2011: rok politycznej wojny Rok 2010 skończył się tym, że Donald Tusk nakrzyczał na jedną ze smoleńskich wdów, a Jarosław Kaczyński publicznie pytał, czy w trumnie jego brata nie ma szczątków innej osoby. Co mogą zrobić politycy w roku następnym – prognozuje publicysta "Rzeczpospolitej". Rok temu wydawało się, że poziom stężenia agresji i absurdu w polskim życiu publicznym osiągnął już wszystkie możliwe szczyty i teraz może być tylko lepiej. W 2010 było jednak jeszcze gorzej niż w 2009. Wczesną wiosną okazało się, że polski premier i prezydent nie mogą nawet wspólnie obchodzić rocznicy mordu katyńskiego. Z tego powodu musiały zostać zorganizowane podwójne obchody: 7 i 10 kwietnia. Skończyło się to katastrofą. Tragedia smoleńska była wstrząsem, który nikogo nie pozostawił obojętnym. Jedną z wielu refleksji, które pojawiły się po 10 kwietnia, była ta, że tak dalej być nie może. Wydawało się, że wszyscy zrozumieli, iż poszliśmy za daleko w walce politycznej. Szybko okazało się, że tylko nam się wydawało. Że możemy tylko lecieć dalej w tę przepaść. Że możemy tylko mówić jeszcze mocniej, atakować agresywniej, kpić ze wszystkiego, przekraczać nienaruszalne do tej pory granice. Także granice absurdu. Że można sikać do zniczy, że można krzyczeć "Spieprzaj dziadu" do zmarłego prezydenta, że ktoś może strzelić do przeciwnika politycznego... Nie ma dziś żadnych powodów, by myśleć, że w 2011 może to się zmienić. Nie ma powodu, by podejrzewać, iż tendencje mogą się odwrócić. Platformie Obywatelskiej nadal jak tlen potrzebne jest straszenie zagrożeniem ze strony chcącego niszczyć polską demokrację Prawa i Sprawiedliwości. A PiS potrzebuje wroga, który jest do cna skorumpowany i oddaje naszą suwerenność obcym mocarstwom. Janusz Palikot natomiast musi pluć na wszystko, co jest ważne dla Polaków, byle tylko dostać za to nagrodę w postaci stałej miejscówki w programach telewizyjnych.
Gaz łupkowy wyparuje Jaka była końcówka 2010 roku? Donald Tusk nakrzyczał na jedną z wdów po ofierze katastrofy smoleńskiej, a Jarosław Kaczyński publicznie się zastanawiał, czy w trumnie Lecha Kaczyńskiego nie ma szczątków innej osoby. Czym więc politycy mogą nas zaskoczyć w nowym roku? "Jarosław Kaczyński, gdyby tylko mógł, zlikwidowałby demokrację w Polsce. Na pewno pozakładałby podsłuchy wszystkim, którym do tej pory nie założył. Doprowadziłby do samobójczej śmierci niejednego urzędnika i lekarza. Spacyfikował kwitnący dziś pluralizm mediów. Doprowadziłby do otwartych konfliktów z Rosją i Niemcami..." – lada dzień usłyszą państwo te słowa padające z ust polityków Platformy. To nie koniec: "Przecież nawet benzyna na samą myśl o Jarosławie Kaczyńskim podrożała do pięciu złotych. A ile by kosztowała, gdyby rzeczywiście PiS wrócił do władzy? 6 zł? 7 zł? 7,50?". Premier Tusk na pewno postawi te twarde pytania. Zapewne padnie pytanie, "czy gdyby Jarosław Kaczyński wrócił do władzy w Polsce, strefa euro z przerażenia nie rozpadłaby się na zawsze, a drużyny piłkarskie z całej Europy nie zbojkotowałyby Euro 2012?". Kolejny argument na 2011 rok: "A inwestorzy? Czy gdyby na czele rządu stanął znowu Jarosław Kaczyński, czy Coca-Cola, Fiat i Citibank nie zlikwidowałyby swych interesów w naszym kraju? Czy Amerykanie nie zrezygnowaliby z odwiertów gazu łupkowego, a ich miejsce zająłby uprawomocniony przez rząd Prawa i Sprawiedliwości ojciec Tadeusz Rydzyk?" – te pytania na pewno postawi minister Radosław Sikorski, ostrzegając przy okazji, że gaz łupkowy sam może wyparować na wieść o powrocie Kaczyńskiego.
Zmiana tonu debaty Choćby z tego powodu jeszcze przed wyborami zostanie podjęta próba zmiany przepisów w konstytucji, która pozwoli na wprowadzenie przepisu zakazującego wystąpień z mównicy sejmowej przedstawicielom opozycji. Te zmiany postara się jednak zablokować Klub Polska Jest Najważniejsza, powołując się na przekonanie, że Lech Kaczyński nie byłby z tego zadowolony, a to przecież PJN niesie sztandar pamięci po prezydencie. Natomiast eurodeputowany Michał Kamiński, patrząc głęboko w oczy widzów (za pośrednictwem kamery i telewizorów), w kolejnym programie Andrzeja Morozowskiego zapyta: "Czy jakikolwiek uczciwy człowiek w Polsce uwierzyłby, że Michał Kamiński, człowiek zasad, mógłby poprzeć taki projekt, nawet gdyby cztery lata temu wprowadzał go Jarosław Kaczyński?". PJN nie poprze więc projektu, co Ryszard Czarnecki natychmiast uzna w blogu za przebiegłą grę, wyraz słabości i zakłamania zdegenerowanego towarzystwa Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Marek Migalski, apelując o zmianę tonu debaty, odpisze w swoim blogu, że Czarnecki jest bezmózgowcem. Janusz Palikot wezwie swoich zwolenników do zorganizowania wielkiego happeningu w obronie demokracji. "Każdy, kto uważa, że w Polsce potrzebna jest normalność, powinien w rocznicę 10 kwietnia stanąć na głównej ulicy swego miasta i publicznie sikać na odległość" – oświadczy Palikot w programie Moniki Olejnik. "Proszę Dominika Tarasa oraz Kamila Sipowicza, by w rocznicę szczęśliwego zakończenia prezydentury Lecha Kaczyńskiego w centrum Warszawy pokazali, że można sikać normalnym, wyzwolonym moczem na odległość dwóch metrów. Że żyjemy w wolnym kraju, że nasz mocz nie ominie spasłych brzuchów biskupów, a nawet płaskiego brzucha Donalda Tuska!". Onet.pl zarządzi na ten temat sondę, a przez trzy kolejne dni komentatorzy w stacjach radiowych dyskutować będą, czy wypada publicznie mówić o brzuchu premiera, którego płaskość jest naszą narodowa dumą. Ale prawicowi internauci nie zniosą tego i zorganizują akcję "Zrób kupę przed domem Palikota".
Dwururka z Budy Ruskiej Jarosław Kaczyński wobec tego ujawni publicznie KPP-owską przeszłość stryjecznej babci posła z Biłgoraja i wspólnie z Antonim Macierewiczem zażąda powołania komisji śledczej do zbadania, kto przygotowywał trumny do pogrzebów po katastrofie smoleńskiej. "Gazeta Polska" postawi pytanie, z jakiego kraju pochodziło drewno na trumny i dlaczego w konduktach pogrzebowych jechały samochody marki Mercedes. Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości wniesie, by zbadać, czy dwururki wiszące w chałupie Bronisława Komorowskiego w Budzie Ruskiej nie noszą śladów prochu używanego wczesną wiosną 2010 roku. Jeden z miejscowych chłopów, cytowany anonimowo przez "Nasz Dziennik", ujawni, że widział człowieka przypominającego obecnego prezydenta, który 9 kwietnia z flintą na ramieniu przedzierał się przez granicę polsko-białoruską. Wtedy do akcji wkroczy premier. "Czy to nie jest ostateczny dowód na to, że należy rozważyć przeprowadzenie państwowej kontroli zdrowia szefa PiS?" – zapyta na konferencji prasowej w Brukseli Donald Tusk. Kaczyński tego samego dnia udzieli obszernego wywiadu portalowi MyPiS.org, w którym stanowczo odetnie się od wynurzeń anonimowego chłopa. "Cała historia wygląda jednak na dobrze zaprojektowaną akcję mającą na celu po raz kolejny skompromitowanie mnie i mojego środowiska politycznego" – stwierdzi. Zada też pytanie: "Kto stoi za tak obrzydliwie montowaną insynuacją? Dlaczego Donald Tusk wystąpił w tej sprawie w Brukseli, tego samego dnia, kiedy w tym samym mieście, ba, w tym samym budynku, zaledwie dwie godziny wcześniej doszło do spotkania ministrów spraw zagranicznych Rosji i Niemiec?". W wieczornym programie "Rozmowy niedokończone" w Radiu Maryja zapyta też, dlaczego do tej pory w tej sprawie nie stanęli w jego obronie Paweł Kowal i Elżbieta Jakubiak. Jakubiak następnego dnia rano w Radiu Zet natychmiast odpowie, że nie miała z tym nic wspólnego, że to kolejny agresywny atak Jarosława Kaczyńskiego, którego Lech Kaczyński, gdyby żył, na pewno by nie zaakceptował. Polska Jest Najważniejsza wezwie do Narodowego Dnia Płaczu nad jakością życia publicznego. Przejęty sytuacją Tomasz Lis na żywo do debaty na temat standardów w polityce i mediach zaprosi do swojego programu Stefana Niesiołowskiego oraz Agnieszkę Kublik... I tak dalej, i tak dalej. Czy to tylko absurdalne dowcipy? Przypomnijmy sobie, co politycy mówili w 2010 roku – szczególnie po katastrofie smoleńskiej i po wyborach prezydenckich. W ostatnich miesiącach padły słowa i deklaracje, które jeszcze u schyłku 2009 roku byłyby nie do pomyślenia. Trudno więc z optymizmem czekać na nadejście roku 2011 Igor Janke
To nieodkryta tajemnica naszego kraju Wciąż nieodkrytą tajemnicą naszego kraju jest różnorodność modeli integrowania się poszczególnych jego regionów ze światem zewnętrznym - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Według autorki przed nami stoi zadanie odkrycia Polski na nowo i stworzenia dynamicznej całości, a wszystko w imię wykorzystania zasobów, materialnych i duchowych, dla przyszłości. Tak jak historia nowożytnej Turcji jest zrozumiała tylko poprzez jej, nieodwzajemnioną, tęsknotę do Europy, jak wspaniałość Pragi czy - splendor Kijowa, da się wyjaśnić tylko przez mechanizmy szerszej skali, niż dzisiejszych Czech czy - Ukrainy, tak i - wciąż nieodkrytą - tajemnicą naszego kraju jest różnorodność modeli integrowania się poszczególnych jego regionów ze światem zewnętrznym. Małopolska jest potrójnie zorientowana na południe: włoski renesans, ale też - intensywny handel z Węgrami i Czechami oraz - instytucjonalne ślady czynnego (przez samorządną administrację) uczestniczenia w konserwatywnym, oświeconym absolutyzmie Habsburgów. Pomorze Zachodnie - z pozostałościami wczesnogotyckich (XI-XIII wiek) klasztorów stanowiących - przede wszystkim - projekt gospodarczy: nowoczesne na owe czasy rolnictwo. Bylibyśmy dziś innym krajem, gdyby nie samowola książąt (i brak - do dziś - silnego rządu centralnego), najazdy z Czech husytów (z ich - typowym dla peryferii - fanatyzmem, nie tylko religijnym, ale i narodowym) i wreszcie - Szwedów.
Ale do dziś w Kołbaczu używa się stodoły z XIII wieku. A potem nastali junkrowie z ich przemysłowym rolnictwem i zmilitaryzowanym społeczeństwem. Ze śladami tego już tylko w architekturze, bo tereny po II wojnie zaludnili uciekinierzy ze Wschodu, patrzący na przejawy wysokiej techniki i dobrze zorganizowanego państwa jak na niezrozumiałe, porzucone przez Marsjan, resztki ekwipunku. I pałace magnackie wschodniej Polski, Braniccy w Białymstoku, Lubomirscy w Wiśniczu, Potoccy w Łańcucie - potęga zrozumiała tylko w perspektywie majątków na Ukrainie. Tak jak pozostałości spichrzów zbożowych wzdłuż Wisły - aż do nadbrzeży w Gdańsku - ze śladami kultury kupieckiej, da się wyjaśnić tylko przez obecność Holendrów i wplecenie Polski w europejską gospodarkę przez handel zbożem. Handel oparty o kontraktację i kredyt: nigdy potem nie byliśmy tak blisko Europy jako jej organiczna, bo ważna dla jej reprodukcji, część. Zmarnowaliśmy tę szansę przez krótkowzroczność szlachty i wtórną pańszczyznę, co przekreśliło możliwość rozwoju miast i pogłębienie gospodarki pieniężnej.
Centralna Polska - Łódź z jej perkalikami dla carskiej Rosji, podobnie - Warszawa - z bankami i przemysłem metalowym, rozwijanym także w Świętokrzyskiem - to wszystko, podobnie jak liczne cukrownie i gorzelnie, rozwijało się przez handel z Rosją. Potem przyszło narzucone przez Sowietów, odgórne uprzemysłowienie, traktowane przede wszystkim jako narzędzie kontroli. Wbrew lokalnym zasobom i lokalnej skali rynku, aby silniej związać z komunistycznym imperium. Dziś ślady sukcesu widoczne są bodaj tylko na Śląsku, gdzie - na peryferiach Rzeszy, ale i sowieckiego imperium - wyrósł i autonomiczny, samowystarczalny, projekt gospodarczy, i - świadoma siebie i własnej odrębności - wspólnota. Drugi sukces to powojenny już Wrocław z okolicami - od cysterskiego Henrykowa do Barda - piękny, inny niż sąsiedzi, i - po przesiedleniach ze Wschodu, zaludniony przez inteligencję, która stworzyła nową syntezę. Takiej syntezy brakuje gdzie indziej: trud jej stworzenia, jak i - spajającego ową ułomność - organizmu gospodarczego, wciąż jest przed nami. Może w tym tkwi rezerwa rozwojowa? Ale najpierw musimy zrozumieć sekret wewnętrznych podziałów Polski, z zasadniczo odmiennym historycznym i duchowym doświadczeniem jej poszczególnych części. Przed nami zadanie odkrycia Polski na nowo. Wbrew stereotypom. I stworzenie z tego dynamicznej całości. Takie zadanie rozpoczęto w okresie międzywojnia, ale II wojna i komunizm brutalnie je przerwało. Może ten trud odkrywania na nowo Polski - i siebie - połączy nas dziś jako społeczeństwo? W imię wykorzystania wszystkich zasobów, materialnych i duchowych, dla przyszłości. Bo wiele z tamtych błędów powielamy do dziś. Prod. Jadwiga Staniszkis
Rasputin Tuska podejmuje za niego decyzje państwowe ? Karnowski w Rzeczpospolitej „Igor Ostachowicz „…” Czym się zajmuje? Ani słowa. Ot, jeszcze jeden urzędnik Kancelarii Premiera. Ale to pozór. W rzeczywistości w obecnym układzie władzy, w tym, co ludzie PO nazywają między sobą, a czasem i publicznie, projektem, jest jedną z kluczowych postaci. Kiedy lewicowy tygodnik „Przegląd” w maju sporządził swój ranking 100 najbardziej wpływowych ludzi w Polsce, Ostachowicza umieścił nad Jackiem Rostowskim i Janem Kulczykiem. Uzasadnienie? Bo kreuje politykę Tuska. Bo dawno wyszedł poza rolę sztabowca.”…’ Od 2007 roku nie odstępuje Donalda Tuska ani na krok. Oficjalnie doradza w sprawach medialnych – ale czy tylko? Powszechna w Sejmie opinia przypisuje mu niemal wszechwładzę. To on miał zdecydować o używaniu Janusza Palikota przeciw śp. Lechowi Kaczyńskiemu, tak by – jak mówił sam poseł z Lublina – „zniszczyć fundamenty godnościowe tej prezydentury”. To on miał wymyślić słynne „majówkowe” orędzie Donalda Tuska, w ogrodzie, na luzie, gdzie padła (niezrealizowana) obietnica uruchomienia programu, który dostarczy każdemu polskiemu dziecku darmowego laptopa.”….” Bez niego Tusk nie zrobi kroku – mówi jeden z naszych informatorów.”…” W kuluarach Platformy krążyły dość wiarygodne opowieści o użyciu tak zwanego coacha, trenera psychologicznego, który pomógł Tuskowi poradzić sobie z klęską, praktycznie zbudował jego osobowość na nowo. Wtedy narodził się dzisiejszy premier – twardy, zewnętrznie odporny na krytykę, zazwyczaj rozluźniony, a kiedy trzeba – brutalny. A przede wszystkim, potrafiący te emocje w sobie wywoływać zależnie od potrzeb. Tego trenera miał przyprowadzić Tuskowi właśnie Ostachowicz. Więcej – kiedy trzeba, ma go przyprowadzać i dzisiaj.”…(źródło )
Mój komentarz Z informacji o Ostachwiczu wyłania się obraz polskiego Rasputina, uzdrowiciela duszy i szamana polityki. Tusk nie wykorzystuj Ostachowicza do kreowania przekazu medialnego swoich zaplanowanych działań , realizacji jakiegoś swojego programu , czy wizji politycznych . To polski Rasputin wykorzystuje Tuska do realizacji swojego programu. Polski Rasputin rozpisuje rolę , kto, kiedy i co ma mówić . Tusk wykonuje jakieś jego bezsensowne oszukańcze pomysły jak ten majówkowy wygłup. Najgorsze jest to ,że w tej sytuacji nie wiemy czy Rasputin zakazał Tuskowi realizacji jakichkolwiek reform . Tusk jako słaba, rozbita wymagająca ciągłej opieki psychoterapeutycznej osobowość wydaje się łatwym obiektem do manipulacji . Palikot kiedyś domagał się od prezydenta Lecha Kaczyńskiego ujawnienia jego stanu zdrowia . Tusk wtedy niepytany , wyrwał się jak przysłowiowy „ Filip z konopi „ ze swoim stanem zdrowia. Przedstawił jednak tylko zaświadczenie o fizycznym zdrowi , a co z psychicznych . Czy jako obywatele nie powinniśmy wiedzieć , że ma problemy natury psychologicznej , że jest pod stała opieką specjalisty ,jakiegoś psychoanalityka , a do tego mam podejrzenia że osoba ta w czasie seansów terapeutycznych prawdopodobnie „pierze Tuskowi mózg „ pod dyktando Rasputina . Bo jak można inaczej interpretować fakt ,że Tusk jest szkolony , tresowany aby w odpowiednich według Ostachowicza momentach był brutalny, a winnych rozluźniony. Kto takim razie kreuje strategiczne posunięcia premiera , kto podejmuje decyzje personalne takie jak wystawienie Komorowskiego na prezydenta. Ostachowicz nie potrzebuje seansów terapeutycznych manipulujących uwarunkowaniami, reakcjami , jest zapewne silniejszą od Tuska osobowością. Pytanie może na wyrost , ale warto je zadać . Czy polski Rasputin rządzi Polską , a Tusk jest tylko manipulowaną marionetk? Jak pisze Karnowski Polski Rasputin nie odstępuje Tuska ani na krok , przypisuje się mu wszechwładzę . I warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fragment . Ostachowicz wziął specjalistę , aby ten zbudował nową osobowość Tuska, co się podobno udało. Czy nową osobowość Tuska zaprojektował polski Rasputin . I czyim, jakim celom ta nowa ukształtowana przez jego specjalistę Rasputina osobowość Tuska ma służyć . Marek Mojsiewicz
Trwałość salonu Dziś z salonu nie ma już wyjścia. Aby przeciwstawić się jego tyranii, należy umieć wykreować alternatywę – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej”. Salon to ośrodek dystrybucji uznania. Jego goście to elita, inaczej salon byłby zwykłym klubem albo mieszkaniem. Salon jest w stanie narzucać wzorce zachowania i hierarchie wartości. W świecie współczesnym nie sposób z niego zrezygnować. Można próbować go pluralizować, budować salony alternatywne, ale zastąpić go nie ma czym, gdyż nie jest to tylko miejsce, ale środowisko, które narzuca postawy i miary, a więc porządkuje świat. Towarzyszy instytucjom formalnym, takim jak akademie, uniwersytety, instytuty naukowe czy kulturalne, systemy nagród i wyróżnień, media wreszcie.Dlatego gdy Rafał Ziemkiewicz w tekście „Salony i antysalony – przymiarka do nienapisanego eseju” („Rz” z 24 – 26.12) stwierdza, że nie rozumie potrzeby uznania przez jakikolwiek salon, to znaczy, że nie pojmuje potrzeby szacunku. To deklaracja świętości w stanie czystym. Nie stanowi wyrazu doświadczeń człowieka, który po wewnętrznej walce przezwyciężył pokusy próżności, a więc i wszystkie inne, aby wycofać się na pustynię i pogrążyć w kontemplacji ostatecznego ładu. Nie, to wyznanie osoby, która nigdy żadnych pokus nie przeżywała, a więc ich nie rozumie. Gdyż potrzeba uznania jest jedną z fundamentalnych cech ludzkich. Można przyjąć, że jej brak jest niepokojący, gdyż wypływa ona z tej części duszy ludzkiej, którą klasycy określali jako thymos (dzielność). Człowiek nią powodowany szuka uznania, które przedkłada nad zmysłowe satysfakcje. Skrajny obraz zderzenia takich postaw prezentuje Hegel w „Fenomenologii ducha”, pokazując archetypiczną walkę dwóch wojowników, z których jeden jest w stanie zaryzykować życie w imię wolności, a więc zostaje panem, a drugi wybiera życie i zostaje niewolnikiem. Oczywiście, jak wszelkie inne postawy i ta narażona jest na ekscesy: dzielność zmienia się w zuchwałość i prowadzi do zabiegania o poklask. Potrzeba uznania nie powinna bowiem oznaczać rezygnacji z zasad, lecz stanowić uzasadnione oczekiwanie na rozpoznanie własnych cnót. Istnieją osoby, które zabiegają o dobro, nie zastanawiając się nad reakcjami innych, to święci – również świeccy w rodzaju Sokratesa – i paradoksalnie to oni w dłuższej perspektywie cieszą się największym szacunkiem. Zgódźmy się jednak, że nie pojawiają się zbyt często, a pozostałym, czyli nam wszystkim, zależy na prestiżu także w bliższej perspektywie. Jak wszystkie ludzkie sprawy to kwestia skomplikowana i istnieją rozmaite sposoby uznania, z których najbardziej wzniosłe to kult bohaterów i świętych. Współcześnie nawet stosunek do dawnych bohaterów prowokuje polemiki, a cóż dopiero ocena osób żyjących. Jesteśmy skazani na konkurencję rozlicznych porządków wartości, a więc i ludzi je reprezentujących.
Ośrodek władzy Przyjęcie, że taka jest rzeczywistość, nie oznacza, iż musimy się zgodzić na równowartość owych miar i postaw. Zresztą nie tylko współcześnie istniały różne porządki cnót i innymi musiał się charakteryzować kapłan, a innymi wojownik. Tę odmienność najbardziej jaskrawo widać w systemie kast (wydaje się to forma pierwotna indoeuropejskich kultur), których reprezentanci mieli się cechować odmiennymi postawami, ale same kasty były ułożone hierarchicznie. Zwłaszcza dziś muszą się więc pojawiać instytucje, które będą władne rozpoznawać hierarchie spraw i ludzi. I tak wracamy do salonu. Współczesne salony powstały we Włoszech i Francji, a uznanie zdobyły w XVII i XVIII wieku. Pojawiły się więc w momencie, gdy rozpadał się dawny ład, umownie nazywany feudalnym. Tamten zróżnicowany świat zastępowany był coraz bardziej absolutystycznymi porządkami, w których to królewski dwór decydował o dystrybucji uznania. Salony powstawały jako opozycja do tego monolitycznego porządku. Uczestniczyły w rewolucjach i stawały się ośrodkami władzy, a jako opozycja powstawały salony kolejne. Gdyż salon, umownie rzecz biorąc, to nieformalna instytucja rozdzielająca prestiż. Jego nieformalność jest atutem. Jeśli salon petryfikuje się, nie jest otwarty na nowych ludzi i nowe propozycje, pojawiają się salony konkurencyjne. Paryski Salon, który w XIX wieku był wystawą najbardziej uznanych prac plastycznych, spotykał się z coraz większą krytyką za selekcję dzieł. Aby umożliwić publiczności ocenę decyzji jury, Napoleon III stworzył osobną wystawę jako aneks do oficjalnego Salonu. Tak powstał tzw. Salon Odrzuconych, który z czasem zwycięży swojego oficjalnego konkurenta.
Poczucie wyższości W Polsce z salonem mamy kłopoty szczególne. Nasze elity skażone były kompromisami z zaborcami, co odbijało się szczególnie w tworzonych przez nie salonach. Mickiewicz w „Dziadach cz. III” potrafił temu nadać kształt, który stał się modelowy dla naszej kultury. Nie chodziło zresztą tylko o kolaborację. Salony niosą w sobie ducha oświecenia, a więc poczucie intelektualnej wyższości rezydujących w nich oświeconych nad resztą narodu. Gdyż salon jako opozycja do tradycyjnych porządków dworu i Kościoła musiał się odwołać do innych kryteriów. I jakkolwiek intelektualna dyspozycja wydaje się na pierwszy rzut oka mniej wykluczająca niż tradycyjne kryteria urodzenia, szybko się okazało, że może narzucać dużo ostrzejszą selekcję opinii, z których jedne – wyznawane przez salon – były uznane za te właściwe: rozumne i postępowe; inne miały być wsteczne i zabobonne. Poczucie wyższości salonowców ugruntowywane było ich poczuciem wyjątkowości jako tych, którzy siłą swojego rozumu byli w stanie wyemancypować się z tradycyjnych porządków. W salonie wyjątkowo widać paradoksalność ludzkich spraw. Powstający jako opozycja potrafi narzucać ortodoksję surowszą niż ta, przeciw której się buntuje.
Oblicze III RP Postkomunistyczny status III RP nigdzie nie ujawnia się wyraźniej niż w jego monolitycznym salonie. Wprawdzie ideologiczna jednorodność jest znamienna dla salonów współczesnej Europy, jest jednym z czynników jej kryzysu, ale w Polsce – nawet na tym tle – jest wyjątkowa. Elementem tego jest jednolity rodowód salonu III RP. Zbuntowane przeciw komunizmowi elity, które wcześniej zostały przezeń wytworzone, po upadku ustroju ponownie stopiły się z jego byłymi obrońcami. Dziś nie ma już jednak wyjścia z salonu. Aby przeciwstawić się jego tyranii, należy umieć wykreować alternatywę. Nawet w kraju o tak silnej tożsamości katolickiej jak Polska Kościół nie może działać już wyłącznie przez swoje tradycyjne środki przekazu, musi tworzyć swoje salony, którymi są choćby media i organizujące się wokół nich środowiska. Także media są bowiem rodzajem salonów. Wskazuje na to okoliczność, że te ważniejsze nigdy nie są wyłącznie mediami: powołują swoje kluby i nagrody, a więc również w sensie dosłownym budują własną hierarchię prestiżu. Nasz kraj ugrzązł w niepięknej formie, jaką jest III RP. Jej obliczem jest jej salon. Jeśli chcemy zmieniać jego kształt, musimy także myśleć, aby ujawnić inną twarz, która uwięzła pod „suchą i plugawą” pokrywą. Bronisław Wildstein
Jak pijany płotu uczepił się Miller trumny...
1. Jak pijany płotu uczepił się Leszek Miller trumny Lecha Kaczyńskiego i z niej drwi. W wywiadzie dla TvN 24 zażartował sobie, że Jarosław Kaczyński wkrótce ogłosi zmartwychwstanie brata, a kilka dni później w Radiu Zet, z właściwym sobie dowcipem oznajmił, ze Jarosław Kaczyński chce, aby Polska rządziła trumna brata. Jakaś obsesja tej trumny...
2. Leszek Miller z niejednego pieca jadł chleb i wiele przeżył. Nie moja polityczna bajka, ale miałem dla niego szacunek jako do człowieka i dostrzegałem w nim patriotyczne rysy. Sam o mało nie zginął w katastrofie lotniczej. Wszyscy cieszyli się wtedy z jego cudownego ocalenia i nikt złego słowa mu nie powiedział, choć porównując jego wypadek ze smoleńskim można by zapytać, po jaką cholerę pchał się w mróz helikopterem do Warszawy, że aż śmigła skute lodem zamarzły i przestały się obracać. Potem straszył, że wszyscy się spotkamy na wielkim pogrzebie, ale nowego samolotu rządowego jako premier nie kupił. A teraz nieprzystojne żarty sobie stroi z trumny Kaczyńskiego...
3. Byłem kiedyś na cmentarzu w Żyrardowie i ktoś znajomy pokazał mi grób matki Millera. Nie znałem jej, ale znałem syna, wiec pomodliłem się chwilę przy tym grobie. I tak sobie myślę, ze powinniśmy nawzajem szanować trumny, groby i pamięć naszych bliskich i nie żartować z nich, bo takie żarty sprawiają ból. Wiem, Miller czynił aluzję do trumien Piłsudskiego i Dmowskiego, o których Cat-Mackiewicz mówił, że rządzą polską myślą polityczną. Ale Piłsudski umarł 75 lat temu, a Dmowski 71. A Lech Kaczyński umarł w tym roku. Jego śmierć, tragiczna i nagła, jest żywą raną dla najbliższych i szkłem bolesnym dla wielu Polaków. Więc nie godzi się czynić żartów z Jego trumny.
4. Że mówi o tej trumnie Jarosław Kaczyński? Jemu, rodzonemu bratu wolno, a wam szydercom nie. Poczekajcie, niech obeschną łzy i kurz osiądzie na wawelskim sarkofagu... Janusz Wojciechowski
2011 – Europejski Rok Niemiec Nadchodzi katastrofa Unii Europejskiej. Niemcy mogą albo ponieść koszt ratowania integracji i narzucić swą wolę reszcie, albo spowodować, żeby to, co musi się zawalić, zawaliło się szybciej i z mniejszą szkodą dla nich – ostrzega publicysta „Rzeczpospolitej". Bardzo możliwe, że rok 2011 będzie uznany za przełomowy w dziejach Europy. Można się bowiem spodziewać, że szereg procesów zachodzących dotąd powoli i często dostrzeganych tylko przez bardzo pilnych obserwatorów, doczeka się w ciągu nadchodzących dwunastu miesięcy przesilenia. Bezpośrednią tego przyczyną będzie zapewne kryzys, którego od pewnego czasu spodziewają się niemal wszyscy specjaliści, spierając się już tylko o to, jaką formę on przybierze i jak wielkich spustoszeń narobi.
Czy Niemcy odrzucą euro Powszechne zaniepokojenie budzi zwłaszcza perspektywa wspólnej europejskiej waluty. Niemcy niedwuznacznie dali do zrozumienia, że nie zamierzają zwiększać swego udziału w stabilizowaniu piramidy długów, która obciąża strefę euro. W istocie oznacza to, że jeśli kolejne państwa nie będą w stanie poradzić sobie z długiem, przed bankructwem ocalić je będzie można, tylko psując wspólną walutę. Na taką właśnie okoliczność zachowują Niemcy niewypowiedzianą sugestię, że poczują się wtedy zmuszeni do odrzucenia wspólnej waluty. Czy rzeczywiście niemieccy politycy są zdecydowani dokonać kroku tak brzemiennego w skutki? Być może fakt, że publicznie nie wykluczają takiej możliwości, traktować należy jako blef. Najprawdopodobniej okaże się on skuteczny; a właściwie już się skuteczny okazał. Państwa unijne zgadzają się, pod grozą spodziewanego kryzysu, poddać swe zadłużenie dużo silniejszej niż dotąd kontroli. Należy się spodziewać coraz dalej idących w tym kierunku decyzji. Paradoksalnie, choć postulat pogłębienia integracji formułowany był od lat, w chwili gdy rzeczywiście się ona pogłębia – nikt się z tego nie cieszy. Nie o taką, technokratyczną integrację bowiem chodziło. Można powiedzieć wręcz, że proces integracyjny wymyka się spod kontroli i ma coraz mniej wspólnego z pierwotnym projektem. Jaskrawym przykładem tej rozbieżności, na który zwracałem już uwagę, jest faktyczne odrzucenie traktatu lizbońskiego. Instytucje, które miały stanowić zaczątek wspólnego przywództwa, są fasadą. Obsadzenie ich politykami z odległego szeregu było oczywiście prowizorką, swoistym odłożeniem decyzji na później – ale wiadomo, że prowizorki trwają najdłużej. Przy obecnych kłopotach z euro i długiem publicznym, przerzucanym z poziomu państw narodowych na poziom Wspólnoty, nikt nie ma głowy do realizowania zapisów wymyślonych w przewidywaniu zupełnie innego scenariusza.
Reformy z zaskoczenia O tym, że problemem Unii Europejskiej jest "deficyt demokracji", mówi się od bardzo dawna – niestety, nie zgłaszając żadnego pomysłu jego rozwiązania. Ale na słabość demokratycznej legitymacji dla wspólnych poczynań nakłada się drugi problem, być może jeszcze poważniejszy – jest nim brak przywództwa. Dopóki morze jest spokojne, łódź pozbawiona kapitana mogła beztrosko dryfować, ale obecnie, kiedy zbliża się sztorm, ktoś naprawdę powinien przejąć inicjatywę. Tylko że nie widać chętnych. Problem polega na tym, że decyzje, które wydają się oczywiste, muszą być decyzjami bardzo niepopularnymi. Europa przez kilkadziesiąt lat żyła ponad stan, i nie tylko nie chce sobie tego uświadomić, ale wręcz chce być nadal dumna ze swego "socjalnego bezpieczeństwa", które przeciwstawiała "wilczemu kapitalizmowi" panoszącemu się rzekomo za oceanem. Europejskie elity nie są w stanie wyjaśnić społeczeństwom konieczności odejścia od tego, co jeszcze niedawno zachwalały. W wielkiej części zresztą same nie przyjmują do wiadomości faktów. Przez kilkadziesiąt lat spokoju fundamenty europejskiej demokracji mocno nadgniły; szczególnemu przyśpieszeniu uległ ten rozkład po zakończeniu "zimnej wojny", w atmosferze ogólnego optymizmu i przekonania, że wszystkie problemy rozwiążą się same z siebie. Europa nie ma dziś żadnej misji, nie wyznaje żadnych wartości poza świętym spokojem. Nie sposób wyobrazić sobie ani idei, która pozwoliłaby zmobilizować społeczeństwa bogatych krajów i skłonić do wyrzeczeń w imię odłożonych w czasie korzyści, ani przywódcy zdolnego z taką ideą wystąpić, ani kręgów intelektualnych zdolnych ją wypracować. Nie tylko na poziomie Wspólnoty – o tym w ogóle nie ma co marzyć – ale także na poziomie poszczególnych państw. W każdym z nich panuje niewypowiedziane przekonanie, że każdy, kto próbuje poważnych reform, skazany jest na klęskę, że połączenie demokracji z powszechnym oczekiwaniem dobrobytu tu i teraz, bez względu na przyszłe skutki, uniemożliwia jakiekolwiek poważne postawienie przed społeczeństwem zadań. Trudno powiedzieć, na ile to przekonanie jest słuszne, bo od dawna nikt nie miał go śmiałości zweryfikować. Nawet nowy przywódca Wielkiej Brytanii, który wydaje się tu jedynym wyjątkiem, wprowadza reformy raczej z zaskoczenia, wykorzystując czas powyborczego karnawału, niż organizuje wokół nich społeczeństwo – Europa przygląda mu się z zaciekawieniem, ale też, jak się wydaje, z fatalistycznym przekonaniem, że zaraz ta cierpliwość się skończy i konserwatyści zostaną przez wyborców skoszeni.
Nieuchronna erozja Tak naprawdę jedyną ideą, jaka przychodzi w tej sytuacji do głowy, jest ta właśnie, której europejski establishment boi się panicznie – jest to idea narodów pracujących na lepszą przyszłość swojego potomstwa. Pytanie otwarte zresztą, czy jest ona możliwa w społeczeństwach, które potomstwa raczej nie mają, i które dopiero niedawno z przerażeniem uświadomiły sobie, że imigranci, którzy mieli je zastąpić i zapewnić im dostatnią starość, stają się ich wrogami. Wrogami coraz bardziej licznymi, coraz bardziej pewnymi swego, coraz mniej chętnymi do utrzymywania pierwotnych gospodarzy państw, w których osiedli i które uznali za swoje. Strach, z jakim Brytyjczycy wycofują z marketów pocztówki z bożonarodzeniową symboliką, jest czymś więcej niż groteskowym przejawem "politycznej poprawności". Gdy nie ma kto porwać tłumów i skłonić ich do koniecznych reform, pozostaje przymus. Ale i tego środka Europa nie ma co próbować. Trudno zresztą powiedzieć, kto miałby zmusić obywateli do akceptacji wyrzeczeń – rządy, które same nie są do nich przekonane, ale ze strachu przed bankructwem muszą spełniać polecenia anonimowych technokratów? Akceptują cięcia i utratę kompetencji, bo chcą utrzymać się u władzy, ale też z tego samego powodu nie chcą się narażać swoim obywatelom. Polityka europejska stała się wielkim lawirowaniem pomiędzy naciskami fachowców, wspieranych autorytetem projektu Wspólnoty, a oczekiwaniami wyborców coraz mniej mających dla tego projektu zrozumienia. W konieczności owego lawirowania utwierdza europejskich polityków przekonanie, że dla obecnego establishmentu nie ma żadnej alternatywy. Jak w tej sytuacji będą się zachowywać europejscy przywódcy? Tak samo jak dotąd, będą próbowali zarazem podporządkować się nakazom i jakoś je obejść. Będą szukać dziur i szczelin w systemie wspólnotowych decyzji, pozwalających nadal się zadłużać bez ponoszenia przewidzianych traktatami konsekwencji. Odwrotną stroną technokratycznego pogłębienia integracji jest więc jej nieuchronna erozja. Należy się spodziewać, że żadne rygory nie zostaną na dłuższą metę utrzymane, że stan faktyczny będzie ukrywany, aż pole manewru skurczy się do zera.
Kto narzuci porządek Czy należy się spodziewać katastrofy? Tak, bo nie ma żadnej siły, która mogłaby jej zapobiec. Czy już w tym roku – to pytanie, na które nie potrafię odpowiedzieć, ale wiele na to wskazuje. Niemcy, którzy mają najwięcej do stracenia, uświadomili sobie, że mają dwie możliwości – albo ponieść koszt ratowania integracji i narzucić w tym celu swą wolę reszcie, albo spowodować, żeby to, co musi się zawalić, zawaliło się szybciej i z mniejszą szkodą dla nich. Najbardziej prawdopodobne jest jakieś połączenie obu strategii. Unia w kształcie pomyślanym przed laty stała się niemożliwa, ale też integracja zaszła już zbyt daleko, państwa europejskie zanadto się zrosły, aby mogła po prostu się rozpaść. Ktoś musi zacząć narzucać na tej dryfującej bezładnie łodzi swoje porządki. Problem w tym, że jedynym, kto ma na to dość siły, są Niemcy, a po dwóch wojnach jakikolwiek ich dyktat musi obudzić jak najgorsze emocje. Oto dylemat, którego rozwiązywania będziemy świadkiem w nadchodzącym roku.
Rafał A. Ziemkiewicz
Zamieszanie wokół nagrody dla żony Sikorskiego Czy wizyta szefa MSZ i jego żony miała legitymizować kontrowersyjną węgierską ustawę medialną? W ubiegłym tygodniu pisaliśmy o przyjętej na Węgrzech ustawie medialnej, która podporządkowuje wszystkie środki masowego przekazu Radzie ds. Mediów, czyli w praktyce – partii rządzącej. Teraz w sprawie pojawia się wątek polski, który niestety nie jest powodem do dumy. Na Węgrzech pojawiły się głosy, że niedawna wizyta w Budapeszcie Anne Applebaum wraz z mężem, Radosławem Sikorskim, mogła służyć węgierskiemu rządowi do legitymizacji ustawy, która wstrząsnęła międzynarodową opinią publiczną. 14 grudnia Anne Applebaum, komentatorka „Washington Post”, odebrała w węgierskiej stolicy Nagrodę Petőfiego, przyznaną przez fundację muzeum Dom Terroru, poświęconego pamięci ofiar reżimów totalitarnych na Węgrzech w XX wieku. Uhonorowano ją za zasługi w ujawnianiu prawdy o komunizmie i dla budowy demokracji w Europie Środkowo-Wschodniej. Na uroczystości obecni byli m.in. mąż Applebaum, Radosław Sikorski, wicepremier Węgier Tibor Navracsics oraz wielu czołowych węgierskich polityków. Czy zatem do zwykłego zbiegu okoliczności należy zaliczyć to, że w sławna amerykańska dziennikarka odebrała w Budapeszcie nagrodę w momencie, gdy na Węgrzech trwała burza wokół ustawy medialnej, która tak zdecydowanie ogranicza wolność prasy? Chyba trudno wierzyć w takie przypadki, co potwierdzają chociażby miny uczestników uroczystej gali. Jak czytamy na węgierskim portalu politics.hu, nie bez powodu Applebaum wyglądała na nieco zażenowaną, zaś Navracsics „miał minę kota, który właśnie pożarł kanarka”. „Zaledwie kilka dni przed tym, jak rząd wprowadził najbardziej drakońskie prawa przeciw wolności prasy w całej Unii Europejskiej, i po tym jak pokazywał swoje szydercze lekceważenie wobec społeczeństwa obywatelskiego, ona [Applebaum] przylatuje i odbiera od nich nagrodę, która rzekomo jest uznaniem tego wszystkiego, z czym oni obecnie walczą” – pisze komentator portalu politics.hu Eric D’Amato. Węgierska ustawa medialna jest obecnie przedmiotem gorącej debaty, która toczy się w UE. Temperaturę dodatkowo podnosi fakt, że od 1 stycznia Węgry obejmują prezydencję w Unii Europejskiej. Szef luksemburskiej dyplomacji Jean Asselborn zakwestionował nawet prawo Węgier do przewodzenia Unii. Pojawia się coraz więcej porównań do wolności prasy, jaką można obserwować na Białorusi czy w Rosji. – Dotąd mówiło się, że Łukaszenka jest ostatnim dyktatorem w Europie. Z dniem, w którym ustawa ta wejdzie w życie, słowa te przestaną być aktualne – powiedział Asselborn. Źródła: rp.pl, politics.hu
Wniosek do R. Sikorskiego o przywrócenie Jana Kobylańskiego na funkcję konsula honorowego w Urugwaju Zwracam się z wnioskiem o przywrócenie p. Jana Kobylańskiego na funkcję konsula honorowego RP w Montevideo w Urugwaju. Jan Kobylański, prezes Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej, jest zasłużonym działaczem polonijnym o olbrzymich zasługach dla Polski i Polaków mieszkających w Ameryce Płd. Spełnia on kryteria wymagane od osób pełniących te obowiązki, a opisane w Ustawie o funkcjach konsulów RP z dn. 13 lutego 1984 r. oraz Rozporządzeniu Ministra Spraw Zagranicznych w sprawie konsulów honorowych RP z dn. 7 grudnia 2006 r. Zarzuty kierowane pod adresem Jana Kobylańskiego w niektórych mediach nie potwierdziły się. Osoby, które je formułowały same stoją przed obliczem sądu z zarzutem o fałszywe oskarżenia. Należy więc uznać, że podstawy do decyzji o odwołaniu Jana Kobylańskiego z funkcji konsula honorowego były nieprawdziwe a wątpliwości ostatecznie rozwiane. Decyzja o ponownym powierzeniu Janowi Kobylańskiemu obowiązków konsula honorowego byłaby aktem pojednania między Polakami o różnych opcjach ideowo-politycznych i przyczyniłaby się do zakończenia konfliktu między służbami dyplomatycznymi RP podległymi MSZ a większością środowisk polonijnych w Ameryce Łacińskiej. Konflikt ten jest gorszący dla wizerunku Rzeczpospolitej oraz szkodliwy dla naszych interesów narodowych w tym regionie świata, którego znaczenie wzrasta w polityce międzynarodowej. Z wyrazami szacunku Bogusław Kowalski
członek Komisji Spraw Zagranicznych Sejmu RP Myśl Polska
Wzrost nastrojów antypolskich w Szkocji Polacy w Szkocji coraz częściej padają ofiarami przestępstw na tle narodowościowym. Najnowszy „Sunday Herald” pisze wręcz o nasilającej się „fali nienawiści” wobec przybyszów z Polski. „Sunday Herald” opisuje historię Polaka, który z powodu rasistowskich gróźb i aktów przemocy wobec niego i jego rodziny zdecydował się opuścić Szkocję na zawsze i powrócić do ojczyzny. „Bał się, że podzieli los swojego przyjaciela, który został zasztyletowany w Glasgow” – czytamy. Gazeta przypomina też losy dwóch Polek, które w związku z licznymi atakami o podłożu narodowościowym zmuszone były zamknąć swój bar w Edynburgu oraz antypolskie graffiti, które w październiku pojawiło się na jednym z mostów w Inverness. Autor napisał: „Polish c**ts, get out of Scotland!” Podobny napis pojawił się w zeszłym roku w Edynburgu. Według ustaleń Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii (ZPWB) w Szkocji można mówić nawet o 20-procentowym wzroście liczby antypolskich incydentów w mijającym roku. Taki wniosek przedstawiciele ZPWB, największej w Zjednoczonym Królestwie organizacji, reprezentującej interesy Polaków, wysnuli na podstawie monitoringu prasy. Informacje te potwierdzają policyjne statystyki. Według najnowszych danych liczba aktów nienawiści wobec imigrantów z Europy Środkowo-Wschodniej w Szkocji wzrosła w ostatnich latach aż pięciokrotnie, a najwięcej z nich wymierzonych było przeciwko Polakom. W ubiegłym roku w Aberdeen odnotowano 57-procentowy wzrost w liczbie przestępstw na tle narodowościowym. Największą grupę ofiar stanowią tu Afrykanie, ale imigranci z Europy Środkowo-Wschodniej znajdują się tuż za nimi. Jest to zgodne z badaniami przeprowadzonymi przez Agencję Unii Europejskiej ds. Praw Podstawowych, która stwierdziła, że na całym kontynencie mieszkańcy Europy Środkowej i Wschodniej są jednymi z najbardziej częstych ofiar dyskryminacji. W zeszłym roku w Edynburgu, fala nienawistnego graffiti była skierowana przeciw Polakom; wysłano nas do domu, by powstrzymać kradzież pracy. W Leith, gdzie jest dosyć dużo Polaków, Anna Brudnowska (lat 28) i Ewa Aromanowicz (lat 31) zostały zmuszone do rezygnacji z najmu baru, ze względu na plagę rasizmu i kampanię nienawiści prowadzoną przez parę mieszkającą w Leith. Ponieważ nie zarabiały już żadnych pieniędzy, poddaly się we wrześniu, po 18 miesiącach. Prowadzą teraz z powodzeniem dwa bary w centrum Edynburga. Brudnowska sądzi, że istnieje wyraźny związek między rasizmem, którego doświadczyła i kryzysem gospodarczym. Wskazuje jednak na inny sposób postrzegania problemu: – Para, która zaatakowała nas powiedziała, że kradniemy miejsca pracy miejscowej ludności. Ale my zatrudniamy 10 osób, więc nie jest to kradzież niczyjej pracy. Prawdę mówiąc tworzymy miejsca pracy. heraldscotland.com / mf, emito.net / KG
29 grudnia 2010 Na tamtym świecie nie będzie żadnych reform.. pomyślałem wysłuchując planów pani Joanny Kluzik- Rostkowskiej ze stowarzyszenia Polska Jest Najważniejsza., które to plany przedstawiła wczoraj na konferencji prasowej. Wiadomo od dawna, że reformatorzy żyją z reform i im więcej reformują, tym więcej jest zamieszania i tym więcej nadziei na to, że przy którejś” reformie” naprawdę zreformują. Największa jest nadzieja gdy już doprowadzą do całkowitego bankructwa państwo demokratyczne , no i rzecz jasna- prawne. Tak jak to było w roku 1988 gdy walił się poprzedni socjalizm zdecydowano się na pozwolenie ludziom pracować samodzielnie nie przeszkadzając im… I to wystarczyło. Ale autorem tego działania nie był z pewnością pan profesor Leszek Balcerowicz. Miałem przyjemność , podczas pobytu w Krakowie, zapytać go trzy razy czy był w zespole pana Wilczka, który to zespół przygotowywał tę zmianę.. Bo to była zmiana- a nie reforma.. Ani razu nie otrzymałem odpowiedzi.. A prawda jest taka, że po zmianach pana Wilczka, Rakowskiego, Jaruzelskiego- było tylko odchodzenie od tych prawdziwych, a nie pozorowanych zmian. Potem było już tylko wprowadzanie ograniczeń gospodarczych, permanentna podwyżka podatków i rozbudowa biurokratyczna państwa demokratycznego i prawnego. Który to proces trwa do dziś. .Tylko poziom zadłużenia był kilkanaście razy mniejszy.. Czego w tych propozycjach „reformy” nie było? I zwolnienia studentów z płacenia podatku ZUS i pomoc wracającym z zagranicy przez państwo i dotacje oraz ulgi; jakieś abonamenty medyczne dla starszych ludzi i podwyżka składki.. Jednym słowem, jedna wielka” reforma.”, żeby nadal nic się nie zmieniło.. Ale pani Kluzik Rostkowska nie powiedziała celowo lub przez roztargnienie, skąd weźmie pieniądze na te „reformy”?
W 1999 roku, podczas rządów charyzmatycznego premiera profesora Jerzego Buzka też robiono „ reformy” Nawet cztery! Do dzisiaj nie możemy się po nich pozbierać.. Pozbierał się za to pan profesor Jerzy Buzek. Został nawet przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, wielkiej europejskiej atrapy, jak najbardziej wybieralnej demokratycznie, w przeciwieństwie do Politbiura europejskiego- Komisji Europejskiej.. Jeśli chodzi o ZUS, to reforma polegała na tym, że wyprowadzono miliardów niego 100 miliardów złotych i powierzono pieczę nad tymi miliardami prywatnym firmom, które czerpały przez ostatnich dziesięć lat- pobierając 8% dla siebie z tego przymusowego nonsensu- pożytki.. I czerpały Bo to dla nich- a nie dla przyszłych emerytów- został skonstruowany ten system. Skąd wiem? Bo pieniądze w tym systemie były organizowane przez państwową biurokrację pod przymusem ustawowym.. Do tej pory nie można zabrać sobie tak po prostu swoich pieniędzy z Otwartych Funduszy Emerytalnych, czyli drugiego filara a także z ZUS-u.- filara I- jeszcze mocniejszego. Tak mocnego, że my podatnicy musimy dopłacać jeszcze z budżetu państwa 38 miliardów złotych, a w Nowym Roku jeszcze więcej, żeby tego wiecznego bankruta podtrzymać przy życiu.. I pompują do ZUS-u, a z ZUS-u do OFE.. Wszyscy od myszy do cesarza, żyją z pracy gospodarza… Nie chce mi się sprawdzać, ale z wielką dozą prawdopodobieństwa mogę stwierdzić, że pani Joanna Kluzik Rostkowska nie była przeciwna poprzedniej’ reformie” polegającej na wyprowadzeniu pieniędzy z ZUS, w ramach „ reformy” pana profesora Jerzego Buzka.. Teraz postuluje, żeby pieniądze z OFE trafiły z powrotem do ZUS-u.. Nawet o tym nie mówiła, jak była członkiem Prawa i Sprawiedliwości.. Teraz oczywiście Polska Jest dla niej Najważniejsza... No i teraz mówi.. Bo wcześniej Polska nie była dla niej Najważniejsza.. A potem znowu będzie mówiła, że mówiła, a wcale nie mówiła, lecz robiła dokładnie odwrotnie. .Odwrotnie od tego co mówiła. Bo w demokracji liczy się gadulstwo.. I bycie ciągle na wizji..
To jest tak jak z Platformą Obywatelską, która przed wyborami parlamentarnymi namawiała młodych ludzi do wyjazdów za granicę.. Że tam będzie im lepiej. Wszystkim. A potem namawiała do przyjazdu.. No i że będzie druga Irlandia. , która właśnie zbankrutowała -ta pierwsza Irlandia.. Polska jako symboliczna Irlandia- jeszcze nie, ale kamień młyński długu publicznego, czyli fanaberie biurokracji socjalistycznej – ciągną nas na dno.. Socjalizm wszystkim równo nosa utrze, bogatym dzisiaj, a biednym – pojutrze.. Tak przynajmniej uważał pan Aleksandr Fredro – i miał rację.. Ale jeden punkt spośród osiemnastu, które padły z ust pani Kluzik Rostkowskiej jest ciekawy i jest krokiem w dobrą stronę. W zasadzie kroczkiem, a tak naprawdę cieniem kroczka.. Pani poseł postuluje, żeby zlikwidować 4 letni okres ochronny dla pracownika, który obowiązuje przeciw pracodawcy.(!!!) O, to, to.. Najlepiej unieważnić cały ten Kodeks Pracy. I wprowadzić zasadę, że ważna jest umowa cywilno-prawna pomiędzy pracownikiem a pracodawcą.. Oczywiście przedtem zlikwidować obowiązkowość uczestnictwa w poronionym państwowym systemie ubezpieczeń tzw. społecznych., który służy jednie pracownikom ZUS-u. Pan Marek Sawicki powiedział wczoraj, że w roku 2011 do ZUS-u dopłacimy 70 miliardów złotych(!!!!) No i poprawić pracę sądów, żeby naprawdę zajęły się na poważnie rozstrzyganiem o sprawiedliwości.. To wszystko to, to polityka- całe nasze życie to polityka, jak to w demokracji, gdzie masy wciąga się do decydowania o polityce.. Żeby wszyscy mogli uczestniczyć w pozorowanej grze, w ramach demokracji.. I tak rządzą osoby, inne niż te, które obserwujemy w teatrze demokracji na co dzień. Przypomnę państwu co o polityce myślał prezydent Ronald Reagan: ”Politykę uważa się za drugi najstarszy zawód świata.. Doszedłem do wniosku, że jest bardzo podobny do pierwszego”(!!!!) Ten” marny aktorzyna,” jak go nazywała amerykańska demokratyczna lewica-”- był wielkim prezydentem.. W przeciwieństwie do prezydenta Przemyśla, który na razie nie jest wielki ,ale może będzie, a który wpadł na pomysł, żeby seniorzy przemyscy mogli skorzystać z zniżki u tamtejszych fryzjerów. Zniżki dotyczą strzyżenia, farbowania włosów, zabiegów kosmetycznych i solarium I to wszystko „nic nie kosztuje miasto”- jak twierdzi tamtejszy rzecznik. I dodaje, że wszyscy, którzy biorą udział w programie dla seniora dostają” darmowe reklamy od miasta”(???) Darmowy ser oczywiście znajduje się wyłącznie w pułapce na myszy… Te’ darmowe” reklamy oczywiście kosztują., ale chodzi o to, żeby demokratyczna opinia publiczna była przekonana, że wszystko odbywa się za darmo.. Może pan prezydent szykuje się już do następnych demokratycznych wyborów- tym razem parlamentarnych.. Pan premier Donald Tusk też jeździ trzema” darmowymi” limuzynami rządowymi na mecze, które rozgrywa z Grzegorzem Schetyną.. Przemyśl do tej pory nie był wolny od tego typu programów.. Seniorzy( ci powyżej 50 lat!!!- ja też!) mogą skorzystać z programu „ Kawa dla seniora”, za którą to kawę senior płaci symboliczną złotówkę.. Jest też program” Apteka dla seniora”.. Tu wszyscy powyżej lat pięćdziesięciu mogą kupić taniej leki, taniej o 10 %..Nie wiem czy dotyczy to leków refundowanych z budżetu państwa. Ale jak tak dalej pójdzie to zabraknie w mieście miejsc, gdzie można zamieścić „ darmową „ reklamę.. A jeszcze przydałyby się programy” Zakupy dla seniora”, ”Kino dla seniora”, ”Szpital dla seniora”. .”Szczypiorek dla seniora” I tym sposobem urząd miasta uzależni od siebie wszystkie prywatne firmy, które do tej pory funkcjonowały samodzielnie.. Dlaczego wspomniałem o „szczypiorku dla seniora”..(????) Bo jakiś czas temu, Komisja Przyjazne Państwo pracowała nad projektem ustawy tzw. szczypiorkowej, na mocy której państwo będzie ścigało babcie handlujące szczypiorkiem(???) Oczywiście nie jest to pomysł na przyjazne państwo. Jest to pomysł na państwo wrogie.. A komisja powinna się nazywać Komisja Wrogie Państwo.. Panie pośle Marku Wikiński.. Z Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Na szczęście na tamtym świecie nie będzie żadnych reform. .I to jest pocieszając. Będzie tzw. święty spokój.. Jak to powiedział Danton w drodze na szafot., do jednego z tych, z którym na szafot szedł, żeby zadość uczynić maksymie, że rewolucja pożera własne dzieci..:. „ Przyjacielu, jeśli w krainie, do której zdążamy , są rewolucje, to wierz mi, nie będziemy się do nich mieszać”… Ale o tym powiedzeniu nie wiedzą wszyscy ci demokraci, którzy fundują nam marksizm kulturowy, jako rewolucję pełzającą.. I do rewolucji się mieszają WJR
Ciekawe czasy (7) Ludziom wydaje się, że demokracja daje im prawo wpływania na sprawy publiczne. To złudne przekonanie przeradza się w pasmo rozczarowań i niechęci do polityków (tych czy innych). Tymczasem próbę dokonania zmian powinniśmy zacząć od siebie, od pokonania naszych mentalnych ograniczeń. Musimy głębiej wniknąć w naturę systemu niewolniczego, w którym żyjemy, gdyż inaczej nie zagrozimy systemowi nawet na poziomie celów, które sobie stawiamy. Niniejsza część bezpośrednio kontynuuje tematykę ekonomiczną z poprzednich części.
Dostatnie życie niewolnika Przyjrzeliśmy się zastrzeżeniom dotyczącym systemu walutowego i polityki pieniężnej. W tym miejscu ktoś – powiedzmy, że jest to niejaki X – mógłby postawić całkiem logiczne pytanie, mniej więcej takie. Ok, przemyślałem mechanizm działania tego współczesnego niewolnictwa i – przyznaję – proceder ten jest wysoce niemoralny, tak nie powinno być. Jednakże w tym systemie mam już prawie spłacone mieszkanie, niezły samochód, znośną pracę. Wprawdzie nadal dużo nam brakuje do Zachodu, ale to akurat jest raczej problem zapóźnienia niż problem systemowy, bo tam system walutowy jest skonstruowany na tej samej zasadzie. Krótko mówiąc – jak zwał tak zwał – niech nasz system będzie nawet systemem niewolniczym, ale wiedzie mi się nieźle, sądzę, że dużo lepiej niż przeciętnym obywatelom krajów w wielu innych miejscach na Ziemi czy w innych czasach historycznych. Wobec tego, czym w ogóle się tu przejmować? Innymi słowy, X stoi na stanowisku, że mamy do czynienia z problemem językowym. Jeśli ktoś koniecznie chce nazwać nasz system systemem niewolniczym, to – niezależnie od przesłanek do takiego stwierdzenia – stwarza sobie tylko niepotrzebny problem. Jeśli zaś zrezygnujemy z tak ostrego stawiania sprawy i z tak „jątrzącego” nazewnictwa, to możemy w naszym systemie żyć wygodnie i dostatnio. Taka opinia świadczy o niedostatecznym zrozumieniu ekspansji kredytowej. Mechanizm ten działa tak, że nieuchronnie po upływie określonego czasu wszystkie kredyty stają się niespłacalne, co można sprawdzić na uproszczonych modelach. W świecie rzeczywistym wprowadza się „ulepszenia”, które czynią drenaż bogactwa jeszcze bardziej skutecznym i lepiej sterowalnym, np. rozmaite spekulacje, tzw. bańki, na których wygrywają „dobrze poinformowani”. Interesująco przedstawia się kwestia odpowiedzialności. W końcu w grze między bankiem a jego klientami najczęściej niewypłacalni stają się klienci, ale bank także może zbankrutować. W tym drugim przypadku klienci banku tracą depozyty, podczas gdy jego właściciele urządzają się wygodnie w bezpiecznym kraju, a członkowie zarządu znajdują kolejną pracę stosowną do swojej pozycji w branży. Mamy też problem wręcz absurdalnie niesprawiedliwego wewnętrznego długu publicznego. Wewnętrzny dług publiczny polega na tym, że pokolenia podatników muszą zwracać do banku wraz z odsetkami pieniądze, które ten stworzył z niczego (bank z zasady nie tworzy żadnego rzeczywistego bogactwa, rzeczywiste bogactwo tworzą zwykli ludzie), a odpowiedzialni za to politycy opływają w dobrobyt wraz ze swoimi rodzinami.
Problem wzrostu wykładniczego W uproszczonym modelu ekspansji kredytowej wzrost zadłużenia ma charakter wykładniczy, co oznacza w praktyce, że system przez pewien czas pozornie funkcjonuje zdrowo. W ttej fazie zadłużenie narasta powoli, co tłumi niepokój i pozwala łatwo przekonać większość żyjącą we względnym dobrobycie, że krytyka systemu to tylko jakieś teorie spiskowe. Po tym okresie następuje faza destabilizacji i utraty kontroli. W tej fazie zadłużenie narasta w sposób lawinowy. Oficjalne modele ekonomiczne teoretycznie rozwiązują problem wzrostu zadłużenia w ten sposób, że przyjmują wykładniczy wzrost PKB. A to już prawdziwe szaleństwo, choć nikt głośno o tym nie mówi. Wzrost PKB w takim modelu jest nie tyle oznaką bogacenia się społeczeństwa, co naglącym przymusem – szaloną ucieczką przed załamaniem się gospodarki pod ciężarem długów. W systemie tym politycy i ekonomiczne autorytety działają w zmowie, a ściślej – działają zgodnie z wytycznymi przychodzącymi z wyższego poziomu systemu. Cel ich działań to oszukać, wyeksploatować z oszczędności i do reszty zadłużyć społeczeństwo. Politycy oszukują, próbując za wszelką cenę zaciemnić prawdziwy opłakany stan gospodarki narodowej. Bezpośrednim celem tego oszustwa jest trwanie polityków przy władzy (a ekonomistów na intratnych synekurach), a dodatkowym efektem – podtrzymanie w społeczeństwie pozytywnego prokonsumpcyjnego nastroju. Mogliśmy to w ostatnich latach obserwować w szeregu krajów europejskich. Ekonomiści już wprost epatują nas wskaźnikami dynamiki konsumpcji i straszą, gdy konsumpcja spada, a wpadają w euforię, gdy rośnie. Szaleństwo to przybiera formę ciągłej presji, by kupować coraz więcej dóbr. Presja ta przybiera też postać powszechnej nachalnej promocji konsumpcyjnego bezrefleksyjnego stylu życia i korzystania z kredytów (zero procent!). Realne wynagrodzenia nie rosną, inflacja przyspiesza, ale my mamy więcej konsumować. Wszyscy, którzy tej presji ulegają, nie mają innego wyjścia niż zaciąganie kolejnych kredytów.
W kategoriach realnego bogactwa nieograniczony wzrost (a zwłaszcza wzrost wykładniczy!), choćby zachęty do zwiększania konsumpcji były najbardziej przekonujące, jest po prostu niemożliwy. Nie da się bez końca zwiększać godzin pracy, także zasoby Ziemi są ograniczone. Jedyny możliwy efekt to przedłużenie fazy wzrostu zadłużenia w społeczeństwie i odsunięcie krachu (a jednocześnie pogłębienie go). Żaden wysiłek nie może nas uratować. Krzywa PKB w pewnym momencie musi zacząć się załamywać, a wtedy krzywa zadłużenia natychmiast ją przewyższy. „Każdy, kto wierzy w możliwość wykładniczego wzrostu w skończonym świecie jest albo szaleńcem, albo ekonomistą” (Kenneth Boulding, ekonomista). Oto jak bardzo myli się X, twierdząc, że problem ekspansji kredytowej jest czysto akademicki.
Nieuchronność kryzysu Spotkanie się z opinią taką jak u pana X było całkiem prawdopodobne jeszcze 3 lata temu. W 2008 roku stało się jasne, że rozpoczyna się faza destabilizacji, a rozwijający się kryzys może dotknąć wszystkich – całe społeczeństwo. Co ciekawe, od dawna było wiadomo, że bańka kredytów hipotecznych subprime w USA musi pęknąć, ale nikt nic nie robił. Gdy bańka pękła, okazało się jak bardzo niestabilne są już i inne gospodarki – kryzys przeniósł się do większości krajów rozwiniętych. Nasz hipotetyczny niedowiarek mógłby nadal utrzymywać, że wiadomości o kryzysie – owszem – martwią go, nawet musiał troszkę zacisnąć pasa, ale właściwie nie ma dramatu. W kolejnych latach, musiałby jednak stracić pewność siebie, słysząc jak rządy nakręcają spiralę zadłużenia. Z jakichś przyczyn, które zresztą wymagają dobrego namysłu, rządy postanowiły ratować zagrożone instytucje finansowe miliardowymi dotacjami. Były też przypadki kredytowania całych krajów zagrożonych upadkiem ekonomicznym. Nawiasem mówiąc, dotacje państwowe dla upadających instytucji finansowych niewiele mają wspólnego z opiewanym przez Fukuyamę wolnym rynkiem. Zwykli obywatele mają uwierzyć, że dzięki dotacjom przykre fazy cyklu koniunkturalnego ulegną złagodzeniu i skróceniu – kryzys przyjmie formę krótkotrwałej recesji, a powrót prosperity nastąpi szybko i umożliwi spłatę długów wygenerowanych przez miliardowe dotacje (spłacać będą podatnicy). Realiści ostrzegali, że jest to ogromne marnotrawstwo naszych pieniędzy, które tylko odsunie w czasie właściwy kryzys. Dodatkowym skutkiem będzie o wiele cięższy przebieg kryzysu, niż gdyby od razu pozwolono zbankrutować niewypłacalnym instytucjom. Częstotliwość dotacji w USA – zwanych tam pakietami stymulacyjnymi – sprawia niepokojące wrażenie procesu wymykającego się spod kontroli. Większość ludzi ma nadzieję, że to jeszcze „nie teraz”. Powagę sytuacji ilustruje taka teza: jeśli nastąpi jakaś hossa, to raczej będzie już ostatnia w naszym życiu. W części (4) szkicowo przypomniałem o dość znanych ogromnych nadużyciach, które miały miejsce w trakcie transformacji polskiej gospodarki w latach 90. Wspomniałem jeszcze o strukturalnym „felerze”, który otrzymaliśmy wraz z przyjmowanym systemie kapitalistycznym. Szersze wyjaśnienie tego „feleru” zawierają kolejne części: (5), (6) oraz bieżąca część (7). Ze względu na dłuższy odstęp czasowy zachęcam zainteresowanych do łącznego przejrzenia przynajmniej części (5-7) oraz zapoznania się z filmem umieszczonym w części (5). Przyswajanie przytoczonych przeze mnie faktów i opinii pozwoli być może na stopniowe przełamanie mentalnych ograniczeń (wszyscy żyjemy jakby w Matriksie). filozof grecki's blog
Wielomski: Polityczne marzenia na 2011 rok Jeden taki czarno-czerwony lewak ogłosił kiedyś, że „miał sen”, a śniło mu się, że podziały rasowe w Stanach Zjednoczonych staną się historią. Sen spełnił się i „czarno-czerwony” zasiada w Białym Domu. Ja też miałem ostatnio sen. Śniła mi się Polska bez tej ciżby, która teraz zasiada w Sejmie. Niestety, szansa na jakąś straszliwą a lokalną zarazę (typu wirus legionistów), która w kilka godzin znacząco zredukuje naszą klasę polityczną, nie jest specjalnie wielka. Tymczasem naprawę Polski zacząć trzeba od wymiany klasy politycznej. Nie miejmy żadnych złudzeń: dopóki w ławach poselskich zasiadają ci ludzie, którzy w nich zasiadają, to w Polsce nic się nie zmieni. Mamy układ czterech wielkich partii systemowych, okopanych za ustawą o finansowaniu partii politycznych i korzystających z poparcia mediów. Jest to „układ” w najbardziej pisowskim rozumieniu tego słowa, czyli oligarchia nielicznej grupy rządzącej pod parasolem demokracji. Ta oligarchia czterech partii nie jest nowa. Ci sami ludzie występowali pod szyldami partyjnymi już nieraz i znamy ich przynajmniej od 1989 roku. Oczywiście raz po raz zmieniali partie, rozwiązywali stare i zakładali nowe. Ale od tasowania kart liczba asów nie rośnie. I ile byśmy razy tasowali talię z polskimi politykami, za każdym razem wyskakują nam te same zgrane karty. Z jednej strony banda postkomunistów, swoim rodowodem i koneksjami rodzinnymi sięgająca towarzyszy Bieruta i Gomułki. Z drugiej strony jeszcze bardziej upiorna banda ze styropianu, której cała zasługa polega na tym, że kiedyś walczyli z „komuną”, zwykle zresztą walczyli z tą komuną o „socjalizm z ludzką twarzą”. Ci pierwsi mają dziś dewizę „wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”. Ci z drugiej bandy nie mają nawet takiej dewizy. Nie ukrywam bowiem, że za najgorsze „buractwo” sejmowe nie uważam „utrwalaczy” z PRL, ale ten proletariat intelektualny, który tę komunę „obalił” i które to zwycięstwo wyniosło tych ludzi do władzy – na nieszczęście dla Polski. Aktywność polityczna, społeczna i gospodarcza Polaków słabnie. Młodzi i przedsiębiorczy nie widzą w Polsce żadnych perspektyw. Ogół popiera coraz większą integrację z Unią Europejską, co jest wyrazem przekonania, że po polskiej obecnej klasie politycznej nie można się spodziewać kompletnie niczego. Tu nawet nie chodzi o przekonanie, że „oni kradną”. Ludzie wybaczyliby politykom, że kradną, o ile dobrze rządziliby krajem. Tymczasem przedstawienie jakiejś interesującej koncepcji państwa, planu gospodarczego przerasta intelektualne możliwości tych ludzi. Tak jak od kanarka nie należy oczekiwać, że wzbije się w niebo i będzie polował na gołębie, tak od polskiej klasy politycznej nie należy oczekiwać, że przeprowadzi jakiekolwiek sensowne reformy i przedstawi jakąkolwiek składną wizję Polski. Żyjemy – jak mawia klasyk – w „dzikim kraju”. Ja nazwałbym to dosadniej, ale się powstrzymam, gdyż zaraz rozlegną się okrzyki, że „nie jestem patriotą”. Cechą charakterystyczną tej „dzikości” jest to, że nie mamy ani rządu, ani opozycji. Oczywiście jakiś rząd tam jest, ale trudno o nim mówić, że rządzi. Raczej administruje krajem, nie dotykając kompletnie niczego i ograniczając się do sprawnych akcji pijarowskich. Nie pierwszy i nie ostatni to kiepski rząd w historii świata. Gorzej, że nie mamy żadnej realnej opozycji. Opozycji z lewicy przewodzi jakiś dziwny gość, którego cała koncepcja polega na rozdawaniu jabłek o godzinie szóstej rano pod fabrykami i chodzeniu na grzyby, zresztą z pustym koszem. Grzybów zbierać też nie umie. Opozycji „z prawej” (???) przewodzi mistyk polityczny, którego interesuje tylko „zamach z 10 kwietnia”, dokonany pospołu przez „Ruskich” i premiera Tuska. Prawda jest brutalna: ani SLD, ani PiS nie ma Polakom kompletnie nic do zaproponowania. Nie wiem nawet, czy te dwie partie w sumie jeszcze krytykują gnuśny rząd Donalda Tuska. Nie zauważyłem, aby SLD w ogóle krytykował (nie)działania rządu. Jarosław Kaczyński o kierunku, w którym rząd ten administruje państwem, w ogóle już się nie wypowiada, pochłonięty lekturą ustaleń zespołu kierowanego przez Antoniego Macierewicza i rzucający obelgi na wszystkich „morderców” swojego brata-bliźniaka. W tej sytuacji rząd Donalda Tuska nie musi rządzić – wystarczy, że administruje i zatrudnia nowych specjalistów od pijaru. Premier jeszcze przed wyborami ogłosił, że „nie bardzo widzi, z kim mógłby przegrać”. No właśnie, bo z kim? Ze Zbieraczem Grzybów czy z Wielkim Histerykiem? Co ci dwaj ludzie mają Polsce do zaproponowania? Jaką wizję Polski? Jaki system gospodarczy? Donald Tusk świetnie to rozumie i ogłasza bezczelnie w obliczu wyborów, że cały program jego rządu to zapewnienie wszystkich, że rano będzie „ciepła woda w kranie”. Innymi słowy: zapewnia wyborców, że absolutnie niczego nie powinni się po jego rządzie spodziewać. Nie będzie reform, nie będzie zmian, nie będzie niczego. Donald Tusk mówi Polakom: „Będzie tak, jak było. Niczego w Polsce nie zrobiłem i niczego nie mam zamiaru zrobić. Nie miałem i nadal nie mam żadnego pomysłu na Polskę. Ale i tak nie macie na kogo zagłosować. Możecie albo poprzeć PO, albo oddać władzę Zbieraczowi Grzybów lub Wielkiemu Histerykowi. Czy oni stanowią jakąkolwiek alternatywę?”. Stwierdzenie: obiecuję, iż będzie „ciepła woda w kranie”, a i tak na mnie zagłosujecie i „nie bardzo widzę, z kim mógłbym przegrać”, to kwintesencja refleksji klasy politycznej państwa, które ma tysiąc lat i mieszka w nim 40 milionów ludzi. Mówiąc zupełnie brutalnie: nie chodzi o to, aby polską klasę polityczną odsunąć od polityki. To za mało. Trzeba otworzyć zsyp, wrzucić worek z odpadkami i zamknąć zsyp. Jak ktoś woli, może spuścić wodę. Jeśli w najbliższym czasie się tej ciżby nie pozbędziemy, Polska przemieni się w masę upadłościową, którą będzie zarządzał jakiś syndyk mianowany tu przez Komisję Europejską na wniosek Angeli Merkel. Miałem piękny sen: ziemia pochłonęła budynek przy ul. Wiejskiej. I tego Państwu życzę w 2011 roku. Adam Wielomski
Bankructwo teorii Edmunda Klicha Entropia opowieści Edmunda Klicha, czyli jaką rolę w modulowaniu tonu narracji o katastrofie smoleńskiej odegrał polski akredytowany przy MAK W styczniu dobiegnie końca kadencja Edmunda Klicha w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Wszystko wskazuje na to, że będzie to kompromitujący finisz kariery polskiego akredytowanego przy moskiewskim Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym badającym okoliczności katastrofy Tu-154M. Medialna nadaktywność, artykułowanie nieodpowiedzialnych i wewnętrznie sprzecznych tez na temat jej przyczyn dobitnie świadczą, że wybór osoby płk. Klicha jako polskiego akredytowanego przy MAK był bardzo poważnym błędem. Klich nigdy nie latał na Tupolewach, nie zna tych samolotów. A co gorsza, zaczął bić się w piersi w imieniu Polski, choć polska prokuratura nie wykluczyła żadnej z czterech rozważanych hipotez katastrofy na Siewiernym. Już na pierwszej konferencji prasowej poświęconej okolicznościom katastrofy polskiego Tu-154M gen. Tatiana Anodina zademonstrowała swoją wyraźną zwierzchność nad Edmundem Klichem. - Ja odpowiem na to pytanie, pan Klich będzie mówił później - nakazała autorytatywnie. Sam Klich w zeznaniach przed sejmową Komisją Infrastruktury nigdy nie krył tego, że to gen. Aleksiej Morozow, wiceprzewodniczący MAK, wezwał go do Smoleńska, a Władimir Putin i Anodina zdecydowali, według jakich przepisów będą badane okoliczności i przyczyny katastrofy i że to właśnie Edmund Klich ma w tym badaniu reprezentować stronę polską. Jak zeznał przed sejmową Komisją Infrastruktury Edmund Klich, to nie polski rząd, lecz zastępca przewodniczącego MAK gen. Aleksiej Morozow wybrał go na polskiego akredytowanego do badania katastrofy smoleńskiej, dzwoniąc do niego, w czasie gdy ten zmierzał przez Garwolin do Warszawy. - W połowie drogi dostałem telefon od pana Aleksieja Morozowa, to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny - szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji... Komitetu, to znaczy Międzynarodowego Komitetu Lotniczego [chodzi o Międzypaństwowy Komitet Lotniczy w Moskwie skupiający państwa byłego ZSRS] - oświadczył płk Edmund Klich. Nie wiadomo, skąd Morozow już godzinę po tragedii wiedział, że to cywilny MAK będzie prowadził badanie po katastrofie samolotu wojskowego, do czego nie ma uprawnień. Skąd miał numer telefonu komórkowego Klicha i jakim prawem z pominięciem drogi oficjalnej się z nim kontaktował? I tak Klich wybrał się w podróż do Smoleńska i bez jakiegokolwiek zezwolenia natychmiast przystąpił do zarządzania ludźmi, którzy jeszcze formalnie nie byli przecież jego podwładnymi. Z wyjaśnień Klicha wynika, że dokonał wyboru na zasadzie własnego widzimisię, decydując się na wybór pilota Waldemara Targalskiego i inżyniera Sławomira Michalaka do oględzin czarnych skrzynek i delegując ich do Moskwy. Gdy nie opadł jeszcze kurz po katastrofie, Edmund Klich po raz pierwszy otarł się w swoim postępowaniu o artykuł 129 Kodeksu Karnego RP: "Kto, będąc upoważniony do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją [a taką jest MAK], działa na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10". Jak wynika z wyjaśnień składanych przez Edmunda Klicha posłom z sejmowej Komisji Infrastruktury, to z jego inicjatywy katastrofę badano według załącznika 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym, która ograniczyła rolę Polski w dochodzeniu. Klich doskonale wiedział, że badanie katastrofy w oparciu o konwencję i jej załączniki jest bezprawne. Zaznaczył to nawet w swoim sejmowym wystąpieniu. Dlatego że samolot jest samolotem - był samolotem - lotnictwa państwowego. Załoga była wojskowa. W związku z tym dotyczy to lotnictwa państwowego, którego nie obejmuje załącznik 13 do Konwencji o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym - zaznaczył Klich. Artykuł trzeci konwencji mówi bowiem wyraźnie: "a) Niniejsza Konwencja stosuje się wyłącznie do cywilnych statków powietrznych, nie stosuje się zaś do statków powietrznych państwowych. b) Statki powietrzne używane w służbie wojskowej, celnej i policyjnej uważa się za statki powietrzne państwowe". Ponieważ polski samolot Tu-154M był statkiem powietrznym w służbie wojskowej, ze znakowaniem wojskowym "M", wybór konwencji chicagowskiej - wspólna inicjatywa Klicha i Morozowa - był bezprawny i szkodliwy dla Polski. 13 załącznik przewiduje bowiem, że w tym wypadku to Rosja (państwo miejsca zdarzenia) ma prawo badać katastrofę, a Polska może co najwyżej wyznaczyć swojego akredytowanego przedstawiciela. Tymczasem istniała podpisana w 1993 r. polsko-rosyjska umowa gwarantująca powołanie wspólnej komisji przez Polskę i Rosję w przypadku katastrofy polskiego samolotu wojskowego, a takim był Tu-154M, na terenie Rosji. Niesprawdzenie, czy istnieje taki dokument, niewykorzystanie go do badania przyczyn katastrofy przez wspólną polsko-rosyjską komisję wojskową, której wbrew umowie (zdeponowanej w MSZ) nie powołano, i nielegalne przyjęcie innego, niekorzystnego rozwiązania, może być poczytywane jako świadome działanie na szkodę Rzeczypospolitej Polskiej. Jak wyjaśniał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prof. Marek Żylicz, specjalista z zakresu prawa lotniczego, procedowanie w oparciu o umowę z 1993 r. było możliwe, choć wymagałoby dodatkowych dookreśleń prawnych, ze względu na cywilnych pasażerów tupolewa. Nikt takiej próby jednak nie podjął. Kardynalnym błędem strony polskiej po 10 kwietnia jest fakt braku przeglądu instrumentarium prawnego, jakim dysponuje Rzeczpospolita, które można było wykorzystać do badania katastrofy. Rząd działał na zasadzie reaktywnej, przystaliśmy na propozycję, a w zasadzie dictum strony rosyjskiej, która dokonała wyboru konwencji chicagowskiej. A to wiązało się ze znaczącym ograniczeniem polskich kompetencji i udziału w badaniu katastrofy.
Jeden akredytowany zamiast 21 Jak wynika z wyjaśnień Klicha, w sytuacji gdy nie było jeszcze jasne, według jakich procedur badana będzie katastrofa, dążył on już do tego, by w myśl załącznika 13 Polska nie miała wielu pełnoprawnych akredytowanych przedstawicieli, lecz tylko jednego. Czytamy w jego opowieści: "I tam od razu wyszła sprawa liczby akredytowanych. Pan płk Grochowski poprosił, żeby akredytowano ze strony polskiej siedmiu przedstawicieli. No to jest oczywista niezgodne z załącznikiem, bo załącznik 13 jasno mówi, że - przepraszam, bo to tak się nie powinno mówić, załącznik nie mówi, ale tak kolokwialnie trochę, żeby... wiadomo o co chodzi, prawda - że może być jeden pełnomocny akredytowany i w tym załączniku jest również napisane, że doradców - tam jest opisane, że to są doradcy, ale często używa się formy eksperci, bo w zasadzie to są eksperci, którzy doradzają temu akredytowanemu, bo on przecież nie może się znać na silnikach, płatowcach, rejestratorach i innych urządzeniach, więc ma tych doradców swoich". Co ciekawe, Edmund Klich miał konkretny powód do tego, aby w tym śledztwie Polska miała tylko jednego akredytowanego. Chciał bowiem zaproponować siebie: "No i Rosjanie, strona rosyjska nie bardzo chciała przystaćze zrozumiałych względów. Ja wtedy podniosłem sprawę, że - właściwie oni też już nie procedują zgodnie z załącznikiem 13, bo jeśli chodzi o załącznik 13, to raczej wskazanie jest, że powinien być ktoś ze strony cywilnej, z komisji cywilnej". Z zeznań Klicha wyłania się też szokujący obraz jego postawy w czasie rozmów z premierem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem: "Udałem się na tę konferencję. Pierwszy głos zabrał pan premier Putin, później jego zastępca pan Iwanow i jako trzecia pani Anodina - szefowa MAK-u, która jasno powiedziała, że będzie procedowanie według załącznika 13". Klich zaakceptował tę propozycję, mimo że wiedział, iż polski rząd nie ma o tym fakcie pojęcia. Rozmawiał bowiem wcześniej z ministrem infrastruktury Cezarym Grabarczykiem. Wiązało się to z wyznaczeniem przez Rosjan Klicha na polskiego przedstawiciela w śledztwie. Czytamy bowiem: "W związku z tym zorientowałem się... Aha i Morozow mi mówi: od teraz ja jestem szefem. Więc już został wycofany ten przedstawiciel wojskowy. Ja identycznie sądząc, zebrałem całą grupę i mówię: panowie, myślę, że jeśli z tamtej strony jest taka zmiana, to tutaj też będzie, i ja na razie czekam na decyzję, ale myślę, że musimy się przygotować, żebyśmy wiedzieli, jakie mamy prawa, obowiązki zgodnie z załącznikiem 13". W ten sposób bez akceptacji polskiego rządu Klich pozbył się szefa grupy polskich ekspertów płk. inż. Mirosława Grochowskiego, bardzo szanowanego w wojsku szefa Inspektoratu Bezpieczeństwa Lotów, przejmując dowodzenie nad jego zespołem. "No i od tego momentu zauważyłem, że ta współpraca zaczęła się poprawiać. Już nie było tych problemów proceduralnych, bo i pan Morozow, i ja znaliśmy załącznik 13 i nie było już tutaj pod tym względem żadnych konfliktów" - mówił. Po chwili ujawnił jednak, że polski rząd nadal nic nie wiedział o prowadzeniu dochodzenia według niekorzystnego dla Polski załącznika 13, i nie wiedział, że Edmund Klich wyznaczony został przez Morozowa na polskiego akredytowanego przedstawiciela i że samowolnie przejął szefostwo w grupie polskich ekspertów. "Dostałem decyzję ministra obrony narodowej w sprawie powołania Komisji Badania Wypadków Lotnictwa Państwowego i zarazem druga decyzja powołania wszystkich członków tej komisji na akredytowanych przy komisji rosyjskiej. Przedstawiłem tę decyzję panu Morozowowi. Trochę tak popatrzył. Najpierw miało być7, a teraz już21, więc rosły jak gdyby tutaj, nie powiem wymagania, tylko życzenia strony polskiej. I ta decyzja postawiła mnie -można powiedzieć- jak gdyby na dwóch koniach i dwóch sytuacjach prawnych" - opisuje swoje doświadczenia Klich. Dowodem na lekceważenie prawa przez Edmunda Klicha i zarazem znamiennym probierzem jego pracy może być krótki cytat z jego zeznań: "I wchodzę do tego pomieszczenia, jest pan minister Parulski i od razu - no, powiedziałbym dosyć ostro - powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem... przyjąłem jako załącznik 13 do procedowania i działam na szkodę Polski. To były bardzo mocne słowa i ja sobie je zapisałem zaraz wieczorem. Więc w tej sytuacji nie wiem, o co chodzi. Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow".
Brak niezawisłości i mowa nienawiści Edmund Klich bardzo często daje wyraz swojej irracjonalnej awersji wobec pilotów wojskowych. W jednym z wywiadów czytamy m.in. opis linii lotniczych Exin Air, cenionych głównie za swoją punktualność (każde większe opóźnienie w systemie DHL, do którego należy linia, powoduje dobowe opóźnienia w dostawie przesyłek, ponieważ samoloty, do których powinny być przeładowane, po kwadransie odlatują). Klich w ten sposób charakteryzował Exin: "Kolejnym przykładem jest też pewna linia lotnicza, która miała dwa zdarzenia lotnicze w Estonii.Nazwy nie będę wymieniał, aby im nie robić czarnego PR. Okazało się, że większość pilotów tam latających to byli wojskowi z krakowskiego pułku lotniczego. Przenieśli złe nawyki do instytucji cywilnej i dopiero te zdarzenia pomogły wprowadzić, można tak powiedzieć, zarząd komisaryczny, który ma za zadanie uporządkować firmę". Złe nawyki, o których mówi Klich, to - jak się okazuje - awaryjne lądowanie wypełnionym ładunkiem samolotem na tafli zamarzniętego jeziora 'lemiste, na jednym silniku, w dodatku po awarii podwozia. Drugi incydent Exin to nagłe zapadnięcie się podwozia przy bardzo dużej prędkości na rozbiegu do startu. Nikt z członków załogi nie odniósł obrażeń. Wypowiedzią Klicha oburzeni byli piloci krakowskiej jednostki, których polski akredytowany przy MAK bezpodstawnie obraża. - To jest oburzająca mowa nienawiści, jeśli my musimy przerwać zadanie i siadać awaryjnie, to jest dla Edmunda Klicha zły nawyk, nieodpowiedzialność i wojskowe łamanie procedur, jeśli to zrobią piloci cywilni, to mamy do czynienia z dbałością o bezpieczeństwo, kunsztem pilotażu i ratowaniem życia pasażerów - z takim nastawieniem nie bada się katastrof lotniczych - mówi były pilot krakowskiego 13. Pułku Lotnictwa Transportowego, który za sterami maszyn An-26, An-28 i An-2 spędził ponad 2 tysiące godzin.
Brak doświadczenia Edmund Klich - jak sam przyznał - wbrew kreowanemu przez siebie medialnemu wizerunkowi nie jest osobą doświadczoną w badaniu katastrof lotniczych. - My na szczęście nie mamy tylu, prawda, i dobrze, ale w związku z tym też nie mamy doświadczenia. Ja nigdy nie brałem udziału w badaniu takiej katastrofy w lotnictwie cywilnym - przyznał Klich przed sejmową Komisją Infrastruktury. Trochę więcej na temat swojej pracy powiedział Klich w jednym z ostatnich wywiadów. "Za mojej kadencji mieliśmy 2 poważne incydenty lotnicze, które otarły się o katastrofę. Pierwszy z nich to incydent samolotu ATR-72, do którego doszło 4 grudnia 2006 roku w trakcie lotu z Bydgoszczy do Warszawy. W samolocie ATR-72 po wejściu w chmury nastąpił zanik poprawnych wskazań przyrządów pilotażowych. Korzystając z przyrządów awaryjnych, załoga wyprowadziła samolot nad górną granicę chmur, uzgodniła przyrządy i wykonała lot do Warszawy zakończony bezpiecznym lądowaniem. Drugi incydent ruchowy dotyczył 2 samolotów, które nad Warszawą minęły się bez separacji poziomej, zaś separacja pionowa wynosiła około 30 metrów". Minięcie się samolotów w niewielkiej odległości czy kolejne osiągnięcia Edmunda Klicha, jak uznanie za przyczynę wypadku samolotu rolniczego typu Dromader... zbyt luźnego - zdaniem Klicha - przypięcia się pasami przez pilota, są niczym w porównaniu z wyzwaniami, jakie stoją przed osobą badającą katastrofę samolotu komunikacyjnego. - Klich się zajmował takimi raczej bzdetami, typu np. w aeroklubie startuje mała cessna i urządzenie wyważające jest źle podpięte, przez co powstają duże siły aerodynamiczne na sterze, i pilot turystyczny zdecydował się wrócić i wylądować. Albo też pilot szybowcowy drugiej klasy źle przyziemił i mu trochę skrzydło uciekło tak, że nastąpił tzw. cyrkiel. To się niestety zdarza, bo szybowce podchodzą z prędkości niemalże 80-100 km/h. I wtedy przyjeżdża dwóch panów od Klicha, przesłuchują tego pilota, podliczają mu nalot z książeczki i robią zdjęcia. Potem biorą kogoś z aeroklubu, jako eksperta, jakiegoś tam instruktora, i piszą raport z szablonu - opisuje metodologię pracy Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych jeden z pilotów, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik". - Gdy w Katowicach samolot pasażerski wykosił na podejściu nieprecyzyjnym lampy naprowadzające przed pasem, komisja też zrobiła zdjęcia, przesłuchała wszystkich pasażerów i miesiącami nie mogła wyjaśnić przyczyn wypadku - dodaje inny pilot.
Brak przygotowania merytorycznego Edmund Klich przystąpił do badania katastrofy samolotu Tu-154, nie posiadając wiedzy na temat jego konstrukcji i systemów. Najdobitniejszym tego przykładem jest jego wywiad z 11 grudnia udzielony jednej z gazet, w którym oświadczył, że bez systemu ILS (precyzyjnego podejścia do lądowania) nie da się odejść na drugi krąg z pomocą autopilota. "Wiele wskazuje na to, że nacisnęli przycisk 'odejście', czekali kilka sekund na reakcję maszyny, której nie było, i dopiero potem próbowali odejść ręcznie. Ale pewności nie ma" - mówił polski akredytowany. Piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", nie mogą uwierzyć w indolencję Klicha. Ich zdaniem, system ten jest bowiem pomocny jedynie w czasie podejścia do lądowania, nie zaś podczas odchodzenia. - Ten przycisk jest niezależny od ILS. Wielokrotnie wykonywałem tym samolotem odejścia. Nawet jak od początku lecimy w trybie ręcznym, bez włączonego autopilota, to ten system powinien działać. Po wciśnięciu przycisku "Uchod" [odejście] samolot zadziera automatycznie nos i zadaje moc niezbędną do odejścia. Potem trzeba tylko zmniejszyć kąt wychylenia klap (gdy wariometr wskazuje już dodatnią wartość wznoszenia) i schować podwozie. Dalej trzeba już tylko w odpowiednim momencie schować klapy, ponieważ prędkość samolotu rośnie do wartości, przy której klapy muszą być schowane - tłumaczy pilot PLL LOT kapitan Boeinga 767, który 2,5 tys. godzin wylatał na Tu-154M. Jednakże Klich w tym samym wywiadzie popełnia także kolejne błędy merytoryczne. "Większość ekspertów, z którymi się konsultowałem, uważa, że naciśnięcie przycisku 'odejście' nie pozostawia śladu w rejestratorze lotu, jeśli na ziemi nie ma ILS, jeśli cały system nie został aktywowany". Diametralnie innego zdania jest ekspert ds. bezpieczeństwa lotów, doświadczony pilot-instruktor Michaił Makarow, który pilotował samoloty takie jak Tu-154M i Airbus A-320: - Moim zdaniem, pan Klich najwyraźniej nie ma pojęcia, o czym mówi. Oczywiście, że wciśnięty przycisk odejścia na drugi krąg, czerwony przycisk, pozostawia ślady w czarnych skrzynkach, jak każde odejście na drugi krąg - tłumaczy Rosjanin. - Nie wiem, kto, gdzie i kiedy tego człowieka uczył pilotażu, jestem pewien, że nikt z Aerofłotu - dodaje. Faktem jest, że zastosowanie tej procedury zostawia w rejestratorze sygnał dźwiękowy. Mimo to Edmund Klich wypracował misterną koncepcję katastrofy, w której pilot po nieudanym wciśnięciu przycisku miałby zwlekać z ręcznym odejściem na drugi krąg i w efekcie tego znaleźć się tak nisko, by już nie móc się poderwać. - To kompletna bzdura. Tę teorię wysnuł Siergiej Amielin, a Edmund Klich chętnie ją podchwycił. Major Protasiuk miał próbować odejść z 80 metrów, kilka sekund nie reagować i się rozbić. Jednak coś tutaj nie gra - w normalnych warunkach od wysokości 80 m do ziemi jest jeszcze bite półtorej minuty lotu - tłumaczy pilot PLL LOT z nalotem 19 tys. godzin. Niestety, problematyka odejścia na drugi krąg i sposób jego pojmowania przysparza MAK znacznie więcej okazji do manipulacji, a Edmundowi Klichowi do gaf. Klich szczegółowo rozwodzi się nad próbami symulatorowymi na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo, w trakcie których rosyjski pilot w towarzystwie Klicha usiłował rozbić Tu-154M na wzór katastrofy smoleńskiej. Szkopuł w tym, że nie dość, że udało się to dopiero za czwartym razem, to w dodatku Edmund Klich relacjonuje, że zobaczył ziemię dopiero z wysokości 20 metrów. Tymczasem Międzypaństwowy Komitet Lotniczy wyraźnie zaznaczył, że parametr widoczności wertykalnej wyrażonej przez podstawę chmur wynosił 50 metrów. Aby więc dopasować się do swojej teorii, MAK musiał ponaddwukrotnie zaniżyć warunki pogodowe. - Reprezentatywność tych rosyjskich prób jest żenująca nie tylko dlatego, że odbywały się przy pogodzie znacznie gorszej niż w Smoleńsku i z drugim pilotem Edmundem Klichem nieposiadającym uprawnień i przeszkolenia na Tu-154 (czyli w załodze niepełnowartościowej), ale też dlatego że w symulatorze nie było amerykańskich urządzeń nawigacyjnych, w które wyposażona była przecież rządowa tutka - tłumaczą piloci. Trudno również wyobrazić sobie aktywny udział Klicha w eksperymencie, głównie ze względu na brak znajomości języka rosyjskiego, co uniemożliwia mu komunikację z rosyjską załogą wyznaczoną do testu symulatorowego. Podczas innych, niezależnych prób symulatorowych instruktorzy z Instytutu Lotnictwa w Kijowie na swoim symulatorze Tu-154 dowiedli, że przy pogodzie takiej samej, jaka była w Smoleńsku, da się bez problemu wylądować samolotem znacznie gorzej wyposażonym od prezydenckiej maszyny i w dodatku bez pomocy wieży. Bez problemu wykonali również odejście na drugi krąg, a także zdołali podejść do lądowania i wylądować przy widoczności wynoszącej niemalże 0, a więc przy warunkach nieporównywalnie gorszych od tych panujących 10 kwietnia w Smoleńsku.
Dodatkowe siedzenie Przez wiele miesięcy Edmund Klich nie potrafił nawet ustalić, czy w kabinie pilotów samolotu Tu-154 znajduje się dodatkowe siedzenie, co byłoby potwierdzeniem jego teorii, jakoby generał Andrzej Błasik został w kokpicie do tragicznego końca lotu. W wynurzeniach Klicha pojawia się też surrealistyczna koncepcja "bycia za wysoko i gonienia ścieżki" przez załogę Tu-154M. - Rekomendowałbym Klichowi przynajmniej raz przeczytać (i to tak ze zrozumieniem) stenogram czarnej skrzynki CVR [Cockpit Voice Recorder] z rozmów załogi, którego posiadaniem z lubością się chwalił. Jest tam wyraźnie rozpisane, jak kontroler mówi wielokrotnie "na kursie, glissadzie" [na kursie i ścieżce podejścia do lądowania - przyp. red.]. Kontroler rosyjski mówi najpierw wejście na ścieżkę 10 km, potem odległość 8 km "na kursie, glissadzie", 6 km, 4 km, 3 km, "2 km na kursie, glissadzie"... Dopiero w odległości kilometra krzyknął "horyzont". Jak pilot miał gonić ścieżkę, skoro kontroler wmawiał mu niemalże do końca, że na niej jest? Przecież to bzdury - wyjaśnia doświadczony pilot-instruktor 13. Pułku Lotnictwa Transportowego, a następnie Polskich Linii Lotniczych LOT, który pilotował Tupolewy.
Słuchać bez znajomości rosyjskiego Gdy czyta się wywiady płk. Edmunda Klicha, nasuwają się poważne wątpliwości co do jego prawdomówności. Klich twierdzi tam między innymi: "niedługo po katastrofie otrzymaliśmy nagrania rozmów na wieży", chwilę potem dodaje, w kontekście rozmów na wieży: "zeznania nie są ważne, bo mamy w ręku zapis tego, co się tam realnie działo. Poza tym mam wrażenie, że Rosjanie wielu fragmentów nie odczytali dobrze. Słyszałem na taśmie komendy, których nie ma w stenogramie" - jeśli Edmund Klich niedługo po katastrofie dostał już stenogram z taśmy urządzenia rejestrującego rozmowy prowadzone na wieży kontroli lotów lotniska Siewiernyj, jakim cudem Rosjanie zdążyli tak szybko go sporządzić? Mało tego, Klich twierdzi, że nagrania z wieży to dla niego kopalnia wiedzy: "Słuchałem tych rozmów nawet wieczorami, żeby wyczuć, jaka atmosfera była na wieży, jakie tam były emocje" - chwali się polski akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej katastrofę. Tymczasem przed sejmową Komisją Infrastruktury zarzekał się, że nie zna rosyjskiego. W jaki więc sposób rozumiał, lub usiłował zrozumieć, nagrania z wieży? Lub ewentualnie kto przetłumaczył nagrania na język polski? Jaka instytucja naukowa podjęła się tego zadania, podczas gdy byliśmy informowani, że tych nagrań Rosjanie nam nie chcą przekazać? - Klich rosyjskiego nie zna w ogóle i pod tym względem obrzydliwe są jego zarzuty wobec załogi, jakoby nie znała rosyjskiego. Podpułkownik Bartosz Stroiński dobitnie nazwał to "ściemą". Takie zachowanie Klicha jest nie do zaakceptowania. Gdyby załoga samolotu posługiwała się językiem rosyjskim, tak jak Edmund Klich polskim, mogłyby istotnie wystąpić pewne niewielkie problemy w komunikacji z wieżą kontroli. Kazus Klicha, który jednak z polskimi wieżami się dogadywał, daje nam do zrozumienia, jak płynna i swobodna była wymiana informacji pomiędzy załogą naszego 101, a wieżą w Smoleńsku, w warunkach gdy zarówno kapitan Arkadiusz Protasiuk, jak i drugi pilot Robert Grzywna biegle znali język rosyjski - twierdzą piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik".
Łamanie konwencji chicagowskiej Jednak najważniejszy zarzut, jaki dotyczy postawy Klicha, to łamanie prawa międzynarodowego. Przyjęta do wyjaśniania przyczyn i okoliczności katastrofy konwencja chicagowska wraz ze swoim 13 załącznikiem była wielokrotnie łamana przez płk. Edmunda Klicha. Na przykład jej artykuł 5.26 wyraźnie mówi, że akredytowani przedstawiciele i ich doradcy nie ujawniają informacji o przebiegu i wnioskach wynikających z badania bez jasno wyrażonej zgody państwa prowadzącego badanie. Tymczasem Edmund Klich w TVN 24 "ujawnił", że to generał Andrzej Błasik, dowódca Sił Powietrznych, obecny był w kokpicie prezydenckiej maszyny. Co ciekawe, jeszcze tego samego dnia w radiu RMF FM kategorycznie odmawiał ujawnienia, że to generał Andrzej Błasik, bo tego nie może zrobić bez zgody Rosjan. Jednak w swoim postępowaniu i notorycznym ujawnianiu informacji z dochodzenia Klich nie ograniczył się do dwóch wywiadów. Od momentu katastrofy niemalże cały czas był bardzo aktywny medialnie. Już w kwietniu oświadczył, że Polska w rosyjskim śledztwie przyjęła rolę "petenta" - nie dodał, że przyjęła ją dzięki jego własnym staraniom, by było prowadzone w myśl konwencji chicagowskiej. Zyskał w ten sposób wizerunek bezstronnego i uczciwego śledczego w oczach opinii publicznej, która nie znała jego zeznań złożonych posłom. Żalił się także, że nie przydzielono mu tłumacza. Tu pojawia się pytanie, jak ten człowiek odnalazł się w ogóle w Rosji, skoro nie znał języka rosyjskiego. 7 maja jest datą niewątpliwie zwrotną w postawie Klicha - przekonał się wtedy, że może bezkarnie łamać obowiązujące go przepisy i ujawniać informacje ze śledztwa. Ujawnił godzinę katastrofy, niejako ucinając medialne spekulacje i budując swój arbitralny wizerunek. Oświadczył też, że zna przyczyny katastrofy, oskarżył o jej spowodowanie jakiś mityczny system i niezgodnie z prawdą zapowiedział, że śledztwo zakończy się dopiero za 2-3 lata. Zakończyło się już po pół roku. Klich poszedł jednak dalej - kolejny raz złamał konwencję chicagowską, otwarcie ogłaszając, że jego zdaniem katastrofę spowodował błąd pilota. Złamał tym razem nie tylko artykuł 5.26, ale także 5.12, który pozwala na ujawnianie opinii wyrażanych w trakcie analizy informacji z rejestratorów tylko w uzasadnionych przypadkach. Ogłosił też, że na pilotów mogła być wywierana presja. Od 8 lutego 2008 r., gdy ogłosił, że "dla eksperta nie ma czegoś takiego jak błąd pilota", jego poglądy nadzwyczaj bardzo się zmieniły. - To zastanawiające, że polski urzędnik wskazuje na polskich pilotów jako winnych katastrofy rządowego samolotu. Kontrowersyjne tezy Edmunda Klicha, polskiego przedstawiciela przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie, natychmiast podchwytują rosyjskie media. Klich wypowiada się dużo, sprzecznie i zaskakująco na rękę Rosjanom. Wszystko przy milczącym przyzwoleniu premiera Donalda Tuska - alarmował już w maju prof. Romuald Szeremietiew, były minister obrony narodowej. Jego ostrzeżenia zostały jednak zignorowane - Klich nadal pełnił swoją funkcję i oskarżał pilotów. Kolejnych kilkadziesiąt wywiadów, jakich udzielił polskim i zagranicznym mediom, dobitnie dowiodło, że wykorzystał swoją pozycję, aby zabłysnąć jako gwiazda mediów i celebryta. Demonstracyjnym wręcz brakiem taktu był wywiad Klicha udzielony tuż przed świętami Bożego Narodzenia, w którym po raz kolejny odpowiedzialnością za katastrofę obarczył załogę Tupolewa. Było to szczególnie bolesne dla rodzin pilotów, które przeżywały pierwsze święta bez mężów i ojców. Katarzyna Orłowska-Popławska
Niekonsekwencje o. Wiśniewskiego - (...) jest to list prywatny skierowany przez osobę duchowną do nuncjusza, dlatego zadaję sobie pytanie: dlaczego o. Wiśniewski zgodził się na publikację go w gazecie Adama Michnika?-powiedział ks.Tadeusz Isakowicz-Zaleski w rozmowie z Robertem Witem Wyrostkiewiczem. Ostatnio nagłówki prasowe pełne były informacji o tym, że "legenda polskiego kościoła o. Wiśniewski oskarża polskich księży i episkopat o podziały, ksenofobię, jątrzenie". Mowa o liście o. Ludwika Wiśniewskiego do nuncjusza apostolskiego abpa Celestina Migliore. Polski Kościół jest więc - jak mówi o. Wiśniewski - zacofany, skostniały i ksenofobiczny czy też - jak twierdzą inni - modernistyczny, progresistowski i zbyt "łagiewnicki"? Moja ocena listu o. Wiśniewskiego jest zarazem pozytywna i negatywna. Bardzo źle się stało, że do publikacji tego listu doszło na łamach "Gazety Wyborczej", bowiem jest to medium, które bez przerwy stara się rozbić Kościół w Polsce. Po drugie, jest to list prywatny skierowany przez osobę duchowną do nuncjusza, dlatego zadaję sobie pytanie: dlaczego o. Wiśniewski zgodził się na publikację go w gazecie Adama Michnika? Co więcej, nie daje to szansy adresatom tego listu na odpowiedź. Zgadzam się z o. Wiśniewskim, że potrzebna jest dyskusja, bowiem po pięciu latach od śmierci Jana Pawła II Kościół jest na wirażu i nie ma w nim jedności w wielu sprawach. Widać też, że Episkopat jest rozbity i o ile w sprawach moralnych czy dogmatycznych mówi jednym głosem, to w sprawach społecznych jest już bardzo podzielony. Zgadzam się też z tym, że nie ma wyraźnego przywództwa w Episkopacie Polski i to trochę na własne życzenie. W ciągu jednego roku mieliśmy trzech prymasów. Nie bardzo wiadomo, jakie są kompetencje i relacje pomiędzy prymasem a przewodniczącym Episkopatu. To wszystko się nieco rozpływa, co sprawia, że nie ma wyraźnej twarzy Kościoła i jednego słyszalnego głosu. Zgadzam się z o. Wiśniewskim, że są nierozwiązane sprawy, m.in. do takich zaliczam do dzisiaj niewyjaśnioną sprawę abpa Paetza. Wielokrotnie pisałem, że dopóki tej sprawy Kościół nie wyjaśni, to cały czas powracać będą kontrowersje, zwłaszcza że abp Paetz ustawicznie pojawia się na różnych uroczystościach kościelnych, tak jakby nic się nie stało. Nie została rozwiązana również sprawa lustracji, ale tutaj o. Wiśniewski jest akurat bardzo niekonsekwentny dlatego, że on sam bronił tych duchownych, którzy współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Pamiętam jego teksty i wypowiedzi na łamach "Gazety Wyborczej", w których bronił chociażby ks. Michała Czajkowskiego czy o. Konrada Hejmo. Jeśli więc teraz o. Wiśniewski uważa, że tych spraw nie rozwiązano, to niech bije się również we własne piersi, ponieważ on sam był przeciwko lustracji i wyjaśnianiu. Widzę też olbrzymią niekonsekwencję ze strony o. Wiśniewskiego, który atakuje tych biskupów, którzy mają kontakty z Prawem i Sprawiedliwością, natomiast nie widzi tych biskupów, którzy całkowicie wspierają Platformę Obywatelską. Tak być nie może.
Jak ocenia Ksiądz sprawę ks. pułkownika Sławomira Żarskiego, który za swoje kazanie został publicznie zbesztany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, a następnie przeniesiony do rezerwy kadrowej przez ministra obrony narodowej Bogdana Klicha? Ksiądz Żarski powiedział w homilii, że “u podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów »nowej« Polski, który powiedział, że »aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść«”. Powiem jednoznacznie: uderz w stół to nożyce się odezwą. Do tego sama ingerencja władzy jest w tym przypadku bardzo negatywna. Mamy do czynienia z pierwszym przypadkiem od czasów zawarcia konkordatu ze Stolicą Apostolską, kiedy władza świecka ewidentnie ingeruje w nominacje biskupie. Jest to zresztą pewna analogia z czasami PRL-u, kiedy komuniści blokowali nominacje, odrzucali kandydatury kościelne i manipulowali nimi. To, co zrobił prezydent Komorowski i minister Klich, jest bardzo złym sygnałem, bowiem potraktowano Ordynariat Polowy jako pewnego rodzaju poligon doświadczalny, gdzie władza państwowa testuje Kościół, czy będzie się godził na ingerencje polityczne, czy też nie. Jeśli zaś chodzi o nowego biskupa polowego, to oczywiście jest to człowiek uczciwy, który na pewno jest gorliwym duszpasterzem, natomiast ma jedną zasadniczą wadę - nigdy nie był w wojsku. Mogę to powiedzieć jako jego kolega z seminarium. Wówczas wszyscy jako klerycy zostaliśmy powołani do wojska. Ja i wielu moich kolegów kleryków poszliśmy do wojska, odbywając dwuletnią służbę. W przypadku bpa Józefa Guzdka władze państwowe wycofały jego kartę powołania. Bp Guzdek nigdy nie miał nic wspólnego z wojskiem i myślę, że na tym tle mogą wystąpić dość liczne konflikty. Chciałem również zwrócić uwagę jako rodowity krakowianin, że to jest kolejna nominacja ze środowiska krakowskiego w Warszawie. Może to być odebrane jako swoisty desant krakowski na stolicę. Wiem od moich kolegów księży, że budzi to zaniepokojenie i może prowadzić do skłócenia środowiska kościelnego.
Przy selektywnych narodzinach, a mówiąc dosłownie przy eugenice, skupiło się wielu polskich polityków z różnym nasileniem optujących za stosowaniem metody in vitro. Zdaje się, że i Kościół wypowiada na ten temat głosem o rozmaitym natężeniu, od zachęcania do dialogu do grożenia ekskomuniką. Co chciałbym Ksiądz powiedzieć polskim politykom w sprawie in vitro? Zacznę od tego, że opiekuję się osobami niepełnosprawnymi intelektualnie i wiele takich właśnie osób nie może się narodzić, bo są zabijani już na samym początku. Istnieją kraje, gdzie w wyniku badań prenatalnych, jeżeli stwierdzona jest ciąża mogąca zakończyć się narodzinami dziecka niepełnosprawnego, to te dzieci się zabija. Jestem gorącym zwolennikiem obrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci i równocześnie obrony godności człowieka. Wszelkie działania, które polegają na ingerencji w poczęcia ludzkie, mogą spowodować daleko idące manipulacje. Przykładowo istnieje ryzyko, że będą wybierani ci, którzy mają urodzić się zdrowi, piękni, silni, a ci, o których wiadomo, że mogą urodzić się chorzy lub niepełnosprawni, będą po prostu zabijani. Wszelkie działania ludzkie, pomimo postępu technicznego, stanowić mogą zagrożenie dla osób, które ze względu na ułomności mogą zostać uznane za niegodne daru życia. Znam wiele przypadków zarówno w Polsce, jak i przede wszystkim za granicą, gdzie rodziny, które spodziewają się niepełnosprawnego dziecka, zachęcane są do usunięcia ciąży, aborcji, czyli po prostu zabójstwa.
Czy Ksiądz uważa, że po katastrofie 10 kwietnia Polacy są bardziej zjednoczeni czy też przeciwnie? Podział jest coraz głębszy, ale nie zaczął się on od tragedii smoleńskiej - śmierć najważniejszych osób w państwie tylko go uwypukliła. Powstała przy „okrągłym stole”, gdzie zadecydowano, że komuniści oddają władzę, ale nie będą za swoje zbrodnie rozliczeni. Z tego względu jestem gorącym zwolennikiem lustracji. Nie dlatego, żeby wsadzać ludzi do więzień, ale dlatego, żeby w końcu wyraźnie powiedzieć, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Nie może dochodzić do takich sytuacji, jak zapraszanie przez prezydenta Komorowskiego gen. Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Nie może istnieć przyzwolenie na działalność Adama Michnika głoszącego, że Jaruzelski i Kiszczak byli ludźmi honoru.
Czego życzyłby Ksiądz Czytelnikom "Naszej Polski" na zbliżający się 2011 rok? Chciałbym odwołać się do samej istoty Bożego Narodzenia, które jest przypomnieniem, że Bóg stał się człowiekiem i zamieszkał na ziemi. Na swoje przyjście wybrał miejsce bardzo ubogie, dzieląc wszelkie kłopoty i trudy zwykłego człowieka. Chciałbym, aby ta prawda o Panu Bogu była obecna w życiu społecznym, w polityce, także w prasie, w tym również w waszym tygodniku. Tej świadomości życzę wszystkim Polakom, niezależnie od poglądów, sympatii politycznych czy stanu posiadania. Wprawdzie Polska jest areną ciągłych przemian w społeczeństwie, które ma nowe zadania i wyzwania, ale trzeba szukać tego, co najważniejsze, a są to -według mnie – słowa przyświecające naszym przodkom, czyli "Bóg, Honor i Ojczyzna". Wszystkim życzę realizacji tych ideałów w życiu codziennym. Nasza Polska
Gdzie się podział luz i spontan Jerzego Owsiaka? Paranoja pozywania wszystkich o wszystko narasta. Mimo to trochę się zdziwiłem, gdy dotarło do naszej Redakcji pismo od niejakiego Stefana Jaworskiego, podającego się za adwokata Jerzego Owsiaka, który zażądał zamieszczenia specjalnego oświadczenia w związku z tym, że ktoś odważył się w „NCz!” użyć określenia „bojówki Owsiaka” i w dodatku zasugerować, że zniszczyły mu one wystawę. Takie pismo jest zwykle wstępem do pozwu. Co mnie zdziwiło? Wcale nie to, że Owsiak żąda przeprosin za słowa, które wypowiedział ktoś, z kim robiliśmy wywiad – za co na zdrowy rozum nigdy nie powinniśmy ponosić żadnej odpowiedzialności, bo to przecież nie są słowa ani opinie pochodzące od Redakcji. Zapewne ów prawnik Jaworski zdolny jest po prostu pozwać każdego o wszystko, jeśli tylko uzna, że można na tym zarobić parę groszy bądź zdobyć trochę reklamy. Zaskoczył mnie natomiast fakt, że Jerzy Owsiak, podający się za zwolennika „luzu i spontanu”, propagator hasła „róbta, co chceta”, a także taplania się w błocie na rozmaitych „Woodstokach”, będący w dodatku członkiem „towarzystwa miłośników chińskich ręczników”, jest tak czuły na swoim punkcie, że zatrudnia prawników, którzy wertują gazety i gdy tylko znajdą jedno słówko naruszające cześć wielkiego Jerzego, natychmiast ruszają do boju!
Chociaż może nie powinno mnie to dziwić. Przecież cała działalność Jerzego Owsiaka, jeśli się dobrze jej przyjrzeć, polega na tym, że od prawie 20 już lat głosi on przy pomocy państwowej telewizji, jaki to jest wspaniały – przepraszam, konkretnie, wedle jego własnych słów: „spoko”. Po tych prawie 20 latach Jerzy prawdopodobnie uwierzył w końcu w swoje słowa, więc rzuca się z wściekłą nienawiścią na każdego, kto tę wspaniałość, to „spoko” choćby trochę kwestionuje. A osoby, które sugerują, że jego „działalność charytatywna” być może w gruncie rzeczy przynosi więcej szkody niż pożytku, wywołują u niego furię. Zanim więc nadejdzie 9 stycznia i znów trzeba będzie uciekać przed owsiakowcami nachalnie machającymi puszkami na szmal i robiącymi krzywe miny, gdy im się monety nie wrzuci, przypomnijmy, że po pierwsze: zebrane przez Jerzego pieniądze zawsze są mniejsze od wartości czasu antenowego i miejsca reklamowego, jakie jego akcja zajmuje. Po drugie: nachalne żebractwo jest w Polsce zakazane. Po trzecie: cała WOŚP to zapchajdziura przedłużająca życie państwowego systemu, który powinien zostać jak najszybciej zlikwidowany. Po czwarte: prawdziwe miłosierdzie musi być anonimowe – w tym sensie działalność Jerzego Owsiaka jest zaprzeczeniem miłosierdzia. Po piąte wreszcie: Jerzy Owsiak jest w gruncie rzeczy częścią systemu, który jak najszybciej trzeba zlikwidować z uwagi na jego szkodliwość dla Polski. Tomasz Sommer
Anihilacja Bożego Narodzenia Tuż przed świętami Bożego Narodzenia polska ambasada w Londynie rozesłała kartki z życzeniami. Niestety fakt wystosowania życzeń okazał się jedynym tradycyjnym elementem całego przedsięwzięcia. Adresaci pocztówek (głównie polscy i brytyjscy notable) przecierali oczy ze zdumienia. Zamiast jednego z bożonarodzeniowych motywów, z polskiej kartki uśmiecha się łyżwiarka w stroju rodem z Cepelii w towarzystwie dwóch zaglądających jej pod suknię panów w ludowych strojach. Na okolicznościowej karcie próżno szukać nie tylko motywów chrześcijańskich (szopki, żłóbka, gwiazdy betlejemskiej). Za „niebezpieczne” i niezgodne z protokołem dyplomatycznym pani ambasador Barbara Tuge-Erecińska uznała również pop-kulturowe symbole świąt (choinkę, bombkę, bałwana). Jak zauważyła „Rzeczpospolita”, pocztówka przypomina ulotkę promującą występy zespołu „Mazowsze”. Również treść życzeń ma się nijak do świąt, z okazji których zostały wysłane. Pani konsul (być może nauczona poprawności politycznej na placówkach w Szwecji i Danii, gdzie przez lata piastowała funkcję ambasadora) ograniczyła się do życzeń „Wszystkiego najlepszego” („Wishing you all the best”). Na skutek kilku (głównie internetowych) publikacji prasowych ambasada w Londynie pospieszyła z zapewnieniem, że opisana przez prasę kartka świąteczna to jedna z wielu, które zostały wysłane. Zdaniem Roberta Szaniawskiego, rzecznika ambasady, wśród rozesłanych kartek znalazły się również takie z motywem religijnym i świeckimi motywami noworocznymi. Pan rzecznik zapewnił również, że Polska nie wstydzi się świąt. Problem w tym, że żaden z adresatów „świątecznych” życzeń, z którymi kontaktowały się oburzone sprawą redakcje, nie otrzymał wspomnianych przez p. Szaniawskiego niepoprawnych politycznie kartek. Co więcej sam rzecznik przyznał, że „neutralność” życzeń wynika z wrażliwości osób, które świąt nie obchodzą – zwłaszcza muzułmanów. Jak się okazuje, w czołobitność wobec różnorakich mniejszości (głównie spod znaku półksiężyca) nie jesteśmy na Wyspach odosobnieni. W grudniu Brytyjski Czerwony Krzyż nakazał swoim pracownikom usunięcie bożonarodzeniowych ozdób ze wszystkich 430 placówek. Zakazał również używania zwrotu „Christmas greetings”, ponieważ jednoznacznie kojarzy się on z Bożym Narodzeniem. Co ciekawe, sprzedające głównie używaną odzież i przedmioty wyprodukowane przez niepełnosprawnych sklepy Brytyjskiego Czerwonego Krzyża i tak pozwoliły sobie na więcej niż polska ambasada w Londynie. Terror politycznej poprawności nie sięgnął tak daleko, aby np. zakazać przyozdabiana witryn sklepowych elementami „neutralnymi światopoglądowo” – śniegiem, bałwankiem itp. Uleganie politycznej poprawności jest przejawem ciężkiej głupoty nie tylko z powodów oczywistych dla każdego Czytelnika „NCz!”. Anihilacja Bożego Narodzenia jest absurdalna również w kontekście dosyć powszechnych wierzeń muzułmańskich. Wyznawcy Allaha mają w swoim kalendarzu święto Narodzin Proroka (Maulid an-Nabi), które bardzo często porównują do chrześcijańskiego Bożego Narodzenia. Wynika to z przekonania, jakoby Jezus z Nazaretu był jednym z wielkich proroków zesłanych na świat przez Boga (Koran potwierdza cudowne narodziny Jezusa w rozdziale – sura nr 19 – zatytułowanym „Maryja” ). Co więcej, żaden wierzący muzułmanin nie wypowie imienia „Jezus” bez dodania formuły „pokój niech będzie z Nim”. Choć muzułmanie odrzucają boskość Jezusa, paradoksalnie często darzą go szacunkiem większym niż sami chrześcijanie – np. w 2004 roku Omar Bakri Muhammad z Londynu ogłosił fatwę skazującą na śmierć Terrence’a Mc Nally’ego, autora sztuki „Corpus Christi”, przedstawiającej Chrystusa i apostołów jako grupę gejów… Piotr Żak
Czym był numerus clausus dla przedwojennych żydowskich studentów? Spotykam opinie o jakoby okropnej dyskryminacji studentów żydowskich w przedwojennej Polsce, jaką stanowiło wprowadzenie numerus clausus na wyższych uczelniach. Może warto przypomnieć, co to było i po co. Otóż społeczność żydowska stanowiła w przedwojennej Polsce ok. 10% ludności – wyznanie mojżeszowe deklarowało 9,8% mieszkańców kraju. Na większości wyższych uczelni, bo na 14 spośród 22, liczba studentów żydowskich kilkakrotnie przekraczała ten procent, w jakimś sensie blokując polskiej młodzieży dostęp do studiów. Przynajmniej tak to młodzież odczuwała. Stąd u progu roku akademickiego zdarzały się bijatyki i blokowanie studentom żydowskim wejść do obiektów uczelni. Zajścia prowokowane bywały podobno czasem nawet przez samych Żydów – jak o tym pisała „Dekada Akademicka” nr 6 z 1 grudnia 1932 roku. Szczególnie preferowanymi przez Żydów, wręcz obleganymi przez nich kierunkami były prawo i medycyna. W latach 1931-1932 z rąk żydowskich bojówek studenckich zginęło dwóch studentów-narodowców – Wacławski w Wilnie i Grotkowski we Lwowie – co bardzo zaogniło sytuację. Warto w tym miejscu przypomnieć dla pełniejszego obrazu sytuacji, że u progu lat 30. w wolnych zawodach było ponad 50% Żydów, a w województwach południowo-wschodnich odsetek ten był jeszcze wyższy. W lutym 1933 roku Ogólnopolski Związek Bratnich Pomocy Akademickich podjął uchwałę postulującą wprowadzenie ograniczenia przyjęć młodzieży żydowskiej na wyższe uczelnie w stopniu proporcjonalnym do liczebności osób wyznania mojżeszowego w Polsce. To właśnie jest postulat wprowadzenia osławionego numerus clausus dla młodzieży żydowskiej. Dopiero na tle opisanej sytuacji Czytelnik może sobie sam odpowiedzieć na tytułowe pytanie. Norbert Patalas
RFN wchodzi do Rady Bezpieczeństwa ONZ Po kilkunastu latach starań, wczesną jesienią br. Niemcy zrealizowali jeden ze swoich ważniejszych celów w polityce zagranicznej: od 1 stycznia 2011 r. uzyskali niestałe członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Z tej okazji wicekanclerz i szef niemieckiej dyplomacji, Guido Westerwelle, 21 grudnia wyraził ONZ „uznanie za jej rolę na rzecz pokoju, ochrony klimatu i rozbrojenia”. Stwierdził też w swoim telewizyjnym przesłaniu, że Republika Federalna jest „bardzo zainteresowana pracą na rzecz umocnienia Organizacji Narodów Zjednoczonych”. Westerwelle pokreślił wolę Niemiec wspierania planowanej „reformy” Rady Bezpieczeństwa ONZ (mającej polegać głównie na przyjęciu do Rady, w charakterze członków stałych, Indii, Japonii, Brazylii i właśnie Niemiec). Minister spraw zagranicznych RFN zaznaczył, że w Radzie Bezpieczeństwa nie ma należytej reprezentacji Afryki, Południowej Ameryki i Azji. Potwierdził również, że obecnie Berlin dąży do uzyskania stałego miejsca w tej Radzie („Deutsche Welle”). Kiedy Niemcy uzyskają stałe miejsce w tym istotnym dla światowej polityki i prestiżowym gremium? Zapewne jeszcze nie w okresie najbliższych 1-2 lat. Ale sprawa tego stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa wydaje się być na korzyść Niemiec już przesądzona. W ten sposób za parę lat dobiegnie końca okres totalnej dyskwalifikacji, a następnie długoletniej kwarantanny, ustanowiony dla pokonanych Niemiec w roku 1945 i później przez władze USA, Wielkiej Brytanii i Związku Sowieckiego. Niemcy zostaną ponownie przyjęte, już formalnie i prawnie do Rady Bezpieczeństwa, a tym samym faktycznie do światowego „koncertu mocarstw”. Nie wiadomo tylko jeszcze, na jakich dokładnie warunkach. W każdym razie zanosi się na to, że historia światowego zespołu mocarstw, po ok. 100-110 latach, zatoczy wielkie koło. Tomasz Mysłek
Biskup Pieronek i watykańskie szuflady Młody ksiądz zostaje zarejestrowany przez komunistyczne specsłużby jako TW. Dostaje upragniony paszport, a po wyjeździe z kraju informuje o wszystkim swoich przełożonych. W Watykanie spotyka się z rezydentami wywiadu PRL i jednocześnie działając na polecenie kościelnych hierarchów, demaskuje wyjątkowo groźnych księży – agentów PRL-owskiej bezpieki. Ten kapłan to bp Tadeusz Pieronek. Z dokumentów służb specjalnych PRL, które znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej, wynika, że sprawa operacyjna dotycząca ks. Tadeusza Pieronka została założona przez krakowską Służbę Bezpieczeństwa w 1961 r. Kapłanem zainteresował się później wywiad PRL – ostatnie dokumenty pochodzą z 1969 r. Z ich lektury można wywnioskować m.in., że jego podejście do hierarchów kościelnych nie uległo zmianie – tak samo jak dzisiaj był wobec nich krytyczny 40 lat temu. „Za powodzeniem przedsięwzięcia przemawiają w pewnym stopniu jego cechy osobiste: pogodne usposobienie, niedoktrynalny, sposób rozumowania dość świecki (nie fanatyk), o dużym tupecie, graniczącym z pewną bezczelnością, spostrzegawczy, dobrze wyrobiony w zagadnieniach społeczno-politycznych. Względnie lojalnie ustosunkowany do obecnej rzeczywistości, trochę antywatykańskich przekonań. Śmiało, krytycznie wypowiada się na temat przełożonych i nie liczy się z dostojnikami kościelnymi. Myślę, że ma także zbyt wygórowane aspiracje i samodzielny sąd na temat poszczególnych spraw kościelnych i poszczególnych osób z hierarchii kościelnej” – czytamy o ks. Pieronku w dokumentach wywiadu PRL. Jednak mimo intensywnej gry operacyjnej, jaką wobec ks. Pieronka w latach 60. prowadziła komunistyczna bezpieka, kapłan nie dał się złamać i nie stał się jednym z elementów komunistycznej agentury w Watykanie.
Rejestracja TW „Feliksa” W dokumentach, z którymi zapoznała się „Gazeta Polska”, znajduje się bardzo dokładna informacja na temat zarówno ks. Tadeusza Pieronka, jak i jego rodziny. „Wymieniony pochodzi z bogatej rodziny chłopskiej. Ojciec były legionista członek BBWR przed 39 r. był wójtem gminy Żabłocie. W czasie okupacji współpracuje z polskimi elementami faszystowskimi [chodziło o AK – przyp. red.]. Po wyzwoleniu należał do PSL. Ks. Pieronek jako uczeń szkoły podstawowej był ministrantem. Należał do KSM, ZHP. Po ukończeniu szkoły podstawowej, a następnie liceum wstąpił – zgodnie z życzeniem matki fanatyczki – do Wyższego Seminarium Duchownego w Krakowie. Zostaje wyświęcony na księdza. W latach 1956–60 studiuje na KUL, otrzymując licencjat z prawa kanonicznego. Doktoryzuje się pod kierownictwem profesora Winowskiego z Wrocławia. W okresie studiów na KUL-u cieszy się względami i zaufaniem przełożonych. Należy do ludzi tzw. służbistów, bardzo obowiązkowy, pupilek rektora. Jako kolega nie był lubiany. Słabego zdrowia, nosi okulary (zez), bez nałogów. Po ukończeniu studiów rozpoczął pracę w Kurii Metropolitalnej w Krakowie, w stosunkowo krótkim czasie został mianowany notariuszem. Według charakterystyk agentury doskonale radzi sobie na tym stanowisku, ma zapewnioną przyszłość kanclerza kurialnego. Bystry, wesoły, postępowy (nie dogmatyk). Obiektywny w pracy. Oceniano go jako osobę lojalnie ustosunkowaną do obecnej rzeczywistości. Osobiste zainteresowania: radiotechnika, motoryzacja, fotografika. Unika towarzystwa mieszanego, kompleks niższości i lęk w stosunku do kobiet. Fanatykiem raczej nie jest. Pieronek posiada bardzo liczną rodzinę, która zamieszkuje na terenie Krakowa i Żywca. Brat karany 5-letnim więzieniem za działalność w AK po 1945. Stryj Pieronek Paweł przebywa w USA, posiada własne atelier fotograficzne w Detroit. Co roku przyjeżdża do Polski” – napisał w tajnej notatce w 1963 r. kpt. Włodzimierz Majda. W 1961 r. stryj ks. Pieronka zaprasza go do USA. Kapłan podejmuje starania o paszport, ale napotyka spore trudności. „Wykorzystano starania o zezwolenie i przeprowadzono z nim kilka rozmów kaptujących. Pieronek zgodził się na dostarczanie informacji dotyczących Polonii w USA opartych na swoich spostrzeżeniach. Zobowiązania – oprócz zachowania w tajemnicy treści przeprowadzonych z nim rozmów – nie podpisał. Na każdym spotkaniu prosił o poparcie jego starań o paszport. Udzielił kilku mało znaczących informacji ogólnikowych dotyczących archiwów kościelnych, procedury wewnętrznych sądów kościelnych itp. Wyjechał do USA w październiku 1961 r.” – czytamy w raporcie SB. Ks. Tadeusz Pieronek pod numerem 2718 zostaje zarejestrowany jako tajny współpracownik „Feliks”. „Za cenę paszportu zgodził się dostarczać nam informacji o reakcyjnej emigracji w USA mającej powiązania z wywiadem – po jego powrocie do kraju” – raportuje swoim przełożonym funkcjonariusz wywiadu PRL.
Tadeusz Pieronek wyjeżdża do USA i mimo obietnic złożonych funkcjonariuszom IV Departamentu Służby Bezpieczeństwa, do Polski nie wraca, ale jedzie do Rzymu, gdzie podejmuje studia.
Pobyt we Włoszech Mimo „ucieczki” ks. Pieronka służby komunistycznej bezpieki jednak nie rezygnują. W 1962 r. funkcjonariusz VI Wydziału I Departamentu (wywiad) pisze: „Stwierdziłem, że w/w przebywa w Rzymie i ma dotarcie do interesującego nas obiektu”. Ks. Pieronek jest praktykantem Roty Rzymskiej, studentem prawa i co najważniejsze – posiada bezpośrednie „dojście” do hierarchów kościelnych, którymi interesuje się bezpieka. „Wyjechał do USA w październiku 1961 roku. Po krótkim tam pobycie wraca do Europy. Zatrzymuje się w Rzymie celem odbycia 2-letniej praktyki w Rocie Rzymskiej. Wydaje się, że cały jego wysiłek był skierowany właśnie w tym kierunku od początku starań o paszport. Luźny kontakt był tylko szczeblem w zamierzeniach. Po wyjeździe nie daje znaku życia mimo otrzymania listu. Wszelkich ustaleń dokonano przez miejscową agenturę inwigilacji korespondencji. Pragnąc nawiązać kontakt, prowadzący napisał do niego list na adres rzymski w maju br. Do chwili obecnej nie odpowiedział. Sprawę przejęliśmy w związku z Soborem Powszechnym. Agent nie sprawdzony i nie przeszkolony. Należy dowerbować przed uruchomieniem. Wykonanie powierzyć pracownikowi z kraju, jeżeli istnieje perspektywa dłuższego pobytu w Rzymie. Oficer Operacyjny wydziału VI kpt. W. Majda” – czytamy w kolejnym dokumencie. Z ks. Pieronkiem skontaktował się „Wiktor”, rezydent wywiadu PRL w Watykanie. Już na pierwszym spotkaniu ks. Pieronek dał do zrozumienia, że ma zastrzeżenia co do kontaktów z wywiadem PRL. Nie przychodzi na kolejne zaplanowane spotkania, ale rezydent wywiadu PRL wyznacza następne. „[Pieronek – przyp. red.] zgłosił się na spotkanie rezerwowe. W trakcie rozmowy złożył relację dotyczącą wystąpienia w Instytucie Polskim Kominka i Bednorza, którzy dokonali oceny aktualnych stosunków państwo–kościół w Polsce. Ponadto »Feliks« podał, że w jego środowisku zaostrzono czujność i wszczęto kampanię dla wyławiania wtyczek Ambasady PRL wśród księży. Z uwagi na te sytuacje poprosił »Wiktora« o rozrzedzenie spotkań. Następne spotkanie odbywa w ustalonym terminie (3 V1 963). »Feliks« nieco obszerniej mówił o atmosferze na auli soborowej, o zachowaniu niektórych polskich biskupów. Wymienił tylko nazwisko Kominka, którego przedstawił jako zatwardziałego konserwatystę, o innych mówił ogólnikowo, nie wymieniając nazwisk. Te dwa ostatnie spotkania wskazywałyby, że »Feliks« powoli zaczynał przezwyciężać opory moralne i przekazywać niektóre informacje, niemniej jednak na kolejne umówione spotkania (18 VI i rezerwowe 19 VI) nie przyszedł. Była umówiona jeszcze jedna data – 18 VII, ale z uwagi na wyjazd »Wiktora« do kraju i konieczność przekazania »Feliksa« na kontakt „Stanowi” został on wywołany telefonicznie. Na spotkaniu ze »Stanem« (10 VII) »Feliks« ponownie powrócił do sprawy charakteru jego kontaktów z nami, oświadczając, że do spraw politycznych on się nie będzie angażował, że na współpracę na trenie Rzymu nie wyraził zgody i wobec tego nie czuje się zobowiązany do pracy dla nas. Mając jednak na uwadze bliski wyjazd na wakacje do Polski, a następnie powrót do Rzymu, w obawie abyśmy mu nie krzyżowali jego planów, »Feliks« nie zerwał definitywnie kontaktu, wyrażając zgodę na dalsze spotkania zarówno na terenie Polski, jak i po powrocie do Rzymu. Na pierwsze powakacyjne spotkanie (1 X 63) nie przyszedł, przyszedł jednak na spotkanie rezerwowe (15 X 63). Było to ostatnie z nim spotkanie, ponieważ na kolejne i rezerwowe nie wyszedł zrywając kontakt z nami. Oceniając całokształt naszych kontaktów operacyjnych z »Feliksem«, należy stwierdzić, że nie czuł się on z nami związany i dlatego nie chciał przyjmować żadnych zobowiązań odnośnie dalszej współpracy. Stawiał otwarcie, że do niczego się nie zobowiązywał, że jego etyka moralna nie pozwala mu na ujawnienie tajemnic kościelnych. Kontakt z nami traktował jako zło konieczne, który był mu potrzebny do jego osobistych korzyści (otrzymanie paszportu na wyjazd do USA, następnie otrzymanie paszportu konsularnego i klauzul wyjazdowych z Polski i na powrót do Rzymu). Z chwilą realizacji zaplanowanych zamierzeń »Feliks« zerwał z nami kontakt” – napisał w raporcie do przełożonych funkcjonariusz wywiadu PRL. Z tajnych notatek komunistycznych służb specjalnych wynika, że ks. Pieronek górował intelektualnie nad funkcjonariuszami SB, którzy kontaktowali się z nim w Krakowie, i nad watykańskim rezydentem o kryptonimie „Stan”. W notatce z 1966 r. napisano: „Spotkania »Stana« z księdzem Pieronkiem (…) pozostawiają wiele do życzenia pod względem operacyjnym. W tym ostatnim wypadku powstała sytuacja, w której »Feliks« górował prawie pod każdym względem nad pracownikiem, ze strony którego nie znajdował odpowiedniej kontrargumentacji na jego prowokacyjną i tupeciarską postawę”. Sporządzający analizę dotyczącą ks. Pieronka starszy oficer operacyjny Wydziału VI kpt. Z. Kurkowski stwierdził m.in., że od samego początku służby specjalne źle postępowały z kapłanem, z którym jedynie nawiązano luźny kontakt operacyjny. “Niewykorzystanie pobytu »Feliksa« w kraju do przeprowadzenia gruntownej z nim rozmowy należy uznać za poważne niedopatrzenie ze strony Centrali. Rozmowa w warunkach krajowych, kiedy w naszym posiadaniu były poważne atuty, mogłaby w efekcie doprowadzić do werbunku w pełnym tego słowa znaczeniu bądź wyeliminowania i niewypuszczenie na dalsze studia do Rzymu w wypadku odmowy współpracy. Ten brak rozmowy z »Feliksem« w kraju spowodował usztywnienie jego negatywnego stanowiska wobec nas po powrocie do Rzymu”.
Agentura w Watykanie Kierownictwo MSW działające pod dyktando radzieckich służb specjalnych chciało zebrać jak najwięcej informacji na temat Soboru Watykańskiej II, który komuniści uznali za niezwykle groźne zjawisko. Dla nich niebezpiecznymi, “wywrotowymi elementami” byli przede wszystkim księża uczestniczący w soborze. Z tych właśnie powodów od początku lat 60. gwałtownie wzrosło “zapotrzebowanie” komunistycznych służb specjalnych na agentów – księży w Watykanie. Co ciekawe, Kościół w aparacie bezpieczeństwa PRL również miał swoich informatorów, którzy przekazywali hierarchom cenne informacje. Dziś trudno jednoznacznie określić, kiedy wywiad PRL zorientował się, że ks. Pieronek prowadzi podwójną grę. Z dokumentów wynika, że wiedziano o tym od 1966 r., chociaż kapłan o swoich kontaktach z krakowską SB opowiedział przełożonym już w 1962 r., gdy starał się o paszport. Funkcjonariusze wywiadu PRL zanotowali, że ksiądz tym wyznaniem zdobył uznanie przełożonych, o czym świadczy fakt, że „z kraju na jego nazwisko przesłano korespondencję przeznaczoną dla Kominka [biskupa – przyp. red.] zawierająca tajną instrukcję Ministra Oświaty dotyczącą punktów katechetycznych”. Na ks. Tadeusza Pieronka donosy składają przebywający w Watykanie księżą-agenci. Według nich „stał się tubą polskich biskupów na Soborze, przez którą chcieli oni przekazywać nastroje antyrządowe tam panujące i w ten sposób próbować oddziaływać na przedstawiciela władz polskich w Rzymie”. Z dokumentów wywiadu wynika, że jeden z najgroźniejszych watykańskich agentów złamał tajemnicę spowiedzi i doniósł funkcjonariuszom wywiadu PRL na ks. Pieronka, który miał rozpracowywać watykańską agenturę. „»Feliks« ujawniając fakt kontaktu z nami, dla udowodnienia swojej lojalności wobec swoich przełożonych został przez nich wykorzystany dla rozpracowania naszej agentury wśród polskich księży przebywających w Rzymie. Jego wypowiedź do naszego pracownika, że »w Watykanie więcej o was wiedzą niż myślicie – mają dobry wywiad« świadczyć może, że ta forma pracy nie była mu obca. Poza tym potwierdzeniem tej hipotezy mogą być informacje uzyskane od »Jankowskiego«, z których wynika, że ksiądz Seremak pod tajemnicą spowiedzi ujawnił »Jankowskiemu«, że osoba rozpracowującą »J« był »Felix«. To on zdaniem Seremaka miał obserwować kontakty »Jankowskiego«, penetrować jego biurko, a znalezione w nim notatki (przeznaczone dla nas) sfotografować i te dowody rzeczowe przekazać przez Winkowską do Wyszyńskiego. Z analizy sprawy »Jankowskiego« wynika, że rozpracowanie »J« było wspólnym dziełem Seremaka i »Feliksa«” – pisał w raporcie do kierownictwa wywiadu MSW kpt. Kurkowski. Pod pseudonimem “Jankowski” zarejestrowano jako tajnego współpracownika ks. Michała Czajkowskiego, uważanego za jednego z najbardziej cennych agentów wśród księży. Za współpracę z SB pobierał pieniądze – pisał m.in. raporty na temat Soboru Watykańskiego II. Kolejny watykański agent komunistycznej bezpieki to “Ignacy” pod tym pseudonimem zarejestrowano znanego bp. Jerzego Dąbrowskiego (w lipcu 1985 r. interweniował u gen. Kiszczaka w sprawie zwolnienia z aresztu Adama Michnika i 31 sierpnia 1988 r. wraz ze Stanisławem Cioskiem uczestniczył w spotkaniu ówczesnego szefa MSW z Lechem Wałęsą. Zginął w wypadku samochodowym w 1991 r.). Materiały dotyczące działalności “Ignacego” w Rzymie w latach 1963–1970 odnalazł dr Tadeusz Witkowski, który wcześniej zbadał teczkę ks. Michała Czajkowskiego. Bp Dąbrowski przekazywał funkcjonariuszom wywiadu PRL m.in. materiały z posiedzeń polskiego episkopatu podczas Soboru Watykańskiego II. Zachowała się także fotokopia odręcznie sporządzonego i podpisanego jego imieniem i nazwiskiem pokwitowania odbioru pieniędzy z datą 9 listopada 1965 r. „Byliśmy mile zaskoczeni, gdy podczas pobytu na soborze polskich biskupów »Ignacy« z własnej woli przyniósł i zadeklarował dostarczać kolejno następne protokóły z posiedzeń episkopatu polskiego, odbywanych w Rzymie. Dostarczył materiały prawie ze wszystkich posiedzeń. Były to dokumenty o dużej wartości operacyjnej. W tym okresie »Ignacy« dostarczył też szereg informacji o tematyce watykańskiej” – napisał w jednym z raportów funkcjonariusz wywiadu PRL kpt Wilski.
Dorota Kania
Historyk Komorowski "zgubił" zwycięskie powstania Bronisław Komorowski już nieraz udowodnił, że ma dość wybiórczą wiedzę i pamięć historyczną. Tym razem na łamach "Rzeczpospolitej" podzielił się z czytelnikami swoimi refleksjami na temat zwycięskiego Powstania Wielkopolskiego. W artykule stwierdził, że był to jeden z dwóch zwycięskich zrywów narodowych w historii Polski - obok Powstania Wielkopolskiego z 1806 roku. Jako historyk z wykształcenia powinien wiedzieć, że za zwycięskie uznaje się też choćby III Powstanie Śląskie z 1921 roku czy Powstanie Sejneńskie z 1919 roku. "Warto więc pamiętać, że powstanie wielkopolskie to jedno z dwóch powstań w historii Polski, które się powiodły" - uważa Bronisław Komorowski. Profesor Grzegorz Kucharczyk, kierownik Pracowni Historii Niemiec i Stosunków Polsko-Niemieckich Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, ocenia, że taka konkluzja jest uproszczeniem. - Są dwie drogi mówienia o zwycięskich powstaniach narodowych: albo uznaje się, że w naszej historii było tylko jedno powstanie zwycięskie, czyli Wielkopolskie z 1919 roku, albo mówi się o wszystkich, czyli również o Powstaniach Śląskich w kontekście osiągniętych celów. Ujęcie prezydenta jest pewnym novum - uważa nasz rozmówca. Gdyby Bronisławowi Komorowskiemu chodziło tylko o Wielkopolskę, to miałby rację, natomiast prezydent mówi o kontekście ogólnopolskim, co jest już znaczną nieścisłością historyczną. - W perspektywie ogólnopolskiej należy pamiętać o wszystkich dzielnicach. Nie można marginalizować zrywu Polaków na Śląsku. Dramatycznym testem "powodzenia" powstań było to, co się działo po 1939 roku, czyli zarówno powstańcy wielkopolscy, jak i śląscy byli pierwsi do odstrzału przez Niemców - byli bowiem uznawani za nieprzejednanych wrogów Rzeszy Niemieckiej - zaznacza historyk. Bronisław Komorowski za pierwsze zwycięskie powstanie uznaje Powstanie Wielkopolskie z 1806 roku, które - jak podkreślił prof. Grzegorz Kucharczyk - było sukcesem, owszem, ale połowicznym, gdyby przymierzać stuprocentowe kryterium skuteczności. Ważne jest, aby nie pomijać żadnej ze zwycięskich insurekcji. Jak zaznacza dr Ewa Rzeczkowska, historyk z Katedry Historii Najnowszej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, w świadomości Polaków funkcjonują głównie trzy powstania: Listopadowe, Styczniowe i Warszawskie, dlatego niezwykle istotne jest, aby mówić o pozostałych zrywach, zwłaszcza tych, dzięki którym osiągnięto konkretne cele polityczne czy strategiczne. - Powstania śląskie miały ogromny wpływ na późniejsze decyzje Rady Ambasadorów w związku z przyłączeniem ziem plebiscytowych do Polski. Po traktacie wersalskim ogromne znaczenie miało również Powstanie Sejneńskie. Prezydent Komorowski najwidoczniej zapomniał o nich. Mówienie, że tylko dwa polskie powstania były zwycięskie, jest pójściem na skróty - podkreśla nasza rozmówczyni. Artykułem w "Rzeczpospolitej" Bronisław Komorowski zamierzał pokrzepić serca rodaków zwycięskim powstaniem sprzed 92 lat. "Jako Prezydent Rzeczypospolitej pragnę (...) żebyśmy nigdy nie rezygnowali ze śmiałych planów i szukali dla nich najlepszych środków" - pisze, zwracając się do czytelników. W kontekście prowadzonej przez niego polityki historycznej, nazwanej już przez niektórych historyków defensywną, jest to raczej próba pokazania, że dla prezydenta, skądinąd historyka, ważne są sprawy przeszłości. Według prof. Grzegorza Kucharczyka, cieniem na polityce historycznej prezydenta kładzie się m.in. pomnik bolszewików w Ossowie, którego wzniesienie było kompletnym nieporozumieniem, zwłaszcza w obliczu 90. rocznicy Cudu nad Wisłą. - Specyficzna aktywność w polityce historycznej ujawnia się w polityce orderowej. Przywracanie do łask środowiska Unii Wolności jest rzeczywiście skierowaniem się ku przeszłości, ponieważ osoby z tego grona już dawno straciły kontakt ze społeczną rzeczywistością. Prezydent, niestety, nie ma długofalowego planu i koncepcji na politykę historyczną - konkluduje historyk. Doktor Ewa Rzeczkowska zauważa, że niezrozumiałe było najpierw zaproszenie przez prezydenta do Rady Bezpieczeństwa Narodowego generała Wojciecha Jaruzelskiego, a następnie, kilkanaście dni później, obecność prezydenta na uroczystościach 29. rocznicy pacyfikacji kopalni "Wujek". - Wiemy, kto wydał rozkaz o strzelaniu do górników. Ta sytuacja obrazuje zasadniczą cechę polityki historycznej Komorowskiego, czyli niekonsekwencję - ocenia dr Rzeczkowska.
Paulina Jarosińska
MON ukrywa rannych w Afganistanie Generał Waldemar Skrzypczak: Jednemu z naszych żołnierzy amputowano po postrzale nogę. To jest przecież inwalidztwo, a mi w MON powiedziano, że został "lekko ranny" Aż 108 polskich żołnierzy zostało rannych w Afganistanie w ostatnim półroczu - ustalił "Nasz Dziennik". To niemal 5 proc. polskiego kontyngentu. Straty są równie wysokie jak w przypadku prowadzenia regularnej wojny konwencjonalnej. MON sprytnie unika podawania prawdziwych statystyk, żonglując definicją "rannego" żołnierza. Od początku misji w Afganistanie zginęło 22 polskich żołnierzy. Ścisłej liczby rannych nie sposób określić, bo MON skrzętnie ukrywa dokładne statystyki. - Jeśli już mówimy o samych tylko rannych, to liczba 108 jest znaczna, bo stanowi niemal 5 proc. całego kontyngentu. I jeżeli się mówi, że w wojnie konwencjonalnej tzw. straty sanitarne wynoszą około 8-10 proc., to na działania stabilizacyjne, kiedy nie ma ciągłej walki itp., powyższe 5 proc. to jest bardzo dużo - mówi gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca Wojsk Lądowych i szef Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe operującej w Iraku. - Zwłaszcza że - jak dodaje - w skali roku można przyjąć, że straty te wahają się na poziomie 10 proc., czyli na poziomie charakteryzującym stan ciągłej walki. Jednak pełne dane dotyczące dokładnej liczby rannych polskich żołnierzy w Afganistanie objęte są embargiem. Statystyki są niewygodne dla MON. W opinii gen. Skrzypczaka, dla rządu ważniejszy jest PR i propaganda sukcesu niż troska o życie żołnierzy. - Chodzi o słupki poparcia. Te zaś bardzo by spadły, gdyby społeczeństwo dowiedziało się o faktycznych stratach i poszkodowanych - wyjaśnia. Tymczasem rzecznik Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych mjr Mirosław Ochyra w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" utrzymuje, że różnica pomiędzy deklarowanymi a faktycznymi danymi dotyczącymi rannych wynika głównie z tego, że wielu żołnierzy biorących udział w walkach dopiero po jakimś czasie zgłasza problemy zdrowotne. - Zdarza się, że żołnierze biorący udział w incydencie, o którym informujemy kilka godzin od wydarzenia, nie zgłaszają żadnych dolegliwości, a więc nie można ich zakwalifikować do rannych. Dolegliwości pojawiają się później, a niekiedy nawet po powrocie do kraju - wyjaśnia. Jak dodaje, "w związku z tym w podsumowaniach każdej zmiany podawana jest najbardziej dokładna liczba (zestawienie) rannych". Różni się ona jednak nawet o kilkadziesiąt procent w porównaniu z rzeczywistymi danymi. Zdaniem majora Ochyry, polskie straty osobowe (22 zabitych od początku naszej misji i 108 rannych w ciągu zaledwie ostatnich 6 miesięcy) nie są wcale duże.- Polski Kontyngent Wojskowy nie ponosi dużych strat. Należy na to spojrzeć przez pryzmat zadań, rozlokowania, liczebności PKW, i zestawić z innymi państwami w ramach sił ISAF - twierdzi mjr Ochyra. Porównuje Polskę m.in. do liczącego 1537 żołnierzy kontyngentu hiszpańskiego, który stracił 30 żołnierzy, oraz do Danii, w przypadku której na 750 żołnierzy poległo już 39. - Z przytoczonych danych statystycznych widać, że pani stwierdzenie: "tak duża liczba ponoszonych przez nas strat", nie ma odzwierciedlenia w rzeczywistości - konkluduje. - Mówienie, że liczba 22 poległych i 108 rannych żołnierzy na przełomie zaledwie sześciu miesięcy nie jest dużą, jest jakimś kuriozum - ripostuje gen. Skrzypczak. Jego zdaniem, absurdalne jest także porównywanie strat poniesionych przez poszczególne kraje. - Szukanie porównań przy tego typu stratach to jest jakieś wielkie nieporozumienie. A już porównywanie przez polskiego oficera naszych żołnierzy do żołnierzy hiszpańskich jest nieporozumieniem co najmniej skandalicznym. I ten oficer powinien się wstydzić, że w ogóle takich sformułowań używa. Bo polscy żołnierze, będąc w Iraku, przekonali się, jak bardzo "walczyli" żołnierze hiszpańscy, którzy po prostu przesiadywali w bazie - dodaje gen. Skrzypczak.
Informacje (nie)jawne I choć informacji o dokładnej liczbie ofiar poniesionych przez polski kontyngent nigdzie nie znajdziemy, to jednak Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych twardo utrzymuje, że na bieżąco informuje opinię publiczną o ponoszonych przez nas stratach. - Każdorazowo, gdy dochodzi do incydentu, w wyniku którego ponosimy straty osobowe, informujemy o nim opinię publiczną komunikatem prasowym rozesłanym do mediów i umieszczonym na naszej stronie internetowej - twierdzi mjr Mirosław Ochyra. Innego zdania jest jednak gen. Waldemar Skrzypczak. - Ja mam poważne wątpliwości co do tego, czy MON faktycznie przekazuje opinii publicznej wszystkie informacje o rannych i poszkodowanych - podkreśla. Faktem jest, że opinia publiczna dowiaduje się o liczbie rannych jedynie przy okazji informacji o poważniejszych starciach, w których dochodzi do śmierci naszych żołnierzy. MON nie podaje, ilu rzeczywiście polskich żołnierzy zostało rannych od początku misji w Afganistanie. Tymczasem zdaniem gen. Skrzypczaka, takie informacje powinny być jawne. - Uważam, że pełna liczba ofiar ponoszonych w Afganistanie naszym obywatelom się należy. Bo skoro społeczeństwo chce wiedzieć i skoro ma popierać bądź nie popierać tej misji, musi mieć całościowy ogląd sytuacji - konkluduje były dowódca Wojsk Lądowych. Problematyczne jest też to, co dokładnie oznacza dla MON określenie "ranny żołnierz". Ministerstwo w wielu przypadkach zasłania się bowiem stwierdzeniami, że w wojsku przyjmuje się różne definicje "rannego", stąd rozbieżności w liczbie. Jak wyjaśnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" prezes Zarządu Głównego Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach Poza Granicami Kraju - st. szer. ndt. w stanie spoczynku Daniel Kubas, dla Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych ranny żołnierz to taki, który wymaga opieki chirurga i co najmniej dwa tygodnie spędzi w szpitalu. Z kolei Inspektorat Wojskowej Służby Zdrowia za rannych uznaje wszystkich żołnierzy, którzy wymagali specjalistycznego leczenia i wrócili z misji w Afganistanie. Nasi rozmówcy zwracają jednak uwagę na niedorzeczność takiej kwalifikacji, podkreślając, że pozwala ona zafałszowywać stan faktyczny. Przysparza też dużych problemów samym żołnierzom. - Jednemu z naszych żołnierzy amputowano po postrzale nogę. I to już jest przecież inwalida, a mi powiedziano, że został tylko "lekko ranny" - opowiada gen. Skrzypczak. - To jest też problem klasyfikacji. Dobrze by było, gdyby ci wszyscy, którzy w ten sposób mówią, wrócili do szkoły, by odświeżyć sobie podstawowe pojęcia i wypełnić luki w swoim wykształceniu wojskowym - dodaje. Straty wśród polskich żołnierzy to przede wszystkim skutek ostrzałów patroli i baz oraz eksplozji improwizowanych ładunków wybuchowych. Powracający zaś do kraju żołnierze mają głównie rany szarpane, połamane kończyny, stłuczenia, urazy kręgosłupa i narządów wewnętrznych. Twórca i były dowódca jednostki specjalnej GROM gen. Sławomir Petelicki podkreśla, że ta sytuacja wynika z braku samolotów bezzałogowych, które mogłyby zapewniać naszym wojskom rozpoznanie w terenie. - Przez to właśnie, że nie mamy samolotów bezzałogowych, nasi żołnierze narażani są na duże niebezpieczeństwo, większe niż pozostałe kontyngenty. I to właśnie dlatego pod naszą bazę bezkarnie podjeżdżają talibowie i ostrzeliwują naszych żołnierzy podczas snu - mówi generał. - Więc to jest wina ministra obrony narodowej, który razem z premierem zapewniał, że będzie pakiet afgański. Niech więc teraz odpowie, dlaczego nie latają dwa izraelskie samoloty bezzałogowe zakupione za 88 mln dolarów. To jest straszne pytanie. Sądzę jednak, że to jest cała odpowiedź na to, jak się tych żołnierzy traktuje - konkluduje nasz rozmówca. Żołnierze borykają się także z różnego rodzaju problemami natury psychicznej, wywołanymi działaniami wojennymi. W wielu też przypadkach wojsko i MON, zamiast udzielić im należytej pomocy, pozbywa się problemu, zwalniając rannych ze służby. Komunikaty są głównie takie, że: "są ranni, ich życiu nie zagraża niebezpieczeństwo". Tymczasem często ci ludzie zostają kalekami na całe życie, i choć najpierw obiecuje się im opiekę, to później wojsko o nich zapomina. I to jest najbardziej przykre - dodaje gen. Petelicki. Major Ochyra zaznacza, że żołnierze wyjeżdżający na misję są ubezpieczeni, tak więc każdemu rannemu "przysługuje odszkodowanie". Z tym że - jak wyjaśniają gen. Skrzypczak i prezes Daniel Kubas - są to odszkodowania jednorazowe w wysokości rzędu od 40 do 60 tys. złotych. Poza tym bardzo skomplikowana jest sama procedura uzyskania odszkodowania i renty. - Kto jednak wróci tym chłopcom zdrowie? Pytanie kolejne, czy jest system opieki nad inwalidami wojennymi? - zastanawia się generał. Marta Ziarnik
Afera wokół "Orlików". "To woła o pomstę do nieba" PiS i SLD wskazują na nieprawidłowości przy tworzeniu projektów boisk "Orlik". PiS wysłało we wtorek list do Prokuratora Generalnego w sprawie sztandarowego projektu PO. SLD chce, aby zajęła się nią NIK. Politycy PiS i SLD powołują się na śledztwo, jakie przeprowadzili reporterzy programu Superwizjer TVN. W poniedziałkowym wydaniu programu Superwizjer TVN zwrócono uwagę, że przy budowie "Orlików" doszło do wielu nieprawidłowości - m.in. zmieniano parametry nawierzchni użytej w projekcie, przez co faworyzowano w przetargach niektóre prywatne firmy. Zwrócono uwagę także na to, że niektórzy przedsiębiorcy uczestniczyli w zamkniętych spotkaniach z osobami związanymi ministerstwem sportu, jeszcze na etapie omawiania projektu "Orlik" - przed ogłoszeniem przetargów. Ministerstwo Sportu w odpowiedzi na zarzuty poinformowało we wtorkowym oświadczeniu, że powstawanie "Orlików" było od samego początku monitorowane m.in. przez służby specjalne, m.in. ABW i CBA, w ramach programu "Tarcza antykorupcyjna". "Istotą programu było nieuprzywilejowanie żadnego z dostawców nawierzchni syntetycznych bądź wykonawców boisk, co przełożyło się na liczbę firm budujących "Orliki". W pierwszej edycji Orliki budowały 143 firmy, a łącznie w trzech edycjach liczba wykonawców wyniosła 371" - głosi oświadczenie. "Prokuratura zapozna się z treścią listu (PiS - PAP) i odniesie się do jego treści" - zapewnił Maciej Kujawski z biura prasowego Prokuratury Generalnej. Jak dodał, być może Prokurator Generalny skieruje pismo do odpowiedniej prokuratury niższego szczebla lub też - gdyby okazało się, że któraś prokuratura prowadzi już postępowanie w opisanej sprawie - będzie do niego dołączony list parlamentarzystów. Szef klubu PiS Mariusz Błaszczak w liście do Seremeta podkreślił, że informatorzy reporterów Superwizjera stwierdzili, że jeszcze przed powstaniem projektu architektonicznego w ministerstwie sportu odbywały się spotkania, w których udział brali m.in. poseł PO Andrzej Biernat, podsekretarz stanu w ministerstwie sportu Tomasz Półgrabski oraz właściciel firmy dostarczającej nawierzchnię dla tego typu obiektów Filip Kenig."Na tych spotkaniach Filip Kenig mógł zapoznać się z propozycją projektu architektonicznego i wnosić swoje uwagi. Co ciekawe, Kenig mógł zapoznać się z projektem na kilka miesięcy przed innymi przedstawicielami branży. W wyniku tych spotkań w finalnym projekcie architektonicznym przekazanym samorządom do realizacji znalazły się konkretne parametry trawy dla boisk, która znajdowała się w asortymencie firmy wspomnianego Filipa Keniga" - napisał w liście Błaszczak. Zdaniem szefa klubu PiS mogło dojść do złamania ustawy o zamówieniach publicznych. "Urzędnicy ministerstwa podzielili bowiem zamówienie na części, w taki sposób, aby ich wykonanie mogło odbyć się z pominięciem przetargu, czyli z tzw. +wolnej ręki+. Takie działanie jest sprzeczne z ustawą" - podkreślił. Według Błaszczaka, ujawnione przez dziennikarzy fakty mogą zobowiązywać prokuraturę do wszczęcia postępowania z urzędu. Wiceszef klubu SLD Marek Wikiński na wtorkowej konferencji prasowej w Sejmie nazwał informacje Superwizjera "porażającymi". "Skłoniły nas do przygotowania i złożenia do Najwyższej Izby Kontroli wniosku o zbadanie prawidłowości przebiegu postępowania przygotowawczego do postępowań przetargowych przy budowy Orlików w Polsce" - powiedział. "Jeśli prawdą jest, że trawa musiała mieć 40 mm wysokości, a jedynym dostawcą na polskim rynku tego rodzaju trawy jest koleżka Mirosława D., to takie decyzje wołają o pomstę do nieba. Dlatego chcemy tą sprawą zainteresować NIK, aby zbadała, czy za tę samą pulę pieniędzy można było wybudować znacznie więcej boisk, tak bardzo potrzebnych polskim dzieciom i młodzieży we wszystkich polskich gminach" - argumentował poseł SLD. W oficjalnym oświadczeniu przekazanym PAP rzecznik prasowy ministerstwa sportu Jakub Kwiatkowski podkreślił m.in., że projekt "Orlik" objęty był programem "Tarczy antykorupcyjnej" oraz monitoringiem służb specjalnych. Rzecznik zaznaczył, że początkowa specyfikacja "Orlika" miała charakter tylko dokumentu pomocniczego i przykładowego i dopiero w latach 2009-2010 ministerstwo stworzyło sztywne zapisy SIWZ (specyfikacja istotnych warunków zamówienia ) dotyczące sztucznych nawierzchni. Podkreślił, że wprowadzone zmiany w projekcie w latach 2009 i 2010 były po to, aby mogło go realizować jak najwięcej firm specjalizujących się w budowie obiektów sportowych. Dodał, że wszystkie kwestie merytoryczne były konsultowane ze specjalistami z Urzędu Zamówień Publicznych, a ostateczna wersja SIWZ przedstawiana była w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym. Kwiatkowski zaznaczył też, że pracując nad projektem ministerstwo prowadziło szerokie konsultacje w zakresie stworzenia typowego projektu boiska z samorządami, producentami nawierzchni sportowych i firmami budującymi obiekty sportowe oraz Polskim Stowarzyszeniem Rozwoju Infrastruktury Sportu i Rekreacji IAKS Polska. Podkreślił, że program "Moje Boisko - Orlik 2012" jest obecnie bardzo pozytywnie oceniany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne". dziennik.pl
Zespół Duszpasterskiej Troski im. Wiesenthala Tadeusz Boy–Żeleński wspomina, jak to należący do grona wyznawców Stanisława Przybyszewskiego pewien malarz, w stanie nietrzeźwości zwykł zalewać się łzami i czynić wyrzuty Panu Bogu, że „dał mu talent, ale mały”. Jeszcze więcej takich nieszczęśników jest wśród adeptów literatury. Zwykły człowiek nie ma bladego pojęcia, ilu jest wynalazców perpetuum mobile, ilu posiadaczy otchłannych tajemnic bytu, a choćby tylko i rządu, ilu „narodowych poetów” okrutnej mocy ducha, zwłaszcza po kilku głębszych, ilu zbawicieli ludzkości! Wiedzą o tym redaktorzy gazet, psychiatrzy, no i policja. Plaga grafomaństwa jest tak powszechna, że część pozbawionych talentu adeptów literatury stworzyła odrębną grupę, nazywając się „filozofami”. Jednym z takich mętnologów był Hegel, o którego twórczości Stendhal trafnie napisał, że jest to „ciemna i źle napisana poezja”. Prawdziwe nieszczęście polega jednak na tym, że wokół takich mętnologów–grafomanów, gromadzą się wyznawcy, którym szalenie imponuje wszystko, czego nie rozumieją. Zgodnie ze spostrzeżeniem Józefa Goebbelsa, głupstwo powtarzane przez miliony, nabiera cech spiżowych i wreszcie uchodzi za perłę wiedzy. „Wielkim nieszczęściem jest ludzkości, że ma sąd błędny o wolności” – zauważył w „Towarzyszy Szmaciaku” Janusz Szpotański. I rzeczywiście – za sprawą rzeczonego Hegla „filozofowie” upowszechnili dziwaczne mniemanie, jakoby istniała „wolność od” i „wolność do”. W tym napuszonym żargonie „wolność od” oznacza po prostu brak przymusu, podczas gdy „wolność do” – albo skłonność do czegoś, albo nawet rodzaj uprawnienia, np. do zasiłku. Ponieważ fantasmagorie Hegla, podobnie jak twórczość wielu innych tego rodzaju wariatów, za sprawą ich wyznawców uchodzi za „naukę”, toteż plaga grafomaństwa rozszerza się z szybkością płomienia. Na uniwersytetach niczego nieświadomi młodzi ludzie z całą powagą się z tego doktoryzują i habilitują, no a potem już jest za późno; „kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” – przestrzega Szpotański. Gdyby chociaż grafomani tumanili się tylko nawzajem, to jeszcze można by to jakoś wytrzymać. „Niech w własnym kółku, jak w krzywym zwierciadle, sami się dręczą własną niemożnością” – powiada poeta. Ale gdzieżby tam! Daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia! Sytuacja staje się nieznośna przede wszystkim dlatego, że grafomani, którzy za sprawą różnych tytułów, którymi nawzajem szczodrze się obdarzają, już nie zdają sobie sprawy, jeśli nawet mają talent, to tylko „mały” – i pragną zmusić wszystkich dookoła, żeby kuśtykali ich własnym, seryjnym móżdżkiem. Stąd też, kiedy tylko ktoś czymkolwiek wyróżni się na tle coraz bardziej sformalizowanej przeciętności, zaraz podnoszą klangor, piszą zbiorowe protesty, by tego rodzaju terrorem wymusić ograniczenia wolności słowa. Bo wolność słowa jest dla grafomanów niebezpieczeństwem śmiertelnym, jako że stwarza graniczące z pewnością ryzyko zdemaskowania grafomanii. Dlatego grafomani chętnie tworzą różne korporacje, różne „związki literatów”, różne policje myśli, za pomocą których upowszechniają, a właściwie próbują narzucać tak zwane „standardy”, czyli właśnie swoje fantasmagorie. Z gwałtowny nasileniem tych prób mieliśmy ostatnio do czynienia za sprawą Centrum im. Szymona Wiesenthala, które, pewnie dzięki donosowi jakiegoś „życzliwego” (czy „drogi Bronisław” nie umoczył tu aby swego paluszka?), nie tylko gwałtownie zaprotestowało przeciwko wypowiedziom o. Tadeusza Rydzyka, ale i zażądało uciszenia go. Na ten sygnał odruchem Pawłowa zareagowało całe stado „intelektualistów”, a niektórzy spośród nich poczuli się zobowiązani do zaakcentowania swego stanowiska indywidualnie. Wszystko to, ma się rozumieć, podyktowane było troską o zachowanie przez Kościół katolicki właściwego moralnego pionu, który próbuje mu właśnie wyznaczać wspomniane Centrum. Skoro już nabrało takiej rezolucji, to nie jest wykluczone, że wkrótce wystąpi ono z inicjatywą utworzenia jakiegoś Zespołu Duszpasterskiej Troski o Kościół Katolicki. Coś musi być na rzeczy, bo w przeciwnym razie jakże można by wytłumaczyć, że wśród autorów indywidualnych wystąpień pojawiły się takie osobistości, jak pan Stanisław Obirek, ex–jezuita, czy pan Tadeusz Bartoś – ex–dominikanin, no i oczywiście znane grono katolików zawodowych (katolicy zawodowi to osoby świeckie, utrzymujące się z tego, że są katolikami). Tylko patrzeć, jak do takiego Zespołu Duszpasterskiej Troski doszlusuje kapitan Grzegorz Piotrowski. Jego obecność wydaje się tam niezbędna nie tylko gwoli gwarancji połączenia rewolucyjnej teorii z rewolucyjna praktyką. Utrzymaniem właściwego pionu moralnego przez Kościół katolicki interesuje się on już od dawna i zebrał w tej dziedzinie pewne doświadczenia, które mogą okazać się dla Centrum im. Szymona Wiesenthala interesujące, oczywiście jeszcze nie teraz, tylko na etapie następnym, gdy w myśl przepowiedni filozofa, walka klasowa jeszcze bardziej się zaostrzy. SM
Skalpy Centrum Wiesenthala Niektórzy wierzą w marksismus-leninismus, inni – w Belzebuba i nawet grają mu na elektrycznych gitarach różne dziang-dziang i eśta-eśta, jeszcze inni – w proroka Mahometa, inni znowu – w Buddę, który pogrążył się w nirwanie, a kolejni, to znaczy – starsi i mądrzejsi – oczekują Mesjasza, więc w żadne Boże Narodzenie sprzed dwóch tysięcy lat wierzyć im oczywiście nie wypada. Za to ponad podziałami wszyscy obchodzą Nowy Rok, w dodatku – jako wielkie święto, chociaż prawdę mówiąc, oznacza on tylko tyle, że kula ziemska wykonała pełny obrót dokoła Słońca. Nic z tego, ma się rozumieć, nie wynika, ale cała ludzkość, od Wschodu do Zachodu, szalenie się tym rajcuje, puszcza fajerwerki i życzy sobie wszystkiego najlepszego. Nie ma w tym nic złego, chociaż obchodzenie Nowego Roku pokazuje, że nową świecką tradycję można ufundować właściwie na wszystkim, a przykład wina Beaujolais Nouveau, które – powiedzmy sobie szczerze – jest niedojrzałym kwachem z winogron rasy Gamay, dowodzi, jakie możliwości tkwią w sprawnych kampaniach promocyjnych. To wino ubodzy winiarze z rejonu Beaujolais sprzedawali, jak tylko przefermentowało, bo nie mogli już doczekać się pierwszych pieniędzy – ale sprytni handlarze zrobili z tej bidy wielką atrakcję i dzisiaj butelki tego kwachu rozwożone są po całym świecie specjalnymi samolotami, niczym jakiś niebywały cymes. Skoro tak się sprawy mają, to nic dziwnego, że i do Nowego Roku każdy pragnie podłączyć się, z czym tam potrafi. Swoje trzy grosze dołożyło w tym roku również Centrum Wiesenthala, ogłaszając, jakie to zdobyli skalpy, czyli listę Antysemitników Roku. Listę otwiera pani Helena Thomas, 86-letnia dziennikarka, która przez lat kilkadziesiąt, jeszcze do niedawna była stałą korespondentką w Białym Domu. Przez ten czas tyle się naczytała, nasłuchała i napatrzyła, że niewątpliwie coś tam musi wiedzieć, a w każdym razie – musi wiedzieć znacznie więcej, niż, dajmy na to, nasi „młodzi, wykształceni”. Właściwie Centrum Wiesenthala mogłoby śmiało dołączyć jej skalp do swoich trofeów już za samą spostrzegawczość i umiejętność zadawania podchwytliwych pytań, ale najwyraźniej czekało na lepszą okazję. Bo zasadniczo pani Helena Thomas śmiertelnie podpadła nie tylko Centrum Wiesenthala, nie tylko wszystkim organizacjom przemysłu holokaustu, ale przede wszystkim – bezcennemu Izraelowi. A było to tak, że w lutym ub. roku, kiedy świeżo zaprzysiężony prezydent USA Barack Hussejn Obama miał jedną z pierwszych swoich konferencji prasowych, hipnotyzująca go wzrokiem pani Helena Thomas zadała mu niewinnie brzmiące pytanie, czy przypadkiem nie wie, które państwo na Bliskim Wschodzie posiada broń jądrową. Prezydent Obama nagle stracił cały kontenans, coś tam wybąkał i konferencja szybko się zakończyła. Dlaczego to niewinne pytanie tak prezydenta Obamę spłoszyło? Bo dosłownie w ostatniej chwili przypomniał on sobie, że w Stanach Zjednoczonych od 1972 roku obowiązuje ustawa zabraniająca administracji amerykańskiej udzielania pomocy krajom łamiącym zakaz rozprzestrzeniania broni jądrowej. Więc gdyby prezydent Obama przyznał się, że wie, który z krajów bliskowschodnich taką broń ma, mógłby zostać oskarżony o złamanie tej ustawy, a kto wie, czy nawet nie o spisek przeciwko Stanom Zjednoczonym. Dlatego też zarówno władze Izraela, jak i Stanów Zjednoczonych udają, że nic na ten temat tej publicznej tajemnicy nie wiedzą. Tego noża, jakiego prezydentowi Obamie, ale przede wszystkim – żyjącemu dzięki amerykańskim kroplówkom bezcennemu Izraelowi próbowała wbić w plecy pani Helena Thomas, zapomnieć oczywiście niepodobna – ale trudno byłoby postawić jej ulubiony zarzut antysemityzmu za podstawie tylko tego niewinnego pytania. Zgrzytając tedy złotymi zębami przedstawiciele Centrum Wiesenthala musieli wziąć na wstrzymanie, dopóki nie trafi się jakaś lepsza okazja. No i nie trzeba było długo czekać. Pani Thomas jest bowiem w tym wieku, kiedy ludzie na ogół niczego już się nie boją, więc kiedy 7 czerwca 2010 roku wdała się w rozmowę z ważnym rabinem Dawidem Nesenoffem, powiedziała mu między innymi, że Żydzi, jako okupanci, powinni zabrać się z Palestyny choćby do piekła, a konkretnie – do Polski, Niemiec, no i oczywiście – do Ameryki. Podniósł się niebywały klangor – jeszcze większy niż w marcu 2006 roku, kiedy na antenie Radia Maryja powiedziałem, że podczas gdy my walczymy o demokrację na Ukrainie i Białorusi, od tyłu zachodzą nas Judejczykowie – no i w ten sposób Centrum Wiesenthala ustrzeliło znienawidzoną panią Thomas, która nie tylko musiała pożegnać się z Białym Domem, ale w dodatku jej rudy skalp ozdobił kolekcję antysemickich trofeów.„Takie były zabawy, spory w one lata” – a jeśli o nich wspominam, to przede wszystkim – z dwóch powodów. Po pierwsze przypuszczam, że pani Thomas, która wielokrotnie udowodniła, że jest znakomicie poinformowana, głośno powiedziała to, o czym w wyższych sferach amerykańskiego establishmentu tylko się półgębkiem przebąkuje. Chodzi oczywiście o możliwość powrotu Żydów do Polski – oczywiście bez żadnego likwidowania bezcennego Izraela – w charakterze nadzorców niesfornego narodu tubylczego z ramienia strategicznych partnerów. Strategicznym partnerom byłoby niezręcznie pacyfikować niesforny naród tubylczy, podczas gdy w przypadku roztoczenia nad nim nadzoru ze strony Żydów, każdy odruch sprzeciwu z polskiej strony zostanie przedstawiony jako wybuch organicznego polskiego antysemityzmu. I światowa opinia publiczna od ładnych kilku lat jest intensywnie do takiej interpretacji przygotowywana. Temu właśnie celowi służą „pomyłki” w prasie o „polskich obozach zagłady”, temu – makabryczne opowieści „światowej sławy historyka” Jana Tomasza Grossa, temu – heroiczne filmy w stylu przygód barona Munchhausena o żydowskich partyzantach walczących z polskimi antysemitnikami i dla rozmaitości – gromiącymi złych nazistów – żeby „kołtun z prowincji i z miasta” wbił sobie raz na zawsze do głowy, iż Polaków nie można zostawić nawet na chwilę samopas, bo ZNOWU zrobią coś okropnego. Czegóż więcej trzeba strategicznym partnerom? Wszystko tu jest jasne i racjonalne, a jeśli coś racjonalne nie jest, to tylko zaangażowanie w tę kampanię części duchowieństwa w Polsce. Trzeba sobie bowiem szczerze i otwarcie powiedzieć, że o ile część tego zaangażowanego duchowieństwa, to ci, którzy ongiś „bez swojej wiedzy i zgody”, podobnie jak i dzisiaj wykonują zadania zlecone, to druga jego część, to nic innego, jak „młodzi, wykształceni”, którzy z jakichś powodów poprzebierali się w sutanny lub habity, ale wewnętrznie pozostali tym, kim byli, to znaczy – półinteligentami, którzy dla ukrycia tej wstydliwej właściwości muszą śpiewać w chórze kierowanym przez wpływowych cadyków. Udają oczywiście szalenie otwartych i nowoczesnych, ale – jak powiadają Rosjanie – „łarczik prosto atkrywajetsia”. Oto pewnego razu słuchałem mszy w kościele OO Dominikanów na warszawskim Służewcu. W trakcie ogłoszeń duszpasterskich ojciec celebrujący powiedział m.in., że po nabożeństwie można będzie w zakrystii podpisywać protest „przeciwko antysemickim książkom profesora Jerzego Roberta Nowaka”. Oczywiście natychmiast tam poszedłem i kiedy uformowana już spora kolejka oczekiwała, aż celebrans rozbierze się z ornatu, zapytałem go, które konkretnie książki ma na myśli i przeciwko którym oczekujący tu ludzie będą protestowali. Trochę zmieszany odpowiedział, że on tych książek nie zna, bo ani jednej nie czytał, ale słyszał, że są bardzo antysemickie. Wyraziłem wobec tego zdumienie, jak w tej sytuacji może od ołtarza rozgłaszać takie recenzje o nieznanych sobie książkach i w dodatku zachęcać innych ludzi do protestów opartych wyłącznie na zaufaniu do osoby przebranej w sukienkę duchowną. Zauważyłem, że na oczekujących w kolejce deklaracja księdza zrobiła spore wrażenie i kto wie, czy podobnie jak ja nie pomyśleli sobie, że takiemu nie powierzyliby nawet duszy od żelazka, a cóż dopiero – swojej własnej. To właśnie tacy mądrale w charakterze tak zwanych pożytecznych idiotów, wychodzą naprzeciw kampanii wytykania Polakom antysemityzmu, kampanii, której celem jest zoperowanie nas przez strategicznych partnerów w ramach nowego europejskiego porządku politycznego, który po ostatnim szczycie NATO można nazwać lizbońskim tak samo, jak poprzedni – jałtańskim. SM
Kolizja mądrości etapu Polska aż do Nowego Roku, a może nawet aż do Trzech Króli pogrążona jest w nirwanie, więc siłą rzeczy naszą uwagę kierujemy za granicę. No a tam – dysonans poznawczy. Jak pamiętamy, wśród krajów demokratycznych, zaniepokojonych sytuacją na Białorusi, znalazła się również Rosja. Właściwie nie „również”, tylko w pierwszym szeregu szermierzy demokracji, tuż obok Polski, która nie przepuści żadnej okazji, by Białorusinom przychylić nieba – żeby mieli tak samo dobrze, jak my. Okazało się nawet, że jednym z czołowych szermierzy demokracji w Rosji jest zapomniany dzisiaj trochę polityk narodowości prawniczej („matka Rosjanka, ojciec prawnik”) czyli Włodzimierz Wolfowicz Żyrynowski, którego z tej racji zaprosiła nawet sławna telewizja Biełsat. Warto przy tej okazji przypomnieć, że wśród różnych pomysłów, jakie pan Żyrynowski wysuwał, była również oferta pod naszym adresem. Jeśli Polacy zgodzą się zostać Słowianami (a Słowianin, to taki Rosjanin, tylko trochę gorszy), to Rosja w nagrodę może nawet zaprosić Polskę do udziału w rozbiorze Ukrainy. A jeśli nie zgodzimy się zostać Słowianami, to Rosja za karę zaprosi Niemcy do udziału w rozbiorze Polski. Oczywiście dzisiaj nikt już tego nie pamięta, bo po pierwsze - po co rozdrapywać stare rany zwłaszcza gdy i tak nic zrobić nie można, a po drugie – najważniejsze jest przecież obalenie znienawidzonego Łukaszenki, który ostatnio podskakuje nawet zimnemu rosyjskiemu czekiście Putinowi, któremu nie ośmielają się podskakiwać nawet słynący z odwagi nasi Umiłowani Przywódcy. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie to, że rosyjski niezawisły sąd skazał Michała Chodorkowskiego, uważanego przez „Gazetę Wyborczą” za więźnia politycznego. Ciekawe, czy pan Henryk Wujec, doradca doskonały pana prezydenta Komorowskiego, uważa, że o przyszłości Białorusi należy rozmawiać z Rosją również na tym etapie? SM
Jeszcze o Adolfie Hitlerze Co jakiś czas w szeregach moich zwolenników pojawiają się trwożne oczekiwanie, że zawsze tuż przed wyborami powiem coś dobrego o Hitlerze – i notowania u L**u pójdą w dół. Cóż: wyborów na razie nie ma – więc dobra pora na parę słów prawdy. Otóż (po pierwsze) podejrzewanie konserwatywnego liberała, czy liberalnego reakcjonisty, że jestem zwolennikiem jakiegokolwiek socjalisty - czy to narodowego czy d***kratycznego – jest nonsensem. Proszę popatrzeć na kolor flagi hitlerowskiej, przypomnieć sobie nasze bojowe zawołanie: „Dobry Czerwony – to martwy Czerwony!” - i dać sobie spokój. Po drugie: różnica między Adolfem Hitlerem, a – dajmy na to – pp.Ryszardem Bugajem, Piotrem Ikonowiczem, czy Aleksandrem Kwaśniewskim – jest przepastna (na korzyść Hitlera) z jednego zasadniczego względu: Hitler nie żyje – a martwy Czerwony to dobry Czerwony. Poza tym niewiele się – z mojego punktu widzenia – różnią. Gdybym był Żydem być może myślałbym inaczej – ale jako Polak oświadczam: będę bronił mojej własności! I jest mi obojętne, czy chce mi ją zabrać Żyd, czy anty-semita, czy chcą mi ją „upaństwowić”, „uspołecznić”, „znacjonalizować” czy „zsocjalizować”. Państwo socjalistyczne jest jednym wielkim więzieniem – i połączenie 27 więzień w jeden GuŁag niewiele zmienia. Jednak każdy wiezień wie, że nawet drobne obiektywnie różnice między więzieniami dla uwięzionego są BARDZO ważne. Dlatego Czerwonych dzielimy na Siouxów, Delawarów, Navajo itd. Z niektórymi daje się nawet rozmawiać... Ze świadomością, że jak im fantazja każe, to oskalpują. Piszę to, ponieważ p.Grzegorz Łakomski - skądinąd rozsądny człowiek – miał nieszczęście 31-X na swoim blogu umieścić tekst „Palikot, Korwin-Mikke i Adolf Hitler” (Palikot, Korwin-Mikke i Adolf Hitler Kolejne wyniki sondażowe Ruchu Poparcia pokazują, że Janusz Palikot zaczął grać w jednej lidze z partią Janusza Korwin-Mikkego. Stawką w tej grze jest od 1 do 3 procent głosów. Obaj politycy stosują też podobne metody przebicia się do mediów – błaznowanie. Sejm, klika dni przed odejściem Janusza Palikota z Platformy. Trwa konferencja prasowa SLD. Temat: krytyka Elżbiety Radziszewskiej za wypowiedź, że szkoła katolicka ma prawo odmówić zatrudnienia lesbijki jako nauczycielki. Na sali pustki. Przed drzwiami kłębi się tłum dziennikarzy. Otoczony kamerami kilku stacji poseł Platformy skończył swoją konferencję, ale wciąż jest zasypywany pytaniami. W mediach od kilku dni dominują spekulacje, czy poseł z Lublina założy własną partię. Ale nie tylko to jest interesujące. W tłumie przepycha się reporterka "Pytania na śniadanie". - Pół roku czekam na rozmowę. Na jakich filmach pan się wzrusza? - rzuca dziennikarka TVP2. Jeszcze niedawno Palikot był celebrytą i wpływowym politykiem partii rządzącej. Jak widać na załączonym wyżej obrazku potrafił bez większego wysiłku „ukraść show” lewicy, nadawał ton debacie po lewej stronie sceny politycznej. Po odejściu z Platformy jest już tylko celebrytą. Jeśli na początku grudnia złoży mandat, to utraci wstęp do sali 101 w sejmie (odbywają się tam wszystkie konferencje prasowe). Od tego czasu przebicie się do mediów będzie wymagało więcej wysiłku (czyli więcej skandali). Czego możemy się spodziewać? Niedawno spytałem Janusza Palikota w jaki sposób będzie chciał zaistnieć i przelicytować SLD w lewicowej retoryce. Odpowiedział: -Będziemy organizować akcje, na które SLD nie ma odwagi. Będziemy wytykać błędy kleru. Politycy SLD najpierw krytykują, a potem po cichu się z klerem dogadują. My będziemy rozlepiać plakaty z przekreśloną gębą Głodzia. Będziemy też wytykać konkretne przypadki pedofilii wśród księży. Janusz Korwin Mikke od lat stosuje niezawodny patent na zaistnienie w mediach – rzuca stwierdzenie, że za Hitlera podatki w Polsce były niższe niż obecnie. Wygląda na to, że Janusz Palikot będzie stosował podobne metody. Dzięki temu po lewej i prawej stronie opozycji pozaparlamentarnej zapanuje równowaga partii kanapowo-błazeńskich. Grzegorz Łakomski) za co solidnie oberwał od sieciarzy. Dwa listy są dość skrajne:
{~Jerzy Ulicki-Rek} napisał: »"że za Hitlera podatki w Polsce były niższe niż obecnie" Moja śp.babka urodzona w 1905, POLKA z krwi i kości, Franciszka Zawitowska z domu Rogalska, powiedziała mi kiedyś pod koniec lat 70 -tych: "Juraś, toż za HITLERA było w Polsce lepiej, żeby tak ino ludzi nie marnował". Szok jakim było dla mnie jej stwierdzenie pamiętam do dzisiaj. To co Pańskie plemię, panie ŁAKOMSKI, zrobiło z naszym krajem - pod każdym względem; socjalnym, moralnym, psychologicznym i ekonomicznym - jest o niebo gorsze niż hitlerowska okupacja. Zgadzam się tutaj bez zastrzeżeń z opinią mojej śp.babki. I dlatego tylko tracę swój czas na pisanie w ścieku jakim jest to forum. Po to tylko, aby tacy jak Pan nie mogli tak zupełnie swobodnie i bez żadnego głosu protestu uprawiać swojego niecnego procederu. Tak długo dopóki żyję - jako POLAK, człowiek i humanista - będę robił tyle, na ile mnie stać, aby ruinę mojego kraju i narodu przynajmniej opóźnić - mając nadzieję, że w międzyczasie sytuacja międzynarodowa ulegnie zmianie i poziom obywatelskiej świadomości, masakrowany przez dziesięciolecia przez Pańskie plemię, będzie miał czas na reanimację. Dlatego również nie zabieram głosu na tematy, które Pan tutaj porusza - bo byłoby to cichą akceptacją na WASZ sposób myślenia, który chcecie nam narzucić. A takiego prawa, po prostu, wam - jako człowiek - odmawiam.« Otóż: oczywiście, że „lepiej” nie było – bo technika (a) była o 30 lat wsteczna i (b) trwała wojna. Jednak po uwzględnieniu tych czynników gospodarka narodowo-socjalistyczna była lepsza od euro-socjalistycznej. Nikt na przykład, nie walczył z „Globalnym Ociepleniem” i nie zakazywał używania żarówek czy nastawiania mleka na zsiadłe. Było po prostu mniej głupio. Korupcja, jak to w socjalizmie, też była. Ale mniej bezczelna – i wielokrotnie mniejsza.
Przy tym Hitler nie ukrywał, że jest wrogiem Polaków – a federaści bezczelnie kłamią, że odbierają nam władzę rodzicielską nad dziećmi dla naszego dobra. Dzieci z Zamojszczyzny odbierano rodzicom dla dobra III Rzeszy – i było to uczciwe postawienie sprawy. Chyba, że ktoś lubi – kobiety lubią – władcę gorszego, ale za to nie skąpiącego czułych słówek. Mnie to mierzi. I drugi list, dwa dni po tamtym: {~ napisał(a): "Zgadzam się! Mój dziadek często powtarza, że na przymusowych robotach w Niemczech miał lepiej niż w Polsce." 2010-11-11 02:38 Tak – to prawda. Miałem chyba 11 lat, gdy od młodego robotnika, który z łapanki trafił do Reichu, usłyszałem dokładnie tę samą opinię. Była dla mnie szokiem. Dziś już nie jest. Ustrój narodowo-socjalistyczny jest przedstawiany jako Największe Zło na Ziemi. Z powodu zbrodni Holokaustu. Jednak gdyby nie ten wyczyn Henryka Himmlera &Co. narodowy socjalizm byłby dokładnie takim samym ustrojem – mordowanie Żydów nie było w niczym z nim związane. I pora odmitologizować nazizm. Był to, jak każdy ustrój socjalistyczny, ustrój bardzo zły. Jeśli jednak weźmiemy poza nawias kwestię żydowską oraz rozwój techniki, to trzeba przyznać, że był to ustrój lepszy zarówno od „realnego socjalizmu” w wydaniu sowieckim jak i od euro-socjalizmu w wydaniu unijnym. Powtarzam: po wzięciu poza nawias tych akcydensów JKM
Zmiany, zmiany... Obrońcy „naturalnego środowiska” alarmują, że co roku ginie kilkadziesiąt gatunków zwierząt. I jest to prawda – choć warto wiedzieć, że głównie są to gatunki chrząszczy albo bakterii. Zapominają jednak dodać, że co roku powstaje większe kilkadziesiąt gatunków zwierząt... Bo naturalne środowisko polega na tym, że niektóre gatunki w sposób naturalny giną, a niektóre się tworzą. Czasem przez mutację – „uszkodzenie” jakiegoś genu, które przypadkiem okazuje się korzystne - częściej przez specjację: sumują się drobne zmiany, poszczególne populacje oddzielają się od siebie - i po jakimś czasie już stanowią odrębne gatunki. To samo dotyczy firm: w normalnym państwie setki tysięcy firm rocznie powstaje – ale i setki tysięcy bankrutują. I to jest normalne. Vae victis! Jak firma przegrywa w konkurencji – to won z rynku: im szybciej, tym lepiej. A ludzie? Niech idą pracować dla innych firm! Tak samo powstają i giną państwa. W ostatnich latach powstało Kosowo, Abchazja i Południowa Osetia. Cokolwiek dziwne państewko, ale skoro może istnieć Andora, to czemu nie Osetia? Jeśli obok wchodzącej w skład ChRL Mongolii Wewnętrznej może istnieć niepodległa Mongolia – to dlaczego obok wchodzącej w skład Federacji Rosyjskiej nie może sobie istnieć Osetia Południowa? Wszystko zależy od tego, czy istnienie takiego państwa jest opłacalne? Jeśli Moskwie opłaca się utrzymywać taki protektorat zamiast przyłączyć go do Osetii Północnej – to niech sobie istnieje. Któregoś dnia najprawdopodobniej Moskwa sprzeda Osetię Południową Gruzji – w zamian za to, że Gruzja przyjaźniej spojrzy na Federację... Myślę, że Osetyńczycy są tego świadomi. Na wszelki wypadek mają paszporty Federacji. Jak się ma krewnych po drugiej stronie Kaukazu – a tam każdy jest kuzynem każdego – to się taki paszport załatwi... Podobnie w Mołdawii. Obok Mołdawii, wraz z Wołoszczyzną i Siedmiogrodem tworzącej Rumunię, istnieje niepodległa „Mołdowa”. Tyle, że 40% obywateli Republiki Mołdowy ma paszporty rumuńskie – i tym samym są oni obywatelami Unii Europejskiej!! A na drugim brzegu Dniestru istnieje nieuznawana przez nikogo niepodległa Transdniestria. Jej mieszkańcy na wszelki wypadek zaopatrują się w paszporty ukraińskie, rosyjskie albo też rumuńskie. Bardzo zabawne.W swoim czasie zginęła Austria: poprzez Anschluß (przyłączenie za zgodą większości mieszkańców) do III Rzeszy – i odrodziła się w 1945 roku. W taki sam sposób zginęła NRD – i chyba nigdy się nie odrodzi. Rok temu zaś zginęło 27 państw europejskich – a na ich miejscu powstała „potężna” Unia Europejska. Niedługo się zapewne rozwali – i 27 państw odrodzi się, jak Feniksy z popiołów. Eeee, tam - popiołów: miejmy nadzieję, że żadnego mordobicia nie będzie – jak nie było go przy aksamitnym rozwodzie Czechów i Morawian ze Słowakami – a nie jak przy rozwodzie południowych Osetyńców z Gruzinami i południowych Słowian do dziś nie do końca rozdzielonych od siebie.. A 9 stycznia – po latach krwawych walk – ma powstać Południowy Sudan. Tak, jak przy rozpadzie Jugosławii: przez specjację. A pamiętajmy, że najkrwawsze walki trwają w Darfurze (to nie Sudan Południowy, tylko Zachodni!!) - a jeszcze i na Wschodzie chce się oddzielić jakaś „Czarnogóra”. Południowy Sudan (nie wiadomo jeszcze, jak się to państwo miałoby się nazywać: na tym terenie mówi się w czterystu (!) językach!) ma powstać jako państwo chrześcijańskie i murzyńskie – po oddzieleniu od muzułmańskiego i arabskiego Sudanu. Wszystko zależy od wyników referendum. Oraz od woli uznania jego rezultatu. Bo w Chartumie pomrukują dość głośno, że referendum uznają... jeśli da właściwy rezultat. Politycy każde powstanie nowego państwa witają z niepokojem – bo narusza to równowagę sił. Jednak życie polega na tym, że wszystko się zmienia. I politycy muszą się z tym pogodzić, dopasowując traktaty do nowej sytuacji. A w południowym Sudanie i tak nie było pokoju, więc ew. wojna z Północą niczego nie zmieni. Ja tam się ucieszę, jak to nowe państwo powstanie! JKM
I jak tu walczyć z wampirami? Zdychająca od narodzin Unia Europejska nie tylko sama wysysa z nas wszystkie soki na swoje szalone pomysły (jako to "walka z Globalnym Ociepleniem" - bardzo udana zresztą, sądząc po tegorocznym lecie i zimie...) - ale jeszcze chce, byśmy byli bezbronni w walce z wampirami. Jak wiadomo na wampiry najbardziej skuteczne są: czosnek - i osinowy kołek. Otóż Unia zabrania wycinania osiny na kołki (pod pretekstem ochrony środowiska) - oraz, co gorsze, utrudnia import czosnku. Właśnie ostatnio celnicy skonfiskowali 50 ton (!) przywiezionego z Chin czosnku - i chcą go zniszczyć. Jest jasne, że w Komisji Europejskiej siedzą nie tylko pedofile, zoofile - ale i wampirofile. Im jest wszystko jedno: euro-komisarze to ludzie bardzo zamożni i stać ich na kupienie drogiego czosnku i zawieszenie w każdym kącie pokoju, by odstraszać wampiry - ale ludzie ubodzy? Z nich krew będą ssały wampiry.
A serio: okładanie czosnku - dającego odporność na przeziębienie i grypę w okresie zimy - bardzo wysokim cłem - to skandal. I - tak: anty-semityzm! JKM
Fachowcy od "kręcenia lodów"
1. Przypominacie sobie Państwo jak Platforma zaczynała swoje rządy jesienią 2007 roku. Media z uznaniem opisywały wtedy posiedzenie klubu Platformy z udziałem premiera Tuska na którym pokazano film, w którym w roli głównej wystąpiła była już wtedy posłanka PO Beata Sawicka, przyjmująca pieniądze od podstawionego agenta CBA za ułatwienie przetargu na zakup nieruchomości. Po projekcji głos zabrał Premier Tusk i ostrzegał swoich parlamentarzystów przed pokusami jakie mogą wynikać z uczestnictwa w rządzeniu krajem. Film miał być swoistą przestrogą dla wszystkich tych, którym mogły przyjść do głowy podobne pomysły.
2. Okazało się jednak i to bardzo szybko, że na wielu i to prominentnych działaczach Platformy nie zrobił specjalnego wrażenia. Najpierw wybuchła afera senatora Misiaka, który na ogłoszeniu upadłości stoczni w Gdyni i w Szczecinie zdecydował się zarobić. Należąca do niego firma miała przeszkolić kilkanaście tysięcy stoczniowców tracących pracę w upadających stoczniach. Szkolenia miały polegać nie zdobywaniu nowych kwalifikacji ale na nauce zachowań na rynku pracy. Po wybuchu afery senatora Misiaka wyrzucono z Platformy ale afera została zamieciona pod dywan, bo szkolenia się odbyły tylko na duża mniejszą skalę niż początkowo zamierzano.
3. Później była afera hazardowa, w rezultacie której premier Tusk usunął ze swojego rządu 5 ministrów. Ostateczne jej skutki jednak były takie, że konsekwencje poniósł ten ,który ją wykrył czyli szef CBA Mariusz Kamiński, zwolniony przez Premiera Tuska. Powołano sejmową komisję śledczą zresztą pod przewodnictwem członka Platformy, żeby broń Boże nie zrobić tej partii krzywdy. Rezultatem jej prac był raport, którego konkluzją było to ,że afery hazardowej jednak nie było. To ustalenie nie wzbudziło specjalnie zainteresowania, bo prezentacja raportu odbyła się Sejmie w godzinach nocnych, a już wcześniej media straciły serce do prezentacji szczegółów tej afery uznając za Platformą, że tak naprawdę do nic się nie stało.
4. Wczoraj pojawiła się w mediach sensacyjna informacja, że sztandarowy projekt rządu Tuska czyli budowa boisk Orlik jest obarczona grzechem pierworodnym w postaci uczestnictwa w przygotowaniu tego projektu właścicieli firm ,które później okazały się kluczowe w jego realizacji. Jedno z głównych ustaleń dziennikarzy w tej sprawie jest takie, że sztuczna trawa stanowiąca główną część składową tych boisk miała mieć określoną wysokość, a taką trawę produkował tylko jedna firma. Jej właściciel uczestniczył w przygotowaniu projektu boisk Orlik. Już wcześniej program budowy tych boisk znajdował się w zainteresowaniu CBA, która przesłała swoje zastrzeżenia do prokuratury ale tej ostatniej nie udało się doszukać nieprawidłowości. Zastrzeżenia zgłaszali samorządowcy, którzy twierdzili, że boiska o podobnych do Orlików parametrach budują za 800-900 tys. zł ,podczas gdy te w ramach programu ministerialnego kosztują przynajmniej 2 razy więcej. Samorządowcy uczestniczyli jednak w tym programie bo 2/3 kosztów realizacji boisk Orlik było finansowanych ze środków ministra sportu i samorządów województw. Sprawa została zgłoszona do prokuratury ale nie sądzę aby kolejne jej badanie przyniosło jakieś konkretne ustalenia.
5. Mimo przestróg Premiera Tuska posłanka Sawicka znalazła w Platformie sporo naśladowców. Fachowcy od „kręcenia lodów” jak to obrazowo wtedy określiła była Pani poseł jakoś wyjątkowo licznie zgromadzili się w tej partii.
Należy tylko mieć nadzieję, że nagromadzenie tych fachowców dostrzegą także wyborcy w naszym kraju i w nadchodzących wyborach parlamentarnych pokażą Platformie czerwoną kartkę. Zbigniew Kuźmiuk
Potrzeba reform jest permanentna! Pojawienie się tak dużego deficytu jest niespodzianką dla obecnych liderów koalicji rządowej, w szczególności dla premiera Tuska. Okres 2011-2013 to dla finansów publicznych trzy kluczowe lata. Mamy jeszcze możliwość uniknięcia kryzysu typu węgierskiego, ale potrzebne są działania rządu na skalę wyzwań - twierdzi prof. Stanisław Gomułka w rozmowie z Romanem Mańką. Jest pan obserwatorem życia ekonomicznego i gospodarczego. Jest pan również obserwatorem życia politycznego. Proszę powiedzieć, który rząd po w 1989 roku można uznać za najbardziej proreformatorski? Stanisław Gomułka: - Mieliśmy dwie takie ekipy. Pierwszą był rząd Mazowieckiego, w okresie od września 1989 do praktycznie końca 1990 roku, a drugą rząd Suchockiej - od mniej więcej połowy roku 1992 do jesieni 1993. Niezły był też rząd Bieleckiego w roku 1991, ale to był rok niezwykle trudny - najtrudniejszy w całym 20-leciu transformacji. Doszło wówczas do rozpadu tzw. RWPG, a więc mieliśmy do czynienia z kolejną falą dużych problemów w przedsiębiorstwach. Gdzieś około 200-300 dużych polskich przedsiębiorstw było silnie uzależnionych od eksportu na rynki RWPG i trudno im było się dostosować do nowej sytuacji. - Mieliśmy też dolaryzację handlu z całym tym obszarem RWPG, a w szczególności z Rosją i ze Związkiem Radzieckim. Tak więc było nasilenie inflacji i recesja w przemyśle, a poza tym mieliśmy ogromne problemy z finansami publicznymi, silny wzrost bezrobocia, pogorszenie sytuacji w handlu zagranicznym. W rezultacie cały nasz wysiłek reformatorski został poddany bardzo poważnej próbie. Potrzebna była determinacja, żeby wytrwać, żeby nie dopuścić do powrotu dużej inflacji poprzez finansowanie dużego deficytu dodrukiem pieniądza. Trzeba było szukać cięć w wydatkach itd. A więc to był bardzo trudny okres i rząd Bieleckiego zdał egzamin w tym sensie, że wytrzymał tę presję. - Natomiast rządy Mazowieckiego i Suchockiej wyszły z inicjatywami bardzo poważnymi, rewolucyjnymi wręcz w przypadku rządu Mazowieckiego i znaczącymi w przypadku rządu Suchockiej. Myślało się wtedy właśnie w kategoriach interesu długofalowego Polski. To było istotne, że zarówno w przypadku rządu Mazowieckiego, jak i Suchockiej, prowadzono politykę na dłuższy horyzont. - W ogóle doktryna, którą w tej chwili sformułował premier Tusk, że dla niego i jego rządu ważny jest przede wszystkim interes Polaków tu i teraz, byłaby dla tamtych rządów nie do przyjęcia, bo myśleliśmy i musieliśmy myśleć w kategoriach długofalowego interesu Polski. Nawet jeżeli podejmowane działania oznaczały koszt polityczny dla tamtych rządów, to ten koszt był sprawą drugorzędną.
Jest to doktryna populistyczna? - Oczywiście, że populistyczna! I ten populizm już zauważyliśmy w przypadku pierwszych rządów SLD-PSL w latach 90., chociaż i tam było pewne zróżnicowanie: w przypadku premiera Cimoszewicza było mniej tego populizmu; w przypadku rządu Pawlaka więcej, ale jeszcze nie było tak źle. Duży wzrost, tu i ówdzie niemal eksplozja, eksplozja populizmu miała miejsce trochę później - szczególnie w ostatnich latach, z chwilą pojawienia się w parlamencie takich partii, jak Samoobrona i do pewnego stopnia także Liga Polskich Rodzin. Te dwa ugrupowania zaczęły wywierać bardzo negatywny wpływ na inne siły polityczne, w szczególności na SLD. - Również pojawienie się formacji AWS stworzyło problem, bo tam był silny nurt rewindykacyjny, roszczeniowy, z uwagi na okoliczność, że wśród przywódców tej formacji było wielu działaczy związkowych. Oczywiście, niektórzy z tych działaczy myśleli w kategoriach ogólnopaństwowych, może nawet pan Krzaklewski do nich należał, jednak było też sporo populistów, zwłaszcza w Sejmie. I premier Buzek miał duże problemy z forsowaniem swoich projektów ustaw. Chociaż sam należał do grupy polityków myślących długofalowo i propaństwowo, to był mocno ograniczony w swoich możliwościach. Te uwarunkowania dały o sobie później znać poprzez rozpad koalicji AWS-UW,. Mimo wszystko premierowi Jerzemu Buzkowi pewne reformy udało się przeprowadzić. Np. reformę administracyjną, reformę emerytalną czy restrukturyzację górnictwa można uważać za znaczące sukcesy.
Niedawno obchodziliśmy kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Czy gdyby wówczas, w 1981 roku, komunistycznym przywódcom Polski nie zabrakło wyobraźni i gdybyśmy już w tamtym momencie rozpoczęli w kraju gospodarcze reformy, to czy dzisiaj bylibyśmy bliżej państw Europy Zachodniej? - Nasz poziom PKB w tej chwili to jakieś 45 najwyżej 50 proc. tego, co mają tzw. kraje starej Unii Europejskiej, i gdzieś na poziomie około 40 proc. Niemiec, Francji i kilku innych bardzo zaawansowanych krajów Europu Zachodniej. Jeżeli chodzi o nagromadzony kapitał, zarówno produkcyjny, jak i nieprodukcyjny, to dystans Polski do krajów zachodnich jest większy - nasz poziom to około 1/3 tego, co jest tam. W pewnych obszarach ten dystans jest jeszcze większy, na przykład w infrastrukturze czy w sektorze badań naukowych. - My w ciągu ostatnich 20 lat pokonujemy ten dystans mniej więcej w tempie ok. 1-2 punktów procentowych rocznie. A więc, jeżeli pan mnie pyta, jaki byłby efekt rozpoczęcia transformacji dziesięć lat wcześniej, to bym powiedział, że bylibyśmy mniej więcej tam, gdzie będziemy w roku 2020. W stosunku do Niemiec na przykład bylibyśmy gdzieś na poziomie 50, może nawet 55 proc. W stosunku do całej starej Unii, na poziomie ok. 60 proc.
To trochę wolne tempo... - Przy tempie wzrostu PKB o ok. 4-4,5 proc. rocznie nie możemy oczekiwać dużo szybszego usuwania tej luki. Aby ją usuwać znacząco szybciej, musielibyśmy mieć tempo południowokoreańskie, japońskie czy wręcz chińskie. Gdybyśmy mieli wzrost nie 4,5, ale np. 6 lub 7 proc., to moglibyśmy usunąć ten dystans cywilizacyjny w ciągu ok. 30 lat. Natomiast przy tym tempie, jakie mamy teraz - zakładając, że ono będzie utrzymane przez najbliższe 20-30 lat - potrzeba nam dużo dłuższego okresu. - I nie ma nawet pewności, czy usuniemy ten dystans kompletnie, dlatego, że w miarę jak poziom PKB na głowę podnosi się, jak dystans się zmniejsza, to będą się też zmniejszać możliwości utrzymania wysokiego tempa nadrabiania dystansu, utrzymania prędkości doganiania Zachodu.
- W miarę, jak będziemy zbliżać się do czołówki, ta prędkość będzie się zmniejszać. Możliwe jest, że będziemy mieli permanentnie jakiś dystans do np. Niemiec czy Francji. Mamy przykład Niemiec Wschodnich, gdzie to zatrzymanie już się właściwie dokonało na poziomie około 2/3 Niemiec Zachodnich. Mamy przykład północnej Anglii czy południowych Włoch, gdzie też występuje coś w rodzaju permanentnego stanu niższego poziomu rozwoju gospodarczego. - Pewne zróżnicowanie poziomu w ramach konkretnego kraju jest czymś zwyczajnym. Mamy na przykład Londyn, gdzie poziom PKB na głowę jest około dwa razy wyższy niż średnio w Wielkiej Brytanii. I jest to sytuacja w zasadzie permanentna. Tak samo w Polsce - mamy tak zwaną "Polskę B" i "Polskę A". I to zróżnicowanie jest trudne do usunięcia.
Co zatem należy zrobić, aby dynamika zwalniania naszej gospodarki była jak najmniejsza? - Chodzi o to, aby ta dynamika nie zwalniała lub zwalniała stosunkowo niewiele w najbliższych np. 20 latach, i aby to nieuniknione później zwalnianie posiadało taki charakter, by umożliwiało pełne usunięcie luki technologicznej i cywilizacyjnej. To by oznaczało utrzymanie dość wysokiego tempa wzrostu przez najbliższe ok. 40 lat, szczególnie wysokiego przez najbliższe ok. 20 lat. Jest to dość duże wyzwanie. W tej chwili trzeba się zastanawiać, co powinniśmy zrobić w ciągu najbliższych 5-10 lat. Właśnie po to, aby mieć tempo przynajmniej 4,5 proc., chociaż można by też było myśleć o jakimś podwyższeniu tego tempa do poziomu 5 czy 5,5 proc. - Kluczową zmienną, kluczowym parametrem jest udział inwestycji w dochodzie narodowym. Ten udział w Polsce w ostatnich dwudziestu latach wynosił średnio około 20 proc. W przypadku każdego kraju doganiającego Zachód bardzo dużo zależy od tego udziału, bo wielkość strumienia innowacji, które gospodarka absorbuje, zależy od wielkości strumienia inwestycji. Wydaje mi się jednak mało prawdopodobne, abyśmy mogli ten strumień znacząco zwiększyć. Raczej chodziłoby o reformy, które zmierzałyby do podtrzymania dotychczasowego tempa wzrostu. - Chodzi przede wszystkim o dwie sprawy. Pierwsza to reformy emerytalne, które zwiększyłyby zainteresowanie pracą i wydłużyły czas pracy, czyli zwiększyły stopień aktywizacji siły roboczej w dużych aglomeracjach. Drugi czynnik to większa aktywizacja siły roboczej "zamrożonej" w obszarach wiejskich i małomiasteczkowych, a więc w tych obszarach, gdzie stopa bezrobocia jest wysoka albo gdzie stopień wykorzystania siły roboczej jest niski.
Lata 2006-2008 były okresem kulminacji koniunktury gospodarczej w Polsce. Dwa kolejne rządy posiadały w sensie ekonomicznym komfortowe warunki do rządzenia. A jednak nie podjęto najpilniejszych reform. Czy te reformy można ignorować? - W każdym kraju zmienia się otoczenie zewnętrzne, zmieniają się warunki działalności przedsiębiorstw, a także potrzeby społeczeństwa. I w związku z tym konieczność reform jest permanentna. Jeżeli nie dokonuje się reform przez pewien czas, to wówczas powstaje coś w rodzaju napięć i potrzeby bardziej radykalnych reform trochę później. A więc tak, jak mamy zmienną koniunkturę, od czasu do czasu osłabienia gospodarcze, wręcz kryzysy, także ożywienia gospodarcze i boomy, to podobnie w dziedzinie reform mamy okresy reform niewielkich czy wręcz braku reform, a potem okresy silniejszych działań. Ale potrzeba reformowania jest właściwie, jak mówię, permanentna.
Z jednej strony część polityków, m.in. Jarosław Kaczyński, mówi o potrzebie implementowania koncepcji zrównoważonego rozwoju i inwestowania w tereny biedne, gorzej rozwinięte, a z drugiej ekonomiści sugerują, że Platforma Obywatelska, premier Donald Tusk i obecny rząd próbują implementować model polaryzacyjno-dyfuzyjny. Kto ma rację? Która koncepcja w polskich warunkach, w obecnej sytuacji byłaby rozwiązaniem bardziej optymalnym? - Oczywiście, wszystkim nam zależy, aby rozwój był w miarę zrównoważony, aby obejmował wszystkie części kraju. Ale przecież zatrudniać ludzi będzie sektor prywatny, a nie rząd czy przedsiębiorstwa państwowe. Więc jaka byłaby rola instytucji państwowych w kreowaniu takiego rozwoju równomiernego? Ona mogłaby zaistnieć jedynie w obszarze szkolnictwa oraz w sferze infrastruktury. I to trzeba robić. To być może jest także warunkiem powodzenia tej drugiej strategii, czyli dyfuzyjnej. - Należy promować rozwój gospodarczy na tych biedniejszych terenach, ale z drugiej strony trzeba sobie zdawać sprawę, że największe szanse zatrudnienia są na obszarach, które się szybo rozwijają. Wydaje się, że strategia rozwoju dyfuzyjnego jest nie tyle programem działania rządu, ile opisem faktycznego rozwoju. Tak to zwykle jest na świecie. Południowa Anglia przyciąga ludzi z północy, młodzież z południowych Włoch wędruje na północ od Rzymu, ludzie ze wschodnich Niemiec do zachodnich landów.
Nie tylko ze wschodnich Niemiec, bo i z Polski. - Oczywiście. Chociaż tu i ówdzie mamy też coś w rodzaju wykorzystywania przez kapitał zasobów siły roboczej i niższych płac. Przedsiębiorcy również próbują minimalizować koszty i czasem lokują swoje inwestycje w obszarach trochę mniej rozwiniętych Oczywiście, będą lokowali je w większym stopniu, jeżeli powstanie odpowiednia infrastruktura i odpowiedni kapitał ludzki. A więc jakieś działania tego typu promujące te obszary poprzez inwestycje są potrzebne. Tyle tylko, że doświadczenie uczy, iż ten kanał rozwoju gospodarczego pełni w praktyce funkcję pomocniczą.
Czy polskie sukcesy gospodarcze, którymi się różne rządy - abstrahuję tutaj od konkretnych opcji politycznych - chwaliły, nie są trochę wirtualne? Mamy relatywnie szybki wzrost gospodarczy, ale brakuje podbudowy infrastrukturalnej. Występuje niski poziom innowacyjności, ciągle jest zbyt mało inwestycji w kapitał ludzki. Czy te kategorie, te czynniki mogą spowodować, że ten wzrost gospodarczy się kiedyś załamie? - Aby podtrzymać wzrost gospodarczy, powinny być podejmowane działania w wielu obszarach. O dwóch już mówiłem: o kontynuacji reform emerytalnych i o większej aktywizacji zasobów siły roboczej w obszarach wiejskich oraz małomiasteczkowych. Ale oprócz tego mamy jeszcze parę innych barier szybkiego wzrostu. - W dziedzinie infrastruktury coś zaczęło się robić, szczególnie w ostatnich kilku latach, m.in. dzięki pomocy z Unii Europejskiej. Zapóźnienia są ogromne i ja zakładam, że ten cały program rozbudowy infrastruktury będzie kontynuowany. Były robione szacunki, ile to będzie kosztować i jak ukształtuje się dopływ środków. W tej chwili wygląda to dużo lepiej niż jeszcze pięć lat temu. Jednak jest jeszcze jeden obszar mocno niedoinwestowany. To jest sektor energetyki. - Byłem niedawno w Wielkiej Brytanii. Tam zauważono, że nowe cele państw Unii Europejskiej, dotyczące czystej energetyki, będą bardzo kosztowne. Brytyjczycy muszą wymienić elektrownie na generatory innego typu, które nie emitują dużej ilości CO2. Muszą też wymienić na nowe obecne elektrownie jądrowe - ten program w Wielkiej Brytanii ma kosztować przez następne kilkanaście lat ponad 100 mld funtów. Te opracowania rządowe są niesamowicie solidnie zrobione. Pokazują wszystkie ograniczenia i mankamenty, a także możliwości technologiczne. - Natomiast jak się przyglądam dokumentom produkowanym przez Ministerstwo Gospodarki, to jestem zdumiony ich niską jakością. Nie ma właściwie żadnej strategii sprostania wymaganiom w dziedzinie energetyki. Tym bardziej jest ona potrzebna, że wciąż mamy system energetyczny oparty w dużym stopniu na węglu, który emituje dużo CO2. I tutaj są potrzebne duże inwestycje. Bez szybkiej prywatyzacji tego sektora trudno będzie przyciągnąć kapitał prywatny. Sami nie dysponujemy dostatecznie dużymi środkami budżetowymi. - Potrzebne są silne i szybkie działania. Po pierwsze, dokończenie prywatyzacji, a po drugie, zmiany w prawie, które umożliwią zainteresowanie dużego kapitału zagranicznego czy polskiego - na przykład Kulczyka czy innych, żeby budować nową generację elektrowni. Rząd chce utrzymać kontrolę nad liniami przesyłowymi. Te linie są przestarzałe, są potrzebne duże inwestycje i to szybko. Są duże straty z racji niskiej jakości infrastruktury przesyłowej, a niewiele się w tym zakresie robi, aby tę sytuację poprawić. - Jest więc jakaś straszna niedołężność w tej dziedzinie. Wydawało się, że minister gospodarki, na marginesie - inżynier z wykształcenia, przynajmniej na tym powinien się znać i coś sensownego zaproponować. A on się bardziej interesuje innymi sprawami, na których się nie zna, jak np. reformy emerytalne, a tę sprawę (sektora energetycznego - przyp. red.) Ministerstwo Gospodarki ewidentnie zaniedbuje. - Jeżeli w tej dziedzinie nie zrobimy wyraźnego postępu w najbliższych latach, to energetyka już za kilka lat może się stać poważnym hamulcem gospodarczym. Nawet gdy będziemy mieć te drogi, autostrady, nawet gdy sektor prywatny zechce inwestować w przemyśle przetwórczym i usługach, to przy drastycznym wzroście cen energii pojawi się poważny problem. Już w tej chwili koszty energii są wysokie. Możemy być mniej konkurencyjni w naszym eksporcie i może to zablokować dopływ kapitału zagranicznego. W tej chwili obszar energetyczny jawi się jako bardzo poważne niebezpieczeństwo dla kontynuowania szybkiego wzrostu gospodarczego.
Ostatnio pojawiły się poważne problemy, które mogą zagrozić polskiej gospodarce i jej rozwojowi. Chodzi konkretnie o dług publiczny. Skąd wzięło się takie "rozhuśtanie" finansów publicznych? Czy ten problem w najbliższym czasie może się dramatycznie odbić na polskiej gospodarce? - Jest sporo dokumentów na ten temat wydanych przez Business Centre Club, których jestem autorem albo współautorem. Było też dużo moich wypowiedzi na ten temat w mediach. Ja nie tylko ostrzegam, ale też wyjaśniam, bo ludzie pytają o przyczyny tak dużego deficytu, a w tym roku jest to około 8 proc. PKB, czyli 112 mld zł. W przyszłym roku ten deficyt będzie może trochę mniejszy, ale ciągle duży. - Według definicji Unii Europejskiej, przekroczymy próg 55 proc. PKB już w tym roku, a według definicji polskiej będzie to trochę ponad 53 proc. W każdym razie relacja długu publicznego do PKB rośnie dość szybko. Rośnie także koszt obsługi długu publicznego, który w przyszłym roku ma wynieść niemal 40 mld zł. I pojawia się ryzyko, że ten koszt obsługi może znacząco wzrosnąć w najbliższych latach. Gdyby tak się stało, to może to prowadzić do bardzo trudnych wyborów, wręcz do kryzysu finansów publicznych. To stanowi w tej chwili najpoważniejsze zagrożenie dla stabilności rozwoju gospodarczego kraju w okresie kilku najbliższych lat.
Ale rząd ten problem nieco bagatelizuje. - Rząd bagatelizuje chyba ten problem tylko oficjalnie. Sprawa bardzo dużego deficytu pojawiła się ostatnio. Jeszcze w roku 2007 deficyt sektora finansów publicznych był poniżej 3 proc. PKB. A więc mamy eksplozję tego deficytu w ostatnich trzech latach. Ja mam wrażenie, że pojawienie się tak dużego deficytu jest niespodzianką dla obecnych liderów koalicji rządowej, w szczególności dla premiera Tuska. Wynikać to może po części stąd, że samemu można paść ofiarą własnej propagandy. Ministrowie Rostowski i Boni stosowali technikę uspokajania opinii publicznej, minimalizowania zagrożeń w swoich wypowiedziach publicznych, wyolbrzymiania pozytywnych działań lub planowanych działań rządu. Jednym słowem zabiegali przede wszystkim o optymistyczny przekaz, co ich zmuszało do pudrowania sytuacji, retuszowania obrazu.
To dobra strategia? - To jest strategia na krótką metę. Ona się stosunkowo szybko dezaktualizuje. Zaufanie do niej spada, bo za chwilę okazuje się, że wyniki są gorsze niż minister finansów czy rząd zakładali. Z taką sytuacją mamy do czynienia w ostatnich dwóch, trzech latach, kiedy wyniki są systematycznie gorsze od zakładanych.
Być może w dłuższym horyzoncie tracimy wiarygodność... - Oczywiście, że tak! Ale utrata tej wiarygodności jest rozłożona w czasie. W przypadku Węgier mieliśmy około pięciu lat dużych deficytów. I dopiero po upływie tego czasu rynki finansowe zażądały dużo wyższych stóp oprocentowania od długu. I to doprowadziło do otwartego kryzysu finansów w tym kraju oraz do głębokiej recesji.
Czy nam taki otwarty kryzys finansów grozi? - W Polsce może być podobnie. W przypadku Węgier to były lata 2002- 2006, z kryzysem w roku 2007. A więc jeszcze przed światowym kryzysem mieliśmy uderzenie w gospodarkę węgierską. Jeżeli chodzi o Polskę, to przyszły rok będzie trzecim rokiem takiego dużego deficytu. Jest pytanie, co Polska zrobi w latach 2011, 2012 i 2013. To są dla finansów publicznych trzy kluczowe lata. Mamy jeszcze możliwość uniknięcia kryzysu typu węgierskiego.
W roku 2011 chyba trudno liczyć na to, że coś zostanie zrobione, bo odbędą się wybory parlamentarne.
- Właśnie. Wybory parlamentarne są w roku 2011, a więc powstaje pytanie, czy rząd zrobi coś istotnego, na miarę problemu, zaraz po wyborach.
A co konkretnie powinien zrobić? - Te działania, które proponuje minister Rostowski, są nie na skalę wyzwań. Nawet podwyższenie podatku VAT o 5 miliardów w sytuacji, kiedy mamy deficyt ponad 100 mld, jest małym kroczkiem. Potrzebny jest dużo silniejszy program działań. Ja mówię już od wiosny tego roku, że to musi być program na jakieś 50-60 mld zł rocznie. To minimum, które jest tutaj niezbędne. Realizację takiego pakietu można rozłożyć w czasie, nie musi być wprowadzone wszystko w jednym roku. Ale w każdym razie nie może być tak, że pięć, czy nawet dziesięć miliardów załatwi sprawę. - Rząd na razie poszukuje innych metod radzenia sobie z tym problemem. Jedną z nich jest najwyraźniej krok wstecz z reformą emerytalną, w gruncie rzeczy przez likwidację OFE , bo przez renacjonalizację tej instytucji, co ma spowodować, że nie będzie transferów do OFE dwudziestu kilku miliardów. To nie rozwiązuje sprawy, ale na pewno ułatwi załatwienie bieżących problemów. Tyle tylko, że odbędzie się kosztem przyszłych emerytów. - Ogólnie problem finansów publicznych można rozwiązywać na trzy sposoby. Dwa dotyczą pewnych ruchów o charakterze redystrybucji na krótką metę, podatków albo wydatków. Albo podnosimy podatki - czego nie chcielibyśmy - albo tniemy wydatki. W przypadku cięć wydatków prawdopodobnie będą jakieś koszty społeczne, polityczne. A trzeci sposób sprowadza się do redystrybucji międzyokresowej, w tym przypadku przez uderzenie w dochody przyszłych generacji na rzecz generacji dzisiejszej. - Likwidacja OFE to jest w gruncie rzeczy pożyczanie pieniędzy od przyszłych emerytów, z tym, że zamiast rynkowych papierów wartościowych dawalibyśmy im emerytalne papiery wartościowe, które mają zupełnie inną, dużo mniejszą wiarygodność. Różnica między rynkowymi papierami skarbowymi a emerytalnymi obligacjami jest mniej więcej taka, jak kiedyś między dolarami a bonami dolarowymi.
Czyli, inaczej mówiąc, rząd zapożycza się u osób obecnie aktywnych zawodowo, czerpiąc środki z ich przyszłych emerytur? - Likwidacja de facto OFE i wprowadzenie emerytalnych papierów wartościowych zamiast rynkowych to jest częściowy powrót to epoki socjalizmu - to ma trochę taki sens. Koszt dla przyszłych emerytów przy tego typu rozwiązaniach polega przede wszystkim na tym, że nie mogą się czuć bezpiecznie, że w przyszłości - jeżeli będą problemy - rząd po prostu ogłosi, że otrzymają nie tyle, ile jest napisane na obligacjach emerytalnych, tylko na przykład połowę tego. Czyli będzie dokonane coś w rodzaju wymiany pieniędzy, podobnie jak na początku lat 50. wymieniało się je w relacji trzy do jednego. - Tak samo i tutaj, jeżeli będą duże problemy, państwo będzie przede wszystkim zabiegać o utrzymanie obsługi długu rynkowego. Obligacje rynkowe - te takie normalne papiery wartościowe - są w posiadaniu międzynarodowych inwestorów i wiarygodność kraju zależy od pełnej obsługi tych obligacji. Cały wysiłek rządów, tego i przyszłych, będzie skoncentrowany na tym, żeby te papiery obsługiwać. A papiery nierynkowe posiadają zupełnie inną wiarygodność i nie musimy ich obsługiwać. I jeżeli nie będziemy obsługiwać tych nierynkowych papierów, to wiarygodność Polski wzrośnie, gdyż oznacza to zwiększenie możliwości obsługiwania tych normalnych papierów. Czyli potencjalnie jest to uderzenie w przyszłych emerytów.
Mówiąc inaczej: za politykę obecnego rządu mogą zapłacić przyszłe rządy? - Oczywiście, to też. Jak mamy duży deficyt i chcemy go zmniejszyć, to ktoś musi tę dziurę wypełnić. Więc może to zrobić albo obecne pokolenie pracujących, w postaci zwiększonych podatków, albo obecne pokolenie beneficjentów - jeżeli będziemy ciąć wydatki, albo przyszłe pokolenie rencistów i przyszłe rządy. Innych możliwości nie ma.
W takim razie narzuca się pytanie: jak pan jako profesor ekonomii, jako wybitny, ceniony w świecie ekonomista, ocenia politykę ministra finansów Jacka Rostowskiego? - Na to pytanie nie mogę niestety udzielić odpowiedzi. Ale chciałbym zauważyć, że w obecnym rządzie główną odpowiedzialność za finanse publiczne biorą na siebie przywódcy koalicji.
Polska przed kryzysem się uchroniła. Jak pan ocenia zachowania rządu i jego politykę wobec kryzysu, a także reakcję na kryzys? - Ja mam wrażenie, że premier Tusk był autentycznie zdziwiony na tej słynnej konferencji na Giełdzie Papierów Wartościowych, gdzie mu pokazano Polskę jako taką "zieloną wyspę". Właściwie nie bardzo wiedział, jak wyjaśnić fakt niewystąpienia w Polsce recesji. Minister Rostowski, który też tam był, sugerował, że to być może dlatego, że mamy bardzo dobrych przedsiębiorców, że w przeszłości przeprowadziliśmy dobre reformy. Obaj politycy nie byli tak całkiem pewni, czy przypisywać ten sukces sobie, gdyż nie było takich oczywistych przesłanek, nie istniały konkretne inicjatywy rządowe, nie wdrożono w życie jakiejś specjalnej polityki antykryzysowej. Jedyne poważniejsze działanie rządowe polegało na odrzuceniu żądań ze strony opozycji, żeby zwiększyć wydatki publiczne. Ale tego typu polityka nie mogła być powodem sukcesu. A więc ta sprawa zawisła, jako coś w rodzaju zagadki do wyjaśnienia. - Tymczasem dla ekonomistów to nie jest trudna zagadka. Po pierwsze, jest kwestia zagadnienia, co to oznacza "sukces", a potem - czyj to jest sukces? Tu pojawia się problem liczenia, jakie są naprawdę skutki tego kryzysu światowego. Należy je oceniać przez pryzmat wytrącenia jakiegoś kraju czy gospodarki z pewnej naturalnej ścieżki wzrostu. Jesteśmy wytrącani, co oznacza, że np. Europa Zachodnia zamiast poruszać się po ścieżce z tempem wzrostu 2 proc., w jakimś momencie odchodzi od tej ścieżki w dół. Podobnie jest w Stanach Zjednoczonych i Japonii. I to odejście w dół od tempa 2 proc. wzrostu tam właśnie miało miejsce w roku 2009, w skali gdzieś ok. 5 pkt procentowych PKB. Takie były bezpośrednie efekty kryzysu w tych krajach. - Natomiast w Polsce mieliśmy odejście nie od ścieżki 2 proc. tylko około 5 proc. A więc odejście od poziomu 5 proc. nie wpycha nas tak szybko w obszar poniżej zera. Jednym słowem od razu w tej całej dyskusji na temat "zielonej wyspy" jest błąd, polegający na tym, że Tusk i Rostowski w tych wszystkich porównaniach brali pod uwagę odejście od zera - czy ktoś znajduje się poniżej zera, czy powyżej zera, podczas gdy podstawą do porównań powinno być odejście od swojej naturalnej ścieżki wzrostu. Należy zestawić dwie liczby: jakiego tempa oczekujemy w danym kraju i jakie realnie mamy. W przypadku Polski liczyliśmy na 5 proc., a w ubiegłym roku było niecałe 2 proc.
Czyli pan mówi wprost, że kryzys nas dotknął? - Oczywiście, że dotknął! W przemyśle mieliśmy przez kilka kwartałów nawet spadki poziomu produkcji. Niemniej jednak były to spadki mniejsze niż w Europie Zachodniej i zdecydowanie mniejsze niż na przykład w Rosji. Ale w przypadku Rosji mieliśmy drugi bardzo istotny czynnik w postaci silnego zmniejszenia cen surowców energetycznych. Polska na tym skorzystała, a Rosja mocno straciła. W związku z tym straciły również niektóre kraje ościenne, jak Ukraina. Z kolei w przypadku republik bałtyckich oraz paru innych krajów mieliśmy inne czynniki, które spowodowały, że tam kryzys tak czy inaczej miałby miejsce. Dlatego, że w krajach tych występowała niezwykle wysoka dynamika wzrostu przez kilka poprzednich lat. - Ogromna ekspansja sektora bankowego i zapożyczanie się sektora prywatnego spowodowały, że mieliśmy do czynienia ze swoistą "bańką spekulacyjną". To samo było na Węgrzech, gdzie doszło do kryzysu tuż przed kryzysem światowym z uwagi na fatalną politykę fiskalną tego kraju. W przypadku Bułgarii i Rumuni mieliśmy podobną wielką ekspansję monetarną przez kilka lat przed kryzysem. We wszystkich tych krajach zatem wystąpiłyby załamania gospodarcze niezależnie od tego, co by się działo w Europie Zachodniej czy w Stanach Zjednoczonych. Tak więc mamy te dwie grupy krajów w tej części świata, które odnotowały dużo większe spadki PKB niż Polska z innych powodów. W przypadku Rosji to są zmiany cen światowych na surowce, a w przypadku pozostałych krajów to jest ta ekspansja monetarno-fiskalna przed kryzysem, dokonywana przez wiele lat. - W kontekście Polski występują jeszcze dwa inne czynniki, które zadziałały na naszą korzyść. Jeden to jest niedorozwój sektora finansowego, bankowego, który spowodował, że problemy w systemie bankowym państw zachodnich nie posiadały tak wielkiego przełożenia, jak tam. Nie było takiego zapożyczenia sektora gospodarstw domowych. Udział kredytów hipotecznych w PKB kształtował się trzy lata temu zaledwie na poziomie 10 proc. PKB, a w niektórych obszarach zachodnich niemal 100 proc. A więc tam pojawienie się złych długów hipotecznych stanowiło kolosalne uderzenie w system finansowy. Natomiast w Polsce praktycznie nie było takiego uderzenia.
- To też pokazuje różnicę pomiędzy Polską a krajami zachodnimi. Tam ten kryzys powstał w sektorze finansowym, a u nas nie miał prawa powstać na tym obszarze i nie powstał. Nie było kryzysu w sektorze finansowym. I wreszcie w Polsce mieliśmy elastyczny kurs walutowy, wystąpiło silne osłabienie złotego w początkowej fazie kryzysu, co też nam pomogło. - Była jeszcze jedna przyczyna trochę niższych kosztów kryzysu, a mianowicie ekspansywna polityka fiskalna w Polsce przed jego nadejściem, choć nie w takich rozmiarach, jak na Węgrzech. Ale mieliśmy duży wzrost wydatków publicznych i obniżenie dochodów już za czasów rządu Kaczyńskiego i trendy te były potem kontynuowane za czasów obecnego rządu. Myślę tu oczywiście o zmniejszeniu składki rentowej, zmniejszeniu podatku PIT, ulgach prorodzinnych, co stanowiło w sumie około czterdzieści miliardów rocznie w warunkach roku 2010. To się stało tuż przed kryzysem i stanowiło coś w rodzaju swoistej "poduszki bezpieczeństwa". I akurat wtedy, w tym początkowym okresie to pomogło, natomiast teraz jest problemem, bo oznacza, że mamy dużo większy, dużo większy deficyt.
Czyli grozi nam, że kryzys dosięgnie nas z opóźnieniem? - Właśnie dlatego, że uruchomiliśmy pewien mechanizm asekuracyjny, który osłabił efekt negatywny kryzysu w początkowej fazie, teraz mamy o tyle większy problem, z którym nie bardzo wiemy, jak sobie poradzić. Tamte zmiany wprowadzone przez dwa rządy miały charakter permanentny i obecnie należałoby też w sposób permanentny zrobić coś, co odwróci skutki finansowe wcześniejszych działań. A więc utraciliśmy 40 mld i teraz należałoby odzyskać te pieniądze, w taki czy inny sposób. Może niekoniecznie poprzez przywrócenie starej składki emerytalnej czy odejście od eliminacji najwyższego progu podatkowego, ale w taki czy inny sposób chodzi o odzyskanie tych pieniędzy. - Tamte reformy nie zostały sfinansowane innymi reformami. To był czysty populizm rządu PiS-u, kontynuowany przez obecny rząd. Nie wprowadzono tzw. reform towarzyszących. Minister Rostowski mówił nawet o tym wprost, tylko jak gdyby nie zauważył, że rząd Tuska kontynuuje pod tym względem politykę PiS-u, i że to jest ta sama polityka i ciągle mamy brak tych reform towarzyszących, o których wszyscy wiemy, że powinny być.
Jak pan ocenia rok 2010 i jaka jest pana prognoza na rok 2011 w zakresie PKB i całej polskiej gospodarki? - Europa Zachodnia, Stany Zjednoczone i generalnie gospodarka światowa powoli wychodzą z kryzysu. To dotyczy również Polski. Czyli nie mamy ani jakiegoś raptownego wychodzenia, ani też tzw. drugiego dna - mamy powolne wychodzenie. I w tym roku wygląda na to, że tempo wzrostu PKB w Polsce będzie bliskie takiemu standardowemu wzrostowi, to znaczy gdzieś między 3,5 a 4 proc., przy standardowym tempie wzrostu około 4,5. W przyszłym roku będziemy już może na poziomie 4,5 proc. A więc to już jest takie tempo normalne, nic nadzwyczajnego. Ale w okresie 2008-2010 wzrost był wolniejszy, więc powstała rezerwa wzrostu. W związku z tym nie jest wykluczone, że w latach 2012 - 2014 będziemy mieć tempo wzrostu wyższe niż 4,5 proc., może oscylujące gdzieś pomiędzy 5 a 6 proc. Jeżeli nie będzie jakiegoś nowego kryzysu w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych, to takiego rozwoju wydarzeń bym oczekiwał - znacznej poprawy dynamiki wzrostu PKB w Polsce w tych latach.
Rynki finansowe się ustabilizują? - Pod warunkiem, że w krajach zachodnich te działania, które są podejmowane w tej chwili celem poprawy sytuacji fiskalnej, przyniosą odpowiedni skutek. To dotyczy przede wszystkim takich krajów, jak Hiszpania, Portugalia, Włochy, Wielka Brytania, Irlandia, nie mówiąc o Grecji. Ale mamy podobny problem, jeszcze na trochę mniejszą skalę, w Polsce. Musimy kontynuować działania, czy nawet znacznie zwiększyć działania na rzecz zmniejszania deficytu. Zakładam, że zaraz po wyborach nowy rząd - wszystko jedno, jakiego koloru, jaka będzie polityczna "kompozycja" koalicji popierającej rząd - wzmocni działania na rzecz silniejszego obniżania deficytu. I jeżeli tak będzie, to wtedy powstaną warunki makroekonomiczne do tego, żeby kontynuować proces dochodzenia do wyższych temp wzrostu.
Czy można powiedzieć, że w Polsce mamy do czynienia z gospodarką liberalną, czy jest to jakaś fuzja gospodarki wolnorynkowej z gospodarką socjalistyczną? - W każdym niemal kraju mamy do czynienia z czymś w rodzaju fuzji, systemowego kompromisu. Jest kwestia, jakie elementy są dominujące. I tu mamy pewne zróżnicowanie. Oczywiście, w Europie Zachodniej elementy związane z dużą rolą państwa, szczególnie redystrybucyjną rolą państwa, są dużo silniejsze niż powiedzmy w Stanach Zjednoczonych czy na Dalekim Wschodzie, a nawet w Chinach. W Polsce przyjęliśmy model bliższy zachodnioeuropejskiemu niż azjatyckiemu. To ma swoje plusy - nie mamy tak dużego zróżnicowania dochodów, jak gdzie indziej, ale ma też swoje minusy - mamy niższe tempo wzrostu.
Żyjemy w czasach globalizacji, gospodarka się coraz bardziej homogenizuje, ujednolica, tymczasem wymiar polityczny, globalna struktura państw jest nadal heterogeniczna. Czy nie grozi nam to, że w warunkach globalnej gospodarki i globalizacji w ogóle gospodarka stanie się żywiołem, nad którym państwa nie będą w stanie zapanować, a większą rolę zaczną odgrywać międzynarodowe korporacje, koncerny oraz czynniki spekulacyjne? - Tego typu poglądy funkcjonują już od dziesięcioleci i nie ma takich solidnych podstaw do sądzenia, że świat zmierza w tym kierunku. Już nawet Lenin przestrzegał świat przed rolą wielkich monopoli, potem mówił o tym Joseph Schumpeter itd. Tak więc to nie jest nowa wizja. Tymczasem teza Schumpetera, sformułowana w latach 20. ub. wieku, o tym, że świat kapitalistyczny będzie w coraz większym stopniu dominowany przez wielkie monopole, nie sprawdziła się. Dlatego że równocześnie powstają miliony malutkich przedsiębiorstw, a niektóre z wielkich koncernów po prostu tracą dynamikę, a nawet się rozpadają czy wręcz bankrutują. Taki spektakularny przykład to IBM i Microsoft. Przecież dwadzieścia czy trzydzieści lat temu Microsoft nie istniał, a IBM dominował. A potem się to wszystko zmieniło, powstały nowe wielkie firmy komputerowe. - Mamy ciągle taki wielki tygiel, w którym pojawiają się miliony nowych idei, w oparciu o to powstają miliony nowych przedsiębiorstw, bardzo wiele z nich bankrutuje, ale znacząca część osiąga sukces i rozwija się szybko, dochodzi do poziomu średnich i dużych przedsiębiorstw, zagraża tym wielkim przedsiębiorstwom, niektóre z wielkich są eliminowane. Tak więc mamy coś w rodzaju wielkiej dynamiki dotyczącej skali operacji, wzrostów i spadków. Ostatnie problemy takich koncernów, jak General Motors w Stanach Zjednoczonych, są kolejnym przykładem świadczącym o tym, że niebezpieczeństwo dominacji w gospodarce światowej wielkich przedsiębiorstw jest mocno przesadzone. Stanisław Gomułka
Zdzisław Krasnodębski: Ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego skończyła się polityka zagraniczna w duchu podmiotowości "Super Express": - Jakie było najważniejsze wydarzenie 2010 r. w polityce krajowej? Prof. Zdzisław Krasnodębski: - Nie ulega wątpliwości, że katastrofa smoleńska. Miała wielkie konsekwencje dla polityki wewnętrznej i sytuacji zewnętrznej Polski.
- Zacznijmy od tej drugiej. - Katastrofa zamknęła pewną epokę, którą postrzegam jako próbę prowadzenia aktywnej polityki zagranicznej oraz sanacji Rzeczypospolitej. Świadczą o tym kilkakrotne wizyty w Polsce prezydenta USA George'a Busha, ważna rola w negocjacjach traktatu lizbońskiego, blokowanie porozumienia Unii z Rosją, budowa pozycji lidera w regionie, a w polityce historycznej dość skuteczne powstrzymywanie niemieckiego rewizjonizmu. Podjęto niezwykle trudne i ambitne zadanie - może nawet ponad nasze siły - wybicia się na podmiotowość w stosunkach międzynarodowych.
- Co się stało z tymi ambicjami po 10 kwietnia 2010? - Uznano je za mrzonki i zrezygnowano z nich. Wraz ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników skończyła się polityka zagraniczna uprawiana w tym duchu. Sama katastrofa i sposób jej wyjaśniania są świadectwem naszej bezsiły i braku podmiotowości. Bezprzykładna katastrofa przełożyła się też na bezprzykładną postawę państwa oraz części społeczeństwa i elit. Wystarczy przypomnieć majową akcję skwapliwego palenia zniczy na cmentarzu żołnierzy sowieckich.
- Co zmieniły przyspieszone wybory prezydenckie? - W ich rezultacie z dwupodziału władzy przeszliśmy do ładu monocentrycznego. Władza w Polsce jeszcze nigdy nie była tak bardzo skoncentrowana w jednym ręku. Spójrzmy na media. Obecnie Europa jest oburzona ustawą medialną prawicowego premiera Węgier Wiktora Orbana, która sprawi, że rząd będzie całkowicie kontrolował media publiczne. Otóż w Polsce dzieje się to samo, z tą tylko różnicą, że naszego rządu Unia nie krytykuje, bo jest dla niej wygodny.
- Tak jak dla większości głosujących Polaków. - Tak, bo rząd niczego od nich nie wymaga. Sam premier mówi, że jego zadanie nie polega na stawianiu rodakom większych celów zbiorowych, ale na rezygnacji z nich. Żyjemy w nowej epoce saskiej, która przez pamiętnikarzy tamtego okresu była wspominana z rozrzewnieniem: "Jedz, pij i popuszczaj pasa"...
- Czym był ten rok dla PiS? - Wielką szansą były wybory prezydenckie. Uważam też, że to, co się wydarzyło po przegranej, było nieuniknione. Zaostrzenie retoryki i skupienie się głównie na sprawie smoleńskiej musiało doprowadzić do ostrych ataków mediów. Jednak niepodejmowanie tego tematu byłoby sprzeniewierzeniem się fundamentalnym wartościom, bez których Polska nie będzie Polską. Ceną był częściowy rozpad partii.
- Powstał wtedy ruch Joanny Kluzik-Rostkowskiej, a nieco wcześniej Janusza Palikota. Jak pan ocenia ich start? - To był ciekawy test dla polskiej sceny politycznej. Okazało się, że Palikot pełnił ważną funkcję tylko w ramach Platformy, jako bulterier atakujący braci Kaczyńskich. Atakując także Donalda Tuska okazał się mało interesujący. Kiepskie wyniki jego i PJN pokazały granicę siły i wpływu mediów oraz to, że poza dwubiegunowym podziałem PO i PiS nikt się nie liczy.
- Polacy nie zmęczyli się monopolem obu partii, pomimo tego że od pół roku mamy w kraju niebywałą awanturę polityczną między nimi? - Przed katastrofą spór na linii prezydent - premier toczył się wokół metod, retoryki i kierunku zmian rozwoju Polski. Obecnie punktem centralnym sporu stała się kwestia odpowiedzialności i racji stanu. Dla pewnej części Polaków aktualna władza jest zupełnie nie do przyjęcia, właśnie ze względu na jej stosunek do Lecha Kaczyńskiego jeszcze przed katastrofą. Pod adresem władzy padają oskarżenia o zdradę, a ta odpowiada równie ostro. W tym sensie katastrofa smoleńska nadała temu konfliktowi rys egzystencjalny, zasadniczy. Tego wcześniej nie było.
- Najgorszy minister roku 2010? - Jest duży wybór, typuję jednak Bogdana Klicha. To człowiek, który kurczowo trzyma się stołka. Nie podał się do dymisji po surowej i realnej ocenie położenia polskiego kontyngentu w Afganistanie ani po tym, jak stracił część dowództwa sił powietrznych w katastrofie CASY, a następnie głównych przedstawicieli sił zbrojnych w katastrofie smoleńskiej. Prof. Zdzisław Krasnodębski