433

Komorowski droższy niż brytyjska królowa Królewskie orszaki, piękne karoce, nienagannie zadbane konie, zabytkowy Rolls-Royce, ociekająca klejnotami korona i ekskluzywny pałac – czy to kosztuje aż tak wiele? Okazuje się, że mniej niż limuzyna BMW, rezydencja w Wiśle i na Helu czy kilku ministrów. Bo Kancelaria Prezydenta kosztuje nas rocznie więcej niż cały dwór brytyjskiej królowej! Na utrzymanie głowy państwa w tym roku wydamy przeszło 171 mln zł. Tymczasem Elżbieta II, mimo wyprawienia kosztownego ślubu wnukowi Williamowi, w ciągu roku wydaje o pięć milionów złotych mniej! Zwolennicy monarchii w Wielkiej Brytanii przekonują, że z roku na rok podatnik znad Tamizy płaci na Królową mniej – w 2009 roku 66 pensów rocznie, teraz już tylko 62 pensy. A w Polsce? Tu wydatki rosną. W tym roku prezydent wyda aż 171,5 mln zł, choć pierwotne plany mówiły o 158 mln zł. Lwią część, prawie 73 mln zł, pochłoną pensje i nagrody dla prezydenckich urzędników. – Nie ma uzasadnienia dla wzrostu kosztów i przerostu administracji, kiedy gdzie indziej tnie się wydatki – krytykuje tę sytuację znany ekonomista Marek Zuber. Kilkadziesiąt milionów złotych kancelarię kosztuje też zakup przeróżnych towarów i usług. O kilka milionów mniej niż Elżbieta II, prezydent Bronisław Komorowski wydaje rocznie na podróże – “jedynie” 2 mln zł. Lawinowo rosną natomiast wydatki na odznaczenia i ordery – aż 13 mln zł więcej niż w 2009 roku! Kancelaria tłumaczy to między innymi zwiększeniem liczby odznaczeń. Do dotychczasowych, wśród których były np. Gwiazda Iraku i Gwiazda Afganistanu, dojdą jeszcze Gwiazda Konga, Gwiazda Czadu i Gwiazda Morza Śródziemnego. – Skoro prezydent pełni tylko funkcję reprezentacyjną, to trzeba się zastanowić czy jego utrzymanie musi kosztować aż tyle – uważa Marek Zuber. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do brytyjskiej królowej nas prezydent tylko kosztuje. A Elżbieta II potrafi zarobić dla kraju. I to niemało! Dzięki temu, że Pałac Buckingham jest dostępny dla turystów, a tych przyjeżdżają do Londynu miliony, do kasy brytyjskiej stolicy wpływa rocznie kilkanaście miliardów funtów. (fakt.pl)

Zbieranie ziem radzieckich. Polityczne środki nacisku w odbudowie rosyjskich stref wpływu „Odzyskanie roli mocarstwa zostało zresztą wymienione w dokumencie (Strategia bezpieczeństwa narodowego Federacji Rosyjskiej do 2020 roku), wprost, jako jeden z interesów narodowych Rosji o perspektywie długoterminowej” – pisze Maciej Tobiczyk w Tece 20 Pressji. Analiza ukazuje metody wywierania presji na sąsiadów Rosji. Kreml nie waha się używać kwestii energetycznych, problemów mniejszości narodowych, a nawet prowokacji w celu zwiększenia swoich wpływów na postsowieckim obszarze. Przyjęta przez prezydenta Dmitrija Miedwiediewa 12 maja 2009 roku Strategia bezpieczeństwa narodowego Federacji Rosyjskiej do 2020 roku to kolejna wersja powstałej w 2000 roku w czasie prezydentury Władimira Putina Koncepcji bezpieczeństwa narodowego. Nowy dokument nie znamionuje zasadniczych zmian i przełomu ani w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, ani w sposobie myślenia rosyjskich elit politycznych. W dokumencie wyraźnie widać istniejące od dawna przeświadczenie o konieczności odzyskania utraconej pozycji światowego mocarstwa i determinacji w utrzymaniu stref wpływów przy pomocy wszelkich dostępnych środków. Odzyskanie roli mocarstwa zostało zresztą wymienione w dokumencie, wprost, jako jeden z interesów narodowych Rosji o perspektywie długoterminowej. Pewnym novum w odniesieniu do poprzedniej koncepcji jest kwestia surowców energetycznych, a dokładniej − zapis dopuszczający użycie siły militarnej dla uregulowania problemów związanych z dostępem do surowców naturalnych, które mogłyby naruszyć ukształtowaną równowagę sił w pobliżu rosyjskich granic[i]. Można, więc przypuszczać, że Rosja będzie konsekwentnie dążyła do odzyskania silnej pozycji na Ukrainie i w innych państwach tranzytowych dla rosyjskiego gazu i ropy, a także do przejęcia kontroli nad surowcami energetycznymi w Azji Centralnej i Arktyce. Strategia bezpieczeństwa narodowego stanowi kolejny przykład anachronicznego myślenia środowisk rządowych w Moskwie i przedstawicieli poszczególnych resortów, głównie dominujących resortów siłowych, pragnących powrotu Rosji na pozycję globalnego mocarstwa. Powrót do koncepcji Rosji imperialnej ma co najmniej dwie przyczyny. Po pierwsze, polepszającą się w okresie prezydentury Putina sytuację gospodarczą, związaną ze znaczącym wzrostem cen surowców energetycznych i wysokim uzależnieniem Europy od dostaw z Rosji. Po drugie zaś, objęcie władzy przez elity polityczne, które Jurij Fiedorow określa mianem trzeciego lub nawet czwartego szeregu poradzieckiej nomenklatury − słabo wykształconej i niezdolnej do zrozumienia przemian, jakie dokonały się w ostatnim dwudziestoleciu. Oba te czynniki sprawiły, że w polityce rosyjskiej na nowo odżył duch odbudowy „wielkiego państwa”. Stworzenie nowego imperium wymaga odwołania się do wartości i idei, które pozwoliłyby na wypełnienie treścią powstałego konceptu politycznego. Tej treści rosyjski establishment polityczny poszukuje nie tyle w zdyskredytowanym Imperium Sowieckim, co w dawnym Imperium Romanowów. Za elementy mające skupić naród wokół idei „Wielkiej Rosji” uznano wobec tego jedność Cerkwi i jedność państwa. Tym samym rosyjska polityka zagraniczna powróciła na tory XIX-wiecznej myśli geopolitycznej, mającej zresztą sporo wspólnego z doktryną sowiecką.

Elementem polityki zagranicznej Rosji, który najlepiej służy odbudowie jej wielkomocarstwowej pozycji, jest niewątpliwie odzyskanie dominującej roli w obszarze byłego ZSRR. Taki cel został sformułowany już w 1995 roku w dokumencie Strategiczny kurs Federacji Rosyjskiej wobec państw członkowskich Wspólnoty Niepodległych Państw, zatwierdzonym przez prezydenta Borysa Jelcyna. Dokument ten za warunek odbudowy globalnego wpływu i wielkości Rosji uznawał reintegrację przestrzeni postradzieckiej. Państwa, które powstały z byłych republik radzieckich, choć formalnie niezależne, miały być jak najsilniej związane z Rosją poprzez sieć dwustronnych i wielostronnych porozumień o charakterze politycznym, gospodarczym, wojskowym i instytucjonalnym. Rozwinięcie tego dokumentu znaleźć można w Koncepcji bezpieczeństwa narodowego Federacji Rosyjskiej z 1997 roku. „Zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego Federacji Rosyjskiej w sferze międzynarodowej przejawiają się w podejmowanych przez inne państwa próbach przeciwdziałania umocnieniu się Rosji, jako jednego z wpływowych centrów kształtującego się wielobiegunowego świata. […] W ostatecznym rozrachunku może to doprowadzić do ograniczenia wpływów Rosji, naruszenia jej najbardziej żywotnych interesów i osłabienia pozycji w Europie, na Bliskim Wschodzie, na Zakaukaziu oraz w Azji Centralnej”[ii]. Przejawy takiego myślenia nieustannie odnajdujemy w poczynaniach Rosji od czasu powstania tego dokumentu. Szczególnie wyraźnie proces reintegracji, a tym samym odzyskiwania utraconych wpływów, widoczny jest w obrębie Wspólnoty Niepodległych Państw (WNP). Działania Rosji na tym obszarze, traktowanym jak jej wyłączna strefa wpływów, przypominają strategie przyjmowane podczas gry w petanque − francuską grę towarzyską z 1907 roku. Rosja, jak wytrawny gracz, elastycznie dobiera sposób działania w zależności od sytuacji na polu gry, nigdy nie tracąc z oczu głównego celu. Tak jak w petanque, tak i w polityce zagranicznej, istnieje możliwość działania na dwa różne sposoby. Można bezpośrednio lub pośrednio prowadzić grę ofensywną lub grę defensywną. Żaden z tych wariantów gry ofensywnej nie jest Moskwie obcy. Bezpośredni − „wojny gazowe” z Ukrainą, konflikt z Gruzją, naciski ekonomiczne i embarga (Polska, Gruzja) i pośredni − wspieranie ekstremistów w Abchazji i Osetii Południowej, prowokacje na Łotwie i w Estonii, próby wpływania na przebieg wyborów na Ukrainie, w Uzbekistanie i Tadżykistanie. Wszystkie stosowane przez Moskwę środki nacisku bezpośredniego i pośredniego mają na celu odtworzenie i utrzymanie wyłącznej strefy wpływów Rosji na obszarze byłego Związku Radzieckiego. Kreml nie rezygnuje z żadnej możliwości osłabienia tendencji prozachodnich w państwach, z którymi sąsiaduje, wykorzystując do tego celu szereg mechanizmów i strategii działania. Jedną z takich metod są bilateralne porozumienia i rozmowy, czego doskonałą ilustracją jest wycofanie się Łotwy, Estonii, Kazachstanu, Mołdawii i Serbii ze wspólnych manewrów NATO-Gruzja w maju 2009 roku. Fakt, że decyzję o wycofaniu się z manewrów NATO te trzy ostatnie państwa podjęły za namową Moskwy, podkreślał ambasador Rosji przy NATO Dmitrij Rogozin: „Kraje te wsłuchały się w naszą reakcję i rozważyły sens, a także cenę relacji z Rosją”[iii]. Tego typu działania nie są rzadkością i stanowią tylko jedną z form nacisków politycznych stosowanych przez Federację Rosyjską. Oprócz zabiegów dyplomatycznych i umów bilateralnych, które są środkami nacisku o charakterze politycznym, należy wymienić również cały szereg innych działań mających na celu budowanie silnej pozycji Federacji Rosyjskiej. Są to między innymi działania w obrębie organizacji i struktur międzynarodowych (WNP, Związek Rosji i Białorusi, Wspólna Przestrzeń Gospodarcza, Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym, Szanghajska Organizacja Współpracy), działania w obszarach konfliktów przygranicznych, próby wpływania na wyniki wyborów w państwach regionu, prowokacje polityczne, wspieranie mniejszości etnicznych i quasi-państw.

Rosyjskie inicjatywy integracyjne Realizacja głównych celów strategicznych Federacji Rosyjskiej odbywa się poprzez promowanie i wzmacnianie politycznych inicjatyw o charakterze regionalnym. Tworzenie i uczestnictwo w strukturach o charakterze międzypaństwowym ma pomóc Rosji odzyskać pozycję lidera i supermocarstwa w obszarze postsowieckim. Jedną z najważniejszych organizacji, poprzez którą następuje realizacja rosyjskich aspiracji imperialnych jest powołana do życia w 1991 roku, na mocy „układów białowieskich”, Wspólnota Niepodległych Państw. Szczególna rola tej organizacji w procesie reintegracji znajduje potwierdzenie w Koncepcji Polityki Zagranicznej Federacji Rosyjskiej z czerwca 2000 roku, która stwierdza, że państwa WNP są głównym priorytetem rosyjskiej polityki zagranicznej. Integracja i budowa strategicznego partnerstwa w obrębie organizacji ma być realizowana przy uwzględnieniu różnej prędkości i poziomu integracji z poszczególnymi jej członkami. Zadaniem Rosji jest określanie parametrów i charakteru wzajemnych relacji zarówno w obszarze WNP jak i w węższych gremiach, takich jak Unia Celna czy Organizacja Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym[iv]. „Wyjątkową” rolę WNP w polityce zagranicznej Rosji podkreślał osiem lat później prezydent Miedwiediew w deklaracji dotyczącej założeń rosyjskiej polityki zagranicznej[v]. Również w najnowszej Strategii bezpieczeństwa rozwój dwustronnej i wielostronnej współpracy z państwami-członkami WNP wymieniany jest jako priorytetowy kierunek polityki zagranicznej Rosji, która „będzie dążyć do rozwijania potencjału regionalnej i ponadregionalnej integracji i koordynacji na obszarze państw WNP w ramach samej Wspólnoty, a także Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym i Eurazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej, które mają stabilizujący wpływ na ogólną sytuację w regionach graniczących z WNP”[vi]. Fakt umieszczenia tego zapisu w strategii jest tym istotniejszy, że już w czasie prezydentury Putina okazało się, że WNP jest wysoce nieefektywna i nie spełnia oczekiwań Kremla. Co więcej, stało się jasne, że Rosji dużo trudniej jest dominować w stosunkach multilateralnych niż bilateralnych, w których może występować z pozycji siły. Jak widać nie zamierza ona jednak rezygnować z tego politycznego narzędzia.

Nieefektywność WNP, jako organizacji stała się w pełni oczywista po gruzińskiej Rewolucji Róż z 2003 roku i ukraińskiej Pomarańczowej Rewolucji z 2004 roku. Zamiast prób dalszego wzmacniania multilateralnych relacji w ramach Wspólnoty, Rosja zaczęła wykorzystywać szczyty WNP, jako okazję do prowadzenia bilateralnych rozmów i promowania nowych inicjatyw służących umacnianiu swojej pozycji. W 2002 roku w Kiszyniowie Rosja, wspólnie z Białorusią, Armenią, Kazachstanem, Kirgistanem i Tadżykistanem, powołała Organizację Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ), a zaledwie rok wcześniej stała się sygnatariuszem innego porozumienia − Deklaracji o utworzeniu Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Organizacje te, a w szczególności OUBZ, miały być uzupełnieniem „kolektywnego” wymiaru bezpieczeństwa w regionie i dopełnieniem działalności WNP. W rzeczywistości OUBZ, u której źródeł leży „układ taszkiencki” z 15 maja 1992 roku o bezpieczeństwie zbiorowym, nosi znamiona organizacji hegemonistycznej, w której dominującą rolę odgrywa Rosja. Ze względu na różnicę w potencjale wojskowym Rosja zdecydowanie przewodzi tej organizacji, wykorzystując ją do wzmacniania bilateralnych kontaktów ze swoimi byłymi republikami, szczególnie w kontekście współpracy wojskowej. Począwszy od 2003 roku prezydent Putin nie szczędził sił i środków na nadanie nowego impetu OUBZ, który zakładał między innymi budowę wspólnego centrum dowodzenia w Moskwie i utworzenie sił błyskawicznego reagowania, które zgodnie z deklaracją Sekretarza Generalnego OUBZ Nikołaja Bordiuży są „gotowe do działań na obszarze całego regionu Azji Centralnej”[vii]. Również „Szanghajska szóstka” (Rosja, Chiny, Kazachstan, Tadżykistan, Kirgistan i Uzbekistan), powołana do życia, jako organizacja mająca zajmować się kwestiami bezpieczeństwa regionu Azji Centralnej, po wydarzeniach na Ukrainie i w Gruzji, w obawie o własną egzystencję przekazała inicjatywę Rosji i Chinom. Tym samym stała się kolejną zdominowaną przez wpływy rosyjskie organizacją służącą realizacji interesów Moskwy. Uzupełnieniem rosyjskich inicjatyw związanych z kwestiami bezpieczeństwa są działania mające na celu integrację ekonomiczną. Próby podejmowane w tym zakresie przez Rosję doprowadziły do powstania Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej, której główny trzon stanowią Rosja, Białoruś i Kazachstan oraz Wspólnej Przestrzeni Gospodarczej, pomyślanej, jako „twarde jądro” integracji państw postsowieckich[viii]. Niestety, projekty te nie rozwijają się po myśli Kremla, głównie ze względu na nieobecność Ukrainy w Euroazjatyckiej Wspólnocie Gospodarczej i jej niejasny status we Wspólnej Przestrzeni. Próby reintegracji przestrzeni postsowieckiej pod egidą Rosji pokazały jasny podział państw regionu ze względu na ich zaangażowanie w te projekty. Do największych oponentów inicjatyw rosyjskich należą Gruzja, Ukraina, Azerbejdżan i Mołdawia, a najbardziej zainteresowane taką formą „sterowanej” integracji są Kazachstan i Białoruś. Za czasów prezydentury Putina nastąpiła jednak zmiana w polityce rosyjskiej względem Białorusi. Uznano, że dotychczasowe działania nie przekładają się na faktyczne zbliżenie rosyjsko-białoruskie i skoncentrowano się na zwiększaniu wpływów na Białorusi poprzez wykorzystanie jej uzależnienia gospodarczego od Rosji[ix]. Pomimo napięć na linii Mińsk-Moskwa, wywołanych między innymi wypowiedziami Putina, który w 2002 roku zasugerował inkorporację Białorusi do Rosji, quasi-federacja tych państw jest obecnie najbardziej zaawansowaną formą integracji, do jakiej udało się doprowadzić Rosji na obszarze postsowieckim, a władze rosyjskie w najbliższej przyszłości będą dążyć do dalszego uzależnienia Białorusi.

Destabilizacja w interesie Moskwy Utrzymywanie stanu permanentnej destabilizacji w regionach zapalnych sąsiadujących z Rosją jest kolejnym elementem z szerokiego wachlarza działań, jakimi posługuje się strona rosyjska. Rosja ustawicznie wspiera ruchy separatystyczne w swoim bezpośrednim sąsiedztwie, co ma służyć uzależnieniu państw sąsiadujących z obszarami konfliktów od Moskwy i powstrzymaniu aktywności Zachodu na Kaukazie, szczególnie wobec prestiżowej porażki Rosji, jaką było uznanie niepodległości Kosowa. Interesom Rosji na Kaukazie Południowym najbardziej odpowiada stan zawieszenia i kontrolowanej niesta­bilności, w którym Rosja z racji swojego potencjału odgrywa kluczową rolę[x]. Władze rosyjskie wspierają separatystów w Abchazji, Osetii Południowej, Górskim Karabachu i Naddniestrzu, poprzez pomoc wojskową (najczęściej w formie nieoficjalnej) oraz polityczne gesty poparcia dla przywódców-secesjonistów, których Kreml tytułuje mianem „prezydentów”. Ciekawą i niebezpieczną strategią Rosji jest „paszportyzacja” obywateli Abchazji i Osetii Południowej. Obecnie aż 90% obywateli tych separatystycznych republik posiada rosyjski paszport[xi]. Nadawanie paszportów stanowi część oficjalnej polityki Moskwy, a jej celem jest legitymizacja prawa do reprezentowania interesów separatystycznych republik, w których mieszkają obywatele rosyjscy. Rosja rozdając paszporty mieszkańcom Abchazji i Osetii Południowej przygotowuje na wypadek eskalacji konfliktów uzasadnioną prawnie możliwości interwencji w obronie własnych obywateli. Taka strategia władz znajduje odzwierciedlenie w Nowelizacji ustawy O obronie przyjętej 30 października 2009 roku. Dokument ten wśród możliwych działań operacyjnych, jakie mogą być stosowane przez formacje Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej poza jej granicami, wymienia m.in. ochronę własnych obywateli w przypadku zbrojnego ataku na nich[xii]. W negocjacjach pokojowych dotyczących obszaru postsowieckiego Rosja stara się zachować kluczową pozycję mediatora. Częściej jednak występuje w roli aktora, dbającego o własne interesy, niż w roli bezstronnego sędziego. Włodarzom Kremla zależy na stworzeniu takich rozwiązań pokojowych, które dawałyby Rosji jak największy wpływ na secesjonistyczne republiki, zapewniały pozycję głównego gwaranta porozumień oraz stwarzały możliwość wojskowej obecności w obszarze konfliktów. Próbą takiego korzystnego dla Moskwy rozstrzygnięcia było Memorandum Dmitrija Kozaka w sprawie Naddniestrza, odrzucone ostatecznie przez Mołdawię w 2003 roku po interwencji Javiera Solany. Ta niekorzystna dla Rosji decyzja może jednak ulec zmianie za sprawą ostatnich wyborów w Mołdawii, w których partia komunistyczna uzyskała 49,9% głosów, co daje jej możliwość samodzielnego stworzenia rządu i wyboru prezydenta[xiii]. W związku z takim przebiegiem wyborów realne wydaje się zbliżenie na linii Kiszyniów-Moskwa, które zapewne forsować będzie zwycięska partia PKRM, popierana przez władze rosyjskie, a tym samym powrót do scenariusza zjednoczenia Mołdawii proponowanego przez Dmitrija Kozaka. Realizacja takiej wersji zjednoczenia oznacza silniejszą obecność militarną Rosji na terenie Naddniestrza oraz możliwość wpływu na politykę rządu w zakresie bezpieczeństwa i polityki zagranicznej. Dodatkowo, kolejna fala demonstracji, zmierzająca do obalenia rządu, mogłaby posłużyć Rosji, jako pretekst dla uznania niepodległości Naddniestrza i interwencji zbrojnej na jej terytorium, uzasadnionej obroną rosyjskojęzycznej ludności, stanowiącej 60% mieszkańców republiki[xiv]. Podobne uzasadnienie znalazła rosyjska inwazja na Gruzję w 2008 roku. Tak jak w wypadku tzw. zamrożonych konfliktów, tak i w wypadku państw sąsiadujących, Rosja wykorzystuje ukryte formy nacisków politycznych i prowokacje do umocnienia swojego znaczenia w regionie. Próba manipulacji wyborami w Mołdawii nie jest przypadkiem odosobnionym. Do podobnych, zakrojonych na szerszą skalę działań dochodziło na Ukrainie podczas wyborów prezydenckich z 2004 roku oraz podczas wyborów parlamentarnych w Uzbekistanie i Tadżykistanie w 2005 roku. Znamienne, że wszystkie te wybory zostały uznane przez obserwatorów WNP za transparentne i wolne, przy jednoczesnym sprzeciwie obserwatorów OBWE, którzy stwierdzali znaczące uchybienia proceduralne i niezgodność z międzynarodowymi standardami. Rosja, udzielając oficjalnego poparcia prorosyjskim kandydatom, nie cofa się także przed manipulacjami zakulisowymi. Pomoc rosyjskich specjalistów w kreowaniu wizerunku Janukowycza, wsparcie mediów dla jego sztabu wyborczego, udział i inspirowanie manifestacji poparcia w Doniecku to tylko niektóre z rosyjskich działań wykorzystanych podczas wyborów na Ukrainie. Z podobnymi zjawiskami mieliśmy do czynienia w Azji Centralnej, gdzie Rosja intensywnie wspierała przychylne jej partie. Sztuka „zakulisowych nacisków” połączona z prowokacjami wykorzystana została również w działaniach mających zablokować akcesję Estonii i Łotwy do NATO. Jedną z głównych kart w tej rozgrywce pozostaje mniejszość rosyjska żyjąca w Estonii i na Łotwie. Obrona ich interesów jest oficjalnie deklarowaną przyczyną politycznego zaangażowania Kremla w politykę obu państw. Doskonałym przykładem takich zakulisowych działań Moskwy była rosyjska reakcja na usunięcie z centrum Tallina pomnika „Brązowego Żołnierza”, upamiętniającego Armię Czerwoną. MSZ Rosji określiło demontaż pomnika, mianem „bluźnierczego” i „nieludzkiego” kroku[xv]. Wyrażany oficjalnie ostry sprzeciw Kremla uzupełniały demonstracje i chuligańskie wybryki rosyjskich młodzieżowych aktywistów nieoficjalnie sterowanych z Kremla.

Konkluzje Polityczne środki nacisku, obok środków ekonomicznych i militarnych, stanowią jedno z głównych narzędzi wykorzystywanych przez rosyjskie elity do realizacji koncepcji odbudowy „Wielkiej Rosji” i utrzymania utraconych stref wpływów na obszarze WNP, które uważane są za strategiczne kierunki polityki zagranicznej Rosji niezmiennie od czasu upadku Związku Radzieckiego. Jak na razie usilnie podejmowane próby politycznej integracji obszaru WNP i próby utrzymania kontrolowanej destabilizacji pod przywództwem Rosji nie przynoszą oczekiwanych przez Kreml rezultatów, przede wszystkim ze względu na brak zaangażowania w inicjatywy integracyjne państw takich jak Gruzja, Ukraina i Azerbejdżan oraz sprzeciw społeczności międzynarodowej. Niepowodzenie działań integracyjnych odzwierciedla niewielka liczba dokumentów przyjętych przez państwa członkowskie WNP, OUBZ czy Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Pomimo tych trudności Rosja w dalszym ciągu stara się wykorzystywać organizacje regionalne, a w szczególności WNP do wzmacniania swoich wpływów oraz reintegracji przestrzeni postsowieckiej i nie rezygnuje z możliwości odzyskania pełnej dominacji nad tym obszarem. Potwierdzeniem tego jest nowa Strategia bezpieczeństwa, której wymowa wskazuje na niesłabnące aspiracje rosyjskich elit władzy do odzyskania utraconej pozycji globalnego mocarstwa. Maciej Tobiczyk

Ułożono pierwszą nitkę Gazociągu Północnego Na dnie Bałtyku ułożyło pierwszą nitkę Gazociągu Północnego – poinformował w czwartek inwestor konsorcjum Nord Stream. Na razie trzy odcinki gazociągu nie są jeszcze połączone, ich zespawanie nastąpi wiosną i latem bieżącego roku. Trzy odcinki pierwszego gazociągu o łącznej długości 1224 km zostaną połączone na morzu w dwóch miejscach. Odcinek spoczywający na dnie Zatoki Fińskiej zostanie zespawany na głębokości 80 metrów z odcinkiem środkowym jeszcze wiosną, natomiast latem w okolicy szwedzkiej wyspy Gotlandia (110 m głębokości) złączone zostaną pozostałe dwie części gazociągu. Pierwszy gaz z Rosji do Niemiec ma popłynąć po koniec 2011 roku, a budowa drugiej nitki gazociągu ma zakończyć się w 2012 roku. „Z uwagi na niedawne wydarzenia na świecie, które wzmogły zaniepokojenie energią jądrową oraz niepewność odnośnie do dostaw paliw z Afryki Północnej, nasz kluczowy projekt nabrał jeszcze większego znaczenia dla Europy i Rosji” – twierdzi w komunikacie prasowym Matthias Warnig, dyrektor zarządzający Nord Stream. Stwierdza, że „dzięki prywatnemu projektowi Nord Stream o wartości 7,4 mld euro, Europa będzie wkrótce zabezpieczona w dostawy gazu z Rosji z jednego z największych złóż tego surowca na świecie, na co najmniej 50 lat”. Nord Stream poinformował, że zainwestuje 40 milionów euro w kompleksowy system monitoringu środowiska, w skład, którego będzie wchodzić m.in. około tysiąca miejsc pomiarowych, z których próbki badane będą pod kątem 16 parametrów. Próbki mają być pobierane podczas budowy gazociągu i przez okres 3 pierwszych lat jego funkcjonowania. „Rzeczywiste oddziaływanie gazociągu na środowisko jest niższe niż zakładaliśmy w naszych wstępnych ocenach – podkreśla Matthias Warnig. PAP

Konserwatyzm.pl na tropie – czy na sali jest lekarz? Czy niektórzy redaktorzy portalu konserwatyzm.pl, z naczelnym, prof. Adamem Wielomskim, potrafią nas jeszcze czymś zaskoczyć? Wydaje się, że nie, bo przecież nie od dziś trwa w tym środowisku mania tropienia „romantyków, piłsudczyków i pisowców”. A jednak… Nawet, jeśli ktoś jest zadeklarowanym pozytywistą, endekiem i z PiSem nie ma nic wspólnego, może zostać oskarżonym o „spisienie”. Wystarczy, że będzie optował za podmiotowością państwa polskiego na arenie międzynarodowej (zamiast złożenia hołdu lennego Moskwie, co lansuje Wielomski). Wystarczy, że poprze lustrację i potępienie komunistycznych zbrodni, tudzież walkę z post-PRL-owskim establishmentem, zamiast gorliwie tropić najrozmaitsze odchylenia „łże-prawic”. Wystarczy, że opowie się za etosem narodowym opartym na silnym poczuciu własnej wartości, na tożsamości wolnej od pogardy wobec „prostaczków” i czołobitności wobec każdego obcego, lub pochodzącego z obcego nadania, „dzierżymordy”. Paranoja konserwtyzm.pl każe upatrywać zagrożenia państwa w staruszkach z Krakowskiego Przedmieścia, a nie w rządzie przesuwanym przez Moskwę, Brukselę czy Berlin. Paranoja serwuje codziennie, niczym moskiewska 'Prawda', doniesienia o 'wykryciu' kolejnych 'pisizmów' w najróżniejszych środowiskach prawicowych. Paranoja, która ostatnio kazała Wielomskiemu poprzeć ślązakowatych separatystów (nie mylić ze Ślązakami) w ich krucjacie przeciwko państwu polskiemu. A tak naprawdę wystarczy, że nie będzie dosyć gorliwie uderzał w ten sam bęben paranoi. Paranoi, która od wielu miesięcy każe upatrywać zagrożenia państwa w staruszkach z Krakowskiego Przedmieścia, a nie w rządzie przesuwanym przez Moskwę, Brukselę czy Berlin z kąta w kąt jak niepotrzebne krzesło. Paranoi serwującej codziennie, niczym moskiewska „Prawda”, doniesienia o „wykryciu” kolejnych „pisizmów” w najróżniejszych środowiskach prawicowych. Paranoi, która ostatnio kazała Wielomskiemu poprzeć ślązakowatych separatystów (nie mylić ze Ślązakami) w ich krucjacie przeciwko państwu polskiemu. „Pisizm”, według nadredaktora Wielomskiego i jego pretorian jawi się, jako zagrożenie dla Polski, dla Europy i cywilizacji na miarę tysiąclecia. Gorliwie tropią, więc „pisizm” – jawny, ukryty, domniemany, spodziewany lub potencjalny. Czym osoba papieża dla sedewakantystów, tym Jarosław Kaczyński dla „konserwatystów.prl”. Pisowska jest Młodzież Wszechpolska, bo nie stara się, wzorem swojego byłego prezesa, wejść na salony, strasząc „Kaczorem-dyktatorem”. Pisowski jest ONR, bo korzysta z przychylności posła PiS, użyczającego biura na spotkanie. Pisowski jest każdy, kto realnie zajmuje się stanem państwa, zamiast zaciekle zwalczać jedyną nielewicowo-liberalną partię w parlamencie. Patrzymy dziś z podziwem i nadzieją na Węgry. Na kraj, w którym centroprawica rządzi, pokazując, że można skutecznie odwojowywać państwo i przesuwać wektor ideologiczny w narodową stronę, zamiast bojaźliwie konserwować i bronić wątłych pozycji. Kraj posiadający silną partię nacjonalistyczną w parlamencie, wpływającą na rządzącą centroprawicę i nadającą ton życiu publicznemu. Węgrzy pokazują nam, że rzeczywistość społeczna jest plastyczna, że przy mądrej, konsekwentnej i twardej pracy można bić się z postmodernistycznym lewactwem jak równy z równym. Zadajmy sobie pytanie – czy Węgrzy odnieśliby taki sukces, gdyby ich horyzont intelektualny nakreślali ludzie, zaczynający każdy dzień od folgowania swojej paranoi? Czy do budowy szerokiego środowiska, opartego o systematyczną pracę, intelektualną i organizacyjną, rozwagę i przede wszystkim – odpowiedzialność za słowo, odpowiedzialność za wspólnotę, można dopuszczać ludzi, którzy pozostają na etapie mało stabilnego emocjonalnie gimnazjalisty? Czy można brać pod uwagę słowa kogoś, kto przeżywa nieustanną, intelektualną „burzę hormonów”? Zdecydowanie nie. Jeśli polityka to „roztropna troska o dobro wspólne”, to oni nie mają z nią nic wspólnego. Pisałem już wcześniej o bezpośrednich źródłach tej paranoi. Oczywiście, obsesyjne pojmowanie rzeczywistości to problem zdecydowanie szerszy niż kilku redaktorów (redaktor?) jakiegoś portalu. Istotne jest jedno – takich ludzi należy otoczyć środowiskowym „kordonem sanitarnym”. Należy ich po prostu ignorować, bo potężne ilości jadu, jakimi plują na wszystkich dookoła, potrafią zaszkodzić każdemu, choćby przez sam fakt, że się do nich ustosunkowuje. Zostawmy paranoję sobie samej. Niech się zapluwa w samotności. Robert Winnicki

Śląsk był i będzie polski 90 rocznica III Powstania Śląskiego jak nigdy dotąd budzi emocje. Emocje budzi także cała najnowsza historia Śląska. Przyczyna jest jedna – coraz bardziej natarczywe kwestionowanie polskiej wizji tej historii, wizji związanej z postacią Wojciecha Korfantego. Pojawianie się na politycznej scenie Ruchu Autonomii Śląska i jego nobilitacja poprzez włączenie do koalicji rządzącej województwem śląskim – te emocje jeszcze podgrzała. Na pytanie o dziedzictwo tej historii próbowali odpowiedzieć uczestnicy konferencji naukowej pt. „Górny Śląsk 1918-1922” zorganizowanej w Muzeum Niepodległości w dniu 27 kwietnia br. Współorganizatorami konferencji byli: Muzeum Polskiego Ruchu Ludowego, Towarzystwo Miłośników Historii i Towarzystwo Przyjaciół Śląska. Otwarcia konferencji dokonali: dyr. Muzeum Niepodległości dr Tadeusz Skoczek, dyr. Muzeum Polskiego Ruchu Ludowego dr Janusz Gmitruk i przedstawiciel Marszałka Województwa Mazowieckiego Adama Struzika, dr Tadeusz Samborski, który odczytał list skierowany do organizatorów. Prof. Zygmunt Woźniczka z Uniwersytetu Śląskiego mówił o autonomii Śląska w okresie II RP i jej obecnym postrzeganiu. Jak stwierdził, autonomia nadana Śląskowi ustawą Sejmu RP w dniu 15 lipca 1920 r. była aktem politycznym mającym na celu przyciągnięcie jak największej liczby uczestników plebiscytu do głosowania za Polską. Tak naprawdę jej rozwiązaniom był przeciwny zarówno Wojciech Korfanty, jak i Narodowa Demokracja. Jednak po 1926 r. sytuacja radykalnie się zmieniła – obrona autonomii stała się formą walki z sanacją i jej zapędami autorytarnymi. A po roku 1933, kiedy w Niemczech zaczęło funkcjonować państwo totalne – na Śląsku, dzięki autonomii, swobodnie działały organizacje niemieckie zdelegalizowane w III Rzeszy. Formalnie autonomię zniosły najpierw władze hitlerowskie, a potem, 6 maja 1945 r., Krajowa Rada Narodowa. Dzisiaj – jak podkreślił Woźniczka – autonomia jest idealizowana. Są środowiska, które uważają, że przywrócenie autonomii rozwiąże wszystkie bolączki Śląska. Jest to złudzenie – podkreślił mówca. Zauważył jednocześnie, że glebą, na której wyrósł Ruch Autonomii Śląska było poczucie tzw. śląskiej krzywdy. Ma ona swoje źródła już w II RP – niektóre posunięcia rządu w Warszawie odbierane były, jako „kolonialne”. Np. reforma walutowa Władysława Grabskiego była postrzegana, jako przeprowadzona kosztem Śląska. To samo miało miejsce w okresie PRL. Według opinii prof. Woźniczki władze centralne w Warszawie nigdy nie miały do końca „pomysłu na Śląsk”. Jako przykład nienormalności sytuacji podał fakt niemożności sprzedawania w okresie II RP śląskiego węgla w Polsce – stąd tak szybka decyzja budowy portu w Gdyni w celu ułatwienia jego eksportu. Śląsk w tym czasie nigdy nie zintegrował się gospodarczo z Polską – ocenił Woźniczka. Duże zainteresowanie wzbudził referat dr. Sebastiana Fikusa z Politechniki Opolskiej na temat stosunki historiografii niemieckiej do powstań śląskich. Jak wynika z badań autora historiografia ta nie przyjmuje do wiadomości faktu, że zbuntowani przeciwko Niemcom mieszkańcy Śląska biorący udział w powstaniach – byli Polakami. Niemieccy autorzy uważają, że byli to zbałamuceni propagandą „komunistyczną” Niemcy, którzy zwrócili się przeciwko własnemu rządowi z przyczyn socjalnych. Lansuje się też tezę, że cały ruch powstańczy był importem z zewnątrz (z Polski i z Wielkopolski). Niemcy przywołują też dane z głosowania plebiscytowego z okręgu Lubliniec i Kluczbork, gdzie 90 proc. mówiących po polski zagłosowało za przynależnością do Niemiec. Co to ma jednak udowadniać? Że Niemcy mówili po polsku? Według Fikusa niemieccy autorzy popadają często w groteskowe sprzeczności. Jak bowiem nazwać głoszenie tez, że bitwa o Górę Świętej Anny toczyła się między Niemcami? Mocnym akcentem konferencji był głos dr. Józefa Musioła, prezesa Towarzystwa Przyjaciół Śląska. Mówił on o wielkim zaniepokojeniu członków Towarzystwa. „Dzisiaj zmienia się kolor krzesełek na Stadionie Narodowym w Chorzowie z biało-czerwonych na niebiesko-żółte, fałszuje się historię Śląska, dopuszcza do władzy w województwie siły wprost kwestionujące lojalność wobec państwa polskiego. Budzi to w nas, potomkach powstańców śląskich – wielkie zaniepokojenie”. Wszystkie referaty wygłoszone podczas konferencji, jak również te, które nie zostały wygłoszone z powodu absencji uczestników – będą wydrukowane w publikacji książkowej. Ukaże się on pod koniec bieżącego roku. Podczas rozmów kuluarowych żywo dyskutowano na temat sytuacji na Śląsku. Prof. Z. Woźniczka, członek władz Ruchu Obywatelskiego „Polski Śląsk”, mówił o problemach, jakie mieli organizatorzy sesji poświęconej 90 rocznicy III powstania śląskiego. Zmuszeni byli do rokowań na temat udostępnienia Sali Sejmu Śląskiego z… Jerzym Gorzelikiem, szefem RAŚ, odpowiedzialnym z Zarządzie Województwa za sprawy kulturalne. Zanosiło się zresztą na większy skandal. Oto, bowiem Gorzelik był początkowo odpowiedzialny za obchody tej rocznicy na całym Śląsku! Dopiero po ostrych protestach – zastąpił go marszałek województwa Adam Matusiewicz. Sam Gorzelik przyjął to wiadomości, jednak buńczucznie obwieścił: „I tak nie zmienię oceny na temat wydarzeń 1919-1921 r. Według mnie była to wojna domowa, a konflikt o Górny Śląsk był nieszczęściem dla jego mieszkańców”. Na zakończenie konferencji, jej pomysłodawca, prof. Marian Marek Drozdowski zaapelował o godne upamiętnienie Wojciecha Korfantego, wielkiego Ślązaka i Polaka. Zaprosił na obchody 90 rocznicy III Powstania Śląskiego w Warszawie w dniu 16 maja br. (bz)

Nie uznajemy raportu MAK – wywiad z członkiem Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, ekspertem międzynarodowego prawa lotniczego Dziennikarze “Rzeczpospolitej” przeinaczyli sens mojej publikacji. Autorzy przytaczają niektóre fragmenty mojego artykułu i dodają do tego swoje tezy Z prof. Markiem Żyliczem, członkiem Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, ekspertem międzynarodowego prawa lotniczego, rozmawia Anna Ambroziak Panie Profesorze, obie strony: polska i rosyjska, zgodziły się na procedowanie po 10 kwietnia ub.r. według załącznika 13 konwencji chicagowskiej. W pierwszym wywiadzie dla “Naszego Dziennika” (“Konwencja a status lotu”, 27 października 2010) stwierdził Pan, że oba rządy, i polski, i rosyjski – nie wdając się w debatę na temat zadań samolotu – zgodziły się przyjąć właśnie taką procedurę badania.. - Ponieważ była to procedura gotowa, przyjęta w drodze porozumienia obu stron. Procedura ta została sprawdzona w setkach badań na całym świecie.

Porozumienie to było jednak przyjęte nieformalnie w trybie roboczym. - Nieformalne porozumienia są też ważne – przewiduje to konwencja wiedeńska o prawie traktatów z 1969 roku. Wystarczy, że oba rządy zgodziły się na zastosowanie spisanego dokładnie aneksu 13. Oczywiście istniało już porozumienie między resortami obrony Polski i Rosji z 1993 r., ale dawało nam ono tylko i wyłącznie prawo dostępu do dokumentów, które nie są tajne. Nie ma tam mowy o przesłuchiwaniu świadków, uczestniczeniu w ekspertyzach itd.

Ale przecież Krzysztof Karsznicki, szef Departamentu Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej, publicznie powiedział, że zobowiązanie (ustne, nieformalne) prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, który w rozmowie telefonicznej z premierem Tuskiem zapewnił, że śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku będzie prowadzone wspólnie, przez polskich i rosyjskich prokuratorów, nie ma żadnej mocy prawnej. - Nie znam dokładnie treści tej rozmowy, ale jeżeli nie doprowadziła ona do jakiegoś uzgodnienia, to nie ma znaczenia prawnego. Jak wynika z pani pytania, dotyczyło to raczej badań prokuratorskich, a nie komisji lotniczej. Ostatecznie doszło do porozumienia – Rosjanie zaproponowali, a nasz rząd to zaakceptował, że rosyjski rząd powierzy zbadanie wypadku komisji rosyjskiej zgodnie z aneksem 13 i przy naszym udziale. Dla nas jest istotne, że opublikowano raport MAK oraz to, by nasz raport dał odpowiedni odpór temu, co ogłosiła gen. Tatiana Anodina.

Czy nie można było zastosować porozumienia z 1993 r. i załącznika, 13 jako je precyzującego? - Gdyby strony tak się umówiły, to byłoby to możliwe. Widocznie jednak strony uznały, że było to niepotrzebne i wystarczy sam aneks 13.

Środowa “Rzeczpospolita” w artykule “Błędne porozumienie rządu z Rosją”, powołując się na Pańską publikację w kwietniowym numerze “Państwa i Prawa”, miesięcznika Komitetu Nauk Prawnych PAN, napisała, że komisja Millera jest już gotowa do podania przyczyn katastrofy. - Dziennikarze “Rzeczpospolitej” przeinaczyli sens mojej publikacji. Autorzy przytaczają niektóre fragmenty z mojego artykułu, ale dodają do tego swoje wypowiedzi, co może sugerować, że to mój pogląd – a to nieprawda.

Jakie konkretnie ma Pan w tej kwestii zastrzeżenia? - Nie zgadzam się przede wszystkim z przypisywanym mi zdaniem, że decyzja o przyjęciu do wyjaśniania katastrofy smoleńskiej aneksu 13 konwencji chicagowskiej była błędem. To absolutnie nie wynika z mojego artykułu w “Państwie i Prawie”, ponieważ wykazuję, że gdyby nie to, bylibyśmy skazani tylko i wyłącznie na łaskę i niełaskę Rosjan, którzy z racji suwerenności terytorialnej decydowaliby o tym, w jakim trybie odbywałyby się badania w Rosji. To właśnie aneks 13 szczegółowo określa uprawnienia akredytowanego przedstawiciela państwa, gdzie zarejestrowany jest samolot, w tym wypadku Polski. To, że MAK nie wykonał tych postanowień i nie dopuścił nas do niektórych dowodów – nielicznych, ale istotnych – a później nie skonsultował z nami treści raportu, to jest tylko naruszenie tego, na co obie strony się zgodziły i co stanowi porozumienie międzynarodowe obowiązujące między obiema stronami. Zapisy aneksu dawały Polsce m.in. prawo przesłuchiwania i wnioskowania o powołanie świadków. Nie wiem, co można by dodatkowego wynegocjować. W “Państwie i Prawie” wyraźnie zaznaczyłem, że nie było na to czasu.

We wcześniejszych wywiadach dla “Naszego Dziennika” mówił Pan, że Polska może odwołać się do ICAO. W środowej wypowiedzi dla TVP Info stwierdził Pan, że nie musi tego robić… - Rząd polski może przedstawić swoje zastrzeżenia do ICAO, ale dopiero wtedy, gdy MAK wyśle tam swój raport. Ale Polska wcale nie musi się odwoływać do ICAO. Raport Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) nie jest decyzją, która by nas w jakikolwiek sposób wiązała. MAK przygotował go źle i niekompletnie. My tego raportu nie uznajemy i nie ma żadnej potrzeby, żebyśmy się odwoływali. Nie trzeba formalnie zaskarżać sprawy do Rady ICAO. Nasza reakcja powinna polegać na odpowiednim nagłośnieniu sprawy w mediach i organizacjach międzynarodowych. Innej drogi nie ma, nie zmusimy Rosji do skorygowania raportu MAK. Moim zdaniem, Polska powinna przedstawić niedociągnięcia MAK w ICAO – czy to na zgromadzeniu ogólnym, czy też w tej komórce ICAO, która w pewnym sensie certyfikuje organizacje badające wypadki lotnicze. Chodzi o zwrócenie uwagi na niedostatki MAK przy następnym audycie, który ICAO tam przeprowadzi.

Kiedy ukaże się raport komisji Jerzego Millera? Komisja ma już wszystkie informacje niezbędne do sporządzenia raportu końcowego. - Nie wszystkie, ale większość. Materiały komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, której przewodzi szef MSWiA Jerzy Miller, są już prawie kompletne. Niektóre materiały mogą być jeszcze uzupełnione przez protokoły z przesłuchań, które odbyły się z udziałem polskich prokuratorów, ale to nie zmieni ostatecznego obrazu. Raport powinien być opublikowany dopiero wtedy, gdy komisja będzie miała absolutną pewność, że ma pełny obraz katastrofy. Tego rodzaju raporty przygotowuje się latami, tu nie wolno się spieszyć.

Dziękuję za rozmowę.

06 maja 2011 Drzewa rosną w górę.. Blondynka jedzie windą do nieba, obok stoi facet. Facet pyta: - Na drugie? - Na to blondynka: - Lucynka.. Albo taki: Blondynka do kiosku: Poproszę bilet za dwa złote. - Proszę bardzo.- Ile płacę?

Pan premier Donald Tusk jest zdecydowanie lepszy ode mnie w wymyślaniu różnych powiedzeń, które z pewnością kiedyś historycy zaliczą do historycznych. Wiadomo, że ludzie socjalistyczni nigdy nie liczyli się z naturą człowieka, poprawiali ją, albo na jej miejsce wprowadzali naturę wymyśloną. Lepszą od tej prawdziwej i rzeczywistej. Żeby było lepiej. Wszystkim. No i już jest! Już 70% Polaków uważa, że sprawy Polski i ich samych idą w złym kierunku.. Naprawdę? Tylko 70%(!!!!) A reszta? Reszta żyje z tego, co wypracowuje te 70% i jest im dobrze. Wszystkim. Pan premier powiedział wczoraj w sprawie stadionów, nowego dyżurnego problemu propagandy, że: „Nie po to budujemy stadiony, żeby na nich panowały średniowieczne obyczaje”(???). No tak, prywatny stadion Legii Warszawa, powiązany z grupą ITI-TVN otrzymał od rajców warszawskich i pani prezydent Gronkiewicz-Waltz z Platformy Obywatelskiej po obywatelsku- ma się rozumieć- prezent w wysokości prawie pół miliarda złotych(??) To nie jest suma, w którą można nadmuchać się jak w kij.. Rajcowie warszawscy nie wyjęli tej sumy z własnych kieszeni.. Uchowaj Boże. Wyciąganie pieniędzy działa tylko w jedną stronę.. Biurokracja samorządowa wyciąga je z kieszeni podatników.. I rajcują przy tym zarajcowując prywatny sport.. Oczywiście zgodnie z prawem, na podstawie partnerstwa publiczno- prywatnego.. A jakie to” średniowieczne obyczaje” miał na myśli pan Donald Tusk? Czyżby chodziło mu o turnieje rycerskie? I czyżby turnieje rycerskie kojarzyły mu się na podstawie skojarzeń podręcznikowych z chuliganerią? Tak jak całe Średniowiecze z mrokami, ciemnotą i zabobonem? Bo już Odrodzenie i Oświecenie – nie! To przecież w Odrodzeniu przykuwano chłopa do ziemi, a w Odrodzeniu, przy pomocy rozumu- przeprowadzono krwawą Rewolucję we Francji, na ołtarzu, którego to rozumu i w imię „wolności, braterstwa, równości, albo śmierci” położono na ołtarzu setki tysięcy istnień ludzkich - dociera się już w badaniach do dwóch milionów krwawo zabitych? Honor, rycerskość, wierność- ustawia pan premier Donald Tusk ze stadionowymi rozróbami, jeśli oczywiście takowe miały miejsce w Bydgoszczy, bo inne głosy twierdzą, że była to wielka radość kibiców, nazywanych przez propagandę negatywnie ”kibolami”? I od czasu wywieszenia przez kibiców Legii słynnego transparentu ”Szechter przeproś za ojca i brata”- na propagandowej tapecie są „kibole”. Nie stan państwa, nie rak biurokratyczny zżerający naszą przyszłość, nie rządy speców od służb, nie wszczepianie państwu i nam czipów kontroli ustawowej - ale „kibiole” i „pijani kierowcy”. Na okrągło propaganda wałkuje te tematy, plus „przemoc” w rodzinie i terror na zwierzętach.. Świńskiej grypie na razie dali spokój.. Ale na pewno mają przygotowane materiały na stosowny czas.. Żeby znowu tygodniami opowiadać głodne kawałki o tym, że ktoś, gdzieś, zachorował- z tym, że nie na pewno.. „Chuligan nie może udawać kibica”(!!!!)- powiedział również pan premier Donald Tusk. No pewnie, że nie może.. A „Karta Kibica” już nie wystarczy, żeby walczyć z chuliganerią stadionową? Może ”Karta Chuligana”? - spełniła by swoją rolę… Działacze też nie mogą udawać, ani kibiców, ani chuliganów.. Wszystko ma mieć swoje miejsce. Pan premier widać na serio zaprzągł propagandę do walki z ”kibolami”, które to słowo powtarzają „ dziennikarze”, jakby na komendę.. Nawet do tych damskich” dziennikarskich” ust nie pasuje to określenie, ale uporczywie powtarzają.. Widać, że chcą wbić do głów telewidzom i radiosłuchaczom to słowo za wszelką cenę.. Bo „nie po to budujemy stadiony, żeby na nich panowały średniowieczne obyczaje”.. Może panu premierowi chodziło o Starożytny Rzym, o Koloseum? Ale to nie Średniowiecze, ale pogański Rzym? Pan premier w końcu jest historykiem z wykształcenia, a początek średniowiecza to rok 476 po upadku Imperium Romanum? Na gruzach, którego zaczęła się budowa średniowiecznego ładu i składu.. No i to zamykanie stadionów, gdzie kibice chcieliby obejrzeć sobie swoje ulubione drużyny w akcji, tylko, dlatego, że panu premierowi się tak podoba.. Wojewodowie wykonują rozkazy w terenie. Na razie na Mazowszu i w Wielkopolsce. Bo najlepsze są mecze przy pustych trybunach, Gdzie nie ma dopingu i tego stadionowego hałasu właściwego emocjom piłkarskim. Pan premier uwziął się, żeby zwalczyć emocje u kibiców. A to jest przecież naturalny stan. Nie zajmuje się wyłapywaniem prawdziwego chuligana stadionowego, tylko karze grupowo wszystkich, którzy akurat byli tam i spokojnie entuzjazmowali się rozgrywanym meczem.. Co za upokorzenie. Chuligana się wyprowadza ze stadionu, a reszta entuzjazmuje się nadal rozgrywanym meczem.! Chyba tak powinno być.. Dobrze, że nie pozamykał stadionów w całym kraju. Dla przykładu i postrachu. To tak jakby zamykać kino, tylko, dlatego, że ktoś się znalazł tam, żeby sobie po rozrabiać i wrzeszczy w niebogłosy. Obsługa wzywa policje obywatelską, policja przyjeżdża interweniując, a reszta spokojnie ogląda film. Albo restaurację.. Trafił się jakiś pijany gość i narozrabiał, no to zamknąć restaurację... I przy okazji wszystkie restauracje dookoła.. No i przy okazji kościoły, a jak się da - to wszystkie muzea.. Chociaż na jeden dzień.. A kto pokryje straty wynikłe z niesprzedanych biletów? Pan premier ukarał de facto właścicieli klubów, a nie prawdziwych sprawców- przy założeniu oczywiście, że takowi byli. I ci co wbiegli na murawę boiska nie byli tylko rozgrzani emocjami piłkarskimi... W końcu to jest sport! Nie da się oglądać rozgrywek piłkarskich bez emocji, jeśli ktoś kocha sport- tak jak kibice piłkarscy.. Bo co to za oglądanie meczu, jak się siedzi jak trusia, i nawet, że tak powiem ”mordy” nie można rozedrzeć.. Tylko ”morda” w kubeł.. I pan premier chce kar dla „kiboli”, nawet „ za samo zasłanianie twarzy”(???) Już za samo zasłanianie twarzy? A może już za samo przyjście na mecz? I może za samą próbę zasłaniania? Za samą myśl o zasłanianiu? A jak się trafi muzułmanka z burką- to też? I policja będzie sprawdzać, czy to jest burka pełna, czy burka afgańska, związana z przestrzeganiem purdah? A może ktoś chce się zasłonić przed sąsiadem szalikiem szalikowca, który akurat przyszedł na mecz, a ten, co się zasłania nie chciałby, żeby żona się dowiedziała, że poszedł na mecz, zamiast naprawić odkurzacz... Do cholery z takimi meczami kontrolowanymi przez pana premiera.. Że nawet się nie będzie można zasłonić przed wścibskim sąsiadem.. Już nie mówiąc o zasłanianiu się słoniem.. Bo prawa zwierząt itp. Czy dowcipy opowiadane o blondynkach są lepsze od tych, które opowiada pan premier? Chyba lepsze- zdecydowanie lepsze. No i śmieszniejsze.. Bo mają jeszcze przy tym rangę państwową.. A jak powiedział pan prezydent Bronisław Komorowski podczas obchodów kolejnej rocznicy niewprowadzonej w życie Ustawy Rządowej, a nazwanej na wieki Konstytucją 3 Maja: „Państwo polskie okrzepło, ma stabilny system demokratyczny, jest państwem praworządnym”(????). To jest dopiero dowcip stulecia.. I wcale nie potrzeba do tego w roli głównej blondynki.. Dowcipy o blondynkach wkrótce na pewno zostaną zakazane, bo dyskryminacja i poniewieranie kolorem włosów.. No i rasizm włosowy. Bo Polska musi być demokratycznym państwem prawnym, no i przy tym praworządnym.. Ale jak większościową demokracje powiązać z państwem prawa, o stabilnym prawie, jak tu codziennie dorzucają nowe ustawy i rozporządzenia? To jest wielki demokratyczny burdel i serdel.. Obchodzimy rocznice przegranych powstań, niewprowadzonych w życie ustaw rządowych (rząd, organ wykonawczy, uchwala ustawy! - to jest dopiero curiosum!), przemilczamy prawdę, karmiąc nas mitami.. Czy prawda kiedyś nas wyzwoli? WJR

Nie wierzę w REM Z Teresą Bochwic, członkiem Rady Programowej Polskiego Radia SA, byłym członkiem Rady Etyki Mediów rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Wybrano nowy skład Rady Etyki Mediów. Wierzy Pani, że tym razem Rada nie będzie ulegać poprawności politycznej i nie będzie kompromitować się swoimi oświadczeniami? - Nie, nie wierzę i bardzo jestem ciekawa, jak będą reagować nowi członkowie. REM została wreszcie powołana, z półrocznym opóźnieniem, kiedy to mimo upływu kadencji w październiku 2010 w najlepsze dalej sobie działała. Trzynastoosobowy skład Rady zmienił się o tyle, że jest 6 nowych osób, 7 osób to stary, nawet od 15 lat niezmieniany zestaw. A więc ludzie, którzy akceptowali zadziwiające zwyczaje panujące w prezydium REM przy opracowywaniu oświadczeń, nadal stanowią tam większość.

- Może jednak nowi członkowie będę mieli jakiś wpływ na decyzje Rady? - Wśród tych 13 osób nie ma zdaje się ani jednej, którą można by wiązać ze środowiskami katolickimi. Z trudem można się doliczyć czterech w jakikolwiek sposób związanych z wolnym dziennikarstwem okresu „Solidarności” czy podziemną prasą stanu wojennego. Nie sądzę, żeby to była miarodajna proporcja, przecież wiadomo, że w latach 60., 70. i 80. dziennikarzami zostawały osoby zaufania rządzącej PZPR. Oczywiście różnych osób dotyczyło to w mniejszym lub większym stopniu. Żadnych informacji o nowych członkach nie zaczerpniemy ze strony internetowej Konferencji Mediów Polskich ani Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Internet nie daje stuprocentowej pewności, że chodzi o te same osoby. Tradycyjnie także nie wiadomo nic o tym, która instytucja z Konferencji Mediów, kogo delegowała do REM. Nowość jest taka, że po raz pierwszy od 1996 roku przewodniczy REM, kto inny niż Magdalena Bajer, po kompromitującym opublikowaniu oświadczenia bez sprawdzenia czy inkryminowana sprawa w ogóle miała miejsce. Zmienił się cały skład Prezydium. W REM mają jednak nadal dostatecznie duży wpływ osoby, które przejęły się niegdyś tzw. 11 tezą Feuerbacha, poprzednika Karola Marksa – „nie chodzi o to, żeby opisać świat, ale żeby go zmienić”. To szlachetne wezwanie do ulepszania świata rozumiano, jako upoważnienie i zachętę, żeby nie oglądając się na powszechny obyczaj i poczucie smaku, niezależnie od kosztów moralnych i społecznych, zmieniać ile wlezie i co się da według swoich potrzeb i planów, potępiać to, co oni akurat uważają za godne potępienia, a akceptować to, co sami akceptują. Bardzo jestem ciekawa, jak tym razem członkowie pogodzą zasady etyczne, których wymagają teoretycznie od dziennikarzy, ze swoją misją w REM.

- Nowych członków REM jeszcze nie znamy z działań, ale… - Ale może brakuje informacji o nowych członkach z powodu powolności mielenia młynów REM i niedługo wywieszone zostaną biogramy nowych członków, co więcej nam o nich powie. Jednak REM nie zawsze działała tak powoli. Wtedy, gdy trzeba było zaakceptować kontrowersyjne oświadczenie, bywało, że brakło czasu nawet na to, żeby je uzgodnić… Jak się można bez trudu domyślić, z tymi, którzy mieliby zastrzeżenia do tekstu. Nikogo prócz naszej małej grupki nie raziły bezwstydne napaści w prasie, radiu i telewizjach na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, gdy żył, a gdy zginął w katastrofie, REM uważała, że natychmiast trzeba pochwalić dziennikarzy relacjonujących wydarzenia ze Smoleńska. Nie raziły głosującej większości np. wyczyny w rodzaju występów Wojewódzkiego z flagą polską w psiej kupie, bo to satyryk; ewidentne promowanie Palikota w prywatnych telewizjach, bo są prywatne; a oświadczenie krytykujące prasową „zabawkę” w przebieranie Chrystusa rozpiętego na krzyżu, w końcu wydano z powołaniem się na... nadesłane krytyki (masowe zresztą), jakby REM nie miała na ten temat własnego zdania. Najbardziej bulwersowało jednak omijanie głosowań i różne sztuki wokół treści oświadczeń. Z tego powodu z poprzedniej kadencji REM odszedł Paweł Burdzy, a pod koniec kadencji Tomasz Bieszczad i ja, po serii „zdań odrębnych”, których ogłoszenia, choćby na stronie internetowej, też nie można się było niekiedy doczekać. W poprzednich kadencjach z podobnych przyczyn odeszli z REM Anna Pietraszek i Wojciech Reszczyński. Odszedł też – z innych przyczyn – prof. Łukasz Turski. Nie dowiemy się jednak o tych odejściach ze strony internetowej REM. Tam po prostu zostaliśmy usunięci ze składu poprzednich Rad i nikt, kto tego nie pamięta, już się nie dowie, że byliśmy powołani i że zapewne mieliśmy jakieś powody, żeby odejść. To dobrze pokazuje poziom etyczny Rady Etyki Mediów. Więcej na ten temat napisaliśmy z Tomaszem Bieszczadem w „Rzeczpospolitej”.

- Jest Pani członkiem Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy. Niedawno wystąpiliście Państwo z Konferencji Mediów Polskich, która zrzesza organizacje desygnujące członków Rady Etyki Mediów. - Tak, Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy nie będzie już raczej w Radzie Etyki Mediów. Za to całkiem nieźle samo spełnia tę funkcję poprzez swoje oświadczenia i interwencje. Jednak takie ciało, jakim jest REM, tyle, że działające naprawdę a nie na niby, jest potrzebne. Wierzę, że taka inicjatywa powstanie. Zresztą wspomniane przeze mnie osoby, Ania Pietraszek, Wojciech Reszczyński, Tomasz Bieszczad czy w końcu ja, to byli członkowie REM, a także członkowie Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy, którzy z Rady wystąpili na skutek kompromitującej działalności pani Bajer et consortes. Swoją wiedzą dzielimy się w Katolickim Stowarzyszeniu Dziennikarzy, a to zrzesza wielu ludzi mediów, różne środowiska, ludzi nauki, środowisk twórczych, innymi słowy ludzi, którzy mogliby pokusić się o stworzenie alternatywnej rady zajmującej się etyką w mediach. Robert Wit Wyrostkiewicz

Strzelali z 12 metrów Ze Stanisławem Płatkiem, przywódcą strajku górników z „Wujka” w 1981 r., rozmawia Jacek Dytkowski Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił Czesława Kiszczaka, byłego ministra spraw wewnętrznych, oskarżonego o przyczynienie się do śmierci górników podczas pacyfikacji kopalni „Wujek” w 1981 roku… - Nie przespałem spokojnie nocy po tej rozprawie. Trudno oceniać, bo z decyzjami sądu się nie dyskutuje.

Dwadzieścia lat toczy się sprawa o pociągnięcie do odpowiedzialności Kiszczaka za strzelanie do bezbronnych ludzi… - To żenująca sytuacja, żeby nie powiedzieć – skandaliczna. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że Trybunał Konstytucyjny 16 marca tego roku wydał orzeczenie, iż stan wojenny został wprowadzony z pogwałceniem prawa i Konstytucji wówczas obowiązującej, to cóż można więcej powiedzieć? Tym bardziej wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie z 27 kwietnia br. uniewinniający Kiszczaka jest dla mnie niezrozumiały.

Sąd nie znalazł dowodu na odpowiedzialność Kiszczaka za strzały do górników? - Jeżeli sąd nie chce odczytać z szyfrogramu, który Kiszczak wydał i osobiście podpisał, jako dowodu na jego sprawstwo kierownicze, to, o czym można dyskutować?

Był Pan ranny podczas zajść pod kopalnią „Wujek”… - Pomimo upływu 30 lat od tego czasu pozostaje jeszcze wiele spraw nieuregulowanych z osobami, które odniosły wówczas rany, i rodzinami zabitych. Tym bardziej trudno jest dociekać sprawiedliwości, jeżeli nie potrafimy osądzić podstawowych rzeczy. Jeżeli ktoś spycha sprawę tylko w sferę moralności, a nie zamierza odpowiadać za czyny popełnione przez podległych sobie funkcjonariuszy – również karnie, gdyż wydał dyspozycje do użycia broni palnej dla tych, którzy strzelali, a zostali już prawomocnym wyrokiem za ten czyn skazani, to jest to dla mnie naprawdę niezrozumiałe.

ZOMO mogło strzelać bez pozwolenia z kierownictwa? - Ależ to przyzwolenie zostało przyznane. Jest nim ten szyfrogram Kiszczaka. Regulaminy służby nie dawały, bowiem możliwości używania przez oddziały zwarte Milicji Obywatelskiej broni palnej. Dlatego ten szyfrogram ma, według nas, takie istotne znaczenie. Został on wydany w formie ściśle tajnego rozkazu. Nie podlega to, więc dyskusji, jest to ewidentne. Jeżeli ktoś nie potrafi rozróżnić tych rzeczy, to nie powinien zasiadać w takim urzędzie, który orzeka w sprawach karnych.

Jakie działania zamierzacie podjąć w związku z uniewinnieniem Kiszczaka? - Czekamy na pisemne uzasadnienie wyroku, jak zapowiedział już prokurator Zbigniew Zięba. Zostanie ono przeanalizowane i jako oskarżyciel publiczny będzie on składać apelację. Zapowiedzieli to również nasi pełnomocnicy: mecenas Janusz Margasiński i mecenas Maciej Bednarkiewicz.

Jaka była atmosfera wśród górników podczas pamiętnego strajku w kopalni „Wujek” 14 grudnia 1981 roku? - Przede wszystkim podjęto strajk, ponieważ uważano, że jest to nasza odpowiedź na nielegalne wprowadzenie stanu wojennego i na uwięzienie naszych przywódców, m.in. Jana Ludwiczaka, przewodniczącego Komisji Zakładowej „Solidarności” kopalni „Wujek”. Zresztą wśród postulatów, jakie załoga zgłosiła płk. Czesławowi Piekartowi, komisarzowi wojskowemu Katowic, było uwolnienie wszystkich więźniów politycznych i internowanych.

Co się działo, kiedy podjechały oddziały Milicji Obywatelskiej? - Zanim doszło do decydującej rozprawy, nękano nas psychicznie. 14-15 grudnia demonstrowano siłę. Nie mieliśmy spokojnego dnia ani nocy. Często jakieś oddziały przejeżdżały pod kopalnią, co powodowało wielkie poruszenie i gotowość do stanięcia na barykadach. Rankiem 16 grudnia otoczono cały teren kopalni szczelnym pierścieniem milicyjno-wojskowym. Wtenczas atmosfera była już naprawdę gorąca.

Pamięta Pan okoliczności użycia broni palnej przez ZOMO? - Strzały padły nieoczekiwanie. Nikt z nas się nie spodziewał, że będą strzelać. Można powiedzieć, że doszło do tego w najmniej spodziewanym momencie, kiedy wydawało się, iż oddziały milicyjne wycofują się z kopalni. Z ich strony było to celowe działanie, żeby nas sprowokować do wyjścia za nimi na ulicę. Ponieważ tego nie uczyniliśmy, zaczęto strzelać.

Wycofanie oddziałów było celowym zabiegiem? - Niektórzy widzieli, że naprzeciw bramy wjazdowej rozbitej barykady było ustawione stanowisko ogniowe karabinów. Więc prawdopodobnie temu ten zabieg miał służyć. Prowokacja, wyciągnięcie na ulicę i seria z karabinów – a wtedy ofiar byłoby więcej, niż kiedy oddział milicyjny wszedł na teren kopalni. Jak to określa gen. Kiszczak, użyli broni „w obronie koniecznej”. Przypomnę, że najmniejsza odległość od hipotetycznych punktów, z których strzelano, do miejsca, gdzie padli ranni, wynosiła od 12 do 98 metrów. Do tego część ran postrzałowych miała miejsce z tyłu. To była tzw. obrona konieczna…

Jak Pan został ranny? - Kiedy nachylałem się nad leżącym kolegą. Chciałem go podnieść i w tym momencie otrzymałem postrzał w ramię. Prawdopodobnie gdybym był w postawie stojącej, dostałbym w klatkę piersiową.

Jacek Dytkowski

Mecz Legia-Lech czyli … propaganda pajaców z PO Mamy tu kolejny przykład cwanej propagandy politycznych oszustów p.t. nic nie robić tylko się prężyć wg patentu: „ robimy z was idiotów – to działa!!! „Czy omawiany – rządowo i medialnie – temat wydarzeń po bydgoskim meczu dotyczy sportu? … Piłki nożnej? … Nie nie … Zacząć należy wyjaśnienie pojęcia „pajace”.

1) Nr jeden, jak zawsze, to „premier” Donek, który niezmiennie funduje nam swoje miny i paplanie, że „tak dalej być nie może” i który uruchamia ręczne sterowanie administracji lokalnej (wojewodowie)

2) Nr dwa, to aktualnie pajac-kaznodzieja, czyli minister sprawiedliwości – Kwiatkowski. Także specjalista od miłego opowiadania, że „tak dalej być nie może”, „prawo należy przestrzegać”, „powstają przepisy, które będą lekiem na wszystko”. Po awanturach na meczu w Kownie dowiedzieliśmy się np., że mamy mega skuteczny system monitorowania kiboli … Oto zbiór faktów, za pomocą, których propaganda PO walczy kolejny raz o efekt oszukania wyborców:

1) przez blisko już cztery lata zarządzania sprawami Kraju nie zostały realnie wprowadzone żadne nowe rozwiązania prawne w sferze organizacji imprez sportowych i ich zabezpieczenia; te sprawy pozostały nieruszone, jak i wszystkie inne, na temat, których były „projekty ustaw w szufladach”,

2) w każdym przypadku jakiegoś spektakularnego kryzysu, w jakiejś strefie Państwa, społeczeństwo dostaje od propagandy PO … paczkę komunałów oraz kilka głośniejszych tonów i pustych min „premiera”,

3) po rozegraniu wielu meczów okazało się, że warunki bezpieczeństwa na stadionach w Warszawie i Poznaniu obniżyły się w związku z zadymą w Bydgoszczy – taka jest ocena decyzyjna wojewodów, którzy pewnie dostali do realizacji sms-y z zadaniami propagandowymi od kolesiów „premiera”,

4) w Bydgoszczy warunki bezpieczeństwa i plan organizacji imprezy były wcześniej ok (stadion dopuszczony do rozgrywek), a policja … wystąpiła z wnioskiem o sprzedaż biletu kibolowi doskonale znanemu z wcześniejszych wyczynów,

5) po meczu i burdach w Bydgoszczy policja zatrzymała … NIE ZATRZYMAŁA NIKOGO …

6) rząd PO wywołuje złość tysięcy normalnych kibiców (więcej potencjalnych głosów niż od kiboli) i napuszcza ich na kiboli, jakby to zadaniem prywatnych ludzi było … jakieś zadziałanie, aby się sytuacja na stadionach poprawiła (coś takiego bredził dziś także Schetyna). W związku z tymi wydarzeniami oraz kolejną propagandową szopką, budowaną przez cwanych politycznych oszustów, daję spory procent prawdopodobieństwa, że była to celowa reżyseria zdarzeń, dla osiągnięcia stanu dającego możliwość wytworzenia kolejnej ściemy dla wyborców. Tak, tak – w obliczu kompletnego braku możliwości pokazywania realnych efektów rządzenia, w sytuacji coraz konkretniejszego punktowania ze strony całej opozycji, propaganda PO potrzebuje jak powietrza takich sytuacji, w których „premier” i jego kolesie partyjni mogą się prezentować cool i wciskać jakaś ściemę dla lemingów i … może jeszcze ktoś się załapie … To nie żart, ani brak sympatii do partii PO. To fakty pokazują od kilku lat, że obecnie rządzący nie umieją rządzić sprawami Polaków, ale za to są w stanie zrobić realnie wszystko – każdy polityczny kant, każdą manipulację, każdą prowokację, – aby tylko coś na tym propagandowo ugrać. Wszyscy, poza lemingami, mogą być pewni, że tegoroczny okres przedwyborczy jest już przez propagandzistów z PO rozpisany odpowiednimi scenariuszami robienia propagandowej ściemy.

Aaa, jest jeszcze i to, że Gronkiewicz-Walz (zwana bufetową) dała ITI 500 milionów zł na budowę stadionu Legii, który „nie spełnia wymogów bezpieczeństwa publicznego” – wg oceny policji – i należy go zamknąć …

puchacza-lot.nowyekran.pl

Śląscy Bohaterowie Polski Z narastającym niepokojem obserwujemy bierność i brak woli ze strony władz rządowych i samorządowych Rzeczypospolitej, by konsekwentnie badać i popularyzować wiedzę o polskim dziedzictwie na Górnym Śląsku – piszą znani Ślązacy

List otwarty do ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego My, niżej podpisani, zwracamy się do Rządu Rzeczypospolitej Polskiej w przededniu Jubileuszu 90-tej rocznicy zwycięskiego III-go Powstania Śląskiego i powrotu części Górnego Śląska do Macierzy utworzenie i finansowe wsparcie inicjatywy wieloletniego państwowego programu edukacyjno-wydawniczo-historycznego pod roboczą nazwą „Śląscy Bohaterowie Polski".Odnosimy się z całym szacunkiem do realizowanych już inicjatyw, które zmierzają do dokumentowania i popularyzowania zróżnicowanego bogactwa narodowościowego i kulturowego na Górnym Śląsku. Nie chcemy, by zapomniano o cennym wkładzie w kulturę i rozwój Regionu, w szczególności mieszkańców niemieckich i żydowskich oraz innych narodowości. Jednocześnie z narastającym niepokojem obserwujemy istniejącą od ćwierć wieku bierność i brak woli ze strony władz rządowych i samorządowych Rzeczypospolitej – by równie konsekwentnie badać i popularyzować wiedzę o polskim dziedzictwie na Górnym Śląsku, ze szczególnym uwzględnieniem trzech powstańczych zrywów. Nie możemy milczeć, gdy wobec polskiego „grzechu zaniechania" coraz częściej deprecjonuje się znaczenie powstańczego zrywu Górnoślązaków, wypacza jego jednoznaczny sens – walkę o powrót do Polskiej Macierzy. Brak pieniędzy na bieżące prowadzenie badań naukowych, wydawnictwa i prace popularnonaukowe, zamknięcie archiwaliów i materiałów źródłowych w hermetycznym wąskim kręgu badaczy prowadzi do wypaczania pamięci o Powstaniach Śląskich, kreowania fałszywej historii Górnego Śląska w oderwaniu od dokumentów i faktów. W konsekwencji – najczęściej publikowane drukiem prace poświęcone tematyce historii Regionu są często pokłosiem badań polskich historyków, ale finansowanych przez zagraniczne – najczęściej niemieckie – fundacje i instytucje. Najwyższy czas, by polscy badacze, korzystający ze wsparcia polskich funduszy i instytucji, mogli równie owocnie badać polskie wątki historii Górnego Śląska – naszej piastowskiej Ojcowizny. Przypominamy! Tradycyjnym fundamentem współczesnej Rzeczypospolitej, o którym po wielekroć nauczał Ojciec Święty Jan Paweł II, jest „Solidarność"! Idea ta zawsze rozumiana jest jako solidarne wspieranie się obywateli, solidarne zmaganie z problemami, solidarne działanie i solidarna odpowiedzialność za państwo jako całość. Mając na uwadze:

– historyczne zobowiązanie wobec pokoleń Górnoślązaków – wiernych, prawych, walecznych i ofiarnych Obywateli Państwa Polskiego

– potrzebę sprawiedliwej pamięci ciągle żywych – cieni Powstańców Śląskich

– daninę krwi, jaką – od Góry Świętej Anny po Mysłowice, od Wodzisławia po Olesno – złożyły tysiące Górnoślązaków ciężko dotkniętych przez totalitaryzmy nazistowski i komunistyczny

– świadectwo, jakie otrzymaliśmy przez czterdzieści lat nieprzerwanej obecności kardynała Karola Wojtyły, późniejszego Papieża Jana Pawła II-go, w trakcie Jego spotkań ze światem pracy na corocznych pielgrzymkach w duchowej stolicy Śląska – Sanktuarium Maryjnym w Piekarach Śląskich oraz w sanktuarium na Górze św. Anny

– obowiązek wobec obecnych i przyszłych pokoleń przekazania źródłowej wiedzy historycznej.

My, niżej podpisani, postulujemy oparcie działań państwa we współpracy z władzami regionalnymi województw śląskiego i opolskiego oraz samorządami lokalnymi na tym obszarze Rzeczypospolitej Polskiej o trzy filary:

1. Wsparcie przez ministra kultury i dziedzictwa narodowego wznowienia „Encyklopedii Powstań Śląskich" oraz pomnikowego wydania „Archiwum Powstań Śląskich", co przyczyni się do ożywienia badań nad historią powstań śląskich i Plebiscytu oraz stworzenia na Górnym Śląsku nowego ośrodka naukowego poświęconego badaniom historii Regionu.

2. Wsparcie 10-letniego programu popularyzującego wiedzę historyczną o Regionie, w szczególności przypominającego postaci zapomnianych śląskich bohaterów Polski – realizowanego we wszystkich miastach i gminach objętych historycznym Plebiscytem z 1921 roku, na terenach dzisiejszych województw śląskiego i opolskiego. Program będzie głównym elementem edukacyjnego przygotowania obchodów 100-ej rocznicy wybuchu III-go Powstania Śląskiego i powrotu części Górnego Śląska do Macierzy.

3. Wsparcie działań władz miasta Katowice i samorządu województwa śląskiego dla stworzenia w Domu Powstańca, dawnej siedzibie Związku Powstańców Śląskich, Muzeum Powstań Śląskich. W ten sposób budynek wzniesiony niegdyś przez samych Powstańców nadal będzie symbolem ich heroizmu, pełniąc jednocześnie funkcję centrum badawczego i edukacyjnego. Wierzymy, że w roku Jubileuszu 90-tej rocznicy III-go Powstania Śląskiego ten obowiązek spoczywający na władzach Rzeczypospolitej Polskiej zostanie podjęty.

—Prof. zw. dr hab. Wiesław Banyś, rektor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach

—Prof. dr hab. Antoni Barciak, historyk, Uniwersytet Śląski w Katowicach, prezes Zarządu Okręgowego Polskiego Towarzystwa Historycznego w Katowicach

—dr inż. Piotr Buchwald, adiunkt na Wydziale Górnictwa i Geologii Politechniki Śląskiej, prezes Wyższego Urzędu Górniczego w latach 2006 – 2008

—Andrzej Drogoń, dyrektor Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej w Katowicach

—Piotr Duda, przewodniczący Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność"

—Jacek Filus, redaktor naczelny Radia „Katowice"

—Ksiądz Marek Gancarczyk, redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego"

—Prof. dr hab. Julian Gembalski, b. rektor Akademii Muzycznej w Katowicach

—dr Andrzej Grajewski, historyk, publicysta „Gościa Niedzielnego"

—Prof. zw. dr hab. Krystyna Heska-Kwaśniewicz, historyk literatury, Uniwersytet Śląski, harcmistrzyni

—Janusz Koper, b. dyrektor generalny Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad w Warszawie, wnuk Bonifacego Bałdyka, powstańca śląskiego i Komisarza Plebiscytowego w Żorach, posła na Sejm II Rzeczypospolitej i Sejmu Śląskiego, aresztowanego przez nazistów w 1939 r. i zamęczonego w więzieniu w Strzelcach Opolskich w 1940 r.

—Bronisław Korfanty, Senator, wnuk stryjeczny Wojciecha Korfantego

—dr Stanisław Lizer, emerytowany nauczyciel akademicki Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego

—Prof. zw. dr hab. Jan Malicki, dyrektor Biblioteki Śląskiej w Katowicach

—Prof. zw. dr hab. Franciszek Marek, historyk, pierwszy rektor Uniwersytetu Opolskiego

—Ksiądz prof. dr hab. Jerzy Myszor, prof. dr hab. nauk humanistycznych w zakresie historii nowożytnej i współczesnej; zajmuje się m.in. historią Kościoła na Śląsku

—Prof. dr hab. n. med. Grzegorz Opala, kierownik Katedry i Kliniki Neurologii Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach, minister zdrowia w rządzie Jerzego Buzka

—dr Tomasz Pietrzykowski, adiunkt w Katedrze Teorii i Filozofii Prawa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, wojewoda śląski w latach 2005 – 2007

—Jerzy Polaczek, prawnik, poseł na Sejm RP, minister transportu w latach 2005 – 2007

—ks. dr. Stanisław Puchała, proboszcz Katedry pw. Chrystusa Króla w Katowicach

—Czesław Rymer, syn jednego z przywódców III-go Powstania Śląskiego, Posła Sejmu Ustawodawczego RP i pierwszego Wojewody Śląskiego Józefa Rymera

—Józef Skrzek, muzyk, kompozytor

—Prof. dr hab. Helena Synowiec, kierownik Katedry Dydaktyki Języka i Literatury Polskiej Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach

—Krzysztof Śmieja, wiceprezes Rady Izby Notarialnej w Katowicach, sędzia Trybunału Stanu

—Prof. dr hab. Wojciech Świątkiewicz, socjolog, Uniwersytet Śląski

—Adam Turula, historyk, dziennikarz, producent telewizyjny

—Prof. zw. dr hab. Antoni Witosz, Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach

—Konstanty Wolny, wnuk Konstantego Wolnego, pierwszego marszałka Sejmu Śląskiego, adwokata, współpracownika Wojciecha Korfantego, jednego z przywódców powstań śląskich, współautora ustawy o autonomii Śląska

—Prof. dr hab. Jerzy Wuttke, Akademia Sztuk Pięknych w Katowicach

—Prof. dr hab. Jan Wojtyła, rektor Akademii Ekonomicznej w Katowicach latach 1996 – 2002

—Marek Żurecki, sędzia Sądu Apelacyjnego w Katowicach, wnuk uczestników powstań śląskich i powstania wielkopolskiego Rzeczpospolita

Znamy trzech głównych kandydatów na prezesa IPN i wiemy, kto ich popiera. Na razie wszyscy mają równe szanse Znamy trzech głównych kandydatów na prezesa IPN i wiemy, kto ich popiera. Na razie wszyscy mają równe szanse. Co zdecyduje – koalicja zwolenników kontynuacji ery Kurtyki czy nacisk PO? Do końca maja Rada IPN ma wybrać nowego prezesa. Na razie nieznane są nazwiska wszystkich zgłoszonych kandydatów. Ale znamy już z grubsza sympatie samej Rady. Problem w tym, że na razie zapowiada się pat. Poparcie jest rozłożone symetrycznie między trzech kandydatów. Najwięksi krytycy dorobku prezesa Kurtyki Andrzej Friszke i Gregorz Motyka stawiają na profesora Janusza Wronę, wykładowcę historii z Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej z Lublina. Przyłączył się do nich jeden z nominatów prezydenta, bliski ludowcom prokurator Antoni Kura. Wrona jest autorem książek o powojennym systemie partyjnym i o wyborach z 1947 roku. Był związany ze Stronnictwem Demokratycznym. Trzej inni członkowie rady: dwaj profesorowie historii Bolesław Orłowski i Tadeusz Wolsza oraz sędzia Sądu Najwyższego, ale też profesor UJ Antoni Wasilewski (drugi nominat prezydenta), sprzyjają Markowi Lasocie, dziś szefowi krakowskiego oddziału IPN, a przy tym historykowi Kościoła w dobie PRL. To paradoks: Wolsza i Orłowski byli postrzegani, jako sympatycy prawicy, a Lasota był radnym PO. Ale ten sam Lasota uchodził za człowieka bliskiego Kurtyce, popierał go lojalnie, jego kandydatura nie zapowiada, więc ani zmian kadrowych, ani zasadniczego odwrotu od kursu poprzedniej ekipy. Ostatnia trójka historyków: przewodniczący Rady Andrzej Paczkowski, a także Andrzej Chojnowski i Antoni Dudek promują doktora Łukasza Kamińskiego, który przez ostatnie dwa lata kieruje Biurem Edukacji IPN. Z jednej strony uchodzi on za człowieka Kurtyki, z drugiej w rozmowach kuluarowych zapowiada reformę IPN, na przykład jego odbiurokratyzowanie. W teorii większość mają przeciwnicy radykalnego odstępstwa od linii Kurtyki. W tym sensie jest to porażka profesora Friszke, który najgłośniej krytykował w ostatnich latach IPN. Z drugiej strony skoro Kamiński jest odbierany, jako kontynuator, a Lasota uchodził na dokładkę za faworyta marszałka Schetyny, sympatie kancelarii premiera Tuska skłaniają się ku profesorowi Wronie. Na członków Rady już teraz wywierane są subtelne presje, aby wygrał właśnie on, jako kandydat najbliższy rządowi. Zarazem mogą wypłynąć jeszcze inni kandydaci – kompromisowi. To ciekawe, że choć PiS w ogóle nie uczestniczył w wyłanianiu Rady IPN, jest ona przechylona lekko w kierunku niekorzystnym dla PO. W każdym razie partia rządząca będzie się musiała nabiedzić, aby przepchnąć człowieka, której jej odpowiada. Nawet profesor Wrona nie uczestniczył w atakach na Kurtykę, gdy stały się one modne wśród części środowiska naukowego. Wielu gorliwych krytyków Instytutu przepadło wcześniej w następstwie głosowań w parlamencie, na przykład profesor Dariusz Stola. Odpadł inny kandydat na kandydata, szef warszawskiego oddziału IPN profesor Jerzy Eisler. Po prostu nie chce porzucać pracy naukowej dla kierowania instytucją zatrudniającą ponad dwa tysiące ludzi. zespół wPolityce.pl

Prezydenci polskich miast są milionerami - wynika z analizy oświadczeń majątkowych. Najwięcej ma prezydent stolicy. Osobisty majątek powyżej miliona złotych zgromadzili prezydenci: Warszawy - Hanna Gronkiewicz-Waltz (4,86 mln zł), Gdańska - Paweł Adamowicz (2,8 mln), Krakowa - Jacek Majchrowski (2,65 mln), Wrocławia - Rafał Dutkiewicz (prawie 2 mln) Olsztyna - Piotr Grzymowicz (1,6 mln), a także Poznania, Szczecina, Rzeszowa i Gorzowa Wielkopolskiego. Podczas pełnienia funkcji publicznej najbardziej wzrósł majątek prezydenta Gdańska. W 2005 r. był on wart ok. 73 tys. zł; w 2010 r. - już 2,8 mln zł. Adamowicz spłaca jednak ok. 1,3 mln zł kredytu. Najbardziej oryginalnie inwestuje prezydent Krakowa, który kolekcjonuje obrazy. Dla porównania: majątek burmistrza Nowego Jorku Michaela Bloomberga jest szacowany na 16 miliardów dolarów. jm/"Rzeczpospolita"

Tylko jedna osoba strzelała do komandosów Navy SEAL? Coraz więcej wątpliwości w związku z atakiem na siedzibę bin Ladena Od poniedziałku rano czasu polskiego pojawiło się bardzo wiele ciekawych, fascynujących wręcz informacji na temat akcji amerykańskich komandosów w wyniku, której zginął bin Laden. Jednak obraz, który się ukazuje jest już teraz w wielu punktach sprzeczny z pierwotnymi informacjami na temat operacji. Dziś na przykład telewizja MSNBC podała, że w czasie ataku na budynek, w którym przebywał bin Laden tylko jedna osoba - kurier Al-Kaidy - była uzbrojona i odpowiedziała ogniem na poczynania komandosów. Tymczasem dużo wcześniej administracja Obamy podała informacje, że w czasie ataku doszło do regularnej bitwy. To nie koniec. W czasie pierwszego briefiengu prasowego John Brennan, jeden z najbliższych doradców prezydenta ds. zwalczania terroryzmu stwierdził na przykład, że bin Laden zginął w czasie wymiany ognia z komandosami. To także nie okazało się prawdą - w obecnej wersji bin Laden sięgał po broń ("stawiał opór”), gdy został zastrzelony przez żołnierzy. Warto przyjrzeć się temu, co mówi Brennan: "Nie wiem czy bin Laden strzelił czy nie, ale zginął w czasie walki z komandosami" - powiedział Brennan w odpowiedzi na pytania dziennikarza. To dosłownie nie przeczy temu, co okazało się później - ale Brennan zostawił furtkę na tyle szeroką, by wszyscy wyobrazili sobie jak terrorysta ginie w realnej wymianie ognia. Podobnie było z wypowiedzią doradcy na temat "żywej tarczy" - żony bin Ladena - za którą miał skryć się terrorysta w ostatnich chwilach życia. "Rodzina była w budynku, i kobieta, która była na linii ognia została podobno użyta, jako żywa tarcza przez bin Ladena". (...) Tak jak we wcześniejszej sytuacji, Brennan zostawia sobie uchyloną furtkę, podczas gdy dziennikarze i wszyscy, którzy go słuchają maja odpowiednie wrażenie. Jak się okazuje, w czasie ataku postrzelono dwie kobiety - obie przypadkowo znalazły się na linii ognia. Również zdjęcie, które przedstawia zespół Obamy i samego prezydenta monitorujących akcję - zdjęcie, które obiegło cały świat - owszem, przedstawia ich monitorujących sytuację, ale jak sam przyznał dyrektor CIA Leon Panetta przez 20-25 minut nie było informacji od żołnierzy w budynku na temat losów bin Ladena. Większość osób, które widziały fotografię wyobrażało sobie, że Obama śledził każdy ruch komandosów, niczym w hollywoodzkim filmie. Nic podobnego - na ekranie był najpewniej szef CIA, który przez 25 minut mówił, że nic nie wie. To naturalne, że w pierwszych chwilach po ataku panowała swoista "mgła wojny". Ale nie sposób nie odnieść wrażenia, że Biały Dom celowo wykorzystał zamieszenie by skonstruować korzystną dla siebie opowieść o bin Ladenie. Michał Kolanko

"Super Express" donosi ile zarobił prezydent Komorowski. Blisko 300 tys. złotych. Powodzi się. Prezydent Bronisław Komorowski w swoim zeznaniu podatkowym za 2010 rok zadeklarował, że zarobił blisko 300 tysięcy złotych. W rozliczeniu wyszło również, że prezydent ma otrzymać zwrot podatku w wysokości blisko 15 tysięcy złotych - pisze "Super Express". Dziennikarze gazety wskazują, że w ubiegłym roku Komorowski zarobił prawie 90 tys. złotych więcej niż w roku 2009. Prezydent skorzystał także z możliwości odliczenia wydatków na internet oraz ulgi na dwoje uczących się dzieci. Komorowski przekazał 1 proc. swojego podatku na Stowarzyszenie Pomocy Dzieciom Autystycznym "Dalej Razem" z Zielonej Góry. jm/"Super Express"

Usama ibn Ladin i zachodniactwo Piją mieszczanie i żebracy, Żołdacy odstawili włócznie I piją też po ciężkiej pracy; Bawi się całe miasto hucznie - Jacek Kaczmarski Stacje telewizyjne i gazety tryumfalnym tonem obwieściły śmierć Usamy ibn Ladina, dzięki językowemu niechlujstwu anglosaskich mediów znanego na całym świecie, jako Osama bin Laden – domniemanego organizatora domniemanego ataku muzułmańskich terrorystów na World Trade Center. (W świetle faktów i obserwacji przytaczanych przez rzeczników tzw. hipotezy inside job oficjalna wersja wydarzeń z 11 IX 2001 r. wygląda, delikatnie mówiąc, wątpliwie, – ale to osobny temat, zasługujący na znacznie obszerniejszy artykuł.) Saudyjczyk zginął w Pakistanie w nocy z 1 na 2 maja bieżącego roku, od kul sił specjalnych amerykańskiej marynarki wojennej. To zastanawiające, że komandosi otrzymali rozkaz natychmiastowego zabicia Araba. Władze USA rozmyślnie zrezygnowały, więc tym razem z tak dobrze nam znanego scenariusza, złożonego z pojmania celu i postawienia go przed sądem, nawet tak marionetkowym, jak na przykład Międzynarodowy Trybunał Karny dla Byłej Jugosławii, za którego fasadą pakują do więzień członków elit politycznych i wojskowych Serbii oraz Chorwacji. Czyżby obawiały się tego, co Usama ibn Ladin mógłby powiedzieć podczas uważnie śledzonego przez świat procesu? Żeby zepsuć zaplanowany efekt, wystarczyłoby samo przypomnienie, iż owego terrorystę wykreowały na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku służby specjalne Stanów Zjednoczonych, jako narzędzie przydatne wówczas w walce z uwikłanym w wojnę w Afganistanie Związkiem Sowieckim. Zaszkodzić mogłaby nawet sama postawa Saudyjczyka. Poprzednie procesy pokazowe dały przecież efekt niezupełnie zgodny z zamierzonym. Godne i dumne zachowanie Saddama Husseina przed zmontowanym naprędce sądem sprawiło, że jego proces wzbudził sympatię bardziej dla oskarżonego niż dla tych, którym w scenariuszu wyznaczono rolę szlachetnych pogromców zła. Nagranie egzekucji byłego dyktatora Iraku i rozpowszechnienie jej za pomocą massmediów zamiast poczucia zwycięstwa sprawiedliwości wywołało niesmak. Proces Slobodana Miloševicia, po długich i bezskutecznych próbach skazania zakończony wreszcie jego podejrzaną śmiercią w więzieniu, przyniósł w rezultacie jedynie spadek wiary w oficjalne komunikaty. W obu wypadkach samozwańczy „globalny szeryf” zza swojej dobrotliwej maski z dopracowanym przez specjalistów od PR hollywoodzkim uśmiechem wychylił oblicze zwykłego oprycha. Czyżby nie chciał powtórzyć tego taktycznego błędu? A może Arab nie był mu więcej potrzebny, nie nadawał się już do dalszego propagandowego wykorzystania? Usama ibn Ladin został zastrzelony na terytorium suwerennego (?) państwa pakistańskiego – nie przez jego własne siły bezpieczeństwa, lecz przez żołnierzy USA, obcego państwa, w żaden sposób nie uprawnionych do działania na terenie Pakistanu. Dotychczas podobne incydenty uznawano dotąd za zwyczajne morderstwa polityczne. I choć potajemnie różne państwa dokonywały akcji tego rodzaju, nigdy się nimi nie chwalono, a jeżeli sprawa mimo wszystko wypłynęła – publicznie zaprzeczano, że oskarżane państwo ma z nią cokolwiek wspólnego (inaczej mówiąc, kłamano w żywe oczy). Śp. generał August Pinochet wysłał funkcjonariuszy Narodowej Dyrekcji Wywiadu (DINA) na terytorium USA, gdzie w 1976 r. zorganizowali oni (cudzymi rękami) udany zamach na życie Orlando Leteliera, chilijskiego lewaka i byłego ministra obrony, współodpowiedzialnego za przygotowania do próby wprowadzenia w Chile systemu komunistycznego. Na arenie międzynarodowej rozlało się oburzenie, a w stosunkach amerykańsko-chilijskich doszło do napięć, choć Stany Zjednoczone popierały wcześniej dyktaturę Pinocheta. Wokół zabójstwa Usamy ibn Ladina natychmiast po fakcie zaistniała zupełnie inna otoczka. Wszystkie kanały telewizyjne nieustannie pokazują tłumy Amerykanów, imprezujących na ulicach z okazji śmierci Saudyjczyka. Huczą śmiechy i oklaski, w obiektywy kamer wciskają się co chwilę dłonie z wyciągniętym do góry kciukiem lub palcami złożonymi w znak victory. W telewizji i Internecie dostępne są komputerowe rekonstrukcje zabicia Araba przez „naszych dzielnych chłopców”, które setki tysięcy podtatusiałych mieszczuchów mogą oglądać, nie wstając od stanowiska pracy czy domowego stołu. W atmosferze festynu amerykańscy oficjele z miną pełną wystudiowanej powagi, jak przystało na przemawiającą sprawiedliwość, opowiadają na konferencjach prasowych o przygotowaniach do operacji, jej przebiegu i związanym z nią procesie decyzyjnym (tzn. podają ich wersję oficjalną), okraszając swoje wypowiedzi wygłaszanymi patetycznym tonem banałami o tym, że „zło nigdy nie uchodzi bezkarnie” i tak dalej. Z całego globu, od siedmiu dekad oplecionego atlantyckim polipem, napływają entuzjastyczne (czyt. wazeliniarskie) gratulacje udanego „polowania” i zachwyty nad skutecznym odstrzeleniem Saudyjczyka. Wiernopoddańczych hołdów nie omieszkała oczywiście złożyć i Republika Okrągłego Stołu, ustami swojego prezydenta, premiera oraz ministra spraw zagranicznych. W rzeczywistości jednak dla USA polityczne korzyści z morderstwa na Usamie ibn Ladinie są żadne. Według dość zgodnej opinii analityków jego śmierć z ręki Amerykanów może tylko rozbudzić w świecie islamskim pragnienie zemsty i zachęcić go do podjęcia działań odwetowych. W takim razie, po co to zrobili? Cóż za pytanie – słyszymy w odpowiedzi – przecież tego po 11 września domagały się miliony Amerykanów. Innymi słowy, było to morderstwo prawdziwie demokratyczne, a skoro demokratyczne, to słuszne. Nie sympatyzowałem dotąd i nadal nie sympatyzuję ani z Usamą ibn Ladinem, ani z radykalnymi ruchami muzułmańskimi, ani z islamem jako takim, ani też z cywilizacją arabską – niemniej w planie doczesnym ma ona takie samo prawo istnieć i rozwijać się, jak pozostałe cywilizacje. Ba, jestem przekonany, że pod względem duchowym, religijnym, intelektualnym czy moralnym niezaprzeczalnie ustępuje ona cywilizacji chrześcijańskiej, opartej na fundamencie platońskim i hellenistycznym, wspólnym dla Wschodu i (prawdziwego) Zachodu. Ale polityczne i umysłowe elity USA, a także podlizujących się Ameryce państw Europy, nie reprezentują tej ostatniej. Reprezentują one jedynie produkt gnicia i rozkładu kultur tradycyjnych zwany „cywilizacją zachodnią”: ściek protestanckiej rewolucji religijnej, kultury mieszczańskiej, indywidualizmu, libertynizmu, ideologii „oświecenia”, ideologii „praw człowieka i obywatela”, liberalizmu, atomizmu społecznego, ekonomizmu, materializmu, demokracji, parlamentaryzmu i partyjnictwa. Śmierć Usamy ibn Ladina zasługuje na odnotowanie z jednego powodu. Nadętymi od samozadowolenia gębami swoich politykierów, ulicznymi podrygami swojego motłochu, bezwstydem swoich mediów – „cywilizacja zachodnia” obnażyła swoją moralną nicość. Rosyjski myśliciel polityczny prof. Aleksander Dugin zauważył kiedyś, że nie przez przypadek w języku czeskim słowo zachod oznacza „wychodek”, czyli kloakę. Najwyższy czas zlikwidować to źródło smrodu. Adam Danek

Grzegorz Miecugow przeprasza Joannę Lichocką Wszyscy pamiętamy drugą debatę kandydatów na prezydenta, która odbyła się 1 lipca 2010 roku. Wzbudziła ona wiele emocji, także w mediach mainstreamowych, zwłaszcza, że jak podkreślało wielu komentatorów, Jarosław Kaczyński tę debatę wygrał. Wśród opinii pojawiających się w tych mediach znalazły się także oskarżenia kierowane wobec Joanny Lichockiej, jakoby konsultowała swoje pytania z prezesem PiS. Jak pisała Rzeczpospolita, dziennikarz TVN:

Grzegorz Miecugow powiedział: "Zaraz po pierwszym pytaniu Kaczyński posłużył się kartką z cytatami Komorowskiego. Może chciał depeszę wykorzystać w jakimś momencie, ale niewykluczone, że znał wcześniej pytanie." "Pytania były dziwaczne i strasznie długie, to wyglądało jak tyrada polityka. A zaraz po pierwszym pytaniu Kaczyński posłużył się kartką z cytatami Komorowskiego."

Z kolei Jarosław Gugała w rozmowie z Gazetą wyborczą dodał, że Joanna Lichocka chciała poznać pytania jego i Katarzyny Kolendy-Zaleskiej. W tym stwierdzeniu była sugestia, że chciała je przekazać sztabowi Jarosława Kaczyńskiego. W obronie bezpardonowo atakowanej Joanny Lichockiej list otwarty wystosowała grupa dziennikarzy. Oto fragment tego listu: "Pytanie, którym Joanna Lichocka rozpoczęła środową debatę, było istotnie niewygodne dla aktualnie rządzących. Tak już jednak jest, że pytania o stan państwa zawsze mogą być niewygodne dla tych, którzy aktualnie sprawują władzę. Co nie oznacza, że nie należy ich stawiać. Katarzyna Kolenda-Zaleska zadała podczas debaty pytanie o pogodzenie się z Lechem Wałęsą, specjalnie skierowane i przygotowane dla Jarosława Kaczyńskiego. Podobne pytanie do Bronisława Komorowskiego o pogodzenie się z osobami, które mogły poczuć się przez niego urażone w ciągu ostatnich miesięcy, nie padło. Czy to powód, aby nazywać ją „żołnierzem ideologicznego frontu”? Jarosław Gugała pozwolił sobie na pouczanie dyskutantów w kwestii porażki systemów socjalnych na świecie, choć – jak sam twierdzi – „myśmy w tej debacie nie byli komentatorami, tylko moderatorami”. Jeśli tak, to sam Gugała z roli moderatora znacząco wyszedł. Joanna Lichocka pada ofiarą skandalicznych oskarżeń. Próbuje się zorganizować na nią środowiskową nagonkę. Podążając tropem logiki osób, biorących udział w tych działaniach, należałoby je podejrzewać o kierowanie się osobistymi sympatiami politycznymi, w co jednak nie chcemy wierzyć. Podpisali:

Bronisław Wildstein – publicysta

Piotr Semka – publicysta

Michał Szułdrzyński – publicysta

Wiktor Świetlik – publicysta

Rafał A. Ziemkiewicz – publicysta, pisarz

Łukasz Warzecha – publicysta

Anita Gargas – dziennikarz

Tomasz Sakiewicz – publicysta

Katarzyna Hejke – publicystka

Michał Karnowski – publicysta

Rafał Porzeziński – dziennikarz

Agnieszka Porzezińska – dziennikarz

Krystyna Grzybowska – publicystka

Grzegorz Wierzchołowski – redaktor naczelny portalu Niezalezna.pl

Leszek Misiak – dziennikarz

Marcin Wolski – pisarz, publicysta

ks.Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Jan Pospieszalski – publicysta

Przemysław Babiarz – dziennikarz

Barbara Fedyszak-Radziejowska – socjolog

Marek Nowakowski – pisarz,

Paweł Nowacki – dziennikarz

Piotr Skwieciński – publicysta

Krzysztof Karwowski – dziennikarz

Anna Sarzyńska – dziennikarz

Tomasz Skłodowski – dziennikarz

Włodzimierz Frąckiewicz – dziennikarz

Robert Tekieli – publicysta

Maciej Zdziarski – publicysta

Piotr Gursztyn – publicysta

Anna Szałańska – dziennikarz

Wojciech Borowik – Stowarzyszenie Wolnego Słowa

Leszek Długosz – pieśniarz, poeta

Dariusz Gawin – filozof

Piotr Gontarczyk – historyk".

http://www.rp.pl/artykul/503443.html

Sprawa znalazła finał w sądzie i szef zespołu wydawców TVN24 – Grzegorz Miecugow został zobowiązany przez sąd do wygłoszenia przeprosin: "Informuję, że nie jest prawdą, że redaktor Joanna Lichocka poinformowała sztab wyborczy pana Jarosława Kaczyńskiego o swoich pytaniach przed debatą kandydatów na urząd prezydenta RP z dnia 30 czerwca 2010 r., ani nie jest prawdą, że otrzymała pytania zadawane przez siebie w trakcie debaty. Wypowiedź moja w tym zakresie była nieprawdziwa, a za jej publiczne wyrażenie naruszające dobra osobiste, przepraszam panią Joannę Lichocką". Tu video z samych wygłoszonych przeprosin:

Jednak nie poprzestał na tym i dodał do tego ironiczne stwierdzenia, które z kolei skomentował komentator „Rzeczpospolitej” Krzysztof Feusette. "Przed chwilą Grzegorz Miecugow na żywo pokazał w TVN24, na co go naprawdę stać. W rozmowie z Jarosławem Kuźniarem poinformował, że zobowiązał się do wygłoszenia oświadczenia, iż nie jest prawdą to, co sugerował przed rokiem w swojej wypowiedzi o dziennikarce Joannie Lichockiej. (...) Dziś miał wygłosić oświadczenie – sprostowanie i przeprosiny. I zrobił to - w sposób żenujący i przynoszący wstyd już nie tylko jemu, ale wszystkim osobnikom płci męskiej. Obrażał Lichocką prawie każdym zdaniem, tyle, że tym razem zabrakło mu odwagi, by pojechać po bandzie, więc z wdziękiem starego rzeźnika posługiwał się ironią jak siekierką, sarkazmem jak tłuczkiem, kpiną jak maczetą. Wtórował mu, a jakże, Kuźniar, o którego odwadze tchórze, myszy i skunksy wyją już pieśni do księżyca. Czegoś tak żenującego nie serwowano w polskich telewizjach od dawna". Warto dodać, że to nie pierwszy raz, bo mieliśmy już w TVN swoiste przeprosiny, gdy Justyna Pochanke przepraszała w imieniu stacji za włożenie w usta Jarosława Kaczyńskiego frazy o "prawdziwych Polakach", których to słów prezes PiS wówczas nie wypowiedział, a znalazły się w komentarzu Katarzyny Kolendy-Zaleskiej. Również na stronie TVN24 znalazły się wówczas wykrętne przeprosiny: "W pierwotnej wersji artykułu znalazły się przypisane błędnie Jarosławowi Kaczyńskiemu słowa "Nadejdą jeszcze takie czasy, że prawdziwi Polacy dojdą do władzy". Błąd wynikał ze słabej, jakości nagrania. Przepraszamy." Wykrętne, bo trudno uwierzyć, że chodziło o złą, jakość nagrania. U nas na portalu było przecież od razu zamieszczone całe wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego.

Kłamstwa TVN, Tok FM i innych - o wypowiedzi J. Kaczyńskiego

http://www.blogpress.pl/node/5997

Kolenda-Zaleska, TVN – studium kłamstwa i manipulacji

http://www.blogpress.pl/node/6045

Tu można obejrzeć, jak tłumaczy się sama Katarzyna Kolenda-Zaleska:

Katarzyna Kolenda-Zaleska: dałam plamę

http://www.blogpress.pl/node/6931

Widać jakie panują standardy w tej "zaprzyjaźnionej" stacji.

Blogpress's blog

Dobrynskoje Gdy się wrzuci w google frazę „Аэропорт Добрынское”, to pojawia się kilka linków z tekstem z „Komsomolskiej Prawdy”

(http://kp.by/daily/25653.4/816106/)

(z 17 marca 2011) zatytułowanym, „Kiedy będzie można latać z włodzimierskiego lotniska Dobrynskoje?” No i faktycznie, jak się spojrzy na te dwa zdjęcia, to można powątpiewać, czy ono w ogóle funkcjonuje, choć oczywiście nie powinniśmy wybrzydzać. W anglojęzycznej wikipedii zaliczają to miejsce przecież do posowieckich baz wojskowych, choć twierdzą zarazem, że jest opuszczone. W „Komsomolskiej Prawdzie” wspomina się natomiast, że kiedyś latały tam nawet kukurużniki (to były czasy ruskiej awiacji, swoją drogą).

1.Wyczulona od 7 kwietnia 2010 r. na punkcie braterstwa z Kremlem i zawsze znakomicie poinformowana, „Czerska Prawda”, przezornie przy nazwie „Dobrynskoje” używa słowa „lądowisko” (http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80292,8939399,Raport_MAK__Akcja_ratunkowa_minuta_po_minucie__TLUMACZENIE_.html?as=3&obxx=8939399&order=najnowsze&page=2)

opisując „minuta po minucie” tzw. akcję ratowniczą (a ściślej starając się pięknie powtarzać, jak za panią matką Moskwą, to, co podał do wierzenia nadwiślańskim tubylcom raport komisji Burdenki 2). Dalibóg jednak w ruskiej wersji raportu jest „aer.” przed nazwą wsi Dobrynskoje, więc raczej by chodziło o lotnisko, skoro ten skrót pojawia się również przy nazwie „Ramienskoje” (s. 104 ruskiej wersji). W ramach tejże właśnie „akcji”, jeśli wierzyć „raportowi”, o godz. 16.59 rus. czasu, czyli tuż przed godz. 15. pol. czasu (ta godzina jest o tyle ważna, że wtedy, wedle relacji polskich świadków, zaczęła się tzw. ewakuacja zwłok, bo dowieziono ruskie trumny), przybywa z „lotniska Dobrynskoje” pierwszy Mi-26 („raport” nie podaje jego nr-u, ale można sądzić z dużą dozą prawdopodobieństwa, iż to należący do MczS 32821

(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/dwa-mi-26.html)

z aż trzema „ratownikami” na pokładzie. „3 ludzi”, doprecyzowuje „raport” na s. 104.

2. Z jednej strony pojawia się więc pytanie, czy rzeczywiście wtedy, tj. 10 Kwietnia, z takiego wiejskiego lotniska, nad którym wrony zawracają, przylatuje wielki, ciężki śmigłowiec MczS i czy faktycznie tam wtedy stacjonował, bo jakby ciężko znaleźć jakieś zdjęcie z tego stacjonowania

(http://russianplanes.net/EN/sern/34001212603)

(najwięcej fotografii tego śmigłowca jest akurat z lotniska Ramienskoje (http://en.wikipedia.org/wiki/Ramenskoye_Airport)

Z drugiej zaś strony nasuwa się pytanie, jak to możliwe, że takim kolosem wiezie się raptem... trzech „ratowników”?

Wiadome, że w ZSSR (czy to starym, czy nowym) nie tylko ludzi mnogo, lecz i każdy na wagę carskiego złota, a jak car zawezwie, to ludzie gnają na miejsce zawezwania, czym się da, nawet największymi śmigłowcami, no ale czy „tri czieławieka” do „ratowania” nie znalazłoby się nieco bliżej niż w okolicach Włodzimierza, gdy jest taka pilna i spektakularna akcja na Siewiernym w Smoleńsku? I to, panie dzieju, pokazywana z zapartym tchem na całym świecie? Czy ci trzej muszkieterowie to byli aż tacy ważni eksperci (tacy jak ci od psychiatrii lotniczej, stawiający diagnozy polskiej załodze), czy może ów Mi-26 leciał z dodatkowym ładunkiem, takim jak ten na tym zdjęciu zrobionym wieczorem na Domodiedowie z przeładunkiem „gruzu-200”

(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/dwa-mi-26.html)

Wtedy owszem, skromna ilość „ratowników” byłaby w pełni uzasadniona.

3. W ruskim „raporcie” jest też mowa o tym, że o godz. 19. rozpoczyna się „załadunek ciał” („pogruzka tieł pogibszych”) właśnie do śmigłowca Mi-26. Bez cienia wątpliwości, zatem musi chodzić o ten z wiejskiego lotniska, ponieważ dopiero o 19.36 (wedle „raportu”) przybywa drugi Mi-26 (06285), tym razem z Ostafiewa

(http://ostafyevo-airport.ru/airport/)

Przybycie tego drugiego przy możliwościach załadunkowych jednego Mi-26 wydaje się zbędną przesadą, wszak „gruz-200” po lotniczym wypadku spokojnie zmieściłby się do pierwszego Mi-26, no, ale wiemy, że Kreml wykonywał przeróżne hojne gesty 10 Kwietnia. Mogło wprawdzie z tymi dwoma śmigłowcami chodzić też o pośpiech z przetransportowywaniem tego ładunku do specjalnej moskiewskiej kostnicy od katastrof, bo jak pamiętamy, Ruscy byli pod wielką presją ze strony polskiego rządu. Gdyby tych dwóch potężnych Mi-26 jednak było nam mało, to tego wieczoru na moskiewskim lotnisku ląduje jeszcze także ił-76 z ciałami polskich ofiar (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/czy-to-zdjecie-z-10-iv.html

choć akurat o tym przelocie nie wspomina ani „raport”, ani doskonale poinformowana „Czerska Prawda”). Nic, więc dziwnego, przy tak sprawnej akcji wydobywczej i transportowej, że min. Szojgu wieczorem 10 Kwietnia melduje carowi Putinowi, że wszystkie ciała zostały właśnie wydobyte i odtransportowane do Moskwy. Można się jedynie dziwić, że jeszcze przez parę dni później wydobywano jakieś ciała spod wraku na Siewiernym, ale możliwe, że chodziło o te ciała, które czekiści tam przysypali częściami lotniczymi jeszcze przed „wypadkiem”.

http://russianplanes.net/EN/sern/34001212603

http://avia.meteonovosti.ru/index.php?index=1&icao=RU-1507&iso_cntr=RU

http://en.wikipedia.org/wiki/Dobrynskoye

http://www.gazpromavia.ru/

FYM

Jak ograbiono Kościół Odnaleziony dokument pokazuje, że władze PRL zagarnęły więcej mienia kościelnego, niż sądzono. To prawdziwy przełom – w archiwach kościelnych odnaleziono nieznany dokument z maja 1957 r. Dokładnie informuje o tym, co państwo komunistyczne zabrało Kościołowi. Dotychczas sądzono, że takiego zestawienia nie ma, i opierano się na szacunkowych danych. Spis w dużej mierze potwierdza szacunki, gdy chodzi o utraconą ziemię, ale pokazuje też, że państwo zabrało Kościołowi dużo więcej budynków, niż sądzono. Spis odnalazł w ramach prowadzonych badań naukowych prawnik ks. prof. Dariusz Walencik z Uniwersytetu Opolskiego. – Jego istnienie nie było dla mnie zaskoczeniem. Wiedziałem, że gdzieś taki spis musi być – mówi ks. prof. Walencik. – Dane zasadniczo dotyczą nieruchomości rolnych. Definitywnie obalają mit, którego absurdalność wykazywałem wcześniej na podstawie częściowych danych, jakoby po 1989 r. państwo oddało Kościołowi więcej, niż zabrało. Spis mówi tylko o tych nieruchomościach, które zostały zabrane przez państwo do 1957 r. Został sporządzony w sekretariacie Konferencji Episkopatu Polski na podstawie danych zebranych z 19 na 25 istniejących wówczas diecezji. Był przygotowywany na posiedzenie podkomisji rolnej w Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu. Tylko do 1957 r. Kościół utracił 108 tys. ha ziemi i 3709 budynków. Wynika z niego, że diecezjalne instytucje kościelne utraciły 91 tys. hektarów ziemi oraz 2203 budynki. Natomiast zgromadzeniom zakonnym – niestety, nie wiadomo ilu – państwo zabrało 17 tys. hektarów ziemi oraz 1506 budynków. Łącznie Kościół utracił, więc 108 tys. hektarów ziemi i 3709 budynków. A nie był to przecież koniec grabieży majątku kościelnego. Od 1957 r. aż po lata 70. XX wieku następowało dalsze przejmowanie przez państwo własności Kościoła. – To ważne odkrycie – mówi „Rz” historyk dr Jacek Żurek. – A sądzę, że mogą się odnaleźć jeszcze inne zestawienia, np. w Urzędzie ds. Wyznań czy Ministerstwie Rolnictwa. Wśród budynków zabranych diecezjom do 1957 r. było m.in. 60 szkół i przedszkoli, 15 szpitali i sanatoriów, 550 domów katechetycznych, parafialnych i rekolekcyjnych oraz 901 budynków mieszkalnych. Rzeczpospolita

Zob. http://www.rp.pl, tamże dodatkowe linki do artykułów poruszających tematykę.

Gajowego niepokoi, co na to powie takie sumienie Kościoła, jak prof. Magdalena Środa (etyk) albo wybitny teolog Aron Szechter – i jakim echem odbije się to w Unii Europejskiej. Zarazem świadomy jest, iż tego, co zagrabiono całemu narodowi po 1989 roku nie da się już określić, gdyż chyba nie ma takich liczb.

Wysoki rangą urzędnik rządu USA: Bin Laden zmarł w 2001 r., 11 IX fałszywa flaga (potwierdzone)

Top US Government Insider: Bin Laden Died In 2001, 9/11 A False Flag (confirmed!)

http://www.veteranstoday.com/2011/05/04/top-us-government-insider-bin-laden-died-in-2001-911-a-false-flag/

Były zastępca asystenta sekretarza stanu w 3 administracjach, Steve R. Pieczenik mówi, że jest gotów ujawnić sądowi nazwisko ważnego generała, który powiedział mu, że 11 IX był atakiem fałszywej flagi „Bin Laden był już „martwy od kilku miesięcy”, a rząd czekał na najbardziej politycznie korzystny czas wyciągnięcia jego zwłok. Pieczenik był w stanie dowiedzieć się tego: osobiście spotykał bin Ladena i pracował z nim w czasie wojny przeciwko Sowietom w Afganistanie na początku lat 1980″. Wysoki rangą urzędnik rządu USA, dr Steve R. Pieczenik, człowiek, który zajmował wiele różnych wpływowych stanowisk w czasach trzech różnych prezydentów i nadal współpracuje z Departamentem Obrony, szokująco powiedział na Alex Jones Show wczoraj, że Osama Bin Laden zmarł w 2001 r. i że jest gotów złożyć zeznania przed wielką ławą przysięgłych o tym, jak ważny generał powiedział mu, wprost, że 11 IX był wewnętrznie zorganizowanym atakiem fałszywej flagi. Pieczenika nie można uznać za „teoretyka spiskowego”. Pracował, jako zastępca asystenta sekretarza stanu w trzech administracjach: Nixona, Forda i Cartera, jak również Reagana i Busha [ojca], i do tej pory pracuje, jako konsultant w Departamencie Obrony. Były kapitan marynarki, Pieczenik zdobył dwie szacowne nagrody Harry C Solomon w Harvard Medical School, gdy równocześnie robił doktorat w MIT. Zatrudniony przez Lawrence’a Eagleburgera, jako zastępca asystenta sekretarza stanu ds. zarządzania, Pieczenik zajmował się „podstawowymi zasadami wojny psychologicznej, zwalczaniem terroryzmu, strategią i taktyką ponad-kulturowych negocjacji w Departamencie Stanu USA, wojskowymi i wywiadowczymi społecznościami i innymi agencjami amerykańskiego rządu”, a także tworzeniem podstaw ratowania zakładników, które później stosowano na całym świecie. Pieczenik pracował również, jako planista polityczny dla sekretarzy: Henry Kissingera, Cyrusa Vance’a, George’a Schulza I Jamesa Bakera, oraz w kampanii George’a W Busha przeciwko Al Gore. Jego historię podkreśla fakt, że od ponad 30 lat jest jednym z mających najlepsze powiązania w kręgach wywiadowczych. Postać Jacka Ryana, pokazana w wielu powieściach Toma Clancy, grana przez Harrisona Forda w znanym filmie z 1992 roku – ‘Patriot Games’ [Gry patriotyczne], opiera się również na życiu Steve’a Pieczenika. W kwietniu 2002 roku, ponad 9 lat temu, Pieczenik powiedział na Alex Jones Show, że Bin Laden był już „martwy od kilku miesięcy”, a rząd czekał na najbardziej politycznie korzystny czas wyciągnięcia jego zwłok. Pieczenik był w stanie dowiedzieć się, osobiście spotykał bin Ladena i pracował z nim w czasie wojny przeciwko Sowietom w Afganistanie na początku lat 1980″. Pieczenik powiedział, że OBL zmarł w 2001 roku, „nie z powodu śmierci zadanej przez siły specjalne. Ponieważ byłem lekarzem, wiedziałem, że lekarze CIA leczyli go i wiedział o tym wywiad, że cierpiał na zespół Marfana” dodając, że amerykański rząd wiedział o śmierci OBL przed inwazją na Afganistan. Zespół Marfana – zwyrodnieniowa choroba genetyczna, której nie można wyleczyć całkowicie. Choroba znacznie skraca życie pacjenta. „Zmarł z powodu zespołu Marfana, G H Bush wiedział o tym, wiedziała również społeczność wywiadowcza,” powiedział Pieczenik, opowiedział o tym jak lekarze z CIA odwiedzili OBL w lipcu 2001 roku w Amerykańskim Szpitalu w Dubaju. „Był już bardzo chory, umierający, i nikt nie musiał go zabijać,” dodał, mówiąc, że zmarł wkrótce po 11 IX w Tora Bora. „Czy wywiad lub CIA doprowadziły do tej sytuacji? Odpowiedź jest tak, kategorycznie tak,” powiedział Pieczenik, odnosząc się do niedzielnego oświadczenia, że OBL został zabity w swojej posiadłości w Pakistanie, dodając: „Cały scenariusz, gdzie widzisz grupę ludzi, którzy siedzą i patrzą na ekran i wyglądają, jakby byli pod wrażeniem, to jest nonsens”, nawiązując do zdjęć opublikowanych przez Biały Dom, a które pokazują, że Biden, Obama i Hillary Clinton oglądają akcję zabicia OBL na żywo na ekranie TV. „Jest to całkowita podróbka, fantazja, jesteśmy w amerykańskim teatrze absurdu… dlaczego znowu to robimy… 9 lat temu ten człowiek już był martwy.. dlaczego rząd wciąż musi okłamywać amerykański naród”, zapytał Pieczenik. „OBL był absolutnie martwy, więc w żaden sposób nie mogli zaatakować czy skonfrontować czy zabić Bin Ladena” powiedział Pieczenik, żartując, że jedynym sposobem, w jaki można by to zrobić, to gdyby siły specjalne zaatakowały kostnicę. Pieczenik powiedział, że podjęto decyzję wyjścia z tym oszustwem, ponieważ Obama sięgnął dna w sondażu poparcia i sprawa metryki wybuchała mu prosto w twarz. „Musiał udowodnić, że był bardziej niż Amerykaninem… musiał być agresywny” powiedział Pieczenik, dodając, że ta farsa była również sposobem na odizolowanie Pakistanu w odwecie za silny sprzeciw wobec programu dronów Predator, które zabiły kilkuset Pakistańczyków. „To jest zaaranżowane, tzn. kiedy widzisz ludzi siedzących i oglądających program komediowy, czyli centrum operacyjne Białego Domu, i widzisz prezydenta wychodzącego prawie jak zombie, kiedy mówi że właśnie zabili OBL, który był już martwy 9 lat temu,” powiedział Pieczenik, nazywając tę scenę „największą fałszywką jaką kiedykolwiek słyszałem, mówię, to był absurd.” Odrzucając rządową historię zabójstwa bin Ladena, jako „chory żart” na narodzie amerykańskim, Pieczenik powiedział: „Oni są tak zdesperowani żeby przedstawić Obamę pozytywnie, żeby zanegować fakt, że może on nie urodził się tutaj, wszelkie pytania na temat jego pochodzenia, wszelkie nieprawidłowości o jego przeszłości, żeby uczynić go bardziej stanowczym …. żeby ten prezydent wygrał reelekcję, żeby amerykańską opinię publiczną można było nabrać jeszcze raz.”

Zapewnienia Pieczenika o tym, że OBL zmarł prawie 10 lat temu potwierdzają liczni profesjonaliści wywiadu, jak również głowy państw na całym świecie. OBL „wykorzystano w ten sam sposób jak wykorzystano 11 IX by zmobilizować emocje i uczucia Amerykanów w celu wejścia w wojnę, która musiała być uzasadniona poprzez narrację stworzoną przez G W Busha i Cheneya o światowym terroryzmie,” powiedział Pieczenik. Podczas wywiadu z Alenem Jonesem wczoraj, Pieczenik zapewnił również, że pewien prominentny generał powiedział mu, że 11 IX był zaplanowaną operacją fałszywej flagi, oraz że jest gotów stawić się przed wielkim jury i ujawnić nazwisko generała. „Oni organizują te ataki” powiedział, mówiąc o Dicku Cheneyu, Paulu Wolfowitzu, Stephenie Hanleyu, Elliottcie Abramskie i Condoleezie Rice, oprócz innych bezpośrednio w niezaangażowanych: Nazywano to ‘wycofką’, operacją fałszywej flagi, mającą na celu mobilizację amerykańskiej opinii publicznej pod fałszywym pretekstem… powiedział mi to generał z zespołu Wolfowitza – stanę przed komisją federalną i pod przysięgą powiem to nazwisko, żeby w końcu wszystko ujawnić” powiedział Pieczenik, dodając, że był „wściekły” i „wiedział, że to się wydarzyło”. „Uczyłem o ‘wycofce’ i fałszywej fladze w państwowym college’u wojny, uczyłem ze wszystkimi agentami, więc wiedziałem dokładnie, jak postępują wobec Amerykanów” dodał. Pieczenik powtórzył, że był całkowicie gotów ujawnić nazwisko generała, który powiedział mu, że 11 IX był wewnętrzną robotą, w sądzie federalnym, ”abyśmy mogli rozwikłać tę sprawę pod względem prawnym, a nie w tej głupiej komisji 11 IX, która była absurdem.” Pieczenik wyjaśnił, że nie był członkiem liberalnej, konserwatywnej czy herbacianej partii, a tylko Amerykaninem głęboko zaniepokojonym kierunkiem, w jakim zmierza jego kraj.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Paul Joseph Watson – 4.05,2011, Przekład Ola Gordon

Kto mianuje świętych? W lawinie okolicznościowych tekstów, programów i specjalnych wydań o Papieżu najbardziej uderzające było dla mnie przepełniające je po brzegi, dojmujące niezrozumienie, co to takiego ta "beatyfikacja", w kościelnym języku zwana też "wyniesieniem na ołtarze". Jeśli ktoś ma o religii katolickiej pojęcie raczej słabe - a takie ma większość katolików, co dopiero mówić o agnostykach - to musiał odnieść nieodparte wrażenie, że tytuły "błogosławionego" i "świętego" przyznawane są tak, jak tytuły "bohatera pracy socjalistycznej", "człowieka roku" czy "doktora honoris causa". Ot, siada jakieś gremium, jakaś kapituła, naradza się i w końcu uznaje: zasłużył. I zarządza wynajęcie sali na okoliczność uroczystego wręczenia. Dziwne doprawdy, że, na ile zauważyłem, żaden z licznie obecnych w czasie długiego weekendu w mediach duchownych sprawy nie wyjaśnił; może dla nich to zbyt oczywiste. Wezmę to na siebie. Otóż, zacznijmy od tego, że my, katolicy, wierzymy w Boga (i tu część dotychczasowych czytelników może zapewne zrezygnować z lektury, bo skoro ktoś tej wiary nie podziela, to dalej nie ma, o czym dyskutować). Wierzymy, że On nie tylko istnieje, ale też wpływa na bieg wydarzeń na świecie. Między innymi przez to, że daje nam rozmaite znaki. Wierzymy też, że tych spośród nas, którzy żyją uczciwie, zgodnie z Jego nauką, przyjmuje On "do swej chwały". I wreszcie, że niekiedy daje nam o tym wyraźnie znać, najpewniej w tym celu, żebyśmy wiedzieli, kogo warto naśladować i u kogo szukać wsparcia. Kościół ma doświadczenie wielu setek lat, z którego wynika, że odczytywanie Znaków, które dostajemy od Boga, nie jest rzeczą łatwą. Często przyjmuje się za takowy wydarzenie zupełnie naturalne, często rzekome cuda są skutkiem zwykłej histerii, czy, delikatniej mówiąc, przesadnego entuzjazmu. Bo, jak wiadomo, dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Część z państwa pamięta może jeszcze falę "cudów", kiedy to na różnych szybach w Polsce podnieceni dostrzegali cudowny obraz Matki Boskiej. W istocie powstawanie na szkle delikatnych, kolorowych plam, w których niektórzy dopatrywali się wizerunku kobiety z dzieckiem na ręku, było skutkiem działania pewnego konkretnego środka czyszczącego. Aby zabezpieczyć się przed podobnymi, delikatnie mówiąc, wpadkami, Kościół przez wieki rozwinął całą procedurę badania tego rodzaju zdarzeń i upewniania się, że mieliśmy do czynienia rzeczywiście z cudem, a nie czymś zupełnie innym. Trwa to wiele czasu i, generalnie, nacechowane jest daleko idącym sceptycyzmem, wedle założenia, iż lepiej przegapić prawdziwy cud niż skompromitować wiarę i Kościół ogłoszeniem fałszywego. Cytat: Kościół nie rości sobie prawa decydowania, kogo Pan przyjął do siebie, i, jak to się symbolicznie ujmuje, posadził po swojej prawicy, kogo uczynił doradcą, i za czyim pośrednictwem, (czyli, w naszym żargonie, "orędownictwem") można u niego cokolwiek załatwić. Te wszystkie decyzje pozostają w ręku samego Wielkiego Szefa. Mówiąc krótko: Kościół nie rości sobie prawa decydowania, kogo Pan przyjął do siebie, i, jak to się symbolicznie ujmuje, posadził po swojej prawicy, kogo uczynił doradcą, i za czyim pośrednictwem, (czyli, w naszym żargonie, "orędownictwem") można u niego cokolwiek załatwić. Te wszystkie decyzje pozostają w ręku samego Wielkiego Szefa. My możemy się jedynie zastanawiać, czy trafnie odczytujemy otrzymane znaki, i czy w niektórych wypadkach nie dysponujemy pewnością, że dany nasz bliźni dostąpił szczególnego wywyższenia. Taką pewność, generalnie, daje tylko cud, który zdarzył się za wstawiennictwem prawdopodobnego świętego.

Tzw. proces kanonizacyjny polega, więc nie na sporze, uznać za świętego czy nie, ale na badaniu - został świętym czy nie. A rozstrzygającym dowodem jest tu cud, który się zdarzył za wstawiennictwem domniemanego świętego. To, czy ktoś jest świętym, czy nie, to dla nas, katolików, sprawa obiektywna. Przy czym mamy pełną świadomość, że świętych jest znacznie więcej niż to wiemy na pewno - dlatego czcimy ich w specjalnym dniu Wszystkich Świętych, przez niedowiarków zwanym "świętem zmarłych". Cytat: Wierzyć w to, że poprzestawianie wedle "starożytnej chińskiej wiedzy" mebli daje pieniądze, zdrowie i powodzenie w pracy, w horoskopy, w numerologię, reiki i tarota, to tak, to wszystko nie koliduje z byciem człowiekiem rozumnym, oświeconym i na poziomie. Ale wierzyć, że ampułka z krwią zmarłego Papieża może kryć w sobie jakąś nadprzyrodzoną moc, to ha, ha, ha. Podoba się, komu czy nie, to jego sprawa - ja mogę tylko mieć nadzieję, że i oświecenie dotrze kiedyś także do takich, którzy kierując się swoim wyobrażeniem rozumności uważają, że wiara to zabobon rodem z "ciemnego średniowiecza", a kult świętych i relikwii to po prostu coś w rodzaju widowisk odprawianych dla turystów w indiańskich rezerwatach. Wierzyć w to, że poprzestawianie wedle "starożytnej chińskiej wiedzy" mebli daje pieniądze, zdrowie i powodzenie w pracy, w horoskopy, w numerologię, reiki i tarota, to tak, to wszystko nie koliduje z byciem człowiekiem rozumnym, oświeconym i na poziomie. Ale wierzyć, że ampułka z krwią zmarłego Papieża może kryć w sobie jakąś nadprzyrodzoną moc, to ha, ha, ha. Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to specjalnie poruszało - "każdy ma prawo wybrać źle". Żyjemy w dziwnych czasach. Socjaliści siedzą na grubych portfelach akcji i tuczą się "wartością dodatkową" wyciskaną z mas pracujących, chrześcijańscy demokraci nie potrafiliby się nawet przeżegnać, nawet gdyby się nie wstydzili, konserwatyści prezydują "gejowskim" orgiom i pochodom, a intelektualiści młodej lewicy, chcąc rozpaczliwie jakoś być wobec papieża "anty", potrafią jedynie odkurzać liczące sobie kilka wieków zarzuty Lutra i Kalwina, z lekka tylko lukrując je retoryką z czasów wojującej bolszewii. Nie dziwi mnie, że dla mediów, które generalnie wyznają inną, konkurencyjną wiarę, autorytetami w sprawach katolicyzmu są głównie apostaci, rozmaici byli księża i renegaci z zakonów. To, że taki pan Bartoś jest dla TVN czy "gazety wyborczej" równym skarbem, jak dla CIA w czasach "zimnej wojny" jakiś przewerbowany były agent KGB czy GRU, to dla mnie oczywiste i nic tu do dumania. Bardziej dziwi mnie przypadek pana Oszajcy, który we wspomnianej gazecie umizguje się do "poważnych intelektualistów", że nie taki on głupi, aby wierzyć, że za sprawą Jana Pawła II mógł się zdarzyć jakiś cud, (chociaż w cuda Tuska zapewne wierzy) - a jednocześnie używa tytułu katolickiego księdza. Chociaż tak podstawowego księżowskiego atrybutu jak sutanna najwyraźniej się wstydzi, występując zawsze w stylizacji na Lwa Trackiego z okresu ostatniego pobytu w Meksyku. W porządku, pan Oszajca nie wierzy w cuda, w świętych obcowanie, ciała zmartwychwstanie i inne takie "zabobony" - Bóg z nim, może jeszcze kiedyś spotka na swej drodze jakiegoś mądrego księdza, co go nawróci. Ale dlaczego u licha facet męczy się w takim razie w zakonie, zamiast wzorem innych "światłych" wziąć sobie babę i urządzić żywot, jako świecki autorytet od demaskowania "błędów i wypaczeń" instytucji tradycyjnie będącej głównym wrogiem wszelkiego sortu sił postępu? Rozumiem, że po to, żeby manipulatorzy z Czerskiej mogli skuteczniej mącić Polactwu w głowach, podbudowując antykatolickie opinie autorytetem katolickiego księdza. Ale w takim razie może kościelna zwierzchność jakoś by takiej hucpie zechciała przeciwdziałać? Czy też w cieniu wielkiego Papieża Polaka uległa już niepostrzeżenie kompletnemu rozkładowi i degrengoladzie?

Rafał Ziemkiewicz

ŚLUSARZE I FOKI Michał Krzymowski i Marcin Dzierżanowski w książce „Smoleńsk. Zapis śmierci” twierdzą, że podobno służby specjalne chciały się dostać do mieszkania byłego szefa BBN Aleksandra Szczygły. W związku z pełnioną przez niego funkcją zachodziło podejrzenie, że mogą się tam znajdować ważne dokumenty. Ponieważ Pan Minister Szczygło nie zostawił nikomu kluczy, „zdecydowano się wezwać ślusarza. Ale ten nie chciał otworzyć drzwi bez dokumentu potwierdzającego prawo do lokalu”!!! Polskie służby specjalne, które zasłynęły nielegalnym zatrzymaniem Andrzeja Modrzejewskiego, Romana Kluski i pewnie setek innych osób, do „ustaleń”, których „docierają” różni „dziennikarze śledczy”, otwierają drzwi przy pomocy „ślusarza”! Mało tego, muszą nie mieć żadnego „ślusarza” na etacie, skoro wezwany ślusarz je pogonił, bo nie miały „dokumentu potwierdzającego prawo do lokalu”. Pewnie musieli wziąć jego adres z Internetu i chłopina się wystraszył, że to jakaś prowokacja. Może za dużo etatów zajmują „adonisi” typu Tomka. Agenta Tomka - oczywiście. Lektura publikacji prasowych z ostatnich dziesięciu lat pozwala postawić też tezę, że oprócz etatów dla „adonisów” mogą mieć parę etatów „dziennikarskich”. Więc „ślusarz” już się na etat nie załapał. A na kursach dla asów wywiadu zamiast nauki otwierania drzwi przy pomocy wytrycha lub ładunku wybuchowego uczą jak zrobić „czarny PR”. W podupadających gospodarczo Stanach Zjednoczonych jeszcze przynajmniej Navy Seal nie musieli legitymować się przed żadnym ślusarzem „dokumentem potwierdzającym prawo do lokalu” w Abbottabadzie, gdzie, podobno, zastrzelili ben Ladena. Od razu pojawiły się tezy, że:

(1) ben Laden nie żyje od dawna, a akcja amerykańskich komandosów była rodem z „Wag the Dog” i służyła jedynie reelekcji Obamy;

(2) jeśli rzeczywiście zastrzelono w Abbottabadzie ben Ladena, to akcja ta „nosi znamiona bezprawnego zabójstwa bez prawidłowego procesu karnego”. Co prawda każdy, kto widział film z Hoffmanem i De Niro, nie opędzi się od wątpliwości o możliwości dokonania mistyfikacji, ale jako że się nie znam na polityce, to zostawię spekulacje polityczne analitykom od polityki i zatrzymam się przy spekulacjach filozoficzno-prawnych? Jeśli „Foki” Osamę rzeczywiście „zdjęły”, to po to właśnie są! Państwo nie jest nam potrzebne do zbierania w komputerowej bazie danych Systemu Informacji Oświatowej wrażliwych informacji o naszych dzieciach*, do posyłania których do szkół rodzice zostali przez państwo zmuszeni pod groźbą pozbawienia ich praw rodzicielskich, tylko po to, żeby móc „zlikwidować” bandytę grożącego ludziom w przekazach telewizyjnych, że ich pozabija w kolejnych zamachach. Żadnej „pomyłki sądowej”, której możliwość przemawia przeciwko kmarze śmierci, tutaj być nie mogło. Co najwyżej mogła nastąpić pomyłka, co do tożsamości bandyty - mogli „zdjąć” niewłaściwą osobę. A jeśli „zdjęli” właściwą, tyle „bez prawidłowego procesu karnego”? Mój Boże! „Jeśli zaś ktoś posunąłby się do tego, że bliźniego zabiłby podstępnie, oderwiesz go nawet od mego ołtarza, aby ukarać śmiercią”. Jahwe. (Wj 21,14).

* Przeciwko nowej ustawie bardzo słusznie protestuje Pan Senator Romaszewski (http://wyborcza.pl/1,91446,9545182,Romaszewski_o_SIO__przed_nami_swiat_Orwella.html) Oby tylko w innych sprawach dotyczących wolności był równie pryncypialny.

Gwiazdowski

Jestem zamieszany w kradzież roweru Były szef WSI gen. Tadeusz Rusak wypowiedział się na stronie internetowej Stowarzyszenia SOWA, które jak wiemy ma dbać o dobre imię nieboszczki WSI. Pan Rusak chwali się: „To ja zniszczyłem karierę Szeremietiewa”. Wg niego „niejaki Szeremietiew” oszkalował wspaniałego Bronisława Komorowskiego i generał zapewnia, że on sam, Rusak Tadeusz, zrobił wszystko, co było trzeba, aby mnie pognębić. Do tego Komorowski wg Rusaka nie był i potrzebny. Swoje wyznanie Rusk napisał dużymi literami, zapewne chodziło mu o to, aby Komorowski nie miał kłopotów z odczytaniem jego tekstu. Brzmi ono tak: To ja zniszczyłem karierę Szeremietiewa

OD DWÓCH DNI W MEDIACH TRWA WRZAWA ZWIĄZANA Z WYWIADEM W „POLSKA THE TIMES", KTÓREGO UDZILIŁ NIEJAKI SZEREMIETIEW ROMUALD. O ten wywiad mu szło NIE WZBUDZIŁBY ON TAKIEGO ZAINTERESOWANIA, WSZAK TO NIE PIERWSZY WYWIAD TEGO CZŁOWIEKA I NIC NOWEGO W NIM NIE MÓWI, GDYBY NIE FAKT, ŻE ROZPOCZĘŁA SIĘ KAMPANIA WYBORCZA, A DUŻA JEGO CZĘŚĆ POŚWIĘCONA BYŁA RZEKOMYM, NIECNYM CZYNOM MARSZAŁKA KOMOROWSKIEGO. CZYNÓW TYCH MIAŁ SIĘ DOPUŚCIĆ WOBEC SZEREMIETIEWA, W CZASIE, GDY PEŁNIŁ FUNKCJĘ MINISTRA OBRONY W RZĄDZIE JERZEGO BUZKA. DO ICH REALIZACJI UŻYŁ, JAKŻEBY INACZEJ, TYCH WREDNYCH SŁUŻB POD NAZWĄ WSI. JUŻ DAWNO PRZYZWYCZAIŁEM SIĘ, ŻE, JAK MAWIA MÓJ PRZYJACIEL, W POLSCE KAŻDY MUSI MIEĆ SWOJEGO ŻYDA, A ŻE O TYCH CORAZ TRUDNIEJ, TO DOBRZE MIEĆ KOGOŚ Z WSI. ZE SMUTKIEM, WIĘC ODNOTOWUJĘ JAK, KOLEJNY RAZ, MEDIA ZACHOWUJĄ SIĘ JAKBY BYŁY W DZIWNYM AMOKU. BEZ NAJMNIEJSZEJ REFLEKSJI PRZYJMOWANE SĄ "NA WIARĘ" SŁOWA SZEREMIETIEWA. NIKT NAWET NIE PRÓBUJE ICH ZWERYFIKOWAĆ. TAK, WIĘC PADAJĄ OSKARŻENIA O INWIGILACJI, O NISZCZENIU NIEWINNEGO POLITYKA,

O BEZPODSTAWNYCH ZARZUTACH, Z KTÓRYCH OCZYŚCIŁ GO SĄD. MEDIA POWTARZAJĄ TE SŁOWA JAK MANTRĘ. W TLE, JAK ZWYKLE W TAKICH OKAZJACH, POJAWIAJĄ SIĘ ZBRODNIARZE Z WSI. PRAGNĘ SIĘ WOBEC TEGO ODNIEŚĆ DO TYCH ZARZUTÓW, JAKO BYŁY SZEF WSI W LATACH 1997-2001. JUŻ W 1999 r. OTRZYMAŁEM MELDUNEK, ŻE W OTOCZENIU WICEMINISTRA FUNKCJONUJĄ OSOBY, KTÓRE, MIMO BRAKU DOPUSZCZENIA, DYSPONUJĄ DOKUMENTAMI Z KLAUZULĄ NIEJAWNOŚCI. USTAWA O OCHRONIE INFORMACJI NIEJAWNYCH DAWAŁA MI, OBOK SZEFA UOP, UPRAWNIENIA KRAJOWEJ WŁADZY BEZPIECZEŃSTWA. NAKŁADAŁA JEDNAK I OBOWIĄZKI. TAKIM WŁAŚNIE, „PSIM OBOWIĄZKIEM" BYŁO ZAREAGOWANIE NA SYTUACJĘ OPISANĄ W MELDUNKU. NIE NALEŻĘ DO LUDZI PODEJMUJĄCYCH POCHOPNE DECYZJE. PRZYĄŁEM, ŻE SPRAWA WYNIKA Z BRAKU DOSTATECZNEJ WIEDZY LUB WPROWADZENIA SZEREMIETIEWA W BŁĄD PRZEZ PODWŁADNYCH. POLECIŁEM, WIĘC WYJAŚNIĆ JĄ Z BEZPOŚREDNIO ZAINTERESOWANYM. W TYM CELU ODBYŁ Z NIM ROZMOWĘ MÓJ ZASTĘPCA. PRZEDSTAWIŁ MU WIEDZĘ, STAN PRAWNY I KONSEKWENCJE, JAKIE GROŻĄ W WYPADKU UTRZYMYWANIA SIĘ TAKIEJ SYTUACJI. SPOTKAŁ SIĘ JEDNAK Z BRAKIEM ZROZUMIENIA ZE STRONY SZEREMIETIEWA, A NAWET NONSZALANCJĄ I LEKCEWAŻENIEM SPRAWY. MIELIŚMY JEDNAK NADZIEJĘ, ŻE PRZYNAJMNIEJ W ORGANIZACJI SWOJEJ PRACY DOKONA WYMAGANYCH KOREKT. NIESTETY, KOLEJNE MELDUNKI ŚWIADCZYŁY O KOMPLETNYM "OLANIU" NASZYCH ZASTRZEŻEŃ. NIE CHCĄC WSZCZYNAĆ AWANTUR UDAŁEM SIĘ OSOBIŚCIE, W TOWARZYSTWIE OFICERA ODPOWIEDZIALNEGO ZA REALIZACJĘ PRZEPISÓW WYNIKAJĄCYCH Z USTAWY O OCHRONIE INFORMACJI NIEJAWNYCH, DO SZEREMIETIEWA I PRÓBOWAŁEM JESZCZE RAZ PRZEMÓWIĆ MU DO ROZSĄDKU. DZIAŁANIA TE OKAZAŁY SIĘ RÓWNIE NIESKUTECZNE. SZEREMIETIEW NIE POZOSTAWIŁ MI WYBORU. JAKO KRAJOWA WŁADZA BEZPIECZEŃSTWA NIE TYLKO MOGŁEM, ALE MIAŁEM OBOWIĄZEK ZAREAGOWANIA. NIE MUSIAŁEM PRZY TYM CZEKAĆ NA CZYJEKOLWIEK POLECENIE, CZY WYTYCZNE. NAKAZAŁEM WSZCZĘCIE POSTĘPOWANIA WYJAŚNIAJĄCEGO. O ROZPOCZĘCIU PROCEDURY POINFORMOWAŁEM LOJALNIE PRZEŁOŻONEGO, MIN. ONYSZKIEWICZA. WIEDZIAŁ O NIEJ RÓWNIEŻ MIN. PAŁUBICKI. OBYDWAJ APROBOWALI TE CZYNNOŚCI. Z CHWILĄ ZMIANY MINISTRA, WIEDZĘ TĘ ZYSKAŁ RÓWNIEŻ BRONISŁAW KOMOROWSKI. PO ZEBRANIU LICZNYCH DOWODÓW I UPEWNIENIU SIĘ, ŻE PRECEDER TRWA, NIE SKUTKUJĄ ŻADNE Z NASZEJ STRONY CZYNIONE ZABIEGI, ZDECYDOWAŁEM SPRAWĘ PRZEKAZAĆ PROKURATURZE. PRZYPOMNĘ, ŻE WSI NIE MIAŁO UPRAWNIEŃ PROCESOWYCH, STĄD PROKURATURA PRZEKAZAŁA CZYNNOŚCI ŚLEDCZE UOP. FINAŁ BYŁ TYLE GŁOŚNY, CO SPEKTAKULARNY. ZANIM DO NIEGO DOSZŁO, KILKAKROTNIE PRÓBOWAŁEM, PRZY RÓŻNYCH OKAZJACH, /OSTATNI RAZ POD KONIEC MAJA 2001r / PRZEKONAĆ SZEREMIETIEWA, ABY DLA WŁASNEGO DOBRA POZBYŁ SIĘ LUDZI ŁAMIĄCYCH PRAWO. BEZ SKUTKU. O ILE NIE DZIWIĄ MNIE WYPOWIEDZI SZEREMIETIEWA, TO REAKCJA NA NIE MEDIÓW JEST DLA MNIE ZADZIWIAJĄCA. INWIGILACJA, NISZCZENIE NIEWINNEGO POLITYKA, TENDENCYJNE, POLITYCZNIE MOTYWOWANE OSKARŻENIA, Z KTÓRYCH SĄD GO OCZYŚCIŁ, Z TŁEM PEŁNYM ZBRODNIARZY Z WSI, KIEROWANYCH PRZEZ MIN. KOMOROWSKIEGO, TO JAK FABUŁA POWIEŚCI LUDLUMA I TAK SAMO PRAWDZIWA. Z POSIADANEJ PRZEZE MNIE WIEDZY WYNIKA, ŻE Z PIĘCIU ZARZUTÓW /JEDEN Z NICH MIAŁ ZWIĄZEK Z PROWADZONĄ PRZEZ WSI SPRAWĄ/ DWA UMORZONO Z POWODU PRZEDAWNIENIA /A WIĘC NIE OCZYSZCZENIE/, Z JEDNEGO RZECZYWIŚCIE OCZYSZCZONO, CZWARTY, JEŚLI SIĘ NIE MYLĘ, CZEKA JESZCZE NA OSTATECZNE ROZSTRZYGNIĘCIE. PIĄTY, TEN ZE SPRAWY WSI ZAKOŃCZYŁ SIĘ UZNANIEM SZEREMIETIEWA WINNYM I SĄD WYZNACZYŁ KARĘ W POSTACI GRZYWNY /3000 ZŁ/, A WIĘC JEST WINA I JEST WYROK W PROCESIE KARNYM. DRUGI OSKARŻONY OTRZYMAŁ KARĘ 2,5 ROKU ARESZTU. JEŻELI PAN SZEREMIETIEW UZNA, ŻE TO JA NARUSZYŁEM JEGO DOBRA OSOBISTE, TO CHĘTNIE SPOTKAM SIĘ Z NIM W SĄDZIE /TAK JAK WIELOKROTNIE ZAPOWIADAŁ/, BO TAM JEST MIEJSCE DO WYJAŚNIANIA SWOICH RACJI.

GEN. BRYG. TADEUSZ RUSAK niedziela, 07 marca 2010

http://stowarzyszeniesowa.pl/index.php/publikacje/internet/

Z wyznania byłego szefa WSI wynika, że broniąc Komorowskiego odegrał rolę z dowcipu. Na balu u cara obecny tam generał zawołał: orkiestra stop, tiszyna, grafinia puściła bąka, no ja dżentelmen, biorę to na siebie. Generał Rusak bierze, więc wszystko na siebie jednak przy okazji – jak mawia Janusz Korwin-Mikke – „rżnie głupa” udając, że nie wie, co zrobił. Tymczasem w uzasadnieniu do prawomocnego wyroku uniewinniającego mnie 8 listopada 2010 z zarzutu złamania ustawy o ochronie tajemnicy i zwalniającym z grzywny czytam, że za ochronę tajemnicy w MON nie odpowiadał „niejaki” Szeremietiew, ale minister Komorowski i miał o to przede wszystkim dbać bezpośredni podwładny ministra, szef WSI, czyli Rusak właśnie. Skorzystam, więc chyba z tej oferty:, „JEŻELI PAN SZEREMIETIEW UZNA, ŻE TO JA NARUSZYŁEM JEGO DOBRA OSOBISTE, TO CHĘTNIE SPOTKAM SIĘ Z NIM W SĄDZIE”. Spotkam się, więc z nim „niechętnie” w sądzie jak tylko ustalę jaki jest adres tego sowiego generała, na który będzie można wysłać pozew. A sowi moderator o pseudonimie „Krzych” dodał komentarz do tekstu Rusaka: „Jak widzicie Panowie, (czemu nie Towarzysze) można zabrać pozytywny głos, pomimo wcześniejszych animozji.” (Rusak jak szef służb zwalniał oficerów z poprzedniego kierownictwa i był przez nich znienawidzony.) Ale to już nie ma znaczenia, bowiem: „Walczymy wspólnie o nasze dobre imię i w takiej jedności siła.” Tow. „Krzych” dodaje, że w dziele obrony tej czci WSI-owej: „powyższy przykład gen. Rusaka, jest tym promykiem w tunelu”. Dodam jeszcze, że przygotowaniem do wystąpienia był wcześniejszy tekst gen. Rusaka (19 lutego 2010) pod porywającym tytułem „Wassermann łże jak...Wassermann”.

PS. Pewien znany autor ciekawych tekstów o ciemnych sprawkach komuszego plemienia był łaskaw poinformować (salon24), że moje nazwisko pojawia się w podejrzanym towarzystwie osobników z WSI. Poczułem się niczym ów Iwan zamieszany w kradzież roweru. Rower skradziono Iwanowi. Opowiadano jednak, że nie wiadomo jak tam było; Iwanowi ukradli, czy Iwan ukradł. Jedno było pewne – Iwan był zamieszany w kradzież roweru. Prawda, zamieszany był. Rok 1999. Jestem na konferencji zorganizowanej przez WSI. Meldunek składa zastępca szefa WSI ds. kontrwywiadu płk Kazimierz Mochol (odwrócony tyłem), który wkrótce będzie kierował zespołem zbierającym „wiedzę” na mój temat. W drzwiach na pierwszym planie stoi szef SG WP gen. Henryk Szumski. Za nim po lewej stronie szef WSI gen. Tadeusz Rusak, a po prawej zastępca szefa BBN Marek Dukaczewski. Na sali oficerowie WSI w dużej liczbie. A ja w środku – bez wątpienia w środku tego WSI. Romuald Szeremietiew

Co nam wolno śpiewać? Słuchając przemówienia prezydenta Bronisława Komorowskiego w święto narodowe 3 Maja, można było odnieść wrażenie, że mówi o naszych czasach, nawet, kiedy opowiada o wydarzeniach sprzed 220 lat. Takie historyczne skróty myślowe to wyjątkowa umiejętność, no, ale prezydent jest przecież historykiem z wykształcenia. A więc dawniej i dzisiaj byli Polacy, którzy kochali Ojczyznę i chcieli ją "modernizować", oraz byli i są tacy Polacy, którzy temu "nowoczesnemu myśleniu" się przeciwstawiają. Mądrzy Polacy, prawdziwi patrioci, uchwalili Konstytucję 3 Maja, a ci źli i głupi, którzy nie chcieli państwa "nowoczesnego", przy wsparciu "wroga zewnętrznego" doprowadzili Rzeczpospolitą do zguby. O tym, że patriotą, a potem największym śmiertelnym wrogiem Polski okazał się skorumpowany król Stanisław August Poniatowski i jego Familia, król, którego kandydaturę na monarchę zatwierdziła wcześniej Rosja, o tym, że ówczesna Polska była nieustannie rozgrywana przez Rosję i Prusy, o tym, że przed uchwaleniem Konstytucji 3 Maja i po jej obaleniu Polska nic już w Europie nie znaczyła, można sobie przeczytać w historycznych książkach, a nawet w Wikipedii. Słabość tamtej Polski nie polegała tylko na tym, że ustrój państwa był zły w kontekście naszej sytuacji politycznej (liberum veto, tron elekcyjny, przywileje dla szlachty i mieszczan), ale i na tym, że państwa sąsiednie reprezentowały systemy despotyczne i zaborcze. Przyszli zaborcy robili wszystko, aby te nasze ówczesne zdobycze, o których dziś moglibyśmy powiedzieć "demokratyczne", nie zostały zniesione do czasu likwidacji całej Rzeczypospolitej. Mieliśmy w epoce stanisławowskiej, jak i dużo wcześniej, system władzy, który stanowił wyzwanie dla absolutyzmu Prus i Rosji. Polska wolność stanowiła dla nich zagrożenie i na nic zdały się nasze próby wiązania się raz z Prusami przeciwko Rosji, raz z Rosją przeciwko Prusom. Nasi sąsiedzi uważali Polskę za niebezpieczną, gdyż zbyt wielu obywateli Rzeczypospolitej miało wpływ na własne państwo, w tym na własnego monarchę, stanowienie prawa, a więc i na wolności religijne. Masz własną stronę, blog czy serwis... Uchwalenie Konstytucji 3 Maja było jeszcze jednym narodowym zrywem w celu ratowania kraju przed obcymi wpływami oraz zdrajcami Ojczyzny, ale wyrok dziejowy na Polskę zapadł już dużo wcześniej. Wiedziała o tym Rosja, zezwalając na zwołanie Sejmu Czteroletniego, który doprowadził do uchwalenia Konstytucji 3 Maja, wiedziały o tym Prusy - ówczesny sprzymierzeniec Polski w walce z rosyjskim panowaniem, uznając obowiązywanie Konstytucji. Ale już wkrótce oba te kraje wspólnie, w 1793 roku, dokonują II rozbioru Polski, a za dwa lata całkowitej likwidacji Rzeczypospolitej. Do naszej pięknej narodowej tradycji należy świętowanie uchwalenia Konstytucji 3 Maja, w której widzimy odwagę i determinację ówczesnych Polaków w ratowaniu kraju i poszerzaniu wolności obywatelskich (demokratycznych). Jesteśmy dumni z tego, że ta Konstytucja, ze względu na jej polityczny ustrój, stawia nas w świecie na drugim miejscu po Stanach Zjednoczonych. Łącząc z taką łatwością historię dawną ze współczesnością, prezydent Bronisław Komorowski wyraził swój żal z faktu, że Polacy znowu śpiewają, jak w czasach zaborów i za "komuny", "Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie", zamiast "pobłogosław, Panie", że te słowa "śpiewane są przeciwko wolnej przecież Polsce". Z tym trudno się jednak zgodzić. Te słowa nie wyrażają przecież sprzeciwu wobec wolnej Polski, ale raczej tęsknotę za pełną wolnością, której ich zdaniem wciąż w naszym kraju nie ma. Jest oczywiste, że wolni Polacy mają prawo śpiewać to, co chcą, i tak, jak czują. Poza tym, kiedy już śpiewają tak a nie inaczej, to widocznie mają ku temu jakiś ważny powód. Widocznie jest wśród tych ludzi oczekiwanie na taką wolność, w której możliwe jest poznanie i mówienie prawdy, w tym prawdy o tragedii smoleńskiej. Wolni Polacy mają też prawo składać znicze i kwiaty tam, gdzie uważają to za stosowne. Nie jest to wymierzone przeciwko wolnej Polsce, to przejaw wolnej Polski. Prezydent wszystkich Polaków powinien starać się poznać motywy zachowania tych swoich rodaków, którzy w dzień narodowego święta nie podzielają tak bezgranicznego uczucia radości, jakie wyrażał w swoim przemówieniu Bronisław Komorowski. Nawoływania do radości (aż siedem razy pada to słowo w prezydenckim przemówieniu) i cieszenia się z Konstytucji ledwie rok po największej polskiej tragedii po II wojnie światowej jest po prostu nietaktem. Mamy się cieszyć z Konstytucji sprzed 220 lat, a odmawia nam się prawa do wiedzy o tym, co stało się z prezydentem Lechem Kaczyńskim, (którego Bronisław Komorowski uparcie nazywa swoim "poprzednikiem"). Mamy się radować z wydarzenia, które było niegdyś ważne w walce Polaków o wolność i własne państwo, a zarazem nie wolno zadawać pytań o wydarzenie sprzed roku. Prezydenckie nawoływanie do tego, by "radość i nadzieja 3 Maja trwała w nas przez cały rok", brzmi po prostu sztucznie. Być może będą wśród nas ludzie, którzy już zawsze będą smutni, gdy przypomną sobie o Smoleńsku. I ci właśnie ludzie także mają prawo do używania naszych polskich symboli, gdy domagają się prawdy na temat katastrofy. Ich postawa nie może nikogo ranić, chyba, że tych, którzy prawdę ukrywają. Historia uczy nas, że musimy być bardzo czujni, gdy chodzi o nasze bezpieczeństwo, a dla wielu Polaków wydaje się ono dziś zagrożone. Niewyjaśniona katastrofa w Rosji, zbliżenie rosyjsko-niemieckie, a równocześnie słabe i źle zorganizowane państwo polskie, z nieliczącą się armią, wyprzedanym majątkiem narodowym, zlikwidowanym przemysłem, faktycznie osamotnione w Europie, no chyba, że ktoś całą nadzieję pokłada w Unii Europejskiej i NATO. Wojciech Reszczyński

Budżetowa ściema

1. Wczoraj wieczorem ministrowie rządu Tuska spotkali się na nieformalnym posiedzeniu rządu, aby debatować o projekcie budżetu na 2012 rok i o oszczędnościach, jakie każdy z nich ma zaproponować, aby deficyt budżetowy nie przekroczył 35 mld zł. Dzisiaj ten projekt budżetu ma przyjąć Rada Ministrów, a Premier Tusk i jego główny księgowy Minister Rostowski na konferencji prasowej poinformują opinie publiczną jak to dzielnie walczyli z ministrami, którzy chcieli szastać publicznym groszem. Dlaczego Premier Tusk chce zaprezentować te igrzyska opinii publicznej blisko 6 miesięcy wcześniej niż powinny się one odbyć(rząd ma obowiązek dostarczenia projektu budżetu na następny rok do Sejmu do 30 września roku poprzedzającego rok budżetowy)? Przytacza on dwa argumenty. Pierwszy to ochrona debaty budżetowej przed kampanią wyborczą. Drugi to konieczność skupienia się na Prezydencji w Unii Europejskiej i w związku z tym brak czasu na prowadzenie w tym samym czasie procedury budżetowej.

2.Szanowni Państwo, ta argumentacja to mówiąc językiem młodzieżowym typowa ściema, zaproponowana zapewne Premierowi Tuskowi przez liczne grono jego specjalistów od PR-u. Jeżeli chodzi o pierwszy argument to przecież od z górą już 20 lat na jesieni w naszym kraju odbywają się wybory parlamentarne i co 4 lata (czasami w przypadku wyborów przedterminowych częściej) używając terminologii Tuska, przygotowywanie i uchwalanie budżetu wpisuje się w logikę wyborczą. Przez tyle lat kolejne rządy przez to przechodziły i jakoś dawały sobie z tym radę. Drugi argument jest równie niepoważny jak pierwszy. Jeżeli w jednym tygodniu Rada Ministrów przyjmuje założenia do projektu budżetu, a 2 tygodnie później ministrowie spotykają się na nieformalnym spotkaniu w sprawie limitów wydatków i następnego dnia Rada Ministrów przyjmuje projekt budżetu, to procedura budżetowa raptem trwała 3 tygodnie. Twierdzenie, że nie można jej było przeprowadzić we wrześniu ze względu na przewodnictwo Polski w UE, urąga inteligencji Polaków.

3. Dlaczego więc Premier za namową PR-owców zdecydował się w tej sprawie tak ściemniać?. Dlatego, że ani teraz ani we wrześniu nie można pokazać prawdziwego projektu budżetu, jaki trzeba by przyjąć aby sprostać oczekiwaniom Komisji Europejskiej czyli z deficytem sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB. Bo z takim budżetem na pewno przegrało by się jesienne wybory parlamentarne. Trzeba Polakom przedstawić budżet, o którym zapewne Premier powie dzisiaj, że jest trudny, że wymuszał na ministrach oszczędności do tego stopnia, że niektóre szefowe resortów płakały, ale się nie ugiął i dzięki temu mamy budżet odpowiedzialny, bo z mniejszym niż do tej pory deficytem budżetowym, a to z kolei pozwoli na zmniejszanie deficytu całego sektora finansów publicznych. To wszystko jednak to teatr, bo tak naprawdę realizowana jest operacja zmniejszenia deficytu sektora finansów publicznych z 8 % PKB na koniec 2010 roku do poniżej 3% PKB na koniec 2012 roku, do czego rząd Tuska zobowiązał się w zmodyfikowanym programie konwergencji wysłanym do Brukseli na wiosnę tego roku. Ta redukcja deficytu o przynajmniej 5% PKB to jego zmniejszenie przynajmniej o 75 mld zł w ciągu 1,5 roku i w tej sprawie podjęte zostały i przeprowadzone przez Parlament tylko 3decyzje. Jedna to zmniejszenie składki przekazywanej do OFE, co powinno do końca roku 2012 przynieść zmniejszenie wydatków budżetowych o 1,2% PKB, druga to przyjęcie reguły wydatkowej (cięcia wydatków w resortach) o kolejne 1,1% PKB i trzecia to podwyższenie stawek podatku VAT i dodatkowe dochody z tego tytułu w wysokości 0,4% PKB. Razem daje to 2,7% PKB i niestety prawie drugie tyle oszczędności i dodatkowych dochodów, a więc przynajmniej 40 mld zł trzeba szukać w budżecie i w ustawach okołobudżetowych w roku 2012. Budżet na 2012 przedstawiony dzisiaj przez rząd oczywiście takich propozycji nie zawiera, bo żeby taką kwotę znaleźć, rząd musiałby zabrać pozostałą część składki odprowadzanej do OFE, wprowadzić jeszcze dodatkowe ciecia wydatków resortach (poza regułą wydatkową) i po raz kolejny podnieść stawki VAT, ale to pewnie dało by tylko połowę potrzebnych oszczędności. Co jeszcze, więc wchodzi w grę i czego się nie ujawnia rząd, np. przejściowe obniżenie płac w sferze budżetowej oraz emerytur i rent, ograniczenie wydatków samorządowych, zamrożenie progów podatkowych, a być może i likwidacja ulgi na dzieci i ulgi internetowej. Czy z takimi propozycjami budżetowymi dało by się wygrać wybory? Absolutnie nie.. Na razie, więc uchwalimy budżet, który nie przyniesie nam strat w elektoracie, ale jak już wygramy wybory i stworzymy nowy rząd to wtedy was urządzimy. Przyniesiemy do Sejmu prawdziwy budżet, a za nasze dotychczasowe rządy zapłacą pracownicy sfery budżetowej, emeryci i renciści i wszyscy o niewysokim poziomie dochodów po stawki VAT trzeba będzie podnieść do maksymalnej 25% wysokości. Zbigniew Kuźmiuk

Dwa dni Platformy Z ostatnich wypowiedzi prezydenckich ministrów wynika, że październikowe wybory parlamentarne najpewniej będą trwały dwa dni. Taką możliwość daje prezydentowi uchwalony niedawno kodeks wyborczy. Wprawdzie niektórzy konstytucjonaliści mają wątpliwości, czy taki zapis nie kłóci się z ustawą zasadniczą, która mówi o jednym, wolnym od pracy dniu wyborów, ale nawet gdyby tak było, to nic nie wskazuje, by Trybunał Konstytucyjny zdążył do października rozstrzygnąć ten problem. Za dwudniowym głosowaniem przemawiają doświadczenia obozu politycznego, z którym związany jest Bronisław Komorowski. Przecież referendum nad przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej w 2003 r. powiodło się euroentuzjastom właśnie, dlatego, że trwało dwa dni, dzięki czemu frekwencja przekroczyła wymagany próg 50 proc. Oczywiście gdyby tego progu nie przekroczono, Polska pewnie i tak jakimś sposobem znalazłaby się w Unii, ale zwolennicy Brukseli nie mieliby koronnego argumentu w postaci „woli narodu”. Jeszcze istotniejszym doświadczeniem były ostatnie wybory parlamentarne w 2007 r. Warto przypomnieć, że ogłoszenie pierwszych sondaży powyborczych przesunęło się wówczas o dwie godziny, gdyż w niektórych komisjach (zwłaszcza na warszawskim Ursynowie – w sztandarowej dzielnicy „wykształciuchów”) było tak wielu chętnych do oddania głosu, że trzeba było dowozić dodatkowe karty. Był to głównie efekt „społecznej kampanii” pod pozornie apolitycznym hasłem: „Zmień kraj. Idź na wybory”. Pozornie, – bo samo wezwanie do „zmiany kraju” wymierzone było w ówczesny rząd PiS i miało na celu mobilizację elektoratu niechętnego tej partii. Nic dziwnego, że tę „społeczną kampanię” zainicjowały takie organizacje, jak Fundacja Batorego, Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza czy Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych „Lewiatan” Henryki Bochniarz, a propagujące ją reklamy bezpłatnie ukazywały się w największych telewizjach, radiach i gazetach. Organizatorzy stwierdzili potem, że ich kampania zachęciła do udziału w wyborach ponad 20 proc. głosujących, a zatem sporą część z 9-procentowej przewagi, jaką Platforma Obywatelska pokonała PiS. Od tego momentu stało się jasne, że im wyższa frekwencja, tym większe szanse na kolejne zwycięstwa PO. PiS ma, bowiem wyborców bardziej świadomych, wiernych i zwykle chodzących do urn, natomiast Platforma może im przeciwstawić jedynie „pospolite ruszenie” ludzi niemających pojęcia o polityce, za to łatwo dających się manipulować poprzez „straszenie PiS-em”. Takich ludzi można zmobilizować z jednej strony poprzez kampanie typu „Zmień kraj. Idź na wybory”, (choć teraz hasło będzie inne, bo przecież nie o zmianę, lecz o kontynuację tym razem chodzi…), a z drugiej – przez dwudniowe głosowanie. Jeśli bowiem przez całą sobotę i niedzielę będzie się tłukło im do głów, że „trzeba głosować”, to duża część tych, na co dzień zupełnie apolitycznych obywateli w końcu pójdzie i zagłosuje – oczywiście „tak jak trzeba”. Nie trzeba chyba wspominać, że dwudniowe głosowanie to większa możliwość rozmaitych fałszerstw i oszustw wyborczych. Przykład wałbrzyski najlepiej pokazuje, jakie „standardy” obowiązują w lokalnych strukturach partii rządzącej (pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie we wszystkich…). Jeśli dodać do tego inne zmiany uchwalone niedawno przez Sejm – obcięcie subwencji dla partii politycznych, zakaz spotów i billboardów wyborczych – a także przejęcie mediów publicznych przez układ PO-PSL-SLD, to najbliższa kampania będzie dla PiS niezwykle trudnym wyzwaniem. Paweł Siergiejczyk

Jachowicz o kulisach dziennikarstwa śledczego. Mocna ocena: "Dziennikarzom zalewają oczy sława, rozgłos i pieniądze". Na portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich niezwykle szczery wywiad, jakiego red. Jerzy Jachowicz udzielił dziennikarzowi tego portalu poświęconego mediom red. Markowi Palczewskiemu. Najciekawsza w rozmowie jest dokonana przez Jerzego Jachowicza, cenionego dziennikarza śledczego i publicystę, ocena najgłośniejszych spraw medialnych ostatnich lat. Nie wypada ona, delikatnie mówiąc, pochlebnie dla dziennikarzy. Odsłania natomiast ciemniejszą stronę materiałów śledczych.

Co mówi Jachowicz? O artykule "Gazety Wyborczej" pt. "Przychodzi Rywin do Michnika": Dla mnie pierwszym klasycznym przykładem upadku dziennikarstwa śledczego jest afera Rywina, kiedy sama „Gazeta Wyborcza" piórem Pawła Smoleńskiego w grudniu 2002 roku pisze tekst „Przyszedł Rywin do Michnika" i podaje go, jako materiał śledczy, co jest oczywistą nieprawdą, bo jest on oparty na jednostronnej relacji jednej osoby i nie spełnia kryteriów dziennikarstwa śledczego.

O tekście "Gazety Wyborczej" na temat gangu w komendzie głównej policji ("Wyborcza" za ten tekst po kilku dniach przeprosiła): Znam przypadki, kiedy dziennikarze nie sprawdzili czy informacje uzyskane od informatorów są prawdziwe i doznali upadku. Takim przykładem jest artykuł o komendzie głównej policji - Tomka Patory i Marcina Stelmasiaka, kiedy nadziali się na informatora, który wygrywał własny interes. A ponieważ był on do tej pory przez nich wykorzystywany i nigdy nie podał im fałszywych informacji – i na tej podstawie publikowali oryginalne, ciekawe teksty - to mu uwierzyli, ale okazało się, że on ich po prostu nadział na sztych, rozpruwając im właściwie brzuchy.

O materiałach prasowych, które odsłoniły tzw. aferę hazardową: Tu z całą pewnością służby dostarczyły dziennikarzowi stenogramów rozmów. Nie było tak, że dziennikarz wiedział wcześniej o kontaktach Zbigniewa Chlebowskiego, Mirosława Drzewieckiego i Marcina Rosoła z królem hazardu, Ryszardem Sobiesiakiem. Sam materiał wskazuje na to, że dziennikarz przedstawił tak naprawdę efekt działalności CBA. Ale dobrze się stało, że do ujawnienia afery wykorzystano media. To był tak zwany klasyczny przeciek kontrolowany do mediów, a nastąpił, dlatego, że istniała obawa, że sprawa zostanie całkowicie ukryta przez ekipę rządzącą.

O tekstach na temat Romualda Szeremietiewa, które doprowadziły do jego dymisji z funkcji wiceszefa MON za czasów rządu Jerzego Buzka: Dziennikarze zdając sobie sprawę, że mogą być manipulowani przez jakieś grupy interesu, godzą się na to i reprezentują ten interes uderzając w konkretną osobę. Co by nie powiedzieć taki był materiał, – choć to było dobre dziennikarskie śledztwo - Anny Marszałek i Bertolda Kittla o tzw. aferze Szeremietiewa. Z całą pewnością chodziło o jakieś wewnętrzne rozgrywki w wojsku, o wielkie pieniądze jakiegoś lobby w armii związanego ze służbami. W przetargach wojskowych na broń, na sprzęt pancerny, itd. chodzi zawsze o wielkie pieniądze dla wszystkich uczestników takich transakcji. I jeżeli znalazł się jakiś wariat, który chciał nadać tym procedurom charakter laboratoryjnie czysty i każdą najdrobniejszą śrubkę kupowaną dla wojska i każdą transakcję chciał sprawdzać pod mikroskopem, to taki człowiek dla interesów tych grup był niebezpieczny. Jachowicz krytycznie ocenia kondycję dziennikarstwa śledczego, dużą część winy przerzucając jednak na redakcje prasowe, które nie chcą finansować kosztownych i długotrwałych dochodzeń. Ale nie tylko. Bo dziennikarzom zalewają oczy sława, rozgłos i pieniądze. Nie jest tak, ze dziennikarze publikują teksty, o których wiedzą od początku, że są fałszywe. Takich dziennikarzy nie ma, ale zdarza się od czasu do czasu, że dla osiągnięcia tych dwóch celów nie wszystko rzetelnie i dokładnie sprawdzą. I dalej: Z drugiej strony stres polega również na tym, że na dziennikarza działają dwa bodźce: potrzeba prestiżu zawodowego i potrzeba sukcesu finansowego. Kiedy materiał jest udany, to rośnie prestiż dziennikarza. Jeżeli tego nie ma, to dziennikarz ma poczucie przegranej. I jeżeli to trwa latami, to wymaga ogromnej odporności psychicznej, żeby te wszystkie naciski i stresy wytrzymać. Ponadto dziennikarz podlega presji odpowiedzialności, dlatego że większość materiałów śledczych ma ogromną siłę przebicia - jest takim ciosem wymierzonym w indywidualnego człowieka, i tu nie może być żadnych pomyłek. Jerzy Jachowicz podkreśla jednak, że nawet samo ujawnienie stenogramów np. tajnych służb, ma sens i przynosi korzyść opinii publicznej: Nie ma często nic bardziej porażającego, tak mocnego w demaskowaniu naruszeń moralnych, deprawacji, czy korupcji, jak stenogramy rozmów. Ponadto mają one swoją egzotykę ze względu na język, jakim ci ludzie rozmawiają. Proszę zauważyć, że te tajne nagrania ujawniają rzecz niebywałą, mianowicie prymitywizm wszystkich rozmówców, bez względu na to, jakie stanowisko w państwie zajmują. Tak jest w słynnych rozmowach Aleksandra Gudzowatego z Adamem Michnikiem, z Józefem Oleksym, tak jest w rozmowach w tzw. aferze gruntowej, prowadzonych przez byłego szefa MSW Janusza Kaczmarka, szefa CBŚ, pana Jarosława Marca, i wreszcie komendanta głównego policji, pana Konrada Kornatowskiego. Przecież same te nagrania są już dowodem ich całkowitej degrengolady. wu-ka, źródło: sdp.pl

Potrzeba zbiorowej mobilizacji Aby Polacy mogli być nowocześni, muszą chcieć być Polakami – nie w sensie etnicznym czy folklorystycznym, ale w sensie przynależności do narodu politycznego, który chce być niezależny, wolny, samorządny i silny – pisze filozof społeczny

Modernizacja – bardzo dobra rzecz Po 21 latach niepodległości Polski okazało się, że dystans w stosunku do najbogatszych krajów Europy nieco się zmniejszył, ale nadal pozostał ogromny – w rzeczywistości jest na pewno większy, niż to pokazują statystyki. Dlatego dzisiaj zewsząd pada magiczne słowo „modernizacja", które niepostrzeżenie zastąpiło „transformację" królującą w latach 90. Nie przypadkiem, gdyż ta wprawdzie została podobno zakończona, ale epifania nowoczesności, dobrobytu, „Zachodu nad Wisłą" wciąż każe na siebie czekać. Musimy, więc zacząć „modernizację", by wreszcie nastąpiła. A potem może hyper- czy postmodernizację... Ci, którzy tak chętnie dzisiaj mówią o modernizacji, rzadko wyjaśniają, na czym zmiana miałaby polegać i w jakich dokonywać się wymiarach, jak te wymiary powiązane są ze sobą itd. Można pod tym pojęciem rozumieć bardzo różne rzeczy. (Niektórzy np. sądzą, że naśladowanie najjaskrawszych przejawów „zachodniej" popkultury prowadzi prostą drogą ku nowoczesności. Niestety, nic nie potwierdza przekonania, by „parady miłości" przyczyniały się np. do rozwoju najnowocześniejszych technologii lub lepszego sądownictwa). Wiadomo jednak, że modernizacja to bardzo dobra rzecz. I na pewno by się udała, gdyby nie znaleźli się tacy, którzy starają się ją zahamować lub powstrzymać i gdyby nie obiektywne przeszkody – powodzie, susze, śnieżyce, kryzys światowy itd. W „dramacie modernizacyjnym" zawsze występują ci sami aktorzy, choć różne noszą stroje – światłe, odpowiedzialne, kierujące się tylko dobrem ogólnym elity; bierny, ciemny, oporny lud; wrogowie postępu „reakcjoniści", „szkodnicy", którzy niweczą jedność itd., oraz stały motyw – ewidentny telos wzór i cel modernizacji, widziany przez elity i wcielany, a ignorowany przez lud i zwalczany przez „reakcję". Na drugim zaś planie występują zewnętrzni sojusznicy rodzimych sił postępu, posługujący się różnymi środkami bodźcami pro modernizacyjnymi, wspierającymi usiłowania światłej elity – od kolby, jak ów sowiecki żołnierz ze słynnego listu Krońskiego do Miłosza, do funduszy strukturalnych i wsparcia medialnego. Ale to właśnie taki sposób myślenia, tak „wschodnioeuropejski", powodował, że realna „modernizacja" się nie udawała. Elity okazywały się ograniczone w swojej światłości i najpierw rozsądnie troszczyły się o własny dobrobyt, obiecując, że kiedyś „dyfuzyjnie" rozszerzy się on na inne warstwy. Lud bywał zbyt uparty i niepokorny, więc trzeba go było poskramiać i sztucznie utrzymywać w bierności, „reakcjoniści" często okazywali się bardziej przewidujący i racjonalni niż światłe elity, a ewidentny cel zmieniał się ciągle nie do poznania, oddalał i wymykał, aż się w głowach mąciło. Tak jest dzisiaj w Polsce – indolentny i cyniczny obóz rządzący próbuje utrzymać obywateli w „postpolitycznej" bierności, by zachować władzę i przywileje, imitowanie rzekomego oczywistego wzoru okazuje się nieporozumieniem i osłabia Polskę, a rzekomi reakcjoniści to ci, którzy myśląc o rozwoju gospodarczym i cywilizacyjnym, nie chcą zapominać, że ma on służyć Polakom i Polsce, a nie odwrotnie.

Dwa traumatyczne przeżycia Można rzec, że znajdujemy się w tym samym miejscu, co zawsze – w pościgu za bogatymi, za tak zwanym Zachodem. Jak wiadomo, nowoczesna tożsamość Polaków ukształtowała się pod wpływem dwóch traumatycznych doświadczeń: utraty niepodległości pod koniec XVIII wieku i ponownie w latach 1939 – 1989 oraz zacofania cywilizacyjnego i wynikającego z niego poczucia upokorzenia. I jeśli w walce o niepodległość dwukrotnie – w latach 1918 i 1989 – udało nam się odnieść sukces (także dzięki sprzyjającym okolicznościom), to, jeśli chodzi o zacofanie – wbrew dawnej i dzisiejszej propagandzie – sukces ciągle jest jeszcze przed nami. W klasycznej polskiej narracji przyjmowano, że niedostosowanie do przemian cywilizacyjnych w Europie oraz zwycięstwo prywaty nad cnotami publicznymi doprowadziło do upadku Rzeczypospolitej, a utrata niepodległości przyczyniała się do pogłębiającego się zacofania. W tych ramach spierano się o to, na jakim celu trzeba się najpierw skoncentrować – odzyskaniu niepodległości czy na rozwoju gospodarczym i społecznym w istniejących realiach politycznych, – jaką wybrać strategię, jakie metody zastosować. Głosy, które odrzucały związek tych dwóch celów – np., że odzyskanie niepodległości cofnie lub zatrzyma Polskę w rozwoju lub że rozwój cywilizacyjny musi oznaczać rezygnację z niepodległości – były w polskim dyskursie wyjątkiem. W roku 1918 jeden z celów wydawał się być zrealizowany – a zadaniem stało się uprzątnięcie „odzyskanego śmietnika" pozostawionego przez zaborców. Wzmocnienie było celem zupełnie oczywistym, a rozwój gospodarczy miał służyć jego osiągnięciu. Po 1945 roku wielu Polaków, nawet takich, którzy uchodzili za bardzo światłych, nabrało się na komunizm, jako strategię pokonania zacofania i gotowych było zapłacić za to cenę utraty niepodległości. Doraźne sukcesy i utopijne obietnice znajdowały wyraz w statystykach.

Formą polskiego „nierządu" z XVIII wieku obecnie jest „postpolityka" obozu rządzącego Witold Orłowski przypomniał niedawno te utopijne obietnice („W pogoni za straconym czasem", Warszawa 2010, s. 83): „przeciętnie poziom PKB na jednego mieszkańca w badanych siedmiu krajach [realnego socjalizmu] powinien wzrosnąć z 57 proc. poziomu Europy Zachodniej w roku 1950 do poziomu 113 w roku 1989! (...) w roku 1989 poziom dochodów przeciętnego mieszkańca Czechosłowacji i Rumunii byłby bliski 92 proc. poziomu dochodów przeciętnego Francuza, poziom dochodów przeciętnego mieszkańca ZSRR przewyższałby go o 13 proc., a przeciętny Bułgar miałby dochód o 34 proc. wyższy od dochodu Francuza. Bułgaria byłaby zresztą najwyżej rozwiniętym krajem Europy, z poziomem zamożności wyższym o 10 proc. od Szwajcarii, ze wskaźnikiem PKB na jednego mieszkańca równym wskaźnikowi liczonemu dla USA". Co najciekawsze, w dane te wierzyli wówczas także luminarze polskiej ekonomii. Nie można, więc wykluczyć, że znowu pomylą się w swych optymistycznych prognozach. Zwłaszcza, że następna recepta – neoliberalizm – przestała już uchodzić za cudowną, a do niedawna wręcz jedyną.

Cztery problemy Polskie dylematy modernizacyjne nie były nigdy tylko ograniczone do kwestii zapóźnienia gospodarczego. Z kwestią rozwoju gospodarczego łączyły się cele polityczne – dążenie do odzyskania suwerenności, a w latach 1918 – 1939 jej utrzymania i umacniania, co jednak, jak wiemy, zakończyło się porażką. Modernizacja była, więc rozumiana, jako modernizacja w wymiarze politycznym, – jako modernizacja państwa, w sensie wzmacniania jego siły, w tym przede wszystkim jego siły militarnej, wzmacnianie jego legitymizacji, różnicowania się jego instytucji i włączania coraz szerszych grup obywateli w proces polityczny. Z modernizacją łączyło się także pytanie o tożsamość kulturową. Trauma zapóźnienia sprawiała, że jego przyczynę upatrywano w mentalności Polaków. Jak wiemy, polscy intelektualiści napisali wiele tekstów o przyrodzonej polskiej gnuśności i tępocie, o niezdolności do działania i myślenia. W tych pełnych emfazy, żarliwych – i niepozbawionych dozy słuszności – analizach często zapominano, że zacofanie jest udziałem całego regionu Europy Środkowo-Wschodniej – a nawet całego świata poza północno-zachodnim centrum europejskim. A trudno sądzić, że polskie zacofanie jest skutkiem polskiej kultury mentalności, skoro zacofane były także Węgry, Włochy, Hiszpania itd. Tak, więc te utyskiwania były niezmiernie prowincjonalne – i takie pozostały do dziś. Wiele społeczeństw europejskich znajdowało się w sytuacji podobnej lub jeszcze gorszej, niż Polska. To, że tego nie zauważano wynikało z faktu, że porównywano się z najbardziej rozwiniętymi krajami. Krytykom rodzimej kultury, „charakteru narodowego", ówczesnych „moherów", chodziło przy tym o poprawę, o „modernizującą" reformę polskości, a nie o jej unicestwienie. Pojawiła się jednak także idea ostatecznej modernizacji przez depolonizację. Najradykalniejszym wyrazem tej strategii, z powodzeniem rozwijanej w państwach ościennych, był Generalplan Ost. Wreszcie w dyskursie modernizacyjnym istotną rolę odgrywała sprawa przynależności cywilizacyjnej i geopolitycznego położenia Polski. Polskie elity pro modernizacyjne były wpatrzone w „centrum", w „Zachód" jako wzór i cel przemian. Na progu nowożytności Polska – wraz z całym regionem Europy Środkowo-Wschodniej – znalazła się na obrzeżu najbardziej rozwiniętego regionu świata. Jej zacofanie było, więc mierzone dystansem do niezwykle dynamicznego centrum – „Zachodu". Ale „Zachód", „Europa Zachodnia" to na początku tylko parę krajów (a najpierw tylko Anglia, potem ważniejsza dla Polaków Francja), w których dokonuje się szczególna mutacja cywilizacyjna i kulturowa, wielki start, „taking off". Sprawa unowocześnienia Polski stawiała pytanie o wybór opcji pro- lub antyzachodniej. Wybór „Zachodu", to wybór cywilizacji wyższej, rozwiniętej, nowoczesnej, natomiast wybór „Wschodu" oznaczał najczęściej wybór zacofania. Zazwyczaj panowały dość uproszczone wyobrażenia o „zachodniej cywilizacji" i istocie jej dynamiki. W dodatku w rzeczywistości Polska znajdowała się w sferze wpływów „Wschodu" – przeważająca część jej terytorium stała się częścią imperium rosyjskiego, co zresztą przyczyniło się do rozwoju przemysłu pracującego na rynek rosyjski. Zabór pruski także stał się po 1871 r. „Wschodem" – „wschodnimi" peryferiami Rzeszy. Od 1917 roku jednak także we „Wschodzie", w sowieckim eksperymencie, postrzegano lepszą i wyższą formę nowoczesności i realną szansę na pokonanie polskiego zacofania. PRL została zbudowana na micie wyzwolenia przez Związek Radziecki, a także wyzwolenia z zależności od zachodniego kapitalizmu dzięki socjalizmowi sowieckiego typu.

Strategia III RP Po 1989 r. wydawało się, że pozostaje już tylko jeden problem – zapóźnienia gospodarczego i cywilizacyjnego, który początkowo utożsamiano z demodernizacyjnymi skutkami komunistycznej modernizacji. Szybko jednak powróciły dylematy tożsamościowe. Wykształcone w czasach powojennych elity kulturowe kierowały swój zradykalizowany krytycyzm przeciw tradycyjnemu polskiemu etosowi (początkowo był to warunek przynależności do licencjonowanej przez komunistów elity), potem zaś z coraz większą siłą zwróciły się przeciw komunizmowi, który wydawał się coraz mniej atrakcyjny i coraz bardziej opresyjny. W czasach stanu wojennego relacje odwróciły się w stosunku do lat 50. – głównym wrogiem stał się komunizm. Aby go zwalczyć, sięgnięto po tradycyjny etos, łącznie z katolicyzmem. Po 1989 r., gdy komunizm zniknął, jako system, nastąpiło ponowne odwrócenie – komuniści stali się sojusznikami i nastąpiła szybka utrata sympatii do tradycyjnego polskiego etosu. Nie dekomunizacja stała się głównym celem, lecz przemiana tradycyjnej kultury, jej sekularyzacja, „odromantycznienie" itd. Służyć temu miało selektywne przejęcie wzorów kulturowych z „Zachodu". Dokonano daleko idącej dekonstrukcji klasycznego polskiego dyskursu „pokonywania zacofania", niszcząc przy okazji polską „religię obywatelską". W swych skrajnych wersjach europeizm to nic innego niż nowy, mniej brutalny, wariant modernizacji przez depolonizację. Te modernizacyjne zabiegi wywoływały opór i przez całe ostatnie dwudziestolecie trwała w Polsce zacięta walka kulturowa. Modernizacja polityczna miała zaś polegać na budowie demokracji liberalnej. Państwo było postrzegane przede wszystkim, jako przeszkoda rozwoju gospodarczego i społecznego, polityka, jako źródło chaosu, zakłócającego racjonalne decyzje, wyrażającego ścisłe prawa ekonomiczne. Rozwój gospodarczy miał być osiągnięty przez uwolnienie rynku z państwowych regulacji, postęp społeczny przez budowę tzw. społeczeństwa obywatelskiego. W rzeczywistości jednak chodziło o trzymanie obywateli z dala od udziału w polityce. Modernizacja miała być przede wszystkim wycofaniem się państwa z różnych dziedzin społecznych, a także jego „odnarodowienie", odchudzenie i przekazanie jego kompetencji sub- lub transnarodowym organizacjom. Dokonano też prostego odwrócenia geopolitycznego – teraz to zupełne otwarcie na Zachód miało rozwiązać zasadnicze problemy – bezpieczeństwa, niezależności, zagwarantować rozwój gospodarczy i doścignięcie najlepszych. „Demodernizująca" zależność od Wschodu, od Rosji sowieckiej, miała być zastąpiona „modernizującą" zależnością od Zachodu, Unii Europejskiej, w praktyce – po wycofaniu się Amerykanów z Europy – jest to zależność głównie od Niemiec. Polski liberalizm był wspierany z zewnątrz, gdyż dobrze służył otwarciu polskiego rynku i osłabieniu niebezpieczeństwa odrodzenia się polskiego nacjonalizmu. Gdy w 1989 roku odzyskaliśmy niepodległość, w ekonomii panowały dogmaty neoliberalne i mit racjonalnego rynku, wiele mówiono o globalizacji, państwie sieciowym, końcu suwerenności, transnarodowych organizacjach i Stanach Zjednoczonych Europy. Panowało ogólne przekonanie, że czas państwa, zwłaszcza państwa narodowego, już minął. Otoczenie Polski zdawało się przybierać postać transnarodową. Kiedyś także wielu Niemców, wstydząc się z powodu przeszłości, nie chciało być Niemcami. Rosjanie nie byli skłonni do autokrytycyzmu, ale imperium się cofało i przez chwilę wydawało się, że Rosja przekształci się stopniowo w demokratyczne państwo narodowe. Dzisiaj sytuacja się radykalnie zmieniła. Dogmaty ekonomiczne i polityczne legły w gruzach. W rezultacie kryzysu uznano konieczność interwencji państwa. Nawet nacjonalizacja nie jest już tabu. Naruszone zostały filary europejskiej integracji – unia walutowa oraz układ z Schengen, a rywalizacja francusko-niemiecka zaostrza się, co nie wyklucza wspólnego dążenia do hegemonii w Europie. Forpoczty imperium rosyjskiego znowu pojawiły się nad Wisłą. Niemcy są dumni ze swojego państwa, które stało się w ich oczach co najmniej „Mittelmacht", przeszłość przestała hamować ich ambicje polityczne. Włączenie Europy Środkowo-Wschodniej do UE i w strefę niemieckiego oddziaływania oraz partnerstwo z Rosją są istotnym czynnikiem umożliwiającym budowę mocarstwowej pozycji. Wschodzące mocarstwa jak Chiny, Brazylia czy Indie prowadzą politykę według dawnej logiki suwerennych państw.

Koniec z imitacją – teraz „wielki projekt" W tym zmienionym kontekście ideowym i geopolitycznym Polska musi się stać wielkim projektem, jeśli ma w ogóle istnieć, jako podmiot polityczny. W jakim zaś stanie jest teraz państwo polskie, mogliśmy zobaczyć przy okazji katastrofy w Smoleńsku i toczącego się śledztwa. Musimy przestać myśleć w kategoriach „modernizacji imitacyjnej", wyjść ze wspomnianego „dramatu modernizacyjnego". Teraz ruch należy do obywateli. Warunkiem przemian modernizacyjnych jest wola polityczna. Aby Polacy mogli być nowocześni, w ogóle muszą chcieć być Polakami – nie w sensie etnicznym, prepolitycznym, folklorystycznym, ale w sensie przynależności do narodu politycznego, który chce być niezależny, wolny, samorządny i silny. Polska utraciła pod koniec XVIII wieku niepodległość, gdyż wielu Polakom wydawało się, że pasywność, „nierząd", bezwład jest gwarancją przetrwania. Potem nie mogli jej odzyskać, gdyż znaczna część Polaków była Polakami, co najwyżej w sensie etnicznym. Ale też nie rozpadła się w nicość dzięki temu, że istnieli także ci, którzy tworzyli naród polityczny. Trwaliśmy, więc zawieszeni między bytem a niebytem, istnieniem a nieistnieniem. Dzisiaj nową formą „nierządu" jest „postpolityka" obozu rządzącego. W każdym wolnym kraju obywatele różnie myślą o tym, jakimi sposobami umacniać państwo, jak rozwijać gospodarkę, jak pielęgnować i przekształcać tożsamość. Co więcej, w każdym współczesnym państwie żyją ludzie nie zainteresowani życiem politycznym czy publicznym. W Polsce to niezainteresowanie przybiera jednak rozmiary zagrażające istnieniu wspólnoty politycznej – Rzeczypospolitej. Wielu mieszkańców Polski nie chce być Polakami – obywatelami Rzeczypospolitej, a znaczna część elit III RP zadowala się „małą" i słabą Polską, gdyż tylko w takiej Polsce mogą robić wielkie, łatwe, niekontrolowane przez prawo, interesy. Nie znaczy to, że ta elita nie jest zainteresowana władzą. Wręcz przeciwnie. Władzę może jednak utrzymać przez depolityzację i pacyfikację społeczeństwa, przez dominację i przemoc symboliczną, możliwym dzięki zglajchszaltowanym mediom. Nasze zadanie polega, więc na tym, żeby znieść polityczne poddaństwo i uwłaszczyć Polaków, uczynić ich rzeczywistymi właścicielami Rzeczypospolitej, przez odnowę polskiego republikanizmu. Jak bowiem pokazują liczne przykłady, nie da się dokonać skoku cywilizacyjnego bez zbiorowej mobilizacji. A ta jest zawsze mobilizacją polityczną i wymaga postawienia sobie ambitnych celów. Nie możemy zmodernizować Polski, chcąc być kimś innym niż jesteśmy. I nie sposób dokonać wielkiej przemiany, od razu skazując się na małość. Pierwszym krokiem do tego jest odzyskanie suwerenności wewnętrznej przez ograniczenie lub przynajmniej zrównoważenie władzy tych grup społecznych, które nie są zainteresowane Polską – niestety, bardzo wpływowych. Konieczne jest kontrolowanie przez Polaków poczynań władzy i ograniczenie samowoli elit. Dokonać tego można, po pierwsze, przez różne formy obywatelskiego protestu i nacisku. Po drugie, przez umacnianie i tworzenie alternatywnych instytucji, stowarzyszeń i organizacji, w tym „drugiego obiegu" medialnego.

Rozum państwowy Szczególnie istotne jest organizowanie życia obywatelskiego poza wielkimi ośrodkami. Po 1989 r. znikły niemal zupełnie instytucje krzewiące kulturę w średnich i mniejszych miastach, a także na wsi. Musimy ożywić polską prowincję i zaniedbane regiony, powiązać je materialnie i kulturowo z centrum, budując sieci komunikacyjne (od kolei po sieci kulturowe). Polska prowincja, gdzie lepiej niż w wielkich miastach przetrwał etos polskiej inteligencji, musi zostać włączona w sprawy kraju i zyskać wpływ na działania centrum. Po trzecie, nie odzyskamy suwerenności, nie odzyskując władzy gospodarczej. W wyniku transformacji większość dużych przedsiębiorstw należy obecnie do kapitału pokomunistycznego lub zagranicznego. Patriotyzm gospodarczy oznacza promocję polskiego kapitalizmu, z aktywnym udziałem państwa w pobudzaniu rozwoju wybranych dziedzin przemysłu. Celem zasadniczym powinno być przekształcanie polskiej gospodarki z „zależnej gospodarki rynkowej", jaką jest dzisiaj, w prawdziwie nowoczesną, przodującą gospodarkę w Europie, z przewagą kapitału rodzimego, bo wbrew czczej gadaninie „kapitał ma narodowość" – ma w USA, ma we Francji i Niemczech, jeśli nie miałby jej mieć w Polsce, znaczyłoby to, że popadła ona w zależności, które należy nazwać kolonialnymi. Po czwarte, bez silnych, trwałych symboli, bez wiarygodnej własnej narracji i dumy z tradycji nie da się osiągnąć ani silnej pozycji politycznej w Europie, ani dynamicznego rozwoju gospodarczego. Polacy w swej masie stanowią dzisiaj znaczną siłę, także ekonomiczną, nie potrafią jej jednak używać w celach politycznych i kulturowych, do mądrej obrony swych racji i wzmacniania swojej tożsamości. Należy dążyć do budowy nowych instytucji edukacyjnych i próbować odzyskać wypływ na uniwersytetach. Należy także ograniczyć wpływ czynników, „aktorów" pokomunistycznych i zewnętrznych na polskie media. Przykładem może być tutaj węgierska ustawa medialna, którą – po niewielkich zmianach – musiała zaakceptować także UE. Aby mogły działać niezależne instytucje, powinniśmy, wzorując się na przykładach z okresu rozbiorów, dobrowolnie się opodatkować, by je sfinansować. Powinniśmy stworzyć Narodową Fundację Nauki i Kultury, wspierającą patriotyczną kulturę niezależną. Tylko dzięki wzmocnieniu wewnętrznemu, które powinno zaowocować nową konstytucją, będziemy mogli prowadzić politykę zagraniczną zgodną z polską „racją stanu". Racja stanu zakłada, że istnieje nadrzędne dobro, któremu podporządkowane są interesy poszczególnych jednostek. Bez gotowości takiego podporządkowania nie da się także utrzymać wolności indywidualnej. „Racja stanu" znaczy w istocie „rozum państwowy". Nie jest to jednak tylko rozum instrumentalny. Nie chodzi tylko o czysty, egoistyczny interes w rywalizacji z innymi państwami, lecz o własne wyobrażenia o ładzie politycznym, o własną hierarchię wartości i narrację historyczną, zgodnie, z którymi chcemy kształtować otoczenie geopolityczne Rzeczypospolitej i wpływać na losy świata. Nasz wielki projekt będzie dobrze służył Europie, obronie wolności i równości europejskich narodów. Zdzisław Krasnodębski

Niekonstytucyjne wybory? Dwudniowe głosowanie do parlamentu jest sprzeczne z ustawą zasadniczą – uważa prokurator generalny. Według prokuratora generalnego wybory parlamentarne, – aby były zgodne z konstytucją – powinny odbywać się wyłącznie w niedzielę, czyli dzień powszechnie wolny od pracy. Na zdjęciu głosowanie w Warszawie w 2007 r.

Domagalski: Prezydent musi wykonać wyrok Trybunału Konstytucyjnego „Rz" dotarła do stanowiska prokuratora generalnego w kwestii konstytucyjności kodeksu wyborczego. Dwie najważniejsze zmiany – wprowadzenie możliwości dwudniowych wyborów oraz jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu – są niezgodne z ustawą zasadniczą – uważa Andrzej Seremet. Za konstytucyjne uznaje natomiast ograniczenie wielkości plakatów wyborczych (zakaz wielkoformatowych billboardów) i głosowanie przez pełnomocnika. Wniosek o uznanie najważniejszych zapisów kodeksu wyborczego za sprzeczne z konstytucją złożyła na początku roku grupa posłów PiS. Z nieoficjalnych informacji „Rz" wynika, że Trybunał Konstytucyjny może się zająć nowym kodeksem wyborczym jeszcze w maju.

Tylko niedziela Prokurator generalny uważa, że wybory mogą się odbywać jedynie w niedzielę, która jest dniem powszechnie wolnym od pracy. Sobota zaś takim dniem nie jest. „Zgodnie z art. 98 ust. 2 konstytucji wybory zarządza się, wyznaczając ich datę na dzień wolny od pracy. Nadrzędną zasadą jest to, aby wybory, przeprowadzane w formie głosowania powszechnego, odbywały się w takim czasie, by wszyscy, zainteresowani nimi i uprawnieni do głosowania, mogli skorzystać ze swojego prawa wyborczego. Musi to być, zatem czas, który jest czasem prawnie wolnym od zajęć zawodowych" – przypomina Seremet. W kwestii soboty powołuje się na Sąd Najwyższy, który w postanowieniu z 24 maja 2007 r. (sygn. V CZ 43/07) stwierdził, że nie jest to dzień uznany za wolny od pracy. „Z orzecznictwa tego wynika, że w każdym przypadku określonego ustawowo prawa do nieświadczenia w takim dodatkowym dniu pracy musi być spełniona cecha powszechności tego prawa, co oznacza, że uznanie konkretnego dnia za wolny od pracy musi dotyczyć ogółu zatrudnionych" – pisze prokurator generalny.

Poprawki to za mało Seremet zakwestionował też konstytucyjność przepisów wprowadzających jednomandatowe okręgi wyborcze w wyborach do Senatu. Jego wątpliwości wzbudził przede wszystkim sposób przyjęcia tych rozwiązań przez Senat. Podkreślił, że od początku „podnoszono pogląd o niekonstytucyjności przyjętego trybu procedowania w Senacie z ustawą przedstawioną przez Sejm (powoływano się przy tym na orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego), dostrzegając, że proponowane poprawki senackie mogą wykraczać poza zakres materii ustawy uchwalonej przez Sejm i przedstawionej Senatowi w kolejnym etapie procedury legislacyjnej, a tym samym mogą stanowić naruszenie konstytucyjnego trybu ustawodawczego". Zdaniem prokuratora generalnego zakres zmian, jakie przeprowadził w prawie wyborczym Senat, wykracza poza zwykłe poprawki, które może zgłaszać ta izba. Powód? Zmieniło to panujący w Polsce system wyborczy, a to powinno się przeprowadzić w drodze inicjatywy ustawodawczej, a nie za pomocą poprawek. Seremet zarzuca wręcz Senatowi, że wprowadził okręgi jednomandatowe tylnymi drzwiami, bo projekt nie przeszedł pełnej procedury legislacyjnej. „Należy, więc uznać, że poprawka Senatu, której skutkiem, wobec jej nieodrzucenia przez Sejm, jest wprowadzenie do ustawy z 5 stycznia 2011 r. – z pominięciem zasady trzech czytań – treści, które nie realizują pierwotnego celu ustawy i wykraczają tym samym poza zakres zarówno projektu, jak i uchwalonej przez Sejm w III czytaniu ustawy, stanowi ukrytą formę inicjatywy ustawodawczej dotyczącej istotnej, systemowej zmiany prawa wyborczego" – pisze prokurator generalny. – Myślę, że trybunał podzieli stanowisko prokuratora generalnego – komentuje Zbigniew Girzyński, poseł PiS. Co na to Platforma, która uchwaliła kodeks wyborczy? Senator PO Mariusz Witczak, sprawozdawca ustawy, nie zgadza się ze stanowiskiem prokuratora generalnego. – Senat miał prawo wprowadzić poprawkę zmieniającą ordynację. Ograniczenia roli Senatu dotyczą tylko nowelizacji ustaw, a to była zupełnie nowa ustawa. A jeśli chodzi o dwudniowe wybory, prezydent może ustalić ich termin na niedzielę. Sobota będzie dniem dodatkowym – mówi „Rz". Także marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna w stanowisku przesłanym do TK w kwietniu obstawiał, że wszystkie kwestionowane przez PiS przepisy są zgodne z konstytucją. Rzeczpospolita

Agent „Tomek” do niczego nie nakłaniał Sawickiej Agent "Tomek" do niczego nie nakłaniał byłej posłanki PO Beaty Sawickiej - powiedział w sądzie były dyrektor zarządu operacyjno-śledczego Centralnego Biura Antykorupcyjnego Grzegorz P. Zeznawał on w czwartek przed Sądem Okręgowym w Warszawie w procesie oskarżonych o korupcję Sawickiej i Mirosława Wądołowskiego (burmistrza Helu; nadal pełni tę funkcję). 25 maja, jako świadkowie mają zeznawać b. szef CBA Mariusz Kamiński i jego zastępca Maciej Wąsik. 39-letni P. (dziś na emeryturze) zapewnił w sądzie, że „Sawicka nie była celem sama w sobie”, a „ze strony funkcjonariusza CBA działającego pod przykryciem nigdy nie było żadnego nakłaniania”. Podkreślił, że „nie było polecenia, by zachęcać ją do tego czy tamtego”. - Słowa o uzyskaniu nieruchomości na Helu padły ze strony pani Sawickiej - dodał świadek. Zwrócił też uwagę, że to ona podała wysokość kwoty, jaką chciała uzyskać od agenta za pomoc w załatwieniu sprawy. Świadek podkreślił, że w rozmowach z agentem posłanka sugerowała uzyskanie korzyści osobistej, co CBA uznała za możliwość przestępstwa płatnej protekcji; mówiła mu, bowiem: „Jak byście tam coś zbudowali, to ja bym tym zarządzała”. Tak P. tłumaczył wniosek CBA do sądu o zgodę na jej podsłuchiwanie. Dodał, że nie była zaś potrzebna żadna zgoda na nagrywanie rozmów z Sawicką przez „Tomka” w miejscach publicznych, bo „oficer pod przykryciem ma zalecenie, by nagrywać kontakty referencyjne”. Gdy sąd zaczął dociekać, czym jest „kontakt referencyjny”, prokurator zwrócił uwagę, że jest to tajemnicą państwową. Świadek na część pytań nie odpowiedział, bo nie zwolniono go z obowiązku jej zachowania. Tak było np. z pytaniem Sawickiej, czy zdobywano o niej wiedzę od „osobowych źródeł osobowych z jej środowiska”. Według Grzegorza P. „data zatrzymania oskarżonych była wynikiem narady z udziałem kierownictwa CBA”, a „nie było sensu kontynuowania tej sprawy”. Świadek zaznaczył, że firma „Tomka” nie została stworzona na potrzeby tej akcji; zaprzeczył też, by na jej potrzeby kupiono mu drogi samochód. - Pani Sawicka chciała zaimponować funkcjonariuszowi; zapraszała m.in. do zwiedzania Sejmu; dawała mu książki z dedykacjami znanych polityków. A przecież funkcjonariusz o to nie prosił, to była jej inicjatywa – mówił świadek. Prok. Rafał Maćkowiak powiedział, że na razie trudno jest prognozować, kiedy będzie mógł zapaść wyrok. Podkreślił, że sąd ma jeszcze do odsłuchania dużo nagranych przez CBA rozmów oskarżonych z agentami Biura udającymi biznesmenów. Odtwarzane mają być tylko najważniejsze rozmowy. CBA zatrzymało Sawicką w październiku 2007 r., gdy przyjmowała łapówkę za ustawienie przetargu na zakup dwuhektarowej działki na Helu. Szczegóły nagłośnił ówczesny szef CBA Mariusz Kamiński. Z przedstawionych przez niego podsłuchów posłanki wynikało, że liczyła ona też na robienie interesów w związku ze spodziewaną po wyborach prywatyzacją w służbie zdrowia. Sama Sawicka twierdziła, że padła ofiarą prowokacji agenta CBA. Uznała, że oficerowie CBA przekroczyli uprawnienia, podejmując wobec niej inwigilację i że namawiali ją do przestępstwa. Kamiński temu zaprzeczał. Już po wygaśnięciu jej immunitetu, Sawicka została zatrzymana w listopadzie 2007 r. przez CBA, po czym prokuratura postawiła jej zarzuty. Sąd zwolnił ją za 300 tys. zł kaucji. Akt oskarżenia poznańska prokuratura wysłała do sądu w czerwcu 2008 r. Za niewiarygodną uznano wersję Sawickiej o „kuszeniu” jej przez agentów. Oskarżona jest o podżeganie i nakłanianie do korupcji oraz płatnej protekcji, przyjęcie 100 tys. zł korzyści majątkowej i powoływanie się na wpływy w organach władzy. O to samo oskarżono Wądołowskiego. Grozi im do 10 lat więzienia. Proces ruszył w październiku 2009 r. Sawicka zeznała, że agent „Tomasz Piotrowski” (ma w procesie status świadka incognito, choć wiadomo, że chodzi o ogólnie dziś znanego Tomasza Kaczmarka, emerytowanego oficera CBA) prowokował ją do zachowań, które dziś kwalifikowane są, jako korupcyjne. Opowiadała, jak zbliżył się do niej emocjonalnie, słuchał o małżeńskim kryzysie, całował w tańcu, wysłał bukiety róż owinięte perłami. Z zawiadomienia Sawickiej lubelska prokuratura badała, czy funkcjonariusze CBA, „uciekając się do wyrafinowanych i nieetycznych praktyk, przekraczając swoje uprawnienia, mogą bezkarnie wzbudzać u obywateli zamiar popełnienia przestępstwa”. Postępowanie umorzono w 2010 r., uznając, że funkcjonariusze działali w ramach prawa. W marcu br. sąd oddalił zażalenie Sawickiej to na umorzenie.

Otworzyć stadiony, zamknąć Tuska! Premier Tusk postanowił zamknąć dwa najbezpieczniejsze w Polsce stadiony - Lecha Poznań i Legii Warszawa. Tak się składa, że ich kibice należą do najbardziej zaangażowanych w działania patriotyczne i w krytykę rządu. Pretekstem ma być bijatyka w Bydgoszczy. Tyle, że jakieś 99 proc. winy za to, iż do niej doszło, ponosi firma Zubrzycki, zarabiająca miliony dzięki Platformie Obywatelskiej. W przeddzień finału Pucharu Polski w Bydgoszczy rozmawiałem z mecenasem Andrzejem Pleszkunem ze stowarzyszenia „Wiara Lecha” i Wojciechem Wiśniewskim ze Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa. Temat rozmów był ten sam: po internecie krążyła dość wiarygodnie brzmiąca informacja, że władza szykuje prowokację przeciwko kibicom. Obaj głowili się, jak z tą informacją przebić się do tysięcy zwykłych poznaniaków i warszawiaków jadących do Bydgoszczy. Równolegle przed meczem policja ogłosiła, że jest przeciwna jego organizacji z racji na zagrożenie dla bezpieczeństwa na nieprzystosowanym do takich widowisk II-ligowym stadionie. O zagrożeniu w histerycznym tonie rozpisywały się też prorządowe media.

Prowokacja bydgoska To, że wydarzenia bydgoskie były prowokacją władzy, nie ulega wątpliwości dla nikogo, kto zna przebieg wydarzeń. Jak władza zareagowała na rzekome gigantyczne zagrożenia, publicznie opisywane przez rządowe służby? Podczas meczu na murawie pojawiło się zaledwie... Kilkudziesięciu ochroniarzy z firmy Zubrzycki. Jeśli władza wierzyła własnej policji, było to zachowanie kompletnie nieodpowiedzialne. Trudno je określić inaczej niż głupotę lub – co bardziej prawdopodobne – celowe prowokowanie zajść. Pomysł, że kilkudziesięciu ochroniarzy może stanowić zaporę na wypadek gdyby 6 tys. kibiców Lecha chciało się pobić z 6 tys. kibiców Legii, to czysty absurd. Gdyby trybuny faktycznie pełne były chuliganów, jak opisuje to „Gazeta Wyborcza”, mecz nie zdążyłby się rozpocząć, a boisko stało by się terenem batalistycznych scen bitewnych.

Stadiony bezpieczne jak nigdy Tymczasem do niczego takiego nie doszło. Przez cały czas trwania meczu kibice obu drużyn w spokoju prowadzili doping, w tym skandowali hasła krytykujące rząd Tuska i media. Jak to możliwe? Kampania „GW” nie ma żadnego oparcia w faktach. Stan bezpieczeństwa na stadionach w ostatnich latach nieporównywalnie poprawił się. Stało się za sprawą kibicowskich stowarzyszeń, dzięki którym kibice zajęli się działaniami patriotycznymi, antykomunistycznymi oraz na rzecz społeczności lokalnych. Stali się oni najważniejszym oddolnym ruchem wyrażającym aktywność młodych Polaków. Kibice organizowali się z dala od partii politycznych, jednak reaktywowanie przez nich patriotycznych tradycji zostało właśnie z powodów politycznych zaatakowane. Rządząca partia oraz gazeta Adama Michnika uznały ich środowisko za groźną wylęgarnię postaw politycznie niepoprawnych. Kibice zaczęli być przez niezwalczani, na co odpowiedzieli transparentami wyśmiewającymi puste obietnice rządu i kłamstwa „GW”. Że aktywność patriotyczna kibiców współgrała z poprawą bezpieczeństwa dowodzą niezbicie dane Komendy Głównej Policji. W 2008 r. policja skierowała 1559 wniosków o ukaranie uczestników imprez masowych za popełnienie wykroczenia. W 2010 r. - zaledwie 505. Podobnie rzeczy wygląda, jeśli chodzi o zarzuty popełnienia przestępstwa: 2008 – 757, 2010 – 328. Nie inaczej sytuacja kształtuje się, gdy chodzi o liczbę zatrzymanych: 2008 – 2166, 2010 – 961. Tak wielkiego sukcesu nie odniósł nigdy żaden polityk czy rząd.

Ochroniarze jak tyczki Nie oznacza to rzecz jasna, że kibice stali się z tego powodu aniołkami. To, że liczba incydentów błyskawicznie zmalała o 56 proc, nie oznacza, że nie ma ich wcale. Stadiony nigdzie na świecie nie przypominają filharmonii. Naiwnością byłoby twierdzić, że 6 tys. kibiców Lecha i Legii można zostawić ze sobą sam na sam i być pewnym, że nie dojdzie do żadnych incydentów. Słownik Władysława Kopalińskiego określa prowokację, jako podstępne podpuszczanie kogoś do szkodliwych dla niego (lub dla osób trzecich) działań. Prowokujący wykorzystuje dla swych celów takie cechy wroga, sprzyjają jego celom. Tak postąpili organizatorzy meczu w Bydgoszczy. Mecz zakończył się remisem, po nim przyszedł czas na dogrywkę i rzuty karne. Dla każdego specjalisty od zabezpieczenia meczu nie ulega wątpliwości, że to moment wyzwalający największe emocje. Za chwilę 6 tys. ludzi przeżyje euforię, zaś drugie 6 tys. złość. Ochrona powinna w tej sytuacji zmobilizować wszystkie siły. Tymczasem liczba ochroniarzy firmy Zubrzycki na boisku wzrosła nieznacznie i nadal była śmiesznie nieliczna. O wszystkim zdecydować miał ostatni rzut karny. Przed nim część kibiców Legii bez problemu wbiegła na płytę stadionu. Jak zareagowali nieliczni ochroniarze? Stali jak tyczki, czym dali znać kibicom, którzy patrzyli na nich z trybun, że akceptują na ich wbiegnięcie na murawę. Wbieganie na murawę po zdobyciu mistrzostwa czy pucharu ma w Polsce długą tradycję. Bywało, że policja lub ochrona je uniemożliwiała. Ale było i tak, że – formalnie lub nie - wyrażała na to zgodę. Także niżej podpisany świętował niegdyś zdobycie mistrzostwa Polski przez Lecha Poznań wraz z tłumem kibiców na murawie. Co pokazane zostało w mediach, jako dowód piękna piłki nożnej i wyzwalanych przez nią emocji.

Tusku, ratuj! Jest jedno, „ale”: dowódcy odpowiedzialni za bezpieczeństwo na meczu nie mogą dopuścić do świętowania na murawie, jeśli oznacza to wejście świętujących w bezpośredni fizyczny kontakt z tymi, którzy akurat rozzłoszczeni są porażką. To elementarz. Nawet, jeśli 90 proc. kibiców będzie w tym momencie świętować lub smucić się w spokoju, to i tak ze strony choćby znikomej mniejszości padną wrogie okrzyki, a za nimi może dojść do rękoczynów. Dowodzący ochroniarzami Zubrzyckiego Krzysztof Grochocki doskonale o tym wiedział, bo odpowiadał za zabezpieczenie wielu podobnych imprez masowych. Tymczasem jego pracownicy nie przeszkodzili najmniejszym stopniu w wejściu kibiców na murawę. Nie wahali się nawet narazić przez to bezpieczeństwa piłkarzy. Wbrew intencjom prowokatorów zdecydowana większość kibiców została na trybunach. Doszło tylko do niewielkiej bójki. Wtedy na murawę wkroczyła policja – strzelając do agresywnych i nieagresywnych z broni gładko lufowej, co wywołało rzucanie różnymi przedmiotami w nią samą. Moment wręczania pucharu wyglądał, więc jak przygotowany przez rządowych spindoktorów: piłkarze odbierali puchar pomiędzy szpalerami ochroniarzy, a przeciętny widz miał dowiedzieć się, że oto tysiące bandytów wywołały gigantyczną awanturę. „Nie ustąpimy ani na krok” – odpowiada na konferencji prasowej z 4 maja Donald Tusk. Potem podlegli rządowi wojewodowie zamykają stadiony w Poznaniu i Warszawie. To na nich pojawiały się wielkie napisy „Szechter przeproś za ojca i brata” oraz „Gówno prawda” (przypominający logo „GW”).

Ile wykonawcy prowokacji zarobili z kieszeni podatników? Kim są wykonawcy bydgoskiej prowokacji? Jest nią firma ochroniarska Zubrzycki. Dodajmy, że tak naprawdę istnieją dwie firmy z „Zubrzyckim” w nazwie, mieszczące się pod tym samym adresem. Tak się składa, że Zubrzycki cieszy się szczególnymi względami dwóch sił: postkomunistyczno-esbeckiego betonu z PZPN, który był organizatorem meczu, oraz Platformy Obywatelskiej, a w szczególności wywodzącej się z tej partii prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz. W 2009 r. ochroniarze z Zubrzyckiego pacyfikowali kupców z warszawskiego KDT. W wyniku ataku „ochroniarzy”, który nie miał nic wspólnego z zakresem uprawnień przysługujących firmom ochroniarskim, rannych zostało 40 osób. Niektóre z nich mają zrujnowane zdrowie do dziś. Nawet MSWiA postanowiło wówczas zareagować – wystąpiło o odebranie Zubrzyckiemu koncesji. Ale wkrótce okazało się, że istnieją dwie firmy o tej nazwie, z których jedna twierdzi, że nie miała z pacyfikacją nic wspólnego. Po pacyfikacji KDT okazało się, że współpraca z warszawskim ratuszem stała się dla Zubrzyckiego bardzo opłacalna. W grudniu 2009 r. urzędnicy Gronkiewicz-Waltz wynajęli tę firmę do ochrony imprezy sylwestrowej na Placu Konstytucji, przelewając na jej konto 310 tys. zł. Po tragedii smoleńskiej Zubrzycki ustawiał i demontował płotki podczas żałobnych uroczystości, za co dostał 130 tys. zł. „Superexpress” pisał o zarobkach Zubrzyckiego za ochronę osób i mienia w placówkach Domu Kultury Włochy (115 tys. zł), ochronę Targowiska Banacha (530 tys. zł), ochronę i usługi portierskie w SP nr 342 im. Jana Marcina Szancera (72 tys. zł). Niezwykle intratny kontrakt jedna z firm „Zubrzyckim” w nazwie zawarła kilka miesięcy temu – w grudnia 2010 r. Za ochronę obiektów i pasażerów komunikacji miejskiej zarobi około 2,4 mln zł. Piotr Lisiewicz

Ordynarne odwracanie uwagi Zastępy PR-owców utrzymywanych przez rząd za budżetowe pieniądze, radzą pokazywać Premiera Tuska, jako zdecydowanego człowieka, który nie tylko szybko i trafnie diagnozuje zagrożenia, ale także skutecznie je zwalcza.

1. Rządzenie idzie coraz gorzej, mimo rozpylanej wszędzie propagandy sukcesu, przy której ta PRL-owska to mały pikuś, coraz więcej niezadowolonych, a notowania Platformy w badaniach opinii publicznej, dramatycznie spadają.

W tej sytuacji zastępy PR-owców utrzymywanych przez rząd za budżetowe pieniądze, radzą pokazywać Premiera Tuska, jako zdecydowanego człowieka, który nie tylko szybko i trafnie diagnozuje zagrożenia, ale także skutecznie je zwalcza. Jakiś czas temu media poinformowały o brutalnym gwałcie dokonanym przez pedofila, reakcja Premiera była natychmiastowa, zwołana konferencja prasowa, na której szef rządu mówił o wprowadzeniu przez rząd chemicznej kastracji pedofilii. Mimo upływu wielu miesięcy tak naprawdę rząd nic w tej sprawie nie zrobił, ale aureola stanowczości na trwałe została przyklejona do Premiera. Później była słynna akcja przeciwko sprzedawcom tzw. dopalaczy. Najpierw na podstawie decyzji wydanej przez szefa krajowego Sanepidu, zamknięto wszystkie sklepy nimi handlujące, następnie w przeciągu 2 tygodni uchwalono w Sejmie ustawę zabraniającą obrotu tymi specyfikami. Finansowe skutki obydwu decyzji poniesie za jakiś czas Skarb Państwa, (czyli my wszyscy), bo w sądach administracyjnych jest wiele wniosków właścicieli tych sklepów, podważających zasadność decyzji administracyjnych o ich zamknięciu. Mit o skuteczności Premiera został jednak podtrzymany. Teraz Premier Tusk zdecydował się na walkę z kibicami, co znalazło swój wyraz we wczorajszych decyzjach dwóch wojewodów mazowieckiego i wielkopolskiego o zamknięciu stadionów Legii w i Lecha na razie na najbliższe mecze, dzisiejszy w Warszawie i sobotni w Poznaniu.

2. Problemy z chuliganami na stadionach i poza nimi w Polsce występują od lat, co się takiego, więc stało, że Premier nakazując wojewodom tak drastyczne decyzje, zdecydował się właśnie teraz pójść na wojnę z kibicami? Na to pytanie odpowiadają już od jakiegoś czasu sami kibice wieszając na stadionowych trybunach olbrzymie transparenty zwracające uwagę, że przygotowania infrastruktury do Euro 2012 (poza wybudowaniem 4 stadionów jednego przez rząd i trzech przez samorządy) zakończą się jedną wielką porażką, więc przynajmniej z kibicami rząd chce zrobić porządek. Ale ponieważ i w tej sprawie idzie rządowi nie najlepiej ( już powiem wprowadzono rozwiązania prawne, które miały eliminować ze stadionów chuliganów, które jak się okazuje żadnego pozytywnego rezultatu nie dały), Premier decyduje się na totalną wojnę ze wszystkimi kibicami.

3. Decyzje podjęte natychmiast po publicznej wypowiedzi Premiera przez obydwu wojewodów mazowieckiego i wielkopolskiego mają kuriozalne uzasadnienia. Komendanci Policji występują do wojewodów o zamknięcie stadionów pisząc o incydentach, które miały na nich miejsce (a także poza nimi) w marcu i kwietniu. Jeżeli po tych incydentach wobec ich sprawców policja do tej pory nie wyciągnęła żadnych konsekwencji, jeżeli nie wywołały one żadnych reakcji administracji rządowej wtedy, to, dlaczego ta reakcja pojawia się dopiero teraz, wręcz na rozkaz Premiera Tuska?

Ponieważ wywoła to na pewno reakcję kibiców (większość biletów na obydwa spotkania jest już przecież sprzedana), więc zapewne i dzisiaj w Warszawie i w sobotę w Poznaniu będziemy mieli do czynienia z „zadymami” tyle tylko, że poza stadionami, na których mecze się odbędą bez udziału publiczności. Na nie z kolei stanowczo będą reagowały zwarte oddziały policji, więc zamieszki są nie do uniknięcia. To wszystko pokażą telewizje i przez wiele następnych dni będziemy mieli debaty o stanowczości i skuteczności działań Premiera wobec kibiców. A o prawdziwych problemach naszego kraju ,o wyzwaniach które przed nami stoją, o wypadnięciu Polski z I ligi europejskiej polityki, można się tylko dowiedzieć na kongresie Polska-Wielki Projekt , który odbywa się właśnie od środy do niedzieli w Warszawie, jednak bez żadnego zainteresowania rządzących i głównych mediów. Tu nie ma politycznych przepychanek, nie ma wszechobecnego PR-u, wystąpienia naukowców i praktyków życia politycznego, gospodarczego i społecznego, są na najwyższym europejskim poziomie i dopiero tutaj można się dowiedzieć w jaką „czarną dziurę” w każdej dziedzinie naszego życia, wprowadzają nas rządy Donalda Tuska. Zbigniew Kuźmiuk

Dokąd prowadzą smoleńskie poszlaki? Podam ścisłe informacje w chronologii ich ujawniania, oraz precyzyjne określenie ograniczonej już liczby możliwych przyczyn tragedii z dnia 10.04.2010r pod Smoleńskiem. W pierwszej wersji stenogramów z kopii nagrań z czarnych skrzynek brakowało ok. 16 sekund, oraz były informacje o braku możliwości identyfikacji niektórych głosów. Najbardziej zaskakiwał fakt, że z tego pierwszego stenogramu wynikało, iż w ostatniej fazie lotu pierwszy pilot tak jakby milczał. Gdy polscy specjaliści zorientowali się, że na kopiach nagrań brakuje 16 sekund, to Rosja dała nową wersję, na której można było już odszukać rozkaz „odchodzimy” kapitana pilotującego Tu154M. Skoro dowódca polskiego samolotu wydał taki rozkaz na wysokości 100m, to oznacza w praktyce, że wcale nie podjęto próby lądowania na smoleńskim lotnisku „Siewiernyj” w dniu 10.04.2010 roku! Mimo podjętej próby wzniesienia samolotu, TU154M spadł na ziemię i zginęli wszyscy pasażerowie. z Prezydentem R.P. na czele! MAK rozpowszechnił fałszywą tezę, że winni są polscy piloci, oraz, że komendę „odchodzimy” wydano zbyt późno. Teza ta była na ustach wielu dziennikarzy, a nawet pseudoekspertów, ale została zmiażdżona prawdą, wynikającą z najnowszych eksperymentów dokonanych na bliźniaczym Tu154M, z których jasno wynika, że przy sprawnie działających urządzeniach samolot po naciśnięciu przycisku odpowiedniego sterownika wzniósł się w górę, a nie w dół jak w tym tragicznym dniu sprzed roku. Zatem wina pilotów została w ten racjonalny sposób wykluczona i jako przyczyny tragedii z 10.04.2010r pod Smoleńskiem można rozpatrywać już tylko trzy możliwości:

1. Samolot miał wady ukryte i nie był całkiem sprawny technicznie.

2. Dokonano zamachu

3. Dopuszczono się celowego spowodowania katastrofy lotniczej poprzez złe naprowadzanie na pas lotniska „Siewiernyj” pod Smoleńskiem.

Pierwsza wersja, czyli wady techniczne samolotu TU154 jest najbardziej racjonalna i na taką wersję istnieje najwięcej już ujawnionych dowodów

Druga wersja jest najtrudniejsza do udowodnienia, a z raportu MAK jednoznacznie wynika, ze takiej możliwości w ogóle nie badano. Wersję tą można badać równolegle, jednak trzeba się przygotować na dziesięciolecia oczekiwań, aż ktoś bezpośrednio zaangażowany napisze wspomnienia, albo zechce przekazać swoją wiedzę za granice Rosji.

Trzecia wersja jest możliwa do udowodnienia na podstawie poszlak, jednak śledztwo w tej sprawie musieliby przeprowadzić międzynarodowi eksperci spoza Rosji, niezależni od MAK i niezależni od jakichkolwiek korporacji finansowych prowadzących interesy z Federacją Rosyjską, lub w Rosji. Co się stało z kabiną pilotów?

Kto wymyślił wersję „z urwanym skrzydłem” i brzozą? W starym prawie rzymskim panowała zasada, że jeżeli nie ma dostępu do bezpośrednich dowodów zbrodni, to winnych należy szukać na podstawie poszlak, a zacząć poszukiwanie trzeba od odpowiedzi na pytanie: kto najwięcej zyskał na niewyjaśnionych przyczynach śmierci ofiar? Z uwagi na fakt, że Rosjanie nadal przetrzymują wrak polskiego samolotu TU 154M, (mimo, że mieli go oddać po zakończeniu śledztwa MAK), to można wysunąć poszlakę, że ukryli gdzieś również szczątki kabiny pilotów, w której były zamontowane stery i przyrządy kontrolne funkcjonowania samolotu. Wersja o urwanym skrzydle w zetknięciu z brzozą została obalona zarówno przez specjalistów z zakresu mechaniki, dynamiki, a nawet awiacji, oraz przez naocznego rosyjskiego świadka, a zatem istnieje poszlaka, że władze Rosji próbowały wprowadzić w błąd opinię publiczną. Analiza nagrań z czarnych skrzynek wskazuje, że nie było polecenia z wieży „Korsarza”, że polski samolot powinien odlecieć na konkretne lotnisko zapasowe, a zatem rosyjskie dywagacje o lotnisku zapasowym można traktować, jako próbę manipulacji śledztwa MAK. Z czarnych skrzynek jasno wynika, że komenda „horyzont” padła za późno, a ponadto polscy piloci byli informowani przez kontrolę z wieży lotniska Siewiernyj, że są ” na kursie i na ścieżce” w momentach, kiedy już samolot znajdował się na ścieżce śmierci. Te fakty stanowią poważne poszlaki dowodowe do tezy, że tragedia w dniu 10.04.2010 roku wynikała ze złego naprowadzania samolotu przez rosyjską obsługę wieży kontrolnej lotniska! Najnowsze badania wykazały również, że to wieża lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem wydała komendę sprowadzamy na sto metrów, a zatem stanowi to dodatkową poszlakę do hipotezy, że w dniu 10.04.2010 roku dopuszczono sie celowego spowodowania katastrofy lotniczej! Pani Anita Gargas, prowadząc dziennikarskie śledztwo trafiła do rosyjskiego świadka, który widział błysk w kształcie ognistej kuli uderzającej w polski samolot, a zatem istnieje nowa poszlaka, która nie pozwala wykluczyć nawet hipotezy zamachu na elity Rzeczpospolitej Polskiej. Zmiana zeznań, przez kontrolerów lotu i oficjalne żądanie strony rosyjskiej o unieważnienie pierwotnych zeznań stanowi już nie tylko poszlakę, ale dowód matactw rosyjskiego śledztwa. Wracając do prawa rzymskiego, to możemy bez wątpliwości odpowiedzieć, że wszystkie matactwa i nieprawidłowości w rosyjskim śledztwie były i są w interesie rosyjskich autorów raportu MAK.

Rosyjska Federalna Agencja Transportu Lotniczego (Rosawiacja) zaleciła przewoźnikom w Rosji wycofanie z eksploatacji z dniem 1 lipca 2011 roku samolotów Tu-154M, jeśli producent tych maszyn nie poprawi ich konstrukcji. Stanowi to już poważną poszlakę do hipotezy, że przyczyną katastrofy samolotu Tu154M w dniu 10.04.2010 roku mogły być wady ukryte lub usterki techniczne I tutaj znowu mamy odpowiedź na pytanie w czyim interesie było ukrywanie faktu wad ukrytych samolotów TU154M i kto najbardziej na tym zyskał, bo to właśnie w raporcie MAK napisano niepotwierdzoną tezę, że samolot był sprawny. Ukrywaniu faktycznego stanu technicznego polskiego samolotu przed katastrofą służyło również przecinanie przewodów hydraulicznych piłami i niszczenie buldożerami ocalałych szczątków samolotu, przez co będzie utrudniona identyfikacja, które uszkodzenia pochodzą ze skutków katastrofy, które z działalności pił, młotów pneumatycznych i mechanicznych, buldożerów, koparek i nieostrożnego transportu. Fakt przetrzymywania przez Rosjan czarnych skrzynek i szczątków samolotu, stanowi niepodważalną poszlakę, bo to w interesie Rosji jest ukrywanie prawdziwych przyczyn tragedii z 10.04.2010r.

Kto jeszcze zyskał na śmierci Prezydenta R.P. i 95 znamienitych Polaków? Najnowsza informacja o awansowaniu pułkownika Nikołaja Krasnokutskiego, który na lotnisku „Siewiernyj” wydawał kontrowersyjne decyzje i klnął jak zwyczajny prymityw, nie pozostawia wątpliwości jak można odpowiedzieć na starorzymskie, prawne pytania poszlakowe: Kto zyskał na tej tragedii? Czy fakty i poszlaki prowadzą ze Smoleńska do analizy możliwości zaistnienia zbrodni niemal „doskonałej” ? Rajmund Pollak


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
instrukcja pilota uniwersalnego 433,92
433 8C01 CPWPUUBJ3S3QFHWIQ5FJ3QE3VWZ4GY3WFCD532Y
433
433
433
Wyznaczanie czułości fotoopornika, SPR433, sprawozdanie z ćwiczenia 433
KPG 433 12 id 249386 Nieznany
Zobowiązania, ART 433 KC, 2002
433 8C12 PBLZN63ZVY7PKJBADZU2SCMMEPJDKCYEP2TM3WQ
56 433 specyfika diagnozy socjalnej
56 433 etaoy diagnozowania opis i zalecenia
433 8C03 6D5LOD4KUALBGAZYU2BPHU Nieznany
Free 70 433 pdf Testinside
433 8C06 IUPZAHYZLTJ5FVC5ASSTC7 Nieznany
433 8C08 CCONPVVGMRFKY3H2SV6MLO Nieznany
56 433 o przedmiocie
433

więcej podobnych podstron