Lavie Tidhar
Operacja Transylwania
I co ja robię na wojnie starych wyrzutków - Szczur zadawał sobie to pytanie chyba po raz setny. Zlustrował żałosny, wiekowy oddział i westchnął. Partyzanci, wykorzystując każdą piędź ziemi, leżeli dosłownie niemal jeden na drugim w bladym, wręcz chorym świetle gwiazd, przenikającym gęsty baldachim konarów drzew. Aliancki zwiadowca stał na uboczu i golił się, nie używając lusterka, przy czym klął na czym świat stoi we wszystkich znanych sobie dialektach, ilekroć się zaciął. Szczur wyczuwał zapach krwi, smakował go na języku. Ten Angol był istną kulą u nogi.
Szczur wzruszył ramionami i powrócił do lektury małego, twardo oprawnego wydania „Draculi" Brama Stokera, ponownie podejmując zmagania z trudną angielszczyzną. Naturalnie, czy raczej nienaturalnie, pomyślał z nutą rozbawienia, nie miał najmniejszych problemów w warunkach, które jego żołnierze uznaliby za całkowite ciemności. Nie umknęła mu ironia tej sytuacji - szczególnie w połączeniu z treścią książki.
A oni czekali - grupka nielicznych żydowskich uchodźców. Czekali, odkąd stracili wszelką nadzieję na zwycięstwo - starzy i chorzy, upośledzeni i szaleńcy, pozostawieni przez przyjaciół i rodziny, wywiezione pociągami do dalekiej Polski i tam wymordowane metodycznie i bezdusznie, jak szczury likwidowane przez szczurołapa. Teraz znaleźli schronienie w górzystych terenach Karpat i ukryci po rumuńskiej stronie granicy, wykorzystując czas, który im pozostał, urządzali na Niemców bezskuteczne, zbrojne wypady z kompletnie opłakanym skutkiem. Poprzedni aliancki oficer, jeszcze jeden angielski arogant - niejaki Mallory - traktował ich z ostentacyjnym lekceważeniem. Znaleźli go pewnego dnia o świcie, nagiego, leżącego na wznak w kałuży stopniałego śniegu. Trawa wokół pożółkła, w miejscu gdzie horda iele ucztowała w nocy nad jego ciałem. Partyzanci przebili mu serce kołkiem i zostawili na pastwę robakom.
W oddali rozległo się pohukiwanie sowy. Szczur odłożył książkę, wstał i zamarł w oczekiwaniu. Chwilę później na polanę wpadł młody Peter z wyrazem podniecenia na zniekształconej twarzy. Szczur obojętnie podał mu butelkę wina i zaczekał, aż chłopak zaspokoi pragnienie.
- Co z raportem? - zapytał, gdy Peter wreszcie się wyciszył.
Dzieciak był jedynym, który ocalał z rodziny. Uratował go stary sąsiad, dając mu schronienie na samotnej farmie i zmuszając do pracy na gospodarstwie i w domu, a nocą w łóżku starego. Mimo wszystko zachował specyficzną niewinność, wynikającą bardziej z faktu, że przyszedł na świat zdeformowany, niż z realiów rzeczywistości, w której dorastał, aczkolwiek było to wzruszające i na swój sposób pełne godności. Byłoby najlepiej, myślał niekiedy Szczur, gdyby wszystkie dzieci tej epoki rodziły się półgłówkami, nieświadomymi zagrożenia, kiedy Niemcy poprowadzą je pod prysznice, z których zamiast wody popłynie Cyklon B. Pogodne jak zawsze oblicze chłopaka zdradzało poruszenie.
- N-nadchodzą Lu-udzie - oznajmił - p-przez granicę. M-masz. - Wcisnął Szczurowi w rękę zmięty kawałek papieru, patrząc mu przy tym w oczy z wiernopoddańczą ufnością. - Od L-lalo.
Szczur rozłożył kartkę. Na jego znak dzieciak usiadł i zaczął radośnie pałaszować chleb, który podała mu jakaś litościwa dusza.
Szczur przejrzał notatkę i jego ciekawość wzrosła. Skinął na Anglika.
- Co ty na to? - zapytał, wręczając mu wiadomość.
Oficer poszukał zapałek, zaklął, zapalając jedną, i osłonił płomyczek dłonią. Po przeczytaniu wzruszył ramionami.
- Czy w ogóle opłaca się sprawdzać? - spytał retorycznie. Interesująca reakcja, skonstatował Szczur. Powściągliwa. Bardzo... asekurancka.
- Czy jest coś na ten temat ze Sztabu? - zagadnął. Anglik ponownie zrobił lekceważący gest.
- Ani słowa.
To się Szczurowi nie spodobało. Niewielu przekraczało granicę od strony okupowanych Węgier, tym bardziej, że rumuński rząd sprzyjał nazistom. Ktokolwiek udawał się w te odludne rejony, musiał mieć po temu ważny powód.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że małą grupkę partyzantów połączyły bardziej niedole losu niż pragnienie zadania Niemcom dojmujących strat. Nie byli wymarzoną jednostką bojową, tylko gromadą starych, zniedołężniałych i chorych ludzi. Bandą staruszków.
Tak czy owak, dał swym żołnierzom rozkaz wymarszu.
Położone między masywami górskimi miasto Braszow błyszczało niczym lśniący klejnot pośród mrocznych Karpat. Punkciki światła gorzały jak obietnica spokoju. Tu wciąż jeszcze mieszkali Żydzi.
Partyzanci zostali rozmieszczeni półkoliście, wysoko nad drogą wiodącą do miasta z Sighisoary i dalej z okupowanych Węgier.
Czekali w zupełnej ciszy. Szczur przykucnął. Miał skrajnie wyostrzone zmysły. Wiatr znów niósł ze sobą zapach krwi - starej, chorej krwi - i czegoś jeszcze. Nieznajomą piżmową woń, zwierzęcą i złowrogą. Jak odór stregoi, skojarzył nagle, wspominając nieliczne przypadki, gdy spotykał któregoś z ich gatunku, błąkającego się po górach pod postacią psa lub wilka.
Nie widział ich co najmniej od stu lat. Cokolwiek wydzielało ten zapach, nie pochodziło stąd, nie stanowiło części nadnaturalnej fauny Transylwanii.
Opanował niepokój i zamarł w oczekiwaniu. Wiadomość od Lalo była dwuznaczna i niejasna, litery przypominały bazgroły szalonego pająka. „Nadchodzą - pisał. - Idą przez granicę. Wypatruj ich na drodze do Braszowa". Ot, i wszystko. Lecz nawet tak zdawkowa listowna wiadomość była niebezpieczna. Ktokolwiek nadchodził, musiał mieć na tyle wielkie znaczenie, że informowano o jego przybyciu. Wszyscy lubili Petera, lecz czasem, dla pewności...
Powiew niósł ciche dźwięki, w miarę zbliżania się przybierające stopniowo na sile. Łaziki, pomyślał. Dwa, może trzy. Wyziewy benzyny. Benzyny i prochu. I ten sam ciężki, piżmowy fetor jakiejś dzikiej bestii, żywiącej się zgniłym mięsem i trupami.
Odruchowo splunął i znienacka wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wydłużone kły błysnęły wśród nocy. Naziści. Wyczuwał ich coraz wyraźniej.
Łoskot silników narastał. Błysnęły światła reflektorów omiatające błotnistą drogę. Ogarnięci nagłym lękiem partyzanci przypadli do ziemi. Szczur wtopił się w mroczne cienie, a jego twarz wykrzywił grymas wściekłości.
Zupełnie jak stregoi... Zerknął na oficera i dostrzegł, że ten zacisnął w palcach mały srebrny krzyżyk zawieszony na szyi. Anglik wiedział, kim byli.
Szczur zanotował to w pamięci i powrócił do obserwacji. Dwa, trzy, cztery samochody terenowe. I wielka ciężarówka, kolebiąca się jak pijak. Karabiny maszynowe - po jednym na każdy samochód. Łaziki jechały w szyku ochronnym: dwa na przedzie, dwa z tyłu, eskortując ciężarówkę. Musiał w niej być ktoś ważny. Lub coś... Szczur ogarnął wzrokiem konwój, rejestrując obraz w myślach. Liczył niewyraźne kształty w odkrytych samochodach, szacował potencjał bojowy i wypatrywał słabych punktów. Niepokoił go fakt, że sylwetki przybyszów były niewyraźne nawet dla niego. Zupełnie jak stregoi... Ta myśl opanowała go bez reszty. Jak psy. Jak wilki. Krążyły pewne pogłoski...
Konwój przystanął nagle, akurat pod ich punktem obserwacyjnym. Postacie w łazikach rozmywały się, zamglone twarze patrzyły w górę, lustrując horyzont.
Partyzanci zapadli jeszcze głębiej w objęcia ciemności.
Szczur wstrzymał oddech, lecz kryjówka, którą wybrali, okazała się znakomita: wysoko położona, bezpieczna, choć mało efektywna, gdyby doszło do starcia. Jak na razie mogli być tylko obserwatorami.
Obcy poniżej również zdali sobie z tego sprawę i nie wyczuwając bezpośredniego zagrożenia, ponownie uruchomili silniki. Grupa pojazdów powoli zniknęła z pola widzenia, wjeżdżając do Braszowa.
Szczur podkradł się do alianckiego oficera, który wciąż siedział skulony wśród zarośli, nieco oddalony od partyzantów, jakby ich obecność budziła w nim wstręt.
- Kto to był? - zagadnął półgłosem.
- Może esesmani? - Anglik splunął na ziemię, nie wypuszczając z dłoni krzyżyka. - A ty jak myślisz?
W odpowiedzi Szczur skoczył.
Wydłużone palce o ostrych szponach, przypominających matowe noże, przecięły powietrze jak błyskawica, chwytając oficera za gardło. Szczur uniósł Angola, rąbnął nim o najbliższe drzewo i przytrzymał nad ziemią, nie zwalniając duszącego uścisku.
- Ja nic nie myślę! - warknął. Cisza wokół nich wydawała się jeszcze bardziej wymowna niż przedtem, gdyż partyzanci z rozmysłem udawali, że nie dostrzegają zajścia, które ma miejsce tuż obok nich.
- A teraz może powiesz mi, kim oni, kurwa, byli i dlaczego wcale nie byłeś zdziwiony ich obecnością w tym miejscu? A może byłbyś łaskaw wyjawić mi, co mają do powiedzenia w Sztabie na temat tej małej, nocnej wycieczki? - Czuł, jak jego kły wysuwają się z dziąseł, sprawiając ból, a oddech, cuchnący wonią zakrzepłej krwi, owiewa na wpół uduszonego Anglika. Musiał się pożywić - i to wkrótce. Żałował, że nie mogło się to stać tu i teraz.
Zrezygnowany rozluźnił uścisk i oficer upadł na ziemię, osłaniając rękami szyję. Dyszał ciężko, wydając zdławione świszczące odgłosy.
- A teraz - wycedził w końcu Szczur - gadaj, co wiesz.
Noc powoli miała się ku końcowi. Szczur przemykał jak cień, mrocznymi, brukowanymi uliczkami Braszowa, jak plama jeszcze głębszej ciemności, wchłaniającej światło gwiazd i chwiejny blask nielicznych latarni. Czekał.
Wysunięte szpony, kły jak igły i szorstka ciemna sierść pokrywająca ciało jak delikatny pył. Czuł głód.
Głód i gdzieś w głębi duszy jakiś niepokój. Obawę - martwił się tym, co wyjawił mu Anglik.
- To pieprzone wilkołaki - wykrztusił wtedy, masując obolałe gardło. - Gestapowskie Wolfkommando do zadań specjalnych. Sztab uzyskał informację, że cała ich jednostka została dwa tygodnie temu skierowana do Berlina. Na wyraźny rozkaz Fuhrera. - Przerwał, żeby wziąć głęboki wdech. Obrzucił Szczura spojrzeniem pełnym wyrzutu i dezaprobaty, jakby urażony brutalnym zachowaniem swego nieokrzesanego polowego oficera.
Zupełnie jak ten poprzedni - wspominał posępnie Szczur. Alianccy oficerowie zwyczajnie nie przyjmowali do wiadomości istnienia zjawisk paranormalnych i to, szczerze mówiąc, czyniło ich łatwym łupem. Stawali się nieostrożni.
Pamiętał też poprzednika Mallory'ego. Ormianina, byłego komandosa. Nie był taki zły, po prostu chciał za wszelką cenę uciec od wojny. Kopczyk ziemi, daleko w górach, gdzie go pogrzebali, świadczył o tym, że ostatnia próba ucieczki w końcu mu się powiodła. Zatem Szczur czekał. Mieszkańcy Braszowa nie byli takimi
sceptykami jak Anglicy. W oknach i na drzwiach wisiały krzyże i warkocze czosnku.
Skrzywił się z niesmakiem. Rzecz jasna, krzyże nie robiły na nim żadnego wrażenia, ale czosnek nie należał do przyjemności. Oczywiście nikt nie był na tyle głupi, aby wieszać srebro tam, gdzie zostałoby zaraz skradzione.
Wtem dobiegł go jakiś dźwięk. Ulicą, zataczając się, nadchodził człowiek z butelką w ręce i mamrotał do siebie pod nosem. Był potężny, ale mocno zawiany. To dobrze. Zapewne wieśniak po zakrapianym wieczorze w mieście.
Szczur odczekał, aż mężczyzna go minie, nieomal ocierając się o spowijający go cień, i zaatakował.
...Wtedy został pchnięty na ścianę z nadludzką siłą. Butelka uderzyła go w twarz, obsypując gradem ostrych, raniących odłamków.
Zasadzka. Uchylił się przed drugim uderzeniem i wbił ostre jak brzytwy szpony w brzuch przeciwnika, orząc w jego ciele krwawe bruzdy.
Mężczyzna wrzasnął, wydał wysoki, przejmujący skowyt, przechodzący w niski, wściekły warkot. Jego postać w świetle gwiazd przeszła niesamowitą przemianę. Skóra porosła szorstką, twardą szczeciną, sylwetka przeistoczyła się, a ręce zmieniły w wielkie, groźne łapy.
Olbrzymie, wilgotne zębiska dosięgły nogi Szczura. Wierzgnął - celnie - a gdy wilk zawył i ponownie na niego skoczył, Szczur zatopił kły w jego trzewiach.
Przykucnął w rosnącej kałuży krwi obok martwego wilka i chłeptał ją jak zwierzę. Wyrywane wnętrzności lądowały na chodniku, kości kruszyły się i pękały pod naciskiem palców Szczura, a krew spływała mu wprost do gardła. Był na poły zwierzęciem, na poły człowiekiem, gdy przełykał łapczywie buchającą z ciała posokę.
Kiedy skończył, już świtało. Słońce rozpościerało blade palce na horyzoncie niczym dłoń, która niebawem zaciśnie się w palącą pięść. Musiał wracać.
Leżące u jego stóp zwłoki młodego mężczyzny wyglądały jak nadmuchiwana lalka, z której spuszczono powietrze.
Nazajutrz faszyści odjechali. Nie było żadnej wzmianki o zabitym żołnierzu. Szczur przypuszczał, że woleli zachować w tajemnicy całą wyprawę i swoją prawdziwą naturę.
Niemcy dopiero co najechały na Węgry i powiadano teraz, że dni Żelaznej Gwardii są już policzone, a Rumunia powinna wkrótce przyłączyć się do Aliantów. Na razie były to tylko ryzykowne przepowiednie, choć istotnie, nazistów nie witano już z takim entuzjazmem.
W każdym razie nie odjechali daleko.
Nastał późny wieczór następnego dnia. Szczur, skulony za skałą, obserwował nieduży obóz Wolflcommando rozbity u podnóża zamku Bran. Dwa małe ogniska płonęły pomiędzy rzędem pojazdów a namiotami ustawionymi w ochronny czworobok. Spośród wszystkich postaci krzątających się w mroku widział wyraźnie tylko jednego człowieka. Sylwetki pozostałych, wilkołaków, były zamglone, jakby światło załamywało się wokół nich pod dziwnymi, niepokojącymi kątami. Mężczyzna w oficerskim mundurze był młody i sprawny. W dłoni trzymał szpicrutę, którą rytmicznie uderzał w cholewki oficerek.
Na coś się zanosi, pomyślał Szczur.
Skinął na Lalo, łącznika węgierskiego Ruchu Oporu z żydowskimi partyzantami. Lalo nadal uparcie odmawiał udzielenia dalszych instrukcji - zdaniem Szczura dlatego, że po prostu ich nie znał. Jedynie reprezentował interesy Węgrów, których źródła informacji były ograniczone. Przybycie niemieckich oddziałów mocno ich zaniepokoiło.
Nic dziwnego.
- Jak myślisz, czego tu chcą?
Węgier splunął ostrożnie i nakreślił krzyż w powietrzu. Zmarszczki na jego twarzy pogłębiły się i uwydatniły. Ten człowiek był wystraszony.
- Dracul... - wyszeptał. W jego ustach zabrzmiało to jak przekleństwo.
Szczur skrzywił się z niesmakiem, kiedy Lalo ponownie splunął rytualnie na ziemię i nakreślił znak krzyża. Pieprzeni wieśniacy.
- Nie bądź durniem - rzekł w końcu, śledząc wzrokiem nazistów. - Diabłów nie ma... No, może z wyjątkiem tego jednego przed nami.
Niemiecki oficer coś przygotowywał. Przeglądał jakieś dziwaczne narzędzia, przybory medyczne z polerowanego metalu, lśniącego w blasku ogniska. Wśród wilków również narastało poruszenie. Sprawdzali broń, prowadząc ciche rozmowy, których treść nie docierała do kryjówki Lalo i Szczura. Atmosfera wyczekiwania była namacalna. Szykowali się do drogi.
Szczur podjął decyzję.
- Lalo, wracaj do obozu - rozkazał. -1 ściągnij tu kilku chłopaków, żeby tej nocy mieli ich na oku.
- A ty, Szczurze?
Na twarzy Węgra malowała się mieszanina podejrzliwości i ulgi. Szczur zdawał sobie sprawę, że łącznik mu nie dowierzał i - z wzajemnością - on sam nie ufał Lalo i jego przełożonym.
- Zostaję tutaj - oświadczył, nie spuszczając z oka niemieckiego oficera. - Chcę wiedzieć, dokąd zmierzają.
Zaczekał, aż Węgier się oddali, znikając w mrocznym lesie jak żbik, prawie nie pozostawiając na ziemi śladów. Był niezły, Szczur musiał to przyznać.
Po kwadransie naziści zakończyli przygotowania. Pod dowództwem oficera ruszyli marszowym krokiem, w takim samym szyku jak wtedy, kiedy łazikami eskortowali ciężarówkę. Z oddali wyglądało to niesamowicie -jakby człowiek, otoczony ze wszystkich stron przez mgliste postaci, kroczył w kręgu ciemności. Zaczęli wspinać się na wzgórze, kierując się w stronę zamczyska.
Zamek Bran wyglądał jak baśniowy miraż i zdaniem Szczura wcale nie budził grozy ani przerażenia. Został zbudowany ponad siedemset lat temu przez rycerzy Zakonu Teutońskiego, największą sławę zaś zyskał w piętnastym stuleciu, gdy przez jakiś czas zamieszkiwał tu Vlad Palownik. Teraz rzekomo mieszkali tu członkowie rodziny królewskiej. Powiadano, że znalazła w nim azyl królowa, wygnana przez swego męża, króla Karola, będącego pod zgubnym wpływem nowej kochanki - w dodatku Żydówki. Inna plotka głosiła, że schroniła się tu księżna Ileana, która zbiegła z Węgier przed nazistami.
Obecnie budowla nie wyglądała na zamieszkałą.
Była prawie pełnia. Szczur przemknął jak cień wzdłuż urwiska, odczuwając dreszcz niepokoju na myśl, że Wolflwmmando zmierza w to samo miejsce.
Do zamczyska Dracufa. Siedliska Diabła.
Szczur piął się po ścianie góry Bucegi pod mury otaczające zamek. Widniały w nich otwory strzelnicze, przez które obrońcy mogli niegdyś zasypywać najeźdźców gradem strzał. Przeistoczył się z odrazą.
Wspiął się przez jeden z otworów i prześlizgnął na drugą stronę.
Wampir znów nawiedził zamek Bran...
Przynajmniej jeśli wierzyć starym legendom. Szczur jak przez mgłę pamiętał Tepesa: małostkowego tyrana, jakich wielu przed nim i po nim. Owszem, był palownikiem, ale nie należał do żadnego z gatunków stregoi znanych Szczurowi.
Vlad żył krótko - potem umarł. I to wszystko.
Aż do teraz.
Szczur powrócił do poprzedniej postaci, wciągnął swoje rzeczy przez otwór strzelniczy i ubrał się w ciszy.
Stał na otwartym, warownym dziedzińcu pod gwiaździstym niebem. Rosły tu kwiaty i drzewo. Wznoszące się nad nim zamczysko wyglądało według niego raczej przytulnie niż złowrogo - była to wygodna, solidna budowla.
Ostrożnie ruszył naprzód, przekraczając próg pomieszczenia wyglądającego na kaplicę. Pod ścianą stała chrzcielnica ze święconą wodą, więc zanurzył w niej dłoń i skropił mur, zastanawiając się chyba po raz setny, czemu jego krewniacy uznawali ten płyn - dla niego w niczym nieróżniący się od zwykłej wody - za śmiercionośną substancję.
Ż góry dobiegały jakieś dźwięki. W zamku buszowali naziści.
Poczuł nagły niepokój, jakby obecność Niemców zakłóciła spokój tych murów, budząc z wolna do życia jakąś sędziwą i wrogą istotę.
Bzdura.
- Musimy znaleźć kryptę! - warknął ktoś w ciemności. To dowódca.
- Znajdziemy, Herr Mengele - odparł z nutą rozbawienia drugi głos. - Na pewno znajdziemy.
Mengele. Ten sam Mengele - rzeźnik z Auschwitz. Obmierzłe nazwisko wciąż dźwięczało w uszach Szczura. Ogarnęła go żądza krwi, a fala wściekłości i nienawiści o mało go nie zaślepiła. Opanowując oddech, pokonał wzburzenie.
- Przeszukać zamek, wszystkie zakamarki! Szukajcie ukrytych przejść! Zachować najwyższą ostrożność. Z pewnością jeszcze żyje! - Głos oprawcy drżał z niepohamowanej emocji. - Wykończył jednego z was z dziecinną łatwością, jakby Moritz był kogutem przeznaczonym pod nóż. - Tempo uderzeń jego szpicruty wzrosło. Najwyraźniej sądził, że to Tepes załatwił ich żołnierza w Braszo- wie! Ta myśl wywołała uśmieszek na ustach Szczura. Przeciągnął językiem po kłach, jak żołnierz sprawdzający broń.
Wspiął się na palcach na drugie piętro. Z daleka dostrzegł Niemca stojącego przy zbroi.
- Musimy go znaleźć! - Oczy doktora Mengele lśniły w mroku niesamowitym blaskiem. - Znaleźć go i przewieźć do Rzeszy. Słyszysz mnie, Dracul?! - wrzasnął nagle. - Mogę znów uczynić cię księciem tego nędznego kraiku!
Nie było odpowiedzi, ale włoski na karku Szczura zjeżyły się po raz drugi w ciągu ostatnich minut. A więc o to chodziło nazistom. Powinien był się domyślić. Dla Hitlera stary palownik musiał stanowić prawdziwe natchnienie.
Banda durniów.
Przemknął chyłkiem wzdłuż ścian, omijając Niemca szerokim łukiem. Towarzyszyło mu jedynie dwóch żołnierzy, do tego byli zajęci. Wszedł do następnej kaplicy, komnaty zbudowanej w średniowiecznym stylu gotyckim. Jeszcze więcej święconej wody...
To miejsce na swój sposób bardzo dobrze zabezpieczono. Ciekawe dlaczego.
- Herr Mengele! - Nagły krzyk odbił się zniekształconym echem od zimnych, kamiennych ścian. - Znaleźliśmy ukryte schody!
Pospieszny tupot buciorów na kamiennych płytach. Szczur podążył ich śladem, w bezpiecznej odległości. Żołnierze, jak zauważył, wyburzyli ścianę, odsłaniając przestronne przejście ze schodami prowadzącymi na górę.
Szpicruta dowódcy zaczęła uderzać o buty w przyspieszonym tempie.
- Sprawdzić, co jest wyżej! - rozkazał Mengele. Dwóch żołnierzy wbiegło do wnętrza. Szczur wycofał się na poprzednią pozycję i skorzystał ze zwykłych schodów.
Wszystko szło zgodnie z planem.
Dotarł na drugą kondygnację. Ani śladu nazistów. Na trzecią... Czwartą...
Przystanął.
Wspominając później liczne bitwy, w których uczestniczył, musiał przyznać, że ta zakrawała na farsę.
Zatem - komnata. Mrok będący czymś więcej niż nieobecnością światła. Wślizgnął się ostrożnie, przemykając wzdłuż ściany, ostrzegany przez wyostrzone zmysły.
Oślepił go niespodziewany, jaskrawy błysk elektrycznej lampy. Reflektor przyszpilił go jak jelenia sparaliżowanego snopem świateł łazika.
Pułapka.
Trzy osaczające go cienie.
Zamglone.
Wilkołaki...
Zamachnął się ręką i nie napotykając oporu, stracił równowagę. Oślepiony, był bezbronny. Nie odważył się przeistoczyć. Nie w obecności trzech ogromnych, pieprzonych psów.
Mimo to spróbował ucieczki.
Mogła się udać. Szybki skok z okna - i poleci w dół zbocza, byle dalej od zamku. Byłby porozbijany, ale ocalony.
Nic z tego.
Poczuł potężne uderzenie w kark i zapadł w ciemność.
Jakiś czas później:
- Powiedz, co wiesz o Draculi.
Nadspodziewanie przyjazny ton kontrastował z nerwowym rytmem uderzeń szpicruty o skórzane cholewki czarnych oficerek.
Szczur wykrzywił w uśmiechu zakrwawione usta. Naziści przywiązali go do krzesła z metalu, zimnego i dziwnie śliskiego w dotyku. Spętali go bardzo starannie. Druty oplecione nitkami srebra i złota dokładnie krępowały mu ręce i nogi. Przez kable, niczym poszept śmierci, płynął słaby prąd elektryczny. Na razie Szczur czuł jedynie delikatne mrowienie, lecz nie miał wątpliwości co do jego mocy.
- Co z Draculą? - naciskał Mengele. Rytm szpicruty znów nieznacznie przyspieszył.
Szczur w myśli wzruszył ramionami.
- Cóż... - odparł, przybierając mentorski, charakterystyczny ton przedostatniego alianckiego oficera. W gardłowym niemieckim brzmiało to dziwacznie. - W gruncie rzeczy to romans, łączący tradycje czytadła i typowo angielskiej pornografii, biorącej początek od „Fanny HUT...
BŁYSK.
Szczur wiedział, czym jest ból. Bądź co bądź ból był częścią życia, on zaś w swoim życiu, czy raczej nieumarłym istnieniu - metafizyka nie była jego mocną stroną- doświadczył go aż w nadmiarze. Wrzasnął, kiedy uderzenie prądu poraziło jego okrwawione ciało. W dzikiej udręce zaczął się przeistaczać, gdy stracił nad sobą kontrolę, stając się kwintesencją wszechogarniającego cierpienia. Kable jak żywe, wijące się stwory skurczyły się i zacisnęły wokół przekształconej postaci, trzymając ją w żelaznym uścisku.
Nagle wszystko minęło, jakby ktoś od niechcenia wcisnął przycisk wyłączający katusze.
Tak właśnie było. To właśnie najbardziej przerażało go w doktorze Mengele. Inni groziliby mu wystawieniem na słońce, krucyfiksem, wodą święconą i różnymi przedmiotami kultu religijnego, albo - wzorem Tepesa - nawleczeniem na pal. Sposób ten zapewniał, że ofiara będzie konać godzinami w męczarniach, a w przypadku Szczura trwałoby to zapewne znacznie dłużej. Jednak nie były to metody w stylu doktora Mengele. Dla niego cały proces musiał odznaczać się chirurgiczną precyzją, być opracowany naukowo, aby zapewnić jak najwięcej bólu i jak najmniej kłopotów czy bałaganu.
Szczur zakrztusił się, krew kapała z jego kłów na koszulę. Opanował pokusę, żeby splunąć w stronę doktora. Po niedawnych torturach nie doszedł w pełni do siebie i potrzebował krwi.
- Całkowicie się z tobą zgadzam - powiedział przyjaźnie Mengele. Szpicruta wciąż uderzała miarowo o cholewki. - Dracula to postać literacka. Dobra pisarska robota... - Uśmiechnął się. U wejścia do namiotu dwóch żołnierzy z Wolfkommando odpowiedziało uśmiechem, ukazując wielkie, ostre zęby, połyskujące w świetle lampy.
- Opowiedz mi o Tepesu. - Głos doktora zmienił się, gdy wymówił to imię. - Czy to on cię... stworzył?
Szczur wyraźnie usłyszał podziw w jego głosie. Mengele był zafascynowany zarówno Tepesem, jak i samym Szczurem, który co do jednego nie miał najmniejszych wątpliwości - musiał uciec stąd jak najszybciej. W przeciwnym wypadku stanie się następnym królikiem doświadczalnym, przeznaczonym do badań i zapewne do wiwisekcji.
- Nie - odpowiedział w końcu. Mengele czekał cierpliwie. - Vlad Tepes był tylko człowiekiem. I to w swoim mniemaniu człowiekiem szlachetnym i dobrym chrześcijaninem. Nie miał nic wspólnego z Pricolici.
BŁYSK.
- Łżesz. - Głos doktora Mengele z trudem przedzierał się przez fale bólu wstrząsające ciałem więźnia. - Gdzie jest Tępes?
- Nie żyje! - wykrztusił Szczur. Zakaszlał i strumień czarnej krwi spłynął mu na pierś. - Umarł.
BŁYSK.
- Gdzie Tepes? - powtórzył Mengele. - Gdzie Herr Dracul? Przesłuchanie ciągnęło się do późnej nocy. Bywały chwile, gdy
Szczur na swoje szczęście tracił przytomność. Lecz nigdy nie na długo...
Promienie słońca wypalały mu źrenice. Szczur jęknął, czując na ustach smak zakrzepłej krwi. Jego skóra płonęła.
Próbował się poruszyć, lecz nie był w stanie. Leżał na gołej ziemi, a powrozy krępowały mu nogi i ramiona.
Czuł żar nie do zniesienia.
Obrócił głowę w bok i ostrożnie otworzył oczy, nie zważając na ostry ból w czaszce.
Świtało.
Nad szczytem Bucegi wschodziło słońce. W dolinie Arges wstawał poranek.
Szczur umierał.
To najokrutniejszy sposób zgładzenia wampira. Kołek, srebrna kula, wszechmocne religijne symbole (chodziły słuchy, że naprawdę sędziwe wampiry najbardziej obawiały się swastyki - potężnego, przedwiecznego emblematu, wypaczonego przez nazistów. Oczywiście - pomyślał z goryczą. - Teraz w każdym, wampirze czy nie, swastyka budzi przerażenie. Nie bez przyczyny...) - to wszystko oznaczało szybką śmierć, zadaną rękami ludzi owładniętych trwogą. Lecz słońce... Mengele dokonał słusznego wyboru, zupełnie jakby Palownik znalazł w nim duchowego dziedzica. Człowieka, który potrafił jak on podsycać ból, wydłużać w nieskończoność cierpienie swoich ofiar i sprawiać, że śmierć - kiedy w końcu nadeszła - wydawała się skazańcom błogim wyzwoleniem.
Szczur był nagi, rozkrzyżowany na ziemi i skrępowany, zaś nieubłaganie wschodzące słońce zwiastowało nadejście dnia, a wraz z nim śmierć.
Agonia miała trwać godzinami.
Rozpaczliwie próbował zmienić kształt, przeistoczyć się w szczura. Bezskutecznie. Splunął krwią i poczuł, że na jego skórze powstają pęcherze.
Czekało go długie, bolesne konanie. Lecz w ten sposób ginęli w obecnych czasach wszyscy Żydzi. W porównaniu z obiektami doświadczeń doktora Mengele z Auschwitz, jego śmierć będzie w miarę krótka i miłosierna.
Zawył z bezsilnej rozpaczy. W przystępie ogarniającej go jak ogień wściekłości czuł się jak beczka prochu, która lada chwila eksploduje.
Wykrzykiwał ku niebu całą swą nienawiść.
W podziemiach zamku Bran doktor Mengele, słysząc ten dźwięk, z satysfakcją pokiwał głową. Eksperyment przebiegał planowo. Członkowie Wolfkommando, przekopujący klepisko w zawilgłym lochu, wyszczerzyli w uśmiechu białe, upiornie długie zębiska.
W sercu zamku, w starej ziemi, kruchych kamiennych kościach, głębokich cieniach i czystym, nierozrzedzonym mroku coś się poruszyło, jakby powstawało z głębokiego snu. Ukryci w lesie partyzanci także usłyszeli zew Szczura, i choć pełni niepewności i obaw, pospieszyli mu z pomocą.
Przecież wcale nie musieli - dumał później Szczur, gdy zakopany w wilgotnej ziemi, otoczony ciemnością i ciszą, wracał do zdrowia. Nic nie łączyło z nim tej grupy zdesperowanych starców. Nie mieli obowiązku ani powodu, by go kochać, nie był im bliski jako stregoi, a jednak stanęli po jego stronie. Zjednoczeni nienawiścią, rozpaczą i wstydem w końcu przyszli po Szczura. Ci, którzy nie potrafili ocalić życia swym ukochanym bliskim, uratowali właśnie jego.
Płonął, gdy do niego dotarli, sznury zajęły się ogniem, a on wciąż wykrzykiwał zuchwale pod niebiosa. Narzucili na niego grubą, ciężką płachtę, tłumiąc płomienie, i przecięli więzy, uciszając jego wrzaski.
Kilku spośród nich miało już do czynienia z takimi jak on. Zanieśli go w głąb lasu i zakopali w płytkim grobie, gdzie drzewa rosły najgęściej, nie przepuszczając słonecznych promieni.
Potem cierpliwie czekali.
Ciężko, lecz nie śmiertelnie ranny Szczur spał w ziemi. Partyzanci napadali okoliczne gospodarstwa, kradnąc kury i świnie, zastawiali też w lesie sidła na zające. Gdy Szczur wreszcie się ocknął, ostrożnie go poili, wlewając mu krew do otwartych ust, tak by nie uronić ani kropli życiodajnego płynu.
Szczur się obudził. I nie tylko on.
Wyczuwał to przez całą swoją wędrówkę po zamku, podczas tortur, gdy prażył się w zabójczych promieniach słońca i kiedy był zakopany w ziemi. Coś pradawnego, gniewnego, nie człowiek, ale i nie stregoi.
W zamczysku Bran coś się przebudziło.
TIBGOVISTE, LIPIEC 1944
Plotki o nadchodzących zmianach podawali sobie z ust do ust handlarze na targowisku i wałęsający się ulicznicy, trafiały także do słabo słyszalnych, zaszyfrowanych transmisji radiowych w całej Europie. Docierały wszędzie.
Nadciągała Armia Czerwona. W wojnie nastąpił przełom.
Jednak dla partyzantów nadzieja umarła już dawno, spalona wraz z ich rodzinami w dalekim Auschwitz.
Szczur przycupnął na wieży starego kościoła jak przyobleczony w ciemność gargulec. Obserwował.
Rzeźnik z Auschwitz jeszcze nie opuścił Rumunii. Komunikaty radiowe głosiły wprawdzie, że wrócił do Polski, do swoich eksperymentów i nadzorowania krematoriów w obozach zagłady, lecz Szczur wiedział, że prawda jest inna. Naziści wciąż tu byli, stacjonowali w pobliżu, niestrudzenie i z coraz większą desperacją poszukując nieuchwytnego Tepesa - Dracula.
Tak dotarli do Tirgoviste, owianej grozą stolicy Palownika, by podjąć ostatnią próbę zwerbowania wyimaginowanego idola Fuhrera.
A Szczur czekał.
Poniżej rozciągał się stary, opustoszały plac targowy w Tirgoviste. Sierp księżyca, olbrzymi i nieforemny, lśnił nad horyzontem, zalewając rynek bladym, nieziemskim światłem. Na wiekowym, brukowanym placu nic się nie poruszało.
Szczur wciąż czekał.
Wtem z oddali dobiegł ryk silników. Wąskie strumienie światła wyłoniły się z mroku, a dźwięki przybrały na sile, gdy na targowisko wjechała znajoma ciężarówka pod eskortą łazików.
Szczur z wyszczerzonymi zębami smakował wiatr, przesuwając językiem po wydłużonych kłach. Psy. Wydzielały specyficzną woń. Wprost nie mógł się doczekać ponownego spotkania.
Żołnierze Wolfkommando wyskoczyli z łazików i rozbiegli się ze schmeisserami w dłoniach. Czasy się zmieniały; zagrożenie było teraz wręcz namacalne, bardziej oczywiste, niż kiedy po raz pierwszy wkraczali na terytorium, które wciąż - przynajmniej oficjalnie
- uznawano za przyjazne.
Z ciężarówki wysiadł Mengele. Wlókł za sobą szamoczącą się dziewczynę, brutalnie szarpiąc ją za rękę. Oczy Szczura zwęziły się, lecz nawet nie drgnął.
Dziewczyna miała jakieś piętnaście lat i odznaczała się surową, śniadą cygańską urodą. Znów ogarnęła go wściekłość. To cud, że w ogóle ostali się jacyś Cyganie, że nie spalono wszystkich w krematoriach razem z Żydami.
Mengele pociągnął dziewczynę w stronę kościoła. Na rynku słychać było tylko echo jego kroków. Bose stopy Cyganki stąpały bezszelestnie po kamiennych płytach. Była śmiertelnie przerażona.
Szczur poczuł to samo co wtedy, kiedy spoczywał w prowizorycznym grobie. Czy to Tepes? - zachodził w głowę. Transylwania nawet dla niego kryła wiele tajemnic.
Mengele przystanął u wrót świątyni. Powiódł wzrokiem po prastarej budowli, zatrzymując wzrok niemal dokładnie w miejscu, gdzie przyczaił się Szczur. Na ustach doktora igrał złowieszczy uśmieszek.
- Palowniku! - zakrzyknął w noc i wydobył z kieszeni marynarki długi, chirurgiczny skalpel. Na ten widok dziewczyna rozpaczliwie próbowała się wyrwać. Uderzył ją na odlew, powalając na bruk.
- Składam ci tę ofiarę w imię Fuhrera! - Wyciągnął w geście hitlerowskiego pozdrowienia rękę, na której nosił opaskę ze swastyką.
- Heil Dracul! - wrzasnął.
Całe Wolfkommando odwróciło się jak na komendę w stronę kościoła.
- Heil Dracul! - powtórzyli chórem, oddając nazistowski salut. Dziewczyna zaczęła przejmująco szlochać.
Dziwne uczucie, obecność, odbierana przez Szczura, przybrała na sile. Podniósł wzrok, lustrując dachy domów i wypatrując rozstawionych tam swoich ludzi. Wykończą nazistów bez względu na wszystko.
Mengele błyskawicznie opuścił rękę w stronę dziewczyny, ostrze rozbłysło w świetle księżyca.
Wszystko trwała mgnienie oka.
Skalpel rozpłatał jej gardło, dławiąc krzyk, krew trysnęła na kamienne płyty. Cyganka, miotana konwulsjami, osunęła się na ziemię.
Znieruchomiała w krwawej kałuży, oprawca zaś starannie wytarł ostrze chusteczką, po czym wsunął je ponownie do kieszeni marynarki. Następnie, jakby z niesmakiem, rzucił chusteczkę na zwłoki.
W narastającym napięciu - wrażenie obecności wręcz zawładnęło zmysłami Szczura - u wejścia do świątyni zerwał się wiatr. Kurz zaczął falować, tworząc złożone formy, które w ciągłym ruchu unosiły się i zlewały, ułożone na kształt oczu, ust i płynnych twarzy, przenikających się nawzajem.
Wicher formował wargi, jedne wykrzywione, inne okrwawione - i przemawiał przez nie wieloma głosami, starożytnymi dialektami: rumuńskimi, węgierskimi, mongolskimi i germańskimi. Ich dźwięk, jak fala uderzeniowa, sprawił, że Mengele zachwiał się i potrącił trupa, przetaczając go na bok.
Zjawisko wywarło wrażenie nawet na żołnierzach Wolfkommando. Skulili się pod uderzeniem wiatru i grzmiących głosów, a ich oblicza zaczęły się przeobrażać. Zęby rosły, ciała niekontrolowanie porastały szorstką sierścią.
- Ordog! Pokoi! - Pod wpływem przeraźliwego ryku pękały szyby w oknach, wózki kramarzy wylatywały w powietrze.
Szczur obserwował wszystko z góry, walcząc z uderzeniami wichru. Żywioł próbował wymusić na nim przemianę i przybranie zwierzęcej postaci, by zmienił się w dziką bestię, jak Niemcy, tam, w dole. Jego umysł opierał się transformacji. Szczur chłonął wzrokiem metamorfozę widmowych twarzy, poszukując głęboko w pamięci związanych z nimi wspomnień. Widział tam bojarów, szlachciców, drobnych królów, książęta i krwawych tyranów. Ujrzał oblicze samego Tepesa, przechodzące płynnie w twarz rycerza Templariuszy, a następnie przybierającą orientalne rysy nieznanego mu Azjaty.
Byli tu wszyscy - mężowie z zamierzchłych czasów, walczący ongiś o Transylwanię i Wołoszczyznę - pradawni królowie, obudzeni ponownie z głębokiego snu.
- Ordog! - wyły głosy nieludzko. - Pokoi!
Szczur zagryzł zęby. Królowie wołali: Diobei, Piekło, jakby zetknęli się ze Złem, jakiego nigdy jeszcze nie spotkali. Złem precyzyjnym i metodycznym, nie rozkoszującym się widokiem okaleczonych ofiar, lecz odnotowującym je skrupulatnie w kolejnych, oprawnych w skórę katalogach.
Wciąż walcząc z huraganem, Szczur dał sygnał swoim ludziom.
Wzburzone powietrze przeciął grad kul, jak stado pijanych komarów, orząc krwawe bruzdy w zwierzęcych ciałach żołnierzy Wolfkommando. Wilkołaki zaryczały, ujrzawszy partyzantów i zjawy dawnych królów. Skowyt gniewu i bólu wzniósł się pod niebiosa, wyrażając wściekłość i strach.
To rzeczywiście tragedia, pomyślał Szczur, że udało się im ujarzmić nawet te dzikie, okrutne stworzenia i urobić je na swoją modłę. Cuchnęły zepsuciem, które całkowicie przeniknęło ich dusze.
Przygotował się do skoku.
W dole zawodzący wiatr wciąż miotał wilkami - teraz w pełni przeobrażonymi - podczas gdy na dachach, prawie niedostrzegalni w całym zamieszaniu, partyzanci nieprzerwanie prowadzili ostrzał. Gdybyśmy tylko mieli srebro, westchnął Szczur, wszystko potoczyłoby się inaczej...
Ale przecież była wojna. Całe srebro przepadło, ukryte lub wywiezione z pielgrzymką śmierci.
Skoczył.
Powiew uderzył go jak żelazna sztaba. Potknął się i zamachnął na wilka, który podszedł zbyt blisko.
Zapowiadał się niezły ubaw. Jak tylko wylądował, jego ludzie przerwali kanonadę i miał teraz cały plac do swojej dyspozycji. Poczuł, że obecność za jego plecami cichnie, koncentrując uwagę na istocie, która niespodziewanie znalazła się w jej polu działania.
- Vrolog! - ryknęły głosy.
Wampir. W zlewających się tonach słychać było nutę rozbawienia.
Szczur wykonał obrót, uderzył, znów popłynęła krew. Pazury zmieniły się w ostre szpikulce, a kły wydłużyły, wysuwając się z dziąseł. Świat przed jego oczami poczerwieniał. Tu i teraz pragnął tylko jednego - zabijać.
Szukał doktora Mengele. Zwietrzywszy jego woń, ruszył w tym kierunku, wytyczając krwawy szlak pośród wilków, uderzając, gryząc i szarpiąc je pazurami. Wilkołaki, już osłabione przez wicher i kule, nie walczyły tak zaciekle jak tamten w Braszowie. Zanim Szczur dotarł do ciężarówki, gdzie -jak podpowiadały mu zmysły - skrył się Mengele, pozostawił za sobą trupy trzech młodych mężczyzn.
Zaślepiony żądzą zemsty, z dziecinną łatwością wyłamał drzwi samochodu i skoczył do środka.
Kule dosięgły go, gdy jeszcze szybował w powietrzu. Przez zalewającą oczy krew ujrzał doktora Mengele, który, patrząc na niego wyzywająco, spokojnie wsuwał lśniące pociski w bębenek rewolweru. W ciężarówce odgłos huraganu nie był tak silny i Szczura ogarnęło poczucie nierealnego spokoju, jakby znalazł się wewnątrz niedużego, wygodnego kokonu, metalowego łona... lub trumny.
- To fascynujące - zauważył Mengele. - Ten fenomen zatrucia srebrem u wampirów... Miałem okazję eksperymentować na, rzekłbym, bardziej niepożądanych członkach populacji - komunistach, Żydach, Cyganach - wiesz, o kim mowa. - Uśmiechnął się półgębkiem. - Tak się złożyło, że niektórzy cierpieli na tę samą przypadłość, lecz było ich tak niewielu! Cieszę się, że znalazłem ciebie. - Z namysłem obracał pocisk w palcach. - Zęby... - rzucił w zamyśleniu. - Żydowskie zęby z mojej własnej odlewni. Co za ironia losu, nie sądzisz?
Wycelował rewolwer w twarz wampira.
- To była niewiarygodna przyjemność. Naprawdę. Pociągnął za spust.
Ułamek sekundy przed tym Szczura ogarnął niesamowity spokój. Zawładnął nim pradawny instynkt, zmuszając do transformacji. Gdy jego ciało z mozołem zaczęło przybierać kształt szczura, odtoczył się na bok, a w chwili wystrzału źródło i przyczyna jego spokoju uderzyło w ciężarówkę z nieprawdopodobną siłą.
Dźwięk wprost go ogłuszył, kiedy fala niepohamowanej mocy wdarła się do samochodu, podrywając go w powietrze i unosząc w dal.
Szczur, w na poły ludzkiej, na poły szczurzej postaci, wypadł bezwładnie przez otwarte drzwi i ciężko wylądował na ziemi. Wysoko w górze widział ciężarówkę, miotaną wichurą. Wyglądała jak zabawka w ręku kapryśnego dziecka, kiedy leciała nad targowiskiem, by zniknąć za murami miasta.
Przez chwilę śledził wzrokiem jej lot, aż w końcu z oddali dobiegł go głuchy, metaliczny łoskot.
I wtedy Szczur stracił przytomność.
BUKARESZT, WRZESIEŃ 1945
Szczur stał w cieniu wielkiego dworca kolejowego, patrząc z powątpiewaniem na niedawno kupiony bilet.
Minęło sporo czasu, zanim zagoiły się rany odniesione podczas starcia w Tirgoviste. Dopiero kilka miesięcy później, gdy wierni partyzanci ponownie się nim zajęli, usuwając z ciała srebrne kule, kopiąc płytki grób i zdobywając krew, postanowił zapytać o doktora Mengele.
Ciała nie znaleziono.
Rynek w Tirgoviste został prawie całkowicie obrócony w perzynę. Pozostały tam zwłoki żołnierzy Wolfkommando, które wrzucono do zbiorowej mogiły i spalono. Widma dawnych królów i samego Tepesa zniknęły. W zamku Bran znów zamieszkali ocaleni członkowie królewskiej rodziny - królowa i jej dzieci - szukając azylu przed sprawami światowej polityki. Wkrótce oni również stąd uciekną i zamczysko pozostanie jedynie turystyczną atrakcją.
Podczas gdy Szczur wracał do sił w prowizorycznym grobie> w Rumunii zaszły wielkie zmiany. W sierpniu 1944 roku Hitler siedział już w swoim bunkrze w Berlinie, otoczony ze wszystkich stron przez wojska Aliantów.
To był już koniec.
Lecz według Szczura także początek.
Ubrany w nowe rzeczy, ciemne i nierzucające się w oczy, z angielskim papierosem w zębach, Szczur szukał wzrokiem peronu, z którego odchodził pociąg na wybrzeże.
Stary Świat umierał. Jego mroczne moce były bezsilne wobec tego, co później filozofowie określą mianem „banalności zła". Ludzkość potrafiła wykrzesać z siebie o wiele więcej bólu, cierpienia i upokorzeń niż jakakolwiek legenda Karpat. Ludzie z zimną krwią posuwali się do zbrodni, masowych mordów i czystek etnicznych, podejmując decyzje zza biurka, popijając przy tym herbatę i słuchając muzyki klasycznej.
A Stary Świat umierał.
Zdecydowanym ruchem Szczur rzucił niedopałek na ziemię, zgniótł go obcasem i wsiadł do wagonu.
Zmierzał do innego świata. Nowego Świata.
Z komina parowozu buchnął dym i pociąg ruszył, kierując się na wybrzeże Morza śródziemnego.
W niewielkim greckim porcie Szczur postanowił pójść w ślady tych, co powrócili z wojny, lecz nie mieli już swoich domów ani korzeni; zamierzał wsiąść na statek i popłynąć do Ameryki.
Usadowił się na wąskim siedzeniu przy oknie, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął mocno już wyświechtany egzemplarz powieści Brama Stokera. Z entuzjazmem typowym dla imigrantów, złaknionych języka nowej ojczyzny, ponownie pogrążył się w lekturze znajomych stronic, podczas gdy z tyłu łańcuch Karpat z wolna znikał w oddali.
Przełożyła Joanna Jędrzejczyk