"Domagaliśmy się prawdy. Przyszedł czas, by domagać się kary" Odżyła atmosfera sprzed roku, a Polacy w geście solidarności wyszli na ulice. Żeby znowu się spotkać, żeby wyrazić swój sprzeciw wobec władzy. Żeby się „na nowo policzyć”. Kilka tysięcy Polaków przyszło w sobotnie popołudnie pod rosyjską ambasadę w Warszawie, by tam zamanifestować swój sprzeciw wobec karygodnego postępowania Rosjan. Protestowali przeciw deptaniu pamięci o ofiarach katastrofy pod Smoleńskiem, przeciw utrudnianiu przez stronę rosyjską prowadzenia śledztwa wyjaśniającego przyczyny tragedii. „Smoleńsk – żądamy prawdy” – wyrwało się z kilku tysięcy gardeł. Do zebranych przed rosyjską placówką przemawiał Piotr Lisiewicz z Akcji Alternatywnej „Naszość”, która była organizatorem sobotniego protestu. - Niedziela 10 kwietnia będzie dniem zadumy, wspomnień i refleksji, ale dzisiaj jest dzień twardego żądania od Rosji pełnej prawdy o katastrofie smoleńskiej. Tego będziemy się domagać - mówił.
Napis, który nie mówi nic Złość manifestantów spotęgowała wiadomość o podmienieniu przez Rosjan tablicy upamiętniającej ofiary tragedii smoleńskiej ustawionej na miejscu katastrofy. - Na tym cmentarzu, na którym leżą jeszcze szczątki naszych bliskich, na tym głazie, który spontanicznie postawiła ludność smoleńska, my umocowaliśmy tablicę wykonaną w Polsce, rękoma polskiego rzemieślnika. Tą tablicę montowała pani Kurtyka, pani Merta, rodzina pana Fedorowicza, pani Zając, pani Wassermann. Tą tablicę, mówiącą o tym, że prezydent udawał się na obchody siedemdziesięciolecia ludobójczej zbrodni dokonanej na polskich jeńcach wojennych w 1940 roku, Rosjanie haniebnie zdjęli umieszczając napis, który nie mówi nic – powiedział Andrzej Melak, brat zmarłego w katastrofie smoleńskiej Stefana Melaka. - Hańba! Hańba! Hańba – zawrzał zebrany pod rosyjską placówką dyplomatyczną tłum. - Chcę powiedzieć, że to nie pierwsza taka zbrodnicza kradzież Rosjan – kontynuował Melak. Trzydzieści lat temu na wojskowych Powązkach stanął z inicjatywy Komitetu Katyńskiego pierwszy w Polsce pomnik, którzy usłużni sowieccy pachołkowie ukradli. To już druga taka hańbiąca decyzja – przypomniał Melak. - Złodzieje! Złodzieje! Złodzieje! – odpowiedzieli protestujący.
Smoleńskie kłamstwo - Było kłamstwo katyńskie, a teraz powstaje drugie, powstaje kłamstwo smoleńskie. Hańbiony jest polski mundur, honor polskiego żołnierza. Kiedy władze milczą, my występujemy w obronie naszego honoru – zapewniał współzałożyciel Stowarzyszenia Katyń 2010. - Musimy w październikowych wyborach wybrać nowy prawdziwy polski rząd. Mając takich orędowników w niebie, jak ksiądz Jerzy Popiełuszko, który mówił nam „Zło dobrem zwyciężaj” i papieża Jana Pawła II, który prosił „Nie lękajcie się”, bądźmy pewni, że zwyciężymy. Tak nam dopomóż Pan Bóg i wszyscy święci – zakończył swoje przemówienie Andrzej Melak. - Zwyciężymy! Zwyciężymy! – odpowiedział rozentuzjazmowany tłum.
„Putin ubijca” „Putin – morderca!” „Dla Putina Norymberga” – krzyczeli zgromadzeni przed rosyjską ambasadą demonstrujący. Piotr Lisiewicz stwierdził, że może adresat tych okrzyków nie rozumie po polsku, po czym kilka tysięcy gardeł zaczęło skandować „Putin ubijca”. Z dymem poszła przyniesiona przez demonstrantów kukła Putina. Głos zabrał także Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny „Gazety Polskiej”. To właśnie zorganizowane przez gazetę kluby licznie przybyły protestować przed rosyjską ambasadą. Sakiewicz przypomniał postulaty manifestujących. - Żądamy prawdy o Smoleńsku, międzynarodowej komisji i wyjaśnienia przyczyn, które doprowadziły do tej strasznej, narodowej tragedii – mówił. Przypomniał także o czarnych skrzynkach, które wciąż pozostają w rękach Rosjan. - Zawarta została umowa dwóch premierów, która nie jest dla nas nic znacząca. Znaczy tyle co na tych transparentach przede mną: „Zdrajcy” - powiedział Andrzej Gwiazda.
"Rząd pod sąd" Manifestujący nie kryli także swojego oburzenia z powodu polityki obecnego rządu. - „Rząd pod sąd”, „Zdrajcy precz do Rosji” – krzyczeli. Do zebranych przemówił również poseł PiS, Stanisław Pięta oraz Michał Stróżyk, przewodniczący Stowarzyszenia Polska Racja Stanu, który oświadczył, że przez cały rok Polacy domagali się prawdy o katastrofie smoleńskiej, a teraz przyszedł czas, żeby zacząć domagać się kary. Pod ambasadą rosyjską była obecna także Ewa Stankiewicz, współautorka filmów „Solidarni 2010” oraz „Krzyż”. Apelowała, aby zebrani na Belwederskiej manifestanci nie pozostawiali w osamotnieniu tych, na Krakowskim Przedmieściu. By udali się pod Pałac Prezydencki i nie opuszczali go dopóki nie dowiedzą się prawdy o katastrofie smoleńskiej. Manifestanci spontanicznie udali się pod Belweder, gdzie krzyczeli „Komorowski won do Moskwy" i "zdrajca Polski Komorowski", a także "dajcie skrzynki, weźcie Bronka", "tu jest Polska, a nie Moskwa". Następnie Alejami Ujazdowskimi i Krakowskim Przedmieściem udali się w kierunku Pałacu Prezydenckiego. Wśród nich byli m.in. dziennikarka Anita Gargas, aktor Mariusz Bulski, poseł PiS Stanisław Pięta. Pod ambasadą amerykańską demonstranci krzyczeli „USA, help us!”.
"Kto nie skacze, ten za Tuskiem!" Po drodze zatrzymali się przed kancelarią premiera, gdzie skandowali: "Tu mieszka zdrajca!". – Kto nie skacze, ten za Tuskiem! Hop! Hop! Hop! – krzyczeli przekręcając hasło, jakim nękano obrońców krzyża. - Zabierz barierki, hej Hanka, zabierz barierki. Zabierz barierki, hej Hanka, zabierz barierki – śpiewali manifestujący w drodze pod Pałac Prezydencki, gdzie już dziś władze miasta porozstawiały barierki. – Jutro płotki nie pomogą – krzyczał tłum oburzony tchórzliwą postawą władz miasta. Demonstranci zatrzymali się także pod pomnikiem Kardynała Stefana Wyszyńskiego, gdzie odmówili modlitwę z uniesionymi w górę dłońmi i palcami w kształcie litery „V” odśpiewali hymn „Boże coś Polskę”. Pod Pałacem Prezydenckim już czekało na nich kilkadziesiąt osób, które każdego dnia spotykają się w miejscu Krzyża Pamięci. Znicze i niewielki krzyż ustawione po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia zebrani przenieśli jak najbliżej barierek. Następnie odśpiewali Apel Jasnogórski, a błogosławieństwa udzielił im ks. Stanisław Małkowski. Wielu z nich będzie czuwać na Krakowskim Przedmieściu przez całą noc, by od rana móc uczestniczyć w obchodach uroczystości pierwszej rocznicy katastrofy smoleńskiej. Można im zabrać krzyż i oddzielić barierkami, ale nikt nie zabierze im woli walki o Prawdę. Marta Brzezińska
Winiecki dla Money.pl: Czy złoto może uchronić przed szaleństwami polityków? Gdy cena złota dochodzi do półtora tysiąca dolarów za uncję, nie sposób nie odczytać tego inaczej, niż jako wotum nieufności wobec polityki FED'u, drukującego na potęgę zielone w ramach strategii zalewania kryzysu pieniędzmi, (do czego też namawiają FED niektórzy luminarze ekonomii). Zresztą, jest to wotum nieufności nie tylko dla amerykańskich władz monetarnych. Trudno dzisiaj znaleźć międzynarodową walutę, która pozwalałaby spodziewać się, iż utrzyma swoją wartość w stosunku do złota. Dlatego w różnych miejscach na świecie odzywają się głosy, aby w tej czy innej formie powrócić do waluty złotej. Nawet obecny prezes Banku Światowego zasugerował coś w rodzaju zakotwiczenia walut krajowych w stosunku do złota. Takich głosów jest więcej. Oczywiście, biorąc pod uwagę ilość głupstw już popełnioną na Zachodzie w polityce gospodarczej, nie da się wykluczyć i tego. Jest to jednak rozwiązanie na krótki okres. Ani historia inflacji, ani historia gospodarcza świata nie potwierdzają pozytywnych efektów waluty kruszcowej. Pamiętajmy, że Rzym cesarski upadł m.in. w następstwie spodlenia monety, że użyję terminu Mikołaja Kopernika. W III wieku n.e. doszło ono do szczytu: kolejne redukcje zawartości srebra w rzymskim denarze, sprowadziły denara pod koniec tegoż stulecia – i po reformach Dioklecjana – do statusu pieniądza miedzianego, której nikt nie chciał przyjmować. W rezultacie cesarz wprowadził obowiązek płacenia podatków w naturze. Inflacja w Rzymie tymże stuleciu wyniosła 5 tys. proc. Ważniejsze jednak są inne argumenty, wskazujące na niedługi historycznie okres, w których możliwe było utrzymanie stabilnej wartości walut opartych na którymś szlachetnym kruszcu. Rzecz w tym, że waluta kruszcowa prowadzi do deflacji. Reguła stabilności monetarnej zakładała coroczny wzrost ilości pieniądza w obiegu odpowiadający w przybliżeniu realnemu tempu wzrostu gospodarczego, bowiem gospodarka potrzebuje określonej ilości pieniędzy w proporcji do tworzonego bogactwa (PKB). Autor: Jan Winiecki
Mój 10 kwietnia W odpowiedzi na fantastyczną wspominkową inicjatywę "Mój 10 kwietnia" od kilku dni zbieram się do napisania swojego wspomnienia z 10 kwietnia, i jakoś się nie składa. Bo ja po prostu niewiele z tamtego dnia i tego, co zaraz po nim pamiętam. Właściwie nie pamiętam nic - co robiłam zanim to się stało, co planowałam zrobić później, i co ostatecznie zrobiłam, gdy to już się wydarzyło. Z tamtego okresu moja pamięć przechowuje ledwie jakieś dziwne przebłyski, głównie zresztą w postaci obrazów, migawek tak bardzo naładowanych emocjonalnie, że pewnie właśnie, dlatego nie bardzo przekładalnych na słowa. W takiej, więc ułomnej formie podzielę się i ja tym, co mi w pamięci zostało z tamtych dni, nie jest tego wiele, ale jeśli ktoś szuka wyjaśnienia, o co chodzi takim oszołomom jak ja, które nie chcą i nie potrafią przejść do porządku dziennego nad tym, co się przez ten rok wydarzyło, może łatwiej zrozumie mając wgląd w to, co mózg takiego modelowego smoleńskiego oszołoma przechował z tamtego kwietnia. "Lech Kaczyński się rozbił z bratem i żoną. Samolot pod Smoleńskiem się zapalił. Podobno mało prawdopodobne, by ktoś przeżył. 87 osób zginęło. NIE WIERZĘ." Tak brzmiał fejsbukowy wpis Grześka Wszołka. To z niego dowiedziałam się o katastrofie, i gdyby mi fejsbuk nie wykasował konta, pod tym wpisem do dzisiaj widniałby mój idiotyczny komentarz, o ile pamiętam coś w rodzaju "To jakiś żart?". Bo to naprawdę było nie do uwierzenia. Z każdym kolejnym nazwiskiem podawanym w mediach to wszystko robiło się coraz bardziej nierealne. Kurtyka, Kochanowski, Płażyński, Walentynowicz, Wassermann, Gosio, Skrzypek, cała Kancelaria Prezydenta, Jaruga, Szymanek-Deresz, Szmajdziński. Ostatecznie okazało się, że Jarosława Kaczyńskiego w samolocie nie było, przez chwilę poczułam się trochę jak ten Żyd ze starego kawału z kozą i przyciasnym mieszkaniem. Czasami się zastanawiam jak wyglądałby ostatni rok, gdyby Jarosław też był w tym samolocie. I choć mam bujną wyobraźnię, to takiego scenariusza sobie nie wyobrażam. Informacja o tym, że Jarosław jednak nie wsiadł do samolotu była jak nieoczekiwany prezent, dzisiaj doceniam to jeszcze bardziej, bo cokolwiek by mówić, właśnie ostatni rok pokazał, że Kaczyński - teraz już tylko jeden - jest w polskiej polityce nie do zastąpienia - na dobre i złe (a tego złego, także przez ostatni rok było niestety sporo). Ale i tak nie ma na horyzoncie nikogo, kto by mógł (i chciał) wykonywać ten niewdzięczny kawał politycznej roboty, do której Jarosława po prostu potrzebujemy. Choćby nam nie wiem jak było z tą potrzebą źle. Nie znałam osobiście żadnej z ofiar, wiedziałam, kim są niektóre, żałuję wszystkich, ale chyba najbardziej - oprócz samej Pary Prezydenckiej, co jest oczywiste, a nawet gdyby nie było do 10 kwietnia, to z każdym kolejnym dniem rządów następcy oczywistym by się stać musiało - żałuję Janusza Kurtyki, mam przygnębiającą pewność, że takiego kustosza pamięci, z taką klasą i odwagą, już mieć nie będziemy. 10 kwietnia śmierć Kurtyki nieodwracalnie zamknęła ważną epokę w dziejach IPN-u, jednej z nielicznych udanych instytucji III RP. Wielka, wielka strata. Ale wracając do wspomnień z samego dnia katastrofy, to chyba na wspomnieniu wpisu Grześka się one nie tylko zaczynają, ale i kończą. Nie jestem w stanie odtworzyć tego, co potem robiłam. Głupie, ale pamięć czasami płata takie figle. Bo świetnie na przykład pamiętam, że gdy kilka dni później Nowym Światem przejeżdżał kondukt z trumną prezydenta Kaczorowskiego przechodziłam akurat koło Krytyki Politycznej. Z samej soboty już jednak niewiele. Nawet pogody nie pamiętam. Zapamiętałam za to rozmowę telefoniczną z jedynym politykiem, jakiego znam. To chyba musiała być niedziela, a może poniedziałek, on chyba zadzwonił w odpowiedzi na moje smsowe kondolencje (wiem, beznadziejnie, ale wydawało mi się, że jak zadzwonię to i tak nie dam rady nic powiedzieć, więc sms będzie efektywniejszy). Pewnie by się bardzo zdziwił gdyby wiedział jak mnie poraziło to, co wtedy powiedział, jeszcze na gorąco. I chyba miał całkiem pokaźny wkład w to jak przeżyłam całą katastrofę i to, co po niej. Zapamiętałam też poniedziałkową okładkę Gazety Wyborczej. Była tak wymowna, że ze wszystkich specjalnych wydań gazet tylko ją zapamiętałam i za każdym razem jak sobie ją przypominam ściska mnie za gardło jej symbolika. Jest w niej wszystko. Pewnie zresztą tylko ja ją tak odbieram, i nawet nie umiem napisać, co mnie w niej tak wzrusza, jest przecież w zasadzie banalna. Z kolejnych dni też niewiele pamiętam, dużo było biegania ze zniczami, czasami w zaskakującym składzie, ale nie jestem w stanie tego odtworzyć. W pamięci utkwiło mi natomiast jedno zdjęcie Jarosława Kaczyńskiego, szczerze mówiąc nie jestem w stanie zrozumieć niesamowitego wręcz okrucieństwa wobec niego w tamtym czasie. To, co się wtedy działo, w sensie czysto ludzkim, było zwyczajnym barbarzyństwem. Nie chcę zrozumieć i nie umiem wybaczyć akceptacji dla wawelskich protestów, nie jestem w stanie szanować nikogo, kto podsycał tamtą nienawiść. To pewnie to właśnie zdjęcie było inspiracją do jednego z niewielu posmoleńskich tekstów, jakie utkwiły mi w pamięci. Mam nadzieję, że "Pan Jarosław" się nie obrazi, ale po tej lekturze wygrzebałam długo niesłuchaną płytę Zespołu Reprezentacyjnego z pieśniami Llacha, w jednej z nich, tej o staruszku, długo słyszałam smutną opowieść o posmoleńskim Jarosławie. Drugim tekstem, który mi zapadł w pamięć, jednym z bardziej wzruszających świadectw tego co się wtedy stało z ludźmi i w ludziach, był wpis "List do Szkła Kontaktowego po pogrzebie śp. Gosiewskiego" blogerki Beret w Akcji.
Coryllus "Pan Jarosław" Beret w Akcji "List do Szkła Kontaktowego" I chyba na tym się wspomnienia kończą, bo właściwie wszystko, co się działo potem, przez cały żałobny rok, było w jakimś sensie powielaniem tego co tak dobrze ujęło oboje autorów. Szybko wróciła Polska przedsmoleńska, czego najbardziej przykrym symbolem jest zachowanie Warszawy, miasta, w którym siedziby miała większość osieroconych 10 kwietnia instytucji, które straciło swojego byłego prezydenta, i które jest jednym z nielicznych chyba najważniejszych miast, które się nie umie zachować. W stolicy nie może być przecież jakiegoś wycia syren tylko, dlatego, że rok temu coś tam, coś tam. Honor miasta, które tak pięknie pożegnał machaniem skrzydeł pilot samolotu odwożącego Prezydenta na Wawel musi ratować Ołdakowski w Muzeum, bo władze miasta i Kancelaria Prezydenta o obietnicy danej harcerzom zapomniały jak tylko udało się wypchnąć z Krakowskiego Przedmieścia krzyż przypominający o żałobie. Kataryna
Jak się ktoś raz dał... Oburzenie, względnie wyrażane przez część polityków zdegustowanie z powodu zamiany przez Rosjan tablicy w Smoleńsku akurat w przeddzień rocznicy 10 kwietnia, byłyby dość groteskowe, gdyby nie to, że jest żałosne. MSZ oburzył się formalnie, zakłopotani byli urzędnicy Kancelarii Prezydenta, nawet Sławomir Nowak. Cóż ich tak zaskoczyło? Przecież na takie sytuacje pracowali sobie od roku. Mówiąc, bowiem językiem, owszem, bardzo dosadnym – jak się ktoś pozwolił raz przecwelić, to nie powinien się dziwić, że jego prześladowca za każdym kolejnym razem posuwa się dalej i jest coraz bardziej brutalny. Zacznijmy od tego, co Rosjanie zrobili naprawdę. Odłożyć możemy oczywiście na bok wszystkie pokrętne tłumaczenia, że chodziło o dodanie rosyjskiego tłumaczenia inskrypcji. W takich sprawach grają znacznie poważniejsze kwestie. Na tablicy, jak wiadomo, był dokładnie opisany cel podróży delegacji z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele, zaś zbrodnia katyńska została określona, jako ludobójstwo. Rosjanie od dawna przeciwstawiają się takiej kwalifikacji swojego czynu, zdając sobie sprawę, że pociągałoby to za sobą skutki prawne. Argumenty na rzecz tezy o ludobójstwie można oczywiście znaleźć. W Katyniu i innych miejscach z wyroku Stalina ginęli Polacy, dlatego, że byli Polakami właśnie, a nie z powodu swojego pochodzenia społecznego czy poglądów, zwłaszcza, że byli wśród zabitych i endecy, i socjaliści. Ale to sprawa niejako drugorzędna. Gdyby Rosjanie nie zamierzali wykonać prowokacji, nie przeszkadzałoby im nawet słowo „ludobójstwo”, ponieważ Rosjanie są w swoich działaniach bardzo pragmatyczni (chyba, że idzie o zemstę, ale nawet ona służy również tzw. prewencji ogólnej). Przecież od określenia na tablicy pamiątkowej nie zmieni się kwalifikacja czynu w prawie międzynarodowym. Podobnie nie przeszkadzałoby im, że tablica została zainstalowana bez uzgodnienia z władzami lokalnymi. Poszanowanie dla polskich emocji powinno oznaczać, że dyskusja o zmianie tablicy lub jej zalegalizowaniu mogłaby się odbyć po rocznicy i z udziałem osób, które ją zainstalowały. Chodziło, rzecz jasna, o co innego. Tablica, zainstalowana przez delegację „Solidarnych 2010”, odwoływała się do wydarzenia z historii stosunków polsko-rosyjskich, z którym Rosjanie nadal mają poważny problem i przypominała wyraźnie, jaki był cel podróży pasażerów tupolewa. To tworzyło groźne dla Rosjan skojarzenie. Rosjanie, chcąc przeprowadzić prowokację, nie mogli całkowicie usunąć tablicy, ale mogli zrobić coś innego: zamienić ją niespodziewanie na maksymalnie bezosobową, niepodającą celu podróży delegacji (przecież gdyby chodziło jedynie o kategorię „ludobójstwa”, jak twierdzi w „Gazecie Wyborczej” Wacław Radziwinowicz, wystarczyłoby usunąć to jedno określenie). Po co? Tu wyjaśnień jest kilka. Pierwsze, – że jest to realizacja klasycznej, rosyjskiej metody testowania rywala poprzez serowanie mu kolejnych upokorzeń i pokazywanie swojej siły. Rosja działa metodami klasycznej polityki międzynarodowej, nieprzefiltrowanej przez system instytucji, łagodzących sposób postępowania. Jest jak bandziorek, który podporządkowuje sobie kolejne osoby spośród tych, które wydają mu się słabsze, a w każdym razie nie są w stanie odpowiedzieć siłą na jego kolejne ciosy. Jeżeli dojdzie do spotkania Bronisława Komorowskiego z prezydentem Miedwiediewem, a prezydent RP w żaden sposób nie zaznaczy swojego sprzeciwu wobec usunięcia tablicy, rosyjski bandzior będzie mógł uznać, że osiągnął sukces. Drugie wyjaśnienie, – że jest to element rozgrywania sytuacji wewnętrznej w Polsce. Rosjanie trzymają premiera i prezydenta w pułapce, w którą zresztą ci sami się zapędzili, budując swój wizerunek w ogromnej mierze na bezwarunkowym forsowaniu polsko-rosyjskiej miłości. Od tego odejść teraz nie mogą bez zakwestionowania własnych stwierdzeń i ogromnej części swojej strategii. Wobec tego Moskwa może serwować im upokorzenia, rozumiejąc, że politycy ci nie będą mogli dać im stanowczego odporu, a to narazi ich na tym mocniejsze ataki opozycji. Zaś atmosfera potężnego wewnętrznego konfliktu ogromnie sprzyja realizacji rosyjskich interesów w Polsce. Ciekawe jest, że tym razem prowokacja wydaje się wymierzona głównie w prezydenta, a nie w poniewieranego już wielokrotnie Donalda Tuska. Być może jest to testowanie nowego głównego partnera, bo z premierem Tuskiem Rosjanie wydają się już liczyć mniej niż z ministrem sportu Uzbekistanu. Trudno się dziwić, szef polskiego rządu był skutecznie przez nich czołgany niezliczoną ilość razy i właściwie nigdy nie zdobył się na zdecydowaną odpowiedź. Warzecha
Rumunia wykupi Mołdawię? Integracja przyspiesza! Rumunia kontynuuje ofensywę na terenie Mołdawii, nie marnując żadnej okazji do umocnienia tam swych wpływów. Okazję do jej nasilenia daje wielka prywatyzacja, która w Mołdawii zacznie się w drugiej połowie br. Kiszyniów, przymuszony tragiczną sytuacją finansową kraju, chce wystawić na sprzedaż wszystko, co tylko ma jeszcze do dyspozycji. Takiej gratki Bukareszt z pewnością nie przepuści, tym bardziej, że Mołdawia chce sprzedać strategiczne firmy, z energetycznymi włącznie. Kiszyniów ogłosił wielkie plany prywatyzacyjne. Rumuńscy politycy od razu zaczęli zacierać ręce. Liczą, że rumuńskie firmy wezmą w niej udział i wykupią cały mołdawski potencjał gospodarczy, przyspieszając integrację Mołdawii z Rumunią. Eksperci potwierdzają ich nadzieje. Sugerują, że w obecnej prywatyzacji podmioty rosyjskie nie wezmą udziału, bo nie będzie to dla nich opłacalne. Twierdzą, że granica interesów rosyjskich leży na Dniestrze i za tą rzeką Rosjanie nie będą inwestować. Oferta Kiszyniowa jest jednak interesująca i nie wiadomo, czy rosyjski biznes ją zlekceważy. Na sprzedaż wystawione zostały, bowiem wszystkie strategiczne obiekty: lotniska, elektrownie, gazociągi, firmy, czyli praktycznie wszystko, czego do tej pory Kiszyniowowi nie udało się sprzedać. Władze Mołdawii do takiej decyzji zostały przymuszone przez tragiczną sytuację finansową republiki. Obecnie nie mają środków na wypłaty pensji dla sfery budżetowej. Długi zaciągnięte na uregulowanie należności płacowych dla „budżetowców” już przewyższyły wartość wypłat dla nich przeznaczanych. By mieć środki na regulowanie wobec nich należności, rząd mołdawski podniósł taryfy na światło, gaz i energię cieplną. Wiadomo jednak, że w ten sposób można działać tylko na krótką metę. Trzeba też, bowiem spłacać długi uprzednio zaciągnięte. Te zaś tylko w ubiegłym roku wzrosły o 44,3 proc. i wynoszą 1116,17 mln dolarów. By uzyskać tę kwotę, Kiszyniów musi sprzedać praktycznie wszystko, co mu pozostało. Ministerstwo Gospodarki Mołdawii wystawiło, zatem do przetargów prywatyzacyjnych wszystko, co tylko miało do dyspozycji. Chętni mogą, więc kupić Północne i Północno – Zachodnie Sieci Elektroenergetyczne, wszystkie elektrociepłownie w stolicy, stołeczne przedsiębiorstwo wodociągowo-kanalizacyjne, a także państwowe jeszcze przedsiębiorstwa Moldtransenergo, Moldresurs, Radiokomunikacja, międzynarodowy port lotniczy Kiszyniów, wojskowy port lotniczy Mărculeşti, mołdawski Sbierbank, linię lotniczą Air Moldova. Władze republiki postanowiły wystawić na sprzedaż także jedyny w republice rosyjskojęzyczny teatr – Rosyjski Kiszyniowski Teatr Dramatyczny im. Czechowa. Rumuńscy inwestorzy już ogłosili, że wezmą udział w mołdawskiej prywatyzacji. Wiedzą, że mogą liczyć na poparcie Kiszyniowa. Obecny rząd Mołdawii, nie zważając na prorosyjskie sympatie większości mołdawskiego społeczeństwa, zamierza w lipcu br. przeprowadzić wspólne obrady z rządem rumuńskim. Świadczy to wyraźnie, że Kiszyniów wziął oficjalnie kurs na integrację z Bukaresztem i w niej widzi panaceum na wszystkie kłopoty gospodarcze republiki. Posiedzeniu rządów ma towarzyszyć wielkie mołdawsko-rumuńskie forum prywatyzacyjne. W sprawę są mocno zaangażowani: prezydent Rumunii Trajan Băsescu, szef Ministerstwa Spraw Zagranicznych Rumunii Teodor Baconschi i szef mołdawskiego MSZ Jerzy Leancă. Na forum prywatyzacyjnym ma zostać też sfinalizowane połączenie sieci energetycznej i gazowej Mołdawii i Rumunii, co ma wreszcie uwolnić Mołdawię od zależności w tej dziedzinie od Moskwy. Spis przedsiębiorstw przeznaczonych do prywatyzacji musi jeszcze zatwierdzić mołdawski parlament, ale to wydaje się raczej tylko formalnością. Sytuacja finansowa republiki jest tak tragiczna, że najprawdopodobniej żadne z ugrupowań nie będzie protestować przeciwko idei prywatyzacji ekonomiki. Niektórzy mołdawscy eksperci sugerują, co prawda, że jest jeszcze za wcześnie, by mówić o rumuńskiej ekspansji w gospodarce mołdawskiej, i w najbliższych tygodniach wszystko się może zmienić. Igor Bocian twierdzi np., że Rosja na pewno nie porzuci Mołdawii i zrobi wszystko, by utrzymać w niej swoje wpływy. Dyrektor rosyjskiego Instytutu Problemów Globalizacji, Michał Dieliagin, traktowany przez Kiszyniów, jako jeden z głównych ekspertów od Mołdawii, uważa jednak, że obecna prywatyzacja będzie nastawiona na opanowanie gospodarki republiki nie tylko przez rumuński, ale i europejski kapitał. Jego zdaniem, słaba ekonomicznie Rumunia nie będzie, bowiem w stanie połknąć mołdawskiej gospodarki, potrzebującej ogromnych inwestycji. Rosyjski ekspert zwraca też uwagę, że część mołdawskich przedsiębiorstw byłaby konkurencyjna dla rumuńskich. Szczególnie wytwórnie win, wytwarzające wina porównywalne z francuskimi, mogłyby wykończyć rumuńskie firmy winiarskie. Rosyjski ekspert zwraca też uwagę, że zdecydowana większość przedsiębiorstw mołdawskich znajduje się na lewym brzegu Dniestru, kontrolowanym przez Naddniestrzańską Republikę Mołdawską, która twardo trzyma prorosyjski kurs. Nawet i on zgadza się jednak, że od momentu wspólnego posiedzenia rządów Mołdawii i Rumunii karty w Kiszyniowie będzie rozdawał Bukareszt, a nie Moskwa. Podsumowując, można stwierdzić, że rumuńscy politycy udowodnili, iż przy odrobinie konsekwencji można wszystko – nawet przesunąć granice. Marek A. Koprowski
Rytuał, czyli skrócony teologiczny wykład na temat egzorcyzmów RECENZJA MIROSŁAWA WINIARCZYKA: W amerykańskim repertuarze kin obserwujemy ostatnio niewiele zmian. Ciekawe, że przyznający ostatnie Oskary członkowie Akademii nie znaleźli lepszego filmu od brytyjskiego utworu „Jak zostać królem”, który cieszy się u nas także wielkim powodzeniem u widzów. Amerykańskie produkcje z ubiegłego roku znalazły się na dalszym planie. Fakt ten nie może dziwić, bowiem w produkcji amerykańskiej nie znajdujemy ostatnio zbyt wiele rarytasów. W bieżącym programie naszych kin są regularne hollywoodzkie obrazy gatunkowe, m.in. komedia („Sex story”), fantastyka („Zielony szerszeń”, „Władcy umysłów”, „Wojna o Los Angeles”) i dramaty obyczajowe, jak „Fighter” – świetnie zrealizowana, oparta na autentycznej historii historia boksera z problemami. Jednak niektórzy producenci hollywoodzcy wykonują czasem pozytywne gesty, odbiegające od ideologii politycznej poprawności. Niezwykły film „Rytuał” sprawił już pewien kłopot recenzentom z prasy branżowej, którzy filmy o tematyce religijnej traktują zazwyczaj lekceważąco i pogardliwie. Zjawisko to stale się pogłębia, co powoduje, że tradycja chrześcijańska schodzi dziś na kompletny margines kultury popularnej. Przykładem niech będzie krytyczna recenzja tego obrazu w miesięczniku „Film”, gdzie zapowiadane są wszystkie premiery danego miesiąca. Twórcy „Rytuału”, ekranizacji wydanej niedawno po polsku książki „Obrzęd. Tajemnice współczesnych egzorcyzmów” Matta Baglio, sprawili wszystkim niedowiarkom kłopotliwą niespodziankę. Producenci tego utworu zrealizowali kilka lat temu znany u nas obraz „Egzorcyzmy Emily Rose” o podobnej tematyce. Nakręcony w konwencji psychologicznego dreszczowca „Rytuał” spodobał się nawet watykańskiemu organowi „L’Osservatore Romano”, co się rzadko ostatnio zdarza. Jak bowiem wspomniałem, mamy obecnie do czynienia z zalewem obrazów o wymowie jednoznacznie antychrześcijańskiej i antykatolickiej, pełnych makabrycznych bzdur, jak w przypadku „Kodu Da Vinci”. Okazało się jednak, że przynajmniej niektórzy filmowcy wierzą jeszcze w diabła i przypomnieli sobie „Egzorcystę” – wielki przebój kinowy z lat 70. ubiegłego wieku. „Rytuał” sprawia nawet wrażenie wyznania wiary katolickiej przez jego autorów. Mottem utworu są słowa papieża Jana Pawła II o obecności demonów we współczesnym świecie. Książka Baglio ma charakter reportażu o spotkaniu młodego wątpiącego księdza z doświadczonym egzorcystą. Znajdujemy tam także naukowe refleksje na temat natury opętań przez demony i wskazówki, jak je odróżnić od chorób psychicznych. Twórcy filmu musieli – jak często bywa w przypadku ekranizacji literatury – skoncentrować się na ukazaniu przebiegu dramatycznej akcji i odtworzeniu rytuału egzorcyzmów. Odbiegli, więc nieco od literackiego oryginału, będącego połączeniem reportażu, kreacji i wykładu naukowego. W mrocznej atmosferze, przepełnionej tajemnicą zmagań z demonami, obserwujemy dramatyczne zmagania z szatanem doświadczonego ojca Lucasa, któremu asystuje młody amerykański seminarzysta Michael, uczęszczający na kurs dla egzorcystów w Watykanie. Wartością filmu jest niezwykła i dramatyczna kreacja wybitnego aktora brytyjskiego, Sir Anthony’ego Hopkinsa, w roli Walijczyka, o. Lucasa. Hopkins grał już w swojej bogatej karierze role szekspirowskie, seryjnego mordercę, wyrafinowanych kamerdynerów, arystokratów, a ostatnio wystąpił nawet w komedii Woody’ego Allena. Tutaj kreuje księdza walczącego z diabłem. Młody Michael, patrząc na te zmagania z szatanem, stopniowo przełamuje swe wątpliwości i włącza się w egzorcyzmy. W znakomitym i podwójnym w pewnym sensie zakończeniu akcja ulega dramatycznemu przyspieszeniu. Twórcy kończą konflikt sceptycznego racjonalizmu i autentycznej wiary w sposób akceptujący wiarę. Od strony filmowej film został zrealizowany bardzo starannie, z położeniem nacisku na kreacje aktorskie. Ulice, zakątki i wnętrza Rzymu nie przypominają tu uroczego folderu o urokach Wiecznego Miasta. Wchodzimy, bowiem w mroczny świat wiecznego zagrożenia przez demony i ciemne strony natury ludzkiej. „Rytuał” można potraktować nie tylko jako dreszczowiec, lecz także jako skrócony teologiczny wykład na temat egzorcyzmów. /Mirosław Winiarczyk/
POSŁOWIE PIOTRA ŻAKA (UWAGA SPOJLER; w poniższym tekście znajduje się kilka szczegółów dotyczących fabuły): Film rzeczywiście ma znamiona uproszczonego, ale jednak traktatu teologicznego. Zwraca on uwagę zwłaszcza na biblijną naturę osobowego zła, które jest krzykliwe i ucieka się do przerażających, ale jednak tylko “efektów specjalnych” (manifestacje demona w osobie opętanego). Film świetnie pokazuje, że demoniczne krzyki i nadnaturalne zdolności to kolejne kłamstwo diabła, który upiorną groteską kamufluje własną słabość. Reklamujący film specjaliści – chyba wbrew zamierzeniu reżysera, ale zgodnie z marketingowym pragmatyzmem – zachęcają widza do wizyty w kinie poprzez sugestię, że to demon jest głównym bohaterem produkcji. Jednak w filmie Håfström’a od pierwszych minut projekcji obecny jest Bóg, który ujawnia się w z pozoru nieistotnych szczegółach np. przeżywający rozterki Michael przed momentami kluczowymi dla rozwoju filmowej akcji powraca w snach i na jawie do otrzymanego od matki obrazka z napisem “nigdy nie jesteś sam”. Pod koniec filmu, KTÓRY KU ROZPACZY MIŁOŚNIKÓW RELIGIJNEJ POPRAWNOŚCI MA SWÓJ FINAŁ W KONFESJONALE (sic!), widz nie ma wątpliwości, kto przez cały czas grał pierwsze skrzypce, kto od początku do końca panował nad sytuacją z subtelnością “lekkiego powiewu”. Świetnie odegrana przez Hopkinsa (specjalisty od szwarccharakterów) rola ojca Lucasa dostarcza odpowiedzi na pytanie, co jest najlepszą obroną przed Złym. W – znów z pozoru nieistotnej, króciutkiej scenie – opowiada on wątpiącemu seminarzyście o osobistych rozterkach dotyczących wiary, które schodzą na drugi plan zawsze, gdy uświadomi sobie własną małość (“przecież ja jestem tylko człowiekiem a On Bogiem”). Wątpiący Michael sukces odniesie dopiero wtedy, gdy ludzki sceptycyzm (absolutnie NIEdyskredytowany!) przyprawi pokorą. Odprawiany przez niego pod koniec filmu egzorcyzm zaczyna przynosić skutek dopiero po bardzo dobrze zagranym “akcie wstrzelistym” i inwokacji do Boga (szczegół, który większość widzów pominie; zestawienie “JA SAM…” z “JA W IMIENIU BOGA”). Podsumowując: miłośnik horrorów, który od filmu będzie oczekiwał środków wyrazu typowych dla pozbawionych przesłania filmów typu “satanic gore” będzie srodze rozczarowany; miłośnicy trzymających w napięciu dreszczowców nieźle osadzonych w realiach katolickiej doktryny wyjdą z kina przynajmniej zadowoleni, a może nawet ubogaceni. /Piotr Żak/
Mirosław Winiarczyk
Birma. Kraj despoty i magów Naypyidaw to skrzyżowanie Twin Peaks i komedii Stanisława Barei w wersji tropikalnej. Miasto w środku niczego, niezaznaczone na mapach, którego topografia po dziś pozostaje tajemnicą i do którego większej części wciąż nie można nawet wjechać. Nastrój tajemniczości potęguje fakt, iż nowa stolica Birmy, jednego z najbiedniejszych krajów świata, powstała na wskazanie astrologów. Rząd przeniósł się tam w optymalnym z punktu widzenia układu gwiazd momencie i o szczęśliwej numerologicznie godzinie. Naypyidaw to także dzieło życia generała Than Shwe – człowieka, który uważa się za inkarnację XVIII-wiecznego birmańskiego króla i podobno cierpi na paranoiczny strach przed amerykańską interwencją. Jednak pozory mogą mylić. Powstanie Naypyidaw jest na swój sposób logiczne i ma swoje uzasadnienie (to, że z punktu widzenia naszej cywilizacji dosyć osobliwe, to już inna sprawa). Wiąże się, bowiem ściśle z wizją świata i koncepcją państwa rządzącej Birmą junty. Jest architektonicznym pomnikiem jej ideologii, wyrazem jej marzeń i pragnień. W konkurencji na najdłuższe rządy wojskowych na świecie Birma zajęłaby bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Generałowie przejęli tam władzę długo przed Pinochetem i Jaruzelskim – już w 1962 roku. W konkurencji na najgorsze rządy świata też miałaby wielkie szanse, a przynajmniej murowane miejsce na podium (i to mimo ogromnej konkurencji). Dziś trudno w to uwierzyć, ale przed przewrotem gen. Ne Wina Birma była jednym z najbogatszych krajów Azji i jednym z najaktywniejszych członków ruchu państw niezaangażowanych. Po zamachu stanu pogrążyła się w całkowitej samoizolacji, mającej w zamierzeniu dyktatora chronić własną kulturę, a także utrzymać wysoką pozycję i prestiż międzynarodowy. Jak to się skończyło, już wiemy. Kraj pogrążył się w nędzy. Odgrodzenie się od świata, faktycznie zachowało wspaniałą kulturę tego kraju w stopniu prawie nietkniętym przez globalizację, ale czy podziw sytych zagranicznych turystów, robiących sobie fotki na tle bajkowych budowli i krajobrazów, wart był wpędzenia w nędzę dziesiątków milionów Birmańczyków? W 1988 roku wybuchły masowe protesty i pojawiła się szansa na zmiany. Na czele opozycji stanęła Aung San Suu Kyi – córka założyciela nowożytnej Birmy, gen. Aung Sana. Mimo charyzmy, ogromnego społecznego poparcia i uznania międzynarodowego (m.in. pokojowego Nobla) przegrała z juntą, która do władzy wyniosła nową ekipę, na czele z gen. Than Shwe. Nowa generalicja postanowiła modernizować Birmę, – ale na swój sposób: bez swobód obywatelskich, wolnych wyborów czy innych obcych, zachodnich wynalazków. Miały to być i były rządy żelaznej ręki i szowinistycznej ideologii, których celem było scentralizowanie tego ogromnego i zróżnicowanego kraju. By zrealizować ten cel, należało brutalnie rozprawiać się z wszelką opozycją, prześladować politycznych przeciwników (vide: długoletnie uwięzienie Aung San Suu Kyi) i mniejszości etniczne. W 2007 roku, w czasie tak zwanej szafranowej rewolucji, władza nie zawahała się i pobiła nawet mnichów, (co w krajach buddyjskich uznawane jest za niezwykłe barbarzyństwo). Co gorsza, w przeciwieństwie do innych azjatyckich dyktatur, Birma stawała się coraz biedniejsza i zacofana, a rządząca nią junta biła rekordy nieudolności i skorumpowania? Pierwsze skrzypce gra w tym kraju oczywiście armia, która w praktyce jest ponad prawem i która właściwie uczyniła Birmę swym prywatnym folwarkiem.
Nowa stolica Każda władza, a zwłaszcza ta o kiepskiej legitymacji, potrzebuje własnych symboli. Dla Birmy pod rządami junty takim symbolem miała być w 2005 roku budowa nowej stolicy. Naypyidaw to po birmańsku „Królewska Stolica” – i sama ta nazwa już daje wiele do myślenia. W historii Birmy przyjęła się dość kosztowna, trzeba przyznać, tradycja, że ilekroć na tron wstępował nowy władca, przenosił stolicę do nowego miasta. W efekcie stolica zmieniała się aż 14 razy. W większości władcy umieszczali swe siedziby w interiorze, z dala od delty Irawadi, gdzie skupiał się handel i gdzie często pojawiali się obcokrajowcy. To właśnie znad morza przybyli Brytyjczycy, którzy w XIX wieku położyli kres trzeciemu Imperium Birmańskiemu. Rangun – kolonialna stolica z czasów panowania brytyjskiego – był nie tylko symbolem XIX-wiecznego upokorzenia, ale i szerzej kontaktów Birmy ze światem zewnętrznym. Te, zdaniem rządzącej junty, na których trauma epoki kolonialnej odcisnęła wyraźne piętno, nie prowadzą do niczego dobrego. Dlatego należało je ograniczyć do minimum. Projekt ideologiczny lansowany przez birmańskich wojskowych ma na celu odbudowę dumy narodowej oraz zachowanie tożsamości kulturowej. Jego głównym komponentem jest antykolonializm, czyli sprzeciw wobec wpływów zachodnich. Internet, Facebook, kawiarnie – to wszystko może być ukrytą formą neokolonializmu, a tym samym może zagrażać legitymacji rządzących. Nie przypadkiem właśnie w otwartym na świat Rangunie wybuchły największe protesty (w 1988 i 2007 roku). To tutaj mieszka Aung San Suu Kyi – ikona oporu. Od Rangunu wreszcie zaczęła się inwazja brytyjska w 1824 roku. Być może, dlatego gdy na początku XXI wieku Amerykanie i Brytyjczycy zaatakowali Irak, przewrażliwiona birmańska junta wpadła w paranoję, widząc oczami wyobraźni, jak powtarza się historia z XIX wieku, a Brytyjczycy razem z amerykańskimi marines ponownie wkraczają do Rangunu i podbijają całą Birmę. Odpowiedzią na to zagrożenie (mniejsza z tym, czy prawdziwe, czy wyimaginowane), miało być Naypyidaw. Decydowały nie tylko względy strategiczne i usytuowanie nowej stolicy w samym centrum kraju, z dala od wybrzeża. Wytypowane na nową stolice miejsce to całkowite przeciwieństwo Rangunu i jego kolonialnego charakteru. To kolebka birmańskości i miejsce uznawane od kilkuset lat, według ludowych wierzeń, za środek świata. Miejsce święte. To z tego obszaru wyszła iskra, która po upadku Paganu przyczyniła się do odbudowy Imperium Birmańskiego. To tutaj rozpoczęły się działania armii gen. Aung Sana mające doprowadzić Birmę do wyzwolenia od japońskiej okupacji w 1945 roku. Odwołanie się do tradycji historycznych jest w pełni świadome. Ma na celu restaurację dawnej Birmy w jej XXI-wiecznym wcieleniu, czyli z juntą, jako królewską armią i gen. Than Shwe jako królem.
Trzy posągi Dlatego nie dziwią trzy gigantyczne posągi, które stanęły na centralnym placu Naypyidaw, przedstawiające królów Anawrahtę, Bayinnaunga i Alungpayę – twórców trzech imperiów birmańskich (nota bene każdy z nich też zaczynał rządy od zmiany stolicy). Ma to symbolizować nie tylko dumę z dawnej chwały, ale także jedność i integralność państwa. To trudny do zrealizowania postulat w kraju, w którym ludność Bamar stanowi zaledwie 68% mieszkańców, a wraz z nią zamieszkują go liczne mniejszości etniczne (m.in. Szanowie, Karenowie, Kaczinowie, Arakańczycy) – o zupełnie innej tradycji, kulturze, a często także religii. Tereny tych narodów historycznie nie wchodziły w skład kraju. Były kolejno podbijane właśnie przez wspomnianych królów. Z tego powodu od czasów powstania Związku Birmańskiego w 1948 roku dochodziło do bezustannych tarć i napięć. Wiele ludów i narodów chce z niego wystąpić (Karenowie walczą o to nawet zbrojnie), lecz junta w imię zachowania integralności terytorialnej na to nie pozwala. Im częstsze bunty, tym wojskowi mocniej przykręcają śrubę i pacyfikują domagające się niezależności lub autonomii mniejszości. Zdecydowanie łatwiej prowadzić taką represyjną politykę z leżącego znacznie bliżej zapalnych terenów pogranicza Naypyidaw niż odległego Rangunu. Pomniki w Naypyidaw to wyraz polityki „birmanizacji” (wielkobirmańskiego szowinizmu), której głównym celem jest rozmycie mniejszości etnicznych w kulturze birmańskiej. To jednak pułapka, gdyż mniejszości są zbyt liczne i silne, by można je było całkowicie zasymilować. Przymusowo asymilowane buntują się i chwytają za broń. Zagrożeni generałowie odpowiadają siłą i tak nakręca się spirala przemocy, trwająca już w tym pięknym kraju od kilkudziesięciu lat. Czy wyjściem z tego błędnego koła byłby postulowany przez Aung San Suu Kyi powrót do federacyjnej idei państwa jej ojca – Aung Sana? Dopóki dla rządzącej junty koncepcja ta jest prostą drogą do anarchii i rozpadu Birmy, nie poznamy odpowiedzi na to pytanie.
Kraj magów Nieodłącznym elementem kultury politycznej Birmy jest wiara w astrologów i numerologię. Czasami sprawia to wrażenie, jakby rządzący tym krajem politycy podejmowali decyzje pod wpływem działania miękkich narkotyków. Na przykład wspomniany wcześniej Ne Win zmienił za swoich rządów nominały banknotów na podzielne przez szczęśliwą dla niego liczbę 9 (z nominałami takimi jak 45 czy 90), a obecni przywódcy, zanim dokonali zamachu, skonsultowali się z wróżbitą i zaatakowali według jego wskazówek dokładnie 18 września 1988 roku. Przenosząc w 2005 roku stolicę, także zasięgnięto rady astrologów i uczyniono to 6 listopada o 6.37 rano (szóstka to szczęśliwa liczba gen. Than Shwe). Inauguracja pracy rządu w nowej stolicy to z kolei trzy jedenastki, czyli 11 listopada 11 ministerstw o 11.00 rano. Wszystko, dlatego, że szczęśliwa liczba Naypidyiaw to 11. Czy to oznacza, iż w nowej stolicy powstanie wspaniała drużyna piłkarska, „złota jedenastka”, dorównująca klasą słynnej drużynie węgierskiej z lat 50. XX wieku lub współczesnej Barcelonie? Miejscowi fani, pamiętający lata świetności birmańskiego futbolu (50 lat temu najlepszego obok KRLD w Azji!) byliby wniebowzięci. Przeniesienie stolicy to nie tylko numerologia, ale także astrologia. Than Shwe, którego nazwisko znaczy po birmańsku „milion złota”, miał usłyszeć w 2005 roku od swojego astrologa, że nadciąga katastrofa i „milion złota” wkrótce zniknie. Jak pisał kiedyś Terzani, dla Birmańczyków przepowiednia to coś, co właściwie już się wydarzyło naprawdę i co należy w dalszych działaniach po prostu wziąć pod uwagę. Przerażony przywódca natychmiast podjął decyzję o przeniesieniu – ogromnym kosztem – stolicy do Naypyidaw. Przepowiednia faktycznie się spełniła. Miliony faktycznie znikły z kasy państwa! Ale nie Than Shwe, który dzięki tym działaniom oszukał los i zachował władzę. Zabawy w numery i astrologia to nie tylko fanaberie orientalnego despoty, ale tradycja głęboko wpisująca się w historię tego kraju. Mistyczna otoczka ma dodać przeprowadzce atmosfery świętości i przekonać zabobonne społeczeństwo, iż zapisana w gwiazdach przyszłość Birmy będzie dobra, gdyż zgodna z prawami natury. Dlatego Than Shwe, który podobno wierzy, iż jest inkarnacją króla Bodawpayi, w swej politycznej wizji stara się łączyć chwalebną przeszłość z obietnicą wspaniałej przyszłości – pod wodzą armii, która zagwarantuje Birmie nie tylko jedność i dalsze istnienie, ale również siłę i potęgę. Tym samym narodzi się wymarzone przez Than Shwe IV Imperium Birmańskie ze stolicą w Naypyidaw. Jednakże Król Bodawpaya (1782-1819), za którego wcielenie uważa się Than Shwe, także słynął z monumentalnych budowli. Swego czasu chciał zbudować największą pagodę na świecie, w założeniach przewyższającą nawet egipskie piramidy. Gdy w projekt ten zaangażował cały majątek państwa, nieoczekiwane trzęsienie ziemi całkowicie unicestwiło jego plany. Stąd birmańskie powiedzenie: „Pagoda ukończona, państwo zrujnowane”. Jej ruiny w Mingunie nazywane są dziś „największą stertą cegieł na świecie”. Patrząc na Naypyidaw, trudno oprzeć się wrażeniu, że historia znów może się powtórzyć… Michał Lubina Radosław Pyffel
O procesie Michalkiewicza 12 kwietnia tego roku główne wydania telewizyjnych programów informacyjnych, wydania mniej główne i takie zupełnie nie główne, będą rozpoczynały się od zdjęć przedstawiających dziennikarzy, jak włażą jeden przez drugiego do klatek, zaklejają sobie gębule, a na łapska zakładają kajdanki. Może wśród nich będzie znany z tego, że co roku dostaje nagrody dziennikarskie Tomasz Lis, może pofatyguje się Justyna Pochanke, Jacek Żakowski, Piotr Najsztub, a może nawet do klatki wlezie sam Adam Michnik? Zresztą, do twarzy by im było za kratkami, może warto, więc takiego widoku nie przegapić, oczywiście, gdyby takim widokiem można byłoby ucieszyć oczy. Bo oto 12 kwietnia rozpocznie się proces pokazowy, tfu, co ja pisze! W „demokratycznym państwie prawa” miałyby się odbywać pokazowy proces? W żadnym wypadku! Otóż 12 kwietnia o godzinie 9.30 w sali 212 rozpocznie się proces przed niezawisłym sądem (w tej roli wystąpi Sąd Okręgowy w Warszawie II Wydział Cywilny przy Al. Solidarności 127) wytoczony Stanisławowi Michalkiewiczowi przez TVN. TVN zarzuca Michalkiewiczowi podanie w felietonie Na równi pochyłej nieprawdziwych informacji, które w ocenie powoda naruszają jego dobra osobiste. Eee, coś mi się jednak wydaje, że jedyną osobą, która może trafić za kratki będzie sam Michalkiewicz, oczywiście, jeżeli sąd w iście stachanowskim tempie wyda wyrok skazujący i od razu wsadzi publicystę do paki. Gdy u władzy był towarzysz Stalin to sądy wydawały wyroki po kilkudniowych procesach, a teraz przecież nie mroczny okres stalinizmu, ale raj na ziemi w postaci Unii Europejskiej, więc może sąd uwinie się w jeden dzień. Wiadomo, są tacy dziennikarze, co to zawsze wiedzą, co mają, a czego nie mają mówić i wszyscy ględzą to samo, jakby na rozkaz. I są też tacy, jak Stanisław Michalkiewicz, który konsekwentnie, od wielu lat, utrzymuje, że III RP nie rządzą konstytucyjne władze, ale służby specjalne o rodowodzie komunistycznym poprzez swoich oficerów i agenturę ulokowaną w newralgicznych dla funkcjonowania państwa miejscach. Pozew nie precyzuje jasno, które informacje uważa za nieprawdziwe, ani które opinie przeze mnie wyrażone naruszają dobra osobiste TVN – ale mam nadzieję, że to się wyjaśni podczas rozprawy. W ogóle może być ciekawie, bo np. w pozwie zamieszczony jest wniosek dowodowy o dopuszczenie zeznań świadków: pana Edwarda Miszczaka i pana Adama Pieczyńskiego „na okoliczność zdarzeń będących przedmiotem postępowania, a mianowicie ustalenia, czy Wojskowe Służby Informacyjne miały wpływ na dziennikarzy stacji TVN”. Nie wiem, czy taka była intencja autorów pozwu, ale zacytowane sformułowanie sugeruje, iż obydwaj świadkowie są w stanie wykluczyć wpływ Wojskowych Służb Informacyjnych na dziennikarzy stacji TVN. Ale żeby rzeczywiście mogli to uczynić, musieliby być poinformowani o poczynaniach Wojskowych Służb Informacyjnych względem stacji TVN i ewentualnie – dziennikarzy tej stacji, – że np. żaden z nich, ani też żaden z jej pracowników decyzyjnych – nie jest, ani nie był tajnym współpracownikiem WSI, ani że nie miały one na nich żadnego wpływu” – napisał na swojej stronie internetowej Michalkiewicz.
Ja tam się na historii nie znam, ale mimo to udało mi się znaleźć kilka cytatów, które… zresztą niech Państwo sami ocenią. Wprawdzie oddaliśmy przedsiębiorstwo, ale zapewniliśmy sobie kontrolny pakiet akcji – jest to udział w rządzie, w organach bezpieczeństwa i w wojsku oraz urząd prezydenta – mówił generał Wojciech Jaruzelski do Egona Krenza 2 listopada 1989 r. Zauważmy: generał wymienia, jako „pakiet kontrolny” udział w rządzie, organach bezpieczeństwa i wojsku, osobno, „po przecinku”. Człowiek dociekliwy może, więc wątpić, czy chodzi „tylko” o kontrolę nad „bezpieczeństwem” i wojskiem poprzez ministrów zasiadających w rządzie. Jaruzelski w tej rozmowie nie wymienia ministrów PZPR w rządzie Mazowieckiego, bo było ich tam czterech: obrony, spraw wewnętrznych, współpracy gospodarczej z zagranicą i transportu, żeglugi i łączności. Widać tych dwóch ostatnich resortów generał nie traktował, jako swój „pakiet kontrolny”. Pewnie słusznie, bo jak tu kontrolować sytuację w kraju: współpracą gospodarczą z zagranica i żeglugą? Przypomnę raz jeszcze, co generał Czesław Kiszczak mówił, podczas odprawy kadry kierowniczej Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, o celach ministerstwa na rok 1989: SB może i powinna kreować różne stowarzyszenia, kluby, czy nawet partie polityczne, głęboko infiltrować istniejące. Gremia kierownicze tych organizacji, na szczeblu centralnym i wojewódzkim, a także na szczeblach podstawowych muszą być przez nas operacyjnie opanowane. Musimy sobie zapewnić operacyjne możliwości oddziaływania na te organizacje, kreowania ich działalności i polityki. I proszę, „rządzi” Polską partia, której jednym z trzech założycieli był współpracownik służb specjalnych PRL doktor Andrzej Olechowski, którego oficerem prowadzącym był generał Gromosław Czempińskim, dziś jeden z „ekspertów” zapraszany, co i raz do telewizora. Platforma Obywatelska stała się nagle ulubienicą mediów, które jeszcze wczoraj nie mogły się nachwalić prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, zanim jeszcze wymyślono nazwę dla tej partii. Prezydentem jest Bronisław Komorowski, któremu w podskokach jakiś esbek donosił, co tam na niego jest w raporcie dotyczącym likwidacji WSI przygotowywanym przez Antoniego Macierewicza. A wśród polityków jak nie Carex, to Bolek, jak nie Must to Znak, jak nie Piotr, to Belch, jak nie Alek, to Nowak itd. A teraz cytat z książki Antoniego Dudka Reglamentowana rewolucja. Wiem, że cytując tą prace nie wystawiam sobie dobrego świadectwa. Gdybym należał do inteligencji, to bym zachwycał się dziełkami Jana Grossa, ale mniejsza z tym. Generał Jaruzelski interesował się głównie zachowaniem przez swoich ludzi kontroli nad wojskiem, wyraźnie traktując je, jako swoistą polisę ubezpieczeniową. Fakt, że rząd Mazowieckiego nie podjął nawet próby przejęcie kontroli nad niezwykle wpływowymi wojskowymi służbami specjalnymi, dowodzi, że Jaruzelski uratował przynamniej część z „pakietu kontrolnego”, o którym mówił w rozmowie z Egonem Krenzem na początku listopada 1989 r. Otwarta pozostaje natomiast odpowiedź na pytanie o to, jaka część owego pakietu przetrwała prezydenturę samego Jaruzelskeigo i stała się istotnym czynnikiem kształtującym rzeczywistość polityczną w III Rzeczypospolitej. I ostatni cytat, na który trafiłem przez przypadek. Sylwester Latkowski w wywiadzie opublikowanym na portalu prawica.net przytoczył słowa byłego szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, Bogdana Święczkowskiego: W połowie lat 90. w redakcjach polskich mediów funkcjonowali oficerowie pod przykryciem. Nie agenci, ale kadrowi oficerowie UOP pod przykryciem. (…) Po to, żeby werbować, uzyskiwać informacje, żeby wiedzieć. Nie wiem, czy w chwili obecnej wśród dziennikarzy są oficerowie pod przykryciem, ale agentów jest wielu. Zgodnie z prawem zresztą. Oczywiście to, co powyżej napisałem nie jest dowodem, że władzę nad III RP sprawuje ubecja. Ale kto ma rozum, niechaj myśli. Czego wam i sobie życzę. Amen. Michał Pluta
RAPORT ZESPOŁU EKSPERTÓW NIEZALEŻNYCH (ZEN)
Wstęp Raport Zespołu Ekspertów Niezależnych nie jest polemiką z technicznymi ustaleniami specjalistów polskich lub rosyjskich. Przedstawiamy w nim fakty i wskazania, co należy zrobić, aby zacząć odbudowywać rozbity system bezpieczeństwa Polski. Jako obywatele Rzeczypospolitej mamy prawo i obowiązek zabierać publicznie głos w sprawach ważnych dla naszego Państwa. Jest to, bowiem dobro wszystkich Polaków okupione przez lata trudem, krwią i potem wielu pokoleń naszych Rodaków, których marzeniem i życzeniem było by Kraj ten był silny, profesjonalnie zarządzany i bezpieczny. Niestety poziom bezpieczeństwa jest sukcesywnie obniżany, a siły i środki na nieprzeznaczane – marnotrawione. Zdjęci troską o losy naszej Ojczyzny i przyszłych pokoleń Polaków przedstawiamy poniższy
Raport. Kwestia transportu lotniczego VIP-ów w profesjonalnie zarządzanych krajach Problem transportu najważniejszych osób w państwie pozostaje nierozwiązany od wielu lat. Na to, jak istotna jest to kwestia z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, sojusznicy Polski zwracali nam uwagę już od pierwszych chwil po przełomie 1989 roku i odzyskanej wolności. Już w 1990 r. Rząd USA, w ramach wdzięczności za uratowanie oficerów CIA i DIA w Iraku, obok obniżenia o 20 miliardów dolarów długów Polski, rozpoczął szkolenia kolejnych rządów RP w zakresie reagowania w sytuacjach kryzysowych (R.S.K.) i zarządzania ryzykiem państwa (Z.R.P.). Obecny minister Obrony Narodowej jeszcze jako wiceminister resortu odpowiedzialny za kontakty z NATO, zapoznawany był z procedurami R.S.K i Z.R.P. W wielkich ćwiczeniach z tego zakresu, zorganizowanych w 1998 roku na terenie Polski przez USA, obok ówczesnego premiera Jerzego Buzka, wzięli także udział najważniejsi z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa polscy ministrowie. Opracowano stosowne zalecenia i procedury, które miały być bezwzględnie stosowane. Wśród najważniejszych sugestii USA dla Polski, jako przyszłego członka NATO, było przygotowanie się do udzielania pomocy obywatelom Polskim zagrożonym poza granicami kraju. Jako wzorzec przedstawiano nam działanie Izraela, który w 1976 roku dla ratowania swoich obywateli wysłał do Ugandy 5 samolotów Herkules C130 i dwa Boeing 707 (w jednym z nich był szpital, a w drugim stanowisko dowodzenia?. USA zadeklarowały, że przekażą nam nieodpłatnie 4 samoloty transportowe Herkules C130. Nie przyjęliśmy tego daru. Samoloty wzięła Rumunia, która aktualnie wyprzedza nas w zakresie kompatybilności swoich struktur wojskowych z NATO. Amerykanie przekonywali nas, że konieczny jest zakup nowoczesnych samolotów, które służyłyby w razie potrzeby ewakuacji obywateli, a na co dzień transportowały najważniejsze osoby w państwie. Regułą w NATO jest pilotowanie tych samolotów przez najlepszych, specjalnie do tego wybranych i stale szkolonych pilotów wojskowych. Bo tylko piloci wojskowi potrafią lądować na terenach konfliktów zbrojnych i obsługiwać utajnioną łączność zapewniającą najważniejszym osobom możliwość kierowania państwem nawet w czasie lotów. Samoloty takie służą również do natychmiastowej ewakuacji kierownictwa państwa do zapasowego stanowiska dowodzenia.
Kwestia transportu lotniczego VIPów w Polsce W 2007 roku, znający zalecenia NATO minister Obrony Narodowej Radosław Sikorski, rozpoczął procedurę przygotowania do zakupu samolotów transportowych dla VIP-ów. Kontynuował ją i doprowadził do końca jego następca śp. Aleksander Szczygło. DO ZAKUPU SAMOLOTÓW JEDNAK NIE DOSZŁO. W 2009 ROKU, TAJNĄ DECYZJĄ, BEZ PODANIA POWODÓW, ZAKUP UNIEWAŻNIŁ MINISTER BOGDAN KLICH. Gdy dziennikarze to odkryli, minister twierdził, że na samoloty dla VIP-ów nie było pieniędzy. Skąd, zatem wzięły się środki, dokładnie 635 milionów zł na 12 samolotów M-28BRYZA, które MON zakupiło bez przetargu? Pytany o to przez posłów minister Klich stwierdził jedynie, że po katastrofie samolotu CASA DOWÓDCY MUSZĄ LATAĆ OSOBNO! Minister nie pamiętał o tym przed wylotem do Smoleńska zwierzchników wszystkich rodzajów sił zbrojnych Wojska Polskiego. Dlaczego na przestrzeni tylu lat nasze władze nie były w stanie kupić samolotów dla VIP-ów? Eksperci twierdzą, że mogły w tym przeszkodzić podejrzane zobowiązania wobec producentów samolotów Embraer. Samoloty te, z powodu zbyt krótkiego zasięgu, (nie dolatują bez międzylądowania do USA i Afganistanu) nie spełniały wymogów przetargu. Tezę tę potwierdził także sam Bogdan Klich, po czym...wyczarterował dwa samoloty Embraer dla VIP-ów! Według Zespołu Ekspertów Niezależnych, sprawę tę powinna zbadać specjalna Komisja Sejmowa. Okolicznością uniemożliwiającą zakup maszyn dla VIP-ów nie był brak środków. Przez lata, bowiem, topiono setki milionów zł w kosztownych remontach awaryjnych samolotów TU-154. Podobnym przykładem trwonienia publicznych pieniędzy przez rządzących jest choćby zakup za miliard dwieście milionów złotych samego tylko kadłuba korwety Marynarki Wojennej „GAWRON” (nową, w pełni wyposażoną korwetę można kupić za 300 mln zł). Jak wiadomo samoloty TU-154 ostatecznie zostały wycofane z eksploatacji przez wszystkie linie lotnicze, a z dniem 1 lipca 2011 także przez Rosyjską Federalną Agencję Transportu Lotniczego! WNIOSEK: Gdyby zostały zakupione nowoczesne samoloty do transportu VIP-ów, gdyby wokół przetargów na maszyny tego typu nie była prowadzona cyniczna, polityczna gra, do katastrofy Smoleńskiej by nie doszło. Nowoczesne samoloty nawet w takiej mgle jak w Smoleńsku „widzą” kontur lotniska.
2008 – 2010. Najczarniejszy rozdział w historii polskiego lotnictwa wojskowego w czasie pokoju. Po katastrofie wojskowego samolotu CASA, w której zginęło prawie całe Dowództwo naszego lotnictwa wojskowego, Minister Obrony Narodowej nie wyciągnął wniosków! Co więcej, doprowadził do zapaści Wojska Polskiego i degradacji elitarnego 36. Pułku Specjalnego Lotnictwa. Współwinny temu jest premier Donald Tusk, który mimo informacji, jakie dostał od wojskowych będąc w Afganistanie, a także od generała Waldemara Skrzypczaka i na piśmie od generała Sławomira Petelickiego (za pośrednictwem ministra Boniego), nie zdymisjonował Bogdana Klicha i nie nakazał wprowadzenia koniecznych reform w Siłach Zbrojnych! Wynikiem tego zaniechania była prawie identyczna katastrofa samolotu Wojskowego TU 154 M. Z tym, że tym razem, po raz pierwszy w historii wojskowości zginęło całe dowództwo Wojska Polskiego wraz ze Zwierzchnikiem Sił Zbrojnych - Prezydentem RP na czele. Zaledwie na rok i 10 dni przed tragedią smoleńską, wydarzyła się kolejna katastrofa w lotnictwie wojskowym. Podczas podchodzenia do lądowania na lotnisku Marynarki Wojennej w Babich Dołach, rozbił się samolot BRYZA. Zginęła cała, czteroosobowa załoga. Miesiąc wcześniej - kolejna tragedia. Pod Toruniem rozbił się Mi-24 - bojowy śmigłowiec Dowództwa Wojsk Lądowych. Zginął jeden z pilotów! Cztery katastrofy samolotów wojskowych, w ciągu zaledwie dwóch lat, w których zginęło 121 osób, nie były dla premiera powodem do zdymisjonowania ministra Obrony Narodowej. To też jest ewenement nie tylko w historii wojskowości, ale i państwowości. A na pewno w historii NATO! Nie wyciągnięcie wniosków z kolejnych katastrof w lotnictwie wojskowym, a także polityczna bezkarność Ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha, przyczyniły się do tragedii smoleńskiej.
Procedury NATO. Zabezpieczenie lotu. Prezydencki lot do Smoleńska był absolutnie nieprzygotowany. Pomijając, wydaje się, co raz pewniejszą w świetle ujawnianych przez media dokumentów, kwestię politycznego „rozgrywania” przez KPRM wizyty głowy państwa w Katyniu, przygotowanie do niej jest jednym wielkim skandalem. Służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo Państwa popełniły niewyobrażalną ilość błędów, które kompromitują Polskę, jako członka NATO.
• Nie sprawdzono lotniska, na którym miał lądować Prezydent, najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego i inne bardzo ważne osoby w Państwie. Ani w NATO, ani w innym cywilizowanym kraju, nie ma szefa służby odpowiedzialnej za bezpieczeństwo najważniejszych polityków, który wydał by zgodę, aby Prezydent, ministrowie i najważniejsi generałowie lecieli jednym samolotem na niesprawdzone i niezabezpieczone lotnisko polowe. Szef BOR gen. Marian Janicki, nie tylko nie poniósł żadnych służbowych konsekwencji, ale wręcz został otoczony opieką przez samego premiera.
• Brak ochrony kontrwywiadowczej dowódców wszystkich rodzajów sił zbrojnych WP. W profesjonalnie rządzonym Państwie, odpowiedzialność powinien ponieść za to szef SKW. Nie tylko jej nie poniósł, ale wręcz został wyróżniony, gdyż 7 miesięcy po katastrofie smoleńskiej prezydent Bronisław Komorowski na wniosek ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, mianował Janusza Noska generałem brygady.
• Zignorowano ostrzeżenia polskiego Ambasadora, że lotnisko w Smoleńsku nie nadaje się do przyjmowania ważnych delegacji z Polski, gdyż została zlikwidowana Jednostka Wojskowa, która dbała o stan lotniska.
• MON zrezygnowało z rosyjskiego lidera, który wcześniej naprowadzał nasze samoloty na rosyjskie lotniska wojskowe.
• MON nie przygotowało i nie zabezpieczyło lotnisk zapasowych
i kłamało, że to zrobiło! Do czasu ujawnienia przez prasę stenogramu rozmów po katastrofie pokazujących jak nieudolnie oficerowie próbowali dopisywać lotniska zapasowe. Jedno z lotnisk, które wg. MON było przewidziane, jako zapasowe, było w tym dniu nieczynne.
• Umieszczając wszystkie tak ważne z punktu widzenia funkcjonowania Państwa osoby, w jednym samolocie złamano procedury NATO, wszelkie inne procedury bezpieczeństwa, a wręcz postąpiono wbrew zdrowemu rozsądkowi.
• Nie skoordynowano części cywilnej i wojskowej delegacji, co spowodowało bałagan organizacyjny i brak na lotnisku w Smoleńsku ochrony Żandarmerii Wojskowej dla najważniejszych generałów i ich środków tajnej łączności z NATO!. W wyniku katastrofy smoleńskiej, Rosja weszła w posiadanie bezcennego materiału wywiadowczego zamieszczonego na niezabezpieczonych nośnikach – ekipa kontrwywiadu wojskowego przyleciała na miejsce katastrofy wieczorem!
WNIOSEK: Gdyby służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo Państwa i jego najważniejszych osób dochowały procedur, do katastrofy smoleńskiej by nie doszło.
36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego WP Piloci elitarnego 36 Pułku Lotnictwa Transportowego traktowani byli przez VIP-ów bez należnego im szacunku i dbałości o ich kompetencje i umiejętności. Minister Obrony Narodowej nie stworzył pilotom odpowiednich warunków do treningu pozwalającego sprostać ogromnej odpowiedzialności, jaką na nich nałożono. Obarczanie odpowiedzialnością pilotów za katastrofę, jest ogromnym nadużyciem i niesprawiedliwością hańbiącą pamięć tych dzielnych i odważnych ludzi! Nieustanne, coraz głębsze oszczędności, niefrasobliwość w dysponowaniu publicznymi pieniędzmi przeznaczonymi na modernizację parku maszyn w 36 pułku lotnictwa musi skutkować obniżeniem, jakości szkoleń. Nie ponoszą za to odpowiedzialności żołnierze, którzy nie mają możliwości odebrać należytego wyszkolenia, z ale ich najwyżsi przełożeni z Ministrem Obrony Narodowej na czele, którzy prowadzą trudną do racjonalnego wytłumaczenia politykę dzielenia biedy i to w sposób najgorszy z możliwych. To on, bowiem decyduje o rozdziale środków. To on zdecydował o kosztownym i jak się okazało niepotrzebnym remoncie faktycznie bezużytecznego dziś Tupolewa o numerze 102. Polskie siły zbrojne będą skazane na różne rozwiązania zastępcze, tak długo jak będą zarządzane i dowodzone przez ludzi wychowanych w doktrynie wojennej Układu Warszawskiego, którzy nie rozumieją procedur NATO ani nie realizują wizji sojuszu Nic, więc dziwnego, że Stany Zjednoczone nie decydują się na rozmieszczenie na terytorium Polski rakiet „Patriot”. Wiedzą, że powierzenie tej groźnej broni wymaga najwyższego profesjonalizmu i odpowiedzialności. Tylko wymiana pokoleniowa w najwyższym Dowództwie Sił Zbrojnych może odwrócić ten trend. Potrzeba do tego jednak śmiałych wizji i odważnych decyzji, których dziś nie widać, bo zastępowane są one „obroną stołków” i trwaniem na pozycjach nieudolnych decydentów. Pompowanie pieniędzy w remont przestarzałego i anachronicznego dowództwa sił zbrojnych, będzie miało taki sam skutek jak pompowanie pieniędzy w nieustające remonty i naprawy przestarzałego i awaryjnego Tupolewa. O skutkach takiej polityki można myśleć jedynie ze zgrozą.
WNIOSEK: Gdyby 36. Pułk Lotnictwa Transportowego WP traktowany był przez MON, jako rzeczywiście „elitarny”, gdyby pilotom stworzono odpowiednie do rangi wykonywanych przez nich obowiązków warunki do pracy, życia i treningu, do katastrofy smoleńskiej by nie doszło.
Podsumowanie Bez ekspertyzy NATO, nikt nie podejmie się oceny, czy rosyjskie służby naziemne wyłącznie nie zapobiegły katastrofie, czy też się do niej przyczyniły, a jeśli tak, to, w jakim stopniu. Nie wiemy czy, uzyskanie takiej ekspertyzy jest dziś jeszcze możliwe. Żądamy jednak, by zamiast rozmywania odpowiedzialności i gry na czas, doszło do przykładnego ukarania winnych zaniedbań, które spowodowały największą narodową tragedię w historii Polski od czasu zakończenia II Wojny Światowej. Tylko po ukaraniu winnych, będzie możliwe wprowadzenie i egzekwowanie skutecznych procedur, które zapobiegną podobnym tragediom w przyszłości. Profesjonalizacja armii nie może być jedynie hasłem wyborczym, jak jest to obecnie! Nie ma chyba takiej osoby, która nie widziałaby zdjęć niezabezpieczonego, niszczejącego przez wiele miesięcy wraku samolotu z biało-czerwoną szachownicą, nie ma chyba także i takiej osoby, która nie widziałby zdjęć, na których widać, jak wrak jest niszczony. W rocznicę Katastrofy czujemy się w obywatelskim obowiązku zwrócenia uwagi na błąd najważniejszy - stawiający Polaków w roli bezbronnych petentów! Niezrozumiałe jest, dlaczego Polska, jako Kraj będący od 12 lat w NATO, po katastrofie wojskowego samolotu NATO, w którym zginęli najważniejsi dla Polski generałowie NATO, za pośrednictwem polskiego rządu niezwłocznie nie zwróciła się o pomoc i radę do innych członków Paktu i Kwatery Głównej w Brukseli! Taki krok wykonały potężne Stany Zjednoczone po tragedii 11 września. Nic nie usprawiedliwia tego zaniechania premiera Donalda Tuska, Polacy nie po to tak długo i usilnie zabiegali o członkostwo w NATO, żeby po dwudziestu latach wolności, kierownictwo naszego Ministerstwa Obrony Narodowej wydało komunikat, że Polska nie ma obowiązku informowania NATO, nawet gdy zginą wszyscy najważniejsi dowódcy Wojska Polskiego. To nie Rosjanie ośmieszyli nas i upokorzyli przed całym cywilizowanym światem. Zrobił to polski premier, oddając śledztwo i wmawiając Polakom, że nasza prokuratura może prowadzić równoległe śledztwo bez posiadania czarnych skrzynek, wraku samolotu i dostępu do miejsca katastrofy. To, że jest to niemożliwe – nie wymaga dowodu. Dokładnego wyjaśnienia wymaga też podjęcie przez premiera decyzji o niebraniu pod uwagę polsko-rosyjskiej umowy z 7 lipca1993 roku , która stanowi, że wyjaśnianie katastrof polskich i rosyjskich samolotów wojskowych na terenie Federacji Rosyjskiej i Rzeczypospolitej Polskiej prowadzone jest WSPÓLNIE. Wybór przez premiera konwencji chicagowskiej to bezprawie, bo Konwencja ta dotyczy wyłącznie samolotów cywilnych. Premier Donald Tusk jest również osobiście odpowiedzialny za zwolnienie szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego, po którym na znak protestu odeszło 10-ciu najwybitniejszych w Polsce ekspertów od zarządzania ryzykiem. Jeśli po ocenie raportu komisji szefa MSWiA i wyników prac polskiej prokuratury Sejm nie podejmie decyzji o postawieniu premiera Donalda Tuska i Ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha przed Trybunałem Stanu, będzie to oznaczało, że nawet największa Narodowa tragedia od zakończenia II Wojny Światowej, nie jest w stanie nic w Polsce zmienić, a system bezpieczeństwa naszego Państwa będzie ulegał dalszej degradacji. Siła i Honor!
Zespół Ekspertów Niezależnych
• Prof. dr hab. Krzysztof Rybiński – rektor Uczelni Vistula (d. Wyższa Szkoła Enonomiczno – Informatyczna), były wiceprezes NBP, ekonomista,
• Marcin Gomoła – lider ruchu Młodego Pokolenia - Pokolenie 89, były wiceprzewodniczący KNF, prawnik,
• Dr Przemysław Guła – były szef Rządowego Centrum Antykryzysowego
• Generał broni Waldemar Skrzypczak – były dowódca Wojsk Lądowych
• Generał brygady Sławomir Petelicki – twórca i dwukrotny dowódca Jednostki Wojskowej GROM
Spokojnie, wracam do zdrowia. Pomalutku. Proszę wybaczyć, że się nie rozpisuję. Aha: jakbym jutro umarł, to nie znaczy, że jestem Ofiarą Katynia. Jutro Konfederaci Barscy będą świętować rocznicę Katastrofy. Bardzo ciekawym przyczynkiem do tej mentalności jest wywiad, który udzielił WPROST24 p. gen. Sławomir Petelicki. Dobrze jest go przeczytać, by ją zrozumieć. A, że zaniedbania w wojsku są skandaliczne - to absolutny fakt... Dlatego zresztą ten wywiad publikuję. JKM
Brak tytułu Nie zabieram głosu w sprawie merytorycznej - po prostu oddaję głos p. Generałowi:
Artur Bartkiewicz, Jakub Czermiński, Wprost24: Dlaczego ZEN przygotował raport o katastrofie smoleńskiej? Gen. Sławomir Petelicki: Spełniliśmy swój obywatelski obowiązek. Przygotowaliśmy całkowicie apolityczny raport, ponieważ obywatele zasługują na to, by zapoznać się z fachową oceną przyczyn tragedii z 10 kwietnia. Katastrofa nie powinna być wykorzystywana w celach politycznych. Chcemy, aby Polacy wyciągnęli z tragedii wnioski i odpowiedzieli sobie na pytanie, co robić, aby zacząć odbudowywać bezpieczeństwo państwa.
Czy państwa raport jest alternatywą dla raportu przygotowywanego przez komisję pod przewodnictwem Jerzego Millera? Myślę, że raport Millera nie zostanie w najbliższym czasie upubliczniony. Być może komisja przedstawi go tuż przed wyborami – a Donald Tusk demonstracyjnie zdymisjonuje ministra Bogdana Klicha. Chcę jednak zaznaczyć, że nasz raport nie jest polemiką z technicznymi ustaleniami specjalistów polskich i rosyjskich. W raporcie czytamy, że jednym z głównych grzechów Donalda Tuska było przyjęcie konwencji chicagowskiej, jako podstawy do prowadzenia śledztwa… Decyzję zapadła prawdopodobnie w trójkącie Donald Tusk-Tomasz Arabski-Paweł Graś. Dla rządu rozwiązanie, w którym śledztwo w sprawie katastrofy prowadzą Rosjanie było wygodne, ponieważ Rosjanie odpowiedzialność za katastrofy lotnicze -zwykle -zrzucają na pilotów. Tuż po katastrofie czołowi politycy PO otrzymali SMS-a z instrukcją na temat tego jak mają się wypowiadać na temat katastrofy. Tak się składa, że poznałem treść tego SMS-a. Brzmiał on tak: „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił”. Donaldowi Tuskowi i jego współpracownikom od początku nie chodziło o to, jak zostaną potraktowani Polacy. Chodziło o ochronę własnych posad. I przyjęcie konwencji chicagowskiej miało im to ułatwić? Oczywiście. W tym celu przekonywano Polaków, że lot prezydenta do Smoleńska miał charakter cywilny, a i samolot był cywilny, bo nie był uzbrojony( słowa min. Millera) Jak można mówić o cywilnym locie, skoro wykonywali go wojskowi piloci, wg wojskowych instrukcji i dokumentów lotu, a pasażerowie znajdowali się na pokładzie samolotu, który w swojej nazwie ma przymiotnik „wojskowy” (litera „M” w nazwie Tu-154M oznacza „military”)? W dodatku samolot ten wchodził w skład wojskowego pułku i na ogonie miał szachownicę ustawowo zastrzeżoną dla wojskowego lotnictwa! Z raportu wynika, że rząd jest odpowiedzialny m.in. za błędy w szkoleniu pilotów i złą kondycję 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Czy te grzechy nie obciążają też poprzednich ekip? Nie – to grzechy z ostatniego okresu, dlatego, że to za rządu Donalda Tuska doszło do katastrofy samolotu CASA w Mirosławcu, która jak w soczewce pokazała wszystkie braki polskiej armii. Z katastrofy nie wyciągnięto jednak żadnych wniosków – i to jest główny grzech Donalda Tuska, który po katastrofie w Mirosławcu nie zmusił B. Klicha do prawdziwej reformy Wojska Samych pilotów, pana zdaniem, winą obarczać nie można… Absolutnie. Kpt. Arkadiusza Protasiuka nie można winić za katastrofę, tak jak śp. kpt. Daniela Ambrozińskiego nie można winić za to, że jego ludzie zostali ranni, a on sam zginął w Afganistanie (to po śmierci kpt. Ambrozińskiego ostrą krytykę pod adresem MON skierował ówczesny dowódca wojsk lądowych gen. Waldemar Skrzypczak – przyp. red.). Żołnierz ma niezbywalne prawo być dobrze dowodzonym, a nasi żołnierze dobrze dowodzeni nie byli. Kpt. Protasiuk w ogóle nie powinien był wystartować z Okęcia. Ten lot był źle przygotowany. Jeżeli szef BOR otrzymuje informacje, że jego ludzie nie zostali wpuszczeni na lotnisko w Smoleńsku i nie mogą sprawdzić terenu – to powinien natychmiast zameldować o tym ministrowi spraw wewnętrznych i administracji, a ten o całej sprawie powinien poinformować premiera. Czy części odpowiedzialności za złą organizację lotu nie ponosi Kancelaria Prezydenta? Absolutnie. Kancelaria Prezydenta układała tylko listę zaproszonych. Za ich transport odpowiedzialna była strona rządowa. Gdyby Lech Kaczyński zdecydował się na podróż do Smoleńska pociągiem to za bezpieczeństwo w czasie jazdy odpowiadałaby PKP, BOR i ABW– a nie Kancelaria Prezydenta. Gdyby pociągiem udali się generałowie poza PKP odpowiadałaby Żandarmeria Wojskowa i Służba Kontrwywiadu Wojskowego. W dalszej części państwa raportu znajduje się zarzut, że Polska przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy nie zwróciła się z prośbą o pomoc do NATO. Na to nie ma żadnego wytłumaczenia. Po co wstępowaliśmy do NATO? Po to żeby przedłużyć czas służby generałom? Tuż po katastrofie tylko Bogdan Klich pamiętał, że Polska jest od 12 lat członkiem Sojuszu i zaproponował, by poprosić NATO o pomoc. Ale premier tego nie chciał, ponieważ gdyby śledztwo toczyło się pod auspicjami NATO raport końcowy byłby miażdżący dla rządu i MON-u. Pojawiłoby się pytanie, dlaczego Tusk wcześniej nie zdymisjonował Bogdana Klicha. Najgorsze w tym wszystkim jest postawienie Polaków w sytuacji bezbronnego petenta. A przecież wchodziliśmy do NATO po to, żeby nas broniło. Sugeruje pan, że gdyby NATO prowadziło śledztwo jego wyniki byłyby inne? Rosjanie kłamią? Tak! NATO powiedziałoby nam o wiele więcej na temat przyczyn katastrofy niż możemy się dowiedzieć od Rosjan. Rosjanie nie są zainteresowani by pokazać całą sytuację – np. to co działo się w baraku na lotnisku smoleńskim, którego nie można nazwać wieżą kontroli lotów. Ale Tusk najwyraźniej też nie jest tym zainteresowany. A przecież zwrócenie się do NATO tuż po katastrofie było obowiązkiem premiera!. Przecież wtedy nie wiedzieliśmy, co się stało. To mógł być np. zamach czeczeńskiego terrorysty. Na teren obok lotniska mógł wejść każdy z ręczną wyrzutnią rakiet. Wie pan jak Sojusz zareagował na to, że Polska nie poprosiła go o pomoc w wyjaśnieniu katastrofy? W końcu na pokładzie samolotu leciało pięciu generałów dowodzących operacjami NATO w Afganistanie i generał F. Gągor zatwierdzony na najwyższe stanowisko w NATO. W tym momencie straciliśmy w NATO całą wiarygodność. Efekt? Tuż po katastrofie USA podjęły decyzję o tym, że – wbrew wcześniejszym ustaleniom – nie przekażą nam uzbrojonych zestawów rakietowych Patriot. Skandaliczne było to, że tuż po katastrofie minister Klich poinformował opinię publiczną o tym jak płynnie zastępcy przejęli dowodzenie po tragicznie zmarłych generałach. Minister chciał chyba uspokoić opinię publiczną… Ale powinien był powiedzieć coś zupełnie innego. Minister obrony NATO-wskiego państwa powinien przypomnieć, że w tym tragicznym momencie stoi przy nas Sojuszu, że jesteśmy bezpieczni, bo możemy liczyć na NATO. Czy poza publikacją raportu ZEN planuje jakieś kolejne posunięcia? Skoro znacie winnych to czy zamierzacie złożyć wnioski do prokuratury o ich ściganie? My nie jesteśmy parlamentem. Nie możemy postawić premiera czy ministrów przed Trybunałem Stanu. Nasz raport kończymy słowami: „jeśli po ocenie raportu komisji szefa MSWiA i prokuratury Sejm nie podejmie decyzji o postawieniu Donalda Tuska i Bogdana Klicha przed Trybunałem Stanu będzie to oznaczało, że nawet największa tragedia narodowa w Polsce po II wonie światowej nie jest w stanie nic zmienić, a system bezpieczeństwa państwa będzie ulegał dalszej degradacji”. My swoje zadanie wykonaliśmy. Oczywiście jesteśmy gotowi spotkać się w tej sprawie z premierem Donaldem Tuskiem, – ale jestem pewien, że PR-owcy odradzą mu takie spotkanie. Premier woli spotykać się z muzykami. Podkreśla pan apolityczność raportu ZEN, – ale zdaje pan sobie chyba sprawę, że powielając wiele tez stawianych przez PiS, zostaniecie oskarżeni o włączanie się w bieżącą walkę polityczną. Nie słyszałem żeby PIS wspomniał o obowiązku zwrócenia się o pomoc do NATO. Chcę podkreślić, że gdyby to PiS-owski rząd organizował ten lot wszystko prawdopodobnie wyglądałoby identycznie. PiS nie podchodzi profesjonalnie do bezpieczeństwa państwa, o czym najlepiej świadczy fakt rozbicia przez A. Macierewicza Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego. Mógł przecież zostawić najlepszych młodych oficerów a zniszczył cały tworzony latami dorobek tej cenionej przez NATO Służby! Poza tym chce przypomnieć, że gdy Jarosława Kaczyński był premierem zakazał ówczesnemu ministrowi Obrony Narodowej Radosławowi Sikorskiemu kontaktów ze mną. Tylko Monika Olejnik uważa, że wspieram PIS, ale jej wszystko wolno! Skoro raport jest ostatnim głosem ZEN w sprawie katastrofy smoleńskiej to, czym teraz zajmie się wasz zespół? Będziemy starali się pomagać Polakom w sprawach, w których SA oszukiwani przez władze. Ja osobiście marzę o nowoczesnych profesjonalnych Siłach Zbrojnych służących rodakom tak jak GROM. A na razie mamy armię świetnie opłacanych PRowców służących rządowi. Naprawdę wierzycie, że w ten sposób wpłyniecie na polską rzeczywistość? Że wasz głos nie zginie wśród innych opinii? Tak – właśnie w taki sposób obywatele mogą zmieniać rzeczywistość. Liczymy przede wszystkim na młode pokolenie, które myśli już innymi kategoriami. Jeżdżę po Polsce, spotykam się z młodymi ludźmi i muszę powiedzieć, że jestem optymistą. JKM
Amnestia z zawieszeniem A to ci dopiero dowcipniś z tego prokuratora generalnego, pana Andrzeja Seremeta! Trudno chyba inaczej określić człowieka, który do ogłoszenia wiadomości, że prokuratura wojskowa badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej wykluczyła "czyn o charakterze terrorystycznym", wybrał akurat prima aprilis? Zresztą nie jest wykluczone, że to dowcipne rozwiązanie zostało na panu prokuratorze generalnym niejako wymuszone przez okoliczności. Jak pamiętamy, Rosjanie od samego początku, a nawet - jeszcze przed katastrofą - twierdzili, że jej przyczyną był błąd pilota, co komisja pod przewodnictwem pani Tatiany Anodiny potwierdziła w całej rozciągłości. I chociaż prokuratura rosyjska nadal kontynuuje energiczne śledztwo, to przecież nie może ono doprowadzić do jakiegoś innego rezultatu, niż ustalony przez panią Anodinę, to chyba jasne? Może tylko te ustalenia potwierdzić zeznaniami dodatkowych świadków, o których przecież nietrudno, jako że jeszcze Rejent Milczek zauważył, iż "nie brak świadków na tym świecie". Zresztą nie tylko świadków - bo przecież jakby tych zabrakło, to "kamienie wołać będą" to znaczy - dowody rzeczowe, które do zakończenia energicznego śledztwa pozostaną w wyłącznym posiadaniu prokuratury rosyjskiej. Co tam się z nimi przez ten czas działo i dzieje - Bóg jeden wie - no i oczywiście prezydent Miedwiediew - bo podobnie jak u nas - to on powołuje prokuratura generalnego Federacji Rosyjskiej, który z kolei - zgodnie z art. 129 rosyjskiej konstytucji - przewodzi "jednolitemu scentralizowanemu systemowi, w ramach, którego prokuratorzy niższych szczebli podporządkowani są prokuratorom wyższych szczebli oraz Prokuratorowi Generalnemu Federacji Rosyjskiej", to znaczy - zupełnie tak samo jak u nas. U nas też Prokurator Generalny podporządkowany jest Prokuratorowi Generalnemu Federacji Rosyjskiej. Poinformował nas o tym sam prezydent Dymitr Miedwiediew podczas swojej gospodarskiej wizyty w Warszawie. Na pytanie, czy dopuszcza myśl, by ustalenia polskiego śledztwa mogły w czymkolwiek różnić się od ustaleń śledztwa rosyjskiego, odpowiedział, że takiej myśli absolutnie nie dopuszcza. Nie jest to może podporządkowanie formalne, ale doświadczenie życiowe poucza nas, że zależności nieformalne bywają znacznie ważniejsze. W tej sytuacji wybór prima aprilis, jako dnia, w którym pan prokurator generalny Andrzej Seremet ogłosił wiadomość o wykluczeniu przez wojskową prokuraturę "czynu o charakterze terrorystycznym", był jak najbardziej uzasadniony - również, jako aluzja, byśmy do tej wiadomości nie przywiązywali nadmiernej wagi. I rzeczywiście - już 6 kwietnia pan Kwiatkowski, minister sprawiedliwości, uspokoił nas, że wykluczenie "czynu o charakterze terrorystycznym" obowiązuje wyłącznie "na tym etapie śledztwa", co oznacza, że jeśli zajdzie taka potrzeba, to "do hipotezy zamachu można powrócić". No proszę! "Można powrócić"! No dobrze, ale skąd będziemy wiedzieli, że właśnie zaszła taka potrzeba? Aaaa, to dobre pytanie, tylko niewłaściwie postawione. To nie "my" będziemy wiedzieli, że taka potrzeba się pojawiła, tylko sprawujące w naszym nieszczęśliwym kraju prawdziwą władzę Siły Wyższe. Ale tego i owego nawet i my możemy się domyślić. Otóż ja na przykład domyślam się, że taka potrzeba mogłaby się pojawić w momencie, gdyby premier Tusk znowu próbował Siłom Wyższym fiknąć tak samo, jak wiosną 2008 roku, kiedy aresztowany został szwajcarski finansista Peter Vogel. Wtedy, w odpowiedzi na ten zuchwały czyn, wybuchła afera hazardowa, która dzisiaj, to znaczy - 7 kwietnia, właśnie zakończyła się wesołym oberkiem, to znaczy - umorzeniem przez prokuraturę śledztwa w tej sprawie z powodu nieznalezienia znamion przestępstwa. Ta konkluzja nie jest bynajmniej gołosłowna; co to, to nie. Prokuratura naprawdę bardzo się przy tym napracowała, a świadectwem tego mozołu jest 18 tomów akt głównych i 37 tomów akt pomocniczych - ale już na konferencji prasowej można było się zorientować, że tylko dokumentują one wersję podaną prokuratorom do wierzenia przez Zbycha, Mira i Rycha - co dowodzi, iż "policmajster powinność swej służby zrozumiał" i rozkaz amnestii wykonał w podskokach. Bo też jakże inaczej, skoro premier Tusk w podskokach dokonał rekonstrukcji rządu i przeforsował w stachanowskim tempie ustawę hazardową i ustawę o IPN i zrezygnował z kandydowania w wyborach prezydenckich, słowem - nie tylko odpokutował, ale i złożył dowody, że odtąd można na nim polegać, jak na Zawiszy? Zresztą nie tylko, dlatego - bo jakże bez amnestii aranżować utworzenie po jesiennych wyborach koalicji Platformy Obywatelskiej i SLD, w której rolę kierownika politycznego pełniłby Sojusz? Toteż amnestia właśnie nastąpiła, ale deklaracja pana ministra Kwiatkowskiego o możliwości powrotu w każdej chwili do "hipotezy zamachu" wskazuje, że obowiązuje zasada ograniczonego zaufania, zaś po tych pożałowania godnych doświadczeniach Siły Wyższe smyczkę premieru Tusku jeszcze bardziej skróciły. To jest właśnie gwarancja przeforsowania w jesiennej koalicji jedynie słusznej zasady przewodniej roli partii, tzn. - SLD w budowie socjalizmu - bo cóż innego pozostanie takiemu rządu, jeśli nie budowanie socjalizmu? Nic, zatem dziwnego, że z wiosną obudził się cały SLD-owski park jurajski, a panowie Miller i Oleksy znowu są pełni wigoru i planów na przyszłość. Od razu widać, że rywinowska kwarantanna dobiegła wreszcie końca. W tej sytuacji Prawo i Sprawiedliwość przygotowuje się do pozostania w opozycji, oczywiście szalenie radykalnej i nieprzejednanej - co wyraża się między innymi w zaporowych żądaniach pomnikowych. Ponieważ Platforma Obywatelska, to znaczy - przede wszystkim minister Radosław Sikorski, nie tylko pryncypialnie skrytykował pełnomocnika Hilarii Clintonowej do spraw holokaustu, ale z odwagą desperata nadstawił rogi nawet radcy Światowego Kongresu Żydów, który z powodu opieszałości w wypłaceniu żądanych 65 miliardów dolarów organizacjom przemysłu holokaustu zaapelował o bojkotowanie Polski, co przysporzyło Platformie poparcia obywateli zaniepokojonych perspektywą rychłego wyszlamowania naszego nieszczęśliwego kraju i myślących, że z tym minstrem Sikorskim to wszystko naprawdę - również Jarosław Kaczyński postanowił odkurzyć wizerunek płomiennego obrońcy polskiego interesu państwowego i ogłosił, iż twierdzenie, że istnieje naród śląski, to zakamuflowana opcja niemiecka. Wywołało to oczywiście straszliwy klangor, a nawet doniesienie do prokuratury, co z pewnością również Prawu i Sprawiedliwości przysporzy poparcia obywateli myślących, że to wszystko naprawdę - ale przecież nie będzie w stanie zablokować niekorzystnego dla Polski wyroku Trybunału w Strasburgu. W Trybunale tym bowiem od roku 2007 leży skarga złożona przez Związek Ludności Narodowości Śląskiej, któremu władze polskie odmawiają rejestracji, twierdząc, że takiej narodowości nie ma. Tymczasem czyjaś tajemnicza ręka sprawiła, że w kwestionariuszu spisowym, stanowiącym polski oficjalny dokument państwowy, pojawiła się możliwość oficjalnego wpisania tej narodowości. Ruch Autonomii Śląska apeluje o wpisywanie jej podczas trwającego właśnie Narodowego Spisu Powszechnego i wyraża nadzieję, że tym razem liczba członków tej narodowości przekroczy półtora miliona. Jeśli tak będzie rzeczywiście, to trudno będzie przedstawicielowi Polski podtrzymywać w Trybunale twierdzenie o nieistnieniu narodowości śląskiej w sytuacji, gdy jej istnienie będzie w tak wymowny sposób udokumentowane w oficjalnych polskich dokumentach państwowych. Ale o takich rzeczach trzeba było myśleć przed 2003 rokiem, kiedy odbywało się referendum w sprawie Anschlussu. Żyją jeszcze ludzie pamiętający, że prezes Jarosław Kaczyński był jego zwolennikiem, mimo sprzeciwu sporej części członków Prawa i Sprawiedliwości. Widocznie - podobnie jak Andrzejowi Lepperowi - wydawało mu się, że wykiwa nie tylko tubylczą razwiedkę, ale i ościenne państwa poważne. Ale pana Andrzeja wykiwała pani Aneta Krawczykowa, co to sprawiała wrażenie, że nawet do trzech nie potrafi zliczyć, zaś nasz wirtuoz intrygi właśnie jest kiwany przez stronnictwo pruskie, ale próbuje przekuć to, jeśli już nie na cnotę, to przynajmniej - na poparcie w sondażach. I jestem pewien, że je uzyska, co oczywiście w najmniejszym stopniu nie zahamuje ześlizgiwania się naszego nieszczęśliwego kraju ku swemu przeznaczeniu. SM
FED duma, podczas gdy światowa gospodarka się zatacza Dolar amerykański pod presją. Obawy przed inflacją wywołaną zalewem płynności. Na Fed spadnie presja nie do wytrzymania. Czy izolacjonizm zacznie być brany pod uwagę? Brak nowych pomysłów polityków. Fiskalne cierpienia południa Europy. Amerykański dolar jest pod silną presją, podczas gdy świat poszukuje alternatywnej waluty rezerwowej. Lata manipulacji, oszustw i przestępczych działań szybko zbliżają się do końca. Zawiązywane są nowe alianse, które czynią także otwarci zwolennicy nowej waluty rezerwowej świata. W rezultacie zagranica coraz bardziej unika amerykańskich obligacji skarbowych i agencyjnych, podobnie jak pozostałych inwestycji denominowanych w dolarze. Obserwujemy jak inne duże narody gromadzą złoto sądząc, że nowa światowa waluta rezerwowa będzie oparta na złocie. W ciągu ostatnich 11 lat Fed i inne banki centralne na kilka sposobów zwiększyły podaż pieniądza i kredytu, a w ciągu ostatnich 3 lat robiły to jeszcze bardziej agresywnie przez skup obligacji skarbowych i za pośrednictwem swapów. Kreacja pieniądza w ramach QE1 zaczęła obecnie wpływać na koszty i całą strukturę cen. Ponieważ wynagrodzenia nie rosną, inflacja zniszczy klasę średnią, która stanowiła strukturę spajającą amerykańskie społeczeństwo. Podczas gdy klasa średnia jest niszczona, pieniądze z podatków są używane do ratowania instytucji finansowych. Podatnicy finansują swój własny upadek. Sądzimy, że inflacja wynosi obecnie 8% i do końca roku osiągnie 14%. Jest to wynik QE1 i programu stymulującego 1. W przyszłym roku gospodarka USA zostanie uderzona efektami QE2 i programu stymulacji 2. Jeżeli nastąpi QE3 i program stymulacyjny 3, ich efekty wystąpią w 2013 roku. Inflacja może wynieść od 25% do 50% i więcej, w zależności od tego, co oligarchowie dla nas przygotowali. W czasie materializowania się tych faktów bezrobocie będzie rosnąć, a przychody rządu spadać powiększając i tak już kolosalny dług. Oznacza to, że konsumpcja spadnie w stosunku do PKB z 70% do około 64,5% w perspektywie długoterminowej do końca 2013 roku, jeśli nastąpi QE3 i program stymulacji 3. Ludzi będzie stać jedynie na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Oznacza to jednocześnie spadek zysków korporacji oraz spadek cen ich akcji. To, oczywiście, będzie zależeć od tego, czy “Grupa Robocza ds. Rynków Finansowych” będzie w stanie sztucznie utrzymać giełdę i uchronić ją od upadku. Deficyty całkowicie wymkną się spod kontroli, podobnie jak bankructwa przedsiębiorstw i osób fizycznych. Oznacza to zredukowanie poziomu edukacji do absolutnego minimum. Zamiast 18 do 21 dzieci w klasie, zobaczymy od 36 do 42. Świadczenia socjalne i opieka społeczna zostaną obcięte o połowę. Wydłużone zasiłki dla bezrobotnych będą stopniowo wycofywane i żadne nowe projekty nie będą finansowane. Nic dziwnego, że Fed musi kupować 80% długu USA. Niewielu jest chętnych do jego zakupu. Większość zagranicznych nabywców pochodzi z Anglii i Kajmanów. Czy to właśnie Fed się za nimi kryje, co podejrzewamy od lat, czy też są to realni nabywcy? Nie wiemy, ale jeśli Kongresmen Ron Paul odniesie sukces możemy się wkrótce tego dowiedzieć, podobnie jak o wszelkiego rodzaju innych przypadkach łamania prawa. Nie zapominaj, że wszystkie te działania Fedu przekładają się na wzrost podatków każdego Amerykanina. Jest to kolejna próba powalenia konsumenta na kolana, tak, aby złamany musiał zaakceptować rząd światowy. Jakby tego było mało, dolar osiąga nowe dołki na indeksie USDX i jest szansa, że może wkrótce przełamać poziom 71.18, najniższy poziom w historii, i następnie spaść do 55-40. Cena wielu produktów kupowanych przez konsumentów, które stanowią obecnie 70% PKB, może wzrosnąć o, ponad 100%, co silnie zmniejszy konsumpcję. Może to oznaczać w tym momencie zrealizowanie planu oligarchów – zniszczenie Ameryki, jaką znamy. Czy daleko jeszcze jesteśmy od Republiki Weimarskiej i Zimbabwe? Ze względu na niedawny spadek na giełdzie niedawno nastąpił rajd obligacji, których oprocentowanie spadło z 3,74% do 3,23% dla 10-letnich papierów. Jeżeli wziąć pod uwagę niepokoje na Bliskim Wschodzie i problemy w Japonii niebawem nie będzie na rynku zbyt wielu obcokrajowców chętnych do zakupu amerykańskich obligacji – w rzeczywistości mogą je zacząć sprzedawać. Te wydarzenia wywrą presję nie do zniesienia na Fed i zmuszą go do rozpoczęcia QE3. Jeśli QE3 nie nastąpi, realne oprocentowanie wzrośnie, najpierw z 4% do 4.5%, a następnie do 5.5%. W trakcie tych wydarzeń w 2011 roku rynek obligacji municypalnych będzie pod ogromną presją. W tym samym czasie wydarzenia w Japonii i na Bliskim Wschodzie mogą doprowadzić do kolapsu obydwu rynków obligacji (skarbowych i municypalnych). Już teraz prawie niemożliwe jest znalezienie godnej oferty od kupujących na rynku obligacji municypalnych, o ile w ogóle są jakiekolwiek oferty kupna. To już obecnie jest poważny problem. Deficyt budżetowy wyniesie 10% PKB, czyli 1,6 biliona dolarów. Jest to trzeci rok z rzędu tak horrendalnego deficytu, podczas gdy Prezydent, Izba Reprezentantów i Senat odmawiają cięcia wydatków. Ostatecznym wynikiem tej rozrzutności będzie koniec Stanów Zjednoczonych, jako światowej potęgi. Chiny i Niemcy w tym procesie rywalizują o przywództwo, jednak oba te kraje same mają poważne problemy. Chiny mają prawie hiperinflację, masowe bezrobocie, osłabienie rynku akcji, bańkę na rynku nieruchomości oraz 1,17 biliona w papierach wartościowych denominowanych w amerykańskim dolarze. Nieco później przejdziemy do kwestii Niemiec i Europy oraz problemów w strefie euro. Japonia, która od 20 lat znajduje się w depresji, posiada ogromny stosunek długu do PKB, choć jest to dług względem instytucji krajowych, i podobnie jak wszyscy, doświadczy ograniczenia eksportu. Jakby tego było mało musi się teraz jeszcze zmierzyć z olbrzymią klęską żywiołową. Można by się spodziewać, że następnym naturalnym krokiem byłoby dla USA ustanowienie barier handlowych i nałożenie ceł ochronnych na towary i usługi. Mogłoby to być interpretowane, jako izolacjonizm, ponieważ zobowiązania na arenie międzynarodowej, takie jak wojny, nie będą dla Ameryki finansowo dłużej możliwe do utrzymania ze względu na zadłużenie. Kiedy to nastąpi dopiero się okaże, ale jest to realna możliwość. Przeciwnicy nazwą to protekcjonizmem, jednak Stany Zjednoczone zezwalają od lat światu na pełny dostęp do swojej gospodarki i celową manipulację waluty oraz na zatrudnienie praktycznie niewolniczej siły roboczej za granicą, co podcięło amerykańską gospodarkę. W ciągu ostatnich 11 lat Stany Zjednoczone utraciły 8.7 miliona dobrze płatnych miejsc pracy oraz 42.500 przedsiębiorstw. Im dłużej Stany Zjednoczone czekają z ustanowieniem ceł ochronnych tym gorzej dla nich. To samo dotyczy cięć budżetowych. Jak do tej pory polityczna odpowiedź była jak do tej pory z obu partii jednakowa. Widzieliśmy 862 miliardów dolarów pakietu stymulacyjnego uchwalonego w grudniu. Kolejny przejaw zaprzeczania rzeczywistości. Doświadczyliśmy dwóch lat próżnych działań i nawet zwiększonych jeszcze w tym czasie wydatków wojskowych na kompleks przemysłowo-zbrojeniowy oraz tragiczną politykę krajową.To doprowadza nas do Niemiec i Europy. Niemcy zmieniły się w ciągu ostatnich 50 lat. Jedno z miast, w którym mieszkaliśmy swego czasu, zmieniło się do tego stopnia, że właściwie zgubiliśmy się w nim i musieliśmy pytać o drogę. Niemcy zapłacili straszną cenę za ponowne zjednoczenie, ale ostatecznie pokonali trudności, choć wielkim kosztem. Niemcy odzyskują ponownie pozycję lidera Europy i być może także lidera światowego. W ostatnich latach w połowie drogi porzucają politykę keynesizmu.To sprowadza nas do problemów południowej Europy, które są dalekie od rozwiązania. Zostały one przesłonięte zasłoną dymną wydarzeń na Bliskim Wschodzie, które w jednakowym stopniu zasłoniły również poważne problemy finansowe i gospodarcze Stanów Zjednoczonych. Oligarchowie dostali także bonus w postaci katastrofy w Japonii. Wszystkie państwa doświadczają miażdżącego kryzysu zadłużenia i z wyjątkiem Grecji i Irlandii, twierdzą, że nie mają problemów, lub przynajmniej nie takie, które dawałyby podstawy do interwencji. Wszystkie one jednak będą musiały zostać dofinansowywane albo pójdą na dno, pociągając za sobą euro. W następującej kolejności są na liście państwa do otrzymania pomocy lub zbankrutowania: Grecja, Irlandia, Portugalia, Belgia, Hiszpania i Włochy. Ich problemy są podobne do tych w USA. Nadmiar pracowników administracji publicznej, pół- lub niekonkurencyjna gospodarka, skandalicznie niskie stopy procentowe, niskie oszczędności, niska wydajność, wiecznie duże deficyty budżetowe i banki, które są praktycznie bankrutami z powodu udzielenia katastrofalnych kredytów na zakup nieruchomości. W przypadku banków – stopy procentowe będą musiały zostać w końcu podniesione, a kiedy to nastąpi, koszt obsługi długu stanie się nie do zniesienia. Warunki te pozbawiają banki depozytów i możliwości emisji obligacji, pozostawiając je z niewielkim kapitałem. Tymczasowe rozwiązanie, które obecnie obserwujemy, polega na pożyczaniu przez EBC i Fed wytworzonych z powietrza funduszy, w celu podtrzymania bankowej piramidy finansowej. Omawiane państwa płacą odsetki od obligacji w kwocie od 5% do 12%. Co się stanie, gdy stopy procentowe wzrosną o 2%? Nie będą w stanie obsłużyć swojego zadłużenia (spłacić odsetek), nie mówiąc już o spłacie samego kapitału. Banki europejskie pożyczyły tym sześciu państwom ponad 2 biliony dolarów, które oczywiście również zostały wytworzone z powietrza. W ten sposób wiemy od dawna, że posprzątanie tego bałaganu wymagać będzie od 3 do 5 bilionów dolarów i że takie kwoty są po prostu nieosiągalne bez bankructwa banków komercyjnych oraz banków centralnych tych krajów. Gwarantowanie części długu, które to rozwiązanie do tej pory stosowały wypłacalne kraje europejskie, tym razem zwyczajnie nie zadziała. Kupili tylko w ten sposób czas dla upadającego systemu. Ostatecznie pożyczkobiorcy wpadną w niewypłacalność, a pożyczkodawcy podzielą ich los. Co należało zrobić? Kredytodawcy powinni byli zaakceptować spłatę 50%, które były im oferowane, a których odmówili. W przyszłości w najlepszym przypadku otrzymają 30% lub w ogóle nic. Zaangażowanie wypłacalnych państw w strefie euro wynosi 1 bilion dolarów, co jak już pokazaliśmy, tylko pogorszy ich własny dług. Niemcy, Francuzi, Holendrzy i obywatele Austrii dostaną do zapłacenia wszystkie rachunki. Cała ta obłąkana mrzonka jednej waluty dla wszystkich i ostatecznie rząd światowy – po prostu nie będzie działać. Grecja i Irlandia są typowymi przypadkami, i jeśli przetrwają finansowo, oznaczać to będzie co najmniej 50 lat biedy w tych krajach, aby spłacić dług bankowy, który został wytworzony z powietrza. Dofinansowanie tych dwóch krajów nie przywróciło wiele zaufania. Każdy, kto rozumie, co się dzieje, wie, że to nie będzie działać. Oczywiście te dwa państwa sprzedały dług, ale został on sprzedany krajom, które musiały go kupić, aby euro nie rozpadło się. Tak na marginesie, euro jest teraz handlowane w zakresie powyżej poziomu 1.41 USD w czasie manifestowania się tych poważnych problemów. To pokazuje skalę problemów dolara. Pamiętaj także, że przez ostatnie 11 lat dolar spadł o prawie 20% rocznie w stosunku do złota i o ponad 24% rocznie w stosunku do srebra. Euro spadło o blisko 17% rocznie względem złota i o 22% względem srebra. Liczby te pokazują, że złoto i srebro są w silnym długoterminowym trendzie wzrostowym względem wszystkich pustych walut, dlatego nie powinieneś trzymać oszczędności w żadnej walucie, z wyjątkiem pieniędzy na bieżące koszty. Wszystkie twoje możliwe do zainwestowania środki powinny być w złocie i srebrze oraz aktywach powiązanych. Gdy tylko jeden z krajów pójdzie na dno – gra będzie skończona. Wtedy nastąpi kolejne wielkie spotkanie państw w celu przewartościowania i dewaluacji walut, ogłoszenia wielostronnego bankructwa i ustanowienia światowej waluty rezerwowej opartej w 25% na złocie. Europa podąża dokładnie w tym samym złym kierunku co USA. W Europie wzywa się do zwiększenia kredytu dla sparaliżowanych państw, ściślejszej integracji i wspólnej polityki fiskalnej, więc wszystkie te państwa mogą zatonąć jednocześnie. Sensownie Niemcy nie chcą tego robić i obywatele niemieccy z pewnością nie chcą dalszego zbliżenia z przegranymi państwami południowej Europy. W rzeczywistości, ponad 2/3 Niemców chce wyjścia ze strefy euro, nie mówiąc o jakiejkolwiek dalszej integracji. Nie chcą zobowiązać się do pożyczenia i gwarantowania znacznej części dodatkowego 1 biliona dolarów, a łącznie już 2 bilionów. Jest to zobowiązanie do poparcia rządu światowego, a nie ratowanie niewypłacalnych partnerów. Jest to finansowanie obłąkanego snu mega-bogaczy, aby całkowicie kontrolować świat, przez wpędzeniej ludności całego świata w wieczne poddaństwo. Całe to przedsięwzięcie jest oszukańcze. Brak drugiego biliona dolarów środków dla niewypłacalnych państw doprowadzi do rozpadu strefy euro, kiedy te sześć krajów zbankrutuje. Należy pamiętać przy tym, że 2 biliony dolarów nie rozwiąże problemu, a ostatecznie zniszczy pożyczkodawców, głównie Niemcy. Niemcy nie chcą rządu światowego, więc dlaczego mieliby poddać się takim zobowiązaniom? W rzeczywistości, ponad 2/3 Niemców nie chce euro. Oni po prostu chcą, aby ich zostawić samym. Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, ESM, jest próbą europejskich biurokratów, aby zastąpić odrzucone przez Niemców niekończące się wsparcie niewypłacalnych państw. Biurokraci dokonali nawet poprawki do traktatu lizbońskiego, dotyczącej ESM a przynajmniej jest ona w procesie formowania. Jest to pokonanie Niemiec, którym powiedziano, że będą robić to, co im się każe. Towarzyszy temu działanie, które zmusza pożyczkodawców do zaakceptowania strat na obligacjach, bez względu na to jak są one wielkie. Jest to najbardziej szalona procedura finansowa w historii. Pożyczkodawcy są całkowicie zdani na łaskę dłużników, i jeżeli dłużnicy nie mogą spłacić długu, mogą po prostu odejść. Tego rodzaju polityka pokazuje, do jakiego stopnia pozbawieni zdrowych zmysłów są oligarchowie nowego porządku świata. Jest to uznanie, że dług nie zostanie spłacony, a narody biorące pożyczki dalej będą robić głupców z tych, którzy pożyczają. To kupuje kilka lat czasu, ale kładzie podwaliny pod przyszłe bankructwo. Nie ma możliwości, aby Grecja i Irlandia przetrwały finansowo – kraje te opuszczą euro. Portugalia i Belgia prawdopodobnie pójdą ich śladami i nie będzie wystarczających środków do ratowania Hiszpanii i Włoch. Może to nastąpić przed końcem tego roku. Dokładny czas to zgadywanie. Pięć z sześciu z tych państw ma ponad 500 miliardów dolarów długu o zapadalności w tym roku plus nowy dług. Zadłużenie osób prywatnych i przedsiębiorstw, które musi być zastąpione, to 1.2 biliona dolarów. Teraz pytanie – czy wygląda na to, aby oni wszyscy mieli uzyskać wystarczające fundusze na spłatę tych długów? Nie sądzimy, aby tak było, a to oznacza więcej kłopotów przed końcem roku. Oznacza to również niski lub całkowity brak wzrostu, wyższe bezrobocie i być może bankructwo. Połącz te problemy z tymi w Wielkiej Brytanii i USA a zobaczysz, dlaczego niepokoje na Bliskim Wschodzie musiały się wydarzyć częściowo jako odwrócenie uwagi. Mówiliśmy to od samego początku i nadal uważamy, że był to główny powód, dla którego region przechodzi poważne zmiany. Zgadza się – potęgi stojące za rządem chciały zmian w Tunezji, Egipcie, Libii i innych państwach, a także zamieszania w całym regionie, a według wszelkiego prawdopodobieństwa, jest to przygotowanie do inwazji na Iran z pomocą Izraela. Bob Chapman Tłumaczenie: davidoski
Kłamstwo o mgle Wielokrotnie już kpiłem tu z nieudacznictwa Jacka Żakowskiego, ale znowu muszę. Facet nie potrafi nawet tego, co w jego środowisku jest oczywiste jak oddychanie: rzucić oszczerczej insynuacji. Od razu daje się przy tym złapać na oczywistym kłamstwie. Insynuacja jest zresztą standardowa. Ktokolwiek kwestionuje rzetelność smoleńskiego „śledztwa” i dobrą wolę Tuska, ośmieszany jest przez propagandystów władzy grepsem o „rozpylaniu przez ruskich sztucznej mgły”. W istocie ta bardzo wyszydzana przez salon teza pochodziła z jakiegoś internetowego anonimu. Nikt występujący pod nazwiskiem i odpowiadający ze swe słowa nigdy tak nie mówił. Nikt taki też nigdy nie twierdził kategorycznie, że w Smoleńsku dokonano zamachu, choć jest oczywiste, że nie mając wciąż dostępu do wraku, czarnych skrzynek ani nawet zeznań kluczowych świadków, nie powinniśmy z góry niczego wykluczać. Propagandyści równie jak Żakowski wredni, ale od niego sprytniejsi, poprzestają na ogólnikowych kpinach i stronią od konkretów. On zaś powiada: „widzę, że u Ziemkiewicza siedzi trzech kolegów rozwijających wersję zamachu i sztucznej mgły…”. Niczego takiego Żakowski nie widział i widzieć nie mógł. Kłamie bardzo nieudolnie, bo wszystkie moje programy, które usiłuje zdyskredytować, są dostępne na stronach internetowych TVP i nikt w nich opisanej sceny nie znajdzie, choćby zniósł jajo. To, co wygaduje w swym wywiadzie Żakowski, wyczerpuje, więc znamiona „rozpowszechniania fałszywych dyskredytujących informacji w celu odebrania zaufania osobie publicznej”. Ma szczęście, że wystarcza mi samo przygwożdżenie kłamstwa i nazwanie kłamcy po imieniu, a o ewentualne przeprosiny procesować mi się nie chce, bo – jak każde słowo Żakowskiego – nie mają one żadnej wartości. RAZ
10 kwietnia polski rząd abdykował Okres po katastrofie smoleńskiej mógł być wykorzystany, jako pewne katharsis naszej polityki. Ale to wymagało odwagi Z mec. Janem Olszewskim, byłym premierem RP i byłym doradcą śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rozmawia Mariusz Bober Pan Premier również miał być w tym samolocie. Jaka była Pana pierwsza reakcja na wieść o katastrofie? - Rzeczywiście w samolocie zarezerwowano dla mnie miejsce, jako doradcy prezydenta. Jednak prawie w ostatniej chwili zgłosiła się do mnie pani Bożena Mamontowicz-Łojek z pytaniem, czy nie mógłbym pomóc w znalezieniu miejsca dla przedstawiciela Rodzin Katyńskich. Wiele z tych osób z różnych powodów, m.in. wieku, miało problem z zorganizowaniem wyjazdu do Katynia, gdzie zginęły najbliższe im osoby. Odstąpiłem, więc swoje miejsce. 10 kwietnia, z rana, jak zwykle oglądałem wiadomości telewizyjne. Najpierw usłyszałem nieprecyzyjną wzmiankę, że były problemy z lądowaniem polskiego samolotu w Smoleńsku. Ale wkrótce potem, szukając informacji w innych stacjach, usłyszałem o katastrofie. Dla ludzi z mojego pokolenia naturalne było skojarzenie z katastrofą samolotu z gen. Władysławem Sikorskim na pokładzie z 1943 r., która – choć pośrednio – również była związana ze zbrodnią katyńską. Będąc przedstawicielem pokolenia, które wychowywało się podczas II wojny światowej, byłem “obyty” ze śmiercią. A jednak tragedia w Smoleńsku, m.in. ze względu na swoją skalę i na to, że zginęło w niej tak wielu znanych mi od lat ludzi, bardzo mnie przygnębiła. Zaraz potem pojechałem do Kancelarii Prezydenta, by zorientować się w sytuacji. To był bardzo trudny dzień.
Udało się Panu dowiedzieć trochę więcej niż nam, śledzącym te wydarzenia w mediach? - Sytuacja była bardzo trudna – w katastrofie oprócz prezydenta zginął szef jego kancelarii, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, czyli ludzie, którzy w sytuacjach, gdy coś stanie się prezydentowi, przejmują inicjatywę i to na nich spada część obowiązków związanych z funkcjonowaniem tego urzędu. Dlatego przedstawiciele kancelarii starali się przygotować plan działań. Wiadomo, że w sytuacji nagłej śmierci prezydenta zastępuje marszałek Sejmu. Wkrótce potem minister Andrzej Duda poinformował, że Bronisław Komorowski poprosił przedstawicieli kancelarii na spotkanie, na którym miał ogłosić swoje pierwsze decyzje. Wówczas uznałem jednak, że w tym momencie zakończyła się moja rola, ponieważ pełniłem funkcję doradcy Lecha Kaczyńskiego. Wobec tego skupiłem się na pomocy w przygotowaniach uroczystości żałobnych.
W pierwszych dniach po katastrofie docierały do nas niepokojące informacje o szybkim i budzącym wątpliwości sposobie przejmowania władzy przez Platformę Obywatelską. Pan nie był zaskoczony tym pospiesznym trybem? - Moje zdziwienie wzbudziła decyzja o szybkim powołaniu nowego szefa Kancelarii Prezydenta. Co prawda dotychczasowy szef – minister Władysław Stasiak – zginął w katastrofie, ale swoją funkcję nadal pełnił jego zastępca, minister Jacek Sasin. Jeśli już nawet p.o. prezydent Komorowski chciał zmienić szefa, to można było to zrobić później. Początkowo myślałem także, że będąc w moralnie niezręcznej sytuacji, jako zastępujący prezydenta w związku ze śmiercią, Bronisław Komorowski – by nie wzbudzić wątpliwości, co do wiarygodności sprawowania tej funkcji – zrezygnuje z kandydowania na to stanowisko. Jednak postąpił on inaczej.
Wiele z ofiar katastrofy znał Pan osobiście. Świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego poznał Pan jeszcze w okresie działalności w “Solidarności”? - Tak. Ale najpierw poznałem Jarosława Kaczyńskiego, którego spotykałem jeszcze w połowie lat 70. w biurze interwencji Komitetu Samoobrony Społecznej KOR. Ja, jako prawnik udzielałem tam porad, podobnie jak Jarosław Kaczyński. Wiedziałem, że ma brata bliźniaka, ale jakoś wypadło mi to z głowy, gdy pierwszy raz spotkałem śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Było to w sierpniu 1980 roku. Najpierw do Warszawy przyjechał wysłannik Komitetu Strajkowego, prosząc o przygotowanie statutu Wolnych Związków Zawodowych. Bowiem zgoda na ich rejestrację była głównym przedmiotem pertraktacji ze stroną rządową. Posiadanie statutu było zaś warunkiem formalnym rejestracji. Wraz ze śp. mec. Władysławem Siłą-Nowickim i prof. Wiesławem Chrzanowskim przygotowaliśmy taki statut. Trzeba go było szybko dostarczyć do stoczni: szczecińskiej i gdańskiej, które były głównymi ośrodkami strajków na Wybrzeżu. Mnie przypadła rola dostarczenia tekstu do stoczni w Gdańsku. Zmieniając wielokrotnie środki lokomocji, udało mi się dojechać następnego dnia do stoczni (mec. Siłę-Nowickiego bezpieka zatrzymała na dworcu w Warszawie). Gdy dotarłem do stoczni, ze zdziwieniem zobaczyłem właśnie śp. Lecha Kaczyńskiego, którego początkowo wziąłem za Jarosława… Byłem zdziwiony, bo poprzedniego dnia żegnałem się z nim w Warszawie. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że widzę brata bliźniaka Jarosława. Leszek bardzo pomógł mi wtedy dotrzeć do komitetu strajkowego i dostarczyć projekt statutu związku. Później zaś w pewien sposób przyczynił się do tego, że “Solidarność” została zarejestrowana, jako związek ogólnopolski.
W jaki sposób? - Następnego dnia po podpisaniu porozumień gdańskich związkowcy zaczęli zastanawiać się, w jaki sposób zarejestrować związek zawodowy. Bowiem przewidziana w porozumieniach formuła, że mogą to być związki regionalne lub branżowe, stwarzała niebezpieczeństwo, że będzie ich bardzo dużo, będą działały w sposób nieskoordynowany, a władze PRL dzięki temu zdobędą ogromne możliwości manipulowania nimi. Dlatego dla mnie od początku było jasne, że należy złożyć wniosek o rejestrację jednego, ogólnokrajowego związku zawodowego. 17 września 1980 r. została zwołana w Gdańsku narada przedstawicieli wszystkich powstających w Polsce Wolnych Związków Zawodowych. Okazało się, że członkowie komitetu strajkowego, a zwłaszcza doradcy Lecha Wałęsy uważali, że skoro w porozumieniach z władzami PRL znalazł się inny zapis, to należy zarejestrować tylko samodzielny związek pracowników. Pojawił się też problem, jak wprowadzić mój postulat do porządku dziennych obrad. Co prawda uczestniczyłem w nich wraz z delegacją regionu Mazowsze, ale jako doradca związkowy i adwokat nie mogłem sam być członkiem związku, a więc nie miałem prawa głosu. Wtedy Jarosław Kaczyński poprosił o pomoc właśnie Leszka, który porozmawiał z przewodniczącym obradom literatem Lechem Bądkowskim, by pozwolił mi zabrać głos. I udało się. Nie chcąc, by udaremniono me zamiary, już w pierwszych swoich słowach zgłosiłem propozycję rejestracji ogólnopolskiego związku zawodowego, bo słyszałem już szmer zaniepokojenia wśród doradców Lecha Wałęsy, gdy tylko zapowiedziano moje wystąpienie. Entuzjastyczna reakcja zebranych na tę propozycję sprawiła jednak, że nie mogło być już mowy o innym rozwiązaniu. Lech Wałęsa, który umiał wyczuwać nastroje ludzi, nie sprzeciwiał się temu, ale później podszedł do nas i powiedział: Wrobiliście nas, panowie, przygotujcie, więc teraz taki statut, żeby władze nie mogły odmówić rejestracji. Gdy wieczorem tego dnia spotkaliśmy się z braćmi Kaczyńskimi, mieliśmy poczucie, że razem udało nam się zrobić coś ważnego.
To był początek współpracy ze śp. prezydentem? - Powiedziałbym, że nawet więcej – początek przyjaźni. Co prawda oni reprezentowali pokolenie dużo młodsze, ale tego wieczoru zaproponowałem im, byśmy zwracali się do siebie po imieniu. Także później łączyły nas bliskie relacje, ponieważ byłem obrońcą Lecha Kaczyńskiego, gdy został internowany w Strzebielinku. Miał wówczas dramatyczną sytuację rodzinną. Żona została sama z małym dzieckiem. Rola obrońcy w takich przypadkach jest zawsze szczególna. Jako jedyny miałem możliwość przekazywania nieocenzurowanych informacji w obie strony. Leszek czytał przy mnie listy od żony, potem szybko musieliśmy je palić, by nie został po nich żaden ślad. Następnie pisał swoje listy, których uczyłem się na pamięć i “odtwarzałem” je z pamięci jego żonie. W taki sposób poznałem, jaki był rzeczywisty kontakt między tym dwojgiem młodych ludzi. Nigdy o tym nie mówiłem, ale łączyło ich niezwykłe, piękne uczucie. Może to zabrzmi okropnie, ale mam wrażenie, iż to, że zginęli razem, jest swoistą “łaską losu”. Trudno mi sobie wyobrazić, jaki ból przeżywałoby jedno po stracie drugiego…
Czy nasze władze zdały egzamin w obliczu katastrofy smoleńskiej, jak twierdzi rząd? - Premier może mieć takie przekonanie, że skoro nastąpiło szybkie i sprawne przejęcie władzy na stanowiskach pełnionych przez niektórych wysokich urzędników państwowych, którzy zginęli w katastrofie, to wszystko jest w porządku, tym bardziej, że rządząca partia uzyskała pełny monopol władzy.
Katastrofa smoleńska wstrząsnęła Polską. Ale wbrew oczekiwaniom nie zasypała wewnętrznych podziałów, wręcz je zaostrzyła, co pokazały chyba wybory prezydenckie. - Sytuacja Jarosława Kaczyńskiego w okresie wyborów była niezwykle trudna z różnych powodów, bo ciosy i obowiązki, które na niego spadły po tragicznej śmierci brata, przekraczały wręcz normalną, ludzką wytrzymałość. Dlatego mogę zrozumieć, że dał sobie narzucić koncepcję prowadzenia kampanii wyborczej. Ale ona była absolutnie wadliwa. Bowiem nie można było po prostu wykluczyć w sztuczny sposób tematyki katastrofy smoleńskiej z dyskursu publicznego. Przecież jej tło tkwi głęboko w naszej rzeczywistości politycznej i wymaga pełnego wyjaśnienia. Ówczesny sztab kampanii wyborczej, który – jak wiadomo – wystąpił z PiS, nie rozumiał tego. Moim zdaniem, zachowania takie jak posła Pawła Poncyljusza, który w komicznej czapeczce występował w jakiejś dyskusji przed kamerami, robiły wprost wstrząsające wrażenie. Zastanawiam się, czy taka właśnie polityka nie doprowadziła do przegranej Jarosława Kaczyńskiego.
Przed wyborami parlamentarnymi spór znów się nasila. Co to oznacza dla przyszłości Polski? - Dobrze pamiętam wstrząs, który nastąpił tuż po katastrofie, i nastroje panujące w społeczeństwie. Stwarzało to wielką szansę na generalną zmianę stylu życia publicznego w Polsce. Ludzie zdali sobie sprawę, że do tego czasu było coś głęboko niewłaściwego w funkcjonowaniu władz. Łamane były elementarne zasady przyzwoitości w traktowaniu śp. Lecha Kaczyńskiego. Prowadzono wobec niego kampanię poniżających, nieuzasadnionych pomówień i oszczerstw. Przypomnę, że nawet prokuratura próbowała przekonywać, iż nazywanie głowy państwa – za przeproszeniem – “kurduplem” nie jest obraźliwe w języku polskim… To coś nieprawdopodobnego, aby władze tolerowały obrażanie w ten sposób urzędującego prezydenta! Okres po katastrofie smoleńskiej mógł być wykorzystany, jako pewne katharsis. Ale to wymagało odwagi, przeprowadzenia swoistego rachunku sumienia. Niestety, w tamtym czasie usłyszałem tylko jedno “przepraszam”, ze strony ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, człowieka, który chyba w tej sprawie najmniej miał na sumieniu. Szybko wróciliśmy do stanu sprzed tragedii, choć pozostaliśmy obciążeni pamięcią o tych tragicznych wydarzeniach. Doprowadziło to w końcu do zabójstwa asystenta europosła Prawa i Sprawiedliwości w Łodzi i ranienia współpracownika innego parlamentarzysty PiS. Niestety, także nad tą tragedią przeszliśmy do porządku dziennego. Z tego punktu widzenia oceniam, że konsekwencją katastrofy smoleńskiej będzie trwała trauma polskiego życia publicznego.
Czy ta tragedia nie odsłoniła prawdy o słabości struktur państwowych? - Odsłoniła przede wszystkim stopień antagonizmów wśród elit władzy w Polsce. W pewnym momencie tak się on nasilił, że wszystkie reguły, próby uzgodnienia wspólnych zasad postępowania przestały obowiązywać.
Ale czy jest to rzeczywiście jedynie ambicjonalny spór polityków, czy głęboki konflikt raczej między różnymi wizjami Polski? - Problemem są oczywiście osobiste różnice i poglądy polityków, ale także odmienne wizje państwa, a nawet czegoś więcej – samego pojmowania, czym dziś jest Polska. Chodzi o to, czy mamy być państwem “wtopionym” w szerszą perspektywę europejską, czy nawet atlantycką, i w tych ramach reprezentować obszar geograficzny Europy, który “przypadkowo” zamieszkujemy. Taka formuła jest dziś uważana za państwo obywatelskie. W tej wizji to, jaki mamy stosunek do wspólnoty narodowej, do innych jej członków, nie ma istotnego znaczenia. Tradycja narodowa, tożsamość kulturowa są w niej traktowane, jako obciążenie, bo w historii “zawsze przegrywaliśmy” i “nie wiadomo, dlaczego identyfikujemy się z tym”. Druga wizja – nie ukrywam – bliska mi, zakłada, że bez względu na różnice polityczne czy inne przyjmujemy pewien system wartości, który zawsze stanowił podstawę funkcjonowania tego, co nazywamy Polską. Niestety, w naszej elicie władzy w tej zasadniczej sprawie toczy się spór. Obecnie nie widzę możliwości przezwyciężenia go.
A może jest to raczej spór nie o przeszłość, ale o przyszłość Polski? Konflikt między wizją państwa, jako “dodatku” potrzebnego do obrony interesów silnych grup społecznych a ideą państwa jako formuły rozwoju i funkcjonowania we współczesnym świecie całego społeczeństwa? - Moim zdaniem, obie postawy mają inną genezę historyczną. PRL był również jakąś formą państwowości polskiej, niesuwerennej i opartej na formule “mniejszego zła”, przyjętej ze względu na uwarunkowania geopolityczne, i zgodzie na to, że nie jest się suwerennym. W ten sposób powstał obszar, w którym można jakieś swoje sprawy załatwić, ale musimy być podporządkowani zewnętrznym interesom. Na tym przekonaniu został zbudowany sposób myślenia struktur “trzymających władzę”, podporządkowanych nie woli obywateli, ale funkcjonujących z nadania zewnętrznego.
Ale przecież tak wielu polityków zmieniało się od tego czasu, że zdaniem wielu doświadczyliśmy pokoleniowej wymiany elit władzy… - Te “stare” struktury nie tylko utrzymały się przez ostatnie 20 lat, ale wręcz zdominowały przekształcenia odbywające się w Polsce. Jednak oni w dalszym ciągu przyjmują tę postawę podległości, jako obowiązującą, tyle że kierowaną teraz w inną stronę. W ten sposób funkcjonuje mit, że dziś ma być tak, jak mówi Bruksela, podobnie jak wcześniej o wszystkim decydowała Moskwa, “bo my sami jesteśmy mali, zacofani i zaściankowi”. Te “elity” uważają, że stamtąd pochodzi modernizacja, nowoczesność, wykształcenie i pieniądze, (choć gdyby zrobić solidny bilans naszego członkostwa w Unii Europejskiej, zapewne nie dałoby się obronić tego ostatniego poglądu). Dla tych ludzi nie jest ważne, że jest koncepcja, będąca podstawą funkcjonowania 1000-letniej tradycji polskiego państwa, w której Naród jest suwerenem, a racją polityki jest dbanie o polski interes narodowy. Oczywiście dbając o niego, musimy uwzględniać także interesy innych państw, funkcjonujących w szerszym organizmie europejskim, ale wiadomo, że Europa nie jest jednolitą formą kulturową, co najwyżej cywilizacyjną. Możemy albo przyjąć, że te nasze interesy są podstawą naszej tożsamości, a istotą cywilizacji europejskiej jest właśnie uzgadnianie interesów narodowych, albo uznać, że te interesy są naszym obciążeniem i trzeba z nimi walczyć. Nie da się pogodzić tych dwóch sposobów pojmowania państwa. Dopóki władzę w Polsce będzie dzierżyła grupa stojąca na gruncie tego drugiego sposobu myślenia, dopóty Polska będzie się znajdowała w permanentnym konflikcie.
Raport MAK skompromitował ostatecznie politykę uległości wobec rosyjskich władz. Jak Polska ma wyjść ze ślepego zaułka, w który zapędziła nas “polityka miłości” Donalda Tuska? - Trzeba od razu zaznaczyć, że ewidentnie ujawnia się różnica stanowisk, co do tego, czym jest polskie państwo, jakie są wymogi związane z jego funkcjonowaniem i jaka jest powaga władzy w Polsce. Przecież w tej sprawie od początku mamy do czynienia z “abdykacją” władzy, “abdykacją” polskiego rządu, a nawet państwa w stosunku do nieporównanie silniejszego sąsiada, wobec którego nasze władze nie potrafią wyegzekwować rozwiązania jednego z najważniejszych dzisiejszych polskich problemów. Poznanie przyczyn katastrofy jest obecnie jednym z najważniejszych zadań dla polskiej władzy. Bez tego trudno sobie w ogóle wyobrazić normalne funkcjonowanie polskiego państwa i społeczeństwa. Tymczasem rządzący od początku przyjmują postawę, którą można wyrazić słowami: katastrofa miała miejsce na terenie Rosji, więc ustępujemy, niech oni zbadają za nas, co się tam stało. Skutkiem takiej postawy jest wersja przedstawiona niedawno przez stronę rosyjską, która już poszła w świat, w pewnej mierze została nawet przyjęta. Tymczasem po stronie polskiej nie ma właściwie żadnej odpowiedzi. Co więcej, wygląda na to, że takiej miarodajnej odpowiedzi nie będzie można udzielić. Bowiem ani komisja ministra Jerzego Millera, ani prokuratura nie potrafią wyjaśnić katastrofy.
Z czego wynika dziwna nieporadność prokuratury? - Prokuratura, która powinna doprowadzić to śledztwo do końca, sygnalizuje, że jest w tej sprawie bezradna, ponieważ nie otrzymała ani szczątków samolotu, ani nie przeprowadzono oględzin miejsca, w którym doszło do katastrofy (pobytu polskich prokuratorów na miejscu tragedii nie można uznać za oględziny w sensie postępowania procesowego), ani nie ma dostępu do oryginałów czarnych skrzynek. Tymczasem jest to “elementarz” prowadzenia postępowania wyjaśniającego w takich sytuacjach. Nie wiadomo nawet, czy prokuratura otrzyma autentyczne zapisy z czarnych skrzynek. Przypominam też, że w niewłaściwy sposób zabezpieczono miejsce tragedii. Przecież przypadkowi ludzie przyjeżdżający na miejsce katastrofy znajdowali tam różne elementy samolotu, a nawet szczątki ludzkie. Dziś nie wiadomo nawet, co stało się z kluczowym elementem samolotu – z kokpitem.
Tymczasem rząd przekonywał, że nasi eksperci będą brali udział w dochodzeniu, a przedstawiciel Polski przy MAK miał wręcz współtworzyć raport w sprawie katastrofy… - Nawet jego współpracownicy wyrazili wobec niego wotum nieufności, domagając się od ministra infrastruktury odwołania pułkownika Edmunda Klicha. Uważali, bowiem, że nie wykonał on swoich podstawowych obowiązków. Jednak szef resortu infrastruktury przeszedł nad tą sytuacją do porządku dziennego. Kolejna sprawa to badanie przez prokuraturę od miesięcy rzekomo wiernej kopii zapisów czarnej skrzynki z tupolewa. Przecież nawet w tej sprawie nie może ona wydać miarodajnej opinii, choć treść zapisów tych skrzynek została już upubliczniona i posłużyła wielu publicystom do formułowania tez o rzekomych naciskach na pilota. Dziś wiemy już, że nie odpowiada to prawdzie. Ale ustalenie prawdy staje się coraz bardziej problematyczne. Tymczasem bez wyjaśnienia tej katastrofy tworzymy następny historyczny mit, wręcz symbol, podobny – pod względem swojego mechanizmu – do mordu katyńskiego. Tak jak w tamtym przypadku niedawno najpierw została przekazana światu rosyjska wersja przyczyn tragedii, która w dużej mierze została przyjęta na świecie, bo było to wygodne dla innych krajów. Także prawda o zbrodni katyńskiej przebijała się przez całe lata do świadomości zachodnich społeczeństw. Zresztą do dziś strona rosyjska do końca nie uznaje odpowiedzialności Związku Sowieckiego za ten mord. W dodatku na razie nie ma nawet wersji polskiej wyjaśnienia przyczyn katastrofy. Czekamy cały czas na raport w tej sprawie. Jeśli zaś tragedia ta nie zostanie wyjaśniona teraz, będzie ciążyła na nas tak jak zbrodnia katyńska.
…i zaciąży na funkcjonowaniu państwa i relacjach społecznych? - Niestety tak. Będzie również ciążyła na naszej polityce i kształtowaniu naszej pozycji na arenie międzynarodowej. Pozycja Polski została już wcześniej, na początku minionej dekady, osłabiona. Nastąpiła, bowiem zmiana układu geopolitycznego niekorzystna dla nas, na co nie znaleźliśmy adekwatnej odpowiedzi. Odpowiedź taką próbował sformułować i realizować śp. prezydent Lech Kaczyński. Konkretnym tego przykładem były wydarzenia związane z konfliktem rosyjsko-gruzińskim. Jednak ta koncepcja została wręcz z “zasady” odrzucona przez ekipę PO, która przejęła odpowiedzialność za kształtowanie naszej polityki zagranicznej. Od tego momentu mamy do czynienia z kroczącą degradacją pozycji Polski na arenie międzynarodowej. Sprawa smoleńska jest tego najbardziej ewidentnym przykładem, pokazującym, jak dalece utraciliśmy suwerenność w zakresie możliwości decydowania o naszych sprawach. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że w sprawie wyjaśnienia przyczyn tragedii wróciliśmy do formuły państwa o ograniczonej suwerenności. Wyraża to postawa obecnego rządu, że wszystko zależy od władz Rosji. Ale także w innych sprawach zajmuje on bierne stanowisko. Za kilka miesięcy przejmujemy półroczne przewodnictwo w UE, a nasz rząd praktycznie nie zajął stanowiska w sprawie konfliktu w Libii, choć wkrótce – chcąc nie chcąc – będzie musiał zmierzyć się z nim. Należy robić wszystko, by doprowadzić do pełnego wyjaśnienia przyczyn tej tragedii.
Jak ocenia Pan zmiany, które zaszły w polskiej polityce wewnętrznej przez ten rok, który minął od tych tragicznych wydarzeń? - Okres ten pokazał, że jesteśmy zupełnie bezradni i ubezwłasnowolnieni. Widać to zarówno w polityce energetycznej, w której jesteśmy całkowicie podporządkowani stronie rosyjskiej, jak i w sprawie tworzenia tzw. muzeum niemieckich wypędzonych. Takich przypadków można jeszcze wiele wymieniać. Praktycznie, czego nie dotkniemy, widać słabość obecnych władz i prowadzonej przez nie polityki. Wszystkie najważniejsze sprawy rozstrzygane są wbrew naszym interesom, a my potulnie to przyjmujemy.
Jakie wnioski z tej tragedii powinniśmy wyciągnąć, jako Naród i obywatele budujący z trudem niepodległe państwo? - Jeśli w Polsce nadal ma obowiązywać formuła państwa demokratycznego, to należy te problemy rozwiązać za pomocą kartki wyborczej. Czy to jest możliwe? Precedens węgierski pokazuje, że do pewnego stopnia – tak. Będzie to jednak trudne, bo przez 20 lat transformacji ustrojowej doprowadziliśmy do tego, że co najmniej połowa obywateli, a według niektórych obliczeń nawet ponad połowa została praktycznie wykluczona z życia publicznego, albo też stworzono warunki, w których ci ludzie sami uznali się za wykluczonych. Ale skłaniały ich do tego obiektywne warunki. Społeczeństwo polskie jest chyba najbardziej spolaryzowane w Europie. Różnica między biegunem bogactwa a biegunem biedy – bardzo szerokim i wciąż poszerzającym się – jest największa w Unii Europejskiej. To jest model zagrażający demokratycznemu państwu! Problem polega na tym, jak włączyć prawie połowę Polaków do społeczeństwa świadomych obywateli. Ten problem wymaga kompleksowej zmiany polityki państwa, a nie doraźnych działań. Zmiany musiałyby objąć wiele dziedzin: politykę demograficzną, gospodarczą, społeczną, edukacyjną itd. Dlatego uważam, że dziś państwo wymaga całościowej naprawy, i to od podstaw. Nie ma od tego ucieczki. Po prostu przyjęliśmy złą metodę na samym początku tworzenia III RP i do dziś ponosimy tego konsekwencje. Będzie tak dopóty, dopóki gruntownie nie zmienimy państwa. Dziękuję za rozmowę.
11 kwietnia 2011 "Ten dom musi być silny, ale musi być nasz"- powiedział wczoraj pan Jarosław Kaczyński, prezes Prawa i Sprawiedliwości, powiedzmy sobie szczerze, Sprawiedliwości Społecznej. Oczywiście dla rasowego prawicowca sprawiedliwość jest czymś innym niż sprawiedliwość społeczna.. Jest niesprawiedliwością.. Bo jak w imię solidaryzmu społecznego, jednej ofierze sprawiedliwości społecznej zabiera się owoce jego pracy, a innej ofierze sprawiedliwości społecznej się je daje- to nie ma mowy o sprawiedliwości w ogóle.. A w takim państwie” sprawiedliwości społecznej „ żyjemy.. Oczywiście najlepiej żyje ze „ sprawiedliwości społecznej” biurokracja, która tę sprawiedliwość społeczną utrwala i w niej czuje się jak ryba w wodzie.. I pensje ma średnio wyższe o 30 % niż ofiary sprawiedliwości społecznej, czyli sektor prywatny, poniewierany i ujarzmiany na wszelkie sposoby przepisami i podatkami.. W imię „sprawiedliwości społecznej”.. „Ten dom musi być silny, ale musi być nasz”.. A ludzie mieszkający w tym domu nie będą mieli nic do powiedzenia? Tylko dom będzie „ Ich”, czyli aparatu partyjnego Prawa i Sprawiedliwości Społecznej, tak jak jest dzisiaj aparatu Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej..?. Aparaty zawłaszczyły państwo, zawłaszczyły wolność jednostki, przegłosowały włączenie Polski w superpaństwo o nazwie Unia Europejska. Pan Jarosław Kaczyński, który w dniu 1 kwietnia 2008 roku głosował za ustawą upoważniającą prezydenta do ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego dzisiaj mówi o „ silnym domu”. ”Silny dom”, polski dom o peryferyjnej gospodarce.. Czy to może być prawdą? I pan prezydent Lech Kaczyński Traktat Lizboński podpisał, czym podporządkował Polskę ostatecznie strukturom europejskiego państwa o osobowości prawnej międzynarodowej.. Jesteśmy częścią państwa, a nie samodzielnym państwem.. Jeszcze niektóre elementy pozostały, ale kierunek jest nadany.. I jak ten dom ma być silny? Biurokracja, podatki, przepisy.. W których tworzeniu pan Jarosław ma wielki udział.. Prawo i Sprawiedliwość ma głównie propagandowe zadanie wbijania milionów Polaków w dumę z własnego państwa i zadania pomnikowe.. Z jakiego to państwa przeciętny Polak ma być dumny? Bankrutującego, zadłużonego, rozbrojonego, zbiurokratyzowanego na śmierć? Będącego w stanie likwidacji? Więc odwraca się uwagę od sedna sprawy, wykrzykując” patriotyczne” frazesy o państwie, łechta się emocje, koncentruje uwagę na pomnikach i rozjątrza frazy patriotyczne.. Bo w Polsce jest jeszcze wielu patriotów, których zagospodarowuje pan Jarosław Kaczyński.. Wbrew pozorom- bardzo wielu, którym losy państwa leżą na sercu.. Ale panu Jarosławowi na pewno nie leżą.. To tylko teatr dla tłumów.. Katastrofa Smoleńska, jako temat wyborów parlamentarnych.. Gdyby Polska mu naprawdę leżała na sercu nie pchałby nas do Unii Europejskiej, nie osłabiałby państwa podatkami, nie powiększyłby liczby urzędników o 40 000 w ciągu dwóch lat i nie powiększyłby długu publicznego o 80 miliardów złotych..(????) Poza tym on tak naprawdę nie lubi prywatnych przedsiębiorców.. Trockistowski socjaldemokrata nie musi lubić przedsiębiorców prywatnych, ale na polskiej scenie politycznej i okrągłostołowej - robi za ”prawicę”. Trybunem ludowym jest dobrym... Mógłby to samo w kółko kadzić godzinami.. Na nucie patriotycznej.. I ten dom, który musi być Jego.. Tylko czy my kiedyś będziemy „ stąpać po swych własnych schodach”? W Radomiu Rada Miejska zdominowana przez Prawo i Sprawiedliwość uhonorowała tymczasem pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego nadając mu honorowe obywatelstwo. Przyznam się państwu, że nie wiem, za co.(???).. Był w Radomiu w marcu 2009 roku. Czym się dla Radomia wyróżnił? Samo to, że zginął w katastrofie, to nie jest powód, żeby honorować jego nazwiskiem miasto.. Podpisał Traktat Lizboński likwidujący państwo polskie.. Był profesorem od socjalistycznego Prawa Pracy, niczym szczególnym się nie wyróżnił.. Podpisał dziesiątki ustaw sankcjonujących w Polsce socjalizm.. Popierał jakąś obłędną politykę antyrosyjską angażując autorytet prezydenta w nocne podróże do Gruzji.. Równie dobrze pozostałe 95 ofiar katastrofy można byłoby zrobić honorowymi obywatelami Radomia.. I panią Jarugę-Nowacką, i panią Szymanek Deresz, wraz z cytatami ich wypowiedzi na temat aborcji, równouprawnienia kobiet, Kościoła. Radni Platformy Obywatelskiej Unii Europejskie wyszli z sali, a radni Sojuszu Lewicy Demokratycznej – wstrzymali się od głosu.. Ci z Platformy wyszli chyba, dlatego, że nie uhonorowano Donalda Tuska honorowym obywatelstwem.. Przynajmniej za liberalny – socjalizm w gospodarce.. Tak liberalny, że już brakuje oddechu, żeby, chociaż złapać trochę powietrza.. Przywalił nas 100 000 armią biurokratów, popodnosił podatki, na przepychał setki idiotycznych przepisów.. Prowadzi państwo do upadku, ale trzeba przyznać, że za rozwój kasty biurokratycznej przeprosił.. No i rozwija ją dalej! Z niecierpliwością czekam na najnowsze wyniki w tej dziedzinie… Z kolej radni Sojuszu zapewne chcieliby pana Oleksego i Millera na honorowych patronów miasta, nie licząc Aleksandra Kwaśniewskiego. Ten był najlepszym prezydentem. No właśnie, czy ktoś jeszcze szuka ksiąg wejść i wyjść z Kancelarii pana prezydenta, gdy ten był prezydentem..? Przecież poginęły.!. Ale nic nie ginie na zawsze.. Może je ktoś ma? Tak jak papiery z MSW, gdy była tam osławiona Komisja Michnika.. Ktoś je ma i wykorzystuje do niecnych celów politycznych.. Demokracja nie może rozkwitnąć w całej pełni.. Bo jawność miała być podstawą demokracji.. Pierestrojka i głasnost.. Z jawnością to jest zawsze problem. Jedni chcą ujawniać, a inni – wprost przeciwnie-nie ujawniać. Ci, co chcą ujawniać, to ujawniać to, co skrywa tamta strona. A tamci-, co skrywa strona przeciwna, przeciwna ujawnianiu. Bo tak naprawdę, żadna ze stron niczym specjalnym się nie różni.. Tylko stosunkiem do ujawniania.. Każda ze stron ma coś do ukrycia- a teczki ma ktoś z, zewnątrz, kto tym wszystkim kręci.. Na przykład ujawnienie krzyża, który jest postawiony na tamie we Włocławku w związku z zamordowaniem księdza Jerzego przez Służbę Bezpieczeństwa PRL- też był przyczyną nieporozumienia.. Pani minister Katarzyna Hall, szefowa Ministerstwa Edukacji naszych dzieci, brała udział na spotkaniu we Włocławku w temacie:, „Dokąd zmierza polska szkoła- planowane zmiany w edukacji” Krzyż stojący w miejscu zamordowania księdza Jerzego komuś przeszkadzał, bo pani minister miała przemawiać na tle panoramy Włocławka z zarysowaną katedrą i zabudową, no i krzyża.. Ale ktoś zasłonił krzyż? Bannerem z napisem „ Włocławek”. Pani wicedyrektor szkoły katolickiej im ks. Jana Długosza odsłoniła krzyż, a za chwilę znowu został zasłonięty..(????). Ki diabeł- diabeł tym zasłanianym krzyżem.. Ksiądz dr Jacek Kędzierski obejrzał relację z uroczystości i zauważył, że krzyż zasłaniał pan Grzegorz Żurawski rzecznik prasowy resortu edukacji(???) To taki mamy resort edukacji, że przeszkadza jego rzecznikowi - katolikowi mu krzyż.. Pani minister też ogłasza się „konserwatystką”. Wszystko poprzewracane do góry nogami..” Konserwatystka” każe zasłaniać chrześcijański krzyż” katolikowi..”. Bo mąż pani Katarzyny- też jest „katolikiem” i to konserwatywnym.. Już można dostać boleści od tych „ katolików, konserwatystów, „liberałów”.. „Ten dom musi być silny, ale musi być nasz”. To znaczy „ prawicy” Prawa i Sprawiedliwości.. A to wszystko, tak naprawdę, socjalistyczna lewica.. WJR
Konsultacje z FSB Z ciekawości po długim odstawieniu „Rzeczpospolitej” (w związku m.in. z wybitnymi intelektualnie i stylistycznie tekstami P. Lisickiego i P. Skwiecińskiego zdradzającymi gwałtowne nawrócenie autorów na mainstreamowe myślenie), nabyłem w ostatni weekend specjalne wydanie tej gazety, wiedziony myślą, że może skoro ta gazeta dołącza film J. Pospieszalskiego i E. Stankiewicz, to może zdarzają się w niej przypadki myślenia niemainstreamowego zwłaszcza w tekstach dotyczących „wypadku lotniczego w Smoleńsku”. No i nie zawiodłem się, jest ciekawy materiał autorstwa P. Nisztora i G. Zawadki, który można by od biedy uznać za śledczy i nawet nieco odbiegający w przekazie od mainstreamu, choć pewnie jakiś pech chce, że autorzy niby myślą niemainstreamowo, a do konkluzji jakoś zgodnych z ruską narracją jednak dochodzą swoistymi zakolami (jest też w tej „Rz” poruszający już samym swym tytułem tekst M. Majewskiego i P. Reszki „Drogi prowadzące do nieszczęścia”, ale o twórczości Reszki już mi się zdarzało pisać na blogu i raczej nie przewiduję do niej wracać). Owo odbieganie od mainstreamu można rozumieć w ten więc sposób, że podanych jest parę informacji, których nie widziałem w innych tekstach „okołosmoleńskich”. Jedną z nich jest np. news, że koło godz. 9-tej polskie specsłużby pilnie skontaktowały się z „oficerem łącznikowym FSB" rezydującym w Warszawie. Hm, czy nie za szybko, jak na konsultacje w chwili tajemniczego „zdarzenia”? Do tej kwestii za chwilę wrócę. Najpierw kilka wyimków z tekstu pod nieco lirycznym tytułem „Sobota, która zmieniła historię Polski”. Autorzy zaczynają od podania (jak zweryfikowanych, tego nie wiemy, a żadnych skanów dokumentów niestety nie publikują, zdjęć z Okęcia też) wieści o przygotowaniach do wylotu tupolewa: 4.00-6.00 sprawdzenie maszyny, 5.00 badania pirotechniczne, 6.20 pakowanie paczek, zniczy i wieńców. „Uporano się z tym w kwadrans. Kilkanaście minut później na pokład zaczęli wsiadać pierwsi pasażerowie”, (kiedy i kto? - przyp. F.Y.M.). I czytamy dalej: „Pierwotnie 36. pułk proponował, aby samolot wystartował już o 6.30, ale na prośbę Kancelarii Prezydenta start przesunięto o pół godziny. Jednak Tu-154M zamiast o 7.00 oderwał się od pasa startowego wojskowe części lotniska Okęcie w Warszawie 27 minut później” (szkoda, że nie ma jakichś znowu dokumentów lub filmu z monitoringu na Okęciu pokazującego ten odlot, no, ale mniejsza z tym, bo za chwilę znajdujemy taki fragment – przyp. F.Y.M.:) „Jeszcze pół godziny przed katastrofą prezydent Kaczyński przez telefon satelitarny rozmawiał ze swoim bratem” (tymczasem tę rozmowę, o ile pamiętam usytuowano w okolicach 8.20, zaś sami autorzy trzymają się twardo 8.41 jako „godziny wypadku”, no, więc jak jest z tą arytmetyką? - przyp. F.Y.M.). Najciekawsze zaczyna się jednak teraz: „Kilka minut po starcie rządowego samolotu – o 7.30 (domyślamy się, że pol. czasu, a jak to było z czasem w Smoleńsku? - przyp. F.Y.M.) – sześciu funkcjonariuszy BOR wyjechało z hotelu w Smoleńsku, udając się w kierunku cmentarza w Katyniu (…). Dotarli na miejsce i rozpoczęli wraz z rosyjskimi służbami zabezpieczanie terenu. Niespełna półtorej godziny później (dokładnie kiedy? - przyp. F.Y.M.) Cezary Kąkolewski, dowódca grupy BOR znajdującej się w Katyniu, otrzymał informację od jednego z funkcjonariuszy FSB, że „stało się coś złego z polskim samolotem””. Oczywiście autorzy nie zadają sobie prostych pytań typu 1) a skąd to jakiś bidny funkcjonariusz FSB wiedział o „nieszczęściu”, ani 2) jak to możliwe, że indagowani przez J. Sasina
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/woko-zeznan-sasina.html)
oraz inne osoby borowcy w Lesie Katyńskim nie mieli informacji o problemach „polskiego samolotu”. No ale ja zagaduję, a tu przecież coś się dzieje dalej: „(Kąkolewski – przyp. F.Y.M.) Natychmiast zadzwonił i przekazał ją (dokładnie, kiedy? - przyp. F.Y.M. - jest jakieś potwierdzenie tego meldunku?) oficerowi dyżurnemu BOR w Warszawie. Po kilku minutach ponownie wykonał telefon (a skąd i jak się dowiedział nowych rzeczy? - przyp. F.Y.M.), informując, że najprawdopodobniej doszło do katastrofy. Samolot roztrzaskał się o ziemię o 8.41. Właśnie wtedy przestała rejestrować jakikolwiek zapis czarna skrzynka.” Jak się domyślamy te ostatnie dwa zdania to już wyraz poetyckiej licencji autorów, gdyż nie podejrzewamy, by szef BOR-u w Lesie Katyńskim uzyskał tak szybko tak dokładną wiedzę o „wypadku na Siewiernym?. Nie śmiemy wszelako dopytywać, skąd tak dokładną wiedzę o zapisie CVR mają sami autorzy, skoro Instytut Ekspertyz Sądowych (jak niedawno na antenie Radia Wnet ogłosił J. Pospieszalski) podważył wiarygodność kopii zapisu przekazanych przez „stronę rosyjską”, a w trakcie fonoskopijnych analiz okazało się, że materiał jest montowany, pocięty, zmanipulowany. Przy takim, bowiem wyniku badań poważnej instytucji współpracującej z prokuraturą i komisją Millera, to zdrowy rozsądek (już nie mówię o rutynie dziennikarskiej czy zwykłej ludzkiej przyzwoitości) nakazywałby daleko idącą wstrzemięźliwość w wyrokowaniu o dokładnych godzinach zdarzenia i o zawartości CVR. No ale załóżmy, że autorzy nic o tym nie wiedzieli, bo np. nie mogli się, przygotowując swój bezcenny materiał śledczy, dodzwonić do Krakowa. Różnie bywa z telefonami w neopeerelu. Z niektórych nawet zapisy sms-ów i połączeń potrafią tajemniczo znikać. Zagłębiamy się znowu w lekturę: „Pierwsze informacje o katastrofie trafiły błyskawicznie do Warszawy. 0 8.42 na lotnisko Okęcie zadzwonił jeden z członków, jaka-40, który wylądował kilkadziesiąt minut przed katastrofą rządowego tupolewa. - Prawdopodobnie spadł nasz samolot i została przerwana łączność – usłyszał w słuchawce porucznik z 36. pułku, który pełnił wówczas dyżur na wieży wojskowej części lotniska Okęcie, (czyli dokładnie, kto? - przyp. F.Y.M. - jest jakiś dokument z meldunkiem na ten temat?; w „raporcie MAK” nie znalazłem wzmianki o tym). Jego kolega z wieży, (kto dokładnie? - przyp. F.Y.M. - jest meldunek dot. tego?) próbował z kolei bezskutecznie dodzwonić się na telefon satelitarny znajdujący się na pokładzie Tu-154M.” No, problem tylko w tym, że ów jeden z członków, jaka-40, gwoli ścisłości, nie widział żadnej katastrofy, że się tak wyrażę, a nawet słyszał od jednego z ludzi, co byli w wieży ruskich szympansów, że „oni odlecieli”. No i zwróćmy uwagę na to dość często pojawiające się w relacjach „wypadkowych” słowo „prawdopodobnie” czy „najprawdopodobniej”. Co gorsza COP, który dalibóg zajmował się monitoringiem przelotu, nic jeszcze nie wiedział o żadnej katastrofie (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/briansk-i-okolice.html).
Niestety, autorzy pomijają ten zagadkowy wątek, tak jak i niezwykle zagadkowy wątek „prezydenckiego jaka-40” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html)(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html) (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czas-na-nowa-narracje.html).
Niestety, gdyż autorzy od razu nas przenoszą na lotnisko Siewiernyj, gdzie: „na prezydencki samolot oczekiwało 19 osób, w tym funkcjonariusze BOR będący kierowcami polskich dyplomatów (od jakiegoś czasu kierowcy ci urośli w narracji mainstreamowej niemalże do rozmiarów całego batalionu - przyp. F.Y.M. - nie wiedzieć, więc czemu szef BOR-u miał mówić Sasinowi, iż nie ma nawet, do kogo zadzwonić na lotnisku Siewiernyj, gdyż brak tam funkcjonariuszy). W pewnym momencie (dokładnie:, w którym, tego autorom nie udało się ustalić, mimo że tacy precyzyjni byli, jeśli chodzi o działania na Okęciu - przyp. F.Y.M. - po prostu musimy przyjąć, że chodziło autorom o „one moment in time”) zgromadzeni usłyszeli kilka huków, po czym zapadła cisza.” Kilka huków – zapowiada się nieźle, szczególnie, że wedle znanych nam dobrze relacji J. Bahra i M. Wierzchowskiego oni akurat nie usłyszeli zupełnie nic. Może, więc autorzy artykułu słyszeli coś z Warszawy po prostu? A może chodzi autorom o to, że jacyś znowu życzliwi funkcjonariusze FSB będący opodal na Siewiernym coś usłyszeli i powiedzieli polskim niedosłyszącym dyplomatom? Funkcjonariusze FSB mogli powiedzieć nie tylko, że słyszą, ale też, że to, co słyszą, znaczy ni mniej ni więcej, tylko to, iż „stało się coś złego z polskim samolotem”? Tej kwestii niestety też autorzy nie drążą i piszą dalej tak: „Przez gęstą mgłę nie było jednak widać, co się stało (no, ale chyba funkcjonariusze FSB mający wzrok przyzwyczajony do ruskiej mgły, widzieli nie? - przyp. F.Y.M.). Początkowo obecni na lotnisku ruszyli w innym kierunku (w innym w stosunku do czego? - przyp. F.Y.M.), bo pojawiła się informacja (sama się pojawiła – sama z siebie – przyp. F.Y.M.), że prezydencki samolot przeleciał pas (no właśnie przeleciał tak, że nikt nie widział ani nie słyszał – przyp. F.Y.M.). Po kilku minutach (czyli o której? - przyp. F.Y.M.) m.in. samochód z Jerzym Bahrem (…) ruszył w kierunku miejsca, gdzie rozbiła się rządowa maszyna (jak dostrzeżono to miejsce, skoro była taka gęsta mgła, nie wiemy – przyp. F.Y.M. - ale grunt, że znaleziono właściwe i tak szybko, bez żadnych helikopterów, które musiałyby na poszukiwania stracić sporo paliwa). Na miejscu zaczęło się też pojawiać coraz więcej wozów strażackich (hm, ja na filmie SW widziałem raptem dwa – no, ale i dwa to coś – przyp. F.Y.M.), funkcjonariuszy rosyjskich służb oraz wojska. Kwadrans po katastrofie, (czyli jak to zwykle w przypadku katastrof lotniczych bywa – przyp. F.Y.M.), o godzinie 8.56, na lotnisku zawyły syreny.” (A jaki one miały dźwięk? - przyp. F.Y.M. - Taki jak na filmiku Koli czy może jak na filmie moonwalkera SW? „Kilkanaście minut po katastrofie rzecznik prasowy MSZ Piotr Paszkowski przekazał mediom informację, że najprawdopodobniej trzy osoby przeżyły.” Hm, no więc kilkanaście minut po katastrofie, czy kilkanaście minut po ogłoszeniu, że do katastrofy doszło, bo to pewna różnica, jeśli chodzi o relacje z 10 Kwietnia, no ale może po roku dziennikarze „Rz” takich szczegółów nie pamiętają. Ja zaś pamiętam, że „kilkanaście minut po katastrofie” (przyjmując za godzinę zero: 8.41) to Paszkowski nie przekazywał jeszcze do mediów oficjalnego komunikatu o katastrofie, a co dopiero o rannych (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html).
Cieszmy się jednak, że cokolwiek dziennikarze „Rz” piszą, a nie narzekajmy, że się to wszystko nie trzyma kupy (nie miejmy też podejrzeń, że artykuł ma charakter „twórczej rekonstrukcji przeszłości” i to w orwellowskim stylu, bo to niezdrowe skojarzenia), no, więc jeszcze rzućmy okiem na intelektualny deser, jaki nam wyszykowali: No i teraz ten deser: „Około godz. 9 informacja o katastrofie, (która przecież miała się wydarzyć o 8.41 – przyp. F.Y.M.) wywołała alarm w służbach specjalnych. Natychmiast nawiązano kontakt z oficerem łącznikowym rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa, znajdującym się w Warszawie. Około 10.30, Niespełna dwie godziny po katastrofie, do Centrum Antyterrorystycznego ABW na nadzwyczajne posiedzenie zaczęli się zjeżdżać szefowie MSWiA, Kancelarii Premiera, MSZ oraz wszystkich służb specjalnych w Polsce.” Ta informacja jest nadzwyczajna nie tylko z racji wzmianki o warszawskich konsultacjach z FSB „najprawdopodobniej” (używając języka mainstreamowe narracji) stojącym wraz z GRU za zamachem na polską delegację. Pokazuje ona, bowiem także dość zaskakujące tempo działań polskich specsłużb, które przecież z COP nie miały wtedy, tj. „około godziny 9” jeszcze żadnej, absolutnie żadnej informacji o tym, że doszło do tragedii. Czy więc ten alarm w spec służbach nie był nieco... Przed czasem? Z kolei zjazd ministrów odbywać się miał... „Niespełna dwie godziny po katastrofie”. To tak jakby w nieco ślimaczym tempie. Co goście przez te dwie godziny robili? No, bo domyślamy się, że na zabezpieczanie „miejsca wypadku” nie mieli czasu – i chyba nie mieli też do tego głowy. Tak jak do wysłania specjalistów medycyny sądowej
(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/natychmiast-wszczac-sledztwo.html).
No i jak wyglądały te konsultacje „na szczycie” z FSB? FYM
"Kiedy Polacy dostrzegą, że rządzą nami amatorzy?" Na Zachodzie - posunięcia administracji niemieckiej utrudniające rozwój Polski. Na Wschodzie - próby upokorzenia władz Polski przez podmienienie tablicy na miejscu katastrofy. Stosunki z Litwą najgorsze od lat. Słabość, amatorszczyzna, kompleksy, realizowanie nie swoich interesów, to przyczyny tej polityki - pisze Jadwiga Staniszkis w Wirtualnej Polsce. Na Zachodzie - posunięcia administracji niemieckiej utrudniające rozwój Polski. M.in. utrudnianie żeglugi i blokada rozwoju Szczecina i Świnoujścia. Nie tylko przez Nord Stream, ale i planowaną (patrz ostatni numer miesięcznika „Raport”) elektrownię wiatrową. Drenaż siły roboczej już po podstawówce, co radykalnie pogłębi zapaść demograficzną i przyszłe problemy (m. in. finansów publicznych). Utrudnianie korzystnych dla Polski inwestycji wymagających środków europejskich - gazyfikacji węgla i regulacji Odry. Jedyne plusy - to ordery dla premiera Tuska. Na Wschodzie - próby upokorzenia władz Polski przez podmienienie tablicy na miejscu katastrofy. To kolejny - po Raporcie MAK-u - typowy dla imperialnych nawyków Rosji - akt „autoobiektywizacji”. Czyli - demonstracja, iż potrafi - bezkarnie - narzucić innym swoje standardy. Tym bardziej, że sytuacja geopolityczna jej sprzyja (ceny ropy, pozycja w Radzie Bezpieczeństwa). I tu fikcji poprawy relacji (część propagandy sukcesu Tuska i Sikorskiego) nie da się obronić. Odwrotnie - groźba niekorzystnych relacji ekonomicznych nigdy nie była tak widoczna: np. kontrakt gazowy i ew. sprzedaż Lotosu. Stosunki z Litwą najgorsze od lat - co też sprzyja Rosji. Słabość, amatorszczyzna, kompleksy, realizowanie nie swoich interesów, to przyczyny tej polityki. Kiedy wyborcy to wreszcie dostrzegą? Prof. Jadwiga Staniszkis
"Pamiętacie "Salt" z Jolie i Olbrychskim? Cenckiewicz: "Warto wreszcie odsłonić zapewne jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic" Bardzo ciekawy tekst Sławomira Cenckiewicza na łamach "Uważam Rze". W artykule pt. ">>Matrioszki<< wywiadu wojskowego PRL" historyk - autor m. in. bestsellerowej "Anny Solidarność" - wychodzi od głośnego filmu "Salt" z Angeliną Jolie w roli głównej: (...) Jolie wcieliła się w postać oficera CIA – Salt, którą skruszony oficer KGB Oleg Wasilij Orłow (grany przez Daniela Olbrychskiego) oskarża o udział w siatce działających na terenie Stanów Zjednoczonych „nielegałów" – sowiecko-rosyjskich szpiegów szczególnego typu. W hollywoodzkim filmie Phillipa Noyce'a bodaj po raz pierwszy w dziejach kina pokazano specjalne ośrodki KGB, w których niczym cyborgi, nieletnie dziewczęta i chłopcy przygotowywani byli do roli nielegałów, których w przyszłości Moskwa przerzucić miała do Ameryki. Wyposażano ich w tożsamość obywateli amerykańskich, którzy wcześniej stracili życie. Cenckiewicz pisze, że "to, co wydaje się jedynie sensacyjną fikcją stworzoną na potrzeby filmu Salt, znajduje potwierdzenie w bogatej literaturze poświęconej komunistycznym służbom specjalnym": Do tej pory nikt jednak nie wierzył, że podobne praktyki stosowano również w wywiadzie wojskowym Polski Ludowej. Pożoga archiwalna z lat 1989-1990, ukryte w zbiorze zastrzeżonym IPN materiały tajnych służb PRL, polityczny parasol nad ludźmi Ludowego Wojska oraz odmowa wiedzy, która każe badaczom nie zaglądać do akt „wywiadowczej wojskówki", przez lata miały potwierdzać te opinie. Dziś warto wreszcie odsłonić zapewne jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic wywiadu wojskowego PRL. Historyk dodaje, że nielegalna metoda pracy operacyjnej, jak też sama terminologia z tym związana, są wytworami stricte sowieckimi. Krótko po II wojnie światowej, w okresie zaostrzającej się „zimnej wojny", siatki sowieckich nielegałów, w tym agentura „bratnich służb" (również Polski Ludowej), zostały na ogół rozbite przez służby kontrwywiadowcze państw Zachodu. Do odbudowy sieci agenturalnych przystąpiono na przełomie lat 50. i 60. Po reformie służb wojskowych z połowy lat 60. „organizowaniem i utrzymaniem sieci agenturalnych", w tym także działalnością prowadzoną z pozycji nielegalnej, zajmował się głównie Oddział V (operacyjny) Zarządu II, który nie mógł w tej sprawie pochwalić się większymi sukcesami. Dlatego krótko po objęciu funkcji szefa wywiadu wojskowego przez gen. Włodzimierza Oliwę (w 1965 r.) ppłk Mirosław Wojciechowski odpowiadający za problematyką agenturalną w krajach pozaeuropejskich przyznał, że przerzut nielegałów na terytorium „głównych przeciwników" („gławnyj protiwnik") – Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, jest wręcz niemożliwy ze względu na tamtejszy reżim kontrwywiadowczy: „Uplasowanie nielegała w obecnym okresie przy pomocy tradycjnych metod (najczęściej wykorzystywanie tożsamości fikcyjnej lub osoby nieżyjącej) jest praktycznie niemożliwe. Chodzi tu oczywiście o takie uplasowanie, które w perspektywie stworzy możliwości wywiadowcze (praca na eksponowanym stanowisku, w wojsku, aparacie państwowym, przy tajnych dokumentach itd.)". W związku z tym, pisze Cenckiewicz, w kwietniu 1966 r. ppłk Wojciechowski zaproponował bardziej skomplikowaną, a przez to skuteczniejszą metodę pozyskiwania i przerzutu nielegałów wzorowaną na doświadczeniach GRU: Chodziło o podstawianie tożsamości nielegałów pod porwane na Zachodzie dzieci: „operacje plasowania należy przeprowadzić o wiele staranniej, rzecz by można w sposób organiczny, zaczynając od uchwycenia (wytypowania) tożsamości przyszłego nielegała w okresie stosunkowo wczesnej młodości. Innymi słowy należy wybrać do wykorzystania tożsamość młodego człowieka (lat 14) rzeczywiście żyjącego. Stany Zjednoczone, szczególnie wielkie ośrodki miejskie, stanowią swego rodzaju dżunglę społeczną. Jest tam wiele bezdomnych dzieci i młodzieży. Należy wytypować z tego środowiska młodego człowieka i nielegalnie przywieść go do Polski, a na jego miejsce nielegalnie wywieść naszego człowieka posługującego się tożsamością wywiezionego. Takich bezdomnych osobników łatwo jest wyrwać ze środowiska (nie mają rodziny, nie wyjeżdżali za granicę, nie wyrabiali paszportów). Nie mając perspektyw godziwego życia skłonni są iść na wszystko do awanturnictwa włącznie. W oparciu o nagrane opowiadania przywiezionego będzie można przeszkolić kandydata na nielegała i wtransportować do USA. Zakładam, że osobnik przywieziony z USA ma 14 lat. Dodając do tego 2-3 lata szkolenia kandydata na nielegała otrzymujemy 16-17 lat. Jeżeli kandydat na nielegała jest człowiekiem drobnym i wątłym może mieć z powodzeniem o 2-3 lata więcej niż wskazuje na to przechwycona tożsamość. W efekcie nasz nielegał w chwili wyjazdu za granicę miałby około 19-21 lat". Cenckiewicz opisuje również rozważania służb dotyczące problemu człowieka, który miał dać tożsamość "nielegałowi": Logiczną konsekwencją stosowania podobnych kombinacji przez komunistyczne tajne służby była, bowiem fizyczna likwidacja porwanego, którego miał zastąpić dubler (nielegał). Tak zresztą postępowały służby sowieckie, kiedy np. pod koniec lat 20. Przekazywały tożsamość zesłanych do Gułagu „innostrańców" wytypowanym nielegałom, których przerzucano na Zachód. Wojciechowski - relacjonuje historyk - rzucił też pomysł wyszukiwania kandydatów na przyszłych agentów nielegalnych w krajowych domach dziecka. To oni mieli mogliby w przyszłości zostać „dublerami" porwanych w Stanach Zjednoczonych dzieci: „Można i należy ich typować w rozsianych po całym kraju domach dziecka. Są oni łatwi do wyrwania ze środowiska (brak rodzin), wcześniej dojrzewają psychicznie na skutek trudnych warunków materialnych. Wśród tych dzieci znajduje się wiele wybitnie zdolnego, przedsiębiorczego i samodzielnego elementu". Koncepcje Oddziału V zostały zaakceptowane przez kierownictwo wywiadu, na początku „tytułem próby". Wciąż nie wiele o tym wszystkim wiadomo. Ludzie Jaruzelskiego i Kiszczaka (były szef wywiadu wojskowego) są nawet bardziej milczący niż ich sowieccy dysponenci. Gdy w Polsce do dziś obowiązuje w tej sprawie tajemnica, to w Rosji i na Zachodzie ukazało się sporo relacji pamiętnikarskich autorstwa kierowników i wykonawców tego zbrodniczego procederu. Ważny wątek artykułu to również opis kariery ppłk. Mirosława Wojciechowskiego - odpowiedzialnego za nowy proceder: (...) od 1954 r. służył on w wywiadzie wojskowym PRL, którego twórcami i pierwszymi szefami byli Sowieci. (...) W latach 1960-1962 Wojciechowski był oficerem attachatu wojskowego PRL w Waszyngtonie skąd w marcu 1962 r. został wydalony przez Amerykanów za to, iż próbował zakupić objętą embargiem literaturę techniczną i wojskową. W listopadzie 1971 r. na wniosek Wydziału Zagranicznego KC PZPR Wojciechowski został zwolniony ze służby wojskowej. W latach 1971-1976 był kierownikiem sektora analiz i informacji Wydziału Zagranicznego KC PZPR (w drodze wyjątku decyzją Zarządu II nie zastrzeżono mu wyjazdów za granicę). Następnie, przez dekadę pracował „na odcinku" dziennikarskim pełniąc w latach 1976-1983 stanowisko dyrektora – redaktora naczelnego Polskiej Agencji Informacyjnej „Interpress". Był również prezesem Polskiego Związku Narciarskiego (1980-1984). W okresie dyktatury Jaruzelskiego został przewodniczącym Komitetu ds. Radia i Telewizji (1983-1986) i kierował medialną propagandą reżimu. Jako zaufany Jaruzelskiego był protektorem i kreatorem wielu karier radiowych i telewizyjnych, których nie przerwał wcale 4 czerwca 1989 roku...
W połowie roku w wydawnictwie Zysk i S-ka ukaże się książka Sławomira Cenckiewicza i Adama Chmieleckiego poświęconą dziejom wywiadu wojskowego PRL (Zarządu II Sztabu Generalnego). Sil
„Matrioszki” wywiadu wojskowego PRL W jednej z ostatnich swoich ról filmowych Angelina Joli wcieliła się w postać oficera CIA – Salt, którą skruszony oficer KGB Oleg Wasilij Orłow (grany przez Daniela Olbrychskiego) oskarża o udział w siatce działających na terenie Stanów Zjednoczonych „nielegałów” – sowiecko-rosyjskich szpiegów szczególnego typu. W hollywoodzkim filmie Phillipa Noyce’a bodaj po raz pierwszy w dziejach kina pokazano specjalne ośrodki KGB, w których niczym cyborgi, nieletnie dziewczęta i chłopcy przygotowywani byli do roli nielegałów, których w przyszłości Moskwa przerzucić miała do Ameryki. Wyposażano ich w tożsamość obywateli amerykańskich, którzy wcześniej stracili życie. To, co wydaje się jedynie sensacyjną fikcją stworzoną na potrzeby filmu Salt, znajduje potwierdzenie w bogatej literaturze poświęconej komunistycznym służbom specjalnym. Do tej pory nikt jednak nie wierzył, że podobne praktyki stosowano również w wywiadzie wojskowym Polski Ludowej. Pożoga archiwalna z lat 1989-1990, ukryte w zbiorze zastrzeżonym IPN materiały tajnych służb PRL, polityczny parasol nad ludźmi Ludowego Wojska oraz odmowa wiedzy, która każe badaczom nie zaglądać do akt „wywiadowczej wojskówki”, przez lata miały potwierdzać te opinie. Dziś warto wreszcie odsłonić zapewne jedną z najbardziej strzeżonych tajemnic wywiadu wojskowego PRL.
Nielegalni Nielegalna metoda pracy operacyjnej jak też sama terminologia z tym związana są wytworami stricte sowieckimi. Rozwój sowieckiej działalności wywiadowczej (zarówno cywilnej, jak i wojskowej) prowadzonej z tzw. pozycji nielegalnej na Zachodzie przypadł na lata 30. i okres II wojny światowej. Miała ona zapewnić bezpieczeństwo operacji wywiadowczych realizowanych na wrogim terenie. Przybliżając w skrócie istotę problematyki związanej z działalnością nielegalną warto odwołać się do materiałów szkoleniowych sowieckiego GRU obowiązujących w drugiej połowie lat 60. w Zarządzie II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego (wywiadzie wojskowym): „W wywiadzie strategicznym termin »nielegalna rezydentura« oznacza tajną organizację wywiadowczą, podległą bezpośrednio Centrali [wywiadu], wraz z całym składem osobowym zamieszkującym za granicą na podstawie dokumentów państw kapitalistycznych. Nielegalnymi rezydenturami mogą kierować »wywiadowcy-nielegałowie« zamieszkujący w interesującym nas państwie, jako obywatele państw kapitalistycznych oraz dobrze wyszkoleni i cieszący się zaufaniem agenci, którzy występują pod własnym nazwiskiem i z własnymi dokumentami tożsamości lub przybranymi nazwiskami i cudzymi dokumentami. Tych ostatnich nazywa się »agentami-nielegałami«”.
Klęska nielegałów Krótko po II wojnie światowej, w okresie zaostrzającej się „zimnej wojny”, siatki sowieckich nielegałów, w tym agentura „bratnich służb” (również Polski Ludowej), zostały na ogół rozbite przez służby kontrwywiadowcze państw Zachodu. Do odbudowy sieci agenturalnych przystąpiono na przełomie lat 50. i 60. Po reformie służb wojskowych z połowy lat 60. „organizowaniem i utrzymaniem sieci agenturalnych”, w tym także działalnością prowadzoną z pozycji nielegalnej, zajmował się głównie Oddział V (operacyjny) Zarządu II, który nie mógł w tej sprawie pochwalić się większymi sukcesami. Dlatego krótko po objęciu funkcji szefa wywiadu wojskowego przez gen. Włodzimierza Oliwę (w 1965 r.) ppłk Mirosław Wojciechowski odpowiadający za problematyką agenturalną w krajach pozaeuropejskich przyznał, że przerzut nielegałów na terytorium „głównych przeciwników” („gławnyj protiwnik”) – Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, jest wręcz niemożliwy ze względu na tamtejszy reżim kontrwywiadowczy: „Uplasowanie nielegała w obecnym okresie przy pomocy tradycjnych metod (najczęściej wykorzystywanie tożsamości fikcyjnej lub osoby nieżyjącej) jest praktycznie niemożliwe. Chodzi tu oczywiście o takie uplasowanie, które w perspektywie stworzy możliwości wywiadowcze (praca na eksponowanym stanowisku, w wojsku, aparacie państwowym, przy tajnych dokumentach itd.)”.
Nowe metody – porywanie dzieci w Ameryce W związku z tym w kwietniu 1966 r. ppłk Wojciechowski zaproponował bardziej skomplikowaną, a przez to skuteczniejszą metodę pozyskiwania i przerzutu nielegałów wzorowaną na doświadczeniach GRU. Chodziło o podstawianie tożsamości nielegałów pod porwane na Zachodzie dzieci: „operacje plasowania należy przeprowadzić o wiele staranniej, rzecz by można w sposób organiczny, zaczynając od uchwycenia (wytypowania) tożsamości przyszłego nielegała w okresie stosunkowo wczesnej młodości. Innymi słowy należy wybrać do wykorzystania tożsamość młodego człowieka (lat 14) rzeczywiście żyjącego. Stany Zjednoczone, szczególnie wielkie ośrodki miejskie, stanowią swego rodzaju dżunglę społeczną. Jest tam wiele bezdomnych dzieci i młodzieży. Należy wytypować z tego środowiska młodego człowieka i nielegalnie przywieść go do Polski, a na jego miejsce nielegalnie wywieść naszego człowieka posługującego się tożsamością wywiezionego. Takich bezdomnych osobników łatwo jest wyrwać ze środowiska (nie mają rodziny, nie wyjeżdżali za granicę, nie wyrabiali paszportów). Nie mając perspektyw godziwego życia skłonni są iść na wszystko do awanturnictwa włącznie. W oparciu o nagrane opowiadania przywiezionego będzie można przeszkolić kandydata na nielegała i wtransportować do USA. Zakładam, że osobnik przywieziony z USA ma 14 lat. Dodając do tego 2-3 lata szkolenia kandydata na nielegała otrzymujemy 16-17 lat. Jeżeli kandydat na nielegała jest człowiekiem drobnym i wątłym może mieć z powodzeniem o 2-3 lata więcej niż wskazuje na to przechwycona tożsamość. W efekcie nasz nielegał w chwili wyjazdu za granicę miałby około 19-21 lat”.
Zabójcy – ofiary Nad tą propozycją dyskutowano na specjalnej naradzie zwołanej w maju 1966 r. przez gen. Oliwę. Pojawiła się wówczas wątpliwość związana z ewentualną próbą skontaktowania się nielegalnie sprowadzonego ze Stanów Zjednoczonych chłopca z ambasadą amerykańską. Obawiano się, że mógłby on próbować wydostać się z PRL. Ppłk Wojciechowski tłumaczył w jaki sposób trwale związać porwane dziecko z Zarządem II: „Zgadzamy się, że nawet małe prawdopodobieństwo kontaktu nielegalnie przywiezionego obcokrajowca z macierzystą ambasadą stanowi wielkie ryzyko, do wykluczenia którego należy konsekwentnie dążyć. Najskuteczniejszą do tego drogą (obok stworzenia dobrych warunków egzystencji) widzimy w skompromitowaniu obcokrajowca wobec władz jego kraju. Należy dążyć do spowodowania dokonania czynu przez obcokrajowca najsurowiej klasyfikowanego w jego ojczyźnie. W przypadku Stanów Zjednoczonych do czynów takich należą zabójstwa z premedytacją, a niedalekiej kolejności za nimi handel narkotykami. Weźmy kwestię zabójstwa. Nie musimy wcale prowokować obcokrajowca do popełnienia takowego. Wystarczy postawić go w okolicznościach, w których będzie on przekonany, że takiego czynu rzeczywiście dokonał”.
W dalszej części swojego wywodu ppłk Wojciechowski kreśli hipotetyczną sytuację: „Statek wiozący nielegalnie obcokrajowca z USA zawija po drodze do jednego z portów Ameryki Łacińskiej. Chłopiec wraz z opiekującym się nim marynarzem wychodzą na ląd. Zwiedzają port, zaglądają do kilku barów, wypijają 2-3 whisky. W pewnym momencie marynarz lekko zaniepokojony powiada, że są chyba śledzeni i po chwili potwierdza obawy opisując chłopcu chodzącego za nimi osobnika. Wracając o zmroku do portu napotykają przy nabrzeżu w bezpośrednim sąsiedztwie statku opisanego osobnika (wysoki, krótko podstrzyżony, żuje gumę). Podekscytowany przygodą ucieczki i dalekiej podróży po obcych krajach, zamroczony alkoholem chłopiec widzi w stojącym na nabrzeżu osobniku koniec frapującej przyszłości. Rozmowa z osobnikiem rozwiewa resztę wątpliwości i poinstruowany uprzednio przez marynarza chłopiec korzystając z nieuwagi Jankesa, na dany znak popycha go do wody. Osobnik niknie pod wodą, wypływa na chwilę na powierzchnię i idzie na dno. Marynarz chłopcem chroni się na statek, który po kilku godzinach odpływa przez przeszkód. Po takim umiejętnie wyreżyserowanym zajściu (w świadomości chłopca będzie to zabójstwo funkcjonariusza FBI) praktycznie można wykluczyć z jego strony próby kontaktowania się z ambasadą amerykańską”.
Fizyczna likwidacja? Zaprezentowana propozycja związania na całe życie nieletniego obywatela Stanów Zjednoczonych z tajną służbą wydaje się nieco naiwna i na dłuższą metę raczej nieskuteczna. Być może w oficjalnym obiegu dokumentów, które i tak tylko cudem przetrwały do naszych czasów, postanowiono nie stawiać przysłowiowej „kropki nad i”. Logiczną konsekwencją stosowania podobnych kombinacji przez komunistyczne tajne służby była bowiem fizyczna likwidacja porwanego, którego miał zastąpić dubler (nielegał). Tak zresztą postępowały służby sowieckie, kiedy np. pod koniec lat 20. Przekazywały tożsamość zesłanych do Gułagu „innostrańców” wytypowanym nielegałom, których przerzucano na Zachód. Jedno wydaje się w tej historii niemal przesądzone – propozycje zgłoszone przez oficerów oddziału operacyjnego były dość zaawansowane już w czasie ich prezentacji kierownictwu Zarządu II. Ppłk Wojciechowski uznał, że zadanie tzw. typowania tożsamości powinno zostać zlecone konkretnemu oficerowi działającemu na kierunku amerykańskim (mjr Feliksowi Cembrzyńskiemu). Do opracowania szczegółów przerzutu wytypowanych w Ameryce dzieci do Polski, a później odtransportowania za ocean podstawionych nielegałów, Centrala Zarządu II wykorzystywała swoich ludzi uplasowanych w Polskich Liniach Oceanicznych, które wywiad wojskowy operacyjnie „ochraniał”.
Dublerzy z sierocińców Wojciechowski rzucił też pomysł wyszukiwania kandydatów na przyszłych agentów nielegalnych w krajowych domach dziecka. To oni mieli mogliby w przyszłości zostać „dublerami” porwanych w Stanach Zjednoczonych dzieci: „Można i należy ich typować w rozsianych po całym kraju domach dziecka. Są oni łatwi do wyrwania ze środowiska (brak rodzin), wcześniej dojrzewają psychicznie na skutek trudnych warunków materialnych. Wśród tych dzieci znajduje się wiele wybitnie zdolnego, przedsiębiorczego i samodzielnego elementu”. Oficer tłumaczył też stopień zaawansowania prac wywiadu w tej kwestii: „W chwili obecnej Oddział V posiada już kilka kandydatur wychowanków domów dziecka (lat 15-16) charakteryzowanych przez wychowawców, jako wybitnie zdolnych. Dla sprawdzenia tych charakterystyk proponujemy przeprowadzić z pomocą psychologa Wojskowej Służby Wewnętrznej testy psychotechniczne. Zakwalifikowanych kandydatów oddać następnie na wychowanie do specjalnie w tym celu wytypowanych rodzin (jeden przykład możemy już podać). Mamy tu na względzie rodziny bezdzietne lub takie, których dzieci dorosły i odeszły »na swoje«. Winny to być rodziny kombatanckie o żywych tradycjach walk o wolność, zdolne do zaszczepienia młodym ludziom miłości do ojczyzny i gotowość do ofiar. Przybrani rodzice muszą być inteligentni, aby drogą osobistego oddziaływania uczynić wychowanka niejako spadkobiercą tradycji rodziny, umiejętnie podsuwać odpowiednią literaturę, w tym i wywiadowczo-beletrystyczną właściwie dawkowaną. Oczekujemy, iż młodzi ludzie wyrosną na nielegałów-oficerów. Wiąże się to oczywiście z nakładami ze strony Zarządu w wysokości uzależnionej od dotychczasowej stopy życiowej (standardu) przybranych rodziców. W przypadku niemożliwości uplasowania wychowanków na mocnej legendzie, co jesteśmy skłonni wykluczyć, będzie można ich wykorzystać w każdy inny sposób od nielegałów przerzuconych przez kraje pośrednie do oficerów kadrowych włącznie”.
Akceptacja Koncepcje Oddziału V zostały zaakceptowane przez kierownictwo wywiadu – zarówno przez zastępcę szefa Zarządu II ds. operacyjnych płk. Wacław Jagielnicki, jak i samego gen. Włodzimierza Oliwę. Wprawdzie ten ostatni uznał niektóre propozycje za nieco sensacyjne, ale zezwolił na ich zastosowanie „tytułem próby”. Nie jest zatem przypadkiem, że w dokumentacji Zarządu II znajdujemy wykaz 23 wytypowanych przez wywiad domów dziecka. Co ciekawe wszystkie z wytypowanych sierocińców usytuowane były w pasie przygranicznym w południowo zachodniej części kraju (w okolicach Jeleniej Góry, Legnicy, Wałbrzycha i Kłodzka), który podlegał Śląskiemu Okręgowi Wojskowemu. W dokumencie wywiadu wymieniono placówki w następujących miastach: Czatkowice, Sułów, Nowa Ruda, Bierutów, Pęcz, Bystrzyca Górna, Mienice, Wałbrzych, Bolesławiec, Domaszków, Goworów, Pieszyce, Piława Górna, Jawor, Cieplice (dwa ośrodki), Karpacz, Szklarska Poręba, Kłodzko (dwa ośrodki), Legnica, Leśna i Rakowice. W niektórych przypadkach listę tę uzupełniono o nazwisko kierownika ośrodka. O wdrożeniu planu świadczy również informacja, którą znajdujemy w jednym z dokumentów z grudnia 1966 r.: „rozpracowaniu jednego obywatela obcego z tożsamością nadającą się do wykorzystania dla przygotowywanego przez nas nielegała”. W innym dokumencie dotyczącym nielegałów wymienia się konkretną osobę (zrezygnowałem tutaj z podania jej imienia i nazwiska) w ten sposób ją charakteryzując: „sierota, wychowanek domu dziecka, planowany do pracy nielegalnej na terenie Włoch”. Z materiałów Zarządu II z późniejszego okresu wynika, że po 1965 r. powiększyła się liczba przerzuconych za granicę nielegałów. Jednak kierownictwo wywiadu wciąż nie było zadowolone z efektów ich działalności. Zastój w tej kwestii miało przełamać utworzenie w 1972 r. Wydziału „N”, którego zadaniem było typowanie, rozpracowanie i szkolenie nielegałów. Większość z nich rekrutowała się jednak z kręgu kadry oficerskiej i rezerwistów Zarządu II. Być może niektórzy z nich to właśnie wytypowani przez służby wychowankowie domów dziecka. Wciąż nie wiele o tym wszystkim wiadomo. Ludzie Jaruzelskiego i Kiszczaka (były szef wywiadu wojskowego) są nawet bardziej milczący niż ich sowieccy dysponenci. Gdy w Polsce do dziś obowiązuje w tej sprawie tajemnica, to w Rosji i na Zachodzie ukazało się sporo relacji pamiętnikarskich autorstwa kierowników i wykonawców tego zbrodniczego procederu.
Z oddziału nielegałów do Radiokomitetu Kim był oficer, który wprowadzał nowy sposób rekrutacji nielegałów? Z akt personalnych ppłk. Mirosława Wojciechowskiego wynika, że od 1954 r. służył on w wywiadzie wojskowym PRL, którego twórcami i pierwszymi szefami byli Sowieci. Przez lata cieszył się on opinią dobrego i pomysłowego oficera, choć niektórych przełożonych raziła jego wyniosłość i ambicje. W latach 1960-1962 Wojciechowski był oficerem attachatu wojskowego PRL w Waszyngtonie skąd w marcu 1962 r. został wydalony przez Amerykanów za to, iż próbował zakupić objętą embargiem literaturę techniczną i wojskową. W listopadzie 1971 r. na wniosek Wydziału Zagranicznego KC PZPR Wojciechowski został zwolniony ze służby wojskowej. W latach 1971-1976 był kierownikiem sektora analiz i informacji Wydziału Zagranicznego KC PZPR (w drodze wyjątku decyzją Zarządu II nie zastrzeżono mu wyjazdów za granicę). Następnie, przez dekadę pracował „na odcinku” dziennikarskim pełniąc w latach 1976-1983 stanowisko dyrektora – redaktora naczelnego Polskiej Agencji Informacyjnej „Interpress”. Był również prezesem Polskiego Związku Narciarskiego (1980-1984). W okresie dyktatury Jaruzelskiego został przewodniczącym Komitetu ds. Radia i Telewizji (1983-1986) i kierował medialną propagandą reżimu. Jako zaufany Jaruzelskiego był protektorem i kreatorem wielu karier radiowych i telewizyjnych, których nie przerwał wcale 4 czerwca 1989 roku… Sławomir Cenckiewicz
ANNA WALENTYNOWICZ (1929-2010) Nie sposób dobrze zrozumieć rozczarowanych III Rzeczpospolitą bez poznania losów wielu ludzi Pierwszej „Solidarności” – faktycznych pozytywnych bohaterów naszych przemian.Choć opowieść o nich często rodzi smutek, jest także pełna dumy i stanowi świadectwo godności człowieka. Jedną z tych osób była Anna Walentynowicz. Książka „Anna Solidarność. Życie i działalność Anny Walentynowicz na tle epoki (1929-2010)” pióra Sławomira Cenckiewicza, ukazała się już po katastrofie smoleńskiej, w której zginęła także jej bohaterka. To najbardziej szczegółowa praca poświęcona legendarnej suwnicowej ze Stoczni Gdańskiej. Już na wstępie autor podejmuje istotny problem: zapomnienia Walentynowicz w dzisiejszej Polsce. Cytuje artykuł z „Gazety Wyborczej” (sic!) z 1990 r.: Czy istniała Anna Walentynowicz? […] W piątkowym koncercie „Solidarności”, transmitowanym z Gdańska, Anna Walentynowicz tylko mignęła na ekranie w Operze Leśnej, i to nie przy okazji „stoczniowej”, lecz w filmie z Mszy odprawianej przez księdza Popiełuszkę. Andrzej Gwiazda, też z ekranu, zadał pytanie Jagielskiemu. Żadne z tych nazwisk w czasie uroczystości nie padło. […] „Solidarność” faktycznie tworzy historię. Czy nie nazbyt orwellowską? W odautorskim komentarzu Cenckiewicz przypomina wątpliwe zasługi również środowiska „Gazety” w zamilczeniu Walentynowicz i manipulowanie wspominkami o niej, gdy było to użyteczne. Jednak dziś z całym przekonaniem można stwierdzić, że Walentynowicz, owszem, istniała. Że nie zostanie zapomniana za sprawą wielu ludzi, także autora biografii. Jego blisko 800-stronicowa książka daje możność lepszego poznania i zrozumienia kobiety, która już za życia była postacią historyczną, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Publikacja ma dwie części: pierwsza o charakterze biograficzno-wspomnieniowym, druga to bogaty zbiór materiałów poświęconych Walentynowicz, z archiwów Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej, zebranych od października 1978 do grudnia 1988 r. Szczególnego przyspieszenia nabiera życie Walentynowicz w momencie wybuchu „Solidarności”. Jest to jednak konsekwencja jej wcześniejszych wyborów – etycznych, społecznych i politycznych. Bohaterka rozprawy Cenckiewicza nie była bowiem „człowiekiem znikąd”. Jest faktem dobrze oddającym cechy tamtego systemu, że pierwsze kontakty z bezpieką, w pierwszej połowie lat 50., zawdzięczała aktywności na niwie społecznej, nie stricte politycznej: Miała autentyczny autorytet i mandat załogi. Będąc wzorowym pracownikiem, w 1953 roku otrzymała Srebrny Krzyż Zasługi i została nawet matką chrzestną statku. […] To właśnie Anna Lubczyk [panieńskie nazwisko] odważnie zwracała uwagę na niesprawiedliwy sposób dysponowania funduszem socjalnym, kasą zapomogową i pożyczkową. Upominała się o należytą higienę i bezpieczeństwo pracy. Krytykowała nawet kierownictwo zakładu i zakładowych sekretarzy PZPR. W efekcie, jesienią 1953 r. po raz pierwszy trafiła na przesłuchanie do stoczniowej komórki UB. Jak wspominała później: Jak na ironię, ciągle byłam tą robotnicą uśmiechającą się do świata z gazet i plakatów. Konflikt ten, co pieczołowicie ukazuje Cenckiewicz, narastał. Walentynowicz ledwo dorosła do roli pupila „władzy ludowej”, już przerodziła się we „wroga ludu”, choć jej działalność wciąż miała ten sam charakter: walki o bardziej ludzkie stosunki pracy i zgodność praktyki z hasłami widniejącymi na sztandarach. Z czasem zainteresowanie policji politycznej osobą Walentynowicz uległo nasileniu. Oto przykładowa analiza jej osoby i działań, „arkusz ewidencyjny przeznaczonej do internowania A. Walentynowicz, Gdańsk, 28 XI 1980”: Dotychczasowa działalność A. Walentynowicz przy jej predyspozycjach do tworzenia dużych grup wskazują na liczne inklinacje w zakresie stworzenia niezależnego od władz ośrodka decyzyjnego posiadającego możliwość sabotowania zarządzeń i decyzji władz polityczno-administracyjnych. […] Odnotowano liczne przypadki sprowokowania zbiegowiska zarówno w miejscu pracy, jak i zamieszkania, w trakcie, których w sposób tendencyjny i wrogi wypowiadała się na temat sytuacji w kraju. […] Bierze udział w spotkaniach z załogami zakładów pracy w różnych regionach kraju, w czasie, których zabiera głos w sposób szczególnie wrogi pod adresem władz partyjnoadministracyjnych. Warto zwrócić uwagę, jak duże zagrożenie widziano w skromnej robotnicy. Cenckiewicz zauważa: … podczas ogólnokrajowej narady sekretarzy partyjnych [...] I sekretarz KW PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach [...] Ubolewał nad publikacjami prasowymi niepotrzebnie „afirmującymi sylwetkę Walentynowicz”. Nieco później nie popełniono już takiego błędu i w tygodniku „Polityka” zdjęto artykuł Hanny Krall o Annie Walentynowicz. Już jesienią 1980 r. ludzie obozu władzy na tyle negatywnie postrzegali suwnicową ze Stoczni Gdańskiej, że podczas spotkań z delegatami „Solidarności” sugerowali, iż nie powinna ona uczestniczyć w dwustronnych rozmowach, gdyż przeszkadza to w porozumieniu. Można, zatem stwierdzić z usprawiedliwionym sarkazmem, że zamilczanie Walentynowicz „zaczęło się w Gdańsku”, przetrwało przełom ustrojowy i stało się „dobrym obyczajem” mediów w wolnej Polsce. Jakiej „Solidarności” chciała Walentynowicz? Jak ją rozumiała? Autor biografii stwierdza, że pojmowała związek, jako szeroki, ogólnospołeczny ruch „integrujący i wyzwalający aktywność Polaków”. Ruch niescentralizowany (i poddany dyktatorskim ciągotom Lecha Wałęsy), lecz wspólnotowy: koncepcja jednościowa wyrażała całą istotę jej wizji walki o dobro społeczne przeciw totalitarnemu państwu. Nie była w tym marzeniu odosobniona. Józef Śreniowski, działacz KOR-u, wspomina: Chcieliśmy takiej „Solidarności” jak stoczniowa, jak ta z kart „Robotnika Wybrzeża” czy deklaracji, którą sam zredagowałem (Karta Praw Robotniczych). „Solidarności” jak z tekstu Anny Walentynowicz „Wolna dyskusja nad antrykotem”. Jej postawę ideową i działalność można określić mianem radykalnych. Nie szukała kompromisu z władzą: zaangażowała się m.in. w ogólnopolski strajk ostrzegawczy 3 października 1980 r., przeciwko niewypełnianiu treści Porozumień Sierpniowych […]. Zdaniem Kuronia, Wałęsa zgodził się na strajk pod presją manifestacji zorganizowanej przez Walentynowicz. Z kolei w listopadzie tamtego roku przybyła osobiście wesprzeć strajk okupacyjny środowisk oświatowych, kulturalnych i służby zdrowia w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku. Jej obecność legitymizowała opór i przydawała mu znaczenia – już to poświadcza faktyczną rolę Walentynowicz w ówczesnej opozycji. Tu należy dodać, że Cenckiewicz, opisując działalność swojej bohaterki i jej wagę, czyni to w dużej mierze przez pryzmat jej sporu z Lechem Wałęsą. Konflikt ten z czasem stawał się […] coraz bardziej publiczny i coraz bardziej wykraczał poza Trójmiasto. Sprawie cały czas przyglądała się SB. Duża aktywność Walentynowicz (częste wyjazdy), a także jej ówczesna bliska współpraca z Jackiem Kuroniem, człowiekiem KOR-u, spowodowały, że traciła zaplecze we własnym miejscu pracy. Co więcej jeszcze, to ludzie „Solidarności” zgłaszali do bezpieki pretensje i żądania, by „ukrócić przywileje” Walentynowicz. Oto fragment notatki, zapisanej przez por. Łacha z Wydziału III „A” w Gdańsku po rozmowie z Tomaszem Moszczakiem i Alojzym Szablewskim z Komisji Zakładowej NSZZ „Solidarność” Stoczni Gdańskiej: …uwagę przykuwa fakt utraty zaufania wśród dawnych wielbicieli Jacka Kuronia oraz pogłębianie się konfliktu pomiędzy organizacją zakładową i Anną Walentynowicz. Ten ostatni akcent proponuję do wykorzystania operacyjnego w celu dalszej neutralizacji figurantki. Tymczasem wciąż aktywna Walentynowicz otwarcie mówiła o kuchni działalności związkowej, intrygach, walce o władzę, zdradzie ideałów Sierpnia ‘80. O ile działalność Walentynowicz z czasów „karnawału” „Solidarności” czy lat 80. jest przynajmniej w zarysie znana, o tyle bardzo mało mówi się o jej aktywności w latach transformacji ustrojowej. Tymczasem w roku 1988 zrodziła się idea cyklu sympozjów „W trosce o Dom Ojczysty”, którego inicjatorką była m.in. „pani Ania”. Andrzej Gwiazda wspominał: Ania Walentynowicz zamartwiała się, kto wygłosi referaty, no bo jeśli o zdrowiu – to oczywiście musi być pani Kuratowska, jeśli o bezprawiu – oczywiście Romaszewscy itd. Gdy okazało się, że ci ludzie nas bojkotują, zapanowała czarna rozpacz. Tymczasem […] sympozjum bez wylansowanych nazwisk okazało się bardzo dobre merytorycznie. Jak stwierdza Cenckiewicz:, Choć konferencja „W trosce o Dom Ojczysty” okazała się trafnym pomysłem i szybko zyskała rezonans w całym kraju, to jednocześnie w dobitny sposób ukazywała słabnącą pozycję polityczną środowiska, w którym od lat funkcjonowała Anna Walentynowicz. Gdy pod koniec lat 80. było już jasne, że o kształcie przemian w Polsce wespół z nomenklaturą PRL zadecyduje tzw. koncesjonowana opozycja, dla „radykałów” nie mogło być miejsca w głównym nurcie wydarzeń. W lutym 1989 r. Walentynowicz została wyproszona przez Wałęsę z obrad Komitetu Obywatelskiego przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność”:, jeśli pani będzie się upierać, to zawołam służbę i każę panią wyrzucić. Trudno oprzeć się refleksji, że faktycznie coś się już wtedy w Polsce zmieniło: dawny robotnik chciał wezwać „goryli”, by wyrzucić starą, jakże zasłużoną robotnicę… Notabene, jej pojawienie się wywołało konsternację wśród obecnych, m.in. Henryka Wujca, Jacka Kuronia, Tadeusza Mazowieckiego, Zofii Kuratowskiej, Adama Michnika, Bronisława Geremka, Andrzeja Stelmachowskiego. Jednak środowisko „Gwiazdozbioru”, z którym utożsamiała się Walentynowicz, nie zamierzało poddać się bez walki. W styczniu 1989 r. znów ruszyło pismo „Poza Układem”. Cenckiewicz nieco miejsca poświęca także próbie reaktywowania Wolnych Związków Zawodowych. W skład Komitetu Założycielskiego weszli m.in. Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Henryka Krzywonos – i Anna Walentynowicz. Polem jej działalności było wówczas także powołane do życia Konwersatorium Sierpień ‘80 na Uniwersytecie Gdańskim. W październiku 1990 r. w kościele parafialnym w Suchowoli odsłonięto pomnik ks. Jerzego Popiełuszki, który powstał w znacznej mierze dzięki wytrwałym zabiegom Anny Walentynowicz. Dwa miesiące później – przypomina Cenckiewicz – Polska Rzeczpospolita Ludowa oficjalnie przestała istnieć, a wybranym w wolnych wyborach prezydentem Rzeczpospolitej Polskiej został Lech Wałęsa. Walentynowicz, by posłużyć się nomenklaturą z czasów PRL, na początku lat 90., w III RP, wciąż była „warchołem”: brała udział w strajku organizowanym w Stoczni w marcu 1991 r., negocjowała warunki ugody i parafowała porozumienia płacowe. Prezydent Wałęsa chciał ją przeciągnąć na swoją stronę, proponując współpracę w walce „z Michnikami i Kuroniami”. Ona jednak odmawia, opowiada się po stronie reaktywowanych Wolnych Związków Zawodowych. Ich idea głosi: Musi skończyć się bezkarność polityków, którzy za zdradę przy Okrągłym Stole zażądali dla siebie władzy, przywilejów i pieniędzy, z jednej strony od komunistów, z drugiej – od kół finansowych Zachodu. Ci sami ludzie od społeczeństwa zażądali wyrzeczeń.WZZ-y wezwały do bojkotu wyborów z 5 października 1991 r. Gdzie było wtedy miejsce dla Walentynowicz w życiu publicznym? Cenckiewicz przypomina: Nadziei na jakieś głębsze zmiany Walentynowicz nie wiązała również z rządem Jana Olszewskiego. Później bywała na kongresach Ruchu III Rzeczpospolitej (Jana Parysa) i Ruchu dla Rzeczpospolitej (Jana Olszewskiego), ale z żadnym ze stronnictw nie chciała się wiązać na stałe. Rozdział poświęcony życiu Walentynowicz w III RP jest w książce Cenckiewicza najbardziej skrótowy, fragmentaryczny. Tymczasem wydaje się, że dogłębne zrozumienie jej aktywności właśnie w tym okresie, szczegółowa analiza postaw i wyborów ideowych rzucałyby szersze światło na fenomen współczesnej Polski. Być może potrzeba jeszcze czasu, dystansu, może następnego pokolenia historyków, uwolnionych także od brzemienia „tu i teraz”, by lepiej uchwycić poznawczo sylwetkę Anny Walentynowicz po roku 1990. Brakuje w pracy historyka również pogłębionego tła historycznego i politycznego w opisie ostatnich dwudziestu lat życia Walentynowicz, co w porównaniu z zawartością poprzednich rozdziałów książki stanowi znaczny mankament. Bo choć zepchnięta w cień, Walentynowicz swoją postacią poświadczała prosty i przykry fakt, że czegoś we współczesnej Polsce zabrakło, skoro ludzie jej pokroju, choć różni od niej, dziwnym trafem podobnie nie mogli zająć godnego siebie miejsca, że – często zarówno w sensie ekonomicznym, jak i etycznym i symbolicznym – oni również zostali „ofiarami transformacji”. Z pewnością Cenckiewicz uprzytamnia czytelnikom ważną rzecz: lata 90. i początki XXI wieku to dla jego bohaterki czas podwójnie trudny. Z jednej strony kłopoty finansowe, z drugiej zrozumiałe poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, jaka stała się udziałem nie tylko jej, ale również wielu innych osób, których wysiłek zmagań o lepszą Polskę został zapoznany i zmarnotrawiony nie bez udziału dawnych „towarzyszy walki”. Kwestią otwartą pozostaje pytanie, dlaczego Walentynowicz, ikona robotniczej „Solidarności”, stała się postacią kojarzoną przede wszystkim z rodzimą prawicą. Ogromne wrażenie robi jej nieustanna działalność społeczna, zaświadczająca o potężnej energii życiowej tej kobiety; działalność praktycznie przemilczana przez środki przekazu. Cenckiewicz relacjonuje: …odwiedzała Polaków w dalekim Kazachstanie i Uzbekistanie. Angażowała się w remont domu, w którym mieszkała w Wilnie św. Faustyna Kowalska. Inicjowała wystawy i konferencje poświęcone Sybirakom i „dzieciom tułaczom”. […] Zaangażowanie w sprawy kresowe było zresztą charakterystyczne dla całej drogi życiowej Anny Walentynowicz. […] Nie zapominała o najsłabszych, o tych, którzy tracili pracę. […] W ciągu ostatnich 20 lat zorganizowała kilkanaście kolejnych sympozjów z cyklu „W trosce o Dom Ojczysty”. Czy Walentynowicz nie znalazła dla siebie miejsca w III RP? Inaczej: nie było tu dla niej miejsca w głównym nurcie wydarzeń i mediów. Niewykluczone, że przyczynił się do tego, obok wyborów politycznych, jakich dokonała, jej charakter, przez wielu określany, jako niełatwy. Przez dobór przyjaciół i towarzyszy, przez swój bardzo mocno podkreślany katolicyzm i patriotyzm, stała się osobą dobrze widzianą przede wszystkim w środowiskach, które opisuje się z reguły, jako „skrajnie prawicowe” i „oszołomskie”. A przy tym, czy racji nie ma Joanna Gwiazda, cytowana w książce Cenckiewicza: Los Anny jest typowy dla wielu polskich robotników i niezwykły ze względu na Jej siłę charakteru, mądrość i uczciwość. Do kogo zatem należałoby moralne prawo negowania jej wyborów? Można je przyjąć lub nie, lecz trudno z czystym sumieniem dokonać ich deprecjacji. Tak wiele z polskich dziejów i ich paradoksów, z narodowych nieszczęść i powodów do dumy mieści się w życiu tej kobiety. Książka Sławomira Cenckiewicza pozwala lepiej to zrozumieć i zaakceptować także jej słabości. Była prawdziwym człowiekiem, pełną emocji i temperamentu kobietą. Nie można jej życiu zarzucić letniości, tej letniości, która stała się kamieniem węgielnym pod dzisiejszą polską bylejakość i marazm. Pewnie, dlatego kłamstwa i przemilczenie nie mogły zwyciężyć w bitwie o pamięć o tej postaci. Krzysztof Wołodźko
Perspektywy strefy Euro Przystąpienie Polski do strefy euro w opinii rządzących nami polityków wydaje się sprawą przesądzoną. Nasi włodarze dawno już o tym zdecydowali. Widzieliśmy to podczas ostatniej kampanii prezydenckiej. Spośród dziesięciu kandydatów tylko dwóch w sposób jednoznaczny wypowiadało się przeciw przystąpieniu Polski do unii monetarnej (Marek Jurek i Janusz Korwin-Mikke). Czy usłyszymy podobne przesądzenia podczas nadchodzącej nieuchronnie kampanii wyborczej do Sejmu i Senatu? Czy może jednak doczekamy się przy okazji rzetelnej dyskusji na ten temat? [To, co zadecydowali włodarze Polski, to jedno, a jak będzie w rzeczywistości, to jeszcze zobaczymy - admin] Rządzący nami wydają się uznawać a’ priori, że – parafrazując monolog z filmu „Miś” – plusy w tej sprawie całkowicie przysłaniają minusy. W opinii naszych polityków problemem jest tylko to, kiedy spełnimy kryteria konwergencji (odpowiedni poziom inflacji, deficytu budżetowego i zadłużenia) pozwalające ubiegać się o kartę wstępu do klubu wspólnej waluty. Tymczasem – jak wszystko z obszaru zagadnień ekonomicznych i finansowych – tego typu decyzję powinna poprzedzać typowa i rzetelna analiza zysków i strat oraz analiza ryzyka. Do rzetelnego zastanowienia się nad zagadnieniem powinno skłaniać nas choćby to, że Brytyjczycy nie chcieli i nie chcą wejść do strefy euro… Jednolity system monetarny Europa przerabiała w okresie antycznym. Obejmował on także Brytanię. Imperium Rzymskie posiadało jedną walutę we wszystkich swoich zakątkach. Nie uchroniła ona Rzymu i wszystkich ziem wchodzących w obszar imperium przed kryzysami ekonomicznymi, które – notabene – odbijały się także na wspólnej walucie (psucie monety poprzez zmniejszanie zawartości srebra, a w końcu zastępowanie „srebrników” „miedziakami”). Zatem – wspólna waluta nie ustabilizowała gospodarek krajów Imperium Romanum (argument o stabilizacji gospodarczej w oparciu o wspólną walutę europejską był stale podnoszony). Kryzysy ekonomiczne Imperium Romanum zakończyły się ostatecznie katastrofą gospodarczą o niebywałych rozmiarach i spowodowały zapaść cywilizacyjną na kilka stuleci.
Jesienią 1999 r., czyli w roku bezpośrednio poprzedzającym wprowadzenie na Zachodzie Europy (bez udziału Brytyjczyków) unii walutowej, nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii otrzymał kanadyjski uczony, Robert Mundell, gorący zwolennik utworzenia strefy euro, a także zwolennik integracji monetarnej na skalę światową. Bowiem tylko integracja monetarna na skalę światową wyeliminować może wszelkie koszty transakcyjne związane z przeliczeniami kursów walut. Robert Mundell jest twórcą teorii „optymalnego obszaru walutowego”. Opracowana przezeń teoria w odniesieniu do tworzenia we współczesnym świecie unii monetarnych dostarcza pesymistycznych wniosków. Nie przeszkodziło to jednak jej twórcy być entuzjastą w sprawie Euro. Swoje stanowisko wbrew swojej teorii uzasadniał w zadziwiający sposób: skoro w praktyce nie ma możliwości stworzenia optymalnego obszaru walutowego, to jednak warto podejmować próby budowania unii monetarnych, bo jeśli nawet obszar objęty integracją walutową nie miał początkowo charakteru optymalnego, to z czasem tworzące taki obszar kraje dostosują się i optymalizacja systemu zostanie dokonana… Tego typu argumentacja, per analogiam, przypomina mi argumentację związaną z optymalnymi warunkami potrzebnymi do wybuchu rewolucji komunistycznej. Teoria Marksa przewidywała, że przewrót proletariacki powinien nastąpić w krajach najbardziej uprzemysłowionych, czyli na Zachodzie Europy. Tymczasem rewolucja komunistyczna wybuchła skutecznie w kraju najmniej uprzemysłowionym w Europie. Leninizm uzasadniał to równie zdumiewająco:, jeśli nawet w danym kraju nie było wystarczających przesłanek społecznych do przeprowadzenia „postępowego” przewrotu komunistycznego, to i tak warto komunizm wprowadzić, bo z czasem struktury społeczne poddane wpływom awangardy robotniczej dostosują się do warunków optymalnych związanych z nieuchronnym następstwem dziejowym: zostanie w końcu powołane do istnienia proletariackie, bezklasowe, masowe, (od siebie dodam: spauperyzowane) komunistyczne społeczeństwo…, Kto zaprzeczy, że tak się nie stało? Wystarczy przypomnieć kondycję krajów z obszaru byłych demoludów… Według teorii Mundella, optymalny obszar walutowy powinien spełniać cztery podstawowe warunki:
1) musi cechować go wysoka, geograficzna mobilność pracowników, (jeżeli w jednej części strefy walutowej wzrasta bezrobocie, ludzie powinni wykazywać wolę przeniesienia się w inne miejsce, gdzie czeka na nich praca);
2) musi w nim występować zjawisko elastyczności płac, (kiedy wystąpi wstrząs popytowy bądź podażowy, którego bezpośrednim skutkiem może być spadek zatrudnienia w jakimś regionie – wszyscy, którym będzie zależeć na zachowaniu pracy, będą musieli zgodzić się na spadek poziomu płac – a w Grecji, notabene, ostatnimi czasy ostro przeciwko temu społeczeństwo protestowało),
3) tworzące taki obszar państwa muszą dysponować na tyle dużym budżetem centralnym, by mogły wykorzystywać instrumenty polityki fiskalnej we wszystkich dziedzinach, w których – ze względu na wspólny obszar walutowy – nie ma możliwości stosowania narzędzi polityki monetarnej,
4) struktura sektorowa gospodarek poszczególnych krajów takiego obszaru powinna być do siebie zbliżona i dosyć podobna.
Nawet pobieżny rzut oka na powyższe warunki oraz uświadomienie sobie wszelkich uwarunkowań historycznych, cywilizacyjnych, kulturowych, językowych, materialnych i mentalnych, którym podlegają społeczeństwa i państwa krajów Europy tworzące konglomerat zwany Unią Europejską (a nawet w zawężeniu – konglomerat „eurolandu”), automatycznie rodzi pesymistyczne wnioski… Krajom Europy zrzeszonym w UE daleko pod tym względem do Stanów Ameryki Północnej, zrzeszonych w unii określanej skrótowo USA. Trzeci warunek teorii optymalnego obszaru walutowego w sposób szczególny powinien zasmucać każdego wolnorynkowca. Ekonomiści wywodzący się w prostej linii ze szkoły Keynesa szacują, że – celem skutecznego stosowania instrumentów polityki fiskalnej – budżet centralny strefy wspólnej waluty powinien obejmować, co najmniej 25% PKB wytwarzanego na obszarze objętym unią monetarną, czyli – większy budżet, to większe podatki (większe składki). Unia krajów Ameryki Północnej na szczeblu federacji od dawna spełnia owo kryterium znaczącego wykorzystywania instrumentów polityki fiskalnej (budżet centralny USA to ok. 35% PKB Stanów Zjednoczonych). Natomiast budżet Unii Europejskiej to zaledwie 1,3% PKB wytwarzanego przez gospodarki krajów wchodzących do UE. Cóż to oznacza w dającej się przewidzieć perspektywie funkcjonowania takiego tworu w ramach wspólnej jednostki monetarnej wprowadzonej w nieoptymalnym obszarze walutowym? Ano – wzrost fiskalizmu. Do już istniejącego i wyśrubowanego (zważywszy na deficyty budżetowe poszczególnych państw UE) systemu obciążeń podatkowych będzie musiała dołączać się w coraz większym stopniu odczuwalna płatność związana ze zwiększaną „składką” na wspólną strukturę organizacyjną i jej zadania. Wzmożeniem polityki fiskalnej (czytaj: zwiększaniem obciążeń podatkowych) już to przez podnoszenie podatków istniejących, już to przez wynajdywanie nowych tytułów podatkowych system będzie próbował zabezpieczać własne interesy, czyli będzie przedłużał swoje trwanie próbując buforować obszary i dziedziny potencjalnych i rzeczywistych konfliktów (społecznych i gospodarczych) przez transferowania pieniędzy od jednych do drugich (widzimy to ostatnimi czasy na przykładzie Grecji) i będzie wysysał z gospodarki pieniądze na własne potrzeby, czyli – czytaj – na własną, wiernie mu służącą biurokrację, materialnie i prestiżowo zainteresowaną w podtrzymywaniu systemu. Cesarstwu Rzymskiemu pod rządami wspólnej waluty sztuka ta (z przewagą przeznaczania środków na własne potrzeby władzy centralnej) udawała się przez 500 lat. Większość historyków jest zgodna: zasadnicza przyczyna upadku Imperium Romanum tkwiła w kryzysie gospodarczym. Kryzys ten został wygenerowany przez nadmierny, długotrwały, wyjaławiający ludność i gospodarkę cesarstwa fiskalizm. Na ten wewnętrzny kryzys gospodarczy, osłabiający tak bardzo państwo, że nie było w stanie przeciwstawić się zagrożeniu zewnętrznemu (spauperyzowana ludność cesarstwa nawet wolała nad sobą władzę barbarzyńców niż cesarzy i służących im pazernych biurokratów), nałożyły się migracje ludów ościennych, które ostatecznie powaliły antyczny Rzym. W takim aspekcie, w aspekcie naruszania materialnych podstaw społecznego bytu przez nieposkromiony fiskalizm, mający stałą tendencję do ciągłego wzrastania w ramach zwiększających się struktur państwowych, historia lubi się powtarzać. Antoni K. Chrzonstowski
"Naród ich rozliczy!" Wieczorem pod Pałac Prezydencki, jak każdego 10. dnia miesiąca, przyszły tlumy. I nie odejdą stamtąd, dopóki nie zwycięży Prawda - relacjonuje Marta Brzezińska. Wieczór na Krakowskim Przedmieściu to czas szczególny. To właśnie wieczorem, od roku, a szczególnie każdego 10. dnia miesiąca, na Marszach Pamięci i Apelach Jasnogórskich licznie gromadzą się ludzie. Nie inaczej było dziś. Choć wyjątkowo i dużo bardziej uroczyście. Do zebranych przemówił także Jarosław Kaczyński, który pod Pałac Prezydencki dotarł po Mszy w Archikatedrze św. Jana Chrzciciela. - Przychodząc tutaj, zabiegacie o pamięć, o sprawiedliwość, o to, by nasza historia, także ta najbliższa, ta zupełnie niedawna była oceniana właśnie sprawiedliwie, w zgodzie z faktami. Ale przychodząc tu zabiegacie także o przyszłość, przyszłość gospodarzy w wolnym kraju – powiedział Jarosław Kaczyński kierując swoje szczególne podziękowania do ludzi młodych, którzy licznie przyszli w niedzielę na Krakowskie Przedmieście. - Musimy w naszym kraju najpierw wprowadzić elementarny moralny porządek. Tego moralnego porządku dziś nie ma – przekonywał prezes PiS. Do zgromadzonych przemówił także były lider NSZZ "Solidarność, Janusz Śniadek. - Tragedia smoleńska, odejście od nas, strata wielkiego patrioty - pana prezydenta Leszka Kaczyńskiego, uświadomiła nam wszystkim jak bardzo wartości, którymi się kierował, są potrzebne nam wszystkim – mówił. Dodał, że gromadzący się pod Pałacem ludzie przychodzą w to miejsce „z głębokiej potrzeby serca” a w niedzielę wieczorem znów „odżyła wielka potrzeba wspólnoty".
Pomnik wierności ideałom - Panie prezydencie wartości, żołnierzu prawdy - pomnik postawiony tobie, będzie pomnikiem ideałów Solidarności, będzie pomnikiem człowieka Solidarności, który wyniesiony na szczyty władzy dochował wierności wartościom i ludziom, to będzie pomnik wierności ideałom i prawdzie – mówił Śniadek.- Chcemy pomnika! – Krzyczał tłum zebrany na Krakowskim Przedmieściu. - Są tacy, którzy nie chcą tego pomnika, ale my potrafimy stawiać niechciane pomniki, postawiliśmy już niejeden – odpowiedział Śniadek. Następnie apel odczytała Anita Czerwińska, szefowa warszawskiego klubu "Gazety Polskiej”, który w dużej mierze zaangażował się w zorganizowanie rocznicowych uroczystości.
Ojczyznę wolną, racz nam wrócić Panie - Spójrz, Panie, na podzielony naród, spójrz na tych, którzy szukają ukojenia w Twojej wierze. Nie ma wśród nas naszego Prezydenta, naszych dowódców, elity narodu. Zabrakłeś ich nam, gdy byli najbardziej potrzebni, w trudnych czasach. Czemu tak doświadczasz nasz naród? Biorąc sobie Ciebie na świadka, przysięgamy nigdy nie zapomnieć tej ofiary. Przysięgamy szukać prawdy o największej tragedii Polski po II wojnie światowej. Wyrzekając się zemsty, przysięgamy wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy do tej katastrofy dopuścili. Nie pozwolimy zmarnować zadanego nam cierpienia. Nie zapomnimy łez ani chwil poruszenia całego narodu. Niech poryw serca zranionych milionów stanie się zaczynem wolnej Polski – czytała Czerwińska. Na koniec zgromadzeni pod Pałacem odmówili modlitwę i z uniesionymi do góry dłońmi z palcami w kształcie litery „V” odśpiewali hymn „Boże coś Polskę”. Marsz Pamięci oficjalnie się skończył, ale ludzie zebrani na Krakowskim Przedmieściu wcale nie rozeszli się do domów. Cały czas przed Pałacem Prezydenckim zbierają się tłumy, przynoszą kwiaty i znicze. - Nie gaście zniczy, naród was rozliczy! – skandują w kierunku tłumnie rozstawionych przed Pałacem kordonów policjantów. Ludzie od samego rana nie kryją swojego oburzenia tym, że władze miasta uniemożliwiły im składanie zniczy pod Pałacem. – Pani, jak tu czarno! Oni to na kiboli tak się uszykowali z tymi pałami? – pyta mnie jeden z mężczyzn. - Nie czas się przebranżować? – zagajała policjantów jedna z kobiet. Ci pozostawali niewzruszeni, tak samo jak niewzruszeni stali, kiedy ludzie próbowali przekazywać im znicze. Będąc przez cały dzień na Krakowskim Przedmieściu, z całego kordonu liczącego dziesiątki policjantów i strażników miejskich dostrzegłam tylko jednego, który odważył się wyjść ze szczelnego szpaleru i wziąć od ludzi kwiaty.
Judasze pod Pałacem Inny z kolei, bez pardonu splunął sobie na chodnik, tuż, obok którego leżały kwiaty i znicze, składane w hołdzie pamięci ofiarom katastrofy. Czy przy takim zachowaniu wciąż dziwi zdenerwowanie zgromadzonych pod Pałacem Polaków? Czy dziwi jeszcze kogoś narastające wśród nich napięcie? – Lepiej być moherem, niż Tuska frajerem – krzyczeli ludzie. Ktoś z tłumu, w rozemocjonowanym geście wyciągnął z portfela drobne monety i cisnął nimi w kierunku policjantów krzycząc „Macie swoje srebrniki, Judasze!”. Nie jestem za tym, żeby aż tak piętnować służby mundurowe. Tak naprawdę, nie są one niczemu winne wykonując po prostu swoje obowiązki. Wysyłając ich na służbę, nikt się nie pyta o ich przekonania czy poglądy polityczne. Sama mam w rodzinie osobę, która pracuje w Straży Miejskiej i pełniła dziś służbę w pobliżu Starego Miasta. Taki był jej obowiązek. Trudno ich winić, że spełniają obowiązki, które wyznaczają im przełożeni. Gdyby nie parlamentarzyści PiS, kwiaty i znicze nie miałyby szans dotrzeć pod pomnik Poniatowskiego. Po przedarciu się przez stalowe barierki i kordon policjantów, posłowie spędzili pod Pałacem kilkanaście godzin nieustannie odbierając przynoszone przez ludzi znicze.
Ordnung muss sein Komuś zależało, żeby plac przed Pałacem był pusty. Nie udało się. Być może, „dzięki” władzom miasta zniczy nie ma tyle, co rok temu, ale z pewnością jest ich ogromna ilość. – Tak, tylko ile tu postoją? – pyta mężczyzna. – Jak pójdziemy, to je pewnie ładnie sprzątną. Ordnung muss sein – odpowiada sam sobie ze smutkiem w oczach. Na Krakowskim Przedmieściu stowarzyszenie Solidarni 2010 ustawiło prowizoryczny namiot, na którym widnieje napis informujący, że ludzie nie opuszczą tego miejsca, dopóki nie zostaną spełnione ich postulaty. - Nie odejdziemy, dopóki nasze żądania nie zostaną spełnione. Chyba, że zabiorą stąd nas siłą - mówią członkowie stowarzyszenia Solidarni 2010. Przypomnijmy, że działacze stowarzyszenia oczekują m.in. dymisji premiera Donalda Tuska i ministrów: Jerzego Millera, Radosława Sikorskiego i Tomasza Arabskiego oraz powstania międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy, a także zgody na ekshumację ciał ofiar. - Kochani, potrzebne wsparcie! Pokażmy, że duch w narodzie nie ginie. Kto nie śpi jeszcze, niech przyjdzie na Krakowskie Przedmieście do "namiotu Solidarnych". Bądźmy tam razem! - napisali około północy na swoim profilu na Facebooku Solidarni 2010. Nie zostawiajmy ich samych... Marta Brzezińska
Czym jest INDECT? Pod nazwą INDECT kryje się ‘INtelligent information system supporting observation, searching and DEteCTion for security of citizens in urban environment’, (czyli: ‘Inteligentny system informacyjny wspierający obserwację, wyszukiwanie i detekcję dla celów bezpieczeństwa obywateli w środowisku miejskim’). Jest to projekt badawczy Unii Europejskiej, który się rozpoczął w roku 2009, a powinien zostać zakończony w 2013. INDECT – to jeden z największych programów obserwacyjnych, które dotychczas powinny zostać wdrożone. Obejmuje on nie tylko internet. Także ludzie spacerujący na ulicy nie ukryją się przed INDECT-em. Co nam się wydaje jako abstrakcyjne science fiction, może stać się brutalną rzeczywistością już w 2013. Science fiction było wczoraj. INDECT łączy wszelkie dane z for, portali społecznościowych, przeglądarek z bazami danych, danymi komunikacyjnymi oraz obserwacją kamer na ulicach. INDECT będzie wiedział, gdzie jesteśmy, co robimy, dlaczego coś robimy i jakie będą nasze następne kroki. INDECT będzie miał informacje o naszych znajomych i gdzie pracujemy. INDECT będzie oceniał, czy się zachowujemy normalnie czy nienormalnie.
CO OBEJMUJE INDECT?
Internet:
- inwigilacja internetu przy pomocy wyszukiwarek www, UseNet, portali społecznościowych, for, blogów, sieci P2P, jak również indywidualnych systemów komputerowych,
- wyszukiwanie zdjęć i filmów przy pomocy znaków wodnych, tak jak zautomatyzowane rutyny wyszukiwania, np. przemocy lub „nietypowego” zachowania,
- rozwinięta lingwistyka komputerowa, której celem ma być rozpoznawanie relacji między osobami, jak również kontekst treści w rozmowach, np. w czatach (interpretacja wypowiedzi).
Ulice:
- mobilny system obserwacji w mieście (Mobile Urban Observation System),
- drony – latające kamery (tak zwane Unmanned Aerial Vehicles – UAV, podobne do kwadrokopterów). UAV powinien być połączony „inteligentnie i autonomicznie”, jego element powinny kooperować między sobą, by zidentyfikować podejrzane i ruszające się obiekty w sposób zautomatyzowany I samodzielny oraz by móc je śledzić w przestrzeni miejskiej,
- kamery obserwacyjne wykorzystują prewencyjnie dane biometryczne z paszportów i dowodów osobistych, by zidentyfikować osoby oraz by stworzyć wzór przemieszczania się. Otrzymane dane mają być zapisane oraz uzupełnione w bazie danych. Do tego należą między innymi:
- kamery obserwacyjne,
- lokalizacja komórki (np.: przez GSM/GPS),
- rozpoznawanie twarzy (np. przez biometryczne dane w elektronicznych dowodach),
- inwigilacja telekomunikacyjna (przechowywanie danych).
KTO JEST NIEBEZPIECZNY WEDŁUG POLICJI? Poniżej opisane są kryteria „nienormalnego” zachowania wg polskich policjantów na podstawie przeprowadzonej ankiety. Za osobę potencjalnie niebezpieczną uchodzi ten, kto „na ulicy biegnie, bije się, jedzie zbyt szybko, w komunikacji publicznej siedzi na podłodze, siedzi zbyt długo, zapomniał bagażu, na stadionie rzuca butelkami, wchodzi na murawę, na lotnisku zapomina bagażu, siedzi zbyt długo”. Z wyników ankiety wynika, jakie zachowanie powinno zostać rozpoznane w sposób zautomatyzowany: „Przemieszczanie się w ‘nieodpowiednią’ stronę, włóczenie się po ulicy, spotykanie się w grupie większej niż niż X osób, kradzież samochodów, bieganie, upadające osoby, zapomnienie bagażu, siedzenie dłużej niż X czasu, krzyki, strzały, eksplozje, przeklinanie”. Czyli prawie w każdej sytuacji człowiek jest podejrzany. Kto siedzi w komunikacji miejskiej na podłodze, jedzie zbyt długo albo zapomni bagażu, musi się liczyć z tym, że będzie miał do czynienia ze służbą bezpieczeństwa. Tak samo podejrzany jest ten, kto ‘włóczy się’ bezcelowo, kto spotyka się w zbyt licznej grupie lub przeklina. Według uzyskanych danych, o każdej osobie programy mają uczyć się w sposób zautomatyzowany oraz samodzielnie rozpoznawać tzw. ‘osoby niebezpieczne’. Jeśli ‘osoba niebezpieczna’ zostanie rozpoznana, to jej dane mogą być zbierane samodzielnie przez system. Po krótkim przetworzeniu informacji osoba zostanie przypisana do pewnej kategorii zagrożenia, w pewnych przypadkach zostanie poinformowana policja (‘wysokie zagrożenie’).
KONSEKWENCJE INDECT ma zostać przetestowany na mistrzostwach Europy w Polsce i Ukrainie w 2012 roku. Celem tego eksperymentu ma być rejestracja ‘nienormalnego’ zachowania oraz filtrowanie głosów.Ten europejski eksperyment badawczy ma zostać zakończony w 2013 r. INDECT przyniesie wyniki. Dane każdego obywatela będą połączone i przetworzone ze wszystkich źródeł komunikacyjnych. Podejrzane zachowanie na ulicy będzie zarejestrowane i zgłoszone. Poprzez INDECT zostanie podjęta próba przewidzenia, gdzie mogą powstawać protesty. W idealnej sytuacji – zanim protestujący sam będzie o tym wiedział.
INDECT jest instrumentem, poprzez który państwa obiecują sobie zastraszenie obywateli, ale przede wszystkim kontrolę oraz możliwość kontroli obywateli, nie patrząc na prawa człowieka.
INDECT chce wiedzieć, co zrobimy, zanim sami będziemy o tym wiedzieć.
INDECT zmieni nasze zachowanie w społeczeństwie bardziej niż wszelkie inne systemy inwigilacji.
INDECT będzie decydował, co to jest normalność.
INDECT jest koszmarem Georga Orwella.
KTO NADZORUJE KONTROLERÓW?
Z powodu krytyki osoby odpowiedzialne za ten projekt zdecydowały się na kolejny etap zatajenia. Komisja etyczna będzie decydować, jakie dane projektu INDECT mają zostać opublikowane. Oficjalna Komisja składa się z: 4 policjantów, 2 naukowców z zakresu technologii bezpieczeństwa, 1 profesora z zakresu ‘interakcji między człowiekiem a komputerem’, 1 przedstawiciela koncernu multimedialnego, 1 profesora z zakresu prawa, 1 adwokata zajmującego się prawami człowieka i 1 profesora etyki. Komisji etycznej, która jest złożona z większości z policjantów i proficiarzy, nie można raczej brać na serio/traktować poważnie.
1. Oficjalna strona INDECT – www.indect-project.eu
2. INDECT na wikipedii – pl.wikipedia.org/wiki/INDECT
3. Ogólny zbiór źródeł – www.stopp-indect.info/?page_id=46
Za: www.stopp-indect.info
Źródło polskie: http://cia.bzzz.net/czym_jest_indect
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com