Golding Wiliam Spadkobircy


Wiliam Golding

SPADKOBIERCY

Tłumaczyła Ryszarda Grzybowska

Czytelnik Warszawa 1989

Tytuł oryginału angielskiego:

The Inheritors

First published in 1955

by Faber and Faber Limited

Okładkę i kartę tytułową projektował

Władysław Brykczyński

Copyright for the Polish edition by

Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik". Warszawa 1989

ISBN 83-07-01934-6

"...Nasza wiedza o wyglądzie Neandertalczyka jest znikoma, ale możemy przypuszczać, że... był bujnie owłosiony, brzydki, budził odrazę odmienną budową czaszki o niskim czole, miał krzaczaste brwi, szyję małpy i był niewielkiej postury... Sir Harry Johnston w swojej rozprawie Views and Reviews na temat powstania nowoczesnego człowieka pisze: «Mgliste wspomnienie tych stworów podobnych do goryli, przebiegłych, powłóczących nogami, gęsto owłosionych, obdarzonych mocnymi zębami i przejawiających prawdopodobnie skłonności kanibalistyczne, mogło się stać zaczątkiem ludowych opowieści o wilkołakach...»"

H. G. Wells Outline of History

Rozdział pierwszy

Lok pędził przed siebie co sił. Głowę miał spuszczoną, sękaty kij trzymał dla równowagi poziomo, a wolną ręką rozgarniał gąszcz barwnych pąków. Liku, siedząca okrakiem na plecach Loka, popędzała go ze śmiechem: jedną ręką chwytała się kurczowo jego kasztanowatych, wijących się włosów, które spadały mu na kark i wzdłuż kręgosłupa, drugą podtrzymywała małą Oa, wciśniętą mu pod brodę. Nogi Loka były sprawne. Widziały. Okrążały sterczące bezładnie korzenie buków, przeskakiwały kałuże wody na szlaku. Liku uderzała go stopami po brzuchu.

- Prędzej! Prędzej!

Zabolały go nogi, pochylił się i zwolnił. Usłyszeli rzekę płynącą równolegle do szlaku po lewej stronie, ale jeszcze niewidoczną. Buki przerzedziły się, zniknęły krzaki i znaleźli się na niewielkim, błotnistym terenie, gdzie zawsze leżał pień.

- To tutaj, Liku.

Przed nimi rozlewała się mulista, onyksowa woda, która rozprzestrzeniała się łącząc z rzeką. Szlak, prowadzący wzdłuż rzeki, rozpoczynał się znowu po jej drugiej stronie, na terenie, który się wznosił coraz wyżej i ginął pośród drzew. Uszczęśliwiony Lok uśmiechnął się, zrobił dwa kroki w stronę wody i stanął. Spoważniał, otworzył usta tak szeroko, że aż opadła mu dolna warga. Liku obsunęła się do

7

wysokości jego kolan, po czym zeskoczyła na ziemię. Włożyła główkę małej Oa do ust i zaczęła się rozglądać. Lok uśmiechnął się niepewnie.

- Pień zniknął.

Przymknął oczy i zasępił się przywołując obraz pnia. Leżał tu w wodzie, od brzegu do brzegu, szary i butwiejący. Kiedy się przechodziło przez sam jego środek, czuło się płynącą pod nim wodę, okropną wodę, miejscami głęboką na długość męskiego ramienia. Nie była rozbudzona jak rzeka czy wodospad, ale senna, rozciągała się aż po rzekę i dopiero tam się budziła i łączyła po prawej stronie z głuszą nieprzebytych bagien, chaszczy i trzęsawisk. Był tak pewien tego pnia, z którego ludzie zawsze korzystali, że kiedy znów otworzył szeroko oczy, zaczął się uśmiechać, jakby budził się ze snu, pień jednak zniknął.

Kłusując szlakiem zbliżała się Fa. Na jej plecach spał nowy. Nie obawiała się, że spadnie, czuła bowiem, że przytrzymuje się rączkami jej włosów na szyi, a nóżkami włosów rosnących niżej, na plecach, ale mimo to biegła ostrożnie, żeby się nie zbudził. Lok usłyszał, że się zbliża, nim jeszcze pojawiła się pod bukami.

- Fa! Pień zniknął!

Podążyła prosto na brzeg wody, popatrzyła węsząc jednocześnie nosem, po czym obróciła się do Loka i spojrzała na niego z wyrzutem. Nie musiała nic mówić. Lok zaczął podrzucać głową.

- O nie, nie. Nie ruszyłem pnia, żeby rozbawić ludzi. Zniknął.

Rozłożył szeroko ramiona, aby dobitniej zobrazować brak pnia, po czym opuścił je widząc, że zrozumiała.

Liku zawołała do niego:

- Pohuśtaj mnie.

Starała się dosięgnąć gałęzi buku, która wyrastała z drzewa niczym długa szyja, a ujrzawszy światło wygięła się w górę, bujnie obsypana zielonymi i brązowymi pąkami. Lok przestał myśleć o pniu, który zniknął, i podsadził Liku

8

na wygiętą gałąź. Zakołysał się na boki i zaczął wyciągać gałąź, cofając się krok po kroku do tyłu, aż zaskrzypiała.

- Hop!

Puścił i upadł na siedzenie. Gałąź odskoczyła, a Liku krzyknęła rozradowana:

- Nie! Nie!

Lok pociągał gałąź co pewien czas, a pokrzykująca, roześmiana i protestująca Liku unosiła się pośród gęstwiny liści nad samym brzegiem wody. Fa spoglądała to na rozlewisko, to na Loka. Była znowu zasępiona.

Teraz Ha zbliżał się szlakiem, spieszył się, ale nie pędził, sprawiał wrażenie człowieka bardziej rozważnego niż Lok, bardziej odpowiedzialnego. Kiedy Fa zaczęła do niego mówić, nie odpowiedział od razu, najpierw popatrzył na pustą wodę, potem dalej, na lewo, gdzie za łukiem buków widać było rzekę. Następnie zbadał las uchem i nosem, sprawdzając, czy nie ma jakichś intruzów, i dopiero gdy upewnił się, że nie zagraża im niebezpieczeństwo, położył sękaty kij i uklęknął przy wodzie.

- Patrzcie!

Wskazał palcem na podwodne wyrwy, jakie zostały po pniu. Ich brzegi były wciąż jeszcze poszarpane, a w głębi leżały grudy ziemi, których woda nie zdążyła rozmyć. Śledził kręte wyrwy, które dalej ginęły w mroku wody. Fa popatrzyła na drugą stronę, na dalszy ciąg przerwanego szlaku. Tam, gdzie przedtem leżał drugi koniec pnia, ziemia była poryta. Fa zwróciła się z pytaniem do Ha, który odparł:

- Jeden dzień, może dwa. Nie trzy.

Liku wciąż wykrzykiwała ze śmiechem.

Na szlaku pojawiła się Nil. Pojękiwała cicho, jak zwykle, gdy była zmęczona i głodna. Skóra na jej masywnym ciele była zwiotczała, ale piersi sterczały prosto, nabrzmiałe mlekiem. Jeśli ktoś był głodny, to na pewno nie nowy. Spojrzała na niego, ukrytego we włosach Fa, a przeko-

9

nawszy się, że śpi, podeszła do Ha i dotknęła jego ramienia.

- Dlaczego mnie zostawiłeś? Masz więcej obrazów w głowie niż Lok. Wskazał na wodę.

- Spieszyłem się, żeby zobaczyć pień.

- Ale pnia nie ma.

Stali we troje i spoglądali na siebie. Potem, jak to się często zdarza wśród ludzi, poddali się emocjom. Fa i Nil zobaczyły także obraz, jaki widział zamyślony Ha. Uznał, że powinien się upewnić, czy pień jest na miejscu, bo jeśli woda go zabrała albo sam się gdzieś przesunął, groziła im całodzienna mozolna wędrówka dokoła bagniska, narażeni byliby na niebezpieczeństwa i jeszcze większe trudy niż zazwyczaj.

Lok rzucił się całym ciężarem ciała na gałąź, aby ją zatrzymać. Uciszył Liku, która zsunęła się i stanęła obok niego. Szlakiem zbliżała się teraz stara kobieta, słychać było jej kroki i strudzony oddech. Wyłoniła się spoza ostatniego drzewa, szara i drobna, pochylona i daleka, pogrążona w kontemplowaniu zawiniętego w liście tobołka, który niosła oburącz przed obwisłymi piersiami. Stojąc obok siebie powitali ją milczeniem. Ona też się nie odezwała, tylko czekała, jakby z pełną pokory cierpliwością, na to, co miało nastąpić. Opuściła tobołek trochę niżej i znowu podniosła, aby wszyscy uświadomili sobie, jak bardzo jest ciężki.

Lok odezwał się pierwszy. Zwrócił się do wszystkich, uśmiechnięty, wsłuchany w słowa dobywające się z jego ust, ale spragniony śmiechu. Nil znowu zaczęła pojękiwać.

Teraz dobiegły ich odgłosy ostatniego człowieka nadchodzącego szlakiem. Był to Mal, który posuwał się wolno i pokasływał. Wyszedł zza ostatniego drzewa, przystanął na skraju polany, oparł się ciężko na rozwidlonym końcu sękatego kija i zaczął kasłać. Kiedy się pochylił, ujrzeli jego białe włosy, wyrastające znad brwi i opadające zmierzwioną strzechą na ramiona. Nikt nie odzywał się ani słowem, gdy kasłał, wszyscy czekali w ciszy, niczym jelenie wpatrzone

przed siebie czujnym wzrokiem, a obok ich nóg wybrzuszały się kanciaste bryły błota, które przeciskało się też pomiędzy palcami ich stóp. Postrzępiona chmura oddaliła się od słońca, drzewa przesiewały teraz zimny blask na ich nagie ciała.

W końcu Mal przestał kaszleć. Zaczął się prostować opierając się mocno o sękaty kij i przesuwając po nim ręce w górę jedna za drugą. Najpierw spojrzał na wodę, potem na wszystkich po kolei ludzi, którzy stali w oczekiwaniu.

- Widzę obraz.

Odjął rękę od kija i położył ją płasko na głowie, jakby chciał zamknąć pojawiające się w niej obrazy.

- Mal nie jest stary, ale przytulony do pleców matki. Jest więcej wody, nie tylko tutaj, ale i wzdłuż szlaku, którym przybyliśmy. Człowiek jest mądry. Każe ludziom wziąć drzewo, które się przewróciło i...

Jego głęboko zapadnięte oczy zwróciły się do ludzi z błaganiem, aby współuczestniczyli z nim w tym obrazie. Zakasłał znowu, cicho. Stara kobieta ostrożnie podniosła tobołek.

Wreszcie Ha się odezwał:

- Nie widzę tego obrazu.

Stary westchnął i zdjął dłoń z głowy.

- Poszukajcie drzewa, które się przewróciło. Posłusznie rozpierzchli się nad brzegiem wody. Stara kobieta zbliżyła się do gałęzi, na której niedawno huśtała się Liku, i wsparła na niej ręce.-Pierwszy zawołał Ha. Popędzili w jego stronę i skrzywili się na widok grząskiego błota do kostek. Liku znalazła poczerniałe jagody, które nie zostały zebrane w porze owocowania. Nadszedł Mal i stanął patrząc ponurym wzrokiem na pień. Była to brzoza grubości ludzkiego uda, do połowy zanurzona w błocie i wodzie. W wielu miejscach poodpadała z niej kora i Lok zaczął odrywać rosnące na niej kolorowe grzyby. Niektóre były jadalne i te podał Liku. Ha, Nil i Fa szarpnęli niezdarnie pień. Mal westchnął.

11

- Poczekajcie. Ha tam. Nil także. Lok!

Unieśli pień bez większego trudu. Miał jeszcze gałęzie, które zaczepiały się o krzaki i wlokły w błocie, utrudniając już i tak ciężką drogę do mrocznego zwężenia rozlewiska. Słońce znowu się skryło.

Kiedy dotarli do brzegu, starzec już tam stał patrząc chmurnie na zrytą ziemię po drugiej stronie wody.

- Spuśćcie pień na wodę.

Było to zadanie delikatne i trudne. Aby przerzucić ten mokry pień, musieli dotknąć stopami wody. Wreszcie pień unosił się na jej powierzchni, a Ha stał przechylony do przodu trzymając go z jednego końca. Drugi koniec trochę się zanurzył. Ha podtrzymywał pień jedną ręką, a drugą zaczął go wyciągać. Korona pnia powoli się wynurzyła i wsparła w błocie na drugim brzegu. Lok, pełen podziwu, mamrotał coś ze szczęścia, przechylił głowę do tyłu i mówił, co mu ślina na język przyniosła. Nikt nie zwracał na niego uwagi, natomiast stary człowiek wciąż był zasępiony i obiema rękami uciskał głowę. Końcowa, najcieńsza część pnia o długości dwóch ludzi znajdowała się pod wodą. Ha spojrzał pytająco na starego człowieka, który znów nacisnął głowę i zakaszlał. Ha westchnął i po namyśle stąpnął jedną nogą w wodę. Na ten widok wszyscy jęknęli ze współczuciem. Po chwili ostrożnie wszedł obiema nogami, wykrzywił twarz, a oni, stojąc na brzegu, też się skrzywili. Nabrał oddechu i wzdragając się postąpił dalej, po kolana, po czym chwycił omszały brzozowy pień, który lekko drgnął. Teraz przyciągnął go jedną ręką, a drugą usiłował podnieść do góry. Pień się przekręcił, gałęzie rozbełtały brązowożółty muł, który rozprysnął się wzburzony gęstwiną liści, a wierzchołek brzozy przechylił się i oparł dalej na brzegu. Ha pchał z całych sił, lecz rozłożyste gałęzie stawiały opór, nie mógł sobie poradzić. Po drugiej stronie, w miejscu gdzie leżał poprzedni pień, widać było wgłębienie na dnie wody. Ha wyszedł na brzeg, wszyscy przyglądali mu się z powagą i smutkiem. Mal patrzył na Ha wyczekująco, obiema rękami

12

trzymał znowu swój sękaty kij. Ha podszedł do miejsca, gdzie szlak łączył się z polaną. Podniósł swój kij i przykucnął. Jakiś czas tkwił tak pochylony, po czym rzucił się do przodu i w mgnieniu oka pomknął przez polanę. Zrobił cztery kroki po pniu chwiejąc się tak, iż wydawało się, że głową uderzy w kolana. Wtem pień wystrzelił z wody, a Ha z podkurczonymi nogami i rozpostartymi szeroko ramionami poszybował w powietrzu. Runął na liście i ziemię. Znalazł się po drugiej stronie. Odwrócił się i chwyciwszy koniec pnia, pociągnął go; szlak miał teraz połączenie przez wodę.

Zgromadzeni na brzegu ludzie wykrzyknęli z ulgą i radością. Nawet słońce wybrało sobie ten moment, aby się znowu pojawić na niebie; cały świat zdawał się dzielić z nimi szczęście. Bijąc dłońmi o uda wyrażali podziw dla Ha, a Lok

tryumfował wraz z Liku.

- Widzisz, Liku? Pień łączy brzegi. Ha ma wiele obrazów!

Kiedy się uspokoili. Mal wskazał kijem na Fa.

- Fa i nowy.

Fa sprawdziła pozycję nowego na plecach. Gęstwina

włosów na jej karku całkowicie go przykrywała, widać było tylko rączki i stopki wczepione mocno w poskręcane pasma włosów. Podeszła nad brzeg wody, rozpostarła ramiona, przebiegła zręcznie po pniu i przeskoczywszy ostatni odcinek stanęła przy Ha. Nowy zbudził się, wyjrzał ponad jej ramieniem, poprawił jedną stopę i znowu zapadł w sen.

- Teraz Nil.

Nil spoważniała ściągając brwi. Odgarnęła do tyłu wyrastające znad brwi włosy, skrzywiła się boleśnie i wbiegła na pień. Wyciągnęła ręce w górę i ledwie znalazła się na środku, zaczęła pokrzykiwać:

- Aj! Aj! Aj!

Pień zgiął się i zanurzył w wodzie. Stąpnęła na jego

najcieńszy odcinek, poderwała się wysoko, aż piersi jej podskoczyły, i wpadła do wody po kolana. Krzycząc

13

i wyciągając nogi z błota chwyciła rękę Ha i po chwili znalazła się na lądzie drżąc i z trudem łapiąc powietrze.

Mal podszedł do starej kobiety i zwrócił się do niej łagodnym głosem:

- Czy teraz dasz radę?

Wyrwała się tylko częściowo z głębokiej kontemplacji. Zbliżyła się do wody, wciąż trzymając tobołek na wysokości piersi. Była maleńka - sama skóra i kości, i przerzedzone białe włosy. Szybko pokonywała pień, prawie nie dotykając wody.

Mal pochylił się do Liku.

- Przejdziesz?

Liku wyjęła małą Oa z ust i otarła zmierzwione rude włosy o udo Loka.

- Pójdę z Lokiem.

W głowie Loka zajaśniał jakby promień słońca. Otworzył szeroko usta i śmiejąc się zaczął coś mówić, choć jego słowa niewiele miały wspólnego z obrazami. Zobaczył, że Fa uśmiecha się do niego i Ha też się uśmiecha, ale z powagą.

Nil zawołała:

- Uważaj, Liku! Trzymaj się mocno. Lok pociągnął Liku za włosy.

- Wskakuj.

Wzięła go za rękę, uchwyciła się jedną nogą jego kolana i wgramoliła mu się na plecy między włosy. Mała Oa spoczywała w jej ciepłej rączce pod brodą Loka. Zawołała:

- No już!

Lok cofnął się pod buki, spojrzał groźnie na wodę, podbiegł, ale się zatrzymał. Po drugiej stronie wszyscy zaczęli się śmiać. Lok rzucał się do przodu i cofał, zapierając się nogami przy samym pniu. Wreszcie zawołał:

- Patrzcie na Loka, potężnego skoczka! Napuszony rzucił się do przodu, ale spokorniał i skulony wycofał się. Liku podrygiwała wołając:

- No skacz! Skacz!

14

Jej głowa obijała się bezradnie o głowę Loka. Wreszcie zszedł na brzeg jak Nil i uniósł w górę ręce.

- Aj! Aj!

Nawet Mal się uśmiechnął na ten widok. Liku przestała się śmiać, umilkła i wstrzymała oddech, a z oczu jej popłynęły łzy. Lok skrył się za bukiem, zaś Nil tak się śmiała, że aż musiała podtrzymywać piersi. Nagle Lok wyłonił się zza drzewa i rzucił naprzód z opuszczoną w dół głową. W mgnieniu oka, z donośnym okrzykiem, przebiegł pień, odbił się i znalazł na suchym lądzie. Tam zaczął się kręcić w kółko i podskakiwać, szydząc z pokonanej wody, aż Liku dostała czkawki. Wszyscy skupili się razem.

Wreszcie zapanowała cisza i Mal ruszył do przodu. Zakaszlał cicho i zmarszczył twarz patrząc w ich stronę.

- No, a teraz Mal.

Wziął kij w obie ręce i uniósł przed sobą. Wszedł na pień, z trudem przebierając starymi nogami. Idąc kołysał kijem dla równowagi. Nie rozwinął należytej szybkości, aby mógł pokonać pień bezpiecznie. Widzieli rosnący niepokój na jego twarzy, widzieli jego obnażone zęby. Wtem strącił nogą korę i pozostał kawałek nagiego pnia, a że posuwał się zbyt wolno, druga noga mu się ześlizgnęła i upadł do przodu. Chybotał się chwilę na boki, po czym zniknął w błotnistej, wzburzonej wodzie. Lok biegał tam i z powrotem krzycząc wniebogłosy:

- Mal wpadł do wody!

- Aj! Aj!

Ha rzucił się w bród krzywiąc się boleśnie, zetknięcie z zimną wodą było odczuciem obcym. Uchwycił koniec kija, który trzymał Mal. Wreszcie udało mu się złapać Mała za przegub ręki. Przewracali się obaj, jakby zmagali się w zapasach. Mal jednak wyzwolił się i na czworakach wydostał na twardszy grunt. Teraz oddzielało go od wody bukowe drzewo, leżał tam skulony i drżący z zimna. Wszyscy otoczyli go ciasnym kręgiem. Przykucnąwszy ocierali się o jego ciało,

15

a splecionymi rękoma osłaniali go i ogrzewali. Woda z niego obciekała, a włosy spadały w pozlepianych pasmach. Liku wślizgnęła się do środka i swoim brzuchem rozgrzewała mu łydki. Tylko stara kobieta stała bez ruchu w pozycji oczekiwania. Pozostali, otoczywszy Mała, drżeli razem z nim z zimna.

Liku powiedziała:

- Jestem głodna.

Rozstąpili się przerywając zwarty krąg i Mal podniósł się. Wciąż jeszcze drżał. Nie było to powierzchowne drżenie skóry i włosów, sięgało głębiej, a wraz z nim drżał też jego sękaty kij.

- Idziemy.

Ruszył szlakiem na czele grupy. Tutaj, pomiędzy drzewami, było więcej wolnej przestrzeni, a w prześwitach rosły licznie krzaki. Dotarli do polany, która powstała pod ogromnym drzewem, nim jeszcze zdążyło uschnąć, a znajdowała się tuż nad rzeką. Sterczący kikut drzewa wciąż był na niej punktem centralnym. Oplatał go bluszcz, zmierzwioną gęstwiną sięgając aż po rozwidlony wierzchołek, gdzie ciemnozielone liście tworzyły gniazdo. Drzewo to stało się też pożywką dla grzybów, które wyrastały w kształcie spłaszczonych talerzy pełnych deszczowej wody i galaretowatych grudek, czerwonych i żółtych. Stary pień zaczynał się rozkładać, wypełniać białą miazgą i próchnem. Nil uzbierała jadła dla Liku, a Lok wygrzebywał palcami białe pędraki. Mal czekał. Już nie drżał bez przerwy, tylko od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze. Oparł się na kiju i wydawało się, że obsuwa się po nim coraz niżej.

Ich zmysły odbierały teraz nowe wrażenia, dobiegały ich tak bezustanne i przenikliwe odgłosy, że nie musieli sobie nawet przypominać, co oznaczają. Za polaną teren zaczął się wznosić stromo, był gliniasty, porośnięty niezbyt wysokimi

16

drzewami; tutaj można było zobaczyć kości tej ziemi, sterczące bryły gładkich, szarych skał. Za zboczem znajdowała się przełęcz, a poprzez jej krawędź przelewała się rzeka tworząc wodospad, ogromny jak dwa najwyższe drzewa. Milcząc wsłuchiwali się w odległy łoskot spadającej wody. Popatrzywszy na siebie zaczęli się śmiać i gawędzić. Lok zwrócił się do Liku:

- Dziś w nocy będziesz spała koło wodospadu. On nie zniknął. Pamiętasz?

- Widzę obraz wody i jaskini. Lok pogłaskał uschnięte drzewo. Mal powiódł wszystkich w górę. Choć rozpierała ich radość, dostrzegali jednak słabość Mała, ale jeszcze nie zdawali sobie w pełni sprawy z powagi sytuacji. Mal podnosił nogi w taki sposób, jakby wyciągał je z błota, z trudem nimi poruszał. Stawiał kroki niezdarnie, jakby go coś ściągało na boki, i zataczał się wspierając na kiju. Szli za nim naśladując go we wszystkim bez trudu, byli przecież zdrowi i silni. Całą uwagę skupili na jego zmaganiach, a pełni troski, nieświadomie go parodiowali. Kiedy się pochylał, żeby złapać oddech, oni też ziali ze zmęczenia, chwiali się i stawiali nogi tak samo niezdarnie. Przedzierali się wśród bezładnie rozrzuconych okrągłych głazów i sterczących skał, aż pozostawili za sobą wszystkie drzewa i znaleźli się na otwartej przestrzeni.

Mal zatrzymał się w ataku kaszlu; wiedzieli, że teraz muszą na niego zaczekać. Lok wziął Liku za rękę.

- Zobacz. Zbocze wiodło do przełęczy, przed nimi wyrastała góra.

Z lewej strony zbocze urywało się i opadało stromo do rzeki, pośrodku której leżała wyspa. Wznosiła się w górę, tak jakby jednym końcem stała opierając się o wodospad. Rzeka płynęła wartko po obu brzegach wyspy, węższym strumieniem z tej strony, a szerszym i bardziej wzburzonym z drugiej. Nie sposób było dojrzeć, gdzie wpadała, była bowiem spowita mgławicą rozbryzganej wody. Na wyspie

17

rosły drzewa i gęste krzaki, ale tam, gdzie przylegała do wodospadu, była przesłonięta gęstą mgłą, zaś rzeka po obu stronach wyspy lekko połyskiwała.

Mal ruszył znowu do przodu. Dwie drogi prowadziły do krawędzi wodospadu; jedna z nich skręcała w prawo wznosząc się w górę pomiędzy skałami. Choć była łatwiejsza dla Mała, minął ją, jakby za wszelką cenę chciał dotrzeć jak najszybciej do miejsca wytchnienia. Wybrał drogę wiodącą na lewo. Tutaj niskie krzaki zabezpieczały ich w wędrówce po urwisku i kiedy przedzierali się wśród tych krzaków z mozołem, Liku odezwała się do Loka. Huk wodospadu zagłuszył słowa, ledwie ich echo dotarło do jego uszu.

- Jestem głodna.

Lok uderzył się w piersi. Krzyknął na cały głos, aby go wszyscy mogli usłyszeć:

- Widzę, jak Lok znajduje drzewo porośnięte gęsto kłosami...

- Jedz," Liku.

Ha stanął przy nich z dłonią pełną jagód. Przesypał je do ręki Liku, która natychmiast zanurzyła w nich usta; trzymała małą Oa w niewygodnej pozycji pod pachą. Na widok jagód i Lok poczuł się głodny. Teraz, kiedy już zostawili za sobą tę wilgotną, zimową jaskinię nad morzem i cierpkie niesmaczne jedzenie, jakiego dostarczały przybrzeżne piaski i słone bagna, nagle stanął mu przed oczami obraz dobrego jadła, miodu i młodych pędów, bulw i pędraków, świeżego mięsa. Podniósł kamień i zaczął nim walić w nagą skałę tuż przy głowie, jak waliłby w jakieś drzewo.

Nil zerwała uschniętą jagodę z krzaka i włożyła do ust.

- Patrzcie, Lok wali w skałę.

Wszyscy gruchnęli śmiechem, a Lok zaczął błaznować udając, że wsłuchuje się w skałę, i wykrzykując:

- Zbudźcie się, pędraki! Czy już się zbudziłyście? Mal jednak poprowadził ich dalej.

18

Szczyt urwiska odchylał się nieco do tyłu, zamiast więc przedzierać się przez jego postrzępiony grzbiet, mogli obejść stromiznę nad rzeką, która wypływała spośród wzburzonego wodospadu. Z każdym jednak krokiem musieli się piąć coraz wyżej, pokonywać przyprawiające o zawrót głowy stoki i występy skalne, wyrwy i skarpy, a jedynym zabezpieczeniem dla stóp była chropowata powierzchnia, poniżej zaś skała cofała się w głąb pozostawiając próżnię, która oddzielała ich od wyspy spowitej mgłą. W dole latały kruki niczym czarne strzępki unoszące się z płonącego ogniska, kołysały się wodorosty, a tuż nad nimi połyskiwała woda; natomiast wyspa, wspierając się o wodospad i przerywając próg spadającej wody, rysowała się wyraziście niczym księżyc na niebie. Urwisko wychylało się, jakby szukało w wodzie własnych nóg. Wysokie wodorosty, wyższe od człowieka, kołysały się w przód i w tył, tam w dole, pod wspinającymi się ludźmi, z regularnością uderzeń serca albo fal morskich bijących o brzeg.

Lok przypomniał sobie, jakie odgłosy wydają kruki. Pomachał w ich stronę obiema rękami.

- Kra! Kra!

Nowy poruszył się na plecach Fa, przesuwając rączki i nóżki, aby się dobrze uchwycić. Ha szedł bardzo powoli;

był masywnie zbudowany, co go zmuszało do większej ostrożności. Posuwał się przylegając mocno do zbocza skały i podtrzymując się na zmianę to nogami, to rękami. Mal znowu się odezwał:

- Zaczekajcie!

Czytali z jego ust, gdy się do nich obrócił, i ciasno się przy nim skupili. W tym miejscu szlak rozszerzał się tworząc platformę, na której starczyło miejsca dla wszystkich. Stara kobieta oparła się rękoma o pochyłą skałę, było jej łatwiej stać w tej pozycji. Mal schylił się i kaszlał kuląc ramiona. Nil, przykucnąwszy obok, położyła mu jedną rękę na brzuchu, a drugą na ramieniu.

Lok patrzył w dal za rzekę, aby zapomnieć o trapiącym go

19

głodzie. Rozszerzył nozdrza i natychmiast został nagrodzony mieszaniną licznych zapachów, bo mgławica znad wodospadu niewiarogodnie potęgowała każdy zapach, podobnie jak deszcz pogłębia i wyostrza barwy kwietnych łanów. Unosił się też zapach ludzi, swoisty, ale pomieszany z zapachem błotnistej ścieżki, na której się właśnie znajdowali.

Był to już tak widomy znak ich letniego bytowania, że Lok roześmiał się radośnie i obrócił do Fa czując, że chętnie by się z nią położył mimo doskwierającego głodu. Już zdążyła się osuszyć z kropli deszczu skapujących z drzew, gdy szli przez las, a wijące się pasma włosów, okrywające jej szyję i główkę nowego, lśniły rudym połyskiem. Wyciągnął rękę do jej piersi, na co roześmiała się i odgarnęła włosy za uszy.

- Znajdziemy jedzenie - powiedział wyraźnie, poruszając szerokimi ustami - i będziemy się kochać.

Kiedy wspomniał o jedzeniu, poczuł głód tak realnie, jak wszystkie zapachy. Obrócił się znowu w tę stronę, skąd dochodził zapach tobołka starej kobiety. A potem była już tylko pustka i opary wodospadu unoszące się ku niemu znad wyspy. Leżał jak długi na skale z rozpostartymi rękoma i nogami, czepiając się palcami rąk i nóg każdej chropowatości, podobnie jak mięczaki czepiają się skały. Widział teraz wodorosty, nieruchome, jakby zastygłe w niezwykłej czujności. Liku piszczała stojąc na platformie skalnej, zaś Fa leżała na samym jej brzegu trzymając go za przegub ręki, a nowy wierzgał i kwilił w jej włosach. Wszyscy zawrócili. Widział Ha od pasa w górę, właśnie zbliżał się ostrożnie, ale szybko, po czym schyliwszy się uchwycił Loka za drugi przegub ręki. Lok czuł, że ich dłonie są spocone ze strachu. Podpierając się to nogą, to ręką, podciągnął się w górę, aż wreszcie zdołał się wygramolić. Przykucnąwszy na platformie zaczął coś mamrotać na widok poruszających się znowu wodorostów. Liku popłakiwała. Nil schyliła się i przytuliwszy jej głowę do piersi głaskała ją po włosach,

20

odgarniając je do tyłu. Fa mocno pociągnęła Loka, musiał się do niej obrócić.

- Dlaczego?

Lok przyklęknął na chwilę, drapiąc się we włosy pod wargą. Wskazał na bryzgi wody docierające do nich znad wyspy.

- Stara kobieta. Była tam. I to.

Kruki latały wysoko, tuż pod jego ręką, gdy podmuch powietrza wzbijał się aż po urwisko. Fa cofnęła się, gdy napomknął o starej kobiecie. Lok nie spuszczał oczu z jej twarzy.

- Była właśnie tam...

Umilkli oboje pod wrażeniem tej niepojętej sytuacji. Fa znowu się zachmurzyła. Nie tolerowała kłamstwa. W powietrzu, wokół głowy, wyczuwała coś z obecności starej kobiety, choć nie było to dostrzegalne. Lok odezwał się błagalnym głosem:

- Obróciłem się do niej i upadłem.

Fa przymknęła oczy i powiedziała surowym głosem:

- Nie widzę tego obrazu.

Nil prowadziła Liku idąc na końcu. Fa poszła za nimi, jakby Lok w ogóle nie istniał. Ruszył za nią zakłopotany i świadomy błędu, jaki popełnił. Idąc pomrukiwał:

- Obróciłem się do niej...

Wszyscy zatrzymali się dalej, na szlaku. Fa zawołała:

- Już idziemy! Ha odkrzyknął:

- Jest lodowa kobieta.

Z tyłu za Malem i wyżej ciągnął się w głębi urwiska wąwóz zasypany starym śniegiem, do którego jeszcze nie dotarło słońce. Zimowy chłód i gradowe deszcze zbiły hałdy śniegu w bryłę lodu, która sterczała groźnie i na brzegach już się roztapiała, a spod niej wypływała strużka wody ogrzana

21

cieplejszą skałą. Jeszcze nigdy nie widzieli lodowej kobiety w wąwozie, kiedy wracali 7 zimowej nadmorskiej jaskini, ale nawet im na myśl nie przyszło, aby Mal mógł ich przyprowadzić w góry za wcześnie. Lok zapomniał o swej przygodzie i o dziwnie nieokreślonym, a całkiem nowym zjawisku, jakim był zapach spienionej wody, i pobiegł naprzód. Stanął przy Ha wykrzykując:

- Oa! Oa! Oa! Ha zaczął także wykrzykiwać przy wtórze pozostałych:

- Oa! Oa! Oa!

Na tle bezustannego dudnienia wodospadu ich głosy były stłumione i pozbawione rezonansu, jednakże kruki je usłyszały i trzepocząc skrzydłami poszybowały w dół gładkim lotem. Liku także zaczęła pokrzykiwać i wymachiwać małą Oa, choć sama nie wiedziała, dlaczego to robi. Nowy zbudził się, oblizał różowym języczkiem wargi jak małe kocię i wyjrzał spomiędzy włosów za uchem Fa. Lodowa kobieta zwisała z tyłu nad nimi. Choć nieubłagana woda wciąż sączyła się z jej brzucha, ona nawet nie drgnęła. W ciszy i pośpiechu minęli Oa, przesłoniła ją skała. Wciąż w milczeniu dotarli do skał przy wodospadzie, gdzie ogromne urwisko wychylało się szukając swoich stóp we wzburzonej, pienistej wodzie. Niemal na poziomie ich oczu znajdował się wyraźny zakręt, gdzie woda spływała w dół poprzez próg wodospadu, tak przejrzysta, że widać było dno. Rosnące tu wodorosty nie kołysały się w powolnym rytmie, lecz drżały jak oszalałe, jakby chciały się za wszelką cenę stąd wydostać. W pobliżu wodospadu skały były mokre, spryskane wzburzoną wodą, zewsząd zwisały paprocie. Ledwie raczyli spojrzeć na wodospad i szybko ruszyli naprzód.

W górze, nad wodospadem, rzeka wypływała z przełęczy w łańcuchu górskim.

Teraz, kiedy dzień miał się już ku końcowi, słońce padało na przełęcz i odbijało się oślepiającym blaskiem w wodzie. Po drugiej stronie rzeka prześlizgiwała się tuż przy stromej skale, czarnej i skrytej przed słońcem; po tej stronie przełęcz

22

była jednak bardziej przystępna. Znajdowała się tu pochyła półka skalna, terasa, która stopniowo przechodziła w urwisko. Lok zignorował niedostępną wyspę i skałę znajdującą się po drugiej stronie przełęczy. Przypomniał sobie, jak bezpieczna jest terasa, i pospieszył za swoją gromadą. Nic nie mogło im zagrażać od strony rzeki, bo prąd wody porwałby wszystko i uniósł prosto w wodospad; natomiast urwisko nad terasą było terenem dogodnym dla lisów, kóz, ludzi, hien i ptaków. Nawet szlak wiodący z terasy w dół do lasu zabezpieczało przejście tak wąskie, że zmieścić się tam mógł zaledwie jeden człowiek z sękatym kijem. Szlak na samym urwisku, ponad słupami skotłowanej i spienionej wody, naznaczony był wyłącznie ludzką stopą.

Kiedy Lok minął zakręt na końcu szlaku, las, który pozostał w tyle, okrył się już mrokiem, a cień znad przełęczy przesuwał się w stronę terasy. Hałaśliwa gromada zatrzymała się na terasie dla chwili wytchnienia, po czym Ha tak wywinął sękatym kijem, że jego rozwidlony koniec znalazł się tuż przed nim, wsparty o ziemię. Ugiął kolana węsząc w powietrzu. Wszyscy natychmiast się uspokoili i rozproszyli w półkolu przed występem skalnym. Mal i Ha ruszyli do przodu skradając się i trzymając w pogotowiu kije, wspięli się na niewielkie wzniesienie i zajrzeli w głąb występu skalnego.

Ale hien nie było. Ich zapach na rozsypanych kamieniach, które odpadły ze sklepienia skalnego nawisu, i na trawie wyrastającej gdzieniegdzie z ziemi, która osadziła się tu na przestrzeni wieków, świadczył o tym, że wyniosły się poprzedniego dnia. Ha podniósł kij, który przestał pełnić funkcję obronną, i dopiero wtedy wszyscy się odprężyli. Wspięli się kilka kroków pod górę i zatrzymali przed jaskinią, ich cienie, w docierającym tu jeszcze słońcu, kładły się na boki. Mal stłumił kaszel i czekał odwrócony do starej kobiety. Przyklękła w głębi jaskini i położyła bryłę gliny na samym środku. Następnie zrobiła w niej otwór i zaczęła ją rozprowadzać i przyklepywać dokładnie w tym miejscu,

23

gdzie pozostał stary ślad. Przysunęła teraz twarz i zaczęła dmuchać. Dalej, w głębi jaskini, po obu stronach skalnego filaru, znajdowały się dwie nisze pełne patyków, gałęzi i grubych pni. Podeszła szybko do nagromadzonego stosu i przyniosła parę gałęzi, trochę liści i zmurszałe polano, które już się rozsypywało. Ułożyła wszystko nad dołkiem w glinie i dotąd dmuchała, aż się pojawił dymek i strzeliła w górę iskra. Rozległ się trzask gałęzi, po czym ametystowoczerwony płomień wzniósł się spiralą w górę i wyprostował, a jej twarz i oczy rozjarzyły się blaskiem. Znowu przyniosła z niszy naręcze gałęzi i dołożyła do paleniska, które trysnęło wspaniałym płomieniem pełnym iskier. Zaczęła wyrabiać palcami mokrą glinę formując starannie jej brzegi i teraz ogień płonął w samym środku płaskiej misy. Podniosła się i oznajmiła:

- Ogień rozbudził się na nowo.

Rozdział drugi

Zaczęli znowu rozmawiać, ogromnie podnieceni. Weszli do środka. Mal przykucnął pomiędzy paleniskiem a niszą i rozpostarł ręce, Fa i Nil naznosiły drzewa i ułożyły obok paleniska, aby można było w każdej chwili podsycić ogień. Liku także przyniosła gałąź i podała starej kobiecie. Ha usiadł ze skrzyżowanymi nogami oparty o skałę i dotąd ocierał się plecami, aż się usadowił wygodnie. Prawą ręką natknął się na kamień, więc podniósł go i pokazał wszystkim.

- Widzę obraz tego kamienia. Mal obcinał nim gałęzie.

Patrzcie! Tu jest ta część do cięcia.

Mal wziął kamień, wyważył go w ręku, spoważniał, po czym się uśmiechnął.

- Tego kamienia używałem - oznajmił. - Patrzcie!

Tutaj kładę kciuk, a tutaj obejmuję całą dłonią. Podniósł go w górę i wykonał taki ruch, jakby ścinał gałęzie.

- To dobry kamień - odezwał się Lok. - Nie zginął.

Został przy palenisku do powrotu Mala. Podniósł się i spojrzał w dół zbocza pokrytego ziemią

i kamieniami. I rzeka nie zniknęła, ani góry. Jaskinia także na nich czekała. Nagle ogarnęło go wzruszenie, czuł się szczęśliwy. Wszystko na nich czekało: Oa też czekała. Nawet teraz wyciągała w górę pędy bulw, tuczyła pędraki, wydzielała

25

z ziemi przeróżne wonie, dzięki niej wyrastały z każdej szczeliny i każdej gałęzi grube, dorodne pąki. Tańczył na terasie w pobliżu rzeki z szeroko rozpostartymi ramionami. - Oa!

Mal odsunął się od ognia i lustrował tylną ścianę jaskini. Zerknął w dół i odgarnął suche liście i bobki z ziemi przy skalnym filarze. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i ułożył odpowiednio ręce.

- A tutaj jest miejsce, na którym siedzi Mal. Dotknął skały delikatnie, jak Lok lub Ha dotykali Fa.

- Jesteśmy w domu.

Lok wrócił z terasy. Spojrzał na starą kobietę. Wolna od ciężaru odpowiedzialności za ogień już nie wydawała się tak bardzo stara, może tylko trochę od nich starsza. Lok nie obawiał się spojrzeć jej w oczy i zagadać, może nawet coś by mu odpowiedziała. Odczuwał potrzebę mówienia, aby ukryć przed wszystkimi niepokój, jaki zawsze budziły w nim płomienie.

- Ogień już się pali. Cieplej ci, Liku? Liku wyjęła maleńką Oa z ust.

- Jestem głodna.

- Jutro znajdziemy jadło dla wszystkich. Liku podniosła małą Oa.

- Ona też jest głodna.

- Pójdzie razem z tobą i będzie jadła. Lok zaśmiał się i rozejrzał po wszystkich.

- Widzę obraz...

I oni się roześmiali, ponieważ był to obraz Loka, chyba jedyny, jaki miał, a znali go równie dobrze, jak on.

- ...obraz, kiedy znaleźliśmy małą Oa.

Stary korzeń był fantastycznie powykrzywiany, napę-

26

czniały i wygładzony upływającym czasem, przypominał kobietę z wielkim brzuchem,

- ...Stoję między drzewami. Czuję. Tą stopą czuję... - Naśladował wszystko, co się wtedy zdarzyło. Przerzucił ciężar ciała na lewą nogę, a prawą szukał w ziemi. - ... czuję. Co czuję? Bulwę? Patyk? Kość? - Prawa stopa coś uchwyciła i podała w górę, do lewej ręki. Popatrzył. - To przecież mała Oa! - rozpromienił się tryumfując. - I teraz wszędzie, gdzie jest Liku, tam jest mała Oa.

Ludzie przyklasnęli mu uśmiechając się, trochę z Loka, a trochę z tej opowieści. Poczuł się bezpiecznie widząc ich uznanie i usadowił się przy ogniu; wszyscy w milczeniu wpatrywali się w płomienie.

Słońce wpadło do rzeki, opuściło jaskinię. Ogień stał się tym bardziej punktem centralnym - biały popiół, plama czerwieni i płomień wijący się w górę. Stara kobieta poruszyła się i dołożyła gałęzi, czerwona plama wchłonęła je, strzelił na nowo silny płomień. Ludzie wpatrywali się w palenisko, ich twarze zdawały się drżeć w migocącym blasku, a pokryta piegami skóra poczerwieniała, zaś w głębokich oczodołach odbijały się ognie wirując w gromadnym tańcu. Kiedy już poczuli prawdziwe ciepło, rozsiedli się wygodniej, wciągając w nozdrza zapach dymu z zadowoleniem i wdzięcznością. Podwinąwszy palce u nóg wyciągnęli ramiona, odchylając się lekko od ognia. Zapanowała wśród nich głęboka cisza, która wydawała się czymś o wiele bardziej naturalnym niż rozmowa; cisza bezkresna, w której z początku krążyło wiele myśli, ale potem nawet i myśli zniknęły. Potrafili się tak wyłączyć z odgłosów huczącego wodospadu, że chwytali uchem najmniejszy wiaterek ocierający się o skały. Ich uszy, jakby obdarzone odrębnym życiem, potrafiły wyłowić najcichszy dźwięk z całej plątaniny dźwięków - oddech, wysychanie mokrej gliny i spadający popiół.

Wtem odezwał się Mal, z powątpiewaniem w glosie, co mu się rzadko zdarzało:

27

- Czy tu jest zimno?

Oprzytomnieli i odwrócili się w jego stronę. Już zdążył się osuszyć, włosy miał poskręcane. Przesunął się zdecydowanym ruchem do przodu, przyklęknął na glinie, podpierając się z obu stron rękami i wystawiając pierś prosto w żar bijący z paleniska. Nagle wiosenny wiatr śmignął w ogień, wzniecił cienką smużkę dymu, którą dmuchnął Malowi w otwarte usta. Zakrztusił się i zaczął kaszleć. Już nie mógł się powstrzymać, kaszel dobywał się z jego piersi samoistnie, był nie do opanowania. Położyli go na ziemi, ale nie mógł złapać tchu. Przewracał się z boku na bok i zaczął drżeć. Widzieli jego język, a w oczach strach.

Stara kobieta powiedziała:

- To ta zimna woda, tam gdzie był pień. Przyklękła przy Malu i zaczęła mu rozcierać piersi i masować mięśnie szyi. Położyła jego głowę na swoich kolanach osłaniając go od wiatru, aż wreszcie przestał kaszleć i leżał w ciszy drżąc lekko. Nowy zbudził się i zsunął z pleców Fa. Zaczął raczkować między wyciągniętymi nogami, a strzecha jego rudych włosów połyskiwała w blasku płomieni. Kiedy zobaczył ogień, wśliznął się pod uniesione kolano Loka, chwycił Mała za nogę i wstał. W oczach zaświeciły mu dwa niewielkie ogniki, ale nadal stał przechylając się do przodu i przytrzymując drżącej nogi. Wszyscy skupili uwagę na nowym i Malu. Wtem gałąź trzasnęła z takim hukiem, że Lok odskoczył, a iskry strzeliły wysoko w ciemność. Nim iskry opadły, nowy był już na czworakach. Przedostał się między plątaniną nóg, wspiął się po ramieniu Nil na plecy i skrył w jej włosach. Nagle jeden mały płomyk pojawił się przy jej lewym uchu, tląc się spokojnie, bez drgnienia. Nil pokręciła głową na boki i zaczęła ocierać policzek o główkę małego. Nowy znalazł się w swojej kryjówce. Jego własna czupryna i włosy matki stanowiły dlań jaskinię. Zmierzwione włosy Nil, opadające na plecy, dawały mu schronienie. Mały ogienek przy uchu Nil zgasł. Mal podciągnął się do góry i usiadł wsparty o starą ko-

28

hietę. Przyglądał się wszystkim po kolei. Liku otworzyła usta. aby coś powiedzieć, ale Fa ją szybko powstrzymała.

I po chwili Mal zaczął mówić:

- Niegdyś była wielka Oa. Ona zrodziła ze swego brzucha ziemię. Ziemia zrodziła kobietę, kobieta zrodziła ze swego brzucha pierwszego człowieka.

Słuchali go w milczeniu. Czekali na dalsze opowieści, na wszystkie opowieści, jakie znał. Niegdyś żyło dużo ludzi, i tę opowieść najbardziej lubili, a lato panowało przez okrągły rok, zaś kwiaty i owoce wisiały na tej samej gałęzi. Była też długa lista imion, która zaczynała się od Mała i sięgała wstecz, a zawsze występował w tej opowieści najstarszy człowiek owych czasów. Ale teraz już nic więcej nie powiedział.

Lok usiadł tak, aby zasłonić Mała od wiatru.

- Jesteś głodny. Mal. Kiedy człowiek jest głodny, to mu

zimno.

Ha podniósł głowę.

- Jak tylko wzejdzie słońce, zdobędziemy jedzenie. Zostaniesz przy ogniu. Mal, a my przyniesiemy jadło i wtedy będziesz silny i będzie ci ciepło.

Teraz usiadła obok Mała Fa i oparła się o niego, we trójkę osłaniali go przed ogniem. Pośród ataków kaszlu przemówił do nich:

- Widzę obraz tego, co trzeba zrobić.

Schylił głowę i popatrzył w popiół. Wszyscy czekali. Dostrzegali teraz ślady, jakie pozostawił na nim upływający czas. Długie brwi miał mocno przerzedzone, a włosy, które powinny były wyrastać tuż nad brwiami i opadać po pochyłości czaszki na plecy, odsłoniły ponad brwiami pasmo nagiej, pomarszczonej skóry, szerokości palca. Ogromne oczodoły zapadły się jeszcze głębiej, pociemniałe, a przymglone oczy były pełne bólu. Nagle wyciągnął rękę i przyjrzał się z bliska palcom.

- Trzeba znaleźć jedzenie. Trzeba znaleźć drzewo. Trzymał palce lewej ręki w prawej dłoni; ścisnął je

29

mocniej, tak jakby tylko w ten sposób mógł skupić myśli i roztoczyć nad nimi kontrolę.

- Palec na drzewo. Palec na jedzenie. Podrzucił głowę i ciągnął dalej:

- Palec dla Ha. Dla Fa. Dla Nil. Dla Liku... Skończyły się już palce u lewej ręki, więc spojrzał na prawą, pokasłując cicho. Ha poruszył się, ale nic nie powiedział. Mal rozluźnił brwi i zamilkł. Pochyliwszy głowę splótł dłonie w siwych włosach na karku. W jego głosie znać było ogromne zmęczenie.

- Ha zdobędzie drzewo w lesie. Pójdzie z nim Nil i nowy. Ha znowu się poruszył, a Fa zdjęła rękę z ramion starego człowieka, który mówił dalej:

- Lok zdobędzie jedzenie razem z Fa i Liku. Odezwał się Ha:

- Liku jest za mała, żeby iść na górę, a potem dalej na równinę.

Liku wykrzyknęła:

- Pójdę z Lokiem!

Mal, trzymając głowę między kolanami, oznajmił cichym głosem:

- Powiedziałem.

Teraz, kiedy wszystko już zostało postanowione, ogarnął ich niepokój. Całym ciałem wyczuwali, że dzieje się coś złego, ale słowo zostało powiedziane. A kiedy słowo zostało powiedziane, to tak jakby rozpoczęła się już akcja przedstawienia. Byli bardzo strapieni. Ha cisnął bez celu kamień w skałę, a Nil zaczęła cicho pojękiwać. Tylko Lok, który zazwyczaj widział najmniej obrazów, przypomniał sobie teraz olśniewający obraz Oa, z jej szczodrobliwością, i zaczął tańczyć na terasie. Podskakiwał, zwrócony twarzą w stronę swoich ludzi; wieczorny wiatr rozwiewał mu włosy.

- Przyniosę jedzenie w ramionach - wykonał ogromny gest - tyle, że aż się będę uginał... o, tyle! Fa roześmiała się.

- Tyle jedzenia nie ma na całym świecie.

30

Lok przykucnął.

-- Mam obraz w głowie. Lok wraca do wodospadu. Biegnie zboczem góry. Niesie jelenia. Kot zabił jelenia, wyssał krew, nie ma żadnej winy. O tak! Lok trzyma go pod lewym ramieniem. Pod prawym - wyciągnął je przed siebie - całe połcie...

Zatoczył się przy wejściu do jaskini pod ciężarem mięsa. Śmiali się z nim razem, a potem i z niego. Tylko Ha siedział cicho, uśmiechając się, aż spojrzeli na niego i wtedy przenieśli wzrok na Loka.

Lok zaczął się chełpić:

- To prawdziwy obraz!

Ha nic na to nie powiedział, tylko wciąż się uśmiechał. Ponieważ przyglądali mu się nadal, poruszył głową nasłuchując obydwoma uszami, powoli i z powagą kierując je w stronę Loka, a było to tak wymowne, jakby powiedział: - słyszę cię dobrze! Lok otworzył usta, włos mu się zjeżył na głowie. Zaczął coś niewyraźnie mamrotać na widok cynicznych uszu i półuśmiechu.

Fa przerwała im:

- Niech tak będzie. Ha ma wiele obrazów, a niewiele słów. Lok ma pełne usta słów, ale bez obrazów.

W tym momencie Ha coś wykrzyknął ze śmiechem i zamachnął się nogą w stronę Loka, na co Liku zachichotała, nie wiedząc właściwie dlaczego. Loka ogarnęło nagle pragnienie, aby wszyscy pogrążyli się w obojętnym spokoju. Opanował złość i podczołgał się do ognia. Chciał, aby wszyscy widzieli, jak bardzo jest nieszczęśliwy, i oczekiwał z ich strony pocieszenia. Zaległa cisza wypełniona tylko jedną myślą, a być może nawet i tej jednej myśli nie było.

Bez żadnego specjalnego sygnału wszystkim pojawił się w głowie jeden obraz, wspólnie go dzielili. Był to obraz Mała, który jakby się od nich oddalał. W blasku ognia zarysy jego wymizerowanej postaci wydawały się dziwnie wyostrzone. Widzieli nie tylko ciało Mała, ale wszystkie,

31

powoli przesuwające się w jego głowie obrazy, które stopniowo jednak zacierały się i znikały. Zwłaszcza jeden przyćmiewał wszystkie inne, przebijając się poprzez niejasne spory, wątpliwości i przypuszczenia, aż w końcu pojęli, o czym on myśli, z przytępionym, ale głębokim przekonaniem. - Jutro albo pojutrze umrę.

Wszyscy się ponownie rozdzielili. Lok wyciągnął rękę i dotknął Mała, ale on, znękany bólem i osłonięty włosami kobiety, nawet nie poczuł tego dotknięcia. Stara kobieta spojrzała na Fa.

- To ta zimna woda.

Pochyliła się i szepnęła Malowi do ucha:

- Jutro będzie jedzenie. Teraz śpij. Ha podniósł się.

- Będzie także więcej drzewa. Czy nie podkarmisz ognia?

Stara kobieta weszła do niszy i wróciła z drzewem. Ułożyła z taką precyzją patyki, aby płomienie mogły ogarnąć i kąsać suche drewno. Wkrótce ogień wzbił się wysoko;

wszyscy zgromadzili się w jaskini. Powiększyło się półkole, Liku wślizgnęła się do środka. Ich włosy pod wpływem ciepła nastroszyły się niepokojąco; uśmiechnęli się do siebie z zadowoleniem. Potem zaczęli szeroko ziewać. Usadowili się wokół Mała, z ciepłych ciał tworząc kołyskę; na froncie, przed Malem, znajdowało się palenisko. Od czasu do czasu przesuwali się pomrukując. Mal pokasływał, ale w końcu i on zasnął.

Lok przykucnął pochylony na bok i popatrywał na spowitą mrokiem wodę. Czuwał, choć nikt mu tego świadomie nie zlecił. Ziewnął i pomacał bolący brzuch. Pomyślał o dobrym jedzeniu, aż mu ślina pociekła. Chciał właśnie coś powiedzieć, ale uświadomił sobie, że wszyscy już śpią. Podniósł się więc i podrapał po krótkich kędzierzawych włosach rosnących pod dolną wargą. Fa była w jego zasięgu

32

i nagle znowu jej zapragnął; bez trudu jednak zdołał to pragnienie stłumić, wolał bowiem myśleć o jedzeniu. Przypomniał sobie hieny i powlókł się na terasę, skąd mógł patrzeć w dół zbocza na las. Długie mile ciemności i czarne jak sadza skały ciągnęły się w dal, aż do szarego pasma, którym było morze; bliżej lśniła rozproszonym blaskiem rzeka płynąca zakosami przez bagna. Spojrzał na niebo i stwierdził, że jest czyste, tylko nad morzem przesuwały się kłębiaste chmury. Wciąż wpatrywał się w niebo, a kiedy przygasł nieco odblask ognia, spostrzegł przebijającą się przez chmury gwiazdę. Po chwili pojawiły się następne, pojedyncze, potem całe plejady migocących światełek aż po daleki horyzont. Przyglądał się gwiazdom bez zmrużenia oka, nosem poszukiwał hien, ale nie było ich w pobliżu. Wdrapał się na skały, żeby popatrzeć na wodospad. Było zawsze widno tam, gdzie rzeka wpadała do swego rozlewiska. Drobinki rozpryskiwanej wody chwytały każde światło i delikatnie je rozpraszały. Ale to światło jaśniało tylko w rozpylonej wodzie, sama zaś wyspa okryta była nieprzeniknioną ciemnością. Lok spoglądał bezmyślnie na czarne drzewa i skały, jakie wyłaniały się z przymglonej bieli. Wyspa przypominała nogę siedzącego olbrzyma, którego kolano, przyozdobione drzewami i krzakami, przerywało połyskujący próg wodospadu i którego niedosięgła, rozpłaszczona stopa obsuwała się w dół, po czym traciła podobieństwo do stopy i łączyła się z mroczną puszczą. Udo olbrzyma, które powinno wspierać ciało jak góra, leżało w wodzie spływającej w dół przełęczy i stawało się coraz mniejsze, aż niknęło w rozszczepieniu skał, które zakręcały w odległości kilku mężczyzn od terasy. Lok miał taki sam stosunek do kolana olbrzyma, jak do księżyca; było równie odległe, nie miało żadnego związku ze znanym mu życiem. Aby dosięgnąć wyspy, ludzie musieliby przeskoczyć przełęcz dzielącą terasę od skał po drugiej stronie rzeki, która skwapliwie czyhała, aby ich porwać i unieść nad wodospadem. Chyba tylko jakieś stworzenie zwinniejsze niż człowiek i wiedzione strachem mogłoby się poważyć na taki

33

skok. Dlatego też wyspa pozostawała wciąż niedostępna dla ludzkiej stopy.

Odprężył się, a wtedy stanął mu przed oczami obraz jaskini nad morzem, obrócił się więc i popatrzył w dół rzeki. Jej zakola wyglądały jak sadzawki, lekko połyskujące w ciemności. Jawiły mu się dziwne obrazy szlaku prowadzącego od morza do terasy poprzez roztaczający się w dole mrok. Patrząc w tym kierunku odczuwał coraz większy zamęt w głowie na samą myśl, że szlak rzeczywiście tamtędy prowadzi. Widok tej krainy, pełnej rozrzuconych bezładnie^ skał, która zdawała się stać w bezruchu mimo tak burzliwie kotłującej się kurzawy wodnej, a także widok rzeki w dole, rozlewającej się pośród lasu, był zbyt skomplikowany i nie do pojęcia, choć jego zmysły odnajdywały w tej scenerii wijący się szlak. Przestał o tym myśleć z prawdziwą ulgą i rozszerzył nozdrza węsząc hieny, ale nigdzie nie wyczuwał ich zapachu. Zbiegł z tupotem na brzeg skały i oddał mocz do rzeki. Potem zawrócił bezszelestnie i przykucnął przy ogniu. Ziewnął, znowu ogarnęła go chęć zbliżenia się do Fa, podrapał się. Ze stromizn skalnych patrzyły na niego oczy, nawet z wyspy, ale nic się nie mogło przybliżyć, dopóki jarzył się popiół w palenisku. Stara kobieta zbudziła się, jakby świadoma jego myśli, dołożyła drew do ognia i zaczęła zgarniać do środka popiół płaskim kamieniem. Mal zaniósł się suchym kaszlem przez sen, wszyscy się poruszyli. Stara kobieta usiadła, a Lok, którego zaczęła ogarniać senność, przetarł dłońmi powieki. Kiedy spojrzał w stronę rzeki, mignęły mu przed uciśniętymi oczami zielone płaty. Zerknął w lewo, gdzie wodospad huczał tak monotonnie, że już go przestał słyszeć. Znad wody uniósł się wiatr, zakołował, po czym powiał wysoko nad lasem i przełęczą. Ostra linia horyzontu zatarła się, las pojaśniał. Nad wodospadem przesuwała się chmura, mgła wykradała się w górę ponad rozlewisko w postrzępionym zagłębieniu, a wodę spadającą z łoskotem do rzeki porywał wiatr w odwrotnym kierunku.

Zaczęły się lekko przebijać zarysy wyspy, wilgotna mgła

34

tarła do terasy, zawisła nad łukiem nawisu skalnego . "owiła ludzi kroplistą masą. Zbyt drobne to były krople, , ,g poczuli, ale dostrzegalne dla oka. Lok rozszerzył bezwiednie nozdrza, wchłaniając różnorodne zapachy, jakie niosła ze sobą mgła.

Siedział skulony, drżał, a mimo to czuwał. Przyłożył dłonie do nozdrzy, sprawdzając schwytane w nie powietrze. przymknąwszy oczy wytężył i skupił uwagę na ciepłym podmuchu powietrza; wydało mu się. że jest na progu odkrycia' wtem powiew rozpłynął się jak woda, rozmazał jak maleńki punkcik w sinej dali, przesłonięty łzami ciężkiego trudu. Wypuścił powietrze i otworzył oczy. Mgła znad wodospadu unosiła się wraz ze zmieniającym się kierunkiem wiatru, a zapach nocy był taki sam, jak zwykle.

Spojrzał ponuro na wyspę i ciemną wodę, spływającą do brzegu, ziewnął. Nie mógł trwać dłużej przy myśli, która nie wiązała się z żadnym niebezpieczeństwem. Ogień stał się czerwonym okiem, świecił tylko dla siebie, a wszyscy wokoło spali spokojnie, brunatni jak skały. Lok usadowił się do snu pochylony w przód i ucisnął jedną ręką nozdrza, aby uchronić je od wchłaniania zimnego powietrza. Podciągnął kolana do piersi, dzięki czemu wystawiał jak najmniejszą powierzchnię ciała na zimno. Lewą rękę uniósł w górę i wsunął palce we włosy na karku. Usta przytknął do kolan.

Nad morzem, w zagłębieniu chmury, pojawił się słaby pomarańczowy blask i stopniowo zaczął się rozprzestrzeniać. Strzępiaste odgałęzienia chmury zabarwiły się pozłotą i wkrótce przedarł się przez nie okrągły zarys księżyca bliskiego pełni. Roziskrzył się próg wodospadu, a nad jego krawędzią unosiły się w bezustannym ruchu pojedyncze światełka, od czasu do czasu podrywające się w górę w nagłym rozbłysku. Kontury drzew na wyspie rysowały się coraz wyraźniej, a górująca ponad nimi brzoza stała się nagle białosrebrzysta. Za rzeką, po drugiej stronie przełęczy, strome urwisko wciąż jeszcze otulało się ciemnością, ale dookolne góry odsłaniały już okryte lodem i śniegiem

35

szczyty. Lok spał, kołysząc się na posiadła- Ale na najmniejszy odgłos niebezpieczeństwa natychmiast by się poderwał i wypadł na terasę, tak jak podrywa się sprinter z miejsca startu. Szron połyskiwał na nim, jak lód pobłyskuje na skale. Ogień przybrał kształt ściętego stożka, kryjącego w swym wnętrzu garść czerwieni, dobywające się z niego niebieskie płomienie kąsały nie zwęglone jeszcze końce gałęzi i polan.

Księżyc wznosił się powoli i niemal pionowo, zaledwie kilka maleńkich chmurek błąkało się po czystym niebie. Blask księżyca pełzał po wyspie, a słupy wzbijających się w górę bryzgów wody lśniły w nim perliście. Obserwowały to zielone oczy, księżyc odsłaniał bowiem szare kształty prześlizgujące się i przesuwające krętym ruchem od światła do cienia albo przemykające poprzez nagie przestrzenie na zboczach gór. Padał na leśne drzewa, tak że rozproszone płaty w kolorze kości słoniowej przesuwały się ponad butwiejącymi na ziemi liśćmi. Snuł się po rzece i falujących wodorostach; woda pełna była błyszczących pętli, kół i zwojów płynnego, zimnego ognia. U podnóża wodospadu rozległ się jakiś odgłos, ale grzmot pozbawił go echa i rezonansu, wszelkich znamion odgłosu. Uszy Loka oświetlone księżycem, drgnęły, osypując szron, jaki się na nich osadził. Uszy Loka coś do niego mówiły.

-?

Ale Lok spał.

Rozdział trzeci

Lok uświadomił sobie, że stara kobieta już wstała i dogląda ognia przy pierwszym brzasku dnia. Ułożyła stos drzewa, a on we śnie słyszał trzask i skwierczenie palących się gałęzi. Fa wciąż siedziała skulona, głowa Mała, spoczywająca na jej ramieniu, kiwała się niespokojnie. Ha poruszył się i wstał. Wyszedł na terasę, gdzie oddał mocz, po czym wrócił i popatrzył na starego człowieka. Wszyscy się już rozbudzili oprócz Mała. Siedział całym ciężarem na pośladkach, przerzucając z boku na bok głowę we włosach Fa i oddychając tak szybko, jak zmęczona, ciężarna łania. Miał usta szeroko otwarte w stronę ognia, ale roztapiał go inny, niewidzialny ogień: zajmował każdą cząstkę zwiotczałego ciała, płonął w oczodołach. Nil zbiegła do rzeki i w złożonych dłoniach przyniosła trochę wody. Mal wypił, zanim otworzył oczy. Stara kobieta znowu dorzuciła drew do ognia. Wskazała na niszę, a potem odwróciła głowę w stronę lasu. Ha dotknął ramienia Nil.

- Chodźmy!

Nowy zbudził się także, zsunął się po ramieniu Nil, zakwilił i po chwili był już przy jej piersi. Nil podreptała za Ha w stronę krótszej drogi, prowadzącej w dół do lasu, a nowy przez cały czas posilał się u jej piersi. Minęli zakręt i zniknęli w porannej mgle, która snuła się na wysokości grzbietu wodospadu.

37

Mal otworzył oczy. Musieli się schylić nisko, aby usłyszeć co mówi.

- Widzę obraz.

Troje ludzi czekało. Mal podniósł rękę i położył ją płasko na głowie pomiędzy brwiami. W jego oczach płonęły ognie, ale nie patrzył na nich, tylko gdzieś w dal za rzekę. Patrzył w takim napięciu i lęku, że Lok się odwrócił, aby zobaczyć to, co takim przerażeniem napełniało Mała. Ale nie zobaczył niczego. Tylko pień drzewa, rosnący gdzieś na brzegu przełęczy, porwany wiosennym nurtem przepłynął obok nich i zatrzymał się bezszelestnie ponad krawędzią wodospadu.

- Widzę obraz. Ogień pędzi do lasu i pochłania drzewa. Teraz, kiedy się zbudził, oddech miał jeszcze szybszy.

- Pali się. Las się pali. Góra się pali... Obracał głowę patrząc po kolei na wszystkich. W jego głosie brzmiał strach.

- Gdzie jest Lok?

- Jestem tutaj.

Mal wbił w niego oczy, oszołomiony i poważny.

- Kto to jest? Lok jest na plecach matki, drzewa płoną.

Lok poruszył nogą i roześmiał się głupawo. Stara kobieta ujęła rękę Mała i przyłożyła do swego policzka.

- To obraz z przeszłości. Skończył się. Widziałeś go we śnie.

Fa poklepała Mała po ramieniu. Nie cofnęła ręki, otworzyła szeroko oczy i przemówiła do niego czule, jak mówiłaby do Liku:

- Lok stoi przed tobą. Popatrz! Jest już mężczyzną. Lok odetchnął, bo wreszcie coś mógł zrozumieć, i szybko powiedział:

- Tak, jestem mężczyzną. -- Wyciągnął obie ręce. - Jestem tutaj. Mal.

Zbudziła się Liku ziewając, a mała Oa spadła jej z ramienia. Przytuliła ją do piersi.

38

-- Jestem głodna. Mal obrócił się tak gwałtownie, że byłby się przewrócił, gdyby nic podtrzymała go Fa.

- Gdzie są Ha i Nil?

- Wysłałeś ich - odparła Fa. - Wysłałeś ich po drzewo. A Loka, Liku i mnie po jedzenie. Niedługo przyniesiemy.

Mal kołysał się w przód i w tył, kryjąc twarz w dłoniach.

- To niedobry obraz.

Stara kobieta objęła go ramionami.

- Pośpij sobie jeszcze. Fa odciągnęła Loka od ognia.

- Liku nie powinna wybierać się z nami na równinę. Niech lepiej zostanie przy ogniu.

- Mal tak powiedział.

- Ma chorą głowę.

- Widział wszystko w ogniu. Bałem się. Jak może palić się góra?

W głosie Fa brzmiał bunt, kiedy się odezwała:

- Dzisiaj jest jak wczoraj i jak jutro.

Ha i Nil z nowym przedostawali się z trudem przez właz na terasę. Nieśli naręcze połamanych gałęzi. Fa do nich podbiegła.

- Czy Liku musi iść z nami, dlatego że Mal tak powiedział?

Ha odciągnął wargę.

- To coś nowego. Ale tak zostało powiedziane.

- Mal widział płonącą górę.

Ha spojrzał na wielką, niezbyt wyraźnie rysującą, się ponad nimi górę.

- Nie widzę takiego obrazu. Lok zachichotał nerwowo.

- Dzisiaj jest jak wczoraj i jak jutro.

Ha skierował w ich stronę uszy i uśmiechnął się smutno.

- Tak zostało powiedziane.

Nagle ich dziwne napięcie gdzieś pierzchło, po czym Fa,

39

Lok i Liku pomknęli przez terasę. Wskoczyli na urwisko i zaczęli się wspinać pod górę. Byli już wystarczająco wysoko, aby widzieć kurzawę rozpylonych bryzgów u stóp wodospadu, skąd dochodził huk i łomot. Tam, gdzie ściana skalna z lekka odchylała się, Lok przyklęknął na jedno kolano i zawołał:

- W górę!

Coraz bardziej się rozjaśniało. Widzieli już wyraźnie lśniącą rzekę, płynącą w przełęczy między górami, i rozległe połacie nisko sklepionego nieba, tam gdzie góry tworzyły zaporę rozlewiska. Niżej mgła okrywała las i równinę, rozścielając się spokojnie na zboczu góry. Zaczęli zbiegać po stromiźnie, kierując się w stronę mgły. Minęli nagą skałę i wspięli się na wysokie piargi pełne postrzępionych, ostrych głazów, pokonali prowadzące w dół kręte wąwozy, aż znaleźli się na kopiastych skałach, gdzie owionął ich zapach trawy i kilku krzaków, pochylających się od wiejącego tu wiatru. Trawa była mokra, a pajęczyna, spowijająca jej sterczące źdźbła, oplątywała im nogi w kostkach. Zbocze spadało teraz łagodnie, rosło na nim więcej krzaków. Schodzili już na sam skraj mgły.

- Słońce wypije mgłę.

Fa nie zwracała na nic uwagi. Szła przeszukując teren ze spuszczoną głową, a włosy, opadające jej na policzki, strącały krople wody z liści. Jakiś ptak zaskrzeczał i wzbił się ociężałym, niezdarnym lotem w powietrze. Fa rzuciła się na gniazdo, a Liku kopała Loka w brzuch.

- Jajka! Jajka!

Zsunęła się z jego pleców i zaczęła tańczyć pomiędzy kępami trawy. Fa odłamała kolec z krzaka i przekłuła jajko z dwóch stron. Liku wyrwała jej z rąk jajko i zaczęła wysysać głośno. Starczyło jeszcze po jajku dla Fa i dla Loka. Wszystkie trzy jajka wypili jednym tchem, zostały puste skorupki. Dopiero teraz w całej pełni odczuli, jak bardzo byli głodni, tym gorliwiej więc dalej szukali jedzenia. Posuwali się do przodu schyleni, śledząc uważnie wszystko

40

dokoła. Nie podnosili głowy, ale i tak wiedzieli, że schodzą w dół za cofającą się mgłą, w stronę płaskiego terenu, i że poprzez gęstą, lśniącą mgłę od strony morza przedzierają się pierwsze promienie słońca. Rozchylając liście zaglądali w głąb krzaków, aż wreszcie znaleźli nie rozbudzone jeszcze, blade pędraki, leżące pod ciężkim kamieniem. Dobywając je stamtąd od razu zjadali, a wtedy Fa odezwała się słowami pocieszenia:

- Ha i Nil na pewno przyniosą jedzenie z lasu.

Lok wygrzebywał pędraki, delikatny przysmak, pełen życiodajnych soków.

- Nie możemy wracać z jednym tylko pędrakiem. I znowu tu przychodzić, żeby zanieść następnego.

W końcu wyszli na otwartą przestrzeń. Od skały oderwał się kamień i strącił następny. Nagą polanę pokrywały jędrne, białe pędy, które przebijały się ku słońcu, ale były tak krótkie i grube, że pękały przy dotknięciu. Utworzyli półkole i pożywiali się siedząc obok siebie. Taka była obfitość tych pędów, że jedząc mogli rozmawiać, wznosząc krótkie okrzyki radości i zadowolenia; taka obfitość, że przestali odczuwać nękający ich bolesny głód, a tylko łaknęli jedzenia. Liku wcale się nie odzywała, siedziała z wyciągniętymi nogami i pochłaniała garściami pędy.

W pewnej chwili Lok zatoczył rękoma krąg.

- Jak zjemy w tym końcu polany, możemy sprowadzić wszystkich, żeby pojedli sobie w następnym. Fa powiedziała na to wymijająco:

- Mal nie przyjdzie, a ona go nie zostawi. Będziemy tędy wracać, gdy słońce znajdzie się po drugiej stronie góry. Zaniesiemy im, ile tylko pomieścimy w ramionach.

Lok czknął i popatrzył na polanę ze wzruszeniem.

- To dobre miejsce.

Fa zmarszczyła twarz pochrupując smaczne pędy.

- Żeby tylko było trochę bliżej... Miała pełne usta pędów, które przełknęła jednym haustem.

41

- Widzę obraz. Dobre jedzenie rośnie. Nie tutaj. Rośnie przy wodospadzie. Lok się roześmiał.

- Takich roślin jak te nie znajdziesz przy wodospadzie. Fa rozłożyła szeroko ręce wpatrując się przez cały czas w Loka, po czym wolno je opuściła. Mimo nisko sklepionej czaszki, uniosła lekko brwi, wyrażając pytanie, na które nie potrafiła znaleźć słów. Znowu podjęła próbę.

- Ale jeżeli... Popatrz na ten obraz. Jaskinia i ogień są tutaj na dole.

Lok podniósł głowę i roześmiał się.

- To miejsce jest na dole. Jaskinia i ogień są tam. Narwał więcej pędów, wepchnął do ust i zaczął przeżuwać. Spoglądając na coraz wyraźniej zarysowujące się słońce, odczytywał znaki dnia. Tymczasem Fa zapomniała już o swoim obrazie i wstała. Lok także się podniósł mówiąc:

- Idziemy!

Przedzierali się pośród głazów i krzaków. Raptownie pojawiło się słońce, okrągłe i srebrzyste, mknęło ukosem poprzez chmury, a jednak wciąż tkwiło w tym samym miejscu. Lok ruszył pierwszy, za nim Liku, poważna i ożywiona swoją pierwszą zdobywczą wyprawą po żywność. Zbocze było teraz łagodniejsze, dotarli nim do skraju urwiska, przy którym rozciągała się równina porosła morzem wrzośców. Lok podniósł głowę węsząc, Fa i Liku przystanęły za nim w bezruchu. Odwrócił się, spojrzał pytającym wzrokiem na Fa, po czym znowu uniósł głowę. Nagle dmuchnął przez nos i wciągnął powietrze. Badał je, delikatnie wciągając nowy strumień powietrza w nozdrza i przytrzymując, aby ogrzało się jego ciepłem, bo wtedy woń była lepiej rozpoznawalna. Potrafił wspaniale rozróżniać poszczególne zapachy. Tym razem był to zaledwie nikły ślad zapachu. Gdyby Lok potrafił dokonywać porównań, mógłby się zastanawiać, czy ów ślad jest rzeczywistym zapachem, czy tylko jego wspomnieniem. Tak nikły i zwietrzały był to

42

zapach, że kiedy obrócił się do Fa z pytającym spojrzeniem, nie wiedziała, o co chodzi. Wypowiedział to słowo szeptem:

- Miód?

Liku zaczęła podskakiwać, aż Fa musiała ją uspokoić. Lok znowu węszył, ale następny podmuch pozbawiony był

zapachu. Fa czekała.

Lok nie potrzebował się zastanawiać, z której strony wieje wiatr. Wspiął się na występ skalny, wystawiony na działanie słońca, i zaczął przeszukiwać teren. Zmienił się kierunek wiatru i znowu doleciał zapach. Był aż podniecająco realny. Lok przesunął się w kierunku niewielkiego urwiska, w którym od mrozu i słońca potworzyły się szczeliny, a deszcze wyżłobiły w nim głębokie bruzdy. Wokół jednej z nich widniały plamy, jakby ślady brązowych palców, a w odległości dłoni od szczeliny siedziała pszczoła, ledwie żywa, choć słońce świeciło pełnym blaskiem wprost na skałę. Fa potrząsnęła głową.

- Niewiele tu będzie miodu.

Lok odwrócił kij i wsunął grubszy koniec w szczelinę. Kilka osowiałych z zimna i głodu pszczół zabzyczało. Lok pokręcił kijem w szczelinie. Liku podskakiwała ze zniecierpliwieniem.

- Lok, jest miód? Chcę miodu!

Pszczoły wypełzły na zewnątrz i zaczęły krążyć nad nimi. Niektóre opadły ciężko na ziemię i snuły się, z trudem podnosząc skrzydła. Jedna usiadła na włosach Fa. Lok wyciągnął kij. Oblepił się na końcu miodem i woskiem. Liku przestała skakać i zajęła się oblizywaniem kija. Teraz, kiedy Lok i Fa zaspokoili już pierwszy głód, z przyjemnością patrzyli na Liku oblizującą kij.

Lok powiedział:

- Miód jest najlepszy. W miodzie jest siła. Patrz, Liku lubi miód. Widzę obraz czasu, kiedy miód popłynie ż tej szczeliny i będzie go można zbierać palcami... tak!

Przeciągnął ręką po skale i oblizał palce, rozkoszując się

43

samą myślą o miodzie. Znowu wcisnął kij, aby Liku miała co lizać. Fa zaczęła się niecierpliwić.

- To stary miód, jeszcze sprzed naszej wyprawy nad morze. Trzeba szukać jedzenia dla innych. Chodźmy!

Lok jednak wciąż wsuwał kij, aby cieszyć się widokiem oblizującej go Liku, widokiem jej brzucha i wspomnieniem miodu. Fa oddaliła się schodząc w stronę równiny, tuż za cofającą się mgłą. Pochyliła się nad brzegiem występu skalnego i przestała być widoczna. Wtem rozległ się jej krzyk. Liku wskoczyła na plecy Loka, który rzucił się tam, skąd dochodził krzyk Fa, z sękatym kijem w pogotowiu. Na brzegu występu skalnego zaczynał się wyboisty i kręty wąwóz wiodący ku otwartej polanie. Fa siedziała skulona przy samym wejściu do wąwozu wpatrując się w trawę i wrzośce. Lok natychmiast do niej popędził, a rozdygotana Fa stanęła na palcach. Pośród sczerniałych wrzośców stały jakieś dwa płowożółte zwierzęta, wystarczająco blisko, aby widać było ich oczy i sterczące uszy. Usłyszawszy krzyk Fa oderwały się od łupu i stanęły rozglądając się czujnie. Lok zsunął Liku z pleców.

- Wspinaj się.

Liku wygramoliła się na zbocze wąwozu i przykucnęła, znacznie wyżej, niż Lok mógłby dosięgnąć. Żółte zwierzaki pokazały zęby.

- Teraz!

Lok ruszył do przodu trzymając z boku sękaty kij. Fa przesunęła się na lewo, w obu rękach miała ostre jak brzytwa kamienie. Dwie hieny stanęły obok siebie i zawarczały. Fa zamachnęła się nagle prawą ręką i kamień spadł na żebra hieny, która skowycząc i wyjąc umknęła. Lok rzucił się do przodu wymachując kijem i dźgając ostrymi sękami prosto w warczący pysk. Po chwili dwie bestie znalazły się poza jego zasięgiem, przerażone, ale warczące groźnie.

- Pospiesz się, czuję kota.

Fa była już na kolanach i mocowała się z martwym zwierzęciem.

44

- Kot wyssał wszystką jej krew. Nie nasza wina. Te żółte zwierzaki jeszcze nawet nie zdążyły tknąć wątroby.

W zapamiętaniu rozcinała brzuch łani płaskim kamieniem. Lok wymachiwał sękatym kijem odstraszając hieny.

- Dużo jadła dla wszystkich.

Słyszał pomruk i sapanie Fa przy rozcinaniu pokrytej

sierścią skóry i wnętrzności.

- Prędko!

- Nie mogę.

Hieny przestały złowieszczo warczeć i zaczęły krążyć w pobliżu. Lok czujnie je obserwował. Wkrótce przemknęły nad nim jakieś cienie, to dwa ptaki przeleciały w powietrzu.

- Zaciągnij ją na skałę.

Fa zaczęła szarpać łanię, po czym wrzasnęła z wściekłością na hieny. Lok cofnął się w jej stronę i chwycił łanię za nogi. Ciągnął ją z trudem w stronę wąwozu, jednocześnie wymachując kijem. Fa złapała przednią nogę i także ciągnęła. Hieny postępowały za nimi krok w krok, zachowując jednak odpowiednią odległość. Zawlekli łanię do wąskiego przejścia w wąwozie, gdzie siedziała wysoko na zboczu Liku i gdzie kołowały dwa ptaki. Fa znowu zabrała się do rozcinania skóry ostrym kamieniem. Lok znalazł otoczak, który posłużył mu za młotek. Tłukł w łanię odrąbując poszczególne części. Fa pomrukiwała ogromnie podniecona. Lok odrywał kawały mięsa, wykręcał, pomagał sobie zębami i mówił bez ustanku. Hieny niespokojnie krążyły w pobliżu. Ptaki obniżyły lot i przysiadły na skale naprzeciwko Liku. Zsunęła się więc w dół i kucnęła koło Loka i Fa. Wreszcie porąbali łanię i podzielili na części. Fa otworzyła brzuch, przecięła pogmatwany żołądek i wyrzuciła na ziemię zawartość z kwaśnej trawy i młodych pędów. Lok rozłupał głowę łani, żeby dostać się do mózgu, potem rozciął pysk, aby wyciągnąć język. Napełnili żołądek smacznymi kęsami mięsa i obwiązali jelitami, stał się teraz luźno zwisającym workiem. Lok przez cały czas pomrukiwał:

- Niedobrze. Bardzo niedobrze.

45

Teraz, kiedy nogi były już odrąbane i wisiały tylko na zakrwawionych ścięgnach. Liku przysunęła się do łani i pochłaniała kawałek wątroby, który jej dała Fa, Powietrze wśród skał przesycone było odrażającym zapachem gwałtu, potu, mięsa i nikczemności.

- Prędko! Prędko!

Fa nie potrafiłaby powiedzieć, czego się boi; kot nie wróciłby do ofiary, z której wyssał krew. Już był na pewno daleko od polany, o pół dnia drogi, i krążył wokół jakiegoś stada, a może właśnie pędził, aby zatopić szablaste zęby w szyi innej ofiary i wyssać z niej krew. A jednak w powietrzu, poniżej obserwujących ich ptaków, unosiła się jakaś ciemność.

Lok mówił głośno w poczuciu winy:

- Bardzo niedobrze. Oa zrodziła łanię ze swego brzucha.

Fa mruknęła przez zaciśnięte zęby, nie przerywając rozrywania mięsa:

- Nie wypowiadaj tego słowa. Liku wciąż jadła nie bacząc na ciemność, gryzła wspaniałą, ciepłą wątrobę, aż zabolały ją szczęki. Lok, zganiony

przez Fa, przestał mówić głośno, tylko mamrotał pod nosem:

- Niedobrze. Ale to kot cię zagryzł, to nie nasza wina. Kiedy poruszał szerokimi wargami, ciekła mu ślina. Słońce przetarło mgłę, mogli więc teraz widzieć w dali za hienami falistą polanę porosłą wrzoścem, a jeszcze dalej i niżej równą płaszczyznę jasnozielonych wierzchołków drzew oraz połyskującą wodę. Potem wznosiły się góry, stromo i groźnie. Fa, odchyliwszy się do tyłu, westchnęła i potarła ręką brwi.

- Musimy wejść wyżej, żeby te żółte zwierzaki nie mogły iść za nami.

Z łani pozostały zaledwie strzępy skóry, kości i kopyta. Lok podał Fa swój kij. Śmignęła nim w powietrzu złorzecząc hienom. Lok związał zadnie części łani skręconym jelitem i owinął wokół nadgarstka, aby mógł je nieść w ręce. Po-

46

chylił się i chwycił zębami żołądek. Fa niosła całe naręcze mięsiwa, on zaś poszarpane i drgające kawałki w takiej ilości że musiał obejmować je oburącz. Zaczął się wycofywać pomrukując gniewnie. Hieny dopadły wejścia do wąwozu, a myszołowy wzbiły się w górę i krążyły nad nimi, ale poza zasięgiem kija. Liku, odważna, bo osłaniana przez mężczyznę i kobietę, cisnęła w nie kawałkiem wątroby. - Uciekajcie, ptaszyska! To Liku mięso! Myszołowy zrezygnowały i skrzecząc pofrunęły, aby staczać walkę z hienami, które chrupały połamane kości i zakrwawione resztki mięsa. Lok nawet nie mógł mówić. Niósł tyle mięsa, ile mógłby udźwignąć na ramionach idąc po płaskim terenie, a tymczasem mięso na nim zwisało, musiał je podtrzymywać palcami i zaciskać w zębach. Nim dotarli do półki skalnej, uginał się już prawie do ziemi, przeguby rąk zdrętwiały mu z bólu. Fa dostrzegła to, nawet nie uczestnicząc w jego obrazie. Wzięła od niego zwisający luźno żołądek, mógł teraz łatwiej oddychać. Razem z Liku wspinała się szybko w górę, zostawiając go w tyle. Rozłożył pozostałe mięso w trzech porcjach i ruszył za nimi. W głowie miał zamęt, radość mieszała się z mrokiem; czuł, jak mocno wali mu serce. Przemówił do ciemności, która rozpościerała się u wylotu wąwozu:

- Mało jest jadła, gdy ludzie wracają znad morza. Nie ma jeszcze jagód ani owoców, ani miodu, nie ma co jeść. Ludzie są wychudzeni z głodu i muszą jeść. Nie lubią smaku

mięsa, ale przecież muszą coś jeść.

Dreptał po zboczu gładkiej skały starając się mocno przytrzymywać stopami. Ślinił się przy każdym zachybotaniu na wysokich skałach. Nagle olśniła go myśl, którą wyraził głośno:

- To mięso jest dla chorego Mała.

Fa i Liku napotkały uskok skalny w zboczu góry i podreptały tędy do przełęczy. Lok został w tyle mozoląc się i wypatrując skały, na której mógłby wesprzeć mięso, tak jak stara kobieta wspierała swój ogień. Znalazł odpowiednie

47

miejsce na brzegu skalnego uskoku, szeroki próg, po którego drugiej stronie była pustka. Przykucnął, a mięso obsunęło się na skałę własnym ciężarem. Z tyłu za nim i niżej krążyło stado wygłodniałych myszołowów, gotowych do ataku. Odwrócił oczy od wąwozu i jego ciemności, popatrzył w stronę Fa i Liku. Były już daleko, ale wciąż jeszcze posuwały się w stronę przełęczy. Powiadomią wszystkich o mięsie i może wyślą mu Ha do pomocy. Jakoś nie miał ochoty jeszcze wyruszać, odpoczywał rozglądając się po świecie, w którym tyle się działo. Niebo miało kolor jasnoniebieski, a wstęga morza w dali niewiele była ciemniejsza. Najciemniejsze były płaty niebieskiego cienia przesuwające się w jego stronę ponad trawą, głazami i wrzoścem, ponad szarością odkrytej równiny. Kiedy zatrzymały się nad drzewami w lesie, zasłoniły zieleń wiosennego listowia i pozbawiły rzekę blasku. Kiedy zbliżyły się do góry, rozprzestrzeniły się, przepływając ponad jej grzbietem. Spojrzał w stronę wodospadu, gdzie Fa i Liku wyglądały jak maleńkie figurki, które za chwilę całkiem się rozpłyną. Spojrzał z niepokojem w górę, nad wodospadem, i otworzył szeroko usta. Dym z ognia przesunął się i dziwnie odmienił. Przez głowę przemknęła mu myśl, że stara kobieta przeniosła ogień w inne miejsce, ale był to tak szalony obraz, że aż się roześmiał. Nie zdołałaby wzniecić takiego dymu. Były to zwoje białej i żółtej barwy, dym wznoszący się znad mokrego drzewa czy też gałęzi obsypanych zielonym listowiem; tylko głupiec albo ktoś nie obeznany z właściwościami ognia mógłby poczynać sobie z nim tak nierozsądnie. Nasunęła mu się myśl o dwóch rodzajach ognia. Zdarzało się przecież, że ogień spadał z nieba i jarzył się przez chwilę w lesie. Wzniecał się magiczną siłą na równinie pośród wrzosowisk, kiedy pousychały już kwiaty, a słońce zbyt mocno prażyło.

Lok znowu roześmiał się na myśl o tym obrazie. Stara kobieta nie wznieciłaby takiego dymu, nie zdarzało się też, aby ogień zapłonął sam z siebie podczas mokrej wiosny. Patrzył, jak dym się rozsnuwa i oddala znad przełęczy

48

zamieniając się w cienką smużkę. Wtem poczuł zapach mięsa i zapomniał o dymie i swoim obrazie. Zebrał cały majdan i słaniając się ruszył za Fa i Liku po uskoku skalnym. Myślał tylko o tym, że niesie dla wszystkich dużo mięsa i że przysporzy mu to chwały, a dziwny obraz dymu zatarł mu się całkowicie. Wkrótce nadbiegła z powrotem Fa i wzięła od niego część mięsa. Wspinając się w górę, ale chwilami też się

ześlizgując, pokonali ostatnie zbocze.

Dym dobywał się ciężkimi kłębami z jaskini, niebieski

i gorący. Stara kobieta wydłużyła palenisko, dzięki czemu masa ciepłego powietrza skupiała się między ogniem i skałą. Płomienie i dym tworzyły ścianę zabezpieczającą przed najlżejszym nawet powiewem wiatru. W tym ciepłym miejscu leżał na ziemi Mal, skulony, ziemisty, oczy miał zamknięte, usta otwarte. Oddychał szybko i płytko, a jego pierś wznosiła się i opadała, jakby była bijącym sercem. Kości mu sterczały, a ciało przypominało powłokę z tłuszczu, która się rozpuszczała pod wpływem ognia. Nil, nowy i Ha schodzili właśnie do lasu, kiedy pojawił się Lok. Po drodze się pożywiali, a Ha machał Lokowi ręką, wyrażając swoje uznanie. Stara kobieta stała przy ogniu i rozbierała żołądek, który zostawiła Fa.

Lok i Fa wpadli na terasę i natychmiast popędzili do ognia. Lok, rozkładając mięso na rozrzuconych kamieniach, zawołał do Mała poprzez zasłonę płomieni:

- Mal! Mal! Mamy mięso!

Mal otworzył oczy i wsparł się na łokciu. Spojrzał ponad ogniem na rozkołysany żołądek i obdarzył Loka uśmiechem. Potem obrócił się w stronę starej kobiety. Uśmiechnęła się do niego i zaczęła się uderzać wolną ręką w udo.

- Wspaniale, Mal. To nam da siły.

Obok niej podskakiwała Liku.

- Jadłam mięso. Mała Oa też jadła. Mal, ja odstraszałam ptaszyska. Uśmiechnięty Mal, dysząc, rozglądał się dokoła.

- A jednak, mimo wszystko. Mal zobaczył dobry obraz.

49

Lok oderwał kawałek mięsa i zaczął go przeżuwać. Roześmiany krążył po terasie zataczając się i udając, że dźwiga dużo mięsa. Powtarzał scenę mimiczną z poprzedniego wieczoru, jednocześnie mówiąc coś niewyraźnie, bo usta miał pełne mięsa: - Lok widział prawdziwy obraz. Miód dla Liku i małej

Oa. Stos mięsa, kot zabił łanię.

Wszyscy śmiali się z nim razem uderzając się po udach.

Mal leżał na plecach, ale uśmiech zgasł na jego twarzy, milczał wsłuchany w swój pulsujący oddech. Fa i stara kobieta sortowały mięso układając je na półkach skalnych i w niszach. Liku oderwała kawałek wątroby i okrążając palenisko podeszła do Mała. Stara kobieta delikatnie obsunęła żołądek na kamień, rozwiązała jego wpust i zaczęła gmerać w środku.

- Przynieście trochę ziemi.

Fa i Lok wyszli na terasę, tam gdzie głazy i krzaki pokrywały zbocza aż po las. Wyrwali kępy ostrej trawy z grudami ziemi i przynieśli starej kobiecie. Rozłożyła żołądek na ziemi, zgarnęła płaskim kamieniem gorący popiół na kupkę. Lok przykucnął na terasie i kijem oddzielał ziemię od trawy, nie przestając mówić:

- Ha i Nil przynieśli drzewa na wiele dni. Fa i Lok przynieśli jadła na wiele dni. I niedługo nadejdą ciepłe dni.

Zebrał suchą, obsypaną z trawy ziemię, Fa zaś polała ją wodą z rzeki i zaniosła starej kobiecie, która ułożyła ją wokół żołądka. Szybko wygarnęła gorący popiół z paleniska i rozsypała dokoła płasko uklepanej ziemi. Popiół leżał grubą warstwą, a unoszące się nad nim powietrze drżało z gorąca. Fa przyniosła więcej ziemi i darni, które stara kobieta ułożyła na warstwie popiołu. Lok zakończył swoje zajęcie i stanął wpatrując się w jedzenie: w pofałdowany wpust żołądka, uklepaną ziemię i starannie ułożoną darń. Fa odsunęła go na bok i pochyliwszy się polała żołądek wodą przyniesioną z rzeki w złożonych dłoniach. Stara kobieta patrzyła krytycznym wzrokiem na Fa biegającą do rzeki

50

i z powrotem. Przynosiła wodę dopóty, dopóki nie wypełniła żołądka do poziomu wpustu, w którym pokryła się pianą. Wkrótce zaczęła bulgotać, a na jej spienionej powierzchni ukazały się pęcherze. Trawa na kępach darni ułożonej na rozżarzonych do czerwoności popiołach zaczęła się zwijać. Poskręcana i sczerniała tliła się, unosił się z niej swąd. Wystrzeliły drobne płomyki i krążyły po darni przesuwając się w postaci niszczycielskich żółtych kulek od nasady aż po sam koniuszek każdego źdźbła trawy. Lok cofnął się i sięgnął po garść ziemi. Sypiąc ją na płonące kępy darni mówił do starej kobiety:

- Nietrudno utrzymać ogień w środku. Płomienie się nie rozchodzą. Nie ma tu niczego, co mogłyby pożreć.

Z uśmiechu starej, milczącej kobiety przebijała mądrość, Lok poczuł się nieswojo. Oderwał kawałek mięsa od zwisającego udźca i wyszedł na terasę. Słońce świeciło nad przełęczą wyzierając spoza gór. Nie musiał natężać myśli, aby zauważyć, że dzień ma się już ku schyłkowi. Minął tak szybko, że Lokowi wydawało się, jakby coś stracił. W głowie miał zamęt, a mimo to zaczął sobie odtwarzać obraz jaskini pod nawisem skalnym w tym czasie, kiedy ani jego, ani Fa tam nie było. Mal i stara kobieta czekali, ona pochłonięta chorobą Mała, on oczekiwaniem na powrót Ha z drzewem i Loka zjadłem. Lok nagle zrozumiał, że Mal wcale nie był pewien, czy zdobędą jadło. A przecież Mal jest mądry. Na samą myśl, że mu się powiodło, Lok poczuł się ważny, ale świadomość, że Mal miał wątpliwości, podziałała na niego tak, jakby owionął go zimny wiatr.

Świadomość ta, podobnie jak wszelkie myślenie, zmęczyła go, więc ją odrzucił i stał się znowu beztroskim, szczęśliwym Lokiem, którego strzegli i którego poczynaniami kierowali ludzie od niego starsi. Przypomniał sobie starą kobietę, tak bliską Oa, której wiedza była nieograniczona, a wszelkie tajemnice stały przed nią otworem. Poczuł się znowu zalękniony, a jednocześnie szczęśliwy i niezbyt rozsądny.

Fa siedziała koło paleniska przypiekając kawałki mięsa na

51

patyku. Skwierczały i pryskały, gdy patyk się przypalał, II a przy zdejmowaniu każdego kawałka, gotowego do jędze- 'v nią, parzyła się w palce. Stara kobieta polewała twarz Ma-la wodą przyniesioną w dłoniach z rzeki. Liku przysiadła z małą Oa na ramieniu, oparta o skałę. Jadła teraz powoli, wyciągnąwszy prosto nogi, jej brzuszek był pięknie zaokrąglony. Stara kobieta przykucnęła obok Fa i przyglądała się smugom pary unoszącej się znad bulgocącego żołądka. Chwyciła pływający smakowity kąsek, wyciągnęła go i wsunęła do ust.

Wszyscy siedzieli w ciszy. Czuli się syci, nie musieli nigdzie wyruszać, żeby zdobyć pożywienie, ich jutro było zabezpieczone, a pojutrze zbyt odległe, aby już teraz mieli się o nie trapić. Życie wypełnione było cudownym uczuciem zaspokojonego głodu. Mal pożywi się wkrótce miękkim mózgiem. Wrócą mu siły, będzie zwinny jak łania. Uszczęśliwieni tak wspaniałym łupem, nie odczuwali potrzeby rozmowy. Zapadli w długie milczenie, które można by było poczytać za melancholię i wyłączenie z życia, gdyby nie ustawiczne drgania mięśni szczęk, od których poruszały się włosy na spłaszczonych głowach.

Liku spuściła głowę, mała Oa spadła jej z ramienia. Przy wpuście żołądka woda bulgotała intensywnie, podniosła się do samej krawędzi, po czym kłęby pary buchnęły w górę wessane przez powietrze nad buzującym ogniem. Fa zanurzyła kij w kipiącym sosie i oblizawszy sam czubek zwróciła się do starej kobiety:

- Już niedługo.

Stara kobieta także spróbowała.

- Ma! musi się napić gorącego płynu. Woda z mięsa wzmacnia.

Fa, wpatrzona w żołądek, zmarszczyła twarz. Położyła prawą dłoń na głowie.

- Widzę obraz.

Wyszła z jaskini i wskazała palcem w stronę lasu i morza.

52

- Znajduję się nad morzem i widzę obraz. Jest to obraz obrazu. Ja... - zmarszczyła gniewnie twarz i dodała: -myślę. -Wróciła i przykucnęła obok starej kobiety. Przez cały czas kołysała się lekko. Stara kobieta podparła się pięścią jednej ręki o ziemię, a drugą ręką drapała się pod dolną wargą. Fa mówiła dalej: - Widzę obraz ludzi opróżniających muszle nad morzem. Lok wylewa z muszli niedobrą wodę.

Lok zaczął coś mamrotać, ale Fa go powstrzymała.

- Są tam Liku i Nil... - przerwała zniechęcona żywymi elementami obrazu, nie wiedziała bowiem, jak wyodrębnić z nich to szczególne znaczenie, które wyczuwała. Lok się roześmiał. Fa machnęła ręką w jego kierunku, jakby odpędzała muchę - ...wylewa z muszli niedobrą wodę.

Spojrzała na starą kobietę z ufnością. Westchnęła i ciągnęła dalej:

- Liku jest w lesie...

Lok, śmiejąc się, wskazał Liku, która spała oparta o skałę. Fa uderzyła go tym razem tak, jakby miała na plecach niemowlę.

- Taki jest obraz. Liku idzie przez las. Niesie małą Oa... Patrzyła z niepokojem na starą kobietę. Wtem Lok zauważył, że znika z jej twarzy wyraz napięcia, co oznaczało, że wspólnie widzą ten obraz. I jemu się pojawił, bezładny stos muszli pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia, a także Liku i woda. I jaskinia. Zaczął mówić:

- Nie ma muszli w górach. Są tylko muszle małych ślimaków. To ich jaskinie.

Stara kobieta siedziała pochylona w stronę Fa. Po chwili przegięła się do tyłu, uniosła z ziemi obie ręce i całym ciężarem usiadła na kościstych pośladkach. Powoli, świadomie, przybrała taki wyraz twarzy, jaki przybrałaby nagle, gdyby Liku podeszła zbyt blisko do trujących kolorowych jagód. Fa skuliła się przed nią i zakryła twarz rękoma. Stara kobieta powiedziała:

53

- To coś nowego.

Odsunęła się od Fa, która pochyliła się nad żołądkiem i zaczęła w nim mieszać kijem.

Stara kobieta położyła rękę na nodze Mała i delikatnie nią potrząsnęła. Mal otworzył oczy, ale się nie poruszył. Ziemia, tuż przy jego ustach, była na niewielkiej przestrzeni mokra od śliny. Z przełęczy, którą już zaczął okrywać mrok, przedostało się do jaskini słońce oświetlając Mała, a jego cień rozciągnął się aż na drugą stronę paleniska. Stara kobieta przytknęła usta do jego głowy.

- Jedz, Mal.

Mal, dysząc ciężko, uniósł się na łokciu.

- Wody!

Lok popędził do rzeki i przyniósł w obu dłoniach trochę wody, którą Mal wypił łapczywie. Fa przyklękła po drugiej stronie, aby mógł się o nią oprzeć, zaś stara kobieta zanurzała kij w rosole więcej razy, niż starczyłoby palców na całym świecie, i wsuwała mu do ust. Oddychał tak szybko, że prawie nie miał kiedy przełykać. W końcu zaczął przekręcać głowę z boku na bok unikając kija. Lok znowu przyniósł mu wody. Fa i stara kobieta ułożyły go ostrożnie na boku. Stracił z nimi kontakt. Widziały teraz, że pochłonięty jest własnymi myślami, które znalazły się w potrzasku. Stara kobieta stała przy ogniu, wpatrując się w Mała. Zauważyli, że przejęła część jego myśli, od których spochmurniała jej twarz. Fa zostawiła wszystkich i zbiegła do rzeki. Lok wyczytał z jej warg:

- Nil?

Poszedł za nią w wieczorny mrok i oboje wpatrywali się w urwisko nad rzeką. Nie widać było ani Nil, ani Ha, a las za wodospadem okrywał się coraz większą ciemnością.

- Niosą zbyt dużo drzewa. Fa mruknęła potakująco.

- Zboczem wciągną ogromne pnie. Ha widzi wiele obrazów. Niedobrze jest nieść drzewo po urwisku.

54

Uświadomili sobie, że stara kobieta przygląda im się, przekonana, że tylko ona jedna rozumie, co się dzieje z Ma-lem. Wrócili, aby dzielić z nią niepokój okrywający chmurą jej twarz. Liku spała oparta o skalę, jej okrągły brzuszek połyskiwał w blasku ognia. Mal nawet palcem nie poruszył, ale oczy miał wciąż otwarte. Nagle słońce zrównało się z ziemią. Dobiegło ich człapanie po urwisku nad rzeką i zza zakrętu wyłonił się zarys postaci. To Nil spieszyła do nich po terasie z pustymi rękami, wołając:

- Gdzie jest Ha?

Lok patrzył na nią osłupiały.

- Niesie drzewo razem z Nil i nowym.

Nil zmierzyła ich spojrzeniem i zaczęła drżeć, choć stała na odległość ramienia od ognia. Nagle zwróciła się do starej kobiety, szybko wyrzucając z siebie słowa:

- Nie ma już Ha razem z Nil. Zobacz!

Wybiegła na terasę pokazując, że jest tam pusto. Wróciła. Zajrzała do jaskini i chwyciwszy kawałek mięsa zaczęła go rwać na mniejsze kawałki. Nowy zbudził się i wysunął główkę spod jej włosów. Po chwili wyjęła z ust mięso i zaczęła się wszystkim po kolei przyglądać.

- Gdzie jest Ha?

Stara kobieta przycisnęła głowę obiema dłońmi. Zastanawiała się chwilę nad tym nowym problemem, ale zrezygnowała. Pochyliwszy się nad żołądkiem zaczęła wyciągać kawałki mięsa.

- Ha zbierał razem z tobą drzewo. Nil zareagowała gwałtownie.

- Nie! Nie! Nie!

Podskakiwała tak, że aż rozhuśtały się jej piersi, a na sutkach pojawiło się mleko. Nowy czując zapach mleka przesunął się po jej ramieniu do przodu. Przycisnęła go gwałtownie obiema rękami, zlizał mleko, nim zaczął ssać. Przysiadła na kamieniu i obrzuciła ich niespokojnym spojrzeniem.

55

- Widzę obraz. Znosimy drzewo na stos. Tam, gdzie stoi wysokie, uschnięte drzewo. Na otwartej polanie. Rozmawiamy o łani, którą Fa i Lok przynieśli. Śmiejemy się.

Spojrzała na drugą stronę paleniska i wyciągnęła rękę.

- Mal!

Skierował oczy w jej stronę. Dyszał ciężko. Nil mówiła do Mała trzymając przy piersi nowego; słońce skryło się już za rzeką.

- Potem Ha idzie do rzeki napić się wody, a ja zostaję przy drzewie. - Wyglądała tak samo jak Fa, kiedy ta nie mogła pojąć szczegółów obrazu. - Idzie też oddać mocz. A ja zostaję przy drzewie. Wtem woła: "Nil!" Kiedy się podnoszę - Nil naśladuje wszystko, co się działo - widzę, że Ha pędzi w górę na urwisko. Coś goni. Odwraca się, jest zadowolony, potem przestraszony i znów zadowolony... tak. A potem znika mi z oczu. - Podążyli za nią wzrokiem w kierunku urwiska, ale Ha tam nie było. - A ja czekam i czekam. Wreszcie wspinam się za nim na urwisko, by wrócić do stosu drzewa. Na urwisku już nie ma słońca.

Włosy zjeżyły się jej na głowie, błysnęły zęby.

- Na urwisku jest zapach. Dwa zapachy. Zapach Ha i jeszcze jeden. Nie Loka. Nie Fa. Nie Liku. Nie Mała. Nie jej. Nie Nil. Nie wiadomo czyj. Unosi się w górze nad urwiskiem i opada w dół. Ale zapach Ha znika. Jest tylko tam, gdzie Ha wchodził na urwisko, ponad wodorostami, kiedy zaszło słońce, i na tym koniec.

Stara kobieta zaczęła odsuwać darń z żołądka. Rzuciła przez ramię:

- To obraz ze snu. Nie ma innego obrazu. Nil znowu mówiła udręczonym gk-isem:

- Nie Loka. Nie Mała... - Zaczęła węszyć nad skałą, znalazła się zbyt blisko zakrętu, któr\ prowadził na urwisko, i w mig wróciła. - Kończy się zapach Ha. Mal...!

Wszyscy rozpaczliwie zastanawiali się nad tym obrazem. Stara kobieta otworzyła parujący żołądek. Nil przeskoczyła

56

nad paleniskiem i uklękła przy Malu. Dotknęła jego policzka.

- Mal! Czy ty słyszysz? Mal, dysząc szybko, odparł:

- Słyszę.

Stara kobieta podała mięso Nil, która wzięła je do ręki, ale nie jadła. Czekała, aby Mal powiedział coś więcej, odezwała się jednak stara kobieta:

- Mal jest bardzo chory. Widzi wiele obrazów. Jedz teraz i bądź szczęśliwa.

Nil krzyknęła na nią tak przeraźliwie, że wszyscy przestali jeść:

- Nie ma Ha! Jego zapach się skończył.

Przez chwilę wszyscy siedzieli bez ruchu, po czym odwrócili się do Mała i w nim utkwili spojrzenia. Z wielkim trudem podniósł się i usiadł, kołysząc się na boki. Stara kobieta otworzyła usta, natychmiast jednak je zamknęła. Mal położył płasko dłonie na głowie, ale tym trudniej było mu utrzymać równowagę. Zaczął drżeć.

- Poszedł w stronę urwiska.

Mal zaczął kaszleć, nie mógł złapać oddechu. Czekali, aż przestanie dyszeć, aż się trochę uspokoi.

- Jest też i drugi zapach.

Mal ucisnął mocniej głowę ściągając do dołu ręce. Zaczął drżeć. Podskoczyła mu noga, byłby się przewrócił, gdyby nie podparł się piętą. Wszyscy czekali, czerwoni w zachodzącym słońcu i blasku ognia. Rosół gotujący się w żołądku dymił parą, którą pochłaniała ciemność.

- Jest też zapach innych.

Mal na chwilę przestał dyszeć. Wtem jego wychudzone ciało zwiotczało i upadł na bok, nie bacząc na to, że się może uderzyć. Rozległ się jego szept:

- Nie mogę dojrzeć tego obrazu.

Nawet Lok milczał. Stara kobieta poszła do niszy, żeby przynieść drzewa. Sprawiała takie wrażenie, jakby się poruszała we śnie. Wykonywała wszystko za pomocą dotyku,

57

patrzyła bowiem gdzieś dalej, omijając siedzących z nią ludzi. Ponieważ nie mogli zobaczyć tego, co ona widział milczeli i rozmyślali nad bezkształtnym obrazem Ha kto ' zniknął. Ale Ha był z nimi. Znali każdy fragment jego ciała jego zapach, wygląd, mądrą i spokojną twarz. Sękaty kij Ha leżał przy skale, jego trzonek wygładzony był mocnym uchwytem spoconej ręki. Przywykła do obecności Ha skała czekała na niego, na ziemi odciśnięty był ślad w miejscu gdzie zawsze siedział. Lok uświadomił sobie to wszystko w jednej chwili. Serce wezbrało mu uczuciem, dodało sił jakby gotów był sprowadzić Ha z powietrza.

Nagle Nil oznajmiła:

- Ha odszedł.

Rozdział czwarty

Osłupiały Lok patrzył na łzy spływające z oczu Nil. Ściekały z głębi jej oczodołów i spadały ciężkimi kroplami na usta i na nowego. Zbiegła do rzeki i tam zawyła prosto w ciemną noc. Zauważył, że z oczu Fa także spływają łzy, które lśnią w blasku ognia. Po chwili zbiegła do Nil i tam, nad rzeką, zawyła. Uczucie, że Ha jest wciąż obecny, dzięki tylu pozostawionym śladom, było w Loku tak silne, że go przenikało do głębi. Popędził nad rzekę, chwycił Nil za rękę i odwrócił do siebie.

- Nie!

Tak mocno przyciskała nowego, że aż zaczął kwilić. Łzy wciąż spływały po jej twarzy. Przymknęła oczy i otworzywszy usta zawyła przeciągle. Lok potrząsnął nią ze złością.

- Ha nie odszedł! Zobacz...

Pobiegł do jaskini i wskazał na kij, na skałę i odciśnięty ślad na ziemi. Ha był wszędzie. Lok mówił jednym tchem do starej kobiety:

- Widzę obraz Ha. Odnajdę go. Jak to możliwe, żeby Ha spotkał drugiego? Nie ma nikogo drugiego na świecie...

Fa zaczęła mówić z zapałem. Nil węszyła głośno, a jednocześnie słuchała.

- Jeżeli jest ktoś drugi, to znaczy, że Ha z nim poszedł. Niech więc Lok i Fa pójdą...

59

Stara kobieta powstrzymała ją podnosząc rękę

- Mal jest ciężko chory. Ha odszedł. - Objęła i h wzrokiem, wszystkich po kolei. - Teraz został tylko Lok

- Odnajdę go.

- ...a Lok mówi dużo, ale nie widzi obrazów. Nie ma już nadziei w Malu. Pozwólcie mi mówić.

Usiadła ceremonialnie przy parującym mięsie. Lok uchwycił jej spojrzenie, a z jego głowy uciekły obrazy. Stara kobieta mówiła z powagą, jak mówiłby Mal, gdyby nie był chory:

Jeśli Mal nie będzie miał pomocy, umrze. Fa musi wziąć podarunek dla lodowych kobiet i przemówić za nim do Oa.

Fa przykucnęła obok starej kobiety.

- Kto to może być ten nowy człowiek? Czy zmarły może ożyć? Czy mógł ponownie narodzić się z brzucha Oa? A może to moje dziecko, które zmarło w grocie nad morzem?

Nil znowu zaczęła węszyć.

- Niech Lok pójdzie go szukać. Stara kobieta skarciła Nil.

- Kobieta niech się zajmuje Oa, a mężczyzna obrazami, jakie ma w głowie. Oddajmy głos Lokowi.

Lok zareagował głupawym śmiechem. Był na czele pochodu i nie podskakiwał już beztrosko z Liku na końcu. Trzy kobiety skupiły na nim całą uwagę. Spuścił oczy i podrapał się jedną nogą o drugą. Okręcił się i obrócił do nich plecami.

- Powiedz coś, Lok!

Wypatrywał w mroku jakiegoś punktu, na którym mógłby zatrzymać wzrok i o wszystkim zapomnieć. Mimo zamkniętych oczu dostrzegł sękaty kij oparty o skałę. Natychmiast wyczuł obecność Ha w jaskini. Ogarnęło go niezwykłe wprost podniecenie i zaczął trajkotać:

- Ha ma znak pod okiem, oparzenie od kija. Jest jego zapach... tak! Coś mówi. Na dużym palcu u nogi ma kępkę włosów...

60

Obrócił się w podskoku. Ha spotkał drugiego. Patrzcie! Ha spada z urwiska... taki jest obraz. Wtedy nadbiega ten drugi. Woła do Mała:

-Ha wpadł do wody!

Fa przyjrzała mu się z bliska. - Ten drugi nie przyszedł. Stara kobieta chwyciła ją za przegub ręki. -- A więc Ha nie spadł. Idź szybko, Lok. Poszukaj Ha i tego drugiego.

Fa spochmurniała.

- Czy ten drugi zna Mała?

Lok znowu się roześmiał.

- Każdy zna Mała!

Fa szybko machnęła ręką nakazując mu milczenie. Przytknęła palce do zębów. Nil wpatrywała się we wszystkich, nie mogąc pojąć, o czym mówią. Fa wyciągnęła palce z ust i wskazała jednym na twarz starej kobiety.

- Oto, jaki jest obraz. Jest ktoś... inny. Nie należy do naszych ludzi. Mówi do Ha: "Chodź! Tutaj jest dużo jadła, więcej, niż ja potrzebuję!" Na to Ha mówi...

Umilkła. Nil zaczęła krzyczeć piskliwym głosem:

- Gdzie jest Ha?

Stara kobieta odpowiedziała:

- Poszedł z drugim człowiekiem. Lok chwycił Nil i lekko nią potrząsnął.

- Wymienili między sobą słowa albo zobaczyli razem jeden obraz. Ha opowie nam, a ja za nim pójdę. - Lok przyjrzał się wszystkim po kolei. - Ludzie rozumieją się nawzajem.

Po chwili zastanowienia skinęli głową ze zrozumieniem.

Liku zbudziła się i uśmiechnęła do wszystkich. Stara kobieta zaczęła się krzątać po jaskini. Szeptem mówiła coś do Fa, porównywały wspólnie kawałki mięsa, podnosiły w gorę kości sprawdzając ich ciężar, po czym wróciły do

61

paleniska, na którym bulgotał żołądek, i toczyły ze sobą jakiś spór. Nil usiadła przy ogniu z oczami pełnymi łez i jadła machinalnie, z bierną uporczywością. Nowy powoli wysunął się na jej ramię i chwiejąc się popatrzył na ogień, po czym znowu skrył się pod włosami Nil. Stara kobieta spojrzała ukradkiem na Loka, a wtedy całkowicie zatarł mu się i tak już niezbyt wyraźny obraz Ha i drugiego człowieka. Stał przestępując z nogi na nogę. Liku zbliżyła się do żołądka, ale oparzyła sobie palce. Stara kobieta nie spuszczała oczu z Loka i w końcu Nil, pociągnąwszy nosem, zwróciła się do niego z pytaniem:

- Widzisz obraz Ha? Prawdziwy obraz?

Stara kobieta wzięła kij Loka i podała mu do ręki. Stanęła w blasku ognia połączonego z blaskiem księżyca. Lok natychmiast opuścił jaskinię, same nogi go poniosły.

- Widzę prawdziwy obraz.

Fa szybko wyciągnęła kawałek mięsa z żołądka i podała Lokowi, ale mięso było tak gorące, że musiał je przerzucać z ręki do ręki. Popatrzył z powątpiewaniem na kobiety i poszedł w stronę zakrętu. Jaskinia oświetlona była blaskiem ognia, tutaj wszystko wydawało się czarne i srebrne, czarna wyspa, skały i drzewa, rysujące się wyraźnie na tle nieba, srebrzysta rzeka z oślepiającym blaskiem, migocącym przy ujściu wodospadu. Nagle noc stała się brzemienna samotnością, a obraz Ha zniknął na dobre. Lok obejrzał się w stronę jaskini z nadzieją, że tam odnajdzie obraz. W urwisku na górze terasy jaśniał otwór jaskini z falistą linią czerni u dołu, tam gdzie wznosiła się ziemia i zasłaniała ogień. Widział Fa i starą kobietę, które siedziały razem i trzymały między sobą kawał mięsa. Minął zakręt i tam z miejsca ogłuszył go huk wodospadu. Wbił w ziemię kij i przykucnął, aby zjeść swój posiłek. Mięso było miękkie. gorące i smakowite. Ponieważ nie odczuwał już dotkliwego głodu, mógł rozkoszować się przyjemnością jedzenia, nie musiał łapczywie połykać. Trzymał mięso tuż przy twarzy i przyglądał się jego bladej powierzchni, którą księżyc le-

62

piej oświetlał niż rzekę. Zapomniał o jaskini i o Ha, ważny był tylko jego brzuch. Kiedy tak siedział ponad huczącym wodospadem, a przed nim rozciągały się niewyraźnie zarysowane rozległe połacie lasów przetykanych rzeką, na jego hłvszczącej od tłuszczu twarzy malowało się beztroskie szczęście. Ta noc była chłodniejsza od poprzedniej, ale nie dokonywał porównań. Mgiełka unosząca się nad wodospadem lśniła jak diament w jasnym blasku księżyca i przypominała lodową taflę. Wiatr ustał, jedynie zwisające paprocie, kołysane przez wodę, świadczyły o istniejącym tu życiu i nieustannym ruchu. Patrzył na wyspę niewidzącym wzrokiem, całą jego uwagę pochłaniał rozkoszny smak na języku, mlaskanie przy przełykaniu i napięta skóra na brzuchu.

Zjadł wreszcie cały kawałek. Otarł rękami twarz, a wystającym z kija kolcem oczyścił zęby. Znowu przypomniał sobie o Ha, o jaskini i starej kobiecie i błyskawicznie poderwał się na nogi. Zaczął się posługiwać nosem z pełną świadomością, czołgając się na wszystkie strony i węsząc po skale. Mieszały się tu różne zapachy, a jego nos nie wydawał się zbyt sprawny. Wiedział, dlaczego tak się dzieje, więc pochylił się spuszczając niżej głowę, aż poczuł wodę na ustach. Napił się, a następnie wypłukał usta. Wspiął się i przycupnął na zwietrzałej skale. Deszcze wygładziły jej powierzchnię, ale pobliskie przejście przy zakręcie było poryte głębokimi bruzdami. Przechodzili tędy niezliczoną ilość razy ludzie tacy jak on. Stał przez chwilę tuż nad przewalającym się z hukiem wodospadem i węszył z uwagą. Cała gama zapachów rozchodziła się w przestrzeni i w czasie. Tuz przy ramieniu wyczuwał najświeższy zapach ręki Nil na skale. Poniżej skupiła się kompozycja zapachów, zapachów wszystkich ludzi, którzy przechodzili tędy onegdaj, zapach Potu, mleka, a także kwaśny zapach cierpiącego Mała. Lok posegregował wszystkie zapachy, wyłączył się z tych, które 8° nie interesowały, a skupił tylko na ostatnim, na zapachu każdym zapachem łączył się obraz wyraźniejszy niż

63

pamięć, a także żywa, ściśle określona obecność, tak więc Ha stał się znowu realny. Lok utrwalił w głowie obraz Ha i postanowił go utrzymać, aby nie zapomnieć o Ha.

Stał skulony, trzymając kij w ręku, po czym z wolna uniósł go i ujął w obie dłonie. Kostki u rąk mu zbielały, zrobił ostrożny krok w tył. Istniało jednak jeszcze coś. Nie dostrzegał tego, kiedy myślał o wszystkich ludziach jednocześnie, ale wystarczyło, aby posortował zapachy i wyeliminował te znane, a pozostawał jeden zapach bez obrazu. Teraz, kiedy już zwrócił na to uwagę, czuł jego nasilenie przy zakręcie. Ktoś tam stał, z ręką na skale, pochylony, i zaglądał na terasę i w głąb jaskini. Lok nie musiał się zastanawiać, od razu zrozumiał to pełne zakłopotania zdumienie na twarzy Nil. Zaczął się posuwać wzdłuż urwiska, z początku powoli, potem coraz szybciej, aż przemknął się ukradkiem po frontowej części skały. W pełnej zamętu głowie wirowały mu różne obrazy: tutaj była Nil, oszołomiona, przerażona, tam był ten drugi, a dotąd doszedł szybkim krokiem Ha...

Lok odwrócił się i popędził z powrotem. Na platformie, gdzie tak nieoczekiwanie się wtedy przewrócił, zapach Ha urywał się, jakby kończyło się urwisko.

Lok wychylił się i spojrzał w dół. Wodorosty kołysały się pod powierzchnią lustrzanej wody. Czuł, że za chwilę wybuchnie lamentem, i zasłonił sobie usta ręką. Wodorosty kołysały się, rzeka toczyła się srebrzystym nurtem wzdłuż ciemnego brzegu wyspy. Stanął mu przed oczami obraz Ha zmagającego się z wodą i niesionego z prądem rzeki w stronę morza. Lok zaczął schodzić w dół śladem zapachu Ha i tego drugiego, który prowadził w kierunku lasu. Minął krzaki, gdzie Ha znalazł zwiędłe jagody dla Liku, i Ha żył jeszcze tam, pośród krzaków. Lok przeciągnął dłonią po gałęziach, zrzucając jagody. Ha był żywy w głowie Loka, ale miało to miejsce dawniej, obraz przesuwał się w czasie zmierzającym do wiosny nadchodzącej od morza. Lok pędził zboczem w dół, pośród głazów i pod drzewami rosnącego tam lasu.

64

Księżyc, który tak jasno świecił nad rzeką, tutaj ledwie docierał, z trudem przedzierając się przez grube pędy i nieruchome gałęzie drzew. Pnie kładły ogromne słupy ciemności, ale kiedy Lok znalazł się pośród nich, zawisła nad nim sieć księżycowego światła. Tutaj był Ha, tutaj Lok czul jego podniecenie. W tym miejscu Ha skierował się w stronę rzeki. A tam, przy rozrzuconym niedbale stosie drzewa, znajdowała się polana, na której Nil czekała cierpliwie, aż odcisnęły się ślady jej stóp, które teraz czerniały w jasnej poświacie. Z tego miejsca Nil wyruszyła i poszła za Ha, zakłopotana, pełna niepokoju. Ich wspólne ślady biegły

z powrotem, pod górę, w stronę urwiska.

Lok przypomniał sobie Ha w rzece. Zaczął biec, trzymając się jak najbliżej brzegu. Znalazł się na polanie, pośrodku której stało uschnięte drzewo, i popędził znowu nad rzekę. Wyrastały z niej krzaki, zwisając nad powierzchnią wody. Nurzające się w niej gałęzie podkreślały nurt płynącej rzeki w blasku księżyca przezierającego poprzez czerń nocy. Lok

zaczął wołać:

- Ha! Gdzie jesteś? Rzeka nie odpowiadała. Znowu zawołał i czekał, ale obraz

Ha powoli się zacierał, aż całkowicie zniknął, Lok zrozumiał więc, że Ha odszedł. Po chwili rozległ się krzyk na wyspie. Lok jeszcze raz zawołał podskakując, ale wtedy zorientował się, że nie było to wołanie Ha. Był to całkiem inny głos, w niczym niepodobny do głosu jego ludzi, głos tego drugiego. Nagle ogarnęło Loka podniecenie. Desperacko zapragnął zobaczyć drugiego człowieka, którego czuł i słyszał. Krążył bez celu wokół polany, krzycząc z całych sił. Wtem doleciał go zapach drugiego człowieka od strony mokradeł i podążył za nim zboczem w górę, oddalając się od rzeki. Posuwał się schylony mrugając oczami, oślepiony blaskiem księżyca. Zapach oddalał się od rzeki, snując się wśród drzew, aż poprowadził Loka do plątaniny głazów i krzaków. Tutaj mogło czyhać niebezpieczeństwo ze strony kotów, wilków, a nawet ogromnych lisów, rudych jak sam

65

3 - Spadkobiercy

Lok, które pod wpływem wiosennego głodu stawały się jeszcze bardziej napastliwe. Zapach drugiego człowieka był zwyczajny i nawet nie krzyżował się z zapachem zwierząt. Trzymał się z dala od szlaku prowadzącego do jaskini, wyczuwalny był raczej w głębi wąwozów niż na przyległych stromych skałach. Drugi zatrzymywał się to tu, to tam, na czas nieobliczalnie długi, znać było ślady jego stóp odwróconych w przeciwnym kierunku. W pewnym momencie, kiedy droga wiodła po gładkiej i stromej powierzchni, Lok cofnął się o dużo więcej kroków, niż miał palców u rąk. Znowu jednak się odwrócił i zaczął pędzić w górę wąwozu, rozgarniając stopami ziemię albo raczej rozrzucając ją wszędzie tam, gdzie stopy dotknęły skrawka gruntu. I jeszcze raz się zatrzymał, wspiął na zbocze wąwozu i położył na jego skraju. Tutaj w głowie Loka powstał obraz człowieka, nie na zasadzie rozumowej dedukcji, ale zapachu, który w każdym miejscu mówił mu... zrób to! Tak jak zapach kota budził w nim odruch niedostrzegalnego skradania się i kociego prychania, tak jak widok Mała wspinającego się po zboczu chwiejnym krokiem powodował, że ludzie go naśladowali, tak właśnie teraz ów zapach zmieniał Loka w tego kogoś, kto był tu przed nim. Zaczynał poznawać tego drugiego, nie zastanawiając się, w jaki sposób do tego dochodzi. Ten drugi Lok przykucnął na krawędzi urwiska i rozejrzał się pośród sterczących skalnych turni. Następnie rzucił się do przodu i biegł z pochylonym grzbietem. Zatrzymał się w cieniu skały i czekał tam prychając. Ruszył ostrożnie do przodu, opadł na czworaki i powoli się czołgając wyjrzał ponad krawędzią urwiska na przełęcz, pośrodku której płynęła rzeka.

Patrzył w dół na nawis skalny, nad którym górowała skała, nie mógł więc dojrzeć ludzi; niżej, na terasie, wirowało półkole czerwonego światła, stopniowo zanikające w zewnętrznych partiach terasy, a dalej już zupełnie niedostrzegalne w blasku księżyca. Dobywała się stamtąd smużka dymu i rozsnuwała nad przełęczą. Drugi Lok zaczął się zsuwać po skale, z występu na występ. Im bliżej był jaskini,

66

tym wolniej się posuwał przylegając mocno do skały. Przechylił się do przodu i spojrzał w dół. Natychmiast oślepił go płomienisty język ognia; stał się znowu Lokiem, w domu, pośród swoich ludzi, drugi przestał istnieć. Lok nie ruszał się, leżał w miejscu i patrzył pustym wzrokiem na ziemię, kamienie, na prawdziwą, wygodną terasę. Tuż pod sobą usłyszał głos Fa. Dziwnie brzmiały jej słowa, nic dla niego nie znaczyły. Po chwili Fa pojawiła się niosąc jakieś zawiniątko i podreptała przez terasę w stronę szlaku, który teraz był zaledwie jego mglistym wyobrażeniem, a prowadził do lodowych kobiet. Stara kobieta wyjrzała z jaskini i spoglądała za Fa, ale po chwili weszła z powrotem do środka. Lok usłyszał trzask drzewa, po czym wystrzelił w górę snop iskier, unosząc się wokół jego twarzy, a na terasie zatańczył blask ognia, rozprzestrzeniając się szeroko.

Lok przysiadł, ale zaraz podniósł się powolnym ruchem. W głowie miał pustkę. Nie widział żadnych obrazów. Fa na terasie minęła już płaską skałę i ziemię i zaczęła się wspinać pod górę. Stara kobieta znowu wyszła z jaskini, zbiegła do rzeki i wróciła niosąc wodę w złożonych dłoniach. Znajdowała się tak blisko Loka, że widział sączące się spomiędzy jej palców krople wody i odbijające się w oczach płomyki ognia. Przeszła pod skałą, ale go nie dostrzegła, był tego pewien. Lok przeraził się, że go nie zobaczyła. Widziała tak dużo, a jednak go nie zobaczyła. Został odcięty, przestał być jednym spośród swoich ludzi. Tak jakby zjednoczenie z tym drugim zmieniło go, stał się kimś innym i dlatego nie był widoczny. Nie znajdował słów na wyrażenie tych myśli, ale odczuwał swoją inność i niewidzialność tak, jakby zimny wiatr smagał mu skórę. Drugi pociągnął za więzy, które łączyły go z Fa i Malem, i Liku, i całą resztą ludzi. Nie były one ornamentem życia, ale jego substancją. Kiedy się przerywały, człowiek umierał. Ogarnęło go pragnienie, aby mógł napotkać czyjeś oczy, które by go rozpoznały. Odwrócił się, chcąc zbiec po stopniach skalnych do samej jaskini, ale znowu owionął go zapach drugiego. Już nie była

67

to złuda zapachu samego Loka; jego inność i siła przyciągały go z całą mocą. Szedł jego śladem po stopniach skalnych nad terasą, aż dotarł tam, gdzie kończyła się i znikała pod wodą, a wyżej prowadziła droga do lodowych kobiet.

Nieliczne rozrzucone na wyspie skały ześlizgiwały się w wodę, przerywając jej nurt na długości kilku mężczyzn. Zapach schodził aż do wody i Lok tam podążył. Zatrzymał się drżąc na widok wody spowitej pustką i samotnością i zapatrzył się w najbliższą skałę. W głowie zaczął mu się formować obraz, w jaki sposób drugi pokonał tę przestrzeń i znalazł się na skale, a potem przeskakując ze skały na skałę ponad nieprzebytą wodą znalazł się na mrocznej wyspie. Księżyc oświetlał skały ukazując wyraźnie ich zarysy. Kiedy tak Lok przypatrywał się skałom, nagle zauważył, że jedna z nich, położona dalej, zaczyna zmieniać kształt. Niewielkie jej wybrzuszenie wydłużyło się, po czym szybko zniknęło. Wierzchołek skały powiększył się, garb u podstawy zmniejszył i wydłużył, a wysokość jego obniżyła się o połowę. W końcu skała całkiem zniknęła.

Lok stał, a obrazy napływały mu do głowy i odpływały. Jeden obraz przedstawiał jaskiniowego niedźwiedzia, którego Lok kiedyś widział, jak schodził tyłem ze skały, i słyszał jego ryk przypominający ryk morza. Lok już się nic więcej o niedźwiedziu nie dowiedział, bo kiedy ten zaczął ryczeć, ludzie uciekli, uciekali prawie przez cały dzień. To coś, czarne i zmieniające kształt, miało w sobie też tę powolność ruchów niedźwiedzia. Wytężył wzrok i nie spuszczając oka ze skały czekał, czy jeszcze raz zmieni kształt.

Na wyspie rosła samotna brzoza, górująca ponad innymi drzewami, i rysowała się teraz wyraźnie na tle nieba skąpanego w blasku księżyca. Była bardzo gruba u podstawy, niezwykle gruba, a kiedy Lok przyjrzał się jej dokładnie, okazała się nieprawdopodobnie gruba. Czarna smuga zdawała się krzepnąć wokół pnia niczym kropla krwi na kiju. Wydłużała się, nabrzmiewała i znowu wydłużała. Przesuwała się w górę brzozy z jakąś powolną świado-

68

mością, wisiała wysoko w powietrzu ponad wyspą i wodospadem. Przesuwała się bezszelestnie, aż wreszcie zawisła w całkowitym bezruchu. Lok krzyknął z całych sił; stwór ten musiał być głuchy albo też potężny wodospad zacierał słowa Loka.

- Gdzie jest Ha?

Stwór nawet się nie poruszył. Słaby wietrzyk powiał nad przełęczą, wierzchołek brzozy przechylił się, tworząc szeroki, spokojny łuk wraz z przylegającym doń czarnym ciężarem. Włosy nastroszyły się Lokowi na całym ciele, znowu ogarnął go dziwny niepokój. Pragnął wsparcia istot ludzkich, ale wspomnienie starej kobiety, która go nie widziała, powstrzymywało go od zbliżenia się do jaskini. Nie ruszał się z miejsca, a tymczasem czarna smuga zsunęła się po pniu brzozy i zniknęła w anonimowych cieniach okrywających tę część wyspy. Wtem czarna smuga znowu się wyłoniła zmieniając kształt na najdalszej skale. Lok w strasznej panice wgramolił się przy blasku księżyca na zbocze góry. Zanim pojawił mu się w głowie wyraźny obraz, znalazł się na szlaku, którym poszła Fa. Zatrzymał się nad przełęczą, poprzez którą płynęła rzeka, na wysokości wierzchołka drzewa, i popatrzył w dół. Stwór stał się teraz przez chwilę widoczny, przeskakiwał bowiem ze skały na skałę. Lok zadrżał i zaczął się wspinać wyżej.

Ta skała nie miała pochyłego zbocza; im wyżej, tym była bardziej stroma, a miejscami całkiem pionowa. Zbliżył się do szczeliny w ścianie skalnej, z której spływała woda prosto do przełęczy. Woda była tak zimna, że kroplę, która mu spadła na twarz, odczuł jak smagnięcie biczem. Na skale unosił się zapach Fa i mięsa, wsunął się więc w szczelinę, która wiodła w górę i nad którą prześwitywał skrawek księżycowego nieba. Droga była śliska od spływającej tu wody i jakby chciała się go stąd pozbyć. Zapach Fa prowadził go dalej. Kiedy dotarł do miejsca, skąd widoczne było niebo, stwierdził, że szczelina przechodziła w szeroki wąwóz, który prowadził prosto w głąb góry. Zerknął w dół. Stąd rzeka wy-

69

dawała się wąska i wszystko miało inny kształt. Jeszcze nigdy tak nie pragnął Fa, zanurzył się więc dalej w wąwóz. Z tyłu, za Lokiem, i po drugiej stronie przełęczy, góry wyglądały jak błyszczące stożki lodu. Fa była niedaleko, więc zawołał. Zawróciła szybko w dół wąwozu, skacząc po kamieniach, które obmywała z pluskiem woda. Otoczaki poruszały się pod jej stopami ze zgrzytem, który odbijał się od skał tak głośno, jakby pędziła gromada ludzi. Kiedy znalazła się przy nim, zmarszczyła twarz w niepohamowanym gniewie i lęku.

- Cicho bądź!

Lok nie usłyszał. Bełkotał:

- Widziałem drugiego. Ha wpadł do rzeki. Drugi przyszedł i obserwował jaskinię.

Fa złapała go za ramię. Zawiniątko trzymała przyciśnięte do piersi.

- Cicho bądź! Oa może sprawić, że lodowe kobiety usłyszą i spadną.

- Pozwól mi zostać z tobą!

- Jesteś mężczyzną. Tam jest strasznie. Wracaj!

- Nie będę patrzył ani słuchał. Będę się trzymał za tobą.

Pozwól mi iść.

Dudnienie wodospadu przycichło, było jak westchnienie, jak odgłos morza z daleka, przy złej pogodzie. Słowa ich rozpraszały się jak stado ptaków, które krążyło w pobliżu i w tajemniczy sposób się pomnażało. Urwiska skalne w głębokim wąwozie rozbrzmiewały śpiewem. Fa przyłożyła mu rękę do ust i stali tak chwilę w miejscu, gdy tymczasem ptaki odlatywały coraz dalej i dalej, a wokół panowała cisza, słychać było tylko wodę przepływającą u ich stóp i westchnienia wodospadu. Fa odwróciła się i zaczęła wspinać wąwozem w górę, Lok pospieszył za nią. Zatrzymała się i ze złością pchnęła go do tyłu, ale kiedy ruszyła naprzód, on ruszył także. Wobec tego Fa znowu się zatrzymała i zaczęła miotać się między urwiskami robiąc miny i szczerząc zęby, ale nie chciał jej opuścić. Droga powrotna prowadziła do

70

drugiego Loka, którego czekała niewypowiedziana samotność. W końcu Fa zrezygnowała i przestała go dostrzegać. Wspinała się pod górę wąwozu, a Lok za nią, szczękając z zimna zębami.

Wreszcie nie mieli już pod stopami wody. Pojawiły się za to zastygłe lodowe pnie przyrośnięte mocno do skały; pod każdym głazem, tam gdzie nie docierało słońce, leżały zwały śniegu. Poczuł znów całą niedolę zimy i lęk przed lodowymi kobietami, szedł więc blisko Fa, tak jakby była ciepłym ogniem. Niebo w górze prześwitywało wąskim pasmem; było to mroźne niebo, usiane gwiazdami i poznaczone przesuwającymi się chmurami, które trzymały w zasadzce księżyc. Zauważył, że do ścian wąwozu lód przylega mocno niby bluszcz, u dołu rozpościerając się szeroko, natomiast wyżej rozdziela się w tysiące gałęzi i pędów, a liście lśnią śnieżną bielą. Lód mieli także pod stopami, które z początku piekły ich dotkliwie, potem skostniały. Lok zaczął sobie pomagać rękami, ale także mu skostniały. Widział przed sobą podskakujące pośladki Fa i posuwał się tuż za nimi. Wąwóz rozszerzył się, zrobiło się jaśniej. Zobaczył teraz, że idą wprost na stromą ścianę skalną. Niżej, na lewo, ciągnęło się pasmo najgłębszej czerni. Fa podczołgała się w tę właśnie stronę i zniknęła. Lok posuwał się tuż za nią. Znalazł się

w przejściu tak wąskim, że łokciami dotykał ścian, ale zdołał się przecisnąć.

Oślepiło go światło. Schylił głowę i zakrył oczy obiema rękami. Mrugając, spojrzał w dół i zobaczył lśniące kamienie, bryły lodu i ciemnoniebieskie cienie. Widział nad sobą stopy Fa, zbielałe, pokryte lśniącym szronem, jej cień na lodzie i kamieniach zmieniał co chwila kształt. Zaczął teraz spoglądać przed siebie; na wysokości oczu spowijały ich opary oddechów, które przypominały mgiełkę bryzgów wodospadu. Zatrzymał się i zobaczył, że Fa niemal zniknęła w oparach własnego oddechu.

Miejsce to było ogromne i przestronne, otoczone zewsząd skałą; lodowy bluszcz sięgał wysoko rozpościerając się nad

71

jego głową. U podnóża sanktuarium gałęzie bluszczu nabrzmiały, a im dalej, tym bardziej przypominały pnie starych dębów. Sięgające wysoko gałęzie znikały w lodowych grotach. Lok zatrzymał się i spojrzał na Fa, która wspięła się wyżej, w stronę drugiego końca sanktuarium. Przykucnęła na kamieniach i uniosła w górę zawiniątko z mięsem. Panowała tu głęboka cisza, nie dochodził nawet szum wodospadu.

Fa zaczęła mówić cichym szeptem. Z początku wyławiał pojedyncze słowa, takie jak "Oa" czy "Mal", które odbijały się od ściany i znowu wracały. "Oa" mówiła ściana i ogromny bluszcz, a ściana za plecami Loka śpiewała "Oa, Oa, Oa". W końcu przestały rozbrzmiewać oddzielne słowa, rozlegało się jedynie śpiewne "O" i "A" w jednym momencie. Dźwięk ten wznosił się jak woda w rozlewisku podczas przypływu, był gładki jak tafla wody, stał się rozdzwonioną literą "A", napierał na niego i ogłuszał. "Chory, chory", oznajmiła, ściana na końcu sanktuarium; "Mal", odezwały się ściany za nim, a powietrze rozbrzmiewało śpiewem nie kończącego się i narastającego przypływu "Oa". Spojrzał do góry i zobaczył lodowe kobiety. Groty, do których prowadziły gałęzie bluszczu, były ich łonami. Uda i brzuchy wyrastały ze znajdującego się wyżej urwiska. Lodowe kobiety zwisały na takiej przestrzeni, że niebo było mniejsze niż podnóże sanktuarium. Złączone ze sobą wyginały się łukiem, a ich spiczaste głowy iskrzyły się w księżycowym blasku. Ich lędźwie były jak groty, niebieskie i straszne. Oddzielały się od skały, a bluszcz był ich wodą, sączącą się pomiędzy skałą i lodem. Rozlewisko dźwięku sięgało im do kolan.

"Aaaa", śpiewała urwista skała, "Aaaa..."

Lok leżał twarzą na lodzie. Choć mróz skrzył mu się we włosach, oblewał go pot. Miał uczucie, że cały wąwóz się kołysze. Fa potrząsała go za ramię.

- Chodź!

Miał v/ brzuchu takie uczucie, jakby się najadł trawy, od

72

której będzie chory. Widział tylko zielone światła przesuwające się z bezlitosną uporczywością pośród czarnej pustki. Dźwięk sanktuarium wypełnił mu głowę i trwał w niej jak szum morza w muszli. Fa przytknęła usta do jego ucha.

- Zanim cię zobaczą.

Przypomniał sobie o lodowych kobietach. Utkwił wzrok w ziemi, żeby nie widzieć tych strasznych świateł, i zaczął się czołgać do tyłu. Całe ciało miał odrętwiałe, nie mógł się rozruszać. Szedł za Fa i co chwila się potykał; przecisnęli się przez ciasną szczelinę w skale i weszli do wąwozu, ale schodząc w dół musieli pokonać jeszcze jedną szczelinę. Lok wyprzedził teraz Fa i zaczął zbiegać niezdarnie. Przewrócił się i potoczył, zdołał się jednak zatrzymać; poderwał się gramoląc w śniegu i pośród kamieni. Zatrzymał się wyczerpany, dygotał i pojękiwał jak Nil. Podeszła do niego Fa. Objęła go ramieniem, a on, wsparłszy się o nią, patrzył na rzekę, która ciągnęła się jak cienka nić pośrodku przełęczy. Fa szepnęła mu do ucha spokojnym głosem:

- Oa to zbyt wielkie przeżycie dla mężczyzny. Zamyślił się i położył głowę między jej piersiami.

- Bałem się.

Trwali jakiś czas w milczeniu. Trzęśli się z zimna, które ich przenikało na wskroś.

Już trochę opadł z nich strach, ale wciąż jeszcze skuleni l zziębnięci schodzili stromym zboczem, gdzie po chwili powitał ich huczący wodospad. Przed oczami Loka przesuwały się teraz obrazy jaskini. Zaczął wyjaśniać Fa:

- Drugi jest na wyspie. To potężny skoczek. Był na górze. Zbliżył się do jaskini i zajrzał w dół.

- Gdzie jest Ha?

- Wpadł do wody.

Spośród oparów oddechu Fa dobiegł go jej głos:

- Człowiek nie wpada do wody. Ha jest na wyspie. Umilkła. Lok usiłował sobie wyobrazić, jak Ha skacze

ponad przełęczą na skałę. Nie mógł zobaczyć tego obrazu.

Fa znowu się odezwała:

73

- Drugi musi być kobietą.

- Ma zapach mężczyzny.

- Wobec tego musi być jeszcze kobieta. Czy może mężczyzna wyjść z brzucha drugiego mężczyzny? Pewnie była tam kobieta, i jeszcze jedna, i jeszcze jedna. Nikt więcej.

Lok zamyślił się. Tam gdzie jest kobieta, jest też życie. Jaki więc pożytek z mężczyzny, który tylko węszy i ma obrazy. Utwierdzony w swoim poniżeniu, nie miał ochoty przekonywać Fa, że widział drugiego ani też że widział starą kobietę, a ona go nie widziała. W tej chwili zresztą nie w głowie mu były ani rozmowy, ani obrazy, posuwali się bowiem po najbardziej stromej części szlaku. Schodzili mozolnie nie odzywając się ani słowem, tylko wodospad huczał głośno. Dopiero gdy znaleźli się na terasie i biegli truchtem w stronę jaskini, uprzytomnił sobie, że wyruszył po to, by odnaleźć Ha, a wracał bez niego. Zaczęli pędzić, tak jakby wciąż jeszcze ścigała ich groza sanktuarium.

Mal jednak nie był tym nowym człowiekiem, jakiego spodziewali się zastać. Leżał bezsilnie, a oddychał tak płytko, że prawie nie poruszała mu się klatka piersiowa. Twarz jego miała kolor ciemnej oliwki i błyszczała od potu. Stara kobieta podsycała ogień. Liku zaś wysunęła się z jego kręgu. Jadła kawałek wątroby, wolno i z powagą, jednocześnie przyglądając się Malowi. Dwie kobiety siedziały skulone przy Malu. Nil, pochylona, ścierała mu własnymi włosami pot z czoła. Jaskinia nie była teraz odpowiednim miejscem dla opowieści Loka o drugim. Kiedy Nil ich usłyszała, podniosła głowę, a nie ujrzawszy Ha, znowu się pochyliła, by otrzeć pot z czoła Mała. Stara kobieta poklepała go po ramieniu.

- Będziesz zdrowy i silny, staruszku. Fa zaniosła Oa ofiarę prosząc o twoje zdrowie.

W tym momencie Lok przypomniał sobie, jak bardzo był przerażony, kiedy stał w pobliżu lodowych kobiet. Już chciał coś powiedzieć, ale Fa również zobaczyła ten sam obraz

74

i położyła mu rękę na ustach. Stara kobieta niczego nie zauważyła. Wyjęła kęs mięsa z parującego żołądka.

- Usiądźcie teraz i jedzcie. Lok powiedział:

- Ha poszedł sobie. Są inni ludzie na świecie. Nil podniosła się; Lok wiedział, że chce się oddać rozpaczy, lecz stara kobieta rzekła to samo, co Fa:

- Bądź cicho!

Z pomocą Fa uniosła Mała ostrożnie do pozycji siedzącej, podpierając go ramionami, jego głowa kołysała się na piersi Fa. Stara kobieta wsunęła mu w usta kąsek mięsa, ale natychmiast go wypluł. Zaczął mówić:

- Nie otwierajcie mojej głowy ani kości. Tylko słabość tam znajdziecie.

Lok popatrzył z rozchylonymi ustami na kobiety. Bezwiednie roześmiał się, po czym zaczął paplać:

- Ale jest drugi. I Ha odszedł.

Stara kobieta podniosła na niego wzrok.

- Przynieś wody.

Lok zbiegł do rzeki i przyniósł dwie garście wody. Polał nią wolno twarz Mała. Nowy wysunął głowę ziewając na ramieniu Nil, po czym przegramolił się na drugą stronę i zaczął ssać. Zauważyli, że Mal znowu usiłuje coś powiedzieć:

- Połóżcie mnie na ciepłej ziemi przy ogniu. Zapadła cisza, słychać było tylko szum wodospadu. Nawet Liku przerwała jedzenie i stała spoglądając na wszystkich. Kobiety siedziały bez ruchu, nie spuszczając oczu z Mała. Cisza przepełniała Loka smutkiem, w jego oczach pojawiły się nagle łzy. Fa i stara kobieta ułożyły Mała ostrożnie na boku. Przytknęły jego wychudzone kościste kolana do piersi, podciągnęły stopy i uniosły mu głowę podkładając pod nią obie jego ręce. Mal leżał teraz blisko ognia i wpatrywał się w płomienie. Jego brwi zaczęły się skręcać od gorąca, ale wcale tego nie czuł. Stara kobieta wzięła odłupany kawałek drzewa i obrysowała nim ciało Mała na zie-

75

mi. Potem uniosły go z takim samym uroczystym spokojem. Stara kobieta wybrała płaski kamień i podała Lokowi.

- Kop!

Księżyc przesunął się nad przełęczą na zachód, ale jego blask był prawie niedostrzegalny na ziemi z powodu jaskrawej czerwieni, jaka dobywała się z paleniska. Liku znowu zaczęła jeść. Przemknęła ukradkiem między dorosłymi i usiadła oparta o skałę w głębi jaskini. Ziemia była twarda i Lok musiał wytężyć wszystkie siły, aby ją poruszyć. Stara kobieta podała mu ostro zakończoną rozłupaną kość łani;

poszło mu o wiele łatwiej. Głębiej ziemia nie była już tak twarda. Wierzchnia warstwa odchodziła płatami, niżej kruszyła się w rękach i mógł ją wydobywać kamieniem. Kopał, a księżyc przesuwał się coraz dalej. Głowę wypełnił mu obraz młodszego i silniejszego Mała, który robił to samo, tylko po drugiej stronie paleniska. W nieregularnym dole, jaki kopał, pojawiła się zaokrąglona kupka gliny, będąca pozostałością dawnego paleniska. Wkrótce, kopiąc głębiej, natknął się na następne palenisko, i jeszcze następne. Było tam też usypisko spalonej gliny. Im dalej, tym cieńsza była warstwa pozostałości paleniska, a kiedy wykopał już dość głęboki dół, ziemia stała się twarda jak kamień, jej poszczególne warstwy miały zaledwie grubość brzozowej kory. Nowy przestał ssać, ziewnął i zsunął się na ziemię. Przytrzymując się nogi Mała podciągnął się w górę i patrzył bystro, bez zmrużenia oka, wprost w ogień. Po chwili obsunął się, okrążył na czworakach Mała i zajrzał do dołu. Przechylił się jednak i wpadł grzęznąc w miękkiej ziemi tuż przy rękach Loka. Wydostał się pupą do góry i pomknął do Nil sadowiąc się na jej kolanach.

Lok usiadł zziajany. Lał się z niego pot. Stara kobieta dotknęła jego ramienia.

- Kop! Jest tylko Lok!

Ledwie żywy zabrał się znowu do pracy. Wyciągnął jakąś starą kość i rzucił ją daleko. Podniósł znowu kamień i przewrócił się do przodu.

76

- Nie mogę!

Wtedy, a było to niespotykane zjawisko, kobiety wzięły kamień i zaczęły kopać. Liku w milczeniu obserwowała je, a także coraz głębszy i ciemniejszy dół. Mal zaczął drżeć. W miarę jak kopały, słup gliny pozostałej z dawnych palenisk stawał się coraz węższy. Sięgał daleko w zapomnianą głębię jaskini. Z każdą następną warstwą gliny ziemia stawała się łatwiejsza do kopania. Z trudem jednak utrzymywały osypujące się ściany dołu. Natknęły się na wysuszone już i bezwonne kości, które tak dawno rozstały się z życiem, że nie miały już dla nich żadnego znaczenia. Zgromadziły je więc w jednym miejscu, a były to piszczele, żebra, zmiażdżone i otwarte czaszki. Znajdowały się tam także kamienie o ostrych brzegach, do cięcia, albo spiczaste, przeznaczone do wiercenia, z których postanowiły teraz skorzystać, ale nie zatrzymywać ich na później. Z wykopanej ziemi utworzyła się nad brzegami dołu piramida, ale cała lawina brązowych ziarenek piasku spadała z powrotem, gdy wyrzucały garściami ziemię. Na piramidzie leżały rozrzucone kości. Liku bawiła się kośćmi czaszki. Lok wreszcie odzyskał siły i znowu zabrał się do kopania, dzięki czemu dół szybko się pogłębiał. Stara kobieta podsyciła ogień, a poprzez jego płomienie sączył się już szary brzask poranku.

Wreszcie dół był skończony. Kobiety jeszcze raz polały wodą twarz Mała. Była to już tylko skóra i kości. Usta miał szeroko otwarte Jakby chciał chwycić powietrze, którym już nie mógł oddychać. Przyklękli wokół niego półkolem. Stara kobieta objęła ich wzrokiem.

- Kiedy Mal był silny, zdobywał dużo mięsa. Liku usiadła oparta o skałę w głębi jaskini, przyciskając małą Oa do piersi. Nowy spał pod włosami Nil. Palce Mała poruszały się bezwiednie, otwierał i zamykał usta. Fa i stara kobieta uniosły go lekko w górę podtrzymując mu głowę. Stara kobieta szeptała mu czule do ucha:

- Oa jest ciepła. Śpij! Jego ciało zaczęło drgać spazmatycznie. Głowa przekręci-

77

ła się z boku na bok na piersi starej kobiety i tak już została.

Nil zaczęła rozpaczać. Jej lament wypełnił jaskinię unosząc się wibrującym echem ponad wodą ku wyspie. Stara kobieta położyła Mała na boku i podciągnęła jego kolana do piersi. Następnie z pomocą Fa podniosła go i spuściła do dołu. Kładąc mu ręce pod twarz zauważyła, że są bezwładne. Wstała, jej twarz była bez wyrazu. Podeszła do skalnej półki, wzięła kawałek mięsa z zadniej części łani i, przyklęknąwszy, położyła go tuż przy twarzy Mała.

- Jedz to, Mal, kiedy będziesz głodny.

Spojrzeniem nakazała im, aby poszli za nią do rzeki, została tylko Liku z małą Oa. Stara kobieta nabrała wody w obie dłonie, wszyscy zrobili to samo. Wróciła i polała wodą twarz Mała.

- Pij, kiedy będziesz spragniony.

Wszyscy po kolei polali wodą jego szarą, martwą twarz. I wszyscy powtórzyli te same słowa. Lok był ostatni, a kiedy woda spływała z jego dłoni, ogarnęła go wielka tkliwość dla Mała. Wrócił do rzeki i przyniósł w darze jeszcze jedną garść wody.

- Pij, Mal, kiedy będziesz spragniony. Stara kobieta wzięła dwie garście ziemi i posypała głowę Mała. Jako ostatnia zbliżyła się bojaźliwie Liku, ale zrobiła wszystko, co nakazywały ich oczy. Potem wróciła na swoje miejsce pod skałą. Na znak starej kobiety Lok zaczął zgarniać piramidę ziemi do dołu. Spadała z lekkim świstem i wkrótce zakryła Mała. Lok uklepał ziemię rękoma i nogami. Stara kobieta patrzyła, jak kształty Mała zmieniają się i znikają, ale twarz jej nie zdradzała żadnych uczuć. Ziemia wypełniła dół, Lok usypał nad Malem niewielki kopiec, a ziemię, która pozostała, rozgarnął, po czym mocno, z całych sił, udeptał.

Stara kobieta przysiadła przy świeżo usypanej ziemi, czekając, aż wszyscy będą na nią patrzyli.

Powiedziała:

- Oa wzięła Mała do swego brzucha.

Rozdział piąty

Po dłuższym okresie ciszy zabrali się do jedzenia. Zauważyli, że zmęczenie spowija ich jak mgła. Zabrakło Ha i Mała. Odczuwali pustkę. Ogień płonął, jedzenie było smaczne; ogarnęło ich obezwładniające znużenie. Skuleni poukładali się między ogniem a ścianą skalną i zapadli w sen. Stara kobieta weszła do niszy i przyniosła drzewa. Podsyciła ogień tak, że huczał jak wodospad. Pozostałe resztki mięsa zebrała i zaniosła do niszy, żeby je dobrze zabezpieczyć. Potem usiadła skulona przy kopcu ziemi, w której leżał Mal, i wpatrywała się w rzekę.

Nieczęsto im się coś śniło, ale gdy padł na nich świt budzącego się dnia, osaczyły ich złudne zjawy z tego drugiego miejsca. Stara kobieta kątem oka widziała, że wszystkich gnębi niepokój i udręka. Nil coś mówiła. Lok lewą ręką zagarniał ziemię. Pomrukiwali jakieś słowa, wydawali z siebie nieartykułowane okrzyki radości i strachu. Stara kobieta siedziała bezczynnie, wpatrując się bez przerwy we własny obraz. Ptaki zaczynały świergotać, przyleciały wróble postukując dzióbkami na terasie. Nagle Lok wyrzucił rękę i uderzył się w udo.

Rzeka lśniła już w słońcu, stara kobieta wstała, aby przynieść drzewa z niszy. Ogień powitał drzewo głośnym trzaskaniem. Stara kobieta stanęła w pobliżu paleniska i spoglądała w dół.

79

Teraz jest taki obraz, jakby ogień się rozprzestrzenił i pochłonął wszystkie drzewa.

Ręka Loka znajdowała się zbyt blisko ognia. Stara kobieta schyliła się i przesunęła ją ku jego twarzy. Lok przetoczył się i krzyknął.

Pędził przed siebie. Ścigał go zapach drugiego, przed którym nie mógł uciec. Była noc, a zapach miał szpony i kocie zęby. Znajdował się na wyspie, na której jeszcze nigdy dotąd nie był. Po drugiej stronie ryczał wodospad. Biegł wzdłuż brzegu, świadom, że za chwilę upadnie z wyczerpania i zostanie schwytany przez drugiego. Przewrócił się i rozpoczęła się walka trwająca w nieskończoność. Ale więzy, jakie łączyły go z ludźmi, wciąż jeszcze istniały. Przyciągani jego rozpaczliwą potrzebą przybywali, idąc lub biegnąc bez większego trudu poprzez wodę, nagleni potrzebą pomocy. Drugi odszedł i wszyscy zaczęli się za nim rozglądać. Nie rozróżniał ich z powodu ciemności, lecz wiedział, kim są. Nadchodzili, coraz bliżej i bliżej, ale nie w taki sposób, w jaki wchodziliby do jaskini będącej ich domem, wolni od całego świata; nadciągali, łącząc się z nim, ciało z ciałem. Łączyli się ciałem, tak jak łączyli się we wspólnym obrazie. Lok był bezpieczny.

Zbudziła się Liku. Mała Oa spadła jej z ramienia, więc ją podniosła. Ziewnęła i spojrzawszy na starą kobietę oznajmiła, że jest głodna. Stara kobieta weszła do niszy i przyniosła jej ostatni kawałek wątroby. Nowy bawił się włosami Nil. Pociągał je, huśtał się na nich, aż się zbudziła i natychmiast zaczęła popłakiwać. Fa usiadła, a Lok przewrócił się na bok i o mało nie wpadł w ogień. Zerwał się i zaczął od razu trajkotać. Zobaczył, że wszyscy są, więc odezwał się jak zwykle bez sensu:

- Spałem.

Zeszli do rzeki, żeby się napić i załatwić. Kiedy wrócili, wydawało im się, że mają sobie wiele do powiedzenia; dwa miejsca pozostawili wolne, tak jakby ci, którzy tam dotychczas siedzieli, mieli któregoś dnia znowu powrócić. Nil

80

nakarmiła piersią nowego i przeczesała sobie palcami włosy. Stara kobieta odwróciła się od ognia mówiąc:

- Teraz jest tylko Lok.

Spojrzał na nią z pustką na twarzy. Fa pochyliła głowę. Stara kobieta podeszła do niego, chwyciła mocno za rękę i odprowadziła na bok. Było to miejsce Mała. Kazała mu tam usiąść; plecy miał oparte o skałę, a siedział w dołku, który wy gniótł w ziemi Mal. Poczuł się dziwnie w tej nowej roli. Spojrzał na rzekę, potem na ludzi i roześmiał się. Zewsząd patrzyły na niego oczy i czekały na to, co powie. Był na czele pochodu, nie z tyłu, a każdy obraz dobywał się z jego głowy. Krew napłynęła mu do twarzy, przycisnął dłonie do oczu. Poprzez palce patrzył na kobiety, na Liku, a następnie spojrzał na kopczyk ziemi, w której zostało pogrzebane ciało Mała. Miał nieprzepartą chęć, aby porozmawiać z Malem, zaczekać spokojnie, aż powie mu, co powinien robić. Ale nie usłyszał głosu z głębi ziemi, nie

zobaczył żadnego obrazu. Uchwycił się więc pierwszego obrazu, jaki mu przemknął przez głowę.

- Śniłem. Drugi mnie ścigał. A potem znaleźliśmy się wszyscy razem.

Nil uniosła nowego wyżej przy piersi.

- I ja śniłam. Ha leżał ze mną i z Fa. Lok leżał z Fa i ze mną.

Zaczęła popłakiwać. Stara kobieta zrobiła gest, który przestraszył Nil, i ta natychmiast się uciszyła.

- Tylko mężczyzna ma obrazy. Tylko kobieta jest dla Oa. Ha i Mal odeszli. Teraz pozostał Lok.

Rozległ się głos Loka cichy, jak głos Liku:

- Dzisiaj zapolujemy.

Stara kobieta czekała, milcząc bezlitośnie. W niszy wciąż jeszcze znajdowało się mięso, choć już nie za wiele. Po co

ludzie mają polować, skoro nie są głodni i jeszcze mają co jeść?

Fa siedziała pochylona do przodu. Kiedy się odezwała, zaczęło mu się powoli rozjaśniać w głowie. Nie słuchał jej.

81

- Widzę obraz. Drugi poluje i ludzie polują... Spojrzał starej kobiecie w oczy śmiałym wzrokiem.

- A więc ludzie są głodni. Nil potarła plecy o skałę.

- To niedobry obraz.

Stara kobieta krzyknęła na nich:

- Teraz kolej na Loka!

Lok o tym pamiętał. Odjął ręce od twarzy.

- Widziałem drugiego. Jest na wyspie. Przeskakuje ze skały na skałę. Wspina się na drzewa. Jest ciemny. Zmienia kształt jak niedźwiedź w jaskini.

Spojrzeli w stronę wyspy. Była pełna słońca i przesłonięta zielonym listowiem. Lok zaczął mówić dalej, odrywając ich uwagę od wyspy:

- Szedłem za jego zapachem. Był tam... - wskazał na sufit jaskini, a wszyscy podążyli wzrokiem za jego palcem. - Stał i obserwował nas. Przypomina kota i nie przypomina kota. Jest jak, jak...

Obrazy zatarły się w jego głowie. Podrapał się pod dolną wargą. Tyle było do powiedzenia. Pragnął zapytać Mała, dlaczego wszystkie obrazy łączyły się ze sobą, a ostatni wysuwał się jako pierwszy.

- Może Ha nie jest w rzece. Może znajduje się na wyspie razem z tym drugim. Ha to potężny skoczek.

Wszyscy rozejrzeli się po terasie, a potem popatrzyli na wyspę, gdzie pojedynczo rozrzucone kłody sięgały brzegu rzeki. Nil odjęła nowego od piersi i położyła na ziemi, żeby sobie poraczkował. Z jej oczu spływały łzy.

- To dobry obraz.

- Porozmawiam z drugim. Dlaczego jest stale na wyspie? Będę szukał nowego zapachu. Fa klepała się dłonią po ustach.

- Może zrodził się z wyspy. Jak z brzucha kobiety. Albo z wodospadu.

- Nie widzę tego obrazu.

Lok stwierdził, że dużo łatwiej jest mówić do innych,

82

kiedy słuchają z uwagą. Wtedy nawet niepotrzebne są obrazy.

-- Fa będzie szukać zapachu, i Nil, i Liku, i nowy... Stara kobieta nie przerywała mu, tylko chwyciła wielką gałąź i cisnęła ją w ogień. Lok zerwał się z krzykiem, ale po chwili umilkł. Stara kobieta powiedziała w jego imieniu:

- Lok nie pozwoli iść Liku. Nie ma mężczyzny. Niech idzie Lok i Fa. Tak mówi Lok.

Spojrzał na nią oszołomiony, ale jej oczy nic nie wyrażały. Zaczął potrząsać głową.

- Tak - powiedział. - Tak.

Fa i Lok pobiegli na drugi koniec terasy.

- Nie mów starej kobiecie, że widziałeś lodowe kobiety.

- Kiedy schodziłem z góry szlakiem drugiego, ona mnie nie widziała.

Przypomniał sobie jej twarz.

- Kto wie, co ona widzi, a czego nie widzi?

- Nie mów jej. Usiłował jej wytłumaczyć:

- Widziałem drugiego. On i ja, obaj, jednocześnie schodziliśmy zboczem góry i zbliżyliśmy się ukradkiem do ludzi.

Fa zatrzymała się, spojrzeli na przełęcz pomiędzy skalistą wyspą i terasą. Wskazała palcem w tę stronę.

- Czy nawet Ha mógł ją przeskoczyć?

Lok zadumał się. Ścieśnione wody kłębiły się i wysyłały orszaki lśniących smug w dół rzeki. Liczne wiry tworzyły garby na zielonej tafli. Lok zaczął wyrażać mimiką widziane obrazy.

- Kiedy czuję zapach drugiego, staję się tym drugim. Skradam się jak kot. Jestem wystraszony i żarłoczny. Jestem mocny. - Przestał stroić miny i raptownie wyprzedził Fa, po czym odwrócił się stając do niej twarzą. - Teraz jestem Ha i tym drugim. Jestem mocny.

83

- Nie widzę tego obrazu.

- Drugi jest na wyspie...

Rozłożył ramiona na całą szerokość. Machał nimi jak ptak. Fa uśmiechnęła się, po czym roześmiała się w głos. Lok zaśmiał się również, coraz bardziej zachwycony jej aprobatą. Obiegł dokoła terasę kwacząc jak kaczka i pobudzając Fa do dalszego śmiechu. Już gotów był biec, machając rękami jak ptak, wprost do jaskini, aby wszystkich ubawić, nagle jednak opamiętał się. Zahamował w biegu i przystanął.

- Teraz jest Lok.

- Znajdź drugiego, Lok, i porozmawiaj z nim. Przypomniał sobie zapach. Zaczął węszyć wokół skały. Już dawno nie padał deszcz i zapach był ledwo wyczuwalny. Przypomniał sobie pomieszane zapachy na urwisku nad wodospadem.

- Chodźmy.

Zawrócili przez terasę i minęli jaskinię. Dostrzegła ich Liku i wykrzyknęła podnosząc w górę Oa. Lok czołgał się pokonując zakręt, gdy poczuł dotknięcie Fa na plecach.

- Pień zabił Mała.

Odwrócił się do niej i nastawił uszu ze zdziwieniem.

- Myślę o pniu, którego tutaj nie ma. On zabił Mała.

Otworzył usta gotów się spierać, ale Fa popchnęła go do przodu.

- Idź!

Oznaki istnienia drugiego dostrzegli natychmiast. Dym jego paleniska dobywał się z samego środka wyspy. Rosło tam dużo drzew, z których większość była pochylona, a ich gałęzie nurzały się w wodzie, dlatego ludzie nie mogli widzieć dokładnie brzegu. Pomiędzy drzewami rosły krzaki, tworząc nieprzebytą gęstwinę, a kamienista ziemia była tak bujnie porośnięta zielenią, że chyba już więcej liści nie zdołałaby pomieścić. Z tej gęstwiny dobywał się kłębami dym, rozpraszał się i stopniowo znikał. Nie mieli już teraz żadnej

84

wątpliwości. Drugi palił ogień, kładąc pnie tak grube i mokre, jakich ludzie nie byliby w stanie udźwignąć. Fa i Lok zastanawiali się na tym dymem, ale nie mogli zobaczyć obrazu. Na wyspie był dym i był tam też drugi człowiek. Nie godziło się to z żadnym z wyobrażeń w ich dotychczasowym życiu.

Nagle Fa odwróciła się i Lok zauważył, że cała drży.

- Co się stało?

- Boję się. Lok się zamyślił.

- Zejdę w dół, do lasu. Tam jest najbliżej do dymu.

- Nie chcę tam iść.

- Wróć do jaskini. Teraz jest tylko Lok. Fa jeszcze raz spojrzała na wyspę. Po czym nagle zaczęła obchodzić zakręt i zniknęła.

Lok pomknął w dół urwiska, przez cały czas widząc obrazy swoich ludzi, aż zbliżył się do lasu. Stąd rzeka widoczna była jedynie w niektórych miejscach, ponieważ krzaki nie tylko pochylały się nad jej brzegiem, ale poziom wody tak się podniósł, że większość krzaków stała w wodzie. Tam gdzie wyspa była położona niżej, wdarła się woda i zalała trawę. Drzewa rosły na wyższym gruncie, a stopy Loka tworzyły wzór, który świadczył zarówno o lęku przed wodą, jak i o chęci ujrzenia nowego człowieka albo nowych ludzi. Im bliżej podchodził do brzegu, po którego przeciwnej stronie unosił się dym, tym bardziej wzrastało jego podniecenie. Nawet odważył się wejść w wodę po kostki, dygocąc z zimna i podskakując. Kiedy się przekonał, że nie widzi rzeki i nie może nawet zbliżyć się do jej brzegu, zazgrzytał zębami i rzucił się w prawo brnąc w wodzie. Dno było muliste, pełne bladych pędów bulwiastych roślin. W innej sytuacji chwyciłby je stopami i wziął do ręki, teraz jednak nie miały żadnego znaczenia poza tym, że dotykały jego drżącej skóry. Oddzielała go od rzeki gęstwina krzaków obsypanych pąkami. Złożył w ich gęsto splątane gałęzie, uginające się

85

pod jego ciężarem, całą swą wiarę i kołysząc się na nich posuwał się przerażająco szybko z nogami w górze. Choć gałęzie były pełne świeżych soków, Lok był jednak za ciężki i łatwiej mu było przedzierać się wśród pędów i cierni w pozycji orła z rozpostartymi skrzydłami. Wkrótce okazało się, że jest pod nim woda o mulistym dnie, bynajmniej nie płytka, lecz całkiem głęboka, w której pnie krzaków tonęły niewidoczne dla oka. Obsunął się niżej, wtedy jednak gałęzie zaczęły się wymykać z jego uchwytu; spojrzał na lśniący ogrom wody na poziomie swoich oczu i krzyknął przerażony; rzucił się z powrotem skacząc po krzakach w panicznym strachu, aby stanąć w bezpiecznym, choć nieprzyjemny"1 mule. Żaden człowiek nie mógł się tędy przedostać do rzeki, tylko niestrudzone pardwy. Popędził w dół rzeki, zbaczając w las, gdzie grunt był twardszy, i wydostał się na polanę, na której stało uschnięte drzewo. Zszedł nad niewielkie gliniaste urwisko, w które wciskała się głęboka woda; po drugiej stronie dym wciąż się wydostawał spośród tajemniczych drzew i gęstego podszycia. Głowę wypełniał mu obraz drugiego, wspinającego się po pniu brzozy, żeby mieć lepszą widoczność na przełęcz. Pospieszył wzdłuż szlaku, na którym zachował się jeszcze nikły zapach ludzi, aż znalazł się przy błotnistej wodzie, ale nowy pień, jaki tam ułożyli, także zniknął. Drzewo, na którym huśtał Liku, stało w tym samym miejscu po drugiej stronie. Rozejrzał się i zobaczył buk, tak wysoki, że jego konary zdawały się sięgać chmur. Chwycił za gałąź i wskoczył na drzewo. Pień się rozczepił, a w jego rozwidleniu utworzyła się niecka z deszczową wodą. Po grubej gałęzi wspinał się coraz wyżej, przesuwając na przemian to rękę, to nogę, aż drzewo groźnie się zachwiało pod jego ciężarem i podmuchem wiatru. Pąki jeszcze się nie zdążyły rozwinąć, ale były już zielone i tak gęsto obsypały gałęzie, że przesłaniały mu świat, tak jak łzy przesłaniają oczy, co go zniecierpliwiło. Podciągnął się wyżej, aż znalazł się prawie na samym wierzchołku,

86

i zaczął wyginać i rozchylać gałęzie, aby lepiej widzieć wyspę. Spoglądał teraz w dół poprzez otwór, który zmieniał co chwila kształt, w miarę jak rój pąków uginał się albo rozchylał na boki. Otwór pokazywał część wyspy.

I tam były pąki, wszędzie, całe mrowie, wyglądały jak kłęby jasnozielonego dymu. Unosiły się wzdłuż brzegu, a widoczne za nimi większe drzewa przypominały słupy dymu wznoszące się pionowo i rozpływające się w dali. Tłem tej zieleni były czarne pnie drzew i ich gałęzie, ale ziemi Lok nie mógł dojrzeć. Widział jednak roziskrzone oko, tam gdzie buzował ogień u podstawy prawdziwego dymu; mrugało na niego migocąc pomiędzy przechylającymi się gałęziami. Koncentrując na nim wzrok Lok zdołał wreszcie wypatrzeć ziemię w pobliżu paleniska, brązową i twardszą niż po tej stronie rzeki. Musiała tam być obfitość bulw i spadłych orzechów, i pędraków, i grzybów. Drugi miał tam niewątpliwie dobre jadło.

Ogień zamigotał jaskrawo. Lok zmrużył oczy. Zamigotał nie dlatego, że poruszyły się gałęzie, ale dlatego, że ktoś przeszedł tuż przed paleniskiem, ktoś równie ciemny jak gałęzie.

Lok potrząsnął wierzchołkiem buku.

- Hej, człowieku!

Ogień zamigotał dwukrotnie. Nagle Lok zrozumiał, że jest tam więcej ludzi. Ogarnęło go szalone podniecenie z powodu zapachu, jaki znowu do niego doleciał. Potrząsnął wierzchołkiem buku, jakby go chciał odłamać.

- Hej, nowi ludzie!

Lok poczuł wzbierające w nim siły. Mógłby przefrunąć niewidzialną wodę i przedostać się do nich. Dokonywał niemal akrobatycznych wyczynów na wierzchołku drzewa, po czym zawołał na cały głos:

- Nowi ludzie! Nowi ludzie!

Zastygł w bezruchu na rozkołysanych gałęziach. Nowi ludzie go usłyszeli. Rozpoznał po migotaniu ognia i po-

87

ruszających się gęstych krzakach, że wychodzą i może ich zobaczyć. Ogień roziskrzył się znowu, ale szlak pomiędzy gęstwiną zieleni począł zakręcać i obniżył się w kierunku rzeki. Słyszał trzask gałęzi. Wychylił się.

A potem już nic więcej się nie działo, kłębiąca się zieleń uspokoiła się i tylko falowała lekko, poruszana wiatrem. Ogień skrzył się i migotał.

Lok siedział w takiej ciszy, że zaczął łowić uchem szum wodospadu, bezustanny i potężny. Jego napięta uwaga, przykuta do nowych ludzi, stopniowo się rozpraszała. Inne obrazy zaczęły mu wypełniać głowę.

- Nowi ludzie! Gdzie jest Ha?

Zieleń nad brzegiem rzeki poruszyła się. Lok wpatrywał się czujnie. Wodził oczami po gałęziach krzaków i w dół, po korzenie, a tak wytężał wzrok, że a/ pomarszczyła mu się skóra w głębi oczodołów. Dojrzał na gałęzi rękę, a może nawet całe ramię, ciemne i owłosione. Splątana zieleń znowu się poruszyła i ręka zniknęła. Mrugnął powiekami, spływały mu z oczu łzy. Zobaczył nowy obraz Ha na wyspie. Ha z niedźwiedziem, Ha w niebezpieczeństwie.

- Ha! Gdzie jesteś?

Krzaki na drugim brzegu drgnęły, wygięły się gałęzie. Ślad poruszenia, i to szybkiego, prowadził od brzegu w głąb drzew. Ogień znowu rozbłysnął, ale po chwili przygasł, ogromna chmura białego dymu wystrzeliła spośród zieleni cienką smugą u dołu, która zniknęła, a biały obłok sunął powoli, rozprzestrzeniając się w górze. Lok, ogłupiały, przechylał się na wszystkie-strony, zaglądając pomiędzy drzewa i krzaki. Czuł, że musi się spieszyć. Zsunął się na niższe gałęzie i zobaczył następne drzewo w dole rzeki. Wspiął się na jego gałąź i jak czerwona wiewiórka przeskakiwał z drzewa na drzewo. Znowu wspiął się po pniu w górę i rozgarniając gałęzie wpatrywał się w dal.

Huk wodospadu był teraz przymuszony, widział słupy wzbijających się bryzgów wody. Rozsnuwały się nad górną częścią wyspy, przesłaniając rosnące lam drzewa. Przeniósł

88

wzrok na dolną część wyspy, gdzie poruszały się krzaki i błyskał ogień. 'Zobaczył, choć niezbyt wyraźnie, polanę wśród drzew. Unosił się jeszcze swąd wygasłego ogniska, ale już się powoli rozpraszał. Nie widać było ludzi, tylko połamane gałęzie krzaków i szlak skotłowanej ziemi pomiędzy brzegiem wyspy a polaną. Na zewnętrznym końcu szlaku leżał stos olbrzymich, uschniętych drzew, na których znać było ślady wieloletniego rozkładu. Przyglądał się im z otwartymi ustami, wolną, rozpostartą dłoń przyciskając do głowy. I po co ci ludzie naznosili tam tyle jadła - widział stosy jasnych grzybów po drugiej stronie rzeki - i tyle bezużytecznego drzewa? Chyba nie mają żadnych obrazów w głowie. Potem zauważył zwęglone resztki ogniska na ziemi i ogromne szczapy drzewa, którymi podsycali płomienie. Nie wiadomo dlaczego ogarnął go lęk, paniczny i nieuzasadniony, podobnie jak wtedy Mała, kiedy ujrzał we śnie płonący las. A ponieważ był jednym z ludzi, z którymi złączony był tysiącem niewidzialnych więzów, jego lęk dotyczył ludzi. Zaczął drżeć. Rozchyliły mu się wargi obnażając zęby, oczy straciły ostrość widzenia. Usłyszał swój krzyk pośród huku wodospadu dudniącego mu w uszach.

- Ha! Gdzie jesteś? Gdzie jesteś?

Ktoś o grubych nogach przemknął niezdarnie przez polanę i zniknął. Ogień wygasł, gałęzie krzaków przeczesywał wiatr wiejący od rzeki, zapanowała cisza.

Znowu zawołał rozpaczliwym głosem:

- Gdzie jesteś?

Uszy Loka przemówiły do Loka.

Był tak pochłonięty wyspą, że nie zwrócił uwagi na to, co mówiły uszy. Przylgnął do wierzchołka drzewa kołysząc się lekko, wodospad pomrukiwał, a wyspa zionęła pustką. I wtedy usłyszał. Szli ludzie, nie po drugiej stronie wody,

89

ale po tej stronie, w pewnym oddaleniu. Schodzili z nawisu skalnego, skacząc beztrosko po kamieniach. Usłyszał ich mowę, która go rozśmieszyła. Te dźwięki wywołały w jego głowie obraz splątanych kształtów, były piskliwe, zawiłe, butne i głupie; nie przypominały długiego, pokrętnego krzyku jastrzębia, były pogmatwane jak wodorosty na brzegu po burzy i mętne jak woda. Ich śmiech rozlegał się pośród drzew i ciągnął się w stronę rzeki. Podobny śmiech rozbrzmiewał na wyspie, a jego echo snuło się tam i z powrotem nad wodą. Lok zeskoczył z drzewa i znalazł się na szlaku. Posuwał się śladem starego zapachu swoich ludzi. Odgłosy śmiechu dochodziły znad brzegu rzeki. Dotarł tam, gdzie leżał kiedyś pień, po którym przekraczali wodę. Musiał się wspiąć na drzewo, rozhuśtać na gałęzi i zeskoczyć, aby się znowu znaleźć na szlaku. Wtem, wśród śmiechu rozlegającego się po tej stronie rzeki, usłyszał krzyk Liku. Nie krzyczała w złości ani w lęku czy bólu, krzyczała bez opamiętania, w przeraźliwej panice, jaka mogłaby ją ogarnąć na widok skradającego się powoli węża. Lok zerwał się-z najeżonym włosem. Chcąc się tam dostać jak najszybciej, zbiegł ze szlaku i zaczął się przedzierać przez chaszcze. Krzyk Liku ranił mu serce. W niczym nie przypominał krzyku Fa, kiedy rodziła dziecko, które zmarło, ani lamentu Nil, kiedy grzebali Mała; przypominał żałosne rżenie konia, któremu kot wgryza się zębami w gardziel i wisząc wypija mu krew. Lok także krzyczał bezwiednie, przedzierając się przez cierniste krzaki. Zmysły mówiły mu pośród tego krzyku, że Liku robi coś, czego żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie byliby w stanie zrobić. Oddalała się na drugą stronę rzeki.

Lok wciąż jeszcze zmagał się z chaszczami, kiedy krzyk ustał. Teraz dobiegł go śmiech i kwilenie nowego. Wyskoczył spośród krzaków i znalazł się na polanie przy uschniętym drzewie. Wokoło cuchnęło drugim, a także Liku i strachem. Po drugiej stronie rzeki zielone gałęzie wyginały się, opadały i śmigały ze świstem. Wtem mignęła mu ruda główka Liku

90

i nowego na ciemnym, owłosionym ramieniu. Podskoczył wysoko i zawołał:

- Liku! Liku! Zielona gęstwina znów się złączyła w nieruchomą ścianę

i ludzie na wyspie zniknęli. Lok miotał się na wszystkie strony nad brzegiem rzeki i pod uschniętym drzewem z gniazdem bluszczu. Był tak blisko wody, że wyrywał skiby ziemi i ciskał je z pluskiem w nurt rzeki.

- Liku! Liku! Zwarta gęstwina znowu się rozchyliła. Lok wsparty o drzewo patrzył. Naprzeciwko pojawiła się głowa i pierś przesłonięta gałęziami. Poprzez liście przezierało coś białego i włosy. Człowiek ten miał nad oczami białe kości, także pod ustami, jego twarz była przez to dłuższa, niż być powinna. Okręcał się na boki wśród krzaków i spojrzał na Loka przez ramię. Uniósł w górę kij, pośrodku którego zatknięty był kawałek kości. Lok wpatrywał się w kij i kawałek kości, i w maleńkie oczy, nad którymi sterczały kości. Nagle Lok zrozumiał, że człowiek wyciąga kij w jego stronę, jednakże ani Lok nie mógł dosięgnąć kija, ani on Loka. Roześmiałby się, gdyby w jego głowie nie rozlegało się echo krzyku. Oba końce kija skróciły się. Potem śmignął na całą długość.

Martwe drzewo przy uchu Loka rozbrzmiało dźwiękiem:

- Klap! Uszy mu drgnęły i odwrócił się do drzewa. Przy jego

twarzy wyrósł kij; był przesycony zapachem drugiego, zapachem gęsi i gorzkich jagód, których żołądek Loka nie przyjmował. Na kiju osadzona była biała kość, haczykowato zakończona, z której zwisało coś mazistobrązowego. Przytknął nos, ale zapach mu się nie spodobał. Obwąchał cały kij. Zamiast liści miał czerwone pióra podobne do gęsich, Lok zdziwiony i zdenerwowany stracił głowę. Krzyknął w stronę zielonej gęstwiny po drugiej stronie połyskującej wody i w odpowiedzi usłyszał wołanie Liku, ale nie

91

mógł rozróżnić słów. Umilkła nagle, jakby jej ktoś zasłonił ręką usta. Popędził nad brzeg i wrócił. Po obu stronach rzeki rosły gęsto krzaki, wciskając się w głąb wody; zanurzały się coraz głębiej, tak że nawet liście miały pod wodą i stały przechylone.

Dudniące mu w głowie echo wołania Liku pchało go na ten niebezpieczny szlak ku wyspie, choć cały drżał. Rzucił się w tę stronę, gdzie krzaki powinny jeszcze wyrastać na suchym lądzie, ale woda zachlupotała mu pod stopami. Puścił się naprzód chwytając rękoma i nogami gałęzie. Zawołał:

- Już idę!

W pozycji półleżącej, rozpłaszczony, zaciskając ze strachu zęby, przesuwał się nad rzekę. Przez cały czas widział pod sobą wodę, kryjącą wiele tajemnic, a w niej sterczące wokoło ciemne, pochylone łodygi. Nigdzie nie było takiego miejsca, na którym mógłby się oprzeć całym ciężarem ciała. Nie tylko musiał wyciągać ręce i nogi, i całe ciało, ale jednocześnie wspierać się w dwóch miejscach, aby przesuwać się dalej, jak na to pozwalały gałęzie. Woda pociemniała. Za każdą gałęzią powierzchnia wody marszczyła się, usidlone wodorosty falowały całą swą długością, słońce świeciło w górze i błąkało się też w głębi wody. Dotarł do ostatnich wysokich krzaków, do połowy zanurzonych w wodzie i zwisających nad samym korytem rzeki. Zobaczył przed sobą pasmo rzeki i wyspę. Ujrzał też słupy rozpylonej wody spływającej z wodospadu, a także skały urwiska. Ponieważ przestał się poruszać, gałęzie zaczęły się uginać. Jedne uniosły się w górę, inne opadły w dół, a jego głowa znalazła się niżej niż nogi. Chwiejąc się i cały czas coś mamrocząc zanurzył się, a woda uniosła się ukazując twarz Loka. Na odbiciu jego twarzy drgało światło, ale zobaczył swoje zęby. Poniżej zębów przesuwały się wodorosty, wyższe niż mężczyzna. Jednakże wszystko inne poniżej zębów i pomarszczonej wody było dalekie i mroczne. Po rzece powiał wiatr

92

i krzaki rozkołysały się na boki. Mocno, aż do bólu, chwytał się ich gałęzi rękami i nogami, każdy muskuł ciała miał napięty. Przestał myśleć zarówno o starych ludziach, jak i nowych. Doświadczał nie znanego mu wrażenia: leżał zwrócony twarzą ku głębinie, a jego jedynym ratunkiem była gałąź.

Jeszcze nigdy w życiu nie był tak blisko środka rzeki. Jej powierzchnię pokrywał szlam, pod którym unosiły się ciemne bańki i wirując tworzyły koła albo też zatapiały się znikając z pola widzenia. Na dnie leżały kamienie, połyskujące zielenią i kołyszące się w wodzie. W regularnych odstępach czasu wodorosty przesłaniały je i odsłaniały. Ucichł wiatr; krzaki pochylały się i wznosiły rytmicznie jak wodorosty, a jego twarz pojawiała się i znikała na lśniącej powierzchni. Wszystkie obrazy umknęły mu z głowy. Nawet strach był przytępiony, podobnie jak bolesne uczucie głodu. Ręce i stopy trzymały się kurczowo gałęzi, a zęby szczerzyły się w wodzie.

Wodorosty stały się krótsze. Ich wierzchołki przesuwały się w górę rzeki, dolną część spowijała ciemność. Ciemność przybrała jednolity kształt, poruszający się leniwie i sennie. Przetaczała się jak drobinki pyłu, ale nie bez celu. Sięgała korzeni wodorostów, pochylała ich łodygi, przewracała i unosiła kamienie w górę. Ramiona poruszały się lekko, a oczy lśniły przyćmionym blaskiem niczym kamienie na dnie. Poruszały się wraz z całym ciałem, wpatrując się w powierzchnię, w rozległą przestrzeń głębiny wodnej i niewidoczne dno, bez śladu życia i jakiejkolwiek myśli. Splątane wodorosty musnęły twarz, ale oczy nawet nie drgnęły. Ciało obróciło się równie gładko i ciężko, jak toczyła się woda, a plecy były skierowane ku jego plecom, wyłaniając się spomiędzy wodorostów. Głowa zwróciła się ku niemu z senną powolnością, uniosła w wodzie i zbliżyła do jego twarzy.

Lok zawsze lękał się starej kobiety, choć była jego matką. Żyła zbyt blisko wielkiej Oa, miała ją w sercu i w głowie,

93

trudno więc, aby mężczyzna patrzył na nią bez lęku. Tak dużo wiedziała, tak długo żyła, wyczuwała to, co oni mogli tylko zgadywać, była kobietą. Choć obdarzała ich zrozumieniem i współczuciem, często było w jej działaniu tyle niepojętego spokoju, że wszyscy czuli się mali i onieśmieleni. Dlatego właśnie kochali ją i drżeli przed nią bez uczucia strachu, a także spuszczali przed nią oczy. Teraz jednak Lok patrzył w jej twarz i oczy z bliska. Obojętne jej były rany na ciele, usta miała otwarte, język na wierzchu, a grudki ziemi dobywały się z nich i z powrotem wpadały, tak jakby jej usta były tylko dziurą w kamieniu. Oczy jej omiotły spojrzeniem krzaki, twarz Loka, przeszyły go niewidzącym wzrokiem, odwróciły się i zniknęły.

Rozdział szósty

Stopy Loka oderwały się od gałęzi. Opuściły się nieco na dół i teraz Lok zwisał tylko na rękach po pas w wodzie. Uniósł kolana, włosy mu się zjeżyły. Już nie krzyczał. Przerażająca woda była tylko tłem. Przekręcił się i uchwyciwszy kilka gałęzi zaczął się przedzierać pośród krzaków i wody w kierunku brzegu. Tam stanął odwrócony tyłem do rzeki i drżał jak Mal. Zęby miał obnażone, ręce sztywno uniesione, jakby wciąż jeszcze trzymał się gałęzi. Spoglądał w górę obracając na boki głowę. Z tyłu za nim znowu rozległ się śmiech. Przykuwał jego uwagę, choć cała postawa Loka i grymas na jego twarzy świadczyły o wielkim napięciu. Odgłosy śmiechu były coraz liczniejsze, tak jakby nowych ludzi ogarnął szał, a jeden głos, mężczyzny, wybijał się ponad wszystkie. Wtem głosy ucichły i tylko jeden mężczyzna krzyczał głośno. Jakaś kobieta roześmiała się piskliwie, wyraźnie podniecona, potem zapanowała cisza.

Słońce rozsiewało jeszcze plamy na leśnym podszyciu i brunatnej, wilgotnej ziemi. Co pewien czas powiewał nad wodą wiatr, przechylał młode, jasnozielone listowie, rozsnuwając drobne smużki cienia na słonecznych plamach, i spryskiwał je ociekającymi z liści kroplami wody. Para turkawek gruchała monotonnie oznajmiając czas gniazdowania.

Lok z wolna opuścił ręce i głowę. Przymknął usta. Zrobił

95

krok do przodu i odwrócił się. Zaczął biec w dół rzeki, ale niezbyt szybko, trzymając się możliwie najbliżej brzegu. Zajrzał między krzaki, wszedł głębiej i przystanął. Nie wypatrywał niczego, ale na twarzy jego znów pojawił się grymas odsłaniający zęby. Stał trzymając ręce na wygiętej gałęzi buku, na nic jednak nie patrzył. Sprawdził gałąź chwytając się jej mocno obiema rękami. Zaczął ją huśtać, w przód i w tył, w przód i w tył, coraz szybciej i szybciej. Gałąź, zakończona wachlarzem drobnych gałązek bujnie ulistnionych, poruszała się ze świstem nad krzakami, podczas gdy Lok wyginał się do przodu i do tyłu, sapiąc z wysiłku, a pot oblewający mu całe ciało spływał po nogach prosto do rzeki. Wreszcie zrezygnował; szlochając stał z obwisłymi ramionami i spuszczoną głową, zaciskał zęby, jakby przeszywał go dotkliwy ból. Turkawki nadal gruchały, a słońce, przesiane przez liście, padało na niego drobnymi plamkami.

Skierował się z powrotem na szlak, zachwiał się, przystanął, po czym zaczął biec. Błyskawicznie znalazł się na polanie z uschniętym drzewem, na kitce czerwonych piór odbijało się jaskrawe słońce. Spojrzał w stronę wyspy, zobaczył poruszające się krzaki i nagle przeleciał ponad rzeką wirujący kij i zniknął gdzieś za nim w głębi lasu. Miał niejasne uczucie, że ktoś chce go obdarować prezentem. Uśmiechnąłby się do tego człowieka o kościstej twarzy, ale nikogo nie było widać, a na całej polanie wciąż jeszcze pobrzmiewało echo rozdzierającego wołania Liku. Wyciągnął kij z drzewa i popędził dalej. Wspiął się po zboczu na górę i terasę węsząc zapach drugiego i Liku, posuwał się śladem zapachu w stronę jaskini, bardzo szybko, wspierając się mocno knykciami, i, gdyby nie strzała, którą trzymał w lewej ręce, wydawałoby się, że porusza się na czworakach. Wetknął kij między zęby, wyciągnął obie ręce i biegnąc, a chwilami czołgając się, wspinał się coraz wyżej. Przy wejściu na terasę rozciągał się ponad skałą widok na wyspę. Jeden z ludzi o kościstej twarzy był widoczny po pierś, dolną

96

część ciała skrywała mu gęstwina krzaków. Dotychczas jeszcze nigdy nowi ludzie nie pokazywali się za dnia z takiej odległości. Twarz wyglądała teraz jak biała plama na zadzie jelenia. Za plecami nowego człowieka, spomiędzy drzew, dobywał się dym, jasny i niebieski. W głowie Loka mąciły się obrazy, co było o wiele gorsze, niż gdyby nie widział żadnego obrazu. Wyjął spomiędzy zębów kij. Bezwiednie wykrzyknął:

- Przyjdę z Fa!

Przedostał się przez przełaz i znalazł na terasie, ale nie było tam nikogo. Odczuwał to tak samo dotkliwie, jak zimno wiejące z jaskini, w której wygasło palenisko. Wszedł na gliniaste wzniesienie i zaczął się rozglądać. Palenisko zostało rozrzucone, nie było nikogo poza Malem pogrzebanym pod kopcem ziemi. Ale zapachów i różnych znaków było tu co nie miara. Usłyszał jakieś odgłosy na szczycie nawisu, wyskoczył z kręgu wygasłych popiołów i zobaczył Fa zbiegającą po stopniach skalnych. I ona go dojrzała, oboje pospieszyli sobie naprzeciw. Trzęsąc się objęła go mocno obiema rękami. Mówili jedno przez drugiego:

- Dali mi to ludzie o kościstych twarzach. Wbiegłem na zbocze. Liku krzyczała na wodzie.

- Kiedy ty schodziłeś ze skały, ja wspięłam się wyżej, bo się bałam. Mężczyźni weszli do jaskini.

Umilkli drżąc i tuląc się do siebie. Przed ich oczami przesuwały się niezliczone bezładne obrazy, co ich ogromnie zmęczyło. Patrzyli na siebie w poczuciu bezradności, po czym Lok zaczął niespokojnie kręcić głową.

- Ogień wygasł.

Trzymając się za ręce zbliżyli się do paleniska. Fa przykucnęła i zaczęła rozgrzebywać zwęglone gałęzie. Robiła to z nawyku. Usiedli, każde na swoim miejscu, i oniemiali wpatrywali się w rzekę i srebrzystą smugę spływającą z urwiska. Wieczorne słońce wpadało ukośnym promieniem do jaskini, ale już nie migotało czerwienią, świeciło tylko własnym blaskiem. Fa poruszyła się i wreszcie powiedziała:

97

- Oto, jaki jest obraz. Patrzę w dół. Nadchodzą mężczyźni, a ja się kryję. Widzę starą kobietę wychodzącą im naprzeciw.

- Widziałem ją w wodzie. Patrzyła na mnie z głębi wody. Leżałem na brzuchu. I znowu spojrzeli na siebie bezradnie.

- Schodzę na terasę, gdy mężczyźni odchodzą. Mają Liku i nowego. Powietrze wokół Loka rozbrzmiewało złudnym krzykiem.

- Liku krzyczała na rzece. Jest teraz na wyspie.

- Nie widzę tego obrazu.

Lok też nie widział. Rozłożył szeroko ramiona i wykrzywił twarz na wspomnienie krzyku.

- Ten kij przyleciał do mnie z wyspy.

Fa przyjrzała mu się z bliska, od haczykowatej kości, po czerwone pióra i gładkie nacięcie na końcu. Znowu spojrzała na haczykowatą kość i wykrzywiła się z odrazą na widok brązowej mazi. Obrazy Loka zaczęły się teraz trochę lepiej układać.

- Liku jest na wyspie z innymi ludźmi.

- Z nowymi ludźmi.

- Cisnęli ten kij przez rzekę prosto w uschnięte drzewo.

Lok chciał, aby i ona ujrzała ten obraz, ale głowę miał tak zmęczoną, że dał za wygraną.

- Chodźmy!

Poszli śladem zapachu krwi aż do rzeki. Krew była też na skale przy rzece i krople mleka. Fa ucisnęła głowę dłońmi, dzięki czemu ujrzała obraz, który wyraziła słowami:

- Zabili Nil i wrzucili ją do wody. A także starą kobietę.

- Zabrali Liku i nowego.

Teraz dzielili wspólnie obraz, który był ich celem. Pobiegli wzdłuż terasy. Na zakręcie Fa cofnęła się, ale kiedy Lok go wyminął, i ona poszła za nim. Stali na skale spoglądając w dół, na wyspę. Słaby, niebieski dym wciąż jeszcze unosił się w wieczornym świetle, ale już wkrótce las miał się skryć

98

w cieniu gór. Wszystkie obrazy w głowie Loka pasowały jeden do drugiego. Widział siebie, jak się odwraca na skale, aby powiedzieć starej kobiecie, że czuje ogień, ale jej tam nie było. Zaniechał jednak tego obrazu, było to bowiem tylko jedno z wielu dziwnych wydarzeń w dniu pełnym nowości. Na brzegu wyspy poruszały się gałęzie. Fa chwyciła Loka za rękę i oboje przykucnęli za skałą. Gałęzie nie przestawały się szybko poruszać.

Dwoje ludzi stało się tylko oczami, które patrzyły w skupieniu pozbawionym myśli. Spod krzaków wystawał pień drzewa, który unosił się na wodzie, jednym końcem wynurzając się z nurtu rzeki. Był ciemny, gładki i wklęśnięty. Któryś spośród ludzi o kościstych twarzach usiadł w nim na wystającym końcu. Gałęzie, które skrywały drugi koniec pnia, wlokły jakiś tobołek; wtem pień, uwolniony z gęstwiny, zaczął się unosić na wodzie, z przodu i z tyłu siedział człowiek. Pień skierowany był w stronę wodospadu, a jednocześnie w poprzek rzeki. Prąd zaczął go znosić w dół rzeki. Dwaj mężczyźni unieśli kije zakończone gęstym brązowym listowiem i uderzali nimi w wodę. Pień zatrzymał się i pozostał w miejscu, choć woda pod nim płynęła. Tuż przy brązowych liściach pokryły wodę plamy białej piany i zielone wiry, które ciągnęły się w dół rzeki. Pień ustawił się bokiem, z obu stron rozciągała się nieprzebyta głębina. Lok i Fa widzieli, jak dwaj nowi ludzie, poprzez otwory w maskach z kości, wpatrują się w polanę z uschniętym drzewem i okalające ją z obu stron podszycie.

Człowiek siedzący na froncie pnia włożył kij do wody i wyjął go zginając w łuk. U pasa miał przyczepioną wiązkę czerwonych piór. Kij trzymał pośrodku, tak samo jak wtedy, kiedy rzucił go w stronę Loka przez rzekę. Pień przybił do brzegu, a mężczyzna siedzący na froncie wyskoczył i skryły go krzaki. Pień nie ruszał się z miejsca, mężczyzna zaś siedzący na jego drugim końcu zanurzał co chwila w wodzie brązowe liście. Padał na niego cień od wodospadu. Zobaczyli, że włosy na jego głowie wyrastają ponad kością. Była

99

to masywna strzecha, jak gniazdo gawronie na wysokim drzewie, i za każdym razem, kiedy zanurzał liście w wodzie, podskakiwała mu na głowie i trzęsła się. Fa także się trzęsła.

- Przyjdzie na terasę?

Teraz pojawił się pierwszy człowiek. Koniec pnia skrył się na brzegu, a kiedy znowu stał się widoczny, pierwszy mężczyzna już na nim siedział, trzymając w ręku drugi kij z czerwonymi piórami. Pień został skierowany w stronę wodospadu, obaj mężczyźni równocześnie zanurzali liście. Pień ustawił się bokiem na głębokiej wodzie.

Lok zaczął trajkotać:

- Liku przepłynęła rzekę na pniu. Gdzie rośnie taki pień? Ale teraz Liku wróci na pniu i będziemy razem. Wskazał palcem na mężczyzn siedzących na pniu.

- Mają kije.

Pień wracał na wyspę. Przedzierał się przez krzaki rosnące na brzegu niczym wodny szczur szukający czegoś do jedzenia. Mężczyzna siedzący na froncie podniósł się ostrożnie. Rozsunął gałęzie i zeskoczył wciągając za sobą pień. Drugi koniec zakołysał się powoli w dole rzeki, po czym został wciągnięty głębiej, aż skrył się pośród zwisających gałęzi. Tam też skrył się drugi mężczyzna zostawiając na ziemi swój kij.

Nagle Fa chwyciła Loka za prawe ramię i potrząsnęła nim patrząc mu prosto w twarz.

- Rzuć mu z powrotem ten kij.

Udzielił mu się przestrach widoczny na twarzy Fa. Za jej plecami słońce rzucało ukośne pasmo cienia od krawędzi wodospadu aż po wyspę. Ponad jej ramieniem ujrzał pień drzewa, który uniósł się pionowo i zniknął przetaczając się bezgłośnie poprzez wodospad. Podniósł kij i obejrzał go dokładnie.

- Rzuć go. Zaraz.

Podrzucił głowę gwałtownym ruchem.

- Nie! Nie! Nowi ludzie rzucili go do mnie.

100

Fa zrobiła na skale dwa kroki do tyłu i do przodu. Zerknęła szybko w stronę zimnej jaskini, potem na wyspę. Chwyciła go za oba ramiona i potrząsnęła.

- Nowi ludzie mają wiele obrazów. I ja też. Lok roześmiał się niepewnie.

- Tylko mężczyzna ma obrazy. Tylko kobieta jest dla Oa.

Palce Fa zacisnęły się mocno na ramionach Loka. Wydawało się, że na jej twarzy maluje się nienawiść.

Powiedziała ze złością:

- Co się stanie z nowym bez mleka Nil? Kto znajdzie jedzenie dla Liku?

Podrapał się po włosach rosnących mu pod otwartymi ustami. Spuściła ręce i chwilę czekała. Lok nadal się drapał, a w głowie czul bolesną pustkę. Potrząsnęła nim dwa razy.

- Lok nie ma w głowie żadnych obrazów. Stała się bard/o poważna, otoczyła ją wielka Oa, niewidoczna, ale wyczuwalna jak spowijająca ją chmura. Loka ogarnęło poczucie niższości. Ujął nerwowo kij w obie ręce i spojrzał przed siebie. Teraz, kiedy las okryty był mrokiem, widział mrugające na niego oko ognia nowych ludzi. Fa szepnęła mu do ucha:

- Rób, co ci każę. Nie mów: Niech Fa to zrobi. Ja mówię: Niech Lok to zrobi. Widzę wiele obrazów.

Poczuł się jeszcze mniejszy, spojrzał na nią szybko, potem na ogień płonący w dali.

- Rzuć im ten kij.

Wygiął do tyłu prawą rękę i cisnął kij z piórami wysoko w powietrze. Pióra zatrzepotały, drzewce się okręciło, kij zawisnął na chwilę w słońcu, po czym jego koniec obniżył się i cały kij poszybował w cień, gładko, jak opadający jastrząb, ześlizgując się do wody i znikając w głębinie.

Usłyszał zdławiony głos Fa, jakby głuchy szloch; ale już po chwili obejmowała go tuląc głowę do jego szyi, to śmiała się, to znów łkała, drżąc na całym ciele, jakby dokonała godnego pochwały wyczynu. Stała się Fa, w której niewiele

101

było Oa, ujął ją więc w ramiona, aby utulić i pocieszyć. Słońce świeciło wprost na przełęcz, wydawało się, że rzeka płonie, a progi wodospadu wyglądały jak rozżarzone końce patyków w palenisku. Rzeką spływały ciemne pnie, czarne w płomienistej wodzie. Płynęły też całe drzewa, ich korzenie przybierały kształty najdziwniejszych stworów morskich. Jedno z drzew przesuwało się w stronę wodospadu; jego korzenie i gałęzie wznosiły się, wlokły, zanurzały w wodzie. Na chwilę drzewo zawisło na krawędzi wodospadu; rozpłomieniona woda okryła je snopem światła, po czym śmignęło w powietrzu równie gładko jak kij.

Lok powiedział ponad ramieniem Fa:

- Stara kobieta była w wodzie.

Nagle Fa odsunęła go od siebie.

- Chodźmy!

Minął tuż za nią zakręt i znaleźli się na terasie, na której światło kładło się poziomo, a w miarę jak się posuwali, ich ciała splatały się w gmatwaninę równoległych cieni, tak że uniesione ramię zdawało się dźwigać ciemność o wydłużonym kształcie. Z nawyku wspięli się wyżej i weszli do jaskini, ale było tam pusto i nieprzytulnie. Nisze patrzyły jak ciemne oczy, na oddzielającym je słupie skalnym odbijało się czerwone światło. Patyki i popioły w resztkach paleniska rozkruszyły się w pył. Fa usiadła na ziemi przy wygasłym ognisku i zasępiona wpatrywała się w wyspę. Lok czekał, przycisnęła bowiem głowę obiema rękami, ale nie mógł zobaczyć jej obrazów. Przypomniał sobie o mięsie w niszy.

- Jedzenie.

Fa nie odezwała się ani słowem. Lok, trochę onieśmielony, jakby się obawiał napotkać oczy starej kobiety, wszedł do niszy. Poczuł zapach mięsa i wziął odpowiednią ilość dla nich obojga. Hieny wyły na skałach ponad jaskinią. Fa

102

wzięła mięso nie dostrzegając Loka, a jedząc wpatrywała się bez przerwy w swoje obrazy.

Kiedy Lok zaczął jeść, uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Poodrywał długie kawałki mięsa od kości i wpakował do ust. W mięsie była siła.

Fa powiedziała niewyraźnie:

- Ciskamy kamienie w żółte zwierzaki. - ?

- Kij.

Jedli w milczeniu pośród wycia i ujadania hien. Uszy Loka powiedziały mu, że są głodne, a nos upewnił go, że są same. Wydłubał z kości szpik, po czym wyjął z popiołów nie nadpalony patyk i cisnął nim daleko przed siebie. Nagle pojawił mu się obraz Loka wsuwającego kij w szczelinę skalną z miodem. Zalało go ciepłe uczucie niczym morska fala, niwecząc przyjemność jedzenia, i nawet obecność Fa. Siedział skulony, patyk tkwił w pustej kości, a to dziwne uczucie ogarniało go całego coraz silniej. Napływało znikąd niby rzeka i było równie niezaprzeczalne, jak istnienie rzeki. Lok był pniem w rzece, zatopionym zwierzęciem, które rzeka traktuje wedle swego widzimisię. Uniósł głowę, jak to robiła Nil, a z jego ust dobył się żałosny jęk. Słońce opuszczało już przełęcz, zaczynał ją spowijać mrok. Przysunął się do Fa, która go przytuliła.

Kiedy się podnieśli, na niebie pojawił się już księżyc. Fa spojrzała na księżyc i wyspę. Zeszła nad wodę, napiła się, ale wciąż klęczała w miejscu. Lok stanął przy niej.

- Fa.

Dała mu znak ręką, aby jej nie przeszkadzał, i wpatrywała się w wodę. Wtem zerwała się i zaczęła pędzić po terasie.

- Pień! Pień!

Lok mknął za nią nie mogąc nic zrozumieć. Wskazywała na smukły pień, który płynął w ich stronę przekręcając się w wodzie. Rzuciła się na kolana i chwyciła jego grubszy, rozszczepiony koniec. Pień obrócił się i pociągnął ją za sobą.

103

Ześlizgnęła się ze skały, ale Lok rzucił się chwytając ją za kolano; teraz wyciągali pień na ląd, tylko jego drugi koniec obracał się w wodzie. Fa wczepiła się Lokowi jedną ręką we włosy ciągnąc go bezlitośnie, aż łzy przesłoniły mu oczy i zaczęły spływać do ust. Drugi koniec pnia zakołysał się i płynął teraz koło terasy, już nie stawiał tak silnego oporu. Fa powiedziała przez ramię:

- Widzę obraz, jak przemierzamy rzekę na tym pniu do wyspy.

Włosy Loka zjeżyły się.

- Ludzie nie mogą przebyć wodospadu jak pień.

- Zamilcz!

Sapała ciężko, ale w końcu zaczęła spokojniej oddychać.

- Tam, na drugim końcu terasy, możemy oprzeć pień o skałę. Odetchnęła głęboko.

- Ludzie przedostają się przez wodę na szlaku biegnąc po pniu.

Lok przeraził się.

- Nie potrafimy się przedostać przez wodospad! Fa znowu zaczęła cierpliwie wyjaśniać.

Zaciągnęli pień w górę rzeki na koniec terasy. Było to zadanie trudne, jeżące włos na głowie, bo terasa nad wodą ukształtowana była nierówno, a wzdłuż jej brzegu znajdowało się pełno wyrw i sterczących głazów. Idąc poznawali jej brzeg: woda przez cały czas ściągała ich, chwilami niegroźnie, ale chwilami z całą siłą, jakby ją chcieli ograbić z pożywienia. Pień nie był tak martwy, jak drzewo na opał. Co pewien czas wykręcał im się w rękach, czepiając się skał połamanymi gałęziami, jak nogami. Nim dobrnęli do końca terasy, Lok zdążył już zapomnieć, po co ciągną ten pień. Pamiętał tylko, jak Fa zaczęła się nagle rozwodzić na temat pnia i jak zalała go wtedy fala rozpaczy. Strudzony ciągnię-

104

ciem i przerażony wodą, ochłonął z rozpaczy na tyle, że mógł się zastanowić, ale wszystko razem wcale mu się nie podobało. Jego rozpacz związana była z ludźmi i z wielką niewiadomą.

- Liku będzie głodna.

Fa nic na to nie powiedziała.

Nim przyciągnęli pień na koniec terasy, jedynym światłem był już tylko blask księżyca. Przełęcz miała barwę biało-niebieską, a płaska tafla rzeki lśniła srebrzyście na całej swej długości.

- Trzymaj koniec pnia.

Lok trzymał, a Fa odepchnęła drugi jego koniec na rzekę, ale prąd przyniósł go z powrotem. Fa siedziała przez dłuższy czas z rękami na głowie, zaś Lok czekał w posłusznym milczeniu. Ziewnął szeroko, oblizał wargi i spojrzał na stromą, niebieską skałę po drugiej stronie rzeki. Nie było tam terasy, tylko stromizna opadająca prosto w głęboką wodę. Znowu ziewnął i przetarł rękami załzawione oczy. Zerknął przelotnie w mrok nocy, popatrzył na księżyc i podrapał się pod dolną wargą.

Fa wykrzyknęła:

Pień!

Spojrzał w dół pod nogi, ale pnia nie było; rozglądał się dokoła, nawet zerknął w górę, choć niechętnie; wtem zobaczył, że pień, obracając się, unosi się na wodzie przytrzymywany przez Fa. Gramoliła się po skale obłapiając gałęzie grube jak nogi. Pień ściągał ją i trzymał w szachu, aż wreszcie jego koniec, który Lok przez zapomnienie wypuścił z rąk, zaczął się podnosić do góry. Lok przechylił się, aby go uchwycić, ale był poza jego zasięgiem. Fa mówiła coś i krzyczała na Loka z wściekłością. Stanął do niej tyłem zakłopotany i mamrotał do siebie: - Pień, pień... - Były to jednak słowa pozbawione znaczenia. Udręka oddaliła się jak odpływ, ale teraz znowu go ogarnęła.

Drugi koniec pnia uderzył w ogon wyspy. Prąd rzeki spychał go na boki, odwracał, okręcał, Fa z trudem utrzy-

105

mywała w rękach gałąź, która ocierała się o terasę. Po chwili gałąź wygięła się, podskoczyła i znowu się wygięła, aż wreszcie poddała się skrzypiąc przeciągle. Pień utknął, jego grubszy koniec podskoczył na skale z głośnym łoskotem;

pośrodku pnia woda przepływała nad nim z chlupotem jak przez śluzę, a rozłożyste, splątane konary zaczepiły się na wyboistym zboczu terasy. Środek pnia, choć był grubości Loka, uginał się pod naporem wody, był bowiem wielokrotnie dłuższy niż człowiek.

Fa podeszła do Loka i spojrzała mu w twarz z powątpiewaniem. Lok przypomniał sobie jej złość, kiedy wydawało się, że pień odpłynie. Poklepał ją po ramieniu z niepokojem.

- Widzę wiele obrazów.

Popatrzyła na niego w milczeniu, po czym uśmiechnęła się i także go poklepała. Następnie obiema rękami zaczęła się lekko uderzać w uda i cicho z niego śmiać, więc on także zaczął się śmiać i klepać po udach. Księżyc świecił tak jasno, że dwa szaroniebieskie cienie, będące ich dokładnym odbiciem, położyły się tuż u ich stóp.

Hiena zawyła gdzieś koło jaskini. Lok i Fa natychmiast rzucili się w tę stronę. Bez słów ich obrazy stały się jednym obrazem. Nim znaleźli się w pobliżu hien, w obu rękach trzymali już kamienie i stanęli w odpowiednim oddaleniu. Zaczęli razem warczeć i skowyczeć, a wtedy zwierzęta o spiczastych uszach pomknęły po skale w górę i tam krążyły przyczajone. Były teraz szare, tylko ich dwie pary oczu żarzyły się jak cztery zielone iskry.

Fa zabrała resztki mięsa z niszy, a kiedy zbiegali z terasy, goniło ich warczenie hien. Po drodze, nim dopadli pnia, jedli mięso machinalnie. Lok wyjął z ust kość.

- To dla Liku.

Nie był to jedyny pień, obok leżał drugi, mniejszy, który podskakiwał i skrzypiał, a woda przepływała nad obydwoma. Fa zeszła przy blasku księżyca i postawiła nogę na pniu. Wkrótce wróciła krzywiąc się na widok wody. Odeszła dalej w górę terasy, popatrzyła w dół rzeki, tam gdzie

106

migotał próg wodospadu, i popędziła przed siebie. Zawahała się jednak, rozejrzała i przystanęła. Duży kij, obracając się w wodzie, przyłączył się do obu pni. Fa znowu podbiegła, lecz zachwiała się oślepiona blaskiem wody. Zaczęła okrążać pnie, coś mówiąc do siebie, nie były to jednak słowa spokojne, lecz pełne wściekłości i rozpaczy. Lok jeszcze nigdy jej w takim stanie nie widział; przeraził się i odsunął trochę dalej. Nagle przypomniał sobie własne błazeństwa przy pniu w lesie i zaczął się z niej śmiać, choć na jej plecach nie było żadnego ciężaru. Podbiegła do niego, szczerząc zęby tuż przed jego twarzą, jakby za chwilę miała go ugryźć; z jej ust dobywały się jakieś dziwne słowa. Odskoczył do tyłu.

Umilkła i przylgnęła do niego drżąc, stali się jednym cieniem na skale. Mówiła do niego głosem, w którym nie było nic z Oa.

- Ty pierwszy wejdź na pień.

Lok odsunął ją na bok. Teraz, kiedy znowu ogarnęła ich rozpacz, zachowywali się cicho. Spojrzał na pień, stwierdził, że istnieje Lok zewnętrzny i wewnętrzny i że ten zewnętrzny jest lepszy. Mocniej ścisnął w zębach mięso dla Liku. Nie powoziła nim, nie siedziała mu na plecach; Fa stała rozdygotana, a rzeka płynęła chlupocąc o brzegi; Lok nie był w nastroju do żartów. Zbadał pień od końca do końca, zauważył, że ma szerokie nacięcie w miejscu, gdzie kiedyś pień się rozdzielał, i wszedł znowu na terasę. Zmierzył odległość, pochylił się i rzucił do przodu. Stanął nogą na pniu, który był śliski i drżał podobnie jak Fa. Kołysał się unoszony w górę rzeki, Lok musiał więc przechylić się w prawo, aby utrzymać równowagę. Wtem, nie wiadomo dlaczego, zaczął spadać. Noga zsunęła mu się z całą siłą na drugi pień, który się zanurzył, a Lok zachwiał się. Wsparł się jednak lewą nogą, dzięki czemu zdołał się podnieść, ale woda we wgłębieniu pnia pchała go pod kolanami z siłą potężnego wiatru, a zimna była jak lodowe kobiety. Podskoczył jak oszalały, zachwiał się, znowu podskoczył i po chwili czepiał się już palcami skały, wspinając się coraz wyżej, aż dosięgną!

107

jej wierzchołka przywierając doń twarzą z mięsem w zębach dla Liku. Wciągnął się na skałę rozkraczając nogi tak szeroko, że o mało się nie rozerwał na pół. Wreszcie, z ciężkim trudem, wspiął się na skałę i dopiero wtedy obejrzał się na Fa. Uświadomił sobie, że wydaje z siebie jakieś odgłosy mimo trzymanego w zębach mięsa, piskliwe i przeciągłe, przypominające pojękiwanie Nil w momencie, gdy przebiegała po pniu w lesie. Umilkł, ale oddychał z trudem. Dołączył się jeszcze następny pień i ułożył obok pozostałych, podskakując na wodzie, która wzburzyła się rozpryskując pianę. Fa stanęła właśnie na tym pniu. Przeszła ostrożnie nad wodą stawiając nogi na dwóch pniach. Dotarła do skały, na której leżał Lok, wspięła się i położyła obok. Powiedziała do niego przekrzykując huk wody:

- Ja nie robiłam hałasu!

Lok stanął prosto, aby się upewnić, że skała nie przesuwa się wraz z nimi w górę rzeki. Fa zmierzyła wzrokiem odległość i przeskoczyła zręcznie na następną skałę. Lok zrobił to samo, ale w głowie miał pustkę z powodu huku i tylu niezwykłych wydarzeń. Przeskakiwali czepiając się skał, aż wreszcie znaleźli się na skale porośniętej krzakami. Fa położyła się wbijając palce w ziemię, Lok zaś czekał cierpliwie trzymając w rękach mięso. Znajdowali się na wyspie. Z obu stron spływał wodospad skrząc się jak błyskawica podczas letniej burzy. Dobiegał ich jakiś nie znany im hałas, huk głównego wodospadu za wyspą, w którego pobliżu jeszcze nigdy dotąd nie byli. Z niczym nie można go było porównać. Mniejszy wodospad nie całkowicie zagłuszał ich głosy, ten zacierał je kompletnie.

Fa podniosła się i poszła do przodu, skąd miała widok na dolną część wyspy w kształcie golenia. Lok do niej dołączył. Widoczna tam też była stopa, ale przy kostce mgławica bryzgającej wody wdzierała się w głąb wyspy pozostawiając tylko wąskie przejście w dół. Lok przykucnął i wyjrzał.

Bluszcz i korzenie, skotłowana ziemia i sterczące nawisy postrzępionej skały - urwisko przechylało się, a jego szczyt

108

z pióropuszem listowia na konarach brzozy spoglądał w dół prosto na wyspę. Kawałki skały, które odpadły, leżały bezładnie u stóp urwiska, a ich ciemne kształty, zawsze mokre, kontrastowały z lśniącą szarością liści i urwiska. Drzewa wciąż jeszcze rosły na szczycie urwiska, ale przechylały się niebezpiecznie, bo skała zniszczyła większość korzeni. Te, które zostały, powciskały się w szczeliny albo też poskręcane zwisały z urwiska, jeszcze inne sterczały bezładnie w wilgotnym powietrzu. Woda spływała zewsząd, spieniona i rwąca, a ziemia drżała. Księżyc, prawie w pełni, oświetlał frontową część urwiska i jego szczyt, a na najdalszym końcu wyspy płonął ogień.

Byli na zawrotnej wysokości, ale nie zwracali na to uwagi. Przechyliwszy się wypatrywali ścieżki na szczycie. Fa spuściła się z krawędzi skały, jej niebieski cień był bardziej widoczny niż ona sama; zaczęła się zsuwać chwytając się rękoma i nogami korzeni i bluszczu. Lok zrobił to samo, przytrzymując mięso zębami i zerkając co chwila na iskrzący się ogień. Czuł nieprzepartą chęć, aby popędzić w tym kierunku, jakby tam właśnie mógł się wyzwolić z niedoli. Nic nie mogło go pocieszyć, tylko Liku i nowy. Ci inni ludzie, z tyloma obrazami, byli jak woda, która przeraża, a jednocześnie przyciąga i mami człowieka. Miał niejasną świadomość ich siły przyciągania, ale nie potrafił tego zrozumieć i czuł się zagubiony. Znalazł się na końcu ogromnego, złamanego korzenia, pośród bezmiaru migocącej, przepaścistej wody. Korzeń uginał się pod jego ciężarem, a mięso obijało mu się o piersi. Musiał przeskoczyć na splątane korzenie i bluszcz, aby nadążyć za Fa.

Prowadziła go pośród skał w głąb lasu na wyspie. Trudno było nazwać tę drogę szlakiem. Nowi ludzie pozostawili tu swój zapach na stratowanych krzakach, i to było wszystko. Fa szła za zapachem bez zastanowienia. Wiedziała, że ogień musi być na drugim końcu wyspy, ale żeby sobie to w pełni uświadomić, musiałaby się zatrzymać i zobaczyć obrazy położywszy ręce na głowie. Na wyspie roiło się od gniazdu-

109

jących ptaków, a tak były nieprzychylne ludziom, że Fa i Lok zaczęli się posuwać z większą ostrożnością. Przestali zwracać zbyt czujną uwagę na zapach, a starali się przedzierać przez gęstwinę jak najciszej, żeby nie zakłócać leśnego ładu. W ich głowach przesuwały się obrazy jeden po drugim. Otaczała ich głęboka ciemność, posługiwali się wzrokiem przystosowanym do nocy; unikali tego, co niewidzialne, rozchylali splątany bluszcz, odsuwali rozłożyste jeżyny, pośród których przedzierali się bokiem. Wkrótce dobiegły ich głosy nowych ludzi.

Zobaczyli także ogień; a właściwie jego migocący odblask. Na skutek światła pozostałą część wyspy spowijała jeszcze bardziej nieprzenikniona ciemność, zaś ich wzrok, przystosowany do nocy, tracił ostrość widzenia, posuwali się więc znacznie wolniej. Ogień był teraz dużo większy, a oświetloną polanę otaczały frędzle młodych liści, jasnozielonych, jakby podświetlonych blaskiem słońca. Ludzie wydawali z siebie głosy, jakby w rytm bicia serca. Fa stanęła przed Lokiem, jej postać rysowała się głęboką czernią.

Drzewa na tym końcu wyspy były wysokie, a krzaki wśród nich rosły w pewnych odstępach, można więc było bez trudu między nimi się poruszać. Lok nie odstępował Fa, aż znaleźli się na samej krawędzi blasku ognia, gdzie skryli się za krzakiem stojąc z ugiętymi kolanami i zakrzywionymi palcami, gotowi w każdej chwili do ucieczki. Z tej pozycji mogli patrzeć na otwartą polanę wybraną przez nowych ludzi. Zbyt wiele mieli na raz do zobaczenia. Przede wszystkim drzewa miały tu zmienione kształty. Pochyliły się i splątały ciasno gałęziami tworząc wokół ognia otchłanie ciemności. Nowi ludzie siedzieli na ziemi pomiędzy Lokiem i światłem i trudno byłoby wypatrzeć dwie głowy o podobnym kształcie. Były albo rozciągnięte na boki, z których wyrastały rogi, albo wydłużone spiczasto w górę jak sosny, albo też okrągłe i wielkie. Za ogniskiem Lok widział stos pni uszykowanych do palenia i choć były ciężkie, zdawały się poruszać w blasku ognia.

110

Wtem, rzecz niewiarygodna, rozległ się spoza drzew samczy ryk jelenia. Ryk przeraźliwy i oszalały, pełen bólu i tęsknego pożądania. Ryk najpotężniejszego jelenia, dla którego świat był za ciasny. Fa i Lok przylgnęli do siebie patrząc na pnie drzew i nie widząc żadnego obrazu. Nowi ludzie pochylili się kryjąc głowy, przez co zmieniły się ich kształty. Jeleń wyłonił się spośród drzew. Podskakiwał na tylnych nogach rozpościerając szeroko przednie. Jego uwieńczona porożem głowa tkwiła wśród liści drzew, patrzył w górę, ponad nowymi ludźmi, ponad Lokiem i Fa, i kołysał się na boki. Zaczął się obracać, a wtedy dostrzegli, że jego ogon jest sztywny i uderza o jasne, pozbawione sierści nogi.

Miał ręce. W jednej z otchłani ciemności rozległo się kwilenie nowego. Lok aż podskoczył za krzakiem.

- Liku!

Fa zasłoniła mu ręką usta zmuszając go do milczenia. Jeleń przestał tańczyć. Usłyszeli wołanie Liku:

- Jestem tutaj, Lok! Jestem tutaj!

Rozległa się nagle wrzawa przypominająca śmiech, ptasi świergot i bezładny trzepot skrzydeł podczas pikowania i wirującego lotu, rozległy się wszystkie głosy, krzyki, a także kobiecy pisk. Ogień nagle zasyczał, wystrzelił w górę biały dym, pociemniało. Nowi ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony. Wyczuwało się złość i strach.

- Liku!

Jeleń gwałtownymi ruchami kołysał się w przyćmionym świetle. Fa potrząsnęła Lokiem i coś do niego mruczała. Ludzie pędzili z kijami, pochyleni, prosto przed siebie.

- Prędko!

Mężczyzna tłukł wściekle kijem w krzaki po prawej stronie. Lok wyrzucił do tyłu rękę.

- Jedzenie dla Liku!

Cisnął je na polanę. Kawał mięsa upadł pod nogi jelenia. Lok zdążył jeszcze zobaczyć, że jeleń pochylił się nad nim

111

pośród unoszącego się dymu; Fa nagle pociągnęła Loka i potykając się zaczęli uciekać. Wrzawa nowych ludzi zmieniła się w świadomą serię krzyków, pytań i odpowiedzi, rozkazów - polana wypełniła się płonącymi gałęziami, w których jawiło się bujne wiosenne listowie i znikało. Lok spuścił głowę i wsparł się nogami o miękką ziemię. Nad jego głową rozległ się syk wciąganego powietrza. Fa i Lok rzucili się w bok między gęstwinę i zwolnili kroku. Z największą pomysłowością i wyczuciem przedzierali się pośród jeżyn i ostrych gałęzi; Lok zauważył, że Fa ogarnęła rozpacz i że z trudem oddycha, co jemu także się udzieliło. Miotali się na wszystkie strony, a spomiędzy drzew za nimi błyskały pochodnie. Słyszeli, jak nowi ludzie nawołują się i robią straszny rwetes w gęstwinie leśnego podszycia. Wtem rozległ się pojedynczy, ale donośny głos. Ustał trzask gałęzi. Fa obłapywała mokre głazy.

- Prędko! Prędko!

Słyszał ją mimo huku połyskującej, skłębionej wody. Podążał za nią posłusznie, zdziwiony jej pośpiechem, ale żadne obrazy nie wypełniały mu głowy, poza jednym - "w gruncie rzeczy nic nie znaczącym obrazem tańczącego jelenia.

Fa przeskoczyła nad krawędzią urwiska i położyła się na własnym cieniu. Lok czekał. Z trudem chwytając oddech spytała:

- Gdzie oni są?

" Lok spojrzał na wyspę, ale nim zdążył coś powiedzieć, zadała już następne pytanie:

- Wspinają się?

W połowie wysokości urwiska kołysał się jeszcze korzeń, który Fa poruszyła, ale poza tym panował spokój, całe urwisko patrzyło w księżyc.

- Nie!

Leżeli cicho i w milczeniu. Lok usłyszał znowu huk wodospadu, który się tak nasilił, że zagłuszyłby jego słowa. Zastanawiał się daremnie, czy widzieli jakieś wspólne obrazy

112

albo wypowiadali jakieś słowa, ale poczuł tylko ciężar w słowie i w całym ciele. Nie miał wątpliwości. Ten ciężar odczuwał z powodu Liku. Ziewnął, przetarł palcami oczy i oblizał wargi. Fa podniosła się.

- Chodźmy!

Biegli truchtem pośród brzóz rosnących na wyspie, przeskakując z kamienia na kamień. Do pnia dołączyło się jeszcze wiele innych pni, a było ich więcej niż palców u rąk, wszystkie oplatane zielskiem naniesionym przez rzekę. Pomiędzy nimi tryskała woda i przepływała dalej. Pnie stworzyły przejście tak szerokie jak leśny szlak. Przedostali się na terasę bez trudu i stanęli tam, nie odezwawszy się do siebie słowem.

Od strony jaskini dotarły do nich odgłosy, jakby coś ciągnięto po ziemi. Rzucili się pędem, a wtedy czmychnęły na ich widok szare hieny. Księżyc tak oświetlał jaskinię, że nawet w niszach było widno. W mroku tonął tylko dół, w którym pogrzebali Mała. Przyklękli i zgarnęli ziemię, popiół i kości, przysypując widoczne resztki ciała Mała. Zniknął kopiec, ziemia została zrównana do poziomu wygasłego paleniska. Milcząc przez cały czas, przetoczyli kamień, by zabezpieczyć Mała.

Wreszcie Fa odezwała się szeptem:

- Jak będą karmić nowego bez mleka?

Przywarli do siebie, piersią do piersi. Skały wokół nich były takie same, jak wszystkie inne skały dokoła; nie oświetlał ich już blask ognia. Przywarli do siebie jeszcze mocniej, złączyli się w uścisku leżąc na ziemi i przytulając twarze. W ich ciałach zapłonął ogień, poddali mu się bez reszty.

Rozdział siódmy

Fa odsunęła go na bok. Podnieśli się i rozejrzeć po jaskini. Owionął ich chłód pierwszego brzasku wstającego dnia. Fa poszła do niszy i wróciła z nagą prawie kością i strzępkami mięsa, którego hieny nie mogły dosięgnąć. Stali się znowu czerwoni, miedzianoczerwoni, a ich włosy rude, zniknęły bowiem niebieskoszare barwy nocy. Nic do siebie nie mówiąc rozrywali kawałki mięsa i pochłaniali je pełni wzajemnego współczucia. Potem otarli ręce o uda i zeszli do wody, żeby się napić. Wciąż w milczeniu i bez żadnych obrazów skierowali się w lewo i ominąwszy zakręt wyszli na urwisko.

Fa stanęła.

- Nie chcę nic widzieć.

Odwróciwszy się patrzyli na pustą jaskinię.

- Wezmę ogień, kiedy spadnie z nieba albo zapłonie we wrzoścach.

Lok rozważał obraz ognia. Innych obrazów nie widział, w głowie miał pustkę, a tylko gdzieś w środku narastało w nim uczucie, głębokie i niepodważalne. Zaczął schodzić do pni na drugim końcu terasy. Fa schwyciła go za rękę.

- Nie pójdziemy już więcej na wyspę. Lok odwrócił się do niej twarzą, z rękami uniesionymi w górę.

- Trzeba znaleźć jadło dla Liku. Żeby miała siły wrócić. Fa spojrzała na niego z powagą, jej twarz wyrażała myśli,

114

których nie potrafił zrozumieć. Przesunął się na bok, otrząsnął się i zaczął gestykulować, po czym stanął w miejscu i czekał pełen niepokoju.

- Nie. " Chwyciwszy go za rękę zaczęła go ciągnąć. Stawiał opór,

coś mówiąc przez cały czas, choć sam nie wiedział co. Przestała go ciągnąć i spojrzała mu w oczy.

- Zabiją cię.

Umilkli. Lok popatrzył na Fa, potem na wyspę. Podrapał się po lewym policzku. Fa podeszła do niego.

- Będę miała dzieci, które nie będą umierać w jaskini nad morzem. I będzie ogień.

- Liku też będzie miała dzieci, kiedy stanie się kobietą.

Puściła jego rękę.

- Posłuchaj. Nic nie mów. Nowi ludzie zabrali pień i Mal umarł. Ha był na urwisku i nowy człowiek też tam był. Ha nie żyje. Nowi ludzie przyszli do jaskini. Nil i stara kobieta

nie żyją.

Za jej plecami było jaśniejsze światło. Ponad jej głową prześwitywała na niebie smuga czerwieni. Fa w oczach Loka stała się dużo większa. Była kobietą. Lok spuścił przed nią pokornie głowę. Pod wpływem jej słów zalała go jeszcze większa fala uczucia.

- Będę zadowolony, kiedy nowi ludzie oddadzą nam Liku.

Fa westchnęła głęboko i gniewnie, zrobiła krok w stronę wody, ale zawróciła. Chwyciła go za ramiona.

- Skąd mogą mieć mleko dla nowego? Czy jeleń daje mleko? A co będzie, jeśli nie oddadzą nam Liku? Odparł upokorzony i z pustką w głowie:

- Nie widzę tego obrazu.

Rozgniewana zostawiła go, stanęła na zakręcie tyłem do mego, trzymając rękę na skale. Dostrzegł jej zjeżone włosy i naprężone muskuły na ramieniu. Pochyliła się do przodu wspierając prawą rękę o prawe kolano. Słyszał jej pomruk, choć była odwrócona do niego plecami.

115

- Widzisz mniej obrazów niż nowy.

Lok ucisnął mocno oczy pięściami, aż rozbłysły mu świetliste plamy, jak na powierzchni wody.

Już noc minęła.

Tak było w istocie. Tam, gdzie powinna być ciemność, panowała szarość. Po tym, jak oboje się położyli, rozbudziły się jego oczy i nos, cały Lok; obserwował, jak uczucie w nim wzbierało, opadało, wzbierało. Jego głowa wypełniona była gęstwiną białych, jesiennych pnączy, w nosie miał pełno ich nasion, od których kichał. Rozłożył ręce i zamrugał oczami w stronę Fa. Wspierała się o skałę i spoglądała na rzekę. Skinęła ręką.

Znowu pojawił się pień. Był w pobliżu wyspy, a na jego końcach siedzieli ci sami dwaj mężczyźni o kościstych twarzach. Zaczęli uderzać kijami w wodę i pień ruszył w poprzek rzeki. Kiedy już zbliżali się do brzegu i gęstwiny krzaków, przestali zanurzać kije, a pień ustawił się z nurtem rzeki. Wpatrywali się w pustą polanę, na której stało uschnięte drzewo. Lok zauważył, że jeden z nich obrócił się i powiedział coś do drugiego.

Fa dotknęła ręki Loka.

- Czegoś szukają.

Pień popłynął łagodnie w dół rzeki, słońce wznosiło się coraz wyżej na niebie. Dalsze odcinki rzeki zapłonęły blaskiem słońca, tak że przez chwilę las po obu jej brzegach przez kontrast wydał się cieniem. Ci dwaj nowi ludzie pochłonęli uwagę Loka w tak niepojęty sposób, że cała gęstwina białych, jesiennych pnączy uleciała mu z głowy. Zapomniał zamrugać oczami.

Pień, dryfując coraz dalej od wodospadu, wydawał się teraz mniejszy. Ilekroć skręcał, człowiek siedzący z tyłu uderzał w wodę kijem i pień odwracał się w kierunku Loka. Przez cały czas jednak dwaj mężczyźni rozglądali się po brzegu.

Fa szepnęła:

- Jest też drugi pień.

116

Krzaki na brzegu wyspy poruszały się niemal bez przerwy. Na chwilę rozchyliły się, i teraz, kiedy Lok wiedział, gdzie patrzeć, zobaczył ukryty tam koniec drugiego pnia. Jakiś mężczyzna wysunął głowę i ramiona spośród zielonych liści i wymachiwał gniewnie ręką. Dwaj mężczyźni, siedzący na pniu, zaczęli szybko uderzać kijami w wodę podpływając do miejsca, jakie wskazywał wymachujący mężczyzna, na wprost uschniętego drzewa. Patrzyli jednak na niego, a nie na drzewo, i kiwali głowami. Pień zatrzymał się, wsuwając się jednym końcem między krzaki.

Ciekawość zwyciężyła; Lok zaczął biec w stronę nowej drogi prowadzącej ku wyspie, a był tak podniecony, że Fa również zobaczyła jego obraz. Dopadła go i chwyciła za rękę.

- Nie! Nie!

Lok coś mówił, ale krzyknęła:

- Powiedziałam "nie"! Wskazała w stronę jaskini.

- Co powiedziałeś? Fa widzi wiele obrazów... Nareszcie się uspokoił i czekał na to, co powie. Mówiła z powagą:

- Pójdziemy do lasu. Po jedzenie. Będziemy ich obserwować przez rzekę.

Schodząc zboczem w dół oddalili się od rzeki, ale nie spuszczali z oka skał i nowych ludzi. Na obrzeżach lasu było dużo jedzenia: bulwy, które wypuszczały już zielone pędy, pędraki, kłącza i grzyby, najdelikatniejsze pod korą niektórych drzew. Byli jeszcze syci po zjedzeniu mięsa łani, mieli zresztą swoiste pojęcie głodu. Jedli, jeżeli mieli co jeść, ale mogli żyć bez jedzenia cały dzień i więcej dni, jeżeli zaistniała taka konieczność. Dlatego też teraz nie zależało im na szukaniu jadła, zwłaszcza że, zafascynowani nowymi ludźmi, znów podążyli do krzaków nad brzegiem wody. Stali w błocie i wsłuchiwali się w głosy nowych ludzi wychwytując Je pośród huku wodospadu. Jakaś wcześnie rozbudzona mucha zabzyczała Lokowi pod nosem. Było ciepło, słońce

117

świeciło łagodnie i Lok znowu ziewnął. Wtem usłyszał ptasie głosy nowych ludzi, którzy ze sobą rozmawiali, ale dobiegały jeszcze jakieś inne, niewytłumaczalne odgłosy stukania i trzasków. Fa chyłkiem pomknęła na polanę i położyła się na ziemi za uschniętym drzewem.

Nic nie widzieli po drugiej stronie rzeki, ale stukot i trzaski wciąż się rozlegały.

- Fa, wejdź na drzewo, może coś zobaczysz.

Odwróciła twarz i spojrzała na niego z powątpiewaniem. Zrozumiał od razu, że chce powiedzieć "nie", że będzie nalegać, aby odsunęli się jak najdalej od nowych ludzi i aby jak największa przepaść czasu oddzieliła ich od Liku; wydało mu się to nie do zniesienia. Przekradł się chyłkiem na czworakach do przodu i wdrapał na drzewo od tyłu. Nagle oplatał go gąszcz uschniętych, sczerniałych liści bluszczu o kwaśnym zapachu. Właśnie podciągał się na wklęsły wierzchołek, gdy wysunęła się za nim głowa Fa.

Wierzchołek był pusty jak ogromna skorupa żołędzia. Drzewo w środku pnia było białe, miękkie i zapadało się pod ich ciężarem, ale miało obfitość jedzenia. Splątany bluszcz piął się w górę i opadał w dół, a oni czuli się tak, jakby siedzieli w gęstwinie krzaków na ziemi. Inne drzewa były znacznie wyższe, ale stąd roztaczał się otwarty widok na niebo i zielone połacie wyspy. Rozchylając ostrożnie liście, jakby szukał jajek, Lok przekonał się, że potrafi zrobić otwór przystosowany tylko do oka; choć liście na brzegach otworu poruszały się, dobrze widział rzekę i brzegi, które w porównaniu z ciemnymi liśćmi bluszczu, wydawały się bardzo jasne. Patrzył przez otwór, jakby patrzył poprzez złożone dłonie. Znajdująca się po lewej stronie Fa przygotowywała sobie punkt obserwacyjny, wykorzystując wklęśnięcie wierzchołka na oparcie dla łokci. Loka przytłaczał smutek, jak zawsze, kiedy musiał obserwować nowych ludzi. Usiadł wygodnie we wgłębieniu pnia. Przez chwilę zapomnieli o wszystkim, siedzieli w milczeniu.

Pień zaczął się wysuwać spośród krzaków na brzegu

118

wyspy. Dwaj mężczyźni, ostrożnie zanurzając w wodzie kije, obrócili pień. Nie kierował się na Loka i Fa, lecz w górę rzeki, choć z początku zaczął płynąć w poprzek rzeki, w ich stronę. W zagłębieniu płynącego pnia było niemało dziwów;

przypominały kształtem kamienie i wybrzuszone skóry. Były tam też przeróżne kije, od długich pali i gałęzi, po gałązki o zwiędłych liściach. Pień się przybliżał.

Wreszcie ujrzeli nowych ludzi na wprost siebie w pełnym słońcu. Wygląd tych ludzi ogromnie ich zadziwił. Włosy mieli czarne, a rosły w najdziwniejszy sposób. Włosy człowieka o kościstej twarzy, siedzącego na froncie pnia, sterczały na czubku głowy niby sosna, przez co jego głowa, i tak już za długa, zdawała się jeszcze bardziej wydłużona, jakby ją ktoś bezlitośnie wyciągnął w górę. Drugi człowiek o kościstej twarzy miał ogromną, krzaczastą strzechę, sterczącą na wszystkie strony, niczym bluszcz na uschniętym drzewie.

Porastały ich też bujne włosy w pasie, na brzuchu i udach, w tych miejscach byli więc znacznie grubsi niż gdzie indziej. Lok jednak nie od razu to zauważył; o wiele bardziej przyciągało jego wzrok wszystko, co otaczało ich oczy. Pod oczami, i to bardzo blisko, mieli białą kość, a tam, gdzie powinny być szerokie nozdrza, znajdowały się wąskie szparki, spomiędzy których wystawała stercząc do przodu kość. Poniżej była następna szpara, jakby usta, i przez nią dobywał się ich trzepocący głos, a pod'tą szparą wyrastały szorstkie, ciemne włosy. Oczy, które spoglądały z tych kości, były także ciemne i rozbiegane. Powyżej oczu mieli brwi, cieńsze niż nozdrza i usta, czarne, sterczące i podwinięte do góry, przez co wydawali się groźni i źli jak osy. Sznur zębów i muszli morskich otaczał ich szyje ponad szarą, owłosioną skorą. Nad brwiami mieli wysuniętą do przodu kość, która cofała się kryjąc pod włosami. Kiedy pień przypłynął bliżej, Lok zdążył zauważyć, że kolor ich kości nie jest lśniąco biały, ale trochę przydymiony. Przypominał kolor dużych grzybów albo kłosów, które ludzie jedli, a sama kość zdawała się

119

być podobnej faktury. Ręce i nogi mieli cienkie jak patyki, a stawy przypominały sęki na kiju.

Teraz, kiedy Lok patrzył na pień z bliska, stwierdził, że jest znacznie szerszy niż przedtem, a właściwie, że są to dwa płynące obok siebie pnie. W środku znajdowały się liczne tobołki i jeszcze jakieś dziwne kształty, wśród których leżał na boku człowiek. Jego ciało i kości wyglądały podobnie jak u innych, ale włosy na głowie sterczały mu jak ostre i błyszczące szpikulce, które przypominały twarde kolce skorupy kasztana. Majstrował coś przy spiczasto zakończonej gałęzi, obok leżał jego wygięty kij.

Pnie przypłynęły do brzegu. Człowiek siedzący z tyłu - Lok nazwał go w myślach Sosną - powiedział coś cicho. Krzaczasty położył ulistnioną gałąź i uchwycił się trawy rosnącej na brzegu. Kasztan wziął zagięty kij i gałąź i przemknąwszy chyłkiem po pniach stanął skulony na ziemi. Lok i Fa siedzieli prawie tuż nad nim. Czuli jego zapach, a był to zapach morza, mięsa, lęku i podniecenia. Znajdował się tak blisko, że w każdej chwili mógł ich wytropić, mimo że znajdował się niżej, Lok bowiem także rozsiewał zapach nagłego przestrachu, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Starał się jak najmniej oddychać, zwłaszcza że liście same z siebie poruszały się jakoś żywiej.

Kasztan stał pod nimi w przesianym przez liście słońcu. Gałąź skrzyżował z zagiętym kijem. Rozglądał się wokół drzewa, sprawdzał grunt pod nogami, spoglądał w stronę lasu. Mówił coś do pozostałych mężczyzn siedzących jeszcze w pniach; były to miękkie dźwięki, jakby chichot; biel na jego twarzy zdawała się drżeć.

Lok był wstrząśnięty, jak człowiek, który liczył na gałąź, a okazało się, że wcale jej tam nie ma. Zrozumiał patrząc z góry, że nie kryje się pod tą kością twarz Mała, Fa ani Loka. Była to skóra.

Krzaczasty i Sosna zrobili coś przy pasach, którymi przymocowane były do krzaków pnie. Zeskoczyli szybko z pnia, popędzili naprzód i zniknęli. Teraz dochodziły odgłosy ude-

120

rżeń kamieniem o drzewo. Kasztan powlókł się także w tamtą stronę i zniknął.

Już nic więcej się nie działo, Lok skupił teraz całą uwagę na pniach. Były w środku gładkie i lśniące, tam gdzie prześwitywało drzewo, na zewnątrz miały rozmazane smugi, które wyglądały jak białe pasma na skale, wysuszone słońcem po odpływie morza. Brzegi miały zaokrąglone i wyżłobione, tam gdzie opierały się ręce kościstych twarzy. Na pniach leżało tyle rzeczy o najprzeróżniejszych kształtach, że nie sposób było się wśród nich rozeznać. Były tam okrągłe kamienie, kije, skóry, tobołki większe niż sam Lok, coś, co miało kolor jaskrawej czerwieni, kości przybierające żywe kształty, brązowe liście, które w miejscach uciśniętych przez ręce stawały się podobne do brązowych ryb, były tam też najrozmaitsze zapachy i pytania bez odpowiedzi. Lok patrzył niewidzącym wzrokiem, obraz rozpływał mu się przed oczami, ale po chwili znów się złączył w jedną całość. Na wyspie za rzeką nie widać było żadnego poruszenia.

Fa dotknęła jego ręki. Obróciła się, a Lok przesunął się za nią ostrożnie i zrobił małe szparki pomiędzy liśćmi, przez które mogli obserwować polanę.

Wszystko, co było mu tak dobrze znane, nagle stało się inne. Gęstwina krzaków i spokojna woda po lewej stronie polany wyglądały tak samo, nie zmieniły się też nieprzebyte bagna po prawej stronie. Ale tam, gdzie leśny szlak stykał się z polaną, krzaki rosły teraz obficie i bujnie. Było jednak między nimi przejście i kiedy się w nie bacznie wpatrzyli, ujrzeli Sosnę przedzierającego się z następnym sękatym kijem na ramieniu. Kij był biały i ostro zakończony. Z głębi lasu wciąż dochodziły odgłosy rąbania drzewa.

Od Fa powiało przerażeniem. Loka również zaczęła ogarniać fala strachu, nawet nie dlatego, że dzielił z nią wspólnie ten sam obraz, ale wpływała na to sytuacja ogólna, gorzki zapach, martwa cisza, czujność, bezruch i napięta do ostatnich granic uwaga. Teraz, jeszcze wyraźniej niż kiedykolwiek do tej pory, było dwóch Loków, zewnętrzny i we-

121

wnętrzny. Lok wewnętrzny mógł oczekiwać wszystkiego, ale zewnętrzny, który oddychał, słyszał, węszył zapachy i zawsze czuwał, napierał teraz na niego, opinał go ciasno jakby drugą skórą. Ona to właśnie wzmagała w nim strach i sygnalizowała niebezpieczeństwo wcześniej, niż mózg potrafił zrozumieć obraz. Jeszcze nigdy w życiu tak się nie bał, nawet wtedy, kiedy wdrapywał się z Ha na skałę, a kot krążył przy swojej ofierze, z której zdążył już wypić krew, i wpatrując się w nich rozważał, czy są warci trudu. Fa przytknęła usta do jego ucha.

- Jesteśmy w pułapce.

Cierniste krzaki rozpościerały się szeroko. Szczególnie gęsto rosły tam, gdzie wiodła dogodna droga na polanę; ale były jeszcze dwie inne drogi, jedna przy stojącej wodzie, a druga przy bagnach. Polana tylko półkolem stykała się z rzeką. Trzy kościste twarze przedostały się tym drugim przejściem niosąc jeszcze więcej sękatych kijów. Z ich pomocą zasłoniły przejście, którym przybyły.

Fa szepnęła mu do ucha:

- Wiedzą, że tutaj jesteśmy. Nie chcą, abyśmy się stąd wydostali.

W dalszym ciągu kościste twarze nie zwracały na nich uwagi. Krzaczasty i Sosna wrócili do pni, które stuknęły o siebie. Kasztan szedł powoli przy brzegu ciernistych krzaków, zwrócony twarzą do lasu. Bez przerwy trzymał wygięty kij skrzyżowany z gałęzią. Krzaki sięgały mu do piersi, a kiedy z jakiejś dalekiej polany rozległ się ryk samca, stanął jak wryty, podniósł głowę i wyprostował lekko swój kij. Ponownie odezwały się turkawki, słońce spłynęło na wierzchołek drzewa i owionęło ciepłem dwoje siedzących tam ludzi.

Ktoś uderzył głośno kijem w wodę i pnie podskoczyły. Słychać było stukanie w drzewo, wleczenie czegoś po ziemi i ptasią mowę; wtem dwaj inni mężczyźni wyszli spod drzewa na polanę. Pierwszy podobny był do poprzednich. Włosy na czubku jego głowy układały się w kitę i opadały na plecy

122

podskakując przy każdym poruszeniu. Kita podszedł od razu do krzaków i zaczął obserwować las. On również trzymał wygięty kij skrzyżowany z gałęzią.

Drugi był zupełnie inny. Był niższy i barczysty. Ciało miał mocno owłosione, a włosy na głowie tak przylizane, jakby natarł je tłuszczem, natomiast na karku układały się w kulę. Z przodu wcale nie miał włosów, zaś tam gdzie uszy, wyrastała łukowata wypukłość obciągnięta skórą o przydymionej, bladej bieli grzyba. Po raz pierwszy Lok zobaczył uszy tych ludzi. Były małe, zwinięte, wyrastały z boku, ciasno przylegając do głowy.

Kita i Kasztan szli pochyleni. Odgarniali liście i źdźbła trawy ze śladów stóp, jakie pozostawili Fa i Lok. Kita popatrzył w górę i powiedział:

- Tuami.

Kasztan szedł śladami z wyciągniętą ręką. Kita odezwał się do barczystego człowieka:

- Tuami!

Barczysty odwrócił się do nich od stosu kamieni i kijów, przy których był do tej pory zajęty. Odezwał się szybkim, ptasim głosem, dziwnie subtelnym, oni zaś coś mu odpowiedzieli.

Fa szepnęła Lokowi do ucha:

- To jego imię...

Wszyscy trzej szli pochyleni i kiwali głowami przyglądając się śladom. Im bliżej drzewa, tym grunt był twardszy i ślady zanikały. Lok spodziewał się, że przyłożą teraz nosy do ziemi, oni zaś wyprostowali się i stanęli. Tuami zaczął się śmiać. Pokazywał na wodospad, śmiejąc się i coś mówiąc ptasim świergotem. Po chwili klasnął głośno w dłonie i wypowiedziawszy jedno słowo wrócił do stosu kamieni i kijów.

Wydawało się, że to jedno słowo odmieniło całą polanę, nowi ludzie się odprężyli. Jednakże Kasztan i Kita stali po obu stronach polany z kijami w ręku i spoglądając ponad krzakami obserwowali las. Sosna jak do tej pory nie poruszył

123

żadnego z tobołków; przyłożył dłoń do ramienia, pociągnął za skórę i wyszedł z niej. Lok zareagował na to tak, jakby zobaczył cierń pod paznokciem człowieka; przekonał się jednak, że Sosna traktuje to zwyczajnie, wyglądał nawet na zadowolonego, było mu chłodno i wygodnie we własnej, białej skórze. Był teraz nagi jak Lok, tylko w cienkim pasie i na biodrach przewiązany był kawałkiem skóry z jelenia.

Lok zauważył jeszcze dwie rzeczy. Nowi ludzie poruszali się w taki sposób, z jakim się jeszcze nigdy dotychczas nie spotkał. Utrzymywali równowagę na czubkach palców, w pasie zaś każdy z nich był cienki jak osa i przy poruszaniu ciało ich kołysało się w przód i w tył. Nie patrzyli na ziemię, tylko prosto przed siebie. Trudno byłoby powiedzieć, że są głodni. Lok rozpoznawał głód od pierwszego spojrzenia. Nowi ludzie byli bliscy śmierci. Ciało z nich opadło, a kości sterczały jak u Mała. Ich ruchy, choć odznaczały się wdziękiem kołyszącej się młodej gałęzi, były powolne i senne. Szli wyprostowani, a przecież powinni być już martwi. Wydawało się, że coś, czego Lok nie mógł dostrzec, wspiera ich, podtrzymuje im głowy, pcha ich powoli, ale nieodparcie do przodu. Lok wiedział, że gdyby był tak chudy, już dawno by nie żył.

Kita rzucił skórę na ziemię pod uschniętym drzewem i zaczął się zmagać z wielkim tobołem. Kasztan podszedł szybko, aby mu pomóc, i obaj go dźwignęli. Lok spostrzegł, że ich twarze przy uśmiechu pokrywają się zmarszczkami, co go usposobiło do nich przyjaźnie, zelżał w nim ciężar przytłaczającego go smutku. Widząc, jak podnoszą wspólnie tobół, i on odczuł w nogach straszliwy wysiłek, jakby sam także go dźwigał. Wrócił Tuami. Zsunął z siebie skórę, przeciągnął się, podrapał i przyklęknął. Rozgarnął liście aż po nagą, brązową ziemię. W prawej ręce trzymał krótki kij, jednocześnie coś mówił do pozostałych mężczyzn. Często kiwali głowami. Pnie znowu podskoczyły i rozległy się jakieś głosy przy wodzie. Mężczyźni, znajdujący się na polanie,

124

przestali rozmawiać. Kita i Kasztan zaczęli znowu krążyć

wokół ciernistych krzaków.

Wtem pojawił się nowy człowiek. Był wysoki i nie tak

bardzo chudy jak pozostali. Włosy jego pod ustami i na głowie były siwe i białe jak u Mała. Skręcały się tworząc puszystą czuprynę, a z uszu zwisały mu ogromne kocie zęby. Fa i Lok nie widzieli jego twarzy, bo stał odwrócony tyłem. Nazwali go starym człowiekiem. Spoglądał z góry na Tuami, jego ostro brzmiący głos wznosił się i opadał.

Tuami zrobił na ziemi jakieś znaki. Wszyscy się do niego przyłączyli. Nagle Fa i Lok ujrzeli jednocześnie obraz starej kobiety obrysowującej ciało Mała. Fa zerkała co chwila na Loka i dyskretnie wskazywała palcem w dół. Wszyscy, którzy nie pełnili straży, zgromadzili się wokół Tuami, rozmawiając ze sobą i ze starym człowiekiem. Niewiele gestykulowali ani nie wyrażali swoich myśli tanecznym ruchem, jak robiliby to Fa i Lok, tylko ich wargi trzepotały i klapały. Stary człowiek wykonał jakiś gest ręką i schylił się przed Tuami. Coś do niego powiedział.

Tuami potrząsnął głową. Wszyscy mężczyźni oddalili się trochę od niego i usiedli rzędem, tylko Kita czuwał na straży. Fa i Lok ponad owłosionymi głowami siedzących rzędem mężczyzn przyglądali się, co robi Tuami. Przetoczył się teraz na drugą stronę oczyszczonego z liści skrawka ziemi i nareszcie mogli zobaczyć jego twarz. Pomiędzy brwiami miał pionowe zmarszczki, a rysując jakąś linię wysuwał jednocześnie z ust czubek języka. Rząd głów zaczął się znowu poruszać. Jeden z mężczyzn podniósł kilka małych patyków i połamał je na kawałki. Skrył je w dłoni, a następnie wszyscy wyciągali po jednym.

Tuami wstał, podszedł do tobołka i wyciągnął skórzany worek. Znajdowały się tam kamienie, kawałki drzewa i jeszcze jakieś inne przedmioty, które poukładał stosownie do znaków, jakie wyrysował na ziemi. Następnie usiadł ze skrzyżowanymi nogami naprzeciw mężczyzn, a właściwie

125

pomiędzy nimi i skrawkiem ziemi z wyrysowanymi znakami. Mężczyźni zaczęli wydawać jakieś dziwne dźwięki. Klaskali też w ręce, a te odgłosy niosły się urywanym, ostrym trzepotem. Rozprzestrzeniały się, opadały, wirowały, ale ciągle brzmiały jednako, jak huk na progach wodospadu, przez które przetaczała się woda, a one, wciąż takie same, tkwiły niezmiennie w tym samym miejscu. Głowa Loka przepełniona była szumem wodospadu, jakby wpatrywał się weń zbyt długo, co go przyprawiło o senność. Od kiedy zauważył, że ci ludzie się lubią, jego napięta skóra odrobinę się rozluźniła. W miarę jak rozbrzmiewały ich głosy i to charakterystyczne trzepocące mlaskanie, w Loku zaczęły się budzić cieplejsze uczucia.

Rozdzierający, samczy ryk jelenia rozległ się tuż pod ich drzewem. Lok natychmiast oprzytomniał. Mężczyźni pochylili nisko głowy, dotykając włosami ziemi. Największy jeleń spośród wszystkich jeleni tańczył na polanie. Przemaszerował przed pochylonymi głowami, przesunął się tanecznym krokiem na drugą stronę wyrysowanych znaków, obrócił się i stanął spokojnie. Znowu rozległ się jeleni

ryk. A potem zapanowała na polanie cisza, tylko gruchały turkawki.

Tuami pracował niestrudzenie. Zaczął rzucać różne przedmioty na znaki. Przechylił się do przodu i dokonał jakichś ważnych przesunięć. Na nagim skrawku ziemi pojawił się kolor, kolor jesiennych liści, czerwonych jagód, białego szronu i zszarzałej czerni, jaką ogień pozostawia na osmalonym kamieniu. Mężczyźni siedzieli w milczeniu, wciąż jeszcze dotykając włosami ziemi.

Tuami usiadł.

Napiętą skórę Loka owionął zimowy chłód. Na polanie pojawił się następny jeleń. Leżał płasko na ziemi, tam gdzie były znaki; galopował wokoło, a jednak, podobnie jak głosy mężczyzn i woda poniżej wodospadu, pozostawał ciągle w tym samym miejscu. Jego sierść miała barwę jak w okresie godowym, był bardzo gruby, jego małe, czarne

126

oko wytropiło oko Loka w bluszczu. Lok czul się osaczony, więc skulił się głębiej w miękkim drzewie, w którym jadło żyło i biegało łaskocząc go po całym ciele. Nie chciał patrzeć.

Fa podciągnęła go za rękę do góry. Z lękiem znowu

przyłożył oko do liści, żeby popatrzeć na leżącego jelenia; ale nie było go widać, gdyż zasłaniali go stojący przed nim mężczyźni. Sosna trzymał w lewej ręce wygładzony kawałek drzewa, z którego sterczała boczna gałąź albo tylko jej odłamana część. Na tym właśnie kawałku gałęzi Sosna położył wyciągnięty palec. Naprzeciw niego stał Tuami trzymając z drugiego końca kawałek drzewa. Sosna przemawiał do stojącego i do leżącego jelenia. Słyszeli, że o coś prosi. Tuami wzniósł prawą rękę w powietrze. Jeleń ryknął. Tuami uderzył mocno lśniącym kamieniem w drzewo. Sosna stał chwilę bez ruchu, po czym zdjął ostrożnie rękę z gładkiego drzewa, a palec został na gałęzi. Odwrócił się, by usiąść między mężczyznami. Jego twarz stała się jeszcze bardziej koścista, poruszał się bardzo wolno, chwiejąc się na nogach. Mężczyźni wyciągnęli ręce i pomogli mu się usadowić między sobą. Nic nie mówił. Kasztan zaczął mu owijać palec kawałkiem skóry, a jelenie czekały, aż skończy.

Tuami odwrócił drzewo, palec jeszcze chwilę się trzymał,

po czym oderwał się i spadł z cichym plaśnięciem. Leżał na rudej skórze jelenia. Tuami znowu usiadł. Dwaj mężczyźni obejmowali Sosnę, który się przechylał na boki. Panowała taka cisza, że huk wodospadu zdawał się rozlegać z bliska.

Kasztan i Krzaczasty podeszli do leżącego jelenia. Trzymali w jednej ręce zakrzywione kije, w drugiej gałęzie z czerwonymi piórami. Stojący jeleń poruszył swoją człowieczą ręką, jakby ich czymś posypywał, a potem dotknął ich policzków liściem paproci. Zaczęli się pochylać nad

127

jeleniem leżącym na ziemi, spuszczając nisko ręce, ale prawe łokcie sterczały im za plecami. Wtem rozległ się świst i dwie gałęzie ugodziły jelenia w serce. Pochyliwszy się wyciągnęli te gałęzie, a jeleń nawet nie drgnął. Siedzący mężczyźni klaskali w dłonie, wydając odgłosy naśladujące plusk przetaczającej się wody. Lok ziewnął i oblizał wargi. Kasztan i Krzaczasty ciągle stali z kijami w ręku. Jeleń ryknął i wszyscy mężczyźni schylili głowy dotykając włosami do ziemi. Jeleń znowu rozpoczął taniec przy wtórze klaskania i odgłosów naśladujących plusk wody. Zbliżył się, przeszedł pod drzewem i zniknął, a wtedy wszystkie odgłosy umilkły. Między uschniętym drzewem a rzeką jeleń ryknął raz jeszcze.

Tuami i Kita pomknęli do ciernistych krzaków i rozchylili je na boki. Stali po obu stronach zrobionego przejścia, odciągając do tyłu gałęzie; oczy mieli zamknięte. Kasztan i Krzaczasty rzucili się ukradkiem do przodu z uniesionymi w górę kijami. Minęli uszykowane dla nich przejście i zniknęli bezszelestnie w głębi lasu, a wtedy Tuami i Kita wypuścili z rąk gałęzie.

Słońce przesunęło się dalej, zapach jelenia unosił się w cieniu uschniętego drzewa. Sosna drżał siedząc na ziemi pod drzewem. Ludzie zaczęli się poruszać sennie, leniwie, jakby głód pozbawił ich sił. Stary człowiek wyłonił się spod drzewa i coś omawiał z Tuami. Włosy miał teraz ciasno związane przy głowie, prześlizgiwały się po nich jasne plamy słońca. Podszedł wolnym krokiem do jelenia, przyjrzał mu się uważnie i zaczął go pocierać wyciągniętą nogą po całym ciele. Jeleniowi to najwyraźniej wcale nie przeszkadzało. Po chwili na ziemi pozostały już tylko kolorowe łaty i głowa z małym oczkiem. Tuami odwrócił się mówiąc coś do siebie i podszedł do tobołka, w którym zaczął grzebać. Wyjął ciężką spiczastą kość, która z jednego końca była pożłobiona jak powierzchnia zęba, a z drugiego przypominała cienkie, stępione ostrze. Przyklęknął i zaczął pocierać ostrze małym kamykiem. Lok słyszał głośne zgrzytanie.

128

Teraz podszedł do Tuami stary człowiek, wskazał na kość i ryknął śmiechem, udając, że ciska czymś w jego pierś. Tuami pochylił się i w dalszym ciągu pocierał kość kamieniem. Stary człowiek wskazał na rzekę, potem na ziemię i zaczął coś długo mówić. Tuami wepchnął kość i kamień za skórę, którą był przewiązany w pasie, podniósł się, przeszedł pod drzewem i zniknął z pola widzenia.

Stary człowiek przestał mówić. Usiadł ostrożnie na tobołku, prawie pośrodku polany. Przy nogach miał głowę jelenia z małym oczkiem.

Fa szepnęła Lokowi do ucha:

- Odszedł wcześniej. Boi się drugiego jelenia. Lok natychmiast zobaczył żywy obraz tańczącego i ryczącego jelenia. Przytaknął głową na znak, że się z nią zgadza.

Spadkobiercy

Rozdział ósmy

Fa przesunęła się zachowując ostrożność i usadowiła się wygodniej. Lok, rozglądając się na boki, zobaczył jej czerwony język oblizujący wargi. Oboje siedzieli w milczeniu i przez chwilę Lok widział dwie Fa, które się rozdzieliły, a scalić je mogła tylko niezachwiana stanowczość. Pośród bluszczu było mnóstwo owadów, które cicho bzyczały i siadały na Loku drażniąc mu skórę. Cienie pomiędzy smugami i plamami słońca rozdzielały się i znikały, dopóki słońce nie znalazło się na innej wysokości. Różne powiedzenia Mała i starej kobiety cisnęły mu się teraz do głowy wraz z obrazami i mieszały się z głosami nowych ludzi, aż w końcu nie mógł rozróżnić, co jest co. To przecież nie stary człowiek pod drzewem mówi głosem Mała o letniej krainie, gdzie słońce było gorące jak ogień, a owoce dojrzewały przez cały rok, ani też ich jaskinia pod nawisem skalnym nie mogła się mieszać, jak to teraz miało miejsce, z polaną pełną tobołków i otoczoną ciernistymi krzakami. Uczucie, tak bardzo nieprzyjemne, pogłębiało się i rozlewało w nim jak woda w stawie. Lok już się prawie zdążył do tego przyzwyczaić.

Zabolała go ręka. Otworzył oczy i spojrzał rozzłoszczony. To Fa tak mocno uciskała mu rękę, że aż nabrzmiała wokół jej palców. Wtem usłyszał całkiem wyraźnie kwilenie nowego. Ptasie głosy i piskliwy śmiech nowych ludzi przybrały

130

takie tony, jakby się wszyscy zamienili w dzieci. Fa obróciła się na drzewie w stronę rzeki. Lok siedział chwilę otumaniony słońcem, wizją snów, z których się zbudził, i nowymi ludźmi. Wszystko zmieszało się razem. Nowy znowu zakwilił, więc i Lok się obrócił na drzewie, aby razem z Fa zerkać pomiędzy liśćmi na rzekę.

Jeden z dwóch pni podpływał do brzegu. Tuami siedział z tyłu wiosłując kijem, a pozostałą część pnia zapełniali ludzie. Były to kobiety. Lok rozpoznał je po nagich, wysuszonych piersiach. Były dużo mniejsze od mężczyzn i nie miały na sobie tyle futra, które się zdejmowało. Ich włosy nie były też tak zdumiewająco i pracowicie upięte, jak u mężczyzn. Były bardzo chude, a ich twarze pomarszczone. Pomiędzy Tuami a tobołkami i kobietami o pomarszczonych twarzach siedziała istota, która tak przykuła oczy Loka, że już niewiele uwagi mógł poświęcić innym. Była to również kobieta, owinięta w pasie błyszczącym futrem, które sięgało wyżej i przerzucone przez jej ramiona tworzyło z tylu głowy torbę. Włosy miała lśniącoczarne i ułożone wokół białej twarzy jak płatki kwiatów. Jej ramiona i piersi były białe, uderzająco białe, przez kontrast z nowym, który się po nich gramolił. Chciał umknąć jak najdalej od wody i ponad ramieniem dostać się do futrzanej torby za jej głową. Śmiała się, jej twarz też się zmarszczyła, a w otwartych ustach pokazały się dziwne białe zęby. Zbyt wiele było do zobaczenia, więc Lok stał się oczami, które na wszystko zwracały uwagę. Miał nadzieję, że zapamiętają więcej, niż teraz dostrzegał. Kobieta ta była grubsza od pozostałych kobiet, podobnie jak stary człowiek był grubszy od pozostałych mężczyzn; nie była jednak tak stara jak on, a jej piersi były pełne mleka. Nowy chwytał za jej błyszczące włosy chcąc się podciągnąć wyżej, ona zaś usiłowała go ściągnąć w dół; kołysała głową na boki unosząc w górę twarz. Śmiech narastał jak świergot szpaków. Pień znalazł się poniżej zasięgu wzroku Loka, usłyszał tylko jakby westchnienie krzaków na brzegu.

131

Obrócił się do Fa. Jej twarz rozjaśniał bezgłośny śmiech potrząsała głową. Spojrzała na niego oczami tak pełnymi łez że lada chwila mogły wypełnić całe jej oczodoły. Przestała się śmiać; zmarszczyła twarz, jakby miała w boku długi cierń który sprawiał jej ból. Zamknęła usta, znowu je rozchyliła i choć nie usłyszał nawet szmeru jej oddechu, wiedział, że wypowiedziała słowo:

- Mleko...

Nie słychać było już śmiechu, tylko bełkotliwą rozmowę, a także odgłosy podnoszenia ciężkich przedmiotów i przerzucania ich z pnia na brzeg. Lok zrobił otwór w bluszczu w innym miejscu i spojrzał w dół. Fa, siedząca obok niego, zrobiła to samo już wcześniej.

Tłusta kobieta uspokoiła nowego. Stała nad wodą, a on ssał jej pierś. Pozostałe kobiety krzątały się pracowicie, ciągnąc tobołki lub zręcznie je rozwiązując i wymachując przy tym rękami. Jedna z nich, jak Lok zauważył, była jeszcze dzieckiem, wysoka i szczupła, przewiązana w pasie skórą jelenia. Spoglądała na tobołek leżący na ziemi przy jej nogach. Któraś z kobiet usiłowała go rozwiązać. Tobołek zmieniał kształt w konwulsyjnych podrygach. Z otworu wyturlała się Liku. Poderwała się na czworaki i podskoczyła. U jej szyi zwisał długi pas skóry, a kiedy Liku podskoczyła, kobieta rzuciła się i mocno chwyciła pas w garść. Liku przeturlała się w powietrzu i upadła na plecy z plaśnięciem. Szpaki znowu zaświergotały. Liku przeciągnęła się, okręciła i przykucnęła pod wysokim drzewem. Lok zobaczył, że ma zaokrąglony brzuszek, do którego przytula małą Oa. Kobieta, która rozwiązała tobołek, oplatała długą skórę wokół drzewa i odeszła. Tłusta kobieta zbliżyła się do Liku, dzięki czemu Lok mógł zobaczyć jej lśniące włosy z białym przedziałkiem pośrodku. Powiedziała coś do Liku, przyklękła, znowu coś powiedziała, śmiejąc się i trzymając nowego przy piersi. Liku nie odezwała się ani słowem, tylko przesunęła małą Oa z brzuszka do piersi. Kobieta podniosła się i oddaliła.

132

Teraz wolnym krokiem zbliżyła się do Liku wycieńczona z głodu dziewczynka i przykucnęła obok Liku na odległość swojego wzrostu. Nie mówiła nic, ale nie spuszczała oczu z Liku. Jakiś czas obie dziewczynki przyglądały się sobie. Liku poruszyła się. Oderwała coś z drzewa i włożyła do ust. Dziewczynka obserwowała ją przez cały czas, między jej brwiami zarysowały się proste linie. Potrząsnęła głową. Lok i Fa spojrzeli na siebie i także potrząsnęli głowami zachwyceni. Liku oderwała z pnia następny kawałek grzyba i podała dziewczynce, która się jednak odsunęła. Ale po chwili znów się przybliżyła, wyciągnęła szybkim ruchem rękę i chwyciła jedzenie. Z pewnym wahaniem włożyła je do ust i zaczęła żuć. Spojrzała szybko w tę stronę, gdzie zniknęły kobiety, i dopiero wtedy połknęła. Liku dała jej następny kawałek, niewielki, jak dla małego dziecka. Dziewczynka znowu zjadła. Siedziały w milczeniu, obserwując się nawzajem.

Dziewczynka wskazała na małą Oa i zadała jakieś pytanie, Liku jednak nie odpowiedziała, więc znowu zapanowało między nimi milczenie. Lok i Fa widzieli, że dziewczynka obrzuca wzrokiem Liku od stóp do głów i być może Liku robiła to samo, ale jej twarzy nie mogli zobaczyć. Liku przerzuciła małą Oa przez ramię. Wtem dziewczynka roześmiała się pokazując zęby. Liku także się roześmiała i śmiały się obie.

Lok i Fa też się uśmiechali. Loka przepełniło takie uczucie, jakby opromieniło go słońce. Miałby ochotę zatańczyć, gdyby nie zewnętrzny Lok, który nakazywał mu czujność.

Fa szepnęła Lokowi do ucha:

- Jak się ściemni, zabierzemy Liku i uciekniemy.

Tłusta kobieta zeszła nad wodę. Rozłożyła tam futra, na których usiadła, ale nowego nie miała przy sobie. Futra zsunęły się z jej ramion, została naga do pasa, jej skóra i włosy lśniły w słońcu. Uniosła ręce nad głową, pochyliła się i zaczęła coś robić przy włosach. Płatki kwiatów opadły,

133

włosy wiły się teraz na jej plecach i piersiach niby czarne węże. Potrząsnęła głową jak koń i wszystkie węże wypełzły na plecy odsłaniając nagie piersi. Wyjęła z włosów cienkie białe kolce i ułożyła je nad brzegiem wody. Sięgnęła do brzucha i wyciągnęła rozwidloną palczastą kość, a następnie podniosła rękę i zaczęła nią przesuwać po włosach, aż przestały się wić jak węże i opadały na plecy lśniącą czernią z białą linią na czubku głowy. Wreszcie przestała się zabawiać włosami i zaczęła się przyglądać dziewczynkom zagadując do nich od czasu do czasu. Chuda dziewczynka układała na ziemi gałązki łącząc je ze sobą u góry. Liku przykucnęła na czworakach i przyglądała się bez słowa. Tłusta kobieta znowu zajęła się włosami; zwijała je i wkłuwała w nie kolce, wygładzała, poczesywała kościaną ręką, pochylając się i opuszczając nisko głowę, a włosy, ułożone teraz inaczej, wznosiły się wysoko w ciasnych zwojach.

Lok usłyszał głos Tuami. Tłusta kobieta chwyciła futro i szybko narzuciła je na ramiona okrywając pępek i tłuste, białe pośladki. Widać było tylko jej piersi otoczone futrem. Rozglądała się na boki i rozmawiała, jak się Lok domyślał, z Tuami, co chwila wybuchając śmiechem.

Stary człowiek odezwał się głośno gdzieś z głębi polany. Lok, którego uwaga koncentrowała się teraz nie tylko na dziewczynkach, uświadomił sobie, jak wiele nowych odgłosów rozlega się dokoła. Słychać było łamanie drzewa, trzask ognia, jakieś stukania. Nie tylko stary człowiek, ale i inni wydawali rozkazy piskliwym, ptasim głosem. Lok ziewnął uszczęśliwiony. Wkrótce zapanuje ciemność i wreszcie uciekną stąd z Liku na jego plecach.

Tuami znowu wszedł pod drzewo i zaczął rozmawiać ze starym człowiekiem. Na pniu pojawił się Sosna. Pośrodku ułożony był stos drzewa, a obok, w wodzie, pływało kilka grubych pni pochodzących z polany na wyspie. Cień Sosny kładł się teraz tuż u jego stóp, gdyż słońce w swojej wędrówce po niebie zaczęło właśnie schodzić z zenitu. Jego blask odbijający się załamanym światłem w wodzie otaczającej

134

pnie oślepił Loka. Sosna i tłusta kobieta przyłożyli ręce do włosów i przez chwilę ze sobą rozmawiali. Wtem stary człowiek stanął tuż "pod Lokiem i zaczął gestykulować wykrzykując głośno. Tłusta kobieta roześmiała się odchylając do tyłu głowę i popatrzyła na niego, a odbijające się w wodzie słońce drgało rozproszonym światłem na jej bladej skórze. Stary człowiek znowu gdzieś odszedł.

Dzieci były razem. Chuda dziewczynka pochylała się nad swoim szałasem z gałęzi, a Liku skulona siedziała przy niej w takiej odległości od uschniętego drzewa, na jaką pozwalał wyciągnięty pas, owiązany wokół pnia. Chuda dziewczynka trzymała w ręku małą Oa obracając ją na wszystkie strony i z ciekawością się jej przyglądała. Powiedziała coś do Liku, a następnie ułożyła pieczołowicie małą Oa na plecach w szałasie. Liku patrzyła na chudą dziewczynkę z uwielbieniem.

Tłusta kobieta podniosła się przygładzając na sobie futro. Miała na szyi coś jasnego i lśniącego, co zwisało jej pomiędzy piersiami. Lok zauważył, że był to jeden z tych ładnych, gnących się żółtych kamieni, które jego ludzie czasem zbierali i którymi się bawili, a kiedy już znudzili się zabawą, wtedy je wyrzucali. Tłusta kobieta odeszła kołysząc biodrami i zniknęła gdzieś na polanie. Teraz Liku mówiła coś do chudej dziewczynki. Wskazywały jedna na drugą palcem.

- Liku!

Twarz chudej dziewczynki rozjaśniła się uśmiechem. Klasnęła w dłonie.

- Liku! Liku!

Teraz wskazała palcem na siebie.

- Tanakil.

Liku rzekła z powagą:

- Liku.

Chuda dziewczynka potrząsała głową. Liku także.

- Tanakil.

Liku wypowiedziała to słowo ze staranną uwagą:

- Tanakil.

135

Chuda dziewczynka zerwała się na nogi i klaszcząc w dłonie roześmiała się. Podeszła jedna z kobiet o pomarszczonej twarzy i stała przypatrując się Liku. Tanakil zaczęła coś do niej trajkotać, pokazując palcem i pochylając się, po czym zwróciła się do Liku mówiąc wyraźnie:

- Tanakil.

Liku zmarszczyła twarz.

- Tanakil.

Wszystkie trzy wy buchnęły śmiechem. Tanakil zbliżyła się do uschniętego drzewa, przyjrzała mu się, coś powiedziała, po czym oderwała kawałek żółtego grzyba, który jej przedtem podała Liku, i włożyła do ust. Kobieta narobiła takiego wrzasku, że aż Liku się przewróciła. Rozgniewana uderzyła Tanakil po ręku, krzycząc piskliwym głosem. Tanakil natychmiast wyciągnęła z ust kawałek grzyba. Kobieta tak ją trzepnęła w rękę, że grzyb poleciał do wody. Zaczęła krzyczeć na Liku, która cofnęła się pod drzewo. Kobieta przechyliła się w jej stronę, trzymając się jednak z daleka, i obrzucała Liku ostrymi słowami.

- Ah! - krzyczała. - Ah!

Po chwili odwróciła się do Tanakil nie przestając wykrzykiwać i popchnęła ją jedną ręką, drugą trzymając na biodrze. Popychając Tanakil pędziła ją przed sobą przez polanę. Tanakil szła niechętnie, co chwila obracając się w stronę Liku. Wkrótce i ona zniknęła. Liku podczołgała się do szałasu z gałęzi i chwyciła małą Oa, po czym wycofała się pod drzewo, gdzie usiadła przyciskając małą Oa do piersi. Kobieta o pomarszczonej twarzy wróciła i stanęła wpatrując się w Liku. Jej twarz trochę się wypogodziła. Nie odzywała się jednak ani słowem. Po chwili schyliła się, trzymając się od Liku na odległość skórzanego pasa.

- Tanakil.

Liku nie poruszyła się. Kobieta wzięła do ręki gałąź i wyciągnęła ją ostrożnie. Liku wzięła ją niepewnie do ręki, powąchała i rzuciła na ziemię. Kobieta powiedziała znowu:

- Tanakil?

136

W odpowiedzi rozległ się głos turkawek, a na twarzy kobiety zadrgały plamy światła odbijającego się od wody.

- Tanakil! Liku nie odezwała się, kobieta wreszcie odeszła.

Fa zdjęła rękę z ust Loka.

- Nie odzywaj się do Liku.

Spojrzała na niego groźnie. Teraz, kiedy kobieta zostawiła Liku w spokoju, przestała go świerzbić skóra. Zewnętrzny Lok przypomniał mu o zachowaniu ostrożności.

Na polanie rozbrzmiewały podniesione głosy. Lok i Fa znowu zmienili pozycję. Dostrzegli teraz ogromne zmiany. Pośrodku polany buzował jasny ogień, a gęsty dym unosił się prosto w niebo. Wokół polany poustawiane były szałasy z gałęzi, które ludzie przywieźli ze sobą na pniach. Większość tobołków zniknęła, było więc dużo miejsca wokół ogniska. Zgromadzili się tam wszyscy i o czymś rozmawiali. Byli zwróceni twarzą do starego człowieka, który coś do nich mówił. Wyciągnęli w jego kierunku ręce, wszyscy oprócz Tuami, który stał z boku, jakby przynależał do innych ludzi. Stary człowiek potrząsał głową i krzyczał. Wszyscy skulili się, stając się zlepkiem pleców, i mruczeli coś do siebie. Po czym znowu skupili się w pobliżu starego człowieka, głośno pokrzykując. Potrząsnął głową, odwrócił się do nich tyłem i pochylony wszedł do szałasu po lewej stronie. Mężczyźni skupili się teraz wokół Tuami nie przestając krzyczeć. Kiedy podniósł rękę, umilkli. Wskazał na głowę jelenia, która wciąż jeszcze leżała na ziemi stercząc spoza polan przyszykowanych do palenia. Zrobił nagły ruch głową w stronę lasu, ale ludzie znowu podnieśli wrzawę. Stary człowiek wyłonił się z szałasu podnosząc rękę jak Tuami. Uciszyli się na moment.

Stary człowiek powiedział jedno słowo, ale bardzo głośno. Natychmiast rozpętała się burza okrzyków. Nawet ich spowolniałe ruchy stały się jakby szybsze. Tłusta kobieta wyniosła dziwny tobołek z szałasu. Była to skóra całego zwierzęcia, ale coś w niej chlupotało, jakby zwierzę miało w środ-

137

ku wodę. Ludzie zaczęli przynosić wydrążone kawałki drzewa i podkładać je pod zwierzę, które natychmiast oddawało w nie mocz. Napełniało każdy kawałek wydrążonego drzewa. Lok widział spływający z chlupotem płyn. Tłusta kobieta była teraz szczęśliwa, tak samo jak wtedy, kiedy miała ze sobą nowego; wszyscy się cieszyli, nawet stary człowiek uśmiechał się z zadowoleniem. Zanosili swoje kawałki drzewa w stronę ogniska, ostrożnie, żeby nie rozlać ani kropli, choć przecież w rzece było niemało wody. Klękali albo powoli siadali i pili przykładając drzewo do ust. Tuami przyklęknął uśmiechnięty obok tłustej kobiety i zwierzę nasiusiało mu prosto w usta. Fa i Lok skulili się na drzewie krzywiąc z odrazy twarze. Jakaś gruda stanęła Lokowi w gardle. Pełzały po nim pędraki, bezwiednie wkładał je do ust, jeden po drugim, wciąż wykrzywiając twarz. Oblizał wargi, skrzywił się, ziewnął i spojrzał w dół na Liku.

Chuda dziewczynka wróciła. Unosił się od niej jakiś inny, kwaśny zapach, ale była zadowolona. Zaczęła mówić coś piskliwym, ptasim głosem, Liku wysunęła się spod drzewa. Tanakil popatrzyła w bok, tam gdzie wszyscy siedzieli przy ognisku, i spokojnie zbliżyła się do Liku. Położyła rękę na wąskim pasie skóry otaczającym drzewo i zaczęła go rozwiązywać. Następnie owiązała nim nadgarstek, kołując ręką i opuszczając ją w dół, niczym jaskółka w locie podczas lata. Obeszła drzewo, trzymając w ręku pas, i powiedziała coś do Liku. Pociągnęła ją lekko i obie dziewczynki odeszły.

Tanakil bezustannie mówiła, a Liku szła tuż obok niej nastawiając uszu i wsłuchując się w każde jej słowo, co nawet z daleka było widoczne. Lok musiał sobie zrobić nową szczelinę w bluszczu, aby zobaczyć, dokąd idą. Tanakil podprowadziła Liku do tobołka, chciała, aby Liku go zobaczyła.

Odrętwiały Lok zmienił pozycję, żeby lepiej widzieć polanę. Stary człowiek krążył niespokojnie, trzymając się jedną ręką za siwe włosy wyrastające mu pod ustami. Ludzie, którzy nie pełnili straży ani nie pilnowali ognia, leżeli na

138

wznak na ziemi jak martwi. Tłusta kobieta znowu weszła do szałasu.

Stary człowiek powziął jakieś postanowienie. Lok widział że odjął rękę od twarzy. Klasnął głośno w dłonie i coś powiedział. Leżący przy ogniu ludzie zaczęli się niechętnie podnosić. Stary człowiek wskazując na rzekę ponaglał ich, ale wszyscy stali w milczeniu. Nagle zaczęli potrząsać głowami i mówić. W głosie starego człowieka wyczuwało się złość. Podszedł do wody, zatrzymał się, powiedział coś przez ramię i wskazał na wydrążone pnie. Powoli mężczyźni ruszyli stąpając sennym krokiem po kępach trawy i zasypanej liśćmi ziemi. Mówili cicho do samych siebie i do innych. Stary człowiek zaczął krzyczeć, podobnie jak kobieta krzyczała na Tanakil. Stanęli sennie nad brzegiem rzeki wpatrując się w pnie, bez ruchu i bez słowa. Kwaśny zapach płynu, dobywającego się ze zwierzęcia, docierał aż do Loka, przypominał zbutwiały zapach jesieni. Tuami przeszedł przez polanę i zatrzymał się z tylu za stojącymi ludźmi.

Stary człowiek wystąpił z przemową. Tuami, kiwając głową, odszedł, a po chwili rozległy się odgłosy rąbania drzewa. Dwaj mężczyźni wyciągnęli z krzaków ukryte pasy ze skóry, wskoczyli do rzeki i zepchnęli w wodę tylny koniec pierwszego pnia, a podprowadzili do brzegu drugi pień. Stojąc po obu stronach pnia, zaczęli go podnosić. Pochyleni, sapali ciężko. Stary człowiek znowu krzyknął podnosząc w górę ręce i wskazując na coś palcem. Dwaj mężczyźni jeszcze raz unieśli pień. Tuami wrócił z gładko ociosaną gałęzią. Mężczyźni ryli miękką ziemię nad brzegiem rzeki. Lok obrócił się w swoim gnieździe, żeby odszukać Liku. Zobaczył, że Tanakil pokazuje jej wiele cudownych rzeczy: sznur morskich muszli, a także małą Oa, która wydala się Lokowi jak prawdziwa, myślał tylko, że śpi albo ze umarła. Tanakil nie wypuszczała z ręki pasa, ale zwisał luźno, bo Liku trzymała się blisko większej dziewczynki, patrząc na nią w taki sposób, jak patrzyła na Loka,

139

kiedy ją huśtał albo przed nią błaznował. Proste smugi słońca nachylały się ku polanie poprzez przełęcz. Stary człowiek zaczął pokrzykiwać, a na jego głos wynurzyły się z szałasu, ziewając, kobiety. Krzyknął znowu, więc powłócząc nogami skupiły się pod drzewem i podobnie jak przedtem mężczyźni o czymś ze sobą mówiły. Niebawem na polanie widać było tylko straż i dwie dziewczynki.

Jakiś nowy rodzaj okrzyków docierał spod drzewa i znad rzeki. Lok obrócił się, aby zobaczyć, co się dzieje. - A-ho! A-ho! A-ho!

Nowi ludzie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, stali przechyleni do tyłu. Pień patrzył na nich, jego dziób spoczywał na drugim pniu, który przyciągnął Tuami. Lok wiedział, że ten koniec jest dziobem, ponieważ pień miał po obu stronach oczy. Przedtem ich nie zauważył, bo były przesłonięte czymś białym, co teraz pociemniało i częściowo się zmyło. Ludzie byli przywiązani do pnia pasami ze skóry. Stary człowiek ponaglał ich, a oni odchylali się do tyłu, sapiąc, ryjąc nogami miękką ziemię i wzbijając w górę grudy ziemi. Szli wykonując nagłe ruchy, a pień sunął za nimi nie spuszczając ich z oczu. Lok widział bruzdy na ich twarzach i spływający pot, kiedy przechodzili pod drzewem, ale wkrótce zniknęli. Stary człowiek postępował za nimi, nieustannie krzycząc.

Tanakil i Liku wróciły pod drzewo. Liku trzymała Tanakil jedną ręką, a w drugiej miała małą Oa. Krzyki ustały nagle utrudzeni i posępni ludzie wyłonili się na polanie ustawili rzędem nad rzeką. Tuami i Sosna stanęli w wodzie rży drugim pniu. Tanakil ruszyła do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale Liku się cofnęła. Tanakil usiłowała jej oś wyjaśnić, ale Liku nie chciała się zbliżyć do wody. Tanakil zaczęła ją ciągnąć. Liku jednak zapierała się w ziemię rękoma i nogami. Nagle Tanakil zaczęła na nią krzyczeć jak kobieta o pomarszczonej twarzy. Wzięła do ręki kij, jej głos był ostry i przeszywający, znowu pociągnęła za pas. Liku się nie poddawała, więc Tanakil uderzyła ją kijem po

40

plecach. Liku jęknęła, a Tanakil ciągnęła, okładając ją kijem.

- A-ho! A-hol A-ho!

Drugi pień leżał już dziobem na brzegu, ale nie mogli go dalej wyciągnąć. Obsunął się w dół i ludzie się przewrócili. Stary człowiek krzyknął z całych sił. Pokazał z wściekłością palcem w dół rzeki, potem na wodospad i las, a jego głos był pełen gniewu. Ludzie także zaczęli na niego krzyczeć. Tanakil przestała bić Liku i obserwowała dorosłych. Stary człowiek krążył pośród leżących ludzi, usiłował ich poderwać kopniakiem. Tuami stał z boku, przyglądając mu się jak pień, ale nie odzywał się ani słowem. Powoli ludzie podnieśli się i znowu chwycili za pasy. Tanakil przestała się już nimi interesować, odwróciła się i przyklękła przy Liku. Podniosła kilka małych kamyków i podrzuciwszy je w górę, usiłowała je złapać w swoją wąską dłoń. Liku przyglądała się tej zabawie. Pień został wyciągnięty na brzeg, zakołysał się i osiadł mocno. Ludzie, odchyliwszy się do tyłu, odeszli.

Lok patrzył na Liku szczęśliwy, że ma zaokrąglony brzuszek, że panuje spokój, że Tanakil już nie okłada jej kijem. Przypomniał sobie nowego przy piersi tłustej kobiety i uśmiechnął się do Fa. Ona jednak cierpko się skrzywiła. Wcale nie wydawała się tak uszczęśliwiona jak on. Wszystko, co czul dotychczas, gdzieś pierzchło, zniknęło jak szron na płaskiej skale w pierwszych promieniach słońca. Ludzie, obdarzeni tyloma cudownymi umiejętnościami i przedmiotami, już nie wydawali mu się tak groźni jak dotychczas. Nawet zewnętrzny Lok był uśpiony i mniej wyczulony na zapachy i odgłosy. Ziewnął szeroko i przycisnął rękami oczy. Natychmiast rój kłaczków zaczął mu migotać przed oczami, jak to bywa latem, kiedy wiatr porywa je z krzaków na równinie i gęstymi tumanami wirują w powietrzu. Usłyszał cichy szept Fa:

- Pamiętaj, że zabierzemy je, jak tylko się ściemni.

Zobaczył obraz kobiety, uśmiechniętej i karmiącej piersią nowego.

141

- A czym go nakarmisz?

- Przeżuję mu jedzenie. A może napłynie mi mleko? Zastanawiał się. Fa dodała:

- Wtedy, kiedy nowi ludzie będą już spali.

Tymczasem nowi ludzie jeszcze nie spali i wcale się na to nie zanosiło. Robili coraz większy hałas. Oba pnie leżały na polanie, oparte na grubych, okrągłych pieńkach. Wszyscy zgromadzili się wokół drugiego pnia i krzyczeli na starego człowieka. On wskazywał ze złością na szlak prowadzący do lasu i wykrzykiwał ptasim, trzepotliwym głosem. Ludzie potrząsali głowami uwalniając się od pasów i odchodząc w stronę swoich szałasów. Stary człowiek wymachiwał pięściami w niebo, teraz już granatowe, i walił się nimi po głowie; wszyscy jednak podążali jak we śnie w stronę ognia i szałasów. Kiedy został zupełnie sam, dopiero wtedy umilkł. Pomiędzy drzewami zalegała stopniowo ciemność, słońce zaczynało opuszczać ziemię.

Stary człowiek poszedł bardzo wolnym krokiem nad rzekę. Tam się zatrzymał, ale Lok i Fa nie widzieli, jaki miał wyraz twarzy. Po chwili jednak wrócił szybko do swego szałasu i tam zniknął. Lok usłyszał głos tłustej kobiety, a wtedy stary człowiek wyszedł. Udał się w stronę rzeki, tak samo wolnym krokiem, ale tym razem nie zatrzymał się przy pniach, tylko poszedł dalej. Minął drzewo i nie dochodząc do rzeki stanął i zaczął się przyglądać dzieciom.

Tanakil uczyła Liku łapać kamyki, kij poszedł w zapomnienie. Na widok starego człowieka podniosła się, założyła ręce do tyłu i stała pocierając jedną nogę o drugą. Liku usiłowała, jak umiała, robić to samo. Stary człowiek milczał, ale po chwili wskazał głową na polanę i powiedział coś surowym głosem. Tanakil wzięła do ręki pas i przeszła pod drzewem prowadząc za sobą Liku. Obróciwszy się cicho na drzewie Lok zobaczył, że wchodzą do szałasu. Kiedy znowu spojrzał w stronę rzeki, stary człowiek jeszcze tam stał i oddawał mocz. Słońce zniknęło już znad rzeki, zatrzymało się jeszcze na wierzchołkach drzew przy przeciwległym brze-

142

gu. Wodospad i przełęcz tonęły w czerwieni, woda głośno huczała. Stary człowiek wrócił, stanął pod drzewem i patrzył z uwagą na cierniste krzaki, gdzie mężczyźni pełnili straż. Po chwili stanął przy drzewie z drugiej strony i jeszcze raz się rozejrzał. Wrócił na poprzednie miejsce i oparł się o pień drzewa zwrócony twarzą do rzeki. Wsunął rękę pod skórę okrywającą mu pierś i coś stamtąd wyciągnął. Lok powąchał, zobaczył i rozpoznał. Stary człowiek jadł mięso przeznaczone dla Liku. Słyszeli, że się pochylił i spuścił głowę. Ze sterczącymi na boki łokciami rozrywał mięso na kawałki i wkładał do ust. Uwijał się jak mrówki w uschniętym drzewie.

Ktoś się zbliżał. Lok usłyszał, ale stary człowiek nie słyszał, tak głośno poruszał szczękami. Mężczyzna obszedł drzewo, zobaczył starego człowieka, zatrzymał się i ryknął z furią. Był to Sosna. Wypadł na polanę, stanął przy ogniu i zaczął krzyczeć z całych sił. Z mrocznych szałasów wyłoniły się zarysy postaci, mężczyzn i kobiet. Nieprzenikniona ciemność spowiła ziemię. Sosna kopnął w ogień, strzeliły w górę iskry i płomienie. A potem rozpościerający się blask ognia staczał bój z mrowiem ciemności pod spokojnym, rozjarzonym niebem. Stary człowiek krzyczał stojąc przy pniach; Sosna krzyczał także wskazując na niego palcem. Po chwili wyłoniła się z szałasu tłusta kobieta z nowym, który wspinał się po jej ramieniu. Jakby na dane hasło wszyscy ruszyli do przodu. Stary człowiek wskoczył na pień i chwyciwszy ulistnioną gałąź zaczął nią wymachiwać. Tłusta kobieta wrzasnęła na ludzi tak potężnym głosem, że aż zatrzepotały skrzydłami ptaki siedzące na drzewach. Głos starego człowieka nie brzmiał już tak ostro. Ludzie zachowywali się trochę spokojniej. Tuami, który dotychczas wcale się nie odzywał, stojąc przy tłustej kobiecie, teraz powiedział jakieś słowo, które wszyscy podchwycili i powtarzali coraz głośniej. Stary człowiek wskazywał na głowę jelenia leżącą przy ogniu, ale głosy powtarzające bezustannie jedno słowo, nasilały się tak, jakby ludzie podchodzili coraz bliżej.

143

Tłusta kobieta wsunęła się do swojego szałasu, w którym wszyscy jednocześnie utkwili spojrzenia. Wyszła, ale nie z nowym, tylko z chlupocącym zwierzęciem. Rozległy się okrzyki i klaskanie w ręce. Wszyscy się w mig rozpierzchli i wrócili z wydrążonymi kawałkami drzewa, do których zwierzę leżące na ramieniu tłustej kobiety oddawało mocz. W blasku ognia Lok widział, jak poruszały się ich przełyki. Stary człowiek, machając rękami, nakazywał im, aby wracali do szałasów, ale nikt nie słuchał. Podchodzili do tłustej kobiety po następną porcję płynu. Tłusta kobieta już się nie śmiała, tylko spoglądała to na starego człowieka, to na ludzi i Tuami. Stał koło niej z uśmiechem na twarzy. Chciała zabrać zwierzę do szałasu, ale Sosna i jedna z kobiet nie pozwolili. Widząc to stary człowiek ruszył do przodu i nagle rozgorzała walka. Tuami przyglądał się, jakby walczący ludzie byli czymś, co narysował w powietrzu patykiem. Przyłączyło się jeszcze więcej ludzi. Tłum kłębił się, a tłusta kobieta krzyczała. Chlupocące zwierzę zsunęło się z jej ramienia i zniknęło. Rzuciła się na nie cała gromada. Lok usłyszał chlupot wody, po czym kłębowisko ludzi opadło. Zaczęli się rozpraszać na chwiejnych nogach, a zwierzę leżało rozpłaszczone na ziemi, jak jeleń Tuami, tylko że wyglądało bardziej martwo.

Stary człowiek stał się nagle dziwnie wysoki. Lok ziewnął. Obrazy nie pasowały do siebie. Zamknął oczy i otworzył. Stary człowiek miał obie ręce wyciągnięte wysoko w górę. Stał zwrócony twarzą do ludzi, a głos, jaki z siebie dobywał, najwyraźniej ich przeraził. Zaczęli się cofać. Tłusta kobieta wśliznęła się do szałasu. Tuami gdzieś zniknął. Głos starego człowieka zabrzmiał jeszcze potężniej, umilkł, ręce mu opadły. Zaległa cisza, czuło się strach i kwaśny zapach martwego zwierza.

Nikt się nie odzywał, wszyscy siedzieli skuleni odchylając się lekko do tyłu. Nagle jedna z kobiet rzuciła się z krzykiem w stronę starego człowieka, stanęła przed nim pocierając brzuch i wyciągając piersi, a wreszcie na niego plunęła.

144

Ludzie poruszyli się. Kiwali głowami i pokrzykiwali. Stary człowiek wrzasnął na nich z góry i wskazał na głowę jelenia. Zaległa cisza. Oczy obróciły się w stronę jelenia, który bez przerwy wpatrywał się w Loka swoim małym oczkiem poprzez szczelinę w liściach bluszczu.

W lesie otaczającym polanę rozległ się jakiś hałas. Stopniowo zaczął do nich docierać. Ktoś wył. Cierniste krzaki poruszyły się i rozchyliły. Kasztan, trzymając się Krzaczastego, kuśtykał, po lewej nodze spływała mu krew. Kiedy zobaczył ogień, położył się, a wtedy natychmiast podbiegła do niego kobieta. Krzaczasty wysunął się do przodu.

Lokowi opadły powieki, zatrzepotał nimi i otworzył oczy. W sennej zjawie zobaczył obraz, w którym opowiadał to wszystko Liku, ale ona, podobnie jak on sam, nic z tego nie mogła zrozumieć. Tłusta kobieta wyłoniła się z szałasu z nowym przy piersi.

Krzaczasty zadawał jakieś pytania. W odpowiedzi rozległy się krzyki. Kobieta, która przed chwilą pokazywała swą wychudłą pierś, teraz wskazywała na starego człowieka, na uschnięte drzewo i ludzi. Kasztan splunął na głowę jelenia, a ludzie znowu zaczęli krzyczeć i posuwać się do przodu. Stary człowiek podniósł w górę ręce i wystąpił z tą samą głośną i złowieszczą przemową, ale wzbudził tylko drwinę i śmiech. Kasztan stał przy głowie jelenia. Jego oczy lśniły w blasku ognia jak dwa kamyki. Zaczął wyciągać gałąź zatkniętą u pasa, w drugim ręku trzymał wygięty kij. On i stary człowiek obserwowali się nawzajem.

Stary człowiek odsunął się na bok i w ogromnym pośpiechu coś mówił. Dotknął tłustej kobiety i wyciągnąwszy ręce usiłował jej odebrać nowego. Schyliła się raptownie i capnęła go zębami w rękę, jak zrobiłaby każda kobieta. Zakręcił się i jęknął z bólu. Kasztan przyłożył gałąź do wygiętego kija i ściągnął czerwone pióra do tym. Stary człowiek zbliżył się do niego wyciągnąwszy ręce, dłonie wystawiając ku gałęzi. Stał spokojnie w zasięgu Kasztana, skulił palce prawej ręki, oprócz palca wskazującego. Poruszał nim, aż skierował go

145

na jeden z szałasów. Wszyscy czekali w milczeniu. Tłusta kobieta roześmiała się piskliwie, ale zaraz ucichła. Tuami obserwował plecy starego człowieka, który rozejrzał się po polanie, wpatrzył się w czarny mrok pod drzewami, a potem znowu przeniósł wzrok na ludzi. Nikt się nie odzywał.

Lok ziewnął i usadowił się w zagłębieniu wierzchołka drzewa, gdzie był bezpiecznie osłonięty przed ludźmi i ich całym obozowiskiem, które teraz lśniło światłem odbijającym się ponad drzewami. Spojrzał na Fa, chcąc ją zachęcić do snu u swego boku, ale nie zwracała na niego uwagi. Z twarzą w liściach bluszczu wpatrywała się w coś bez zmrużenia oka. Była tak skupiona, że nawet nie zareagowała, gdy dotknął ręką jej nogi. Wciąż patrzyła. Otworzyła usta, oddech miała przyspieszony. Ściskała zbutwiałe drzewo, które rozkruszyło się i zamieniło w mokrą miazgę. Mimo zmęczenia, zainteresował się jednak, a nawet trochę przestraszył. Zobaczył obraz, w którym jeden z ludzi wdrapuje się na drzewo, więc wygramolił się z wygodnego zagłębienia i rozchylił liście. Fa rozglądała się szybko na boki, a jej twarz przypominała śpiącego człowieka, zmagającego się ze strasznym snem. Złapała go za rękę i ściągnęła niżej. Objęła go mocno i skryła twarz na jego piersi. Otoczył ją ramieniem, a wtedy zewnętrznego Loka owionęło przyjemne ciepło jej ciała. Fa nie miała jednak ochoty na igraszki. Uklękła, przyciągnęła go do siebie i przyciskając jego głowę do piersi, patrzyła na dół, a jej serce łomotało mu pod policzkiem. Chciał zobaczyć, co ją tak przeraża, ale kiedy próbował się od niej uwolnić, przytrzymała go mocno, widział więc tylko zarys jej szczęki i oczy, otwarte, wciąż otwarte, i wpatrzone.

Znowu ogarnęła go fala uczucia, a jej ciało było takie ciepłe. Lok uległ pokusie snu, przekonany, że Fa obudzi go, kiedy ludzie pójdą spać, a oni będą mogli uciec z dziećmi. Usadowił się wygodnie, z głową na jej bijącym sercu. Obejmowała go mocno ramionami, a rój kłaczków, wirujących teraz, w ciemności, stał się całym światem wyczerpującego snu.

Rozdział dziewiąty

Zbudził się, gotów do walki z rękami, które go uciskały, przygniatały mu ramiona, zasłaniały twarz. Mówił coś i bełkotał pomiędzy palcami, chciał je ugryźć w przerażeniu, które stało się teraz jego nieodłącznym doznaniem. To Fa go przytrzymywała, pochylona nad jego twarzą, ponieważ zaczął rozgrzebywać liście i kręcić się w zmurszałym drzewie.

- Uspokój się!

Od kiedy siedzieli na drzewie, jeszcze nigdy nie odezwała się tak głośno, jakby nikogo nie było w pobliżu. Przestał się szamotać w pełni już rozbudzony, dostrzegał nawet przedzierające się przez liście smugi światła, które drgały w mroku ich drzewa. Ponad drzewem świeciły gwiazdy, ale wydawały się maleńkie, chwilami całkiem znikały. Pot spływał po twarzy Fa, całe jej ciało, gdziekolwiek dotknął, było mokre. W momencie kiedy ją zobaczył, usłyszał także nowych ludzi, hałasowali jak stado wyjących wilków. Krzyczeli, śmiali się, śpiewali i paplali w swojej ptasiej mowie, a płomienie nad ogniskiem strzelały w górę jak oszalałe, wtórując ich krzykom. Lok odwrócił się i wsunąwszy palce między liście chciał zobaczyć, co się dzieje.

Polana jarzyła się blaskiem ognia. Wyciągnęli na brzeg wielkie pnie, które przepłynęły przez rzekę, i ustawili na sztorc ponad ogniem, opierając je o siebie końcami. Ten ogień nie miał w sobie ciepła ani przytulności - był jak

147

wodospad, jak kot. Lok zauważył kawałek tego samego pnia, który przyczynił się do śmierci Mała; był oparty o stos a rosnące na nim twarde grzyby w kształcie kłosów miały krwistoczerwony kolor. Ponad wierzchołkiem stosu tryskały w górę płomienie, jakby je ktoś od spodu wyciskał, czerwone, żółte i białe, strzelały z nich drobne iskierki, wysoko gdzie wzrok nie sięgał. Płomienie zacierały się na poziomie oczu Loka, a spowijający je niebieski dym był ledwie widoczny. Stos, tryskający fontanną płomieni, rozsnuwał światło wokół całej polany, ale nie było w nim ciepła, tylko ostrość, białoczerwona i oślepiająca. Światło to pulsowało jak serce i nawet rosnące dokoła polany drzewa, z rojem poskręcanych liści, zdawały się przesuwać na bok niczym szpary w liściach bluszczu.

Ludzie wyglądali podobnie jak ogień, ich skóra była białożółta, zrzucili bowiem futra i mieli tylko na biodrach przepaski ze skóry. Kołysali się jak drzewa, mieli włosy spuszczone do tyłu albo przerzucone do przodu, tak że Lok nie potrafił odróżnić wśród nich mężczyzn. Tłusta kobieta stała przy jednym z wydrążonych pni, trzymając się pod boki; ona też była naga do pasa, a jej skóra białożółta. Stała z odchyloną do tyłu głową, wygiętą szyją, z otwartymi ustami i śmiała się, a jej rozpuszczone włosy spadały prosto we wgłębienie pnia. Tuami przycupnął koło niej i dotykał twarzą przegubu jej lewej ręki; poruszał się, nie w przód i w tył, jak blask ognia, lecz w górę, ku jej obnażonemu ramieniu, pełzając po niej ustami i przebierając palcami, jakby zjadał jej ciało. Stary człowiek leżał w drugim wydrążonym pniu, nogi wystawały mu na zewnątrz, z obu stron pnia. Trzymał w ręku jakby okrągły kamień, który przykładał co chwila do ust, a w przerwach podśpiewywał. Reszta mężczyzn i kobiet rozproszyła się po całej polanie. Oni też mieli okrągłe kamienie i jak Lok zdołał zauważyć, coś z nich pili. Wciągnął w nos zapach tego płynu. Wydał mu się słodszy i ostrzejszy niż poprzedni, przypominał ogień i wodospad. Był to pszczeli płyn, pachniał miodem, woskiem

148

i rozkładem, przyciągał i odpychał, przerażał i podniecał, podobnie jak ci ludzie. W pobliżu ognia znajdowało się więcej okrągłych kamieni z otworem u góry, stamtąd dochodził szczególnie mocny zapach. Lok zauważył, ze ledwie zdążyli wypić ze swoich pojemników, zaraz podchodzili do kamieni koło ognia i podnosząc je znowu napełniali. Tanakil leżała przed jednym z szałasów na wznak jak nieżywa. Jakiś mężczyzna i kobieta zmagali się ze sobą, całowali się i pokrzykiwali skrzeczącymi glosami, inny zaś mężczyzna czołgał się wokół ognia niby ćma z przypalonym skrzydłem. Krążył tak bez przerwy, ale nikt nie zwracał na niego uwagi, wszyscy głośno krzyczeli.

Tuami dosięgną! szyi tłustej kobiety. Zaczął ją ciągnąć, ona zaś śmiała się potrząsając głową i ściskając go mocno za ramię. Stary człowiek śpiewał, wszyscy zmagali się w walce, mężczyzna czołgał się wokół ognia, Tuami napierał na tłustą kobietę, a polana przez cały czas podskakiwała w przód i w tył, i na boki.

Było tak widno, że Lok widział Fa wyraźnie. Zmęczyły mu się oczy długim śledzeniem nieustannego ruchu na polanie, odwrócił więc głowę i spojrzał na Fa. Ona też śledziła wszystko, ale jakby z mniejszą uwagą i mimo drgającego światła twarz jej była bardzo spokojna. Wydało mu się, że przez cały czas, nim jeszcze zmorzył go sen, nawet nie mrugnęła okiem i ciągle wpatrywała się w ten sam punkt. Obrazy w jego głowie przesuwały się jak blask ognia. Nie miały żadnego znaczenia, snuły się jeden za drugim i miał wrażenie, że za chwilę głowa mu pęknie. Cisnęły mu się słowa na język, ale nie potrafił ich wypowiedzieć.

- Co to jest? Fa nawet nie drgnęła. Lok podświadomie coś wyczuwał, było to uczucie straszne, bezkształtne, przenikające go na wskroś, wydawało mu się, że dzieli razem z Fa ten sam obraz, ale pozbawiony jest oczu i nie może go zobaczyć. Było to równie przerażające jak świadomość wielkiego zagrożenia, które zewnętrzny Lok odczuwał już wcześniej wspólnie

ł 49

z Fa; jednakże to, co czuł teraz, dotyczyło wewnętrznego Loka i nie mogło się w nim pomieścić. Napierało na niego niwecząc przyjemne uczucie, jakie go ogarnęło po przebudzeniu, niwecząc wszystkie snujące się obrazy, zacierając każdą myśl i ustalone poglądy, a także uczucie głodu i dotkliwego pragnienia. To coś zawładnęło nim, ale nie miał f pojęcia, co to jest.

Fa wolnym ruchem obracała na boki głowę. Jej oczy, w których się tliły dwa ogniki, zatoczyły koło, podobnie jak oczy starej kobiety w wodzie. Poruszyła ustami - nie w grymasie czy chęci wypowiedzenia jakichś stów -jej usta zatrzepotały, całkiem jak u nowych ludzi; ale po chwili rozchyliła usta i powiedziała spokojnie:

- Oa nie zrodziła tych ludzi ze swego brzucha. Z początku słowa te nie wiązały się z żadnym obrazem, lecz zapadły w niego głęboko, nurtowały go. Po chwili zerknął na polanę, aby odnaleźć znaczenie tych słów, i zobaczył usta tłustej kobiety. Szła w stronę drzewa przytrzymując się Tuami; zatoczyła się i śmiała skrzekliwie, odsłaniając zęby. Były niezbyt szerokie, nie mogły być sprawne przy jedzeniu i żuciu; były raczej drobne, a dwa dłuższe od pozostałych. Przypominały zęby wilka.

Ogień obsunął się z rykiem i kaskadą iskier. Stary człowiek przestał pić, leżał spokojnie w wydrążonym pniu, a pozostali ludzie siedzieli lub leżeli na wznak, ich nucenie zamierało wraz z przygasającym ogniem. Tuami i tłusta kobieta przeszli zataczając się pod drzewem i zniknęli z oczu Loka, musiał się więc odwrócić, aby móc ich dalej śledzić. Tłusta kobieta skierowała się w stronę wody, ale Tuami chwycił ją za ramię i obrócił. Stali wpatrując się w siebie, tłusta kobieta była blada od strony księżyca, a zaczerwieniona od strony ognia. Śmiała się w głos, wysuwając język, podczas gdy Tuami mówił coś do niej pośpiesznie. Wtem objął ją obiema rękami i przycisnął do siebie; zaczęli się ze sobą zmagać, sapiąc w milczeniu. Teraz złapał ją za pęk długich włosów i ciągnął w dół, unosząc do góry jej twarz

i5o

wykrzywioną z bólu. Tłusta kobieta wpiła mu w ramię paznokcie prawej ręki i wpijała coraz mocniej, w miarę jak ciągnął ją za włosy. Tuami przylgnął twarzą do jej twarzy, pochylając się coraz niżej, aż jego kolano znalazło się pod jej plecami. Przesunął rękę wyżej i podtrzymywał z tyłu jej głowę. Rozluźniła palce na jego ramieniu, objęła go i w mgnieniu oka złączyli się przytulając do siebie biodrami i ustami. Tłusta kobieta zaczęła się obsuwać, a Tuami przechylać coraz niżej, Opadł niezdarnie na jedno kolano, jej ręce obejmowały go za szyję. Leżała w blasku księżyca, z przymkniętymi oczami, jej ciało było zwiotczałe, piersi unosiły się i opadały w przyspieszonym rytmie. Tuami klęcząc gmeral w futrze osłaniającym jej talię. Wydał z siebie warkliwy odgłos i rzucił się na nią. Lok znowu zobaczył wilcze zęby. Tłusta kobieta rzucała głową na boki, twarz miała wykrzywioną, jak wtedy, gdy usiłowała się wyrwać z rąk Tuami.

Lok odwrócił się do Fa. Wciąż jeszcze klęczała wpatrując się w rozżarzony stos drzewa, na jej ciele błyszczały krople potu. Lok zobaczył nagle olśniewający obraz, w którym razem z Fa porywa dzieci i uciekają przez polanę. Stal się czujny. Przysunął głowę do jej ust i wyszeptał:

- Czy teraz weźmiemy dzieci?

Odsunęła się od Loka, bo z tej odległości mogła go lepiej widzieć, zrobiło się bowiem ciemniej. Zadrżała raptownie, tak jakby padający na drzewo blask księżyca owionął ją zimnem.

- Zaczekajmy!

Dwoje ludzi pod drzewem robiło taki hałas, jakby się zajadle kłócili. Tłusta kobieta zaczęła pohukiwać jak sowa, Tuami zaś sapał, jakby staczał walkę ze zwierzem, niepewny swojej przewagi. Lok, patrząc na nich z góry, zobaczył, że Tuami nie tylko leży na ziemi wraz z tłustą kobietą, ale na dodatek ją zjada, bo z płatka jej ucha sączyła się sczerniała krew. Lok był podniecony. Wyciągnąwszy rękę dotknął Fa, ale

151

kiedy spojrzała na niego kamiennym wzrokiem, natychmiast ogarnęło go jakieś niepojęte uczucie, jeszcze bardziej przerażające niż uczucie, jakie budziła w nim Oa. Lok uświadomił to sobie, ale nie mógł zrozumieć. Cofnął szybko rękę i zaczął rozgrzebywać liście robiąc szparę, przez którą mógł zerkać na ogień i polanę. Większość ludzi weszła już do szałasów. Stary człowiek skrył się cały w pniu, widać było tylko jego nogi oparte o brzegi. Ten, który się czołgał wokół ognia, leżał teraz twarzą do ziemi pośród okrągłych kamieni opróżnionych z pszczelego płynu, a myśliwy, pełniący straż, stał przy ścianie ciernistych krzaków, wsparty na kiju. Lok skupił na nim uwagę, zwłaszcza że zaczął się obsuwać po kiju coraz niżej i wreszcie upadł tuż przy ciernistych krzakach, a Jego nagą skórę oświetlał przyćmionym blaskiem księżyc. Tanakil zniknęła, wraz z nią kobiety o pomarszczonych twarzach. Polana była teraz niewielka, widoczna tylko wokół stosu drzewa jarzącego się przygasłą czerwienią.

Odwrócił się, żeby popatrzeć na Tuami i tłustą kobietę, którzy tak się już wyczerpali w swoich zmaganiach, że leżeli teraz bez ruchu. Lśniły na nich krople potu, unosił się zapach ich ciał i miodu z okrągłych kamieni. Spojrzał na Fa, która wciąż milczała przerażona i wpatrywała się w obraz, niewidoczny w ciemności gęstego bluszczu. Spuścił oczy i bezwiednie zaczął szukać czegoś do jedzenia w zbutwiałym drzewie. Nagle jednak uświadomił sobie, że bardzo chce mu się pić, i już nie potrafił się od tej myśli wyzwolić. Gorączkowo spoglądał na Tuami i tłustą kobietę, bo pośród wszystkich zdumiewających i niepojętych wydarzeń, jakie się na polanie rozgrywały, ich najlepiej potrafił zrozumieć i najbardziej go interesowali.

Zacięta, wilcza walka tych dwojga ludzi została zakończona. Niedawno jeszcze zmagali się ze sobą, pożerali się nawzajem, na jej twarzy i jego ramieniu widniały ślady krwi. A teraz, kiedy przestali już walczyć i zapanował między nimi pokój, czy też coś w tym rodzaju, zaczęli się bawić. Ich

152

igraszki były skomplikowane i wielce absorbujące. Chyba żadne zwierzę zamieszkujące góry czy równiny, ani też gibkie i zwinne stworzonko żyjące pośród krzewów czy lasu, nie potrafiłoby się zdobyć na tak wyrafinowane i pomysłowe igraszki, a tym bardziej poświęcić im tyle czasu i bezsenną noc. Dopadali przyjemności, tak jak zgonione wilki dopadają koni; zdawali się posuwać tropem niewidzialnej zdobyczy, nasłuchiwać z przechyloną głową; ich twarze, widoczne w bladej poświacie księżyca, były skupione i czujne, jakby stawiali pierwsze kroki zbliżając się skrycie do swojej zdobyczy. A kiedy ją wreszcie zdobyli, zaczęli się zabawiać, podobnie jak lis zabawia się schwytawszy tłustego ptaka, którego nie od razu uśmierca, aby przedłużyć i dwukrotnie rozkoszować się przyjemnością jedzenia. Zachowywali się teraz cicho, tylko od czasu do czasu rozlegały się pomruki i sapanie oraz stłumiony chichot tłustej kobiety.

Ponad drzewem śmignęła biała sowa i za chwilę usłyszał Lok jej pohukiwanie, które zawsze zdawało się rozbrzmiewać dalej, niż to było w rzeczywistości. Widok Tuami i tłustej kobiety nie był już tak fascynujący jak wtedy, kiedy ze sobą walczyli, tym trudniej więc było mu zapomnieć o pragnieniu. Nie miał odwagi odezwać się do Fa, wydawała mu się bowiem dziwnie daleka, a poza tym Tuami i tłusta kobieta zachowywali się teraz o wiele ciszej i rozmowa byłaby niebezpieczna. Z niepokojem czekał, aby już mogli porwać dzieci i uciec.

Ogień ledwie się jarzył, oświetlając tylko gęstwinę gałęzi i pąków na krzakach wokół polany, które układały się w ciemny wzór na tle jaśniejszego nieba. Sama polana zatopiona była w takim mroku, że Lok musiał się posłużyć nocnym wzrokiem, aby cokolwiek zobaczyć. Ogień, pozostawiony sam sobie, zdawał się przygasać. Tuami i tłusta kobieta wysunęli się spod drzewa i chwiejnym krokiem, ale każde z osobna, okryci mrokiem do pasa, weszli do swoich szałasów. Teraz rozległ się ryk wodospadu, las ożył, słychać

153

było trzask gałęzi i odgłos przemykających, niewidzialnych nóg. Następna sowa śmignęła nad polaną i przeleciała ponad rzeką.

Lok odwrócił się do Fa i szepnął:

- Teraz?

Przysunęła się do niego bliżej. W jej głosie brzmiał pośpiech i ton rozkazujący, jak wtedy na terasie, kiedy zmusiła go do posłuszeństwa.

- Wezmę nowego i wskoczę w krzaki, a ty za mną. Lok zastanawiał się, ale nie mógł zobaczyć żadnego obrazu.

- Liku...

Zacisnęła na nim ręce.

- Fa mówi: "Tak masz zrobić!" Poruszył się gwałtownie, aż liście bluszczu zaszeleściły głośno.

- Ale Liku...

- Mam w głowie wiele obrazów.

Zwolniła uścisk rąk. Leżał na wierzchołku drzewa, a wszystkie obrazy minionego dnia przesuwały mu się przed oczami jeden po drugim. Usłyszał koło siebie jej oddech, usadowiła się głębiej w bluszczu, który głośno zaszeleścił, Lok wyjrzał więc szybko na polanę, ale nikt się nie poruszył. Zobaczył tylko wystające z pnia nogi starego człowieka i mroczne czeluści szałasów zrobionych z gałęzi. Ogień wciąż zdawał się rozpływać i wciąż jego czerwień była jakby przytłumiona, ale tam gdzie niebieskie płomienie wędrowały po drwach, serce ognia jarzyło się żywiej. Tuami wyszedł ze swojego szałasu i stanął przy ogniu zapatrzony w płomienie. Fa już się do połowy wysunęła z bluszczu uchwyciwszy się grubych gałęzi od strony rzeki. Tuami wziął kij i zaczął zgarniać na kupkę gorący popiół. Posypały się iskry, buchnął kłąb dymu, zamigotały płomienie. Pochylona kobieta wyczołgała się z szałasu i wzięła od niego kij. Stali teraz we dwoje i chwiejąc się o czymś rozmawiali. Tuami wrócił do szałasu i niebawem Lok usłyszał szelest suchych liści, kiedy

154

tamten układał się do snu. Lok czekał teraz tylko na to, aby i kobieta zniknęła w szałasie; ona jednak najpierw okopała palenisko i usypała czarny pagórek z rozjarzonymi ustami na wierzchołku. Przyniosła kawałek darni i ułożyła na ustach paleniska. Trawa zajęła się ogniem, rozległ się trzask, strumień światła zalał polanę. Kobieta stała drżąc na krawędzi swojego wydłużonego cienia, strumień światła zamigotał i zgasł. Słyszał, a częściowo wyczuwał, że kobieta zmierza do szałasu wymacując drogę, po chwili opadła na czworaki i wczołgała się do środka.

Powrócił mu wyostrzony, nocny wzrok. Polana pogrążyła się w ciszy, słyszał tylko, jak Fa spuszcza się w dół ocierając się o stary pień drzewa. Nagle ogarnęło go poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa; świadomość, że mają wkrótce przechytrzyć tych dziwnych ludzi, wyczyniających tyle niepojętych rzeczy, i że Fa ma się do nich zakraść, wydała mu się okropna. Strach ścisnął go za gardło, z trudem oddychał, a serce mu tak waliło, że aż wstrząsało całym jego ciałem. Uchwycił się zbutwiałego drzewa i skulił w bluszczu przymknąwszy oczy, podświadomie tęskniąc za minionymi godzinami, w których to martwe drzewo dawało im bezpieczne schronienie. Poczuł zapach Fa przytulonej do pnia od strony ognia i ujrzał wraz z nią obraz dziupli z olbrzymim niedźwiedziem stojącym u jej wylotu. Zapach Fa przestał się unosić w górę, obraz zniknął, a Lok wiedział tylko jedno, że Fa w tej chwili to oczy, uszy i nos i że bezszelestnie skrada się do szałasu tuż przy ognisku.

Serce przestało mu walić tak mocno, oddech się uspokoił, mógł znowu patrzeć na polanę. Księżyc wyłonił się spod gęstej chmury i rozsiewał nad lasem szaroniebieskie światło. Dostrzegał Fa przywartą do ziemi na odległość dwóch jej długości od ciemnej hałdy paleniska. Niebo zasnuła następna chmura i polana pogrążyła się w ciemności. Przy krzakach zasłaniających wyjście na szlak strażnik chrząknął i poderwał się na nogi. Słychać było, że wymiotuje i wydaje z siebie przeciągły jęk. Loka ogarnęły mieszane uczucia.

155

Majaczyła mu niejasna myśl, że nowi ludzie mogą nagle wrócić na polanę; że mogą wstać, zacząć rozmawiać, że może obudzić się w nich czujność, a ich nieograniczona wiedza i siła zapewnią im bezpieczeństwo. Dołączył się do tego obraz Fa, która nie miała odwagi wbiec pierwsza na pień koło terasy; zawładnęło nim nieprzeparte pragnienie, aby być z nią razem. Poruszył się w swojej niszy z bluszczu, rozchylił liście od strony rzeki i sięgnął po gałąź. Szybko opuścił się w dół, aby nie mieć czasu zmienić zamiaru i stać się posłusznym Lokiem; po chwili był już pod drzewem w wysokiej trawie. Myśl o Liku napierała na niego coraz silniej, przesunął się więc ukradkiem pod drzewem, aby wypatrzeć, w którym znajduje się szałasie. Fa pełzła w stronę szałasu po prawej stronie paleniska. Lok ruszył w lewo, opadł na czworaki i skradał się do szałasu wzniesionego za pniami i bezładnym stosem gałęzi. Wydrążone pnie leżały tam, gdzie nowi ludzie je zostawili, tak jakby i one upoiły się miodem; nogi starego człowieka wciąż wystawały znad bliżej leżącego pnia. Lok skrył się za tym pniem i ostrożnie powąchał sterczącą nogę. Nie miała palców, ale kiedy się przyjrzał bliżej, okazało się, że okryta jest taką samą skórą, jaką przepasywali się na biodrach, zalatywało od niej krową i potem. Lok podniósł oczy i zajrzał w głąb pnia. Stary człowiek leżał tam wyciągnięty, z otwartymi ustami, i chrapał poprzez długi, ostro zakończony nos. Włos zjeżył się Lokowi i natychmiast się skrył, jakby stary człowiek miał otwarte oczy. Zagrzebał się w porytej ziemi i trawie rosnącej przy pniu, a kiedy nos przywykł już do starego człowieka, przestał się nim zajmować, dokonał bowiem wielu innych spostrzeżeń. Pnie na przykład miały związek z morzem. Biel na ich bokach była morską bielą, ostrą, przypominała nadmorskie piaski i nieustannie napływającą falę. Unosił się też zapach sosnowej żywicy i czegoś w rodzaju gęstego, bulgocącego błota, którego Lok nie umiał nazwać. Wchłaniał teraz zapach wielu mężczyzn, kobiet i dzieci, aż w końcu jeden zapach zaczął dominować, może niezbyt

156

wyraźny ale też i nie słaby, będący mieszaniną wielu zapachów, których nie dało się wyodrębnić, a był to zapach starości.

Lok uspokoił się, włosy przestały mu się Jeżyć i przemknął na czworakach obok pnia, tam gdzie leżały porzucone okrągłe kamienie, w pobliżu ciepłego, ale nie dającego światła ognia. Zachowały one swoisty nastrój, a ich zapach był taki intensywny, że wyobraźnia Loka ukazała mu ten zapach w postaci blasku lub oparów unoszących się wokół otworów na ich wierzchołkach. Zapach ten przypominał nowych ludzi, odpychał i przyciągał, straszył i wabił, przypominał tłustą kobietę, a jednocześnie przerażający widok jelenia i starego człowieka. Wspomnienie jelenia ożyło w nim tak silnie, że znowu się ukrył; nie mógł sobie jednak przypomnieć, dokąd udał się jeleń ani skąd przybył, pamiętał tylko, że wyłonił się na polanie spoza uschniętego drzewa. Odwrócił się w tę stronę i zobaczył uschnięte drzewo obrośnięte bluszczem, ogromne, z wierzchołkiem jak strzecha, zwisające z chmur niby niedźwiedzia jaskinia. Szybko podczołgał się do szałasu po lewej stronie. Strażnik znajdujący się przy ciernistych krzakach znowu jęknął.

Lok przesuwał się wzdłuż pochylonych gałęzi na tył szałasu kierując się węchem, ale był tam tylko mężczyzna i jeszcze jeden mężczyzna, i jeszcze jeden. Nie wyczuwał Liku, chyba że zapach w jego nozdrzach, raczej nieokreślony i słaby, którego ledwie był świadom, łączył się właśnie z Liku. Gdziekolwiek się przesunął, świadomość ta go nie opuszczała, ale nie mógł wytropić jej źródła. Wstąpiła w niego odwaga. Postanowił skończyć z tym bezowocnym i przypadkowym miotaniem się i ruszył w stronę wejścia do szałasu. Nowi ludzie stawiali najpierw dwa długie kije, a potem kładli na górze jeden długi kij, na którym opierali niezliczoną ilość gałęzi formując na polanie liściastą jaskinię. Było ich trzy, jedna z lewej strony, druga z prawej, a trzecia pomiędzy ogniem i ciernistymi krzakami, przy których pełnił wartę strażnik. Końce ściętych gałęzi wetknięte w ziemię

157

tworzyły zakrzywioną linię. Lok podczołgał się na sam jej koniec i zachowując ostrożność wsunął głowę do środka Słychać było głośny i nieregularny oddech i chrapanie. Ktoś spał całkiem blisko twarzy Loka, w zasięgu jego ramienia Ktoś inny chrząknął, czknął i przewrócił się na drugi bok smagnąwszy Loka po twarzy otwartą dłonią. Odskoczył rozdygotany, ale znowu pochylił się do przodu i powąchał tę dłoń. Była blada, lekko błyszcząca, bezradna i niewinna jak ręka Mała. Była jednak węższa i dłuższa, a także innego koloru, jej białość przypominała biel grzyba.

Niewielka odległość dzieliła rękę od gałęzi wbitych w ziemię. Obraz Liku, ukryty głęboko i doprowadzający do szaleństwa, pchał go do przodu. Nie miał pojęcia, co powinien zrobić, ale wiedział, że musi coś zrobić. Zaczął wsuwać się powoli w głąb wąskim przejściem, niczym wąż wślizgujący się do jamy. Poczuł na twarzy oddech i zastygł w bezruchu. Ta druga twarz znajdowała się na odległość ręki od jego twarzy. Dotknął niesamowitych włosów, przyjrzał się z bliska wydłużonej bezsensownie czaszce, która podwyższała głowę nad brwiami. Zobaczył oko o matowym połysku pod nie domkniętą powieką, nieregularne wilcze zęby; buchnął mu w policzek oddech przesycony kwaśnym miodem. Wewnętrzny Lok dzielił razem z Fa obraz strachu, ale zewnętrzny Lok odczuwał niezachwianą odwagę i kamienny spokój.

Lok wyciągnął ramię nad śpiącym człowiekiem, napotkał najpierw wolną przestrzeń, a potem liście i ziemię. Wsparł się mocno dłonią o ziemię, gotów przejść nad nim na czworakach, wygięty w łuk, ale w tym momencie śpiący człowiek zaczął coś mówić. Słowa dobywały mu się z głębi gardła, jakby nie miał języka, i plątały z oddechem. Pierś wznosiła się szybko i opadała. Lok natychmiast cofnął rękę i przycupnął skulony. Człowiek obrócił się na liściach; zaciśniętą pięścią walnął Loka w oko, aż pokazały mu się gwiazdy. Lok cofnął się, a człowiek wypiął brzuch unosząc go wyżej niż głowę. Przez cały czas dobywały mu się z głębi gardła słowa i tłukł ramionami po gałęziach. W końcu obrócił głowę

158

Loka i zaczął się rozglądać szeroko otwartymi oczami. Nie patrzył na nic szczególnego, patrzył tam, gdzie obracał głowę, a jego oczy przypominały oczy starej kobiety leżącej w wodzie. Przenikały Loka na wskroś, aż się skurczył "strachu. Człowiek ten podrzucał ciałem coraz wyżej "wyżej, jego słowa brzmiały jak żabi rechot, i to coraz donośniejszy. Jakiś gwar dobiegł z sąsiedniego szałasu, przenikliwe trajkotanie kobiet, a potem straszny, skrzekliwy pisk. Mężczyzna, leżący obok Loka, przewrócił się na bok, zerwał się, zatoczył i rozsunął gałęzie, które rozpadły się w stos. Chwiejąc się rzucił się do przodu, a jego żabi rechot zamienił się w krzyk, na który ktoś odpowiedział. Pozostali mężczyźni szamotali się w szałasie zrzucając z siebie gałęzie i wrzeszcząc. Strażnik przy krzakach miotał się walcząc z cieniami. Jakiś mężczyzna wyłonił się ze szczątków szałasu tuż koło Loka, dojrzał pierwszego mężczyznę i machnął w jego stronę kijem. W okamgnieniu polana wypełniła się ludźmi, którzy wrzeszcząc miotali się i walczyli ze sobą. Ktoś zaczął rozgarniać grudy ziemi i darni przykrywających palenisko, ogień się rozszerzył i po chwili buchnął płomieniem oświetlając zatłoczoną polanę, a także rosnące dokoła drzewa. Zdążył się już także poderwać stary człowiek, jego siwe włosy kłębiły się wokół głowy i twarzy. Lok zobaczył Fa umykającą z pustymi rękoma. Spostrzegła starego człowieka i skręciła w bok. Postać, stojąca przy Loku, zamachnęła się potężnym kijem w określonym celu, Lok zdążył jednak pochwycić kij i natychmiast przetoczył się w plątaninie nóg, rąk, szczęk i zębów. Zdołał się jednak wyrwać i uskoczyć w bok, a skłębiony tłum dalej się szamotał i warczał. Dojrzał Fa, której głowa wyłaniała się i kryła pośród krzaków, potem starego człowieka, który z rozwianym włosem i płonącymi oczami wymachiwał kijem zakończonym jakby bryłą nad kłębowiskiem walczących mężczyzn. Lok rzucił się między krzaki, a wtedy strażnik także zaczął się za nim przedzierać. Lok opadł na ręce i tak uciekał skryty w gęstwinie. Strażnik minął go z wygiętym kijem i gałęzią

159

w pogotowiu, przemknął pod rozłożystym bukiem i zniknął w lesie.

Na polanie płonął teraz jasno ogień. Stał przy nim stary człowiek, a pozostali mężczyźni zaczęli się stopniowo podnosić. Stary człowiek krzyczał wskazując palcem, dopóki jeden z mężczyzn nie powlókł się w stronę krzaków i ni popędził za strażnikiem. Kobiety otoczyły starego człowieka, była wśród nich także mała Tanakil, która przecierała oczy wierzchem dłoni. Dwaj mężczyźni pędzili z powrotem i wykrzykując coś do starego człowieka przedzierali się przez cierniste krzaki na polanę. Kobiety wrzucały gałęzie do ognia, te same gałęzie, z których robili szałasy. Stała tam także tłusta kobieta, która zaciskała ręce i pojękiwała trzymając nowego na ramieniu. Tuami mówił coś do starego człowieka z ogromnym pośpiechem wskazując na las i na ziemię, tam gdzie leżała głowa jelenia. Ogień jarzył się coraz mocniej; ze stosu liści buchały płomienie, w których drzewa widać było jak za dnia. Wszyscy skupili się wokół ognia odwróceni doń plecami i wpatrywali w mroczny las. Po chwili naznosili z szałasów gałęzi, które dorzucali do paleniska; ogień płonął coraz jaśniej. Zaczęli też znosić skóry zwierząt i owijać się nimi. Tłusta kobieta przestała pojękiwać, karmiła teraz nowego piersią. Lok widział, że kobiety poklepywały nowego wylęknione, coś do niego mówiły podając mu muszle, które zdejmowały z szyi, ale przez cały czas wpatrywały się w ciemny krąg drzew, w których zatracało się jak w pułapce światło ognia. Tuami i stary człowiek wciąż gorączkowo ze sobą rozmawiali kiwając głowami. Lok czuł się bezpiecznie w ciemności, ale zdawał sobie sprawę z niepojętej mocy ludzi oświetlonych blaskiem ognia. Zawołał głośno:

- Gdzie jest Liku?

Zauważył, że nowi ludzie ucichli kuląc ramiona. Tylko Tanakil zaczęła krzyczeć, aż kobieta o pomarszczonej twarzy musiała ją uciszyć potrząsając za ramię.

160

- Oddajcie mi Liku!

Kasztan nadstawiał ucha, aby usłyszeć, skąd dochodzi głos; obracał głowę na wszystkie strony i trzymał wygięty kij w pogotowiu.

- Gdzie jest Fa?

Kij zgiął się mocniej i błyskawicznie rozprostował. Wtem coś śmignęło w powietrzu jak skrzydło ptaka; rozległ się wytłumiony łoskot i uderzenie w drzewo. Jakaś kobieta popędziła w stronę szałasu, do którego zakradł się Lok, przyniosła stamtąd naręcze gałęzi i cisnęła w ogień. Ukazały się ciemne sylwetki ludzi wpatrzonych w nieprzenikniony las.

Lok odwrócił się i zawierzył swojemu nosowi. Przerzucił się na szlak, gdzie napotkał zapach Fa i obu goniących ją mężczyzn. Kłusem pędził naprzód, z nosem przy ziemi i z nadzieją, że zapach doprowadzi go do Fa. Gorąco pragnął usłyszeć jej głos i przytulić się do niej. Biegł coraz szybciej w ciemności poprzedzającej świt, a jego nos opowiadał mu, krok po kroku, całą historię. Oto ślady stóp Fa, rozstawione szeroko w ucieczce, jej mocno zapierające się palce wyryły półksiężyce w ziemi. Stwierdził, że teraz, kiedy znalazł się z dala od ognia, widzi wszystko wyraźniej, zwłaszcza że za drzewami już zaczynało świtać. Znowu zawładnęła nim myśl o Liku. Zawrócił, wskoczył na rozszczepiony pień buku i wyjrzał poprzez gałęzie na polanę. Strażnik, który gonił Fa, tańczył teraz przed zgromadzonymi ludźmi. Podpełzł jak wąż do resztek gałęzi, jakie pozostały jeszcze z ich szałasów, i wstał; zbliżył się do ognia kłapiąc zębami jak wilk, aż wszyscy skulili się ze strachu. Gestykulował, naśladował gonitwę, czołgał się i wymachiwał rękami jak trzepoczący skrzydłami ptak. Zatrzymał się przy ciernistych krzakach, zatoczył nad nimi w powietrzu linię, która wznosiła się coraz wyżej ku drzewom, po czym wykonał gest bezradności. Tuami mówił coś w pośpiechu do starego człowieka. Lok zobaczył, że uklęknął przy ogniu, odgarnął wokół siebie

ziemię i zaczął coś rysować kijem. Liku nigdzie nie było widać, tłusta kobieta siedziała w jednym z wydrążonych pni z nowym na ramieniu.

Lok opuścił się na ziemię, odszukał ślady Fa i popędził tam, gdzie prowadziły. Z jej śladów odczytał, w jak strasznym uciekała przerażeniu, aż włos zjeżył mu się na głowi ze współczucia. Zbliżył się do miejsca, w którym ścigający ją mężczyźni zatrzymali się; jeden z nich tak się chwiał na boki, że jego stopy bez palców odcisnęły głębokie dołki w ziemi. Wtem ślady się urywały, w miejscu gdzie Fa podskoczyła wysoko, a dalej były już tylko ślady jej krwi kapiącej obficie i wiodącej nierównym zakolem z powrotem, z lasu ku bagnom, gdzie leżał niegdyś ich pień. Skierował się tam poprzez gęstwinę wrzośców stratowanych przez tropicieli. Wszedł głębiej niż oni, nie zważając na ciernie raniące mu skórę. Zauważył miejsca, w których jej stopy, podobnie jak teraz jego stopy, zapadły się w okropne błoto pozostawiając głęboki dół, wypełniony na powrót stojącą wodą. Dalej powierzchnia bagna była gładka i ziała grozą. Nie unosiły się z dna bańki powietrza, a wzburzone brunatne błoto, tworzące krągłe wiry na tafli wody, zdążyło opaść, jakby się tutaj nic nie zdarzyło. Nawet piana i wodorosty, i pozlepiany żabi skrzek odsunęły się dalej i leżały bez ruchu w spokojnej wodzie pod ubłoconymi gałęziami. Kroki i krew aż dotąd prowadziły; unosił się jeszcze zapach Fa i jej strachu, ale poza tym nic więcej.

Rozdział dziesiąty

Szary świt już się rozsnuwał, zaczynał się srebrzyć, czarna woda na powierzchni bagna zalśniła. Jakiś ptak zaskrzeczał pośród wysepek trzciny i wrzośców. W dali rozległ się ryk najpotężniejszego z jeleni, a po chwili następny. Błoto tak oblepiało mu kostki u nóg, że musiał sobie pomagać rękami, aby utrzymać równowagę. Głowę wypełniało zdumienie, dokuczał tępy, przytłaczający głód, który w dziwny sposób przenikał do serca. Bezwiednie węszył za jakimś jadłem, a oczy wędrowały na wszystkie strony po bagnie i splątanych wrzoścach. Pochylił się, zgiął palce u nóg i wyciągnął stopę z błota brodząc chwiejnym krokiem w stronę twardszego gruntu. Było ciepło, w powietrzu unosiło się mrowie owadów, które nuciły cichym szemrzeniem, przypominającym szum w uszach po otrzymanym ciosie w głowę. Lok potrząsnął głową, ale cichy szum rozlegał się nadal i straszny ciężar leżał mu na sercu.

Tam gdzie zaczynały się drzewa, bulwy wypuszczały z ziemi zielone pędy. Zerwał je palcami u nóg, podniósł w górę do rąk i włożył w usta. Zewnętrzny Lok nie miał ochoty na jedzenie, ale wewnętrzny Lok zmusił się, aby je pogryźć i przełknąć. Przypomniał sobie, że chce mu się pić, wrócił więc do bagna, ale wyglądało teraz zupełnie inaczej; kiedy posuwał się śladem zapachu Fa, nie wydawało mu się aż tak odrażające. Jego stopy nie chciały w nie wejść.

163

Lok zaczął się pochylać. Kolanami dotknął ziemi wsparł się rękoma przenosząc na nie ciężar ciała, po czym z całej siły przywarł do ziemi. Leżał skulony na suchych liściach i gałęziach, podnosząc głowę i obracając nią na wszystkie strony. Błądził wzrokiem dokoła, a jego oczy nad otwartymi z wyczerpania ustami były pełne zdumienia. Z ust jego dobył się żałosny jęk, długi, przenikliwy, bolesny, jęk mężczyzny. Wciąż rozlegał się cichy szum owadów, wodospad huczał monotonnie u stóp góry, w dali znowu ryknął jeleń.

Niebo się zaróżowiło, wierzchołki drzew okryły świeżą zielenią. Pąki, które były ledwie zalążkiem życia, teraz popękały wypuszczając pędy, a była ich taka obfitość w brzasku poranka, że Lok widział tylko grubsze gałęzie. Ziemia zdawała się wibrować, jakby trudziła się ciężko, karmiąc sokami pnie drzew. Lok stłumił jęk i skupił uwagę na wibracji ziemi, dzięki czemu zaznał chwili odprężenia. Podczołgał się do kiełkujących bulw, zrywał młode pędy i przeżuwając je połykał głośno. Pragnienie znowu dało o sobie znać, zaczął więc szukać, pełzając po ziemi, twardszego gruntu przy rozlewisku. Spuścił się głową w dół z pochylonej gałęzi i chłeptał ciemną, onyksową wodę.

W lesie rozległ się tupot nóg. Opadł na ziemię, skąd dojrzał dwóch mężczyzn przedzierających się pośród drzew z zakrzywionymi kijami w ręku. Z polany dochodził gwar nowych ludzi, odgłos przetaczania pni i ścinania gałęzi. Przypomniał sobie o Liku i popędził w stronę polany, aby spoza gęstwiny krzaków zobaczyć, co się tam dzieje.

- A-ho! A-ho! A-ho!

Natychmiast ukazał mu się obraz wydrążonych pni wyciąganych na brzeg, a potem na polanę. Podczołgał się na czworakach do przodu i przykucnął. Na rzece nie było już pni, więcej ich przybyć nie mogło. Zobaczył następny obraz, w którym pnie ściągano z powrotem do rzeki, a wiązał się on tak ściśle z pierwszym obrazem i z odgłosami rozlegającymi się na polanie, że Lok pojął od razu, dlaczego oba te obrazy tak się ze sobą łączą. Zawrzało mu w mózgu, poczuł się

164

smutny jak Mal. Powiedział cicho do obsypanych pąkami wrzośców:

- Teraz jestem Malem.

Nagle wydało mu się, że ma zupełnie nową głowę, że ma do dyspozycji wiele obrazów, z których może wybierać właściwy, kiedykolwiek przyjdzie mu na to ochota. Były to obrazy spokojnego, szarego światła dnia. Ukazywały mu samotną nić życia, która łączyła go z Liku i nowym; ukazywały także nowych ludzi, do których i zewnętrzny, i wewnętrzny Lok zatęsknił z miłością wywołującą paniczny strach, były to bowiem istoty, które by go zabiły, gdyby tylko mogły.

Widział obraz Liku wpatrzonej z zachwytem w Tanakil; wyobrażał sobie, z jak strasznym lękiem musiał Ha stawiać czoło niespodziewanej śmierci. Lok uchwycił się kurczowo krzaków, gdyż zalała go fala rozpaczy, i zawył na cały głos:

- Liku! Liku!

Ustały odgłosy ścinania drzewa, rozległ się długi, zgrzytliwy trzask. Lok zobaczył naprzeciw siebie głowę Tuami i jego ramiona odrzucone w bok, po czym całe drzewo, wraz z gałęziami gęsto obsypanymi liśćmi, runęło na ziemię. Kiedy zielone konary przesunięto, Lok miał dobrą widoczność na polanę, ponieważ krzaki zostały przygniecione i przeciągano tamtędy wydrążone pnie. Nowi ludzie unosili w górę pnie i krok po kroku pchali je do przodu. Tuami krzyczał, a Krzaczasty usiłował mu zabrać kij, który trzymał na ramieniu. Lok odbiegł dalej i z tej odległości nowi ludzie, znajdujący się na początku szlaku, wydawali się mali.

Pnie nie wracały do rzeki, kierowano je w stronę góry. Chciał zobaczyć następny obraz, jaki łączył się z tym obrazem, ale nie mógł go dojrzeć; jego głowa znowu stała się głową Loka, była w niej pustka.

Tuami rąbał drzewo, ale nie gruby pień, tylko jego wierzchołek, z którego wyrastały gałęzie. Lok rozpoznawał to po odgłosach rąbania. Słyszał także starego człowieka.

- A-ho! A-ho! A-ho!

165

Pień sunął szlakiem, ułożony na innych pniach które tocząc się grzęzły w miękkiej ziemi, a ludzie sapali i pokrzykiwali z wysiłku i napięcia. Stary człowiek, choć nie dotykał pni, pracował ciężej niż wszyscy pozostali. Biegał wokoło wydawał polecenia, napominał, naśladował ich ciężki trud sapał wraz z nimi, a jego ptasi głos trzepotał bez przerwy' Kobiety i Tanakil szły rzędem po obu stronach pnia i nawet tłusta kobieta pomagała podnosić pień od tyłu. We wgłębieniu pnia była tylko jedna osoba; stał w nim nowy, trzymając się krawędzi pnia i wpatrując w ten zgiełkliwy tłum.

Z pobocza szlaku wyłonił się Tuami wlokąc za sobą ogromny pień. Kiedy wyciągnął go na gładki grunt, zaczął go toczyć w stronę wydrążonego pnia. Kobiety skupiły się wokół otwartych szeroko oczu na dziobie, uniosły pień w górę i pchnęły do przodu. Potoczył się po gładkim gruncie bez żadnych przeszkód na podłożonym, obracającym się. drzewie. Oczy opadły w dół i w tym momencie Krzaczasty i Tuami wyłonili się' od tyłu z mniejszym drzewem do rolowania, dzięki czemu wydrążony pień wcale nie dotykał ziemi. Bez ustanku miotali się i kręcili niby pszczoły wokół skalnej szczeliny, w desperackim, ale ustalonym szyku. Pień toczył się szlakiem w kierunku Loka, a nowy chwiał się, podskakiwał i popiskiwał, cały czas wpatrując się albo w tę osobę, która szła najbliżej, albo w tę, która była najbardziej ruchliwa. Liku nie było wśród nich; jednakże Lok, myśląc sprawnie jak Mal, przypomniał sobie, że jest jeszcze jeden pień za stosem tobołków.

Podobnie jak nowy, który tylko się wszystkiemu przypatrywał, tak i Lok skupił na nich całą uwagę patrząc, jak się zbliżają. Zdarza się tak nad morzem, że człowiek obserwujący przypływ zapomina się cofnąć i dopiero opluskane wodą nogi przywołują go do rzeczywistości. Kiedy znaleźli się tak blisko, że widział już przygniecioną toczącymi się pniami trawę, wtedy dopiero przypomniał sobie, jak bardzo są niebezpieczni, i umknął w las. Zatrzymał się w takiej odległości, z której już ich nie widział, ale byli

166

jeszcze w zasięgu jego słuchu. Kobiety pokrzykiwały pchając z całych sił pień, stary człowiek ochrypł od wrzasku.

Lok doznawał tylu uczuć, że był zupełnie odurzony. Lękał nowych ludzi i współczuł im, jak kobiecie mającej mdłości. Zaczął szperać pod drzewami zbierając wszystko, co nadawało się do jedzenia, ale byłoby mu to obojętne, gdyby niczego nie znalazł. Wszystkie obrazy gdzieś się zapodziały, był niby ogromna studnia pełna uczuć niezbadanych i niezaprzeczalnych. Początkowo myślał, że jest głodny, więc wtykał do ust wszystko, co napotkał. Wtem zorientował się, że zjada też młode gałęzie, cierpkie pod śliską korą. Wpychał je do ust i połykał, ale po chwili opadł na czworaki i zwymiotował wszystkie gałęzie, jakie zjadł. Głosy nowych ludzi lekko się zatarły; rozlegał się tylko glos starego człowieka, który albo wydawał rozkazy, albo krzyczał z wściekłością. Tutaj, gdzie las dotykał bagien, a ponad krzakami, wodą i kołyszącą się wierzbiną roztaczało się otwarte niebo, nie słychać było innych odgłosów ich wędrówki. Turkawki parzyły się gruchając; nic się tu nie zmieniło, nawet ogromna gałąź, na której huśtała się ze śmiechem rudowłosa dziewczynka, zwisała tak samo jak przedtem. Tylko wszystko dokoła rozrosło się i okryło bujniejszą zielenią w ciepłym, bezwietrznym poranku. Lok podniósł się i powędrował nad brzegiem bagna do rozlewiska, w którym zniknęła Fa. Być Malem to zaszczyt i ciężar. Nowa głowa wiedziała, że coś się w życiu skończyło, odpłynęło bezpowrotnie jak morska fala. Rozumiała, że trzeba pogodzić się z niedolą, choć było to tak bolesne, jakby obejmował i przyciskał do siebie ciernisty krzak; starała się też pojąć nowych ludzi, z powodu których tyle się zmieniło. Lok odkrył słowo "podobieństwo". Posługiwał się nim przez całe życie nie zdając sobie z tego sprawy. Grzyby na drzewie były podobne do uszu; słowo to brzmiało właściwie tak samo, ale domagało się szczególnego wyróżnienia z powodu okoliczności, które już nigdy nie mogą mieć odniesienia do przeżyć zakodowanych w jego głowie. Po-

167

ruszyło go to do głębi, stwierdził, że posługuje się tym słowem jak narzędziem, jak kamieniem, którym odcinał gałęzie albo mięso. Słowo to wiązało się też z łowcami o białych twarzach i dawało im miejsce w świecie, w którym byli istotami myślącymi, a nie jakimiś dzikimi, przypadkowym intruzami.

Odtwarzał obraz tych łowców, posuwających się z wygiętymi kijami, sprawnie i złowieszczo.

"Ludzie są podobni do zgłodniałych wilków zaczajonych w pustym drzewie".

Przyszła mu na myśl tłusta kobieta ochraniająca nowego przed starym człowiekiem, przypomniał sobie jej śmiech, a także mężczyzn sączących cierpki miód i szczerzących zęby w uśmiechu.

"Ludzie podobni są do miodu wyciekającego ze skalnej szczeliny".

Pomyślał o Tanakil, o jej zabawie, zręcznych palcach, o jej śmiechu i kiju.

"Ludzie są podobni do miodu w okrągłych kamieniach, nowego miodu, cuchnącego stęchlizną i ogniem".

Zniszczyli na tej przełęczy ludzi, ledwie kiwnąwszy palcem.

"Są podobni do rzeki i wodospadu, przynależą do wodospadu; nic nie może się im przeciwstawić".

Pomyślał o ich wytrwałości, o rozłożystym Tuami, stwarzającym jelenia z kolorowej ziemi. "Są podobni do Oa".

W głowie miał zamęt i ciemność; znowu stał się Lokiem, snuł się bez celu nad brzegiem bagna, dokuczał mu głód, którego nie mogło zaspokoić to jedzenie. Usłyszał, że nowi ludzie pędzą szlakiem z powrotem na polanę, gdzie został jeszcze drugi pień, ale nie rozmawiali ze sobą, zdradzał ich tylko tupot nóg. Wtem mignął mu obraz, który niby zimowy błysk słońca zniknął, zanim zdążył go dobrze zobaczyć.

168

Przystanął, podniósł głowę i nozdrza mu się rozszerzyły. Uszy przejęły funkcje życia, zlekceważyły gwar nowych ludzi, a skupiły uwagę na pardwach, które pruły wodę piersią jak oszalałe. Podpłynęły w jego kierunku rozwartym kątem, ale na jego widok wszystkie umknęły, kierując się na prawo.

Za nimi sunął szczur wodny, z nosem uniesionym w górę, podskakując na fali, którą sam tworzył. Rozległ się chlupot wody, szelest i plusk pomiędzy kępami krzaków wrzośca rosnącymi na bagnie. Lok uciekł, ale wkrótce wrócił. Zaczął się czołgać w błocie rozchylając po drodze jeżyny zasłaniające mu widok. Chlupot ustał, ale poruszona woda pluskała o krzaki, zalewając ślady jego stóp. Węsząc w powietrzu, zmagał się z gęstwiną krzaków, aż wreszcie zdołał się przedrzeć. Zrobił trzy kroki w wodzie i ugrzązł w błocie zgięty wpół. Rozległ się znowu chlupot wody, więc Lok, śmiejąc się i mówiąc do siebie, ruszył w tę stronę stawiając pijane kroki. Włosy zewnętrznego Loka zjeżyły się, gdy zimna woda otoczyła mu uda, a stopy ugrzęzły w oblepiającym je ciasno niewidzialnym błocie. Przytłaczający ciężar i głód narastały, przepełniały go niby chmura - chmura, którą słońce nasyciło ogniem. Nagle ciężar opadł, odczuł lekkość, zaczął mówić do siebie i śmiać się jak ludzie pijący miód. Śmiał się, a spod mrugających powiek spływały łzy. Wreszcie oboje zobaczyli ten sam obraz.

- Jestem tutaj! Już idę!

- Lok! Lok!

Fa z uniesionymi w górę ramionami, dłońmi zaciśniętymi w pięści, zgrzytając zębami brnęła pochylona w wodzie. Wciąż jeszcze zanurzeni po uda przylgnęli do siebie, po czym niezdarnie ruszyli do brzegu. Wkrótce mogli już dojrzeć stopy w chlupoczącym błocie, a Lok śmiał się i mówił bez przerwy.

- Niedobrze być samemu. Bardzo niedobrze być samemu.

169

Fa kulała przytrzymując się Loka.

- Skaleczył mnie. Ten człowiek miał na końcu kr kamień.

Lok dotknął jej uda. Rana już nie krwawiła, miała kształt języka i pokryta była zastygłą, sczerniałą krwią.

- Niedobrze być samemu...

- K-iedy uderzył mnie, wskoczyłam w .wodę.

- Woda jest straszna.

- Woda jest lepsza niż nowi ludzie.

Fa zdjęła rękę z ramienia Loka, usiedli skuleni pod wielkim dębem. Nowi ludzie wracali z polany z drugim wydrążonym pniem. Idąc sapali i pojękiwali. Dwaj łowcy którzy wyruszyli wcześniej, stali teraz wyżej na skałach i stamtąd coś wykrzykiwali.

Fa wysunęła do przodu skaleczoną nogę.

- Jadłam jajka, trzcinę i żabi skrzek.

Lok bezwiednie wyciągnął rękę, żeby pogłaskać Fa. Uśmiechnęła się do niego smutno. Wtem przypomniał sobie to nagłe powiązanie, które stworzyło świt z rozproszonych obrazów.

- Teraz jestem Malem. Ciężko być Malem.

- Ciężko też być kobietą.

- Nowi ludzie są jak wilk i miód, zepsuty miód, a także rzeka.

- Są jak ogień w lesie.

Raptem Lok zobaczył obraz, który wyłonił mu się z głowy, a tkwił w niej tak głęboko, że nawet nie miał pojęcia o jego istnieniu. Przez moment obraz zdawał się snuć na zewnątrz i zmieniać wygląd świata. Lok pozostał w nim taki sam, ale wszystko wokoło przybrało nagle większe rozmiary. Drzewa stały się ogromne jak góry. Lok nie stał na ziemi, tylko jechał na grzbiecie trzymając się rudobrązowych włosów, które miały ręce i nogi. Przed sobą widział głowę, ale nie widział twarzy, była to jednak twarz Mała, a dalej, na froncie, widział uciekającą Fa, która też była dużo większa. Drzewa miotały w górę ogniem, atakowały go swoim

170

oddechem. Panowała niepokojąca gorączkowość, aż skóra cierpła - było strasznie.

- Teraz jest tak, jakby przeszedł ogień i strawił wszystkie

Odgłosy nowych ludzi i ich pni dochodziły z daleka. Znowu pędzili z tupotem w stronę polany. Przez jakiś czas rozbrzmiewała ich ptasia mowa, ale umilkła. Fa i Lok podnieśli się i zbliżyli do szlaku. Nic nie mówili do siebie, ale w ich ostrożnym skradaniu się zawierało się postanowienie bez słów, że nie należy pozostawiać nowych ludzi w spokoju. Byli okropni jak ogień czy rzeka, ale jednocześnie przyciągali jak miód albo mięso. Szlak zmienił się, tak jak wszystko, czego nowi ludzie dotknęli. Ziemia została pożłobiona i zryta, toczące się pnie pogłębiły drogę i wygładziły na szerokiej przestrzeni. Lok i Fa, i jeszcze ktoś trzeci mogliby teraz iść obok siebie.

- Pchali wydrążone pnie na toczących się drzewach. Nowy był w środku pnia. A Liku będzie pewnie w drugim.

Fa spojrzała mu w twarz ze smutkiem. Wskazała rozmazaną plamę na gładkiej ziemi, był to rozgnieciony ślimak.

- Przetoczyli się po nas jak ten wydrążony pień. Są jak zima.

Smutek znowu ogarnął Loka, ale razem z Fa łatwiej było go znosić.

- Teraz pozostali tylko Fa i Lok, nowy i Liku. Fa patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu. Wyciągnęła rękę, którą Lok ujął w swoje dłonie. Otworzyła usta, chciała coś powiedzieć, ale nie dobyła z siebie ani słowa. Całym jej ciałem wstrząsnął potężny dreszcz, po czym zaczęła się trząść. Zauważył, że stara się zapanować nad sobą, tak jakby wychodziła z cieplej jaskini w śnieżny poranek. Wysunęła rękę z jego dłoni.

- Chodźmy!

171

Ogień tlił się jeszcze w ogromnym pierścieniu popiołów. Szałasy były porozrzucane, choć stały jeszcze ich szkielety. Ziemia na polanie była skotłowana, jakby przeszło stado bydła. Lok podczołgał się na sam brzeg polany Fa trzymała się z tyłu. Zaczął okrążać polanę. W samym środku były obrazy i dary.

Fa także je dojrzała i weszła za Lokiem na polanę Posuwali się spiralnym ruchem, nastawiając bacznie uszy czy nowi ludzie przypadkiem nie wracają. Wszystkie obrazy zamazywały się z powodu ognia, przy którym głowa jelenia obserwowała Loka tajemniczym wzrokiem. Był to nowy jeleń, tłusty, jego sierść miała ubarwienie wiosenne, ale leżała na nim jeszcze jakaś inna postać. Miała kolor czerwony rozpostarte ogromne ramiona i nogi i patrzyła na Loka oczami, którymi były okrągłe, białe kamyki. Wokół głowy sterczały włosy, jakby postać ta została poddana strasznym torturom. Przebita była palem i złączona z jeleniem, pal na końcu .był rozszczepiony i owinięty futrem. Fa i Lok cofnęli się zdjęci grozą, bo jeszcze nigdy w życiu nie spotkali się z podobnym widokiem. Wkrótce jednak onieśmieleni wrócili.

Cały zad jelenia, surowy, ale stosunkowo mało zakrwawiony, zwisał z pala, przy głowie zaś, z której patrzyły oczy, leżał okrągły, wklęsły kamień z miodem. Unosił się z niego zapach miodu, niczym dym i płomienie z ognia. Fa dotknęła mięsa; poruszyło się, szybko więc cofnęła rękę. Lok okrążał postać z daleka, aby nie dotknąć stopami jej wyciągniętych kończyn, ale powoli przysuwał rękę coraz bliżej. I już po chwili rozpruwali skórę i odrywali kawałki mięsa wpychając je do ust. Skończyli jeść dopiero wtedy, kiedy napełnili brzuchy, na palu została tylko biała, lśniąca kość i pusta skóra.

Wreszcie Lok się odsunął i obtarł ręce o uda. Bez słowa odwrócili się do siebie i przykucnęli obok wklęśniętego kamienia. Daleko, ze zbocza wiodącego na terasę, rozległo się wołanie starego człowieka:

- A-ho! A-ho! A-ho! Z otwartego kamiennego naczynia unosiły się gęste wy-

172

ziewy. Na jego krawędzi usiadła mucha, a kiedy Lok dmuchnął z bliska, odleciała trzepocząc skrzydełkami, ale znowu usiadła.

Fa chwyciła Loka za nadgarstek.

- Nie dotykaj. Lok jednak przytknął usta do naczynia i rozszerzył nozdrza, szybko oddychając. Głośnym, chrapliwym głosem oznajmił:

- Miód.

Raptem pochylił się, zanurzył usta i spróbował. Cuchnący miód tak go palił w język i w całych ustach, że przekoziołkował do tyłu, a Fa uciekła okrążając palenisko. Patrzyła wystraszona, jak pluł, ale znowu zaczął się przysuwać do cuchnącego naczynia. Schylił się ostrożnie i jeszcze raz spróbował. Oblizał wargi, napił się więcej, po czym usiadł śmiejąc się do niej.

- Napij się.

Niepewnie pochyliła się i przytknęła język do szczypiącego, słodkiego miodu. Lok nagle przyklęknął, nie przestając mówić ani na chwilę, i odepchnął Fa, która zdziwiona usiadła. Oblizywała wargi i pluła z niesmakiem. Lok zanurzył usta w naczyniu i wypił trzy hausty; ale za trzecim razem nie zdołał już sięgnąć do miodu, tylko wciągnął powietrze i zakrztusił się. Turlał się po ziemi, aby złapać oddech. Teraz Fa usiłowała się napić, nie mogła jednak dosięgnąć językiem i odezwała się do niego z goryczą. Jakiś czas stała spokojnie, ale po chwili uniosła naczynie i przytknęła do ust, jak robili nowi ludzie. Lok widząc ją z ogromnym kamieniem przy twarzy zaczął się śmiać, wyglądała bardzo zabawnie. W porę jednak zdążył sobie przypomnieć o miodzie, więc zerwał się, żeby jej odebrać naczynie. Było oblepione, kleiło się; razem z kamieniem ciągnął też jej twarz. Zaczęli go sobie wyrywać i krzyczeć na siebie. Wtem Lok uświadomił sobie, że jego głos brzmi piskliwie, donośnie i dziko. Chcąc sprawdzić, co się dzieje z jego głosem, puścił naczynie, a Fa odeszła z nim na chwiejnych nogach.

173

Zobaczył, że drzewa kołyszą się na boki i unoszą w górę. Zobaczył wspaniały obraz, w którym wszystko układało się pomyślnie, chciał powiedzieć o tym Fa, ona jednak w ogóle nie słuchała. Ale obraz ten wkrótce zniknął, a zobaczył inny, który tylko potwierdzał fakt, że widział poprzedni obraz, co go doprowadzało do szału. Usiłował dosięgnąć go głosem jednak ten głos nie miał nic wspólnego z wewnętrznym Lokiem; śmiał się i kwakał jak kaczka. Istniało jednak słowo, od którego obraz się zaczynał, mimo że zniknął z pola widzenia. Trzymał się kurczowo tego jednego słowa. Przestał się śmiać i z powagą odezwał się do Fa, która wciąż jeszcze stała z kamieniem przy twarzy. - Pień! - powiedział. - Pień!

Przypomniał sobie o miodzie i z oburzeniem wyrwał jej kamień. Twarz miała czerwoną i natychmiast zaczęła się śmiać wyrzucając z siebie potok słów. Lok przytknął naczynie do ust sposobem nowych ludzi i miód zaczął mu ściekać po piersi. Wygiął się tak, że jego twarz znalazła się poniżej naczynia i w ten sposób resztki miodu zaczęły mu spływać do ust. Fa śmiała się i krzyczała, turlała się po ziemi, a położywszy się na plecach wymachiwała nogami w powietrzu. Lok, rozochocony ognistym miodem, skorzystał z zachęty i także zaczął wymachiwać nogami, ale robił to niezdarnie. Znowu jednak przypomnieli sobie o naczyniu z miodem i znowu zaczęli je sobie wyrywać, tocząc spór. Fa usiłowała się napić, ale miód spływał niechętnie. Lok odebrał jej kamień, potrząsał nim, tłukł pięściami, krzyczał; nie było już ani odrobiny miodu. Cisnął kamieniem o ziemię z taką wściekłością, że się rozleciał na dwa kawałki. Oboje dopadli do nich i przykucnąwszy wylizywali, każde swój kawałek, jednocześnie obracając go na wszystkie strony, żeby zobaczyć, gdzie się miód podział. Wodospad huczał na polanie i w głowie Loka. Drzewa poruszały się coraz szybciej. Poderwał się na nogi i stwierdził, że ziemia jest tak samo niebezpieczna, jak pień. Uderzył w kołyszące się drzewo, żeby je uspokoić, ale już po chwili leżał na plecach,

174

a nad nim przesuwało się niebo. Odwrócił się i z trudem wstał pośladkami do góry, nogi miał rozchwiane jak nowy. Fa czołgała się wokół wygasłych popiołów niby ćma z przypalonym skrzydłem. Mówiła coś do siebie o hienach. Lok odkrył w sobie moc nowych ludzi. Był jednym z nich, stać go było na wszystko. Na polanie zostały jeszcze nie spalone gałęzie i pnie. Popędził do jednego z nich i wydał rozkaz, aby się ruszył. Krzyknął:

- A-ho! A-ho! A-ho! Pień poruszał się tak samo jak drzewa, ale zbyt wolno.

Znowu krzyknął, pień jednak nie chciał poruszać się szybciej. Chwycił gałąź i zaczął go bić, podobnie jak Tanakil biła Liku. Zobaczył obraz ludzi po obu stronach pnia, napiętych z wysiłku, z otwartymi ustami. Krzyczał na nich jak stary człowiek.

Fa czołgała się obok. Poruszała się wolno, tak samo jak pień i drzewa. Lok wrzeszcząc uderzył ją kijem po pośladkach, rozszczepiona gałąź odpadła i utknęła gdzieś między drzewami. Fa jęknęła i wygramoliła się na nogi, Lok znowu zamachnął się na nią kijem, ale nie trafił. Fa odwróciła się i stanęła naprzeciw Loka; wymyślała mu, a drzewa wciąż się chwiały. Lok zauważył, że prawa pierś Fa się podniosła, jej ręka z rozpostartą dłonią znalazła się w górze, i ta dłoń miała jakieś szczególne znaczenie, w każdej chwili mogła się przeistoczyć w coś, wobec czego musiał zachować czujność. Wtem błyskawica raziła go w policzek, świat go oślepił, ziemia wywróciła się do góry nogami i znowu otrzymał potężny cios w prawy policzek. Oparł się o stojącą pionowo ziemię, jego policzek otworzył się i zamknął tryskając płomieniem. Fa leżała na ziemi, cofała się i przysuwała bliżej. Po chwili zaczęła go ciągnąć w górę, a może w dół; poczuł twardy grunt pod nogami i uchwycił się r a. Płakali i śmiali się na przemian, wodospad szumiał na polanie, a kopiasty wierzchołek uschniętego drzewa oddalał się i wznosił w niebo, ale zamiast się zmniejszać, stawał się coraz większy. Lok przeraził się, uznał, że najlepiej zrobi,

175

jeśli będzie się trzymał w pobliżu Fa. Starał się zwalczać senność i to dziwne uczucie w głowie; zaczął się rozglądać za Fa, a kiedy ją odnalazł, wpatrywał się uporczywie w jej twarz, która oddalała się podobnie jak drzewo z kopiastym wierzchołkiem. Wszystkie drzewa wciąż jeszcze się chwiały, ale już teraz miarowo, jakby miały to dane z przyrodzenia. Odezwał się do Fa odgrodzonej mgłą:

- Jestem jednym z nowych ludzi. Zaczął podskakiwać. Przeszedł przez polanę i wydawało mu się, że posuwa się wolnym, chwiejnym krokiem nowych ludzi. Zobaczył obraz, w którym Fa musiała mu obciąć palec. Stąpając ociężałym krokiem po polanie szukał Fa, aby jej o tym powiedzieć. Znalazł ją za drzewem nad brzegiem rzeki, wymiotowała. Wspomniał o starej kobiecie leżącej w wodzie, ale nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, poszedł więc do pękniętego kamienia na polanie i zaczął wylizywać mizerne resztki zepsutego miodu. Postać na ziemi przeistoczyła się w starego człowieka, którego Lok powiadomił, że grono nowych ludzi powiększyło się. Ogarnęło go straszne zmęczenie, ziemia stała się miękka, a obrazy przesuwały mu się przed oczami jeden po drugim. Wyjaśnił staremu człowiekowi, że Lok musi wrócić do jaskini, ale w tym momencie, choć w głowie miał zamęt, uprzytomnił sobie, że już nie ma jaskini. Zaczął głośno rozpaczać, co zresztą przychodziło mu bez trudu i było nawet całkiem przyjemne. Drzewa, kiedy na nie spojrzał, rozsunęły się, a żeby je złączyć, trzeba by dużo wysiłku, na jaki nie mógł się zdobyć. Wtem wszystko zniknęło, pozostało tylko słońce i echo gruchających nad wodospadem turkawek. Położył się na wznak i obserwował szeroko otwartymi oczami dziwny wzór, jaki powyginane gałęzie tworzyły na tle nieba. Oczy same mu się zamknęły i zapadł w sen, tak jakby zapadł się w przepaść z sennej mary.

Rozdział jedenasty

Potrząsała nim Fa.

- Odchodzą.

Ręce, ale nie ręce Fa, ściskały mu głowę, powodując dotkliwy boi. Jęknął i poturlał się dalej, aby wyzwolić ^ę od tych rąk, które wciąż tak go ściskały, że ból rozsadzał mu głowę od środka.

- Nowi ludzie odchodzą. Wciągają wyżłobione pnie po zboczu na terasę.

Lok otworzył oczy i jęknął z bólu. Miał wrażenia że patrzy prosto w słońce. Spływały mu łzy; oczy piekły straszliwie pod powiekami. Fa znowu nim potrząsnęła, pomacał ziemię rękoma i nogami i uniósł się trochę w górę. ^cisnęło go w żołądku, zaczął wymiotować. Jego żołądek miał swoje własne życie; wznosił się, zaciskał, jakby oplatany ciasnym węzłem, nie chciał mieć nic wspólnego z tą ohydną wodą o zapachu miodu, odrzucał ją. Fa położyła mu rękę na ramieniu.

- Mój żołądek też był chory.

Przewrócił się na drugi bok, po czym z trudem usiadł w kucki nie otwierając oczu. Słońce prażyło go w policzek.

- Odchodzą. Musimy odebrać nowego.

Lok z trudem uniósł ciężkie, jakby z gumy, powieki i ostrożnie rozejrzał się sprawdzając, czy coś się na świecie nie zmieniło. Ziemia i drzewa zdawały się istnieć tylko barwą, a tak się chwiały, że natychmiast zamknął oczy.

- Jestem chory.

Fa przez chwilę nie odpowiadała. Lok zrozumiał, że ręce j ściskające mu głowę, są wewnątrz głowy, a ucisk był taki straszny, że czuł pulsowanie krwi w mózgu. Znowu otworzył oczy, mrugnął i wtedy świat się trochę uspokoił. Wciąż jeszcze barwy oślepiały go, ale przynajmniej drzewa i ziemia już mniej się chwiały. Przed jego oczami ziemia była brązowoczerwona, drzewa srebrzystozielone, a świeże pędy na gałęziach płonęły zielonym ogniem. Siedział mrugając powiekami, z obolałą twarzą, a Fa mówiła:

- Wymiotowałam, ale ty się nawet nie zbudziłeś. Wybrałam się, żeby zobaczyć nowych ludzi. Ich pnie już zostały wciągnięte na zbocze. Nowi ludzie są przerażeni. Stoją i poruszają się, jakby się czegoś bali. Wzdychają, pot ich oblewa, oglądają się za siebie w stronę lasu. Ale nie widać nic groźnego w lesie. Boją się powietrza, tylko że i tam nie widać zagrożenia. Teraz musimy im odebrać nowego.

Lok wsparł się rękami o ziemię. Niebo było jasne, świat olśniewał barwami, wciąż jeszcze był to świat znany Lokowi.

- Musimy im odebrać Liku.

Fa podniosła się i obiegła dokoła polanę. Kiedy wróciła, popatrzyła na niego z góry. Lok dźwignął się ostrożnie.

- Fa mówi: "Zrób to!"

Czekał posłusznie. Mal opuścił jego głowę.

- Widzę taki obraz. Lok wspina się ścieżką za urwiskiem, gdzie nowi ludzie nie mogą go dojrzeć. Fa idzie dokoła i wspina się na górę, wyżej niż nowi ludzie. Oni pędzą za nią. Wszyscy mężczyźni. A w tym czasie Lok odbiera tłustej kobiecie nowego i ucieka.

Objęła go i spojrzała mu badawczo w twarz.

- Będziemy znowu mieli ogień. I będę miała dzieci. Lok zobaczył następny obraz.

- Tak zrobię - rzekł z uporem - a jak zobaczę Liku, to ją też odbiorę.

Twarz Fa, nie po raz pierwszy, wyrażała co^, czego Lok nie mógł zrozumieć.

178

Rozstali się u stóp zbocza, gdzie krzaki zasłaniały ich nrzed nowymi ludźmi. Lok poszedł na prawo; Fa pomknęła brzegiem lasu, aby jak najdalej okrążyć zbocze. Lok obejrzał . j zdążył ją jeszcze zobaczyć, czerwoną jak wiewiórka;

biegła przeważnie na czworakach, pod osłoną drzew. Zaczął się wspinać, cały czas nasłuchując. Znalazł się na szlaku wiodącym nad rzekę, słyszał przed sobą ryczący wodospad. Woda przelewała się obficiej niż zwykle. Nad rozlewiskiem u stóp wodospadu rozlegał się jeszcze donośniejszy huk, a pył wodny rozprzestrzeniał się daleko nad wyspą. Płachty spadającej wody rozbijały się w kłębowiska białe jak mleko, z których snuła się jakaś kremowa substancja nie do odróżnienia od wzbijających się w górę bryzgów wody i unoszącej się mgławicy. Po drugiej stronie wyspy sterczały olbrzymie drzewa, których bujne wiosenne listowie przechylało się ponad progiem wodospadu. Chwilami kryło się w kurzawie wodnej i znowu wyłaniało, gałęzie rozsuwały się i nurzały w wodzie, to znów podskakiwały, jakby pociągała je do dołu ręka olbrzyma. Ale po tej stronie wyspy nie było drzew, tylko niepowstrzymany nurt lśniącej wody i mleko spadające prosto w huczący, biały, dryfujący pył wodny.

Wtem, mimo łoskotu spadającej wody, usłyszał głosy nowych ludzi. Znajdowali się na prawo od niego, zasłaniała ich stercząca wysoko skała, gdzie zwisała lodowa kobieta. Zatrzymał się i wtedy usłyszał ich, wszyscy na siebie krzyczeli.

Tutaj, otoczony dobrze znanymi mu widokami, gdzie każda skała naznaczona została historią jego ludzi, popadł w jeszcze większą rozpacz. Miód nie zdołał jej zabić, uśpił tylko na chwilę, a teraz zbudziła się na nowo. Przytłoczony pustką jęknął i z tkliwością pomyślał o Fa znajdującej się po drugiej stronie zbocza. I Liku była gdzieś pośród tych ludzi, bardzo pragnął mieć przy sobie jedną z nich albo obie. puszył ku szczelinie skalnej, przy której zwisała lodowa kobieta, coraz wyraźniej słyszał głosy nowych ludzi. Położył

179

się na krawędzi urwiska i spoglądał w dół na wąski skrawek ziemi, kępki rzadko rosnącej trawy i karłowate krzaki.

Nowi ludzie raz jeszcze odgrywali przed nim przedstawienie. Wyczyniali najdziwniejsze, bezsensowne rzeczy wokół pni. Kilka zaklinowali pomiędzy skałami, a na n' t, ułożyli następne. Poryta ziemia na zboczu wiodła do terasy co mogło znaczyć tylko jedno, że drugi wydrążony pień zaciągnęli aż do jaskini. Ten, przy którym teraz coś robili wystawał spomiędzy zaklinowanych pni i skierowany był w górę zbocza. Zwisały z niego pasy grubej, poskręcanej skóry. Jakiś pień leżał w poprzek, tuż za wydrążonym pniem i chwiał się podparty w środku, a jego koniec przechylał się obciążony okrągłym kamieniem, który lada chwila mógł się potoczyć w dół. Lok zauważył, że stary człowiek pociągnął za pas ze skręconej skóry i kamień został uwolniony. Uderzył w pień spychając go w dół zbocza, wydrążony zaś pień został popchnięty w przeciwnym kierunku, w stronę terasy. Okrągły kamień spełnił swoją rolę i poturlał się w dół, do lasu. Tuami wcisnął następny kamień za wydrążony pień, rozległ się krzyk ludzi. Już nie było więcej okrągłych kamieni pomiędzy pniem i terasą, musieli je zastąpić ludzie. Chwycili pień i unieśli go w górę. Stary człowiek stał obok nich, w prawej ręce zwisał mu nieżywy wąż. Zaczął krzyczeć "a-ho!", a ludzie zabrali się do pracy z takim wysiłkiem i napięciem, aż ich twarze pokryły się zmarszczkami. Stary człowiek uniósł w górę węża i smagnął ich po drżących plecach. Pień ruszył do przodu.

Po chwili Lok zauważył też innych ludzi. Tłusta kobieta nie pchała pnia. Stała z boku, pomiędzy Lokiem a wydrążonym pniem, i trzymała nowego. Lok zrozumiał teraz, co Fa miała na myśli mówiąc o przerażeniu nowych ludzi, ponieważ tłusta kobieta bezustannie rozglądała się, a jej twarz wydała mu się jeszcze bledsza niż na polanie. Tuż przy niej stała Tanakil, tylko częściowo widoczna, bo tłusta kobieta ją zasłaniała. Lok widział, że jedynie paniczny strach mógł dać tym ludziom siłę do pracy w tak szalonym tempie.

180

Godzili się nawet na martwego węża, byleby krzesał siły z ich budzonych ciał, do czego już sami nie byli zdolni. Zarówno w zachowaniu Tuami, jak i wrzaskach starego człowieka wyczuwało się histeryczny pośpiech. Wycofywali się wspinając na zbocze, jakby pędziły za nimi koty szczerząc groźnie zęby albo też jakby rzeka wystąpiła z brzegów Nalewała zbocze. A przecież rzeka płynęła w swoim korycie, a na zboczu nie było nikogo poza nowymi ludźmi.

- Boją się powietrza.

Sosna jęknął i poślizgnął się, a Tuami natychmiast oparł pień o skałę. Wszyscy otoczyli Sosnę trajkocząc, a stary człowiek wciąż wywijał wężem. Tuami wskazywał na zbocze góry. Wtem schylił się, a kamień uderzył z hukiem w pień. Trajkotanie przerodziło się w pisk. Tuami, pochylony trzymał z całych sił pas ze skóry przymocowany do pnia, ale mimo to pień chwiał się na wszystkie strony. Przywiązał pas do skały i dopiero wtedy wszyscy ustawili się w szeregu naprzeciw góry. Lok zobaczył Fa, małą, czerwoną figurkę tańczącą ponad nimi na skale. Zauważył, że podniosła w górę rękę, zamachnęła się i drugi kamień przeleciał ze świstem nad stojącymi ludźmi. Mężczyźni napinali kije, które gwałtownie się prostowały. Lok widział lecące w górę gałęzie, ale nim dosięgły Fa, zachwiały się i zawróciły. Następny kamień spadł na skałę koło pnia, a wtedy tłusta kobieta popędziła w stronę urwiska, na którym stał Lok. Zatrzymała się jednak i odwróciła, ale Tanakil podbiegła do samej krawędzi. Na widok Loka krzyknęła. Chwycił ją za ramiona, zanim tłusta kobieta zdążyła się odwrócić, i spytał w ogromnym pośpiechu:

~ Gdzie jest Liku?! Powiedz, gdzie jest Liku?!

Na dźwięk tego imienia Tanakil zaczęła się wyszarpywać i krzyczeć, jakby wpadła w głęboką wodę. Tłusta kobieta również zaczęła krzyczeć, a nowy wygramolił się na jej ramię. 10 Owędzi urwiska pędził stary człowiek. Kasztan nadbiegł od strony leżącego pnia. Ruszył prosto na Loka z wyszczerzonymi zębami. Wrzask i zęby przeraziły Loka. Puścił

181

Tanakil, która potoczyła się do tyłu. Wpadła na Kasztana uderzając go nogą akurat w tym momencie, kiedy rzucał się na Loka. Przeleciał w powietrzu obok Loka i z cichym jękiem przetoczył się nad urwiskiem. Spadł na niewielki występ stromego zbocza i wydawało się, że przez cały czas zsuwał się na brzuchu w odległości dłoni od skały, której jednak ani razu nie dotknął. Zniknął bez echa. Stary człowiek zamierzył się na Loka kijem, na którego końcu osadzony był ostry kamień, ale nie dosięgnął go, bo Lok przemknął się pomiędzy tłustą kobietą stojącą z rozdziawionymi ustami i Tanakil leżącą na wznak. Wszyscy mężczyźni, którzy ciskali w stronę Fa gałęzie, odwrócili się i skupili teraz całą uwagę na Loku. Jak błyskawica popędził na zbocze, prosto do skórzanego pasa przytrzymującego pień. Przeskoczył go, ale odwiązując pas zdarł sobie skórę na nodze. Pień zaczął się w końcu staczać w dół. Nowi ludzie już nie patrzyli na Loka, tylko na pień, a Lok pędził w górę i tylko od czasu do czasu odwracał głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pień rozwijał szybkość tocząc się na dwóch okrągłych palach, które wkrótce okazały się niepotrzebne. Oderwał się od zbocza w miejscu, gdzie zaczynał się stromy spad, i leciał w powietrzu. Tylnym końcem uderzył o sterczącą skałę i rozłupał się wzdłuż na pół. Teraz leciały w dół dwie części pnia, aż runęły prosto w las. Lok wpadł do wąwozu i stracił nowych ludzi z oczu.

Fa podskakiwała u wylotu wąwozu, popędził więc w tę stronę co sił. Zbliżali się do niej mężczyźni z wygiętymi kijami, jednakże Lok dopadł jej pierwszy. Tamci zamierzali już wspiąć się dalej, ale stary człowiek zaczął ich nawoływać. Lok nawet nie musiał rozumieć słów, aby pojąć znaczenie jego gestów. Mężczyźni rzucili się w dół i zniknęli z oczu Loka.

Fa także szczerzyła zęby.

Podeszła do Loka wymachując rękami, w jednej wciąż jeszcze trzymała ostry kamień.

- Dlaczego nie porwałeś nowego?

182

Lok wyciągnął ręce w odruchu obronnym.

- Pytałem o Liku. Pytałem Tanakil. Opuściła powoli ramiona.

- Chodźmy!

Słońce padało coraz niżej ku przełęczy rozlewając migocące złocistoczerwone barwy. Fa i Lok przemykali się szlakiem wiodącym nad jaskinią ku urwisku, skąd mieli widok na nowych ludzi miotających się w popłochu na terasie. Przenieśli wydrążony pień na koniec terasy w górnym biegu rzeki i usiłowali go przesunąć poza splątane pnie drzew, które leżały teraz w tym miejscu, gdzie Lok i Fa przedostawali się na wyspę. Mężczyźni zsunęli pień z terasy, leżał w wodzie otoczony innymi pniami. Podnosząc pozostałe pnie drzew, próbowali je odłączyć i przerzucić na drugą stronę skały, gdzie porwałby je wodospad. Fa biegała niespokojnie po zboczu góry.

- Zabiorą ze sobą nowego.

Kiedy słońce skryło się za przełęczą, Fa pomknęła w dół po stromej skale. Ponad górami płonęła czerwień, lodowe kobiety spowite były ogniem. Lok nagle krzyknął, Fa zatrzymała się i spojrzała na wodę. Do splątanych pni zbliżało się drzewo; nie jakieś małe drzewko czy odłupany kawałek, ale całe drzewo z lasu widniejącego na horyzoncie. Płynęło z tej strony przełęczy, gęstwina pokrytych pąkami gałązek i gałęzi, ogromny, zanurzony do połowy w wodzie pień i sterczące wysoko korzenie, a pomiędzy nimi tyle ziemi, że starczyłoby na zrobienie paleniska dla wszystkich ludzi na świecie. Na jego widok stary człowiek zaczął wykrzykiwać i tańczyć. Kobiety uniosły głowy znad tobołków, które układały w wydrążonym pniu, a mężczyźni cofnęli się poza stos leżących pni. Korzenie uderzyły o skupisko pni, a rozłupane kawałki wzbiły się w powietrze albo stanęły na sztorc. Zaczepiły się o korzenie i tak z nich zwisały. Drzewo przestało płynąć i kołysało się na wodzie, aż spoczęło przy

183

urwi";YLi za terasą. Teraz pomiędzy wydrążonym pniem i rozległą rzeką leżały stłoczone pnie, które przypominały rosnące w szeregu ogromne cierniste krzaki. Tworzyły nieprzebytą zaporę.

Stary człowiek przestał krzyczeć. Podbiegł do jakiegoś tobołka i zaczął go rozwiązywać. Zawoła} coś do Tuami, który mknął po terasie trzymając za rękę Tanakil.

- Prędko!

Fa pędziła zboczem góry w stronę terasy i jaskini, wołając po drodze:

- Zabierzemy Tanakil. Wtedy oddadzą nowego.

Skała miała teraz inny wygląd. Barwy, jakie spowijały świat, kiedy Lok zbudził się ze snu upojony miodem, były teraz wyraźniejsze i bardziej jaskrawe. Wydawało mu się, że skacze i unosi się w strumieniu czerwonego powietrza, tylko cienie poza skałami miały odcień fiołkoworóżowy. Rzucił się w dół zbocza.

Zatrzymali się oboje przy wejściu na terasę i przykucnęli. Rzeka zabarwiona purpurą mieniła się złocistym blaskiem. Góry po drugiej stronie rzeki pociemniały^ Lok długo się musiał wpatrywać, nim odkrył, że mają barwę ciemnoniebieską. Pnie, drzewo i kotłujący się ludnie na rzece byli czarni. Ale terasa i jaskinia wciąż jeszcze jarzyły się czerwienią. Jeleń znowu rozpoczął swój taniec, tańczył na stoku pokrytym ziemią, a prowadzącym do jaskini, zwrócony głową tam, gdzie leżał Mal, przed mszą po prawej stronie. Jeleń był czarny na tle ognia, w którym zanurzało się słońce, a kiedy się poruszał, miotał długimi promieniami oślepiającego blasku. Tuami pracował w jaskini, malował coś, co stało pomiędzy dwoma niszami, wsparte o filar skalny. Była tam również Tanakil, mała, drobna, czarka figurka, która przycupnęła na zgliszczach paleniska.

Z drugiego końca terasy dochodziło rytmiczne ciach! ciach! Dwaj mężczyźni cięli pień, który Lok zaklinował. Słońce skryło się w chmurze, czerwień wznosiła się lotem strzały ku niebu, góry okryła już czerń.

184

Ryknął jeleń. Tuami wypadł z jaskini i popędził w stronę stosu pni, przy których mozolili się mężczyźni. Tanakil zaczęła krzyczeć. Rój skłębionych chmur otoczył i przesłonił słońce, a przeciskający się odblask czerwieni zdawał się płynąć po przełęczy niby cienka strużka wody. Jeleń skacząc pędził ku stłoczonym drzewom, a mężczyźni uwijali się przy

pniu jak mrówki przy martwym ptaku.

Lok rzucił się do przodu. Krzyk Tanakil przypomniał mu krzyk Liku przepływającej rzekę i przeraził się. Stał w wejściu do jaskini, drżały mu nogi.

- Gdzie jest Liku? Co zrobiłaś z Liku?

Tanakil wyprężyła się i odchyliła do tyłu wywracając oczy. Przestała krzyczeć, upadla na wznak, spomiędzy jej zaciśniętych zębów zaczęła się sączyć krew. Fa i Lok przykucnęli koło niej.

Jaskinia zmieniła się, podobnie jak zmieniło się wszystko.

Tuami zrobił jakąś figurę dla starego człowieka, która stała oparta o słup skalny i wpatrywała się w nich. Widać było, że pracował przy niej w pośpiechu i z dzikim zapamiętaniem, pomalował ją bowiem, ale nie wypchał należycie, jak figurę na polanie. Przypominała postać mężczyzny. Ramiona i nogi miała przykurczone, jakby gotowała się do skoku, i była czerwona jak woda. Włosy na jej głowie sterczały na wszystkie strony, podobnie jak sterczały włosy starego człowieka, kiedy się złościł albo czegoś się bał. Twarz ulepiona była z gliny, oczy, zrobione z okrągłych kamyków, patrzyły niewidzącym wzrokiem. Stary człowiek zdjął zęby, które miał zawieszone na szyi, i wetknął w tę twarz, a wykończył dwoma kocimi zębami, które wyjął z uszu. W pierś tego stwora wetknięty był kij, zwisał z niego pas ze skóry, którym przywiązana została Tanakil.

Fa robiła dużo hałasu, choć nic nie mówiła ani nie krzyczała. Chwyciła za kij, chcąc go wyciągnąć, ale nawet się nie poruszył, ponieważ koniec, który Tuami wbił w pierś, owinięty był futrem. Lok odsunął ją na bok i sam pociągnął, ale kij nawet nie drgnął. Czerwony blask podnosił się znad

185

wody, a jaskinia pełna była cienia, w którym tylko lśniły oczy i zęby tego stwora.

- Ciągnij!

Uwiesił się na kiju, który się ugiął pod jego ciężarem Podniósł nogi, przytknął do czerwonego brzucha stwora i zaparł się z całych sił, aż zabolały go wszystkie mięśnie. Miał wrażenie, że cała góra się poruszyła i że stwór, który się trochę obsunął, capnie go za chwilę rękami. Wreszcie kij puścił ze świstem i Lok potoczył się wraz z nim na ziemię.

- Bierz ją szybko.

Lok zerwał się na nogi, chwycił Tanakil i popędził z nią tuż za Fa przez terasę. Zgrupowani przy wydrążonym pniu ludzie krzyczeli, a od strony stłoczonych pni rozległ się głośny huk. Drzewo zaczęło się posuwać do przodu, a pnie poruszały się jak nogi olbrzyma. Kobieta o pomarszczonej twarzy zmagała się z Tuami na skale obok wydrążonego pnia; wreszcie wyrwała się i popędziła do Loka. Zrobił się zamęt, wszyscy krzyczeli i miotali się jak opętani; stary człowiek przedzierał się przez stos splątanych pni. Cisnął coś w kierunku Fa. Łowcy trzymali wydrążony pień wsparty o terasę, obok nich sunęło drzewo wraz z całym ciężarem gałęzi i mokrych liści. Tłusta kobieta leżała w wydrążonym pniu, tam także była kobieta o pomarszczonej twarzy wraz z Tanakil, a stary człowiek uwijał się z tyłu za nimi w pośpiechu. Rozległ się trzask gałęzi, które otarły się o skałę z rozdzierającym świstem. Fa siedziała nad wodą trzymając się za głowę. Gałęzie ją porwały. Unosiła się z nimi na wodzie, a wydrążony pień, odwiązany od skały, odpływał. Drzewo zakołysało się w wartkim nurcie rzeki wraz z Fa siedzącą bezwładnie na jego gałęziach. Lok zaczął do siebie mamrotać. Krążył po całej terasie. Nie ma sposobu, aby drzewo do czegokolwiek przekonać albo nakłonić. Popłynęło na próg wodospadu i chwiało się dopóty, dopóki nie ustawiło się wzdłuż jego krawędzi. Woda napierała z rykiem, spychała je, korzenie uniosły się w górę. Drzewo zawisło przez chwilę ustawiając się konarami w górę rzeki. Powoli

186

korzenie się zanurzyły, a konary podniosły. Wkrótce całe drzewo obsunęło się bezszelestnie i przeleciało przez próg wodospadu.

Czerwona istota stała bezczynnie na brzegu terasy. Wydrążony pień był teraz małym punkcikiem, płynął w tym kierunku, w którym skryło się słońce. Powietrze nad przełęczą było czyste, niebieskie i spokojne. Panowała kompletna cisza, tylko wodospad huczał, zielone niebo było przejrzyste, nie czuło się nawet powiewu wiatru. Czerwona istota skręciła w prawo i nie spiesząc się podreptała w najdalszy kraniec terasy. Topniejący lód w górach spływał kaskadą po skałach za terasą. Tafla rzeki była gładka, ale poziom wody podniósł się tak wysoko, że brzegi terasy zostały zalane. Drzewo, które niosła ze sobą rzeka, poryło gałęziami długie bruzdy w ziemi, pozostawiło też ślady na skale. Czerwona istota powlokła się z powrotem do czarnej czeluści, w zboczu urwiska, w której pozostał niezaprzeczalny dowód obecności wroga. Spoglądała na tę drugą postać, ciemną teraz, która szczerzyła zęby w głębi jaskini. Czerwona istota odwróciła się i przebiegła wąskie przejście łączące terasę ze zboczem. Przystanęła i długo wpatrywała się w bruzdy, porzucone pnie i rozerwane pasy ze skóry. Znowu zawróciła, obeszła występ skalny i stanęła na prawie niewidocznej ścieżce prowadzącej po stromych skałach. Zaczęła się posuwać po niej bokiem, opadła na czworaki, jej długie ręce unosiły się i opadały wymacując drogę i równie mocno jak nogi wspierały całe ciało. Wpatrywała się w przetaczającą się z hukiem wodę, ale nic nie dostrzegła poza wysokimi słupami rozmigotanych oparów, tam gdzie woda wyżłobiła nieckę w skale. Wtem ruszyła szybciej, posuwając się ogromnymi susami, głowa jej podskakiwała i opadała, a rękami przebierała w taki sam sposób, jak koń przebiera nogami. Zatrzymała się na końcu ścieżki, popatrzyła w dół na długie serpentyny wodorostów kołyszących się pod

187

wodą. Podniosła rękę i podrapała się pod ustami, poniżej których nie miała podbródka. W dali, gdzie sięgał wzrok, unosiło się na lśniącej rzece drzewo obsypane liśćmi, płynące z prądem wody ku morzu. Czerwona istota, teraz o zmierzchu szaroniebieska, zbiegła po zboczu w las. Szlakiem szerokim i pooranym bruzdami, jakby przejeżdżał tędy wóz, wydostała się na polanę nad rzeką i stanęła przy uschniętym drzewie. Snuła się jakiś czas nad wodą, potem wspięła się na drzewo i poprzez szparę w bluszczu śledziła unoszący się na wodzie pień. Nagle zsunęła się z drzewa, popędziła szlakiem pośród krzaków nad rzekę, aż dotarła do odnogi rzeki przerywającej szlak. Tu się zatrzymała, po czym zaczęła krążyć nad wodą. Chwyciła ogromną, rozkołysaną gałąź buku, naciągała ją i odpychała z całych sił, aż zziajana z trudem łapała oddech. Wróciła na polanę i zaczęła ją okrążać, snując się pośród stosów ciernistych gałęzi. Poruszała się bezszelestnie. Niebo usiane było gwiazdami, miało barwę ciemnoniebieską, nie zieloną. Biała sowa przeleciała nad polaną do gniazda pośród drzew na wyspie, rosnących po drugiej stronie rzeki. Czerwona istota przystanęła i popatrzyła na zetlałe resztki paleniska.

Słońce całkiem już zaszło, nawet najmniejszy promyk nie wydobywał się zza horyzontu, na niebie zapanował księżyc. Cienie, prowadzące od każdego drzewa i oplatające krzaki, przybierały coraz ostrzejsze kontury. Czerwona istota zaczęła węszyć wokół resztek paleniska. Opierała się całą siłą na kostkach palców przytykając nos prawie do samej ziemi. Wodny szczur powracający do rzeki zauważył czworonogie stworzenie i zbaczając z drogi skrył się pod krzakiem. Czerwona istota zatrzymała się pomiędzy spopielonym ogniskiem i lasem. Przymknąwszy oczy oddychała szybko. Zaczęła rozgrzebywać ziemię, czujnie węsząc. Ze zwęglonej ziemi wyciągnęła drobną, białą kość.

Uniosła się i stała wpatrzona nie w kość, ale gdzieś w dal. Była to zdumiewająca istota, pochylona i dziwnie mała. Nogi i ręce od strony zewnętrznej miała gęsto owłosione,

188

plecy wyprostowane, okryte na ramionach włosami. Jej stopy i dłonie były szerokie i płaskie, duży palec u nogi odstający i zagięty, przystosowany do chwytania. Kwadratowe dłonie zwisały do kolan. Głowa pochylona była lekko do przodu na mocno osadzonej szyi, przytykającej do włosów rosnących pod ustami, a usta szerokie i miękkie. Nad górną wargą także rosły włosy, a ponad nimi sterczały niby skrzydła ogromne nozdrza. Nos miała spłaszczony, ocieniony wypukłą linią czoła. Najgłębszym cieniem wypełnione były oczodoły nad policzkami, w których oczu w ogóle nie było widać. A wyżej rysowało się prostą linią czoło, z którego wyrastały już tylko włosy.

Czerwona istota stała, a księżyc rzucał na nią jasne smugi blasku. Oczy, osadzone w głębokich oczodołach, nie patrzyły na kość, ale w kierunku rzeki na jakiś niewidoczny punkt. Poruszyła się prawa noga. Cała uwaga tej istoty skupiła się na nodze, która szperała i wybierała coś z ziemi, jakby to robiła ręką. Duży palec świdrował ziemię i chwytał, a pozostałe zgięte palce trzymały przedmiot zagrzebany w zwęglonej ziemi. Stopa się uniosła, noga zgięła i przekazała przedmiot do lewej ręki. Głowa się lekko pochyliła, wzrok oderwał od niewidzialnego punktu i zatrzymał na przedmiocie w ręku. Był to korzeń, stary i zbutwiały, zniszczony na obu końcach, ale zachował jeszcze wyraźnie zarysowane kontury kobiecego ciała.

Czerwona istota znowu spojrzała w stronę rzeki. Obie ręce miała zajęte, prosta linia czoła nad ogromnymi oczodołami lśniła w blasku księżyca. Światło padało też na kości policzkowe i szerokie wargi, każdy włos połyskiwał srebrzyście, jakby mienił się siwizną. Jednakże oczodoły zionęły mrokiem, tak jakby cała głowa była już tylko czaszką.

Wodny szczur uznał, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo ze strony tej spokojnej istoty. Zapominając o jej istnieniu wymknął się spod krzaka i popędził na polanę myszkując za pożywieniem.

W oczodołach pojawiły się teraz światełka, delikatne,

188

jakby w blasku gwiazd zalśniły kryształy granitowego urwiska. Po chwili zalśniły wyraźniej, ostro, zamigotały w dolnej części oczodołów. Nagle, bezszelestnie, przemieniły się w wąskie półksiężyce i przygasły, a po policzkach zaczęły spływać błyszczące strużki. Wtem światełka znowu zalśniły w srebrzystych splotach brody. Zawisły na nich, wydłużyły się i zaczęły obsuwać się coraz niżej, aż wreszcie zatrzymały się na końcu brody. Strużki na policzkach pulsowały od spadających na nie kropli, a jedna duża kropla, nabrzmiała na brodzie, migocąc drżącym blaskiem, oderwała się i srebrzystym lotem upadła z głośnym plaśnięciem na suchy liść. Wodny szczur zawrócił i rzucił się z chlupotem w wodę.

Księżyc przesuwał ukradkiem niebieskie cienie. Istota wyciągnęła z błota prawą nogę i chwiejąc się zrobiła krok do przodu. Zatoczyła półkole, nim dotarła do przesieki w krzakach, gdzie zaczynał się szeroki szlak. Pomknęła nim, niebieska i szara w blasku księżyca. Posuwała się z mozołem, powoli, głowa jej podskakiwała i opadała. Kuśtykała. Kiedy wspięła się wreszcie zboczem na sam szczyt wodospadu, opadła na czworaki.

Na terasie poruszała się szybciej. Popędziła na daleki kraniec, gdzie z topniejących lodów spadała kaskadą woda. Zawróciła i wpełzła do jaskini, w której znajdowała się druga postać. Istota mocowała się jakiś czas z kamieniem leżącym na kopcu ziemi, ale nie starczyło jej sił. Zrezygnowała więc i na czworakach okrążyła jaskinię, po czym ułożyła się na boku w pobliżu zetlałych popiołów. Podciągnęła kolana do piersi, wsunęła ręce pod policzek i leżała bez drgnienia. Powyginany, gładki korzeń znajdował się tuż przy jej twarzy. Leżała w ciszy, ale zdawała się wrastać w ziemię, przylegała do niej całym ciałem tak mocno, że nawet nie słychać było jej oddechu ani pulsowania krwi.

Nad jaskinią świeciły oczy niby zielone ogniki, szare psy przemykały po księżycowych cieniach. Zbiegły na terasę i zbliżyły się do jaskini. Obwąchały z zaciekawieniem i ostrożnością ziemię przy wejściu do jaskini, ale nie miały

190

odwagi wejść do środka. Powoli korowód gwiazd skrył się za

góry, następował schyłek nocy. Na terasie zaczął się już rozlewać szary świt, poranny wietrzyk powiewał nad przełęczą pośród gór. Popioły poruszyły się, uniosły w górę, zawirowały i obsypały spoczywające bez ruchu ciało. Hieny siedziały dysząc z wywieszonymi językami.

Niebo nad morzem poróżowiało, a potem wyzłociło. Odżyło światło, pojawiły się barwy. Dzień ukazał dwie czerwone postaci, jedna oparta o skałę spoglądała na tę drugą, która leżała skulona na ziemi, obsypana piaskiem, kasztanowoczerwona. Woda z topniejących lodów spływała coraz obficiej długim, krętym strumieniem, skrząc się na przełęczy. Hieny podniosły się i rozdzieliły, zbliżając się do jaskini z dwóch stron. Okryte lodem szczyty gór lśniły jak kryształy. Witały słońce. Rozległ się straszny krzyk, który zagłuszył łoskot wody, toczył się po górach, od urwiska do urwiska, i wibrując rozsnuwał się ponad oświetlonymi słońcem lasami aż ku morzu.

Rozdział dwunasty

Tuami siedział na rufie wydrążonego pnia, wiosło sterowe trzymał pod lewym ramieniem. Nastał jasny dzień i żagiel ze skóry, na którym osiadły grudki soli, już nie wydawał się podziurawiony. Myślał z żalem o wielkim kwadratowym żaglu zwiniętym w tobołek, który zostawili w górach podczas tej ostatniej szalonej godziny; gdyby przy takim wietrze w przełęczy miał tamten żagiel, mógłby uniknąć wielu godzin pełnych napięcia. Nie musiałby ślęczeć przez całą noc w niepokoju, czy prąd rzeki nie okaże się silniejszy od wiatru i nie poniesie ich z powrotem do wodospadu, podczas gdy ludzie, a przynajmniej ci, którzy się ostali przy życiu, spali niespokojnym snem. Płynęli jednak naprzód, ściany skalne przesuwały się do tyłu, aż wreszcie znaleźli się na tak szerokim rozlewisku, że Tuami nie potrafił już odnaleźć żadnych punktów odniesienia do kierunku, w jakim się posuwali, mógł jedynie zgadywać. Od długotrwałego napięcia łzawiły mu zaczerwienione oczy, ponad gładką taflą wody majaczyły cienie gór. Zmienił pozycję, bo zaokrąglone dno było twarde, a skórzaną wyściółkę, z której korzystało wielu żeglarzy i na której siedziało się wygodnie, zostawili na zboczu, kiedy wspinali się opuszczając las. W przedramieniu czuł lekki napór wody, który docierał poprzez rączkę wiosła; wiedział, że gdyby wyciągnął rękę i zanurzył obok lodzi, woda z chlupotem uderzałaby o jego

192

dłoń i wzburzona sięgałaby powyżej nadgarstka. Dwie ciemne liny przymocowane po obu stronach dziobu nie układały się pod kątem ostrym, tylko prawie pod kątem prostym w stosunku do osi łodzi. Gdyby wiatr zmienił kierunek albo osłabł, liny obluzowałyby się, zmniejszyłby się napór wody na wiosło i zaczęłoby ich znosić z powrotem

w kierunku gór.

Zamknął oczy i znużony przetarł ręką czoło. Wiatr mógł za chwilę osłabnąć, a wtedy musieliby wiosłować resztkami sił, jakie zdołaliby po tej podróży wykrzesać, aby dopłynąć do brzegu, zanim prąd poniósłby ich z powrotem. Odjął rękę od czoła i spojrzał na żagiel. Był rozpostarty, ale drżał lekko, dwie płachty, rozciągające się ku rufie i cumowym kołkom, poruszały się równocześnie i rozdzielały, poruszały się w górę i w dół. Popatrzył w dal, na długie mile dobrze teraz widocznej szarej wody. Po prawej burcie, w odległości mniejszej niż pół liny, płynęło olbrzymie drzewo, którego korzeń sterczał nad wodą jak kieł mamuta. Płynęło w stronę wodospadu i leśnych diabłów. Łódź sunęła spokojnie, czekała, aż wiatr osłabnie. Mimo bolącej głowy próbował dokonać kalkulacji, porównać siłę prądu, wiatru i łodzi, ale nie potrafił wyciągnąć żadnego wniosku.

Otrząsnął się poirytowany, z obu stron łodzi pojawiły się równoległe pasma pomarszczonej wody. Pomyślny wiatr, odpowiednia szybkość, jaką mógł rozwijać sterując łodzią, i obfitość wody dokoła - czyż można pragnąć jeszcze czegoś więcej? A te coraz bardziej zastygające chmury po obu stronach rzeki to przecież góry porosłe drzewami. Kiedy tak patrzył przed siebie w dal pod żaglem, wydawało mu się, że widzi niżej położony ląd, zapewne równiny, gdzie na otwartej przestrzeni może człowiek polować i nie musi się co chwila potykać pośród mrocznych drzew albo też na twardych, złowrogich skałach. Czy można pragnąć jeszcze czegoś

więcej?

Miał jednak zamęt w głowie. Wpatrzył się w lewą dłoń i próbował zebrać myśli. Czekał na światło dnia jak na

193

powrót do zdrowia i człowieczeństwa, które, jak mu się zdawało, wszyscy zatracili; ale był dopiero brzask - prawie brzask - w którym czuli się podobnie jak tam, na przełęczy, przerażeni, sponiewierani, irracjonalnie rozżaleni, jak on sam, albo też czuli w sobie pustkę, byli złamani i spali w poczuciu bezradności. Miał wrażenie, że transport łodzi - a właściwie tej jedynej, pozostałej im łodzi -z lasu na szczyt wodospadu przeniósł ich na inny poziom, nie tylko lądu, ale doświadczenia i przeżyć. Cały świat, z łodzią płynącą powoli w samym jego centrum, spowity był mrokiem pośród jasności, był bezładny, beznadziejny i brudny.

Zanurzył głębiej wiosło, liny zatrzepotały. Żagiel poruszył się sennie i po chwili rozpostarł szeroko. Może gdyby ustawili łódź pod kątem prostym i ułożyli wszystko jak należy...? Chcąc zastanowić się nad tym zadaniem, a jednocześnie zająć myśli czymś innym, spojrzał przed siebie na wydrążony kadłub łodzi.

Tobołki leżały tam, gdzie wrzuciły je kobiety. Dwie z nich, zajmujące boczne miejsce pośrodku łodzi, zrobiły namiot dla Vivani, ona jednak, zawsze przekorna, wolała schronienie z gałęzi i liści. Pod spodem leżał stos włóczni, które na pewno już się zniszczyły, gdyż Bata spała trzymając na nich twarz. Albo się pogięły, albo popękały, a już na pewno złamały się ich końce z przymocowanym kamieniem. Prawa burta załadowana była bezładnie skórami, które do niczego już się nie nadawały, ale kobiety wrzuciły je, zamiast pomyśleć o żaglu. Jedno z pustych naczyń było stłuczone, drugie przewrócone na bok, zamknięte glinianą pokrywką. Do picia będzie tylko woda, nic więcej. Vivani leżała skulona na bezużytecznych skórach... Czyżby kazała im załadować te skóry tylko dla własnej wygody, nie dbając zupełnie o drogocenny żagiel? To do niej podobne. Przykryta była wspaniałą skórą z jaskiniowego niedźwiedzia; dwoje ludzi straciło życie, aby ją zdobyć, a była to cena, za jaką kupił Vivani jej pierwszy mężczyzna. Czy żagiel mógł mieć jakiekolwiek znaczenie, myślał z goryczą Tuami, gdy w grę

194

wchodziła wygoda Vivani? Cóż za głupiec z tego Mariana, żeby w jego wieku uciekać z nią tylko dlatego, że ma wielkie serce, że jest mądra, że się śmieje i że ma białe, aż nieprawdopodobnie białe ciało! I jakimi głupcami byliśmy my wszyscy, że się zgodziliśmy do niego przyłączyć! Byliśmy chyba pod wpływem jego magicznej siły, a w każdym razie działaliśmy na zasadzie jakiegoś przymusu, którego niepodobna wyrazić słowami. Z nienawiścią spojrzał na Mariana i przypomniał sobie, z jakim mozołem Marian ostrzył sztylet z kości słoniowej. Marian siedział zwrócony twarzą ku rufie, nogi miał wyciągnięte na dnie łodzi, a głowę wspartą o maszt. Usta trzymał otwarte, a jego włosy i broda przypominały szary krzak. W jaśniejącym brzasku Tuami zauważył, że siły opuściły Mariana. Miał już dawniej zmarszczki wokół ust, a od nozdrzy w dół głębokie bruzdy, teraz jednak jego twarz była nie tylko usiana zmarszczkami, ale i bardzo wychudzona. Siedział ze spuszczoną głową, szczęka mu opadła i drżała, wydawał się skrajnie wyczerpany. Już niedługo, pomyślał Tuami, kiedy będziemy bezpieczni i z dala od tej krainy diabłów, ośmielę się posłużyć sztyletem z kości słoniowej.

A jednak, kiedy tak przyglądał się Marianowi i kiedy naszła go myśl, że zabije Mariana, przeraził się. Odwrócił oczy, spojrzał na kłębowisko ciał leżących za masztem, a potem w dół, na swoje nogi. Tuż obok jego nóg leżała na wznak Tanakil. Nie ubyło jej życia jak Marianowi, wręcz przeciwnie, miała go aż w nadmiarze, a było to nowe życie, nie jej własne. Leżała spokojnie, ale szybko oddychała, przy każdym oddechu poruszał się strzępek krwi zastygłej na jej dolnej wardze. Oczy Tanakil nie były pogrążone we śnie, ale i nie były rozbudzone. Teraz, kiedy mógł je widzieć wyraźnie, dostrzegał w nich noc, były bowiem zapadnięte i ciemne, przymglone i pozbawione rozumnego wyrazu. Chociaż się nad nią pochylił i wydawało mu się, że musi go widzieć, jej oczy nie spoglądały na niego, tylko gdzieś w głąb, gdzie

195

panowała noc. Leżąca obok niej Twal obejmowała ją opiekuńczo ramieniem. Twal wyglądała na starą kobietę, choć była od niego młodsza, była matką Tanakil.

Tuami znowu potarł ręką czoło. Gdybym mógł rzucić to wiosło i zająć się moim sztyletem albo gdybym chociaż miał zwęglone drzewo i płaski kamień... - Rozpaczliwie rozglądał się po łodzi szukając czegoś, na czym mógłby skupić uwagę - ...Jestem jak rozlewisko, pomyślał, jakiś przypływ mnie wypełnił, piasek wiruje, woda jest mętna i dziwne stwory wypełzają ze szczelin i zakamarków mojego umysłu.

Skóra, okrywająca nogi Vivani, poruszyła się i uniosła, wydało mu się, że Vivani się budzi. Po chwili wysunęła się mała nóżka, długości jego dłoni, czerwona i pokryta włosami. Dotknęła dna łodzi, potem naczynia, ale natychmiast cofnęła się i ułożyła na skórze, znowu się poruszyła i chwyciła kępkę sierści pomiędzy duży i mniejszy palec u nogi. Zadowolona leżała spokojnie na skórze niedźwiedzia, zaciskając mocno palce na kłaczku sierści. Tuami rzucał się jak w napadzie wściekłości, wiosło podskakiwało, obok łodzi ciągnęły się dwie równoległe linie na wodzie. Czerwona noga była jedną z sześciu nóg wypełzających ze szczeliny. Wykrzyknął:

- Co więcej mogliśmy zrobić?

Maszt i żagiel zogniskowały się w jedną całość. Zauważył, że Marian ma otwarte oczy, ale Tuami nie potrafiłby powiedzieć, od jak dawna go obserwuje.

Rozległ się głos Mariana, dobywający się z głębi jego trzewi:

- Te diabły nie lubią wody.

Była to prawda, było to pocieszające. Woda rozlewała się szeroko, na wiele mil, i już połyskiwała. Tuami spojrzał

badawczo na Mariana. Zapomniał o sztylecie, którego ostrze było już prawie gotowe.

- Inaczej wszyscy byśmy zginęli.

Marian poruszył się niespokojnie, układając wygodniej

196

swoje stare kości na twardym drzewie. Spojrzał potem na Tuami i skinął głową z powagą.

Żagiel lśnił czerwienią i brązem. Tuami obejrzał się na przełęcz wśród gór, teraz już złocistą i pełną słońca. Ludzie zaczęli się poruszać, jakby na dany sygnał, a siadając patrzyli ponad wodą na zielone wzgórza. Twal pochyliła się nad Tanakil, ucałowała ją i coś do niej szepnęła. Usta Tanakil rozchyliły się. Głos jej zabrzmiał ostro, jakby dobywał się z daleka, z głębi nocy.

- Liku!

Tuami usłyszał zza masztu szept Mariana:

- To imię diablicy. Tylko ona może je wypowiadać. Vivani tym razem naprawdę się budziła. Usłyszeli jej potężne, rozkoszne ziewanie, zrzuciła z siebie skórę niedźwiedzia. Usiadła, odgarnęła do tyłu rozrzucone włosy i spojrzała najpierw na Mariana, potem na Tuami. Natychmiast ogarnęła go żądza i nienawiść. Gdyby była inna, niż jest... gdyby Marian... gdyby jej mężczyzna... gdyby ocaliła swoje dziecko podczas sztormu na słonej wodzie...

- Bolą mnie piersi.

Gdyby nie zapragnęła tego dziecka jak zabawki; gdybym nie ocalił tego drugiego dziecka dla zabawy... Zaczął mówić piskliwym głosem i bardzo szybko:

- Za tymi wzgórzami są równiny. Marian, bo wzgórza są coraz niższe. Będziemy polować na całe stada. Skierujmy łódź do brzegu. Czy mamy wodę... oczywiście, że mamy wodę. Czy kobiety wzięły jedzenie? Wzięłaś, Twal?

Twal podniosła ku niemu twarz wykrzywioną żalem i nienawiścią.

- Jak mogłam się zajmować jedzeniem, panie? Ty i on oddaliście moje dziecko diabłom, a one zwróciły mi zupełnie inne dziecko, które nie widzi i nie mówi.

W mózgu Tuami wirował piasek. Ogarnęła go panika, kiedy pomyślał: zwrócili mi innego Tuami. Co pocznę? Tylko Marian się nie zmienił... jest mniejszy i słabszy, ale

197

pozostał taki sam. Spojrzał przed siebie, na tego, który się nie zmienił, aby na nim skupić uwagę. Słońce oświetlało czerwony żagiel. Marian też był czerwony. Nogi miał podkurczone, ramiona skulone, włosy na głowie i brodzie sterczące, jego zęby były jak zęby wilka, a oczy jak oczy ślepca. Bez przerwy otwierał i zamykał usta.

- Powiadam ci, nie mogą nas gonić. Nie przedostaną się przez wodę.

Czerwona mgła powoli zbladła, stała się żaglem lśniącym w słońcu. Yakiti obszedł na czworakach maszt starając się nie dotknąć lin wspaniałymi włosami, z których był tak dumny i których nie chciał sobie potargać. Prześlizgnął się koło Mariana okazując mu szacunek, na jaki pozwalała wąska łódź, i wyrażając żal, że musi przechodzić obok niego

tak blisko. Minął Vivani i przyszedł na rufę do Tuami, uśmiechając się ze skruchą.

- Przepraszam, panie. Prześpij się teraz. Wsunął wiosło pod lewe ramię i usadowił się na miejscu Tuami, który, uwolniony, przeczołgał się koło Tanakil i uklęknął koło pełnego naczynia. Vivani, podniósłszy w górę ręce, czesała włosy, do góry, w dół, na boki. Nic się nie zmieniła, może tylko trochę z powodu małego diablątka, które całkiem nią zawładnęło. Tuami przypomniał sobie noc w oczach Tanakil i zrezygnował ze spania. Przynajmniej teraz musiał zrezygnować, ale dobrze by mu zrobiło, gdyby mógł się napić z tego naczynia. Jego niespokojne ręce dotknęły pasa i wyciągnęły zaostrzoną kość słoniową z bezkształtną rękojeścią. W swoim worku znalazł kamień i zaczął nim ostrzyć kość. Panowała cisza, wiatr niósł rześki powiew, plusk wiosła przypominał o pośpiechu, choć się dopiero rozbudzili. Łódź ich była tak ciężka, że wcale się nie unosiła ani nie posuwała równo z wiatrem jak inne łodzie zrobione z pnia drzewa. Wiatr owiewał ich ciepłem, uciszył nieco zamęt w jego głowie. Przygnębiony, szlifował ostrze, było mu jednak wszystko jedno, czy się z tym kiedykolwiek upora, najważniejsze, że mógł się czymś zająć.

198

Vivani już się uczesała i dopiero wtedy popatrzyła na wszystkich. Roześmiała się, krótko i przelotnie, co w przypadku kogoś innego, ale nie Vivani, można byłoby uznać za przejaw nerwowości. Pociągnęła za sznur, na którym uwieszona była kolebka ze skóry osłaniająca jej piersi, i wystawiła je na słońce. W dali, za Vivani, widział Tuami niskie wzgórza porosłe zielonymi drzewami, pod którymi zalegała ciemność. Ciągnęła się nad rzeką daleko, ciemną linią, a powyżej tryskały zielenią i życiem drzewa.

Vivani schyliła się i odsunęła na bok skórę niedźwiedzia. Leżało tam małe diablątko, skulone na futrze. Kiedy padło na nie światło, uniosło główkę i otworzyło szeroko oczy. Wygramoliło się na czworakach i rozejrzało, bystro, poważnie, szybko obracając szyją i całym ciałem. Ziewnęło tak szeroko, że pokazało wyżynające się ząbki, a następnie oblizało usta różowym języczkiem. Węszyło przez chwilę noskiem, po czym obróciło się, poczłapało do nogi Vivani i wspięło się prosto do jej piersi. Zadrżała i roześmiała się, jakby uczucie zadowolenia i miłości przeplatało się ze strachem i udręką. Diablątko uchwyciło się jej mocno nóżkami i rączkami. Wahając się, trochę zawstydzona, Vivani roześmiała się lękliwie, po czym schyliła głowę i objąwszy je ramionami, zamknęła oczy. Wszyscy się także do niej uśmiechnęli, jakby i oni czuli dotyk tych dziwnych ust, ssących jej pierś, jakby mimo wszystko istniało w nich niewyczerpane źródło uczucia, otwarte dla miłości i strachu. Pomrukiem wyrażali swój podziw i uległość, zaczęli nawet wyciągać ręce, ale na widok zbyt ruchliwych nóżek i rudych, poskręcanych włosów otrząsnęli się z odrazą. Tuami miał głowę pełną wirującego piasku i zastanawiał się, co będzie, kiedy ten diabeł stanie się dorosły. W tej wyżynnej krainie, w której nie będą narażeni na pościg innego plemienia, oddzieleni górami nawiedzonymi przez diabły, jakąż ofiarę będą musieli złożyć światu pełnemu zamętu? Byli teraz tak inni od tej gromady dzielnych łowców i czarodziejów, którzy wyruszyli w górę rzeki do wodospadu, jak inne jest mokre

199

pióro od suchego. Tuami bezustannie obracał w ręku kawałek kości słoniowej. Jaki sens ostrzyć ją przeciwko człowiekowi? Kto wyostrzyłby sztylet przeciw ciemności świata?

Marian, wyrwany z medytacji, powiedział ochrypłym

głosem:

- Żyją w górach i mrocznych lasach. My będziemy żyli na równinach i wodzie. Nic nam nie może zagrażać ze strony mrocznych lasów.

Nawet nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, Tuami spojrzał znowu na długą linię ciemności pod drzewami, która się coraz bardziej pogłębiała, w miarę jak oddalał się brzeg. Diabli pomiot już się nasycił. Zsunął się po drżącym ciele Vivani na suche dno łodzi. Zaciekawiony wszystkim zaczął się czołgać po dnie łodzi, po czym stanął podtrzymując się rękami i rozglądając wokoło rozsłonecznionymi oczami. Ludzie patrzyli na niego z odrazą i podziwem, uśmiechali się i zaciskali pięści. Nawet Marian uniósł nogi i podkulił pod siebie.

Nastał już jasny ranek, zza gór spływało na nich słońce. Tuami przestał ostrzyć kamieniem kość; Trzymał w ręku bezkształtną bryłę, która miała być po wykończeniu rękojeścią noża. Jego ręce pozbawione były mocy, a w głowie nie miał żadnego obrazu. Na tym bezmiarze wód ani rękojeść, ani też ostrze noża nie miały żadnego znaczenia. Przez moment miał nawet ochotę cisnąć ten kawałek kości za burtę.

Tanakil otworzyła usta i wypowiedziała bezwiednie dwie sylaby:

- Liku!

Twal rzuciła się z rozpaczą na córkę, tuląc ją do siebie, jakby chciała dosięgnąć to dziecko, które gdzieś odeszło.

Piasek znowu wypełnił mózg Tuami. Przykucnął kołysząc się na boki i obracając bez celu kość słoniową w ręku. Diablątko obmacywało stopę Vivani.

200

Od strony gór rozległ się przeraźliwy krzyk, który się koło nich przetoczył i wibrując rozlał szeroką plątaniną drgań na połyskującej wodzie. Marian siedział skulony wskazując palcami w stronę gór, oczy błyszczały mu jak kamienie. Yakiti uderzył włosiem tak mocno, że łódź zboczyła z kursu, żagiel zaskrzypiał. Zamieszanie, jakie wybuchło, udzieliło się też diablątku. Wskoczyło raptownie na Vivani i wspinając się po jej rękach, które instynktownie rozłożyła w geście obronnym, skryło się w futrzanym kapturze leżącym na jej plecach. Wpadło do środka, tu ruchy miało ograniczone.

Kaptur podskakiwał.

Krzyk od strony gór stopniowo zamierał. Wszyscy doznali ulgi, tak jakby nagle opuszczono broń podniesioną do strzału; odprężeni i roześmiani, skupili uwagę na diablątku. Popiskiwali na widok kotłującego się w kapturze stworzenia. Vivani pochyliła plecy, wyginając je na kształt łuku, marszczyła i wykrzywiała twarz, jakby pomiędzy jej futra dostał się pająk. Wtem diabełek wysunął się z kaptura, zadkiem do góry, napierając nim na kark Vivani. Nawet na zmęczonej twarzy posępnego Mariana pojawił się grymas uśmiechu. Yakiti nie mógł naprowadzić lodzi na prosty kurs, bo trząsł się ze śmiechu, a Tuami wypuścił z rąk kość słoniową. Słońce oświetliło pełnym blaskiem głowę i zadek diabełka i nagle wszystko wróciło do stanu normalnego, piasek opadł na dno rozlewiska. Zadek i głowa wreszcie ulokowały się wygodnie i przybrały kształt, który można było wyczuć rękami. Czekały na nieobrobioną rękojeść noża z kości słoniowej, która była dużo ważniejsza niż ostrze. Były odpowiedzią - przerażająca, gniewna miłość kobiety i śmieszny, zastraszony zadek, podskakujący przy jej głowie; były hasłem wywoławczym. Sięgnął po kość słoniową na dnie łodzi, czuł w palcach, jak dobrze do niej pasują Vivani i jej diabełek.

Wreszcie diabełek obrócił się i usadowił wygodnie. Wystawił główkę ponad ramieniem Vivani, przytulając się do jej szyi. Ona zaś ocierała policzek o jego poskręcane włosy chichocząc i spoglądając nieśmiało na ludzi. W ciszy, jaka zapadła, rozległ się głos Mariana:

- Żyją w ciemności pod drzewami.

Trzymając w mocnym uścisku kość słoniową i walcząc z ogarniającą go sennością Tuami utkwił wzrok w długiej linii ciemności. Ciągnęła się w dali, oddzielona od nich bezmiarem wód. Siedząc przy żaglu wpatrywał się z uwagą przed siebie, chciał bowiem zobaczyć, co znajduje się na drugim końcu rozlewiska, ale było to tak daleko i woda lśniła tak oślepiającym blaskiem, że nie mógł dojrzeć, czy linia ciemności ma gdziekolwiek swój kres.

201

Spis treści

Rozdział pierwszy .7

Rozdział drugi . . 25

Rozdział trzeci . . 37

Rozdział czwarty ..59

Rozdział piąty . .79

Rozdział szósty . . 95

Rozdział siódmy. .114

Rozdział ósmy . 130

Rozdział dziewiąty... 147

Rozdział dziesiąty...163

Rozdział jedenasty...177

Rozdział dwunasty...192

Czytelnik", Warszawa 1989.

Wydanie I

Nakład 49650+350 egz.

Ark. wyd. 9,9; ark. druk. 11,24/Al

Papier offset, kl. III, 70 g. 84 cm

Oddano do składania 7 czerwca 1988 r.

Druk ukończono w sierpniu 1989 r.

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowie

Zam. wyd. 581; druk. 5732/88. U-71 Printed in Poland

W ostatnich latach nakładem "Czytelnika" ukazały się następujące pozycje z literatury angielskiej

J. G. BALLARD

Wyspa

JOHN BERGER

G

EMILY BRONTE

Wichrowe Wzgórza

ANITA BROOKNER

Hotel du Lac

ANGELA CARTER

Marianna i Barbarzyńcy

WILKIE COLLINS Kobieta w bieli

D.H. LAWRENCE

Synowie i kochankowie Zakochane kobiety

BERNARD MAC LAYERTY

Cal

KAROL DICKENS

Dawid Copperfield

Klub Pickwicka

Magazyn osobliwości

Mała Dorrit

Opowieści wigilijne Przygody Olivera Twista

J. G. FARRELL

Oblężenie Krisznapuru

Niepokoje

IAN McEWAN

Pierwsza miłość, ostatnie posługi

KEN FOLLETT

Igła

IRIS MURDOCH

Czarny Książę

Przypadkowy człowiek

W sieci

Machina miłości czystej i wszetecznej

WILLIAM GOLDING

Władca much

Widzialna ciemność

PIERS PAUL READ

Człowiek żonaty

RIDER HAGGARD

Ona

V. M. SACKVILLE-WEST

Wygasłe namiętności

SAKI (H. H. MUNRO)

Małomówność lady Anny

SUSAN HILL

Dziwne spotkanie

Wiosną owego roku

Jestem królem zamku

OLAF STAPLEDON

Syriusz

J. R. R. TOLKIEN

Władca Pierścieni

Wyprawa

Dwie Wieże

Powrót Króla

Silmarillion



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Golding Wiliam - Bóg skorpion, Fantastyka i Groza
Golding William Spadkobiercy
Golding William Spadkobiercy
Golding William Spadkobiercy
Podatek od spadkow i darowizn
Spadkowe Wiewiorowski 2, Studia, I ROK, I ROK, II SEMESTR, Prawo rzymskie, Szympanse i bajery
spis-tresci-pr.-spadkowe, Prawo
Lektury spadkowe, Studia, I ROK, I ROK, II SEMESTR, Prawo rzymskie, Szympanse i bajery
PRAWO RZYMSKIE spadkowe (1), I SEMESTR
Podatek od spadków i darowizn - informacje z Min. Fin, Prawo finansowe(19)
Podatek od spadków i?rowizn(2)
Akumulator do GOLDINI CU Cu CU Cu
Rozdzial VIII Prawo spadkowe
Prawo rodzinne i spadkowe skrypt
Pisarze miejscy lwowscy jako testatorzy i spadkobiercy
DZIEDZICZENIE+USTAWOWE, Prawo, [ Prawo spadkowe ]

więcej podobnych podstron