Bronię kryminału!
Detective stories przeżywają w świecie, a w ślad za nim także w Polsce, niebywały renesans. Na naszych oczach – jeśli tylko chcemy widzieć – objawia się fascynująca panorama tego głównego nurtu literatury rozrywkowej: rodzą się jej nowe podgatunki, zmienia sposób konstrukcji i narracji, typ bohatera, kontekst społeczny intrygi tych z pozoru standardowych książek. Ale nie wypada o tym rozprawiać na salonach. Dlaczego?
Kiedy zdarza mi się zdradzić przed znajomymi i przyjaciółmi, że moją ulubioną lekturą podróżną są bez wyjątku kryminały, thrillery i powieści detektywistyczne, w najlepszym wypadku wzbudza to politowanie, niekiedy zażenowanie, a najczęściej – powoduje zmianę tematu rozmowy. Inne gatunki tzw. literatury popularnej z wolna torują sobie drogę na salony w tym sensie, że już się o nich godzi rozprawiać i przyznawać do znajomości autorów uważanych za zgrabnych opowiadaczy codzienności, zwłaszcza jeśli któraś z powieści doczeka się – zawsze nobilitującej – ekranizacji. Nie dotyczy to wszakże powieści sensacyjnych i horrorów, których akceptująca znajomość powinna się ograniczać do klasyki, a więc Artura Conan Doyle’a (traktowanego z przymrużeniem oka, oczywiście), Raymonda Chandlera, Agaty Christie, Georgesa Simenona, Kena Folleta i kilku jeszcze spiżowych postaci ze złotego okresu kryminału. O nowszej literaturze z tego kręgu właściwie się nie pisze, bo nie sposób uważać krótkich wzmianek gazetowych za poważne potraktowanie tematu.
Dziwna to sytuacja – ktoś przecież czyta tę literaturę (nakłady nie kłamią), ale jej recepcja dokonuje się w całkowitej ciszy medialnej, połączonej ze wzgardą literaturoznawców. Wydaje mi się w ogóle, że to szerszy problem, z jakim borykają się w kraju znawcy i krytycy kultury popularnej, przede wszystkim współczesnej literatury. Ciągle jakoś nie może dotrzeć do świadomości zerkających tęsknie ku przeszłości zwolenników tzw. kultury wysokiej mądre spostrzeżenie Hermanna Brocha, iż „ton stylowi epoki nadają wprawdzie na ogół dzieła genialne, ale nośność zapewniają mu dzieła przeciętne”.
Nadal nie mamy więc na krajowym rynku odpowiednika, „Danse Macabre” Stephena Kinga, inteligentnie i dowcipnie napisanej panoramy horroru jako zjawiska kulturowego, książki, która w istocie opowiada o lękach, obsesjach i nadziejach społeczeństwa amerykańskiego lat 1950–1980. King pisze, że jeżeli filmy – a także książki – grozy mają jakąkolwiek wartość społeczną, „dzieje się tak dzięki ich zdolności łączenia tego co rzeczywiste, z tym co fantastyczne – umiejętności tworzenia podtekstów. A ponieważ horror odwołuje się do widowni masowej, owe podteksty miewają często wymiar ogólnokulturowy”.
O fenomenie kryminału też u nas cicho, a przecież od czasu tekstu „»Uznanie« i »nobilitacja« literatury kryminalnej” Romana Zimanda minęło już lat 40. Nie ma już gatunku powieści milicyjnej, nad którą pastwił się ironicznie Stanisław Barańczak, wyschło także źródło klasycznej, eleganckiej powieści kryminalnej całkowicie oderwanej od realiów społecznych epoki, dającej się rozkładać strukturalistycznie na elementy składowe. Co więc mamy?
Amerykański lęk podstawowy
Zacznijmy od tego, że cały rozległy archipelag powieści kryminalnej rozpada się wyraźnie na terytorium amerykańskie i europejskie. (Być może niebawem należało będzie wydzielić także terytorium latynoskiej literatury kryminalnej, zwłaszcza meksykańskiej). Przed laty Stefan Bratkowski pisał o Stanach Zjednoczonych, że są „oddalającym się kontynentem”, dzisiaj to samo możemy powiedzieć o amerykańskich thrillerach i kryminałach. Różnią się one coraz bardziej od europejskiego sposobu pisania przynajmniej pod dwoma względami. Po pierwsze, rodzajem zbrodni, jaka wchodzi w grę. Niezależnie czy będą to książki Jamesa Ellroya (Los Angeles lat 40., 50. i 60.), Michaela Connely (seria o detektywie Harry’m Boschu), Alexa Kavy (duet Nick Morelli i Maggie O’Dell), Karin Slaughter (para Sara Linton i Jeffrey Tolliver, realia stanu Georgia, kto tam był, choćby przejazdem w kierunku Florydy, już się boi!) czy Harlana Cobena (zarówno cykl z Myronem Bolitarem, jak i najnowsze, tym razem zlokalizowane na Wschodnim Wybrzeżu), mamy zwykle do czynienia ze zboczeńcami, szaleńcami i wymyślnymi sadystami, których czyny są odrażające, na granicy horroru.
Te książki wyrażają przede wszystkim ów amerykański lęk podstawowy, jakim jest własne bezpieczeństwo, bezpieczeństwo dzieci i bliskich w społeczeństwie skrajnie zindywidualizowanym, o szczątkowych relacjach rodzinnych. Z wyjątkiem jednak cyklu Ellroya, w którym pisarz może sobie pozwolić na nazywanie homoseksualistów „pedałami”, Afroamerykanów „jebanymi czarnuchami” itd., bo rzecz dzieje się w przeszłości (wygodne alibi także dla nieskrępowanego palenia papierosów przez wszystkich bohaterów we wszelkich sytuacjach!), powieści dziejące się współcześnie są niemal całkowicie poprawne politycznie pod tym względem. Tym samym jednak tło społeczne bywa maksymalnie zubożone i podane stereotypowo. Tutaj nie ma zaskoczenia, mamy się jedynie bać, cóż jeszcze okropnego narodzi się w głowie któregoś z przestępców.
Po drugie, kryminały amerykańskie mają perfekcyjne dialogi, ale ich kontekst należy niekiedy mozolnie rekonstruować. Gdy czytamy Cobena, ze zdziwieniem stwierdzamy, iż w żadnej powieści nie pojawia się tak odwieczny rekwizyt jak książka. Bohaterowie przerzucają się za to cytatami z filmów i komiksów, odtwarzają dialogi z popklasyki amerykańskiej, przywołują postaci z kreskówek, nucą fragmenty piosenek country – słowem są w pełni zatopieni w amerykańskiej kulturze popularnej. To jest przecież środowisko, w którym żyją i które całkowicie im wystarcza. Od dawna bowiem wiadomo, iż tym, co tak naprawdę decyduje o amerykańskości, jest umiejętność uczestnictwa w kodach popkulturowych. Oto przykład: „Myron i Win byli zajęci pasjonującą grą w sto pytań, której tematem byli przestępcy występujący w »Batmanie«. W tym prawdziwym, telewizyjnym »Batmanie«. Tym, w którym występował Adam West oraz cała reszta. – Kto grał drugiego? – zapytał Myron. – Drugiego Człowieka Zagadkę? (...) – John Astin – odparł Win. Myron kiwnął głową. – A Schelley Winters? – Ma Parker. – Milton Berle. – Louie Bez. – Liberace? – Wielki Chandell” (Harlan Coben, „Krótka piłka”, Warszawa 2003). I tak dalej, i dalej.
Czytelnik polski, a takim wszak jestem, musi się niekiedy posiłkować źródłami w rodzaju „Leksykonu amerykańskiej popkultury” Denisa Schecka, aby prawidłowo zrozumieć, o kim mowa i dlaczego akurat o tej, a nie innej osobie czy zjawisku. No i do tego, rzecz jasna, sport, sport i sport, dbanie o linię, obawa przed starością. Kryminały amerykańskie są mroczne intrygą, która tym bardziej przeraża, im normalniejszy jest świat, jakiemu Zło zagraża, podważając codziennie pielęgnowane status quo.
Odrębną kategorię stanowią, będąc także specyfiką amerykańską, powieści z kręgu thrillerów prawniczych (np. Scott Turow, John Grisham) i medycznych (Robin Cook), niejako gotowe scenariusze filmowe, i najpewniej pod tym kątem od razu tworzone. Mamy także fenomen Dana Browna i jego bohatera Roberta Langdona, swoistego odpowiednika naszego Pana Samochodzika, jeno na większą skalę działającego. Co jednak charakterystyczne, nie byłoby całego zamieszania wokół prowokujących pomysłów interpretacji historii religii w „Kodzie Leonarda Da Vinci”, gdyby rzecz nie działa się w Europie, gdyż tylko tutaj mamy do czynienia w Braudelowskim „długim trwaniem” historii, a nie tylko z wydarzeniami i koniunkturami krótkich jeszcze dziejów USA. To co robi, nieodmiennie w Europie, Langdon to crack the code (łamanie kodu) nowoczesnej kultury, ukrytej za oficjalną fasadą nieznanych dziejów podstawowych mitów założycielskich! Na przykład tego, który mówi nam, że matriarchat poprzedzał rządy mężczyzn, a nie odwrotnie. Resztę każdy sobie dopowie.
Europa idzie ku gorszemu
Ucieczka w historię staje się zresztą jednym z pomysłów na ożywienie tradycyjnego kryminału, czego dowodzą książki Anglika Kena Folleta, który porzuciwszy wyeksploatowany temat szpiegowski zanurzył się w realia XIX-wiecznej Anglii, choćby w „Niebezpiecznej fortunie”. Stara, dobra Anglia z kart tej powieści aż się prosi o kolejną nostalgiczną ekranizację, choć dla czytelników współczesnej prozy postkolonialnej doskonale pokazuje jednocześnie ogrom zmian, jakie dokonały się na Wyspie od czasów elżbietańskich. Przy okazji warto dodać, że autorzy ze Starego Kontynentu rekonstruują przeszłość wiarygodnie, nie tyle spekulują i szarżują w stylu amerykańskim, ile pieczołowicie dbają o detal, nastrój i rekwizyty. Niedościgłym mistrzem na tym polu staje się Boris Akunin, o którym będzie jeszcze mowa.
Sytuacja współczesnego kryminału europejskiego, skonfrontowana z głównym nurtem literatury amerykańskiej, wykazuje cechy odrębne. Właściwie nawet trudno mówić o takiej jednorodnej kategorii jak europejska powieść kryminalna, co okaże się za chwilę, ale w porównaniu z pisarstwem zza Oceanu stanowi jednak odmienną jakość. Nie da się chyba zaprzeczyć, jak ważną cezurą jest i w tym wypadku 1989 r., moment inicjujący rzeczywiste otwarcie się zachodu kontynentu, z wszystkimi tego konsekwencjami, na przepływ ludzi i wartości nie zawsze pożądanych. Obcy ze Wschodu i tradycyjni obcy z dawnych kolonii zaczynają pospołu podważać tym razem europejskie status quo, pojawiają się więc także w tle i na pierwszym planie intrygi kryminalnej. Zauważymy ich u Henninga Mankella, Iana Rankina, Donny Leon, Manuela Vazqueza Montalbana i Andrei Camilleri, żeby wymienić tylko tych, których przeczytałem z największym smakiem. Pamiętajmy bowiem, że podobnie jak w całej popkulturze, hierarchie artystyczno-estetyczne prozy kryminalnej są wyraźnie zaznaczone i pieczołowicie przestrzegane (także przez tłumaczy, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że Jarosław Mikołajewski tłumaczy Camilleriego?).
Komisarz Wallander w Mankellowskim cyklu dziejącym się w prowincjonalnej do niedawna Skanii nie kryje obaw, że świat idzie ku gorszemu, a inwazja przybyszów z zewnątrz bezpowrotnie kładzie kres mitowi społeczeństwa dobrobytu, nudy i spokoju. Rodzi się nowy typ zagrożeń, docierający nawet w zakątki Szwecji, gdzie nic się dotąd nie działo. Ciapowaty, ale przeuroczy Guido Brunetti, komisarz z Wenecji, sportretowany przez naturalizowaną we Włoszech Amerykankę Donnę Leon, nie kryje znów, że jest ksenofobem, i to podwójnym. Nie znosi po pierwsze południa Włoch jako siedliska głupców i mafii (a jego przełożonym jest właśnie zabawna kreatura rodem z Palermo), ale z podobnym niepokojem przygląda się, jak Wenecja nasiąka kolorowymi emigrantami, dla których jest może miejsce we Włoszech jako takich, ale z pewnością nie w jego mieście. Równie nieprzychylnym okiem obserwuje prostytutki ze Wschodu i one bowiem – a właściwie ich zwłoki – znamionują nowy etap w historii kraju, potęgując negatywne zjawiska. Nie inaczej widzi współczesną Hiszpanię Pepe Carvalhio, prywatny detektyw-smakosz, bohater cyklu Montalbana – i dla niego wszystko się kundli, także za sprawą natłoku obcości. Rodowity mieszkaniec Barcelony, zawsze pozostającej w konfrontacji ze stołecznym Madrytem, ze zgrozą obserwuje, że katalońskość jego miasta staje się już jedynie mitem – poczynając od kuchni i win, a kończąc na stylu życia i przekroju rasowym mieszkańców.
Gdy zaś udamy się na Sycylię do wyimaginowanego miasteczka Vigata, gdzie operuje komisarz Salvo Montalbano (pasjami czytujący zresztą książki... Montalbana), i tutaj nie mamy wątpliwości, iż nie tylko mafia wyznacza dziś rytm życia na wyspie. Bardzo przejmujący jest opis podróży Montalbana na wybrzeże, niegdyś zdobyte i zasiedlone przez dumnych Arabów, a dzisiaj ponownie przez nich kolonizowane w formie emigranckich slumsów i podejrzanych interesów. Wreszcie dzisiejszy Edynburg, po którym oprowadza nas – nie tylko po ulubionych pubach – inspektor John Rebus (nazwisko wielce znaczące). W tym wypadku obcymi są nie tyle wszelcy nielegalni przybysze, co stonka w postaci turystów. To oni zmieniają oblicze miasta, rujnują jego atmosferę, nastrój, architekturę, ale także powodują, iż staje się ono podobne do Glasgow – miasta przestępców. Jeśli zważyć, że do niedawna w Edynburgu popełniano rocznie 6 zabójstw, a w Glasgow wielokrotność tej liczby, a teraz proporcje się wyrównują, lepiej rozumiemy rozterki, także alkoholowo-nikotynowe, Rebusa. I jego świat dobiega kresu.
Obraz niepokoju, niepewności i tymczasowości, wywołany zmianami politycznymi w Europie i ich społeczno-kulturowymi konsekwencjami, jeszcze nieco inaczej przejawia się w rosyjskiej powieści kryminalnej. Sztandarowym przykładem jest w tym względzie Anastazja Kamieńska, bohaterka powieści Aleksandry Marininy, dzięki której poznajemy meandry dzisiejszej Moskwy, miasta-hybrydy. Walka starego i nowego, jaka toczy się na ulicach i w umysłach mieszkańców stolicy, jest dla niej pretekstem do rozważań nad przyszłością Rosji, jej etosem i dumą. Marinina pokazuje własne społeczeństwo na progu etapu kultury konsumpcyjnej, ciągle jednak tęskniące za Wielką Ideą, jaka dałaby mu siły do życia w nowych realiach. Pedagogiczne przesłanie jej książek jest ledwie kamuflowane, co odbija się negatywnie na psychologicznej warstwie jej powieści – pracoholiczka Kamieńska, mimo urody i powodzenia, nie ma czasu wyjść za mąż. A kiedy to wreszcie uczyni, współżycie z małżonkiem polega na całusach na dobranoc i wspólnym piciu kawy... W dodatku nie pije alkoholu (sic!), no, może pół kieliszka szampana z mężem-niemężem.
Swoistą furorę robi w świecie Boris Akunin, który wybrał wspomnianą ucieczkę w historię. Jego główny protagonista, inteligentny carski urzędas Erast Fandorin, jako żywo przypomina najlepiej skreślone postaci z wielkiej rosyjskiej prozy dziewiętnastowiecznej. Akunin jest doskonałym imitatorem tamtego świata – dodajmy, twórczym imitatorem; odwołuje się do naszych tęsknot za ową bliższą egzotyką, jaką zawsze stanowiły carskie realia. Nie dziwi zatem powodzenie jego książek, pisanych w różnych stylach narracji i tworzących wielotomową sagę. Czytelnik bardzo lubi starzeć się wraz ze swoimi bohaterami, a tutaj ma do tego okazję, w dodatku w dekoracjach przeszłości. Fandorin ma już zresztą konkurentów w innym cyklu Akunina –„Przygody siostry Pelagii” – dziejącym się na rosyjskiej prowincji. Zobaczymy, czy istotnie będzie to konkurencja dla oswojonego już przez nas Erasta...
Na naszym krajowym rynku wyróżnia się w tej kategorii twórczość Marka Krajewskiego. W „Śmierci w Breslau” i „Końcu świata w Breslau” wraz z Eberhardem Mockiem zaznajamiamy się z niemieckim Wrocławiem tuż przed i w pierwszych latach zwycięskiego narodowego socjalizmu. Te książki są aż gęste od realiów, ma się nawet wrażenie, że Krajewski przesadnie stara się je uwiarygodnić, wymieniając ulice, konkretne domy i adresy, numery linii tramwajowych itd. Panie Marku, my Panu wierzymy! Na marginesie – przed 1989 r. nikt w Polsce nie wydałby powieści, które podważają mit odwiecznie polskiego miasta Wrocławia.
Bohaterowie są zmęczeni
Europejska powieść kryminalna jest jednak generalnie w coraz większym zakresie zanurzona w społeczne realia tu i teraz, wręcz wyraża lęki, które w oficjalnej ideologii wspólnotowej kontynentu są skrzętnie skrywane, zawijane w słowa wielokulturowych, uspokajających deklaracji. Nie jest to literatura – znów w przeciwieństwie do amerykańskiej siostry – optymistyczna. W istocie clou tych książek, jakim powinno być rozwiązanie zagadki, złapanie winnego i powrót do punktu wyjścia, to sprawa niejako drugorzędna! Bohaterowie są zmęczeni, ale nie usilnym ściganiem zboczeńców, lecz życiem w świecie, który coraz mniej rozumieją, bo staje się dla nich obcy, niepewny i niesympatyczny. Może nie będzie zbytnią przesadą powiedzieć, że my-czytelnicy-miłośnicy-fani Leon, Montalbana czy Mankella czerpiemy z tej literatury zarówno przyjemność estetyczną, lubimy bowiem ten rodzaj gimnastyki umysłu w dobrze opowiedzianej historii, jak i traktujemy ją jako swoiste źródło wiedzy o sprawach nie opowiadanych na co dzień.
Już spieszę z wyjaśnieniem, co mam na myśli. Bardzo odpowiada mi definicja sztuki popularnej autorstwa Stephena Kinga: że taka sztuka jest twórczym dziełem, którego odbiorcy więcej zyskują, niż zainwestowali. Nie chodzi tym razem o inwestowanie pieniędzy na zakup książki, ale o tak niejasno zdefiniowane pojęcie jak oczekiwania. Chodzi o to, że zgodnie z definicjami literatury popularnej również nasze oczekiwania powinny być przewidywalne. I są. Nie po to kupujemy Rankina czy Slaughter, aby stwierdzić po lekturze, że zostaliśmy oszukani, bo produkt jest inny od oczekiwanego (bo okazał się romansem z cyklu Harlequina). Ale nasze oczekiwania nie muszą jednocześnie być takie jak inżyniera Mamonia z „Rejsu”, czyli niekoniecznie chcemy jedynie usłyszeć-przeczytać to, co już doskonale znamy.
Czytelnik kryminałów jest elastyczny i godzi się, iż nie tylko intrygą stara się nas autor zainteresować. W ten sposób wydobywamy się – paradoksalnie – z kokonu własnych oczekiwań i otwieramy na inne aspekty, jakie niesie ze sobą czytana książka. Przyjemność lektury, o której pisał Roland Barthes, na tym właśnie się zasadza. Czytelnik kryminałów, jeśli naprawdę zasmakuje w tym gatunku, czerpie estetyczne zadowolenie ze zmian pojawiających się w rysunku postaci, zrozumie, że narracja u Rankina (a także u Akunina) raz jest w pierwszej, a raz w trzeciej osobie, zgodzi się przeczytać kilkustronicowe opisy potraw zawsze głodnego Pepe Carvalhio.
Istnieje swoista umowa między stronami pisarsko-czytelniczej intrygi – tymi, którzy piszą kryminalne historie, i nami, którzy na nie czekamy. Oni wiedzą, że my chcemy więcej, bo już się przywiązaliśmy do postaci, miejsc i sposobu opowiadania; my wymuszamy bowiem dalszy ciąg, bo chcemy... dalszego ciągu. Nie jest przypadkiem, że pierwowzorem filmowych sequeli jest literatura kryminalna i powieści odcinkowe, ekran powiela i przypomina jedynie nasze tęsknoty i upodobania. To jedno, pora na drugi aspekt zagadnienia.
Czy literatura, tak masowo powstająca i równie masowo konsumowana, przynosząca tak wielkie profity piszącym, fabrykowana zresztą – jak niesie wieść – głównie przez spryciarzy bez większych ambicji budowania – no właśnie – kryteriów artystycznej powagi, ma w ogóle coś do powiedzenia o współczesnym świecie? Na jakiej zasadzie? I tu wracamy do Kinga i kwestii podtekstów. Czytelnicy zarówno horrorów, jaki i powieści kryminalnych nie zostają z tyłu za autorem; w pierwszym wypadku mogą się przyjrzeć archetypom Wilkołaka, Wampira czy Istoty nie jako postaciom mitycznym, lecz bohaterom niemal realnym, w drugim – z niepokojem mierzą się z pulsem współczesności, wędrują z bohaterami po świecie Zła, aliści nie zła bezosobowego, ale mającego konkretne twarze i usadowionego w konkretnych miejscach.
Nie waham się więc napisać, że kryminały są jak postmodernistyczne dwa dania w jednym. Czytamy je – po pierwsze i najważniejsze – po to, aby gimnastykować umysł i starając rozwikłać intrygę, opowiedzieć się za jakimś wiarygodnym rozwiązaniem łamigłówki. Po drugie jednak, identyfikując się z soczyście i wiarygodnie zarysowanymi postaciami bezwiednie wchodzimy w ich skórę i obserwujemy świat przedstawiony przez pryzmat własnych doświadczeń w świecie jak najbardziej rzeczywistym.
Kryminały niczego nie udają, a to sprawia, iż poddajemy się ich urokowi bez skrępowania, jako że sami też nie musimy niczego udawać! Raz już zaś uwiedzeni sprawnością warsztatu pisarskiego, bo ta literatura jest najnormalniej w świecie doskonale skonstruowana i opowiedziana, nasiąkamy wiedzą o owych ogólnokulturowych kontekstach, sugerowanych i podpowiadanych nam w trakcie pędzącej narracji. Powołam się tylko na jeden jeszcze przykład. W „Bangkok 8” Johna Burdetta, dziejącej się w światowej stolicy seksualnej turystyki, bohater-narrator jest synem tajskiej prostytutki i nieznanego Anglika, co pozwala mu obracać się w obu światach i oba bezwzględnie przenicowywać. Okazuje się, że „miłość” tajskich dziewcząt jest jak najbardziej wyrozumowana, a naiwność spasionych Europejczyków, że znajdują w Tajlandii idealną miłość idealnie posłusznej, delikatnej kobiety, wręcz śmieszy. Nie zmienia to jednak naszego przekonania, iż dzisiaj mieszkańcy dawnych potęg imperialnych dokonują swoistej zemsty na byłych koloniach, tym razem za sprawą lędźwi i pieniędzy! Gdy przeczytamy, jako dopełnienie książki Burdetta, sławną „Platformę” Michaela Houellebecqa, obraz świata zdominowanego przez seksualny turyzm dopełni się.
Literatura kryminalna dostarcza wielu jeszcze innych tropów interpretacyjnych, które wyprowadzają nas poza intrygę książki. Jednym z nich jest wątek kontrkulturowy, innym historia muzyki popularnej, oba zjawiska na trwałe wpisane już w dzieje kultury. Dzisiaj detektywi nie słuchają już Mozarta i Liszta, ale jazzu i rocka, zwłaszcza iż najczęściej wywodzą się z pokolenia zbliżającego się lub już przekraczającego pięćdziesiąty rok życia, dla którego lata 60. to młodość. Nostalgia za tamtym światem jest mocna, w czym dzielnie sekunduję Johnowi Rebusowi, prawie się w nim rozpoznając.
Jaka więc byłaby konkluzja całości tych zapisków? Pierwsza – znów za Kingiem: Ludzie – to jest świetne! Druga: Ludzie – to nie jest głupie! Czegóż więcej wymagać od literatury w czasach, o których powszechnie sądzi się, że są zdominowane przez ekran?
Wojciech Józef Burszta