ZOO
Wysiedli we trójkę z samochodu: Władimir Kovacs — ścięty na jeża blondyn w marynarce, pod krawatem, trochę po pięćdziesiątce, Viii Kovacs — blondyn, gładko przyczesany, w płóciennych spodniach i tiszercie, również po pięćdziesiątce oraz żona Władimira Kovacsa. Samochód z nalepką e u na tylnej klapie zostawili na parkingu. Szli wzdłuż żywopłotu, zza którego dochodził brzdęk
butelek z piwem, potem przeszli pod zieloną strzałką z napisem: „Do zoo" i weszli między szpaler drzew, na usiany opadłymi liśćmi wąski deptak.
Viii Kovacs, który szedł obok Władimira Kovacsa, szeptem powiedział:
— Lepiej byłoby, gdybyśmy poszli tam sami.
— Możesz być spokojny — odpowiedział Władimir Kovacs pełnym głosem.
— Ni w ząb nie rozumie, wcale nie udaje. Prawda? — Żona Władimira Kovacsa uśmiechnęła się, z czego można było wnioskować, że faktycznie nie rozumie, o czym rozmawiają.
— Tym bardziej, że to w sumie niewesoła sprawa — powiedział Viii Kovacs.
— Jaki przyjemny lasek — powiedział Władimir Kovacs, głosem odkrywcy.
— Przyjemny miejski park, taki mały zagajnik, słowo daję, nie przypominam go sobie. Ty pamiętasz te drzewa tutaj? Bo ja wcale.
— Pamiętam — powiedział Viii Kovacs.
— Nie przypominam sobie też tej ulicy ani restauracji. Niczego.
— A ja świetnie to wszystko pamiętam — powiedział Viii Kovacs.
— Całkiem miły, cichy zakątek. Udał im się. — Byli już przed bramą.
— Zostaw, ja zapłacę.
— Proszę — powiedział Viii Kovacs, ustępując drogę szwagierce.
— Czemu się denerwujesz? — spytał Władimir Kovacs.
— Nie idźmy tam — powiedział Viii Kovacs.
— Czemu się denerwujesz w tak spokojnym miejscu?
— Ano temu — powiedział Viii Kovacs — że kiedy tu przychodzę, to jakoś mnie nerwy biorą i dobrze wiem dlaczego.
— Którędy idziemy?
— Tędy — powiedział Viii Kovacs, i ruszyli wzdłuż klatek ze świnkami morskimi, sowami, szopami praczami i bielikami. Władimir Kovacs przystanął przed wybiegiem dla psów dingo.
— Takiego to bym chętnie wziął do siebie — powiedział — ale pewnie trzeba się nim dużo zajmować, inaczej całkiem zdziczeje. I chyba niełatwo się przyzwyczaić
do jego dzikiego zapachu. A ja nie mam za dużo czasu. Czujesz ten zapach?
— Chodźże już, zaraz będziemy na miejscu.
— Naprawdę miły zakątek — powiedział Władimir Kovacs.
— Potem je sobie obejrzysz — powiedział Viii Kovacs.
— Zawsze był z ciebie wrażliwy dzieciak. Taki mały, wrażliwy smarkacz. Stuknięty nadwrażliwiec.
— Stuknięty, tak? — Viii Kovacs wyprzedzał o krok brata, który został z żoną nieco z tyłu.
— No popatrz tylko — powiedział nagle Viii Kovacs, i wskazał przed siebie, gdzie u zbiegu trzech alejek znajdował się centralny plac zoo. Tam, za wysoką, szpiczaście zakończoną konstrukcją z żelaznego drutu stał utrzymany
we wschodnim stylu budynek ze ścianami wykładanymi kafelkami, z wejściami półtora na półtora i napisem: Leo.
— Lew, widzisz?!
Władimir Kovacs popatrzył na lwa, który trzymał się nieco z dala, co chwila potrząsał głową i boleśnie zamiatając tylną nogą, chodził w kółko wzdłuż ogrodzenia. Siedzącego na trawie mężczyznę zauważył dopiero, gdy
spacerujący lew znalazł się z nim na jednej linii. Mężczyzna miał śnieżnobiałe, sięgające ramion włosy, siedział na trawie koło klatki i obserwował przechadzające się zwierzę.
— To tu można siadać na trawie? — wyrwało się z ust Władimira Kovacsa. Następnie zwrócił się do Viii Kovacsa.
— Jakie zgrabne zwierzę. To lwica. I tak się na nią gapi? To na tym spędza całe dnie?
— Sam widzisz? — powiedział Viii Kovacs. — Tylko tak siedzi, patrzy się i nic nie robi.
Władimir Kovacs podszedł do ogrodzenia i zatrzymał się.
— Ile może u was kosztować takie zwierzę? Pewno będą chcieli za nią ze czterdzieści tysięcy, chociaż taka znerwicowana.
Viii Kovacs spojrzał z zimnym uśmiechem w twarz Władimira Kovacsa.
— Nie jest na sprzedaż — powiedział.
— Jak się odwróci, podejdę do niego — rzucił szybko Władimir Kovacs.
— Co mam mu powiedzieć?
— Nie odwróci się.
— Czemu?
— Bo nigdy się nie odwraca.
— A co mam mu powiedzieć? Tato, przyjechałem?
— Panie Kovacs. Powiedz do niego: panie Kovacs.
— I co mi na to odpowie?
— Nic.
Viii Kovacs nagle się odwrócił, powieki mu zadrgały jak u mającego wybuchnąć płaczem dziecka, otarł dłonią zachmurzoną twarz.
— Chodź — powiedział, obejmując szwagierkę, i poprowadził ją do najbliższej ławki, gdzie usiedli. — Chodź, pogadamy. — Żona Władimira Kovacsa uśmiechnęła się. Viii Kovacs też się uśmiechnął, po czym wycedził ostrzegawczo: — Nienawidzę. Obojga was nienawidzę. — I zamilkł wyczerpany.
— Dziwne, taka tu cisza i taki spokój — powiedział Władimir Kovacs, dosiadając się do nich.
— Już dawno nie czułem nic podobnego. Gdzie w dzisiejszych czasach można znaleźć tyle spokoju i świeżego powietrza? Ile się człowiek musi naszukać, zanim znajdzie kawałek przyrody! A tutaj proszę: lew. A taki lew to lew, nie byle co. Kto wie, może gdybym miał więcej czasu, sam bym tak sobie posiedział...
Ale ja nie mam na nic czasu.
Viii Kovacs wstał.
— Zaczynam mieć już tego powyżej uszu — powiedział cicho. — Lepiej już sobie pójdę.
— Nie miałem serca mu przeszkadzać — powiedział Władimir Kovacs.
— Słowo, nie umiem, no.
— I to by było na tyle — Viii Kovacs wstał, a gdy wstała pozostała dwójka, uśmiechnął się krzywo do szwagierki, potem nagle pochylił się przed nią i chwycił za ramię Władimira Kovacsa, który wyciągnął aparat.
— Zrobię zdjęcie dla dzieciaków — powiedział Władimir Kovacs. — Pewnie nie widzieli takiego wielkiego i zgrabnego lwa.
— Robi się zimno — powiedział sam do siebie Viii Kovacs, kiedy wracali do bramy.
— Chciałbym jeszcze raz obejrzeć psy dingo — powiedział Władimir Kovacs.
— Byłeś kiedyś w Australii?
Tu jest napisane, że te psy stamtąd pochodzą. Dużo tam różnych dziwnych stworzeń, jakieś latające ssaki, różne kangury i takie tam.
— Nie byłem w Australii, na litość boską! — powiedział Viii Kovacs.
— A gdzie trzymają tego lwa, kiedy spadnie śnieg? — spytał Władimir Kovacs, gdy już pili piwo za żywopłotem.
— Co będzie, jak spadnie śnieg?
— Nienawidzę cię — powiedział Viii Kovacs.
— I tej twojej żony też. W tym całym nieszczęściu potrafię was tylko nienawidzić.
— Ja też nienawidzę mojej żony — powiedział Władimir Kovacs, gdy wstali od stołu, i pytająco, z uśmiechem klepnął kobietę po plecach.
— Es war ganz nett — powiedziała żona Władimira Kovacsa, co miało znaczyć, że spędzili miłe popołudnie.
Przełożyła Małgorzata Komorowska-Fotek
57
Adam Bodor - „Z powrotem do Uszatej Sowy” - ZOO