POSZLAKA Podstawowa zasada dochodzenia brzmi: "Is fecid, cui prodest" – uczynił ten, kto skorzystał. Ustalając to, zakreśla się pierwszy krąg podejrzanych. Albowiem interes w tym, aby dane zdarzenie zaistniało, jest poszlaką w poszukiwaniu sprawcy. Tak poucza teoria i praktyka prawa. Chronologia historii katyńskiej AD 2010:
# 3 lutego dowiedzieliśmy się, że tego dnia w godzinach rannych Władimir Putin zadzwonił do Donalda Tuska i zaprosił go na kwietniowe uroczystości 70. rocznicy katyńskiej. Zaproszenie zostało przyjęte z zadowoleniem. Wywołało to zdziwienie, ponieważ przed podaniem do publicznej wiadomości takie wizyty poprzedzane są uzgodnieniami na szczeblu dyplomatycznym (na kiwnięcie palca gnał „z wizytą przyjaźni” tylko Jaruzelski i poprzednicy). A więc była to „zagrywka” zaprzyjaźnionych premierów przeciwko Prezydentowi RP, który z okazji okrągłej 70. rocznicy planował przewodniczyć uroczystościom w Katyniu.
# Od połowy lutego odbywały się w Platformie Obywatelskiej prawybory kandydata na prezydenta. 27 marca ogłoszono zwycięstwo Bronisława Komorowskiego, którego – była to publiczna tajemnica – faworyzował Donald Tusk, chociaż Radosław Sikorski cieszy się w opinii publicznej znacznie większą popularnością.
# 29 marca w internetowej "Gazecie Wyborczej" ukazał się artykuł pod tytułem Wolność ma zapach gazu. Poprzedzony jest nagłówkiem: "Byłby to chichot historii, gdyby po wybudowaniu Gazociągu Północnego okazało się, że jest on bezużyteczny". Artykuł zaczyna się tak – minister Sikorski i ambasador Stanów Zjednoczonych rozesłali właśnie zaproszenia na wielką konferencję na Politechnice Warszawskiej, którą organizują za kilka dni na temat... gazu łupkowego. To pewno wyjaśnia, czemu wygrał Komorowski.
# 7 kwietnia odbyło się na cmentarzu w Katyniu spotkanie premierów Rosji i Polski, określane przez biuro prasowe rządu jako przełomowe w stosunkach pomiędzy państwami. Jednak nie dało żadnych konkretnych efektów, które spełniałyby jakiekolwiek polskie postulaty, np. przekazanie dokumentów personalnych zamordowanych czy prawne uznanie ich za niewinnych.
# 8 kwietnia odbyła się w auli Politechniki Warszawskiej konferencja na temat "Bezpieczeństwo energetyczne i rola gazu łupkowego: amerykańskie doświadczenia, a polskie perspektywy". Konferencje zorganizowali i wystąpili na niej minister spraw zagranicznych RP oraz ambasador Stanów Zjednoczonych. Państwowa spółka PGNiG dystansuje się od tego przedsięwzięcia. Może bardziej sobie ceni dobre stosunki z rosyjskim Gazpromem.
# 10 kwietnia giną w katastrofie lotniczej na ziemi katyńskiej reprezentanci Rzeczypospolitej Polskiej – Prezydent RP z małżonką, były Prezydent RP, Szef Sztabu Generalnego WP wraz z dowódcami poszczególnych rodzajów sił zbrojnych, Prezes NBP, Prezes IPN, Rzecznik Praw Obywatelskich, wicemarszałkowie Senatu i Sejmu RP, parlamentarzyści, wiceministrowie, kapelani wojskowi i kapłani. Giną przedstawiciele Rodzin Katyńskich, organizacji kombatanckich, przedstawiciele społeczeństwa, załoga samolotu i funkcjonariusze BOR – razem 96 osób. Ginie przy tym czołowe przywództwo PiS, jedynej obecnie partii realnie i bezkompromisowo realizującej ideę suwerenności Narodu i niepodległości Polski. Z tego lotu zrezygnował w ostatniej chwili Jarosław Kaczyński.
# Tuż po katastrofie ukazuje się w internetowej wersji "Moscow Times" znamienny artykuł Julii Łatyninej – Woń gazu łupkowego unosi się nad Katyniem. Autorka napisała: "W czasie spotkania Tuska i Putina na smoleńskim lotnisku ustawiono nowoczesny sprzęt nawigacyjny. Trzy dni później już go tam nie było" – i dalej: "Wizyta Tuska była przygotowana, a wizytę prezydenta Kaczyńskiego rosyjskie władze traktowały jako zbędną"... A teraz ad rem – czy ktoś odnosi korzyści z nieomal całkowitego zniszczenia przywództwa jedynej realnie znaczącej w polskiej polityce formacji patriotycznej, niepodległościowej? Pamiętajmy wszak, że na liście lotu, krążącej w światku dziennikarskim tydzień przed startem, było też nazwisko prezesa PiS... Od XVIII wieku ekspansja Rosji na zachód odbywała się kosztem niepodległości Polski, albowiem nasz kraj odgradza ją od zachodniej części Niziny Europejskiej. Rosja zawsze wychodziła na pozycję mocarstwową po trupie naszej Ojczyzny. Tak było w roku 1795 oraz na Kongresie Wiedeńskim w 1815. W roku 1920 się nie udało, ale Rosja powetowała to sobie w 1939 oraz w 1945. Wizja potęgi czerpanej z likwidacji Polski cechowała wszystkich carów od Katarzyny do ostatniego Mikołaja. Co do tego zgodni byli nawet Denikin z Leninem, a Putin kontynuuje tę tradycje. Teraz Polski zlikwidować nie sposób, bo Rosja już nie ta i atmosfera w polityce międzynarodowej temu nie sprzyja. Jednak tradycyjna geopolityka wciąż jest żywa, o czym zaświadcza rosyjsko-niemiecka inicjatywa budowy po dnie Bałtyku Gazociągu Północnego. A Polska i to może zniweczyć przez ten gaz łupkowy... Tragedia smoleńska, tak dotkliwie uderzyła w PiS i jej sympatyków, że entuzjaści rzeczypospolitej kolesiów i amnezji na ubeckie draństwa i bandytyzm mogą śmiało liczyć na korzyści. Pamiętać przy tym trzeba, że – zgodnie z wykładnią wielokrotnie potwierdzoną przez Sąd Najwyższy – czyn można popełnić zarówno przez działanie, jak i przez zaniechanie. Wszystkie służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo podlegają zaś premierowi. Może się mylę, ale jestem przekonany, że po takiej hekatombie polityków i dowódców sił zbrojnych we Francji, w Irlandii, w każdym niepodległym państwie, jego organy śledcze badałyby przede wszystkim wątek dotyczący udziału w tym tzw. osób trzecich. Poza tym katastrofa samolotu prezydenckiego jest zdarzeniem, które dotychczas nie miało precedensu. Sprawdzano by też niewątpliwie, czy nie miały miejsca zaniedbania służ odpowiadających za bezpieczeństwo. Natomiast dziennikarstwo śledcze głównego nurtu mediów podjęłoby tę sprawę na miarę swych możliwości. Nie wiem, w imię jakiej mądrości czy grzeczności u nas ma być inaczej i każdemu, kto napomknie o zamachu lub choćby tylko o zaniedbaniu obowiązków, odmawia się inteligencji i dobrego wychowania. Czemu Polska ma być inna od Francji czy Irlandii?!
Jan Kalemba
Bielan vs Klich Adam Bielan: W sprawie "incydentu gruzińskiego" jest kampania dezinformacji - mówił Adam Bielan rano w Zetce - Nie widziałem sytuacji, żeby prezydent opuszczał salonik i szedł do kokpitu. To jest sytuacja niewyobrażalna. Prezydent przekonał ministra Klicha. Ten wydał polecenie, a jego podwładny rozkaz. Pilot go nie wykonał. Bohdan Klich: To czyste kłamstwo. Prezydent zadzwonił do mnie i polecił mi zmianę trasy lotu samolotu, tak żeby mógł dolecieć do Tbilisi. Wysłuchałem tego, co pan prezydent miał mi do powiedzenia i odmówiłem wykonania tego polecenia, ponieważ polecenia wydawać mi może tylko pan premier, który jest moim zwierzchnikiem. Na tym rozmowa się skończyła. Tyle Bohdan Klich dzisiaj. A oto wersja jaką Bohdan Klich przedstawił posłom blisko dwa lata temu, odpowiadając na interpelację poselską. Bohdan Klich: Przed startem z Symferopola, około godz. 15.30 czasu warszawskiego, dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego odebrał telefon od pana Macieja Łopińskiego szefa Gabinetu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, który przekazał polecenie prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej dotyczące zmiany planowanej trasy dalszego lotu i realizacji lotu do Tbilisi. W tej sprawie z dowódcą pułku rozmawiał również osobiście prezydent Rzeczypospolitej Polskiej. Dowódca pułku przyjął polecenie prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do realizacji, zwracając równocześnie uwagę na bardzo duże zagrożenie bezpieczeństwa lotu oraz brak wymaganych zgód dyplomatycznych zezwalających na jego wykonanie. Następnie polecił przygotować i wysłać wystąpienie o dodatkowe zgody dyplomatyczne. Odbyła się także rozmowa kpt. pil. Grzegorza Pietruczuka z osobami towarzyszącymi prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, jak i z nim osobiście. (...) Pilota informowano o braku pokrycia radarowego obszaru Gruzji. Na podtrzymanie decyzji o realizacji lotu, zgodnie z uprzednio założonym planem, do którego kpt. pil. Grzegorz Pietruczuk był przygotowany, miało wpływ wiele innych czynników (...)Dowódca załogi konsultował się również z szefami ochrony prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej i prezydenta Ukrainy, którzy nie posiadali potwierdzonych informacji odnośnie do bezpieczeństwa na lotnisku w Tbilisi. (...)Biorąc to pod uwagę i mając na względzie rangę i ilość przewożonych pasażerów, dowódca załogi nie mógł postąpić inaczej. W konsekwencji, po akceptacji przez pana prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, przekazanej dowódcy załogi za pośrednictwem oficera BOR, lot został zrealizowany zgodnie z pierwotnym planem, tzn. do Ganji. Ja tam się nie znam na wojskowości, więc niech mnie ktoś poprawi, ale czy z tego co mówił Klich posłom nie wynika czasem, że polecenie Prezydenta zostało przyjęte do realizacji przez dowódcę pułku? Że tu, w kraju, podjęto już konkretne przygotowania aby uzupełnić wymagane dokumenty i zgody? Że pilot został poinformowany jakie jest życzenie Prezydenta z jednej strony, i jakie są warunki z drugiej, i dopiero na tej podstawie podjął decyzję o kontynuowaniu podróży zgodnie z planem? A tę decyzję ostatecznie zaakceptował Prezydent, wysyłając do kokpitu oficera BOR-u z tą informacją? Dlaczego Klich tak kręci? I pytanie dużo ważniejsze, dlaczego kręci jako ciągle jeszcze urzędujący, a nie od dwóch tygodni były, Minister Obrony Narodowej, gdy wszyscy są zgodni, że na etapie przygotowania i zabezpieczenia lotu doszło do skandalicznych zaniedbań, w wyniku których zginęło dowództwo armii? Czy za tę sytuację Minister Obrony Narodowej naprawdę nie ponosi żadnej odpowiedzialności? Wypowiedzi Klicha świetnie grają z opisaną (Szeptana propaganda władzy Dziennikarz 1: Z dobrych źródeł wiem, że to czołowy polityk PO, były minister, opowiadał w kuluarach jednej ze stacji o nagranych słowach LK. Mija tydzień. Dziennikarz 2: Tak, GS do ZS. Mieli puścić nagranie i na słowach się zakończyło. Coraz więcej plotek, spekulacji... Ponura atmosfera. Dziennikarz 1: Dysponował nawet dokładnymi cytatami. Jeśli są - LK trafi na pośmiertny szafot. A jeśli nie? "nie można wykluczyć" "w WC"? wstyd. Dziennikarz 3: Nie wiem, czy słyszałeś: dziś od powrotu Klicha dwóch znanych posłów kolportuje informacje o rzekomym głosie LK w kokpicie... ...zaraz dodając, że "co prawda z Klichem nie rozmawiali, ale...". Do dnia upublicznienia, narośnie jeszcze miliard teorii... ...jestem pewien, że jutro góra pojutrze, jak nie ci sami, to inni będą nawet "rzucać" cytatami. To fragmenty wczorajszej rozmowy na twitterze między trzema dziennikarzami o znanych nazwiskach, z różnych mediów, i raczej nie kojarzonych z żadną konkretną partią. Nie podaję nazwisk bo nie o nie tu chodzi, a chociaż rozmowa była publiczna, mam pewne opory przed wykorzystywaniem jej na blogu. Ale w tym przypadku chyba warto, bo te trzy niezależne od siebie relacje stwarzają pewien obraz sytuacji. Zaznaczam, że wybrałam tylko fragmenty dłuższej rozmowy, z której bynajmniej nie wynika, że wspomniani dziennikarze w te plotki bezkrytycznie uwierzyli, bądź też celowo je kolportują, sama nie odniosłam takiego wrażenia. Jeśli dobrze rozumiem, ów łatwy do rozszyfrowania rozplotkowany były minister kolportował swoje sensacje jakiś tydzień temu, czyli mniej więcej wtedy, kiedy rosyjskie media, powołując się na źródła w komisji, informowały, że na czarnych skrzynkach nie ma śladu nacisków. Prędzej czy później dowiemy się jak było, do każdego z dwóch możliwych scenariuszy mam jednak już dzisiaj pytania. Jeśli plotki się potwierdzą. Skąd nie pełniący żadnych państwowych funkcji polityk partii rządzącej miał dostęp do ustaleń rosyjskiej komisji zanim poznali je inni? Dlaczego partia rządząca wybrała kuluarowe plotki jako najlepszy sposób poinformowania o tym społeczeństwa? Czemu służyło medialne rozgrywanie takich informacji w czasie kampanii wyborczej? Jeśli plotki się nie potwierdzą. Kto był autorem tej kampanii oszczerczo-dezinformacyjnej? Jaką karę poniesie ów wysoki polityk partii rządzącej za rozpuszczanie oszczerczych plotek wobec tragicznie zmarłego prezydenta? Jeśli ktoś się łudzi, że ta kampania wyborcza będzie inna, bardziej wyciszona, to bardzo się myli bo będzie to kampania dużo ostrzejsza. Tyle, że inaczej będzie przebiegać, to co normalnie powiedziałby Palikot w najlepszym czasie antenowym, będą mówili rozmaici "wysocy politycy" Platformy w kuluarach, a resztę zrobi niezawodna w takich przypadkach Gazeta Wyborcza, sprawdzonymi metodami. Przedsmak tych metod daje odświeżenie "incydentu gruzińskiego", a zwłaszcza pytania "Czy Arkadiusz Protasiuk mógł się czuć pod presją podczas lotu do Smoleńska, skoro już raz miał z prezydentem takie nieprzyjemności?", "Czy Protasiuk mówił panu jako swojemu dowódcy, że incydent gruziński był dla niego traumą?", "Słyszałam, że po incydencie gruzińskim piloci z 36. pułku nie chcieli latać z prezydentem?", "Mówią, że Protasiuk latał z prezydentem, bo nie bał się ryzykownych misji." Jest tylko kwestią czasu, kiedy pojawią się pierwsi "anonimowi informatorzy z kręgów zbliżonych", którzy opowiedzą kilku dziennikarzom, których nazwiska mogę już dzisiaj typować, o tym co rzekomo jest na czarnej skrzynce, ale nikt tego nie chce powiedzieć głośno, ze względu na uczucia rodziny i żałobę, a także dlatego, żeby nie było wrażenia, że ma to związek z wyborami. Bo nie wątpię, że uda się jakoś połączyć puszczenie plotki obciążającej prezydenta z informacją o własnym bezgranicznym szacunku dla żałoby jego rodziny i trosce o jej samopoczucie. Odkąd przekonałam się, że można nawet znaleźć pracowników TVP anonimowo zapewniających o moich lukratywnych interesach z telewizją, żaden news podparty świadectwem "anonimowego informatora" mnie nie zdziwi. Podobnie jak żaden, nawet najbrudniejszy chwyt w tej kampanii, bo niby dlaczego śmierć "lepszego Kaczyńskiego" miałaby zmienić sposób traktowania jego brata, gdy kaczyzm ponoć u bram? Trzeba tylko trochę odczekać, i metody dobrać bardziej subtelne, stosowne do żałoby. Nawiasem mówiąc, gdyby w najbliższej kampanii media przedstawiły prawdziwego Lecha Kaczyńskiego, takiego jakim był i jakim go znały, a nie jego karykaturę jaką stworzyły na użytek walki politycznej, to obawiam się, że Bronisław Komorowski miałby ciężką przeprawę. Ostatnie dwa tygodnie i cudowna pośmiertna przemiana Lecha Kaczyńskiego to niestety dowód na to, że się łudzimy myśląc, że to my wybieramy. Wybierają za nas w dużej mierze media, podstawiając nam zamiast prawdziwego kandydata jego wykrzywiony obraz, a za przeciwnika dając mu polukrowanego pieszczocha. Wybieramy między sztucznymi kreacjami i właśnie to, że zaczynamy to rozumieć, budzi takie przerażenie. Bo co będzie jak się już całkiem wyrwiemy?). "szeptanką" uprawianą przez innych polityków Platformy. A że trochę nie trzymają się kupy z tym co mówił dwa lata temu? Bez obaw, nikt go dociskał nie będzie. Katarna
Nie odpuścimy Twitter to ostatnio dość liczące się medium wymiany myśli. Jako, że można pisać tylko w 140 znakach, dyskusje są czasami niezwykle dosadne. Ostatnio mamy do czynienia z jakąś kampanią dezinformacyjną, okraszoną w dodatku obelgami. Dokładnie tak, jak to opisała Kataryna. Najbardziej porażająca jest bezradność dziennikarzy. Mam wrażenie, że ostatnimi czasy to właśnie blogerzy przejmują ich role z niezłym skutkiem. Stąd ich nerwy. Niedawno z Kataryną na blogach interesowaliśmy się przeszukaniami ABW w hotelu poselskim i mieszkaniach zmarłych w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. O fakcie rewizji w warszawskim domu śp. Wassermanna wyczytałem w artykule Frondy i ktoś to sprawdził po moim poście na Twitterze. Weryfikacja okazała się pozytywna dla mojej wersji. Potem dochodziły do mnie słuchy o rewizji w krakowskim mieszkaniu. Osoba, związana z rodziną śp. posła, twierdzi, że ABW weszło z nakazem: Nic nie wiem o warszawskim, ale w krakowskim ponoć byli, mieli nakaz albo pozwolenie. Jeżeli agencja weszła do któregokolwiek mieszkania śp. Wassermanna, by np. zebrać próbki pomocne do identyfikacji ciała, to raczej był to tylko pretekst, bowiem jak twierdzi mój rozmówca: Nie wiem czy ktoś z ABW pobierał materiał do DNA, bo zwlekano z identyfikacją, zapewniając, że jest rozpoznany, potem że nie jest. Do Moskwy poleciała rodzina. Ciało było w "dobrym" stanie. Rozpoznano je natychmiast. Osoba ta nie ma wątpliwości, że toczy się jakaś nieczysta gra służb. ABW zaprzeczyła, by jej agenci wchodzili do mieszkań zmarłych śp. Wassermanna i Aleksandra Szczygło. Zapewniła też, że od nich nie pobrano próbek. Po co w takim razie przyszła z nakazem? Kto w tej kwestii kłamie? Osoba związana z rodziną czy ABW? Przyznam - nie znajduję żadnego logicznego wytłumaczenia, by to była rodzina, która na pewno chce mieć święty spokój i jeszcze zapewne nie pogodziła się z utratą śp. Zbigniewa Wassermanna. Wersję z nakazem potwierdza również relacja p. Agnieszki Romaszewskiej w komentarzu pod jedną z moich notek: Agnieszka Romaszewska:(...) BYŁAM PRZY TYM jak do jednego z posłów PiS, z którym akurat rozmawiałam o przygotowania do uroczystości pogrzebowych Krzysztofa Putry dzwoniła żona św. pamięci Wassermanna i to mówiła. By być precyzyjną: z relacji posła zrozumiałam, że zona posła Wassermanna mówiła o jakimś "wejściu z nakazem", choć poprzedniego dnia miała pytać czy czegoś nie trzeba do identyfikacji. Mowa była o jakichś szczoteczkach do zębów. (...) Nawet, jeśli moje wątpliwości są błędne, to chyba warto pytać i drążyć. A to powinni robić właśnie dziennikarze. Tym bardziej, że jeśli okazałoby się, iż ABW weszła do hotelu sejmowego w celu zebrania próbek 10 kwietnia po godz. 12, a zarządzenie OPW w Warszawie wpłynęło do niej dopiero 11 kwietnia, to mamy niezły "pasztet". Niestety, większość dziennikarzy uważa pytania za zbędne. A Ci, którzy je zadają, są najlżej określani jako "plotkarze". Najlepszy przykład to "argumenty" na Twitterze Roberta Zielińskiego odnośnie moich i Kataryny dociekań. Zapytał on panią rzecznik ABW o przeszukania i zadowolił się negatywną odpowiedzią, sprawdził jeszcze znajomych zmarłego posła PiS. Uwierzył na słowo, wszak ludzie Bondaryka są zawsze prawdomówni i nigdy ABW nie mogłoby nadużyć swoich działań. Robert Zieliński: A może wpis na Frondzie (powtarzany przez Pana, Katarynę) nie był po to, aby polskie służby pozbawić wiarygodności wobec patriotów? (...) Żaden agent nie zrobiłby tyle złego ile Pan i podobnie Panu "myślący" w ostatnich dniach. Pogratulować (...) Nie wiem czy za friko(piszę - przyp. GW). W ostatnich dniach wbijacie klin między nasze państwo a ludzi. W takich chwilach! Ciekawe kto ma radość.(...) Posuwaliście się do sugestii, że służby, prokuratura kręcą, kradną wręcz działają na zamówienie ruskiej agentury. Nie mam najwyższego zdania o polskim państwie, jakości jego elementów ale to co robiliście było, jest CHORE lub... Stek kłamstw i dość zabawnych obelg, które w kierunku blogera wysuwa bezradny dziennikarz, wierzący na słowo rzeczniczce ABW. To pisanie na zlecenie jakichś tajemnych wpływów i to za pieniądze mnie szczególnie rozbawiło, choć z drugiej strony zadziwiło, bo jak dziennikarz poważnego medium może takie rzeczy bezczelnie i publicznie sugerować, otwarcie się kompromitując? To pokazuje jedno - musimy dalej drążyć, wbrew dziennikarzom i politykom, którzy najchętniej przytuliliby Putina i mówiliby tylko o "pojednaniu". GW1990
Na Wawelu, ale nie z Piłsudskim Jednak nie w krypcie pod wieżą Srebrnych Dzwonów, gdzie leży Józef Piłsudski, ale w jej przedsionku spoczną Lech i Maria Kaczyńscy. Para prezydencka zostanie pochowana na Wawelu w krypcie Piłsudskiego - podał we wtorek kard. Stanisław Dziwisz. Zaniepokoiło to rodzinę marszałka, której nikt o zdanie nie pytał. Zwłaszcza doniesienia, że trzeba będzie przesuwać sarkofag Piłsudskiego. - Poprosiliśmy kard. Dziwisza o spotkanie, by przedstawić nasze stanowisko. Było krytyczne - mówi nieoficjalnie osoba z otoczenia rodziny Piłsudskiego. Krzysztof Jaraczewski, wnuk marszałka i prezes Fundacji Rodziny Józefa Piłsudskiego, odwiedził wczoraj kardynała. Spotkania nie komentował. Nasze źródło twierdzi, że emocje nieco opadły, gdy okazało się, że grobowiec małżonków Kaczyńskich nie znajdzie się ostatecznie w tym samym pomieszczeniu co sarkofag Piłsudskiego.
Razem, ale osobno Formalnie to jedna krypta, zwana kryptą pod wieżą Srebrnych Dzwonów, ale składa się z przedsionka oraz części, gdzie leży Piłsudski. Grobowiec pary prezydenckiej znajdzie się w przedsionku po lewej stronie. Decyzja kard. Dziwisza sprawiła, że już we wtorek wieczorem przed krakowską kurią kilkaset osób protestowało przeciwko pochowaniu prezydenta na Wawelu. Krzyczeli: "Nie na Wawel! Powązki!". - Jest mi bardzo przykro, że uroczystości pogrzebowe stają się elementem przepychanek politycznych i że próbuje się wciągnąć w to Kościół - mówił ks. Robert Nęcek, rzecznik kurii. - Metropolita krakowski podjął decyzję po rozmowie ze stroną rządową i po prośbach rodziny. We wtorek po południu zadzwonił do kard. Dziwisza brat zmarłego prezydenta, prezes PiS Jarosław Kaczyński i przekazał życzenie rodziny - przypominał. Wczoraj z otoczenia kard. Dziwisza wyszedł pomysł, by krypta pod wieżą Srebrnych Dzwonów stała się kryptą prezydencką. Obok małżonków Kaczyńskich miałby w niej spocząć Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent RP na uchodźstwie. Rodzina Kaczorowskiego odmówiła. - Rozmawiałem z córką prezydenta. Wszyscy są wdzięczni za tę inicjatywę, ale wola rodziny jest taka, by prochy prezydenta Kaczorowskiego spoczęły w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie. Nie mógł rządzić w wolnej Polsce, niech więc jego szczątki spoczną w stolicy - mówi o. Eustachy Rakoczy, jasnogórski kapelan Żołnierzy Niepodległości i przyjaciel rodziny Kaczorowskich, który przyjechał do Warszawy z misją przekonania rodziny do pochówku w Krakowie. - Wawel nie jest najodpowiedniejszym miejscem na chowanie prezydentów. Zważywszy jednak na dramatyczne okoliczności śmierci Lecha Kaczyńskiego, można dopuścić pochowanie go z małżonką na Wawelu. Ale nie powinno stać się to precedensem, bo trzeba by tam pochować wszystkich prezydentów III RP: gen. Jaruzelskiego, Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego. Zaczyna się robić z tego cmentarz, a to nie jest zwykłe miejsce pochówku - mówi Janusz Onyszkiewicz, mąż wnuczki Piłsudskiego, b. wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego.
Kto pierwszy rzucił: Wawel Od kogo wyszedł pomysł Wawelu? Wczoraj politycy PiS i Kancelaria Prezydenta sugerowali, że od krakowskiej kurii. - Chciałbym zaprzeczyć tym absurdalnym informacjom, że było to życzenie rodziny. Zdecydowanym zwolennikiem tej decyzji był kard. Dziwisz - mówił w TVN prezydencki minister Andrzej Duda. - Przypisywanie pomysłu kardynałowi mija się z prawdą. On był tym zaskoczony. Znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, bo jak tu odmówić rodzinie zmarłego. Zachował się po ludzku, uszanował decyzję rodziny i zgodę władz państwowych - mówi "Gazecie" duchowny z krakowskiej kurii. Pierwszy sygnał o życzeniu córki i Jarosława Kaczyńskiego metropolita usłyszał we wtorek rano od kancelarii premiera - też zresztą tym zaskoczonej. Wcześniej w rozmowach z rodziną rozważano warszawską archikatedrę św. Jana bądź Powązki wojskowe. Ale - jak słyszymy w PiS - Powązki od razu odrzucono, bo "trudno sobie wyobrazić, by Lech Kaczyński leżał koło Bieruta". Według źródeł "Gazety" propozycja pochówku na Wawelu wyszła z otoczenia tragicznie zmarłego prezydenta i jego brata. W rozmowach brali udział m.in. posłanka Elżbieta Jakubiak (b. szefowa gabinetu prezydenta), Europoseł PiS Paweł Kowal, wiceprezes PiS Adam Lipiński i szef gabinetu prezydenta Maciej Łopiński. Prezes PiS jeszcze w poniedziałek rano chciał, by pogrzeb odbył się na starych Powązkach, gdzie leży ojciec braci Kaczyńskich. - Po śmierci najbliższych myśli się, żeby miejsce pochówku było jak najbliżej domu. Jarosław Kaczyński po stracie brata był w traumie - mówi "Gazecie" Elżbieta Jakubiak. - Ale tu nie chodziło o pochówek brata, tylko prezydenta RP. Hierarchowie kościelni przedstawili dwie propozycje: warszawską archikatedrę św. Jana Chrzciciela i Wawel. Byliśmy zgodni, że trzeba wybrać którąś z nich. - Dlaczego Wawel, a nie katedra św. Jana, gdzie leży m.in. prezydent Gabriel Narutowicz? - Wawel to godne miejsce, emanacja państwa, jego tragicznych losów, spoczywa tam gen. Sikorski, który również zginął w katastrofie lotniczej - mówi Jakubiak. - Może cały naród powinien zdecydować, kto spoczywa na Wawelu? - Tu nie ma żadnego problemu. Tylko "Gazeta" ma problem - mówi Jakubiak. W środę wieczorem przed kurią krakowską odbyła się druga manifestacja przeciw pochowaniu Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawelu.
Magdalena Kursa, Małgorzata Skowrońska, Renata Grochal
Wokół wawelskiego pochówku W „Gazecie Wyborczej" z 15 kwietnia br. ukazał się tekst „Na Wawelu, ale nie z Piłsudskim", a w nim następujące słowa: „Rodzina [Marszałka Piłsudskiego] uważała też, że pochowanie tam prezydenckiej pary to próba zawłaszczenia mitu Piłsudskiego". Rozumiem, że najbliższa rodzina Józefa Piłsudskiego - córka, wnuczka, wnuk - nie życzą sobie w najbliższym sąsiedztwie jego sarkofagu czyjejkolwiek obecności, i nie dlatego piszę. Chodzi mi o znajdujące się w dalszej części tekstu słowa: „Wawel nie jest najodpowiedniejszym miejscem na chowanie prezydentów. Zważywszy jednak na dramatyczną śmierć Lecha Kaczyńskiego, można dopuścić pochowanie go z małżonką na Wawelu. Ale nie powinno stać się to precedensem, bo trzeba by tam pochować wszystkich prezydentów III RP: gen. Jaruzelskiego, Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego. Zaczyna się robić z tego cmentarz, a to nie jest zwykłe miejsce pochówku - mówi Janusz Onyszkiewicz, mąż wnuczki Piłsudskiego". Słowa te budzą moje najgłębsze oburzenie jako wnuka siostry Józefa Piłsudskiego, Zofii z Piłsudskich Kadenacy, i nie mogę pominąć ich obojętnym milczeniem. Janusz Onyszkiewicz wypowiada je nie jako np. były przewodniczący Partii Demokratycznej, czy jak tam nazywa się ostatnia mutacja formacji politycznej jego i jego politycznych przyjaciół, ale jako „mąż wnuczki Piłsudskiego". Jeżeli dobrze rozumiem jego perfidnie pokrętną wypowiedź, z jednej strony łaskawie „dopuszcza" pochowanie śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony na Wawelu (tylko z uwagi na ich „dramatyczną śmierć"), ale zaraz potem ostrzega, że „nie powinno stać się to precedensem, bo trzeba by tam pochować wszystkich prezydentów III RP: gen. Jaruzelskiego, Lecha Wałęsę i Aleksandra Kwaśniewskiego". „Mąż wnuczki Piłsudskiego" i były rzecznik prasowy „Solidarności" jest za, a nawet przeciw, ale teoretycznie dopuszcza możliwość pochowania na Wawelu gen. Jaruzelskiego, Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego, stawiając śp. Lecha Kaczyńskiego na równi z nimi, ot, jako kolejnego prezydenta III RP, którego wyróżnia tylko jego „dramatyczna śmierć". Po prostu wszystkim im, jako prezydentom III RP, należałoby się miejsce na Wawelu, tylko nie można robić z Wawelu cmentarza. Śp. Lech Kaczyński - i Józef Piłsudski - razem z I sekretarzem KC PZPR, autorem stanu wojennego, zarejestrowanym jako TW Wolski i razem z zarejestrowanym jako TW Alek kłamczuszkiem „preziem", chwiejącym się w stanie zamroczenia alkoholowego nad grobami pomordowanych oficerów polskich w Charkowie, no i obok człowieka, który jaki był i co robił od 1989 roku każdy widzi, a który twierdzi, że „Bolek" to była nazwa jakiejś „łącznicy". Wierzę, że za ileś lat (oby jak najprędzej) ktoś napisze opasłe, wielotomowe dzieło pod tytułem „Z dziejów łajdactwa politycznego w Polsce". W rozdziale poświęconym reakcjom okrągłostołowego „towarzystwa" na tragiczną śmierć śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego jedną z „perełek" będą słowa Janusza Onyszkiewicza. TADEUSZ KADENACY
Trzy scenariusze - Moglibyśmy powiedzieć, że w ramach powiększania bezpieczeństwa kraju i w obliczu zbliżającego się zamachu stanu, szykowanego przez prezydenta Kaczyńskiego, zawarliśmy tajne porozumienie wojskowe z Moskwą, by w sytuacji nadzwyczajnej wspólnie przeciwdziałać największym międzynarodowym zagrożeniom. Nie muszę dodawać, że taki zamach stanu miałby wielkie międzynarodowe reperkusje. Ba, kto wie, czy nie wywołałby efektu domina i wojskowych, prawicowych przewrotów w innych krajach. Wyobraża pan sobie taką Europę pod wojskowym, prawicowym butem? Nawet nie wiem, czy NATO zdążyłoby zareagować... - I co tam dalej? - premier wskazał brodą na odczytywany przez rzecznika dokument. - ...upoważnił sojusznicze siły rosyjskie do prewencyjnego zestrzelenia samolotu w trosce o bezpieczeństwo Polski, Rosji i całego świata. Tusk cmoknął głośno. Graś podrapał się po głowie. - No fakt, nie brzmi to najlepiej, ponieważ na pokładzie nie byli tylko ludzie prezydenta, ale i... Hm. Z drugiej jednak strony zaletą tej wersji jest to, że można by tę akcję potraktować jako element globalnej wojny z terroryzmem. Prezydent jako... - Nie, to nie za bardzo przejdzie - uciął premier. - Jeszcze może wizja zbrojnego przejęcia władzy, tak, ale to zestrzelenie przez Rosjan... Graś ożywił się nagle, mówiąc: - To nie musiałoby być od razu zestrzelenie. Można by to ująć jako ustrzelenie, podstrzelenie, przestrzelenie skrzydła, przystrzelenie lekkie, wystrzelenie czegoś... - rzecz można jeszcze docyzelować. Reszty niestety dokonać mógł panikujący pilot i żywioły przyrody. Aerodynamika. Wiry. - Wiry? - Tusk wrócił wolnym krokiem za biurko. - A co na to Adam? Rzecznik rządu pokiwał głową tak, jak prezenterzy telewizyjni przebywający na miejscu jakiegoś ważnego zdarzenia i potwierdzający na wizji, że słyszą komendę ze studia: - Stwierdził, że taki scenariusz uzasadniałby dalsze pogłębienie przyjacielskich więzów z Rosją. Poza tym świetnie by to współgrało ze zbliżającą się wielkimi krokami defiladą na Placu Czerwonym. „Bratnie armie w obliczu śmiertelnego zagrożenia - znowu razem” - taki tytuł na 9 maja na pierwszej stronie „Gazety”. Prezydent Komorowski, znaczy, marszałek, mógłby wtedy stać na trybunie honorowej obok prezydenta Jaruzelskiego. I takie zdjęcie z podpisem: „Porozumienie dwóch pokoleń walczących o Polskę”. Albo jeszcze lepiej „Solidarność ponad podziałami. Polskie pojednanie. Nowa solidarność”. - No ale Komorowski nie jest ani nie był jakoś szczególnie skłócony z Jaruzelskim - przypomniał premier, nalewając sobie wody mineralnej do szklanki. Graś zamilkł na chwilę. W gabinecie krążyła mucha. - Można by przypomnieć czasy, gdy uważał się za antykomunistę. To symboliczne pojednanie na Placu Czerwonym byłoby dopełnieniem tego, co się wydarzyło 7 kwietnia – dorzucił. - A trzeci wariant? - zaciekawił się premier, popijając.
- Ten jest najdelikatniejszy. Amerykański sabotaż, krótko mówiąc - rzecznik znowu zatopił wzrok w papierach. - System TAWS zamontowany w Tupolewie, którym leciał prezydent, został celowo wadliwie skonstruowany akurat do tego modelu i tego lotu, by doprowadzić do awarii podczas lądowania i by obciążyć tą awarią stronę rosyjską, o której to stronie wiadomo, że dysponuje nieco mniej zaawansowanymi technologiami aniżeli amerykańska, ze względu na staroradziecki etos pracy i nieuznawanie wyścigu szczurów. - O widzisz. To by korespondowało z tymi zdjęciami, co te ciule w Internecie publikują. Bondaryk mi je pokazywał - premier rozłożył teksty przed sobą. Na jednej z kartek pokazane były pierwsze strony gazet w zależności od wybranego wariantu wydarzeń. „Dlaczego znowu Amerykanie?” - widniało nad zdjęciem szczątków Tu-154M. „Najpierw więzienia CIA w Polsce, teraz prowokacja na skalę ogólnoświatową w Rosji” - nadzwyczajny komentarz L. Millera. „Obama nie chce wojny – to wygląda na akcję amerykańskich kół wojskowych” - specjalny komentarz A. Michnika. „Protesty pod ambasadą USA w Krakowie” - fotoreportaż na gorąco minuta po minucie. Graś uderzył dłonią w trzymaną teczkę z kartkami: - Dokładnie! Ubogie technicznie lotnisko. Bieda. Mundurowi wkręcający żarówki, przerażeni tym, do czego zdolni są Amerykanie - spojrzał do wydruku. - O, mam. Strona rosyjska informuje, że mogłaby wrzucić do Sieci materiał nagrany przez przypadkowo nasłuchującego smoleńskiego radioamatora, który wykryłby amerykańskie komendy z TAWS-a „kill all the f...g Russians, kill 'em all” oraz głośny śmiech amerykański przed katastrofą. Zresztą zapis z czarnej skrzynki po dokładnym odszumieniu w laboratoriach moskiewskich informowałby o tym, że ciut wcześniej polscy piloci wykryli sabotaż i mówią: (pilot A:) „...ci przeklęci Amerykanie znowu nas wykołowali tak jak z offsetem i tarczą antyrakietową”, (pilot B:) „...tak, stary, ja od początku transformacji uważałem, że należało się związać z Rosjanami, którzy nas przecież wyzwolili, a nie wyganiać ich z Polski w 1993 r.”, (pilot A:) „...tak należało zrobić, to oczywiste, ale przecież wiesz doskonale, że cholerni Amerykanie by na to nie pozwolili, bo CIA finansowało Solidarność...” (pilot B:) „...także FBI, a poza tym szykowali przed stanem wojennym listy proskrypcyjne na członków PZPR, WRON, PRON, PAX, ZBoWiD i TPPR, nie mówiąc o TKKŚ”, (pilot A:) „...obiło mi się o uszy, że na listach proskrypcyjnych byli też członkowie ZSMP, ZMW, ZSL, SD i KPZR”, (pilot B) „...teraz ta bezcenna wiedza i tak nie jest nam do niczego potrzebna, ponieważ zaraz będzie katastrofa, jak widzisz i zabierzemy wszystko do...”, (pilot A) „...z pewnością, kolego, mam tego świadomość bardzo dokładnie, pokładam jednak nadzieję w tym, że gdy czujne rosyjskie służby przechwycą czarne skrzynki...”, (pilot B) „...daj Boże, by to nie byli ci zakłamani Amerykanie...”, (pilot A) „...to przekażą światu naszą ostatnią rozmowę, zachowają naszą wiedzę i przestrzegą przed zagrożeniem ze strony imperialistycznych kół amerykańskich dążących do III wojny światowej, o jakiej marzył Truman, a potem Reagan i Macierewicz”. No i później już jest tylko dźwięk eksplozji – zakończył Graś. - W ten sposób ucięłoby się łeb wszelkim cholernym spekulacjom i insynuacjom rozsiewanym przez tych bezgłowych ciuli z Internetu – ciągnął Tusk, pocierając brodę. - Amerykanie dokonując sabotażu odwoływali się do prastarych, atawistycznych resentymentów rusofobicznych w naszym kraju i wiedzieliby, jaką wrogością do Moskwy zapałają Polacy, gdy się winę za katastrofę zrzuci na służby rosyjskie. Co za haniebny plan. - Zgadza się - rzecznik rządu wyciągnął sobie miętowe tik taki i wsypał pół pudełka do ust. - W ten sposób można by też wyjaśnić ten kretyński filmik dla paranoików z tą lokomotywą - rzekł z pełnymi ustami. - Z syreną. - No, z syreną, ze strzałami i rosyjskimi komendami. Autor filmiku to po prostu ktoś na usługach agentury USA, filmik doskonale spreparowany przez CIA, by obciążać właśnie Rosję. Tusk znowu się napił i rzucił okiem na buczący w kącie telewizor, na ekranie którego ogłaszano w TVN24 konkurs dla dzieci na rysunek na temat: „Za co kochamy W. Putina”. - Ale czy SLD nie skrewi? - spytał, przenosząc wzrok na Grasia. FYM
Socjalista i marxista? Podobno śp. Lech Kaczyński nie lubił, gdy mówiono, że jest bardziej lewicowy od swojego brata; mawiał: „Nie – to tylko on jest bardziej prawicowy ode mnie”. I rzeczywiście jest. Jarosław Kaczyński, lider partii zwącej się ongiś „Porozumienie CENTRUM” ma poglądy centrowe – może nawet lekko prawicuje. Natomiast Jego brat, jak przystało na profesora prawa pracy, po prostu był socjalistą. Na tej stronie można znaleźć cytaty z Jego słynnej pracy doktorskiej (Z niejakiego doc - fragmenty marksizmu-leninizmu L. Kaczyńskiego Niestety, dzisiejszy pański wpis to marzycielski, romantyczny patriotyzm. A tego juz w Polsce nie ma i nie może być. Tylko z jednym pan ma racje. Jarosław Kaczyński był i jest socjalistą. Swoją władzę oparł na marzeniach polepszenia życia ludzi najmniej wykształconych, bez znaczenia, leniwych, bez ambicji...oni chcieli cos za darmo, i tego od Kaczyńskiego oczekiwali. Ciekawie napisał o tym "socjalizmie" Kaczyńskiego, Janek Koniec, cytuje: "Kto przeżył czasy PRL-u ten wie, że mimo wielkiej propagandy na temat szansy edukacyjnej dla młodych, jakie stwarzał tzw. ustrój socjalistyczny, w praktyce było zupełnie inaczej. Dostać się na studia prawnicze, medyczne lub inne, stwarzające perspektywy kariery w dużym mieście, dla młodego człowieka, wywodzącego się ze środowiska robotniczego lub wiejskiego, było niełatwo. Trzeba było mieć tzw. plecy, albo dojścia korupcyjne. Dużo też mogły pomóc koneksje na uczelniach, jakie posiadała SB. W tym kontekście dziwne są opowieści o prześladowanych w PRL-u działaczach opozycji, którzy z powodzeniem kończyli prestiżowe w owym czasie kierunki studiów na renomowanych polskich, a czasem i zagranicznych uczelniach, w tym także również w ZSRR. W szczególności niejasne są przekazy na temat cierpień, jakich doznali w czasach PRL-u bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy. Jak powszechnie wiadomo, obaj, bez problemów, studiowali na wydziale prawa. W tamtym czasie w PRL-u to były studia zarezerwowane dla nomenklatury komunistycznej i dla dzieci z powiązaniami w reżimowym SB, sądownictwie, prokuraturze i adwokaturze. Każdy maturzysta dobrze o tym wiedział. Po studiach, bez trudu otrzymali etaty na reżimowych uczelniach, a następnie, w dość niejasnych okolicznościach, mogli obronić doktoraty. Każdy nauczyciel akademicki, który miał okazję zapoznać się z ich pracami doktorskimi, wyrażał duże wątpliwości co do ich merytorycznej zawartości, nie wspominając o tym, że w jednej z nich odwoływano się do koncepcji prawa W. I. Lenina. Jakoś dziwnym trafem, po zainstalowaniu PiS u władzy w 2005 roku, dostęp do ww. dzieł naukowych w archiwach uczelni (Mn na UW) został drastycznie ograniczony. Te okoliczności, które są mało znane w szczególności dla młodego pokolenia, winny być wyjaśnione przez historyków IPN, na takich samych zasadach, jak przeszłość Lecha Wałęsy. Należałoby przy tym dopilnować, aby zajęli się tym tematem rzetelni historycy, a nie polityczni aktywiści pisowscy pod przykryciem IPN-u. Tak się złożyło. że udało mi się dotrzeć, poprzez swoich znajomych, do pracy doktorskiej Lech Kaczyńskiego, której temat brzmi : “Zakres swobody stron w zakresie kształtowania treści stosunku pracy” i została opublikowana w 1979 r. Niektóre jej fragmenty świadczą o tym, że Lech Kaczyński bardzo cenił naukową teorię marksizmu-leninizmu, a w szczególności wkład W.I.Lenina w rozwój prawa pracy. Oto cytaty z ww. pracy, potwierdzające tą tezę:
1. (str. 7): „ W XIX wieku uwagę na ten fakt zwrócił Karol Marks (“Praca najemna i kapitał”), wskazując przy tym, że formalno prawna wolność umów stanowi narzędzie dyktatu stosowanego przez kapitał wobec klasy robotniczej.” ;
2. (str. 29): „ Zasada wolności umów stanowiła narzędzie nieograniczonego wyzysku klasy robotniczej (K. Marks, “Kapitał’”‘) „.;
3. (str. 32): „Następny etap rozwoju norm prawa pracy kształtował się już pod wpływem walki klasowej proletariatu. Okres kontrrewolucji położył jednak kres tym zdobyczom.” ;
4. (str. 33): „Ruch robotniczy był politycznym reprezentantem interesów proletariatu.”;
5. (str. 38): „Podstawowym motorem rozwoju ochrony pracy, a właściwie całego prawa pracy w państwie kapitalistycznym, była walka klasowa proletariatu. Społeczeństwo socjalistyczne, jak wiadomo, cechuje brak antagonistycznej sprzeczności między pracą a kapitałem”. ;
6. (str. 40): „ Możliwość dążenia administracji zakładu pracy do realizacji postawionych zadań kosztem naruszenia uprawnień pracowników została dostrzeżona już przez Lenina (“O roli i zadaniach związków zawodowych w warunkach nowej polityki ekonomicznej” w zbiorze Pt. “Lenin o związkach zawodowych”, str. 345-6)”. ;
7. (str. 43): „ Planowanie jest zjawiskiem związanym w sposób nieodłączny z gospodarką socjalistyczną, dlatego też uważane jest za obiektywnie występującą w tej gospodarce prawidłowość (Wojciech Brus, “Ogólne warunki funkcjonowania gospodarki socjalistycznej”, W-wa 1961).”;
8. (str. 51-52): „Wymienić trzeba także system wartości charakteryzujący ideologię socjalistyczną, wśród których kluczową rolę odgrywa idea sprawiedliwości społecznej i idea równości, czyli egalitaryzmu „. ;
9. (str. 197): „ Naruszenie zasad socjalistycznego egalitaryzmu może dać podstawę do uznania odpowiedniej klauzuli umownej za sprzeczną z zasadami współżycia społecznego „. ;
10. (str. 262): „ Ani planowość, ani dwie pozostałe przesłanki (zasada socjalistycznej sprawiedliwości społecznej i socjalistyczny egalitaryzm ) nie stoją w bezpośredniej sprzeczności z zasadą swobody umów „. Jak wiadomo, w czasach PRL-u, niektórzy , aby przypodobać się partii komunistycznej, obficie zamieszczali we wstępie swoich prac magisterskich i doktorskich, cytaty z prac Marksa, Engelsa a w szczególności W. I. Lenina, co także było przejawem lojalnego podziwu dla ZSRR. Jak widać z przytoczonych cytatów z pracy dr hab. Lecha Kaczyńskiego, poszedł on dalej – bowiem wstawki z marksizmu-leninizmu znajdują się nie tylko we wstępie, ale i w całej treści rozprawy doktorskiej. Praca pochodzi z 1979 roku. Jest wielu absolwentów polskich uczelni oraz doktorantów z tego okresu, którzy do tego procederu się nie poniżyli. Nie był on wówczas obowiązujący. Chyba że autor pracy chciał wykazać biegłość w znajomości ideologii marksizmu-leninizmu oraz lojalność wobec PZPR. Taka postawa mogła znacznie pomóc w dalszej karierze naukowej autora na uczelni."). Warto zauważyć, co łatwo poznać po stylu, że Lech Kaczyński bynajmniej nie „ozdabiał” tej pracy, by ja przepchać jako doktorat czy się komuś podlizać. Był to człowiek uczciwy, który myślał to, co pisał. On naprawdę w te bzdury wierzył. Nie ma rady: musimy przyjąć do wiadomości, ze socjalizm jest ideologia zaraźliwą. Zwłaszcza, gdy tłum, media i „naukawcy” zamiast się z marxizmu i socjalizmu śmiać, traktują jego tezy poważnie. Na szczęście brat mitygował trochę socjalne zapędy Pana Prezydenta...
JKM
Zanim reaktywujemy TPPR Trwają jeszcze pogrzeby kolejnych ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu, który rozbił się podczas podchodzenia do lądowania w pobliżu wojskowego lotniska Siewiernoje pod Smoleńskiem. Zidentyfikowano już ciała, a właściwie, to, co pozostało z ciał ostatnich ofiar katastrofy i tego dnia, gdy piszę te słowa, trumny ze szczątkami mają zostać przewiezione do Polski wojskowymi samolotami. Jednak oficjalna żałoba już się skończyła i polityczna wścieklizna ponownie toruje sobie drogę na telewizyjne ekrany, radiowe anteny i łamy gazet. Zresztą nie tylko tam. W Krakowie doszło do skandalicznej sytuacji, kiedy to uzgodniony ze wszystkimi osobistościami pogrzeb prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Janusza Kurtyki w jednym z krakowskich kościołów, został dosłownie w ostatniej chwili odwołany przez Jego Eminencję Stanisława kardynała Dziwisza. Komentatorzy dopatrują się w tym nacisków wpływowego w polskim Kościele zakonu Ojców Konfidencjałów, którzy prezesowi Kurtyce najwyraźniej nie mogą wybaczyć pozwalania na ujawnianie różnych wstydliwych zakątków z dokumentacji SB. I tak dobrze, że w ogóle pozwolili pochować go w poświęcanej ziemi! Wygląda na to, że rzewny postulat „bycia razem” chyba nie zostanie spełniony, bo z jednej strony ludzie wolą jednak dobierać sobie przyjaciół, niż przyjaźnić się ze wszystkimi jak leci, bo w takiej sytuacji ryzyko wpadnięcia w złe towarzystwo zaczyna graniczyć z pewnością, a z drugiej – razwiedka też nie widzi powodu do spoufalania się z masami w sytuacji, gdy jest akurat w trakcie wykonywania ważnej operacji sprzedawania tychże mas strategicznym partnerom w ramach tak zwanego „pojednania”. Zaostrzeniu podziałów sprzyja też ogłoszenie terminu wyborów prezydenckich, które marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski, pełniący zarazem obowiązki prezydenta państwa wyznaczył na 20 czerwca. Oznacza to, że komitety wyborcze będą miały niecałe dwa tygodnie na zebranie stu tysięcy podpisów, które stanowią konieczny warunek zarejestrowania kandydata do wyborów. Dotychczas oprócz kandydata Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego zamiar wzięcia udziału w wyborach prezydenckich podtrzymał Andrzej Olechowski oraz Marek Jurek i Janusz Korwin-Mikke, a zgłosił swoją kandydaturę Waldemar Pawlak. PiS jeszcze się na ten temat nie wypowiedziało, ponieważ decyzję ma podjąć dopiero w sobotę, ale chociaż wymieniane są różne nazwiska, m.in. Zbigniewa Romaszewskiego, to wydaje się iż naturalnym kandydatem jest Jarosław Kaczyński, który nie tylko kilka razy już przemówił na pogrzebach, ale i wyznaczył Adama Lipińskego do administrowania partią. Kandydata nie wyznaczył również Sojusz Lewicy Demokratycznej, który waha się między Markiem Siwcem a Ryszardem Kaliszem. Oczywiście są to na razie zamiary, bo zebranie 100 tys. podpisów w niecałe dwa tygodnie może dla niektórych komitetów okazać się barierą nie do przebycia, a jeśli nawet by ja przebyły, to potem na sforsowanie czeka jeszcze gorsza bariera finansowa. Ze sprawozdań czołowych komitetów wyborczych z wyborów prezydenckich w roku 2005 wynika, że zgłosiły one do PKW wydatki na poziomie 14 milionów złotych. Zebranie takiej sumy, a nawet sumy porównywalnej, z marszu, dla komitetów pozaparlamentarnych, które nie korzystają z subwencji budżetowej, ani nie zaryzykują kredytu bankowego, może okazać się też niewykonalne, co sprawi, że nie będą one podczas kampanii widoczne. Krótko mówiąc, sytuacja sprzyja dalszej oligarchizacji politycznej sceny, na której pozostaną w końcu dwa ugrupowania bliźniaczo do siebie podobne i w piastowaniu zewnętrznych znamion władzy, to znaczy – mandatów poselskich i senatorskich, foteli ministerialnych, limuzyn, sekretarek, gabinetów i temu podobnych, będą się „pięknie różnić”. Prawdziwą władzę bowiem sprawują w Polsce, podobnie zresztą, jak w wielu innych państwach, tajne służby, które w ramach akcji dezinformacyjnej aranżują na użytek skołowanego ludu rozmaite demokratyczne przedstawienia. Towarzysząca im polityczna wścieklizna sprzyja lepszemu zakamuflowaniu tego stanu rzeczy, co jest konieczne tym bardziej, że tubylcze tajne służby od lat wysługują się strategicznym partnerom. A strategiczni partnerzy najwyraźniej postawili na symetrię w stosunkach z tubylczym państwem, powoli przekształcanym w „strefę buforową”, to znaczy – obszar rozbrojony i stopniowo pozbawiany przemysłu ciężkiego. Jak wiadomo, z Niemcami „pojednaliśmy się” bowiem jeszcze za czasów premiera Mazowieckiego, którego niemiecki kanclerz Kohl wyściskał w Krzyżowej, więc po deklaracji prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku, kiedy otwartym tekstem oznajmił, że już żadnych dywersantów w Europie Środkowej nie potrzebuje, przyszła pora na pojednanie z Rosją. I 7 kwietnia, podczas wspólnej uroczystości w Katyniu, stosowne deklaracje zostały złożone, co entuzjastycznie powitał red. Adam Michnik, najwyraźniej wiele obiecujący sobie po tym pojednaniu dla starszych i mądrzejszych. Wiadomo bowiem, że nikt lepiej nie przekona tubylczego narodu, by wrócił do prastarych słowiańskich korzeni. Dlatego też z jednego klucza ze środowiskiem Gazety Wyborczej” o pojednaniu z Rosją śpiewają „narodowcy”, a nawet wybitni przedstawiciele hierarchii, z moim faworytem, JE abpem Józefem Życińskim, co to w swoim czasie „bez swojej wiedzy i zgody...” - i tak dalej, na czele, co pokazuje, że miłość do Rosji potrafi przezwyciężyć wszelkie podziały. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak reaktywuje się TPPR, czyli najbardziej masowa za czasów pierwszej komuny organizacja, pod zmienioną częściowo pod tym samym skrótem nazwą, bo już nie przyjaźni „Polsko-Radzieckiej”, tylko – Polsko-Rosyjskiej. Jak się okazuje, znajdą się enklawy, gdzie postulat „bycia razem” zostanie jednak zrealizowany. Na tym tle nieprzyjemnym zgrzytem zaznaczył się list otwarty, z jakim do premiera Tuska wystąpił generał Sławomir Petelicki, ongiś legendarny dowódca GROM – formacji utworzonej dla ochraniania transportów rosyjskich Żydów przez Warszawę do Izraela, a obecnie używanej do walczenia z terrorystami na różnych krańcach świata – a jeszcze wcześniej – mówię oczywiście o panu generale – funkcjonariusz SB, do której wstąpił żeby – jak sam wyznał – spełniać dobre uczynki. To pragnienie rozpiera go zapewne i teraz, bo w liście do premiera Tuska nie tylko domaga się niezwłocznej dymisji ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha, ale również wysuwa konkretne propozycje personalne. Najwyraźniej przy tasowaniu kart musiały wystąpić jakieś nieporozumienia również w łonie tubylczej razwiedki, bo to jest niewątpliwie moment, w którym ukształtują się układy i hierarchie w atrapie państwa w jaką z roku na rok przepoczwarza się III Rzeczpospolita. SM
TPPR bis Im więcej mija czasu od 10 kwietnia, tym mniej wiemy. Z drugiej strony, sytuacja w planie strategicznym wydaje się nadzwyczaj klarowna i można ją przedstawić w następujący sposób. Dopuszczalne wyjaśnienia katastrofy oficjalnie nie mogą obejmować ani celowego działania strony rosyjskiej, ani nawet jej zaniedbania. Do tej wytycznej stosuje się zarówno rząd, jak i znaczna część mediów. Wczorajszym tekstem „GW” wyraźnie wytyczyła kurs: czytelnicy mają być oswajani z myślą, że w gruncie rzeczy winny mógł być Lech Kaczyński. Rząd całkowicie umywa ręce od śledztwa. W środę premier zapewne jedynie zreferuje to, co przekazują nam łaskawie Rosjanie. Tak też wyglądają konferencje polskich prokuratorów. Rząd nie skorzystał z istniejącej możliwości przejęcia śledztwa, a Paweł Graś stwierdza, że „byłoby to źle widziane”, nie wyjaśniając już ani, przez kogo, ani dlaczego dobre lub złe widzenie ma nas determinować w sposobie dochodzenia do prawdy o tym wydarzeniu. Pytania, które postawiłem pod moim poprzednim wpisem, pozostają w 90 procentach bez odpowiedzi. Liczba komentarzy pokazuje, że sprawa budzi wciąż olbrzymie emocje i zainteresowanie. Tymczasem wygląda na to, że część mediów chciałaby ją już zamknąć i wpoić swoim odbiorcom, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Rozkład opinii i sądów na temat katastrofy i jej konsekwencji układa się następująco. Główny nurt, a w każdym razie jego znaczną część, stanowią ci, którzy z jakichś powodów nie dopuszczają hipotez rosyjskiego zaniedbania lub wprost świadomego udziału. Dlaczego? Przyczyny są, jak mniemam, różne w różnych przypadkach. Niektórzy mogą w tym mieć jakiś osobisty interes. Inni – jak „GW” – mają w tym interes polityczny – to po prostu logiczna i przejrzysta kontynuacja zawsze uprawianej przez to środowisko polityki. Jeszcze inni kierują się mieszanką dwóch przyczyn – i mam wrażenie, że takich jest w Salonie24 najwięcej. Jedna przyczyna to czysto polityczne sympatie i antypatie, nie mające nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem, logicznym rozumowaniem i myśleniem. Mówiąc w uproszczeniu – jeśli ktoś był przeciwko PiS i nie lubił Lecha Kaczyńskiego, będzie zwalczał i wykpiwał wszelkie wątpliwości i przypuszczenia, wykraczające poza „słuszny” zakres, czyli splot nieszczęśliwych przypadków lub błąd pilota. Druga przyczyna – komfort psychiczny. Przyznaję, że myśl o tym, iż mógł tutaj zadziałać celowy czynnik ludzki, wywołuje wielki niepokój i sprawia, że automatycznie pojawia się pytanie: a jeśli tak, to co dalej? Rozumiem, że znaczna liczba osób takiego niepokoju nie chce odczuwać i dlatego w ramach samouspokojenia przyjmuje postawę obronną wobec wszelkich wątpliwości. To jak najbardziej ludzkie, a poza tym pozwala się poczuć „racjonalnym” i „rozsądnym” w przeciwieństwie do „wariatów”. Warto zauważyć, że walka z wątpliwościami i śmielszymi hipotezami właściwie w żadnym niemal przypadku nie jest merytoryczna. Sprowadza się do mało pomysłowych kpin, dyskredytowania oponentów poprzez nazywanie ich „szaleńcami” itp. Tak się dzieje np. na blogu Chevaliera, który od kilku dni nie pisze o niczym innym, ale na żadne z postawionych przeze mnie pytań nie był w stanie odpowiedzieć, a jego wynurzenia to puste popisy retoryczne. Wobec tych ataków, warto doprecyzować stanowisko. Otóż gdy dochodzi do katastrofy tak szczególnej, chyba bezprecedensowej w historii światowej polityki, logiczne i zrozumiałe jest, że należy brać pod uwagę wszystkie prawdopodobne warianty jej wyjaśnienia. Co to znaczy „prawdopodobne”? Liczba takich wariantów jest ograniczona przez dwa czynniki. Po pierwsze – ewentualną bezsprzeczną i klarowną wiedzę na temat przyczyn zdarzenia. Tu jednak takiej wiedzy nie mamy. Po drugie – przez logiczną eliminację wariantów możliwych fizycznie, ale nieprawdopodobnych z różnych powodów. Moim oponenci wykpiwali stawiane przeze mnie pytanie, stwierdzając np., że zamachu mógłby dokonać Jarosław Kaczyński, żeby wyeliminować konkurenta. Pomijając już rażącą niestosowność takich przypuszczeń, z ich absurdalności zdaje sobie sprawę każdy, kto choć trochę orientuje się w polskiej polityce. Tłumaczenie, czemu to wyjaśnienie można zaliczyć tylko do kiepskich kpin, nie jest konieczne. Teraz sprawa bardzo ważna: moim celem nie jest przeforsowanie wersji, iż katastrofa była z pewnością wynikiem zamachu albo celowego działania Rosjan. Moim celem jest spowodowanie, żeby i ta hipoteza była brana pod uwagę oraz przyglądanie się śledztwu, które jest prowadzone w taki sposób, że z łatwością można w jego toku zlikwidować dowody, świadczące właśnie na korzyść tej tezy. Nie walczę z hipotezą błędu pilota albo splotu nieszczęśliwych wypadków. Tyle że te hipotezy nie wymagają żadnej obrony. Są oczywiste i zakładam, że żaden myślący człowiek ich nie wyklucza. Jednak z jakichś powodów, merytorycznie niesprecyzowanych, spora część komentatorów, a także piszących w Salonie24 blogerów, uważa, że należy wykluczyć hipotezy bardziej radykalne. Przedwczoraj odbyłem interesującą rozmowę z moim drogim kolegą Igorem Janke. Spieraliśmy się o logiczną dopuszczalność hipotezy zamachu. Mam nadzieję, że Igor nie obrazi się, jeśli zreferuję jego argumenty, zwłaszcza że były one dość typowe dla grupy osób, negujących możliwość celowego działania Rosjan.
Igor wysuwał dwa główne argumenty. Pierwszy – że doprowadzenie do śmierci prezydenta nic by Rosjanom nie dało, bo to był przecież koniec jego kadencji, a szanse na reelekcję miał stosunkowo niewielkie. Z tym argumentem dyskutowałem już kilkakrotnie, ale odpowiadam raz jeszcze. Po pierwsze – nikt nie jest profetą, aby móc przewidzieć wynik wyborów. Rok 2005 pokazał, że sondaże bywają bardzo niemiarodajne. Po drugie – w samolocie była spora grupa polityków, opowiadających się za postawą asertywną i sceptyczną w stosunkach z Rosją. Nie jest tak, że w razie przegranej Lecha Kaczyńskiego ci ludzie by zniknęli. Rosyjskim interesom przeszkadzał sam ich udział w życiu publicznym. Oni nadal, nawet jako zwykli posłowie, chodziliby do telewizji, radia, pisali artykuły i udzielali wywiadów, organizowali konferencje prasowe i seminaria, stawiali pytania. Byli tam też wojskowi, którzy z różnych powodów mogli być z rosyjskiego punktu widzenie niewygodni. Obecność tych wszystkich osób w jednym samolocie była, z punktu widzenia radykalnej hipotezy, okazją, która nigdy więcej mogła się nie powtórzyć. Drugi argument Igora brzmiał, iż nierozsądne byłoby organizowanie zamachu podczas lotu do Katynia, na terytorium Rosji. Tu – patrz punkt 1., czyli kwestia niepowtarzalnej okazji. Ponadto jeżeli organizuje się takie przedsięwzięcie, to właśnie na swoim terenie, po to, aby móc tam działać możliwie swobodnie, zacierać ślady, neutralizować świadków itd. Patrz także punkt następny. Po trzecie – zdaniem Igora, w razie wykrycia udziału Rosjan koszty polityczne, jakie by w związku z tym ponieśli, przewyższałyby dalece korzyści. To poważny argument i przyznaję, że w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin po katastrofie też tak myślałem. Potem, także pod wpływem obserwacji, jak biegnie śledztwo, uświadomiłem sobie, jak naiwne jest to rozumowanie. Po pierwsze – aby uznać argument Igora za słuszny, trzeba założyć, że najpierw uda się znaleźć twarde dowody na udział Rosjan, a następnie, iż te dowody zostaną ujawnione. Przy czym oczywiście nie mogłyby zostać ujawnione przez byle kogo, ale przez oficjalne czynniki. Każdego innego można łatwo zdyskredytować i zbyć. Pierwsze założenie już teraz się wali. O ile Rosjanie brali jakiś udział w spowodowaniu katastrofy, to sposób prowadzenia śledztwa daje im aż nadto możliwości zatarcia wszystkich śladów. Drugie założenie też pada: kto miałby mieć interes w ujawnieniu takich dowodów? Sami Rosjanie? Rząd Tuska? Jakiekolwiek państwo trzecie z tzw. głównego nurtu (bo tylko wówczas sprawa byłaby potraktowana poważnie), czyli np. Niemcy lub Brytyjczycy? Oczywiście – nie. Jest też kolejny argument: jeśli Rosja w żaden sposób nie odpowiedziała za śmierć Aleksandra Litwinienki na terenie obcego kraju, a także za swoją agresję wobec Gruzji, przy niespełnieniu postanowień porozumienia wynegocjowanego przez Sarkozy’ego, to dlaczego mielibyśmy zakładać, że w jakikolwiek sposób mogłaby odpowiedzieć za spowodowanie śmierci polskiego prezydenta? Zwłaszcza jeśli – jako się rzekło – taka teza miałaby się opierać na dowodach pośrednich i poszlakach.
Smutna prawda jest taka, że jeśli nawet wiedza o rosyjskim udziale jest lub będzie dostępna, to w bardzo ograniczonym kręgu ludzi, którzy na pewno nie zrobią z niej użytku. Przypominam także, że jeśli Rosja w jakiś sposób przyczyniła się do katastrofy, to nie oznacza, że stało się tak z inspiracji i z przyzwoleniem jej prezydenta czy premiera. W państwie, które opiera się na ludziach z dawnych służb, walki frakcyjne są normalne. W ich ramach można sobie wyobrazić nawet tak radykalne działania. Podkreślam jeszcze raz: piszę to wszystko nie dlatego, że jestem pewien, iż mieliśmy do czynienia z zamachem albo innego rodzaju celowym działaniem strony rosyjskiej. Tak sprawy absolutnie stawiać nie można, a wszystkie hipotezy są dzisiaj otwarte. Piszę to, aby wykazać, że jest to hipoteza równoważna wobec innych, znacznie mniej radykalnych. Moi oponenci twierdzą, że nie ma żadnych przesłanek, aby takie twierdzenia wygłaszać. Problem w tym, że na obecnym etapie nie ma przesłanek, aby wygłaszać jakiekolwiek twierdzenia, także te, negujące hipotezę celowego działania Rosjan. Po raz kolejny mogę postawić pytanie: z jakiego powodu mielibyśmy nagle obdarzyć stronę rosyjską bezgranicznym zaufaniem, choćby w kontekście sposobu prowadzenia śledztwa? Czy istnieje jakakolwiek przesłanka, aby uznać, że w rosyjskiej elicie władzy zaszła jakaś porażająca przemiana moralna i dawni kagiebiści (siłowiki) stali się ludźmi przestrzegającymi zachodnich standardów, uczciwymi i otwartymi? Oczywiście – nie. Zatem powinna nas obowiązywać doza zdrowego sceptycyzmu wobec ich działań, deklaracji i dostarczanych nam materiałów. Zadziwiające jest, że tego sceptycyzmu w ogóle nie ma po stronie polskich władz. Nie chodzi przecież o to – jak wyśmiewali niektórzy moje pytania – żeby Donald Tusk wystąpił z hipotezą zamachu. Chodzi jedynie o to, aby w odpowiednim momencie polskie władze wystąpiły o przejęcie śledztwa, aby same badały materiał dowodowy, aby części samolotu, będącego własnością Rzeczypospolitej, trafiły bezpośrednio do Polski, a nie Rosji, aby zabezpieczyć natychmiast sprzęt elektroniczny, jaki był na pokładzie. Słowem – podjąć działania w takiej sytuacji normalne i oczywiste, nawet gdyby chodziło o katastrofę w innym kraju, z którym Polska miałaby znacznie mniej problematyczne stosunki. My jednak dostaliśmy nową wersję TPPR, co dziś można odczytać jako Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Rosyjskiej. Przy czym, podobnie jak w przypadku peerelowskiego TPPR, i tutaj entuzjazm jest obowiązkowy, a kto ośmiela się w nim nie uczestniczyć, ten dostaje łatkę oszołoma lub niszczyciela pojednania. P.S. Bardzo mnie cieszy, że mój poprzedni wpis stał się zalążkiem czegos na kształt forum o katastrofie. Znalazło się na nim wiele ciekawych spostrzeżeń. Proponuję, aby wpisy, odnoszące się do hipotez na temat przebiegu samej katastrofy nadal umieszczać pod tamtym wpisem, tak, aby były w jednym miejscu. Sam zaglądam tam cały czas. Łukasz Warzecha
Ich człowiek w Warszawie Minister obrony narodowej Bogdan Klich powiedział po spotkaniu w Moskwie z rosyjskim wicepremierem Siergiejem Iwanowem, że dla Polski i Rosji "nie ma ważniejszego zadania niż wyjaśnienie przyczyn" katastrofy pod Smoleńskiem. "Rosji zależy, aby wykluczyć wszelkie spekulacje i insynuacje wokół tej tragedii" - oświadczył z kolei Iwanow. Dla Polski pod rządami Tuska i Rosji pod rządami Putina nie ma ważniejszego zadania aniżeli niedopuszczenie do wygranej kandydata PiS w wyborach prezydenckich. Taki jest rzeczywisty cel wizyty Klicha w Moskwie i takie drugie dno przytoczonych deklaracji. Platforma po reakcji społeczeństwa na tragedię w Smoleńsku stanęła pod ścianą. O ile wcześniej ich propaganda (walenie w Kaczyńskiego) mogła być skuteczna, o tyle w sytuacji gdy ludziom spadły łuski z oczu – zobaczyli czarno na białym, że istnieją dwa światy: realny i wirtualny kształtowany przez media i Platformę Obywatelską – cały PR wziął w łeb. No, bo jak wycinać kandydata PiS, który będzie zapowiadał kontynuację dzieła Lecha Kaczyńskiego – prezydenta odkrywanego na nowo przez społeczeństwo jako patriota, strażnik suwerenności narodowej, mąż stanu, który spoczywa na Wawelu obok Marszałka Józefa Piłsudskiego? I wreszcie jak wyjaśnić przyczyny katastrofy skoro występuje się w roli petenta rosyjskich służb specjalnych zważywszy kompletny brak reakcji Tuska na coraz liczniejsze doniesienia o domniemanym udziale FSB w zamachu... Zaniechania PO w śledztwie skrytykował m.in. Edmund Klich, szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (KBWL LP). Ujawnił on, że w czasie prac eksperckich, mających na celu zbadanie przyczyn katastrofy samolotu TU-154M pod Smoleńskiem, nie mógł liczyć na pomoc ze strony polskich władz i "był zmuszany przez ministra Bogdana Klicha do współpracy z polskimi prokuratorami". Edmund Klich ocenił, że strona polska pozostaje w stosunkach z Rosją w "kategorii petenta". Zwrócił uwagę, że projekt raportu (o przyczynach katastrofy) przygotowuje strona rosyjska, a "my mamy 60 dni na odpowiedź i to wszystko".
Słowa Edmunda Klicha oznaczają, że rząd w Warszawie nie kieruje się interesem suwerennego państwa, gdyż nie ma zamiaru sporządzić własnego raportu o przyczynach katastrofy. Wiadomo przecież, że jeżeli mielibyśmy do czynienia z zamachem, to wszelkie dowody na to wskazujące zostaną przez Rosjan usunięte. W rezultacie z winy Tuska prawdy nie poznamy nigdy. Nieporozumieniem zresztą byłoby ograniczanie odpowiedzialności premiera Tuska do mataczenia przy okazji śledztwa. O tym, że na pokładzie samolotu z parą prezydencką znajdą się m.in. szefowie rodzajów sił zbrojnych, posłowie, senatorowie, kierownicy najważniejszych urzędów państwowych, słowem – osoby decydujące o naszym bezpieczeństwie narodowym zdecydował nie kto inny jak właśnie jego rząd. Podobnie to strona rządowa- w tym Ministerstwo Spraw Zagranicznych - wespół z Putinem, doprowadziła do tego, że odbyły się w Katyniu dwie oddzielne polskie uroczystości. O tym, że prezydent Kaczyński chce uczestniczyć w uroczystościach katyńskich jako najwyższy rangą przedstawiciel RP, minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wiedział od 27 stycznia br. Skoro wiedział Sikorski, wiedział i Tusk. Wówczas zaczęła się – jak przypuszczamy – misterna gra, której efekty zobaczyliśmy rano 10 kwietnia. Przypomnijmy, że komunikat Kancelarii Premiera Federacji Rosyjskiej z 3 lutego głosił: „Z inicjatywy strony rosyjskiej doszło do rozmowy telefonicznej premiera Rosji Władimira Putina z prezesem Rady Ministrów Polski Donaldem Tuskiem. (…) Podczas rozmowy Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska do udziału w uroczystościach rocznicowych w Katyniu, gdzie pod koniec lat trzydziestych, w wyniku represji politycznych, zginęło wielu obywateli radzieckich, w latach czterdziestych rozstrzelano polskich oficerów, a później z rąk nazistowskich okupantów – zginęło wielu żołnierzy Armii Czerwonej. Szef polskiego rządu przyjął zaproszenie z zadowoleniem”. Moskwa powiedziała wyraźnie: Lecha Kaczyńskiego w Katyniu ma nie być. Nic więc dziwnego, że minister Sikorski twierdził, że prezydent jest zbędny na uroczystościach i wysyłał go do Moskwy na obchody rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. By zachować pozory zastrzegał jednocześnie, że gdyby prezydent nie zmienił zdania co do obecności w Katyniu, to MSZ „oczywiście mu w tym pomoże”." Prezydent, co oczywiste, podtrzymał swoje stanowisko. Minister z Kancelarii Prezydenta Paweł Wypych, który również zginął w Smoleńsku, podkreślał wtedy, że rocznica Katynia powinna jednoczyć, a nie być przedmiotem rozgrywek politycznych, i z tego względu pożądane są wspólne uroczystości z udziałem prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu. Wówczas MSZ zmieniło swoje stanowisko. W liście przesłanym do Kancelarii Prezydenta zwróciło się do Lecha Kaczyńskiego, by uczestniczył w polskiej delegacji w Katyniu. W liście podano dokładną datę obchodów: 10 kwietnia. Prezydent ze zrozumiałych względów się zgodził, a niedługo potem wyszło na jaw, że Putin i Tusk będą „obchodzić” Katyń trzy dni wcześniej, mimo apeli ośrodka prezydenckiego o jedność przy okazji tej ważnej daty w historii Polski. W ten sposób para prezydencka i najważniejsze osoby w państwie, w tym rzecznicy uwolnienia się od gazowej zależności od Rosji oraz szefowie wszystkich rodzajów sil zbrojnych zostali przez rząd „wepchnięci” do jednego samolotu. Także dlatego, że to do Kancelarii Premiera należała ostateczna decyzja, co do przyznania, bądź nie - jednego lub więcej - samolotu dla Prezydenta RP. Odpowiedzialny za nią był szef Kancelarii Premiera minister Tomasz Arabski. Tak więc to Tusk decydował. Jeden z największych rosyjskich serwisów internetowych gazeta.ru określił swego czasu premiera Donalda Tuska mianem „nasz człowiek w Warszawie”…
Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki
Komorowski nie uszanuje woli tragicznie zmarłego prezydenta. Najprawdopodobniej podpisze nowelizację ustawy o IPN Pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski z PO zapowiada, że nie skieruje do Trybunału Konstytucyjnego nowej ustawy o IPN tylko dlatego, że chciał to zrobić Lech Kaczyński. Zrobi to wyłącznie wtedy, gdy w ustawie znajdzie zapisy mogące kolidować z konstytucją. Daje do zrozumienia, że w przeciwnym razie podpisze ustawę o IPN. - Do Trybunału należy odsyłać jedynie ustawy wątpliwe z punktu widzenia konstytucyjności. Jeśli ktoś traktuje serio państwo polskie, nie powinien traktować Trybunału jako przechowalni pomysłów – mówi Komorowski w rozmowie z „Newsweekiem”. Chociaż Prawo i Sprawiedliwość jeszcze nie wystawiło swojego kandydata do wyborów prezydenckich, to zdaniem Komorowskiego atmosfera kampanii będzie zależeć głównie od kandydata PiS. - To w jego rękach jest klucz do tego, czy kampania będzie przedłużeniem nastroju i sposobu rozmawiania z okresu żałoby, czy też będzie powrotem do mechanizmów klasycznej kampanii agresji. Czy będzie podkreślane to co łączy, czy to co dzieli – mówi Komorowski. Nowelizację ustawy o IPN przyjął sejm 18 marca br. głosami PO, SLD i PLS. Zgodnie z propozycją złożoną przez PO w grudniu ubiegłego roku, w miejsce dzisiejszego 11-osobowego Kolegium IPN powołana będzie 9-osobowa Rada IPN - wywodzącą się m.in. ze środowisk naukowych. Ponadto prezesa IPN powoływać i odwoływać ma Sejm zwykłą większością głosów; dziś jest to większość 3/5. IPN ma udostępniać obywatelowi oryginały akt służb specjalnych PRL na jego temat (chyba, że byłyby w złym stanie - wtedy byłyby to kopie) i bez anonimizacji jakichkolwiek danych osobowych. Nowelizacja zachowuje generalną zasadę, że każdy obywatel ma dostęp tylko do swojej teczki (co jest prawem od 1999 r.). - Jestem przekonany, że będą czystki, a ci, którzy zostaną, będą się bali pisać takie artykuły, jak ten ostatni o Jaruzelskim w dokumentach Stasi – komentował dla Fronda.pl po przyjęciu nowelizacji w sprawie IPN 18 marca br. historyk Bogdan Musiał. - Naukowiec musi być wolny, a w takim przypadku historyk staje się urzędnikiem - dodaje. - Dla polityków historia to element polityki. Zadaniem IPN jest odtwarzanie pamięci, często niewygodnej - mówił naszemu portalowi Musiał, który od 2007 roku jest pracownikiem Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej. Newsweek.pl
26 kwietnia 2010 Świadomość łączy się z sumieniem... Szef naszej dyplomacji, pan Radosław Sikorski, niedawno w Sejmie mówił tak:” –Staliśmy się cenionym przez innych , krajem, o którego zdanie się pyta, którego się rady szuka. W Europie jest zapotrzebowanie na aktywny wkład naszego kraju w rozwiązywanie problemów, przed którymi stoi cały kontynent”(???). Taaaaaak????
Bardzo ciekawe??? Tak nas wszyscy pytają, tak nas szanują, tak szukają u nas rady.. Myślałby kto, a nawet na pogrzeb 96 ofiar katastrofy nie miał kto przyjechać.. Jakieś kompletne banialuki opowiada w Sejmie pan Radosław Sikorski. Wygląda raczej na to, że Europa ma nas w przysłowiowej…. duszy. Słuchamy jedynie i wykonujemy, to co w Komisji Europejskiej postanowiono.. No i płacimy składkę w wysokości 1 miliarda złotych miesięcznie, która częściowo wraca do nas w postaci różnych pomysłów biurokracji, poprzez na przykład- Europejski Fundusz Społeczny. Są to pieniądze zmarnowane, bo nie wydawane rynkowo- lecz trwonione przez biurokrację, na cele, które ona uważa za właściwe. Pan Radek Sikorki, wcześniej był wiceministrem obrony narodowej w rządzie pana Jana Olszewskiego… A potem ministrem obrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Teraz jest ministrem spraw zagranicznych Polski z ramienia Platformy Obywateslkiej i wygłasza w Sejmie jakieś banialuki.. No i ma tytuł licencjata uzyskany podczas swojego pobytu w Wielkiej Brytanii w latach osiemdziesiątych na kierunku „ filozofia, nauki społeczne i ekonomia”. Po uiszczeniu drobnej opłaty, wystawiono mu dyplom Master of Arts, bez pobierania dalszej nauki, po co najmniej 7 latach od immatrykulacji(???). Bardzo ciekawe „wykształcenie”, bo będąc już Polsce -uwaga!- odbył kilkudniowy wyższy kurs obrony w Akademii Obrony Narodowej(????). Ach?? Kilkudniowy! To daje mu prawo do bycia nawet ministrem obrony narodowej(????). Wystarczyło kilka dni.. Jak to się stało? Że w kilka dni i już ma kompetencje do decydowania o polskiej armii.? Może kiedyś, w wolnej Polsce zostanie to sprawdzone... Na razie jesteśmy częścią superpaństwa- Unia Europejska.. W latach 1988- 1992, pan Radek Sikorski doradzał amerykańskiemu magnatowi prasowemu , panu Rupertowi Murdochowi i reprezentował jego interesy w Polsce..” Jak tam było, tak tam było, ale jakoś tam było”- mówił Wojak Szwejk. I jakoś jest! W latach 2002 do 2005 był członkiem American Enterprie Institute i dyrektorem wykonawczym tzw. Nowej Inicjatywy Atlantyckiej, reprezentującej interesy Amerykanów w Europie, a niekoniecznie polskie.. W czasie wojny w Afganistanie był po stronie Amerykanów i Afgańczyków przeciwko Rosji: dzisiaj opowiada się po stronie Amerykanów w Afganistanie, przeciwko Afgańczykom. Ki diabeł!. Zawsze po stronie Amerykanów.. I co robią Polacy w Afganistanie, oprócz krzewienia tam „demokracji”, która wprowadza tam jeszcze większy bałagan niż jest.. W czasie ostatnich wyborów prezydenckich w Afganistanie, Amerykanie próbowali wyprać świadomość Afgańczyków w tyglu tamtejszej demokracji; pełno było fałszerstw, zabójstw i propagandy.. Samoloty amerykańskie zrzucały propagandę wyborczą i demokratyczną po stronie Hamida Karzaja, który został prezydentem” wszystkich Afgańczyków” buduje tam republikę islamską i demokratyczną. A wyglada na to, że jest to zwykły agent amerykański... W każdym razie wojna trwa i nie wygląda na to, że ją wygramy.. Pytam jeszcze raz: w jakim celu w Afganistanie jest polska armia?-- oprócz nabywania doświadczenia w bezpośredniej walce? I naprawdę jest tak, panie ministrze, że:”- staliśmy się partnerem cenionym przez innych, krajem, o którego zdanie się pyta, którego rady się szuka.. W Europie jest zapotrzebowanie na aktywny wkład naszego kraju w rozwiązywanie problemów, przed którymi stoi cały kontynent”(????). Czy mamy może słuchać i wykonywać? Kiedy 4 kwietnia 1886 roku Dymitr Karakozow dokonał w Petersburgu nieudanego zamachu na życie cara Aleksandra II, ten w pierwszym porywie wykrzyknął do pojmanego: - Ty Polak? - Nie - odparł Karakozow. - To za co?- zapytał zdumiony car. No właśnie, za co.. Za co ONI tak mieszają.. Za co nas wmieszali w wojnę, która nas nie dotyczy. .Jest to interes amerykański realizowany przeciwko Rosji.. A czy w interesie Polski jest konfliktowanie się z Rosją, naszym bliskim sąsiadem? Moim zdaniem - nie! W sprawie Afganistanu jedna uwaga: okazuje się, że nasze wojsko walczące w Afganistanie nie ma ortopedów, chirurgów i anestezjologów. I dlatego minister obrony narodowej, pan Bogdan Klich z Platformy Obywatelskiej, będący z zawodu psychiatrą, zawarł porozumienie z władzami w Kijowie o…. wypożyczenie ukraińskich lekarzy, którzy będą służyć w szpitalu polowym w bazie Ghazni(???). Polscy lekarze nie chcą walczyć w Afganistanie? Pan Bogdan Klich, był prezesem Międzynarodowego Centrum Rozwoju Demokracji, które to centrum zostało przekształcone w Instytut Studiów Strategicznych, już w 1993 roku i zajmuje się wieloma sprawami dotyczącymi Europy Wschodniej, finansami, demokracją. Ustawiony jest na Wschód.. A tam jest Rosja! Skąd Instytut Studiów Strategicznych ma pieniądze? I z ministerstwa spraw zagranicznych i z Głównej kwatery NATO, i z Komisji Europejskiej, i z Rady Europy i z ….fundacji niemieckich i amerykańskich..(????). Między innymi z niemieckiej Fundacji Adenauera, która to fundacja ma pieniądze bezpośrednio z kasy rządu niemieckiego.. Wygląda na to, że rząd niemiecki finansuje Instytut Studiów Strategicznych, gdzie jakiś czas szefem był obecny, nasz minister obrony narodowej, pan Bogdan Kilich.. Dziwne i niebezpieczne dla Polski! Pan Bogdan Klich zna wiele tajemnic wojska polskiego, wiele wie, jako minister obrony narodowej, a psychiatrią już dawno się nie zajmuje.. Znacie mnie państwo… Jestem człowiekiem podejrzliwym.. Nie ma nic złego w tym, ze po jednej stronie ulicy stoi klasztor męski, a po drugiej żeński.. Może nic złego się nie zdarzyć… ale lepiej jak nie stoją! I tak wyglądają sprawy polskie, nieciekawie i bardzo niebezpiecznie.. Ale przypomniałem sobie obietnicę dwóch europosłów Prawa i Sprawiedliwości.. Pana Bielana i pana Cymańskiego, którzy obiecywali podczas ogólnokrajowej agitacji za szczepieniem na świńską grypę, że się zaszczepią.. „- Jak tylko będę w Strasburgu, to od razu zaszczepię się przeciw nowej grypie. Jako europosłowie dużo podróżujemy, a ryzyko zakażenia jest znacznie większe na lotniskach”- mówił wtedy Adam Bielan.” Szczepionka może nie być idealna, ale przyjąć jej nie zaszkodzi” – wtórował mu europoseł Tadeusz Cymański.. Myślicie państwo, że się zaszczepili.. Nawet w takiej sprawie nie można im ufać, to co dopiero w sprawach poważnych.???. WJR
Tak mogło być…
2010.04.10, 08.40 polski wywiad traci kontakt z prezydenckim TU-154M, ostatnia transmisja z kabiny pilotów wskazuje na katastrofę
08.56 informacja o katastrofie potwierdzona
10.42 desant jednostek specjalnych Grom i Formoza – lotnisko w Smoleńsku oraz obszar wokół miejsca katastrofy pod polską kontrolą
10.55 na lotnisku Siewiernoje lądują polskie samoloty transportowe z ciężkim sprzętem oraz zespołem prokuratorów. Zatrzymana do wyjaśnienia zostaje obsługa lotniska, przesłuchani świadkowie.
11.05 nota protestacyjna rządu Federacji Rosyjskiej w związku z przejęciem kontroli nad częścią terytorium FR przez polskie siły zbrojne.
11.15 okręty Marynarki Wojennej prewencyjnie blokują wyjście z cieśniny piławskiej oraz bazę morską na Kronsztadzie. Z morza Śródziemnego na Czarne wpłynęły krążowniki „Chocim” oraz „Kamieniec Podolski". Rozkazem gen. Kowalskiego, który przejął obowiązki szefa sztabu głównego WP, trzy doborowe jednostki (Wielkopolska Dywizja Artylerii, 6 Dywizja Pancerna „Bolesław Chrobry” oraz 5 Łużycka Brygada Pancerno-Zmotoryzowana) skierowane zostają do obsadzenia linii Braniewo-Gołdap. Termin osiągnięcia pozycji wyznaczono na 15.00 następnego dnia.
16.37 pierwsze relacje medialne o celowym sprowokowaniu katastrofy przez czynniki rosyjskie, Polska odwołuje ambasadora z Rosji oraz cały personel dyplomatyczny „na konsultacje”.
22.40 propozycja UE powołania międzynarodowej komisji dla zbadania przyczyn katastrofy. Brak reakcji rządu w Warszawie.
2010.04.11, 01.30 szturm OMON – próba odbicia lotniska Smoleńsku przypomina sylwestrowy szturm na Grozny.
06.00 mobilizacja powszechna w Gruzji i Azerbejdżanie, ChRL stawia w stan gotowości garnizony nad Amurem.
10.20 za zgodą parlamentu Ukrainy polskie 11 Armia Rezerwowa oraz 3 Armia Zmotoryzowana mają zabezpieczyć region Donbasu oraz gubernię czernihowską przed próbą ingerencji rosyjskiej.
11.00 Polska, oraz państwa Europy Środkowej uznają oficjalnie Emirat Kaukazu Północnego, Islamską Republikę Dagestanu oraz Republikę Baszkortostanu. Do wieczora placówki dyplomatyczne tych państw mają zacząć pracę w Warszawie, Pradze i Budapeszcie.
15.00 Rada Miejska w Kaliningradzie decyduje o zmianie nazwy miasta na Królewiec
2010.04.12 premier Putin przekazuje stronie polskiej osobiście całość dokumentów dotyczących mordów na polskich żołnierzach podczas IIWŚ. Rosja oficjalnie przeprasza za Katyń, Charków, Miednoje, Workutę, Kołymę, Kazachstan, rozbiory, Olszynkę Grochowską i rzeź Pragi. Szef KE Barosso, premier Brown i prezydent Obama są zdumieni, że „rozmawiając” w ten sposób z Rosją można osiągnąć pozytywne rezultaty. płk Molibden
Już to czytałem, pułkowniku Molibden Polscy generałowie, na czele swych armii druzgotali wojska niemieckie, osaczali Berlin…dalej nie doczytałem. Miałem tylko wyrwany kawałek wydanej przed wojną książki, której tytułu i autora nie pamiętam, bo czytałem to, dzieckiem będąc, dawno … pod okupacją niemiecką. Ale zajmijmy się teraźniejszością. Nocą, US Army, pod ochroną jednostki Grom, przystępuje do montowania baterii rakiet Patriot, ale ulokowane na rosyjskich satelitach noktowizory natychmiast to zauważają. Powiadomiony premier Putin każe prezydentowi Miedwiediewowi niezwłocznie przygotować i wygłaszać od świtu orędzie, w którym ma zaznaczyć, że po 22 czerwca 1941 ”już nigdy, nikomu nie damy się więcej zaskoczyć”. W tym czasie jednostka komandosów Alfa już jest w powietrzu, gdyż plan opanowania baterii antyrakiet ma od dawna gotowy. ”Krasnoznamionnyj Bałtijskij Fłot” blokuje polskie porty, zatapia w nich okręty, a na lotniskach niszczy samoloty marynarki wojennej. Kupiony od Francji okręt desantowy przystępuje do zajmowania Szczecina i Świnoujścia, które maja być zwrócone reaktywowanej – w porozumieniu z Angelą Merkel – NRD. Okrętem dowodzenia jest historyczny krążownik Aurora, który przez dziesięciolecia udawał na Newie okręt-muzeum. Kiedy jednak naiwni turyści opuszczali pokład, od osłoną nocy montowano na nim super nowoczesne uzbrojenie. Koło południa w stolicach NATO zastanawiano się jak obejść artykuł 5. i nie występować przeciw Rosji, skoro zapewnia ona, że to pokojowa interwencja, mająca zapewnić pokój w Europie. Rząd w Warszawie, postanowiono zawiadomić później, kiedy obecny już będzie zmieniony na inny. Tylko dlatego, by obecnego premiera nie odrywać od gry w piłkę nożną. W tym, czasie spadochroniarze specnazu zajmowali na terenie całej Polski lotniska wojskowe i cywilne, garnizony i poligony. Armie rosyjskie wkraczały od wschodu i od północy. Na czele szły doborowe gwardyjskie dywizje Armii Czerwonej; Tamańska i Kantiemirowska. W szybko opanowanym Białymstoku już się znajdował nowy rząd Polski. Jedyną trudność w tej akcji napotkał zwiad, nie mogąc zlokalizować parafii w Wyszkowie, gdzie miano zainstalować ten rząd. Przyczyną był podeszły wiek pozyskanego dawnego zwiadowcy z lat II wojny, generała Jaruzelskiego. Warto też zaznaczyć, że do opanowania Warszawy - po planowanej rzezi Pragi, oczywiście - były wytypowane Lejbgwardii Jego Cesarskiej Mości pułki Preobrażeński i Siemionowski, sformowane przez Piotra I. Zniknęły w 1917 roku, a to że nikt nie zauważył jak je Putin po cichu reaktywował, świadczy tylko o jego przebiegłości w nawiązywaniu do imperialnych tradycji carskiej Rosji. Panikę i oburzenie po ukazaniu się tych wiadomości z trudem udało się opanować, dopiero potwierdzeniu, że to jakiś dureń zamieścił political-fiction w popularnym moskiewskim blogowisku. Ernest Skalski
Cicho, cicho, cicho!... Wizja płka Molibdena jest jak najbardziej słuszna ale tylko przy założeniu, że mamy do czynienia z normalnym państwem polskim, a nie z potiomkinowską wsią zaklepaną przy okrąglaku z moskiewskimi sługusami Jaruzelem i Kiszczakiem, w której to wsi podstawową zasadą uprawiania polityki zagranicznej jest „cicho, cicho, cicho!...”, czyli niedopuszczanie do tego, by Polska była krajem silnym militarnie, niezależnym od sąsiadów, pozbawionym agentury posowieckiej (i innej), samodzielnie stawiającym sobie cele. Zapewniano nas wprawdzie po drodze (do takiego a nie innego stanu), że polityka „cicho, cicho, cicho!...” jest racjonalna, ponieważ członkostwo w NATO a następnie w „UE” zapewni nam niesamowite wprost bezpieczeństwo, takie, że Rosja nawet będzie się bała palcem w bucie kiwnąć w związku z nami, jednakże wraz z przeprowadzanymi przez wojskówkę i Bezpiekę bloku sowieckiego procesami transformacji komunizmu w neokomunizm, Zachód akurat odszedł od filozofii polityki charakterystycznej dla okresu zimnej wojny. Spowodowało to między innymi katastrofalne dla nas zbliżenie NATO do Rosji i tolerowanie jej neoimperialnej polityki, czyli – co szczególnie widzimy w czasie prezydentury Obamy - uznanie praw Moskwy do zagospodarowywania „bliskiej zagranicy”, tj. zarówno posowieckich republik (takich jak Gruzja czy Ukraina), jak i Polski. Taka postawa gremiów zawiadujących Paktem Północnoatlantyckim (bo o wierchuszce „Unii” w ogóle nie warto pisać, skoro była w stanie przełknąć wszelkie rosyjskie szantaże gazowe, obozy filtracyjne w Czeczenii, zabójstwa dziennikarzy oraz NordStream uderzający wprost w ekonomiczne interesy niektórych krajów „Unii”) wynikała, jak sądzę, z prostej konstatacji: nowe kraje członkowskie, w tym zwłaszcza Polska, w ogóle nie uporały się z posowiecką agenturą, w związku z tym albo nie chcą wrócić do „sfery atlantyckiej”, albo nie mogą. Postawa establishmentu III RP (z nielicznymi wyjątkami, o których doskonale wiemy – część tych osób zresztą pochowaliśmy niedawno na polskich cmentarzach) świadczyła, że nawet gdyby on mógł, to by wcale nie chciał całkowicie uniezależnić się od Moskwy, czyli przeciąć, że tak powiem „razwiedkową pępowinę” (w tym kontekście znamienna i rokująca dla naszego kraju jak najgorzej jest postawa Komorowskiego). No więc, jeśli ludziom zajmującym się sprawami Polski na tym nie zależało, to dlaczego NATO miało nas traktować jako normalnego, pełnoprawnego członka Paktu? Z kolei postawa tegoż prorosyjskiego establishmentu (wyrażająca się w formule „cicho, cicho, cicho!..”) przyjmowała przez te 21 lat następujące formy: najpierw właściwie nie widziano potrzeby, by likwidować „Układ Warszawski” i wyprowadzać armię czerwoną z Polski – nie chciano bowiem „drażnić Rosji” tym, że Polska może mieć militarne aspiracje kłócące się z tym, co wypracowała Moskwa w okresie kilkudziesięcioletniego powojennego okupowania naszego kraju. Potem jednak – po likwidacji „Układu Warszawskiego”, pod wpływem narastającego nacisku społecznego („Soviets Go Home”) i w związku z „rozpadem ZSSR” – jednak wyprowadzono wojska posowieckie (jak pamiętamy jednak chciano zapewnić służbom posowieckim możliwość tworzenia agend w byłych bazach armii czerwonej), choć były też tak chore pomysły jak NATO-bis, jak też pamiętamy. W końcu jednak weszliśmy do Paktu Północnoatlantyckiego, ale na zupełnie innych zasadach niż się spodziewaliśmy, a więc z gwarancjami bezpieczeństwa sprowadzającymi się do poklepywania po plecach i fajnych zapisów na papierze – nieustannie bowiem uwzględniano zastrzeżenia Moskwy i groźby (ze straszeniem bronią nuklearną włącznie) w stosunku do jakichkolwiek prób (zwłaszcza amerykańskiego) dozbrajania czy wzmacniania Polski. Po 10 kwietnia zaś reakcja NATO na katastrofę smoleńską sprowadzała się do minuty ciszy w intencji ofiar. Problemem Polski – widzimy to wyraźnie nie tylko po tych wszystkich latach, ale szczególnie po „drugim Katyniu” – nie jest wyłącznie Rosja i jej neoimperialne zapędy, których ona wcale nie kryje i przynajmniej jest w tym konsekwentna, lecz: zatrważająca w swej liczbie agentura w polskich mediach, w nauce, w polityce, w kulturze. Są to ludzie, którzy na dzwonek tresera podrywają się i zaczynają mówić jednym prorosyjskim głosem w myśl hasła „cicho, cicho, cicho!...” Rosji bowiem, zdaniem tych wszystkich agentów, szczególnie nie wolno drażnić, gdy jest rozdrażniona. Usłyszałem niedawno, że straszne „żelazne hufce IV RP widzi” ponoć przewybitny przedstawiciel inteligencji polskiej, Tomasz Nałęcz. Osoby tego właśnie pokroju zagrożenie dla Polski widzą w środowisku ludzi, które jasno formułuje potrzebę wzmacniania gospodarczego i militarnego Polski oraz trwałego uniezależniania od Moskwy. Sumieniami osób takiego jak Nałęcz (czy zlinkowany poniżej Skalski) pokroju tragedia smoleńska nie wstrząsnęła, mimo że zginęło wtedy wiele czołowych osób związanych z ich lewicowym, prorosyjskim obozem. Do osób tych nie przemawia nawet to totalne dziadostwo smoleńskiego lotniska ani wołająca o pomstę do nieba rosyjska akcja ratownicza (bo o dezinformacji nie wspomnę, skoro sam Nałęcz się w nią włączał w tygodniu żałoby). Można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa sądzić, że gdyby w tych właśnie potiomkinowskich warunkach ktokolwiek chciał urządzać akcję militarną związaną ze śmiercią polskiego Prezydenta i całej delegacji lecącej do Katynia, to właśnie partia zagranicy w Polsce pierwsza by wystąpiła ze spontanicznymi protestami przeciwko tego rodzaju działaniom. Na zasadzie: „cicho, cicho, cicho!...” właśnie. FYM
Amerykanie nie zostawiliby śledztwa Rosjanom Precedens amerykańskiego śledztwa w sprawie katastrofy w Dubrowniku potwierdza, że gospodarzem postępowania może być kraj, do którego należał rozbity samolot Przypadek badania katastrofy lotniczej amerykańskiego sekretarza ds. handlu Ronalda Browna w Chorwacji z 1996 roku jest kolejnym dowodem na to, że w szczególnych sytuacjach do wyjaśnienia przyczyn wypadku dopuszczani są - w roli gospodarzy śledztwa - przedstawiciele innych państw niż to, w którym doszło do zdarzenia. Ponadto Amerykanie w krajach, gdzie znajdują się ich bazy wojskowe, zastrzegają sobie prawo do wyłącznego badania wypadków lotniczych. O tym, że w szczególnych przypadkach katastrof lotniczych, takich jak śmierć przywódców państw lub wysokich urzędników, praktykuje się szeroki udział innego państwa w dociekaniu przyczyn wypadku, świadczą działania podjęte po śmierci amerykańskiego sekretarza ds. handlu Ronalda Browna. Urzędnik leciał wraz z delegacją 34 amerykańskich biznesmenów maszyną CT-43, wojskową wersją boeinga 737. Samolot uderzył w górskie zbocze przy podejściu do lądowania na lotnisku w Cilipi pod Dubrownikiem. Miejsce katastrofy niemal natychmiast zabezpieczył amerykański helikopter wojskowy, jeszcze przed rozpoczęciem akcji podejmowania wraku rozbitego CT-47. Dochodzenie prowadziły amerykańskie agencje: Narodowa Komisja Bezpieczeństwa Lotów, Federalny Zarząd Lotnictwa, przy współpracy z Chorwacką Agencją Lotniczą. Wojskowi i cywilni eksperci przesłuchali ponad 150 świadków, zgromadzono ponad 3,2 tys. stron zeznań. Samolot ten, podobnie jak samolot prezydencki, który uległ katastrofie pod Smoleńskiem, wchodził również w skład formacji wojskowych (stacjonujących w bazie Ramstein w Niemczech). Śledztwo nadzorował Pentagon i Departament Obrony. Chorwaci umożliwili Amerykanom m.in. analizę pokładowych i naziemnych radarów. Sprawdzono taśmy magnetyczne i oprzyrządowanie do ewidencji statków powietrznych. Podpułkownik Sławomir Schewe z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu informuje, że Stany Zjednoczone w każdym kraju, w którym posiadają swoje bazy wojskowe, zawierają dwustronne umowy dające im wyłączność w badaniu wypadków lotniczych amerykańskich samolotów. - Amerykanie gwarantują sobie, że sami sprawują wymiar sprawiedliwości wobec swoich żołnierzy - wyjaśnia ppłk Schewe w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Jak wskazują prawnicy, prawo międzynarodowe pozwala na badanie przyczyn katastrofy lotniczej na terytorium obcego państwa przez służby polskie. Mówi o tym konwencja chicagowska o ruchu lotniczym z 1944 roku (ICAO). Przewidują to także wewnętrzne polskie przepisy, jak art. 135 ustawy Prawo lotnicze i uszczegóławiające rozporządzenia ministra obrony narodowej z 2004 roku oraz ministra transportu z 2007 roku. To ostatnie rozporządzenie dopuszcza uczestniczenie przedstawicieli "państw obcych (...) w badaniu prowadzonym" przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych. Przepis ten opiera się właśnie na Konwencji ICAO. Przewodniczący tej komisji może także "wyznaczyć pełnomocnego przedstawiciela w celu uczestniczenia w badaniu zdarzenia lotniczego prowadzonego przez organy państw obcych". Co prawda konwencja ICAO reguluje ruch cywilny, ale poza tym, że samolot prezydencki należał do jednostki wojskowej, trudno uznać, by przelot miał charakter wojskowy. W przestrzeni powietrznej jako samolot pasażerski Tu-154M oznaczony był kodem cywilnym. Polscy prokuratorzy wojskowi podkreślają, że polskie śledztwo prowadzi prokuratura wojskowa tylko z tej racji, że pilotami byli żołnierze. Ale jak podkreśla zastępca wojskowego prokuratora garnizonowego we Wrocławiu ppłk Kazimierz Haładaj, właściwość prokuratury wojskowej podległa tu ograniczeniom i kończy się, gdy pojawiają się kwestie o charakterze cywilnym. Podpułkownik Schewe dodaje, że ogólnych umów regulujących ruch samolotów stricte wojskowych praktycznie nie ma, zazwyczaj regulują to umowy dwustronne. Po wypadku pod Smoleńskiem strona polska oparła się jednak tylko na wynikach postępowania rosyjskiego na podstawie Europejskiej konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych z 1959 roku. Jednak jak wskazują prawnicy, jej zapisy nakładają duże ograniczenia. Na przykład w art. 3 konwencja stwierdza, że można się domagać tylko kopii żądanych akt lub dokumentów, a przekazanie oryginałów zależy od uznania władz kraju, który jest ich dysponentem. Z kolei art. 6 mówi, że państwo, do którego kieruje się tzw. wniosek rekwizycyjny (o udzielenie pomocy prawnej), może "odroczyć przekazanie przedmiotów, akt lub dokumentów, o których przekazanie się wnosi, jeżeli są one niezbędne dla celów toczącego się postępowania karnego". Ponadto przedmioty i dokumenty te powinny być "możliwie najszybciej zwrócone", chyba że dane państwo "zrzeknie się tego prawa". Zenon Baranowski
Posłowie mają wiele pytań do Tuska i Komorowskiego Nie da się wykluczyć, że pracownicy lotniska Siewiernyj mogli podać niewłaściwe parametry lotu, dotyczące np. ciśnienia i wysokości Na rozpoczynającym się w środę posiedzeniu Sejmu posłowie zwrócą się do premiera Donalda Tuska i p.o. prezydenta, marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego o wyjaśnienia w sprawie zabezpieczenia wizyty polskiej delegacji w Katyniu 10 kwietnia br. - Zarówno parlament, jak i olbrzymia część Narodu oczekują, że pan premier i pan marszałek przedstawią stan wiedzy na temat zarówno wydarzeń poprzedzających tragedię, jak i samego jej przebiegu oraz działań, które zamierzają podjąć w najbliższym czasie - mówi poseł Antoni Macierewicz (PiS), wiceminister obrony w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Antoni Macierewicz jest zaniepokojony faktem, że po dwóch tygodniach od tragedii premier nie przekazał informacji na temat swoich działań. - Dotyczy to także pana marszałka, który pełniąc funkcję głowy państwa, jest zwierzchnikiem sił zbrojnych i również odpowiada w tym zakresie za bezpieczeństwo państwa polskiego - podkreśla poseł. - Jest nam wszystkim winien, nie tylko parlamentowi, ale całemu społeczeństwu i Polakom, informację na temat zabezpieczenia wizyty prezydenta. Będziemy się tego domagali - zaznacza. Poseł Karol Karski dodaje, że dokładny plan działania PiS opracuje po zakończeniu wszystkich uroczystości pogrzebowych. O obszerny raport na ten temat będzie wnioskowała również Komisja do spraw Służb Specjalnych. - Należy wystąpić do premiera o dokładny raport operacyjny służb, przede wszystkim Służby Kontrwywiadu Wojskowego. O wiele mniej znaczącymi sprawami się zajmowaliśmy i nie wyobrażam sobie, abyśmy się tym nie zajęli - mówi poseł Stanisław Rakoczy (PSL). Najbliższe posiedzenie Sejmu rozpocznie się w środę. Według zapowiedzi rzecznika rządu Pawła Grasia, tego dnia opinia publiczna ma otrzymać informację na temat szczegółowych działań prowadzonych przez ostatnie dwa tygodnie w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy. - W środę pan premier wraz z odpowiednimi ministrami na dużej konferencji prasowej przedstawi pełną informację dotyczącą zakończenia pierwszego etapu działania instytucji państwa, działalności komisji i wszystkich urzędów odpowiedzialnych za prace nad badaniem okoliczności wypadku - obiecał Graś.
Dowódca bez uprawnień Wątpliwości i pytań dotyczących katastrofy, również takich, na które może odpowiedzieć rząd, jest dużo. Okazuje się, że dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, którego piloci latają na samolotach rządowych, nie posiada uprawnień na prowadzenie maszyn Tu-154. Pułkownik Ryszard Raczyński pełni swoją funkcję od sierpnia 2008 r., a więc został powołany już w okresie rządów koalicji PO - PSL. - To jest znana sprawa, przyszedł z pułku myśliwskiego - mówi Tomasz Hypki, sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa. Jego zdaniem, samolot z głową państwa na pokładzie powinien być pilotowany właśnie przez dowódcę, który z racji swej funkcji powinien mieć większe doświadczenie.
Niewłaściwe parametry lotu? Kolejna wątpliwość, którą powinni wyjaśnić śledczy, to poziom przygotowania merytorycznego pracowników lotniska Siewiernyj w Smoleńsku. Pod koniec ubiegłego roku nastąpiły tam daleko idące zmiany. - Niewykluczone, że problemem było to, że pułk transportowy, który tam stacjonował, został rozwiązany w grudniu ubiegłego roku - uważa ekspert w sprawach lotnictwa Grzegorz Hołdanowicz. Jak zaznacza, wcześniej było to normalne, aktywne lotnisko z pełną obsadą. - Jednak po rozwiązaniu pułku nastąpiło znaczące obniżenie jakości pracy na lotnisku w Smoleńsku, pozostali mniej wyszkoleni i mniej doświadczeni ludzie - podkreśla Hołdanowicz. - To lotnisko pod koniec roku było lotniskiem otwartym, wojskowym, a od tego roku jest już lotniskiem zamkniętym, otwieranym specjalnie na jakieś okazje, przyloty wojskowych samolotów czy delegacji - dodaje Tomasz Hypki. Nie da się w chwili obecnej wykluczyć, że mniej doświadczeni pracownicy lotniska mogli podać niewłaściwe parametry lotu, dotyczące np. ciśnienia i wysokości. - Tym bardziej że cały Wschód lata na innych jednostkach i podaje inne ciśnienie odniesienia niż na Zachodzie, a co gorsza, lotnictwo komunikacyjne rosyjskie wewnętrzne też lata na innych jednostkach niż lotnictwo komunikacyjne międzynarodowe - dodaje Grzegorz Hołdanowicz. Błędne podanie parametrów ciśnienia mogłoby zakłócić działanie systemu TAWS, który ostrzega pilotów np. przed wzgórzami i poprawnie może działać tylko wtedy, gdy ciśnienie atmosferyczne podawane jest w odniesieniu do poziomu morza, a nie do terenu. Według Międzypaństwowego Komitetu Lotnictwa w Moskwie badającego przyczyny katastrofy, z zapisu czarnych skrzynek wynika, że system TAWS był włączony w czasie lotu 10 kwietnia. Tymczasem dziennikarz śledczy Łukasz Warzecha powiedział w Radiu dla Ciebie, że badająca sprawę katastrofy prokuratura wojskowa "ukręci tej sprawie łeb". - Pułkownik Parulski, który kieruje tym śledztwem, może mieć osobisty interes, żeby nie doprowadzić go do końca - powiedział Warzecha. W jego opinii, naczelny prokurator wojskowy Krzysztof Parulski "miał na pieńku z prezydentem Lechem Kaczyńskim", który nie podpisał jego nominacji generalskiej. Paweł Tunia
"Heglowskie ukąszenie" jeszcze groźne Kiedy słyszymy dzisiaj, że jesteśmy społeczeństwem obywatelskim albo że jeszcze nim nie jesteśmy, ale powinniśmy być, to proszę uważać: to znaczy, że budowany jest system totalitarny, w którym każdy będzie liczył się na tyle, na ile jest funkcjonariuszem państwowym. Gdy tak już będzie, nastąpi pełnia "demokracji", czyli totalitaryzmu - ostrzegają filozofowie, którzy w ramach IX Międzynarodowego Sympozjum z cyklu "Przyszłość cywilizacji Zachodu" obradowali w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II na temat jawnych i ukrytych form współczesnego totalitaryzmu. Uczestnicy konferencji zakwestionowali pogląd, jakoby totalitaryzm skończył się wraz z upadkiem bloku sowieckiego i jest tylko historycznym zjawiskiem charakterystycznym dla wieku XX. Wskazywano, że obecnie na różnych kontynentach nadal jawnie działają reżimy totalitarne, a demokracja zachodnia w coraz większym stopniu opanowywana jest przez ukryty totalitaryzm, któremu nieobce jest łamanie autentycznych praw człowieka, jak choćby prawa do życia czy prawa do publicznego wyrażania wiary. - Ludzie często nie potrafią rozpoznać totalitaryzmu, ponieważ mylą prawdziwość z racjonalnością - uważa prof. Piotr Jaroszyński, kierownik Katedry Filozofii Kultury KUL. - A akurat racjonalności, dyscypliny logicznej systemom totalitarnym nie brakuje - podkreśla. Według prof. Jaroszyńskiego, totalitaryzm aż do najdrobniejszych szczegółów jest konstruktem myśli filozoficznej. Stanowi całość koherentną, racjonalną, ale z jednym znamiennym mankamentem: nie liczy się z rzeczywistością. Tworzy system społeczny, w którym to człowieka i społeczność należy dostosować do systemu, a nie system do ludzkiej natury i potrzeb.
Profesor Henryk Kiereś (KUL) zauważył, że u podstaw wszelkich współczesnych totalitaryzmów leży utopizm rozumiany jako myśl o możliwości zbudowania idealnego ustroju społecznego.- Jak wskazują dzieje nie tylko Europy, próbowano tę utopię wcielać w życie, co zawsze kończyło się koszmarem cywilizacyjnym - mówił prof. Kiereś. - Ten zamysł jest realizowany z ogromną zapalczywością, a na jego czele stoją tzw. intelektualiści, głównie myśliciele wywodzący się z tradycji idealizmu filozoficznego. Według prof. Jaroszyńskiego, to niemiecki filozof Hegel jest intelektualnym ojcem wszystkich totalitaryzmów europejskich od XIX wieku do czasów obecnych. - To w jego ontologii znajdujemy źródło totalitaryzmów, takich jak: faszyzm, nazizm, komunizm, socjalizm i socliberalizm - podkreślił. Zdaniem prof. Jaroszyńskiego, koncepcje Hegla wprowadzone w życie budują ustrój zwany statolatrią. Charakteryzuje się on absolutnym kultem państwa - państwo podporządkowuje sobie wszystko i wszystkich. I robi to w sposób niesłychanie precyzyjny, bo korzysta z najnowszych osiągnięć nauki i techniki, systemu prawa, administracji, wielu instytucji i urzędów - jak policja, wojsko, służby specjalne, a działania te są skoordynowane i kontrolujące się nawzajem. Człowiek staje się całkowicie prześwietlony i jakby dopasowany do systemu państwowego. A jeśli nie chce się przystosować, zostaje odrzucony, np. za pomocą systemu finansowego, podatkowego czy prawnego. - Gdy człowiek wypowie myśl stanowiącą zagrożenie dla systemu, będzie napiętnowany, choćby jako dinozaur - zaznaczył prof. Jaroszyński.
Totalne ideolo W czasie sympozjum wielokrotnie podkreślano, że miejsce totalitaryzmu jawnego zajmują ukryte jego formy. Aby podporządkować ludzi systemowi, państwo stara się zmienić ich mentalność, wykorzystując do tego system edukacyjny i media. Chodzi o to, aby zastąpić naturalne realistyczne myślenie rozumowaniem ideologicznym. Człowiek staje się wtedy trybem w państwowej maszynie już nie pod przymusem, jak w totalitaryzmie jawnym, ale niejako z własnej woli. - Metoda propagandy poprzez działanie na ludzką podświadomość i emocje sprawia, że człowiek po takim praniu mózgu bardziej chce, niż rozumie - zauważył prof. Jaroszyński. - To zatrucie staje się tak głębokie, że uniemożliwia wszelki dialog społeczny, próby jego podejmowania kończą się jedną wielką kłótnią - dodał. Filozof zaznaczył, że zgodnie z ontologią polityczną Hegla, którą odnaleźć można we wszystkich współczesnych totalitaryzmach, państwo traktuje wszystkich swoich obywateli jako jego funkcjonariuszy. - Kiedy słyszymy dzisiaj, że jesteśmy społeczeństwem obywatelskim albo że jeszcze nim nie jesteśmy, ale powinniśmy być, to proszę uważać: to znaczy, że budowany jest system totalitarny, w którym każdy będzie liczył się na tyle, na ile jest funkcjonariuszem państwowym. Gdy tak już będzie, nastąpi pełnia "demokracji", czyli totalitaryzmu - ostrzegał filozof. Manipulacją jest również współczesna promocja różnorodności bez zastosowania kryterium prawdy. Niszczy ona podstawę rozwoju człowieka i komunikacji społecznej. - Z tak powstałego chaosu wypowiedzi nic nie wynika, chyba tylko tyle, że silniejszy ma rację - powiedział prof. Jaroszyński.
Demaskować zło i fałsz W czasie sympozjum wskazywano, że w totalitaryzmie nie liczy się ludzkie szczęście ani nawet prawo do życia. Jeżeli państwo uważa, że człowiek poczęty jest niepotrzebny, np. z powodu rzekomego lub faktycznego przeludnienia, albo chce mieć tylko zdrowych obywateli, to ludzie są likwidowani bez liczenia się z podmiotowością i godnością człowieka. Na filozoficzne przyczyny narastającego na Zachodzie totalitaryzmu i neofaszyzmu wskazywał w swoim wykładzie pt. "Od tolerancji do totalitaryzmu: 'współczucie' a zachodni neofaszyzm" prof. Peter Redpath z St. John's University w USA. Amerykański filozof wiąże te tendencje z przewartościowaniem rozumienia takich słów, jak współczucie lub tolerancja. Chodzi o zredukowanie w myśleniu większości Amerykanów całej sfery sprawiedliwości społecznej do tolerancji lub współczucia, a także przyjęcie, że tolerancja polega na aprobacie różnych typów indywidualnego i społecznego zachowania. - Zasady, które leżą u podstaw zachodniego rozumienia tolerancji i nauki, są wrogiem indywidualnej wolności ludzkiej - stwierdził prof. Redpath. - Zasady te są głównie ideologiczne, propagandowe, zaczerpnięte z utopijnego snu Jeana Jaques'a Rousseau - dodał. Również prof. Alfredo Marcos Martinez z Universidad de Valladolid w Hiszpanii w wykładzie pt. "Czy liberalizm może być totalitarny?" wskazał na szereg zagrożeń, przed którymi stoi cywilizacja zachodnia. - Nasze demokracje liberalne, które narodziły się pod wpływem umiarkowanego liberalizmu, rozdziału władz, szacunku dla inicjatywy społecznej i godności osoby, zbaczają w stronę pozycji liberalnych w sensie radykalnym, bardzo bliskich w wielu przypadkach socjalizmowi. Jednocześnie pojawia się zagrożenie podziału władzy, narastająca ingerencja ideologiczna w intymną przestrzeń życia człowieka przez edukację i propagandę oficjalnej kultury - uważa hiszpański filozof. - Z heglizmu w jego różnych wariantach inteligencja zachodnia się nie wyleczyła, dlatego bardzo musimy uważać na różnych tzw. inteligentów, nie wyłączając niektórych środowisk uniwersyteckich, które są opanowywane w Polsce przez marksistów, a na Zachodzie przez Nową Lewicę - podkreślił prof. Jaroszyński. - Oni formują mentalność kolejnych pokoleń właśnie na sposób ostatecznie totalitarny. Trzeba się dokształcać, demaskować zło i fałsz po to, aby torować drogę dla cywilizacji personalistycznej, którą nasz wielki rodak Jan Pawel II nazywał cywilizacją miłości - dodał. W sympozjum zorganizowanym przez Katedrę Filozofii Kultury KUL, Wyższą Szkołę Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, Fundację "Lubelska Szkoła Filozofii Chrześcijańskiej", Gilson Society (USA), Facultad de Filosofía y Letras i Universidad de Valladolid (Hiszpania) wzięło udział kilkudziesięciu naukowców z Lublina, Torunia i Krakowa. Z powodów trudności komunikacyjnych związanych z erupcją wulkanów na Islandii nie przybyli goście z USA i Hiszpanii. Ich wykłady zostały odczytane. Uczestnicy konferencji minutą ciszy uczcili pamięć ofiar tragicznej katastrofy pod Katyniem. Adam Kruczek
Piętno totalitaryzmu ukrytego Z prof. Piotrem Jaroszyńskim, kierownikiem Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, głównym organizatorem IX Międzynarodowego Sympozjum z cyklu "Przyszłość cywilizacji Zachodu", rozmawia Adam Kruczek Temat sympozjum: "Totalitaryzm - jawny czy ukryty?", nawiązuje do słynnej diagnozy Jana Pawła II, że demokracja bez wartości przeobraża się w jawny bądź zakamuflowany totalitaryzm.- Tak, ta myśl jest motywem przewodnim całego sympozjum. Nasze spotkanie ma na celu uświadomienie współczesnemu człowiekowi, w jaki sposób może zostać zniewolony przez system polityczny, przybierający zarówno formę totalitaryzmu jawnego (czego mogliśmy doświadczać choćby w czasie panowania na terenie Polski Związku Sowieckiego), jak też ukrytego, niejako przezroczystego, przez co znacznie trudniejszego do rozpoznania. Jest to próba pokazania, jakimi metodami ukryty totalitaryzm zniewala współczesnego człowieka w różnych sferach, np. w rodzinie, polityce, nauce, mediach, a zwłaszcza w sytuacji, gdy ci, co mają władzę, dysponując mediami i edukacją, tak układają program działania, żeby nie rozwinąć w społeczeństwie umiejętności rozpoznawania tych wszystkich zagrożeń.
Takie wartości, jak: wolność, demokracja, tolerancja, otwartość, które budują zręby cywilizacji Zachodu, są przeciwstawiane tendencjom totalitarnym. A jednak dzisiejszy świat nie jest wolny od totalitaryzmu...- Często mamy tu do czynienia ze znamienną manipulacją semantyczną, zgodnie z którą niewolę określa się wolnością, kłamstwo - prawdą, itd. To dialektyczne odwrócenie sensów jest zresztą zgodne z tradycją socjalistyczną, z której współczesne formy totalitaryzmu, nie wyłączając liberalizmu, się wywodzą. Wszyscy, którzy pamiętają czasy PRL, znają tę praktykę, kiedy wolność, pokój czy dobrobyt w propagandzie komunistycznej znaczyły coś dokładnie przeciwnego niż właściwe sensy tych słów. Albo ukradziony niedawno napis nad bramą oświęcimską, wytwór z kolei niemieckiego socjalizmu narodowego, który niewolnikom skazanym na śmierć wieścił: "Arbeit macht frei", a więc wolność osiągniętą dzięki pracy. Teraz ludzie już odzwyczaili się od tego tłumaczenia słów na opak i łatwiej dają się oszukiwać, głównie mediom.
Adam Michnik stwierdził kiedyś, że nie rozumie przytoczonej na początku naszej rozmowy myśli Jana Pawła II o demokracji bez wartości, która przeradza się w totalitaryzm...- Cóż, żeby to rozumieć, trzeba mieć: po pierwsze - odpowiednie wykształcenie, a po drugie - trzeba należeć jednak do pewnej cywilizacji, więc gdy mamy do czynienia z mijaniem się w tym zakresie, to może rzeczywiście nastąpić brak możliwości zrozumienia tej myśli. Wtedy ani się jej nie rozumie, ani nie czuje, ale to zapewne wynik przynależności do innej sfery cywilizacyjnej.
Która wartość ma szczególne znaczenie w konfrontacji z zagrożeniem totalitarnym?- W kulturze chrześcijańskiej podstawową wartością zawsze jest prawda, która oznacza zgodność naszego poznania z rzeczywistością realną, a nie wykreowaną. Dzięki prawdzie nabierają sensu inne wartości, gdyż aby dobro było wartością, musi być dobrem prawdziwym, a nie urojonym, podobnie jest z pięknem itd. Bez prawdy, a co za tym idzie - bez kultury umysłowej, łatwo manipulować wartościami, relatywizować je. Prawda pozwala na zobiektywizowanie wartości, dzięki czemu wszyscy możemy je rozpoznawać. Dziękuję za rozmowę.
Orędzie Komorowskiego w TVP INFO przed katastrofą TU-154 W TVP Info w dniu katastrofy, pojawia się news z orędziem Bronisława Komorowskiego. Data jaką zarejestrowały wyszukiwarki m.in. google, yahoo!, to pięć godzin przed katastrofą Co autor newsa miał na myśli publikując informację z takim wyprzedzeniem? Na to pytanie niech każdy odpowie sobie sam.Prawda jako dowód antyryjskości? W piątek 23 kwietnia br. wysłałem przesyłką poleconą mój list otwarty do premiera Tuska zawierający wniosek o zdymisjonowanie ministra obrony. W sobotę 24 kwietnia "Nasz Dziennik" opublikował ten list. W poniedziałek 26 kwietnia ukazał się mój wywiad na temat listu w dzienniku "Polska, The Times". O ile publikacja listu w ND nie wzbudziła większego zainteresowania mediów, o tyle wywiad jak najbardziej. Domaganie się prawdy nie jest antyrosyjskie.
Z prof. Romualdem Szeremietiewem, wiceministrem i p.o. ministrem obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego, wykładowcą Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, rozmawia Jacek Dytkowski Gdyby miał Pan możliwość zadania pytań prowadzącym śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu, o co by Pan dopytywał?- W miarę upływu czasu pytań jest więcej, a nie mniej. To bardzo niepokojące. Katastrofa prezydenckiego samolotu jest przecież wydarzeniem bez precedensu. Polska otrzymała ciężki cios, a opinia publiczna coraz mniej wie na ten temat. Jedna kwestia dotyczy przebiegu zdarzenia, a więc wypadku i oceny sytuacji na lotnisku, które przyjmowało ten samolot. W tej kwestii rzeczywiście trzeba współpracować z Rosjanami. Natomiast druga okoliczność, którą może ustalić strona polska bez konieczności badania i współpracy z Rosjanami, to kwestia, w jaki sposób została zorganizowana wyprawa do Smoleńska w Polsce. Słyszałem już oskarżenia tego typu, że to Kancelaria Prezydenta tym się zajmowała. Wniosek z tego miałby płynąć taki, że skoro tak było, a oni zginęli, "to nie ma o czym mówić". Tymczasem zapomina się o tym, że wykonywała lot jednostka, która podlegała Bogdanowi Klichowi, ministrowi obrony narodowej. Ponadto ten samolot miał bardzo wyraźne zadania do wykonania, mianowicie odpowiadał za transport najważniejszych osób w kraju. Oznacza to, że ta tragedia ma skutki znacznie dalej idące, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, funkcjonowanie i prestiż państwa, niż - przepraszam, że tak powiem - normalna katastrofa lotnicza, gdzie giną przypadkowi pasażerowie samolotu. To była specjalna misja i w Polsce zlecono jej realizowanie i ochronę właśnie MON.
Z wiadomym skutkiem...- Na ministrze obrony narodowej ciąży odpowiedzialność, aby ta jednostka funkcjonowała w sposób właściwy, loty odbywały się całkowicie bezpiecznie, piloci zostali należycie przeszkoleni oraz by był zapewniony odpowiedni sprzęt. Tymczasem wszystkie te elementy były, najdelikatniej mówiąc, nieodpowiednie. Można tu jeszcze dyskutować, na ile zawinił obecny minister, a w jakim stopniu jego poprzednicy. Dlaczego nie kupiono nowych samolotów, dlaczego piloci z doświadczeniem podawali się do dymisji, rezygnowali z pracy itd.?
Wcześniejsza delegacja z premierem Donaldem Tuskiem była dobrze przygotowana...- Naturalnie, ale proszę pamiętać, że strona rosyjska przyjmowała ją jako delegację oficjalną. W związku z tym o bezpieczeństwo na lotnisku zadbały służby rosyjskie. Przylatywał Władimir Putin, premier Rosji, więc nie sądzę, żeby tam w tak lekkomyślny sposób traktowano podróże najwyższych urzędników państwowych, jak to się stało w przypadku polskim. Te przygotowania nie odbyły się w odniesieniu do lotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim, ponieważ Rosjanie traktowali go jako wizytę prywatną.
Czyli część odpowiedzialności spada na MON?- Absolutnie. Uważam, że tutaj nie ma dyskusji. Należy zbadać, jak minister i podległe mu jednostki wykonali swoje zadanie. Przypominam, że w jego dyspozycji są służby tajne, które odpowiadają m.in. za ochronę naszych żołnierzy - a byli oni na pokładzie razem ze zwierzchnikiem sił zbrojnych - również poza granicami kraju.
Jakie minister Klich miał możliwości zapewnienia bezpieczeństwa?- Jeżeli minister chciał właściwie wykonać swoje obowiązki i wiedział, że taki lot jest planowany, a lotnisko, na którym ma wylądować delegacja polska z prezydentem na czele, nie jest najwyższej jakości portem lotniczym, to należało wcześniej wysłać odpowiednią ekipę ludzi, którzy sprawdziliby, jakie są warunki na miejscu. Chodzi przecież o bezpieczeństwo państwa - czyli rzecz najważniejszą. Co więcej, sądzę, że strona rosyjska nie przeszkadzałaby w tym zakresie, a nasi specjaliści powinni być obecni przy obsłudze lotniska, kiedy samolot lądował. Natomiast my nawet nie wiemy, czy ambasador czekał tam na prezydenta! Kto w ogóle na niego czekał? Kiedy dowiedzieliśmy się, że nastąpiła katastrofa? Teraz na przykład okazuje się, że inny był termin tego zdarzenia, niż wcześniej podawano. Są to problemy wskazujące na to, iż mamy do czynienia z co najmniej lekkomyślnym bałaganem. Nie ulega dla mnie jednak wątpliwości, że jest to skandaliczne zaniedbanie obowiązków. I teraz pytanie jest takie: czy premier Donald Tusk jest w stanie podjąć działania, zbadać i wyjaśnić tę sprawę opinii publicznej, czy też nie.
W 2008 r. rozbił się samolot CASA z oficerami lotnictwa na pokładzie...- Po tym wypadku minister Klich powiedział, że zmiany już nastąpiły i teraz wszystko jest w porządku. Procedury są zachowane, przestrzegane. Nawet sugerował, że MON jest gotowe udzielić tych rozwiązań innym resortom. Tymczasem katastrofa samolotu z prezydentem świadczy o nieodpowiedzialności ministra. To przekroczyło wszystkie możliwe standardy i granice dopuszczalności. Nie może tak postępować ważny urzędnik w państwie.
Jak Pan ocenia niepodjęcie starań o przejęcie śledztwa w sprawie katastrofy?- Niebezpieczne jest, że władze polskie nie odgrywają aktywnej roli w tym śledztwie. Wyraźnie godzą się na to, co robią Rosjanie, i mam wrażenie, że dają sobie wmówić wszystkie argumenty, które są po stronie rosyjskiej, żeby nie podejmować tutaj żadnych działań. Dochodzi do sytuacji, że domaganie się prawdy na temat rzeczywistych przyczyn katastrofy niekiedy jest traktowane jako próba nawoływania do waśni i skłócenia z Rosjanami. A przecież nie ma to z tym nic wspólnego. Wiadomo, że odpowiedzialni mogą być także po stronie rosyjskiej. A jeżeli naprowadzanie samolotu było wadliwe, urządzenia sygnalizacyjne informujące o lotnisku były w fatalnym stanie i jeśli miało to wpływ na przebieg katastrofy - wtedy należy to ustalać czy też nie? I kto ma zbadać tę sprawę? Przecież wiemy, że sugestia, iż winny jest pilot, pojawiła się ze strony rosyjskiej zaraz po katastrofie. Było to później powtarzane przez wszystkie agencje prasowe.
Dziękuję za rozmowę.
Katastrofa: Rosja, Polska, wątpliwości Mamy obowiązek pytać o odpowiedzialność władz rosyjskich za katastrofę. Nie wolno uznawać takich pytań za świętokradztwo rujnujące relacje Warszawy z Moskwą – twierdzi publicysta „Rz”. Reakcja naszych władz i głównych ośrodków kreowania opinii publicznej na drugą tragedię katyńską nie budzi optymizmu. Słyszymy, że powinniśmy się cieszyć, iż państwo funkcjonuje, a jego instytucje działają. To dość groteskowa pociecha. Nawet mnie, bardzo krytycznie oceniającemu stan państwa polskiego, nie przyszłoby do głowy, że miałoby się rozsypać z powodu śmierci prezydenta i kilku, nawet najważniejszych, urzędników, zwłaszcza że rząd nie poniósł żadnych strat. Natomiast apele, aby bez reszty akceptować zachowania władz i uznawać je za najlepsze, gdyż inaczej naruszamy podniosłą atmosferę żałoby i polską jedność, nie byłyby warte odpowiedzi, gdyby nie ich dominacja w ośrodkach kształtowania opinii publicznej, a zwłaszcza mediach, które w Polsce już od jakiegoś czasu radykalny krytycyzm wobec opozycji równoważą serwilizmem w stosunku do rządu. Nie mamy więc żadnych wyników śledztwa, które trwać ma rok (!), a już hipoteza nieszczęśliwego wypadku staje się dogmatem. Jeszcze mocniej wbijany nam w głowy jest inny pewnik o przełomie w stosunkach polsko-rosyjskich wywołany jakoby niezwykle pozytywną postawą, którą władze Rosji wykazały wobec Polski w sprawie katastrofy. Do rejestru oczywistości należy także uznanie dla postawy polskiego rządu. Należy sprawdzić, czy te pseudooczywistości wytrzymają próbę krytyki. Dyskusja na ten temat toczy się głównie w Internecie. Jak zwykle w takich wypadkach następuje tam wysyp niepopartych niczym nieprawdopodobnych, sensacyjnych doniesień i teorii spiskowych. W sporej mierze są one jednak prowokowane powszechnie głoszonymi w mediach, niepopartymi niczym dogmatami o katastrofie 10 kwietnia oraz infantylnymi bajeczkami o rosyjsko-polskiej przyjaźni. Są jednak także w Internecie analizy ciekawe, a najlepszą z nich jest artykuł Łukasza Warzechy w Salonie24 „Zamach – słowo tabu”.
Wypadek czy nie Czy powinniśmy zadowolić się tylko jedną hipotezą – nieszczęśliwego wypadku? Prezydencki tupolew, który wprawdzie nie powinien już latać, tym razem był w dobrym stanie. Potwierdzają to eksperci rosyjscy wydający się wykluczać awarię maszyny. Polski pilot był świetny i doświadczony. Wszystko to nie znaczy, że do wypadku nie mogło dojść. Jeśli jednak był to wypadek, pozostaje pytanie, czy przyczyną jego był jedynie nieszczęśliwy zbieg okoliczności, czy może ktoś zawinił. Sprzeczne zeznania rosyjskich kontrolerów lotu, a nawet przedstawicieli władz w oficjalnych wystąpieniach muszą budzić podejrzenia. Mogą oznaczać błąd strony rosyjskiej. A za błąd, który doprowadził do katastrofy prezydenckiego samolotu i śmierci najwyższych dygnitarzy ościennego państwa, odpowiadają najwyższe władze kraju, w którym tragedia ta się zdarzyła. Gesty strony rosyjskiej, zresztą niespecjalnie kosztowne, są tylko reakcją w kontekście jej odpowiedzialności. Jakiekolwiek zaniedbanie na lotnisku rosyjskim przy przyjmowaniu polskiego samolotu prezydenckiego staje się winą rosyjską. A w oczywistym kontekście historycznym ta wina nabiera dodatkowego ciężaru. A co z hipotezą zamachu? Odruchowo myślimy o niej jako mniej prawdopodobnej i pewnie rzeczywiście jest to hipoteza mniej prawdopodobna. Ale też przy każdej katastrofie samolotowej bada się taką możliwość. Dlaczego polski rząd nie wystąpił do Rosji o przejęcie śledztwa?
To oburzające zaniechanie W tym przypadku nie wolno zapominać, że we współczesnej Rosji akty terroru i polityczne zabójstwa nie są niczym niezwykłym – uważa się, że są jedną z metod działania FSB (służby bezpieczeństwa Rosji, która powstała z dawnego KGB). Wystarczy przypomnieć przypisane Czeczeńcom zamachy terrorystyczne w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku, które zdarzyły się w 1999 roku, przed wyborami prezydenckimi w Rosji. W ich wyniku zginęło prawie 300 osób, wiele było ciężko rannych. Kolejnemu tajemniczemu zamachowi zapobiegli mieszkańcy Riazania. Ponieważ trudno było zaprzeczyć, że zamieszani byli weń agenci FSB, z opóźnieniem pojawiła się wersja, że były to ich... antyterrorystyczne ćwiczenia. Przed zamachami Władimir Putin, bezbarwny premier, nie wydawał się poważnym kandydatem na prezydenta. Zdobył popularność w atmosferze zagrożenia, kreując się na silnego człowieka, który rozprawi się z terrorystami. Późniejsze śledztwo w sprawie zamachów spełzło na niczym, ale niezależna opinia w Moskwie i ludzie badający sprawę na Zachodzie nie mają wątpliwości – to była prowokacja FSB, a jej celem było zapewnienie zwycięstwa Putinowi, dawnemu funkcjonariuszowi KGB związanemu nadal ze służbami specjalnymi. Na ten temat film dokumentalny nakręcił francuski reżyser Jean-Charles Denieux. W Rosji niewygodni świadkowie sprawy ginęli. Zastraszano, zmuszano do emigracji albo zabijano dziennikarzy, którzy sprawę usiłowali badać. Zamordowany został Siergiej Juszenkow, wiceprzewodniczący i najbardziej aktywny członek społecznej komisji do rozwikłania sprawy zamachów. W 2006 roku w Anglii zamordowany został emigrant polityczny Aleksander Litwinienko, były funkcjonariusz FSB badający sprawę zamachów. Litwinienko poprosił o azyl, gdy dostał zadanie zabicia przebywającego w Anglii magnata rosyjskiego Borysa Bieriezowskiego. Wśród zabójstw przeciwników politycznych i dziennikarzy może najbardziej uderzającym była śmierć Anny Politkowskiej zastrzelonej w dzień urodzin Putina. Jej otoczeniu trudno uwierzyć w przypadek. Wszystkie te i wiele innych faktów opisanych zostało przez dwóch przebywających na emigracji rosyjskich historyków, Jurija Felsztinskiego i Władimira Pribyłowskiego, w „Korporacji zabójców”. Pisała o nich również polska reporterka, która wiele lat spędziła w Rosji, Krystyna Kurczab-Redlich w książce „Głową o mur Kremla”. I na koniec może rzecz najbardziej wymowna – próba otrucia Wiktora Juszczenki, nieakceptowanego przez Moskwę kandydata na prezydenta Ukrainy, którym zresztą później został. Rzecz jasna przywołane fakty nie dowodzą niczego, jeśli chodzi o katastrofę 10 kwietnia. Z pewnością jednak są okolicznością, którą trzeba wziąć pod uwagę, rozważając poszczególne hipotezy.
Wielki przełom emocjonalny Właściwie trudno zrozumieć, jakie działania strony rosyjskiej wywołały tak wielkie nadzieje rządu polskiego i mediów, że potraktowane zostały jako przełom. Wyświetlenie filmu Wajdy w telewizji? Objęcia Putina i Tuska? Cofnięcie skargi Memoriału przez Sąd Najwyższy do instancji niższej? Co do tego ostatniego, to zdarzyło się to już kilka razy. A sądy niższej instancji podtrzymywały nadal tajność uzasadnienia umorzenia katyńskiego śledztwa. Było jeszcze parę gestów. Uczestnictwo prezydenta Miedwiediewa w pogrzebie Lecha Kaczyńskiego i kilka uwag prezydenta i premiera Rosji na temat tego, że za mord w Katyniu odpowiada Stalin. W sprawie katastrofy Rosjanie robią to, co muszą – jako kraj, na terenie którego się zdarzyła, odpowiadają za śledztwo – i co jest im na rękę. Wyraźnie chcą kontrolować całe postępowanie. Owszem, gesty takie należy dyskontować, ale nie można się nimi egzaltować. W sprawie katyńskiej nie została odtajniona ani karteczka z tego, co Rosjanie utajnili w roku 2004, a polscy oficerowie nie zostali zrehabilitowani. A to tylko polityka historyczna – ważna, ale nie najważniejsza. W tym samym czasie Rosjanie podpisali umowę o budowie Nord Streamu (gazociągu bałtyckiego) i są w trakcie przejmowania gazowej infrastruktury Ukrainy.
Chcę być dobrze zrozumiany. Należy wykorzystywać wszystkie gesty rosyjskie. Wierzę zresztą, że zwykli Rosjanie przejęci byli polską tragedią. Działacze Memoriału od początku powołania tej instytucji dają wyraz niezwykłemu zaangażowaniu i poświęceniu dla sprawy polskiej. Miejmy nadzieję, że następny prezydent wypełni wolę Lecha Kaczyńskiego, który w Katyniu miał udekorować aktywistów tej grupy polskimi odznaczeniami. Czym innym jednak jest zachowanie władz rosyjskich. Mamy obowiązek zapytać o ich odpowiedzialność, a nie uznawać tego za świętokradztwo rujnujące relacje polsko-rosyjskie. Swoją drogą, jeśli głównym ekspertem medialnym w sprawach rosyjskich jest Stanisław Ciosek, to trudno się dziwić naszemu entuzjazmowi. Ten był zawsze entuzjastą władz rosyjskich: od Breżniewa po Putina.
Odpowiedzialność polska Dlaczego polski rząd nie wystąpił do Rosji o przejęcie śledztwa? To zaniechanie jest oburzające zwłaszcza w kontekście prawdopodobnej hipotezy, że Rosjanie choćby przez swoje błędy odpowiadają za wypadek. W takiej sytuacji trudno oczekiwać, aby chcieli wyjaśnić wszelkie niejasności. Wprawdzie wciąż możemy (i powinniśmy) zwrócić się do Rosjan w tej kwestii, ale możliwości strony polskiej zostały już mocno ograniczone. Podstawowe czynności, jak: zabezpieczenie miejsca katastrofy, zebranie podstawowych dowodów, pierwsze przesłuchanie świadków, zostały już dokonane. Do ich jakości (w każdym razie do jakości niektórych z nich) można mieć fundamentalne zastrzeżenia, a przywrócić stanu pierwotnego nie jesteśmy już w mocy. Przypomnijmy: gdy w 1996 roku amerykański samolot z ministrem handlu na pokładzie rozbił się w Chorwacji, rząd USA przewodniczył komisji, która badała wypadek, a Chorwaci byli jej członkami. Wyniki ogłoszone zostały dwa miesiące po wypadku. W przypadku katastrofy pod Smoleńskiem obie strony powołują się na konwencję chicagowską, która dotyczy lotnictwa cywilnego, co już czyni ją wątpliwą w odniesieniu do prezydenckiego samolotu. Jednak nawet ta konwencja przewiduje powołanie międzynarodowej komisji do zbadania wypadku. Dlaczego rząd polski nie skorzystał z tej możliwości? Dlaczego zgadzamy się na stosowanie różnych porządków prawnych przez stronę rosyjską, która raz odwołuje się – wybiórczo – do konwencji z Chicago, raz do swoich wojskowych przepisów, które uniemożliwiają jej natychmiastowe przekazanie danych stronie polskiej? W ogóle wrażenie chaosu, w tym prawnego, dominuje, gdy ocenia się śledztwo w sprawie smoleńskiej katastrofy. Kolejne pytania: dlaczego Polska, prowadząc śledztwo, nie domaga się przekazania nam dowodów, tylko oczekuje na wnioski wyciągnięte przez stronę rosyjską? Dlaczego Polacy nie odwołają się do pomocy swoich sojuszników? Przecież NATO ma podsłuchy i satelitarny ogląd, który mógłby posłużyć rozwikłaniu zagadki katastrofy, ma zresztą świetnych ekspertów w tych kwestiach. Już od początku można było mieć wątpliwości co do zachowania polskiego rządu. Na pokładzie polskiego samolotu lecieli najwyżsi polscy oficerowie. Lecieli prezydent, jego najważniejsi urzędnicy i szef NBP. Wszyscy oni mieli ze sobą rozmaite typy urządzeń elektronicznych, od telefonów komórkowych poczynając, a na laptopach kończąc, urządzenia, z których wydobyć można informacje łakome dla każdego wywiadu, a dla rosyjskiego w szczególności. Samolot prezydencki jest przestrzenią eksterytorialną. Po rozbiciu sytuacja nie jest już ta sama, ale nie jest także oczywista. Dlaczego polskie władze nie próbowały chociaż domagać się uczestnictwa we wszystkich przeprowadzanych na miejscu katastrofy poszukiwaniach? Dlaczego zgodziły się na to, aby władze rosyjskie zamknęły ten obszar na wiele godzin? Dlatego dziś jedyne nasze informacje na temat katastrofy pochodzą od Rosjan. To nie jest błaha sprawa i odsłania również stan polskiego państwa. Rodziny ofiar nie dostały rozmaitych rzeczy ich bliskich, w tym telefonów komórkowych, które podobno uległy zniszczeniu – pomimo że katastrofę przetrwały przedmioty, które wyglądają na dużo bardziej kruche. I wreszcie: dlaczego zgadzamy się na tak odległy termin zakończenia śledztwa? Niby wszystko już wiadomo, a śledztwo z założenia trwać ma wyjątkowo długo. Mamy obowiązek domagać się odpowiedzi na te pytania i wątpliwości, a rząd polski ma obowiązek wyjaśnić nam swoje decyzje i postawę. Bronisław Wildstein
GW-historia Choć tak wiele się dzieje, odnotujmy to drobne wydarzenie − prokuratura w Lublinie cichutko umorzyła śledztwo przeciwko CBA. Okazało się, że działaniom agenta Tomka przeciwko Beacie Cielebąk-Sawickiej nic się nie da zarzucić. Nikt oczywiście nie przeprosi za wylane kubły pomyj, nie odszczeka i nie przyzna, że cały ten rechot był zupełnie nie pri czom − to wiadomo ponad wszelką wątpliwość, bo które to już takie śledztwo, którego wszczęcie było wielkim, „przełamującym” niusem, szeroko komentowanym, powtarzanym, międlonym w publicystycznych dyskusjach TVN-ów i TOK FM-ów, kabaretach i talk-showach, a potem cichutko zdechło z braku faktów? Z pamięci nie policzę. Może ktoś zada sobie ten trud i sporządzi taką listę; nie mam wątpliwości, że będzie długa. Niech w takim razie, oprócz kolejnych umorzeń, weźmie też pod uwagę artykuł o transplantologii w „Gościu Niedzielnym”. Największe wrażenie robi wykres liczby dokonanych przeszczepów w kolejnych latach. Jeden rzut oka wystarcza, by szczęka opadła − okazuje się, że zawał polskiej transplantologii zaczął się na rok, a właściwie dwa lata przed sławną wypowiedzią Ziobry o Doktorze G., a właśnie krótko po tej wypowiedzi sytuacja zaczęła się wreszcie poprawiać. Takie są fakty. A przecież wszyscy słyszeliśmy nie dziesiątki, nie setki, ale tysiące razy, że to Ziobro swoim „nieodpowiedzialnym” atakiem na zasłużonego lekarza spowodował… A to kolejna GW-prawda była. Tylko kto zdoła podejść do każdego z Polaków z osobna i każdemu z osobna wytłumaczyć, że coś, co wbito mu w głowę, w istocie nigdy nie miało miejsca? Że Lech Kaczyński nigdy nie nazwał Boruca „borubarem” − bo naprawdę powiedział „Boruc bardzo się starał”, a tylko jakiś GW-niarz z akredytacją czy to nie dosłyszał, czy też zupełnie bezczelnie zmyślił brednię, którą potem inni podobni mu powtarzali potem tysiące razy. Znajomy wrócił z dalekiego kraju. W tym dalekim kraju usłyszał od krajowca, co też ów krajowiec wie o Polsce. „A, tak… Ten prezydent, co się rozbił w samolocie, to ten jakiś fanatyk religijny, co wierzył, że manifestacje przeciwko niemu organizuje szatan?” Krajowcowi pomylili się bracia, ale sam „fakt” chyba jeszcze pamiętamy. Kto nie pamięta, przypomnę − Jarosław Kaczyński zacytował wiersz Kornela Ujejskiego „Chorał”, skądinąd należący do lektur obowiązkowych, umieszczony w podręczniku dla szkół średnich i mocno zapisany w polskiej historii. I ten cytat − „inni szatani byli tu czynni” − bandy „dziennikarzy” z okolic salonu kolportowały pod takimi właśnie tytułami: „Kaczyński wierzy w Szatana!” „Premier: protesty pielęgniarek organizował… Szatan!” etc. A potem sensacja ta szła przez cały świat, z powołaniem na źródła polskie i okraszona wypowiedziami miejscowych GW-autorytetów, że, hm, tak, czy Kaczyński naprawdę wierzy w Szatana nie mogę wyrokować, ale to rzeczywiście psychopata i fanatyk zdolny do wszystkiego najgorszego. Czuję się znowu, jak w latach dzieciństwa w PRL − czego człowiek nie tknie, czym się bliżej nie zainteresuje, okazuje się, że nieprawda, wszystko było zupełnie inaczej. Z ta jedną różnicą, że moje dzieciństwo przypadło na czasy peerelu późnego, kiedy już świadomość, że komuniści kłamią zawsze i w każdej sprawie, była dość powszechna, i ludzie nie wierzyli nawet wtedy, gdy oficjalna propaganda przypadkiem powiedziała prawdę. Dzisiejsza Polska wydaje się raczej na etapie wczesnego Gomułki − większość ludzi wciąż bezmyślnie łyka propagandę, jak gęś karmę. Czy tragedia smoleńska będzie momentem otrzeźwienia, jakim wtedy stało się wspólne przeżywanie Millenium? Bóg jeden raczy „mieć wiedzę”, my możemy mieć tylko nadzieję. Rafał A. Ziemkiewicz
Nie polezie orzeł w GWna „Sen Wyspiańskiego o Polsce wolnej, żal do współczesnej, ból, sarkazm, ten porachunek poetycki z własnym pokoleniem Wajda przetłumaczył na język filmu, a raczej na wrzask i bełkot. Inteligencję tych czasów przedstawił nam jako bandę niezdolnych do czynu kabotynów, którym w pijackim zamęcie coś tam we łbach się majaczyło. Kazał nam zapomnieć, że z tego środowiska, z tej ziemi, już za lat 30 wyszli pierwsi od lat polscy żołnierze”. W czasach, z których pochodzi ten cytat, nie należało przypominać, że żołnierze ci to legiony Piłsudskiego. Nie napisał tych słów jakiś wyznawca kaczyzmu czy ideolog PiS. To fragment felietonu z początku lat 70. Antoniego Słonimskiego. Nikt tak konsekwentnie nie zwalczał w tamtych czasach popieranego przez partię i rząd zjawiska wajdalizmu jak twórca tego zapomnianego określenia - Antoni Słonimski. Co było istotą wajdalizmu, wyjaśnia następny cytat z felietonu Słonimskiego. „Niechęć swoją do romantycznych kart naszej historii wyraził już Wajda w »Popiołach« Żeromskiego. Już nam pokazał, że napoleonidzi, którzy nieśli do Polski sztandary wolności i hasła rewolucji francuskiej, to były żałosne łachudry, kondotierzy spraw przegranych, niepochowane trupy ziemi jałowej”. Mijały lata i wydawać by się mogło, że wajdalizm rósł w siłę. Wizja Polski jako brzydkiej panny na arenie międzynarodowej, niezbyt lubianego członka rodziny europejskiej, zdominowała, wydawało się, serca i umysły Polaków. Katastrofa, w której zginął prezydent Lech Kaczyński i znacząca część elit przeciwstawiająca się takiej wizji Polski zdegradowanej, ich tragiczna śmierć, mogła ostatecznie pogrzebać ducha Wernyhory. Ku zaskoczeniu salonu i jego autorytetów tysiące, a może setki tysięcy Polaków w ostatnim tygodniu noc i dzień składało hołd prezydentowi i jego żonie Marii, pierwszej parze najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Mimo że wcześniej sam Donald Tusk zdegradował prezydenturę do żyrandola i czerwonego dywanu, powtarzając, że prezydent nie jest mu do niczego potrzebny, mimo nieustannego poniżania prezydenta przez Komorowskiego, Niesiołowskiego i Palikota, mimo tego wszystkiego Lech Kaczyński doczekał się wdzięczności i szacunku Polaków. Był z nich dumny i jako pierwszy obywatel kochał, szanował i wierzył w wielkość swoich rodaków. I dlatego, choć poniżany i niedoceniany za życia, po tragicznej śmierci stał się wielkim symbolem dumnej Polski. A symbole w Polsce są bardzo niebezpieczne, bo mogą zniszczyć wieloletni dorobek postępowych polskich Europejczyków, ukrywających brzydką pannę w kątach salonów Brukseli, Paryża czy Berlina. Nie dość, że wbrew zaleceniom Polacy zaczęli się narodowo bałamucić, to jeszcze ten pochówek pary prezydenckiej na Wawelu. To był kolejny policzek dla postępowego salonu i zagrożenie, że prawicowo-romantyczna hydra, demony, jak je nazwał Kazimierz Kutz, urosną w siłę. Bezideowe palikmioty nie mogły na coś takiego pozwolić. Redaktor Adam chwycił zdenerwowany za telefon i zadzwonił do Andrzeja do Krakowa. „A… a… Aaandrzej naa... na… napisz list. Zde… zde… zdewaweluj Kaczora. Ty ma… ma… masz sukces z ty… tym »Katyniem«, to… tobie wolno. A my w… w… w »Gazecie« cię po… po… poprzemy”. Trudno odmówić racjonalności działaniu redaktora, który pokochał jak nikt inny organizacyjną funkcję prasy. Niestety, poparcie było niewielkie, bo Polacy nie dorośli do poziomu wajdalizmu historii. Niezależnie od opinii i ocen prezydenta Kaczyńskiego, Polacy pożegnali swojego prezydenta, podkreślam: swojego prezydenta, po królewsku. Jestem z tego dumny, bo moi rodacy jeszcze raz potwierdzili to, o czym w „Weselu” tak dobitnie pisał Stanisław Wyspiański: „Ptok ptokowi nie jednaki./ Człek człekowi nie dorówna,/ dusa dusy zajrzy w oczy,/ nie polezie orzeł w gówna”. A dzisiaj już wiemy: nie polezie orzeł w GWna, drodzy redaktorzy.
Moherowy naród - ocenzurowany tekst Marka Króla Jeżeli nie masz żadnych problemów ,zostań Polakiem. Staniesz się jednym wielkim problemem dla innych Polaków, a także dla nie polaków, których jest większość. Pewien profesor medioznawstwa stwierdził z przyganą, że media nie były przygotowane na taką katastrofę ,jaka zdarzyła się 10 kwietnia. Rozumiem, że tylko on był przygotowany. Teraz może prowadzić zajęcia na tzw. naukach politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, przygotowujących przyszłych dziennikarzy do relacjonowania następnych katastrof. Tak tworzy się problem, którego i tak nikt nie rozwiąże, jeżeli nie jest naukowcem medioznawcą. Biegunka myśli, która dotknęła część elit po tragicznej katastrofie samolotu prezydenckiego w Smoleńsku nie ustępuje. Ba, przechodzi w jakiś katar kiszek, czyli sraczkę postępowa. Dowiaduję się, że Polacy zamiast zjednoczyć się wokół reform platformy zjednoczyli się w bólu po śmierci niepoprawnego politycznie prezydenta. Ten, który zgodnie z zaleceniami biura propagandy postępowych mediów dzielił, teraz połączył Polaków. Tyle pracy zawodowych prasowych zabijaków, oddanych cyngli Gazety poszło na marne. Mało tego, okazało się ze cała praca ideowo-wychowawcza postępowego salonu nad nierządem dusz polskich nie przyniosła oczekiwanych owoców. Polacy zademonstrowali wspólnotę narodową, szacunek do państwa w taki sposób jakby czytali tylko Rzeczpospolitą, Gościa Niedzielnego, Gazetę Polska i oglądali TVP. Moherowy naród znów pokazał postępowym mediom gest Kozakiewicza. Po raz kolejny udowodnił, ze nie dorósł do poziomu europolaków. Zmartwiło to chorążego postępowego dziennikarstwa Grzegorza Miecugowa, który tak , jak postępowy Kutz, obawia się ,że żałoba może wywołać demona polskiego patriotyzmu. Oprócz znanych z literatury demonów zniszczenia, seksu, zła Miecugow dołożył demona polskiego patriotyzmu. Rodzisz się Polakiem, dostajesz obywatelstwo polskie i już masz problem z demonem ostrzega Grzegorz M. demon internacjonalizmu. Niestety Polacy, po raz kolejny zawiedli swoje elity w czasie żałoby : byli demonicznie patriotyczni. "Elity patrzą z wyższością na żałobę Polaków" napisał profesor Paweł Śpiewak. To prawda, ale niestety to poczucie wyższości elit nad szarym pospólstwem wynika z ogromnego, często nieuzasadnionego kompleksu niższości wobec elit światowych. Opisała to kiedyś profesor Ewa Tompson wskazując , że źródłem tego jest mentalność postkolonialna ujawniająca się w części polskich elit. Jako naukowiec polskiego pochodzenia, pracująca od wielu lat na uczelniach amerykańskich, profesor Tompson często nie mogła zrozumieć zachowania polskich uczonych przyjeżdżających do USA. Otóż jej koledzy z kraju w rozmowach z Amerykanami przedstawiali swoje rodzime środowisko, polskie społeczeństwo jako beznadziejnych nieudaczników i bałaganiarzy. Polskim naukowcom wydawało się, ze deprecjonowanie rodaków podniesie ich wartość w oczach Amerykanów. A tymczasem, podkreśla Tompson, zrzędzący na Polaków nasi naukowcy wywoływali niechęć u Amerykanów. Dla Ewy Tompson było to oczywiste, bo każdy Amerykanin jest dumny z tego, ze jest Amerykaninem, dlatego trudno mu zrozumieć Polaka, dla którego polskość jest ciężarem. No cóż, jak wiadomo Amerykanom nie zagraża demon patriotyzmu, ale demonstrowanie patriotyzmu jest wysoko cenione. Moja wychowawczyni w podstawówce, szanowna pani Helena Kurowska, Panie świeć nad Jej duszą, powtarzała nam wielokrotnie: są dwa sposoby budowania swojej wartości w społeczeństwie, pierwszy łatwy, ale niszczący nas to wywyższanie się poprzez poniżanie, dyskredytowanie współpracowników czy współrodaków. Drugi, trudniejszy, to praca nad doskonaleniem samego siebie, by zyskać uznanie otoczenia. Nasza wychowawczyni zalecała ten drugi sposób przestrzegając przed poniżaniem innych. Moja poznańska podstawówka była zwykłą szkoła z nauczycielami, którzy dzieciństwo spędzili w II Rzeczpospolitej. Wychowano nas według prostych, konserwatywnych zasad ,mimo, ze były to czasy głębokiego PRL-u.Dzięki przestrogom wychowawczyni uodpornieni zostaliśmy na chorobę p.k.w., czyli infekcje poniżającego kompleksu wyższości. I dlatego trudno mi zrozumieć pogardę, poczucie wyższości części elit wobec współrodaków przeżywających traumę po katastrofie. Czyżby dalej aktualne było powiedzenie, ze najlepsze wyższe studia nie zastąpią dobrej podstawówki. Tekst opublikowany za zgodzą i wiedzą Autora. Szafrańska
Marek Król, twórca Wprost, wyrzucony przez nowego właśiciela po tekście o GW Drodzy Państwo. Mój przyjaciel, twórca potęgi i były właściciel tygodnika "Wprost" , został właśnie wyrzucony z pisma przez nowego właściciela. Wszystko przez felieton z ubiegłego tygodnia, w którym ujawnił kulisy akcji "zdeawawelizowania Kaczora". Są różne rodzaje śmierci, jak mawia Marek, ale chyba najgorszą, jest śmierć ze strachu. Jeszcze dziś zamieszczę felieton,który byłemu redaktorowi naczelnemu, zatrzymała autocenzura nowego zarządu. Tylko na blogpess! Na razie , oświadczenie pana prezesa Michała Lisieckiego: „Dobry smak, jak wiadomo, polega na tym, żeby nie nalegać” Albert Camus Szanowni Czytelnicy, Drodzy Autorzy, Platforma Mediowa Point Group, nowy wydawca tygodnika „Wprost”, informuje, że miejsce, które do tej pory zajmowały felietony byłego właściciela oraz wieloletniego redaktora naczelnego „Wprost” Pana Marka Króla, począwszy od następnego wydania tygodnika, oddane zostanie redakcji i współpracującym z nią Autorom. Jednocześnie wydawca pragnie przeprosić wszystkich Szanownych Czytelników oraz Szanownych Autorów, którzy poczuli się dotknięci treścią ostatnich felietonów Pana Marka Króla, a w szczególności formą ostatniego utworu tegoż felietonisty, opublikowanego 19 kwietnia, a więc dzień po zakończeniu żałoby narodowej. Wszystkie głosy i uwagi, które dotarły do wydawcy, zostały wnikliwie przeanalizowane. Wydawca podziela pogląd Czytelników i także uważa, że tygodnik opinii nie jest właściwym miejscem na rozpowszechnianie i propagowanie tego typu treści. Platforma Mediowa Point Group zapewnia jednocześnie Czytelników, że dołoży wszelkich starań, by „Wprost” jako medium kształtujące opinie dbało o wysoki standard debaty publicznej – zarówno w sferze światopoglądowej, jak i etyczno-moralnej. To co możemy zrobić ?! Chcemy prawdy ? To co możemy zrobić ? A o dziwo nawet całkiem sporo. Poniżej kilka z możliwości, które mi przyszły do głowy. Przyznać publicznie o całkowitej kontroli strony Rosyjskiej nad prowadzeniem śledztwa w sprawie katastrofy, przyznając tym samym o zaniedbaniach ze strony rządu Polskiego – od samego początku! Upublicznić dotychczasowe (prawdopodobnie mizerne lub wręcz żadne) informacje otrzymane od Rosjan i skomentować na ile są wyczerpujące, dokładne i zgodne z prawdą oraz czy spełniają warunek rzetelności w przypadku tak poważnej katastrofy. Biorąc pod uwagę „zdolności” Rosji do gmatwania śledztw ( katastrofa KURSK-a, atak na moskiewski teatr, tragedia w Biesłanie itp ) odnieść się do nieścisłości i kłamstw wypaczających obraz dochodzenia (np. wyssane z powietrza 4 podchodzenia do lądowania, wymiana żarówek, wyimaginowany wpływ Prezydenta na decyzje pilotów itp.) z zarzutem wprowadzania błąd i manipulacji informacjami. Ujawnić jak niewielki jest naprawdę poziom możliwości uzyskiwania materiałów przy całkowitej kontroli nad śledztwem ze strony rosyjskiej Publicznie pokazać różnice odnośnie tych danych w porównaniu z polskimi oczekiwaniami na podstawie dostępnych nam informacji – badania 3 czarnej skrzynki, dane w rękach polskiego wywiadu i kontrwywiadu itd. Jest to możliwość i okazja jednoznacznego ujawnienia wpływu na rzetelność prowadzenia dochodzenia. Odnieść się konkretnie do uzyskanych przez Rosjan w rejonie katastrofy polskich materiałów tajnych lub poufnych, jak zawartość dokumentów, laptopów, telefonów itp. Z argumentem o całkowitym lub częściowym zaborze tegoż przez Rosjan, bez jakiejkolwiek kontroli ze strony polskiej. Uwzględniając możliwość nie tylko katastrofy, lecz także zamachu spowodowanego działaniem sił obcych ( nie tylko Rosji, ale także muzułmańskich fanatyków, wrednych syjonistów czy wyznawców płaskiej ziemi, działań służb specjalnych np. rosyjskich czy polskich ; a jak trzeba nawet bułgarskich jak w przypadku Jana Pawła II !) przyznać, że śledztwo obejmuje WSZYSTKIE możliwe przypadki, bez skupiania się na jedynie słusznej teorii błędu ludzkiego i od tej pory będzie prowadzone zgodnie z wymogami oczekiwanej pełności i rzetelności Wystąpić do ONZ o objęcie patronatu nad śledztwem z ramienia organizacji międzynarodowej z oparciem się na argumencie braku zaufania ze strony polskiej do dotychczasowego sposobu prowadzenia dochodzenia przez jedną de facto stronę czyli rząd Rosyjski. W przypadku braku współpracy ze strony Rosji miało by to znamiona potwierdzenia chęci manipulacji i ukrywania prawdy. Zwrócić się do NATO jako sojuszu zobowiązanego dbać o niepodległość swoich członków o podjęcie działań umożliwiających nie tylko określenie przyczyn, ale zapewnienie wymaganej kontroli nad uzyskiwanymi efektami śledztwa ( obawiam się, że nikt nawet nie zapytał czy służby wywiadu NATO posiadają np. dane satelitarne, dane z nasłuchu itp. – a jak zapytał, to czemu ich nie opublikowano ?) Za pośrednictwem mediów , służb dyplomatycznych , Polonii i wykorzystując pomoc krajów z nami sympatyzujących wprowadzić na arenę międzynarodową sprawę nie tylko samej katastrofy lecz przede wszystkim oczekiwań na jej wyjaśnienie blokowane do dziś (2 tygodnie !) przez stronę Rosyjską. Im większy będzie nacisk opinii międzynarodowej, tym większe prawdopodobieństwo dojścia doprawdy. A co najmniej mniejszy margines dopuszczalnych kłamstw. Dopiero wtedy można wierzyć , że naszemu obecnemu rządowi naprawdę zależy na prawdziwym wyjaśnieniu katastrofy, i dopiero wtedy będzie można nie traktować poważnie „teorii spiskowych”. SZUAN
Pięćdziesiąt dwie myśli przewodnie do sztambucha, w świetle których należy odczytywać medialne przekazy na temat PiS Motto: Józef Maria Bocheński (profesor logiki i filozofii, dominikanin) : Dziennikarze mimo, że są dyletantami to przywłaszczyli sobie rolę nauczycieli, kaznodziei, moralistów. Wydaje się im, że mają prawo pouczać społeczeństwo, co powinno myśleć i czynić. Ponieważ ich poglądy są rozpowszechniane masowo, dlatego dziennikarze zajmują uprzywilejowane stanowisko, mają istny monopol na pouczanie ludzi. („Sto zabobonów” , 1992 , s.40)
1. Chcąc przedstawić swój punkt widzenia jako , można posłużyć się tysiącem większych i mniejszych tricków. Każdy fakt można opisać na setki sposobów :
- przesadnie wyolbrzymić jego znaczenie
- przesadnie pomniejszyć jego znaczenie
- uciec się do niedopowiedzenia
- uciec się do przemilczenia
- wykorzystać ocenę podprogową
- coś wypaczyć
- coś podkreślić
- coś zniekształcić
(Erik von Kuehnelt – Leddihn : „Demokracja – opium dla ludu ?”, 2008 , s.116 ; ; autor : 1909-1999, studiował prawo, ekonomię, nauki polityczne, teologię)
2. Najniebezpieczniejsze kłamstwa to prawdy nieco zniekształcone.
(G.C. Lichtenberg ; cytat za : Krzysztof Obremski „Retoryka, dla studentów historii, politologii i dziennikarstwa” , 2004, s.15)
3. Eugeniusz Cezary Król : Józef Goebbels (dr filozofii, minister propagandy III Rzeszy) był zwolennikiem użycia karykatury dla celów politycznych, ponieważ karykatura koncentruje na wybranym obiekcie negatywne uczucia odbiorcy : gniew, odrazę, nienawiść.(s.56)
Eugeniusz Cezary Król : Istota propagandy nazistów : uprościć, oddziaływać emocjonalnie, stale powtarzać.(s.87-88)
Józef Goebbels : Opinia publiczna ma być produktem celowego oddziaływania, tworem wykreowanym a nie suwerenny partnerem w dialogu z władzą. Opinię publiczną się robi. (s.242)
(Eugeniusz Cezary Król : Propaganda i indoktrynacja narodowego socjalizmu w Niemczech 1919 – 1945. Studium organizacji, treści, metod i technik masowego oddziaływania, ISP PAN Warszawa 1999)
4. Derkaczew Joanna : Dziś człowiek wyśmiany nie ma szans. Dowcip stał się szalenie niebezpieczną bronią. Prawie jak na XVIII-wiecznym dworze francuskim, gdzie bycie śmiesznym oznaczało śmierć publiczną. (GW, 10-11.11.2007, s.16)
5. Marcin Król : Opinia publiczna nie istnieje. Jest zawsze czyimś tworem : polityka, dziennikarza, socjologa i przyjmuje taki kształt, jaki oni jej nadadzą.
(Słownik demokracji, 1989, s.45)
6. Klata Jan : Telewizja i media stały się nowym dworem rządzonym przez dowcip. Bon moty i etykietki mogą zabijać. Co to za odwaga, gdy na spektaklu niemieckiego artysty w Bydgoszczy rzuca się workami z wodą w sylwetkę Kaczyńskiego. A może by tak rzucić w Żakowskiego, Michnika, Bartoszewskiego?. (jak dodam : Olejnik Monikę, Pochanke Justynę, Tadlę Beatę, Miecugowa, Owsiaka, szefów ITI , Paradowską i wielu im podobnych sofistycznych tuzów dziennikarskich). Nikt się nie odważy. To by był prawdziwy gest odwagi wobec środowiska, w którym się funkcjonuje. Jest ogromna dysproporcja w przyzwoleniu na profanowanie ikon jednej i drugiej formacji ; w Kaczyńskich można, każdy by sobie rzucił. Co dziś ryzykują ludzie podnoszący ten straszny krzyk przeciw PiS ? To ma być odwaga artystyczna, ideowa albo chociażby formalna? (GW, 10-11.11.2007, s.16-17)
7. Justyna Prus : Rysunki Borysa Jefimowa – najsłynniejszego karykaturzysty ZSRR, który zmarł w dniu 01.10.2008 w wieku 108 lat – rozśmieszając radzieckiego obywatela uczyły kogo za co ma on nienawidzić w myśl powiedzenia, że karykatura to nienawiść z uśmiechem. Karykatury rysowane przez Jefimowa programowały oblicze wroga w głowach milionów ludzi. Mimo, że Jefimow znalazł się na czarnej liście Kremla, to jednak sam Stalin wydał rozkaz aby karykaturzysty nie ruszać. Stalin powiedział : potrzebujemy karykatury Eisenhowera, mamy w amerykanów walić śmiechem. (Magazyn Dziennika, 11-12.10.2008, s.11)
[Proszę sobie zestawić tą wypowiedź z innymi wypowiedziami na temat ośmieszania polityków a będziemy mieli precyzyjną odpowiedź, dlaczego elektroniczne media prywatne tak obficie ośmieszają braci Kaczyńskich i innych posłów PiS]
8. Miecugow Grzegorz : Rządzący dzisiaj czują przez skórę, że śmiech to jest straszna broń, że żart to jest coś co może wbić taki sztylet w plecy… i chyba dlatego nas tak nie lubią. (TVN, 28.01.2007 ; wypowiedź dotyczy „Szkła kontaktowego”)
9. Prof. Winfred Schulz : Media daleko ingerują w procesy polityczne, jednakże nie podlegają żadnej kontroli porównywalnej do demokratycznej kontroli instytucji politycznych.
(„Komunikacja polityczna. Koncepcje teoretyczne i wyniki badań empirycznych na temat mediów masowych w polityce” , UJ – Kraków 2006, s.183)
10. Najbardziej niebezpiecznym narzędziem, nie tylko w rękach polityków, stały się media. Sondaże opinii publicznej obrazują raczej efekt oddziaływania mediów na społeczeństwo, niż jego realne postawy.
(Monika Pabijańska : „Psychomanipulacja w Polityce. Metody, techniki, przykłady” 2007, s.157)
11. Paweł Śpiewak : Media dysponują olbrzymią i w istocie niemal zupełnie niekontrolowaną władzą. (Kontrapunkt Magazyn Kulturalny TP, 02.06.2001)
12. Zbigniew Hołdys (do Kuźniara Jarosława) : Co tu dużo mówić, to wy media, dziennikarze macie prawdziwą władzę, to wy decydujecie o tym czego się społeczeństwo dowiaduje, co dotrze do społeczeństwa, co społeczeństwo zobaczy. (TVN24 , 12.04.2009 , 10.30)
13. Tomasz Lis : Jak PiS-owi spadnie poparcie do 10% to może wówczas zajmiemy się PO bo naprawdę jest o czym mówić : służba zdrowia, autostrady itd. (TOK FM , 10.04.2009 , 8.55 u Żakowskiego Jacka)
14. Tusk Donald : Wy jesteście moją najlepszą ochroną. (słowa skierowane do dziennikarzy na konferencji ; TVN24 , 13.11.2007 , 20.30)
15. Żakowski Jacek : Tak miło jest pastwić się nad PiS-em. (TOK FM , 16.11.2007, 8.50)
16. Tomasz Wróblewski : Media nie lubią PiS, dlatego PiS nie ma jak dotrzeć do społeczeństwa, nie ma szans dotrzeć do społeczeństwa. (Super Stacja, 26.04.2009 , 13.10 u Paradowskiej Janiny)
17. Piotr Skórzyński : Eliminacja 1/3 aktywnych politycznie obywateli - wyborców PiS nie jest już możliwa w XXI wieku. Jak więc ją pozbawić znaczenia? Trzeba ją ogłuszyć przekazem medialnym – powtarzać dzień w dzień (a więc po goebbelsowsku), że są gorsi pod każdym względem – i w końcu zapędzić ich w taką psychiczną mysią dziurę, by nie ośmielali się wyrażać publicznie swoich poglądów. (Rz, 30.10.2007)
18. Alain Finklelkraut : Żyjemy w czasach pontyfikatu dziennikarzy i jest to dowód, że dziennikarze są znacznie silniejsi od polityków. Nie ma dziś najmniejszego kłopotu aby ubabrać każdego polityka w błocie. (Dziennik – Europa, 24.11.2007)
19. Jerzy Bralczyk : Media wpływają na społeczeństwo nagłaśniając takie lub inne sprawy (a nie nagłaśniając innych) w zależności od sympatii politycznych. (TVN24 , 30.12.2007, 9.20)
20. Specjalista od PR : Dzisiaj władzę zdobywa się poprzez media. (RMF FM , 19.05.2009, 8.02)
21. Karl Popper : Telewizja ciąży nad demokracją, ponieważ jest niekontrolowaną instancją polityczną. (Jerzy Surdykowski : „Wołanie o sens” 2006, s.47)
22. Tadeusz Iwiński : 90% społeczeństwa czerpie wiedzę z telewizji. ( TVN, 05.03.2008, 18.10)
23. Kuźniar Jarosław : Ja ten fragment rozmowy wytnę i będziemy go powtarzali tak aby wszedł telewidzom do głowy. (TVN24 , 12.04.2009, 11.25)
24. Pochanke Justyna : Zdajemy sobie sprawę jaka jest siła telewizji i chcemy jej teraz użyć w dobrej sprawie. (TVN24 , 27.11.2007, 17.30)
25. Gugała Jarosław : Kłamstwa na temat przeciwników politycznych trzeba powtarzać jak mantrę, jest to znana metoda od wielu lat. (Polsat, 04.12.2007, 18.50)
26. Sianecki Tomasz : Jak coś się słyszy wiele razy, to nie dziwota, że samo wchodzi do głowy. (TVN24 , 04.12.2007, 19.00)
27. Olejnik Monika : Polityk ma prawo krytykować dziennikarzy ale najpierw musi mieć jakieś osiągnięcia polityczne. (GW, 02.01.2009 ; ta implikacja nie dotyczy posłów PiS oraz prezydenta Kaczyńskiego)
28. Alexander Bard, Jan Soderqvist : Media są instrumentem sprawowania władzy, dzięki któremu można manipulować społeczeństwem i fabrykować powszechne opinie. Ważne aby mieć oko na to, kto pociąga za spust i czyje interesy dany dziennikarz reprezentuje. Demokracja podlega tyranii mediów. Śmierć demokracji przedstawicielskiej, całkowita niemoc polityków i dyktatura hiperrealnych mediów. Statystyki, o których mówi się, że reprezentują opinię publiczną są w rzeczywistości narzędziami używanymi przez media do fabrykowania opinii. Media nie tolerują żadnej kontroli, analizy lub krytyki z zewnątrz.(„Netokracja” 2006, s.101, 88, 83, 84); (tych słów nie napisali medialni dyletanci ale ludzie z wnętrza mediów ; Aleksander Bard : wykładowca SpeakersNet w Sztokholmie, prowadzi telewizyjny talk – show ; Jan Soderqvist : wykładowca SpeakersNet, pisarz, krytyk filmowy, felietonista, redaktor magazynu literackiego oraz politycznego)
29. Kuczyński Waldemar : Trzeba utrwalać antypisowskie emocje tak aby nie wygasły. (Rz, 20.02.2008)
30. Kuczyński Waldemar : Nie powinniśmy nakładać sobie jakichkolwiek hamulców w krytyce rządu PiS, ponieważ to dobrze służy Polsce, rządy PiS to rządy szalikowców. (TVN24, 09.10.2007, 17.20)
31. Schopenhauer Artur : Doprawdy nie ma tak absurdalnego poglądu, którego by ludzie nie przyjęli jako własny, o ile tylko potrafi im się wmówić, że pogląd ten został przyjęty przez ogół. (Teresa Hołówka : „Myślenie potoczne” 1986, s.94)
32. Tusk Donald : Rządzimy w imieniu ludzi, którzy nas wybrali. (a ja myślałem, że w imieniu Polski) ; (GW, 20.02.2008)
33. Piotr Zaremba : Tusk może być przekonany, że będzie rządził dłużej niż jedną kadencję, między innymi dzięki gigantycznemu poparciu mediów i elit. (Dziennik, 26-27.01.2008)
34. Milewicz Ewa : Jeśli szukałam wad w sprawach A-B-C za rządów PiS to nie mam takiego obowiązku szukać wad w rządzie PO. Ja bardzo nie lubiłam rządów PiS ale rząd Tuska bardzo lubię. (TOK FM, 12.02.2008, 7.10)
35. Jan Wróbel Jest taka lista kilkunastu polityków, którzy obojętnie co by niepowiedzieni to i tak będą krytykowani przez media. (Super Stacja, 26.04.2009, 13.10)
36. Wróbel Jan : Znaczna część mediów przyjęła rolę opozycji politycznej wobec PiS, a nie taka jest rola mediów. Uprawiać niesiołowszczyznę znaczy : można wygadywać każdą bzdurę i będzie to wybaczone przez media. (TVN24, 07.10.2007, 11.40)
37. Środa Magdalena : Nie wystarczy kogoś aresztować, by go zniszczyć, trzeba jeszcze sprawę medialnie nagłośnić. (GW, 04.03.2008, s.21)
(Święta prawda pani profesor etyki. Ja jednak zamiast słowa „aresztować” wpisałbym np. : wyśmiać, wykpić, obrazić, ośmieszyć, przedstawić w złym świetle, zmanipulować wypowiedź i wiele, wiele innych, których szczególnie media prywatne a w tym szczególnie elektroniczne oraz większość tzw. elit nagminnie używają wobec PiS w celu zdyskredytowania oraz manipulowania wizerunkiem tej partii. Cały arsenał tych metod jest opisany w pracy Mirosława Karwata : „O złośliwej dyskredytacji. Manipulowanie wizerunkiem przeciwnika” , PWN 2007)
38. Ryszard Czarnecki : Miesięcznik „Press” opiniotwórczy dla środowisk medialnych podał w swoim czasie, że 80% dziennikarzy głosowało na PO w roku 2007, pozostałe 20% podzieliło się między SLD a PiS.
(Nowe Państwo, kwartalnik, 2/2009, s.31)
39. Wypowiedź telewidza z Radomia : Zdejmijcie w tej stacji oraz w TVN24 z PO na 0,5 roku medialny parasol ochronny a zobaczycie jak PO polecą sondaże w dół. (Super Stacja, 26.11.2009, 5.50 ; oczywiście „dziennikarka” Małgorzata Serafin absolutnie nie zgodziła się z tą wypowiedzią)
40. Rafał Ziemkiewicz : Wystarczy stwierdzić jedno : kłamliwe media stały się częścią systemu władzy. Bez ich gorliwości w fałszowaniu faktów, w usprawiedliwianiu nieudolności rządu Tuska argumentami w stylu , oraz , w przysłanianiu prawdziwych skandali wyssanymi z palca – propagandowa maszynka rządu Tuska kręcić by się nie mogła.
(Rz , 14-15.11.2009 , Pasmo sukcesów czyli katastrofa ,A15)
41. Blumsztajn Seweryn : W prasie rzadko kto przypomina o straszliwej władzy dziennikarzy, którzy skazują na infamię, w dodatku przy dość ograniczonej odpowiedzialności za słowo. Zwłoki, które zostają na placu boju po wyścigu o , to rzadko trupy dziennikarzy. Dziennikarz ma dość ograniczone możliwości sprawdzania faktów, a często nawet gdy może i chce – nie ma czasu. (GW , 14-16.08.2009, s.2)
42. Sianecki Tomasz : Najcięższym z ciężkich oskarżeń jest mówienie, że dziennikarze TVN są nieobiektywni, mówiąc to prezes Kaczyński Jarosław obraża nas nie po raz pierwszy. Już samo pytanie o brak obiektywizmu jest obraźliwe. (Polska Dziennik Zachodni , 18.07.2008 , s.16)
43. Zaremba Piotr : Faktyczne upolitycznienie mediów, nie tylko publicznych, jest ich największą wadą i kulą u nogi, która w znacznym stopniu odbiera im wiarygodność. Tylko wielkie opiniotwórcze gazety i stacje TV są wystarczająco potężne, aby móc kontrolować władzę w jej poczynaniach. Tym bardziej palący staje się problem ich obiektywizmu i wiarygodności. (Dziennik – Europa , 01-02.08.2009 , s.9)
44. Piotr Gabryel : PiS jest słabą opozycją , PiS ma bardzo nieprzyjemne otoczenie medialne. (Łukasz Grass ani słowa o tej wypowiedzi ; dlaczego Gabryel nie zastosował w tym zdaniu implikacji : „ponieważ … to … „ (TVN24 , 04.11.2009 , 18.30)
45. Dominika Wielowieyska : Ja dzielę polityków na tych, wobec których jestem bardzo krytyczna oraz na tych, których bardzo szanuję. (PR II, 16.05.2007, 7.15 ; co wynika z tej wypowiedzi ? : jestem bardzo krytyczna wobec tych polityków, których bardzo nie szanuję ; natomiast : tych polityków, których bardzo szanuję to nie krytykuję ; tych dwóch zdań powinni się uczyć studenci dziennikarstwa jako dowodu na to jak być „dziennikarzem niezaangażowanym” w zwalczaniu polityków partii znienawidzonej przez media)
46. Soren Kierkegaard (duński filozof, 1813 -1855) , Dziennik , 2000 , s.82-83 :
Podobnie jak dziś ze wstrętem i zgrozą myśli się o jezuitach jako o obrzydliwej degradacji, tak będzie się kiedyś myślało o dziennikarzach. (1849r.)
Zapewne można znaleźć pośród rzeźników człowieka zacnego, ale pewnej brutalności nie da się oddzielić od bycia rzeźnikiem, ponieważ brutalność ta przynależy do tego zawodu. Jaszcze gorzej jest z zawodem dziennikarza : pewnego stopnia nieuczciwości nie da się oddzielić od najbardziej uczciwego dziennikarza. (1849r.)
Służyć polityce z pomocą codziennych gazet to za wiele dla człowieka. Wprawdzie któż miałby odwagę powiedzieć, że jest wolny od tego, iż raz, może wiele razy, nie uciekł się do małego kłamstwa ? Ale codziennie posługiwać się małymi kłamstwami i z naciskiem narzucać je tysiącom czytelnikom – to rzecz straszna! Ludzie drżą wobec brutalności, z jaką rzeźnik używa noża. Ale jest to niczym wobec straszliwej lekkomyślności i zatwardziałości serca, z jakimi dziennikarz, zwracając się do całego kraju, posługuje się nieprawdą. (1849r.)
Gazety są najbardziej niecną próbą kształtowania braku sumienia jako zasady państwa i ludzkości. (1850r.)
47. Znamierowski Czesław (1888-1967 , filozof, prawnik, uczony tej samej miary co Kotarbiński, Chałasiński, Ajdukiewicz, Tatarkiewicz, Ingarden) , „Szkoła Prawa. Rozważania o państwie” 1988 :
Ażeby spełniać swoją rolę rzetelnego przewodnika intelektualnego i moralnego, prasa winna być w wiecznym sojuszu z prawdą. Bywa tak, że redaktor gazety za urabianie opinii z góry dostaje sutą premię np od potężnego koncernu, któremu na jakiejś sprawie zależy. Wtedy otwiera się przepaść między prawdą a jej pozorem. W rzeczywistości kartelowy wydawca czy też cichy protektor zamawia i kupuje prawdę u redaktora. Te dyktowane prawdy mają zasilić umysły łatwowiernych i nie poinformowanych czytelników. Kartele kupują redakcje i dyktują im poglądy, są jak dyrygenci.(s.512-514)
W życiu zbiorowości nowoczesnej jednostka w ogromnej większości zdana jest na informacje prasy, która w znacznej mierze zależy od różnych karteli czy trustów lub od jakichś innych niewidzialnych ośrodków dyspozycyjnych, które cenią wiadomości dla siebie pożyteczne, lecz nie cenią szkodliwej dla nich prawdy. Czytelnik dziennika jest bezbronny wobec swojego informatora, jeśli ten ma złą wolę i podaje mu prawdę dyktowaną. Z konieczności widzi on świat poprzez swoisty – właśnie dla niego spreparowany – obraz telewizyjny. (s.519)
48. Karl Popper : Istotą demokracji jest poddawanie władzy politycznej określonej kontroli. W demokracji nie powinna istnieć żadna niekontrolowana władza polityczna. Telewizja stała się w naszych czasach kolosalną władzą, być może największą ze wszystkich, tak jakby zastąpiła głos Boga. Tak będzie dopóki społeczeństwo będzie pozwalało telewizji na wszelkie nadużycia. Telewizja posiada w ramach demokracji zbyt wielką władzę i żadna demokracja nie przetrwa, jeśli nie położy się kresu tej wszechwładzy. Demokracja nie będzie mogła istnieć, jeżeli telewizji nie podda się kontroli, mówiąc dokładniej demokracja nie będzie mogła istnieć w sposób trwały, o ile władza telewizji nie zostanie w pełni ujawniona.(s.50-51)
(„Telewizja – zagrożenie dla demokracji”, Wydawnictwo Sic!, 1996)
49. Józef Goebbels : Nie byłoby czymś niemożliwym udowodnienie, przy dostatecznej liczbie powtórzeń i psychologicznej znajomości ludzi, że kwadrat jest w istocie kołem. Słowa można modelować dopóty, dopóki nie zamaskują myśli. (s.71)
(Anthony Pratkanis, Elliot Aronson : „Wiek propagandy” , PWN 2004)
50. Kutz Kazimierz : Dziennikarze są w kleszczach polityki i kapitału ; służą im i są przez nie zniewalani i korumpowani. Niezależnych czasopism i dziennikarzy jest na świecie równie mało jak żył złota na ziemi. TVP stworzyła globalną nadrzeczywistość, świat wirtualnej ułudy, z ludzi robi wtórnych analfabetów umysłowych i prowadzi do moralnej martwicy a nawet do ponownego zdziczenia, co może się skończyć rewolucją światową. (Dziennik Zachodni, 21.06.2002 ; panie Kutz : a co z elektronicznymi mediami prywatnymi ?!)
51. Janke Igor : Wydaje się, że kapitałowo-polityczno-towarzyskie zależności w wielkich stacjach telewizyjnych tak publicznych jaki prywatnych będą coraz silniejsze. („Kontrapunkt Magazyn Kulturalny Tygodnika Powszechnego”, 03.06.2001)
52. Oscar Wilde : Człowiek szczery, nie jest zupełnie sobą, ale wystarczy dać mu maskę i powie prawdę przede wszystkim o sobie. (dedykuję wszystkim „dziennikarzom” EMP, którzy pod maską swych programów – w ich mniemaniu satyrycznych – np. Gilotyna, Szkło Kontaktowe i wiele innych oraz Wojewódzki, Majewski, Figurski, Łasiczka mówią to, co naprawdę myślą o PiS oraz prezydencie Lechu Kaczyńskim, a na zarzut, że są chamami odpowiadają, że to przecież program satyryczny a PiS nie ma poczucia humoru itp.)
(Na koniec : polecam książkę Mirosława Karwata : „O złośliwej dyskredytacji. Manipulowanie wizerunkiem przeciwnika” , PWN 2007 ; a będzie miał Pan Poseł pełny obraz tego, co elektroniczne media prywatne mogą wyczyniać ze znienawidzonymi członkami PiS oraz co faktycznie wyczyniają od jesieni 2005 roku do nadal) Ares
Życzenia śmierci, albo kto pierwszy zaprosi Palikota? Już na posterunku. Niesiołowski komentuje. Kuczyński i w telewizji i w radiu i w gazecie. Wałęsa tudzież. Kto pierwszy odważy się zaprosić Palikota? Palikot będzie pewnie wstrząśnięty, choć nie zmieszany. Ale zanim o zapraszaniu Palikota, o tym co wydaje się nieprawdopodobne – o życzeniach śmierci dla Lecha Kaczyńskiego.
Życzenia śmierci Wydawać się może, że to niemożliwe, a jednak. Byli tacy politycy którzy jawnie i publicznie życzyli Lechowi Kaczyńskiemu śmierci. Nie tylko wyszydzali i poniżali jako człowieka, jako prezydenta, atakowali sam urząd, ale właśnie życzyli śmierci. Że źle ich zrozumiano? Że co innego mieli na myśli? Naprawdę g**** mnie obchodzi co mieli na myśli, ważne co powiedzieli. Powiedzieli i do dziś chyba są z tego dumni. Ale te słowa właśnie do nich wracają, bo słowa mają moc, i nawet gdy nie są tymi najważniejszymi, które były na początku to i tak są jak obosieczny miecz. Nie przesadził Wolski i nie przesadził Rymkiewicz. Nie przesadził Krasnodębski i nie przesadził Król. Mamy, a właściwie PO ma zbydlęcone elity, za przeproszeniem bydła, bo to naprawdę sympatyczne i pożyteczne zwierzęta. Mentalność drobnego cwaniaczka, który podkrada papier toaletowy z zakładowej toalety Piotr Semka: Panie prezydencie: "Będą się Kaczyńscy trzymać władzy, chyba że w jakiś sposób los nam pomoże". O czym pan mówił? Lech Wałęsa: Zawał serca. Co mówił Lech Wałęsa? Ano, że Lech Kaczyński może nie dotrwać do końca kadencji, bo może np. dostać zawału. Mówił to publicznie, nigdy za to nie przeprosił. I to mówił były prezydent mojego kraju, człowiek legenda, przewodniczący „Solidarności”, który miał też swoje wzloty. Los Wałęsie pomógł. Może nawet los Wałęsie pomógł trochę za bardzo. Choć i za mało, życzył wszak śmierci obu Kaczyńskim. Po tragedii w Smoleńsku przyczaił się na chwilę, nawet bąknął coś o wybaczaniu. Lecz gdy okazało się, że już można, gdy Wyborcza odpaliła „wajdalizmy” znowu pokazał swoją prawdziwą twarz. A jest to twarz człowieka o mentalności drobnego cwaniaczka wynoszącego z zakładu pracy papier toaletowy. Świetnie sportretowana przez Pawła Zyzaka. Więc rychło w ponowną kampanię plucia na śp. Prezydenta Kaczyńskiego pan Wałęsa się włączył, a to zamieszczając wpisy na blogu, a to publicznie wygadując dawno zdementowane bzdury, których np. wielce szanowny dziennikarz Żakowski nie dementował (bo po co?) i zaledwie potakiwał z uznaniem. To nie jedyne wypowiedzi Wałęsy. Chciał tańczyć z Marią Kaczyńską, bo był nagrzany, prezydenta nazywał durniem, łajniakiem, lub wprost „s..synem”. To nie krytyka, czy polemika. To po prostu skrajna podłość. Wałęsę z zapomnienia wyciągnął do swojego obwoźnego cyrku kampanijnego Donald Tusk w 2005 roku. Nie udało się wówczas. Ale rozpoczęło się pompowanie Wałęsy. Ujawnianie prawdy o Wałęsie skończyło się frontalnym atakiem na IPN, a Sławomir Cenckiewicz musiał szukać nowego zajęcia. Za to Tomasz Lis zapraszał Wałęsę do co drugiego programu. W pozostałe tygodnie zapraszał Jacek Żakowski lub Monika Olejnik. Oczywiście skrajne chamstwo Wałęsy państwu dziennikarzom nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie, stanowiło doskonały afrodyzjak. Bo to było bardzo „seksi” przywalić w Kaczyńskiego.
Urban III RP “Życzę porażek na wszystkich frontach, bo każde zwycięstwo tego Układu to porażka Polski i zagrożenie dla wolności. Życzę także porażek gospodarczych, choć za to płacą ludzie. Ale tylko one mogą wstrząsnąć bazą wyborczą tej wstecznej władzy i uniemożliwić dalsze hodowanie Chwasta zwanego IV RP”. „Poza nawiedzeniem przez Ducha Świętego, wszystkiego złego Panie Premierze.” Jeszcze ciekawszy przypadek to Waldemar Kuczyński, który życzył Jarosławowi Kaczyńskiemu w 2006 roku „wszystkiego złego”. Dziesiątego kwietnia Jarosław Kaczyński do swojego współpracownika powiedział, że to najgorszy dzień w jego życiu i gorszego już nie będzie. Czy zadowolony pan Kuczyński? Że nie to miał na myśli? A mnie mało obchodzi co Kuczyński miał na myśli, ważne co powiedział. Kuczyński życzył też Polsce niepowodzeń gospodarczych. Byłem tym zdumiony. Jak elita elit, najbliższy doradca dwóch premierów, minister, może napisać coś takiego. Pan Kuczyński zasłużył na anatemę i wieczną hańbę. Niech za komentarz posłuży wpis Kataryny z 14 lipca 2006 roku na blogu Kuczyńskiego, jakże niestety proroczy, ale rzeczywistość przerosła nawet Kuczyńskiego...
Brawo Panie Waldemarze! Czekam na jakieś bliższe szczegóły, czegoż to Pan Polsce i Kaczyńskiemu życzy. Polsce może scenariusza argentyńskiego? A może jakiegoś zamachu terrorystycznego, klęski żywiołowej? A Kaczyńskiemu, czego jemu można życzyć? Może śmierci ukochanej matki? Ciężkiej choroby? Żeby go wreszcie szlag trafił? Jak wszystkiego złego, to wszystkiego złego. Jest Pan podłym człowiekiem. Życzę Panu, Panie Waldemarze, naprawdę szczerze życzę, żeby Pańskie życzenia wobec Polski i Kaczyńskiego się nie spełniły. Bo jeśli się – odpukać – spełnią to do końca życia będzie Pan żałował tych słów. Jeszcze ciekawa historia. Po napisaniu tego tekstu Kuczyński przez jakiś czas dzielnie bronił swego stanowiska, po czym równie niespodziewanie tekst usunął, a w jego miejscu umieścił przeprosiny zasłaniając się „chwilową utratą samokontroli”. Czyżby ktoś wpływowy przeczytał i napomniał? Po kilku dniach pan Kuczyński tekst umieścił ponownie i już wcale nie wyglądał na skruszonego. Salon zmilczał. Po tych wszystkich występach, Kuczyńskiego należy traktować jak Urbana III RP. Nie jest to chyba obraźliwe, bo Kuczyński jest wielkim przyjacielem Jaruzelskiego (nawet czuwał przy jego łóżku), więc i Urbanem pewnie nie gardzi. Nie wiem jak poważne tytuły takie jak Rzeczpospolita mogą udostępniać swe łamy na komentarze Kuczyńskiego. Urbana przecież nie drukują. I nie chodzi o cenzurę, bo w „Nie” na pewno dostałby całą kolumnę, albo i w „Faktach i Mitach”. Zresztą jeśli chodzi o rozmowy o kulisach historii najnowszej Urban jest ciekawym rozmówcą, więc i Kuczyński np. o tym jak prywatyzowano, powoływano rządy, albo jak załatwił mieszkanie sobie, swojej sekretarce i kierowcy byłby rozmówcą chowa. doskonałym. Ja np. cenię książkę Kuczyńskiego „Zwierzenia zausznika” – naprawdę ciekawa, choć ocenzurowana przez Aleksandra Halla. Poza tym to nowatorski wkład w publicystykę – wywiad rzeka przeprowadzony z Kuczyńskim przez samego Kuczyńskiego. Kapuściński się chowa. Ale nie o polityce! - przecież nikt nie zaprasza Urbana do komentowania procesu beatyfikacyjnego ks. Popiełuszki, czy choćby katastrofy w Smoleńsku. Dlatego zaimponowała mi postawa Piotra Zaremby, który wprowadzony w błąd przez „panienkę” z „Polsat News” co do składu dyskutantów, spotkał się z Kuczyńskim w jakimś programie w czasie żałobnego tygodnia, a zaczepiany przez tegoż pana odparował, że nie boi się z nim spotykać, a po prostu nie chce. Czy ktoś z „normalnych” dziennikarzy komentowałby wspólnie z Urbanem? Więc „Rzepie” nadziwić się nie mogę, że puszcza teksty Kuczyńskiego. Urbana przecież nie drukują.Wielki łowczy ze wsi Jaka wizyta taki zamach. Bo z trzydziestu metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera. No tak, teraz mówienie w stylu marszałka byłoby czymś porażającym... Wizyta... Katastrofa... Czy pan marszałek przy goleniu spogląda w lustro, czy też chodzi do fryzjera? To naprawdę nie mieści się w głowie, żeby wysoki urzędnik, druga osoba w państwie, którą dziś zły los postawił na jego czele wypowiadał się w tak lekceważący sposób. Tymczasem nie pamiętam by mainstreamowe media komentowały, że takie słowa są ohydne i niegodne. A przykładów słów i działań dyskredytujących Prezydenta Kaczyńskiego jako człowieka jak też urząd który sprawował jest bez liku, od premiera począwszy. Nawet językoznawcy stawali na głowie, by wykazać, że takie czy inne słowo wcale nie jest obraźliwe. Warto o tym pamiętać.
Kto pierwszy zaprosi Palikota? Gdzie to bywał Palikot? U Rymanowskiego i u Olejnik. Nałogowo w prasie. Gdy wyzywał jedną z najlepszych ministrów po 89 roku od prostytutek konsekwencje były kabaretowe. Ale to było naprawdę fajne, tak przywalić temu złemu Kaczorowi, czy PiSowi. Był Palikot niezmiernie użyteczny. Robiła to celowo i świadomie Platforma. Robili to celowo i świadomie dziennikarze co niektórych mediów. Bo przecież to dziennikarze zapraszali Palikota i konali ze śmiechu gdy ten wygłaszał swoje kolejne chamskie i prostackie ataki. Panie i panowie dziennikarze. Odwagi. Pora zapraszać do radia, telewizji i na łamy Janusza Palikota. Czyżby dzisiaj było niestosowne? A trzy tygodnie temu stosowne było? Więc kto pierwszy? Monika Olejnik? No nie wiem, pani Olejnik chce sprawiać wrażenie obiektywnej. Ale kto wie, może... Ostatnio, jeszcze przed pogrzebem pary prezydenckiej przeprowadziła skandaliczny wywiad z Pawłem Kowalem. Przez 20 minut starała się zmusić Kowala, by swą wypowiedzią dał amunicję do kolejnych ataków na Jarosława Kaczyńskiego, który nawet jeszcze nie pochował brata... Czegoś tak niegodnego nigdy nie widziałem. Koronnym argumentem pani Olejnik było to, że chodzi po studiach telewizyjnych i radiowych i tam płacze. Warto dodać, że w stanie wojennym, gdy spora grupa dziennikarzy została wyrzucona z pracy, lub komunistyczne media bojkotowała Monika Olejnik właśnie rozpoczęła swoją medialną karierę w PRIII. A był rok 1982. Swój program w Radiu Zet nazwała „Siódmy dzień tygodnia”, choć jak wie przeciętny licealista siódmym dniem jest sobota, a niedziela niewątpliwie jest dniem tygodnia pierwszym... Może Grzegorz Miecugow w „Szkle kontaktowym” coś o Palikocie powie, pokaże, a może wręcz porozmawia? Jak podaje wiki pan Miecugow to „prezenter i wydawca głównych wydań "Wiadomości" w TVP także w stanie wojennym”. Tak zasłużony człowiek niewątpliwie może mieć wpływ na to, czy w TVNie zagości Palikot czy nie. Pan Miecugow wsławił się ostatnio swoim strachem. Strachem przed patriotyzmem. Właśnie tak! Miecugow powiedział, że obawia się DEMONA PATRIOTYZMU! I powiedział to w czasie uroczystości pogrzebowych Marii i Lecha Kaczyńskich w Krakowie. Czym jest patriotyzm? Szacunkiem dla kraju w którym się mieszka, dla jego symboli, to harcerze którzy pracowali przed Pałacem Prezydenckim, to płacenie podatków... Tego wszystkiego boi się Miecugow. Natomiast gdy w jego stacji w psie gówna wkładano polskie flagi wszystko było w najlepszym porządku. Może zaproszą do radia TOK FM? To mogło być kiedyś fajne radio, gdy popołudniowe audycje prowadził Maciej Rybiński, czy Krzysztof Materna. Ale nie jest. Jeszcze trzy tygodnie temu dziennikarz Kurkiewicz rozpoczynał każdy swój program w tym radiu od szydzenia z Prezydenta. Każdy. I nie był to bynajmniej program satyryczny. W tym samym radiu prostacki dowcip Mariana Filara obrażający posłankę Kempę został dżinglem puszczanym co parę minut. W tym też radiu jego szefowa w poważnej, nie satyrycznej tylko całkiem poważnej rozmowie z jakąś panią, gdy ta o prezydencie powiedziała Kaczor, zareagowała śmiechem. Obie panie chwilkę się pośmiały, bo dowcip był przedni. W tym też radiu brylował Marek Raczkiewicz jako ofiara prześladowań za wkładanie polskiej flagi w gówno. I w tym to radiu Waldemar Kuczyński jest guru od wszystkiego w cotygodniowej nagonce medialnej. Można by jeszcze długo wymieniać i media i dziennikarzy. Ale już mi się nie chce. Kto pierwszy zaprosi Palikota? I nie chodzi o krytykę, bo poglądy na prezydenturę Lecha Kaczyńskiego można mieć różne i Prezydent był krytykowany i z lewa i z prawa i nie ma w tym nic niezwykłego. Chodzi o coś całkiem innego...
Post Scriptum Jeszcze przyjdzie czas na refleksje i o żałobie i o prezydenturze i o prawdziwych wartościach i o prawdziwej polityce, tej w Polsce, tej w Gruzji i Europie. Stałem w kolejce przed Pałacem, byłem w kościele św. Anny, w którym odbywał się koncert jakiegoś zespołu/chóru i przy dźwiękach muzyki i śpiewach trwały modlitwy w intencji ofiar, Prezydenta, ale przede wszystkim w intencji Polski. Bez histerii jak chcieliby niektórzy, ale z zadumą, w atmosferze żalu, troski, może też trochę lęku o przyszłość. Nikt nikogo nie pytał o polityczne poglądy, ani na kogo głosował, czy na kogo będzie głosować. Nigdy chyba nie czułem tak propaństwowej atmosfery. To było naprawdę coś wielkiego. Ale tego ludzie tacy jak wyżej pewnie nigdy nie zrozumieją. Bernard
Sojusz z Ukrainą (1) W latach 1918-1919 Polska toczyła krwawe walki z Ukraińcami o Galicję Wschodnią. Jednak w tym czasie istniały dwa państwa ukraińskie – Zachodnioukraińska Republika Ludowa w Galicji Wschodniej oraz Ukraińska Republika Ludowa ze stolicą w Kijowie. I to politycy tego drugiego państwa ukraińskiego zawarli z Polską sojusz w kwietniu 1920 roku.
W marcu 1917 roku powstała w Kijowie Ukraińska Centralna Rada, która w czerwcu proklamowała autonomie terytorialną Ukrainy w ramach państwa rosyjskiego, a lipcu powołała Sekretariat Generalny, złożony z ośmiu sekretariatów stanowiących odpowiedniki ministerstw. Na czele Sekretariatu Spraw Wojskowych stanął Symon Petlura, konsekwentnie dążący do utworzenia samodzielnych ukraińskich sił zbrojnych.
20 listopada 1917 roku Centralna Rada proklamowała powstanie Ukraińskiej Republiki Ludowej jako części Federacyjnej Republiki Rosyjskiej. Wojska URL stłumiły w grudniu 1917 roku powstanie bolszewickie w Kijowie, jednak w styczniu 1918 roku bolszewicy rozpoczęli ofensywę, w skutek której na początku lutego wkroczyli do stolicy Ukrainy. W tej sytuacji Ukraińcy zwrócili się o pomoc wojskową do Niemiec, które w połowie lutego rozpoczęły operacje na Ukrainie, doprowadzając do usunięcia bolszewików. Po opanowaniu Ukrainy Niemcy powierzyli władzę hetmanowi Skoropadskiemu, który na mocy ustawy konstytucyjnej z maja 1918 roku otrzymał uprawnienia dyktatorskie.
W grudniu 1918 roku udane powstanie obaliło w Kijowie rządy proniemieckiego hetmana Pawło Skoropadskiego i doprowadziło do restytucji Ukraińskiej Republiki Ludowej z Dyrektoriatem na czele. Armia URL toczyła na wschodzie walki z bolszewikami, na zachodzie zaś wspierała natarcie wojsk Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej przeciw wojskom polskim w kierunku Bugu i Sanu.
W lutym 1919 roku bolszewicy wkroczyli do Kijowa, a seria porażek ściągnęła na Petlurę, jako głównodowodzącego, falę krytyki, w wyniku której ograniczono jego rolę do prowadzenia rozmów z przedstawicielami Ententy w Odessie.
W lipcu 1919 roku, po przegranej wojnie z Polską o Galicję Wschodnią władze ZURL zadecydowały o ewakuacji armii za Zbrucz i połączeniu jej z siłami Dyrektoriatu. Jednak podpisanie umowy scaleniowej nie położyło kresu wzajemnemu brakowi zaufania i podejrzliwości obu stron.
W drugiej połowie lipca wzmocniona i zreorganizowana armia ukraińska rozpoczęła ofensywę, której celem było odzyskanie Kijowa. W końcu sierpnia bolszewicy wycofali się ukraińskiej stolicy. Wobec jednoczesnego zbliżania się do Kijowa korpusu gen. Bredowa z Armii Ochotniczej, Petlura wydał rozporządzenie zakazujące oddziałom ukraińskim podejmowania wrogich działań wobec oddziałów rosyjskich. Wobec tego, iż oddziały rosyjskie, w trakcie pochodu na zachód, zaczęły atakować jednostki ukraińskie, Petlura w końcu września wypowiedział wojnę Armii Ochotniczej. Sytuacji Ukraińców stawała się krytyczna, gdyż w tym samym czasie bolszewicy rozpoczęli kontratak
Pod koniec października 1919 roku armia ukraińska znalazła się w beznadziejnym położeniu. Dodatkowo żołnierze wywodzący się z Galicji przeszli na stronę Denikina, a rząd Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej z Petruszewyczem na czele opuścił Kamienic Podolski i przez Rumunię udał się do Wiednia, by w stolicach europejskich prowadzić dalej akcję dyplomatyczną. W wyniku tej decyzji doszło do ostatecznego upadku idei zjednoczenia obu państw ukraińskich. Resztki armii ukraińskiej wycofywały się bezładnie, a w połowie listopada 1919 roku Dyrektoriat podjął decyzję o ewakuacji Kamieńca. Sztab Naczelnego Atamana zaprosił wojsko polskie do zajęcia Kamieńca Podolskiego, pod warunkiem pozostawienia w terenie cywilnej administracji ukraińskiej. 16 listopada 1919 roku wojska polskie wkroczyły do miasta, nie potwierdzając ani nie odrzucając warunków strony ukraińskiej.
W końcu listopada 1919 roku na wniosek Pelury rząd URL opowiedział się za kontynuowaniem walki z bolszewikami i Armią Ochotniczą opierając się na sojuszu z Polską. Sam Naczelny Ataman na początku grudnia wyjechał do Warszawy na bezpośrednie rozmowy z Józefem Piłsudskim.
Już w styczniu 1919 roku Petlura wysłał delegację na rozmowy sondażowe z Piłsudskim, w wyniku której obie strony wysłał swoich przedstawicieli. W maju 1919 ukraiński wysłannik Borys Kurdynowski podpisał w Warszawie deklarację, na mocy której Ukraińcy zrzekali się sowich praw do Galicji Wschodniej oraz zachodniego Wołynia po Styr. W zamian Polacy mieli udzielić wsparcia URL w walce z bolszewikami. Jednak powstały wkrótce nowy rząd URL z Borysem Martosem na czele opowiedział się za porozumieniem z Rosją bolszewicką.
W czerwcu 1919 roku polskie wojska wypadły Ukraińców z Galicji, a Rada Ministrów Spraw Zagranicznych Ententy przyjęła rezolucję, na mocy której upoważniała wojska polskie do zajęcia Galicji Wschodniej po Zbrucz, pod warunkiem ustanowienia zarządu cywilnego, który miał zagwarantować autonomię terytorialną oraz swobody mieszkańcom. W tej sytuacji 1 września 1919 roku podpisano zawieszenie broni na froncie galicyjsko-wołyńskim.
2 grudnia 1919 roku obie strony podpisały deklarację, w wyniku której Ukraińcy zrzekli się praw do Galicji Wschodniej oraz części Wołynia, oraz deklarowali gotowość ponownego rozpatrzenia sprawy polskiej własności ziemskiej na Ukrainie. Równocześnie Polska zobowiązywała się do podpisania z Ukrainą konwencji wojskowej i handlowej. Deklaracja powyższa miała być podstawą przyszłego porozumienia polsko-ukraińskiego, jednak zamiast kontynuowania rokowań doszło jedynie do kilku nieformalnych spotkań Piłsudskiego z Petlurą. W ich wyniku rozpoczęto tworzenie ukraińskich jednostek wojskowych w Polsce. Proces ten postępował jednak powoli, z uwagi na sytuację międzynarodową – Londyn i Paryż oficjalnie wpierał gen. Denikina i Warszawa musiała czekać na ostateczną klęskę Armii Ochotniczej. Po okresie bezczynności w lutym 1920 roku do rokowań zasiedli wojskowi, których efektem była poprawa warunków bytu żołnierzy ukraińskich przebywających w obozach internowania. Ostatecznie do kwietnia udało się częściowo zorganizować dwie ukraińskie dywizje oraz dwie brygady zapasowe. W sumie było to niespełna 5 tysięcy żołnierzy, co odpowiadało słabej brygadzie polskiej. Liczono jednak na uzupełnienie braków kadrowych po zajęciu Ukrainy.
Dopiero 3 kwietnia 1920 roku strona polska wręczyła Ukraińcom projekt umowy politycznej, w której żądano włączenia do Polski 7 z 12 powiatów Wołynia oraz przesunięcia na wschód północnej granicy Ukrainy, którą wcześniej miała stanowić rzeka Prypeć. W wyniku dalszych rokowań Ukraińcom udało się jedynie doprowadzić do wycofania zobowiązania władz URL zwołania w ciągu pół roku Konstytuanty oraz rezygnacji z utajnienia uznania rządu URL przez Polskę. Wobec groźby zerwania negocjacji, 21 kwietnia doszło do nieoficjalnych rozmów Piłsudskiego z Petlurą oraz mjr. Sławka z Liwyckim. Strona polska zgodziła się na ukraińskie propozycje wytyczenia granicy na Prypeci. W tej sytuacji 22 kwietnia w nocy Liwycki oraz wiceminister spraw zagranicznych Jan Dąbski złożyli podpisy pod polsko-ukraińska umową polityczną, która przeszła do historii jako pakt Piłsudski-Petlura. Najistotniejszym jej postanowieniem było uznanie przez Polskę niepodległości państwa ukraińskiego i Dyrektoriatu z Petlurą na czele.
Podpisanie konwencji wojskowej było potrzebą chwili, gdyż oddziały polskie zajmowały już pozycje wyjściowe do ofensywy na Ukrainie. 24 kwietnia 1920 roku gen. Wołodymyr Winkler i ppłk Maksym Diakowski ze strony ukraińskiej oraz mjr Walery Sławek i kpt. Wacław Jędrzejewicz ze strony polskiej podpisali polsko-ukrainską konwencję wojskową. Przewidywała ona wspólną akcję wojsk obu stron przeciw bolszewikom, przy czym ogólne kierownictwo nad operacją miało należeć do Polaków. Strona polska zobowiązała się do pomocy w organizacji oddziałów ukraińskich oraz miała dostarczyć ekwipunek dla trzech dywizji piechoty. Zdobycz wojenna, z wyjątkiem ruchomej wziętej w boju, miała przypaść stronie ukraińskiej. Ukraińcy ze swej strony zobowiązali się do pełnego zaprowiantowania wojsk polskich na terenie Ukrainy.
Ofensywa kijowska ruszyła 25 kwietnia 1920 roku. Początkowo tempo działań Polaków na Ukrainie było bardzo duże, gdyż oddziały bolszewickie nie podejmowały walki wycofując się na wschód. 7 maja Polacy wkroczyli do opuszczonego przez bolszewików Kijowa, osiągając linię Dniepru. W walkach o Kijów uczestniczyli żołnierze z ukraińskiej 6 Dywizji Strzelców (płk Bezruczko) , którzy 9 maja wzięli w uroczystej defiladzie w ukraińskiej stolicy. Jednostki ukraińskiej 2 Dywizji Strzelców (gen. Udowyczenko) wzięły z kolei udział w walkach o Mohylów. Polska ofensywa na Ukrainie zaktywizowała antybolszewickie oddziały partyzanckie, dezorganizując zaplecze bolszewickie i napadając na wycofujące się oddziały sowieckie. Szybkie zwycięstwo sprawiło, iż Polacy i Ukraińcy zapomnieli o bieżących zadaniach, czyli szybkiej budowie administracji oraz rozbudowie armii URL. Strona polska domagała się od sojuszników zorganizowania armii złożonej z sześciu dywizji piechoty, jednak Ukraińcy powitali wojska polskie bez specjalnego entuzjazmu i do wojska zgłosiło się zaledwie 800 ochotników. W tej sytuacji w połowie maja ogłoszono mobilizację roczników 1896-1898, która z uwagi na czerwcowy odwrót wojsk polskich również nie przyniosła dużych efektów. Ponadto Polacy liczyli, że większość obiecanego Ukraińcom uzbrojenia i wyposażenia będzie pochodziła ze zdobyczy wojennej uzyskanej podczas ofensywy. Szybko okazało się jednak, iż ilość zdobytego uzbrojenia jest dużo mniejsza niż przewidywano. Jednostki ukraińskie uczestniczyły w walkach z bolszewikami podczas odwrotu wojsk polskich, a od połowy sierpnia 1920 roku w trakcie ofensywy znad Wieprza, a potem w obronie Zamościa oraz zdobyciu Tarnopola i Kamieńca Podolskiego. Cdn Godziemba
Likwidatorzy piekielnego niebezpieczeństwa Dokładnie 24 lata temu, 26 kwietnia 1986 r. o godzinie 1.24, eksplodował reaktor nr 4 w elektrowni atomowej w Czarnobylu. Na skutek wielu ludzkich błędów do atmosfery dostało się wtedy 10 razy więcej materiału radioaktywnego, niż to miało miejsce podczas ataku na Hiroszimę i Nagasaki. By zapanować nad atomowym pogorzeliskiem zaangażowano setki tysięcy ludzi... Reaktor nr 4 czarnobylskiej elektrowni atomowej oddano do użytku w 1983 r. W chwili katastrofy był to najnowszy blok, budowanej od lat 70. XX w. elektrowni. Położona 110 km od Kijowa elektrownia miała się docelowo składać z sześciu reaktorów RBMK-1000 (ros. Reaktor Kanałowy Wielkiej Mocy) o mocy 1 GW każdy. Tym samym byłaby największym obiektem tego typu na świecie. W połowie lat 80. ubiegłego wieku trwała budowa 5. i 6. reaktora, a z pozostałych otrzymywano łącznie 10 proc. energii elektrycznej wytwarzanej na Ukrainie.
Tajemnica reaktora nr 4 Najnowszy reaktor atomowy czarnobylskiej elektrowni zbudowano pospiesznie, byle jak, i z materiałów, które nigdy nie powinny zostać wykorzystane w konstrukcji takiego obiektu. Na ewidentne błędy w sztuce, takie chociażby jak wykorzystanie łatwopalnych materiałów do budowy kopuły reaktora, przymykali oczy tak inżynierowie, jak i kierownictwo Elektrowni im. W. Lenina. Ważniejsze niż bezpieczeństwo było bowiem wówczas przedterminowe oddanie bloku do eksploatacji. Z powodu naglącego czasu zrezygnowano również z przeprowadzenia wszystkich koniecznych testów systemów awaryjnych. Gdyby to zrobiono, odkryto by zapewne szalenie niebezpieczną wadę reaktora. Każdy reaktor jądrowy część produkowanej przez siebie energii elektrycznej wykorzystuje do zasilenia systemów kontrolnych i chłodzących. W sytuacji awaryjnej, gdy spada moc reaktora, systemy te są zasilane energią z zewnątrz, najczęściej z agregatów prądotwórczych. Gdy budowano reaktor nr 4 w Czarnobylu, w trakcie jednego z testów okazało się, że tamtejsze prądnice uzyskują pełną moc dopiero po minucie od ich włączenia, natomiast turbiny po wyłączeniu reaktora są w stanie (siłą rozpędu) dostarczyć energii tylko na 15 sekund pracy tych istotnych systemów. To znaczy, że przez pozostałe 45 sekund reaktor nie był właściwie chłodzony. By rozwiązać ten problem postanowiono przerobić turbiny tak, by dostarczały napięcie na minimalnym poziomie przez minutę. Przed oddaniem reaktora do eksploatacji nie sprawdzono jednak doświadczalnie, czy rzeczywiście tak by się stało w sytuacji awaryjnej...
Test, który musiał skończy się tragicznie Reaktory typu RBMK-1000, które zastosowano także w Czarnobylu, były niestabilne przy niskiej mocy. Działo się tak z powodu dodatniej reaktywności dla pary wodnej. Oznaczało to, że zwiększająca się ilość pary wodnej w reaktorze powodowała wzrost energii, co przekładało się na zwiększenie energii produkowanej przez reaktor. Ten olbrzymi wzrost mocy reaktora był niekontrolowany. Obsługa bloku nr 4 czarnobylskiej elektrowni atomowej nie była świadoma tego zagrożenia. Z polecenia Radzieckiego Zarządu Energii Atomowej przystąpiono 25 kwietnia 1986 r. do testu, który miał dać odpowiedź, jak reaktor zachowa się w razie ewentualnego ataku sił NATO i hipotetycznej utraty mocy. Inżynierowie chcieli się dowiedzieć, jak długo, po odcięciu zasilania, turbiny będą się siłą rozpędu obracać jednocześnie zasilając systemy kontrolne i chłodzące. Z tego powodu reaktor odłączono od sieci energetycznej i wywołano sztucznie sytuację kryzysową. Odłączono również systemy automatycznie wyłączające reaktor w wypadku awarii. De facto przystąpiono zatem do przeprowadzenia testu bezpieczeństwa, który powinien się odbyć po przerobieniu turbin, a przed oddaniem reaktora do normalnej eksploatacji. Kierujący testem Anatolij Diatłow, zastępca naczelnego inżyniera elektrowni im. W. Lenina i czołowy radziecki inżynier atomistyki, rozmyślnie jednak zignorował procedury przeprowadzania takich testów. Zirytowany długim oczekiwaniem na zgodę na rozpoczęcie doświadczenia (pierwotnie miało się ono odbyć w dzień 25 kwietnia, lecz z powodu awarii innej elektrowni przesunięto je na godziny wieczorne) oraz licząc, że dzięki sukcesowi awansuje on na stanowisko naczelnego inżyniera, ślepo parł do zrealizowania swoich pomysłów. Zachowując się jeszcze bardziej agresywnie niż zwykle, groźbami i wyzwiskami zmusił do posłuszeństwa pracowników sterowni bloku nr 4. Zamiast przeprowadzić pierwszą fazę testu przy mocy reaktora oscylującej między 700-1000 MW, jak mówiły procedury, Diatłow zdecydował, że nastąpi to przy mocy tylko 200 MW. Była to minimalna wartości, która pozwalała zachować obieg wody chłodzącej reaktor, zapobiegającej jego przegrzaniu. Leonid Toptunow, starszy inżynier kontroli zarządzający mocą reaktora nr 4, pomimo swoich obaw i protestów, wykonał polecenie przełożonego. Jednakże z powodu popełnionego przez niego błędu, moc reaktora, którego rdzeń zbudowany jest z 1661 bloków grafitowych - prętów paliwowych wypełnionych uranem - zaczęła szybko spadać i wkrótce osiągnęła wartość zaledwie 10 MW. Jednocześnie doszło wtedy do wydzielenia się ksenonu-135 (pochłania on neutrony, co jest znane jako "zatrucie ksenonowe"), o czym jednak nie zdawano sobie sprawy w sterowni z powodu braku odpowiednich urządzeń kontrolnych.
Skrajna nieodpowiedzialność Zamiast zamknąć reaktor i odczekać przynajmniej dobę (jak nakazywała procedura, w przypadku nagłego spadku mocy reaktora), przystąpiono do zwiększania mocy reaktora poprzez wysunięcie z niego prętów kontrolnych. To właśnie m.in. za pomocą 211 takich prętów z boru reguluje się procesem rozbijania atomów uranu, które wyzwalają ogromne ilości ciepła, zamieniającego wodę na parę wodną. Para natomiast porusza turbiny wytwarzające prąd. Gdy pręty te zostaną wysunięte z rdzenia, moc reaktora wzrasta, a gdy zostaną zupełnie usunięte - nie można już kontrolować jego pracy. Kiedy reaktor znów osiągnął 200 MW zwiększono obieg wody chłodzącej. Spowodowało to obniżenie temperatury rdzenia i w efekcie ilości znajdującej się w nim pary wodnej. Ponieważ woda pochłania więcej neutronów niż para, moc reaktora ponownie spadła - raz jeszcze zwiększono ją wysuwając pręty kontrolne. W tym momencie reaktor był już tak niestabilny, że gdyby nie wyłączono wcześniej automatycznych systemów bezpieczeństwa, zostałby on całkowicie wygaszony w trybie awaryjnym.
Morderczy eksperyment Załoga, naciskana przez Anatolija Diatłowa, była zupełnie nieświadoma piekielnego niebezpieczeństwa, jakie sama spowodowała. Dokładnie o godzinie 01:23:04 26 kwietnia 1986 r. rozpoczęto wyłączanie przepływu pary wodnej z reaktora do turbin. Tym samym coraz mniej wody zaczęło chłodzić reaktor, w którym rosła temperatura i zbierało się coraz więcej pary. Jej dodatnia reaktywność sprawiła, że zwiększało się promieniowanie, a tym samym moc reaktora i jego temperatura podwajały się z każdą sekundą. Gdy to zaobserwowano, Aleksander Akimow - szef nocnej zmiany w bloku nr 4. - uruchomił awaryjną procedurę AZ-5. Miała ona wsunąć wszystkie pręty kontrolne do rdzenia reaktora i tym samym zapobiec eksplozji. Paradoksalnie, zamiast obniżyć temperaturę, doprowadziły do jej gwałtownego wzrostu. Stało się tak, gdyż końce prętów kontrolnych były zakończone grafitem powodującym nagły, skokowy, wzrost temperatury.O godzinie 01:23:47 moc cieplna przekraczała dziesięciokrotnie dopuszczalny poziom. Czterdzieści sekund później nastąpiła pierwsza eksplozja pary wodnej, która rozerwała - ważącą 2 tys. ton - osłonę reaktora. W jego zniszczonym rdzeniu cały czas wzrastała temperatura na skutek reakcji paliwa atomowego z wodą. Zaczęła się wydzielać także mieszanina piorunująca (wodór z tlenem w stosunku 2:1). Niespełna kilka sekund później nastąpiła kolejna, znacznie potężniejsza eksplozja, która rozrywa budynek bloku nr 4. W chwili gdy do rdzenia reaktora dostało się powietrze, rozżarzone tony grafitu zapalają się i płoną kolejnych dziewięć dni, uwalniając do atmosfery radioaktywny pył. Szacuje się, że wyrzucone w powietrze zostało około 50 ton materiału radioaktywnego, czyli dziesięć razy więcej niż podczas amerykańskiego ataku atomowego na Hiroszimę i Nagasaki. Kilka chwil po eksplozji do elektrowni przyjechali strażacy. Wezwani przez obsługę bloku nr 4. nie wiedzieli, co się tak naprawdę stało i co gaszą. Byli przekonani, że zapalił się dach nad reaktorem. Jednak różnobarwnego płomienia nie dało im się ugasić wodą. Dopiero ranek odsłonił prawdziwy rozmiar katastrofy, którą władze ZSRR postanowiły trzymać w tajemnicy, tak długo, jak to było możliwe. W likwidację nuklearnego pożaru i jego skutków zaangażowano olbrzymie siły i środki. W trwającej cztery lata akcji brało udział 600 tys. osób zwanych likwidatorami. Wykorzystano tysiące różnego rodzaju maszyn, m.in.: ciężarówek, autobusów, betoniarek, dźwigów, wiertnic, czy helikopterów. Płonący grafit zasypano setkami ton piasku, gliny, boru, dolomitu oraz ołowiu, które były zrzucane do reaktora ze śmigłowców. Zanim grafit i inne radioaktywne szczątki rdzenia mogły zostać zasypane w szczątkach bloku nr 4., ktoś musiał jednak pozbierać porozrzucane po całym terenie elektrowni pręty paliwowe. Sprowadzone w tym celu bezzałogowe roboty - zarówno rosyjskie, a później także produkcji zachodniej - zawodziły. Najczęściej unieruchamiały je awarie układów elektronicznych zniszczonych zbyt duża dawką promieniowania rentgenowskiego. Bardzo często roboty zakleszczały się także w ruinach budynku reaktora. Ich miejsce zajęli ludzi - żołnierze Armii Czerwonej. Dowodzeni przez gen. Nikołaja Tarakonowa ochotnicy z całego kraju mieli szalenie trudne i niebezpieczne zadanie. Pozbawieni praktycznie jakiejkolwiek ochrony (w większości mieli na sobie tylko ołowiane fartuchy, rękawice i maski na twarz) biegali po dachu reaktora i wrzucali z niego do środka pręty paliwowe i kontrolne oraz szczątki konstrukcji budynku. Najlepsi rosyjscy atomiści, którzy pracowali w specjalnie powołanym komitecie ds. likwidacji skutków katastrofy, ustalili że każdy z 3400 żołnierzy - nazywanych z przekąsem biorobotami - mógł przyjąć dawkę 20 rentgenów. Niektórzy z czerwonoarmistów otrzymywali ją w niespełna minutę... Dopiero następnego dnia po katastrofie, 27 kwietnia 1986 r., władze zarządziły ewakuację, położonego najbliższej elektrowni, miasta Prypeć. Setki autobusów wywiozło w ciągu jednego dnia prawie 50 tys. mieszkańców. Jednocześnie utworzono, w obrębie 30 km od elektrowni im. W. Lenina, strefę zamkniętą. Rosjanie przyznali się światu, że w Czarnobylu miał miejsce tragiczny wypadek dopiero 28 kwietnia. Równocześnie prowadzono, zakrojone na niespotykaną dotąd skalę, prace nad sarkofagiem, w którym zamierzano zamknąć reaktor ze wszystkich stron. Najważniejsze było zbudowanie podstawy (gdyż obawiano się, że przepalone zostaną fundamenty reaktora, co spowoduje ogromne skażenie terenu) oraz sufitu, który utrudni przenikanie radioaktywnych cząsteczek do atmosfery. Podstawę sarkofagu zbudowano w pierwszej kolejności poprzez wydrążenie pod reaktorem tunelu (wpierw bagienne podłoże zostało zamrożone ciekłym azotem) i zalanie go betonem. Decyzja o budowie takiego zabezpieczenia była słuszna, bowiem już po dziesięciu dniach od katastrofy, podstawa rdzenia reaktora przepaliła się i radioaktywny materiał wpadł do - zbudowanej w rekordowo krótkim czasie - specjalnej "misy". W lipcu reaktor przykryto od góry, natomiast ostatecznie pracę nad nim zakończono do końca 1986 r.
Tragiczne skutki wybuchu Nawet dziś trudno mówić, ile osób zginęło oraz straciło zdrowie w wyniku tragicznego w skutkach wypadku w Czarnobylu. Według danych Komitetu Naukowego ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego, narażone na najwyższe dawki promieniowania jonizującego były 134 osoby - zarówno pracownicy elektrowni, jak i strażacy. 28 z nich zmarło na skutek choroby popromiennej jeszcze w 1986 r. Dwie kolejne osoby umarły niedługo po wypadku - na skutek poparzeń. Do 2004 r. zmarło kolejnych 19 osób z listy najbardziej zagrożonych. Znaczna liczba osób likwidujących skutki katastrofy w Czarnobylu straciła życie lub zdrowie z powodu wypadków podczas budowy sarkofagu. Forum czarnobylskie (organizacja założona m.in. przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej, Światową Organizację Zdrowia, rządy Ukrainy, Białorusi i Rosji) szacuje, że w wyniku katastrofy - na skutek promieniowania radioaktywnego - życie mogło stracić nawet 9 tys. osób. Natomiast Greenpeace w swoich szacunkach idzie jeszcze dalej - zdaniem tej organizacji umrzeć mogło nawet 93 tys. osób. Najtragiczniejszym w skutkach efektem katastrofy reaktora nr 4 w Czarnobylu jest jednakże wzrost zachorowań na raka tarczycy. Szacuje się, że wciągu 70 lat od chwili wybuchu zachoruje na niego 10 tys. osób w Rosji i kolejne 25 tys. na świecie, w większości w krajach europejskich. Anatolij Diatłow, kierujący testem w Czarnobylu, przeżył wybuch. Mimo że otrzymał ogromną dawkę promieniowania - 390 remów (co jest równe pięciokrotnej dawce, jaką może przyjąć człowiek), żył jeszcze długo po nim. Zmarł w 1995 r. na zawał serca. Postawiony przed sądem został skazany na 10 lat więzienia za błędy popełnione podczas tragicznej nocy z 25 na 26 kwietnia 1986 r., W wywiadzie udzielonym krótko przed śmiercią, winą za katastrofę obarczył Zarządu Energii Atomowej, który - jego zdaniem - dopuścił do użytku reaktor z wadami konstrukcyjnymi.
Dwie inne osoby, które bezpośrednio przyczyniły się do wybuchu w czarnobylskiej elektrowni, tj. Leonid Toptunow i Aleksander Akimow - nie doczekały procesu. Technicy ci zmarli kilkanaście dni po eksplozji. Do samego końca zapewniali jednak o swojej niewinności. Elektrownia atomowa w Czarnobylu pracowała do 2000 roku, kiedy to zamknięto ją pod wpływem nacisku światowej opinii społecznej. Marcin Wójcik
Zrzucili atomówkę na własnych żołnierzy... Dokładnie 55 lat temu, 18 lutego 1955 r., na pustyni w Nevadzie rozpoczęła się operacja "Teapot". Seria 14 próbnych wybuchów jądrowych mogła wywołać raka tarczycy nawet u 13 tys. osób... Po zakończeniu II wojny światowej Stany Zjednoczone przeprowadziły w okresie pięćdziesięciu kilku lat ponad tysiąc próbnych wybuchów jądrowych. Najwięcej ze wszystkich krajów, które posiadają arsenał atomowy (drugi w kolejności był ZSRR z ponad 700 próbami, a trzecia - Francja z 210 tego rodzaju testami ). Zdecydowana większość, bo niemal 900 amerykańskich próbnych wybuchów miała miejsce na terenie ogromnego poligonu atomowego "Nevada Test Site". Zaczynający się ok. 100 km na północny-zachód od Las Vegas ogromny teren ma 3,5 tys. km kwadratowych. Oprócz pustyni i gór jest tam 1100 budynków, 643 km utwardzonych dróg, 482 km dróg ziemnych, 10 lądowisk dla helikopterów oraz dwa pasy startowe dla samolotów.
Kompleksowe testy To właśnie na utworzonym 11 stycznia 1951 r. poligonie atomowym przeprowadzono jedne z pierwszych kompleksowych testów broni atomowej po II wojnie światowej. Tzw. operacja "Teapot" (z ang. imbryk) składała się z 14 próbnych wybuchów atomowych o różnej sile. Przy okazji sprawdzano również wpływ wybuchu jądrowego na... żołnierzy i ich sprawność bojową. Decyzja o przeprowadzeniu testów została zatwierdzona 30 sierpnia 1954 r. przez prezydenta DwightaZ ziemi i z powietrza
Pierwszą próbę - oznaczoną kryptonimem "Wasp" (z ang. osa) - przeprowadzono 18 lutego 1955 r. W samo południe lokalnego czasu z bombowca B-36 zrzucono bombę Mk-12, zawierającą najlżejszy i najmniejszy jak na tamte czasy rdzeń uranowy. Ładunek, który zdetonowano na wysokości 762 stóp (ok. 230 m) nad ziemią, miał siłę 1,2 kilotony, co odpowiadało wybuchowi 1200 ton trotylu. Na ziemi, niespełna 900 m od epicentrum wybuchu, pod tworzącym się atomowym grzybem, przebywali żołnierze w czołgach i innych pojazdach opancerzonych. W ramach ćwiczeń "Desert Rock VI" sprawdzali, jak w trakcie wybuchu zachowają się ich organizmy i sprzęt. Wkrótce po tej próbie wojskowi, zadowoleni z efektów detonacji ładunku jądrowego na niskiej wysokości, przystąpili do kolejnych. Najsilniejszy ładunek, jaki odpalono w trakcie operacji "Teapot", miał siłę 43 kiloton. Jeden z najważniejszych testów odbył się 29 marca 1955 r. Sprawdzano wtedy wytrzymałość różnych konstrukcji budynków na wybuch bomby termojądrowej. Kilka budynków w tzw. Strefie 1, gdzie przeprowadzono test, stoi do dziś, bowiem... odpalony ładunek zamiast spodziewanych 40 kiloton miał siłę "tylko" 14 kiloton. Ostatni test w ramach operacji przeprowadzono 15 maja 1955 r. Wybuch bomby termonuklearnej o kryptonimie "Cukinia" miał siłę 28 kiloton.
Najgorzej mieli żołnierze... których dowódcy wysłali na poligon, by doświadczyli na własnej skórze wybuch atomowy. Ponad 9 tys. mundurowym, zgromadzonym wtedy na terenie "Nevada Test Site", nawet przez myśl nie przeszło , że oglądanie atomowego grzyba jest śmiertelnie niebezpieczne. Próbne wybuchy atomowe przeprowadzone podczas operacji "Teapot" spowodowały uwolnienie do atmosfery olbrzymich ilości radu. W efekcie, według obliczeń amerykańskiego Instytutu Badań nad Rakiem, na szkodliwe promieniowanie narażonych zostało aż 41 mln cywilów - radioaktywne chmury przemieszczały się bowiem nad znaczną częścią Stanów Zjednoczonych. Zgodnie z wyliczeniami amerykańskich ekspertów, na skutek 14 wybuchów atomowych przeprowadzonych w pierwszych miesiącach 1955 roku, zachorować na raka tarczycy mogło nawet 13 tys. cywilów. Przynajmniej 650 z nich z tego powodu zmarło.
Co się stało z żołnierzami biorącymi udział w ćwiczeniach, nie wiemy... Marcin Wójcik
Do czego służą rosyjskie atomówki? Aż 10 proc. energii używanej przez USA produkowane jest dzięki materiałom rozszczepialnym pochodzącym ze starej broni atomowej. Także z rosyjskiej. Na terenie USA pracują obecnie 104 reaktory atomowe - wylicza "The New York Times". Produkują one 20 proc. energii wykorzystywanej przez Stany Zjednoczone, z czego połowę pozyskują dzięki złomowaniu broni A. To więcej energii, niż pozyskuje się ze źródeł odnawialnych. Hydroelektrownie zapewniają bowiem 6 proc. energii w USA, a słońce, wiatr, biomasa i wody geotermalne - 3 proc. Czy przedłużą porozumienie? Z danych Nuclear Enegry Institution wynika, że aż 45 proc. paliwa używanego przez amerykańską energetykę atomową pochodzi ze starej rosyjskiej broni, a 5 proc. - z broni amerykańskiej. Odkupowanie od Rosjan materiału rozszczepialnego z jednej strony zapobiega jego trafieniu w niepowołane ręce, a z drugiej - zapewnia energię amerykańskim miastom. Umowa zawarta po zakończeniu zimnej wojny pomiędzy USA i ZSRR wygasa w 2013 roku. Nic zatem dziwnego, że amerykański przemysł energetyczny jest zaniepokojony zbliżającym się terminem i ma nadzieję, że oba państwa przedłużą porozumienie o redukcji arsenałów jądrowych. Jeśli tak się stanie, to zredukowana zostanie liczba głowic i wyrzutni, a wówczas można będzie negocjować likwidację samych głowic i zakupy paliwa.
Jeśli nie, będzie drożej Obecnie USA mają około 2200 głowic jądrowych, a Rosja około 2800. Oczywiście, jeśli do porozumienia nie dojdzie, amerykańskie elektrownie atomowe nie zostaną zamknięte. Będą musiały kupować paliwo na rynku, co z pewnością będzie znacznie droższe, chociażby dlatego, że wzbogacenie surowego uranu jest znacznie droższe niż przystosowanie materiału z broni jądrowej do roli paliwa w reaktorach. Na amerykańsko-rosyjskiej umowie zyskują też reaktory, które nie mają dostępu do uranu z broni jądrowej, bowiem pojawienie się dodatkowego źródła paliwa, a zatem zwiększenie podaży tego towaru, skutkuje spadkiem cen na całym rynku. Mariusz Błoński
Czy do tej tragedii musiało dojść? Aż 61 proc. Amerykanów uważa, że Stany Zjednoczone postąpiły słusznie, zrzucając w 1945 roku bomby atomowe na japońskie miasta Hiroszima i Nagasaki. Takie wyniki przynosi sondaż, przeprowadzony przez badaczy z uniwersytetu w Quinnipiac, w stanie Connecticut. Uzyskane dane publikujemy za PAP.
Śmierci tyle co w Powstaniu Przypomnijmy - dziś mija 64 rocznica zbombardowania Hiroszimy. Kolejne miasto na liście amerykańskich celów - Nagasaki - trafione zostało trzy dni później. W wyniku obu nalotów śmierć poniosło co najmniej 210 tys. ludzi. Dla porównania - mniej więcej tyle samo osób zginęło podczas dwóch miesięcy Powstania Warszawskiego... Historycy niemal zgodnie oceniają, że atomowa hekatomba doprowadziła do kapitulacji Japonii. Władze Cesarstwa gotowe były bronić się do upadłego, także na terenie samej Japonii. Użycie broni jądrowej złamało japońskiego ducha walki, chroniąc Stany Zjednoczone przed ogromnymi stratami, jakie z pewnością poniosłyby siły inwazyjne.
Ważne preferencje wyborcze I bez wątpienia tym należy tłumaczyć tak wysokie poparcie dla decyzji prezydenta Harry'ego Trumana. Racji nie przyznaje mu zaledwie 22 proc. ankietowanych. Jednak rozkład poparcia różni się w zależności od preferencji wyborczych. I tak z decyzją sprzed 64 lat zgadza się 74 proc. badanych wyborców republikańskich i 49 proc. demokratów. Ta tendencja nie wydaje się dziwna, zważywszy na tradycyjnie antywojenne nastawienie demokratów. Ale różnice w ocenie widoczne są również po uwzględnieniu wieku badanych. Jeśli decyzję o użyciu bomby atomowej aprobuje 73 proc. respondentów w wieku ponad 55 lat, to w grupie wiekowej 18-34 lata to poparcie spada do 50 proc.
Koszmar choroby popromiennej Młodzi, generalnie, rzadziej popierają użycie siły, a ponadto - ponieważ wojna nie jest ich osobistym doświadczeniem - nieco inaczej oceniają podejmowane w tym czasie działania. Jednak 50 proc. to nadal dużo - zwłaszcza dziś, gdy znamy już wszystkie okropne skutki użycia broni jądrowej, z koszmarem choroby popromiennej na czele. Wedle dzisiejszych standardów, atak na bezbronne miasto zostałby uznany za działanie terrorystyczne. Jednak 64 lata temu, w erze totalnej wojny, świat rządził się nieco innymi regułami. Ale czy nie warto wierzyć, że życie ludzkie ma zawsze taką samą cenę? I właśnie ta perspektywa każe nam zdać pytanie: czy do tej tragedii musiało dojść? Marcin Ogdowski
Bałagan w atomowym arsenale Amerykańska armia nie jest w stanie odnaleźć setek zagubionych elementów rakiet nuklearnych - alarmuje "Financial Times". Amerykańskie lotnictwo nie może się doliczyć tych elementów, znajdujących się na stanie sił zbrojnych - głosi raport Pentagonu, omówiony przez "FT".
Pentagon nie panuje Według wysoko postawionego źródła, które pragnie pozostać anonimowe, raport ten ujawnia problemy z wykazami elementów nuklearnych, jednak nie sugeruje, że brakujące elementy mogłyby znajdować się w kraju, w którym nie powinny być. Daryl Kimball, dyrektor Stowarzyszenia ds. kontroli broni w Waszyngtonie powiedział gazecie, że te rewelacje "są bardzo poważne i szczególnie kłopotliwe", gdyż pokazują, że Pentagon nie kontroluje w sposób właściwy swojej broni.
Dymisje już były - Sytuacja ta wywołuje poważne pytanie: gdzie mogły być przekazane te elementy głowic nuklearnych, po których ślad zaginął? - pytał Kimball, który - jak powiedział - "nie byłby zdziwiony, gdyby incydent dotyczący Tajwanu nie był odosobniony".
Na początku czerwca amerykański minister obrony Robert Gates zdymisjonował szefa sztabu Sił Powietrznych (USAF) generała Michaela Moseleya i sekretarza ds. lotnictwa w Pentagonie Michaela Wynne'a, zarzucając im brak dbałości o bezpieczeństwo arsenału nuklearnego.
Bomby nad głowami Dymisje te były następstwem dwóch głośnych incydentów - nieuprawnionego przewiezienia sześciu głowic jądrowych na pokładzie bombowca B-52 między dwoma bazami na terytorium USA w sierpniu 2007 roku oraz omyłkowego wysłania rok wcześniej na Tajwan zapalników do ładunków nuklearnych zamiast żądanych akumulatorów dla śmigłowców. W wyniku śledztwa kary regulaminowe dotknęły też wielu wysokiej rangi pracowników Pentagonu. INTERIA.PL/PAP
Stracili super-maszynę Bombowiec strategiczny B-2 rozbił się w piątek 22 lutego w bazie sił lotniczych USA na wyspie Guam. Dwaj piloci bezpiecznie się katapultowali; ich stan jest dobry - podało wojsko. Maszyna rozbiła się tuż po starcie w bazie Andersen na Guam, która jest zamorskim terytorium USA na Oceanie Spokojnym. Nie podano przyczyn katastrofy. Samoloty B-2 zaprojektowane są według zasad technologii "stealth", czyli zmniejszania do absolutnego minimum echa radarowego. Mogą przenosić zarówno bomby konwencjonalne, jak i jądrowe. Używano ich w Afganistanie, Iraku i Serbii.
My tarcza, oni atomówki Część rosyjskich i białoruskich wojskowych poważnie rozważa ewentualność rozmieszczenia na Białorusi, do końca 2008 r., dywizji pocisków atomowych średniego zasięgu Topol M. Takie informacje przynosi portal internetowy "Biełorusskij Partizan". Portal, powołując się na źródła w kręgach zbliżonych do prezydenta Rosji Władimira Putina, pisze, że Rosjanie chcą "adekwatnie" zareagować na niewzruszony zamiar USA umieszczenia w Czechach i Polsce elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej.
Wszystko jest możliwe "W razie rozmieszczenia tej dywizji na Białorusi, do jej osłony będzie potrzebna cała dywizja myśliwców przechwytujących rosyjskiej produkcji (czyli około 60 samolotów). Niewykluczone, że częściowo zostaną reaktywowane dawne miasteczka wojskowe, które już obsługiwały broń jądrową na terytorium Białorusi do lat 90. ubiegłego wieku" - pisze "Biełorusskij Partizan". Były minister obrony Białorusi Paweł Kozłouski powiedział, że osobiście nic nie wie o ewentualnym rozmieszczeniu rosyjskiej broni jądrowej, ale "w naszym kraju wszystko jest możliwe".
To tylko teoria? - Teoretycznie umieszczenie na Białorusi taktycznej broni jądrowej nie jest zadaniem niemożliwym - uważa Kozłouski. - Ale wszystko zależy od zbudowania niezbędnej infrastruktury. Chodzi przede wszystkim o podziemne magazyny na głowice jądrowe, które swego czasu mieliśmy, ale stały się już niezdatne do użytku. Gdyby zostały rzucone znaczne środki na stworzenie takich magazynów, można by to zrobić do końca tego roku. Ale powtórzę: to tylko teoria. Politolog Wiktar Czernou, którego cytuje portal, jest przekonany, że informacja o możliwości rozmieszczenia na Białorusi rosyjskiej broni jądrowej nie ma większych podstaw.
Ponapinać muskuły - W najwyższym rosyjskim kierownictwie jest grupa, która bardzo chce ponapinać przed całym światem muskuły, także jądrowe. Ale i u nas są tacy, którzy nie mają nic przeciwko temu, żeby się wyposażyć w nuklearny straszak. Jednocześnie jednak rosyjskie kierownictwo generalnie rozumie, że rozmieszczenie rakiet jądrowych na Białorusi oznacza zdestabilizowanie sytuacji nie tylko w Europie, ale i całym świecie. Poza tym, o ile wiem, USA i Rosja na ostatnim szczycie NATO w Bukareszcie doszły po cichu do porozumienia: elementy tarczy w Czechach i Polsce w zamian za odkładanie terminu przystąpienia Gruzji i Ukrainy do sojuszu - uważa Czernou. INTERIA.PL/PAP
W imię brata Jarosław Kaczyński: Tragicznie przerwane życie Prezydenta RP, śmierć elity patriotycznej Polski, oznacza dla nas jedno: musimy dokończyć Ich misję. Jesteśmy Im to winni, jesteśmy to winni naszej Ojczyźnie. Choć pogrążeni w bólu i żałobie, związani wieczną pamięcią o stracie, mamy obowiązek wypełnić Ich testament. Polska to nasze wspólne, wielkie zobowiązanie. Wymagające przezwyciężenia także osobistego cierpienia, podjęcia zadania pomimo osobistej tragedii. Dlatego podjąłem decyzję o kandydowaniu na urząd Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej.
Stefan Niesiołowski: Kto go upoważnił do kontynuacji misji ofiar tragedii? Kaczyński może mówić, że jest kontynuatorem dzieła brata, ale nie może mówić, że jest depozytariuszem misji wszystkich ofiar tragedii. To jest przywłaszczanie sobie testamentu politycznego ofiar tragedii. Obawiam się, że Jarosław Kaczyński będzie grał tą tragedią, to źle wróży kampanii wyborczej. I tak to będzie wyglądało. A jak wyjdą z pierwszego szoku, to będzie wyglądało jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Każdy chwyt z tych które już znamy, a także takie, których sobie nawet nie wyobrażamy, zostanie użyty. Kaczyński z pewnością jest tego świadomy i podejmując decyzję brał pod uwagę najczarniejsze scenariusze, pytanie tylko na ile jest się w stanie na nie psychicznie przygotować. I czy na pewne rzeczy w ogóle można się przygotować. Dzisiejsze oświadczenie mi się nawet podoba, dobrze byłoby żeby w takim nastroju dotrwał do końca - wyciszony, obolały, łagodny. Jeśli się nie da sprowokować - on i jego partyjni koledzy - może być całkiem ciekawie, bo trudno będzie przez dwa miesiące gnoić człowieka, który niespecjalnie się broni, z godnością znosząc i cierpienie po wielkiej tragedii, i razy politycznych przeciwników. Mam nadzieję, że Kaczyński tak to właśnie rozegra. I że całe przesłanie jego kampanii będzie takie jak to oświadczenie. Żadnego udawania, że nie miał brata, że nie podzielał jego wizji, że ten brat nie zginął tragicznie na służbie, że wreszcie ta śmierć niczego nam nie powiedziała o nim, o jego pracy, o ludziach, którzy byli z nim, i którzy przeciwko, ci najwytrwalsi nawet po śmierci. Nie widzę nic złego w oparciu kampanii na pamięci o prezydencie i smoleńskiej tragedii, i mam nadzieję, że Kaczyński nie da sobie wmówić, że ma udawać, że to się nie stało lub nie ma znaczenia. Bo się stało a znaczenie ma kolosalne, nie tylko z powodów emocjonalnych i nie dlatego, że na tym może być łatwiej wygrać, ale dlatego, że właśnie ostatnie dwa tygodnie dostarczyły solidnych argumentów przeciwko wszechwładzy Platformy. I będą to argumenty wyłącznie racjonalne.
Odmienna wizja prezydentury. Platforma Obywatelska uważa prezydenturę za funkcję czysto dekoracyjną, sprowadzając rolę prezydenta do strażnika żyrandola. I takiej prezydentury można się spodziewać po Bronisławie Komorowskim. Lech Kaczyński udowodnił natomiast ile można z tej funkcji wycisnąć, wpływając nie tylko na politykę krajową ale wręcz rozdając karty w polityce zagranicznej, dopiero po śmierci prezydenta przekonaliśmy się jak ogromne znaczenie miało to co zrobił w Gruzji. Być może uratował ten kraj. Tak przynajmniej sądzą Gruzini, i chyba nie tylko oni, bo podobno nie tylko tam śmierć prezydenta spowodowała obawy o losy regionu. Kaczyński miał wizję i odwagę zrobić coś, co zapewne nawet przez chwilę nie przyszłoby do głowy politykom uważającym prezydenturę za nic nie znaczącą ozdobę. Jeśli mam się zrzucać na utrzymanie prezydenta, wolałabym aby robił coś więcej niż podpisywanie każdej ustawy, którą mu do podpisu podsunie jego partia, bo taka prezydentura jest bardzo nieekonomiczna.
Władza na którą nie można liczyć. Smoleńska tragedia pokazała, że państwo jest w rękach - przepraszam za wyrażenie ale nie znajduję innego - tchórzy, na których w potrzebie nie będzie można liczyć. Tak jak nie można było liczyć po katastrofie. Polska nie zrobiła żadnego ruchu aby mieć większy udział w wyjaśnianiu jej przyczyn, aktywność naszych najwyższych władz ograniczyła się do jednego uścisku z Putinem i niekończących się wyrazów zań wdzięczności. Nie zrobiliśmy nic, żeby się dowiedzieć co się właściwie stało, sami skazaliśmy się na rosyjską propagandę, a prominentny członek partii rządzącej nawet ją wyprzedza, plotkując o rzekomo istniejących nagraniach na których prezydent wymusza lądowania, a więc jest winny. Zachowanie władz w obliczu tej tragedii - jeśli nie liczyć wzruszających przemówień i podniosłych ceremonii - jest tchórzliwe, ogranicza się do pokornego czekania na to co nam podrzucą Rosjanie, w nadziei - niestety uzasadnionej - że jedyna wersja jaką mogą podać będzie na rękę Platformie. Bo wszystkie, które mogłyby nie być, byłyby przy okazji nie na rękę Putinowi, a nie po to stanął na czele komisji, żeby miała przynieść niewygodne ustalenia. Już dzisiaj można więc typować winnego - to pilot. Jak się uda - do spółki z prezydentem. Przy radosnym wtórze mediów, które już przygotowują grunt. Wczoraj rzecznik rządu powiedział, że "każda ingerencja rządu w proces badania byłaby bardzo źle odebrana". Przez kogo? Przez Rosjan, bo Polacy pewnie woleliby aby ich rząd patrzył na ręce Rosjanom. Ale to z Rosjanami nasz rząd liczy się w tej sprawie bardziej niż z rodzinami ofiar, z bliskimi tych których Rosjanie wskażą jako winnych, no z nami wszystkimi, którzy po prostu chcemy wiedzieć dlaczego zginęła nasza elita. W zestawieniu z wyprawą Lecha Kaczyńskiego na pomoc Gruzji, ten strach władzy, niespecjalnie uzasadniony bo przecież prośba o przejęcie śledztwa nie byłaby czymś nienormalnym, jest jeszcze bardziej uderzający. Z pewnością Putin bardziej lubi Tuska niż Kaczyńskiego, nie wątpię też, że Komorowski dostanie 9 maja lepsze miejsce niż dostałby Kaczyński. Ale od władzy nie oczekuję, że da się lubić za granicą, tylko, że ja będę miała z niej pożytek, że się nie będzie bała bronić moich interesów. Odwagę rządu Tuska właśnie sprawdziłam i wolałabym aby moje interesy reprezentował jednak ktoś kto się z nimi choć trochę liczy.
Zachłanność na władzę. Pośpiech z jakim Platforma sięgnęła po jeszcze ciepły stołek, stanowczość z jaką Bronisław Komorowski egzekwował wszystkie formalnie przysługujące mu prawa każą się dobrze zastanowić czy bezpiecznie jest oddawać sto procent władzy w ręce jednej partii, która nie chce, albo nie potrafi wziąć pod uwagę czegokolwiek innego niż własny interes. Błyskawiczne zastąpienie Lecha Kaczyńskiego, a potem zastąpienie Władysława Stasiaka, wszystko to zanim jeszcze obaj zostali formalnie uznani za zmarłych, budzi niesmak, w takim momencie należało się spodziewać bardziej dyskretnego "odzyskiwania". Za chwilę pewnie podpisana zostanie ustawa o IPN, której tylko zrządzeniem okrutnego losu prezydent nie zdążył skierować do TK i następca z klasą powinien to zrobić za niego, nawet jeśli formalnie nie musi. Bo jeśli obawy o niekonstytucyjność są nieuzasadnione, to TK ustawie krzywdy nie zrobi. Jedyny argument za podpisaniem ustawy to chęć jak najszybszego odzyskania IPN-u, innego nie znajduję. Nieprzejrzyste były też działania służb specjalnych. Nie doczekała się wyjaśnienia tajemnica wizyt ABW w hotelu sejmowym na dzień przed tym jak zostało wydane zarządzenie w tej sprawie. Co ciekawe, w materiale "Wiadomości" padła informacja, że przeszukanie i zbieranie DNA odbyło się na prośbę Rosjan. W tej sprawie coś śmierdzi ale nikt się nie kwapi z wyjaśnieniem tego.
Brak medialnej kontroli władzy. Tragedia w Smoleńsku pozwoliła uzmysłowić sobie, że na media nie mamy co liczyć jeśli chodzi o patrzenie władzy na ręce. Po zagadkowej katastrofie dziennikarze powinni się licytować na ustalenia, tymczasem oni wolą skupiać się na dochodzeniu kto zdecydował o pochówku na Wawelu, zagrzewaniu premiera do podziękowań dla rosyjskiej władzy, i szczuciu na nielicznych, którzy władzy wtykają szpilki. O wyciąganiu "incydentu gruzińskiego" po to, żeby kontynuować pośmiertne gnojenie człowieka, którego z takim zaangażowaniem niszczono za życia nie wspomnę. Niewielu jest chętnych, żeby nam świat opowiedzieć, większość dziennikarzy gra w drużynie władzy i nie jest zainteresowana nagłaśnianiem informacji dla niej niewygodnych. Biorąc pod uwagę punkt poprzedni, czyli zachłanność na władzę rządzącej ekipy, zaraz po przejęciu pełni władzy zrobi ona porządki w mediach publicznych, Krajowej Radzie, może wreszcie uda się rozwiązać problem Rzepy i ockniemy się w kraju bez watch doga. Nie łudziłabym się, że wszystko załatwią wyśrubowane standardy etyczne Platformy. Mogłabym znaleźć jeszcze kilka racjonalnych, nie emocjonalnych powodów dla których oddanie pełni władzy Platformie jest, zwłaszcza w świetle tego czego się o niej dowiedzieliśmy przy okazji katastrofy, niebezpieczne. I choć sama miałam inny scenariusz na te wybory, nie narzekam, że drugi raz przyjdzie mi zagłosować na Jarosława Kaczyńskiego. Mam tylko nadzieję, że wytrzyma tę kampanię bo - bez względu na jej wynik - wbrew temu co się wydawało przed katastrofą, ma jeszcze bardzo dużo do zrobienia. Rzadko się zdarzają politycy, którzy są w stanie tyle znieść - a Kaczyński zniósł już chyba wszystko - żeby zrobić to w co wierzy. I choć jego oświadczenie brzmi strasznie patetycznie, to jest w tym patosie autentyczne. O Lechu Kaczyńskim nawet wrogowie (choć ci dopiero po śmierci) mówili, że był wielkim patriotą, a to był przecież "tylko" Mały Kaczor. Jarosław ma wszystkiego więcej, i jeśli mówi, że robi to w poczuciu odpowiedzialności za Polskę, wykonując testament tych co zginęli, to mu wierzę. A jeśli sztab nie ma jeszcze pomysłu na motyw muzyczny tej kampanii proponuję "Zbroję" Jacka Kaczmarskiego, bardzo pasuje. Mam nadzieję, że Kaczyński już się pogodził z tym, że dobrze o nim będą mówić dopiero po śmierci i nie będzie się na siłę starał o niczyją akceptację. Jeśli się nie da sprowokować i zniesie tę kampanię z godnością, przegrana honorowo bitwa może być całkiem niezłym wstępem do wygranej wojny. Kataryna
O kim nie wolno źle pisać Na całej stronie “Wprostu” wydawca tygodnika informuje, że odbiera stały felieton jego byłemu właścicielowi i redaktorowi naczelnemu Markowi Królowi. Wydawca kaja się i przeprasza wszystkich, którzy poczuli się obrażeni ostatnim felietonem Króla. Dość zdumiewający to przypadek. Właściciel przejmuje rolę redaktora. Może więc redakcja nie jest potrzebna? Tego typu publikacje zwykle pojawiają się po przegranym procesie, tym razem procesu nie było. “Wydawca podziela pogląd Czytelników i także uważa, że tygodnik opinii nie jest właściwym miejscem na rozpowszechnianie i propagowanie tego typu treści”. Czytamy i zastanawiamy się, czy właściciel przeprowadził sondaż dotyczący stanu oburzenia czytelników, czy znaczna ich część zdążyła mu je wyrazić, a przede wszystkim: co to za treści? Ostatni felieton Króla nazywa się “Nie polezie orzeł w GW-na” i zaczyna od przypomnienia niezwykle krytycznych uwag, jakie pod adresem Andrzeja Wajdy zgłaszał klasyk polskiego felietonu Antoni Słonimski. Zarzucał mu “wajdalizm”, czyli niszczenie polskiej tradycji poprzez fałszowanie naszej narodowej historii. Następnie Król prezentuje dialog, w którym Adam Michnik zachęcać miał Wajdę do protestu przeciw pochowaniu Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. To kreacja felietonisty, ale prawdopodobna, gdyż wprawdzie uznać można, że Wajda sam przestraszył się, iż zabraknie dla niego miejsca w zamku królów, lecz prawdopodobniejsze jest uzgodnienie tego z gazetą, która nagłaśniała jego kuriozalne wystąpienie z całych sił. Na końcu Król zauważa, że Polacy nie dali się zbałamucić i “po królewsku” pożegnali swojego prezydenta. Stąd metaforyczny tytuł, który jest tylko lekką trawestacją Wyspiańskiego. Można uznać, że poetyka felietonisty jest nieco drastyczna, ale przecież, jak napisał wydawca, poszło o “treści”. Innymi słowy: nie wolno źle pisać o Michniku i Wajdzie, zwłaszcza skrzyżowanymi ze sobą. Niby już o tym wiemy, ale przykładna kara wiedzę tę utrwali. Biedny Słonimski, gdyby żył, niewiele znalazłby łamów w III RP, które odważyłyby się go publikować.
Bronisław Wildstein
16:15 minęła. 22 zgłoszenia w PKW
KANDYDACI ZNANI I NIEZNANI. CHCĄ RZĄDZIĆ
Państwowej Komisji Wyborczej minął o godz. 16.15. Do tego czasu zgłosiły się w sumie 22 komitety wyborcze. O ile do zgłoszenia komitetu wystarczyło przedstawienie tysiąca podpisów, to przy rejestracji kandydatów (termin mija 6 maja do północy) trzeba będzie przedłożyć listy z poparciem 100 tys. obywateli. I właśnie ten drugi krok będzie swoistym sitem - odpadnie tzw. "plankton polityczny" a pozostaną kandydaci z największy poparciem. Szacuje się, że do ostatecznego wyścigu o Pałac Prezydencki stanie 5-6 osób. Na razie jednak pretendentów jest 22.
Do Państwowej Komisji Wyborczej dotarły zgłoszenia komitetów:
Gabriela Janowskiego
Dariusza Kosiura
Bartłomieja Kurzei
Krzysztofa Mazurskiego
Kornela Morawieckiego
Krzysztofa Sadurskiego
Pawła Soroki
Pierwotnie podawano, że do PKW zgłosiły się 23 komitety kandydatów na prezydenta. Okazało się jednak, że jeden potencjalny kandydat - Ryszard Chmielewski - wbrew temu co mówił dziennikarzom, nie zgłosił swojej kandydatury. PKW podjęła już decyzję o rejestracji dziesięciu komitetów: Pawlaka, Morawieckiego, Leppera, Jurka, Ziętka, Komorowskiego, Sklepowicza, Napieralskiego, Podkańskiego i Kaczyńskiego.
Najpierw tysiąc podpisów, a potem sto tysięcy Do zawiadomienia o powstaniu komitetu, składanego w PKW, trzeba było dołączyć - obok tysiąca podpisów z poparciem - zgodę kandydata na powołanie komitetu, zgodę na kandydowanie, a także oświadczenie lustracyjne kandydata - a jeśli już je złożył - informację, kiedy i gdzie to zrobił. Jeżeli wszystkie dokumenty niezbędne do rejestracji komitetu wyborczego będą prawidłowe, PKW w ciągu trzech dni podejmie uchwałę o jego rejestracji. Do 6 maja do północy, czyli na 45 dni przed dniem głosowania, powinni z kolei zarejestrować się kandydaci na prezydenta. Do rejestracji kandydata niezbędne jest zebranie 100 tys. podpisów. Obywatel, który chce udzielić swojego poparcia konkretnemu kandydatowi, powinien podać swoje imię i nazwisko, adres zamieszkania, numer PESEL i złożyć podpis. Podpisy będą weryfikowane i liczone przez specjalnych rachmistrzów.
Wybory prezydenckie odbędą się 20 czerwca. tka/mtom
W Unii Europejskiej coraz śmieszniej ŚP. Ludwik Feuerbach miał rację: „Historia powtarza się jako farsa”. Związek Socjalistycznych Republik Europejskich to właśnie farsa – tylko cholernie kosztowna! Ostatnie w KE wpadli na nowy pomysł – co opisałem w „Dzienniku Polskim” p/t: Figle-migle Głuptaki z UE wpadły na kolejny genialny pomysł. Dlaczego tylko zwykli prości najemni szoferzy mają mieć ograniczone godziny pracy – a ich pracodawcy bezkarnie swoimi „Mercedesami” zasuwają po euro-drogach, siejąc śmierć i spustoszenie? Należy pracodawcom też ograniczyć godziny pracy – a przynajmniej te spędzane za kółkiem. Jak się głębiej zastanowić, jest to logiczne i konsekwentne. Jak powiedział bodaj śp. Fryderyk von Hayek: „Gdy raz uznamy, że rząd ma prawo troszczyć się o nas – nie będzie granicy w tych staraniach”. Popatrzmy na te wymizerowane kobiety, z podkrążonymi oczami idące do pracy. Niewątpliwie mężowie molestowali je w nocy i molestowali... Należałoby więc ustalić, że wszelkie figle-migle w łóżkach mogą trwać tylko – powiedzmy – godzinę nocnie. I kobiety odetchną, i niektórzy mężczyźni, nie mogący sprostać wymaganiom małżonek.
Oczywiście potem się to euro-prawo rozciągnie po europejsku na związki wolne, na związki homosiów... Jak równość w'obec prawa – to równość! ... a może i na naśladowców śp. Onana? A ja jadę do Anglii, i nawet jedną nogą stanę w Walii, we Wrexham. Te spotkania są już umówione od miesiąca. Chwała Bogu, że teraz – a nie już w trakcie gorączki wyborczej. Wtedy wpadłbym do Albionu tylko na dzień-dwa. Tak wrócę dopiero na 3.go Maja, święto wszystkich wrogów d***kracji. Proszę wszystkich, którzy przyjdą tam na spotkania ze mną, by zebrali wśród znajomych DUUUUŻO podpisów – i przynieśli na te spotkania... JKM
Akcja ratownicza trwała 10 minut Z Tomaszem Hypkim, sekretarzem Krajowej Rady Lotnictwa, rozmawia Paweł Tunia Na podstawie dotychczasowej wiedzy można ustalić, czy samolot Tu-154M z polską delegacją na pokładzie rozpadł się już w powietrzu, czy dopiero na ziemi?- Najprawdopodobniej momentem, który doprowadził do katastrofy, było uderzenie lewym skrzydłem o drzewo i prawdopodobne uszkodzenie, a nawet odłamanie tego skrzydła, bo jego fragment leżał dużo wcześniej niż reszta konstrukcji. Mogło to spowodować obrót na plecy całego samolotu, który uderzył w ziemię, będąc już kołami do góry, stąd koła są w niezłym stanie, a kadłub, co widać na zdjęciach, został zmiażdżony w sposób zupełnie nieprawdopodobny.
Syreny zawyły o 8.56, ale jeden z dziennikarzy wiedział o katastrofie 16 minut wcześniej. Jak ważne dla ustalenia przyczyn tragedii są te różnice czasowe?- Spekulacje co do czasu nie mają znaczenia. Byłoby to ważne, gdyby do wypadku doszło w jakiejś puszczy, z dala od ludzi, natomiast tutaj świadków wydarzenia było wielu, a czy mieli lepiej lub gorzej ustawione zegarki, to już jest inna sprawa. Pierwszy raport, który złożono oficjalnie w sobotę wieczorem premierowi Władymirowi Putinowi, mówił, że do katastrofy doszło o 10.50, o 10.51 rozpoczęła się akcja ratownicza, a zakończono ją o 11.01 (czasu rosyjskiego). Rosjanie, moim zdaniem, od początku podawali czas prawidłowy. Polacy podawali, jak sądzę, czas, kiedy dotarła do nich informacja, czyli 6 minut później. Według mnie, jest to jednak odwracanie uwagi od kluczowych spraw, bo gdyby to wydarzyło się na jakimś odludziu i miało jakieś znaczenie, to warto by ten temat drążyć, natomiast działo się to na oczach wielu świadków, nie była to więc katastrofa tajna. Według Międzypaństwowego Komitetu Lotnictwa, z zapisu czarnych skrzynek wynika, że system TAWS samolotu Tu-154M był włączony. Podczas lądowania 1,5 godziny wcześniej samolotu JAK nie było problemów z odczytem wysokości na podstawie jednostek ciśnienia podanych mu z wieży, tymczasem w przypadku Tu-154M mogło dojść do niedokładności. Jak to wytłumaczyć?- To nie ma znaczenia, bo tam znajdował się radiowysokościomierz, w tym przypadku najważniejszy przyrząd, który bardzo precyzyjnie powinien podawać wysokość nad poziomem ziemi. Ciśnieniomierz aerodynamiczny jest z natury rzeczy dosyć niedokładny. Wymaga precyzyjnego skalibrowania w dwóch miejscach: na ziemi i w samolocie, i to już wprowadza duże niedokładności. Obiekt jest w ruchu i właściwe ustalenie parametrów ciśnieniowych nie jest proste. Tutaj trzeba uwzględnić m.in. prędkość własną samolotu, temperaturę powietrza. Poleganie na wysokościomierzu ciśnieniowym jest ryzykowne. Kiedy nie było radiowysokościomierzy, to tego używano, ale teraz wszędzie jest elektronika. W Tu-154M są oba urządzenia. Jedna ze spekulacji, dlaczego samolot się rozbił, jest taka, że leciał wzdłuż wąwozu, radiowysokościomierz mógł mu nadawać wysokość nad ziemią prawidłowo, i on prawidłowo schodził, tylko że zmienił się profil ziemi, który się podniósł. Wtedy gdy wyszedł z wąwozu, był już za nisko. Jednak są to jedynie spekulacje. Dziękuję za rozmowę.
CZERWONYM SYBIREM POWIAŁO Gdy w kilkanaście dni po napadzie Hitlera na Polskę powstała słynna „Sonderaktion Krakau” / 6 listopada 1939 roku / w czasie której aresztowano i w większości zadręczono i zamęczono w nazistowskim obozie koncentracyjnym profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Akademii Górniczo-Hutniczej i Politechniki Krakowskiej, stało się oczywiste, iż wróg unicestwia intelektualną siłę narodu, aby pozbawić go jego przywództwa. Niedługo po „Sonderaktion Krakau” hitlerowcy przy udziale ukraińskich nacjonalistów dowodzonych przez Banderę i Szuszkiewicza zorganizowali 4 lipca 1941 na stokach Wzgórz Wuleckich we Lwowie „Sonderaction Lemberg”, gdzie stracono 45 profesorów lwowskich wyższych uczelni, a wśród nich trzykrotnego premiera II RP prof. Kazimierza Bartla. Ci intelektualiści, którzy uniknęli śmierci z rąk zbrodniczego hitlerowsko-ukraińskiego batalionu SS-Galizien „Nachtigall” / Słowik / byli wyszukiwani, aresztowani i ginęli z rąk siepaczy. Tak zginął mój ojciec Maurycy Marian Szumański docent medycyny na lwowskim Uniwersytecie im. Jana Kazimierza asystent profesora Adama Sołowija ginekologa, położnika i naukowca, najstarszego 82 letniego profesora straconego wraz ze swoim wnukiem 19 letnim Adamem Mięsowiczem na Wzgórzach Wuleckich. Po 4 czerwca 1989 roku Tadeusz Mazowiecki ogłosił słynną „grubą kreskę”, która praktycznie uniemożliwiła ściganie zbrodniarzy komunistycznych - „ludzi honoru” i ich tajnych współpracowników. Wobec takich decyzji, popartych dodatkowo brakiem dekomunizacji i lustracji elita intelektualna w Polsce przesiąknięta jest agenturą, np. dwudziestu pięciu tajnych współpracowników na UJ odkrytych przez dr Barbarę Nowak. Rektor Uniwersytetu Gdańskiego prof. Andrzej Ceynowa i prof. Józef Włodarski – dziekan wydziału filologiczno-historycznego gdańskiej uczelni współpracowali z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Obaj profesorowie byli organizatorami antylustracyjnego buntu na polskich uczelniach. Włodarski wraz z Ceynową inicjowali uchwalenie przez Konferencję Rektorów Akademickich Szkół Polskich stanowiska potępiającego lustrację na polskich uniwersytetach. Prof. Ceynowa jest twórcą tzw. "antylustracyjnego fortelu akademickiego” . Polega on na tym, że profesorowie objęci lustracją na własną prośbę będą przenoszeni na funkcję asystentów, którzy nie podlegają lustracji. Jeden z najwybitniejszych polskich historyków prof. Andrzej Garlicki pracujący na wydziale historii Uniwersytetu Warszawskiego był tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL , zaś na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu z SB współpracowało co najmniej 25 naukowców. Inną sprawą jest lekceważenie istniejącego prawa wobec obowiązującej rzymskiej zasady prawniczej – Dura lex sed lex / łac. Twarde prawo, ale prawo / i ignorowanie prawa , niekiedy w sposób wulgarny, np. prof. Turlejski napisał na oświadczeniu lustracyjnym „całujcie mnie w dupę pajace”, czy prof. Bronisław Geremek nienawidzący Polaków i szkalujący nasz kraj poza jego granicami, lub samozwańczy „profesor” Władysław Bartoszewski nazywający 5 milionowy elektorat PIS bydłem. Któż dzisiaj rządzi duszami młodych Polaków? Żelbetowa komunistka-stalinistka Wisława Szymborska hołubiona przez serwilistyczne media, czyżby jako sygnatariuszka znanej ohydnej rezolucji 53 krakowskich literatów potępiającej skazanych na śmierć księży w sfingowanym procesie tzw. „Kurii Krakowskiej” w 1953 roku? A Czesław Miłosz nazywający akowców bandytami i pragnący przyłączenia Polski do Związku Sowieckiego, lub wysadzenia jej w powietrze prezentowany był w swojej twórczości przez Krzysztofa Kolbergera nad grobami ofiar katastrofy pod Smoleńskiem z Panem Prezydentem RP Prof. Lechem Kaczyńskim podążających do Katynia symbolu polskiej kaźni, Polski umęczonej, której tak nienawidził komunista-stalinista Czesław Miłosz. Dzisiaj 24 kwietnia 2010 odbył się w Gdańsku pogrzeb Anny Walentynowicz. Pomimo obecności w Gdańsku nie przybył na uroczystości pogrzebowe marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, przysłał natomiast w dwie i pól godziny po ceremonii żałobnej swoich przedstawicieli z wieńcem żałobnym. Nie chodziło o to, że wieniec spóźniony przywieziony ukradkiem – po ceremonii pogrzebowej i położony „tak sobie”, aby odnotować w protokole, ale dlaczego jego przedstawiciele nie uczestniczyli w pogrzebie i nie złożyli wieńca honorowo i uroczyście i jak ośmielili się przyjść pijani???!!! Pijany przedstawiciel marszałka Bronisława Komorowskiego to Waldemar Strzałkowski – doradca Marszałka Sejmu, ul. Wiejska 4/6/6. Któż włada dzisiaj polską kulturą w 20 lat po obaleniu komunizmu w Polsce. Czyżby obaleniu? Kto napełnia młode umysły pokarmem duchowym prozą i poezją? Kim są ci „inżynierowie dusz”? Za jakie działania należy uznać unicestwianie sił intelektualnych narodu poprzez fałsz i kłamstwo, hipokryzję i antypolonizm? Naród tracący patriotyczne intelektualne przywództwo staje się zniewolony. Okupanci nazistowscy i sowieccy mordowali elitę aby ujarzmić naród, a co teraz? Teraz odbywa się mord intelektualny. Na łamach michnikowskiej „Gazety Wyborczej” Tomasz Żuradzki filozof i politolog, absolwent UJ i London School of Economics, przygotowujący doktorat z etyki / sic! / publikuje tekst „Patriotyzm jest rasizmem” /„GW” 20. 08. 07 wyd. online /. Stwarza się nową okupację Polski. Obce narodowi siły wewnętrzne dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własną tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo kulturowe. Te same siły czynią przygotowania do zawładnięcia Kościołem od wewnątrz. Jakie owoce dała antypolonizmowi zagłada fizyczna mózgów narodu, a jakie wydaje „pranie mózgów”? To przecież to samo. Kulturą polską na dzień dzisiejszy włada obca agentura. Wystarczy otworzyć portal „Onet” pod hasłem „Obecne władze Związku Literatów Polskich w aktach IPN”. Czy aby nie jest to jeden z powodów niszczenia IPN przez rządzącą PO. Czy nowa Rada IPN która powstanie w wyniku „nowelizacji” ustawy o IPN w miejsce dzisiejszego Kolegium powoła w swoje grono profesorów kapusiów? Oczywiście, że tak się stanie. Premier Tusk niezmiernie sprzyja ubekom i KGB. Tak mu zapewne doradza szef jego doradców towarzysz ubek „Znak” Michał Boni, donoszący wcześniej na Tadeusza Mazowieckiego do swoich mocodawców moskiewskich. Tusk nigdy nie oświadczył publicznie, że zbrodnia katyńska jest ludobójstwem. Tusk ściska się z wrogiem Polaków Władimirem Putinem, wylewa z nim krokodyle łzy nad ofiarami katastrofy pod Smoleńskiem, sprzyja powołaniu Putina na szefa komisji d/s zbadania katastrofy pod Smoleńskiem, przewodnictwem bez precedensu. Nie inicjuje powołania komisji międzynarodowej do zbadania tej tragedii. Słowem „Nasz człowiek w Warszawie” jak określił Tuska portal rosyjski gazieta.ru A więc literaci. Najpierw Zarząd Główny Związku Literatów Polskich podstawiając osobę niekompetentną, wbrew Prawu o Stowarzyszeniach powołuje „nowy” komunistyczny Krakowski Oddział Związku Literatów Polskich z niejakim Szczęsnym Wrońskim „komsomolcem” cenzorem związkowym jako prezesem, osobę „przywiezioną w teczce” przez prezesa Zarządu Głównego ZLP Marka Wawrzkiewicza. Istniejący prawowity Krakowski Oddział ZLP działa równolegle z nielegalnym. Powstają więc dwa Krakowskie Oddziały ZLP podobnie jak dzisiaj na Białorusi istnieją dwa związki Polaków. Sytuacja w Krakowskim Oddziale ZLP trwa niezmiennie od maja 2005 roku. A oto nazwiska osób zarządzających kulturą polską i krakowską wg stanu na dzień dzisiejszy tj. 24 kwietnia 2010 roku:
- Marek Wawrzkiewicz – prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich tajny współpracownik SB kryptonim ”MW”. Wieloletni korespondent peerelowskiej „Trybuny Ludu” w Moskwie. Podstawa pozyskania na TW – dobrowolność i odpowiedzialność obywatelska. Teczka „MW” pozyskana z Wydziału III 1 Stołecznego Wydziału Spraw Wewnętrznych. Attache’ kulturalny Ambasady PRL w Moskwie. Inicjator i współtwórca wraz z krakowską komunistką Anną Kajtochową i Aleksandrem Krawczukiem komunistycznym ministrem kultury rozbicia krakowskiego nie komunistycznego ZLP. Aleksander Krawczuk „wsławił się” skandalem - pochówkiem na zakopiańskim Pęksowym Brzyzku 23 letniego kozaka jako Stanisława Ignacego Witkiewicza. Krawczuk nie chce zasiadać w ZLP z członkami nie komunistami.
- Jacek Kajtoch TW kryptonim "Jacek Dywersja" nauczyciel akademicki Uniwersytetu Jagiellońskiego, wieloletni sekretarz POP PZPR w Polskiej Akademii Nauk w Krakowie, komunista ideowy, wieloletni v-ce prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich, oraz Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Osobisty przyjaciel znanych agentów SB: /prof. Tadeusza Hanauska, prof. Olgierda Terleckiego, prof. Kazimierza Buchały, prof. Franciszka Ziejki - wszyscy z UJ /. Wywodzi się ze śląskiej zgermanizowanej rodziny - imię i nazwisko rodowe Jacenty KAŃTOCH. Sam opowiada z dumą o swojej rodzinie, że nie służyli w wojsku polskim, lecz wyłącznie w wehrmachcie. Osobnik nieuczciwy / wychowawca młodzieży akademickiej /. Został usunięty z UJ za powtarzające się plagiaty. Wówczas zaangażowało go "Życie Literckie" - red. naczelny esbek Władysław Machejek, skąd został wyrzucony znowu za plagiaty dotyczące prac naukowych o twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego. V-ce prezes komunistycznego samozwańczego Krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich z namaszczenia prezesa ZG ZLP TW Marka Wawrzkiewicza / kryptonim "MW" /. Powołujący niepoprawnych politycznie kolegów przed sąd koleżeński Krakowskiego Oddziału ZLP i Zarządu Głównego ZLP. Jego syn Wojciech Kajtoch ukończył studia podyplomowe w Moskwie przed rozpadem Związku Sowieckiego. Osobisty przyjaciel wszystkich esbeków w ZG ZLP wymienionych niżej. Wraz z żoną Anną Kajtochową komunistką ideową dopomógł w rozbiciu nie komunistyczny KOZLP, za co otrzymał z Zarządu Głównego ZLP nagrodę w postaci sfinansowania mu wycieczki do Chin Ludowych. Wraz z dyrektorem Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa Stanisławem Dziedzicem, dyrektorem Śródmiejskiego Ośrodka Kultury w Krakowie, Januszem Paluchem nie zlustrowanych z listy Wildsteina, podejrzanych o współpracę z SB, z żoną Anną Kajtochową i innymi organizuje nagłaśniane w Internecie imprezy literackie w Krakowie, zapraszając na nie wszystkich wymienionych niżej przeze mnie agentów SB z Zarządu Głównego ZLP. Cenzor almanachów poetyckich w ZLP wraz z ostatnim cenzorem PRL Waldemarem Kanią. Współuczestnik sprzeciwu wraz ze Stanisławem Dziedzicem i Januszem Paluchem obchodów w Krakowie "Dni katyńskich". Twierdzący, iż istnieją dowody, że zbrodni pod Katyniem dokonali hitlerowcy, a Hitler był mężem stanu. Według Jacka Kajtocha ustalenia w Jałcie należały się Stalinowi za jego heroizm w czasie II wojny światowej. Jacek Kajtoch wspólnie i w porozumieniu z prezesem Zarządu Głównego ZLP TW Markiem Wawrzkiewiczem, Anną Kajtochową i niejaką Lidią Żukowską wystosowali do nielojalnego członka Krakowskiego Oddziału ZLP / nazwisko znane redakcji / pozew rzecznika dyscyplinarnego powołanego przez Zarząd Główny ZLP którego istotne fragmenty cytuję:
…w trybie &50 Statutu wnoszę o orzeczenie przez Główny Sąd Koleżeński jako I instancja, że / tu imię i nazwisko / od kilku lat prowadzi działalność rażąco sprzeczną z etyką zawodową i obyczajami pisarskimi, polegającą na rozpowszechnianiu obraźliwych i nieprawdziwych faktów dotyczących pisarzy polskich, co stanowi rażące naruszenie postanowienia Statutu zagrożone karą usunięcia ze Związku Literatów Polskich o co wnoszę niniejszym pozwem. Uzasadnienie: …Związek Literatów Polskich strzeże godności, praw i obowiązków stanu pisarskiego oraz dbając o swobody twórcze pisarzy i warunki uprawiania zawodu pisarskiego reprezentuje społeczność pisarską w kraju i za granicą. Działalność członka ZLP……. polegająca na rozpowszechnianiu i publikacji artykułów, które obrażają pisarzy polskich, zarówno członków ZLP jak i innych w sposób rażący narusza godność pisarzy polskich. Pozwany publikuje w amerykańskiej prasie polonijnej oraz w Internecie oszczercze artykuły na temat wielu pisarzy polskich. Jego publikacje roją się od jadowicie antysemickich tekstów. W swoich publikacjach formułuje kłamliwe i oszczercze treści dotyczące Związku Literatów Polskich, jego władz i poszczególnych członków. W załączeniu inkryminowane artykuły. Rzecznik dyscyplinarny ZG. ZLP Stefan Jurkowski Przeglądając karty opracowania Joanny Siedleckiej „Obława”, / pisarki, dziennikarki i publicystki zajmującej się historią komunistycznego Związku Literatów Polskich m.in. za prezesury Jarosława Iwaszkiewicza pod nadzorem Jerzego Putramenta, jeszcze przedwojennego enkawudzisty / można przeczytać podobne wystąpienia władz związkowych do niewygodnych członków Związku Literatów Polskich. I tak SB skróciła życie Pawła Jasienicy, podstawiając mu esbecką żonę Ewę, Ireneusza Iredyńskiego wyrzucono podobnym pozwem jak wyżej ze Związku Literatów Polskich, wytaczając mu proces sądowy o gwałt i skazując na wieloletnie więzienie zakończone śmiercią więzionego, a Jerzego Zawieyskiego najprościej wyrzucono przez okno poprzedzając czyn słynnym już hasłem „Pora skakać mości Zawieyski”. Pełniącą wówczas rolę dzisiejszego Jacka Kajtocha była Irena Krzywicka – pisarka, przyjaciółka Tadeusza Boya-Żeleńskiego. Obecnie w Zarządzie Głównym ZLP zasiadają wyłącznie / sic! / tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa i Służb Specjalnych PRL, a to poza już wymienionymi:
- Grzegorz Wiśniewski v-ce prezes TW Służb Wojskowych
- Aleksander Nawrocki v-ce prezes TW Ministerstwo Spraw Wewnętrznych
- Andrzej Zaniewski v-ce prezes TW pseudonim kryptonim – „Witold Orłowski”
- Wacław Sadkowski v-ce prezes TW pseudonim kryptonim „Olcha”
- Krzysztof Gąsiorowski v-ce prezes TW pseudonim kryptonim „KG”
- Leszek Żuliński v-ce prezes redaktor „Trybuny” pseudonim kryptonim „Jan Literat”
Wspomniany wyżej samozwańczy prezes Krakowskiego Oddziału ZLP Szczęsny Wroński protegowany przez esbecję związkową, po upublicznieniu agentury ZLP ustąpił, udzielając wywiadu krakowskiemu „Dziennikowi Polskiemu” „Poeta nie chce współpracować z byłymi agentami SB” W tym miejscu należy wspomnieć o „popisowym” tekście „poetyckim” Szczęsnego Wrońskiego „O kutasie czerwonym najlepiej stojącym rano” wygłoszonym w Domu Kultury „Mydlniki” w lutym 2009 roku w czasie trwania tzw. „Bronowickiego Karnawału literackiego”. Kierownikiem „Domu Kultury Mydlniki” jest Maciej Naglicki podający się za pisarza, poetę, dydaktyka i wychowawcę młodzieży. Jako organizator i prowadzący w tym dniu „Bronowicki Karnawał Literacki” dopuścił do prezentacji tego „wiersza” umieszczając go w redagowanym przez siebie almanachu poetyckim przy audytorium 200 osób. Aleksander Szumański
Putin nie jest wariatem Zabijając lecącego do Katynia prezydenta Polski tuż przed końcem jego kadencji, Rosja nie zyskałaby nic. A ryzykowałaby bardzo wiele – pisze publicysta „Rz”. Wyjaśniając przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu, należy stawiać wszelkie możliwe pytania. Nie można wykluczyć, że błędy zostały popełnione po stronie rosyjskiej, nie można wykluczyć, że Rosjanie będą chcieli je ukryć. Trzeba domagać się od Moskwy pełnej przejrzystości w procesie badania przyczyn. Ale należy być ostrożnym w stawianiu hipotez. I zachowywać zdrowy rozsądek.
Ulubiony wróg Emocje ponoszą nas wszystkich, każda najbardziej fantastyczna teoria może więc łatwo znaleźć posłuch. I dziś w Polsce takie teorie zaczynają krążyć. Łukasz Warzecha w swoim blogu w Salonie24 w tekście „Zamach – słowo tabu” postawił zasadne pytania. Ale wielu blogerów, a coraz częściej także dziennikarzy, zaczyna z faktu stawiania pytań wyciągać wnioski, do których nie ma dziś podstaw. Coraz częściej pojawia się pytanie, czy mógł to być zamach. Pada argument, że każdą możliwość trzeba brać pod uwagę. Ale kiedy jeden mówi: „zastanówmy się”, następny szuka argumentów za taką opcją, trzeci stawia właściwie już tezę – „tak, to mogli być Rosjanie”. Bo chętnie naszą złość i niezgodę na to, co się stało, skierowalibyśmy na jakiegoś ulubionego wroga. Oczywiście dla zasady nie powinniśmy wykluczać żadnej wersji. Zastanówmy się więc na zimno, odrzucając wszelkie emocje, czysto teoretycznie, czy byłoby możliwe, by był to zamach, za którym stoją Rosjanie. Przede wszystkim należy postawić pytanie: Po co mieliby to zrobić? Słyszałem argument – na pokładzie samolotu znajdowało się wielu ludzi, którzy blokowali rosyjskie interesy w Polsce. Likwidując ich fizycznie, Rosjanie likwidują problem. Morderstwa polityczne są w Rosji czymś, co się zdarza. Przytaczane są przykłady Litwinienki czy Politkowskiej. To prawda, w Rosji ciągle są siły, które zdolne są do działań bezwzględnych. Czym innym jest jednak zlikwidowanie obywatela własnego kraju, czym innym władz innego państwa. Na taki zamach można decydować się w czasie otwartej wojny, a i wtedy jest to ryzykowne. Po co brać sobie taki kłopot na głowę? Rosjanie ostatnio poprawiają relacje z Europą Zachodnią i USA. Sprawa gazociągu północnego i innych rosyjskich interesów toczy się po myśli Kremla. Po co podejmować takie ryzyko jak zamach na prezydenta? Żeby to wszystko stracić? Lech Kaczyński – postać nielubiana przez rosyjskich przywódców – prawdopodobnie za kilka miesięcy i tak przestałby być prezydentem. Oczywiście – zostałby w życiu publicznym, a i wiele innych osób, które były na pokładzie, pełniłoby nadal swoje funkcje, prowadziło niewygodne dla Rosjan działania. Ale czy te działania były aż tak bardzo niewygodne, żeby decydować się na drastyczną akcję? Stawka musiałaby być znacznie większa. A Gruzja? – zapyta ktoś. Rosjanie zbrojnie zaatakowali nie tak dawno Gruzję. Czy za tę akcję Moskwa zapłaciła polityczną cenę? To prawda, nie zapłaciła. Ale nawet w tym przypadku Putin nie zdecydował się na fizyczną likwidację władz w Tbilisi. A powiedzmy sobie szczerze, przy całej sympatii do Gruzinów – waga polityczna Tbilisi jest niczym w porównaniu z wagą polityczną Warszawy. Tam, ponosząc mniejsze ryzyko, za pomocą akcji terrorystycznej mógł zdobyć wiele. W przypadku Polski ryzyko byłoby ogromne, a zysk niewielki. Próba zaatakowania władz państwa – członka NATO – byłaby czystym szaleństwem. Gdyby wyszło to na jaw, plan zbliżenia się do Zachodu, który realizuje dziś duet Putin – Miedwiediew, spaliłby na panewce i mógłby się skończyć dramatycznie. Wiele złego można powiedzieć o Putinie, ale nie to, że jest szaleńcem. Zabijać najwyższych przedstawicieli polskich władz lecących w tak symboliczne miejsce? Żadne z dotychczasowych jego decyzji nie pokazały skłonności do nieracjonalnych zachowań. Atakował, kiedy wiedział, że nie spotka się to z gwałtowną reakcją. Mord w Czeczenii dokonywał się, gdy Putin wiedział, że Schröder i Chirac nie kiwną palcem. W Gruzji sprowokował sytuację, w której Rosjanie mieli pretekst, aby wkroczyć. Słusznie spodziewał się, że na wielki opór Europy się nie natknie. A kiedy się natknął, zrobił krok w tył. W tym kontekście zorganizowanie zamachu na polskiego prezydenta byłoby jazdą po bandzie. Żeby poważnie się zastanawiać, czy mógł to być zamach, musimy mieć jakieś przesłanki świadczące o tym. Choć kawałki dowodów, poszlaki. Na razie mamy wyłącznie twierdzenia – „teoretycznie to byłoby możliwe”. W obecnej sytuacji politycznej teoretycznie byłoby to możliwe, tylko gdyby Putin czy Miedwiediew całkowicie stracili rozum.
Zdrowa nieufność Nie znaczy to, że sprawy przyczyn katastrofy nie należy drążyć. Pytań jest bardzo wiele. Dotyczą obsługi rosyjskiego lotniska i naszych procedur, stanu samolotu, zachowań pilotów, informacji, jakie otrzymywali. Trudno mieć do prokuratorów rosyjskich pełne zaufanie, bo trudno uwierzyć, by rosyjska prokuratura była niezależna. Można mieć podejrzenia, że zainteresowani będą starali się ukryć własne uchybienia, jeśli takie zaistniały.Zresztą i polską komisję nadzoruje minister obrony i trudno nie mieć wątpliwości, czy nie będzie prób tuszowania błędów, które mogły się pojawić po naszej stronie. Powinniśmy zachować zdrową nieufność. Na pewno warto naciskać na powołanie międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy, warto też wystąpić do władz Rosji o przejęcie śledztwa pod naszą kuratelę. Słowa ministra Pawła Grasia, że każda ingerencja polskiego rządu byłaby „źle odebrana”, brzmią co najmniej dziwnie.W stosunku do Rosjan nie można dać się ponieść jakimkolwiek emocjom, o co w tak dramatycznej sytuacji bardzo łatwo. Zachowanie rosyjskiej strony po katastrofie – olbrzymia empatia społeczeństwa, piękne gesty, sprawnie zorganizowana pomoc rodzinom ofiar przy identyfikacji zwłok, wreszcie gesty wykonywane przez przywódców – należy docenić. Miedwiediew przyleciał do Krakowa mimo chmury pyłu, na co nie zdecydowało się wielu innych przywódców. Tak samo jak trzeba zauważyć zmianę w podejściu Rosjan do prawdy o mordzie katyńskim sprzed 70 lat. Wyemitowanie filmu Wajdy w głównym kanale rosyjskiej telewizji nie było bez znaczenia. Decyzja Sądu Najwyższego Rosji nakazująca ponownie rozstrzygnąć zasadność utajnienia umorzenia śledztwa katyńskiego też nie jest przypadkiem. A zapowiedź gotowości otwarcia archiwów brzmi optymistycznie. Ale to nie oznacza, że teraz we wszystkich sprawach Rosjanie pójdą nam na rękę. Zwłaszcza w kwestii wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Niektóre zachowania strony rosyjskiej mogą budzić wątpliwości. Padały sugestie o winie polskich pilotów. Podawany był późniejszy czas samego wypadku. Można mieć wątpliwości, czy polscy prokuratorzy mają dostęp do wszystkich informacji. Ale też musimy sami sobie zadać parę pytań. Dlaczego do tej pory nie ma procedur, które nie dopuściłyby do sytuacji, by w jednym samolocie znaleźli się prezydent i wszyscy ważni dowódcy polskiej armii? Jak to możliwe, że samolot z najwyższymi władzami naszego kraju ląduje na nieprzygotowanym do tego lotnisku, pozbawionym ważnych urządzeń nawigacyjnych? Pytań jest wiele. Odpowiedzi na nie powinniśmy szukać zarówno w Rosji, jak i u nas w kraju. Igor Janke
Czułem zapach paliwa lotniczego – Mimo że stałem obok wraku i czułem zapach paliwa lotniczego, ogrom tragedii dotarł do mnie dopiero w Warszawie pod Pałacem Prezydenckim – mówi w rozmowie z Anitą Blinkiewicz Jarosław Olechowski, dziennikarz TVP Info, który pojechał do Katynia, by relacjonować obchody 70. rocznicy mordu katyńskiego. Anita Blinkiewicz: W jakim momencie dowiedziałeś się o katastrofie? Jarosław Olechowski: 10 kwietnia od samego rana byliśmy na cmentarzu w Katyniu. Wprowadzono już rodziny katyńskie, które przyjechały pociągiem. W pewnym momencie zadzwonił do mnie kolega, który był przy wozie satelitarnym i powiedział, że spadł samolot z prezydentem. Kazał nam szybko jechać na lotnisko w Smoleńsku, zobaczyć co się stało. - To nie jest żart - zaznaczył. Było około 9. 10.
Co się działo dalej? Adrenalina natychmiast podskoczyła. Pędem pobiegliśmy do samochodu. Jeszcze w czasie tego biegu dostałem pierwszy telefon z Warszawy, że samolot z prezydentem spadł i natychmiast trzeba robić relację na żywo z tego co wiem. Niewiele wiedziałem. Próbowałem dowiedzieć się czegoś od dziennikarzy, którzy pół godziny wcześniej przylecieli Jakiem. Oni nic nie wiedzieli.
Pierwsze szczegóły otrzymywałeś z Polski? Od reporterów dowiedziałem się, że są dwie wersje zdarzeń. Jedna mówiła o tym, że samolot prezydencki zahaczył o drzewa, ale wylądował i nikomu nic się nie stało. Według drugiej maszyna przypominała kulę ognia, ale nie wiadomo było nic na temat ofiar.
Jak wyglądała droga do Smoleńska? Jechaliśmy 160 km. na godzinę, z włączonymi długimi światłami, trąbiąc klaksonem. Skrzyżowania były już blokowane, ale dojechaliśmy pod samą bramę lotniska. Tam poinformowano nas, że samolot rozbił się 2 km. przed pasem do lądowania. Milicjant poprowadził nas w rejon katastrofy. Z samochodu kolejny raz łączyliśmy ze studiem w Warszawie i zdawałem relację na żywo.
O której godzinie dotarliście na miejsce? Około pół godziny po katastrofie. Dziennikarze TVP byli pierwsi. W tamtej chwili najważniejsze było dostać się jak najbliżej i zobaczyć co się stało. Było już kilku milicjantów, którzy nie chcieli nas wpuścić. Zaczęliśmy się z nimi przepychać. Krzyczeliśmy, że spadł nasz prezydent i chcemy zobaczyć co się stało. Oni nie słuchali i kazali się wycofać. Ustąpiliśmy.
Co mówili świadkowie, którzy widzieli wrak? Jeden ze strażaków mówił, że samolot jest bardzo zniszczony. Nie wzywali karetek, bo rozmiar katastrofy był tak wielki, że nie było szans, aby ktoś przeżył. To mnie bardzo uderzyło, że przez ten czas nie przejechał nawet jeden samochód na sygnale. To był znak, że albo wszystkich rannych już ewakuowano, albo nie ma rannych, bo wszyscy nie żyją.
Jak przyjmowałeś te informacje, co czułeś? To był wielki i nagły zastrzyk adrenaliny. Wtedy nie myślałem jeszcze, że tam są ludzie, których znałem. Chodziło wówczas o to, by dowiedzieć się jak najwięcej i przekazać to widzom. Tego dnia stałem na nogach równo 20 godzin. Zrobiłem około 30 wejść na żywo i w ogóle tego nie czułem. Żadnego zmęczenia czy bólu.
Widziałeś relacje z Polski w TVP Info? Mimo, że stałem tam na miejscu, czułem zapach paliwa lotniczego, był to dla mnie szok. Wiąż nie dowierzałem. Kiedy obserwowałem w TVP Info co dzieje się w Warszawie, miałem wrażenie, że oglądam jakiś film political fiction.
Jak blisko miejsca katastrofy udało ci się dostać? Nie podszedłem do wraku, ale widziałem zarys ogona, fragmenty maszyny. Wciąż trudno mi było uwierzyć, że prezydent nie żyje.
Kiedy ta tragiczna informacja w pełni do ciebie dotarła? Kiedy wracaliśmy pociągiem do Polski widziałem wszędzie polskie flagi z kirem. I chociaż stałem pod tym wrakiem, rozmiar katastrofy dotarł do mnie dopiero w Warszawie pod Pałacem Prezydenckim.
Jak reagowali Rosjanie? Ich reakcje były bardzo wzruszające. Kiedy nie mogli podejść pod bramę lotniska, przekazywali kwiaty polskim dziennikarzom. Kładli kwiaty i znicze obok samochodów z polskimi rejestracjami. Następnego dnia po katastrofie maski aut zasłane były bukietami.
Co mówili? Że chcą złożyć hołd, że jest im bardzo przykro, że zginął polski prezydent, że to stało się na rosyjskiej ziemi, że po raz kolejny w Katyniu giną Polacy. Podchodzili i prosili, żeby przekazać Polakom, że jest im bardzo przykro. Szosa do Smoleńska cały czas zastawiona była samochodami osób, które przyjeżdżały, żeby złożyć kwiaty w okolicy miejsca katastrofy.
A jak przyjęty został film „Katyń” wyemitowany w telewizji? Podszedł do mnie pewien starszy pan i mówił, że od urodzenia mieszka w Smoleńsku i nie wiedział co stało się w Katyniu. Wiedzieli, że NKWD mordowało ludzi, ale nie znali prawdy o tych wydarzeniach. Przyznał, że całe życie żył w zakłamaniu. - Nie wiedziałem, jak straszne rzeczy wyrządziliśmy. Bardzo was za to przepraszam - mówił.
W twoim odczuciu ta tragedia zbliżyła nasze narody? Mam wrażenie, że nigdy w historii nie byliśmy tak blisko z Rosjanami, jak teraz. Ich reakcje były autentyczne. Przyznawali, że zachowanie Władimira Putina było bardzo szczególne. Pamiętam, że po pożegnaniu ciała Lecha Kaczyńskiego, kiedy samolot z ciałem już wystartował, Putin nawet nie drgnął. Cała rosyjska delegacja stała i czekała aż samolot zniknie na niebie, stanie się niewidocznym punktem.
Ogrom tej tragedii jest niewyobrażalny, ale w wielu komentarzach podkreśla się, że śmierć pary prezydenckiej i całej polskiej delegacji w drodze na uroczystości katyńskie urasta do rangi symbolu. Zgadzasz się z tym? Gdyby szukać w tej katastrofie jakiegoś sensu, to może jest on taki, że dopiero teraz świat usłyszał prawdę o Katyniu, o tym co wydarzyło się tam 70 lat temu. Prezydent Kaczyński za tę prawdę zapłacił najwyższą cenę, wielu wspaniałych ludzi zginęło, ale być może to jest epitafium. Paradoksalnie poprzez tę tragedię prezydent Kaczyński zrealizował jedno ze swoich największych marzeń i celów swojej prezydentury.
Anita Blinkiewicz
Granice „Granice mojej wyobraźni są granicami mojego świata”, można sparafrazować słynne powiedzenie Wittgensteina, odnosząc je do tego, co prezentuje nam w swojej analizie posmoleńskiej sytuacji Polski, I. Janke. Oczywiście nie mam o to do Jankego pretensji, bo każdy ma prawo do ustalania granic swojej wyobraźni tak, jak sobie chce. Mogę natomiast protestować przeciwko utożsamianiu granic wyobraźni Jankego z granicami świata, który jest o wiele bogatszy niż wyobraźnia niejednego, nie tylko polskiego dziennikarza. Co nam bowiem chce Janke powiedzieć? Przede wszystkim, że mu się w głowie nie mieści, iż władze Rosji (służby spec. itd.) mogły stać za tragedią z 10 kwietnia. On po prostu sobie tego nie wyobraża i koniec. No i właściwie po takim stwierdzeniu my również powinniśmy przestać sobie to wyobrażać i skierować myślami, bo ja wiem, może w stronę Placu Czerwonego i szykującej się defilady. Tymczasem, jeśli wczytamy się uważnie w tekst Jankego, dostrzeżemy w nim kilka niekonsekwencji, z którymi powinien się zmierzyć sam jego autor. Janke zapewnia nas, że Putin nie jest wariatem. Dobrze to wiedzieć, choć warto pamiętać, że wielu przywódców, którzy dopuszczali się zbrodni i na narodach, którymi rządzili i które podbijali, nie było wariatami. Zbrodniarze bowiem wcale wariatami być nie muszą. Szef salonu24 wprawdzie przyznaje, że trochę zbrodni ma na sumieniu rosyjska Bezpieka, z którą obecny premier a niedawny prezydent Rosji jest związany, ale zaraz też Janke dodaje, że aż tak zły, iż dokonałby zamachu na prezydencki samolot, to Putin na pewno być nie może, bo „pojechałby po bandzie”. Jeśli jednak się wspomni na historię służb sowieckich, których tradycje przejęła przecież FSB (vide lektura Litwinienki, Kowaljowa, Politkowskiej), to nie po takich bandach już jeździli przywódcy Rosji. Czy Zachód musiałby reagować jakimś wielkim wstrząsem, jakimś dramatycznym zwrotem w polityce – na wieść o rosyjskim udziale w tragedii smoleńskiej? Absolutnie nie. Zachód wiedział i o ataku sowieckim na Polskę we wrześniu 1939 r., i o zbrodni katyńskiej, i o Gibraltarze, i o komunistycznej agenturze szykującej się do przejęcia władzy po „wyzwoleniu Polski” - i wcale mu to nie przeszkadzało we współpracowaniu z Rosją. Dlaczego więc dziś miałby świat zatrząść się w posadach, gdyby się okazało, iż Rosjanie nieco pomogli polskiemu Prezydentowi i pasażerom Tu-154M? Czy na świecie nie żyje się Pojednaniem zachodnio-moskiewskim? Co robi Obama? Co robi Merkel? Co robi Sarkozy? Panie Janke, jeśli ktoś potrzebuje przejrzeć na oczy, to chyba szczególnie Pan, a nie otumanieni blogerzy. To jest inny świat niż (nie tylko) Panu się wydaje. „Wielu blogerów, a coraz częściej także dziennikarzy, zaczyna z faktu stawiania pytań wyciągać wnioski, do których nie ma dziś podstaw”. Wedle tej logiki, jakiej wykład daje nam Janke, należałoby we wnioskowaniu zatrzymywać się wyłącznie na etapie pytań. Nie muszę jednak dodawać, iż w ten sposób nie dowiedzielibyśmy się zupełnie nic. Poza tym, o wiele łatwiej jest postawić pytania aniżeli znaleźć na nie racjonalne odpowiedzi. Ba, są pytania mądre i bywają pytania idiotyczne. Są pytania dorzeczne i pytania wprowadzające w błąd. Po czym zaś wiemy, które pytania są właściwe, a które nie? No więc chyba same pytania to za mało. Janke zdaje się twierdzić, iż wystarczy się trzymać faktów, by nie popaść w obłęd pochopnie sporządzanych wersji wydarzeń, jakby nie zauważał, że właśnie od samego feralnego sobotniego poranka nie sposób uzyskać jakiejś jednej i zweryfikowanej listy rzeczywistych zdarzeń, czyli faktów. Strona rosyjska bowiem nie tylko od samego początku wrzuca do mediów najrozmaitsze dezy (skwapliwie komentowane przez agenturę w Polsce aż do czasu pojawienia się nowych dez), ale i pilnuje, by jedynym posiadaczem pełnej wiedzy o tym, co się stało na smoleńskim lotnisku były służby rosyjskie z tamtejszą prokuraturą, której śledztwo nadzoruje Putin. Poniżej przytaczam link do wywiadu z J. Olechowskim (kończący się na wszelki wypadek solennym zapewnieniem, że „nigdy w historii tak blisko nie byliśmy z Rosjanami, jak teraz” (!)), w którym przyznaje on, że milicjanci nie pozwolili wejść polskim dziennikarzom na teren katastrofy (brawo polscy dziennikarze). Jest to jedna z symptomatycznych relacji, bo przecież po dziś dzień nie widzieliśmy żadnego materiału obrazującego spadanie polskiego samolotu. Cały świat niby jest szpiegowany przez 24 godziny i nie znalazła się żadna bidna kamerka, która uchwyciłaby owo dramatyczne lądowanie? Nie ma żadnych satelitarnych zdjęć z wojskowych satelitów? Nie ma żadnego śladu po tym, JAK to przebiegało? Na tym problemy się nie kończą. Od niedawna wiemy, że do katastrofy doszło kilkanaście minut wcześniej niż podawano nam przeblisko dwa tygodnie. Co więcej, służby ratownicze ruszyły na miejsce po kilkunastu minutach. Dziennikarze opowiadający o tym nawet się tej sytuacji specjalnie nie dziwią, ponieważ przedstawiciele służb rosyjskich, w tym milicjanci, zapewnili ich, iż nie było kogo ani czego ratować. Innymi słowy: polscy dziennikarze NIC kompletnie nie widzieli, a jedyne, co mają nam do przekazania to relacje Rosjan oraz rozdygotane migawki z miejsca katastrofy, z których większość także przez Rosjan została sporządzona. Czy nie jest to stanowczo za mało, by autorytatywnie zabierać głos w kwestiach przyczyn tragedii? To pytanie oczywiście kieruję do dziennikarskiej braci, która tak znakomicie wywiązała się z zadania relacjonowania największej tragedii Polski powojennej i robienia wizji lokalnej na miejscu wypadku. Pech właśnie chce, że to dopiero ludzie ze Smoleńska zaczęli dokumentować w Sieci (na różnych forach i na youtube) to, co się tam dzieje naprawdę, ponieważ większość dziennikarzy z Polski zajęta była albo dziwowaniem się „żałobnymi tłumami” na ulicach, albo uspokajaniem dziczy, by nie psuła warszawsko-moskiewskiego Pojednania. Ja nawet nie chcę myśleć, co by było, gdybyśmy tych słynnych zdjęć z lotniska i tego legendarnego filmiku nie mieli (materiałów przecież przez kilka dni zupełnie ignorowanych przez mainstream, który po pewnym czasie zaczął się chwalić, że on je pierwszy publikuje!) i gdyby rozmaici eksperci zajmujący się lotnictwem nie włączyli się do internetowej dyskusji. No bo czym dysponowalibyśmy ze strony polskich dziennikarzy? Opowieściami o podwyższonej adrenalinie (vide Olechowski)? Zdjęciami rozwalonego ogona samolotu albo Putina łapiącego słabnącego Tuska? Powiem więc tak: jeśli panowie dziennikarze nie chcecie się w tym wszystkim babrać, to spokojnie się zajmujcie czymś innym. My zaś dołożymy wszelkich starań by sprawę wydrążyć do spodu. Nawet metodą prób i błędów. Na pewno zaś nie metodą chowania głowy w piasek.
FYM
Tajemnice smoleńskiej mgły Mija już 17 dni od katastrofy samolotu TU154 z Prezydentem RP na pokładzie i nie wiemy nic więcej a własciwie najwięcej jest wątpliwości różnego rodzaju. Jedną z danych fałszywie podanych opinii publicznej była godzina katastrofy w Smoleńsku. Oficjalnie media podały na początku godzinę 8.56 jako godzinę tragicznego upadku samolotu w lesie pod Smoleńskiem, mimo, że korespondent Polsatu - Wiktor Bater relacjonował zupełnie inaczej. I gdyby podawanej oficjalnie godziny nie podważyli internauci byłaby ona uznawana jako prawdziwa. Dlatego zasadne wydaje się pytanie:
Gdzie był Tupolew przez 30 minut?
Skąd Wiktor Bater wiedział o katastrofie przed katastrofą?
Dlaczego wprowadzano opinię publiczną w błąd?
Również na portalu Gazeta.pl informacja ta ukazała się o godzinie 8.38 10 kwietnia 2010
Katastrofa samolotu prezydenta. Nikt nie przeżył Samolot Lecha Kaczyńskiego Tu 154 rozbił się na lotnisku w Smoleńsku. Nikt nie przeżył katastrofy - powiedział gubernator obwodu smoleńskiego. W wypadku zginęło 96 pasażerów i 7 członków załogi. Wśród zabitych jest między inny prezydent Lech Kaczyński wraz z małżonką, a także Jerzy Szmajdziński, Krzysztof Putra, Ryszard Kaczorowski, Sławomir Skrzypek, Maciej Płażyński, Janusz Kochanowski, Izabela Jaruga-Nowacka, Grażyna Gęsicka, Anna Walentynowicz, Janusz Kurtyka, gen. Franciszek Gągor, Przemysław Gosiewski, Aleksandra Natalii-Świat... Sprawa katastrofy w Smoleńsku coraz bardziej się gmatwa. Relacje świadków, na gorąco - zaraz po wypadku, są inne niż ich relacje w kilka godzin później. Oficjalna wersja brzmi - trudne warunki, w tym gęsta mgła oraz upór Prezydenta lub pilota. Tusk się stara i strona rosyjska się tez bardzo stara.
Oto wywiad z montażystą TVP Sławomirem Wiśniewskim i film nakręcony przez niego zaraz po katastrofie.
Widziałem spadający samolot Maszyna była przechylona. Nagle huk. Słup ognia. Rozbił się – mówi montażysta TVP Sławomir Wiśniewski
Rz: Gdzie pan był, gdy doszło do katastrofy polskiego samolotu? Sławomir Wiśniewski: W Nowym Hotelu położonym w pobliżu lotniska wojskowego, po drugiej stronie ulicy. Miałem dużo pracy, montowałem materiały.
Nagle usłyszał pan huk samolotowych silników. Tak, ale myślałem, że samolot leci pusty. Godzinę wcześniej wydawało mi się bowiem, że maszyna lądowała. Wówczas również słyszałem huk silników. Gdy więc usłyszałem go ponownie, myślałem, że nasza delegacja wylądowała już bezpiecznie, a samolot leci załatwić jakieś sprawy techniczne, na przykład zatankować, albo wraca do Polski i potem przyleci z powrotem po prezydenta. Mimo to podszedłem do okna, żeby zobaczyć maszynę.
Jak daleko od miejsca katastrofy znajdował się hotel? Tego dnia w Smoleńsku była wielka mgła. To prawda, mgła była bardzo gęsta. Ale od hotelu do samolotu w linii prostej było zaledwie około 300 metrów. Wiem, bo zrobiłem potem pomiary, pełną dokumentację. Oba miejsca dzieliło około 400 metrów.Co pan widział z okna?Całej sylwetki samolotu, od dzioba do ogona, nie widziałem. Tylko lewe skrzydło orzące ziemię oraz fragment kadłuba. Jakiś znak rozpoznawczy na nim. To były ułamki sekund. Samolot był już mocno przechylony, około 40 stopni w lewo. Potem nastąpił huk i w powietrze wystrzelił mały słup ognia. Rozbił się. W pierwszej chwili pomyślałem: a może to jakiś mały sportowy samolot? Może wojskowy? Tak czy inaczej, złapałem kamerę i pobiegłem w kierunku miejsca katastrofy.
Ile czasu panu zajęło dotarcie do wraku? Tak jak powiedziałem, to było 400 metrów. To ile mogłem biec? Moment. Szczególnie że część drogi była z górki.
Był pan pierwszy na miejscu katastrofy? Tak. Dopiero potem przyjechała straż pożarna.
Co pan tam zastał? Całe pole było przeorane, drzewa połamane. Szczątki samolotu. Niektóre się jeszcze paliły. Znalazłem też czarną skrzynkę, która w rzeczywistości była pomarańczowa. Widać ją na zrobionym przeze mnie filmie. Wtedy już wiedziałem, że to nasz samolot. Zobaczyłem szachownicę. Nadal jednak nie docierało do mnie, że maszyna rozbiła się z prezydentem i całą delegacją. Nie było żadnych śladów, że zginęło blisko 100 osób.
Jak to? Nie było foteli, walizek, toreb ani – przede wszystkim – ciał czy ludzkich szczątków. Dopiero potem powiedziano mi, że ciała były gdzie indziej. Tam, gdzie ja byłem, spadł tylko silnik, części kadłuba. Ciała były zaś w głębi lasu, po prawej stronie, tam gdzie do góry nogami leżały koła, podwozie (miejsce to można zobaczyć na niektórych zdjęciach prasowych – red.).
Podobno w 1987 roku był pan na miejscu katastrofy samolotu w Kabatach. Czy tam były ciała? Tak, rzeczywiście biegałem wówczas w tamtejszym lesie i widziałem rozbity samolot. Tam szczątki ludzkie były. To, że nie widziałem ich pod Smoleńskiem, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na pokładzie nie było naszej oficjalnej delegacji. Że samolot wracał już z lotniska z samą załogą.
Podobno miał pan na miejscu kłopoty? Dopóki byli strażacy, wszystko było OK. Zapytali, kim jestem; gdy powiedziałem, że z telewizji, nie robili żadnych kłopotów. Potem jednak pojawili się ludzie z Federalnej Służby Ochrony. Na filmie słychać, jak krzyczą: „Federalna Służba Ochrony. Oddawaj kamerę!”. Doszło do szarpaniny. Dwa byczki wzięły mnie pod pachy. W międzyczasie widziałem, że przez las od strony lotniska przybiegło kilku naszych dyplomatów w garniturach.
Co się tymczasem działo z panem? Rosjanie mnie odciągnęli. Wpadłem w błoto. Pytali, kim jestem.
Jak się panu udało ocalić nagranie? Zażądali kasety i ja im bez oporów oddałem wszystkie kasety, jakie miałem w torbie. Jedna była nagrana i kilka czystych. Dałem jednak wszystkie oprócz jednej – tej kluczowej, która pozostała w kamerze.
Dlaczego Rosjanie chcieli zabrać kasetę? Bo ja wiem? Na początku była jedna wielka panika i przerażenie. Oni byli całkowicie zdezorientowani. Chcieli usunąć wszystkich ludzi z miejsca katastrofy. Nie doszukiwałbym się tu jakichś podtekstów. Choć na początku było bardzo nieprzyjemnie. Mówili: „Szybko domu nie zobaczysz”. Bardzo się przestraszyłem, że będę miał kłopoty, że znalazłem się w niewłaściwym miejscu. Z tymi służbami nie ma żartów, obawiałem się konsekwencji. Przez cały czas nie wiedziałem, że prezydent i reszta naszych oficjeli nie żyje.
Kiedy pan się dowiedział, co się stało? Później. Gdy już nieco opadły emocje i siedziałem w jednym z rosyjskich samochodów. Wtedy dostałem esemesa z Polski. Pomyślałem: rany boskie! - rozmawiał Piotr Zychowicz