Johnson Janice Kay W ciemnosciach nocy


JANICE KAY JOHNSON

W CIEMNOŚCIACH NOCY


Prolog

Chelsea Cahill opadła plecami na łóżko, szeroko rozłożyła ramiona i wpatrywała się w sufit. Co za dzień! Amanda skakała po stolikach niczym orangutan w zoo, Peter nieustannie popłakiwał, ponieważ zdechł mu pies, a reszta chłopców z przedszkola naśmiewała się z niego. W stołówce Chelsea odwróciła się na chwilę, żeby porozmawiać z inną wychowawczynią, i gdy ponownie spojrzała na swą tacę, stwierdziła, że obok kawałków kurczaka pojawił się na niej ślimak. Choć kazała wszystkim dzieciom pokazać dłonie, nie znalazła na nich śladu śluzu. W pokoju nauczycielskim rozprawiano o strajku, a podczas kolacji u rodziców panowała bardzo napięta atmosfera. Tak, ten dzień wykończył wszystkich.

Nieoczekiwanie usiadła na łóżku i zrzuciła buty. Zapragnęła posłuchać muzyki; wytwornej, ponadczasowej, poruszającej do głębi duszy. Przeszła do salonu swego starego domu i zaczęła przeglądać płyty kompaktowe.

W chwilę później popłynęły z głośników wspaniałe tony walca „Nad pięknym, modrym Dunajem". Jakby unoszona w ramionach wyimaginowanego partnera, Chelsea zaczęła tańczyć w rytm muzyki. Po chwili nie miała już na sobie obcisłych dżinsów i bluzy, a dywanu nie dotykały bose stopy. Siłą wyobraźni wyczarowała jedwabną suknię przylegającą do piersi i spływającą wytwornymi fałdami na balowe pantofelki. Na szyi lśniła diamentowa kolia, a twarz Chelsea okalały pukle włosów. W salonie zapłonęły jaskrawym światłem lśniące, kryształowe kandelabry, a w powietrzu unosiła się upajająca woń kwiatów. Położywszy przybraną w rękawiczkę dłoń na ramieniu partnera, przymknęła oczy i płynęła w tańcu.

Oszałamiające tony walca nabierały mocy i Chelsea, unoszona w ramionach mężczyzny, wirowała wokół pokoju, kręciła piruety, śmiała się, marzyła. Jakby wyczuwając jej nastrój muzyka złagodniała, stała się bardziej romantyczna, zamieniała w część marzeń. A w finale wspięła się do crescendo i partner zakręcił Chelsea w przyprawiającym o zawrót głowy obrocie. W dzwoniącej ciszy, jaka nagle zapadła, Chelsea uśmiechnęła się i otworzyła oczy.

W połyskliwej na tle nocy, ciemnej szybie drzwi prowadzących na szeroką werandę dostrzegła swe odbicie. W następnej sekundzie uśmiech na jej twarzy zamarł. Poczuła, że jeżą się jej włosy, a serce zaczyna bić jak oszalałe.

Ciemność na zewnątrz nabrała kształtu. Wysoka, masywna, pozbawiona twarzy koszmarna postać miała jedynie oczy, które obserwowały ją przez szkło. Pojawiła się sięgająca do klamki dłoń.

W następnym ułamku sekundy Chelsea pojęła, że majacząca za szybą sylwetka nie jest wymysłem ani zwidem, lecz ubranym na czarno mężczyzną w rękawiczkach oraz kominiarce z otworami na oczy i usta. Gardło Chelsea ścisnął strach, z jej ust zamiast krzyku wydobył się tylko cichy jęk. Cofnęła się w stronę łukowego przejścia do kuchni. Jakby w szyderczym kontrapunkcie, ponownie rozległy się tony muzyki. Tym razem zabrzmiał „Walc cesarski", ale nie było już jedwabiu ani brylantów.

Czy drzwi są zamknięte na klucz? Boże drogi, po powrocie do domu nawet tego nie sprawdziła. Odpowiedzią na to pytanie był cichy szczęk klamki i skrzypnięcie zawiasów.

Wstrząsnął nią szloch i rzuciła się do panicznej ucieczki. Poruszała się niezdarnie, potykała o sprzęty, zawadziła boleśnie biodrem o ostrą krawędź zlewu. Dobiegała właśnie do wychodzących na tyły domu drzwi, kiedy na jej ramieniu spoczęła czyjaś dłoń.

Walcząc niczym dzika kotka, ostrym skrętem ramienia wyswobodziła się z uścisku. Ale kopniak, jaki zadała bosą stopą w łydkę napastnika, nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia. Trafiła paznokciami w wełnianą kominiarkę, lecz nim zdołała cokolwiek zdziałać, intruz zewnętrzną stroną dłoni smagnął ją w twarz. Całym ciałem uderzyła w drzwi, którymi zamierzała uciec. Czując w ustach krew, krzyknęła histerycznie, ale jej głos utonął w dźwiękach walca płynącego z aparatury stereo.

Napastnik zawlókł ją z powrotem do salonu i ponownie uderzył w twarz. Upadła na podłogę i na niej już, jęcząc, pozostała.

Zamaskowany mężczyzna popatrzył na swą ofiarę i odezwał się stłumionym głosem:

- Jeśli zrobisz to, co ci każę, nie sprawię ci więcej bólu.

Czując do siebie odrazę, Chelsea kiwnęła głową.

- Rozbieraj się.

Z jeszcze większym wstrętem do samej siebie, ale zbyt przerażona, by stawić opór, posłusznie spełniła polecenie i po chwili stała już pośrodku pokoju naga i bezbronna.

- Tańcz.

Zawahała się. Nie słyszała muzyki; docierała do niej jedynie chaotyczna lawina dźwięków. Napastnik ponownie zdzielił ją w twarz. Zachwiała się, ale zdołała jakoś utrzymać równowagę. Ze wstydem uzmysłowiła sobie, iż z oczu płyną jej łzy, a w miejscu, gdzie gwałtownie puchł policzek, czuła piekący ból.

- Tańcz - dobiegł ją znów ochrypły szept

Tym razem posłusznie wykonała polecenie. Tak samo posłusznie miała wykonać wszystkie inne rozkazy, jakie wydał jej tej nocy.


Rozdział 1

Karen Lindberg ospale poruszyła się w ciemnościach. Przez chwilę nie wiedziała, co wyrwało ją ze snu. Kiedy ponownie dotarł do niej odgłos dzwoniącego na nocnym stoliku telefonu, mamrocząc półprzytomnie pod nosem sięgnęła po słuchawkę. Świecący jasno zegar w radiu wskazywał wpół do pierwszej. Spała zatem tylko półtorej godziny. Jeśli to dzwoni jakaś przyjaciółka Abby, jej córki, Karen gotowa była ją zabić. Już nieraz budził ją w środku nocy energiczny, młodzieńczy głosik.

- Tak? - warknęła w słuchawkę.

Nikt nie odpowiedział, chociaż docierał do niej szmer oddechu. Może skomlenia? Karen w jednej chwili oprzytomniała.

- Halo, kto mówi?

- Karen? - rozległ się cichy, drżący głos. - To ja... Karen usiadła na łóżku.

- Chelsea, co się stało?

- Czy... mogłabyś do mnie przyjechać? Boję się. - Czego się boisz? Boże! Chelsea, co się stało?

- On... - Zdławiony szloch. - On nie pozwolił mi dzwonić na policję, ale... Karen, boję się o siebie! Potrzebuję kogoś, a nie wiem, kto...

- Zaraz będę.

Przytrzymując słuchawkę ramieniem, Karen zapaliła nocną lampkę i sięgnęła po leżące na krześle dżinsy.

- Nie pomyślałam o Abby - odezwała się nagle przyjaciółka. - Nie powinnaś zostawiać jej samej. Ja... przepraszam. Ja...

- Nie bądź głupia - odparła Karen. - Na Boga, Abby ma już piętnaście lat. Zostawię jej kartkę z wiadomością, gdzie jestem, gdyby przypadkiem się obudziła.

Ale to było mało prawdopodobne. Córki Karen nie wyrwałoby ze snu nawet trzęsienie ziemi.

Wkładając dżinsy i sięgając po omacku do szafy po bluzkę, powiedziała:

- Będę za pięć minut. Ale skoro aż tak się boisz, to może ja zadzwonię na policję?

- Nie! - wykrzyknęła Chelsea tonem bliskim histerii. - Nie rób tego. Obiecaj!

- W porządku, obiecuję. - Do licha, dlaczego nie może zapiąć tych guzików! - Chelsea, powiedz, co się stało?.

- On może podsłuchiwać.

Po krzyżu Karen przeszedł lodowaty dreszcz.

- Już do ciebie jadę. Będę za kilka minut - obiecała i nieostrożnym ruchem zrzuciła ze stolika telefon. - Do diabła! - zaklęła, podniosła aparat i odłożyła na widełki słuchawkę. Włożyła tenisówki i wyciągnęła z szuflady bluzę.

W kuchni, na wyrwanej z notesu kartce, nabazgrała: „Jestem u Chelsea. Ma problemy", a następnie przykleiła wiadomość do drzwi w pokoju Abby. Ciemny kształt będący jej córką oddychał równo i nawet nie drgnął, kiedy do sypialni wpadła smuga jaskrawego światła.

Karen pobiegła do garażu, wsiadła do samochodu, uruchomiła silnik i wycofała pojazd na ulicę. W wyobraźni jawiły się jej coraz bardziej przerażające sceny. Co przytrafiło się Chelsea? Kim jest ten „on"?

Odległość, której pokonanie zabierało jej zazwyczaj pięć minut, teraz przebyła w niecałe dwie. Ulice małego miasteczka, wzdłuż których rosły drzewa, świeciły pustkami, w oknach mijanych domów nie paliło się ani jedno światło. Panował spokój, wszystko było jak zwykle.

W przeciwieństwie do spowitych nocnym mrokiem budynków, postawiony jeszcze w latach dwudziestych domek z rozległą werandą i mansardowymi oknami, w którym mieszkała Chelsea, był rzęsiście oświetlony. Na podjeździe Karen wyskoczyła z samochodu i zatopiła wzrok w ciemnościach zalegających za stojącym oddzielnie garażem oraz pod niskim żywopłotem, oddzielającym podwórko od ulicy. Chelsea bała się, że „on" cały czas czai się w pobliżu domu. To prawda, było tam wiele miejsc nadających się na znakomitą kryjówkę. Ktoś rzeczywiście mógł przycupnąć w cieniu i obserwować okna.

Karen zadrżała i szybko weszła na niewielki ganeczek na tyłach domu, przez który Chelsea i jej znajomi często wchodzili do środka. Zastukała mocno do drzwi i zawołała:

- Chelsea! To ja, Karen!

Cisza. Karen lękliwie obejrzała się przez ramię. Po długiej chwili zza drzwi dobiegł ten sam drżący głos przerażonego dziecka:

- Karen?

- Chelsea, to ja. Czy możesz otworzyć?

Drzwi uchyliły się, ale tylko na szerokość łańcucha. W szczelinie pojawił się nos przyjaciółki. Po chwili szczęknął zdejmowany łańcuch i drzwi stanęły otworem. Ledwo Karen zdążyła przekroczyć próg, Chelsea drżącymi rękami zamknęła drzwi na dwa zamki.

Karen otworzyła szeroko oczy, gdy ujrzała twarz przyjaciółki.

- Boże wielki! Co ci się stało?

Chelsea, jedna z najbliższych przyjaciółek Karen, była śliczną i zawsze pełną życia dziewczyną. Na jej twarz, o wysokich policzkach i roześmianych ciemnych oczach zawsze miało się ochotę popatrzeć ponownie. Teraz jednak z zapadniętych oczu wyzierał strach, a twarz była groteskowo zniekształcona i purpurowa. Mimo że w domu było ciepło, opatuloną grubym szlafrokiem Chelsea wstrząsały dreszcze.

Drgnęła, słysząc pytanie przyjaciółki, i zaczęła bezgłośnie poruszać wargami.

Karen ogarnął nieprzytomny gniew, gdy zrozumiała, że koszmarne scenariusze, jakie tworzyła sobie po drodze, okazały się bliskie prawdy.

- Kto to był? Czy cię zgwałcił?

Chelsea tak mocno przygryzła wargę, że pojawiły się na niej kropelki krwi. Gwałtownie skinęła głową i wbiła wzrok w podłogę.

- Musimy zadzwonić na policję.

- Nie! On powiedział.... - W oczach Chelsea pojawiła się panika.

- Nie obchodzi mnie, co on powiedział - przerwała jej Karen. - Jego od dawna tu nie ma. Nie możesz pozwolić, żeby mu to uszło na sucho.

Chelsea popatrzyła Karen prosto w oczy i wybuchnęła cichym płaczem. Kiedy przyjaciółka wzięła ją w ramiona, zaczęła szlochać. Gdy atak minął, Karen wypuściła ją z objęć.

- Chelsea, czy to był ktoś znajomy?

Powolnym, pełnym rozpaczy ruchem Chelsea potrząsnęła głową.

- Nie. - Głos miała schrypnięty. - Nie sądzę. Miał na sobie... - Urwała i przełknęła ślinę. - Miał na twarzy kominiarkę. Nie widziałam...

- W porządku. - Karen znów przytuliła przyjaciółkę. - Natychmiast dzwonię na policję.

Najpierw jednak postawiła na gazie czajnik z wodą. Kiedy wykręcała numer dziewięćset jedenaście, imbryk cicho pomrukiwał na ogniu.

Mężczyzna po drugiej stronie przyjął wiadomość ze stoickim spokojem. Po skończonej rozmowie Karen zdjęła z kuchenki gwiżdżący czajnik, zalała wrzątkiem torebkę z herbatą i zanim ta zdążyła się zaparzyć, posłodziła ją i podała kubek przyjaciółce, która siedziała skulona na krześle przy kuchennym stole. Oczekując na przyjazd policji, Karen spostrzegła, że Chelsea, dygocząc pod pledem, którym ją otuliła, coraz bardziej kurczy się w sobie. Zaczęła się zastanawiać, czy nie należy wezwać również karetki pogotowia. Ale niebawem miała pojawić się policja. Już oni będą wiedzieli, co zrobić.

Była tak zdenerwowana, że gdy na podjeździe zazgrzytał żwir pod oponami hamującego samochodu, pomyślała, że od chwili jej telefonu upłynęły wieki.

Widząc przerażenie, jakie pojawiło się na twarzy Chelsea, podeszła do okna i wyjrzała przez szparę, w zasłonach.

- Doskonale - powiedziała szybko. - To wóz patrolowy.

Tuż za nim pojawił się kolejny samochód. Ktoś energiczne zastukał w drzwi i rozległ się stłumiony, męski głos:

- Policja.

- Chwileczkę.

Karen otworzyła zamki, zdjęła łańcuch i ostrożnie uchyliła drzwi. W świetle lampy ujrzała stojącego na werandzie ciemnowłosego mężczyznę o wzbudzającym zaufanie wyglądzie. Miał na sobie niebieski mundur z kaburą na biodrze. Kiedy w wyciągniętej ręce pokazał legitymację służbową z odznaką, Karen odsunęła się na bok.

- Proszę wejść - powiedziała.

Swą potężną postacią policjant natychmiast wypełnił połowę kuchni. Szybko przeniósł baczne spojrzenie z Karen na Chelsea, która siedziała skulona na krześle i spoglądała na niego szeroko otwartymi ze strachu oczami, niczym zaszczute zwierzę.

- Dobry wieczór, panno Cahill. Witam, panno...? - odezwał się poważnym, lecz łagodnym głosem.

- Nazywam się Karen Lindberg.

- Rowland, jestem szefem policji. Czy może mi pani powiedzieć, kiedy miał miejsce napad?

Ponieważ Chelsea milczała, Karen wyjaśniła:

- Zadzwoniła do mnie jakieś piętnaście minut temu. Bała się, że w pobliżu cały czas czai się ten zboczeniec.

- Proszę chwilę zaczekać.

Wyszedł na werandę, skąd zaczęły dobiegać ściszone głosy. Kiedy wrócił, zatrzymał się przy tylnych drzwiach, wskazał głową Chelsea i powiedział do Karen:

- Pani przyjaciółka musi pojechać do szpitala. Wezwałem już karetkę. Może pani się orientuje, czy panna Cahill była przez cały czas przytomna?

Karen potrząsnęła głową.

- Nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że ją zapytam. Przykucnęła obok krzesła przyjaciółki i ujęła jej dłonie,

- Chelsea, posłuchaj mnie.

Ta wlepiła przerażony wzrok w mężczyznę i milczała. W końcu Karen wyprostowała się i przeszła przez kuchnię do policjanta, który obserwował Chelsea.

- Jeszcze kilka minut temu była w lepszym stanie.

- Dostanie środki uspokajające - odparł cicho. - Wtedy wszystko nam opowie.

- Chcę z nią jechać - oświadczyła Karen, spodziewając się sprzeciwu ze strony policjanta.

On jednak przyzwalająco skinął głową.

W chwili gdy dotarli do szpitala, Chelsea się uspokoiła, jakby nagle poczuła się bezpieczna. Gdy jednak Karen wstała, żeby wyjść z osłoniętego parawanem pomieszczenia, przyjaciółka gwałtownie chwyciła ją za ramię.

- Nie zostawiaj mnie. Proszę.

Lekarka cierpliwie czekała w nogach łóżka.

- Panno Cahill, przyjaciółka cały czas będzie blisko. Musimy zrobić prześwietlenie, a potem szybko panią zbadam. Zajmie to tylko kilka minut.

- Och, Boże! - Chelsea zamknęła oczy i spod powiek popłynęły jej łzy. Powoli rozluźniła palce na ramieniu Karen. - Tylko... bądź tutaj, kiedy wróci ten policjant. Dobrze?

- Oczywiście. - Bliska łez Karen opuściła pomieszczenie, podeszła do biurka siostry dyżurnej i zapytała: - Czy macie tu telefon? Chciałabym zadzwonić.

- Oczywiście.

Sąsiadka zgłosiła się dopiero po dziesiątym sygnale, a głos miała tak samo zaspany jak Karen przed godziną.

Zaledwie Karen zdążyła wyjaśnić, że jest z przyjaciółką w szpitalu, sąsiadka przerwała:

- Chcesz, żebym zajrzała do Abby? Cóż, wezmę ciepły koc i położę się u was na kanapie. Nie musisz się niczym martwić,

- Dzięki, Joan.

Kiedy odwróciła się od biurka, w odległości metra czekał na nią policjant. Wzrok miał nieruchomy, twarz pozbawioną wyrazu.

- Panno Lindberg, czy może mi pani poświęcić kilka minut? - zapytał.

Karen poczuła się nagle śmiertelnie znużona.

- Tak, naturalnie. A poza tym jestem „pani", a nie „panna".

Przecież to zupełnie nieistotne, pomyślała. Ale w głębi duszy czuła gniew. Może w taki właśnie sposób się objawiał?

Przechodząc przez poczekalnię, zachwiała się. Natychmiast podtrzymała ją silna dłoń policjanta. Karen była w pełni świadoma drzemiącej w nim siły. W jednej chwili pojęła, dlaczego Chelsea tak się go bała. Nie był mężczyzną, który po włożeniu munduru stawał się jedynie bezosobowym przedstawicielem prawa. Był zbyt wysoki, zbyt potężnie zbudowany, twarz miał zbyt twardą.

Gdyby był dwadzieścia lat młodszy, Abby nazwałaby go przystojniaczkiem. Karen pomyślała, że przypominał żołnierza piechoty morskiej. Krótkie, kasztanowe włosy, zdecydowany rysunek brody, zacięta twarz. Wspaniale, powiedziała sobie w duchu. Kogoś takiego właśnie potrzebuje Chelsea. Neandertalczyka z karabinem wiszącym w tylnym oknie pikapu.

Siadając na twardym, plastikowym fotelu, Karen napotkała nieruchomy wzrok policjanta.

Przyciągnął stojące pod ścianą krzesło i zajął miejsce naprzeciwko Karen. Jego kolana dzieliło od jej nóg zaledwie kilka centymetrów.

- Pani Lindberg, jestem nowym szefem policji w tym miasteczku. Nie sądzę, żebyśmy się poznali. Nazywam się Neal Rowland.

Czyżby słowo „pani" wymówił z lekkim naciskiem? Czyżby sobie kpił ze mnie? Była jednak zbyt zmęczona, żeby dłużej nad tym rozmyślać.

- Nie - przyznała. - Chyba się jeszcze nie znamy. Jestem właścicielką szklarni. To tam, za mostem.

- Wiem, zauważyłem. - Przez chwilę studiował w milczeniu jej twarz.

Karen była świadoma tego, że ma potargane włosy, sterczące na wszystkie strony jak u dzikuski, że spod bluzy wystaje kołnierzyk krzywo zapiętej koszuli, że ma niezbyt czyste dżinsy, tępy wyraz twarzy i jest bez skarpetek.

Na szczęście mundur policjanta również pozostawiał wiele do życzenia. Niebieska koszula była wymięta, a podwinięte do łokci rękawy odsłaniały muskularne, opalone ręce. I on miał nieco zwichrzone włosy, a cień zarostu podkreślał wystające kości policzkowe. Po raz pierwszy dotarło do Karen, że policjant też mógł zostać wyrwany z głębokiego snu. A może miał za sobą długi, ciężki dzień i jej telefon jeszcze bardziej go wydłużył?

Kiedy oparł się łokciami o kolana i pochylił do przodu, Karen dostrzegła czarne rzęsy okalające piwne oczy.

- Może mi pani powiedzieć, co się dokładnie wydarzyło od chwili, kiedy przyjaciółka zadzwoniła do pani?

Na wspomnienie drżącego głosy Chelsea i jej posiniaczonej twarzy Karen ogarnęła furia. Takie rzeczy nie powinny mieć w Pilchuck miejsca. W miasteczku żyło się cicho i spokojnie, jak na wsi. Tutaj sąsiedzi wszystko o sobie wiedzieli, a sprzedawcy ufali swym klientom. Najwyżej jakiś nastolatek rozbił skrzynkę na listy lub przyniósł do szkoły prochy. Dotychczas jednak nikt tu nikogo brutalnie nie gwałcił.

Składając policjantowi relację, bacznie go obserwowała.

Słuchał nie przerywając. Nie okazywał też żadnych uczuć. Dopiero gdy skończyła, odchylił się na krześle i zamknął na chwilę oczy. Poruszył ramionami, jakby chciał rozluźnić napięte mięśnie. Na jego czterdziestoletniej twarzy pojawił się wyraz znużenia. Kiedy znów otworzył oczy, malowała się w nich cała gama uczuć, które tak starannie próbował ukryć. Czyżby czuł taki sam gniew jak ja? - zastanowiła się Karen.

- Proszę mi powiedzieć - odezwał się po chwili - czy ten mężczyzna kazał pani przyjaciółce robić coś osobliwego? Coś... niezwykłego? Czy coś pani o tym wie?

Zakłopotana, spojrzała na niego tępo.

- Co pan konkretnie ma na myśli? Spojrzał jej prosto w oczy i westchnął.

- Nieważne. Coś mi przyszło do głowy. Gwałt przeważnie jest prosty i brutalny, ale czasami gwałciciel postępuje wedle pewnych wzorców. Lubi dziwactwa. A może po prostu chce w ten sposób zostawić swoją wizytówkę?

Karen zastanawiała się, skąd Neal Rowland pochodzi, skoro gwałt jest dla niego rzeczą tak normalną. Ale rozumiała, o czym mówi.

- Chciałby pan wiedzieć, czy robił to wcześniej?

- Taka myśl również przyszła mi do głowy - przyznał.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Ciszę przerwało dopiero nadejście lekarki. Neal Rowland natychmiast wstał i szybko do niej podszedł. Przez chwilę rozmawiali przyciszonym głosem, po czym skinął na Karen.

- Chcę porozmawiać z pani przyjaciółką, ale ona uparła się, żeby i pani przy tym była.

- Myślę, że się boi. Policjant uniósł brwi.

- Mnie? No cóż, chciałbym mieć na posterunku również policjantkę, ale niestety nie mam.

- Może powinien pan coś w tej sprawie zrobić. Parsknął krótkim, niewesołym śmiechem i gestem polecił Karen iść przodem.

- A może sądzi pan, że kobieta nie nadaje się do tej pracy? - spytała.

Spojrzał na nią przez ramię i w jego oczach dostrzegła ironię.

- Broń Boże! Sam miałem jakiś czas temu partnerkę.

- Co się z nią stało?

- Zaszła w ciążę. - Tym razem w jego głosie zabrzmiało nie skrywane rozbawienie.

Karen zjeżyła się.

- Nie każda kobieta...

- Po urlopie macierzyńskim wróciła wprawdzie do pracy, ale mnie już przeniesiono gdzie indziej.

- Aha.

Karen zatrzymała się przed parawanem, zaczerpnęła tchu i rozsunęła zasłony. Cały czas była aż do bólu świadoma obecności idącego za nią bezszelestnie mężczyzny. Widok opuchniętej, pełnej sińców twarzy przyjaciółki ponownie nią wstrząsnął.

- Jak się czujesz? - zapytała.

Chelsea nie odpowiedziała, wyciągnęła jedynie schowaną pod kocem szczupłą rękę i zacisnęła palce na dłoni Karen. Spod opuchniętych powiek obserwowała Neala Rowlanda; w jej oczach malował się bliski histerii lęk.

Policjant przystanął w nogach łóżka.

- Panno Cahill - odezwał się zdumiewająco łagodnie. - Załatwmy tę sprawę najszybciej jak można. Musi mi pani powiedzieć, co się dokładnie stało. Szczególnie interesuje mnie wygląd napastnika, jego ubiór, czy miał rękawiczki. Wszystko, co zdaniem pani może pomóc w jego ujęciu.

- Czy... on wie, że do was zadzwoniłam?

- To niemożliwe - zapewnił.

- Nie chcę, żeby się o tym dowiedział! - zawołała bliska paniki.

- Zrobimy wszystko, co w naszej mocy - uspokoił ją. - A kiedy już trafi za kratki, nie będzie najmniejszych powodów do obaw.

Chelsea odwróciła głowę i Karen spostrzegła, że po policzkach spływają jej łzy. Podczas długiej chwili milczenia, jakie zapadło, Karen patrzyła na nią ze ściśniętym sercem. Jej przyjaciółka już nigdy nie poczuje się bezpieczna. Czy będzie w stanie wyjawić całą zgrozę tego zdarzenia, czy też po prostu zamknie się w sobie?

- Ja... tańczyłam. - Cichy głos, a raczej szept Chelsea załamał się na ostatnim słowie.

Nie patrzyła ani na Karen, ani na policjanta. Mówiła krótkimi, pełnymi bólu zdaniami, zupełnie jakby ich tam nie było.

- Nie zdjął ani razu maski. Nie wiem, jak wyglądał.

- A kolor oczu?

- Nie wiem... - Chelsea zagryzła wargi. - Nie chcę o nim myśleć.

- Rozumiem. - Na kamiennej dotąd twarzy policjanta pojawił się wyraz współczucia. - Ale jeśli go nie zidentyfikujemy, gotów jest skrzywdzić jeszcze kogoś, tak samo jak skrzywdził panią.

Chelsea zadrżała, ale nie odezwała się słowem. Głowę miała wciąż odwróconą. Karen popatrzyła na pełną zawodu twarz Neala Rowlanda, po czym ścisnęła dłoń przyjaciółki i powiedziała:

- Chelsea, teraz jesteś bezpieczna. Jesteśmy tu z tobą. Wiem, że to trudne, ale musisz być dzielna. Zamknij na chwilę oczy i wszystko sobie przypomnij, dobrze?

Ciałem Chelsea wstrząsnął szloch. Karen, odgarniając z jej posiniaczonej twarzy ciemne kosmyki, poczuła pieczenie pod powiekami.

- Brązowe - odezwała się po chwili ledwie słyszalnym szeptem. - Miał brązowe oczy. Takie jak pan.

Neal Rowland skinął głową.

- Czy był wysoki? Niski? Pamięta pani budowę ciała? Chelsea wyglądała tak, jakby ujrzała śmierć. Zapadła

długa, bolesna cisza.

- Chyba był wysoki - oświadczyła w końcu. - I... muskularny. Ale nie zdejmował przecież koszuli i... zgasił światło.

Jej głos zadrżał i ponownie zapadło milczenie. Policjant jednak był nieustępliwy.

- Jaki miał głos?

Chelsea znów zadrżała.

- Nie mówił dużo. On... tylko szeptał.

Karen nie była w stanie oderwać wzroku od pełnych przerażenia oczu przyjaciółki. Próbowała wyobrazić sobie, co czuje człowiek skrzywdzony w taki sposób jak Chelsea, nie potrafiła się jednak postawić w jej sytuacji. A kiedy przed oczami mignął jej obraz własnej córki, ogarnął ją przyprawiający o mdłości strach połączony z gniewem. Gdyby ktoś wyrządził podobną krzywdę Abby, Karen z zimną krwią zabiłaby go własnymi rękami.

Kiedy jednak Neal zadał kolejne pytanie, Abby wy wietrzała jej z głowy.

- Panno Cahill, proszę się dobrze zastanowić. Czy w tym człowieku było coś znajomego? Czy choć przez chwilę odniosła pani wrażenie, że go zna lub kiedykolwiek widziała?

- Nie wiem - odparła Chelsea zdławionym głosem. - Patrzyłam na niego i patrzyłam. Nigdy go nie zapomnę. Ale po prostu nie wiem.

Neal Rowland skinął głową.

- Dziękuję, panno Cahill. Bardzo mi pani pomogła. Kiedy już go złapiemy, kiedy już poniesie karę za to, co zrobił, będzie pani łatwiej zapomnieć o dzisiejszej nocy.

Ponownie odwróciła głowę i wyswobodziła rękę z uścisku Karen.

- Nie obchodzi mnie, co z nim będzie - odparła z jakąś straszliwą desperacją. - Nie chcę tylko, żeby jeszcze kogoś skrzywdził.

- Zrobimy wszystko, żeby tak się nie stało - zapewnił stanowczo i popatrzył, na Karen. - Pani Lindberg, czy mogę prosić panią na słówko?

Karen dotknęła ramienia przyjaciółki.

- Chelsea, zaraz wrócę - powiedziała i ruszyła za policjantem.

Zatrzymał się w pustej poczekalni, w pobliżu biurka siostry dyżurnej. Łagodność, jaką przez chwilę Karen w nim wyczuwała, zniknęła bez śladu. Zacisnął usta, w jego oczach pojawił się lodowaty błysk.

- Chcę, żeby pani coś mi obiecała.

- Obiecała? - powtórzyła zdziwiona.

- Musimy wszystko zachować w tajemnicy. Proszę nikomu nie wspominać o tym, co się dzisiaj wydarzyło.

- Nie rozumiem.

Tak mocno zacisnął zęby, że pod skórą widać było napięte mięśnie.

- Zamierzam powiedzieć coś pani w sekrecie. Czy mogę pani zaufać?

Karen wytrzymała jego wzrok.

- To zależy od tego, co chce mi pan powiedzieć.

- Proszę panią o to dla dobra przyjaciółki. Karen ogarnęła złość.

- Nigdy nie składam obietnic w ciemno.

- Proszę panią jedynie o współpracę - wyjaśnił. - A może panna Cahill nic a nic panią nie obchodzi?

Karen zacisnęła pięści.

- Dobrze pan wie, jak bardzo mi na niej zależy. To jedyny powód, dla którego tu jestem.

Teraz w jego zwężonych oczach zapaliły się ogniki gniewu.

- Pani chyba z zasady nie lubi policjantów, prawda? A może to sprawa osobista?

- Ani jedno, ani drugie. Czy pan zawsze, jeśli ktoś nie zgadza się na „współpracę", traktuje to jako osobistą zniewagę?

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

- Pani Lindberg - powiedział z przesadną cierpliwością. - Jest już bardzo późno. Być może nie zachowuję się tak dyplomatycznie jak powinienem, ale...

To już jest prawie śmieszne. Chyba nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jak pompatycznie zabrzmiały jego słowa. A może to ona reaguje zbyt emocjonalnie? Powinna przecież uczciwie przyznać, że do Chelsea odnosił się wyjątkowo serdecznie. Czy irytowałby ją równie mocno, gdyby miał metr sześćdziesiąt wzrostu i był potulny niczym baranek?

Chrząknęła.

- Hm, zacznijmy od początku. Ma pan rację. Jest już późno, a w środku nocy nigdy nie jestem w najlepszej formie.

Jego twarz trochę się rozpogodziła.

- Nie tylko pani.

- Ale pan to lepiej znosi - przyznała. - Więc jak, zaczniemy od początku?

- Dlaczego nie?

Na jego twarzy znów pojawił się wyraz znużenia. Oparł się ramieniem o ścianę i wielką dłonią zaczął masować kark. Karen popatrzyła na jego długie palce rozcierające twarde mięśnie i poczuła, że kręci jej się w głowie. Spojrzała w głąb poczekalni w stronę zasłoniętego parawanem pomieszczenia, w którym przebywała Chelsea. Widok beżowych zasłon sprowadził ją na ziemię: przypominał, dlaczego przebywa w tym miejscu.

Myśli Neala Rowlanda podążały zapewne tym samym torem, gdyż westchnął, wyprostował się i opuścił rękę.

- Pani Lindberg, potrzebuję pani pomocy. Panna Cahill jest już drugą kobietą zgwałconą w tym tygodniu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że dokonał tego ten sam mężczyzna.

Karen była wstrząśnięta.

- Drugą? Dlaczego więc nic nie pisano w gazetach o pierwszej? Dlaczego nikt o tym nie mówi? Przecież to malutkie miasteczko. Nawet gdy dzieciak podkradnie komuś rower, wszyscy o tym natychmiast wiedzą! Dlaczego?!

Neal Rowland popatrzył na nią przenikliwie.

- Pierwsza ofiara zgłosiła się do nas dopiero następnego dnia, ale oświadczyła, że nie będzie zeznawać przeciwko napastnikowi. Postanowiliśmy zatem utrzymać wszystko w tajemnicy. Ta kobieta jest bardzo wystraszona. Gwałciciel jej groził. Pani przyjaciółka - wskazał głową pomieszczenie za parawanem - również jest przerażona. A czy opinia publiczna wie, czy nie, o tych gwałtach, nie ma najmniejszego wpływu na to, czy złapiemy ich sprawcę. Przeciwnie, ta niewiedza może nam tylko pomóc. Ponieważ obie kobiety zgłosiły się do nas, jesteśmy w stanie ustalić pewne prawidłowości jego działania. Wiedząc, że na niego czekamy, zmieniłby sposób postępowania. Dlatego proszę, żeby zachowała pani absolutne milczenie. Sama pani powiedziała, że to małe miasteczko. Jeśli o tym gwałcie ktokolwiek się dowie, jutro wieczorem zacznie tu nieźle huczeć.

- A Chelsea? Co ona ma mówić? Kłamać? Oświadczyć wszystkim, że spadła ze schodów?

Zniecierpliwiony, Neal chrząknął.

- To tylko kwestia paru dni. Ten łobuz sądzi, że jest górą i nie zamierza poprzestać na dwóch ofiarach. Przy odrobinie szczęścia i rozważnym postępowaniu wpędzimy go w matnię. Przez najbliższe dni będzie obserwował kolejną ofiarę. Musi poznać jej zwyczaje. Musi wiedzieć, kiedy jest sama. Ale nie może przecież czaić się w mroku w nieskończoność, ponieważ w tak małym miasteczku ktoś go w końcu zauważy. Wyślemy nocne patrole piesze. Dostaniemy go. Ale tylko w przypadku, gdy nabierze pełnego przekonania, że wyprowadził nas w pole.

- Jeśli ostrzeżecie kobiety...

- Czy ma pani męża, pani Lindberg? - przerwał jej brutalnie.

Karen zamrugała oczami.

- A co to ma do rzeczy?

- Ma pani męża czy nie?

- Nie!

- W porządku, zatem ostrzegłem panią. W tym miasteczku grasuje gwałciciel. Jak zamierza się pani zabezpieczyć?

- Mogę dokładnie zamykać zamki w drzwiach! Skrzywił drwiąco usta.

- Naprawdę pani sądzi, że zamknięte drzwi uchroniłyby dzisiejszej nocy pani przyjaciółkę? Ile czasu, pani zdaniem, zajmie mu wybicie szybki w drzwiach? Jedną sekundę? Dwie?

- Można zawsze mieć pod ręką telefon. Można krzyczeć. Robić cokolwiek.

- Jasne - zgodził się. - I oberwać jeszcze mocniej niż pani przyjaciółka. Proszę spojrzeć prawdzie w oczy, pani Lindberg. Musimy go złapać.

- A jeśli go nie złapiecie? - zapytała cicho. - Co będzie, jeśli zgwałci następną kobietę?

Policjant zachował niewzruszony wyraz twarzy, ale w jego głosie zabrzmiały szorstkie nuty.

- Pyta pani, czy będę czuł się winny? Cóż, czeka mnie wiele bezsennych nocy. Nie jestem jednak nieomylny, zapewniam panią. Mogę jedynie próbować zastawić sidła. A czego innego pani ode mnie oczekuje?

Karen przez chwilę milczała. Musiała niechętnie przyznać, że słowa policjanta wywarły na niej duże wrażenie.

- Nie, niczego innego nie oczekuję - odparła, wzruszając bezradnie ramionami. - Zastosuję się do pańskiej prośby. I mam tylko nadzieję.

Nie dokończyła zdania, a on skinął głową.

- Ja też mam nadzieję.


Rozdział 2

To był piekielny tydzień. Cały wtorek Karen wytrwała w pracy tylko dlatego, że nie miała innego wyjścia. Jej firma nie przynosiła jeszcze takich dochodów, aby mogła wynająć pracownika, którego właściwie bardzo potrzebowała. Kiedy więc wieczorem z ulgą położyła się do łóżka, myślała jedynie o dziesięciu godzinach niczym nie zmąconego snu.

Pierwszym dźwiękiem, jaki do niej dotarł, był trzask włączającego się w lodówce termostatu. Gwałtownie zesztywniała, ale słysząc cichy szum i buczenie urządzenia, szybko się uspokoiła. Zajęta była właśnie poprawianiem poduszki, kiedy dobiegło ją skrzypnięcie podłogi w holu. Zamarła z zaciśniętymi w pięści dłońmi. Czyżbym się przesłyszała? - pomyślała.

Kolejne skrzypnięcie dobiegło już z większej odległości. Z jadalni? Wytężyła wzrok, spoglądając w stronę prowadzących na korytarz drzwi i próbując przebić wzrokiem ciemność. Na dźwięk stłumionego tąpnięcia usiadła na łóżku jak rażona prądem. Choć wmawiała sobie, że to tylko buszuje po domu kot, serce biło jej nieprzytomnie. Teraz była już tak napompowana adrenaliną, że postanowiła dla świętego spokoju wszystko sprawdzić i odzyskać panowanie nad sobą.

Na palcach przeszła po zimnej podłodze sypialni, stanęła w drzwiach i długą chwilę nasłuchiwała. W końcu zdecydowała się zapalić światło. Z głębi domu nie docierał żaden dźwięk. Miała na sobie tylko nocną koszulę i idąc korytarzem do pokoju Abby, czuła się zabawnie naga. Jej córka, naturalnie, pogrążona była w głębokim śnie. Maggie, długowłosa kotka, która rządziła ich domem, leżała zwinięta w kłębek w nogach Abby. Gdy Karen otworzyła drzwi, popatrzyła na nią zmrużonymi ślepiami. Zachowanie zwierzęcia nie wskazywało na obecność w domu intruza.

Oczywiście, żadnego intruza być nie mogło. Czując do samej siebie niesmak, Karen otworzyła jednak każdą szafę, zajrzała pod każde łóżko, a potem sprawdziła zamki we wszystkich drzwiach i oknach.

Co powiedział ten policjant? Ile czasu zajmuje wybicie szybki w drzwiach? Niewiele. Przyszło jej do głowy, że powinna zastanowić się nad kupnem psa.

Leżąc w łóżku, słuchała, jak o okienną szybę stukają gałązki. Przez cienką firankę widziała chwiejne cienie pięknych róż, które romantycznie okalały okno jej sypialni. Front domu jest zbyt zarośnięty, pomyślała. Za dużo tam starych zarośli, a w głębokim cieniu, zalegającym pod dwoma ogromnymi bzami, może skryć się cała armia nieproszonych gości. Róże ocieniały szeroką, frontową werandę; niektóre, mimo że był już wrzesień, jeszcze kwitły. Opleciona dzikim winem altana, żywopłot z cisów okalający podjazd...

Do diabła. Karen przewróciła się na bok i znowu poprawiła poduszkę. Co mam robić? - myślała. Wykosić ogródek do gołej ziemi, tak żeby przypominał japoński dziedziniec do medytacji, gdzie żwir jest zagrabiony tak idealnie, że sterczą tylko dwa lub trzy kamienie?

W końcu jakoś zdołała zasnąć, lecz natychmiast zaczęły ją dręczyć niewyraźne majaki. Tańczyła z człowiekiem, który nie miał twarzy. Grała muzyka country - and - western, wokalista zawodził, obcasy obracającego ją w tańcu partnera głośno stukały o deski podłogi.

Już sama muzyka była koszmarna, skonstatowała ze znużeniem następnego ranka. Lecz skoro mój sen stanowił reminiscencję gwałtu dokonanego na Chelsea, dlaczego nie tańczyłam walca?

Wieczorem znów przeszukała dom; następnego dnia zrobiła to samo. Powtarzała sobie, że we wszystkich mieszkaniach występują hałasy. Nie są to dźwięki, które zbudziłyby umarłego; po prostu zwykłe trzaski, skrzypienia, drapania, szepty, stukoty. Ale jeden taki hałas wystarczał, by ze strachu oczy wychodziły jej z orbit, a mięśnie tężały. Gdy zasypiała, prześladował ją sen o obracającym ją w tańcu mężczyźnie bez twarzy. Tańczyli zawsze w rytm tej samej melodii, Karen zawsze miała na sobie obszerną, luźną spódnicę, która szeleściła w tańcu i owijała się wokół nóg. I nie milkło rytmiczne stukanie tych przeklętych butów.

Kiedy w piątkowy ranek przestał już dzwonić budzik, jęknęła. Próbowała ukryć głowę pod poduszką, ale uświadomiła sobie nagle, że w domu panuje martwa cisza. Teraz, kiedy powinna właśnie słyszeć hałasy, wokół panował niczym nie zmącony spokój.

- Abby! - zawołała. - Szkolny autobus... - urwała i z wysiłkiem zakończyła: - .. .masz za dwadzieścia minut.

Zapadła cisza, po czym dobiegł ją stłumiony głos:

- O, cholera!

- Abby!

Do uszu Karen dotarł tupot bosych stóp córki na gołych deskach podłogi.

- Nie zdążę! - zawołała Abby. - Podwieziesz mnie? Karen ponownie schowała głowę pod poduszkę.

W chwilę później Abby już nad nią stała.

- Mamo, nie słyszysz, co do ciebie mówię? Czy podwieziesz mnie do szkoły?

- No nie! - jęknęła Karen.

Pół godziny później zamykała za sobą wejściowe drzwi. Pod oczami miała worki, na sobie pogniecione dżinsy, ponieważ poprzedniego wieczoru zapomniała wyjąć je w porę z suszarki, a włosy wciąż wilgotne. To z kolei znaczyło, że w południe będą już wiotkie niczym stokrotki podczas suszy. Poza tym umierała z głodu. .

Abby, jak zwykle, wyglądała kwitnąco. Nienaganny makijaż sprawiał, że oczy miała ogromne. Krótkie, jasne włosy sterczały,' układając się w artystyczną fryzurę. Ubrana była w obszerną, jedwabną bluzę z koronkowym kołnierzykiem i w ciasne, czarne dżinsy z niewielkimi suwakami na kostkach. Energicznie wskoczyła do samochodu.

Widok córki sprawił, że Karen poczuła się jeszcze bardziej zmęczona. Po raz kolejny nie mogła się nadziwić, że Abby jest jej córką. Karen, nieodrodne dziecko lat sześćdziesiątych, dokładała wszelkich starań, aby jej córka wyrosła na porządnego człowieka. Na razie osiągnęła tyle, że Abby nie wstąpiła jeszcze do drużyny panienek wiwatujących podczas meczów - zapewne dlatego, że zbyt wiele czasu zajmowało jej włóczenie się po głównym deptaku w mieście.

- Mamo, czy mogę po meczu pójść na zabawę? Shelley mówi, że Brian chce ze mną zatańczyć. - Abby radośnie zmarszczyła twarz. - On jest naprawdę git.

- Myślałam, że git jest ten, no, jak - mu - tam.

- Och, mamo, czy ty mnie nigdy nie słuchasz? Chciał, żebym wskoczyła z nim do łóżka. No cóż, może niezupełnie do łóżka. To było tak: hej, chcesz zatańczyć? A później: chodźmy za szkołę i zróbmy to. Strasznie romantyczne. Znaczy się...

- Zróbmy to? - Karen gwałtownie zatrzymała samochód ha czerwonych światłach, odwróciła głowę i z niedowierzaniem popatrzyła na córkę. - Oczywiście, zawsze cię słucham. Już mi o tym mówiłaś.

Zniecierpliwiona Abby wierciła się w fotelu.

- Jasne, jestem pewna, że ci o tym mówiłam., Chodzi o to, że to kwasior. Tak czy owak, oczy ma za blisko siebie. Brian wygląda dużo lepiej. W zeszły piątek zdobył dla drużyny punkty z przyłożenia. Właściwie to nie bardzo mnie to ekscytuje, bo nie pojmuję do dziś, za co oni zdobywają te punkty. Znasz się na futbolu?

- Kiedyś, dawno temu, znałam się - odrzekła Karen. - Ale teraz już nie mam czasu na mecze.

- Och, daj spokój, mamo. To wcale nie było tak dawno.

- Naprawdę? - zapytała Karen z nadzieją w głosie. No i dostała to, na co zasłużyła. Abby spojrzała na nią bacznie.

- Mamo, dobrze się czujesz? Twoje włosy wyglądają dziś trochę dziwnie. A ta bluza... - Skrzywiła się.

- To reklama. - Karen bardzo lubiła bluzę z wizerunkiem niechlujnie ubranej kobiety otoczonej przepięknymi różami. Napis na bluzie głosił: "Kwiaciarka". - Nie zapominaj, że sprzedaję także kwiaty. Poza tym, dzięki temu ubraniu ludzie zwracają mniejszą uwagę na moją twarz.

- Coś w tym jest - stwierdziła Abby i wyskoczyła z samochodu, który zatrzymał się właśnie przed budynkiem szkolnym. - Dzięki. Cześć, do zobaczenia.

Przygnębiona Karen zatrzymała się przy piekarni. Ze środka wychodziły właśnie jej dwie znajome. Jedna z nich przeprosiła, że tak dziwnie mówi.

- Ropień - wyjaśniła. - A dentysta przyjmuje dopiero od dziesiątej. Stary śpioch.

Karen wyraziła jej współczucie, a następnie zamieniła kilka słów z nastolatką, która przyjęła od niej pieniądze i wręczyła pudełko pączków. Nieustannie drążyła ją pewna myśl. Co robi człowiek, jeśli ma spuchniętą twarz, a nie chce przyznać się dlaczego? Doskonałą wymówką może okazać się ropień na dziąśle. Kto będzie pytać dentystę?

Przez cały tydzień Karen obserwowała uważnie każdą kobietę w kolejce, każdą kobietę, która pojawiła się u niej w szklarni, każdą kobietę wysadzającą z samochodu dzieci przed szkołą, i zastanawiała się, czy któraś z nich była ofiarą pierwszego gwałtu. Czy jeśli się ktoś dokładnie przyjrzy, zdoła cokolwiek zauważyć?

Obserwowała również mężczyzn. Piwne oczy trafiały się rzadziej niż niebieskie czy szare, ponieważ północny zachód Ameryki został zasiedlony głównie przez Skandynawów. Spotykała jednak wielu mężczyzn, którzy odpowiadali opisowi. Ale i spośród tych wysokich i brązowookich trudno było kogokolwiek wyróżnić. Jeśli gwałcicielem jest ktoś z mieszkańców miasteczka, a tak właśnie podejrzewa Rowland, istnieje ogromna szansa, że Karen go zna, przynajmniej z widzenia. Jak to się dzieje, że ktoś jest aż tak skrzywiony psychicznie, a nikt tego nie zauważa?

Stopniowo ogarniał ją paranoiczny strach. W czwartek zamknęła szklarnie wcześniej, ponieważ nie było klientów. A gdyby brązowooki mężczyzna pojawił się nagle u niej? Czy powinna krzyczeć? Ukryć się? Zapytać, czy interesuje go kupno pięknego krzewu za pięćdziesiąt dolarów?

Tego dnia jak zwykle zaparkowała samochód za szklarniami i weszła do budyneczku, który był jednocześnie biurem i sklepem. Włączyła czajnik z wodą, następnie zaparzyła herbatę i zabrała się do pączków oraz lektury tygodnika. Po kilku minutach jednak, gdy włożyła do ust ostatni kęs, odłożyła gazetę. Nic. Żadnych gwałtów, żadnych plotek, żadnej histerii. Chyba niedługo zwariuję, pomyślała. Nie widzącym wzrokiem gapiła się w wieńce z suchych kwiatów. Nie mogła nic zrobić - jedynie okazywać Chelsea jak najwięcej serdeczności.

Po posiłku nabrała na tyle energii, że wyszła na zewnątrz i zamieniła tablicę z napisem „Zamknięte" na tablicę „Otwarte". Następnie zadzwoniła do Chelsea, która chwilowo mieszkała u swoich rodziców.

- Pytasz, jak się czuję? Podle - odrzekła przyjaciółka. - Twarz boli mnie tak, że nie mogę nawet jeść. A matka doprowadza mnie do rozpaczy. Jezu Chryste, zaopiekowałabym się nawet hordą pięciolatków, gdyby tylko ktoś pomógł mi się stąd wydostać.

Karen oparła się o futrynę drzwi, na wypadek gdyby pojawił się jakiś klient.

- Ale ogólnie chyba czujesz się lepiej.

- Tylko wtedy, kiedy nie myślę o tamtym zdarzeniu.

- A może byś wpadła tu do mnie na lunch? Zamówię pizzę... O, do licha. Przecież ty nie możesz jeść.

- To prawda, ale mogłabym wdychać jej zapach. - Zapadła chwila milczenia. - Jak myślisz, czy ludzie wiedzą, co mi się przytrafiło?

- Nie.

Znów cisza. I po chwili:

- Czasami jakaś część mnie chce, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Nawet... on.

- Ba! - Karen przesłała wymuszony uśmiech kobiecie, która wysiadła z samochodu i zmierzała prosto do szklarni. Kiedy klientka znalazła się już poza zasięgiem głosu, Karen dodała: - Myślę, że nie powinnaś tyle o tym myśleć. To paskudna sprawa.

Głos Chelsea stał się ponury.

- Czuję się taka... brudna.

Karen próbowała ukryć ogarniający ją gniew.

- Rowland twierdzi, że sprawcę schwytają bardzo szybko.

- Powiedziałam o wszystkim matce. Bo niby co innego mogłam zrobić? Powiedzieć, że spadłam ze schodów i teraz boję się być sama w domu?

- Nie sądzę, żeby twoja matka zaczęła o tym rozpowiadać na prawo i lewo.

- Doprowadzą mnie do szaleństwa - oświadczyła posępnie Chelsea. Ze słuchawki dobiegał jej ciężki oddech. - Do licha, znów zaczyna mnie boleć szczęka. Chyba jednak dziś do ciebie nie przyjdę. Może jutro.

- W porządku - odrzekła Karen i po chwili odłożyła słuchawkę. Wyszła na dwór i zwróciła się do swej jedynej klientki: - W czym mogę pani pomóc?

- Dziękuję. Przyszłam tylko się rozejrzeć.

Pewnie, że to paskudna sprawa. Chelsea i ofiarę pierwszego gwałtu poproszono o zachowanie dyskrecji, a tymczasem, gdyby pozwolono o tym swobodnie rozmawiać, mogłoby to odnieść skutek terapeutyczny. Zmuszone do milczenia, obie czują coraz głębszy wstyd. Czy Rowland zastanowił się, co na dalszą metę byłoby dla tych kobiet lepsze? Czy w ogóle one cokolwiek go obchodzą?

Karen chciałaby wiedzieć, co naprawdę czuje Chelsea. Robiła wszystko, żeby zachować spokój ducha i nie popadać w przygnębienie, ale Karen nie potrafiła wymazać z pamięci widoku jej twarzy. Nie tyle siniaków i opuchlizny, ile wyrazu bólu i strachu w oczach przyjaciółki. Najgorsze są urazy psychiczne i być może Chelsea nigdy już w pełni do siebie nie dojdzie. Czy zechce jeszcze kiedykolwiek tańczyć? Mieszkać sama? Czy będzie zdolna czerpać radość ze współżycia z mężczyzną?

Żeby tylko złapali tego drania! Aż do tej chwili Chelsea nie zazna spokoju, nie będzie w stanie spojrzeć z sympatią na żadnego mężczyznę. Wszyscy będą napawać ją przerażeniem.

Z jakichś tajemniczych względów Karen nie zdziwiła się, gdy kilka minut później zobaczyła zatrzymujący się pikap z wiszącym w tylnym oknie karabinem, a z szoferki wyskoczył Neal Rowland. Ponieważ dotąd nie odwiedzał jej szklarni, nie próbowała się nawet łudzić, że przyjechał kupić kwiaty lub sadzonki.

- Dzień dobry - powiedział, skinąwszy na powitanie głową.

Karen odpowiedziała mu tym samym gestem i spokojnie kończyła pakować dwie sadzonki orlika, które zamówił jeden z klientów. Kosztowały osiem dolarów i trzydzieści dwa centy. Dzień zaczynał się katastrofalnie. Zarobiła dokładnie tyle, ile wydała na pączki.

Rowland stanął przed kasą, wsunął palce w kieszenie spodni i udawał, że interesują go nożyce ogrodnicze i kosiarki do trawy. Tego dnia miał na sobie dżinsy, kowbojską koszulę w kremowym kolorze z perłowymi zatrzaskami i narzuconą na ramiona dżinsową kurtkę. Karen nieco wychyliła się zza lady. Na nogach, oczywiście, miał kowbojskie buty.

- Czy chce pan coś kupić? - zapytała. Popatrzył jej prosto w oczy.

- Chciałem tylko zobaczyć, co pani tu ma. Karen wyszła zza lady.

- Ma pan ogródek?

Pytanie było śmieszne. Nie potrafiła sobie wyobrazić Rowlanda, jak na czworakach wyrywa chwasty, wącha róże i układa z nich wspaniały bukiet na stół w jadalni. Chyba że ma żonę, która lubi kwiaty i pracę w ogrodzie.

- Nie mam ogródka i nigdy nie miałem - wyznał. - Ale kupiłem stary dom, przed którym jest kilka klombów i muszę coś z tym fantem zrobić. Poza tym przerośnięte krzaki zasłaniają mi okna.

- No cóż, poszukamy jakichś niższych roślin - odparła i szybko ruszyła w stronę drzwi.

Nie miał innego wyjścia, jak podążyć jej śladem.

Firma Karen była skromna. Na jej terenie widniały cztery niewielkie szklarnie, gdzie na stołach stały doniczki z sadzonkami, a wzdłuż ścian rosły prześliczne krzewy obsypane kwieciem, róże i drzewka owocowe. W pomalowanym na szaro budyneczku, który zdobiły białe elementy, Karen sprzedawała suszone kwiaty, doniczki, książki ogrodnicze, nawozy sztuczne, spryskiwacze, nasiona i narzędzia. Interes nie szedł najlepiej, ale w końcu prowadziła go dopiero od dwóch lat. Sporządziła skromną listę osób i instytucji, do których należało wysłać reklamy z ofertą, ale tego właśnie roku uświadomiła sobie, że powinna się w czymś specjalizować. Zdecydowała się na swą starą miłość: róże. Musiała zdobyć skądś pieniądze i coś z tą listą zrobić.

- Jak wysoko nad ziemią znajdują się okna domu?

- zapytała przez ramię.

- Tak naprawdę to nie wiem...

- Jesień to najlepsza pora do sadzenia roślin. Po co ma pan tracić cały rok.

Neal Rowland zaklął pod nosem. Gdy popatrzyła w jego stronę, spostrzegła, że jego eleganckie, lśniące buty umazane są błotem. Ona w szklarniach zawsze nosiła kalosze.

- Jaki jest kolor domu?

- Hm... biały.

- Ja uwielbiam hortensje o postrzępionych płatkach.

- Przystanęła przed wielką skrzynią trocin, w których tkwiły w doniczkach rośliny. Wielkie kwiaty hortensji były w pełnym rozkwicie. Ich karbowane, błękitne i purpurowe, postrzępione na końcach płatki tworzyły cudowne tło dla ciemnoczerwonych kuklików i lancetowatych, niebieskich przełączników. - Oczywiście mam też wiele odmian rododendronów. Roślina ta, zwłaszcza wiosną, wygląda imponująco. Skąd pan pochodzi?

- Z Los Angeles - odparł, nie raczywszy nawet spojrzeć na oferowany towar. - Tak naprawdę, to nie zamierzam niczego kupować.

Karen popatrzyła mu prosto w oczy.

- Więc po co pan tu przyjechał?

Oparł nogę na skrzyni, którą wypełniały trociny z wsuniętymi w nie doniczkami, i Karen po raz pierwszy spostrzegła, że pod kurtką ma kaburę z pistoletem. Do paska spodni przyczepiony był także pager.

- Byłem... ciekaw...

- Czy niczego nie rozpaplałam?

- Może.

- Dotrzymuję obietnic - oświadczyła - ale nie sądzę, żeby wyszło to Chelsea na dobre. Poza tym uważam za niewłaściwe, że wiem o czymś, czego nie wiedzą moi sąsiedzi. Jak długo to jeszcze potrwa?

- Aż złapiemy tego drania.

- Lub inna kobieta zostanie zgwałcona. Neal Rowland ściągnął gęste brwi.

- Nie było następnego wypadku, jeśli już pani o to pyta.

W tej chwili poczuła do niego ogromną niechęć". Czyżby naprawdę był aż tak niewrażliwy? A może to tylko taka męska poza? Była ciekawa, czy lubi polować.

- Muszę wracać do pracy - odezwała się nagle. - Skoro nie interesują pana rośliny...

- Proszę mi wybrać kilka krzewów. Tym razem ją zaskoczył.

- Ja mam to zrobić? Nie wie pan, co pan lubi? Otaksował spojrzeniem jej twarz, workowatą bluzę i sprane dżinsy, po czym znów uniósł wzrok.

- Ha! - mruknął i wykrzywił kącik ust. - Wiem, co lubię. Coś, co ładnie kwitnie i pachnie. I żebym nie musiał o to specjalnie dbać. Ale jeśli wygląda delikatnie, też mi to nie przeszkadza.

Puściła mimo uszu tę dwuznaczną uwagę. Nie zastanawiała się również nad swoją reakcją, gdy stwierdziła, że uważnym spojrzeniem otaksował jej figurę.

- Coś wymyślę - powiedziała. - Może pan wpaść w przyszłym tygodniu?

- Dobrze. - Rozejrzał się po szklarni. - Bardzo tu ładnie.

- Dziękuję - odrzekła, starając się opanować niechęć i ruszyła do wyjścia.

Spod kaloszy pryskało błoto i z satysfakcją pomyślała, jak obejdzie się ono z jego szytymi ręcznie butami. Czy tamtej nocy, gdy zgwałcono Chelsea, również miał je na nogach? Nie mogła sobie przypomnieć, ale podejrzewała, że tak. Może tej nocy, gdy znów przyśni się jej taniec, jej partner pokaże już twarz, a jego buty będą zbyt zabłocone, żeby klekotać o deski podłogi? Zapewne w tych snach było coś freudowskiego, ale Karen nie wiedziała co - poza tym, co samo rzucało się w oczy.

Przystanęła przy bramie. Na widok szybkostrzelnego karabinu w futerale, wiszącego w tylnym oknie pikapu, spytała:

- Lubi pan polować?

- Tylko na złych facetów. Zabijanie nie jest moją ulubioną rozrywką.

- Więc po co panu ten karabin? - zapytała, wskazując głową samochód.

Znów przybrał swój zwykły, kamienny wyraz twarzy.

- Czasami jednak należy to do moich obowiązków. Pomyślała o swojej córce. Gdyby ktoś zagrażał Abby,

Karen z pewnością byłaby w stanie zabić.

- Przepraszam - mruknęła. - To nie moja sprawa, czy lubi pan polować, czy nie.

Odniosła wrażenie, że w jego oczach błysnęło rozbawienie.

- Myślałem, że pyta pani tylko dla podtrzymania rozmowy.

- Nie lubię broni - wyznała.

- A mnie? - Gdy zwlekała z odpowiedzią, jego twarz znowu spoważniała. - Ja też nie lubię broni. A przecież skoro Wietnam mnie z tego nie Wyleczył, to powinno to zrobić Los Angeles.

- Był pan w Wietnamie? Skinął głową.

- Zabito tam mojego brata - powiedziała.

- Mojego też.

Zapadło milczenie. Karen uświadomiła sobie, iż tak nieoczekiwanie zadzierzgnięta nić sympatii Szybko by się urwała, gdyby Rowland wiedział, że jako trzynastolatka brała udział w demonstracjach antywojennych. W tamtym czasie był zapewne żołnierzem, brnął po polach ryżowych lub błąkał się po dżungli i oglądał martwych przyjaciół.

Dźwięk telefonu pozwolił jej przerwać tę niezręczną rozmowę.

- Powiadomi mnie pan? - zapytała.

Ich oczy się spotkały i zrozumiała, że Neal Rowland wie, o czym myślała.

- W taki lub inny sposób? Jeśli tylko będę mógł, to tak. Zanim Karen zapewniła klienta, że sklep jest otwarty, Rowland odjechał.

Piątkowa noc była bezksiężycowa i mroczna jak jego najgorsze koszmary. Neal jechał powoli wozem patrolowym z wygaszonymi reflektorami i obserwował mijane domy, oświetlone jedynie słabym blaskiem latarni stojącej na najbliższym skrzyżowaniu. Żywopłoty. Dlaczego, u licha, każdy mieszkaniec miasteczka musi mieć własny żywopłot? Ciemne sylwetki garaży, niewielkie ganki na tyłach domów. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch; coś ciemnego wśliznęło się w jeszcze głębszy cień. Nealowi mocniej zabiło serce i poczuł znajomy dreszcz emocji. Jego umysł zaczął rejestrować wszystko: od szumu silnika samochodu począwszy, na błysku żarówki na werandzie pobliskiego domu skończywszy.

W żywopłocie był otwór, a podjazd stanowiły po prostu dwie wyryte w bujnej trawie koleiny. Skręcając w stronę domu, nacisnął pedał gazu i włączył długie światła. W blasku reflektorów ujrzał oszkloną werandę, dwa pojemniki na śmieci wypełnione plastikowymi torbami oraz leżący na trawniku rower.

I psa. Wielkiego, czarnego labradora, który wyskoczył zza śmietnika i skrył się w cieniu żywopłotu.

- Cholera jasna!

Neal przygasił światła i szybko wycofał pojazd w nadziei, że nie postawił na nogi mieszkańców domu. Pies. Tak właśnie wyglądają jego noce. Podobnie wygląda dzień.

Po jakie licho prosił tę Karen Lindberg, „Kwiaciarkę" - bardzo podobała mu się jej bluza - żeby wybrała mu jakieś sadzonki? Nie ma przecież czasu się nimi zajmować. Płot wokół pastwiska wymaga już naprawy, a Neal nie chciał go grodzić drutem kolczastym, ponieważ mógłby się o niego pokaleczyć koń.

Krista i Michael również wymagają opieki. Przecież naraził ich na udrękę przeprowadzki tylko po to, żeby mieć dla nich więcej czasu. Okazało się jednak, że i tu musi pracować po czternaście, a nawet szesnaście godzin na dobę.

Nie może przecież tego tak zostawić. Wzmocnione siły policyjne niczego nie załatwiają. Mogą najwyżej odroczyć kolejny gwałt, ale nie powstrzymają gwałciciela. Neala Rowlanda nie powinno tu być; nie do niego należy patrolowanie ulic. On musi ująć przestępcę i dlatego nieustannie przesłuchiwał obie ofiary. Sprawdził ich wszystkich znajomych, odwiedził wszystkie miejsca, do których uczęszczały, dokładnie zbadał ostatnie kilka tygodni z życia tych kobiet. Wiedział, gdzie bywały i z kim rozmawiały.

Znały gwałciciela. Inaczej byłoby to wszystko bez sensu. Żadna nie miała męża, obie były młode, atrakcyjne, a w chwili gdy je napadnięto, w odstępie niecałego tygodnia, przebywały same w domu. Przecież nie zostały wybrane na chybił trafił. Ten drań musiał je znać. Ale skąd?

Neal łatwo ulegał obsesjom; tej cechy jego charakteru nie znosiła Jenny. Ale teraz Pilchuck jest jego miastem i za nie odpowiada. Zrobi wszystko, by nikt już nie został skrzywdzony, przynajmniej póki on tu jest szefem policji.

Gdy mijał kolejną przecznicę, zaskrzeczało radio.

- Tak? - rzucił do mikrofonu.

- W szkole coś się dzieje. Zorganizowano tam wieczorek taneczny. Zwykła bójka, ale dyżurna nie może rozdzielić walczących.

- W porządku, już jadę - powiedział Neal.

Na szczęście znajdował się zaledwie kilkaset metrów od szkoły. Po drodze przyszła mu do głowy myśl, że gwałciciel dysponuje radiem CB i prowadzi nasłuch pasma policyjnego, a Neal właśnie poinformował go, że chwilowo będzie zajęty gdzie indziej.

To rzeczywiście zaczyna stawać się obsesją. Po mieście krążą przecież samochodami Rogers i Erickson, zaś DeSalsa przemierza ulice na piechotę. Powinni schwytać gwałciciela. Prędzej czy później powinni go schwytać.

Ale właśnie to „później" przerażało Neala.

Przylegające do szkoły tereny zalanej asfaltem lub porośniętej trawą ziemi oświetlało żółte światło sodowych lamp. Nietrudno było wypatrzyć miejsce bójki. Jak zwykle, wokół walczących kłębił się tłum gapiów. Dzieciaki z równą przyjemnością oglądały zawody rodeo, jak makabryczne wypadki samochodowe. Neal czuł znacznie większą sympatię do walczących niż do widzów. Dużo brutalniej, niż musiał, odsunął z drogi kilka osób i chwycił za kołnierz dwóch tarzających się po asfalcie boiska chłopaków. W pierwszej chwili obaj zgodnie chcieli się rzucić na Neala, ale szybko rozpoznali jego twarz i mundur.

Jeden miał rozbity nos i podpuchnięte oko, drugi pluł krwią.

- Rozejść się - warknął Neal do otaczających ich gapiów. - I to już!

Odczekał chwilę, aż dzieciarnia niechętnie się rozproszyła. Dyżurna, która krążyła na obrzeżach zbiegowiska, zaklaskała w dłonie i zaczęła wszystkich kierować w stronę sali gimnastycznej.

- O co poszło? - zapytał Neal. Poczuł, jak jeden z chłopców się jeży.

- Rozpowiadał na prawo i lewo, że przerżnął moją dziewczynę. Nie mogłem tego znieść.

Neal westchnął. Większość mężczyzn już w okresie dorastania pojmuje, iż nie jest ważne, z kim dziewczyna była wcześniej. Niektórzy też uczą się trzymać buzię na kłódkę i nie rozpowiadać, które dziewczyny mieli. Niestety, nie wszyscy.

- I twoim zdaniem będzie ci wdzięczna za to, żeś stanął w jej obronie?

O głowę niższy od Neala chłopak otarł kantem dłoni krew z twarzy.

- Ona nie chce, żeby ten gnój wygadywał o niej takie rzeczy.

Neal zdrowo potrząsnął obu przeciwnikami.

- Czy nie przyszło wam do głowy, że możecie postawić tę dziewczynę w bardzo kłopotliwej sytuacji?

Chłopak, który zaczął awanturę swym paplaniem, jakby się skurczył. Kurtka na nim sprawiała wrażenie zbyt obszernej.

- A czy pomyśleliście, jak ta dziewczyna będzie się czuć, kiedy to wszystko dotrze do jej rodziców? - ciągnął Neal.

Teraz już i obrońca dziewczyny się skurczył.

- Jestem nieletni. Jeśli nawet pan mnie aresztuje, gazety i tak nie podadzą mojego nazwiska.

- Czy w takim miasteczku to jakakolwiek różnica? Chłopak otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale natychmiast je zamknął. Milczał ponuro.

- Też mam córkę w waszym wieku - odezwał się prawie serdecznie Neal. - Jeśli okaże się, że walczyliście właśnie o nią, aresztowanie będzie pestką w porównaniu z tym, co was naprawdę czeka. - Znów silnie nimi potrząsnął. - Rozumiecie, co mówię?

Plociuch szybko skinął głową. Po chwili niechętnie kiwnął głową również obecny amant dziewczyny. Neal obu puścił.

- A teraz zjeżdżajcie i żebym was więcej nie widział. Zrozumiano?

Patrzył, jak chłopcy biegną w stronę zgromadzonego przy drzwiach sali gimnastycznej tłumu. „Koguty" na dachu samochodu policyjnego rytmicznie migały. Wyłączył je, po czym skierował samochód w alejkę o ruchu jednokierunkowym, którą sunął sznur pojazdów rodziców przyjeżdżających przed szkołę po swe pociechy i natychmiast odjeżdżających do domów. Stop i start. Zupełnie jak na lotnisku.

Mimo zamkniętych szyb do środka wozu patrolowego docierały dźwięki muzyki płynące z sali gimnastycznej. W oknach szkoły migało lodowate, mętne światło stroboskopowe. Jakiś chłopak wybuchnął śmiechem, z ust sterczał mu papieros. Obok samochodu przeszła przytulona do siebie para; dziewczyna nie była starsza od Kristy. Nieszczęsna dyżurna klaskała w dłonie.

Dzięki Bogu, że Krista nie wybrała się na tę zabawę. Jak wszystkich rodziców, Neala przepełniały mieszane uczucia. Pragnął, by jego córka miała wielu przyjaciół, ale żywił też nadzieję, że będą nimi członkowie klubu szachowego, gdzie słuchano Mozarta.

Nie próbował się nawet zastanawiać, co Krista robi po wyjściu z sali gimnastycznej. Nie potrafił też wyobrazić sobie córki w samochodzie z jakimś napalonym chłopaczkiem, który miał wprawdzie mózg, ale poniżej paska od spodni. Nie chciał, żeby Krista dorosła.

Ujrzał przed sobą niewielką, błękitną hondę civic. Kiedy pojazd przystanął przed wejściem do sali gimnastycznej, z gromadki młodzieży wysunęła się jedna z dziewczyn i spiesznie ruszyła w stronę auta. Była ubrana na czarno, miała jasne, krótko ostrzyżone, nastroszone włosy, ale wyglądała dziecinnie. Neal niecierpliwie stukał palcami w kierownicę, czekając, aż dziewczynka otworzy drzwi hondy i wsunie się do środka. W tej samej chwili kobieta za kierownicą odwróciła głowę. Neal natychmiast rozpoznał jej profil.

Kwiaciarka. Jej córka jest w wieku Kristy. A więc jego i panią Lindberg łączą nie tylko zabici bracia i wspólna niechęć do broni.

Też jest samotna, pomyślał, nieprzyjemnie dotknięty tą refleksją. Samotna i piękna. Miał nadzieję, że ten mężczyzna jeszcze tego nie zauważył.


Rozdział 3

W zatłoczonej sali gimnastycznej było nieznośnie gorąco. Karen nie pamiętała, aby kiedykolwiek podczas zebrania rodziców panował aż taki ściski Do auli wniesiono ławki, a naprzeciwko nich ustawiono mikrofon i dwa rzędy metalowych, składanych krzeseł.

Karen podświadomie spodziewała się ujrzeć grupę dziewcząt, które, wymachując pierzastymi pomponami, będą się starały wywołać jeszcze większy entuzjazm. Może spowodowało to skrzypienie ławek i krzeseł, kiedy ktoś na nich siadał, lub też mieszanina zapachu pasty do podłóg i potu. Karen nigdy nie czuła się tu w pełni dorosła. I zapewne nie tylko ona. Siedząca obok kobieta naciągała skraj spódnicy na niezgrabnie przechylone w jedną stronę kolana. Mężczyzna przed nią bawił się czapką baseballową; wkładał ją, zdejmował i znów wkładał, poprawiał na głowie, miął w dłoniach. Karen nabrała nagle ochoty, aby mu ją zabrać.

W końcu przed mikrofonem stanęła przewodnicząca komitetu rodzicielskiego, Vicky Thomas. Była to osoba, której Karen serdecznie nie znosiła. Vicky najbardziej lubiła organizować kiermasze wypieków domowych i konkursy mycia samochodów. Jej najstarsza córka chodziła do ostatniej klasy. Karen była przekonana, iż Vicky od trzynastu lat udziela się społecznie i jeśli szkoła zorganizuje kiedyś izbę pamięci, to przewodnicząca komitetu rodzicielskiego zajmie w niej poczesne miejsce. Karen, gdy tylko widziała Vicky, natychmiast czmychała w przeciwną stronę. Nie znosiła pieczenia ciast.

Niestety, Vicky uwielbiała też ogrodnictwo, jeśli tym mianem można nazwać sadzenie rzędów ognistopomarańczowych begonii i jaskrawożółtych nagietek. Karen opanowała sztukę życzliwego uśmiechania się w swym królestwie do Vicky, trzymania buzi na kłódkę i inkasowania pieniędzy za towar.

- Jestem zachwycona, widząc tak liczne audytorium - zaświergotała Vicky do mikrofonu. - Jeśli równie tłumnie zgłosicie się państwo do najbliższych wyścigów, pomyślcie tylko, jaki możemy osiągnąć sukces.

Kobieta, która miętosiła rąbek sukienki, mruknęła:

- Już wolę podpisać czek.

- Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu z was pojawiło się tutaj na wieść o nowym systemie nagród, stosowanym przez nauczycieli i administrację szkolną. Ponieważ pan Bradley, nasz dyrektor, zgodził się osobiście odpowiedzieć na wasze pytania, bez dalszych wstępów przekazuję mu mikrofon.

Carl Bradley był bardzo niezadowolony z danej mu okazji, ale Karen wcale mu nie współczuła. Jej zdaniem dyrektor szkoły był idiotą i dzięki sprawie, w której właśnie zorganizowano to spotkanie, inni też zaczęli to dostrzegać.

Dyrektor chrząknął i na jego twarzy pojawił się dobrotliwy uśmiech.

- Pozwólcie państwo, że na początku wyjaśnię zasady naszego nowego systemu. Szkoły od dawien dawna karzą za złe zachowanie i marne wyniki w nauce, nie nagradzając jednocześnie w dostatecznym stopniu dobrego sprawowania i celujących stopni. Na poziomie szkoły podstawowej wystarcza złota gwiazda. Jeśli chodzi o nastolatków, należy wymyślić coś bardziej stosownego do ich wieku. Zadaliśmy zatem sami sobie pytanie: co nastolatki lubią? - Zachichotał. - Odpowiedź: muzykę, stroje, przedstawicieli płci przeciwnej oraz kino. Doszliśmy do wniosku, że kino będzie tańsze niż nowy strój.

Nikt z rodziców się nie roześmiał. Nawet Vicky Thomas. Carl Bradley znalazł się w bardzo kłopotliwej sytuacji.

Znów chrząknął, poprawił na nosie okulary i ciągnął z marsową miną:

- Pierwszy przyznam, że istnieje ryzyko niewłaściwego wyboru filmów, które młodzież powinna oglądać. Ale z całą pewnością nastolatków nie zadowoli „Mała syrenka".

Siedzący w pobliżu Karen mężczyzna wcisnął na głowę czapkę i gwałtownie wstał.

- Niektóre z tych filmów są dozwolone od siedemnastu lat i nasze dzieciaki nie mogą na nie chodzić bez opieki dorosłych - oświadczył. - Powiedziałbym, że pokazywanie ich uczniom pierwszej klasy szkoły średniej to więcej niż niewłaściwy wybór.

Karen z zadowoleniem skonstatowała, że od tej chwili porządek zebrania zaczyna się walić. Kilku nauczycieli wstało z miejsc, aby wyjaśnić powody, dla których muszą przekupywać uczniów filmami w rodzaju "Halloween III" czy innych. Kilkoro rodziców odważyło się wyrazić opinię, że przede wszystkim to sami nauczyciele powinni zastanowić się, dlaczego nie potrafią dostarczyć uczniom motywacji do nauki.

Marta Peters, która w poprzednim tygodniu cierpiała na ropne zapalenie okostnej, spytała, co się stało z ideą nauki dla samej nauki. Wizyta u dentysty najwyraźniej nie poprawiła jej humoru.

- Pochwała z ust dobrego nauczyciela powinna stanowić wystarczającą motywację dla ucznia - dodała cierpko, kładąc nacisk na słowie „dobrego", czym nie zyskała sobie przychylności dyrektora.

Wstała kolejna matka.

- W gazetach nieustannie piszą, że nasi uczniowie osiągają coraz gorsze wyniki w testach i że szkolnictwo w Japonii i w Niemczech stoi na dużo wyższym poziomie. Nasze dzieci spędzają w szkole i tak dużo czasu, więc po co marnować go jeszcze więcej?

Dyrektor czekał, aż umilknie burza oklasków.

- Nagrody, która mobilizuje uczniów do pracy, nie można nazywać marnowaniem czasu.

Tym razem wstała Karen.

- Wydaje mi się jednak, że wielu z nas uważa to za stratę czasu. Przecież sugeruje pan uczniom, że nauka jest czymś tak niemiłym, że wymaga lukrowania. I jakie wnioski wyciągną z tego dzieci? Szkoła powinna być ekscytująca, powinna rzucać uczniom wyzwanie, sprawiać, że będą samodzielnie myśleć. Młodzież musi nauczyć się analizować problemy i szukać rozsądnych rozwiązań. Musi odkrywać piękno literatury, uczyć się dyskutować w sposób przekonujący. Zapewne też należy dzieciom wpajać przekonanie, że rozpoczęte dzieło trzeba skończyć, choćby było nie wiadomo jak nudne. Muszą uczyć się cierpliwości w chwilach, gdy są znudzone lub zniechęcone. - Karen rozejrzała się po sali. - Już niedługo staną twarzą w twarz z realnym światem, a ja nie podejrzewam, żeby jakikolwiek pracodawca zamierzał nagradzać ich dobrą pracę biletem na „Terminatora II".

Karen usiadła przy akompaniamencie głośnych oklasków. Pośród zebranych dostrzegła kilkoro znajomych oraz paru nauczycieli, którzy zachowywali podejrzane milczenie, podczas gdy Bradley, przygotowując się do obrony, formował szyki własnych żołnierzy. Peter Merck, nauczyciel chemii, który często zaglądał do jej szklarni, puścił do Karen perskie oko. Dostrzegła również Franka Morrisa, nauczyciela matematyki. Nie wyobrażała sobie, aby mógł zabrać głos, bez względu na to, której stronie przyznawał słuszność. Dalej siedział Joe Gardner, nauczyciel gimnastyki i trener szkolnej drużyny. Dobry Boże, czy koszykarze nabędą prawo do pójścia w piątek do kina dopiero wtedy, gdy zaczną każdą piłkę wrzucać do kosza?

Prawie wszystkie miejsca zostały już zajęte i z tyłu sali tłoczyli się rodzice, którzy na zebranie przyszli później. Karen dostrzegła między nimi również szefa policji. Wprawdzie miał na sobie inną kowbojską koszulę, ale ta również zapinana była na perłowe zatrzaski. Co on robi na tym zebraniu?

Neal Rowland obserwował ją od samego początku.

Kiedy spotkali się wzrokiem, przesłał jej lekki uśmiech i pokazał uniesiony kciuk. Karen zastanawiała się wprawdzie, czy policjant jest żonaty, ale nawet nie przyszło jej do głowy, że może mieć również dzieci. A może na zebraniu pojawił się służbowo, chcąc w ten sposób lepiej poznać miejscową społeczność?

Jeśli tak, to pozna ją aż za dobrze.

Rodzice po kolei zabierali głos; projekt Bradleya poparły tylko dwie osoby. Na koniec wstała Vicky Thomas i ponownie wzięła do ręki mikrofon. Twarz jej promieniała.

- Usłyszeliśmy tu wiele kontrowersyjnych opinii; niektóre z nich pan Bradley z pewnością weźmie pod rozwagę. Podziękujmy mu burzliwymi oklaskami za to, że był uprzejmy przyjść na nasze zebranie.

Gdy rozległy się słabe oklaski, na twarzy Bradleya pojawił się mdły uśmiech. Vicky Thomas miała głowę na karku i zanim zgromadzeni rodzice zdążyli opuścić salę, szybko załatwiła resztę mniej istotnych spraw. Ławki trzeszczały i klekotały, ludzie wstawali z miejsc i formowali niewielkie, hałaśliwe grupki lub kierowali się prosto do wyjścia. Karen zaczęła krążyć po sali.

Choć było to wbrew jej naturze i zwyczajom, tego wieczoru ubrała się wyjątkowo elegancko. Ostatecznie zamierzała przeprowadzić własną kampanię wyborczą, a wybór niestety zależał od uprzejmego rozdzielania uśmiechów, potrząsania dłoni i spolegliwości. Należało też dwa razy pomyśleć, zanim otworzyło się usta. Tego wieczoru należało również włożyć sukienkę i pończochy.

- Wszyscy chcemy, żeby nauczyciele myśleli twórczo - przyznała rację jednemu z ojców. - Ale powinni też kierować się zdrowym rozsądkiem.

- Jestem zaskoczona, że dziś bierzesz naszą stronę - dobiegł ją z boku słodki głos.

Karen natychmiast zmieniła zdanie; to nie Vicky Thomas jest istotą, której serdecznie nie znosi. Jest nią Lareina Parsons. Lareina uczyła początkowo swe dzieci w domu, chcąc w ten sposób uchronić je od niemoralnych jej zdaniem wartości humanistycznych, wpajanych młodzieży przez szkoły publiczne. Najwyraźniej jednak doszła do wniosku, że wyniesione przez nią z gimnazjum wykształcenie nie przygotowało jej wystarczająco do samodzielnego uczenia syna i córki matematyki, biologii oraz gramatyki języka angielskiego. Obecnie jej dzieci chodziły do szkoły średniej, budząc postrach wśród nauczycieli i urzędników, którzy musieli mieć nieustannie do czynienia z ich matką.

- Sądzę, że dziś prawie wszyscy jesteśmy ze sobą zgodni - odparła taktownie Karen. - Pieniądze pochodzące z naszych podatków należy przeznaczać na rzetelne nauczanie, a nie na wątpliwej wartości eksperymenty.

- Dziękuję Bogu, że dzieci w porę powiadomiły mnie, co się święci. - Lareina przyłożyła dłonie do piersi, jakby dostała palpitacji. Ponadto taki gest byłby bardziej na miejscu, gdyby miała na sobie żabot, a nie koszulkę z napisem „Mamusia piłkarza". Karen ze smutnego doświadczenia wiedziała, że matki piłkarzy dobrze wiedzą, co to krew, pot i łzy; palpitacje tak łatwo ich nie dopadają. Nie zmieniając pozy, Lareina dodała: - Moim dzieciom staram się wpajać prawdziwe wartości i przeraża mnie myśl, na co mogłyby być tutaj narażone!

- Nie chodzi o to - burknął jeden z ojców. - Ja nie chcę, żeby moja córka oglądała spluwę Dona Johnsona.

W innym miejscu i przy innej okazji Karen odpowiedziałaby nonszalancko: "Pewnie, że nie, ale niewiele mnie to obchodzi". Tego wieczoru jednak potrząsnęła tylko głową i zrobiła stropioną minę.

- I pomyślcie tylko - dodała Lareina - że nasze dzieci nie mogą w klasach odmawiać modlitwy, ale mogą za to oglądać nieprzyzwoite filmy!

Karen doszła do wniosku, że wystarczająco już naudzielała się towarzysko. Odwróciła się, by odejść, i stanęła oko w oko z Nealem Rowlandem.

- Dobra robota, pani Kwiaciarko - oświadczył, kiwając głową.

Szczera pochwała czy tylko zwykły komplement? Karen zdecydowała, że to pierwsze.

- To miła niespodzianka spotkać pana na zebraniu rodziców. Czy ma pan dzieci?

- Prawdę mówiąc, tak - odparł poważnie. - Dwójkę. Michael ma dziesięć lat, a Krista czternaście.

- Krista? O, moja córka wspominała coś o nowej koleżance. Myślę, że pańska córka chodzi z moją Abby do jednej klasy.

- Pewnego wieczoru widziałem, jak odbierała ją pani po zabawie ze szkoły. Ładna dziewczyna,

- Dziękuję. - Karen nabrała nagle ochoty na pogawędkę. - Co pan sądzi o naszym dzisiejszym zebraniu? - zapytała prowokująco.

- Dokładnie to samo, co pani - odrzekł i złożył ręce na piersi. - Z tymi filmami dyrekcja trochę się wygłupiła. Ciekaw jestem, w jaki sposób niektórzy nauczyciele zdobyli dyplomy.

- Nie słyszałam, żeby zabierał pan głos.

- Pani zrobiła to za mnie. - Cofnęli się nieco, gdyż stojąca w pobliżu grupa rodziców stawała się coraz liczniejsza. - Poza tym moja sytuacja tutaj jest trochę niezręczna i staram się nie wplątać w politykę.

- Ale głosować pan będzie?

- Będę, - Uniósł brwi. - A za kim pani się opowie?

- Za sobą. Chcę wejść do rady szkolnej. Prześliznął się wzrokiem po jej postaci w sposób, który można było zinterpretować dwojako.

- Podoba mi się to, co tu dziś ujrzałem.

- A cóż pan takiego ujrzał? - zapytała.

- Bystrą i energiczną kobietę.

Nieco oschły ton jego wypowiedzi kazał się Karen zastanowić, czy Neal Rowland rzeczywiście przepada za energicznymi kobietami. Albo za bystrymi. Ciągle miała w pamięci futerał z karabinem i kowbojskie buty, a to mówiło jej o tym człowieku wszystko, co chciała o nim wiedzieć.

- Zatem liczę na pański głos - powiedziała - a teraz proszę mi wybaczyć. Widzę kogoś, z kim muszę zamienić kilka słów.

Krążąc po sali, Karen cały czas czuła na sobie jego wzrok. Czyżby ją obserwował? Po kręgosłupie przeszedł ją zimny dreszcz. Zapewne dużo bardziej interesują go wysocy mężczyźni o brązowych oczach. A może po prostu, podobnie jak ona, obserwuje wszystkie kobiety i zastanawia się, którą z nich upatrzy sobie gwałciciel?

Wędrowała po sali, przyłączając się do poszczególnych grup i zamieniała za każdym razem kilka słów, myślami jednak błądziła gdzie indziej. Czy na sali przebywa ofiara pierwszego gwałtu? Czy jest tu także gwałciciel?

Jej uwagę przykuła postać kierującej się do wyjścia kobiety. Abby uwielbiała swą nauczycielkę angielskiego. Lisa Pyne stanowiła w przybliżeniu dorosłą wersję Abby: drobna, energiczna, jasnowłosa. Patrząc na nią, Karen z przykrością stwierdziła, że Abby chciałaby mieć taką matkę jak panna Pyne. Karen wielokrotnie próbowała wzbudzić w sobie niechęć do Lisy, ale nauczycielka rzeczywiście zasługiwała na uwielbienie, jakim otaczali ją uczniowie. Była przeurocza.

Przez cały tydzień Abby żaliła się na nieobecność Lisy w szkole. Zastępujący ją nauczyciel kazał uczniom czytać po cichu „Wielkie nadzieje". Utwory Dickensa w swoim czasie drukowane były w odcinkach, stanowiąc coś w rodzaju „Posterunku przy Beverly Hills", i trzymały czytelników w napięciu. Jednak dla współczesnych nastolatków, wychowywanych od najwcześniejszych lat na telewizji, powieści Dickensa są nudne jak flaki z olejem. Innymi słowy, cytując Abby, kogo to wszystko obchodzi?

Karen była głęboko przekonana, że Lisę bardzo obchodzi los powierzonych jej dzieci. Była jedyną nauczycielką, której niepotrzebny był Arnold Schwarzenegger i jego jatki, by wzbudzić w swych podopiecznych motywację do nauki.

- Lisa! - zawołała Karen i drobna kobieta przystanęła. Odwracała się z widocznym wahaniem.

- O, Karen. Miło cię spotkać.

Na widok ciemnych worków pod oczami oraz sińców i guzów, które szpeciły śliczną zazwyczaj twarz Lisy, po plecach Karen przebiegł dreszcz przerażenia. Siniaki nie były świeże i powoli zmieniały barwę z fioletowej na jasnożółtą.

- Boże drogi, co ci się stało? - zawołała.

Karen, choć poruszona do żywego, nie przestała myśleć. Z pewnością musi się jednak mylić! Pierwsza kobieta została zgwałcona prawie trzy tygodnie wcześniej, a sińce i zadrapania na twarzy nauczycielki pochodzić musiały sprzed niecałego tygodnia.

Lisa uśmiechnęła się - zbyt szybko, zbyt promiennie. Uśmiech ten jednak prawie natychmiast zgasł.

- Wyglądam okropnie, prawda? Ale 1 tak już jest dużo lepiej. Cały tydzień siedziałam w domu, żeby nie straszyć swoim wyglądem dzieciaków. Mogłyby pomyśleć, że zbliża się halloween.

- Ale co...?

Lisa zamachała nerwowo rękami.

- Och, spadłam z konia. Powiedziałam „prrr", i on posłusznie się zatrzymał, ale ja nie. Wprawdzie jeszcze przez kilka dni nie powinnam pokazywać się ludziom na oczy, ale koniecznie chciałam być na zebraniu. Nie sądzę, żeby reakcja rodziców okazała się zgodna z oczekiwaniami naszego dyrektora, prawda?

Karen, skrywając niepokój, postanowiła nie drążyć głębiej.

- Bóg jeden wie, czego oczekiwał. Ale nie miał wyboru i musiał się dziś pojawić. Inna rzecz, że powinien był znaleźć jakiegoś kozła ofiarnego...

- Ale kogo? Musiałby sobie najpierw kogoś upatrzyć. - Przez chwilę Lisa zachowywała się i mówiła jak zawsze, szybko jednak spuściła wzrok. - No cóż, pozdrów ode mnie Abby. Powinnam jak najszybciej wracać do domu.

- Lisa... - Głos Karen nagle się zmienił. - Czy jesteś pewna?

W błękitnych oczach młodej nauczycielki pojawił się strach, który starała się pokryć promiennym uśmiechem.

- Pewna? Czego?

- Że spadłaś z konia - odparła cicho Karen.

W Lisie zaszła zdumiewająca przemiana. Wyraźnie skuliła się, jakby na jej plecach nieoczekiwanie spoczął ogromny ciężar, jakby otrzymała straszliwy cios.

- Nie bądź śmieszna! - zawołała piskliwie. - Oczywiście, że spadłam z konia. Na Boga, co ty sugerujesz? Zresztą nieważne. Nic mnie to nie obchodzi. Posłuchaj, przed wyjściem muszę jeszcze wstąpić do łazienki. Zobaczymy się... Cóż, już niedługo zobaczę się z Abby.

Karen stała jak wrośnięta w ziemię i obserwowała odchodzącą pospiesznie Lisę. Instynkt jej nie omylił. Miała rację. Tyle tylko że Lisa nie była pierwszą ofiarą gwałtu, lecz trzecią.

- A to drań - mruknęła Karen. - Nic dziwnego, on gdzieś tutaj jest.

Neal obserwował tłum z lekkim rozbawieniem. Atmosfera spotkania była gorąca i odnosił wrażenie, że teraz obecni zawierają ze sobą jakieś osobliwe alianse. Połowa rodziców uważała, że zebranie jest zwykłą stratą czasu; opinię tę podzielał również Neal. Druga połowa zdecydowanie opowiadała się przeciw wybranym filmom. Ten obóz był podzielony. Części osób nie przeszkadzało to, że w filmach pojawia się trochę brutalnych epizodów, zdecydowany jednak sprzeciw budziły sceny erotyczne. Inni rodzice nie mieli nic przeciwko Spluwie Dona Johnsona, ale nie chcieli, aby ich dzieci oglądały roztrzaskiwane ludzkie głowy.

Neal pomyślał ponuro, że nie wszyscy dorośli wiedzą, co się dzieje, gdy przemoc połączyć z seksem. Niestety, niektóre kobiety, które pojawiły się tego wieczoru w szkole, miały okazję coś takiego zobaczyć.

Na przykład pani Kwiaciarka, która poza tym kompletnie go zaskoczyła. Okazało się, że jeśli chce, potrafi być bardzo sympatyczna i uprzejma. Podsłuchiwał rozmowy, które krążąc po sali prowadziła; były gładkie jak u najwytrawniejszego polityka. Oczywiście, jeśli w przeszłości wypuściła zbyt wiele rac, może być troszeczkę za późno, żeby omamić wyborców. Był pewien, że mężczyzna, który grzmiał, iż dzieci nie powinny uczęszczać na filmy dozwolone od lat siedemnastu i generalnie nie należy ich rozpaskudzać, nie odda głosu na panią Lindberg.

Odruchowo poszukał jej wzrokiem. Stała nie opodal wyjścia, kilka metrów od niego, i rozmawiała ze śliczną blondynką. Natychmiast rozpoznał w niej nauczycielką angielskiego Kristy. Rozmowa kobiet wcale nie była beztroska. Mimo że ani pani Lindberg, ani Lisa Pyne nie podnosiły głosu, panujące między nimi napięcie było wręcz namacalne.

Neal zesztywniał i zmarszczył brwi. Czy Krista w tym tygodniu nie wspominała o zastępstwie? W pewnej chwili nauczycielka zacisnęła pięści i odeszła od pani Lindberg. Kiedy, spiesznie wychodziła z sali, Neal ujrzał jej twarz.

O, cholera!

Szybko podszedł do Karen.

- Czy mówiła, co jej się stało?

Na dźwięk jego głosu drgnęła, ale zaskoczenie szybko minęło i jej oczy rozbłysły gniewem.

- Słucham? Czy to pan kazał przedstawiać jej taką właśnie wersję?

- Widziałem tę kobietę tylko raz, kiedy przyprowadziłem swoją córkę do szkoły - wyjaśnił spokojnie.

Karen popatrzyła mu w oczy i głęboko westchnęła.

- Boże drogi! Powiedziała, że idzie do łazienki. Muszę ją jednak mocniej przycisnąć.

- Poczekam - odrzekł, dotrzymując jej kroku. - Jeśli będę potrzebny, proszę mnie zawołać.

- Też coś! - burknęła kwaśno. - Jeśli!

Szeroki hol, wzdłuż którego ciągnęły się pomalowane na brązowo, pozamykane szafki uczniów, był pusty. Pokrywające podłogę linoleum zostało na ten wieczór szczególnie dokładnie wypastowane i teraz lśniło ostrym blaskiem. Przed drzwiami do damskiej toalety Neal chwycił Karen za ramię.

- Jaką wersję pani podała?

- Że spadła z konia.

- Moglibyśmy zawrzeć sojusz.

- Nie sądzę.

- Czy ma męża?

Karen potrząsnęła przecząco głową i zapytała:

- Czy to ona była pierwszą ofiarą?

- Nie.

- Boże! - jęknęła, znikając w łazience.

Kiedy zamknęły się za nią drzwi, Neal Oparł się plecami o ścianę i czekał.

Do łazienki prowadziły podwójne drzwi. W środku znajdował się rząd kabin, długi zlew z lustrem, a ściany zdobiły napisy. Nieudolnie odnowione podczas letnich wakacji tynki wymagały drugiego malowania. Spod cienkiej warstwy żółtej farby przebijały ciemne litery. „Pieprzę cię". A obok ręczny dopisek: ,Lepiej pieprz Jona".

Co za, wyobraźnia! Karen próbowała przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek pisała na ścianach toalet. Jeśli nawet tak było, to malowała zapewne znak pokoju, symbol zupełnie obcy pokoleniu jej córki.

W pierwszej chwili sądziła, że w toalecie nikogo nie ma, po chwili jednak dobiegł ją głośny oddech i szloch. Drzwi ostatniej kabiny były zamknięte i stamtąd właśnie wydobywały się te dźwięki.

- Lisa? - zapytała, a ściany odpowiedziały jej echem.

- Daj mi spokój.

- Nie boisz się być tu sama?

Zapanowała chwila ciszy, a potem rozległ się jeszcze bardziej rozpaczliwy szloch. Karen postanowiła postawić sprawę otwarcie.

- W zeszłym miesiącu zgwałcono w miasteczku dwie kobiety. Policja trzyma to w tajemnicy.

- Boże!

- Czy wyjdziesz, Liso?

Po chwili drzwi kabiny otworzyły się. W jaskrawym świetle twarz młodej nauczycielki wyglądała upiornie. Pod oczami widniały smugi rozmazanego tuszu do rzęs, powieki były napuchnięte i czerwone, twarz dodatkowo zniekształcał grymas przerażenia.

- Dwie kobiety? - powtórzyła z niedowierzaniem. Karen skinęła głową.

- Skąd o tym wiesz?

- Jedną z nich jest Chelsea Cahill, moja przyjaciółka. Lisa zamknęła oczy i zadrżała.

- Myślałam, że tylko mnie to spotkało. Myślałam, że obserwuje mnie, żeby wrócić. Obserwował mnie, sam się do tego przyznał.

Oczy Karen napełniły się łzami. Wyciągnęła ręce i przytuliła do siebie Lisę, która w tej chwili bardzo przypominała jej Abby.

- Wiem. Ale nie obserwował cię przez cały czas. Tego nie był w stanie zrobić. Zaatakował nie tylko ciebie.

- Tak się bałam - odparła drżącym głosem Lisa i znów zaczęła łkać. Po chwili podjęła urywanym głosem: - Nie widziałam jego twarzy, był w masce. Jak szkielet z pustymi oczodołami. Z tym tylko, że... tam były źrenice. Patrzyły na mnie. Cały czas. Cały czas, kiedy... - Zadrżała. - Już nigdy więcej.

- Co nigdy więcej?

- Nie będę tańczyć. Już nigdy nie zatańczę.

Karen zacisnęła powieki i pozostawała tak dłuższy czas. Gdy w końcu otworzyła oczy, w lustrze dostrzegła odbicie stojącego w progu Neala. Ogarnęła ją wściekłość zarówno na gwałciciela, jak i na policjanta, który pozwolił zboczeńcowi skrzywdzić następną kobietę. Z wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.

- Liso - powiedziała miękko, nie okazując swych rzeczywistych uczuć - musisz koniecznie porozmawiać z policją.

- Nie! - Młoda kobieta zesztywniała i wyrwała się z objęć Karen. - Tego nie zrobię. Powiedział... - Ujrzała Neala i odwróciła się gwałtownie w jego stronę. - Kim pan jest?

Karen dotknęła jej ramienia.

- Liso, to Neal Rowland, nowy szef policji. Zobaczył. .. zobaczył dziś twoją twarz.

- Spadłam z konia! Nikt nie udowodni, że było inaczej!

- Dopóki ten łajdak nie znajdzie się za kratkami, nie poczuje się pani bezpiecznie - powiedział Neal szorstko. - Jeśli nie podejmie pani walki, nigdy nie dojdzie pani do siebie.

Lisa zadzwoniła zębami.

- On mnie zabije!

- Nie zabije. Zrobił, co chciał, i tak panią przestraszył, że nie potrafi pani stawić czoło temu, walczyć.

Karen obserwowała zaciętą twarz Neala, który mówił pogardliwie, wykrzywiając usta, i nie była pewna, czy przypadkiem on nie ma racji. Nie widziała innego sposobu, żeby przemówić nauczycielce do rozsądku.

- Musi pani ze mną porozmawiać - ciągnął. - Czy podejmie pani walkę?

- Ale jak?

- Proszę mi wszystko opowiedzieć.

- Po co? - Usta Lisy drżały, ale ton głosu był wyzywający. - Przecież pan go jeszcze nie złapał.

- Ale złapię.

- I... dlaczego nie wiedziałam, że w miasteczku grasuje gwałciciel? - Głos jeszcze bardziej jej zadrżał. - Dlaczego?

Neal zerknął na Karen.

- Dobre pytanie - wtrąciła wypranym ze wszelkich emocji głosem. - Dlaczego pan nie odpowie?

Zanim przeniósł wzrok na nauczycielkę, w oczach zabłysł mu gniew.

- Pozostałe kobiety były równie przerażone jak pani - wyjaśnił beznamiętnym głosem. - Nie chciały, żeby napastnik wiedział, że zgłosiły się na policję.

Oszołomiona Lisa wzięła to tłumaczenie za dobrą monetę, ale nie Karen. Ona nie wierzyła, że kobiety nie są w stanie obronić się same. Gdyby Chelsea o wszystkim wiedziała, drzwi jej domu byłyby dobrze zaryglowane i w razie czego miałaby kilka dodatkowych chwil, żeby sięgnąć po jakąś broń lub po prostu uciec do sąsiadów. Wiele kobiet w miasteczku posiada broń. Mogą powyciągać ją z szaf i trzymać pod ręką. Karen wprawdzie broni nie miała, ale spałaby dużo spokojniej, gdyby zaczęła trzymać przy łóżku pogrzebacz.

Chelsea była jej najbliższą przyjaciółką, lecz Karen nie sądziła, że powinna stawiać jej interesy nad bezpieczeństwo innych kobiet w mieście. Jeśli gwałciciel zechce karać swe ofiary za to, że zwróciły się do policji, podejmie ogromne ryzyko. Poza tym Karen była pewna, że mężczyzna ten niebawem znajdzie kolejną ofiarę. Sądząc po wydarzeniach minionego miesiąca, uczyni to szybko.

- Więc jak? - zapytał Neal. - Porozmawia pani ze mną?

Lisa posłusznie skinęła głową. Była blada, wyczerpana i nie miała siły na kłótnie. Zapewne odczuła wielką ulgę, kiedy wyznała wreszcie swój sekret i zyskała złudzenie, że znajduje się pod ochroną policji.

- Zabiorę panią do szpitala. Musimy mieć dokumenty... - Nawet on miał na tyle taktu, żeby, poskromić język. - To dla pani bezpieczeństwa - dokończył nieprzekonująco.

Drobna blondynka ponownie skinęła głową; uczyniła to tak mechanicznie, że Karen, widząc ów nieznaczny gest, natychmiast z niechęcią przypomniała sobie, jak owej pamiętnej nocy Chelsea uciekała od rzeczywistości. Czy kobiety tylko tak potrafią reagować na brutalność mężczyzn?

Kiedy Neal Rowland skierował Lisę w stronę wyjścia, Karen ruszyła za nimi. Skrzywdzona i bezwolna nauczycielka jeszcze bardziej przypominała jej Abby. Karen nie mogła w tej chwili opuścić Lisy. Neal obrzucił ją wprawdzie ostrym spojrzeniem, gdy szła w stronę wozu patrolowego, ale nie odezwał się słowem.

Gdy już ulokowali się w samochodzie, nie uruchomił od razu silnika, lecz zaczął zadawać pytania. Lisa, najwyraźniej zadowolona, że jest ciemno i może zachować pozorną anonimowość, posłusznie na nie odpowiadała. Parking powoli pustoszał, a Karen słuchała historii, jaką już znała, z tym tylko, że dzięki konkretnym pytaniom opowiadanej ze szczegółami i dużo mniej emocjonalnie.

- Wzrost?

W kojącym uścisku Karen drobna dłoń Lisy jeszcze bardziej się skurczyła.

- Nie wiem. Było prawie ciemno, a on ani razu nie stanął bezpośrednio przede mną.

Następne pytanie, w porównaniu z poprzednimi, Rowland zadał zdumiewająco łagodnym tonem:

- Panno Pyne, nie chcę wnikać w pani doświadczenia erotyczne, ale może zorientowała się pani... w chwili kiedy ten człowiek... panią gwałcił, jakiego był wzrostu lub jaką miał budowę ciała?

Zapadła długa cisza. Lisa zaczęła drżeć.

- On... on mnie dosłownie zgniótł. Przydusił mnie, nie mogłam nic zrobić. Opór nie miał sensu. W porównaniu z nim byłam taka mała.

Karen krajało się serce, gdy słyszała płacz Lisy. Neal skinął głową, jakby słowa nauczycielki potwierdziły jego domysły.

- I nie zapalał światła?

- Tylko... tylko wtedy, kiedy tańczyłam.

- Czy domagał się jakiejś konkretnej muzyki? Drżący głos Lisy nabrał mocy.

- Miałam taśmę z piosenkami „Dire Straits". Nie wiedziałam, jak to tańczyć.

Neal skinął głową.

- Czy innym kazał tańczyć coś innego? - zainteresowała się Lisa.

- Tak.

Karen milczała, nie chcąc dawać Nealowi powodu, by kazał jej opuścić samochód. Teraz jednak ciekawość zwyciężyła.

- A tej pierwszej kobiecie jaką muzykę kazał puścić? Spojrzał na nią bez wyrazu.

- Country - and - western. Gartha Brooksa. Przez czysty przypadek. Ta właśnie taśma leżała na magnetofonie.

- A więc gatunek muzyki jest mu obojętny.

- Tak. Zależy mu wyłącznie na tym, żeby kobieta tańczyła.

Karen zastanawiała się, czy sens tej rozmowy w ogóle dociera do Lisy. Siedziała z pochyloną nisko głową, ż zamkniętymi oczami i Rowland, zadając kolejne pytania, za każdym razem musiał dotykać jej ramienia.

Napastnik ani razu nie zdjął maski; Nie wie, jakiego koloru były jego włosy. Oczy miał piwne. Tak, tego była pewna. Nigdy tych oczu nie zapomni.

Nie zapamiętała niczego więcej, co mogłoby być dla policji użyteczne. Gwałciciel zachowywał wszelkie środki ostrożności. Podobnie jak pozostałe kobiety, Lisa nie widziała ani jego twarzy, ani włosów. Wszystkie napaści miały miejsce późnym wieczorem i zawsze, gdy zdejmował z siebie jakąś część ubrania, gasił światło. Ani razu nie podniósł głosu; mówił szeptem. Chelsea i pierwsza ofiara próbowały walczyć; ale nic nie wskórały. Lisa najwyraźniej była zbyt przerażona, żeby stawiać jakikolwiek opór.

- Powinnam była jednak walczyć - szepnęła. - Może...

- Zapewne wtedy pobiłby panią jeszcze dotkliwiej - przerwał jej szorstko Rowland. - Jest pani drobna i opór na nic by się nie zdał.

Lisa lekkim kiwnięciem głowy przyznała mu rację, ale Karen odniosła wrażenie, że nauczycielka wcale nie jest o tym przekonana.

Przed szpitalem Karen popatrzyła na Lisę i spytała:

- Kiedy skończą cię badać, czy masz dokąd wrócić', gdzie nie będziesz sama?

Lisa skinęła głową.

- Zatrzymałam się u przyjaciółki. Znasz ją, to Gretchen Williams, radca prawny naszej szkoły. Powiedziałam jej o wszystkim.

- W takim razie najlepiej będzie, jeśli się pożegnam. - Karen ścisnęła jej dłoń. - Abby zapewne już się o mnie niepokoi. Zadzwonię do ciebie jutro. Wszystko będzie dobrze.

Lisa patrzyła na nią z rozpaczą.

- Czy dlatego, że nie powiadomiłam wcześniej policji, ktoś zostanie zgwałcony?

Karen nie miała zamiaru wyjaśniać Lisie, jak niewiele nowego wniosły do sprawy jej zeznania. Nie powiedziała nic ponadto, co zeznała już Chelsea. Napastnik był wysoki i miał piwne oczy. Ma obsesję na punkcie tańca. Jest człowiekiem ostrożnym i wszystko bardzo dokładnie planuje. Mieszka w Pilchuck, ponieważ w przeciwnym razie skąd by wiedział, że żadna z tych kobiet nie ma męża i wszystkie mieszkają same? Gdyby nie znał ich codziennych zwyczajów, nie zdołałby ich tak skutecznie podejść.

Po raz pierwszy Karen ogarnął strach. Zmusiła się do nieszczerego uśmiechu.

- Nie. Twoja historia wiele wniosła do sprawy, a kilkudniowa zwłoka nie robi najmniejszej różnicy.

- Dziękuję - szepnęła Lisa.

Z poczuciem winy Karen zrozumiała, że tego wieczoru nie będzie myślała o Lisie, a jedynie o samej zbrodni. Zagryzła wargi i skinęła głową.

- Mam nadzieję, że postąpiłam słusznie - oświadczyła Lisa i ruszyła w stronę białych drzwi szpitala.

- Odwiozę panią do samochodu - zwrócił się Neal do Karen.

- Pójdę piechotą.

- Niech pani nie będzie śmieszna.

- Czy nie powinien pan tutaj zaczekać? - zapytała, odwracając się w jego stronę.

- Wrócę.

- W porządku.

W milczeniu podeszli do wozu patrolowego. Karen nieprzyjemnie uderzył panujący na parkingu mrok mimo palących się niedaleko latarni ulicznych. Była zadowolona, że nie jest sama, a jednocześnie zła za ową zależność od kogoś.

Przez całą drogę do szkoły milczeli. Honda civic stała pośrodku całkowicie opustoszałego parkingu. Z wyjątkiem palących się przed wejściem sodowych lamp, budynek szkolny był ciemny. Rowland zatrzymał samochód obok hondy i ku zaskoczeniu Karen wyłączył silnik.

W głębokiej ciszy usłyszała jego głębokie westchnienie. Wsparł dłonie na kierownicy i odwrócił twarz w jej stronę.

- No dobrze - odezwał się beznamiętnie. - Z jakiego powodu jest pani taka wściekła?

- Wściekła? - powtórzyła jak echo. - Proszę nie traktować mnie jak dziewięcioletniej dziewczynki, która nieustannie się dąsa.

- Zgoda, ale widzę przecież wyraźnie, że przez cały wieczór chciała mi pani coś powiedzieć.

Jest bardziej bystry, niż sądziła.

- W porządku - odparła po raz drugi tego wieczoru.

- Uważam, że, gdyby natychmiast ostrzegł pan mieszkańców miasteczka, do trzeciego gwałtu by nie doszło. Zapewne i Chelsea nie zostałaby zgwałcona. Która ofiara gwałtu nie boi się powrotu napastnika? A przecież w takich przypadkach policja nigdy nie zachowuje milczenia. Uważam, że prowadzi pan jakąś grę. Wymyślił pan sobie, że kobiety są bezradnymi stworzeniami, i próbuje uchronić je przed brutalną rzeczywistością. Polowanie w ciemnościach, gdy przeciwnik nie orientuje się, że jest pan już na jego tropie, sprawia panu niebywałą frajdę. Wmieszane w to kobiety są jedynie fantami. Czy nie mam racji?

Zacisnął mocno usta i z jego twarzy zniknął beznamiętny wyraz.

- Sama pani nie wie, co wygaduje.

- Może nie wiem - odrzekła - ale te kobiety są moimi przyjaciółkami. To, co przytrafiło się im, może równie dobrze przytrafić się mnie lub mojej córce.

- Ja też mam córkę.

Karen otworzyła drzwi samochodu.

- Raz już dałam panu szansę, mimo że od początku uważałam, że robię źle. Teraz niczego nie obiecuję.

- A czy o cokolwiek panią prosiłem?

- Sądziłam, że to wyłącznie kwestia czasu.

- Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?

- Głos Neala był napięty; najwyraźniej z trudem nad sobą panował.

- Bez przerwy się mylę, ale moje pomyłki nie pociągają za sobą tak straszliwych skutków.

Karen, nie dbając o to, czy Neal zamierza jeszcze coś powiedzieć, ze złością zatrzasnęła za sobą drzwi. Świadoma obserwujących ją czujnie oczu, wlokła się na tych przeklętych wysokich obcasach, które tak niedawno jeszcze wydawały się jej niezbędne, aby wywrzeć na wszystkich wrażenie. Wysokie obcasy uniemożliwiają ucieczkę, pomyślała. Otworzyła drzwi swej hondy i w świetle lampki zlustrowała tylne fotele. Upewniwszy się, że nic jej nie grozi, wsiadła i uruchomiła silnik. Gdy przejeżdżała przez parking, kierując się ku wyjazdowej bramie, towarzyszył jej samochód policyjny. Potem wyminął ją i odjechał.

Poczuła się opuszczona.

Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?

Nie chciała myśleć o popełnionych omyłkach. Musiała żyć zgodnie ze swym sumieniem. Tylko tak potrafiła.


Rozdział 4

Karen przystanęła w progu sypialni i obserwowała pogrążoną we śnie Abby. W sączącym się z przedpokoju świetle dziewczyna wyglądała bardzo młodo - zbyt młodo, aby jakiś przygłup ze szkoły średniej składał jej ordynarne propozycje. Pozbawiona makijażu twarz Abby była po prostu buzią dziecka.

Dziecka przekształcającego się już w kobietę, pomyślała posępnie Karen. Na bosaka przeszła przez pokój i sprawdziła zamknięcie w oknie. Zamek zatrzymałby gwałciciela zaledwie na kilka sekund. Więcej, poprawiła się w myślach. Okno znajdowało się wysoko nad ziemią, a ponadto rosły pod nim krzewy szczególnie kolczastych róż z gatunku Therese Bugnet. Śpiąca Królewna chroniona przez zarośla jeżyn. Karen dotknęła policzka córki i poczuła pod palcami ciepło jej oddechu. Bezpieczna.

Ale czy naprawdę? Czy bezpieczna jest sama Karen, skoro w niewielkim miasteczku, gdzie mieszka, grasuje gwałciciel? Ileż żyje w nim samotnych, młodych kobiet? Jeśli bandyta wyczerpie już wszystkie możliwości, jeśli nie znajdzie samotnej kobiety, czy nie zainteresuje się dziewczętami ze szkoły średniej?

Przed oczami Karen znów mignęła blada twarz Lisy, zanikające siniaki, wyraz wstydu w oczach. Wspomnienie to nagle wywołało w niej złość. Gdyby Lisa wiedziała, że nie jest jedyną ofiarą gwałtu, gdyby była przekonana, że wcale nie jest słabsza od reszty kobiet, byłoby jej dużo łatwiej. Nawet gdyby świadomość, że w okolicy grasuje szaleniec, nie uchroniła jej przed gwałtem, nie cierpiałaby tak strasznie, sądząc, że tylko ją to spotkało. Do diabła, powinna wiedzieć, że w miasteczku jakiś drań poluje na kobiety!

Gdy w końcu Karen wróciła do łóżka, długo nie mogła zasnąć. Przyrzekła Nealowi, że będzie milczeć, ale obietnicę tę złożyła przed zgwałceniem Lisy. No cóż, Neal dostał szansę, lecz jej nie wykorzystał. Milczenie nie pomogło w schwytaniu gwałciciela, zatem należy ostrzec kobiety.

Następnego dnia nie pozwoliła sobie na żadne wahania i ponowne analizy sytuacji. Przez okno patrzyła, jak Abby wychodzi z domu i zajmuje miejsce w szkolnym autobusie; ostatni raz robiła to, gdy jej córka miała osiem lat. Później Abby postanowiła być samodzielna. Zachowaj Bóg, żeby dziewczyna, oglądając się za siebie, dostrzegła w oknie postać matki.

Makijaż i układanie włosów, oręż współczesnej kobiety przeciw światu, zajęły Karen trochę więcej czasu niż zwykle. Następnie wsiadła do samochodu i pojechała prosto do redakcji miejscowej gazety.

„Pilchuck Times" był tygodnikiem, a jego nakład zależał od zainteresowania czytelników nowinkami ze szkoły i... kupnem garażu. W kolumnie policyjnej pisywano o dokonanych w miasteczku przestępstwach: w jednym z domów doszło do awantury, ktoś gdzieś dopuścił się drobnej kradzieży, nieletni chłopak został aresztowany pod zarzutem złośliwego rzucenia kamieniem w przejeżdżający samochód, w którym wybił boczną szybę.

Jedna z urzędniczek trzymała pod biurkiem pudło z rzeczami znalezionymi. Do osób odwiedzających redakcję zwracała się po imieniu.

- Karen! - Siwiejąca, o wyglądzie cherubina Dottie Webster przesłała jej uśmiech. - Samantha mówiła, że na spotkaniu rodziców nieźle dorzuciłaś do pieca.

Karen odpowiedziała jej uśmiechem.

- W piecu paliło się już na dobre. Zresztą Sam również zdrowo dołożyła do ognia.

Dottie potrząsnęła głową.

- Ona tak zawsze.

- Czy jest Pete?

- Chyba żartujesz. - Dottie zniżyła głos. - Każdego ranka rozwiązuje krzyżówkę w „Heraldzie". Tylko mu nie mów, że ci to powiedziałam.

Karen ponownie się uśmiechnęła i ruszyła w stronę biura Pete'a Eksteda. Pete i Dottie byli za starzy, aby mieć dzieci w wieku szkolnym. Oboje też nie uprawiali ogródka, lecz Karen znała ich stosunkowo dobrze, od czasu gdy zaczęła regularnie zamieszczać w gazecie reklamy swej firmy. Potrafiła tak im zajść za skórę, że bez słowa zamieszczali jej ogłoszenia na pierwszej stronie.

Pete, chudy, wysoki, z postępującą łysiną, nie próbował nawet chować gazety z rozwiązaną do połowy krzyżówką.

- Karen! - zawołał. - Czym mogę ci służyć? Płonący w niej wczoraj gniew nieco przygasł, ale żar ciągle jeszcze się tlił. Usiadła na starym, drewnianym krześle twarzą w stronę redaktora, wyprostowała się i oznajmiła ponuro:

- W ciągu kilku ostatnich tygodni w miasteczku miały miejsce trzy gwałty.

Oczy Pete'a zwęziły się. Kiedy pochylił się raptownie nad biurkiem, zaskrzypiało pod nim krzesło.

- A policja?

- Prosiła ofiary i ich rodziny o zachowanie milczenia. Pete przeszywał Karen wzrokiem.

- Boże, chyba nie ty...

- Nie. Moja przyjaciółka. Nie chciałabym wymieniać jej nazwiska.

- I tak nie mógłbym opublikować imienia i nazwiska ofiary. - Pete potrząsnął głową i chwilę milczał, najwyraźniej zbierając myśli. - Cholera jasna - mruknął w końcu. - Czy to ktoś przyjezdny?

- Nie.

Sięgnął po notes z kartkami w linie i zaostrzył ołówek.

- Znasz jakieś szczegóły? - zapytał.

Karen przekazała mu kilka informacji, wyjaśniając, że resztę powinien wydobyć od szefa policji, Rowlanda.

- Jestem uczciwa - zaznaczyła. - Myślałam, że solidnie zabiorą się do roboty, ale kiedy została zgwałcona trzecia kobieta, nie mogłam dłużej milczeć. Ludzi trzeba ostrzec.

- Masz rację. - Gdy Pete sięgnął po słuchawkę telefonu, Karen wycofała się z gabinetu. Życząc Dottie miłego dnia, usłyszała głos Pete'a:

- Czy to szef policji Rowland? Z wiarygodnego źródła dowiedziałem się...

Było to miłe ze strony Pete'a, że zachował dyskrecję, lecz Karen nie miała wątpliwości, że Rowland wszystkiego się domyśli. Jeśli nawet przez chwilę czuła wyrzuty sumienia, to kolejna refleksja pozbawiła ją wszelkich skrupułów: to jasne, że ona jest źródłem informacji, ponieważ trzy zgwałcone kobiety znajdowały się w zbyt dużym szoku, zbyt się wstydziły, żeby ujawnić prawdę. I, na Boga, odpowiedzialność za to ponosi tylko Rowland.

Tym razem zapomniała nawet o pączkach i pojechała prosto do pracy. Szklarnie powitały ją kałużami błota. Wprawdzie od czterech dni nie padało, ale wynajęta do pomocy nastolatka zostawiła na noc włączony szlauch. Brodząc w grząskim błocku - kalosze naturalnie były w środku - Karen podeszła do ściany i zakręciła kran.

- Czy ta smarkata w ogóle wie, co to mózg?

Z tym pytaniem zwróciła się do rododendronów. Rośliny nie odpowiedziały; zapewne również nie znały odpowiedzi.

Potrząsnęła głową, otworzyła sklep, nastawiła wodę na kawę, włożyła kalosze i największe kałuże zasypała wiórami. Po chwili zadzwonił telefon.

- Bulwy będziemy mieli za kilka tygodni - odpowiedziała na czyjeś pytanie. - Mniej więcej w połowie października. Tak, z wyjątkiem pewnych szczególnych gatunków wszystkie sprowadzamy z plantacji w dolinie Skagit. Drzewka iglaste zaczniemy sprzedawać z trzydziestoprocentowym rabatem pod koniec tego tygodnia.

W ciągu kolejnej godziny w szklarni pojawiło się dwóch klientów, ale nic nie kupując, włóczyli się między roślinami. Karen, nie spuszczając z nich oka, przycinała róże. Ciągle kupowała szczepy różnych krzyżówek i sprzedawała je w sklepie, ale jako ogrodnik z prawdziwego zdarzenia wolała sama je hodować i ostatniej wiosny zaczęła już proponować klientom własny towar. W porównaniu z dorodnymi różami, które kupowała na plantacjach, jej kwiaty wyglądały nędznie, ale udało się jej namówić na nie sporo osób. Rośliny, których nie sprzedała, miała zamiar wstawić w dwulitrowe pojemniki; wiosną sadzonki powinny wyglądać już dużo lepiej.

Uporanie się ze skutkami „przecieku" zajęło Rowlandowi dokładnie dwie godziny. Pięć minut później jego wóz patrolowy zatrzymał się na parkingu przed szklarnią Karen. Umundurowany szef policji zamknął z trzaskiem drzwi pojazdu i wyminął kilku klientów, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem. Karen nie przerywała metodycznego zanurzania łodyg róż w płynie z hormonami wzrostu.

Mimo przekonania o swej słuszności i kipiącego w niej gniewu, nie potrafiła powstrzymać się od refleksji, że policjant jest jednak bardzo przystojnym mężczyzną. Granatowy mundur i gruby czarny pas z kaburą onieśmielał. Na jego widok przypomniała sobie, jak to w wieku trzynastu lub czternastu lat brała udział w marszu protestacyjnym przeciw wojnie w Wietnamie. Waliły petardy, a gliniarz na ogromnym gniadoszu podkutym wielkimi podkowami parł nieubłaganie na tłum, spychając go z drogi. Przed oczami znów stanęła jej jak żywa niewzruszona, kamienna twarz tamtego policjanta. Nie było w niej złości; tłum nic a nic go nie obchodził, on po prostu wykonywał swą pracę.

Wspomnienie to naszło ją całkiem nie w porę. W odległości kilkunastu centymetrów od jej kolan pojawiły się czarne, szyte ręcznie buty policjanta. Był wściekły. Gdy spoglądał w dół na klęczącą Karen, jego oczy groźnie błyszczały.

- Czy wie pani, jakich narobiła szkód? - zapytał szorstko z nie skrywaną złością.

Karen uniosła głowę i przesłała mu lodowate spojrzenie.

- Narobiłam? Raczej chyba kilku zapobiegłam. Neal zaklął pod nosem, zrobił półobrót, jakby próbując

opanować narastającą w nim agresję, i znów odwrócił się do Karen.

- Dziś rano miałem zamiar sam udać się do Eksteda - wycedził przez zęby - ale pani musiała wytoczyć swoją artylerię. Teraz już nikt w Pilchuck nie da nam spokoju. „Times" na pierwszej stronie rąbnął taki elaborat, że z całą pewnością temat podchwyci również „Herald", i zrobią z naszego wydziału bandę niekompetentnych durniów. Przez następne dwa tygodnie, zamiast ścigać gwałciciela, będę musiał się bronić i tłumaczyć.

- Przecież i tak nie ścigał pan gwałciciela, prawda? Na widok wyrazu jego twarzy Karen aż się skurczyła.

- A skąd pani o tym wie?

- Lisa...

- Została zgwałcona, zgoda. Nie ujęliśmy jeszcze sprawcy, ale to nie znaczy, że nie byliśmy tego bliscy. Proszę mi, powiedzieć, pani Lindberg, czy w poprzednim życiu nie była pani przypadkiem policjantką? A może studiowała pani kryminologię?

- Nie.

Karen dźwignęła się z kolan i po raz pierwszy tego dnia stanęła z Nealem twarzą w twarz. Żeby nie zderzyć się z jej nosem, musiał postąpić krok do tyłu.

Gdy odezwał się, mówił niebezpiecznie cicho. Właściwie syczał.

- Czy sądzi pani, że na posterunku siedzi się tylko przy biurkach i gra w pokera?

Karen nie lubiła przechodzić do ofensywy, ale teraz nie miała wyboru.

- Powiedziałam Pete'owi, że prowadzicie śledztwo. Neal pochylił się w jej stronę.

- A skąd pani o tym wiedziała? Poczuła suchość w ustach.

- Próbowałam...

- Złagodzić cios?

Obrzuciła go płonącym wzrokiem.

- Nie, oddać diabłu co jego.

I znów ją zaskoczył. W jednej sekundzie z jego twarzy zniknęła złość, a pojawił się wyraz zmęczenia i zawodu.

- Nie tylko mnie wyrządziła pani krzywdę. Skrzywdziła pani również tych wszystkich niewinnych ludzi, którzy czytając ten artykuł, nabierają przekonania, że policja jest bezsilna. Teraz niechętnie do nas zadzwonią. Skrzywdziła pani też dzieciaki, które podsłuchują przecież rozmowy rodziców. W ciągu pięciu minut podważyła pani zaufanie, jakie wypracowaliśmy sobie przez lata wizyt w szkole

i spotkania z młodzieżą w ramach programu „ODWAGA". - Potrząsnął głową. - Powinna była pani najpierw porozmawiać ze mną.

- Pan także mógł poinformować mnie o swoich planach.

- A to niby dlaczego? - Brązowe oczy Neala straciły nagle blask. Wyglądał, jakby miał już Karen po dziurki w nosie. - Kto dał pani prawo do podejmowania w imieniu mieszkańców miasteczka decyzji natury moralnej?

- Wszyscy mamy obowiązek robić to, co uważamy za słuszne.

Stanowiło to jej życiowe credo, więc wypowiedziała tę formułkę prawie automatycznie. Neal potrząsnął głową.

- Pani Lindberg, cały problem w tym, że w pani mniemaniu racja jest zawsze po pani stronie, a inni są w błędzie. Czy tym razem choć przez chwilę zastanowiła się pani nad sytuacją ludzi, którzy są wplątani w tę sprawę?

Nie dał jej czasu na odpowiedź, przekonany, że Karen znajdzie jakąś ripostę. Odwrócił się i odmaszerował, nie spoglądając nawet pod nogi, na buty, których obcasy zanurzały się w nasiąkłych wodą wiórach. Podszedł prosto do swego samochodu, wsiadł, zatrzasnął drzwi i odjechał.

Karen śledziła go wzrokiem. Targały nią wątpliwości, jakich nie miała od bardzo dawna. Czyżby Rowland miał rację, że należy do tych doprowadzających do furii osób, które są najświęciej przekonane o własnej nieomylności? Czyżby naprawdę miała zwyczaj wtrącania się w nie swoje sprawy tylko dlatego, że we własnym mniemaniu wie wszystko lepiej niż inni?

Stopniowo zaczęła się uspokajać, słuchając bzyczenia pszczoły krążącej wśród ustawionych na stole astrów i japońskich zawilców, wdychając silną, słodką woń drobnych kwiatków rose de rescht. Nagle usłyszała głos dziecka:

- Mamo, zobacz. Motylek.

Ogród zawsze wpływał na Karen kojąco, ukazywał jej wszelkie problemy we właściwych proporcjach. Do licha, nie wolno jej przecież trzymać się na uboczu, skoro może wszystko zmienić na lepsze! Zbyt wiele osób, przyzwoitych i pełnych dobrych chęci, tuli uszy po sobie i nie robi nic. Karen zawsze uważała, że gdyby Amerykanie wcześniej zabrali głos, nie doszłoby do przegranej wojny w Wietnamie. Jej brat zginął na dwa miesiące przed ewakuacją z Sajgonu. Jego śmierć poszła na marne.

Karen zawsze starała się robić wszystko jak najlepiej. Tym razem jednak popełniła omyłkę. A może nie; może sprowokowanie szefa policji do działania nie jest takim złym posunięciem? Mogła polegać wyłącznie na własnym instynkcie.

Ale w głębi duszy wiedziała, że Neal Rowland również robi to, co w jego pojęciu jest dobre. A ona właśnie pokrzyżowała mu plany.

- Mamo! Nie musisz rozmawiać o mnie z nauczycielami, tak jakbym była małym dzieckiem.

Karen szybko szła przez dziedziniec w stronę nowego skrzydła budynku szkolnego, gdzie mieściły się pracownie przedmiotów ścisłych oraz sala matematyczna. Obok niej dreptała Abby. Miała przygarbione plecy i spuszczoną nisko głową, zapewne w daremnej próbie ukrycia twarzy tak, żeby nikt jej nie rozpoznał. Co powiedzą jej koledzy i koleżanki, gdy zobaczą ją tu z matką, nawet jeśli matka poświęciła dużo czasu na staranne ubranie się oraz makijaż i Abby zasadniczo nie miała jej nic do zarzucenia.

- Abby, uwierz mi, że chcę porozmawiać z twoim nauczycielem nie dlatego, że traktujecie jak dziecko - wyjaśniała cierpliwie Karen. - Chcę tylko zapytać pana Morrisa, czy nie potrzebujesz pomocy z algebry. Ja zdążyłam zapomnieć z tego przedmiotu wszystko, czego nauczyłam się w szkole.

- Więc po co jej się uczyć, skoro na nic się nam w życiu nie przyda? - burknęła nadąsana córka.

Dobre pytanie. Karen, choć pełna wątpliwości, starała się mówić pewnym siebie tonem.

- Ważne jest zrozumieć samą koncepcję. Szczegóły są mniej ważne i mogą się zatrzeć w pamięci. Ponadto istnieją na świecie zawody, w których wymagana jest znajomość matematyki dużo bardziej skomplikowanej niż na waszym poziomie.

Przybyły na miejsce. W holu zapach środków czystości mieszał się z jakąś ostrzejszą wonią. Formaldehydu? Karen pamiętała, jak na lekcjach biologii przeprowadzali przyprawiające o mdłości sekcje żab.

- Mamo, dlaczego nie napiszesz do niego listu?

- Bo już tu jestem - odparła Karen. - Poza tym prosiłam o spotkanie.

W czarnych leginsach i zsuwającym się z jednego ramienia swetrze Abby wyglądała bardzo delikatnie i kobieco. Pełne niezadowolenia pomruki, jakie z siebie wydawała, kompletnie nie pasowały do jej wyglądu.

- Ma - mo.

Karen uśmiechnęła się.

- Jeśli chcesz wracać do domu samochodem, zaczekaj tu na mnie.

Drzwi do pokoju numer sto dziewięć były uchylone. Karen znała wprawdzie z widzenia Franka Morrisa, nauczyciela algebry, ale nigdy jeszcze z nim bezpośrednio nie rozmawiała. Nauczyciel siedział za biurkiem, ale słysząc pukanie do drzwi, a następnie wchodzącą do środka Karen, podniósł się z krzesła.

- Pani Lindberg?

- Tak, jestem matką Abby.

Karen wyciągnęła rękę i zdziwiła się, gdy nauczyciel chwilę się wahał, zanim podał jej swoją. Dłoń miał lekko spoconą. Dzięki Bogu, że nie uczy biologii, pomyślała, znów przypominając sobie formaldehyd i żaby. Niemniej dyskretnie wytarła dłoń w dżinsy.

- Eee... proszę usiąść.

Zajęła miejsce w jednej z uczniowskich ławek, naprzeciwko nauczyciela. Zamiast od razu przystąpić do rzeczy, Morris zaczął grzebać w szufladzie. Karen wyciągnęła szyję i ujrzała, że wytrząsa na dłoń maleńkie miętowe pastylki i wsuwa je sobie do ust.

Miała okazję bliżej mu się przyjrzeć. Kasztanowe włosy, brązowe oczy, średni wzrost, przeciętna twarz. Nie należał do nauczycieli, którzy ekscytują uczniów, wprowadzając ich na wyżyny intelektu. Zwykły, skromny mężczyzna.

- Jak już wspominałam panu przez telefon - zaczęła - martwią mnie oceny Abby, jakie dostaje z prac domowych i klasówek. Nie wiem tylko, czy wynikają one z jej lenistwa, czy braku zdolności matematycznych.

Frank Morris nie patrzył jej w oczy.

- Moim zdaniem jedno i drugie. Nie zawsze wszystko rozumie, ale zamiast się przyłożyć...

- ...opuszcza się w nauce - dokończyła Karen. - Doskonale znam tok rozumowania Abby. Skoro i tak ma dostać marny stopień, to po co w ogóle zadawać sobie trud.

Nauczyciel skinął głową. Najwyraźniej był pełen dobrych chęci.

- Dzieciaki w tym wieku nie lubią prosić o pomoc ani przyznawać się do niepowodzeń.

Karen zanotowała sobie w pamięci tę uwagę. Będzie musiała odbyć z Abby poważną rozmowę.

- Cały problem sprowadza się do jednego: co należy w tej sytuacji zrobić - odezwała się po chwili milczenia.

Morris postukał nerwowo piórem w blat biurka.

- Prawdę mówiąc, Abby poczyniła ostatnio pewne postępy. Proszę spojrzeć na to... - Wyciągnął jakieś papiery i Karen wstała, żeby rzucić na nie okiem. - Sama pani widzi, osiemdziesiąt procent i osiemdziesiąt cztery procenty. Podejrzewam, że pomaga jej koleżanka, nowa uczennica w klasie.

Nowa? Karen pogrzebała w pamięci i do głowy przyszłą jej niepokojąca myśl.

- Czy przypadkiem nie córka Rowlanda? Carol, Kari, Crystal... jakoś tak...

- Krista. Tak, to ona. Córka nowego szefa policji. Wielki Boże, pomyślała tęsknie, wspominając spotkania z rodzicami przyjaciół Abby. Pomagali sobie wzajemnie, podwożąc dzieci do szkoły, zabierając je po lekcjach lub z zabaw, dzielili się kłopotami. Przecież nie będzie rozmawiać z Nealem o miesiączkach czy randkach nastolatek. Może jednak przyjaźń Abby z Kristą szybko wygaśnie?

To dlatego właśnie Abby ostatnio tak poprawiła oceny z algebry!

- Jeszcze nie miałam okazji jej poznać - wyznała i westchnęła. - No cóż, trochę mnie pan pocieszył. Ale proszę natychmiast mnie powiadomić, gdyby Abby znów Zaczęła opuszczać się w nauce, lub, pana zdaniem, potrzebowała dodatkowej pomocy.

- Tak, oczywiście. - Frank Morris zerwał się z krzesła z takim pośpiechem, że strącił z biurka książkę. Gdy z łoskotem spadła na podłogę obok metalowego pojemnika na śmieci, zaczerwienił się, niezdarnie pochylił i podniósł ją z ziemi.

No cóż, wiem już wszystko, co chciałam wiedzieć, pomyślała Karen.

- Dziękuję panu - powiedziała szybko do odwróconego do niej plecami nauczyciela. - Nie będę zabierała więcej czasu. Widzę, że ma pan jeszcze sporo papierkowej roboty.

Morris znów się zaczerwienił, po czym wyprostował plecy.

- Nie, ja... To znaczy tak, mam trochę pracy, ale jeśli jest jeszcze coś, w czym mógłbym...

Karen zapewniła go, że nie ma więcej spraw, i wyszła z sali, żeby poszukać Abby. Znalazła ją na szkolnym dziedzińcu. Stała w towarzystwie jakiejś koleżanki oraz nauczyciela gimnastyki, a zarazem trenera szkolnej drużyny futbolowej. Wiedziała od Abby, że połowa dziewcząt aż piszczy na widok Joego Gardnera. Miał ciemne włosy i piwne oczy - dlaczego nagle wszyscy mężczyźni, których spotyka, mają brązowe źrenice? - aksamitne i pełne ciepła. Mierzył dobrych sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i miał wspaniale rozwinięte mięśnie, co podkreślały noszone przez niego obcisłe podkoszulki. Co więcej, miał też dołki w policzkach, na których widok Abby i pozostałe dziewczęta rumieniły się i zaczynały chichotać.

- Mamo, to jest właśnie Krista! - zawołała Abby na widok nadchodzącej Karen. - Mówiłam ci o niej. Czy możemy ją podwieźć do domu?

- Oczywiście.

Przesłała dziewczynie uśmiech. Przecież to nie jej wina, że jej ojciec jest, kim jest. Krista była wysoka, smukła i ładna. Podobnie jak Abby miała ciemne włosy i niebieskie oczy.

Karen odwróciła się w stronę nauczyciela gimnastyki.

- Nie strzela pan dzisiaj z bata? Czyżby pański zespół zasłużył na dzień lenistwa?

Trener rozłożył ręce.

- Chyba sobie pani żartuje! Po tym, jak zagrali w piątek? Nie, nie. Pojawiłem się w szkole, bo potrzebuję kilku rzeczy. Chciałem też zadzwonić do pani, ale Abby powiedziała, że ladą chwila będzie tu pani osobiście.

- Brzmi to złowieszczo - stwierdziła Karen, krzyżując ręce na piersi.

Vicky Thomas, kiedy miała do przekazania złą wiadomość, potrafiła zdobyć się na bardziej przekonujący uśmiech. Ale Joe był jeszcze bardzo młody.

- Dzieciaki są fantastyczne. I wiem, że zawsze mogę na panią liczyć.

- Niech zgadnę. Potrzebuje pan dyżurnej na którąś z kolejnych potańcówek. - Przyszła jej do głowy straszliwa myśl. - Proszę powiedzieć szczerze, czy tylko na jedną?

- Na dwudziestego pierwszego października - odparł natychmiast.

Abby w jednej chwili pojęła, na co się zanosi, i na jej twarzy odmalowało się przerażenie.

- Chce pan, żeby moja mama pełniła dyżur? - wydumała zdumiona.

- Może być gorzej - odrzekła beztrosko Karen. - A jeśli wybór padnie na ojca Kristy?

Trener nie miał za grosz poczucia humoru.

- Tak, to doskonały pomysł. Zadzwonię również do niego.

- Ale ja nie chodzę na zabawy - zaprotestowała słabo Krista.

Karen zaczynała się dobrze bawić.

- Ale twój tata zapewne chodzi. Słyszałam, że zapobiegł już kilku bójkom.

- To dobre dzieciaki - odezwał się ponownie Joe. - Mieliśmy tylko jedną bijatykę. Mówię pani, dyżur tutaj to kaszka z mleczkiem.

Karen zastanawiała się chwilę, czy nauczyciel nie krzyżuje przypadkiem za plecami palców.

Joe Gardner zerknął na zegarek.

- Muszę już lecieć. Wpiszę panią do notesu. Do zobaczenia, dziewczyny.

Ruszył w kierunku stojącego na parkingu samochodu. Abby, która najwyraźniej hamowała się w obecności nauczyciela, teraz chwyciła Kristę za ramię.

- To będzie straszliwy obciach. Nie możesz pozwolić na to, żeby twój ojciec też pełnił dyżur.

Karen wzniosła oczy do nieba.

- Och, daj spokój! Krista, nie ma się czego wstydzić. Nie przejmuj się tym tak jak Abby.

Abby popatrzyła z wyrzutem na matkę.

- Czy nie mogłabyś zachorować albo wymyślić coś w tym rodzaju?

- Chcesz, żeby odwołali zabawę?

- Nie odwołają.

Karen otworzyła drzwi hondy civic.

- Na pewno to zrobią, jeśli nie znajdą odpowiedniej liczby dyżurnych. Chodźcie.

Abby wsunęła się do auta i zapinając pas ciężko westchnęła.

- No cóż... Ale udawaj, że mnie nie znasz, dobrze? Karen uruchomiła silnik.

- Możesz być tego pewna do chwili, aż ty nie zaczniesz przynosić mi wstydu. - Zerknęła we wsteczne lusterko. - Krista, mów mi, jak mam jechać.

W kilka minut później jechała już długą aleją prowadzącą do starego białego domu w wiejskim stylu. Budynek przycupnął między dwoma potwornej wielkości cisami, rosnącymi po obu stronach frontowej werandy. Ktokolwiek je sadził, nie miał najwyraźniej zielonego pojęcia, do jakich rozmiarów potrafią wyrosnąć te drzewa. Teraz potężne, ciemne kolumny zasłaniały okna werandy i szpeciły pełną wdzięku sylwetę sędziwego domostwa.

Karen zatrzymała samochód. Ku swej radości na podjeździe nie dostrzegła wozu patrolowego, a zatem nie będzie musiała spotkać się z ojcem Kristy. Położyła rękę na oparciu fotela Abby i powiedziała pogodnie:

- Miło mi było cię poznać, Krista. Witamy w Pilchuck.

Dziewczyna chwyciła torbę z podręcznikami i sięgnęła do klamki.

- Hm... Dziękuję.

Abby również otworzyła drzwi.

- Zaczekaj tu chwilę, mamo. Krista, pamiętasz, miałaś pokazać mi to zadanie.

- Abby... - zaczęła Karen, ale jej córka zatrzasnęła już za sobą drzwi.

Córka Rowlanda wyciągnęła z torby notatnik i rozłożyła go na masce samochodu. Walcząc z pokusą, aby chwycić Abby za kark, wrzucić ją do samochodu i jak najszybciej odjechać, Karen obrzuciła spojrzeniem dom. Cholera, drzwi wejściowe stoją otworem.

I naturalnie stanął w nich nie kto inny, jak sam pan Kowboj Z Perłowymi Zatrzaskami, szef policji.

Karen opuściła szybę.

- Abby... - zaczęła. Córka machnęła jej ręką.

- Chwileczkę!

Starając się nad sobą zapanować, Karen zamknęła oczy, a następnie wysiadła z samochodu. Miała doskonałą okazję nauczyć córkę dobrych manier.

- Pani Kwiaciarka! - powiedział Neal, podchodząc do nich.

Karen spojrzała na niego ponad dachem samochodu.

- Szef Rowland.

Policjant popatrzył na Abby, która wraz z Kristą odwróciła się w jego stronę.

- Ty jesteś Abby - stwierdził Neal. - Jak ci leci?

- Chyba w porządku - odrzekła niepewnie. Oceniając rzecz po matczynemu Karen pomyślała, że jej córka mogła jednak wypaść gorzej. Na przykład gdyby tego dnia spotkało ją w szkole jakieś niepowodzenie. Czasami Karen była święcie przekonana, że Abby zaczęła paplać już w momencie przyjścia na świat i od tamtego czasu ani na chwilę nie zamknęła ust.

- To mój tata - odezwała się całkiem niepotrzebnie córka policjanta.

- Krista, jeśli chcesz, możesz pokazać koleżance konie - zasugerował Neal i znów przeniósł poważny wzrok na Karen.

- Naprawdę musimy już jechać - rzekła Karen. Ale było już za późno. Abby rozjaśniła się twarz.

- Masz własne konie?

- Tak, araby. Tato, czy mogę osiodłać Fancy?

- Oczywiście.

Karen znów otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale dziewczyn już nie było. Oparła się więc o karoserię, skrzyżowała ręce na piersiach i zapytała:

- Próbuje pan być po prostu uprzejmy, czy też chce coś dodać a propos naszej wczorajszej diatryby? .

- Myślałem, że w tym miasteczku jest kilkoro bardzo zadziornych dzieciaków, ale wtedy nie znałem jeszcze pani.

Karen lekko się zarumieniła. Zachowuj się jak dorosła, upomniała się w duchu.

- Ma pan rację - przyznała. - Przepraszam, zazwyczaj nie jestem tak zadziorna.

- Nie? Podejrzewam, że Bradley nie zgodziłby się z pani opinią. - Neal pomasował się po karku. - Proszę zapomnieć, że to powiedziałem. Nasz szanowny dyrektor w pełni zasługuje na to, co go spotkało. - Zawahał się, co nie często się mu przytrafiało. - Tak naprawdę, to... chciałbym panią przeprosić. Zrobiła pani to, co uważała za słuszne. Gdyby wszyscy mieszkańcy, nie oglądając się na innych, postępowali jak pani, mielibyśmy z pewnością o wiele mniej przestępstw.

Jego wielkoduszność jeszcze bardziej ją zawstydziła.

- Nie, to ja muszę pana przeprosić. Powinnam była powiadomić o swoich zamiarach. To, co zrobiłam, było nieuczciwe. Przepraszam.

Przez długą chwilę przyglądał się jej z uwagą, po czym odezwał się, przeciągając słowa:

- Nie wiem jak pani, ale mnie ten pasztet z przeprosinami nie smakuje. - Popatrzył w stronę stajni. - Może sprawdzimy, czy pani córka zdążyła już wylecieć z siodła?

Karen uśmiechnęła się. Żałowała trochę, że tak bardzo różnią się z Rowlandem charakterem oraz nastawieniem do świata i życia. Mogłaby przecież tego człowieka polubić.

- Czemu nie? - zgodziła się, postępując krok w jego stronę. - Ale Abby nieźle radzi sobie w siodle. Naciągnęła mnie kiedyś na kursy jazdy konnej.

- Jak to się mówi, wygląda na taką, która, jeśli tylko zechce, sok pomarańczowy wyciśnie nawet z rzepy. A już na pewno pierwszy lepszy szesnastolatek nie będzie miał przy niej najmniejszych szans.

- I chwała Bogu.

Rowland chrząknął.

- Przed dwudziestu laty nie zgodziłbym się z panią. Ale obecnie, mając córkę, śmiertelnie boję się takich wygadanych bysiów z corvettami. A swoją drogą, skąd oni, do licha, mają na to pieniądze!

Karen potrząsnęła głową.

- Ciągle się słyszy o dzieciakach, które na szesnaste urodziny dostają od rodziców samochód. Czasami zupełnie nowy. Mnie nie byłoby stad na większość samochodów, jakie widuję na parkingu przed szkołą.

- Sądzi pani, że handel narkotykami kwitnie tu bardziej, niż się wszystkim wydaje?

Kiedy przystanęli przy ogrodzeniu wybiegu dla koni i oparli łokcie o sztachety płotu, Karen, obserwując Abby wskakującą na śliczną gniadą klacz, zastanawiała się nad pytaniem Rowlanda.

- Nie - odrzekła w końcu. - Nie twierdzę, że nie mamy tu narkotyków, ale ciągle większym problemem jest alkohol.

Ze stajni wyszła Krista, prowadząc jabłkowitego ogiera o wspaniałej grzywie i złośliwym spojrzeniu.

- Ale śliczna para - orzekła Karen. - Abby już do śmierci pozostanie najwierniejszą przyjaciółką Kristy.

- Od najwcześniejszego dzieciństwa jeździłem konno. W swoim czasie występowałem nawet w rodeach. Pierwszą rzeczą, jaką nabyłem po kupnie tego domu, były właśnie konie. Stanowiły szczyt marzeń Kristy. Mój syn interesuje się nimi znacznie mniej.

Karen zerknęła ukradkiem na stojącego obok mężczyznę, który właśnie oparł nogę na dolnej żerdzi ogrodzenia. Choć miał śniadą karnację, na przedramionach rosło mu niewiele włosów. Dłonie miał wielkie, ale już na pierwszy rzut oka widać było, że nie są one niezdarne. Twarz koścista, o twardych rysach i wyjątkowo zmysłowych ustach. Gęste brwi przedzielone pionową zmarszczką ocieniały mu oczy, maskując bijący z nich wyraz inteligencji. Karen zapewne słusznie doceniła gwałtowność jego charakteru, ale z całą pewnością popełniła błąd, określając go mianem neandertalczyka.

Kiedy uświadomiła to sobie, ogarnął ją osobliwy niepokój. Żeby odpędzić dręczące myśli, skupiła uwagę na córce, która próbowała wprowadzić klacz w cwał. Obok niej poganiała swego ogiera Krista. Abby odwróciła się w stronę koleżanki i wybuchnęła radosnym śmiechem. Na ten widok Karen ścisnęło się serce.

- Czy... - Karen urwała i chrząknęła. - Czy w śledztwie pojawiły się jakieś nowe wątki?

Zrozumiał, o co jej chodzi; wyczytała to w jego spojrzeniu.

- Trudno powiedzieć - odparł i po chwili dodał: - Czy wie pani, czego najbardziej się obawiam?

Skierował wzrok w stronę swej córki, która właśnie wyprzedzała Abby. Roześmiana, z rozwianymi włosami, Krista wyglądała w tym momencie prześlicznie; była wprawdzie jeszcze poczwarką, ale lada moment miała rozwinąć skrzydła.

- Że zamiast kobiet zacznie teraz atakować dziewczęta - odparła Karen cicho. - Może nawet w wieku Abby lub Kristy.

Neal pochylił głowę, lecz Karen dostrzegła, że mocno zacisnął powieki.

- Nieustannie powtarzam, że on działa wedle określonego planu - powiedział szorstko. - Dlaczego miałby go zmieniać? Najwyraźniej potrzebuje czegoś szczególnego i nastolatka zapewne nie będzie w stanie sprostać jego wymaganiom. Naprawdę mam taką nadzieję.

- Amen. - Karen odruchowo dotknęła jego ramienia. - Musi w końcu popełnić jakiś błąd. Albo... jeśli ma pan rację, że ten bandzior zna wszystkie kobiety w mieście, Lisa wyeliminuje niektórych podejrzanych.

- Ba! - Odetchnął głośno, uniósł głowę i popatrzył na Karen błyszczącymi oczami. - Ale kilku też dodała.

- Te trzy kobiety muszą mieć coś ze sobą wspólnego.

- Ale co? Niech mi pani, do licha, powie co! - Rysy twarzy mu stężały i pod maską obojętnego kowboja Karen dostrzegła barbarzyńcę.

Ją zresztą również opadły mordercze instynkty. Gdyby ktoś zgwałcił Abby...

- Dwie z nich są nauczycielkami...

- Ale trzecia nie - warknął. - Ma syna w gimnazjum, to wszystko. Czy wie pani, co łączy ze sobą wszystkie trzy ofiary?

- Nie wiem.

- Robią zakupy w tych samych sklepach. Chodzą do tej samej przychodni i do tego samego dentysty. Odwiedzają tę samą kwiaciarnię... pani kwiaciarnię. W miasteczku takim jak to trudno o miejsce, gdzie by się nie spotykały. A połowa firm zatrudnia przynajmniej jednego mężczyznę o piwnych oczach.

- Tak. - westchnęła. - Też to zauważyłam.

Gdy spoglądał w stronę dwóch kłusujących na koniach dziewcząt, był wyraźnie spięty. Po chwili uśmiechnął się lekko.

- Nie mówmy o tym. Chodźmy. - Wskazał głową Abby i Kristę. - Teraz kolej na panią.

- Kolej na...? - Zaczęła energicznie kręcić głową. - O, nie. Konie to nie moja specjalność.

- Jeśli chodzi o konie, łatwo popaść w nałóg.

- Jestem za stara na nałogi.

- Niech pani da spokój. - Jego uśmiech był nieodparty, uwodzicielski. - Jest pani kobietą porywczą. Nie widziałem jeszcze, żeby się pani przed czymś cofała.

- No to ma pan świetną okazję zobaczyć - rzuciła, nie mając zamiaru wsiadać na konia.

Obie dziewczyny zatrzymały się przy ogrodzeniu.

- Mamo, ale to frajda! - wykrzyknęła Abby. - Może i ty polubisz konną jazdę na tyle, że kupimy sobie konia.

- Fancy jest bardzo potulna - wtrąciła Krista. - Zrobi wszystko, co jeździec jej wskaże.

Karen otworzyła usta, żeby powiedzieć, iż nie wsiądzie na Fancy, choćby ta miała zostać wyniesiona na ołtarze, ale nagle przed oczami stanął jej obraz ośmio - czy dziewięcioletniej Abby. Jej córka koniecznie chciała zostać gimnastyczką, lecz gdy trener polecił dziewczętom ćwiczyć na równoważni, Abby nie chciała wejść na przyrząd. W końcu przyznała, że się boi. Karen pamiętała swą irytację i kompletny brak zrozumienia. Na szczęście zdołała wtedy nad sobą zapanować, niemniej...

- No dobrze - zgodziła się bez entuzjazmu.

Abby z gracją zsunęła się z gniadej klaczy. Karen przeszła przez furtkę w płocie i stanęła obok konia. Fancy była niskim koniem o bardzo zgrabnych pęcinach, jednak z perspektywy, z której oglądała ją teraz Karen, wydawała się olbrzymim wierzchowcem.

Obok Karen pojawił się Neal.

- W porządku. Niech pani wsunie stopę w strzemię. Karen, czując się jakby ważyła sto kilogramów, posłusznie podskoczyła na prawej nodze.

Neal chwycił ją za biodra i w chwili gdy zaczynała tracić równowagę, uniósł ją wysoko, a Karen z cichym piskiem przerzuciła nogę przez koński grzbiet.

Naturalnie było to jedno z tych bezsensownych, małych angielskich siodeł.

- A czego mam się trzymać? - zapytała.

Neal, stary złośliwiec, wyszczerzył tylko zęby w szerokim uśmiechu i zaczął dopasowywać długość strzemion, trzymając w dłoni jej łydkę.

- Jeśli musi się pani czegoś trzymać, to proszę chwycić się grzywy. Ale dopóki koń będzie jechać stępa, niech pani siedzi wyprostowana w siodle.

Biorąc przed laty udział w lekcjach konnej jazdy Abby, Karen dowiedziała się, że naciśnięcie piętami końskich boków oznacza komendę „do przodu". Teraz więc, starając się zachować jak najwięcej godności, zawróciła klacz i tak długo naciskała kolanami i piętami jej boki, że zwierzę pojęło w końcu, o co chodzi człowiekowi, i ruszyło stępa.

Po kilku okrążeniach Karen zdecydowała, że nie jest wcale tak źle.

- Czy mogę przejść w kłus? - zawołała, mijając Neala i Abby, którzy siedzieli na płocie. Obok Karen elegancko cwałowała na swym ogierze Krista.

- Oczywiście! - odkrzyknął Neal, zabawnie krzywiąc usta. Nie sądziła, żeby na rodeach łapał na lasso jedynie oswojone cielaki. Musiał ujarzmiać co najmniej byki rasy Brahman i dzikie mustangi. - Niech się pani rozluźni i mocno trąci konia piętami.

Karen próbnie wbiła stopy w boki klaczy. Koń ruszył nieco szybciej. Karen mocniej ścisnęła kolana. Koń biegł już dużo szybciej. Ośmielona Karen z całych sił wbiła mu pięty w boki. Zwierzę raptownie przeszło w kłus. A może galop? Karen wiedziała jedno: jedzie stanowczo za szybko. Czuła się równie bezpiecznie jak piłka w rękach juniora z drużyny uniwersyteckiej, który gna tak szybko, że potyka się o własne nogi. I o piłkę.

Zacisnęła na czymś kurczowo dłonie; była to czarna końska grzywa. Karen dzwoniły zęby, a z każdym podskokiem konia unosiła się kilkanaście centymetrów nad siodło, po czym boleśnie na nie opadała. Chciała ściągnąć cugle, ale żeby to zrobić, najpierw musiała puścić grzywę, a przecież tylko dzięki temu trzymała się jeszcze w siodle.

- Bardzo dobrze! - zawołał Neal i Karen dostrzegła załzawionymi oczami, że właśnie go mija. - Niech pani się wyprostuje, rozluźni i po prostu jedzie!

Po prostu jedzie! Cholera, będzie jechać tak długo, aż ktoś nie oderwie jej dłoni od końskiej grzywy.

- Prrr! - krzyknęła, ale Fancy nadal kłusowała, podrzucając ją w siodle.

Zrobiła kolejne okrążenie i Karen uświadomiła sobie ze zdumieniem, że ciągle siedzi na koniu. Unosi się i opada. Nie jest to przyjemne, ale też nie niebezpieczne. Może powinna jednak uwolnić jedną rękę i unieść głowę? Kiedy w końcu rozluźniła się, unosiła się w siodle i opadała w rytm ruchów konia, nie przeciw nim.

Krista zrównała się z nią.

- Wszystko w porządku? - zapytała.

- Myślę, że tak - odparła Karen trochę zdziwiona.

W następnej chwili ujrzała przed sobą Neala i Abby, puściła końską grzywę i ściągnęła cugle. Fancy zwolniła tak gwałtownie, że Karen zadzwoniły zęby. Klacz podeszła wolno do Abby i otarła się pyskiem o brzuch dziewczyny.

- Zadowoleni? - zapytała Karen.

- Może pani jeszcze pojeździć - powiedział Neal.

- Mam już serdecznie dosyć - odparła. - Czy Fancy nie ruszy z miejsca, kiedy będę z niej zsiadać?

Na twarzy Rowlanda pojawił się uśmiech, który sprawił, że Karen poczuła do niego przypływ sympatii; w tej chwili wydał się jej wręcz pociągający. Neal zbliżył się z lewej strony i wyciągnął ramiona.

- Niech się pani po prostu ześliźnie z siodła - poinstruował niskim głosem.

Nie pamiętała, kiedy po raz ostatni mężczyzna wyciągnął do niej ramiona, być może dlatego ze wzruszenia zabrakło jej tchu. Zawahała się. Targające nią uczucia musiały odmalować się na jej twarzy, gdyż uśmiech Rowlanda zgasł, jakkolwiek on sam nie spuszczał z niej uważnego spojrzenia. Jak na zwolnionym filmie przerzuciła nogę przez grzbiet Fancy i wpadła prosto w jego ramiona. Chwycił ją w talii i postawił na ziemi, a ona wsparła dłonie na jego barkach. Kiedy odzyskała równowagę, oboje nie zabrali rąk.

Spoglądał na nią z góry, wzrok miał poważny; mogłaby przysiąc, że przez chwilę patrzył na jej usta. Wtedy rozległ się nagle głos jej córki:

- Mamo, czy musimy już wracać? Może sobie jeszcze trochę pojeżdżę?

Na ułamek sekundy oczy Neala zwęziły się, a Karen odniosła wrażenie, że po ciele przebiegł mu dreszcz. W chwilę później zabrał ręce i cofnął się o krok. Karen poczuła zawrót głowy i zamrugała oczami.

- Nie, mam jeszcze... - Czyżby ten wątły, jakby płynący z niezmierzonej dali głos należał do niej? Otrząsnęła się i powiedziała zdecydowanym tonem: - Nie. Musimy już jechać.

- Ależ, mamo...

- Przyjedziesz tu któregoś dnia. Beze mnie.

- Mam pomysł - odezwał się Neal jeszcze bardziej schrypniętym głosem. - Krista występuje w tym tygodniu w szkolnym przedstawieniu. Wybieram się tam z Michaelem, ale najpierw chcemy pójść' gdzieś na obiad. Może do nas dołączycie?

I oto znów w dworski sposób próbuje wykorzystać to, że jej córce bardzo się tu spodobało. Abby, naturalnie, zaproszenie przyjęła z entuzjazmem. Odmowa, jakkolwiek Karen bardzo chciała odmówić, byłaby kompletnie nie na miejscu. Bez względu na to, czy ją przeprosił, czy nie, nie potrafiła zapomnieć jego szorstkich słów.

Ale musiała też uczciwie przed samą sobą przyznać, że między nimi zawiązała się sekretna nić porozumienia. Skoro więc tak tego chce, co jej szkodzi spotkać się z nim raz czy drugi?

Uśmiechnęła się promiennie.

- Dlaczego nie? I tak miałyśmy zamiar iść na to przedstawienie.

Nurtujący ją niepokój zachowała dla siebie.


Rozdział 5

- Jestem pewna, że widzę za krzewem jaśminu jakiegoś mężczyznę! Stoi tam i obserwuje moje okno. - Ciężkie sapnięcie. - Na pewno widzi, że dzwonię. Proszę, pospieszcie się - błagała kobieta.

- Tak jest, proszę pani - odrzekł Neal. Potrząsnął głową, po czym wysłał pod wskazany adres jednego z policjantów.

Spodziewali się lawiny podobnych telefonów. Niestety, na tę kobietę gwałciciel z pewnością by się nie połakomił. Liczyła sześćdziesiąt lat i miała męża, który, w chwili gdy jego żona zerkała przez szparę w firankach, przebywał Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie. Dama ta wydzwaniała zresztą trzeci wieczór z rzędu.

Niemniej gwałciciel mógł rzeczywiście czaić się pod jej oknami i obserwować sąsiedni dom. Może zeszłego wieczoru uciekł przed pojawieniem się patrolu? Należało to sprawdzić. Dlatego zresztą uruchomili gorącą linię, gdzie obywatele mogli dzwonić o każdej porze dnia i nocy, nie obciążając dyżurnego numeru dziewięćset jedenaście.

Neal powiadomił dyspozytora, że wybiera się już do domu, i ruszył do baru na rogu ulicy, by zjeść hamburgera. Pani Feeney, sąsiadka, która pilnowała jego dzieci, z pewnością dawno już dała Kriście i Michaelowi kolację. W barze panował tłok i kiedy wszedł do środka, wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. W chwilowej ciszy, jaka zapadła, wypatrzył wolny stolik i skinieniem głowy odpowiedział na powitania. Kiedy składał zamówienie, w lokalu ponownie panował gwar. Czekając na posiłek, wlał do kawy śmietankę i przysłuchiwał się rozmowom.

- Zaraz po powrocie wyciągnę spluwę - odezwał się za jego plecami jakiś mężczyzna. - Niech no tylko skurwiel postawi nogę w moim domu, a będzie martwy.

Chór głosów przyznał mu rację. Jakiś inny mężczyzna powiedział:

- Nauczyłem żonę i córkę obchodzić się z bronią. Mała strzela już jak szatan. Trafi łobuza prosto między ślepia.

Wszyscy rozmawiali o broni, od remingtonów na jelenie poczynając, a kończąc na coltach special kalibru ponad dziewięć milimetrów; padła nawet nazwa karabinku snajperskiego. Neal poczuł, że po krzyżu przechodzi go zimny dreszcz. Jeśli tak dłużej potrwa; niechybnie zginie ktoś niewinny. Może to być jakiś maluch, który znajdzie pistolet swego ojca w szufladzie nocnego stolika, lub nastolatek, który przez okno, po nocnej eskapadzie, będzie wkradał się do swej sypialni i przez pomyłkę potraktowany zostanie jak intruz. Strzały mogą też paść podczas sprzeczki przed barem, gdyż kłócący się będą uzbrojeni. Możliwości było wiele; każda przerażająca.

Jeśli gwałciciel ma choć odrobinę oleju w głowie, powinien chwilowo dać za wygraną. Mieszkańców miasteczka ogarnęła histeria. Rachunki za prąd w tym miesiącu będą z pewnością bardzo przykrą niespodzianką. Na werandach i w ogródkach światła palą się całą noc, a sklepy z bronią świecą pustymi półkami.

- Cholera jasna - mruknął pod nosem.

- Słucham? - zapytała zdziwiona kelnerka, która zatrzymała się przed jego stolikiem z tacą z zamówieniem.

- Przepraszam, mówiłem do siebie.

Kiedy odeszła, skrzywił się i wziął do ust kęs hamburgera. Zastanawiał się, co o tych rozmowach o broni sądzi pani Kwiaciarka. A może i ona trzyma pod poduszką smitha & wessona?

Było to całkiem możliwe. Karen miała naturę wojownika; takie kobiety przed stu pięćdziesięcioma laty broniły swych rodzinnych gospodarstw - zajadle, z determinacją i przy użyciu strzelby. Jeśli się nie myli, Karen Lindberg jest kobietą liberalną, a źródła całego zła dopatruje się w Stowarzyszeniu Posiadaczy Broni Palnej. No cóż, może nadchodzące tygodnie czegoś ją nauczą. Może zrozumie, że sama przyłożyła rękę do panoszącego się zła, „ostrzegając" współmieszkańców przed grasującym w miasteczku potworem.

Neal zanurzył frytkę w keczupie i wsunął ją do ust. Jaki diabeł go podkusił, żeby zaproponować jej spotkanie? Już na samą myśl o Karen bolała go głowa. Będzie miał szczęście, jeśli po dziesięciu minutach rozmowy nie doprowadzi jej do szału. Albo ona jego. Jeśli nawet nie spotkał dotąd nikogo, kto po mistrzowsku potrafił siać niezgodę, to spotkał teraz właśnie w osobie Karen Lindberg.

To, że spotkał kobietę z takim charakterem, było szczególną ironią losu, bo Neal przybył do Pilchuck w poszukiwaniu spokoju. Stwardniał, widząc pieniące się w Los Angeles zło, a także pod wpływem własnego cierpienia we własnym domu, gdy jego żona umierała na raka. Po jej pogrzebie upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiał, czego naprawdę chce. Szukał najmniejszego miasteczka, w którym znalazłby pracę, a zarazem miejsca, gdzie przestępstwem jest zwykły skandal, a nie codzienne zbrodnie. Szukał miejsca, gdzie jego dzieci będą mogły spokojnie wracać ze szkoły, a wieczorami bawić się przed domem w berka; szukał miasteczka, w którym nie musiałyby się ciągle bać, że ich tata po wyjściu do pracy zginie i nigdy już do nich nie wróci.

Odsunął talerz i dźwignął się z krzesła. Do diabła, a może to ja wlokę za sobą jakieś fatum, błysnęła mu myśl. W Pilchuck zapewne od dziesięciu lat nie zdarzyła się zbrodnia, która choć odrobinę przypominałaby zbrodnie dokonywane codziennie w wielkim mieście. No i doczekało się seryjnego gwałciciela.

A na dodatek zaprosił na obiad i przedstawienie kobietę, która uwielbia walkę.

Niech to piekło pochłonie!

- Nie próbuję cię w nic wrabiać - odparł Neal z anielską cierpliwością - ale rozmawiałem z wieloma ludźmi i twoje nazwisko wypłynęło w związku z tym zdarzeniem sprzed roku.

Nastolatek mierzący dobrych sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, o mięśniach napakowanych steroidami, zerwał się z krzesła i kopnął mebel.

- Ta dziwka kłamie! Była na mnie napalona! Ale w ostatniej' chwili przestraszyła się, że o wszystkim dowie się jej stary, więc narobiła wrzasku, że ją gwałcę. To bzdura!

Neal znał całkiem inną wersję tego wydarzenia. Z pół tuzina osób wspomniało tego chłopaka. Siedemnastoletni Mark Griggs wyglądał jak dorosły mężczyzna i miał opinię awanturnika, który lubi bijać swoje dziewczyny. Neala zainteresował przypadek jednej z jego dziewcząt, która utrzymywała, że pobił ją za to, że nie chciała z nim iść do łóżka. Nie wniesiono wprawdzie formalnego oskarżenia, ale oficer, który opowiedział Nealowi tę historię, bardzo nad tym ubolewał.

- Całą jego historię mamy w kartotece - oświadczył i potrząsnął głową. - Ale, do licha, wyniósł to z domu. Jego starego wiele razy zamykaliśmy za burdy w „Tawernie pod księżycem", więc czy ten chłopak miał jakiś wybór?

Neal nie zgadzał się z kolegą. Każdy ma wybór. Teraz jednak sprawa wyboru obchodziła go najmniej; w każdym razie dopóty, dopóki nie dotyczy on gwałtu dokonanego na trzech kobietach.

Rozparł się na krześle i obserwował przechadzającego się gniewnie po pokoju chłopaka. Chcąc go trochę uspokoić, odezwał się towarzyskim tonem:

- Czy grasz w futbol? Chłopak wypiął klatkę piersiową.

- No i co z tego? Czy to przestępstwo?

- Na jakiej pozycji grasz? Mark zacisnął zęby.

- Na środku - odparł po chwili niechętnie.

- Czy rozmawiali z tobą selekcjonerzy szkolnej reprezentacji?

Oczy Marka zwęziły się.

- Próbuje mi pan grozić?

Neal obrzucił go zamyślonym spojrzeniem.

- Nie, ale jeśli masz się przez to poczuć lepiej, mogę to dla ciebie zrobić. Gdy przylgnie do ciebie miano gwałciciela, selekcjonerzy będą cię omijać szerokim łukiem. W szkole też cię nie zechcą. Więc jeśli zamierzasz utrzymać się tu i grać w piłkę, to w twoim najlepiej pojętym interesie leży pomóc mi w wyeliminowaniu ciebie z kręgu podejrzanych. Czy wyraziłem się jasno?

- A skąd mogę wiedzieć, że nie próbuje pan mnie zrobić w bambuko?

Neal pełnym znużenia ruchem przetarł twarz.

- Dlaczego miałbym to robić?

Po raz pierwszy chłopak stracił nieco pewność siebie.

- Ponieważ, jeśli pan kogoś nie aresztuje, wpadnie pan w złość.

- Będę jeszcze bardziej zły, jeśli zapakuję do pudła nie tego kogo trzeba i za tydzień znów zostanie zgwałcona jakaś kobieta.

- Tego jestem pewien.

- Siadaj. Zacznijmy od początku - powiedział Neal, Chłopak przez chwilę groźnie na niego spoglądał, po czym przysunął krzesło, odwrócił je oparciem do policjanta i usiadł twarzą do niego.

- Więc co pan jeszcze chce wiedzieć? - zapytał agresywnym tonem.

- Mieliśmy tu trzy gwałty, każdy dokonany innego wieczoru. Przypomnij sobie, gdzie wtedy byłeś i co robiłeś.

Pół godziny później Neal opuścił szkołę. Nie miał wątpliwości, że każdy z uczniów potrafi zorganizować sobie świadków, którzy potwierdzą, że we wskazane wieczory ich kumpel przebywał w domu. A może rodzice powinni wiedzieć, co robiło ich dziecko?

Tak, ale nie w przypadku Marka i jego dwóch kolesiów, z którymi Neal rozmawiał. Obaj oświadczyli, że nie muszą mówić rodzicom, gdzie wychodzą ani kiedy wrócą. Gwałty miały miejsce w różnych dniach tygodnia: pierwszy w sobotę, drugi we wtorek, a trzeci w niedzielę. Żaden z tych chłopców w tych dniach nie spędził całego wieczoru we własnym domu.

Czy nie mają do odrabiania lekcji? - pomyślał Neal. A może uważają to zajęcie za taką samą głupotę, jak mówienie rodzicom, dokąd wychodzą i kiedy wrócą?

Niestety, Neal nie dysponował przeciw nim na tyle mocnymi dowodami, żeby przystąpić do kolejnego etapu śledztwa: badania krwi. Do diabła, przecież ma na swej liście bardziej podejrzanych.

Na przykład okulistę, doktora Henry'ego Lyonsa, którego nazwisko na światło dzienne wypłynęło nieoczekiwanie w toku śledztwa. Zwrócił on na siebie uwagę Neala, ponieważ spotykał się z dwiema ofiarami gwałtu.

Gdy sekretarka oznajmiła lekarzowi przybycie policjanta, Lyons, ubrany w biały fartuch, natychmiast pojawił się w poczekalni. Podobno najwięcej o charakterze człowieka mówią buty, a lekarz miał na nogach drogie, włoskie mokasyny.

- Dzień dobry, czym mogę służyć? - zapytał.

Był przystojnym, trzydziestoletnim mężczyzną o starannie zaczesanych włosach, kryjących pokaźnych rozmiarów łysinę. Mierzył metr osiemdziesiąt wzrostu i miał brązowe oczy.

- Chciałbym prosić o kilka minut rozmowy - wyjaśnił Neal.

- Z miłą chęcią - odparł z ujmującym uśmiechem, który mógł być nawet szczery. - Przejdźmy do mojego gabinetu.

W gabinecie, wystarczająco wytwornym, aby robić na pacjentach jak najlepsze wrażenie, lekarz zajął miejsce za modnym biurkiem z tekowego drewna. Rowlandowi wskazał krzesło i patrzył wyczekująco na swego gościa.

- Jestem pewien, że czytał pan o gwałtach, które wydarzyły się ostatnio w naszym mieście - zaczął Neal, a na twarzy lekarza pojawił się wyraz niesmaku. - Mam informację, że znał pan co najmniej dwie z tych kobiet.

Twarz Lyonsa stała się czujna.

- W gazetach nie podano nazwisk.

- I nie dotarły do pana żadne plotki?

- Dowiedziałem się, że jedną z ofiar była Lisa Pyne. Bardzo to mną wstrząsnęło. Byliśmy... w swoim czasie przyjaźniliśmy się ze sobą.

- Przyjaźnili?

- Spotykaliśmy się. Neal uniósł brwi.

- Ostatnio?

- To zależy, co pan rozumie przez to słowo.

Neal, który zawsze stawiał sprawy otwarcie, nie lubił takich gier słownych, teraz jednak zachował kamienny spokój.

- Czy mógłby pan określić to dokładniej? Lyons zmarszczył brwi i zacisnął usta.

- Zaraz, niech pomyślę. Około sześciu miesięcy temu.

- Czy były to spotkania niezobowiązujące, czy też łączyło was coś poważniejszego?

- Całkiem niezobowiązujące - odparł szybko. Zbyt szybko? - Lubiłem Lisę, a z tego, co wiem, ona też darzyła mnie sympatią. Ale odnosiłem wrażenie, że szuka kogoś poważniejszego. - Wzruszył ramionami. - Ja jej nie odpowiadałem.

Neal chrząknął.

- A Chelsea Cahill?

Lekarz gwałtownie pochylił się w stronę Rowlanda, kładąc dłonie na blacie biurka.

- Chelsea? - Z rozmyślnym wysiłkiem wyprostował plecy i po chwili dodał pełnym zakłopotania tonem: - Nie wiedziałem.

Neal udał, że zagląda do swego notesu.

- Czy pana związek z nią również był niezobowiązujący? - zapytał.

- Oczywiście! - warknął lekarz. - Spotkałem się z nią raz czy dwa. Na Boga, przecież ona jest wychowawczynią w przedszkolu! Myśli wyłącznie o założeniu ogniska domowego. Ale... - Przeciągnął dłonią po włosach, wzburzając je tak, że kosmyki opadły na obie strony głowy. - Do diabła! - wybuchnął. - Że też musiało to spotkać ją! Ona jest taka miła... Boże, zabrzmiało to chyba zbyt ckliwie, ale rozumie pan, co mam na myśli?

- Tak. - Neal lekko skinął głową. - Ale panna Pyne jest też miła.

Lekarz zadrżał i zaczął wygładzać włosy.

- A ta trzecia? - zapytał już normalnym głosem.

- Kathleen Madsen - odrzekł Neal i widząc wyraz twarzy Lyonsa dodał: - Rozumiem, że i ją pan zna.

- Cierpi na astygmatyzm, ale nie sądzę, żeby interesował pana stan jej wzroku.

- A zatem pacjentka.

- Tak - odparł krótko.

Neal, starając się nie okazywać emocji, zapytał:

- Czy nie jest to osobliwy zbieg okoliczności, że zna pan wszystkie ofiary?

Lekarz wybuchnął szczerym, beztroskim śmiechem.

- W takim miasteczku jak nasze? Znam tu wszystkich mieszkańców. Jeśli nawet nie są moimi pacjentami, to widujemy się w Klubie Rotariańskim, w Kółku Ogrodniczym czy...

- W Kółku Ogrodniczym? - przerwał mu Neal.

- Wyhodowane przeze mnie dalie zajęły na konkursie pierwsze miejsce - wyjaśnił z dumą.

- Aha. - Kolejny trop. - Podejrzewam, że w takim razie zna pan również Karen Lindberg.

Na twarzy doktora Lyonsa pojawił się dziwny wyraz. Niechęci?

- Oczywiście, że znam. Ale ona nie ma pojęcia o hodowli dalii.

Ton jego głosu wyraźnie wskazywał, iż stanowi to ogromną wadę jej charakteru.

Neala kusiło, żeby ciągnąć ten temat, i to już bardziej ze względów osobistych niż zawodowych. Zapanował jednak nad swoimi pokusami.

- Czy Lisa Pyne lub Chelsea Cahill również zajmują się ogrodnictwem?

- Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek na ten temat wspominały.

Nic zatem dziwnego, że je porzucił. Nie okazywały wystarczającego entuzjazmu dla kwiatów wielkości talerza. Neal zanotował sobie w pamięci, że powinien porozmawiać z Karen o tym facecie. I o cechach psychicznych, które sprawiły, że pasjonuje się on tym konkretnym gatunkiem kwiatów. Czyżby hodując przepysznie barwne dalie dawał upust jakimś skrywanym namiętnościom? Czy pewni siebie ludzie uprawiają piękne kwiaty?

A może doszukiwanie się w tym jakiejś psychologicznej głębi nie ma sensu?

- Czy Kathleen Madsen zajmuje się ogrodnictwem? - zapytał Neal.

- Wspominała, że przy ładnej pogodzie pracuje w ogródku, ale zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju.

Gdy Neal milczał, doktor Lyons zapytał sztywno:

- Zapewne chce się pan dowiedzieć, gdzie i jak spędziłem tamte wieczory?

Neal uniósł brwi.

- Nie mam powodów o to pytać, ale jeśli chce mi pan powiedzieć, nie będę protestował. Myślę, że jednak wystarczy, jeśli powie mi pan, gdzie był podczas choćby jednego z tych trzech wieczorów.

- Naturalnie nie jestem podejrzany - zauważył z ironią lekarz, sięgając po oprawny w skórę notes. - Jakie to daty?

Neal podał je, mając jednak słabą nadzieję, że ten udowodni mu, że w tych dniach nie było go w mieście. Odpowiedź lekarza zatem wcale go nie zaskoczyła. W sobotę, kiedy zaatakowana została Kathleen Madsen, miał spotkanie z kobietą, ale rozstał się z nią około jedenastej wieczorem. We wtorkowy wieczór, kiedy zgwałcona została Chelsea, brał udział w zebraniu hodowców dalii, po którym udał się prosto do domu. Jego rozległy, położony nad urwistym brzegiem rzeki dom sąsiadował z kolonią dużych posiadłości, co znaczyło, że nikt z sąsiadów zapewne go nie widział. Trzeci wieczór spędził samotnie w domu. Innymi słowy nie miał świadków, którzy potwierdziliby jego alibi. Neal zamknął notes i wstał.

- Dziękuję za współpracę, doktorze Lyons, i przepraszam za najście.

Podobnie jak większość ludzi, których Neal w tym tygodniu przesłuchiwał, lekarz był uprzejmy i pełen wyrozumiałości. Niemniej kilka osób, dowiedziawszy się, o co chodzi, nie chciało rozmawiać.

Neal skreślił z listy podejrzanych większość mężczyzn żonatych, a to już było coś. Jeden z rozwiedzionych, kierownik supermarketu „Safeway", co drugi weekend brał do siebie dzieci. Były u niego tej soboty, kiedy dokonany został gwałt. Usłyszawszy pytanie Neala, mężczyzna uśmiechnął się ponuro i oznajmił:

- Byłem z nimi w kinie na „Lassie", a potem wpadliśmy do baru Dairy Queen. Do domu wróciliśmy... tak gdzieś około północy. Musiałem natychmiast wykąpać najmłodszą córkę, bo upaprała się czekoladą. Może mi pan wierzyć, że ten wieczór zapadł mi w pamięć aż za dobrze.

Wystarczy jeden telefon do Dairy Queen... Alibi.

- Nie będę już pytał o pozostałe wieczory - stwierdził Neal z ulgą.

Szkoda tylko, że reszta samotnych ojców nie jest tak oddana swym dzieciom. Wszyscy przysięgali, że wieczory te spędzili w domu, ale dzieci u nich nie było.

Neal sporządził wykres, który zawiesił na ścianie swego gabinetu i w wolnych chwilach przyglądał mu się. Linie przecinały się w punktach, które były wspólne dla każdej z trzech zgwałconych kobiet: ludzie, których znały, sklepy, gdzie robiły zakupy, ich pracodawcy. Cały czas nie dawała mu spokoju myśl, że dwie z ofiar są nauczycielkami, choć prawdopodobnie nie ma to żadnego znaczenia. W przeciwieństwie do większości mieszkańców miasteczka, Lisa Pyne i Chelsea Cahill nie znały się. Jedna uczyła w szkole średniej, druga w usytuowanym na przedmieściach Pilchuck przedszkolu. Trzecia ofiara gwałtu nie miała nic wspólnego ze szkołą, z wyjątkiem tego, że jej syn uczęszczał do szkoły średniej. Jego matka zaczęła udzielać się społecznie w szkole dopiero wtedy, gdy syn ukończył drugą klasę.

- Pomagałam wtedy trenerce żeńskiego zespołu piłki nożnej - oświadczyła Nealowi.

Zapytał, czy dziewczęta trenowały na szkolnym boisku. Okazało się, że drużyna ćwiczyła na boisku nad rzeką.

Teraz, dzięki doktorowi Lyonsowi, Neal mógł uzupełnić wykres elementem „hobby". Kolejną godzinę spędził z każdą z trzech ofiar, wypytując je szczegółowo o ich zainteresowania. Ogrodnictwem zajmowała się jedynie Kathleen Madsen, która miała wielki ogród warzywny. Neal przypomniał sobie lekceważące skrzywienie ust lekarza i słowa: „Zapewne hoduje pomidory lub coś w tym rodzaju".

Niech to szlag, pomyślał, spoglądając na wykres. Nie jest to przypadek, w którym hodowca dalii morduje konkurentów. Jedynym hobby naszego drania jest sama przyjemność płynąca z gwałtu.

Fatalnie się składa, że gwałciciel nie wskazywał, jaki rodzaj muzyki lubi, gdyż mogłoby to stanowić jakiś punkt zaczepienia. Najwyraźniej kobieta miała jedynie tańczyć, zaś w rytm jakiej muzyki, bandziorowi było to obojętne. Zapewne nawet nie interesowało go, jaki taniec ofiara wykonuje; chodziło mu wyłącznie o zademonstrowanie swej władzy, o upokorzenie kobiety. Może w tańcu stawała się dlań bardziej atrakcyjna seksualnie? Może odzywały się w nim jakieś kompleksy z dzieciństwa, kiedy kazano mu tańczyć lub ktoś zmuszał do tego jego matkę? A może...? Neal potrząsnął głową. Takie spekulacje nie mają sensu. Przeważnie trudno odgadnąć motywacje. Któż zgadnie, dlaczego jakiś zboczeniec robi to, co robi? Liczą się inne szczegóły: czas, miejsce, odciski palców, ślady butów. Było to jak równanie matematyczne; wszystko się w końcu sumowało. Wcześniej czy później sprawca popełni błąd, jeśli jeszcze tego nie zrobił. Do Neala należało ten błąd zauważyć i wykorzystać.

- Jezu, mamo! Czy nie powinnaś się lepiej ubrać? - zapytała Abby, obrzucając Karen krytycznym spojrzeniem.

- Staram się dostosować do okoliczności - wyjaśniła Karen córce.

Popatrzyła w dół na obcisłą, dżinsową spódnicę i błyszczące, kowbojskie buty. Biorąc pod uwagę, z kim ma się spotkać, sądziła, że strój dobrała bardzo chytrze. Poza tym, jak stwierdziła przeglądając się w zawieszonym na drzwiach sypialni lustrze, bardzo się sobie podobała.

- Jakich okoliczności? - zapytała Abby. - Przecież idziemy obejrzeć sztukę.

- Nieważne - odparła Karen lekceważąco. - I tak byś wszystkiego nie zrozumiała.

Kiedy rozległ się dzwonek i otworzyła drzwi, w progu stał Neal. Miał na sobie czyste dżinsy, kremową kowbojską koszulę z perłowymi zapinkami i kowbojskie buty. Lśniący pas z klamrą w kształcie orła z rozpostartymi skrzydłami był tak gruby, że człowiek mniejszej postury musiałby się w nim garbić. Była to zapewne nagroda za występ w jakimś rodeo. A może miał chronić właściciela przed pociskami?

Neal otaksował Karen od stóp do głów i skrzywił kącik ust.

- Ubrała się pani specjalnie dla mnie - stwierdził.

- Oczywiście! A co pan myślał?

Wsunął palce w kieszenie spodni i odezwał się, leniwie przeciągając słowa:

- Zawsze chciałem mieć taką westernową dziewczynę. Może za tydzień wybierzemy się gdzieś na tańce?

- Podeptałabym panu nogi. A poza tym - Karen wzruszyła ramionami - tańce już mnie nie biorą.

Drgnął mu w twarzy mięsień.

- Przepraszam, zapomniałem.

Abby pojawiła się jak zwykle pełna animuszu, choć tym razem w porę.

- Dzień dobry, panie Rowland. Że też Krista zdecydowała się wystąpić w sztuce, zwłaszcza w roli Charlotte. To rzeczywiście świadczy o jej odwadze, prawda?

Na twarzy Neala odmalował się wyraz rozbawienia.

- Też tak sądzę. Gotowe do wyjścia?

W samochodzie przedstawił swego dziesięcioletniego syna. Michael do złudzenia przypominał ojca, zanim życie nie wycisnęło na nim swego piętna. Karen popatrzyła na głębokie bruzdy na czole policjanta i zastanawiała się chwilę, dlaczego wybrał sobie tak przerażający zawód.

Cofając samochód, Neal przelotnie popatrzył na Karen.

- Mam nadzieję, że nie nastawiła się pani na wytworny, stylowy obiad. Obiecałem Michaelowi, że nie będzie żadnego „tłustego" jedzenia.

- Nie nastawiałam się na wytworny obiad - zapewniła Karen. - Nie w towarzystwie dzieci.

- Nie traktuj mnie jak małego dziecka - dobiegł z tyłu oburzony głos Abby.

- Ja też nie jestem małym dzieckiem! - oświadczył Michael.

- Doskonale - odparła Karen i przez ramię przesłała dzieciakom uśmiech. - Co powiecie o nowej restauracji tajskiej w Everett? Neal, czy starczy nam czasu, żeby tam pojechać? Mam straszliwą ochotę na coś ostrego.

- Ma - mo! - Abby wzniosła oczy do nieba.

- Tato!

Karen po raz pierwszy widziała śmiejącego się Neala. Jego śmiech był głęboki i dźwięczny, w oczach zapaliły się iskierki rozbawienia.

- Czy wiesz, jak się czuje człowiek, kiedy ktoś stawia go w trudnej sytuacji? - zapytał chłopca.

- Pewnie, że wiem - odparł zbyt szybko Michael. Neal popatrzył na Karen z rozbrajającym uśmiechem.

- Może być kawiarnia?

- Oczywiście.

Dlaczego wydało się jej rzeczą całkiem naturalną odpowiedzieć mu uśmiechem?

Podczas posiłku ton rozmowie nadawały dzieci, ale Karen doskonale się bawiła. Lubiła towarzystwo Abby, a Michael, choć był jeszcze w tym wieku, kiedy głośne beknięcie uważa się za najzabawniejszą rzecz pod słońcem, okazał się bardzo sympatycznym chłopcem.

Abby odnosiła się do niego przyjaźniej i bardziej wyrozumiale, niż odnosiłaby się do brata, gdyby go miała. Kiedy Neal wręczył im garść dwudziestopięciocentówek na mieszczące się na tyłach lokalu gry wideo, uszczęśliwione dzieci szybko poderwały się z krzeseł.

Karen natychmiast stała się czujna. Nie umawiała się zbyt często z mężczyznami, a szef policji należał do ludzi, z jakimi nie umawiała się w ogóle. Odpowiadał jej bardziej typ intelektualistów, gotowych przegadać całą noc, a nie osiłków, którzy kojarzyli się jej z zapachem potu, twardymi mięśniami i pierwotnymi popędami. Jej ciało z pewnością było Nealem zainteresowane, lecz umysł Karen zastanawiał się, o czym mogą ze sobą rozmawiać. O Wietnamie? O wyścigach motocyklowych?

Dzieci jeszcze nie zniknęły im z oczu, gdy Neal zaproponował:

- Mówmy sobie po imieniu, dobrze?

- Dobrze - odparła obojętnie.

- Chciałem cię o coś zapytać. Znasz w miasteczku każdego, kto choć trochę interesuje się ogrodnictwem, prawda?

- Czy to jakiś żart?

- Nie, pytam poważnie. - Objął ramieniem oparcie jej krzesła. - Czy mogłabyś opowiedzieć mi o ogródkach mieszkańców Pilchuck? I o kwiatach, jakie hodują?

Zignorowała spoczywające na oparciu ramię.

- Sądzisz, że na podstawie ogródka zdołasz określić charakter jego właściciela? Jeśli ktoś utrzymuje w nienagannym stanie rabaty nagietek, to jest nerwowy, a jeśli lubi dziką gęstwę kwiatów, to jest beztroski? Czy o to ci chodzi?

- Hm. - Pocierał dłonią podbródek i z uwagą patrzył na Karen. Po namyśle najwyraźniej podjął jakąś decyzję, gdyż odezwał się ostrożnie: - Przesłuchiwałem pewnego człowieka. Hoduje dalie...

- Henry Lyons.

Odniosła wrażenie, że Neal się zmieszał.

- Czy to jedyny w okolicy miłośnik tych kwiatów? Karen odwróciła wzrok i przeciągnęła palcem po wilgotnej ściance szklanki z wodą.

- Nie, chyba nie. Pewnego dnia pojawił się u mnie w sklepie... - Zawahała się. - Znałam go od dwóch lat, ale teraz... Cholera, ilekroć widzę wysokiego mężczyznę o piwnych oczach, natychmiast stają mi przed oczami Lisa i Chelsea. Zwłaszcza jeśli spotykał się z jedną z nich...

- Z obiema.

Karen gwałtownie odwróciła się w jego stronę.

- Z obiema?

- Z panną Pyne i z panną Cahill - odparł bezbarwnym głosem.

- O Chelsea wiedziałam, ale Lisa? - Karen zaczerpnęła głęboko tchu. - A zatem dalie Henry'ego podsunęły ci ten pomysł?

- Uhm - mruknął i upił łyk kawy.

- No cóż - odrzekła z namysłem.. - Tak, sądzę, że jakieś wnioski można z tego wyciągnąć. Ale nie wiem jakie i w dalszym ciągu zdania nie zmieniam. Jeśli ktoś ma hyzia na punkcie porządku, takiego prawdziwego hyzia, to nie będzie uprawiał przydomowego ogródka. - Machnęła ręką. - To praca, przy której człowiek się brudzi. A człowiek posiadający dom z ogródkiem ma zazwyczaj w domu masę książek i w porze obiadu odkrywa, że nie pozmywał jeszcze naczyń po śniadaniu. Ale jeśli chodzi o hodowców kwiatów... - Zawiesiła głos i uświadomiła sobie, że Neal zapewne wyrobił już sobie własny pogląd na sprawę. - A co ty o tym myślisz?

Wzruszył ramionami.

- Widziałem na rynku dalie. To piękne, kolorowe kwiaty. Zastanawiam się, czy osoba, której generalnie brak pewności siebie, może kompensować sobie tę wadę, wybierając coś tak...

- Niegustownego? Wbrew naturze? ' Na usta powoli wypłynął mu uśmiech.

- Tak. Próbowałem właśnie znaleźć jakieś taktowne określenie.

- Naprawdę? Ja nigdy nie grzeszyłam wielkim taktem. Do licha, coraz trudniej jest oprzeć się jego uśmiechowi!

W owym szerokim, figlarnym, trochę złośliwym uśmiechu Karen znów ujrzała w Nealu chłopaka, jakim niegdyś był.

- Zgoda - odrzekł nieco szorstko. - Coś takiego jak takt nieszczególnie do ciebie pasuje.

Nie zwróciła uwagi na jego ostatnie słowa, ponieważ myślami była już gdzie indziej.

- A więc uważasz, że ludzie pewni siebie poszukują efektów subtelniejszych. Czyli na przykład pewny siebie ogrodnik będzie pisał książki o otaczającej go zieleni, a... Och, Boże... - Urwała. Oczy się jej rozszerzyły. - Gorzej. Bo co powiesz o japońskich ogródkach z kilkoma koślawymi drzewinami i ogromnymi przestrzeniami zagrabionego żwiru?

- Podejrzewam, że tacy osobnicy stają się aroganccy. - Pokiwał głową jakby przepełnił go nagły smutek.

- Boże wielki! - Karen udała przerażenie. - Ja uwielbiam hortensje. Wiesz, takie olbrzymie, jasnobłękitne kwiaty. A pąsowe róże z delikatnymi płatkami, o zapachu, który już z odległości stu metrów zwala z nóg? Chyba rzeczywiście ściągam na siebie uwagę - dodała ponuro.

Roześmiał się niewesoło.

- Tak, to rzeczywiście głupie. Zapomnijmy o mojej teorii.

- Nie. Może naprawdę chcę zwrócić na siebie czyjąś uwagę?

Jego twarz pozostała nieruchoma.

- Ja na ciebie zwracam uwagę.

Jej serce drgnęło niespokojnie, lecz postanowiła to zignorować.

- Mówię poważnie - powiedziała z wyrzutem. - Oczywiście to możliwe, że ogródki mówią coś o swych właścicielach. Podobnie zresztą jak wszystko, co robimy. Ale nie rozumiem, w jaki sposób ma ci to pomóc w schwytaniu gwałciciela?

Dołki w jego policzkach pogłębiły się.

- Do licha, sam nie wiem. Chyba zaczynam gonić w piętkę.

Karen zamarło nagle serce.

- Ale następnego gwałtu nie było? - spytała ostro.

- Nie. Chyba że ofiara nie zgłosiła się na policję. - Cofnął ramię z oparcia krzesła i zaczął masować sobie kark. - To już prawie dwa tygodnie. A trzy gwałty miały miejsce w ciągu jednego.

- Może więc nie był to ktoś stąd? Może już sobie pojechał?

Neal chrząknął.

- Być może miałaś rację i raban, jakiego narobiłaś, zdrowo go wystraszył.

Mimo że twarz Neala nie wyrażała żadnych uczuć, Karen doskonale odczytała jego myśli.

- Dlaczego w to nie wierzysz?

- Bo to wariat - wyjaśnił szczerze. - Ktoś przy zdrowych zmysłach z pewnością by się wystraszył. Nigdy jeszcze w tym miasteczku nie było tyle broni palnej. Ale człowiek, który każe tańczyć kobietom, który je gwałci i katuje, nie jest przy zdrowych zmysłach. Powoduje nim jakaś wewnętrzna żądza, którą za wszelką cenę musi zaspokoić. Nie, on na pewno nie przestanie. - Neal potrząsnął głową. - Nie jest w stanie tego zrobić.

Przejęta lękiem Karen milczała. Nie wiedziała, czy ma się cieszyć z tego, że przy stoliku pojawili się Abby i Michael.

- Tato, daj mi jeszcze trochę monet. Neal popatrzył na zegarek.

- Nie. Musimy już jechać. Twoja siostra nigdy nie wybaczyłaby nam, gdybyśmy nie zajęli miejsca w pierwszym rzędzie.

Ostatecznie wylądowali w trzecim. Widownia szybko się zapełniała; widzowie koniecznie chcieli zobaczyć pierwsze z czterech zaplanowanych przedstawień, Ponieważ Neal milczał, Karen zaczęła słuchać, o czym rozmawia siedząca w rzędzie przed nią para nastolatków.

Chłopak siedział na krześle okrakiem, tak że odwrócony był do Karen twarzą. Miał bardzo luźne spodnie a w każdym uchu - Karen dokładnie policzyła - cztery złote kolczyki. Dziewczyna siedząca dokładnie przed Karen nieustannie odrzucała do tyłu długie włosy.

- Więc jak? - zapytał chłopak. - Chodzi mi o to, że możemy coś po przedstawieniu wykombinować. No, wiesz... - Zaczął obrazowo poruszać biodrami w przód i w tył.

Karen z zapartym tchem czekała na odpowiedź dziewczyny i walczyła z pokusą, żeby zasłonić Abby oczy i zatkać jej uszy.

- Jezu, Chris - odparła dziewczyna, odrzucając włosy na jedno ramię. - Tu są moi starzy.

Karen rozejrzała się wokół siebie. Czy zna jej rodziców? Jeśli tak, powinna im zasugerować, żeby wysłali córkę do szwajcarskiej szkoły z internatem.

Kiedy znów przeniosła wzrok na Neala, całkowicie straciła zainteresowanie nastolatkami. Neal wodził spojrzeniem po sali, zatrzymując wzrok na każdym mężczyźnie. Twarz miał pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu. Po chwili zaczęły przygasać światła.

Kurtyna rozsunęła się, odsłaniając scenerię gospodarskiego obejścia. Na widowni przez chwilę jeszcze słychać było szelesty, rozległo się kilka gwizdów, po czym zapadła cisza. W mroku Karen prawie nie czuła, że ramię Neala dotyka jej ramienia i że jego ręka spoczywa na bocznym oparciu jej fotela. Prawie nie słyszała też jego głosu, gdy śmiał się z błazeństw wieprza Wilbura.

Krista, jak na skromną czternastolatkę, która dopiero niedawno przybyła do miasta, wypadła znakomicie. Ubrana w czarny obcisły kostium, z poczernioną twarzą, inteligentnie rządziła Wilburem i pozostałymi zwierzętami i do złudzenia przypominała Charlotte z książki. W córce Neala tkwiło coś więcej, niż się na pierwszy rzut oka dostrzegało, i Karen nagle pomyślała o matce dziewczyny, o żonie Neala. Wiedziała o niej jedynie to, że nie żyje.

Kiedy opadła kurtyna, na widowni długo nie milkły brawa.

- Chodźmy za kulisy - powiedziała Abby.

- Prowadź - zgodził się Neal. Uśmiechał się jak każdy dumny ze swego dziecka ojciec. - Nieźle wypadła, prawda?

- Cudownie! - odparła Karen. - To przedstawienie było naprawdę profesjonalne. Harvey z tymi dzieciakami rzeczywiście dokonał prawie cudu.

Neal uniósł brwi.

- Twierdzisz, że wcale nie musi prowadzić ich na „Wilka", żeby pokazać, na czym polega wielkie aktorstwo?

- Chyba że zechce pokazać im, jak potrafi grać Jack Nicholson.

Neal wsunął się w końcu w zatłoczone przejście między rzędami krzeseł i zaczekał na Karen. Abby i Michael dawno już wmieszali się w tłum i zmierzali ku wyjściu. Neal odezwał się szeptem prosto do ucha Karen;

- Powiedz, czy Harvey nie ma przypadkiem metra osiemdziesięciu pięciu wzrostu i brązowych oczu?

- Jeszcze go nie poznałeś?

Położył jej dłoń na plecach i lekko popychał w kierunku wyjścia.

- Nie.

- Mierzy około metra sześćdziesięciu, jest pucułowaty, ma rudą czuprynę i jasnoniebieskie oczy.

- Dzięki ci Boże za wszystkie małe cuda, jakie dla nas czynisz. - Gdy znaleźli się wreszcie w nieco mniej zatłoczonym miejscu, rozejrzał się wokół siebie i zapytał: - Gdzie teraz?

- Nie wiem, czy nas wpuszczą. Zaryzykujmy. Chyba tędy.

Wiodących za kulisy drzwi nikt nie pilnował. W środku panował zamęt i straszliwy harmider. Mali aktorzy śmiali się, rozmawiali, szaleli w improwizowanych na poczekaniu tańcach, ciesząc się z sukcesu, jaki odniósł ich pierwszy występ. Zmywająca z twarzy makijaż Krista przyjmowała gratulacje z ujmującym uśmiechem. Zaledwie kilka minut zajęło jej doprowadzenie się do normalnego stanu i już była gotowa do wyjścia.

Wsunęła się na tył samochodu Neala, dołączając do Abby i Michaela.

- Byłaś bajeczna! - wykrzyknęła Abby z entuzjazmem. - Już dziś powinnaś zacząć szukać sobie agenta. Mogłabyś szybko rozpocząć karierę zawodową. Płacą mnóstwo pieniędzy. Może nawet występowałabyś w serialach, na przykład w „Beverly Hills"? Czy wyobrażasz to sobie?

Zamilkła, wyraźnie napawając się własnym pomysłem.

- Dzięki - powiedziała cicho Krista - ale tak dobra nie jestem.

- Jak to, nie jesteś dobra? Jesteś wspaniała! Czy nie chciałabyś zamieszkać w Hollywood i zostać wielką gwiazdą?

- Mieszkałam już w Los Angeles, ale lubię to miasteczko i nie chcę wracać.

Karen zerknęła na Neala i spostrzegła przelotny skurcz jego twarzy. Zaczęła zastanawiać się, z czego on i jego dzieciaki zrezygnowali, przyjeżdżając do Pilchuck. A może przed czymś uciekali?

Neal odwiózł Karen i Abby pod dom, gdzie uparł się odprowadzić je do samych drzwi, Abby chciała zaprosić Kristę, ale Neal się sprzeciwił.

- Czeka mnie jutro masa pracy - burknął i jego córka tez słowa sprzeciwu została w samochodzie.

Karen zastanawiała się, co czuje dziewczynka w jej wieku, która nie ma matki.

Gdy otwierała drzwi, Neal stał tuż za jej plecami. Kiedy dosłyszał głuchy, dobiegający od strony kuchni odgłos, zesztywniał.

- To tylko kotka zeskoczyła z lodówki, żeby przyjść do nas i powiedzieć cześć - uspokoiła go Karen. - Ona jest...

Do holu weszła powoli Maggie.

- Przy kości - zauważył Neal.

- Tłusta i rozpaskudzona.

- Aha. - Rozejrzał się po domu i Karen uświadomiła sobie, że był tu tylko raz, dzisiejszego popołudnia, gdy przyjechał po nią i po Abby, żeby zabrać je na przedstawienie. - Sądzę, że nie chcesz, żebym przed wyjściem zajrzał pod wszystkie łóżka i do szaf.

Abby zamrugała oczami.

- Pod swoje łóżko zajrzę sama. Dziękuję za obiad, panie Rowland. - Przesłała matce łobuzerski uśmiech i ziewnęła udając, że jest śpiąca. - Dobranoc, mamo - dodała i zniknęła w swoim pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Karen miała ochotę ją zamordować. Zgrzytnęła zębami i ignorując dezercję córki powiedziała:

- Myślę, że ja również sama posprawdzam szafy. Jednak dziękuję za dobre chęci, Neal.

- Ale uważaj na siebie - odparł.

- Nie martw się. Będę bardzo ostrożna.

Zanim zdążyła zrobić krok do tyłu, ujął ją za brodę. Zamrugała oczami, otworzyła usta, żeby coś powiedzieć - Bóg wie co - lecz nie zdążyła wykrztusić słowa, ponieważ Neal pocałował ją w usta.

Musiała przyznać się przed sobą, że pragnęła tego. Cicho westchnęła, objęła go rękami za szyję i przytuliła się do niego z całej siły. Gdy uniósł po chwili głowę, oboje ciężko oddychali. Spojrzał na nią błyszczącymi z radości oczami i powiedział:

- Musimy to kiedyś powtórzyć.

Nie czekał nawet na odpowiedź. Zapewne doszedł do wniosku, że całkowicie straciła głowę i nie będzie w stanie wypowiedzieć słowa; tylko dlatego, że przez mgnienie oka grzała dłonie w ogniu.

- Dobrze zamknij drzwi - rzucił przez ramię.

Karen pokazała mu język, lecz drzwi zamknęła na wszystkie zasuwy.


Rozdział 6

Neal rzadko dawał się ponosić emocjom, ale teraz zawładnęły nim bez reszty. Pojechał do delikatesów, gdzie kupił dwie kanapki, babeczki z rodzynkami i napoje, po czym skierował się do sklepu Karen. Musiał nieco odetchnąć po studiowaniu tych przeklętych wykresów. Karen co prawda irytowała go nieco, lecz była przy tym bystra i spostrzegawcza. I atrakcyjna, jeśli naturalnie nie utożsamiać tego z kobiecą delikatnością i pełną słodyczy uległością.

Przy wystawionych przed sklep stolikach pracowała siwowłosa kobieta.

- Dzień dobry panu - powiedziała. - W czym mogę pomóc?

- Dzień dobry - odparł. - Szukam Karen.

Kobieta wskazała budynek.

- Jest w biurze - oznajmiła.

Biuro mieściło się w zawalonym różnymi gratami niewielkim pomieszczeniu pełnym katalogów; jedną ścianę zajmował regał wypełniony zniszczonymi książkami o ogrodnictwie. Karen siedziała zgarbiona przed komputerem i ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w ekran. Palcami uderzała w klawiaturę. Na policzku miała rozmazane błoto, ręce nieco ubrudzone ziemią.

Neal nagle poczuł radość z tego, że znalazł się tutaj. Karen była inteligentną kobietą, energiczną, namiętną, nawet w chwilach złości. Nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie. Kiedy nie doprowadzała go do szewskiej pasji, budziła w nim ukryte pragnienia. Nieustannie próbował wyobrazić sobie, jaka jest w łóżku.

Wmawiał sobie, że dzieje się tak tylko dlatego, że potrzebuje odmiany, że nie zniósłby kobiety, która przypominałaby mu żonę. Jednocześnie coś mu mówiło, że nie będzie to wcale takie proste.

- Lunch? - zapytał, robiąc pogodną minę.

Karen odwróciła się błyskawicznie i na jego widok przycisnęła dłonie do piersi.

- Ach, to ty.

Byłby głupi, gdyby nie zrozumiał jej zachowania.

- Nerwowa? Zmarszczyła nos.

- A ty jaki byłbyś na moim miejscu? Oparł się o futrynę.

- Nie sądzę, byś w biały dzień, kiedy w pobliżu kręcą się twoi pracownicy, miała powody do niepokoju. To nie pasuje do jego...

- Wzorca? Tak, wiem. - Kiedy wstawała, zatrzeszczało krzesło. - Cały kłopot w tym, że trzy kobiety to za mało, żeby mówić o jakimkolwiek wzorcu. Dopiero gdy zgwałci dziesięć, mogą ujawnić się pewne wariacje.

Myśl taka przyszła już Nealowi do głowy, ale teraz powiedział tylko:

- Nie lubię, kiedy jesteś tu sama.

- Rzadko bywam sama. Pokazał torbę z zakupami.

- Może zrobisz sobie przerwę?

Szczery, pozbawiony kpiny czy obłudy uśmiech Karen przypomniał mu uśmiech jej córki, słodki i nieświadomie kuszący.

- Ach, chwała ci za pamięć. Umieram z głodu. Zapomniałam wziąć z domu coś do jedzenia. - Nacisnęła klawisz i ekran komputera ściemniał. - Za szklarnią jest stolik.

Po drodze minęli siwowłosego mężczyznę, który z mozołem ustawiał na płaskim, ręcznym wózku ciężkie donice z roślinami. Neal wskazał go głową,

- Może chcesz najpierw załatwić klienta? - zapytał.

- Słucham? Och, nie, to Bill. Pracuje u mnie.

Neal prawie słyszał trzask w stawach starszego mężczyzny, gdy ten schylał się po kolejną donicę.

- Dobry Boże - odezwał się półgłosem. - Czy porywasz do pracy pensjonariuszy domu starców?

Karen błysnęła zębami w uśmiechu i wskazała przejście przez długą szklarnię wypełnioną paletami, na których kiełkowały roślinki.

- Z klubu seniora - wyjaśniła. - Zatrudniałam już nastolatków, ale określenia „nastolatek" i „pomoc" wzajemnie się wykluczają. Dzieciaki potrafią tylko zdrowo namącić albo w ogóle nie pojawić się w pracy. Tak czy owak porozmawiałam z sąsiadką, która ma już ponad osiemdziesiątkę, a mimo to ciągle uprawia wspaniały ogród. Porusza się powoli, ale nie przepuści żadnemu chwastowi. Posłuchałam jej rady, zadzwoniłam do klubu seniorów i oto mam trzech pracowników w niepełnym wymiarze godzin. Nie chcą pracować na cały etat, żeby nie stracić rent lub emerytur, ale są bardzo pojętni i nie muszę nawet dawać im szczegółowych instrukcji, co mają robić, żeby klienci byli zadowoleni.

Opuścili gorącą, parną szklarnię i wyszli na niewielki brukowany dziedziniec, na którym stał stolik i krzesła wykonane z kutego żelaza. Spiczaste, różowe i pupurowe kwiaty, przypominające stokrotki, kwitły w wysokich, glinianych donicach.

Neal przyciągnął krzesło.

- Może i ja powinienem zadzwonić do klubu seniora. Zapewne znajdzie się tam kilku kandydatów na doskonałych policjantów.

- A żebyś wiedział, jeśli tylko nie będą musieli ścigać tych paskudnych typów na piechotę. Ale i tak zapewne żaden się nie zgodzi, ponieważ oni lubią pracować głową, nie mięśniami. Mają mniej testosteronu. - Obserwowała z pogodną miną, jak Neal otwiera torbę z lunchem. - Co mamy dziś w karcie dań?

- Surowe mięso - odburknął. - My, policjanci, musimy przestrzegać specjalnej diety, żeby nasz organizm wydzielał jak najwięcej hormonów.

Oderwała wzrok od torby z jedzeniem.

- Tylko mi nie wmawiaj, że uraziłam twoje uczucia.

- Masz - powiedział, wręczając jej kanapkę z indykiem. - Mnie nie jest tak łatwo urazić. - Wyjął dwie puszki z napojami. - Cola czy oranżada?

- Wypiłam już dzisiaj cztery filiżanki kawy. Poproszę o oranżadę.

- Prawdę mówiąc, nigdy nie lubiłem wysyłać młodych policjantów na patrolowanie ulic - oświadczył, wręczając Karen puszkę. - Przez pierwszy rok czy dwa są niebezpieczni. Może to właśnie sprawka hormonów?

Karen przesłała mu krzywy uśmiech.

- Żaden dwudziestolatek, mężczyzna czy kobieta, nie myśli rozsądnie. Czy ty nigdy w tym wieku nie wymyślałeś głupot?

- Do Wietnamu pojechałem na ochotnika. Czy można postąpić głupiej?

- Pojechałeś tam na ochotnika? - zapytała z niedowierzaniem. - Na Boga, dlaczego...?

Najwyraźniej nie był to jego ulubiony temat.

- Mówiłem ci, że zginął tam mój brat - odparł krótko. - Chciałem go pomścić.

Spoglądała na niego nieruchomym wzrokiem.

- I pomściłeś?

- Cholera jasna, pewnie że nie. - Wskazał głową kanapkę. - I jak, smakuje?

Zrozumiała przytyk.

- Pyszna.

Opadło go nagłe znużenie. Jadł powoli, nie czując głodu, choć zdawał sobie sprawę z tego, że powinien być głodny jak wilk. Odchylił głowę do tyłu i wystawił twarz do słońca. Powieki same zaczęły mu się zamykać. Zbyt wiele zarwanych nocy, zbyt wiele bezsennych godzin, kiedy leżąc w łóżku przewracał się z boku na bok.

Po raz pierwszy czuł się w towarzystwie Karen dobrze. Obserwowała go, ale najwyraźniej też nie miała ochoty na rozmowę. Może dosyć już się nagadała z córką? A może lubiła w swojej kwiaciarni ciszę i samotność? W końcu jednak to ona przerwała milczenie.

- Masz bardzo sympatyczne dzieci - rzuciła zdawkowo, jakby wcale nie oczekiwała odpowiedzi.

Ale to on przecież przyszedł do Karen i zwykła grzeczność nakazywała coś odpowiedzieć. Wyprostował się i wypił duży łyk coli, mając nadzieję, że kofeina trochę go rozbudzi.

- Prawda? - odparł i sam się zdziwił, że zamierza otworzyć drzwi, które zazwyczaj trzymał zamknięte na głucho. - Czasami myślę, że nie zasłużyłem na nie - mruknął. - Mam tylko nadzieję, że jeśli istnieje niebo, to ich matka ma tam kredyt nieograniczony.

- Tak bardzo za nią tęsknią? - zapytała cicho. Ogarnął go nagły gniew i tęsknota. Chrząknął.

- Boże, sam nie wiem. Możliwe, ale to zdarzyło się już dwa i pół roku temu.

Karen obserwowała go spod lekko zmarszczonych brwi.

- Czy dlatego przenieśliście się do Pilchuck?

- Tak. Życie w małym miasteczku. Żadnych zbrodni. - Roześmiał się pozbawionym radości śmiechem. - Chciałem poświęcać im więcej czasu. No i proszę, jestem szczęśliwy, jeśli zdążę wrócić do domu na tyle wcześnie, żeby powiedzieć im dobranoc.

A i to nie obyło się bez ofiar. Nie chodziło o Kristę, łagodną jak jej matka; z Kristą nigdy nie było kłopotów. To Micheal nie chciał wyjeżdżać, a nie był jeszcze w wieku, aby zrozumieć, że jest to najrozsądniejsze rozwiązanie. Neal pamiętał, że aby udobruchać dziecko, obiecywał mu prawie wszystko: miał być trenerem drużyny piłkarskiej syna, miał go nauczyć wchodzić po linie, pomóc zbudować komputer. No i co? Sezon piłkarski dobiegał już półmetka, a Neal nie miał czasu pójść choćby na jeden cały mecz. Zajęty pościgiem za gwałcicielem, stał się okropnym ojcem. Ale jeśli nie złapie tego drania, to z kolei jego córka może stać się jedną z ofiar. Paragraf dwadzieścia dwa.

W oczach Karen pojawił się nieoczekiwanie błysk zrozumienia. Wręcz czułości.

- Choćbyś nie wiadomo jak się starał, nie możesz być dwiema osobami jednocześnie. Uwierz mi, ja już tej sztuki próbowałam.

Ogarnęła go nagła ciekawość. Jakiego też człowieka Karen pokochała? Czy pocięła go na strzępy i wyrzuciła na śmietnik? A może odgrywa się teraz za mężczyznę, który ją skrzywdził?

- Czy Abby widuje ojca? - zapytał Neal.

- Przez dwa tygodnie w roku. - Siedząca naprzeciwko niego kobieta z charakterem próbowała się uśmiechnąć, ale bez rezultatu. - Dziwne, ale Abby jest milszym dzieckiem niż wiele z tych, które mają oboje rodziców. Któż zna wyroki losu?

Jej kruchość wstrząsnęła nim; nie chciał myśleć o niej jak o kobiecie, która kogoś by pragnęła.

- Może jest inaczej, kiedy któreś z rodziców umrze? Karen kruszyła w palcach bułkę, nie zwracając uwagi

na Neala.

- Czasami rzeczywiście myślę, że tak jest lepiej. Wtedy odejście nie jest dobrowolne. W przypadku rozwodu nie możemy pozwolić, żeby dziecko otwarcie okazywało swój żal, i wmawiamy mu, że tatuś i mamusia je kochają, że ciągle będzie miało oboje rodziców. - Roześmiała się równie nieprzekonująco jak Neal. - Na ogół tak właśnie się dzieje.

Pomyślał o dzieciach, z którymi zetknął się podczas wykonywania swej pracy; smutne twarze, wystraszone twarze, martwe twarze.

- Jeśli jedno z rodziców kocha dziecko, dziecko jest szczęśliwe.

- To tak jak u ciebie. - Uśmiechnęła się nieco krzywo. - Twoje dzieciaki są szczęśliwe.

- Muszę koniecznie im o tym powiedzieć.

Tym razem milczenie nie było tak pogodne. Wiedział już, na co się zanosi.

- Czy macie coś konkretnego?

Raz już o tym rozmawiali. Odpowiedział to samo co poprzednio.

- Nie wiem. Trudno nawet powiedzieć, że mamy podejrzanego. Obserwujemy kilka osób, ale żadna z nich nie dopuściła się wcześniej gwałtu. Może tylko jeden dzieciak ze szkoły średniej, ale... Do licha! - Przesunął się z krzesłem tak, żeby móc oprzeć o siebie stopy wyciągniętych nóg. - Niby spełnia wszystkie warunki, ale coś mi mówi, że to nie on. Cała ta historia nie jest w jego stylu.

Spodziewał się, że Karen zaatakuje go, że będzie chciała koniecznie wiedzieć, dlaczego nie aresztuje siedemnastolatka, który ma już na sumieniu jeden gwałt.

Ona jednak powiedziała tylko:

- Nie sądzę, żebyś wymienił jego imię i nazwisko.

Neal wiedział, że po to tu właśnie przyszedł. W miasteczku wielkości Pilchuck nie można było porozmawiać z kimś tak, żeby zaraz wszyscy o tym nie wiedzieli. A on musiał poznać wszystkie plotki, wszystkie te historie, których nikt nie chciał mu zdradzać.

- Znasz prawie wszystkich mieszkańców. Czy możemy porozmawiać o kilku z nich? Poufnie.

Popatrzyła mu otwarcie w oczy.

- Chodzi ci o brudy?

- Chodzi mi o brudy.

- A ja mam później trzymać buzię na kłódkę.

- Nie chcę, żeby do chłopaka, który nigdy nie był o nic formalnie oskarżony, przylgnęło piętno gwałciciela.

Karen zastanawiała się chwilę, po czym skinęła głową.

- Mark Griggs.

- Jego ojciec to kawał drania.

- Też tak słyszałem.

Karen pogrążyła się w myślach.

- Nie znam dobrze Marka. I dziękuję za to Bogu. Jezu, co by było, gdyby Abby zadała się z kimś takim jak on?

- Zabroniłabyś jej się z nim spotykać - odrzekł bez wahania.

Wybuchnęła śmiechem.

- Chyba żartujesz. Zaczynając z nią rozmowę na ten temat, sama bym pchnęła ją w jego ręce.

- Pozwoliłabyś, żeby ktoś bezkarnie uwodził ci córkę? - zapytał ponuro Neal. - Może nawet zgwałcił?

Uśmiech Karen przygasł.

- Czyżby Mark naprawdę kogoś zgwałcił?

- Dziewczyna wycofała oskarżenie - wyjaśnił krótko - a bez jej zeznań nie było można postawić go przed sądem. Lecz powiem ci, że wszyscy, z którymi rozmawiałem, nie mają wątpliwości, że to zrobił.

- Nasz gwałciciel się czai. - Karen zacisnęła wargi i zamyśliła się. - A gwałt podczas randki jest... jest taki prosty. Obserwowałam Marka, jak grał w futbol. On jest... niecierpliwy.

- Jestem tego samego zdania - zgodził się. - Coś wpadnie mu do głowy i już wybucha. Drań, którego szukamy, czai się i skrada za kobietami. Czeka na optymalny moment. Nie sądzę, żeby taki napaleniec, jak Mark, był tym, kogo szukamy.

- Masz rację - zgodziła się, zdecydowanie potrząsając głową.

Neal wymienił kolejne nazwiska. Karen opowiedziała o wszystkim, co wiedziała lub co słyszała o tych ludziach. Większość z tego potwierdziła jego podejrzenia; żadna z tych osób nie sprawiała wrażenia zboczeńca zdolnego do tak brutalnych czynów.

Rozmawiali o dwóch ofiarach, które Karen znała. O ludziach, z którymi pracowały, o ich mężczyznach. Jeśli nawet Karen znała jakieś ich mroczne tajemnice, nie zająknęła się o tym słowem. Zresztą instynkt podpowiadał Nealowi, że takich sekretów nie ma. Obie kobiety, oraz ta trzecia, były dokładnie takie, na jakie wyglądały: atrakcyjne, sympatyczne i przyzwoite.

- Czy pierwszy gwałt różnił się czymś od dwóch kolejnych? - zapytała w końcu. - A jego ofiara?

- Była nieco starsza. Trzydzieści sześć lat. Rozwiedziona. Ma syna w szkole średniej, i to ją zasadniczo różni od tamtych. One są samotne, ale syn tej pierwszej gra w reprezentacyjnym zespole piłki nożnej i często wyjeżdża. Akurat tego dnia był na meczu w Yakima. Matka zazwyczaj z nim jeździ, ale w tę sobotę musiała pójść do pracy. Chłopiec pojechał z rodzicami kolegi z drużyny. - W głosie Neala zabrzmiały nutki tłumionego gniewu. - Drań wiedział, że będzie sama. Przyszedł i zadzwonił do drzwi. Ona otworzyła i zanim zdążyła cokolwiek zrobić, już był w środku.

- Czy miał na twarzy maskę?

- Oczywiście. Frontowa weranda jest osłonięta krzakami. Z ulicy prawie nic nie widać. Mógłby być nago, a i tak nikt by nie zauważył.

Po plecach Karen przebiegł lekki dreszcz i Neal poczuł, że zamiera mu serce. Karen odpowiada wymaganiom tego typa: ładna, samotna, zna w mieście wszystkich. Wszystkich, znaczy również gwałciciela. A jeśli on już ją obserwuje?

Najwyraźniej nie zauważyła jego napięcia.

- Pozostałe szczegóły były takie same - odezwała się zamyślonym głosem. - Czy opisała go?

- Granatowa kominiarka. - Neal miał to wszystko na swoim cholernym wykresie. - Brązowe oczy. Wysoki. Czarny sweter i dżinsy. Sportowe buty; białe z czarnym paskiem.

- Wszystkie kolory takie same.

- Z wyjątkiem kominiarki.

- Z wyjątkiem kominiarki - powtórzyła.

- Jedno jest dziwne - przypomniał sobie w zadumie. - Powiedziała, że wyczuła jakiś słodki zapach. Mdłosłodki, jak to określiła.

- Płyn po goleniu?

- Według niej, nie.

- Oddech? Może zjadł jakiś deser?

Neal westchnął i przeciągnął dłonią po brodzie.

- Do licha, jeśli nawet czuła zapach deseru, to tego, który zjadła sama, bo podchodził jej do gardła.

Spostrzegł, że Karen skuliła się z odrazy. Nic dziwnego, pomyślał, przecież rozmawiam z nią, jakby była gliniarzem.

- Lepiej już sobie pójdę - powiedział nagle.

Wstał i zaczął wkładać do torby resztki lunchu.

- Czy on... czy on je całował? - zapytała Karen tak drżącym głosem, że Neal gwałtownie poderwał głowę i popatrzył w jej stronę.

Biorąc pod uwagę to, co im zrobił, pocałunek powinien być ostatnią rzeczą, która poruszy Karen. Ale Neal doskonale ją rozumiał. Seks to biologia, coś niecywilizowanego, w istocie rzeczy czynność brutalna, pocałunek zaś to coś innego. Jest to osobisty, często bardzo czuły gest.

Udręka malująca się w jej wielkich oczach sprawiła, że zaklął pod nosem.

- Nie, nie całował - rzekł zwięźle, odstawiając na miejsce krzesło.

- No tak - mruknęła, przygryzając wargi. - Był przecież w masce...

- Gwałciciele zazwyczaj nie całują swych ofiar - wyjaśnił szorstko.

Tak, zmuszają je tylko do niewyobrażalnych rzeczy. Ale o tym już sama świetnie wiedziała.

Przez chwilę nie ruszała się z miejsca; pochyliła głowę i starała się zapanować nad sobą. Gdy w końcu popatrzyła na Neala, odzyskała już kontrolę nad sobą. Ale wyraz twarzy wyraźnie mówił, że przeżyła poważny kryzys i chwilę słabości.

- Lepiej już sobie pójdę - powtórzył. Przesłała mu kwaśny uśmiech.

- Lunch był wspaniały, czego nie można powiedzieć o rozmowie.

- Nie jestem tego taki pewien - odrzekł trochę drętwym tonem. - Bardzo mi pomogłaś.

Wielki Boże, pomyślał. Czyżby zraniła moje uczucia?

- Przepraszam - powiedziała i okrążyła stół. Wzrok jej złagodniał. - Nie chciałam, żeby tak to zabrzmiało. Po prostu próbowałam...

- Rozładować trochę atmosferę. Rozumiem.

Miał straszliwą ochotę jej dotknąć i nie próbował nawet z tym walczyć, podobnie jak bez namysłu przyjechał do jej firmy. Cały kłopot polegał na tym, że w jej źrenicach wyczytał taką samą chęć.

Ujął ją za podbródek, uniósł jej twarz i pochylił głowę. Zaledwie musnął jej usta wargami, kiedy szepnęła:

- Chyba odebrało mi rozum. Pocałował ją, po czym znów uniósł głowę.

- Jestem aż taki zły?

- Jesteś policjantem - szepnęła bez tchu.

Tym razem jej wargi były miękkie, wilgotne, przyzwalające. Kiedy oderwali się od siebie, gwałtownie zaczerpnęła powietrza. Neal całował jej ucho.

- I co z tego? - spytał.

- Kiedy miałam szesnaście lat, rodzicie musieli wyciągać mnie z więzienia - odparła zaczepnym szeptem.

Neal pocałował jej zamknięte powieki, policzki i brodę. Była taka delikatna; czuł przez koszulę jej drobne piersi, jej plecy drżały lekko pod jego dłońmi.

- Zamordowałaś swojego chłopaka? - zapytał beztrosko.

- Marsz antywojenny - wyjaśniła, próbując wyswobodzić się z jego objęć. - Cisnęłam w policjanta kamieniem.

Neal nie potrafił się powstrzymać i wybuchnął głośnym śmiechem.

- Ile ważysz? Najwyżej pięćdziesiąt pięć kilogramów. Z pewnością nic nie poczuł.

- To był zbir. Tłukł pałką poruszającego się na wózku weterana z Wietnamu.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

- Co? - Wyrwała się z jego objęć i popatrzyła na niego ze złością. - Zasłużył na więcej niż uderzenie kamieniem.

- Ja nie jestem tamtym policjantem - odpowiedział spokojnie.

Karen zamrugała oczami. Na jej twarzy malowała się cała gama uczuć.

- Nie pozwalam innym mówić mi, co dobre, a co złe - rzuciła szorstko.

Wreszcie do niego dotarło. Wystraszyła się pocałunku i próbuje przekonać go, że wcale jej nie pragnie.

- Czy mogę cię zaprosić jutro na kolację? - zapytał. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Chyba mnie nie słuchałeś. Neal skrzyżował ręce na piersi.

- Teraz ty mnie dotknęłaś. Chciałaś powiedzieć, że policjanci lubią kobiety bez kręgosłupa, które, gdy tylko zaswędzą je pomalowane palce u nóg, nie wiedzą już co dobre, a co złe.

- Wcale tego nie powiedziałam.

- Nieprawda. - Odsunął się od niej, głos mu stwardniał. Teraz już widział w Karen wyłącznie kolce. - Chciałem cię tylko lepiej poznać, bo ty już mnie znasz. Zapomnij o zaproszeniu.

Kiedy ją mijał, chwyciła go za rękaw.

- Neal.

Zatrzymał się, napiął mięśnie i nie patrząc na nią, czekał. Dobry Boże, pomyślał. Zachowuję się jak szesnastolatek, z którym wyśniona dziewczyna nie chce iść na bal.

- Przepraszam, samą nie wiem, co we mnie wstąpiło. Mam tyle uprzedzeń, i chcę w nie wierzyć, a ty robisz mi z tego zarzut.

- Nie będę cię do niczego zmuszał.

- Nie boję się ciebie.

- Naprawdę? - zapytał, odwracając w jej stronę twarz.

- Pojawiłeś się.., tak nieoczekiwanie - wykrztusiła.

- Proszę pani, ależ ja na panią wcale nie poluję - odparł sucho.

- Więc po co...?

- Diabli wiedzą. - Wzruszył ramionami, rozluźniając napięte mięśnie. - Powiedziałem już, żebyś o tym zapomniała. Dziękuję za rozmowę.

Zdążył postąpić zaledwie dwa kroki, kiedy powstrzymał go jej głos:

- Chcę iść na tę kolację. Ale najpierw musimy wpaść na spotkanie komitetu rodzicielskiego.

Odwrócił się. Karen się uśmiechała, ale w uśmiechu tym malowało się wyraźnie kolejne wyzwanie.

- Ostatnie spotkanie przed wyborami - tłumaczyła. - Najwyższy czas, żebyś zdecydował się, po czyjej stronie chcesz stanąć w wyborach.

- Szef policji nie może brać niczyjej strony - odparł, starając się nie okazać, że odetchnął z ulgą.

- Ale ojciec może.

Zapragnął nagle ją pocałować, ale zabrakło mu odwagi.

- Z przyjemnością jeszcze raz obejrzę cię w akcji - powiedział wolno. - To pasjonujące widowisko.

Uniosła nieco głowę.

- A więc kwadrans po szóstej?

- Kwadrans po szóstej. Musimy zdobyć miejsca w pierwszym rzędzie.

- Wczoraj wróciłam do pracy - poinformowała przez telefon Chelsea.

Karen przytrzymała słuchawkę ramieniem i sięgnęła po stanik. Najbardziej koronkowy.

- I jak ci poszło? Przyjaciółka przez chwilę milczała.

- Poryczałam się jak bóbr. Było to najgłupsze, co mogłam zrobić, ale kiedy zobaczyłam dwadzieścia cztery małe, roześmiane, wpatrzone we mnie twarze dzieci, łzy same popłynęły mi z oczu. Chyba śmiertelnie je wystraszyłam.

Karen zamknęła oczy.

- Och, Chelsea...

- Później próbowałam obrócić wszystko w żart i na szczęście mi się to udało. Tylko Jason, największy łobuz, który zawsze doprowadza mnie do rozpaczy, podarował mi bukiecik mleczy. Wyobrażasz to sobie?

Karen mrugała oczami, żeby nie wybuchnąć płaczem.

- To bardzo miłe.

- Może postanowił się zmienić. Cały dzień był nie do poznania.

Mimo że dławiło ją w gardle, Karen wybuchnęła śmiechem.

- Wieczna optymistka.

- Czy przedszkolanka mogłaby być pesymistką? - zapytała Chelsea logicznie.

- Punkt dla ciebie - powiedziała Karen, szukając nowych rajstop. - Wróciłaś już do siebie, czy nadal mieszkasz u rodziców? - Natychmiast pożałowała pytania.

- Boję się wracać - odparła Chelsea matowym, pozbawionym życia głosem. - Wmawiam sobie, że kiedy już go złapią, będę bezpieczna, ale... Ale wciąż pamiętam, jaka byłam wtedy bezradna.

- Dlaczego nie zamieszkasz chwilowo ze mną i z Abby? - zaproponowała Karen pod wpływem nagłego impulsu. - Będziesz wprawdzie spała ma rozkładanej kanapie, ale możesz udawać, że jesteś bez grosza przy duszy i chodzisz jeszcze do szkoły. Przyjaciółka zachichotała.

- To równie miłe jak kwiatki Jasona. Dziękuję, ale nie skorzystam z tej propozycji. Ty i Abby stanowicie rodzinę, a ja przecież mam swoją.

- I ta rodzina doprowadza cię do szału.

- No cóż, tak już bywa. Jeśli naprawdę będę miała ich dosyć, dam ci znać.

- W porządku - zgodziła się Karen. - Propozycja cały czas aktualna. Poza tym Abby cię uwielbia.

- Uhm - odmruknęła cicho Chelsea, a Karen wyczuła, że jej przyjaciółka się uśmiecha. - Udanego wieczoru.

- Udanego wieczoru? Boże drogi! - Karen spojrzała na trzymane w ręku rajstopy, a następnie zerknęła z przerażeniem na zegar. - Muszę się spieszyć. Nie mogę się spóźnić na to zebranie.

- Oczywiście. Ani też na kolację z szanownym szefem naszej policji.

- Sama się w to wszystko wpakowałam - odparła Karen, wsuwając rajstopy na jedną nogę. - Do zobaczenia, Chelsea.

Pięć minut później była już ubrana - Jezu Chryste, tym razem miała na sobie sukienkę! - po czym szybko umalowała twarz. O paznokcie u rąk i nóg zadbała wcześniej, a włosy dały się uczesać za pierwszym razem. Obejrzała się w lustrze i doszła do wniosku, że wygląda całkiem przyzwoicie. Poza tym Neal nie ma dwudziestu lat.

Co nie jest wcale takie złe, pomyślała w chwilę później, gdy wpuszczała go do domu. Dlaczego kobiecie miałoby szkodzić kilka zmarszczek, skoro mężczyźnie dodają tylko tajemniczego uroku? Uroda chłopca ma w sobie coś z obojnactwa. Neal był nieprawdopodobnie męski, a głębokie bruzdy ciągnące się od nosa do ust i pionowe zmarszczki między brwiami mówiły, że sporo przeszedł. Najwyraźniej przyzwyczaiła się już do jego neandertalskiego wyglądu, gdyż ucieszyła się z jego przyjścia.

Naturalnie, jeśli pomysł romansu z szefem policji jest pomysłem dobrym, a Karen nie wyrobiła sobie jeszcze na ten temat zdania. Odnosiła wrażenie, że tym razem jej umysł nie ma tu nic do powiedzenia. Neal zlustrował ją wzrokiem i Karen zadrżała.

- Ślicznie - odezwał się po chwili szorstkim głosem.

- Za każdym razem, kiedy cię widzę, potrafisz mnie czymś zaskoczyć.

- Czy dlatego, że tak się wystroiłam?

- Nie byłem pewien, czy zadasz sobie tyle trudu.

Ale zrozumiał wszystko doskonale. Wystroiła się tak na zebranie w szkole, ale nie tylko. Czerwona, jedwabna sukienka była specjalnie dla niego.

- Chcę z wdziękiem przyjąć porażkę - odparła z wymuszonym uśmiechem.

- Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś zdołał cię pokonać

- oświadczył z uśmiechem.

- Zobaczysz po wyborach.

- Uwierzę, jak zobaczę. - Rozejrzał się wokół siebie. - Czy Abby jest w domu?

- Nie, poszła nocować do przyjaciółki. Nie chcę, żeby zostawała sama w domu. - Sięgnęła po torebkę. - Idziemy?

Czekał cierpliwie na werandzie, kiedy Karen zamykała zamki w drzwiach wejściowych. Kiedy otworzył przed nią, a potem zamknął drzwi samochodu, kompletnie straciła głowę. Zajął wreszcie miejsce za kierownicą, a ona zadała mu pierwsze lepsze pytanie, jakie jej przyszło do głowy:

- A gdzie są twoje dzieci? Nie boisz się ich zostawiać samych?

- Zazwyczaj zostają same. To dobre dzieci. Krista nawet przez rok pracowała jako opiekunka do dzieci. Ostatnio jednak umawiam się ze starszą kobietą z sąsiedztwa. Kiedy nie ma mnie w domu, zostaje z nimi na noc.

Karen wyobraziła sobie reakcję Abby.

- I Krista nie złości się, że wynajmujesz dla nich opiekunkę do dzieci?

Zdziwiony uniósł brwi.

- Krista? Ona nie kwestionuje moich decyzji.

Karen nigdy jeszcze czegoś takiego nie słyszała. Miała nadzieję, że doczeka dnia, kiedy Neal przekona się, że nawet grzeczne małe dziewczynki zrywają się wreszcie z postronka.

Kiedy wjechali na całkowicie niemal zastawiony parking przed budynkiem władz okręgowych, Neal zapytał:

- Czy to dzisiejsze zebranie jest takie ważne?

- Tak - wyjaśniła Karen. - Ktoś musi mieć ich na oku. Ale dziś może być wyjątkowo ciekawie. Czy byłeś już w mieście, kiedy ogłosiliśmy tajne głosowanie?

- Nie, ale słyszałem, że nie wyszło - odparł, wprowadzając samochód w wąską przerwę między dwoma zaparkowanymi pojazdami.

Gdy wyłączył silnik i zapadła cisza, Karen wyjaśniła:

- No cóż, nie wyszło, ponieważ władze okręgu postanowiły wybudować w miasteczku nową szkołę podstawową. Mają teren, więc uparły się, żeby szkołę postawić właśnie tutaj, bo wypadnie to dużo taniej. Ale ta lokalizacja ma wiele wad. Trudno tu dojechać, a rodzice narzekają już na korki w Hawthorne, gdzie mieści się stara podstawówka. Ponieważ miasteczko rozbudowuje się w stronę północną, najlepiej byłoby szkołę postawić właśnie tam. Wszyscy to mówią, ale rada jest głucha na nasze apele. Tak więc dwukrotnie już nad tą sprawą głosowano i dwukrotnie nic to nie dało. Dzisiaj mamy postanowić, czy próbować jeszcze raz, czy też wrócić do stołu kreślarskiego.

Idąc w stronę budynku, wymieniali powitania. Karen cieszyła się na widok tłumów, jakie stawiły się na spotkanie. Na skutek decyzji rady wszyscy działali częściowo w próżni.

Kiedy zajęli miejsca na składanych, metalowych krzesłach, Karen natychmiast zaczęła gawędzić z sąsiadami, rozdzielać uśmiechy i przedstawiać Neala, kompletnie przy tym ignorując swego przeciwnika w nadchodzących wyborach.

Dennis Shafer był miejscowym biznesmenem i przewodniczył Izbie Handlowej. Na obu frontach ścierał się z Karen. On dążył do rozwoju gospodarczego; ona lubiła swe małe miasteczko dlatego, że było właśnie małym miasteczkiem. On krzykliwie opowiadał się po stronie administracji szkolnej bez względu na to, ile robiła i jaki kolejny wymyśliła idiotyzm, a Karen znajdowała się na czarnej liście dyrektora szkoły.

Spotkanie szybko nabrało rumieńców. Jego przewodniczący, Harold Glover, popatrzył ponad szkłami w kształcie półksiężyców na zatłoczoną salę.

- No cóż, myślę, że przybyliście tu państwo, żeby podzielić się z nami swymi opiniami, czy mamy znów przeprowadzić głosowanie. Jeśli członkowie rady nie mają nic przeciwko temu; zacznijmy zebranie bez zbędnych korowodów. - Członkowie rady pokręcili głowami i zebrani podnosili kolejno ręce, prosząc o głos. Harold skinął na siedzącą w środku sali kobietę. - Carol.

Carol mieszkała w Hawthorne i nienawidziła dzieci, które w drodze do szkoły deptały jej rabaty z kwiatami oraz odłamywały gałęzie z krzewów, żeby robić sobie miecze do zabawy.

- W drodze do szkoły jedzą te swoje wstrętne śniadania i ciskają papiery na mój trawnik - oświadczyła płaczliwie. - A kiedy wybudują tu następną szkołę, dzieciaków będzie dwa razy tyle.

- A także samochodów i autobusów - zabrał głos ktoś inny. - Już teraz w godzinach szczytu mamy korki.

Zaczęły padać kolejne zarzuty: sieć dróg dojazdowych do szkoły podstawowej jest źle rozplanowana, czego rada nie chce przyjąć do wiadomości, i jeśli nie wytyczy się nowych tras do planowanej szkoły, która ma powstać w pobliżu istniejącej już, koszmar się spotęguje.

Jedyna kobieta w radzie, Sandy Diehl, pochyliła się do mikrofonu i powiedziała protekcjonalnym tonem:

- Rozumiem, że mieszkańcy tej części miasta nie lubią korków na ulicach, ale nie zapominajmy też, że trwają one zaledwie dwie godziny dziennie, a nawet krócej. I, proszę mnie poprawić, jeśli się mylę, nie doszło tu nigdy do żadnego wypadku. Nawet nie wypisano zbyt wielu mandatów. Rodzice odwożący dzieci do szkoły w Hawthorne nie gnają na złamanie kątku.

Po sali przeszedł wyraźny pomruk. Karen zdecydowała, że pora zabrać głos.

- Jest dzisiaj z nami szef naszej policji. Poprośmy go o opinię.

Powinna mieć wyrzuty sumienia, ale wcale ich nie czuła. Neal spojrzał na nią i posłusznie podniósł się z krzesła.

- Jak państwo wiecie, wiosną mnie tu jeszcze nie było, mogę zatem wypowiedzieć się wyłącznie na podstawie obserwacji, jakie poczyniłem w ciągu tych kilku tygodni nowego roku szkolnego. To prawda, że w tej okolicy nie wystawiliśmy wielu mandatów. Mieliśmy też szczęście, że nie doszło tu do żadnego wypadku.

Sandy Diehl zaczęła się uśmiechać, lecz w miarę słuchania Neala uśmiech ten stopniowo zanikał.

- Ale to wcale nie znaczy, że rano i po południu nie można tu dostać zawrotu głowy. W okolicy rzeczywiście panuje wielki ruch, jeździ bardzo dużo samochodów i autobusów, na jezdniach nie ma pasów dla pieszych i dzieciakom nieustannie grozi niebezpieczeństwo. Przeprowadzamy w tej dzielnicy kontrole szybkości i na razie dajemy wyłącznie ostrzeżenia, licząc na współpracę z użytkownikami jezdni, ponieważ nie chcemy wymuszać porządku siłą. Przemawiam teraz bardziej jako policjant niż wyborca. Mam nadzieję, że nowa szkoła zbudowana zostanie gdzie indziej.

Przy gromkich oklaskach Neal usiadł. Karen pochyliła się w jego stronę i szepnęła do ucha:

- Przetarłeś szlak, szefie.

- Przecież nie jestem żadnym psem gończym - odmruknął.

- Nie wiedziałam, po czyjej stronie staniesz - wypomniała mu cicho.

W oczach Neala pojawiło się rozbawienie.

- Myślałem, że jednak wiesz.

Znów skupiła uwagę na przebiegu dyskusji. Sandy Diehl przypominała właśnie zebranym, ile wynosić będzie koszt budowy szkoły na terenie, który już mają, a ile kupno nowej działki, załatwienie wszelkich formalności, zezwolenie z biura ochrony środowiska i inne wymagane dokumenty.

- W czasach, kiedy wyborcy coraz niechętniej patrzą na wzrost podatków, okręg musi bardzo uważać na koszty.

Karen ponownie poderwała się z krzesła.

- Zarząd najwyraźniej zapomniał, że okręg posiada ładny kawałek gruntów, darowany przez Beaver Creek Estates. Zaświadczenie z urzędu ochrony środowiska jest już gotowe. Na tym, dużo większym przecież terenie, moglibyśmy dodatkowo wybudować boiska. Istnieje tam również wspaniale rozwinięta sieć bardzo dogodnych dróg dojazdowych, no i samo miasto rozbudowuje się właśnie w tamtym kierunku.

- Ale w dającej się przewidzieć przyszłości będziemy tam musieli dzieci dowozić, podczas gdy tutaj chodzą one do szkoły na piechotę. Wzrastające koszty transportu...

- Mogą zostać skompensowane przez wybudowanie zajezdni autobusowej na terenach miejskich, które już do nas należą, a nie na nowo zakupionych. Można też w Beaver Greek wybudować nową szkołę podstawową, a starą przeznaczyć na pomieszczenia wyższych klas podstawówki, dzięki czemu znajdować się będzie ona w samym centrum miasta.

Członkowie rady zaczęli sypać cyframi; Karen przedstawiała im swoje rachunki. Do akcji włączył się Dennis Shafer, próbując ustawić panią Lindberg na pozycji „matki, która nie rozumie ani zawiłości budżetu, ani przepisów stanowych". Karen zapytała go z uprzejmym uśmiechem, od kiedy to zatrudnia więcej niż dwóch pracowników lub też ma do czynienia z budżetem większym niż budżet jego drukarni.

Zaczęły padać groźby. Dwóch członków rady opowiedziało się za nowymi wyborami jeszcze tej jesieni oraz za znacznym podniesieniem podatków. Wtedy wstała Vicky Thomas i słodkim głosem przypomniała radzie, że w komitecie rodzicielskim zasiada dość wpływowych osób, żeby zdobyć wystarczającą liczbę głosów; jeśli nie zgodzą się na podatki, rada może się nawet nie trudzić, aby je poddać pod rozwagę.

Dołączając się do powszechnego aplauzu, Karen mruknęła pod nosem:

- Słowo daję, ta baba coraz bardziej mi się podoba.

Na koniec rada zgodziła się, że należy jeszcze raz rozważyć pomysł nowej lokalizacji szkoły i powołała specjalną komisję. W innych okolicznościach Karen zostałaby po zebraniu, aby upewnić się, że nie będzie już żadnych machlojek, ale tego wieczoru opuściła salę wraz z większością uczestników spotkania.

Kiedy znaleźli się już na dworze, ogarnął ją niepokój. Tak naprawdę, to nigdy dotąd, jeśli nie liczyć lunchu za szklarnią, nie znalazła się z Nealem sam na sam. No cóż, podobają się sobie. Musiała przyznać, że to właśnie najbardziej ją niepokoi. Ale są przecież ludźmi dorosłymi i nie muszą niczego udawać.

A poza wszystkim Neal chętnie zgodził się na udział w spotkaniu z radą. Fakt ten wiele o nim mówił, ale to nie znaczy wcale, że Karen ma założyć klapki na oczy. Uczynił zbyt wiele oczywistych aluzji, żeby Karen mogła poznać jego prawdziwy charakter; na przykład ta dzisiejsza uwaga o córce: „Ona nigdy nie kwestionuje moich decyzji". Karen zaczęła się poważnie zastanawiać, co właściwie robi na randce z mężczyzną, który najwyraźniej uważa, że wszystko jest w porządku, skoro córka nie kwestionuje decyzji ojca. Czy jego żona była taka sama?

Jednocześnie Karen nie była pewna, czy to wykrystalizowały się wreszcie jej wszystkie obawy, czy po prostu się boi. Kiedy czuła dotyk Neala, traciła nad sobą kontrolę. Nie była pewna, czy dobrze zrobiła, całując się z nim.

Bez względu na to, co naprawdę do niego czuła.

Gdy szli przez rozległy parking, Neal milczał. Karen uścisnęła jeszcze dłonie kilku znajomym, a paru osobom, które po raz pierwszy zjawiły się na zebraniu poświęconym walce o szkołę, oświadczyła, że bardzo cieszy się z ich przybycia. Poza tym próbowała przekonać o swoich racjach kilka osób jeszcze nie zdecydowanych. Kiedy spotykani ludzie pozdrawiali również Neala, ten uprzejmie kiwał głową i dotykał palcami ronda stetsona. Do Karen odezwał się dopiero przy samochodzie.

Otworzył przed nią drzwi, popatrzył jej prosto w oczy i zapytał:

- Niech mi pani powie, pani Lindberg, czy pani nigdy nie przestanie walczyć?


Rozdział 7

Zapewne nigdy. Uświadomił to sobie w chwili, gdy zadał jej to pytanie.

Karen, jakby rażona piorunem, zatrzymała się w miejscu i spojrzała na niego wyniośle.

- Czyżbyś miał o coś pretensje? - spytała.

- Wyciągasz zbyt pochopne wnioski - odrzekł i wskazał jej otwarte drzwi samochodu.

Założyła ręce na piersi i nie ruszała się z miejsca.

- Co miały znaczyć te słowa?

Ba, żeby to wiedział! Był rozdarty między podziwem dla jej gotowości wzięcia na swe barki odpowiedzialności za cały świat a szowinistycznym przekonaniem, że kobieta powinna zajmować się dziećmi i domem, a nie angażować się w walkę.

Toteż powiedział jej tylko niewielką część prawdy:

- Szkoda, że moja żona nie potrafiła tak walczyć jak ty.

Tego Karen nie spodziewała się usłyszeć. Zdumiona przyjrzała się twarzy Neala.

- Czy mógłbyś mi wyjaśnić, o co ci chodzi? Zakłopotany wzruszył ramionami.

- Przecież tak naprawdę nie interesuje cię moje małżeństwo.

Żarty sobie stroi? - pomyślała, przesyłając mu promienny uśmiech.

- Z natury jestem ciekawska.

Neal oparł się o maskę samochodu i dłuższą chwilę studiował twarz Karen.

- Zgoda - odezwał się w końcu. - Ale ja też jestem ciekawski. Zatem pohandlujmy.

Karen opadły wątpliwości. Z jednej strony pragnęła lepiej go poznać, sama jednak wolałaby mu się nie zwierzać ze swej przeszłości.

- To uczciwy układ - przyznała w końcu z westchnieniem.

Neal ponownie skinął głową i wskazał otwarte drzwi samochodu. Kiedy wsuwała się do środka, na chwilę mignęły mu przed oczami jej długie nogi.

Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale wystarczyło, żeby poniosła go wyobraźnia. Zamknął drzwiczki i klnąc pod nosem, okrążył samochód. Czy coś ze mną nie tak? - pomyślał. Czyżbym zbyt długo nie miał kobiety? A może to tylko pani Kwiaciarka potrafi poruszyć we mnie właściwą strunę?

Najdziwniejsze jednak było to, że ona najwyraźniej nie starała mu się podobać. Dopiero tego wieczoru po raz pierwszy włożyła strój, którym mogłaby kusić mężczyznę. Z drugiej strony Neal nie zwracał uwagi na ubranie. Nawet gdy była w zwykłych dżinsach i w bluzie, bardzo lubił na nią patrzeć. Jej sylwetka, tak kontrastująca z potężną budową jego ciała, działała mu na zmysły. Chociaż taka drobna i delikatna, była silna i odważna.

- Niech to licho - mruknął i zajął miejsce za kierownicą.

W drodze Karen spytała:

- Co powiesz ó dzisiejszym zebraniu?

Dzięki ci Boże za małe łaski, pomyślał. Na takie tematy mógł rozmawiać bez końca.

Jadąc międzystanową autostradą do położonego na górskim stoku miasteczka Edmonds, prowadzili na pozór obojętną rozmowę. Zupełnie jakby zawarli milczący pakt, że nie poruszą ważnych tematów. Neal wybrał restaurację, z której rozciągał się piękny widok na cieśninę Pugeta i port. Gdy kelner wskazał im stolik pod oknem, z przystani odbijał właśnie prom, kursujący między Edmonds a Kingston. Dalej, na pomarszczonej lekką bryzą toni, unosiły się żaglówki, a wyznaczonym torem wodnym posuwał się olbrzymi tankowiec.

Złożyli zamówienia. Karen upiła łyk margarity, po czym przerwała milczenie:

- Ty pierwszy,

- Dlaczego ja? - zapytał Neal, najwyraźniej stosując taktykę wymijającą.

- Bo ty sprowokowałeś rozmowę. Sprowokowałem, pomyślał Neal. Boże drogi. Co mnie

podkusiło, żeby poruszać ten temat? Zapragnął nagle w jakiś sposób wykręcić się od tej rozmowy, choć w głębi duszy szczerze chciał wszystko Karen wyznać. Był ciekaw, czy po wysłuchaniu jego historii nabierze do niego pogardy, czy też okaże zrozumienie i współczucie. Odchrząknął i zaczął:

- Pewnie pomyślisz, że ze mnie kawał łobuza. I nie ty pierwsza. - Zabębnił palcami o blat i nieświadomie zacisnął dłoń w pięść. - Moja żona... miała na imię Jennifer, ale mówiłem do niej Jenny... Krista odziedziczyła po niej charakter. Z wyglądu też bardzo ją przypomina.

- Była piękna - przerwała mu cicho Karen.

- Tak, była piękna.

Ale nie pod koniec, pomyślał z goryczą. W jej śmierci nie było już nic pięknego. Skierował niewidzący wzrok za szybę i w krótkich zdaniach, beznamiętnym głosem, zaczął relacjonować suche fakty.

- Zmarła na raka. Zaatakował pierś. Lekarze nie wykryli go w porę. Choroba się rozszerzyła. Stało się to niewiarygodnie szybko. Po roku moja żona nie żyła.

Słowa były konkretne, okrutne i Neal przeklinał siebie w duchu za to, że tak fatalnie rozpoczął swą opowieść. Ale było już za późno.

Karen nie spuszczała z niego wzroku.

- Uważasz, że nie walczyła? Czy o to ci chodzi?

- Cholera, tak. - Zacisnął zęby. Nigdy jeszcze nie wyznał tego głośno i był zdumiony gniewem, jaki go ogarnął. - Od chwili, gdy wykryto guz, wiedziała, że umiera. Najpierw rokowania/lekarzy były dobre, ale nikt i nic nie mogło przekonać Jenny, że wyleczenie jest możliwe. Bez przerwy płakała. Przez całe dnie nic nie robiła. Nawet nie wychodziła z domu.

Pamiętał swą udrękę i obojętność żony. Wpadła w skrajną rozpacz, nie sposób było wyzwolić jej z tej udręki. Neal byt bezradny. Zdarzało się, że wracał do domu z pracy, a ona siedziała nieruchomo na kanapie w salonie. Kolacji nie było. W takich chwilach zastanawiał się, czy Jenny w ogóle wykonała tego dnia jakiś ruch.

Potrząsnął głową, chcąc odpędzić natrętne wspomnienia.

- To nie było już nawet przerażenie. To była rezygnacja. Po prostu czekała na koniec. Kiedy lekarze wykryli przerzuty, życie z niej jakby uszło, miałem do czynienia już tylko z... duchem. - Wykrzywił twarz, spuścił głowę i ciągnął ochrypłym głosem: - Pewnego razu... nawet krzyknąłem, że powinna wziąć się w garść i żyć, dopóki istnieje choć cień nadziei. Ale ona jeszcze bardziej zamknęła się w sobie i jeszcze więcej płakała. Do diabła! Dlaczego po prostu jej wtedy nie przytuliłem i nie trzymałem gęby na kłódkę?

- Bo byłeś wściekły. - Dzięki Bogu, pomyślał, że Karen nie sili się na czułość i delikatność. Wręcz ożywiła się, jakby jego wyznania wcale jej nie poruszyły ani też nie wywołały niesmaku. - Bo byliście dwojgiem zupełnie różnych ludzi. Ona rozpaczała nad tym, co traci, a ty nie byłeś w stanie przyjąć do wiadomości, że ona jest już stracona.

- Tak. - Przeciągnął palcami po włosach. - To tyle na ten temat. Dzieci... o niczym im nie mówiłem. Do licha, czasami sądziłem, że choćby ze względu na dzieci powinna swój dramat znosić z godnością. A może po prostu w taki właśnie sposób przygotowywała je na to, co miało nieuchronnie nastąpić? Słuchając mnie, Michael i Krista wierzyli, że ich matka nie umrze.

Nawet nie spostrzegł, kiedy Karen wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Nieświadomie odwzajemnił się tak mocnym uściskiem, że sprawił jej ból.

- Cofam wszystko, co powiedziałam kilka dni temu.

O tym, że rozwód rodziców jest dla dzieci gorszy. - Oczy Karen stały się tak błękitne, że Neal nie potrafił oderwać od nich wzroku. - Myliłam się. Rozwód to przecież nie koniec. Abby wierzy, że pewnego dnia wszystko zmieni się na lepsze, że Geoff wróci i poprosi o jeszcze jedną szansę, a ona łaskawie pozwoli mu być lepszym ojcem. Ale Krista i Michael...

Urwała, gdyż przy stoliku pojawił się kelner z sałatkami. Nie wykonała jednak najmniejszego ruchu, żeby puścić dłoń Neala i sięgnąć po widelec. Kiedy kelner odszedł, zapytała:

- A jak ty to przetrwałeś?

- Nie wiem. - Uwolnił jej dłoń. - Nie, to nieprawda. Czy chcesz poznać najgorsze?

Skinęła głową, ale nie spuszczała z Neala oczu. Nie miał pojęcia, dlaczego jej o tym wszystkim mówi, ale gdy już zaczął, wyrzucił z siebie wszystko.

- Najstraszniejsze w tym było to, że jej śmierć przyjąłem z ulgą. - Tak, w końcu się do tego przyznał! - Ostatnie miesiące to było istne piekło. Cierpiała, a dzieci i ja nie odstępowaliśmy jej na krok. Udawaliśmy, że nic złego się nie dzieje, że doskonale sobie radzimy, choć przeżywaliśmy męki. Byłem nieustannie wściekły, ale tłumiłem to w sobie. Dzieciaki ogarniała samolubna złość, gdy musiały każdego dnia wracać ze szkoły prosto do domu i trzymać matkę za rękę. W domu panował bałagan, nie potrafiliśmy ugotować porządnej kolacji... - Roześmiał się, choć w jego śmiechu niewiele było radości. - Teraz gotuję dużo lepiej. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

- Odnoszę wrażenie, że jesteś bliższy swym dzieciom niż niejeden ojciec.

- Chyba tak. - Zdumiewające. Jego niepewny uśmiech wyraźnie mówił, że to dla niego wiele znaczy.

- Jakoś nam się udało. Próbowałem rozmawiać z dziećmi o Jenny, tak żeby jej nie zapomniały. Nie robiłem tego, oczywiście, w sposób zbyt nachalny. Wspominałem ją w chwilach, gdy było to całkiem naturalne. Rozumiesz, co chcę powiedzieć.

- Założę się, że początkowo było ci bardzo ciężko.

- Uniosła twarz. - Och, Boże, już niosą dania główne, a my nie zaczęliśmy nawet sałatek.

Zapewnili kelnera, że wszystko jest w porządku, i przez jakiś czas prowadzili towarzyską pogawędkę. Neal jednak nie mógł się uspokoić. Czuł się jak w chwilach, gdy kończył jakieś szczególnie trudne dochodzenie; był spięty, przewrażliwiony, część jego duszy opuszczała ciało i obserwowała wydarzenia z dystansu - oceniała; podpowiadała, kiedy wykonać następny ruch; mówiła, żeby nie robił z siebie durnia.

Tym razem jednak nikt go nie oceniał. Przed oczami miał ciągle obraz zmęczonej, rozwścieczonej kobiety, która wpuściła go do domu zgwałconej Chelsea, kobiety, która dla swej przyjaciółki zrobiła wszystko, co mogła i nawet przeciwstawiła się policjantowi, którego sama wezwała. A on był wdzięczny losowi za to, że ją tam zastał, a zarazem zły, że nie skakała, kiedy kazał jej skakać. Lecz mimo wszystko w ich znajomości było coś bardzo erotycznego i był przekonany, że dobrze by im było razem.

Pewność ta nie opuszczała go ani na chwilę; wręcz nasilała się, kiedy widział Karen. A teraz, gdy dowiedział się już o niej paru rzeczy, kiedy ona poznała kilka szczegółów jego życia, wszystko się jeszcze bardziej skomplikowało. Nie pamiętał, żeby z kimkolwiek rozmawiał tak, jak tego wieczoru z Karen. Budziło to w nim niepokój, zastanawiał się, kogo ona naprawdę widzi, kiedy na niego patrzy. Był ciekaw, czy w ogóle jest zadowoloną z tego, że go poznała.

Mógł teraz jedynie usunąć przewagę, jaką nad nim miała. Poczekał, aż kelner przyniesie kawę, po czym oznajmił:

- Twoja kolej.

- Moja...? - Nerwowo odwróciła głowę. - Ach, rozumiem, teraz ja mam opowiedzieć historię swojego życia.

- Taki był układ, pamiętasz? Ja opowiem ci swoją historię, a ty mi swoją.

Bez błysku cynizmu, który czasami pojawiał się w jej oczach, wyglądała teraz jak młodziutka dziewczyna. Czasami wyglądała na swój wiek, zwłaszcza w chwilach gdy zmagała się z niewidzialnym ciężarem udręki i przerażenia innych kobiet. W tej chwili mogłaby grać rolę Śpiącej Królewny oczekującej swego królewicza. Nie sądził jednak, by królewicz z jej książki woził w pikapie futerał z karabinem i zarabiał na życie ściganiem czarnych charakterów.

Omal się nie roześmiał. Prawdę powiedziawszy, pani Lindberg zapewne sprzedałaby królewiczowi kilka sadzonek jeżyn i kazała mu zapomnieć o odsieczy. Nie należała do kobiet, które kiedy ucinają sobie drzemkę, mężczyźnie każą trwać na posterunku i czuwać nad nimi.

- Dobrze, dobrze - mruknęła i zmarszczyła czoło, ale Neal nie dał się zwieść pozorom. - Mówiłam ci już o marszach protestacyjnych.

Skinął w milczeniu głową.

- No cóż, moi rodzice są bardzo konserwatywni. - Teraz Karen zmarszczyła z kolei nos. - Ale to i tak łagodnie powiedziane. Mój ojciec uważał, że wszystkich długowłosych... to jego określenie, nie moje... należy wysłać do obozów dla rekrutów, a potem do Wietnamu. - Jej twarz przybrała nieobecny wyraz. - Roger, mój brat, był zarówno wyśmienitym sportowcem, jak i jednym z najlepszych studentów. Zaliczył dwa lata studiów i postanowił zrobić przerwę. Był to wielki błąd, bo powołano go do wojska i wysłano na wojnę. Śmiertelnie się bał. - Karen wykonała dłonią nieznaczny, żałosny gest. - No i znalazł tam śmierć.

- Opowiedz mi o tym - poprosił cicho. Jej wzrok stał się czujny.

- Wybacz. Zapomniałam... Potrząsnął głową.

- To twoja historia, nie moja.

Po twarzy Karen przemknął cień smutku.

- Nie powinien był tam jechać. Nie on. Wiesz, kim chciał zostać? Nauczycielem w szkole podstawowej. Przepadał za dziećmi. - Zamilkła na chwilę, po czym dodała: - W każdym razie jeden z nauczycieli z mojej szkoły zaczął zabierać nas na marsze protestacyjne. I pewnego dnia zostałam aresztowana.

- Czy coś mu za to zrobili?

- Nauczycielowi? - Po jej twarzy przebiegł smutny uśmiech. - Tak, wyrzucono go z pracy. A czegoś się spodziewał?

Neal nie musiał nawet odpowiadać.

- I ty też protestowałaś?

- Zgadłeś. - Sprawiała wrażenie, jakby sama nie wiedziała, co o tym sądzić. - Zorganizowałam siedzący wiec protestacyjny. Udał się wspaniale. A potem mnie złapali. Poddałam się. Ale nosi mnie do dziś. - Wzruszyła ramionami. - To wszystko.

Neal odstawił filiżankę z kawą.

- Ominęłaś część dotyczącą ojca Abby. Karen udała zdziwienie.

- Nie sądziłam, że zechcesz o tym słuchać.

- Uważam, że jest kilka spraw, które powinniśmy o sobie wiedzieć. - Nie spuszczał z niej wzroku i zrozumiała, że mówi poważnie.

Popatrzyła na niego ostro.

- Powinniśmy?

- Czy nie byłaś ciekawa mojego małżeństwa? Zawsze poddawała się, gdy ktoś odwoływał się do jej

uczciwości. Opuściła lekko głową i zmarszczyła brwi.

- Tak, byłam. Zgoda. - Zamilkła i najwyraźniej zbierała myśli. - Miał na imię Geoff. Poznaliśmy się w college'u w Berkeley w Kalifornii. Oboje byliśmy idealistami i działaliśmy społecznie. Dzisiaj żałuję, że nie studiowałam ogrodnictwa, ale wtedy interesowała mnie socjologia i inne, podobne całkowicie bezużyteczne rzeczy. On poszedł na prawo. Pomagałam mu. Został obrońcą z urzędu, bronił spraw z góry przegranych. - Gorycz w jej głosie powiedziała Nealowi, co będzie dalej. - Potem urodziła się Abby. Geoff wygrał pewną spektakularną sprawę i firma prawnicza z San Francisco zaproponowała mu pracę. Jest to najprostsza droga do współudziału w spółce. Twierdził, że nie zamierza zrezygnować z prowadzenia spraw publicznych. Ze względu na Abby musieliśmy zmienić mieszkanie. Stać nas było na kupno domu. Tak też zrobiliśmy. Po jakimś czasie Geoff zaczął bronić korporacji, które chciały się wykręcić od płacenia podatków. Ja wypowiadałam się w sprawach, z którymi jego firma nie chciała mieć nic wspólnego. Moje nazwisko związane było z kilkoma procesami. Wspólnicy poprosili Geoffa, żeby mnie uciszył. No i spróbował.

- Idiota - mruknął Neal. - Powinien wiedzieć, że ty nigdy nie przestaniesz walczyć.

- Dla człowieka firmy okazałam się marną żoną.

- Nie brałaś ślubu z firmą.

- Wyszło na to, że tak... - Urwała, ale po chwili milczenia dodała: - Człowiek nigdy nie wie, w co się wpakuje.

Neal pojął, że temat ich byłych małżeństw został wyczerpany.

- Wychodząc za mąż, byłaś młoda. Ja też ożeniłem się młodo. Studenci sami dobrze nie wiedzą, czego naprawdę chcą. Ty i ja... - wzruszył ramionami - już wiemy, choć od czasu do czasu i nas może coś zaskoczyć.

- Nie żartuj - odparła kwaśno.

Neal doszedł do wniosku, że powinni wracać do domu.

- Możemy już jechać?

Na twarzy Karen pojawił się czujny wyraz.

- O, tak.

Zapłacił rachunek i ruszył za nią do samochodu. Przez chwilę podziwiali słońce znikające za kurtyną utkaną z pomarańczowych i fioletowych chmur. Zapadał jesienny, niosący z sobą chłód, wieczór. Ubrana w cienką sukienkę Karen zadrżała i Neal, otwierając samochód, objął ramieniem jej gołe plecy; Ponownie zadrżała, ale tym razem już nie z powodu zimna. Neal poczuł, że oblewa go fala ciepła.

W drodze powrotnej rozmawiali nieco chaotycznie. Neal nastawił radio na stację nadającą muzykę country - and - western; puszczano ckliwe ballady o utraconej miłości i nowej szansie. Zupełnie jakby o nim i siedzącej obok kobiecie, która rzucała mu ukradkowe spojrzenia.

Gdy w blasku reflektorów wynurzyła się skąpana w dziwacznym, purpurowyn świetle ulica, przy której mieszkała Karen, z radia popłynęły tony skocznej piosenki w wykonaniu Clinta Blacka. Wtedy też Karen odezwała się po raz pierwszy od dziesięciu minut. Zgryźliwie.

- Pozwól, że zgadnę. Sobotnie wieczory spędzasz tańcząc na linie.

Neal pokazał zęby w uśmiechu.

- Nie zgadłaś. Nie robię czegoś, co robi już z tuzin innych osób. Staram się raczej zaskakiwać.

Żałował, że nie widzi jej twarzy, kiedy powiedziała zamyślonym głosem:

- Może właśnie dlatego cię lubię.

Wprowadził samochód na podjazd. Smugi ostrego światła oświetliły na chwilę drzwi garażu. Przed kołami pojazdu przemknął kot.

Neal wyłączył reflektory i zgasił silnik.

- Masz ochotę wejść?

Niemal uwierzył w jej obojętny ton.

- Dzięki. Chętnie.

Do licha, dłonie pocą mu się jak podczas pierwszej randki w życiu.

Zanim zdążył wysiąść z samochodu, Karen zatrzasnęła drzwi ze swej strony i stukając głośno obcasami, ruszyła szybko w kierunku domu. Oddaliła się zaledwie o trzy metry i już zniknęła mu z oczu. Nie pierwszy raz pomyślał z niechęcią o rozrośniętych krzewach, które okalały werandę jej domu i ciągnęły się wzdłuż ścieżki. Ich gałęzie rzucały mroczny cień na wąską, wysypaną tłuczoną cegłą ścieżkę.

- Poczekaj! - zawołał ostro.

Przystanęła tak gwałtownie, że omal na nią nie wpadł.

- Co się stało? - syknęła.

- Czy wiesz, że to bardzo niebezpieczne, kiedy dom zasłaniają gęste zarośla? - zapytał ostrzej, niż zamierzał. - Skąd, u licha, możesz wiedzieć, że nikt się w cieniu nie czai?

Teatralnie wzniosła oczy i jęknęła.

- Ale mnie wystraszyłeś. Myślałam, że coś usłyszałeś lub zobaczyłeś.

Wchodząc za nią na werandę, powiedział:

- Do diabła, ktoś może stać metr od ciebie, a ty go nie zauważysz. A gdybyś była sama?

Otworzyła drzwi.

- Gdybym była sama, weszłabym do domu bocznym wejściem przez garaż. Tam nie ma zarośli. Ale musielibyśmy iść obok śmietnika i skrzynki z piaskiem dla kota. Pomyślałam sobie, że będzie romantyczniej, jeśli wpuszczę cię do środka głównym wejściem. A poza tym jestem z tobą, więc w razie czego mnie obronisz.

- A ja już podejrzewałem, że nie wiesz, co to romantyczność.

Zamknął drzwi i oparł się ó nie plecami.

- Zaprosiłeś mnie na bardzo miłą kolację - oświadczyła, unikając jego wzroku. - Uważałam, że zasługujesz na coś więcej niż skrzynka z piaskiem dla kota.

Najwyraźniej starała się rozładować sytuację. Nealowi zaczęło mocniej bić serce. Nie było jeszcze za późno, żeby wziąć się w karby i wyjść. Ale nie chciał i nie mógł już dłużej prowadzić tej gry.

- Chcę cię pocałować - oświadczył półgłosem. Karen odłożyła torebkę i odwróciła się w jego stronę.

Zadrżał na widok jej oczu, w których płonęło pożądanie.

- Proszę - szepnęła.

Podszedł do niej i objął ją, a ona zarzuciła mu ręce na szyję, wspięła się na palce i gorąco pocałowała w usta.

Było to czyste szaleństwo; za dużo, za szybko. Jej usta były takie jak jej natura: cierpkie, z domieszką słodyczy. Obca jej była pokora. Do licha, myślał Neal oszołomiony. Muszę nad sobą zapanować. Przecież wpuściła mnie tylko do przedpokoju. Westchnął i oderwał wargi od jej ust.

- Nie idź jeszcze - szepnęła.

Jeśli ma wyjść, musi to zrobić natychmiast. Próbował odsunąć głowę, ale Karen przytrzymała ją zaborczo i znowu poczuł na wargach jej gorące usta. Nie panował już nad sobą. Teraz pragnął jedynie...

- Gdzie jest sypialnia? - spytał.

Wargi Karen były czerwone i nabrzmiałe, oczy szkliste.

- W końcu korytarza - szepnęła i Neal wziął ją na ręce.

Jeden sen już się ziścił.

- O czym myślisz? - spytała, gdy wsunął się pod prześcieradło i przytulił do niej.

Roześmiał się.

- A jak myślisz, o czym mogę myśleć?

- Zastanawiasz się, jakim cudem jesteś w moim łóżku?

- Och, wiem, jak to się stało.

Naprawdę wiedział. Stał u wrót raju, czuł bijące od Karen ciepło. Wystarczy chwila, a połączą się w jedno. Będzie należeć do niego, choćby tylko przez chwilę.

Ale ona wciąż mówiła. Na Boga, wciąż mówiła!

- Nie powinniśmy tego robić.

- Dlaczego? - spytał, całując jej pierś. Karen wygięła się w łuk i szepnęła:

- Czy my w ogóle się lubimy?

- Nie mam pojęcia - odparł i wziął ją. Zachłysnęła się powietrzem, oczy jej się rozszerzyły, a potem zamknęły. Uniosła biodra, jej mięśnie napięły się, oczy ponownie spowiła mgła rozmarzenia.

- Jak dobrze - szepnęła.

Kiedy chwilę później wymówiła jego imię, zaskoczenie brzmiące w jej głosie sprawiło, że ogarnęła go rozkosz nie do opisania. Nie wiedział, czy zawiera się w niej sens życia, czy umierania, i poczuł, że od tej pory już nigdy nie będzie taki sam.

- A więc to dlatego - szepnęła później, wtulając się w niego.

- Częściowo - przyznał.

Wodził dłonią wzdłuż jej ciała, od barku do biodra. Dotykał jej z radością. Początkowo myślał, że jej ciało nie przystaje do jej charakteru, teraz jednak nie był już tego taki pewien. Uśmiechnął się i wtulił twarz w jej delikatne jak u dziecka włosy.

Nigdy jeszcze nie kochał się tak z żadną kobietą. Nawet z Jenny. Jego żona czerpała wielką satysfakcję z miłości, ale nie żądała niczego dla siebie. Ani ona, ani żadna inna kobieta, którą miał przed ślubem lub już po śmierci Jenny. I żadna z nich, nawet jego żona, nie oddawała się w miłości bez reszty. Uprawiał miłość z niejedną kobietą, ale po raz pierwszy z kobietą się kochał.

Przestraszony zastanawiał się, dlaczego przepełnia go taka radość. Nie znosił przecież chwil, kiedy tracił nad sobą kontrolę. Cugle zawsze trzymał krótko, lecz przy Karen wymykały mu się z rąk.

Czas wracać do domu, pomyślał, jakkolwiek częścią duszy pragnął ponownie złączyć się z Karen. Coś w nim krzyczało, żeby tak właśnie zrobić, zdrowy rozsądek natomiast podpowiadał, że powinien jeszcze raz wszystko dobrze przemyśleć.

Drgnął, kiedy dotarł do niego dźwięk elektronicznego brzęczyka, i niechętnie wstał.

- Gdzie jest telefon? - zapytał nieswoim głosem.

- Obok ciebie. Na nocnym stoliku.

Karen również usiadła i oparła się plecami o zagłówek. Neal sięgnął po słuchawkę i wystukał numer.

- Tu Rowland.

- Mamy w mieście kolejny gwałt - poinformował go oficer dyżurny. - Ofiara zgłosiła się natychmiast.

- Gdzie?

Zanotował w pamięci adres oraz informację, że dwóch policjantów pojechało już na miejsce zdarzenia.

Odniósł wrażenie, że w jego umyśle przewijają się dwa nakładające się na siebie filmy. Pierwszy, o szalonej miłości, i drugi, groźniejszy, przedstawiający gwałt, który miał miejsce w tym samym czasie, kiedy on kochał się z Karen. Gorączkowo zbierając myśli, odłożył słuchawkę i sięgnął po dżinsy.


Rozdział 8

- Co się stało? - spytała, patrząc na jego plecy.

Pragnęła, żeby telefon dotyczył jakiejś zwykłej, rutynowej sprawy, takiej jak na przykład skradziony samochód. Albo żeby ktoś wybił szybę w którymś z biur na Front Street i włączył się alarm. Kiedy jednak Neal nie odpowiadał, wiedziała, że za jego milczeniem kryje się jedno.

- Kolejny gwałt - rzucił szorstko po długiej chwili.

- Boże - szepnęła zbielałymi wargami.

Przed oczami zamajaczyła jej pobita, opuchnięta twarz Chelsea, jej pełne przerażenia, ciemnoorzechowe oczy, bezradność. Ujrzała Lisę udającą rozpaczliwie, że nic się nie stało, desperacko próbującą ukryć strach.

Ogarnął ją bezsilny gniew.

- Tak dalej być nie może! Trzeba coś zrobić!

Neal wstał i sięgnął po koszulę. Po raz pierwszy od chwili, gdy odwrócił się do telefonu, ujrzała jego twarz. Malujący się na niej wyraz sprawił, że zamarło jej serce. Oczy Neala płonęły, mięśnie twarzy drgały, usta tworzyły cieniutką linię.

- Jeśli masz jakiś pomysł, to się nim ze mną podziel - warknął. - Sądzisz, że nie próbowaliśmy wszystkiego?

Karen żałowała, że tak wybuchnęła. Z jakichś względów zapragnęła przekonać go, że nic mu przecież nie zarzuca.

- Wiem, że próbowaliście - odparła. - Nie o to mi chodzi. Po prostu to my, mieszkańcy miasta, powinniśmy podjąć jakieś działania. Sami moglibyśmy zadbać o nasze bezpieczeństwo, zamiast czekać, aż zrobi to za nas policja.

Wkładając koszulę w spodnie, Neal, niczym zaniepokojone zwierzę, gwałtownie uniósł głowę.

- Od tego właśnie my jesteśmy.

Karen wyprostowała się, zapominając nawet zasłonić się prześcieradłem.

- Tak, ale my nie musimy bezradnie czekać. Możemy wam pomóc. Dawniej było inaczej. Sto lat temu zaangażowałbyś do pomocy połowę mężczyzn w mieście.

Neal potrząsnął głową.

- Po to, żeby najpierw mogli strzelać, a później zadawać pytania? - odparł z przekąsem. - Właśnie po to jest konstytucja, żeby zapobiegać takim działaniom.

- Ale... - zaczęła i urwała.

Nie było czasu na filozoficzne debaty. Miała przeczucie, iż mówiąc to wszystko pragnie po prostu odpędzić myśl o gwałcie i nie zastanawiać się nad tym, kogo tym razem wybrał los.

Neal przysiadł na skraju łóżka i zaczął wkładać skarpetki i buty. Karen głęboko westchnęła.

- Czy... znam tę kobietę? - zapytała. Nawet na nią nie spojrzał.

- Wybacz - odparł zdawkowym tonem. - Jeśli będę mógł, powiem ci później. - Wstał. - Poczuję się pewniej, jeśli odprowadzisz mnie do drzwi, a potem bardzo dokładnie je zamkniesz.

Szlafrok wisiał w szafie, a sukienki nie mogła znaleźć. Trzeba będzie jej rano poszukać. Wahała się chwilę, po czym ześliznęła się nago z łóżka. Po plecach przebiegł jej dreszcz, choć wcale nie czuła chłodu. Może stało się to pod wpływem wzroku Neala, który nie ruszając się z miejsca obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Wyraz jego twarzy wskazywał, że myślami jest gdzie indziej. Karen zdjęła z wieszaka szlafrok i szybko się nim otuliła.

Boso ruszyła do przedpokoju. Neal otworzył drzwi wyjściowe, odwrócił głowę i szybko pocałował ją w usta.

- Jutro zadzwonię - szepnął i zniknął w pogrążonej w ciemnościach alejce.

Karen odczekała, aż rozlegnie się warkot silnika, zamknęła drzwi, zatrzasnęła wszystkie zamki i założyła łańcuch.

Mimo że odczuwała zmęczenie, a następnego dnia miała być bardzo wcześnie w sklepie, żeby odebrać dostawy, była zbyt poruszona i zdenerwowana, by zasnąć. W towarzystwie plączącej się jej pod nogami Maggie obeszła cały dom, upewniając się, że wszystkie okna są pozamykane, a na zewnątrz nikogo nie ma. Ileż to razy w ciągu ostatniego miesiąca sprawdzała w taki sposób zamki i okna?

Coś ściskało ją w gardle na myśl, że zgwałcona tego wieczoru kobieta również zapewne nieustannie sprawdzała w swoim domu zamki. Jak się okazało, na próżno.

W końcu wróciła do sypialni. Maggie wskoczyła na łóżko, obwąchała je i natychmiast zeskoczyła na podłogę. Kotka często sypiała w nogach Karen, tej nocy jednak wyraźnie nie miała na to ochoty.

- Jesteś wysterylizowana - odezwała się Karen - cóż więc możesz wiedzieć?

Doprowadzenie pościeli do porządku zajęło jej dziesięć minut. Wygładziła prześcieradło i kołdrę, znalazła sukienkę. Stan, w jakim zastała łóżko, wstrząsnął nią; nie pamiętała, kiedy po raz ostatni kochała się tak... bez opamiętania. Lubiła kochać się z Geoffem, jednak w miarę jak oddalał się od niej, robiła to coraz mniej chętnie.

Nie podejrzewała, że znajomość z Nealem stanie się tak bliska. Zaskoczył ją swym pocałunkiem. Oczarował. Siedziała na łóżku, jedną ręką gładząc poduszkę, i zasępiła się na myśl, że tak łatwo dała się zdominować, a co gorsza, wszystko okazało się tak podniecające. Przerażona zastanawiała się, czy przypadkiem nie kierowała nią podświadoma chęć znalezienia mężczyzny silniejszego od niej.

A może to jedynie okoliczności i instynkt samozachowaczy sprawiły, że rzuciła się w ramiona Neala. Życie w miasteczku było niebezpieczne, a szef policji oznaczał ochronę. Kobieta jest tak skonstruowana psychicznie, że poszukuje mężczyzny, który się o nią zatroszczy.

Ta myśl była jeszcze bardziej przerażająca niż poprzednia. Karen nigdy nie chciała być od nikogo zależna. Obecnie nie tylko ona, ale każda inna kobieta w mieście czekała na mężczyznę, który ją ochroni.

No cóż, jak dotąd policja zawiodła. Czy w takiej sytuacji każda samotna kobieta nie powinna znaleźć sobie mężczyzny, i to jak najszybciej? Gzy dlatego ona tak łatwo uległa Nealowi?

Ale co takiego w dzisiejszych czasach potrafi mężczyzna, czego nie potrafiłaby kobieta? Nosić broń? Karen zmarszczyła czoło i oparła poduszkę o wezgłowie łóżka tak, że mogła się wesprzeć o nią plecami. Nie, ktoś mógłby zacząć strzelać przez czysty przypadek. Nie lubiła i nie aprobowała broni. Dwie trzecie aktów przemocy w tym kraju wynika nie z tego, że kryminalista ma przy sobie broń, ale dlatego, że o broń jest łatwo. Awantury domowe, które posunęły się za daleko, dzieci bawiące się znalezionym w szafie pistoletem tatusia, młodzież celująca do siebie dla zabawy. Nie, broń nie jest dobrym rozwiązaniem.

Nagle doszedł ją głuchy łoskot i zamarła w bezruchu. Kiedy rozległ się równomierny warkot lodówki, odetchnęła z ulgą i wróciła do przerwanych rozmyślań.

Czy w ogóle jest jakieś dobre rozwiązanie? Co może zrobić kobieta, żeby się obronić?

Zmęczona własnymi myślami wyłączyła stojącą na nocnym stoliku lampkę i położyła się. Ale sen miała niespokojny i płytki. Budził ją każdy dźwięk, jaki rozlegał się w pustym domu. W snach dręczyły ją koszmary, otaczały kominiarki narciarskie, prześladował widok kowbojskich butów i czerwonej jedwabnej sukienki, używanej jako garoty. Dotąd nikt jeszcze nie został zamordowany, skonstatowała we śnie. Później wszystko się pomieszało.

Dźwięk budzika wzięła za krzyk kobiety i przerażona usiadła na łóżku. Otworzyła oczy. Kiedy oprzytomniała, jęknęła cicho i wyłączyła budzik. Nawet po długim prysznicu twarz miała obrzmiałą, a oczy podpuchnięte. Gdyby Neal pozostał do rana i ujrzał ją w świetle dnia, bez namysłu uciekłby gdzie pieprz rośnie.

- Widzisz? - mruknęła do siebie. - Nawet kobieta potrafi przestraszyć mężczyznę.

Ten pomysł wprawdzie wcale jej nie rozśmieszył, ale za to poruszył pamięć. Przypomniała sobie, że kiedyś czytała o kobietach, które jednoczą się, żeby wspólnie stawić czoło niebezpieczeństwu.

Podczas śniadania usilnie próbowała przypomnieć sobie treść tej książki. W Miami szalał nieuchwytny gwałciciel. W końcu kobiety wzięły sprawę w swoje ręce, połączyły siły i utworzyły grupy patrolowe. Chodziło im nawet nie o to, by złapać gwałciciela, lecz go wystraszyć, uniemożliwiając mu tym samym polowanie na samotne kobiety. Nie mogła już sobie przypomnieć, czy policja go w końcu złapała, czy po prostu sam zniknął. Pamiętała jedynie, że dużo pisano o wielkiej satysfakcji kobiet.

Ten sam sposób można by zastosować tutaj, myślała z rosnącym podnieceniem. Pierwsze trzy gwałty miały miejsce w obrębie miasta, a miasto nie jest duże. Jeśli do akcji przystąpi odpowiednia liczba kobiet, będzie można patrolować wszystkie dzielnice, a nieustanna zmiana tras uniemożliwi przewidywanie, którędy danego dnia pójdzie patrol. Można ustalić kilka zmian tak, że patrole będą chodziły po ulicach od zapadnięcia zmroku do rana. Bez broni. Grupy zostaną wyposażone jedynie w telefony komórkowe, żeby w każdej chwili można było wezwać policję.

Przygotowując się do wyjścia do pracy, Karen rozważała problem pod każdym możliwym względem. Pomysł podobał jej się coraz bardziej. Jeśli poszczególne grupy patrolować będą okolice, w których uczestniczki patrolu mieszkają, wiadomo będzie, które domy należą do samotnych kobiet i będzie na nie można zwrócić szczególną uwagę. Przy odrobinie szczęścia uda się pomieszać gwałcicielowi szyki. No i kobiety będą z siebie dumne.

W chwili gdy miała opuścić dom, rozległ się dzwonek telefonu.

- Halo?

- Tu Neal - usłyszała w słuchawce niepewny głos. - Jak się czujesz?

- Dobrze. Co... z tą kobietą?

- Nie najlepiej - odparł i chwilę milczał. - Ma złamaną szczękę i kilka pękniętych żeber.

Karen ogarnęła furia.

- Co za drań! - zawołała. - Dlaczego? Dlaczego tak ją pobił?

- Nie wiem. Ona jest w takim stanie, że trudno cokolwiek z niej wydobyć. Może nie chciała tańczyć? Wydaje się, że ta część napadu jest dla niego najistotniejsza.

- Boże! - Karen zamknęła oczy i oparła czoło o chłodne drzwiczki kuchennej szafki. - Czy macie coś nowego?

- Nie. - W jego głosie zabrzmiało straszliwe znużenie, wręcz rezygnacja. - Ta kobieta nie jest w stanie mówić.

- Czy choć trochę spałeś?

- Prześpię się później. Ale nie będę ci teraz zawracać głowy. Chciałem tylko powiedzieć, że wczoraj wolałbym zostać.

- Chcesz mi uświadomić, że nie jesteś z tych, co to mówią: „Dzięki, proszę pani, ale ja już spadam".

- Właśnie.

- Nigdy tak o tobie nie myślałam,

- To dobrze. - Te dwa słowa były niczym serdeczny uśmiech. A zatem coś osiągnęła. - Porozmawiamy później.

- Zaczekaj. Mam pomysł.

- Pomysł?! - Jego głos stał się podejrzliwy.

Ale to nie ostudziło zapału Karen, która szybko zaczęła wyjaśniać swój plan.

- Kiedy tylko zobaczymy coś podejrzanego - zakończyła - w ciągu kilku minut wkroczycie do akcji.

- To najbardziej niedorzeczny plan, jaki słyszałem od lat! - odparł z irytacją. - Twój pomysł tylko ułatwi wszystko temu draniowi. Chcesz mu podać na tacy kolejną ofiarę? Żeby zgwałcić kobietę, nie będzie musiał nawet włamywać się do jej domu!

Jego reakcja nie powinna była Karen zaskoczyć. Zawsze wiedziała, że Neal jest męskim szowinistą i po prostu na chwilę o tym zapomniała. Właściwie zapomniała o tym celowo. Zabawne, co mężczyzna potrafi zrobić z kobietą.

Niemniej w jego słowach było trochę racji. Ostatecznie miał naturę - do licha, pracę - która kazała mu chronić i bronić innych i jej sugestię zapewne odebrał jako zakwestionowanie swych umiejętności. Przeczekała zatem jego wybuch spokojnie.

- Może źle ci to wszystko wyjaśniłam - powiedziała.

- Kobiety patrolowałyby ulicę grupowo, po trzy lub cztery w każdym zespole. Mogłyby nawet prowadzić na smyczach psy, mieć latarki. Jeśli każdy patrol zaopatrzy się w telefon komórkowy...

- Nie obchodzi mnie, co ze sobą wezmą - przerwał jej stanowczo. - Mamy tu biegającego na wolności psychopatę, a ty chcesz w środku nocy wypuszczać na ulice kobiety. Moja odpowiedź brzmi: nie. Raz na zawsze wybij sobie ten pomysł z głowy.

- Cieszy cię świadomość, że kobiety są bezradne

- warknęła. To tyle, jeśli chodzi o panowanie nad sobą.

- Ja przynajmniej proponuję jakieś konstruktywne rozwiązanie - syknęła ze złością. - Czy masz inne? Nie mówię o waszej taktyce, która okazała się do niczego.

Kiedy odkładała słuchawkę, dobiegło ją ciche przekleństwo. Gdy biegła do drzwi, telefon zadzwonił ponownie.

Jesienią ruch w sklepie malał, będzie zatem miała dużo czasu, żeby zadzwonić wszędzie tam, gdzie zechce.

Słysząc, że nikt nie podnosi słuchawki, Neal ponownie zaklął. Miał nadzieję, że Karen nie zacznie realizować swego idiotycznego planu. Ale po plecach przeszedł mu zimny dreszcz; zbyt dobrze już ją znał. Pani Kwiaciarka miała działanie we krwi, była upartą i porywcza. Mógł się pocieszać tylko myślą, że mężczyźni - mężowie, ojcowie i narzeczeni - wybiją kobietom ten pomysł z głowy.

Niechętnie odłożył słuchawkę. W tej chwili nie miał czasu jechać do szklarni, ale przy najbliższej okazji wstąpi tam i przemówi Karen do rozsądku. Ona wyobraża sobie, że patrolowanie ulic jest takie proste, jak obserwowanie z własnego okna sąsiedniego domu. Tak naprawdę, jeśli przeforsuje swój pomysł, wystawi tylko kozła pod nóż rzeźnika. Gdyby jeszcze w skład poszczególnych grup wchodziły co najmniej cztery kobiety... Lecz jeśli Karen nie zdoła zebrać odpowiedniej liczby ochotniczek i grupy liczyć będą po trzy osoby? Niech jedna nie przyjdzie. Oczywiście ta z psem. Pozostałe dwie nie zrezygnują; będą się czuły zobowiązane. I teraz tropiący je drań nie będzie miał szczególnych trudności, aby tę dwójkę rozdzielić.

Z innego punktu widzenia, Karen nieświadomie zmierzała stworzyć straż obywatelską. Nie zakładała użycia broni. Ale jak długo utrzyma się taki stan rzeczy? Zapewne do patroli zechcą dołączyć mężczyźni, i w końcu któryś z nich uprze się, aby żona wsunęła do torebki pistolet. Nocą łatwo dać się ponieść nerwom. Plama ciemności między latarniami, szelest wiatru w gałęziach wielkich klonów, zabłąkany pies przewracający pojemnik ze śmieciami, światła nadjeżdżającego powoli samochodu - i już dłoń zaciska się na kolbie pistoletu, palec spoczywa na spuście. W wyjątkowo stresującej sytuacji nawet doświadczeni policjanci potrafią bez potrzeby otworzyć ogień. To jasne jak słońce, że zdenerwowana kobieta może zacząć strzelać, zanim zdrowy rozsądek weźmie w niej górę.

Neal ze znużeniem przeciągnął dłonią po twarzy i rozejrzał się wokół. Na posterunku panował nieopisany chaos, nad którym jednak sprawowano jeszcze kontrolę. Telefony dosłownie się urywały. „Herald" zdążył już na pierwszej stronie donieść o najnowszym i najbardziej brutalnym gwałcie.

Neal był wściekły, że gazeta podała wszystkie szczegóły, ale nie mógł temu zapobiec. Takim rzeczom nigdy nie dawało się zapobiec. Kiedy ludzie mają świadomość, że znają wszystko ze szczegółami, czują się ważniejsi i podniesieni na duchu.

Ostatnia ofiara gwałtu, fryzjerka Toni Santos, niedawno skończyła szkołę średnią. Znalazła ją koleżanka, z którą dzieliła mieszkanie, a która wybrała się ze swym chłopakiem na weekend do Port Townsend. Po drodze jednak doszło między nimi do sprzeczki i zamiast zgodnie wsiąść na prom, dziewczyna uparła się, że chłopak musi odwieźć ją do domu. W niewielkim, wynajmowanym mieszkaniu grał telewizor. Dziewczyna o mało nie potknęła się o leżącą na podłodze koleżankę. Toni miała zakrwawiony nos, twarz purpurową i groteskowo spuchniętą, a każdemu jej oddechowi towarzyszył głośny jęk bólu. Ubrana była tylko w obcisłą koszulkę gimnastyczną.

W szpitalu nastawiono jej szczękę, ale nie mogła jeszcze mówić. Pogrążona w bólu i szoku, nie, reagowała na żadne bodźce zewnętrzne. Kiedy nie spała, wpatrywała się pustym wzrokiem w przestrzeń.

Koleżanka jednak chętnie opowiedziała wszystko, co wiedziała o Toni. Ofiara nie miała chłopaka; w ciągu roku spotykała się z kilkoma mężczyznami, lecz żadnego z nich nie było na liście znajomych poprzednich ofiar. Kiedy przez okno sypialni wdarł się napastnik, Toni zapewne ćwiczyła aerobik. Głośna muzyka zagłuszyła trzask pękającej szyby. W magnetowidzie znajdowała się przewinięta automatycznie kaseta z nagraniem Jane Fondy. Koleżanka oświadczyła, że Toni miała kilka podobnych kaset i każdego dnia sumiennie ćwiczyła.

Podobnie jak pierwsza ofiara, Toni nie mieszkała sama. Gwałciciel skądś znał plany jej współlokatorki i wiedział, że tego wieczoru Toni z pewnością będzie sama. Pytanie tylko, ilu osobom powiedziała o tym Toni lub jej koleżanka.

Noc była ciemna, wilgotna mgła tłumiła żółty blask ulicznych latarni. Na tyłach jednego z domów ujadał pies, ale trudno było określić dokładnie miejsce. Mgła tłumiła też dźwięki. Karen przełożyła parasolkę do drugiej ręki i skierowała strumień światła latarki na skraj żywopłotu. Dostrzegła jedynie podjazd i ustawione obok garażu pojemniki na śmieci.

Po drugiej stronie ulicy coś się poruszyło i idąca obok matki Abby wstrzymała oddech. Zanim Karen zdążyła skierować w tamtą stronę latarkę, Joan oświetliła przeskakującego przez ogrodzenie kota. Była w tej chwili równie zła, jak przed sekundą wystraszona.

Jeszcze miesiąc temu Karen szłaby ulicą o dziesiątej wieczorem bez najmniejszych obaw. Teraz, będąc sama, nie wychyliłaby nosa za drzwi. Zamiast kojącego widoku znajomych drzew, widziała jedynie zalegający między nimi cień. Irytowało ją, że na każdy nieoczekiwany dźwięk serce zaczyna jej mocniej bić, a na widok nadjeżdżającego samochodu kuli się ze strachu.

W końcu kobiety wzięły sprawy w swoje ręce i była to jej zasługa. Okazało się także, że nie była, w swym pomyśle osamotniona.

Każdy jej telefon spotykał się z entuzjastycznym przyjęciem. Pierwsze znajome, do których zadzwoniła, podsunęły jej swoje, a te z kolei następne ochotniczki. Późnym popołudniem Karen czuła się jak generał planujący kampanię. Rozłożyła na stole plan miasta i wyznaczyła grubymi, czerwonymi liniami sektory, w których działać miały patrole. O zmierzchu jej armia, uzbrojona w latarki, telefony i domowe psy, gotowa była do ataku.

W skład jej grupy wchodziła Abby, mieszkająca w sąsiednim domu Joan oraz Chelsea Cahill, przebywająca jeszcze u rodziców, których dom znajdował się w pobliżu domu Karen. Chelsea, która była w nieco lepszej formie psychicznej, postanowiła wziąć udział w patrolowaniu miasta.

- Czy wyobrażasz sobie, jak parszywie się czułam? - zapytała, gdy Karen do niej zadzwoniła. - I jaka byłam wściekła? - Głos jej zadrżał. - Gdybym mogła, rozszarpałabym go na kawałki. Czasami aż kipię ze złości, ale nie mogę nic zrobić. Ty dajesz mi szansę.

Joan zabrała ze sobą psa, spaniela mieszańca, który cały czas z upodobaniem węszył i podnosił nogę przy każdej latarni oraz przy kołach zaparkowanych samochodów.

- Pies obronny to nie jest - przyznała ponuro Joan, kiedy spotkały się przed jej domem - ale słuch i węch ma dużo lepsze niż my. Czasami nawet potrafi zdrowo ujadać. Poza tym uwielbia spacery.

- Miałaś doskonały pomysł z psem - odrzekła Karen. - Sama zastanawiałam się, czy jakiegoś sobie nie kupić.

- Naprawdę? - zapytała Abby. - Cudownie! Ale jestem pewna, że Maggie nie znosi psów.

- Maggie nie znosi wszelkich czworonożnych stworzeń. I większości dwunożnych. Ale na pewno się poprawi.

- Czy możemy już jutro pojechać do schroniska dla zwierząt? - zapytała Abby ż ożywieniem. - Jeśli weźmiemy psa...

- Na razie widzę i słyszę coś groźniejszego.

Nawet Abby zamilkła, gdy w głębi ulicy zobaczyły światła reflektorów, a po chwili minął je samochód. I znów to samo; podstępny strach, za który Karen czuła do siebie złość i pogardę. Niebezpieczeństwo może się czaić wszędzie. A przecież nie zamierzała bać się każdego mężczyzny, który wstąpi do jej sklepu, skrzypienia ocierających się o siebie na wietrze konarów drzew, przejeżdżającego powoli jezdnią samochodu. Przecież w taki sposób nie da się żyć.

- Dlaczego nie zaczęłyśmy patroli w księżycową noc? - zapytała trochę za głośno Joan. - Ta mgła budzi we mnie lęk.

Abby przysunęła się bliżej matki i przy każdym kroku ocierała się o nią ramieniem. Przez dobrą minutę panowało milczenie.

I nagle ciszę przerwała Chelsea, recytując poważnym tonem dziwaczną litanię:

- Od upiorów i duchów, długonogich bestii i stworów czyhających w mroku, uchroń nas Panie!

- Amen - mruknęła Joan.

Mijając podwórko przed jednym z domów, Karen i Chelsea oświetliły podjazd. Blask latarki wyłuskał z mroku krzaki, gałęzie drzew i czerwony rowerek na trzech kółkach. Nie dostrzegły żadnego ruchu; wszędzie kłębiła się mgła.

- Lepiej o czymś porozmawiajmy - odezwała się pospiesznie Abby.

- Chętnie - równie szybko zgodziła się Chelsea. - Co słychać u was w szkole?

Córka Karen nigdy nie zastanawiała się nad tym, co mówi. Przy niewielkiej zachęcie potrafiła paplać o wszystkim, od algebry - potwornie nudna - .. zaczynając, a na chłopcach kończąc. Tym razem zaczęła od chłopaka, który chciał wyjść z nią z sali gimnastycznej i „zrobić to" za szkołą. Joan stanęła jak wryta.

- Czy chłopcy nie próbują już nawet niczego udawać?

- Ani trochę - odrzekła z melancholią Abby.

Karen dostrzegła okazję włączenia się do rozmowy i natychmiast z niej skorzystała.

- Chelsea, ty często umawiałaś się na randki - powiedziała. - Czy faceci w wieku dwudziestu, trzydziestu lat są lepsi?

Chelsea chwilę zwlekała z odpowiedzią i Karen zrobiło się głupio, że zadała jej to pytanie. Może Chelsea w ogóle nie chce myśleć o mężczyznach? Lecz kiedy jej przyjaciółka w końcu się odezwała, mówiła opanowanym głosem.

- Nigdy nie dostałam aż tak brutalnie szczerej propozycji. Ale przyznaję, że wielu chłopaków, gdy tylko zgadzałam się iść z nimi na kolację, od razu traktowało to jako... - odwróciła się i spojrzała na Karen - ...hm, zachętę do czegoś więcej.

- Harry zawsze się zachowywał przyzwoicie - mruknęła Joan, mając na myśli swego brzuchatego męża.

- Chelsea, czy nie spotykałaś się przypadkiem z Henrym Lyonsem? Tym okulistą. Czy to też taki prostak?

- Spotykałaś się z Lyonsem? - Abby wytrzeszczyła oczy. - Przecież on już łysieje.

- Niektórzy mężczyźni zaczynają łysieć w wieku dwudziestu lat, czasami wcześniej. - Karen poczuła się w obowiązku pouczyć córkę. - Mężczyzna może być łysy, a jednocześnie bardzo pociągający.

- Na przykład Sean Connery - zauważyła Joan, a Chelsea i Karen przytaknęły z entuzjazmem.

- Ależ on jest stary.

- Ale nie Henry - odparła Chelsea. - Henry jest w porządku, tylko nie odpowiadaliśmy sobie charakterami. On lubi kluby jazzowe i maleńkie, eleganckie knajpki na Broadwayu w Seattle, ja wolę pizzę i filmy psychologiczne. Myślę, że jestem osobą o niewyszukanym smaku. Henry nie pomógłby mi w przedszkolu. Nie pomógłby malować dziecku obrazka ani nie wytarłby pięciolatkowi nosa. Mógłby sobie przy tym zabrudzić ręce. Wiesz, o co mi chodzi.

Karen doskonale rozumiała, o czym mówi przyjaciółka. Obserwując kiedyś pana doktora, przechadzającego się po jej szklarniach w markowych spodniach i równie drogiej koszulce polo, doszła do przygnębiającego wniosku, że on nigdy nie pozwoliłby sobie na brud za paznokciami. Zapewne używał któregoś z tych śmiesznych i kosztownych organicznych mydeł z katalogu ogrodniczego, a przy daliach pracował w nakolannikach, aby nie zabrudzić spodni, i w rękawiczkach z safianu, aby ochronić ręce.

- Ale przecież - upierała się Joan - muszą być w szkole chłopcy, którzy potrafią zachować się szarmancko.

Doszły do końca ulicy i na skrzyżowaniu skręciły w inną. Abby najwyraźniej zapomniała już o strachu. Rozwodziła się o Brianie, który tamtego piątkowego popołudnia w wielkim meczu z reprezentacją szkoły ze Stanwood zdobył punkty z przyłożenia.

- Kiedy zbiegał z boiska, uśmiechnął się do mnie. A kiedy zdjął kask, był cały spocony i wyglądał tak...

- Urwała, jakby zabrakło jej słów.

Seksownie. Karen nie wypowiedziała jednak tego słowa na głos.

- Po męsku - podpowiedziała Joan.

Chelsea milczała i Karen spojrzała na nią z ukosa. Co czuje jej przyjaciółka, uczestnicząc w rozmowie o mężczyznach, seksie i randkach? O Henrym Lyonsie mówiła jednak bardzo rozsądnie; czy nie za rozsądnie? Co będzie, gdy jakiś mężczyzna pocałuje ją lub położy jej dłoń na ramieniu? Czy bliski wręcz przemocy stosunek z mężczyzną nie będzie jej przywodzić na myśl tamtego strasznego zdarzenia?

Jak dotąd Chelsea nie przejawiała chęci do rozmowy z przyjaciółką o swych uczuciach, a Karen nie chciała jej do niczego zmuszać. A już na pewno nie tego wieczoru i nie w obecności Abby. W wieku czternastu lat jej córka i tak jest zanadto uświadomiona i ma za dużą wiedzę.

- Steph uważa, że wszyscy chłopcy są niedojrzali - stwierdziła w końcu Chelsea. Stephanie była jej młodszą siostrą i chodziła do ostatniej klasy szkoły średniej. - Nie wierzyłam jej do czasu, kiedy niedawno pełniłam dyżur podczas zabawy szkolnej. To ona mnie na to namówiła. Nie mogła przecież dopuścić do tego, żeby przyszedł nasz ojciec lub mama. Wie, że słysząc, jak teraz rozmawiają dzieciaki, dostaliby zawału. Co drugie słowo to przekleństwo. Już moje przedszkolaki mają bogatsze słownictwo.

- To tylko taki swobodny sposób mówienia - wyjaśniła Abby nonszalancko. - Chodzi mi o to, że przy rodzicach nigdy takich słów nie używamy.

- Chyba że coś się przypadkowo wypsnie - zauważyła Karen.

Abby puściła jej słowa mimo uszu.

- Steph powinna się cieszyć, że ma taką dorosłą siostrę jak ty. Widziałam, że wszyscy chłopcy chcieli z tobą tańczyć. A tu zanosi się na to, że na najbliższej zabawie dyżur będzie pełnić moja matka. Mamo, nie obrażaj się, ale to jest upokarzające.

Wszyscy chłopcy chcieli z tobą tańczyć... Och, mój Boże! - pomyślała Karen, do której nie dotarły już ostatnie słowa córki

- Chelsea, kiedy miałaś ostatni dyżur? - Aż się zdziwiła, że zadała to pytanie tak spokojnym tonem.

Niespodziewanie Chelsea bardzo się zaniepokoiła. Niczym na zwolnionym filmie odwróciła się do Karen, a na jej twarzy pojawiło się przerażenie.

- To było... to było tuż przed...

- Jak długo przed? - zapytała z naciskiem Karen. Czuła wprawdzie na sobie zdumiony wzrok Abby

i Joan, ale uwagę skupiła na przyjaciółce, która odparła ochrypłym szeptem:

- Cztery dni. Później nie mogłabym już przyjść na dyżur. Nie byłabym w stanie znieść widoku tańczących. - Pokręciła głową. - Nie mogłabym.

- A więc zabawa była w piątek. Jesteś tego pewna? Chelsea kręciła bezradnie głową.

- Nawet przez myśl mi nie przeszło... Kompletnie o tym zapomniałam. Nie wspominałam o tym policji, ani nikomu. - Na twarzy odmalowała się jej rozpacz. - Ale on przecież nie był nastolatkiem! Tego jestem pewna.

Karen chwyciła Chelsea za ręce.

- Naprawdę jesteś pewna? Przypomnij sobie, jak wyrośnięci są niektórzy uczniowie ostatnich klas. Mogą być tak potężnie zbudowani jak dorośli mężczyźni. Ale tak czy owak... - zacisnęła usta - ...na zabawie byli również dorośli. Nauczyciele, ojcowie albo... czy ja wiem. Czy do tańca grał jakiś zespół? Czy były to dzieci? Czy ktoś pomagał im rozstawiać sprzęt?

Chelsea tak mocno zacisnęła dłonie, że wbiła paznokcie w rękę Karen.

- Nie wiem. Och, Boże, nie chcę o tym myśleć. Karen odwróciła głowę.

- Abby, ty chodzisz prawie na każdą zabawę. Czy Lisa Pyne też miała kiedyś dyżur?

Zanim dziewczyna zdążyła otworzyć usta, Karen znała odpowiedź. Zaskoczona Abby wydała dźwięk przypominający czkawkę i Joan odruchowo przytuliła ją do siebie.

- Tak. Na tydzień przed tym, jak zachorowała. To znaczy, zanim została...

Zanim została zgwałcona. Do Karen, niczym z niezmierzonej dali, dotarły własne słowa:

- Myślę, że lepiej będzie, jak zadzwonimy do Neala.

I to natychmiast.

Gdy zadzwonił telefon, Neal gapił się bezmyślnie w telewizor, w którym puszczano jakiś serial policyjny. Neal wyłączył fonię i sięgnął po słuchawkę.

- Tak?

- Neal?

Rozpoznał jej głos natychmiast, a z tonu wywnioskował, że zdarzyło się coś wyjątkowego. Tak gwałtownie wyprostował się na składanym krześle, że mebel zatrzeszczał.

- Nic ci się nie stało?

- Nie, mnie nic.

- A więc komu?

- Nikomu. To znaczy nie było kolejnego gwałtu. Po prostu rozmawiałyśmy z Joan... to moja sąsiadka... z Abby i Chelsea. Czegoś się dowiedziałam.

W kilku słowach opowiedziała mu treść rozmowy. Chelsea Cahill, w piątek poprzedzający gwałt, miała dyżur na zabawie szkolnej. W następny piątek dyżur pełniła Lisa Pyne. Dwa dni później i ona została zgwałcona.

- Dlaczego, do diabła, panna Cahill nic mi o tym nie wspomniała?

Zerwał się na równe nogi i krążył po pokoju, na ile pozwalała mu długość przewodu telefonicznego. Był wściekły na siebie i na cały świat. Chelsea Cahill wspominała mgliście o jakiejś „funkcji" w szkole. Dlaczego nie użyła słowa „taniec"?

Powinien był wtedy podążyć tym tropem. I w normalnych okolicznościach tak by postąpił, ale dziewczyna zapewne coś dodała i jego myśli pobiegły innym torem.

- Pytałem ją przecież, czy ostatnio tańczyła.

- Chodzi właśnie o to, że nie - wyjaśniła Karen. - Jej siostra prosiła ją, żeby przyszła na dyżur. Czas spędziła na patrolowaniu łazienki i okolic sali gimnastycznej.

- Czy ktoś prosił ją do tańca?

- Zdaniem Abby tuzin facetów. Chelsea dokładnie nie pamięta kto. Wydaje się jej, że Joe Gardner, kilku innych mężczyzn pełniących dyżur i chłopcy z najstarszych klas. Chyba żaden z nich...

- Może tak, może nie - odparł ponuro.

- Ale skoro inne ofiary gwałtu też pełniły dyżur... - zaczęła z wahaniem Karen.

- Nie wszystkie - odparł. - Gdyby tak było, wiedziałbym o tym. Ale mamy przynajmniej nowy trop.

Chwilę milczał, zbierając myśli. Nie jest jeszcze za późno, aby zadzwonić do Kathleen Madsen i Toni Santos. A później, jeśli pani Feeney zgodzi się zostać z Kristą i Michaelem, pojedzie do Chelsea, żeby przesłuchać ją jeszcze raz.

- Zapytaj pannę Cahill, czy mogę ją jeszcze dziś odwiedzić i zadać kilka pytań. Muszę mieć nazwiska wszystkich, którzy byli na tej zabawie.

Dobiegły go stłumione głosy naradzających się kobiet. Po chwili w słuchawce znów rozległ się głos Karen.

- W porządku. Ale Chelsea prosi o spotkanie u mnie, ponieważ mieszka teraz u rodziców. Leżą już zapewne w łóżku i Chelsea nie chce ich niepokoić.

- Dobrze. Najpierw muszę zadzwonić w kilka miejsc. Pomyśl tylko, Karen! Chyba trafiliśmy na trop, którego szukaliśmy.

Znużenie, jakie na początku rozmowy wyraźnie wyczuwała w głosie Neala, zniknęło bez śladu.

Najpierw zatelefonował do pani Feeney, która, choć zaspana, zgodziła się pójść do Michaela i Kristy. Potem zadzwonił do koleżanki Toni Santos.

- Tak, w zeszłym tygodniu Toni była na zabawie

- oświadczyła. - Szkołę skończyła dopiero w tym roku i ma tam wielu znajomych. Ale pozostała tam krótko. Powiedziała, że wynudziła się jak mops.

- A czy wymieniała jakieś nazwiska? Kogoś, z kim tańczyła? Albo kogoś, kto chciał z nią tańczyć?

- Nie pamiętam - odparła koleżanka. - Przykro mi. Zresztą i tak bym nie wiedziała, o kim mówi, bo nie chodziłam tutaj do szkoły. Czasami na okrągło opowiada o szkole, ale ja tylko przyciszam głośniki i kiwam głową. Cóż mogą mnie obchodzić ludzie, których i tak nie znam? - zapytała, oczekując, że Neal przyzna jej rację.

Skąd on to zna? Z tego samego powodu często musiał zbywać własne dzieciaki. Wprawdzie za każdym razem czuł się trochę nie w porządku, ale przeważnie nie miał czasu na takie głupstwa.

- Jeśli jednak pani przypomni sobie jakieś nazwiska, proszę o telefon - odparł. - To bardzo ważne.

- Oczywiście.

Miał tego wieczoru sporo szczęścia. Kathleen Madsen również była w domu.

- Nie - odparła. - Nie miałam dyżuru na żadnej zabawie. Przyrzekłam sobie nigdy takich rzeczy nie robić.

- A czy w przeszłości nie pełniła pani dyżurów? - Niczym tonący brzytwy, Neal rozpaczliwie chwytał się każdej możliwości.

- Przykro mi, ale nie. - W jej głosie zabrzmiał wyraźnie przepraszający ton. - Moja rodzina tak jest zaangażowana w piłkę nożną, że nie mamy na nic czasu.

Neal musiał wszystko jeszcze raz przemyśleć. To właśnie Kathleen Madsen sprawiła, że od początku nie wiązał ze sobą tych dwóch spraw. Poza sporadycznymi rozmowami z nauczycielami, ze szkołą nie miała nic wspólnego. Czyżby stała się ofiarą gwałtu z innego powodu niż pozostałe kobiety?

Nie, to niemożliwe! - pomyślał rozczarowany. Kathleen również drań kazał tańczyć. Jej przypadek pasował do ogólnego schematu. Musiała zatem mieć coś wspólnego z pozostałymi ofiarami gwałtu. Musi istnieć jakiś wspólny element.

- I nigdy nie była pani na zabawie szkolnej? Nie odwoziła pani na nią syna, nie przyjeżdżała po niego?

- Raz go odwiozłam - odparła z wyraźnym zdziwieniem. - Pamiętam, że nawet wysiadłam z samochodu, żeby porozmawiać z jedną z matek. Tak naprawdę... - Teraz mówiła już wyraźnie szybciej. - Tak naprawdę, to zostawiłam samochód i weszłam do sali gimnastycznej. Byłam tam ze dwadzieścia minut, może pół godziny. Porozmawiałam z kilkoma osobami. Odrzuciłam nawet kilka zaproszeń do tańca. - Umilkła i po chwili dodała cicho: - No proszę, kompletnie o tym zapomniałam.

Neala ogarnęło podniecenie, ale zdołał zapanować nad głosem.

- Czy pamięta pani, kiedy to było?

- Patrzę właśnie w kalendarz - powiedziała tak cicho, że z trudem ją dosłyszał. - Dziewiątego września. Następnego dnia zostałam napadnięta. Pamiętam dokładnie, ponieważ był to dzień rozpoczęcia rozgrywek piłkarskich. Nie pojechałam wtedy z Kurtem na mecz.

- Pani Madsen - poprosił łagodnie - proszę sobie dokładnie przypomnieć, kto prosił panią do tańca. I kto mógł wpaść w gniew, kiedy pani mu odmówiła.


Rozdział 9

Neal zamknął notatnik.

- Jeśli przypomni sobie pani jeszcze kogoś...

- To zadzwonię - obiecała Chelsea.

Przez cały czas siedziała sztywno ze złożonymi na kolanach dłońmi. Teraz, niczym uczennica na dźwięk dzwonka, zerwała się i ruszyła w stronę drzwi.

- Karen, muszę już lecieć - powiedziała szybko. - Nie chcę niepokoić rodziców. Dzięki za wszystko. Porozmawiamy później.

- Zaczekaj! - zawołała Karen, biegnąc za nią do kuchni. - Nie możesz wracać sama. Wezmę kurtkę i...

- Ja odprowadzę pannę Cahill - dobiegł ją zza pleców spokojny głos Neala.

Wrócił po pięciu minutach. Karen bez słowa wręczyła mu puszkę piwa i poszli do salonu. Ponieważ nie spodziewała się tego dnia niczyjej wizyty, w domu panował lekki bałagan. Na kanapie leżała torba z podręcznikami Abby, na stole porozrzucane kwity i rachunki bankowe, na przykurzonym pianinie widniały suche płatki zwiędłych kwiatów. Nieładu dopełniały piętrzące się na półce książki. Na jednym z krzeseł leżał stos prospektów reklamowych, których Karen nie zdążyła wysłać. Miły, domowy rozgardiasz.

Ale Neal nawet się nie rozejrzał. Usiadł na największym z bujanych foteli, otworzył notes i upił łyk piwa.

- Czy twoja przyjaciółka ma kłopoty z pamięcią, czy też tylko nie chce nic mówić? - spytał.

Karen doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Chelsea była uparta, każde imię i nazwisko trzeba było wyciągać z niej siłą. Zrzuciła na podłogę torbę z podręcznikami, usiadła na kanapie i podciągnęła pod siebie nogi.

- Podejrzewam, że pod wpływem szoku coś jej się zablokowało - odparła, starając się zachować lojalność wobec przyjaciółki. - Może podświadomie nie chce wiedzieć, kto ją zgwałcił? Albo może się boi, że ten ktoś dowie się, że z tobą współpracuje? - Zmarszczyła czoło. - Poza tym, skoro nie pracuje w szkole, może nie znać wielu nowych nauczycieli, a rodziców uczniów już zapomniała. Może naprawdę nie pamięta ich nazwisk.

Neal chrząknął.

- Gdy przestępca zostaje schwytany i osądzony, większość jego ofiar szybko wraca do równowagi. Świadomość, że w pobliżu krąży potwór, jest przerażająca. Czy nie rozumie tej oczywistej prawdy?

- A skąd ja czy ty mamy wiedzieć, co Chelsea naprawdę czuje? - zapytała Karen. - Nas przecież nikt nie zgwałcił.

Mimo że nie odezwał się słowem, widok zaciśniętych warg Neala powiedział jej, że myśli podobnie. Zwykły przypadek sprawił, że to nie Karen stała się ofiarą. Po prostu kiedy odwoziła Abby na tańce, nie zatrzymała się w szkole na pogawędkę. Dopiero ostatnio Joe Gardner, ustalając plan dyżurów na kolejne sześć tygodni, zaczął jej wiercić dziurę w brzuchu.

Zwykły przypadek.

Przypomniała sobie Abby, jak za każdym razem wyskakiwała radośnie z samochodu i machała jej ręką na pożegnanie.

- Może moja córka nam pomoże? Ona jest bardzo spostrzegawcza. Zresztą, gdyby nie ona, nie dowiedzielibyśmy się o tym nowym tropie.

Gdy tylko pojawił się Neal, Karen odesłała Abby do jej pokoju. Dziewczyna nie znosiła, gdy matka traktowała ją jak dziecko, tym razem jednak Karen nie miała zamiaru pozwolić, żeby jej córka słuchała drastycznych opowieści. Choć zawsze powtarzała Abby, że ma na siebie uważać, nie chciała, by patrzyła na nauczycieli lub ojców swych kolegów jak na potencjalnych gwałcicieli. Ostatecznie Abby wyszła z pokoju i tak mocno trzasnęła drzwiami, że zakołysał się stojący na pianinie wazon. A dobiegająca z jej pokoju cisza również była bardzo wymowna.

Neal upił kolejny łyk piwa i opuścił głowę.

- Jeśli naprawdę uważasz, że mogła zapamiętać coś, o czym zapomniała panna Cahill, chciałbym porozmawiać z twoją córką.

- Abby? - zawołała Karen. - Możesz przyjść do nas na chwilę?

- Po co? - dobiegł głos zza zamkniętych drzwi.

- Bo ja tak mówię.

Nieoczekiwanie przypomniała sobie, że jako nastolatką solennie sobie przyrzekała, że do własnych dzieci nigdy nie będzie się odzywać w taki sposób. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziała, jak bardzo nastolatka potrafi być denerwująca. Siebie uważała za wyjątkowo rozsądną.

Niezależnie od wszystkiego, jej taktyka przyniosła pozytywny skutek. Drzwi otworzyły się i w salonie pojawiła się Abby. Szła na tyle powoli, żeby okazać wyniosłość, a jednocześnie nie przekroczyć granicy bezczelności.

- Tak?

- Twoja matka twierdzi, że masz wyśmienitą pamięć - wyjaśnił Neal. - Potrzebuję twojej pomocy. Kompletujemy nazwiska. Dyżurnych, chłopców z najstarszych klas...

- Rozłożył ręce. - Wszystkich, których zapamiętałaś ze szkolnych zabaw.

- Chodzi panu tylko o chłopców?

- Nie, o kobiety też. Muszę po prostu ułożyć listę. Później porozmawiam z tymi ludźmi i zapytam, kogo oni z kolei tam spotkali. Do wymienionych osób również mam zamiar dotrzeć. A więc chcę porozmawiać także z kobietami. Ale masz rację, głównie interesują mnie mężczyźni.

- Hm. - Na szczęście Abby szybko zapomniała o urażonej dumie. Z wdziękiem usiadła na podłodze i oparła łokcie o blat stolika do kawy. - Bardzo trudno spamiętać, kto był na jakiej zabawie. Chyba sam pan to rozumie?

Neal zachęcająco skinął głową. Karen milczała.

- Niektórzy nauczyciele przychodzą prawie na każdą zabawę, na przykład pan Gardner. I, hm, pan Morris, i dyrektor, pan Bradley. I pani Pyne. Ona była na pierwszych dwóch, dopóki... - Abby przełknęła ślinę.

Neal nie zamierzał ciągnąć tego tematu.

- Zacznijmy od drugiej zabawy - powiedział. - Od tej, na której była panna Cahill. Spróbuj sobie wszystko przypomnieć. Co się tego wieczoru wydarzyło?

Delikatna twarz Abby spoważniała i dziewczyna pogrążyła się w myślach.

- No cóż, pamiętam, że wszyscy faceci prosili ją do tańca. Ona jest bardzo ładna. Sama chciałabym być tak wysoka jak ona. Ale za każdym razem, kiedy ktoś ją prosił, wybuchała śmiechem i odmownie kręciła głową. Z chłopcami żartowała. Rozumie pan, coś w tym stylu, żeby poszukali sobie partnerki ich wzrostu. Raz tylko się rozzłościła. Na Marka Griggsa. To taki wariat, chodzi do ostatniej klasy i gra w futbol. Uparł się, że musi z Chelsea zatańczyć. - Abby zerknęła ukradkiem na matkę i na policzki wystąpiły jej rumieńce. - Powiedział, że jest już wystarczająco duży i złapał się za miejsce między nogami. - Abby skrzywiła usta. - On jest potężnie zbudowany.

- Dlaczego nie usunięto go z zabawy? - zapytała półgłosem Karen.

Abby potraktowała to pytanie serio.

- Myślę, że niektórzy nauczyciele po prostu się go boją. Raz widziałam, jak wychodził z gabinetu pana Bradleya szeroko uśmiechnięty, zupełnie jakby dostał prezent. Wszyscy uważają, że szkoła obchodzi się z nim jak z jajkiem, bo doskonale gra w piłkę. Gdyby próbowano go zawiesić albo w jakiś inny sposób ukarać, po prostu odmówiłby grania i drużyna straciłaby punkty.

Bradley jest odrażającą kreaturą, pomyślała Karen, ale nie powiedziała tego głośno, żeby nie dekoncentrować Abby. Neal, nie podnosząc nawet głowy, gorączkowo notował słowa dziewczyny.

- W porządku. A rodzice? Czy pamiętasz jakichś?

Abby przebiegała myślą wszystkie zabawy, tydzień po tygodniu. Karen była coraz bardziej zdumiona pamięcią córki. Może zresztą tego rodzaju wiadomości zajmowały wszystkie komórki mózgu Abby, nie zostawiając już miejsca na wzory z algebry i daty z historii.

W końcu Neal zamknął z trzaskiem notes i z zadowoleniem oświadczył:

- No cóż, mamy ogromną liczbę podejrzanych i wszelkie dane do ułożenia tygodniowych harmonogramów.

- Tak, ale jeden tydzień drań sobie odpuścił - zauważyła Karen.

- Jeśli Abby się nie myli, w tamtym właśnie tygodniu dyżur pełniły dwa małżeństwa i kilku nauczycieli. Nie było żadnej samotnej kobiety.

- A to sugeruje - powiedziała powoli Karen - że nie interesują go kobiety zamężne.

- Może nawet wcale nie prosi ich do tańca. To też warto sprawdzić. A co myśleć o nauczycielach, którzy proszą do tańca wyłącznie kobiety samotne, nie mężatki?

- Może on w tym jednym tygodniu w ogóle nie przyszedł.

- To byłby ciekawy zbieg okoliczności. Na razie z listy Abby nikogo nie wykreślamy, a zawsze istnieje możliwość dodania pewnych nazwisk i wprowadzenia poprawek. - Uśmiechnął się szeroko. - Abby, bardzo mi pomogłaś. Moja praca byłaby dużo prostsza, gdyby wszyscy mieli taką pamięć jak ty.

W normalnych okolicznościach Abby pokraśniałaby z zadowolenia, teraz jednak przygryzła jedynie wargi i powiedziała z wahaniem:

- Może pan już o tym myślał, ale... - Znów przygryzła wargi i gdy Karen chciała ją ponaglić, Abby dokończyła szybko: - Jak pan wie, dzisiaj mamy piątek, a więc po meczu była zabawa...

Neal zaklął i popatrzył na zegarek.

- Do której trwają te potańcówki?

- Do jedenastej trzydzieści, do dwunastej.

Neal był już na nogach i wkładał kurtkę, pod którą mignęła czarna kabura.

- Powinienem jeszcze zdążyć - powiedział.

Ze zmarszczonymi brwiami i zaciśniętymi ustami wyglądał jak prawdziwy gliniarz, a nie mężczyzna, z którym Karen się umawiała. Był wściekły na siebie za to, że zapomniał, jaki jest dzień tygodnia. Jeśli mają rację, to gwałciciel przebywa obecnie na terenie szkoły. Zapewne nawet wybrał już kolejną ofiarę, kobietę, która nie chciała z nim zatańczyć. I liczyło się tylko to.

Mogłaby przysiąc, że Neal kompletnie zapomniał o jej istnieniu. A jednak w progu odwrócił się i popatrzył na nią spod przymkniętych powiek.

- Zrób mi tę grzeczność i zapomnij o patrolach - rzekł bardzo szorstko. - To nie jest czas na emancypację.

Kiedy już patrzyła na niego dużo życzliwiej, musiał wyskoczyć z czymś takim. Emancypacja. Karen wzniosła oczy do nieba.

- Jezu Chryste, jak ty zawsze wiesz, co i kiedy powiedzieć!

- O co ci chodzi? Potrząsnęła głową.

- Nieważne. Idź.

- Do licha, Karen. Wcale nie chciałem zrobić ci na złość. - Objął ją w talii. - Prosiłem tylko o grzeczność...

- To była prośba? - Karen nie ustąpiła ani na krok.

- Jak więc w twoim wydaniu wygląda rozkaz?

Popatrzył na nią płonącym wzrokiem, twarz mu się skurczyła.

- Dlaczego zawsze robisz tyle trudności?

- Bo jestem trudną kobietą - wyjaśniła arogancko.

- Oj jesteś, jesteś - westchnął i pocałował ją w usta. Biorąc pod uwagę jego nastrój, pocałunek okazał się

zadziwiająco czuły. Może lubi trudne kobiety, pomyślała oszołomiona. Krew szybciej popłynęła jej w żyłach, kiedy przysunęła się do niego. Westchnął cicho i nie przestając jej całować, objął obiema rękami.

- Cholera jasna, przecież nie mam na to czasu - burknął, najwyraźniej z siebie niezadowolony i wypuścił ją z objęć. - Nie zapomnij dokładnie zamknąć za mną tych przeklętych drzwi. - Ponownie zatrzymał się w pół drogi.

- Aha, jeszcze jedno. Niech Abby nikomu nie mówi o tym, o czym dziś ze mną rozmawiała. Miałaś rację, ona jest bardzo spostrzegawcza. A nie chcemy, żeby uświadomił to sobie również nasz znajomy.

Na myśl, że Abby może ściągnąć na siebie uwagę gwałciciela, po plecach Karen przebiegł dreszcz. A przecież to jest właśnie w stylu jej córki, żeby napaplać w szkole, o czym rozmawiała z szefem policji. Karen z drżeniem serca uświadomiła sobie, że ostatnia ofiara miała zaledwie dziewiętnaście lat i nigdzie nie było powiedziane, że następna nie będzie jeszcze młodsza.

Oparła czoło o drzwi i zaczerpnęła powietrza, po czym starannie zamknęła drzwi.

Gdy wróciła do salonu, Abby leżała na kanapie i wpatrywała się w sufit.

- Pora do łóżka - odezwała się Karen.

Abby nie ruszyła się z miejsca.

- To musi być ktoś, kogo znam - oświadczyła po chwili cichym, zadumanym głosem.

Karen przesunęła kilka kopert i usiadła na stoliku do kawy, po czym wyciągnęła rękę i ujęła drobną dłoń córki.

- Wiem, i bardzo się tego boję.

- A jeśli jest to ktoś, kogo lubię? - odezwała się głosem przerażonego dziecka.

Usiadła, a Karen wzięła ją w ramiona i zaczęła całować włosy na czubku jej głowy.

- Więc trzymaj kciuki i pomyśl, że jest to ktoś, kogo nie znasz albo nie znosisz.

Abby skinęła głową, pociągnęła nosem i otarła kantem dłoni łzy z policzka.

- Mógłby to być Mark Griggs. Chcę, żeby to był on!

- Naprawdę? - Karen z uwagą przyjrzała się córce. Abby wzruszyła ramionami, ale unikała wzroku matki.

- A dlaczego nie? On jest straszny! Każdy ci to powie.

- Z tego, co słyszałam, w domu ma nie najlepiej. Jego ojciec jest alkoholikiem, który bije jego matkę, a zapewne i jego.

Abby spojrzała na matkę z zakłopotaniem.

- Naprawdę? Ale... więc skoro tak traktuje go ojciec, to Mark powinien wiedzieć, jak to smakuje i co się czuje w takich chwilach.

- To ty tak myślisz - westchnęła Karen - ale odpowiedniego traktowania innych trzeba się nauczyć, a on chyba o tym nawet nie wie.

- No tak. - Abby długo milczała. - Mam nadzieję, że tego faceta szybko złapią. Bez względu na to, kim jest.

- Ja też mam taką nadzieję - odrzekła Karen, tuląc do siebie córkę. - Ja też.

Do licha! Teraz powinno już wszystko pójść gładko. Wiedział, w jaki sposób i gdzie gwałciciel wybiera ofiary, problem jednak w tym, że lista podejrzanych i ofiar wciąż jest bardzo długa.

Neal rozejrzał się ponuro, po czym zatrzasnął za sobą drzwi wozu patrolowego i ruszył w stronę sali gimnastycznej; Był sobotni poranek i po raz pierwszy w życiu zastał parking pusty. Jedynie na krawężniku oznaczonym żółtą linią stał nieprzepisowo zaparkowany pikap. Zapewne należy do człowieka, z którym jest umówiony.

Tak naprawdę nie było wcale tak pusto, jak w pierwszej chwili Nealowi się wydawało. W alejce pojawiła się para biegaczy, a na boisku dwóch chłopców grało w koszykówkę. Drzwi do łazienek stały otworem, a obok nich stal wózek woźnego. Ze środka dobiegał szum wody.

Neal przyszedł do szkoły, aby porozmawiać z Joem Gardnerem, jedynym mężczyzną, który uczestniczył w każdej zabawie. Nauczyciel gimnastyki był też jedyną osobą, która od kilku lat, mimo licznych sprzeciwów i nacisków z różnych stron, obstawała przy organizowaniu tych imprez. Joe Gardner za wszystko osobiście odpowiadał i wybierał dyżurnych. Poprzedniego wieczoru, pod sam koniec zabawy, Neal umówił się z nim na spotkanie następnego dnia. Gardner oświadczył, że i tak przyjdzie do szkoły, ponieważ musi przygotować i uaktualnić listę dyżurów.

Drzwi do szatni były otwarte. Wewnątrz panował półmrok i cisza, a rzędy zamkniętych na głucho wysokich, metalowych szafek na ubrania dodawały pomieszczeniu tajemniczości. Przenikający powietrze zapach mokrych ręczników i przepoconych koszulek przypominał Nealowi czasy, kiedy sam chodził do szkoły.

Szatnię od pomieszczeń biurowych dzieliła szklana ściana. Tylko w jednym z nich paliło się światło, a drzwi były uchylone. Nauczyciel i trener w jednej osobie siedział pochylony nad elektryczną maszyną do pisania i' mrucząc do siebie pod nosem, wystukiwał coś na niej dwoma palcami.

Neal chrząknął.

- Pan Gardner?

Mężczyzna odwrócił głowę i skinął ręką, wskazując jedno z krzeseł.

- Za chwilę kończę. Proszę usiąść. Jeśli ma pan ochotę na kawę, znajdzie ją pan w termosie.

Neal nie miał ochoty na kawę z termosu. Znakomita kawa podawana w barku nie opodal komendy zwiększyła jego wymagania. Usiadł i obrzucił uważnym spojrzeniem Joego Gardnera.

Stosunkowo młody, liczący mniej więcej trzydzieści lat mężczyzna, był w pełni sił. Krótkie, jasnobrązowe włosy, brązowe oczy, wzrost około metra osiemdziesięciu pięciu. Ubrany w ciasny podkoszulek i kolarskie spodenki. Pewny siebie; żywi głębokie przekonanie, że chłopcy z jego klas i drużyna futbolowa skoczyliby za nim w ogień. Typ mężczyzny, który kobiety określają mianem „duży i silny". Niewątpliwie potrafiłby zmusić kobietę, żeby zrobiła wszystko, czego od niej zażąda.

Ale, do licha, jest chyba za wysoki i potężny. Zaatakowana przez mężczyznę kobieta zawsze przesadza w opisie rozmiarów napastnika. Kathleen, Chelsea i Lisa zgodnie utrzymywały, że gwałciciel był wysoki, ale nie mówiły, że był potężnie zbudowany. Na pewno zauważyłyby rozwinięte ponad miarę bary, muskuły i uda nauczyciela wychowania fizycznego.

Gardner wykręcił z maszyny kartkę papieru, odwrócił się na biurowym krześle i pogodnie spojrzał na policjanta.

- Proszę, oto lista, którą obiecałem sporządzić. Zgodnie z moim kalendarzem, umieściłem na niej wszystkie osoby, które pojawiały się na zabawach. Personel naszej szkoły jest bardzo liczny, więc nie musimy w charakterze dyżurnych zatrudniać zbyt wielu rodziców. Zazwyczaj przychodzą dwie lub trzy osoby. Mam już listę na kilka najbliższych tygodni. Gdyby i jej pan potrzebował, proszę mi tylko powiedzieć.

Neal miał jednak nadzieję, że do następnego piątku zdąży aresztować napastnika.

- Panie Gardner - zaczął - należy pan do niewielkiej grupy osób, które uczestniczyły we wszystkich zabawach. - Celowo zrobił przerwę, chcąc wybadać reakcję nauczyciela. Kwadratowa twarz trenera pozostała spokojna i otwarta, malował się na niej wyraz żywego zainteresowania. Czyżby był aż tak dobrym aktorem? A może jest po prostu niewinny? - Gdyby zechciał mi pan poświęcić trochę czasu, moglibyśmy wspólnie przejrzeć listę i porównać ją z informacjami uzyskanymi od innych osób. Być może trafimy na jakieś niezgodności. Może pan sobie coś przy okazji przypomni.

- Bardzo chętnie - odparł szybko trener. - Powiem panu szczerze, że nie podoba mi się, kiedy między piętnastolatkami krąży jakiś świrus. Robimy wszystko, żeby wyeliminować z życia dzieciaków prochy i alkohol.

- Mówiliśmy już, że tym „świrusem" może być któryś z dzieciaków - przypomniał Neal od niechcenia.

Nie zdążył skończyć swej kwestii, gdy Gardner zaczął kręcić głową.

- Nie wierzę w to. Oczywiście, wielu uczniów ma problemy. Mówiliśmy na przykład o Marku Griggsie. Ale on nie jest zły. To chłopak z charakterem. Ilekroć go o coś proszę, zawsze to zrobi. Ma po prostu parszywą sytuację w domu, ale to nie znaczy, że jest gwałcicielem.

- Nie znaczy - przyznał Neal - ale muszę go brać pod uwagę. Czy był na każdej zabawie?

- Nie. - Trener pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. - Widzi pan, dużo o tym myślałem. Wielu starszych chłopców na te zabawy nie przychodzi. Zjawiają się na pierwszych dwóch, trzech potańcówkach, żeby obejrzeć nowe dziewczyny. Nie przypominam sobie, żeby Griggs pojawił się tu więcej niż dwa razy.

- Czy tańczył?

Nauczyciel zmarszczył brwi i chwilę się zastanawiał.

- Zdziwiłbym się, gdyby tak było. Neal wyciągnął notes i długopis.

- Zajmijmy się teraz dorosłymi. Zacznijmy od nauczycieli i pracowników szkoły. Wygląda na to, że stanowicie bardzo sympatyczny i zgrany zespół.

- Kwestia szczęścia - uśmiechnął się trochę ponuro Gardner i jego twarz nabrała bardziej ludzkiego wyrazu. - Bóg świadkiem, że nieustannie tropimy palaczy w kibelkach i staramy się wybijać dzieciakom z głów różne głupie pomysły. Ale zespół faktycznie troszczy się o swych wychowanków.

Jeszcze dwadzieścia lat, a przestaniesz być takim entuzjastą, pomyślał cynicznie Neal. A szkoda.

- Frank Morris na początek. - Neal wymienił pierwszą osobę z listy.

- Uczy matmy. Około czterdziestki. Samotny. Zastanawiałem się... - Twarz Gardnera spochmurniała. - Nieważne.

Jeśli mężczyzna nie ma żony, ktoś zawsze będzie snuł domysły. W tym przypadku jednak Neal byłby rad, gdyby Morris okazał się gejem.

- Szukam osoby, która nienawidzi kobiet, a nie kogoś, kogo one nie interesują - wyjaśnił.

Najwyraźniej skrępowany tematem trener zmieszał się i odsunął krzesło, oparł na blacie biurka nogi w śnieżnobiałych nike'ach i założył ręce za głowę. Chwilę milczał, po czym skrzywił się i powiedział:

- Frank jest... dziwakiem. Ale łagodnym, jeśli rozumie pan, o czym mówię. Trochę nieprzystosowanym społecznie. Odnoszę wrażenie, że szkoła stanowi dla niego całe życie. Zostaje po lekcjach do późnych godzin wieczornych, chodzi na wszystkie mecze, udziela korepetycji, pomaga redagować gazetkę szkolną, prowadzi kółko komputerowe... - Urwał. - Słyszałem, że opracował i sprzedał cały nowy program. To zdolny człowiek.

Obraz ów nie odbiegał daleko od typowego portretu gwałciciela. Ale, na Boga, w każdej szkole spotkać można kilku nauczycieli, którzy odpowiadają temu opisowi. Do licha, człowiek może lubić pracę pedagoga, ponieważ załatwia mu problem wakacji. Albo po prostu lubi zajęcia z dziećmi.

- Peter Merck? - zapytał Neal.

- Chemia i biologia. Pracuje u nas drugi rok. Nie znam go bliżej. Zorganizował i prowadzi kursy ogrodnictwa. Może pan o niego zapytać Karen Lindberg.

- Na pewno to zrobię - odrzekł Neal i pochylił głowę. - Może pan wie, skąd on pochodzi?

- Ze wschodu stanu Waszyngton. - Młody trener wzruszył ramionami - Trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Jego żona jest stewardesą. Przez większość weekendów nie ma jej w domu. Może dlatego on tak dużo udziela się społecznie.

Neal zrobił uwagę: sprawdzić rozkłady lotów. Nieobecność żony Mercka w cztery wieczory, które wchodzą w grę, może dać wiele do myślenia. Fakt, że nauczyciel chemii stosunkowo od niedawna pracuje w szkole, jest również interesujący. Nie można wykluczyć, że gwałciciel od urodzenia mieszka w Pilchuck, a dopiero jakieś zdarzenie sprzed kilku tygodni sprawiło, że znienawidził kobiety i zapragnął je upokarzać. 2 drugiej strony należało również założyć, że gwałty zaczęły się teraz, gdyż ich sprawca dopiero niedawno sprowadził się do miasteczka; zatem w miejscu, skąd przybył, również mogło być kilka czy kilkanaście gwałtów.

Neal, nie chcąc okazywać swych uczuć, popatrzył na Gardnera z kamienną twarzą.

- Carl Bradley?

Nauczyciel przeniósł stopy na podłogę i wyprostował się na krześle.

- Chyba nie podejrzewa pan...

- Nie, nie podejrzewam. - Było to prostsze niż tłumaczenie, że nawet amerykańscy senatorowie znani są z napastowania kobiet. - Ale umieścił go pan na swojej liście. Był na każdej zabawie z wyjątkiem tej z trzydziestego września. - Nie uważał za wskazane dodać, że po tej akurat potańcówce nie nastąpiła żadna napaść.

Nauczyciel czuł się niezręcznie w sytuacji, w jakiej Neal go postawił. Chętnie jednak współpracował z policjantem - może dlatego, że chciał odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, a może naprawdę chciał pomóc.

- Pracuje w tej szkole o rok lub dwa dłużej ode mnie. Jakieś pięć, sześć lat. Podejrzewam, że ma niewielkie doświadczenie pedagogiczne, ale zawsze był doskonałym administratorem. Przed przyjściem do nas pracował na stanowisku wicedyrektora technikum. Uczniowie i rodzice nieszczególnie go lubili, ale tak już przeważnie bywa z osobami piastującymi takie stanowiska.

- A jaki mają do niego stosunek inni nauczyciele? - zapytał Neal z czystej ciekawości.

Gardner sięgnął po żółtą, gumową piłkę i zaczął ją ściskać w dłoni.

- Ja nie mam absolutnie żadnych powodów skarżyć się na niego, bo popiera futbol.

Nie była to poważna odpowiedź, ale Neal postanowił nie drążyć tego tematu. Porozmawiał z trenerem o sześciu ojcach, którzy pełnili dyżury na przynajmniej jednej zabawie. Wprawdzie nic nie wskazywało na to, żeby któryś z nich był poszukiwanym zboczeńcem, ale na tym etapie śledztwa niczego nie wolno wykluczać. Każdy z nich mógł, na przykład, odwieźć syna lub córkę na zabawę, a następnie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, na pół godziny wrócić.

Listy uczestników zabaw, które Neal pozyskał od innych osób, zawierały nazwiska nie uwzględnione przez Gardnera. W spisie tym występował jeden ojciec, który nie pełnił wprawdzie dyżuru, ale prosił Kathleen Madsen do tańca. Kobieta zaklinała się, że to był tylko żart, że podobnie jak ona nie zamierzał zostawać na zabawie. Poza tym nie okazywał irytacji z powodu jej wczesnego wyjścia. Cholera, pomyślał Neal. Przecież gwałciciel mógł wcale nie prosić jej do tańca! Może był wściekły tylko dlatego, że go nie zauważyła. A może wybrał ją z tego tylko powodu, że jest kobietą i usłyszał, iż jej syn wyjechał na mecz. W takim przypadku należało zakładać, że gwałciciel nie wykazuje jakichś szczególnych preferencji i atakuje przypadkowe ofiary.

Gardner wyjaśnił, że na dwóch zabawach grał miejscowy zespół muzyczny. Elektrycznością zajmowali się woźni, ale na każdej imprezie inni. Na pozostałych zabawach muzyka była puszczana z odtwarzaczy kompaktów.

Zdając sobie sprawę z tego, że nie jest po tej rozmowie nic a nic mądrzejszy, Neal otworzył notes na czystej stronie i powiedział cicho:

- Panie Gardner, myślę, że pan rozumie. Panu również muszę zadać kilka osobistych pytań.

Trener ścisnął piłeczkę tak mocno, że pobielały mu kłykcie, ale ze zrozumieniem skinął głową.

- Uczy pan w tej szkole już cztery lata?

- Ten jest piąty.

- A zanim pan tu trafił?

- Studiowałem na akademii wychowania fizycznego.

- Gdzie?

- W Pullman,

- Czy jest pan żonaty?

- Nie.

- Czy ma pan kogoś?

Trener gniótł piłkę z coraz większym zapamiętaniem.

- Nie - odparł krótko.

- Czy tańczył pan w któryś z omawianych piątków?

- Tak. - Teraz nauczyciel bardzo szybko obracał w dłoniach piłeczkę.

- Czy tańczył pan z Kathleen Madsen, Lisą Pyne, Chelsea Cahill lub z Toni Santos? - zapytał twardo Neal.

- Z Lisą. Prosiłem również Chelsea, ale nas rozdzielono. Pozostałych dwóch kobiet nie znam.

W końcu okazało się, że Joe Gardner zna Kurta Madsena i wydawało mu się, że spotkał kiedyś jego matkę, ale był prawie pewien, że na żadnej z zabaw jej nie widział. Uczył wychowania fizycznego jedynie chłopców i Toni Santos nie znał w ogóle.

Przed kolejnym pytaniem Neal dał nauczycielowi chwilę oddechu.

- Panie Gardner, czy może mi pan powiedzieć, co robił pan wieczorem w sobotę dziesiątego września, we wtorek dwudziestego, w niedzielę dwudziestego piątego i we czwartek trzynastego października?

- Jezu, pan to mówi poważnie! - zawołał nauczyciel z niedowierzaniem.

- A pan myślał, że to tylko zabawa?

Trener spuścił głowę i kilkakrotnie nią potrząsnął.

- Oczywiście, ma pan rację. Ale nawet mi do głowy nie przyszło, że mogę znaleźć się na liście podejrzanych. - Roześmiał się gorzko. - Podejrzany. Boże drogi! I to chyba pierwszy na liście! Uważa pan, że specjalnie organizuję te tańce, że wykorzystuję je dla własnych celów?

- Panie Gardner, jest pan podejrzany w takim samym stopniu jak wszyscy na tych listach. - Neal stuknął palcem w papiery. - Jeśli tylko przedstawi mi pan świadka, który na któryś z tych wieczorów da panu alibi, natychmiast pana wykreślę z listy.

Gardner kilkakrotnie jeszcze potrząsnął głową, po czym wyprostował się na krześle i sięgnął po kalendarz.

- No dobrze, zobaczmy. Proszę jeszcze raz podać mi te daty.

Wieczór, kiedy zgwałcona została Kathleen Madsen, spędził na biwaku w Górach Kaskadowych w okolicach Snoqualmie. Wybrał się tam na samotną wspinaczkę. Przygładził włosy i oświadczył:

- Może ktoś widział tam mój zaparkowany samochód. Albo... zaraz, zaraz! Kiedy wracałem w niedzielę, spotkałem kilku wspinaczy. Jak pan sądzi, czy potrafi ich pan odszukać?

- Czy byli to pańscy znajomi? Albo powiedzieli skąd są?

Ożywienie nauczyciela zniknęło bez śladu.

- Widziałem ich po raz pierwszy w życiu. Rozmawialiśmy o drogach na jeden ze szczytów. Poleciłem im jedną wyjątkowo trudną.

- Jeśli będzie potrzeba, znajdziemy ich. Może pana zapamiętali. - Na razie jednak Neal nie mógł angażować ludzi ani środków, żeby odszukać anonimowych wspinaczy po to tylko, by potwierdzili prawdomówność jednego z dwunastu podejrzanych. - Teraz przejdźmy do kolejnych dat.

To również nic nie dało. Pozostałe wieczory trener spędził samotnie w domu.

- Panie Gardner, dziękuję, że poświęcił mi pan tyle czasu - powiedział Neal i wstał. - Skontaktuję się z panem przed piątkiem.

Najbliżej szkoły mieszkał Peter Merck. Było jeszcze bardzo wcześnie i zaspany nauczyciel przywitał Neala rozebrany do pasa.

- Proszę, niech pan wejdzie - powiedział.

Ta rozmowa dała lepsze rezultaty. Żony Mercka nie było w domu przez trzy weekendy z czterech. Ostatni, czwarty weekend, nauczyciel spędził z żoną na romantycznej wycieczce na wyspy San Juan.

- Ale pańskie nazwisko widnieje na liście osób dyżurujących w ten piątek - powiedział Neal.

Nauczyciel chemii sprawiał wrażenie człowieka bardzo beztroskiego.

- Tak, ale uprzedziłem Joego we czwartek, że nie będę mógł przyjść - wyjaśnił. - Widocznie o tym zapomniał. Pocieszył mnie, że i tak ma dużo chętnych. Wyjechaliśmy z Carol zaraz po zakończeniu zajęć w szkole. Nocowaliśmy w Anacortes, a rano złapaliśmy prom.

Sprawę rozstrzygnął fakt, że w czwartek, kiedy zgwałcona została Toni Santos, Peter odwiózł żonę na lotnisko Sea - Tac. Neal zadzwonił na lotnisko, gdzie potwierdzono, że Carol Merck pojawiła się tam o podanej godzinie, a ponadto ktoś z personelu widział, jak całowała na pożegnanie męża. Nauczyciel chemii nie zdążyłby dotrzeć z powrotem do Pilchuck i dokonać gwałtu.

Neal siedział w swym biurze i ustalał dalszy plan działania. Najpierw porozmawia z Carlem Bradleyem i Frankiem Morrisem, jeśli naturalnie zastanie ich w domu. Później przesłucha pięciu lub sześciu ojców. Przy odrobinie szczęścia zastanie ich przy strzyżeniu trawników lub grze w piłkę z dzieciakami;

Ale najpierw...

- DeSalsa? - zawołał.

W progu pojawił się młody policjant hiszpańskiego pochodzenia. - Tak, szefie?

- Sprawdź, czy Darlene Nelson rzeczywiście wyjechała z miasta - polecił - a potem porozmawiaj z Carlą Taft. Spróbuj ją przekonać. Jeśli ci się to nie uda, może pozwoli ci spędzić noc pod oknem sypialni. Wolałbym nie spuszczać jej z oka.

Ostatniego wieczoru dyżur na zabawie szkolnej pełniły dwie samotne kobiety. Neal rozmawiał z obiema na parkingu. Jedna z nich, sekretarka, zgodziła się wyjechać na dwa tygodnie do swego brata do Olympii. Druga była opiekunką autystycznego dziecka.

- Beze mnie byłoby jeszcze bardziej zagubione - wyjaśniła Nealowi, spoglądając na niego zatroskanym wzrokiem. Obiecała jednak być ostrożna. Poza tym sam Pan Bóg nie pozwoli jej skrzywdzić.

Nealowi, który wyznawał teorię, że „Pan Bóg strzeże tych, którzy strzegą sami siebie", nie udało się jednak przekonać kobiety. Mimo dobrodusznej, pyzatej twarzy, ozdobionej oczami porcelanowej lalki, miała wolę z żelaza.

DeSalsa oparł się o framugę drzwi.

- Naprawdę sądzisz, że on za nią pójdzie? - zapytał.

- Cholera jasna, pewnie! - wybuchnął Neal. Założył ręce na piersi i dodał spokojniej: - Jestem przekonany, że znów zaatakuje, a ona jest najlepszym celem. Chyba że drań zamierza wziąć urlop.

- Dobrze, już idę. - Młody policjant wolał z przełożonym nie dyskutować.

Kobiet było wiele. Wprawdzie pani Taft wydawała się celem najbardziej oczywistym, trudno jednak było wykluczyć możliwość, że gwałciciel wybierze którąś ze starszych nastolatek lub jakąś matkę, która, podobnie jak Kathleen Madsen, podrzuciła na zabawę swoje dziecko i zamieniła kilka słów ze znajomymi. Może również zaatakować kogoś, kogo upatrzył sobie podczas jednej z poprzednich potańcówek.

Neal w dalszym ciągu obstawał przy założeniu, że gwałciciel atakuje kobiety, które wcześniej prosił do tańca. Najwyraźniej nie zamierzał też zaprzestać swego procederu, nawet w przypadku gdyby odwołano zabawy. Zapewne wyładowywałby swą wściekłość na kobietach wybranych w inny sposób. Jeśli jest nauczycielem, może napastować nauczycielki lub pracownice szkoły, które nie były dlań wystarczająco uprzejme w pokoju nauczycielskim. Jeśli jest nim jeden z ojców, który pracuje w którejś pobliskich firm, może atakować pracownice, które na przykład nie dosłyszały, jak mówi im „dzień dobry".

A może denerwowały go kobiety, które krążąc po ulicach z latarkami, sądziły, że go powstrzymają? Nienawidząc kobiet, mógł dojść do przekonania, że się z niego naigrawają, wręcz odmawiają mu męskości. Pragnie zatem pokazać, że jest silny i że łatwo może je upokorzyć.

Neal zaklął pod nosem. Nie miał czasu na jałowe spekulacje. Musi porozmawiać z Frankiem Morrisem, a następnie wpaść do sklepu Karen i spróbować jeszcze raz wybić jej z głowy te idiotyczne patrole.

Ale najpierw chciał zatelefonować do domu.

W chwilę później córka zapytała go niepewnie:

- Tato, czy wrócisz na kolację?

Neal zerknął na zegarek. Dochodziło południe.

- Postaram się - odparł. - Zaplanowałaś coś szczególnego?

- Nie. Tyle że... - W jej głosie pojawił się ton podekscytowania. - Pomyślałam, że mogę dziś zrobić specjalną kolację. Pani Feeney już się zgodziła. Znalazłam nowy przepis...

- A więc wrócę - obiecał. - Czy wpół do siódmej ci odpowiada?

- Wspaniale - odparła Krista. - Ale jeśli jesteś zajęty i nie zdążysz, to też nic wielkiego się nie stanie.

- Dzięki, kochanie - powiedział chrząkając. - Kiedy już złapię tego... łobuza, wymyślimy coś razem; z tobą i z Michaelem. Nie mam wprawdzie jeszcze urlopu, ale możemy wybrać się na wycieczkę. Nawet dwudniową. Co o tym myślisz?

- Może być fajnie - stwierdziła Krista.

Nie przypomniała mu, ile razy składał podobne obietnice, ani też nie spytała, czy istotnie ma nadzieję złapać szybko gwałciciela. Podobna do matki, pomyślał w drodze do samochodu. Inteligentna i bystra, a przy tym ciepła i uległa.

Niewątpliwie było zasługą pani Kwiaciarki, że myśl ta niezbyt mu się spodobała.

Frank Morris mieszkał w ślepej uliczce, która powstała zaledwie dziesięć czy piętnaście lat wcześniej. Zajmował jeden z mniejszych domów, który od sąsiedniego budynku oddzielało nienagannie utrzymane podwórko. Gęsty, zielony trawnik dokładnie obramowano kamieniami, a wzdłuż prowadzącego do frontu domu podjazdu rosły wypielęgnowane róże. Sam budynek został starannie odmalowany. Neal odniósł wrażenie, że Morris nie tyle lubi ogródek, ile potrzebuje schludnego otoczenia. Co zresztą bardzo pasowało do nauczyciela matematyki.

Morris natychmiast otworzył drzwi. Miał brązowe włosy, tego samego koloru oczy i wygląd typowego Amerykanina, niczym nie wyróżniającego się w tłumie.

- Pan Rowland. - Nie udawał, że cieszy go wizyta gościa, ale wpuścił go do domu mówiąc: - Proszę, niech pan wejdzie.

Zaprosił Neala do salonu. Pomieszczenie było urządzone po spartańsku: żadnych książek, wazonów z kwiatami, popielniczek z niedopałkami. Na kanapie leżały równiutko ułożone poduszki. Pokój pozbawiony był wszelkiej osobowości. Gabinet gospodarza mieścił się zapewne gdzie indziej, w jakiejś alkowie lub w którymś z pokoi.

Neal odwrócił się do nauczyciela matematyki i spytał:

- Czy mogę zabrać panu trochę czasu? Morris wykrzywił usta i odparł sztywno:

- Proszę usiąść. Rozumiem, że przyszedł pan w sprawie, o której rozmawialiśmy wczoraj wieczorem. Podejrzewa pan, że gwałty mają jakiś związek z wieczorkami tanecznymi w naszej szkole.

- Waśnie - odrzekł Neal i wyciągnął z kieszeni koszuli notatnik. - Czy przypomniał pan sobie, kogo pan na nich widział?

Morris nachmurzył się.

- Tak, nawet zrobiłem w tym celu notatki. Zaraz je znajdę. - Wyszedł z pokoju i po chwili wrócił z kilkoma kartkami wyrwanymi z notesu. - Myślę, że zdoła mnie pan odczytać - powiedział, wręczając je Nealowi.

Neal rzucił okiem na zapiski. Nic nowego, lista w szczegółach potwierdzała zeznania Gardnera. Z tym tylko, że zapiski matematyka, oczywiście, były klarowne i doskonale usystematyzowane.

Nie mieściło się w głowie, by taki człowiek mógł ulegać niskim, pierwotnym instynktom. Jak określił go Joe Gardner? Łagodny, nieprzystosowany społecznie. Ogólnie Morris odpowiadał temu opisowi. Był wysoki, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, ale chudość i przygarbione ramiona sprawiały, że wyglądał niepozornie.

Neal bacznie popatrzył na gospodarza.

- Panie Morris, czy tańczył pan podczas swojego dyżuru?

Mężczyzna kilkakrotnie zamrugał oczami.

- Cóż, niech sobie przypomnę... Tak, raz czy dwa.

Prawdę mówiąc, za każdym razem czułem się jak skończony dureń. Nie znam nowoczesnych tańców, za którymi tak przepada dzisiejsza młodzież.

- A czy pamięta pan, z kim pan tańczył?

W przeciwieństwie do Joego Gardnera, Morris od razu zorientował się, dokąd prowadzą te pytania.

- Czy ktoś mnie oskarżył? - zapytał.

Neal wyjaśnił, że próbuje tylko dokładnie ustalić, kto był na tych zabawach.

- Chcę również wyeliminować niektórych podejrzanych - dodał. - Jeśli dzięki wizytom, takim jak ta u pana, uda mi się skrócić listę, bardzo mi to pomoże.

- Rozumiem - odparł nauczyciel i skinął głową.

Oświadczył, że dwa razy tańczył z dyżurnymi; raz z jedną z matek i raz z nauczycielką obcego języka. Dodał, że prosił do tańca jeszcze kilka innych kobiet, ale w tej chwili przychodzi mu do głowy jedynie Lisa Pyne.

- Nie chciałbym, żeby podejrzewała mnie o tak paskudne rzeczy tylko dlatego, że poprosiłem ją do tańca - dodał z wyraźnym zakłopotaniem.

- Z tego, co wiem, tańczyła kilkakrotnie, ale i kilka razy odrzuciła zaproszenie - wyjaśnił Neal. - Żadnego z partnerów nie podejrzewa o gwałt.

Morrisowi zadrżała powieka i szybko skinął głową.

Przyznał, że Chelsea Cahill poznał w okręgowym komitecie do spraw programów szkolnych i tego wieczoru, kiedy pełniła na zabawie dyżur, trochę z nią rozmawiał. Znał też Kurta Madsena, ale nie kojarzył sobie jego matki. Toni Santos była słabą uczennicą i nie wryła mu się jakoś szczególnie w pamięć.

- A czy zapamiętał ją pan z którejś z zabaw? - zapytał Neal obojętnie.

Nauczyciel potrząsnął głową.

- Nie. Ale, na Boga, muzyka tam tak huczy, że pękają w uszach bębenki. Poza tym w sali gimnastycznej panuje mrok rozświetlany jedynie lampą stroboskopową. Szczerze mówiąc, gdybym nawet ją spotkał, nie zwróciłbym na nią uwagi.

Zapytany o Marka Griggsa stwierdził, że chyba widział go na kilku zabawach, ale nie był tego pewien. W sobotę, kiedy zgwałcona została Kathleen Madsen, Morris pojechał samochodem na koncert do nowego klubu jazzowego w Seattle.

- Chyba nawet mam jeszcze gdzieś bilet - oświadczył. Na pozostałe wieczory nie miał alibi, Neal jednak nie

był zaskoczony. Pożegnał się i wyszedł.

Morris obserwował Neala, kiedy ten wycofywał z podjazdu samochód. Policjant miał w notesie skasowany bilet z koncertu. Następnego dnia zamierzał sprawdzić, czy w klubie bilety wydawano imiennie. Wedle słów Morrisa, był to niewielki lokalik, zatem można dotrzeć do niektórych widzów i pokazać im fotografię nauczyciela. Przy odrobinie szczęścia ktoś go rozpozna.

Oczywiście, Morris może być niewinny, ale w jego posępnym salonie, pedantycznym trawniku i pieczołowicie przechowywanym bilecie było coś, co nieprzyjemnie Neala uderzyło.

W równym stopniu niepokoiły go kobiety, które wieczorami przemierzały ulice miasta. Neal zerknął na zegarek. Czas pojechać do Karen i przemówić jej do rozumu.

Nie sądzę, żeby mnie posłuchała, pomyślał ponuro i włączył lewy kierunkowskaz. Jest na to zbyt uparta.

Ale nawet jeśli się posprzeczają, perspektywa wizyty była bardzo kusząca. Przecież od rana tęsknił do chwili, kiedy wsiądzie wreszcie do samochodu i pojedzie do sklepu z kwiatami.

Może uparta to złe słowo, pomyślał. Z charakterem - to brzmi dużo lepiej. Z drugiej strony jednak tej akurat cechy nigdy specjalnie u kobiet nie cenił. Lecz kiedy Jenny poddała się śmierci na długo przed tym, zanim ona nadeszła, coś się w Nealu zmieniło. Odkrył, że marzy o kobiecie, która kocha go na tyle mocno, żeby podjąć walkę.

A o brak woli walki pani Kwiaciarki posądzać nie można. Jeśli już kogoś pokocha, wykrzesze z siebie wszystkie siły. Ona potrafi walczyć.

Byłby właściwie zadowolony, żeby walczyła o niego.


Rozdział 10

Dlaczego wszyscy mężczyźni są tacy uparci?

- Dobre pytanie - odpowiedziała sobie głośno.

Pogrążona w myślach zaczęła wbijać młotkiem w ziemię tyczkę ze swym plakatem wyborczym, który przykuwał uwagę niebiesko - zielonymi barwami. Napis głosił: Karen Lindberg, Rada Szkoły w Pilchuck. Lepsze wykształcenie dla naszych dzieci.

Skrzyżowanie było ruchliwe i plakat z pewnością zauważy wielu wyborców. Karen popatrzyła z satysfakcją na swe dzieło. Jej ogłoszenie było większe i bardziej czytelne niż sąsiednie, oddalone o dwa metry, na którym nazwisko kandydata wymalowano jadowicie pomarańczową farbą.

Oparła się nagłej pokusie, aby „przypadkowo" przewrócić plakat Dennisa Shafera. Jeśli ludzie są za głupi, żeby pojąć, kto jest lepszym kandydatem, to sami będą sobie winni, pomyślała w duchu.

Wsiadła do samochodu i położyła młotek na sąsiednim fotelu. W porządku, gdzie następny?

Wrzuciła bieg i ruszyła do zjazdu z autostrady. W niedzielne popołudnie na lokalnych szosach panował niewielki ruch. Aż trudno było uwierzyć, że jest już połowa października. Olchy i klony pyszniły się jaskrawymi pomarańczowymi i żółtymi barwami, a pod nogami szeleściły opadłe liście. Karen lubiła jesień. O tej porze roku przygotowywała swój ogród do zimowego snu: przycinała rośliny, nakrywała je słomą, zaprowadzała porządek i zaczynała czekanie na wiosnę. W następnym miesiącu ruch w firmie gwałtownie zmaleje. Od połowy listopada sklep będzie czynny tylko w weekendy i Karen zacznie sprzedawać choinki, wieńce i girlandy. Od nowego roku do połowy marca znów zamknie sklep. Mimo że trochę czasu poświęcać będzie sprawom organizacyjnym oraz sadzeniu niektórych roślin, w okresie tym generalnie odda się słodkiemu nieróbstwu.

Zwlekała z podjęciem decyzji, czy obok zwyczajnych nagietek, bratków i pelargonii wprowadzić na listę ofert bardziej egzotyczne rośliny jednoroczne. W tym tygodniu czekała ją również debata publiczna z Dennisem Shaferem, ale jeszcze nie zawracała sobie głowy tym, co ma powiedzieć.

Tak jak wszyscy mieszkańcy miasteczka, z drżeniem serca zastanawiała się, czy policja zdoła aresztować gwałciciela, zanim ten wykona następny ruch.

Na myśl o tym czuła zarówno niepokój, jak i złość. Do furii doprowadzały ją nieustanne nalegania Neala, by ona i pozostałe kobiety w mieście wróciły do domu jak grzeczne dziewczynki, dokładnie pozamykały drzwi i nie otwierały ich dużemu, złemu wilkowi.

- Nawet nie wiesz, co rozpętałaś - oświadczył jej poprzedniego dnia podczas kolejnej, przelotnej wizyty w sklepie. - Wyjaśnij mi, proszę, co zrobisz, kiedy złapiecie tego łobuza? Skierujesz na niego światło latarki i łagodnie poprosisz, żeby zaczekał na przybycie policji?

- Nie jestem łagodna - odparła jadowicie. - Jeszcze tego nie zauważyłeś?

- Daj spokój, Karen. To nie żarty, to walka na śmierć i życie - oświadczył posępnie. - Doprowadzisz w końcu do tego, że ktoś naprawdę zostanie skrzywdzony.

- Ktoś już został skrzywdzony. Właściwie cztery ktosie. Cztery kobiety - odparła podniesionym głosem, ale szybko się opanowała. - Neal, lekceważysz nasze wysiłki. Gdyby policja stanęła po naszej stronie, byłybyśmy silniejsze.

Reakcja Neala zirytowała ją. Zniecierpliwiony mruknął coś pod nosem, po czym próbował ją pocałować. Właśnie poprzedniego dnia po raz pierwszy wyrwała mu się z objęć, cofnęła i podnosząc dumnie głowę powiedziała:

- Nie wiem, kogo chcesz całować, ale wiem, że na pewno nie taką kobietę jak ja.

Tymi słowami po raz pierwszy zadała mu naprawdę bolesny cios. Zacisnął zęby i wycedził:

- Przed kim czy przed czym uciekasz? Przed człowiekiem, który chce cię chronić? Przed własnym strachem?

- Przeraża mnie tylko to - odparła cierpko - że poznałam mężczyznę, który traktuje mnie jak dziecko. Może jesteś za głupi, żeby to pojąć, ale nie wszystkie kobiety pójdą na lep twoich słówek o miłości.

To było to. Twarz Neala stężała. Rzucił jej kolejne ostrzeżenie i gwałtownie opuścił sklep.

Wtedy dopiero zrozumiała, co w gruncie rzeczy przeraża ją najbardziej: pragnęła zawołać go z powrotem, przeprosić, potulnie spełnić wszystkie jego żądania.

Ale duma nie pozwoliła jej tego zrobić. I za to dziękowała niebu. Zapomniała, że miłość potrafi odebrać kobiecie wszystkie siły. Postanowiła zatem odrzucić miłość.

Teraz jednak, gdy krążyła po miasteczku rozwożąc plakaty, opadły ją wątpliwości.

Czy rzeczywiście walczy o prawo kobiet do samoobrony? A może tak naprawdę używa tego jako tarczy, by obronić się przed uczuciem do Neala? Uczuciem, które najjaśniejszy dzień zmieniało w ciemną noc?

Piąty sygnał, szósty, siódmy. Nikt nie odbiera.

Neal warknął coś pod nosem i odwiesił słuchawkę aparatu w budce telefonicznej. Czy Karen celowo go unika?

Dziedziniec przed szkołą był pusty. Widać było na nim tylko kilku uczniów, którym najwyraźniej nie spieszyło się do klas. Dziewczyna w wieku Kristy tuliła się do umięśnionego osiłka, którego Neal widział już wcześniej w towarzystwie Marka Griggsa. Po dziedzińcu szła szybko jedna z urzędniczek. Ściskała pod pachą segregator.

Neal odwrócił się. Instynkt podpowiadał mu, że zboczeniec znajduje się na terenie szkoły. Tu się wszystko zaczęło, tu ten drań podsyca swój gniew i erotyczne apetyty. Neal gotów był założyć się, że gwałcicielem jest któryś z nauczycieli lub uczniów.

Zgoda, tylko który? Neal nie żywił sympatii do dyrektora szkoły, Bradleya, ale trudno było przypuścić, że to on jest poszukiwanym zboczeńcem. Ponadto jego żona potwierdziła, że wszystkie cztery interesujące policję wieczory jej mąż spędził w domu. Nerwowe spojrzenia, jakie przenosiła z niego na męża, nieco Neala zastanawiały, nie mógł jednak bez podstaw kwestionować jej zeznań.

Frank Morris, nauczyciel matematyki, był wprawdzie dziwakiem, lecz dziwactwo to przecież nie choroba. Najbardziej wśród podejrzanych rzucał się w oczy Gardner. Ale przecież Lisa Pyne z nim tańczyła. Jeśli to odmowa właśnie wyzwalała w gwałcicielu agresję i żądzę zemsty, dlaczego i ją zaatakował? Burzyło to całą koncepcję.

Był wdzięczny Carli Taft, opiekunce autystycznego dziecka, że w końcu uległa jego prośbom i wyjechała z miasta. Przynajmniej ją miał na jakiś czas z głowy.

Obok wejścia do administracji szkoły wisiała tablica ogłoszeniowa i Neal odruchowo rzucił na nią okiem. W rogu dostrzegł plakat zawiadamiający o kolejnym spektaklu teatralnym. Pomyślał, że Krista zapewne przygotowuje się właśnie do tego przedstawienia. Ktoś chciał sprzedać samochód, ktoś inny bilety na koncert, kilka matek szukało opiekunki do dzieci...

Nieoczekiwanie jego uwagę przykuł kwadratowy, biały anons. W pierwszej chwili sądził, że mylą go oczy i przyjrzał się ogłoszeniu dokładniej.

Cholera, to nie pomyłka. Komunikat nawoływał do stworzenia szkolnych patroli. Dziewczęta miały wzajemnie odprowadzać się wieczorami do domów i w ten sposób powiększać liczbę działających już patroli Karen.

Prawdziwego jednak wstrząsu doznał, gdy ujrzał numer telefonu kontaktowego i podpis. Był to numer jego domowego telefonu oraz imię i nazwisko córki.

Poczuł, że zalewa go fala gniewu. Chciał wprawdzie dostać w swe ręce Karen, ale córka była bliżej. Jak mogła za plecami ojca robić coś tak bezmyślnego?

Odwrócił się w stronę budynku szkoły w chwili, gdy zabrzmiał dzwonek. Natychmiast na dziedziniec zaczęła wylewać się fala uczniów. Neal wypatrywał w tłumie ciemnowłosej głowy.

Córka przeszła obok niego tak blisko, że mało brakowało, a by ją przeoczył. Była w towarzystwie kilku rozchichotanych koleżanek. Krista szła w środku grupy, ale była poważna; nienaturalnie poważna, jak na swój wiek.

- Krista! - zawołał, czując, że ogarnia go niespodziewany smutek.

Na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz zdziwienia.

- Tata? - zawołała i powiedziała coś do koleżanek. Te spojrzały w jego stronę i szybko odeszły.

Gdy stanęła przy ojcu, jej wzrok padł na tablicę z ogłoszeniami. Szybko opanowała lęk i przywołała na twarz wyraz zdziwienia. Nie na próżno była aktorką.

- Tato, co tu robisz? - zapytała. Neal założył ręce na piersiach.

- Zastanawiam się, co robi imię i nazwisko mojej córki na tablicy ogłoszeniowej.

Krista zaczerwieniła się, ale uniosła buntowniczo głowę, dokładnie tak, jak robiła to Karen.

- Postanowiłam wziąć przykład z pani Lindberg - powiedziała cicho i bez tchu. - Dopóki sumiennie odrabiam prace domowe, pani Feeney nie obchodzi, ile czasu spędzam przy telefonie. No i przekonałam kilka moich koleżanek, że pani Lindberg wymyśliła wspaniałą rzecz... - Na widok miny ojca urwała, po czym szybko dorzuciła: - Zawsze mówiłeś, że dziewczyny mogą robić to samo co chłopcy. Nie wypieraj się!

- Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? - zapytał. Niektórzy z uczniów odwracali w ich stronę głowy.

Krista przycisnęła do siebie trzymane w rękach książki.

- A kiedy miałam ci o tym powiedzieć? Przecież ciebie nigdy nie ma w domu.

No tak, znowu zaczyna się koszmar.

- Do diabła, o co masz do mnie pretensje? Czasami praca jest najważniejsza.

- Wiem! - Kristę wyraźnie ogarniał strach, jednak w jej dużych, niebieskich oczach malował się upór. - Ale pozostaje faktem, że nigdy nie ma cię w domu.

- Nie próbuj mi wmawiać, że nie znalazłaś odrobiny czasu, żeby ze mną porozmawiać.

- Chciałam zrobić coś sama! - zawołała. - Coś, co sprawi, że poczuję się użyteczna. I czuję się użyteczna! To ważne. Czy ty tego nie rozumiesz?

Odwróciła się i przyciskając do piersi książki, wmieszała w gwarny tłum.

Neal spoglądał za nią niewidzącym wzrokiem. Nie pamiętał, żeby jego łagodna córka kiedykolwiek podniosła na niego głos. Była osobą, na której w ciągu ostatnich piekielnych lat mógł absolutnie polegać. Cierpiała z powodu śmierci matki, ale jeśli nawet czuła niekiedy gniew, to nigdy do niego. Michael wyżywał się w szkole, Krista jednak tego nie robiła. Michael szedł przez życie przebojem; Krista potulnie.

A teraz się zmieniła. Tylko dlaczego wybrała tak niebezpieczny sposób, żeby przekonać siebie i swych nowych przyjaciół, że potrafi działać na własną rękę? Ponownie ogarnięty złością uświadomił sobie, że dawnej Kriście nie przyszłoby do głowy zrobić coś tak nieodpowiedzialnego. Z przerażeniem myślał, że dwie niespełna piętnastoletnie dziewczyny, takie jak Krista, będą chodzić o jedenastej wieczorem ulicami miasta, uzbrojone tylko w latarki.

No cóż, jego córka się zmieniła. A Neal dobrze wiedział, czyja to wina.

Odwrócił się i poszedł do samochodu. Pani Kwiaciarka może i próbuje się przed nim ukryć, ale on już ją znajdzie.

Kiedy w poniedziałek rano Abby wyszła do szkoły, Karen, nie mogąc znieść dłużej bezczynności, postanowiła pojechać do sklepu, mimo że w poniedziałki był nieczynny. Oparła się pokusie i nie kupiła po drodze pączków. Nie była w nastroju, by gawędzić z ludźmi o codziennych radościach i troskach.

Nie zdejmując z bramy tabliczki z napisem „Zamknięte", zaparkowała samochód obok szklarni i zabrała się do roboty. Zaczęła od podlania kwiatów w cieplarni.

Chociaż w ciągli pierwszej godziny telefon dzwonił sześć razy, nie podnosiła słuchawki. Zdecydowała, że tym zajmie się automatyczna sekretarka.

Uwielbiała te ciche, spokojne dni, kiedy szklarnia bez reszty należała do niej. Od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód, jadący do pobliskiej mleczarni lub w stronę skoszonych już pól, na których latem rosło zboże. Między szklarniami rozciągał się widok na rzekę. O tej porze roku stan wody był niski, a jej powierzchnia miała kolor zielonobrązowy.

Karen sprawdzała, porządkowała i oznaczała nalepkami kartony z cebulkami żonkili i tulipanów, które przysłano z plantacji w dolinie Skagit. Z zadowoleniem stwierdziła, że dostarczony towar jest w najwyższym gatunku; cebulki były duże, pulchne i bynajmniej nie pojedyncze, jak większość sprzedawanych w kwiaciarniach lub wysyłanych za zaliczeniem pocztowym.

Kiedy zaczęła przesadzać rośliny jednoroczne z inspektów do doniczek, czuła, że spływa na nią cudowny spokój, jaki zapewnić mogła wyłącznie praca przy kwiatach. Skropiła wodą rosnące wzdłuż jednej ze ścian róże, po czym zaczęła liczyć palety i czarne plastikowe doniczki. Pomyślała z żalem, że klienci mają zwyczaj wyrzucać te naczynia na śmietnik, choć większość właścicieli kwiaciarni chętnie przyjmuje je z powrotem.

Przeszła właśnie do stosu jutowych płacht służących do przechowywania roślin wyjętych z ziemi, kiedy z impetem otworzyły się drzwi w końcu szklarni.

Serce ze strachu podskoczyło jej do gardła i błyskawicznie odwróciła się w tamtą stronę. Z ulgą przypomniała sobie, że w kieszeni ma słuchawkę bezprzewodowego telefonu.

Ale to był tylko Neal. Miał na sobie mundur i wyglądał groźnie. Natychmiast też Spostrzegła, że aż kipi ze złości, która nie pozwala mu wykrztusić słowa. Głos odzyskał dopiero wtedy, gdy znalazł się przy niej.

- Dlaczego, do diabła, jesteś tu sama? - zapytał ostro.

- Dziś jest zamknięte.

- Samochód, który zaparkowałaś w widocznym miejscu, stanowi wręcz zaproszenie. Ale ty przecież lubisz walkę, prawda?

- A chcesz ją zacząć?

- Nie. Ponieważ nie odbierasz telefonów, przyjechałem tu osobiście, żeby cię poinformować, że ostatniej nocy zaatakowane zostały dwie kobiety wchodzące w skład jednego z twoich patroli.

Karen poczuła zawrót głowy.

- Co im się stało? Kto?

- Gretchen Williams i Marta Peters. Pani Peters nic nie jest, a pani Williams po wizycie w szpitalu wróciła do domu. Miały sporo szczęścia. Dwóch pijaków szukało zaczepki i dwie kobiety w ciemnej ulicy doskonale się do tego nadawały.

- Miały być trzy. Popatrzył na nią pogardliwie.

- Tej trzeciej coś wypadło, a one mimo to postanowiły odbyć patrol.

- Powinny były do mnie zadzwonić.

- Zapewne odbierałaś telefony tak samo jak dzisiaj.

- Niech cię szlag trafi! - wybuchnęła. - Czekałam przy telefonie. Gdyby zadzwoniły, poszłabym z nimi.

- I co by to dało?

- Byłoby nas więcej.

Machnął lekceważąco ręką, zrzucając na ziemię stos plastikowych pojemników.

- Uważasz się za niepokonaną, tak? - zawołał ze złością. - Do licha, mogliby cię zgwałcić, pobić, a nawet zastrzelić! Wiem, co może spotkać ładną kobietę, jeśli nie zachowa ostrożności.

- Ale we trzy...

Był tak zły, że nie docierały do niego żadne argumenty. Karen właściwie mogła nic nie mówić.

- Czy nie zastanowiłaś się przez chwilę, że to wychodzenie na ulicę jest twoim pomysłem?

- Chcesz powiedzieć, że ten napad to moja wina?

- Właśnie!

- To teraz ja ci coś powiem! - krzyknęła, wyprowadzona z równowagi. - Nawet zakładając, że jest to niebezpieczne, Marta i Gretchen są dorosłe. Uważały, że gra jest warta ryzyka. Możesz mi wierzyć albo nie, ale kobiety też potrafią dokonać takiego wyboru.

- Cholera! - Neal krążył po szklarni wielkimi krokami, zaginał i rozluźniał palce, jakby chciał chwycić Karen za gardło. - Co w ciebie wstąpiło? Najpierw myślałem, że poszłaś z tym do gazety, bo uważałaś, że taki jest twój obowiązek. Teraz jednak zaczynam podejrzewać, że chciałaś tylko zobaczyć swoje nazwisko na łamach prasy. A może wyobrażasz sobie, że jesteś bohaterką? Joanną D'Arc? Z tym tylko, że na stos pójdzie za ciebie ktoś inny.

- O co tak naprawdę jesteś zły? - wycedziła przez zęby.

Odwrócił się gwałtownie w jej stronę. Jego twarz wykrzywiał grymas gniewu.

- Tym razem posunęłaś się za daleko. Przyjechałem tu prosto ze szkoły. Dowiedziałem się tam, że natchnęłaś grupę uczennic pomysłem uczestniczenia w patrolach twoich męczenniczek. Twój pomysł od początku mi się nie podobał, ale wtedy wciągałaś w to ludzi dorosłych. Teraz jednak wplątałaś w tę aferę dzieci. - Podniósł głos do krzyku. - Przez ciebie moja córka poczuła się bohaterką, a na to nie pozwolę!

- W patrolach, z wyjątkiem Abby, nie ma żadnych uczennic! - wybuchnęła. - A jeśli dzieci same zaczęły takie grupy tworzyć, to ja o tym nic nie wiem!

- Ale tak czy owak, patrole te organizują pod twoim wpływem - wycedził przez zęby. - Miałaś cholernie dużo szczęścia, że w porę zauważyłem to ogłoszenie!

Na myśl, że dziewczęta patrolują ulice, Karen ogarnęło przerażenie.

- Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że nigdy bym nie próbowała zrobić czegoś podobnego.

- Tak, to zapewne moja sprawka!

Karen odliczyła w duchu do dziesięciu i dopiero wtedy zapytała:

- Więc co twoim zdaniem mam teraz zrobić?

- Odwołaj to patrolowanie. Każ wszystkim kobietom siedzieć spokojnie w domu i dokładnie zamykać drzwi. A ściganie bandyty zostaw specjalistom.

Wrócili zatem do punktu wyjścia.

- Ty szowinisto! Nie wierzysz kobietom, prawda? Ale może powinieneś wbić sobie raz na zawsze do głowy, że te uczennice nie są uległymi lalkami, które będą tak tańczyć, jak zagra im tatuś.

Zdawała sobie sprawę, iż było to uderzenie poniżej pasa, ale niewiele się tym przejęła.

- Tę akcję organizuje Krista! - krzyknął.

Krista? Wielki Boże, nic dziwnego, że wpadł w taką furię. Słodziutka, posłuszna córeczka zrobiła coś za jego plecami i, jeśli Karen dobrze zrozumiała, zdrowo mu się postawiła.

- I twoim zdaniem to moja wina? - syknęła.

- Jestem o tym przekonany.

- A może... - uśmiechnęła się złośliwie - to ty powinieneś się zastanowić, na jaką kobietę zamierzasz ją wychować? Naprawdę chcesz, żeby była potulna i później mógł nią pomiatać byle bałwan? A może wolisz, żeby wyrosła na kobietę zdecydowaną i z charakterem?

Chwilę spoglądali na siebie wrogo, po czym Neal odezwał się:

- Charakter, jeśli nie idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem, bywa rzeczą niebezpieczną.

- Krista ma wiele zdrowego rozsądku.

- A skąd ty możesz o tym wiedzieć? - zapytał groźnym tonem. - Ty będziesz zawsze i o wszystko walczyć do upadłego. Mężczyzna nie powinien nigdy odwracać się do ciebie plecami.

- Wynoś się stąd! Natychmiast. I nie waż się tu wracać.

- O, nie. - Postąpił krok w jej stronę i Karen cofnęła się. - Nie wywiniesz się z tego tak łatwo. Gdyby nie twoje pomysły, nie napadnięto by wczoraj dwóch kobiet. Moja córka nigdy sama nie wymyśliłaby czegoś tak kretyńskiego. To ty musisz zakończyć to szaleństwo, zanim coś się stanie.

- Niech cię szlag! - odparła wściekła.

Niespodziewanie wyciągnął ręce, chwycił Karen za ramiona i przyciągnął ją do siebie. Zanim zdołała zaprotestować, zaczął ją z furią całować. Karen, zamiast się bronić, zarzuciła mu ręce na szyję. Pocałunek ten przypominał bardziej burzę niż wyrażał miłość. Był pełen brutalnej namiętności, stanowił wyładowanie nagromadzonych urazów.

Może to jej usta zmiękły lub dłonie stały się bardziej czułe, gdyż Neal nieoczekiwanie cofnął głowę i odepchnął Karen tak mocno, że straciła równowagę i oparła się o blat stołu. Złość, pożądanie i urażona duma stopiły się w jedno.

Oboje dyszeli i spoglądali na siebie pociemniałymi z gniewu oczami. Twarz Neala skurczyła się, po czym chwycił się dłońmi za głowę i jęknął:

- Boże, co ja wyprawiam?

- To testosteron - wyjaśniła z przekąsem. - Mężczyzna zawsze musi być górą, prawda?

- Mylisz się. - Uniósł głowę i popatrzył Karen prosto w oczy. Wstręt, jaki najwyraźniej czuł do siebie, poruszył ją do żywego. - Nigdy nie tknąłem w gniewie kobiety. I nigdy się to już nie powtórzy - oznajmił beznamiętnym głosem, który świadczył o tym, że osądził siebie i potępił.

Wyrzuty sumienia to jedna rzecz, a worek pokutny i popiół - druga. Karen uznała, że powinna być uczciwa.

- Ja też byłam zła. Zmarszczył czoło.

- Mało brakowało, a przewróciłbym cię na ziemię i zdarł z ciebie ubranie.

- Ja się nie broniłam - odparła impulsywnie. Bruzdy na jego czole się wygładziły, na ustach pojawił się lekki uśmiech.

- Czy ty musisz się o wszystko spierać?

- Nie chcę, żebyś wyszedł stąd z postanowieniem, że już nigdy mnie nie pocałujesz. - Wreszcie zdobyła się na szczerość. Wyraz niedowierzania na jego twarzy dodał jej odwagi. - Ja też nawygadywałam wiele głupstw.

- Zachowałem się strasznie - odparł, lecz postąpił krok w jej stronę.

- Fakt - przyznała lakonicznie.

- Nie jestem przyzwyczajony do takich kobiet jak ty. Zabrzmiało to tak, jakby sam się oskarżał.

A to już stanowiło dobry znak, Skoro cały czas sam siebie potępia, to zapewne jej o nic nie wini.

- A jaka była ta twoja partnerka policjantka? - zapytała, również się do niego zbliżając.

- Marie? W porównaniu z tobą była strachliwym i cichutkim stworzonkiem.

Łagodny, matowy blask jego brązowych oczu przywodził Karen na myśl gorącą czekoladę. Nie, raczej gorący karmel. Ona sama mogłaby się przemienić w lody, które doskonale by się z tym karmelem wymieszały. Wyobrażenie to miało w sobie tyle nieoczekiwanego erotyzmu, że się zaśmiała.

Neal musiał zapewne odgadnąć jej myśli, ponieważ postąpił kolejny krok i zatrzymał się tuż przed nią. Dotknął jej policzka i znieruchomiał, jakby sam sobie nie dowierzał albo myślał, że zostanie odtrącony.

- Nie chciałem tego wszystkiego mówić - rzekł półgłosem.

Mimo że serce Karen topniało już jak wosk, w jej głosie zabrzmiały ostre tony.

- Czego?

Romantyczny mężczyzna wyparłby się wszystkiego. Ale nie Neal.

- Większości tego, co nawygadywałem. Masz rację. Tamte dwie kobiety są dorosłe i podjęły decyzję. Ale Krista... To ja za nią odpowiadam, nie ty.

- Wszyscy niepokoimy się o swoje dzieci.

- Niepokoiłem się o ciebie. Kiedy wczoraj wieczorem zadzwoniono do mnie, pomyślałem, że jedną z kobiet jesteś ty. Boże!

I znowu pocałował ją, tym razem czule. Po chwili Karen odchyliła głowę do tyłu i usta Neala zawędrowały na jej szyję. Chciała wsunąć dłonie pod jego koszulę, ale nie pozwolił na to gruby pas.

To jakiś nonsens, kompletnie zwariowałam, pomyślała.

Wcale jej nie uwzględniałem w moich planach, zdziwił się w duchu Neal.

- Do licha - mruknął, nie odrywając ust od jej szyi. - Musimy z tym skończyć.

- Dlaczego? - spytała szeptem. Gwałtownie uniósł głowę.

- Chyba oboje jesteśmy w pracy.

- Nawet gliniarzom przysługuje dziesięciominutowa przerwa, prawda?

Jego dłonie zawędrowały na piersi Karen.

- Chcesz mnie obrazić?

- W takim razie... dwadzieścia minut? Zaśmiał się cicho, lecz jego dłonie znieruchomiały.

- Naprawdę? - zapytał cicho.

Karen nie pamiętała, kiedy po raz ostatni była tak onieśmielona. Tym razem jednak miała powody. Neal był w mundurze, z bronią u pasa, a ona proponowała mu szaloną miłość na stosie szorstkich płacht z juty. Jak mu to taktownie powiedzieć?

Okazało się to całkiem proste. Gdy tylko wstydliwie spuściła wzrok, ujrzała dowód, że on również tego pragnie

Wahała się jeszcze sekundę, po czym gwałtownie zdjęła bawełnianą koszulkę.

Choć miała mały biust, oczy Neala rozbłysły.

- Podoba mi się twój sposób mówienia - powiedział z podziwem i położył ręce na jej talii.

- Dziękuję - odparła, sięgając do klamry jego pasa - Robię, co mogę.

Pieścił delikatnie jej skórę.

- Nikt jeszcze nie uwiódł mnie w pracy.

- Mnie też. Miłość wśród kwiatów.

Powoli rozpinała guziki jego zielonej koszuli. Miała nadzieję, że jej zabrudzone ziemią ręce nie zostawią śladów na jego ubraniu. Dopiero by się ludzie dziwili!

Nie ułatwiał jej zadania, bo w tym czasie usiłował zsunąć z niej dżinsy. Kiedy wreszcie rzuciła jego koszulę na stół, odznaka policyjna głośno stuknęła w blat. Zdjęła kalosze i chwilę później stała już nago. Ale w szklarni na szczęście było ciepło, mimo że panowała tam wilgoć.

Popatrzyła niepewnie w stronę drzwi.

- Mam nadzieję, że nikt mnie nie będzie szukał. Uśmiechnął się ironicznie i położył na stole spodnie.

- Kiedy zobaczy parę gołych pup, natychmiast się wycofa.

Wybuchnęła stłumionym śmiechem. Prawdę mówiąc, w kochaniu się w takim miejscu jak to było coś cudownie grzesznego. Od tej pory innym okiem będzie spoglądać na szklarnię.

Neal powiódł wzrokiem po jej postaci; Karen odpłaciła mu tym samym. Właściwie nagi mężczyzna wygląda zabawnie; pewnie dlatego woli się kochać po ciemku i pod kołdrą.

Ujęła jego dłonie, położyła je sobie na biodrach i przytuliła się do niego. Czuła, jak drżą mu mięśnie.

- No cóż - powiedział lekko schrypniętym głosem. - Które z nas na dole? Podłoga nie wygląda zachęcająco.

Karen przesunęła dłonie na jego plecy.

- Myślałam o jucie.

Sceptycznie popatrzył na stos materiału.

- Nie chciałbym zedrzeć sobie skóry z pleców.

- To ci doda tylko wigoru.

- Dzięki. Ty mi go dajesz dosyć.

- No cóż... Zróbmy to sprawiedliwie. Pół na pół.

- Proszę bardzo. - Uniósł Karen, posadził na stercie jutowych worków i przyklęknął między jej nogami. - Ty pierwsza.

- To niesprawiedliwe...

Tylko tyle zdążyła powiedzieć, gdy zaczął ja całować. W pewnej chwili zapomniała o szorstkiej tkaninie pod plecami; czuła jedynie cudowny napór jego ciała i jego gorące usta. Ogarnęła ją radość, w piersi zaczął narastać krzyk.

Neal był człowiekiem honoru; przewrócił się w końcu na plecy i Karen usiadła na nim. To, co zrobili, było tak pierwotne i szalone, że nie wiedziała, czy kiedykolwiek jeszcze odważy się spojrzeć Nealowi w oczy. Leżała potem na nim z głową wtuloną w zagięcie jego szyi.

On całował jej włosy i wodził palcami po plecach. Policzkiem wyczuwała jego puls, dłonią wyrównujące się bicie serca. Był to jeden z rzadkich momentów w jej życiu, kiedy mogła o niczym nie myśleć i napawać się jedynie słodyczą chwili.

Ale było to zbyt piękne, aby mogło trwać długo. Usłyszała westchnienie Neala i poczuła, jak jego ręka poklepuje ją po plecach.

- Wstajemy! Chyba że teraz ty zechcesz poleżeć na dole.

- Oj, nie! - Karen niezgrabnie zsunęła się z Neala. On natomiast wstał zwinnie i z wdziękiem. Widok ten

sprawiłby Karen przyjemność, gdyby Neal jej nie obserwował. Zawstydzona, zaczęła się szybko ubierać. Kątem oka spostrzegła, że Neal robi to samo, choć z dużo mniejszym zapałem. Włożyła koszulkę, zapięła dżinsy i zaczęła rozglądać się za kaloszami. Zza pleców dobiegł ją cichy głos:

- Mam zamiar odwołać wszystkie zabawy. Wracamy na ziemię, pomyślała z żalem.

- W takim razie trudno będzie go złapać - skomentowała.

Neal włożył koszulę, zapiął pas i musnął dłonią kaburę z pistoletem.

- Jeśli dzięki temu gwałty ustaną, jakoś to przeżyję. Wątpię jednak, czy tak łatwo da za wygraną, skoro spełniło się już kilka jego chorych fantazji. Ale miejmy nadzieję.

Do Karen prawie nie docierały jego słowa. Przecież muszą złapać gwałciciela! W przeciwnym razie nic nie wróci do normy. Chelsea już do końca życia będzie ukradkiem obserwować twarze mężczyzn, zastanawiając się, który z nich jest gwałcicielem. Każda samotna kobieta w mieście będzie kładła się spać z drżeniem serca.

- Skoro wiesz, że właśnie na zabawach wybiera ofiary, można zastawić pułapkę - powiedziała szybko. - Jeśli tylko spróbuje ponownie, złapiesz go.

Neal popatrzył na nią spokojnym wzrokiem.

- W jaki sposób? - zapytał.

- Jak to w jaki? Podstaw mu kuszący cel...

- Akurat - odparł sucho, pochylił się i zaczął sznurować buty. - W Pilchuck nie ma policjantek. Jeśli sprowadzę jakąś z innego wydziału, będzie się tu wyróżniać jak ropiejący palec. Ten facet nie jest głupi. Gwałci kobiety, które zna przynajmniej z widzenia. Co więc mam zrobić? Podstawić którąś z nieświadomych niczego nauczycielek lub matek? A jeśli coś się pochrzani i on ją jednak zgwałci?

Karen patrzyła na czubki kaloszy z niezwyczajnym dla siebie brakiem zdecydowania. Nie zamierzała prowokować dyskusji, obawiając się wpływu, jaki mogłaby ona mieć na ich znajomość. Natychmiast jednak pojęła, że nie wyobraża sobie przyszłości z Nealem, jeśli on pozostanie przy swym przekonaniu, że kobietę należy wyłącznie chronić i prowadzić za rączkę. Jeśli chcą ułożyć sobie wspólną przyszłość, musi traktować ją jak równorzędnego partnera.

Tak więc podniosła twarz i popatrzyła mu w oczy.

- W najbliższy piątek mam pełnić na zabawie dyżur. On tylko odmownie potrząsnął głową.

- Neal, posłuchaj mnie. Jestem gotowa podjąć to ryzyko, podobnie jak ty podjąłbyś je na moim miejscu. Nie chcę się już dłużej bać, gdy usłyszę w nocy jakiś hałas lub gdy pod koniec dnia pojawi się w pustej szklarni samotny klient. - Rozłożyła bezradnie ręce. - To jest jak życie w oblężonej twierdzy! Nie możemy pozwolić, żeby zło zwyciężyło!

Neal obserwował ją w milczeniu. Mimo że zmarszczył czoło, a twarz mu stężała, Karen nie traciła nadziei. Po raz pierwszy nie potrząsnął głową; najwyraźniej poważnie zastanawiał się nad jej propozycją.

Nadzieje te jednak okazały się płonne.

- Nie pozwolę - powiedział stanowczo.

- Dlaczego?

Wykrzywił usta, wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.

- Nie możesz narażać się na takie niebezpieczeństwo.

- O tym chyba decyduję ja. - Zacisnęła usta i podjęła kolejną próbę. - Musimy go powstrzymać.

Równie dobrze mogła się w ogóle nie odzywać. Neal cofnął rękę, jego oczy straciły cały blask, a rysy twarzy stwardniały.

- Nie - powiedział krótko.

Kiedy pochylił się i przelotnie pocałował ją w usta, nie zrobiła najmniejszego ruchu.

- Zadzwonię - mruknął. Tym razem skinęła głową.

Ale w środku była pusta; czuła się, jakby odebrano jej wszystko. Jego odmowa postawiła między nimi mur nie do przebicia. Oświadczył, że nie pozwoli jej na samodzielność, nie pozwoli także podejmować własnych decyzji w sprawach, które dla niej były najważniejsze.

Jaka okazała się naiwna, sądząc, że Neal się w niej zakochał! Miłość nie jest kokonem, w którym żyje się bezpiecznie przez całą wieczność. Jest to wyrzutnia i rakieta, która ma ją przechwycić, zanim roztrzaska się o ziemię. Ale Neal musiałby dobrze znać Karen, żeby to zrozumieć.

Jego odpowiedź powiedziała jej wszystko z brutalną szczerością. Coś do niej czuł, lecz nie była to miłość. Nie była to prawdziwa miłość.


Rozdział 11

Przekonana, że Abby wie już o odwołaniu zabaw, Karen zagadnęła ją na ten temat następnego dnia, kiedy wspólnie przygotowywały kolację. Abby popatrzyła na matkę znad deseczki, na której kroiła sałatę.

- Nic o tym nie wiem. Przecież dyrektor z pewnością by to ogłosił?

- Tak - odparła Karen zamyślona. - Też tak myślę.

- Zresztą wcale się tam nie wybieram - ciągnęła Abby. - Po prostu się boję.

- To bardzo dobrze, bo i tak bym cię nie puściła.

W innych okolicznościach Abby zaczęłaby protestować, że matka traktuje ją jak ośmioletnią dziewczynkę, tego dnia jednak uwagę Karen puściła mimo uszu. Przez dłuższą chwilę pracowały w milczeniu; Karen mieszała spaghetti, a Abby obierała marchew. Ciszę przerwała dopiero córka.

- W tym tygodniu miałaś pełnić dyżur, prawda? - zapytała z wahaniem. - Ale w tej sytuacji nie pójdziesz, dobrze? Tobie na zabawie zagraża jeszcze większe niebezpieczeństwo niż mnie.

- Nie wiem.

Karen zakręciła gaz i zaczęła napełniać talerze. Gdyby nawet Neal przystał na jej propozycję, nie była pewna, czy przyznałaby się do tego przed Abby. Z jednej strony młodzi ludzie uważają się za nieśmiertelnych i jest to naturalne. Z drugiej strony lepsza znajomość świata mówi im wyraźnie, na jakie niebezpieczeństwa są narażeni i że wiele rzeczy, czasem zupełnie przypadkowych, może im się przytrafić. Abby już teraz niepokoił problem AIDS, możliwości wybuchu wojny jądrowej, perspektywy oblania egzaminu z algebry, sprawy ekonomiczne, które zapewne wpłyną na jej nie znaną jeszcze przyszłość. Zatem nie powinna pomnażać tych trosk niepokojem o matkę.

Karen wzruszyła ramionami.

- Tak czy owak Neal chcę te zabawy odwołać i ja tu nie mam nic do powiedzenia.

Lecz gdy w środę wróciła z pracy, w kuchni natychmiast pojawiła się Abby. Nie powiedziała nawet dzień dobry i sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

- Jak dotąd nikt nie odwołał zabawy - oświadczyła bez wstępów.

- Może Krista coś wie?

- Nie pomyślałam o tym. Mogę do niej zadzwonić?

- Skoro tak, ja zadzwonię do Neala. Ale do tego nie doszło.

Karen wzięła prysznic, żeby zmyć z siebie błoto; tego dnia od dziesiątej rano, padał deszcz. Kiedy się przebrała, Abby podała już na stół kolację. Później były dwa telefony. Dwie osoby biorące udział w patrolach prosiły o zastępstwo, Karen więc musiała się tym zająć. Wreszcie szybko zjadła z córką kolację i obie wyszły z domu.

Kiedy spotkały się z Joan i dotarły do odległego o kilka przecznic domu Chelsea, gdzie rozpoczynały swój obchód, zrobiło się ciemno. W żółtym świetle latarń ostro lśniły ich mokre peleryny. Z powodu deszczu Joan zostawiła psa w domu, a Karen schowała telefon komórkowy do wewnętrznej kieszeni płaszcza, żeby zabezpieczyć go przed wilgocią. W jednej ręce trzymała parasol, a w drugiej latarkę.

Była w fatalnym nastroju. Gnębiło ją przekonanie, że wymyślone przez nią patrole to daremny trud. Czy naprawdę? Sara Elliott złapała dziesięcioletniego chłopca, który o północy próbował się wymknąć z domu przez okno sypialni. Jedna z grup natknęła się na pudło z porzuconymi kociętami; Kim Lloyd zabrała stworzenia do domu, gdzie karmiła je z butelki. Denise King usłyszała wrzaski i brzęk tłuczonej szyby i tak oto stała się świadkiem domowej awantury. Wszystkie te zdarzenia nie miały najmniejszego znaczenia; zapewne tylko kocięta mogłyby być odmiennego zdania.

Kuląc ramiona w strugach przenikliwie zimnego deszczu, Karen uświadomiła sobie, że kobiety czerpią z tego zajęcia jednak wiele satysfakcji. Na przykład Chelsea. Może wciąż się boi, ale przecież dziarsko maszeruje na przedzie i kieruje światło latarki na rozwarte, ciemne paszcze mijanych garaży. Robi coś, co pozwala jej zwalczyć lęk.

Czyż nie jest to bardzo ważne?

Kiedy mijały drugą przecznicę, za ich plecami rozbłysły światła reflektorów samochodu. Natychmiast odwróciły się w tamtą stronę, a Karen poczuła znajomy dreszcz strachu. Nie powinnyśmy się niczego obawiać, pomyślała po raz setny i znów ogarnęła ją złość na własne tchórzostwo. W jednej chwili wróciła jej pewność siebie.

Zbliżający się pojazd zwolnił. Jego światła tak ją oślepiły, że dopiero gdy zatrzymał się przy krawężniku, rozpoznała samochód policyjny.

Kierowca opuścił szybę od strony pasażera,

- Doskonale, że to ty - stwierdził męski głos. Karen pochyliła się i w świetle rzucanym przez tablicę rozdzielczą dostrzegła twarz Neala. - Muszę z tobą pomówić.

W jego głosie brzmiała jednak nie złość, lecz śmiertelne zmęczenie. A więc nie stało się nic takiego, o co mógłby mieć do mnie pretensje, pomyślała.

Odwróciła się do skupionych nie opodal towarzyszek.

- Idźcie. Dogonimy was.

Joan jak zwykle zachowała pogodę ducha.

- Jasne. Chodź, Abby. Jeszcze nie skończyłaś nam opowiadać o tej klasówce z algebry.

Kiedy oddalały się, Abby rzuciła matce spojrzenie przez ramię.

Karen otworzyła drzwi samochodu, złożyła parasol i zanim wsunęła się na siedzenie, otrząsnęła go z kropel deszczu.

- Zamoczę ci fotel - mruknęła.

- Wyschnie.

Neal nie pocałował jej na powitanie. Siedział z rękami opartymi o kierownicę i patrzył przed siebie. Mimo mroku dostrzegła, że ma posępną minę.

Czekała w milczeniu.

- Czy twoja propozycja jest wciąż aktualna? - zapytał nieoczekiwanie.

Karen zalała fala radosnego uniesienia. A więc zmienił zdanie! Nie odrzucił jej pomysłu. Nie odrzucił jej.

W milczeniu skinęła głową. On odwrócił się w jej stronę i patrząc na nią, bębnił palcami po kierownicy.

- Jesteś tego pewna?

- Tak - odparła. - Jestem pewna.

- Miałaś rację - ciągnął bezbarwnym głosem. - Musimy spróbować. Z zasady staram się nie angażować cywili, ale w tym przypadku tylko ty możesz nam pomóc.

- Pochlebiasz mi.

- Daj spokój - mruknął. - Dlaczego zawsze, ilekroć stwierdzam, że przekraczasz swoje kompetencje, ty uważasz, że kwestionuję twoją wartość? Ja na przykład nie znam się na kwiatach. Nie jestem ogrodnikiem i nie próbuję niczego udawać. Ty z kolei nie jesteś policjantką, a kiedy to mówię, obrażasz się.

- Nigdy nie twierdziłam...

- A, nigdy!

Musi zrewidować wszystkie swoje sądy. Czyżby to Neal miał rację?

- Prosiłam cię tylko o to, żebyś zaakceptował moje prawo do podejmowania ryzyka - zaczęła ostrożnie. - Chcę, żebyś traktował mnie jak równego sobie.

- Zawsze tak cię traktowałem - odrzekł cicho. Zamilkła. Może powodował nią lęk, żeby nie posunąć się za daleko? Może nie chciała wiedzieć, w jak dużym stopniu kieruje nim troska o nią.

Neal tymczasem mówił już dalej. Głosem wypranym z emocji wyjaśnił, że od piątkowego wieczoru dyskretnie umieści u niej w domu policjanta. Byłoby też wskazane, żeby delikatnie rozpowiedziała wszystkim, że przynajmniej przez dwie doby w przyszłym tygodniu jej córki nie będzie w domu.

Karen skinęła głową.

- Babcia chce, żeby Abby spędziła u niej weekend, wyjedzie więc do niej w piątek i wróci w poniedziałek albo wtorek. Nic się nie stanie, jeśli straci w szkole dzień czy dwa.

- Doskonale/Rozpuść tę informację. Ale z wyczuciem.

Ponownie skinęła głową i przez chwilę w samochodzie panowało milczenie. O dach pojazdu bębnił deszcz. Woda zalewała szyby, odgradzając Karen i Neala od reszty świata.

Nagle odwrócił się w jej stronę, objął ją i pocałował mocno w usta. Zanim zdążyła się tym nacieszyć, cofnął się, wrzucił bieg i samochód ruszył. Z trudem odzyskiwała równowagę.

- To chyba one - stwierdził niepewnie.

Pomiędzy rytmicznie przesuwającymi się po szybie wycieraczkami Karen dostrzegła trzy ciemne postacie. Kiedy Neal zatrzymał samochód przy krawężniku, cała trójka jak na komendę odwróciła się w stronę pojazdu.

Uniesienie Karen opadło i znów ogarnął ją lęk. Sięgając do klamki, popatrzyła na Neala.

- Ale zrób wszystko, żebym nie była sama.

- Nie będziesz sama ani przez sekundę.

- W porządku.

Otwierała drzwi, kiedy położył jej rękę na ramieniu.

- W każdej chwili możesz zrezygnować.

- Za dobrze mnie znasz - odparła, nie odwracając się. Gorycz, z jaką się roześmiał, poruszyła nią do głębi.

- Jasne. Znam cię aż za dobrze.

Zapragnęła nagle znaleźć się w kojącymi bezpiecznym azylu jego ramion. Na ciemnych ulicach wraz z Chelsea, Joan i Abby była łowcą. Ale zamienić się w ofiarę - to zupełnie inna sprawa.

Go będzie, jeśli gwałciciel odkryje pułapkę? Co będzie, jeśli nie ruszy jej tropem; w każdym razie nie w tym czy następnym tygodniu? Prędzej czy później policja dojdzie do wniosku, że Karen przestała napastnika interesować. Wtedy zabiorą obstawę. Karen, przerażona niczym królik, który oddalił się za daleko od swej nory, wyobraziła sobie noce z Abby - te hałasy w pogrążonym w ciemnościach domu, szurania, które mogły wydawać sunące po podłodze stopy intruza, stukanie gałęzi o szybę w oknie.

W głębi duszy uważała się za odważną. Czyż nie stawała zawsze w pierwszej linii? Teraz jednak dotarła do niej głębsza prawda. W toczonych dotąd zmaganiach ryzykowała bardzo niewiele - nie kładła na szali życia swojego i córki. Ani też przyszłości z mężczyzną, którego, wbrew zdrowemu rozsądkowi, zaczynała kochać.

Teraz jednak miała wszelkie powody, aby ryzyko takie podjąć. Tak czy owak, może stać się celem. Lub, nie daj Boże, celem tym stać się może Abby. Gwałciciela trzeba powstrzymać, a Karen mogła w tym pomóc.

- Dobrze wiesz, że muszę to zrobić - odrzekła i wysiadła z samochodu.

Rozłożyła parasolkę.

Tim Rogers zajrzał do biura Neala.

- Szefie, czy rozmawiałeś z Lindberg, żeby odwołała patrole?

Neal podniósł głowę znad rozłożonych na biurku papierów. Tim był jego „rowerowym" policjantem. Jeździł po mieście rowerem, czym zdobył sobie uznanie dzieciaków. Ponadto rodzice utrzymywali, że ich dzieci chętniej jeżdżą w kaskach, kiedy widzą w nim również policjanta. Poza tym, wyjąwszy dzielnice leżące na wzgórzach, Tim na swoim środku lokomocji potrafił poruszać się po mieście szybciej niż w wozie patrolowym. Niemniej w śmiesznym małym kasku na czubku niewielkiej głowy wyglądał bardzo zabawnie.

- Dlaczego pytasz? - mruknął Neal, gdy dotarł do niego sens słów Tima.

Policjant rozpiął pasek pod brodą i zdjął kask.

- Wczoraj zniknęły mi z oczu. Widziałem je wcześniej, około dziewiątej. Ale później... - Wszedł do pokoju i wzruszył ramionami.

Za jego plecami pojawił się Erickson.

- Tak, moja żona mówi...

Urwał, uświadamiając sobie, że popełnił niewybaczalny błąd.

Neal rozparł się na krześle i założył ręce za kark.

- Twoja żona? - zapytał ostro.

Młody policjant zwinął się jak sprężynka, ale już było za późno.

- Tak, ona... eee... zapaliła się do tego pomysłu i uparła, żeby brać udział w patrolach. Oświadczyła, że wieczorami, kiedy jestem w pracy, boi się siedzieć sama w domu i musi coś z tym zrobić. Nie podobało mi się to od samego początku, ale... choroba... - Poczerwieniał, lecz wytrzymał wzrok Neala. - Pomyślałem, że nic się złego nie stanie, jeśli...

Jeszcze miesiąc wcześniej Neal zdrowo by natarł podwładnemu uszu, ale od tego czasu sam się przekonał, jak bardzo kobieta potrafi być uparta. Często nawet ma rację. Tak więc teraz skinął jedynie głową i zapytał:

- Więc co powiedziała twoja żona?

Po kilku kolejnych skrętach ciała i nieskładnych usprawiedliwieniach Erickson podjął temat.

- Irene mówi, że Karen dzwoniła wczoraj wieczorem i aż do odwołania kazała jej zostać w domu. Mówi też, że Karen odwołała wszystkie patrole.

Neal nachmurzył się i obracał w palcach długopis. Co znów ta baba wymyśliła? Po powrocie do domu musiała wykonać kilka tuzinów telefonów. Po co?

Ustępstwo za ustępstwo? Karen zawsze była aż do przesady uczciwa. Skoro uznała, że on się poddał, ona powinna zrobić to samo.

A może po prostu nie chciała być mu dłużna i swoją decyzją ten dług spłaciła?

Istniał tylko jeden sposób, żeby dojść prawdy: zapytać o to samą Karen. Może załatwić to telefonicznie, ale straci wtedy okazję ujrzenia jej twarzy. Nie miała zielonego pojęcia, jak bardzo było to dla niego ważne.

Odłożył długopis i wstał. - Wychodzę na godzinę lub dwie - oznajmił nieoczekiwanie. - Kiedy pojawi się tu DeSalsa, przypomnijcie mu, że chcę go widzieć około czwartej. Obejmie dyżur w domu pani Lindberg. Zwariuje, ale musi tam siedzieć aż do poniedziałku, kiedy będziemy mogli bez ryzyka go zmienić.

Erickson i Rogers, zadowoleni, że to nie oni muszą przez cały weekend kryć się w gościnnej sypialni domu pani Kwiaciarki, zniknęli jak duchy. Neal słyszał rozmowy podwładnych i wiedział, że w wydziale notowania Karen nie stały najwyżej. Najwięksi kobieciarze w jego załodze twierdzili, że zanim zaciągnie mężczyznę do łóżka, wyrywa mu pazury, a mimo to później na niego wskakuje i pozostaje w tej pozycji do końca. Neal nie był pewien, czy policjanci wiedzą, że ich szef się z nią spotyka.

Skrzywił usta. Całe szczęście, że żaden z nich nie widział go w szkłami. Nie miałby czasu wyjaśnić, że jedynie rycerskość kazała mu wtedy leżeć na plecach.

Mimo że wybiła już trzynasta, zatrzymał się przed sklepem, gdzie kupił dwie kanapki i kilka świeżo upieczonych ciasteczek. Jeśli nawet Karen jadła już lunch, to może zjeść drugi.

Pojawił się w szklarni w chwili, gdy Karen gromiła jakiegoś nastolatka o pryszczatej twarzy za nieuprzejme potraktowanie klientki.

- Zapytałem, w czym mogę jej pomóc - tłumaczył się chłopak. - A kiedy powiedziałem, że fuksje nie przetrwają zimy, naskoczyła na mnie jak na jakiegoś głupka. Chciała rozmawiać tylko z panią.

Karen ujęła się pod boki.

- A ty powiedziałeś, że nie przyjdę?

- Tak, powiedziałem coś takiego - wychrypiał nastolatek. - Widzi pani, nie wiedziałem, gdzie pani jest i...

Karen stuknęła go palcem w pierś.

- Czy pamiętasz naszą rozmowę, gdy przyjmowałam cię do pracy? Co ci wtedy powiedziałam?

Chłopak był przerażony.

- Że klient to rzecz święta.

- Właśnie. - Karen uśmiechnęła się wyniośle. - Pani Ludlow jest starą wiedźmą, ale tak się składa, że rokrocznie wydaje u mnie czterysta lub pięćset dolarów i jest dla mnie dużo więcej warta niż ty. Czy wyrażam się jasno, Josh?

Chłopak tępo skinął głową.

- To dobrze. Zobaczymy się jutro.

Josh odszedł i Karen dopiero wtedy spostrzegła Neala.

- Jak myślisz, czy wystarczająco pogoniłam mu kota? - zapytała.

- Oj, tak - przyznał. - Ale dlaczego klientka wpisała na niego zażalenie?

- Sprzedaję fuksje bardzo odporne na zimno. Mam ich ponad dwanaście odmian i ona o tym wie. Osiągają naprawdę imponujące rozmiary. - Przechyliła na bok głowę. - Czy to lunch tak do siebie tulisz?

- Uhm. Jesteś zajęta?

- Czy sprawiam takie wrażenie? - Gestem ręki zaprosiła go do środka.

Wzdłuż rzędu róż posuwał się powoli staruszek. Poza nim w szklarni żywe były tylko kwiaty.

Neal posłusznie ruszył za Karen, która zaprowadziła go na dziedziniec za cieplarnią, na którym jedli lunch ostatnim razem. Ogarnęła go dziwaczna niechęć do rozmowy ó kobiecych patrolach, a przecież pojawił się tu właśnie w tej sprawie. Ten temat jednak mógł doprowadzić do kolejnej awantury, zdecydował zatem, że poczeka z nim. Najpierw zje lunch i nacieszy się towarzystwem Karen.

Kiedy wręczył jej kanapkę i rozpakował swoją, wskazał na donice z kwiatami.

- Nigdy nie mówiłaś, gdzie i jak zainteresowałaś się ogrodnictwem.

Karen rozejrzała się i Neal spostrzegł, że na wspomnienie przeszłości jej oczy zaszły mgłą.

- Czysty przypadek - odparła bez wahania. Ona też najwyraźniej nie chciała poruszać tematu najbliższego piątku, który wypadał następnego dnia. - Może zresztą nie przypadek. Pamiętasz, jak mówiłam ci, że z myślą o Abby kupiliśmy z Geoffem dom? Był to świeżo wybudowany dom. Po zakończeniu budowy podwórko przypominało krajobraz księżycowy. Ziemia zdarta do żywego, wszędzie śmieci. Musiałam coś z tym zrobić, prawda? Ale zamiast udać się do biblioteki i tam poczytać o ogrodnictwie, poszłam do szklarni. I tak się to zaczęło. Złapałam bakcyla.

- Posiadacze ogródków rzadko zamieniają swe hobby w zawód.

Roześmiała się. Był to bardzo młodzieńczy, a zarazem złośliwy śmiech.

- Stanęłam do konkursu. Wiesz, wysyłasz zdjęcia przed i po. Wygrałam. "Sunset" opublikował moje fotografie. Później skontaktował się ze mną specjalista od terenów zielonych i spytał, czy lubię tę pracę. Abby zaczęła właśnie chodzić do przedszkola, miałam dużo wolnego czasu, więc powiedziałam, że tak. Było to wspaniałe doświadczenie, ale doszłam do wniosku, że bardziej odpowiadają mi same kwiaty niż projektowanie terenu. Większość specjalistów hołduje twardym powierzchniom: ścieżki, kamienne murki, werandy, patia. Kwiaty stanowią jedynie dopełnienie. Ja natomiast sadziłam w swym ogrodzie coraz więcej kwiatów, dzięki czemu mogłam z nimi eksperymentować. A ponieważ nie umiałam być bezlitosna w stosunku do tych, które mi nie za bardzo się udały, coraz bardziej redukowałam trawnik, aż w końcu bez reszty zamieniłam go w klomb. Zapomniałam o twardych powierzchniach, które powinny stanowić „kręgosłup" każdego ogródka. Nieszczęsna Abby musiała zadowolić się huśtawką ustawioną na żałosnym skrawku trawy o powierzchni jakichś czterech metrów kwadratowych. Twórcy konkursu byliby przerażeni, gdyby to zobaczyli. Zapewne odebraliby mi nagrodę.

Neal roześmiał się.

- W końcu założyłaś własne szklarnie, gdzie mogłaś sadzić wszystko - ni to stwierdził, ni to spytał.

- Właśnie. - Przez chwilę jadła kanapkę, a potem spytała: - A ty? Czy jako dziecko bawiłeś się tylko w policjantów i złodziei?

Neal potrząsnął głową.

- Chciałem zostać pilotem myśliwskim. Później odkryłem, że nie lubię wysokości, i przerzuciłem się na konstrukcje lądowe. Wiesz, te wszystkie wielkie maszyny.

- A twoim rodzicom przechodził po krzyżu dreszcz zgrozy.

- Jasne. - Uśmiechnął się. - Moja mama była zawsze dobrej myśli i marzyła, żebym został lekarzem. Koniecznie chciałem zajrzeć ludziom do środka.

- Typowa mentalność policjanta. - Uchyliła się, kiedy rzucił w nią zgniecionym opakowaniem po kanapce, i przesłała mu jeden z tych uśmiechów, który zawsze budził w nim falę pożądania. - Żartowałam.

- Pewnie - odparł sucho. - Mówiąc krótko, kiedy miałem zacząć studia, nie wiedziałem dobrze, jaki wybrać kierunek, ani w ogóle, co chcę robić w życiu.

- I wtedy zginął twój brat - powiedziała już bez uśmiechu.

- I wtedy zginął David. Chciałem go pomścić. - Neal wzruszył ramionami. Najwyraźniej pragnął uciec od wspomnień swego młodzieńczego gniewu i bezsensownej ofiary, jaką omal sam z siebie nie złożył. - Oczywiście wszystko to było bardziej skomplikowane. Ostatecznie musiałem znaleźć jakieś zajęcie, żeby dać ujście swemu idealizmowi. Mogła mi to zapewnić tylko praca, w której bym „bronił i służył".

Oczekiwał, że Karen zacznie z niego kpić, ale ona nie po raz pierwszy go zaskoczyła.

- Początkowo sądziłam, że wykonujesz tylko obowiązki służbowe - wyznała poważnym tonem. - Ale już wtedy chyba znałam prawdę. - Uśmiechnęła się miękko.

- Czuję, że mnie bronisz.

Nie byłby bardziej wstrząśnięty, gdyby go uderzyła. Więc Karen czuje się chroniona, a on ją wystawia jako przynętę dla bestii! A jeśli nie zdoła jej obronić? Jeśli coś zawiedzie?

Popatrzyła na niego z uwagą.

- Nie przejmuj się.

Odwrócił twarz i przeciągnął dłonią po policzku.

- Dlaczego odwołałaś patrole? - zapytał zmienionym głosem.

- No, wiesz. - Teraz z kolei Karen odwróciła twarz i zaczęła zgarniać z blatu stołu na dłoń okruchy pieczywa.

- Z dwóch powodów. Nie należy teraz płoszyć gwałciciela. Po drugie... - rzuciła mu ukradkowe spojrzenie - dałeś mi szansę. Uważałam więc, że jestem ci to winna.

Neal skinął po prostu głową.

- DeSalsa jest najlepszym z moich ludzi. W piątek wieczorem, jak będziesz na dyżurze, niepostrzeżenie wśliźnie się do twojego domu i pozostanie tam aż do poniedziałku rano. Nie chcę, żeby zboczeniec zauważył zmianę warty. Jeśli jednak będziemy mieli szczęście, on wykona swój ruch wcześniej.

- Jeśli będziemy mieli szczęście - powtórzyła Karen jak echo.

Powiedziała to zdecydowanym, podnieconym głosem, zauważył jednak, że kiedy rzucała ptakom okruchy chleba, palce jej lekko drżały.

I znów chciał powiedzieć: „Nie musisz tego robić" albo nawet „Nie pozwolę ci". Gdyby jednak wypowiedział te słowa, straciłby Karen bezpowrotnie; równie bezpowrotnie jak w przypadku, gdyby zawiodły środki ostrożności przygotowane na nadchodzący weekend.

Do licha, nie wolno mu myśleć w taki sposób! Gwałciciel nikogo jeszcze nie zabił. W najgorszym wypadku...

Nie chciał dopuścić do siebie myśli o tym najgorszym wypadku.

- Lepiej już pójdę - powiedział, zrywając się nieoczekiwanie z krzesła i potrącając przy tym stół.

Karen przytrzymała stolik i również wstała.

- Może wpadniesz na... Nie. - Potrząsnęła energicznie głową. - Oczywiście, że nie. Co ja w ogóle wygaduję.

- Zadzwonię. Porozmawiamy tuż przed twoim wyjściem na zabawę. Wtedy też skoordynujemy wszystko w czasie. Nie spuszczę cię z oka - obiecał.

Czuł się niezręcznie, stojąc bez ruchu z opuszczonymi rękami, ale bał się wyciągnąć je w stronę Karen. Bał się, że wtedy nie zdoła odejść.

- Uważaj na siebie - powiedział wreszcie całkiem niepotrzebnie.

- Dobrze - odrzekła beztrosko, ale jej duże oczy były mroczne, pełne obaw i wątpliwości. - Za kilka dni będziemy już to wszystko mieli za sobą.

- Może.

Wierzył mocno, że tak właśnie będzie. Ale czy na pewno? Ruszył w kierunku szklarni.

- Nawet mnie nie pocałujesz? - zapytała cicho.

- Myślałem, że odprowadzisz mnie do samochodu - odparł z wymuszonym uśmiechem. - Pamiętasz, jak to się skończyło ostatnim razem, kiedy pocałowałem cię w szklarniach?

- Uhm. - Pospiesznie rzuciła się mu w ramiona. - Nie obchodzi mnie, jak to się skończy.

Jak przez mgłę uświadomił sobie, że pochyla głowę i zaczyna ją całować. Tak mu na niej zależało! Tak bardzo mu na niej zależało, że nie wyobrażał sobie bez niej dalszego życia.

Dotarł do domu o piątej. W biurze zostawił rozgrzebaną i nie dokończoną pracę. Najbardziej nie lubił właśnie papierkowej roboty. Wolałby spędzić cały dzień w sądzie po to tylko, żeby przez dwie minuty składać zeznania, niż sporządzać raporty.

Ale tym razem rada miejska musi poczekać.

Kiedy wkroczył do kuchni, Krista ukradkiem łypnęła na niego okiem. Od poniedziałku, kiedy to kategorycznie zabronił jej brać udział w patrolach, odzywała się do niego tylko wtedy, gdy było to absolutnie konieczne. W końcu upokorzył ją przed nowymi przyjaciółmi. Ale upokorzenie, myślał Neal, jest lepsze niż pobyt w szpitalu pod kroplówką, jak w przypadku Toni Santos.

- Cześć, kochanie - odezwał się pogodnie, zaglądając jej przez ramię. Był ciekaw, co też miesza w stojącym na ogniu garnku. - Wspaniały zapach.

- To gotowała pani Feeney - odparła Krista, odwracając głowę. - Ja tylko odgrzewam.

- Gdzie jest Michael?

- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Wyszedł.

- Dokąd?

- Chyba do stajni - odparła z niechęcią.

Neal popatrzył uważnie na Kristę. Jego córka niedługo już będzie kobietą. W ciągu ostatnich dwóch i pół roku, jakie upłynęły od śmierci Jenny, wydoroślała bardziej, niż się spodziewał. Jego mała córeczka nosiła stanik i sięgała mu do ramienia. Gdy Michael był niemowlęciem, Krista odgrywała rolę jego matki, ale po śmierci Jenny - a nawet wcześniej, kiedy żona Neala zachorowała - zabawa zamieniła się w prawdziwe życie. Krista musiała dorosnąć, może nawet za szybko. Pamiętał, jak jego słoneczko było beztroskie. Teraz spoważniała, dorosłość stała się dla niej ciężarem prawie nie do udźwignięcia.

Rozluźnił krawat i oparł się o zlew.

- Krista, czy możemy porozmawiać?

Żeby nie patrzeć w jego stronę udawała, że bez reszty pochłania ją nalewanie wody do garnka.

- O czym?

- Ja... w poniedziałek troszeczkę przesadziłem. Kiedy zaskoczona Krista gwałtownie odstawiła garnek do zlewu, z naczynia prysnęła woda. Dziewczyna popatrzyła ze zdumieniem na ojca.

- O czym ty mówisz? - zapytała. Neal potarł kark.

- Bałem się o ciebie - wyjaśnił ponuro. - Wyglądało to tak, jakbym się gniewał. Ale nie o to mi chodziło. Jakoś umknęło mojej uwagi, że nie masz już dziesięciu lat.

- Pierwszy stanik kupowałam z tobą - odparła sztywno.

- Zgoda. Ale zupełnie nie uświadamiałem sobie, co to naprawdę znaczy.

Jej odpowiedź zmieszała Neala. Ponieważ przyznał się do własnego błędu, Krista powinna triumfować. Ona jednak zagryzła tylko wargi, pochyliła głowę i powiedziała cichym głosem:

- Powinnam była cię o wszystkim poinformować. Tak, powinnam. Po prostu... Ale byłam wściekła, bo wyglądało to tak, jakby każdy inny byli dla ciebie ważniejsi ode mnie i od Michaela.

Neal puścił błąd gramatyczny mimo uszu, postąpił krok w stronę córki i niezdarnie pogładził ją po włosach.

- Mam nadzieję, że w głębi serca wiesz, że to przecież nieprawda.

- Ba! - prychnęła.

- Zdenerwowałem się... - Czuł się równie niezdarnie jak w chwili, gdy dotykał włosów córki. - Ale byłem też z ciebie dumny. Wykazałaś się odwagą i inicjatywą.

Krista wciąż nie podnosiła głowy.

- Mama nigdy by tak nie postąpiła.

Neal w jednej chwili wszystko zrozumiał. Położył dłonie na ramionach córki i odwrócił ją w swoją stronę.

- Twoja matka - powiedział gwałtownie - była wspaniałą kobietą. Ale Karen też jest wspaniała. Być może przejmiesz od obu najlepsze cechy, a jednocześnie jakaś cząstka ciebie będzie całkiem inna. I tak właśnie powinno być.

Krista podniosła w końcu głowę. Usta jej drżały, w oczach szkliły się łzy, ale kiedy odezwała się, w głosie pobrzmiewał ton nadziei.

- Zawsze mówiłeś, że przypominam mamę. Myślałam, że powinnam robić wszystko, żeby tak właśnie było. A jeśli mi się to nie udawało, sądziłam, że to ja jestem winna.

- W żadnym wypadku. - Neal pocałował Kristę w czoło. - Nie ma niczego złego w tym, że kogoś się podziwia, ą nawet próbuje rozwijać w sobie te cechy, które najbardziej w takiej osobie imponują. Twoja matka była kobietą łagodną i ty też taka jesteś. Sądzę jednak, że ty z kolei masz dużo więcej siły. I bardzo mnie to cieszy.

- Naprawdę? - zapytała tak nieśmiało, że Nealowi ścisnęło się serce.

- Naprawdę - odparł i mocniej przytulił córkę. Krista przylgnęła do ojca i zmoczyła mu łzami koszulę.

- Czy ożenisz się z Karen? - zaciekawiła się, podnosząc na niego wzrok.

- Dlaczego pytasz? Przecież spotkałem się z nią tylko kilka razy.

- Tak?. A Abby twierdzi, że spędzasz z nią większość czasu. I mama Abby podobno dużo o tobie mówi.

- A co Abby o tym myśli?

- Abby uważa, że byłoby cudownie, gdybyśmy zostały siostrami. Nie sądzę, żeby czuła do ciebie niechęć czy coś w tym rodzaju.

Pocieszające, pomyślał Neal.

- A co ty o tym sądzisz? - zapytał.

- Ja ją lubię - odparła zakłopotana Krista. - Pani Lindberg... Cóż, ona jest interesująca. Wiesz, co mam na myśli?

Neal chrząknął.

- Tak, wiem, co masz na myśli.

Zabawne, że tak niedawno jeszcze nade wszystko cenił sobie w domu spokój. Teraz doszedł do wniosku, że utarczki rodzinne od czasu do czasu dodają tylko życiu smaku.

- Więc ożenisz się z Karen? - powtórzyła.

- Sam nie wiem - odparł szczerze. - Podświadomie zastanawiam się nad powtórnym małżeństwem, ale nie jestem pewien, czy Karen też o tym myśli. Nie mogę ci nic obiecać.

- W porządku. Tato? - Przez chwilę w słodyczy jej uśmiechu dojrzał obraz czasów, gdy życie było dużo prostsze. - Kocham cię.

Neal ponownie przytulił córkę.

- I ja ciebie kocham, słoneczko - szepnął.


Rozdział 12

Karen kręciła się przy szerokich, dwuskrzydłowych drzwiach sali gimnastycznej i zastanawiała się, czy zdoła porozmawiać z którymś z rodziców lub nauczycieli, których Joe również zaangażował na ten wieczór. Z pogrążonej w mroku sali dochodziły tony nihilistycznej piosenki. Karen przypomniała sobie, jak ojciec krzyczał: „Ścisz tę muzykę!", a głos Boba Dylana porównywał do pracującej piły.

Zadziwiające, jak ludziom przybywa rozumu, kiedy sami stają się rodzicami.

- Karen! - usłyszała czyjś głos. - Przywiozłaś Abby?

Odwróciła się z uśmiechem do ojca jednego z kolegów swej córki ze szkoły podstawowej. Boże, jak nie lubiła podejrzewać ludzi, których znała od lat.

- Cześć, Jim. Jak ci leci? Nie, nie, dziś mam tu dyżur. Sama nie wiem, jak do tego doszło. Ale Abby nie ma. Wyjechała na przedłużony weekend do babci. Joe Gardner zaangażował mnie na dzisiejszy wieczór już wieki temu i nie chciałam mu sprawić zawodu.

- Lepiej, że poprosił ciebie niż mnie - odparł ze śmiechem mężczyzna i przeciągnął dłonią po łysiejącej głowie.

- Gdybym wiedział, jak się tańczy rap, zostałbym dłużej i poprosił cię na parkiet.

- Bóg jeden wie, jak to się tańczy - odparła i pokręciła głową. Zastanawiała się, czy gdyby to ten właśnie mężczyzna był gwałcicielem, to czy czułby się odtrącony tylko dlatego, że nie powiedziała, by zaczekał na następny taniec. - Jeśli się dobrze orientuję, chwilowo nikt nie tańczy - ciągnęła, wskazując ciemną salę. - Życie towarzyskie toczy się poza linią autu.

- Skoro już jesteśmy przy linii autu - wtrącił Peter Merck, nauczyciel chemii, który przystanął właśnie obok Karen - to czy ktoś zna wynik dzisiejszego meczu?

Gdy obaj mężczyźni zaczęli dyskutować o porażce szkolnej drużyny, Karen próbowała ustalić, jaki kolor oczu ma Jim Craig; doszła do wniosku, że są orzechowe. Przyćmione światło nie pozwalało jednak ustalić, czy są one na tyle ciemne, by określić je mianem brązowych.

- Przepraszam - mruknęła i ruszyła w stronę kolejnej grupy rodziców, którzy przywieźli właśnie pociechy. Czuła dumę, że w tak zręczny sposób informowała wszystkich, iż przez kilka nadchodzących dni będzie w domu sama.

W końcu pojawił się Joe i poprosił, żeby sprawdziła żeńskie toalety. Karen zastała tam grupę dziewcząt w wieku Abby, które wyszły na papierosa. Poleciła im wyrzucić niedopałki do muszli klozetowej, a potem wypędziła całe towarzystwo na salę gimnastyczną. W międzyczasie większość rodziców pełniących rolę szoferów własnych dzieci odjechała. Z dorosłych zostało jedynie sześciu dyżurnych.

Karen obeszła salę, żeby sprawdzić, z kim ma pełnić dyżur. Petera już widziała. Dostrzegła Carla Bradleya, więc postanowiła zamienić z nim w przerwie między piosenkami kilka słów.

Bradley ze zmarszczonym czołem spoglądał w stronę prezentera. Abby poinformowała matkę, że na dwóch zabawach grał miejscowy zespół muzyczny, lecz w ten piątek miały być puszczane kompakty. Młodzi ludzie wykrzykiwali głośno tytuły piosenek, które chcieli usłyszeć, ale prezenter pozostawał niewzruszony i ignorował ich żądania. Coś takiego nie mogło przecież wzbudzać niepokoju dyrektora.

- Witam - powiedziała, dotykając ramienia Bradleya.

- Widzę, że nawet weekend spędza pan w pracy.

Dyrektor podskoczył jak oparzony, ale po chwili rozpoznał Karen i zmusił się do uśmiechu.

- Karen. Joe nie ostrzegł... nie powiedział mi, że pani będzie dyżurną.

- Czy coś jest nie tak? - zapytała, wskazując głową stanowisko prezentera.

Bradley znów zmarszczył czoło.

- Słyszała pani tę ostatnią piosenkę? Nie mogę pozwolić, żeby takich idiotyzmów słuchano w mojej szkole.

- Karen zauważyła w jednym jego oku tik nerwowy.

- Przykro mi - dodał - ale ta ostra muzyka doprowadza mnie do szału. Jeśli dalej będą ją grali, chyba wyłączę korki.

Szkoda, że nie ma podobnego stosunku do „Halloween 12" i innych bezsensownych filmów, pomyślała. Niemniej w pewnym stopniu podzielała jego opinię; ona również niezbyt lubiła obecną muzykę popularną. Abby, dzięki Bogu, lubiła country.

- Przyszło sporo osób - stwierdziła.

- Słucham? - Dyrektor odwrócił się w jej stronę. - O, tak. Ale chłopców jest zdecydowanie więcej. Zresztą, wcale nie dziwię się rodzicom. Gdybym miał córkę, trzymałbym ją w domu pod kluczem do czasu, aż policja złapie tego wariata. - W jego oczach pojawił się wyraz potępienia. - Czy wzięła pani z sobą Abby?

- Nie... - Muzyka gruchnęła całą mocą i Karen musiała podnieść głos. - Pojechała na kilka dni do babci.

Nie była pewna, czy dosłyszał jej słowa. Skrzyżował ręce na piersi i stał niczym sfinks, obserwując kilka par, które wyszły na parkiet.

Karen ruszyła w dalszy obchód. Natknęła się na rozmawiającego z grupą chłopców Joego Gardnera. Wszyscy byli roześmiani. Nauczyciel przybił piątkę z jednym z uczniów i zbliżył się do Karen. Pochylił się jej do ucha i krzyknął:

- Zatańczy pani? Pokażemy dzieciakom, jak to należy robić.

Zanim Karen zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, w grupie obok wszczął się ruch.

- Spokój! - krzyknął trener i rzucił się w stronę walczących.

Tłum nieco się rozstąpił i Karen ujrzała, że Joe chwycił któregoś z chłopców za ramiona i pociągnął za sobą. Ten z kolei szarpnął następnego i Karen postanowiła jednak podjąć obchód. Być może ścigała gwałciciela, ale musiała również czuwać nad przebiegiem zabawy.

Joe prosił dyżurnych, żeby pilnowali porządku zarówno w samej sali, jak i przed szkołą. Ponieważ nadmiar decybeli przyprawił ją o ból głowy, postanowiła pójść do żeńskiej szatni.

Przed lustrami stało sześć lub siedem dziewcząt, które chichotały i poprawiały makijaż.

- Cześć - powiedziała z uśmiechem.

- Dzień dobry, pani Lindberg - odparła któraś; Karen mgliście przypominała sobie jej twarz,

W toalecie było pusto, jednak pod drzwiami jednej z kabin widać było czyjeś nogi, a w powietrzu unosiły się smugi dymu papierosowego.

Z szatni prowadziło bezpośrednie wyjście na zewnątrz. Karen przekroczyła próg i znalazła się na betonowej, zaczynającej się przy głównych drzwiach, ścieżce okrążającej budynek. W odległości niecałych trzech metrów od niej, niepomna na istnienie świata zewnętrznego, ściskała się jakaś para. Karen doszła do wniosku, że to nie jej sprawa i powędrowała dalej.

Zerknęła na zegarek. Dwudziesta trzecia. W ciągu najbliższej półgodziny lub trzech kwadransów powinna zadzwonić do Neala. Chciał wprawdzie, żeby zgłaszała się częściej, lecz ona przekonała go, że wyglądałoby co najmniej dziwnie, gdyby większość czasu spędziła przy automacie telefonicznym. W końcu ustąpił i zgodził się, by skontaktowała się z nim przed powrotem do domu.

- Jeśli nie odezwiesz się do północy, zacznę cię szukać - oświadczył.

Wyraźnie straciła animusz i trochę zmiękła. Początkowo jeżyła się, sądząc, że w opinii Neala nie potrafi sama o siebie zadbać. Teraz jednak, wiedząc, że w razie czego Neal ruszy jej na odsiecz, czuła się podniesiona na duchu.

W chłodnym powietrzu na dworze, gdzie docierały już tylko głuche tony, ból głowy minął, ale jego miejsce zajęło zdenerwowanie. Jakaś cząstka mózgu podpowiadała Karen, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale tak naprawdę nic się nie działo. Poza tym nie miała pojęcia, czy rozmawiała już z gwałcicielem i czy tego wieczoru zagadka zostanie rozwiązana.

Na tyłach szkoły panował mrok i Karen zatrzymała się przy rogu budynku. Może to nie najlepszy pomysł iść dalej, pomyślała. Kiedy z mroku dobiegło ją szuranie, ogarnął ją paniczny strach i zaczęła się w popłochu wycofywać. Gdy jednak usłyszała szept, a następnie cichy jęk, uświadomiła sobie, że to kolejna para zakochanych.

Przypomniały jej się słowa Abby: „Hej, chcesz zatańczyć? Chodźmy za szkołę i zrobimy to tam. Bardzo romantyczne".

Dobry Boże, pomyślała, ogarnięta zarówno matczynym oburzeniem, jak też nieco rozbawiona. Zapewne para nastolatków robiła właśnie „to". Czy wypada im przerywać?

Do jej uszu dobiegł gorączkowy szept:

- Przestań. Obiecałeś!

- Daj spokój - burknął chłopak. - O co ci chodzi?

- Powiedziałeś...

- Zamknij się.

Rozległ się rozpaczliwy krzyk, a następnie odgłos rozdzieranego materiału.

- Zostaw mnie! Chcę wracać... - Dziewczyna urwała. Rozwścieczona, Karen ruszała właśnie w tamtą stronę, gdy do jej uszu dotarł pełen satysfakcji pomruk chłopaka.

- Czujesz? - spytał ochryple. - Teraz weź do ręki.

- Nie... - Pełen bólu jęk.

Karen przyzwyczajała wzrok do ciemności. Na parę padało srebrzyste światło półksiężyca. Chłopak przypierał dziewczynę do ściany, ona cicho szlochała. Miała odkryte piersi, białe ramiona odcinały się od ciemnej ściany budynku.

Nie usłyszeli kroków zbliżającej się Karen, która chwyciła chłopaka za ramię.

- Puść ją! - warknęła.

- Co... ? - Chłopak gwałtownie odwrócił się w jej stronę.

- Ubierz się - poleciła Karen dziewczynie.

- Nie znam cię - warknął chłopak - ale to nie twój interes! Spadaj!

- A ty ją zgwałcisz, tak? - zapytała lodowato. - Nie sądzę. Oboje pójdziecie ze mną...

Chłopak pchnął Karen tak silnie, że zatoczyła się do tyłu. Kiedy zaczęła się cofać, ruszył za nią; przed jej oczami pojawiła się ogromną, zwalista, ciemna sylwetka na tle jeszcze ciemniejszej ściany szkolnego budynku.

- Zaraz narobię krzyku - ostrzegła, starając się nadać głosowi rozkazujący ton. - Albo pójdziecie ze mną, albo czekają cię wielkie kłopoty.

Chłopak ponownie pchnął Karen z całych sił tak, że z trudem utrzymała się na nogach. Kątem oka dostrzegła, że dziewczyna gwałtownie poprawia ubranie. Kiedy zakryła już piersi, Karen krzyknęła:

- Uciekaj! Biegnij po pomoc!

Chłopak odwrócił się gwałtownie do dziewczyny.

- Nawet o tym nie myśl! Pożałujesz! Sama najlepiej o tym wiesz!

Dziewczyna znów się skuliła i oparła o ścianę. Karen cofnęła się kilka kroków w stronę rogu budynku. Gdzież, na Boga, są pozostali dyżurni, którzy mieli pilnować całego terenu? - myślała gorączkowo.

Cofała się wyprostowana, a kiedy chłopak ponownie się do niej zbliżył, w mętnym, żółtym świetle sodowych lamp ujrzała jego rozwścieczoną twarz.

Mark Griggs. Wysoki, muskularny, brązowooki; zdolny zgwałcić kobietę.

Czas narobić wrzasku, pomyślała i wydała z siebie piskliwy okrzyk.

Mark przystanął.

- Niech się pani zamknie! Zamknij się!

- Co tu się dzieje? - rozległ się nieoczekiwanie męski głos.

Marka oświetlił strumień jaskrawego światła latarki. Karen nie interesowało, kto przybył jej z pomocą. Zdyszana powiedziała:

- Mark dobierał się do dziewczyny. Kiedy się wtrąciłam, bardzo mu się to nie spodobało.

Strumień światła latarki nawet nie drgnął.

- Mark, podejdź bliżej.

Chłopak z ponurą miną posłusznie wykonał polecenie. Karen podbiegła do dziewczyny i chwyciła ją za ramiona.

- Nic ci się nie stało? - zapytała.

. - Chyba nie - odparła nastolatka drżącym głosem.

- Zjawiłam się w samą porę. Jak się nazywasz?

- Chyba nie zamierza pani dzwonić do mojej matki? - W głosie dziewczyny zabrzmiał strach.

Karen zdziwiła się.

- Nie tylko ty tu masz kłopoty - odrzekła.

- Tak, to racja. - Dziewczyna, podobnie jak chłopak, wyraźnie zmarkotniała.

To tyle, jeśli idzie o dobrą samarytankę. Karen mocno ujęła dziewczynę pod rękę.

- Chodź. Musimy porozmawiać.

Dziewczyna, wlokąc za sobą nogi, posłusznie ruszyła za Karen. Po tej stronie szkoły betonowa alejka osłonięta była daszkiem i rzęsiście oświetlona. Tam właśnie czekał wybawca Karen i Mark.

Ku jej zdumieniu rycerzem okazał się nauczyciel algebry. A zatem Frank Morris nie jest takim niezdarą, na jakiego wygląda. Nie, poprawiła się w myślach. Nie jest tak niezdarny, jak wydawało mi się w pracowni matematycznej. Tego wieczoru był pewny siebie, na jego twarzy malował się wyraz zdecydowania i Karen ze zdziwieniem skonstatowała, że wzrostem dorównuje prawie Markowi. Uczeń nie próbował się nawet wyrywać. Zapewne dlatego, że był pewien swojej dziewczyny.

- No dobrze, co się tu działo? - zapytał nauczyciel.

- Nic się nie działo - odparł Mark drwiąco. - Wyszedłem z Ritą przed szkołę i nagle ta pani zaczęła się na mnie wydzierać. Odwróciłem się w jej stronę, a ona zaczęła wrzeszczeć.

- A, niewinny - stwierdził sceptycznie nauczyciel i uniósł brwi. - A co pani na to, pani Lindberg?

- Usłyszałam, jak Rita prosi Marka, żeby przestał ją napastować, ale on robił swoje. Kiedy podarł jej bluzkę, ona zaczęła krzyczeć.

Mark szarpnął się w uścisku Franka.

- To jakaś głupota! Rita jest moją dziewczyną i lubi to, co ja lubię. Czy nie jest tak?

Na ślicznej twarzy Rity siniak zdążył już ściemnieć, ale dziewczyna pochyliła głowę i wymamrotała:

- Trochę się posprzeczaliśmy, to wszystko. Poniosły mnie nerwy.

- Rita... - Karen stanęła między dziewczyną a jej brutalnym chłopakiem. - Nie pozwól się tak traktować - powiedziała. - Gdzie twój szacunek dla siebie? Powiedz tylko słowo, a on trafi do więzienia.

Przez ulotną chwilę Rita wpatrywała się w Karen wzrokiem, w którym czaił się strach. Następnie przygarbiła ramiona.

- Nie wiem, co pani usłyszała - powiedziała bezbarwnym głosem. - Ale nie było to to, o czym pani myśli.

- Ha, ha! - roześmiał się Mark, unosząc wysoko nad głowę rękę. - Chodź, kochanie, wynośmy się stąd do wszystkich diabłów.

Karen stała w miejscu jak zamieniona w słup soli i obserwowała chłopaka, który objął dziewczynę w pasie i pociągnął za sobą. Kiedy znikali za załomem budynku, Mark odwrócił się i pokazał dorosłym wyprostowany palec.

- Zostanie za to co najmniej zawieszony - stwierdził Frank Morris.

- Powinien za to siedzieć - warknęła.

Gotowała się w środku ze złości i rozważała różne możliwości. Jeśli dowie się nazwiska Rity, może pójść do jej rodziców. Nawet jeśli dziewczyna wszystkiemu zaprzeczy, może Neal będzie w stanie coś z tym zrobić. Przynajmniej ma tym razem świadka. Ale, na Boga, czy dziewczyna zechce zeznawać w sądzie?

- Prędzej czy później Mark i tak skończy w więzieniu - uspokoił ją Frank Morris. - A pani nic się nie stało? Chyba pani nie uderzył?

- Kilka razy mocno mnie popchnął, ale dzięki Bogu pan się pojawił. Muszę jednak przyznać, że bardzo mnie wystraszył.

- To okropny chłopak. - Frank Morris sięgnął do kieszeni i wyciągnął niewielkie pudełeczko z pastylkami. - Miętuska?

Gest był przyjazny i bardzo naturalny; tego Karen była pewna. A jednak nie wiadomo dlaczego po plecach przeszedł jej dreszcz.

Gniew już ją opuścił i uświadomiła sobie nagle, że znajduje się sam na sam z Frankiem Morrisem. Niedobrze - przez nieuwagę i zwykły przypadek znalazła się sam na sam z jednym z podejrzanych z listy Neala. Było wprawdzie mało prawdopodobne, żeby to akurat matematyk był gwałcicielem, lecz jego oczy, bacznie taksujące jej postać, miały brązową barwę. Karen uświadomiła sobie, że mężczyzna ten może być dużo silniejszy, niż się na pozór wydaje.

Postąpił krok w jej stronę i serce Karen zabiło mocniej. Morris jednak potrząsnął tylko pudełeczkiem i Karen poczuła się jak idiotka.

- Nie, dziękuję. - Nieznacznie przesunęła się w bok. - Powinniśmy już wracać. Joe pewnie zastanawia się, gdzie zniknęliśmy.

Nauczyciel skinął głową i zmarszczył brwi. Wyglądał tak łagodnie, że Karen opuścił lęk. Chyba wariuję, pomyślała. Biorąc pod uwagę okoliczności, strach był rzeczą zrozumiałą. Ale przerażenie to lekka przesada.

- Po raz ostatni w życiu jestem na takiej imprezie - mruknęła pod nosem.

- Słucham? - zainteresował się matematyk.

- Nie, nic. - Karen potrząsnęła głową. - Idziemy?

Odprowadził ją do głównego wejścia do szkoły. Maniery miał nienaganne; Bardzo sympatyczny człowiek, uznała. Ale szkopuł tkwił w tym, że wszyscy podejrzani z listy Neala byli ludźmi sympatycznymi, z wyjątkiem dwóch osób: dyrektora i Marka Griggsa. A zdarzenie, którego była świadkiem tego wieczoru, utwierdziło ją w tym przekonaniu. Griggs jest łobuzem, który nie uznawał w ustach kobiety słowa „nie". Z drugiej strony jednak w jego stylu było maltretowanie dziewczyn, a nie powolne podkradanie się do domu trzydziestosześcioletniej kobiety, jaką była Kathleen Madsen. Na dwukrotnie starszą od siebie kobietę, która mogłaby być jego matką, z pewnością nie spojrzałby po raz drugi.

A zatem zostawał Bradley. Karen pragnęła, żeby to on właśnie okazał się poszukiwanym napastnikiem. Wtedy szkoła zyskałaby nowego dyrektora. Odpowiedzialnego, kompetentnego, zdolnego.

Ale to tylko pobożne życzenia. Bradley był zbyt pochłonięty własną osobą, żeby pasować do wyobrażenia gwałciciela. Poza tym miał nie tylko żonę, ale pięcioro dzieci. Troje najstarszych chodziło jeszcze do szkoły podstawowej. Trudno zatem sobie wyobrazić, by nie wzbudzając podejrzeń, znajdował dość czasu, żeby śledzić ofiary i czekać na odpowiedni moment.

- Przepraszam - zwróciła się do nauczyciela algebry. - Muszę koniecznie zadzwonić. Gdyby Joe mnie szukał, proszę mu powiedzieć, że za chwilę wrócę.

- Sprawdza pani Abby? Bo jej tu nie ma, prawda? Karen przypomniała sobie o zadaniu.

- Nie. Pojechała na weekend do babci do Seattle. Zostanie u niej do wtorku. Proszę się na mnie nie gniewać... Wiem, że nie powinna opuszczać lekcji, zwłaszcza matematyki, ale jej babcia bardzo nalegała na tę wizytę. Zresztą ma przypilnować, żeby Abby odrobiła lekcje.

Twarz Franka rozjaśnił lekki uśmiech.

- Nie będzie tragedii, jeśli opuści dwa dni. I tak w tym czasie nie przejdziemy do nowego tematu.

- Dziękuję panu.

Nie sprawiał już wrażenia takiego zucha, jak jeszcze niedawno. Mrucząc „nie ma za co" do złudzenia przypominał Abby w chwilach, kiedy ją coś onieśmieliło.

Karen wcześniej przygotowała kilka monet dwudziestopięciocentowych, a automat telefoniczny znajdował się na zewnątrz. Musiała odczekać dobre pięć minut, ponieważ jedna z dziewcząt przekonywała matkę, że powinna pozwolić jej zostać trochę dłużej.

W chwilę później dziewczyna odwiesiła słuchawkę i odeszła pokonana przez rodziców, którzy wymusili na niej posłuszeństwo.

Karen pospiesznie wrzuciła do automatu monetę i wykręciła numer. Neal odebrał po pierwszym sygnale.

- Gdzie się, do diabła, podziewałaś? - warknął, wyraźnie zły.

Karen spojrzała na zegarek.

- Jeszcze nie ma północy.

- Umawialiśmy się na wpół do dwunastej.

- Powiedziałam „mniej więcej". Spóźniłam się dwadzieścia minut. To jest właśnie to mniej więcej.

Neal wymamrotał coś pod nosem, po czym zapytał:

- Stało się coś?

- Złapałam Marka Griggsa w chwili, gdy maltretował jakąś dziewczynę. Nie przejawiała szczególnego entuzjazmu wobec jego zalotów i nie chciała się rozebrać. Kiedy się wtrąciłam, bardzo mu się to nie spodobało i doszło do awantury.

Neal zaklął.

- Aresztowano go? Dlaczego, do diabła, o niczym nie wiem?

- Ponieważ dziewczyna wszystkiemu zaprzeczyła i oboje odeszli w noc drogą oświetloną światłem księżyca.

- Chcesz mi powiedzieć, że Griggs dawno już poszedł?

- Nie mam pojęcia - odparła. - W sali gimnastycznej pali się tylko lampa stroboskopowa. Mogłabym nadziać się na Abby i nawet jej nie poznać.

- Cholera - burknął Neal. - Nie podoba mi się, że tam jesteś.

Karen rozejrzała się ukradkiem dookoła, czy nikt nie podsłuchuje.

- Spójrz na to od innej strony - powiedziała cicho. - Bardzo Griggsa wkurzyłam. Jeśli jest facetem, którego szukamy, to, biorąc pod uwagę jego temperament, niebawem pojawi się przed moim domem. A to już coś, prawda?

Neal mruknął pod nosem coś mało pochlebnego.

- Tak, tak. W porządku. Czy wkurzyłaś jeszcze kogoś?

- Odrzuciłam dwa zaproszenia do tańca.

- Komu odmówiłaś? Karen podała nazwiska.

- Jeśli będzie okazja, to zgodnie z naszą umową zatańcz z Gardnerem. I tylko z nim.

- Dobrze - odparła Karen.

Trener był jedyną osobą, z którą tańczyła jedna z ofiar.

- Czy jest tam Frank Morris?

- To właśnie on mnie wyrwał z łap Griggsa.

- Czyżby za tobą szedł? - W głosie Neala pojawiła się ostrzejsza nuta.

- Wątpię. Krzyknęłam i wtedy przybiegł.

- Krzyknęłaś? Boże...

- Tylko na wszelki wypadek - zapewniła go. Nealowi wszystko to bardzo się nie podobało, łącznie z jej wyjaśnieniami. Karen najwyraźniej uspokajała go, gdyż nie chciała, żeby pojawił się przed szkołą w wozie patrolowym z zawodzącą syreną.

- To poroniony pomysł - stwierdził w końcu. - Możesz się obronić w takim samym stopniu, jak młody kociak rzucony między kojoty.

Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale zza pleców dobiegł ją czyjś głos:

- Jezu Chryste, będzie chyba tak gadać przez całą noc. Karen zniżyła głos i powiedziała do słuchawki:

- Muszę już kończyć. Kobiety są atakowane w domach, nie tutaj, więc nie musisz się niczego obawiać. Po powrocie do siebie natychmiast zadzwonię.

- W tej samej sekundzie, w której przekroczysz próg.

- W następnej sekundzie. Niech skonam, jeśli nie dotrzymam słowa.

- Nie wygaduj takich rzeczy.

- Niech skonam... - Wtedy do niej dotarło. - A, o to ci chodzi.

Musiała przyznać, że w tych okolicznościach jej słowa nabierały specyficznego znaczenia.

- Nie chcę, żeby cokolwiek ci się przytrafiło - oświadczył szorstko.

- Czy próbujesz w ten sposób wyrazić swój afekt do mnie? - zapytała, starając się z wątpliwym skutkiem nadać głosowi żartobliwy ton.

- Coś w tym rodzaju - odparł, ale Karen nie wyczuła w jego głosie radości.

Powinna czuć się bezpieczna, lecz naprawdę nie miała ochoty na powrót do sali gimnastycznej, by tam próbować ściągnąć na siebie uwagę chorego umysłowo, brutalnego mężczyzny.

Musiała powtórzyć sobie, że to jedyny sposób, aby przyskrzynić napastnika. Kiedy już zostanie aresztowany, ona i Neal będą mieli wiele czasu, żeby zdecydować, co zrobić z ich znajomością. Nie mogła pozwolić na to, żeby drżały pod nią kolana, z oczu płynęły łzy, a jedyna w życiu szansa wymknęła jej się z rąk. Najgorsze, co może mi się dzisiaj przytrafić, powtarzała sobie odważnie, to wizyta gwałciciela w moim domu, którego tam spotka bardzo nieprzyjemna niespodzianka. Im szybciej się to skończy, tym lepiej.

W sali gimnastycznej natychmiast natknęła się na Franka Morrisa. Stał przy drzwiach i z nie wyjaśnionych powodów sprawiał wrażenie równie nieszczęśliwego jak Karen. Machnęła mu ręką, on skinął jej głową i w tej samej chwili, po ostrym gitarowym riffie, muzyka ucichła.

- Zabawa chyba dobiega końca, prawda? - zapytała. Frank Morris zerknął na zegarek.

- Chyba tak. Zazwyczaj kończymy około wpół do pierwszej.

Karen skinęła głową i rozejrzała się po sali. Światło stroboskopowe zgasło, tłum wyraźnie się przerzedził. Z głośników dobiegały tony ballady w wykonaniu Pauli Abdul, a na parkiecie kołysały się w powolnym rytmie przytulone pary. Karen osaczyły wspomnienia: miała szesnaście lat i po raz pierwszy tańczyła z chłopakiem, którego adorowała na odległość. Wydawało się jej wtedy, że ziściły się jej sny, że to jakiś cud, kiedy wymarzony chłopak stanął przed nią, wyciągnął rękę i zapytał: „Zatańczysz?"

Uśmiechnęła się trochę gorzko. Nie pamiętała nawet imienia tego chłopaka. Wydawało się jej, że potem nigdy już do niej się nie odezwał, a jeśli nawet, to za późno; nie potrafił więcej poruszyć jej do żywego uśmiechem czy sposobem, w jaki odgarniał sobie z czoła kosmyk włosów.

Ale wspomnienie jednego, cudownego tańca znów uświadomiło jej, jak ciężko jest być nastolatką, jak człowiek w tym wieku jest podatny na ciosy.

Teraz naturalnie Karen już dorosła i była silniejsza. Jeden taniec nie wystarczał, by poczuła się, jakby zdzierano z niej skórę, żeby płakała z nadmiaru targających nią uczuć. Teraz trzeba było rosłego mężczyzny z nieco za krótkimi włosami i groźnym wyrazem twarzy; trzeba było innego rodzaju tańca, który by sprawił, żeby czerwona sukienka wplątała się w prześcieradła.

Cieszyła się, że Frank milczy. Milczenie było kojące i czuła się bezpieczna. Zdawała sobie sprawę, że jest już jedyną dyżurną, która wytrwała na posterunku i jeszcze raz powinna sprawdzić żeńskie toalety. Zanim jednak zdecydowała się tam pójść, dostrzegł ją Joe Gardner.

Podszedł, skinął głową Frankowi i uśmiechnął się do Karen.

- Może teraz zatańczymy? - zapytał.

Owo kruche uczucie bezpieczeństwa kompletnie Karen opuściło i była w stanie jedynie uśmiechnąć się i powiedzieć:

- Dobrze.

Odniosła niejasne wrażenie, że zdradza i porzuca Franka. Przesłała mu przepraszający uśmiech, po czym podała dłoń trenerowi, który pociągnął ją na środek parkietu. Tam wziął ją w ramiona.

Przysunął się do niej, bliżej niż pragnęła i zaczęli lekko, leniwie kołysać się w takt muzyki. Karen modliła się w duchu, żeby nie wyczuł jej drżenia, nie usłyszał, jak mocno bije jej serce. Doznała nagle straszliwej wizji; odniosła wrażenie, że doskonale wie, co czuła Chelsea i pozostałe kobiety, odarte z ubrania i godności, zmuszone tańczyć ku uciesze swego dręczyciela. Boże drogi, a jeżeli to właśnie wysoki, muskularny i brązowooki Joe Gardner jest tym gwałcicielem? Jeśli teraz właśnie ma zamiar również ją tak straszliwie upokorzyć?

A jeśli to nie on, to kto? Czy gwałciciel obserwuje ją w tej chwili? Czy jest wściekły za to, że tańczy z Gardnerem?

Jej strach zamienił się nagle w klaustrofobię. Ogarnęła ją nieprzeparta chęć wyrwania się z objęć trenera i ucieczki do samochodu. Najwyższym wysiłkiem woli zapanowała nad sobą i pozwoliła prowadzić się w tańcu. W końcu gardłowy głos Pauli Abdul przeszedł w szept i zamilkł. Piosenka się skończyła.

Wtedy Joe puścił ją, a na jego twarzy pojawił się chłopięcy uśmiech.

- Bardzo lubię jej piosenki! Zawsze każę dzieciakom puścić przynajmniej jedną.

- Też ją lubię - przyznała Karen, jakkolwiek melodia, w rytm której tańczyli, kompletnie uleciała jej z pamięci.

Wrócili na miejsce, gdzie przed paroma minutami stała z Frankiem Morrisem, ten jednak zniknął. Zapewne ruszył w kolejny obchód.

- Powinnam sprawdzić szatnię dziewcząt - odezwała się z poczuciem winy.

Joe pogodnie skinął głową i odparł:

- A ja pójdę ogłosić ostatni taniec i zakończenie zabawy. Szatnia była kompletnie pusta. Karen usiadła na ławce, oparła głowę o chłodną metalową szafkę i na chwilę zamknęła oczy. Była wykończona psychicznie i fizycznie. Zupełnie nie nadawała się do zadania, jakiego się podjęła. To okropne tak wszystkich podejrzewać, z pogodnym uśmiechem spoglądać w twarze znajomych i zastanawiać się, który z nich jest potworem.

Muzyka umilkła, ktoś otworzył drzwi do szatni i rozległ się głos Joego:

- Karen, jest pani tam?

W pierwszym odruchu rozejrzała się gwałtownie w poszukiwaniu kryjówki, po chwili jednak opanowała się. Z pewnością nauczyciel gimnastyki nie zamierzał atakować jej w szatni, do której w każdej chwili może ktoś wejść. I gdzie nie ma żadnej muzyki.

- Tak - odparła. - Już idę.

- Niech pani wygoni spóźnialskich i wszystko dobrze pozamyka!

- Oczywiście - odparła i drzwi do szatni zamknęły się z trzaskiem.

Sala gimnastyczna pustoszała, a na parkingu panował chaos. Wąską alejką dojazdową posuwał się sznur samochodów; to rodzice przyjechali po dzieci. Dzieci żegnały się głośno, dziewczęta skupione w grupach chichotały, chłopcy szarpali się z sobą. Karen zastanawiała się, czy powinna zostać do samego końca, ale nie widząc nigdzie Joego, postanowiła natychmiast wracać do domu.

Idąc w stronę swojego samochodu, spotkała kilku znajomych, z którymi musiała zamienić kilka słów. Najbardziej jednak zdziwił ją widok opartej o samochód Chelsea, która czekała na siostrę.

- Pozwoliłaś jej przyjść? - zapytała Karen.

- Ja bym nie pozwoliła - jej śliczna, ciemnowłosa przyjaciółka nerwowo rozglądała się wokół siebie - ale ona oświadczyła, że na krok nie oddali się od Rona, swojego ostatniego chłopaka, i mama pozwoliła jej iść. Ronowi zepsuł się samochód, więc po nich przyjechałam. Czy gdzieś ich tu widziałaś?

- Nie, ale zabawa już się skończyła, więc pojawią się lada chwila. Do zobaczenia, Chelsea.

Podeszła do samochodu i otworzyła drzwi. Kiedy odwróciła się, spostrzegła, że Chelsea rozmawia z Joem Gardnerem. To dziwne, że nie poszedł do szkoły wyganiać maruderów, ale traci czas na rozmowy z dziewczynami.

Karen zawahała się. Stała obok samochodu i zastanawiała się, czy jej przyjaciółka czuje strach. Z pewnością nie; wokół kręci się zbyt wiele osób. Ujrzała jeszcze, że Joe nachyla się ku Chelsea i z uśmiechem coś mówi.

Wtedy też rozległ się krzyk.


Rozdział 13

Histeryczny krzyk, który rozdarł na chwilę ciszę nocy, przeszedł wreszcie w szloch. Tłum otoczył półkolem samochód, przy którym stali Joe i Chelsea.

- Co się stało? - dopytywali się ludzie.

Karen przecisnęła się przez tłum. Chelsea stała przytulona do Marty Peters i cicho łkała. Joe, oparty plecami o maskę samochodu, podniósł ręce do góry, pokazując, że jest niewinny.*

- Nie wiem! - zawołał. - Nic nie zrobiłem! Ona po prostu zaczęła nagle krzyczeć.

- To on! - krzyknęła Chelsea. - Zabierzcie go! Po zgromadzonych przeszedł szmer.

- Chciał ze mną zatańczyć! Uśmiechał się... - Chelsea zadrżała.

- Czy to gwałciciel? - zapytał ktoś.

- Czy to on? Czy to on? - pytano wokół.

Chelsea patrzyła na trenera z niekłamanym przerażeniem.

- Tak! - zawołała piskliwie. - Boże, to on!

Jezu, a ja przed chwilą z nim tańczyłam, pomyślała oszołomiona Karen.

Joe Gardner opuścił ręce.

- Co ona, do licha, wygaduje? - krzyknął ze złością. - Nie jestem żadnym gwałcicielem! Ta baba zwariowała! Chciałem się z nią tylko umówić!

Na parkingu znów rozległ się szmer. Tuląc do siebie Chelsea, Marta zaczęła torować sobie drogę przez tłum, który natychmiast otoczył szczelnie Joego. Z ciżby dobiegały złowrogie, pełne gniewu pomruki. Joe Gardner z rozpaczą patrzył na otaczające go twarze.

- Dlaczego słuchacie rozhisteryzowanej kobiety? Przecież mnie znacie. Wszyscy mnie znacie. Sandro, czy zapomniałaś już, co zrobiłem dla Collna? Boże, Karen, powiedz im! Przecież nie zgwałciłbym kobiety! Dlaczego miałbym to robić?

- A dlaczego jakiś zboczeniec to robi? - dobiegł z tłumu głos.

- Już nigdy więcej czegoś takiego w naszym mieście nie zrobi - zawołała jedna z kobiet, co spotkało się ze szmerem aprobaty.

Karen poczuła, że ktoś wbija jej w bok łokieć i wypchnięto ją na czoło tłumu. Chciała się cofnąć i w tej samej chwili uświadomiła sobie, że ludzie zaczynają się burzyć. A przecież byli to jej znajomi, jej przyjaciele, sąsiedzi. Zwykli, uczciwi, dobrzy obywatele. Ktoś zapewne wezwał już policję; robiono wszystko, żeby tylko Joe nie uciekł.

Tłum gęstniał; Karen wciąż stała blisko nauczyciela i widziała, jak na jego czoło występują kropelki potu. Wśród zgromadzonych narastał groźny pomruk.

Karen patrzyła na Joego i myślała: zgwałcił Chelsea, innej kobiecie złamał szczękę. Ale to przecież niemożliwe, mało prawdopodobne! Joe?

Nauczyciel gwałtownie pokręcił głową i znów zaczął się bronić:

- Gayle, przecież mnie znasz. Wszyscy mnie znacie. Chyba nie wierzycie...

- A dlaczego Chelsea miałaby kłamać? - spytał ktoś.

- Właśnie, dlaczego miałaby kłamać? - powtórzył tłum zgodnym chórem.

Karen, która dobrze znała psychologię tłumu, ogarnął strach. Wystarczy, że ktoś rzuci hasło i w jednej chwili zgromadzonych ogarnia morderczy szał.

Zaczerpnęła tchu, postąpiła krok w stronę Joego i odwróciła się w stronę zebranych, po czym uniosła rękę w geście nakazującym ciszę. Gwar ucichł, zamieniając się w głuchy pomruk.

- Tym powinna się zająć policja! - powiedziała głośno. - Czy ktoś ją powiadomił?

- Po co nam policja? - wykrzyknął mężczyzna, którego nie znała.

- Zwariowaliście! - zawołał Joe. Z jego oczu wyzierało przerażenie. - Będę rozmawiał tylko z policją! Nikt z was nie ma prawa mnie tknąć!

Odepchnął się od maski samochodu i z pochyloną głową ruszył w tłum. Natychmiast pochwyciły go brutalnie dziesiątki dłoni i pchnęły do tyłu. Uderzył całym ciałem w Karen, która opadła na kolana.

Joe zaklął.

- Chyba straciliście rozum! - krzyknął.

W tej samej chwili jedna z kobiet uderzyła go w głowę torebką i Joe uklęknął obok Karen. Ta zerwała się na równe nogi.

- Dosyć! Przestańcie! - zawołała, ale w ogólnym zgiełku nie dosłyszała nawet własnego głosu.

Tłumiony od dawna gniew i bezradność znalazły w końcu ujście. Ludzie znaleźli wreszcie kozła ofiarnego. Joe próbował osłaniać się rękami, mimo to jednak kolejna damska torebka uderzyła go w głowę, a pięść jakiegoś mężczyzny trafiła w brzuch. Joe ze świstem wciągnął powietrze i oparł się o karoserię auta. Wtedy w odkrytą twarz nauczyciela trafił kolejny, zadany pięścią cios, i z nosa pociekła krew. Joe przewrócił się niezdarnie na ziemię, skulił i zakrył głowę rękami. Tłum nie czekał i obsypał leżącego gradem kopniaków.

Karen przedarła się do Joego.

- Przestańcie! Przestańcie! - wołała.

Lecz otaczające ją twarze wyrażały jedynie nieprzytomny gniew i szaleństwo. Z przerażeniem uświadomiła sobie, że ci mężczyźni i kobiety, jej znajomi, matki i ojcowie, ludzie pielęgnujący przydomowe ogródki, zamienili się w dzikie zwierzęta gotowe gryźć i szarpać tylko dlatego, że robią to inni. Wpadli w szał, a przecież to ona przekonywała ich, że ze wszystkim mogą poradzić sobie sami.

Rozległ się zawodzący jęk syreny, a w chwilę później usłyszała głos Neala, który zdecydowanie roztrącał tłum na boki, usiłując dotrzeć do Joego i Karen, osłaniającej go własnym ciałem.

- Cofnąć się! - krzyczał Neal, wymachując energicznie pałką. - Rozejść się!

Widok policjanta w mundurze uspokoił i uciszył tłum niczym czarodziejska różdżka. Ludzie rozstąpili się, a Karen odetchnęła z ulgą.

Neal stanął przy niej i uważnie jej się przyjrzał. W jego oczach malował się paniczny strach.

- Czy coś ci się stało? - zapytał zmienionym głosem. - Jeśli ktoś tknął cię choć palcem...

- Nic mi nie jest. Gorzej z nim. Uznali go za gwałciciela.

Joe Gardner nie ruszał się. Leżał na ziemi skulony jak dziecko, które chce w ten sposób uciec od brutalnej rzeczywistości świata.

Neal przyklęknął przy nim.

- Co się tu działo? - spytał.

Kiedy Karen opowiedziała mu przebieg wypadków, Neal ścisnął nauczyciela za ramię.

- Czy może pan wstać? Lepiej będzie, jak stąd pójdziemy.

Przez chwilę Joe nie ruszał się i Karen zaczęła podejrzewać, że stracił przytomność. Po chwili jednak jęknął i otarł dłonią krew z twarzy.

- Tak, też tak sądzę - mruknął.

Karen patrzyła, jak Neal pomaga nauczycielowi stanąć na nogi. Oczy Joego były półprzytomne, twarz zalana krwią.

- Zasłużył sobie na to! - zawołał ktoś z otaczającego ich tłumu.

- Drań! - dodał ktoś inny.

Tłum jednak wyraźnie zaczął rzednąć. Ludzie grupkami rozchodzili się w milczeniu do samochodów. Karen miała nadzieję, że wstydzą się swego zachowania.

Znowu dało się słyszeć wycie syren i po obu stronach zbiegowiska przystanęły dwa wozy patrolowe. Migające, kolorowe światła barwiły w surrealistyczny sposób twarze zgromadzonych ludzi. Policjanci ruszyli w stronę Joego Gardnera i Neala, zakładającego mu kajdanki.

Tym razem ludzie rozstąpili się posłusznie, gdy Neal i Joe skierowali się do samochodu policyjnego. Karen szła za nimi. Neal szepnął coś policjantom, a ci zaczęli czujnie obserwować tłum. Kiedy Neal pomagał nauczycielowi wsiąść do samochodu, ich ręce spoczywały na kaburach. Neal zatrzasnął w końcu drzwi wozu patrolowego i odwrócił się w stronę zgromadzonych ludzi.

- Zapamiętam, kto tu był - powiedział głośno. - Bez względu na to, czy ten człowiek jest winny, czy nie, przysługuje mu prawo do obrony. Jak każdemu obywatelowi tego kraju, należy najpierw udowodnić mu przestępstwo. Wracajcie więc do domów i zastanówcie się nad własnym postępowaniem. Któregoś dnia na każdego z was może paść podejrzenie. Czy chcecie, żeby sądził was wtedy wzburzony motłoch? - Pogardliwym wzrokiem powiódł po milczących twarzach. - A teraz wynocha stąd!

Karen patrzyła, jak ludzie ze zwieszonymi głowami odwracają się i w milczeniu rozchodzą. W końcu pozostałą tylko ona i Marta Peters, która wciąż tuliła do siebie szlochającą Chelsea.

Neal najpierw podszedł do Karen i długo w milczeniu spoglądał jej w twarz. Później dotknął jej policzka. Malujący się w jego oczach ból sprawił, że Karen zapragnęła znaleźć się w jego objęciach. Zapanowała jednak nad sobą i spytała:

- W jaki sposób się tu znalazłeś?

- Jedna z kobiet w przebłysku zdrowego rozsądku pobiegła do telefonu i powiedziała, co się tu wyprawia. Dlaczego ty tego nie zrobiłaś?

Karen poczuła, że w oczach stają jej łzy.

- W najgorszych snach nie przypuszczałam, że coś podobnego może się tu wydarzyć. - Popatrzyła mu szczerze w oczy. - Jak w ogóle mogło do tego dojść? Zamienili się w zwierzęta! Nie... - Potrząsnęła głową. - Nie w zwierzęta. W coś znacznie gorszego. Myślę, że chcieli go zabić.

- Gdybyś stanęła im na drodze, zabiliby i ciebie - odrzekł szorstko. - Czy pomyślałaś o tym?

- Nie. - Pokręciła głową, przypominając sobie wrzask rozwścieczonego tłumu i wykrzywione nienawiścią twarze. - Nie mogłam przecież patrzeć bezczynnie, jak go biją i kopią... - Zadrżała. - To było przerażające.

Neal zaciskał zęby i zamiast pocieszyć Karen, potarł kark, po czym odwrócił się do niej plecami.

- Miejmy nadzieję, że aresztowaliśmy właściwego człowieka - rzucił półgłosem.

Ostrzegł mnie, pomyślała Karen, obserwując, jak Neal podchodzi do Chelsea i Marty. Ni mniej, ni więcej oświadczył jej, że nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki proces rozpoczęła. I miał rację! Tego wieczoru pojęła, że w swej naiwności i najgłębszym przekonaniu o własnej racji stworzyła potwora.

I nie może winić Neala Rowlanda za to, że od tej chwili będzie nią pogardzać.

Nie wiedział, kiedy należy się wycofać lub poddać, i zapewne nigdy już się tego nie nauczy. Życie z nią oznaczałoby nieustanne przedzieranie się do niej przez taki czy inny tłum. W tej chwili musiał odwrócić się do niej plecami; w przeciwnym razie nie wytrzymałby i zacząłby ją całować. I choć buntowały się w nim wszystkie zmysły, rozumiał, że nie było to miejsce ani czas na miłość.

Kiedy na posterunku odebrano telefon z wiadomością o samosądzie przed szkołą, ogarnęło go przerażenie. Wiedział, że Karen z pewnością nie pociesza w szatni nastolatek o złamanych sercach, ani też nie sztorcuje palących papierosy dziewcząt. Wiedział, że znajduje się w samym centrum wydarzeń.

Wiedział też, że Karen nie przyłączyła się do tych, którzy wymachują pięściami. Zbyt ceniła prawdę i sprawiedliwość i zawsze wykazywała wiele współczucia dla pokrzywdzonych. Tego wieczoru jednak o takich uczuciach zapomniano. Tłum dał się ponieść emocjom.

Neal podziękował zastępcy szeryfa za przybycie i odwrócił się do Chelsea Cahill.

Ta nadal łkała, oczy miała spuchnięte i co chwila pociągała nosem. Neal był zadowolony, kiedy Marta Peters wyjęła chusteczkę i zmusiła dziewczynę do wytarcia nosa. Łzy i rozczulanie się nad sobą wprawiały go zawsze w zakłopotanie. Co prawda przeżyła dzisiaj szok, Neal jednak z całego serca pragnął, żeby wzięła się wreszcie w garść.

Cholera jasna, Karen na jej miejscu nie wydzierałaby się jak kot w marcu, ale po prostu dałaby mu w zęby.

- Panno Cahill - powiedział spokojnie, mimo wewnętrznego wzburzenia. - Musi pani złożyć doniesienie.

Zauważył, że Chelsea robi, co może, żeby nad sobą zapanować. Ponownie wytarła nos, kilka razy mrugnęła powiekami, znów wybuchnęła płaczem, a w końcu wydukała:

- To był on. Wiem, że to był on!

Nie musiał się wcale oglądać za siebie, by wiedzieć, że tuż za jego plecami stoi Karen, pogrążona w nietypowym dla siebie milczeniu. Nie odważył się jednak wyciągnąć do niej ręki.

- Twierdzi pani, że dwudziestego września zgwałcił panią Joe Gardner - upewnił się Neal. - Czy tak?

Chelsea gwałtownie skinęła głową.

- A po czym go pani dzisiaj rozpoznała, skoro nie potrafiła pani zrobić tego wcześniej?

Starsza kobieta trzymająca Chelsea w objęciach zmarszczyła czoło i mocniej przytuliła dziewczynę do siebie.

- On... - Chelsea znów była bliska płaczu. - On... robił sobie ze mnie żarty. Naśmiewał się ze mnie! Sposób, w jaki stał przede mną, jak trzymał głowę, nawet jego głos...

Skuliła się i mocniej przytuliła do Marty. Jej rozpacz była zbyt prawdziwa, żeby Neal mógł w nią wątpić. Rozpoznanie przestępcy nie jest sprawą prostą i ofiara nie zawsze kieruje się takimi oczywistymi rzeczami jak kolor włosów, barwa oczu czy wzrost. Oświadczenie Chelsea z pewnością nie było wiarygodne, ale Neal zbyt długo służył w policji i zbyt często brał udział w konfrontacjach ofiar z przestępcami, żeby nie wiedzieć, o co dziewczynie chodzi. Joe Gardner mógł się nad nią pochylić dokładnie tak, jak robił to gwałciciel; mógł w taki sam sposób kręcić głową, czy wykonywać podobne gesty ręką.

Neal nie rozumiał tylko jednego: dlaczego Joe Gardner, do tej chwili tak czujny i ostrożny, zaryzykował... No właśnie, po co? Żeby napawać się strachem Chelsea?

Ale czy to ma znaczenie? - zniecierpliwiony zapytał sam siebie. Przecież przestępca został schwytany i Karen nie musi już dłużej odgrywać roli przynęty. A on sam będzie mógł więcej czasu poświęcić dzieciom.

- Musi pani złożyć oficjalne zeznanie i podpisać je - oświadczył. - Ale z tym możemy poczekać do jutra. Czy to pani odpowiada?

Chelsea przełknęła ślinę i skinęła głową.

- Teraz może się pani czuć bezpieczna - powiedział cicho, pragnąc ją uspokoić.

Twarz Chelsea wyrażała wątpliwości, ale sądził, że z czasem miną one bez śladu. Być może nawet zdoła o wszystkim zapomnieć. Współczuł jej, że będzie musiała zeznawać przed sądem, gdzie każde słowo zostanie wnikliwie zanalizowane przez sędziów. Ale dzięki cudom współczesnej techniki laboratoryjnej, bez trudu zbierze się bezsporne dowody winy.

- Dobranoc, panno Cahill - powiedział i skinął głową. Odwrócił się i spostrzegł, że stojąca tuż za nim Karen z napięciem obserwuje przyjaciółkę.

Wyraz jej twarzy kompletnie go zaskoczył.

- Nie wierzysz Chelsea? - zapytał.

- Co? - Karen drgnęła. - Czy jej wierzę? A dlaczego miałabym nie wierzyć?

- Więc co znaczy ten wyraz twarzy?

- Wyraz twarzy? - Karen popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Nic, zamyśliłam się. Próbowałam sobie dokładnie przypomnieć opis zboczeńca, jaki podała wtedy w szpitalu.

Neala ogarnął niepokój. Żeby go rozproszyć, powiedział trochę niezgodnie ze swoim przekonaniem:

- Pasuje do opisu.

- Tak, ale żeby to był Joe? - Ponownie zmarszczyła brwi. - Trudno to sobie wyobrazić.

Neal wskazał głową Chelsea.

- Twoja przyjaciółka sądzi inaczej.

- Wiem, ale...

- A więc kto?

Współczuł Joemu Gardnerowi; do licha, przecież bardzo go lubił. Ale też dałby głowę, że Chelsea nie rzucałaby oskarżenia na pierwszego lepszego człowieka. Ogarnęło ją przerażenie i nie można się temu dziwić. Tego wieczoru znów stanęła twarzą twarz ze swym najgorszym koszmarem. A pomijając wszystko, Joe Gardner nie jest pierwszym „sympatycznym" facetem, aresztowanym i oskarżonym o odrażające czyny.

- A więc kto? - powtórzył nieustępliwie. - Frank Morris? Bradley? A może zmieniłaś zdanie o Marku Griggsie?

- Nie. - Karen pocierała ramiona, jakby ogarnął ją nagły chłód. - Nie zmieniłam zdania.

- A więc?

- Przepraszam, że zabieram ci czas i zawracam głowę. - Westchnęła ciężko. - Powinnam być zadowolona, prawda?

- Z tego, co się tu dziś wydarzyło, nikt nie jest zadowolony - odparł szorstko i postąpił krok w stronę Karen.

Ale ta cofnęła się. Nie miejsce i nie czas. Wiedziała o tym równie dobrze jak Neal.

- Zadzwonię - obiecał, zatrzymując się w pół kroku. Nie patrząc mu w oczy, skinęła głową.

- Jasne. Nie ma sprawy. Uhm... Porozmawiamy przy innej okazji.

Spod zmarszczonych brwi patrzył, jak Karen podchodzi do Chelsea, dotyka jej ramienia i zaczyna coś cicho mówić. Wszystko się w nim buntowało na myśl, że musi w tej chwili Karen zostawić. Nigdy jeszcze nie widział jej tak udręczonej, tak podatnej na ciosy. Mimo pozornej szorstkości, pani Kwiaciarka głęboko wierzyła, że człowiek jest z natury dobry; a w każdym razie dobrzy są ludzie, których zna i lubi. Dzisiejszego wieczoru dostała nauczkę, która brutalnie sprowadziła ją na ziemię.

Przypomniał sobie jednak, że czeka go jeszcze wiele pracy. Najwyższy czas, żeby się do niej zabrać. Im szybciej wydobędzie od Joego Gardnera prawdę, tym prędzej rozwieje wątpliwości Karen.

Siedzący na tylnym siedzeniu nauczyciel trzymał twarz ukrytą w dłoniach. Nie uniósł jej nawet wtedy, gdy Neal zajmował miejsce za kierownicą i przekręcał w stacyjce kluczyk.

Ruszając, Neal spojrzał we wsteczne lusterko. Karen, Chelsea i ta trzecia kobieta patrzyły w ślad za odjeżdżającym samochodem. Skręcił w stronę wyjazdu z parkingu i w lusterku miejsce Karen zajęli inni, stojący w milczeniu widzowie. Kilka osób rozpoznał: dwóch ojców, z którymi rozmawiał, Franka Morrisa, grupę uczniów. Mięli nienaturalnie poważne twarze.

Wszyscy ci ludzie dostali tego wieczoru nauczkę, której nie zapomną do końca życia.

Kto powiedział, że masz prawo rozstrzygać kwestie moralne?

Oczywiście ja. Bo któż inny? - pomyślała Karen gorzko. Dotąd sądziła, że jest nieomylna i rozumie ludzi. Wprawdzie mniemanie to okazało się śmiechu warte, ale wcale nie znaczyło, że nie myśli mądrzej niż większość małomiasteczkowej społeczności. Ostatecznie przybyła tu z wielkiego miasta, gdzie protestowała przeciw wojnie, gdzie była świadkiem zamieszek, gdzie wreszcie została oskarżona i zamknięta w więzieniu. Poznała kawał prawdziwego życia.

Boże! Karen oparła rozpalone czoło o kierownicę. Gdy zamknęła oczy, z ogromną siłą wrócił do niej obraz wykrzywionych złością twarzy, ziejących nienawiścią oczu, spadających na głowę nauczyciela torebek, pierwszego ciosu w brzuch zadanego mu przez jakiegoś mężczyznę. Widziała, jak Joe zwija się w kłębek na asfalcie, a ludzie, których znała, skądinąd bardzo sympatyczni, pastwią się nad nim z zajadłością sfory dzikich psów.

Otworzyła oczy, wyprostowała się i spazmatycznie wciągnęła w płuca powietrze. Choć garaż był oświetlony, z trudem zmusiła się do opuszczenia bezpiecznego wnętrza samochodu i z kluczem w ręku ruszyła do drzwi wejściowych.

Nie bądź idiotką, skarciła się w duchu. Już wszystko skończone. Lubiła Joego, nie chciała, żeby to on właśnie okazał się gwałcicielem, ale przecież cały czas zdawała sobie sprawę z tego, że musi nim być któryś z jej znajomych. Neal miał rację. Kogo najbardziej chciałaby widzieć w roli gwałciciela?

Ale nawet rozsądek nie potrafił powstrzymać jej przed lękliwym zerkaniem przez ramię, kiedy mocowała się z zamkiem w drzwiach. Odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, gdy zamknęła za sobą zasuwę. Ile czasu upłynie, zanim przestanie oglądać się czujnie za siebie i opuści ją lęk, kiedy w nocy usłyszy w swym starym domu jakiś hałas?

Teraz stała bez ruchu i wsłuchiwała się w otaczającą ją ciszę.

- Halo? - zawołała. - Czy jest ktoś w domu?

Odpowiedziało jej głuche milczenie. A zatem Neal odwołał policjanta, który miał czuwać w jej domu. Pewnie, że odwołał, zbeształa się w duchu. Dlaczego miałby tego nie zrobić? Chelsea rozpoznała gwałciciela i ten został aresztowany.

- Maggie! - zawołała. - Kotku, kotku!

Nie rozległo się znajome człapanie zwierzaka ani powitalne miauknięcie. Maggie zapewne wyszła na dwór, na polowanie. Karen położyła torebkę na stole w kuchni i przeszła do salonu. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie włączyć telewizora, który rozpraszałby jej niewesołe myśli.

„Proszę mi powiedzieć, czy pani nigdy się nie myli?"

Jakże straszliwie się tym razem pomyliła. W swej nieskończonej mądrości zdecydowała, że mieszkańcy miasteczka nie mogą czuć się bezradni. Dlaczego? Ponieważ ona sama nie cierpi uczucia bezradności, ponieważ ona sama nie znosi zależności od innych. Z samolubnych pobudek zorganizowała niewielką armię, przekonała ludzi, że mają prawo sami się bronić, i skłoniła ich do działania. Prawdziwy sens jej poczynań brał się z głębokiego przekonania, że policja jest bezradna, a mieszkańcy miasteczka, jeśli połączą siły, dokonają tego, czego nie była w stanie osiągnie policja.

I dlatego za akt barbarzyństwa, jaki wydarzył się tego wieczoru, odpowiedzialność ponosi ona.

Ruszyła do sypialni Abby. Stojąc w progu, skonstatowała podświadomie, że córka nie posłała łóżka, choć z dziesięć razy obiecywała, że to zrobi. Na krześle leżał stos ubrań, a na toaletce przewrócona buteleczka z lakierem do paznokci; na blacie widniała niewielka, lśniąca, karmazynowa kałuża. Nie opuszczał jej jednak ani na chwilę obraz twarzy ludzi, których tak dobrze znała.

Oto Gretchen Williams, radca prawny szkoły. Przed rokiem, kiedy w wyniku jazdy po pijanemu zginął uczeń ostatniej klasy, okazała bezmiar współczucia i pomocy wszystkim dzieciakom, które go znały. Becky Finch, fryzjerka, która siedzącej na fotelu Karen szeptała do, ucha najnowsze plotki, nie przerywając obcinania włosów. Marilyn Phelps, matka jednej z przyjaciółek Abby, znana z wielkiego poczucia humoru.

I mężczyźni: Jim Craig, sympatyczny ojciec, z którym rozmawiała na początku zabawy. Cliff Jensen, elektryk; miał córkę i dwóch przybranych synów. Kurt Mills, przewodniczący komitetu do spraw programu nauczania w szkole średniej.

Sympatyczni ludzie, których ogarnęła wściekłość.

Karen zadrżała. Gdyby nie pojawił się Neal, gdyby jej tam nie było, ten wzburzony tłum mógłby zabić. Neal miał rację: winny czy niewinny, Joe zasługuje na proces, a nie na śmierć z ręki rozbestwionego tłumu, który zgromadziła jedna rozhisteryzowana kobieta.

A gdyby zamordowano Joego i później okazało się, że był niewinny, że Chelsea się pomyliła?

Karen znieruchomiała. Czy Chelsea mogła się pomylić?

Zdarza się często, że po aresztowaniu mordercy czy gwałciciela, sąsiadów ogarnia zdumienie, lecz kiedy zastanawiają się nad całą sprawą, dochodzą do wniosku, że bliżej go nie znali. W ich mniemaniu jest to cichy, zamknięty w sobie człowiek, który regularnie kosił trawnik przed domem, nikomu nie wadził i wszyscy uważali go za nieszkodliwego dziwaka.

Bywali też inni przestępcy, pełni wdzięku, osobistego uroku, uczynni; oni bez trudu zdobywali ofiary.

Joe Gardner nie mieścił się w żadnej z tych kategorii. Nauczyciel gimnastyki miał w sobie dużo ciepła, był otwarty, młodzież traktowała go jak kolegę, a rodzice odnosili się do niego bardzo przyjaźnie. Zapewne zbyt wiele uwagi przykładał do swego wyglądu; wyrobienie mięśni musiało go kosztować wiele wysiłku. Miał skłonność do ubierania się w obcisłe podkoszulki i szorty, żeby lepiej prezentować swą muskulaturę. Czyż to pasuje do obrazu gwałciciela, który robił wszystko, żeby ofiary nie widziały go bez ubrania?

Wróciła do pogrążonego w ciszy salonu, skuliła się na kanapie i okryła plecy afgańskim szalem. Co będzie z Chelsea? - pomyślała z rosnącym niepokojem. W swoim czasie przyjaciółka była twardą, upartą, stanowczą kobietą, do której można było zwracać się z największymi kłopotami.

Ale tak było kiedyś, przed tym wieczorem, który ją odmienił; być może na zawsze. Od tego czasu jest nerwowa, niepewna, często wybucha płaczem, łatwo ją przestraszyć. Czyżby postać pochylającego się nad nią Joego, kiedy rozmawiał z nią na szkolnym parkingu, poruszyła jakąś strunę w jej pamięci? Może nauczyciel czymś się zdradził? A może Chelsea w ogóle czuła się zagrożona w towarzystwie wysokich, muskularnych mężczyzn ó brązowych oczach?

Ale Joe już wcześniej znajdował się na pierwszym miejscu listy podejrzanych, przypomniała sobie. Choć istnieli inni pasujący do opisów gwałciciela, Joe do tego portretu przystawał najbardziej. Wysoki, muskularny, o brązowych oczach.

Nie, to niezupełnie tak. Chelsea przecież się wahała. Jej słowa brzmiały: „Chyba był wysoki".

Nie tylko zresztą Chelsea miała wątpliwości. Niepewna również była Lisa Pyne. „Nie wiem" - powiedziała. A następnie: „On mnie dosłownie zgniótł, nie mogłam nic zrobić. Opór nie miał sensu. W porównaniu z nim byłam taka mała".

Neal i Karen również założyli, że napastnik był wysoki i dobrze zbudowany. A Joe Gardner, mierzący dobrych sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, musi ważyć co najmniej dziewięćdziesiąt kilo. Karen była pewna, że gdyby ją zgwałcił, określiłaby go bez wahania jako ogromnego, a w takiej sytuacji kobieta przecież wyolbrzymia rozmiary napastnika!

Karen zastanawiała się, czy pozostałe ofiary też były tak bardzo pewne swego. Może to ona robi z igły widły? Niemniej Neal również jest potężnie zbudowanym mężczyzną. Mógł zeznania ofiar wziąć za dobrą monetę i nie uwzględnić faktu, że kobieta jest od mężczyzny dużo słabsza fizycznie.

Nie chciała, żeby drążący ją niepokój przekształcił się w strach. Co szkodzi zadzwonić do Neala, podzielić się z nim wątpliwościami, poprosić, żeby kogoś do niej przysłał?

Ruszyła do kuchni, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek przy drzwiach.

Neal? Zerknęła na zegarek i ze zdumieniem stwierdziła, że jest w domu od dobrej godziny. Kiedy obiecywał, że zadzwoni, wiedziała, że pragnie się do niej przytulić. Bóg świadkiem, że i ona niczego innego nie pragnęła.

Zapaliła światło na werandzie i na wszelki wypadek przed otworzeniem drzwi założyła łańcuch. Przez szczelinę ujrzała Franka Morrisa.

Dziwne. Czego on chce? W pełni świadoma tego, że jest sama, oświadczyła:

- Zaskoczył mnie pan.

A zatem dzień wcale się jeszcze nie zakończył. Frank Morris był najwyraźniej skrępowany. Garbiąc się; i nie patrząc Karen w oczy odparł:

- Przepraszam, że panią niepokoję, pani Lindberg.

Mam nadzieję, że nie wyciągnąłem pani z łóżka i nie postawiłem na nogi Abby.

Karen doskonale pamiętała, że mówiła mu o wyjeździe córki do babci. Najwidoczniej o tym zapomniał, co troszeczkę ją uspokoiło.

- Nie, jeszcze nie spałam.

Nie zamierzała ani zdejmować łańcucha, ani zapraszać go do środka tak długo, póki nie wyjaśni powodu swej wizyty.

Wsunął ręce do kieszeni i wykonał nerwowy ruch.

- Wiem, że się pani dziwi. Ale chodzi o to, że cały czas myślę o aresztowaniu Joego. Nie mieści mi się wprost w głowie, że to on jest winien. Na jednym... eee... na jednym ze szkolnych przedstawień widziałem panią w towarzystwie Neala Rowlanda, więc pomyślałem sobie, że zna go pani na tyle dobrze, żeby... no, nie wiem... jakoś interweniować w sprawie Joego Gardnera. Czy mogłaby mi pani poświęcić kilka minut?

Sprawiał wrażenie tak zakłopotanego, że Karen zrozumiała, ile musiała go kosztować decyzja, by pojawić się o tej porze w jej domu. Odczuła też ulgę na myśl, że nie tylko ją dręczą wątpliwości. Niemniej wciąż się wahała, nie wiedząc, jak wykręcić się od wpuszczenia Franka Morrisa do środka. Przecież nie powie mu, że obawia się, iż to właśnie on jest tym poszukiwanym szaleńcem. Z drugiej strony, pomyślała, napastnik nigdy nie pokazywał ofiarom swej twarzy. Pamiętała, jak Neal mówił, że nawet już dzwoniąc do domu Kathleen Madsen twarz miał zakrytą kominiarką.

- Chwileczkę - powiedziała i poddając się losowi zamknęła drzwi, żeby zdjąć łańcuch.

Wpuściła nauczyciela do domu i ten ruszył za nią do salonu, równie potulnie, jak Joe za Nealem, kiedy Neal prowadził go do samochodu

- Proszę, niech pan siada - powiedziała. - Może napije się pan kawy lub herbaty?

- Och, nie, dziękuję.

Wyraźnie spięty usiadł na krześle, wyjął z kieszeni swoje nieśmiertelne pastylki miętowe i wsunął jedną do ust tak automatycznym ruchem, że Karen wątpiła, by w ogóle zdał sobie sprawę z tego, co zrobił. Ssanie miętówek przypominało nerwowe obgryzanie paznokci. Może właśnie dzięki nim Morris chciał się pozbyć tego przyzwyczajenia? Równie automatycznie poczęstował pastylkami Karen.

Nie lubiła ich. Jak na jej gust były za słodkie.

Słodkie. Nie, mdłosłodkie. Gdzieś już słyszała to określenie. Na widok niewinnie wyglądającego, maleńkiego pudełeczka w dłoni Morrisa ogarnęła ją panika. Zgodnie z oświadczeniem jednej z ofiar, oddech gwałciciela był właśnie mdłosłodki.

A może to ona zaczyna już tracić zmysły? Fakt, że Frank Morris lubi ssać miętówki, stanowi bardzo nikłą poszlakę. Byłoby straszne, gdyby domyślił się, że Karen się go boi.

Ale już lepsze to, niż okazać się głupią, przemknęło jej przez myśl.

Z pewnością nie może skorzystać z telefonu w salonie; aparat stał na małym stoliku, tuż za nauczycielem matematyki. Musi zatem przeprosić gościa i wyjść do kuchni. Gdyby usłyszał jej rozmowę, wyjaśni, że dzwoniła do Neala, bo chciała mu powiedzieć, że on, Frank Morris, ma do niego jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę.

Pokonując strach, popatrzyła nauczycielowi w oczy; w oczy o brązowych źrenicach.

- Na pewno nie chce pan niczego do picia? A więc nastawię wodę tylko dla siebie.

- Nie, na pewno. - Wyglądał zwyczajnie i niegroźnie.

- Proszę tu chwilę poczekać - powiedziała, siląc się na uśmiech.

Nie wstał, nie wykonał najmniejszego ruchu, żeby ją zatrzymać w pokoju. Okłamywała siebie, że jest spokojna, że serce bije jej normalnym rytmem.

W kuchni odkręciła kran, żeby zagłuszyć dźwięk wykręcania numeru i własnego głosu. Podeszła do telefonu.

Kiedy jednak podniosła słuchawkę, panowała w niej głucha cisza.

Och, Boże, pomyślała.

I wtedy rozległa się muzyka.

Z rozmieszczonych w salonie głośników popłynął dźwięczny głos Mary Chapin Carpenter,

Frank Morris chce, żeby mu zatańczyła.


Rozdział 14

Neal nie wiedział, dlaczego tak niepokoi go myśl o aresztowaniu Joego Gardnera. Od pierwszej chwili nie uważał go za podejrzanego,, przede wszystkim ze względu na budowę ciała. Po raz dwunasty chyba w ciągu ostatniej półgodziny odchylił się na krześle do tyłu i rozmyślał o trenerze szkolnej drużyny.

Był on silny, i co do tego nie było wątpliwości. Nie był tak olbrzymi, żeby od razu wywrzeć na ofierze wrażenie, ale wystarczająco wysoki, by go sobie zapamiętała. Do licha, przestraszona kobieta ma skłonność do wyolbrzymiania wzrostu napastnika; a im więcej o nim myśli, tym potworniejszy jawi się w jej wspomnieniach.

Problem jednak polegał na tym, jak pogodzić to z faktem, że każda ze zgwałconych kobiet wahała się chwilę, zanim stwierdziła, że był wysoki i obdarzony straszliwą siłą?

- Na litość boską - odezwał się Joe, przeczesując palcami włosy. - Ta kobieta po prostu bardzo mi się spodobała, więc zaproponowałem jej spotkanie. Zachowałem się chyba nie całkiem jak dżentelmen, ale... Do diabła, zapomniałem, że była jedną z tych kobiet... Spotkaliśmy się tylko raz, kilka tygodni temu, gdy pełniła dyżur. - Opuścił rękę. - Obiecała ze mną zatańczyć i dzisiaj jej tylko o tym przypomniałem. Czy to zbrodnia?

W jego głosie zabrzmiał błagalny toń.

- Czy pan jej dzisiaj dotknął? - zapytał Neal z niewzruszoną twarzą.

- Przysięgam, nie tknąłem jej nawet palcem! Nie tknąłem jej palcem! - Wzburzył sobie włosy. - Boże! Nie mogę uwierzyć, że to nie sen!

Jak na wyczucie Neala, Joe mówił to wszystko w sposób bardzo przekonujący. Żeby dać mu chwilę wytchnienia, Neal podszedł do maszynki do parzenia kawy. Napój wprawdzie był lekko stęchły, ponieważ automat od dawna stał nie używany, ale Neal gwałtownie potrzebował kofeiny. Dłużej niż zwykle mieszał w kawie mleko, które również za długo stało w niewielkiej lodówce.

Joe nie chciał kawy. Wiercił się nerwowo na brzeżku twardego krzesła, stukał palcami po kolanie i zmieniał nogi, zakładając to lewą na prawą, to znów prawą na lewą. Był spięty i zdenerwowany.

Ale czy można mu się dziwić? - pomyślał Neal. Grozi mu więzienie za czyny, których, jak zaklinał się na wszystkie świętości, nie popełnił.

Kiedy Neal, trzymając w dłoni filiżankę, usiadł na skraju biurka, Joe gwałtownie podniósł głowę. Na chwilę z jego twarzy zniknęło znużenie i lęk.

- Po co miałbym gwałcić kobiety? Nie jest jeszcze ze mną tak źle, żebym sobie jakiejś nie znalazł. Zazwyczaj szukam takich, które chcą trwalszego związku, nie tych na jeden raz. - Gdy się prostował, zaskrzypiało pod nim krzesło. Znów odchylił się do tyłu, lecz szybko zmienił zdanie i pochylił się jednak do przodu. - Kiedy zobaczyłem Chelsea, po prostu się nie zastanawiałem. Wcześniej pytałem jej siostrę, czy Chelsea ma męża lub chłopaka. Kiedy powiedziała mi, że nie, pomyślałem, że warto spróbować.

Neal skinął lekko głową, a zachęcony tym Joe zaczął mówić jeszcze szybciej.

- Przecież na parkingu paliły się latarnie. Wokół było wielu ludzi. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogę ją aż tak przestraszyć! Gdybym chciał ją zaatakować, na pewno nie robiłbym tego w szkole, na oczach wszystkich dzieciaków! Przecież to szaleństwo!

- Tak - przyznał Neal. - To szaleństwo.

- Boże! - Na twarzy Joego znów pojawiła się rozpacz. - Naprawdę pan sądzi, że to ja?

- Tak twierdzi panna Cahill.

- A więc jestem oskarżony i przesłuchiwany.

- Panie Gardner - powiedział Neal cierpliwie. - Już któryś raz z rzędu powtarzam panu, że powinien pan skontaktować się z adwokatem. On powie, jakie przysługują panu prawa.

Nauczyciel skulił się i spuścił głowę.

- Dobrze - powiedział w końcu. - Skontaktuję się z adwokatem. Czy jest tu książka telefoniczna?

Neal pchnął ku niemu opasły tom.

- O tej porze może pan mieć niejakie kłopoty. Może rano...

Joe sprawiał wrażenie, jakby słowa policjanta do niego nie docierały. Tak szybko i gorączkowo kartkował książkę, że przedarł stronicę. Ręce mu się trzęsły, wreszcie spojrzał na Neala przekrwionymi oczami.

- Muszę zapalić, a papierosy zostawiłem w szkole. Czy pan pali?

- Niestety, nie - odparł Neal, zeskakując z biurka. - Ale może uda mi się coś zorganizować.

W sąsiednim pokoju czekał DeSalsa, który miał odwieźć podejrzanego do więzienia okręgowego. Neal posłał go do pokoju jednej z palących urzędniczek, żeby sprawdził, czy nie zostawiła przypadkiem na biurku paczki.

- Byłą w górnej szufladzie - wyjaśnił młody policjant, wręczając Nealowi papierosy i tanią zapalniczkę.

- Przypomnij mi, żebym zwrócił jej, pieniądze - powiedział Neal. - Dzięki.

Joe Gardner potrzebował dużo więcej papierosów, niż zostawiła urzędniczka. Neal rzucił mu paczkę, podał ogień, ale zapalniczkę schował do kieszeni. Podsunął mu również plastikowy kubek, który miął służyć za popielniczkę.

Joe łapczywie zaciągnął się dymem.

- Dziękuję. Dopiero w takich sytuacjach widzę, jak jestem uzależniony od nikotyny. - Roześmiał się niewesoło. - W takich sytuacjach... Nigdy jeszcze nic podobnego mi się nie przytrafiło! - Drżącą ręką włożył papierosa do ust i mocno się zaciągnął. - No dobrze. Co to ja miałem zrobić? Aha, adwokat. Tak, no to do dzieła. - Położył książkę na kolanach i zaczął ją wertować. - A może pan zna dobrego adwokata? Chyba że nie wolno wam nikogo polecać.

Neal skrzywił się, gdy dotarła do niego chmura tytoniowego dymu, i przesunął krzesło. Oficjalnie palenie w budynku policji było wzbronione. Urzędniczka, do której należały papierosy, paliła zawsze na dworze, podczas przerw. Neal nie palił i kompletnie nie rozumiał tego nałogu. Myśl o całowaniu pachnącej dymem tytoniowym kobiety była dla niego nad wyraz nieprzyjemna.

Cholera!

Doznał nagle zapierającego dech w piersiach olśnienia.

Musiał odwołać się do nadludzkich wręcz sił, żeby nadać swemu głosowi naturalne brzmienie.

- Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek widział pana z papierosem w ustach. Czy próbuje pan rzucić palenie?

Joe strząsnął popiół do kubka.

- Przy chłopcach staram się nie palić. Bez przerwy przecież mówię im o treningach i diecie, więc gdybym na ich oczach palił, popełniałbym wychowawcze samobójstwo! Ale fakt, raz czy dwa myślałem o rzuceniu palenia...

Urwał i wykrzywił usta, jakby przypomniał sobie, że w tej chwili problem nałogu jest jego najmniejszym zmartwieniem.

Tknięty nagłą myślą Neal zerwał się na równe nogi.

- A czy tej jesieni próbował pan rzucić palenie? - zapytał cicho i dobitnie, tak żeby nie było najmniejszych wątpliwości co do sensu zadanego pytania. - Mniej więcej w ciągu ostatnich tygodni?

- Nie. Nawet w ciągu ostatnich dni! Czy to takie ważne?

- Nie, nie. DeSalsa! - zawołał Neal. W drzwiach pojawił się policjant.

- Tak?

- Pilnuj pana Gardnera - polecił, chwycił ze stołu notatnik i pobiegł do aparatu telefonicznego w sąsiednim pokoju.

Był zbyt poruszony, żeby usiąść. Kartkował notatnik, aż trafił wreszcie na odpowiednią stronę. Kiedy wystukał wreszcie numer Kathleen Madsen, okazało się, że telefon jest zajęty.

Niech to piekło pochłonie! Odłożył z trzaskiem słuchawkę i klnąc pod nosem, ponownie otworzył notes. Znalazł numer Lisy Pyne i zaczął naciskać klawisze. Telefon dzwonił i dzwonił. Neal krążył niespokojnie wokół stołu - odchodził na tyle, na ile pozwalała długość kabla, i mruczał pod nosem:

- Odbierz. Odbierz. Cholera jasna, odbierz.

- Halo? - Głos w słuchawce był zaspany, ale czujny.

- Tu Rowland - powiedział bez wstępu. - Panno Pyne, czy przypadkiem nie zauważyła pani, że gwałciciel pali papierosy?

- Zauważyłam...? - Nastąpiła chwila ciszy, podczas której nauczycielka najwyraźniej się rozbudziła. - Nie wiem. Sama palę.

- Przepraszam, że zakłóciłem spokój - powiedział i odłożył słuchawkę.

Znów zadzwonił do Kathleen Madsen. Telefon wciąż był zajęty.

- Do licha - mruknął.

Przechadzał się po pokoju i zastanawiał, czy zdoła dowiedzieć się czegoś od Chelsea Cahill. Może już tak się zasugerowała, że nie wpadnie jej do głowy nic, co mogłoby oczyścić z zarzutów trenera?

Coraz bardziej niepokoiła go świadomość, że Karen jest w domu sama. Dlaczego tak pochopnie odwołał DeSalsę? Postanowił do niej zadzwonić i upewnić się, że wszystko jest w porządku.

Jej telefon również był zajęty. Pomyślał, że Karen rozmawia pewnie ze swą rozhisteryzowaną przyjaciółką, której potrzebne były słowa otuchy. A Karen, mimo że tak wojownicza, potrafiła okazać współczucie i wyrozumiałość. Ale w tej chwili z całej duszy pragnął, żeby skończyła już rozmawiać. Toni Santos właśnie tego dnia opuściła szpital i natychmiast poleciała samolotem do Kalifornii, gdzie mieszkali jej rodzice. Miał nawet gdzieś zapisany numer ich telefonu. Czy dziewczyna ciągle jeszcze ma druty na szczęce? Neal nie pamiętał, kiedy lekarze mieli zamiar je zdjąć.

Ponownie spróbował połączyć się z Kathleen Madsen. Ku jego uldze tym razem telefon nie był zajęty i odebrał go syn. Kiedy Neal poprosił do telefonu jego matkę, chłopak wrzasnął:

- Mamo!

W chwilę później w słuchawce rozległ się jej głos. Pobrzmiewały w nim nuty niepokoju.

- Halo?

Neal się przedstawił.

- Pani Madsen, czy pani zauważyłaby, gdyby napastnik palił papierosy?

. Tym razem nie było najmniejszego wahania.

- Pewnie. Natychmiast bym się zorientowała - oświadczyła stanowczo. - Sama nie palę, a wie pan, że od palacza zawsze czuć tytoń. Pamiętam tylko, że on pachniał jakoś tak dziwnie słodko. Ale o tym już mówiłam, prawda? Był to bardzo delikatny zapach i nie przypominał zupełnie zapachu papierosów. Jestem pewna, że ten człowiek nie pali.

Neal poczuł paraliżujący strach.

- Dziękuję.

- Czy coś się stało? - zapytała drżącym głosem. - Gzy już go pan znalazł?

Powinien był skłamać, ale tak panicznie bał się o Karen, że nie bawił się w wymyślanie wiarygodnych historyjek.

- Myślę, że aresztowałem właśnie niewłaściwą osobę - odparł szczerze.

Przez otwarte drzwi do swego gabinetu widział, jak Joe Gardner wypuszcza z ust niebieskie kółka cierpkiego dymu. Starał się myśleć rozsądnie. On sam nigdy nie wyczuł u Gardnera dymu papierosowego, ale też nigdy nie zbliżał się do niego bliżej niż na metr. A kiedy go aresztował, głowę zaprzątały mu inne sprawy.

Jeśli Kathleen Madsen ma rację, to nie Joe Gardner jest poszukiwanym zboczeńcem. A jeśli nie on, to...

Boże, jeśli nie on, to jest nim któryś z pozostałych mężczyzn z listy! A wszyscy widzieli, jak szef policji aresztuje Gardnera. Gwałciciel doskonale wie, że Karen jest w domu sama.

Neal zaklął, gwałtownie podniósł słuchawkę i ponownie wystukał jej numer. Wciąż zajęty.

W chwilę później zamknął Joego w celi, pobiegł do samochodu, włączył syrenę oraz migające światła i gwałtownie wyjechał z parkingu.

Boże, Boże, Boże.

Było to jak litania i modlitwa. W słowach tych zawarł się cały jej strach.

Kuchnia zamieniła się w ślepy zaułek. Karen wprawdzie nigdy nie myślała o niej w taki sposób, ale tak właśnie teraz było.

Odwróciła się gwałtownie. W drzwiach stał Frank Morris i blokował wyjście. Żeby uciec bocznymi drzwiami, musiała go minąć.

Wyglądał normalnie, jak zawsze. Chciała otworzyć usta i powiedzieć obojętnym tonem, że bardzo lubi Mary Chapin Carpenter. Chciała zachowywać się tak, jakby pomysł, że to on jest gwałcicielem, nawet nie zaświtał jej w głowie.

Ale w tej samej chwili ujrzała nóż. .

Trzymał go niedbale. Myśliwski nóż o straszliwej klindze, połyskliwej i gładkiej.

- Frank... - powiedziała i cofnęła się o krok.

On powoli ruszył w jej stronę; mężczyzna tak nijaki, że gdyby nie stał tuż przed nią, nie potrafiłaby nawet opisać jego twarzy.

- Frank, chyba nie zamierza pan tego zrobić. Kolejny krok do tyłu. Do kredensu, w którym trzymała

- noże do krojenia mięsa, miała daleko. Zresztą nie odważyłaby się zbliżyć do Franka na tyle blisko, żeby zadać cios.

W porządku. Opanowując rozdygotane nerwy, starała się myśleć rozsądnie. Czym może się obronić? Opierając się dłonią o krawędź zlewu, cofnęła się jeszcze bardziej.

W ostrzu noża jaskrawo odbijało się światło lampy. Oczy Franka lśniły niczym wypolerowana, zimna stal i Karen przypomniała sobie słowa Lisy lub Chelsea: „Nigdy nie zapomnę jego oczu".

Ale tym razem pozwolił jej ujrzeć swą twarz. A to by znaczyło, że nie ma zamiaru puścić jej żywej.

- Frank. - Mimo straszliwego napięcia głos miała trzeźwy i rozsądny. - Nie rób tego. Przecież wiesz, jak bardzo cię lubię. Jeśli odłożysz nóż, zrobię wszystko, żeby ci pomóc.

Namacała dłonią wysokie drzwi spiżarki, otworzyła je kopnięciem i chwyciła szczotkę na długim kiju. W głowie błysnęła jej obłąkana myśl: Nigdy nie przykładałam wagi do domowego sprzętu, a teraz moje życie zależy od głupiej szczotki!

Frank zbliżał się nieustępliwie i Karen przywarła plecami do ściany. Ponownie próbowała przemówić mu do rozsądku.

- Mark Griggs okropnie mnie wystraszył. Tak się ucieszyłam na twój widok. Uratowałeś mi życie. Powiedziałam o tym policji. To będzie okoliczność łagodząca.

On odpowiedział równie rozsądnie i spokojnie:

- Wieczór spędziłaś ze mną, ale poszłaś z Gardnerem. Kobiety zawsze tak robią.

Choć czuła dławienie w gardle, powiedziała:

- Wolałabym zatańczyć z tobą, ale przecież mnie nie poprosiłeś.

Mówiąc to, cały czas przesuwała się wzdłuż ściany, aż w końcu znalazła się w kącie. Frank stał zaledwie metr od niej.

- No cóż, możesz teraz dla mnie zatańczyć - oświadczył zatroskanym głosem ojca, który martwi się, czy jego córka wystarczająco dobrze opanowała wzory matematyczne. - Możesz teraz wynagrodzić mi to, że postawiłaś przeciw mnie na nogi całe miasteczko.

Mogę zatańczyć, pomyślała, i zyskać na czasie. Jeśli Neal się domyśli, jeśli przyjedzie na pomoc...

Boże, jak bardzo chciała w to wierzyć! Ale to niemożliwe. Dlaczego niby Neal miałby być jasnowidzem? Może polegać tylko na sobie. Gra na zwłokę nie ma sensu.

- Nie - odparła prawie z żalem. - Nie mogę dla ciebie zatańczyć. Powinieneś był poprosić mnie o to w szkole. Wtedy bym zatańczyła.

Rzucił się na nią tak nagle, że mogła zareagować jedynie odruchowo. Dźgnęła na oślep kijem od szczotki i trafiła go w szyję. Zakrztusił się i odskoczył do tyłu. Karen podjęła wędrówkę wzdłuż ściany, starając się dotrzeć do drzwi.

Wydając nieartykułowane dźwięki, ponowił atak. Karen znów zamachnęła się szczotką i cofnęła kilka kroków. Frank postępował za nią na ugiętych nogach, niczym kot za myszą. Nie spuszczając z niego oczu, Karen uparcie zdążała do drzwi.

Dobrze, w lewo, pomyślała. Kiedy już dojdę do tych drzwi...

To co wtedy? Znów ogarnęło ją przerażenie. Nie będzie miała czasu ich otworzyć. Po powrocie do domu zamknęła je na zasuwę i łańcuch. Teraz przeklinała swą zapobiegliwość. Zanim upora się ż drzwiami, Frank ją dopadnie.

- Jeśli nie zatańczysz, zrobię ci krzywdę - ostrzegł.

Czyż miała inne wyjście, jak bezradnie wycofywać się do salonu, gdzie z głośników płynął głos Mary Chapin Carpenter? Strach stopniowo zamieniał się w odrętwiającą rozpacz. Teraz myślała już wyłącznie o Nealu. O Nealu, który sądził, że zawiódł żonę i który będzie przekonany, że zawiódł również ją, Karen, kiedy wreszcie znajdą w salonie jej zwłoki.

Nie, nie wolno ci się poddać. Wybij okno, pomyślała. Krzycz.

Ale czy przez gęste zarośla ktokolwiek usłyszy jej wołanie?

Była bliska histerii. Frank zamierzał ją zabić; wyczytała to z jego oczu. Celował nożem w jej gardło i piersi.

Wpadła na stolik do kawy i okrążyła go. Abby! - pomyślała ze straszliwym bólem i miłością. Neal. Boże, ale ze mnie tchórz. A myślałam, że jestem taka dzielna, gotowa na każde ryzyko.

Dopiero teraz pojęła, że zawsze podejmowała tylko taką walkę, w której była pewna zwycięstwa.

Poczuła, że ogarnia ją złość. Czyżby zamierzała położyć się i umrzeć tylko dlatego, że Frank Morris wymachuje przed nią nożem? Na Boga, nie da mu satysfakcji, że z taką łatwością ją zastraszył.

Stanęła przy małym stoliku, wypuściła z rąk szczotkę i chwyciła wysoką figurkę z hebanu, przedstawiającą afrykańską kobietę z koszykiem na głowie. Ciężki przedmiot świsnął w powietrzu, kierując się prosto w głowę Franka. Ten w ostatniej chwili uchylił się przed nadlatującym pociskiem i rzeźba wyrżnęła w ścianę.

- Prędzej w piekle zgaśnie ogień, nim ci zatańczę! - zawołała.

Wyrwała z kontaktu wtyczkę, chwyciła lampę i cisnęła nią we Franka. Przedmiot trafił go w bok głowy i z trzaskiem upadł na podłogę u jego stóp.

- Ty suko! - zawył i z pochyloną głową ruszył do przodu.

Karen skryła się za kanapą, porwała z podłogi szczotkę i znów zadała nią cios. Klinga noża rozcięła kawałek kija, lecz zanim Frank zdążył wykonać kolejny ruch, Karen zaczęła ciskać w niego książkami, które brała z półki.

Frank miotał teraz przekleństwa, a ona nie pozostawała mu dłużna. Kopała meble, zastawiając mu drogę, ciskała w niego wszystkim, co wpadło jej w ręce, od poduszek z kanapy zaczynając, a na stojącej na pianinie wazie kończąc.

W pewnej chwili potknęła się o poduszkę i upadła.

Frank chwycił nóż obiema rękami i rzucił się w jej stronę, celując w brzuch. Ostatkiem sił przetoczyła się na bok i kopnęła go w nogi. Zanim zdążył odzyskać równowagę, zerwała się z podłogi i pchnęła na niego kanapę.

- Ty dziwko! - zawył i ponowił atak.

Okrążyła pianino. Z trudem chwytała powietrze, przed oczami miała już mroczki, a z głośników nieustannie płynęła muzyka. Mary śpiewała o tym, jak wymykała się z objęć kolejnych kochanków. Karen spostrzegła, że Frank również zaczyna tracić siły. Ręce mu drżały, zadawane na oślep ciosy były coraz bardziej chaotyczne. Niemniej każdy z nich mógł dosięgnąć celu, bo chwilami ostrze noża błyskało niebezpiecznie blisko jej twarzy. Kiedy pchnęła w jego stronę stojący przy pianinie taboret i rozpaczliwie rozglądała się za kolejnym przedmiotem, którym mogłaby w niego rzucić, spostrzegła, że ma ręce we krwi. Nawet nie zauważyła, kiedy ją zranił.

Żeby tylko ta muzyka przestała grać! Po jakie licho kupowała sprzęt z autorewersem? Chwyciła magnetofon i cisnęła nim we Franka. Piosenka urwała się w pół tonu.

Czyżby jednak muzyka dalej brzmiała? Oszołomiona popatrzyła na rozbity magnetofon i dopiero wtedy uświadomiła sobie, że zza okna dobiega zawodzenie syreny.

- Neal! - krzyknęła w chwili, gdy twarz Franka wykrzywił grymas demonicznej nienawiści.

Rzucił się gwałtownie w jej stronę, celując w szyję.

Poczuła na karku ukłucie i upadła. Czy to nie powinno bardziej boleć? - zastanawiała się irracjonalnie.

Słyszała własny głos wołający Neala, mieszający się z zawodzeniem syreny i łoskotem, kiedy ktoś wdzierał się przez okno do pokoju.

Pochylony nad nią Frank przytykał do jej gardła czubek noża. Jego ręce drżały.

- Zabiję ją! - krzyczał. - Zabiję! Zrobię to!

Karen leżała bez ruchu, wstrzymując oddech. Spojrzała w bok. Na pobojowisku, w jakie zamienił się salon, w odległości niecałego metra od niej, stał na szeroko rozstawionych nogach Neal. W obu dłoniach ściskał pistolet skierowany w głowę Franka.

- Tknij ją tylko, a umrzesz! - wycedził przez zęby.

- Nie ruszaj się, bo pociągnę za spust. Odrzuć ten cholerny nóż. Rzuć go! Natychmiast!

- Zabiję ją!

- A więc i ty umrzesz - obiecał Neal.

Karen, żeby nie stracić przytomności, musiała zaczerpnąć powietrza. W tej samej chwili poczuła na gardle mocniejszy nacisk ostrza. Zamknęła oczy i modliła się. Gdyby tylko dostała jeszcze jedną szansę; w imię Abby, w imię Neala.

Sekundę później zadźwięczał rzucony na podłogę nóż i Frank wstał.

- Nie strzelaj - powiedział, podnosząc ręce do góry.

- Mimo że to suka, nie chciałem jej skrzywdzić. Chciałem tylko, żeby mi zatańczyła.

Neal stanął przy Karen i cisnął Frankiem Morrisem o ścianę, po czym wykręcił mu do tyłu ręce i skuł je kajdankami.

- Chciałem tylko, żeby mi zatańczyła!

- Masz prawo milczeć... - zaczął Neal.

Karen ogarnęła apatia. Nie była w stanie zrobić najmniejszego ruchu, choć zdawała sobie sprawę, że powinna wstać. Za oknem zawyła kolejna syrena. I następna. Wydawało się jej, że upłynęła zaledwie sekunda, gdy w oknie pojawił się kolejny policjant.

Zaklął i Karen teraz dopiero uświadomiła sobie, że jej salon został kompletnie zniszczony. W następnej chwili policjant był już w środku, na rozkaz Neala chwycił Franka za kołnierz i ruszył z nim w stronę drzwi.

Neal opadł na kolana obok Karen.

- Odezwij się - powiedział ochrypłym, drżącym głosem. - Powiedz, że nic ci nie jest. Że tylko odpoczywasz.

- Odpoczywam - odparła posłusznie.

- Cholera! - Wodził dłońmi po jej ciele. - Tylko nie zemdlej!

- A kto mówi, że zemdleję? - Bolał ją kark, przedramię paliło żywym ogniem, ale już czuła się trochę lepiej. - Jeśli się trochę odsuniesz, to usiądę.

Delikatnie pomógł jej wstać. Przesunęła się nieco i oparła plecami o pianino. Dom był pełen policjantów. Lekarz, ignorując Neala, oczyścił Karen ranę i założył opatrunek.

- Lepiej nie patrz - burknął Neal. - Ten drań zniszczył ci salon.

- Akurat! - odparła Karen z dumą. - To moje dzieło! Nie miałam ochoty tańczyć, więc powiedziałam, żeby wynosił się do wszystkich diabłów. Jestem pewna, że nieźle oberwał.

- Chryste Panie! - Neal wziął Karen w objęcia. Poczuła, że po ciele przechodzi mu dreszcz. Trzymał ją tak mocno, że prawie sprawiał ból, ale jego ramiona były jedynym miejscem na świecie, w którym pragnęła przebywać. - Myślałem już, że cię straciłem - powiedział głucho.

Wtulając twarz w jego ramię, szepnęła:

- Cały czas myślałam o tobie. Byłam bliska szaleństwa, kiedy myślałam, że nigdy się nie dowiesz...

- Czego się nie dowiem?

Odsunął ją od siebie i popatrzył na nią z takim lękiem i wdzięcznością, że ż łatwością powiedziała mu to, co od dawna chciała mu wyznać:

- Że kocham cię, mimo że jesteś staromodny, uparty i uważasz się za mądrzejszego ode mnie.

Neal omal się nie roześmiał, ale w jego oczach nadal malował się strach.

- Myślę, że z uparciuchem poradzi sobie tylko inny Uparciuch. Może właśnie zostaliśmy stworzeni dla siebie? Masz ochotę na dziesięć lub dwanaście rund? A może uda się nam wytrzymać z sobą czterdzieści lub pięćdziesiąt lat?

Karen była świadoma, że dwaj przebywający w salonie policjanci uśmiechają się. Lekarz puścił do niej oko i cofnął się pod ścianę, a dla niej istniał tylko klęczący obok mężczyzna.

- Jeśli to propozycja, to odpowiadam: tak. To wszystko, co była w stanie powiedzieć. Uśmiech Neala zbladł. Na jego twarzy pojawił się wyraz tak głębokiej miłości, że Karen zakręciło się w głowie.

W tej samej chwili Neal znalazł jej wargi. Poczuła, jak ogarnia ją radość, czułość i uczucie triumfu, gorące i słodkie. Więc jednak dostała szansę. Oboje dostali szansę. Zarzuciła Nealowi ramiona na szyję i mocno go pocałowała;

Zgromadzeni w pokoju policjanci zaczęli klaskać.


Epilog

Neal usiadł wygodnie na krześle i obserwował z uśmiechem, jak jego przyszła żona czaruje ludzi, których niedawno jeszcze kompletnie ignorowała. Działo się to dwa dni przed wyborami, podczas kolacji wydanej w Klubie Rotariańskim.

Ubrana w czerwoną sukienkę, której widok nasuwał mu zawsze cudowne wspomnienia, Karen weszła na drewniane podium i pochyliła do przodu nad mównicą. Niemal zniewoliła wzrokiem zgromadzonych.

- Podstawową sprawą jest porozumiewanie się - oznajmiła. - Rada szkoły reprezentuje ogół, ale jak może go reprezentować, skoro jej członkowie nie wiedzą, czego chce cała społeczność? Ta ulica jest oczywiście dwukierunkowa, ale jak możemy podejmować wiążące decyzje, skoro nie jesteśmy zapraszani na zebrania, skoro nikt nie zwraca się do nas o wyrażenie opinii, skoro nikt nawet nie trudzi się informować nas, jakie problemy stoją przed okręgiem szkolnym? Sądzę jednak, że możemy poszerzyć ulicę przynajmniej z jednej strony. Myślę też, że administracja i rada szkoły podejmą energiczniejsze działania, żeby zachęcić społeczność do współudziału przy podejmowaniu decyzji.

Obrzuciła wzrokiem siedzących po obu stronach długiego stołu biznesmenów.

- Wielu z was zna mnie bardzo dobrze. Jestem przekonana, że nikt ze zgromadzonych na tej sali nie zaprzeczy, że jestem specjalistką od porozumiewania się. Może nie zawsze podoba się wam to, co mówię, ale ja mówię wszystko otwarcie, bez względu na to czy zdobędę poklask, czy nie. W jaki inny sposób moglibyśmy nawiązać dialog? Czasami jedynym rozwiązaniem jest tak ostre postawienie sprawy, żeby omawiana kwestia rozpaliła wszystkich do białości. - Karen przesłała słuchaczom krótki uśmiech. - To moja ulubiona rola.

Wśród oklasków, jakie towarzyszyły jej zejściu z mównicy, słychać też było śmiechy. Słuchacze znali Karen aż nadto dobrze i niewątpliwie znajdowały się wśród nich osoby, które jej nie lubiły. Ale miała rację; jeśli nie życzyli sobie, aby administracja przedstawiała im zatwierdzone już decyzje, jeśli chcieli mieć kogoś, kto będzie zadawał pytania w imieniu wyborców, ona jest ich najlepszym kandydatem. A biorąc pod uwagę kilka ostatnich decyzji administracyjnych, Neal gotów był postawić na Karen cały swój majątek.

Wstał, przeciągnął się i patrzył, jak jej przyjaciele, a następnie inni podchodzą do niej, żeby zamienić z nią kilka słów i podziękować za zabranie głosu. Widział, że choć w dalszym ciągu peroruje i wymachuje rękami dla podkreślenia wagi swych słów, to jej uśmiech jest trochę łagodniejszy niż przed dwoma miesiącami. Poza tym dużo chętniej słuchała opinii innych. 1 jeśli nawet nie czyniła tego ze szczerego serca, robiła to bardzo przekonująco.

Neal wykrzywił usta. Wcale by się nie zdziwił, gdyby urzędowanie w radzie szkoły zakończyła fotelem burmistrza. A czy stamtąd daleko do stanowisk na szczeblu stanowym?

- O, pan Rowland - dobiegł go zza pleców czyjś serdeczny głos, - Czy pan również popiera jej kandydaturę?

Neal obejrzał się i ujrzał Pete'a Eksteda, wydawcę „Pilchuck Times".

- Oczywiście - odparł. - Lubię kobiety obdarzone duchem walki. Oczywiście, skoro mam ją poślubić, zawsze można zarzucić mi stronniczość.

- Do licha! - odparł Pete i potrząsnął głową, ale w kącikach jego ust pojawił się lekki uśmiech. - Dottie i ja stawiamy na nią.

- Rozumiem, że pan jest realistą, a ona romantyczką.

- Tak. - Wydawca klepnął Neala w ramię. - Nie zmartwię się, jeśli to ona będzie miała rację.

- Lepiej niech pan jak najszybciej ureguluje rachunki - doradził mu Neal, a kiedy Eksted uniósł brwi, dodał:

- Zanim wybierze się pan na długi, miły urlop, kiedy wyjdzie na jaw pańska stronniczość.

- Moja decyzja nikogo nie zaskoczy. - Pete przeciągnął dłonią po rzedniejących włosach. - Oddam głos na Karen.

- Będzie bardzo zadowolona. Powiem jej o tym - zapewnił go Neal.

Ktoś inny klepnął go w ramię.

- Moje gratulacje! Karen mówiła, że jesteście zaręczeni.

Do gratulacji przyłączyło się kilku innych mężczyzn.

- Jest pan tu jako policjant czy jako narzeczony? - zapytał Darrell Holm, właściciel jedynego w mieście sklepu z meblami. Rubaszność nie zdołała skryć jego niechęci.

Neal rozejrzał się po otaczających go mężczyznach, próbując ocenić, czy wszyscy są do Karen nastawieni równie nieprzychylnie jak Holm. Za jego plecami dostrzegł Karen. Popatrzył na nią przelotnie, ale to wystarczyło, żeby od środka zalała go fala ciepła.

- Powiem panu coś - powiedział, spoglądając Holmowi w oczy. - Pokochałem Karen Lindberg za te cechy jej charakteru, dzięki którym będzie ona również znakomicie funkcjonować w radzie szkoły. Pokochałem Karen za jej obowiązkowość, idealizm, inteligencję i dobroć. A ponieważ zetknąłem się z nią najpierw służbowo, nie potrafię tych dwóch spraw od siebie oddzielić, bez względu na to, czy to się panu podoba, czy nie.

Holm poczerwieniał.

- Czy ja coś mówiłem? - zapytał.

Odwrócił się i stanął oko w oko z Karen. Ta uśmiechnęła się promiennie i podeszła do Neala. Holm zaczął się w popłochu wycofywać. Pete Eksted popatrzył z ukosa na Neala i Karen i rozpoczął ożywioną dyskusję o budowie nowej składnicy złomu.

Karen wzięła Neala pod rękę, odciągnęła go na bok i szepnęła do ucha:

- Czerwienię się.

- Nawet nie wiesz jak - odparł również szeptem.

- Serce bije mi za szybko.

Uśmiechnęła się i ponownie wmieszała w tłum.

Gdy jakiś czas później szli do samochodu, Karen zapytała dziwnym tonem:

- Naprawdę w to wszystko wierzysz?

Neal otworzył przed nią drzwi auta i dopiero wtedy spytał:

- W co?

Karen stała bez ruchu.

- W idealizm, obowiązkowość i... co tam było jeszcze?

Nadeszły już pierwsze listopadowe chłody. Ujmując w dłoń jej podbródek, Neal poczuł, że Karen drży. Mimo że zapadł już zmrok, księżyc i oświetlone okna za ich plecami dawały dosyć światła, żeby dokładnie widział jej delikatną twarz. Była poważna i malował się na niej wyraz oczekiwania.

- Inteligencja i dobroć - podpowiedział. - Czyżbyś w to wątpiła?

W pierwszej chwili się zjeżyła, zaraz jednak zamrugała oczami i uśmiechnęła się z przymusem.

- Może to dziwne, ale nie.

Pochylił głowę, żeby ją pocałować, i zawahał się.

- Opuściłem jedną ważną cechę - dodał.

- O? - Musnęła palcami jego tors. - Jaką?

- Namiętność - powiedział i gorąco pocałował jej usta.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Johnson Janice Kay W ciemnościach nocy
Johnson Janice Kay W ciemnościach nocy
Johnson Janice Kay W ciemnościach nocy
Johnson Janice Kay Gra w szczęście Matka wie lepiej
Janice Kay Johnson W ciemnościach nocy
Harlequin Janice Kay Johnson Her Sister's?by
Janice Kay Johnson With Child
Janice Kay Johnson The Miracle Baby
109 W CIEMNOŚCI NOCY DZIAŁA SZATAN
L J Smith Świat Nocy 02 , Anioł Ciemności, [ Rozdz 1 7 ]
Świat nocy 02 02 Anioł ciemności
Smith Lisa Jane Świat nocy 05 Anioł Ciemności
Smith Lisa Jane Śwat Nocy 2 Anioł CIemnośc(roz 1 7)
Arthur Keri Zew Nocy 05 W objęciach ciemności (Embraced By Darkness)
Jadro Ciemnosci interpretacja tytulu
Wykład Dodat Widocz w nocy
Antologia SF Na krawędzi nocy
Chadda Sarwat Pocałunek anioła ciemności 01 Pocałunek Anioła Ciemności
13 Muzyk nocy

więcej podobnych podstron