Nagłe nawrócenia Czytam sobie komentarze znanych prawicowych publicystów na temat Jarosława Kaczyńskiego, Smoleńska i ostatnich wydarzeń na scenie politycznej. Na ogół są to ci sami, którzy przez ostatnie miesiące udowadniali, że bez pozbycia się obecnego prezesa PiS nic się nie da w Polsce zmienić. Okazuje się, że obecnie dostrzegają potrzebę dalszego istnienia Kaczyńskiego w polityce. Mało tego, widzą go jako istotny wkład do rządu, który przejmie władzę po Donaldzie Tusku i jego dyskotece.
Oczywiście stało się to, co od dawna przewidywała „Gazeta Polska”. W obozie władzy nastąpiło tąpnięcie. Trwa tam w tej chwili krwawa bijatyka, która obecny rząd wyśle na emeryturę. W tym czasie elektorat PiS-u niezadowolony z wyjaśniania sprawy katastrofy smoleńskiej zaczął się konsolidować i pomimo potężnej medialnej nagonki i próby rozbicia ujawnia się w coraz korzystniejszych dla tej partii sondażach. Dalszy scenariusz jest łatwy do przewidzenia – albo obecny układ rządzący pozbędzie się Tuska i stworzy nowy stabilny reżim (zdecydowanie bardziej na lewo od obecnego), albo władzę przejmie Jarosław Kaczyński. To jednak oznacza, że dywagacje o przywództwie na prawicy mogą w tej chwili snuć wyłącznie mocno niezorientowani. Jeżeli ktoś chce być wiarygodny dla tej części sceny politycznej, nie może zajmować się rozbijaniem PiS. Robiła to w ostatnich miesiącach większość znanych i dopuszczanych do telewizji „konserwatywnych” komentatorów. PJN nagle stopniał w ich ocenach do zjawiska mało poważnego, wręcz wstydliwego. Z pewnym współczuciem patrzę na polityków tej partii, bo zostali najzwyczajniej w świecie wystawieni przez swoich przyjaciół z zaprzyjaźnionych mediów. Członkowie PJN nie za bardzo mają już odwrót, natomiast ich mentorzy, którzy właśnie odkryli straszną wagę sprawy smoleńskiej i wiele pozytywnych cech Jarosława Kaczyńskiego, szybciutko przeszli nawrócenie na PiS. W normalnym kraju to politycy skaczą z kwiatka na kwiatek, a dziennikarze upominają ich, by mieli choć trochę kręgosłupa. U nas nie jest normalnie w znacznej mierze właśnie dlatego, że nawet publicyści podający się za prawicowych uznają zdolność do przetrwania za wartość najwyższą. Co więc zrobić z odstającą od wszystkich „Gazetą Polską”? Trzeba nas jakoś odróżnić. Mamy być inni, bo nieustannie upraszczamy rzeczywistość, w domyśle opanował nas prymitywizm intelektualny. Ten repertuar doskonale znam z retoryki „Gazety Wyborczej”: „człowiek giętki jest inteligenty, człowiek zasad musi być trochę głupawy”. Nie wysilono się, by nas kopnąć. I nie wiem, kto ma większy problem: PJN, że stracił medialne wsparcie, czy Jarosław Kaczyński, że zyskał nowych, jakże wypróbowanych przyjaciół. Oczywiście jeżeli sondaże znowu pójdą nie tam, gdzie trzeba, „przyjaciele” znajdą wiele cech Kaczyńskiego przekreślających go jako nowoczesnego polityka. Być może największym sukcesem lidera PiS jest to, że chwilowo nawet tacy muszą go chwalić. Sakiewicz
O (nie)posiadaniu kręgosłupa Tomasz Sakiewicz opublikował tekst, utrzymany w charakterystycznym, kaznodziejskim tonie. Tekst zresztą ma i treść, i tytuł, nawiązujące raczej do religijnych emocji niż racjonalnej analizy politycznej. Nazywa się „Nagłe nawrócenia”. Nie wiem, czy pisząc go, Tomasz Sakiewicz myślał także o mnie. Być może. Tak się jednak składa, że tekst zawiera takie przeinaczenia i wariacje logiczne, iż trudno pozostawić go bez polemiki. Po pierwsze – powtarza Sakiewicz absurdalną i karkołomną tezę, iż świadectwem posiadania kręgosłupa (przez dziennikarzy, ale domyślam się, że także ogólnie) jest wierność jednej partii i jej wodzowi. Trudno inaczej rozumieć akapit: „Członkowie PJN nie za bardzo mają już odwrót, natomiast ich mentorzy, którzy właśnie odkryli straszną wagę sprawy smoleńskiej i wiele pozytywnych cech Jarosława Kaczyńskiego, szybciutko przeszli nawrócenie na PiS. W normalnym kraju to politycy skaczą z kwiatka na kwiatek, a dziennikarze upominają ich, by mieli choć trochę kręgosłupa. U nas nie jest normalnie w znacznej mierze właśnie dlatego, że nawet publicyści podający się za prawicowych uznają zdolność do przetrwania za wartość najwyższą”. Powtarzam: zdaniem Sakiewicza posiadanie kręgosłupa polega nie na wierności swoim przekonaniom, ale na wierności konkretnej politycznej opcji, w tym wypadku PiS. Obojętnie, co PiS robi i co mówi jego prezes. Zadziwiające postawienie spraw na głowie. Zawsze sądziłem, że człowiek z charakterem jest wierny przede wszystkim swoim poglądom i do nich przymierza polityczną ofertę. Ja na przykład jestem zwolennikiem zaostrzenia prawa karnego. Patrzę więc, które ugrupowanie spełni to moje oczekiwanie i jeśli taka oferta istnieje – najbliżej tego jest PiS – jestem gotów ją poprzeć. I owszem, pod tym względem do PiS mi najbliżej. Gdyby taką koncepcję przedstawiła Platforma, też bym ją poparł. Pod innymi z kolei względami do PiS mi daleko. I to chyba całkiem naturalne. Chyba że ktoś dostosowuje własne poglądy do programu danej partii. Rozumiem, że Sakiewicz widzi to inaczej. Człowiek z charakterem ma posiadać jeden podstawowy pogląd: PiS jest jedyną słuszną partią, a Jarosław Kaczyński jedynym słusznym prezesem. Gdyby prezes PiS nagle ogłosił, że trzeba wprowadzić amnestię dla jakiejś kategorii skazanych, sakiewiczowy człowiek z charakterem musiałby znaleźć uzasadnienie dla tego stwierdzenia. Nieważne przecież są poglądy, mieć kręgosłup znaczy – popierać zawsze tę samą osobę, obojętnie, co robi i co mówi. Wyjątkowo wredne jest podpieranie się w tym kontekście „Gazetą Wyborczą”: „Ten repertuar doskonale znam z retoryki »Gazety Wyborczej«: »człowiek giętki jest inteligentny, człowiek zasad musi być trochę głupawy«”. Z niepojętych powodów zasady utożsamia Sakiewicz ponownie z umiłowaniem jednej partii, a nie z wiernością własnym przekonaniom. W swoim felietonie Sakiewicz pomija dość naturalny mechanizm, który rządził zapewne opiniami większości osób, które miał na myśli. Pomija go oczywiście dlatego, że gdyby go nie pominął, cała jego teza by się rozleciała. Mechanizm ten wygląda tak: analiza sytuacji – z którą można się oczywiście nie zgadzać, ale nie jest to powód do odsądzania kogokolwiek od czci i wiary – prowadziła do konkluzji, że aktualny układ jest jałowy (ja zresztą nadal jestem tego zdania), przeto do jego ożywienia przyczyni się nowa siła, dystansująca się od niszczącego sporu. Nie sądzę, aby ktokolwiek miał co do PJN złudzenia, że może przebojem zrewolucjonizować polską scenę polityczną. Raczej był i jest uważany za interesujący i potencjalnie ciekawy jej składnik. Ta opinia jest, rzecz jasna, warunkowa i to także było od początku wyraźnie formułowane. Ludzie PJN mieli czas na pokazanie, co potrafią, ale ten czas nieuchronnie dobiega końca. Nie ma w tym żadnych emocji, żadnych „fascynacji” ani niczego podobnego – jest czysta kalkulacja, która w analizowaniu polityki wydaje się naturalna. Emocje quasireligijne towarzyszą raczej wyznawcom poglądu, że jeden jest wódz i jedna jedynie słuszna partia. Sakiewicz nie wyjaśnia niestety, dlaczego za dziwaczny i wstydliwy uważa dość normalny proces myślowy: obecny układ jest jałowy – pojawia się coś nowego – dostaje kredyt zaufania – w miarę, jak ten kredyt maleje, rośnie krytycyzm. Wreszcie kolejne przekłamanie: z właściwą sobie wyższością posiadacza jedynie słusznej prawdy wywodzi Sakiewicz, że w oczekiwaniu od polityka skuteczności jest coś złego. „Nawet publicyści podający się za prawicowych uznają zdolność do przetrwania za wartość najwyższą” – pisze. Otóż jeśli już posługiwać się kategoriami ogólnymi, uznawanie przetrwania w ekstremalnych okolicznościach za wartość najwyższą jest, owszem, domeną konserwatystów. Podobnie jak ich zadaniem jest chłodzenie gorących, a mocno bezmyślnych głów. Ale my nie mamy sytuacji ekstremalnej. Mamy sytuację, w której potrzebny jest nam polityk skuteczny, aby zdobyć władzę i zahamować degrengoladę kraju. Różnica pomiędzy mną a Sakiewiczem polega na tym, że Sakiewicz wierzy (i jest to chyba wiara sensu srticto), że takim politykiem może być wyłącznie Kaczyński ex definitione, ja zaś obserwuję, oceniam wedle moich poglądów i analizuję w zależności od sytuacji. Kaczyńskiego z okresu po wyborach prezydenckich z trudnością mógłbym uznać za taką osobę. Kaczyński, który w spokojny, rzeczowy sposób wykłada na blogu swoje racje, dotyczące gospodarki, a następnie elegancko polemizuje z oponentami to całkiem inna sprawa. To jest według mnie dobra droga, ale czy prezes PiS na niej pozostanie – nie wiadomo. Nie ma w polityce bezwarunkowych poparć. Nie chciałem tu robić osobistych wycieczek. Chciałem wyłącznie pokazać absurdalność sposobu argumentacji naczelnego „Gazety Polskiej”. Na koniec Sakiewicz pisze: „Być może największym sukcesem lidera PiS jest to, że chwilowo nawet tacy muszą go chwalić”. Otóż nie – nikt chwalić nie musi. Ci, o których z taką pogardą pisze Sakiewicz, robią to, bo uznają, że prezes PiS na to zasługuje. Dlaczego zawsze robi to Sakiewicz? Oto jest pytanie. Warzecha
W drodze do przejęcia przez BundesPost: Pocztę Polską czekają zwolnienia 8 tys. pracowników Zgodnie z planami zarządu Poczty Polskiej w najbliższych latach pracę w spółce może stracić ok. 8 tys. osób. Nawet 5 tys. z pracowników może być objętych zwolnieniami grupowymi. Firma chce też zastąpić około 3 tys. placówek pocztowych agencjami. W miejsce jednego likwidowanego urzędu mają powstać 2-3 agencje. Jak ocenia Bogumił Nowicki, przewodniczący Krajowego Sekretariatu Łączności NSZZ „Solidarność”, będzie to kłopot przede wszystkim dla mieszkańców małych miejscowości i wsi, gdzie nie wszędzie powstaną agencje. – Będą oni pozbawieni usług, do których świadczenia Poczta została powołana – powiedział Nowicki. Za dwa lata polski rynek pocztowy zostanie otwarty dla wszystkich chętnych operatorów europejskich Przeciwko planom zarządu Poczty Polskiej w specjalnym stanowisku zaprotestowała Komisja Krajowa „Solidarność”, która w Katowicach w dniu 26 stycznia 2011 r. wydała rezolucję mówiącą, że: Za dwa lata polski rynek pocztowy zostanie otwarty dla wszystkich chętnych operatorów europejskich. W przypadku dalszego niszczenia naszego operatora narodowego nie będzie on wtedy w stanie konkurować z podmiotami zagranicznymi. Po Poczcie Polskiej do 2013 roku pozostanie tylko szkielet, łatwy do taniego wykupienia przez nastawionego wyłącznie na szybkie zyski konkurenta. Ostatecznym efektem dla Polaków będzie kolejne pogorszenie dostępności i podrożenie usług pocztowych. Jak powiedział przewodniczący Bogumił Nowicki– Gdyby Poczta Polska wykorzystywała właściwie swój potencjał i była dobrze zarządzana, zwolnienia byłyby zbędne. Zarząd nie usiłuje nawet podjąć próby uniknięcia zwolnień. Realizowany program nie ma uzasadnienia ekonomicznego, ponieważ planowane jest zamykanie również i rentownych urzędów pocztowych. Podawanie wyniku finansowego jako przyczyny zwolnień jest nieuczciwym maskowaniem nieudolnej, prowadzonej od 3 lat polityki zarządzania firmą .
Będą protesty, ale nie strajk (22.02.2011) NSZZ "Solidarność" nie zgadza się na kolejne zwolnienia grupowe w Poczcie Polskiej i likwidację części urzędów pocztowych. Przeciwko tym planom związek zorganizuje pikiety protestacyjne. Akcje odbędą się przed urzędami wojewódzkimi w Poznaniu (2 marca) i Warszawie (16 marca). Jak poinformował dziś na konferencji prasowej przewodniczący Krajowego Sekretariatu Łączności NSZZ "Solidarność" Bogumił Nowicki, między 1 a 10 marca dojdzie do negocjacji na temat przysżłości spółki. - Mamy nadzieję, że dojdzie do realnych rozmów z rządem, który jest właścicielem naszej firmy. Na razie nie mówimy o strajku – podkreślił Bogumił Nowicki. Zgodnie z planami zarządu Poczty Polskiej w najbliższych latach pracę w spółce może stracić ok. 8 tys. osób. Nawet 5 tys. z nich może być objęte zwolnieniami grupowymi. Firma chce też zastąpić około 3 tys. placówek pocztowych agencjami. W miejsce jednego likwidowanego urzędu mają powstać 2-3 agencje. Jak mówi Bogumił Nowicki, będzie to kłopot przede wszystkim dla mieszkańców małych miejscowości i wsi. gdzie nie wszędzie powstaną agencje. - Będą oni pozbawieni usług, do których świadczenia Poczta została powołana – powiedział Nowicki. Obecny na dzisiejszej konferencji prasowej wiceprzewodniczący Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” Jerzy Wielgus przypomniał, że przeciwko planom zarządu Poczty Polskiej w specjalnym stanowisku zaprotestowała Komisja Krajowa. Zadeklarował wsparcie dla działań Krajowego Sekretariatu Łączności. Dział Informacji KK
Czesi i Słowacy 1945-1948 (1) W momencie odbudowy Czechosłowacji po okupacji niemieckiej, większość polityków zdawała sobie sprawę, że niezbędne będzie ułożenie na nowo stosunków między Czechami i Słowakami. Jedną z przyczyn napięć między nimi w okresie międzywojennym była głoszona przez większość elit czeskich idea czechoslowakizmu, uznająca istnienie jednego narodu czechosłowackiego oraz traktująca Słowaków za jedną z gałęzi tego narodu i odmawiająca im prawa do bycia niezawisłym narodem. Słabnięcie więzi między Czechami a Słowakami sprawiło, iż na fali wydarzeń monachijskich, partie słowackie uchwaliły autonomię Słowacji, która została potem zatwierdzona przez Zgromadzenie Narodowe wraz ze zmianą nazwy państwa na „Republikę Czecho-Słowacką”. Sytuację wykorzystali najbardziej radykalni narodowi działacze słowaccy, dążący do pełnej samodzielności. W marcu 1939 roku wobec rozpadu Czecho-Słowacji, parlament słowacki uchwalił niepodległość. Istniejące w latach 1939-1944 państwo słowackie było całkowicie uzależnione od Niemiec. Większość polityków czeskich nie zdawała sobie sprawy z przemian, jakie zaszły na Słowacji podczas tych paru lat formalnej niepodległości. W grudniu 1943 roku Benesz stwierdził: „Nigdy ode mnie nie usłyszycie, abym uznał słowacki naród. Jest to moje naukowe przekonanie, którego nie zmienię. Nikomu nie zabraniam, aby mówił o sobie, ze jest Słowakiem, ale nie dopuszczę do tego, żeby uznano, ze istnieje naród słowacki”. Potem musiał nieco zmodyfikować swoje stanowisko i zgodzić się aby w podpisanym 5 kwietnia 1945 roku w Moskwie programie koszyckim zapisano, iż nowa Czechosłowacja miała zostać odbudowana jako wspólne państwo dwóch równoprawnych narodów, a Słowacka Rada Narodowa została uznana za prawnego przedstawiciela narodu słowackiego. Postanowiono także, że rząd centralny w Pradze „wspólne państwowe zadania (…) przeprowadzać będzie przy ścisłej współpracy ze Słowacką Radą Narodową”. Drugim istotnym punktem programu koszyckiego było powołanie wspólnej armii czechosłowackiej, do której mogli wstępować oficerowie armii niepodległego państwa słowackiego, o ile nie ciążyły na nich zarzuty o „splamienie honoru narodowego Słowaka” oraz nie podlegają ściganiu za zbrodnie popełnione w służbie „byłego zdradzieckiego reżimu”. Założenia programu koszyckiego stały się podstawa umowy zawartej 2 czerwca 1945 roku między rządem Republiki Czechosłowackiej a Słowacką Radą Narodową, regulującej status Słowacji w nowopowstałym państwie. Czesi mając wizję scentralizowanego państwa, bardzo alergicznie reagowali na wszelkie próby wzmocnienia autonomii Słowacji. Zapisane w programie koszyckim ustalenia od samego początku traktowane były przez nich jako rozwiązanie przejściowe, mające pozwolić na spokojne ustanowienie władzy w kraju. Czescy politycy demokratyczni w imię tworzenia silnej władzy centralnej poświęcili potencjalnych sojuszników – słowackich demokratów. Ostatecznie 27 kwietnia 1946 roku podpisano kolejną umowę, na mocy której ograniczono samodzielność Słowacji. Od tej pory rozstrzygnięcie kwestii sposobu mianowania sędziów, wyższych urzędników czy nawet profesorów słowackich szkół wyższych wymagało zgody prezydenta Czechosłowacji, który mógł odmówić podpisania takiej nominacji, jeśli „pozostaje ona w sprzeczności z jednolitą polityką personalną Republiki” Kolejną sprawa sporną był kształt ordynacji wyborczej. W pierwszym powojennym parlamencie przewidziano 100 z 300 miejsc dla posłów słowackich. Stało to jednak w sprzeczności z zasadą równości – słowaccy wyborcy stanowili bowiem tylko 23% wyborców w kraju. Wprowadzenie tej zasady do nowej ordynacji wyborczej i przyznanie Słowakom tylko 69 miejsc w parlamencie postawiło ich w bardzo niekomfortowej sytuacji – pozostając w mniejszości byli zawsze narażeni na przegłosowanie. W tej sytuacji Słowacy wysunęli propozycję ustanowienia drugiej izby parlamentu – Senatu, składającego się z równej liczby senatorów Czechów i Słowaków. Brak na to zgody ze strony Czechów, jednoznacznie wskazywał, iż politycy czescy nie traktowali poważnie autonomii Słowacji. Uprawnienia słowackich organów zostały jeszcze bardziej ograniczone po wyborach z maja 1946 roku, zakończonych zwycięstwem komunistów w Czechach (40% głosów) i Partii Demokratycznej na Słowacji (61% głosów). W wyniku presji nowego rządu z przywódcą komunistów Klementem Gottwaldem na czele, słowackie organy autonomiczne (Słowacka Rada Narodowa i jej organ wykonawczy Zespół Pełnomocników) poddano kompletnej kontroli rządu centralnego. Prace słowackiego parlamentu pozostawały pod ciągłą kontrolą rządu, który otrzymał nawet prawo decyzji o dopuszczeniu każdego projektu pod obrady. Słowacka Rada Narodowa mogła uchwalać ustawy jedynie w sprawach ściśle słowackich, nie mających charakteru ogólnopaństwowego i nie kolidującego z programem rządu w Pradze. Oprócz podporządkowania sobie prac Zespołu Pełnomocników, Praga przyznała sobie prawo tworzenia delegatur rządu i ministerstw, który miały sprawować władzę wykonawczą na Słowacji z pominięciem organów słowackich. Słowacy, pomimo uciążliwego bagażu współpracy z Niemcami, byli dumni z istnienia pierwszego niezależnego państwa. „Nastroje wśród ludności obydwu narodów – napisano w 1946 roku w raporcie polskiego MSZ – dalekie są od prawdziwie braterskich stosunków. Naturalną rzeczą jest to, że żadne ugody między władzami narodowymi nie mogą z dnia na dzień zmienić opinii i nastrojów, które wytwarzane były przez długie lata przez separatystów i podsycane przez niemiecki faszyzm. Ludność czeska z goryczą wspomina i zapomnieć o tym nie może, że Słowacy zdradzili w swoim czasie Republikę i twierdzą, nie bez słuszności, że okres wojny Słowacy przeżyli w spokoju, faworyzowani przez Niemców, podczas gdy Czesi cierpieli pod okupacją”. Jedną z najbardziej drażliwych kwestii był odbywający się od 2 grudnia 1946 do 15 kwietnia 1947 roku proces księdza Tiso, oskarżonego o zdradę i współudział w zniszczeniu Republiki. Ze strony części elit słowackich padały oskarżenia o upolitycznienie procesu, który miał być „komedią polityczną zainscenizowaną przez komunistów. O tym świadczy najbardziej skład personalny Trybunału Ludowego, w którym zasiadali albo komuniści albo sympatycy komunizmu, z przewodniczącym Daxnerem na czele”. Zaangażowanie się dużej części Słowaków w obronę Tisy było reakcją na politykę rządu w Pradze dążącego do ograniczenia autonomii Słowacji. „Słowacy obawiają się hegemonii czeskiej, – napisano w polskim sprawozdaniu z sytuacji w Czechosłowacji - która w republice przedmonachijskiej dała się im we znaki. Obecnie starają się utrzymać autonomię, którą wywalczyli sobie powstaniem narodowym”. Rząd praski prośbę o jego ułaskawienie odrzucił stosunkiem głosów 17:6, a Benesz zaakceptował tę decyzję. Osądzenie i stracenie księdza Tiso przyniosło jednak zyski polityczne komunistom i przyczyniło się do osłabienie wpływów Partii Demokratycznej, która stawiała uratowanie życia b. słowackiego przywódcy za jeden z istotnych celów swej polityki. Śmierć Tiso ujawniła niewielki wpływ demokratów na losy państwa i spowodowała odwrócenie się od nich nastawionej radykalnie narodowo części społeczeństwa słowackiego. Od samego początku działalności emigracyjnej Benesz chciał tak zredukować liczbę obywateli innych narodowości, szczególnie Niemców i Węgrów, oraz doprowadzić do rozproszenia terytorialnego tych, co zostaną, aby nie mogli zaistnieć nigdy jako zorganizowana siła polityczna. Podstawowymi dokumentami dotyczącymi węgierskiej i niemieckiej mniejszości narodowych były dekrety Benesza z 21 lipca 1945 roku „o konfiskacie i rozdzieleniu ziemskich majątków Niemców, Węgrów oraz zdrajców i nieprzyjaciół narodów czeskiego i słowackiego” oraz z 2 sierpnia 1945 roku „o odebraniu obywatelstwa czechosłowackiego osobom narodowości węgierskiej”. Dekrety te wprowadzały zasadę narodowej odpowiedzialności zbiorowej: wszyscy dotychczasowi obywatele państwa czechosłowackiego narodowości niemieckiej i węgierskiej zostali tego obywatelstwa pozbawieni. Niemcy sudeccy (ponad 2,2 mln) zostali – za zgodą zwycięskich mocarstw – wysiedleni z Czechosłowacji. Czesi i Słowacy nie uzyskali natomiast zgody na wysiedlenie Węgrów, w zamian za to zaproponowano wymianę ludności – równoczesny wyjazd Słowaków z Węgier oraz Węgrów ze Słowacji. Nie zostało to zrealizowane z powodu oporu rządu węgierskiego, oraz rozprawy komunistów z Partią Demokratyczna na Słowacji, co w znacznym stopniu zniechęciło Słowaków do opuszczenia Węgier. Kwestia węgierska była chyba jedynym problemem, który zjednoczył wszystkie siły polityczne Czechosłowacji, bez względu na orientację i narodowość. „Skrajnie prawicowe koła słowackie – stwierdzał raport dla polskiego MSZ – oświadczają, iż za cenę całkowitego pozbycia się Węgrów byłyby skłonne do współpracy z kołami skrajnie lewicowymi”. Ostatecznie z ponad 600.000 Węgrów zamieszkujących Słowację, tylko 50.000 opuściło kraj. Część Węgrów została przymusowo przesiedlona do Czech i Moraw (ta akcja była przeprowadzona w sposób barbarzyński, wywożono ich w bydlęcych wagonach, bez jedzenia, a w Czechach wynagradzani byli „gorzej niż niewolnicy”), ok. 100.000 zostało uznanych za reslowakizowanych, a reszta aż do listopada 1948 roku pozbawiona została obywatelstwa czechosłowackiego. Podobna liczba Słowaków przeniosła się z Węgier. Cdn. Do pierwszych wyborów w „odrodzonej” Czechosłowacji , które odbyły się 26 maja 1946 roku, stanęło osiem partii, cztery w Czechach (Czechosłowacka Partia Komunistyczna, Czechosłowacka Partia Narodowo-Socjalistyczna, Czechosłowacka Partia Ludowa oraz Czechosłowacka Socjaldemokracja) i cztery na Słowacji (Komunistyczna Partia Słowacji, Partia Demokratyczna, Partia Wolności i Partia Pracy). Wcześniej zlikwidowano wszystkie partie prawicowe, w tym agrarystów – wpływowe ugrupowanie reprezentujące silną warstwę właścicieli ziemskich, które oskarżono o kolaborację z Niemcami. Wybory przyniosły względne zwycięstwo komunistów, którzy w Czechach zdobyli 40%, a na Słowacji 30% głosów. W rezultacie w Zgromadzeniu Narodowym posiadali 114 miejsc, ponad dwa razy więcej niż następni w kolejności socjaliści narodowi – 55 miejsc. Na zwycięstwo Komunistycznej Partii Czechosłowacji złożyło się wiele czynników, jak sięgające czasów I Republiki spore poparcie dla partii komunistycznej (uzyskiwała regularnie ponad 10% głosów), spadek zaufania do państw zachodnich oraz związany z tym wzrost uczuć prorosyjskich, dzięki którym komuniści naturalnie zyskiwali poparcie. Podkreślanie przyjaźni czesko-sowieckiej było jednym z najważniejszych elementów mocno propagowanej idei słowiańskiego braterstwa, na którego największego propagatora kreowała się partia komunistyczna. Komuniści szafowali też hasłami jak najostrzejszego ukarania kolaborantów z lat 1939-1945, ponieważ przynosiło im to same korzyści, zwiększając poparcie wśród społeczeństwa, szczególnie wśród radykalnie nastawionej młodzieży. Najważniejszą czeską partią niekomunistyczną była Partia Narodowo-Socjalistyczna, z którą związany był prezydent Edward Benesz. Ugrupowanie to uważane było za przedstawiciela czeskiej inteligencji, a jego szeregach znajdowali się ludzie związani z polityką od czasów I Republiki. Partia akceptowała sojusz ze Związkiem Sowieckim, widząc w nim zarówno spełnienie swoich słowianofilskich przekonań, jak i zabezpieczenie przed ewentualnym niemieckim niebezpieczeństwem. Jednocześnie ugrupowanie to postulowało utrzymanie bliskich stosunków z państwami zachodnimi, w których upatrywali gwarantów zachowania szczególnej roli Czechosłowacji jako pomostu między Wschodem a Zachodem. Drugą pod względem wpływów była Partia Ludowa, reprezentująca przede wszystkim chłopów, kupców i rzemieślników. Ugrupowanie to posiadające w swych szeregach wielu księży, było blisko powiązane z Kościołem katolickim. Wreszcie Partia Socjaldemokratyczna, mająca przed wojną duże wpływy wśród robotników, po 1945 roku straciła swe znaczenie, a po klęsce w wyborach 1946 roku stała się przystanią dla tych działaczy robotniczych, którzy nie chcieli wiązać się z komunistami. Partie niekomunistyczne nie tworzyły jednego bloku. Przez większość czasu nie zdawały sobie sprawy, jakim zagrożeniem dla nich i dla kraju są komuniści, a potem było już za późno na jakiekolwiek skuteczne działania. Benesz i inni politycy czescy uznawali włączenie się komunistów do systemu demokratycznego za fakt oczywisty i ostateczny, i do 1947 roku nie widzieli potrzeby na stworzenie większego frontu sił niekomunistycznych, który mógłby zachować w Czechosłowacji demokrację. Powszechna niechęć do polityków słowackiej Partii Demokratycznej dodatkowo osłabiała ich pozycję w stosunku do komunistów. Na Słowacji dominowała Partia Demokratyczna, która uzyskała w wyborach 1946 roku 61% głosów oraz komuniści (30%). Pozostałe dwie niewielkie partie – Partia Pracy (będąca słowacką odnogą socjaldemokracji) oraz Partia Wolności (ugrupowanie centrowe o niezbyt sprecyzowanym programie) nie odgrywały większej roli. Partia Demokratyczna skupiła w sobie wyborców dwóch najsilniejszych przedwojennych stronnictw słowackich - agrariuszy i katolickich ludowców (hlinkowców), których działalność została zakazana po 1945 roku. Bardzo silne związki łączyły Partię Demokratyczną z Kościołem katolicki, posiadającym duże wpływy na Słowacji. Nowy parlament dokonał 19 czerwca 1946 roku wyboru prezydenta, powołując na to stanowisko Edwarda Benesza. Premierem rządu Frontu Narodowego został przywódca komunistów Klement Gottwald. Pozornie jednolity Front Narodowy był targany wewnętrznymi sprzecznościami, gdyż mimo iż wszyscy akceptowali ideę państwa Tomasza G. Masaryka, to komuniści traktowali ją jako punkt wyjścia do budowy „dojrzałego” socjalizmu, podczas gdy politycy demokratyczni przeciwni byli zmianom. Duży wpływ na czechosłowacką politykę miała sytuacja międzynarodowa. Podstawą bezpieczeństwa i rozwoju kraju, był zapisany w programie koszyckim „najściślejszym sojusz ze zwycięską potęgą słowiańską na Wschodzie”. Komuniści traktowali to dosłownie, natomiast politycy demokratyczni nie chcieli zrywania kontaktów z państwami zachodnimi, widząc możliwość pełnienia przez Czechosłowację roli pośrednika między Wschodem a Zachodem. Za przyjęciem amerykańskiej pomocy w ramach planu Marshalla opowiedziała się większość czechosłowackich polityków, w tym także część komunistów. Z gospodarczego punktu widzenia pomoc taka była wręcz niezbędna, po zniszczeniach wojennych, wysiedleniu Niemców sudeckich oraz dotkliwej klęsce nieurodzaju, która dotknęła kraj w 1947 roku. Ten akces do planu Marshalla podtrzymywany był nawet po oficjalnym wycofaniu się Moskwy z rozmów i dopiero po stanowczym oświadczeniu Stalina, że przyjęcie planu uznane zostanie za krok wrogi Kremlowi, w lipcu 1947 roku rząd Czechosłowacji ostatecznie zrezygnował z pomocy.Trudną sytuację gospodarczą komuniści zaczęli wykorzystywać przedstawiając szereg projektów ustaw (np. podatek od milionerów), które pod pretekstem naprawy państwa miały tworzyć wizerunek partii jako jedynej siły dbającej o „zwykłych” obywateli. Przy wprowadzaniu tych projektów komuniści po raz pierwszy posłużyli się nową formą walki politycznej – w przypadku oporu partii demokratycznych, organizowali przy pomocy związków zawodowych wiece i manifestacje, wymuszając w ten sposób przyjęcie ich propozycji.
Komuniści dążyli do ostatecznej konfrontacji z partiami demokratycznymi. Pierwszym krokiem w tym celu było aresztowanie w październiku 1947 roku pod zarzutem udziału w spisku antypaństwowym wielu działaczy słowackiej Partii Demokratycznej, w tym także uczestników powstania słowackiego z 1944 roku. Jakkolwiek nie przedstawiono żadnych prawdziwych dowodów na istnienie ww. spisku, to gwałtowana kampania propagandowa mediów komunistycznych oraz brak reakcji ze strony demokratycznych partii czeskich postawiły słowackich demokratów na straconej pozycji. Zmuszeni zostali do rekonstrukcji Zespołu Pełnomocników, w którymi – mimo zwycięstwa w wyborach – stali się mniejszością. Dopiero zdecydowany atak komunistów uświadomił politykom czeskim, że Słowaccy mogą być ich sojusznikami w walce o demokratyczną Czechosłowację. 13 lutego 1948 roku odbyła się w parlamencie burzliwa debata poświęcona działaniom ministerstwa spraw wewnętrznych, kierowanego przez komunistę Vaclava Noska. Politycy niekomunistyczni zaniepokojeni byli zmianami personalnymi, które pozwoliły komunistom na przejęcie całkowitej kontroli nad tym resortem. Niechęć komunistów do jakichkolwiek ustęp w tym zakresie doprowadziła do kryzysu gabinetowego – 20 lutego 1948 roku 12 ministrów reprezentujących pozostałe partie koalicji rządowej podało się do dymisji, sądząc, iż w ten sposób wymuszą rozpisanie nowych wyborów parlamentarnych. Komuniści jednak zażądali od Benesza przyjęcia dymisji, a równocześnie zmobilizowali członków związków zawodowych – rozpoczęły się strajki, a milicja rewolucyjna rozpoczęła przejmowanie kontroli nad fabrykami. Benesz uległ tej presji i zaakceptował skład nowego gabinetu, złożonego z komunistów i ich sojuszników. Tak dokonał się „praski zamach stanu”. Został on dokonany przy kompletnej obojętności społeczeństwa wobec działań komunistów. Komuniści rozpoczęli czystki, usuwając z życia publicznego ludzi niezależnych i niewygodnych. Wielu niekomunistycznych polityków znalazło się w więzieniu, inni opuścili kraj. Wedle współczesnych szacunków w latach 1948-1949 z Czechosłowacji uciekło ponad 200 tysięcy osób.
Przewrót oznaczał także zmianę systemu społeczno-gospodarczego. W ciągu kilku miesięcy przyjęto ustawę o reformie rolnej, nacjonalizacji zakładów zatrudniających ponad 50 pracowników oraz handlu zagranicznym i hurtowym, stworzono także system powszechnych ubezpieczeń społecznych. 9 maja 1948 roku Zgromadzenia Narodowe uchwaliło nową konstytucję, która określała Czechosłowację jako państwo demokracji ludowej dążącej do socjalizmu, z własnością społeczną jako podstawą gospodarczą nowego ustroju. Benesz odmówił jej podpisania i w proteście postanowił zrezygnować ze stanowiska. 30 maja 1948 roku odbyły się nowe wybory parlamentarne, do których nie dopuszczono opozycji, a lista komunistycznego Frontu Narodowego była jedyną, na którą można było głosować. W tych warunkach Front Narodowy uzyskał wedle oficjalnych danych 89% głosów, przy 11% głosach nieważnych. Warto jednak podkreślić, że jeszcze przez kilka lat po zdobyciu pełni władzy, komuniści odwoływali się do tradycji I Republiki, a Gottwald nie zmienił zwyczaju corocznej pielgrzymki do Lanach, gdzie nad grobem Masaryka oddawał hołd twórcy Czechosłowacji. Komuniści w swoich wystąpieniach powoływali się na ideologię Masaryka, co prawda przykrawaną do ich aktualnych potrzeb propagandowych. Dopiero po 1950 roku zaczęła się kampania krytyki przedwojennej Czechosłowacji i jej twórców.
Wybrana literatura:
F. Feto – Praski zamach stanu
K. Kamiński – Polska i Czechosłowacja w polityce Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii 1945-1948
P. Majewski – Edvard Benesz i kwestia niemiecka w Czechach
A. Spiesz – Dzieje Słowacji
Moskiewski ekspert SLD W Instytucie Europejskim, który powstał z inicjatywy Grzegorza Napieralskiego, jednym z głównych ekspertów jest Andrzej Załucki, były ambasador w Moskwie i wiceminister spraw zagranicznych w rządzie SLD. Według dokumentów IPN, Załucki został zarejestrowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa – najpierw kontrwywiadu, a później wywiadu PRL. Działalność IE została zainaugurowana w grudniu ub.r. – Instytut będzie think tankiem, który z jednej strony ma mieć charakter ekspercki, a więc będzie opracowywał rozmaite analizy i formułował opinie, a z drugiej strony podejmie działalność edukacyjną – mówił szef IE Leszek Miller, który na konferencji prasowej wystąpił razem z szefem SLD Grzegorzem Napieralskim. Były premier mówił o ekspertach zasiadających w IE, wymieniając nazwisko Andrzeja Załuckiego, wieloletniego działacza PZPR, jednego z najbliższych współpracowników Józefa Oleksego.
Moskiewskie trio: Załucki, Turowski, płk Tobiasz Andrzej Załucki jest dobrym znajomym Tomasza Turowskiego, funkcjonariusza wywiadu PRL, który jako pracownik polskiej ambasady w Moskwie przygotowywał wizyty w Katyniu: 7 kwietnia premiera Donalda Tuska i 10 kwietnia prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego. Andrzej Załucki, podobnie jak Tomasz Turowski, ukończył wydział filologii rosyjskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. W drugiej połowie lat 90. razem trafili do pracy w polskiej ambasadzie w Moskwie – Andrzej Załucki został ambasadorem nadzwyczajnym, a Tomasz Turowski ministrem pełnomocnym, nieformalnym zastępcą ambasadora. Przed objęciem funkcji ambasadora Andrzej Załucki był wicedyrektorem gabinetu premiera Józefa Oleksego (w czasie PRL działacza PZPR, współpracownika wojskowych służb specjalnych) i wiceministrem obrony narodowej. Funkcję szefa MON w tym czasie piastował Stanisław Dobrzański (PSL), według akt IPN – zarejestrowany jako kontakt operacyjny SB o ps. „Równy”. Kandydatura Załuckiego na ambasadora w Moskwie spotkała się z krytyką Bronisława Geremka, ówczesnego szefa sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych.
„Przed 1989 r. Załucki był m.in. inspektorem wydziału zagranicznego KC PZPR i pracował w PRL-owskiej dyplomacji. Przewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych Bronisław Geremek powiedział, że jest zaskoczony osobą kandydata. – W polityce personalnej MSZ nie ma zrozumienia, że polskiej racji stanu mogą służyć najlepiej ludzie, którzy nie byli formowani w systemie nomenklatury – mówi Geremek” – pisała w 1996 r. „Gazeta Wyborcza” w tekście pt. Dyplomata z PRL-u.
Kilka lat później, gdy Andrzej Załucki został wiceministrem spraw zagranicznych, „GW” już nie wypominała mu PRL-owskiej przeszłości. W czasie gdy Załucki pełnił funkcję wiceministra spraw zagranicznych, szefami resortu byli najpierw Włodzimierz Cimoszewicz (według IPN zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt operacyjny o ps. „Carex”), a później Adam Daniel Rotfeld – (według IPN zarejestrowany jako kontakt operacyjny służb PRL o ps. „Ralf”, „Rauf”, „Serb”). W okresie, kiedy w polskiej ambasadzie w Moskwie rządzili Załucki z Turowskim, wybuchł skandal związany z ujawnieniem współpracowników polskiego wywiadu. W końcu stycznia 1998 r. „Niezawisimoje Wojennoje Obozrienije”, weekendowy dodatek do „Niezawisimoj Gaziety”, powołując się na niezależne źródła, opublikował listę 19 pracowników Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, którzy mieli wypełniać funkcje „wychodzące poza ramy działalności dyplomatycznej, a polski wywiad pracuje na rzecz NATO, służy Sojuszowi swą głęboką znajomością krajów byłego ZSRR”. Na tej liście znalazł się Tomasz Turowski. Ostatecznie sprawa została wyciszona i nie miała dalszych konsekwencji. W tym samym okresie attaché wojskowym w stolicy Rosji był płk WSI Leszek Tobiasz, główny świadek oskarżenia w aferze marszałkowej. To właśnie on w listopadzie 2007 r. zgłosił się do marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego z propozycją, że pomoże udowodnić korupcję w Komisji Weryfikacyjnej. Później okazało się, że żadnej korupcji nie było, ale Komorowski i płk Tobiasz doprowadzili do tego, że ABW podjęła działania wobec członków komisji. Podczas pobytu w Moskwie płk Leszek Tobiasz jako attaché wojskowy ambasady RP był objęty procedurą kontrwywiadowczą o kryptonimie „Siwy” w związku z podejrzanymi kontaktami z rosyjskimi służbami specjalnymi, co w ubiegłym roku ujawniła „Gazeta Polska”. Chodziło o kontakty płk. Tobiasza z dwoma kadrowymi oficerami wojskowego wywiadu rosyjskiego (GRU).
Infiltracja środowiska studenckiego Według znajdujących się w IPN dokumentów, Andrzej Załucki po raz pierwszy został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako kontakt operacyjny „Andrzej”. „W ramach akcji repatriacyjnej przyjechał z ZSRR z rodziną do Krakowa w 1945 r. W czasie studiów wstąpił do PZPR. Jest człowiekiem zaangażowanym politycznie. W czasie wydarzeń marcowych zajmował właściwą postawę. Zastrzeżeń natury politycznej nie posiadamy. Z w/w jest przez nasz Wydział utrzymywany kontakt. Chętnie udziela informacji o środowisku studenckim” – pisał 7 stycznia 1969 r. w notatce służbowej kpt. W. Leśniewski z IV Wydziału Departamentu III. Wydział IV Departamentu III zajmował się działaniami operacyjnymi m.in. w środowisku studenckim i wpływaniem na obsadę personalną organizacji studenckich. Klasycznym przykładem zbierania informacji są notatki funkcjonariusza SB sporządzone ze spotkań z „Andrzejem”. „Podczas spotkania w dniu dzisiejszym z ko »Andrzej« poinformował mnie o następujących problemach: Nowy rok akademicki nie przyniósł ożywienia w dyskusjach i działalności studentów. Wyczekują na mające się odbyć plenum KC PZPR w sprawach młodzieży. Pewną metodą inspirowania dyskusji politycznych w środowisku studenckim jest podejmowanie problemów wynikających z wytycznych zjazdowych dotyczących głównie szkolnictwa wyższego. Z przeprowadzonych przez ko »Andrzej« rozmów ze studentami wynika, iż podstawowa rzesza studentów zajmuje negatywne stanowisko w sprawach zjednoczenia ruchu młodzieżowego. Jedynie pozytywnie w tej sprawie wypowiada się aktyw funkcyjny ZSP. Studenci zdają sobie sprawę, że ponad 40 proc. pozostawałoby poza szeregami tej zjednoczonej organizacji. Podobne stanowisko poprzez studentów wyraża PAX i kościół katolicki, którym jest łatwiej działać wśród kilku organizacji na uczelni, niż konfrontować swoje siły z jedną polityczną i prężną organizacją. PAX zresztą uaktywnia swoją działalność w środowisku studenckim, co widoczne było w Centralnej Szkole Aktywu w Olsztynie. Dziennikarze – działacze PAX usiłowali oddziaływać na studentów, zapraszając ich na organizowane wieczorki taneczne itp. O powyższym był informowany tow. Kruk z Wydz. III KWMO w Olsztynie. Szczegółową analizę studenckiej akcji lato 1971 RN ZSP zamierza przygotować w najbliższym czasie” – pisał 7 października 1971 r. funkcjonariusz SB. Z akt IPN wynika, że KO „Andrzej” utrzymywał regularny kontakt z SB do 1973 r. – informował m.in. o kandydatach do władz Związku Studentów Polskich, co dawało SB realny wpływ na kształtowanie władz związku. Według zachowanych dokumentów, „Andrzej” przyjął wiele upominków od kpt. Leśniewskiego z III Departamentu. Za każdym razem funkcjonariusz SB dołączał do akt sprawy rachunek z opisem, jak np. w listopadzie 1971 r.: „W dniu dzisiejszym wreczylem KO Andrzej nr rej. 26171 prezent o wartosci 264 zl. Rachunek w załączeniu”. Andrzej Zalucki przestal się kontaktować z III Departamentem w 1973 r. w zwiazku z wyjazdem do Pragi, gdzie do 1978 r. pełnił funkcję wiceprzewodniczącego Międzynarodowego Związku Studentów.
Kariera w dyplomacji Po powrocie do Polski Andrzej Załucki został inspektorem w Wydziale Spraw Zagranicznych KC PZPR. W 1984 r. wyjechał do pracy w polskiej ambasadzie w Meksyku. W tym samym roku funkcjonariusz I Departamentu (wywiad PRL) wystąpił do przełożonych o zgodę na rozmowę sondażową dotyczącą pozyskania Andrzeja Załuckiego na tajnego współpracownika. „W/w uzyskał zgodę na wyjazd do pracy w ambasadzie PRL w Meksyku (radca ambasady) – istnieje operacyjna potrzeba pozyskania do współpracy. W latach 1973–78 był oddelegowany do pracy w sekretariacie Międzynarodowego Związku Studentów w Pradze, gdzie pełnił funkcję wiceprzewodniczącego. Po powrocie do kraju został przyjęty do Wydziału Zagranicznego KC PZRP. Przed wyjazdem przekazywał SB informacje o sytuacji w ruchu młodzieżowym” – pisał ppor. Edmund Zabłotny z I Departamentu. Kolejny raport dotyczył już samego pozyskania Załuckiego, który został zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt operacyjny „Łukasz” pod numerem 15975. „Kandydat przyjął moją propozycję odnośnie współpracy z naszą Służbą bez zastrzeżeń. Nie proponowano podpisania zobowiązania – pozycja zawodowa skłania do wniosku, że nie odniosłaby taka deklaracja skutku. W/w z własnej inicjatywy nawiązał ze mną kontakt w dniu 30.05, przekazując uzyskaną przez siebie informację o pobycie w Polsce funkcjonariusza jordańskich służb specjalnych Mansoura A. Rashida” – pisał pracownik wywiadu PRL. Z dokumentów wynika, że kontakt z KO „Łukaszem” w Meksyku utrzymywali rezydenci wywiadu PRL „Bruno” i „Bueno”. Według znajdujących się w IPN dokumentów, sprawa dotycząca KO „Łukasz” została zakończona 20 lutego 1989 r. Andrzej Załucki w tym czasie pracował w KC PZPR. „Andrzej Załucki to człowiek otwarty, wykształcony, zna dobrze rosyjski i spokojnie zostawię mu tę placówkę” – tak w 1996 r. Stanisław Ciosek, były ambasador Polski w Moskwie i były działacz PZPR, rekomendował Andrzeja Załuckiego na stanowisko polskiego ambasadora w Rosji. „Polska dyplomacja zmienia twarz. W ciągu ostatniego półrocza kierownicy polskiej polityki zagranicznej, prezydent Aleksander Kwaśniewski i minister Dariusz Rosati, wyznaczyli 13 nowych ambasadorów. Wielu z nich to ludzie dawnej nomenklatury komunistycznej: pochodzący z aparatu Komitetu Centralnego PZPR lub zajmujący dawniej stanowiska objęte nomenklaturą KC. Najnowszy przykład: Andrzej Załucki, b. instruktor KC, ma zostać ambasadorem w Rosji. Wcześniej nominację na ambasadora dostał Andrzej Bilik, starszy specjalista KC, w latach 80. szef naczelnej redakcji dzienników TV, najważniejszej machiny propagandowej PRL. Ambasadorem ma też zostać Daniel Passent, zawzięty krytyk zmian, które dokonały się w Polsce po 1989 r., wierne echo ostatniego premiera PRL Mieczysława F. Rakowskiego. (...) Dyplomacja, która do 1989 r. była »jedną ze służb specjalnych PRL« (określenie Bronisława Geremka), przekształciła się w służbę niepodległego państwa. Nominacje tandemu Kwaśniewski–Rosati dodają tej demokratycznej twarzy Polski zmarszczek PRL-u” – pisał w 1996 r. na łamach „Gazety Wyborczej” Edward Krzemień. Dorota Kania
Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem Panie premierze, czy pan wydał rozkaz zamordowania mnie i tych, którzy śmią zadawać głośne pytania o Smoleńsk. " – tak, zdaniem Pawła Grasia, miała wypowiedzieć się Ewa Kochanowska podczas pamiętnego spotkania premiera Tuska z rodzinami ofiar tragedii smoleńskiej. - To jest bezczelność, trudno to inaczej nazwać – dodał rzecznik rządu, relacjonując to spotkanie podczas grudniowej audycji „Siódmy dzień tygodnia” w Radiu Zet. A jak było naprawdę? Zapis rozmowy Ewy Kochanowskiej z Donaldem Tuskiem publikuje dzisiejszy SE:
Ewa Kochanowska, wdowa po Januszu Kochanowskim: (...) Może na chwileczkę zostawmy umarłych, jeśli pan pozwoli, bo mam pytanie o żywych. Czy pana zdaniem pytanie jak, nawet nie dlaczego, ale jak zginął mój mąż jest pytaniem zagrażającym życiu? Ponieważ w czasie po wystąpieniu mojej j córki w Parlamencie Europejskim, europoseł Landsbergis, były prezydent Litwy, odnosząc się do jej zdecydowanej, skomponowanej bardzo prawniczo wypowiedzi, powiedział wprost: "Jest pani w niebezpieczeństwie. I dlatego proszę uważać. Na przykład podczas jazdy samochodem". Chciałam zapytać, czy zadawanie pytań jest zagrażające życiu?
Premier Donald Tusk: (...) ale w najmniejszym stopniu nie zamierzam odpowiadać na tego typu pytania i wypowiedzi. (...) Wie pani co, bo rozmawiamy o sprawach, które nie znoszą ironicznego dystansu (...) Bardzo cenię sobie pani pytanie, ale jest ono oburzające. Ono jest oburzające. (...) Więcej nie będę odpowiadał na tak obraźliwe insynuacje (...) Mam dosyć wysłuchiwania uwag na temat domniemanego zabójstwa (...), bo boi się tego rządu (...) Nie interesuje mnie wypowiedź pana Landsbergisa w tej sprawie. (..) Proszę zostać ze swoim poglądem, jeśli pani ma satysfakcję, że ją tak potraktowano. I proszę zapytać premiera Landsbergisa, a nie mnie!
Nie po raz pierwszy rzecznik rządu zostaje przyłapany na kłamstwie. Niedawno, po publikacji "Komsomolskiej Prawdy" która napisała, że do katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem mogła doprowadzić tajna instrukcja, na podstawie której samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą "głównego pasażera", Graś w rozmowie z Konradem Piaseckim w radiu RMF FM powiedział, że taka instrukcja istnieje. Wycofał się z tego po kategorycznym zaprzeczeniu tej informacji przez wojsko. Jak będzie tym razem? Rzepka's blog
Dziwne szpule 3 Gdy się słucha „kopii zapisów CVR” Tupolewa, to poza buczeniem ruskiego prądu rzuca się w uszy jeszcze jedna dziwna rzecz – głos śp. mjr. A. Protasiuka prawie w ogóle nie jest słyszalny, w przeciwieństwie np. do głosu „kontrolera” czy nawet innych głosów w kokpicie. Gdyby tak słabym głosem odzywał się dowódca statku, to chyba nikt by jego komunikatów nie mógł wychwycić w kokpicie, sądzę więc, że ów efekt wyciszenia jest rezultatem pracy „realizatora dźwięku”, który obrabiał skrawaniem zawartość rejestratorów, zwłaszcza że rozmowy przez długi czas toczą się spokojnie, a więc bez przekrzykiwania maszyn. A że do takiej obróbki doszło to więcej niż pewne, skoro ruska taśma nagrała bonusowo ok. 40 minut lotu, a nie 30. To oczywiście absolutny przypadek i nikt nie podejrzewa, żeby „oryginalne nagranie” miało 50 min. lub nawet 60 i stanowiło np. kompilację różnych zapisów różnych kanałów z różnych lotów. Zadałem sobie zatem, nie podejrzewając, rzecz jasna, braci Moskali, o żadne manipulacje dowodami, trud ponownego przeanalizowania ruskiego „konferencyjnego” materiału (http://www.youtube.com/watch?v=XR6Xg_hJjA4&feature=player_embedded)
i tak mi się wydaje, że w 11'08'' słychać „pyknięcie”, jakby po ponownym włączeniu zapisu (każdy, kto miał do czynienia z magnetofonem szpulowym i nagrywaniem na taśmę magnetyczną, wie, o co mi chodzi) – może to być też pyknięcie związane z użyciem jakiegoś przełącznika w kokpicie. Tak czy tak po nim pada (anonimowa) i sprawiająca wrażenie ewidentnie uciętej, wypowiedź:
„W Moskwie” (10:27:31)
a po niej, wedle polskiej rekonstrukcji: „Nie da się bliżej?” (10:27:32) (jak na moje ucho, to tam pada jakieś inne zdanie, a potem pojawia się śmiech). Te wypowiedzi o tyle są zaskakujące w ruskiej „rekonstrukcji” (w której jest wiele niespójnych zupełnie fragmentów, tak jakby ludzie rozmawiali, nie słysząc się lub ignorując się nawzajem), że... nie ma ich w stenogramach
(http://www.naszdziennik.pl/tu154m.pdf, s. 23),
są tam zakwalifikowane do „niezr.”, a zrekonstruowali je specjaliści współpracujący z komisją Millera (http://www.tvn24.pl/-2,1689277,0,1,niech-pan-zapyta-szefa--co-bedziemy-robili,wiadomosc.html)).
Gdyby Ruscy byli tak skrupulatni, że chcieliby uwzględnić wszystkie zrekonstruowane przez polską stronę wypowiedzi, to ich „rekonstrukcja” zaprezentowana na „konferencji MAK” wyglądałaby nieco inaczej (choćby pod względem skali załgania). Ale też nie możemy od kremlinów wymagać zbyt wiele, bo oni posługują się tzw. czekistowskim kryterium prawdy. Jak na moje ucho to ta wspomniana wyżej fraza brzmi „...i w Moskwie”, i stanowi końcówkę czyjejś wypowiedzi (proszę fragment sobie odtworzyć parokrotnie – intonacja opada w tym zdaniu, jakby zawierało ono jeszcze jakieś wypowiedziane wyrazy; może lordJim wytnie materiał od 11'05'' do 11'15'' i wklei. Oczywiście mogę być przewrażliwiony i nadmiernie wsłuchiwać się w jakiś arbitralnie wyróżniony kawałek rozmów, jednakże, podkreślam, wtedy (tj. w okolicy godz. 10:29) mogła zapaść decyzja o odejściu na zapasowe lotnisko. Na tym materiale 11'35/11'36 słychać zaraz po „Artur, jesteś tam jeszcze?” najpierw komunikat jednego ruskiego pilota: „Zakończyłem zrzut. Zniżanie na wschód” i – sądząc po stopniu zniekształcenia głosu – odpowiedź innego ruskiego pilota (czy zarazem z innego samolotu?), gdyż jest to inny głos: „Pozwolili” (11'42''). Ta zagadkowa wymiana zdań nie występuje na „stenogramach z wieży”, choć przecież wieża musi słyszeć komunikaty samolotów znajdujących się w pobliskiej przestrzeni powietrznej. O 13'25'' materiału wcina się ze swoimi „wykładami rzeczy” ruski lektor. Po rozmowie polskich załóg wtrąca on swoje ważne trzy słowa na temat
1) znakomitego i rozsądnego pilota iła-76, który mimo doskonałej znajomości lotniska, zdecydował się odejść na lotnisko zapasowe w przeciwieństwie do polskiej załogi, która, jak doda on za chwilę (14'41''), popada w coraz gorszy stan psychiczny z powodu
2) braku decyzji polskiego Prezydenta, co dalej z delegacją. Ruski lektor nie wchodzi, no bo i po co, w szczegóły dotyczące tego, co ruski ił na „aerodromie” wyprawiał. Z kolei, wspomniany, fatalny stan psychiczny w kokpicie ma się wyrażać w ten sposób, że
3) - jak ruski lektor stwierdza, odwołując się tym razem do enigmatycznych badań „polskich specjalistów” związanych z TVN24 - pada hasło (15'07'') „Ja nie znaju, no jesli my zdies nie siedim, to on budiet k' mnie pristawliat'”. Ono zapewne jest ruską wersją legendarnej frazy „Jak nie wyląduje(my), to mnie zabije(ą)” (http://www.tvn24.pl/0,1664953,0,1,jak-nie-wyladujemy--to-mnie-zabijeja,wiadomosc.html).
To zaś o tyle zabawna i naprawdę warta odnotowania korelacja między „ruską” i „polską” rekonstrukcją, że wydawało mi się do tej pory, iż to raczej TVN24 jako jeden z głównych, obok Czerskiej, filarów Ministerstwa Prawdy pełni funkcję Radia Erewań w Polsce, a nie że Radio Moskwa (czyli tu MAK) się akurat na TVN24 musi w swych arcyważnych badaniach powoływać, ale jak widać człowiek się uczy przez całe życie i komunizmu, i neokomunizmu. Najwyraźniej też oryginały czarnych skrzynek są w posiadaniu (choćby od czasu do czasu) ekspertów z TVN24, no chyba że wszyscy eksperci promoskiewscy pracują zgodnie w jakimś kremlowskim laboratorium. Od 13'46'' słychać tę wymianę zdań w kokpicie:
„Słyszałeś?”
„Tak.”
„Kto tam jest?”
„U ciebie też?”,
która musi się odnosić do czegoś nietypowego albo w obszarze nasłuchu radiowego (trwający czyjś dialog – kontynuacja wymiany zdań dotyczącej „zrzutu”?), albo w obszarze zakłóceń komunikacji załogi z innymi ośrodkami. Innego dialogu (takiego jak ze „zrzutem”) nie słychać (chyba że został przy studyjnej obróbce skrawaniem „wyciszony”, choć byłoby to bardzo trudne na tle wypowiadanych kwestii przez Polaków), podejrzewam więc, że załoga odkrywa, że ktoś uruchamia jakieś dodatkowe zakłócenia w słuchawkach.
Od 14'15'' słychać znowu „Korsaż-a”.
Zostawmy w tym miejscu Tupolewa, skoro zasadnie możemy przypuszczać, że następne części zapisu są pokiereszowane. Markowski w swoim komentarzu zamieszczonym wczoraj u mnie
(http://freeyourmind.salon24.pl/280780,teatr-jednego-rezysera#comment_4014449)
zacytował jedną z intrygujących „uwag” zamieszczoną w „raporcie komisji Burdenki 2” na s. 153 (wersji polskojęzycznej), która brzmi następująco:
„O 09:15 na lotnisku Smoleńsk „Północny” wykonał lądowanie samolot Jak–40 Rzeczpospolitej Polskiej, lecący po tej samej trasie. Start tego samolotu z Warszawy był wykonany o 07:28. Analiza rozmów zarejestrowanych na magnetofonie kontrolera, wykazała,żeżadnej informacji o wylocie danego samolotu ani jego locie na lotnisko Smoleńsk „Północny” ażdo 8:50 nie było w grupie kierowania lotów lotniska Smoleńsk „Północny”. Pierwsze nawiązanie łączności z kontrolerem lotniska Smoleńsk „Północny”, załoga samolotu Jak-40 wykonała o 08:53.”
Markowski interpretuje to tak: „Tak to nie o Jaku Wosztyla rozmawiali na wieży, lecz o innym polskim samolocie. Pytanie o jakim?” - być może jest to całkiem słuszny trop, eksplorowany zresztą przez nas po pierwszym odkryciu Markowskiego
(http://freeyourmind.salon24.pl/277507,dziwne-szpule-2).
Pojawiają się tu jednak pewne problemy. Problem pierwszy – co sygnalizowałem już parę razy – Ruscy uniemożliwili Polakom przechwycenie pełnych zapisów rozmów z wieży. Jak wiemy, ludzie związani z komisją Millera, zdołali w dn. 17-20 kwietnia nagrać „metodą chałupniczą” to, co się działo 10 Kwietnia w wieży (czy nagrali to, bo im pozwolono, czy nie, to w tej chwili nieistotne). Zapisy jednak, nie wiedzieć czemu, obejmują czas od 8.38 do 10.45, gdy tymczasem rejestracja uruchomiona była (jeśli wierzyć „raportowi”) już od 7.15. Brakuje więc niemal półtorej godziny materiału. Nie jest to przypadek, gdyż właśnie wtedy na Okęciu rozgrywały się przedziwne roszady, przesiadki i „zmiany planów”. Te działania musiały być obserwowane przez Rosjan nie tylko oficjalnie (w ramach obowiązkowej korespondencji między portem w Wwie a „kontrolą” w Moskwie), lecz i nieoficjalnie, tj. w ramach kontrwywiadowczego rozpoznania przez FR całego lotu polskiego Prezydenta, o czym wspominali kiedyś polscy wojskowi prokuratorzy (a co miało stanowić jeden z czynników podwyższających zagrożenie bezpieczeństwa lotu z 10 Kwietnia (http://www.naszdziennik.pl/index.php?typ=po&dat=20100927&id=po01.txt)).
A skoro tak, to informacje o tym, co się dzieje na Okęciu powinny były być przekazywane także do Siewiernego, zwłaszcza gdyby nagle miało dojść do rozdzielenia delegacji, a szczególnie, gdyby już na Okęciu pojawiła się decyzja o skierowaniu jednego z samolotów (np. „prezydencki jak-40”, o którym zrazu informował Paszkowski) na zapasowe lotnisko lub, gdyby na Siewiernyj miały początkowo lecieć trzy samoloty:
„Sześcioosobowa drużyna rosyjskich poborowych zabezpieczających teren lotniska w Smoleńsku miała zakaz używania jakichkolwiek urządzeń rejestrujących. Powiedziano im o tym w trakcie porannej odprawy. Wszyscy żołnierze musieli zdać własne telefony komórkowe do depozytu. Żołnierzy poinformowano, że przylecą trzy samoloty z Polski, w jednym z nich będzie prezydent RP”
(http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101108&typ=po&id=po15.txt).
(http://clouds.salon24.pl/268618,dwa-jaki-i-tupolew-kolejno-5-30-6-50-7-27)
Problem drugi jest taki, że Ruscy po prostu nie mogli nie wiedzieć o tym, co się dzieje na Okęciu, ponieważ to oni mieli być gospodarzami przyjmującymi polską delegację, więc psim obowiązkiem polskiego MSZ-u było ich informowanie o przygotowaniach. Najwyraźniej więc Ruscy znowu zniszczyli albo utajnili jakieś ważne materiały dowodowe związane z 10 Kwietnia. Problem trzeci natomiast (chyba najpoważniejszy) jest taki, że o niszczenie materiałów dowodowych możemy podejrzewać także „stronę polską”. I z tego przede wszystkim musimy zdać sobie sprawę. Do tej pory bowiem nikt nam nie przedstawił z detalami całej procedury, która odbyła się na Okęciu, nie ma też stenogramów rozmów między Okęciem a wylatującymi samolotami ani informacji o tym, co (jakie komunikaty) przekazywano z Okęcia do Rosji drogami dyplomatycznymi. Niemożliwe wydaje się to, co czytamy w „raporcie komisji Burdenki 2”, tj. że Ruscy NIE byli informowani o wylotach polskich statków powietrznych (kłóci się to zresztą całkowicie z treścią rozmów „na wieży”). Gdyby bowiem założyć (optymistycznie), że polska strona, biorąc pod uwagę ruskie zagrożenie terrorystyczne, dokonała utajnienia i rozdzielenia delegacji, i startu „prezydenckiego jaka-40”, i trasy jego przelotu (włącznie ze zniszczeniem śladów po tychże działaniach) – to tym bardziej nieprawdopodobne byłoby skierowanie takiej maszyny na Siewiernyj. Czasami spotykam się w debacie wokół Smoleńska z głosami niedowierzania formułowanymi na zasadzie: czemu Ruskom (i ewentualnie współpracującym z nim zdrajcom z Polski) miałoby się chcieć urządzać cały ten dezinformacyjny szum, przygotowywanie fałszywych ekspertyz, powoływanie fałszywych świadków, niszczenie dowodów itd.? To znaczy: czy nie prościej byłoby nam przyjąć, że „mimo wszystko” (tzn. mimo tego, co już wykryto, jeśli chodzi o „ruskie śledztwo” i „ruskie badania”) jednak... doszło po prostu do wypadku? Że sprawa jest „arcyboleśnie prosta”? Czemu miałoby się czekistom chcieć wkładać tyle wysiłku w zadymianie kwestii zamachu? Odpowiedź jest „arcyboleśnie prosta” - dlatego, by uniknąć odpowiedzialności, kary i zemsty za to, co się stało. Czy złodziej kradnie po to, by wylądować zaraz w więzieniu? Czy seryjny morderca zabija po to, by trafić na krzesło elektryczne? Cały ten zgiełk produkowany przez Moskwę ma naprawdę bardzo głęboki sens i pełne strategiczne oraz logistyczne (w ramach psychologicznej wojny) wyjaśnienie – chroni zamachowców, chroni instytucje fałszujące dokumenty, chroni Kreml. PS.W materiale proszę jeszcze posłuchać między 14'00'' a 14'02''. Tam też zapis jest ewidentnie ucięty. FYM
Nie takie światła? No i co z tego? Strona polska kwestionuje wiarygodność informacji MAK dotyczącej rodzaju świateł funkcjonujących na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. Rosjanie pozwolili sobie na stwierdzenie, że na lotnisku Siewiernyj w dniu katastrofy pracował system ŁUCZ-2MU. W rzeczywistości światła zbliżania nie miały z nim nic wspólnego – ripostują w swoich “Uwagach” do raportu MAK polscy specjaliści. Co na to strona rosyjska? Uznała, że to bez znaczenia, bo przy gęstej mgle załoga na wysokości decyzji i tak nie miała szans na wypatrzenie świateł lotniska. O drzewach wrastających w system świetlny Rosjanie niemal zapomnieli, zapewne dlatego, że zostały wykarczowane zaraz po katastrofie.
Udokumentowane jeszcze w dniu katastrofy: brakujące żarówki, porozbijane lub nigdy nieistniejące lustra reflektorów czy prowizoryczna instalacja elektryczna – tak w ocenie rosyjskich ekspertów z Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wygląda sprawnie działający system świetlny ŁUCZ-2MU na lotnisku Siewiernyj. Bezczelność MAK jednak nie zna granic. W raporcie uznano bowiem, że nawet fakt, że najbardziej oddalone od pasa startowego rzędy świateł, na wyrost określanych mianem reflektorów, nie były sprawne lub zasłonięte przez drzewa, nie mógł mieć znaczenia dla bezpieczeństwa lotu Tu-154M, bo załoga w tak gęstej mgle nie mogła ich dostrzec. W ocenie ekspertów, takie założenie to poważne nadużycie, bo choć rzeczywiście nawet sprawny i zgodny z wymogami system świetlny mógł być dla załogi niewidoczny, to jednak piloci mogliby zaobserwować pewne efekty jego działania w postaci poświaty. Dla pilota nawigującego w trudnych warunkach atmosferycznych jest to już sporą pomocą. Mimo istniejącej dokumentacji fotograficznej z dnia katastrofy samolotu Tu-154M, przeczącej raportowi MAK, Rosjanie autorytatywnie stwierdzili, że wyposażenie świetlne na lotnisku Siewiernyj pochodziło z systemu ŁUCZ-2MU i rozłożone było “według schematu SSP-1 z MK-259 bez linii świateł pulsujących”. Co więcej, oblot kontrolny z 15 kwietnia 2010 r. wykazał, że w porównaniu z przytoczonym schematem istnieje jeszcze jedna linia świateł w odległości 100 m od progu pasa. Wprawdzie po oblocie przyznano, że “w zależności od położenia i wysokości lotu, światła w odległości 400, 700 i 800 metrów od progu pasa (WPP 26) mogą być zacieniane przez rosnące wokół nich drzewa i krzewy”. Jednak Rosjanie szybko dodali, że zgodnie z raportem kierowcy-reflektorowego, 10 kwietnia 2010 r. w czasie od 7.00 do 8.00 przy przeprowadzaniu przeglądu przedlotowego wyposażenia świetlnego było ono sprawne i gotowe do pracy i – co istotne – uwag w tym zakresie od załóg wykonujących loty komisja nie otrzymała. Taka deklaracja dziwi, bo MAK chwilę później stwierdził, że “światła drugiej i trzeciej grupy (800 i 700 metrów od progu WPP 26) nie istnieją, znajdują się resztki lamp, kabel zasilający oberwany”, a na “światłach pierwszej grupy (900 metrów) były rozbite filtry świetlne, z trzech żarówek świeciła jedna”. Dalszą analizę systemu świetlnego sporządzoną przez MAK można sprowadzić do pytania: “No i co z tego?”, bo jak wyliczyli Rosjanie, samolot, znajdując się na ścieżce zniżania, powinien znaleźć się na wysokości decyzji (100 metrów) w odległości 1800–1850 metrów od progu WPP 26, a to oznacza, że załoga lecąca we mgle nie mogła nawiązać wizualnego kontaktu nawet z pierwszym (900 metrów od WPP) rzędem świateł zbliżania.
Reflektory bez luster Przekłamanie MAK dotyczące systemu świetlnego wytknęli polscy eksperci dysponujący dokumentacją fotograficzną z 10 i 11 kwietnia 2010 roku. Jak uznali, jednoznacznie wynika z niej, że światła zbliżania i horyzontu rozwinięte na lotnisku Smoleńsk Północny nie należały do urządzenia ŁUCZ-2MU, jak zostało to opisane w raporcie MAK. Co więcej, nie udało się nawet ustalić, skąd mogły pochodzić owe “elementy świetlne”. Rosyjskie “reflektory” nie posiadały luster i soczewek skupiających oraz możliwości regulacji kąta świecenia w płaszczyznach: pionowej i poziomej. W takiej sytuacji, jak zauważyli polscy eksperci, rzeczywiście mogło być tak, że załoga nie mogła nawiązać wizualnego kontaktu nawet z pierwszym rzędem świateł zbliżania, “bowiem rozwinięte na lotnisku Smoleńsk ‘Północny’ elementy systemu świetlnego nie posiadały charakteru reflektorów, a ich charakterystyki fotometryczne daleko odbiegały od wymaganych standardów”. Jak ponadto stwierdziła strona polska, “faktyczny stan techniczny urządzeń świetlnych diametralnie różnił się od stanu wykazanego w Protokole z oblotu lotniska z 25 marca 2010″ (uznano wówczas, że sprzęt sygnalizacji świetlnej spełnia wymagania do zabezpieczenia lotów statków powietrznych bez ograniczeń), a “zły stan techniczny urządzeń świetlnych miał negatywny wpływ na możliwość nawiązania kontaktu wzrokowego ze światłami i określenie pozycji względem terenu przez załogi statków powietrznych”.
Wielkie karczowanie Polscy eksperci zaznaczyli także, że skupiska drzew stanowiły “realne zagrożenie dla statków powietrznych wykonujących podejścia do lądowania na DS 26, szczególnie w tak trudnych warunkach atmosferycznych, jakie panowały w dniu 10 kwietnia 2010 r.”. Jak zaznaczono, drzewa i krzewy porastające teren przed progiem pasa przysłaniały załogom statków powietrznych światła systemu świetlnego oraz ograniczały obsadzie wieży i tak już znacznie utrudnioną (z uwagi na mgłę) widoczność na podejście z kierunku 259 stopni. – W tej sytuacji nie można mówić, że lotnisko było w pełni sprawne i przygotowane do przyjmowania statków powietrznych, szczególnie o statusie HEAD – uznała strona polska. Eksperci równocześnie wytknęli Rosjanom, że w dokumencie “Akt przeglądu technicznego lotniska Smoleńsk Północny w celu przyjęcia rejsów specjalnych” z 5 kwietnia 2010 r. stwierdzono jedynie, że “…w odległości od 1 do 4 km od progu pasa startowego przeszkód o wysokości powyżej 10 m względem progu pasa startowego i od 4 km do końca pasa podejść powietrznych o wysokości 50 m względem progu pasa startowego brak”. Nie podano jednak żadnej informacji o ewentualnych przeszkodach położonych w odległości do 1 km od progu DS 26, a więc na terenie, na którym stwierdzono skupiska wysokich drzew (wykarczowanych po katastrofie) nie tylko zasłaniających system świetlny, ale i stanowiących zagrożenie dla lądujących samolotów.
Smoleńska prowizorka W ocenie dr. inż. Antoniego Milkiewicza, pilota i specjalisty od badań katastrof lotniczych, który pracował w Smoleńsku w pierwszych dniach po katastrofie, tego rodzaju braki w przypadku systemu świetlnego lotniska to poważne uchybienia. – W Smoleńsku mieliśmy do czynienia z prowizorką. Można uznać, że brak było właściwego systemu świetlnego, bo jeśli się uprzeć, to te żaróweczki przecież świeciły, tylko komu i co miały one oświetlić? – zauważył. Jego zdaniem, braki dotyczące oceny tej sytuacji w raporcie opisującym okoliczności katastrofy nie mogą mieć miejsca, szczególnie gdy są jednoznaczne dowody, by stwierdzić, że nie wszystko było tak, jak trzeba. Wówczas wręcz należało powołać się na te dowody w raporcie. Jak uznał dr Milkiewicz, sprawny system świetlny lotniska przy złych warunkach pogodowych jest istotnym elementem wpływającym na bezpieczeństwo lotu. – Od bliższej radiostacji prowadzącej, a więc od wysokości 100-70 m do poziomu zero (pasa startowego) jest za mało czasu, by patrzeć na wysokościomierz i szukać ziemi. To tylko kilkakrotne, szybkie sprawdzenie. Światła są po to, by pilot łatwiej mógł dojść do drogi startowej – zaznaczył. Jak ocenił Milkiewicz, nawet przy widzialności skośnej rzędu 200 metrów, jeżeli zamontowane są właściwe światła, to byłaby szansa zobaczenia przynajmniej poświaty od tych reflektorów. – Nie mówię, że załoga zobaczyłaby światła, ale mogłaby dostrzec pewne rozjaśnienie. Słowem, pewien skutek świecenia reflektorów mógł być widoczny w tamtych warunkach pogodowych. Dla pilota jest to już jakiś wskaźnik – podkreślił dr Milkiewicz. Jak uznał, formalnie rzecz ujmując, należy przyjąć, że system awizowany w karcie lotniska nie był w pełni sprawny, był fikcją, i to powinno skutkować jego dyskwalifikacją. Również kpt. Janusz Więckowski, doświadczony pilot, jest zdania, że system świetlny, szczególnie w złych warunkach atmosferycznych, to istotny element wyposażenia lotniska, który pokazuje pilotowi centralną oś pasa, położenie samolotu względem strefy podejścia. – Światła pokazują drogę i pilot trzymając się tej “trasy”, czuje się bezpieczniej. To, co tam zastała załoga Tu-154M, to, jak wyglądały te lampeczki, dodatkowo zasłonięte drzewami, to skandal. Było to wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, już nie wspominam o międzynarodowych przepisach – dodał. Także w ocenie gen. bryg. rez. Jana Baranieckiego, byłego zastępcy dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, tego rodzaju braki w przygotowaniu lotniska to poważna wada obiektu, która z pewnością przekładała się na jakość lądowania. – Zawsze trzeba robić wszystko, by samolot, który ma lądować, miał jak najlepsze warunki, a nie najgorsze. Taka zasada obowiązuje na całym świecie. Wszystko, co się robi na lotnisku, służy temu, by załoga, która chce wystartować czy wylądować, czuła się możliwie bezpiecznie. Nie można pozwolić sobie na taryfę ulgową i te urządzenia, których obecność wskazuje klasa lotniska, muszą nie tylko istnieć, ale i właściwie działać – zauważył gen. Baraniecki. Jak dodał, tak poważne braki w systemie świetlnym, jego niezgodność z deklarowanymi standardami rodzą pytania nie tylko o to, w jaki sposób i na jakich zasadach lotnisko Siewiernyj funkcjonowało do tej pory, ale i o rzetelność rosyjskiego dokumentu. Marcin Austyn
Grzegorz Braun o SB-ckim układzie rządzącym obecnie Polską W dniu 19 lutego br. w Telewizji Trwam oraz Radiu Maryja wystąpił w ramach ‘Rozmów Niedokończonych’ reżyser Grzegorz Braun. W wielogodzinnym spotkaniu przedstawił on daleko idące, ale w wielu przypadkach logicznie powiązane i układające się w przerażającą całość hipotezy o podziale wpływów dokonanym na długo przed tzw. Okrągłym Stołem, pomiędzy komunistyczną nomenklaturą a osobnikami kreowanymi swego czasu na bohaterów ruchu Solidarności, choć w rzeczywistości kolaborantami albo też i wieloletnimi konfidentami i zaufanymi Służby Bezpieczeństwa. Szczególnie tajemniczą postacią w tej sieci układów rejonu dolnośląskiego (“układ wrocławski”) jest obecny Marszałek Sejmu RP Grzegorz Schetyna. W audycji Grzegorz Braun powiedział m.in.: „Film miałby pokazać, że korzenie transformacji są głębokie. Jeszcze przed okrągłym stołem pionki na szachownicy zostały już rozstawione. (…) Jednym z pionków był Grzegorz Schetyna – taki człowiek niby z biografią, ale bez biografii (…) Wiemy o nim, że studiował w latach 1981 – 1988 najpierw prawo, a potem historię.
(…) we Wrocławiu 80% akt SB zniszczono (…) Szczątkowo tylko zachowały się akta Grzegorza Schetyny. Wynika z nich, że w kwietniu 1982 r. w Opolu jakiś tw „Miś” donosił, że Grzegorz Schetyna wozi ulotki na trasie Opole – Wrocław. Jest to poważna informacja w stanie wojennym. Na tyle poważna, że funkcjonariusz z Opola wysyła szyfrogram do Warszawy z zapytaniem o informacje o Grzegorzu Schetynie. W maju, funkcjonariusz dostaje odpowiedź, że sprawa zakończona. Oznacza to, że Schetyna jest nietykalny, że był wykorzystywany prze SB do ważniejszych, bardziej zakonspirowanych działań (…). (…) w latach 80. XX w. Niemcy budowali u nas sieć swojej agentury. (…) Po 10 kwietnia 2010 r.. mamy pełną zgodę Moskwy i Berlina. To jest hipoteza badawcza, że klocki na szachownicy transformacji były rozstawione w sposób przejrzysty. Zamachu smoleńskiego nie dało się zrobić tylko w Moskwie. (…) (…) Układ wrocławski wziął Warszawę. (…) Partia Putina rządzi. Smoleńsk to zbrodnia cementująca sojusz niemiecko-rosyjski po naszym trupie. (…) Dziś elity wrocławskie są gotowe na przekazanie ośrodka rządzenia. My, po utracie Wilna i Lwowa nie możemy pozwolić sobie na utratę Wrocławia. (…) We Wrocławiu, w Urzędzie Marszałkowskim wisi żółta flaga z czarnym orłem. Biało-czerwona flaga tam nie powiewa.(…) (…) Powinniśmy wiedzieć, kto do nas przemawia. Brakuje mi znaków zapytania, dlatego stawiam pytania. Ja niczego innego nie chcę, chcę się tylko dowiedzieć. A gdzie my mamy się dowiedzieć o tych, którzy nami rządzą. Adam Lipiński, kanclerz PiS też jest z Dolnego Śląska (…) Na Dolnym Śląsku obowiązuje pakt o nieagresji (…)”. Grzegorz Braun
Wpadka kancelarii prezydenta? "To nieprawda" Odpowiedź kancelarii prezydenta na felieton Jadwigi Staniszkis "Kancelaria prezydenta przygotowuje materiały i dokumenty na niedawną wizytę prezydenta Ukrainy Janukowicza w języku rosyjskim (a nie ukraińskim), to coś więcej niż brak wychowania. To brak szacunku dla suwerenności Ukrainy. To znak zlekceważenia wizyty" - pisze Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Kancelaria Bronisława Komorowskiego przysłała nam oświadczenie na ten temat. Czytamy w nim m.in., że kancelaria "nie przygotowuje materiałów dla prezydentów innych państw; materiały dla prezydenta sporządza wyłącznie w języku polskim." Kancelaria prezydenta odpowiadając na zarzuty sformułowane w felietonie prof. Jadwigi Staniszkis poinformowała Wirtualną Polskę, że: "Kancelaria nie przygotowuje materiałów dla prezydentów innych państw; materiały dla Prezydenta RP kancelaria sporządza wyłącznie w języku polskim.
Jeśli Pani Profesor chciała się odnieść do podpisanych dokumentów, to Mapa Drogowa Współpracy Polsko–Ukraińskiej w latach 2011–2012 podpisana przez Prezydentów Rzeczypospolitej Polskiej i Ukrainy sporządzona była w dwóch jednobrzmiących wersjach, każda w języku polskim i ukraińskim. Również Memorandum o współpracy pomiędzy PAIiIZ, Polsko – Ukraińską Izbą Gospodarczą i Państwową Agencją ds. Inwestycji i Zarządzania Narodowymi Programami Ukrainy, podpisane podczas wizyty Prezydenta Wiktora Janukowycza, sporządzone było w polskiej i ukraińskiej wersji językowej. Ponadto przekazaliśmy stronie ukraińskiej w formie pisemnej sygnały o problemach polskich firm działających na Ukrainie - w języku polskim i ukraińskim. W związku z wizytą kancelaria nie sporządzała, ani nie przekazywała stronie ukraińskiej żadnych innych dokumentów i materiałów. Biuro Prasowe Kancelarii Prezydenta RP" Wirtualnej Polsce nie udało się skontaktować z prof. Jadwigą Staniszkis, ponieważ aktualnie przebywa poza Warszawą i ma powrócić dopiero w czwartek. Czy to brak tłumaczy w kancelarii, czy jakaś przekombinowana zagrywka doradców prezydenta, bądź jego samego? Nie wiem. Ale gdyby coś podobnego zdarzyło się nam: kancelaria np. prezydenta Niemiec przygotowała dla Komorowskiego materiały po rosyjsku, a nie po polsku, jak by się czuł? U nas trudno powiedzieć, czy to - jak w innych sprawach - brak kompetencji i bałagan, czy chory sygnał wysyłany Rosji!
Podobny brak kompetencji i precyzji widać w reakcji polityków i mediów na deklarację ambasadora Federacji Rosyjskiej o możliwości zrehabilitowania polskich oficerów zamordowanych w Katyniu. To ważny krok. Ale, jak słusznie zauważył znawca problemu, prof. Materski z PAN, wciąż obowiązuje decyzja wcześniejsza o kryminalnym charakterze tej zbrodni i jej - w związku z tym - przedawnieniem. W tej sytuacji rehabilitacja będzie miała wydźwięk moralny, ale prawnie pozostanie zawieszona w próżni. Co więcej - strona rosyjska mówi o braku wyroków. Nieprawda: w Polsce jest kopia jednego z wyroków, zaplątana w przekazanych nam aktach. I jest tam i polityczne uzasadnienie i - ponadjednostkowy - charakter. Skazywano polskich oficerów dwójkami i trójkami. To już znamiona ludobójstwa. I tu, jak w dyplomacji, konieczna jest wiedza. I stanowczość w relacji z sąsiadami. A nie - jak u nas - bylejakość, brak szacunku i otrzymywanie w zamian podobnej monety. Jak rzucone mediom stanowisko o rehabilitacji. Jadwiga Staniszkis
Polityka demograficzna rządu Tuska
1. Na początku tego roku Premier Tusk prezentując zmiany w OFE (zabranie funduszom części składki wpłacanej od wynagrodzeń ubezpieczonych i pozostawienie jej w ZUS), rubasznie stwierdził, że „nie potrzeba żadnych ustaw i rozwiązań systemowych, bo w sprawach demografii Polacy powinni wziąć się do zupełnie innej roboty”. Ta chamska odzywka, została tak jak wiele wcześniejszych w tym stylu, zupełnie zbagatelizowana przez zaprzyjaźnione media, choć w przypadku innych polityków po podobnych wypowiedziach znajdują się oni natychmiast w zmasowanym ogniu medialnej krytyki. Jeżeli pominiemy styl tej wypowiedzi, to jej treść świadczy o tym, że Premier Tusk ma dosyć mgliste pojęcie o czynnikach ,które pozytywnie mogą wpływać na demografię w naszym kraju. Na pewno jednym z tych czynników jest odpowiednia polityka podatkowa. Za rządów PiS wprowadzono dwa rozwiązania: tzw. becikowe, które dla demografii ma znaczenie cokolwiek symboliczne i ulgę w podatku dochodowym od osób fizycznych pozwalające na odliczenie od kwoty ponad 1,1 tys. zł na każde dziecko w rodzinie do jego pełnoletniości a nawet do 25 roku życia pod warunkiem, że się uczy. Tyle tylko, że to rozwiązanie nie jest wsparciem dla rodzin wychowujących dzieci ale nie obciążonych podatkiem dochodowym od osób fizycznych (między innymi dzieci w rodzinach rolniczych).
2. Rozwiązaniem wspierającym rodziny wychowujące dzieci była obniżona stawka podatku VAT ( 7% ) na artykuły dziecięce obowiązująca od 1993 roku czyli od momentu wprowadzenia tego podatku w Polsce. Po członkostwie Polski w UE i okresie przejściowym, rząd Tuska ( trzeba uczciwe przyznać , że na skutek wyroku Trybunału Sprawiedliwości, który uznał w październiku 2010 roku nasze przepisy w sprawie wysokości VAT na odzież dziecięcą za sprzeczne z prawem UE) zdecydował się na podwyżkę obniżonej stawki VAT do 23 % . Jest więc podwyżka aż o 300%. Według obliczeń Centrum im. A. Smitha podwyżka ta oznacza wzrost wydatków na ubrania i obuwie dla rodziny z trójką dzieci minimum o 450 zł rocznie, a więc o 9 tys. zł przy wychowaniu ich do pełnoletniości. Zakładając nawet, że rząd był przymuszony wprowadzić takie rozwiązanie (choć obniżone stawki VAT na odzież dziecięcą obowiązują w kilku krajach UE np. w W.Brytanii jest to stawka 0% , w Luksemburgu 3%) to aż dziw bierze, że nie zaproponował rodzinom wychowującym dzieci, zwrotu kwot podatku wynikającego ze wzrostu stawki VAT. Takie rozwiązanie choć jest związane z dodatkową biurokracją było już w Polsce stosowane po wprowadzeniu podwyższonej stawki VAT na materiały budowlane. Wygląda na to, że rząd Tuska skwapliwie czeka na dodatkowe dochody z tego tytułu w wysokości przynajmniej 3 mld zł rocznie.
3. W tym samym czasie Premier Orban na Węgrzech mimo tego, że finanse publiczne tego kraju znalazły się w tak trudnej sytuacji, że Węgry skorzystały z pomocy MWF, wprowadził ulgę w podatku dochodowym od osób fizycznych dla rodzin wychowujących dzieci w takiej wysokości ,że rodzina o przeciętnych dochodach wychowująca troje dzieci nie płaci w ogóle podatku dochodowego od osób fizycznych. U nas oprócz zaproponowanej właśnie znaczącej podwyżki VAT na odzież dziecięcą coraz częściej się mówi, że w budżecie na rok 2012 rząd Tuska zaproponuje likwidację zarówno becikowego jak i ulgi w podatku dochodowym od osób fizycznych na dzieci. Wiele krajów UE doświadczając już problemów demograficznych coraz mocniej przy pomocy polityki podatkowej wzmacnia rodziny wychowujące dzieci. Premier Tusk mimo ,że tak rubasznie ale jednak trafnie zdiagnozował sytuację w zakresie demografii w Polsce, proponuje wyraźny wzrost obciążeń dla rodzin wychowujących dzieci. Rząd Tuska idzie pod prąd tego co robi w tym zakresie większość krajów UE. Nie tylko zresztą w sprawie wspierania demografii. Zbigniew Kuźmiuk
Oddać! Gazety – zwłaszcza lewicowe – rzucają gromy na Komisję Majątkową, która oddawała Kościołowi Rzymsko-Katolickiemu to, co mu się należało - ale czasem i to, co się nie należało. Tymczasem teraz mamy aferę odwrotną.
Oto ks. Stanisław Bogdanowicz, infułat Bazyliki Mariackiej w Gdańsku, nie chce oddać Muzeum Narodowemu w Warszawie wypożyczonych w 1992 roku „unikatowych dzieł sztuki kościelnej”. Muzeum zdecydowało się na proces sądowy. Ks. Stanisław powołuje się na to, że zabytki są „odwieczną własnością Kościoła", a zostały zagarnięte przez państwo w 1946 r. na mocy komunistycznego dekretu o mieniu poniemieckim i porzuconym. Nie chcę wchodzić w materię prawną: nie znam szczegółów - od tego jest sąd. Rozumiem, że te dzieła są formalnie własnością (nad którą sprawuje pieczę muzeum) Skarbu Państwa - a przedtem przez wieki należały do Bazyliki Mariackiej. Natomiast chcę omówić dwa aspekty tej sprawy. Po pierwsze: parafia haniebnie zaspała. Gdyby parę lat temu wystąpiła o przyznanie jej tych przedmiotów, to na sto procent by je odzyskała. Tylko Kościół, z godną podziwu pogardą do spraw doczesnych (przyznaję: ja też często zaniedbuję niektóre formalności...), uważał, że skoro wszystko wróciło na swoje miejsce, to będzie obowiązywać zasada beatus, qui tenet - a zresztą: kto ośmieli się zabrać coś Kościołowi – zwłaszcza, gdy Kościół ma absolutną rację?? A w ogóle to na pewno wszyscy o tym zapomną – bo w urzędach bałagan... Po co więc pisać niepotrzebne podania? Niestety: biurokracja ma swoje prawa, raz na dziesięć czy ileś tam lat robi się remanenty... A teraz Komisja Majątkowa jest rozwiązana, a w wyniku jej działalności panuje dobrze uzasadniony klimat podejrzliwości co do roszczeń Kościoła. I sądy mogą tu kierować się literą prawa, a nie poczuciem słuszności. A pamiętajmy, że III RP ani nie uznała za nieważne dekretów odbierających ludziom własność (bynajmniej nie tylko poniemiecką...), ani nie chce jej oddawać. Przejęła po PRL zobowiązania – to przejęła i majątek... i trzyma, i nie oddaje! Po drugie: można to zrozumieć – ale nie w sprawie dzieł sztuki! Przecież gdyby III RP się ich pozbyła, to nie tylko by na tym zarobiła, ale przestałaby ponosić spore koszta ich konserwacji i przechowywania! A poza tym: jak słusznie pisał śp. Eligiusz Niewiadomski (tak: ten morderca śp. Gabryela Narutowicza) – muzea to groby sztuki. Muzealnicy z pazernością zbója Gębona pakują do piwnic dzieła, które w prywatnych domach, firmach, kościołach i gdzie indziej – by żyły! Byłyby podziwiane. A w muzeum, jak nawet są na wierzchu, to mija je wycieczka, której każe się oglądać tysiąc takich cudeniek – więc ziewają... Ks. infułat zagroził użyciem cocktaili Mołotowa, gdyby ktoś chciał bazylice te dzieła odebrać. I ja Go popieram! Bo w tym kościele są częścią jego historii – a w muzeum byłyby tylko kilkoma z dziesiątków tysięcy „eksponatów”. A ludzie chcą oglądać obrazy czy rzeźby – a nie „eksponaty”. W kazamatach różnych muzeów gniją (często dosłownie, niestety) setki tysięcy mniej lub bardziej wartościowych dzieł sztuki. Należy je sprzedać jak najprędzej w ręce prywatne – by były oglądane. A jak ktoś chce zrobić wystawę – to przecież może zawsze wypożyczyć dzieło od właściciela, który na ogół jest dumny, że jego przedmiot był na wystawie... W każdym razie: łatwiej wypożyczyć coś od właściciela, niż od muzeum!! Ja rozumiem, że muzeom chodzi o interes dyrektorów, którzy są panami na ogromnym (cóż z tego, że nie swoim – a często zrabowanym?) majątku – i konserwatorów, którzy dzięki temu są „na etatach”, mają stałe pensje - i nie muszą liczyć na to, że prywatny właściciel zadzwoni i poprosi o przyjrzenie się jego obrazowi. I jeszcze może powiedzieć, że za drogo – i zadzwoni do konkurenta! Teraz też muzeum twierdzi, że chce tylko „wziąć do konserwacji”!! Ale podobno nie żyjemy już w komunizmie – więc interes klasy robotniczej nie powinien przeważać nad interesem właścicieli – i chętnych do oglądania. Więc oddajmy bazylice – na dobry początek!
Konserwatyzm czy nacjonalizm? Od początku zamieszek w krajach arabskich podkreślałem, że nie jest to rewolucja - tylko oczywista kontrrewolucja. Niestety: na ulicach. Nigdzie tamtejsze elity nie zdołały obalić rewolucyjnych przywódców w drodze przewrotu gabinetowego - a tylko w Egipcie i Jordanii wojsko stanęło na wysokości zadania. Kluczem jest Libia. W Libii wojsko było bardzo silnie związane z Wielką Socjalistyczną Arabską Republiką - i z JE Muammarem Kadafim osobiście - czyli z rewolucyjnym porządkiem. Jeśli wojsko wyrzuci p. Kadafiego - będzie to wielki sukces.
Tylko... ani w Egipcie, ani w Libii w świadomości publicznej nie istnieją monarchowie mogący przejąć władzę i doprowadzić do pojednania. W Jemenie nie ma takiego w ogóle. Są tacy w Afganistanie i Iraku - ale tam Amerykanie stoją po stronie lewicowych reżymów i nie dopuszczą do Restauracji. Jeśli nie uda się odtworzyć monarchij, to kontrrewolucja skończy się falą nacjonalizmu i szowinizmu religijnego. A wtedy będziemy mieć kłopoty..
Spójrz w twarz ubeka! Cokolwiek emocjonalna relacja „kreta” z obrad UPR-J (bo już nie -K ani nie -W – zresztą: kto to wie?) jest bardzo zasmucająca. Należy się bowiem zastanowić: po co ta komedia? Jeśli jest grono konserwatywnych liberałów uwłaczających – jak to ujął „Łażący Łazarz” - że nieszczęściem UPR jest pewien trefniś w muszce – to (wiedząc, że w świadomości ludzi UPR związane jest z JKM) powinni w panice uciec od nazwy UPR, założyć nową partię o identycznym programie – i przystąpić do walki konkurencyjnej; zapewne ku obopólnej korzyści, bo wolna konkurencja sprzyja rozwojowi. Albo zapisać się do PO, PiS, PJN – i w ramach tych partyj walczyć o odrobinę Wolności. Można było jeszcze do wyborów samorządowych zakładać, że może jednak marka „UPR” jest lepsza, niż „JKM”. Wybory te pokazały, że nie, że jest zdecydowanie odwrotnie. W takim razie po co trzymać się nazwy UPR? Może jakieś pieniądze i lokal? Ale nie: lokal zadłużony, prądu nie ma rachunki nie popłacone – a UPR zadłużona na prawie 200.000 zł. Po co więc trzymać się tej nazwy? Głupota? Nie, znam kilku rozłamowców – i jestem pewien, że nie są to głupcy. W takim razie jest tylko jedno rozwiązanie...Parę dni po przeforsowaniu Uchwały Lustracyjnej, w kuluarach Sejmu podszedł do mnie nieznany mi człowiek. Powiedział krótko: „My tego nie darujemy, będziemy Pana ścigać do końca”. Po czym zniknął w tłumie posłów i dziennikarzy. Wiele osób chciałoby wiedzieć, jak wygląda prawdziwy „ubek” (czyli człowiek służb specjalnych – bo UB nie istnieje od 1956 roku). Więc zajrzyjcie Państwo na stronę UPR-J. Tam są twarze kierownictwa rozłamowców. I macie błogą pewność, że większość z nich należy właśnie do nich. Z zadaniem: "ZASZKODZIĆ". JKM
Łajdactwo in odore sanctitatis Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ś.p. ksiądz Bronisław Bozowski. I rzeczywiście – oto gdy krakowskie wydawnictwo „Znak” przygotowało kolejną książkę „światowej sławy historyka” Jana Tomasza Grossa i z jej sprzedaży zamierza osiągnąć „zyski”, lada dzień ukaże się książka red. Romana Graczyka „Cena przetrwania” traktująca o infiltrowaniu przez SB „Tygodnika Powszechnego”. Z pozoru wyglądać może to na czysty przypadek, ale to raczej znak, a w każdym razie – pierwsze poważne ostrzeżenie, że wobec obłudy tego środowiska cierpliwość Boska jest już na wyczerpaniu. Roman Graczyk dotarł był bowiem do dokumentów o których wcześniej nikt nie wiedział, a z których wynika, że nie tylko pracownicy administracji „TP” zostali zwerbowani w charakterze konfidentów, ale że bliskie spotkania III stopnia z ubekami odbywały regularnie również tak zwane „legendy”, których SB zarejestrowała w charakterze Tajnych Współpracowników, albo Kontaktów Operacyjnych. Ma się rozumieć, żadna z „legend” się do tego nie przyznaje, chroniąc się za murami uniwersalnej formuły, że jeśli nawet zostali zarejestrowani, to „bez swojej wiedzy i zgody”. Jak wiadomo, odkąd red. Lesław Maleszka bezmyślnie przyznał się do współpracy z SB, nikt już się do niej nie przyznaje, a już zwłaszcza – autorytety moralne, korzystając ze wspomnianej, uniwersalnej formuły. Warto przypomnieć, że i poczciwy generał Kiszczak poszedł im na rękę oświadczając publicznie, że osobiście nakazał ubekom przypisywać materiały z podsłuchów telefonicznych i pokojowych tajnym współpracownikom, jako ich rzekome raporty i donosy i wyraził nadzieję, iż wszyscy oficerowie prowadzący SB to potwierdzą. I rzeczywiście – w kilka dni później pewien ważny pułkownik zgodnie z tą instrukcją wystawił certyfikat niewinności JE abpowi Józefowi Kowalczykowi, „bez swojej wiedzy i zgody” zarejestrowanemu pod pseudonimem „Cappino”. Jeśli w dwudziestym roku transformacji ustrojowej generał Kiszczak wydaje instrukcje Służbie Bezpieczeństwa i instrukcje te są wykonywane, to czegóż chcieć więcej? Ciągłość jest zachowana, zgodnie ze spostrzeżeniem księcia Saliny z „Lamparta”, że trzeba wiele zmienić, by wszystko pozostało po staremu. Oczywiście w przypadku legendarnych autorytetów z „TP” większość materiałów gdzieś przepadła i dzisiaj próżno dochodzić, czy przepadła dlatego, że zapobiegliwy red. Krzysztof Kozłowski na stanowisku ministra spraw wewnętrznych tego przepadku dopilnował, czy może dlatego, że sławna „komisja Michnika” sobie te materiały sprywatyzowała gwoli łatwiejszego kształtowania pożądanych postaw w środowisku „Kościoła otwartego” również w przyszłości, czy też poczciwy generał Kiszczak polecił swoim podwładnym uczynić z nich dodatkowy element polisy ubezpieczeniowej na okoliczność jakichś nieprzewidzianych wypadków, o których wspomina sławne proroctwo świętej Brygidy („owóż nieprzewidziany wypadek!”). Tak czy owak – zostały jedynie, jak to się mówi, „strzępy meldunków”, ale dociekliwy red. Graczyk odtworzył z nich całkiem spore fragmenty czynów i rozmów tak samo, jak naturalista z fragmentów gnata potrafi odtworzyć całego dinozaura w straszliwej postaci. Okazuje się tedy, że legendarne postacie i autorytety moralne kolaborowały na wszystkie strony, dzięki czemu i dzisiaj lepiej rozumiemy ich zaangażowanie w promowanie na gruncie tubylczym zaangażowanej twórczości „światowej sławy historyka”.
Oczywiście w tym przypadku nie tyle chodzi o twórczość, bo wszystko wskazuje na to, iż „historyk” ów wykonuje zamówienia na obstalunek – co o intencje tych, którzy kolejne dzieła obstalowują. Jestem pewien, iż nie są one celem samym w sobie, ale narzędziem przekonywania opinii światowej, iż Polaków nie można pozostawić samopas, bo zaraz zaczną znowu budować polskie obozy koncentracyjne, w których będą zmuszali nazistów do mordownia Żydów i utylizowania pozostałości. Ale przecież i to nie jest celem ostatecznym, a tylko niezbędnym etapem. Po pierwsze – chodzi o delikatną operację zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej. Jak wiadomo, kiedy bezcenny Izrael wydoił Niemcy na co najmniej 100 miliardów marek, nie licząc dostaw łodzi podwodnych, zniecierpliwiony kanclerz Schroeder ogłosił, że okres niemieckiej pokuty dobiegł końca. W tej sytuacji dla każdego stało się jasne, że najwyższa pora znaleźć winowajcę zastępczego, bo w przeciwnym razie świat gotów pomyśleć, że te wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, co sprzyjałoby pozbawieniu bezcennego Izraela niezwykle lukratywnego statusu ofiary. Dlatego też odpowiedzialność stopniowo przesuwana jest na Polskę, a jej ciężar podlega stałej eskalacji. Na początku lat 90-tych wysuwane były wobec Polaków oskarżenia tylko o „bierność” – chociaż z drugiej strony żaden z krytyków nie wskazywał, co właściwie Polacy mieliby w tej sytuacji robić. Na kolejnym etapie pojawiły się już oskarżenia o „współudział”, no a na etapie obecnym, dzięki działalności zarówno „światowej sławy historyka”, jak i różnych pań Alin Całych i Engelking-Boni, od „współudziału” przechodzimy do udziału samodzielnego. Nieomylny to znak, że przybliża się moment wejścia w wykonawczą fazę również scenariusza rozbiorowego, w ramach którego strategiczni partnerzy prawdopodobnie przewidują powierzenie w naszym nieszczęśliwym kraju nadzoru nad niesfornym narodem tubylczym starszym i mądrzejszym, dzięki czemu każdy spóźniony, desperacki odruch można będzie przedstawić światu jako wybuch organicznego polskiego antysemityzmu. O tym właśnie antysemityzmie świat jest intensywnie przekonywany przez pierwszorzędnych fachowców, wśród których odnajdujemy również legendarne autorytety moralne i przedstawicieli świętych rodzin, którym najwyraźniej nie wystarcza zwykłe łajdaczenie się, tylko pragną łajdaczyć się in odore sanctitatis. SM
„Maleńcy uczeni” zapędzają do łagru „O czym tu dumać na warszawskim bruku, jak żuk po uszy siedząc w muchotłuku (patrz Dostojewski – „Biesy” – rozdział czwarty)?” – zastanawiał się Janusz Szpotański. I rzeczywiście – znikąd pociechy - „gdy wokół nędza, nuda i głupota, w której masz reszty dokonać żywota.” Można byłoby już całkiem popaść w desperację a nawet depresję, na którą ponoć cierpi aż dziesięć procent mieszkańców naszego nieszczęśliwego kraju – gdyby nie „maleńcy uczeni”, skupiający się niczym muchy wokół... no, mniejsza z tym, to znaczy – wokół „Krytyki Politycznej”. Kiedy już znikąd pociechy, zawsze możemy skierować wzrok ku tej intelektualnej produkcji i od razu nastrój się poprawia. Oczywiście nie na tyle by się na trwale pozbyć melancholii, ale zawsze to jakaś rozrywka. Przede wszystkim dlatego, że „maleńcy uczeni” celebrują się ze śmiertelną powagą, co przynosi dodatkowy, niezamierzony efekt komiczny, jak w przypadku kawiarni podarowanej im przez Hannę Gronkiewicz-Waltz, czy jakiegoś innego rozdawcę publicznego dobra, którą nazwali „Nowy Wspaniały Świat”. Z podobną powagą celebrował się, a ściślej – był celebrowany za komuny prof. Tadeusz Kotarbiński, sportretowany przez Janusza Szpotańskiego w „Cichych i Gęgaczach” w postaci „Świeckiego Archanioła”: „Wygodnie starego piernika na fotel prezesa jest wznieść. Choć uwiąd mu oczki przymyka, tak lubi bajdurzyć i pleść! Kopnął Jana Piotr atoli Jan wykrzyknął: Dupa boli! – w czym popełnił wielki błąd, a ten błąd się bierze stąd...” – i tak dalej. Albo ta – z „Pleplutek Teofoba Doro”: „Na wieść, że Piotra męczy starość i zgrzybiałość ogarnia Jana litość i serdeczna żałość. Więc powiada do niego: Piotrze, masz sklerozę, czas po temu, byś zażył cyjankali dozę...” Więc kiedy pan Michał Sutowski - sekretarz redakcji „Krytyki Politycznej”, gdzie zasiadają przedstawiciele kolejnego pokolenia żydowskich, jak np. Agnieszka Graff, Michał Bilewicz. Kazimiera Szczuka, Jarosław Lipszyc, czy razwiedkowych dynastii, jak np. Maciej Gdula – a zarazem redaktor dzieł wszystkich Jacka Kuronia, napisał o włoskim premierze Sylwiuszu Berlusconim, jak to „podstarzały satyr odmóżdża cały naród” włoski przy pomocy swojej telewizji, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wzorem wyposzczonych rewolucjonistów z XIX wieku, których ekscytowała opublikowana przez spółkę Marks & Engels wizja wspólnych żon, trochę włoskiemu premierowi zazdrości tych wszystkich „bunga-bunga” – ale oczywiście ambicja nie pozwala mu się do tego przyznać, toteż manierą „maleńkich uczonych” zawiść swoją drapuje w szalenie naukowe wywody na bazie nieubłaganych praw dziejowych. W szczególności dziwi go, a nawet gorszy patrzenie na kobietę, jako „obiekt adoracji”. To poniekąd zrozumiałe; kiedy obcuje się na co dzień z członkiniami redakcji „Krytyki”, dajmy na to, pania filozofową, to o żadnej adoracji oczywiście mowy być nie może, gdyż w tym przypadku można cenić co najwyżej zalety intelektualne, a i to dopiero po tęgim łyku wina. Trudno się dziwić, że w tej sytuacji wszelka myśl o adorowaniu kobiet wydaje się całkowicie niedorzeczna, co chyba rozumieją również i one, stawiając na feminismus, czyli – nazwijmy rzecz po imieniu – self-service. Oczywiście pan Michał Sutowski nie zaniedbuje też okazji do rozdrapania tzw. ran społecznych, zwracając uwagę, że nie każdego włoskiego mężczyznę stać wprawdzie na seraj kochanek, ale dzięki telewizji każdy może przynajmniej sobie pooglądać, jak się bawią inni. Nie da się ukryć, że pod tym względem w Italii panowała dotąd większa naturalność, niż w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie kiedy poseł Robert Węgrzyn szczerze powiedział, iż wprawdzie do tzw. „gejów” nie ma żadnej skłonności, ale lesbijki to by sobie chętnie pooglądał, podniósł się klangor aż pod niebiosa. A przecież zarówno sodomici, jak i gomorytki urządzały specjalne akcje, żeby je „zobaczyć”. Więc chcą, czy nie chcą? Logiki tu żadnej nie ma, podobnie jak w stwierdzeniu cytowanej przez Michała Sutowskiego włoskiej publicystki użalającej się, że w Italii „kobiety wychodzą na ulice tylko po to, by przypomnieć, że poza ciałem mają jeszcze umysł”. To rzeczywiście coś nowego, bo dotychczas jeśli kobiety wychodziły na ulicę, to przecież nie po to, żeby kogoś ekscytować swoim umysłem. Stanisław Grzesiuk śpiewał wprawdzie o paniach z towarzystwa, „co wieczorem na Czerniakowskiej urządzały polowania na miłości głodnych płeciów” – ale nawet on nie twierdził, że wabiły swoje ofiary zaletami intelektualnymi. Gdzie by tam na ulicy Czerniakowskiej, zwłaszcza w sobotę po południu, ktokolwiek miał głowę do studiowania subtelności damskiego intelektu? Z całej publikacji pana Sutowskiego przebija mściwa satysfakcja, że ta rozpusta wreszcie dobiega końca. Rzeczywiście – nadające ton Eurokołchozowi przeżarte kompleksami i dewiacjami lewactwo całkiem serio zmierza do pozbawienia europejskich narodów ostatnich radości życia i przekształcenia ich w ponure społeczności łagierników, ze smutnej konieczności oddających się perwersjom, które w środowisku zeszły już do poziomu instynktów. Widać to zwłaszcza w nadziei, że Berlusconiemu tym razem się nie upiecze, bo będą go sądziły trzy sędzie-kobiety. Rzeczywiście – jeśli będą to herod-baby w typie Karoliny del Ponte, która oskarżała w haskim trybunale, czy tej Angielki podobnej do konia, którą mafia jakichś zboczeńców zrobiła ministrem spraw zagranicznych Eurokołchozu, to jasne, że mu nie darują. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo dzięki szczerości pana Michała Sutowskiego wiemy już, że na normalną sprawiedliwość, taką jak pojmował ją Ulpian Domicjusz, pod rządami socjalistów – oczywiście tym razem tych „prawdziwych” – liczyć już nie będzie można. Będzie już tylko „surowa ręka sprawiedliwości ludowej” z tym, że nieubłaganą nienawiść klasową zastąpi płciowa. Optymistycznie to oczywiście nie wygląda, ale powaga, z jaką pan Michał Sutowski, podobnie jak inni „maleńcy uczeni” celebruje swoje alergie, wywołuje mimowolny efekt komiczny. Słaba to pociecha, ale w czasach kryzysu, u progu kolejnego zlodowacenia, nie ma co grymasić. SM
Wajchowy podjął decyzję Gazety donoszą, że premier Donald Tusk zauważył iż „ktoś przestawił wajchę”, to znaczy – sprawił, że media głównego nurtu już nie chwalą rządu, ani osobiście – premiera Tuska tak, jak to robiły do tej pory. Premier Tusk taktownie nie ujawnia tożsamości wajchowego, ale nietrudno się domyślić, że to ten sam, który w roku 2005 przestawił medialną wajchę – tylko na korzyść Platformy Obywatelskiej. Już starożytni Rzymianie zauważyli, że cuius est condere – eius est tolere, co się wykłada, że kto ustanowił, ten może znieść. Wynika z tego, że i wajchy w tę, czy w tamtą stronę może przekładać tylko wajchowy. Kimże jest ów wajchowy, skoro jednym ruchem ręki może zmienić stosunek mediów głównego nurtu do Platformy Obywatelskiej, rządu i premiera Tuska? Jestem pewien, że premier Tuska doskonale to wie, ale wstydzi się powiedzieć, bo w przeciwnym razie musiałby przyznać, że jest tylko pociąganym za sznurki pajacem na usługach tajnych służb. Bo wajchę w tę, czy inną stronę za każdym razem przestawia razwiedka, która przez ostatnie 20 lat obsadziła media głównego nurtu swoimi konfidentami do tego stopnia, że na każde przesunięcie wajchy reagują one niezawodnie. I teraz najwyraźniej przestawia wajchę na korzyść SLD – swojej jedynej prawdziwej miłości, która najlepiej wykona zadanie „pojednania z Rosją”. SM
Geremek tajnym współpracownikiem? Bronisław Geremek był w latach 60. zarejestrowany jako tajny współpracownik służb specjalnych PRL – wynika z dokumentu, do którego dotarł portal Fronda.pl. W informacji o Bronisławie Geremku z komputerowego zbioru danych byłej Służby Bezpieczeństwa (ZSKO), która powstała w 1988 roku, znalazł się zapis mówiący o zarejestrowaniu byłego szefa MSZ jako tajnego współpracownika. O dokumencie tym wspomniał w środę Cezary Gmyz z „Rzeczpospolitej”. Gość programu „Warto rozmawiać” zaznaczył, że jest to na razie jedyny znany materiał świadczący o możliwej współpracy byłego szefa MSZ ze służbami PRL. Wiadomości Cezarego Gmyza potwierdzają ustalenia portalu Fronda.pl. Zgodnie z dokumentem, do którego dotarła nasza redakcja, Geremek został zdjęty z ewidencji 5 lutego 1969 roku. Materiały na jego temat zostały wtedy przekazane do archiwum w Biurze „C” Wydziału II MSW. Sygnatura sprawy – 7715/1 – świadczy o tym, że materiały dotyczą tajnego współpracownika służb specjalnych PRL. Zostały one zmikrofilmowane. Z dokumentu, do którego dotarła Fronda.pl, wynika również, że służby interesowały się Geremkiem przynajmniej od 1961 roku. Świadczy o tym zapis, mówiący, że kontaktował się on wtedy z radcą francuskiej ambasady. Na dzień dzisiejszy w archiwach IPN-u nie odnaleziono żadnych materiałów dotyczących rodzaju ewentualnej współpracy Geremka ze służbami specjalnymi komunistycznej Polski. Nie ma wzmianki o dacie oraz okolicznościach jego zarejestrowania, ani o przebiegu ewentualnej współpracy. Jak tłumaczy portalowi Fronda.pl jeden z historyków znających akta SB, w IPN nie zachowały się prawie żadne wzmianki dotyczące Bronisława Geremka, które zostałyby wytworzone przed rokiem 1968. - To wygląda tak jakby ktoś metodycznie, profesjonalnie wykasował wszystko na jego temat – mówi anonimowo. Jedną z ostatnich nadziei w tej sprawie historycy pokładają w odtajnieniu akt rezydentury Departamentu I MSW w Paryżu (aktualnie w zbiorze zastrzeżonym IPN), w której powinny być wymienione wszystkie osobowe źródła informacji będące w dyspozycji wywiadu. Skoro Geremek został zarejestrowany jako TW w latach 60. to ślady jego współpracy powinny zostać odnotowane przez wywiad z uwagi na pobyt późniejszego profesora historii w stacji badawczej PAN w Paryżu właśnie w latach 60. Materiały te dotarły do Instytutu Pamięci Narodowej dopiero w ostatnich latach. Zbiorów tych nie brakowano na początku lat 90., ponieważ dostęp do tych materiałów był ograniczony. Historycy zaczynają dopiero prace nad materiałami dotyczącymi rezydentury Departamentu I MSZ w Paryżu. Zanosi się na to, że znajdują się tam materiały, których ujawnienie wywoła niemałą burzę w Polsce. Niewykluczone, że wśród materiałów znajdą się informacje, które potwierdzą zapis z ZSKO na temat Geremka. Jak dowiaduje się nieoficjalnie portal Fronda.pl, przed majem 1992 roku w danych dotyczących byłego szefa MSZ znalezione zostały bowiem dokumenty świadczące o jego współpracy ze służbami PRL. Wszystkie miały zostać zniszczone po tzw. nocy teczek.
Lojalny wobec socjalizmu Jak wynika z jedynego znanego obecnie dokumentu na temat Geremka, mógł on być zarejestrowany jako współpracownik m.in. w czasie, gdy pracował naukowo za granicą. W roku 1954 był na stypendium w USA. W latach 1956-58 studiował w Ecole Pratique des Hautes Etudes. Z kolei w latach 1962-65 był wykładowcą paryskiej Sorbony i kierownikiem Ośrodka Kultury Polskiej w stolicy Francji. To właśnie na lata 60. ma przypadać jego zarejestrowanie jako tajnego współpracownika Wydziału II MSW. Wydział ten zajmował się działaniami kontrwywiadowczymi. Choć o kontaktach Geremka ze służbami specjalnymi nie można niczego powiedzieć na pewno, wiadomo, że do roku 1968 komunistyczna władza mogła liczyć na bezwzględną lojalność Geremka. Jak wynika m.in. z jego wspomnień, popierał on reżim stalinowski i był zauroczony ideologią socjalistyczną. - Proszę sobie wyobrazić, jest rok 1948, młody chłopak przychodzi z prowincjonalnego miasta do metropolii, jaką wydaje mu się Warszawa. Wchłania świat innych książek niż te, które czytywał w domu. W tych książkach znajduje sprzeciw wobec ludzkiej krzywdy. Dowiaduje się z nich o świecie, o Europie, poznaje ideę sprawiedliwości społecznej i krytykę zachodniej demokracji, czyta o nieuchronności pewnych kosztów koniecznych, gdy chce się na dużą skalę wprowadzić społeczną sprawiedliwość – wspominał w wywiadzie dla „Wprost” swoje partyjne początki Geremek. - W mojej akceptacji stalinizmu było coś z gwałtownego przejścia od mojej biografii, biografii dziecka, które przeżyło wojnę w najstraszniejszych warunkach – mówił w innej rozmowie. W partii działał od 1950 roku do 1968. Dzięki członkostwu w PZPR zrobił błyskotliwą karierę naukową, wyjeżdżał na stypendia zagraniczne i napisał doktorat. Zgodnie z prawem dane dotyczące Bronisława Geremka musiał w 2007 roku opublikować IPN. Ujawniał on katalogi wszystkich osób zajmujących publiczne stanowiska. Jak podawała Polska Agencja Prasowa 19 listopada 2007 roku, z katalogów IPN miało wynikać, że materiały dotyczące Geremka zniszczono w 1983 r., a mikrofilm - w 1990 r. W katalogu internetowym IPN – zgodnie z depeszą PAP – znalazła się również wzmianka o zapisach zawartych w ZSKO. Jednak archiwiści Instytutu mieli ocenić, że zapis z 1969 roku świadczy o tym, że Geremek był "kandydatem na tw". Nie wiadomo jednak, na jakiej podstawie doszli do takiego wniosku, bowiem rejestracja w ZSKO wyraźnie mówi o kategorii „tajny współpracownik”. W pomocach ewidencyjnych byłej SB są również zapisy świadczące o założeniu Geremkowi tzw. teczki wyjazdowej w związku z jego podróżą na placówkę w Paryżu. Niestety materiały te również nie zachowały się. Z ustaleń portalu Fronda.pl wynika, że wyrejestrowanie Geremka jako tajnego współpracownika świadczy raczej, że został on zarejestrowany jako TW, a nie tylko kandydat na TW.
ZSKO nie wystarczał Z mocy ustawy przeszłością Bronisława Geremka w 1992 roku zajmowało się Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Podczas realizacji uchwały lustracyjnej Sejmu resort badał sprawę przeszłości Geremka i jego ewentualnych kontaktów ze służbami PRLu. Ostatecznie jednak, nie znalazł się on na tzw. liście Macierewicza. - Informacje dotyczące Bronisława Geremka były zawarte wyłącznie w systemie elektronicznym. Przyjęliśmy jako zasadę, że podajemy nazwiska osób odnotowanych jako tajni współpracownicy, na których współpracę są dowody w systemie papierowym. System elektroniczny traktowaliśmy jako pomocniczy, potwierdzający. On sam w sobie nie był wystarczający. Dlatego Bronisław Geremek nigdy się na tej liście nie znalazł. Taka sytuacja dotyczy zresztą wielu osób – tłumaczy portalowi Fronda.pl Antoni Macierewicz, były szef MSW. Poseł PiS zaznacza jednak, że jego decyzja z lat 90. nie rozstrzyga o niczym ws. Geremka. - To była wyłącznie decyzja związana z tym, że system elektroniczny nie był traktowany jako wystarczający materiał dowodowy. Do czasu pojawienia się nowych dowodów nie było możliwości podania tej wiadomości do wiedzy publicznej. To była wyłącznie kwestia podawania tego do wiadomości publicznej. Nie ocenialiśmy, czy Geremek współpracował, czy nie – tłumaczy Macierewicz.
Wiedza dla wybranych Kwestia ewentualnej współpracy Bronisława Geremka ze służbami PRL była dotąd tematem tabu. Mimo iż o Geremku napisano wiele notek biograficznych i artykułów popularno-naukowych w żadnej nie znalazła się nawet wzmianka o dokumencie ZSKO z 1988 roku. Nikt też nie podnosił publicznie tej sprawy. Portal Fronda.pl publikuje dokument o byłym szefie MSZ jako pierwszy. Informacji na ten temat nie ma również w „Encyklopedii Solidarności” wydanej w 2010 roku przy współudziale Instytutu Pamięci Narodowej. Autorzy biogramu Geremka – Mirosława Łątkowska i Adam Borowski – umieścili w nim tylko zapisy o rejestracji byłego szefa MSZ w związku ze sprawami, które Służba Bezpieczeństwa prowadziła przeciwko niemu, traktując go od lat 70. jako osobę wrogą reżimowi. Informacji, że był on zarejestrowany jako tajny współpracownik, czytelnicy tam nie znajdą. Materiały zachowane w IPN na temat Geremka są na dzień dzisiejszy na tyle wątłe, że nie sposób wyjaśnić kwestii współpracy byłego szefa MSZ ze służbami PRL. Jednak informacja o zarejestrowaniu go jako tajnego współpracownika w latach 60. każe inaczej patrzeć na jego odmowę złożenia oświadczenia lustracyjnego w 2007 roku. Bronisław Geremek stwierdził, że nie złoży stosownego dokumentu, ponieważ składał go już raz i nie dopatrzono się w nim kłamstwa. Decyzja ówczesnego europosła mogła jednak wynikać z obawy, że odnalezione zostały niewygodne dla niego dokumenty SB. Geremek broniąc się przed złożeniem oświadczenia wykorzystał m.in. zachodnie media oraz swoje unijne kontakty. Unijni politycy stanęli wtedy murem za Geremkiem, przez co uszło mu na sucho złamanie polskiego prawa. Podczas debaty o oświadczeniu Geremka w kraju używano argumentu, że to niegodziwość, żeby „profesor Geremek musiał odpowiadać na pytania” o agenturalną przeszłość. Okazuje się jednak, że odpowiedzieć powinien. Póki mógł... Stanisław Żaryn
W “lwim uścisku” masonerii W każdej odsłonie przetaczających się w Europie “wojen o kulturę” masoneria, jeśli nie była w awangardzie, to gorąco przyklaskiwała kolejnym falom ataków na Kościół i podstawowe prawa obywatelskie osób wierzących. Masoneria – lub też sekta wolnomularska, jak nazywają ją kolejne dokumenty papieskie formułujące Magisterium Kościoła w tym względzie – jest dzieckiem XVIII wieku; wieku oświecenia, epoki, w której zaczęło powstawać zjawisko opinii publicznej, kształtowanej przez rozwijający się błyskawicznie ruch wydawniczy, salony i literackie kawiarnie. Masoneria była częścią tego formowania opinii publicznej, profilowania jej w duchu zdecydowanie wrogim wobec dziedzictwa chrześcijańskiej cywilizacji europejskiej i europejskiej wspólnoty narodów chrześcijańskich (christianitas). Trudno wyznaczyć początki wolnomularstwa. Zazwyczaj badacze tego zjawiska wskazują na rok 1717, gdy w Londynie doszło do powstania pierwszej wielkiej loży z połączenia istniejących już paru mniejszych lóż. Po kilku latach wolnomularstwo rozprzestrzeniło się we Francji oraz w innych krajach zachodniej Europy. W Polsce pierwsze loże zaczęły powstawać w okresie panowania Augusta III Sasa.
Wyrób religio podobny - “Wiek świateł”, który miał ambicje bycia wiekiem emancypacji rozumu z “okowów barbarzyństwa, ciemnoty i nietolerancji” – doskonale reprezentowanych, według oświeceniowców, przez Kościół katolicki – w rzeczywistości obfitował w przykłady systematycznego ulegania rozmaitym mitologiom, mistyfikacjom i zwykłej szarlatanerii. W XVIII wieku reprezentanci ówczesnych elit, którzy podpisywali się pod ładnie brzmiącymi hasłami masońskimi głoszącymi braterstwo wszystkich ludzi oraz “posłuszeństwo moralnemu prawu”, musieli również podpisywać się pod masońską mitologią, wedle której początki lóż sięgają budowniczych świątyni Salomona (Hiram – rzekomy założyciel masonerii), a kontynuację znaleźli dzięki rycerskiemu zakonowi templariuszy. Ci sami ludzie, którzy często naigrywali się z “zabobonów ciemnego, katolickiego ludu”, bez oporów oddawali się tyleż upokarzającym, co dziwacznym rytuałom inicjacyjnym obowiązującym we wszystkich lożach (przypomnijmy sobie opis tego rytuału w “Popiołach” Stefana Żeromskiego). Niektóre loże wykształciły nawet swoistą “mowę ciała”. Na przykład, wśród brytyjskich i amerykańskich masonów na przełomie XVIII i XIX wieku popularne było pozdrowienie w formie tzw. uścisku lwa (lion´s grip). Wielu znanych w epoce oświecenia hochsztaplerów, fetowanych na salonach, było masonami. Najgłośniejszy przypadek to hr. Cagliostro (właściwie Giuseppe Balsamo), którego banialuki o eliksirze długowieczności (sam zapewniał, że żył w czasach faraonów) zyskiwały wielu chętnych słuchaczy w lożach i na salonach. Jak mawiał Gilbert K. Chesterton: dramatem nie jest to, że ludzie nie wierzą, ale to, że są w stanie uwierzyć we wszystko. Wielu wstępujących do powstającego wolnomularstwa wierzyło na przykład w to, co napisał w 1723 r. James Anderson, jeden ze współtwórców pierwszej Wielkiej Loży na Wyspach, który referując cele masonerii, stwierdzał: “Naszą polityką jest tylko uczciwość, a naszą religią prawo natury i miłość Boga ponad wszystko, a bliźniego jak siebie samego: to jest prawdziwa, pierwotna religia katolicka i uniwersalna, uznawana za taką po wsze czasy i wieki”. Głoszenie haseł o miłości bliźniego miało przykryć rzecz najistotniejszą: program “religii naturalnej”, wypranej z wszelkiego wymiaru transcendencji. Na pewno zaś bez odniesienia do Boga Trójjedynego. Jak zauważał prof. Marian Kukiel, jeden z najwybitniejszych polskich historyków: “Im dalej w XVIII wiek, tym więcej ‘oświecony’ świat, który wyrzekł się wiary ojców, odrzucił religie objawione, wyrzekł się całej ich potęgi emocjonalnej i odwrócił się od liturgii przemawiającej do wyobraźni i serca, skłonny jest przyjąć masonerię jako religię zastępczą, obywającą się bez dogmatów, zgodną z rozumem i z duchem czasu, a dającą nieco strawy dla serca (braterstwo, humanitaryzm, filantropia) i dla wyobraźni (czynnik tajemnicy, symbolika, obrzędy)”. Dodajmy, że w epoce oświecenia – które raczej można określić nie tyle wiekiem rozumu, ile właśnie epoką zastępczych religii – te ostatnie kwitną w innych pokrewnych, niekiedy afiliowanych niemal przy masonerii tajnych stowarzyszeniach, takich jak różokrzyżowcy, illuminaci czy “martyniści”. Jakże wiele czasu upłynęło od ostatniego wieku rozumu, czasu scholastyków, tak bardzo ufających rozumowi wspartemu przez łaskę.
Wolnomularskie loże stały się w XVIII i XIX wieku jednym z głównych kanałów upowszechniania nie tylko dziwacznych rytuałów, ale również spiskowej wizji świata. Masońskie publikacje roiły się bowiem od powielania zrodzonej w XVII wieku w kręgu protestanckim teorii spisku jezuitów – pierwszej wielkiej teorii spisku w nowożytnej Europie. Zanim zaczęto mówić o spiskach masońskich, sami wolnomularze rozpisywali się o “pajęczej nici tajemnej władzy” Towarzystwa Jezusowego.
Paraliż elit W lipcu 1789 r. – u progu rewolucji francuskiej – jeden z francuskich masonów napisał: “Każdy z nas wie, że nasz mistrz ks. Orleański przyczynił się najbardziej ze wszystkich do szczęśliwej rewolucji, która się właśnie dokonała”. Z pewnością dużo prawdy jest w stwierdzeniu, że jedną z najważniejszych przyczyn wybuchu rewolucji był kryzys elit (nie tylko francuskich). Z jednej strony zostały one uwiedzione przez tzw. oświecony absolutyzm, a więc program budowy nowoczesnego państwa, z tym że wyznacznikiem nowoczesności miała być jego dominacja nad Kościołem. Dochodziło do tego, że oświeceni absolutyści (a właściwie: despoci) nie tylko starali się dyktować Kościołowi, które zakony są złe (wszystkie kontemplacyjne – bo “próżniaki”, oraz jezuici – bo “wichrzyciele”), a które dobre (np. pracujące w szpitalach), ale nawet chcieli regulować liczbę świec na ołtarzu (temu zadaniu oddawał się np. cesarz Józef II Habsburg). Z drugiej strony elity te były bardzo mocno infiltrowane, a tym samym paraliżowane przez masonerię. Któż pod koniec XVIII wieku nie był masonem! W lożach działali wszyscy wielcy oświeceniowi philosophes (Monteskiusz, Wolter, encyklopedyści). Wolnomularzami byli także przedstawiciele “starego porządku”: poczynając od króla Ludwika XVI, księcia Filipa Orleańskiego (królewskiego kuzyna, od 1771 r. wielkiego mistrza Wielkiego Wschodu Francji – najpotężniejszej loży w tym kraju), a skończywszy na wielu duchownych i wojskowych (tuż przed rewolucją istniało niemal 70 lóż tylko dla oficerów i żołnierzy). Szacuje się, że w 1785 r. we Francji było ok. 30 tysięcy masonów, skupionych w niemal 600 lożach (w 1772 r. było ich tylko 102). W samym Paryżu było ich wówczas 65. Masonami byli: przyszły ojciec europejskiego konserwatyzmu Edmund Burke i przyszły “doktor kontrrewolucji” Józef De Maistre, który jeszcze w 1782 r. snuł plany zjednoczenia Kościołów dzięki zaangażowaniu lóż. Masonem (i to wielkim mistrzem rytu szkockiego) był również książę Ferdynand Brunszwicki, głównodowodzący wojsk prusko-austriackich mających w 1792 r. poskromić rewolucyjną Francję, autor słynnego manifestu zapowiadającego zburzenie Paryża w razie niewypuszczenia na wolność Ludwika XVI i jego rodziny (panujący w tym czasie król Prus Fryderyk Wilhelm II był różokrzyżowcem). W tym więc sensie rewolucja francuska i niektórzy jej antagoniści przypominali stworzonego przez Zygmunta Krasińskiego hrabiego Henryka – obrońcę starego świata, który nie za bardzo wiedział, w imię czego należy go bronić.
Kielnią i cyrklem o “nową kulturę” Masoneria z pewnością miała swoje niepodważalne “zasługi” w obalaniu od 1789 r. “starego ładu”, opartego na zasadzie “sojuszu tronu i ołtarza”, który we Francji przybrał formułę monarchii katolickiej. Z takim państwem loże walczyły w XVIII wieku oraz w następnych stuleciach. “Wielka diecezja bez granic” (jak określił masonerię jeden z “braci” w połowie XIX wieku) była w okresie III Republiki Francuskiej na przełomie XIX i XX wieku w awangardzie programu systematycznej i bezwzględnie przeprowadzanej laicyzacji Francji. Nie jest to bynajmniej uleganie powabowi spiskowej wizji świata. Wystarczy odwiedzić stronę internetową francuskiego “Wielkiego Wschodu” lub jego paryską siedzibę (w każdym razie część udostępnianą zwiedzającym), by się przekonać, że do dzisiaj ustawa z 1905 r. o “rozdziale Kościoła od państwa” jest postrzegana przez francuską masonerię jako jedno z jej największych osiągnięć. Masonami byli bez wyjątku wszyscy – od Jules´a Ferry´ego po Emila Combes´a – premierzy francuscy oraz ministrowie oświecenia publicznego, którzy od lat 70. XIX wieku po 1905 r. wdrażali program laicyzacyjny, począwszy od usunięcia Kościoła z publicznego szkolnictwa po ustawę o “rozdziale”. Podczas kolejnych fal antykatolickiego ustawodawstwa w liberalnej prasie można było przeczytać oświadczenia rozmaitych lóż utrzymane w tonie entuzjastycznego poparcia. Organizowano pod patronatem wolnomularzy “święta ludowe, demokratyczne i antyklerykalne”, podczas których zapewniano (jak w 1903 r.), że “republika to masoneria, która wyszła ze swoich świątyń”, i wytyczano plany dalszych działań: “Skoro jeszcze nie zerwaliśmy z Rzymem, nie odwołaliśmy konkordatu, nie stworzyliśmy systemu wychowania w całości laickiego i to na terenie całego kraju – nic nie jest jeszcze zakończone”.
Emil Combes, który przyznawał, że w masonerii “odnalazł swoją duchową ojczyznę”, oraz jego następcy sumiennie wyżej podane wytyczne realizowali. Francuska ustawa z 1905 r. o “rozdziale Kościoła od państwa” była zresztą traktowana przez “współbraci” z innych krajów jako najlepszy wzór do naśladowania. W 1911 r. twórcy portugalskiej republiki, powstałej rok wcześniej dzięki zamachowi stanu zorganizowanemu przez oficerów – braci lożowych, uchwalili własną ustawę wzorowaną na francuskiej. Republikańska i laicka Portugalia już pod koniec 1911 r. pozbyła się ze swojego terytorium wszystkich portugalskich biskupów protestujących przeciw antykatolickiej polityce republikańskiego rządu (w tym względzie wsparcie znaleźli w Papieżu św. Piusie X, który podobnie jak w 1905 r., również w 1911 r. potępił samą zasadę “rozdziału Kościoła od państwa”, która stała się pretekstem dla oddzielenia religii od społeczeństwa). Matka Boża, objawiając się w Fatimie w 1917 r., wzywała – z punktu widzenia systemu prawnego laickiej republiki portugalskiej – do “czynów nielegalnych”, takich jak na przykład publiczne odmawianie Różańca (w myśl wspomnianego prawodawstwa było to wzywanie do “ostentacyjnego kultu religijnego”, za który groziła co najmniej kara wysokiej grzywny). Właściwie w każdej odsłonie przetaczających się w Europie na przełomie XIX i XX wieku “wojen o kulturę” masoneria, jeśli nie była w awangardzie, to gorąco przyklaskiwała kolejnym falom ataków na Kościół i podstawowe prawa obywatelskie osób wierzących. Wolnomularskie loże w Niemczech popierały bismarckowski Kulturkampf. Koryfeuszami procesu zjednoczeniowego Włoch, który w drugiej połowie XIX wieku przybrał zdecydowanie antykatolickie oblicze (państwo kościelne traktowano jako rzekomą przeszkodę na drodze zjednoczenia Italii), byli członkowie masonerii – zarówno po stronie rządowej (Camillo Cavour, premier Piemontu), jak i po stronie rewolucyjnej (Giuseppe Mazzini, Giuseppe Garibaldi). Ten ostatni – fetowany po 1870 r. jako “bohater w czerwonej koszuli”, “ojciec zjednoczonych Włoch” – poza dowodzeniem w kolejnych wyprawach wojennych, był autorem antykościelnej powieści, “demaskującej” rzekome lubieżne życie wysokich dostojników Kościoła.
Ameryka musi być jak loża Powstawanie kolejnych kolonii brytyjskich w Ameryce Północnej w XVIII wieku oznaczało również przenoszenie na ten kontynent pierwszych lóż (w latach 30. tego stulecia). W drugiej połowie XVIII w. można było zaobserwować dynamiczny wzrost wolnomularstwa wśród kolonialnej elity. W latach 60. nastąpił rozrost liczebny wolnomularstwa “dawnego rytu szkockiego”, które w następnej dekadzie będzie jednym z głównych motorów tzw. stronnictwa patriotycznego, które z kolei wzniesie hasła oddzielenia się od Korony brytyjskiej i niepodległości.
Słynna “herbatka bostońska” z 1773 r. – uznawana za początek procesu wiodącego do ogłoszenia Deklaracji Niepodległości w 1776 r. – była opracowana w lokalnych bostońskich lożach i przeprowadzona przez ich członków. Wśród wielu ojców założycieli USA (a więc autorów wspomnianej Deklaracji, jej sygnatariuszy, uczestników pierwszego Kongresu, który ją zatwierdził) było wielu prominentnych masonów. Dość wspomnieć w tym kontekście: Benjamina Franklina, Jerzego Waszyngtona czy Johna Hancocka (speakera pierwszego Kongresu). Szczególnie wielu masonów było wśród korpusu oficerskiego “armii kontynentalnej” walczącej w latach 1776-1783 przeciw Brytyjczykom w udanej wojnie o niepodległość. Obok jej głównodowodzącego (J. Waszyngtona) w lożach było zrzeszonych ok. 50 proc. oficerów i generałów. Pierwsze czterdzieści lat historii USA to okres bardzo szybkiego wzrostu liczby lóż wolnomularskich w tym kraju. W połowie lat 20. XIX wieku w Stanach Zjednoczonych (które obszarowo były wówczas o wiele mniejsze od dzisiejszych) było więcej funkcjonujących lóż aniżeli we wszystkich innych krajach świata. Co ciekawe, wzrostowi liczebnemu amerykańskiej masonerii towarzyszyło również coraz większe utajnianie jej struktur (wykształca się wówczas struktura 33 stopni wtajemniczenia). Znaczenie amerykańskiej masonerii w tym okresie znajduje swój wyraz nie tylko w liczbach, ale również w bardzo mocno zarysowanej obecności wolnomularstwa w sferze publicznej. W 1789 r. pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych został Jerzy Waszyngton (od 1752 r. w loży). Prezydencką przysięgę odbierał od elekta pastor Robert Livingston, wielki mistrz nowojorskiej loży. Biblia, na którą przysięgał pierwszy prezydent, do tej pory była przechowywana w budynku loży. Do rangi symbolu urosło również uroczyste położenie kamienia węgielnego pod budynek Kongresu w nowej stolicy USA – Waszyngtonie – w 1793 roku. Uroczystość – pod przewodnictwem prezydenta Waszyngtona ubranego z tej okazji w masoński fartuszek – była przeprowadzona całkowicie w wolnomularskim rytuale i z wykorzystaniem masońskiej symboliki. Tę ostatnią zresztą odnajdziemy nie tylko na amerykańskich banknotach (słynna piramidka i “wszechwidzące oko”), ale również w oficjalnej pieczęci państwowej USA (np. masońskie korzenie ma inskrypcja “Novus Ordo Seclorum”). Zdaniem niektórych badaczy, nawet pierwotny układ nowej stolicy państwa odzwierciedlał masońska symbolikę. Jak pisał w latach 90. XVIII wieku Washington do swoich współbraci zrzeszonych w lożach, Stany Zjednoczone powinny stać się tym, czym masoneria już jest – “lożą cnót”. Na przełomie XVIII i XIX wieku bardzo dużo publicznych uroczystości w USA odbywało się w masońskim rytuale: otwieranie mostów, pierwszych uniwersytetów (np. w Wirginii czy Północnej Karolinie) lub budynków władz stanowych (w Massachusetts i Wirginii). Dochodziło do tego, że nawet uroczystości poświęcenia nowych kościołów protestanckich w USA (wielu duchownych protestanckich należało do lóż) odbywały się według masońskiego rytuału. Silną pozycję masonerii jako jednego (choć, podkreślmy, nie jedynego) z ważnych elementów amerykańskiego politycznego establishmentu potwierdziła druga połowa XIX wieku. Na przełomie XIX i XX wieku wpływy amerykańskich lóż będą już wykraczały poza obszar USA, wspierając także w innych krajach amerykańskiego kontynentu sprawę “wyzwolenia człowieka z okowów ciemnoty i nietolerancji”. Amerykańska masoneria bardzo gorąco wsparła na przykład radykalnie antykatolicką politykę rządu meksykańskiego na początku XX wieku.
“Deklaracja Niepodległości od masonerii” Sprzeciw wobec ekspansji masonerii najczęściej – i słusznie – jest kojarzony przede wszystkim z Kościołem katolickim. Rzeczywiście, kolejne orzeczenia Papieży (od 1738 r.) definiujące Magisterium Kościoła w tym względzie podkreślały zarówno niebezpieczeństwa doktrynalne (naturalizm, a niekiedy wprost ateizm propagowany przez masonerię), jak i tajność działania wolnomularstwa, które w ten sposób infiltrowało znaczne obszary życia publicznego. Najlepszym dowodem na to, iż te orzeczenia nie były wynikiem jakiegoś ulegania teoriom spiskowym, ale raczej rezultatem rzetelnej analizy sytuacji, była tzw. afera fiszkowa we Francji na początku XX wieku. Okazało się bowiem, że rząd Emila Combes´a zlecił wolnomularskim lożom gromadzenie konfidencjonalnych materiałów dotyczących życia prywatnego francuskich oficerów podejrzanych o “klerykalne skłonności” (czytaj: regularne chodzenie do kościoła w niedzielę lub posyłanie dzieci do katolickich szkół). Tak zebrane materiały były następnie podstawą do blokowania takim oficerom drogi awansu zawodowego. Stany Zjednoczone – kraj, w którym masoneria (jak nigdzie indziej) rozbudowała swoje struktury – były również świadkiem powstania pierwszego, całkowicie świeckiego ruchu antymasońskiego. Wszystko zaczęło się w 1826 r. od tajemniczego zniknięcia Williama Morrisa, eksmasona z Batavii (stan Nowy York), który zapowiadał opublikowanie książki demaskującej wszystkie niegodziwości i tajne machinacje (również gospodarcze) członków lóż. Gdy dodatkowo do opinii publicznej przedostały się wiadomości, że masoni funkcjonujący w wymiarze sprawiedliwości faktycznie sabotowali śledztwo w sprawie uprowadzenia Morrisa (i najprawdopodobniej jego śmierci), oburzenie postępowaniem “braci” ogarnęło cały kraj. Na przełomie lat 20. i 30. oddolny, antymasoński ruch objął całe Stany Zjednoczone. Powstało ponad sto gazet i periodyków poświęconych antymasońskiej tematyce. Organizowano setki antymasońskich mityngów, w tym także takich, w których brali udział eksmasoni. Podczas jednego z nich w 1828 r. odczytano nawet “Deklarację Niepodległości od masońskich instytucji”. Należy podkreślić, że ten antymasoński ruch – w sensie politycznym, ultrademokratyczny – nie pochodził z inspiracji katolickiej (społeczność katolicka w USA jest dopiero w powijakach, przed wielką migracją Irlandczyków w latach 40. XIX wieku). Zaangażowało się w niego natomiast wielu duchownych i członków rozmaitych Kościołów protestanckich. Wszyscy domagali się wprowadzenia oficjalnego zakazu piastowania przez masonów urzędów publicznych niepochodzących z wyboru i wprowadzenia państwowej ewidencji wszystkich lóż i ich członków. Postulaty te nie zostały spełnione. Jednak antymasoński odruch amerykańskiego społeczeństwa – pierwszy tego typu ruch oddolny wykraczający ponad dwupartyjny schemat życia politycznego w USA – był dla wolnomularstwa bolesnym ciosem. W ciągu kilkunastu lat amerykańska masoneria utraciła ponad połowę swoich członków. Wielu Amerykanów, jak widać, nie chciało posłuchać wezwania swojego pierwszego prezydenta, by Ameryka stała się “jak loża”.
Prof. Grzegorz Kucharczyk
KOLONIA „ZAUFANYCH PRZYJACIÓŁ” Gen Witalij Pawłow, szef rezydentury KGB w Polsce w latach 1973-84, wspominał w swoich pamiętnikach: „KGB nie miało w Polsce agentów, a jedynie zaufanych ludzi wśród przyjaciół".
To zdanie sowieckiego oficera, doskonale znającego realia PRL zawiera klucz do zrozumienia sytuacji, w jakiej znalazła się Polska po blisko czterech latach rządów obecnego układu. Dynamizm tragicznych przemian, dokonujących się na polskiej scenie był możliwy, bo za kulisami wielu z nich stali ludzie z kręgu rosyjskich „przyjaciół”, obsadzeni w III RP w rolach artystów, publicystów, biznesmenów czy polityków. Wykreowanie takich procesów nie wymagało nawet bezpośredniego udziału rosyjskiej agentury. Rosjanie musieli ją mieć w RFN, Kanadzie czy w USA. W Polsce wystarczył krąg "przyjaciół", a w nim mniejsze grono "zaufanych ludzi". Grozę dzisiejszego położenia potęguje fakt, że ogromna grupa Polaków zapomniała lub nie chce pamiętać o dziesięcioleciach sowieckiej okupacji, a tym bardziej nie chce wiedzieć – kim byli i kim są „zaufani wśród przyjaciół”. Mamy do czynienia z zadziwiającym paradoksem, bo choć nikt o zdrowych zmysłach nie uznałby powojennej Polski za państwo wolne i demokratyczne, bez sprzeciwu godzimy się nazywać takim III Rzeczpospolitą, w której członkowie partii założonej przez okupanta brylują w życiu publicznym, a funkcjonariusze sowieckich organów represji rozgrywają nasze interesy i kreują się na „fachowców od bezpieczeństwa”. Wolno postawić tezę, że wygrana środowiska Platformy Obywatelskiej w wyborach 2007 roku miała otworzyć drogę do pełnej reaktywacji wpływów obozu moskiewskiego i zapoczątkowała proces recydywy rządów „zaufanych wśród przyjaciół”. Proces na tyle głęboki, że można mówić o powrocie do relacji istniejących w okresie PRL-u i budowaniu nad Wisłą rosyjskiego dominium. Niewątpliwie też, logika zdarzeń ostatnich lat pozwala dostrzec, że był to proces kontrolowany i planowy, przeprowadzony według sensownego scenariusza, w którym tragedia smoleńska odgrywa rolę punktu zwrotnego w dziejach Polski. Już w roku 2007 Rosja powitała zmiany na naszej scenie politycznej dygresją Michaiła Margielowa, przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Rady FR: „Problemów w stosunkach rosyjsko-polskich przy Jarosławie Kaczyńskim nagromadziło się wiele, a ich likwidacja będzie wymagać czasu” – orzekł rosyjski polityk. W kwietniu 2008 roku płk Putin zapewniał, że "problemy z Polską dadzą się rozwiązać dzięki Tuskowi", a po wygranych przez Komorowskiego wyborach prezydenckich, szef komisji spraw zagranicznych Dumy Konstantin Kosaczow z radością odnotował ten fakt, mówiąc : „Z Polską, gdzie prezydentem jest pan Komorowski, a rządem kieruje pan Donald Tusk, będzie się nam udawać znajdować punkty styczne i porozumienie znacznie bardziej konsekwentnie i konstruktywnie niż działo się to dotychczas w warunkach stałego współzawodnictwa prezydenta i rządu.” W tym samym, tryumfalnym tonie informował wówczas dziennik „Izwiestija”: "Wybranie na prezydenta pragmatyka Komorowskiego ustawiło wszystko na swoje miejsca. Ideologicznie emocjonalna przesada epoki Kaczyńskiego dobiegła końca.” Rzecz jasna – tego rodzaju deklaracje przedstawicieli państwa rosyjskiego podważają propagandową tezę, jakoby Platforma Obywatelska miała być środowiskiem nowoczesnym i liberalnym, dążącym do swobód gospodarczych i poszerzania wolności obywatelskich. Nie przypadkiem politycy putinowskiej Rosji, upatrują przecież w PO naturalnego partnera i wiernego sojusznika – na wzór pereelowskiej grupy zarządzającej interesami okupanta. Dlaczego reżim Putina, odpowiedzialny za ludobójstwo, mordy polityczne, prześladowania opozycji i akty cenzury, bazujący na mafijnej oligarchii i ręcznym sterowaniu gospodarką dostrzega właśnie w partii „liberałów i demokratów” stosownego towarzysza – musieliby sobie odpowiedzieć wyborcy PO. W logice działań podjętych przez tą grupę po 2007 roku, bez trudu można znaleźć źródła rosyjskich inspiracji, nawet jeśli wymóg zachowania fasadowej demokracji wymuszał nieznaczną modyfikację metod. Premierem i wicepremierem rządu nie zostali zatem funkcjonariusze pereelowskich służb, i nie od razu przystąpiono do ograniczenia swobód obywatelskich i niszczenia opozycji. Sterowanie Platformą przez tajnego współpracownika SB Olechowskiego, uruchomienie „autorytetów” koncesjonowanej opozycji czy obsadzenie stanowisk dyplomatycznych przez agenturę Departamentu I SB MSW dawało wrażenie „normalności”, w ramach iluzorycznej demokracji III RP. Rosyjską wszechwładzę „siłowików” zastąpiono procesem bondaryzacji – czyniąc z największej tajnej służby „zbrojne ramię” grupy rządzącej i gwarant nienaruszalność interesów postkomunistycznej oligarchii. Tej potrzebie podporządkowano czystki w służbach specjalnych, doprowadzając następnie do przejęcia nowego kontrwywiadu wojskowego oraz faktycznej likwidacji jedynej służby antykorupcyjnej. Jednocześnie zadbano o przywrócenie wpływów „rosyjskiego peryskopu” - ludzi zlikwidowanych WSI oraz reaktywację układu medialnobiznesowego stworzonego przez to środowisko. Od 3 lat rozwiązania rosyjskie są wzorem dla środowisk esbeckich, decydujących o kształcie ustaw w sferze bezpieczeństwa państwa. Na nich wzorowano ustawę o zarządzaniu kryzysowym oraz podpisaną niedawno przez Komorowskiego ustawę o ochronie informacji niejawnych. Z tego źródła wypływają inspiracje wprowadzenia cenzury Internetu i inwigilacji abonentów sieci komórkowych. W tym samym czasie, w putinowskiej Rosji wydawano kolejne akty prawne w ramach rządowego „programu bezpieczeństwa antykryzysowego” i „publicznej kampanii przeciwko terroryzmowi”. Polskie i rosyjskie regulacje łączył jeden, wspólny mianownik – prowadziły do zwiększania (i tak niebotycznych) uprawnień służb specjalnych, a tym samym do rozbudowy systemu kontroli nad społeczeństwem. „Opozycję należy bić pałką po łbie, a swoje poglądy może wyrażać za rogiem publicznej toalety” – ta z kolei, cenna myśl płk Putina stała się inspiracją dla marginalizacji roli opozycji w polskim parlamencie, imputowania jej zdrady i stawiania zarzutów dążenia do „rokoszu”. Prowadzona przez rządowe media kampania nienawiści wobec braci Kaczyńskich, liczne ataki i prowokacje – ale też okrutne morderstwo polityczne w łódzkim klubie PiS-u wpisywały się w logikę dyrektywy pułkownika KGB. Podobnie - antypisowska histeria, ów podstawowy atrybut integrujący „elity” III RP, należy do kanonu rosyjskiej dezinformacji i dobitnie świadczy o rozgrywaniu polskich spraw według kremlowskiego scenariusza. Bezwzględne dowody na budowę rosyjskiego dominium w obszarze państwowości III RP znajdziemy w decyzjach politycznych i gospodarczych podejmowanych przez grupę rządzącą. Tu również można wskazać podstawową cechę: żadne nie były nieprzyjazne wobec Rosji, za to najważniejsze z nich służyły rosyjskim interesom.
Nie przypadkiem pierwsze miesiące rządów PO-PSL zdominowała sprawa tarczy antyrakietowej. Była wówczas rodzajem testu dla „zaufanych wśród przyjaciół” oraz wyrazistym, politycznym sygnałem wysłanym administracji amerykańskiej. Dzięki dokumentom dyplomatycznym ujawnionym przez Wikileaks wiemy dziś, że grupa rządząca kłamała, jakoby USA zrezygnowały z projektu tarczy z powodu obcięcia funduszy przez amerykański Kongres. Podobnie fałszywe były głosy polskich negocjatorów o zabiegach czynionych w kierunku zapewnienia nam „gwarancji bezpieczeństwa”, zagrożonego rzekomo przez fakt zainstalowania wyrzutni na polskiej ziemi. Wydaje się, że stanowisko rządu w kwestii tarczy zostało określone już po wizycie Donalda Tuska w Moskwie, w lutym 2008 roku. Od tego momentu nastąpiło wyhamowanie negocjacji, mnożenie przeszkód (kwestia gwarancji) oraz poszukiwanie pretekstu do przedłużania rozmów. W czerwcu 2008 roku, na dwa miesiące przed napaścią Rosji na Gruzję, grupa rządząca była gotowa doprowadzić do zerwania rozmów z Amerykanami, bez wcześniejszego uzgodnienia sprawy z prezydentem. Fiasku negocjacji zapobiegła wówczas wizyta szefowej Kancelarii Prezydenta Anny Fotygi w Waszyngtonie i jej rozmowy z czołowymi politykami USA. Jak wynika z odnotowanej w dokumentach Wikileaks wypowiedzi Sikorskiego, nawet konflikt gruziński nie był w stanie sprawić, by minister spraw zagranicznych dostrzegł związek między napaścią na Gruzję, a gwarancjami bezpieczeństwa wynikającymi z obecności tarczy antyrakietowej. Rezygnacja z tego projektu otworzyła drogę do przeorientowania polityki zagranicznej i była pierwszym czynnikiem, decydującym o powierzeniu Polsce roli rosyjskiego „konia trojańskiego”. Intencje Rosji w tym zakresie najpełniej wyraził Fiodor Łukianow redaktor naczelny prokremlowskiego pisma „Rosja w Globalnej Polityce”, pisząc: "jeśli nie będzie dużych błędów z rosyjskiej strony, to stosunki między Rosją i Polska będą co raz bardziej pragmatyczne. To jest wygodne dla Rosji gdyż Polska przez długi czas była główna przeszkodą dla realizacji europejskiej polityki Rosji". Podstawowym elementem tej polityki była ekspansja rosyjskich koncepcji dotyczących bezpieczeństwa europejskiego oraz współpracy z UE i NATO. Jako nośnik kremlowskich planów wykorzystano politykę zagraniczną rządu Donalda Tuska i obecność Polski w strukturach europejskich. Nikogo też nie dziwił fakt, że Bronisław Komorowski ogłosił swoją wizję polityki wschodniej Unii Europejskiej przebywając w Jałcie, na zaproszenie fundacji Wiktora Pińczuka, kierowanej przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Kilka miesięcy wcześniej, podczas szczytu Rosja-UE w Rostowie nad Donem, rzeczniczka prezydenta Rosji oświadczyła, że Kreml liczy na zmianę stanowiska Polski w sprawie współpracy Federacji Rosyjskiej z UE. „Mamy nadzieję, że stosunki z Polską, jakie ukształtowały się w ostatnim czasie, doprowadzą do zmiany stanowiska Warszawy również w kwestii współpracy Rosji z Unią Europejską” – oznajmiła, dodając, że "strona rosyjska otrzymuje takie sygnały". Porozumienie o wzajemnych stosunkach między Rosją, a UE miało zostać podpisane jeszcze w 2009 roku. Na przeszkodzie stanęło jednak twarde stanowisko Lecha Kaczyńskiego. Powodem sprzeciwu prezydenta Polski były wydarzenia w Gruzji, stosowany przez Rosję szantaż energetyczny oraz polityka podporządkowania państw byłego Związku Sowieckiego. Po 10 kwietnia ta przeszkoda została usunięta. Obecnie, każdy projekt polskiej polityki zagranicznej jest podporządkowany interesom Kremla. Do dyplomacji wrócili absolwenci Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych (MGIMO), Akademii Dyplomatycznej czy podyplomowego studium w WSNS przy KC PZPR. Zadania stawiane polityce zagranicznej III RP wymagają kadr wyhodowanych w kuźniach aparatczyków i sowieckiej agentury. Nie przypadkiem, 15 lutego 2010 roku funkcję kierownika najważniejszej struktury wydziałowej misji - Wydziału Politycznego ambasady RP w Moskwie powierzono wieloletniemu agentowi SB Tomaszowi Turowskiemu, zlecając mu przygotowania do wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu, a ważnym Wydziałem Promocji Handlu i Inwestycji w tej ambasadzie kieruje Marek Ociepka – funkcjonariusz Departamentu I SB MSW. Jedną ze sztandarowych inicjatyw dyplomatycznych rządu Tuska było tzw. Partnerstwo Wschodnie, w ramach którego planowano zbliżenie i integrację państw Europy Wschodniej i państw Kaukazu Południowego z Unią Europejską. Jedynym realnym działaniem w zakresie Partnerstwa, pozostaje projekt autorstwa rosyjskiego ministra Ławrowa, mocno forsowany przez Radosława Sikorskiego, dotyczący dwustronnej umowy z Moskwą, na mocy której mieszkańcy Obwodu Kaliningradzkiego mogliby przekraczać polską granicę bez żadnych ograniczeń wizowych. Ten obłędny zamysł, silnie wspierany przez Niemcy, służy również odbudowie wpływów niemieckich w Królewcu i wzmocnieniu istniejących już dążeń integracyjnych. Nietrudno dostrzec, że „projekt Prusy Wschodnie” ma stać się symbolem odbudowy relacji rosyjsko-niemieckich i choćby z tej przyczyny stanowi dla Polski śmiertelne zagrożenie. Miast roli państwa „rozszerzającego wpływy zachodnie poza wschodnie granice NATO”, Polska staje się „państwem transmisyjnym”, służąc ekspansji rosyjskich interesów i niemieckich dążeń. Dla celów polityki rosyjskiej przystąpiono także do reaktywacji tzw. Trójkąta Weimarskiego. Entuzjastycznie przyjęty pomysł Komorowskiego, by zapraszając Rosję, uczynić z martwego „trójkąta” ożywczy „czworokąt”, ma oczywisty związek z planami włączenia Rosji w decyzje dotyczące całej Europy, jako państwa z wyraźnie zakreśloną strefą wpływów.
Z tych samych względów największą troską Bronisława Komorowskiego w trakcie ubiegłorocznego szczytu NATO w Lizbonie stała się kwestia „zbliżenia” Rosja-NATO. „Sojusz podkreślił chęć budowy systemu, który byłby w stanie współpracować z systemem rosyjskim. Ze strony rosyjskiej padły słowa, które świadczą o pełnym zrozumieniu dla takiego rozwiązania. Ze strony prezydenta Miedwiediewa została złożona bardzo ważna deklaracja, że Rosja zaakceptuje głębokość tej współpracy w zależności od propozycji sojuszu” – perorował w Lizbonie Komorowski, nie kryjąc swojej roli rzecznika interesów Moskwy. Grupa rządząca sama daje przykład wzorcowej współpracy wojskowej z Rosją. Na przełomie lutego i marca 2010 roku do MON trafiło pismo attache wojskowego rosyjskiej ambasady ws. "wzmocnienia dwustronnej współpracy". Rosjanie zaproponowali wówczas współdziałanie Marynarek Wojennych obydwu państw na Morzu Bałtyckim, nawiązanie kontaktów dowódców jednostek przygranicznych i zgrupowań wojskowych oraz organizację nauczania polskich oficerów w rosyjskich ośrodkach szkolenia. Kwestie te były omawiane na spotkaniu przedstawicieli obydwu stron w Moskwie 22-24 marca 2010 r. W sierpniu 2010 zawitał do Warszawy szef rosyjskiego Sztabu Generalnego gen. Nikołaj Makarow. Mianowany przez Komorowskiego. nowy szef Sztabu Generalnego WP gen. Mieczysław Cieniuch zaproponował wówczas Rosjanom „wymianę doświadczenia w sferze unowocześnienia sił zbrojnych i nawiązanie roboczych stosunków między wojskowymi pododdziałami Wojsk Lądowych, Sił Powietrznych oraz Marynarki Wojennej, dyslokowanych w przygranicznych rejonach.” Zaplanowano również prowadzenie i obserwację wspólnych ćwiczeń, oraz szkolenie wojsk i dowództw. Inicjacji projektu „Układu Warszawskiego–bis” dokonano podczas niedawnej wizyty sekretarza Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej Nikołaja Patruszewa, zaproszonego na obchody dwudziestolecia prezydenckiego BBN-u. Nawet rządowe media nie chwaliły się faktem podpisania z Rosją „Planu współpracy między Biurem Bezpieczeństwa Narodowego i Aparatem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej na lata 2011-2012”, a jeszcze mniej mówiono o spotkaniu generała KGB Patruszewa z ministrem ON Klichem, podczas którego omawiano współpracę przygranicznych jednostek wojskowych i Marynarki Wojennej w przypadku – jak to określono „wystąpienia różnego rodzaju sytuacji kryzysowych”. Jednym z najbardziej znaczących projektów politycznych, za którym stoją działania „zaufanych przyjaciół” jest umowa gazowa z Rosją, skazująca nas na 27 –letni dyktat Gazpromu i prowadząca do ścisłego związania polskiej gospodarki z interesami rosyjskimi. To symbol wasalnych, asymetryczny stosunków łączących grupę Donalda Tuska z reżimem płk Putina. Z przebiegu blisko dwuletnich negocjacji oraz końcowych ustaleń umowy wynika, że podstawowym celem wspólnej gry prowadzonej przez Putina i grupę rządzącą, było przede wszystkim zapewnienie Rosji władania eksterytorialnym odcinkiem gazociągu jamalskiego i czerpania z tego politycznych i ekonomicznych korzyści. Nawet pusta rura pozostająca pod rosyjskim nadzorem, byłaby nadal ważnym narzędziem nacisków na Polskę, a poprzez związanie całej infrastruktury przesyłowej ograniczałaby możliwości korzystania z innych źródeł zaopatrzenia w gaz. Wyjaśnień wymaga cały, długotrwały proces negocjacyjny kontraktu gazowego, prowadzony pod dyktando Rosji oraz rola „polskiego negocjatora”, wicepremiera Pawlaka. Być może, była to „rola życia” polityka zasłużonego w roku 1992 udziałem w przeprowadzeniu „nocnej zmiany”. Zdobycie ważnego przyczółka – „kraju prywislanskiego” pozwoli Gazpromowi ropocząć ekspansję na rynki europejskie. W ślad za nim podążają zawsze zastępy rosyjskich agentów i przedsiębiorców, powiązanych ze służbami specjalnymi FR. W Polsce „przyjazna” firma planuje nieco inną strategię. "Miejmy nadzieję, że w Polsce wejdzie w życie nowe pokolenie, które nie ma uprzedzeń. Ono być może zrozumie, że Polska musi szukać przyjaciół nie tylko w Ameryce, ale także w Rosji" - pisał we wrześniu 2009 roku komentator agencji Interfax po wizycie premiera Putina na Westerplatte. Wychowania nowego pokolenia „przyjaciół Rosji” podjął się zatem Gazprom, fundując stypendia doktoranckie dla młodych naukowców z Uniwersytetu Warszawskiego. Dzięki umowie, podpisanej z Uniwersytetem w maju 2010 r., Gazprom Export i EuroPol Gaz stali się fundatorami 18 stypendiów. W programie mają uczestniczyć młodzi naukowcy prowadzący badania na temat stosunków polsko-rosyjskich w wymiarze politycznym, gospodarczym lub kulturowym. Choć wytłumaczeniem dla tego typu działań jest poszukiwanie przez Uniwersytet środków na dalszy rozwój kadry naukowej, trudno nie dostrzec konsekwencji sponsorowania polskich naukowców przez rosyjską „firmę specjalnego znaczenia”. W czasach PRL-u, rezydentury NKWD, a później KGB i GRU werbowały "przyjaciół" kwalifikując ich na szkolenia do Moskwy. Setki funkcjonariuszy bezpieki cywilnej i wojskowej oraz rzesze aparatczyków i partyjnego „narybku” studiowało na sowieckich uczelniach, zdobywając zaszczytne miano „zaufanych wśród przyjaciół”. Podczas farsy okrągłego stołu spadł na nich ciężar legalizacji PRL-u oraz trudne zadanie przeprowadzenia „transformacji ustrojowej” i stworzenia podwalin bratniej III RP. Byli niezastąpieni w budowaniu „nowych” służb specjalnych, w zakładaniu partii i platform obywatelskich, w rozlicznych kampaniach medialnych, występując w nich jako „autorytety” i „eksperci”. Firma Gazprom zdaje się powracać do tej tradycji i w nieco zmodyfikowanej, nowoczesnej formie próbuje kształtować nowe pokolenia „zaufanych”. Dążenia rosyjskich strategów idą jednak dalej. Zakłada się bowiem nie tylko narzucenie Polsce dyktatu energetycznego, ale również odcięcie nas od alternatywnych źródeł zaopatrzenia w surowce. Ten cel zostanie osiągnięty, jeśli budowany obecnie gazoport w Świnoujściu nie będzie mógł przyjmować zbiornikowców o zanurzeniu większym niż 13 metrów, a położony na dnie morskim niemiecki odcinek gazociągu Nord Stream zablokuje wejście do polskich portów statków o największym tonażu. Już dziś istnieje realne zagrożenie, że dalsza budowa rosyjsko-niemieckiego gazociągu może skutecznie przekreślić polskie plany związane z dywersyfikacją dostaw gazu. Również w tej sprawie, grupa rządząca przyjmuje dyktat Moskwy bez sprzeciwu. Częścią rosyjskiej strategii podboju energetycznego Polski jest również plan przejęcia Grupy Lotos. Podczas niedawnych obrad Forum Ekonomicznego w Davos rosyjski wicepremier Igor Sieczin i prezes koncernu BP Bob Dudley poinformowali o planach rozszerzenia współpracy między BP a rosyjskim Rosnieftem m.in. o projekty na europejskim rynku rafineryjnym. W grę wchodzi wspólne ubieganie się o przejęcie udziałów w Lotosie. Sieczin już wcześniej zapowiadał, że Rosnieft będzie zainteresowany przejęciem Grupy, w skład której wchodzi m.in. ważna spółka "Petrobaltic", wydobywająca ropę naftową na Morzu Bałtyckim i norweskim polu naftowym. Kupno Lotosu ułatwiłoby Rosjanom sięgnięcie po PKN Orlen, co oznaczałoby przejęcie całego przemysłu rafineryjnego w Polsce, a następnie ekspansję na Litwę i Czechy. Mimo zachowania pozorów przeprowadzenia procesów przetargowych, sprawa wydaje się przesądzona, skoro o przejęciu Lotosu rozmawiał z Komorowskim prezydent Rosji Miedwiediew, podczas grudniowej wizyty w Polsce. Nietrudno dostrzec, że żadne ze wskazanych przedsięwzięć nie zapewnia Polsce korzyści. W najbardziej skrajnych przypadkach – jak umowa gazowa, nie próbuje się nawet uzasadniać pożytków ekonomicznych. Realizacja tych pomysłów – przy czynnym współudziale grupy rządzącej, uczyni z Polski polityczną i gospodarczą kolonię, w której polską rację stanu zdefiniuje rosyjski interes. Tak groźne procesy nie byłyby możliwe, gdyby nie działalność obozu moskiewskiego, a w nim grupy „zaufanych przyjaciół”. Pora zrozumieć, że dopóki na polskiej scenie dominują rzecznicy dawnego okupanta, nie ma szans na powstrzymanie rozbudowy rosyjskiego kondominium. Dla nich, Rosja zawsze będzie „punktem odniesienia” w myśleniu o Polsce i świecie, a koligacje agenturalne czy więzy finansowe pozostaną nierozerwalne. Jedynie całkowite i radykalne pozbycie się tej antypolskiej grupy, może uchronić naszą państwowość.
Aleksander Ścios
Jej, to Graś nas okłamał? Ewa Kochanowska: Może na chwileczkę zostawmy umarłych, jeśli pan pozwoli, bo mam pytanie o żywych. Czy pana zdaniem pytanie jak, nawet nie dlaczego, ale jak zginął mój mąż jest pytaniem zagrażającym życiu? Ponieważ w czasie po wystąpieniu mojej mojej córki w Parlamencie Europejskim, europoseł Landsbergis, były prezydent Litwy, odnosząc się do jej zdecydowanej, skomponowanej bardzo prawniczo wypowiedzi, powiedział wprost: "Jest pani w niebezpieczeństwie. I dlatego proszę uważać. Na przykład podczas jazdy samochodem". Chciałam zapytać, czy zadawanie pytań jest zagrażające życiu? Paweł Graś: "Panie premierze, czy pan wydał rozkaz zamordowania mnie i tych, którzy śmią zadawać głośne pytania o Smoleńsk?". To jest bezczelność, trudno to inaczej nazwać. Albo Tusk znajdzie teraz w stenogramach "brakujące" słowa pani Kochanowskiej, te które nam wszystkim w jego imieniu zrelacjonował jego oddany rzecznik, albo - jak by powiedział Patrick Jane - "Liar, liar, pants on fire". Pozostaje pytanie kto to kłamstwo wymyślił, albo - w wersji łagodniejszej - kto opacznie zrozumiał wdowę. SuperEkspres pisze, że w spotkaniu wzięli udział Tusk, Kopacz i Miller, nie wspomina aby był na nim Graś. Jeśli więc faktycznie Grasia na spotkaniu nie było, kłamliwa relacja musi być chyba autorstwa samego Tuska. To zresztą nieistotne, kto to kłamstwo spłodził, kto je "tylko" powielał, a kto mając pełną wiedzę (i nagranie) go w porę nie sprostował. Tak czy siak, wniosek jest jeden - ta władza kłamie tak ostentacyjnie, że nie powinno się do niej podchodzić bez własnego dyktafonu. W świetle tego co dzisiaj przytacza SuperEkspres, trudno się dziwić, że rząd odmówił dziennikarzom i rodzinom wglądu w stenogram ze spotkania, powołując się na prywatność jego uczestników. Sama też o ten stenogram poprosiłam, dostałam odpowiedź taką samą jak wszyscy, ale mam nadzieję, że spławić mnie tak całkiem nie będzie łatwo, bo pytam dalej i mam obiecaną odpowiedź. Częściową, ale w części mnie najbardziej interesującej.
Kataryna: Zwracam się z uprzejmą prośbą o następującą informację publiczną: 1. Zapis spotkania Premiera Donalda Tuska z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej z dnia 11 grudnia 2010. 2. Notatki służbowe i/lub inne dokumenty wytworzone w związku z tym spotkaniem, przed nim lub po nim. Centrum Informacyjne Rządu: Spotkanie PRM z rodzinami ofiar katastrofy nie miało charakteru spotkania publicznego w rozumieniu ustawy o dostępie do informacji publicznej i brały w nim udział przede wszystkim osoby prywatne. W konsekwencji zapis tego spotkania również nie stanowi informacji publicznej, jest on bowiem zapisem stanu psychofizycznego, osobistych emocji i wzruszeń uczestników, ponadto zawiera ich dane osobowe oraz informacje, pytania, poglądy i opinie o charakterze prywatnym i osobistym, wyrażone w poszczególnych wypowiedziach. Upublicznienie tych stenogramów/nagrań naruszałoby art. 5 ust 2 uodip, ograniczający prawo do informacji publicznej ze względu na prywatność osoby fizycznej; ponadto, w opinii Departamentu Prawnego KPRM, ze względu na charakter spotkania nie można w tym zakresie domniemywać zgody osób zainteresowanych na udostępnianie powyższych treści osobom trzecim. Jednocześnie uprzejmie wyjaśniam, że nie dysponujemy dokumentami urzędowymi dotyczącymi tego spotkania, które, w myśl uodip, podlegałyby udostępnieniu.
Kataryna: Szanując prywatność osób biorących udział w spotkaniu o zapis którego wnosiłam, zwracam się ponownie z wnioskiem o udzielenie informacji publicznej w tej sprawie, modyfikując go tak aby żadne interesy osób prywatnych nie były zagrożone. Wniosek obecnie dotyczy bowiem wyłącznie stanowisk przedstawionych przez urzędników i osoby publiczne, nie mają więc do niego zastosowania powody dla których nie mógł zostać zrealizowany mój poprzedni wniosek. Na podstawie art. 2 ust 1 ustawy o dostępie do informacji publicznej z dnia 6 września 2001 r. zwracam się z uprzejmą prośbą o następującą informację publiczną: 1. Zapis wszystkich wypowiedzi Premiera Donalda Tuska z ostatniego spotkania z rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej. 2. Zapis wszystkich wypowiedzi ewentualnych innych urzędników i przedstawicieli władz zabierających głos na spotkaniu. Centrum Informacyjne Rządu: Przygotowanie stenogramów tak, by z poszanowaniem przepisów prawa i prywatności rodzin ofiar tragedii zadośćuczynić Pani prośbie, wymaga wnikliwej analizy i uważnej selekcji. W związku z tym, niestety, będziemy potrzebować więcej czasu na przygotowanie odpowiedzi dla Pani. Przekażemy ją Pani tak szybko, jak będzie to możliwe. Sprawa nie jest więc całkiem beznadziejna, czekam na rządową stronę tego spotkania, a wcześniej - na tłumaczenia Tuska ze słów Grasia. Bo, pamiętajmy, to Tusk ponosi pełną odpowiedzialność za to jak Graś zrelacjonował opinii publicznej jego wymianę z Kochanowską. kataryna
24 lutego 2011 "Piekarz lepiej wie jak piec chleb, niż poseł"… - twierdzi pan Janusz Korwin-Mikke , z którym miałem przyjemność uczestniczyć we wczorajszej manifestacji pod Sejmem wymierzonej przeciw wyzyskowi podatkowemu, bo słowo” rabunek” – jest już chyba jako słowo za delikatne, wobec tego co z nami wyprawiają rządzący i ustanawiający ramy naszego życia podatkowego. Wygląda na to, że nadchodzi , czarny rezultat dwudziestoletnich rządów socjalistów.. Rośnie bezrobocie, rosną podatki, rosną ceny, przybywa przepisów w „ przyjaznym państwie”, rozrasta się biurokracja.. Obok manifestacji przejeżdżał swoją Lancią pan poseł Andrzej Czuma z Platformy Obywatelskiej . Ktoś mu wjechał- może jakiś inny poseł- na tylne , prawe drzwi.. Nie wyglądało to najgorzej.. Nie zatrzymał się, żeby się do nas przyłączyć.. On jest po drugiej stronie, tej niewłaściwej- a kiedyś był odważnie po stronie właściwej.. Czasy i ludzie się zmieniają.. Ważny jest punkt siedzenia.. Mniejsza o punkt widzenia.. Firmy przestają płacić swoim pracownikom.. Władza znowu podniosła haracz ubezpieczeniowy, zwany składką na ubezpieczenie społeczne.. Idzie wielkie dziadostwo dla sektora prywatne i drobnego. To już widać gołym, że tak powiem okiem.. Jak powiedziała w niezawisłym sądzie jedna pani:” Przyczyną rozłożenia się nas, jako małżeństwa, było to, że teściowa stale wtrącała się w nasze przeżycia małżeńskie”(???). Wypisz, wymaluj- sytuacja w naszym kraju.. Ciągle wtrącają się w nasze przeżycia codzienne.. A to rozporządzenie, a to ustawa, a to uchwała.. Ta ostatnia jest najmniej groźna.. I ciągle wiedzą lepiej od nas, co jest dla nas dobre, a co złe.. To co proponują na co dzień, jest przeciwko nam.. Ciągle coś knują przeciw własnemu narodowi.. Czy kto widział, żeby Sejm knuł przeciw własnemu narodowi? A jednak… Taka pani prezydent Warszawy, Hanna Gronkiewicz- Waltz z Platformy Obywatelskiej ma aż 16 pełnomocników: między innymi do spraw etyki, Wisły, Euro 2012, dyskryminacji czy Muzeum Komunizmu(???). Czy jest w Polsce Muzeum Komunizmu? Jest Muzeum w Kozłówce, ale socjalizmu.. Pełnomocnik jest- ale muzeum- nie ma.. To znaczy jak tak dalej pójdzie budowa eurokomunizmu to nie będzie potrzebne żadne muzeum- wystarczy pełnomocnik.. Komunizm będziemy mieli jak się patrzy na zewnątrz wszędzie i nie będzie to żadne muzeum.... Zresztą wszędzie rozbudowują budżetówkę i obiekty o charakterze własnościowym wspólnym, czyli komunistycznym.. Komunizm nadchodzi wielkimi krokami- pełnomocnik już jest! Dobrze, że przez Warszawę nie płynie Odra.. Bo byłby z pewnością pełnomocnik do spraw Odry, a gdyby zachorował na odrę, zastąpiłby go ten od Warty.. Czym zajmuje się pełnomocnik od spraw etyki czy dyskryminacji? Nie dość, że władza postępuje nieetycznie zadłużając Warszawiaków na prawie 6 miliardów złotych, to jeszcze pełnomocnik od etyki bierze pieniądze nie interweniując w tej sprawie.. Czy to nie jest nieetyczna dyskryminacja? A podniesienie opłat za tzw. dzierżawę wieczystą o 2000 procent jest etyczne? Może pełnomocnik do spraw etyki dzierżawy wieczystej coś mógłby wskórać gdyby był.. Ale nie ma.. Szkoda! Za to jest pełnomocnik od” budowy i rozwoju infrastruktury informacji przestrzennej”(???), pan Tomasz Myśliński- jest! I chwała mu za to, że jest.. Co by było, gdyby go nie było.. Byłaby wielka tragedia.. Nie byłoby rozwoju informacji infrastruktury przestrzennej.. A tak jest. Tak jak, jeśli chodzi o pełnomocnika ds. Traktu Królewskiego, pani Kamila Niemczewska- dobrze, że jest.. Dzięki temu przyjemnie się spaceruje po Królewskim Trakcie, bo mamy Trakt Królewski ale nie mamy Króla. Tak jak mamy Dom Literatury, a nie mamy pełnomocnika ds. Domu Literatury... Wczoraj spacerowałem do Domu Literatury przy Placu Zamkowym- Traktem, od Placu Trzech Krzyży, gdzie odbyła się konferencja pt” Ziemia nas wyżywi. Czy system emerytalny także?”” Ekonomiczne i cywilizacyjne skutki zapaści demograficznej Europy.”. Konferencja zorganizowana przez Klub „Polonia Chrystiana” oraz Polsko- Amerykańską Fundację Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego.. Gośćmi konferencji byli: red Jerzy Wolak z „Polonii Christana” i wygłosił wykład pt” Demograficzna wojna światów”, pan dr Ireneusz Jabłoński wykład pt” Otwarte Fundusze Emerytalne- bardzo kosztowna iluzja”, a pan Damian Kot, ekspert Fundacji PAFERE-„ Sofizmaty emerytalne”, który przedstawił arcyważny fakt, że przyrost kapitału na giełdzie jest mniejszy od długu publicznego(???) Baaaaardzo ciekawe.. Już zjadamy własny ogon? Początek wielkiego końca? Zakupiłem sobie dwa filmy wolnościowe. .”Powołanie przedsiębiorcy” i „ The borth of Freedom.. Obydwa w tłumaczeniu pani Karoliny Jurak, bardzo sympatycznej młodej pani doktoryzującej się na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Dwa lata temu na imieninach u pana Janusza Korwin- Mikke poznaliśmy się.. Zakupiłem też książkę pt” Ludność . Największe bogactwo świata”. .Praca zbiorowa.. Na okładce czytamy:” W XX wieku byliśmy świadkami niespotykanych dotąd zmian demograficznych. Po raz pierwszy w historii, liczba ludności świata w ciągu jednego wieku wzrosła niemal czterokrotnie: z około 1,5 miliarda w 1901 roku do około 6 miliardów w obecnej chwili(…) W szerszej perspektywie wydawać się może, że człowiekowi udaje się pokonywać śmierć i biedę, które nieustannie towarzyszyły jego przodkom. Wskaźniki umieralności dzieci spadły, spodziewana długość życia podwoiła się lub potroiła i w rezultacie więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej może się cieszyć ziemskim życiem. Tymczasem, nie widać prawie żadnych oznak radości. To zdumiewające, że takie osiągnięcie przechodzi zupełnie niezauważone. Zamiast tego słyszymy tylko, że planeta jest na skraju katastrofy, a przyczyną takiego stanu jest wciąż rosnąca liczba ludności. Na ironię zakrawa fakt, że wielu działaczy na rzecz ochrony środowiska, za wskaźnik o wiele bardziej pozytywny uważa wzrost liczby chronionych gatunków zwierząt, aniżeli tak ogromny wzrost liczby ludności- będący ich zdaniem- zwiastunem katastrofy ekologicznej. Także wielu ekonomistów zazwyczaj postrzega wzrost produkcji stali lub narodziny dodatkowego cielaka, jako pozytywny wkład do Produktu Krajowego Brutto, ale za to narodziny kolejnego człowieka mają- ich zdaniem- negatywny wpływ na PKB”(???) Książka zapowiada się ciekawie.. Przeczytam- zobaczę. A tymczasem pies zagryzł kobietę.. Ekologów to nie interesuje, domagając się praw i uwolnienia zwierząt, w czym macza palce pani posłanka Joanna Mucha z Platformy Obywatelskiej która będzie odpowiedzialna- po uwolnieniu psów z łańcuchów ustawowo- za psie zabójstwa dzieci na posesjach.. To chyba oczywiste! I wiecie państwo co zrobiono z psem mordercą?
W jego sprawie został powołany” biegły psycholog”(???) Traktują okrutnego pasa jak człowieka.. Zamiast go natychmiast uśmiercić, będą się nad nim zastanawiać i analizować, dlaczego zaczął nawet jeść ciało kobiety.. Zupełne zwyrodnienie i brak szacunku dla człowieka. A pies będzie” skierowany na obserwację”(???) Do czego my zmierzamy? Dokąd idziemy? Dokąd podąża rozmydlona cywilizacja- kiedyś łacińska? Do zagłady!!!! A my razem z nią.. Zwierzę traktowane i personalizowane jak człowiek.. I takiemu dadzą wkrótce prawa człowieka, tak jak w Hiszpanii- szympansom.. Bo pies to też człowiek.. Oprócz tego, że zamiast myślenia, kieruje się instynktem.. Bo posłowie lepiej wiedzieli- jak uchwalali.. A piekarz lepiej wie, jak piecze się chleb, niż posłowie.. Nawet najbardziej demokratycznie wybrani. Nieprawdaż? WJR
WYPALENI PO planuje wprowadzenie rocznego urlopu dla „wypalonych” pracowników po 30-tce i 50-tce. (Roczny urlop dla wypalonych PO planuje rok wolnego dla każdego pracownika. Dla 30-letnich wypalonych pracą i 50-latków na przeszkolenie. W zamian mielibyśmy później przechodzić na emeryturę. Ewelina kilka lat pracuje w infolinii. - Kiedy się zatrudniałam, byłam bardzo zadowolona, wszystko ładnie, kolorowo. Ale już nie mam siły. Od dwóch lat przychodzę o 8 rano i mówię ponad sto razy dziennie to samo. Ile można... Trzydziestokilkulatkom wypadają włosy, popadają w depresję. Pracują po 20 godzin na dobę, nie śpią, nie dojadają. Zostają pracoholikami. I wypalają się zawodowo - opowiada wiceszefowa sejmowej komisji polityki społecznej i rodziny Magdalena Kochan z PO. - Warto pomyśleć o rocznym urlopie dla każdego, kto czuje się wyczerpany zawodowo, bez względu na jego wiek - proponuje. Jak dowiedziała się "Gazeta", w ciągu najbliższych kilku tygodni rząd ma ustalić, kiedy takie urlopy mogłyby wejść w życie w Polsce. Przysługiwałyby one raz w trakcie kariery zawodowej. Mają przypominać coraz popularniejszy za granicą sabbatical, czyli półroczny albo roczny płatny urlop pracowników z wieloletnim doświadczeniem. To idealne rozwiązanie dla wypalonych oraz osób, które chcą przez ten czas zająć się rozwojem osobistym: studiami, pisaniem pracy naukowej, rozwijaniem innych talentów niż te, które wykorzystuje w pracy. W z dodatkowego wypoczynku korzystają pracownicy co piątej firmy. W Polsce taki płatny urlop mają nauczyciele. Mogą wybrać się na niego trzy razy - po każdych siedmiu latach pracy. Kochan: - Pytam: dlaczego tylko oni? Zdaniem psychologów wypalenie zawodowe czeka nawet 40 proc. Polaków. Najbardziej narażeni są urzędnicy, pracownicy działów obsługi klienta albo sprzedaży, policjanci, lekarze, nauczyciele, czyli osoby, które muszą nieustannie się kontaktować z klientami, pracownikami, pacjentami. Dziś mają oni prawo do rocznego bezpłatnego urlopu i mogą go wziąć np. z powodu wypalenia zawodowego, ale ten czas nie będzie im się liczył do stażu pracy. Rząd PO już raz robił podejście do pomysłu rocznych urlopów. Wspominał o tym w grudniu 2009 roku Michał Boni, doradca premiera ds. polityki społecznej. Pomysł pojawił się też w raporcie "Polska 2030". Proponował układ - roczny urlop w okolicach 45.-50. roku życia w zamian za wydłużenie wieku emerytalnego. - Jesteśmy otwarci na propozycję, aby urlop przysługiwał niezależnie od wieku - mówi nam członek rządowego zespołu pracującego nad strategią rozwoju kraju. Jednak minister finansów Jacek Rostowski na razie odrzuca pomysł rocznych urlopów: - Nic o tym nie wiem - powiedział w czwartek w Radiu ZET. I dodał, że w tej chwili Polski na to nie stać. Roczne urlopy popiera . , szefowa PJN, chce o nich rozmawiać, kiedy poznamy szczegóły pomysłu - koszty, źródło finansowania. Z kolei pracodawcy ostro sprzeciwiają się kolejnym obciążeniom finansowym. Jacek Męcina, specjalista od prawa pracy z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że urlopy, na których pracownicy mogliby również podnosić kwalifikacje, można sfinansować ze środków unijnych, np. z tzw. funduszu społecznego. Pracodawcy odprowadzają też 2,45 proc. od wynagrodzeń pracowników do Funduszu Pracy. - Może część tych pieniędzy powinna zostać u pracodawców? - zastanawia się Męcina. A psychologowie? Czy ich zdaniem taki urlop byłby dobrym rozwiązaniem dla kogoś, kto ma hipotekę na karku, dwójkę dzieci, 40 lat i czuje się wypalony? - Polska ma szanse być liderem w tworzeniu dobrych praktyk. Badania pokazują, że wiek emerytalny może być wydłużany właśnie pod warunkiem przerw w pracy - komentuje psycholog biznesu Jacek Santorski. Eksperci podkreślają jednak, że osoba, która idzie na taki urlop, nie może być zostawiona samej sobie. Musi mieć plan leczenia, klinikę albo opracowany program zajęć doszkalających. Jednak psycholodzy nie są jednomyślni. - Czy każdy zechce odpocząć na takim urlopie? Może się bać, że nie będzie miał dokąd wrócić - zastanawia się psycholożka Anna Maria Nowakowska. Podobne obawy mają związkowcy. - Wypalenie zawodowe to wielki problem w Polsce - mówi Wiesława Taranowska, wiceprzewodnicząca OPZZ. - Pracodawcy chcieliby, aby człowiek pracował od rana do wieczora. Boję się jednak, że jak ktoś odejdzie na rok, to pracodawca go ponownie nie przyjmie. - To może się opłacać i być szansą dla naszej gospodarki. Taki urlop może być dla pracodawcy lepszy niż ciągłe wysyłanie pracownika na zwolnienia lekarskie - odpowiada krytykom Męcina. Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński Komentarz: Dajcie nam szansę na drugie otwarcie. Na pierwszy rzut oka wygląda to na mrzonkę: roczne urlopy dla wszystkich, którzy potrzebują czasu na podreperowanie zdrowia, przekwalifikowanie się albo doszkolenie? A niby kto za to zapłaci? Tyle że jeśli mamy pracować do siedemdziesiątki - a pewnie nie będzie innego wyjścia - nie starczy nam to, czego nauczyliśmy się w szkole Zgorzkniały, zmęczony i niepotrafiący nauczyć się nowych programów komputerowych 60-latek nie będzie miał szans na pracę, nawet poniżej swojego wykształcenia. Dzisiejsi 40-latkowie, szczególnie ci, którzy pracują w zawodach mało twórczych, wymagających powtarzania tych samych czynności, potrzebują drugiej szansy - oddechu przed kolejnymi 30 latami pracy. I nie chodzi o to, by pojechali do spa czy sanatorium leczyć stargane nerwy, ale by nauczyli się obcego języka, poszli na studia podyplomowe, kurs opiekuna starszych osób albo nauczyli się kierować małą firmą. To wszystko się przyda, gdy będzie trzeba pomyśleć o nowym życiowym otwarciu. Skoro są unijne pieniądze na kursy, dlaczego nie wykorzystać ich na roczne urlopy? To są pieniądze, których wydanie na pewno państwu się opłaci. Myślmy zuchwale. Dlaczego nikt nie pyta, kto ma zapłacić za maturę albo uniwersytety? Aleksandra Klich). Argumentacja jest taka: „Trzydziestokilkulatkom wypadają włosy, popadają w depresję. Pracują po 20 godzin na dobę, nie śpią, nie dojadają. Zostają pracoholikami. I wypalają się zawodowo. Warto pomyśleć o rocznym urlopie dla każdego, kto czuje się wyczerpany zawodowo”, nawet bez względu na jego wiek. Zastanawiam się przez chwilę, co bym robił dziś, gdybym 20 lat temu uznał się za „wypalonego” i poszedł sobie na urlop? I chyba przestanę się dziwić, że sytuacja demograficzna się pogarsza, skoro jest tylu „wypalonych” 30-sto latków. Oczywiście taki „półroczny albo roczny urlop pracowników z wieloletnim doświadczeniem”, „mający przypominać coraz popularniejszy za granicą sabbatical”, „przysługujący raz w trakcie kariery zawodowej” miałby być, jakże inaczej, płatny.To podobno „idealne (podkreślenie moje) rozwiązanie dla wypalonych oraz osób, które chcą przez ten czas zająć się rozwojem osobistym”. Jest już precedens: taki płatny urlop mają nauczyciele. Mogą wybrać się na niego trzy razy - po każdych siedmiu latach pracy. I jest też naukowe uzasadnienie: zdaniem psychologów „wypalenie zawodowe” czeka nawet 40% Polaków. A „najbardziej narażeni są urzędnicy”!!! „Polska ma szanse być liderem w tworzeniu dobrych praktyk” - twierdzi psycholog biznesu Jacek Santorski. Oczywiście osoba, która idzie na taki urlop, nie może być zostawiona samej sobie. „Musi mieć plan leczenia, klinikę albo opracowany program zajęć doszkalających”. Kto zapłaci za te „plany”, „programy” i „kliniki”? „Pan Deficyt”
(http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=471)
już raczej nie zapłaci. Więc to przedsiębiorcy będą musieli zapłacić. Będą musieli płacić pensje pracownikom korzystającym z urlopu (ma być płatny) i podatki na sfinansowanie „planów”, „programów” i „klinik”. Więc może PO wymyśli jakiś urlop (płatny oczywiście) także dla przedsiębiorców? Tylko kto poprowadzi ich firmy w czasie ich urlopu? Przecież chyba nie „wypaleni” pracownicy? To może zastąpią ich politycy? Mam nieodparte wrażenie, że przydałby się czteroletni „urlop” dla PO, bo się chyba „wypalili”. Problemem jest tylko to, że wszyscy oni jacyś tacy „wypaleni”. Ale skoro w Belgii nie ma już rządu od ponad 250 dni, to może i my damy sobie radę??? Gwiazdowski
Wildstein: Już wiemy, dlaczego nie napisano jeszcze biografii Geremka O tym, czy nieujawnianie agenturalnej przeszłości Bronisława Geremka szkodzi samemu byłemu ministrowi spraw zagranicznych, portalowi Fronda.pl mówi Bronisław Wildstein. Bronisław Wildstein, publicysta „Rzeczpospolitej”, działacz opozycji demokratycznej w PRL: Informacja o tym, że Bronisław Geremek był zarejestrowany jako tajny współpracownik SB, choć dość krótka, odpowiada nam na pytanie, dlaczego tak mało wiemy o naszej najnowszej historii. Która właściwie nie jest historią, a otaczającą nas rzeczywistością. Dlaczego osoba tak eksponowana, adorowana przez główne środowiska opiniotwórcze w Polsce, wynoszona do rangi koryfeuszy polskiej niepodległości – teraz tego nie kwestionuje, jedynie opisuję – nie ma nadal biografii? Minęło kilka lat od śmierci Geremka i na ile znam praktykę z państw zachodniej demokracji, to tam takich biografii byłoby już wiele. A u nas ciągle jej nie ma. Być może dlatego, że ci, którzy chcieliby ją napisać, obawiają się tego. Środowiska opiniotwórcze oczekują hagiografii, a takiej nie da się napisać. Nikt z nas nie wie, co oznacza ten zapis, o którym mówimy – na przykład ile lat późniejszy minister spraw zagranicznych był współpracownikiem SB. Jako szef polskiego ośrodka naukowego w Paryżu mógł mieć te związki, one wydawały się wówczas oczywiste. Mogło być na przykład tak, że najpierw je miał, a potem je zerwał i szczerze walczył o niepodległą Polskę i naszą wolność. To trzeba położyć na szali i być może powiedzieć, że w porównaniu z jego późniejszą działalnością to, co robił w latach 60-tych XX wieku, nie ma szczególnego znaczenia. [Ha ha, dobry dowcip red. Wildsteina: Geremek "szczerze walczący" o niepodległą Polskę! - admin]
Ukrywanie tych faktów szkodzi odpowiedniemu odbiorowi jego osoby. Jeśli za wszelką cenę próbuje się ukryć jego przeszłość, to normalnym odruchem każdego odbiorcy jest podejrzenie, że mamy do czynienia z typem, którego się sztucznie winduje, nie mając ku temu żadnych przesłanek. Fakt, że to wszystko jest nieopisane, tworzy bardzo niezręczną sytuację. Obecnie możemy obserwować inny przykład tego mechanizmu. Oto na rynku pojawia się książka Romana Graczyka „Cena przetrwania? SB wobec Tygodnika Powszechnego” – to bardzo ciekawa, rzeczowa i wyważona pozycja. Co się wokół niej dzieje? Sabat i nagonka. Prof. Marcin Król pisze długi tekst składający się wyłącznie z przymiotników i najgorszych epitetów. „Podłość”, „obrzydliwość”, „karły, które próbują się uwiarygodnić niszcząc olbrzymy”. To pokazuje, co spotyka ludzi, którzy usiłują absolutnie bezstronnie podejść do historii. Żyjemy w świecie nieopisanym, nieprzedstawionej rzeczywistości. Określone interesy polityczne zostały zainwestowane, by pewnych ludzi windować na piedestał. Jako postaci bez skazy i zmazy, święci, a może nawet więcej – każda próba nieco bardziej krytycznej analizy jest już niewłaściwa. Nie twierdzę, że bohaterowie nie istnieją, choć ludzi bez skazy trudno znaleźć. Nie jest to jednak właściwe podejście do naszej najnowszej historii – zwłaszcza, że nasz okres przejścia od komunizmu był pełen daleko idących kompromisów. Czas wreszcie, byśmy zaczęli o tym mówić. not. sks
Gontarczyk: Informacje dotyczące Geremka są nieprawdziwe Portal Fronda.pl opublikował dokument, który ma rzekomo świadczyć o agenturalnej przeszłości Bronisława Geremka. Informacje te są jednak nieprawdziwe – pisze w liście do portalu Fronda.pl historyk dr Piotr Gontarczyk. Portal Fronda.pl opublikował dokument, który ma rzekomo świadczyć o agenturalnej przeszłości Bronisława Geremka. Informacje te są jednak nieprawdziwe. Nie dysponuję w tej chwili dokumentami w tej sprawie, muszę więc ją odtwarzać w pamięci. Ale jej charakter wymaga bezzwłocznej reakcji. Podstawą do opisania Bronisława Geremka jako domniemanego TW jest prezentowany na portalu wydruk ze Zintegrowanego Systemu Kartotek Operacyjnych (ZSKO) byłej SB, w której wspomniany figuruje jako „Tajny Współpracownik”. Niestety, to błąd, który powstał w czasie rutynowej pracy kartotek. Otóż akta Bronisława Geremka z końca lat 60, których dotyczą sporne zapisy, zostały zarchiwizowane jako akta „kandydata na tajnego współpracownika”. Czyli KTW. Wynika to bardzo jednoznacznie w zapisu dziennika rejestracyjnego, do którego odsyła zapis z dziennika rejestracyjnego dawnego Biura „C” MSW. Tam jest wyraźnie „KTW” i innego zapisu tam nigdy nie było. Ale jeszcze w czasach SB podczas przepisywania tej informacji na jednej z kart ewidencyjnych ktoś musiał popełnić błąd i zgubić literkę ”k”. Takim sposobem z kTW (kandydat na Tajnego Współpracownika) powstał TW (Tajny Współpracownik). Osoba, która potem wpisywała dane z karty ewidencyjnej do systemu komputerowego rozwinęła ten drugi skrót do pełnego brzmienia: „Tajny Współpracownik”. Ale jest to w wypadku Bronisława Geremka informacja nieprawdziwa.
Oczywiście przestrzegając wszystkich reguł rzemiosła, czyli nie kierując się jednym zapisem, a sprawdzając źródła, do których on się odnosi (w tym przypadku dziennik rejestracyjny Biura „C” MSW) błąd taki można łatwo wychwycić. Znam więcej takich przypadków, ale przy przestrzeganiu elementarnych zasad rzemiosła nie stanowią one żadnego zagrożenia, iż na ich podstawie ktokolwiek zostanie posądzony o współpracę z SB. Inna rzecz, jeśli się za to biorą dyletanci. Trochę zastanawiam się, jak można było opublikować taki dokument nie sprawdzając jego wiarygodności? Przecież Bronisław Geremek był lustrowany wielokrotnie: i w czasie sporządzania listy Milczanowskiego, a potem listy Macierewicza. Po raz kolejny w czasach Rzecznika Interesu Publicznego. I co, wszyscy byli takimi ślepcami, że potrzebna była dopiero interwencja Frondy? Mówię to z ogromnym żalem, bo do wydawnictwa i środowiska czuję ogromną estymę i szacunek. Prowadźcie dalej swoją ważną duchową misję publiczną, ale w sprawach innej natury pytajcie fachowców. Nie podpuszczajcie Bronisława Wildsteina i Tomasza Terlikowskiego do komentowania informacji, których rzetelnie nie sprawdziliście, bo stawiacie ich w niezręcznej sytuacji. A nade wszystko w tak ważnych sprawach działajcie z wyczuleniem. Ostrożnie. Piotr Gontarczyk
Przemilczane i niewygodne fakty związane z wybuchem II Wojny Światowej
Szczypta Historii. Admin [Chodzi o admina strony Stop Syjonizmowi].
Poniżej przedstawiamy nieoczekiwane wypowiedzi polityków, którzy znajdowali się w pobliżu opisanych wydarzeń:
Joseph P. Kennedy, Ambasador USA w Wlk. Brytanii, ojciec słynnej dynastii Kennedy’ch.
James Forrestal pierwszy sekretarz Departamentu Obrony USA (1947-49) cytuje jego wypowiedź tuż sprzed wybuchu II Wojny Światowej: “Chamberlain (Premier Wielkiej Brytanii) oświadczył, że Ameryka i światowe żydostwo pchnęły Anglię do wojny.” (The Forrestal Diariesed. Mills, Cassel p. 129)
Książę Jerzy Potocki, Ambasador Polski w Waszyngtonie. Znany i wiarygodny brytyjski historyk wojskowości, generał-major JFC Fuller cytuje słowa, jakie J. Potocki zawarł w swoim Raporcie ze stycznia 1939 do MSZ na temat amerykańskiej opinii publicznej: “Przede wszystkim cała propaganda znajduje się w żydowskich rekach”. Mówiąc o niesłychanej skuteczności ich propagandy, zwraca uwagę na ignorancję przeciętnego obywatela, który nie ma pojęcia, co na prawdę dzieje się w Europie. Zaskakuje go fakt, że “w całej tej starannie przygotowanej kampanii propagandowej na ogół nie wspomina się o Związku Radzieckim, a jeżeli już, to w przyjaznym tonie, tak że przeciętny czytelnik sądzi, że mamy do czynienia z jakimś przyjaznym, demokratycznym państwem. Żydzi nie tylko że utworzyli swoje niebezpieczne centrum w Nowym Świecie, które rozsiewa wrogość i nienawiść, ale rowniez podzielili świat na dwa wrogie obozy. Prezydent Roosevelt otrzymał olbrzymie środki na gromadzenie zapasów broni dla przyszłej wojny, do której Żydzi prą z całych sil.” (Fuller, JFC: The decisive Battles of the Western World, vol. 3, pp 372-374)
Hugh Wilson, Ambasador USA w Berlinie do 1938 roku, uznał na rok przed wybuchem wojny, że niemiecki antysemityzm jest “ zrozumiały.” Spowodowane to było faktem, że cały przemysł rozrywkowy, prasa, palestra, służba medyczna znajdowała się prawie w całości w żydowskich rękach przed dojściem nazistów do władzy. Żydzi należeli do najbogatszych warstw społecznych [Wypisz wymaluj - jak w III Rzeczypospolitej - admin]. Poza tym Niemcy obawiali się ich, ponieważ większość kadry bolszewików w Rosji miała zydowskie pochodzenie [Dodajmy: ogromna większość - admin]. (Hugh Wilson, Diplomat between Wars, Longmans 1941, cytowane przez Leonarda Mosley’a w Lindbergh, Hodder 1976.)
Sir Nevile Henderson, brytyjski ambasador w Berlinie, powiedział, że “nieprzyjazne nastroje w Wielkiej Brytanii w stosunku do Niemiec były kreowane przez Żydów” (Taylor AJP: The Origins of the Second World War, Penguin 1965, 1987, etc. p.324). Czy te wszystkie powyższe opinie mogą wynikać jedynie ze strasznego antysemityzmu? Zanim wyrobimy sobie zdanie, warto zapoznać się z gospodarczymi problemami, jakie wystąpiły przed wybuchem wojny.
Pod koniec I Wojny Światowej Niemcy w rezultacie Traktatu Wersalskiego zostały zmuszone do płacenia olbrzymich reparacji wojennych Francji i innym uczestnikom wojny, swoim poprzednim konkurentom – w duzym stopniu na wskutek postawy amerykańskiego prezydenta Woodrow’a Wilson’a. (Paul Johnson, A history of the Modern World, 1938. p. 24, H. Nicholson, Peacemaking 1919, (1933) pp.13-16). Niemcy zostały uznane za jedynego winnego wybuchu I Wojny Światowej. (Prof. Sydney B. Fay, The Origins of the World War (Penguin, vol. 2 p. 552) W rezultacie nałożenia tych olbrzymich ciężarów reparacji finansowych, w 1923 roku Niemcy osiągnęły inflację na astronomiczną skalę. Drukowano pieniądze przez 24 godziny na dobe. W 1921 roku wymieniano 1 dolara USA za 75 DM, natomiast w 1923 za 1 dolara płacono już 5 miliardów marek. W praktyce niemiecka klasa średnia została całkowicie zniszczona, a oszczędności bankowe sięgnęły dna. (Koestler The God that Failed, p.28). Brytyjski historyk Sir Arthur Bryant (Unfinished Victory, 1940, pp. 136-144) pisał:“Żydzi, mając najmocniejszą pozycję w świecie finansów oraz używając swoich międzynarodowych powiązań wykorzystali możliwości, jakie dawał wspomniany traktat w najszerszym zakresie. Nawet jeszcze w listopadzie 1938 roku, a więc pięć lat po wprowadzeniu antysemickiego ustawodawstwa i ciągłych prześladowań, byli właścicielami jednej trzeciej wszystkich domów w III Rzeszy. Większość tych domów nabyli w czasie szalejącej w Niemczech inflacji. Większość Niemców, którzy utracili wówczas swoje majątki, uznawała to za przejaw potwornej niesprawiedliwości. Teraz, tracąc swoje domostwa, czyli resztkę swojego majątku, widzieli, że przechodzi on w ręce obcych, którzy niewiele wnieśli do narodowej spuścizny i niczego nie poświęcili dla swojej ojczyzny. Żydzi, których udział w populacji Niemiec nie przekraczał 1 % mieli nieproporcjonalnie wielki udział w polityce, biznesie oraz w zawodach wymagających wyższego wykształcenia. Żydzi kontrolowali większość bankow, włączając Reichsbank. Podobna sytuacja była w takich dziedzinach, jak wydawnictwa, kinematografia, teatry, większa część prasy, czyli w dziedzinach odpowiedzialnych za kształtowanie opinii publicznej w cywilizowanych krajach. Największa gazeta o nakładzie 4 mln egzemplarzy znajdowała się w ich rekach. Z roku na rok, inni obywatele napotykali na coraz większe problemy w dostaniu się do uprzywilejowanych zawodów. To nie “arianie” dyskryminowali w tym czasie mniejszość, to mniejszość, bez używania przemocy, stosowała rasową dyskryminację. Nie stosowano prześladowań, a jedynie eliminację. Obcy prezentowali wyzywająco swoje bogactwo, kosmopolityczne gusta i blichtr, wobec powszechnej biedy narodowych Niemców, którzy uczynili z antysemityzmu niebezpieczną i wstrętną broń w nowej Europie. Niedawni żebracy, którzy teraz paradowali w siodłach, z jakich wysadzili dotychczasowych właścicieli, rzadko kiedy są popularni w społeczeństwie, szczególnie wśród tych, którzy do niedawna jeszcze wygodnie w nich siedzieli.”
Sarah Gordon w swojej książce pt. Hitler, Germans and the “Jewish Question,” (Princeton University Press 1984), zasadniczo potwierdza to, o czym pisał Sir Arthur Bryant. Potwierdza ona fakt, że Żydzi nigdy nie stanowili więcej, niż 1% niemieckiej populacji w latach 1871-1933, natomiast mieli nieproporcjonalnie duży udział w biznesie, handlu, usługach prywatnych i publicznych. Żydzi byli szczególnie widoczni w prywatnej bankowości. W 1923 roku w Berlinie było 150 żydowskich prywatnych banków, a tylko 11 znajdowało się w rękach Niemców. Żydzi byli właścicielami 41% hut i 57% zakładów metalurgicznych. Opanowali praktycznie giełdę berlińską, na której w 1928 roku byli właścicielami 80% akcji. W 1933 roku, kiedy naziści rozpoczęli eliminację Żydów z eksponowanych stanowisk, zwolniono z powodów “rasowych” 85% brokerów giełdy berlińskiej. Około czwarta część profesorów i instruktorów na niemieckich uniwersytetach miało żydowskie pochodzenie. W roku akademickim 1905-6 25% studentów na wydziałach prawa i medycyny miało żydowskie pochodzenie.. W 1931 roku 50% z 234 dyrektorów niemieckich teatrów bylo Żydami, natomiast w samym Berlinie 80%. Szacuje się, że przeciętny dochód na głowę berlińskich Żydów był dwa razy większy, niż innych mieszkańców Berlina, etc. etc.
Artur Koestler daje przykład super-trustu Ullstein’a jako największego wydawnictwa w Europie. W samym Berlinie wydawał 4 dzienniki, wśród nich szanowany Vossische Zeitung, założony jeszcze w XVIII wieku oraz wieczorowy B.Z. am Mittag. Poza tym Ullstein wydawał kilkanaście miesięczników i tygodników. Posiadał również własną agencje informacyjną i agencję turystyczną oraz był jednym z największych wydawców książek w Niemczech. Firma znajdowała się w rekach pięciu braci Ullsteinów, którzy, podobnie jak bracia Rotschildowie, byli Żydami. (The God that failed, 1950 RHS Crossman, p/ 31)
Edgar Mowrer, berliński korespondent Chicago Daily News, który napisał antyniemiecką książkę pt. Germany Puts the Clock Back (Penguin Special, 1937), mimo tego stwierdził, że “wszystkie ważne, strategiczne stanowiska w administracji państwowej w Prusach znajdowały się w żydowskich rekach. Wystarczyłaby rozmowa telefoniczna pomiędzy trzema Żydami w ministerialnych biurach, aby wstrzymać wydawanie jakiegoś pisma w państwie. Żydzi przybyli do Niemiec, aby odgrywać ważną rolę w administracji i polityce, podobnie jak już poprzednio, w ramach wolnej konkurencji, wywalczyli sobie mocne pozycje w handlu, biznesie, bankowości, prasie, sztuce oraz w życiu intelektualnym i kulturalnym kraju. Odnosi sie wrażenie, ze Niemcy, państwo, które czuje, że ma misję do spełnienia, wpadło w ręce cudzoziemców.” Dalej, Mowrer zaobserwował, że każdy kto mieszkał w Niemczech w latach 1919-26 mógł łatwo zaobserwować powszechny seksualny promiskuityzm. W Berlinie i innych większych miastach pełno było nocnych lokali, kabaretów i innych miejsc lekkiej rozrywki, a hotele robiły duże pieniądze na wynajmowaniu pokoi “na godziny” (pp.153-154). Mowrera zaskoczyła duża ilość dziecięcych prostytutek kręcących się przed berlińskimi hotelami i restauracjami. Dalej Mowrer dodaje, że większość tych przybytków znajdowała się w żydowskich rękach. (pp.144-45).
Douglas Reed, berliński korespondent londyńskiego Times’a przed II Wojną Światową, był wrogo nastawiony do Niemiec i Hitlera. Opisał jednodniowy bojkot żydowskich sklepów oraz akcje brunatnych koszul malowania słów Jude na oknach czerwoną farbą. Wówczas zdał sobie sprawę ze zdominowania biznesu przez Żydów. Jeden Żyd przypadał statystycznie na 100 obywateli niemieckich, ale np. wśród właścicieli Kurfuerstendamm na 99 Żydów można było z trudem znaleźć jednego czystej krwi Niemca. (Reed Insanity Fair, 1938, pp. 152-53). W swojej książce Disgrace Abounding zanotował, że “W Berlinie przed Hitlerem większość teatrów i kin znajdowało się w żydowskich rękach, większość aktorów filmowych i teatralnych było niemieckimi, austriackimi lub węgierskimi Żydami. Angażowali ich żydowscy producenci i promowali w żydowskich pismach żydowscy krytycy. Czy to znaczyło, że nie-Żydzi byli gorszymi aktorami lub dziennikarzami? Oczywiście nie, ale już na początku byli eliminowani ze względu na swoje pochodzenie przy zatrudnianiu ich przez żydowskich producentów filmowych i teatralnych, wydawców, itd. (pp. 238-39). Pisarz żydowskiego pochodzenia Edwin Black sam przyznał, że 75% prawników i prawie tyle samo lekarzy w Berlinie było Żydami (Black, The Transfer Agreement, 1984, p.58). Żydów postrzegano jako niebezpiecznych wrogów Niemiec po tym, jak Samuel Untermeyer, przywódca World Jewish Economic Federation, ogłosił wojnę z Niemcami 6 sierpnia 1933 roku. (Edwin Black, The Transfer Agreement: the Untold Story of the Secret Pact between the Third Reich and Palestine, 1984, pp. 272-277). Zdaniem Blacka, Samuel Untermeyer uosabiał śmiertelne niebezpieczeństwo, jakie zagrażało Niemcom (p. 369). Kulminacją tego był wszechświatowy bojkot niemieckich produktów, ogłoszony przez międzynarodowe organizacje żydowskie. Londyńskie Daily News z marca 1933 opublikowały artykuł na pierwszej stronie pt. Judea Declares War on Germany. Bojkot ten był prawdopodobnie odpowiedzią na zamiar wprowadzenia ustaw norymberskich, które weszły w życie dopiero w 1935 roku. Ironią może być fakt, że podobne prawo o wyjątkowości kulturowej Żydów obowiązuje w Izraelu (Hannah Arendt, Eichman inJerusalem, p. 7) Hiltler widział ogromne zagrożenie dla Niemiec ze strony komunizmu. Jego zamiar wyeliminowania tego niebezpieczeństwa zrodził natychmiast nienawiść i niechęć żydowskich organizacji, prasy oraz zachodnich polityków, na których Żydzi mieli wpływ. Według żydowskiego autora Chaima Bermant’a, Żydzi, którzy stanowili mniej niż 5% rosyjskiej populacji, mieli udział więcej, niż 50% wśród bolszewickich rewolucjonistów. W swojej książce pt. The Jews (1977) Bermant napisał:“ Należy dodać, że większość czołowych rewolucjonistów, którzy doprowadzili Europę do konwulsji pod koniec XIX i w pierwszych dekadach XX wieku, pochodziło z bogatych żydowskich rodzin. Mogliby być wytypowani przez ojca rewolucji Karola Marksa. Tak więc, w chaosie jaki zapanował po I Wojnie Światowej, rewolucje pojawiły sie w calej Europie. Wszędzie na ich czele stali Żydzi; Trocki, Swierdłow, Kamieniew i Zinowjew w Rosji, Bela Kun na Wegrzech, Kurt Eisner w Bawarii oraz Róża Luksemburg w Berlinie. “Dla wielu zewnętrznych obserwatorów, rewolucja rosyjska wyglądała jak żydowska konspiracja, szczególnie jeżeli przyjrzeć się próbom wzniecenia rewolucji w Środkowej Europie. Władze partii bolszewickiej były praktycznie w żydowskich rękach. Z siedmiu członków Politbiura aż czterech było Żydami: Trocki (Bronstein), Zinowjew (Radomsky), Kamieniew (Rosenfeld) oraz Swierdłow. Powyższą opinię podziela wielu innych autorów: “Zwykle pomniejsza się lub ignoruje rolę, jaką żydowscy intelektualiści odgrywali w Komunistycznej Partii Niemiec i konsekwentnie pomija się ważną przyczynę wzrostu nastrojów antysemickich w Niemczech przed i w czasie I Wojny Światowej. Olbrzymi udział Żydów w rewolucji oraz w Republice Weimarskiej nie podlega dyskusji, a był to na pewno jeden z ważnych powodów antysemityzmu po I Wojnie Światowej. Stereotyp Żyda jako socjalisty lub komunisty skłaniał wielu Niemców do uogólnienia tego na całą żydowską mniejszość i do uznania Żydów za “ wrogów narodu niemieckiego.” (Sarah Gordon, Hitler, Germans and the ‘Jewish Question’, Princeton University Press (1984) p.23).“Druga fala silnego, antysemickiego paroksyzmu nadeszła w rezultacie krytycznej roli, jaką Żydzi odgrywali w międzynarodowym ruchu komunistycznym i w rewolucji rosyjskiej oraz w czasie kryzysu gospodarczego w latach 1920-ych i 1930-ych. Antysemityzm wzmógł się w Europie i w Stanach Zjednoczonych w rezultacie uświadomienia sobie wiodącego udziału Żydów w rewolucji rosyjskiej. Odczucia te nie ograniczały się do samych Niemiec lub tylko do wulgarnych ekstremistów, jak naziści. Antysemityzm stał się normą w “sympatycznych” społeczeństwach Północnej Ameryki i Europy, włączając w to kręgi uniwersyteckie. (Martin Bernal, Black Athena, vol. 1, pp. 367, 387).“” Główna rola, jaką przywódcy komunistyczni żydowskiego pochodzenia odegrali w Rewolucji Październikowej, miała prawdopodobnie przeważający wpływ na kształtowanie się pogladow antysemickich Adolfa Hitlera.” (J&S Pool, Who Financed Hitler, p.164). Hitler doszedł do władzy w Niemczech, stawiając sobie dwa główne cele: likwidacja rezultatów niesprawiedliwych postanowień Traktatu Wersalskiego oraz zlikwidowanie zagrożenia Niemiec ze strony Związku Sowieckiego. Wbrew mitom tworzonym przez tych, którzy uznają cele etniczne za jego główny cel, nie miał on planów dalszych podbojów. Prof. AJP Taylor wykazał to w książce The Origins of the Second World War, ku rozczarowaniu ze strony zachodniego politycznego establiszmentu. Taylor pisze:“Stan uzbrojenia Niemiec z 1939 roku wykazuje, ze Hitler nie rozważał szerszej wojny, a może nawet nie widział w ogóle potrzeby wszczynania wojny” (p.267). W 1939 roku armia niemiecka nie posiadała wystarczającego wyposażenia do prowadzenia dłuższej wojny. Nawet w 1940 roku niemiecka armia była słabsza od francuskiej (poza samym dowództwem) (p. 104-5). To, co wydarzyło się w latach 1939-41 było wynikiem nieprzewidzianej słabości oraz przechylenia się równowagi sił, a Hitler umiejętnie wykorzystywał wszystkie nadarzające się okazje” (Taylor). Wprawdzie Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Hitlerowi, ale on sam chciał zawrzeć pokój z Anglią, co ujawnili niemieccy generałowie(Basil Liddel Hart, The Other Side of the Hill, 1948 , Pan Books 1983), w związku z wstrzymaniem ofensywy pod Dunkierką, gdzie Hitler miał okazję wziąć do niewoli całą armię brytyjską, ale nie zrobił tego. Lidder Hart, jeden z najlepszych brytyjskich historyków wojennych, cytuje słowa niemieckiego generała von Blumentritt’a, który powiedział w związku z powyższym rozkazem: “Hitler wprowadził nas w zdumienie, mówiąc z podziwem o imperium brytyjskim, które powinno być utrzymane wraz z brytyjską cywilizacją i z tym, co ona dała światu. Stwierdził dalej, że wprawdzie imperium to utworzono, stosując często brutalne środki, ale ‘tam gdzie drzewa rąbią, tam wióry lecą’ . Porównał następnie imperium brytyjskie do Kościoła Katolickiego. Obydwie organizacje są podstawą utrzymania porządku światowego. Jedyne, czego Hitler żądał od Wielkiej Brytanii, było uznanie roli Niemiec na kontynencie europejskim. Powrót kolonii niemieckich uznał za pożądany, ale nie podstawowy. Był nawet gotów wesprzeć Wlk. Brytanie militarnie w razie zaistnienia takiej potrzeby.”(p. 200) Według Liddell’a Hart’a “Hitler nie chciał zdobywać Wielkiej Brytanii. Zwykło się uważać, że to skuteczna obrona przed atakami Luftwaffe w czasie tzw. Bitwy o Anglię uratowała ten kraj. W rzeczywistości jednak Hitler nigdy nie przywiązywał dużej wagi do przygotowań do inwazji wyspy. Po krótkim okresie przygotowań, porzucono je na rzecz podjęcia niezbędnych kroków do inwazji Rosji. (p.140)
David Irving w przedmowie do swojej książki The Warpath (1978) pisze, że “w rzeczywistości, w żadnym momencie Hitler nie przedstawiał zagrożenia dla Wielkiej Brytanii lub imperium brytyjskiego” Powyższe fakty, celowo przemilczane, przedstawiają sprawy wojny w odmiennym świetle. Współcześni historycy poruszają się jedynie w ramach wyznaczonych im z góry granic, ignorując wspomniane dowody, gdyż zdają sobie sprawę z konsekwencji ich przekroczenia. Niestety tylko niewielu z nich odważyło się zrzucić z siebie kaftany bezpieczeństwa, w które zostali ubrani przez oficjalną i nieoficjalną cenzurę.
http://hrp-historicalreviewpress.blogspot.com/2010/08/hidden-but-awkward-origins-of-world-war.html
(Z angielskiego tłumaczył Bob Rozalsky)
Źródło: http://www.radiopomost.com/
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Prawo do życia, dr Ratajczak i wymiar sprawiedliwości Były Poseł Zbigniew Nowak upublicznił na Facebooku kopię akt śledztwa prowadzonego przez Policję w Opolu w sprawie śmierci dr Dariusza Ratajczaka (patrz Załącznik Nr 1), historyka z Uniwersytetu Opolskiego, wyrzuconego z pracy po wydaniu "Tematów niebezpiecznych", zbioru esejów historyczno-politycznych, zawierających m.in. omówienie poglądów rewizjonistów Holocaustu. Analiza akt prokuratorskich wskazuje – oględnie mówiąc – na niską wnikliwość organów śledczych podczas wyjaśniania przyczyn śmierci Ratajczaka.
Okoliczności śmierci dr Ratajczaka Zwłoki dr Dariusza Ratajczaka w stanie rozkładu znaleziono 11 czerwca 2010 roku w samochodzie zaparkowanym pod Centrum Handlowym Karolinka w Opolu. Śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci D. Ratajczaka Komenda Miejska w Opolu umorzyła w dniu 30 czerwca 2010 roku, twierdząc że brak jest znamion czynu zabronionego. W uzasadnieniu Postanowienia napisano: „Jak wynika z przeprowadzonych oględzin i sekcji zwłok nasilone zmiany pośmiertne w sposób istotny utrudniają określenie przyczyny zgonu denata. W trakcie badań pośmiertnych nie stwierdzono dających się rejestrować zmian urazowych……..Badania chemiczne krwi wykazały wysokie stężenia alkoholu etylowego, które mogły spowodować zgon. Tak zatem można przyjąć, że przyczyną zgonu denata stałe się ostre zatrucie alkoholem etylowym, a przeprowadzone dotychczas badania nie dają podstaw do przyjęcia innej przyczyny śmierci”. Żadnych innych badań poza oględzinami i otwarciem zwłok oraz badań toksykologicznych w zakresie stężeń alkoholu etylowego nie przeprowadzono. Śledztwo było intensywnie obserwowane przez opinię publiczną. 19 czerwca 2010 r. Poranny.pl informował, że sekcja zwłok przeprowadzona 17.06.2010 r. nie wyjaśniła przyczyn śmierci Dariusza Ratajczaka. - Wiemy jedynie, że na jego ciele nie było obrażeń zewnętrznych wskazujących na udział osób trzecich - wyjaśnia Lidia Sieradzka z Prokuratury Okręgowej w Opolu. - Żeby poznać przyczynę śmierci, musimy zlecić dodatkowe badania. Na blogu Andrzeja Budy podano informację: Co ciekawe, policja twierdzi, że śmierć nastąpiła 3-4 dni wcześniej, tymczasem jeszcze o czwartej nad ranem samochodu nie było - tak twierdzi ochrona marketu, ale także robiący zakupy klienci. Ciało Ratajczaka zostało wepchnięte między tylne fotele, a siedzenie kierowcy. Lokalna telewizja podawała: Przypomnijmy, że ciało dr. Ratajczaka zostało znalezione w piątek 11 czerwca w samochodzie pod Centrum Handlowym Karolinka. Nie wiadomo, jak długo leżało w aucie, jednak stan rozkładu był zaawansowany. Sekcja zwłok nie wykazała żadnych śladów, które mogłyby wskazywać na udział osób trzecich w śmierci byłego historyka UO. Niczego jednak nie rozstrzygnęła. - Podczas sekcji sprawdza się uszkodzenia mechaniczne. Teraz potrzebne są badania dodatkowe, by przedstawić je biegłemu – tłumaczyła w TVO 17 czerwca Lidia Sieradzka, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Opolu. – Na ich wynik będziemy musieli poczekać nawet miesiąc – dodała.
22 czerwca 2010 r. opolska Gazeta Wyborcza informowała: Wciąż jednak nie wiadomo, jak doszło do śmierci Dariusza Ratajczaka. Policja sprawdza, jak długo zwłoki leżały w samochodzie, przeglądane są filmy z monitoringu centrum handlowego.
16 czerwca „Bibuła” podawała: Zwłoki śp. dr Ratajczaka znaleziono w pozostawionym na parkingu przy opolskiej Karolince samochodzie Renault Kangoo, który miał stać tam od 28 maja br. Niektórzy świadkowie zaprzeczają jednak tej wersji mówiąc, że samochód nie stał tam tak długo i był tam podrzucony później. Jak pisze Nowa Trybuna Opolska: “O tym, że w samochodzie znaleziono zwłoki dra Ratajczaka, nieoficjalnie mówiono już w sobotę, prawdopodobnie na podstawie leżącego we wnętrzu pojazdu umowy jego kupna sprzed trzech tygodni.” Samochodem tym Ratajczak miał udać się do Holandii gdzie miał zacząć pracę w charakterze tłumacza w firmie zajmującej się handlem kwiatami. Zaplanowana na czwartek 17 czerwca br. sekcja zwłok ma odpowiedzieć na nieznane dotychczas pytanie o przyczynę śmierci. Wszechstronne informacje podawały wiadomosci24. Portal grypa666 informował:
Wpisał Dr Jerzy Jaśkowski W świetle dostępnej dokumentacji nie ma żadnych wątpliwości, że Dariusza Ratajczaka zamordowano. Zwłoki znaleziono w stanie rozkładu. Nawet przy obecnej temperaturze nie są to 2-3 dni, ale znacznie więcej, jeżeli , jak podają identyfikacja będzie musiała być przeprowadzona za pomocą badań DNA, ponieważ OBOK !!!!!! znaleziono dokument wystawiony na nazwisko Ratajczak. Zwłoki były wciśnięte pomiędzy przednie a tylne siedzenie. Absolutnie niemożliwe w przypadku sugerowanego samobójstwa. Np. zatrucie spowodowałoby zaśnięcie w pozycji siedzącej na przednim lub tylnym siedzeniu. Wciśnięcie pomiędzy siedzenia wskazuje na próbę skrytego wjechania na parking i pozostawienia na dłuższą chwile niewidocznych. Jak podaje [9] samochodu w dniu poprzednim nie było w tym miejscu, a więc postawiono go w nocy lub nad ranem. http://marucha.wordpress.com/2010/06/16/pamieci-dr-a-dariusza-ratajczaka/
Sugeruje to fakt wjazdu „nieboszczyka” od kilku dni, w charakterze zombi, na parking. Jest to już jawne kretyństwo. Lub wyjątkowa bezczelność i bezkarność piszących. Dolepianie ideologii w rodzaju „załamania” psychicznego, przeczy podana w tym samym art. informacja o zakupie samochodu w celach zarobkowych. Będzie to kolejne niewyjaśnione morderstwo w ostatnich 20 latach. Tak się składa,że prawie wszystkie podawane informacje dotyczące niewyjaśnionych morderstw mają „oparcie” w służbach specjalnych vide Jaroszewicz- generał Informacji wojskowej, Sekula – Minister informacja wojskowa -GRU i paru innych. Ciekawe kto i dlaczego likwiduje tych ludzi, Ewidentnie chodzi o zastraszenie reszty. dr Jerzy Jaśkowski
Były biegły Sądu Okręgowego w Gdańsku… I dalej: 166 Bojkot TVN: O ile 166 zna realia wszystkich centrów handlowych, to człowiek w stanie rozkładu wjeżdżający w nocy na parking na pewno został nagrany przez kilka kamer, i powinien być dobrze widoczny. Ochrona w takim wypadku powinna się natychmiast zainteresować obiektem. Nie wiem jak w Opolu, ale większość parkingów przy takich obiektach jest zamykana na noc, chyba, że to centrum „całodobowe”. W dniu 26 sierpnia Bibuła podawała: Aktualizacja: 2010-08-26 4:49 pm Amerykański dziennikarz JP Bellinger nie wyklucza udziału izraelskich służb specjalnych w tajemniczej śmierci doktora Dariusza Ratajczaka, znanego z niepoprawnych politycznie przekonań i prac dotyczących Holokaustu – donosi irańska stacja PressTV. Bellinger wskazuje na sprzeczności w raportach dotyczących sekcji zwłok Ratajczaka. Z jednej strony świat obiegły informacje, że jego ciało przebywało w samochodzie przez długi czas, nawet przez 2 tygodnie. Z drugiej zaś strony były liczne sugestie, że ciało historyka zostało wrzucone później do samochodu. - Jednakże, wielu przesłuchiwanych świadków mówiło, że samochód, w którym znajdowało się ciało, został zaparkowany niedawno przed ich odnalezieniem – zaznaczył w swym artykule Bellinger. Amerykański autor wyraźnie nie jest zwolennikiem oficjalnej wersji wydarzeń. - Śmierć doktora Ratajczaka została uznana za samobójstwo, lecz sceptyczni ludzie, może mający w świadomości niedawne aresztowanie zabójcy Mossadu operującego w Polsce pytają, jak osoba w zaawansowanym stanie dekompozycji była w stanie wjechać na publiczny parking i zaparkować samochód? – dodaje Bellinger. W dniu 5 lipca Prokuratura nagle zmieniła front. Okazało się - mimo wcześniejszych wątpliwości - że teraz jest już wszystko jasne: 2010-07-05 / 14:23
Alkohol przyczyną śmierci dra Ratajczaka Prokuratura umorzyła postępowanie prowadzone w sprawie śmierci dr Dariusza Ratajczaka, byłego pracownika UO, osądzonego w sprawie tzw. kłamstwa oświęcimskiego. Trzy tygodnie temu jego ciało znaleziono w samochodzie zaparkowanym pod CH Karolinka. - Z przeprowadzonej sekcji zwłok wynika jednoznacznie, że przyczyną zgonu było ostre zatrucie alkoholem. Wykluczyliśmy udział osób trzecich, dlatego postępowanie zostało umorzone - wyjaśnia Artur Jończyk, prokurator rejonowy. A więc prześledźmy, jak powstawały konkluzje śledztwa.
Śledztwo Dzięki opublikowanym w Internecie aktom można sprawdzić, jak faktycznie wyglądało śledztwo. Z akt wynika, że: zgon Ratajczaka potwierdził lekarz pogotowia w dniu 11.06.2010 r. o godz. 18.10 bez podania przyczyn z dodatkową adnotacją „zwłoki w stanie rozkładu” K. 2, w protokole oględzin miejsca i osoby policja stwierdziła, że przednie drzwi samochodu były otwarte, a bagażnik uchylony, nie było widocznych uszkodzeń zewnętrznych samochodu, zwłoki leżały na plecach między przednimi a tylnymi siedzeniami (tylne drzwi były zamknięte na zamek), w samochodzie odnaleziono torby z odzieżą, dokumenty, w tym dokumenty samochodu, książki, 2 zegarki, telefon komórkowy z ładowarką, pieniądze w kwocie 1.830 zł, z akt wynika, że ciało zostało odnalezione przez ochroniarza galerii ok. godz. 17 z minutami; ochroniarza powiadomił jakiś mężczyzna, który spostrzegł w zaparkowanym samochodzie nieprzytomnego człowieka i sygnalizował nieprzyjemny zapach; po zajrzeniu przez szybę i stwierdzeniu, że jest tam rozkładające się ciało, ochroniarz wezwał policję, dalej w aktach znajduje się zeznanie strażaka wezwanego na miejsce około godz. 17.50, strażak udał się na miejsce z apteczką, po dostrzeżeniu przez szybę rozkładającego się ciała, znajdującego się pomiędzy siedzeniami, powiadomił on swojego dowódcę, który wezwał policję,
na dalszych kartach znajdują się notatki urzędowe z ustaleń policji dokonanych na podstawie adresów odnalezionych w samochodzie (byłej właścicielki od której Dariusz Ratajczak nabył samochód (za pośrednictwem komisu) oraz ojca Dariusza Ratajczaka (adwokata Cyryla Ratajczaka) ; z ustaleń tych wynikało, że właścicielem samochodu, w którym odnaleziono zwłoki był Dariusz Ratajczak oraz że Ratajczak był osobą bezdomną, gościł u swojego ojca do 20 maja, a w tym dniu wyprowadził się, gdyż obaj panowie nie zgadzali się z powodu alkoholizmu Dariusza, nadto Dariusz Ratajczak miał wkrótce wyjechać do Holandii,
w notatkach urzędowych Policji z 12 czerwca jest też informacja, że z kamer obejmujących swoim zasięgiem pole na którym odnaleziono samochód, nie można rozpoznać kształtu ani marek samochodów i widoczne są tylko kontury osób,
na dalszych stronach akt znajdują się protokoły przesłuchań byłej właścicielki samochodu Renault Kangoo 1,9 TDI oraz żony właściciela komisu samochodowego, za pośrednictwem którego D. Ratajczak nabył samochód; osoby te potwierdziły, że D. Ratajczak zakupił samochód pod koniec stycznia 2010 roku;
notatka urzędowa policji z 14 czerwca 2010 r. zawiera informacje, iż z ustaleń z ochroną Centrum Handlowego na podstawie zapisów z monitoringu, wynika iż pojazd Renault Kangoo wyjeżdżał wieczorem 27 maja z parkingu, wjeżdżał 28 maja, w dniu 5. czerwca z samochodu tego wychodziła jakaś osoba o godz. 8.27 rano, a wieczorem o godz. 21.17 podjechał tam Audi-4 z dwoma mężczyznami i że pracownikom ochrony wydaje się, że samochód takiej samej marki podjeżdżał już wcześniej do Renault; ochroniarze mieli też ustalić inne terminy parkowania Renault oraz numery rejestracyjne Audi,
w dniu 14 czerwca policja zabezpieczyła 29 płyt z nagraniami z monitoringu za okres od 28 maja do 11 czerwca,
w dniu 16 czerwca przesłuchano ojca Dariusza Ratajczaka – zeznał on, że ostatni raz widział syna w dniu 28 maja, gdy przyjechał on pożegnać się z nim przed wyjazdem do pracy do Holandii, że syn był spakowany – oprócz rzeczy osobistych miał zapakowane dokumenty oraz kwotę 2500 euro w saszetce na szyi,
w dniu 16 czerwca przesłuchano też siostrę Dariusza Ratajczaka, która zeznawała o rozpoznaniu ciała brata i rzeczy do niego należących (m.in. sygnet na palcu, zegarki), o tym, że ostatni raz widziała go pod koniec kwietnia oraz że rozmawiała z nim telefonicznie w dniu 27 maja o wyjeździe do Holandii; siostra zeznała, że Dariusz cierpiał na chorobę alkoholową,
w dniu 16 czerwca powołano biegłego w celu ustalenia przyczyn zgonu i dokonania oględzin i sekcji zwłok D. Ratajczaka,
w dniu 16 czerwca wszczęto śledztwo sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci Dariusza Ratajczaka (sic!) i powierzono śledztwo Komendzie Miejskiej Policji w Opolu,
w dniu 21 czerwca na podstawie badań daktyloskopijnych potwierdzono, że odnalezione zwłoki należały do Dariusza Ratajczaka,
w dniu 17 czerwca dokonano oględzin i sekcji zwłok Dariusza Ratajczaka; w sporządzonej opinii stwierdzono, że nasilone zmiany pośmiertne w istotny sposób utrudniają określenie przyczyny zgonu, że nie stwierdzono dających się zarejestrować zmian urazowych, że badania chemiczne krwi wykazały wysokie stężenie alkoholu etylowego, które mogły spowodować zgon; przyjęto, że przyczyną zgonu denata było ostre zatrucie alkoholem etylowym, a przeprowadzone dotychczas badania nie dają podstaw do przyjęcia innej przyczyny jego śmierci. Fragmenty mięśni i żeber pobranych do badań zabezpieczono na okres 6 miesięcy i zniszczono,
w dniu 30 czerwca Komenda Miejska Policji umorzyła śledztwo, twierdząc, iż ustalono brak znamion czynu zabronionego; w uzasadnieniu lakonicznie stwierdzono, że oględziny samochodu i zwłok nie ujawniły działania osób trzecich, a nadto podano – na podstawie opinii biegłego – iż: „nasilone zmiany pośmiertne w sposób istotny utrudniają określenie przyczyny zgonu denata. W trakcie badań pośmiertnych nie stwierdzono dających się rejestrować zmian urazowych……..Badania chemiczne krwi wykazały wysokie stężenia alkoholu etylowego, które mogły spowodować zgon. Tak zatem można przyjąć, że przyczyną zgonu denata stałe się ostre zatrucie alkoholem etylowym, a przeprowadzone dotychczas badania nie dają podstaw do przyjęcia innej przyczyny śmierci”,
w dniu 6 lipca siostra Dariusza Ratajczaka złożyła wniosek o udostępnienie akt oraz złożyła Zażalenie na postanowienie o umorzeniu śledztwa, powołując się na fakt, iż Policja nie przeprowadziła żadnych czynności w związku ze złożonym przez nią wnioskiem dowodowym, w którym podnosiła zaginięcie dowodu osobistego, paszportu, prawa jazdy, kart bankomatowych Dariusza Ratajczaka oraz kwoty 2.500 Euro, a także domagała się ustalenia, czy na kontach bankowych brata nie zaginęła znaczna kwota pieniędzy pozostała po sprzedaży mieszkania należącego do brata,
w dniu 19 lipca Prokuratura Rejonowa w Opolu wydała Postanowienie o wyłączeniu materiałów w celu przeprowadzenia śledztwa dotyczącego zaboru w celu przywłaszczenia dokumentów oraz pieniędzy,
w dniu 9 września Sąd Rejonowy w Opolu odrzucił zażalenie siostry Dariusza Ratajczaka na postanowienie o umorzeniu śledztwa, twierdząc, że nie podała ona żadnych nowych okoliczności – dowodów, które należałoby przeprowadzić w sprawie, a wskazane przez nią okoliczności dotyczą podejrzenia popełnienia innego przestępstwa, w związku z czym w tym kierunku będzie prowadzone odrębne postępowanie.
Wnioski W mojej ocenie przeprowadzone śledztwo jest kpiną z państwa prawnego. Nie przeprowadzono żadnych czynności w celu uprawdopodobnienia daty zgonu Dariusza Ratajczaka. Nie wiadomo, czy zmarł on w dniu 28 maja czy też później. W aktach sprawy – poza policyjną notatką z dnia 14 czerwca – nie ma żadnych śladów analizy z zapisów monitoringu na parkingu wokół centrum handlowego, mimo tego że Policja zabezpieczyła 29 płyt z takimi zapisami. Nie wyjaśniono kwestii tajemniczego Audi-4, które być może przywoziło osoby kontaktujące się z Dariuszem Ratajczakiem. Z notatki z dnia 14 czerwca wynika, że prawdopodobnie jeszcze 5 czerwca Ratajczak żył. Nie podjęto żadnych czynności w celu wyjaśnienia co robił w okresie od 28 maja do 5 czerwca i dlaczego w dniu 28 maja nie wyjechał do Holandii. Bardzo późno, bo dopiero 17 czerwca, przeprowadzono sekcję zwłok Ratajczaka. Było to skandaliczne zaniedbanie, skoro zwłoki znaleziono 11 czerwca już w stanie rozkładu. Przecież każdy dzień pogłębiał zmiany pośmiertne, a więc utrudniał wykrycie ewentualnych zmian urazowych. Osobną kwestią jest, czy tak późne przeprowadzenie badań chemicznych krwi nie spowodowało zafałszowania ich wyników (kwestia alkoholu endogennego powstającego po śmierci). Opinia biegłego jest asekuracyjna ("nasilone zmiany pośmiertne utrudniają określenie przyczyny zgonu", "nie stwierdzono dających się zarejestrować zmian urazowych", "można przyjąć, ze przyczyną zgonu denata było…", "przeprowadzone dotychczas badania nie dają podstaw do przyjęcia innej przyczyny…"). Jednocześnie biegły nie wskazał innych badań, które należałoby przeprowadzić.
Arbitralne twierdzenie organów ścigania, że na miejscu zdarzenia nie stwierdzono działania osób trzecich, jest zadziwiające wobec faktu, że samochód miał otwarte przednie drzwi, a ciało było nienaturalnie wciśnięte między siedzeniami. Zaskakujące jest też, że organy ścigania z własnej inicjatywy nie wyjaśniły co się stało z dowodem osobistym, paszportem, prawem jazdy, kartami i pieniędzmi Ratajczaka, skoro wiedziały, że miał on wyjechać do Holandii, a wszystkie szczegóły podawane przez rodzinę – w związku z tym wyjazdem – zostały potwierdzone. Musi też wzbudzać wątpliwość wyłączenie postępowania w sprawie kradzieży dokumentów i pieniędzy do odrębnego śledztwa, tak jakby nie brano w ogóle pod uwagę wersji zabójstwa Ratajczaka z motywów rabunkowych. Samo zresztą ukierunkowanie śledztwa już w postanowieniu o jego wszczęciu tylko w kierunku nieumyślnego spowodowania śmierci musiało dziwić i jawić się jako tendencyjne. Moim zdaniem sposób prowadzenia niniejszego śledztwa narusza standardy Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności i nadaje się do zaskarżenia do ETPCz w związku z artykułem 6 Konwencji. Zbigniew Nowak