397

Wywiad Rafała Kotomskiego z Mariuszem Pilisem: Widziałem, jak Rosjanie ich wykańczają Władimir Bukowski powiedział mi, że postanowiliśmy pojednać się z Rosją na bazie filmu Wajdy i kilku uścisków dłoni, a przy okazji sprzedaliśmy całą sprawę katyńską i smoleńską. Rosjanie zrobili z nami wszystko, co chcieli – mówi Mariusz Pilis, twórca filmu „List z Polski” W jaki sposób narodził się pomysł „Listu z Polski”? Nazwałby to Pan bardziej potrzebą serca czy raczej rozumu? Jeśli miałbym określać precyzyjnie, to był moment, w którym usłyszałem prognozę brytyjskich meteorologów o pyłach wulkanicznych znad Islandii. Okazało się, że nie przekroczyły jakichś norm, a mimo to odwołano loty nad Europą. Nie dotarli niemal wszyscy, którzy powinni znaleźć się w Krakowie na pogrzebie polskiej pary prezydenckiej. Dla mnie to była kropla przepełniająca czarę goryczy. Zdecydowałem: robię dokument na kanwie tragedii smoleńskiej.

Miał Pan też sporo osobistych doświadczeń związanych z Rosją, mechanizmami funkcjonowania polityki Kremla wobec innych państw czy narodów. Ten bagaż zebrałem w ciągu kilkunastu lat pracy. W tym czasie obserwowałem Rosję i jeździłem po miejscach, gdzie angażowała się i wciąż zresztą robi to nadal w cudze sprawy. Militarnie, ale także w sposób niejawny, z użyciem służb specjalnych. W czasie tych zawodowych wypraw zjeździłem Czeczenię, Gruzję, Tadżykistan, Azerbejdżan. Całe południowe pogranicze Rosji, gdzie jej konflikty z narodami aspirującymi do wolności i niepodległości widać było jak na dłoni. Można było je obserwować w skali łatwej do ogarnięcia. To są przecież niewielkie narody. Stosowane przez Rosjan mechanizmy postępowania dotyczyły dosłownie kilkuset, czasami wręcz kilkunastu osób. Szczególnie wyraziście widziałem to w Czeczenii, gdzie poznałem wszystkich przywódców i najważniejszych komendantów polowych. Jeździłem tam od 1995 r. nieprzerwanie przez kolejnych dziesięć lat, czasami po kilka razy w roku. Mogę powiedzieć, że zajmowanie się czeczeńskim ruchem niepodległościowym to było moje pierwsze poważne doświadczenie zawodowe.

Pańskie najważniejsze obserwacje z tamtego okresu… Widziałem, jak Rosjanie ich wykańczają. Byłem świadkiem fizycznej likwidacji narodu, likwidacji w sposób bezpardonowy. Obserwowałem też cały arsenał gier, jakich rosyjskie służby specjalne używały wobec Czeczenów. Najkrócej mówiąc, przedstawiciele tych służb wykazywali się pewnymi dobrymi intencjami tylko po to, żeby potem móc bez przeszkód zabijać. Wcześniej bardzo podobnie działali w czasie funkcjonowania przyjaznych sobie rządów w Gruzji, Azerbejdżanie czy Tadżykistanie. Dlatego po 10 kwietnia poczułem niezwykle emocjonalnie, że sprawy, o których mówiłem w swoich filmach przez te wszystkie lata, są nagle gdzieś bardzo blisko mnie i zaczynają dotyczyć mojego kraju. Przyzna pan, że trudno o bardziej jednoznaczne skojarzenia: Rosja, samolot, dziwna katastrofa i niejasne przyczyny od początku budzące poważne wątpliwości.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tamtych dramatycznych chwil podczas krakowskiego pogrzebu. Coś się musiało wtedy w Panu przełamać? Stałem z dziećmi na Rynku Głównym w Krakowie. W tłumie, daleko od VIP-ów czy innych oficjeli. Ludzie komentowali fakt, że na pogrzeb nie przyjechał nikt z ważnych przywódców świata zachodniego. Patrzyli w niebo i mówili: taka piękna jest dzisiaj w Krakowie pogoda, a tych ważnych ludzi tutaj nie ma! To niewątpliwie obudziło we mnie refleksję, dokąd właściwie zmierzamy, jako Polacy, w jakim miejscu swojej historii dzisiaj się znajdujemy?

Można powiedzieć, że tam, w czasie pogrzebu śp. Lecha i Marii Kaczyńskich, zaczął powstawać „List z Polski”? Stałem wówczas z głową pełną pytań, pojawiających się już z każdym kolejnym dniem w przestrzeni publicznej. Jak do tego doszło, co się naprawdę stało? Kompletnie niezrozumiałe było zachowanie polskiego rządu, który ni stąd, ni zowąd zaczął nagle głosić miłość do Rosji, oddając jej dosłownie wszystkie argumenty. Zacząłem zastanawiać się nad naszymi sojusznikami i wrogami, próbowałem jakoś to sobie poukładać, a potem opowiedzieć ludziom. Chciałem dotrzeć z filmem jak najszerzej, dlatego w momencie, gdy pojawiła się informacja o pyle wulkanicznym, po prostu zadzwoniłem do moich przyjaciół w Holandii. Współpracowałem z nimi od wielu lat i zrobiłem kilka filmów, m.in. w 2010 r. o Afganistanie, który stał się ważnym elementem dyskusji publicznej, czy Holendrzy mają stamtąd wycofać swoich żołnierzy.

To był telefon z propozycją zrobienia filmu? Tak i chciałem zrobić film na temat czegoś, czego kompletnie nie rozumiałem, jako Polak, jako obywatel. Bo rzeczywiście nie rozumiałem tego, co się stało w Smoleńsku. Ani tego, co się stało po katastrofie – zachowania zachodnich przywódców i polskiego rządu, który nie przejął się kompletnie tą absolutnie nadzwyczajną sytuacją.

Przyjął Pan bardzo interesującą formułę filmu. Narracji prowadzonej przez Polaka zatroskanego, wstrząśniętego niezwykłą tragedią i zaniepokojonego losami swojej ojczyzny w najbliższej przyszłości. Ten Polak zwraca się do przyjaciół w wolnym, zachodnim świecie. Zastanawiam się jednak, dlaczego swojego listu nie „napisał” Pan do przyjaciół tu i teraz? Choćby robiąc film dla TVP. Miałem pełną świadomość, że jedynym miejscem, w którym mógłbym pomyśleć o zrobieniu takiego filmu, była TVP. Przyznam jednak, że nie podchodziłem do tego zbyt poważnie. Telewizja Polska, co stanowi jej stałą cechę, jest poddana takim grom, naciskom, wpływom politycznym. Wszystko to, niestety, dyskwalifikowało tę firmę, jako miejsce poważnej dyskusji na temat „Listu z Polski”.

Obaj mamy bogate doświadczenia z pracy w telewizji publicznej i nie musimy się przekonywać, jak funkcjonują labirynty na Woronicza. Ale proszę przybliżyć własne „obciążenia” w tej dziedzinie. W TVP z dużymi przerwami pracowałem od 1993 r., gdy pojawiłem się po raz pierwszy w ośrodku regionalnym, jako reporter newsowy. Przeszedłem w praktyce przez wszystkie stanowiska merytoryczne, od reportera właśnie, aż po dyrektora anteny. Przypomnę, że byłem jednym z twórców TVP Info i pierwszym jej dyrektorem. Mogę nieskromnie powiedzieć, że na temat tego, jak pracuje się w telewizji publicznej, wiem właściwie wszystko. I dlatego pewnie uznałem, że rozmowa o mojej produkcji z TVP byłaby, niestety, stratą czasu.

A oceniając tamtą decyzję z perspektywy roku, który minął? Uważam, że się nie myliłem. Przecież TVP do tej pory nie zrobiła ani jednego filmu na temat katastrofy smoleńskiej!

Jest nawet dużo gorzej, bo jedynym wyemitowanym filmem okazała się rosyjska produkcja „Syndrom katyński”, typowo propagandowy produkt z Moskwy. Proszę powiedzieć, w jaki sposób dobierał Pan rozmówców do „Listu z Polski”? Moje doświadczenie zawodowe wskazywało, że są różne rodzaje filmów dokumentalnych. Z jednej strony takie, które nazwałbym zbalansowanymi, poszukującymi złotego środka, prezentującymi wszystko, co za, i wszystko, co przeciw. Są też inne, które o istotnych rzeczach tego świata opowiadają z perspektywy pierwszej osoby, narratora, którym jest dziennikarz poszukujący jakiejś prawdy.

Gdyby próbował Pan balansować film o tragedii smoleńskiej, niewiele mogłoby z tego wyjść. Mam takie samo wrażenie. Trudno szukać złotego środka w sytuacji, w której dochodzi do tak niesłychanej katastrofy, rodzi się tyle znaków zapytania. Zdarza się, że ludzie po obejrzeniu mojego filmu pytają:, dlaczego nie szukałem drugiej strony? Po pierwsze, zastanawiam się, gdzie miałbym jej szukać. Po drugie – z czasem zaczęła docierać do mnie pewna bolesna oczywistość. Przecież tą drugą stroną jest to wszystko, co na temat Smoleńska przekazuje tak zwany medialny mainstream, to jest naprawdę druga strona! Postanowiłem opowiedzieć tę historię z pozycji człowieka niezgadzającego się na wyłączny przekaz oficjalny i medialny, z którego wynika, że wszystko jest jasne: polska wina, alkohol, niewyszkoleni piloci czy brak papierów dotyczących warunków pogodowych na rosyjskim lotnisku. Dlatego nie zdecydowałem się na pozycję człowieka poszukującego obiektywnej prawdy, bo mógłbym doprowadzić do sytuacji, w której z mojego filmu nic nie wynika.

Wróćmy do listy rozmówców, z których wypowiedzi wynika naprawdę aż zbyt wiele... Starałem się wyrazić wątpliwości, które przecież dzieliłem z milionami Polaków. Ich nie przekonywało to, co głosiły mainstreamowe media, nie mogli uwierzyć w tę obowiązującą wersję. Jeżeli więc szukałem możliwości zbudowania całkowicie innego obrazu, musiałem znaleźć innych rozmówców. Takich, którzy mieli podobne wątpliwości, zadawali sobie podobne pytania. Udało mi się ich odszukać, to byli ludzie mający określony stosunek do relacji polsko-rosyjskich. Rozmowy z nimi uważam za największą wartość swojego filmu w założonej formule.

Które z tych rozmów zrobiły na Panu największe wrażenie, szczególnie utkwiły w pamięci? Najbardziej chyba zaskoczyła mnie rozmowa z Władimirem Bukowskim, choć wiadomo, że to człowiek, który potrafi jednoznacznie, w sposób niezwykle klarowny wyrażać swoje poglądy. Mimo to uderzył mnie stopień pragmatyzmu w opiniach na temat Smoleńska, a może jeszcze bardziej w diagnozowaniu własnego państwa, jaki zaprezentował. Bukowski ma zupełnie nieprawdopodobny dystans do władz na Kremlu i stać go na wyjątkowo przenikliwe oceny. Potrafi też z tej perspektywy spojrzeć na zachowanie rządu Tuska po 10 kwietnia. Powiedział mi dosłownie, że sprzedaliśmy polską tragedię za czapkę gruszek. Postanowiliśmy pojednać się z Rosją na bazie filmu Wajdy i kilku uścisków dłoni, a przy okazji sprzedaliśmy całą sprawę katyńską i smoleńską. Rosjanie zrobili z nami wszystko, co chcieli. Drugim niezwykłym spotkaniem była rozmowa z Wiktorem Juszczenką. W filmie tego nie ma, ale rozmawialiśmy o próbie otrucia go, co potwierdziło kilka międzynarodowych ekspertyz. Opowiedział mi też bardzo wiele o mieszaniu się Rosji w sprawy Ukrainy przez ostatnich kilka lat. Trudno nie dostrzec podobieństw, jakie przyniosły i nam konsekwencje smoleńskiej katastrofy. Niewiarygodne, jak bardzo w sumie obliczalnie Rosja rozgrywa swoje sprawy na obszarze, który znajduje się w polu jej zainteresowania.

„List z Polski” stanowi prawdziwy fenomen. Wypchnięty poza oficjalny obieg, żyje w tym drugim, powiedziałbym – używając rosyjskich doświadczeń – samizdatów. Rzeczywiście w Polsce spotkało go niesłychane przyjęcie. A ja przecież nawet nie przypuszczałem, że mój film tu w ogóle wróci. Robiłem „List z Polski” na rynek zachodni, chcąc prostować wydostające się z Rosji i Polski oficjalne kłamstwa, manipulacje na temat katastrofy, później śledztwa. Już dzień po emisji filmu w stacji holenderskiej w zadziwiający dla mnie sposób przeniknął on do polskiego internetu. To działało jak wirus, jakaś niesłychana liczba osób zaczęła sobie mój film polecać. Przecież „List z Polski” nigdy nie miał żadnej promocji! Tymczasem do dzisiaj widziało go około miliona osób w sieci. Od początku istnienia internetu w Polsce „List z Polski” na liście „ulubionych” zajmuje 23. miejsce. (...) 

Gazeta Polska - publikacje's blog

Andrzej Klarkowski: Jako ostatni żegnałem delegację "Wstałem bardzo wcześnie, na lotnisku byłem już około 6.10. Wylot był, z tego, co pamiętam, o godzinie 7.23. Od wczesnych godzin porannych byłem na lotnisku i czekałem na delegację. Gros czasu spędziłem w poczekalni. Na samej płycie byłem może 10-15 minut. Kiedy wszyscy wsiedli do samolotu, podszedłem do trapu, żeby tam czekać na przyjazd prezydenta. Czekałem wówczas razem z gen. Andrzejem Błasikiem, a niedaleko samolotu chodził kapitan Arkadiusz Protasiuk. Został mi w pamięci jego uśmiech... Czekaliśmy, jak mówiłem, około 15 minut, w międzyczasie przyjechał jeszcze trochę spóźniony minister Mariusz Handzlik, który również pozostał na trapie, żeby przywitać prezydenta. Pamiętam, że panowie (mam tu na myśli gen. Błasika i ministra Handzlika) gawędzili sobie o samolotach, o tym, które są dobre i które powinny być wykorzystywane przez wojsko.[..] wydaje mi się, że kiedy przyjechałem na dworzec lotniczy, to już na miejscu była cała generalicja. Mogli przyjechać już dużo wcześniej. Poza tym ten dworzec ma specyficzną strukturę - żeby wszyscy mogli się w nim pomieścić, musieli się polokować w różnych salonikach. Chciałem porozmawiać chwilę z Krzysztofem Putrą i zorientowałem się, że wszyscy marszałkowie byli w saloniku na górze. Generalicja natomiast była w innym miejscu. Tam cały czas była rotacja, różne osoby zmieniały swoje miejsca, chciały ze sobą porozmawiać, ktoś kogoś spotkał po wielu latach, więc ruch, proszę sobie wyobrazić, był bardzo duży. Ja również chciałem porozmawiać ze swoimi znajomymi, nie miałem możliwości spotkać wszystkich, a tym bardziej słyszeć każdej rozmowy. Nie odnotowałem żadnych niezwykłych czy dziwnych zdarzeń. Nie słyszałem, żeby ktoś krzyczał, nie widziałem, żeby ktoś zasłabł, zemdlał czy żeby gdzieś była jakaś napięta atmosfera. Nastrój był podniosły i godny, ale nie wyczuwało się żadnego podminowania. Raczej nutę ekscytacji i oczekiwanie na odlot. [...] Utkwił mi w głowie m.in. obraz, gdy na lotnisku były rozdawane baretki - guzik katyński i rozetka. Ja miałem wpięte to do trenczu. Przyjechał minister Handzlik i podbiegł do mnie, złapał mnie za klapę i mówi, że musi mi zabrać moją baretkę, bo swojej nie dostał w pośpiechu. Po drodze rozmawialiśmy jeszcze chwilę o strojach oficjalnych. W głowie pozostają takie fotografie: rozmów, incydentów, spotkań. Ludzie zbierali się w grupkach i ożywieni rozmawiali ze sobą, wymieniali się planami. W głowie dźwięczą mi jeszcze moje rozmowy z ks. Romanem Indrzejczykiem, z Izą Tomaszewską. Dobrze pamiętam też, jak wpadł na dworzec Przemek Gosiewski, który wyglądał na bardzo zabieganego. Ola Natalli-Świat mówiła o tym, że po powrocie czeka ją ciężkie seminarium. Grażyna Gęsicka, która była przecież szefem klubu parlamentarnego PiS, wydawała się zdenerwowana jakimś sobotnim artykułem. Wciąż mam w głowie głosy, twarze ludzi, tych, których dobrze znałem, i tych, których znałem słabiej... Gdy wchodziłem do dworca lotniczego, był tam taki niesamowity tłok, że ludzie odpowiedzialni za kontrolę pasażerów błyskawicznie ich odprawiali. Pamiętam, jak hala odlotów zapełniała się tłumem ludzi. Duchowieństwo wszystkich ordynariatów polowych, generalicja w mundurach reprezentacyjnych, pozostali goście również w odświętnych strojach. Czułem się trochę wyobcowany, ponieważ byłem jedyną osobą, która nie leciała, nie licząc osób odpowiedzialnych za organizację, tych, które m.in. wręczały baretki. Widziałem, jak niektórzy spotykają się po kilkunastu latach, rozmawiają, wymieniają wrażenia, ale również rozmawiają o codziennych sprawach. Witałem wszystkich, którzy wchodzili, spotkałem swoich znajomych. Rozmawiałem w sumie z trzydziestoma dziewięcioma osobami. Pan prezydent wraz z ochroną przyjechał w ostatniej chwili i zamieniliśmy właściwie jakieś zdawkowe zdania. Miałem takie wrażenie, że wicemarszałek Jerzy Szmajdziński czekał w saloniku do ostatniej chwili na prezydenta. On jako jeden z ostatnich wszedł do samolotu. Ochrona prezydenta i jego przyjazd nie odbiegał w niczym od standardów. Lech Kaczyński był bardzo skupiony, jak go znałem, to sądzę, że myślał o swoim przemówieniu. I pani Maria, która takim lekkim krokiem wbiegała po schodkach i witała nas uśmiechem. Pamiętam tę jej niesłychaną pogodę ducha. Z każdym się witała. Prezydent, jak mówiłem, był bardzo skoncentrowany. Generał Błasik złożył prezydentowi standardowy meldunek. [..] Generał Andrzej Błasik zrobił na mnie wrażenie przykładnego wojskowego. Był to postawny mężczyzna, widać, że silny charakter, taki wzorcowy dowódca. Był niewątpliwie osobą skoncentrowaną na swojej pracy to zróżnicowanie udających się do Katynia osób, środowisk, często skrajnie odmiennych światopoglądowo, wzbudziło we mnie wówczas i trwa to do dziś, skojarzenie z "Weselem" Stanisława Wyspiańskiego. Na niewielkiej powierzchni znajdowało się wiele osób reprezentujących różne instytucje, środowiska, grupy społeczne, organizacje. Były tam osoby zróżnicowane wiekowo, zawodowo, politycznie. Wszyscy chcieli oddać hołd Polakom pomordowanym w Katyniu i wszyscy lecieli tym samym samolotem... Jak w soczewce 10 kwietnia zogniskowała się Polska - różna, ale jedna. Właśnie pod tym względem była to wizyta zupełnie odmienna niż wcześniejsze. Kto wie, czy nie taka była intencja Lecha Kaczyńskiego: lecieć do Katynia z różnymi osobami, nawet tymi ideowo dalekimi od prezydenta, żeby tym samym oddać swoją ideę polskości i patriotyzmu. Przecież w Katyniu również ginęli różni ludzie, ale wszystkich łączyła służba Polsce". Z Andrzejem Klarkowskim, socjologiem, psychologiem społecznym, doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego w kwestiach społeczno-gospodarczych, rozmawia Paulina Jarosińska.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110323&typ=po&id=po07.txt

Margotte's blog

23 marca 2011 "Ceną wolności jest nieustanne czuwanie". - twierdził Thomas Jefferson. No i wielbiciele wolności czuwają.. Czuwają  i się przyglądają jak im wolność zabierają.. Bo wolność jest tak cenna, zbyt cenna.. Że trzeba ją  reglamentować. Tak twierdził Lenin, duchowy przywódca współczesnej lewicy. I tę wolność reglamentują.. Bo socjalizm jest wrogiem wolności.. Tak jak alkohol jest  wrogiem człowieka, jeśli człowiek nad nim nie panuje, tak jak pani Ilona Felicjańska (modelka), którą policja złapała 29 czerwca 2010 roku jak miała we krwi 2 promile, jak to mówią fachowcy- „ w wydychanym powietrzu”. To było wcześniej. Próbowała się przedrzeć do Piaseczna., a potem na Usynów, czy odwrotnie, taranując przy tym trzy pojazdy.. Tylko trzy. Nie była w stanie składać zeznań..  Dostała rok w zawieszeniu na trzy lata. Prawo jazdy odebrane również na trzy lata. Tak to się kończy, jak gardzi się  wolnością własną i próbuje się zagrozić wolności innych.. Na pewno zagrożą wolności naszej, ci wszyscy unijnoskrętni, którzy przyjadą do nas w gości, w ramach prezydencji Polski od pierwszego lipca.. Wcześniej mówiło się, że przyjedzie do nas w gości 1500 urzędników unijnych , pomyślałem wtedy, że wytrzymamy tylu gości, ale im bliżej prezydencji - tym ich ma przyjechać więcej.. Wczoraj usłyszałem w „publicznym radio”, że przyjedzie do nas- uwaga!- 10 000(???). Nie za dużo? Do lipca jeszcze zostało trochę czasu.. Może okazać się, że przyjedzie do nas 20 000(????) Bo im bliżej- tym więcej.. Polska jest krajem gościnnym.. Nasza gościnność to 13 000 000 euro..Tyle ma kosztować obecność 10 000 eurozjadów.. Nie jest to dużo zważywszy, że sama obsługa naszego długu publicznego to ponad 13 miliardów dolarów rocznie.. Ale najgorsze, co mogą przeciw nam wymyślić? Na samą myśl staję się kłębkiem nerwów.. Tak jak kot psychiatry. On na ogół bawi się kłębkiem nerwów.. Bo, żeby, chociaż przywieźli ze sobą jakieś pieniądze unijne i wydawali je w polskich hotelach, sklepach, na bazarach.. Ale oni przyjadą do nas w gości.. Na rachunek biedniejących Polaków.. Żona do męża: - Jak będziesz wracał rano z pracy, kup chleb.. - Jeśli nie zapomnę. - To, chociaż pół kup.. Nie dość, że nękają nas, na co dzień nasi rodzimi urzędnicy, utrudniający nam życie, na co dzień, to jeszcze przyjadą obcy.. Kosztowniejsi, bo europejscy.. Pięciogwiazdkowe hotele, bankiety, rauty, spotkania, posiedzenia.. To jest swojego rodzaju stalking, czyli nękanie uporczywe.. Właśnie Platforma Obywatelska pracuje nad ustawą stalkingową regulującą stosunek mężczyzny do kobiety..  Autorom ustawy chodzi o to, żeby mężczyzna nie nękał kobiety telefonami, mailami, nagabywaniem w pracy.. To wyreguluje ustawa.. Męskie spojrzenie też może być rodzajem nagabywania.. „Stalking nie obejmuje działań przedstawicieli administracji państwowej wykonujących swoje obowiązki”- powiedziała, pani poseł (posłanka) Kidawa-Błońska. Jak to? To nawet  poprzez spojrzenie na kobietę  będzie  można ją nagabywać, a jak człowiek padnie ofiarą nagabywania przez urzędników państwowych- to nie jest stalking? Ile milionów Polaków jest codziennie nagabywanych poprzez uporczywe nękanie urzędnicze - i to nie jest stalking? A co to jest? Od wielu lat twierdzę, że prawdziwy podział w narodzie  społecznym polega na tym, ze są urzędnicy- i jesteśmy my.. Dzieli nas barykada, którą wytworzyła władza.. Oni ją mają nad nami, a my jesteśmy ich niewolnikami, zwanymi w społeczeństwie demokratycznym i obywatelskim- „obywatelami”. Bo nie może być w narodzie obywatelskim i społecznym nic przyjemniejszego niż być „ obywatelem”, czyli własnością państwa demokratycznego  i prawnego, w którym prawo się ustanawia w drodze większości parlamentarnej.. Tyrania państwa demokratycznego i prawnego na tym między innymi polega. I jeszcze mamy się radować z powodu faktu, że państwo demokratyczne i prawne tarza nas, na co dzień w smole i pierzu, przyklejając nas jeszcze bardziej do siebie, przytulając do piersi i głaszcząc po ojcowsku. Bo żyjemy w ustroju republikańsko- demokratycznym, który jak słoma z przysłowiowego buta wystaje.. Mam przed sobą wypowiedź pana Franciszka Piotra Guizot, premiera Królestwa Francji w latach 1847- 1848, który wypowiedział się w kwestii demokratycznego republikanizmu w te słowa: „Niebycie republikaninem  w wieku 20 lat to dowód braku serca, bycie republikaninem  w wieku 30 lat to dowód braku rozumu”(!!!!) . W ogóle dla mieszkańców przedrewolucyjnej Francji, współczesny świat  byłby jednym wielkim domem wariatów- parafrazując Pawła Jasienicę. Co widać codziennie i już wieczorem  tego samego dnia.. Głupota na stałe wpisana jest w demokratyczną republikę głupoty a my osaczani – jak przestępcy- w zawiłościach prawnych demokratycznego państwa prawnego.. I codziennie, albo prawie- dokręcają okoliczności naszej niewoli w demokratycznym Sejmie. Kreują okoliczności, w które potem nas wikłają. Przegłosowując.. Demokraci realizują się w poszukiwaniu większości zatracając rozum.. „Okoliczności się zmieniają, podobnie jak problemy stwarzane przez te okoliczności, ale zasady, które rządzą rozwiązywaniem problemów są niezmienne”- twierdził  konserwatywny kandydat na prezydenta USA, pan Barry Goldwater. Ale demokraci przegłosowują zasady niszcząc cywilizację wyrosłą na gruncie zasad.. A narody przebywają w cywilizacyjnej śpiączce wegetując w formie masy upadłościowej.. A czy demokracja powinna być czymś więcej niż parą wilków i owcą głosująca wspólnie  nad tym, co ma być na obiad? - jak ktoś się słusznie zamyślił. Czy w demokracji w ogóle myślenie jest komukolwiek potrzebne, jak z myślenia wynikają jedynie kłopoty.? Bo cóż z tego jak ja mam rację, jak decyduje większość, która tę rację gwałci większościowo.. I wtedy ONI mają rację, bo mają większość.. A jak trafi się- jak ślepej kurze ziarno- inna większość, większość innym kierunku, to rację będzie miała ta nowa większość.. A jak jeszcze trafi się inna większość- to znowu racja będzie po jej stronie. W poszukiwaniu większości zatraca się zdrowy rozsądek, mimo, że ma się rację.. Takie na przykład pielęgniarki, jak to mówi propaganda” siostry”, poszukują na galerach, pardon- galeriach demokratycznego Sejmu- sprawiedliwości... Szukają większości dla poparcia swoiście pojętej sprawiedliwości subiektywnej... Jedne chcą być na państwowych kontraktach, to znaczy takich, które fundują im podatnicy upaństwowieni demokratycznie, a inne chcą być po prostu na etatach państwowych zakontraktowanych demokratycznie.. Zarówno zakontraktowanie etatowe jak i etatyzm kontraktowy  to wspólne zło, tak jak kapitalizm  amerykański czy komunizm radziecki.. Wyrastają z tego samego pnia - złego pnia rewolucyjnego Oświecenia. W naszych czasach równościowo zbliżają się do siebie.. Pielęgniarki domagają się naszych pieniędzy niezależnie, czy chcą być etatowe czy kontraktowe.. Pieniądze im płacone pochodzą z budżetu państwa, czyli z przymusowej zrzutki zorganizowanej przez demokratów demokratycznego państwa prawa i sprawiedliwości społecznej.. Powiedzmy wprost! Demokratycznego tyrana., który za nas decyduje, co mamy zrobić z naszymi pieniędzmi.. Demokracja jest oparta na złodziejstwie zalegalizowanym większością.. Zwyczajny złodziej nie kradnie wokół własnego domu, chyba, że…leje.. Demokratyczny złodziej kradnie w każdych okolicznościach.. Niezależnie czy pada, czy nie.. A jak tu ratować wolność czuwając? Żyjąc w demokracji. WJR

STRACONE POKOLENIE? W Gazecie Wyborczej rusza cykl „Stracone pokolenie”. Wbrew pozorom to bardzo a propos wczorajszej debaty  na temat OFE.  „Sytuacja gospodarcza, wysokie opodatkowanie pracy i perspektywa wypłaty odpraw w razie zwolnienia pracownika nie zachęcają do zatrudniania legalnie bądź na stałe.” (Młodzi, zdolni i bez pracy Staż za grosze, umowa-zlecenie, praca na czarno - tak większość młodych Polaków zaczyna przygodę z rynkiem pracy. Eksperci przewidują, że w tym roku będzie jeszcze gorzej Lawinowo przybywa młodych ludzi bez pracy. Od 2008 roku ich liczba wzrosła o 166 tys. W tej chwili już, co czwarty bezrobotny to osoba w wieku do 24 lat. O ich sytuacji piszemy w "Gazecie" od piątku w cyklu "Stracone pokolenie". A na poprawę się nie zanosi - firmy wciąż odczuwają skutki spowolnienia gospodarczego z 2009 roku. - Brakuje przesłanek, które zachęciłyby firmy do dużych inwestycji i tworzenia nowych miejsc pracy - uważa dr Jacek Męcina z Instytutu Polityki Społecznej UW, doradca zarządu PKPP Lewiatan. - Skutki są takie, że pracodawcy częściej zatrudniają sezonowo, na czas określony, korzystają z usług agencji pracy tymczasowej, gdy mają spiętrzenie zamówień. Niestety wykorzystują też zatrudnienie na czarno. Sytuacja gospodarcza, wysokie opodatkowanie pracy i perspektywa wypłaty odpraw w razie zwolnienia pracownika nie zachęcają do zatrudniania legalnie bądź na stałe. Ktoś jednak pracować musi...
Na recesję – stażysta W Bydgoszczy tylko do października 2010 r. firmy przyjęły do pracy 2285 osób, o 200 więcej niż w całym 2009 roku. Przedsiębiorcy oferują im: "ciekawą, pełną wyzwań pracę w międzynarodowym zespole", "dostęp do wiedzy i nowoczesnych technologii" i "poznanie tajników praktyki zawodu". Nie proponują tylko jednego: pieniędzy. Korzystają z programu bezpłatnych staży. Kandydatów szukają przez pośredniaka, agencje pracy i uczelniane biura karier. Zainteresowanie jest ogromne. - Nie damy rady odpowiedzieć na potrzeby wszystkich chętnych - mówi Tomasz Zawiszewski, zastępca dyrektora bydgoskiego urzędu pracy. - W tym roku wyślemy na staż jeszcze około 200 bezrobotnych. A bydgoscy przedsiębiorcy chętnie przyjęliby dużo, dużo więcej. PUP przez ostatnie trzy kwartały wydał na staże już 10,9 mln zł. Na tę ofertę najczęściej decydują się ludzie młodzi. 24-letnia Paulina Kantor zakończy staż w Biurze Karier UKW w lutym. Sama o niego walczyła. Dlaczego?
- Skończyłam studia z zakresu doradztwa zawodowego - opowiada. - Etatu dla mnie nie było, ale miejsce dla stażystki - owszem. Firma na mnie nic nie traci, a ja zdobywam doświadczenie. Stażysta nie otrzymuje pensji, ale urząd pracy wypłaca mu "stypendium" - 890,10 zł brutto miesięcznie. Oprócz tego odprowadza składki, refunduje koszty podróży, jeśli do pracy trzeba dojeżdżać.
- Nie czujesz się wykorzystywana? Za 700 zł na rękę przecież nie da się wyżyć? - pytamy.
- Skąd! Ja bardzo sobie cenię tę pracę. Czuję, że się rozwijam i później będzie mi łatwiej. Po cichu oczywiście liczę, że może jednak w biurze znajdzie się dla mnie etat.
Nieformalny okres próbny Według najnowszych danych Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej w styczniu 2011 r. bez pracy było ponad 466 tys. osób do 25. roku życia, czyli ponad 22 proc. ogółu bezrobotnych. Dlatego ci, którzy mają szansę podjąć pracę, korzystają z niej - nie zawsze zastanawiając się nad oferowanymi im warunkami. - Brak doświadczenia oraz nieznajomość prawa pracy mogą skutkować wykorzystaniem młodego człowieka przez nieuczciwego pracodawcę liczącego na jego naiwność - mówi Danuta Rutkowska z Głównego Inspektoratu Pracy w Warszawie. I choć statystyki nie mówią, ilu młodych ludzi zostało wykorzystanych przez pracodawców, przykładów tych, którzy prawa pracy uczyli się na własnej skórze, nie brakuje. Ewa z Poznania ma 24 lata, jest tegoroczną absolwentką. Na studiach pracowała w sklepie. Nim podpisała umowę, musiała się "wykazać". - Przez kilka godzin pomagałam sprzedawczyniom, uczyłam się obsługi kasy fiskalnej, pakowałam klientom zakupy do reklamówek. Za darmo - wspomina dziś. Agata Kostyk-Lewandowska z okręgowego inspektoratu PIP we Wrocławiu podkreśla, że organizowanie bezpłatnych i nieformalnych okresów próbnych to jedna z częstszych praktyk w obchodzeniu prawa. - W tej sprawie udzielamy wielu porad przez telefon, jednak notujemy znikomą liczbę skarg od pokrzywdzonych osób. Agnieszka Sieńko, radca prawny z Wrocławia, zwraca uwagę, że pracodawca powinien weryfikować kwalifikacje pracownika wyłącznie w oparciu o umowę o pracę na okres próbny, nieprzekraczający trzech miesięcy. Polskie prawo nie przewiduje pracy za darmo, nawet kilkugodzinnej.
Na zlecenie, czyli bez praw Wobec młodych pracowników nadużywane jest także zawieranie umów cywilnoprawnych. Pracodawca nie płaci za osobę uczącą się składek, a ta otrzymuje przez to wyższe wynagrodzenie "na rękę". Przede wszystkim, dlatego studenci godzą się na zatrudnienie w ramach umowy-zlecenie, nawet, jeśli ich praca nie różni się niczym od tej wykonywanej przez pracowników etatowych. Agnieszka Sieńko przypomina jednak, że różnica w rzeczywistości jest znacząca. - Zleceniobiorca nie jest pracownikiem w myśl kodeksu pracy - podkreśla. - Nie korzysta, więc np. z prawa do płatnego urlopu wypoczynkowego czy przerwy w pracy. Nie otrzyma też wynagrodzenia za czas choroby ani odszkodowania za wypadek w pracy. PIP zwraca uwagę, że ta praktyka stosowana jest przez firmy także w celu uniknięcia dodatkowych kosztów związanych z przeprowadzaniem szkoleń z zakresu bhp, profilaktycznych badań lekarskich. Ze zleceniobiorcą łatwiej jest także rozwiązać umowę niż z pracownikiem zatrudnionym na umowę o pracę. Niedawno do inspekcji pracy we Wrocławiu zgłosiła się grupa studentów pracujących w jednym z barów. Gdy przyszli do pracy, dowiedzieli się, że ich lokal został zamknięty, a firma sprzedana. - Jako inspekcja nie mogliśmy im pomóc, ponieważ wszyscy byli zatrudnieni na umowę-zlecenie? O wypłatę wynagrodzenia muszą walczyć w procesie cywilnym przed sądem - mówi Kostyk-Lewandowska. Pracujący na umowę-zlecenie lub o dzieło nie podlegają też przepisom o czasie pracy, o czym przekonał się 22-letni Kamil z Wrocławia. Był barmanem, zamawiał towar, a nawet zajmował się księgowością. Czasami pracował ponad 250 godzin miesięcznie. Próbował rozmawiać z szefem o warunkach i organizacji pracy, ale nic nie wskórał. - Dawał mi do zrozumienia, że powinienem być wdzięczny, że mam tę pracę - mówi Kamil. Pracował od godz. 16 do 3 lub 4 nad ranem, a już o 8 był na uczelni. Wytrzymał pół roku. - Zawaliłem semestr i postanowiłem odejść z pracy.
Praca na czarno Umowy nigdy nie zobaczył 20-letni Hubert pochodzący z Katowic. - Po co ci papier? - powiedział mu szef fabryki odzieżowej, którą polecili mu znajomi. W zamian za atrakcyjną dla studenta stawkę 1300 zł na rękę zgodził się. Pensję otrzymywał w ratach przez trzy miesiące. Ostatecznie zarobił o 200 zł mniej, niż powinien Na pracę na czarno zgodziła się także Katarzyna (22 lata) z województwa łódzkiego. I choć zarobiła dokładnie tyle, ile było ustalone, nie ma miłych wspomnień - Na terenie siedziby firmy stała stara stodoła. Pracowaliśmy w niej po kilkanaście godzin, w powietrzu było dużo pyłu, opary lakierów i farb. Nikt z nas nie miał masek ochronnych, nie dostawaliśmy wody, kiedy było gorąco - Katarzyna do dziś pamięta warunki, w jakich pracowała. Były one diametralnie różne od tych, które mieli pracownicy firmy zatrudnieni do tej samej pracy legalnie. - Kiedy inspekcja pracy przychodziła na kontrolę, to my musieliśmy uciekać przez pola.

Idź do inspekcji! Dr Jacek Męcina zwraca uwagę, że zatrudnienie w szarej strefie oraz akceptacja pracy na czarno to efekt "porozumienia" dwóch stron. Winni są, więc i pracodawcy, i godzący się na to pracownicy. - Inaczej spraw o ustalenie stosunku pracy mielibyśmy bardzo dużo przed sądami, a tak nie jest - dodaje. Agata Kostyk-Lewandowska z PIP we Wrocławiu ostrzega, by nie polegać wyłącznie na ustnych ustaleniach z szefem ani nie podpisywać dokumentów, których się nie przeczytało lub nie zrozumiało. A także by nie zgadzać się na umowy, które są dla pracowników niekorzystne. Co zrobić, gdy przyszły szef postawi ultimatum - albo przyjmujesz takie warunki, albo szukaj pracy gdzie indziej? - Nie ma salomonowego rozwiązania. Ale dwa razy zastanowiłabym się przed podpisaniem umowy z kimś, kto już na samym początku próbuje wobec nas być nieuczciwy - mówi Kostyk-Lewandowska. Na pewno można zgłosić sprawę Państwowej Inspekcji Pracy. Inspektorzy pracy mogą pomóc odzyskać niezapłacone wynagrodzenie, wystąpić do pracodawcy o potwierdzenie na piśmie stosunku pracy lub skierować pozew do sądu o jego ustalenie. Według wstępnych danych PIP do końca października 2010 roku działania inspektorów zakończyły się potwierdzeniem na piśmie istnienia stosunku pracy dla ponad 7 tys. osób pracujących bez żadnej umowy oraz dla blisko 3,5 tys. osób, które pracowały w ramach umowy cywilnoprawnej, gdy tak naprawdę powinna być zawarta umowa o pracę. Czyli w sytuacji, gdy zatrudnienie spełnia wszystkie poniższe warunki: *szef określa miejsce i czas wykonywania pracy, * nadzoruje pracownika; *pracownik musi wykonać pracę osobiście. Pracownicy PIP udzielają także blisko 1,5 miliona bezpłatnych konsultacji i porad prawnych rocznie. Skargi można złożyć osobiście lub przesłać pocztą - tradycyjną oraz elektroniczną. Największą szansę, by zakończyła się interwencją inspektora, ma skarga podpisana. - Wszystkim zwracającym się o pomoc zapewniamy anonimowość - gwarantuje Rutkowska. Jeśli PIP zrobi kontrolę, na pewno nie wyda przed szefem, kto się poskarżył.
Przerażające statystyki Do końca III kwartału 2010 r. liczba skarg do PIP wzrosła z 26,1 tys. do 32,5 tys. w porównaniu z 2009 rokiem. W tym: o 17 proc. więcej skarg dotyczyło wynagrodzeń i blisko o jedną trzecią czasu pracy. W 2009 roku inspektorzy przeprowadzili 88 tys. kontroli u 65 tys. pracodawców. W kontrolowanych zakładach stwierdzili m.in. 72 tys. przypadków niewypłacenia pensji na łączną kwotę 144 mln zł. A liczba pracowników, którym nie potwierdzono na piśmie umowy o pracę, wyniosła 13,1 tys. W 2009 roku inspektorzy wystawili z tego tytułu 752 mandaty oraz skierowali do sądów 314 wniosków o ukaranie. W 2010 roku tylko do sierpnia było już 518 mandatów i 238 wniosków do sądu w tej sprawie. Wśród nich znalazł się wniosek w sprawie mężczyzny przyjętego na podstawie ustnej umowy na okres próbny w jednym z wrocławskich przedsiębiorstw produkcyjnych. Po pięciu dniach pracy w pełnym wymiarze godzin zamiast obiecanej umowy o pracę szef zaproponował mu umowę o dzieło. Mężczyzna nie zgodził się. - Pracodawca nie zapłacił mu za pracę świadczoną w trakcie obowiązywania umowy ustnej, nie zgłosił pracownika do ubezpieczeń, nie przeszkolił go przed dopuszczeniem do pracy, nie wykonał też badań lekarskich - mówi Agata Kostyk-Lewandowska. Kontrola inspekcji zakończyła się zaleceniem uregulowania stwierdzonych nieprawidłowości i wnioskiem do sądu o ukaranie pracodawcy w wysokości do 30 tys. zł. A co z wykorzystanym pracownikiem? W postępowaniu przed sądem pracy ma nie tylko szanse odzyskać niezapłacone wynagrodzenie, ale także składki na ubezpieczenie społeczne oraz zaliczenie tego okresu do stażu pracy. Marcin Walków, Aleksandra Lewińska).

O to właśnie! „Wysokie opodatkowanie pracy”!!! Może GW, krytykująca Tuska za zmiany w OFE (we wszystkim innym Tusk jest „debeściak”), dostrzeże w końcu związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy „klinem podatkowym” wbitym „w plecy” „straconemu pokoleniu” przez Pana Profesora Balcerowicza, a debatą na temat OFE? Przy takim opodatkowaniu pracy, jakiem wprowadził Pan Profesor Balcerowicz, legalna praca jest nieopłacalna ani dla pracowników, ani dla pracodawców. A z uwagi na przepisy prawa pracy przeforsowane onegdaj przez AWS (przypomnę: Akcja Wyborcza „Solidarność”), na które przystał Pan Wicepremier Balcerowicz – wówczas przewodniczący Unii Wolności (były kiedyś takie partie), jest dziś łatwiej wziąć rozwód z żoną niż zwolnić z pracy sekretarkę. W efekcie tworzenie nowych miejsc pracy jest niezwykle kosztowne i ryzykowne. „Stracone pokolenie” nie jest jeszcze do końca „stracone”. Jego sytuacja jest w dużym stopniu winą Pana Profesora Balcerowicza. Ale to pokolenie to polski potencjał. Takiego wyżu demograficznego nie ma nigdzie w Europie!!! Tylko praca tego pokolenia nie może być opodatkowana tak, jak jest! Na zmianę, czego Pan Profesor Balcerowicz w imię interesów OFE „nie pozwala”! System emerytalny nie może byc dłużej oparty na opodatkowaniu pracy tego pokolenia, bo inaczej pozostanie ono rzeczywiście „stracone” Gwiazdowski

Rozkaz N.K.W.D.: No. 00485 z dnia 11- VIII-1937, a Polacy Rozkaz N.K.W.D. Numer 00485 wydany w dniu 11 sierpnia 1937 roku przez Mikołaja Jeżowa dotyczył czystek etnicznych w Związku Sowieckim. Według dokumentów sowieckiego aparatu terroru w latach 1937-38 w Sowietach zostało aresztowanych  143,810 Polaków, z których 139,835 było skazanych, w tym na śmierć przez rozstrzelanie 111,091 osób. Ostatnio Tomasz Sommer, autor książki: „Rozstrzelać Polaków: Ludobójstwo Polaków w Związku Sowieckim” opublikował na ten temat artykuł w The Polish Review [The Polish Review vol. LV, No. 4, 2010, The Polish Institute of Arts and Sciences of America] Już w 1993 r. członkowie rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał przyjechali z dokumentami N.K.W.D. do Polski i w piśmie “KARTA” ukazał się artykuł poświęcony tej sprawie. Niestety, historycy polscy wychowani w PRL-u bali się tego tematu, podobnie jak ogłoszenia faktu, że Stalin 10 marca 1939 zaprosił Hitlera do współpracy. Stalin uczynił to w czasie XVIII zjazdu Sowieckiej Partii Komunistycznej w przemówieniu nadawanym przez radio. Wówczas Stalin oskarżył Brytanię i Francję o podjudzanie Niemców i Japończyków do ataku na Sowiety w celu dyktowania warunków pokoju po wyczerpaniu sił Moskwy i Berlina. Oferta Stalina była dla Niemców niespodzianką, z której jak wiemy oni chętnie skorzystali ponieważ Polska blokowała dostęp armii niemieckiej do Rosji, którą Hitler chciał pokonać żeby móc przyłączyć do „Wielkich Niemiec” żyzną Ukrainę i budować imperium kolonialne „Od Renu do Władywostoku”. Stalinowi zależało na pozbyciu się frontu japońskiego za pomocą paktu Ribbentrop-Mołotow, który to pakt stanowił zdradę paktu Niemiec z Japonią z 25 listopada 1936 roku. Gra Stalina udała się i Sowiety pozbyły się frontu z Armią Kwantungu 16 września 1939, po czym 17 września Czerwona Armia uderzyła na Polskę, – o czym historycy Polsce w Polsce nie piszą. Nikita Pietrow, wiceszef Memoriału udostępnił historykom dwukrotnie dokumenty dotyczące rozkazu  N.K.W.D.: No. 00485, raz bezskutecznie i drugi raz, kiedy po latach tymi dokumentami zainteresował się dr Sommer. Dokumenty takie jak rozkaz N.K.W.D.: No. 00485, dotyczący Polaków nie jest trudny dla czytelnika do zrozumienia. Jak wiadomo Sowiecka biurokracja dobrze odgrywała swoją rolę. Cały ludobójczy proces był raportowany, co pięć dni i większość raportów ze wszystkich części Związku Sowieckiego zachowała się w rosyjskich archiwach, które szczegółowo podają przebieg tej zbrodni z tygodnia na tydzień. Stalin i najwyższe kierownictwo nie tylko wiedzieli o tej sprawie. Oni sami o niej decydowali, jak świadczą o tym ich podpisy. Rozkaz N.K.W.D.: No. 00485 jest podobny do procedury dotyczącej rozstrzelania polskich oficerów w Katyniu. Samym mordem operacyjnie zajmował się Nikołaj Jeżow i podległe mu NKWD. O przebiegu zbrodni raportowano z powrotem “naczalstwu”.  Dr. Tomasz Sommer dobrze opisuje los Polaków w Rosji przed samą wojną w książce “Rozstrzelać Polaków. Ludobójstwo Polaków w Związku Sowieckim w latach 1937-1938. Dokumenty z Centrali”. iwo cyprian Pogonowski

Dokument „Krzyż” Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego dostarcza dowodów na to, że zachowania przeciwników krzyża pod Pałacem Prezydenckim były w istocie barbarzyńskimi atakami na Kościół

Przy metalowych barierkach postawionych przez policję, klęczy pół nagi młody mężczyzna. Nad nim stoją dwaj jego koledzy. Grają rolę oprawców. Jeden z nich markuje, że bije po gołych plecach rózgą. Katowany, udając zwija się z bólu. Drugi, stojący nad nim markuje, że wręcza mu krzyż. Bity wstaje i popychany idzie wzdłuż barierek. Ugina się pod rzekomym ciężarem krzyża. Cała trójka się śmieje. Świetnie się bawią. Są zachwyceni zaimprowizowaną parodią drogi krzyżowej. Przyszli pod Pałac Prezydencki, aby zaprotestować przeciwko obrońcom krzyża. Są pijani. To jedna z najbardziej szokujących scen najnowszego dokumentu zrobionego przez Ewę Stankiewicz przy współpracy Jana Pospieszalskiego. Ich film jednocześnie wzrusza, wstrząsa, oburza. Wszyscy pamiętamy, jak wdeptany w ziemię został pierwszy film tej samej spółki autorskiej „Solidarni 2010”, pokazujący ludzi, którzy gromadzili się pod Pałacem w pamiętnych dniach kwietniowych, bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej. Media o największej sile przebicia zarzucały autorom jednostronność, manipulację, odwoływanie się do banalnych chwytów prymitywnej propagandy. Zarzucano twórcom, że trzymają stronę oszołomów, szalejących pod Pałacem. Posługują się nimi, aby forsować własną wypaczoną wizję obecnej sytuacji w kraju. Wykorzystują ludzi modlących się, oddających cześć wszystkim tragicznie zmarłym, dla celów politycznych Prawa i Sprawiedliwości. - Dlaczego twórcy filmu nie pokazali drugiej strony? Tych, którzy uważali, że miejsce krzyża nie jest pod Pałacem – atakowali Stankiewicz i Pospieszalskiego ich nieprzejednani krytycy. Dla porządku przypomnę tylko, że nie była to zwykła ostra krytyka, ale lawina, która zewsząd spadła na głowę twórców. Atak, który potęgował się, aby przerodzić się w nagonkę. Na film i na autorów. Nie bez przyczyny, więc obecny dokument obok tytułu głównego ”Krzyż” odwołuje się do swego poprzednika, nadając mu podtytuł „Solidarni 2010 część 2”. Daje, więc satysfakcję tym, którzy domagali się przedstawienia przeciwników krzyża. To oczywiście powiedziane jest ironicznie. Jaką mogą czerpać satysfakcję, jeśli zwolennicy wyniesienia krzyża spod Pałacu dopuszczali się rzeczy okropnych, skandalicznych, chwilami obrzydliwych. Nie byli żadnym zbiorowiskiem zdolnym do negocjacji z obrońcami krzyża, do walki na argumenty, lecz pijaną dziczą nastawioną na obrażanie uczuć innych ludzi, na małpowanie ich religijnej i patriotycznej postawy. Na sianie wrogości, chamstwa, cynizmu i nienawiści. Trzeba było być ślepym i głuchym, aby wulgarne, prymitywne zachowanie pijanej tłuszczy, szumowin i mętów moralnych opisywać mianem radosnego happeningu. A tak określały ich postępowanie niektóre media. Teraz ci, którzy tym mediom, które nawiasem mówiąc, świetnie widzą i słyszą, uwierzyli, na własne oczy mogą zobaczyć, jakie ponure i jednocześnie zawstydzające igrzyska urządzali sobie przeciwnicy krzyża. To ogromna wartość tego dokumentu. Zasługą twórców jest dotarcie – niczym w najlepszym reportażu śledczym – do szpitala psychiatrycznego, w którym policja umieściła przemocą jednego z obrońców krzyża. Całkowicie zdrowego. Jestem przekonany, że inne media, włącznie z telewizją publiczną, mają równie bogatą dokumentację jak „Krzyż”. Dysponują materiałami przedstawiającymi wielokrotne zderzenia dwóch obozów, ścierających się pod Pałacem. Obfite zdjęcia operacyjne z tych konfrontacji mają też służby specjalne i policja. Obawiam się jednak, że gdyby nie dzieło Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, moglibyśmy tego agresywnego, podchmielonego motłochu, wrogo nastawionego do Kościoła, depczącego brutalnie wiarę naszych przodków, nigdy nie zobaczyć. Na końcu drobna uwaga. Aby zachować harmonię trzech warstw filmu - poznawczej, artystycznej i emocjonalnej – przydałoby się go znacznie skrócić. Najlepiej chyba kosztem scen zbiorowych modlitw i wznoszenia pieśni religijnych. Przynajmniej tam, gdzie się powtarzają lub są sobie bliskie. Jerzy Jachowicz

Awaria w elektrowni atomowej Fukushima, a znane nam układziki korupcyjne Zawsze sądziłam, że Japonia to kraj optymalnie zarządzany. Tymczasem teraz, kiedy ujawniają się przyczyny awarii elektrowni nuklearnej w Fukushima – nagle okazuje się, że w dziwny sposób korupcyjno-biurokratyczne układziki przy władzy  przypominają to, co znamy z Europy, a jeszcze lepiej z własnego podwórka. Ze względu na niechęć Japończyków do energii nuklearnej oraz z powodu kryzysu ekonomicznego Japonia ma kłopoty z budową nowych elektrowni atomowych. Jest też niechętna kosztownemu importowi paliw kopalnych. W związku z tym właściciele istniejących elektrowni skutecznie lobbują, aby przedłużyć im licencje ponad 40-letni ustawowy limit.  W ciągu następnej dekady 13 reaktorów – oraz pięć pozostałych w elektrowni Fukushima – przekroczą 40-letni okres użytkowania i będą wymagać niebotycznych kosztów wymiany. Gdyby nie awaria w Fukushimie – rząd z pewnością przedłużyłby im licencje. 

Ukrywanie awarii w elektrowniach atomowych charakteryzuje działalność wszystkich kompanii energetycznych, jako że wszystkie mają problemy finansowe. W Japonii jest zaś ponad 50 elektrowni atomowych. W 2004 roku w elektrowni atomowej w Kansai Electric’s na skutek nie przestrzegania zasad bezpieczeństwa dopuszczono do pęknięcia skorodowanej rury, na skutek, czego zginęli czterej pracownicy.  Dopiero w 2007 roku Hokuriku Electric Power Co. wyjawiła, że należąca do nich elektrownia atomowa w Shika miała poważną awarię w 1999 roku. W 2007 roku w elektrowni atomowej w Kashiwazaki podczas trzęsienia ziemi uszkodzone zostały pojemniki z zużytym paliwem – na 400 pojemników, zawartość 40-u przedostała się do gleby. Niewystarczająca kontrola elektrowni atomowych wynika z konfliktu interesów: Agencja Bezpieczeństwa Atomowego i Przemysłowego (Nuclear and Industrial Safety Agency) jest podwładnym Ministerstwa Gospodarki, Handlu i Przemysłu, w którego interesie jest promowanie przemysłu nuklearnego. Elektrownie atomowe zapewniają Japonii jedną trzecią energii. Eksperci najmowani do kontroli przez Agencję nie są sklonni kwestionować sugestii przełożonych. Ministerstwo poza tym ma lukratywne kontrakty z TEPCO i innymi operatorami elektrowni.  TEPCO zostało założone w 1951 roku, aby zaopatrywać w energię elektryczną Tokyo. Pierwszy z siedemnastu  reaktorów zaczął pracować w 1971 roku. Jest to największa z dziesięciu kompanii zaopatrujących w energię Japonię i czwartą, co do wielkości na świecie. Zatrudnia 38 tys. pracowników i obsługuje 28,6 miliona użytkowników. W 2003 roku kontrolerzy zmusili TEPCO do zawieszenia działania 10 reaktorów w dwóch elektrowniach w prefekturze Fukushima i 7 reaktorów w prefekturze Niigata – stało się to na skutek doniesienia o fałszowaniu protokołów inspekcji przez TEPCO oraz ukrywaniu przez 16 lat informacji o awariach, aby zaoszczędzić na kosztach remontów. Z powodu zwiększonej konkurencyjności oraz konieczności zamknięcia elektrowni w Kashiwazaki po trzęsieniu ziemi w 2007 roku – od 2008 akcje TEPCO straciły na wartości 869 milionów dolarów. Mimo że w następnych latach TEPCO z powrotem stała się zyskownym przedsiębiorstwem, aby ograniczyć koszty napraw, właściciele elektrowni atomowej w Fukushima zatajali wszelkie informacje o awariach. Już w 2000 roku, specjalny kontroler poinformował komisję o pęknięciach w osłonach ze stali nierdzewnej, które okrywają rdzenie reaktora. Tym niemniej nie spowodowało to zamknięcia reaktora. Dosłownie na miesiąc przed trzęsieniem ziemi i tsunami, które uszkodziło elektrownię atomową Fukushima Daiichi – czyli w lutym 2011 rządowi kontrolerzy zatwierdzili 10-letnie przedłużenie licencji dla najstarszego z sześciu reaktorów tamże – i to pomimo ostrzeżeń o jego stanie. Komisja kontrolująca przedłużenie licencji na użytkowanie zwróciła uwagę jedynie na uszkodzenia mechaniczne wspomagających generatorów diesla  w reaktorze nr 1. Pęknięcia w obudowie powodowały korozję urządzeń poprzez dostęp do nich wody morskiej i deszczowej. Generatory te zostały zresztą zniszczone przez tsunami, na skutek, czego został wyłączony system chłodzenia.

Jednak – jak przyznał operator elektrowni Fukushima – podczas inspekcji nie skontrolowano 33 elementów wyposażenia związanych z systemem chłodzenia m.in.pomp wodnych i generatorów diesla. Pomimo wyrażonych wątpliwości komisja kontrolująca zarekomendowała przyznanie 10-letniej licencji dla reaktora nr 1 zbudowanego przez General Electric i działającego od 1971 roku. Właściciel elektrowni rekomendował nawet przedłużenie licencji o 20 lat, co by przedłużyło ustawowy limit z 40 do 60 lat. Grupy ekspertów rzadko są skłonne podważać decyzje agencji rządowych, które ich najmują.  Zatwierdzając licencję przedłużającą działanie reaktora eksperci zalecili tylko monitorowanie pod kątem promieniowania pojemników ciśnieniowych reaktora, gdzie znajdują się pręty paliwowe. Poza tym zwrócili uwagę na korozję spryskiwaczy używanych do zlewania komory ciśnieniowej, korozję rygli zaworów (key bolts) bloku reaktora oraz kłopoty z miernikiem przepływu wody do reaktora. Mitsuhiko Tanaka, inżynier projektujący reaktory twierdzi, że te w Fukushimie są przestarzałe, a szczególnie wadliwe są ich zbyt małe komory ciśnieniowe, które zwiększają ryzyko zwiększenia ciśnienia w reaktorze. Wada ta została wyeliminowana w reaktorach nowszej generacji. Po tsunami operatorzy elektrowni zmniejszyli ciśnienie w reaktorach po prostu wypuszczając w powietrze radioaktywną parę i skażając żywność i wodę w okolicy. Tym razem Tepco przez ponad godzinę po wybuchu nie poinformował oficjalnie o katastrofie. Rząd dowiedział się o niej z telewizji. To też mi coś przypomina z naszego podwórka. sigma

Jak niszczono górnictwo węgla kamiennego w III Rzeczpospolitej Część I. Międzynarodowe i ogólnopolskie tło likwidacyjnej restrukturyzacji górnictwa węglowego (Niniejszy tekst jest odcinkiem publicystycznej wersji mojego artykułu naukowego z grudnia 2010 “Protesty społeczne w górnictwie węgla kamiennego w Polsce po 1989 roku: tło, przyczyny, przebieg oraz konsekwencje”. Jest nim dowodzona teza, iż tzw. restrukturyzacja górnictwa węgla kamiennego w Polsce po roku 1989 była celową likwidacją potencjału wydobywczego rentownego ekonomicznie polskiego górnictwa. Rzeczywistym, bowiem, a ukrywanym celem było wyeliminowanie Polski jako wielkiego eksportera węgla kamiennego z rynków światowych w interesie głównych konkurentów polskiego węgla czyli przede wszystkim USA, Australii, Kanady i RPA Był to program restrukturyzacji opracowany przez Bank Światowy, a realizowany przez kolejne polskie rządy, zarówno postsolidarnościowe, jak i postkomunistyczne, w latach 1989 – 2003. W rezultacie tej niszczącej restrukturyzacji Polska z wielkiego eksportera światowego węgla kamiennego na poziomie ponad 30 mln ton w 1990 roku, stała się ostatecznie od 2008 roku jego importerem netto na poziomie ponad 10 mln ton. Bezpośrednie i pośrednie straty ekonomiczne szacuję na rząd kilkuset miliardów złotych. Prawda o tej restrukturyzacji do tej pory jest bezwzględnie ukrywana przed polską opinią publiczną, a jej realizatorzy w osobach polityków, menedżerów i naukowców, funkcjonują publicznie, jako postacie wielce kompetentne i zasłużone dla polskiej polityki, gospodarki i nauki.)

Jak niszczono górnictwo węgla kamiennego w III Rzeczpospolitej

1. Znaczenie gospodarcze polskiego węgla kamiennego Polskie górnictwo węgla kamiennego do roku 1989 pozostawało strategicznym podsektorem ówczesnej gospodarki realnego socjalizmu. Przez cały okres istnienia Polski Ludowej w latach 1945 – 1989 zapewniało, bowiem dopływ kluczowych dla bilansu płatniczego walut wymienialnych oraz relatywnie tanie źródło energii pierwotnej dla niskoefektywnego i wysoce energochłonnego rozwoju przemysłu i całej gospodarki. Węgiel kamienny był i jest nadal kluczowym pierwotnym nośnikiem energii polskiej gospodarki, przy rosnącym od lat 60. udziale węgla brunatnego. W chwili obecnej aż 95,4 proc. energii jest produkowanej z węgla, w tym około 64 proc. z węgla kamiennego. Polska Ludowa była największym w Europie, poza ówczesnym Związkiem Radzieckim, producentem i wielkim światowym eksporterem węgla kamiennego, tak energetycznego, jak i koksowego. W 1988 roku Polska wydobywała 193 mln ton węgla, eksportując 32,2 mln ton węgla i 2,8 mln ton koksu, w 1989 roku odpowiednio 187, 28,9 i 3,2, a w 1990 roku 148, 28 i 3,7. W 1989 roku była czwartym na świecie producentem tego surowca energetycznego po Chinach, USA i ZSRR, a przed Indiami, Republiką Południowej Afryki i Australią oraz Wielką Brytanią. Rozpad imperium radzieckiego w latach 1989 – 1991, najpierw w jego części zewnętrznej w latach 1989 – 1990, a ostatecznie części wewnętrznej w postaci samego państwa Związku Radzieckiego w 1991 roku oraz załamanie gospodarki realnego socjalizmu w Polsce w latach 1988 -1991, otworzyło procesy transformacji polskiej gospodarki i samego górnictwa węglowego. Zmiany organizacyjne i ekonomicznie w górnictwie polskim były w nowych warunkach niezbędne. Program przystosowania górnictwa do warunków rynkowych opracowany z udziałem naukowców Politechniki Śląskiej i Polskiej Akademii Nauk powstał na zlecenie Krajowej Komisji Górnictwa NSZZ „Solidarność” już w 1989 roku. Jednak o przebiegu procesów przekształceń w samym górnictwie zadecydowały dwa strategiczne programy gospodarcze realizowane przez kolejne rządy.

2. “Terapia szokowa” Washington Consensus i Bank Światowy Pierwszym był tzw. “plan Balcerowicza” wdrożony pakietem specjalnych ustaw z dniem 1 stycznia 1990 roku. Został on opracowany w zasadniczych założeniach w formule skrajnie neoliberalnej „terapii szokowej” (i uzgodniony na wiosnę 1989 roku)i przez lidera światowej oligarchii finansowej Georga Sorosa dla ostatniego komunistycznego rządu Mieczysława Rakowskiegoii. Spektakularna klęska partii komunistycznej w częściowo wolnych wyborach parlamentarnych w czerwcu 1989 roku, a następnie „odwrócenie sojuszy” w parlamencie w sierpniu tegoż roku przez dotychczas satelitarne wobec komunistów partie, Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne, spowodowało utratę władzy parlamentarnej przez komunistów i umożliwiło powołanie pierwszego rządu niekomunistycznego, acz z udziałem komunistów. W nowych warunkach latem 1989 roku plan G. Sorosa został uszczegółowiony już dla potrzeb pierwszego niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego przez sponsorowanego przez G. Sorosa harvardzkiego ekonomistę Jeffreya Sachsa.iii Dla ukrycia jego niesuwerennego charakteru nazwano go i nadal się go nazywa tzw. “planem Balcerowicza”, choć sam Leszek Balcerowicz nie ma z jego powstaniem nic wspólnego. Jak wspomina to J. Sachs, decydująca okazała się rozmowa w sierpniu 1989 roku z desygnowanym do roli nowego premiera T. Mazowieckim, który Musiał znaleźć kogoś, kto naprawdę byłby w stanie podjąć się tak ogromnego wysiłku. Wspomniał o Leszku Balcerowiczu, którego nie znałem. W końcu to właśnie Balcerowicz pokierował wykonaniem trudnych zadań gospodarczych. I sądzę, że gdyby nie utrata bezpośredniej władzy politycznej w parlamencie przez komunistów na przełomie czerwca – sierpnia 1989 roku, to właśnie komunistyczny rząd realizowałby ten sam plan „terapii szokowej”, tyle że pod inną nazwą „planu Rakowskiego” czy „planu Wilczka”. Drugim strategicznym projektem był program restrukturyzacji polskiego podsektora węgla kamiennego Banku Światowego ze stycznia 1991 roku.iv Program ten został zaakceptowany i był wdrażany przez kolejne polskie rządy, acz z różnym natężeniem i konsekwencją, praktycznie aż do końca 2003 roku. O realizacji tego programu w zasadniczy sposób decydowały aż do 2002 roku kolejne „misje węglowe” Banku Światowego, o czym świadczy porównanie zaleceń tych „misji”, szczególnie w postaci zalecenia limitowania eksportu polskiego węgla, z późniejszą polityką rządów polskich. Z istniejących dwóch polskich zagłębi węglowych, dolnośląskiego i górnośląskiego, w Dolnośląskim Zagłębiu Węglowym w rejonie Wałbrzycha, gdzie było czynnych 5 kopalń, zlikwidowano całkowicie 4 kopalnie poczynając od października 1991 roku, a budowaną nową kopalnię antracytu zamknięto w 1996 roku. Nie stworzono tam alternatywnych miejsc pracy, przekształcając ten region w zagłębie biedy i bezrobocia sięgającego powyżej 30 proc. W regionie tym doszło do budowy tzw. „biedaszybów” przez zdesperowanych byłych górników, w postaci wykopywania głębokich jam i wydobywania z nich ręcznie węgla, z wypadkami śmiertelnego zasypywania w nich ludzi. Zagłębie Górnośląskie, gdzie były 64 kopalnie, podlegało procesom ograniczania wydobycia i likwidacji kopalń po rok 2003.

Tzw. “plan Balcerowicza”, a w istocie plan Sorosa-Sachsa, był zgodny z zasadami Washington Consensus narzucanymi zadłużonym krajom peryferyjnym i semiperyferyjnych przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy oraz administrację rządową USA. Zakładał poprzez „szokową terapię” sprywatyzowanie majątku państwowego, maksymalną deregulację gospodarki, w tym finansów oraz walkę z inflacją, jako główny cel gospodarczy. W istocie sprowadzał się on do redukcji aktywności gospodarczej poprzez uderzenie w popyt wewnętrzny, nieskrępowane otwarcie rynków na zagraniczną konkurencję, a rynków finansowych na zagraniczne kapitały spekulacyjne, zawłaszcza amerykańskie oraz przejęcie przez kapitał zagraniczny w drodze prywatyzacji gospodarczych enklaw rentowności i nowoczesności technologicznej.

3. Rentowność ekonomiczna wydobycia węgla W planie tym górnictwo miało odegrać i odegrało rolę tzw. “kotwicy” inflacji. To „zakotwiczenie” inflacji w Polsce polegało na tym, że z dniem 1 stycznia 1990 roku utrzymano urzędowe ceny węgla, a uwolniono prawie wszystkie pozostałe. Węgiel kamienny jest podstawowym nośnikiem energii w Polsce, więc jego niska, bezpośrednio i pośrednio administracyjnie utrzymywana cena, stała się gwarantem ograniczania inflacji. W ten sposób wyłączono górnictwo z urynkowienia gospodarki.

Narzucone ceny urzędowe poniżej kosztów wydobycia uczyniły wydobycie węgla kamiennego nierentownym finansowo już na starcie, mimo obiektywnej wysokiej rentowności ekonomicznej. I tak w całym 1990 roku średni koszt wydobycia 1 tony węgla wynosił według ówczesnego kursu dolara 20 USD, a średnia cena węgla eksportowanego z Polski 50 USD. Kopalnie zaś zostały zmuszone do sprzedawania węgla po średniej cenie 12 USD.v Ponieważ eksport był bardzo opłacalny, to rząd polski wprowadził 80 procentowy podatek eksportowy. O wysokiej opłacalności wydobycia węgla kamiennego świadczy podstawowe kryterium porównawcze jakim jest cena parytetowa czyli potencjalna cena węgla importowanego do Polski, jaką musieli by płacić krajowi odbiorcy, gdyby zdecydowano się zaprzestać własnego wydobycia. W 1991 roku najtańszy węgiel energetyczny z importu musiałby kosztować już w porcie polskim przed wyładunkiem od 42 do 52 dolarów za tonę, jak szacowali eksperci ekonomiczni firmy eksportowej węgla „Węglokoks”, przy ówczesnej średniej cenie węgla krajowego na poziomie nieco ponad 25 dolarów za tonę, a kosztach wydobycia 28,5 dolarów, zaś średniej cenie węgla eksportowanego z Polski na poziomie około 49 dolarów za tonę. W centrum kraju , w zależności od jakości i kierunku importu, a także po doliczeniu VAT lub podatku obrotowego czy cła, ta cena parytetowa wynosiłaby od 61,9 do 71,9 dolara za tonę.

4. Spirala zadłużania górnictwa W 1990 roku uruchomiono proces spiralnego zadłużania kopalń, aż po stan katastrofy finansowej całego górnictwa od połowy lat 90. Polityka sterowania cenami zbytu węgla poniżej kosztów ich wydobycia doprowadziła do sytuacji, gdy obiektywnie wysoce rentowny ekonomicznie podsektor węgla kamiennego stał się nierentowny finansowo, stale powiększając wielkie zadłużenia. Ruszyła, bowiem „kula śnieżna” zadłużenia górnictwa; od 4,5 bln starych zł w 1990 roku, przez 7 bln w 1991, 23 bln w 1992, po 13 mld nowych zł w 1998 i ponad 23 mld zł w 2002 roku. Mechanizm sterowania przez kolejne rządy cenami węgla poniżej kosztów jego wydobycia utrzymano, bowiem po 1990 roku. Po zniesieniu cen administracyjnych wprowadzono ceny kontrolowane przez podległe Ministerstwu Finansów Izby Skarbowe. Następnie zaś ceny zbytu węgla dla potrzeb zawodowej energetyki były określane przez faktyczny dyktat monopolistyczny państwowego sektora energetycznego, a faktycznie ustalane przez Ministerstwo Gospodarki. Energetyka przechwytywała poprzez tak narzucane ceny akumulację ekonomiczną z górnictwa, a poprzez relatywnie niższe ceny energii z akumulacji tej dyskretnie dotowano też odbiorców polskiej energii.

Dla przykładu, w 1997 roku ustalono cenę 32 USD za tonę węgla energetycznego, mimo iż węgiel importowany musiałby kosztować minimum 35 USD, a i tak w ciągu roku zmuszono spółki węglowe do sprzedaży węgla po 27 USD. Równocześnie limitowano i ograniczano administracyjnie eksport węgla, mimo iż aż do 1997 roku był on pod nawet pod ówczesnym względem finansowym opłacalny, a okresowo wysoce opłacalny. Do tego doszły duże obciążenia fiskalne w postaci wysokich opłat za podziemne wyrobiska i 22-procentowy VAT. Wszystko to działo się w sytuacji polityki Narodowego Banku Polskiego podwyższania wartości złotego w stosunku do walut krajów rdzenia, czyli aprecjacji złotego, w ramach, której w latach 1990 – 1997 złoty zyskał 180 proc. na swej wartości w stosunku do dolara. I w takiej relacji spadła opłacalność eksportu węgla. Z szacunków ekspertów Górniczej Izby Przemysłowo-Handlowej wynikało, że gdyby nie restrykcyjna polityka finansowa kolejnych rządów branża ta byłaby rentowna i generowała nie wielkie straty, lecz wielkie zyski. Szacowali oni, że jeden tylko czynnik restrykcyjny, czyli kształtowanie cen węgla kamiennego poniżej poziomu inflacji w latach 1990-1997, spowodowało straty dla górnictwa w wysokości 268 bilionów starych złotych ( 26 817,6 mln zł). Jeśli odejmiemy od tego sumy przeznaczone na dotacje dla kopalń oraz wszelkiego typu umorzenia zobowiązań wobec górnictwa w wysokości 68 bln starych zł ( 6 780 mln zł ), to górnictwo powinno było przynieść ponad 200 bln starych zł zysku brutto (20 037,6 mln zł),vi tj. ponad 20 mld zł, a zysku netto 17 mld 715, 6 ml zł. dr Wojciech Blasiak

Terroryzm rosyjski - uprowadzenie szesnastu 27 i 28 marca 1945 r. przywódcy Polskiego Państwa Podziemnego zostali zwabieni podstępnie do Pruszkowa pod Warszawą, a następnie uprowadzeni do Moskwy. Sowieckie NKWD kierowane osobiście przez osławionego ludobójcę generała Iwana Sierowa aresztowało w sumie szesnastu czołowych polskich polityków. W tym momencie stanowili oni faktyczne władze Rzeczypospolitej w kraju, reprezentowali legalny rząd RP, który znajdował się na emigracji w Londynie. Dwoma najważniejszymi Polakami schwytanymi przez NKWD byli wicepremier rządu polskiego, a zarazem tzw. delegat na kraj Jan Stanisław Jankowski oraz komendant główny Armii Krajowej generał Leopold Okulicki. Razem z nimi aresztowani zostali trzej ministrowie rządu polskiego: Adam Bień, Antoni Pajdak, Stanisław Jasiukowicz, a także przywódcy stronnictw i partii politycznych: Kazimierz Bagiński, Stanisław Mierzwa, Zbigniew Stypułkowski, Kazimierz Kobylański, Józef Chaciński, Franciszek Urbański, Eugeniusz Czarnowski, Stanisław Michałowski, Kazimierz Pużak. Już później NKWD dołączyło do nich jeszcze Józefa Stemlera oraz Aleksandra Zwierzyńskiego, schwytanych w innych okolicznościach. Wszyscy oni dali się naiwnie zaprosić rzekomo na spotkanie z marszałkiem Żukowem, zastępcą Stalina. Jedynie generał Okulicki, znający doskonale system sowiecki i metody podstępu stosowane przez Rosjan, uważał zaproszenie za polityczną pułapkę. Ale i on sądził, że z Rosjanami należy prowadzić dialog, ponieważ w kręgach AK i polskiego podziemia istniał specyficzny klimat wyczekiwania na pojednanie ze strony Kremla. Były to złudzenia, ale gdy 11 marca 1945 r. NKWD przesłało polskim przywódcom na piśmie formalne zaproszenie łącznie z gwarancjami, cała elita Polski podziemnej przybyła na wyznaczone miejsce w Pruszkowie. Od tego momentu ich los był przesądzony. Przewiezieni do Moskwy, zostali uwięzieni w osławionej katowni NKWD na Łubiance. Władze sowieckie najpierw przez prawie dwa miesiące kłamały, że nic nie wiedzą o tym, co stało się z polską elitą polityczną, i dopiero 4 maja 1945 r. Stalin w depeszy do Churchilla napisał m.in.: "Grupa 16 Polaków została aresztowana przez wojskowe władze sowieckie. (...) Wszyscy lub część z nich, w zależności od wyników śledztwa, oddani zostaną pod sąd". 18 maja, w odpowiedzi na pytanie dziennikarza "The Times", Stalin z cyniczną brutalnością oświadczył: "Notoryczny dywersant gen. Okulicki i inni zostali aresztowani w Polsce na zasadzie prawa zabezpieczającego tyły Czerwonej Armii przed dywersantami. (...) Nie jest prawdą - łgał Stalin - jakoby aresztowani Polacy zostali zaproszeni w celu przeprowadzenia rokowań z władzami sowieckimi. Władze sowieckie bowiem nie prowadzą i nie będą prowadzić rokowań z ludźmi, którzy łamią prawo w zakresie bezpieczeństwa tyłów Armii Czerwonej". Stalin chciał pokazać Zachodowi, że Polacy to szpiedzy, dywersanci i awanturnicy, a Zachód i tak miał już dość sprawy polskiej, której nie chciał i nie rozumiał. Aresztowanie szesnastu miało odciąć Polskę od Zachodu jeszcze bardziej. Miało też pokazać samym Polakom, aby wyrzekli się złudzeń i zdali na łaskę i niełaskę Rosji, w której orbicie wpływów się znaleźli. Całe społeczeństwo w efekcie nagłośnienia propagandowych kłamstw miało zobaczyć, jak przywódcy Polskiego Państwa Podziemnego przyznają rację zwycięskiej Rosji sowieckiej. Taki był zamysł Kremla i można dodać, że w bardzo dużej mierze był to zamysł skuteczny. Polityczny terroryzm, jakim było uprowadzenie szesnastu przywódców polskich, nie był czymś wyjątkowym w polityce Kremla, stosowano go bowiem wielokrotnie. To była rosyjska zła tradycja. W 1707 r. został aresztowany przez oficerów rosyjskich arcybiskup Konstanty Józef Zieliński, Prymas Polski, który koronował króla Stanisława Leszczyńskiego. Prymas został wywieziony do Rosji i nigdy już do Polski nie wrócił. Zmarł w więzieniu w Moskwie. Wyeliminowanie go ułatwiło Rosji ponowne wprowadzenie na tron Augusta II Sasa i uzależnienie Polski. Od czasów Piotra I rozpoczyna się jawne mieszanie się Rosji w wewnętrzne sprawy Rzeczypospolitej. Drastycznym tego przykładem była w latach 1712- -1717 seria uprowadzeń politycznych, które przy wsparciu wojska rosyjskiego, stacjonującego już na stałe na ziemiach niepodległej Polski, przeprowadził ambasador Grigorij Dołgorukij. W 1767 roku kolejny ambasador rosyjski w Warszawie kazał uprowadzić grupę polskich senatorów oraz dwóch biskupów: ks. Kajetana Sołtyka i ks. Józefa Załuskiego. Ich wywiezienie do Rosji zastraszyło skutecznie pozostałe elity polityków polskich na czele z królem Stanisławem Augustem. Nie można nie wspomnieć też o podstępnym zwabieniu i aresztowaniu w lipcu 1944 r. całego sztabu połączonych okręgów AK: wileńskiego i nowogrodzkiego, wraz z ich dowódcą generałem Aleksandrem Krzyżanowskim "Wilkiem". Pod pretekstem pertraktacji z dowódcą III Frontu Białoruskiego generałem armii Czerniachowskim polscy oficerowie przybyli do jego kwatery, a następnie NKWD wywiozło część z nich do Moskwy, pozostali zostali zgładzeni na miejscu. Rosji carskiej już dawno nie ma, Rosja sowiecka - imperium zła - również upadła. Ale czy jest możliwe, aby "demokratyczna" Rosja premiera Putina odrzuciła podstęp i terroryzm polityczny? To pytanie retoryczne choćby ze względu na wysokie stanowiska w KGB nie tylko samego Putina, ale nieomal całego obecnego kierownictwa na Kremlu. Najważniejszy komentarz na temat raportu komisji MAK o katastrofie polskiego samolotu z prezydentem i elitą RP pod Smoleńskiem opublikowała "Komsomolskaja Prawda" - jeden z największych dzienników rosyjskich. Można w tym komentarzu przeczytać zadziwiający fragment: "Tylko najbliższy jest w stanie zastawić na nas wnyki w takim miejscu, gdzie obcy nigdy by nie urządził zasadzki". Co to znaczy?! Józef Szaniawski

Norweski polityk: “Nie było komór gazowych” Anders Mathisen, członek Norweskiej Partii Pracy (Det norske arbeiderparti), stał się obiektem ataku po wypowiedzi, w której poddał on w wątpliwość istnienie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych. “Nie ma żadnych dowodów na istnienie komór gazowych bądź masowych grobów. Nawet tak renomowani historycy jak Hilberg przyznali, że nie można jednoznacznie uznać ich istnienia.” – powiedział Mathisen w wywiadzie dla pisma Finmarken, wzywając jednocześnie do przedstawienia dowodów i podjęcia z nim polemiki. Mathisen dodał, że “Raul Hilberg, światowej sławy naukowiec badający Holokaust, swe całe życie spędził studiując i głosząc, że Holokaust miał miejsce [...] jednak zapytany na procesie Ernsta Zundela w Kanadzie w 1985 roku przyznał, że nie było to możliwe. Nawet ci co badają komory gazowe stwierdzają, że nie są w stanie znaleźć jakiegokolwiek śladu stosowania w nich ‘gazu’”. Norweski polityk przyznał równocześnie, że nie wycofuje się ze swoich komentarzy opublikowanych na Facebooku, które nadały mu etykietę “antysemity”, i że “jest dumny jeśli nazywany jestem antysemitą, jeśli oznacza to nie akceptowanie kłamstw i nonsensów”. Jednym z przykładów takich kłamstw uznał on film Lista Schindlera. Niestety, wypowiedzi Mathisena są niezwykle nieprecyzyjne, a przez to stają się nieprawdziwe. Wbrew powszechnie panującej opinii, niezależni badacze historii nie kwestionują istnienia w niemieckich obozach koncentracyjnych specjalnych pomieszczeń, w których używany był gaz o nazwie Cyklon-B, jednak zaznaczają że nie istnieją żadne dowody popierające  twierdzenie, iż pomieszczenia te (‘komory gazowe’) były wykorzystywane do ludobójczego masowego mordowania ludzi. Tzw. komory gazowe były natomiast wykorzystywane do rutynowego odwszawiania odzieży, w tym odzieży strażników niemieckich. Nawet oficjalna wersja holokaustyczna zakłada, że 97% wszystkich dostaw Cyklonu-B do KL Auschwitz użyto do celów sanitarnych. Znany już przed wojną insektycyd o handlowej nazwie Cyklon-B był wykorzystywany powszechnie również w niemieckich koszarach, gdzie istniały i używano takowe ‘komory gazowe’ odwszawiające ubrania. Z tego powodu nieprawdziwe jest kolejne stwierdzenie Mathisena mówiące, że specjaliści “nie są w stanie znaleźć jakiegokolwiek śladu stosowania ‘gazu’ “, bowiem ślady w niektórych pomieszczeniach (jednak nie we wszystkich pomieszczeniach określanych dzisiaj jako ‘komory gazowe’), są łatwo zauważalne, nawet po upływie tylu lat. Był to na tyle silny środek, że jego ślady dostrzegalne są również na zewnętrznych ścianach niektórych pomieszczeń, co zaprzecza oficjalnej wersji (pozbawionej świadków i dokumentów), natomiast wspiera wersję, iż w tym przypadku dochodziło do trzepania sienników o ścianę po procesie odwszawiania całych baraków więziennych (wersja wspierana przez liczne zeznania b.wieźniów). Również nieprecyzyjne jest twierdzenie o nieistnieniu w niemieckich obozach koncentracyjnych masowych grobów. W sporze tym chodzi być może natomiast o zaznaczenie, że oficjalna historiografia holokaustyczna opiera się na przypuszczeniach nie popartych żadnymi dokumentami czy badaniami terenu, a zakładająca masowe mordowanie w rowach-paleniskach (jak np. w wersji obozu Terblinka II). Z tych względów twierdzenia norweskiego socjalistycznego polityka należy uznać za zbyt uogólniające i wnoszące jedynie zamieszanie do dyskusji na najbardziej kontrowersyjne tematy II Wojny Światowej.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie IceNews

W Smoleńsku zdjęć robić “nie nada” Siewiernyj rok po katastrofie: gnijący wrak tupolewa pod ceratą i zwałami śniegu. Rosjanie wprowadzili całkowity zakaz fotografowania miejsca katastrofy Tu-154M – przekonała się ekipa reporterska “Naszego Dziennika” podczas pracy nad materiałem dotyczącym śledztwa smoleńskiego. Skorodowany wrak z Siewiernego nie tylko nie trafił do tej pory do Polski, ale zastosowano nowe administracyjne bariery, żeby świat nie mógł śledzić kolejnych etapów jego destrukcji. Nad ich przestrzeganiem czuwają policjanci. Oficjalny powód to względy bezpieczeństwa. Zakaz obejmuje również krzyż, obelisk i wieńce upamiętniające ofiary tragedii sprzed roku. W czym takie zdjęcia zagrażają Moskwie? Choć według Rosjan wiosna zaczyna się już 1 marca, w Smoleńsku wszędzie leży jeszcze śnieg i nic nie zapowiada, żeby miał szybko zniknąć. Pokryta śniegiem jest też plandeka prowizorycznie narzucona na pocięty w pierwszych dniach po katastrofie i dodatkowo zdewastowany przez warunki atmosferyczne wrak Tu-154M. W mieście życie toczy się zwykłym rytmem. Ale dla mieszkających tu Polaków początek kwietnia to, jak co roku, kolejna rocznica zbrodni katyńskiej, to wizyta delegacji z Polski. Do Katynia setki grup przyjeżdżają przez cały rok, ale w kwietniu oczywiście najwięcej. W ubiegłym roku Lech Kaczyński miał się spotkać z Polakami w smoleńskiej filharmonii. Jak pamiętamy, Bronisław Komorowski urządził tylko niewielkie spotkanie z działaczami polonijnymi podczas wizyty w Moskwie, 8 maja. Co będzie w tym roku, jeszcze nie wiadomo. – Nas informują o tym, co roku najczęściej dopiero na dzień przed uroczystościami – mówi pani Stanisława Afanasjewa ze stowarzyszenia “Dom Polski”.

Wydarzeniem zapowiadającym oficjalne uroczystości będzie marsz pamięci 2 kwietnia. Młodzież z Polski i Rosji ma przejść ze stacji kolejowej Gniezdowo do Lasu Katyńskiego. W 1940 roku tą drogą wywożono polskich oficerów na miejsce rozstrzeliwań. Wydarzenie organizuje stowarzyszenie Memoramus z Poznania. Grupa 150 uczniów przyjedzie z Wielkopolski, razem z nimi będzie 150 dzieci polskich ze Smoleńska oraz grupa uczniów Smoleńskiego Korpusu Kadetów i kilku innych szkół. Marsz odbędzie się już po raz piąty. Jeszcze do niedawna 53 proc. Rosjan przypisywało zbrodnię Niemcom. Zdziwiło to nawet prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, który kazał opublikować notatkę Berii i decyzję Biura Politycznego WKP(b) o rozstrzelaniu polskich jeńców na swojej stronie internetowej. Były na nią cztery miliony wejść, potem pokazano w telewizji film o Katyniu. W styczniu tego roku liczba Rosjan obwiniających za Katyń Niemców spadła do 26 procent. Czy Miedwiediew naprawdę się z tego cieszy? Wprawdzie ciągle mówi o modernizacji, otwartości, zerwaniu z sowieckim stylem myślenia i stereotypami odziedziczonymi po tamtym systemie, ale jesienią wprowadzono w całej administracji rządowej nowe regulacje dotyczące kontaktów z mediami. Teraz urzędnikom państwowym nie wolno rozmawiać z zagranicznymi dziennikarzami bez zgody na poziomie ministerstwa. Rosyjskim mediom jest trochę łatwiej, ale też narzekają na “uporządkowanie zasad”, którym to mianem określa się nałożone obostrzenia. Jeszcze gorzej obcych traktują organa bezpieczeństwa. Przemianowani w tym miesiącu na policjantów milicjanci mają stare mundury i napisy na radiowozach. Nawyki też mają dawne. Kiedy podjeżdżamy do miejsca katastrofy polskiego rządowego samolotu na Siewiernym, zaraz zatrzymuje nas dwójka funkcjonariuszy. – Tu nie wolno wjeżdżać, teren wojskowy – słyszymy. Nasz rosyjski kierowca chyba nasłuchał się prezydenta, bo nie ustępuje. Tłumaczy, że do ustawionego przy miejscu tragedii 10 kwietnia krzyża i obelisku prowadzi publiczna droga i nie ma na niej żadnych informacji o braku wjazdu. Pilnujący placu mundurowi mają oczywiście inne zdanie. Władza ma przecież zawsze rację. Na aparat fotograficzny też patrzą podejrzliwie. O dziwo, miejsce, które było pokazywane miliony razy w mediach całego świata, jest teraz przede wszystkim zamkniętym obiektem wojskowym i o zdjęciach nie ma mowy. Nawet krzyża, świeczek i wieńców. Kiedy pytamy o to urzędników w biurze gubernatora obwodu smoleńskiego, odpowiadają wymijająco. – Na pewno chodzi o bezpieczeństwo – zapewniają z podobną pewnością siebie, z jaką gen. Tatiana Anodina mówi o bezstronności i niezależności swojego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. Trudno się dziwić symptomatycznej rezerwie i strachowi tych mieszkańców Smoleńska, którzy mogą coś więcej wiedzieć o katastrofie i akcji ratowniczej. Wolą nie rozmawiać, odsyłają do czynników oficjalnych. A tam na wyższym poziomie specjaliści od zewnętrznego wizerunku Rosji mają już gotowe formuły o “pełnym wyjaśnieniu wszystkich okoliczności wypadku w warunkach bezprecedensowej współpracy ze stroną polską”. Zupełnie inaczej było jeszcze latem, a nawet w październiku. Wtedy chętniej rozmawiano z obcokrajowcami, ludzie wręcz wyrywali się, żeby opowiadać o swoich wspomnieniach, w instytucjach można było zasięgnąć informacji o ich pracy w dniu katastrofy i później. Nawet milicjanci pilnujący placu przy lotnisku zachowywali się inaczej. Widać było, że raczej chcą pomóc przyjeżdżającym grupom, czuli się trochę gospodarzami i przewodnikami. W Rosji zachowanie władz nie jest przypadkowe. To, jaki mają stosunek do obywateli i do przybyszy, wynika z przemyślanej, zaplanowanej na wysokim poziomie strategii, którą realizują niższe szczeble administracji, przy czym – co akurat mogłoby być przykładem dla naszych urzędników – działania poszczególnych resortów i służb są doskonale zgodne i skoordynowane. Raport MAK pokazał arogancję naszych moskiewskich “przyjaciół”, unaocznił dotąd nieco skrywaną pogardę i pełen wyższości stosunek do Polski. Z nami nie trzeba się liczyć – uważają rosyjscy decydenci. Nowa atmosfera w Smoleńsku też wpisuje się w ten obraz. Piotr Falkowski

Fed i inflacja – Ron Paul W ubiegłym tygodniu komisja Kongresu USA, której przewodniczę, przeprowadziła przesłuchania w sprawie polityki pieniężnej i wzrostu cen. Biorąc pod uwagę ceny żywności, paliw i ubrań – znacząco rosną koszty utrzymania. Prawdziwa inflacja jest definiowana, jako wzrost podaży pieniądza. Jeśli wszystkie inne czynniki pozostają na niezmienionym poziomie to wzrost podaży pieniądza prowadzi do wzrostu cen. W historii niszczące skutki inflacji zrujnowały społeczeństwa od Cesarstwa Rzymskiego do Republiki Weimarskiej i współcześnie Zimbabwe. Winę za ostatnią falę podwyżek cen ponosi program ekspansji kredytowej Rezerwy Federalnej z ostatnich trzech lat. Obecny program, znany, jako QE2, polega na skupie 900 miliardów dolarów długu Skarbu USA w okresie 8 miesięcy. Każdego miesiąca około 110 miliardów dolarów nowo utworzonych pieniędzy zalewa rynki surowców. W ciągu ostatniego roku cena bawełny wzrosła o ponad 170%, oleju o 40%, a wiele innych kategorii produktów żywnościowych notuje dwucyfrowy wzrost cen. Oznacza to, że żywność, odzież i benzyna będą w nadchodzącym roku coraz droższe. Amerykańskie rodziny, z których wiele już teraz żyje od wypłaty do wypłaty, w coraz większym stopniu z powodu wyższych cen będą zmuszone do podejmowania niechcianych kompromisów: kupowania mielonej wołowiny zamiast steków, wody pitnej zamiast mleka, wybierania warzyw w puszkach zamiast świeżych, w celu zapewnienia na stole żywności i zapłacenia jednocześnie rachunku za ogrzewanie. Oszczędzanie jest dobrą rzeczą, ale tylko wtedy, kiedy wynika z wyboru, a nie, gdy jest narzucone obywatelom przez rujnującą politykę monetarną Fedu. Podczas gdy Fed emituje kredyt, aby zapewnić wzrost na rynkach akcji, twierdzi jednocześnie, że nie ponosi odpowiedzialności za wzrost cen żywności i surowców. Większość ekonomistów nie potrafi zrozumieć, że inflacja jest u swych podstaw zjawiskiem wynikającym z polityki pieniężnej. Mogą istnieć również inne czynniki, które przyczyniają się do wzrostu cen, takie jak głód, powodzie, czy zamieszki na świecie, ale skutki te są przemijające. Konsekwentne powoływanie się tylko na te czynniki i nie uznawanie wpływu polityki pieniężnej na wzrost cen jest wykrętem. Niewybieralni decydenci z Fedu są jednocześnie ostatnimi, którzy odczują skutki inflacji. W rzeczywistości – korzystają z niej, podobnie jak rząd, jako całość. Ci, którzy w pierwszej kolejności otrzymują te nowo wytworzone pieniądze, czyli pracownicy administracji, podwykonawcy i bankierzy, są w stanie ich użyć jeszcze przed wystąpieniem wzrostu cen, natomiast ci znajdujący się niżej w tej drabinie, cierpią z powodu wzrostu cen zanim zobaczą jakąkolwiek podwyżkę płac. Przez ciągłe zmniejszanie siły nabywczej dolara polityka pieniężna Fedu karze oszczędzających. Jaki bowiem jest sens odkładać szybko tracące na wartości dolary? Niestety, ci decydenci, którzy mają najwięcej władzy nad gospodarką są jednocześnie ostatnimi do zrozumienia rezultatów swej polityki. Przewodniczący Bernanke i inni członkowie Federalnego Komitetu Otwartego Rynku w połowie 2008 roku byli przekonani, że gospodarka się odbije i będzie rosnąć przez rok 2009, choć dla wielu obserwatorów jasne było, że znajdujemy się w samym środku głębokiego kryzysu gospodarczego. Greenspan również był znany z bagatelizowania znaczenia rosnącej bańki na rynku mieszkaniowym, dokładnie w czasie, kiedy osiągała ona apogeum. Jest niemożliwym, nawet dla błyskotliwych umysłów w Fed, osiągnięcie głębi wiedzy niezbędnej do centralnego planowania gospodarczego bez ostatecznego doprowadzenia kraju do ruiny gospodarczej. Członkowie naszej podkomisji zgłębili dokładnie te kwestie i wyjaśnili to zjawisko w logicznych i prostych terminach. Społeczeństwo amerykańskie w coraz większym stopniu rozumie, co dzieje się z jego pieniędzmi. Mam nadzieję, że Fed słucha.

Ron Paul Tłumaczenie: davidoski za Infowars.com

Przebudzenie generała? Generał broni Waldemar Skrzypczak, od zawsze wypowiadał się jako wojskowy, apolityczny specjalista od spraw armii. Urzekł opinię publiczną swoją rezygnacją z czynnej służby, gdy kolejni żołnierze ginęli w Afganistanie, a polityczne zwierzchnictwo nad wojskiem nie potrafiło się wywiązać ze swoich podstawowych zobowiązań. Odżegnywał się od swoich powiązań z PiSem, czy jakąkolwiek inna partią. Skrzypczak wypowiada się często w prasie i telewizji, prowadzi własnego bloga poświęconego stanie polskiej armii i kiedy krytykuje rząd, podając same fakty dotyczące konkretnych zaniedbań. Przy tym wszystkim mający 55 lat generał Skrzypczak nadaje się coraz bardziej do wejścia w wielką politykę. I to wejścia z przytupem! Jego kariera obfituje w anegdoty zdradzające zdolności dowódcze, organizacyjne, oraz we właściwą dla dowódcy charyzmę. Nie jest on typem sztabowca, czy biurokraty, lecz oficera polowego, działającego w boju ze swoim wojskiem. Z pewnością polscy żołnierze oskarżeni o masakrę w Nangar Khel długo będą mu pamiętać ojcowską postawę – wyrozumiałości, wspierania finansowymi zapomogami, oraz częste wizyty w areszcie. Jako generał, który zaznał zarówno irackich pustyni, jak i afgańskich gór, ma prawo uchodzić za twardego faceta. Ale w generale Skrzypczaku jest jeszcze jedna cecha, która w polskich realiach dawałaby mu popularność w oczach wyborców. Jest to swoistego rodzaju... przeciętność! Polacy, a szczególnie ta część społeczeństwa wychowana przez PRL w strachu przed konkretnymi poglądami, nie lubią skrajności. Zawrotną karierę robi w naszym kraju powiedzenie, że „prawda leży po środku”, a ostrożność wpisana jest w kodeks ludzi, którzy nie chcą się narażać. Dla takich ludzi, mało kategoryczny w osądach generał Skrzypczak wydałby się wzorem przełożonego. Początki kariery w PRL wspomina bez szczególnych emocji, ale i bez wstydu. Wskazuje szereg absurdów w reformach armii okresu transformacji. Wstąpienie do NATO określa, jako początek zmian w wojsku, a nie jakieś szczególnie rewelacyjny okres modernizacji. O Kuklińskim wypowiada się z dystansem. W dość lapidarny sposób określa też swoje poglądy polityczne:, Jeśli już musiałbym je określić, to jestem raczej lewicowy. Nie wynika to wcale z tęsknoty za dziedzictwem PRL-u, ale z przekonań społecznych. Podoba mi się sprawiedliwa demokracja, która dba o najsłabszych socjalnie. Nie mam przekonania do liberałów, ani do zamordystycznej prawicy - pisze Skrzypczak w swojej książce „Moja wojna” i zaraz potem dodaje: Jestem żołnierzem, który nie sympatyzuje ani z SLD, ani z PiS i PO. Zawsze brzydziłem się salonów, nigdy u żadnego polityka nie robiłem za pajaca. Jeśli w Polsce przedwojennej na szczyty władzy mógł wejść taki człowiek jak Piłsudski – ze wszystkimi swoimi dosadnymi, radykalnymi powiedzeniami: „zafajdanymi małpami”, ze swoim programem polegającym na „biciu ku**w i złodziei” tak w Polsce postkomunistycznej ideałem żołnierza i polityka jest mityczny „profesjonalista” z umiarkowanymi poglądami na wszystko. Dlatego generał Skrzypczak idealnie do tego modelu pasuje, ze swoim „brzydzeniem się salonów”, „nierobieniem z siebie pajaca”, z niechęcią „do zamordystycznej prawicy” itp. Jedyne, w czym generał wypowiada się stanowczo i jednoznacznie, i gdzie nie stroni od uderzania w konkretną politykę, to krytyka Ministra Bogdana Klicha. Ale i tak krytyka jest podszyta miłymi dla ucha górnolotnymi frazesami: Generalnie dobrze by było, gdyby pan minister [Klich] słuchał tego, co wojsko o nim mówi. Być może wtedy zrozumiałby, co to jest honor – mówi dla Naszego Dziennika. W kampanii prezydenckiej poparł Andrzeja Olechowskiego, ale nie podpadł jakoś żadnemu środowisku politycznemu, pewnie przez to, że jego kandydat miał mierny wynik wyborczy. Ostatnio podpis generała Skrzypczaka można było zobaczyć pod wezwaniem ZEN (Zespołu Ekspertów Niezależnych) do obywatelskiego działania przeciwko obecnej władzy. W tym liście do obywateli czytamy także i ustęp o wojsku, który pasuje do naszego bohatera idealnie: Kryzys w Siłach Zbrojnych R.P. Największy w ciągu ostatnich 20 lat!  Jesteśmy jedynym w historii wojskowości krajem, który w czasie pokoju w dwóch prawie identycznych katastrofach samolotów wojskowych stracił najpierw prawie cale dowództwo lotnictwa, a następnie nie wyciągając z tego wniosków, całe dowództwo wojska ze zwierzchnikiem Sił Zbrojnych Prezydentem R.P na czele. Dalej wymieniane są konkretne zarzuty wobec obecnego zwierzchnictwa sił zbrojnych. A więc generał ustawia się frontem do polityki – z dala od partyjności, ale jednak krytykuje ekipę rządzącą i wspiera innych przeciwników władzy. Jest jednak w postawie generała pewien rozkrok. Z jednej strony stoi brzydzący się polityką znaczący oficer polskiego wojska, którego autorytet nieustannie rośnie, także ze względu na znany u nas podziw dla munduru, a z drugiej strony człowiek, który swoje postulaty – tak potrzebne naszej armii – może zrealizować tylko poprzez zdecydowania działania polityczne. Widać wyraźnie, że generał broni Waldemar Skrzypczak przebudził się już z apolitycznego letargu, jednak zebrany potencjał może wykorzystać na wiele sposobów. Czy skończy się na jałowej medialnej krytyce, czy też rosnący w swej pozycji strateg wojskowy wykona zdecydowany manewr? Jako minister obrony mógłby wiele dobrego zrobić dla sił zbrojnych, czy jednak odważy się wejść na te salony, którymi tak się brzydzi? tutejszy - blog

Tusk nie ucieknie od odpowiedzialności za szalejącą drożyznę! Jarosław Kaczyński spotkał się z dziennikarzami przed jednym z osiedlowych sklepów spożywczych w Warszawie, w którym wcześniej zrobił zakupy. Jak mówił, ponad trzy lata temu Tusk przepytywał go podczas debaty przed wyborami z cen żywności w Polsce. Dzisiaj – po prawie czterech latach cudu gospodarczego Tuska, za te same artykuły spożywcze prezes PIS- zapłacił ponad 50% więcej, niż w czasie, gdy był premierem. W sukurs Tuskowi natychmiast przystąpiła Tusk Vision Network, ujawniając w programie Sekielskiego, że Jarosław Kaczyński zrobił zakupy 10 kilometrów dalej, niż mieszka. A to już jest zbrodnia ! Nikt przecież nie robi zakupów poza rejonem, gdzie mieszka – zgodnie z rejonizacją kartek na mięso, wprowadzonej jeszcze za PRL-u… TVN, posługując się oczywistą manipulacją usiłowało zasugerować, że na Żoliborzu (gdzie Kaczyński mieszka) ceny na te same artykuły nie byłyby o 50% wyższe. Może byłyby nawet niższe niż w okresie reżimu Kaczyńskiego? Wprawdzie śledczy TVN24 tego nie ustalili, jednak niesmak pozostał. I to był główny przekaz żurnalisty Sekielskiego. Ale to nie koniec akcji „demaskowania” perfidnej akcji prezesa PIS przeciwko twórcy naszego „cudu gospodarczego” i Zielonej Wyspy. Głos w sprawie zakupów prezesa PIS zajęło kilku posłów PO, na których ciąży od ubiegłego tygodnia obowiązek „bezwzględnego zaufania” do Tuska. I tak, poseł PO Paweł Olszewski - odnosząc się do zarzutów J. Kaczyńskiego - podkreślił, że za wzrost cen nie odpowiada rząd Donalda Tuska. Jak dodał, wzrost cen to tendencja ogólnoświatowa, związana między innymi z kryzysem gospodarczym. - Nie mamy gospodarki centralnie sterowanej, mamy wolny rynek, działamy w oparciu o różnego rodzaju relacje międzynarodowe – zaznaczył poseł, który bezwzględnie zaufał Tuskowi. Tak, więc akcja prezesa PIS – paradoksalnie - ujawniła nieznany Polakom fakt, że to Tusk wprowadził w Polsce wolny rynek, działając w oparciu o różnego rodzaju relacje międzynarodowe! Jest, więc logiczne, że Donald Tusk nie może odpowiadać za wzrost cen, skoro od czasu jego rządów skończyła się gospodarka centralnie sterowana. Skoro jednak Jarosław Kaczyński za te ceny odpowiadał, to widocznie za jego rządów nie było wolnego rynku – tylko gospodarka, osobiście sterowana przez Premiera Kaczyńskiego. Wynika to z prostego, logicznego rozumowania – skoro Tusk nie odpowiada za ceny, a Kaczyński – jak najbardziej. Rozum, czyli Logos nam podpowiada, że za reżimu Kaczyńskiego było znacznie lepiej, niż za Tuska, który wprowadził nam „wolny rynek” - ale o 50% droższy niż za gospodarki centralnie sterowanej przez Kaczyńskiego ! Do d… z takim rynkiem, można by odpowiedzieć Tuskowi, który przecież obiecał nam nie tylko mniejsze ceny, ale i „tanie państwo”. I tu leży pies pogrzebany, czyli „da ist der hund begraben”…. Tusk – zgodnie z nieubłagalną logiką, – choć nie odpowiada za ceny, to osobiście odpowiada za wprowadzony przez siebie „wolny rynek”, który okazał się być znacznie droższy od gospodarki, sterowanej przez Jarosława Kaczyńskiego. Tusk nie może, więc nam uciec od cen chleba, kurczaków, ziemniaków, jabłek, benzyny i gazu, które przyniósł jego „wolny rynek” i „tanie państwo”. Bo właśnie na te cudy Tusk nabrał swoich wyborców. Przyczyna droższego „wolnego rynku” Tuska właśnie tkwi w cudzie „taniego Państwa”. Sam Tusk przyznał w GW, że nie udało mu się tego taniego państwa stworzyć – a wręcz przeciwnie: udało mu się jeszcze to państwo znacznie podrożyć. Drastyczne zwiększenie biurokracji, która rozrosła się o o 1/3 - do ponad 400 tysięcy urzędników - przecież kosztuje. Nie kosztuje wprawdzie Tuska, tylko każdego Polaka, w tym wyborców PO, którzy nabrali się na to, że będzie taniej. I choć Tusk - przez blisko 4 lata ukrywał, że Państwo zrobiło się znacznie droższe, a nawet oszukiwał, że jest tańsze – pokazując wraz z Vincentem Polskę, jako Zieloną Wyspę – w końcu musiał coś zrobić z gigantycznym deficytem, za który jest osobiście odpowiedzialny wraz z buchalterem Rostowskim. Nie dało się już dłużej ukrywać drogiego państwa pod dywanem a zwłaszcza przed Unią Europejską. I za to drogie państwo właśnie płacimy szalejącą drożyzną, gdzie cukier jest droższy niż w Niemczech, a opowiastki, że na Zachodzie benzyna jest jeszcze droższa, przeznaczone są dla kretynów. Byłaby droższa, gdyby Niemiec, Francuz, Holender czy Anglik zarabiał tyle samo, co przeciętny Polak. I tak, zapowiadane przez Tuska „tanie państwo” zmuszone zostało zwiększyć VAT-o o jeden punkt procentowy, a teraz - dokonać nawet skoku na OFE. Tuskowi nie da się wymigać, że to nie on wpłynął na wzrost cen w Polsce, skoro rezultatem gigantycznego deficytu jest wzrost wszystkich podatków, które bezpośrednio lub pośrednio wpływają na ceny chleba, kurczaków, ziemniaków, jabłek, benzyny i gazu. Bajki posłów, którzy „bezwzględnie zaufali” Tuskowi, że rząd Tuska zmniejszył podatek na żywność z 7 na 5 procent, są tak samo prawdziwe, jak stwierdzenie, że za przewiezienie tony ziemniaków zapłaci się dzisiaj mniej, niż za reżimu Kaczyńskiego. Ba, te ceny jeszcze bardziej wzrosną, gdyż od 1 maja ceny za transport znowu skoczą do góry, w związku z akcyzą na biopaliwa. A co z wynegocjowanymi aż do 2037 roku cenami gazu przez rząd Tuska? Przecież te ceny są wyższe od tych, które Gazpromowi płacą inne kraje, w tym np. Niemcy. A co z wynegocjowanym przez rząd Tuska „pakietem klimatycznym”, czego rezultatem może być wzrost cen za energię elektryczną aż o 100%? Nie będzie to miało wpływu na wzrost cen podstawowego koszyka dóbr i na dalszy „wzrost dobrobytu” Polaków? Nie uciekniesz więc nam Tusku od odpowiedzialności za gwałtowny wzrost nędzy, nawet wtedy, gdy twoje przydupasy, będą usiłowały nam wmówić „modernizację” i „dobrobyt” . Klasycznym przykładem przydupasa jest poseł Olszewski, który usiłując zakamuflować odpowiedzialność swojego pryncypała za szalejącą drożyznę stwierdził: „Odnoszę nieodparte wrażenie, że prezes Kaczyński dzisiaj robił po raz pierwszy zakupy, nigdy nie słyszałem, żeby sam robił zakupy, żeby miał kartę płatniczą, to jest dla niego takie pionierskie doświadczenie”…, Co ma piernik do wiatraka a karta płatnicza do szalejącej drożyzny?

Oświadczam, więc wszystkim przydupasom Platformy i Donalda Tuska, że ja robię zakupy sam i płacę za nie kartą płatniczą. Za te same zakupy, przy pomocy karty – nie płacę mniej, niż ci, co za nie płacą gotówką. Ja płacę więcej, gdyż Bank PEKAO SA pobiera od prowadzenia tej karty 17 złotych miesięcznie, tj. równowartość siedmiu i pół kilograma ziemniaków, – które dla przeciętnego Polaka są nie do pogardzenia, a w każdym bądź razie – nie uzasadniają, by płacić kolejny haracz za kartę płatniczą. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji, gdy premier tego kraju nie odpowiada za galopującą inflację, a za 17 złotych można jeszcze przeżyć do jutra. Kapitan Nemo - blog

Wolność (właściwego...) słowa Federaści mają gęby pełne frazesów o „prawach człowieka”, swobodzie głoszenia poglądów i w ogóle… Zza tej uśmiechniętej gęby wyłania się jednak obraz radykalnie odmienny. Jak głosił śp. Henryk Ford: „Każdy może wybrać sobie samochód w dowolnym kolorze – pod warunkiem, że będzie to kolor czarny? Otóż dziś też wolno nam wyrażać dowolne poglądy – pod warunkiem, że są to poglądy euro-socjalistyczne. Europa pełną parą zmierza w kierunku ustroju faszystowskiego – a nawet właśnie gorzej: euro-socjalistycznego. Objawia się to pełną kontrolą państwa, – czyli UE i samorządów lokalnych, zwanych tradycyjnie, jak „state” w USA, „państwami” - nad gospodarką, podsłuchiwaniem i szpiegowaniem „obywateli” na każdym kroku – i represjami w stosunku do ludzi głoszących niemiłe euro-socjalistom poglądy. Gdy takie poglądy głoszę federaści – to sprawa jest zrozumiała. Gorzej, gdy prześcigają ich w tym „działacze” organizacyj pozarządowych, (ale dofinansowywanych przez UE i „rządy”) - zwłaszcza takich, które powinny z założenia bronić wolności. Właśnie kolejny rekord na drodze do totalizmu ustanowiła p. Sabina Złotorowicz, działaczka Amnesty International. Zamiast zajmować się tym, by faszystowskie reżymy uwolniły przetrzymywanych w więzieniach polityków (a w Zachodniej Europie siedzi – tylko za poglądy polityczne - kilkadziesiąt osób!!), p. Złotorowicz zażądała, by „placówki publiczne nie mogły być udostępniane osobom, które głoszą poglądy sprzeczne z demokracją i tolerancją.” Konkretnie chodzi Jej o to, że w Miejskim Domu Kultury w Opolu miała się odbyć debata Obozu Narodowo-Radykalnego z p. Pawłem Kukizem. MDK zresztą nie jest w gestii III RP tylko miasta Opola, ale głosicielce totalitaryzmu jest wszystko jedno: ZAKAZAĆ – i tyle! Tymczasem akurat ONR ma rację twierdząc, że d***kracja to reżym „wrogi Cywilizacji Europejskiej, bo za miernik Prawdy przyjmuje wolę większości kierującej się najczęściej niskimi pobudkami”. A ja np. jestem zwolennikiem liberalizmu (bardzo mało praw!), ale wrogiem tolerancji (łamanie tych niewielu przepisów ma być surowo, z karą śmierci włącznie, karane). Rozumiem, że totalistka Złotorowicz też chce mi zabronić głoszenia tego poglądu? Zwracam uwagę p. Złotorowicz, że jeśli ja nie będę wsadzał ludzi do kryminału, to wkrótce „Amnesty Intl” nie będzie miała, co robić. Podkopuje, więc Ona gałąź, na której siedzi Jej organizacja... Pisząc poważnie: na tym właśnie polega fundamentalna różnica poglądów między zwolennikami liberalizmu – i zwolennikami tolerancji. Ustrój, w którym byłoby bardzo wiele przepisów i wszystkie byłyby przestrzegane jest niemożliwy: po prostu: nie można by nic robić! Ustrój, w którym przepisów jest bardzo mało, a ich łamanie byłoby praktycznie bezkarne, natychmiast zmieniłby się w pełną anarchię – ze wszystkimi wadami i zaletami tego ustroju. W praktyce mamy, więc do wyboru między ustrojami, w których jest więcej liberalizmu i mniej tolerancji – i tymi, w których (jak obecnie w krajach okupowanych przez Unię Europejską) wszystko regulują tysiące przepisów, „obywatel” czy chce czy nie chce (często nawet o tym nie wiedząc!) łamie ich kilkadziesiąt albo i kilkaset codziennie – za to może mieć błogie przeświadczenie, że co najwyżej dostanie niewielki wyrok z zawieszeniem. No – chyba, że zapomni zapłacić federastom 10 złotych podatku. Wtedy tolerancja reżymu się kończy, – bo, Jak to ujął śp. Jerzy Bernard Shaw: „Kościół anglikański zniesie krytykę 9/10 swoich dogmatów, – ale nie będzie tolerował krytyki 1/10 swoich dochodów...”. Niestety: ja krytykuję nie tylko poglądy stanowiące fundament obecnego, najgłupszego chyba w historii ustroju (który doprowadził do widocznej ruiny całą Europę...), ale i 9/10 (nie 1/10...) dochodów euro-socjalistów. A z tego właśnie utrzymują ONI ten ogromny aparat biurokracji, te pieniądze ONI rozkradają, pasąc się naszymi pieniędzmi. Więc nie ma tu porozumienia: albo my – ludzie pragnący żyć w cywilizacji europejskiej – albo ONI: głosiciele sprzecznego z nią euro-socjalizmu. Wybór jest chyba jasny? JKM

Bagienne migawki Pod koniec przesłuchania moonwalkera rozgrywa się między min. A. Macierewiczem a S. Wiśniewskim dialog dotyczący słynnej, pokazanej na całym globie, „akcji przeciwpożarowej” na Siewiernym, który warty jest przytoczenia:

"AM: - Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę z tego, że oficjalna komisja stwierdza, najpierw pani Anodina, następnie przede wszystkim uwagi polskie do komisji pani Anodiny, że pierwsze służby rosyjskie przybywają na miejsce katastrofy o godz. 10.55. Czyli (...) 6 minut po panu. Takie jest dokładne ustalenie z raportu polskiego ze strony 58, dokładnie, co oznacza, że... powstaje pytanie: KIM BYLI LUDZIE, KTÓRYCH PAN TAM WIDZIAŁ, KTÓRZY BYLI STRAŻAKAMI, JAKIMIŚ OFICERAMI ITD. (podkr. F.Y.M.). Z jakiej jednostki, z jakiego zespołu, skąd oni pochodzili, skoro mamy stwierdzenie, że faktycznie jako pierwsza na miejsce wypadku przybyła jednostka PCz3 o godz. 10.55. To jest dopiero 14 minut po wypadku. (SW unosi brwi zdziwiony)

AM: - Więc skąd pochodziły służby, które pan widział - to jest pytanie.

(SW się uśmiecha w odpowiedzi)

AM: - I to nie jest pytanie do pana, tak naprawdę, bo ja rozumiem, że pan po prostu rejestrował to, co pan widział.

SW (śmiejąc się): - Po prostu, najzwyczajniej. A tym bardziej, że na moim skromnym... W moim skromnym, krótkim materiale widać, że o tej, powiedzmy, 8.52 czy 8.53 już są jacyś ludzie, strażacy... Czy to faktycznie byli strażacy, czy mówiąc nieładnie z piosenki, że to byli przebierańcy, bo tego, trudno mi powiedzieć. Ale na przykład ten z FSO raczej był prawdziwy, bo się wylegitymował. Czy to było, była oryginalna...

AM: - Czyli strażacy, nie strażacy, ale służby były, bo to...

SW: - Służby były.

AM: -...pana zdanie o służbach rosyjskich znamy i... Tak.

SW: - No zresztą widać, tam napisane, ten skrót: "Pożarnyj...", po rosyjsku, służba..., "straż pożarna", po naszemu. Czy faktycznie to były te właściwe służby, czy może Rosjanie na przykład inaczej rozumieją pojęcie służb (he he - przyp. F.Y.M.). Może...

AM: - Ja rozumiem. I jeszcze...

SW: - To niestety trzeba zapytać Rosjan."

(http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk&feature=related; 2h46'47'')

Co mogli robić „strażacy” biorący udział w maskirowce? Po pierwsze – podpalać przygotowane ogniska. Niektóre gasły stosunkowo szybko, bo zapewne byle jak rozlane były łatwopalne płyny, stąd pozostały na liściach takie czarne plamy (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-w-zonie-koli.html)

– i w rezultacie największe ognie są widziane podczas próby maskirowki, kiedy po scenerii pałęta się Kola z leśnym dziadkiem. Po drugie, „strażacy” lejąc wodę po całym pobojowisku (potem, gdy już przybyli urzędnicy, to lano pianę, bo paliwa lotniczego przecież wodą się nie gasi), prawdopodobnie przez kilkadziesiąt minut przed „sygnałem o wypadku” (na płycie lotniska), czyli, nawiązując do relacji Bahra, „ugięciem się kolan Rosjan” (dosłownie „przysiedli z wrażenia”), a następnie „poderwaniem się Rosjan do biegu”, by w te pędy ruszyć przez płytę lotniska samochodami (http://wyborcza.pl/1,75480,8941828,Startujemy.html?as=3&startsz=x)

– mieli za zadanie tworzyć „bagno” („błoto po kolana”, jak będzie opowiadał 10 Kwietnia pod bramą lotniska moonwalker; „tam się nie dało normalnie iść”, jak będzie dodawał w sejmie). A skoro już o strażakach i grząskim terenie mowa: „Przez mgłę widziałem przed sobą tył samochodu strażackiego, a po bokach pobojowisko w typowo sowieckim stylu - ruiny garaży, rozwalające się magazyny i wraki zardzewiałych samolotów. Samochód strażaków zatrzymał się, wycofał i zawrócił w prawo. Widocznie dostali od kogoś sygnał, że źle jadą. Po kilkuset metrach znowu stanęli. Wysiedliśmy. Znajdowaliśmy się poza lotniskiem. Obok był rów, przed nami łąka. Zobaczyłem wicegubernatora, stał za rowem. Krzyczał do nas, że to tutaj i że jest grząsko. Ale człowiek - jak pani wie - w takich momentach nie myśli o ostrożności. Naturalnym odruchem jest biec dalej, żeby komuś pomóc, kogoś ratować. Bo samolot przecież jak w filmach akcji wrył się prawdopodobnie w ziemię albo wbił w jakąś ścianę. I my uwięzionym w nim ludziom jesteśmy potrzebni. Zaczęliśmy biec. Pod butami czuło się miękki grunt, ale można się było po nim poruszać. Po 100, może 150 metrach zobaczyliśmy cztery sterty złomu. Parowały dymem. Dym unosił się nad polami i szedł w górę. Jak podczas zbierania ziemniaków. Na polu, jesienią.” Wykopki niemalże. Scena jak z „Chłopów” Reymonta. Dym nad polami, zimioki, pole jesienią – ot takie skojarzenia na gorąco ambasadora, co pobojowisko po katastrofie zobaczył. Wróćmy jednak z tych odmętów świadomości Bahra na bagnisty grunt na Siewiernym. Po co to całe bagno? Z prostego powodu, żeby właśnie przedstawicielom polskiej delegacji na sam widok „błota po kolana” odechciało się wchodzić na pobojowisko, żeby więc nie przyglądali się niczemu z bliska, żeby nie chodzili wśród szczątków, nigdzie nie zaglądali, a najlepiej, by się stamtąd wycofali, ponieważ, jak choćby wynika z zeznań Sasina (cytat poniżej), nie było widać wielu ciał ofiar. Wierzchowski, który (wbrew temu, co mówił Wiśniewski o swojej księżycowej wędrówce) czuje zapach paliwa lotniczego na pobojowisku, w swych sejmowych zeznaniach powie a propos biegu za trzema gośćmi w kitlach przez błotnisty teren: „Ciężko to nazwać biegiem... Każdy gdzieś tam mimo wszystko ma odruch tego, żeby... będąc w garniturze i tak dalej, to tam tego... I widziałem, że oni tam pobiegli, ja poszedłem za nimi...” (1h40/41'). Sasin („Mgła”): „Biegliśmy (…) przez taki lasek, zagajnik. Było bardzo mokro, pamiętam, że było bardzo morko. Ja zapadałem się po kostki w jakby czymś takim błocie czy wodzie...” Kwiatkowski („Mgła”): „Zdałem sobie sprawę, że to jest teren taki, jaki jest i że mogę chodzić po tych... mogę chodzić tak naprawdę po moich koleżankach i kolegach – to się wycofałem.” Sasin („Mgła”): „Stwierdziłem, że to po prostu nie przystoi w ten sposób się zachowywać, że należy to miejsce potraktować, jako grób. (…) Ja widziałem mniej więcej te ciała, które leżały, które jakby można było zobaczyć. Natomiast pozostałe ciała były gdzieś wśród tych szczątków, gdzieś wymieszane z tymi fragmentami czy gdzieś wręcz pod tymi fragmentami samolotu, więc po prostu stwierdziłem, że jest to niemożliwe, żeby dotrzeć do tych innych ciał.” Dlaczego Ruscy urządzili „bagno”, a nie zrobili porządnego pożaru, by zjechało się pół Smoleńska na gaszenie i by cały świat miał, co oglądać? Może zwyczajnie nie dali rady albo nie mieli czasu na taki spektakl z prawdziwego zdarzenia. (Albo machnęli ręką, że jakoś to będzie, bo Polacy i tak będą w straszliwym szoku). Co innego, bowiem urządzenie z pirotechnikami paru odgłosów we mgle, a co innego podpalenie łąki i „samosiejek”, no i części samolotu. Jeszcze po pijanemu paru „strażaków” by się zapaliło i wtedy dopiero byłby cyrk, gdyby się ludzie zlecieli. Poprzestano, więc na paru ogniskach, albo, jak to określał Wierzchowski - na paru „ogniskach zapalnych – tu się trochę pali, tam się trochę pali, tu się dymi...”. Coś musiało się palić, no, bo co to za katastrofa lotnicza, nawet jak na ruskie, specyficzne (nie „spartańskie” - Rosja ze Spartą nic nie ma wspólnego), warunki, nawet w „bagnistym lesie” czy „na mokradłach” wojskowego lotniska - bez ognia i dymu? Wprawdzie zapobiegliwa ruska straż jest w stanie ugasić pożar, zanim do niego dojdzie, ale przecież w tym wypadku akurat należało pożar ugasić jednak dopiero „po katastrofie”, tak by przynajmniej parę osób widziało na własne oczy, że coś się do cholery paliło, a nie, że kilkudziesięciotonowa (z zapasem 10 t paliwa lotniczego) maszyna spadła, rozpadła się, 70% kadłuba diabli wzięli, foteli nie ma, bagaży nie ma, pasażerów też za bardzo nie ma, a w międzyczasie jeszcze żadnego ognia ani dymu nie było. Takiego zjawiska fizycznego nawet największe mózgi elektronowe Moskwy i bratniej Warszawy, z najlepszego marksistowsko-leninowskiego chowu mogłyby nie umieć wyjaśnić ludowi za pomocą prostych słów, typu „brzoza”, „beczka”, „plecy”, „miazga”, „przeciążenie 100 g”. Gdy po paru godzinach „po wypadku na Siewiernym” bagno znikło i ukazała się twarda ziemia, a nawet wiele „samosiejek” zaczęło wstawać z niedawnych błot i trzeba było uruchomić pilarki, by „przerzedzić widok” i zrobić miejsce dla odpowiedzialnej pracy ruskich służb, to już nikt sobie bagnem głowy nie zawracał – wystarczyło bowiem, że telewizje całego świata pokazywały nakręcone przez moonwalkera Wiśniewskiego bagno przez cały dzień. Reszty zaś dopełniły migawki z czerwonymi trumnami ładowanymi na ciężarówki.

http://freeyourmind.salon24.pl/289672,fotosynteza#comment_4151695

FYM

Behawior i logika sytuacji

I. Słowa, które można usłyszeć na filmie 1.24 oraz przeczytać w stenogramach autorstwa El Ohido Siluro:

0:46 -(...) (Z oddali słychać niezidentyfikowany , nieczytelny głos - możliwe: "Atakuje!", "A to chuje" i inne podobnie brzmiące sentencje w nieokreślonym przeze mnie języku.)

0:46 -(...) (Słychać inny niezidentyfikowany, słabo czytelny głos mężczyzny w młodym lub średnim wieku- - możliwe: "Wybrali Marcina", "Zabrali Marcina", "Przegrali rodzine" i inne podobnie brzmiące sentencje w nieokreślonym przeze mnie języku. Pomimo, że jest on zadekretowany przez EOS jako słabo słyszalny, od samego poczatku nie miałem problemów z odczytaniem go jako "Atakuje" i "Wybrali Macina".Dla tych, którzy nie są do tego przekonani proponuje na przykład odsłuchanie tego filmu na doskonałym odtwarzaczu VLC:
http://storage.dobreprogramy.pl/multimedia/vlc-1.1.5-win32(dobreprogramy.pl).exe

Użycie funkcji odtwarzanie>zwolnij oraz użycie korektora graficznego dla ściezki dźwiękowej i odznaczenie ustawień: 'na żywo' co uwypukli odbiorcy zakres częstotliwości charakterystyczny dla ludzkiej mowy. Pamiętam tez dyskusje z moim udziałem na S24 w której zastanawiano się o jakiego Marcina mogło chodzić. Niby na liście pasażerów był Marcin Wierzchowski, ale pośród ofiar już nie. Czyli pewnikiem nie poleciał, ale -moim zdaniem celową- dezinformację wprowadziła prokuratura, która pośród 19 osób oczekujących na lotnisku w Smoleńsku na przylot delegacji ....nie wymieniała takiej osoby. To wiemy od dawna, ale przy okazji wydania pewnej książki ich autorzy ujawniają: "Przeciwko tezie o dobijaniu rannych przemawiają zeznania polskich urzędników, którzy przybiegli na miejsce katastrowy w tym samym czasie – lub nawet nieco wcześniej niż autor filmu. „Kiedy zatrzymaliśmy się i ja wysiadłem z samochodu ambasadora zobaczyliśmy ludzi w fartuchach. Ja wtedy nie wiedziałem jeszcze, że samolot się rozbił. Ja pobiegłem za tymi ludźmi w fartuchach. W pewnym momencie ja zobaczyłem leżące koła Tu 154 odwrócone i małe skupiska ognia. Potem zobaczyłem ciała. Za mną zaczęli dobiegać inni ludzie. Byli to Rosjanie i osoby z ambasady RP. Dopiero później zaczęły dojeżdżać służby ratunkowe i usłyszałem syrenę alarmową, która jest słyszalna na wielu filmach.”[4] – mówił prokuratorowi Marcin Wierzchowski z Kancelarii Prezydenta. Zeznania złożone 23 czerwca do śledztwa prowadzonego przez WPO w Warszawie przez Marcina Wierzchowskiego" Co z tego wynika na pewno.

Po pierwsze. Jest to kolejne potwierdzenie autentyczności filmu 1.24.
Po drugie. Marcin Wierzchowski był w tym momencie w poważnych tarapatach, co zauważyli jego znajomi. Czy to oni są uwiecznieni na filmie, jako idące od strony lotniska na miejsce katastrofy trzy osoby, w tym jedna w czerwonej kurtce, czy też te osoby dochodzą na miejsce gdy oni są tam juz obecni?
Po trzecie. Jeśli na filmie 1.24 potwierdzone są słowa słabo słyszalne, które padają gdzieś w oddali, to czy mozna mieć jakiekolwiek wątpliwości do tych słyszalnych znacznie lepiej?
Po czwarte. Mamy kolejny dowód na antyśledztwo prokuratury, gdzie naoczny świadek - ten z tych pierwszorzędnych- zostaje przesłuchany dopiero po 2,5 miesiącach od wydarzenia. Inny świadek, kierowca amb. Bahra, dopiero po 7 miesiącach...

Ciąg dalszy powyższej książki: "Z kolej Dariusz Górczyński z Departamentu Wschodniego MSZ zeznaje: „W pewnym momencie usłyszałem ryk silników, a następnie głośny huk. Pobiegliśmy do samochodów następnie pojechaliśmy w tą stronę, gdzie skąd dobiegł huk. Wysiedliśmy z samochodów na końcu pasa i pobiegliśmy dalej. Wśród drzew zobaczyłem szczątki samolotu (...) Ja zadzwoniłem o 10:43 do Dyrektora Bratkiewicza i powiedziałem mu, że samolot się rozbił, że jest rozbity w kawałkach. Następnie zadzwoniłem do Tadeusza Stachelskiego do Katynia i do Wiktora Batera, dziennikarza, który był w Moskwie.”
[5] zeznania złożone 22 czerwca do śledztwa prowadzonego przed WPO w Warszawie przez Dariusza Górczyńskiego"

Będąc jako pierwsi na miejscu musieliby widzieć sceny dobijania rannych, gdyby takie miały miejsce -konstatują autorzy książki. Ano właśnie, musieli widzieć i słyszeć to co jest zarejestrowane na filmie 1.24:
- dobijanie rannych: wszak sami komentują to rozpaczliwymi słowami "atakuje"
- śmigłowiec wraz z zestawem orczykowym do przenoszenia duzych gabarytowo ładunków
- co najmniej dwie ranne osoby znajdujące się przed skrzydłem, Białą Postać oraz kilka innych rannych osób znajdujących się od strony z której nadchodzili (np. NN młodzieniec); na marginesie dodam, że Wierzchowskiemu podczas przesłuchania przed Zespołem przydarzyła się freudowska pomyłka w słowach "widziałem trzy osoby w ciężkim stanie", za chwile poprawiony ponaglającym stwierdzeniem E.Jakubiak by mówił bardziej ściśle, po czym jął sie tłumaczyć, że chodziło mu o coś innego... Taa.. Podobna pomyłka przytrafiła mu się, gdy określajac swoje położenie stwierdził, że gdy patrzył na odwrócone koła samolotu to część ogonową miał po prawej stronie -przypominam, że podobnie powiedział podczas wywiadu dla ND- stwierdzając jednocześnie, że był po drugiej, przeciwnej stronie niz autor filmu 1.24 w odległosci zaledwie 5 metrów od nich. No tak, ale takie zeznania to nie przelewki...

Z tego wynikaja też takie oto arcyważne rzeczy:

1. Film 1.24 został nakręcony o 8.42-8.43, czyli w minutę po (oficjalnym) upadku samolotu

2. Jest mały problem czasowy. Jedna minuta to trochę za mało, by dotarło tam tak wiele osób, czy nawet Polacy oczekujący na przylot, gdzie sami mówią, że było małe zamieszanie, dalej przejechali 900-1000metrów po pasie lotniskowym, wysiedli i chwilę rozgladali się albo szukali sladów na początku pasa nim ruszył on pieszo w stronę miejsca katastrofy, a od miejsca gdzie wysiedli i przekroczyli ogrodzenie lotniska do miejsca katastrofy jest jeszcze 200 metrów, co daje minimum 60 sekund (3-4m/s) na dojście do tego miejsca, a przeciez według zapewnień Wierzchowskiego był tam na minute przed syreną.

3. Dariusz Górczyński mówi, że o 8.43 wykonał telefon z miejsca katastrofy.

4. Podsumowując poprzednie punkty, mozna mieć powazne watpliwości czy katastrofa wydarzyła sie o 8.41.05 jak zapewniał m.in Tusk na konferencji prasowej......
Bo jeśli tak by było i jednocześnie na filmie 1.24 sa uwiecznione perypetie M.Wierzchowskiego, to pozostaje jedna minuta na te wszystkie wydarzenia od momentu usłyszenia "świstu silników" do przybycia tam na miejsce "na minutę przed syreną". Albo też dwie minuty dla przypadku Górczyńskiego. To jest "fizycznie" niewykonalne..

5. Prokuratura "czasami" dezinformuje.

II. "Europoseł Paweł Kowal twierdzi, że z jego telefonu komórkowego zniknęły SMS-y, które wysyłał ze Smoleńska 10 kwietnia - podaje wprost.pl. Jak informuje serwis z komórek byłego urzędnika Kancelarii Prezydenta Marcina Wierzchowskiego i kierowcy ambasadora Jerzego Bahra zniknęła z kolei część historii połączeń. Kowal był w Smoleńsku 10 kwietnia wieczorem. Podczas podróży wysyłał bardzo dużo SMS-ów: głównie do ministrów w rządzie Donalda Tuska oraz do ambasadorów w Rosji i na Białorusi. Dziś twierdzi, że dwa miesiące po katastrofie archiwum wiadomości z tego dnia z jego telefonu po prostu zniknęło. – Jestem pewien, że niczego nie kasowałem. W pamięci telefonu mam SMS-y z 9 i 11 kwietnia, a z 10 już nie. Nie mam pojęcia, co się z nim stało – mówi "Wprost" europoseł. "Zniknięcie części połączeń ze swojego bilingu zauważył też były urzędnik Kancelarii Prezydenta Marcin Wierzchowski, który był na lotnisku Siewiernyj w momencie katastrofy. – Według wykazu między godziną 8:50 a 11 mój telefon wykonał tylko cztery połączenia: o 8.53, 9.04, 9.56, 10.46. To o tyle dziwne, że w tym czasie rozmawiałem z wieloma osobami i korzystałem z roamingu. Miałem zarówno połączenia przychodzące, jak i wychodzące – mówi "Wprost"." Europoseł Paweł Kowal twierdzi, że z jego telefonu komórkowego zniknęły SMS-y, które wysyłał ze Smoleńska 10 kwietnia - podaje wprost.pl. Jak informuje serwis z komórek byłego urzędnika Kancelarii Prezydenta Marcina Wierzchowskiego i kierowcy ambasadora Jerzego Bahra zniknęła z kolei część historii połączeń." Co z tego wynika na pewno.

Po pierwsze. Złotozgłoskowy komentarz prokuratury wojskowej: "Prokuratura wojskowa badająca przyczyny smoleńskiej katastrofy nie zajmuje się wyjaśnianiem tej sprawy. Jej rzecznik płk Zbigniew Rzepa tłumaczy, że dochodzenie nie obejmuje zdarzeń, które miały miejsce już po katastrofie." Nabiera nowego znaczenia: nie zajmujemy się zacieraniem śladów w wykonaniu ABW.

Po drugie. Arcyważne. Zostały usunięte niewygodne połączenia ze Smoleńska, w wiekszosci przypadków w całości, w jednym pozostawiono tylko te pasujące do starej rządowej teorii spiskowej.

Po trzecie. Prosze zajrzeć do mojej notki:
http://www.niepoprawni.pl/blog/2549/telefon-z-rzadowego-centrum-operacyj...
by dowiedziec się jaką m.in. rozmowe telefoniczną chcieli ukryć.

Po czwarte. Proszę zajrzec do punktu następnego.

III.

http://www.polskatimes.pl/fakty/328276,prokuratura-deptula-nie-dzwonil-d...

"Tragicznie zmarły poseł Polskiego Stronnictwa Ludowego Leszek Deptuła nie dzwonił do swojej żony z pokładu prezydenckiego samolotu na krótką chwilę przed katastrofą - wynika ze stwierdzeń wojskowej prokuratury. Wyjaśnienia ze strony śledczych to pokłosie publikacji tygodnika "Wprost" z początku tego tygodnia, który ujawnił sensacyjną treść zeznań wdowy po pośle PSL." Jego żona bardzo bardzo dokładnie opisała to co usłyszała: "Kobieta miała zeznać w trakcie przesłuchań, że mąż dzwonił do niej niemalże w chwili samej katastrofy. Jednakże samej rozmowy Joanna Krasowska-Deptuła nie odebrała. - Między godziną 9 a 9.30 na mój telefon przyszła poczta głosowa, na której było zarejestrowane nagranie głosu mojego męża, który krzyczał: "Asia, Asia". W tle słychać było trzaski, a właściwie to głos mojego męża był w tle. Słychać było też głosy ludzi, jakby głos tłumu" - miała powiedzieć wdowa, dodając, że nie rozpoznała konkretnych słów. - Był to krzyk ludzi. Nagranie trwało dwie, trzy sekundy. Trzaski były krótkie, ostre dźwięki. Tak jakby łamał się wafel lub plastik plus dźwięk przypominający hałas wiatru w słuchawce telefonu - cytowali zeznania Krasowskiej-Deptuły dziennikarze "Wprost". " Ale prokuratura wojskowa wie lepiej: "Nagranie, o którym mówiła kobieta, uległo jednak skasowaniu. Następnego dnia wdowa poinformowała o całej sprawie Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Zdaniem "Wprost" ABW miała odnaleźć nagranie, a następnie je zbadać, czy faktycznie pochodziło ono od posła i co dokładnie - jeśli byłoby prawdziwe - udało się zarejestrować. Według prokuratury wojskowej fakt, iż o wskazanej godzinie ktoś zatelefonował na numer Joanny Krasowskiej-Deptuły jest prawdziwy. Dalsze dochodzenie wskazało także, że istotnie na skrzynce głosowej udało się zarejestrować nagranie. Jednak, jak się później okazało, nagranie to nie było połączeniem od jej męża. - Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie ustaliła w toku śledztwa, że wiadomość, która została pozostawiona w poczcie pani Deptuły, pochodzi od osoby dzwoniącej z terytorium Polski około godziny po katastrofie - odpowiedział Tvn24.pl płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej." Co można wywnioskować na pewno z powyższych zapewnień prokuratury wojskowej?

Po pierwsze. Wykazanie, że ktoś o wskazanej godzinie ("Między godziną 9 a 9.30 na mój telefon przyszła poczta głosowa") dzwonił z ternu Polski do żony osoby, która znajdowała się na pokładzie rozbitego TU-154M gdy był to już mega njus w każdej stacji telewizyjnej -i ten ktoś nie mógł się dodzwonić- nie jest niczym nadzwyczajnym.
Po drugie. Takie lub inne połączenie z Polski nie jest i nie może być jakimkolwiek dowodem na to, że nie zadzwonił jej mąż.
Po trzecie. Dowodem na to, że było to połączenie ze Smoleńska jest: "Nagranie, o którym mówiła kobieta, uległo jednak skasowaniu"-patrz punkt poprzedni mojej notki.

IV. Pojawiła się analiza z doskonale odżywioną ścieżką dźwiękową filmu 1.24, która odkryła przede mną dwa arcyważne dźwięki, które do tej pory przegapiłem: Pierwszy, to kobiecy "Ja chcę żyć", który jest bardzo słabo słyszalny (50/50, praktycznie na granicy słyszalności), natomiast drugi usłyszy dosłownie każdy, a jest nim kobiecy kaszel jaki słychać tuz przed drugim strzałem (wyraźnie) i tuz po drugim strzale (średnio wyraźnie). Tenże kaszel jest tez doskonale słyszalny na oryginalnym materiale, na którym nie dokonano uwypuklenia dźwięków charakterystycznych dla ludzkiej mowy. Dodam jeszcze, że słyszę go też w trzecim miejscu filmu, w chwili gdy nagrywający jest najbliżej rannej kobiety i w jeszcze jednym, który można pominąć. Co na to autor cytowanego wcześniej przeze mnie stenogramu?

V. Neutralizacja. Przestrzegam wszystkich czytelników przed akcjami neutralizacyjnymi zamachowców. Z łatwością da się ich zauważyć w liczbie kilkunastu, w tym większość nieudanych. Jednakże osobiście niepokoi mnie to, że ostatnie mają znaczący wpływ na blogerów, czyli odnoszą zamierzony skutek. Ostatnia z nich jest wprost desperacką próbą obrony wychodka zasiedlonego przez zamachowców, bo poświęcenie jednego ze swoich i jednocześnie wieloletniego komunistycznego agenta w Watykanie, po to tylko, aby "udowodnić" fałszywość informacji o 3 osobach, które przeżyły katastrofę rządowego TU154M jest aktem najwyższej desperacji. Wielu blogerów przyjęło założenie, że skoro mówi o tym stary komunistyczny agent watykański, to na pewno jest ona nieprawdziwa. Docelowym odbiorcą tej i w takiej formie dezinformacji są ci, których nie przekonała poprzednia próba dezinformacji, jaką było "po terminie" wyprodukowanie fałszywki o prawdziwej informacji. Byłem zdumiony tym, że aż tak wiele osób wierzy w to, że ten, kto potrafi wyprodukować prawdziwą notkę na pewno nie jest w stanie wyprodukować fałszywej..., Ha ha... Przypominam też o czwartym, acz niezależnym źródle informacji o trzech osobach, które przeżyły katastrofę i odsyłam do mojej notki
http://www.niepoprawni.pl/blog/2549/7-niezaleznych-dowodow-na-ze-3-osoby...
oraz
http://www.niepoprawni.pl/blog/2549/trzy-osoby-ktore-przezyly-katastrofe...
gdzie m.in. znajdziecie pana Olechowskiego dziennikarza-korenspondenta TVP, który w relacji na żywo o tym żródle informuje oglądających. Trzy osoby, które przeżyły katastrofę rządowego TU154M znajdowały się w całkiem dobrym stanie fizycznym; były w pełni świadome tego co się stało i co się dzieje wokół nich. Bez pomocy pavulonu nie odeszły by one w zaświaty. Trzy karetki to byli "łowcy skór", czyli ostatni krąg nieoficjalnej akcji "Nikt nie miał prawa przeżyć". Ba, w ostatnich sekundach filmu 1.24 można z łatwością usłyszeć właśnie nadjeżdżające karetki. Skąd, zatem wiemy, że byli to łowcy skór? Ano z raportu MAKu, bo przeczą gdyby to były normalne karetki, to nie ma nic lepszego dla gospodarza terenu niż pochwalenie się tym, że karetki przybyły na lub w pobliże miejsce zdarzenia w minutę po katastrofie. Nic takiego w raporcie MAku nie znajdziemy. Gospodarz doszedł do zaskakującego wniosku, że nie będzie się tym chwalił.

VI. Przymierzyłem się do mojego autorskiego, czasowego oszacowania wydarzeń. hgw -upadek samolotu
10.42/10.43 -czas powstania filmu 1.24, zwanego równiez pierwszym filmem ze Smoleńska
10.43 -zostaje włączona syrena alarmowa; skłaniam się do tezy, ze była ona umieszczona na śmigłowcu, który przemknął z zawiesiami tuż obok "ni chuja siebia".
10.51-10.59 - czas nagrania filmu WIśniewskiego, zwanego również drugim filmem ze Smoleńska
10.56 -10.57 - powstaje trzeci film ze Smoleńska

VII.To, co zaginęło, to, czego szukamy... Po pierwsze. Poszukiwany jest oryginalny i pełny film-wywiad z J.Palikotem z dn.23.04.2009, w którym ujawnia on dziennikarce Agory ogólną koncepcją zamachu, a został on przez Agorę zatytułowany: "Komorowski zastąpi Kaczyńskiego".

Po drugie. Ciągle jest poszukiwana pasażerka samolotu, która nie licząc wierzchniego okrycia -a biorąc pod uwagę kolorystkę- była ubrana następującą: dół- kolor biały, góra- od żółtego (mniej prawdopodobne) do czerwonego w stronę beżowego (bardziej prawdopodobne). Oraz...

Po trzecie. Mniej ważne, ale jednak poszukiwany jest materiał/wykładzina/tapicerka koloru niebieskiego, będąca na dużej łącznej powierzchni TU154M o numerze 101 elementem wnętrza tego samolotu.

Po czwarte. Poszukiwany jest ślad pozwalający zidentyfikować strażaka-Polaka "Załoga żyje... halo.."

VIII. Co do samego Wiśniewskiego, to on sam swoim wystąpieniem przed ciałem, które nazywa się PARLAMENTARNY ZESPÓŁ DS. ZBADANIA PRZYCZYN KATASTROFY TU-154 M Z 10 KWIETNIA 2010 R. udowodnił, że tam na miejscu był nieprzypadkowo, a przed przesłuchaniem został przeszkolony. Jest to tak widoczne, że główne ośrodki WSIowej propagandy zrezygnowały z jego usług, jako pogromcy blogerów śledczych. No dobrze, wersja Wiśniewskiego jest dziwna, nieprawdopodobna i zdumiewająca? Czy aby na pewno? Moim zdaniem zdecydowanie nie! Jego wersja jest w pełni kompatybilna z wersją oficjalną z dn.10 kwietnia. Warto sobie przypomnieć tamta wersję wypowiedzianą przez min. Szojgu na posiedzeniu rządu Putina: samolot znika z radarów o 8.50, minutę później przyjeżdża straż lotniskowa.
http://www.premier.gov.ru/events/news/10179/

Rola Wiśniewskiego: 2-3 minuty po upadki pojawia się naoczny świadek, który nagrywa to, co widzimy na jego filmie... Wszystko się zgadza, bo "ile mogło mi zająć przebiegnięcie 400 metrów, szczególnie, że większość była z górki" -zacytowałem z pamięci odpowiedź Wiśniewskiego na zapytanie go przez dziennikarkę o względy czasowe. Niczemu nie zaprzecza czas w kamerze - nawet jeśliby był podany identyczny z tym obecnym- wszak czasomierz w kamerze może być ustawiony niedokładnie, z przesunięciem o jedną minutę lub tez dwie, jak i czas zniknięcia z radarów może też być niedokładny, wszak "szympansy w wieży" również mogli mieć zrozumiałe niedokładności czasowe: jedno lub dwu minutowe. Reasumując. Tutaj minutka do tyłu, tam minutka do przodu i wszystko się zgadza. Przeczą sobotni blacharze mieli na pewno dobrze wyregulowane zegarki i doskonale widzieli, kiedy ob. Śliwiński wychodzi z hotelu Nowyj. Ba, może nawet widzieli jak już "po wszystkim" inny "blacharze" odwozili go służbowym samochodem, co by nie wzbudzał swoimi ubłoconymi butami popłochu pośród gapiów...

Dowody na mataczenie Wiśniewskiego?

1. Znaczną cześć czasu poświęcił na przekonywaniu posłów, że mgła była naturalna, jakby był to jego główny powód stawienia się na przesłuchanie. Świadek przestał zeznawać i opisywać swoje wrażenie, ale przeszedł do zupełnie innej roli, roli pseudoeksperta i pseudodoradcy oraz psudoagenta wpływu. I myślę, że bardzo dobrze się stało, że nikt mu w tym nie przeszkadzał, ani też go nie rugował, bo nie ma nic lepszego ponad to, gdy sam świadek ujawni swoje zamiary i swoją rolę.

2. Przedstawiał niewiele zapamiętanych poza filmowych wrażeń, a li tylko posiłkował się tym, co widać i słychać na jego filmach, lub też posiłkował się zawczasu obliczonymi odległościami z map satelitarnych. Najbardziej jaskrawym tego przykładem była odpowiedź na pytanie Macierewicza "ile sekund minęło od chwili zobaczenia zarysu skrzydła do chwili eksplozji?". Najpierw obliczył na szybkiego odległość, potem porównał do prędkości lądowania dla tego samolotu, a następnie podzielił i odpowiedział. Nie odpowiedział ile minęło sekund od zobaczenia skrzydła do eksplozji, ale po ile sekundach powinien ją usłyszeć.

3. Nadzwyczaj często używał argumentów w stylu: "po konsultacji z wojskowymi specjalistami", w tym do durnych tłumaczeń dlaczegóż to mgła w znacznym stopniu rozrzedziła się na miejscu katastrofy:, „bo rozegnał ją upadający samolot". Kłamstwo, tym bardziej, że nieco wcześniej sam udowadniał, iż "ona ciągle i równomiernie napływała z prawej strony" -cytuję z pamięci z uwagi na brak stenogramów, czyli zgodnie z kierunkiem nadlatującego samolotu. Czy po upadku przestała napływać? Oczywiście, że nie, bo gdyby przestała to widoczność na jego filmie byłaby większa niż w chwili upadku. A jest dokładnie na odwrót, o czym w następnym punkcie.

 4. Istnieje nieusuwalna sprzeczność w jego zapewnieniach o mniejszej mgle w miejscu upadku samolotu podczas jego tam bytności, aniżeli tuz przed katastrofą. Znani mu "wojskowi specjaliści" wytłumaczyli to czynnikami fizycznymi, tym, że po wybuchu zrobiło się cieplej, co spowodowało znaczne rozrzedzenie mgły oraz (wcześniejsze) bajeczki o rozwianiu mgły przez samolot. Poniżej postaram się udowodnić, że jest to kretynizm.... Bloger Manek Niepokonany ocenił widzialność na jego filmie na 180-200metrów: Wiśniewski, podczas przesłuchania przed Zespołem, zapytany o to samo przez kogoś z sali również ocenił widzialność na swoim materiale na około 200 metrów... Wszystko się zgadza... Bloger Tommy Lee na podstawie zdjęcia satelitarnego określił najmniejszą odległość pomiędzy hotelem Nowyj a torem lotu TU154 na 319 metrów, przy czym nie jest to miejsce, w którym Wiśniewski widział "samolot z lewym skrzydłem skierowanym w dół", gdyż ta pozycja według zapewnień raportu Mak i śladach na drzewostanie, miała miejsce kilkadziesiąt metrów wcześniej, czyli do 319 metrów należy dodać jeszcze około 10-20 metrów: Autor Trzeciego filmu ze Śmoleńska w programie "Misja Specjalna" również zapewniał, że stojąc przed warsztatem widział samolot, nawet moment zahaczenia lewym skrzydłem o drzewo i dalszy lot samolotu. Odległość ta wynosi 380-390 metrów. Wszystko się zgadza... Zatem, o jakiej poprawie widoczności bredzi Wiśniewski oraz "wojskowi specjaliści", skoro na jego własnym materiale widoczność ta jest o połowę mniejsza niż odległość 'Lewe skrzydło w dół" a hotel Nowyj?
Jeśli mówi prawdę o poprawie widoczności od momentu upadku, to znaczy to tylko tyle, że sam sobie udowadnia, iż nie mógł widzieć tej katastrofy z okna hotelu N niż odległość, z jakiej widział owy, bo nie mógł on widzieć skrzydła samolotu (biała mgła, białe skrzydło, odległość 330-340 metrów), gdy widzialność ta była mniejsza lub równa tej z jego filmu (180-200 metrów). A jesli było tak, że jednak widział to skrzydło, to wówczas udowadnia, ze nastąpiło sztuczne domglenie terenu, w którym na przeciągu minuty widzialność spadła z 350-400 metrów do 30-50metrów jak zeznają ruscy świadkowie. Być może, dlatego Wiśniewski z braku rozkazu nie pobiegł od razu na miejsce katastrofy, bo wówczas pokrzyżowałby szyki "wojskowym specjalistom" lub tez zauważył to nienaturalne gwałtowne domglenie terenu, co spowodowało włączenie się czerwonego światełka: coś jest nie tak, nie idź tam, lepiej być żywym tchórzem niż martwym bohaterem, przeczekaj aż się przerzedzi, a w późniejszym czasie, stojąc gdzieś na drodze: czekaj aż na miejsce katastrofy przyjedzie straż, będzie bezpieczniej. Być może taki sam proces miał miejsce w głowie autora trzeciego filmu ze Smoleńska, który tez widział ten samolot, ale przybył po Wiśniewskim, chociaż miał o połowę bliżej. Rozumnie poczekał do przyjazdu na miejsce katastrofy pierwszej straży. Z pomocą przychodzi nam film 1.24, nagrany tuż tuż po katastrofie, a na pewno przed materiałem Wiśniewskiego, na którym widoczność to zaledwie 70 metrów.

Jakie możemy z tego wyciągnąć wnioski?

Po pierwsze. Niemal równocześnie z upadkiem samolotu nastąpiło błyskawiczne i sztuczne domglenie terenu: "towarzyszu generale, podchodzi do trawersu, wszystko włączone, wszystko gotowe".
Po drugie. Domglenie, które powstało w okolicach bliższej radiolatarni, gdy przelatywał tam nasz samolot, a które w pewnym momencie wyprzedził, co jest również w pełni zgodne z zeznaniami świadków o potężnej mgle a zlokalizowanych w okolicy garaży, „w której było widać na 30 metrów" i "nie było widać wierzchołków drzew".

Po drugie. Domglenie miało za zadanie błyskawicznie i na kilka minut zakryć miejsce katastrofy przed oczami świadków, a "wojskowym specjalistom" umożliwić bezpieczne przeprowadzenia akcji "Dorżnąć watahe", natomiast z powietrza skutecznie kontrolować całą akcję i w chwili, gdy domglenie będzie ustępować włączyć syrenę, jako sygnał do zakończenia akcji i ewakuacji "ubijaj siuda" oraz samego smigłowca/smigłowców. Proszę sobie przypomnieć czy na filmie Wiśniewskiego nad pobojowiskiem operuje jakiś śmigłowiec? Dlaczego tak nagle przestał być potrzebny?

Po trzecie. Domglenie to nie będzie widoczne przez satelitę, gdyż teren przed jej obiektywem skutecznie "ochrania" potężną chmura gruba na 450 metrów, które zeszła praktycznie do ziemi (podstawa poniżej 50 metrów) przy wyżowym ciśnieniu 1026hPa, dając na powierzchni ziemi w pełni naturalne zamglenie.

Po czwarte. Jako, że film 1.24 zmiótł genialny plan "wojskowych specjalistów", włącznie z ich "pierwszym i naocznym świadkiem", powstaje sytuacja, w której albo poświecą "pierwszego świadka" albo też trzeba będzie przyznać się do domglenia ścieżki podejścia. Oczywiście poświęcą "pierwszego świadka", tak jak poświęcili już organizatora całej wizyty, zasłużonego komunistycznego agenta, po to tylko by zdezawuować informacje o trzech osobach, które przeżyły katastrofę rządowego samolotu.

5. W żaden sposób podczas projekcji jego filmu, nikt z obecnych na sali nie odniósł się do bardzo wyraźne słyszalnych słów strażaka-pomocnika, rozmawiającego przez telefon "Załoga żyje... halo...". Oglądając sfilmowane kamera jego nagranie prezentowane przez rzutnik i nagłośnienie, wyraźne słyszałem te słowa, zatem nie sa one trudne do wychwycenia, chociaż były celowo zagadane przez Wiśniewskiego. Słyszalne gdzieś w tle "szto tut snimajet? ja sprasziwaju, szto snimajet?" ono odnosiło się Wiśniewskiego i oztsało wypowiedziane przez kogoś znajdującego się w okolicach wozu strażackiego, natomiast w chwile po "załoga żyje...halo..." Strażacy ponaglają swojego pomocnika. Nikt nie umie połączyć je ze słowami ojca stewardesy J.Moniuszko w wywiadzie dla ND, że pierwsza informacja jaka dotarła do niego z 36pułku była taka, że dwóch pilotów i stewardesa przeżyły?

Szóste pytanie dziennikarza:
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110127&typ=po&id=po05.txt

Czy to aż tak trudno skonstatować, że gdy przyszła pierwsza taka informacja do 36 pułku to o filmie 1.24 nikt jeszcze nie wiedział? Poniżej inne, zauważone przez posłów mataczenia Wiśniewskiego...

6. Istnieje wielka nieścisłość pomiędzy jego słowami, że wystawił kamerę by nagrać lądowanie delegacji, a jego zapewnieniami tłumaczącymi jego niewiedze, co do "tożsamości" samolotu, że słyszał samolot godzinę wcześniej i był pewien, iż było to lądowanie delegacji. Jesli by tak było, to po co nagrywał dalej, skoro już godzinę wcześniej nagrał to co chciał nagrać?

7.Zeznania Wiśniewskiego odnośnie jego motywacji dwugodzinnego nagrywania mgły, przy otwartym oknie, przy temperaturze 0 st.C o 6 rano w Smoleńsku (według danych meteo) i +2st.C (tak podawała wieża pilotom TU154 na kilkanaście minut przed katastrofa) są bezsensowne. Akurat to wychwycili posłowie bezbłędnie, ale mogli podać mu temperaturę, jaka wówczas panowała w okolicach lotniska, by wymusić jego reakcję na tą informację..

8. Dlaczego Wiśniewski przez 10 miesięcy trzymał w ukryciu "strzelające drzewo"? Najprostsza odpowiedź jest taka, że nic nie ukrywał, tylko sam to zmontował pod jego pseudo gwiazdorskie wystąpienie przed komisją, najpewniej za radą oficera prowadzącego. Zresztą, na kilka dni przed jego przesłuchaniem opublikował na youtubie jako "absolutnie nie montowane", ale z wyciętymi słowami "ja pierdolę, to nasz". Tutaj na prezentacji one padły... W końcu jest montażystą... Może on w drugiej wersji odpowiedzieć "na głupa", czyli analogicznie do ujawnionej motywacji 2 godzinnego filmowania mgły: bo lubię ukrywać strzelające drzewa.

9. Istnieje wielka nieścisłość pomiędzy słowami Wiśniewskiego, ze nagrywał "przez dwie godziny" przy uchylonym oknie (temperatura na zewnątrz od 0 do +2 st.C), a jednocześnie stwierdza, że "musiałem ubrać buty i spodnie" nim wybiegł z Hotelu na miejsce katastrofy.

10. W rozważaniach nad katastrofą smoleńską, szczególna uwagę zwraca zbyt mała liczba ciał jak na katastrofę z udziałem 96 osób. Liczba pełnych protokołów z sekcji zwłok po 10 miesiącach wynosi -za deklaracjami prokuratury- 24 osób. liczba ciał przewiezionych w pierwszym dniu, w godzinach nocnych to 24 ciała, liczba ciał widziana oczami Sasina -jak zeznał przez Zespołem-została określona na około 10 ciał, liczba ciał widoczna na dwóch charakterystycznych zdjęciach z widocznymi ofiarami to 17 ciał-tyle się ich doliczyłem.. Czyżby reszta ciał została rozerwana na kawałki nieznaną siłą, ta samą siła, która rozerwała na strzępy kadłub?

IX. Problematyka dwóch śmigłowców. (klatki z filmu 1.24).
Przesuwające się zawiesia, które w czasie 1,8 sekundy pokonały dystans 20-25 metrów, poruszając się z prędkością około 12 m/s.. 1357. Ostatni kadr z widocznymi zawiesiami: 1412. Po upływie 4,4 sekundy widzimy, że samolot dokonał nawrotu? Nie, moim zdaniem jest to zbyt krótki czas na dokonanie takiego manewru. Dlatego stawiam hipotezę, że były tam obecne dwa śmigłowce i oba posiadały zawiesia. 1543. Mijają kolejne 2 sekundy. Widać podczepione i przemieszczające się zawiesia: 1606. Od poprzedniego ujęcia mijają 5,4 sekundy. Śmigłowiec zawisnął gdzieś pomiędzy miejscem, gdzie palą się ogniska, a dużym skupiskiem ofiar, z niego już bardzo blisko do miejsca gdzie 12 sekund wcześniej przemknął śmigłowiec sunąc zawiesiami niemalże po ziemi. Gdyby to był ten sam śmigłowiec, to na taki manewr nawrotu i powrotu potrzebował by minimum 25-30 sekund. A minęło zaledwie 12.
1767. Dziękuję za uwagę. OHV - blog

7 niezależnych dowodów na to, że 3 osoby przeżyły katastrofę rządowego TU-154.

6. Ścieżka dżwiękowa z filmu 1.24.

Poniżej fragment stenogramu autorstwa El Ohido Siluro:

0:03 - Убий!  (fon. "Ubij!", pol. "Zabij!", eng. "Kill!")

0:06 - Dobrze. (eng. "well.") (Dość wyraźne, po polsku - głos męski, mimo chrzęstu gałęzi i szkła pod nogami operatora, jego sapania i wiatru zniekształcającego sygnał w mikrofonie. Trudno powiedzieć czy ta wypowiedź była odniesiona do poprzedniej - ja uważam, że nie.)

0:09  -Spokój!  (eng. "calm down!) (Mężczyzna po polsku, słabo słychać.)

0:12 - (...) i uspokój się!  (eng. "(...)and calm down!)(Inny mężczyzna, po polsku, prawdopodobnie do histeryzującej kobiety z którą dzieli tragiczny los.)

0:13 - A Ty gdzje? (Męski głos - wypowiedź rozpoczyna się bezpośrednio po poprzedzającym "... i uspokuj się", jednak jest raczej mało czytelna. Są to trzy sylaby brzmiące jak "A Ty gdzje?". I nie "gdzie", lecz właśnie "gdzje" - czyżby jakaś mieszanina języka polskiego i rosyjskiego?)

0:14 - (...) (Nieczytelne dwie sylaby.)

0:15 - (...) (Nieczytelna jedna sylaba.) 

0:17 - Patrz mu w oczy mówiłem! (eng. "Look into his eyes, I said!") (Widać przeszkolenie psychologiczne ofiary - oprawcy trudniej zabijać, gdy ofiara patrzy mu w oczy. Czy wypowiada te słowa oficer BORu lub jeden z członków załogi?)

0:19 -Tak dalej... (eng. "So on..." or "Yes, more...") (A może "Tak, dalej..."? - wypowiedziane w szybkim tempie, choć słabo słyszalne - w tle.)

0:20 Głuchy dźwięk  (eng. kick) (Kopnięcie leżącej kobiety, która za moment głośno krzyknie?)

 0:20 - Ałaaa!  (eng. kicked a woman cry)
(Prawdopodobnie uderzona kobieta, raczej młoda po głosie sądząc - stewardessa?)

0:21  -Uspokój się!!!  (eng. "Calm down!!!")
(Mężczyzna cały czas instruuje i uspokaja kobietę. Głos jego jest już bardziej zdecydowany, ale słychać w nim też rosnącą obawę. NAJBLIŻSZE OSOBY POWINNY ROZPOZNAĆ GŁOS - JEST TO MĘŻCZYZNA W SILE WIEKU.) 

7. Informacja o trzech osobach, która jaka pierwsza dotarła do 36pułku Tymczasem niejasności jest mnóstwo. Przecież zaraz po katastrofie do naszego pułku lotnictwa dociera wiadomość, że dwóch pilotów i jedna stewardesa przeżyli katastrofę. Nieco później podaje się zupełnie co innego, że jednak nie żyją..... Dla mnie nadal zagadkę stanowi również fakt, że ciało mojej córki po tak strasznej katastrofie było niemal w stanie idealnym. Miała jedynie małą ranę na głowie. Z tego, co wiem, w dokumentach sekcji zwłok napisano, że śmierć nastąpiła wskutek obrażeń ogólnych, dla mnie to stwierdzenie jest zupełnie niejasne.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110127&typ=po&id=po05.txt

OHV - blog

PASANYCH ELIT” „Stanisław August – mimo solennej obietnicy, iż ordery i godności będzie nadawał tylko za istotne zasługi – handlował nimi jak przekupka kiełbasami na rynku.Za 10-20 dukatów sprzedawał tytuły chorążego, cześnika, podkomorzego, za 30-50 starosty; czerwoną wstęgę orderu św. Stanisława można było nabyć za 100, po ostrym targu nawet za 80 dukatów. Najwyższe odznaczenie – Orzeł Biały – też był na ladzie. - Ach Wasza królewska Mość, jakżeż można sprzedawać Orła Białego za 200 dukatów! - monitował Piattoli - Ha, pewnie, że to zgroza, że to za tanio, ale co robić, kiedy sknery więcej nie dają - odpowiadał król. Niebieską szarfę dostawano i za darmo. Mieli ją Ankwicz, Rzewuski, Kossakowski, Massalski..... Gdy ktoś zasłużył się należycie Katarzynie, zyskiwał jej uznanie – zaraz Stanisław August posyłał mu order. Wszystkie polskie szuje były przepasane wstęgami.” – pisał Karol Zbyszewski w książce "Niemcewicz od przodu i tyłu" z 1939 roku. Nie inaczej postępowano w czasach PRL-u, gdy sowieccy namiestnicy sięgali po ordery i zaszczyty, by zapewnić sobie poparcie lub nagrodzić pokornych. Jacek Trznadel pisał o tym „Hańbie domowej", przypominając, że „Ekipa agentów potrzebowała na gwałt inteligencji, elity", a Waldemar Łysiak przywoływał w „Salonie” relację emigracyjnej publicystki Joanny Sypuły-Gliwy: „Normalna transakcja. Dawali całkiem dużo: mieszkania, towar w powojennej rzeczywistości deficytowy, przydziały wczasowe w domach związkowych w Sopocie i Zakopanem, przyjęcia w Urzędzie Rady Ministrów, nagrody państwowe, ordery, a przede wszystkim nakłady, które pisarzom dzisiejszej doby mogą się tylko przyśnić — 150 tysięcy egzemplarzy, 200 tysięcy, pieniądze, pieniądze. A w zamian? W zamian tak niewiele, garść słów, ciepła myśl w nowym wierszu, jakiś podpis pod deklaracją, protest „obrońców pokoju”, depesza z okazji czerwonej rocznicy, tylko słowa i myśli". Ten sam proces obserwujemy po tragedii smoleńskiej, gdy przystąpiono do przywracania dominium rosyjskiego, a miejsce prezydenta Kaczyńskiego zajął człowiek oddany interesom Kremla. Smoleńska katastrofa, w której śmierć poniosło wielu przedstawicieli autentycznych elit pozwoliła zaistnieć w życiu publicznym ludziom, którzy w normalnych okolicznościach nigdy nie znaleźliby się na politycznych salonach i nie odegraliby żadnej, znaczącej roli. To śmierć w Smoleńsku otworzyła szeroko drzwi nikczemnej bylejakości, obwieściła tryumf miernoty i nienawiści, ucieczkę od odpowiedzialności i zasad, spychając jednocześnie ludzi honorowych do egzystencji na marginesie życia publicznego. Po 10 kwietnia mieliśmy do czynienia z całą serią nominacji na stanowiska wakujące po ofiarach tragedii smoleńskiej. W niemal wszystkich przypadkach, można mówić o deprecjacji tych stanowisk i powoływaniu na nie ludzi zupełnie innego formatu, niż reprezentowali poprzednicy. Nadawanie przez Bronisława Komorowskiego Orderu Odrodzenia Polski członkom byłej PZPR, tajnym współpracownikom bezpieki oraz osobom z zarzutami prokuratorskimi, wpisywało się w akcję kreowania „nowych elit” i znanej już polityki obdarzania orderami ludzi „biernych, miernych i wiernych”. Uczynienie zaś z Orderu Orła Białego swoistej „gratyfikacji” za poparcie udzielone Komorowskiemu w okresie kampanii prezydenckiej, stanowiło symboliczny akt powrotu do haniebnych praktyk moskiewskich dworaków. To wówczas - podsądny III RP, poeta Jarosław Marek Rymkiewicz przypomniał historię Orderu Orła Białego, nadawanego hojnie szujom i zaprzańcom i podkreślił, że Stanisław August, król zdrajca, sam dekorował nim zdrajców, postępując według ruskiej tradycji, że im większy łajdak, tym większy ma order. – „W ogóle przyznawanie orderów jest ruską tradycją, a w naszej I Rzeczypospolitej noszenie jakichkolwiek orderów było zakazane przez prawo. Dobrze byłoby wrócić do tamtych naszych obyczajów” – stwierdził Rynkiewicz, dodając, że jeśli spojrzymy na dzieje Orderu Orła Białego, to będziemy mogli powiedzieć, że i w tym wypadku historia Polski zatacza teraz krąg - i wciąż mamy do czynienia z czymś, co już się kiedyś wydarzyło.

Tym większą nadzieję muszą budzić postawy ludzi, którzy mają dość odwagi, by przeciwstawić się nikczemnym zachowaniom lokatora Belwederu i pokazać, jak w czasach tryumfu podłości zachowują się ludzie honoru. Ponieważ są to postawy godne najwyższego szacunku i naśladownictwa, warto zwrócić uwagę na zachowanie dziennikarzy, którzy odmówili przyjęcia z rąk Bronisława Komorowskiego Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Informacje o tym przyniósł portal niezależna.pl. Oto małżeństwo dziennikarzy, Joanna Łukasiewicz – Wyrwich i Mirosław Mateusz Wyrwich napisali do Komorowskiego: „Panie Prezydencie. Jak nas poinformowała Kancelaria Prezydenta RP [Marzena Pawlak] zostały nam przez Pana przyznane Krzyże Kawalerskie Orderu Odrodzenia Polski za naszą działalność w stanie wojennym. Jak wiemy, wręczenie odznaczeń nastąpiło w dniu wczorajszym, tj. 21.03.2011. Oświadczamy, że nie przyjmujemy nadanych nam przez Pana Krzyży Kawalerskich Orderu Odrodzenia Polski. Nie honor nam przyjąć Krzyża Kawalerskiego od tego, który nie znalazł miejsca na Krzyż przed pałacem prezydenckim. W całości też nie akceptujmy Pana postawy politycznej i moralnej, Pana stosunku do ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie Grudnia 1970 i stanu wojennego. W szczególności zaś Pana stosunku - do katastrofy smoleńskiej. W czasach, gdy ośrodki propagandy i podążająca za nimi gawiedź, zachłystuje się głównie bredniami wypowiadanymi przez tzw. polityków, „celebrytów” lub sportowców, trzeba pokazać, że są ludzie prawdziwie wielcy – ludzie honoru, o zasadach moralnych niedostępnych  „przepasanymi wstęgami” elitom.

http://niezalezna.pl/8002-dziennikarze-nie-przyjeli-odznaczen

Aleksander Ścios

Efekty polityki Tuska-Komorowskiego: Diesel droższy niż benzyna; prowizja od kart kredytowych najdroższa w Europie Kierowcy płaczą i płacą. Wczoraj hurtowa cena diesla w PKN Orlen sięgnęła 3,93 zł netto i wynosiła tyle samo, co cena benzyny. Identyczne ceny paliw są także w Lotosie. W ubiegłym roku różnica cen między dieslem a benzyną wynosiła 36 groszy, a jeszcze w styczniu tego roku – 20 groszy. To jednak już jedynie wspomnienie. Specjaliści z branży wskazują, że niebawem zrównanie cen będzie widoczne również na stacjach benzynowych. Nie wykluczają nawet, że przed końcem tego tygodnia za olej napędowy trzeba będzie zapłacić o parę groszy więcej niż za benzynę.

Nie tylko korzystanie ze stacji benzynowych jest horrendalnie drogie. Wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, ile sklepy tracą na płatnościach kartą. Okazuje się bowiem, że polscy handlowcy muszą bankowcom oddawać aż 1,5 proc. wartości transakcji. Tak wysokich opłat nie ma nigdzie w Europie. W Czechach za tę samą usługę bank pobiera ok. 1 proc., w Bułgarii – 0,4 proc. W Polsce za obsługę standardowej karty Visa pobiera 1,6 proc. prowizji, MasterCard – 1,5 proc. Dzięki temu do banków wpływają olbrzymie pieniądze, gdyż Polacy coraz chętniej posługują się plastikowym pieniądzem. Rocznie płacimy kartą za wydatki w wysokości ok. 80 mld zł. Tym samym z tytułu interchange do banków trafia 1,2 mld zł. PiS.org (" Diesel droższy niż benzyna, polskie karty najdroższe w Europie")

Dziennikarze nie przyjęli odznaczeń od Komorowskiego Zasłużony dziennikarz i wydawca prasy podziemnej z czasów PRL wraz z żoną odmówili przyjęcia z rąk Bronisława Komorowskiego Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski. Mirosław Mateusz Wyrwich oraz Joanna Łukasiewicz-Wyrwich to dziennikarze zasłużeni dla obrony wolności słowa w Polsce. W czasach PRL współpracowali z prasą podziemną i działali w strukturach „Solidarności”. Gdy Kancelaria Prezydenta RP poinformowała ich, że zostały im przyznane Krzyże Kawalerskie Orderu Odrodzenia Polski, Mirosław Mateusz Wyrwich i Joanna Łukasiewicz-Wyrwich odmówili ich przyjęcia. W przesłanym do nas oświadczeniu napisali, że nie mogą przyjąć Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski od osoby, która nie znalazła miejsca na Krzyż przed pałacem prezydenckim. Poniżej publikujemy pełną treść oświadczenia: Panie Prezydencie. Jak nas poinformowała Kancelaria Prezydenta RP [Marzena Pawlak] zostały nam przez Pana przyznane Krzyże Kawalerskie Orderu Odrodzenia Polski za naszą działalność w stanie wojennym. Jak wiemy, wręczenie odznaczeń nastąpiło w dniu wczorajszym, tj. 21.03.2011. Oświadczamy, że nie przyjmujemy nadanych nam przez Pana Krzyży Kawalerskich Orderu Odrodzenia Polski. Nie honor nam przyjąć Krzyża Kawalerskiego od tego, który nie znalazł miejsca na Krzyż przed pałacem prezydenckim. W całości też nie akceptujmy Pana postawy politycznej i moralnej, Pana stosunku do ludzi odpowiedzialnych za zbrodnie Grudnia 1970 i stanu wojennego. W szczególności zaś Pana stosunku – do katastrofy smoleńskiej. Joanna Łukasiewicz Wyrwich Mirosław Mateusz Wyrwich

Sprawa biskupa Richarda Williamsona wyznaczona na lipiec Regensburg, Niemcy: Sprawa sądowa w sprawie biskupa Bractwa Św. Piusa X (FSSPX) Richarda Williamsona dotycząca rzekomego negowania przezeń “Holokaustu” będzie mieć swój restart w lipcu bieżącego roku, po ośmiomiesięcznym odroczeniu. Przypomnijmy: Biskup Richard Williamson jest oskarżony o łamanie niemieckiego prawa poprzez negację zbrodni ludobójstwa na ludności żydowskiej dokonanej przez Niemców w latach II Wojny światowej, znanej powszechnie jako “Holokaust”. Biskupa obłożono oskarżeniem tuż po emisji wywiadu przeprowadzonego z nim na łamach szwedzkiej telewizji, który odbył się w Niemczech. Zapytany o swoje stanowisko wobec Holokaustu Biskup Williamson odpowiedział reporterowi, że wierzy, iż historyczny materiał dowodowy zdecydowanie nie pasuje do tezy o liczbie 6 milionów Żydów zamordowanych w niemieckich obozach koncentracyjnych. Dodał, iż według jego własnych kalkulacji opartych na różnych źródłach, ok. 200-300 tysięcy Żydów zginęło w obozach na skutek naumyślnej polityki niemieckiej pod przywództwem Adolfa Hitlera. Biskup Williamson wyraził też wątpliwości odnośnie sposobu zabijania Żydów za pomocą gazu Zyklon B, powołując się przy tym na raport amerykańskiego eksperta od narzędzi do wykonywania kary śmierci, Freda Leuchtera (publikowanie tego raportu jest w Polsce karalne w ramach tzw. “kłamstwa oświęcimskiego”).

Za: Deutsche Presse-Agentur

KOMENTARZ BIBUŁY: Problem komór gazowych Na obecnym etapie interpretacji historii, po powojennych kilkunastoletnich wahaniach, zrezygnowano z mitu ludobójczego wykorzystania komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych położonych na terenie III Rzeszy w jej przedwojennych granicach, lecz pozostawiono je jedynie na terenie niemieckich obozów położonych na terenie Polski. Jednym z obozów koncentracyjnych gdzie swego czasu uparcie i przez lata twierdzono o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, był obóz KL Dachau. Dziś jedynie dla celów czysto propagandowych powtarza się nieprawdziwe informacje o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych w tymże obozie. W propagandzie lewicowo-syjonistycznej celuje internetowa encyklopedia Wikipediia która pod hasłem “Dachau (KL)” jedynie w wydaniu polskojęzycznym pisze o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, lecz w wydaniu angielskim, nie istnieje żadna na ten temat wzmianka, poza nie związanym z KL Dachau przypisem. W polskojęzycznym haśle zilustrowano też obóz dezorientującym czytelnika zdjęciem “komór gazowych” – w ujęciu z daleka. Z bliska jednak, każda wizytująca ten obóz osoba jest w stanie osobiście przeczytać wielojęzyczny napis umieszczony przed “komorami gazowymi”. Napis przed komorami gazowymi w KL Dachau głosi: ”Komora gazowa – zakamuflowana jako ‘pomieszczenie z natryskami’. Nigdy nie była używana jako komora gazowa.” Napis ten (sam w sobie wewnętrznie sprzeczny) poparty został oficjalnym listem przesłanym przez Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie panu Erichowi Brudehl, który zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie zastosowania “komór gazowych” w obozie KL Dachau. W liście z Muzeum Holokaustu, datowanym na 28 stycznia 1998 roku czytamy, że “[Obóz w] Dachau nigdy nie był planowany jako obóz śmierci ["extermination camp"]. [...] Po decyzji Ostatecznego Rozwiązania, zbudowano w 1942 roku krematorium oraz komorę gazową, której użycie jednak nie może być potwierdzone. [...] Jest to zgodne z innymi badaczami obozu Dachau. Jakkolwiek amerykańscy żołnierze twierdzili, że ludzie byli tam gazowani, lecz po procesach [sądowych] Dachau i studiach historycznych, zgodne twierdzenie wydaje się stanowić, że ludzie byli tam rutynowo zabijani na wiele brutalnych sposobów, lecz nie gazowani.”

Problem “6 milionów ofiar żydowskich”Według historyków i badaczy nieoficjalnego nurtu, liczba “6 milionów ofiar żydowskich” nie ma żadnego pokrycia w faktach, jest natomiast symboliczną reprezentacją cierpienia Żydów. Po raz pierwszy liczba “6 milionów ofiar żydowskich” pojawiła się już w 1919 roku (np. na łamach dziennika The New York Times, będącego już wtedy w rękach żydowskich właścicieli i stanowiącego wpływową tubę propagandową syjonizmu), gdy mowa była o liczbie ofiar żydowskich podczas I wojny światowej. Potem była systematycznie powtarzana w  latach 1930., 40. i późniejszych. Nienaruszalna liczba “6 milionów ofiar żydowskich” odrodziła się na dobre w czasie Trybunału Norymberskiego, kiedy to sędziemu Jacksonowi grupka Żydów zaprezentowała odręcznie zapisane “podliczenie ofiar”.  Wiemy jednak, że w tym czasie obowiązywały nierealne, wytworzone przez propagandę sowiecką i syjonistyczną liczby ofiar obozów koncentracyjnych. Na przykład, twierdziło się powszechnie, że w Majdanku zginęło półtora miliona ludzi (co miało stnowić efekt “dogłębnych badań komisji naukowców radzieckich” – cytat z wydawanych po wojnie książek, rozpowszechnianych w milionowych nakładach), w KL Auschwitz – nawet 10 milionów, w Treblince – 3 miliony, w Sobiborze – 350 tysięcy , itd, itp. Dziś wiemy, że w Majdanku zginęło kilkanaście do kilkudziesiąt tysięcy więźniów (oficjalnie: 50-80 tysięcy), wiemy że w KL Auschwitz po obowiązywaniu przez kilkudziesiąt lat wyrytych na kamieniach “4 milionach ofiar”, liczba ta stopniała do “miliona”, a żydowscy badacze już obniżają ją nawet do 600 tysięcy, przy czym niezależni historycy od wielu lat twierdzą niezmiennie to samo: że w KL Auschwitz zginęło 120-150 tysięcy osób, w tym Żydów. Z “3 milionów” w Treblince, pisze się dzisiaj (J.C. Pressac) o “poniżej 250 tysięcy”, choć w rzeczywistości może się okazać, że mamy do czynienia z liczbą w granicach 80 tysięcy. W Sobiborze dane wskazują na 15 tysięcy ofiar. Itd, itp. W związku z tym, że liczba “6 milionów” – wpojona w świadomość społeczną metodą manipulacji medialnej oraz nacisków prawnych – zaczyna stanowić pewien ciężar w przypadku konieczności jej udowodnienia, czyni się próby uwolnienia jej od tego typu nacisków. Przykładem jest artykuł wydrukowany przez baltimorski dziennik The Examiner , w którym autor na bezpośrednio postawione pytanie: “Czy liczba pomordowanych rzeczywiście ma znaczenie?”, odpowiada: “Moja odpowiedź to jest bardzo głośne wypowiedzenie: NIE! Liczba nie ma żadnego znaczenia. Czy mamy do czynienia z 60 Żydami czy 6 milionami Żydów, było to wydarzenie [tzn. "Holocaust"], który nie może być pozbawione szczególnego podkreślania.” [zob. link do polemiki "“Liczba nie ma żadnego znaczenia!”, czyli nowa interpretacja sporu o “6 milionów pomordowanych Żydów”"] Liczbę “6 milionów”, stanowiącą kabalistyczną symbolikę cierpienia narodu żydowskiego, należy tak jak każdą inną historyczną tezę zweryfikować w procesie skrupulatnych, niezależnych, otwartych, pozbawionych nacisków ideologicznych badań naukowych. Tylko wtedy będzie mogła stanowić podstawę do włączenia jej w nurt historycznych faktów.

nacjonalista.pl (" Sprawa Biskupa Williamsona wyznaczona na lipiec")

Zniewaga pod węgierską tablicą Najpierw pomnik dla bolszewików pod Ossowem, a teraz strach przed zawieszeniem tablicy upamiętniającej węgierską pomoc w wojnie z Sowietami Dyplomatyczny skandal w Kancelarii Prezydenta z ambasadą Węgier w tle. Ludzie Bronisława Komorowskiego do ostatnich chwil przed wizytą prezydenta Pala Schmitta blokowali inicjatywę umieszczenia na frontonie jednego z warszawskich budynków tablicy upamiętniającej pomoc Budapesztu w czasie wojny z bolszewikami w 1920 roku. Kancelaria zwlekała też z podjęciem decyzji o uczestnictwie Bronisława Komorowskiego w uroczystości odsłonięcia tablicy. Minister Jaromir Sokołowski tłumaczył to obawą przed reakcją… Rosjan. Doszło do tego, że ambasada Węgier musiała “zagrozić”, że jeśli do odsłonięcia tablicy nie dojdzie, o kompromitującym Kancelarię Prezydenta zdarzeniu poinformuje media. We wtorek po południu na skrzyżowaniu Krakowskiego Przedmieścia i ul. Królewskiej w Warszawie odbyła się skromna uroczystość. Goszczący w Polsce prezydent Węgier Pal Schmitt oraz prezydent Bronisław Komorowski wspólnie odsłonili tablicę “W Hołdzie Narodowi Węgierskiemu” upamiętniającą węgierską pomoc wojskową dla Polski w latach 1919-1921. Zawisła ona na frontonie słynnego Domu bez Kantów od strony Grobu Nieznanego Żołnierza. Na tablicy, pod godłami Polski i Węgier dwujęzyczne napisy głoszą: “W hołdzie narodowi węgierskiemu, który okazał Rzeczypospolitej Polskiej przyjaźń i pomoc w czasie śmiertelnego zagrożenia bolszewicką agresją. W okresie przełomowych zmagań 12 sierpnia 1920 r. do Skierniewic dotarł transport 22 milionów pocisków z fabryki Manfreda Weissa w Csepel /Budapeszt/”. Według naszych informatorów, Jaromir Sokołowski, minister odpowiedzialny w Kancelarii Prezydenta za politykę zagraniczną, nie chciał się zgodzić na to, by Bronisław Komorowski wziął udział w odsłonięciu tablicy. – O godzinie 15.00 w poniedziałek, na dzień przed przyjazdem prezydenta Węgier, ludzie prezydenta Komorowskiego zdecydowali, że tablica nie zostanie powieszona – tłumaczy świadek zamieszania. Minister Sokołowski swoją odmowę miał uzasadniać tym, że udział głowy państwa polskiego w tej uroczystości może być źle odebrany przez stronę rosyjską. Wielodniowe zwlekanie z potwierdzeniem tego punktu programu spowodowało konsternację strony węgierskiej, która poczuła się niezwykle zakłopotana piętrzonymi trudnościami. Faktycznym realizatorem projektu tablicy był Attyla Szalai, attaché kulturalny ambasady Węgier w Warszawie. Gorączkowe pertraktacje i oczekiwania na decyzje Kancelarii Prezydenta trwały przez cały poniedziałek. W końcu Szalai miał zagrozić, że jeśli do uroczystości podczas wizyty prezydenta Węgier nie dojdzie, a tablica nie zostanie nawet zawieszona na murze, to sprawa przedostanie się do węgierskich mediów, a dalszemu ciągowi wizyty węgierskiego gościa towarzyszyć będą niesmak i atmosfera międzynarodowego skandalu. Ostatecznie takie dictum miało wieczorem przekonać Sokołowskiego do podjęcia decyzji o umieszczeniu tablicy na frontonie Domu Bez Kantów od strony placu Piłsudskiego oraz włączenia prezydenta do udziału w tej uroczystości i wspólnego jej odsłonięcia. Również dopiero wtedy, co wydaje się kuriozum, Andrzej Kunert jako sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zdecydował o jej zainstalowaniu na ścianie budynku. Choć dwudniowa wizyta prezydenta Węgier planowana była na wiele tygodni wcześniej i przypadła na obchodzony 23 marca Dzień Przyjaźni Polsko-Węgierskiej, zaledwie garstka osób i oficjeli wzięła udział w tej uroczystości. Tym bardziej, że – w opinii inicjatorów przedsięwzięcia – wmurowanie pamiątkowej tablicy to jedyny polski hołd okazany Węgrom za pomoc w 1920 roku, prócz nieratyfikowanego przez władze odrodzonej Polski i niekorzystnego dla Węgier traktatu w Trianon w 1920 roku. Zaproszenia na uroczystość ambasada Węgier w Polsce rozsyłała w ostatniej chwili, do końca bowiem nie mogła potwierdzić, czy do odsłonięcia tablicy w ogóle dojdzie. O całej sprawie nie chcą dziś mówić zarówno przedstawiciele kancelarii, jak i strony węgierskiej. Dla niej niezręczność całej sytuacji jest tym większa, że nowi gospodarze pałacu prezydenckiego do sprawy się nie zapalili. Jaromir Sokołowski to w Kancelarii Prezydenta postać bardzo wpływowa. Jeszcze przed wyborami współpracownicy ówczesnego marszałka Sejmu złośliwie komentowali, że jeśli Komorowski zostanie prezydentem, Sokołowski będzie kimś takim jak Wachowski przy Wałęsie. Jak widać, porównanie to nie było formułowane na wyrost. Wczoraj Kancelaria Prezydenta nie udzieliła nam odpowiedzi na pytania związane ze skandalem.

Na ostatnią chwilę Ale na tym nie koniec – uroczystość przebiegła bardzo skromnie. Nie wiedzieli o niej nawet przedstawiciele Polsko-Węgierskiej Grupy Parlamentarnej. – O sytuacji poinformowałem kolegów z partii, w tym wiceszefa sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych Karola Karskiego i członka Polsko-Węgierskiej Grupy Parlamentarnej Artura Górskiego, którzy w ostatniej chwili zorganizowali delegację, kupili wiązanki i przyjechali na miejsce – informuje poseł Arkadiusz Czartoryski. Jak się okazało, na miejscu szef protokołu dyplomatycznego nie chciał, by delegacja klubu parlamentarnego złożyła pod tablicą kwiaty. Oficjalne odsłonięcie tablicy pamiątkowej miało się odbyć w ubiegłym roku w Radzyminie, podczas obchodów 90. rocznicy odparcia spod Warszawy bolszewickiej nawałnicy. Potwierdza to były prezydencki minister Jacek Sasin. - Rok temu planowaliśmy dwie wielkie uroczystości rocznicowe z udziałem delegacji zagranicznych. Oprócz rocznicy bitwy pod Grunwaldem, na którą planowaliśmy zaprosić przedstawicieli władz Litwy, w Radzyminie prezydent Lech Kaczyński oraz prezydent Węgier mieli wziąć udział w uroczystościach rocznicy Bitwy Warszawskiej pod Ossowem – tłumaczy Sasin. – Tam też miała zostać odsłonięta tablica upamiętniająca węgierską pomoc dla Polski – dodaje. Jednak śmierć zarówno prezydenta, jak i Andrzeja Przewoźnika, ówczesnego sekretarza Rady Ochrony Miejsc Pamięci i Męczeństwa, pokrzyżowała te plany. - To węgierskimi pociskami podczas tej decydującej bitwy wypierano Rosjan spod Warszawy. Gdyby nie ten transport, nasze wojsko nie miałoby czym strzelać – podkreśla Czartoryski, poseł PiS, jeden z inicjatorów przedsięwzięcia. – Jakiś czas temu wraz z Imre Molnarem i Atillą Szlaiem z Ambasady Węgier w Warszawie wpadliśmy na pomysł, by ten zapomniany, ale bardzo znaczący epizod historyczny przypomnieć i upamiętnić – dodaje.

Węgry: wszystkie zapasy dla Polski A sprawa jest niezwykle ciekawa. Pomoc materiałowa, jakiej chciały udzielić podczas wojny polsko-bolszewickiej Polsce kraje sojusznicze, w tym m.in. Francja, była skutecznie zatrzymywana. Czesi nie zgodzili się przepuszczać transportów kierowanych w tym czasie do Polski. Jej los uznali za przesądzony, zajmując terytorium Śląska Cieszyńskiego. To samo robili również Niemcy i Austriacy. Bojkot transportów do Polski ogłosiła także II Międzynarodówka Socjalistyczna wspierająca bolszewików, podburzała marynarzy i dokerów do blokowania przeładunku również w porcie gdańskim. Jedyną szansą na pomoc były transporty wysyłane przez Rumunię z Węgier. W związku z tym na początku lipca 1920 r. rząd węgierski nakazał tamtejszej fabryce amunicji Manfreda Weissa przekazanie wszystkich zapasów broni Polsce i przez kolejne tygodnie produkowanie uzbrojenia tylko na potrzeby walczących Polaków. Pomoc węgierska była tym bardziej symboliczna, że rok wcześniej Węgrzy uporali się z krwawą rewolucją Beli Kuna i założoną przez niego Węgierską Republiką Rad. W decydującym okresie wojny z Rosją sowiecką nieodpłatnie przekazali Polakom i dostarczyli własnym wysiłkiem 48 milionów pocisków karabinowych typu Mauser, 13 milionów pocisków typu Mannlicher, trudną do oszacowania ilość pocisków artyleryjskich różnych kalibrów, 30 tysięcy karabinów typu Mauser i kilka milionów części zapasowych, 440 kuchni polowych, 80 pieców polowych. Zdaniem dr. Krzysztofa Ćwiklińskiego z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, gdyby nie Węgrzy w 1920 r., do bolszewików pod Warszawą nie byłoby, czym strzelać. Niesmak, jaki pozostał po całej sytuacji, każe przypomnieć inną skandaliczną historię z budową pod Ossowem upamiętnienia bolszewickich żołnierzy z czasów wojny 1920 roku. Upamiętnienia, którego forma i okoliczności zszokowały opinię publiczną. W lipcu, niedługo po wyborach, Kancelaria Prezydenta Bronisława Komorowskiego zwróciła się do Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa o przygotowanie obiektu, przy którym delegacje rządowe: polska i rosyjska, mogłyby wspólnie oddać hołd ofiarom wojny podczas 90. rocznicy Bitwy Warszawskiej. To, że inicjatywa budowy pomnika żołnierzy bolszewickich pod Ossowem wyszła od prezydenta Komorowskiego, dokumentuje pismo kierowane przez obecnego sekretarza ROPWiM Andrzeja Kunerta do burmistrza gminy Wołomin z 15 lipca 2010 roku. Profesor Kunert potwierdza w nim “życzenie i intencję Kancelarii Prezydenta RP, która rozważa możliwość udziału Prezydenta RP w uroczystościach w Ossowie w dniu 14 sierpnia br.”. Dwa lata wcześniej w 2008 roku jeszcze, jako marszałek Sejmu Komorowski zaangażował się w patronat nad budową w tym rejonie parku kulturowego. Maciej Walaszczyk

Wstyd mi przed Węgrami Z posłem Arturem Górskim (PiS), członkiem Polsko-Węgierskiej Grupy Parlamentarnej, rozmawia Maciej Walaszczyk Jak Pan ocenia formułę uroczystości odsłonięcia tablicy upamiętniającej pomoc Węgrów udzieloną Polakom w okresie wojny polsko-bolszewickiej – była godna, czy raczej została potraktowana po macoszemu? - Uroczystość była niezwykle skromna jak na udział obu prezydentów – polskiego i węgierskiego. Przyszło bardzo mało osób spośród tych, które w ostatniej chwili zaprosiła ambasada Węgier. Skarżyli się, że przez koniunkturalizm Kancelarii Prezydenta RP dopiero w przeddzień uroczystości zostali na nią zaproszeni. Także delegacji było niewiele. Ustawiono żołnierzy, aby nieśli wieńce przed delegacjami, ale wieńców było tylko trzy, nie licząc tych złożonych przez prezydentów. Wstydziłem się, że my, Polacy, nie potrafimy godnie oddać hołdu narodowi węgierskiemu, który tak bardzo i bezinteresownie wsparł Polaków w decydującej fazie wojny polsko-bolszewickiej.

Co Pan sądzi o zachowaniu Kancelarii Prezydenta? - Niezwykle krytycznie oceniam ten absurdalny strach przed ewentualną reakcją Rosji na historyczną tablicę. Skandaliczne było to, że zwodzono Węgrów do ostatniej chwili, że starano się za wszelką cenę pomniejszyć rangę tych uroczystości tylko, dlatego, że inicjatywa tablicy wyszła jeszcze od śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To był też wyraźny brak szacunku dla węgierskiej głowy państwa i narażenie na szwank polskiej racji stanu. W całej pełni ujawniły się małość ludzi z otoczenia prezydenta Komorowskiego, a także brak poczucia patriotyzmu i zwykła ignorancja. Dziękuję za rozmowę.

Za: Nasz Dziennik, Czwartek, 24 marca 2011, Nr 69 (4000)

„Cud nad Wisłą” bez węgierskiej pomocy mógłby się nie wydarzyć 22 marca 2011 r. w Warszawie odbędzie się uroczyste odsłonięcie dwujęzycznej tablicy pamiątkowej o wojskowej pomocy węgierskiej dla Polski, która w sierpniu 1920 roku toczyła na przedpolach Warszawy walkę z Armią Czerwoną. Bez węgierskiej amunicji prawdopodobnie nie byłoby „Cudu nad Wisłą”. Uroczystość odsłonięcia tablicy z udziałem przebywającego z oficjalną wizytą w Warszawie Prezydenta Węgier Pál’a Schmitta oraz Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego rozpocznie się o godzinie 14.45. Tablica zostanie umieszczona na ścianie gmachu przy Krakowskim Przedmieściu 11 na rogu ulicy Królewskiej, po stronie Placu Marszałka Piłsudskiego. Węgry, wobec odcięcia pomocy francuskiej, w owych dramatycznych dla Polski, letnich miesiącach 1920 roku, były jedynym państwem, które przysyłało transporty zbrojne dla walczącej z nacierającymi na Warszawę bolszewikami armii polskiej. Już od marca 1920 roku transporty kierowane przez Węgry do Polski były zatrzymywane na granicy czechosłowackiej, zaś rząd czechosłowacki oficjalnie odmówił zgody na ich tranzyt przez swoje terytorium. To samo stanowisko względem Polski zajęły Niemcy, Wolne Miasto Gdańsk, a po pewnym czasie także Austria. Sytuacja stawała się dla Polski beznadziejna, gdyż od czerwca wszystkie transporty przechodziły przez Wiedeń. Jedyną drogą pozostawała Rumunia, państwo o fatalnie rozwiniętej sieci kolejowej i jako sojusznik niepewne. To jednak właśnie przez Rumunię Węgrzy rozpoczęli przesyłanie swoich transportów, które do Polski docierały z dużym opóźnieniem. 8 lipca rząd węgierski nakazał przygotować do transportu prawie cały zapas amunicji, jakim kraj dysponował oraz wydał polecenie dla fabryki amunicji Manfreda Weissa na wyspie Csepel w Budapeszcie, by wszystkie zapasy zarezerwować dla Polski, a przez kolejne dwa tygodnie produkować wyłącznie na jej potrzeby. Ministerstwo kolei żelaznych nakazało traktować wszystkie pociągi jadące do Polski jako transporty najwyższego znaczenia i uprzywilejowania. Do 30 lipca przez Węgry i Rumunię przeszła większość transportów z zaopatrzeniem. Po tej dacie, tj. od dnia, gdy II Międzynarodówka Socjalistyczna ogłosiła bojkot wszystkich transportów kierowanych do Polski, cały wysiłek pomocy dla Warszawy wzięli na siebie Węgrzy. Jak pisze dr Krzysztof Ćwikliński z UMK w Toruniu: „Kiedy 12 sierpnia 1920 roku pękała obrona 11. Dywizji Piechoty pod Radzyminem, bolszewicy próbowali forsować Wisłę pod Płockiem, Włocławkiem, Nieszawą i Toruniem, a zdziesiątkowane i wyczerpane oddziały Wojska Polskiego cofały się na kolejną linię oporu, na dworzec kolejowy w Skierniewicach zaczęły wjeżdżać długie składy wagonów towarowych. Ogółem tego dnia dotarło ich osiemdziesiąt. Natychmiast rozpoczęto rozładunek. Wszystkie wypełnione były amunicją strzelecką i artyleryjską wyprodukowaną i dostarczoną przez Węgry. W ciągu 48 godzin 22 miliony pocisków zasiliły walczące jednostki. 16 sierpnia nastąpiło uderzenie znad Wieprza, a bolszewicki Front Zachodni poszedł w rozsypkę (…)”. Transporty z Węgier w kolejnych miesiącach nieprzerwanie docierały na skierniewicki dworzec. Po zwycięskiej bitwie nad Niemnem, kiedy niedawna jeszcze katastrofa przerodziła się w zwycięstwo, Węgrzy nie uznali swego zadania za wypełnione. Transporty nadal kierowano do Polski, a 13 września 1920 roku podpisano specjalną konwencję, w której strona węgierska zobowiązywała się do dostarczenia czterystu wagonów obcych, przede wszystkim francuskich, i dwustu własnych z amunicją i zaopatrzeniem. Jak wylicza dr Ćwikliński, ogółem w okresie ośmiu miesięcy Węgry przekazały ze swoich zapasów wojskowych bądź wyprodukowały i dostarczyły za pomocą własnego taboru 48 milionów pocisków karabinowych typu Mauser, 13 milionów pocisków typu Mannlicher, trudną do określenia, poważną ilość pocisków artyleryjskich różnych kalibrów, 30 tysięcy karabinów typu Mauser i kilka milionów części zapasowych, 440 kuchni polowych, 80 pieców polowych oraz wiele innego rodzaju sprzętu i materiałów. Nastroje Węgrów i stanowisko węgierskiego rządu w czasie toczącej się wojny najlepiej chyba oddawało chrześcijańsko-narodowe pismo „Uj Nemzedék” („Nowe Pokolenie”) pisząc: “Nie wiemy, co uczyni Koalicja, my musimy być gotowi, aby stanąć po stronie Polski. Los Polski jest naszym losem”. Po zawarciu pokoju w Rydze Sejm Rzeczypospolitej Polskiej odmówił ratyfikowania traktatu z Trianon, co oznaczało, że w sensie prawnym Polska nie uznała rozbioru Węgier. Robert Jankowski

Za: Fronda.pl

Żydowska nienawiść do Polski i Polaków Bezinteresowna nienawiść do polskości. Antypolonizm żydowski przed I wojną światową. W średniowieczu, w okresie okrutnych prześladowań Żydów w szeregu krajów zachodnio – europejskich, Polska ich przyjęła, i obdarzyła ich możliwościami, jakich w żadnym innym z krajów nie doznali. W 1264r. król Bolesław wydał statut kaliski, który gwarantował Żydom opiekę prawną. Statut ten, podpisywany przez kolejnych władców Polski, był pierwszym w historii Europy, w którym Żydzi otrzymali gwarancje religijnej i społecznej autonomii. “Stopniowo realizowano u nas system, który stawał się dla nich istnym “państwem w państwie”, z samorządem, z własnym sądownictwem, a nawet systemem podatkowym, dla ich nacji specjalnym i wyjątkowym. Ten stan, oczywiście z wahaniami niemożliwymi do usunięcia i z wyjątkiem akcji prowadzonej przez buntownika Chmielnickiego, trwał aż do utraty przez Polskę niepodległości. Z utratą naszej niepodległości ich sternicy, a za nimi masy żydowskie, uznały ten obszar za bezpański i w swym rodzaju jedyny, wprost idealny do stworzenia z Polski zastępczej “ziemi obiecanej”. I tak zrodziło się pojęcie “Judeo-Polonii”, wprowadzane nawet w życie, przy pomocy władz niemieckich, w końcowej fazie 1-ej wojny światowej. Na szczęście dla nas, także w drugiej połowie XIX-go wieku – a więc w okresie, w którym chyba nikt w Europie nie wierzył w możliwość wskrzeszenia państwa polskiego – znalazły się w Polsce patriotyczne i realistyczne ośrodki polityczne, które postawiły sobie za cel odbudowę naszej państwowości. Dopóki Polska była silna, Żydzi zamieszkali na jej terenach byli jej władzom lojalni. W tamtych czasach I Rzeczypospolitej mieli swe miejsce w strukturze społeczeństwa i wraz z innymi stanami stanowili cześć jego harmonijnie funkcjonującej całości. W czasie rozbiorów Polski już tylko część z nich przejawiała postawy lojalne wobec wspólnej ojczyzny i wyrażała czynnie swe patriotyczne do niej przywiązanie. W miarę upływu lat, coraz większe ich zastępy nastawiły się na współpracę z zaborcami, przyczyniając się w sposób dotkliwy do wyniszczania polskości..”.(Stanisław Kozanecki. List e -mail) Józef Ignacy Kraszewski w swej powieści “Żyd” przytoczył ich tok rozumowania:.w powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego chłop polski nie lubi nas, wiemy o tym, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta. Wobec takiej filozofii nie dziwi, że wielu bogatych Żydów sprzyjało wybuchowi powstania. Jednym z nich był znany przyjaciel powstańców Kronnenberg. A.L. Szcześniak w pracy “Judeopolonia” wspomina, że wyasygnował on na cele powstańcze 1 mln. złotych rubli. Kierownictwo powstania przeznaczyło je na zakup broni w Anglii (pewnie u angielskich Żydów). Inny Żyd Tugenhold, szpieg rosyjski zdradził Rosjanom szlaki przerzutu tej broni, tak, że duża jej część dostała się w ręce rosyjskie. Po zgnieceniu powstania Kronnenberg został odznaczony przez cara najwyższym orderem i przyznał mu szlachectwo. A.L. Szcześniak w cyt. pracy zwraca uwagę, że współpraca Żydów z caratem w tłumieniu Powstania Styczniowego, a także w finansowym wspieraniu go, miała głębszy sens:. ”Upadek powstania i konfiskata przez carat 4254 majątków szlachty polskiej i grabież ziemi wysiedlonych na Sybir 7000 rodzin zaścianków szlacheckich stworzyło niebywałą okazję wykupu przez Żydów polskiej ziemi. Już w r. 1885 statystyki w Królestwie notują 2966 Żydów właścicieli lub dzierżawców dużych majątków.Na tym nie koniec. Ogólne straty polskie powstania wynosiły ok. 250 tyś osób. Był to olbrzymi cios wymierzony w polską substancję etniczną. Dotknął również ludność miast. Pojawiła się następna okazja wykupu tym razem własności miejskiej.

Po powstaniu, w którym zginęło tak wielu, przeważnie młodych Polaków, na skutek stworzonych przez władze politycznych i gospodarczych warunków, wyemigrowało z Polski w latach 1864 – 1914 ok. 4,5 mln. przeważnie młodzieży, osłabiając znacznie potencjał ludnościowy Polaków. W tym czasie dzięki rozrodczości, a także polityki cara, wzrosła znacznie liczba ludności Żydowskiej na ziemiach polskich, lokując się przede wszystkim w miastach. A Szcześniak, op. cit. podaje następujący ich udział w poszczególnych latach:

1781 – 1856 – 1897
Warszawa 4,5% 24,3% 33,9%
Łódź – 12,2% 40,7%

Następowała na ziemiach polskich zmiana struktury społecznej i narodowościowej. Pisał o niej Feliks Koneczny (“Cywilizacja Żydowska” Warszawa 1997r): “Wolne zawody przechodziły w ręce żydowskie w nieproporcjonalnym odsetku. Prasa poszła w znacznej części na żołd Żydów; ekonomia żydowska zapanowała niepodzielnie nad stosunkami gospodarczymi, a po miastach topniała własność nieruchoma chrześcijańska. W miastach tubylcy uciekali przed Żydami na peryferia miasta. Handel żydowski przybrał cechy jakby monopolu, a rolnictwo popadło w niesłychane zadłużenie u Żydów, rzemiosło zaś grzęzło w nędzy i niestety w ciemnocie. Rozrost zaludnienia żydowskiego wyprzedzał przyrost ludności polskiej coraz silniej.”
Stosunki polsko żydowskie w czasie I wojny światowej: U zarania powstawania państwa polskiego po pierwszej wojnie Światowej “Jewrejskaja Żyzn” organ “Litwakow” z dnia 22. listopada 1915 pisał:.”Uznajemy zasadę samodzielności narodów, wszelako niepodległość Polski byłaby jaskrawym naruszeniem tej idei. Tylko dzięki obcym władzom i innym narodowościom istniała gwarancja, że Polska autonomia nie była niebezpieczna.” Tę wrogą postawę wobec budzącej się po latach niewoli Polski prezentowali również zagraniczni ziomkowie naszych Żydów. Np. apel syjonistow holenderskich zamieszczony 28.04.1918r w ” Joodsche Wachter” miedzy innymi zawierał następującą prośbę:.” A do Was panujący wszystkich państw całej ziemi zwracamy się z żądaniem.strzeżcie Izraela, nie dopuście do największego nieszczęścia, jakie w dwudziestym wieku nasz naród mogło dosięgnąć: nie dopuście do wolnej Polski, kosztem zniszczonego żydostwa” (J. Orlicki “Szkice z dziejów stosunków polsko – żydowskich 1918 -1949″ Szczecin 1983 s.37). W miarę zbliżania się perspektywy powstania państwa polskiego, wrogość wobec niego wśród pewnych odłamów żydostwa narastała. W 1920 r. na dorocznej konferencji syjonistycznej w Londynie zapadły wg niektórych autorów (J. Krajewski cytuje za pracą ks. Józefa Kruszynskiego) tajne uchwały, w których między innymi znalazły się następujące sformułowania: “Akcja przeciwko Polsce ma być wszędzie przeprowadzana we wszystkich państwach Europy, Azji i Ameryki”. “Użyć wszelkich wpływów-aby granice państwa polskiego były jak najszczuplejsze. Utrudniać odbycie się plebiscytu na Śląsku i ujściu Wisły do morza”. ” Wpływać na to, żeby Polskę złączyć z Niemcami, a rozbić jej przymierze z Francją”. “Popierać i szerzyć w Polsce komunizm”. Nie tylko w apelach, publikacjach, dyplomacji, trudno było się doszukać patriotyzmu do Polski ówczesnych Żydów. Występowali oni również zbrojnie wobec naszego, co dopiero powstającego wojska. O tej sytuacji we Lwowie pisze Jan Krajewski (J. Krajewski: Białe Karty w sprawach Polsko-Żydowskich na przełomie XIX/XX wieku do 1939 roku. PWO. Warszawa 1989 ): “Patrole polskie, wysyłane w okolice dzielnicy żydowskiej, były systematycznie ostrzeliwane; w dniu 14 listopada na Zamarstynowie Żydzi wskazywali Ukraińcom miejsca ukrycia rannych żołnierzy polskich i tych, którzy nie zdołali się wycofać, nie oszczędzając także rodzin, których członkowie walczyli po stronie polskiej. Wielu z nich zamordowano.” Nie lepiej działo się w zaborze pruskim. Np. w Poznaniu liczba Żydów była niewielka. Jednak podjęli walkę z Polakami po stronie niemieckiej. Karol Rzepecki, pierwszy polski prezydent policji w Poznaniu tak wspominał te czasy: (K. Rzepecki: Powstanie grudniowe w Wielkopolsce. Poznaniu 1919).”Niemcy a nawet Żydzi poczęli strzelać z okien do naszych patroli odznaczali się w tym strzelaniu zza płota Żydzi, urzędnicy hakatyści i policjanci.”. Chyba najwięcej nienawiści do Polaków wykazywali Żydzi litewscy. Jedno z żydowskich pism wychodzących w Wilnie tak pisało: .”Gdyby była mowa o zmianie granic, to moglibyśmy się zgodzić na każde rozwiązanie, byle nie polskie. Gdyby nastąpiła tendencja oddania Wilna Polsce, wówczas musielibyśmy zmobilizować cale żydostwo do obrony naszej Jerozolimy litewskiej.”. A oto niektóre wspomnienia polskich dowódców wojskowych z r. 1919.: W. Sobieski: “Żydzi czynnie wspierali bolszewików, strzelając z okien do naszego wojska.”. Gen. Kopański: ” Z tyłu pada kilka strzałów karabinowych. Strzelają, jak się później okazuje- miejscowi Żydzi komuniści.Celowali w dowódcę, gdyż strzały ich trzy razy drasnęły me ramię.”. F. Koneczny: ” W Wilnie Żydówki wylewały kubły ukropu na przechodzące oddziały polskie”. Ks. dr S. Trzeciak: “.kiedy wymieniony 41 pp opuszczał ze względów taktycznych czasowo Lidę, to Żydzi z okien i dachów strzelali do żołnierzy naszych, lali wrzątkiem na nich i rzucali kamieniami. Kiedy zaś później wymieniony pułk ponownie zajął miasteczko, ludność polska wskazała na kloaki, do których Żydzi wrzucili siedmiu oficerów naszych, jako ostatnio wycofujących się postrzelili, pojmali, w okrutny sposób zmasakrowali i rzucili do kloaki”. Poza w/w objawami fizycznego wyniszczania, przejawów indywidualnej nienawiści do polskości, trwała intensywna z nią walka w skali globalnej. Uczestniczyła w niej prasa nieomal całego świata będąca w rękach Żydów, (o czym między innymi pisał H. Ford,) także świat finansowy, a zwłaszcza na niwie dyplomatycznej, liczne zastępy różnych doradców żydowskich poszczególnych rządów biorących udział w konferencji pokojowej w Wersalu. Silne lobby Żydowskie starało się wpływać nawet na skład naszej delegacji, o czym świadczy następujące zdarzenie opisane przez A. Pruszyńskiego w pracy z 2008r pt. “Polacy – Żydzi” na podstawie informacji rodzinnej, a potwierdzone przez A.L. Szcześniaka w Książce “Judeopolonia” Radom 2001r.: Jeszcze przed przyjazdem delegacji polskiej u przedstawiciela Polski w Paryżu pojawił się jeden z Rothschildów z ostrzeżeniem: „.jeżeli delegatem na konferencję będzie nadal pan Dmowski, to nie dostaniecie ani Gdańska, ani Śląska, ani Pomorza, ani Kresów.” W czasie wytyczania powojennych granic Polski owa groźba Rothschilda nabrała realnych kształtów. A. Pruszyński (op. cit) tym działaniom przypisuje nie przyznanie Gdańska Polsce. W czasie, kiedy Polacy bronili swych granic przed atakiem bolszewików, Czechów (na Zaolziu), zmagali się z Niemcami w Wielkopolsce, Żydzi postanowili wykorzystać ich trudną sytuację poprzez:

- prowokowanie ludności polskiej do wywoływania ekscesów antyżydowskich, aby zdyskredytować Polaków w oczach państw koalicyjnych;
- organizowanie licznych manifestacji, zwłaszcza w USA, o charakterze antypolskim, aby usposabiać nieprzychylnie do Polski opinię światową;
- Deprecjonować wszelkie korzystne dla Polski propozycje odnoszące się do ustalenia granic (za A. Szcześniakiem. Op. cit).

Zarówno cytowane wypowiedzi świadków zdarzeń, jak również opisane wyżej działania sprawiły, że w omawianym okresie rola naszych “sąsiadów” Żydów była niezbyt nam przyjazna, żeby nie powiedzieć- haniebna. Były w tym czasie także pewne działania nam przyjazne, zwłaszcza we Warszawie, lecz ich skala nie może zmienić ogólnego ich obrazu.

Stosunki polsko – żydowskie w okresie międzywojennym Minęło dwadzieścia lat życia w niepodległej Polsce. W Europie zaczął szaleć faszyzm i hitleryzm. Polska wykazała duża odporność na ówczesne europejskie prądy. Żydzi rozwijali w niej swą kulturę, bogacili się, praktykowali swe wierzenia w licznych bożnicach, szereg ich partii prowadziło bujne życie polityczne. Pokazywało się wiele żydowskich czasopism. Na tle tej wolności pewne ekscesy studentów i próba bojkotu gospodarczego nie wiele zmieniały w relatywnie korzystnych warunkach rozwoju mniejszości żydowskiej. Porównane z warunkami, jakie miała w innych krajach Europy można powiedzieć, że wyróżniały się korzystnie.

Można, więc było spodziewać się życzliwości i sympatii do tej ich ojczyzny. Czy byli jednak, jak można było przypuszczać polskimi patriotami? Z perspektywy czasu można powiedzieć, że dbali przede wszystkim o własny narodowy jak i indywidualny interes. Od najdawniejszych czasów, dzięki przywilejom danym im przez polskich władców, a następnie dzięki kolaboracji z władzami państw zaborczych, Żydzi polscy bogacili się kosztem innych warstw społeczeństwa. Na tych ziemiach i kosztem tego społeczeństwa powstawała akumulacja ich kapitału, która dzisiaj stanowi potęgę w skali światowej. Gromadzone na terenie Polski aktywa wypływały strumieniem do zagranicznych ośrodków finansowych, podnosząc potęgę gospodarczą odległych nam państw. Informacja przedwojennego MSW. mówi, że jedynie w latach 1933-1936 Żydzi emigrujący z Polski do Palestyny wywieźli z kraju, nie licząc osobistych kosztowności, złota, dewiz itp. walutę o wartości przekraczającej 226 mln ówczesnych złotych w czasie, kiedy cały zapas dewiz Polski wynosił 160 mln zł. Mimo tak znacznego wypływu aktywów ze skarbu państwa, majątek społeczności żydowskiej w kraju nie malał i według jej szacunków sama wartość ich nieruchomości wynosiła ok. 10 mld zł. (J. Orlicki. op. cit.). Lecz nie tylko zagrożenie gospodarcze było źródłem obaw bardziej rozgarniętych Polaków. Działania Żydów powoli, lecz systematycznie próbowały powiększać swe intelektualne (ideologiczne) oddziaływanie na społeczeństwo. Pisarz żydowski Ch. N. Bialik pisał w tym czasie: “Goje kiedyś może się dowiedzą, że myśl żydowska przenika powoli, jak trucizna w ich organizm państwowy” Walka toczyła się o zyskanie przewagi w inteligencji, czyli patrząc przyszłościowo w zyskaniu korzystnych proporcji miejsc dla młodzieży żydowskiej na uniwersytetach. Według obliczeń prof. Komornickiego w r. 1930/31 studenci żydowscy na Uniwersytecie Jagiellońskim, na prawie, stanowili 39,2%, na Uniwersytecie Wileńskim 33,3 %, na Uniwersytecie Lwowskim 32,3%, na Uniwersytecie Warszawskim 31,0%. Na innych wydziałach humanistycznych ów procent był nawet wyższy. Ów wysoki procent Żydów na uczelniach, ze względu na ograniczoną ilość miejsc, ograniczał dostęp do wiedzy miejscowej, polskiej młodzieży. Ta polityka edukacyjna po kilku już latach owocowała znaczną przewagą inteligencji żydowskiej w miastach i miasteczkach. I tak np. w samej tylko Warszawie mieliśmy przeszło 650 lekarzy – dentystów. Żydów, Jeszcze większe ich proporcja występowała w adwokaturze.

Ks. Trzeciak wyliczył, 19 miast, gdzie w 1936 r. na 197 adwokatów nie było ani jednego Polaka. (J. Krajewski: Białe Karty. wyd. Ojczyzna 1989 r.) Ta sytuacja powodowała, że patriotyczne ugrupowania w sejmie starały się wprowadzić na uczelniach tzw. numerus clausus, przez wiele lat bez powodzenia, ze względu na skład ugrupowań politycznych w sejmie. W okresie międzywojennym pokazywało się w Polsce 130 pism w języku hebrajskim, funkcjonowało 15 teatrów. W miarę zaostrzania się konkurencji o wykształcenie na uczelniach dochodziło do zajść pomiędzy polskimi i żydowskimi studentami. Żydzi zadźgali w nich nożami, co najmniej 4 studentów polskich: po jednym w Wilnie i Lwowie i dwóch w Lublinie. Trwała też w tamtych czasach intensywna agenturalna działalność Komunistycznej Partii Polski reprezentującej Żydów, a wykonującej polecenia Moskwy. Partia ta stała na stanowisku oddania Śląska i Pomorza Niemcom, a Kresów z Białostockiem i Lwowem Sowietom. I chociaż dziś historycy i pisarze Żydowscy żalą się na tamte czasy, to według prof. Jakuba Goldberga, w Polsce do II wojny światowej Żydom żyło się lepiej niż w innych europejskich krajach, poza Czechosłowacją.

Relacje polsko – żydowskie w czasie II wojny Światowej pod okupacją Bolszewików. Pozwalamy sobie przypomnieć słowa Hitlera, jakie wypowiedział niemal w przeddzień wybuchu II wojny światowej. W dniu 11 sierpnia 1939r. Hitler powiedział Jakubowi Burkhardtowi, Komisarzowi Ligi Narodów, że “Wszystko, co czynię, jest skierowane przeciwko Rosji i jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy, żeby to zrozumieć, to będę zmuszony zawrzeć układ z Rosjanami, pobić Zachód i wtedy, po klęsce Zachodu, zaatakować Związek Sowiecki wszystkimi moimi siłami”. Aby zrealizować swój rzeczywisty plan podboju słowiańskiego Wschodu, Hitler zaproponował Polsce udział w Pakcie Antykominternowskim, do którego Paktu przystąpiła Japonia 25 listopada 1936r. Pakt Antykominternowski potrzebny był Hitlerowi do zrealizowania planu podboju Związku Radzieckiego przez jednoczesny atak ze wschodu i z zachodu. Stanowcza odmowa Polski w dniu 26 stycznia 1939r. przystąpienia do Paktu Antykominternowskiego spowodowała konieczność powstania frontu zachodniego, czego Hitler chciał uniknąć. Wojna obronna Polski we wrześniu 1939r., zmusiła Hitlera do zdrady Japonii i w rezultacie opór Polaków zapobiegł zagładzie Słowian. (www.radiopomost.com 27..08.09 .) I co należy podkreślić, również inteligencji żydowskiej w Polsce, dając jej czas na przemieszczenie do ZSSR. Pośrednio, postawa Polski uratowała również żydowskie struktury polityczno – gospodarcze i ich aktyw kierowniczy ZSSR. (R.J.) Tym czasem przegrana wojny przez Polskę przyniosła jej ludności ogrom cierpień i bólu. O tej tragedii narodu, o zbrodniach na nim dokonanych świat milczy. Nie ma filmów o bezprzykładnym bohaterstwie Polaków o ich heroicznych zmaganiach z dwoma okupantami, o ich poświęceniu dla innych, nawet obcych. Po prostu cisza. Nie ma pisarzy, nie ma wydawnictw, które z setek tysięcy relacji naocznych światków utrwalałyby pamięć o pokoleniu Polaków, które poświęciło radość życia i samo życie dla ratowania europejskiej kultury i cywilizacji. Kilku odważnych autorów, zamiast zasłużonej chwały za ujawnianie prawdy, jest przemilczanych, atakowanych, a nawet ciąganych po sądach za przekroczenie tzw. “poprawności politycznej”, czyli wskazanie morderców uczestniczących w dobijaniu konającej Polski. Ci, choć tyle lat minęło od tamtych czasów, żyją sobie nadal spokojnie w swych pałacykach, luksusowych apartamentach, wysoko wynagradzani i pilnują, by światło o ich czynach nie wymknęło się z zaplombowanej na trwałe historii tych ziem. Prawdziwa historia jest tak okrutna, że nawet język polski nie znajduje adekwatnego określenia. To, co stało się w 1939r po wkroczeniu sowietów na teren Polski nie można nazwać ludobójstwem, ani holokaustem, gdyż te określenia mówią o spowodowaniu śmierci masowej, lecz w sposób gwałtowny, przez strzał w tył głowy, (Katyń), lub przez zabicie gazem (Auschwitz). Tym czasem śmierć naszej ludności na Kresach poprzedzona była sadyzmem i okrucieństwem (obcinanie członków, oślepianie, przypalanie i wiele innych tortur, rozciągniętych w czasie, a powodujących straszliwy ból i cierpienie (widok torturowania bliskich). Jeśli więc ten rodzaj wyniszczania narodu dotyczył setek tysięcy to jak takie zdarzenie nazwać?! Może z angielska “atrocious” czyli okropny, ohydny, lecz i to określenie wydaje się za słabe. Pozostaje nam, więc jedynie opis tej ohydy, okropieństwa towarzyszący zabijaniu naszej ludności na Kresach, po wejściu tam Sowietów.. Dowódca AK. Stefan Rowecki odnotował: “Ujawniło się, że ogół żydowski we wszystkich miejscowościach, a już w szczególności na Wołyniu, Polesiu i Podlasiu.., po wkroczeniu bolszewików, rzucił się z całą furią na urzędy polskie, urządzał masowe samosądy nad funkcjonariuszami Państwa Polskiego, działaczami polskimi, masowo wyłapując ich, jako antysemitów i oddając na łup przybranych w czerwone kokardy mętów społecznych.” Jerzy Robert Nowak czerpiąc z licznych prac przyczynkowych napisał książkę pt. “Przemilczane zbrodnie”, w której przedstawia to, co działo się nie tylko na Wołyniu, lecz w całej strefie okupowanej przez Sowiety, a jednocześnie nie ukrywa sprawców tych okropieństw i nieszczęść. Podążmy, więc jego śladem: Jeszcze w czasie działań wojennych Żydzi zaatakowali Polaków w Grodnie. Z bronią długą i krótką atakowali rodziny inteligencji polskiej, urzędników, a nawet żołnierzy w pobliskich miasteczkach: w Skidlu, Łumnie, Jeziorach i innych. Strzelali zza węgła, a kiedy polskie wojsko odeszło i przyszli sowieci, ich czołgami kierowali również miejscowi Żydzi, Wziętych do niewoli Polaków, wskazanych przez miejscowych Żydów mordowano stosując nieludzkie tortury. Przed śmiercią okrutnie ich kaleczono obcinając nosy, uszy, członki, wydłubywano oczy, wiązano drutem kolczastym, przywiązywano do czołgów i wleczono po kamienistych ulicach. Trupy wrzucano następnie do przydrożnych rowów i lejów po bombach. Jęki i krzyki mordowanych było słychać nawet kilka km. Od miasta.(op. cit. s 17). Brutalne represje dotknęły nie tylko mieszkańców Grodna, ale całego powiatu grodzieńskiego. Dywersja bojówek żydowskich miała miejsce również w Skidlu, Rożyszczach, w Stepaniu, Skałacie a jednocześnie Żydzi uaktywnili się jako przewodnicy dla armii najeźdźców. Byli też pierwsi w rozbrajaniu polskich żołnierzy nie szczędząc im upokorzeń, obelg i drwin. Ścigali próbujących uciec przed sowietami jak dziką zwierzynę. Po wkroczeniu wojsk sowieckich na ziemie polskie na tle atmosfery przygnębienia miejscowej ludności szczególnie boleśnie przez nią była odczuwana zdrada “sąsiadów” ludności żydowskiej, demonstrującej swą radość i “tańczącej na polskim grobie”. Całowali czołgi najeźdźców i przeżywali jakby fizyczną ekstazę i straszliwą wrogość do Polaków. W następnych miesiącach wyłapywali w miastach i po wsiach Polaków, uciekinierów z okupowanej przez Niemców części kraju, a przede wszystkim przedstawicieli polskiej inteligencji, ziemian, i wszystkich podejrzanych o polskość. Jednocześnie rozpoczęły się mordy. Zamordowano lwowskich działaczy studenckich., dominikanów w Czortkowie, polskich policjantów w Kołkach i Sarnach i wielu innych miejscowościach. Szczególne okrucieństwo przejawiali żydowscy wyrostkowie. Świadek zajścia tak opisuje jedno z wydarzeń:. “zgraja 10 – 15 żydowskich wyrostków zaatakowała młodego żołnierza na ulicy, którą przechodziliśmy. Przy pomocy noży, pałek i bagnetów, każdy z nich chciał mieć udział w mordzie”. W cytowanej książce J.R. Nowaka można znaleźć liczne opisy podobnych mordów cywilów, żołnierzy, oficerów, hrabiego Skirmunta, i tysiące innych naszych rodaków. Równolegle do tych wydarzeń samosądów miało miejsce powszechne donosicielstwo skutkujące cierpieniami i bólem, gorszymi od nagłej śmierci. Miejscowi Żydzi donosili swym rodakom z NKWD o miejscach zamieszkania polskich rodzin. Te były bezbronne. Ich ojcowie i bracia zginęli lub byli w obozach jenieckich. Matki, żony, siostry, córki stały się pastwą gwałtów. Ich domostwa rabowano. Całe rodziny, nocą, w czasie mrozów, ładowano do bydlęcych wagonów i wieziono na Sybir w strasznych warunkach, mrozu, braku picia, jedzenia i urządzeń sanitarnych w zaplombowanych wagonach. Słabsi umierali i tych wyrzucano z wagonów w bezludne, mroźne, pustkowie. Setki opisów tych tragedii można znaleźć w pamiętnikach tych nielicznych, którzy przeżyli i którym udało się po wojnie wrócić do ojczyzny. Straszny w tych czasach był los dzieci. W opisywanym w książce przypadku aresztowano wpierw ojca, lekarza pozostawiając matkę i czwórkę dzieci bez środków do życia. Tej, starającej się ratować przed wyjazdem na Sybir, odebrano dzieci, które wraz z innymi zamknięto w barakach. Kiedy Niemcy zaatakowali swych do niedawna sprzymierzeńców, sowieci pilnujący dzieci zamknęli drzwi ich baraków żelazną sztabą i pozostawili je bez jedzenia i picia, a sami uciekli. Podobnych, strasznych tragedii matek i dzieci pozbawionych swych ojców w zapisach o tamtych czasach znajdujemy sporo. Niestety, źródłem tych tragedii były donosy Żydów i Żydówek. Trudno w krótkim opracowaniu przekazać czytelnikowi obraz owego morza nieszczęść. O wyczynach stworzonych przez Żydów tzw. “czerwonej milicji”, o stworzonym dla Polaków piekle. Oficerów wojskowych wywożono, broniących się rozstrzeliwano, na uciekających przez Karpaty do Rumunii urządzano polowania jak na dzikiego zwierza. Wstrząsający jest ustęp cytowanej książki traktujący o sądowych i więziennych katach opisywanej narodowości; o strasznych torturach przez tych zwyrodnialców stosowane. Ich opis (już w powojennej Polsce, lecz przez tych samych żydo- bolszewików) podaje H. Pająk w rozdziale “Zbrodnicze metody śledcze” w swej książce pt. “Rządy Zbirów” (Henryk Pająk, Stanisław Żochowski, “Rządy Zbirów 1940 – 1990″ Lublin 1996r). Oddzielną historię stanowi udział Żydów w okrutnych deportacjach Polaków. J.R. Nowak w tym dziale opisuje jak bili Polaków kolbami karabinów, rabowali polskie mienie, wskazywali których Polaków wysiedlić. Z zamieszczonych w tym miejscu wspomnień dowiadujemy się, że na każdej furmance był Żyd z karabinem, że Żydzi nadzorowali deportację Polaków na Syberię, o gehennie w czasie transportu i o okropnych warunkach życia i pracy na niegościnnej ziemi. Deportowano ok. 1,5 mln Polaków i tyle samo było tragedii poszczególnych osób wypędzonych z swego kraju i swego domu. Ponurym dopełnieniem obrazu nieszczęść, których sprawcami byli Żydzi stała się masowa likwidacja więźniów politycznych dokonana po wybuchu wojny niemiecko – sowieckiej w 1941r. A. Szcześniak (op. cit. s 87) pisze jak “NKWD przy pomocy milicji żydowskiej rozstrzeliwało przed ewakuacją zarówno skazanych na ciężkie kary, jak również wszystkich chorych i słabych fizycznie, niezdolnych do przetrzymania długiego pieszego marszu w najcięższych warunkach” Autor wspomina o mordowaniu polskich więźniów w Łucku, Oszmianie, Wołożynie, Czortkowie, Tarnopolu i w okolicach Briańska. Opierając się na materiałach źródłowych z tamtych czasów przytacza świadectwo masowego mordu w Berezweczu: “Po wkroczeniu Niemców otwarto bramy więzienia. Miejscowi Polacy szukali swoich bliskich. Na terenie więzienia zastali doły pełne okaleczonych trupów, powiązanych drutem. Część ciał nie posiadała kończyn, uszu, języka. Wszystko wskazywało na to, że przed śmiercią byli okrutnie torturowani. W innym miejscu cytuje dane z monografii prof. R. Szawłowkiego:.”Blisko wioski Folwarki Tylwickie niektórych więźniów rozstrzelano, innych, z braku kul, zabito bagnetami i kolbami karabinów. Trudno wyobraźnią objąć masowość tych ohydnych zbrodni. W Kownie po mieście krążyły odkryte ciężarówki z stojącymi w nich Żydami, którzy wskazywali szoferom drogę według podanych adresów, Inne pełne nieszczęśliwych ludzi, często z małymi dziećmi i zgrzybiałymi starcami, wiozły ich do zagłady. We Lwowie milicja żydowska wymordowała w czterech wielkich więzieniach, szczególnie w Brygidkach i Zanarstynowie ok. 8 tyś. ludzi, w tym kobiet i dzieci. Zabici byli strzałem w tył głowy. Inni mieli czaszkę zmiażdżoną od uderzenia tępym narzędziem. Przy ul. Kazimierzowskiej więzienie wraz z więźniami spalono. Trudno nazwać szczęśliwcami tych, którzy czasowo ocalili życie. Załadowano ich do wagonów (ponad 40 osób w jednym) i ruszali w długą drogę na Sybir. W środku wagonu była dziura służąca za ubikację. W wagonach panował straszny smród i zaduch. Nie dawano wody, jedzenia, ludzie płakali, mdleli, modlili się prosząc o ratunek i litość. W ten sposób wypędzono z domów i zesłano na Sybir ponad 1,5 mln osób. Zaledwie kilkaset wróciło, schorowanych, po wojnie do kraju. Los naszych rodaków na Syberii, opisany przez tych co przetrwali to piekło, jest powszechnie, niestety tylko Polakom znany. Głód, mróz, praca ponad siły, krzyki pilnujących NKWDzistów, bicie, lżenie, upokarzanie, szydzenie czyli cierpienia fizyczne i psychiczne powiększały liczbę chorych i zgonów. Nieliczni przetrwali, a wróciwszy musieli zapomnieć, któremu donosicielowi zawdzięczają swój los. W początkowych dniach owej strasznej okupacji żydo-bolszewickiej rozegrał się dramat oficerów polskiej armii, na których wyrok podpisał minister spraw wewnętrznych, jeden z żydowskich przywódców sowietów, Beria. Ponad dwadzieścia tysięcy patriotycznej elity polskiego społeczeństwa zamordowano strzałami w tył głowy i zasypano w masowych mogiłach. Ta skala ludobójstwa rzuca po dzień dzisiejszy cień na rosyjski naród, który w tej sprawie nie miał nic do powiedzenia. Sprawcy mordu nie zostali ukarani. W dalszych latach wojny z okrucieństw zasłynęła tzw. Brygada Kowieńska” złożona z Żydów. W nocy z 28 na 29 stycznia 1944 r zaatakowała polską wieś Koniuchy. Zamordowano tam 46 Polaków w tym kobiety i dzieci. Obok tych tragedii, których źródłem były bezpośrednie działania żydo-bolszewików, było i morze innych, wynik ohydnych okrucieństw części ludności ukraińskiej działającej w ramach OUN – UPA . Jednak i tych praprzyczynę trzeba szukać w wieloletniej propagandzie żydo-bolszewików, rozbudzającej nienawiść niepiśmiennej biedoty do swych zamożniejszych ziomków, a wśród nich do tzw. “polskich panów”. Po wytępieniu przez “rewolucjonistów” ukraińskich elit, tę zrodzoną nienawiść skierowano na Polaków, zwłaszcza tych chronionych w okresie międzywojennym przez polskie państwo. Ten nurt nienawiści stale podsycany przez Sowietów został wzmocniony ukraińskim nacjonalizmem karmionym przez ideologię Doncewa. Ta nawoływała do mordowania wszystkich nieukraińców, a nawet tych Ukraińców, którzy sprzeciwiali się tej ideologii mordów. Tą drugą falą nienawiści objęci zostali i Żydzi, jeszcze nie dawno panowie życia i śmierci na tych terenach. Opis skali zrodzonego z tych dwóch nurtów ludobójstwa znajdziemy w dziełach Siemiaszków, Edwarda Prusa, Władysława Kubowa i wielu innych.

Ludność żydowska zamieszkała na terenach wschodnich II Rzeczypospolitej miała więcej szczęścia od swych ziomków z dzielnic zachodnich i centralnych. Hitlerowcy zjawili się tam nieomal dwa lata później. Dwa lata w tamtych czasach, kiedy każdy przeżyty dzień był błogosławieństwem, było bardzo dużo. Znaczna jej cześć zdołała się ewakuować i pozostawać poza zasięgiem gestapowskiej administracji, i uniknąć skutków nienawiści drugiego narodu aspirującego do rządzenia światem.. W imperium Żydo-bolszewickim żyło wielu Żydów, którym nie odpowiadał system narzucony przez ich ziomków. Swą przyszłość widzieli raczej wśród swych ziomków z Zachodu. Kiedy nadarzyła się możliwość wyjścia z “Sowieckiego Raju”, cześć tej zbiorowości skorzystała z okazji, zgłaszając się w szeregi armii Andersa. Lecz i tutaj następowała sprzeczność ich i polskich interesów. Oto wspomnienie jednego z Sybiraków (Gazeta Polska. 10.02.1994):”. W Kijowie przebywałem kilka dni i tam dowiedziałem się od spotkanych Polaków, że w mieście istnieje i funkcjonuje Polska Delegatura. W delegaturze urzędowali sami Żydzi. Nie było ich w tajdze syberyjskiej, nie było ich w obozach pracy, byli natomiast w urzędach i magazynach Delegatury. Byli ubrani w amerykańskie ciuchy, siedzieli za stołami, zajadali amerykańskie smakołyki i popijali kawę. Byli to polscy Żydzi, albowiem rozmawiali między sobą po żydowsku, a z nami po polsku. W delegaturach można było żyć wygodnie.Ja wynędzniały, i wygłodzony patrząc na ten skarb, doznałem wstrząsu. Otrzymałem niewielką ilość sucharów, konserw, cukru, kaszy słoniny i innych artykułów.w latach 41-43 w obozach pracy w tajdze syberyjskiej przebywało jeszcze dużo Polaków. Pracowali oni przy wyrębie tajgi, a jedynym wynagrodzeniem za ich katorżniczą pracę były głodowe racje żywnościowe. W tym samym czasie Żydzi pracujący w Polskich Delegaturach opływali we wszystkie luksusy pomocy amerykańskiej i nie zrobili nic, ażeby przyjść z pomocą umierającym z głodu Polakom”. Stalin, zgodził się na sformowanie polskiej armii na terenie ZSSR w czasie, kiedy pomoc wojskowa (dostawy broni) zachodnich aliantów była dla niego niezbędna dla przetrwania. Idąc na to ustępstwo wobec, wówczas jeszcze sojuszniczego, rządu polskiego w Londynie, realizował własne plany.

-ograniczył liczbowo wielkość możliwych do sformowania jednostek Wojska Polskiego;
-przez manipulację informacyjną sprawił, że Żydzi z dawnych terenów Polski pierwsi zgłaszali się w punktach werbunkowych, wypełniając kontyngent liczbowy polskich wojsk;
-setki tysięcy Polaków, pragnących wydostania się z nieludzkiej ziemi i chętnych do odwetu nad hitlerowskim wrogiem, zgłaszało się do punktów werbunkowych, na skutek spóźnionej informacji w czasie, kiedy duża cześć kontynentu wypełniona była już przez Żydów. Odmowa ich przyjęcia do wojska była dla nich kolejną klęską życiową, tym dotkliwsza, że ich szczery patriotyzm napotkał barierę obcych narodowo interesów. W tej sytuacji musiało dojść do wzajemnych niechęci, wykorzystanych zarówno przez propagandystów sowieckich jak i żydowskich do nazwania ich antysemityzmem. Taka etykieta, przylepiona rządowi polskiemu na emigracji w czasie tuż po Holocauście, powodowała nieobliczalne szkody dla sprawy polskiej. Stalin, przez swą misterną grę osiągnął zrodzenie się na świecie niechęci do Polaków i ich niepodległościowych dążeń. W ramach globalnie zakreślonego celu – skłócenia Polaków z Żydami, poszczególne ogniwa sowieckiej władzy wykazywały w tej materii wiele własnych inicjatyw. Sowieci z jednej strony ograniczali zakres ewakuacji ludności żydowskiej, z drugiej rozpuszczali wśród niej pogłoski, że to Polacy sprzeciwiają się jej wyjazdowi. Zasada dziel i rządź była wszechstronnie przez nich stosowana. Żydzi parli do wojska sięgając nieraz do metod szantażu. (W jednej z depesz do gen. Sikorskiego, gen. Anders podaje: “Otrzymałem już zapowiedź rabinów, w liczbie kilkuset osób, że jeśli ich nie wywiozą, to będą depeszowali do Rooswelta”, cytat za K. Kersten: Polacy Żydzi Komunizm. NOW. 1992) Opory polskiej kadry oficerskiej w przyjmowaniu nieproporcjonalnie dużej liczby Żydów do swych jednostek miały swe uzasadnienie w wątpliwościach co do ich polskiego patriotyzmu. Wątpliwości te znalazły pełne uzasadnienie po przybyciu jednostek polskich na teren Palestyny. Nastąpiła tam masowa dezercja Żydów. K. Kersten op. cit. tak pisze o tym okresie: Dezercje żołnierzy Żydów zaczęły się w 1942 roku podczas stacjonowania jednostek PSZ w Palestynie. W 3 Dywizji Strzelców Karpackich we wrześniu i październiku zdezerterowało 171 Żydów, ogólna liczba dezerterów Żydów w r. 1942 sięgnęła 643.

Zło dobrym zwyciężaj. Stosunki polsko – żydowskie na ziemiach polskich zajętych przez Niemców. Na ziemiach polskich okupowanych przez Niemców sytuacja Żydów była tragiczna. Celem najeźdźców obok powiększenia dla Niemców “przestrzeni Życiowej” kosztem Polaków było, całkowite wyniszczenie Żydów. Ich sytuacja była nieporównywalnie gorsza od ich ziomków, żyjących w państwach zachodnich. Wielką przeszkodą w ich ratowaniu był fakt, “że olbrzymia większość z pośród nich była niezasymilowana. Kiepsko mówili po polsku, mieli najczęściej niewielu polskich przyjaciół, nosili odmienne stroje. a największą trudność sprawiała bierność samych Żydów.(Richard C. Lukas: Zapomniany Holocaust. Kielce 1995 r). Aleksander Graf Pruszyński w jednej ze swych publikacji dotyczącej stosunków polsko – żydowskich pisał: “Ówcześni Żydzi w Polsce niewiele przypominali obecnych. Żyli praktycznie między swoimi w stworzonych przez siebie gettach. Mówili językiem “jidysz” odmiennym od polskiego,, inaczej się ubierali, mieli inny typ fizyczny. Tylko ok. 15% było zasymilowanych, mówiło dobrze po polsku i miało polskich przyjaciół ,którzy mogli im pomóc skryć się przed Niemcami”. C. Lukas (op. cit.) cytuje jednego z Polaków pomagającemu w ukrywaniu Żydów: Czy wyobrażacie sobie jak trudno było uratować kogoś, kto miał semickie rysy twarzy? Trzeba było ich trzymać w ukryciu cały czas. Wywalczona przez rabinów separacja Żydów od Polaków, utrwalona ich przedwojennym działaniem, stwarzała dodatkową trudność. Klimat obojętności w pierwszym roku wojny zaczął zmieniać się w niechęć a nawet wrogość wobec informacji o działaniach ich ziomków wobec Polaków pod okupacją sowiecką. Tym czasem o ile na początku wojny wydawało się, że sytuacja Żydów w gettach jest bezpieczniejsza od sytuacji Polaków, na których okupant urządzał łapanki, aresztowania i rozstrzeliwania, już od czasu najazdu Hitlera na ZSSR sytuacja Żydów znacznie się pogorszyła i rozpoczęła się ich masowa eksterminacja. Mimo doznanych od Żydów cierpień na Wschodzie, współczucie wobec ich miejscowych ziomków, czerpiące miłosierdzie z chrześcijańskiej wiary, przeważyły, Rodziła się powszechna chęć pomocy, ograniczona oczywiście terrorem okupanta i stworzonymi warunkami ekonomicznymi. Dziś trudno sobie nam wyobrazić heroizm tych naszych rodaków, którzy ryzykowali swe życie i życie najbliższych dla uratowania obcego im człowieka. Tym bardziej, że aresztowani w czasie łapanek Żydzi, pewni śmierci, wydawali Niemcom Polaków, którzy ich przechowywali. W dzisiejszym społeczeństwie trudno pojąć, jak było możliwe, pod groźbą kary śmierci, przy ciągłych rewizjach mieszkań, przyjąć obcego człowieka do domu, zapewnić mu wyżywienie kosztem swoich skromnych kartkowych przydziałów żywności, dbać o jego higienę, dostarczać lekarstw w razie choroby, i żyć przez kilka lat w strachu przed dekonspiracją. Różne też były warunki zapewnienia schronienia w miastach a inne na wsi. Tam, gdzie wszyscy się znali, wzajemnie odwiedzali, każda zmiana zachowań, np. większe zakupy, budziła ciekawość i groziła ujawnieniem ukrywanego, a w następnie śmierć całej rodziny, a nawet spalenie całej wioski. W miastach zasady konspiracji zmuszały do ciągłej zmiany miejsca ukrycia, a tym samym angażowanie w ratunek Żyda wielu osób i to przez cztery lata! Czy żyją na świecie ludzie zdolni do takich poświęceń dla obcych? Jedynie w Polsce znalazło ich się tak wielu! Oprócz tej formy ratunku tego historycznie nieprzychylnego nam narodu ludzie wykształcili szereg innych sposobów pomocy. Jedną z nich był szmugiel żywności do getta. Wykorzystywano w tym celu dzieci, gdyż te mogły przecisnąć się przez szczeliny w murze. Bez tej pomocy Polaków ludzie w getcie poumieraliby z głodu. Tysiące ludzi dobrej woli wspomagało nieszczęśników w każdy możliwy sposób: dostarczając im fałszywe dokumenty, przekazując informacje o działaniach i zamierzeniach Niemców, Polscy kolejarze ostrzegali Żydów wiezionych do obozów zagłady co ich tam czeka wbrew kłamstwom ich konwojentów itp. Polskie zakonnice i polscy duchowni kryli w zakonach i świątyniach tysiące żydowskich sierot, dając im utrzymanie, wychowanie i nauczanie (szacuje się że zakonnice prowadziły ok. 200 ochronek w których przechowywało się tysiące dzieci). Powstały nielegalne organizacje zajmujące się działalnością charytatywną i ratowaniem Żydów np. Żegota, a AK zaopatrywała w broń powstańców getta. Przez cały czas, rząd polski na uchodźctwie nie przestawał upominać sojuszników o potrzebie wzmożenia pomocy dla tego nieszczęśliwego narodu. Sam ze swoich skromnych środków przeznaczał ogromne sumy na pomoc nieszczęśnikom. (w styczniu 1943 r -150 tyś. zł by dojść w sierpniu 1944 r. do 4 mln zł.)

Wdzięczność postrzegana inaczej. Żydzi i Polacy po drugiej wojnie światowej. W 1945r. do Polski wróciło ok. 100 tyś. Żydów, którzy w latach 1940 – 1941 uciekli do Sowietów i byli deportowani do Kazachstanu lub na Syberię. Powołana przez Bolszewików władza do rządzenia Polską składała się głównie z Żydów. Działali pod ochroną potężnego władcy sowieckiego imperium, ministra spraw wewnętrznych Berii. Skład personalny rządzącej krajem Żydo-bolszewickiej mafii opisał H. Pająk (op. cit. w rozdziale “Prawo rasy wyższej”). Ta mafia, nazywana też Biurem Politycznym i Komitetem Centralnym PZPR wsławiła się w pierwszych latach powojennych zbrodniami i terrorem, częściowo opisanym w cytowanym dziele. Aleksander Graf Pruszyński w swej pracy (op. cit) podaje, że pod ich władza, w latach 1944 – 1954 zginęło 70 tyś. Polaków, a milion, w tym większość chłopów przeszło przez więzienia. O zbrodniczych metodach śledczych, jakie wobec więźniów stosowano można dowiedzieć się z cytowanej już książki H. Pająka i A Żochowskiego op. cit. s.167 – 178. Pod rządami swych ziomków uaktywnili się członkowie tej zbiorowości. Po II Wojnie Światowej fala Żydów ze Wschodu, w drodze na Zachód, znalazła chwilową przystań w Polsce. Rejestry archiwalne byłej szczecińskiej Delegatury Komisji Specjalnej do Walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym zawierają ok. 150 nazwisk Żydów, ukaranych za przemyt, cynkciarstwo i spekulacje. Jak pisze J. Orlicki:” Gangi przemytnicze wywoziły całymi tonami deficytowe artykuły zdobywane w drodze przestępczej od dysponentów ówczesnych dostaw UNRRA przemycali do kraju materiały za które pobierali paskarskie ceny.”. A jaką postawę przyjęli ci uratowani przed śmiercią przez Polaków Żydzi? Jak pisze A. Pruszyński tylko nieliczni uratowani podziękowali swym wybawcom. W TVN pokazano rozmowę z jednym z tych szczęśliwców mieszkającym obecnie w Izraelu. Założył rodzinę a jej dzieci są już dziś dorosłymi. Dopiero po sześćdziesięciu latach syn i wnukowie odwiedzili w Polsce wybawców by podziękować w imieniu dziadka, który pytany o ten wyjazd powiedział “dobry goj to martwy goj, nie mam, za co dziękować.

Również zastanawia stanowisko niektórych Żydów chronionych w czasie niemieckiej okupacji, wobec ich wybawców, prześladowanych przez ich ziomków po wojnie. Literatura nie opisuje takich przypadków. Działania Żydów w czasie i po rewolucji październikowej wywołały okrutną nienawiść do nich Niemców; Ukraińcy pozbawieni wówczas swoich elit i informacji o przyczynach ich zagłady zrodzili dziką nienawiść do wszystkich obcych, nieukraińców. Jedynie Polacy, pomimo tak wielu krzywd doznanych przez ten obcy naród, potrafili w czasie jego nieszczęścia zapomnieć o urazach i przyjść mu z pomocą. Miast nienawiści ich przedstawiciele czekają jedynie na akt przeproszenia. I tak Jerzy Robert Nowak w pracy ” Kogo muszą przeprosić Żydzi” (Warszawa 2001) wskazują na oczekiwane przez Polaków przeproszenie za:

- zdradzanie nas na rzecz zaborców;
– licznych Żydów szpicli i donosicieli w służbie carów;
– koncepcję Judeo – Polonii
– rozliczne kampanie antypolonizmu;
– rolę w partii zdrady narodowej – KPP;
– zdradę Polski na Kresach w latach 1939 – 1941;
– zbrodnie w Koniuchach i Nalibokach;
– rolę w stalinizacji Polski;
– gospodarcze niszczenie Polski w dobie stalinowskiej;
– zaprzepaszczenie tak wielu polskich szans po 1989r.

Autor Stanisław Wysocki w pracy “Żydzi przeproście!” (Warszawa 1998) rozszerza tę listę żądając przeprosin za:

-Służalcze wysługiwanie się Sowietom na wschodnich terenach Polski zajętych przez nich po 17 września 1939r;
-wprowadzenie i utrwalenie władzy w naszym kraju na wzór sowiecki oraz opanowanie w niej kluczowych stanowisk;
-bestialskie znęcanie się nad niewinnie aresztowanymi patriotami polskimi i ich masowe uśmiercanie w ubeckich kazamatach więziennych;
-opanowanie kierownictwa “Solidarności” i przejęcie za jej pośrednictwem władzy w Polsce po 1989r;
-wprowadzenie przez T. Mazowieckiego tzw. Grubej kreski oznaczającej pozostawienie w spokoju, bez żadnych rozliczeń, wszystkich prominentów byłej PRL;
-szkody wyrządzone państwu i narodowi polskiemu przez wyprzedaż za bezcen, obcym, naszych zakładów pracy;
-szkody wyrządzone polskiemu rolnictwu – zgodę na znaczne obniżenie produkcji rolnej, by Polska mogła stać się importerem żywności z krajów zachodnio – europejskich;
-rzadko spotykane zażydzenie polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych;
-oskarżenia Polaków o antysemityzm;
-oskarżanie Polaków o współudział a Holokauście;
– wyszydzanie polskiego patriotyzmu i tradycji narodowych;
– napastliwe ataki na Kościół Katolicki;
– upowszechnianie kłamstw o wydarzeniach kieleckich w 1946 r. i marcowych w 1968 r.

Nikt nie jest w stanie ująć w liczbach ile upokorzeń, cierpień i utraty istnień ludzkich miało początek w działaniach owych niewdzięcznych synów naszej ziemi. Około 2 mln naszych rodaków wypędzono z ich ojcowizny i skazano na śmierć, w najlepszym wypadku wieloletnią tułaczkę. Kto na nich donosił do NKWD o ich statusie społecznym i znaczeniu dla polskości? Kto wskazywał domy w których mieszkali? Kto uczestniczył w grabieniu ich mieszkań i strzeżeniu, by uciekając w czasie wywózki nie uratowali życia? Kto wulgarnością, obelgami znęcał się w czasie ich konwojowania i doprowadzał do upokorzeń? Czy nie powinniśmy odnaleźć sprawców tej wielkiej tragedii? Minęło 70 lat od najazdu na Polskę jej sąsiadów. Doświadczenia tamtych czasów wciąż dają znać o sobie, a narosła niechęć przez pewne środowiska Żydowskie stale jest podsycana. Pojawiają się różne paszkwile jak prace Kosińskiego, Grossa, w Gazecie Wyborczej, Tygodniku Powszechnym i innych czasopismach. Jednocześnie polityka rządu robi wrażenie, jakby rozwojowi kraju przeszkadzała polskość i polscy patrioci. Dlatego tak ważne dziś staje się zawołanie: Żeby Polska była Polską!

Dr Rudolf Jaworek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
397
5 Pole elektrostatyczne id 397 Nieznany
Dyrektywa 89 397 EEC
397 Manuskrypt przetrwania
397
397
397
PROJEKT Wezel cieplny(1) Layout1 id 397
396 397
397
397
kpk, ART 397 KPK, WA 10/10 - wyrok z dnia 26 maja 2010 r
397
397
397
397
Księga 1. Proces, ART 397 KPC, I PZP 6/08 - z dnia 3 lutego 2009 r
397
397

więcej podobnych podstron