Sprawozdanie z wycieczki do Muzeum Wojska Polskiego
Moja wycieczka do Muzeum Wojska Polskiego odbyła się w pewną słoneczną, lecz mroźną środę, w drugim tygodniu ferii zimowych. Szczęśliwie trafiłam na dzień, w którym wstęp był nieodpłatny, o czym informowała zawieszona przy bramie wejściowej tabliczka.
Gdy popatrzeć na Muzeum Wojska Polskiego z przeciwnej strony Alej Jerozolimskich, wydaje się ono tylko niewielkim dodatkiem do Muzeum Narodowego. Dopiero gdy podejdzie się bliżej i wkroczy na jego teren, ukazuje się ono w pełnej krasie – otoczone historycznymi działami, wozami opancerzonymi i maszynami latającymi. Przed wejściem do budynku muzeum stoi zabytkowy samochód pancerny z czasów Powstania Warszawskiego, zwany pieszczotliwie „Kubusiem”.
Wewnątrz panuje cisza, zakłócana tylko przez nieliczne grupy zwiedzających oraz plotkujące Panie Pilnujące Porządku. Zbyt ostre światło szkodzi zabytkom. Z tej przyczyny sale oświetlone są lekko przytłumionym światłem lamp. Wszystkie okna pozostają zasłonięte. To zestawienie ciszy i stonowanego oświetlenia stwarza wrażenie spokoju i zdaje się mówić: „Zostań jeszcze, wcale nie musisz się spieszyć… Odkryję przed Tobą tajemnice sprzed setek lat, musisz tylko uważnie się przyjrzeć…”
Moją wizytę zaczęłam od sali z bronią średniowieczną z czasów formowania się Państwa Polskiego. Kolejne pomieszczenia ukazywały mi następujące po sobie stadia rozwoju uzbrojenia Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Wreszcie dotarłam do pierwszej i drugiej wojny światowej. W sali z eksponatami z Powstania Warszawskiego na jednej ze ścian ucharakteryzowanej na podobieństwo przeciętnej ściany przeciętnego budynku z czasów okupacji niemieckiej obok plakatów z obwieszczeniami i zarządzeniami hitlerowskich władz, dostrzegłam napis. Napis po niemiecku, proniemiecki, prawdopodobnie nakreślony ręką Niemca. Przeczytałam ów napis parokrotnie, nie mogąc uwierzyć w to, co widziałam. Otóż napis ten zawierał błąd ortograficzny! Poczułam się zawiedziona – najwyraźniej autorzy tej wystawy nie zadali sobie trudu, by zajrzeć do słownika. Zniechęcona wróciłam do średniowiecza.
Tu odetchnęłam. Sala z uzbrojeniem z czasów Piastów jest przestronna i oprócz broni zawiera wiele innych eksponatów – makiety grodów, przezrocza z zaznaczonymi na mapach przebiegami polskich wojen, a także niewielkimi kopiami chorągwi polskich bądź przez Polaków zdobytych w co ważniejszych bitwach. Znaleźć tam też można cenne zdobycze wojenne, na przykład czternastowieczny krzyżacki relikwiarz, przechowywany jako „trofeum wielkiego zwycięstwa pod Grunwaldem”.
Gdy przeszłam do oglądania broni, stwierdziłam, że średniowieczny oręż był prosty i w miarę nieskomplikowany, ale za to ciężki i niewątpliwie skuteczny, jeśli tylko ktoś był wystarczająco silny, by móc nim sprawnie władać. Długie, obosieczne miecze miały dość szerokie klingi. Mimo iż teraz ich ostrza stępiły się i pokryły rdzą, wciąż pobudzają wyobraźnię. Przecież takimi mieczami walczyli Jurand ze Spychowa i Zbyszko z Bogdańca! Trudno przejść obok takiej wystawy obojętnie.
Oprócz mieczy w sali średniowiecznej obejrzeć można także ostrogi, wędzidła, strzemiona, groty strzał, czekany, czyli przedmioty, z którymi rycerz z czasów Piastów miał styczność niemal bez przerwy. Mnie jednak bardziej zainteresowały topory. Mając w umyśle obraz wielkich, obosiecznych toporów krasnoludzkich, wszechobecnych w grach komputerowych o tematyce fantastycznej, byłam bardzo zaskoczona, ponieważ zardzewiałe ostrza jedenastowiecznych toporów przypominały bardziej dzisiejsze siekierki, używane do rąbania gałęzi. Dopiero w czternastym wieku nabrały masy i zaczęły wyglądać solidniej. Średniowieczne działa zrobiły natomiast na mnie wrażenie dużych zabawek – były niewielkie i poruszały się na krzywych, drewnianych kołach. Tymczasem broń palna z tego okresu charakteryzowała się nieproporcjonalnie długimi lufami, które czyniły je podobnymi do małych armat. Podejrzewam, że była strasznie nieporęczna. Nic dziwnego, że rycerze woleli walczyć wręcz.
Tuż obok broni palnej znajdowała się pełna zbroja rycerska płytowa zwana też turniejową. Moją uwagę zwrócił trzewik, który zamiast, jak normalny but, kończyć się tuż za palcami stopy, ukształtowany był w długi czub. Przywiodło mi to na myśl modne ostatnio buty damskie z podobnymi czubami. Ciekawe, czy projektanci obuwia sięgnęli do mody średniowiecznej, czy to tylko zbieg okoliczności?
Z całej wystawy najbardziej podobały mi się kusze, zwane też samostrzałami. Pseudohistoryczne filmy zagraniczne przyzwyczaiły mnie, że kusza to taki poziomy łuk długości około pół metra, broń niemalże kieszonkowa. Dlatego wielkim zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, że średniowieczna kusza jest wielką, ciężką i dość złożoną drewnianą machiną. Widząc ją na własne oczy, nareszcie zrozumiałam, dlaczego dowodem wielkiej siły było napięcie kuszy bez użycia korby, którą to umiejętnością poszczycić się mógł Zbyszko z Bogdańca.
Średniowiecze przemówiło do mnie przede wszystkim swoją surowością, prostotą i funkcjonalnością, którą bardzo cenię. Nie podobały mi się późniejsze ozdobne szable i rapiery, które może i były efektowne, ale podejrzewam, że podczas pojedynku czy bitwy bardziej zawadzały niż służyły swemu właścicielowi.
Opuściłam Muzeum Wojska Polskiego z plikiem notatek w dłoni i pełną świeżo zdobytej wiedzy historycznej głową. Zadziwiające, jaką do tej pory byłam ignorantką w kwestii broni białej. Myślę, że powrócę tam, kiedy czas mi na to pozwoli (może w wakacje?), by uzupełnić swoje braki w tej, jak się okazało, niesamowicie interesującej dziedzinie.