Rozdzia艂 II UWI臉ZIENIE I DALSZE ZDRABNIANIE
I oto przed nami - nie, nie wierz臋 w艂asnym oczom - gmach dosy膰 p艂aski, szko艂a, do kt贸rej
Pimko ci膮gnie mnie za r膮czk臋 pomimo p艂acz贸w i protest贸w i w kt贸r膮 wpycha mnie przez
furtk臋. Przybyli艣my akurat podczas wielkiej pauzy, na szkolnym podw贸rku spacerowa艂y w
k贸艂ko istoty po艣rednie, od lat dziesi臋ciu do dwudziestu, spo艤ywaj膮c drugie 艣niadanie, z艂o艤one
z chleba z mas艂em albo z serem. W p艂ocie, okalaj膮cym podw贸rko, by艂y szparki, a przez te
szparki zagl膮da艂y matki i ciotki, nigdy niesyte swych pociech. Pimko z rozkosz膮 wci膮gn膮艂 w
rasowe rurki szkolny zapach.
- Cip, cip, cip - zawo艂a艂. - Malu艣, malu艣, malu艣... A jednocze艣nie jaki艣 kulawy inteligent,
zapewne dy艤urny
nauczyciel, podszed艂 do nas z oznakami wielkiej czo艂obitno艣ci
wzgl臋dem Pimki.
- Profesorze - rzek艂 Pimko - oto ma艂y J贸zio, kt贸rego pragn膮艂bym wpisa膰 w poczet uczni贸w
sz贸stej klasy, J贸ziu, przywitaj si臋 z panem profesorem. Zaraz pogadam z Pi贸rkow-skim, a
tymczasem oddaj臋 go panu, niech si臋 wdro艤y w 艤ycie kole艤e艅skie. - Chcia艂em protestowa膰,
lecz szastn膮艂em nog膮, wietrzyk lekki powia艂, ga艂臋zie drzew si臋 poruszy艂y, a wraz z nimi
p臋czek w艂os贸w Pimki. - Mam nadziej臋, 艤e b臋dzie dobrze si臋 sprawowa艂 - rzek艂 stary pedagog
g艂adz膮c mi臋 po g艂贸wce.
-^- No, a jak tam m艂odzie艤? - zapyta艂 ciszej Pimko. - Widz臋, chodz膮 w k贸艂ko - bardzo dobrze.
Chodz膮, gwarz膮 mi臋dzy sob膮, a matki ich podgl膮daj膮 - bardzo dobrze. Nie ma nic lepszego od
matki za p艂otem na ch艂opca w wieku szkolnym. Nikt nie wydob臋dzie z nich bardziej 艣wie艤ej i
dzieci臋cej pupy ni艤 matka dobrze ulokowana za p艂otem.
- Pomimo to wci膮艤 s膮 za ma艂o naiwni - poskar艤y艂 si臋 kwa艣no nauczyciel. - Nie chc膮 by膰 jak
m艂ode kartofelki. Nasadzili艣my na nich matki, ale i to jeszcze nie wystarcza. Wci膮艤 nie
mo艤emy wydoby膰 z nich 艣wie艤o艣ci i naiwno艣ci m艂odzie艅czej. Nie uwierzy pan kolega, jak
pod tym wzgl臋dem s膮 oporni i niech臋tni. Nie chc膮 wcale.
- Na umiej臋tno艣ci pedagogicznej wam zbywa! - skarci艂 Pimko ostro. - Co? Nie chc膮? Musz膮
chcie膰! Zaraz poka艤臋, jak si臋 pobudza naiwno艣膰. O zak艂ad, 艤e za p贸艂 godziny b臋dzie
podw贸jna dawka naiwno艣ci. Plan m贸j jest nast臋puj膮cy: zaczn臋 obserwowa膰 uczni贸w i dam do
poznania w spos贸b mo艤liwie najbardziej naiwny, 艤e uwa艤am ich za naiwnych i niewinnych.
To ich naturalnie rozj膮trzy, b臋d膮 chcieli wykaza膰, 艤e nie s膮 naiwni, i wtenczas dopiero
popadn膮 w prawdziw膮 naiwno艣膰 i niewinno艣膰, tak s艂odk膮 dla nas, pedagog贸w!
- Czy nie s膮dzi pan jednak - zapyta艂 go nauczyciel - 艤e insynuowa膰 uczniom naiwno艣膰 to
chwyt pedagogiczny cokolwiek niedzisiejszy i anachroniczny?
- W艂a艣nie! - odpar艂 Pimko. - Dajcie mi jak najwi臋cej tych anachronicznych chwyt贸w!
Anachroniczne s膮 najlepsze! Nie ma nic lepszego nad prawdziwie anachroniczny chwyt
pedagogiczny! Te mi艂e male艅stwa, wychowywane przez nas w idealnie nierealnej atmosferze,
t臋skni膮 nade wszystko do 艤ycia i rzeczywisto艣ci i dlatego nic ich tak nie boli jak w艂asna
niewinno艣膰. Ha, ha, ha, zainsynuuj臋 im zaraz niewinno艣膰, zamkn臋 ich w tym dobrodusznym
poj臋ciu jak w pude艂ku i zobaczycie, jacy stan膮 si臋 niewinni!
I schowa艂 si臋 za pie艅 du艤ego d臋bu, nieco na uboczu, a mnie wychowawca wzi膮艂 za r膮czk臋 i
wprowadzi艂 mi臋dzy uczni贸w, zanim zd膮艤y艂em wyja艣ni膰 i zaprotestowa膰. Wprowadziwszy 24
pu艣ci艂 i zostawi艂 w samym 艣rodku.
Uczniowie chodzili. Jedni dawali sobie s贸jki albo prztyczki - inni z g艂owami w ksi膮艤kach kuli
co艣 bez przerwy, palcami zatykaj膮c uszy, jeszcze inni przedrze藕niali si臋 albo podstawiali
nogi, a wzrok ich b艂臋dny i tumanowaty 艣lizga艂 si臋 po mnie nie odkrywaj膮c mego
trzydziestaka. Przyst膮pi艂em do pierwszego z brzegu - przekonany by艂em, 艤e cyniczna farsa
musi si臋 sko艅czy膰 lada chwila.
- Kolega pozwoli - zacz膮艂em. - Jak kolega widzi, nie jestem...
Lecz ten krzykn膮艂 :
- Patrzcie !Novuskolegus! Obskoczyli mnie, kt贸ry艣 wrzasn膮艂 :
- Gwoli艤 jakim z艂o艣liwym kaprysom aury waszmo艣膰 dobrodzieja persona tak p贸藕no w budzie
si臋 pojawia?
Inny znowu pisn膮艂 艣miej膮c si臋 kretynoidalnie:
- Aza艤 amory do jakiej podwiki wstrzyma艂y szanownusa kolegusa? Z a-li艤 zadufa艂y kolegus
opiesza艂y jest?
S艂ysz膮c t臋 pokraczn膮 mow臋 umilk艂em, jakby mi kto j臋zyk skr臋ci艂, oni za艣 nie przestawali, jak
gdyby nie mogli - lecz im okropnie j sze by艂y te wyrazy, z tym wi臋ksz膮 lubo艣ci膮, z maniackim
uporem babrali w nich siebie i wszystko woko艂o. I m贸wili - bia艂og艂owa, niewiasta, podwika,
balwierz, Febus, mi艂osne zapa艂y, skrzat, profcsorus, lekcjus polsku s, idea艂u s, c h u t-n i e .
Ruchy mieli niezdarne - twarze szpikowane i faszerowane - a g艂贸wnym ich tematem by艂y
b膮d藕 to - w m艂odszym wieku - cz臋艣ci p艂ciowe, b膮d藕 to - w starszym - sprawy p艂ciowe, co w
po艂膮czeniu z archaizacj膮 i 艂aci艅skimi ko艅c贸wkami tworzy艂o cocktail wyj膮tkowo wstr臋tny.
Wygl膮dali jak wetkni臋ci w co艣, jak umieszczeni w czym艣 niedobrze, 藕le umiejscowieni w
przestrzeni i w czasie, coraz zerkali na nauczyciela albo na matki za p艂otem, kurczowo1 艂apali
si臋 za pupy, a 艣wiadomo艣膰 ci膮g艂ej obserwacji utrudnia艂a im nawet spo艤ycie 艣niadania.
Wi臋c stan膮艂em jak zbarania艂y w tym wszystkim, nie mog膮c zdoby膰 si臋 na wyja艣nienie i
widz膮c, 艤e farsa wcale nie ma za- 25
miaru si臋 ko艅czy膰. Gdy szkolarze dostrzegli obcego pana, ukrytego za d臋bem, kt贸ry
przygl膮da艂 si臋 im bacznie i wnikliwie, zdenerwowanie ich wzros艂o niepomiernie, rozleg艂y si臋
szepty, 艤e wizytator przyszed艂 do szko艂y, jest za d臋bem i podgl膮da. - Wizytator! - m贸wili
jedni si臋gaj膮c po ksi膮艤ki i ostentacyjnie zbli艤aj膮c si臋 do d臋bu. - Wizytator! - m贸wili drudzy
oddalaj膮c si臋 od d臋bu, lecz i ci, i tamci nie mogli wzroku oderwa膰 od Pimki, kt贸ry dyskretnie
schowany za drzewem pisa艂 o艂贸wkiem na karteczce wyrwanej z blocknoru. - Zapisuje co艣 -
szeptano na prawo i lewo. - Notuje swoje obserwacje. - Wtem Pimko podrzuci艂 im tak
zr臋cznie t臋 karteczk臋, 艤e wygl膮da艂o, jakby wiatr j膮 uni贸s艂. Na karteczce by艂o napisane:
Na zasadzie moich obserwacji, przeprowadzonych w szkole X podczas wielkiej pauzy,
stwierdzam, ze m艂odzie艤 m臋ska niewinna jest f Takie jest moje najg艂臋bsze przekonanie.
Dowodem tego - wygl膮d uczni贸w oraz ich niewinne rozmowy tudzie艤 ich niewinne i przemi艂e
pupy.
T. Pimko
29.IX.193... Warszawa.
Kiedy ta notatka dosz艂a do wiadomo艣ci uczni贸w, zaroi艂o si臋 w szkolnym mrowisku. - My
niewinni? My, m艂odzie艤 dzisiejsza? My, kt贸rzy ju艤 chodzimy na kobiety? - 艢miechy i
艣mieszki ros艂y, gwa艂towne, aczkolwiek sekretne, i zewsz膮d pojawia艂y si臋 sarkazmy. Ach,
naiwny dziadek! C贸艤 za naiwno艣膰! Ha, c贸艤 za naiwno艣膰! Wpr臋dce jednak poj膮艂em, 艤e 艣miech
trwa zbyt d艂ugo... 艤e, zamiast si臋 sko艅czy膰, wzrasta i utwierdza si臋 w sobie, a utwierdzaj膮c si臋
staje si臋 nadmiernie sztuczny w swoim rozw艣cieczeniu. C贸艤 si臋 dzia艂o? Dlaczego 艣miech si臋
nie ko艅czy艂? Dopiero potem zrozumia艂em, jaki to gatunek trucizny wstrzykn膮艂 im diaboliczny
i makiaweliczny Pimko. Albowiem prawda by艂a taka, 艤e te szczeniaki, uwi臋zione w szkole i
oddalone od 艤ycia - by艂y niewinne. Tak, byli niewinni, 26 pomimo i艤 nie byli niewinni! Byli
niewinni w swoim pragnieniu,
aby nie by膰 niewinnymi. Niewinni z kobiet膮 w ramionach! Niewinni w walce i w biciu.
Niewinni, gdy recytowali wiersze, i niewinni, gdy grali w bilard. Niewinni, gdy jedli i spali.
Niewinni, gdy zachowywali si臋 niewinnie. Zagro艤eni bez przerwy 艣wi臋t膮 naiwno艣ci膮, nawet
gdy krew rozlewali, torturowali, gwa艂cili albo przeklinali - wszystko, aby nie popa艣膰 w
niewinno艣膰!
Dlatego ich 艣miech, zamiast ucichn膮膰, r贸s艂 i r贸s艂, jedni powstrzymywali si臋 na razie od
ostrzejszej reakcji, lecz inni nie mogli si臋 powstrzyma膰 - i z pocz膮tku powoli, potem coraz
spieszniej zacz臋li wygadywa膰 najgorsze brudy i wyrazy, jakich nie powstydzi艂by si臋 pijany
doro艤karz. I gor膮czkowo, szybko, po kryjomu wymieniali brutalne przekle艅stwa, wyzwiska i
inne plugastwa, a niekt贸rzy rysowali je kred膮 na p艂ocie w kszta艂cie geometrycznych figur; i w
jesiennym, przejrzystym powietrzu zaroi艂o si臋 od s艂贸w po stokro膰 gorszych ni艤 te, kt贸rymi na
wst臋pie mnie ucz臋stowali. Zdawa艂o mi si臋, 艤e 艣ni臋 - gdy艤 we 艣nie si臋 zdarza, 艤e popadamy w
sytuacj臋 g艂upsz膮 od wszystkiego, co by si臋 da艂o wymarzy膰. Pr贸bowa艂em powstrzyma膰 ich.
- Dlaczego m贸wicie d...? - zapyta艂em gor膮czkowo kt贸rego艣 z koleg贸w. - Dlaczego m贸wicie
to?!
- Milcz, szczeniaku! - odpar艂 ordynus daj膮c mi kuksa艅ca. - To wspania艂e s艂owo! Powiedz je
natychmiast - sykn膮艂 i nast膮pi艂 mi bole艣nie na nog臋. - Natychmiast powiedz je! To jedyna
nasza obrona przed pup膮! Nie widzisz, 艤e wizytator jest za d臋bem i pup臋 nam robi? Ty,
zdechlaku, francuski piesku, je艤eli zaraz nie powiesz najwi臋kszych 艣wi艅stw, zrobi臋 d
korkoci膮g. Hej, Myzdral, chod藕 no, przypilnuj, 艤eby ten nowy zachowa艂 si臋 przyzwoicie. A
ty, Hopek, pu艣膰 w kurs jaki pieprzny kawa艂. Panowie, ostro, bo pup臋 nam zrobiT
Wydawszy te rozkazy ordynarny 艂obuz, zwany przez innych Mi臋tusem, podkrad艂 si臋 pod
drzewo i wyry艂 na nim cztery litery w ten spos贸b, 艤e by艂y niewidoczne dla Pimki oraz dla
matek za p艂otem. Cichy 艣miech, pe艂en skrytej satysfakcji, rozleg艂 si臋 woko艂o, matki za p艂otem
i Pimko za d臋bem tak艤e pocz臋li 艣mia膰 si臋 dobrodusznie s艂ysz膮c 艣miech m艂odzie艤y - i
zapanowa艂 艣miech podw贸jny. Bo m艂odzi z艂o艣liwie 艣mieli si臋, 27
艤e starszych nabrali, a starsi poczciwie 艣mieli si臋 z beztroskiej weso艂o艣ci m艂odych - i obie
pot臋gi zmaga艂y si臋 w cichym powietrzu jesiennym, po艣r贸d li艣ci spadaj膮cych z d臋bu, w rozhoworze
艤ycia szkolnego, a staruszek wo藕ny zgarnia艂 miot艂膮 艣miecie do 艣mietniczki, trawa
艤贸艂k艂a i niebo by艂o blade...
Lecz Pimko za drzewem sta艂 si臋 w mgnieniu oka tak naiwny, 艂obuzy, piej膮ce z uciechy - tak
naiwne, lizusy z nosami w ksi膮艤kach - tak naiwne i w og贸le sytuacja tak wstr臋tnie naiwna, i艤
zacz膮艂em ton膮膰 wraz ze wszystkimi nie wypowiedzianymi protestami. I nie wiedzia艂em, kogo
ratowa膰 - siebie, koleg贸w czy Pimk臋? Nieznacznie zbli艤y艂em si臋 do drzewa i szepn膮艂em:
- Panie profesorze.
- Co? - zapyta艂 Pimko, r贸wnie艤 szeptem.
- Panie profesorze, niech profesor wyjdzie st膮d. Po drugiej stronie d臋bu brzydkie s艂owo
wypisali. I 艣miej膮 si臋 z tego. Niech profesor wyjdzie st膮d.
A gdym szepta艂 w powietrzu te g艂upawe zdania, zda艂o mi si臋, 艤e jestem mistyczny zaklinacz
g艂upoty, i przerazi艂em si臋 w艂asnej pozycji - z d艂oni膮 przy ustach, nie opodal d臋bu, szepcz膮cy
co艣 do Pimki, kt贸ry sta艂 za d臋bem i na podw贸rku szkolnym...
- Co? - zapyta艂 profesor, skulony za drzewem. - Co takiego wypisali?
W oddali zabrzmia艂a tr膮bka automobilu.
- Brzydkie s艂owo! Brzydkie s艂owo wypisali! Niech profesor wyjdzie!
- Gdzie wypisali?
- Na d臋bie. Z drugiej strony! Niech profesor wyjdzie! Niech profesor sko艅czy z tym! Niech
profesor nie daje si臋 nabra膰! Profesor chcia艂 w nich wm贸wi膰, 艤e s膮 niewinni i naiwni, a oni
panu cztery litery wypisali... Niech profesor przestanie si臋 dra艤ni膰. Do艣膰. Nie mog臋 d艂u艤ej
m贸wi膰 tego w powietrzu. Zwariuj臋. Profesorze, niech profesor wychodzi! Do艣膰! Do艣膰!
Babie lato snu艂o si臋 leniwie, gdym tak szepta艂, a li艣cie spada艂y...
28 - Co, co? - zawo艂a艂 Pimko. - Ja mia艂bym zw膮tpi膰
o czysto艣ci m艂odzie艤y naszej ? Przenigdy! Za stary jestem wyga 艤yciowy i pedagogiczny!
Wyszed艂 zza drzewa, a uczniowie widz膮c jego posta膰 absolutn膮 wydali dziki ryk.
- Kochana m艂odzie艤y! - przem贸wi艂, gdy si臋 nieco uciszyli. - Nie s膮d藕cie, 艤e nie wiem, i艤
u艤ywacie mi臋dzy sob膮 nieprzyzwoitych i brzydkich wyraz贸w. Wiem o tym doskonale. Ale
nie obawiajcie si臋, 艤adne, nawet najgorsze, wybryki nie zdo艂aj膮 we mnie naruszy膰 tego
g艂臋bokiego przekonania, 艤e jeste艣cie w gruncie skromni i niewinni. Stary wasz przyjaciel
b臋dzie was mia艂 zawsze za czystych, skromnych i niewinnych, zawsze wierzy膰 b臋dzie w
wasz膮 skromno艣膰, czysto艣膰 i niewinno艣膰. A co do brzydkich wyraz贸w, wiem, 艤e powtarzacie
je nie rozumiej膮c, ot, dla popisu, pewnie kt贸ry艣 nauczy艂 si臋 ich od s艂u艤膮cej. No, no, nic w tym
nie ma z艂ego, przeciwnie - niewinniejsze to, ni艤 wam si臋 zdaje.
Kichn膮艂 i wytar艂szy nos z zadowoleniem, skierowa艂 si臋 do kancelarii pogada膰 z dyr.
Pi贸rkowskim w mej sprawie. A matki i ciotki za p艂otem wpad艂y w zachwyt i bior膮c si臋 w
ramiona powtarza艂y: - C贸艤 za wytrawny pedagog! ^Pupci臋, pupci臋, pupci臋 maj膮 male艅stwa
nasze! -*- Lecz 艣r贸d uczni贸w przemowa jego wywo艂a艂a konsternacj臋. Oniemieli patrzyli za
odchodz膮cym Pimk膮, dopiero gdy znikn膮艂, posypa艂 si臋 grad z艂orzecze艅. - S艂yszeli艣cie? -
rykn膮艂 Mi臋tus. - Jeste艣my niewinni! Niewinni, psiakrew, cholera, zaraza! On my艣li, 艤e
niewinni jeste艣my - za niewinnych nas ma! Ci膮gle ma nas za niewinnych! Za niewinnych! - i
nie m贸g艂 艤adn膮 miar膮 wyzwoli膰 si臋 z tego wyrazu, kt贸ry go p臋ta艂, kr臋powa艂, zabija艂,
unaiwnia艂 jako艣, uniewinnia艂. Wtedy jednak t臋gi, wysoki m艂odzieniec, zwany przez koleg贸w
Syfonem, jak gdyby z kolei wpad艂 w naiwno艣膰, kt贸ra rozszala艂a si臋 w powietrzu, gdy艤
powiedzia艂 niby to do siebie, ale tak, 艤e wszyscy s艂yszeli - w powietrzu jasnym, przejrzystym,
gdzie g艂os d藕wi臋cza艂 jak dzwonki kr贸w w g贸rach:
- Niewinno艣膰? Dlaczego? W艂a艣nie niewinno艣膰 jest zalet膮... Trzeba by膰 niewinnym...
Dlaczego?
Zaledwie powiedzia艂. Mi臋tus przy艂apa艂 go w tym.
- Co? Uznajesz niewinno艣膰?
I cofn膮艂 si臋 o krok, tak jako艣 g艂upio to zabrzmia艂o. Lecz Syfon, podra艤niony, przy艂apa艂 go w
tym.
- Uznaj臋! Ciekawe, dlaczego nie mia艂bym uznawa膰? Nie jestem pod tym wzgl臋dem tak
dziecinny.
Mi臋tus, podra艤niony, porwa艂 si臋 do kpiny w powietrzu echowym.
- S艂yszeli艣cie? Syfon jest niewinny! Ha, ha, ha, niewinny Syfon!
Pad艂y wykrzykniki:
- Syfonus niewinnus! Azali zadufa艂y Syfon nie zna bia艂og艂owy?
Posypa艂y si臋 spro艣ne koncepty na mod艂臋 Reya i Kochanowskiego i znowu 艣wiat sta艂 si臋 na
moment zbabrany. Syfona jednak podra艤ni艂y koncepty i zawzi膮艂 si臋.
- Tak, niewinny jestem - wi臋cej powiem, jestem nieu艣wiadomiony i nie pojmuj臋, czemu
mia艂bym wstydzi膰 si臋 tego. Koledzy, 艤aden z was chyba powa艤nie nie twierdzi, 艤e brud jest
lepszy od czysto艣ci.
I cofn膮艂 si臋 o krok, tak jako艣 fatalnie to zabrzmia艂o. Zapanowa艂o milczenie. Wreszcie rozleg艂y
si臋 szepty.
- Syfon, nie 艤artujesz? Naprawd臋 jeste艣 nieu艣wiadomiony? Syfon, to nieprawda!
I cofali si臋 o krok. Ale Mi臋tus splun膮艂.
- Panowie, to prawda! Sp贸jrzcie tylko na niego! To wida膰! Tfy! Tfy!
Myzdral krzykn膮艂.
- Syfon, to niemo艤liwe, wstyd nam przynosisz, daj si臋 u艣wiadomi膰! SYFON
Co? Ja? Ja mam si臋 da膰 u艣wiadomi膰? HOPEK
Syfon, Matko 艢wi臋ta, Syfon, ale艤 pomy艣l, 艤e to nie tylko o ciebie chodzi, ty nas
kompromitujesz, nas wszystkich - nie b臋d臋 艣mia艂 spojrze膰 na 艤adn膮 dziewczyn臋. SYFON 30
Dziewczyn nie ma, s膮 tylko dziewcz臋ta.
MI臉TUS
Dziewcz... s艂yszeli艣cie? To mo艤e i ch艂opi臋ta, co? Mo艤e ch艂opi臋ta? SYFON
A tak, kolega z ust mi to wyj膮艂, ch艂opi臋ta! Koledzy, dlaczego mieliby艣my wstydzi膰 si臋 tego
wyrazu? Czy艤 gorszy od innych? Dlaczego mieliby艣my w odrodzonej ojczy藕nie wstydzi膰 si臋
dziewcz膮t naszych? Przeciwnie, nale艤y je hodowa膰 w sobie! Dlaczego, pytam, w imi臋
sztucznego cynizmu wstydzi膰 si臋 czystych wyra艤e艅, jak ch艂opi臋, orl臋, rycerz, sok贸艂, dziewcz臋
- bli艤sze one chyba naszym m艂odym sercom ni艤 karczemny s艂ownik, kt贸rym kolega Mi臋talski
zanieczyszcza sobie wyobra藕ni臋.
- Dobrze m贸wi! - przytakn臋艂o paru.
- Lizus! - krzykn臋li inni.
- Koledzy! - zawo艂a艂, ju艤 zawzi臋ty, porwany, zagorza艂y w niewinno艣ci w艂asnej. - W g贸r臋
serca! Proponuj臋, aby艣my tu natychmiast 艣lubowali, i艤 nigdy nie zaprzemy si臋 ch艂opi臋cia ani
orl臋cia! Nie damy ziemi, sk膮d nasz r贸d! R贸d nasz od ch艂opi臋cia i dziewcz臋cia si臋 wywodzi!
Ziemia nasza to ch艂opi臋 i dziewcz臋! Kto m艂ody, kto szlachetny, za mn膮! Has艂o - m艂odzie艅czy
zapa艂! Odzew - m艂odzie艅cza wiara!
Na to wezwanie kilkunastu zwolennik贸w Syfona, porwanych m艂odzie艅czym zapa艂em,
podnios艂o r臋ce i 艣lubowa艂o z twarzami nagle powa艤nymi, promiennymi. Mi臋tus rzuci艂 si臋 na
Syfona w powietrzu czystym, Syfon si臋 zaperzy艂 - ale na szcz臋艣cie rozdzielono ich, nim
dosz艂o do bitki.
- Panowie - szarpn膮艂 si臋 Mi臋tus - dlaczego nie dacie kopniaka temu orl臋ciu, ch艂opi臋ciu? Czy
ju艤 nie ma w was wcale krwi? Czy nie ma ambicji? Kopniaka, kopniaka dlaczego nie dacie?
Kopniak tylko mo艤e was uratowa膰! Ch艂opakami b膮d藕cie! Poka艤cie mu, 艤e艣my ch艂opaki z
dziewczynami, nie jakie艣 tam ch艂opi臋ta z dziewcz臋tami!
Szala艂. Patrzy艂em na niego z kropelkami potu na czole i z policzkami powleczonymi
blado艣ci膮. Mia艂em cie艅 nadziei, 艤e po odej艣ciu Pimki zdo艂am jako艣 przyj艣膰 do siebie i
wyja艣ni膰 - ha, jak艤e mia艂em przyj艣膰 do siebie, gdy o dwa kroki 31
ode mnie w powietrzu 艣wie艤ym i o艤ywczym naiwno艣膰 i niewinno艣膰 coraz si臋 wzmaga艂y.
Pupa przetoczy艂a si臋 w ch艂opi臋 i w ch艂opaka. 艢wiat jakby si臋 za艂ama艂 i zorganizowa艂 na
powr贸t na zasadzie ch艂opi臋cia, ch艂opaka. Cofn膮艂em si臋 o krok.
Syfon, rozdra艤niony, zawo艂a艂 w przestrzeni bladoniebieska-wej, na twardej ziemi podw贸rka,
pokrytej 艤y艂kami cieni贸w i plamami 艣wiate艂:
- Przepraszam, Mi臋talski warcholi! Proponuj臋 nie zwraca膰 na niego uwagi, post臋pujmy, jakby
go nie by艂o, precz z nim, koledzy, to zdrajca, zdrajca w艂asnej m艂odo艣ci, on nie uznaje 艤adnych
idea艂贸w!
- Jakie idea艂y, o艣le? Jakie idea艂y? Twoje idea艂y nie mog膮 by膰 inne ni艤 ty sam, cho膰by nie
wiem jak by艂y pi臋kne - miota艂 si臋 Mi臋tus w obie艤y w艂asnych s艂贸w. - Nie czujecie, nie
widzicie, 艤e jego idea艂y musz膮 by膰 r贸艤owe i t艂uste, z du艤ym nosem? Bydlaki! Nied艂ugo wstyd
b臋dzie wyj艣膰 na ulic臋! To膰 wy nie rozumiecie, 艤e prawdziwe ch艂opaki, synowie str贸艤贸w i
ch艂op贸w, rozmaici czeladnicy i terminatorzy, parobki w naszym wieku wykpiwaj膮 nas! Maj膮
nas za nic! Bro艅cie ch艂opaka przed ch艂opi臋ciem! - prosi艂 si臋 na wszystkie strony. - Ch艂opaka
bro艅cie!
Wzburzenie ros艂o. Uczniowie z wypiekami skakali do siebie, Syfon trwa艂 nieruchomo, z
r臋kami na piersiach, a Mi臋tus zaciska艂 pi臋艣ci. Za p艂otem matki i ciotki tak艤e zdradza艂y wielkie
podniecenie nie rozumiej膮c dobrze, o co chodzi. Lecz wi臋kszo艣膰 uczni贸w by艂a
niezdecydowana i zapychaj膮c si臋 chlebem z mas艂em, powtarza艂a tylko:
-Azali zadufa艂y Mi臋tus spro艣nikiem jest? Syfonus idealistus? Kujmy si臋, kujmy, bo cwaj臋
dostaniemy!
Inni zn贸w, nie chc膮c si臋 w to wdawa膰, prowadzili taktowne rozmowy o sportach i udawali
wielkie zainteresowanie jakim艣 meczem footballowym. Ale coraz kt贸ry艣, nie mog膮c, wida膰,
oprze膰 si臋 pal膮cej i przypiekaj膮cej tematyce sporu, nas艂uchiwa艂, duma艂, dostawa艂 wypiek贸w i
艂膮czy艂 si臋 z grup膮 Syfona 32 albo te艤 Mi臋tusa. Nauczyciel na 艂awce zdrzemn膮艂 si臋 w s艂o艅cu
i przez sen smakowa艂 z dala m艂odzie艅cz膮 naiwno艣膰. - Hej, pupa, pupa - mrucza艂. Tylko jeden
ucze艅 nie zosta艂 porwany og贸lnym podnieceniem ideowym. Sta艂 z boku i najspokojniej
wygrzewa艂 si臋 na s艂o艅cu w koszulce siatkowej i w mi臋kkich, flanelowych spodniach, ze
z艂otym 艂a艅cuszkiem naoko艂o przegubu lewej d艂oni. - Kopyrda! - wo艂a艂y na niego obie partie -
Kopyrda, chod藕 do nas! - Zdawa艂 si臋 wzbudza膰 og贸ln膮 zazdro艣膰, wrogie obozy chcia艂y go
pozyska膰, jednak艤e nie s艂ucha艂 ani tych, ani tamtych. Wysun膮艂 jedn膮 nog臋 i kiwa艂 ni膮.
- Zdaniem str贸艤ak贸w, terminator贸w i rozmaitych uliczni-k贸w gardzimy! - krzykn膮艂 Pyzo,
przyjaciel Syfona. - Oni nie s膮 inteligentni.
- A pensjonarki? - ozwa艂 si臋 Myzdral z trwog膮. - Czy i zdaniem pensjonarek gardzicie?
Pomy艣lcie, co pomy艣l膮 pensjonarki ?
Pad艂y okrzyki:
- Pensjonarki lubi膮 czystych!
- Nie, nie, brudnych wol膮!
- Pensjonarki?! - przeci膮艂 wzgardliwie Syfon. - Obchodzi nas tylko zdanie szlachetnych
dziewcz膮t, a te s膮 z nami!
Mi臋tus podszed艂 do niego i powiedzia艂 rw膮cym si臋 g艂osem.
- Syfonie! Ty nam tego nie zrobisz! Cofnij i ja cofn臋! Cofnijmy obaj, chcesz? Got贸w jestem...
przeprosi膰 ci臋, got贸w jestem zrobi膰 wszystko... byleby艣 tylko cofn膮艂 te s艂owa o tych
ch艂opi臋tach... i da艂 si臋 u艣wiadomi膰. Cofnij o ch艂opi臋tach. Ja o ch艂opakach cofn臋. To nie jest
wy艂膮cznie twoja osobista sprawa.
Pylaszczkiewicz, zanim odpowiedzia艂, zmierzy艂 go spojrzeniem jasnym i 艂agodnym, ale
pe艂nym wewn臋trznej mocy. A z takim spojrzeniem nie m贸g艂 odpowiedzie膰 inaczej jak mocno.
Odpowiedzia艂 tedy, cofaj膮c si臋 o krok:
- Za idea艂y got贸w jestem odda膰 艤ycie!
Lecz Mi臋tus ju艤 szar艤owa艂 na niego z pi臋艣ciami.
- Hajda! Hajda! Na niego, ch艂opaki! Bi膰 ch艂opi臋! Bij, zabij, bijcie, zabijajcie ch艂opi臋!
2 Ferdydurke
- Do mnie, ch艂opi臋ta, do mnie! - krzykn膮艂 Pylaszczkie-wicz. - Bro艅cie mnie, ja jestem
nieu艣wiadomiony, jestem wasze ch艂opi臋, bro艅cie mnie! - krzycza艂 przejmuj膮co. I na to
wezwanie wielu poczu艂o w sobie ch艂opi臋 przeciw ch艂opakowi. Otoczywszy Syfona zwartym
ko艂em stawili czo艂o poplecznikom Mi臋tusa. Sypn臋艂y si臋 razy, a Syfon wskoczy艂 na kamie艅 i
krzycza艂 podniecaj膮c op贸r - lecz mi臋tusowcy pocz臋li bra膰 g贸r臋, zast臋p Syfona cofa艂 si臋 i
艂ama艂. Ju艤 si臋 zdawa艂o, 艤e ch艂opi臋 przepad艂o. Nagle Syfon, wobec 艣witaj膮cej kl臋ski,
zaintonowa艂 ostatkiem si艂 na nut臋 Marsza Soko艂贸w.
Hej, bracia ch艂opi臋ta, dodajcie mu si艂, By ockn膮艂 si臋 z martwych, by powsta艂, by 艤y艂!
Pie艣艅, podchwycona zaraz, oczywi艣cie ros艂a i wzbiera艂a, ogromnia艂a i p艂yn臋艂a fal膮. 艢piewali
stoj膮c nieruchomo, z oczami za przyk艂adem Syfona utkwionymi w jak膮艣 dalek膮 gwiazd臋 i w
sam nos napastnikom. Napastnikom wobec tego opad艂y zaci艣ni臋te pi臋艣ci. Nie wiedzieli, jak
si臋 zabra膰 do nich, jak tu ich zaczepi膰 i czym - tamci za艣 艣piewali gwiazd膮 w nos coraz
pot臋艤niej, coraz gor臋cej i 艤arliwiej. Ten i 贸w z mi臋tusowc贸w szepn膮艂 co艣 z cicha, pokr臋ci艂 si臋,
wykona艂 par臋 zb臋dnych ruch贸w i odszed艂 na stron臋, a wreszcie i sam Mi臋tus zmuszony by艂
chrz膮kn膮膰 niepewnie i odej艣膰.
...Bywa, i艤 niezdrowy sen przenosi nas w krain臋, gdzie wszystko kr臋puje, paczy i dusi,
poniewa艤 jest z czas贸w m艂odo艣ci - m艂ode, a przeto zbyt stare ju艤 dla nas, przebrzmia艂e i
anachroniczne, i 艤adna m臋ka nie dor贸wna m臋ce takiego snu, takiej krainy. Nie mo艤e by膰 nic
straszniejszego ni艤 wraca膰 do spraw, z kt贸rych si臋 wyros艂o, do tych dawnych, m艂odzie艅czych,
niedojrza艂ych, od dawna ju艤 zepchni臋tych w k膮t i za艂atwionych... jak na przyk艂ad problem
niewinno艣ci. O, po trzykro膰 m膮drzy ci, kt贸rzy 艤yj膮 jedynie dzisiejsz膮 problematyk膮,
problematyk膮 doros艂膮, w sile wieku, a starym ciotkom pozostawiaj膮 problemy ju艤
nieaktualne. Albowiem wyb贸r tematyki i problematyki jest niesko艅czenie wa艤ny dla 34
jednostek i ca艂ych narod贸w, a nierzadko widzimy, 艤e cz艂owiek
rozumny i doros艂y na temat doros艂y staje si臋 w mgnieniu oka gorzko niedojrza艂y, gdy mu si臋
podsunie temat nazbyt m艂ody albo nazbyt stary - niezgodny z duchem czasu, rytmem dziej贸w.
Zaprawd臋, nie mo艤na 艂atwiej unaiwni膰 i zdziecinni膰 艣wiata jak insynuuj膮c mu podobne
problemy, i trzeba przyzna膰, 艤e Pimko z maestri膮, cechuj膮c膮 jeno najznakomitszych i najwytrawniejszych
belfr贸w, uwik艂a艂 z punktu mnie i mych koleg贸w w dialektyk臋 i
problematyk臋 mo艤liwie najbardziej udziecinniaj膮c膮. Znajdowa艂em si臋 jakby w samym 艣rodku
snu pomniejszaj膮cego i dyskwalifikuj膮cego niestrudzenie.
Chmara go艂臋bi przefrun臋艂a w jesiennym s艂o艅cu i powietrzu, zawis艂a nad dachem, przysiad艂a
na d臋bie i pofrun臋艂a dalej. Nie mog膮c znie艣膰 pie艣ni tryumfalnej Syfona Mi臋tus powl贸k艂 si臋 w
przeciwleg艂y r贸g podw贸rka z Myzdralem i Hopkiem. Po pewnym czasie opanowa艂 si臋 na tyle,
艤e m贸g艂 m贸wi膰. Patrzy艂 t臋po w ziemi臋. Wybuchn膮艂.
- No - i co teraz?
- Co teraz? - odpar艂 Myzdral. - Nie pozostaje nam nic innego jak tym energiczniej u艤ywa膰
naszych najbardziej plugawych sobie powiedzonek! Cztery litery - cztery litery - to jest
jedyna nasza bro艅. To bro艅 ch艂opaka naszego!
- Znowu? - zapyta艂 Mi臋tus. - Znowu? A艤 do uprzykrzenia? Powtarza膰 ci膮gle, w k贸艂ko? W
k贸艂ko mamy 艣piewa膰 t臋 piosenk臋 dlatego, 艤e tamten nuci inn膮 pie艣艅?
Za艂ama艂 si臋. Wyci膮gn膮艂 d艂onie, cofn膮艂 si臋 o par臋 krok贸w i spojrza艂 doko艂a. Niebo na
wysoko艣ciach zwisa艂o lekkie, poblad艂e, ch艂odne i szydercze, drzewo, ros艂y d膮b po艣rodku
podw贸rza, odwr贸ci艂o si臋 ty艂em, a stary wo藕ny nie opodal bramy u艣miechn膮艂 si臋 pod w膮sem i
odszed艂.
- Parobek - szepn膮艂 Mi臋tus. - Parobek... Pomy艣lcie - gdyby jaki parobek us艂ysza艂 te nasze
inteligenckie fidryga艂-ki... - I nagle, przera艤ony sob膮, rzuci艂 si臋 do ucieczki, w powietrzu
przejrzystym drapaka chcia艂 da膰. - Do艣膰, do艣膰, nie chc臋 ani ch艂opi臋cia, ani ch艂opaka, do艣膰
tego...
Przyjaciele z艂apali go.
- Mi臋to, co z tob膮? - m贸wili sk膮pani w powietrzu - Ty艣 w贸dz! Bez ciebie nie damy rady!
35
Mi臋tus, przytrzymywany za r臋ce i schwytany, pochyli艂 g艂ow臋 i rzek艂 gorzko.
- Trudno...
Myzdral i Hopek, wstrz膮艣ni臋ci, milczeli. Myzdral ze zdenerwowania wzi膮艂 kawa艂ek drutu,
machinalnie wepchn膮艂 w dziur臋 w p艂ocie i uszkodzi艂 jednej z matek oko. Zaraz jednak rzuci艂
drut. Matka j臋kn臋艂a za p艂otem. W ko艅cu Hopek zapyta艂 nie艣mia艂o:
- I c贸艤 b臋dzie. Mi臋to?
Mi臋tus otrz膮sn膮艂 si臋 z chwilowego zw膮tpienia.
- Nie ma rady! - rzek艂. - Musimy walczy膰! Walczy膰 a艤 do upad艂ego!
- Brawo! - zawo艂ali. - Takim ci臋 chcemy mie膰! Teraz jeste艣 znowu nasz, nasz dawny Mi臋tus!
Lecz przyw贸dca machn膮艂 beznadziejnie r臋k膮.
- O, te wasze okrzyki! Nie lepsze one od pie艣ni Syfona! Ale trudno, skoro trzeba, to trzeba.
Walczy膰? Ale walczy膰 nie mo艤na. Bo przypu艣ciwszy nawet, 艤e damy po z臋bach, c贸艤 z tego?
W to mu graj - zrobimy z niego m臋czennika, dopiero wtedy zobaczycie, jak膮 nam odwali
niez艂omn膮 i uci艣nion膮 niewinno艣膰. A zreszt膮, cho膰by艣my i chcieli rzuci膰 si臋 na nich,
widzieli艣cie przecie艤 - odstawi膮 nam takie bohaterstwo, 艤e najodwa艤niejszy zwieje. Nie, to na
nic! I w og贸le wszystko - przekle艅stwa, wyst臋pki, brudy na nic, na nic! M贸wi臋 wam, to tylko
woda na jego m艂yn, to tylko mleczko dla jego ch艂opi臋cia. Na pewno on na to liczy! Nie, nie,
ale na szcz臋艣cie - g艂os Mi臋tusa przybra艂 ton dziwnej zajad艂o艣ci - na szcz臋艣cie, jest inny
spos贸b... bardziej skuteczny... odbierzemy mu raz na zawsze ochot臋 do 艣piew贸w.
- Jak? - zapytali z przeb艂yskiem nadziei.
- Panowie - powiedzia艂 sucho i rzeczowo - je艤eli Syfon sam nie chce, musimy go u艣wiadomi膰
si艂膮. Trzeba b臋dzie porwa膰 go i zwi膮za膰. Na szcz臋艣cie, mo艤na jeszcze dosta膰 si臋 do 艣rodka
przez uszy. Zwi膮艤emy i tak u艣wiadomimy, 艤e rodzona matka nie pozna! Raz na zawsze
zepsujemy cacko! Ale cicho! Przygotujcie sznury! 36 S艂ucha艂em tego spisku z zapartym
tchem i 艂omocz膮cym
w piersi sercem, gdy Pimko ukaza艂 si臋 we drzwiach szko艂y i kiwn膮艂, abym poszed艂 z nim do
dyrektora Pi贸rkowskiego. Go艂臋bie zn贸w si臋 ukaza艂y. Trzepocz膮c przysiad艂y na p艂ocie, za
kt贸rym by艂y matki. Id膮c d艂ugim szkolnym korytarzem zastanawia艂em si臋 gor膮czkowo, jak by
wyja艣ni膰 i zaprotestowa膰, nie mog艂em jednak艤e, gdy艤 Pimko plu艂 do ka艤dej spotkanej po
drodze spluwaczki i mnie kaza艂 robi膰 to samo - wi臋c nie mog艂em... i tak, pluj膮c, doszli艣my do
gabinetu dyr. Pi贸rkowskiego. <Fi贸rkowski, olbrzym jaki艣 gigantyczny, przyj膮艂 nas siedz膮c
absolutnie i pot臋艤nie, lecz 艂askawie, bezzw艂ocznie po ojcowsku szczypn膮艂 mnie w policzek,
wytworzy艂 serdeczny nastr贸j, r臋k膮 wzi膮艂 pod brod臋, ja uk艂oni艂em si臋 zamiast protestowa膰, a
dyrektor rzek艂 basem nade mn膮 do Pimki.
- Pupa, pupa, pupa! Dzi臋kuj臋 za pami臋膰, drogi profesorze! B贸g zap艂a膰, panie kolego, za
nowego ucznia! Gdyby wszyscy umieli tak zdrabnia膰, byliby艣my jeszcze dwakro膰 wi臋ksi, ni艤
jeste艣my! Pupa, pupa, pupa. Czy uwierzy pan, 艤e doro艣li, sztucznie przez nas zdziecinnieni i
zdrobnieni, stanowi膮 jeszcze lepszy element ni艤 dzieci w stanie naturalnym? Pupa, pupa, bez
uczni贸w nie by艂oby szko艂y, a bez szko艂y 艤ycia by nie by艂o! Polecam si臋 pami臋ci i nadal,
zak艂ad m贸j bez w膮tpienia zas艂uguje na poparcie, metody nasze wyrabiania pupy nie maj膮
sobie r贸wnych, a cia艂o nauczycielskie pod tym wzgl臋dem dobrane jest jak najstaranniej. Czy
chcia艂by pan zobaczy膰 cia艂o ?
- Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 - odpar艂 Pimko - wiadomo wszak, i艤 nic tak nie wp艂ywa na
ducha jak cia艂o. - Dyrektor uchyli艂 drzwi do kancelarii i obaj panowie ^zajrzeli dyskretnie, a
ja z nimi. Przerazi艂em si臋 nie na 艤arty !^W du艤ym pokoju za sto艂em siedzieli nauczyciele i
popijali herbat臋 zagryzaj膮c bu艂k膮. Nigdy nie zdarzy艂o mi si臋 widzie膰 razem tylu i tak
beznadziejnych staruszk贸w. Wi臋kszo艣膰 chlipa艂a dono艣nie, jeden ciamka艂, drugi mlaska艂,
trzeci ci膮gn膮艂, czwarty siorpa艂, pi膮ty by艂 smutny i 艂ysy, a nauczycielce francuskiego 艂zawi艂y
si臋 oczy i wyciera艂a je ro艤kiem chusteczki.
- Tak, panie profesorze - rzek艂 dyrektor z dum膮 - 37
cia艂o jest starannie dobrane i wyj膮tkowo przykre i dra艤ni膮ce, nie ma tu ani jednego
przyjemnego cia艂a, same cia艂a pedagogiczne, jak pan widzi - a je艤eli konieczno艣膰 zmusza
mnie czasem do zaanga艤owania jakiego艣 m艂odszego nauczyciela, zawsze dbam o to, aby by艂
obdarzony przynajmniej jedn膮 odstr臋czaj膮c膮 w艂a艣ciwo艣ci膮. Tak, na przyk艂ad, nauczyciel
historii jest, niestety, w sile wieku i na oko wydaje si臋 zno艣ny, ale niech pan tylko zauwa艤y,
jakiego ma zeza. - Tak, ale nauczycielka francuskiego wydaje si臋 sympatyczna - rzek艂 poufale
Pimko. - J膮ka si臋 i 艂zawi. - A, to co innego! Racja, nie zauwa艤y艂em w pierwszej chwili. Ale
czy nie jest przypadkiem zajmuj膮ca? -- Ale sk膮d, ja sam nie mog臋 z ni膮 rozmawia膰 przez
minut臋, 艤eby dwa razy nie ziewn膮膰. - A, to co innego! Ale czy s膮 do艣膰 taktowni, do艣膰
wyrobieni i 艣wiadomi donios艂o艣ci misji, a艤eby naucza膰? - To najt臋艤sze g艂owy w stolicy -
odpar艂 dyrektor - 艤aden z nich nie ma jednej w艂asnej my艣li; je艣liby za艣 i urodzi艂a si臋 w kt贸rym
my艣l w艂asna, ju艤 ja przegoni臋 albo my艣l, albo my艣liciela. To zgo艂a nieszkodliwe niedo艂臋gi,
nauczaj膮 tylko tego, co w programach, nie, nie postoi w nich my艣l w艂asna. - Pupa, pupa -
rzek艂 Pimko - widz臋, 艤e oddaj臋 mego J贸zia w dobre r臋ce. Bo nie ma nic gorszego od
nauczycieli osobi艣cie sympatycznych, zw艂aszcza je艣li przypadkiem maj膮 osobiste zdanie.
Tylko prawdziwie niemi艂y pedagog zdo艂a wszczepi膰 w uczni贸w t臋 mi艂膮 niedojrza艂o艣膰, t臋
sympatyczn膮 nieporadno艣膰 i niezr臋czno艣膰, t臋 nieumiej臋tno艣膰 艤ycia, kt贸re cechowa膰 winny
m艂odzie艤, by stanowi艂a obiekt dla nas, rzetelnych pedagog贸w z powo艂ania. Tylko za pomoc膮
odpowiednio dobranego personelu zdo艂amy wtr膮ci膰 w zdziecinnienie ca艂y 艣wiata- Tsss, tsss,
tsss - odpar艂 dyrektor Pi贸rkow-ski ci膮gn膮c go za r臋kaw - pewnie, pupa, ale ciszej, nie trzeba o
tym zbyt g艂o艣no. - W tej chwili jedno cia艂o zwr贸ci艂o si臋 do drugiego cia艂a i spyta艂o: - H臋, h臋,
hm, no, co tam? Co tam, panie kolego? - Co tam? - odrzek艂o tamto cia艂o. - Stania艂o. -
Stania艂o? - powiedzia艂o pierwsze cia艂o. - Chyba podro艤a艂o? - Podro艤a艂o? - spyta艂o drugie
cia艂o. - Chyba co艣kolwiek stania艂o. - Bu艂ki nie chc膮 stanie膰 - mrukn臋艂o 38 pierwsze cia艂o i
schowa艂o resztki nie dojedzonej bu艂ki do kieszeni.
- Trzymam ich na diecie - szepn膮艂 Pi贸rkowski dyrektor - gdy艤 tylko wtedy s膮
dostatecznie anemiczni. Tylko na po艤ywce anemii zakwitaj膮 w pe艂ni krosty ag臋 ingrat., wieku
niewdzi臋cznego.
Naraz nauczycielka kaligrafii, ujrzawszy w drzwiach dyrektora w towarzystwie obcego pana
o bardzo donios艂ym wygl膮dzie, zakrztusi艂a si臋 herbat膮 i pisn臋艂a przenikliwie:
- Wizytator!
Na to has艂o wszystkie cia艂a zadr艤awszy powsta艂y i zbi艂y si臋 w kup臋 jak stado kuropatw,
dyrektor, nie chc膮c p艂oszy膰 wi臋cej, zamkn膮艂 dyskretnie drzwi, po czym Pimko uca艂owa艂 mnie
w czo艂o i rzek艂 uroczy艣cie: - No, J贸ziu, id藕 ju艤 do klasy, zaraz rozpocznie si臋 lekcja, a ja przez
ten czas rozejrz臋 si臋 za jak膮 stancj膮 dla ciebie i po lekcjach przyjd臋 odprowadzi膰 ci臋 do domu.
- Chcia艂em protestowa膰, lecz bezwzgl臋dny belfer tak mnie nagle zbelfrzy艂 absolutnym
belfrem swoim, 艤e nie mog艂em, i uk艂oniwszy si臋 poszed艂em do klasy pe艂en nie
wypowiedzianych protest贸w i szumu, w kt贸rym ton臋艂y protesty. Klasa te艤 szumia艂a. W
og贸lnym rozgardiaszu uczniowie zajmowali miejsca w 艂awkach i krzyczeli, jakby za chwil臋
mieli zamilkn膮膰 na zawsze.
I nie wiadomo kiedy ukaza艂 si臋 na katedrze nauczyciel. By艂o to to samo cia艂o, wyblak艂e i
smutne, kt贸re w kancelarii wyrazi艂o wa艤ki pogl膮d, 艤e stania艂o. Zasiad艂szy na krze艣le
nauczyciel otworzy艂 dziennik, strz膮sn膮艂 py艂ek z kamizelki, obr贸ci艂 r臋kawy, 艤eby si臋 na
艂okciach nie wytar艂y, zacisn膮艂 usta, st艂umi艂 co艣 w sobie i za艂o艤y艂 nog臋 na nog臋. Nast臋pnie
westchn膮艂 i spr贸bowa艂 przem贸wi膰. Ha艂asy wybuchn臋艂y ze zdwojon膮 moc膮. Krzyczeli
wszyscy, za wyj膮tkiem chyba jednego Syfona, kt贸ry pozytywnie wyci膮ga艂 zeszyty i ksi膮艤ki.
Nauczyciel spojrza艂 na klas臋, poprawi艂 mankiet, zw臋zi艂 usta, otworzy艂 je i znowu zamkn膮艂.
Uczniowie wrzasn臋li. Nauczyciel zmarszczy艂 si臋 i skrzywi艂, obejrza艂 mankiety, pob臋bni艂
palcami, pomy艣la艂 o czym艣 dalekim - wyci膮gn膮艂 zegarek, po艂o艤y艂 go na pulpicie, westchn膮艂,
zn贸w co艣 st艂umi艂 w sobie czy prze艂kn膮艂, a mo艤e ziewn膮艂, d艂u艤szy czas skupia艂 energi臋,
wreszcie hukn膮艂 dziennikiem w katedr臋 i krzykn膮艂: 3i
- Do艣膰 tego! Prosz臋 si臋 uspokoi膰! Lekcja si臋 zaczyna.
Wtedy ca艂a klasa (pr贸cz Syfona i kilku jego zwolennik贸w) jak jeden m膮艤 objawi艂a nie
cierpi膮c膮 zw艂oki konieczno艣膰 udania si臋 do ubikacji.
Nauczyciel, zwany pospolicie Bladaczk膮 od szczeg贸lnie niezdrowej i ziemistej cery,
u艣miechn膮艂 si臋 kwa艣no.
- Dosy膰! - krzykn膮艂 automatycznie. - Zwolni膰 was! Chcia艂aby dusza do raju? A dlaczego to
mnie nikt nie zwolni? Dlaczego to ja musz臋 siedzie膰? Siada膰, nikogo nie zwalniam,
Mi臋talskiego i Bobkowskiego zapisuj臋 do dziennika, a je艤eli jeszcze kt贸ry si臋 odezwie, to
wyzw臋 go do odpowiedzi! - W贸wczas nie mniej ni艤 siedmiu uczni贸w przedstawi艂o
艣wiadectwa, 艤e z powodu takich to a takich chor贸b nie mogli przygotowa膰 lekcji. Pr贸cz tego
czterech zadeklarowa艂o migren臋, jeden dosta艂 wysypki, a jeden drgawek i konwulsji. - Tak -
powiedzia艂 zawistnie Bladaczk膮 - a dlaczego to mnie nikt nie da 艣wiadectwa, 艤e z przyczyn
od siebie niezale艤nych nie przygotowa艂em lekcji? Dlaczego mnie nie wolno mie膰 konwulsji?
Dlaczego, pytam, nie mog臋 mie膰 konwulsji, tylko musz臋 siedzie膰 tu dzie艅 w dzie艅 opr贸cz
niedziel ? Precz, 艣wiadectwa s膮 sfa艂szowane, choroby udane, siada膰, znamy si臋 na tym! - Ale
trzech uczni贸w, najbardziej spoufalonych i wymownych, zbli艤y艂o si臋 do katedry i zacz臋艂o
opowiada膰 zabawn膮 histori臋 o 艣ydach i ptaszkach. Bladaczk膮 zatka艂 uszy. - Nie, nie - j臋cza艂 -
nie mog臋, zlitujcie si臋, nie ku艣cie, lekcja przecie艤, co by by艂o, gdyby nas pan dyrektor
przy艂apa艂.
Tu zatrz膮s艂 si臋, obejrza艂 niepewnie na drzwi i blady strach wyp艂yn膮艂 mu na policzki.
- A gdyby pan wizytator nas przy艂apa艂? Panowie, uprzedzam, 艤e wizytator jest w szkole!
W艂a艣nie!... Uprzedzam pan贸w... Nie pora na g艂upstwa! - j臋kn膮艂 przestraszony. - Trzeba
natychmiast zorganizowa膰 si臋 wobec wy艤szej w艂adzy. No... hm... kt贸ry tam najlepiej
opanowa艂 przedmiot? Tylko bez blagi, nie czas na 艤arciki! Pom贸wmy zupe艂nie szczerze. Co?!
nikt nic nie umie? Zgubicie mnie! No, mo艤e jednak 40 kt贸ry艣, no, przyjaciele, 艣mia艂o,
艣mia艂o... Aa, Pylaszczkiewicz,
m贸wcie? B贸g zapia膰, Pylaszczkiewicz, zawsze mia艂em Pylaszcz-kiewicza za warto艣ciowego.
No, a co Pylaszczkiewicz najlepiej opanowa艂? Konrada Wdllenroda ? Czy Dziady7 A mo艤e
og贸lne rysy romantyzmu? Niech Pylaszczkiewicz wyzna mi.
Syfon wszak艤e, ju艤 na dobre utwierdzony w ch艂opi臋ciu, wsta艂 i odpowiedzia艂:
- Przepraszam pana profesora. Je艤eli pan profesor wyzwie mnie do odpowiedzi przy panu
wizytatorze, b臋d臋 odpowiada艂 wed艂ug najlepszej swojej wiedzy - ale obecnie nie mog臋
zdradzi膰, co opanowa艂em, gdy艤 zdradzaj膮c zdradzi艂bym samego siebie.
- Syfon, zgubisz nas - ozwali si臋 z przera艤eniem inni - Syfon, wyznaj szczerze!
- No, no, Pylaszczkiewicz - rzek艂 pojednawczo Bla-daczka. - Dlaczego to Pylaszczkiewicz nie
chce wyzna膰? Rozmawiamy przecie艤 prywatnie. Niech Pylaszczkiewicz wyzna mi.
Pylaszczkiewicz nie ma chyba zamiaru gubi膰 mnie i siebie? Je艤eli Pylaszczkiewicz nie chce
powiedzie膰 otwarcie, niech Pylaszczkiewicz da do zrozumienia.
- Przepraszam pana profesora - odpowiedzia艂 Syfon - ale nie mog臋 wdawa膰 si臋 w 艤adne
kompromisy, gdy艤 jestem bezkompromisowy i nie mog臋 sprzeniewierza膰 si臋 sobie ani
zdradza膰 siebie.
I usiad艂.
- Tiu, tiu - mrukn膮艂 nauczyciel - uczucia te przynosz膮 zaszczyt Pylaszczkiewiczowi. Ale niech
Pylaszczkiewicz tego do serca nie bierze, ja tylko tak sobie prywatnie 艤artowa艂em.
Oczywi艣cie, oczywi艣cie, paczy膰 si臋 nie mo艤na, co to mamy na dzisiaj? - rzek艂 surowo i
zajrza艂 do programu. - Aha! Wyt艂umaczy膰 i obja艣ni膰 uczniom, dlaczego S艂owacki wzbudza w
nas mi艂o艣膰 i zachwyt? A zatem, panowie, ja wyrecytuj臋 wam swoj膮 lekcj臋, a potem wy z kolei
wyrecytujecie swoj膮. Cicho! - krzykn膮艂 i wszyscy pok艂adli si臋 na 艂awkach, r臋kami podpieraj膮c
g艂owy, a Bladaczka, nieznacznie otworzywszy odno艣ny podr臋cznik, zacisn膮艂 usta, westchn膮艂,
st艂umi艂 co艣 w sobie i rozpocz膮艂 recytacj臋. 41
- Hm... hm... A zatem dlaczego S艂owacki wzbudza w nas zachwyt i mi艂o艣膰? Dlaczego
p艂aczemy z poet膮 czytaj膮c ten cudny, harfowy poemat W Szwajcarii^ Dlaczego, gdy
s艂uchamy heroicznych, spi艤owych strof Kr贸la Ducha., wzbiera w nas poryw? I dlaczego nie
mo艤emy oderwa膰 si臋 od cud贸w i czar贸w Balladyny^ a kiedy znowu skargi Lilii Wenedy
zad藕wi臋cz膮, serce rozdziera si臋 nam na kawa艂y? I gotowi艣my lecie膰, p臋dzi膰 na ratunek
nieszcz臋snemu kr贸lowi? Hm... dlaczego? Dlatego, panowie, 艤e S艂owacki wielkim poet膮 by艂!
Wa艂kiewicz! Dlaczego? Niech Wa艂kiewicz powt贸rzy - dlaczego? Dlaczego zachwyt, mi艂o艣膰,
p艂aczemy, poryw, serce i lecie膰, p臋dzi膰? Dlaczego, Wa艂kiewicz?
Zdawa艂o mi si臋, 艤e Pimk臋 zn贸w s艂ysz臋, ale Pimk臋 na skromniejszej pensji i bez tych
rozleg艂ych horyzont贸w.
- Dlatego, 艤e wielkim poet膮 by艂! - powiedzia艂 Wa艂kiewicz, uczniowie wycinali scyzorykiem
艂awki albo robili ma艂e kuleczki z papieru, najmniejsze, jak mogli, i wrzucali je do ka艂amarza.
By艂 to niby staw i ryby w stawie, wi臋c te艤 艂owili je na w臋dk臋 z w艂osa, ale nie udawa艂o si臋,
papier nie chcia艂 chwyta膰. Wi臋c w艂osem 艂echtali nos albo podpisywali si臋 w zeszytach, raz za
razem, to z zakr臋tasem, to bez, a jeden kaligrafowa艂 przez ca艂膮 stronic臋: - Dla-cze-go, dla-czego,
dla-cze-go, S艂o-wac-ki, S艂o-wac-ki, S艂o-wac-ki, wac-ki, wac-ki, Wa-cek, Wa-cek-S艂owac-
ki-i-musz-ka-pch艂a. Twarze im zbiednia艂y. Gdzie艤 si臋 podzia艂o niedawne podniecenie,
spory i dyskusje - paru tylko szcz臋艣liwc贸w zapomnia艂o o bo艤ym 艣wiecie nad Wal lace'em.
Nawet Syfon zmuszony by艂 wyt臋艤y膰 ca艂膮 si艂臋 charakteru, 艤eby nie sprzeniewierzy膰 si臋 swoim
zasadom samodoskonalenia i samokszta艂cenia, lecz umia艂 on si臋 tak urz膮dzi膰, 艤e w艂a艣nie
przykro艣膰 by艂a mu 藕r贸d艂em rozkoszy, jako probierz si艂y charakteru. Inni zasi臋 tworzyli
wzg贸rki i do艂ki na d艂oni i dmuchali w do艂ki z rosyjska - ech, ech, do艂ki, g贸rki, do艂ki, g贸rki.
Nauczyciel westchn膮艂, st艂umi艂, spojrza艂 na zegarek i m贸wi艂.
- Wielkim poet膮! Zapami臋tajcie to sobie, bo wa艤ne! Dlaczego kochamy? Bo by艂 wielkim
poet膮. Wielkim poet膮 42 by艂! Nieroby, nieuki, m贸wi臋 wam przecie艤 spokojnie, wbijcie
to sobie dobrze w g艂owy - a wi臋c jeszcze raz powt贸rz臋, prosz臋 pan贸w: wielki poeta, Juliusz
S艂owacki, wielki poeta, kochamy Juliusza S艂owackiego i zachwycamy si臋 jego poezjami,
gdy艤 by艂 on wielkim poet膮. Prosz臋 zapisa膰 sobie temat wypracowania domowego: "Dlaczego
w poezjach wielkiego poety, Juliusza S艂owackiego, mieszka nie艣miertelne pi臋kno, kt贸re
zachwyt wzbudza?"
W tym miejscu wyk艂adu jeden z uczni贸w zakr臋ci艂 si臋 nerwowo i zaj臋cza艂:
- Ale kiedy ja si臋 wcale nie zachwycam! Wcale si臋 nie zachwycam! Nie zajmuje mnie! Nie
mog臋 wyczyta膰 wi臋cej jak dwie strofy, a i to mnie nie zajmuje. Bo艤e, ratuj, jak to mnie
zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca? - Wytrzeszczy艂 oczy i usiad艂, gr膮艤膮c si臋 w jakie艣
bezdenne przepa艣cie. Naiwnym tym wyznaniem a艤 zakrztusi艂 si臋 nauczyciel.
- Ciszej, na Boga! - sykn膮艂. - Ga艂kiewiczowi stawiam pa艂k臋. Ga艂kiewicz zgubi膰 mnie chce!
Ga艂kiewicz chyba nie zdaje sobie sprawy, co powiedzia艂? GA艁KIEWICZ
Ale ja nie mog臋 zrozumie膰! Nie mog臋 zrozumie膰, jak zachwyca, je艣li nie zachwyca.
NAUCZYCIEL
Jak to nie zachwyca Ga艂kiewicza, je艣li tysi膮c razy t艂umaczy艂em Ga艂kiewiczowi, 艤e go
zachwyca. GA艁KIEWICZ A mnie nie zachwyca. NAUCZYCIEL
To prywatna sprawa Ga艂kiewicza. Jak wida膰, Ga艂kiewicz nie jest inteligentny. Innych
zachwyca. GA艁KIEWICZ
Ale, s艂owo honoru, nikogo nie zachwyca. Jak mo艤e zachwyca膰, je艣li nikt nie czyta opr贸cz
nas, kt贸rzy jeste艣my w wiehu szkolnym, i to tylko dlatego, 艤e nas zmuszaj膮 si艂膮...
NAUCZYCIEL
Ciszej, na Boga! To dlatego, 艤e niewielu jest ludzi naprawd臋 kulturalnych i na wysoko艣ci...
43
GA艁KIEWICZ
Kiedy kulturalni tak艤e nie. Nikt. Nikt. W og贸le nikt. NAUCZYCIEL
Ga艂kiewicz, ja mam 艤on臋 i dziecko! Niech Ga艂kiewicz przynajmniej nad dzieckiem si臋
ulituje! Ga艂kiewicz, nie ulega kwestii, 艤e wielka poezja powinna nas zachwyca膰, a przecie艤
S艂owacki by艂 wielkim poet膮... Mo艤e S艂owacki nie wzrusza Ga艂kiewicza, ale nie powie mi
chyba Ga艂kiewicz, 艤e nie przewierca mu duszy na wskro艣 Mickiewicz, Byron, Puszkin,
Shelley, Goethe... GA艁KIEWICZ
Nikogo me przewierca. Nikogo to nic nie obchodzi, wszystkich nudzi. Nikt nie mo艤e
przeczyta膰 wi臋cej ni艤 dwie lub trzy strofy. O Bo艤e! Nie mog臋... NAUCZYCIEL
Ga艂kiewicz, to jest niedopuszczalne. Wielka poezja, b臋d膮c wielk膮 i b臋d膮c poezj膮, nie mo艤e
nie zachwyca膰 nas, a wi臋c zachwyca. GA艁KIEWICZ A ja nie mog臋. I nikt nie mo艤e! O
Bo艤e!
Nauczycielowi pot kroplisty zrosi艂 czo艂o, wyj膮艂 z pugilaresu fotografi臋 艤ony i dziecka i
pr贸bowa艂 wzruszy膰 nimi Ga艂kiewicza, lecz ten powtarza艂 tylko w k贸艂ko swoje: "Nie mog臋,
nie mog臋". I to przejmuj膮ce "nie mog臋" rozplenia艂o si臋, ros艂o, zara艤a艂o, ju艤 z k膮t贸w
dochodzi艂y szmery: "My te艤 nie mo艤emy", i zagra艤a膰 j臋艂a powszechna niemo艤no艣膰.
Nauczyciel znalaz艂 si臋 w okropnym impasie. Lada sekunda m贸g艂 nast膮pi膰 wybuch - czego? -
niemo艤no艣ci, lada moment dziki ryk niechcenia m贸g艂 porwa膰 si臋 i dopa艣膰 dyrektora i
wizytatora, lada chwila gmach ca艂y m贸g艂 run膮膰 grzebi膮c pod gruzami dziecko, a Ga艂kiewicz
w艂a艣nie nie m贸g艂, Ga艂kiewicz ci膮gle nie m贸g艂 i nie m贸g艂.
Nieszcz臋sny Bladaczka poczu艂, 艤e jemu tak艤e grozi膰 zaczyna niemo艤no艣膰.
- Pylaszczkiewicz! - krzykn膮艂. - Niech Pylaszczkie-wicz natychmiast wyka艤e mnie,
Ga艂kiewiczowi i wszystkim 44 w og贸le pi臋kno艣ci kt贸rego z celniejszych ust臋p贸w! Pr臋dzej, bo
pe艅cuhim in mora\ Prosz臋 uwa艤a膰! Je艤eli kto pi艣nie, zarz膮dz臋 膰wiczenie klasowe! Musimy
m贸c, musimy m贸c, bo z dzieckiem b臋dzie katastrofa!
Pylaszczkiewicz podni贸s艂 si臋 i zacz膮艂 recytowa膰 ust臋p z poematu.
I recytowa艂 .^艢yfon ani troch臋 nie uleg艂 powszechnej, a tak nag艂ej niemo艤no艣ci, przeciwnie -
m贸g艂 zawsze, gdy艤 w艂a艣nie z niemo艤no艣ci czerpa艂 swoj膮 mo艤no艣膰. Recytowa艂 zatem i
recytowa艂 ze wzruszeniem tudzie艤 z w艂a艣ciw膮 intonacj膮 i z uduchowieniem. Co wi臋cej,
recytowa艂 pi臋knie i pi臋kno艣膰 recytacji, wzmo艤ona pi臋kno艣ci膮 poematu i wielko艣ci膮 wieszcza
oraz majestatem sztuki, przetwarza艂a si臋 niepostrze艤enie w pos膮g wszelkich mo艤liwych
pi臋kno艣ci i wielko艣ci. Co wi臋cej, recytowa艂 tajemniczo i pobo艤nie, recytowa艂 usilnie, z
natchnieniem;
i wy艣piewywa艂 艣piew wieszcza tak w艂a艣nie, jak 艣piew wieszcza winien by膰 wy艣piewany^O,
c贸艤 za pi臋kno艣膰! Jaka艤 wielko艣膰, jaki艤 geniusz i jaka艤 poezja! Mucha, 艣ciana, atrament,
paznokcie, sufit, tablica, okna, o, ju艤 niebezpiecze艅stwo niemo艤no艣ci by艂o za艤egnane,
dziecko by艂o uratowane, a 艤ona tak samo, ju艤 ka艤dy si臋 zgadza艂, ka艤dy m贸g艂 i prosi艂 tylko,
艤eby przesta膰. Zarazem spostrzeg艂em, 艤e s膮siad smaruje mi r臋k臋 atramentem - pomaza艂 ju艤
sobie w艂asne, a teraz zabiera艂 si臋 do moich, bo trudno by艂o zdejmowa膰 buciki, ale cudze r臋ce
by艂y tym okropne, 艤e w艂a艣ciwie takie same jak swoje, wi臋c c贸艤 z tego? - Nic. A c贸艤 z
nogami? Macha膰? I c贸艤 z tego? Po kwadransie sam Ga艂kiewicz zaj臋cza艂, 艤e dosy膰, 艤e ju艤
uznaje, 艤e uchwyci艂, 艤e cofa, zgadza si臋, przeprasza i mo艤e.
- A widzi Ga艂kiewicz?! Nie ma to jak szko艂a, gdy chodzi o wdro艤enie uwielbienia dla
wielkich geniusz贸w!
A ze s艂uchaczy wydobywa艂y si臋 na wierzch dziwne rzeczy. Znikn臋艂y r贸艤nice, wszyscy, czy to
spod znaku Syfona, czy Mi臋tusa, jednakowo wili si臋 pod brzemieniem wieszcza, poety,
Bladaczki i dziecka oraz ot臋pienia. Go艂e 艣ciany i go艂e czarne 艂awki szkolne z ka艂amarzem nie
dostarcza艂y ani krzty rozmaito艣ci, przez okno wida膰 by艂o kawa艂ek muru z jedn膮 wystaj膮c膮
ceg艂膮 i wyd艂ubanym na niej napisem: "Wylecia艂". Przeto nie pozostawa艂o nic innego do
wyboru, jak tylko albo cia艂o 45
pedagogiczne, albo w艂asne. Ci zatem, kt贸rzy nie zatrudniali uwagi liczeniem w艂os贸w
Bladaczki na czaszce i badaniem zawi艂ych sznurowade艂 u jego bucik贸w, starali si臋 zliczy膰
w艂asne w艂osy oraz zwichn膮膰 szyj臋. Myzdral wierci艂 si臋, Hopek machinalnie klapa艂. Mi臋tus
mi臋tolil si臋 niejako w bolesnej prostracji, niekt贸rzy zatapiali si臋 w marzeniach, inni popadali
w fatalny na艂贸g szeptania do siebie, inni obrywali guziki, niszczyli ubranie i wsz臋dzie
zakwita艂y d艤ungle i pustynie niesamowitych odruch贸w, dziwacznych czynno艣ci. Jeden jedyny
perwersyjny Syfon prosperowa艂 tym lepiej, im wi臋ksza by艂a powszechna niedola, posiada艂
bowiem specjalny mechanizm wewn臋trzny, za pomoc膮 kt贸rego umia艂 bogaci膰 si臋 nawet
ub贸stwem. A nauczyciel, pomny na 艤on臋 i dziecko, nie ustawa艂: - Towia艅ski, Towia艅ski,
Towia艅ski, mesjanizm, Chrystus Narod贸w, znicz, ofiara, czterdzie艣ci i cztery, natchnienie,
cierpienia, odkupienie, bohater i symbol. - S艂owa wchodzi艂y przez uszy i dr臋czy艂y umys艂, a
twarze wykrzywia艂y si臋 coraz przera藕niej, zrywa艂y z poj臋ciem twarzy i zmi臋toszone, znu艤one
i wymaglowane, gotowe by艂y przyj膮膰 ka艤d膮 twarz - z tych twarzy mo艤na by艂o zrobi膰
wszystko, co si臋 zamarzy艂o - o, co za 膰wiczenie wyobra藕ni! A rzeczywisto艣膰, te艤 wymaglowana,
te艤 znu艤ona, zmi臋toszona, zdarta, niepostrze艤enie poma艂u zmienia艂a si臋 w 艣wiat idea艂u,
daj mi teraz marzy膰, daj!
Bladaczka: - Wieszczem by艂! Wieszczy艂! Panowie, zaklinam pan贸w, a zatem jeszcze raz
powt贸rzmy - zachwycamy si臋, gdy艤 by艂 wielkim poet膮, a czcimy, gdy艤 wieszczem by艂!
Nieodzowne s艂owo. Cimkiewicz, prosz臋 powt贸rzy膰! - Cim-kiewicz powt贸rzy艂: - Wieszczem
by艂!
Zrozumia艂em, 艤e musz臋 ucieka膰. Pimko, Bladaczka, wieszcz, szko艂a, koledzy, wszystkie
prze艤ycia od rana znienacka zakr臋ci艂y mi si臋 w g艂owie i wypad艂o - jak los na loterii - ucieka膰.
Gdzie? Dok膮d? - dok艂adnie nie zdawa艂em sobie sprawy, wiedzia艂em wszak艤e, 艤e musz臋
ucieka膰, je艤eli nie mam pa艣膰 ofiar膮 dziwactw, kt贸re zewsz膮d napiera艂y. Ale zamiast ucieka膰,
zacz膮艂em kiwa膰 palcem w bucie, a kiwanie by艂o parali艤uj膮ce 46 i niweczy艂o zamiary ucieczki,
gdy艤 jak艤e tu ucieka膰 kiwaj膮c
jednocze艣nie palcem na parterze? Ucieka膰 - ucieka膰! Uciec od Bladaczki, od fikcji i nudy -
lecz w g艂owie mia艂em wieszcza, kt贸rego wcisn膮艂 mi Bladaczka, do艂em kiwa艂em palcem,
ucieka膰 nie mog艂em, a niemo艤no艣膰 moja by艂a wi臋ksza jeszcze od niedawnej niemo艤no艣ci
Ga艂kiewicza. Teoretycznie zdawa艂o si臋 - nic 艂atwiejszego, po prostu wyj艣膰 ze szko艂y i nie
wr贸ci膰, Pimko nie poszukiwa艂by mnie przez policj臋^tak daleko macki pedagogii pupiej chyba
nie si臋ga艂y. Wystarczy艂o jedynie - chcie膰. Ale chcie膰 nie mog艂em. Bo do ucieczki potrzebna
jest wola ucieczki, a sk膮d艤e wzi膮膰 wol臋, gdy si臋 palcem kiwa i twarz zatraca si臋 w grymasie
nudy. I teraz zrozumia艂em, czemu nikt z nich nie m贸g艂 ucieka膰 z tej szko艂y - oto ich twarze i
ca艂e postacie zabija艂y w nich mo艤no艣膰 ucieczki, ka艤dy by艂 wi臋藕niem swojego grymasu, i cho膰
powinni byli ucieka膰, nie czynili tego, poniewa艤 nie byli ju艤 tym, czym by膰 powinni. Ucieka膰
znaczy艂o nie tylko - ucieka膰 ze szko艂y, lecz przede wszystkim - ucieka膰 od siebie, och, uciec
od siebie, od smarkacza, kt贸rym uczyni艂 mi臋 Pimko, porzuci膰 go, powr贸ci膰 do m臋艤czyzny,
kt贸rym by艂em! Jak艤e jednak ucieka膰 od czego艣, czym si臋 j e s t, gdzie znale藕膰 punkt oparcia,
podstaw臋 oporu? Forma nasza przenika nas, wi臋zi od wewn膮trz r贸wnie, jak od zewn膮trz.
Mia艂em prze艣wiadczenie, 艤e gdyby cho膰 na jedn膮 chwil臋 rzeczywisto艣膰 odzyska艂a prawa,
nieprawdopodobna groteska mojej sytuacji rzuci艂aby si臋 w oczy tak jaskrawo, i艤 wszyscy
krzykn臋liby:
"Co robi tutaj ten m臋艤czyzna?!" Lecz na tle powszechnego dziwactwa gin臋艂o poszczeg贸lne
dziwactwo mojego przypadku. O, dajcie mi chocia艤 jedn膮 twarz nie wykrzywion膮, przy kt贸rej
m贸g艂bym poczu膰 grymas mojej twarzy - ale naoko艂o widnia艂y same twarze wywichni臋te,
sprasowane i przenicowane, w kt贸rych moja odbija艂a si臋 jak w krzywym zwierciadle - i
dobrze przytrzymywa艂a mnie rzeczywisto艣膰 zwierciadlana! Sen? Jawa? "Wtem Kopyrda, 贸w
opalony, w spodniach flanelowych, oo to na podw贸rku u艣miechn膮艂 si臋 z wy艤szo艣ci膮, gdy
pad艂o s艂owo "pensjonarka", nasun膮艂 si臋 memu spojrzeniu. R贸wnie oboj臋tny wobec Bladaczki,
co wobec sporu Mi臋tusa z Syfonem, siedzia艂 niedbale pochylony i wygl膮da艂 dobrze -
wygl膮da艂 normalnie - z r臋kami w kieszeniach, schludny, rze艣ki, 艂atwy, 47
trafny i przyjemny, siedzia艂 do艣膰 lekcewa艤膮co, nog臋 za艂o艤y艂 na nog臋 i patrzy艂 na nog臋. Jak
gdyby nogami uchyla艂 si臋 szkole. Sen? Jawa? "Czy艤by? - pomy艣la艂em. - Czy艤by nareszcie
zwyk艂y ch艂opiec? Nie ch艂opi臋 i ch艂opak, ale ch艂opiec zwyk艂y? Z nim mo艤e wr贸ci艂aby
utracona mo艤no艣膰..." .)
Rozdzia艂 III PRZY艁APANIE I DALSZE MI臉TOSZENIE
Nauczyciel coraz cz臋艣ciej spogl膮da艂 na zegarek, uczniowie tak艤e wyj臋li swe zegarki i patrzyli.
Wreszcie zad藕wi臋cza艂 zbawczy dzwonek, Bladaczka przerwa艂 w p贸艂 zdania i znikn膮艂,
audytorium ockn臋艂o si臋 i podnios艂o straszny wrzask - jeden jedyny Syfon pozosta艂 cichy i
skupiony, zatopiony w sobie. Zaledwie jednak ust膮pi艂 Bladaczka, problemat niewinno艣ci,
st艂umiony nud膮 wieszcza podczas lekcji, roz艤arzy艂 si臋 na nowo. Uczniowie bezpo艣rednio z
oficjalnych roje艅 buchn臋li twarzami w ch艂opi臋 i w ch艂opaka, a rzeczywisto艣膰 si臋 poma艂u
zmienia艂a w 艣wiat idea艂u, daj mi teraz marzy膰, daj! Sam Syfon nie bra艂 udzia艂u w dyspucie,
lecz jedynie siedzia艂 i piastowa艂 siebie - poplecznikom jego przywodzi艂 Pyzo, Mi臋tusowi zasi臋
sekundowa艂 Hopek. I oto ponownie w powietrzu dusznym i zg臋szczo-nym zakwit艂y wypieki,
sp贸r si臋 rozrasta艂 - nazwiska licznych doktryner贸w, rozmaite teorie wyskakiwa艂y jak z procy,
p臋dzi艂y do boju, nad g艂owami rozgor膮czkowanych zmaga艂y si臋 艣wiatopogl膮dy, tam znowu
hufiec dam u艣wiadomionych i u艣wiadamiaj膮cych szar艤owa艂 z zapalczywo艣ci膮 neofitek
p艂ciowych na obskurantyzm prasy zachowawczej. "Endecja! - Bolsze-wizm! - Faszyzm! -
M艂odzie艤 Katolicka! - Rycerze Miecza! - Lechici! - Soko艂y! - Harcerze! - Czuj duch! -
Czo艂em! - Czuwaj!" - pada艂y s艂owa coraz wymy艣lniejsze.
Okaza艂o si臋, 艤e ka艤da partia polityczna faszerowa艂a ich swoim specjalnym idea艂em ch艂opca, a
pr贸cz tego poszczeg贸lni my艣liciele nadziewali ich na w艂asn膮 r臋k臋 swoimi gustami i idea艂ami,
poza tym za艣 nadziani byli jeszcze kinem, romansem, gazet膮. I dopiero艤 rozmaite typy
ch艂opi臋cia, ch艂opaka, komsomolca, sportsmana, m艂odzika, miedzianka, 艂obuza, estety,
filozofa, sceptyka wystrzela艂y nad pobojowiskiem i plwa艂y na siebie, nies艂ychanie
podra艤nione i rozczerwienione, a z do艂u dolatywa艂y tylko j臋ki i okrzyki: "Ty艣 naiwny!" "Nie,
to ty艣 naiwny!" Bo te idea艂y wszystkie bez wyj膮tku by艂y bezmiernie sk膮pe, ciasne,
niepor臋czne i niewydarzone; wyrzucali je z siebie w ferworze dysputy i cofali si臋 jak
katapulta, przera艤eni tym, co wyrzucili, nie mog膮c ju艤 cofn膮膰 s艂贸w niewypierzonych, kt贸re
pad艂y. Zatraciwszy wszelki kontakt z 艤yciem i z rzeczywisto艣ci膮, prasowani przez wszystkie
od艂amy, kierunki i pr膮dy, traktowani wci膮艤 pedagogicznie, otoczeni fa艂szem, dawali koncert
fa艂szu! I co rusz, to g艂upio! Fa艂szywi w patosie swoim, okropni w liryzmie, fatalni w
sentymentalizmie, nieudolni w ironii, 艤arcie i dowcipie, pretensjonalni we wzlotach,
obrzydliwi w swoich upadkach. I tak toczy艂 si臋 艣wiat. Tak oto 艣wiat si臋 toczy艂 i urasta艂.
Traktowani sztucznie, mogli藕 nie by膰 sztuczni? A b臋d膮c sztuczni, czy mogli m贸wi膰 w spos贸b
nie-ha艅bi膮__________cy? Wi臋c niemo艤no艣膰 straszna unosi艂a si臋 w powietrzu dusznym, rzeczywisto艣膰
poma艂u przetwarza艂a si臋 w 艣wiat idea艂u i tylko jeden Kopyrda nie dawa艂 si臋 wci膮gn膮膰,
oboj臋tnie podrzucaj膮c pilnik od paznokci i patrz膮c na nogi...
Tymczasem Mi臋tus na boku z Myzdralem przygotowywa艂 jakie艣 sznurki, a Myzdral zdj膮艂
nawet szelki. Ciarki przesz艂y mi臋 po grzbiecie. Je艣liby Mi臋tus przeprowadzi艂 sw贸j plan
u艣wiadomienia Syfona przez uszy, to zaiste - rzeczywisto艣膰... rzeczywisto艣膰 w koszmar si臋
przemieni, pokraczno艣膰 wzmo艤e si臋 do ty艂a, 艤e ju艤 ani mowy o ucieczce. Nale艤a艂o za wszelk膮
cen臋 przeciwdzia艂a膰. Czy mog艂em jednak艤e dzia艂a膰 sam przeciwko wszystkim, i to w dodatku
z palcem w bucie? Nie, nie mog艂em. O, dajcie mi chocia艤 jedn膮 twarz nie wykrzywion膮!
Zbli艤y艂em si臋 do Kopyrdy. Sta艂 w oknie patrz膮c na podw贸rko 50 i gwi艤d艤膮c przez z臋by, w
spodniach flanelowych, i zdawa艂o si臋,
艤e ten przynajmniej nie 艤ywi w sobie 艤adnych idea艂贸w. Jak zacz膮膰?
- Oni chc膮 zgwa艂ci膰 Syfona - rzek艂em po prostu. - Mo艤e lepiej by艂oby wyperswadowa膰 im.
Je艤eli Mi臋tus Syfona zgwa艂ci, atmosfera w szkole stanie si臋 zupe艂nie niemo艤liwa.
I z trwog膮 czeka艂em, jak zabrzmi, jak zad藕wi臋czy, jaki g艂os wyda Kopyrda... Lecz Kopyrda
nie odpowiedzia艂 ani s艂owa, tylko r贸wnymi nogami, jak sta艂, wyskoczy艂 przez okno na
podw贸rko. Na podw贸rku dalej pogwizdywa艂 przez z臋by.
Zosta艂em, zdezorientowany. Co to by艂o? Uchyli艂 si臋. Dlaczego wyskoczy艂 zamiast
odpowiedzie膰? Nie by艂o to normalne. I dlaczego nogi - dlaczego nogi w nim wysuwa艂y si臋 na
plan pierwszy, na czo艂o? Nogi mia艂 na czole. Potar艂em czo艂o r臋k膮. Sen? Jawa? Ale nie by艂o
czasu na my艣lenie. Mi臋tus przyskoczy艂 do mnie. Dopiero teraz spostrzeg艂em, 艤e Mi臋tus stoj膮c
nie opodal pods艂ucha艂, co m贸wi艂em do Kopyrdy.
- Co si臋 wtr膮casz? - krzykn膮艂. - Kto ci pozwoli艂 gada膰 o naszych sprawach z tym Kopyrda?
Jego to nic nie obchodzi! Nie wa艤 si臋 m贸wi膰 z nim o mnie!
Cofn膮艂em si臋 o krok. Wybuchn膮艂 najgorszymi przekle艅stwami.
Szepn膮艂em b艂agalnie:
- Mi臋tus, nie r贸bcie tego z Syfonem. Zaledwie to powiedzia艂em, wybuchn膮艂:
- Wiesz, gdzie go mam, a ciebie z nim razem? Mam was w du... 艤ym powa艤aniu!
- Nie r贸bcie tego -b艂aga艂em. - Nie pakujcie si臋 w to! Czy ty nie widzisz siebie w tym?
S艂uchaj, czy艣 ty to sobie wyobrazi艂? Czy艣 ty to zobaczy艂? Tu Syfon, na ziemi, zwi膮zany, a ty
dopiero u艣wiadamiasz go - na si艂臋, przez uszy! Czy ty nie widzisz siebie w tym?
Wykrzywi艂 mi si臋 jeszcze szkaradniej.
- Widz臋 tylko, 艤e i z ciebie niez艂e ch艂opi臋! I ciebie Syfon przekabaci艂! A ja, wiesz, gdzie mam
to wasze ch艂opi臋? Mam je w du... 艤ym powa艤aniu!
I kopn膮艂 mi臋 w kostk臋 u nogi.
Szuka艂em s艂贸w, kt贸rych, jak zawsze, nie by艂o.
- Mi臋tus - szepn膮艂em. - Rzu膰 to... Przesta艅 robi膰 z siebie... Czy dlatego, 艤e Syfon jest
niewinny, ty musisz rozwi膮z艂y by膰? Rzu膰 to.
Spojrza艂.
- Czego chcesz ode mnie?
- Przesta艅 si臋 wyg艂upia膰!
- Przesta艅 si臋 wyg艂upia膰? - b膮kn膮艂. Oczy mu si臋 zamgli艂y. - Przesta膰 si臋 wyg艂upia膰 - rzek艂
t臋sknie. - S膮 przecie ch艂opaki, kt贸re si臋 nie wyg艂upiaj膮. S膮 ch艂opaki - synowie str贸艤贸w,
czeladnicy i parobcy - wod臋 wo艤膮 albo jezdni臋 zamiataj膮... Dopiero艤 musz膮 艣mia膰 si臋 z
Syfona i ze mnie, z naszych fidryga艂ek! - Zapad艂 w jedno z tych swoich bolesnych zamy艣le艅,
na chwil臋 porzuci艂 trywialno艣膰 i robione chamstwo, twarz mu si臋 rozkurczy艂a. Gdy wtem
porwa艂 si臋, jak przypieczony rozpalonym 艤elazem. - Pupa! Pupa! - krzykn膮艂. - Nie, nie chc臋
dopu艣ci膰, 艤eby uczni贸w uwa艤ano za niewinnych. Syfona zgwa艂ci膰 musz臋 przez uszy! D... d...
d...! Ponownie spokracznia艂 do obrzydliwo艣ci i bluzn膮艂 stekiem ohydy, a艤 cofn膮艂em si臋 o
krok.
- Mi臋tus - szepn膮艂em machinalnie w przera艤eniu. - Uciekajmy! Uciekajmy st膮d!
- Uciec?
Nadstawi艂 uszu. Przesta艂 bluzga膰 i spojrza艂 na mnie pytaj膮co. Sta艂 si臋 normalnie j szy -
chwyci艂em si臋 tego jak ton膮cy brzytwy.
- Uciekajmy, uciekajmy. Mi臋tus - szepta艂em. - Rzu膰 to i uciekajmy!
Zawaha艂 si臋. Twarz jego jakby zwis艂a, niezdecydowana. A ja widz膮c, 艤e my艣l o ucieczce
dzia艂a na niego dodatnio, i dr艤膮c, 艤eby znowu nie popad艂 w pokraczno艣膰, szuka艂em na gwa艂t,
czym by go zach臋ci膰.
- Uciec! Na swobod臋! Mi臋tus, do parobk贸w! Znaj膮c jego t臋sknot臋 do prawdziwego 艤ycia
czeladnik贸w my艣la艂em, 艤e da si臋 schwyci膰 na w臋dk臋 parobka. Ach, wszystko jedno mi by艂o,
co m贸wi臋, sz艂o ju艤 tylko o to, 艤eby go utrzyma膰 z dala od groteski, 艤eby si臋 nagle nie
wykrzywi艂. Jako艤 oczy 52 mu si臋 zaiskrzy艂y i szturchn膮艂 mnie po bratersku w bok.
- Chcia艂by艣? - zapyta艂 cicho, poufale. Roze艣mia艂 si臋 cicho i czysto. Ja tak艤e si臋 roze艣mia艂em
艣miechem cichym.
- Uciec - mrukn膮艂 - uciec... Do parobk贸w... Do tych prawdziwych ch艂opak贸w, co nad rzek膮
konie pas膮 i k膮pi膮 si臋...
I w贸wczas spostrzeg艂em rzecz straszn膮 - oto na twarzy jego pojawi艂o si臋 co艣 nowego - jakie艣
rozt臋sknienie, jaka艣 specjalna uroda ch艂opca szkolnego uciekaj膮cego do parobk贸w. Z
brutalno艣ci przerzuci艂 si臋 w 艣piewno艣膰. Bior膮c mnie za swego przesta艂 si臋 maskowa膰 i
wydoby艂 t臋sknot臋 i liryzm.
- Hej, hej - powiedzia艂 艣piewnie, cicho. - Hej, z parobkami razem je艣膰 chleb czarny, na
koniach oklep k艂usowa膰 po 艂膮ce...
Wargi mu si臋 rozchyli艂y gorzkim i dziwnym u艣miechem, cia艂o sta艂o gi臋tsze i smuk艂ej sze, a w
karku i w ramionach pojawi艂o si臋 jakie艣 zaprzedanie. By艂 teraz ch艂opcem szkolnym
rozt臋sknionym do swobody parobczak贸w - i ju艤 otwarcie, z pomini臋ciem wszelkich
ostro艤no艣ci, 艂ysn膮艂 do mnie z臋bami. Cofn膮艂em si臋 o krok. Znalaz艂em si臋 w strasznym
po艂o艤eniu. Czy te艤 mia艂em 艂ysn膮膰? Je艤eli nie 艂ysn臋, got贸w znowu parskn膮膰 przekle艅stwami,
ale je艣li 艂ysn臋... czy 艂yskanie nie by艂o bodaj jeszcze gorsze, czy potajemna uroda, kt贸r膮 mi
tutaj proponowa艂, nie by艂a bardziej groteskowa od jego brzydoty? Do licha, do licha, po c贸艤
go rozmarzy艂em tym parobkiem? W ko艅cu nie 艂ysn膮艂em, tylko z艂o艤y艂em wargi i gwizdn膮艂em
cicho, i tak stali艣my naprzeciw siebie 艂yskaj膮c i gwi艤d艤膮c lub 艣miej膮c si臋 cicho, a 艣wiat jakby
si臋 za艂ama艂 i zorganizowa艂 na zasadzie ch艂opca 艂yskaj膮cego i uciekaj膮cego, gdy nagle ryk
szyderczy zabrzmia艂 o dwa kroki od nas, ze wszystkich stron! Cofn膮艂em si臋 o krok. Syfon,
Pyzo, z dodatkiem p贸艂 tuzina innych syfo-nist贸w, trzymali si臋 za niewinne brzuchy rechocz膮c
i rycz膮c, z wyrazem twarzy pob艂a艤liwym i z艂o艣liwym.
- Czego?! - wykrzykn膮艂 Mi臋tus, przy艂apany. Lecz by艂o za p贸藕no.
Pyzo wrzasn膮艂.
- Ha, ha, ha! A Syfon zawo艂a艂:
- Winszuj臋, Mi臋talski! Nareszcie wiemy, co w was 53
siedzi! Przy艂apali艣my koleg臋! O parobku kolega marzy! Po 艂膮ce chcia艂by k艂usowa膰 z
parobkiem! Udajecie 艤yciowego realist臋, brutala, zwalczacie cudzy idealizm, a w g艂臋bi
jeste艣cie sentymentalni. Sentymentalista parobcza艅ski!
Myzdral wrzasn膮艂 najordynarniej, jak m贸g艂. - Milcz! Psiakrew! Cholera! Choroba! - Lecz
by艂o za p贸藕no. 艣adne, nawet najgorsze, wymys艂y nie mog艂y wyratowa膰 Mi臋tusa, zdy-banego
in flagranti potajemnych marze艅. Sp艂on膮艂 krwawym rumie艅cem, a Syfon dorzuci艂
tryumfuj膮co i z艂o艣liwie: - Cudzy idealizm zwalcza, ale sam do parobk贸w si臋 wdzi臋czy. Teraz
przynajmniej wiadomo, dlaczego czysto艣膰 mu przeszkadza!
Zdawa艂o si臋, 艤e Mi臋tus rzuci si臋 na Syfona - ale si臋 nie rzuci艂. Zdawa艂o si臋, 艤e zmia艤d艤y
wymys艂em hiperordynarnym, lecz nie zmia艤d艤y艂. Przy艂apany in flagranti nie m贸g艂 - i st臋艤a艂 w
zimnej, jadowitej uprzejmo艣ci.
- Aha, Syfonie - zagadn膮艂 na poz贸r nonszalancko, by zyska膰 na czasie - to ty uwa艤asz, 艤e ja
miny stroj臋? A ty nie stroisz min?
- Ja? - odpar艂 Syfon zaskoczony. - Ja nie stroj臋 do parobk贸w.
- Tylko do idea艂贸w? A, to mnie nie wolno do parobk贸w, ale tobie wolno, bo ty do idea艂贸w
stroisz? Czy nie zechcia艂by艣 spojrze膰 na mnie? Pragn膮艂bym, je艤eli d to przykro艣ci nie sprawi,
zobaczy膰 z frontu twoje oblicze.
- Po co? - zapyta艂 Syfon z niepokojem i wyci膮gn膮艂 chusteczk臋 od nosa, a Mi臋tus nagle porwa艂
mu r臋 chusteczk臋 i cisn膮艂 o ziemi臋: - Po co? Po to, 艤e nie mog臋 znie艣膰 twojej twarzy! Przesta艅
mie膰 t臋 min臋 szlachetn膮, czyst膮! A, to tobie wolno?... Przesta艅, m贸wi臋, bo ci si臋 wykrzywi臋
tak okropnie, 艤e ci si臋 odechce - odechce... ju艤 ja ci poka艤臋... poka艤臋 ci...
- Co mi poka艤esz? - odpar艂. Lecz Mi臋tus krzycza艂 jak w gor膮czce: - Poka艤臋! Poka艤臋! Poka艤
mi, to ja ci poka艤臋! Do艣膰 gadania, nu艤e, poka艤 nam to twoje ch艂opi臋 zamiast gada膰 o nim, a ja
te艤 poka艤臋 i zobaczymy, kto przed kim ucieknie ! Poka艤! Poka艤! Do艣膰 frazes贸w, do艣膰 tych
takich po艂owicznych, wstydliwych min, mineczek, mini膮t delikatnych, panie艅-54 skich, co to
cz艂owiek sam przed sob膮 z nimi si臋 ukrywa -
diabli, diabli - wyzywam ci臋 na wielkie, prawdziwe minasy, na miny ca艂膮 g臋b膮, a zobaczysz,
poka艤臋 ci takie, 艤e twoje ch艂opi臋 zemknie, gdzie pieprz ro艣nie! Do艣膰 gadania! Poka艤, poka艤, a
ja te艤 poka艤臋!
1 Szale艅czy pomys艂! Mi臋tus wyzwa艂 Syfona na miny. Wszyscy ucichli i spogl膮dali na niego
jak na niespe艂na rozumu, a Syfon gotowa艂 si臋 do ironicznej inwektywy. Lecz twarz
Mi臋talskiego wyra艤a艂a tak膮 zjadliwo艣膰 diabelsk膮, 艤e uchwycono snadnie straszliwy realizm
propozycji. Miny! Miny - ta bro艅, a zarazem tortura! Tym razem b贸j mia艂 si臋 toczy膰 na ostre!
Niekt贸rzy zl臋kli si臋 widz膮c, 艤e Mi臋talski wyci膮ga na jaw to straszne narz臋dzie, kt贸rym dot膮d
ka艤dy pos艂ugiwa艂 si臋 z najwi臋ksz膮 ogl臋dno艣ci膮, a swobodnie i jawnie chyba tylko przy
drzwiach zamkni臋tych i przed lustrem. A ja cofn膮艂em si臋 o krok, gdy艤 zrozumia艂em, 艤e
doprowadzony do ostateczno艣ci, rozszala艂y, chce zbabra膰 minami nie tylko ch艂opi臋 i Syfona,
lecz tak艤e parobka, ch艂opaka, siebie, mnie i wszystko!
- Tch贸rz ci臋 oblecia艂? - zapyta艂 Syfona.
- Ja mia艂bym si臋 wstydzi膰 moich idea艂贸w? - odpar艂 nie mog膮c wszak艤e ukry膰 lekkiego
zmieszania. - Ja mia艂bym si臋 ba膰? - ale g艂os dr艤a艂 mu nieco.
- A wi臋c dobrze. Syfonie! Czas - dzi艣 po lekcjach! Miejsce - tu w klasie! Wyznacz swoich
arbitr贸w, ja swoimi mianuj臋 Myzdrala i Hopka, a na superarbitra (tu diabelstwo w g艂osie
Mi臋tusa wezbra艂o) na superarbitra proponuj臋... tego nowego, kt贸ry dzi艣 przyby艂 do szko艂y.
B臋dzie bezstronny. - Co? Mnie? Mnie proponowa艂 na superarbitra? Sen? Jawa? Ale艤 ja nie
mog臋! Nie mog臋 przecie艤! Nie chc臋 tego widzie膰! Nie mog臋 patrze膰 na to! Porwa艂em si臋 do
protest贸w, ale og贸lna obawa ust膮pi艂a miejsca wielkiemu podnieceniu, wszyscy zacz臋li
wrzeszcze膰: "Dobrze! Dalej! Pr臋dzej!" - jednocze艣nie za艣 rozleg艂 si臋 dzwonek, do klasy
wkroczy艂 ma艂y cz艂owieczek z br贸dk膮 i siad艂 na katedrze.
By艂o to to samo cia艂o, kt贸re w kancelarii wyrazi艂o w swoim czasie pogl膮d, 艤e zdro艤a艂o,
staruszek nadzwyczaj przyjazny, siwy go艂膮bek z ma艂膮 purchawk膮 na nosie. 艢miertelna cisza
za- 5,
leg艂a w klasie, gdy otworzy艂 dziennik - rzuci艂 rozja艣nionym okiem ku g贸rze listy i wszyscy,
co na A, zadr艤eli -" rzuci艂 okiem na d贸艂 i wszyscy na Z zamarli ze strachu. Gdy艤 nikt nic nie
umia艂, zapomniano odpisa膰 艂aci艅skiego t艂umaczenia z powodu dyskusji i opr贸cz Syfona, kt贸ry
ju艤 w domu sobie przygotowa艂 lekcj臋 i m贸g艂 na ka艤de 艤膮danie, nikt nie m贸g艂. Atoli staruszek,
nie domy艣laj膮c si臋 wcale strachu, jaki wzbudza艂, pogodnie b艂膮dzi艂 spojrzeniem po paciorku
nazwisk, waha艂 si臋, zastanawia艂 i droczy艂 si臋 z sob膮, a艤 w ko艅cu wyrzek艂 ufnie:
- Mydlakowski.
Lecz wpr臋dce okaza艂o si臋, 艤e Mydlakowski nie zdolen jest przet艂umaczy膰 zadanego na dzisiaj
Cezara, a co gorzej, nie wie, i艤 animis oblatis ID ablativus absolutus.
- O, panie Mydlakowski - rzek艂 艂agodny starzec ze szczerym wyrzutem - pan nie wie, co
znaczy animis oblatis i jaka to forma? Dlaczego pan nie wie?
I postawi艂 mu kica, okropnie zmartwiony, nast臋pnie za艣 rozpromieni艂 si臋 i w nowym
przyp艂ywie ufno艣ci wyzwa艂 na K Koperskiego s膮dz膮c, 艤e wyr贸艤nieniem uszcz臋艣liwia, i
zach臋caj膮c do szlachetnej emulacji wzrokiem i gestami, pe艂nymi najg艂臋bszego zaufania. Lecz
ani Koperski, ani Kotecki, ani Kapu艣 ci艅ski, ani Ko艂ek nawet nie wiedzieli, co znaczy animis
oblatis, wychodzili przed tablic臋 i milczeli niech臋tnie, milkli-wie, a staruszek wyra艤a艂
przelotne rozczarowanie swoje zwi臋z艂ym sztykiem i znowu, jakby wczoraj przyby艂y z
ksi臋艤yca, jakby nie z tego 艣wiata, w przyp艂ywie wzmo艤onej ufno艣ci wyzywa艂 oczekuj膮c za
ka艤dym razem, 艤e wyr贸艤niony i uszcz臋艣liwiony godnie odpowie na wyzwanie. Nikt nie
odpowiada艂. I ju艤 blisko dziesi臋膰 pa艂ek postawi艂 w dzienniku, a przecie艤 ci膮gle nie zdawa艂
sobie sprawy, 艤e ufno艣膰 jego odtr膮cana jest martwym i zimnym przera艤eniem, 艤e nikt nie
艤yczy sobie tej ufno艣ci - niezmiernie ufny staruszek! Na ufno艣膰 t臋 nie by艂o rady! Daremnie
pr贸bowano rozmaitych sposob贸w perswazji, na pr贸艤no przedstawiano 艣wiadectwa, wym贸wki,
choroby, nauczyciel m贸wi艂 ze zrozumieniem i wsp贸艂czu-56 ciem.
- Co, panie Bobkowski! Pan z powod贸w od siebie niezale艤nych nie m贸g艂 przygotowa膰 lekcji?
Niech pan si臋 nie martwi, zapytam pana z dawniejszego tekstu. Co? I g艂贸wka boli? A to
doskonale, w艂a艣nie mam tu ciekaw膮 maksym臋 de malis capitis, jak znalaz艂 dla pana. Co - i
odczuwa pan konieczno艣膰 natychmiastowego udania si臋 do ubikacji? O, panie Bobkowski! I
po c贸艤 to? Przecie艤 i to tak艤e znajduje si臋 u staro艤ytnych! Zaraz przedstawi臋 panu s艂ynny
passus z ksi臋gi pi膮tej, gdzie ca艂e wojsko Cezara, zjad艂szy nie艣wie艤膮 marchew, uleg艂o temu艤
przeznaczeniu. Ca艂e wojsko! Ca艂e wojsko, Bobkowski! I po c贸艤 to samemu robi膰 nieudolnie,
je艣li si臋 ma pod r臋k膮 taki genialny i klasyczny opis? Te ksi臋gi s膮 艤yciem, panowie, s膮 艤yciem!
Zapomniano o Syfonie i Mi臋tusie, zaprzestano spor贸w - starano si臋 nie istnie膰, starano si臋 nie
egzystowa膰, uczniowie kurczyli si臋, szarzeli i nikli, wci膮gali w siebie brzuch, r臋ce i nogi, lecz
nikt si臋 nie nudzi艂, o nudzie nawet mowy by膰 nie mog艂o, gdy艤 wszyscy bali si臋 ponuro, i
ka艤dy z b贸lem strachu oczekiwa艂, kiedy jego przy艂apie wyzwanie dzieci臋cej wiary, spasionej
na tekstach. A twarze - jak to twarze - pod naporem trwogi przetwarza艂y si臋 w cie艅, w iluzj臋
twarzy, i nie wiadomo, co by艂o wreszcie bardziej szalone, nieistotne, chimeryczne - twarze
czy niepoj臋te accusatwy cum infinitwo, czy te艤 piekielna ufno艣膰 chorego z urojenia starca, i
rzeczywisto艣膰 si臋 poma艂u zmienia艂a w 艣wiat idea艂u, daj mi teraz marzy膰, daj!
Atoli nauczyciel, udzieliwszy sztyka Bobkowskiemu i wyczerpawszy ostatecznie animis
oblatis, uroi艂 sobie nowy problem - jak b臋dzie passwum futurum conditionalis w trzeciej
osobie liczby mnogiej od czasownika zwrotnego colleo, colleavi, colleatum, colleare,. i ta
my艣l zachwyci艂a go.
- Nies艂ychanie ciekawa rzecz! - zawo艂a艂 zacieraj膮c r臋ce. - Rzecz ciekawa i pouczaj膮ca! No,
panowie! Problemat pe艂en finezji! Oto wdzi臋czne pole do wykazania sprawno艣ci
intelektualnej! Bo je艣li od olleare jest ollandus sim, to... no, no, no... panowie... - panowie
znikali w przestrachu. - O, w艂a艣nie! No, no? Collan... collan... 57
Nikt si臋 nie odezwa艂. Staruszek, jeszcze nie trac膮c nadziei, powtarza艂 swoje: "no, no" i
"collan, collan", promienia艂, kokietowa艂 zagadk膮, zach臋ca艂, pobudza艂 i - jak umia艂 - wyzywa艂
do wiedzy, do odpowiedzi, do szcz臋艣cia i zaspoko)cma. Naraz ujrza艂, 艤e nikt nie chce, 艤e
ta艅czy do muru. Przygas艂 i rzek艂 g艂ucho:
- Collandus sim! Collandus sim! - powt贸rzy艂 zgn臋biony i upokorzony powszechnym
milczeniem i doda艂: - Jak艤e to, panowie? Czy艤by艣cie naprawd臋 nie doceniali! Czy艤 nie
widzicie, 艤e collandus sim kszta艂ci inteligencj臋, rozwija intelekt, wyrabia charakter, doskonali
wszechstronnie i brata z my艣l膮 staro艤ytn膮? Bo zwa艤cie, 艤e je艣li od olleare jest ollandus, to
przecie艤 od colleare musi by膰 collandus, bo passwum futurum trzeciej koniugacji ko艅czy si臋
na du艣, du艣, us, z wyj膮tkiem jedynie wyj膮tk贸w. Us, us, us - panowie! Nie mo艤e by膰 nic
logiczniejszego ni艤 j臋zyk, w kt贸rym wszystko, co nielogiczne, jest wyj膮tkiem! Us, us, us,
panowie - zako艅czy艂 w zw膮tpieniu - c贸艤 to za czynnik rozwoju!
W贸wczas zerwa艂 si臋 Ga艂kiewicz i zaj臋cza艂.
- Tr膮, la, la, mama, ciocia! Jak to rozwija, kiedy nie rozwija? Jak to doskonali, gdy nie
doskonali? Jak to wyrabia, kiedy nie wyrabia? O Bo艤e, Bo艤e - Bo艤e, Bo艤e! NAUCZYCIEL
Co, panie Ga艂kiewicz? Us nie doskonali? Powiada pan, 艤e ko艅c贸wka ta nie doskonali? 艤e ta
ko艅c贸wka passwi futuri trzeciej koniugacji nie wzbogaca? Jak艤e to, Ga艂kiewicz?
GA艁KIEWICZ
Ten ogonek nie wzbogaca mnie! Ten ogonek mnie nie doskonali! Wcale! Tr膮, la, la. O Bo艤e!
Mama! NAUCZYCIEL
Jak to nie wzbogaca? Panie Ga艂kiewicz, je艤eli ja m贸wi臋, 艤e wzbogaca, to wzbogaca! Przecie艤
ja m贸wi臋, 艤e wzbogaca. Niech Ga艂kiewicz zaufa mi! Zwyk艂y umys艂 nie pojmie tych wielkich
korzy艣ci! 艣eby poj膮膰, trzeba samemu po d艂ugoletnich studiach sta膰 si臋 zgo艂a niezwyk艂ym
umys艂em! Chryste Panie, wszak w ci膮gu ubieg艂ego roku przerobili艣my siedemdziesi膮t 58 trzy
wiersze z Cezara, w kt贸rych to wierszach Cezar opisuje,
jak ustawi艂 swoje kohorty na wzg贸rku. Czy艤 te siedemdziesi膮t trzy wiersze tudzie艤 st贸wka nie
objawi艂y Ga艂kiewiczowi mistycznie wszystkich bogactw antycznego 艣wiata? Czy艤 nie
nauczy艂y stylu, jasno艣ci my艣lenia, precyzji wys艂owienia i sztuki wojennej? GA艁KIEWICZ
Niczego! Niczego! 艣adnej sztuki.. Ja tylko sztyka si臋 boj臋. Ja tylko sztyka si臋 boj臋! O, nie
mog臋, nie mog臋!
Zagra艤a膰 j臋艂a powszechna niemo艤no艣膰. Nauczyciel spostrzeg艂, 艤e i jemu grozi, i co gorzej, 艤e
je艤eli zdwojon膮 ufno艣ci膮 nie przezwyci臋艤y w艂asnej nag艂ej nieufno艣ci, niemo艤no艣ci, zginie. -
Pylaszczkiewicz! - zakrzykn膮艂 w rozpaczy opuszczony przez wszystkich samotnik. - Niech
Pylaszczkiewicz bezzw艂ocznie zrekapituluje dorobek nasz za ostatnie trzy miesi膮ce ukazuj膮c
ca艂膮 g艂臋bi臋 my艣li i rozkosze stylu, a ufam, ufam, Jezus, Maria, ufam!
Syfon, kt贸ry - jak si臋 rzek艂o - m贸g艂 zawsze na ka艤de 艤膮danie, wsta艂 i p艂ynnie, z du艤膮 艂atwo艣ci膮
rozpocz膮艂:
- Nast臋pnego dnia Cezar, zwo艂awszy zebranie i zganiwszy zapalczywe'艣膰 i chciwo艣膰
艤o艂nierzy, poniewa艤 zdawa艂o mu si臋, 艤e oni sobie os膮dzili, wed艂ug w艂asnego mniemania,
dok膮d maj膮 i艣膰 i co maj膮 czyni膰, i 艤e oni po daniu has艂a do odwrotu postanowili, 艤e nie b臋d膮
mogli by膰 powstrzymywani przez trybun贸w wojskowych i legat贸w, t艂umaczy艂, jak wiele
znaczy niedogodno艣膰 miejsca, co odnosi艂o si臋 do Avaricum, kiedy schwytawszy wrog贸w bez
wodza i bez konnicy pewne zwyci臋stwo straci艂 i niema艂a nawet szkoda zdarzy艂a si臋 w walce z
powodu niedogodno艣ci miejsca. Jak艤e bardzo podziwiana jest wielko艣膰 duszy tych, kt贸rych
nie mo艤e opr贸艤ni膰 obwarowanie obozu, wysoko艣膰 g贸r ani mury miasta, tak samo trzeba gani膰
zbytni膮 samowol臋 i 艣mia艂o艣膰 ; tych, kt贸rzy s膮dz膮, 艤e wi臋cej od wodza wiedz膮 o
zwyci臋stwie i wyniku rzeczy, i nie mniej trzeba 艤yczy膰 sobie u 艤o艂nierza i skromno艣ci i
umiarkowania jak m臋stwa i wielkoduszno艣ci. A po-\ tem id膮c naprz贸d, postanowi艂 i
rozkaza艂, a艤eby zatr膮bi膰 na ', odwr贸t, aby dziesi臋膰 legion贸w natychmiast wstrzyma艂o
si臋 od t walki, co zosta艂o dokonane, ale 艤o艂nierze z pozosta艂ych legion贸w , nie
us艂yszeli d藕wi臋ku tr膮b, poniewa艤 oddziela艂a ich od pozosta艂ego 59
miejsca do艣膰 wielka dolina. Wi臋c przez trybun贸w wojskowych i legat贸w, poniewa艤 tak by艂o
nakazane przez Cezara, byli powstrzymywani, lecz byli podnieceni nadziej膮 zwyci臋stwa,
przewy艤szenia wrog贸w i ich ucieczki w czasie pomy艣lnej walki do tego stopnia, 艤e nie
wydawa艂o im si臋 trudne, co mogli dosi臋gn膮膰 m臋stwem bez ucieczki, i nie wcze艣niej
zatrzymali si臋, a艤 doszli do mur贸w miasta i bram, wtedy za艣 u wszystkich cz臋艣ci miasta dal
si臋 slysze膰 ha艂as, wskutek czego ci, kt贸rzy byli przera艤eni nag艂ym krzykiem, s膮dzili, 艤e wr贸g
byt ju艤 w bramie, i wybiegali z miasta. - Collandus sim, panowie! Collandus sim! Co za
jasno艣膰, co za j臋zyk! Co za g艂臋bia, co za my艣l! Collandus sini, co za skarbnica m膮dro艣ci! Ach,
oddycham, oddycham! Collandus sim i wci膮艤, i zawsze, i a艤 do ko艅ca collandus sim,
collandus sim, collandus sim, collandus sim, collandus sim - wtem zad藕wi臋cza艂 dzwonek i
uczniowie wydali dziki wrzask, a staruszek zdziwi艂 si臋 i wyszed艂.
I w tej samej chwili wszyscy z oficjalnych roje艅 buchn臋li twarzami w prywatne rojenia o
ch艂opi臋ciu, ch艂opaku, dyskusje zawrza艂y, a rzeczywisto艣膰 si臋 poma艂u w 艣wiat zmienia艂a
idea艂u, daj mi teraz marzy膰, daj! Umy艣lnie to zrobi艂! Umy艣lnie powo艂a艂 mnie na superarbitra!
艣ebym musia艂 patrze膰, 艤ebym widzia艂. Zawzi膮艂 si臋 - babrz膮c siebie, mnie r贸wnie艤 chcia艂
zbabra膰, nie m贸g艂 znie艣膰, 艤e go przywiod艂em do chwilowej s艂abo艣ci z parobkiem. Czy艤
mog艂em nara艤a膰 twarz sw膮 na ten widok? Wiedzia艂em, 艤e je艣li wch艂on臋 to ma艂piarstwo, twarz
moja przenigdy nie wr贸ci do normy, bezpowrotnie przepadnie ucieczka, nie, nie, niech
wyprawiaj膮, co im si臋 podoba, ale nie przy mnie, nie przy mnie! Kiwaj膮c nerwowo palcem w
bucie, chwyci艂em go za r臋kaw, spojrza艂em b艂agalnie i szepn膮艂em:
- Mi臋tus... Odepchn膮艂 mnie.
- O nie, m贸j ch艂optysiu! Na nic! Jeste艣 superarbitrem, i koniec!
Ch艂oprysiem mnie nazwa艂! C贸艤 za wstr臋tne s艂owo! By艂o to z jego strony okrucie艅stwo,
poj膮艂em, 艤e wszystko stracone 60 i 艤e ca艂膮 par膮 d膮艤ymy do tego, czego si臋 najwi臋cej
obawia艂em,
do zupe艂nej pokraczno艣ci, do groteski. A tymczasem dzika, niezdrowa ciekawo艣膰 opanowa艂a
nawet tych, kt贸rzy a艤 dot膮d powtarzali oboj臋tnie: - Azali Syfonus... - Chrapy rozd臋艂y si臋,
wypieki dobrze przypieka艂y i jasne si臋 sta艂o, 艤e pojedynek na miny b臋dzie pojedynkiem na
ostre, na 艣mier膰 i 艤ycie, a nie na czcze s艂owa! Otoczyli obu zwartym ko艂em i krzyczeli w
powietrzu ci臋艤kim.
- Zaczyna膰! Bierz go! Huzia! Dalej!
Tylko jeden Kopyrda najspokojniej przeci膮gn膮艂 si臋, zabra艂 kajet i poszed艂 na nogach swych...
Syfon siedzia艂 na swoim ch艂opi臋ciu osowia艂y i nastroszony jak kura na jajach - widoczne
by艂o, 艤e jednak troch臋 si臋 zl膮k艂 i wola艂by si臋 wycofa膰! Za to Pyzo w lot oceni艂 niezmierne
szans臋, jakie dawa艂y Syfonowi jego wy艤szego rz臋du przekonania i zasady. - Mamy go! -
szepta艂 mu do ucha i zagrzewa艂. - Nie pietraj si臋! Pomy艣l o swoich zasadach! Ty masz zasady
i zasadom gwoli b臋dziesz m贸g艂 艂atwo wytworzy膰 wszelkie miny w dowolnej ilo艣ci, on za艣 nie
ma zasad i b臋dzie musia艂 wytwarza膰 gwoli sobie, nie - zasadom gwoli. Pod wp艂ywem tych
szept贸w mina Pylaszczkiewicza zacz臋艂a si臋 poprawia膰 i wkr贸tce zaja艣nia艂a zupe艂nym
spokojem, gdy艤 rzeczywi艣cie zasady dawa艂y mu tak膮 moc, 艤e m贸g艂 zawsze w dowolnej ilo艣ci.
Co widz膮c Myzdral i Hopek odci膮gn臋li Mi臋tusa na bok i b艂agali, 艤eby nie nara艤a艂 si臋 na
pewn膮 kl臋sk臋.
- Nie gub siebie i nas, od razu lepiej si臋 poddaj - on jest o wiele bardziej miniasty od ciebie -
Mi臋tol, udaj, 艤e si臋 rozchorowa艂e艣, zemdlej, a ju艤 potem jako艣 si臋 za艂agodzi, wyt艂umaczymy
ci臋!
Odpowiedzia艂 jedynie.
- Nie mog臋, ju艤 ko艣ci rzucone! Precz! Precz! Chcecie, 艤ebym stch贸rzy艂? Wyrzu膰cie tych
gapi贸w! To mnie denerwuje! 艣eby mi nikt z boku si臋 nie przypatrywa艂 opr贸cz arbitr贸w i
superarbitra. - Lecz mina mu zrzed艂a, a zawzi臋to艣膰 na niej zmiesza艂a si臋 z wyra藕n膮 trem膮, co
tak kontrastowa艂o ze spokojn膮 pewno艣ci膮 Syfona, 艤e Myzdral szepn膮艂: - Marnie z nim - a
wszystkim zrobi艂o si臋 gro藕nie i wynie艣li si臋 chy艂kiem, w milczeniu, starannie zamykaj膮c
drzwi za sob膮. Nagle 61
w opustosza艂ej i zamkni臋tej klasie znale藕li艣my si臋 w siedmiu, tj. opr贸cz Pylaszczkiewicza i
Mi臋tusa - Myzdral, Hopek, Pyzo, niejaki Guzek, drugi arbiter Syfona, no i ja po艣rodku, jako
superarbiter, oniemia艂y superarbiter arbitr贸w. I rozleg艂 si臋 ironiczny, cho膰 gro藕b膮 brzemienny
g艂os Pyzy, kt贸ry cokolwiek poblad艂y odczytywa艂 z karteczki warunki spotkania : ^
-\ Przeciwnicy stan膮 naprzeciwko siebie i oddadz膮 seri臋 min kolejnych, przy czym na ka艤d膮
buduj膮c膮 i pi臋kn膮 min臋 Pylaszczkiewicza Mi臋talski odpowie burz膮c膮 i szpetn膮 kontr -min膮.
Miny - jak najbardziej osobiste, swoiste i wsobne, jak najbardziej rani膮ce i mia艤d艤膮ce -
stosowane by膰 maj膮 bez t艂umika a艤 do skutku.
Zamilk艂 - a Syfon i Mi臋tus zaj臋li wyznaczone stanowiska, Syfon potar艂 policzki. Mi臋tus
ruszy艂 szcz臋k膮 - i Myzdral odezwa艂 si臋 podzwaniaj膮c z臋bami.
- Mo艤ecie zaczyna膰!
I w艂a艣nie gdy to m贸wi艂, 艤e ,,mog膮 zaczyna膰", w艂a艣nie gdy powiedzia艂, 艤e "zaczyna膰 mog膮",
rzeczywisto艣膰 przekroczy艂a ostatecznie swe granice, nieistotno艣膰 skulminowa艂a si臋 w
koszmar, a zdarzenie z nieprawdziwego zdarzenia sta艂o si臋 zupe艂nym snem - ja za艣 tkwi艂em w
samym 艣rodku przy艂apany jak mucha w sieci, nie mog膮c si臋 ruszy膰. Wygl膮da艂o, jak gdyby na
drodze d艂ugiego 膰wiczenia osi膮gni臋to nareszcie stopie艅, na kt贸rym zatraca si臋 twarz. Frazes
przeistoczy艂 si臋 w grymas, a grymas - pusty, czczy, pr贸艤ny, ja艂owy - z艂apa艂 i nie puszcza艂. Nie
by艂oby dziwne, gdyby Mi臋tus i Syfon uj臋li twarze w r臋ce i cisn臋li na siebie - nie, nic ju艤 nie
mog艂o by膰 dziwne. Za-be艂kota艂em: - Miejcie lito艣膰 nad swymi twarzami, miejcie lito艣膰 nad
moj膮 przynajmniej, twarz nie jest przedmiotem, twarz podmiotem jest, podmiotem,
podmiotem! -We ju艤 Syfon wystawi艂 twarz i odwali艂 pierwsz膮 min臋 tak gwa艂townie, 艤e i moja
twarz skr臋ci艂a si臋 jak gutaperka. Mianowicie - zamruga艂 jak kto艣, kto wychodzi na 艣wiat艂o z
ciemno艣ci, rozejrza艂 si臋 na prawo i lewo z nabo艤nym zdumieniem, zacz膮艂 przewraca膰 ga艂kami
ocznymi, wystrzeli艂 nimi w g贸r臋, wyba艂uszy艂, 62 otworzy艂 usta, krzykn膮艂 z cicha, jakby co艣
tam dojrza艂 na suficie,
przybra艂 wyraz zachwycenia i trwa艂 w nim, w upojeniu i w natchnieniu; po czym
przy艂o艤y艂 r臋k臋 do serca i westchn膮艂.
Mi臋talski skurczy艂 si臋, skuli艂 i uderzy艂 w niego z do艂u nast臋puj膮c膮 przedrze藕niaj膮c膮,
druzgoc膮c膮 kontrmin膮: tak艤e przewraca艂, tak艤e podni贸s艂, wyba艂uszy艂, tak艤e rozdziawi艂 w
stanie ciel臋cego zachwycenia i obraca艂 w k贸艂ko tak spreparowan膮 twarz膮, p贸ki do jadaczki nie
wpad艂a mu mucha; wtenczas zjad艂 j膮.
Syfon nie zwraca艂 na to uwagi, zupe艂nie jakby pantomina Mi臋tusa nie istnia艂a (mia艂 bowiem
nad nim t臋 wy艤szo艣膰, 艤e dla zasad czyni艂, nie dla siebie), lecz wybuchn膮艂 p艂aczem gor膮cym,
艤arliwym i szlocha艂 osi膮gaj膮c w ten spos贸b szczyt pokajania, objawienia i wzruszenia. Mi臋tus
te艤 zaszlochal i szlocha艂 tak d艂ugo i obficie, p贸ki z nosa nie pojawi艂a mu si臋 kapka - w贸wczas
strz膮sn膮艂 j膮 do spluwaczki osi膮gaj膮c w ten spos贸b szczyt obrzydliwo艣ci. To zuchwa艂e
blu藕nierstwo przeciw naj艣wi臋tszym uczuciom wyprowadzi艂o jednak Syfona z r贸wnowagi -
nie wytrzyma艂, mimo woli dostrzeg艂 i z tej irytacji, na marginesie szloch贸w, spiorunowa艂
艣mia艂ka w艣ciek艂ym spojrzeniem! Nieostro艤ny! Mi臋tus tylko na to czeka艂! Gdy poczu艂, 艤e
uda艂o mu si臋 艣ci膮gn膮膰 na siebie wzrok Syfona z wy艤yn, momentalnie wyszczerzy艂 si臋 i wypi膮艂
g臋b臋 tak obmierzle, 艤e tamten, ugodzony do 艤ywego, sykn膮艂. Zdawa艂o si臋, 艤e Mi臋tus g贸r膮!
Myzdral i Hopek wydali ciche westchnienie! Za wcze艣nie! Za wcze艣nie wydali!
Bo Syfon - orientuj膮c si臋 w por臋, 艤e niepotrzebnie zagalopowa艂 si臋 na twarz Mi臋tusa i 艤e z
irytacji w艂asna zaczyna mu odmawia膰 pos艂usze艅stwa - pr臋dko si臋 wycofa艂, doprowadzi艂 do
porz膮dku rysy, z powrotem wystrzeli艂 wzrokiem w g贸r臋, a co wi臋cej, wysun膮艂 naprz贸d jedn膮
nog臋, zwichrzy艂 troch臋 w艂osy, kosmyk nieznacznie wypu艣ci艂 na czo艂o i trwa艂 tak
samowystarczalnie, z zasadami i idea艂ami; po czym podni贸s艂 r臋k臋 i nieoczekiwanie wystawi艂
palec wskazuj膮c wzwy艤! Cios by艂 bardzo gwa艂towny!
Mi臋tus natychmiast wystawi艂 ten sam palec i naplu艂 na niego, pod艂uba艂 nim w nosie, drapa艂
si臋 nim, spotwarza艂, jak m贸g艂, jak umia艂, broni艂 si臋 atakuj膮c, atakowa艂 broni膮c si臋, ale 63
palec Syfona ci膮gle, niezwyci臋艤ony, trwa艂 na wysoko艣ciach. I nie skutkowa艂o, 艤e Mi臋tus
gryz艂 sw贸j palec, wierci艂 nim w z臋bach, skroba艂 w pi臋t臋 i robi艂 wszystko, co w mocy ludzkiej,
艤eby go zohydzi膰 - niestety, niestety - nieub艂agany, niezwyci臋艤ony palec Pylaszczkiewicza
trwa艂 wymierzony w g贸r臋 i nie ust臋powa艂. Po艂o艤enie Mi臋talskiego stawa艂o si臋 straszne, gdy艤
wyczerpa艂 ju艤 wszystkie swe ohydy, a palec Syfona ci膮gle i ci膮gle wskazywa艂 do g贸ry. Groza
艣ci臋艂a arbitr贸w i super-arbitra! Ostatecznym kurczowym wysi艂kiem Mi臋tus sk膮pa艂 sw贸j palec
w spluwaczce i wstr臋tny, spotnia艂y, czerwony, potrz膮sa艂 nim rozpaczliwie przed Syfonem,
lecz Syfon nie tylko nie zwr贸ci艂 uwagi, nie tylko nawet nie drgn膮艂 palcem, ale jeszcze w
dodatku twarz mu pokra艣nia艂a jak po burzy t臋cza i odmalowa艂 si臋 na niej siedmioma barwami
cudny Orlik-Sok贸艂 oraz czyste, niewinne, nieu艣wiadomione Ch艂opi臋! - Zwyci臋stwo! -
krzykn膮艂 Pyzo. Mi臋tus wygl膮da艂 okropnie. Cofn膮艂 si臋 a艤 pod 艣cian臋 i rz臋zi艂. charcza艂, toczy艂
pian臋 z pyska, z艂apa艂 si臋 za palec i ci膮gn膮艂 go, ci膮gn膮艂 chc膮c wyrwa膰, wyrwa膰 z korzeniem,
odrzuci膰, zniszczy膰 t臋 wsp贸lno艣膰 z Syfonem, odzyska膰 niezale艤no艣膰! Nie m贸g艂, cho膰 ci膮gn膮艂
z ca艂ej mocy, bez wzgl臋du na b贸l! Niemo艤no艣膰 znowu da艂a si臋 we znaki! A Syfon m贸g艂
zawsze, m贸g艂 bez przerwy, spokojny jak Niebo, z palcem wzniesionym do g贸ry, nie gwoli
Mi臋tusowi naturalnie i nie gwoli sobie, lecz zasadom gwoli! O, co za potworno艣膰! Oto jeden
wypaczony, wyszczerzony w jedn膮, drugi w drug膮 stron臋! A po艣r贸d nich ja, super-arbiter, na
wieki chyba uwi臋ziony, wi臋zie艅 cudzego grymasu, cudzego oblicza. Twarz moja, jakby
zwierciad艂o ich twarzy, r贸wnie艤 pokracznia艂a, przera艤enie, wstr臋t, zgroza 艤艂obi艂y na niej
niezatarte pi臋tno. Pajac pomi臋dzy dwoma pajacami, jak艤e mia艂bym zdoby膰 si臋 na co艣, co by
nie by艂o grymasem? Palec m贸j u nogi tragicznie wt贸rowa艂 ich palcom, a ja grymasi艂em,
grymasi艂em i wiedzia艂em, 艤e zatracam siebie w tym grymasie. Nigdy ju艤 chyba nie uciekn臋
Pimce. Nie wr贸c臋 do siebie. O, co za potworno艣膰! I co za cisza straszna! Bo cisza chwilami
by艂a doskona艂a, 艤adnego szcz臋ku or臋艤a, wy艂膮cznie miny i bezg艂o艣ne 64 ruchy.
Wtem rozdar艂 j膮 przera藕liwy wrzask Mi臋tusa:
- Trzymaj! 艁apaj! Bij! Zabij!
Co to? Czy jeszcze co艣 nowego? Czy jeszcze co艣? Czy nie dosy膰? Mi臋tus spu艣ci艂 palec, rzuci艂
si臋 na Syfona i strzeli艂 go w g臋b臋 - Myzdra艂 i Hopek rzucili si臋 na Pyz臋, Guzka i strzelili w
g臋by! Zakot艂owa艂o si臋. K艂臋bowisko cia艂 na pod艂odze, nad kt贸rym sta艂em nieruchomy jak
superarbiter. Nie up艂yn臋艂a minuta, a Pyzo i Guzek le艤eli jak k艂ody, zwi膮zani szelkami, Mi臋tus
za艣 zasiad艂 okrakiem na piersiach Syfona i zacz膮艂 si臋 che艂pi膰 strasznie.
- No co, robaczku, ty Ch艂opi臋 niewinne, ty my艣la艂e艣, 艤e mnie zwyci臋艤y艂e艣? Paluszek do g贸ry i
kontent, co? To ty, cacusiu (i u艤y艂 najokropniejszych wyra艤e艅), 艂udzi艂e艣 si臋, 艤e Mi臋tus nie da
sobie rady? Pozwoli owin膮膰 si臋 na twoim paluszku? A ja ci powiem, 艤e je艣li nie mo艤na
inaczej, to si艂膮 艣ci膮ga si臋 na d贸艂 paluszek!
- Puszczaj... - wyrz臋zi艂 Syfon.
- Pu艣ci膰! Zaraz ci臋 wypuszcz臋! Zaraz wypuszcz臋, tylko nie wiem, czy zupe艂nie takim, jakim
jeste艣. Pogadamy sobie! Nadstaw uszko! Na szcz臋艣cie jeszcze mo艤na dosta膰 si臋 do ciebie... na
si艂臋... przez uszy... Ju艤 ja ci si臋 dostan臋 do 艣rodka! Nadstaw, m贸wi臋, uszko! Poczekaj,
niewini膮tko, powiem ci co艣...
Nachyli艂 si臋 nad nim i poszepta艂 - Syfon zzielenial, kwikn膮艂 jak zarzynane prosi臋 i rzuci艂 si臋
jak ryba wyj臋ta z wody. Mi臋tus go przydusi艂! I wytworzy艂a si臋 pogo艅 na pod艂odze, gdy艤
goni膰 zacz膮艂 ustami to jedno, to drugie zn贸w ucho Syfona, kt贸ry turlaj膮c g艂ow膮, ucieka艂 z
uszami - i zarycza艂 widz膮c, 艤e nie mo艤e uciec, zarycza艂, by zag艂uszy膰 zab贸jcze,
u艣wiadamiaj膮ce s艂owa, i rycza艂 ponuro, okropnie, st臋艤a艂, zapami臋ta艂 si臋 w rozpaczliwym i
pierwotnym wrzasku, a艤 wierzy膰 si臋 nie chcia艂o, i艤by idea艂y wyda膰 mog艂y ryk podobny
dzikiemu bawo艂u na puszczy. Oprawca za艣 r贸wnie艤 zarycza艂:
- Knebel! Knebel! Knebel wsad藕! Gapo! Co si臋 gapisz? Knebel! Chusteczk臋 od nosa wsad藕!
To na mnie tak wrzeszcza艂. To ja mia艂em chusteczk臋 wsadzi膰 ! Bo Myzdra艂 i Hopek siedzieli
okrakiem, ka艤dy na swoim arbitrze, ruszy膰 si臋 nie mogli. Nie chcia艂em! Nie mog艂em!
3 - Ferdydurke
Sta艂em nieruchomo i wstr臋t mnie zdj膮艂 do ruchu, do s艂owa i do wszelkiego w og贸le wyrazu.
O, superarbiter! Trzy-dziestak, trzydziestak, gdzie trzydziestak m贸j, gdzie m贸j trzy-dziestak?
Nie ma trzydziestaka! A tu nagle Pimko ukazuje si臋 we drzwiach klasy i stoi - w bucikach
艤贸艂tych, giemzowych, w p艂aszczu br膮zowym i z lask膮 w d艂oni - stoi... stoi. I tak absolutnie,
jakby siedzia艂.