Wielka Kabała i kontrola świata
1 W interesującej książce The Secret Team [Tajny zespół], płk Fletcher Prouty, oficer biura amerykańskiego prezydenta w latach 1955-1963, opowiada niezwykłe wydarzenie, podczas którego Winston Churchill wypowiedział najbardziej znaczące słowa podczas II wojny światowej: „Tej konkretnej nocy miał miejsce ciężki atak na Rotterdam. Siedział tam, rozmyślał, a następnie, jakby sam do siebie, powiedział: „Nieograniczone okręty podwodne, nieograniczone bombardowanie z powietrza. – to jest wojna totalna”. Siedział nadal, patrząc na dużą mapę, a następnie powiedział: „Czas i ocean i jakaś prowadząca gwiazda i wysoka kabała zrobiły z nas takich, jakimi jesteśmy”. Prouty stwierdza dalej: „Była to najbardziej pamiętna scena i pokazanie rzeczywistości, co ma miejsce rzadko. Jeśli dla wielkiego Winstona Churchilla, istnieje „wielka kabała”, która uczyniła nas tym, czym jesteśmy, to nasza definicja jest kompletna. Kto mógł wiedzieć lepiej niż sam Churchill podczas najczarniejszych dni II wojny światowej, że istnieje, bez wątpienia, międzynarodowa wysoka kabała? To było prawdą wtedy. To jest prawdą obecnie, zwłaszcza w tych czasach Porządku Jednego Świata. Ta wszechmocna grupa pozostała najważniejszą, ponieważ nauczyła się znaczenia anonimowości”. Ta „wysoka kabała’ jest „kabałą jednego świata” naszych czasów, nazywaną także elitą przez różnych autorów. Wysoka kabała i co kontroluje Elita jest właścicielem mediów, banków, przemysłu obronnego i ropy naftowej. W książce Who’s Who of the Elite [Kto jest kim w elicie], Robert Gaylon Ross Sr. twierdzi: „Według mnie, są właścicielami amerykańskich sił zbrojnych, NATO, służb specjalnych, CIA, Sądu Najwyższego i wielu sądów niższej instancji. Wydają się kontrolować, bezpośrednio lub pośrednio, większość stanów, powiatów i lokalne organy ścigania”. Elita zdecydowała dokonać podboju świata poprzez wykorzystanie zdolności amerykańskiego narodu. To było już w 1774 roku, kiedy Amszel Mayer Rotszyld oświadczył podczas spotkania z dwunastu najbogatszymi osobami z Prus we Frankfurcie: „Wojny powinny być prowadzone tak, by narody po obu stronach zadłużyły się u nas”. Dalej ogłosił na tym samym spotkaniu: „Panika i depresja finansowa ostatecznie stworzyłaby Rząd Światowy, nowy porządek jednego rządu światowego”. Elita dysponuje licznymi „think tank” [grupy ekspertów], które działają na rzecz rozszerzenia, konsolidacji i utrwalania jej pozycji na świecie. Królewski Instytut Spraw Międzynarodowych (RIIA), Rada Stosunków Międzynarodowych (CFR), grupa Bilderbergów, Komisja Trójstronna, oraz wiele innych podobnych organizacji, są finansowane przez elity i dla nich pracują. Te zespoły ekspertów publikują czasopisma, takie jak Foreign Affairs, w którym te imperialistyczne i przeciwko ludzkości pomysły są tworzone, jako publikacje, a następnie, w razie potrzeby, rozbudowywane w postaci książek, które są szeroko reklamowane. Zbigniew Brzeziński, Henry Kissinger et al, jak również neokońscy „thinkers” [mysliciele], swoją pozycję i dobre życie zawdzięczają przede wszystkim elicie. Jest to ważna sprawa, którą musimy zawsze pokazywać. Ci myśliciele i pisarze są na liście płac elity i dla nich pracują. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, co do tego oświadczenia, to może pomóc przeczytanie następujących cytatów z wszechstronnie zbadanej książki prof. Peter Dale Scotta, The Road to 9/11 – Wealth, Empire, and the Future of America [Droga do 11 IX – bogactwo, imperium i przyszłość Ameryki] (University of California Press, 2007): … Protegowanego przez Bundy’ego absolwenta Harwardu Kissingera mianowano doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, po przewodniczeniu przez niego ważnej „grupie roboczej” w CFR. Jako były asystent Nelsona Rockefellera, Kissinger otrzymał od niego pieniądze żeby dla CFR napisał książkę o ograniczonych działaniach wojennych. Prowadził też przegraną kampanię Rockefellera nominacji prezydenckich w 1968 roku. Tak, więc Rockefeller i CFR mogli zostać wyłączeni z kontroli Partii Republikańskiej, ale nie z republikańskiego Białego Domu. (str. 22) Również wiele mówiący jest następujący cytat ze str. 38 książki: Relacje Kissinger – Rockefeller były złożone i z pewnością silne. Dziennikarz śledczy Jim Hougan napisał: „Kissinger, ożeniony z byłą asystentką Rockefellera, właściciel posiadłości w Georgetown, którego zakup był możliwy tylko przez dary i pożyczki od Rockefellera, zawsze był protegowanym swego patrona Nelsona Rockefellera, nawet, jeśli nie pracował dla niego bezpośrednio”. Prof. Scott dodaje: Pojawienie się Nixona i Kissingera w Białym Domu w 1969 roku, zbiegło się z mianowaniem Dawida Rockefellera na dyrektora wykonawczego w Chase Manhattan Bank. Polityka zagraniczna detente duetu Nixon – Kissinger była bardzo zgodna z zamiarem Rockefellera na umiędzynarodowienie działalności bankowej Chase Manhattan. Tak więc w 1973 roku Chase Manhattan był pierwszym amerykańskim bankiem, który otworzył filię w Moskwie. Kilka miesięcy później, dzięki zaproszeniu zorganizowanemu przez Kissingera, Rockefeller został pierwszym amerykańskim bankierem, który rozmawiał z komunistycznymi przywódcami chińskimi w Pekinie. Jak manipulują opinią publiczną Oprócz tych strategicznych „think tanków”, elita stworzyła sieć instytutów badawczych poświęconych manipulacji opinii publicznej zgodnie z życzeniami elity. Jak zauważył John Coleman w otwierającej oczy książce, The Tavistock Institute on Human Relations – Shaping the Moral, Spiritual, Cultural, Political and Economic Decline of the United States of America [Tavistock Institute on Human Relations - kształtowanie moralnego, duchowego, kulturowego, politycznego i gospodarczego upadku USA], to w 1913 roku powstał Instytut w Wellington House w Londynie, do manipulowania opinią publiczną. Według Colemana: Współczesna nauka o masowej manipulacji narodziła się w Wellington House w Londynie, krzepkie niemowlę akuszerowane przez lordów Northcliffe’a i Rothmere’a. Za finansowanie przedsięwzięcia odpowiadali monarchia brytyjska, lord Rotszyld i Rockefellerowie … celem tych w Wellington House było wpływanie na zmianę opinii Brytyjczyków, którzy stanowczo sprzeciwiali się wojnie z Niemcami, ogromne zadanie, które zrealizowano przez „kreowanie opinii” metodą badania opinii publicznej. Zatrudnieni zostali Arnold Toynbee, przyszły dyrektor badań w Królewskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (RIIA), lord Northcliffe i Amerykanie, Walter Lippmann i Edward Bernays. Lord Northcliffe był związany z Rotszyldami przez małżeństwo. Bernays był bratankiem [siostrzeńcem] Zygmunta Freuda, fakt, o którym nigdy się nie wspomina, i opracował technikę „inżynierii zgody”. Kiedy Zygmunt Freud przeniósł się do W Brytanii, on również, potajemnie związał się z tym instytutem przez Tavistock Institute. Według Colemana, Bernays był „pionierem wykorzystania psychologii i innych nauk społecznych do kształtowania i formowania opinii publicznej, tak aby społeczeństwo myślało, że produkowane opinie były jego własnymi”. Tavistock Institute ma budżet $6 mld i pod jego kontrolą jest 400 organizacji wraz z 3000 ośrodków badawczych, głównie w USA. Stanford Research Institute, Hoover Institute, Aspen Institute w Colorado, i wiele innych, poświęconych manipulacji amerykańskiej, a także światowej opinii publicznej, to filie Tavistock. To pomaga wyjaśnić, dlaczego amerykańska opinia publiczna, ogólnie rzecz biorąc, jest tak zahipnotyzowana, że nie jest w stanie jasno widzieć rzeczy i na nie reagować. [to tym instytutem zajmuje się David Icke – przyp. tłum.] Zajmujący się Bilderbergami dziennikarz śledczy, Daniel Estulin, cytuje z książki Mary Scobey To Nurture Humanness [Kształcenie ludzkości], oświadczenie przypisane prof. Raymondowi Houghton, że CFR już od bardzo dawna wiedziała, że „nieuchronna jest absolutna kontrola zachowań … bez zdawania sobie sprawy przez ludzkość, że zbliża się kryzys”. Należy także pamiętać, że obecnie 80% amerykańskich elektronicznych i drukowanych mediów należy do tylko 6 dużych korporacji. Sytuacja ta powstała w ostatnich dwóch dekadach. Te korporacje są własnością elity. Jest prawie niemożliwe by człowiek, który jest zorientowany w tym co dzieje się na poziomie globalnym, oglądał, nawet przez kilka minut, zniekształcenia, kłamstwa i fabrykacje, nieustannie podawane przez te media, organy elity dokonujące propagandy i pranie mózgów. Gdy wszystko jest jasne, łatwo też zauważyć kryminalne milczenie mediów w sprawie zbrodni przeciwko ludzkości popełnianych na rozkaz elity. Ile osób wie, że zapadalność na raka w Faludży w Iraku jest wyższa niż w Hiroszimie i Nagasaki, z powodu użycia zubożonego uranu, a może i innych tajnych urządzeń jądrowych, przez siły USA? Faludżę ukarano za bohaterski opór przeciwko siłom amerykańskim. Znaczenie Eurazji Dlaczego USA jest w Azji Środkowej? Aby to zrozumieć, trzeba spojrzeć na twórczość marionetek elity – Brzezińskiego, Kissingera, Samuela P Huntingtona i im podobnych. Ważne jest, aby pamiętać, że członkowie tej elity zapłacili think-tankom za publikację książek, w ramach strategii mającej na celu nadania szacunku kolejnym nielegalnym, niemoralnym i grabieżczym działaniom, które mają być podejmowane na rozkaz elity. Poglądy nie są koniecznie ich własnymi – są poglądami think-tanków. Te marionetki formułują i głoszą taktykę i plany na rozkaz swych panów, poprzez instytucje takie jak CFR, Bilderbergów itd. W swojej nieskończenie aroganckiej książce The Grand Chessboard [Wielka szachownica], opublikowanej w 1997 r., Brzeziński nakreślił filozofię obecnej amerykańskiej erupcji militarnej. Rozpoczyna od cytowania dobrze znanych poglądów brytyjskiego geografa, Sir Halforda J Mackindera (1861-1947), kolejnego pracownika elity. Mackinder był członkiem ‘Coefficients Dining Club’, założonego przez członków Fabian Society w 1902 roku. O ciągłości polityki elity świadczy fakt, że Brzeziński zaczyna od tezy Mackindera po raz pierwszy ogłoszonej w 1904 roku: „Kto rządzi Europą wschodnią, panuje nad Heartlandem: Kto rządzi Heartlandem dowodzi World-Island: kto dowodzi World-Island dowodzi światem”. Brzeziński twierdzi, że po raz pierwszy w historii ludzkości nie euro-azjatyckie mocarstwo stało się dominujące i musi zdobyć władzę nad Eurazją, jeśli ma pozostać dominującym mocarstwem światowym: „Dla Ameryki główną geopolityczną nagrodą jest Eurazja … Około 75% ludzi na świecie żyje w Eurazji … Eurazja stanowi około 60% światowego PKB i około 3 / 4 znanych światowych źródeł energii”. To nie tylko ze względu na położenie geostrategiczne tego regionu – ale również jego bogactwo„, zarówno w jego przedsiębiorczości jak i pod ziemią”, jest tak atrakcyjne dla elity, której chciwość i żądza władzy, pozostaje nienasycona, jakby to była dotykająca go choroba. Brzeziński pisze: „Ale to na najważniejszym boisku świata – w Eurazji – w pewnym momencie może się pojawić potencjalny rywal Ameryki. To skupianie się na kluczowych graczach i prawidłowym ocenianiu regionu musi być punktem wyjścia do formułowania amerykańskiej strategii geopolitycznej dla długoterminowego zarządzania eurazjatyckimi interesami geopolitycznymi Ameryki”. Te zdania zostały opublikowane w 1997 roku. Miliony ludzi zmarły w ostatnich dwóch dekadach, a miliony stały się bezdomne w tym regionie, ale pozostaje on jednak nadal „boiskiem” dla Brzezińskiego i jemu podobnych! W swojej książce Brzeziński pokazał dwie bardzo ciekawe mapy – jedna z nich jest podpisana The Global Zone of Percolating Violence [Strefa globalna sączącej się przemocy] (str. 53) i druga (str. 124) jest podpisana The Eurasian Balkans [Eurazjatyckie Bałkany]. Pierwsza z nich pokazuje region obejmujący następujące kraje: Sudan, Egipt, Arabia Saudyjska, Turcja, Syria, Irak, Iran, wszystkie państwa Azji Środkowej, Afganistan, Pakistan i części Rosji, a także Indie. Druga to dwa kręgi, krąg wewnętrzny i krąg zewnętrzny – w zewnętrznym są te same kraje, jak na pierwszej mapie, ale wewnętrzny obejmuje Iran, Afganistan, wschodnią Turcję i byłe republiki radzieckie w Azji Środkowej. „Ten ogromny region, rozdarty przez zmienne nienawiści i otoczony przez konkurujących ze sobą potężnych sąsiadów, może być głównym polem bitwy … „ pisze Brzeziński. Dalej pisze: „Możliwe wyzwanie wobec amerykańskiego prymatu ze strony islamskiego fundamentalizmu może być częścią problemu tego niestabilnego regionu”. To zostało napisane w czasie, gdy tego rodzaju fundamentalizm nie był problemem – później Stany Zjednoczone zmanipulowały rzeczy i zdecydowały uczynić go jedną ze swoich prowokacyjnych i zwodniczych taktyk. Jak mówi jeden z ich strategicznych myślicieli, USA może napotkać poważne wyzwanie ze strony koalicji Chin, Rosji i Iranu i muszą zrobić wszystko co możliwe, aby zapobiec powstaniu takiej koalicji. Dla Brzezińskiego, „terroryzm” – koncepcja typu Tavistock – to tylko dobrze zaplanowana i przemyślana strategia, kłamstwo i oszustwo, zapewniające pokrywkę dla obecności wojskowej w regionie Środkowej Eurazji i w innych miejscach. Używa się jej po to, by amerykańską opinię publiczną utrzymać w stanie strachu, a Rosję w stanie niepewności co do jej dalszego rozpadu (Ameryka szkoliła i wspierała bojowników czeczeńskich, „terrorystów”) i uzasadnić obecność wojsk amerykańskich w Azji Środkowej i jej okolicach. Spreparowana wojna z terroryzmem Terroryzm stanowi uzasadnienie przekształcenia USA w państwo policyjne. Według Washington Post z 20-21 grudnia 2010 r., w USA jest teraz 4.058 organizacji antyterrorystycznych! One na pewno nie są przeznaczone dla tych tzw. terrorystów, którzy działają w Azji Centralnej – ta liczba znacznie przewyższa liczbę tzw. terrorystów na całym świecie. Nieokiełznane krajowe szpiegostwo przez amerykańskie agencje jest teraz faktem, a amerykańska opinia publiczna, jak zawsze, zgodziła się na to z powodu zmowy mediów i instytutów typ Tavistock, należących do elity. Bardzo dobrze ujmuje to amerykański historyk Howard Zinn: „Ta tzw. wojna z terroryzmem to nie tylko wojna przeciwko niewinnym ludziom w innych krajach, ale również wojna przeciwko ludności Stanów Zjednoczonych: wojna z naszą wolnością, wojna ze standardem naszego życia. Bogactwo kraju odbiera się narodowii i przekazuje super-bogatym. Kradnie się życie naszych młodych. A złodzieje są w Białym Domu”. Właściwie to złodzieje kontrolują Biały Dom i robią to od bardzo dawna. W swojej najlepszej książce Crossing the Rubicon [Przejście przez Rubikon], Michael Ruppert wskazuje, że wiele aktów przemocy w Azji Środkowej, a także w Pakistanie, który został otoczony na dwu mapach w książce Brzezińskiego, „zainicjowali pomagierzy USA”. „Biorąc pod uwagę, że mapy te opublikowano pełne 4 lata przed pierwszym uderzeniem samolotu w World Trade Center, to należą one do kategorii dowodów, o których dowiedziałem się o w LAPD [Policja Los Angeles]. Nazwaliśmy je „poszlakami”. Oznacza to, że wybuch militaryzmu USA po 11 września, i sama ta impreza, były częścią zaplanowanej i spójnej strategii globalnej dominacji, w której naród amerykański został również „podbity” przez ustawodawstwo totalitarne przeprowadzone w wyniku 11 września. Jak pisze Brzeziński: Ameryka jest zbyt demokratyczna w swoim kraju, by była autokratyczna za granicą. To ogranicza wykorzystanie potęgi Ameryki, a zwłaszcza jej zdolności do militarnego zastraszania. Nigdy wcześniej demokracja ludowa nie osiągnęła supremacji międzynarodowej. Ale pościg za władzą nie jest celem, który nakazuje popularną zaciekłość, z wyjątkiem sytuacji nagłego zagrożenia lub wyzwania dla społecznego poczucia krajowego dobrobytu … Samozaparcie gospodarcze (czyli wydatki na obronę) i ofiary w ludziach (nawet wśród żołnierzy zawodowych) wymagane w nakładach są niesympatyczne względem instynktów demokratycznych. Demokracja nie sprzyja mobilizacji imperialnej. Oczywiście przepisy po 11 września, nadzwyczajny rozwój agencji i nadzoru publicznego w Ameryce, są przyczyną wielkiej satysfakcji dla elity – teraz trudno jest ją nazwać demokracją. Jak donosi Washington Post, Agencja Bezpieczeństwa Narodowego przechwytuje i przetrzymuje ponad 1,7 mld e-maili, rozmów telefonicznych i innych informacji na co dzień. Nic dziwnego, że 11 września Bush nazwał „wielką szansą”, a Rumsfeld widział podobieństwo tego wydarzenia do II wojny światowej i „przekształcenia świata”. W celu osiągnięcia celów elity, Ameryka zniszczyła Jugosławię, podczas gdy Rosja stała zahipnotyzowana i bezsilna, przeprowadzała zmiany reżimów w Azji Środkowej, organizowała bazy wojskowe w Europie Wschodniej i Azji Środkowej, oraz przeprowadziła prowokacyjne manewry wojskowe, testujące nastawienie Rosji i Chin. Zorganizowała bazę wojskową w Kirgistanie, który ma 500 mil [750 km] granicę z Chinami. Kiedy Chińczycy oprotestowali ostatnie ćwiczenia morskie z Koreą Południową jako zbyt bliskie do terytorium Chin, rzecznik USA odpowiedział: „Ustalenia te są wykonywane przez nas i nas samych .. To gdzie ćwiczymy, kiedy, z kim i jak, jakimi środkami itd. jest ustalane przez Amerykańską Marynarkę, Departament Obrony i rząd Stanów Zjednoczonych”. Jak zauważa dziennikarz Rick Rozoff: „Nie jest możliwe, by taki konfrontacyjny, arogancki i wulgarny język nie był rozumiany i oceniony w Pekinie”. Ameryka nabyła bazy w Rumunii, Bułgarii, Polsce i Czechach – oraz stworzyła największą bazę wojskową, jaką kiedykolwiek zbudowano w regionie, w Camp Bondsteel w Kosowie. Według raportu w rosyjskiej gazecie Kommiersant 3.03.2011 r., do końca 2020 roku ma być w pełni zrealizowany 4-fazowy plan wdrażania systemu przeciwrakietowego w Europie. Ameryka jest także zajęta dwustronnymi wojskowymi więziami na podwórku Rosji z Azerbejdżanem, Kazachstanem, Uzbekistanem i Turkmenistanem, oraz dąży do osiągnięcia celu, stworzenia „Wielkiej Azji Centralnej” od Afganistanu do Bliskiego Wschodu, wielkiego korytarza, z którego do kasy elity USA wpłyną ropa, gaz, a także wielkie bogactwa mineralne tego regionu, krwawym kosztem dla mieszkańców tego regionu. Jak zauważył indyjski dyplomata M K Bhadrakumar: „Nie jest daleko, zanim zaczną odczuwać, że ‘wojna z terroryzmem’ daje dogodną sytuację, przez którą Ameryka stopniowo zapewnia sobie stałą rezydencję w górach Hindukuszu, Pamiru, stepach Azji Środkowej i na Kaukazie, które stworzą strategiczne centrum z widokiem na Rosję, Chiny, Indie i Iran”. Scena na wielką wojnę z udziałem wielkich współczesnych mocarstw – USA, Rosji i Chin – jest teraz ustawiona według projektu elity. Jest to tylko kwestia czasu. Po raz kolejny amerykańska elita zabrała swoich dobrych ludzi na wielkie wojny przez udokumentowane i udowodnione oszustwa – zatopienie Lusitanii w czasie I wojny światowej, Pearl Harbour podczas II wojny światowej, itd. Elita uważa nas za „ludzkie odpady” – termin użyty po raz pierwszy przez Francuzów w Indochinach. To również generuje sporo „ludzkich odpadów” w USA. Raport Banku Światowego wskazuje, że w 2005 r., 28 mln Amerykanów odczuwa brak „zabezpieczenia” – w 2007 r. liczba ta wzrosła do 46 mln! Jeden na pięciu Amerykanów ma możliwość pozostania „bez środków” - 38 mln osób otrzymuje kartki żywnościowe! Michael Ruppert ubolewa: Mój kraj jest martwy. Jego ludzie poddali się tyranii, a tym samym stali się jej główną grupą wsparcia; jej podstawą, jej obrońcą. Codziennie okazują swoje poparcie tyranii przez bankowanie w jej bankach i wydawanie pożyczonych pieniędzy w korporacjach, które nimi rządzą. Świetna strategia neokonserwatystów. George H.W. Bush zwyciężył. Przekonaj ludzi, że Ameryka nie może żyć bez ‘dobrych rzeczy’, a potem usiądź i oglądaj jak popierają coraz bardziej skandaliczne zbrodnie jakie popełniasz, kiedy rzucasz im kości z coraz mniejszą na nich ilością mięsa. Cały czas wtrącaj ich w długi. Zniszcz klasę średnią, jedyną bazę polityczną, której muszą się obawiać. Spraw, by przyjęli, ze względu na wspólne poczucie winy, coraz bardziej represyjne metody państwa policyjnego. Rób co chcesz. Globalny system gospodarczy, zbudowany na nieludzkich i drapieżnych wartościach, w którym kilku posiada więcej majątku niż miliardy głodujących razem, skończy się, ale ten koniec będzie bolesny i krwawy. Jest to system, w którym elity prosperują na wojnie i powszechnym ludzkim nieszczęściu, na śmierć i zniszczenie, zgodnie z planem. Jak powiedział Einstein: „Nie wiem, czym będzie się walczyć w III wojnie światowej, ale mogę powiedzieć, czym będą walczyć w IV – kijami i kamieniami!” Prof. Mujahid Kamran – rektor University of the Punjab, Lahore, Pakistan, w kwietniu 2011 r. opublikował książkę Grand Deception – Corporate America and Perpetual War [Wielkie oszustwo – korporacyjna Ameryka i wieczna wojna].
http://ligaswiata.blogspot.com/#!/2012/05/wielka-kabaa-i-kontrola-swiata.html
Nieprzezwyciężona przeszłość
Od redakcji [Myśli Polskiej]: Poniżej drukujemy tekst referatu posła do Parlamentu Europejskiego Jarosława Kalinowskiego przygotowanego na uroczystą akademię poświęconą 70 rocznicy zagłady Żydów Kresowych (20 maja 2012 roku). Organizatorem spotkania były: Komitet Budowy Pomnika Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA, Społeczna Fundacji Narodu Polskiego, Muzeum Niepodległości w Warszawie, Muzeum Polskiego Ruchu Ludowego i Gmina Starozakonnych w Warszawie. Referat J. Kalinowskiego odczytał dr Tadeusz Samborski.
Szanowni Państwo! Niemal wszystkim obecnym na tej sali nie jest obojętna bolesna pamięć, która w tak tragiczny sposób stała się częścią żyjących obok siebie na Kresach Południowo-Wschodnich narodów: polskiego, żydowskiego, ukraińskiego, a także pozostałych koegzystujących z tymi trzema największymi we wspomnianych stronach społecznościami. Niepamiętane są powszechnie ofiary Ormian w Kutach, które przyćmiewa inna skala strat poniesionych podczas wcześniejszego ludobójstwa dokonywanego przez Turków. Giną po raz drugi, gdzieś daleko w tyle w zakamarkach historii – poza otaczanymi opieką czeskimi ofiarami zbrodni niemieckiej we wsi Lidice ofiary czeskich osadników na Wołyniu. Każda z tych grup etnicznych stała na przeszkodzie realizacji idei państwa ukraińskiego, w którym prawo do egzystencji należy się wyłącznie Ukraińcom i to tylko tym, którzy reprezentowali ściśle określony światopogląd.
Prawo do życia, tych odbiegających od ustalonej przez realizatorów wspomnianej idei normy nie należało się. Ci, którzy wcielali ją w życie, to członkowie Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, posługując się jako narzędziem swoimi zbrodniczymi formacjami, z których na pierwsze miejsce wysuwa się tzw. Ukraińska Powstańcza Armia. Zbrodniczą politykę wspomniana organizacja usiłowała także prowadzić mając swoich członków w formacjach okupantów, którzy bezwzględnie eksploatowali oraz rabowali rodzime terytorium.
Ofiara Żydów Dziś pragniemy przypomnieć ofiary polskich Żydów, którzy tak jak i Polacy mieli wielu oprawców. Naród polski czasie II wojny światowej dotknęły trzy ludobójstwa: niemieckie, sowieckie i banderowskie. Zbrodniarzom zdarzało się ze sobą w eksterminacyjnej polityce współpracować. Podobnie było w wypadku Żydów, niejednokrotnie wrośniętych w nasz naród. Zaczęło się od pogromu dokonanego głównie rękoma nacjonalistów ukraińskich, pod nadzorem niemieckim, po wkroczeniu do Lwowa w 1941 roku. Oni też w pełnej mierze, u boku Niemców brali udział w Holocauście, choć w myśleniu życzeniowym współczesnych środowisk banderowskich winno się to skończyć jedynie na przypadkach, tak jak u Polaków szmalcownictwa, ściganego zresztą przez polskie podziemie. Tymczasem jego tzw. ukraiński „odpowiednik”, nie tylko nie ścigał nieporównywalnej w skali – gigantycznej grupy ukraińskich konfidentów, lecz sam brał udział i zachęcał do mordowania ludności żydowskiej. Można rzec w przenośni, że ukraińscy strażnicy między gęstą siecią obozów koncentracyjnych i gett byli nieomal pożądanym towarem eksportowym (czy transferowym). Spustoszenie natomiast na terenach Kresów Południowo-Wschodnich siała inna formacja – policja ukraińska w służbie niemieckiej, niemal całkowicie opanowana przez podziemnie struktury OUN. Jeśli wierzyć bezdusznemu stwierdzeniu, że martyrologia jednostki oddziałuje na ludzką świadomość najbardziej, a śmierć dziesiątek czy setek tysięcy ludzi to tylko statystyka, i wspomnijmy o takim przypadku, który zarówno dla Żydów, jak i Polaków ma znaczenie. Emanuel Szlechter, kompozytor i autor piosenki „Tylko we Lwowie”, śpiewanej przez Szczepcia i Tońcia, ginie w czasie wojny w lwowskim getcie.
Szczypta optymizmu Zanim przejdę do omówienia niebezpieczeństwa, jakie się przed nami jawi przypomnę, że pojawiają się także pozytywne sygnały, pozwalające mieć nadzieję, że tę walkę o historyczną pamięć możemy wygrać, lecz niezbędny będzie ogromny wysiłek, by do tego doprowadzić. A mianowicie:
* Nawet, jeśli mają Państwo krytyczne uwagi do ostatniego filmu Agnieszki Holland „W ciemności” trzeba przyznać, że jest to obraz wciągający, zrealizowany z rozmachem, a przede wszystkim ukazuje czołową rolę ukraińskiej policji dokonującej holocaustu we Lwowie.
* Niemiecki historyk polskiego pochodzenia Grzegorz Rossoliński-Liebe, pomimo niektórych nieprzychylnych nam pojedynczych stwierdzeń, z którymi możemy się nie zgodzić, prezentuje korzystne dla naszej sprawy poglądy, przez co odwołano jego wykłady na Ukrainie, grożąc mu, a on sam musiał się schronić w murach ambasady niemieckiej. Tam też dopiero miał bezpieczne warunki by wygłosić swoją prelekcję.
* Kontrowersyjny dla niektórych z Państwa historyk Grzegorz Motyka, niezależnie od oceny jego dotychczasowego dorobku w środowisku kresowym, skrytykował miażdżąco Wołodymyra Wiatrowycza, banderowskiego historyka propagandystę, przy okazji stwierdzając: „Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że jedna tylko sotnia „Siromanci” zabiła więcej Polaków niż wszystkie galicyjskie oddziały AK Ukraińców”.
* Odpowiednio – podobne, korzystne stwierdzenia, choć być może opatrzyliby je Państwo własnymi uwagami znaleźć można u historyka Timothyego Snydera. Trzeba jednak przyznać, że to właśnie ci historycy, podobnymi stwierdzeniami powodują w środowiskach, które wspierają apologetów UPA kłopotliwe milczenie i to właśnie dlatego, że zostali przez nich wcześniej uznani i zaakceptowani.
* Kluczowym przykładem i powodem do radości może być tekst innego historyka ukraińskiego pochodzenia zza Oceanu – Johna Paula Himki. Ten przed laty wymieniając listy z polskim kolegą, który wspomniał o nieszczęściu, jakie spotkało Żydów w czasie wojny z rąk OUN-UPA, odpowiedział oburzony, że UPA nie miała nic wspólnego z holocaustem. Korespondencja z Polakiem jednak skłoniła go do badań, a w efekcie, jak sam pisze, był wręcz przerażony tym odkrył. Zachęcam do zapoznania się, tych, którzy nie czytali ostatniego tekstu ukraińskiego uczonego, który przysłał pan Wiesław Tokarczuk. Od tego doskonałego tekstu, chyba – nic nie można dodać nic ująć.
Kim jest pani Tymoszenko? Powyżej przytoczone przykłady, aż nadto mogą świadczyć, że sprawa nie jest przegrana, a walka o prawdę trwa. Nie znaczy to, że zwycięstwo w tej wojnie przyjdzie samo, a druga strona nie prowadzi aktywnych działań, by to zmienić. Istnieją pewne bardzo wyraźne zagrożenia. Dziś radykalne wybryki związane z kultem UPA kojarzone są niemal wyłącznie z radykalną partią „Swoboda”. Tymczasem to pośród deputowanych „Naszej Ukrainy” Julii Tymoszenko znaleźli się w duchu banderowscy ludzie, którzy otwarcie nawoływali do rewizji granicy z Polską, zaś w konsekwencji oddania Przemyśla i Chełma. Może się to nam wydawać nierealne czy humorystyczne, lecz jest to pewna ilustracja emocjonalnej polityki roszczeniowej wobec narodu polskiego, która nie wróży nic dobrego.
Dziś na byłą premier patrzy się z perspektywy jej pobytu w więzieniu i bojkotu ukraińskiej części mistrzostw Euro 2012. Otacza ją aura więzionej demokratycznej opozycjonistki. W tygodniku „Wprost” czyta się na okładce słowa: „Panie prezydencie, sprawa Julii Tymoszenko, to sprawa honoru Polski”. Zastanawiam się na ile ta cała prasowa kampania jest drugą wersją pomarańczowej rewolucji, na którą znów możemy się dać nabrać, opowiadając po jednej z politycznych stron. Oczywiście nikt nie wspomina o bojkocie Euro na Ukrainie z powodu ciągle powstających pomników rzeźników cywilnej ludności, którzy dokonali ludobójstwa. Prędzej opinia publiczna upomina się, skądinąd również słusznie, o barbarzyńską rzeź psów. Jak jednak mają być przestrzegane na Ukrainie „prawa zwierząt”, skoro macha się tam ręką na drastyczne ludobójstwo, jakie nawet trudno jest określić analogicznym, delikatnym stwierdzeniem „łamanie praw człowieka”. Tymczasem polityka roszczeń wobec tzw. krzywd doznanych przez Ukraińców ze strony Polaków, popularyzowana przez pogrobowców UPA – dosięgła już nawet na Ukrainie Partii Regionów, która zaczyna wykonywać ruchy podobne do Prawa i Sprawiedliwości. Przypomnę, że najpierw PiS banderowców potępiało, zaś po dojściu do władzy prowadziło w tej sprawie politykę symetryczną do jej poprzedników. Otóż Wiktor Janukowicz nakazał upamiętnienie operacji „Wisła”, jako ukraińskiej krzywdy.
Banderowcy mają się dobrze Nie bez znaczenia dla tego faktu jest działalność Związku Ukraińców w Polsce oraz jego organu prasowego „Nasze Słowo”, którego ponoć sam redaktor naczelny Jarosław Prystasz stwierdził, że operacja „Wisła” jest obsesją ZUwP. Jego członkowie rzucają żądania, aby „państwo polskie … wyeliminowało całkowicie następstwa deportacji”. My natomiast możemy odpowiednio stwierdzić, że jeśli współczesna Ukraina całkowicie uzna dziedzictwo banderowskie za swoje, musi też uznać, że ponosi odpowiedzialność za to co zrobili jego twórcy i odpowiednio usunąć skutki spalenia tysięcy wsi, wymordowania ich mieszkańców, dokonania zniszczenia ich mienia i zwrotu ziemi. Bilans rekompensat z obu tron byłby dla nas niewspółmiernie korzystny. Tak czy inaczej należy zadać pytanie – iloma milionami rocznie z budżetu RP wspierany jest pokrzywdzony operacją „Wisła” ZUwP, który dostał niedawno atrakcyjną nieruchomość w Przemyślu, podczas gdy nie tylko nie ma kamienicy na Dom Polski we Lwowie, ale na bruk wyrzucony został w Kijowie Związek Polaków na Ukrainie z powodu braku pieniędzy na opłacenie czynszu. Niepokojem napawają też planowane raz po raz symetryczne uroczystości z udziałem prezydentów Polski i Ukrainy, raz to w miejscowości, gdzie zginęły ukraińskie ofiary cywilne raz tam, gdzie polskie. Nie nawołuję tu, by ukraińskich ofiar nie upamiętniać, lecz krytykuję, takie schematy planowanych uroczystości, które tworzyłyby nieprawdziwe proporcje ofiar OUN-UPA i podziemia polskiego jak 1:1 lub zbliżone. Fałszowanie rzeczywistości historycznej jest nie tylko złe samo w sobie ze względów etycznych. Jest to wyraźny sygnał, że pozytywnej ocenie historycznej podlegają niekoniecznie Ci, których postępowanie było zgodne z prawami człowieka oraz sumieniem, lecz tacy, którzy potrafili dopuścić się najgorszej zbrodni w celu osiągnięcia władzy czy pieniędzy, jakie dają im możliwość propagandowego oczyszczenia swoich dokonań i relatywizacji zbrodniczej działalności. To fatalny przykład do naśladowania dla młodych pokoleń. Te wywnioskują prędzej czy później, że wojna otwiera różne możliwości działania utrudnione w czasie pokoju, a bohaterem jest nie ten prawy, ale ten, który jest wyłącznie skuteczny. I czy skuteczny nie był Stefan Bandera, którego okazały monument spoziera na ukraińską młodzież pod kościołem Św. Elżbiety we Lwowie? Ruch, który ukształtował przed wojną i w czasie jej trwania, jeszcze przed „internowaniem” go przez Niemców skutecznie metodą wszechobecnego na Kresach Południowo-Wschodnich krwawego mordu sprawił, że to terytorium jest niemal czysto etnicznie ukraińskie. Alibi zaś ma jemu wytwarzać wspomniane uwięzienie. Czyż nie „wybitny” był Roman Szuchewycz, którego znaną nam płaskorzeźbę obserwuje młodzież na polskiej szkole im. Marii Magdaleny w tym samym mieście, w owym czasie kierujący ludobójczymi działaniami UPA? Tak jak Hitler nie pozostawił po sobie głównego rozkazu do eksterminacji, ale tylko jego na tej podstawie wyższe elity zachodnich terytoriów państwa ukraińskiego próbują uniewinnić. Czyż nie wspaniałą kuszącą dla młodzieży karierę zrobił Mykoła Łebed` – kat, po wojnie wpływowy współpracownik amerykańskiego wywiadu. I z drugiej strony ostatni dowódca UPA, bezwzględnie antysowiecki Wasyl Kuk mógł liczyć na szybkie zwolnienie z więzienia, niewspółmierne do winy, za podjęcie współpracy z władzą sowiecką. Czy młodzież nie może ich naśladować przy wyborze swojej postawy życiowej, tym bardziej, że jest przecież do tego zachęcana?
Podałem przykład tylko czterech czołowych zbrodniarzy, z których dwóch zginęło i posiada pomniki, a dwóch dożyło spokojnej starości. Warto zaznaczyć, że Bandera zginął po wojnie w zamachu z rąk sowieckiego agenta prawdopodobnie nie za zbrodnie, ale dlatego, że działał na Zachodzie, mając także w dorobku współpracę z wywiadem brytyjskim. Szuchewycz zginął w obławie sowieckiej, toteż zamiary Sowietów wobec niego nie były jasne. Dopiero po jego śmierci represjonowano dla przykładu rodzinę Szuchewyczów. Z drugiej strony pod koniec wojny Sowieci zlikwidowali kata Wołynia Kłyma Sawura. Podobnie w powojennej, komunistycznej Polsce niejednoznacznie traktowano banderowców, wielu z nich podlegało rekrutacji bezpieki. Wg młodego niemieckiego badacza Grzegorza Rossolińskiego-Liebe, członkowie OUN rozpoczęli także współpracę z wywiadem RFN. Ponadto cała dywizja SS-Galizien uniknęła odpowiedzialności za swoje zbrodnie chroniąc się na Wyspach Brytyjskich i również podlegając werbunkowi MI6, o czym opowiada słynny film brytyjskiego reżysera Juliana Hendy’ego. Jednak uniknięcie odpowiedzialności przez tak wielu zbrodniarzy, ich niejednoznaczne traktowanie oraz wykorzystywanie jako narzędzie swojej polityki spowodowało w efekcie coś gorszego niż brak kary: brak jednoznacznego potępienia. W efekcie emigracyjne środowiska nacjonalistów ukraińskich mogły bez przeszkód nawiązywać kontakty i budować swój lobbing w rozmaitych miejscach na świecie. Ich zbrodniczość mogła być zamazywana, a wszelką krytykę wobec nich traktowano w wielu środowiskach jak „przysłowiowe wsadzenie kija w mrowisko” czy towarzyskie „faux pas”, rozdrapywanie ran. Tymczasem pokolenia różnych organizacji chciałyby mieć swoich młodych następców. To niestety udaje się właśnie ukraińskim środowiskom nacjonalistycznym, za którymi stał najpierw lobbing i pieniądze diaspor, następnie czynniki samorządowe Zachodniej Ukrainy, a nawet częściowo rządowe – a więc w efekcie wpływy w szkołach. To właśnie w programie edukacji młodzieży ukraińskiej, czy w braku edukacji w tej mierze polskiej widzę największe zagrożenie.
To jest groźne
To los młodego pokolenia, jego wiedza i wzorce, które im się stawia napawają największym niepokojem. Nie trzeba szukać daleko przykładów, że postawa, w której cel uświęca środki może znaleźć swoich naśladowców, jeśli zbrodnia nie zostanie zauważona na świecie i potępiona. Mówiłem wcześniej, że naczelni zbrodniarze z OUN-UPA byli skuteczni w doprowadzaniu terytorium uznanego za swoje do jednolitości etnicznej. Czy to nie dlatego na północnych Kresach, na Litwie, nacjonalistyczne środowiska litewskie niejako z zazdrością patrzą jednolite etnicznie ziemie Republiki Ukrainy. Dochodzi do tego, jak słyszeliśmy w mediach, że – litewski młodzieżowy zespół nagrał piosenkę o wymarzonej rzezi ludności polskiej, czy jak ostatnio – pojawia się na Facebooku profil nawołujący do rzezi wileńskich Polaków. Jednak nikt tych faktów nie łączy z amoralnym tolerowaniem pozwalającego sobie na coraz więcej nacjonalizmu ukraińskiego wraz z jego dorobkiem.
Wracając jednak do kwestii zafałszowywania historii w odniesieniu do ludobójstwa ludności polskiej dokonanego przez OUN-UPA. Wyjątkowo szkodliwym staje się stwierdzenie, że UPA to taka Ukraińska Armia Krajowa (co w swoim czasie pisał Grzegorz Motyka) czy Bataliony Chłopskie. To oczywiste znieważanie pamięci naszych polskich bohaterów i różnic w działaniach tych formacji od OUN-UPA udowadniać nie będę, ponieważ niemal wszyscy na tej sali je znają i o tym trzeba raczej informować młodzież, nie Państwa. Podam tylko trzy przykłady losów jednostek:
1) Stepana Banderę Niemcy wypuścili, zaś Stefana „Grota” Roweckiego siedzącego w tym samym obozie zamordowali
2) Generała Emila Fieldorfa „Nila”, który prowadził spokojne życie funkcjonariusze stalinowscy zamordowali, zaś aresztowanego rok później Wasyla Kuka wypuszczono.
Zaznaczę, że chodzi mi o szeroko dyskutowaną kwestię współpracy z okupantami niemieckim i sowieckim. Postawa kadry polskiego podziemia była zgodna z właściwą dla siebie kolejnością „Bóg”, „Honor”, „Ojczyzna”. Postawa przywódców nacjonalistycznego podziemia ukraińskiego była na tyle amoralna, że wszelcy okupanci wiedzieli, iż mogą ją dla swoich celów z powodzeniem wykorzystać. W praktyce bowiem dwa pierwsze wspomniane pojęcia dla nich nie istniały zaś ostatnie było mocno zdeformowane. Naszym zaś najpoważniejszym zadaniem jest znalezienie dla młodego pokolenia następców oraz edukacja młodzieży w tych właściwych postawach.
Dziękuję.
Danek: Konserwatyzm tradycyjny vs. „nihilistyczny”
P. prof. Jacek Bartyzel, prezes Klubu Konserwatywnego w Łodzi, a niewątpliwy intelektualny przywódca polskiego ruchu monarchistycznego w ogóle, opublikował niedawno w katolickiej prasie artykuł pt. „Pokusa »tradycjonalistycznego« nihilizmu” (1). Artykuł ten opisuje krytycznie pewien „bardzo wyrazisty nurt młodych autorów przyznających się do tradycjonalizmu, i to w bardzo radykalnej, bezkompromisowej, nieprzejednanej wobec wszelkich postaci kulturowego i politycznego modernizmu wersji”. Chodzi tu o organizację Falanga i związany z nią Xportal, nie wiedzieć dlaczego nie wymienione z nazwy, skoro łatwe do zidentyfikowania dla wszystkich zainteresowanych. Ponieważ należę do pierwszej oraz wchodzę w skład redakcji drugiego, postaram się poniżej wyjaśnić nasze stanowisko w kwestiach poruszonych w artykule p. prof. Bartyzela – tak, jak ja sam je rozumiem.
Poza Zachodem nie ma zbawienia?
Już ujęcie użytego w tytule przymiotnika „tradycjonalistyczny” wskazuje, iż nasze pojęcie tradycjonalizmu różni się w ocenie p. prof. Bartyzela od jego poprawnej wykładni. Podstawową odmienność w pojmowaniu przez nas tradycjonalizmu od jego właściwego pojmowania identyfikuje we wstępie do artykułu sam Autor, pisząc: „Tu skupię się na jednym tylko wątku ich rozumowania i odczuwania, a mianowicie na zdecydowanie demonstrowanym antyokcydentalizmie.” Powody, dla których ów antyokcydentalizm stanowi błędną orientację, wykłada dalej p. prof. Bartyzel następująco: „Dla tradycjonalisty katolickiego, rzymskiego [podkreślenie w oryginale – A.D.] w pełni znaczeń tego słowa, Zachód w swoim podstawowym znaczeniu to nie jego nowożytne i nowoczesne zwyrodnienie, lecz szczyt historycznego rozwoju cywilizacji chrześcijańskiej (…). (…). Poza tą cywilizacją – cywilizacją katolicką – wszystko jest barbarzyństwem.” Za niezbędny komponent ideowy tradycjonalizmu wydaje się więc Autor uznawać przywiązanie do kultury rzymskiej, bądź romańskiej, utożsamiając ją wręcz – o ile dobrze rozumiem – z cywilizacją katolicką oraz cywilizacją jako taką.
Z takim utożsamieniem nie można się zgodzić. Katolicyzm nie jest synonimem żadnej cywilizacji, a także nie zamyka się w granicach żadnej cywilizacji. Katolicyzm to religia uniwersalna, a więc przekraczająca podział na narody, rasy, kultury czy cywilizacje. Tym samym żadnej partykularnej cywilizacji, w tym i cywilizacji zachodniej, nie przysługuje status „cywilizacji katolickiej”. Prawdę tę jasno wyraził Sługa Boży papież Pius XII w słowach: „Kościół katolicki nie jest Kościołem kultury zachodniej. Nie utożsamia się z żadną określoną kulturą i jest gotów zawrzeć przymierze z każdą kulturą. Chętnie uznaje w każdej kulturze wszystko, co nie jest sprzeczne z dziełem Stwórcy.” (list do biskupa Augsburga z 27 VI 1955 r.). Cel misji apostolskiej katolicyzmu nie leży w szerzeniu jednej konkretnej cywilizacji, lecz w chrystianizowaniu wszystkich cywilizacji. Dodajmy, iż błędne utożsamianie katolicyzmu z partykularną kulturą Zachodu w skali światowej stanowi domenę przeciwników katolicyzmu, jak to ma miejsce w arabskim kręgu kulturowym czy w Rosji, gdzie stawia się znak równości między katolicyzmem a „łaciństwem”.
P. prof. Bartyzel powiada natomiast: „Poza tą cywilizacją (…) wszystko jest barbarzyństwem.” Czy rzeczywiście? Barbarzyństwo to coś ohydnego i odrażającego, co zasługuje jeśli nie na bezwzględne wytępienie, to w każdym razie na bezwzględną pogardę. Wynikałoby z tego, iż samo istnienie cywilizacji innych niż zachodnia – nawet ta właściwie rozumiana (stary Okcydent) – jest złem, jest niezgodne z wolą Bożą. To już jednak optyka nie tyle katolicka, co protestancka. To protestantyzm, wskrzeszając monolatryczną etykę Starego Testamentu (oczywiście źle rozumianą, bo zinterpretowaną po heretycku przez wyemancypowany od autorytetu rozum protestanta, dokonujący „wolnego badania” Pisma), do pogan czekających na światło chrześcijańskiego Objawienia w Afryce, Indiach czy Ameryce szedł z ogniem i mieczem, niszcząc obyczaje i dorobek materialny całych kultur w ramach tego, co później nazwano „misją cywilizacyjną” państw zachodnich. Podobną optykę wyraża teoria cywilizacji prof. Feliksa Konecznego, w środowiskach luźno pojętej prawicy w Polsce darzona zupełnie nieuzasadnionym kultem. W świetle poglądów tego polskiego historiozofa cały świat powinna objąć „cywilizacja łacińska (zachodnia)”, inne zaś cywilizacje są złem i należy je rugować. Decyzje Stolicy Apostolskiej, które hamowały tępienie innych cywilizacji w imię „cywilizacji łacińskiej”, na czele z zawarciem unii brzeskiej, spotykają się z potępieniem Konecznego. Choć on sam tego nie przyznawał, „cywilizacja łacińska” w jego rozumieniu okazuje się tożsama z zachodnią kulturą liberalną. Przykładowo, Koneczny zaliczał do „cywilizacji łacińskiej” kraje protestanckie lub indyferentne religijnie, jak Wielka Brytania czy USA, o ile były liberalne, a z drugiej strony odmawiał przynależności do niej katolickiej Rzeszy ottońskiej, zaliczając ją do złej „cywilizacji bizantyńskiej”.
Zmieniając ton z poważnego na nieco żartobliwy, istotnie odrzucamy przeświadczenie, że „poza Zachodem nie ma zbawienia”, podobnie jak szereg innych jedyno-zbawczych formuł pokutujących w Polsce wśród luźno pojętej prawicy (np. „poza wolnym rynkiem nie ma zbawienia”, „poza tomizmem nie ma zbawienia” itp.). Do formuł tych jeszcze wrócimy.
Jeżeli nie Zachód, to co?
Rozpoznawszy w naszym kręgu ośrodek antyokcydentalizmu, p. prof. Bartyzel stara się zidentyfikować jego program pozytywny: „Cóż natomiast – poza »kreatywną destrukcją« Zachodu – proponują nam owi inni tradycjonaliści, gardzący tradycją zachodnią i ani nie wierzący, ani nie pragnący, jak możemy się domyślać (choć tego wprost nie mówią) jej odrodzenia? Nie są to propozycje zbyt konkretne, ale ogólny kierunek poszukiwań rysuje się dość wygodnie. Śladem wielkich poprzedników tego kierunku, zwracają swój wzrok ex oriente lux, ku szeroko rozumianemu Wschodowi (…).” Opinia ta niezupełnie odpowiada prawdzie. Autorzy zajmujący się geohistorią Polski piszą niekiedy o „trzech drogach geopolitycznych” naszego Kraju. Pierwszą z nich byłaby integracja Polski z Zachodem, drugą – związanie jej ze Wschodem, przede wszystkim rosyjskim. Trzecią drogą wymienianą przez wspomnianych autorów była próba stworzenia własnej, odrębnej cywilizacji między Wschodem a Zachodem, realizowana przez państwo polsko-litewskie od XIV do XVII wieku, przerwana przez jego osłabienie, a potem rozbiory. I to na tę trzecią drogę warto powrócić w czasach, gdy Zachód nowoczesny i demoliberalny pogrąża się w coraz głębszej zapaści, gdy Ameryka zaczyna powoli wycofywać się z Europy, gdy szkodliwy projekt Unii Europejskiej przechodzi jeden instytucjonalny kryzys za drugim. Oczywiście, Polska jest na chwilę obecną nieprzygotowana do odegrania takiej roli. Jej obecny stan doskonale oddają słowa Jerzego Brauna zapisane w 1936 r.: „Taka jaka jest, z niedorozwojem intelektualnym i z nieszczęsnym »kompleksem niższości«, połączonym z niewiarą we wszystko, co stworzył geniusz polski a z małpowaniem »zagranicy«, Polska oczywiście misji tak wielkiej nie dopełni. Trzeba wprzód dźwignąć naród potężnym zrywem odrodzenia moralnego i umysłowego. Trzeba przeciąć ten ohydny wrzód, jakim jest na organizmie duchowym Polski nasza »elita literacko-intelektualna«, ta szajka bezideowych, snobizujących się na czerwono, grzebiących z lubością w genitaliach i seksualiach pasożytów, dla których wyrocznią jest »dobry szmonces« a misja dziejowa Polski nienawistnym humbugiem.” Podjęcie owej misji wymagałoby przekucia polskiej psychiki narodowej, co – nawiasem mówiąc – postulowali zgodnie najlepsi przedstawiciele obozu piłsudczykowskiego i obozu narodowego. Niemniej to w tym generalnym kierunku warto zmierzać, a zapomnieć o Polsce jako przybudówce do Europy Zachodniej i jej wiecznym „ubogim krewnym”.
Tu pozwolę sobie na sprostowanie. O antyokcydentalizmie naszego środowiska pisze p. prof. Bartyzel: „Wyraża się on już na samym poziomie leksykalnym, w często używanym, a wysoce pogardliwym słowie »zachodniactwo«, które, notabene, wygląda na kalkę rosyjskiego »zapadnictwa«, co też pokazuje ich źródła inspiracji.” O ile mi wiadomo, ja pierwszy w naszym środowisku zacząłem używać terminu „zachodniactwo” i staram się go propagować. Wymyśliłem go sam, jako określenie na rozkładowy, nowoczesny okcydentalizm, narzucany przez państwa zachodnie innym kręgom kulturowym na całym świecie i niestety znajdujący tam również autentycznych zwolenników, przekonanych o wyższości cywilizacji „praw człowieka”, konsumpcjonizmu, fast-foodów, pornografii i debilnej popkultury. Nie kopiowałem terminologii obcojęzycznej; przeciwnie, wyraz „zachodniactwo” wydaje mi się lepiej pasować do języka polskiego, niż bliskoznaczne anglosaskie makaronizmy w rodzaju „westernizacji”, „mcdonaldyzacji” czy zaproponowanego przez Benjamina Barbera „McŚwiata”.
Nie oznacza to, iż myśl rosyjska nie dostarcza wartościowych inspiracji. Bynajmniej nie ustępuje pod tym względem myśli francuskiej czy niemieckiej. Jako przykłady takich inspiracji można by wymienić: słowianofilstwo Iwana Kiriejewskiego, Aleksieja Chomiakowa i Konstantina Aksakowa, „rewolucyjny konserwatyzm” gen. Rostisława Fadiejewa, ezoteryczne lubomudrje Władimira księcia Odojewskiego, reakcjonizm Konstantina Leontjewa, monarchistyczny socjalizm Michaiła Bakunina (który o przeprowadzenie odgórnej antyliberalnej rewolucji prosił Mikołaja I) i konserwatywny socjalizm Nikołaja Michajłowskiego, panazjatyzm i chański monarchizm Espera księcia Uchtomskiego, eurazjatyzm czy ideę „monarchii ludowej”.
My, ezoterycy
Kolejnym elementem, który p. prof. Bartyzel poddaje krytyce jest eksponowany przynajmniej przez część naszego środowiska – w tym przez niżej podpisanego – ezoteryzm. Pisze mianowicie: „W autentycznej Tradycji nie ma nic ezoterycznego.” Kwestia ta wymaga wyjaśnienia. Zarówno Objawienie, jak i Tradycja kryją w sobie wiedzę o sprawach nazbyt odbiegających od spraw świata doczesnego, aby grzęznący w tych ostatnich duch ludzki, przyzwyczajony posługiwać się na co dzień poznaniem dyskursywnym, mógł ją od razu pojąć. Do ich oglądu dochodzi się stopniowo, po odpowiednim przygotowaniu, które zapewnia właśnie ezoteryzm. Nie sposób posądzić o brak ortodoksji autora, jakim jest O. prof. Aleksander Posacki SJ – najbardziej znany polski egzorcysta, międzynarodowy autorytet w dziedzinach duchowości, ezoteryzmu, mistyki, demonologii, okultyzmu, magii, autor licznych prac poświęconych wymienionym zagadnieniom. W przedmowie do książki księdza Antonia Gentiliego „Chrześcijaństwo i ezoteryzm” (Kraków 1997), udostępnionej polskiemu czytelnikowi przez jezuickie Wydawnictwo WAM, O. Posacki pisze: „Autor żywo i przystępnie porządkuje temat mistyki chrześcijańskiej, wyrastającej z głębi tajemnic chrześcijańskich, przekazywanych niegdyś w tradycji inicjacyjnej, którą można by określić mianem ezoteryzmu chrześcijańskiego. Zgodnie z etymologią słowa to nic innego jak pogłębione uwewnętrznienie chrześcijańskich tajemnic, osiągalne dla wszystkich, którzy by tego szczerze pragnęli (a nie tylko dla »wybranych«, »inicjowanych« czy »wtajemniczonych«, radykalnie oddzielających się od innych chrześcijan). Poza zewnętrzną (egzoteryczną) formą teologicznych pojęć, obrzędów i symboli – dzięki wnikliwym interpretacjom Orygenesa, Cyryla z Jerozolimy czy Klemensa Aleksandryjskiego – możemy dostrzec ich ukryty, wewnętrzny (ezoteryczny) sens, którego ustawiczne przyswajanie prowadzi do duchowego pogłębienia. Mistagogia i mistyka, symbol i rytuał, tajemnica i inicjacja – to tematy podejmowane niegdyś wszechstronnie przez Ojców Kościoła; wielka szkoda, że dziś zagubiło się ich znaczenie.” (Co warte zaznaczenia, ksiądz Gentili w swojej książce powołuje się wielokrotnie na tradycjonalistę integralnego René Guénona, krytykowanego w artykule p. prof. Bartyzela.).
Właściwie pojęty ezoteryzm znajdujemy więc w nauce Ojców Kościoła: św. Justyna Męczennika, św. Klemensa Aleksandryjskiego, św. Cyryla Jerozolimskiego, św. Grzegorza z Nyssy, św. Ambrożego z Mediolanu i innych. W jego poszukiwaniu nie musimy się jednak cofać aż do starożytnych dziejów Kościoła. Znacznie bliższa naszym czasom św. Teresa z Lisieux, ogłoszona Doktorem Kościoła przez papieża bł. Jana Pawła II, pisze w swoich „Dziejach duszy” o Ewangelii: „Odkrywam w niej coraz to nowe światła oraz jej sens ukryty i mistyczny…” (2). W innym miejscu św. Teresa zwraca uwagę, iż „są rzeczy, które przy otwarciu tracą swój aromat; są myśli tajemne, których niepodobna przełożyć na język tej ziemi, gdyż natychmiast tracą swój sens ukryty i Niebiański; są one jak ten »Kamyk biały, który będzie dany zwycięzcy i na którym wypisane jest imię ZNANE tylko TEMU, który je otrzymuje.«” (3). Ezoteryzm naprowadza człowieka na ten sens i pozwala mu dojść do tych myśli.
Zaniepokojenie p. prof. Bartyzela wydaje się budzić możliwość recepcji czego innego, mianowicie myśli ezoteryków niechrześcijańskich. Tak wynikałoby z wcześniejszej uwagi: „Prawdziwa Tradycja zatem to nie owe mityczne Agarthy, Szambale, Ultima Thule, poszukiwane przez ezoteryków. Trzeba powiedzieć jasno, że to wszystko są zwykłe baśnie, lepsza lub gorsza literatura, a nie żadna »wyższa duchowość«. Nawiasem mówiąc, chętnie przemielane w żarnach zgniłej, zachodniej popkultury.” Racja, ale końcowe stwierdzenie to nie argument. Zgniła, zachodnia popkultura przecież równie bezlitośnie eksploatuje (czyt. banalizuje i profanuje) wielkie mity i eposy, opowieści o królach, tronach i rycerzach, do których tak wielkie znaczenie przywiązują zarówno p. prof. Bartyzel, jak i niżej podpisany. Nawiasem mówiąc, baśnie odgrywają istotną rolę w tradycyjnej kulturze słowa. Mimo swej fikcyjności także mogą pomagać w zrozumieniu i przekazywaniu głębokich prawd. Dlatego właśnie się je opowiada.
Sojusznicy i wrogowie
Kolejna różnica dotyczy desygnacji sojuszników i przeciwników, czyli wskazania, kto może, a kto nie może działać jak sprzymierzeniec tradycjonalizmu. Z pewnością zgadzamy się z p. prof. Bartyzelem, że sojuszników trzeba wybierać z tego, co obecnie istnieje, w oparciu o mniejszą lub większą zbieżność celów. I tutaj nie odwracamy się wcale od „wszelkich postaci kulturowego i politycznego modernizmu”. Zasadniczym wrogiem tradycjonalizmu są współcześnie podmioty polityczne i geopolityczne spełniające funkcję rozsadników zachodniactwa. Fenomeny polityczne należące już wprawdzie do świata nowoczesnego, ale archaiczne w porównaniu z demoliberalnym blokiem zachodnim i z nim zantagonizowane stają się natomiast sojusznikami sił tradycjonalistycznych.
Szerzej starałem się to pokazać w innym miejscu (4). Jako potencjalnych sprzymierzeńców wskazałem tam państwa, gdzie siermiężnie prowadzona modernizacja nałożyła się na przednowoczesne jeszcze realia, tworząc amalgamat „zacofanej nowoczesności”, na ogół w politycznej postaci różnego rodzaju dyktatur. Dobrym przykładem tego zjawiska była Libia rządzona przez Muammara Kaddafiego, która pod względem ideowym bazowała na Trzeciej Teorii Światowej, odrzucającej zarówno zachodni liberalizm, jak i sowiecki komunizm z uwagi na ich wspólne podłoże materialistyczne. Gdy napadł na nią świat zachodni, automatycznie stała się jednym z bastionów oporu przeciw światowej ofensywie sił anty-Tradycji. Obecnie to samo dotyczy Syrii Assadów oraz Iranu ajatollahów. Rzecz jasna, drugą kategorię sojuszników tradycjonalizmu stanowią wszelkie żywioły sprzeciwiające się modernizacji na modłę zachodnią, które wspomniany już Benjamin Barber opatruje zbiorczo symboliczną nazwą Dżihadu.
Kryterium celów a nie nazw pozwala też wyraźnie zobaczyć, że sojusznikami naszej sprawy często nie są wcale ci, którzy za nich uchodzą. „Odrzucając przeto z wyraźnym wstrętem zasadę »Nie ma wroga na prawicy«, nie tylko tam właśnie go z namiętnością wynajdują, ale jednocześnie okazują zdumiewającą pobłażliwość, ba! – wyraźną sympatię dla »antysystemowej« lewicy, i to właśnie tej najbardziej skrajnej.” – pisze p. prof. Bartyzel o naszym środowisku. Zaznaczałem już nieraz i w tym miejscu pozwolę sobie znów podkreślić: tak, to prawda, należymy do zupełnie innego uniwersum ideowego, niż nurty i ugrupowania pipi-prawicy. My chcemy mówić – i słuchać – o imperiach, rozgrywkach na Wielkiej Szachownicy świata, pulsie Serca Ziemi (Heartland), tchnieniach „wiatru od stepu” (by przywołać tytuł poematu Józefa Bohdana Zaleskiego), źródłach Tradycji i jej przekazie. One ględzą o „prawdziwej demokracji”, republikanizmie, liberalizmie, „wolnym rynku”, (neo)tomizmie; kibicują demoliberalnym agresjom wojskowym na Afganistan, Irak, Libię czy gratulują Amerykanom udanego morderstwa na Usamie ibn Ladinie. Nie mamy żadnego powodu, by czuć jakąkolwiek wspólnotę z tymi zdechlakami. Rozstrzyga cel. Istotnie, pod względem konkretnych celów cząstkowych bliższa od pipi-prawicy mogłaby się nam okazać propaństwowa, statokratyczna lewica w rodzaju np. sanacyjnych naprawiaczy czy środowiska tercerystyczne („ani prawica, ani lewica”).
Pielgrzymka przez Czerwone Wrota
P. prof. Bartyzel zakończył swój artykuł słowami, odnoszącymi się do tradycyjnych instytucji monarchicznych: „Trzeba do nich wrócić, trzeba nowej renovatio, a nie pielgrzymek donikąd przez nieistniejące Czerwone Wrota.” Pielgrzymkę odbywa się do źródeł – źródeł mocy, źródeł własnej duchowej tożsamości. Aby dotrzeć do źródeł, trzeba pójść pod prąd. I my idziemy pod prąd. I słyszymy, jak „mówią, żeśmy stumanieni”…
1. „Polonia Christiana”, 2012, nr 26 (maj-czerwiec), s. 24-25.
2. Św. Teresa od Dzieciątka Jezus, Dzieje duszy, Kraków 1996, s. 188.
3. Tamże, s. 91-92.
4. Adam Danek, Jesień herosów, „Najwyższy CZAS!”, 2012, nr 3 (1130), s. XXXVIII-XXXIX.
Świat nas docenia Prezydent USA, honorując zasługi Jana Karskiego (który niegdyś bezskutecznie zdzierał gardło, usiłując zwrócić uwagę aliantów na los polskich Żydów – warto sięgnąć do jego wspomnień, co słyszał w odpowiedzi), publicznie przypisał odpowiedzialność za Holokaust Polakom. Po wielkiej burzy, postraszony utratą głosów Polonii (nie bardzo, bo ma ona opinię mało aktywnej) przeprosił, ale tylko w prywatnym liście do Bronisława Komorowskiego. Byłoby to na miejscu, gdyby prezydent USA w prywatnej rozmowie z polskim zasugerował niezręcznym sformułowaniem, żeby pilnował swojej żony, tu jednak mieliśmy do czynienia z czymś gorszym. Niemcy też postanowili nas uhonorować. Nagrodzili, więc polskiego premiera nagrodą imienia swego wybitnego dyplomaty, współtwórcy fatalnego w skutkach traktatu z Rapallo. Dyplomata ów zasłynął z nienawiści do odrodzonego państwa polskiego i z doktryny głoszącej, iż jednym z głównych celów Niemiec musi być jego jak najszybsze zlikwidowanie. Nikt w otoczeniu premiera ani w jego rozległej medialnej klace nie zauważył w takim sposobie okazywania nam życzliwości niczego niestosownego, podobnie jak panu Rotfeldowi ani ambasadorowi RP w Ameryce ani w głowie postało w jakikolwiek sposób z punktu zaprotestować przeciwko określeniu niemieckiego obozu zagłady mianem „polskiego obozu koncentracyjnego”. W kolonialnej mentalności naszych elit państwowych, ukształtowanych w PRL i wciąż wszechwładnych, po prostu nie mieści się jakikolwiek sprzeciw wobec „wielkiego brata”, ktokolwiek akurat nim jest. W tej sytuacji Rosjan szykujących przemarsz przez Warszawę z sierpami i młotami (coś jakby Niemcy przemaszerowali ze swastykami przez Jerozolimę) powinniśmy docenić; przynajmniej nie twierdzą, że chcą tym marszem okazać nam sympatię i poważanie. RAZ
Walka o bramę i logo Solidarności Aleksandra Olszewska, sprzedawczyni pamiątek w kiosku przy bramie nr 2 Stoczni Gdańsk przegoniła 28 maja ekipę, która chciała zdjąć logo Solidarności zasłaniające napis „im. Lenina”. Władze Gdańska zapowiadają jednak, że logo „S” będzie zdjęte. W Gdańsku nikogo nie dziwi bojowa postawa 84-letniej kobiety. Aleksandra Olszewska od 30 lat pilnuje Pomnika Poległych Stoczniowców. W stanie wojennym nie bała się zomowców i układała pod Trzema Krzyżami czwarty, z kwiatów. Wraz z jeszcze trzema osobami była wówczas gospodarzem placu Solidarności. 30 maja legendarnej strażniczce pamięci Solidarności kwiaty wręczył Piotr Duda, przewodniczący związku. Umieściła je na bramie stoczni.
– Z całego serca w imieniu Solidarności dziękuję, że pani własną, nie służbową miotłą ich pogoniła – dziękował przewodniczący. – Mam nadzieję, że uda się obronić stocznię Solidarności. W razie, czego, proszę dać znać – dodał.
Piotr Duda od początku krytykował władze Gdańska za zmianę bramy, podobnie Zarząd Regionu Gdańskiego, którego przewodniczący Krzysztof Dośla podczas regionalnego zjazdu (29 maja) zapewnił, że jeśli logo „S” zostanie zdjęte, związek codziennie będzie wieszał nowe. Przeciwko montażowi zrekonstruowanej stoczniowej bramy nr 2 w jej historycznym kształcie z napisem „Stocznia Gdańska imienia Lenina” protestują zakładowa Solidarność i pomorscy posłowie PiS. Kością niezgody jest Lenin. Na początku zeszłego tygodnia, 28 maja, napis „imienia Lenina” grupa młodych osób zasłoniła logiem Solidarności. Pomysł spodobał się stoczniowcom, ale nie władzom Gdańska, które 28 maja wieczorom przysłały ekipę porządkową mającą usunąć napis „Solidarność”. Jednak wobec zdecydowanego sprzeciwu pani Aleksandry członkowie ekipy zapowiedzieli, że bez asysty policji nie mają zamiaru niczego usuwać.
– Brama to zabytek, a napis został powieszony bez pozwolenia konserwatora zabytków, a w dodatku na cudzej własności – argumentował Antoni Pawlak, rzecznik prezydenta. Właścicielem bramy jest miasto Gdańsk. A tabliczka z napisem „zabytek chroniony” została powieszona dopiero w czwartek 31 maja.
Ścigani za logo „S” Gdańska policja ściga tych, którzy zawiesili napis „Solidarność”. Jej zdaniem wykroczenia polegającego na bezprawnym umieszczeniu na zabytku (brama została wpisana do rejestru zabytków) reklamy, napisu, za które grozi grzywna (do 5 tys. zł), mieli się dopuścić młodzi ludzie, studenci Akademii Sztuk Plastycznych w Gdańsku.
Posłowie PiS Anna Fotyga i Andrzej Jaworski na konferencji prasowej zorganizowanej przed stocznią 30 maja zadeklarowali pomoc prawną dla nich. Montaż zrekonstruowanej historycznej bramy nr 2 Stoczni Gdańskiej rozpoczął się w nocy z 13 na 14 maja. Na bramie umieszczono napis „Stocznia Gdańska imienia Lenina”. Dotychczasową nazwę: „Stocznia Gdańsk S.A.” – usunięto. Pojawiły się także napisy z roku 1980 np. „Proletariusze wszystkich zakładów łączcie się”, 21 strajkowych postulatów a także krzyż i portrety Matki Boskiej i Jana Pawła II. Jednak napisy z hasłami ktoś usunął. Pozostały święte symbole i postulaty.
Spór o zabytek Rekonstrukcja historycznej bramy od początku wzbudzała kontrowersje. Jeszcze w kwietniu protestowała stoczniowa Solidarność. Związkowcy tłumaczyli, że poprzednia brama była zabytkiem i została zniszczona. Złożyli doniesienie na policję, która przekazała je prokuraturze.
– Gdyby ta brama była na terenie muzeum, to byłoby w porządku. Tymczasem przechodzi przez nią dziennie 2 tysiące stoczniowców, jest częścią zakładu pracy – argumentował Karol Guzikiewicz, wiceprzewodniczący stoczniowej „S”.
Związek uznał, że sprawę powinna wyjaśnić prokuratura.
– Dzisiaj (31 maja) złożyliśmy wniosek do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, czyli profanacji flagi narodowej – powiedział Fryderyk Radziuś. Stoczniowa „S” nie rezygnuje z dalszej drogi prawnej, po odrzuceniu ich wniosku przez prokuraturę.
– Składamy odwołanie do prokuratury okręgowej – zapewnił Karol Guzikiewicz, wiceszef stoczniowej „S”. A logo „Solidarności” (31 maja) wciąż wisi.
Miotłą przyrżnę! Z Aleksandrą Olszewską, sprzedawczynią pamiątek Solidarności na placu Solidarności rozmawia Barbara Madajczyk-Krasowska. – Pani rzeczywiście przegoniła miotłą porządkowych, którzy chcieli zdjąć logo Solidarności z bramy numer 2 Stoczni Gdańsk? Jak pani pogoniła tych robotników? – Wszyscy mnie tu znają w Solidarności stoczniowej. Jestem taką miotłą, która wiecznie urzęduje. Podjechał samochód, myślałam, że chcą podlać kwiaty. Ale podjechali z innej strony. Znam ich, zwłaszcza Aleksandra. Zwróciłam mu uwagę, że nie z tej strony stanęli. A on odpowiedział: Przyjechaliśmy służbowo zdjąć z góry Solidarność. Ja na to: Co, Solidarność? Byliście w Solidarności i teraz przychodzicie zdejmować Solidarność? A on odpowiedział, że mają taki nakaz. Wyciągnęli drabinkę, ubrali się w kamizelki. Powiedziałam: To miejsce jest moje i nie pozwolę, choćby nie wiem, co miało się stać. Zapytał: Zrzuci mnie pani? Odpowiedziałam: Tak, jestem gotowa na wszystko i miotłą przyrżnę. Wtedy on zadzwonił do kierowniczki. Ta odpowiedziała, że musi spytać przełożonych. Czekali na odpowiedź, a ja krzyczałam: Nie pozwolę! To jest moje miejsce, ja tu jestem 30 lat. Solidarność to moje życie! Zadzwonili jeszcze raz. I po ponownej rozmowie z kierowniczką zrezygnowali.
– Pani na tym placu podobnie krzyczała do zomowców w stanie wojennym. Wtedy u stóp Pomnika Poległych Stoczniowców układała pani jeszcze z trzema osobami krzyż z kwiatów. – Pierwszy raz układałam go jeszcze przed stanem wojennym. Ludzie wtedy przynosili kwiaty pod pomnik. Pomyślałam, że tak marnują się te kwiaty i zaczęłam je wkładać do słoików. W stanie wojennym, oczywiście, podchodzili zomowcy i mówili, że nie wolno i mnie legitymowali. Ja im dawałam dowód i mówiłam, że kwiaty będę układać, bo nie mogą się zmarnować. Ich ten krzyż kwietny drażnił. Mówili, że dowódca powiedział, że mam odejść. Jak zrobię, to odejdę – odpowiadałam.
– W czasie strajku w stoczni w maju 1988 roku zomowiec celował w panią pistoletem?– ZOMO pilnowało strajkujących. Młodzi stoczniowcy zaczęli ich wyzywać, więc zomowcy zaczęli biec w ich stronę. Ja z miotłą sprzątałam plac wokół pomnika. Do biegnących zomowców krzyknęłam: Won stąd, wam wolno tylko do trawy (teraz są tam ławki), bo tu jest miejsce poświęcone. Miejsce poświęcone to na Jasnej Górze – powiedział ich dowódca. Odparowałam: A ty wiesz, gdzie jest Jasna Góra? Wtedy wyciągnął z kabury pistolet, wycelował we mnie i zmusił do wycofania się z placu. Rzeczywiście mogłam wtedy zginąć i nikt by nie wiedział, dlaczego. Ale on też odwołał podwładnych i już nie polecieli do tych chłopaków.
– Pani razem z panem Edwardem, panią Marią i panem Staszkiem zamontowała tablicę w miejscu, gdzie klęczał pod pomnikiem Ojciec Święty.– Tablicę zamówił w stoczni ksiądz Henryk Jankowski. A ja podałam napis: „Opatrzność Boża nie mogła sprawić nic lepszego, bo w takim miejscu milczenie jest krzykiem”. Chodziło o to, by podkreślić, że papież klęczał samotnie odgrodzony od ludzi kordonem. Na montaż wybraliśmy dzień milicjanta, milicja stała na każdym rogu, ale oni bardziej byli zajęci sobą. Włożyliśmy tablicę na czterokołowy wózek, nakryliśmy go ciuchami. Edward, który nie miał nóg i poruszał się na wózku inwalidzkim, ciągnął ten wózek z tablicą. My mu pomagaliśmy. Udało się przejechać i wmurować tablicę. Podjechał ksiądz prałat i poświęcił. Było to w październiku 1987 roku.
– Pani ma jedną z pierwszych legitymacji Solidarności nr 24, zresztą stoczniową.. – ...podpisaną przez Szablewskiego.
– Przewodniczącego „S” Stoczni Gdańskiej, ale pani nie pracowała w stoczni – Nie pracowałam w stoczni, ale pracowałam na placu Solidarności.
– Bardzo dokuczała pani esbecja? – Chodzili za mną niemal krok w krok. Cały czas mnie śledzili. Pracowałam w księgowości w fabryce czekolady „Bałtyk”, potem w Rzemieślniczym Domu Towarowym. Dyrektor był bardzo dobrym człowiekiem, ale codziennie wzywał mnie na dywanik. Szpicle go nachodzili i w końcu powiedział, że muszę odejść z pracy, bo ciągle jestem pod pomnikiem. W 1985 zmusili mnie do odejścia na wcześniejszą emeryturę.
– Zdejmą logo Solidarności z bramy – Z dnia na dzień to się przedłuża. A ja się cieszę. Dla mnie Solidarność i ten plac jest jak własne dziecko. Tak pokochać... (zawiesza głos, po policzkach spływają łzy). Radość mi daje to, że młodzież ruszyła do boju. Wszędzie, gdzie się pojawię młodzi mówią: pani Alu, jesteśmy z panią.
04 czerwca 2012 "Życie nie kończy się na jednym mężczyźnie" - twierdzi, jedna z bohaterek filmu pt ”Nigdy w życiu”, filmu opartego o książkę pani Katarzyny Grocholi, a wyprodukowanego przez panią Ilonę Łepkowską - feministkę, ITI Film Studio, TVN i inne firmy w roku 2004, panią Ilonę związaną z panem Czesławem Bieleckim, kandydatem na prezydenta Warszawy, przy poparciu Prawa i Sprawiedliwości Socjaldemokratycznej” prawicy”, blokującej na scenie politycznej miejsce - dla prawdziwej prawicy.. Było to w ostatnich wyborach samorządowych, gdzie startował pan Janusz Korwin–Mikke w Warszawie, zajął czwarte miejsce, jako kandydat. To był wielki sukces prawicy. Przegonił pana Waldemara Pawlaka z Polskiego Stronnictwa Ludowego, a właściwie szefa związku zawodowego rolników - w randze wicepremiera. Przy skromnych środkach i niechęci mediów głównego nurtu ściekowego. Czwarte miejsce.. (!!!!). „Jak masz kochanka, to możesz mi o nim spokojnie powiedzieć”- zwraca się córka do matki, którą gra pani Danuta Stenka? Matka ma córce opowiadać o swoich kochankach - to jest dopiero pomysł na miarę XXI wieku, wieku wyzwolenia kobiet spod dominacji mężczyzn. I wyzwolenia córki spod rodzicielstwa matki. Autorka książki” Nigdy w życiu”, pani Katarzyna Grochola, ma córkę, dziennikarkę - ale nie wiadomo czy ma męża.. Bo jakoś nic o nim nie można znaleźć w źródłach.. Córka skądś się wzięła? Dorota Szelągowska- córka- urodziła się w roku 1980- w Trypolisie. A od 1998 roku znalazła pracę w polskiej telewizji. Program ”Rower Błażeja”.. Już, jako dziecko znalazła pracę w polskiej telewizji? Popatrzcie Państwo, tyle jest ciekawych rzeczy na tym świecie organizowanym przez ludzi. „Jedyne, czego mężczyznom zazdroszczę to wbrew temu, co głosił. Freud - nie penisa, ale zdolności do zasypiania wszędzie, w każdych warunkach i na czas dowolny” - twierdzi autorka książki ”Nigdy w życiu”. Wygląda na to, że pani Katarzyna Grochola - nie lubi mężczyzn.. Nie wiadomo, kiedy się tej przypadłości nabawiła.. Czy jak pracowała, jako salowa czy jako pomocnik cukiernika, czy może, jako pracownik biura matrymonialnego? „Zasypianie w każdych warunkach i na czas dowolny”- to jest charakterystyka przeciętnego mężczyzny. Coś ma do płci brzydkiej,. Tak jak – inna kobieta Lewicy, pani Maria Czubaszek - nie lubi dzieci.. Ale dialogi w filmie są inteligentne. Ładne widoki przyrody, ładnie kręcone zdjęcia, uśmiechnięte twarze. Jak kobietę porzuci mężczyzna, to nie powinna się załamywać.. Powinna zbudować dom, posadzić drzewo. ”Kto powiedział, że to męska rzecz”(???) W końcu Kopernik też była kobietą. Ale o płodzeniu potomka nie ma mowy... Prawdziwa kobieta powinna wybudować dom, posadzić drzewo i w jakiś sposób wykombinować dziecko.. Ale nie może to być chłopczyk.. Musi to być dziewczynka! No i jest! O In vitro nie było mowy.. Ukryty feminizm w formie walentynek dla zakochanych.. ”Nigdy w życiu nie ufaj facetom”. ”Oprócz seksu nie nadają się do niczego” A jednak! Nie tylko zasypiają w każdych warunkach.. ”Nigdy w życiu nie czekaj na miłość Przestań o niej marzyć!” Apelować do kobiet, żeby nie marzyły o miłości.. A o czym mają marzyć młode kobiety, żeby mogły założyć rodziny?. Żeby mogły wyjść za mąż? Żeby mogły mieć dzieci i przeżyć macierzyństwo.. A potem cieszyć się dorastającymi dzieciakami.. Bez miłości? Może mężczyzna, jako samiec pospolity, który ma tylko służyć do zapłodnienia.. A potem niech sobie idzie precz! A kobieta – jako matka samotnie wychowująca dzieci- dostanie gażę od państwa.. To będzie dopiero nowoczesna rodzina. „W kwestii zasadniczej- nie wiem ile razy człowiek, czyli kobieta, może zaczynać życie od nowa. Jeśli o mnie chodzi, robię to teraz poniekąd nałogowo. Bez przerwy. Nie wiem, dlaczego akurat na mnie padło i nigdy się nie dowiem. Widać coś robię źle, bo normalni ludzie żyją normalnie’”- twierdzi pani Katarzyna Grochola. Bardzo postępowa jest ta pani Katarzyna, pisarka postępowa. „Człowiek, czyli kobieta”- co oznacza, że mężczyzna nie jest człowiekiem, a kobietą- w żadnym wypadku. W końcu Kopernik też była kobietą.. Ale nie robiła tego nałogowo, tak jak pani Katarzyna Grochola.. Kopernik kobieta nie zaczynała swojego życia za każdym razem na nowo.. Ale pani Grochola nie lubi mężczyzn? To, z kim zaczyna nowe życie nałogowo? Może z kobietą? W filmie występuje również pan Artur Żmijewski, filmowy Ojciec Mateusz, który, w sutannie spotyka się z kobietami w kawiarni w sprawie kolejnego śledztwa, ale w filmie” Ojciec Mateusz”. W tym filmie - nie. Ojciec śledczy - zamiast zajmować się Bogiem i jego słowem- zajmuje się śledztwami kryminalnymi, i zawsze zajmuje się nimi w sutannie. Pozostaje za pan brat- z policją.. Nie występuje z Kościoła, żeby zająć się śledztwami...Wprost przeciwnie. Wciąga Kościół do spraw kryminalnych.. Często do morderstw. Kościół zajmujący się ściganiem przestępców pospolitych.. To jest najlepsza rola dla Kościoła.. Według scenarzysty. Filmu ”Ojciec Mateusz”.. Jest to polska kopia włoskiego serialu Don Matteo napisanego przez jakiegoś komunistę.. Tutaj Ojciec Mateusz gra amanta.. Zakochany po uszy, szczególnie jak panią Danutę Stenkę opuścił mąż- Jan Frycz. ”Życie nie kończy się na jednym mężczyźnie” Najlepiej na dwudziestu miesięcznie.. Przynajmniej tak jak Julia Roberts- gdzieś się tym faktem chwaliła... „Pretty women” – to chyba jej życiowa rola.. Ukoronowanie całej działalności filmowej.. I nareszcie realizacja jej życiowej kariery na ekranie.. Jako prostytutka.. Popatrzcie państwo „wielka gwiazda”-a w prywatnym życiu….. Bo czym się różni prostytutka stająca pod lasem i czekająca na klienta od prostytutki będącej gwiazdą w Hoollwood? Ano tym, że ta z Hollywood jeździ najnowszym mercedesem, albo BMW. I ta spod lasu nie wypiera się, że się prostytuuje.. Hollywood opanowali od wielu lat komuniści i tacy tam różni ideologiczni lewicowcy, popierający demokratów amerykańskich.. Dlatego od lat nie oglądam hollywoodzkich filmów, kręconych przez lewactwo.. Ostatnio obejrzałem rosyjski-„Zaginione imperium”.. Jak najdalej od Hollywood.. Chyba, że te stare filmy sprzed trzydziestu lat.. Charles Bronson. Clint Eastwood, Marlon Brando, Gregory Peck, Henry Fonda - który wydziedziczył swoją córkę, Jane Fondę, bo przeszła na stronę Lewicy amerykańskiej. W każdym razie ideologiczni sędziowie naszej natury wszędzie- gdzie mogą – uprawiają propagandę.. dlatego - od czasu do czasu- poinformuję państwa o postępach postępów w polskich filmach. To i tak jest dla ,mnie wielki wysiłek, zważywszy, że nie dysponuję wolnym czasem.. Co gdzieś wykombinuję jakiś film – obejrzę pomiędzy 4 a 6 rano- podczas pisania felietonu..Bo naprawdę nie mam, kiedy.. No, może jeszcze w niedzielę.. Jak nie będą czytał i szukał materiałów do kolejnego felietonu.. I jak będę w domu.. A dla mnie Freud - nie jest kapłanem pożądań człowieka. Całe życie człowieka zdeterminował wyłącznie libido. Czy człowiek składa się tylko z popędu seksualnego i tylko nim się kiruje w życiu?. Myślę, że wątpię.. WJR
1989 - NA POCZĄTKU BYŁO KŁAMSTWO "To co się działo w 1989 r. nie miało nic wspólnego z wyborami i w tamtym czasie wszyscy to jeszcze nie tylko rozumieli ale i głośno mówili, nawet zwolennicy tej operacji. [...]Dla ludzi Platformy Obywatelskiej wywodzących się z ugrupowania powstałego przy okrągłym stole i z niego czerpiących swoje siły fikcja demokracji u źródeł III RP jest przesłanką usprawiedliwiającą ograniczenie, a nawet likwidację demokracji obecnie. Platforma wychodzi, bowiem z założenia, że społeczeństwo, które nie potrafiło wywalczyć demokracji i niepodległości, a następnie pogodziło się z ich fikcją da sobie odebrać istniejące wciąż namiastki demokratycznych instytucji” - napisał przed trzema laty Antoni Macierewicz w referacie wygłoszonym podczas sejmowej konferencji zorganizowanej przez Annę Walentynowicz. O fikcji leżącej u podstaw państwowości III RP pisał również Krzysztof Czabański - bezpośredni obserwator obrad OS, w wydanej w roku 2005 książce „Pierwsze podejście. Zapiski naocznego świadka”,.której ostatnia część jest dziennikiem prowadzonym od 6 lutego – do 6 kwietnia 1989 roku. Na stronie 225 Czabański zanotował:
„Tu nie chodzi o żadną czystość w rozumieniu romantycznym czy coś w tym rodzaju. O nie. Tu chodzi, po prostu, o wartości. Rozbrat z nimi, obserwujemy to na własne oczy, jest przeżyciem ciężkim i właściwie niewytłumaczalnym. Czyż tego wszystkiego, co się dzieje nie można by robić uczciwiej, rzetelniej?! Myślę, że tak. I wcale nie potrzeba by było do tego więcej wysiłku, wystarczyłoby zaufanie do innych, szanowanie innych, mniej klikowe rozgrywanie spraw. Zapewne się powtarzam, ale mam nieodparte wrażenie, że salon dominował nie tylko inicjatywy „S” i Wałęsę, ale w ogóle całą opozycję. Salon najprostszą drogą do degrengolady.”
Relacja Czabańskiego zawiera również bezcenny zapis opinii przeciwników OS. Kilkanaście stron wcześniej autor zanotował:
„Zadaniem K. W. wszystko to jest mistyfikacją. Według L. za „okrągłym stołem”, a właściwie za zawartym wcześniej układem, stoją duże pieniądze (kilka miliardów dolarów) i to skłania władzę do porozumienia. Według K. jest to plan sowiecki, realizowany bezwzględnie przez Jaruzelskiego i Wałęsę, który zwietrzył możliwość utworzenia przez elitę opozycji establishmentu wespół z elitą władzy. Jakby jednak nie było, wydaje się, że efekt końcowy może być podobny. Otóż, nastąpi legitymizacja władzy, Jaruzelski zostanie prezydentem wybranym przez sejm, który z kolei będzie wybrany przez naród. Wałęsa zaś będzie następnym prezydentem, a na razie np. przewodniczącym Frontu Porozumienia Narodowego. Jadzia uważa, jak donieśli mi wspólni znajomi, że „beton” zaciera ręce i śmieje się ze stołu. Bardziej z „S” zresztą. Dwa centra zawierają układ, a wszystko się i tak wywróci, z tym, że „S” zostanie po drodze skompromitowana. U końca drogi zaś, prorokuje K. W., skorumpowane elity będą blokować społeczeństwo, zaś rządzić będzie prezydent – choćby i Wałęsa – i tajna policja”.
O realizacji planu sowieckiego mówił w 1990 roku francuski historyk i sowietolog, Alain Besancon, w odpowiedzi udzielonej Adamowi Michnikowi na jego list otwarty zamieszczony w "Gazecie Wyborczej". Besancon, analizując sytuację po obradach OS i czerwcowych wyborach napisał m.in.:
„To, co dzieje się w Polsce, to właśnie to, czego chciał dokonać Gorbaczow u wszystkich swych satelitów. Niemal wszędzie manewr ten zakończył się niepowodzeniem. Powiódł się w Polsce i to jest największym sukcesem Gorbaczowa. Ma w tym swój udział Michnik.”
Z perspektywy dwudziestu dwóch lat, powinna nas zdumiewać wyjątkowa trafność ówczesnych ocen. Historia przyznała rację tym, którzy prognozowali, że „wielka mistyfikacja” stanie się podstawą wszystkich procesów politycznych nowego państwa i pozwoli zastąpić autentyczną demokrację agenturalno-esbeckim erzacem. Proces wyłonienia III RP nawiązywał wprost do tradycji sfałszowanych wyborów z roku 1947, z których komunistyczni najeźdźcy wywodzili swoje prawa do rządzenia Polakami. Jak tamto historyczne fałszerstwo stało się jednym najważniejszych elementów mitu założycielskiego PRL - tak wyborcza farsa z roku 1989 jest do dziś fundamentem układu OS. Samozwańcze „elity” III RP uczyniły z tych „częściowo wolnych” wyborów podstawę ułomnej państwowości i na nich oparły prawo do obecności komunistów w życiu publicznym. Choćby, dlatego analogie z wyborami 1947 roku są oczywiste - jeśli nie poprzez sam akt fałszerstwa, to z uwagi na rolę, jaką czerwcowe wybory odegrały w naszej historii. To dzięki nim zalegalizowano PRL i wszystkie patologie zbrodniczego systemu, włączając sowieckich namiestników i zależnych od okupanta funkcjonariuszy w krwioobieg III RP. Trudno wyobrazić sobie większą nikczemność wobec narodu złaknionego wolności. Ludzie paktujący z komunistami przy „okrągłym stole” cynicznie wykorzystali nasze marzenia o Niepodległej i uczynili z nich obszar, na którym zbudowano przymierze katów i ofiar. Jeśli dziś w otoczeniu Bronisława Komorowskiego znajdujemy niemal wszystkich beneficjantów tego paktu, a w życiu publicznym dominują postaci z czasów PRL-u – dowodzi to nie tylko trwałości mitu założycielskiego III RP, ale po dwóch dekadach od „wielkiej mistyfikacji” potwierdza jej antynarodowy i antypolski charakter. Jan Olszewski, pierwszy faktycznie niekomunistyczny premier, w wywiadzie udzielonym niedawno miesięcznikowi „Nowe Państwo” przypomniał, na czym polegała ówczesna wina koncesjonowanej opozycji i samozwańczych „autorytetów”.
„Okrągły Stół – powiedział Olszewski - był umową pomiędzy częścią elity opozycyjnej a władzami PRL bez udziału społeczeństwa. To są dobrze znane fakty. Strony ustaliły warunki ugody– nie dyskutujmy teraz nad ich adekwatnością. Później nastąpiły wybory 4 czerwca. Głos zabrał naród, czyli suweren. Mimo ograniczenia tych wyborów zasadą kontraktowości dał wyraźne wskazanie, czego sobie życzy. W prawie rzymskim jest taka instytucja, obecna również w naszym prawie cywilnym, prowadzenia cudzych spraw bez zlecenia. Określa ona sytuację, w której ktoś musi się zaopiekować cudzym mieniem pod nieobecność właściciela i jakie wówczas może podjąć czynności. Można przyjąć, iż w 1989 roku część elity opozycyjnej podjęła się prowadzenia cudzych spraw bez zlecenia. Jednak po 4 czerwca jej rola została zakończona. Prawowici właściciele – czyli obywatele – powrócili. Rola samozwańczego opiekuna dobiegła przez to końca. Tymczasem znaczna część opozycji, która wzięła udział w Okrągłym Stole, albo tego nie zrozumiała, albo zrozumieć nie chciała. Trzymała się zupełnie bezwartościowego przekonania, że dała słowo komunistom i musi go dotrzymać, bo to będzie rzekomo dobre dla wszystkich. I tak mimo jasnego wskazania suwerena pakt z ludźmi PRL trwał przez lata niepodległości, z krótkimi przerwami na próby jego kwestionowania.”
Do tego, niezwykle ważnego wywiadu warto będzie jeszcze powrócić, bo ze strony polityków opozycji nieczęsto można dziś usłyszeć tak głębokie i trafne oceny. Jan Olszewski precyzyjnie wskazał, że umowy OS nie znalazły akceptacji polskiego społeczeństwa, zaś wyniki wyborów z 4 czerwca podważały w istocie fundament, na którym zbudowano układ III RP. Władza wyłoniona z tych wyborów nie posiadała, zatem demokratycznej legitymizacji i podtrzymując antypolski pakt z komunistami - działała wbrew woli suwerena. Ta pierworodna skaza musiała zaważyć na każdych następnych wyborach – czyniąc z nich zaledwie substytut autentycznego aktu demokracji. Bronisław Komorowski i pozostali rzecznicy umów OS, chcą dziś nazywać rocznicę wyborów 1989 roku „Świętem Wolności” - i przez kolejne lata podtrzymywać fałszywą mitologię tego zdarzenia. Licząc na niewiedzę lub amnezję Polaków, próbują ukazać je, jako „przełomowe i historyczne”, a samych siebie wykreować na wyrazicieli niepodległościowych dążeń. Trudno o dowód większej pogardy i zakłamania - ze strony ludzi, którzy zakpili z własnego narodu. Niezależnie, jak długo przyjdzie nam znosić butę takich postaci i ile czasu jeszcze upłynie nim obalimy system III RP – trzeba sobie uświadomić, że kłamstwo powtarzane po tysiąckroć nie nabiera cech prawdy, zaś władza wywodząca swój rodowód z historycznego oszustwa, nigdy nie uzyska miana przedstawiciela narodu. Choćby przez dziesięciolecia przywdziewała maski polskości i narzucała nam swoje łgarstwa – na zawsze pozostanie obcą. Aleksander Ścios
4 czerwca 1992, czyli nieudacznik tworzy historię 4 czerwca 1992 r. udowodnił wszystkim patriotom, że polscy tzw. politycy wywodzący się z KOR –u czy innych ugrupowań opozycji demokratycznej w PRL – powinni jak najszybciej być przez polskie społeczeństwo wysłani na wieczne wakacje do Hiszpanii. Od razu zaznaczam, że nie zaliczam do ich grona aktualnego prezesa PiS, który wbrew bajkom upowszechnianym przez jego wielbicieli nie był czynnym uczestnikiem opozycji demokratycznej, lecz jej sympatykiem. Powinien to w końcu sam przyznać, bo jestem przekonany, że nadchodzi czas, w którym Polacy dojdą do ewidentnego wniosku, że najgorszymi reakcjonistami i nieudacznikami są byli rewolucjoniści. Ot chociażby podpora dzisiejszej reakcji naczelny „GW” czy Jedyny Sprawiedliwy wśród zdrajców, czyli A. Macierewicz. To on po 4 czerwca 1992 r. założył koronę Narodowego Bohatera walczącego o prawdę, sprawiedliwość i rzecz jasna niepodległość Polski. Jaki był rzeczywisty problem 4 czerwca 1992 roku? Prezydent Wałęsa – brędzący jak Piekarski mękach? Komuniści i ich akolici z „GW”? Nie. Prawdziwym problem były dwa nazwiska przywódców ZHN i KPN, czyli śp. marszałka Chrzanowskiego i L. Moczulskiego, autora „Rewolucji bez rewolucji”, czyli jedynego tekstu politycznego opozycji demokratycznej, który przetrzymał próbę czasu. Umieszczając te nazwiska na liście A. Macierewicz podkładał wiązkę trotylu pod własny rząd, ponieważ Chrzanowski i Moczulski przewodzili partiom wchodzącym w skład koalicji wspierającej rząd premiera Olszewskiego. Dlaczego A. Macierewicz zamiast schować ich papiery – wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew abecadłu polityki – umieścił je na liście agentów służb specjalnych PRL–u? Przecież wiedział doskonale, że w ten sposób likwiduje własny rząd i dopuszcza do władzy – na trwałe – siły, przeciwko którym (słusznie) walczył? Dlatego, że to prawda – odpowiadają jego zwolennicy. I w tym momencie można wybuchnąć śmiechem, przecież ta prawda was rozstrzela, przecież ta prawda to sznur, na którym sami zwiśniecie! Co jest ważniejsze cała prawda czy dobro Narodu Polskiego – wychodząc z założenia, że rząd premiera Olszewskiego rzeczywiście o to dobro walczył? Odpowiedź jest ewidentna: w imię przedłużenia życia rządu w imię dobra Narodu Polskiego, należało z listy skreślić nazwiska Moczulskiego i Chrzanowskiego. A. Macierewicz tego nie zrobił. Powtórzmy pytanie – dlaczego? Otóż odpowiedź jest banalna – ludzie, którzy weryfikowali listy agentów nazwani przez Macierewicza „Prawdziwą Kadrą Polski Niepodległej” byli poddani ideologicznej indoktrynacji przez swego szefa polegającej na wmawianiu im, że oto odkrywając prawdę, całą prawdę i tylko prawdę kładą fundament Niepodległej Polski. Dla nich skreślenie z listy nazwisk Chrzanowskiego i Moczulskiego byłoby zbrodnią, zbrodnia przeciwko Polsce. Macierewicz doskonale o tym wiedział, że skreślając z listy nazwiska Chrzanowskiego i Moczulskiego naraziłby się na zemstę ze strony swoich wychowanków. Zemstę, która mogłaby się skończyć nawet więzieniem.
Młodzi rewolucjoniści takiej zdrady ich ideologii by swojemu szefowi nigdy nie wybaczyli, bowiem nie rozumieli, że polityka rządzi się innymi prawami niż ideologia. 4 czerwca 1992 był dramatem polskiej prawicy, ponieważ w ten sposób ustalono prymat prawdy nad skutecznością, ideologii nad polityką, której naczelną zasadą jest kompromis, ustępstwa, częściowa prawda. Jeżeli ktoś chce ośiągnąć wszystko w konsekwencji otrzymuje Nic. Piotr Piętak
4 czerwca – czyje „święto”? Od upadku rządu Jana Olszewskiego minie wkrótce 20 lat. To tyle, ile mają niektórzy członkowie i sympatycy ONR, czy MW. Czy to jednak tłumaczy ich uczestnictwo w obchodach służących kultywowaniu fałszywego obrazu tamtego fatalnego gabinetu, a nawet współorganizację takich uroczystości? Oczywiście, że nie. Od powstania Ligi Narodowej minęło wszak lat 119, pierwszą lożę B'nai B'rith na ziemiach polskich powołano 90 wiosen temu – a chyba nawet młodzi narodowcy nie mają wątpliwości, które dziedzictwo powinno być im bliższe?
Balcerowicz-bis Nie ma żadnego faktu, który by tak z ówczesnej, jak i z dzisiejszej perspektywy pozwalał bronić gabinetu Olszewskiego. Przede wszystkim, dlatego, że ani programowo, ani kadrowo nie odbiegał on jakościowo, (czyli anty-jakościowo) od innych ekip po 1989 r., zwłaszcza post-solidarnościowych. Mówimy wszak o rządzie z udziałem Andrzeja Olechowskiego i Radosława Sikorskiego (wówczas jeszcze „młodego orła” centroprawicy)! Równie typowy był z trudem wypracowany program tej ekipy. „Założenia polityki społeczno-gospodarczej na 1992 r.”, czyli tzw. plan Eysymontta – to tylko kontynuacja planu Balcerowicza, z jego założeniami antyeksportowymi, częściowym popiwkiem, wyprzedażą majątku narodowego, dławieniem produkcji i ścisłym podporządkowaniem Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu i Bankowi Światowemu. Czy na pewno chcemy życzliwie wspominać ekipę dumnie zamykającą historię polskiej motoryzacji, w związku z niekorzystną dla państwa (i rzutująca potem poważnie na naszą ekonomikę, np. na działania sektora bankowego) sprzedażą FSM? Ile ciepłych słów znajdziemy dla drużyny, która przygotowała dewastację Huty Warszawa, szykowaną wówczas do oddania na poniewierkę głównemu konkurentowi - Lucchiniemu S.p.A.?
Na pasku Brukseli Na odcinku polityki zagranicznej – nie było lepiej. Jan Olszewski (z wrodzoną sobie nieudolnością, ale jednak uparcie) przepychał w okresie swego urzędowania Układ Europejski, ustanawiający stowarzyszenie między Rzecząpospolitą Polską a Wspólnotami Europejskimi i ich Państwami Członkowskimi – czyli umowę stowarzyszeniową stawiającą polską gospodarkę na pozycjach kolonialnego rynku zbytu dla państw zachodnich. Dla neo-endeków puste gesty antyrosyjskie, czy pro-NATO-wskie są zapewne argumentami za, a nie przeciw temu rządowi – ale może sprzeciw wywoła chociaż wspomnienie jego uległości wobec malutkiej, antypolskiej Litwy prześladującej już wówczas naszą mniejszość i rozpędzającą zdominowane przez Polaków samorządy?
Byle ładnie przegrać! Zakłamanie historii rządu Olszewskiego bije nawet wysokie standardy mitologizacji politycznej lat 80-tych i 90-tych. To nie była „heroiczna drużyna odważnie reformująca państwo, pokonana przez agentów i Ruskich” – tylko czwarty garnitur solidarnościowy, kierowany przez najbliższego współpracownika czołowego polskiego wolnomularza z czasów PRL, Jana Józefa Lipskiego. Unia Demokratyczna i Kongres Liberalno-Demokratyczny, które do tej koalicji wciągał Jarosław Kaczyński – nie weszły do niej nie z powodu różnic ideowych, ale w słusznym przekonaniu, że taka władza się nie utrzyma, bo raz, że rządzić nie umie, a dwa, że w sumie nie chce. To jest, bowiem właśnie główna cecha centroprawicy w Polsce: jest ona tak przywiązana do koncepcji „moralnego zwycięstwa”, (czyli po ludzku mówiąc – klęski), że za nią tęskni i robi wszystko, by ją przyspieszyć. Rządzenie jest wszak niewdzięczne, trudne, wymaga uczenia się, myślenia, gromadzenia doświadczeń i podejmowania decyzji. Łatwiej jest snuć marzenia – że „kiedyś to hoho, wygra się wszystko”, no, ale na razie „układ nie pozwala”. I można trwać dalej w bierności, świętując rocznice kolejnych porażek, skupiając uwagę elektoratu na jakichś pobocznych czy wydumanych problemach. Czemu jednak w tym procederze chcą uczestniczyć osoby i środowiska odwołujące się do tradycji endeckiej?
Nikt po nich nie płakał Na upadek rządu Olszewskiego w 1992 r. powszechnie czekano. Nawet z punktu widzenia ówcześnie istniejących środowisk „niepodległościowych” i antykomunistycznych – nie dokonał on niczego istotnego. KPN miał mu za złe odwrócenie się od postulatów „restytucji niepodległości”, nie zrealizowano PC-owskiej koncepcji „dekomunizacji” – i to nie z powodu braku większości dla takich rozwiązań. To był po prostu fatalny, nieudolny zespół, wobec którego aż chciało się być w opozycji. Dość przypomnieć, że kiedy minister obrony Jan Parys, robiąc tajemnicze miny, oskarżył wtedy prezydenta Lecha Wałęsę o zamiar wykorzystania wojska do zamachu przeciw demokracji – po kraju poszło raczej westchnienie ulgi o treści „no nareszcie, może ktoś tu zaprowadzi w końcu porządek...!” Pusty jak wydmuszka „ethos” olszewicki został negatywnie zweryfikowany przez wyborców (2,7 proc. na Koalicję dla Rzeczypospolitej w wyborach 1993 r.), jak i przez ugrupowania wchodzące w skład zaplecza politycznego rządu (by wspomnieć tylko krytyczne oceny formułowane wobec Olszewskiego np. w szeregach ZChN). Trzeba było upływu dwóch dekad jawnie sprzecznej z faktografią propagandy (na rzecz „rządu, który wstrzymał prywatyzację” - sic!) i powtórzenia raz jeszcze całej operacji „heroicznej klęski” przez ekipę Kaczyńskiego – by i jego poprzednik załapał się na swój kawałek legendy.
Ostrożnie z ogniem! Może, więc chociaż sam ten PR nadawałby się do wykorzystania przez neo-endeków? Ha, jeszcze po 1992 r. narodowcy obserwowali próby reorganizacji nurtu „niepodległościowego” w ramach RTR, RdR, KdR, PC-ZP itp. Trafnie odnajdywano w ich szeregach osoby zagubione, odczuwające instynktowną bliskość w stosunku do nacjonalizmu (głównie na tle antysemickim) – słowem niedostrzegające fundamentalnych różnic w myśleniu o Polsce pomiędzy swymi idolami (Parysem, Olszewskim, Kaczyńskim), a polską racją stanu i polskim interesem narodowym. Na tym gruncie można było (i być może da się nadal) niekiedy łowić zbłąkane owieczki. Jednak słabsze, mniej selektywne umysły same przy takich kontaktach mogą ulec dezorientacji. Wszak i tu, i tu widzą biało-czerwone flagi, i tu, i tu mówi się o patriotyzmie, o Polsce, a także o Bogu i honorze, okraszonych w dodatku historycznym wprawdzie, lecz dla wielu po dawnemu aktualnym antykomunizmie. Co gorsza, w takiej bogoojczyźnianej licytacji środowiska centroprawicowe zawsze będą nie do pobicia w stosunku do endecji, czy konserwatystów. Ci, bowiem nie stronią od krytyki narodowych wad, potrafią spojrzeć poza patriotyczny szafaż, patrzą na efektywność, a nie tylko efektowność podejmowanych działań. Piewcy „heroicznych klęsk” zaś żadnych blokad nie mają – mogą bez końca o cnotach wszelakich, husarii, Ordonie, Olszewskim, Winkelriedzie i Samuelu Zborowskim pomieszanych z Kaczyńskimi – aż słuchającym łzy wzruszenia zalewają oczy.
Nie babrać się Nawet, więc próba cynicznego rozegrania „złotej legendy” 4 czerwca przez ewentualnie zainteresowanych neo-endeków, niesie za sobą zasadnicze ryzyko. Nie wiadomo, bowiem kto by tu, kogo rozegrał... Tym bardziej, że nawet na plakatach kolegów z ONR, poświęconych rocznicy obalenia olszewickiego rządu - dominują tony znane z „Gazety Polskiej”. Oto podejrzane typy szykują „nocną zmianę”, diabolicznie naradzając się na spotkaniu u TW „Bolka” - widać na zdjęciu. Włosy na karkach jeżą się z oburzenia... ale właściwie, dlaczego? Nie inaczej wyglądają dziesiątki innych narad partyjno-politycznych, obalany rząd był ewidentnie zły, trzeba było wziąć pod uwagę, że może się przed legalnym odwołaniem opierać – a więc omawiano szczegółycałej operacji itd. Słowem – nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Skoro, więc konsekwentnie potępiamy całe to bagno demokracji partyjnej i demoliberalizmu – to nie ma najmniejszego powodu, abyśmy się emocjonowali jednym więcej wykwitem tych chorób niszczących tkankę narodową. Odwoływani i odwołujący z 4 czerwca 1992 r. niczym istotnym się z polskiego, narodowego punktu widzenia nie różnili. Niech, więc sobie obchodzą tamtą rocznicę we własnym gronie. Autentyczni, odpowiedzialni patrioci zaś - niech lepiej wezmą się do pracy, by Polacy mieli lepsze powody do świętowania. Chyba, że komuś w sumie wydaje się obojętne, czy bliższą jest rocznica powstania Ligi Narodowej, czy B'nai B'rith...
4 czerwca – suplement Uchwała Rady Politycznej PiS, deklarująca ciągłość między rządem Jana Olszewskiego, a powstaniem Prawa i Sprawiedliwości oraz działalnością braci Kaczyńskich – wprawdzie dobrze mieści się w mitologii politycznej polskiej centroprawicy, jednak niewiele ma wspólnego z faktycznym przebiegiem zdarzeń w 1992 roku i latach następnych. Niekonsekwencja związana jest z pomijaniem zasadniczej okoliczności, jakim była ówczesna kluczowa różnica zdań i rozbieżność taktyczna między Olszewskim, a Jarosławem Kaczyńskim. To prawda, że kandydatura Olszewskiego na premiera była do pewnego stopnia autorskim pomysłem lidera PC. Do pewnego stopnia – bowiem mecenas o socjalistycznych przekonaniach i masońskich korzeniach, był po prostu jednym z niewielu „autorytetów solidarnościowych” kojarzonych w tamtym czasie omyłkowo z prawicą, którzy mogli wchodzić w grę jeśli chodzi o obsadę stanowisk państwowych. Alternatywny kandydat, czyli lider ZChN Wiesław Chrzanowski - odpadał nie tyle ze względu na pozornie zbyt skrajną, (czyli niekoalicyjną) pozycję swej partii, co właśnie ze względu na własną funkcję partyjną. Za mec. Olszewskim nie stała bezpośrednio żadna formacja (był jedynie jedną z twarzy koalicyjnego Porozumienia Obywatelskiego Centrum), wydawał się, więc lepszym, bo słabszym szefem rządu. Takie podejście okazało się jedną z wielu pomyłek Kaczyńskiego, nie raz udowadniającego, że nie zna się na ludzkich charakterach. Szef PC nie docenił ani ambicji swego kandydata, ani jego niesterowalności, ani zwykłych ludzkich wad, jak lenistwo i niedecyzyjność.
Kaczyński poza rządem Tymczasem wszystkie te słabości premiera niemal od razu podzieliły go z własnym zapleczem, Porozumienia Centrum nie wyłączając. Kaczyńskiemu nie udało się wprowadzić do rządu dwóch polityków, na których mu najbardziej zależało – Sławomira Siwka na szefa URM i... Lecha Kaczyńskiego na ministra obrony narodowej. Tak, tak - w ogłaszanym dziś nieomal „pre-PiS-owskim” gabinecie nie znalazło się miejsce dla frontmana, a obecnie patrona tej partii! Jarosław Kaczyński rozpoczął, więc swą ulubioną grę w przekorniaka – to on, bowiem, a nie Lech Wałęsa był w istocie u zarania III RP uosobieniem zasady „za, a nawet przeciw”. Zakładając, więc Olszewskiemu „rachunek” za zagranie przeciw sobie – Kaczyński jakby na złość nie dopuścił do przyjęcia złożonej przez premiera dymisji, w ostatniej chwili pozyskując warunkowe poparcie PSL. Lider PC wiedział znakomicie, że na tamtym etapie nie ma innego kandydata, a co więcej – że nie uda się ponownie zmontować większości rządowej bez inicjatywy ze strony prezydenta.
Na pohybel Wałęsie Tymczasem pokonanie Lecha Wałęsy było wówczas jedynym celem Kaczyńskiego. Były szef kancelarii prezydenckiej uważał się (niesłusznie) za głównego kreatora tej prezydentury i (słusznie) czuł się oszukany przez sprytnego elektryka, który nie po to zablokował powstanie monopartii Komitetów Obywatelskich Solidarności, by następnie ułatwiać stworzenie monopolu politycznego PC. Formacja ta wprawdzie wjechała do Sejmu jeszcze na opinii „partii wałęsowskiej”, jednak dzięki umiejętnej grze Belwederu – ani wynik wyborczy Porozumienia, ani osobista pozycja Kaczyńskiego nie odpowiadały jego ambicjom. W tej sytuacji ten uparty polityk podjął działanie zmierzające do uformowania w parlamencie frontu anty-wałęsowskiego. Weźmy pod uwagę, że Wałęsa A.D. 1992 znajdował się w innym miejscu sceny politycznej, niż można by go umiejscowić dziś (gdyby jeszcze był figurą na szachownicy). Pomimo eksperymentów z kontynuacyjnym rządem Bieleckiego – wciąż jeszcze był kojarzony z wartościami bliskimi prawicowej i katolickiej formacji anty-balcerowiczowskiej. Kaczyński uznał, więc, że sojuszników przeciw prezydentowi należy szukać po stronie wartości przeciwnych – czyli w Unii Demokratycznej. Przez cały okres funkcjonowania rządu Olszewskiego Kaczyński stanowił w nim „wewnętrzną opozycję”, stale domagając się poszerzenia koalicji o UD i Kongres Liberalno-Demokratyczny. W lutym 1992 r. podjął w tym zakresie jawną już akcję, opartą na założeniu, że szef Unii, Tadeusz Mazowiecki chowa do Wałęsy taką samą urazę, jak teraz on sam. Ex-premier był jednak ostrożny, nie ufając Kaczyńskiemu, nie wierząc w przetrwanie leniwego mecenasa, (z którym bez skutku negocjował jeszcze w grudniu), licząc się z Wałęsą – i wreszcie obawiając się wewnątrzpartyjnej opozycji, na czele z Bronisławem Geremkiem i Jackiem Kuroniem. Pomysł Kaczyńskiego został publicznie zdezawuowany przez Olszewskiego i rzecznika Gugulskiego, jednak nieformalne rozmowy z UD toczyły się dalej – teraz już... przeciw premierowi. Obie partie „centrowe” rozważały wówczas wariant „wymiany premiera – pozostawienia rządu”, polegający na zastąpieniu Olszewskiego należącym wówczas do PC Jerzy Eysymonttem i wprowadzeniu do składu gabinetu unijnych ministrów. Początkowo obawiał się go jednak Kaczyński, gdy zaś – ponownie upokorzony przez Olszewskiego – ostatecznie się przełamał, ofertę wycofał Mazowiecki. Tak czy siak jednak Kaczyński wyrażał się o rządzie z coraz większym przekąsem, coraz mocniej kontestując jego bierność i brak perspektyw. Równolegle premier podważał pozycję Kaczyńskiego w partii, wykorzystując w tym celu wewnętrzną opozycję „chadecką” z Przemysławem Hniedziewiczem i Andrzejem Anuszem.
Dygresja o „KGB-wskich spółkach” Na takich grach i zabawach centroprawicy czas upłynął aż do upadku rządu Olszewskiego, przesądzonego jego niechęcią do konstruowania większości, nie zaś jakąkolwiek przyczyną programową. Dygresyjnie można dodać, że nie była nią także dziwaczna awantura telegraficzna o wcześniej zaakceptowaną przez premiera treść traktatu polsko-rosyjskiego. Konia z rzędem temu wskaże co w pierwotnym zapisie art. 7 tego dokumentu („obie strony stworzą sprzyjające warunki dla powstania na części obiektów wybudowanych w Polsce ze środków armii b. ZSRR wspólnych przesiębiorstw polsko-rosyjskich”) miało stanowić rzekome „ułatwienie dla penetracji wywiadowczej Polski”.
Nawet średnio bystry czytelnik powieści szpiegowskich powiedziałby, bowiem, że gdyby faktycznie rosyjskie tajne służby zdecydowały się działać w Polsce „na bazie baz”, a więc niemal jawnie – to nie mogłyby sprawić polskiemu kontrwywiadowi większej frajdy i ułatwienia. Chodziło rzecz jasna o symbol, zrobienie psikusa Wałęsie i próbę znalezienia choćby cienia sztandaru przysłaniającego własną nieudolność tego rządu. Zabawne, ale w tym akurat ekipa Olszewskiego faktycznie nieco przypominała swych PiS-owskich następców...
Między Wałęsą, a Olszewskim Wróćmy jednak do różnic między Olszewskim, a Kaczyńskim. Zaraz po odwołaniu premiera – lider PC podjął próbę zmontowania nowej koalicji, na czele z Tadeuszem Mazowieckim, głównie mając na celu sprzeciwienie się Belwederowi i misji Pawlaka. Jednocześnie jednak Kaczyński zdawał sobie sprawę, że inicjatywa nie jest w jego rękach, a co gorsza – że w obrębie centroprawicy krzyżują się wpływy Wałęsy (silniejsze) i Olszewskiego (słabsze, choć hałaśliwe). W efekcie pierwszych w stronę budowy nowej większości skłaniało się ZChN, w wyniku drugich – największe straty kadrowo-organizacyjne poniosło właśnie PC. Radykałowie opuszczali PC najpierw zasilając szeregi Ruchu Trzeciej Rzeczypospolitej Parysa (znaleźli się w nim działacze środowisk niepodległościowych związanych niegdyś z POC, np. PPN Romualda Szeremietiewa). Następnie po stronie Olszewskiego zorganizowało się Forum Chrześcijańsko-Demokratyczne Hniedziewicza. Wreszcie ukonstytuował się Ruch dla Rzeczypospolitej. Wg ówczesnej maniery miała to być formacja łącząca niemal wszystkie nurty ideowe, byle „patriotyczne”, czyli pro-lustracyjne (miano własną frakcję chrześcijańsko-narodową w postaci RChN Akcja Polska, chadeków w FChD, RTR-owi wyznaczono zaś rolę... konserwatystów, cokolwiek przez to rozumiano). W obozie tym nie było miejsca dla zdradzieckiego PC, którego przywódca wybrał wówczas – w oczach swych dawnych współpracowników – drogę kolaboracji z UD.
Wcisnąć się do rządu Abstrahując od emocji – była to zresztą obserwacja prawidłowa. Kaczyńskiemu musiała się podobać koncepcja powołania rządu Suchockiej, czyli „panny Nikt” wyciągniętej jak królik z kapelusza przez Jana Marię Rokitę, wówczas podporę... geremkowskiej frakcji UD. Kaczyński mógł, więc liczyć, że kolejny wystawiony przez Wałęsę premier (Geremek został wkręcony przez prezydenta w skazaną na porażkę misję tworzenia rządu po wyborach 1991 r.) - da się wykorzystać do rozgrywki z Belwederem. Ta zaś powoli stawała się obsesją Kaczyńskiego.
Kierownicy powstającego rządu rozsądnie jednak uznali, że wpuszczenie do koalicji wiecznego intryganta i malkontenta Kaczyńskiego nie zrównoważy skutków ewentualnej wojny z Wałęsą. W tej sytuacji postanowiono nie wpuszczać PC-wców do składu gabinetu pod wygodnym pretekstem, jaki stanowiła kandydatura Adama Glapińskiego. Zarówno, jako nieudolny minister budownictwa, jak i kontrowersyjny fan koncesjonowania gospodarki (na milę pachnącego aferami, choćby potencjalnymi) na czele resortu współpracy z zagranicą – był znakomitym chłopcem do bicia. Tymczasem Kaczyński nie miał ochoty dać się wyrolować przy tworzeniu kolejnego już rządu, a ponadto trafnie rozpoznał, gdzie go nie chcą.
Na Belweder – przeciw wszystkim! Momentalnie, więc postanowił poszerzyć listę wrogów o ekipę ZChN-UD, oczywiście pozostawiając na jej pierwszym miejscu Lecha Wałęsę. Odrębną pozycję na marginesie tego spisu zajmował zaś... Jan Olszewski i jego RdR. Choć rozwijany nader ospale – Ruch zajmował na scenie politycznej miejsce atrakcyjne z punktu widzenia PC, prezentując się, jako „prawicowa opozycja”, (czemu zresztą burkliwie sprzeciwiał się sam Olszewski). Rozbijacz, destruktor i wieczny singielPodkreślmy to raz jeszcze – Kaczyński po wylądowaniu za burtą rządu Suchockiej nie wsparł ex-premiera, nie dołączył do kształtującego się obozu, mającego na sztandarach lustrację, wojnę z bazami rosyjskimi, wstąpienie do NATO, a z czasem także krytykę polityki ekonomicznej nowego rządu. Kaczyński zagrał tak, jak grał zawsze - jako rozbijacz, destruktor i wieczny singiel, niezdolny do budowy szerszej platformy współpracy. PC ruszyło w forpoczcie opozycji nie po to, by ją wzmocnić, ale by nadać jej jednoznacznie antywałęsowski charakter. Mimo wszystkich słabości rządu Suchockiej, a zwłaszcza kontynuacji balcerowiczowskich eksperymentów w gospodarce – Kaczyński wszelkie zło III RP personifikował w Wałęsie. To pod Belweder prowadzono manifestacje, to ta kampania nienawiści miała na nowo zorganizować scenę polityczną, gwarantując na niej nie tylko miejsce dla PC, ale i wypychając Olszewskiego, tyleż zwyczajnie ospałego, co ewidentnie przerażonego rozbuchanym przez Kaczyńskiego radykalizmem.
Jedność przez podział? Fakty są zresztą dość oczywiste. Nie było żadnej prostej linii ideowo-organizacyjnej łączącej rząd Olszewskiego z PiS-em. Rada tej partii może sobie pisać w uchwale „Dziś wiemy, że bez tamtej próby, bez tamtego rządu nie byłoby przełomu, jakim stało się zjednoczenie polskiej prawicy niepodległościowej i powstanie Prawa i Sprawiedliwości” - ale fakty były inne. Kaczyński zrobił wiele, aby prawica poszła podzielona do wyborów w 1993 r. - odrzucił współpracę z Porozumieniem Ludowym Gabriela Janowskiego, doprowadził do rozbicia RdR-u, licząc na uzyskanie dominującej pozycji wśród tego elektoratu nie wspólnie z Olszewskim, ale przeciw niemu. Zaraz po przegranej porzucił zaś swych centroprawicowych sojuszników (z RTR, ChD-Stronnictwa Pracy i Zjednoczenia Polskiego) kręcąc nosem na ich... nadmierny radykalizm, który sam niedawno podkręcał. Fani Kaczyńskiego w zaślepieniu zapewne pochwaliliby go za okazany wówczas pragmatyzm – jednak jest to dowód kolejnej już niekonsekwencji w legendzie „niezłomnych Kaczyńskich”. Wszak nie za realizm (by nie rzec cynizm) wynosi się go dziś na piedestał – ale za rzekomo sztywny kręgosłup ideowy. Tymczasem obserwując Kaczyńskiego w latach 93-95 trudno wskazać, jaką miałaby być ta idea – poza, rzecz jasna, utrudnianiem faktycznie programowego porozumienia na prawicy (np. na osi ZChN-UPR) oraz utrzymywaniem wrogości wobec Wałęsy. Gdyby Kaczyński faktycznie chciał już wówczas budowy „obozu IV RP”, to by go próbował tworzyć, a nie utrzymywał resztki PC z pieniędzy Fundacji Solidarności wokół jednego hasła – przywrócenia kary śmierci. Może i obiektywnie słusznego, ale jednak zasadniczo niestanowiącego uniwersalnej odpowiedzi na problemy naszej Ojczyzny... Zanim powstał PiS – Jarosław Kaczyński zdążył jeszcze wpuścić w maliny paru partnerów i współpracowników (niektórych zresztą kilkakrotnie, taki np. Kazimierz M. Ujazdowski dawał się podpuszczać Kaczyńskiemu coś ze trzy razy – tworząc Koalicję Konserwatywną, rozwiązując Przymierze Prawicy, wreszcie zwijając Polskę Plus). Kilkakrotnie też ponosił sromotne porażki – np. lansując i porzucając Adama Strzembosza, czy zgłaszając na prezydenta w 1995 r. własnego brata. Oczywiście, może budzić uznanie, że po każdej porażce podnosił się, jednak trzeba też przyznać, że nie można uznawać za optymalną taktykę polityczną „będę stale popełniał te same błędy, aż w końcu zdarzą się sprzyjające okoliczności i pomimo tych pomyłek ludzie mnie wybiorą” - jest to, bowiem polityczna odmiana oczekiwania na cud.
Fałszywy mesjasz Kariera polityczna Jarosława Kaczyńskiego nie jest, bowiem związana ani z wyjątkową trafnością jego politycznych analiz, ani nawet z konsekwencją i uporem, których nikt mu nie odmawia. To rodzaj opowieści quasi-religijnej, pełnej „cudów”, łask, nagradzania wiary, odchodzących i powracających synów marnotrawnych itp. W tej pseudo-ewangelii historia rządu Olszewskiego to tylko mistyczna prefiguracja tak wzlotu i upadku rządu PiS, jak i całej „Wielkiej Ofiary Smoleńskiej”. Ex-premier to, więc zarówno reprezentant „starego przymierza”, nie tyle błądzącego, co po prostu mniej doskonałego od właściwej misji Kaczyńskiego, a równocześnie ktoś w rodzaju „Jana Chrzciciela” przygotowującego przyjście obu Wielkich Braci. W tym sensie prawdziwa historia tamtego rządu nie ma znaczenia. Stanowi już tylko część mitologii i składową kultu nie ruchu politycznego, ale raczej zbudowanej na jego podstawach sekty. Jarosław Kaczyński widzi się w niej w roli mesjasza, choć w istocie jest kimś pomiędzy Sabbatajem Cwi, a Jakubem Frankiem polskiej prawicy Konrad Rękas
Jakie znowu święto wolności? I znowu kolejna feta w rocznicę wyborów z 1989 roku. Nie wszyscy Polacy podlegają zbiorowej amnezji świętowania w dniu 4 czerwca. Zbigniew Herbert pisał przed laty, że jeżeli Polska odzyska utraconą niepodległość, to wybiegnie na ulice Paryża i będzie krzyczał w kierunku każdego napotkanego przechodnia Viva la Polonia. Jednak, naszemu wielkiemu wieszczowi nie przyszło do głowy wybiec na ulice Paryża w dniu 4 czerwca 1989 roku. Nie zrobił tego nigdy, aż do chwili swojej śmierci w 1998 roku. I znowu kolejna feta w rocznicę wyborów z 1989 roku. Wystawy, akademie, odznaczenia... Bryluje prezydent państwa, który jak sam wielokrotnie wcześniej podkreślał – że, 4 czerwca 1989 miał wątpliwości - co do sukcesu, teraz buńczucznie ogłasza nam nowe święto – święto wolności. Pomimo tego, że mediom często zdarza się nawet twierdzić, że 4 czerwca jest rocznicą „pierwszych wolnych wyborów” w Europie Wschodniej, a zarazem datą graniczną upadku komunizmu i odzyskania przez Polskę niepodległości. To jednak nie wszyscy Polacy ulegają podobnym nastrojom i nie podlegają zbiorowej amnezji świętowania. Przecież jeszcze na kilka dni przed rozpoczęciem rozmów „okrągłego stołu” z tzw. opozycją konstruktywną gotową na podjęcie kompromisu z komunistami, „nieznani sprawcy” mordują 20 stycznia 1989 roku ks. Stanisława Niedzielaka, a 30 stycznia tego samego roku – ks. Stanisława Suchowolca – zaangażowanych m.in. w pomoc dla więzionych i represjonowanych działaczy „S”. Na kilka dni przed samymi wyborami z czerwca 1989 roku ginie utopiony w kętrzyńskim jeziorku przez tych samych „nieznanych sprawców” – Robert Możejko, działacz Federacji Młodzieży Walczącej...
Mówi ostatni więzień komunizmu Wybory z 4 czerwca 1989 były klasycznym przykładem wyborów niedemokratycznych, a ich wynik z góry ukartowano w wyniku porozumień: Okrągłego Stołu i tych tajnych w Magdalence. Gwarantując w nich 65 proc. miejsc dla PZPR i jej satelickich organizacji partyjnych, a tylko 35 proc. dla tzw. strony społecznej. A jak się plan za pierwszym razem nie powiódł, bo wyborcy odrzucili tzw. listę krajową, to zrobiono tzw. dogrywkę z wyborów. Żartowano wtedy w szeregach tzw. opozycji „niekonstruktywnej”, że Wałęsa z Jaruzelskim i Kiszczakiem zafundowali nam 35 proc. demokrację, a wiadomo, tak jak nie ma 35 proc. dziewictwa, tak i niemożliwa jest 35 proc. demokracja. Do 23 grudnia 1989 roku, a więc także w czasie, gdy premierem PRL był już Tadeusz Mazowiecki, w wiezieniu w Barczewie przetrzymywano wciąż Józefa Szaniawskiego, więźnia systemu komunistycznego w Polsce. W wywiadzie, jakiego udzielił on przed trzema laty „Naszemu Dziennikowi”, mówi o 4 czerwca 1989 wprost:
- Jak mogę uznać ten dzień za datę zwycięstwa nad komunizmem, skoro siedziałem tego dnia w więzieniu? I to w więzieniu bez wątpienia komunistycznym. Mało tego, po tym rzekomym zwycięstwie nad komunizmem siedziałem tam jeszcze pół roku. Kto mnie wtedy więził, jak nie komuniści?
Poproszony jednak przez dziennikarza, aby odniósł się do tego problemu, abstrahując od swoich osobistych przeżyć i doświadczeń, stwierdza jeszcze bardziej dosadnie:
- Podobnie uważam, że tego dnia komunizm w Polsce wcale się nie skończył. Formalnie państwo o nazwie PRL istniało do grudnia 1989 roku. Mazowiecki nie tylko nie był pierwszym niekomunistycznym premierem, ale był ostatnim premierem komunistycznego rządu. Był nim ze względu na swój życiorys, na nazwę państwa, którym rządził, i ze względu na to, że na tę funkcję został wykreowany nie tylko przez Geremka, Wałęsę, Michnika, Jaruzelskiego i Kiszczaka, ale także przez ambasadora Związku Sowieckiego Wiktora Borowikowa. Warto podkreślić, że gdy Mazowiecki został premierem, to pierwszym gościem, jakiego przyjął, był gen. Władimir Kriuczkow, szef, KGB. To on jako pierwszy przyjechał złożyć Mazowieckiemu osobiste gratulacje. To daje wiele do myślenia. W rządzie Mazowieckiego Kiszczak dostał, oprócz funkcji szefa MSW, także tekę wicepremiera, a więc patrząc obiektywnie w kategoriach hierarchii państwowej, człowiek odpowiedzialny za śmierć górników w kopalni "Wujek", szef bezpieki w strasznej dekadzie lat 80., w rządzie Mazowieckiego awansował. Podobnie Wojciech Jaruzelski - z I sekretarza KC PZPR awansował na prezydenta III RP. Takie są fakty dotyczące zwycięstwa nad komunizmem 4 czerwca, a cały ten solidarnościowy sztafaż to manipulacja służąca robieniu ludziom wody z mózgu.
Trudno mi się nie zgodzić z autorem powyższych słów, zwłaszcza, iż sam zostałem zatrzymany i pobity w żoliborskim komisariacie MO w drugiej połowie lipca 1989 roku. A powodem mojego zatrzymania był kolportaż zdjęć Wojciecha Jaruzelskiego, podobno obrażających wtedy majestat Prezydenta PRL, którym 19 lipca 1989 roku został właśnie Jaruzelski w wyniku zdrady 19 posłów i senatorów OKP.
Czym zatem były wybory z 1989? Z całą pewnością wyborów z 1989 roku nie należy utożsamiać z upadkiem komunizmu ani w Polsce, ani tym bardziej w Europie Środkowo-Wschodniej. W Polsce rok 1989 umożliwił raczej skuteczne przedłużenie agonii systemu komunistycznego na następne kolejne dziesięciolecia w sytuacji, kiedy uwarunkowania międzynarodowe kończyły jego racje bytu. Dzięki tamtym wyborom i tamtemu porozumieniu stało się możliwe uwłaszczenie komunistów kosztem całego narodu i zalegalizowanie zbrodni komunistycznych poprzez zapewnienie im „grubej kreski”. I jeszcze jedna ciekawa konkluzja podczas zebrania założycielskiego Stowarzyszenia Federacji Młodzieży Walczącej bodajże we wrześniu 2007 roku, Sławomir Cenckiewicz, znany historyk i dawny działacz FMW, zaprezentował nieznany wcześniej film, nagrany podczas spotkania Lecha Wałęsy z przedstawicielami związkowymi a jednocześnie funkcjonariuszami MO z początków 1990 roku. Trudno nam było uwierzyć w to, co wtedy zobaczyliśmy. Otóż Lech Wałęsa przekonywał zebranych, aby nie mieli żadnych zahamowań, w używaniu siły, w celu przywracania porządku publicznego, zwłaszcza w stosunku do grup radykalnej młodzieży. W innym tekście, Sławomira Cenckiewicza czytamy: Klimat przełomu lat 1989/1990 oddają też w jakiś sposób dokumenty odnalezione w Instytucie Pamięci Narodowej. Zwłaszcza jeden, z którego wynika, że jeszcze w końcu maja 1990 r. już nie Służba Bezpieczeństwa, a Urząd Ochrony Państwa rozpracowywał trójmiejską FMW. „Prowadzone przez nią akcje mają coraz mniejszy rezonans społeczny. Działalność FMW ulegnie prawdopodobnie całkowitemu zanikowi” – napisał kończący sprawę operacyjnego rozpracowania kryptonim „Federacja” funkcjonariusz UOP ppłk Andrzej Kuziała z WUSW w Gdańsku.
Kiedy zatem powinniśmy świętować? Pozostaje, zatem odpowiedzieć nam na pytanie, kiedy rzeczywiście komunizm w Polsce upadł tak naprawdę. I tutaj znowu pojawiają się wątpliwości. Może nie w stosunku do samego systemu, którego z całą pewnością już dawno nie ma. Ale przecież pozostaje w pamięci, to, co tak niedawno kpiąc ze strony solidarnościowej, powiedział dla TVN 24 gen. Czesław Kiszczak. Stwierdził on dosadnie, że skoro nikt mu nawet nie próbował odebrać emerytury przez ostatnie 20 lat, to tak naprawdę twierdzenie o słabości i upadku strony komunistycznej w 1989 mija się z prawdą. Tymczasem Józef Szaniawski we wspomnianym wywiadzie dla „ND” pytany o określenie takiego przełomowego momentu w Polsce, dodaje jeszcze:
- To niezwykle ważna sprawa dla naszego 40-milionowego Narodu, który od dziesięcioleci usiłował wybić się na niepodległość. (...) Niemcy mają taki symbol - to dzień zburzenia muru berlińskiego i rozpoczęcia szturmu na kwaterę główną Stasi, zakończonego jej zdobyciem i przejęciem całego archiwum. Czesi i Słowacy mają swoją aksamitną rewolucję w Pradze i w Bratysławie, Rumuni mają dzień rozstrzelania Ceausescu, nawet Rosjanie mają taki dzień, kiedy Borys Jelcyn z czołgu na placu Czerwonym proklamował upadek komunizmu. A w Polsce jakimś dziwnym trafem wszystko się rozmyło. Nie ma takiej przełomowej daty. Powiem więcej, fakt, że premierem polskim mógł zostać Józef Oleksy, prezydentem przez dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski, fakt, że za zbrodnie komunistyczne nikt nie został do dziś tak naprawdę ukarany, że nie wykryto sprawców morderstw politycznych lat 80., nawet w tak zdawałoby się prestiżowej dla solidarnościowej strony sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, to wszystko sprawia, iż dzisiaj taki przełomowy dzień trudno wskazać.
Dlatego też może dajmy sobie spokój ze ściganiem się w Europie na wydarzenia w 1989 roku. Nie lepiej byłoby podkreślać, że wszystko zaczęło się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy po raz pierwszy na tak masową skalę powstał ruch związkowy i antykomunistyczny zarazem. Przecież właśnie wtedy, ten ogólnopolski i robotniczy zryw podważył sens istnienia systemu budowanego w oparciu o leninowską zasadę tzw. terroru klasy robotniczej. A jeżeli koniecznie chcemy mieć swój udział także w upadku muru berlińskiego, to z całą pewnością lepszym byłoby podkreślanie pierwszeństwa strajków majowo-sierpniowych w 1988 roku, niż wątpliwego sukces wyborów kontraktowych z czerwca 1989. Mariusz Roman
Morawiecki: To było zwycięstwo agentów O odwołaniu rządu Jana Olszewskiego (na zdjęciu) oraz lustracji portal Stefczyk.info rozmawia z Kornelem Morawieckim, byłym opozycjonistą, szefem „Solidarności Walczącej”. Stefczyk.info: Mija dwadzieścia lat od obalenia rządu Jana Olszewskiego. Jak Pan dziś patrzy na te wydarzenia? Kornel Morawiecki: Ja pisałem w redagowanej przeze mnie gazecie „Prawda jest ciekawa”, że to było wydarzenie tragiczne dla Polski, dla ludzi związanych z podziemiem. Ten dzień to było zwycięstwo agentów. Sądzę jednak, że za łatwo oddaliśmy pola. Ta sprawa nie została odpowiednio nagłośniona, opinia publiczna nie poznała okoliczności tych wydarzeń, nie odwołano się do głosu ludzi. Oni nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji, nie wiedzieli, że na prezydencie czy marszałku Sejmu ciążą podejrzenia o współpracę z SB. Polacy tego nie wiedzieli, ponieważ nikt im tego nie powiedział.
Była taka szansa? Była. Ja dowiedziałem się o nazwiskach agentów przypadkiem. Widać było brak aktywności w tej sprawie. Listę nazwisk jedynie my z „Solidarności Walczącej” kolportowaliśmy wśród społeczeństwa. Wydrukowaliśmy ulotki z nazwiskami. Żadna partia opozycyjna, żadne media nie informowały o tym.
Obecnie słyszymy opinie, że za odwołaniem rządu Olszewskiego stoją sprawy majątkowe, a lustracja była pretekstem Mnie mniej interesuje, dlaczego de facto rząd Olszewskiego został odwołany. Fakty są takie, że lustracja nie została dokonana. Społeczeństwo nie uświadomiło sobie zagrożeń związanych z agenturą, z brakiem rozliczenia z komuną. A przecież tu chodziło o najważniejsze osoby w państwie. „Solidarność Walcząca” organizowała w tym czasie manifestacje w Warszawie. Jednak nie było zainteresowania naszą akcją. Nawet główni poszkodowani, premier, szef MSW nie byli szczególnie zainteresowani tymi działaniami, nie przychodzili na manifestacje.
Jak Pan to oceniał? Dziwiłem się. Uznawałem, że nie było woli na konfrontacje z agentami. Tego nie rozumiałem. Skoro, słusznie, powiedziano A i ujawniono agentów, to trzeba było mówić C i iść dalej, walczyć z nimi. Pamiętam ten dramatyczny moment, w którym Kazimierz Świtoń powiedział w Sejmie, że na liście agentów SB jest Lech Wałęsa. To nie spotkało się niestety z odpowiednią reakcją. Prezydent siedzący na galerii śmiał się wraz ze swoimi współpracownikami. Te wydarzenia były dla Polski wydarzeniami tragicznymi i dramatycznymi. Powinno być więcej refleksji, trzeba uczciwie spojrzeć na tamte wydarzenia i aktywność wszystkich stron. Tego należy oczekiwać.
Ma Pan poczucie, że wszystko mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby nie doszło do odwołania rządu Jana Olszewskiego? Tak sądzę, jednak wtedy nie wykorzystano możliwości, żeby choćby walczyć. Politycy nie wystąpili z odpowiednim przemówieniem w telewizji, nie przekazano dramatyzmu tego momentu. Nie było takiego przekazu, więc zwyciężyła opinia „Gazety Wyborczej”. Zwyciężyli oszuści i agenci. To jest tragedia. Rozmawiał saż
Koalicja strachu Z Andrzejem Gwiazdą, jednym z założycieli Wolnych Związków Zawodowych i przywódców Sierpnia ´80, byłym członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Adam Kruczek Mija 20 lat od słynnej "nocy teczek" i obalenia pierwszego wyłonionego w wyniku wolnych wyborów rządu Jana Olszewskiego. Jak z perspektywy tych dwóch dekad widzi Pan rzeczywiste przyczyny tego wydarzenia? Pojawiła się wówczas koalicja, która z małymi wyjątkami do dziś jest u władzy. - Tak, z obecnego punktu widzenia najistotniejsza jest właśnie ta koalicja, która się wówczas raczej ujawniła, niż ukształtowała. Niewątpliwie krótka, bo półroczna działalność rządu Jana Olszewskiego mogła w tej formacji wywołać i zaniepokojenie, i wściekłość, bo Olszewski na miarę swoich możliwości próbował pilnować polskich interesów. Ale głównym powodem tego - na dobrą sprawę - nieomal zamachu stanu było ujawnienie agenturalności Lecha Wałęsy.
To Pana zdaniem kluczowa postać tamtego okresu? - Nie tylko tamtego. Tak naprawdę nie chodziło wcale o ujawnienie jednego więcej czy mniej donosiciela lub agenta. Gdyby tylko o to chodziło, to dziś, po 20 latach, nie byłoby, o czym mówić. Jednak rola, jaką przewidziano dla Wałęsy, jest dla Polski w dalszym ciągu niezwykle brzemienna w skutki. To dzięki temu, że Wałęsa cieszył się taką popularnością, był jedynym człowiekiem, który mógł Polaków tak dogłębnie zauroczyć, że zgadzali się na realizację antypolskiej polityki. Inni nie mieli takiej zdolności. To jest ten niezmiernie istotny moment, który zadecydował o upadku rządu Olszewskiego. Wałęsa był niezwykle ważną postacią dla ujawnionej wtedy grupy interesów i perspektywa udostępnienia społeczeństwu prawdy o "Bolku" zmusiła ich do tak radykalnego działania, gdyż mogła pokrzyżować ich plany. Mało, kto dziś pamięta o roli Wałęsy w tworzącej się znacznie później Platformie Obywatelskiej. Donald Tusk przez długi czas się upierał, że Wałęsa będzie logo PO. Potwierdza to cały szereg dalszych wypowiedzi i politycznych decyzji. Dopiero, kiedy Sławomir Cenckiewicz odnalazł w archiwach materiały dotyczące Wałęsy i nie cofnął się przed ich ujawnieniem, to logo zaczęło być jakby trochę kłopotliwe. Ale znaleziono dla niego inną funkcję - prorządowego mędrca i mentora.
W wielu relacjach i analizach pamiętnej nocy 4 czerwca Wałęsa pojawia się, jako główny rozgrywający. Pan natomiast sugeruje, że jest raczej bierny i rozgrywany przez swoje otoczenie. - Tak się składa, że znam Wałęsę od 1978 r., i jestem pewien, iż nigdy niczym nie kierował. Mogę to powiedzieć dziś z całą odpowiedzialnością. On umiał udawać takiego polityka z przedmieścia i to się przedmieściom podobało. Ale nie jest to na pewno człowiek posiadający zdolności intelektualne niezbędne, żeby kierować jakąkolwiek skomplikowaną akcją. Tak też było w "Solidarności". Wałęsa miał Andrzeja Celińskiego, który mu mówił, o czym dyskutuje Komisja Krajowa, co znaczą konkretne wypowiedzi jej członków, bo Wałęsa się po prostu w tym gubił. Tempo obrad było dla niego za szybkie, żeby mógł się w tym orientować. W operacji obalania rządu Olszewskiego nie chodziło nawet o Wałęsę personalnie, tylko o pewien układ interesów, który Wałęsę wypchnął, jako swojego reprezentanta. Chodzi o to, że Wałęsa był symbolem zinfiltrowania polskiej polityki przez służby specjalne PRL, i zrobiono wszystko, żeby ta prawda nie dotarła do społeczeństwa.
A gdyby ówczesny prezydent nie znalazł się na tzw. liście Macierewicza, gdyby tę wiedzę ukryto, czy wtedy rząd Olszewskiego miał szansę przetrwać? - Wtedy również sytuacja byłaby opanowana przez jego przeciwników. Jan Olszewski i Antoni Macierewicz straciliby twarz i tym samym również zdradzili Polaków, a jako zdrajcy nie mieliby moralnego prawa dalej nas reprezentować. Wiedzieliby o tym oni sami i ich przeciwnicy polityczni. To by wystarczyło, aby sparaliżować działanie rządu Olszewskiego. Dla mnie pewną zagadką pozostaje, jak to się stało, że Olszewskiego powołano jednak na premiera, choć można się było spodziewać, że nie będzie posłuszny. Przecież to Wałęsa powierzył mu funkcję premiera. Oni musieli zostać przekonani, że Olszewski nie zdobędzie się na to, żeby powiedzieć prawdę. Zresztą i przyjęcie przez ówczesny Sejm uchwały lustracyjnej zapewne było dla nich nie do przewidzenia. Doszło do korzystnego zbiegu okoliczności - braku na sali sejmowej wystarczającej liczby zwolenników tradycji peerelowskiej do zablokowania uchwały. Nie dopilnowali sprawy.
Obalenie rządu Olszewskiego było suwerenną decyzją ówczesnych polskich władz czy też inspirowaną z zewnątrz? - Trudno ocenić. Wiadomo, że SB była regionalnym oddziałem KGB. To był wspólny trzon komunistycznego systemu. Ale z drugiej strony wydaje mi się, że skala zainteresowania i strachu polityków układu okrągłostołowego była na tyle duża, iż nie musieli mieć instrukcji z Moskwy, żeby zdecydować się na obalenie rządu Olszewskiego. Choć oczywiście głowy bym nie dał, że ich nie było. Ale wewnętrzne interesy tej grupy całkowicie uzasadniały takie rozwiązanie. Dobry obraz układu politycznego powstałby po dokładnym zbadaniu, kto wtedy atakował Olszewskiego i Macierewicza. Również w prasie. Ci, co ich atakowali i bronili wtedy Wałęsy, dalej będą na usługach służb, jako że "czekistą się nie bywa, czekistą się jest", jak mawiał towarzysz Dzierżyński. I nadal będą stosować propagandę i oszukiwać społeczeństwo, by pozwolić swoim mocodawcom realizować własne interesy. Jednak obalenie rządu Olszewskiego nie miało, moim zdaniem, przyczyn ekonomicznych, dlatego że on i tak był zmuszony realizować tę politykę ekonomiczną, jaka została narzucona przy Okrągłym Stole.
Ale uratował przed bankructwem np. WSK PZL Świdnik, za co mu tam przez wiele lat przy każdej okazji dziękowano. - Tak, takie epizody były jednak sygnałem, że pozostawienie na dłużej władzy w rękach Olszewskiego może zagrozić również ich interesom ekonomicznym. Jeszcze w 1994 r. nasza gospodarka, choć była tłamszona i w pewnym sensie represjonowana, ale jednak istniała. Wtedy jeszcze, moim zdaniem, można ją było dość szybko odbudować, gdyby tylko ludzie dali się wytrącić z tego samobójczego wyścigu, a więc przyzwalania na niszczenie Polski i popierania tych, którzy to czynili. Osobiście uważam, że największe "zasługi" ma tu niestety rząd AWS. Choć rząd Platformy Obywatelskiej bije rekordy, jeśli chodzi o szkodliwość rządzenia, to moim zdaniem AWS z Buzkiem przebija Tuska. To wtedy nasza gospodarka została ostatecznie spacyfikowana i poddana de facto pod jurysdykcję zewnętrzną. Jest otwartą kwestią, czy w tamtej sytuacji Olszewski mógłby przyjąć kurs na tyle odważny i zdecydowany, by uświadomić ludziom, że ta kampania polityczna, która była realizowana wcześniej, bezpośrednio godzi w interesy społeczeństwa.
Ten rząd miał w ogóle realną możliwość prowadzenia suwerennej polskiej polityki?- Trudno na to odpowiedzieć. Abstrahując od jego przeciwników politycznych, Olszewski stracił swoje szanse, gdyż nie miał dostatecznego poparcia społecznego. Taki był niestety sposób postrzegania ówczesnej rzeczywistości politycznej przez ogół Polaków. Przecież w jego obronie nikt nie wyszedł wówczas na ulice...
A za rok przegrał wybory. - Właśnie. Być może, gdyby pozostawiono mu jeszcze, choć z pół roku, ludzi nie dałoby się wpędzić w ten - to może nie jest najwłaściwsze określenie, ale innego nie mogę znaleźć - obłęd. Bo trudno inaczej nazwać zbiorowy szał, aby zrobić dosłownie wszystko przeciwko własnym interesom. Tu propaganda - trzeba przyznać - ma wąską ścieżkę. To nie tak łatwo ludziom wbić do głowy bez ich własnego udziału. Problem agentury w polskim życiu politycznym ujrzał światło dzienne, ale został zakrzyczany. Polacy dali się zakrzyczeć. Dostali chyba najważniejsze informacje ostatniego 30-lecia, a może nawet całego ubiegłego wieku, i nie umieli z tego skorzystać. Dali się zwieść, sprowadzić na manowce.
Jak Pana zdaniem było możliwe, że doszło do tak totalnej dezinformacji? - Proszę zauważyć, że wówczas nie istniało żadne niezależne medium. Gdyby wtedy funkcjonowały tak jak teraz Telewizja Trwam, Radio Maryja czy "Nasz Dziennik" oraz kilka innych niezależnych gazet, to mogłoby im się to nie udać. Wtedy środki przekazu były w ich rękach na mocy układu okrągłostołowego. Pamiętam taką telewizyjną dyskusję miedzy Ryszardem Bugajem a Leszkiem Moczulskim, w której Bugaj ujawnił, że wszystkie media zostały podzielone między uczestników Okrągłego Stołu. Czyli Polacy nie mieli żadnego niezależnego źródła przekazu i komunikacji.
Co przejdzie do polskiej historii, jako osiągnięcie półrocznych rządów Jana Olszewskiego? - Na czoło wysuwa się tu ujawnienie agentury. Było to zaprzeczeniem wbijanej społeczeństwu propagandy, że tego problemu w Polsce nie ma. Tymczasem okazało się, że jest i wywiera ogromny, negatywny wpływ na nasze życie. Kolejnym osiągnięciem było zablokowanie przekazania części terytorium Polski Rosjanom. Bo utworzenie na terenach zajmowanych przez sowieckie bazy pseudogospodarczych polsko-rosyjskich podmiotów byłoby, nie wiem, czy nie gorsze niż stacjonowanie wojska. Moskwa miałaby na terytorium Polski zupełnie oficjalnie pole działania dla swoich tajnych służb. Rząd Olszewskiego nie był jednak w stanie sprzeciwić się temu wielkiemu trendowi likwidacji przez wyprzedaż polskiej gospodarki. I trudno mi powiedzieć, czy znalazłby dość siły i determinacji, by to zablokować. Ale szansa taka niewątpliwie istniała. Gdyby rządu Olszewskiego nie obalono, być może to ostatnie dwudziestolecie przypominałoby dwudziestolecie międzywojenne, kiedy dźwigając się z kompletnej ruiny i rozsypki - dzięki prowadzeniu suwerennej polskiej polityki - potrafiliśmy nieomal dogonić bogate państwa zachodnie. Rząd Olszewskiego z pewnością był dla Polski ogromną, zmarnowaną szansą. Dziękuję za rozmowę.
Równo 20 lat temu Polacy - ci rozumiejący rzeczywistość - zobaczyli granice swojej świeżo odzyskanej suwerenności. Te granice obowiązują do dziś, o czym szczególnie jaskrawie przekonaliśmy się w latach 2005-2007, i o czym przekonujemy się niemal codziennie. To właściwie sedno sporu dzielącego Polskę: czy można realnie skorygować kształt III RP ustalony przy Okrągłym Stole, a pewnie i wcześniej, czy nie można. My mówimy, że można, a przede wszystkim - trzeba. Oni mówią - nie można, nie wolno. 4 czerwca pokazali nam, że niezależnie od wyniku wyborów - mają w Polsce pakiet kontrolny. Mają do dziś. A jednak - choć mijają dekady, choć wielu dorosłych Polaków nie pamięta ani PRL-u, ani nocnej zmiany, wciąż trwa próba odzyskania Polski. Raz prowadząca donikąd, innym razem mająca szanse powodzenia - ale trwa. Zabiegają o to zarówno weterani tamtych czasów, jak i ludzie bardzo młodzi. Oto źródło ciągłego niepokoju tych, którzy mają teoretycznie wszystko: wiedzą, że nigdy nie wiadomo, kiedy Polakom znów zachce się wolności - tej prawdziwej, nie tej telewizyjnej. To jest polska tajemnica. Tylu władcom już się wydawało, że bezpiecznie siedzą w siodle - a chwilę potem, bęc, i już ich nie było. Jan Olszewski w tym szeregu Polaków zabiegających o wolność i Polskę zajmuje ważne miejsce. Całe życie służył Polsce, nigdy nie zboczył. Owszem, popełniał błędy, także w czasie owego pamiętnego czerwca - ale dziś to nie ma znaczenia. Bo nie ma przywódców, którzy błędów nie popełniają.
Panie premierze, z okazji w sumie smutnej rocznicy składam w imieniu swoim i czytelników portalu wPolityce.pl serdeczne życzenia szybkiego powrotu do zdrowia i przede wszystkim - dziękuję. Pański rząd rozpoczął w 1992 roku marsz ku takiej Polsce, o którą Polacy - także w latach 80 - walczyli. Cel wciąż jest daleko, ale kiedyś dojdziemy. My, albo nasze dzieci, ale dojdziemy. W tej Polsce marzeń Jan Olszewski będzie pamiętany w sposób adekwatny do swoich wybitnych zasług. Obiecujemy. Jacek Karnowski
Śp. Lech Kaczyński: rząd Olszewskiego "stworzył pewien wzór, pewną ideę, którą kontynuowali inni, którą kontynuowały w szczególności gabinety z lat 2005-07"Jak zawsze wśród odznaczonych są działacze Solidarności. Niektóre odznaczenie przychodzą z opóźnieniem. Mamy czołowego działacza regionu zachodniopomorskiego, nie tylko założyciela "Okna", ale zastępcę szefa regionu, zastępcę szefa podziemia Jacka Sauka. Mamy także innych ludzi tamtego trudnego, ale wspaniałego czasu. I w końcu mamy wśród odznaczonych orderem Orła Białego dzisiaj, bo dzisiaj dopiero się zgodził, Jana Olszewskiego, premiera rządu Rzeczpospolitej, pierwszego rządu, który usiłował wprowadzić w Polsce te zmiany, które pozwoliłyby mówić o nowym państwie w pełnym tego słowa znaczeniu; bo w jakimś sensie, o czym przed chwilą mówiłem ono było nowym, bo to była wolna Polska. Ten rząd działał w bardzo trudnych warunkach, funkcjonował pięć i pół miesiąca, ale stworzył pewien wzór, pewną ideę, którą kontynuowali inni, którą kontynuowały w szczególności gabinety z lat 2005-07. Ta walka przyniosła jednak rezultaty. Nie do końca, jestem przekonany, że jeszcze przyniesie, ale jednak istotne rezultaty przyniosła, a wcześniej Jan Olszewski to jeden z czołowych adwokatów, którzy bronili w stanie wojennym i wcześniej, począwszy od co najmniej lat 60, od procesu Kuronia i Modzelewskiego. To także faktycznie jeden z założycieli polskiej opozycji demokratycznej, choć właśnie jako adwokat nie mógł być formalnie członkiem KOR-u. To, tego już nie pamiętam, prezydent czy premier warszawskiego opozycyjnego salonu lat 70., ale chyba prezydent. To człowiek, który pół wieku życia ponad poświęcił walce o demokrację, o wolną Polskę. Serdecznie gratuluję, najserdeczniej. Zaczynał jako 14-letni powstaniec w roku 1944. Jest jeszcze jedna sprawa związana z Janem Olszewskim, o której chciałbym wspomnieć. Po roku 1989 sytuacja społeczno-polityczna w naszym kraju nie była łatwa do odczytania. Nie wszyscy ją odczytywali. Byli tacy, którzy potrafili ją czytać, ale z różnych względów o tym nie mówili, albo mówili wręcz, że jest inaczej niż jest, i byli tacy nieliczni, którzy ją potrafili odczytywać i mówili o tym. Wśród nich był Jan Olszewski. Za to też najserdeczniej dziękuję i tego też gratuluję. To wymagało wtedy odwagi cywilnej, olbrzymiej odwagi, zresztą wymaga do dziś. Dziękuję bardzo Janie. Śp. prezydent Lech Kaczyński po wręczeniu Janowi Olszewskiemu Orderu Orła Białego, 3 maja 2009 roku. Wehikuł czasu
Obalamy 5 mitów "nocy teczek" Odwołanie rządu Jana Olszewskiego w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 roku jest jedną z najważniejszych dat w historii III RP. Jak zwykle bywa, historia ta obrosła wieloma mitami. Spróbowaliśmy je rozwiać.
Mit pierwszy. Rząd upadł przez uchwałę lustracyjną Uchwałę lustracyjną, zaproponowaną przez Janusza Korwin-Mikkego, przyjęto 28 maja. Wniosek o wotum nieufności dla rządu Jana Olszewskiego opozycja złożyła 29 maja. Chronologia wskazuje, że ta uchwała rzeczywiście była przyczyną odwołania rządu, i taką wersję historii przedstawia prawica. Jednak od początku istnienia rządu Olszewskiego było jasne, że nie przetrwa on pełnej kadencji Sejmu, ale najwyżej kilka miesięcy. Powołano go tylko dzięki nieoczekiwanemu poparciu PSL. Partie koalicji miały zaledwie 114 posłów. Rząd przegrywał najważniejsze głosowania, często zmieniali się ministrowie. W dodatku ówczesny lider Porozumienia Centrum Jarosław Kaczyński, którego partia stanowiła trzon rządu, odnosił się do niego z rezerwą. Według niektórych autorów energicznie szukał następcy Olszewskiego, gdy było jasne, że rząd wkrótce upadnie. W rezultacie już 9 maja największa partia w Sejmie - Unia Demokratyczna - podjęła wstępną decyzję ws. złożenia wniosku o wotum nieufności dla Olszewskiego. Natomiast 26 maja prezydent Lech Wałęsa ogłosił, że wycofuje poparcie dla rządu. Poparcie głowy państwa przy braku większości było wtedy kluczowe ze względu na dużo większe niż dzisiaj kompetencje prezydenta. Tak, więc nawet bez tej uchwały rząd Olszewskiego nie przetrwałby więcej niż kilka miesięcy. Upadłby przez brak większości i problemy wewnętrzne. W książce "Po południu" Robert Krasowski sugeruje nawet, że uchwała lustracyjna była odpowiedzią na próbę odwołania gabinetu Olszewskiego. Rząd chciał tą akcją uderzyć we wrogiego prezydenta oraz tak wyreżyserować swój upadek, by zbudować legendę walczących o prawdę.
Mit drugi. Lista Macierewicza zawierała nazwiska agentów SB Powszechnie sądzi się, że na liście Macierewicza znajdowały się nazwiska polityków, którzy w czasach PRL-u współpracowali z UB i SB. Jednak Macierewicz miał twierdzić, że lista zawiera nazwiska osób zarejestrowanych przez służby, ale niekoniecznie z nimi współpracujących i sam "nie czuje się uprawniony do określenia, kto był, a kto nie był współpracownikiem".
Po latach rzeczywiście okazało się, że tylko niektóre z 64 osób znajdujących się na liście były tzw. TW. Do współpracy przyznał się Andrzej Olechowski (z wywiadem PRL) i Michał Boni (miał zostać do tego zmuszony szantażem). Z kolei Sąd Lustracyjny uznał, że m.in. Wiesław Chrzanowski czy Włodzimierz Cimoszewicz nie byli współpracownikami tajnych służb. Podobny wyrok zapadł ws. Lecha Wałęsy, jednakże część historyków wskazuje na nowe ustalenia, które podważają ten wyrok.
Mit trzeci. Rząd obalono na tajnej naradzie Mit "obalenia" rządu Olszewskiego został w dużej mierze stworzony przez film: "Nocna zmiana". Najbardziej znanym jego fragmentem jest rzekomo niejawna narada pod przewodnictwem Lecha Wałęsy, podczas której liderzy wrogich lustracji partii ustalili odwołanie rządu. Jednak spotkanie nie było wcale tajne, skoro byli tam fotografowie i kamerzysta. Poza tym Wałęsa zaprosił na nie przedstawicieli prawie wszystkich klubów parlamentarnych, w tym tych, które były w rządzie: Stefana Niesiołowskiego, wtedy szef klubu ZChN, i Gabriela Janowskiego z PSL-Porozumienie Ludowe. Obaj twardo bronili Olszewskiego. Ostatecznie rząd został odwołany w normalnym głosowaniu w Sejmie, jak wiele rządów przedtem i potem. Wniosek o wotum nieufności poparło aż 273 posłów, przeciw było tylko 119.
Mit czwarty. Była szansa na prawdziwą lustrację, ale ją zaprzepaszczono Nawet gdyby jakimś cudem ocalono rząd Olszewskiego, to procedura lustracyjna zastosowana przez Macierewicza zostałaby obalona przez Trybunał Konstytucyjny. 19 czerwca 1992 roku orzekł, że uchwała była sprzeczna z konstytucją. To samo wcześniej twierdzili sejmowi prawnicy. Sama idea lustracji nie została zarzucona. 7 lat później powstał przecież IPN, jest Sąd Lustracyjny. Kandydaci w wyborach muszą składać specjalne oświadczenia. Warto też przypomnieć, że od lutego 1992 roku w MSW trwały prace nad normalną ustawą lustracyjną. Być może praca grupy ekspertów zrodziłaby pozytywne, i zgodne z konstytucją, rezultaty, gdyby nie uchwała Janusza Korwin-Mikkego i odwołanie rządu.
Mit piąty. Rząd szykował zamach stanu, gdyby go odwołano Przeciwnicy Olszewskiego twierdzili, że rząd 4 czerwca przygotowywał się do zamachu stanu. Część oddziałów wojska miała zostać postawiona w stan podwyższonej gotowości bojowej. Jednak poza słowami kilku osób nie ma żadnych dowodów, że takie działania się odbyły. Powołana potem sejmowa komisja pod przewodnictwem Jerzego Ciemieniowskiego, posła opozycyjnej do rządu Olszewskiego Unii Demokratycznej, nie znalazła śladów przygotowań do zamachu, podobnie jak Prokuratura Wojskowa.
Informacje do artykułu zaczerpnięto m.in. z książek Antoniego Dudka "Historia polityczna Polski 1989-2005" oraz Roberta Krasowskiego "Po południu".
Wałęsa znów opowiada swoje bajki o Smoleńsku. Tym razem w wywiadzie dla niemieckiej gazety. "Wina leży w stu procentach po stronie Kaczyńskich" Lech Wałęsa za granicą wciąż jest uznawany za symbol polskich przemian i autorytet. Tym niebezpieczniejsze jest, gdy swoje autorskie analizy dotyczące katastrofy smoleńskiej snuje w wywiadach dla zachodnich gazet. Lektura tak zjawiskowych rozmów, jak przeprowadzonej przez Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung prowadzi do wniosku, że Rosjanie wcale nie muszą specjalnie się trudzić nad propagandowym zakłamywaniem tragedii 10/04 – mają w Polsce paru pomocników gotowych do pomocy. Jednym z nich jest właśnie Wałęsa. Oto dwa ostatnie pytania z jego rozmowy z FAS (przekład za blogerką Leonardą Bukowską)
Konrad Schuller: - Drużyna piłkarska z gdańskiego podziemia została później także dotknięta jedną z największych tragedii nowszej polskiej historii, katastrofą polskiego prezydenckiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 95 członkami delegacji na pokładzie w rosyjskim Smoleńsku: Dwoje piłkarzy ówczesnej drużyny, Maciej Płażyński i Arkadiusz Rybicki, zginęli w 2010 roku.
Lech Wałęsa: Przyjęli zaproszenie prezydenta na ten niepotrzebny lot, od którego miała się zacząć prezydencka kampania wyborcza i zapłaciliśmy wysoką cenę za złe przygotowanie i nieodpowiedzialność. Wina leży w stu procentach po stronie Kaczyńskich. Historia to potwierdzi.
KS: - Ma Pan na myśli prezydenta i jego brata, byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego?
LW: - To bardzo smutne, że ci młodzi ludzie i wszyscy inni ponieśli tak niepotrzebnie śmierć. Nie wolno było tam podróżować, nie przy tej pogodzie. Wszyscy powiedzieli nie ale Kaczyńscy powiedzieli tak.
Lech Wałęsa lubi spędzać czas na sali sądowej. Takie słowa mogą mu pomóc kontynuować jego hobby.
Znp
Oszukani podwykonawcy zablokują Narodowy Prawie 40 firm, którym nie zapłacono za prace przy budowie Stadionu Narodowego zamierza zablokować stadion, jeśli dziś nie otrzyma od NCS pisemnej gwarancji zapłaty - informuje "Rzeczpospolita". W proteście może wziąć udział nawet 6 tys. osób. Podwykonawcy podkreślają, że są zdeterminowani do podjęcia ostatecznych działań, bo ich sytuacja finansowa jest katastrofalna.
– Jesteśmy zdesperowani, nie cofniemy się przed niczym – mówi "Rz" jeden z właścicieli firmy podwykonawczej. – Mamy dość wymiany pism z generalnym wykonawcą i inwestorem. Zapewnień, że pieniądze zostaną nam wypłacone. Słyszymy to od miesięcy. Jeśli do rozpoczęcia turnieju ich nie dostaniemy, polegniemy. Nigdy ich nie uzyskamy – dodaje inny podwykonawca. O blokadzie zdecydowali w piątek. Rozwiązanie to przyjęli na wypadek, gdyby przewidziane na dziś w NCS rozmowy ostatniej szansy nie odniosły skutku. Jeśli nie otrzymają pisemnej gwarancji, ściągną do Warszawy ludzi i samochody, a pojazdami zagrodzą wejście na stadion. Dług wobec podwykonawców wraz z zamrożonymi kaucjami wynosi - zdaniem pokrzywdzonych - aż 100 mln złotych.
- NCS uspokaja, że ma zabezpieczenie w postaci gwarancji bankowej dostarczonej przez generalnego wykonawcę na kwotę 152 mln zł. Daria Kulińska, rzeczniczka NCS, podkreśla, że centrum każde roszczenie rozpatruje indywidualnie. – Prezes może się spotkać z każdym, ale nie pod groźbą – mówi.
- Liczą się fakty, które trzeba zweryfikować, i to robimy. Jeśli rozwiązaniem okaże się skorzystanie z gwarancji, to to zrobimy - - pisze "Rz". To jednak nie jedyny problem z płatnościami za budowę obiektów na Euro. Niespłacone długi zostawił po sobie także zbudowany na euro miejski stadion we Wrocławiu. Choć inwestor twierdzi, że zapłacił głównemu wykonawcy – Max Bögl – pełną sumę kontraktu, podwykonawcy pieniędzy nie zobaczyli, jak na przykład firma Acel z Gdańska, która dostarczyła oświetlenie stadionu - donosi "Rz". Jak twierdzi jej rozmówca, Jakub Ciskowski, właściciel firmy Acel, firma stała się ofiarą nierozliczonych faktur między podwykonawcami – Imtech a Ces. Niezapłacone faktury sięgają kwoty 4,5 mln złotych. Acel podjął, więc działania zmierzające do odzyskania należności na drodze komorniczej. Pod koniec maja komornik z Gdyni zabezpieczył m.in. oświetlenie płyty boiska, wnętrza stadionu, parkingów i klatek schodowych. Na razie nie jest ono prawomocne. Poszkodowany spodziewa się odwołania, ale zapowiada zdemontowanie oświetlenia. W piątek przed stadionem we Wrocławiu pikietowali właściciele innych niespłaconych firm, które go budowały, m.in. AMP, Lira, Imperial. PiKa, źródło: Rzeczpospolita
Emerytury częściowe... Prezydent podpisał ustawę podnoszącą wiek emerytalny do 67 lat i wprowadzającą tzw. emerytury częściowe wypłacane przed osiągnięciem tego wieku. Zgodnie z uzasadnieniem do rządowego projektu ustawy o zmianie ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych oraz niektórych innych ustaw, zawartego w druku sejmowym nr 329 po przyjęciu ustawy „wysokość emerytury częściowej wynosiłaby 50% pełnej kwoty emerytury z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i nie byłaby podwyższana do kwoty najniższej emerytury.” Warto zastanowić się, co rzeczywiście oznacza ten zapis i jaka będzie wysokość emerytur częściowych w odniesieniu do emerytury otrzymywanej po osiągnięciu wieku emerytalnego. Bo nie w każdym przypadku oznacza to, że emerytura częściowa stanowić będzie 50% kwoty emerytury otrzymywanej po osiągnięciu wieku emerytalnego. Jest, zatem prawda jedynie w odniesieniu do ubezpieczonych, których emerytura wypłacana po osiągnięciu wieku emerytalnego oparta będzie wyłącznie na zapisach na indywidualnym koncie w ZUS, a więc ubezpieczonych, którzy w 1999 r. mieli możliwość wyboru między przystąpieniem do OFE, a pozostawieniem całości składki w ZUS i wybrali tę drugą opcję, a więc nie przystąpili do OFE. Oni otrzymywać będą emeryturę wyłącznie w FUS opartą na zwaloryzowanych składkach i kapitale początkowym zapisanych na koncie w ZUS. (W podobnej sytuacji będą także ubezpieczeni w KRUS, gdyż w ich przypadku komponent kapitałowy w ogóle nie występuje) Ubezpieczeni w FUS, którzy przystąpili do OFE (z wyboru lub z obowiązku) są jednak w odmiennej sytuacji. Ich emerytura nie będzie ograniczona do emerytury z FUS, bo do 2011 r. 7,3% procenta ich wynagrodzenia trafiało do OFE, a po zmianach wprowadzonych w 2011 r. – 2,3% wynagrodzenia trafia do OFE, a pozostałe 5% jest zapisywane na odrębnym subkoncie w ZUS (i nie jest uwzględniane przez zapisy dotychczasowego konta w ZUS). W efekcie, w odniesieniu do tych osób, zapisy na ich koncie w ZUS stanowią podstawę do ustalenia jedynie części ich emerytury po osiągnięciu wieku emerytalnego. Tymczasem na potrzeby ustalania wysokości emerytury częściowej, tylko one będą brane pod uwagę. Ponieważ składki zapisywane na indywidualnym koncie w ZUS stanowią jedynie 2/3 składek emerytalnych, zatem tylko ta część składek zostanie uwzględniona przy ustalaniu wysokości emerytury częściowej (oraz w przypadku osób ubezpieczonych także przed 1999 r. – ich kapitał początkowy). Jest to konsekwencją braku regulacji dotyczącej dożywotnich emerytur kapitałowych oraz utworzenia w 2011 r. tak zwanych subkont w ZUS w związku z obniżeniem składki przekazywanej do OFE. Oznacza to, że emerytura częściowa ustalana będzie jedynie w oparciu o 2/3 składek emerytalnych ubezpieczonego, zatem w przypadku osób, które rozpoczęły pracę w 1999 r. i później emerytura częściowa stanowić będzie nie więcej niż 33% a nie 50% emerytury wypłacanej po osiągnięciu wieku emerytalnego. W efekcie opisanych wyżej mechanizmów ubezpieczeni w FUS, którzy przystąpili do otwartych funduszy emerytalnych otrzymywać będą niższą emeryturę częściową, niż ubezpieczeni, którzy całość składki pozostawili w ZUS. Jedynie w przypadku ubezpieczonych w KRUS i ubezpieczonych w FUS, którzy nie przystąpili do OFE emerytura częściowa rzeczywiście stanowić będzie 50% świadczenia, które otrzymaliby po osiągnięciu wieku emerytalnego. Paweł Pelc
MEN mówi, mówi, mówi… Mamy tu jakąś grę na przeczekanie, ideologiczno-biznesowy upór. Kto na tym traci? Rodzice i... Polska. Podczas niedawnej debaty na temat nauczania historii Minister Edukacji Narodowej Krystyna Szumilas powiedziała: „Ze względu na to, że szkoły ponadgimnazjalne przygotowały już ofertę rekrutacyjną dla młodzieży, która stoi teraz przed wyborem szkoły ponadgimnazjalnej oraz przedmiotów, których będzie się uczyć w zakresie rozszerzonym, moment wprowadzenia ewentualnych zmian w brzmieniu rozporządzenia musi być przesunięty w czasie”. To ewidentne, mówiąc delikatnie, naciąganie stanu faktycznego. Już człowiek nie wie, czy to stwierdzając, jest się źle poinformowanym przez urzędników, czy to świadoma dezinformacja. Te słowa padły, jako odpowiedź na propozycję prof. Andrzeja Nowaka, historyka z UJ, biorącego udział w debacie u Prezydenta RP, aby jako minimum pożądanych zmian wprowadzić, jako obowiązkowy dziewiąty moduł „Ojczysty Panteon, ojczyste spory”. O dziwo, poparł ten postulat Prezydent Bronisław Komorowski. I co? I nic. Mamy powyższą odpowiedź Pani Minister.
Dlaczego jest nieprawdziwa? Przedmiot „Historia i społeczeństwo” wejdzie do szkół ponadgimnazjalnych od drugich klas, czyli od września 2013 roku. Będą chodzić na te zajęcia uczniowie, którzy jako rozszerzenia w ogólniakach i technikach wybrali blok przedmiotów ścisłych. Nie ma to nic wspólnego z problemem wyboru rozszerzeń, o którym mowa wyżej. Szkoły muszą zorganizować te zajęcia. Podobnie podręczniki. Muszą zawierać propozycje wykorzystania treści wszystkich dziewięciu modułów, z których nauczyciel wybiera cztery. Po prostu. Stąd wystarczy dokonać drobnego zapisu/zmiany w rozporządzeniu MEN o podstawie programowej i kropka. Niczego to nie narusza (nawet interesów wydawców, dla których zmiany programowe to przysłowiowe złote runo – nowy podręcznik to potencjalny zysk wydawcy rzędu ok. 100 tys. zł), niczego nie burzy. Mamy tu jakąś grę na przeczekanie, ideologiczno-biznesowy upór. Kto na tym traci? Rodzice – z uwagi na dodatkowe koszty i Polska, bo jaka będzie świadomość, doświadczenie patriotyczne absolwentów polskich szkół? Jednak trochę jak ponury żart brzmi pojawiająca się anegdota, że rządzący unikają tego modułu, świadomi, że w tym Panteonie narodowym miejsca nie znajdą. Wojciech Książek
Donald Tusk ma jasność wyłącznie, co do swojej przyszłości Rząd Tuska stawia głównie na efekty księgowe (choćby przy wydawaniu środków na innowacje). I na układność polityczną wobec zewnętrznych ośrodków władzy. Tamci zaś udają, że biorą to za dobrą monetę. Bo Polska, niewalcząca o własne interesy i odpowiednią rangę, jest im na rękę. Pojęcie "bezprawia ustawowego”, (czyli konfliktu między normą prawną a powszechnym poczuciem sprawiedliwości) odnosi się bezpośrednio, do jakości państwa. Podobnie - jak brak jasnych procedur w kluczowych sprawach i - chroniczne - nie egzekwowanie odpowiedzialności politycznej i służbowej. Tak, więc w dzisiejszej Polsce już nie tylko względy materialne (np. fakt, że jedna trzecia osób żyjących w skrajnej nędzy to dzieci; że rośnie bezrobocie - u nas, w kraju "sukcesu", już 14 proc., gdy w UE - średnio 11 proc., że prawie o 9 proc. spadły dochody rolników), ale także - formalne, każą mówić o fatalnej, jakości rządzenia. Przykładem "bezprawia ustawowego", podyktowanego nadmiernym fiskalizmem, jest chociażby wadliwa procedura naliczania VAT przy fakturze, a nie - faktycznej płatności, co dziś, przy zatorach płatniczych (także w zamówieniach publicznych) rujnuje setki niewielkich firm. Rząd Tuska stawia głównie na efekty księgowe (choćby przy wydawaniu środków na innowacje). I na układność polityczną wobec zewnętrznych ośrodków władzy. Tamci zaś udają, że biorą to za dobrą monetę. Bo Polska, niewalcząca o własne interesy i odpowiednią rangę, jest im na rękę. Brak wizji długofalowego rozwoju kraju i jego interesów (z Tuskiem, który chce się przypodobać wszystkim i w związku z tym będącym, jak Wałęsa, "za, a nawet przeciw" np. w kwestii euroobligacji) jest jednym z wielu przykładów niskiej, jakości rządzenia. Świat się zmienia, a władza ulega rozproszeniu. Trudno np. powiedzieć, kto prowadzi realną politykę Niemiec wobec Rosji: udająca pryncypialność kanclerz Merkel czy Komisja Wschodnia Związku Przemysłowców? Jednak odmienność standardów (i nieco mniejsza - interesów) obu tych ośrodków jest i tak lepsza, niż obecne dryfowanie Polski, bez jasnej wizji racji stanu. Bo politycy PO (w tym głównie - Donald Tusk i jego najbliższe otoczenie) wydają się mieć jasność wyłącznie, co do swoich własnych interesów i przyszłości! Jadwiga Staniszkis
Wałęsizmy lub wałęsaliki
http://pl.wikipedia.org/wiki/Wa%C5%82%C4%99sizm
– specyficzne powiedzenia i zwroty językowe pochodzące z publicznych wypowiedzi Lecha Wałęsy lub jemu przypisywane. Wiele z nich przeniknęło na dłużej do języka polskiego i współczesnej polskiej kultury.
Wałęsizmy zazwyczaj zapadają w pamięć przez formę zbliżoną do gier słownych – często mają charakter oksymoronów (wyrażeń wewnętrznie sprzecznych), bądź nawiązują do innych form językowych (np. przysłów). Profesor Jerzy Bralczyk, odnosząc się do słów Lecha Wałęsy, określił ten sposób ekspresji słownej następująco: "Jest językowym optymistą, wierzy, że słowa będą znaczyły to, co on chce. Jego specjalność to antonimy [...] początkowo było to bardzo ożywcze, wyzwalało z nowomowy politycznej. Ale potem się przejadło"[4].
Drugą przyczyną ich popularności jest niewątpliwie fakt, iż Lech Wałęsa jest postacią publiczną, która odegrała istotną rolę w czasie przełomowym dla państwa i narodu polskiego. Stąd z jego osobą i czynami wiąże się dla Polaków duży ładunek emocjonalny. Nadmierne stosowanie tego typu sposobu wysławiania się, bywa wymieniane jako jedna z przyczyn nieomal całkowitej klęski wyborczej Lecha Wałęsy w wyborach prezydenckich z 2000[4] - wynikało to nie tyle ze znużenia i niechęci społeczeństwa (były prezydent mówił tak zasadniczo od początku swojej kariery politycznej), ale z faktu iż metafory, porównania i słowne żarty zastępowały w coraz większym stopniu istotne treści lub argumenty, których w jego publicznych wystąpieniach zaczynało brakować[4].
Znane wałęsizmy
Zobacz w Wikicytatach kolekcję cytatów Lecha Wałęsy
Jestem za, a nawet przeciw.[4]
Najbardziej znany wałęsizm.
Odpowiem wymijająco wprost.[4]
Zdrowie wasze w gardła nasze![1]
wypowiedziany: w czasie transmisji telewizyjnej ze sztabu wyborczego, po uzyskaniu informacji, że według prognoz Lech Wałęsa wygrał wybory prezydenckie w 1990 roku.
Trawestacja popularnego polskiego toastu: "Zdrowie twoje w gardło moje!"
Nie chcem, ale muszem![1]
Dodatnie i ujemne plusy.[4]
Zobacz też: Plusy dodatnie, plusy ujemne
Moja ilość trochę psuje moją jakość.[1]
Ja już nie szukam pieniędzy za książki, bo te całkowicie udupiłem w sprawach społecznych... (przejęzyczenie; zamiast: utopiłem)[5]
Nie można mieć pretensji do Słońca, że kręci się wokół Ziemi.[1]
To pan w niedzielę wszedł tu jak do obory i ani be, ani me, ani kukuryku.[6]
wypowiedziany: w czasie drugiej telewizyjnej debaty prezydenckiej z 1995, tekst wypowiedziany pod adresem kontrkandydata Aleksandra Kwaśniewskiego, krytykujący jego zachowanie w studio przed debatą
Tonący brzytwy, chwyta się byle czego![1]
Żądło 1989 - Profesor Jerzy Przystawa. Ciekawe jest jednak kto i jak kompletował „przedstawicieli opozycji”, Pomimo upływu 20 lat nadal pozostaje tajemnicą, w jaki sposób dobierano uczestników historycznych rozmów Okrągłego Stołu, od których jakoby liczyć należy przywrócenie
Żądło 1989 - Profesor Jerzy Przystawa. Dwudziesta rocznica Porozumień Okrągłego Stołu (OS) wywołuje spory i kontrowersje, których rozpiętość waha się pomiędzy uznaniem OS za „najważniejsze wydarzenie w tysiącletniej historii Polski” – przedmiotu dumy i zadowolenia Polaków, którym przyszło żyć w tak cudownych czasach – do określenia tych Porozumień mianem „nowej Targowicy”, co dla wielu polskich patriotów na zawsze pozostanie symbolem hańby i zdrady narodowej. Warto w tym miejscu przypomnieć, że i Konfederacja Targowicka, ani nie była, ani nie została osądzona jednoznacznie, o czym świadczy nie tylko fakt przystąpienia do niej samego Króla, ale chociażby tak szanowanej postaci polskiego Panteonu Narodowego, jak ks. Hugona Kołłątaja. Dzisiaj jednak o Targowicy wiemy prawie wszystko, natomiast OS otwiera przed nami cały gąszcz zagadek, na które wciąż nie znajdujemy odpowiedzi. Pomimo upływu 20 lat nadal pozostaje tajemnicą, w jaki sposób dobierano uczestników historycznych rozmów Okrągłego Stołu, od których jakoby liczyć należy przywrócenie Polakom niepodległości i suwerenności? Pytanie to, naturalnie, dotyczy głównie tzw. strony „opozycyjnej”, bo jak tam „strona rządowa” kompletowała swoich delegatów, takiego zaciekawienia nie budzi. Ciekawe jest jednak, kto i jak kompletował „przedstawicieli opozycji”, bo, jak się okazuje, dobór ten rozstrzygnąć miał o tym, jak płynąć będzie nawa państwowa, przez co najmniej kolejne dwa dziesięciolecia! Leży przede mną książka, spisywana na gorąco, w przerwach między burzliwymi obradami: „Okrągły stół – kto jest kim: Solidarność – opozycja”, wydana przez Wydawnictwo MYŚL w roku 1989. Książka zawiera biogramy 228 uczestników debat, ułożone alfabetycznie od Jacka Ambroziaka (już za chwilę posła i szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów) po Andrzeja Zolla (niebawem wiceprezesa Państwowej Komisji Wyborczej, Prezesa Trybunału Konstytucyjnego i Rzecznika Praw Obywatelskich). Biogramy te zawierają imponującą prezentację ich dorobku obywatelskiego i nie pozostawiają wątpliwości, że wszyscy tam wymienieni to bohaterowie podziemnych i społecznikowskich zmagań z komuną, a zatem, z tego punktu widzenia, słusznie zostali wybrani na reprezentantów społeczeństwa. To prawda, ale prawdą jest także i to, że poza Okrągłym Stołem pozostały jeszcze liczniejsze grupy ludzi wcale nie mniej zasłużonych i patriotycznych, których jednak do „stołu” nie zaproszono? Kto i jak o tym decydował? Czasem, słuchając wypowiedzi, niektórych przynajmniej uczestników OS, można by odnieść wrażenie, że żadnej selekcji nie było, a każdy Polak-patriota, który tylko się zgłosił, dostawał od razu przepustkę na obrady! Coś na kształt „gorączki złota”:
kto poszedł i znalazł, to jego, a kto nie znalazł, ten frajer i tylko do samego siebie i ślepego losu może mieć pretensje. Moje pytanie jest o tyle zasadne, że społeczeństwo polskie – w odróżnieniu np. od Ukraińców, Czechów czy Rumunów – nie było społeczeństwem „bezgłowym”, lecz posiadało swoją własną elitę polityczną i obywatelską, która nie tylko rodziła się spontanicznie, - jak w przypadku poszukiwaczy złota - ale została wybrana i to w wyborach powszechnie wówczas uznanych za demokratyczne i odpowiadające woli szerokich rzesz obywatelskich! Mam tu na myśli, oczywiście, I Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ Solidarność, który dokonał wyboru Komisji Krajowej Związku, jej Prezydium i Głównej Komisji Rewizyjnej. 107 członków liczyła KK, w tym 18 członków Prezydium, plus 21 członków Głównej Komisji Rewizyjnej. Razem 128 wybranych członków najwyższych władz "Solidarności". Wszyscy ci ludzie uzyskali najpierw mandat zaufania w wyborach delegatów na Zjazd Krajowy, a więc nie na jakichś ulicznych wiecach czy zebranych ad hoc przypadkowych gremiach, lecz wśród załóg swoich zakładów pracy, a potem wyboru dokonał ponad tysiącosobowy Zjazd. . Patrząc naiwnie, wydawałoby się, że Lech Wałęsa nie powinien mieć żadnego problemu z doborem towarzyszy do stołu negocjacyjnego: wystarczyłoby, gdyby zwołał członków KK i razem z nimi ustalił, jak ma wyglądać delegacja „Solidarności? Nie wierzę, żeby w tamtych czasach, były jakieś kłopoty ze zwołaniem KK, chociażby do Częstochowy, a generał Kiszczak z pewnością nie byłby w stanie w tym przeszkodzić! (Po cóż, zresztą, miałby przeszkadzać, skoro był prawdziwym gołąbkiem pokoju, dążącym do zgody i porozumienia narodowego?) Z jakiegoś powodu do tego nie doszło. Na ścianach więziennych cel pisaliśmy w stanie wojennym: Związek jest, Statut ma i nie ma o czym dyskutować. Podpisane: Lech Wałęsa. Hasło to wyznaczało kierunek naszej walki i mobilizowało do oporu. Lech Wałęsa jednak nigdy nie zgodził się na spotkanie z Komisją Krajową, przeciwnie, sam dezawuował mandaty związkowe, oświadczając publicznie: „Nikt nie ma mandatu, jedna trzecia zdradziła, jedna trzecia wyjechała – ja sam nie mam mandatu”! Ta generalizacja nie była usprawiedliwiona:
wypadki stanu wojennego i historia podziemnego oporu wykazały, ze większość związkowych przywódców zachowała się przyzwoicie i nie zawiodła zaufania. Ale gdyby nawet przyjąć za trafną ocenę Wałęsy, to jedna trzecia z 128 to 43, a tymczasem w Pałacu Namiestnikowskim znalazło się zaledwie 11:
czterech członków Prezydium KK (Lech Wałęsa, Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk i Jacek Merkel); sześciu dalszych członków KK (Janusz Onyszkiewicz, Henryk Wujec, Bogdan Lis, Antoni Tokarczuk, Stefan Jurczak i Adam Stawikowski) oraz jeden członek GKR – doc. Adam Strzembosz.. Jakby nie liczyć do rozmów przy OS nie zaproszono nawet jednego na dziesięciu z członków władz krajowych, innymi słowy: od udziału w OS odsunięto ponad 90% wybranych przywódców związkowych! Byłe to więc, w istocie, czystka, w ścisłym znaczeniu tego słowa! Ta czystka została zaraz potwierdzona w procesie rejestracyjnym nowego Związku Solidarność, jaki się odbył zaraz po zakończeniu obrad, a potem w kontraktowych wyborach do Sejmu roku 1989 Ludzie, którzy poświęcili swój czas i wysiłek, aby uczestniczyć w obradach OS zostali za swój trud sowicie wynagrodzeni. Ponad stu (102) z zasiadających przy OS. po stronie „opozycyjnej” zostali wkrótce posłami, senatorami, ministrami, ambasadorami, sekretarzami i podsekretarzami stanu, wojewodami, a dwóch zawędrowało nawet na fotel Prezydenta Państwa. Ponad trzydziestu z tej grupy osób miało w przyszłości łączyć po kilka takich stanowisk jednocześnie, pomijając już najróżniejsze dodatkowe beneficja. Taki np. Artur Balazs, nie tylko miał przyjemność być posłem przez cztery kadencje, senatorem i ministrem w trzech rządach, to jeszcze stał się znanym na Pomorzu posiadaczem ziemskim. Skromna ekonomistka z GUS nie tylko została posłem kolejnych kadencji, ale i podsekretarzem stanu w kolejnych rządach i w różnych ministerstwach, prezesując, dodatkowo, radom banków, fundacji, etc. etc. Kolejnych 67 uczestników OS objęło najróżniejsze prestiżowe i intratne posady, takie, przykładowo, jak sędziów Trybunału Konstytucyjnego i Trybunału Stanu, prezesów i członków potężnych rad nadzorczych, banków, spółek giełdowych, prezesów radia i telewizji itp. Mam tu na myśli kariery takie, jak np. p. Jacka Woźniakowskiego, który z wydawcy „Znaku” przeszedł na fotel prezydenta Krakowa, Edmunda. Tołwińskiego, który z adiunkta Uniwersytetu Gdańskiego zamienił się w prezesa Banku Gdańskiego, Andrzeja Topińskiego, skromnego adiunkta w PAN, awansowanego na wiceprezesa NBP, prezesa PKO BP i prezesa Związku Banków Polskich, czy chociażby Jana Dworaka, skromnego polonistę, pisującego do niszowych pism, a późniejszego Prezesa TVP. Albo jeszcze skromniejszą anglistkę, Helenę Łuczywo, która wkrótce stała się jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych kobiet w Polsce! Jak więc widzimy, co najmniej 75% zasiadających przy OS "opozycjonistów" weszło w skład najściślejszej elity politycznej odrodzonego Państwa Polskiego, co oznacza, że OS okazał się być niezwykle skuteczną kuźnią kadr politycznych. Usprawiedliwia to moje pytanie:
kim byli selekcjonerzy tych kadr i jakie metody wykrywania talentów politycznych zostały zastosowane? Obrady OS ciągnęły się przez dwa miesiące, a prawie 500 uczestników wyprodukowało w tym czasie tony papieru, tysiące oświadczeń i deklaracji, raportów i projektów. Makulatura ta, praktycznie w całości, okazała się bezwartościowa.. Tylko trzy kwestie o zasadniczym znaczeniu zostały tam rozstrzygnięte:
(1) kto ma być pierwszym prezydentem RP;
(2) jak ma wyglądać „demokratycznie wybrany” Sejm i
(3) jak ma wyglądać odnowiona „Solidarność”. Nie całe 10% członków władz krajowych Związku dopuszczonych do uczestnictwa w obradach OS, stanowiło prefigurację nowej „Solidarności”. Zarejestrowany w kwietniu 1989 nowy Związek był już tylko bladym cieniem swego poprzednika. Sam Lech Wałęsa chwalił się w wywiadzie udzielonym włoskiemu dziennikowi „Il Messaggero”: „To ja podzieliłem Solidarność! I zawsze będę tworzył podziały, bo silny Związek byłby przeszkodą na drodze reform”. Przez 20 lat przeszliśmy długą drogę wałęsowskich reform. Bez wątpienia Polska dzisiaj wygląda inaczej niż 20 lat temu. Ulice naszych miast zatłoczone są autami, co drugi gmach to bank, a tak bardzo ongiś poszukiwany dolar amerykański nie wystarcza dzisiaj na filiżankę kawy. Upadły „Stocznia Gdańska”, „Pafawag”, „Ursus”, „Huta Lenina” – zakłady, z których wyszli Wałęsa, Frasyniuk, Bujak, Gil - główni solidarnościowi negocjatorzy w Magdalence. Ich byli pracownicy, zamiast do Warszawy, jeżdżą dziś do Brukseli, aby tam protestować i domagać się prawa do pracy i godziwego zarobku. Czy dzięki tym reformom staliśmy się społeczeństwem bardziej obywatelskim, krajem, w którym obywatel jest traktowany jak podmiot, na którego usługach stoją media publiczne, a jego niezbywalnych prawa chroni państwo, sądy i prokuratury? Czy mamy dzisiaj więcej do powiedzenia w swoim państwie niż w państwie Gierka, Rakowskiego Gomułki? Co raz więcej Polaków dochodzi do przekonania, że przy OS komuniści wykonali NUMER, jaki okazał się być żądłem, bardziej perfidnym i dokuczliwym niż to, jakie podziwialiśmy w filmie George’a Hilla, choć może tak bardzo nas nie śmieszy? Ukąszenie Okrągłego Stołu, zamiast nas pobudzić i zaktywizować, sparaliżowało naszą wolę budowy społeczeństwa prawdziwie obywatelskiego, oddało nasz państwo w ręce pieczeniarzy i kompradorów. Jak z tego wyjść? Jak sprawić, żeby decyzje o Polsce podejmowali ci, o których Konstytucja pisze, że są suwerenami, a nie zapadały gdzieś, nie wiadomo gdzie? W sobotę, 17 stycznia, na konferencji „Polska pierwszej prędkości” w Krakowie ma mieć główny referat wybitny stolarz, były poseł wielu kadencji, były szef URM, Jan Maria Rokita. Tytuł jego referatu:
„Jakiej ordynacji wyborczej Polacy potrzebują?” Domyślamy się, że będzie mówił o potrzebie wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych. To bardzo dobrze i bardzo pięknie. Szkoda tylko, że ten temat nie pojawił się dwadzieścia lat temu, że straciliśmy tyle czasu. Miejmy nadzieję, że jeszcze uda się to odrobić.Jerzy Przystawa
Trzeba przepędzić szkodników Wykonawcy uchwały lustracyjnej sejmu z 28 maja 1992 r. stali się obiektem zmasowanej kampanii propagandowej. Jej ton nadawali postkomuniści oraz politycy związani z Unią Demokratyczną i środowiskiem „Gazety Wyborczej”. Prezydent Lech Wałęsa od początku nie ukrywał niechętnego stosunku do powołanego w końcu 1991 r. rządu Jana Olszewskiego. Jednym z pól konfliktu była sprawa lustracji. Wedle relacji ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza, już w początkach 1992 r. Wałęsa miał pojawić się w siedzibie MSW i w długiej rozmowie w cztery oczy przedstawić swoją formułę przeprowadzenia lustracji: „Rozmowa odbyła się w gabinecie ministra, przy długim, owalnym stole stojącym pod szczytowym oknem. Pomysł Wałęsy sprowadzał się do przyjęcia daty strajków czerwcowych 1976 r. i powstania ówczesnej jawnej opozycji za cezurę oddzielającą okres dopuszczalnej współpracy z SB od okresu, gdy współpraca ta miała być potępiona. Krótko mówiąc, jeśli ktoś współpracował przed 1976 r., należało według Wałęsy przymknąć na to oko, jeśli zaś dał się zwerbować potem, nie mógł liczyć na pobłażanie”. Powyższa cezura strajków czerwcowych 1976 r. wydaje się dość znamienna z tego powodu, że właśnie wówczas nastąpiło zdjęcie „Bolka” z ewidencji operacyjnej gdańskiej bezpieki. Posunięcia nowej ekipy rządowej zmierzały w kierunku rozpoznania, zinwentaryzowania i ujawnienia byłych komunistycznych agentów pełniących wysokie funkcje państwowe. 10 lutego 1992 r. powołano Wydział Studiów przy Ministrze Spraw Wewnętrznych, który rozpoczął systemową analizę pracy operacyjnej byłej SB oraz zachowanej po niej dokumentacji. Na czele zespołu stanął bliski współpracownik ministra Macierewicza – Piotr Woyciechowski. Zespół pracowników Wydziału Studiów wykonywał swoje obowiązki w atmosferze niechęci znacznej części kadry UOP wywodzącej się z SB. Dochodziło do utarczek słownych lub nawet stawiania oporu, jak to miało miejsce podczas próby dostania się podwładnych ministra Macierewicza do pomieszczeń wywiadu. W marcu i kwietniu 1992 r. Macierewicz w imieniu rządu przedkładał komisjom sejmowym poprawki do rozpatrywanych ustaw lub gotowe akty prawne, zmierzające do stworzenia mechanizmów pozwalających na oficjalne sprawdzanie wysokich urzędników państwowych pod kątem ewentualnej współpracy z SB. Bez takich procedur przeszłość żadnej osoby, w stosunku, do której zachowały się kompromitujące dokumenty, nie mogła być przekazana opinii publicznej. Macierewicz ujawnił również, że zarówno za rządów premiera Mazowieckiego, jak i premiera Bieleckiego, sprawdzano, kto z parlamentarzystów współpracował z SB. Jednym ze sprawdzających miał być Andrzej Milczanowski, drugim – minister Henryk Majewski. Wcześniej obaj publicznie podważali wiarygodność dokumentów byłej SB i przekonywali, że „grzebanie w nich” nie ma absolutnie żadnego sensu i znaczenia. Pojawiało się też coraz więcej informacji na temat zakulisowych gier w czasie kampanii prezydenckiej 1990 r. Wówczas po raz pierwszy wypłynęła na forum publicznym sprawa materiałów mających skompromitować Wałęsę. Kontrkandydat Wałęsy – Stanisław Tymiński mówił otwarcie o tajemniczych dokumentach ze swojej „czarnej teczki”, w związku, z czym ówczesny minister spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski miał wtedy pokazać akta „Bolka” szefowi kampanii wyborczej Wałęsy – Jackowi Merklowi. Jeżeli taki fakt rzeczywiście miał miejsce, to jego legalizm wydaje się wątpliwy. Także z racji tego nie można wykluczyć, że za przeciekiem akt „Bolka” do Tymińskiego stał ktoś z MSW popierający Tadeusza Mazowieckiego – kontrkandydata Lecha Wałęsy. Sprawy tej jak dotąd nie zdołano potwierdzić dokumentami. Ponadto ludzie Macierewicza ustalili, że tuż po wyborach w czerwcu 1989 r. podsekretarz stanu MSW gen. Henryk Dankowski nakazał oficjalne wyeliminowanie z sieci agenturalnej i zgromadzenie akt tajnych współpracowników SB, którzy dostali się do sejmu i senatu. Dankowski pisał: „Zdjęcie z ewidencji nie powinno oczywiście oznaczać przerwania kontaktu operacyjnego. Przeciwnie, należy podejmować różnorodne działania, by osoby te były coraz silniej związane z nami i coraz bardziej dyspozycyjne w realizacji zadań”. W lipcu 1989 r. na polecenie Dankowskiego w MSW stworzono kartotekę agentów wybranych do parlamentu. Wspomniany zbiór archiwalny (oznaczony numerem 560) wkrótce potem zaginął.
Lustracja w cieniu Kremla Odkrywanie podobnych faktów tylko wzmacniało determinację rządu w działaniach ukierunkowanych na przeprowadzenie lustracji. Tymczasem kontakty rządu i prezydenta ulegały wyraźnemu zaostrzeniu. Do otwartego konfliktu doszło w drugiej połowie maja 1992 r. Nieco wcześniej na forum Rady Ministrów jednoznacznie skrytykowano art. 7 przygotowywanej umowy polsko-rosyjskiej, który uważano za niekorzystny dla Polski ze względu na możliwość tworzenia spółek polsko-rosyjskich w dawnych bazach sowieckich. Pomimo zastrzeżeń rządu, 21 maja 1992 r. minister z Kancelarii Prezydenta, Andrzej Drzycimski, publicznie oświadczył, że zastrzeżenia rządu „zostały wycofane”. Wobec takiej wypowiedzi jednego z bliskich współpracowników Wałęsy – przebywającego już w Moskwie w celu podpisania umowy – premier natychmiast wysłał mu szyfrogram z kategorycznym sprzeciwem wobec treści spornego artykułu. Ostatecznie jego tekst udało się zmienić na zdecydowanie bardziej korzystny dla Polski. Ale po powrocie do kraju prezydent oskarżył rząd o „nieodpowiedzialność”, która mogła zakończyć się zerwaniem rozmów z Rosją. Dezawuowanie przez prezydenta stanowiska rządu i forsowanie przez niego rozwiązań ocenianych, jako szkodliwe dla Polski wzbudzały niechęć członków gabinetu Olszewskiego. W rządzie Olszewskiego pojawiały się głosy, że „miękka” postawa Wałęsy wobec rosyjskiego partnera może być spowodowana strachem przed wiedzą Moskwy na temat jego kontaktów z SB. Wedle raportu ówczesnego szefa kontrwywiadu UOP Konstantego Miodowicza, podległe mu służby miały uzyskać informację, jakoby Rosjanie dysponowali dokumentami sporządzonymi przez Wałęsę, jako TW „Bolek”. Według tegoż raportu „grafolodzy nie mieliby trudności z potwierdzeniem ich autentyczności”. Warto w tym miejscu zauważyć, że w owym czasie zarzut agenturalnej przeszłości sformułował publicznie jeden z doradców premiera, Krzysztof Wyszkowski, który 23 maja 1992 r. na łamach dziennika „Nowy Świat” ujawnił, że minister spraw zagranicznych Krzysztof Skubiszewski był w przeszłości współpracownikiem SB, i pytał, ilu agentów było w rządzie Mazowieckiego. 26 maja 1992 r. Lech Wałęsa wysłał do marszałka sejmu Wiesława Chrzanowskiego oficjalne pismo, w którym poinformował o utracie zaufania do premiera Jana Olszewskiego i wycofaniu dlań swojego poparcia. Kilka dni później doszło do wydarzenia przełomowego. 28 maja 1992 r. poseł Janusz Korwin-Mikke zgłosił wniosek o przeprowadzenie lustracji osób piastujących najwyższe stanowiska państwowe. Przedstawiciele Unii Demokratycznej i Kongresu Liberalno-Demokratycznego usiłowali zablokować uchwałę, opuszczając salę sejmową. Chcieli w ten sposób zerwać quorum. Kalkulacje te zawiodły, na sali zostało, bowiem o dwie osoby więcej, niż wymagało tego prawo. Wobec opuszczenia sali obrad przez posłów UD i KLD oraz wstrzymania się od głosu postkomunistów, po dyskusji zdecydowaną większością głosów została przegłosowana uchwała o brzmieniu: „Niniejszym zobowiązuje się ministra spraw wewnętrznych do podania do dnia 6 czerwca 1992 r. pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, a do dwóch miesięcy – sędziów, prokuratorów, adwokatów oraz do sześciu miesięcy – radnych gmin i członków zarządów gmin, będących współpracownikami Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w latach 1945–1990”. 29 maja 1992 r. prezydent Wałęsa wezwał do Belwederu ministra Macierewicza. Fragment znamiennego dialogu został pokazany w telewizji. „To jest zbyt skomplikowana sprawa – mówił Wałęsa – by rząd, by nawet prezydent, którego naród wybrał, mógł decydować bez konstrukcji prawnej, jak to ma być wykonane. Bez możliwości odwołania, udowodnienia. (…) Proszę pana, bardzo szeroka uchwała, bardzo nieprecyzyjne wykonanie, co może być bardzo wielkim nieszczęściem dla Polski. Ja ostrzegam pana i proszę o wielkie zastanowienie. Pan to dobrze wie, co było robione w latach siedemdziesiątych. Jakie podrzutki, jakie rzeczy do dzisiaj jeszcze krążą”. „Pracowaliśmy cztery miesiące – przekonywał Macierewicz – by wszystkie możliwe posądzenia, uchybienia, fałszerstwa zostały wyeliminowane. I gwarantuję panu, panie prezydencie, że wszystko, co zostanie ujawnione, będzie absolutnie zgodne z prawdą”. Minister Macierewicz uznał rozmowę za element presji i „działania wyprzedzające” Wałęsy, usiłującego wszelkimi metodami zablokować ujawnienie jego przeszłości. Obecność telewizji oraz sposób przeprowadzenia rozmowy zinterpretował, jako sygnał prezydenta, że zaatakuje on wykonawców uchwały, a także, jakich użyje wówczas argumentów.
Puzzle Wałęsy Wśród ponad 900 osób, które Antoni Macierewicz musiał sprawdzić w pierwszej kolejności, był również prezydent Lech Wałęsa. Oprócz dokumentów otrzymanych w tej sprawie od Milczanowskiego jeszcze przed przyjęciem uchwały sejmu z 28 maja 1992 r., podwładni Macierewicza odnaleźli dokumenty Biura Studiów SB dotyczące tzw. operacji specjalnych w sprawie Wałęsy, w których wyraźnie pisano, że w operacjach tych chodziło o „»przedłużenie działalności« TW ps. »Bolek«, tj. L[echa] Wałęsy, o minimum 10 lat”. Jednak chcąc wyświetlić wszystkie możliwe aspekty tej sprawy, należało dokonać kwerendy w archiwaliach gdańskiej SB. Pracownicy powołanego przez szefa MSW Wydziału Studiów, wyposażeni w stosowne pełnomocnictwa, przybyli 31 maja 1992 r. (niedziela) do Delegatury UOP w Gdańsku w celu ewentualnego odszukania innych dowodów. Sprawdzali oni przede wszystkim, czy zachowały się materiały archiwalne TW ps. „Bolek”. Kiedy upewniono się, że ich nie ma, przeglądano dokumentację dotyczącą niszczenia akt SB w latach 1989–1990. Próbowano też odnaleźć dziennik archiwalny, (w którym rejestrowano teczki agentów złożone do archiwum SB) wyeliminowanej sieci agenturalnej byłej Komendy Wojewódzkiej MO/WUSW w Gdańsku. Bez rezultatu. Na drugi dzień, 1 czerwca 1992 r., kierownictwo Delegatury zostało telefonicznie poinformowane o przyjeździe kolejnej grupy pracowników Wydziału Studiów. Do Gdańska dotarła ona około godz. 21.00 – jej członkowie poprosili o „wydanie wszystkich materiałów archiwalnych świadczących o możliwości współpracy Lecha Wałęsy z SB”. Dla efektów poszukiwań kluczową postacią okazał się ówczesny naczelnik Wydziału Ewidencji i Archiwum Delegatury UOP w Gdańsku, por. Krzysztof Bollin. Począwszy od 1991 r., prowadził kwerendę archiwalną na potrzeby prokuratury w sprawie „wydarzeń grudniowych” 1970 r. Wówczas natrafił na ślady działalności Lecha Wałęsy. Poruszony znaleziskiem, zaczął poszerzać kwerendę. Później, w notatce służbowej, napisał: „Był to dla mnie bardzo silny wstrząs psychiczny, chciałem koniecznie sprawdzić, czy to prawda. Dlatego poszukałem informacji na ten temat w innych materiałach, znalazłem jeszcze inne informacje dotyczące tego tematu”. Bollin w przeszłości był aktywnym działaczem Ruchu Młodej Polski i trójmiejskiego podziemia, dla którego Wałęsa był legendą i liderem ruchu antykomunistycznego. Do pracy w UOP rekomendował go Hodyszowi Aleksander Hall. Bollin nie myślał zapewne, że w życiorysie Wałęsy był okres związków z bezpieką w latach 70. Zaczął on zbierać informacje na temat „Bolka” i umieszczać je w kasie pancernej. Zorientował się szybko, że przeszłość Wałęsy jest w gdańskim UOP tajemnicą poliszynela: „Osobiście kilkakrotnie w prywatnych rozmowach z byłymi funkcjonariuszami SB słyszałem o współpracy Lecha Wałęsy z SB”. W czerwcu 1991 r. por. Bollin sporządził trzy notatki służbowe na temat dokumentów dotyczących Wałęsy, odnalezionych w trzech sprawach operacyjnych prowadzonych przez gdańską SB („Arka”, „Jesień 70” i „Klan”/ „Związek”). Do dziś zachowała się tylko jedna ze wspomnianych notatek, zawierająca szczegółowe omówienie SO krypt. „Arka” prowadzonej na Stocznię Gdańską im. Lenina. W tomach 2 do 5 sprawy krypt. „Arka” miało znajdować się wiele dokumentów dotyczących Wałęsy. Krzysztof Bollin pisał: „Wśród doniesień agenturalnych zamieszczonych w materiałach sprawy obiektowej krypt[onim] »ARKA« znajduje się 15 informacji pochodzących od tajnego współpracownika ps. »Bolek«”. W tym stanie akta przeleżały w archiwum do czasu przegłosowania uchwały sejmowej z 28 maja 1992 r. Z powodu braku czasu ekipa przysłana do Gdańska przez szefa UOP Piotra Naimskiego nie mogła dokonać solidnej kwerendy źródłowej w celu odnalezienia większej liczby dokumentów dotyczących działalności „Bolka”. Z konieczności, więc podwładni Macierewicza oparli się na wynikach pracy por. Bollina. Ten przekazał przybyszom opisane już – sporządzone przez niego w czerwcu 1991 r. – trzy notatki oraz dołączone do nich kserokopie donosów „Bolka”. Na ich podstawie wytypowano i zabrano do Warszawy pięć tomów akt pochodzących z trzech zachowanych w archiwum Delegatury w Gdańsku spraw operacyjnych. Oprócz wspomnianej dokumentacji pracownicy gabinetu ministra skopiowali w Delegaturze kartę z dziennika rejestracyjnego rozpoczynającą się od numeru 12516 do numeru 14540. Na wspomnianej stronie znajdowała się rubryka numer 12535, do której odsyłała zachowana wówczas w oryginale karta rejestracyjna dotycząca Wałęsy. Zapisy z tej rubryki pasowały do danych zawartych w karcie rejestracyjnej dotyczącej prezydenta. Kolekcję zgromadzonych dokumentów uzupełniał oryginał odnalezionego przez pracowników Wydziału Studiów „Arkusza ewidencyjnego osoby podlegającej internowaniu z 28 listopada 1980 r.”. W krótkiej charakterystyce personalnej Wałęsy napisano: „Członek Komitetu Strajkowego. 29 XII 1970 r. pozyskany do współpracy z SB. W okresie 1970–[19]72 przekazał szereg informacji dot[yczących] negatywnej działalności pracowników Stoczni”. A zatem minister Macierewicz posiadał przed 4 czerwca 1992 r. kilkadziesiąt istotnych dla sprawy dokumentów, które odsłaniały kompromitującą przeszłość prezydenta RP.
Koalicja strachu Na drugi dzień po przyjęciu przez sejm RP uchwały lustracyjnej z 28 maja 1992 r. w imieniu grupy 65 posłów Unii Demokratycznej, Kongresu Liberalno-Demokratycznego i Polskiego Programu Gospodarczego (tzw. mała koalicja) Jan M. Rokita złożył w sejmie wniosek o wotum nieufności dla rządu Jana Olszewskiego. Zarówno w samym wniosku, jak i w późniejszych wypowiedziach rządowi stawiano wiele zarzutów dotyczących polityki wewnętrznej, szczególnie gospodarczej. Poseł Jan Lityński (UD) argumentował: „Ten rząd po prostu nic nie robi. Podczas pięciu miesięcy swego istnienia nie przygotował żadnej koncepcji polityki gospodarczej. Zupełnie zastopował prywatyzację. Koncepcje polityki społecznej, które przedstawił, były tak słabe, że nadawały się tylko do kosza. (…) Równie krytycznie oceniam polityczną działalność obecnej ekipy. Prowokując nieustanne awantury z parlamentem i prezydentem, rząd przyczynił się do paraliżu głównych ośrodków władzy w państwie”. Zastanawiające, że pomimo bardzo burzliwej debaty publicznej dnia poprzedniego sprawa uchwały sejmu z 28 maja 1992 r. na ogół nie była tu wymieniana. Pytanie, czy sprawa ta stała się z dnia na dzień nieważna, czy też przemilczanie tej kwestii było świadomą taktyką przeciwników rządu, pozostaje otwarte. Jest też faktem, że 29 maja 1992 r. grupa posłów z tzw. małej koalicji skierowała do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie zgodności uchwały z konstytucją. Znacząca jest także postawa wspierającej środowiska niechętne rządowi „Gazety Wyborczej”. O ile informacja o złożeniu wotum nieufności wobec rządu została jedynie wzmiankowana, o tyle tematem dnia była uchwała sejmu z 28 maja 1992 r. oraz metody prawne i sztuczki prawnicze, którymi można byłoby zatrzymać jej realizację. Uchwałę skrytykował też Michał Boni, poseł KLD, odwołując się do historiozoficznych rozważań na temat polskiej inteligencji i atakując inicjatorów lustracji: „To, co obserwujemy obecnie, jest końcem pewnej formacji umysłowej. Jest końcem tego modelu polskiej inteligencji, jaki powstał po powstaniu styczniowym. Jest końcem pewnego etosu. Przez te trudne sto dwadzieścia lat, ze zmiennymi doświadczeniami, w etosie tym i polskiej opinii publicznej dominował prymat prawdy nad manipulacyjną efektywnością. (…) Obrona wartości jest wyśmiewana, sejmowy błazen, jakim jest Janusz Korwin-Mikke, przywdziać może niepasujący do niego kostium Katona, oby się nie okazało, że kata. (…) Nie ma w tej okrutnej, hazardowej grze parlamentarnej ani wygranych, ani przegranych. Zaczęła przegrywać polska racja stanu”. Jednak czytając podobne opinie, trzeba pamiętać, że kilka dni później nazwisko Boniego znalazło się na liście przygotowanej dla sejmu przez ministra Antoniego Macierewicza. Do podpisania zobowiązania do współpracy z SB przyznał się dopiero w 2007 r. Głosowanie w sprawie wotum nieufności dla gabinetu Jana Olszewskiego zaplanowano na 5 czerwca 1992 r. Ugrupowania trwale wspierające rząd (przede wszystkim Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, Porozumienie Centrum i Porozumienie Ludowe) były zbyt słabe, by zapobiec jego upadkowi, w takim samym stopniu, jak siły jego przeciwników – tzw. mała koalicja plus SLD, nie wystarczały, żeby go obalić. Kluczowe było więc to, jak zachowają się Polskie Stronnictwo Ludowe i Konfederacja Polski Niepodległej. Już w drugiej połowie maja nastąpiło wyraźne ożywienie w kontaktach PSL i prezydenta. Pośrednikiem i architektem tego procesu był Aleksander Bentkowski, były minister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Kilka lat później, kiedy do sejmu wróciła sprawa lustracji, a Bentkowski pasywnie przyglądał się dyskusji nad ustawą, tygodnik „Nie” opublikował obciążające go dokumenty bezpieki. Nie pochodziły one jednak z archiwów UOP, lecz z prywatnych kolekcji. Będąc osobą odnotowaną w ewidencji operacyjnej SB jako TW o pseudonimach „Arnold” i „Kamil”, do zwolenników rządu Olszewskiego – a przede wszystkim lustracji – raczej nie należał. W tym czasie Bronisław Geremek rozpoczął promowanie w prezydium Unii Demokratycznej osoby Waldemara Pawlaka jako kandydata na premiera. Waldemar Kuczyński stawia tezę, że już w czasie wizyty w Moskwie Geremek i Wałęsa chcieli przy pomocy lidera PSL „wysadzić” rząd Jana Olszewskiego. W kierownictwie PSL dojrzewał plan poparcia sił dążących do obalenia rządu w zamian za stanowisko premiera dla Waldemara Pawlaka. Po przyjęciu uchwały lustracyjnej działania Belwederu zostały gwałtownie przyśpieszone. 2 czerwca 1992 r. na raucie w ambasadzie włoskiej doszło do znamiennej wymiany zdań pomiędzy Mieczysławem Wachowskim a jednym z liderów UD – Jackiem Kuroniem. Kuroń wspominał: „Powiedziałem mu, że teraz, po zgłoszeniu uchwały lustracyjnej, już rozumiem, że nie ma rady – trzeba przepędzić szkodników. Mietek popatrzył na mnie uważnie i powiedział: – Ale do tego przepędzenia trzeba się bardzo poważnie przygotować. Co zrobić? – zapytałem. Przydałby się wam jakiś rolnik, jako kandydat na premiera”. Na początku czerwca 1992 r., podczas poufnego spotkania z Pawlakiem, Mazowiecki obiecał wsparcie prezesa ludowców w zamian za pomoc PSL w obaleniu rządu Jana Olszewskiego. Już 3 czerwca 1992 r. Wałęsa oficjalnie zaproponował Waldemara Pawlaka, jako kandydata na premiera. Wobec powyższych wydarzeń próba uzyskania przez Olszewskiego wsparcia ze strony PSL byłaby z góry skazana na niepowodzenie. Premier mógł jeszcze próbować uzyskać poparcie KPN. W czasie rozmów z rządem lider tej partii Leszek Moczulski zażądał dla siebie funkcji wicepremiera i ministra obrony. Ale kłopot polegał na tym, że w archiwach MSW zachowała się jego teczka personalna i teczki pracy dokumentujące jego współpracę z komunistyczną tajną policją, jako współpracownika o ps. „Lech”.
„Obalić ten rząd!” 4 czerwca 1992 r. w godzinach rannych minister Macierewicz wręczył przewodniczącym wszystkich klubów parlamentarnych koperty z listą zawierającą 64 nazwiska parlamentarzystów, członków rządu i ministrów Kancelarii Prezydenta, co, do których zachowały się przynajmniej zapisy ewidencyjne świadczące o zarejestrowaniu ich jako tajnych współpracowników (różnych kategorii) byłej SB. W oddzielnej kopercie znajdowała się kolejna lista, która została wręczona prezydentowi, marszałkom sejmu i senatu, Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego oraz przesłana do Trybunału Konstytucyjnego. Na liście tej figurowały tylko dwa nazwiska – marszałka sejmu Wiesława Chrzanowskiego oraz prezydenta Lecha Wałęsy. Sposób, w jaki Macierewicz zdecydował się zrealizować pierwszą część uchwały sejmu z 28 maja 1992 r., jest czytelny. Podstawą do sporządzenia listy były zapisy ewidencyjne Służby Bezpieczeństwa bez wskazywania, kto jest agentem, a kto nie. W dokumentacji, którą otrzymał każdy poseł, były podstawowe informacje zarówno na temat zniszczeń dokonanych w aktach SB, jak i metodologii sporządzenia listy. Specjalna notatka dołączona do listy informowała: „Minister spraw wewnętrznych pragnie kategorycznie stwierdzić, iż nie uważa się za upoważnionego, by określać, kto był, a kto nie był współpracownikiem Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa. Minister spraw wewnętrznych może jedynie przekazać do wiadomości odnalezione w archiwach podległych mu służb dane operacyjne i archiwalne dotyczące tej kwestii”. Jeden z czołowych działaczy KLD, Jacek Merkel, tak wspominał moment wykonania przez Macierewicza uchwały sejmowej o lustracji: „Rano [4 VI 1992 r.] odbieram telefon od Donalda. Tusk, jako przewodniczący klubu parlamentarnego prosi mnie o natychmiastowy przyjazd do Warszawy, obecność obowiązkowa. Dzwonił zresztą nie tylko do mnie, ale do wszystkich członków klubu. Więc ja szybko do banku, otworzyłem posiedzenie, pobyłem ze dwie godziny i w samochód. W Warszawie zjawiłem się między 5 a 6 po południu. Kamienne twarze. Pytam: co się stało? Donald mówi: wyciągnęli teczki, trzasnęli w trzech od nas, co robimy? Ja: to, co? Atakujemy! Tusk mówi: wiesz, jedyne, co można zrobić, to obalić ten rząd”. mNa liście przygotowanej dla sejmu przez Macierewicza znajdował się również urzędujący prezydent. Początkowo prezydent znalazł się w defensywie. Próbując tłumaczyć, dlaczego jego nazwisko figuruje na liście z informacją o współpracy z SB w latach 1970–1976 pod pseudonimem „Bolek”, wydał oświadczenie dla Polskiej Agencji Prasowej: „Byłem przywódcą strajku, próbowałem różnych możliwości i różnych sposobów walki. Aresztowano mnie wiele razy. Za pierwszym razem, [w] grudniu 1970 roku, podpisałem 3 albo 4 dokumenty. Podpisałbym prawdopodobnie wtedy wszystko, oprócz zgody na zdradę Boga i Ojczyzny, by wyjść i móc walczyć. Nigdy mnie nie złamano i nigdy nie zdradziłem ideałów ani kolegów”. To niejasne oświadczenie nie wykluczało możliwości istnienia kompromitujących fragmentów życiorysu Wałęsy po grudniu 1970 r. Jednak oświadczenie to zostało szybko wycofane i zastąpione innym, o zupełnie odmiennej treści: „Teczki ze zbiorów MSW uruchomiono wybiórczo. Podobny charakter ma ich zawartość. Znajdujące się w nich materiały zostały w dużej części sfabrykowane. (…) Zastosowana procedura jest działaniem pozaprawnym. Umożliwia polityczny szantaż. Całkowicie destabilizuje struktury państwa i partii politycznych. Kwestie etyczne związane z tą operacją, mającą już w swoim założeniu charakter manipulacji, pozostawiam bez komentarza”. Geneza wolty Wałęsy jest oczywista. Pomiędzy obiema depeszami, w czasie telefonicznych konsultacji z Geremkiem, Kuroniem i Moczulskim, prezydent zorientował się, że w sejmie istnieje większość zdolna do natychmiastowego odwołania rządu.
Nocna zmiana W sejmowych kuluarach prezydent spotkał się z grupą liderów czołowych ugrupowań politycznych. Główną rolę w obradach, oprócz Wałęsy, odgrywał inny polityk mający sporo do stracenia – Leszek Moczulski. Oto fragment prowadzonych wówczas rozmów.
Moczulski: „Właściwie tak tuśmy doszli do wniosku, że można nawet w tej chwili powołać nowego premiera na tak zwane porozumienie dżentelmeńskie, żeby na tydzień był premierem. W ciągu tygodnia uformujemy koalicję”.
Wałęsa: „Wy nie wiecie, jak daleko oni zaszli, dlatego trzeba ich błyskawicznie. Natychmiast, dzisiaj!”.
Pawlak: „Tylko że to jest trochę gangsterski chwyt”.
Wałęsa: „Słuchajcie, bo jak [Pawlak] nie przejdzie, to jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji. Toż możemy się porozumieć, że później będziemy robić różne układanki jeszcze. Ale natychmiast trzeba zablokować tych ludzi, żeby nie przyszli do biura”.
Tusk: „Jeśli SLD nie skrewi, to [odwołanie rządu] przejdzie”.
Wałęsa: „Dzisiaj, natychmiast, dzisiaj. Ja jutro nie mogę ich wpuścić do biura!”.
Z chwilą powrotu prezydenta i liderów poszczególnych klubów na salę sejmową los rządu Olszewskiego był przesądzony. W jego obronie stanęli jednak posłowie Józef Frączek (PL), Jarosław Kaczyński (PC) oraz Stefan Niesiołowski (ZChN). Ten ostatni mówił z trybuny sejmowej: „Jest to rząd autentycznego, a nie deklaratywnego antykomunizmu. Jest to rząd odejścia od »okrągłego stołu«, odejścia od »grubej kreski«; (…) jest to jakby symboliczny powrót (…) do kontraktu »okrągłego stołu«. W imię, czego, panowie, sięgacie po władzę? Co macie do zaproponowania? Co właściwie chcecie (…)? Robicie błąd polityczny i Polska tego błędu politycznego wam nie zapomni”. W debacie wystąpił też poseł Kazimierz Świtoń, który bez ogródek stwierdził:
„Jako stary opozycjonista, odpowiedzialny za swoje słowa, pragnę powiedzieć, że na drugiej liście jest pan prezydent jako agent Służby Bezpieczeństwa” (słowa te zostały wykreślone z oficjalnego protokołu posiedzenia sejmu). Kiedy Świtoń wypowiadał swoje słowa, siedzący w loży prezydenckiej Wałęsa wybuchł śmiechem. Po burzliwej debacie rząd został odwołany zdecydowaną większością głosów (za było 273 posłów, przeciw 119, a 33 wstrzymało się). Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, 5 czerwca 1992 r. na premiera wybrano Waldemara Pawlaka. Nowy premier w pierwszej kolejności doprowadził do usunięcia szefów MON i MSW. Kamera prezydencka uchwyciła interesującą scenę, w której Wałęsa odpytuje Pawlaka z tego, co ma mówić i robić. Pawlak: „Potem po powołaniu składam podziękowanie. (…) sytuacja jest dramatyczna, wniosek o MSW i MON, i tak czyszczę sobie UOP”. Wałęsa: „Tak jest!”.
Przemysł pogardy Wykonawcy uchwały lustracyjnej sejmu z 28 maja 1992 r. stali się obiektem zmasowanej kampanii propagandowej. Jej ton nadawali postkomuniści oraz politycy związani z Unią Demokratyczną i środowiskiem „Gazety Wyborczej”. Przykładem takiej kampanii może być książka „Teczki, czyli widma bezpieki” (pod red. Jacka Snopkiewicza, współpraca Aleksandra Jakubowska i Dariusz Wilczak). Na okładce przedstawiono twarz Macierewicza z charakterystycznym paskiem na oczach, przez co zapewne sugerowano, że jest on podejrzany o przestępstwo. Pod zdjęciem widnieje komunikat: „»Czarny scenariusz« czerwcowego przewrotu”. Jeden z autorów tej książki, Jacek Podgórski, po latach okazał się funkcjonariuszem UOP na etacie niejawnym, który jako dziennikarz miał publikować w prasie artykuły mające skompromitować polityków prawicy. Także Władysław Frasyniuk i Zbigniew Bujak publicznie oskarżyli wówczas Macierewicza, że w czasie stanu wojennego wyszedł z podziemia na skutek porozumienia z gen. Czesławem Kiszczakiem. Z kolei Piotrowi Naimskiemu zarzucili podpisanie tzw. lojalki, czyli deklaracji lojalności wobec władz w czasie trwania stanu wojennego. Oba oskarżenia nie zostały poparte żadnymi dowodami. Realizatorów uchwały sejmu atakowali m.in.: poseł UD Jacek Taylor, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń i Jan Nowak Jeziorański. Najważniejsze media w kraju przedstawiały lustrację, jako spisek ludzi kierujących się niskimi pobudkami. Janina Paradowska z „Polityki” pisała: „Uderzyć w prezydenta, niektórych ministrów, na których zresztą używano sobie od dawna, wywrzeć presję na potencjalnych koalicjantów, dokonać przegrupowania w niektórych partiach politycznych. Z ujawnionych faktów tylko tyle daje się, jak dotąd, odczytać. Wielkie słowa o konieczności oczyszczenia, moralnym zadośćuczynieniu, o Polsce, ugrzęzły w manipulacjach, kłamstwach, w chorobliwej wręcz chęci utrzymania się przy władzy”. W podobnym stylu pisało wielu dziennikarzy, wśród nich bardzo groźny agent SB pracujący w „Gazecie Krakowskiej” i „Gazecie Wyborczej” Lesław Maleszka. Adam Michnik zapowiadał bliski wybuch wojny domowej: „Polska straciła swoją niepowtarzalną historyczną szansę. Polska zrujnowała swój międzynarodowy autorytet i prestiż. Polska zaczyna być traktowana jak bananowa republika. Bardzo chciałbym się mylić, lecz jeżeli dekomunizatorzy będą kontynuować dekomunizację wedle receptury i technologii Antoniego Macierewicza, Polska może stanąć w ogniu”. Działania prezydenta Wałęsy wsparł gen. Jaruzelski – w przeszłości współpracownik stalinowskiej Informacji Wojskowej o pseudonimie „Wolski”. W jednym z wywiadów twierdził: „Rad jestem, że sprawy zostały opanowane i chcę podkreślić w tym szczególną rolę Lecha Wałęsy”. Głos zabrał również gen. Czesław Kiszczak: „Nie sądziłem, że ci, którym władzę przekazaliśmy nieomal na złoconym talerzu, będą postępowali tak, jak postępują. Nie sądziłem, że zostanie rozpętana afera teczkowa, że sejm przyjmie uchwałę lustracyjną, ze wszystkimi jej konsekwencjami. Nie po to organizowaliśmy »okrągły stół«, nie po to byłem jednym z jego konstruktorów, by działo się to, co się dzieje. (…) Był to najdogodniejszy moment [do oddania władzy], przeciwnik był tak osłabiony, że uznaliśmy, że obędzie się bez jakichkolwiek awantur. Inna rzecz, że nie przewidzieliśmy, iż rząd premiera Mazowieckiego, że grupa mądrych ludzi z obozu »Solidarności«, tak łatwo odda władzę oszołomom politycznym. Zakładaliśmy, że to będzie stabilna władza”. Politycy związani z rządem Jana Olszewskiego (Jarosław Kaczyński, Jan Parys, Antoni Macierewicz i Adam Glapiński), pozbawieni dostępu do mediów i zepchnięci na margines życia politycznego, organizowali antywałęsowskie demonstracje. Ważnym wydarzeniem stała się opublikowana w styczniu 1993 r. przez Piotra Semkę i Jacka Kurskiego książka „Lewy czerwcowy”, ujawniająca kulisy obalenia rządu Olszewskiego. Otoczenie prezydenta odmówiło ustosunkowania się do informacji podanych w publikacji, a rzecznik prasowy Wałęsy, minister Andrzej Drzycimski, nazwał głównych bohaterów książki „biegnącymi w szparach chodników insektami”. W wystąpieniu radiowym sugerował, że są oni agentami SB. Przeciwnicy Lecha Wałęsy mieli również kłopoty formalnoprawne. W marcu zastępca prokuratora generalnego (potem szef Kancelarii Prezydenta RP Lecha Wałęsy) Stanisław Iwanicki złożył wniosek o uchylenie immunitetu poselskiego Antoniemu Macierewiczowi, który – wedle prokuratury – przesyłając sejmowi informacje żądane na mocy uchwały z 28 maja 1992 r., nie zachował stosownych przepisów, przez co „ujawnił tajemnicę państwową”, którą wcześniej nałożono „ze względu na bezpieczeństwo państwa”. Podobny wniosek złożono w sprawie Jarosława Kaczyńskiego. Prokuratura rozpoczynała kolejne śledztwa i postępowania w sprawie publikowania plakatów, artykułów prasowych i książek „pomawiających” urzędującą głowę państwa o współpracę z SB. W rozgrywki polityczne zaangażowano także UOP i prokuraturę. Przy gabinecie ministra Andrzeja Milczanowskiego istniał wówczas specjalny Zespół Inspekcyjno-Operacyjny kierowany przez byłego oficera SB płk. Jana Lesiaka. Funkcjonariusze kontrwywiadu UOP zrywali nawet plakaty nawołujące do antywałęsowskich demonstracji. W tym samym czasie prezydent Wałęsa wraz z grupą najwyższych urzędników państwowych i funkcjonariuszy służb specjalnych „wyprowadził” z archiwum Urzędu Ochrony Państwa najważniejsze dokumenty dotyczące działalności „Bolka”. Ale to już temat na zupełnie inny artykuł…
Sławomir Cenckiewicz, Piotr Gontarczyk
Konferencja PiS w rocznicę „nocnej zmiany” Lider PiS Jarosław Kaczyński, b. wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski oraz Andrzej i Joanna Gwiazdowie będą uczestniczyć w konferencji upamiętniającej 20 rocznicę upadku rządu Jana Olszewskiego, która odbędzie się w poniedziałek w Sejmie. W uroczystości nie będzie uczestniczył Jan Olszewski, który znajduje się w szpitalu po kolejnej operacji. Rząd Olszewskiego upadł 4 czerwca 1992 w tzw. noc teczek, po ujawnieniu przez szefa MSW Antoniego Macierewicza archiwaliów SB - listy polityków figurujących w archiwach MSW, jako konfidenci komunistycznych służb specjalnych. Na liście tej znajdował się m.in. Lech Wałęsa, który 4 czerwca wnioskował o odwołanie premiera. Macierewicz, obecnie poseł PiS, który współorganizuje obchody powiedział, że w Sejmie pojawią się i zabiorą głos m.in. Jarosław Kaczyński, Zbigniew Romaszewski, Andrzej i Joanna Gwiazdowie, ministrowie rządu Olszewskiego, historyk Sławomir Cenckiewicz. Podczas spotkania mają być przypomniane dokonania rządu Olszewskiego. Sam Olszewski w wywiadzie opublikowanym w tygodniku „Gazeta Polska” tak mówił o upadku swojego rządu: - Jako pretekst do mojego odwołania posłużyła tzw. lista Macierewicza. Jednak upadek mojego rządu był podyktowany de facto innymi czynnikami. Stały za tym przede wszystkim pieniądze. Chodziło o podział majątku, który został po PRL. On był „jeszcze do wzięcia”, gdy ja byłem premierem. W ramach procesu transformacji grupy interesu chciały się zabezpieczyć. I to właśnie nastąpiło.
Ze swoim dawnym szefem zgadza się Macierewicz. - Nie ma wątpliwości, że program gospodarczy rządu, zwłaszcza związany z zablokowaniem rozkradania majątku narodowego, z wprowadzeniem cen minimalnych na płody rolne, to było główną przyczyną tego, że establishment okrągłego stołu postanowił obalić rząd Olszewskiego - mówił. - Bezpośrednim powodem odwołania (rządu) była nie tyle lustracja, ile fakt zablokowania przejęcia dawnych baz sowieckich przez spółki rosyjskie, głównie kierowane jednak przez ludzi z KGB i GRU. Obalenie rządu było przesądzone 26 maja, wtedy, gdy Lech Wałęsa wezwał opozycję do odwołania rządu. To było na dwa dni przed przyjęciem uchwały lustracyjnej - ocenia Macierewicz.
Jak podkreślił, realizacja przez niego uchwały lustracyjnej pozwoliła na późniejsze przyjęcie w Polsce ustawodawstwa lustracyjnego i powstanie IPN.
- Nie orzekaliśmy, kto współpracował, a kto nie, tylko ujawnialiśmy dokumenty, które o współpracy mówiły. Metodologia, którą stosowałem, została przyjęta przez IPN - dodał poseł. Były szef UOP Piotr Naimski (teraz poseł PiS), podobnie jak Macierewicz uważa, że decyzja o odwołaniu rządu zapadła tuż po sprzeciwie gabinetu Olszewskiego wobec zamiaru podpisania przez prezydenta Lecha Wałęsę umowy zawierającej protokół ws. powstawania polsko-rosyjskich spółek korzystających z majątku posowieckich baz wojskowych.
- Kwestia lustracji była dobrym powodem do tego, żeby powstała „koalicja strachu”, która obaliła rząd, tym niemniej był to zbieg różnych spraw. Lustracja była dodatkowym instrumentem, żeby się rządu pozbyć - uznał Naimski. - Rząd Olszewskiego uniknął pułapki, jaką byłoby zakotwiczenie rosyjskiej obecności w Polsce - ocenił. Olga Alehno
Strach przed historią władców III RP... Widząc, jak Niemcy honorują Donalda Tuska, sięgam pamięcią do nieodległych czasów, gdy to Moskwa nagradzała honorami namiestników na Polskę. Ot, choćby generał Jaruzelski. Ten ci aż dwukrotnie otrzymał Platynowo-Złoty Order Lenina, ale i Order Rewolucji Październikowej, Order Czerwonego Sztandaru, Order Przyjaźni Narodów oraz trzy medale z okazji 50-lecia, 60-lecia i 70-lecia Sił Zbrojnych ZSRR! Dzięki właśnie znajomości historii z okresu panowania komuny możemy dziś łatwo stwierdzić, że to, co próbuje się nam dzisiaj wtłoczyć, jako „postęp” - już kiedyś było i też nazywane było „postępem” przez przodków redaktorów Kuźniara, Kolendy czy Pohanke. Ale nikt z lemingów nie dowiedziałby się o „gospodarskich wizytach” Donalda Tuska, gdyby nie niezależne media i znajomość historii najnowszej, gdy „gospodarskie wizyty” stanowiły istotną część komunistycznego rytuału. Podobnym rytuałem było także uroczyste otwarcie dworca kolejowego w Poznaniu przez towarzysza I sekretarza PZPR, a teraz przez premiera Tuska. Albo przejażdżka koleją tow. Nowaka czy Gorywody. I tylko znajomość historii pozwala nam stwierdzić, że towarzysz premier niczym nie różni się od towarzysza I sekretarza, poza może tym, że nie posiada legitymacji PZPR. Chociaż… nie byłbym wcale taki pewny… Bo być może notable partii i rządu dali już sobie wydrukować legitymacje, które potwierdzają ich przynależność do sił postępu i modernizacji? Bo przecież nie są oni w niczym gorsi od postępowej PZPR! Krótko mówiąc – obecnych władców już rozlicza historia... Nie dziwi mnie, zatem, że partia i rząd zwalczają nauczanie historii ojczystej, gdyż dzięki jej znajomości można łatwo stwierdzić, że to wszystko, co robi dzisiaj Tusk, Platforma i Komorowski - już kiedyś było. Nie dziwi też zwalczanie nauki, jako takiej, gdyż w celu zachowania władzy - partia i rząd nadal muszą generować zastępy idiotów, dla których naukowym autorytetem będzie Monika Olejnik, rozprawiająca w gronie podobnych do niej "ekspertów" o „twardości” brzozy. Oczywiście: na fali współczesnego radia Erywań, czyli Radia Zet. I dlatego w III RP niezależny naukowiec jest osobą podejrzaną, a więc obcą klasowo – skoro nie zgadza się z teoriami takich naukowców, jak wspomniana MO, Tomasz Lis, czy fizyk jądrowy Morozowski. Nie wspomnę już o pierwszym gajowym III RP, który jest niekwestionowanym autorytetem we wszystkich dziedzinach, nie tylko w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem oraz ortografii. Dlatego, polscy naukowcy pracują dziś tylko zagranicą, w tym w Stanach Zjednoczonych, które – siłą rzeczy - są dla partyjnych notabli nadal krajem egzotycznym. Bo tylko tu, nad Wisłą – pod okiem takich sław naukowych, jak Monika Olejnik, czy też Pierwszy Gajowy – może się rozwijać prawdziwa nauka, nieskażona egzotyką takich krajów jak USA, czy Nowa Zelandia, gdzie naukowiec może mówić, to co myśli. W tej sprawie zabrał nawet głos autorytet prezydenta III RP, słowami wypowiedzianymi ze złotych ust Jego Ekscelencji: Każda sprawa może być zakwestionowana i zawsze znajdzie się jakiś egzotyczny naukowiec z Nowej Zelandii czy Nowej Gwinei … Stwierdził Pierwszy Autorytet, na okoliczność badań przeprowadzonych przez prof. Wiesława Biniendę. Ten jasny sygnał, dany polskim naukowcom wprost z Pałacu Namiestnika wskazuje, że żadne dodatkowe badania w sprawie katastrofy smoleńskiej nie są potrzebne, skoro ustalenia komisji Millera autorytet prezydenta III RP uznał za ostateczne, a więc niepodlegające jakimkolwiek weryfikacjom. Jednak dzięki znajomości historii wiemy, że wiele ostatecznych werdyktów zostało skutecznie podważonych, jak chociażby ten, że Słońce się kręci wokół Ziemi. Wprawdzie władcy III RP usiłują powrócić do teorii Ptolemeusza, lansując na mędrca europejskiego byłego agenta - znanego z wielu, wiekopomnych teorii, jak ta, że „Nie można mieć pretensji do Słońca, że się kręci wokół Ziemi” (to z „Myśli” Bolka, czyli LW. Por. Kolekcja głupawych i bardzo głupawych powiedzonek md] - to ogłupianie Narodu musi trwać nadal. Wielu naszych rodaków uwierzyło przecież, że Słońce Peru będzie się wokół nas kręcić aż do końca świata… Całe dla nas szczęście, że komisja Millera podjęła się jedynie badania przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem – nie podejmując (jak do tej pory) próby wyjaśnienia, dlaczego Słońce Peru tak się do nas przyczepiło. W przeciwnym przypadku, znów znalazłby się jakiś pseudo-naukowiec z Nowej Zelandii lub z Ameryki, do którego badań musiałby się odnieść autorytet prezydenta III RP, mówiąc na falach telewizji Erywań24: „Wszystko w sprawie Słońca Peru wyjaśniła już komisja Millera, której ustalenia to twardy efekt pracy polskich naukowców. Dlatego za niepoważne uznaję ustalenia ekspertów powołanych przez Antoniego Macierewicza, którzy wbrew niepodważalnym ekspertyzom komisji Millera twierdzą, że to Ziemia się kręci wokół Słońca a w dodatku, że nie jest to Słońce Peru! Każda sprawa może być zakwestionowana i zawsze znajdzie się jakiś egzotyczny naukowiec z Nowej Zelandii czy Nowej Gwinei… Reasumując, tylko głupota dużej części nadal ogłupianego społeczeństwa, pozwala trwać tej władzy. Celem tej władzy jest władza, co bez zastępów głupków, godzących się na pracę za grosze aż do śmierci - nie jest możliwe. Głupkowi nie jest, zatem potrzebna żadna nauka i żadna historia – zwłaszcza historia własnej głupoty… Kapitan Nemo
Tylko w "GPC": sensacyjny dokument nt. Wałęsy W Archiwum Służb Bezpieczeństwa (Archiv bezpečnostních složek) odnaleziono sensacyjne materiały z okresu PRL dotyczące Lecha Wałęsy. Dokument został przekazany dr. hab. Sławomirowi Cenckiewiczowi przez dr. Petra Blažka, jednego z najbardziej znanych czeskich historyków. Jest to notatka z rozmów przeprowadzonych przez towarzyszy czechosłowackich z dyrektorem Departamentu III „A” gen. bryg. Władysławem Ciastoniem na początku 1981 r. Dokument zatytułowany „Informacja o niektórych doniesieniach naczelnika Departamentu III »A« Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL” pochodzi z marca 1981 r.
„Co do współpracy Wałęsy z funkcjonariuszami polskiej Służby Bezpieczeństwa, Ciastoń oznajmił, że do pozyskania Wałęsy doszło w roku 1970 w czasie strajków na Wybrzeżu. Informacje podobno pisał własnoręcznie. Podpisywał też potwierdzenia odbioru kwot pieniężnych, które otrzymywał za współpracę. Ciastoń nie wie, kiedy skończyła się współpraca Wałęsy z SB, ale trwała jeszcze w roku 1976” – czytamy w dokumencie. Dr hab. Sławomir Cenckiewicz, badacz historii najnowszej, współautor książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”, uważa odnaleziony dokument za niezwykle ważne źródło potwierdzające i uzupełniające stan wiedzy na temat przeszłości Wałęsy.
– Uderzająca jest dosadność tych kilku zdań poświęconych Wałęsie. Zawiera się w nich wszystko, co najbardziej istotne w tej sprawie: potwierdzenie faktu współpracy agenturalnej, sporządzanie własnoręcznych doniesień i sygnowanie podpisem pokwitowań na odbiór pieniędzy – mówi Cenckiewicz „Gazecie Polskiej Codziennie”.
– Ponadto gen. Ciastoń jednoznacznie stwierdził, że Wałęsa współpracował do 1976 r. To również wydaje mi się bardzo istotne, gdyż coraz częściej słyszymy o incydentalnej i co najwyżej kilkunastomiesięcznej współpracy Wałęsy z SB. Z książki „SB a Lech Wałęsa” wiemy, że jeszcze w 1992 r. w archiwach MSW znajdowały się doniesienia „Bolka” z 1974 r., a fakt wyrejestrowania Wałęsy z aktywnej sieci agenturalnej nastąpił w czerwcu 1976 r. Z dokumentu przekazanego mi przez Czechów wynika, że realna współpraca Wałęsy z bezpieką mogła trwać także po 1974 r. Jestem wdzięczny dr. Blažkowi za ten dokument. Myślę, że jesteśmy na dobrej drodze, by pozyskać więcej takich źródeł. Nie ulega wątpliwości, że przeszłość Wałęsy interesowała służby całego bloku sowieckiego, a i polscy towarzysze specjalnie nie ukrywali w rozmowach faktu współpracy Wałęsy z bezpieką – dodaje Cenckiewicz. Historyk zapowiada szybką publikację tłumaczenia dokumentu z historycznym komentarzem na łamach najbliższego numeru dwumiesięcznika „Arcana”. Gazeta Polska Codziennie
Wyszkowski: Wałęsa powinien wycofać pozew - Mam nadzieję, że najmilej będę wspominać 4 czerwca nie 1989 r., a tym bardziej 1992 r., ale właśnie 2012 r., jako dzień, w którym opublikowano dokumenty z czeskich archiwów potwierdzające agenturalną przeszłość Lecha Wałęsy - mówi w rozmowie z Niezalezna.pl Krzysztof Wyszkowski, legendarny działacz opozycji demokratycznej PRL, pozwany przez Lecha Wałęsę za nazwanie go "Bolkiem". Czy słyszał Pan już o dzisiejszych sensacyjnych informacjach opublikowanych w „Gazecie Polskiej Codziennie” na temat dokumentów potwierdzających współpracę Lecha Wałęsy z bezpieką, które odnalazły się w czeskich archiwach? Tak, wiem o tym od rana. Szalenie mnie ucieszyła ta niespodziewana współpraca polsko-czeska i życzliwość czeskich historyków. Wszystko wskazuje na to, że te dokumenty mogą okazać się szalenie istotne w moim procesie. Mam nadzieje, że w najbliższym czasie Lech Wałęsa wycofa swój pozew przeciwko mnie. W świetle tych nowych materiałów proces wydaje się absurdalny. Dowody jego agenturalności są oczywiste, jawne, publicznie dostępne, więc trwanie tej rozprawy jest obrazą moralności publicznej.
Wierzy Pan, że tym razem dokumenty wystarczą? Zobaczymy, co z tego wyniknie, ale jak na razie bardzo się cieszę z tych nowych potwierdzeń. Jeśli Lech Wałęsa będzie chciał ciągnąć ten proces, doprowadzi jedynie do tego, że w świetle prawa sąd odczyta publicznie informacje, że były prezydent był agentem. Do tego to wszystko zmierza, więc nie wiem, jaki Wałęsa miałby w tym interes. Mam nadzieje, że nie chodzi o to, że zamierza np. zmienić skład sędziowski. Nic nie jest niemożliwe i być może uda mu się pozyskać - jak mówi sam Wałęsa - „rozgrzanego sędziego”, który wyda na mnie polityczny wyrok. Jeżeli jednak sąd uczciwie przeprowadzi postępowanie, wyrok będzie szalenie kompromitujący jedynie dla Lecha Wałęsy.
Jak zapamiętał pan datę 4 czerwca?Od 5 czerwca 1989 r. doświadczyłem wieloletnich prześladowań, aż do 2000 r. Później rozpoczęły się śledztwa i procesy przeciwko mnie, m.in. w Krakowie, w Warszawie prowadzone nawet przez Prokuraturę Generalną. Przeżyłem w tych latach także zamach na siebie, zajmował się mną Urząd Ochrony Państwa. To był trudny okres. Koszt, jaki zapłaciłem po 4 czerwca, okazał się szalenie wysoki.Komunizm nie skończył się 4 czerwca, zamienił się w postkomunizm. Z pewnością jednak udało się wówczas, choć w szczątkowej formie, dzięki wybraniu tzw. listy Solidarności oraz co jeszcze ważniejsze, w odrzuceniu listy krajowej, przeforsować wolę społeczeństwa. Wolę ludzi, którzy nie chcieli już żyć w komunizmie. Polacy pokazali, że chcą żyć w nowym ustroju. Niestety, kilka dni później reprezentacja okrągłostołowa, solidarnościowa, przywróciła komunistom trzydzieści trzy mandaty i w ten sposób zawarto układ, który do dziś rządzi Polską. Mam nadzieje, że ten trzeci 4 czerwca, dzień dzisiejszy, w którym opublikowano dokumenty z czeskich archiwów, zapamiętam najmilej. Katarzyna Pawlak
Stąd do bankructwa Trudno się nie zgodzić z prognozami mówiącymi o rychłym bankructwie Polski. Ale trudno też nie wiązać z tym nadziei na lepszą przyszłość. W Czc. Kol. Korwin - Mikke dopiero, co zamieścił wpis mówiący o tym, że na jesieni spodziewa się bakructwa Polski i upadku reżimu, chwaląc się, iż w swoich przewidywaniach nie jest odosobniony. Upadek i bankructwo albo, chociaż bardzo poważny krysyz przewidują też jasnowidz Krzysztof Jackowski oraz prof. Krzysztof Rybiński - ekonomista. Upadek polskiej gospodarki wieszczę od kilkunastu miesięcy również ja, m.in. w książce "Imperium marnotrawstwa" o tym gdzie znikają nasze pieniądze (polecam gorąco). Myślę, że nie jesteśmy odosobnieni, bo żeby przewidzieć upadek finansowy naszego państwa, nie trzeba być ani jasnowidzem ani wybitnym ekonomistą - wystarczy na trzeźwo analizować stan finansów państwa i kondycję naszej gospodarki. Sądzę, więc, że osób, które tego upadku się spodziewają, jest w całej Polsce kilkanaście tysięcy. Pewnie tylko drobna część z nich - tak, jak ja - wiąże z tym pewne nadzieje. Bankructwo - jak wiadomo ze słownika ekonomii - to stan, kiedy zadłużenie osiągnie taką wielkość, że nie można go spłacić. Per analogiam, zatem - bankructwo państwa to sytuacja, kiedy państwo będzie miało więcej długów niż będzie w stanie spłacić. W praktyce, więc będzie to wyglądać tak, że oto jednego dnia zabraknie pieniędzy na zrealizowanie pańśtwowych zobowiązań - choćby na wypłaty dla armii urzędników, dla kilku milionów emerytów. Tych ostatnich będziemy musieli wziąć na swoje utrzymanie my - zwykli Polacy. Jednak będzie to i tak tańsze i lepsze niż obecny złodziejski system oparty na ZUS-ie. Po bankructwie zabraknie też pieniędzy - i to jest poważniejszy problem - na regulowanie zadłużenia zagranicznego, co oznacza, że staniemy się niewypłacalnym dłużnikiem zdanym na łaskę i niełaskę naszych wierzycieli. Nieuniknione bankructwo ma swoje plusy; państwo - nie będąc w stanie zaspokoić finansowo armii urzędników spowoduje ich strajki, a potem protesty, w ramach, których przestaną oni przychodzić do pracy. Co akurat dla gospodarki jest zbawienne, bo gdy nic nie będą robić urzędnicy - przestaną nam przeszkadzać, co natychmiast uwolni ludzką kreatywność i przedsiębiorczość - dotychczas zabijaną przez biurokrację. Powstanie, więc szara strefa, która będzie fundamentem nowej gospodarki, dając ludziom zaradnym pracę i zajęcie (bardzo dobrze), a eliminując leni i drobnych cwaniaczków (jeszcze lepiej!). Do czasu aż w kolejnych wyborach - nie daj Boże - wybierzemy do władzy znowu socjalistów. Pozytywny efekt drugi: bankructwo zlikwiduje "koryto”, czyli grabież państwowych pieniędzy przez różne towarzysko - biznesowe koterie. Pozytywny efekt trzeci: padnie reżim oparty na złodziejstwie, korupcji i marnotrawstwie. Histora uczy, że po bankructwie przychodzi normalność. Tak samo było też po bankructwie PRL-u, a względna gospodarcza normalność (ustawy Wilczka) trwała aż do momentu, gdy w 1993 roku zaczęliśmy wybierać do władzy socjalistów, który to zgubny zwyczaj kontynuowaliśmy we wszystkich kolejnych wyborach. Oczywiście fatalna sytuacja gospodarcza, poziom frustracji i niezadowolenia społecznego doprowadzi też zapewne do zamieszek. Być może też protestujący ludzie powieszą na latarniach kilku polityków odpowiedzialnych za stan polskiej gospodarki. Będzie ciężko. Ale potem przyjdzie normalność. I to jest perspektywa pozytywna. Ja osobiście wolę kilka trudnych miesięcy, a potem wiele lat normalności niż dekadę dziadostwa, złodziejstwa i korupcji, które od lat dominują polską rzeczywistość polityczną Szymowski
Opowiadanie Piekary „ Jak ja was, kurwy nienawidzę „Opasłe mordy, krzywe ryje, kurewstwo wszędzie tam, gdzie wy. Jak ja was kurwy nienawidzę? Jak ja bym do was z kałacha bił?..... Piekara to jeden z najinteligentniejszych polskich pisarzy. O twardych antykomunistycznych poglądach. Pisząc antykomunista mam na myśli również establishment, nomenklaturę II Komuny. Bardzo często przemyca do swoich powieści, opowiadań radykalne opisy sytuacji politycznej Polski. Tym razem zrobił to w sposób ostry, brutalnością słów prowokujący, rzucający rękawicę. Aż dziw bierze, że tropiciele i szmalcownicy II Komuny jeszcze nie rzucili się na niego i nie próbowali go zagryźć niczym Rymkiewicza lub Wyszkowskiego. Szmalcownicy II Komuny, którzy za parę groszy, za ochłap sławy, czy następny szczebel kariery widocznie nie dostali sygnału do ataku. Gończy widocznie skalkulowali, że Piekara tylko by zyskał na rozgłosie, a oskarżenia skierowane w w stronę postkomuny, ubrane w zgrabną literacka formę mogłyby stać się nośnymi pamfletami. Zresztą sami tp państwo oceńcie na podstawie kilku wyjątków z jego opowiadania science fiction pod tytułem „ Jak ja was, kurwy nienawidzę „Jak ja was kurwy nienawidzę i jak ja wami kurwy, gardzę. Jak ja się za was, kurwy wstydzę, gdy za granice czasem zajrzę – śpiewałem razem z Pawłem Kukizem?„.....”- Ech Panie.. Pan myślisz, ze ja, co? Gomółkę przeżyłem, Jaruzela przeżyłem, to i tego chuja przeżyję.
A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści – zaśpiewałem pełnym głosem, gdyż wiedziałem, ze spotkałem swojaka.
Chuja tam będą wisieć – burknął zgorzkniałym tonem -Sprzedały Polskę różowe hieny ….Michniki i Kuronie w dupę pierdolone ….
Na pohybel im! - zawołałem, bo trzeźwy nie byłem, a zresztą, gdybym był trzeźwy, zawołałbym to samo
Przypomniały mi się wersy, które sam wymyśliłem: Urządzimy sobie piknik pod tyn drzewem, gdzie zawisł Michnik. I druga: Teraz łezkę moją uroń, na tym dębie wisi Kuroń.Ech marzenia, marzenia pełne słodkiej naiwności i dziecięcej łatwowierności w dobro świata, które każe nagradzać ludzi dobrych, a karać ludzi podłych. Zresztą dla Michnika powieszenie byłoby zbyt mała kara za zło, które wyrządził. Trzeb, aby zaprosić naszych braci mudżahedinów, aby przygotowali specjalnie dla niego „afgański abażur „Byłem tak nawalony, że nie chciało mi się nawet popić piwem, które chłodziło się w lodówce. Wtoczyłem się do pokoju i zobaczyłem, że na środku łóżka leży „Gazeta Wyborcza „.
Kto, kurwa w dupę mać, kupił te szmatę – zapytałem w stronę sufitu? Nie usłyszałem odpowiedzi i otrząsnąłem się
No dobra, ja - przyznałem sufitowi, ścianom, a potem nóżce fotela, która nagle znalazła się tuz przed moimi oczami podpełzłem w stronę łóżka.Z pierwszej strony „Gazety „ uśmiechał się Olo, ulubieniec tlenionych blondynek, discopolowców i aferzystów wszelkiej maści.Prezio wszystkich bandytów.Spojrzałem na tę świńską mordę i zrobiło mi się niedobrze …...” …...Chciałem zwinąć się w kłębek, lecz płachta Gazety zaszeleściła mi przed pod rękoma. Waskie chytre oczka knura spojrzały na mnie z przebiegłą złośliwością.
- Ażebyś tak, kurwa zdechł! - warknąłem. Ukląkłem, wziąłem ze stołu widelec (były na nim zaschnięte ślady porannej jajecznicy) i wbiłem go w zdjęcie.Dokładnie między oczy.Przypomniałem sobie jak nasz kochany pan prezydent w pijanym zwidzie zataczał się na grobach polskich żołnierzy, jak próbował wsiąść do bagażnik samochodu, jak usiłował tańczyć w rytm discopolowych piosenek, jak drwił z papieża.
To nic osobistego - powiedziałem nakłuwając mu widelcem policzki.- To tylko kwesta smaku.
Oczywiście kłamałem. To była osobista sprawa Olo uosabiał wszystko, czego nienawidziłem. Oportunizm, cwaniactwo, kłamstwo, pogardę dl apatriotycznych ideałów.Ale w końcu wychował się w SZSP I PZPR. Co myślicie, że w chlewie narodzi się orzeł? W chlewie się, kurwa, świnie rodzą, nie orły! Tak było, jest i będzie...... …....- Nigdy nie uwierzę, że ten naród był tak głupi i podły, żeby wybrać Kwacha n adruga kadencję.To nie mogło się udać bez magii.... Wiedziałem, że odbędę szkolenie, na którym nauczą mnie jak kontrolować własną moc i jak ja wykorzystywać.A wtedy wrócę, by dokładnie poznać reguły rządzące tym nowym dla mnie światem. I w końcu nadejdzie czas, że wszyscy zatańczą, jak im zagram. Będę Konradem Wallenrodem, pułkownikiem Kuklińskim i kapitanem Suworowem w jednej osobie. Tylko do sześcianu. Rozprawie się z tymi wszystkimi, gdyż w uszach wciąż brzmiały mi słowa piosenki: Opasłe mordy, krzywe ryje, kurewstwo wszędzie tam, gdzie wy.Jak ja was kurwy nienawidzę? Jak ja bym do was z kałacha bił?..... Wybrane fragmenty pochodzą ze zbioru opowiadań Jacka Piekary pod tytułem „ Mój przyjaciel Kaligula”, a konkretnie z opowiadania zatytułowanego”„Jak ja was, kurwy nienawidzę„ "Kilka lat temu rządzili nami ludzie, którzy przywrócili nam wolność i wiarę. Wywalczyli nam szacunek całego świata. Niechętny to był szacunek - roześmiał się do swoich myśli - bo tez oni nie oczekiwali ze będzie się ich klepać po głowach jak posłuszne psy. I naprawdę potrafili kąsać. Wrócili nam tez pamięć o dniach chwały, a podłość potrafili prosto w oczy nazwać podłością. A teraz? A teraz?
Cóż - mężczyzna z innego świata wzruszył ramionami - teraz do władzy dorwały się małe mendy, muchy plujki, wszy.
Kradną, oszukują, spiskują z wrogimi nam krajami, upokarzają tych, dla których Polska nie jest jeszcze umarłym słowem. Opluwają nas, szydzą z naszych ideałów, starają się pognebić.Ale przeżyjemy ich ... Skoro przeżyliśmy Hitlera i Stalina, to przeżyjemy też groteskowego karalucha, którego nazywa się podobnie do zwierzaka z disnejowskiej kreskówki. Pluto? Jakoś tak - zaśmiał się Drugi Konrad Piotr - Kto by sobie chciał zaśmiecać umysł jego imieniem. "…..(więcej) Marek Mojsiewicz
Do czego przyznaje się Tusk przyjmując nagrodę Waltera Rathenau? Nikt z komentatorów nawet się nie zająknął, jakie poglądy na Polskę i jej przyszłość w latach 30 poprzedniego stulecia miał patron wyróżnienia, które z taką ochotą przyjął premier Tusk.
1. W poprzednim tygodniu Tusk odebrał już trzecią niemiecką nagrodę w ciągu blisko 5 lat swojego premierowania, tym razem im. Waltera Rathenau za zasługi na rzecz pogłębienia integracji europejskiej podczas polskiego przewodnictwa w Radzie UE w II połowie 2011 roku. Rok wcześniej został wyróżniony „Złotą Wiktorią dla Europejczyka Roku”, a dwa lata temu uhonorowano go także niemiecką nagrodą im. Karola Wielkiego. W ostatni czwartek laudację na cześć Tuska wygłosiła sama kanclerz Angela Merkel, co jeszcze mocniej podkreśliło jak zasługi naszego premiera, są doceniane w sąsiednich Niemczech.
2. W bezpośrednich transmisjach telewizyjnych wszystkich trzech telewizji informacyjnych, komentatorzy prześcigali się w poszukiwaniu określeń jak znakomity musi być nasz premier skoro kanclerz Niemiec tak go docenia. Nikt z komentatorów jednak nawet się nie zająknął, jakie poglądy na Polskę i jej przyszłość w latach 30 poprzedniego stulecia miał patron wyróżnienia, które z taką ochotą przyjął premier Tusk. Walter Rathenau był niemieckim ministrem spraw zagranicznych ówczesnych Niemiec, głównym architektem sowiecko-niemieckiego układu z Rapallo, który zresztą podpisał osobiście 16 kwietnia 1922 roku.
3. Niemcy od początku naszej państwowości po I wojnie światowej traktowały nasz kraj z wyraźną niechęcią, czego najdobitniejszym dowodem było nazywanie Polski „państwem sezonowym”. Ówczesny kanclerz Niemiec Josef Wirth, oświadczył, że Polskę trzeba wykończyć i do tego będzie zmierzać jego polityka. Niemcy domagały się wówczas rewizji naszej granicy zachodniej, a województwo pomorskie nazywano „korytarzem, który oddziela Niemcy od Prus Wschodnich". Tego rodzaju polityka zbliżyła Niemcy do ZSRS, a na mocy układu z Rapallo obydwa państwa nawiązały stosunki dyplomatyczne, zrzekły się wzajemnie roszczeń z tytułu kosztów wojny i odszkodowań, a także przyznały sobie klauzule najwyższego uprzywilejowania w handlu. Oprócz tego zawarto tajną umowę wojskową, na mocy, której Niemcy zobowiązały się do zaopatrzenia Armii czerwonej w broń i amunicję, zapewnienia pomocy w rozbudowie sowieckiego przemysłu zbrojeniowego oraz wsparcia przy pomocy instruktorów wojskowych. Układ ten został odebrany w ówczesnej Polsce z najwyższym niepokojem, a rząd polski skrytykował go w specjalnym oświadczeniu.
4. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby premier Tusk przecież historyk, tych faktów nie znał. Tym bardziej zastanawiające jest, że w momencie, kiedy obdarowanie go taką nagrodą było na wiele miesięcy wcześniej, konsultowane z polską stroną, od tej propozycji się nie zdystansował. Nagroda, której patronuje człowiek z takimi poglądami na Polskę, nie powinna być przyjęta przez premiera naszego kraju, chyba, że ma on za nic patriotyczne postawy milionów Polaków.
I nic tutaj nie zmienia fakt, że patron nagrody żył blisko 100 lat temu, a teraz razem z Niemcami jesteśmy razem w Unii Europejskiej i NATO. W ostatnich latach, bowiem Niemcy i Rosja coraz częściej współpracują ze sobą ponad naszymi głowami, czego najbardziej wymownym przykładem, jest godzący w interesy wielu członków Unii Europejskiej w tym Polskę, Gazociąg Północny, nazwany zresztą przez Radosława Sikorskiego w 2006 roku (wtedy ministra w rządzie Prawa i Sprawiedliwości) gazociągiem Ribbentrop – Mołotow. Rosja i Niemcy doprowadziły do realizacji tej inwestycji, choć godziła w unijną solidarność energetyczną i była 4- krotnie droższa od alternatywnej inwestycji przebiegającej drogą lądową. Kuźmiuk
Dr Szuladziński dla Uważam Rze: Jeśli są odłamki, to musiał być wybuch. "Pierwszy ładunek musiał znajdować się na skrzydle" Doktor Grzegorz Szuladziński jest specjalistą od mechaniki strukturalnej, inżynierii lotniczej i kosmicznej. Wykonał wiele badań dotyczących niszczenia budowli i obiektów. Od 30 lat mieszka w Australii. Wcześniej studiował na Politechnice Warszawskiej, doktoryzował się w Kalifornii. Dr Szuladziński napisał robiący duże wrażenie raport. Jego podstawowy wniosek brzmi: tupolewa musiały zniszczyć dwa wybuchy. O powody sformułowania takiego wniosku pyta naukowca na łamach tygodnika "Uważam Rze"red. Marek Pyza. Dr Szuladziński podkreśla, że tragedią smoleńską zajął się po kilku miesiącach od 10 kwietnia 2010 roku, a prace zaczynał jako osoba raczej wierząca w ustalenia MAK i komisji Millera. Dopiero konfrontacja z faktami zmieniła jego podejście:
Niewiele wiedziałem o różnych wersjach dotyczących katastrofy. W październiku ubiegłego roku prof. Paweł Artymowicz z Kanady zrobił ze mną wywiad. Rozmawialiśmy w dużej mierze o badaniach prof. Biniendy. Zacząłem sprawdzać, co się pisze na ten temat w Internecie. Dopiero pod tym wywiadem zobaczyłem wpis informujący o bardzo wielu odłamkach na miejscu katastrofy. Szczęka mi opadła. Przecież odłamki oznaczają wybuch. Gdy powiedziałem to prof. Artymowiczowi, zamilkł na parę miesięcy. Jakie są, więc ustalenia naukowca? We wnioskach dotyczących przyczyn katastrofy raporty oficjalne mówią, że to głównie piloci są winni. Mój – że na pokładzie były wybuchy. To była prawdziwa przyczyna katastrofy. Poza tym oficjalne raporty i mój się uzupełniają, bo traktują o zupełnie innych rzeczach. Nie miałem ambicji tworzyć raportu kompletnego. (...) Obszar, na którym leżą szczątki, zajmuje trzy długości samolotu. To za dużo jak na maszynę, która była widziana, lecąc bardzo nisko, parę metrów nad ziemią. Trudno to wytłumaczyć inaczej niż wybuchem wewnętrznym, powodującym, że frontowa część poleciała naprzód, tylna do tyłu, a środkowa została w miejscu. (...) Pierwszy ładunek musiał znajdować się na skrzydle. Samolot zaczął zakręcać i pochylać się. Jeśli spojrzymy, co się stało w miejscu, w którym ten wybuch miałby nastąpić, to zobaczymy wielkie lokalne zniszczenie. To też przemawia za wybuchem. Również duża liczba odłamków. Jeśli chodzi o drugi wybuch – w kadłubie – to jest jeszcze więcej dowodów: rozproszenie szczątków na wielkiej przestrzeni (pokazałem to na wykresie), rozwarcie kadłuba (pustego w środku), zniszczenie wręgi ogonowej, niektóre tylko szczątki zapalone, ciała rozerwane na kawałki, masa odłamków. I puenta:
Jeżeli są odłamki, to znaczy, że był wybuch? Na całej kuli ziemskiej nie znajdzie pan osoby, która by temu zaprzeczyła. To jest pewnik, od którego nie można uciec. Żadnej innej przyczyny w tym wypadku nie można podać. Druga rzecz to rozczłonkowanie ciał. Nie było możliwe przyspieszenie powodujące takie obrażenia. (...) Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby w tej sytuacji kadłub rozpadł się na więcej niż dwie–trzy części. Jeżeli uderzy ogonem – to odpada ogon; jeżeli dziobem – to odpada część dziobu; skrzydłem – odpada kawałek skrzydła itd. Ale nie ma wówczas tak wielkiej liczby szczątków i nie tak wyglądających. Nie ma fizycznych przyczyn, które mogą skutkować masą maleńkich kawałków. Tylko przy wybuchach tak się dzieje. Nie jest możliwe, że rozczłonkowanie nastąpiło w wyniku uderzenia w ziemię? Wykluczam taką możliwość, a zwłaszcza powstanie wówczas odłamków o powierzchni nawet kilku centymetrów kwadratowych. To jest absolutnie niemożliwe. Doktor Szuladziński wskazuje też na sytuację po katastrofie. Stwierdza, że obserwowana selektywność pożaru jest tu przeciwieństwem typowej sytuacji, kiedy paliwo się rozlewa, zapala i pożar obejmuje niemal cały wrak. Jeżeli jest to rozrzucone najpierw na skutek wybuchu, a później jeszcze uderzenia w ziemię, to finałem jest obrazek znany z filmu – chodzą sobie strażacy, coś ugaszą, obok się nie pali, idą dalej i gaszą następną część. Warto przeczytać cały wywiad w tygodniku "Uważam Rze".
http://wpolityce.pl/wydarzenia/29829-dr-szuladzinski-w-uwazam-rze-jesli-sa-odlamki-to-musial-byc-wybuch-pierwszy-ladunek-musial-znajdowac-sie-na-skrzydle
No przecie każdy debil /oprócz Osieckiego/wie, że jakby "walnęło i urwało" toby nie było odłamków tylko by "wzięło walnęło i urwało" i byłoby urwane jak to jescze jeden debil wyjaśnił pozostałym debilom, aby nie mieli wątpliwości a tu musiało wybuchnąć, aby nastąpiło takie spustoszenie w elementach całych i " skończonych”,) oraz rozdrobnienie 40%e, można to było pozamiatać do kontenerów. Dr Szuladziński
Жиды już w Rosji nie правят Dopóki będzie rządził Putin, głowy nie podniosą. Żydów w Rosji jest masa, mimo czystek stalinowskich. Mnożyli się i rozsiewali geny o wiele szybciej, niż Rosjanie. Ale szybko się uczą. Wystarczył przykład Chodorkowskiego i Politkowskiej, żeby reszta przycichła i wykonywała, co władza (rosyjska) każe. Putinowi udało się podnieść na duchu Rosjan i Rosja rośnie w siłę. [Co do Politkowskiej prawdopodobnie nigdy nie będziemy mieć pewności, przez kogo tak naprawdę została zamordowana i w jakim celu - admin]
Rosję niszczyła paranoiczna mania Trockiego (Bronsztejna) dążąca do zawojowania świata i wprowadzenia komunizmu. Choć Stalin znacznie to wyhamował (czystki żydów trockistów), to z rozpędu ta chora idea dotrwała aż do rozpadu ZSRR. Przy pomocy „pierestrojki” zgodnie z „Projektem Harwardzkim” międzynarodowa mafia finansowa rozpoczęła grabież Rosji. Ale znaleźli się patrioci w wojsku i resortach „siłowych” tego kraju, którzy odsunęli Gorbaczowa i Jelcyna od władzy. Nie było łatwo! Była to walka na śmierć i życie, a trup dosłownie ścielił się gęsto i wysoko… np. gen Lebiedź – ale w końcu udało się wcisnąć na prezydenta Władymira Putina. Grabież Rosji zaczęto wyhamowywać. Interesy Zachodu zostały zagrożone. CIA i inne agencje sypnęły, i to sporym, groszem na destabilizację Rosj – vide rozróby w Czeczenii, Osetii, Gruzji – i na demonstracje wewnątrz Rosji (niech się nikt nie łudzi, że jakąkolwiek demonstrację można zrobić bez nadzianego sponsora), ale Putin sobie z tym poradził. Od polityki imperialnej odstąpił, żadne wojny mu są niepotrzebne, wszystkich bogactw naturalnych i w ogóle tzw. zasobów mają pod dostatkiem, terytorium ogromne, małe zaludnienie, chociaż jest problem: trzeba to wszystko obronić, bo pazerny Zachód posmakował dóbr rosyjskich i łatwo nie odpuści. Trudno, więc się dziwić, że Rosja się zbroi nie gorzej od USA. Tyle w telegraficznym skrócie o rosyjskim potencjalnym zagrożeniu dla Polski. Tak na dobrą sprawę Polską Putin się nie interesuje, chyba, że Amerykanie zechcą budować w Polsce instalacje wojskowe, nawet te „pokojowe”, które przecież w każdej chwili można wykorzystać do agresji. Nie chcieliśmy rurociągu gazowego przez Polskę i zarobić na tym, to Putin bez problemu poprowadził go obok, po dnie Bałtyku. [Polscy patridyoci do dziś mają to za koronny dowód spisku razwiedki przeciwko jakże przyjaznej wobec Rosji Polsce. Putin najwidoczniej powinien na siłę poprowadzić rurę przez ziemie Lechistanu - admin]
Podsumujmy za i przeciw, z kim się zadawać -: z Zachodem czy Rosja, czy zostać wolnym niezależnym Krajem?!
Co nam dał Zachód i Unia, to już wiemy, zostaliśmy gospodarczo i ludnościowo spacyfikowani. Czy możemy zostać wolnym niezależnym Krajem? Żarty Panowie! Przecież po II wojnie Światowej nie mieliśmy do dziś żadnego prezydenta z czystym polskim rodowodem, nawet gen. Jaruzelskiego podobno matka nie poznała po powrocie od Sowietów! Klos, czy co?! Pozostało by pokornie zwrócić się do ruskich braci Słowian. Ale czy nas zechcą? Po co im opluwający ich rzekomy przyjaciel? Zostaliśmy sami! A wilków pełno …
PS. Komuś bardzo zależy, aby nas poróżnić z Rosjanami … Sybirak
Pierwszy proces za “polskie obozy” Używanie sformułowania “polskie obozy koncentracyjne” poza granicami RP może być karane przez polskie sądy. Pierwszy taki proces ruszy 13 września – dowiedział się “Nasz Dziennik”. Pozwany to niemieckie wydawnictwo Axel Springer. Sprawa jest możliwa dzięki przełomowemu wyrokowi Sądu Apelacyjnego w Warszawie z 2010 r., który – powołując się na prawodawstwo Unii Europejskiej – uznał m.in., że polski wymiar sprawiedliwości może osądzać czyny niedozwolone popełnione przez osoby zamieszkujące inne państwo członkowskie, jeżeli szkoda powstała na terytorium Polski. O to właśnie zabiegał w swojej walce sądowej Zbigniew Osewski, który zapoznał się z artykułem pt. “Podróż Asafa dookoła świata” napisanym przez Miriam Hollstein w jednym z listopadowych numerów “Die Welt” z 2008 roku. Użyte w nim sformułowania “polnische Konzentrationslager Majdanek” wywołało oburzenie mieszkańca Świnoujścia, którego rodzina padła ofiarą niemieckich represji m.in. w obozie w Essen. W uzasadnieniu sąd zwrócił uwagę, że niemieckojęzyczny dziennik “Die Welt”, wydawany przez Axel Springer Aktiengesellschaft z siedzibą w Berlinie, jest sprzedawany także w Polsce, poza tym ukazuje się w wersji internetowej, a to oznacza, że domniemane naruszenie dóbr osobistych miało miejsce na terytorium Polski. Tym samym sprawa trafiła do rozpatrzenia przez Sąd Okręgowy w Warszawie. Mieszkaniec Świnoujścia domaga się od Axel Springer zamieszczenia przeprosin w głównych polskich dziennikach oraz zadośćuczynienia w wysokości 500 tys. zł z wpłatą tej kwoty na rzecz Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego im. Marii Konopnickiej w Świnoujściu.
Zawiadomienie o rozprawie, która odbędzie się 13 września, otrzymał już pełnomocnik Osewskiego mec. Lech Obara. Jak wskazuje, w lutym 2011 r. na witrynie internetowej “Die Welt” ponownie ta sama autorka – Miriam Hollstein użyła sformułowania “polski obóz zagłady”.
- Redaktorzy tego pisma później przepraszają, ale – jak widać – nie wywołuje to głębszych refleksji i żadnej poprawy postępowania. Toteż niewiele to pomaga. Powinniśmy powstać z kolan i nie cieszyć się przeprosinami, ale zwyczajnie występować do sądu – podkreśla adwokat. W jego ocenie, postanowienie sądu otworzyło drogę prawną oznaczającą, że każdy poszkodowany w ten sposób przez unijne środki masowego przekazu może wytoczyć proces przed polskim sądem. – Zostało rozstrzygnięte, że jest to właściwość polskiego prawa i naszych sędziów – zauważa mecenas. Ale Axel Springer nie zamierza poddać się bez walki. Spółka partnerska adwokatów Góralski & Góralska reprezentująca ten niemiecki koncern medialny skierowała do Sądu Okręgowego w Warszawie wniosek o wydłużenie terminu do złożenia pisma przygotowawczego do dnia rozprawy. Adwokat Karolina Góralska wnosi jednocześnie w swoim piśmie ze stycznia 2012 r. “o oddalenie powództwa w całości oraz o zasądzenie od powoda na rzecz pozwanego kosztów zastępstwa procesowego według norm przypisanych”. Uwzględnienie wniosku pełnomocnika Axel Springer może prowadzić do przedłużenia procesu, ponieważ strona pozywająca mogłaby się zapoznać z treścią pisma przygotowawczego dopiero w dniu rozprawy – 13 września. Tymczasem ta również musi mieć odpowiedni czas na ustosunkowanie się do stanowiska Góralskiej. Oznaczałoby to, że proces zostanie odroczony o kolejne miesiące.
- Pełnomocnik Axel Springer poprosił o zezwolenie na udzielenie odpowiedzi na nasz pozew aż do dnia rozprawy. W związku z tym zwróciliśmy się do sądu, żeby zobowiązał pozwanego do ustosunkowania się do naszego powództwa w ciągu 6 miesięcy, co jest wystarczająco długim terminem – zaznacza mec. Obara. Filip Rakiewicz, prawnik specjalizujący się w problematyce ochrony dóbr osobistych, autor studium “Poczucie tożsamości narodowej, jako dobro osobiste w świetle polskiego prawa cywilnego” opublikowanego w kwartalniku “Studia Prawa Prywatnego” [nr 2 i 3-4/2011 - przyp. red.], potwierdza, że formułowanie i rozpowszechnianie wypowiedzi o obozach zagłady w taki sposób, który czyni choćby nawet niezamierzone sugestie o rzekomym polskim udziale w ich tworzeniu i w zbrodniach tam dokonanych, narusza dobra osobiste wszystkich Polaków.
- Dobra te są szczególnie cennymi wartościami, pozostającymi pod ochroną prawa, związanymi nieodłącznie z osobą ludzką, a należą do nich m.in. godność, prywatność, dobre imię, a także poczucie tożsamości narodowej – mówi Rakiewicz. Dodaje, że część dziennikarzy tłumaczy stosowanie w prasie sformułowań o “polskich obozach” stwierdzeniem, że są to tylko tzw. skróty myślowe. – Argumentacja ta jest z gruntu błędna i razi naiwnością. Nikt przecież nie określa np. obozu założonego przez Niemców w Oświęcimiu “żydowskim obozem koncentracyjnym”, a poza tym zwroty o “polskich obozach” są wykorzystywane w niejednokrotnie uproszczonych materiałach prasowych najczęściej bez wyjaśnienia, że chodzi wyłącznie o lokalizację geograficzną. Co jednak istotniejsze, formuła “polski obóz koncentracyjny” i podobne stanowią zaprzeczenie rzetelnego opisu przedstawianego zjawiska? Jej rozpowszechnianie pozostaje w sprzeczności z prawnym obowiązkiem postępowania zgodnie z etyką zawodową nakazującą prawdziwe przedstawianie rzeczywistości – kwituje prawnik. Jacek Dytkowski
http://naszdziennik.pl/
Do wydawnictwa Axel Springer należą m.in. polskojęzyczne dzienniki “Fakt”, “Przegląd Sportowy” i “Sport” oraz magazyny “Newsweek”, “Forbes”, “Auto Świat”, “Komputer” i “Top Gear” – admin.
Kto tam znów rusza prawą? Lewa, lewa, lewa! Tak pisał Majakowski w jednym z wierszy, wpisując się w tzw. czujność rewolucyjną. Dzisiaj czasy mamy niby inne, ale mechanizmy te same, przynajmniej w wydaniu organu partii smoleńskiej, czyli „Gazety Polskiej” i okolic. Co jakiś czas na łamach tego organu i na portalu niezalezna.pl przywołuje się do porządku tych publicystów na prawicy, którzy mają jakieś wątpliwości, co do przyczyn katastrofy, pardon, zamachu smoleńskiego. Obecnie na celowniku jest redaktor dziennika „Rzeczpospolita” Piotr Skwieciński. Nie dość, że nie wierzy w zamach, to w dodatku wyśmiewa się z „eksperta” zza Oceanu, prof. Biniendy, który „odkrył”, że były „dwa wybuchy” na pokładzie i że na pewno skrzydło nie mogło ulec destrukcji w wyniku zderzenia z 40-centymetrową brzozą. Bienienda, wezwany przez prokuraturę na konfrontację – zwyczajnie wsiadł do samolotu i odfrunął do Ameryki. On odleciał a pilnujący czujności rewolucyjnej rzucili się na Skwiecińskiego. Anita Gargas w felietonie pod finezyjnym tytułem „Cep Skwiecińskiego” ujawnia:
„Nie ustają ataki na zagranicznych naukowców, którzy ośmielili się krytycznie spojrzeć na dokonania MAK i komisji Millera w sprawie katastrofy smoleńskiej. W „Rzeczpospolitej” odezwał się Piotr Skwieciński, człowiek, który na wydarzenia polityczne od dawna patrzy z pozycji Rosji”. W pierwszym zdaniu mamy już odpowiedź na pytanie – dlaczego ten Skwieciński śmie pisać inaczej niż ustalił wydział ideologiczny partii smoleńskiej! To proste – od dawna patrzy na to z pozycji Rosji. To tak jakby w latach 50 napisać: „Dziennikarz ten patrzy na kwestie budownictwa socjalistycznego z pozycji imperialistycznych i wrogich władzy ludowej”. Dowodów jest aż nadto. Po pierwsze, przebywa cały czas w Moskwie, jako korespondent „Rzeczypospolitej”. Z kim tam się spotyka, na jakie zebrania chodzi, komu ulega? Po drugie, popatrzmy, co pisze: „W 2011 roku jako moskiewski korespondent „Rz” dzielnie sekundował teoriom Kremla. Mówił o błędnej decyzji pilotów, którzy próbowali lądować mimo złej pogody. Przekonywał, że hipoteza o zamachu jest nieracjonalna”. Zaiste, skandal nad skandale. A teraz wyśmiewa genialnego uczonego z Ameryki. Dodam od siebie, że Skwieciński napisał też obszerny artykuł na temat lewicy rosyjskiej, że jest w gruncie rzeczy konserwatywna i nie lubi zachodnich bzdetów o mniejszościach seksualnych, a w dodatku popiera Cerkiew! I Skwiecińskiemu to się podobało! Cóż, więc robić? Za Stalina wezwano by delikwenta do Kraju, np. „na konsultacje”, i już by niczego nie napisał. A dzisiaj? Dzisiaj można go zdezawuować, jako zdrajcę, potencjalnego, a może już nie tylko potencjalnego – agenta (wpływu czy realnego, nie ma znaczenia). Taki „mały” nacisk na redakcję „Rzeczpospolitej”, a nuż wyrzuci go z łamów. A jeśli nie, to faceta obrzuci się błockiem, że aż miło. No bo przecież nie można dopuścić, żeby ktoś miał wrogie poglądy i w dodatku je głosił, żeby ruszał prawą, boć przecież musi być jedynie lewa, lewa, lewa! Jan Engelgard
Gaffa starannie zaprojektowana Ajajajajajajaj! Co za gaffa, co za obciach, co za wstyd! Przemawiając podczas uroczystości wręczania Medali Wolności prezydent Barack Obama wspomniał również o nagrodzonym pośmiertnie tym medalem Janie Karskim, a właściwie - Józefie Kozielewskim, który w czasie wojny informował zachodnich mężów stanu o losie Żydów w gettach i „polskich obozach śmierci”. Właśnie tak wyraził się prezydent Stanów Zjednoczonych - co w naszym nieszczęśliwym kraju wywołało skandal. Wykazując tzw. l’esprit d’escallier, zaprotestował nawet pan Adam Daniel Rotfeld. W odwecie rzecznik Białego Domu miał wyrazić ubolewanie, ale to oczywiście nie wystarcza, bo oburzenie wywołane słowami amerykańskiego prezydenta jest wielkie. Tak wielkie, że aż pan Waldemar Kuczyński, który też się - jak twierdzi - „wkurzył”, zaczął się od tego powszechnego oburzenia dystansować i radzić naszemu obrażalskiemu narodowi, żeby nabrał trochę dystansu. Nie jest to rada w samej rzeczy zła, chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że są na tym świecie narody jeszcze bardziej obrażalskie od naszego - ale o ile pamiętam, pan Waldemar Kuczyński nigdy nie odważył się im doradzać, żeby się nieco zmitygowały. Nie przypominam sobie nawet, by mitygował gorliwych pomocników obrażalskich narodów, którzy z wyszukiwania przypadków obrazy i obrażających uczynili sobie nawet sposób na dostatnie i szczęśliwe życie. Ale bo też są narody i narody. Jedne są „wybrane”, a drugie - mniej wartościowe, w związku, z czym, zgodnie z przysłowiem: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie - tym drugim się tak o wszystko obrażać nie wypada, a już zwłaszcza - nie wypada im zakładać żadnych „Lig Antydefamacyjnych”, które piętnowałyby rozmaite gaffy. Ponieważ nasz mniej wartościowy naród tubylczy, a przynajmniej niektórzy jego Umiłowani Przywódcy postawili sprawę na gruncie prestiżowym, domagając się od amerykańskiego prezydenta przeprosin na piśmie, to rozwój sytuacji może obfitować w zaskakujące momenty i zwroty. W oczekiwaniu na te niezapomniane przeżycia zwróćmy uwagę, że pan prezydent Obama swoje przemówienie odczytał. To znaczy, że zostało ono uprzednio przygotowane przez pracowników Białego Domu; ktoś je napisał, a potem - ktoś je zatwierdził do wygłoszenia przez prezydenta. Wynika z tego, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z żadną gaffą prezydenta Baracka Obamy, który po prostu przeczytał to, co podsunęli mu starsi i mądrzejsi, którzy w takim razie albo myślą, że to Polacy zakładali podczas drugiej wojny światowej „polskie obozy śmierci”, w których oddawali się z upodobaniem swoim ulubionym rozrywkom, albo też wiedzą doskonale, że żadnych „polskich obozów śmierci” nie było, ale taki tekst podsunęli amerykańskiemu prezydentowi, realizując dwie skoordynowane polityki historyczne, które w największym skrócie można nazwać antypolonizmem. Warto pamiętać, że szefem administracji Białego Domu przy prezydencie Baracku Obamie został Emanuel Israel Rahm, którego „Gazeta Wyborcza” w swoim czasie szalenie nam stręczyła na „wielkiego przyjaciela Polaków”. Najwyraźniej doszło już do tego, że nawet przyjaciół nie możemy dobierać sobie na własna rękę, tylko musimy znosić tych nastręczonych lub inaczej - nam przydzielonych. Rosyjski książę Gorczakow twierdził, że nie wierzy niezdementowanym informacjom prasowym, więc wypada odnotować, iż Emanuel Rahm zaprzeczał jakoby miał obywatelstwo izraelskie i był współpracownikiem tamtejszej razwiedki. Gdyby te informacje były prawdziwe, to by dobrze wyjaśniały przyczyny umieszczenia w przemówieniu amerykańskiego prezydenta zwrotu: „polskie obozy śmierci”. Ponieważ jednak Emanuel Rahm zapewnia, że prawdziwe nie są, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, ale możemy wyciągnąć wniosek, iż ani obywatelstwo, ani współpraca z izraelską razwiedką nie są konieczne dla aktywnej realizacji izraelskiej, a ściślej - żydowskiej polityki historycznej, która - przynajmniej od roku 1998 - sprawia wrażenie ściśle koordynowanej z polityką historyczną niemiecką. Rzecz cała rozpoczęła się w początkach lat 90-tych, kiedy to pod adresem polskiego narodu - nie jakichś jego konkretnych przedstawicieli, tylko całego narodu - pojawił się wysunięty przez żydowskie organizacje wiadomego przemysłu zarzut „bierności” w obliczu holokaustu. Pomijając już zasadę odpowiedzialności zbiorowej, ci oskarżyciele nie precyzowali, co takiego naród polski powinien jeszcze zrobić, ponadto, co zrobił - a zrobił wcale nie tak mało - by nie zasłużyć na taką recenzję. Jeszcze bardziej zagadkowe były przyczyny, dla których takie oskarżenie zostało wysunięte - ale to wyjaśniło się w roku 1994, kiedy to do prasy amerykańskiej przeciekła informacja, że według czołowych amerykańskich polityków, jeśli kraje Europy Środkowej nie zadośćuczynią żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki USA z tymi krajami się pogorszą. Oznaczało to zablokowanie starań o przystąpienie do NATO, więc rząd premiera Cimoszewicza aluzję pojął i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Ustawa ta przewidywała transfer mienia w nieruchomościach szacunkowej wartości około 10 mld dolarów na rzecz 9 istniejących gmin żydowskich w Polsce i nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Kiedy ustawa ta została uchwalona, natychmiast okazało się, że nieroztropnie jest ulegać szantażystom. W kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów, Izrael Singer powiedział, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom majątkowym osób prywatnych, to będzie „upokarzana na arenie międzynarodowej”. Cóż oznaczała ta pogróżka? Wypowiedzenie narodowi polskiemu wojny psychologicznej, w której stawką była reputacja; czy naród polski nadal będzie uważany za naród taki sam jak wszystkie, czy też zostanie mu przypisana reputacja narodu morderców. Te pogróżki przedziwnie zbiegły się w czasie z pewnymi przewartościowaniami w Niemczech, których rezultat ujawnił się w przemówieniu kanclerza Gerarda Schroedera, iż „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca”. Najwyraźniej w Niemczech pod koniec lat 90-tych doszli do wniosku, że 100 mld marek wypłacone żydowskim organizacjom i Izraelowi tytułem odszkodowań najzupełniej wystarczy, zwłaszcza, że dostawy okrętów podwodnych zdolnych do przenoszenia broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, „nie posiada”, też są trochę warte. Tak czy owak, deklaracja kanclerza Schroedera stwarzała i dla Izraela i żydowskich organizacji przemysłu holokaustu kłopotliwą sytuację; jeśli Niemcy przestaną „pokutować”, to świat wkrótce może sobie pomyśleć, że wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei może pozbawić zarówno Izrael, jak i wspomniane organizacje, niezwykle lukratywnego statusu ofiary. Żeby temu zapobiec, należało żydowską politykę historyczną skoordynować z niemiecką w taki sposób, by w miarę zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec, przerzucać ją na winowajcę zastępczego, na którego wyjątkowo dobrze nadawała się Polska, jako że znaczna część tych zbrodni dokonała się na polskim terytorium państwowym. Wyrazem tej koordynacji było rozdmuchanie incydentu w Jedwabnem za sprawą „światowej sławy historyka”, który napisał książkę „Sąsiedzi” o tym, jak to tubylcza dzicz wymordowała w tej miejscowości swoich sąsiadów. Jakąś niejasną rolę w tym wszystkim odegrali jeszcze Niemcy, to znaczy - pardon - żadni tam „Niemcy”, tylko „naziści”, których pierwszą ofiarą byli właśnie Niemcy - ale było oczywiste, że w roku 2001, kiedy to w Jedwabnem odbyły się z przytupem rocznicowe uroczystości, mamy do czynienia z wyraźną eskalacją oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie „bierność”, tylko aktywny współudział. Ale to był tylko etap przejściowy, bo kiedy się okazało, iż świat, a nawet i część mniej wartościowego narodu tubylczego, łyka opowieści „światowej sławy historyka” z otwartą gębą, to koordynujący obydwie polityki historyczne pierwszorzędni fachowcy doszli do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba przejść do następnego etapu eskalacji. Tedy w lipcu 2011 roku prezydent Komorowski wystosował do uczestników drugiej rocznicowej uroczystości w Jedwabnem list odczytany przez znanego z „postawy służebnej” Tadeusza Mazowieckiego, w którym znalazło się zdanie, iż naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. To znaczy - sprawcą samodzielnym, niezależnym od żadnych mitycznych „nazistów”. List prezydenta Komorowskiego, poprzedzony oczywiście kolejną makabreską „światowej sławy historyka” pod tytułem „Strach”, zamyka proces przerzucania odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego autorzy i koordynatorzy obydwu polityk historycznych wytypowali Polskę. No to, dlaczego w tej sytuacji prezydent Obama nie może wygłosić przemówienia o „polskich obozach śmierci”? Nie tylko może, ale nawet powinien - bo jeśli nawet potem wyrazi się „ubolewanie”, to takie przemówienie usłyszy cały świat, któremu ten zwrot utrwali się w pamięci na dziesięciolecia, a może nawet stulecia. Jaki jest cel tej całej operacji - to osobna sprawa - więc tylko dodam, że naiwnością jest mniemanie, iż tak szeroko zakrojona operacja, do której w charakterze ślepego instrumentu wykorzystano nawet amerykańskiego prezydenta, nie ma żadnego celu. Ma go, a jakże, podobnie jak w wieku XVIII, bo przecież historia się powtarza i to nie tylko, jako farsa, ale również - jako tragedia. SM
Proroctwa p. Sörösa Jeśli bankier coś mówi - to po to, by osiągnąć jakiś cel. Po co więc p.Sörös mówi nam to, co mówi? P. Jerzy Sörös (ps. „Filantrop”), lewicujący inwestor na konferencji ekonomicznej we włoskim Trento stwierdził: „Znajdujemy się w punkcie przesilenia. Władze mają 3 miesiące na poprawę swych błędów i odwrócenie obecnych negatywnych trendów. Potem rynki będą dalej żądać więcej, a władze nie będą w stanie spełnić tych żądań. W ciągu 3 miesięcy osłabnie też gospodarka Niemiec i wówczas kanclerce Anieli Merkel będzie jeszcze trudniej skłonić niemiecką opinię publiczną do zaakceptowania dodatkowych zobowiązań wobec Europy”. Przypominam, że JE Radosław Sikorski dokładnie tego domagał się pół roku temu w sławetnym przemówieniu w Berlinie. Problem w tym, że RFN jest w przeliczniu na głowę mieszkańca, jeszcze bardziej zadłużona, niż Republika Grecka. I p.Merkel jest świadoma, że któregoś dnia bankom może zdarzyć się, że sobie o tym przypomną. Bo na razie to obligacje niemieckie sprzedają się dobrze – dlatego, że firmy nie chcą inwestować biorąc kredyty na obecnych warunkach. Więc banki nie bardzo mają, komu pożyczać. I to jest błędne koło. Oczywiście, gdyby rządy przestały pożyczać, procent bankowy natychmiast by drastycznie zmalał – i inwestycje by ruszyły... Problem w tym, że trzeba do tego zgodnej współpracy wielu rządów. Może by powołać Rząd Światowy? Cóż: śp. Samuel Marszak w słynnym wierszyku dla dzieci pisał o takich pomysłach tak: „...i gdyby ta małpa z tego drzewa Z tego drzewa spod samego nieba Zeskoczyła do tej wielkiej rzeki,. Tej największej, najszerszej i najgłębszej Tak wielkiej, że jej nigdy nie obejmie ludzki mózg... jaki to byłby, jaki to byłby jaki to byłby: PLUSK!
Jeszcze odnośnie przepowiedni p.Sörösa Na początek przypominam, że od ponad roku twierdzę, że na jesieni 2012 przyjdzie prawdziwy kryzys. I wtedy będzie pora na obalenie – nie „Rządu”, lecz obecnego reżymu. Na obalenie d***kracji. Liczę na armię. P. Jerzy Sörös mówi o trzech miesiącach. Trzy miesiące od dzisiaj to właśnie wrzesień. Wtedy zaczną się nawarstwiać problemy, z którymi d***kratyczni politycy, zajęci okradaniem podatników, nie zdołają sobie poradzić. Tak, więc gdzieś tak październik? Listopad? Im wcześniej, tym lepiej – bo jeśli przeciągnie się to do wiosny, to wybuch będzie bardzo gwałtowny. Co ciekawe: przeczuwa to słynny jasnowidz, p. Krzysztof Jackowski. Co można przeczytać tu:
http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/krzysztof-jackowski-polska-upadnie-w-listopadzie_205653.html
P.Jackowski pisze: "Upadek gospodarczy naszego kraju odczujemy w bardzo niedalekiej przyszłości. Czuję to... najgorszy czas nadejdzie w drugiej połowie października i w listopadzie. Na taki krach nie jesteśmy przygotowani. Uważam, że nie da się tego zatrzymać”. Oczywiście jasnowidze nie potrafią przeszłości przewidywać – natomiast są bardzo wyczuleni na trendy społeczne; oni je po prostu wyczuwają. A ponadto... ich przepowiednie mają efekt samo-się-sprawdzający. Większy, niż moje – obawiam się... Tak czy owak: mamy zbieżne prognozy: bankiera, jasnowidza i polityka. I informację, że ludzie w Europie Zachodniej coraz szybciej likwidują rachunki prowadzone w €uro. Pora się szykować. JKM
Szmalcownictwo upozowane Czegóż to się nie liczy na tym świecie pełnym złości? Jeszcze w koszmarnych latach 60-tych Beatlesi wylansowali piosenkę informującą, że pewnego ranka w okolicy Glasgow pojawiło się 5 tysięcy dziurek w ziemi. „Policzono je wszystkie”. Skoro liczono dziurki w ziemi, to byłoby dziwne, gdyby nie liczono antysemitów. Więc właśnie w naszym nieszczęśliwym kraju trwa doroczne liczenie antysemitów, przy którym uwijają się rozmaici utytułowani Zasrancen, nie bez słuszności licząc na to, że dzięki swojej aktywności na tym polu dostaną jakieś „granty” - jak dzisiaj w elegancki sposób nazywany jest stary, poczciwy, jurgielt. Właściwie można by na tym poprzestać, bo - jak w poemacie „Towarzysz Szmaciak” twierdzi Janusz Szpotański, Szmaciakowie przekonali się, że „z wszystkiego można szmal wydostać - tak, jak za okupacji z Żyda”. Kojarzy się to w pierwszej kolejności ze szmalcownictwem, ale to tylko jedna z możliwości - o czym zapewnia nas sam Julian Tuwim, pisząc w wierszu „Semi-eros” o rozmaitych sodomitkach i gomorejkach, że „skaczą koło nich Żydki / z Żydków mają pożytki / Żydki dają na zbytki - ale wolą Aryjki”. Dzisiaj szmalcownik umarłby z głodu, bo po pierwsze - nasz nieszczęśliwy kraj okupują bezpieczniackie watahy, które - w odróżnieniu od 1968 roku - obecnie za szmalcownictwo nie wynagradzają („nikt od tej chwili za „kulę” nie wybula”), a po drugie i jeszcze ważniejsze - tak ważne, że właściwie - po pierwsze - na obecnym etapie Niemcy jeszcze nie daję się nikomu wyprzedzić w podlizywaniu się Żydom - o czym świadczy przypadek wyprzedzającego swoją epokę Guntera Grassa. Szmalcownictwo tedy w dzisiejszych czasach zanikło całkowicie, to znaczy - oczywiście nie zanikło, uchowaj Boże - tylko odwróciło się o 180 stopni. Dzisiejsi szmalcownicy próbują denuncjować antysemitów w nadziei na wspomniane „granty” - więc kombinują na potęgę. Te kombinacje napotykają już na starcie na pewien problem. W jaki sposób rozpoznać antysemitę. W przypadku szmalcowników okupacyjnych, sprawa była jasna; zapraszało się delikwenta do bramy i żądało pokazania ptaka. W większości przypadków ten test okazywał się wystarczający, bo - jak podaje w swojej książce „Poza granicami solidarności” pani Ewa Kurek - 85 procent Żydów zamieszkujących Polskę nie było asymilowanych, niekiedy do tego stopnia, że nawet nie znali języka polskiego. Teraz sytuacja oczywiście wygląda zupełnie inaczej; Żydzi są wybitnymi znawcami języka polskiego, a poza tym - legitymują się znakomitymi, historycznymi, polskimi nazwiskami, więc Żydzi - oczywiście jak sądzę, bo niestety żaden z nich mi się nie zwierza - mogą rozpoznawać się po zapachu, podobnie jak „ludzie przyzwoici” z kręgu „Gazety Wyborczej”. No bo powiedzcie Państwo sami - po czym właściwie jeden przyzwoity może rozpoznać drugiego przyzwoitego, jeśli nie po charakterystycznym zapachu przyzwoitości? W świecie insektów takie chemiczne rozpoznanie jest na porządku dziennym, a głębocy ekologowie, w których imieniu okropnie schłostała mnie na „Nowym Ekranie” jakaś osoba - sugerują, że różnice między gatunkami nie są aż takie duże jak myślimy - zatem nie można wykluczyć, że przyzwoici rozpoznają się po zapachu. A skoro w ten sposób mogą rozpoznawać się przyzwoici, to, dlaczego nie Żydzi? W końcu jakieś przywileje muszą być i któż może zabronić Żydom posiadania specjalnego nosa? No dobrze - ale, w jaki sposób współcześni szmalcownicy rozpoznają na ulicy antysemitów? Kiedyś, w koszmarnych czasach sanacji, antysemici byli rozpoznawalni, bo głosili pogląd, według którego Żydzi winni są „wszystkiemu”. Taki pogląd już na pierwszy rzut oka nie wytrzymuje krytyki, bo przecież na świecie zdarzają się trzęsienia ziemi, powodzie, pożary, fale tsunami - a Żydzi nie mają z tym prawdopodobnie nic wspólnego. Prawdziwych antysemitów jest, zatem mało, jak na lekarstwo, w odróżnieniu od ludzi spostrzegawczych, których jest znacznie więcej, może nawet - bardzo dużo. Aleksander Fredro wkłada w usta Rejenta Milczka spostrzeżenie: „nie brak świadków na tym świecie”. Świadków - a więc ludzi spostrzegawczych, którzy w razie, czego potrafią z dużą dokładnością odtworzyć przebieg różnych wydarzeń. Nie każdy się na świadka nadaje, o czym mogę zaświadczyć osobiście, będąc, od co najmniej 6 lat wzywany przez niezawisły sąd w charakterze świadka w sprawie karnej, dotyczącej wydarzeń sprzed lat 12, w których nikt nie został poszkodowany. Nie mam najmniejszego pojęcia, o co w tej sprawie może chodzić, a poza tym zupełnie nie pamiętam wydarzeń, będących przedmiotem zainteresowania niezawisłego sądu. Gdyby ktoś 12 lat temu powiedział: Szwejku, zapamiętajcie sobie wszystkie te wydarzenia w najdrobniejszych szczegółach, a najlepiej - zapiszcie je sobie w sztambuchu - to dzisiaj nawet obudzony w środku nocy przez ekipę ABW lub CBA, wyrecytowałbym zapamiętaną wersję przed jakimści surowym panem z dyrekcji policji, a tak, to jedyne, co będę mógł powiedzieć niezawisłemu sądowi, to: nie wiem, nie pamiętam - nawet tego, co zeznawałem 6 lat temu. Są jednak ludzie spostrzegawczy i wszystko wskazuje na to, iż właśnie ich upatrzyli sobie współcześni szmalcownicy na swoje ofiary. Wskazują na to badania przeprowadzone przez pana profesora Sułka, który - włączając się aktywnie w doroczne liczenie antysemitów w naszym nieszczęśliwym kraju - zaliczył do nich osoby głoszące „antysemicki pogląd”, że Żydzi mają „zbyt duży” wpływ. Informację o badaniach pana prof. Sułka czerpię z „Gazety Wyborczej”, a ta, swoim zwyczajem, nie informuje swoich półinteligentów, w stosunku do czyjego wpływu Żydzi mają wpływ „zbyt duży”. Czy na przykład w porównaniu do sodomitów, czy bezpieczniaków. Możliwe zresztą, że „Gazeta Wyborcza” zrelacjonowała badania pana prof. Sułka rzetelnie, a tylko on, w pogoni za jujrgieltem, czy z jakichś innych, zagadkowych przyczyn zapomniał porównać wpływu Żydów do jakiegoś standardu. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od profesorów socjologii, co do której w ogóle nie wiadomo, czy jest nauką, czy tylko upozowaną na naukę umiejętnością skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi przy pomocy prowokatorów i konfidentów. Akurat dzisiaj na kanadyjskiej prerii w powincji Alberta oglądałem miejsce, gdzie Indianie z plemienia Czarnych Stóp urządzali wielkie, można powiedzieć - przemysłowe jesienne polowania na bizony, zapędzając je wysokie na 200 metrów urwisko, z którego spadały, zabijając się na miejscu, a potem całe rozłożone u podnóża urwiska obozowisko oprawiało zwierzęta, zdzierając z nich skóry, porcjując i susząc mięso, albo przerabiając je na pemikan, no i wykorzystując kości do produkcji broni lub świętych obrzędów. Żeby zapędzić stado bizonów na to urwisko, Indianie stosowali zawsze ten sam trick, wyznaczając kilku łowców, którzy przebrani w wilcze skóry wprawiali stado w panikę, podczas gdy pozostali myśliwi tworzyli rodzaj szpaleru ze wzniesionych skór bizonich, których rozszalałe zwierzęta z jakiegoś powodu nie ośmielały się tratować. Czyż nie identycznie postępują z nami nasi bezpieczniaccy okupanci, pakując nas do lejka, z którego już chyba nie ma wyjścia innego, jak właśnie przez lejek - a pomagają im w tym rozmaici profesorowie, tworząc rodzaj szpaleru ze wzniesionych zbrodniczych bredni, z których się doktoryzują i habilitują? Wydaje mi się, że prawdziwy badacz rzeczywistości najpierw sprawdziłby, jakie wpływy mają Żydzi w naszym nieszczęśliwym kraju, a dopiero potem zacząłby je porównywać z równie skrupulatnie zbadanymi wpływami bezpieczniaków, konfidentów, sodomitów, czy gomorytek - i dopiero wtedy mógłby stwierdzić, że opinia, iż Żydzi mają wpływ „zbyt duży” jest prawdziwa, albo nie. Widzimy jednak, że nic z tych rzeczy, że kryterium prawdy w ogóle nie jest tu wzięte pod uwagę, więc wygląda na to, że mamy tu do czynienia ze szmalcownictwem a rebours, tyle, że upozowanym na naukowe badania. SM