cała reszta - wtedy dziewczyny, które wychodziły na podryw, nie były nieśmiertelne.
Jak bogowie w mitologii greckiej, pomyślał Norm. Zeus schodzący na ziemię, żeby się wyszaleć, Apollo uganiający się za Dafne po lesie. Czy naprawdę tak bardzo się różnimy - ludzie stosujący telomerazę i reszta świata?
Kobiety usiadły w kącie, przy wyjściu ewakuacyjnym. Oglądały telewizję, śmiały się, pewnie kpiąc z baru, w którym stoły nie mają zamontowanych terminali, pomyślał Norm. Następne uderzenie mu nie wyszło, najwidoczniej fart się kończył. Ze zdziwieniem uświadomił sobie, że w głębi duszy lepiej rozumiał Matta, niż mu się wydawało. Spojrzał na kumpli, którzy wymachiwali rękami i śmiali się, dopijając piwo z kolejki, którą postawił. I tak toczył się ten piątkowy wieczór.
Nie jest wcale tak źle, myślał Norm. Lubię swoją pracę, lubię moich kumpli, zarabiam wystarczająco dużo, żeby mieć trochę przyjemności z życia, świat jest pełen pięknych kobiet. Na co komu nieśmiertelność?
Ale kiedy nieśmiertelna czarnulka postawiła mu piwo, stwierdził, że jest podniecony i zaintrygowany.
3. Sasha wyprzedzał Normana, kiedy schodzili wzdłuż potoku Wąwozem Hermana. Nic dziwnego, że jest podekscytowany, myślał Norman. Ma osiemnaście lat, a dopiero pierwszy raz znajdzie się w mieście za dnia. Poczuł dumę na myśl, że w tym świecie, w Ameryce XXI wieku, kraju liczącym trzysta osiemdziesiąt milionów mieszkańców, udało mu się wychować syna na człowieka, który w prawdziwym świecie, świecie drzew, wody i kamieni, czuje się jak u siebie w domu.
Nie znaczy to, że ograniczał chłopcu dostęp do nowoczesności. Noszenie ze sobą wysłużonego terminala na baterie słoneczne razem z aparaturą do odbioru rzeczywistości wirtualnej było strasznie niewygodne, ale mimo to Norman taszczył go ze sobą, by zapewnić chłopcu dostęp do wiedzy. Żeby pokazać mu świat ludzi i miast. Żeby poznał literaturę, historię, by wiedział, co się dzieje w polityce. Żeby umiał dokonać świadomego wyboru, kiedy przyjdzie na to czas. A kiedy Sasha miał sześć lat, Norman roztrzaskał terminal na kawałki.
Zatrzymali się tuż przed ostatnim dużym zakrętem szlaku, za którym znajdował się zaśmiecony parking. Sasha patrzył szeroko otwartymi oczami na samochody pędzące pod górę do Tunelu Eisenhowera; Norman zastanawiał się, co czuje teraz jego syn. Wskrzesiłem powieść wiktoriańską i to nie na kartkach książki, ale w prawdziwym życiu. Chłopiec porwany za młodu, powracający po latach do świata, by upomnieć się o swoje dziedzictwo.
- Tutaj jest świat i tam na dole też - powiedział Norman. - Wracamy teraz do tamtego świata, ale ten świat musisz zabrać ze sobą. Rytm, Sasha. Tamten świat zatracił gdzieś swój rytm.
Sasha skinął głową, nie odrywając oczu od samochodów.
- Wiesz, czemu to zrobiłem, prawda synku? - Już kiedy to mówił, pożałował, że znowu porusza ten temat. Rozmawiali o tym miliony razy. Ale mężczyzna musiał się upewnić, że jego syn wie... właściwie co wie? Dlaczego ilekroć spotykali ludzi na bezdrożach Gór Skalistych, musiał udawać, że po prostu wybrali się z tatą na wycieczkę górską? Dlaczego w wieku sześciu lat musiał patrzeć, jak jego ojciec zabija człowieka? Dlaczego nigdy nie należał do drużyny piłkarskiej, nie spędzał wakacji w Kalifornii lub na Księżycu ani nie umawiał się z dziewczynami?
Norman z trudem zapanował nad emocjami. Nieważne, co myśli Sasha. Lepiej uważaj, żebyś nie dostał ataku serca, kiedy znajdziecie się w Georgetown.
Jakie to absurdalne. Miał czterdzieści trzy lata i był w lepszej kondycji fizycznej niż większość o połowę od niego młodszych sportowców olimpijskich. Prawdziwy problem leżał w jego psychice. Po szesnastu latach życia w dzikiej głuszy wykształcił w sobie taką niechęć do cywilizacji, że nazwanie jej patologiczną byłoby eufemizmem. Nawet teraz, zanim jeszcze postawił stopę na asfalcie i zamienił z kimkolwiek słowo, musiał skupiać wszystkie siły, by nie obrócić się na pięcie i nie uciec.
- Wyjaśniałeś mi już, dlaczego to zrobiłeś.
- Wygląda na to, że masz coś więcej do powiedzenia na ten temat - powiedział Norman, siadając koło syna. Nagle ogarnął go strach.
4. - Zastanawiałam się, kiedy w końcu podejdziesz przywitać się ze mną - powiedziała czarnulka. - Zawsze ignorujesz kobiety, które stawiają ci drinki?
- Akurat miałem farta w grze - odpowiedział Norm.
- Hm... - W jej oczach zamigotał uśmiech. To kobieta, która lubi gierki, pomyślał Norm. - Jesteś przesądny?
- Bilard to bilard. Jak ci idzie, to nie chcesz czegoś spieprzyć. Dzięki za piwo.
Było tego trzy kufle.
- Nie ma za co. - Oparła głowę na rękach i patrzyła na niego. - Jak ci na imię, bilardowy mistrzu?
- Norm. A tobie?
- Melinda A to są Licia, Quincy i Michelle.
- Miło mi.
- Nie zaprosisz do nas swoich przyjaciół? Norm zastanawiał się przez chwilę.
- Właściwie mogę, tylko że Matt, ten tam, ma problem z bogatymi dziewczynami na telomerazie.
- Naprawdę? - uśmiechnęła się Melinda, a jej przyjaciółki wybuchnęły śmiechem.
- Niestety. Poza tym obawiam się, że Terence chyba nie będzie w stanie wykrztusić z siebie słowa w waszej obecności. Zawsze jest trochę onieśmielony, kiedy rozmawia z kimś, kto nie jest tak brzydki jak on.
Niezbyt uprzejmie z mojej strony, pomyślał Norm. Ale to prawda, Terence sam często to powtarzał. Jest jednak różnica między wyśmiewaniem się z siebie a byciem wyśmiewanym przez kogoś innego.
- Mimo wszystko ich przyprowadzę - powiedział Norm, odchodząc od stołu.
- I co, weźmie cię na przejażdżkę suborbitalną bryką tatusia? - kpił Matt.
- Kto Wie - uśmiechnął się Norm. - A jej kumpelka może weźmie ciebie. Chodźcie, panie mają ochotę na towarzystwo. Oczywiście, jeżeli wasze zasady pozwolą.
- O cholera - zaklął Matt. - Tylko frajerzy mają w takiej chwili zasady.
Przenieśli swój stół pod wyjście ewakuacyjne i połączyli ze stołem nieśmiertelnych. Nowe kufle już czekały.
5. - Chciałem powiedzieć - zaczął niepewnie Sasha, z wahaniem dobierając słowa - że... Jejku! Ciągle mówisz mi, jak to bardzo chciałeś, żebym nauczył się podejmować samodzielne decyzje, ale tak naprawdę to wszystkie decyzje w moim życiu podjąłeś za mnie, prawda? Kiedy uciekłeś ze mną w góry, to nie była moja decyzja. Ani mojej matki. To była twoja decyzja. Zabrałeś mi szesnaście lat, w ciągu których mogłem podjąć tysiące decyzji, i chcesz mi wmówić, że ta chwila, kiedy w końcu mogę dokonać wyboru, jest tego warta?
- Rozmawialiśmy już o tym - odezwał się Norman po chwili milczenia, głównie po to, by zyskać trochę czasu na uporządkowanie myśli.
- Tak, a ty ciągle powtarzasz to samo. Tak, wiem, że zrobiłeś to, co uważałeś za słuszne.
- Bo to było słuszne!
Pamiętaj, mówił do siebie w duchu, jeżeli musisz załadować paletę papieru na ciężarówkę w taki mróz, że wózek widłowy się ślizga, rozbijasz paletę na mniejsze części i ładujesz tylko po dwa pudełka naraz. Nikt nie da rady udźwignąć tony, ale prawie każdy podniesie sto funtów. Jest taki podobny do mnie, pomyślał Norman, patrząc na syna. Może trochę wyższy i szczuplejszy, z budowy ciała bardziej przypomina matkę, ale rysy twarzy i blond włosy zdecydowanie odziedziczył po mnie.
Szesnaście lat usiłowałem cię czegoś nauczyć, myślał, a teraz, kiedy nauka dobiegła końca, wracamy do naszej pierwszej lekcji.
- Twoja matka... - zaczął na nowo.
- Nie, tato. Nie mam ochoty o niej rozmawiać. I tak znam ją lepiej niż ty.
- Ale chyba nie... - Normanowi aż zabrakło tchu, nie był w stanie dokończyć pytania. Czy Sasha kontaktował się z nią? Rozmawiał? Zostawił dla niej wiadomość, kiedy zmuszeni ostrym mrozem spędzali zimy w pobliżu miast?
- Nie, nie rozmawiałem z nią. Nie wysyłałem jej życzeń na Dzień Matki. Ale czasem odkopywałem gazety, które ty zakopywałeś, i szukałem w nich nazwiska MacTavish. Zdziwiłbyś się, jak często
się pojawia. Zbierałem wiadomości, musiałem. Przecież twoje jedyne wspomnienia o niej są starsze niż ja.
- No tak, już widzę, o co ci chodzi. Uważasz, że nastawiam cię przeciwko matce?
Żadnej odpowiedzi.
- Myślisz - kontynuował Norman coraz bardziej zirytowany, jak zawsze, kiedy rozmowa schodziła na Melindę MacTavish - myślisz, że naprawdę byłbym do tego zdolny? Jezu Chryste, synu, zrobiłem to, co zrobiłem, właśnie po to, żeby tego uniknąć! Możesz być pewny, że gdyby to ona ciebie wychowywała, na pewno postarałaby się, żebyś nawet nie wiedział o moim istnieniu. Wmówiłaby ci, że jesteś dzieckiem z probówki, a ja dalej bym sobie spokojnie żył, nie mając o tobie zielonego pojęcia.
Przerwał, kiedy uświadomił sobie, że Sasha na niego patrzy.
- Widzisz? Właśnie o to mi chodzi - powiedział syn.
Dlaczego on nie chce zrozumieć? Wzruszył ramionami. W końcu, co może zrobić? Dać spokój albo spuścić mu porządne lanie, ale po incydencie z Ivanem Kłosem obiecał sobie, że nigdy nie uderzy syna.
- W porządku. Nic na to nie poradzę, że nie umiesz odróżnić prawdy od fałszu. Równie dobrze możemy ruszać dalej do... - głos mu się łamał - do miasta. Ale zrozum, synku, gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności, naprawdę nie wiedziałbym o twoim istnieniu.
6. Do momentu zamknięcia klubu zdążyli już połączyć się w pary, nieśmiertelne z Olimpu ze śmiertelnikami z United Supply Sprzęt Biurowy.
- Może przeniesiemy się do centrum? Znam kilka miłych miejsc - zaproponowała Melinda.
- W takim razie prowadź - powiedział Matt. Norm uśmiechnął się pod nosem, Matt raczej nie powinien liczyć na to, że w miejscu, do którego zaprowadzi ich Melinda o trzeciej nad ranem, zapalenie papierosa wywoła oburzenie. Jak wszyscy bogacze, Melinda znała miejsca, w których łamanie prawa było tolerowane, a tolerancja ta bardziej niż cokolwiek innego pogłębiała dręczące Matta poczucie niesprawiedliwości społecznej.
Znaleźli stację kolei magnetycznej, wsiedli do magleva, który szybko pokonał trasę do śródmieścia, i wkrótce znaleźli się na dachu Republic Plaża, który kiedyś był najwyższym budynkiem Denver, a teraz ginął w gąszczu podobnych sobie strzelistych struktur z betonu i szkła. Było dokładnie tak, jak wyobrażał sobie Norm. Trochę mocniej zaszumiało im w głowach po kolejnej kolejce drinków, Bili starał się uspokoić
Matta, który robił z siebie kompletnego durnia, Terence siedział w kącie, gapiąc się, jak Orion przemierza swoją trasę po niebie, by w końcu zniknąć za szczytem Mount Evans, a dziewczyny puściły w obieg krople do oczu, sporządzone z substancji z pewnością nielegalnej, ale wywołującej niesamowicie przyjemne wrażenia. Pewnie stworzyli ją spece od inżynierii genetycznej w podziemnych laboratoriach któregoś z koncernów. Norm zakropił sobie hojnie oczy specyfikiem, mimo że normalnie dla poprawienia nastroju wystarczał mu alkohol i od czasu do czasu trawka. W końcu kto jak kto, ale bogaci na pewno mieli dobre narkotyki.
Oczywiście, że mieli. Norm całkowicie straci! poczucie czasu, a wątpliwości i obawy związane z zadawaniem się z nieśmiertelnymi (wszyscy w końcu słyszeli straszne historie o tym, jak to nieśmiertelni zabawiają się ze zwykłymi ludźmi, nazywanymi przez nich "krótkodystansowcami", zupełnie jakby nieśmiertelność była nieustanną walką i jakby zazdrościli im ich śmiertelności, i nawet jeżeli w tym, co opowiadali w programie Miejskie Legendy, nie było słowa prawdy, Norm nie miał ochoty obudzić się, leżąc w opłakanym stanie na chodniku, i obserwować, jak pakują go do worka i zabierają do szpitala, by tam poddać działaniu telomerazy tylko po to, by udowodnić, jak świetne są rezultaty terapii) wyparowały wraz z rosą, pokrywającą kopułę Republic Plaża.
- No więc - odezwał się w końcu Norm - jak to jest wiedzieć, że jest się nieśmiertelnym?
-A jak to jest wiedzieć, że jest się śmiertelnym? - odpowiedziała Melinda, unosząc jedną ze swych idealnie ukształtowanych brwi. Światło hologramowe odbijające się od kopuły oświetlało jej twarz.
Norm roześmiał się.
- W porządku, rozumiem. Tak naprawdę nie myślę o tym zbyt często. Ale jednak, musisz przecież... - Machnął ręką, rozlewając piwo do doniczki z jukką, która była pokryta kwiatami, mimo że był już wrzesień.
- Ojej, Norm, tak naprawdę to przecież nie na wieczność. Nikt nie wie, na jak długo. To nie jest prawdziwa nieśmiertelność - uśmiechnęła się Melinda. - I nie pytaj, ile mam lat - dodała.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło - zapewnił Norm. Skoro już jednak poruszyli ten temat, nie mógł tego tak zostawić. - Nie było dla mnie nic trudniejszego, kiedy byłem dzieckiem, niż uświadomić sobie, że zagadnienie śmierci odnosi się także do mnie - zacytował.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że kierowca ciężarówki będzie cytować Wordswortha - powiedziała Melinda, burząc jego dopiero co kiełkującą dobrą opinię o bogatych.
- Nigdy bym nie przypuszczał, że bogata dziewczyna na telomerazie mogłaby poderwać faceta tylko po to, by przypominać mu, że jeździ ciężarówką.
Rozśmieszył ją.
- Proszę, proszę, jaki obrażalski. Możesz mnie obrazić, jeżeli chcesz, Norm, ale i tak dobrze wiesz, że zafundowałbyś sobie terapię, gdyby tylko było cię na to stać. Nie moja wina, że to jest takie drogie.
- Przyjmij do wiadomości dwie rzeczy. - Norm wpadł w złość, mimo że postanowił sobie nie zachowywać się jak Matt Amidor. - Po pierwsze, nie zrobiłbym tego. A po drugie, wkurza mnie to, że terapia jest droga i nie obchodzi mnie, czyja to wina.
Do Melindy dotarła tylko pierwsza część wypowiedzi.
- Naprawdę nie zrobiłbyś tego? - zapytała z niedowierzaniem w głosie. - Nie żartuj, na pewno byś chciał.
- Wcale nie.
- No cóż - stwierdziła Melinda, wyciągając rękę po kolejnego drinka. - W takim razie temat można uznać za zamknięty, nieprawdaż? Chociaż jestem pewna, że z takimi poglądami należysz do mniejszości. Nie spotkałam jeszcze człowieka, który mając możliwość zastosowania terapii, nie skorzystałby z niej. Nie wyobrażam sobie, jak można odrzucić taką szansę. Ja nigdy bym tego nie zrobiła.
Powolnym ruchem sięgnęła do stanika i wyciągnęła zakraplacz.
- Wyglądasz na zestresowanego, mistrzu kierownicy. Po co nam takie spory, oboje wiemy, po co tu jesteśmy. Czy chcesz to wszystko popsuć, prawiąc mi morały o niesprawiedliwości społecznej?
Norm z trudem oderwał wzrok od jej dekoltu pokrytego idealnym wzorem piegów. Zupełnie jak gwiezdna konstelacja. A to jakiś tajny kod, który ma rozpraszać jego uwagę? Wziął od niej krople. Nie chcę być jak Matt, myślał. Jedna rzecz nie dawała mu spokoju, jedno pytanie, które chciał jej zadać - dlaczego tak naprawdę tutaj jesteśmy?
Po chwili stwierdził jednak, że to nie ma sensu, a poza tym, o kurczę, te piegi!
- Wygrałaś - powiedział, przechylając głowę do tyłu, by wpuścić narkotyk do oczu. - Po prostu dobrze się bawmy.
Tak też zrobili, w wyniku czego o wschodzie słońca Norm znajdował się na pokładzie automatycznie sterowanego pojazdu suborbitalnego. Obcasy Melindy wbijały mu się w plecy, kiedy krążyli pięćdziesiąt tysięcy metrów nad Górami Skalistymi. Roześmiał się, uświadomiwszy sobie, że kpiący scenariusz Mat-ta sprawdził się z najdrobniejszymi szczegółami, od recytacji wierszy po suborbitalną przejażdżkę bryką tatusia. Matty, pomyślał, gdy Melinda zawtórowała mu śmiechem, mam nadzieję, że robisz teraz to samo. Tylko pamiętaj, żeby na nikogo nie sikać.
Około południa siedział w dobrej starej knajpie White Spot, na południe od dzielnicy Golden Triangle, gapiąc się na pędzące Broadwayem samochody. Miał gigantycznego kaca po kropelkach. Głowa mu pękała, bolały jądra, dokuczało zadraśnięcie na wewnętrznej stronie policzka w miejscu, gdzie Melinda ugryzła go, kiedy suborbital podskoczył na jakimś wyboju powietrznym. Na dodatek nadwerężył sobie szyję, więc nawet przełykanie małych kęsów jaj a la huevos rancheros sprawiało mu ból. Roześmiał się, bo uświadomił sobie, że nawet nie poznał jej nazwiska. Nie umiał stwierdzić, czy to dobrze, czy źle.
7. Sasha nie chciał zrozumieć. Świadczyły o tym drobne szczegóły, które Norman dobrze znał: wyraz twarzy, sztywność ramion, sposób, w jaki chłopiec stał ze spuszczoną głową, wbijając wzrok w ziemię, zamiast patrzeć przed siebie, na góry i niebo, jak to miał w zwyczaju. Unikał wzroku Normana, kiedy łapali stopa, stojąc na poboczu drogi z uniesionymi kciukami. Po chwili zatrzymał się przed nimi samochód.
- Mogę was zabrać tylko do Idaho Springs powiedział młody człowiek. Prawdopodobnie nie był przedstawicielem handlowym, bo po samochodzie nie walały się żadne śmieci. Może pracował dla któregoś z wypoczynkowych ośrodków narciarskich? A może po prostu wybrał się w odwiedziny, myślał Norm.
- W porządku.
- Nazywam się Gavin Dix - powiedział kierowca. Sasha przedstawił się, a ponieważ Norman milczał,
dodał: - Przepraszam za tatę, ma chorobę lokomocyjną.
Dobra robota, synu, pomyślał Norman. Zamknął oczy, starając się nie myśleć o uciekającym spod kół asfalcie. Wybory, myślał. Zostawiam góry dla dobra mojego syna. Dla jego dobra go tam zabrałem. Przypomniał sobie, co powiedziała mu Melinda w trakcie ich ostatniej rozmowy: "Twój syn będzie żył setki lat. Będzie częścią ciebie na tym świecie, długo po tym, kiedy ty go opuścisz". Nie wiedział wtedy, osiemnaście lat temu, co jej odpowiedzieć, a i teraz nie był mądrzejszy. Starał się podnieść na duchu, przypominając sobie słowa Wordswortha: "Nie smućmy się, raczej szukajmy /Siły w naszych wspomnieniach". W tym jednak przypadku Wordsworth się mylił, wspomnienia nie zawsze były źródłem siły.
Idaho Springs leży tak blisko Denver. Wystarczy przejechać przez Floyd Hill, a później łagodny, długi zjazd w dół na równinę. Z każdym obrotem kół Norman czuł się słabszy, zamknął oczy i szeptał do siebie słowa poety: "O wy, Strumienie, Łąki, Wzgórza i Gaje", jego szept stapiał się ze stłumionym szumem samochodu, "proszę, nie wieszczcie końca naszej miłości".
Wiedział jednak, równie dobrze jak poeta, że wypowiedzenie prośby nie oznaczało, że zostanie spełniona. Być może wypowiadający sam nie wierzył w jej spełnienie.
Gavin Dix zatrzymał samochód przy zachodnim zjeździe do Idaho Springs.
- Dalej jadę w górę, w lasy Mt. Evans. Do mojej dziewczyny. - Mrugnął porozumiewawczo. - A wy dokąd zmierzacie?
Norman otworzył usta, ale Sasha był szybszy.
- Do Denver. Ale na dzisiaj mamy chyba dość podróżowania, prawda, tato?
- Możecie wsiąść do magleva i podjechać do centrum. Podwiozę was do stacji - powiedział Gavin, uruchamiając na nowo samochód.
- Nie! - wykrzyknął Norman. Gavin spojrzał na niego.
- Chciałem powiedzieć, dziękuję, to miło z twojej strony, ale chyba przyda mi się krótki spacer - tłumaczył się, unosząc rękę. Zauważył, że mocno się trzęsła. Kątem oka dostrzegł pytające spojrzenie, które Gavin rzucił Sashy. "Z twoim starym wszystko w porządku?", mówiło. Miał to gdzieś. Chciał tylko wysiąść z samochodu. Mieć już to wszystko za sobą.
- Wszystko w porządku - powiedział Sasha - mówiłem już, że tata źle się czuje w samochodzie. Dzięki za podwiezienie.
Wysiedli i stali przez chwilę na drodze, patrząc, jak Gavin Dix zawraca w stronę Mount Evans. To jednak nie do końca powieść wiktoriańska, pomyślał Norman. Przynajmniej nie dla mnie. Dla mnie to bardziej "Rip Van Winkle" albo "Tarzan w Londynie", zakpił sam z siebie i roześmiał się. Zachował wspomnienia o życiu w mieście, ale czuł, jakby należały one do kogoś innego. Jego oczy odzwyczaiły się od widoku cegieł i betonu, jego nos nie pamiętał zapachu farby, gumy czy benzyny. I niestety, wspomnienia te nie przynosiły ulgi.
- Co cię tak śmieszy? - zapytał Sasha. Norman potrząsnął głową.
- Chodźmy do miasta - powiedział.
8. Sześć miesięcy po pamiętnej nocy spędzonej w towarzystwie nieśmiertelnych Norm siedział przy barze w White Spot. Była piąta trzydzieści rano. Miał za sobą długą noc, śnieg walił całą drogę z Greely do Cheyenne. Czuł, jak zmęczenie pulsuje mu w głowie, gdy tak siedział i przeglądał drukowany numer "Denver Post". Strajki w koloniach gwiezdnych, przesiedlenie uchodźców z terenów dotkniętych Kryzysem Wodnym, zwycięstwo Kasparowa nad Capablancą w wirtualnym szachowym turnieju wszech czasów, kwalifikujące go do udziału w Pucharze Świata 2054. Zawartość widelca spadła na kolumnę plotkarską. Kiedy wytarł serwetką resztki ziemniaków i chili, ukazała mu się twarz Melindy, uśmiechająca się ze zdjęcia. Obok niej stały trzy przyjaciółki, prezentując równie piękne, nieśmiertelne uśmiechy.
- Aha! - uśmiechnął się, przypominając sobie jej piegi, i zaintrygowany zaczął czytać, a kiedy skończył, upuścił kolejną porcję jedzenia na gazetę.
W ciąży?! Z niedowierzaniem patrzył na zdjęcie. A niech mnie diabli!
Zrobiła to specjalnie! Na pewno! Obliczyła sobie dni cyklu, czy coś w tym rodzaju, i poszła na podryw, żeby wkurzyć tatusia!
Ale dlaczego? Czy to któraś z tych pieprzonych, perwersyjnych gierek, w które grali nieśmiertelni?
"Mimo gorących spekulacji nie udało się ustalić tożsamości ojca dziecka", mówił artykuł, "panna - a może wkrótce pani - MacTavish milczy na ten temat. Zdradziła tylko, że jest niezwykle podekscytowana perspektywą macierzyństwa. Dziecko przyjdzie na świat w połowie czerwca, który jest wspaniałym miesiącem na ślub, jeżeli oczywiście ślub w ogóle jest w planach".
Niesamowite, pomyślał Norm. Szybko obliczył w myśli. Arytmetyka nie kłamie. Będzie ojcem. Melinda MacTavish, z tych MacTavishów od MCT Research, MCT Tower, od zdjęć z prezydentem USA, urodzi
jego dziecko.
Ponieważ znał jej nazwisko, łatwo ją znalazł. Udało mu się złapać ją, kiedy wychodziła z imprezy charytatywnej urządzonej przez Ligę Przyjaciół Głuchoniemych Denver.
- Hej! - zawołał, lecz ona spojrzała na niego, jakby był powietrzem, i nie zatrzymując się, podeszła do czekającej na nią limuzyny. Zastąpił jej drogę, ale wtedy, nie wiadomo skąd, pojawił się tłum dziennikarzy.
- Lepiej uważaj! - warknął kierowca limuzyny, chwytając go za ramię.
- W porządku, John - uspokoiła go Melinda. - Chcesz się przejechać?
Kierowca obrzucił Norma złym spojrzeniem, ale odsunął się i otworzył im drzwi. Melinda ulokowała się wygodnie między poduszkami siedzenia.
- Jak leci? - zapytała. Norm zignorował jej pytanie.
- Kiedy miałaś zamiar mi o tym powiedzieć? - zapytał, wskazując na jej brzuch.
- Po co? Żebyś się ze mną ożenił? Nie żartuj, Norm. -
Wyjęła butelkę wody mineralnej z małej lodówki w ścianie samochodu. - Po prostu dobrze się bawiliśmy. I niech tak zostanie.
- To jest moje dziecko. Nie możesz mnie ignorować, obydwoje będziemy rodzicami.
- Musimy sobie coś wyjaśnić, Norm - powiedziała, popijając wodę. - Przede wszystkim nie wiesz, czy dziecko jest twoje. Skąd wiesz, co robiłam poprzedniej nocy, zanim się spotkaliśmy? I co robiłam później? A może po prostu chciałam mieć dziecko i specjaliści z laboratorium mojego taty coś dla mnie wymyślili? To całkiem prawdopodobne, prawda?
- W porządku. Jest moje?
- Tak, twoje. Pierwsza rzecz wyjaśniona, więc przejdźmy do drugiej. Oczywiście, że mogę cię ignorować. Taki właśnie mam zamiar. Możesz się oburzać, możesz sprawę nagłośnić, dać znać telewizji, zrobić cokolwiek, co podpowie ci twoje poczucie dyskryminacji społecznej. Ale wiesz dobrze, że nic nie zdziałasz, prawda? Nie zrozum mnie źle, ale mój ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie. On decyduje o tym, kto cię reprezentuje w parlamencie, i on kontroluje treść wiadomości w telewizji. Chyba nie wątpisz, że zapytają go o zdanie, zanim podadzą do wiadomości publicznej, że kierowca ciężarówki żąda uznania ojcostwa dziecka jego własnej córki? Możesz być pewny, że on już zadba o to, by twoje protesty nigdy nie ujrzały światła dziennego. Jednocześnie może postarać się, żebyś i ty więcej nie oglądał światła dziennego.
Jasne, rozumiem cię świetnie, myślał Norm. Przez chwilę jechali w milczeniu.
- Dlaczego? - zapytał w końcu Norm.
- Dlaczego co? Przypuszczam, że masz wiele takich "dlaczego".
- Dlaczego to zrobiłaś? Miałaś ochotę poderwać sobie zwykłego robotnika, śmiertelnego faceta, na którego normalnie byś nie spojrzała, to jeszcze mogę zrozumieć. Ale po co od razu dziecko?
- Jaka odpowiedź cię zadowoli? Chcesz usłyszeć, że to taki dekadencki eksperyment, elita pogrywająca sobie z twoją pulą genów? Naturalność przeciwko sztuczności? - pytała Melinda, popijając wodę. Nagle zmarszczyła brwi, a za chwilę uśmiech rozjaśnił jej twarz. - Poruszył się - powiedziała.
Norm aż otworzył usta z wrażenia. On? Syn. Syn Normana Campbella.
- Mogę dotknąć? - zapytał drżącym głosem. Spojrzała na niego przeciągle, w końcu skinęła
głową.
- Przynajmniej tyle ci się należy, prawda? Wzięła jego rękę i położyła sobie z prawej strony
brzucha. Wyczuł ruch, później nic, a za chwilę uderzenie. Norm poczuł dziwne drapanie w gardle, jakby miał się zaraz rozpłakać. Jego syn poruszył się znowu, ale po chwili zapanował spokój.
Melinda zsunęła jego rękę z brzucha i położyła mu na kolanach.
- Dlaczego chcesz mi go zabrać? - zapytał Norm. Potrząsnęła głową, jej oczy wyrażały prawie autentyczny smutek.
- Nic ci nie zabieram, Norm. Gdybyś się nie dowiedział, nie miałbyś pojęcia, że istnieje coś, co mogę ci zabrać.
- Ale się dowiedziałem - powiedział Norm, nie odrywając wzroku od jej brzucha.
- Tak. Przykro mi. Pomyśl o tym w ten sposób: twój syn będzie żyć setki lat., Nadal będzie częścią ciebie, kiedy ty opuścisz ten świat. Dziękuję ci za to, że mi go dałeś.
Jego syn będzie żył setki lat. Będzie nieśmiertelny. Czy będzie tego chciał, czy nie. Limuzyna zatrzymała się.
- Tutaj cię pożegnam - powiedziała Melinda. - Wiem, że cię to złości, Norm. Ale dzięki mnie Sasha będzie miał wszystko co najlepsze. Czy nie tego zawsze chcą rodzice dla swoich dzieci? By wychowywały się w lepszych warunkach niż oni? Nie wybrałam cię na chybił trafił, Norm. Długo szukałam kogoś takiego jak ty.
Sasha, pomyślał Norm. Jego syn będzie miał na imię Sasha.
- W jednym muszę przyznać ci rację - kontynuowała Melinda. - Większość moich znajomych, którzy stosują terapię, to typy, których nie dopuściłabym na odległość dziesięciu stóp do mojej macicy. Czy to chociaż częściowo odpowiada na twoje pytanie?
Kierowca otworzył drzwi limuzyny. Kiedy Norm zwlekał, ostrzegawczo chwycił go za ramię. Norm wysiadł, kierowca odprowadził go na chodnik, po czym wsiadł z powrotem do samochodu i odjechał.
Sasha. Sam na pewno nie wybrałby takiego imienia, ale podobało mu się.
Była sobota wieczór. Terence, Bili i Matt siedzieli pewnie w Country Club. Norm stał przez chwilę na chodniku, patrząc na przechodzących ludzi i chmury przesuwające się na tle księżyca. Po chwili wsiadł do magleva i pojechał do magazynu, gdzie stała jego ciężarówka, załadowana i gotowa do jazdy. Siedem godzin później, po powrocie ze zwykłej trasy przez Greely, Cheyenne i Fort Collins, poszedł do White Spot. Kiedy płacił za huevos rancheros, zauważył, że stan jego konta powiększył się sto razy.
Wtedy zdecydował, że porwie swojego syna.
9. Przeszli wiaduktem na drugą stronę autostrady. Norman stąpał niepewnie, odzwyczajony od chodzenia po tak równej nawierzchni. Na pierwszym skrzyżowaniu w mieście, naprzeciwko małej kafejki i sklepu z rowerami i nartami, zauważyli stację obsługi pojazdów. O ścianę stacji oparta była drabina, na jej szczycie mężczyzna w kombinezonie przykręcał szyld informujący klientów: OBSŁUGUJEMY SEPARATORY WODY. Separatory wody, pomyślał Norman. Ostatnim razem, kiedy tutaj byłem, stacja miała jeszcze normalne dystrybutory paliwa i ładowarki dla pojazdów z napędem elektrycznym.
- Przydałoby się coś zjeść - powiedział Norman, mając nadzieję, że znajdzie się w tym mieście jakieś miejsce, w którym można jeszcze płacić gotówką.
- Jasne - odpowiedział Sasha, rozglądając się oczami tak szeroko otwartymi jak nigdy przedtem, szerzej nawet niż wtedy, gdy patrzył na samochody sunące autostradą 1-70 lub kiedy oglądali z daleka Georgetown, stojąc na przełęczy Guanella, i nawet szerzej niż tamtego popołudnia, kiedy wślizgnęli się ukradkiem na teren Air Force, by stamtąd popatrzeć na Colo- rado Springs. Nic dziwnego, inaczej jest patrzeć na miasto z daleka, a zupełnie inaczej nagle znaleźć się w samym jego środku. Sasha odbierał nowe wrażenia całym sobą, jego twarz zdawała się rozszerzać, nos poruszał się szybko jak nos królika, jakby wszystkie zmysły starały się poradzić sobie z nadmiarem nowych bodźców. A było to dopiero pierwsze skrzyżowanie całkiem małego miasta.
- Poczekaj, aż znajdziemy się w Denver - powiedział Norman, kiedy dotarli do głównej ulicy Idaho Springs.
Stara pizzeria Beau Jo nadal tam była, tak samo ciemna, drewniana i przyjazna, ze ścianami obwieszonymi ozdobami z serwetek, wykonanymi przez klientów.
- Można płacić gotówką? - zapytał kelnerkę.
- Możecie zapłacić czymkolwiek chcecie - odpowiedziała, prowadząc ich do stolika obok starego szybu górniczego w głównej sali.
- Czego się napijecie?
- Ja poproszę wodę - powiedział Norm.
Sasha przeglądał elektroniczne menu na terminalu umieszczonym w stoliku, jego oczy nie nadążały za zmieniającym się obrazem. W końcu zamówił napój gazowany.
- Ostrożnie z bąbelkami, synu - ostrzegł Norman, kiedy kelnerka zniknęła za drzwiami kuchni.
- Jeżeli mi nie zasmakuje, zamówię coś innego. - Sasha wzruszył ramionami. - Jak smakuje prawdziwy sok pomarańczowy?
Racja, pomyślał Norman. Znasz ten smak tylko z rzeczywistości wirtualnej. Przez chwilę przypominał sobie kwaśnosłodki smak świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy.
- Jest po prostu wspaniały. Może spróbuj go zamiast tych bąbelków.
Kiedy kelnerka pojawiła się znowu, zmienił zamówienie, po czym powrócił do menu, zarzucając Nor-mana pytaniami o potrawy, sosy, dodatki. W końcu zdecydowali się na dużą pizzę Mountain Pie z szynką, pomidorami i świeżym czosnkiem, wszystko, czego Sasha jeszcze nigdy nie jadł.
- Wow! - wydawał okrzyki zachwytu, smakując sok pomarańczowy.
Zjedli tyle, że prawie nie mogli się ruszyć z miejsca. Był to ich największy posiłek od ostatniej zimy, kiedy to Norman upolował łosia i przez trzy dni objadali się stekami. Sasha był zachwycony smakiem sera do tego stopnia, że zdejmował go z pizzy i jadł osobno. Norm czuł się tak, jakby on też pierwszy raz jadł pizzę. Niesamowite, że kiedyś jadałem ją dwa razy w tygodniu, dziwił się.
- Jeżeli z tego składa się cywilizacja, tato - uśmiechnął się Sasha - to pewnie będzie mi się podobać.
Gdyby rzeczywiście składała się tylko z tego, mnie też by się podobała, pomyślał Norman.
10. Norm głowił się dwa tygodnie, zanim ostatecznie ustalił plan działania. Na początku zamierzał po prostu porwać chłopca i zabrać go do innego miasta. W grę wchodziło Miami, bo tam zniknąłby w tłumie imigrantów, którzy masowo osiedlali się w Południowej Florydzie, zmieniając stan w kilka nieformalnych stanów-miast. Tam mógłby się ukryć. Albo w Los Angeles, tylko że tam po Kryzysie Wodnym ludzie całkiem zwariowali na punkcie wody. Nie miał zamiaru dać się zastrzelić jakiemuś świrowi tylko dlatego, że akurat będzie korzystał z publicznego źródła wody w niewłaściwej dzielnicy.
Problem w tym, że chodziło o MacTavishów. Jeżeli ktokolwiek dysponował środkami niezbędnymi, żeby go odszukać, to właśnie oni. Może w takim razie wyjechać z kraju, ukryć się gdzieś w Azji albo Ameryce Południowej? Co prawda Norm nie mówił po chińsku, a jego znajomość hiszpańskiego ograniczała się do rozumienia transmisji meczy futbolowych, które oglądał, kiedy angielskojęzyczne kanały sportowe zajęte były baseballem czy hokejem, ale chyba by sobie poradził ze znalezieniem jakiejś pracy. Ten pomysł miał z kolei inną wadę - żeby wydostać się z kraju, trzeba było przejść odprawę na lotnisku, co oznaczało pozostawienie śladu w postaci danych osobowych, a co gorsza, skanu siatkówki w bazie danych. Conrad MacTavish nie miałby najmniejszego problemu z uzyskaniem dostępu do tej bazy, mając gdzieś prawo o ochronie prywatności. Można jeszcze uciec do Meksyku, wynająć przemytnika ludzi, "kojota", żeby przeszmuglował ich przez granicę. Ten plan miałby szansę powodzenia, gdyby nie to, że stacje zaopatrujące samochody w energię elektryczną nie przyjmują gotówki, a poza tym, nawet gdyby dotarł do Rio Grandę, to nie był pewien, czy może ryzykować życie syna, powierzając go ludziom o tak wątpliwych zasadach moralnych, jakimi byli "kojoty". To dopiero dylemat.
Tak naprawdę istniało tylko jedno wyjście. Ruszyć na zieloną trawkę. Całkowicie zniknąć z pola widzenia. Wezmę syna i ukryję się z nim w górach. W Górach Skalistych jest mnóstwo miejsc, w których można się świetnie schować. Arizona jest teraz prawie całkiem wyludniona, podobnie jak południowe Utah i Góry Kaskadowe.
Następnego dnia wydał dwieście dolarów w antykwariacie na South Brodway na przewodniki przetrwania w górach, autobiografie ludzi, którzy wędrowali samotnie po bezdrożach Gór Skalistych i biografie wielkich odkrywców topografii Stanów Zjednoczonych z XIX wieku. Tego samego dnia zapisał się na darmowy kurs przetrwania w górach na Otwartym Uniwersytecie Kolorado, w ramach którego spędził trzy kolejne weekendy w górach, ucząc się, jak odróżnić jadalne rośliny od trujących, zastawiać wnyki, szukać schronienia, budować szałas, a przede wszystkim, jak polować, stosując zasadzki i kamuflaż. Mimo że dzięki swojej pracy był w dobrej kondycji fizycznej, kupił rower i zaczął dojeżdżać nim do pracy, zamiast, jak dotychczas, maglevem. Dni poświęcał na czytanie, w trasę wyjeżdżał dopiero po zmierzchu, starając się nauczyć orientacji według gwiazd.
Wszystko byłoby o wiele prostsze, myślał pewnego wieczora, przeciskając sejf ognioodporny przez framugę drzwi sklepu ze sprzętem biurowym w Cheyenne, gdybym mógł wziąć ze sobą broń. Nie wspominając o nawigacji GPS i zapasach witamin na dwadzieścia lat. No i opiekunce do dziecka. Norm stał się stałym bywalcem stron internetowych i czatów dla młodych matek, i był przerażony rozmaitością chorób dziecięcych.
Niestety, nic z tego. Strzały ktoś mógłby usłyszeć, zapasy witamin kiedyś się wyczerpią. Jedynym wyjściem jest dostosować się całkowicie do nowego otoczenia.
Stać się jak Jedediah Smith1 lub Jim Bridger2. Chodzić w skórach, polować i zbierać, no i oczywiście wychowywać syna. Ogarnął go strach, kiedy uświadomił sobie, że być może, zamiast uratować swojego syna, zabierając go w góry, po prostu go skrzywdzi. Ale przed czym właściwie chciał go uratować? Jednego był pewien: jeżeli chłopiec zostanie wychowany przez Melindę, nie będzie miał pojęcia o prawdziwym życiu.
Mocno naciągana wymówka, Kraksa, powiedział Norm sam do siebie. Tak naprawdę robił to, ponieważ Sasha jest jego synem, a on chciał być częścią życia swojego syna. Nawet jeżeli oznaczało to, że będzie musiał przez wiele lat tułać się po dzikich bezdrożach Gór Skalistych. Wielka rzecz, myślał, Sacajawea3 też tak żyła, wędrując z ekspedycją Lewisa i Clarka4.
Sasha urodził się 9 czerwca 2054 roku. Przez następne dwa lata Norm poznawał zwyczaje Melindy, śledząc kolumny plotkarskie w gazetach i oglądając programy o sławnych i bogatych. Musiał wiedzieć dokładnie, gdzie Melinda chodzi z synem, a gdzie bez niego, kiedy i gdzie zostawia go samego. Od razu wykluczył rezydencję MacTavishów z jej systemami alarmowymi, psami, ochroniarzami i całą resztą. Niemożliwe było także porwanie chłopca podczas którejś z imprez charytatywnych, na które Melinda zabierała syna - zbyt wielu ludzi, a przede wszystkim, zbyt wielu dziennikarzy.
W końcu jego wybór padł na lekcje pływania. Od kiedy Sasha skończył rok, Melinda zabierała go raz w tygodniu do klubu fitness w Cherry Creek Golf Club. Norm zapisał się do klubu i wykupił najtańszy abonament, tylko na siłownię, bez dostępu do pola golfowego czy osobistego wirtualnego trenera. Pewnego dnia, kiedy Melinda zostawiła syna w ogródku dla dzieci, a sama brała prysznic, Norm po prostu wszedł, korzystając z chwili nieuwagi opiekunki, która była zajęta przewyaniem innego malucha, wziął Sashę na ręce i jak gdyby nigdy nic wyszedł, machając ręką na pożegnanie.
Ileż to bezsennych nocy w ciągu kolejnych szesnastu lat spędził, wpatrując się w gwiazdy i starając się przypomnieć sobie to niesamowite uczucie, które go ogarnęło, kiedy po raz pierwszy wziął syna w ramiona. Mimo że nigdy nie udawało mu się przywołać tego uczucia, nadal każdej bezsennej nocy wpatrywał się w gwiazdy, co z wiekiem weszło mu już w nawyk.
Po prostu wziął syna na ręce i wyszedł. Nie biegł. Nie spiesząc się specjalnie, podszedł do samochodu i spokojnie odjechał z parkingu. Zatrzymał się dopiero przy wylocie na autostradę na Szóstej Alei, zostawił
---------------------------
1 Jedediah Smith (1799-1831)- traper, jeden z najsłynniejszych odkrywców Dzikiego Zachodu, szczególnie Gór Skalistych. Pierwszy Amerykanin, który przeprawił się przez Góry Skaliste zachodnim szlakiem.
2 Jim Bridger (1804-1881) -jeden ze słynnych ludzi Dzikiego Zachodu, traper, handlarz futer, przewodnik i odkrywca. Odkrył Wielkie Jezioro Słone, Park Yellowstone i południowy szlak przez Góry Skaliste.
3 Sacajawea - Indianka z plemienia Szoszonów, która według legendy poprowadziła wyprawę Lewisa i Clarka przez bezdroża Dzikiego Zachodu i Gór Skalistych do wybrzeży Oceanu Spokojnego. W rzeczywistości brała udział w wyprawie tylko dlatego, że była żoną tłumacza.
4 Wyprawa Lewisa i Clarka (1803-1806) - Meriwether Lewis i William Clark na polecenie prezydenta Thomasa Jeffersona udali się w transkontynentalną podróż w poszukiwaniu szlaku wodnego na zachód kontynentu północnoamerykańskiego. Dotarli do wybrzeży Oceanu Spokojnego u ujścia rzeki Columbii.
-----------------------------
samochód i poszedł do warsztatu samochodowego na Grand Junction, prowadzonego przez Meksykanów. Łamanym hiszpańskim wytłumaczył, że ma starego, elektrycznego pick-upa, którego chce tanio sprzedać. Mechanicy obrzucili podejrzliwym spojrzeniem Sashę, który płakał i powtarzał, że chce do mamy, i potrząsnęli głowami.
- No dobra - powiedział Norm, rzucając kluczyki na podłogę - to chociaż pomóżcie mi wydostać się z miasta.
Jeden z mechaników podwiózł ich do parku narodowego na północ od Rifle. Norm zarzucił na ramię plecak i składany łuk, wziął syna na ręce i ruszył w góry. Był 28 lipca 2056 i Norm miał tylko dwa miesiące na przygotowanie się do zimy.
11. Sasha spałaszował swoją pizzę w ciągu piętna stu minut, popijając sokiem pomarańczowym. Zamówił również coca-colę, która wywołała mu w brzuchu małą rewolucję. Norm też popijał colę, ale nieco ostrożniej i bardziej z ciekawości niż ochoty.
- Ostrożnie, synu - powiedział Norman - przesadzisz z wysoko przetworzoną żywnością i spędzisz swoją pierwszą noc w cywilizowanym świecie, wymiotując do prawdziwej, cywilizowanej toalety.
Sasha roześmiał się i wepchnął do ust ostatni kawałek pizzy.
To nie o niego powinieneś się martwić, powtarzał sobie Norman. On ma osiemnaście lat, jest silny, niezwyciężony. Ty masz ponad czterdziestkę. Włóczęga po górach tylko wzmocniła jego siły, a twoje wyczerpała. Czuł zmęczenie tych szesnastu lat w stawach kolan, w stopach, kręgosłupie. Nawet Indianie, znani ze swej mądrości, nie spędzali zim w górach i dzięki temu dożywali sędziwego wieku z ciałem twardym i żylastym jak wyprawiona skóra. Norman był twardy i żylasty, ale nie czuł się mądry. Czuł się stary. Powinienem był to przewidzieć, myślał. Zostawiłem znany, bezpieczny świat tam w górze, by oddać mojego syna światu, do którego należy. To jak poród i syndrom pustego gniazda jednocześnie, plus ten cholerny hałas. I zapachy. Naprawdę, można całkowicie odzwyczaić się od życia w cywilizowanym świecie. Co nie znaczy, że trzeba od razu zapomnieć, jak zamawia się pizzę.
- Chodźmy - powiedział. - Chcę sprawdzić, czy pamiętam jeszcze inne rzeczy.
Bar nazywał się po prostu Red's. Z tyłu, pod ścianą koło drzwi do toalety stały dwa stare automaty do pinballa. Środek zajmowały dwa stoły bilardowe. W całej knajpie nie było ani jednego terminala z elektronicznym menu. Przy tej budzie Valverde Country Club, jeżeli oczywiście jeszcze istnieje, wygląda na wyrafinowane i eleganckie miejsce. Dywan śmierdział starym piwem, a gęsty dym z papierosów drażnił nozdrza. Norman od razu zapałał sympatią do Red's.
- Twoje pierwsze piwo, synu - powiedział, wręczając Sashy pękatą, brązową butelkę piwa Coors z błyszczącą nalepką. - Nie martw się, jeżeli ci nie zasmakuje za pierwszym razem. Drugie zawsze jest lepsze.
Sasha spróbował, skrzywił się, ale łyknął znowu. Norman pił, smakując intensywny aromat chmielu, który uderzał do głowy i sprawiaj, że do oczu napływały łzy. A może to łzy nostalgii? Ciężko stwierdzić. Kiedy postawił butelkę na stole, szukając w kieszeni drobnych, ciężko mu było wyobrazić sobie, że spędził ostatnie szesnaście lat, uciekając od XXI wieku, i że następną noc prześpi już w więzieniu.
- Chodź - pociągnął Saschę za rękę - musisz nauczyć się grać w bilard.
Sasha był pojętnym uczniem, ale i tak nie miał szans z ojcem, który mimo szesnastoletniej przerwy nadal miał niezłe oko. Sasha łapał wszystko w lot, podekscytowany rywalizacją, a radziłby sobie pewnie jeszcze lepiej, gdyby jego uwagi nie rozpraszały kobiety, które wchodziły ód czasu do czasu do knajpy. Kiedy koło baru, blisko stołów, zebrała się grupka młodych kobiet, Sasha szybko utracił wszystkie świeżo nabyte umiejętności. Kupili sobie następne piwo i usiedli.
- A więc, niewyczerpana studnio mądrości - zaczął Sasha - co się mówi?
- Co, do dziewczyn? - Norman wzruszył ramionami. - Cholera, synu, najlepiej nic nie mówić. Ostatnim razem, kiedy odezwałem się do dziewczyny, tak się wpakowałem, że trzeba było uciekać przed wymiarem sprawiedliwości.
Zła odpowiedź. Sasha spuścił głowę i urażony skulił ramiona. Co ja najlepszego narobiłem? Norman zadawał sobie to pytanie, wiedząc dobrze, że odpowiedź na nie była tak oczywista, że czyni pytanie zbędnym. Wiedząc dobrze, że to z jego winy jego syn jest obcym we własnym świecie i czasie, że to przez niego będzie musiał przez kilka następnych lat szukać odpowiedzi na proste pytania typu: co się mówi? co się robi? gdzie się chodzi?
Zrobiłem dobrze, przekonywał się w myślach Norman. Zrobiłem tak, jak trzeba.
12. Przez pierwsze trzy lata, do piątych urodzin Sashy, spędzali zimy w chatach górskich, porozrzucanych po całej południowo-zachodniej części Kolorado i na północy Nowego Meksyku. Norm ukrywał się z Sashą w zalesionych wąwozach, polował na jelenie, zastawiał pułapki na dzikie króliki, nocami wyruszał do miasta, do Mancos albo do Cortez, przemykając się niepostrzeżenie, kradnąc potrzebne rzeczy z ciężarówek dostawczych lub przeszukując śmietniki. Kojoty, które często towarzyszyły mu w tych nocnych eskapadach, zaczął traktować jak bratnie dusze.
Sasha szybko przyswoił sobie zasadę zachowywania absolutnej ciszy. Norm zawsze zabierał go ze sobą, nosząc na barana do czasu, kiedy chłopiec był już na tyle duży, by dotrzymać mu kroku. Sasha patrzył na kojoty szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, wskazując je ojcu, tak jak inni chłopcy w jego wieku wskazują psy w parkach.
Lato w Four Corners było nieznośnie suche i upalne, więc uciekali od niego w wyższe partie gór. Podążali szlakiem z San Juans do Absarokas, przemieszczając się pod osłoną drzew, chowając się na dźwięk przelatującego samolotu. Norm spędził wiele bezsennych nocy, wyobrażając sobie brygady pościgowe, które pewnie przeczesywały Góry Skaliste wzdłuż i wszerz. Opuszczone miasteczka ocaliły im życie. Jabłonie i grusze, zdziczałe winogrona, kukurydza z warzywników porzuconych sto osiemdziesiąt lat temu dostarczały im teraz niezbędnych witamin, a sady zaopatrywały w owoce, które ususzone pozwalały im przetrwać srogie zimy. Normowi przypominało to życie w świecie po zagładzie atomowej, z możliwością cofnięcia się w czasie. Tyle że nie korzystali z tej możliwości. Sasha wcześniej nauczył się poruszać na nartach, niż czytać z gazet, które Norm wyciągał ze śmietników na parkingach leśnych.
Innych ludzi spotykali bardzo rzadko średnio trzy, cztery razy w roku. Kiedy tylko Sasha zaczął mówić, Norm nauczył go południowego akcentu i powiedział, że zawsze, kiedy kogoś spotkają, ma mówić, że ma na imię Billy i że są z Luizjany. Sasha traktował to jak zabawę i uwielbiał używać przesadnego południowego akcentu. Kiedy długo nikogo nie spotykali, czuł się zawiedziony i obrażał się. Wtedy wątpliwości dopadały Norma za zdwojoną siłą. On jest tylko małym chłopcem, myślał. Chce się bawić z innymi chłopcami, chce się ganiać z dziewczynami po placu zabaw.
Tyle że Sasha dziewczyny widział tylko na obrazkach w książce, którą znaleźli w jaskini na południe od przełęczy Loveland. Zdarzały się noce, kiedy Norm czekał, aż Sasha zaśnie, a potem długo i żałośnie płakał.
Pewnego poranka, po jednej z takich nocy, kiedy Sasha miał sześć, a Norm trzydzieści lat, zdarzyło się, że nie mogli opuścić swojego schronienia pod nawisem skalnym, bo padał deszcz. Norm czytał Sashy sonety Szekspira, żałując, że nie zabrał ze sobą więcej książek napisanych współczesną angielszczyzną. Musiał jednak dokonać wyboru i wziął tyle książek, ile mógł, kieszonkowe wydanie Wordswortha i trzy powieści: "Hobbita", "Niezwykłą rogatkę" i "Pynchona w krainie czarów". Dwie pierwsze należały do ulubionych książek jego ojca. Wygląda na to, zastanawiał się często Norm, że odziedziczyłem po nim nie tylko gusta literackie, lecz także niechęć do literatury XXI wieku. "Pynchon w krainie czarów" był jedynym wyjątkiem, chociaż nie do końca, ponieważ głównym wątkiem książki była podróż w czasie, w wyniku której bohater, sławny pisarz XX wieku, zostaje przeniesiony w lata czterdzieste XXI stulecia, gdzie nagle umiera na wiadomość o zaniku słowa pisanego.
Język sonetów Szekspira miał jednak tę zaletę, że zmuszał Sashę do myślenia i zadawania pytań, a Norma do udzielania odpowiedzi. A pytania, zdaniem Norma, to bardzo dobra rzecz. Lepsza niż hiperłącza w Sieci, dzięki którym uzyskiwało się informacje tylko na temat podkreślonych fragmentów tekstu. Norm ograniczył Sashy czas spędzany przy terminalu do godziny dziennie i zawsze wolał, by chłopiec korzystał z Sieci tylko wtedy, kiedy chciał uzyskać odpowiedź na konkretne pytanie, na które on sam nie znał odpowiedzi. Chociaż było to trochę irracjonalne, Norm nie pozwalał synowi na czytanie elektronicznych książek z bibliotek sieciowych. Zależało mu na tym, by Sasha wyrósł w przekonaniu, że książki są drukowane na papierze, a pytania zadaje się ludziom, nie komputerom.
Pytania uczą. Pytania są dobre.
W pewnym momencie Sasha oderwał się od sonetów i zapytał:
- Kim jest moja mama?
Norm delikatnie zabrał mu książkę i zamknął ją. Wiedział, że to pytanie musiało kiedyś paść, ale mimo to nie był na nie przygotowany.
- Twoja mama ma na imię Melinda - odpowiedział.
- A dlaczego nie wybrała się z nami na wyprawę?
- Sasha, chłopcze, mogę cię o coś poprosić? Zapytaj mnie znowu, kiedy będziesz miał dziesięć lat.
- Aleja chcę wiedzieć teraz, tato.
- Nie mogę ci teraz powiedzieć, synku. - Norm wziął głęboki wdech. - Gdyby twoja mama dowiedziała się, gdzie jesteśmy, zabrałaby mi ciebie.
- Dlaczego? - Sasha zmarszczył czoło. Miał zdecydowanie za długie włosy.
To było trudne pytanie.
- Tego też ci nie mogę teraz powiedzieć, Sasha. Obiecaj mi, że zapytasz, kiedy skończysz dziesięć lat.
Widać było, że chłopiec nie jest zadowolony z takiego układu. Zaczął poprawiać sobie mocno już znoszone mokasyny, podrapał się po nosie, tak bardzo podobnym do nosa matki, odrzucił włosy z czoła.
- Zgoda - powiedział w końcu.
- Dzięki, synu. - Norm na tym chciał zakończyć temat, ale nagłe przypomniał sobie słowa Melindy: "On może sprawić, że ty też przestaniesz oglądać światło dzienne". - Zabrałem cię ze sobą, bo cię kocham, Sasha. Gdyby twoja mama dowiedziała się, że tu jesteśmy, mogłaby kazać mnie zabić.
Czuł, jak coś umiera mu w duszy, ale nie było na to rady. Słowa zostały wypowiedziane, dotarły do uszu jego syna i popłynęły dalej, by ostatecznie rozpłynąć się w kroplach deszczu.
13. Na stacji kolei magnetycznej, która mieściła się po przeciwnej stronie autostrady 1-70, naprzeciwko posterunku straży leśnej Parku Narodowego Arapaho, Norman Campbell wszedł na platformę skanera siatkówki, by opłacić przejazd do Denver. Wiązka niewidzialnego światła prześlizgnęła się po jego oczach, zakodowała dane i przesłała je do centralnego komputera Departamentu Komunikacji. Nie miał złudzeń: nagłe pojawienie się danych identyfikujących Normana Campbella na pewno zaalarmuje albo Patrol Stanowy Kolorado, albo ludzi, którzy nadal go szukają na zlecenie MacTavishów. Witajcie siły prawa i porządku, pomyślał Norm. Zrobił krok do tyłu.
- Teraz twoja kolej - powiedział do syna. - Daj im trochę do myślenia.
- Ale, tato... - zaczął.
- Za późno, synu. Po prostu wsiądźmy do pociągu. Maglev nabrał rozpędu i ruszył w dół Clear Creek
Canyon. Dwadzieścia minut później zatrzymał się na Dziewiętnastej Ulicy w dzielnicy Golden Triangle, gdzie czekało ośmiu funkcjonariuszy w mundurach. Grzecznie, lecz stanowczo nałożyli Normanowi kajdanki, podczas gdy trzech mężczyzn w garniturach odprowadzało Sashę na bok. Norman zdziwił się, jak niewiele zmieniło się w tych sprawach.
- Sasha! - zawołał. - Synu.
Wyglądało na to, że Sasha nie usłyszał. Patrzył na górujące nad miastem drapacze chmur.
14. Niecałe trzy tygodnie po tamtej pamiętnej rozmowie w deszczu natknęli się na Ivana Kłosa.
- Hej, hej! - zawołał i zamachał ręką, po czym za wrócił w ich stronę, pokonując stromą grań. Było to gdzieś w Górach Moskitów. - Nie macie przypadkiem mapy? Kompletnie się pogubiłem.
Norm poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. Ten południowy akcent, pomyślał. Brzmi tak samo przesadnie i fałszywie jak ten, którego nauczyłem Sashę.
- Hej! - odpowiedział mu Sasha.
Mężczyzna zrzucił plecak, usiadł obok nich i spojrzał na rozpościerającą się u ich stóp dolinę, której letnia zieleń zdążyła już nieco wyblaknąć.
- Też jesteś z Luizjany? - zapytał Sasha.
- Nie, z Teksasu. Nazywam się Casey Kenner - powiedział przybysz, wyciągając do Sashy rękę.
Później Norm nie umiał sobie przypomnieć, co go zaalarmowało. Może popadł w paranoję, przebywając tyle lat z dala od ludzi. A może to ten udawany południowy akcent. Ale to, co zawsze widział bardzo wyraźnie, przypominając sobie tamten moment, to widok drobnej ręki syna znikającej w ogromnej, opalonej łapie Ivana Kłosa.
Obcy człowiek trzymający za rękę jego syna.
Szybkim ruchem Norm wyciągnął nóż, zamachnął się i wbił go obcemu w szyję, tuż pod szczęką. Sasha zaczął krzyczeć. Przenikliwy, ostry krzyk, który zdawał się wibrować w powietrzu bez końca, nie cichnąc nawet wtedy, kiedy Norm wyszarpnął nóż, kiedy jaskrawoczerwona krew obcego chlusnęła na ramię Sashy i kiedy mężczyzna, który na pewno nie był tym, za kogo się podawał, upadł na ziemię i próbował się podnieść. Norm przygniótł go do ziemi, uwolnił rękę Sashy spomiędzy jego palców, pochylił się nad nim i słuchał, jak ten człowiek umiera.
Wtedy dopiero krzyk Sashy ucichł, przekształcając się w bezgłośny, wstrząsający całym ciałem szloch. Norm przyciągnął syna do siebie, starając się zetrzeć z niego krew, ale jego własne ręce też były całe we krwi.
- Sasha, oddychaj, musisz głęboko oddychać, syneczku.
Siedział, kołysząc syna w ramionach, uspokajając tak długo, aż usłyszał, że oddech Sashy wyrównuje się, a jego mięśnie zaczynają się rozluźniać. Wtedy wstali i zeszli do doliny.
- Wypierz swoją koszulę, synku, i umyj się bardzo dokładnie. Nigdzie się stąd nie ruszaj, a ja pójdę po nasze rzeczy i przyniosę je tutaj.
Kiedy wrócił na szczyt, zauważył, że nad ciałem mężczyzny zaczęły zbierać się muchy. Norm wziął głęboki oddech i zaczął przeszukiwać jego kieszenie. Najpierw znalazł zestaw nawigacyjny GPS z sygnalizatorem świetlnym.
"Kompletnie się pogubiłem", jasne, mruczał do siebie, rozbijając przyrząd kamieniem na drobne kawałki. Jak nas znalazłeś, sukinsynu?
Z tylnej kieszeni mężczyzny wyjął licencję detektywistyczną na nazwisko Ivan Kłos. Na plecach znalazł kaburę, a w niej pistolet.
Norm usiadł i poczuł, jak jego ręce zaczynają się trząść. Stopniowo drżenie ogarnęło całe jego ciało, docierając nawet do żołądka. Odwrócił się i zwymiotował na delikatne leśne kwiaty, trzęsąc się i krztusząc, dopóki żółć nie zabarwiła się krwią.
Zrobiłem słuszną rzecz, powtarzał sobie, z trudem łapiąc oddech. Zrobiłem dobrze.
W końcu, kiedy jego żołądek trochę się uspokoił, na nowo zaczął przeszukiwać rzeczy obcego. Plecak zawierał typowe wyposażenie wędrowca - butla gazowa, suchy prowiant, ubrania, śpiwór - i jedną zupełnie nietypową rzecz.
Jestem do siebie całkiem podobny, ze zdziwieniem stwierdził Norm, wpatrując się w laminowane zdjęcie. Było to powiększenie jego twarzy wyciętej ze zdjęcia drużyny softballowej. Z fotografii patrzyła na niego uśmiechnięta twarz dwudziestotrzyletniego Normana Campbella, śmiałego trzeciobazowego, beż brody i bez większych zmartwień. Tego się wyrzekłem, myślał Norm. Odrzuciłem to wszystko, by wychować mojego syna w leśnej głuszy, z dala od rodziny, z dala od cywilizacji i kultury i dlatego mój syn musiał dzisiaj patrzeć, jak jego własny ojciec zabija człowieka.
Żeby wiedział, jak wygląda prawdziwy świat. Żeby wiedział, jak żyć. Żeby wiedział, na co się godzi, a co odrzuca, decydując się na terapię. Żeby był człowiekiem.
Norm pozbierał swoje rzeczy, ułożył je z boku, po czym wyjął terminal na baterie słoneczne, za pomocą którego łączyli się z Siecią, by Sasha miał pojęcie o systemach politycznych i strukturze ludzkiego DNA, i roztrzaskał go na kawałki, używając tego samego kamienia, którym rozbił GPS Ivana Kłosa. Kiedy uświadomił sobie, że z każdym uderzeniem krzyczy - nie dam wam drugiej szansy! - upuścił kamień i przez chwilę stał nieruchomo, dłońmi zakrywając usta. W końcu ruszył się, pozbierał porozbijane szczątki, wpakował je do plecaka Ivana Kłosa, chwycił martwego mężczyznę pod pachy i zaciągnął go w dolinę. Znalazł polanę, na której usypał ogromny stos z suchych gałęzi i chrustu, po czym wciągnął trupa na stos i podpalił, podsycając ogień tak długo, aż spaliło się wszystko, co mogło się spalić.
Kiedy nie zostało już nic oprócz popiołu, kości i metalu, Norm porozrzucał kości, zalał popiół wodą i rozkopał go, a wszystko, co się nie spaliło, zakopał w ziemi. Cała operacja zajęła mu cztery godziny, podczas których co chwila wbijał wzrok w niebo nad horyzontem, sprawdzając, czy przypadkiem nie widać na nim helikopterów. Nie był w stanie dostrzec pojazdów suborbitalnych, ale nie martwił się tym, bo przy takim zachmurzeniu nie było mowy o wytropieniu czegokolwiek z takiej wysokości. Módl się o deszcz, mówił do siebie, wygładzając ślady znaczące anonimowy grób Ivana Kłosa. O deszcz i o łut szczęścia.
Dopiero o zmroku zabrał rzeczy z góry i wrócił do Sashy, który czekał na niego nad strumieniem.
- Hej, synku - powiedział, siadając obok niego. Sasha długo milczał, a kiedy w końcu się odezwał,
było zupełnie ciemno.
- Dlaczego to zrobiłeś, tato?
- On nas ścigał, synu - zaczął. - Pamiętasz, co ci powiedziałem? Jeżeli nas znajdą, na pewno zamkną mnie w więzieniu, a może nawet zabiją.
Norm znowu poczuł w gardle smak żółci. Jakim prawem mu to robię?
Prawem ojca. Mój syn ma prawo wyrosnąć na człowieka, który umie podejmować samodzielne decyzje, zamiast być kolejną maskotką Melindy MacTavish.
Sasha zwlekał z odpowiedzią. Noc zapadła już na dobre, księżyc wyjrzał zza chmur, oświetlając płynący u ich stóp strumień.
- Czy kiedykolwiek wrócimy? - zapytał w końcu. Słuszna rzecz. Robię słuszną rzecz.
- Wrócimy, synu, kiedy skończysz osiemnaście lat. Wtedy wrócimy. Razem.
- Dlaczego dopiero wtedy?
- Na razie nie mogę ci powiedzieć. - Norm wyciągnął rękę i przygarnął syna. Poczuł ogromną ulgę pomieszaną ze wzruszeniem, kiedy chłopiec nie odsunął się od niego. - Zaufaj mi, Sasha. Powiem ci wszystko, kiedy przyjdzie na to czas.
15. Na ekranie telewizora ludzie w Bangladeszu próbowali uratować bawoła od śmierci w spienionych falach rzeki. Norm przełączył na inny kanał, znalazł piłkę nożną i usadowił się wygodniej na pryczy. Jak łatwo wraca się do dawnych nawyków.
Powoli zaczynał zapominać. Zapominał uczucie siły, które pojawia się, kiedy prawa ręka naciąga cięciwę łuku. Spokój snu w niczym niezakłóconej ciszy. Czysty zapach braku zapachów.
Ktoś strzelił gola i szybkość sekwencji ujęć, która nastąpiła: tłum, strzelec, bramkarz, tłum, piłka w siatce, obrońcy stojący murem ze spuszczonymi głowami, tłum, bramkarz wyrzucający piłkę z powrotem na boisko, przyprawiła Norma o zawrót głowy. Zamknął oczy i przez chwilę czerwone widmo monitora pulsowało mu w głowie.
Zapominał: Mleczną Drogę w mroźną, zimową noc, obserwowaną z przełęczy Guanella. Wschód słońca nad szczytami Gór Skalistych. Zachód słońca.
Wyraz twarzy syna, kiedy złapał swoją pierwszą rybę, kiedy nauczył się pływać, kiedy zrozumiał sto dwudziesty siódmy sonet Szekspira.
Prostotę wiersza ułożonego o świcie na szczycie góry, wiersza, który nadal pamiętał i który wyrecytował Sashy na tymże samym szczycie górskim.
A teraz otaczały go trzy betonowe ściany i stalowa krata. Niski sufit z przyćmionym światłem jarzeniówki, sztucznym i męczącym. Umywalka. Toaleta. Pięć książek w rogu. Gniazdko elektroniczne nisko w ścianie przy drzwiach. Wejście do Sieci dla więźniów? A może coś dla klawiszy? Poczuł na plecach lekki dreszcz, kiedy w głowie zadźwięczało mu słowo "przesłuchanie".
"Nie ściany kamienne tworzą więzienie", cicho zacytował Norm, "ani stalowe kraty klatkę". Nie był to Wordsworth. A więc kto? Zapominał, zapominał.
Paka, pomyślał. Więzienie. Tu zamykają porywaczy. I zabójców. Poczuł, jak opuszczają go siły. Jestem porywaczem. Jestem zabójcą. Ale o tym jeszcze nie wiedzą. Zastanawiał się, czy przyznać się i do tego. Nie, zdecydował w końcu. Zrobiłem to, co było słuszne.
16. Kiedy Sasha miał dwanaście lat, był na tyle dojrzały, by uświadomić sobie, że mógłby po prostu zostawić ojca i wrócić do cywilizowanego świata. Norm czuł, że jego syna zaczyna zaprzątać taka myśl, i przez kilka miesięcy zadręczał się pytaniem, czy powinien pierwszy poruszyć ten temat, czy poczekać, aż Sasha się przełamie. W końcu zdecydował, że pozostawi inicjatywę synowi.
Pytanie padło nagle i niespodziewanie.
- Rifle leży zaledwie jakieś dziesięć mil na południowy zachód stąd, prawda? - zapytał Sasha pewnego dnia.
Właśnie wyprawiali skórę jelenia, by uszyć sobie nowe mokasyny.
- Tak, dziesięć albo dwanaście - odpowiedział Norm. Znajdowali się bardzo blisko miejsca, w którym zaczęła się ich wędrówka. - Jak skończymy z tą skórą, wyruszymy trochę dalej na północ.
- Mógłbym tam dotrzeć w ciągu jednego dnia - powiedział Sasha.
Norm przerwał pracę. Spojrzał na syna i zobaczył, jak na jego twarzy zaczyna się rysować zupełnie nowy wyraz.
- Mógłbym to zrobić - powtórzył chłopiec.
- Tak, mógłbyś - odparł Norm, powracając do wyprawiania skóry. Przekonywał się w duchu, że to jest całkowicie normalne, że sprawdzanie, jak daleko można się posunąć, jest nieodłącznym elementem w procesie rozwoju człowieka, że Sasha powoli zaczyna sobie uświadamiać, że mógłby żyć bez ojca i że zaczyna tęsknić do takiej niezależności. Zupełnie normalne.
Mimo to z trudem łapał oddech, przerażony, zmrożony do szpiku kości wyrazem twarzy swojego syna. Boisz się, że ucieknie od ciebie i coś mu się stanie? Że umrze? A może boisz się, że ucieknie od ciebie i że nic mu się nie stanie, że pobiegnie prosto do Melindy i powie jej, gdzie się podziewaliście przez ostatnie kilkanaście lat?
Jeżeli miał być do końca ze sobą szczery, musiał przyznać, że boi się obu tych rzeczy.
- Dlaczego miałbym tego nie zrobić? - kontynuował Sasha. - Wszyscy żyją w miastach. Dlaczego tak się tego boisz?
- Powiedziałem ci już, synu: jeżeli wrócę, od razu wyląduję w więzieniu, zawarliśmy układ. Wrócimy, kiedy skończysz osiemnaście lat. Nie wcześniej.
- Jasne, zawarliśmy ten układ, kiedy miałem sześć lat. To nie w porządku, tato. Wtedy nie miałem jeszcze o niczym pojęcia.
- A teraz masz.
- Czego się tak boisz? Nie możesz wiecznie być pustelnikiem.
- Nie jestem. Mam przecież ciebie. Sasha spochmurniał.
- Ja też nie mogę być pustelnikiem - powiedział.
- Dobrze, synu, jeżeli tak bardzo chcesz, to powiem ci, czego się tak boję. Boję się, że kiedy wrócimy, twoja mama postara się, bym zniknął z powierzchni ziemi. Boję się, że nie umiałbym żyć nigdzie indziej niż tutaj,
1 boję się też tego, że jeżeli wrócimy, a właściwie nie jeżeli, tylko kiedy, zapomnisz wszystko to, czego usiłowałem cię nauczyć. Boję się, że ten świat, od którego z tobą uciekłem, nadal tam jest, i jednocześnie boję się, że już go nie ma. - Przerwał, rzucił skrobaczkę na ziemię. - Wyrzekłem się dla ciebie swojego życia, synu. Nie oczekuję, że odpłacisz mi tym samym, ale oczekuję, że uszanujesz ten dar.
- Jaki dar? - krzyknął Sasha ze łzami w oczach. - Jaki dar? Nie znam nikogo oprócz ciebie. Nie wiem, jak to jest mieszkać w prawdziwym domu. Nie pamiętam mojej matki. Chcę mieć przyjaciół, tato, chcę chodzić do szkoły, chcę jeść czekoladę i pić napoje z bąbelkami, chcę sam sobie wybierać książki do czytania, chcę oglądać telewizję i surfować po Sieci, chcę żyć jak inni ludzie!
- Jak inni ludzie? A jak myślisz, co by się stało z jakimkolwiek człowiekiem, gdyby był zmuszony spędzić tydzień w tych górach?
Sasha milczał.
Norm uklęknął i zerwał gałązkę dzikiego lnu.
- Popatrz na ten kwiat. Wiesz, kiedy zakwita, wiesz, kiedy więdnie. Wiesz, gdzie rośnie, a gdzie na pewno go nie znajdziesz. I tak jest ze wszystkimi roślinami, wiesz, które są jadalne, a które nie. Wiesz, gdzie można upolować jelenia w kwietniu, a gdzie go szukać w listopadzie. Umiesz zbudować szałas i urządzić sobie schronienie w jaskini śnieżnej. Wyczujesz zapach górskiego lwa z większej odległości niż wszyscy ci ludzie - tu Norm machnął ręką w stronę zamieszkałych terenów - są w stanie wyczuć swoje własne gówno. Znasz rytm tego świata i jesteś jego częścią. Chcesz żyć tak jak inni? Oni mają zmysły stępione przez życie w miejscu, w którym hałas nie cichnie, a światła nie gasną ani na moment, w którym powietrze i woda są skażone chemią, której nie da się dostrzec gołym okiem. Celem ich życia jest zarabianie pieniędzy i podlizywanie się szefom. Znają tylko takie życie i taki świat, jaki zobaczą w telewizji. Ty znasz prawdziwy świat. To właśnie ci dałem, Sasha. Masz całe życie, by być jak wszyscy inni. Ja proszę jedynie o pierwsze szesnaście lat.
Sasha odwrócił się i odszedł.
Norm przesiedział całą noc, nie zapalając ognia, patrząc na spadające gwiazdy, udając sam przed sobą, że się nie modli. Sasha wrócił tuż przed wschodem słońca. Tego dnia ruszyli na północ, maszerując bez odpoczynku, aż dotarli do Montany.
17. W szóstym dniu pobytu Norma w więzieniu zjawiła się Melinda. Norm zastanawiał się, czy przyjdzie, i jeżeli tak, to jak będzie wyglądać. Czy telomeraza rzeczywiście działa? Czy będzie taka, jaką ją zapamiętał? Wyglądała dokładnie tak samo.
- Musisz zniknąć, Norm - powiedziała do niego przez kraty. - Jeżeli chcesz, możemy wysłać cię do którejś z kolonii gwiezdnych. Ta cała sprawa stała się dla nas bardzo niewygodna, od kiedy media narobiły wokół niej tyle szumu.
- Wiem.
Był na bieżąco, codziennie wpatrując się w zdjęcia swojego syna w telewizji, nienawidząc tych zdjęć, na których Sasha wyglądał dokładnie tak samo jak w jego wspomnieniach.
Jakich wspomnieniach? Przecież minął dopiero tydzień.
- Jesteś gwiazdą - powiedziała Melinda.
- Wiem - powtórzył i pomyślał "O Boże!".
- Będę z tobą szczera, Norm. Mój ojciec miał nadzieję, że któryś z ludzi, których wysłał za tobą, po prostu zabije cię i odbierze ci Sashę. Nawet teraz muszę go powstrzymywać.
- Dlaczego?
- Nie wiem - westchnęła Melinda. - Sama często miałam ochotę cię zabić.
- Niech mnie wypuszczą - powiedział Norm - to zniknę. Nie będzie gwiazdy, nie będzie szumu.
- Dlaczego miałabym to dla ciebie zrobić?
Norm odwrócił się, przeszedł kilka kroków, po czym znowu znalazł się przy kracie.
- Czy Sasha podda się terapii?
- Teraz to zależy tylko od niego, nieprawdaż? - odpowiedziała Melinda lodowatym tonem. Bardzo przypominała w tym momencie swojego ojca.
- Jeżeli się zdecyduje, to jak długo będziesz go mieć? O ile wieków telomeraza przedłuża życie? Będziesz go mieć na zawsze. Ja chciałem tylko jego dzieciństwa. Dzieckiem jest się tylko raz, a ja chciałem mu pokazać... Chciałem, żeby umiał odróżnić rzeczywistość od fikcji.
- Tak, dzieckiem jest się tylko raz - przytaknęła Melinda. - A ty mi odebrałeś jego dzieciństwo.
18 Po tym, jak Norm roztrzaskał terminal na kawałki, ze zdwojonym wysiłkiem zabrał się do edukacji Sashy. Uczył go podstaw matematyki i nauk ścisłych, starając się zawsze używać trudnych słów, takich jak atmosfera, przymiotnik, alele, atomy, by zmusić chłopca do zadawania pytań. Miało to jeszcze jedną dobrą stronę: pozwalało Normowi ćwiczyć pamięć, z czego był bardzo zadowolony. Pogodził się już z tym, że resztę życia spędzi w więzieniu, ale nie chciał zniedołężnieć umysłowo.
Efekty edukacyjnych wysiłków Norma najczęściej objawiały się podczas kłótni między ojcem i synem, jak na przykład tamtego grudniowego dnia 2071 roku, kiedy to Sasha w ramach ćwiczeń z praktycznego zastosowania wyrazów obcych nazwał Norma hipokrytą.
Spędzali tę zimę w starej, chylącej się ku upadkowi chacie w lasach Mount Evans. Zostało jeszcze pół roku do osiemnastych urodzin Sashy i Norm zauważył, że staje się coraz mniej czujny. Zupełnie jakby podświadomie chciał, żeby ich znaleźli, żeby nie musiał podejmować decyzji o powrocie. Długo roztrząsał ten problem w myślach. W końcu doszedł do wniosku, że gdyby teraz ktoś ich znalazł, ludzie mogliby wyrobić sobie o nim mylne zdanie. Gdyby ktoś go złapał i zaciągnął w kajdankach do miasta, nie wyglądałby na człowieka, którego działaniu przyświecały szczytny cel i troska o syna. Wyglądałby jak zwykły świr, który porwał swojego syna i nigdy nie miał zamiaru go uwolnić.
Co zresztą mniej więcej zarzucał mu Sasha.
- Cała ta gadka o chronieniu mnie przed wpływem cywilizacji to gówno prawda, tato - powiedział. - Przyznaj, że po prostu byłeś wkurzony na mamę i użyłeś mnie, żeby się na niej odegrać.
Norm policzył powoli do trzech, zanim się odezwał.
- Częściowo tak - odpowiedział, mieszając kijem w ognisku. - Ale byłoby zupełnie inaczej, gdyby twoja mama przyszła do mnie i powiedziała: "Hej, będziemy mieli dziecko, spróbujmy obmyślić jakiś plan działania". - Mówiąc to, zastanawiał się, czy to rzeczywiście coś by zmieniło. - Jest wiele rzeczy, których nie wiesz, synu. Zapytam wprost: czy kiedy wrócimy, zdecydujesz się na terapię?
Sasha spojrzał na ojca z wyrzutem. Dopiero rok temu dowiedział się o terapii telomerazą i nadal miał do Norma żal, że ten tak długo trzymał go w niewiedzy. Norm zdawał sobie sprawę, że Sashy trudno było ogarnąć umysłem proces genowej terapii telomerazą, że była to dla niego czysta magia. O DNA wiedział tyle, ile wyjaśnił mu Norm za pomocą ręcznie skonstruowanego modelu. Nie zdziwiłbym się, gdyby nie wierzył w istnienie terapii, pomyślał Norm.
- Nie muszę ci odpowiadać - powiedział Sasha. Norm przypominał sobie wszystko, co usłyszał od
rodziców na temat zachowania nastolatków, starając się nie wpaść w złość.
- Masz rację, nie musisz. Nic nie musisz, nic nie jesteś mi winien. Pozbawiłem cię normalnego dzieciństwa, randek z dziewczynami, jeżdżenia samochodem, wdychania spalin... - Przerwał, widząc, że popada w sarkazm.
- No widzisz, znowu to samo. - Sasha oskarżycielsko wycelował w niego palec. - Tylko coś powiem, a ty od razu wpędzasz mnie w poczucie winy, bo poczucie winy to jedyne, co masz.
- I tu się mylisz, mój chłopcze - odpowiedział Norm. -Ty jesteś jedynym, co mam. I nie czuj się winny. Tak po prostu jest. Wyrzekłem się wszystkiego, żeby dać ci szansę.
- Wyrzekłeś się wszystkiego, żeby dać mi szansę, nie wiedząc nawet, czyja tego chcę! - krzyknął Sasha. - Od początku tak było!
- W takim razie, proszę bardzo, powiedz mi! - wybuchnął Norm. - Chcesz tej szansy? Czy wiesz, jaka jest jej wartość? Kiedy latem zejdziemy z gór, będziesz miał całe życie przed sobą, by przeżyć je tak, jak sam zdecydujesz. Pomyśl, czy kiedy w wieku pięćdziesięciu lat albo stu, albo dwustu wspomnisz swoje dzieciństwo, będziesz miał mi za złe to, jak je spędziłeś? Jeżeli tak, to lepiej, żebyś zaraz założył swoje narty i nie oglądając się za siebie, ruszył prosto do Chicago Lakes. Stamtąd biegnie szlak, którym dotrzesz prosto do schroniska. Jeżeli wyruszysz o świcie, jutro wieczorem będziesz mógł zjeść kolację w Denver. A ja poczekam tutaj na policję.
Mówiąc to, Norm trząsł się cały ze złości i ze strachu, że Sasha posłucha go i odejdzie, a wszystko, co Norman Campbell zrobił w ciągu ostatnich szesnastu lat, okaże się bezsensowne i bezwartościowe. Że zredukuje się do pospolitego przestępstwa.
Widział, jak na twarzy syna malują się sprzeczne uczucia: strach przed miastem, pragnienie bycia w mieście, strach przed opuszczeniem ojca, złość na ojca, strach przed tym, co zastanie tam na dole, strach, że nigdy nie zobaczy, co jest tam w dole. Walka syna z cieniem ojca, z lustrzanym odbiciem ojca.
- Widzisz - głos Norma złagodniał -jesteś rozdarty, bo zdajesz sobie sprawę, że możesz wybierać. Możesz zdecydować się na terapię i żyć tysiąc lat, ale równie dobrze możesz ją odrzucić, normalnie się zestarzeć i pozwolić, by twoje wnuki miały normalnego, starego dziadka. Nie chcesz wiedzieć, czym jest starość? Zanim wynaleziono terapię, ja też myślałem, że nie chcę. Teraz jednak jestem mądrzejszy. Usiłowałem przekazać tę mądrość tobie. Bóg mi świadkiem, że bardzo starałem się nie prawić ci nigdy kazań, synu.
Ale teraz mam ostatnią szansę na wygłoszenie kazania, więc posłuchaj: należysz do tego świata. Nie należysz do świata, w którym bogaci ludzie żyją dłużej niż sekwoje. Za rok możesz albo do nich dołączyć, albo wziąć ze sobą ten świat i nosić go w sercu, żyjąc w tamtym. Możesz wybierać. Możesz mrtie winić, za co tylko chcesz, i jestem pewien, że lista jest długą, ale przynajmniej za tę jedną rzecz powinieneś mi dziękować.
Po tych słowach zapadła głęboka cisza, którą zakłócał tylko szum wiatru w koronach drzew. Norm wstrzymał oddech. Nagle bezmiar tych ostatnich szesnastu lat skurczył się do rozmiaru tej jednej chwili, która powoli wgryzała się w jego starzejącą się, śmiertelną duszę, ciężka od nagromadzonych żalów z dzieciństwa, wyrzutów sumienia i obaw.
19. Pojazd suborbitalny schodził do lądowania, szerokim łukiem znacząc swój ślad na wieczornym niebie, aż w końcu osiadł na szczycie jednej z gór otaczających Chicago Lakę. Lądowanie zakłóciło spokój rybakom, którzy podnieśli głowy i obserwowali, jak Norm powoli wysiada, drapie się po krótko przystrzyżonej brodzie i w końcu wyciąga z wnętrza pojazdu pokaźnych rozmiarów plecak ze stelażem i składany łuk.
Przejrzał się w lustrzanym oknie suborbitala i pomyślał: Jestem stary. Niepotrzebny. Norman Campbell w więzieniu był gwiazdą, a Norman Campbell tu, w dzikiej głuszy, jest po prostu pustelnikiem. Zapomniany. Świr, który porwał swojego syna.
- Może wpadniesz kiedyś w odwiedziny, synu. Wiesz, gdzie mnie szukać.
- Jasne - odpowiedział Sasha.
Norm spojrzał na niego tak, jakby chciał wyryć sobie jego twarz na zawsze w pamięci. Przez głowę przeleciał mu cytat z któregoś z wierszy Wordswortha: "...mały aktor uczy się nowej roli". Już teraz Sasha wyglądał nieco inaczej, bardziej sztywno, jego ramiona były trochę bardziej zgarbione, spojrzenie trochę mniej śmiałe. Zaczyna go dopadać miasto, pomyślał Norm.
- Zdecydowałeś się na terapię? - zapytał trochę niezręcznie, nieco oszołomiony, że znowu jest na otwartej przestrzeni.
- Nie pytaj mnie, tato. Jeszcze nie wiem. Norman nie spuszczał wzroku z syna. Bardzo chciał
wierzyć, że nie. Ale trudno było to stwierdzić.
- Dzięki, tato - powiedział Sasha.
- Dzięki? Za co?
- No wiesz. - Sasha wzruszył ramionami. Czy naprawdę wiem?, pomyślał Norm.
- Mówię poważnie. Przyjedź do mnie raz na jakiś czas.
- Przyjadę.
Drzwi suborbitala zatrzasnęły się i pojazd wystartował. Rybacy powrócili do swoich zajęć. Norman Campbell zarzucił plecak na ramiona i stał przez chwilę w cieniu góry, spoglądając w dolinę. Wreszcie odwrócił się, skręcił w lewo i rozpoczął powolny marsz w górę. Człowiek bez odpowiedzi.
Przełożyła Sylwia Sulmowska
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
NF 2005 04 homikNF 2005 04 homikNF 2005 04 zmierzch rycerzy światłaNF 2005 04 zewnętrzeNF 2005 09 operacja transylwaniaNF 2005 02 siła wizjiNF 2005 06 wielki powrót von keiseraNF 2005 10 prawo seriiNF 2005 05 balet słoniNF 2005 08 pocałunek śmierciNF 2005 10 misja animal planet2005 04 12NF 2005 12NF 2005 06 dęby2005 04 To the TestNF 2005 10 śniąc w lesie wyniosłych kotówNF 2005 08 twórca2005 04 14NF 2005 02 tatuażwięcej podobnych podstron