Po Millerze potop
Projekt budżetu, przyjęty właśnie przez rząd, świadczy, że w otoczeniu Leszka Millera podjęto ostatnio pewną zasadniczą i bardzo brzemienną w skutki decyzję. A mianowicie - pożegnano się z marzeniami o drugiej kadencji. Budżet sprokurowany przez ekipę Millera, jeśli wejdzie w życie, musi doprowadzić do katastrofy. Jest to bowiem budżet skokowego zadłużania i tak już zadłużonego do granic możliwości państwa. Włóżmy między bajki te 45,5 miliarda złotych, do których oficjalnie przyznają się Hausner i Rączko, zapewniając, że to „do przyjęcia" i że taki deficyt uda się utrzymać pod kontrolą. Nie uwzględniono w tej kwocie długów zaciąganych w bankach komercyjnych przez fundusze celowe i agencje skarbu państwa, nie uwzględniono spłaty zadłużenia ZUS wobec funduszy emerytalnych i pewnie całego jeszcze mnóstwa innych rzeczy; dość powiedzieć, że ci z ekonomistów, którzy prognozują faktyczny deficyt na poziomie 60 miliardów złotych należą do optymistów. Po wyemitowaniu przez Rzeczpospolitą takiej ilości skryptów zastawnych, jaka niezbędna jest do sfinansowania powyższego, możemy już tylko zastanawiać się, który z możliwych scenariuszy katastrofy zostanie zrealizowany.
Nie jest nawet wykluczone, że stanie się to, co zdarzyło się już w kilku równie mądrze rządzonych krajach. Pod wpływem jakiejś informacji - o zmianie kursu obcych walut, w których rozliczana jest większość naszego długu, o przesileniu politycznym czy rozruchach w naszym kraju, o złych wynikach gospodarczych jakiegoś innego kraju, czy po prostu o kolejnej zmianie na gorszą oceny wystawianej nam, jako kredytobiorcy, przez światowe agencje ratingowe - liczba posiadaczy naszych papierów skarbowych, którzy chcą się ich szybko pozbyć, przekroczy punkt krytyczny. Polskie obligacje, dotąd bardzo opłacalne (tak jak opłacalne jest kupowanie mebli i sreber od wyprzedającego się alkoholika), zaczną być przez fundusze inwestycyjne postrzegane jako interes na tyle kiepski, że lepiej się z niego wycofać, nawet ze stratą. Im więcej posiadaczy naszych obligacji tak uzna, tym szybciej zacznie spadać ich wartość. Być może przez jakiś czas NBP będzie próbował ratować cenę polskich papierów skarbowych ich interwencyjnym skupem. Być może nawet dostaniemy na to konto jakąś sumę z MFW. Przedłuży to konwulsje, ale tak czy owak, w którymś momencie rząd będzie zmuszony przyznać, że nie jest już w stanie wykupić swoich weksli. A wtedy papiery oferujące „zysk bez ryzyka" zamienią się w stertę makulatury. A to właśnie w owych papierach zainwestowana jest większa część aktywów naszych banków, towarzystw emerytalnych czy funduszy powierniczych. Nagle okaże się, że tych pieniędzy nie ma. Panie w okienkach bankowych będą mogły wyjącej o zwrot ich oszczędności kolejce pokazać rozłożone szeroko ręce, a ta zamieni się w rozjuszoną tłuszczę, która szybko dojdzie do wniosku, że skoro wszystko przepadło, trzeba rozwalić pobliski sklep albo co się tam trafi i brać, co wpadnie w ręce - a jak dobrze pójdzie, to jeszcze i zgwałcić sobie jakaś elegancką, domytą kobietę ze śródmieścia, na co dzień nie każdemu wszak dostępną (co zasadniczo kłóci się z zasadami sprawiedliwości społecznej). Nie jesteśmy narodem przesadnie ucywilizowanym, ale bądź co bądź jednak chrześcijańskim, więc w najgorszym wypadku będzie to wyglądało raczej jak Argentyna niż jak Albania.
Jeśli dodać, że rząd, za czasów którego się to zdarzy, będzie rządem prawicowym, a do pani prezydent nikt nie będzie miał żadnych pretensji, bo jest przecież elegancka, dystyngowana i kocha dzieci, to scenariusz taki nie jest wcale dla ekipy Millera zły. I twierdzę, że świadomie ona zaczęła na coś podobnego grać. Do końca kadencji nazaciągać długów ile można, przerzucić ich spłatę i wszystkie wydatki na następców, wylądować jako tako w sejmie i utrzymać posiadane latyfundia, a potem, proszę bardzo, niech się wali.
Cała kwestia w tym „ile można". Jeśli Unia Europejska będzie ślepa i głupia, pozwoli Millerowi doprowadzić do katastrofy w stylu wyżej opisanym. Na szczęście już słychać stamtąd dyscyplinujące pomruki, wzywające do stabilizowania publicznych finansów. Ale może być równie źle, jeśli Unia okaże się zbyt sprytna i wykorzysta fatalny stan naszego państwa do nadzwyczajnego odroczenia wejścia w życie części zapisów traktatu zjednoczeniowego (tych akurat ważnych dla nas, a nie dla Zachodu) do czasu, aż się pozbieramy do kupy. Kryzys, jak wiedzą ekonomiści, oczyszcza. Większy kryzys oczyszcza skuteczniej niż mały.
17 września 2003