478

EKSPERYMENT NARODOWY SIĘ NIE UDAŁ 49 osób zginęło, 523 zostało rannych w 429 wypadkach – to bilans czterech dni – od środy do soboty – długiego czerwcowego weekendu w czasie, którego Generalna Dyrekcja Niebudowania Autostrad przeprowadzała za pieniądze podatników „narodowy eksperyment” pod hasłem „Weekend bez ofiar”. Policjanci zatrzymali też 2204 nietrzeźwych kierowców. Statystycznie najczęstsze przyczyny wypadków to jazda pod wpływem alkoholu, nadmierna prędkość, nie zachowania należytej ostrożności. W miejscu, w którym dopuszczalna prędkość wynosi 90 km/h prawym pasem jedzie samochód ciężarowy A z prędkością 78 km/h. Lewym pasem jedzie samochód osobowy B z prędkością 80 km/h. Za nim jedzie drugi samochód osobowy C. Gdy Samochód B kończy wyprzedzanie w końcu samochód A i nadal jedzie lewym pasem, samochód C wykonuje manewr zjechania na pas prawy przed samochód ciężarowy A w celu wyprzedzenia samochodu B z prawej strony. Wpada w poślizg i dochodzi do wypadku. Co będzie jego przyczyną w oficjalnych statystykach? A nie daj Boże jakby kierowca samochodu C miał 0,3 promila alkoholu we krwi. W USA mógłby mieć 0.8 – 1.0 (w zależności od Stanu). W Kanadzie, Irlandii, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii – 0.8. W Australii, Austrii, Belgii Danii, Finlandii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Islandii, Portugalii, Włoszech – 0.5. W Niemczech mając od 0,3 do 0,5 nie podlega się karze, jeśli nic „nie wskazuje na niepewną jazdę”. Ale za to w krajach, w których kierowca mający 0.3 promila alkoholu we krwi nie jest „pijanym piratem drogowym”, może dostać mandat za jazdę dłuższy czas lewym pasem, bo on służy do wyprzedzania, albo za tamowanie ruchu – na przykład za „zaspanie” na światłach i nie ruszenie płynne spod sygnalizatora. Dlatego na żółtym kierowcy powoli zaczynają tam puszczać sprzęgło, a u nas dopiero na zielonym mistrzowie bezpiecznej jazdy zaczynają „szukać” jedynki. Jak są trzy pasy, to mandat można dostać jadąc pasem środkowym, – jeśli nie jedzie się bezpośrednio za samochodem poprzedzającym? Jak jest jezdnia jednopasmowa i się nie zamierza wyprzedzać poprzedzającego samochodu i jedzie się z taką samą prędkością, co on, to trzeba zostawić miejsce między samochodami dla samochodów wyprzedających – inaczej też można oberwać mandat za jechania „w kondukcie?. W krajach pokrytych siecią autostrad i dróg szybkiego ruchu wprowadzano ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym, bo po wyjechaniu z niego można było jechać 110 – 130 km/h przez większą część zaplanowanej trasy. U nas teren zabudowany jest praktycznie wszędzie. Nie oznacza to postulatu, żeby przez te nasze wioski można było jeździć szybciej. Mamy pod tym względem pecha. Ale, po co w miejscach, gdzie dopuszczalna prędkość wynosi, co do zasady 90 km/h wstawiać co chwila znaki ograniczenia prędkości do 70 km/h? W niektórych miejscach jest to uzasadnione z uwagi na ukształtowanie terenu. Ale każdy, kto dużo jeździ wie, że to są sytuacje wyjątkowe. W większość wypadków znaki stoją po to, żeby za znakami mogli stanąć policjanci z radarem i wlepić mandat. Bo oczywiście wlepią go temu, co prawym pasem jedzie 90 km/h, a nie temu, co lewym jedzie 50 km/h. Pamiętam, jak mnie ojciec uczył jeździć, znak ograniczenia prędkości do 60 km/h. Jeździliśmy wówczas starą Skodą – bez pasów bezpieczeństwa chyba nawet z przodu. Dziś w samochodach są ABS-y, ETS-y, kontrolowane strefy zgniotu, wyprofilowane zderzaki „bezpieczne” dla pieszych, poduszki powietrzne z przodu i kurtyny powietrzne po bokach. A w tym samym miejscu stoi znak ograniczenia prędkości do 50 km/h. 50 km/h jeżdżą tam trzy kategorie kierowców:

a) mający powyżej 0.2 promila, ale poniżej „bariery odlotu” – to znaczy tacy, którzy jeszcze zdają sobie sprawę z tego że są wstawieni i przestrzegają przepisów bardziej niż na bez promili,

b) mający powyżej 20 punktów, – gdy każdy dodatkowy mandacik oznacza nowy egzamin,

c) jeżdżący 50 km/h nawet tam, gdzie mogą jechać 70 km/h lub więcej. No i jeszcze czwarta kategoria - CB-radiowcy, którzy usłyszeli, że akurat „suszą”. Więc żeby ograniczyć ilość wypadków z powodu „nadmiernej prędkości” lub „nie zachowania należytej ostrożności” trzeba sprawić, żeby ludzie nie jeździli w ogóle. Ale skoro „narodowy eksperyment” się nie powiódł, to może zamiast apelować do kierowców, żeby zostali w domu, lepiej wprowadzić ustawę o swobodzie podróżowania samochodem po drogach publicznych (na wzór tej o swobodzie działalności gospodarczej) i określić, kiedy i po co można gdzieś pojechać, pod jakimi warunkami. Gwiazdowski

Coming out Ryszarda Opary Zmierzch – Upadek NE? Miesiąc temu, wiedziony kobiecą intuicją – poprosiłem Pana Ryszarda Oparę o deklarację w pewnej istotnej kwestii. Wielu blogerom nie umknął na szczęście fakt, że pojawiła się odpowiedź. I to nawet w niespecjalnie zawoalowanej formie: „Polskie „spec-służby” były i nadal są niepewne, należało je zlikwidować – poprzez zdalnie sterowanych „pożytecznych idiotów”, stosujących rozmaite populistyczne hasła np. o dekomunizacji, lustracji.” Co prawda byłoby lepiej od razu skorzystać z zaproponowanego gotowca „Zniszczenie wywiadu wojskowego poprzez zdalnie sterowanych „pożytecznych idiotów” pokroju Macierewicza, stosujących rozmaite populistyczne hasła np. o dekomunizacji, lustracji – jest sprawą niewybaczalną?” ale podczas intensywnego udowadniania, że Czarne jest Białe – i ten błąd został naprawiony: „Uważam likwidacje „służb specjalnych” w Polsce, (nawet, jeżeli odbyło się to w imię dekomunizacji, nawet, jeżeli uważano je za anty-polskie) w formie, jakiej to zostało przeprowadzone za błąd historyczny wprost nie do naprawienia” Zaraz, zaraz…, Bo całkiem pogubił się już Pan w zeznaniach, Panie Opara. Spróbujmy, więc usystematyzować:

1. Przeprowadzono działania wobec służb specjalnych. (Zakładam, że autor miał na myśli głównie likwidację WSI – były, co prawda takie zdarzenia, jak przejście suchą stopą SB do UOP/Policji albo przemalowanie szyldu WSW na WSI, – ale traktowanie ich, jako „likwidacji” – świadczyłoby jedynie o zupełnej indolencji oraz kompletnym oderwaniu od rzeczywistości ich autora)

2. Działania w zamierzeniu korzystne – okazały się jednak błędem (historycznym!) ze względu na nieodpowiednią formę ich przeprowadzenia.

3. Działania należy oceniać negatywnie, mimo, iż odbywały się nawet w imię (w domyśle: szczytnych) idei, jak dekomunizacja. Panie Opara, wypada się w końcu na coś zdecydować: Albo dekomunizacja jest szczytną ideą, albo jest populizmem. Tertium non datur. Dla lepszego oglądu sprawy – weźmy pierwsze z brzegu hasło, np.: „RP – Primum Non Nocere”. Oczywiście, może być z powodzeniem traktowane, jako szczytna idea przez jednych, a jako czysty populizm – przez drugich. Ale schizofrenią jest traktowanie go w tak dualny sposób – przez jedną i tę samą osobę, nieprawdaż? „Prawdziwie pro-polskie, pro-państwowe służby, funkcjonujące pod właściwym nadzorem – są i będą podstawą prawidłowo funkcjonującego Państwa Polskiego. – Taka jest moja opinia.” Sęk w tym, że też prezentuję kropka w kropkę taką samą opinię, (czego zresztą nigdy nie ukrywałem). Lecz diabeł, jak wiadomo, siedzi zawsze w szczegółach. Bo w odróżnieniu od p. Opary – nie uważam służb SB oraz WSW/WSI za służby polskie. Jedyną pro-polską, pro-państwową służbą specjalną, która przynajmniej próbowała wypełniać powyższy postulat – była CBA. A jedynym działaniem likwidacyjnym wobec polskiej służby specjalnej po ’89 roku - była de facto „likwidacja” (wyczyszczenie) CBA – zaordynowane przez Donalda Tuska. Zatem, Panie Opara, – jeśli istotnie kieruje się Pan interesem Polski tak „polskim”, jak „polskie” były służby specjalne odziedziczone w spadku po PRL-u – to po prostu nie mamy, o czym rozmawiać. By dolać oliwy do ognia – odnoszę nieodparte wrażenie, iż w przypadku p. Opary mamy do czynienia z analogicznym, piekielnie niebezpiecznym zabiegiem, jaki z upodobaniem stosuje JKM, od lat skutecznie dopinając swego celu (kanalizacja i marginalizacja inteligentnej prawicy): Przywłaszczenie słusznych opinii, przy jednoczesnym metodycznym stawianiu ich na głowie. Kończąc ten przydługi wywód, posłużę się cytatem, pod którym podpisuję się obiema rękami: „Tę służbę [WSI] należało zlikwidować i już; nawet tnąc po kości, a nie przy kości. Wszelkie opowieści o tym, że pogoniono doświadczoną kadrę, że narażono na szwank bezpieczeństwo Rzeczpospolitej, uważam za bzdury. (…) jeśli nie da się inaczej, to trzeba ich potopić, jak chłop topi świeżo urodzone kocięta, i żadnych łez nie ronić.” (Ludwik Dorn, „Rozrachunki i wyzwania”). Pan Ryszard Opara oczywiście może mieć na ten temat diametralnie odmienne zdanie. Ale czy nie byłoby uczciwiej zamienić wtedy swoje populistyczne hasełko – na bliższe prawdy, np.: „Po pierwsze, nie szkodzić WSI.”? orks.nowyekran.pl

W blasku światła odblaskowego Jeszcze nie wygasły wspomnienia po spotkaniu naszej dyplomacji, której - jak pamiętamy - przewodniczy, za gorliwość w dziele dorzynania watahy wyznaczony przez Siły Wyższe na ministra spraw zagranicznych Radosław Sikorski - z rosyjskim ministrem spraw zagranicznych Sergiuszem Ławrowem, jeszcze nie ucichły echa pielgrzymki ad limina tubylczego polskiego rządu do bezcennego Izraela, po której - nawiasem mówiąc - nie ukazał się żaden komunikat, z wyjątkiem bąka puszczonego przez nasz skarb narodowy w osobie uporczywie nazywanego „profesorem” Władysława Bartoszewskiego - że wszystkie ugrupowania parlamentarne są niezmiennie przyjaźnie nastawione do Izraela - a już „cała Polska” przeżywała uroczystość wspólnego posiedzenia tubylczego rządu Donalda Tuska z rządem Niemieckim z Naszą Złotą Panią Anielą na czele. Wprawdzie w czerwcu ubiegłego roku pojawiły się pogłoski o mianowaniu stałego delegata rządu niemieckiego na tubylczy rząd polski, ale co Pani Aniela, to nie jakiś tam delegat, o którym zresztą cyt - by nie płoszyć wytresowanych przez redaktora Michnika ptaszków, myślących, że nasz nieszczęśliwy kraj jest jak najbardziej suwerenny. A poza tym mamy tu rok wyborczy, kiedy to i premieru Tusku i dygnitarzom drobniejszego płazu bardzo zależy na prestiżu - a któż może bardziej przydać im prestiżu, niż Nasza Złota Pani Aniela? Owszem - był tutaj i amerykański prezydent Obama, Murzyn, a właściwie mulat, którego Grzegorz Napieralski, przywódca Sojuszu Lewicy Demokratycznej obfotografował telefonem komórkowym niczym jakiegoś pawiana w ZOO - ale to, co innego, bo prezydent Obama przyjechał do Warszawy prosto z Davos, gdzie prowadził poważne rozmowy z przedstawicielami państw poważnych, podczas gdy w Warszawie tubylczy rząd premiera Tuska zgromadził przedstawicieli Klubu Trzeciego Miejsca, którzy chociaż przez chwilę chcieli zabłysnąć światłem odbitym od amerykańskiego prezydenta. Tymczasem Nasza Złota Pani Aniela, wykorzystując pretekst w postaci 20 rocznicy podpisania traktatu o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy, przybyła do Warszawy na czele całego niemieckiego rządu, by „wesprzeć” premiera Tuska, no i oczywiście cały nasz nieszczęśliwy kraj przed objęciem „prezydencji” w Unii Europejskiej, co ma nastąpić już 1 lipca. Te prezydencje przypominają starorzymskie Saturnalia, kiedy to niewolnicy zamieniali się na kilka dni rolami ze swoimi właścicielami, ale potem oczywiście następował bolesny powrót do rzeczywistości - ale mężykowie stanu z łaski Sił Wyższych piastujący zewnętrzne znamiona władzy w państwach niepoważnych, szalenie się tymi prezydencjami ekscytują - co też powiedzą o nich w Paryżu. Toteż występujący w roli gospodarza premier Tusk, widocznie pragnąć zatrzeć niemiłe wrażenie po deklaracji ministra Sikorskiego, że będzie stręczył wina węgierskie, uraczył Naszą Złotą produktami polskimi w postaci owoców i warzyw - ale oczywiście surowych. Fotoreporterom udało się uchwycić przerażoną minę Dostojnej Pani, najwyraźniej obawiającej się komplikacji żołądkowych - ale co słynna pruska dyscyplina, to dyscyplina. Jak gdyby nigdy nic, zapewniła, że Niemcy nie zrobią niczego przeciwko Polsce. Po takiej deklaracji możemy spać spokojnie choćby i snem wiecznym - bo widać wyraźnie, że Nasza Złota Pani Aniela swoją warszawską wizytą pragnęła uspokoić Europę, że mimo prezydencji w wykonaniu rządu premiera Tuska, sytuacja jest pod kontrolą. Oczywiście premier Tusk, jak to bywa przy takich wizytach, dostał nagrodę pocieszenia w postaci obietnicy, że rząd niemiecki „zrehabilituje” (?) Niemiecką Polonię, którą następnie się „zaopiekuje”. Esperons, że Polacy w Niemczech jakoś tę opiekę przetrzymają, bo wiadomo, że jak się na opiece rządów wychodzi, nawet, jeśli nie mają złej woli. Na przykład kolejne rządy naszego nieszczęśliwego kraju nie ustają w wysiłkach, żeby przychylić nam nieba, i już ledwo dyszymy pod ciężarem długu publicznego, który powiększa się z szybkością, co najmniej 6 tys. złotych na sekundę. Tymczasem w Boże Ciało premier Tusk uczestniczył w „szczycie” Unii Europejskiej, gdzie lichwiarze mieli wyznaczyć wszystkim państwom członkowskim finansowe kontyngenty dla „ratowania Grecji”, a tak naprawdę - niemieckich i żydowskich banków, które dzięki temu, że Grecja za tę pożyczkę wykupi swoje obligacje, będą mieli pieniądze, by za psie pieniądze przejąć zmodernizowane, albo nowo zbudowane dzięki unijnym „subwencjom” obiekty w ramach „prywatyzacji”, którą Siły Wyższe nakazały socjalistycznemu premierowi Papandreu. Ci socjaliści to kupa g... - a tak się akurat składa, że i nasz nieszczęśliwy kraj przez ostatnie 20 lat miał socjalistyczne rządy, więc niech nas Bóg ma w swojej opiece. A właśnie w całym kraju odbyły się procesje Bożego Ciała, podczas których Ekscelencje w formie okolicznościowych kazań komentowały aktualną sytuację polityczną. JE abp. Józef Michalik skrytykował dzielenie naszego tubylczego narodu na partie, które ekscytują ducha partyjnictwa, na skutek, czego normalni zdawałoby się ludzie popadają w stan onieprzytomnienia. JE bp Kazimierz Ryczan również dał wyraz zniecierpliwieniu wojna między partiami, które właściwie walczą już tylko o władzę. Czy to przez delikatność, czy brak spostrzegawczości, Ekscelencja nie zauważył, że partie w Polsce o żadną „władzę” nie walczą, bo ta od 1981 roku, to znaczy - od stanu wojennego, niezmiennie spoczywa w ręku tajnych służb, a komu one służą - to już tylko Bóg jeden wie - jeśli, ma się rozumieć, nie liczyć oficerów prowadzących. Więc z tym partyjnictwem i wojną to wszystko prawda, ale co z tego, kiedy przestrogami biskupów - przejmą się, co najwyżej politycy katoliccy, podczas gdy komuna i Salon puści to mimo uszu i dalej będzie robić swoje. Stąd dla żuka jest nauka, że jeśli już wdawać się w polityczne komentarze, to bardziej konkretnie, wymieniając winowajców po nazwiskach i nazwach, bo w przeciwnym razie może z tego wyniknąć więcej szkody, niż pożytku. W ogóle warto jeszcze raz rozważyć, a właściwie - uświadomić sobie konsekwencje apeli, by katolicy świeccy angażowali się politycznie. Triumfująca dzisiaj w Kościele katolickim herezja irenizmu oraz upowszechniający się z szybkością płomienia kult Świętego Spokoju skłania wszystkich, a w każdym razie - większość - do udawania, że polityczne zaangażowanie polega na popieraniu wszystkich politycznych kierunków jednocześnie. Tymczasem to nie jest żadne zaangażowanie, tylko czysty idiotyzm. Polityczne zaangażowanie, bowiem polega na popieraniu wybranego kierunku politycznego - I ZWALCZANIU WSZYSTKICH POZOSTAŁYCH! Polityka, bowiem to jest WALKA, więc nic by nikomu nie zaszkodziło, gdyby apelom do katolików świeckich o polityczne zaangażowanie, towarzyszyło więcej rozeznania, a mniej gołębiego serca. Przydałoby się to akurat teraz, kiedy działalność, a właściwie wybryki niezawisłych sądów pokazują, że musiały one od Sił Wyższych otrzymać rozkazy, których realizacja spycha nasz nieszczęśliwy kraj w kierunku łagodnego totalniactwa. Miłe złego początki, więc to totalniactwo wydaje się łagodne, zwłaszcza na tle stalinowskiej orgii, ale trochę więcej kryzysu, nowa faza realizacji scenariusza rozbiorowego i „młodemu lewkowi pazury urosną” - jak pisał pozbawiony złudzeń ks. biskup Ignacy Krasicki. W tym spostrzeżeniu nie jestem odosobniony, bo podobne symptomy zauważył był również ojciec Tadeusz Rydzyk, wypowiadając się podczas zjazdu w Brukseli, poświęconego alternatywnym źródłom energii. Wywołało to straszliwy jazgot posłów do Parlamentu Europejskiego, wysłanych tam przez PO oraz dysydentów z PiS, w osobach Marka Migalskiego i Michała Kamińskiego, który dotychczas podobny był do prosięcia wyłącznie zewnętrznie. Doprawdy, Jarosław Kaczyński musiał dobierać sobie tych mężyków stanu w korcu maku. Ten jazgot skłonił ministra Sikorskiego do groźnego warknięcia, że „Polska” będzie reagować - co oznacza, przynajmniej na tym etapie, donos do Stolicy Apostolskiej. Tyle szef tubylczej eunuchoidalnej dyplomacji rzeczywiście może uczynić, no a reszta - jak mawiał Józef Stalin - w ręku Boga. SM

Konsylium w sprawie ataku wścieklizny Bondaryk, – kto wie – może nawet, jako uczestnik tego dyrektoriatu, wystrugał sobie pana premiera Tuska z banana. Premier Tusk, najwyraźniej zaniepokojony, czy rola pazia, jaką wyznaczyła mu u swego boku Nasza Złota Pani Aniela nie zagrozi, aby lansowanemu przez jego impresariów wizerunkowi energicznego i stanowczego męża stanu o kalibrze europejskim, a może nawet światowym, po raz kolejny postanowił się „wściec”. Musiał podpatrzyć to u zimnego rosyjskiego czekisty Putina, albo może Putin sam mu tak doradził podczas spaceru po sopockim molo, kiedy to przekazywał mu informacje o rozmaitych, brzemiennych w skutki decyzjach, podjętych przez starszych i mądrzejszych. Tym razem jednak zaczął toczyć pianę na szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, generała Krzysztofa Bondaryka, co jest widokiem tak samo osobliwym, jakby, dajmy na to, tygrys chwycił w pewnej chwili batog i zaczął nim okładać swego pogromcę. Generał Krzysztof Bondaryk wydaje się, bowiem osobą znacznie wyżej stojącą w hierarchii od premiera Tuska, któremu dyrektoriat Sił Wyższych powierzył jedynie zewnętrzne znamiona władzy, podczas gdy generał Bondaryk, – kto wie – może nawet, jako uczestnik tego dyrektoriatu, wystrugał sobie pana premiera Tuska z banana? Wiedzieć tego na pewno oczywiście nie możemy, bo to jest największa tajemnica państwowa III Rzeczypospolitej – chyba, żeby premier Donald Tusk zechciał nam szczerze i otwarcie powiedzieć, kto właściwie zabronił mu kandydowania w ubiegłorocznych wyborach prezydenckich. Wprawdzie „Gazeta Wyborcza” twierdzi, że do rezygnacji z kandydowania w tych wyborach „namówiła” czy też „przekonała” premiera Tuska Nasza Złota Pani Aniela, ale to może być zwyczajna, a nawet ordynarna dezinformacja, bo przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, że to właśnie Nasza Złota Pani Aniela obmyśliła dla premiera Tuska nagrodę pocieszenia w postaci nagrody imienia Karola Wielkiego. Kandydatem na prezydenta w następstwie platformianych „prawyborów” został zaś Bronisław Komorowski, wprawdzie - podobnie jak i Radosław Sikorski – będący mężem żony o pierwszorzędnych parantelach („jejmość pani Onufrowa, córa majstra Jana Szczygła, parantelą i posagiem ród mężowski w górę dźwigała” – zwraca uwagę Artur Oppman w poemacie o szewcu Onufrym), ale, w odróżnieniu od niego, darzony pełnym zaufaniem przez Siły Wyższe, dla których nigdy nie był żadnym „Szpakiem”. Oczywiście premier Tusk milczy na ten temat, jak zaklęty, ale wszystkie te okoliczności skłaniają nas do przypuszczeń, że zakaz kandydowania w wyborach prezydenckich został przekazany mu przez przedstawicieli Sił Wyższych, w ramach kary za samowolną próbę poluzowania sobie smyczki poprzez aresztowanie Petera Vogla wiosną 2008 roku. Skoro nawet my zauważamy takie poszlaki, to cóż dopiero „Gazeta Wyborcza”, która z racji zadań wykonywanych w ramach leninowskich przykazań o organizatorskiej funkcji prasy, różne rzeczy musi wiedzieć nie tylko na pewno, ale i z pierwszej ręki? Już tam Siły Wyższe musiały dobrze wiedzieć, dlaczego na czele sławnej komisji, która w początkach 1990 roku buszowała po archiwach MSW nie pozostawiając po sobie żadnych śladów, ani nawet nie ogłaszając, czego tam szuka i jaki użytek zamierza zrobić z tego, co ewentualnie znajdzie – postawić właśnie pana redaktora Adama Michnika. Wprawdzie po tym traumatycznym przeżyciu pan redaktor Michnik wycofał się z aktywnego życia politycznego, ale nietrudno zauważyć, że ta pozorna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności, – co zresztą nagminnie na całym świecie praktykują właśnie Siły Wyższe. Tak czy owak pan redaktor Michnik jest ważnym elementem establishmentu III Rzeczypospolitej, pełniąc obowiązki partyjnego sumienia naszego nieszczęśliwego kraju, odkąd udało mu się skutecznie wypłoszyć z tej funkcji „ajatollahów”, dzięki kampanii ostrzegającej mniej wartościowy naród tubylczy przed „państwem wyznaniowym”. Zadaniem partyjnego sumienia jest zaś podtrzymywanie równowagi ustanowionej przez generała Kiszczaka w porozumieniu ze swymi konfidentami w asyście pożytecznych idiotów jeszcze w roku 1989, której wyrazem i zarazem formułą jest niepisana konstytucyjna zasada: MY NIE RUSZAMY WASZYCH – WY NIE RUSZACIE NASZYCH! A tymczasem właśnie w przypadku generała Krzysztofa Bondaryka to właśnie „Gazeta Wyborcza” wetknęła premieru Tusku nos w świeży trop podejrzeń korupcyjnych. Nie pani minister Julia Pitera, której argusowemu oku nie uszła przecież nawet skóra z dorsza, ani żadna inna spośród siedmiu działających w naszym nieszczęśliwym kraju tajnych służb. „Cóż u diabła z tym kutasem? – jak powiadał stary Fredro?” Czyżby to nie Jarosław Kaczyński powinien zostać przebadany w psychiatryku na okoliczność sławnej schizofrenii bezobjawowej, tylko redaktor Michnik? Nawiasem mówiąc, ultrakatolicki poseł Jan Filip Libicki, chwilowo biezprizorny, przekonuje, że z tym psychiatrykiem wszystko jest w jak najlepszym porządku, bo Sąd Najwyższy takie praktyki dopuścił. Ano, dopuscił, ale w przypadku „uzasadnionych podejrzeń” niepoczytalności. Najwyraźniej poseł Jan Filip Libicki uważa, że wobec Jarosława Kaczyńskiego takie podejrzenia są uzasadnione. Ciekawe, od kiedy tak uważa – czy od wtedy, kiedy Jarosław Kaczyński wykrzesał go na posła PiS, czy dopiero trochę później? Już zapomniałem, kto pierwszy zauważył, że „żadne wyznanie tak nie pierdzi, jak katolickie” - ale ktokolwiek to był – musiał najwyraźniej znać osobiście pana posła Jana Filipa Libickiego. Więc ktokolwiek zostałby skazany na przebadanie w psychiatryku na okoliczność wynalezionej przez ruskich wraczy sławnej schizofrenii bezobjawowej, to znacznie prostszym, a przede wszystkim – bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest zachwianie we wspomnianym dyrektoriacie delikatnej równowagi, dla której przywrócenia trzeba upuścić trochę złej juszki. W przeciwnym razie jestem pewien, że „Gazeta Wyborcza” jednym susem wskoczyłaby do pierwszego szeregu płomiennych obrońców generała Krzysztofa Bondaryka, dokumentnie wykazując punkt po punkcie, że wszystkie zarzuty przeciwko temu zasłużonemu działaczowi państwowemu zostały wyssane z brudnego palca i mają charakter wyłącznie „polityczny”. Oczywiście nie ma mowy, żeby generałowi Krzysztofowi Bondarykowi stała się jakaś krzywda; co to, to nie – bo przecież wspomniana spiżowa konstytucyjna zasada nie tylko cały czas obowiązuje, ale właśnie została wzmocniona raportem posła Ryszarda Kalisza, sugerującym pociągnięcie przed Trybunał Stanu sprawców jej złamania wobec Barbary Blidy w osobach Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Zatem wspomnienie o upuszczaniu złej juszki, to tylko taka nieszkodliwa metafora, bo na prawdziwe egzekucje, takie z upuszczaniem juszki, to musi u nas być pozwolenie chyba dopiero strategicznych partnerów, którzy w tubylczym dyrektoriacie muszą mieć swoich legatów, podobnie jak dyrektoriat ma swoich w osobach ministrów tubylczego rządu – i dlatego właśnie żaden z nich tak naprawdę premieru Tusku nie podlega. Próżno nam, biednym gryzipiórkom, dochodzić, wokół czego, to znaczy – na tle jakich nieporozumień i wokół jakich interesów doszło do zachwiania delikatnej równowagi w łonie dyrektoriatu Sił Wyższych, że wywołana tym tąpnięciem fala uderzeniowa wydostała się na zewnątrz, sygnalizując walkę buldogów pod dywanem tubylczemu ludowi, który z otwartą paszczą przygląda się, jak to się państwo bawią. Z całą pewnością chodzi o forsę i władzę – ale czy o udział w forsie, którą właśnie zamierza wyszlamować z naszego nieszczęśliwego kraju bezcenny Izrael, czy też o nagrody, jakie być może już ogłosili strategiczni partnerzy dla tych, którzy zagwarantują spokój i porządek podczas realizacji scenariusza rozbiorowego – o tym w swoim czasie będziemy mogli przekonać się per facta concludentia. Natomiast wybuch „wściekłości” premiera Tuska przeciwko generałowi Krzysztofowi Bondarykowi, podobnie jak wszystkie poprzednie wybuchy, z pewnością zakończy się wesołym oberkiem w postaci przesłuchania go przez sławną komisję nadzorującą tajne służby. Jak wiadomo, żeby zostać uczestnikiem tej komisji, trzeba najpierw uzyskać certyfikat dostępu do informacji niejawnych, którego udziela Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli – generał Krzysztof Bondaryk. Czy których z posłów zechce, albo jeszcze lepiej – odważy się kąsać rękę, która pozwala mu umoczyć usta w melasie? Za odpowiedź na to retoryczne pytanie niechże posłuży nam fragment wierszyka wydrukowanego przez Jerzego Borejszę w lwowskim „Czerwonym Sztandarze bodajże w 1940 roku: „Mamy śliczne przyodziewy, wyszywamy burki. Wszyscyśmy syny Stalina i Stalina córki.” SM

Forma – Szanowni Państwo: forma! Rozwijając twórczo myśli śp.Ryduarda Kiplinga: „Cywilizacja – to rytuały, więc rytuały są BARDZO ważne”. Dlatego tak ważne jest całowanie kobiet w rękę, mówienie do siebie per „Pan”, „Pani”... Zawsze tłumaczyłem kolegom-brydżystom, że nie należy zbyt wcześnie przechodzić z partnerem na „Ty” - bo można po jakimś zagraniu usłyszeć; „jak Ty zagrałeś, Ty ****!” - podczas gdy w formie per „Pan” powiedzieć tego się nie daje. Po prostu: nie daje się! I dlatego takie ważne są formy – i dlatego wraz z narzucaną przez lewicowe i „postępowe” stacje radiowo-telewizyjne modą mówienia per „Ty” szerzy się chamstwo. Ma ułatwione zadanie. Dlatego w Sejmie mówiłem – i do dziś tak mowie i piszę – do Posłów per „Wielce Czcigodny Panie Pośle” (a do Senatorów: „Wielce Dostojny Panie Senatorze”. Do ministrów: „Wasza Ekscelencjo”. Jest w tym pewne wyrachowanie: wiadomo, że jest to złodziej grosza publicznego, – ale jeśli zaczniemy go tytułować „Ekscelencją”, to może z czasem zacznie zachowywać się jak dostojnik państwowy, a nie jak łapserdak? Kiedyś sędzia siedział dostojnie w todze, peruce i łańcuch z godłem królewskim lub państwowym na piersi. Sędziowie cieszyli się wówczas dużym szacunkiem. Peruka akurat była nie po to, by wzbudzić szacunek, – lecz po to, by kryminalista nie mógł rozpoznać sędziego na ulicy, – ale strój sędziego jest niesłychanie ważny. Forma – proszę Państwa: forma! Potem sędziowie przestali budzić szacunek, zaczęło rozpowszechniać się przekonanie, że sędziowie to łapówkarze jak wszyscy inni. Jednak dzięki togom do sędziego mimo wszystko nadal zwracano się z szacunkiem. Ostatnio forma dopasowała się do treści. Miałem przyjemność być na sali sądowej podczas rozprawy, gdzie sędzia siedział w rozpiętej koszuli bez krawata i bez togi, niczym zresztą nie różniąc się od protokolanta – a obydwu nie można by odróżnić od przeciętnego szofera podczas przerwy śniadaniowej. Adwokaci i prokuratorzy w związku z tym również pościągali togi, – choć wcale nie było upału – i atmosfera zrobiła się, powiedziałbym całkiem swojska. Ciekaw byłem, kiedy na stole sędziowskim pojawią się kieliszki... Ludzkie oblicze sądu – ludzkie oblicze. Humanizm. Czyli coś, czego nie znoszę. Bo ja wierzę, że sędzia nie powinien być „humanitarny”, lecz „sprawiedliwy”. Zimny, bezosobowy i niedostępny. Wtedy budzi szacunek, a jego wyroki są poważane. Tylko biskupi i księża paradują nieodmiennie, mimo upałów, w kapach, ornatach, albach, komżach i czarnych sutannach... i dlatego Kościół trwa – a III Rzeczpospolita już długo, na szczęście, nie pociągnie. JKM

Sukces dra Goebbelsa Ten wychowanek OO Franciszkanów został socjalistą i zrobił karierę w świecie intelektualistów powiedzonkiem; „Kłamstwo sto razy powtórzone staje się prawdą”. Święte słowa – można powiedzieć. Ciekaw jestem ile tysięcy – czy dziesiątków tysięcy – razy potomkowie dra Józefa Goebbelsa zdołali powtórzyć w telewizji, w radio i w prasie oczywiste kłamstwo, że „leczenie państwowe jest tańsze od prywatnego”. Kłamstwo jest, powtarzam, OCZYWISTE: tandem (lekarz + pielęgniarka) MUSI być tańszy od zespołu: (lekarz+pielęgniarka + minister zdrowia + Wydziały Zdrowia + NFZ...). Jednak umiejętne ukrywanie wydatków na „służbę zdrowia” w podatkach, (podczas gdy w klinice prywatnej trzeba wyjąc z portfela żywą gotówkę) plus ta bezczelna kłamliwa propaganda spowodowały, że 74% ludzi powyżej 65 roku życia wierzy, że państwowe leczenie jest tańsze!!! A dowodem na to, że jest to efekt liczby powtórzeń jest to, że wśród 15-19 latków wierzy w ten nonsens tylko 36%... JKM

Jerzy Sörös - prorok ICH klęski Nie da się już uniknąć opuszczenia €urolandu przez jakieś państwo, „co może spowodować poważny kryzys w całej unii monetarnej”.. Kto to powiedział? Ano wybitny socjalista-multimiliarder, p. Jerzy Sörös – który z tej okazji „wezwał europejskich polityków do opracowania "planu B", który zapobiegałby wybuchowi ewentualnego kryzysu finansowego w całej Unii Europejskiej”. P. Sörös uważa, że „UE potrzebuje zmian strukturalnych, które miałyby powstrzymać proces dezintegracji Unii”. Przez co rozumie zapewne posłanie wojsk, które zlikwidowałyby autonomii poszczególnych państewek Unii, tworząc z niej jeden potężny, niewzruszalny Związek Socjalistycznych Republik Europejskich. Federaści mogą się tylko pocieszać, że ten cwany spekulant cynicznie kłamie – by inni spekulowali na rozpad €urolandu, – podczas gdy On zrobi pieniądze grając na jego utrzymanie... ale ja bym na to nie liczył. Ja sądzę, że On to mówi z głęboką troską - bo wali Mu się to, co pół życia współtworzył. JKM

Kto nadzorował lot TU154M? Instrukcja HEAD cz.2 Kolejna część omówienia Instrukcji HEAD. Ponieważ przed chwilą usłyszałem informację, że na biurko Premiera Donalda Tuska trafił raport komisji Millera, osobiście dostarczony tam przez Ministra MSWiA, postanowiłem przyspieszyć publikację kolejnych części mojego omówienia Instrukcji HEAD, nieco skracając analizę jej poszczególnych punktów w odniesieniu do możliwości nadzoru i monitorowania lotu TU154M w dn.10.04.2010 do Smoleńska.

Dlaczego? Uważam, bowiem, że opublikowanie najważniejszych elementów Instrukcji HEAD przed upublicznieniem raportu Millera może się przydać do krytycznej analizy tego raportu przez komentatorów zajmujących się badaniem Tragedii Smoleńskiej. Przechodzę, zatem do kolejnej części mojego omówienia:

III. Zakres obowiązków SD i służb oraz osób funkcyjnych w procesie organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD.

§4. Obowiązki osób funkcyjnych stanowisk dowodzenia COP i ODN. (ODN - Ośrodka Dowodzenia i Naprowadzania)

1. Starszy Dyżurny Operacyjny COP sprawuje nadzór nad działalnością podległych sił i środków wojskowych w zakresie zabezpieczenia lotu statku powietrznego o statusie HEAD w polskiej przestrzeni powietrznej.

2. Do obowiązków St. DO COP należy:

1) stawianie zadań Specjaliście OKPiRL, KZ OZiNPP i DOP-SzZ ODN zaangażowanym w zabezpieczenie lotów statków powietrznych o statusie HEAD na podstawie otrzymywanych od cywilnych i wojskowych organów SRL informacjo o planowanych lotach

OKPiRL - Ośrodek Koordynacji Poszukiwań i Ratownictwa Lotniczego; OZiNPP - Ośrodek Zobrazowania i Nadzoru Przestrzeni Powietrznej; DOP-SzZ ODN - Dyżurny Obrony Powietrznej - Szef Zmiany ODN

2) sprawowanie kontroli nad realizacją postawionych zadań i przedsięwzięć związanych z zabezpieczeniem lotu o statusie HEAD

3) znajomość statusu lotnisk, które mogą być wykorzystywane, jako lotniska zapasowe dla statku powietrznego o statusie HEAD

4) znajomość stanu i przewidywanych zmian WA (Warunków Atmosferycznych), wystąpienia niebezpiecznych zjawisk pogody i WA zagrażających bezpieczeństwu lotu statku powietrznego o statusie HEAD oraz ograniczeń z nich wynikających

5) monitorowanie przebiegu lotu wszystkich statków powietrznych o statusie HEAD

6) współpraca z KZ ATM (kierownik zmiany) w zakresie zabezpieczenia i obiegu informacji o locie statku powietrznego o statusie HEAD

7) współpraca z Oficerem Operacyjnym Centrum Kierowania BOR w zakresie zabezpieczenia i obiegu informacji o locie statku powietrznego o statusie HEAD

8) w przypadku wystąpienia sytuacji zagrażającej bezpieczeństwu lotu statku powietrznego o statusie HEAD - stawianie stosownych zadań osobom funkcyjnym i pełniącym dyżury na stanowiskach dowodzenia zaangażowanych w zabezpieczenie lotu oraz informowanie Dyżurnej Służby Operacyjnej SZ RP i Oficera Operacyjnego Centrum Kierowania BOR

9) uruchomienie oraz nadzorowanie przebiegu akcji ratowniczej w przypadku zaistnienia zdarzenia lotniczego z udziałem statku powietrznego o statusie HEAD

10) informowanie na bieżąco Dyżurnej Służby Operacyjnej SZ RP o przebiegu lotu statku powietrznego o statusie HEAD

4. Do obowiązków Specjalisty OKPiRL należy:

3) prowadzenie nasłuchu na częstotliwości ratowniczej i informowanie St. DO COP o odebranym sygnale niebezpieczeństwa

5) alarmowanie oraz uruchamianie sił i środków systemu ratownictwa lotniczego

5. Kierownik Zmiany OZiNPP COP sprawuje nadzór nad zbiorem i opracowaniem radiolokacyjnej informacji o sytuacji powietrznej.

6.Do obowiązków KZ OZiNPP należy:

1) analiza strefy rozpoznania radiolokacyjnego pod kątem zabezpieczenia przelotu statku powietrznego o statusie HEAD

2) podejmowanie decyzji o włączeniu dodatkowych, niezbędnych środków radiolokacyjnych do zapewnienia ciągłej strefy rozpoznania radiolokacyjnego do zabezpieczenia lotu statku powietrznego o statusie HEAD

3) meldowanie St. DO COP o wykryciu i śledzeniu statku powietrznego o statusie HEAD

4) terminowe wykrycie, identyfikacja oraz śledzenie w swojej strefie odpowiedzialności (Track Production Area) statków powietrznych o statusie HEAD

5) kierowanie rozpoznaniem radiolokacyjnym w celu zapewnienia ciągłości śledzenia statku powietrznego o statusie HEAD przez podległe ODN w ich sektorach odpowiedzialności

6) meldowanie St. DO COP o braku możliwości ciągłego śledzenia statku powietrznego o statusie HEAD przez dostępne środki rozpoznania radiolokacyjnego

8) prowadzenie dokumentacji obiektywnej kontroli lotu OKL statku powietrznego o statusie HEAD

7.Dyżurny Obrony Powietrznej - SzZ ODN nadzoruje zabezpieczenie lotu statku powietrznego o statusie HEAD w sektorze odpowiedzialności ODN.

8.Do obowiązków DOP-SzZ ODN należy:

4) meldowanie St.DO COP o startach, lądowaniach oraz sytuacjach szczególnych statków powietrznych o statusie HEAD

9.Do obowiązków DOP SzZ ODN w zakresie meteorologicznego zabezpieczenia lotów statków powietrznych o statusie HEAD w sektorze jego odpowiedzialności należy:

1) przekazywanie ostrzeżeń o NZP (Niebezpieczne Zjawiska Pogodowe) i WA zagrażających bezpieczeństwu lotu do załóg

2) przekazywanie informacji o NZP i WA zagrażających bezpieczeństwu lotu do załóg do Starszego Zmiany Dyżurnej CH SZ RP

10. Dyżurny Operacyjny Zespołu Rozpoznania ODN (DO ZR ODN) odpowiada za zbiór i opracowanie informacji radiolokacyjnej w sektorze odpowiedzialności ODN.

11. Do obowiązków DO ZR ODN należy:

2) prowadzenie analizy strefy rozpoznania radiolokacyjnego w celu zabezpieczenia lotu statków powietrznych o statusie HEAD oraz wnioskowanie do KZ OZiNPP o włączenie dodatkowych stacji radiolokacyjnych, jeśli sytuacja tego wymaga

3) terminowe przekazywanie i przyjmowanie od sąsiednich ODN danych dotyczących wykrycia przez własne środki radiolokacyjne statków powietrznych o statusie HEAD oraz potwierdzenie ich przyjęcia z chwilą przekroczenia granicy sektora odpowiedzialności

4) meldowanie DOP-SzZ ODN i KZ OZiNPP o prowadzeniu statków powietrznych o statusie HEAD oraz zapisywanie danych dotyczących przebiegu tego lotu w książce meldunków

12.Specjalista Kierowania Lotnictwem ODN (SKL ODN) odpowiada za proces koordynacji działań prowadzonych z użyciem lotnictwa oraz nadzór nad punktami naprowadzania w sektorze odpowiedzialności ODN.

13. Do obowiązków SKL ODN należy:

2) monitorowanie przelotu statku powietrznego o statusie HEAD

14.Technik Dyżurny krt w ramach zabezpieczenia przelotów statków powietrznych o statusie HEAD wykonuje następujące zadania:

1) włącza dodatkowe środki radiolokacyjne na polecenie otrzymane od DO ZR ODN

2) wykrywa, śledzi i określa charakterystyki statków powietrznych o statusie HEAD

OMÓWIENIE.

Schemat blokowy obiegu informacji podczas organizacji lotu statku powietrznego o statusie HEAD jest dołączony do Instrukcji, jako Załącznik nr. 3. Wynika z niego, że nadrzędną rolę w takim przypadku sprawuje Dyżurna Służba Operacyjne Centrum Operacji Powietrznych(DSO COP). Pozostaje ona w stałym kontakcie ze Starszym Zmiany Dyżurnej CH SZ RP (Centrum Hydrometeorologii), kontrolerem TWR (wieży), Dyżurnym Obrony Powietrznej Ośrodka Dowodzenia i Naprowadzania(DOP ODN) oraz zleca odpowiednie działania specjalistom (wg. pkt.2 ust.1), jak również współdziała z Kierownikiem Zmiany Air Traffic Management (KZ ATM), odpowiedzialnym za działanie odpowiednich instytucji w strukturach Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej (PAŻP). DSO COP jest polskim fragmentem NATO-wskiej CAOC (Combined Air Operations Center) i współpracuje z jej strukturami monitorującymi przestrzeń powietrzną krajów NATO, jak również dowódczymi. Wg pkt. 2 ust.7 i 8, w przypadku lotu o statusie HEAD, DSO COP ściśle współpracuje z Centrum Kierowania BOR, co na schemacie blokowym nie jest uwidocznione; zwracam również uwagę na pkt.2. ust. 9, który mówi o uruchomieniu akcji ratowniczej w przypadku zaistnienia zdarzenia lotniczego z udziałem statku powietrznego o statusie HEAD. Przytoczę poniżej kilka informacji ze strony internetowej COP, które wydają się być interesujące:

Dla potrzeb dowodzenia COP wyposażone jest w specjalistyczne systemy wspomagania dowodzenia takie jak zgodne ze standardami NATO systemy ASOC czy ICC, w COP korzysta się również z polskich rozwiązań pod postacią systemu „Dunaj”. Obecnie w strukturze COP oprócz pionów funkcjonalnych centrum znajdują się także jednostki wojskowe są to Ośrodki Dowodzenia i Naprowadzania (ODiN) oraz Centra Koordynacji Operacji Powietrznych (CKOP). Na przełomie roku 2010 i 2011 doszło do reorganizacji w podporządkowanych jednostkach pod COP, rozformowano 21.ODiN z Warszawy, a 31.ODiN z Poznania-Babki przeformowano na Mobilną Jednostkę Dowodzenia Operacjami Powietrznymi. Do końca 2010 r. były cztery ODN-y: 21 ODN Warszawa, 32 ODN Kraków, 22 ODN Bydgoszcz oraz 31 ODN Poznań; dzieliły one Polskę na cztery sektory odpowiedzialności, których podział można zobaczyć na str. 9 w Instrukcji funkcjonowania powszechnego systemu ostrzegania wojsk oraz ludności cywilnej o zagrożeniu uderzeniami z powietrza wydanej przez MON w 2009 r. Wynika z tego dokumentu, że lot TU154M w dn.10.04.2010 do Smoleńska znajdował się w strefie odpowiedzialności 21 ODN Warszawa, który to, jak wspomniałem wyżej, z końcem 2010 r. został rozformowany. Jak działa taki ODN? Proszę zajrzeć do relacji, niestety, nie najnowszej, w polityka.pl z dn. 30.03.2002 r., z której przytaczam kilka ciekawych fragmentów:

Jedną ze ścian zajmują dwa wielkie ekrany. Na pierwszym wyświetlany jest obraz sytuacji w ruchu lotniczym nad Polską i w jej najbliższym otoczeniu, a na drugim, już o wiele dokładniej, to, co akurat lata nad północno-wschodnią ćwiartką Polski (mniej więcej od Helu po Terespol), czyli w sektorze odpowiedzialności 21 ODN. W półmroku widać kilkadziesiąt stojących w rzędach monitorów. Przed co drugim siedzi, śledząc wskazania komputera, operator z oficerskim lub podoficerskim stopniem. Podzieleni są na zespoły. Pierwszy to Zespół Rozpoznania Radiolokacyjnego, którego zadaniem jest tworzenie tzw. RAP, jak w natowskim nazewnictwie określa się uogólnioną (i podaną w czasie rzeczywistym) informację o sytuacji w powietrzu (Recognize Air Picture). RAP powstaje z informacji przesyłanych do Pyr ze sprzężonych z ODN wojskowych radarów dalekiego zasięgu rozwiniętych na „ścianie wschodniej” Polski i radarów cywilnego ruchu lotniczego. Wkrótce będą tu też docierać informacje zebrane przez radary z innych państw, przez stacje radiolokacyjne Marynarki Wojennej, a w przyszłości nawet i to, co dostrzegą natowskie samoloty systemu wczesnego wykrywania i naprowadzania AWACS. (...) Jak daleko sięgają nasze radary? – Naszym zadaniem jest obiekt wykryć i potem zidentyfikować – zdawkowo odpowiada ppłk Sieczkowski. Z fachowej prasy wiadomo, iż produkowane w Polsce radary mają zasięg ponad 350 km w przód i 40 km w górę. Potrafią jednocześnie śledzić 150 obiektów oraz trasy ich lotu. Lot TU154M w sektorze odpowiedzialności 21 ODN wg zapisów z Instrukcji HEAD (pkt. 7 do 13), musiał być monitorowany i nadzorowany; jest też bardzo prawdopodobne, że informacjami tymi dysponowała na bieżąco centrala CAOC w Ueden, mając zapewne techniczne możliwości śledzenia tego lotu. Jak daleko sięga rozpoznanie radiolokacyjne wschodnich rubieży NATO? Prawdopodobnie jest to ok. 400 - 500 km, ale dokładne informacje na ten temat są zapewne ściśle strzeżoną tajemnicą. W każdym razie stacje radiolokacyjne dalekiego zasięgu już funkcjonują, o czym można przeczytać chociażby w tej informacji MON na dziesięciolecie naszego udziału w NATO:

W 2007 r. uruchomiono trzy posterunki radiolokacyjne typu Backbone, wyposażone w polskie radary typu N-12M. (...) Trwają prace nad wdrożeniem do eksploatacji trzech posterunków radiolokacyjnych typu Backbone z urządzeniami RAT-31DL. Jeśli chodzi o rozformowanie 21 ODN, to ma ono wynikać z doskonalenia funkcjonowania elementów WSD, wg Polska Zbrojna z dn. 27.07.2010:

(...) W zakresie dowodzenia, łączności i informatyki główny wysiłek ukierunkowany jest na doskonalenie funkcjonowania elementów Wojennego Systemu Dowodzenia na wszystkich poziomach i szczeblach dowodzenia Sił Powietrznych. Priorytetem jest przygotowanie personelu funkcyjnego Centrum Operacji Powietrznych oraz 21 ODN do realizacji zadań w nowych uwarunkowaniach po przejęciu przez COP dotychczasowych funkcji i zadań rozformowywanego 21 ODN (...)

Czy 21 ODN wypełniał w dn.10.04.2010 r. swoje zadania związane z Instrukcją HEAD? Niestety, praktycznie nie można znaleźć żadnych informacji na ten temat. Brak tych informacji w zasadzie mnie nie dziwi (struktury wojskowe, informacje tajne, brak zainteresowania dziennikarzy lub też trudność ze zdobyciem przez nich informacji), choć mam nadzieję, że w raporcie komisji Millera te kwestie nie zostaną zupełnie pominięte, z co najmniej kilku powodów:

- powinna być zapisana godzina startu TU154M w dn. 10.04.2010 (pkt.8.ust.4)

- powinno zostać odnotowane w książce meldunków prowadzenie lotu TU154M w dn.10.04.2010 w sektorze odpowiedzialności 21 ODN (pkt.11 ust.4)

- Specjalista Kierowania Lotnictwem ODN powinien monitorować lot Tupolewa w dn.10.04.2010; do którego punktu przestrzeni powietrznej to robił? (pkt.13.ust.2) Nie znalazłem też niestety informacji, kiedy była wydana decyzja o rozformowaniu 21 ODN z końcem 2010 r. i przejęciu jego zadań przez COP, choć zapewne podpisał ją Minister Obrony Narodowej Bogdan Klich, intensywnie "reformujący" polską armię od momentu przejęcia władzy w Polsce przez Platformę Obywatelską. Jeśli ktoś jest bardziej zainteresowany, jak wyglądają kwestie zobrazowania przestrzeni powietrznej oraz jakie są poszczególne elementy systemu dowodzenia obroną powietrzną, polecam artykuł z militarium.net z dn., 17.02.2008. Aby Państwa zachęcić, zacytuję fragment tego artykułu:

Obecne możliwości CRR-20 to:

sterowanie zobrazowaniem informacji o sytuacji powietrznej;

wytworzenie informacji RAP w postaci 300 tras obiektów powietrznych na obszarze 600x600 km w oparciu o dane z 24-32 SAP i LAP;

identyfikacja tras obiektów powietrznych - odbiór i zobrazowanie 2000 tras z własnych SAP i LAP, 1000 tras z sąsiednich centrów;

zobrazowanie 500 planów lotów;

przekazywanie RAP do innych elementów systemu;

kierowanie środkami rozpoznania.

CRR-20 wyposażone jest w uniwersalne zautomatyzowane stanowiska pracy, komputery komunikacyjne, serwery i macierze dyskowe baz danych, serwery obliczeniowe i rejestracji, system autonomicznego węzła dostępu (łączności). Obiekty CRR-20 są zainstalowane w stacjonarnych pomieszczeniach umocnionych. Obecnie Siły Powietrzne posiadają pięć CRR-20 - cztery zainstalowane w ODN-ach i jeden w COP. Powrócę na koniec omówienia tego rozdziału do informacji medialnych zapewne już Państwu znanych, ale wartych przypomnienia, szczególnie w kontekście możliwości pojawienia się nowych faktów w tej materii, o ile oczywiście raport komisji Millera rzeczywiście zostanie opublikowany w całości. Omówię je w skrócie, w zasadzie koncentrując się na końcowych wnioskach z tych publikacji wynikających:

Artykuł w Nowym Dzienniku z dn.25.03.2011:

(...) Służby dyżurne COP nie zdążyły zareagować. Wprawdzie one same nie mogą ingerować w przebieg lotu o statucie "HEAD" i nie mają łączności z samolotem, ale w razie zagrożenia powinny złożyć stosowny meldunek dowódcy COP czy nawet dowódcy Sił Powietrznych. Jak ustaliliśmy, 10 kwietnia 2010 roku tak się nie stało, gdyż ppłk Jarosław Z., Starszy dyżurny zmiany dyżurnej COP, nie zdołał na czas zweryfikować otrzymanych informacji oraz przygotować meldunku dla swojego przełożonego, zawierającego alternatywne rozwiązania. Generał dywizji Zbigniew Galec, dowódca COP, był niepokojony dopiero informacją o kłopotach Tu-154M przy lądowaniu i to on zaakceptował pomysł ppłk. Z., by informacji na temat losów samolotu szukać u płk. Ryszarda Raczyńskiego, szefa 36. SPLT. Ten potwierdził fakt katastrofy. Informację o tragedii otrzymał od pilotów, Jaka-40. Wiadomość została przekazana do "operacyjnych" BOR, którzy równolegle od swoich ludzi z Katynia otrzymywali już niepokojące meldunki.

Artykuł we Wprost z dn. 02.11.2010:

W 57 tomach akt śledztwa smoleńskiego, do których dotarł „Wprost”, znajdują się stenogramy rozmów polskich oficerów dyżurnych monitorujących lot tupolewa.Wynika z nich, że nawet kilkanaście minut po zderzeniu samolotu z ziemią w Warszawie szukano jeszcze na mapie lotnisk zapasowych. Świetne opracowanie "Centrum Operacji Powietrznych" przygotowane przez amelka222 z salonu24:

9. Ostatnie: czy służby COP w dniu 10 kwietnia rano w ogóle działały? Czy też ludzie tu zatrudnieni po prostu w sobotni poranek przyszli ot, tak sobie, do pracy… Może tak spokojnie przyszli, bo główny ciężar odpowiedzialności za możliwe komplikacje spadał na zmianę, która przed 8:20 kończyła swoją pracę? Przypomnę również moje wnioski z notki "Próbne podejście i lotniska zapasowe" dotyczące COP:

Centrum Operacji Powietrznych nie monitorowało prawidłowo lotu TU154M 101 w dniu 10.04.2010

Centrum Operacji Powietrznych nie brało udziału w ustaleniach ani dotyczących lotniska zapasowego , ani najprawdopodobniej nie miało pojęcia o próbnym podejściu Tupolewa do lądowania w Smoleńsku.

Centrum Operacji Powietrznych rozważało jako lotniska zapasowe, poza Mińskiem i Witebskiem (które było nieczynne, co dyżurny w COP wiedział), również... Moskwę i … Briańsk

Na sam koniec omówienia §4."Obowiązki osób funkcyjnych stanowisk dowodzenia COP i ODN" dodam jeszcze od siebie następujące pytania, na które chciałbym poznać odpowiedź od oficjalnych instytucji zajmujących się tzw. "śledztwem" w sprawie Tragedii Smoleńskiej:

- jaka była znajomość statusu lotnisk zapasowych przez Starszego Dyżurnego Operacyjnego COP w dn.10.04.2010 w czasie lotu TU154M do Smoleńska i na podstawie jakich oraz od kogo otrzymanych informacji była ona powzięta? (pkt.2.ust.3)

- w jaki sposób Starszy Dyżurny Operacyjny COP monitorował lot Tupolewa tego dnia? (pkt.2 ust.5)

- w jaki sposób w dn.10.04.2010 odbywała się współpraca St. DO COP z Oficerem Operacyjnym Centrum Kierowania BOR w zakresie zabezpieczenia i obiegu informacji o locie TU154M do Smoleńska? (pkt.2.ust.7)

- czy KZ OZiNPP wypełniał swoje obowiązki wynikające z pkt.6, a w szczególności, czy zameldował St.DO COP o braku możliwości ciągłego śledzenia statku powietrznego o statusie HEAD przez dostępne środki rozpoznania radiolokacyjnego? (pkt.6.ust. 6)

- czy Technik Dyżurny krt w ramach zabezpieczenia przelotów statków powietrznych o statusie HEAD śledził i określał w dn.10.04.2010 charakterystykę statku powietrznego o statusie Head, którym był w tym dniu TU154M lecący na do Smoleńska? (pkt.14. ust.2) Będę bardzo wdzięczny za Państwa komentarze dotyczące tej części Instrukcji HEAD oraz ewentualnie zwrócenie uwagi na wszystkie punkty, które Państwa zdaniem wymagałyby jeszcze pogłębionej analizy.

Ander

Libia = gwałty i bezprawie Libia to, jak wie każdy leming, kraj gwałtu i bezprawia. Jeśli chodzi o gwałty, to tenże leming słyszał, że Kadafi nakazał gwałcić swych przeciwników politycznych, podobnie jak Pinochet nakazywał psom gwałcić kobiety-opozycjonistki, a Hussejn wyrzucać kuwejckie niemowlęta z inkubatorów. Jeśli zaś chodzi o bezprawie, to źli ludzie twierdzą, iż celuje w tym USA, NATO oraz UE, ale każdy leming wie, że w Libii chodzi wyłącznie o wprowadzenie (i późniejsze utrwalenie) demokracji, na wyraźne życzenie miejscowej ludności. – admin.

Amnesty kwestionuje twierdzenia, by Kadafi nakazał gwałcić

Amnesty Questions Claim That Gaddafi Ordered Rape as Weapon of War

http://www.counterpunch.org/patrick06242011.html

Patrick Cockburn 24/26.06.2011, Tłumaczenie Ola Gordon

Organizacje praw człowieka mają wątpliwości w kwestii zarzutów o masowych gwałtach i innych nadużyć dokonanych przez siły lojalne względem płk Kadafiego, co miało być szeroko wykorzystywane w uzasadnieniu wojny NATO w Libii. Przywódcy NATO, grupy opozycyjne i media, od początku insurekcji 15 lutego, produkowały historie twierdząc, że reżim Kadafiego nakazywał dokonywania masowych gwałtów, korzystał z zagranicznych najemników i helikopterów przeciwko protestującym cywilom. W dochodzeniu przeprowadzonym przez Amnesty International nie udało się znaleźć dowodów na naruszanie praw człowieka; w wielu przypadkach odrzucono je lub miano wątpliwości. Odkryło również, że w kilku przypadkach rebelianci w Benghazi wydawali się umyślnie stwarzać fałszywe oskarżenia lub produkowali dowody. Wyniki śledztwa wydają się być w sprzeczności z poglądami prokuratora Międzynarodowego Trybunału Karnego, Luisa Moreno-Ocampo, który dwa tygodnie temu powiedział na konferencji prasowej, że „mamy informacje, że była polityka gwałtu w Libii na tych, którzy byli przeciwko rządowi. Najwyraźniej on [płk Kadafi] wykorzystywał ją do karania ludzi”. Amerykańska sekretarz stanu, Hillary Clinton, w ubiegłym tygodniu powiedziała, że była „głęboko zaniepokojona” tym, że wojska Kadafiego brały udział w gwałtach na dużą skalę. „Gwałt, nękanie fizyczne i seksualne, a nawet tzw. ‘testy dziewictwa’ miały miejsce w krajach tego regionu”, powiedziała. Donatella Rovera, doradca kryzysowy Amnesty International, która była w Libii przez 3 miesiące po rozpoczęciu powstania, mówi, że „nie znaleźliśmy żadnych dowodów, czy pojedynczej ofiary gwałtu, czy lekarza, który wiedział o kimś, na kim dokonano gwałtu”. Podkreśla, że to nie dowodzi faktu, iż gwałtów nie było, ale nie ma żadnych dowodów pokazujących, by miały miejsce. Liesel Gerntholtz, szef praw kobiet w Human Rights Watch, która również brała udział w śledztwie ws. masowych gwałtów, powiedziała: „Nie mogliśmy znaleźć dowodów”. [Brak dowodów jest właśnie najlepszym dowodem na to, iż gwałty miały miejsce, gdyby, bowiem gwałtów nie było, nie zacierano by po nich śladów tak skutecznie - admin]

W jednym przypadku dwaj ujęci żołnierze Kadafiego przedstawieni międzynarodowym mediom przez rebeliantów twierdzili, że ich oficerowie, a potem sami, zgwałcili rodzinę z czterema córkami. Pani Rovera mówi, że gdy ona i kolega, oboje biegli w języku arabskim, przeprowadzili wywiad z dwoma zatrzymanymi, jeden 17 i drugi 21 lat, sami w oddzielnych pokojach, zmienili swoje historie i opowiedzieli dwie różniące się wersje tego, co się stało. „Obaj powiedzieli, że nie uczestniczyli w gwałcie i tylko o tym słyszeli”, powiedziała. „Opowiedzieli dwie różne historie o tym, czy ręce dziewcząt były związane, czy ich rodzice byli obecni i jak byli ubrani”. Pozornie najsilniejsze dowody na masowe gwałty wydają się pochodzić od libijskiego psychologa, dr Sehama Sergewa, która mówi, że rozdała 70.000 ankiet na kontrolowanych przez rebeliantów terenach i wzdłuż granicy z Tunezją, z czego zwrócono ponad 60.000. Około 259 kobiet zgłosiły, że były zgwałcone, ze 140 z nich dr Sergewa rozmawiała. Zapytana przez Dianę Eltahawy, specjalistkę Amnesty International w Libii, czy byłoby to możliwe spotkać się z tymi kobietami, dr Sergewa odpowiedziała, że „straciła kontakt z nimi” i nie była w stanie przedstawić udokumentowanych dowodów. [Jaki pech... - admin]

Oskarżenie, że Viagrę rozdzielono wśród żołnierzy Kadafiego, aby zachęcić ich do gwałtów na kobietach na terenach rebeliantów, pokazało się po raz pierwszy w marcu po zniszczeniu przez NATO czołgów w drodze do Benghazi. Pani Rovera mówi, że rebelianci, którzy mieli do czynienia z zagranicznymi mediami w Benghazi, zaczęli pokazywać dziennikarzom pakiety Viagry, twierdząc, że pochodzą ze spalonych czołgów, choć nie jest jasne, dlaczego pakiety nie zostały zwęglone. Wiarygodne dowody gwałtów pokazały się, gdy Eman al-Obeidy wpadła do hotelu w Trypolisie w dniu 26 marca, by powiedzieć dziennikarzom, że dokonano na niej zbiorowego gwałtu, zanim została wyprowadzona przez libijskie służby bezpieczeństwa. Rebelianci wielokrotnie zarzucali, że przeciwko nim wykorzystywano wojska najemne z Afryki środkowej i zachodniej. Dochodzenie Amnesty nie znalazło na to żadnych dowodów. „Ci, których pokazano dziennikarzom, jako zagranicznych najemników, później po cichu zwolniono”, mówi pani Rovera. „Większość z nich to subsaharyjscy imigranci pracujących w Libii bez odpowiednich dokumentów”. Inni nie mieli tyle szczęścia i zostali zlinczowani lub zabici. Pani Rovera znalazła dwa ciała migrantów w kostnicy Benghazi, a inne były porzucone na obrzeżach miasta. Ona mówi: „Politycy ciągle mówili o najemnikach, co rozpalało opinię publiczną i mit trwał nadal, ponieważ uwalniano ich bez rozgłosu”. Interwencja NATO rozpoczęła się 19 marca atakami z powietrza, w celu ochrony ludzi w Bengazi przed masakrą, ze strony posuwających się żołnierzy Kadafiego. Nie ma wątpliwości, że cywile spodziewali się, że zostaną zabici po groźbach zemsty Kadafiego. W pierwszych dniach powstania we wschodniej Libii, siły bezpieczeństwa strzelały i zabijały demonstrantów i ludzi uczestniczących w ich pogrzebach, ale nie ma dowodów masowego zabijania ludności cywilnej na skalę Syrii i Jemenu. Większość walk w pierwszych dniach powstania miała miejsce w Bengazi, gdzie zginęło 100 do 110 osób, w mieście Baida na wschód, gdzie zginęło 59 do 64 osób, mówi Amnesty. Większość z nich prawdopodobnie należała do protestujących, choć niektórzy mogli uzyskać broń. Amatorskie filmy pokazują kilku schwytanych zwolenników Kadafiego rozstrzelanych i osiem zwęglonych ciał znalezionych w pozostałościach siedziby dowództwa w ​​Benghazi, które mogą należeć do miejscowych chłopców, którzy zaginęli w tym czasie. Nie ma dowodów na to, by samoloty lub ciężkie przeciwlotnicze karabiny maszynowe były używane przeciwko tłumom. Zużyte magazynki pozbierane po zastrzeleniu protestujących, pochodziły z kałasznikowów lub broni podobnego kalibru. Wyniki śledztwa Amnesty potwierdzają ostatni raport International Crisis Group, który stwierdził, że, podczas gdy reżim Kadafiego w przeszłości brutalnie tłumił przeciwników, nie było mowy o „ludobójstwie”. Raport dodaje, że „materiały licznych zachodnich mediów od samego początku prezentowały bardzo jednostronną opinię na temat logiki wydarzeń, ukazując protesty, jako całkowicie spokojne i wielokrotnie sugerujące, że reżimowe siły bezpieczeństwa dokonywały niewyjaśnionej masakry na nieuzbrojonych demonstrantach, którzy nie stanowili żadnego zagrożenia”.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Libia, Haga i prawo

Libya, The Hague and the Law

http://english.pravda.ru/opinion/columnists/25-06-2011/118314-libya_hague_law-0/

Timothy Bancroft-Hinchey 25.06.2011, Tłumaczenie Ola Gordon

Ten weekend daje Ludzkości czas na refleksję nad kryzysem, który wymyka się spod kontroli, w przeddzień deklaracji Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze w sprawie Libii, a dokładniej, płk Kadafiego, która zostanie ogłoszona w poniedziałek. Dwa dni przed jej ogłoszeniem, powiem wam, co orzeknie MTK. Prokurator MTK, Luis Moreno Ocampo, ogłosi swoją deklarację o Libii, a dokładniej, o płk Muammarze al-Qathafim i wyższych rangą członkach rządu libijskiego w poniedziałek. Ale najpierw wyjaśnijmy sobie jedną lub dwie rzeczy. Na początek, MTK nie ma żadnej jurysdykcji nad Libią. Koniec. Dlatego wszelkie deklaracje pochodzące od tego potwora, to obraza przepisów prawa międzynarodowego, mają taką samą ważność i orzecznictwo, jak przekleństwa czkającego alkoholika w publicznej latrynie. Po drugie, przyjrzyjmy się zatem ważności Trybunału w Hadze. Drugim punktem jest to, że oprócz tego, że nie ma jurysdykcji w Libii, Trybunał haski nie jest w ogóle sądem, jest to parodia sprawiedliwości, oparta na zmyślonych ideałach i nic więcej, nawet nie jest uznany przez USA i obraził sam siebie i ośmieszał każde przykazanie precedensu prawnego, każde włókno międzynarodowego orzecznictwa i uczynił się nieważnym, poprzez naruszanie podstawowych pojęć szanowanych w świetle prawa międzynarodowego. Haga jest sądem kangurowym [albo "kapturowym" - admin], ustanowionym do wybielania Wielkiego Planu NATO i wszczynającego wojny lobby zbrojeniowego, która go kontroluje i, nazwijmy rzeczy po imieniu, zarówno Haga jak i NATO służą, jako bardzo użyteczne narzędzie dla Stanów Zjednoczonych Ameryki, aby wykonywać ich robotę przez pełnomocnika. Dlaczego, spójrz na treść listu z Białego Domu w odpowiedzi na pytanie, dlaczego obywatele amerykańscy widzieli setki milionów ich ciężko zarobionych pieniędzy marnowane na wojnę, której casus belli wydaje się z dnia na dzień coraz większym szachrajstwem?

Uwaga … 3 … 2 … 1 … zero! „Zaangażowanie NATO znacznie zmniejsza ryzyko i koszty amerykańskich sił zbrojnych i podatników”. Właśnie: Dziękuję W Brytanii i Francji i waszym przyjaciołom w Europie za wykonywanie zadania dla nas, wydatkowanie waszych pieniędzy, a nie naszych (od 50.000 do 100.000 dolarów za samolot na godzinę, plus 50.000 dolarów za utrzymanie i zakwaterowanie) i ryzykowanie życiem waszych pilotów, a nie naszych chłopców. Te słowa są głośne i wyraźnie dla wszystkich do czytania i pochodzą z samego Białego Domu. Tyle o amerykańskiej kontrybucji – i w każdym razie USA nigdy nie dał zielonego światła swoim obywatelom, by poddali się jurysdykcji Hagi. Tak, więc każde ich pianie w poniedziałek będzie nieważne, zanim się rozpocznie. Jeśli USA nie uznaje tego sądu, nie ma prawa wypowiadać się na temat jego propozycji. Jeśli chodzi o punkt trzeci:, jaki sąd poza MTK w Hadze ogłasza oskarżonego winnym nawet przed rozpoczęciem procesu? Odpowiedź: Jednym słowem, żaden. Nie w Mongolii, nie w Burkina Faso, nawet nie w krajach NATO. Fakt, że haski sąd kangurowy tak czyni, sam czyni się prawnie nieważnym od samego początku. Czwartym punktem jest to, że haski sąd kangurowy brał udział w poprzednich przypadkach naruszania prawa międzynarodowego. Najbardziej wymownym tego przykładem było porwanie i nielegalne przetrzymywanie byłego prezydenta Jugosławii i Republiki Serbii, Slobodana Miloszevicia, wyrwanego z własnego kraju, niezgodnie z żadnym przepisem federalnego prawa jugosłowiańskiego i serbskiego krajowego, ponieważ nie zgromadzono odpowiedniego kworum, przewieziono go do Hagi nielegalnie go przetrzymując, trzymano w Hadze na tych samych warunkach, a następnie, kiedy zaczął wygrywać sprawę i zaczął żenować porywaczy i ich mentorów, umarł, wciąż nielegalnie przetrzymywany. I niech będzie powszechnie wiadomo, jego „śmierć” (morderstwo?) było wysoce podejrzane, co sam próbował powiedzieć społeczności międzynarodowej w dniach zanim to się stało. To czyni haski sąd nie tylko nielegalnym i nieważnym według międzynarodowego prawa, ale również zasługującym na zarzuty kryminalne. Dlatego jest nieważny i nie jest w stanie stawiać jakichkolwiek zarzutów wobec kogokolwiek, gdziekolwiek i kiedykolwiek. Koniec.

Deklaracja Teraz wam powiem, jaka to będzie deklaracja. Haga wyda akt oskarżenia przeciwko Muammarowi al-Qathafi, jego synowi Saif-al-Islam al-Qathafi i innym osobom zajmującym wysokie stanowiska w jego rządzie, prawdopodobnie używając określenia „reżim”. Tekst będzie odnosić się do miejsca zamieszkania, jako „ogrodzony obręb domu”, będzie odnosić się do uzbrojonych terrorystów, jako „nieuzbrojonych cywilów” i przedstawi listę „zbrodni wojennych”, których nie zbadano, albo zostały popełnione przez „bezbronnych cywilów”, czy samych terrorystów. Faktycznie całe oświadczenie będzie mieszanką kłamstw, fałszu i cynicznej manipulacji prawdą. W żaden sposób nie odniesie się do dokumentu, który dowodzi pięknego charakteru i idealnego tła prawnego do sprawy, a mianowicie Raportu ONZ *2011) o wspaniałej historii w kwestii humanitarnej, za co miał otrzymać specjalną nagrodę:

http://www2.ohchr.org/english/bodies/hrcouncil/docs/16session/A-HRC-16-15.pdf

Oświadczenie Hagi nie odniesie się do zbrodni wojennych NATO w tym teatrze wojny lub innym, nie odniesie się do naruszenia zasad zaangażowania, nie odniesie się do naruszenia przez NATO konwencji genewskich, pozostawiając teatry wojny zanieczyszczone i skażone zubożonym uranem, nie odniesie się do Misji Podłości NATO w Libii, (od kiedy wyegzekwowanie strefy zakazu lotów uzasadnia ataki ad hominem powodujące mordy dzieci?) nie odniesie się do morderstwa trzech wnuków Muammara al-Qathafi czy innych ataków militarnych na struktury cywilne. Nie wspomni o tym, że przywódca rebeliantów, Abdel-Hakim al-Hasidi miał związki z al-Kaidą, był za to aresztowany, sam przyznał, że zwerbował terrorystów w Benghazi (endemicznych separatystów i islamskich fanatyków i) do walki w Iraku przeciwko NATO, oraz w Afganistanie przeciwko NATO. Nie wspomni o tym, że „dowody”, które wywołały rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ 1970 i 1973 (2011), były operacjami fałszywej flagi, w rzeczywistości atakiem „niewinnych cywilów” lub sił terrorystycznych na czarnych Libijczyków, sprawiając, że teksty tych uchwał są nieważne. Nie wspomni czystek etnicznych dokonywanych przez „bezbronnych cywilów”, albo terrorystów – zobacz zdjęcia – przeciwko czarnym Libijczykom, i nie wspomni o kłamstwach, że „nieuzbrojeni cywile” (patrz zdjęcia), byli wykorzystani przeciwko rządowi, twierdząc, że używali najemników, podczas gdy sami mordowali czarnych Libijczyków. Słuchaj Zapis fonetyczny

„Bezbronni cywile” (patrz zdjęcia) to nikt inny niż islamscy rasiści dokonujący czystek etnicznych na Murzynach. I to zmusiło libijski rząd do legalnej próby powstrzymania buntu, najpierw pokojowymi środkami, potem przy użyciu siły. Kto nie użyłby siły? Godne ubolewania, jak twierdzi libijski rząd, ale jaka była alternatywa? Nic z tego nie będzie w deklaracji haskiej w poniedziałek, i nic z tego nie będzie w żadnym raporcie mediów, co spowoduje, że uczyni deklarację i artykuły o niej, jako ważne, jakimś bezmyślnym kibolowym graffiti, wypisanym kałem na ścianie publicznej latryny. Społeczność międzynarodowa musi się obudzić, nabyć wiedzy i dyskutować, i tym razem przekonać NATO, że zasadniczo, i jeszcze raz, nie ma racji. Raport o osiągnięciach humanitarnych płk Kadafiego:

http://www2.ohchr.org/english/bodies/hrcouncil/docs/16session/A-HRC-16-15.pdf

Zielona Książeczka autorstwa Kadafiego na temat dobrego zarządzania, polityki społecznej i gospodarczej, które wprowadził w Libijskiej Arabskiej Jamahiriya (Kongres Ludowy):

http://www.mathaba.net/gci/theory/gb.htm

Czy obywatele świata, czy ci, którzy są zaangażowani w obronę prawa międzynarodowego, są tak bezsilni, że wzruszą ramionami i nic nie zrobią? Jeśli tak, to może przyszłe pokolenia ludzkości wyśmieją nas zbiorowo, jako namiastki istot ludzkich, jakimi się staliśmy, jako obrazę naszej planety, i jako najgorszy typ potwora, który kiedykolwiek stworzyła Matka Natura.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Samorząd terytorialny w unijnej perspektywie Dług publiczny, którym minister finansów chce obarczyć samorządy terytorialne, stawia pod znakiem zapytania ich aktywną grę o środki finansowe w przyszłej perspektywie unijnej.

Co czeka polski samorząd w latach 2014-2020? Odpowiedzieć niełatwo tym bardziej, że kryzys eurozony na południu Europy pokazuje jak dalece Niemcy i Francuzi przeholowali w swych planach. Spróbuję zaledwie zarysować tło, kontekst, i zaproponować modus operandi, abstrahując od patologicznej konstrukcji systemu. Bruksela to stolica. Stolica Królestwa Belgii oraz siedziba instytucji Unii Europejskiej, NATO, nominalna stolica Flandrii (faktyczną jest Antwerpia) i autonomiczny region stołeczny składający się z 19 gmin. Miasto wbrew pozorom i czynionym wysiłkom pozostaje prowincjonalnym, bez porównania z Londynem, Paryżem, Amsterdamem, do których można dostać się w dwie godziny szybką koleją z dworca Bruxelles-Midi. 90 procent populacji mówi po francusku, ale miasto jest dwujęzyczne. Realnie rządzą Flamandowie, którzy opanowali rynek pracy, rynek nieruchomości i policję. To stary kupiecki naród, który onegdaj dominująco wpływał na politykę Hanzy poprzez Brugię, a pod Courtrai wyrżnął rycerstwo Filipa IV Pięknego. Belgia rozpada się. To nie tylko Flamandowie, którzy utrzymują ten kraj. To również Walonowie, którzy czują poparcie Paryża. Status miasta może w niedalekiej przyszłości zmienić się. I Luksemburg, i Wiedeń – czekają. Bruksela to około 300 biur regionalnych (samorządowych) z państw członkowskich oraz kilkanaście tysięcy lobbystów zarejestrowanych lub pracujących „na dziko” w imieniu grup branżowych, korporacji, organizacji pozarządowych, oraz dziennikarze ze swoimi sympatiami i antypatiami. Co roku ma tam miejsce ponad 10 tys. różnego rodzaju wydarzeń. Na terenie tzw. dzielnicy europejskiej skoncentrowanych jest kilkadziesiąt tysięcy osób: pracowników Komisji, Rady, Parlamentu (w tym kilkuset eurodeputowanych) oraz tych, którzy usiłują ich nakłonić do przeforsowania swoich racji: wpłynąć na prawodawstwo unijne, pozyskać środki na projekty, uruchomić pożądane programy. Ci wszyscy gracze wchodzą ze sobą we wzajemne interakcje.

Wspólny budżet unijny to nieco ponad 1 procent PKB państw członkowskich razem wziętych. To małe pieniądze, wziąwszy pod uwagę ambicje i cele, jakie UE sobie stawia. Stąd pomysł podatku unijnego. Nie bez kozery Janusz Lewandowski nazywa Unię „budżetowym karłem”. Fiasko Strategii Lizbońskiej, nieefektywność Polityki Spójności oraz Wspólnej Polityki Rolnej pochłaniających gros budżetu, kryzys ekonomiczny i perturbacje społeczne na zachodzie Europy sprawiają, że płatnicy netto nie pozwolą na utrzymanie dotychczasowej formuły budżetowej. Duch czasu premiuje tzw. zieloną (ekologiczną) gospodarkę. Dla Polski samorządowej, z jej zacofaną infrastrukturą energetyczną i transportową, oznacza to bardzo poważne problemy. Im samorząd bardziej zadłużony i niezdolny do wygenerowania kwot na wkład własny do projektów, tym bardziej bezbronny wobec wyzwań, jakie niesie kolejna perspektywa. Są one związane z kreowaniem w skali całej UE, społecznej gospodarki rynkowej o wysokiej konkurencyjności. To ostatnie oznacza m.in. prymat technologii ekologicznych. Drastyczny wzrost cen za energię elektryczną, jaki wiąże się z pakietem klimatyczno-energetycznym już od 2013 roku, nie pozostawia w tej mierze żadnych złudzeń. Ekoreligianci cały czas forsują obostrzenia. 24 maja br. Komisja ds. Środowiska PE przegłosowała redukcję emisji, CO2 z dotychczasowych 20 do 30 procent, do roku 2020. Ich nie interesują konsekwencje społeczno-gospodarcze w czterdziestomilionowej, uzależnionej od węgla, Polsce.

Podstawą współfinansowania projektów unijnych w perspektywie 2014-2020 mają być programy sektorowe. W obecnej perspektywie (2007-2013) to np. 7 Program Ramowy (badania naukowe, 54 mld euro) czy Life Plus (ochrona środowiska bez infrastruktury, ponad 2 mld). Doświadczenie wykazuje, że są to pieniądze bardzo trudne. 7 PR jest na razie nieosiągalny bez partnerstwa z Niemcami, Francuzami, Brytyjczykami. Life Plus (poprzednio Life) to w Polsce od roku 2002 zaledwie kilka przedsięwzięć. Zarówno szczupłość unijnych środków finansowych jak i ostra konkurencja ze strony innych samorządów sprawiają, że działania polskiego samorządu w Brukseli muszą opierać się na dwóch zasadach: precyzji w formułowaniu potrzeb oraz aktywności w międzyregionalnych sieciach tematycznych, z którymi rozmawia Komisja Europejska. To one są narzędziem ograniczonego, wszakże, wpływu, oraz kanałem użytecznej informacji. O ile kultura polityczna pozwala, można w pewnym zakresie liczyć na eurodeputowanych. Rola Europarlamentu w procesie stanowienia prawa unijnego istotnie wzrosła w Traktacie Lizbońskim. Samorząd z biednego państwa unitarnego średniej wielkości nie jest w stanie działać samodzielnie. Musi „sieciować” i szukać partnerów do gry, z którymi łączy go wspólny interes. Z czasem może pokusić się o inicjatywę zorganizowania sieci o takim czy innym mianowniku programowym, który znajdzie odzwierciedlenie w kompetencjach tej czy innej dyrekcji generalnej (DG) Komisji Europejskiej. Dobra sieć to taka, która ma stałego lidera z tzw. starych państw UE. Np. ECRN to sieć regionów przemysłu chemicznego. Liderem jest Saksonia-Anhalt (Magdeburg). Z kolei RUR@CT to sieć regionów europejskich na rzecz innowacyjności obszarów wiejskich. Liderem jest francuski region Limousin (Limoges). Można sobie wyobrazić, że pięć województw Polski wschodniej (podkarpackie, świętokrzyskie, lubelskie, podlaskie i warmińsko-mazurskie), zamiast planować postulaty pod adresem Rady Europejskiej, co jest następnie przyczyną interpelacji poselskich, jako działanie potencjalnie niebezpieczne dla unitarnego charakteru państwa (tzw. Forum Brukselskie Domu Polski Wschodniej w Brukseli), wchodzi in gremio do RUR@CT i mają one swój wpływ na środki finansowe UE kierowane na obszary wiejskie, które w Polsce wschodniej dominują. Można sobie również wyobrazić sytuację, w której kilka miast o specyficznym, jednorodnym charakterze (np. ośrodki postCOP-owskie), będąc w jednej sieci, może poważnie zaważyć na jej działaniach i wpłynąć na prawodawstwo unijne w takim czy innym aspekcie. Inicjatywa w tym względzie bardzo się opłaca – rośnie znaczenie takich miast na arenie europejskiej. W konsekwencji, tak kreowany wizerunek korzystnie wpływa na kapitał miasta. Jest to realne narzędzie promocji.

Dyrekcje generalne Komisji Europejskiej ogłaszają raz do roku lub częściej, w oparciu o roczny plan działania, wezwanie do składania wniosków (ang. call for proposal, franc. appel á proposition). Po to, aby przygotować dobry wniosek, trzeba śledzić prace DG, trzeba mieć świadomość trendów, jakie dominują, oraz – co wiemy już od lat – środki na wkład własny i zespół ludzi, którzy potrafią niekiedy w dość krótkim czasie przygotować wniosek, a następnie go rozliczyć. Regiony i municypalia głównie z Europy zachodniej, z natury rzeczy lepiej przygotowane do gry o unijne pieniądze, lepiej poinformowane, rozsyłają za pośrednictwem swoich biur brukselskich tzw. partner search, szukając partnerów do projektów.Trendy, o których mowa, trudno ze stosownym wyprzedzeniem rozpoznać przy pomocy internetu. Trzeba być na miejscu i spotykać się z miarodajnymi eurokratami. Bywać na niezliczonych konferencjach, seminariach, pracować w grupach roboczych sieci międzyregionalnych, wsłuchiwać się w obrady komisji Europarlamentu, itp, itd. Krótko: trzymać rękę na pulsie. To oznacza koszty, na które polscy samorządowcy są bardzo wyczuleni, a które w porównaniu z kwotami, jakie na brukselskie biura łożą samorządy z państw zachodnioeuropejskich, nie mówiąc już o lobbingu branż i korporacji, wydają się śmieszne. Pracownik biura w Brukseli pod żadnym pozorem nie może się zachowywać jak urzędnik, który schlebia swoim przełożonym, zgodnie z bizantyjskim zwyczajem. Zadaniem biura jest przekazywać informację z całym, nieprzyjemnym często kontekstem, oraz brać czynny udział w pracach przeróżnych gremiów, forsując pożądany punkt widzenia. W gruncie rzeczy wszystko zależy od intencji samorządu: czy mentalnie i finansowo stać go na realne funkcjonowanie w kontekście unijnym, na politykę długofalową, na aktywność w sieciach i budowanie na tej podstawie relacji bilateralnych, czy też nie, i ogranicza on aktywność w Brukseli do „krzątaniny organizacyjnej” oraz tzw. promocji, najczęściej niewychodzącej poza utarty schemat. Ta świadomość oznacza również konkretną pozycję zarówno w budżecie rocznym samorządu, jak i w strategii rozwoju. Ale przecież interesy polskich samorządów w kontekście międzynarodowym nie kończą się na Brukseli z jej klientyzmem. Jeśli samorząd wojewódzki lub stowarzyszenie samorządów terytorialnych nie jest w stanie wygenerować środków własnych na projekty unijne w ramach programów jakie rysują się w perspektywie 2014-2020, jeśli nie potrafi zdobyć się na kreowanie trendów (zarówno w kraju jak i na forach unijnych) w celu uruchomienia pożądanego programu, to za porównywalne pieniądze niezbędne do utrzymania biura w Brukseli, można uruchomić jednoosobową misję gospodarczą w zaprzyjaźnionym regionie Europy zachodniej. To samo można zrobić na wschodzie, gdzie np. Finowie uprawiają w sąsiednim Sankt Petersburgu – rosyjskim centrum naukowo-technologicznym – skrojoną na własną miarę, „wokulszczyznę”. Europa nie kończy się na brukselskich gabinetach, a świat nie kończy się na Europie.

Marek Bednarz, bem@autograf.pl

Autor był w latach 2007-2009 dyrektorem Biura Regionalnego Województwa Podkarpackiego w Brukseli.

http://sol.myslpolska.pl/2011/06/samorzad-terytorialny-w-unijnej-perspektywie-2014-2020/

O politykę propolską Na wstępie przytoczę wypowiedź z jedenastego czerwca b.r. przewodniczącego Rady Politycznej i członka prezydium Zarządu Głównego LPR, prof. Macieja Giertycha, który przemawiając na warszawskiej konferencji programowej świętującej swe dziesięciolecie Ligi Polskich Rodzin, przedstawił „propozycję programu polityki zagranicznej” dla Polski. Propozycja ta (dostępna na stronie lpr.pl) budzi zdziwienie i sprzeciw. Jej istotą jest – jak stwierdził prof. Maciej Giertych – kontynuacja dotychczasowej polityki zagranicznej: proamerykańskość, wspieranie NATO, jako podstawy amerykańskiej obecności w Europie, sojusz polityczno-wojskowy z USA, zakładanie amerykańskich baz wojskowych na polskiej ziemi, udostępnianie Amerykanom polskich bogactw naturalnych, zabieganie o jak najlepsze stosunki, (czyli spełnianie życzeń) z kołami rządzącymi Stanami Zjednoczonymi. Wszystko po to – jak chce Giertych, – aby „rozdzielać Niemcy, Rosję i Turcję od siebie oraz wymagać, by ich wzajemne relacje nie ignorowały interesów krajów pośrednich”, albowiem w Niemczech „prusactwo wygrywa z tradycjami zachodnimi, czyli, stosując terminologię Feliksa Konecznego, cywilizacja bizantyńska z łacińską.”, „Rosji nie zmienimy”, a „Turcja to nie Europa. Cywilizacyjnie jest turańska (jak Rosja) i wobec tego nie ma dla niej miejsca w strukturach UE, którą chcielibyśmy utrzymać jak najbardziej w kręgu cywilizacji łacińskiej.” Prof. Giertych kusi nas mirażem wspólnej, amerykańsko-polskiej obrony „cywilizacji łacińskiej”, czyli czegoś, co już od dawna w Europie nie istnieje i co należałoby dopiero z mozołem i wbrew Ameryce odbudować (przede wszystkim poprzez odrzucenie liberalizmu, wdrożenie zasad personalizmu i wskrzeszenie społeczeństwa stanowego). Można by nawet pomyśleć, że Giertychowi marzy się przy tym jakieś nowe „przedmurze”, jakaś koalicja (zapewne proamerykańska) państw „od Finlandii po Grecję” pod przewodem Polski, broniącej swej niepodległości „w ramach imperium UE”, (od kiedy to władza może być suwerenna w ramach obcego imperium, panie Profesorze?) i jednocześnie rozciągającej swego rodzaju „kordon sanitarny” w poprzek Europy. Kordon, który z pomocą Stanów Zjednoczonych mógłby w każdej chwili zamienić się w żelazną kurtynę. Czytając te mrzonki o obronie niepodległości „w ramach”, przypomina się od razu rok 1939 i solenne zapewnienia „zachodnich demokracji”:, że nie zdradzą, że dozbroją, że odciążą, że wesprą. A tamtej Polski już nie ma – zniknęła z dnia na dzień. Co więcej, nie ma też tamtej, gdzieniegdzie jeszcze łacińskiej, Europy i nie ma tamtych, współrządzonych jeszcze przez chrześcijan, Stanów Zjednoczonych, które – przypomnijmy, – jako pierwsze poznały (dzięki uprzejmości urzędników ambasady hitlerowskiej w Moskwie) treść paktu Ribbentrop-Mołotow tuż po jego podpisaniu i czekały na wybuch wojny niczym na stan wojenny po ucieczce Kuklińskiego. Nie alarmując Polaków. Każdy, kto otworzy telewizor spostrzeże z łatwością, że polskie domy i rodziny, polskie kobiety i dzieci są bezlitośnie atakowane, (co najmniej od dwudziestu lat) nie przez żadne tam „prusactwo” i nawet nie przez prawosławnych imperialistów, lecz przez producentów, reżyserów i scenarzystów amerykańskich filmów, seriali i reportaży wojennych oraz przez tych, którzy te programy codziennie Polakom serwują. Wojna z polską kulturą, z chrześcijańską moralnością, z poczuciem i potrzebą sprawiedliwości trwa u nas w najlepsze i nic nam nie pomaga członkostwo w NATO, proamerykański serwilizm, ani udostępnianie złóż gazów łupkowych. Jeśli podstawą państwa jest ziemia, religia i narodowość (jak mówił Witos), a narodowość kształtuje kultura – to wnioski nasuwają się same. Wbrew obawom Śmigłego-Rydza, to nie Rosjanie zabrali nam Duszę. Zawłaszczył ją Zachód. W sytuacji, gdy sami Amerykanie dogadują się z Niemcami, Rosjanami, a ostatnio nawet z talibami, profesor Giertych proponuje „nową” strategię „dwóch wrogów” (a nawet trzech, biorąc pod uwagę Turcję). Jak długo można nie chcieć się dogadać z sąsiadami? A porozumieć się trzeba: w siedemdziesiątą rocznicę wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej 1941 roku ministrowie spraw zagranicznych Rosji i Niemiec stwierdzili we wspólnym artykule na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, że konflikt niemiecko-rosyjski już się nie powtórzy, i że oba te państwa będą wspólnie zabiegać o pokój i bezpieczeństwo w Europie. Cóż to oznacza, jeśli nie strategiczne partnerstwo między tymi państwami i w jaki sposób prof. Giertych zamierza się temu partnerstwu przeciwstawić? – Lecząc niemiecką „dżumę” amerykańskim „tyfusem”? Cui bono? Wydaje się oczywiste, że najlepszą gwarancją dobrej współpracy jest osiąganie wspólnych korzyści. Długofalowych stałych korzyści. Gdyby udało nam się zerwać amerykański łańcuch i wypracować modus vivendi z Niemcami i Rosjanami, to zarówno Polska, jak i jej sąsiedzi takie korzyści niewątpliwie by sobie zagwarantowali. Rosjanie i inne narody słowiańskie powinny być szczególnie zainteresowane takim obrotem sprawy. Dominacja rosyjska (np. na Białorusi), czy niemiecka (np. w Polsce), to nie jest żadne rozwiązanie. Podobnie zresztą, jak podejmowanie się przez słabe państwa pełnienia roli kija wpychanego w szprychy gigantów. [Drodzy czytelnicy, po powyższym wystąpieniu prof. Macieja Giertycha macie dobitny przykład różnicy w poglądach na sprawy Polski a i w ogóle polityki światowej między jego ojcem Jędrzejem Giertychem a synem Maciejem (nie mówiąc już o wnuku Jędrzeja Romanie, który ostatnio już jawnie przeszedł na stronę naszych wrogów Michnika czy Radka Sikorskiego). Dlaczego?... – St. Terlecki] Śp. Jędrzej Giertych już w roku 1948 przewidywał, że zwycięzcami zimnowojennych zmagań po II wojnie światowej będą „przeciwnicy Rosji”, wśród których („a więc w świecie anglosaskim i w rozmaitych krajach, środowiskach i kołach z obozem anglosaskim związanych.”) mogą uzyskać przewagę istniejące już od dawna „nieprzyjazne katolicyzmowi i krajom katolickim tendencje”, czego skutkiem będzie forsowanie w praktyce „programu najmniejszej i najsłabszej Polski”. Istotą tego programu miało być według Jędrzeja Giertycha:

a/ niedopuszczenie do tego, by Polska odzyskała swoje Ziemie Wschodnie i skazanie Polski „na szukanie oparcia w sąsiedzie zachodnim”;

b/ odebranie Polsce odzyskanych Ziem Zachodnich i „uczynienie jej kompletnie pozbawioną bezpieczeństwa od strony zachodniej, a ponadto wywołanie w niej głębokiego chaosu przez spowodowanie nowych, masowych przesiedleń”;

c/ związanie Polski „z innymi organizmami politycznymi w system federacyjny tak pomyślany, by skrępował ją w sposób jednostronny i faktycznie pozbawił ją niepodległości. Na rzecz tego systemu Polska zrzekłaby się suwerenności gospodarczej (własnego systemu celnego, własnej waluty itd.) i wojskowej. W systemie tym, częściowo środkami demokratycznymi (przewagą liczebną przeciwników Polski), a więcej jeszcze metodami ukrytymi, takimi jak: wzięcie w niewolę gospodarczą i finansową, jak zorganizowanie bijących wszelką konkurencję i niwelujących pod jeden strychulec opinię publiczną wielkich koncernów prasowych, jak oddziaływanie osobiste, korupcja, wpływy organizacji konspiracyjnych itp. – władza faktyczna, choć niekoniecznie formalna, zostałaby skoncentrowana w ręku czynników Polsce nieprzyjaznych. (…) Możnaby to zresztą pomyśleć również i inaczej – jednak zawsze tak, by federacja ta Polskę ubezwładniała i zamieniała w cudzą, gospodarczą i polityczną kolonię eksploatacyjną.” Nietrudno zauważyć, że scenariusz ten realizuje się pomimo naszego sojuszu z USA, co świadczy o jego wartości. W obliczu rysujących się zagrożeń Jędrzej Giertych wskazywał na jedyną drogę wyjścia: „Celem naszym jest prawdziwie wielka Polska. Polska od Sudetów do Dźwiny i od Zalewu Szczecińskiego do Prutu. Polska w pełni niepodległa. Polska wiążąca się politycznie z tymi, co pragną tego samego i boją się tego samego, co my, a więc których związki z nami powiększają zarówno ich, jak i nasze siły, i tworzą z nas nie domki z kart, lecz blok solidarny i mocny.” Słowa te powinny stać się drogowskazem dla twórców polityki propolskiej, którzy nigdy już nie powinni szukać przyjaciół daleko, a wrogów blisko, a tym bardziej uzależniać los narodu polskiego od egzotycznych sojuszy i papierowych gwarancji. Czyż, bowiem wiążąc się z tymi, którzy pragną zaszkodzić Rosji zdołamy rzeczywiście powiększyć nasze siły i obronić się przed Niemcami? Od przeszło dwustu lat historia udowadnia, że tak wcale być nie musi. Możemy natomiast „odzyskać” utracone Ziemie Wschodnie (przyjaźń ich gospodarzy) i obronić swe Ziemie Zachodnie, gdy ze stosunków pomiędzy Rosją, Polską i Niemcami zostanie wyeliminowane niebezpieczeństwo programu Polski „jak najmniejszej i najsłabszej” i zapadnie decyzja o korzystnej współpracy. Tego raczej nie da się dokonać w sojuszu z Amerykanami i w charakterze amerykańskiej bazy rakiet, tudzież amerykańskiego lotniskowca. Tu jest potrzebny „blok solidarny i mocny” – blok polsko-słowiański. Polityka propolska powinna próbować go stworzyć. Grzegorz Grabowski

http://www.wicipolskie.org/

http://polski.blog.ru/

Przyczyny katastrofy są już znane Jak cytuje za rosyjskimi wicepremierem portal Interia.pl, opisując przebieg wczorajszej katastrofy lotniczej tupolewa 134 w północnej Rosji: „Wstępne zewnętrzne dane sugerują, że błąd pilota był wyraźny: w złych warunkach pogodowych pilot gwałtownie skręcił w prawo i we mgle do ostatniej chwili wzrokowo poszukiwał pasa startowego, którego nie znalazł”. W tym samym artykule umieszczone zostało zdjęcie wraku niezawodnej rosyjskiej maszyny, podpisane w następujący sposób: „Samolot rozbił się podczas awaryjnego lądowania”. W końcowej frazie notki informacyjnej dodano: „Przyczyny wypadku nie są znane, rosyjskie Ministerstwo ds. Sytuacji Nadzwyczajnych poinformowało jednak, że warunki meteorologiczne były bardzo złe”. W międzyczasie na dokładkę rosyjski wicepremier uściśla (cytat z tej samej notki): „Iwanow (…) ocenił, że katastrofa rosyjskiej maszyny, która wydarzyła się podczas próby lądowania, przy złej widoczności, przypomina katastrofę pod Smoleńskiem, w której w kwietniu 2010 roku zginął polski prezydent Lech Kaczyński”. Ta ważka wskazówka, jako klamra, złącza tekst w logiczną całość. W innym tekście informującym o tej katastrofie pada przeciekawe stwierdzenie, że „Tupolew miał 31 lat, ale według przedstawicieli linii lotniczych był w pełni sprawny”. Jak widać na powyższym, warsztatowym przykładzie, przyczyny katastrofy to zespół zdarzeń, wynikających z siebie w ciągu przyczyno-skutkowym. Nie istnieje taka katastrofa, która ma jedną przyczynę. Nawet, jeśli jakiś pilot desperat, odłączywszy autopilota, uwaliłby maszynę o zbocza gór, to i taki przypadek podlegał by dogłębnej analizie (w tym przypadku stanu psychicznego i życia prywatnego pilota do paru lat wstecz). Mówimy w tym przypadku rzecz jasna o krajach cywilizowanych. Tymczasem w krajach niecywilizowanych czynniki powodujące katastrofę znane są nazajutrz. Zwróćmy uwagę na fakt, że wypowiedź ważnej persony w rosyjskim rządzie nie jest tylko durnym dywagowaniem. Wypowiedź Iwanowa to ściśle określony okólnik do podwładnych mu służb z komisji badającej tenże wypadek, aby przy „wyjaśnianiu przyczyn” katastrofy kierowały się dogmatem o winie pilota. Swoją drogą ciekawe, że winą za katastrofę obarcza się pilota, stwierdzając na jednym tchu, że rozbił się on podczas podchodzenia do lądowania awaryjnego i przy niekorzystnych warunkach pogodowych. Taka jest już chyba istota załgania, – że nie może nie pozostać ono niezauważone, gdy blaskiem swej wartości po oczach bije prawda. Potrzeba się jednak w tym miejscu zastanowić, czy w krajach byłego bloku wschodniego, w których zakłamanie do cna przeżarło stosunki społeczne, taka kategoria jak prawda w ogóle istnieje? A jeśli nie, to, jakie są racjonalnie uzasadnione powody do badania przyczyn katastrofy – tej, czy jakiejkolwiek innej? W zdarzeniu, które wydarzyło się wczoraj w północnej Rosji czynny udział ma również „wątek polski”. Rosyjska warstwa rządząca tłoczy w dalszym ciągu w śmietnik massmediów propagandę, w której utrwala zakłamaną wersję o przyczynach katastrofy pod Smoleńskiej (per: wina pilotów). W rzeczywistości podobieństw pomiędzy 10/4, a wczorajszym wypadkiem lotniczym jest niewiele. A najistotniejsza to ta, że na lotnisku w Smoleńsku, podobnie jak na tym z wczorajszej katastrofy, nie działały systemu naprowadzania. No chyba, że jakiś maładiec powkręcał już dzielnie żarówki. Zresztą, naprawdę nie mamy się, o co martwić. Jak podaje Interia.pl: „Na miejscu katastrofy pracują eksperci Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego”. SED3AK

Grecki teatr Napięcie sięga zenitu. Ledwie grecki parlament przegłosował wotum zaufania dla rządu Premiera Papandreu tylko 5 głosami, a już następne dramatyczne wydarzenie będzie miało miejsce 28 czerwca. W parlamencie odbędzie się debata i głosowanie nad nowym programem oszczędnościowym i prywatyzacyjnym na najbliższe 5 lat. W ciągu ostatniego roku będzie to już drugi taki pogram, tym razem podwyżki podatków i oszczędności budżetowe mają przynieść 28 mld euro dodatkowych dochodów, a program prywatyzacyjny kolejne 50 mld euro. Mimo tego, że na ulicach greckich miast trwają już od miesięcy nieustanne protesty, a strajk generalny miał już miejsce kilka razy, należy się spodziewać, że parlament tego kraju uchwali jednak te oszczędności i program prywatyzacyjny. Ten ostatni jest szczególnie upokarzający dla Grecji. Unia chce, bowiem, żeby Grecy powołali specjalną agencję, do której przekażą cały majątek państwowy (w tym np. lotniska i autostrady). UE i MFW powołają międzynarodowy zarząd tej agencji i zdaniem Brukseli tylko wtedy będzie gwarancja, że majątek ten zostanie sprywatyzowany. Te wszystkie warunki muszą zostać spełnione, żeby Grecja dostała kolejną wynoszącą 12 mld euro transzę pomocy z pakietu pomocowego o wartości 110 mld euro, który Grecji, MFW i UE przyznały ponad rok temu. Program oszczędnościowy' jest dla Grecji szczególnie upokarzający: Unia chce żeby Grecy powołali specjalną agencję, do której przekażą cały majątek państwowy (w tym np. lotniska i autostrady), który ma być następnie sprywatyzowany przez UE i MFW. Ta kwota da szansę przetrwania Grecji do jesieni, bo pozwoli na wykupienie obligacji, których zapadalność przypada na lipiec i sierpień, a wtedy ma być już gotowy kolejny pakiet pomocowy, tym razem wart przynajmniej 120 mld euro. Te olbrzymie pieniądze są Grecji potrzebne, ponieważ tylko w ten sposób jest w stanie obsługiwać swój dług wynoszący na koniec 2010 roku 340 mld euro. Reformy zaordynowane Grecji przez MFW i UE spowodowały, że rok 2010przyniósł kilkuprocentowy spadek PKB, także rok 2011 zakończy się na minusie. To oznacza, że mimo wzrostu obciążeń podatkowych, w dalszym ciągu utrzymywał się będzie deficyt budżetowy i deficyt sektora finansów publicznych, a tym samym i powiększał się dług publiczny. Od kilkunastu miesięcy Grecja nie jest już w stanie lokować swoich papierów wartościowych na rynku, bo oprocentowanie jej obligacji 10-letnich sięgnęło już 18% i gdyby ten kraj chciał płacić takie rentowności przyznawałby się, że nie zamierza tych długów w przyszłości obsługiwać. Wszystko, więc wskazuje na to, że wiodące kraje UE Niemcy i Francja forsując kolejny pakiet pomocowy dla Grecji kupują czas tylko nie dla tego kraju, ale przede wszystkim dla siebie. Chodzi, bowiem o to, aby zyskać jeszcze kilkanaście miesięcy na przeniesienie greckich obligacji, jakie mają niemieckie, francuskie i inne zachodnioeuropejskie banki do zasobów EBC, MFW i europejskich rządów. Grecja, bowiem musi ogłosić bankructwo (albo przynajmniej częściową niewypłacalność), ale do tego czasu wiodące zachodnioeuropejskie banki muszą się pozbyć jej obligacji. Ta operacja już dawno się zaczęła, ale może się odbywać tylko w taki sposób, aby nie było paniki. Przez ostatni rok do bilansu EBC, MFW i europejskich rządów udało się już przenieść greckie obligacje wartości prawie 100 mld euro i przekazywanie trwa dalej. W ten sposób koszty, jakie mieliby ponieść akcjonariusze banków i różni inni inwestorzy w grecki dług, powoli przejmują podatnicy krajów europejskich. Do tych, którzy mają ponieść te koszty, w ostatnich dniach Premier Tusk, chciał dołączyć także polskich podatników, ale przytomność Anglików i Czechów, którzy zdecydowanie sprzeciwili się udzielaniu pomocy Grekom, na szczęście temu zapobiegła. Od kilkunastu miesięcy mamy, więc do czynienia ze swoistym greckim teatrem, na którego scenie wystawia się, co parę dni inne przedstawienie dla maluczkich pod wspólnym tytułem „ratujemy Grecję w imię europejskiej solidarności”. Za kulisami tego teatru jednak wielcy tego świata walczą o to, aby ponieść jak najmniejsze koszty bankructwa Grecji, a banki wymusiły na rządach, aby te koszty przerzucić na podatników. Typowa operacja prywatyzacji zysków i uspołeczniania strat, tylko ta dotyczy setek miliardów euro. Miękka wywrotka Grecji daje ponadto szansę, że nie ogłoszą bankructwa Irlandia, Portugalia i Hiszpania, bo wynoszącego 1,5 bln euro długu tych krajów nie jest wstanie już nikt udźwignąć. Ta grecka sztuka jest niezwykle wciągająca, ale bilety na nią będą nas naprawdę drogo kosztować. Zbigniew Kuźmiuk

Jak Kuba Bogu… Weto, którym w minionym tygodniu polski minister środowiska zablokował wdrożenie unijnego projektu obniżenia emisji, CO2, jest powodowane żywotnym interesem Polski. Jak obliczają ekonomiści, realizacja tego przedsięwzięcia kosztowałaby nasz kraj dziesiątki miliardów i utratę ogromnej liczby miejsc pracy. Trudno przewidzieć konsekwencje takiego szoku dla naszej gospodarki. Nie chciałbym wracać raz jeszcze do ideologii globalnego ocieplenia spowodowanego jakoby przez człowieka. Dane naukowe na jej poparcie zostały podważone już wielokrotnie. Urąga ona zdrowemu rozsądkowi, gdyż człowiek ma wpływ zaledwie na kilka procent, CO2, co stanowi promile gazów cieplarnianych, które mogą, ewentualnie, oddziaływać na ocieplenie klimatu. W bezideowym świecie quasi-religijne hasło obrony natury okazało się jednak bardzo atrakcyjne. U jego genezy leżały natomiast interesy wprowadzających nowe technologie potężnych firm światowych. We Francji, w Niemczech czy Holandii węgiel nie jest istotnym czynnikiem uzyskiwania energii, a przy jego używaniu zostały już wdrożone „czyste” technologie. Nic dziwnego, że kraje te były zainteresowane pakietem klimatycznym otwierającym dla ich przedsiębiorstw nowe, ogromne rynki. Kiedy odrzuciły go wszystkie państwa poza UE, jego atrakcyjność gospodarcza zmalała i realizowany jest dziś w Unii trochę siłą bezwładu, trochę z ideologicznych względów. Zresztą jego koszty zapłaci Europa Środkowo-Wschodnia, a głównie Polska. Odrzucenie pakietu jest, więc decyzją dla nas oczywistą. Niestety, jej przeprowadzenie jest kolejnym sygnałem porażki polityki zagranicznej rządu PO. Wetując tzw. mapę drogową projektu klimatycznego, Polska okazała się osamotniona. Jest to efekt lekceważenia naszych naturalnych, mniejszych, postkomunistycznych sojuszników w UE kosztem wizerunkowej polityki poklepywania się po plecach z jej możnymi. W efekcie nasi potencjalni sprzymierzeńcy, także zainteresowani odrzuceniem absurdalnego projektu, wolą się dziś przyglądać, jak Polska wyciąga za nich kasztany z ognia. Jak Kuba Bogu… Wildstein

28 czerwca 2011 Socjalizm, jako intelektualny błąd.. Razem z tą całą demokracją socjalistyczną. Dlaczego takie dwa plus dwa nie wymaga demokratycznej legitymacji? Jest – i już! Tak jak prawo grawitacji czy prawo Archimedesa.. Czy prawo Ohma…Prawa takie czy inne, zawsze były- potrzebowały tylko żeby zostały odkryte. Bo Pan Bóg stworzył świat na zasadach przyczynowo- skutkowych opartych na prawach. Czegoś takiego jak demokracja większościowa- nie ma.. Jak wygląda świat oparty o demokratyczną większość? Jeden wielki chaos… I proszę nie utożsamiać demokracji z wolnością, w tym z wolnością słowa.. Demokracja jest po prostu wolności decydowania o swoich sprawach - zaprzeczeniem, ale gadać można wiele, choć już nie wszystko. W miarę jej rozwoju coraz większe obszary wiedzy objęte będą zmową milczenia.. Zadba o to tzw. poprawność polityczna.. nowy rodzaj cenzury.. Tak jak wolno mi powiedzieć i napisać, że najnowszy pomysł rządu, a szczególnie pana ministra Marka Sawickiego z Polskiego Stronnictwa Ludowego o zakupie 3,5 tony truskawek po 7,5 złotych za kilogram to pomysł głupi.. No i co z tego w demokracji, że ja tak twierdzę i tak twierdzi miliony Polaków, skoro decyzja i tak zapadła i weszła w życie.. Początkowo myślałem, że pan minister zakupił truskawki dla pracowników swojego ministerstwa i Agencji Rozwoju Rolnictwa,, tak jak swojego czasu kolega pana ministra, pan Waldemar Pawlak, też z Polskiego Stronnictwa Ludowego zakupił gadżety, między innymi latawce i jojo.. Do tej pory nie wiem, co w Ministerstwie Gospodarki, tamtejsi urzędnicy biurokratyczni robią z jojo i latawcami? W każdym razie truskawki z Kaszub zostaną przetransportowane do Brukseli i tam rozdane w ramach objęcia przez Polskę prezydencji w Unii Europejskiej. Będziemy decydować o postępowaniu Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków.. No nareszcie sobie porządzimy.. Smacznego! Obok truskawek, polski rząd mógłby zakupić 3,5 tony ogórków czy pomidorów i też porozdawać w Brukseli „za damo”, ale za transport i za truskawki zapłacimy my - podatnicy, którzy nawet nie posmakujemy kaszubskich truskawek.. Tak jak smakujemy codzienne wystąpienia pana premiera Donalda Tuska - też przecież Kaszuba.. A może te kaszubskie truskawki mają coś wspólnego z panem premierem Donaldem Tuskiem, jako Kaszubem? W końcu zbliża się kampania demokratyczna, do demokratycznego Sejmu, oparta w całości na demagogii, obietnicach, kłamstwach małych i dużych- no i - w tej kampanii - na truskawkach.. Założę się, że gdyby obecny premier pochodził – dajmy na to z Grójca - kampania mogłaby oprzeć się na wiśniach czy jabłkach.. Rząd podratowałby tymczasem naszymi pieniędzmi hodowców jabłek i wiśni, a nie zbieraczy truskawek. Ciekawe, co w zamian dostało Polskie Stronnictwo Ludowe - jako koalicjant obecny, ale nie wiadomo- czy przyszły. Bo Sojusz Lewicy Demokratycznej byłby też dobrym koalicjantem, nawet lepszym, bo bardziej służalczym wobec Zachodu, tak jak kiedyś wobec Wschodu. Trzeba kilkadziesiąt lat teraz odreagować, żeby się ponownie przypodobać.. Zresztą nie wiadomo, co nas czeka w przyszłości, więc obie strony siłą rzeczy muszą wchodzić w rachubę.. Dobrym koalicjantem dla Platformy Obywatelskiej może też być Prawo i Sprawiedliwość Społeczna.. Mają wiele wspólnego, szczególnie sprawy zasadnicze, o drobne- mniejsza.. Razem głosowali 1 kwietnia 2008 roku za ratyfikacją Traktatu Lizbońskiego, zamienionego z Traktatu Konstytucyjnego, z którego wykreślono zapis o fladze i hymnie, że to niby nie jest jedno państwo… A niby, co to jest? Jak flagi porozlepiane wszędzie? I dlatego sąd niezawiły w Warszawie nie próbował skazywać mojego kolegę partyjnego z Nowej Prawicy, kolegę Mirosława Burcharta za spalenie flagi Unii Europejskiej, jako flagi państwa o osobowości prawnej międzynarodowej, tylko za stwarzanie zagrożenia przeciwpożarowego przed Uniwersytetem Warszawskim.(???). Trzeba przyznać, że Mietek hymnu Unii Europejskiej nie śpiewał- z tego, co wiem, nie bardzo umie śpiewać. Chociaż każdy śpiewać może, jeden lepiej - a inny gorzej, na razie bez stosownych koncesji na śpiewanie, szczególnie na śpiewanie z przyjętego klucza.. Nie kijem go to pałą.. Bo niepoprawnym jest twierdzenie - chociaż zgodne z prawdą, że istnieje państwo o nazwie Unia Europejska, którego częściami są samodzielne kiedyś państwa, a teraz podlegające pod dyrektywy europejskie, z których jedna średnio, dziennie – jest realizowana w posłusznym państwie polskim, będącym częścią Unii Europejskiej. Teraz flagi Unii wiszę gdzie popadnie, ale przed 1 grudnia 2009 roku- też wisiały, chociaż Unii jeszcze nie było, tak jak jej nie było wtedy, gdy Polacy głosowali w dniu 1 maja 2004 roku….. nad przyjęciem do Unii Europejskiej, chociaż jej nie było, a były Wspólnoty Europejskie lub Wspólnota Europejska. Obie nazwy były używane.. Dobre, nieprawdaż? Głosowanie milionów ludzi nad czymś, czego nie było, przy wmówieniu im, że jest.. Nie wiem - należałoby spytać jakiegoś prawnika - czy wolno było wywieszać flagę państwa, którego jeszcze nie było, bo na przykład w Wielkiej Brytanii takiej czynności robić nie wolno, bo to zwykłe kłamstwo. Jak można wywieszać symbol czegoś, czego nie ma(???) Jak można w ogóle kłamać? W każdym razie gazety donoszą, że zmarnowano kolejne 3,5 miliarda złotych naszych pieniędzy w skansenie komunistycznym, jakim jest tzw. służba zdrowia, w którym to skansenie marnuje się codziennie miliony, jak t to w utopii komunistycznej.. Próbował Owen, próbował Fourier. Marks, Engels, Lenin, Castro, Pol –Pot, Mao i wielu innych.. Żadnemu się nie udało i się nigdy nikomu nie uda. Nawet jak będzie miał góry pieniędzy, które wcześniej czy później się skończą.. Wtedy koniec komunizmu.. Ale poeksperymentować zawsze warto, tym bardziej, że zawsze przy tej okazji, ktoś sobie zarobi, a Syzyf też pchał ten nieszczęsny kamień pod górę i mimo, że mu ciągle staczał się w dół- nie ustawał w wysiłkach.. I popychał w najlepsze.. Zakupili do komuny służbowej, a dotyczącej zdrowia-sprzętu za 3,5 miliarda złotych, ale stoi bezczynnie, bo nie ma pieniędzy na jego zainstalowanie.. Prawda, że niezłe? Czy ktoś o zdrowych zmysłach nakupowałby maszyn, żeby je sobie poustawiać, jako meble? Czy może wcześniej przygotowałby plan zagospodarowania tych maszyn, żeby jak najwcześniej przynosiły zysk.. Ale to jest myślenie prywatne- w państwowym, nikt takimi kategoriami nie myśli.. Na przykład panu Jurkowi Owsikowi chodzi o to, żeby nakupować jak najwięcej pomp insulinowych czy urządzeń do sprawdzania słuchu noworodków, a potem niech się następni martwią. Fundacja swoje wzięła - i jest cool! Jak państwowe, - to nasze wspólne, a jak wspólne- to nie ma właściciela, bo przecież biurokrację samorządową nie można nazwać właścicielem.. Dzisiaj jedni urzędnicy- a jutro inni.. I hulaj dusza urzędnicza w piekle głupoty i bezradności.... Kolejne miliardy zmarnowane, kolejne truskawki – jeszcze nierozdane.. W policji obywatelskiej też afera; na gruncie ubiorów, pokupowali, pokombinowali, zakręcili, że wyszło, że państwo polskie straciło.. Ile? A już szkoda pisać.. Wygrała przetarg spółka, która wcześniej dla Komendy Głównej Policji ustalała kryterium przetargu..(???) To tak jak profesor Witold Modzelewski, który wprowadzał do naszego ustawodawstwa podatkowego podatek VAT.. Też zupełnie nieźle żyje z tłumaczenia zawiłości tego podatku.. W Instytucie Spraw Podatkowych…

A ja bym proponował zakupić dla całej drogówki…. Krzesła, żeby mieli, na czym siedzieć podczas polowania na kierowców.. Tak cały dzień stać w trudzie dla biurokratycznego państwa socjalistycznego, bo przecież innej funkcji- jak fiskalna - policja drogowa nie spełnia.. Propaganda Komendy Głównej z jednej strony-- i łupienie kierowców.- z drugiej.. Taką mamy rzeczywistość. Ale ona coraz bardziej skrzeczy.. Fiskalizm będzie narastał w demokratycznym państwie prawnym. Dlaczego? Bo trzeba urzeczywistnić zasady społecznej sprawiedliwości WJR

Blokowanie pamięci o Smoleńsku to skutek ogromnego poczucia winy. "Próbują zagłuszyć" Ogłoszono wyniki zleconego przez władze Warszawy (z Platformy Obywatelskiej) sondażu opinii publicznej na temat pomnika ofiar tragedii smoleńskiej. Pytanie zadane Warszawiakom przez CBOS brzmiało: Czy Pani/Pana zdaniem oprócz pomnika na Powązkach powinien stanąć w centrum stolicy drugi pomnik upamiętniający ofiary katastrofy smoleńskiej? Badanie wykazało rzekomo, że przeciw pomnikowi jest 71 procent odpowiadających, za - 25,4 procent. O sondażu rozmawiamy z wicemarszałkiem Senatu, bohaterem opozycji antykomunistycznej Zbigniewem Romaszewskim.

wPolityce.pl: Czy za pomocą takiego sondażu można rozstrzygać to czy należy upamiętniać ofiary tak wielkiej tragedii, jaką był 10 kwietnia 2010 roku? W smoleńsku, w dziwnej i niewyjaśnionej katastrofie, zginęło przecież 96 przedstawicieli polskiej elity, z Parą Prezydencką na czele. Zbigniew Romaszewski: Muszę powiedzieć, że to bardzo śmiałe pytanie. Jak można w ogóle pytać w sondażu czy należy upamiętnić ofiary tragedii? Przecież to jest obowiązkiem wynikającym wprost z naszej kultury, tradycji i wiary. Na dodatek pytanie zadane przez władze stolicy jest niezwykle pokrętne. Ono sugeruje, że już jakiś pomnik jest. A przecież w centrum Warszawy nie ma żadnego pomnika! Dla przykładu mamy przecież na Powązkach groby i znaki pamięci o żołnierzach Powstania Warszawskiego, ale jest też pomnik Powstania w śródmieściu. I to jest całkiem naturalne. Dlaczego teraz ma być inaczej? Zadziwiająca logika.

Ludzie Platformy powołują się na zbiorowy nagrobek na Powązkach. Dla każdego, kto ma dobra wolę jest oczywiste, że to jest pomieszanie z poplątaniem. Groby i pomniki na cmentarzach są czymś zupełnie innym niż pomnik w mieście, które żyje.

Wierzy pan w te wyniki? Nie. Bo generalnie nie mam za grosz zaufania do sondaży opinii publicznej. Wpływa na to kilka powodów, ale najważniejszy jest taki, że ludzie też w nie wierzą i nie chcą odpowiadać. Grupa, która nie chce brać w tym udziału albo deklaruje, iż nie ma zdania jest w Polsce tak wielka, że powoduje całkowite wypaczanie wyników. W tym wypadku jest, sądzę, podobnie. To nie ma żadnej wartości.

Czyli czym jest to badanie zlecone przez Hannę Gronkiewicz-Waltz? To oszustwo. Nazywajmy rzeczy po imieniu.

Z czego to wynika? To spychanie z siebie odpowiedzialności. Jest w tych ludziach wielkie poczucie winy. I o tym poczuciu winy chcą zapomnieć.

Poczucie winy, za co? Za katastrofę smoleńską. Próbują zagłuszyć, więc pamięć by zagłuszyć ogromne poczucie winy. Wiedzą, że nie wszystko było z ich strony w porządku, mają ogromne wyrzuty sumienia. Próbują, więc je zagłuszyć. Stąd się bierze na przykład ta nienawiść, szokująca, w stosunku do ofiar. Stąd szczyty wszystkiego osiągane przez Palikota. To stąd, z poczucia winy, wszystko się bierze. Inny czynnik stojący za tym sondażem to próba zmiany tematu, rozpoczęcia bardzo emocjonalnej dyskusji. Odwrócenia uwagi od faktów takich jak prywatyzacja SPEC, która pozbawia społeczeństwo wpływu na funkcjonowanie tak ważnej spółki komunalnej, co też zmonopolizuje usługi ciepłownicze. Od tego, iż od 1 lipca wejdzie w życie podwyżka cen kanalizacji i usług wodociągowych, rzędu 30 procent. Od 1 sierpnia będzie z kolei 70 procentowa podwyżka kosztów komunikacji miejskiej. Do tego rozkopane miasto, po którym nie daje się poruszać. Próbuje się, więc zmienić temat, żeby całą rozmowę przenieść na kwestię pomnika. I zapomnieć o całkowitej nieudolności Hanny Gronkiewicz-Waltz i rządu, który nie potrafi budować autostrad, stadionów, gdzie kolej nie funkcjonuje, a państwo się rozwala.

Co możemy zrobić by pomnik smoleński w końcu powstał? Trzeba wybrać innego prezydenta, inne władze. Jeżeli ludzie się zmobilizują, jeżeli dostrzegą, iż to są wszystko niegodne i niewłaściwe zachowania, to wszystko wróci na właściwe miejsce.

Pomnik ofiar tej straszliwej tragedii kiedyś powstanie? Ależ oczywiście. Jestem tego pewien! Mam praktykę i doświadczenie, przecież przez kilkadziesiąt lat powstawał pomnik Powstania Warszawskiego. To było coś niebywałego, a jednak - tak działała władza. I niestety, myślę, że to byli ludzie o tej samej mentalności, jak ci, którzy blokują teraz pamięć o ofiarach tragedii smoleńskiej. Ale będą równie bezskuteczni. zespół wPolityce.pl

Awantura wokół ojca Rydzyka. Pomyślmy nad tym spokojnie, – co stracił PiS Jeśli ktoś mnie źle zrozumiał, to przepraszam – zadeklarował ojciec Tadeusz Rydzyk w "Naszym Dzienniku" po awanturze wokół jego brukselskiej wizyty. Czy zrobił to pod presją kół watykańskich, które z kolei działały pod presją polskiego rządu? Nie wiem. Wiem, że dyrektor Radia Maryja jedną grupę powinien przeprosić z pewnością: partię, którą podobno popiera, a której zrobił w obliczu kampanii niedźwiedzią przysługę. Prawicowe środowiska, które z natury słabsze niż mainstream, po takich historiach będą jeszcze słabsze. Ale przeprosiny powinny paść i z innej strony. Bo w tym przypadku konkluzja "Gazety Wyborczej": PiS sam strzelił sobie w stopę, jest niestety trafna, nawet, jeśli wypowiadana ze złośliwą satysfakcją. Pytanie tylko, kto ten strzał w stopę swojej partii oddał. Uwag ojca Tadeusza Rydzyka wypowiedzianych w Brukseli nie da się obronić przy największej dozie intelektualnych łamańców. Opowieść o tym, że Polską po roku 1939 nie rządzili Polacy, rodzi mnóstwo pytań. Pierwsze nasuwa się samo: czy dotyczy to także polityków prawicy łącznie z Lechem Kaczyńskim (prezydent przez prawie 5 lat) i Jarosławem Kaczyńskim (premier przez ponad rok). Mogłaby sobie je zadać choćby Anna Fotyga, która się z ojcem Rydzykiem zgodziła. Ale zajmijmy się skutkami politycznymi tego zdarzenia. Pomysł, aby ściągać ojca Rydzyka znanego z krewkich wypowiedzi, a niedoświadczonego w kontaktach z innymi mediami niż przychylne sobie, był samobójczy. Poświęciłem temu artykuł w „Rzeczpospolitej o wymownym tytule „To gorzej niż zbrodnia. To błąd". Pozwolę sobie przywołać fragment: „Z badań przeprowadzanych na potrzeby tej partii od lat wynika, że nawet w czysto PiS-owskim, wiernym elektoracie ojciec Tadeusz jest postacią mocno kontrowersyjną, często odrzucaną nawet przez większość. Co dopiero powiedzieć o tych wszystkich, którzy są – w teorii ­ dopiero do pozyskania. Radio Maryja i związane z nim media są cennym sojusznikiem, ale jako nieco dyskretnie schowane skrzydło. Tych może 3, może 5, a może 7 procent wyborców, dla których to bezpośredni autorytet, jest już przy PiS i na pewno go nie opuści. Nie opuści go też sam bardzo pragmatyczny w czynach, nawet, jeśli popędliwy w słowach, ojciec dyrektor. Czym innym jest sojusz z nim, a czym innym zadbanie, aby stał się głównym symbolem kampanii. Tymczasem europosłowie zrobili właśnie to drugie, jego wizyta w Brukseli stanie się jednym z motywów kampanii. Czym się kierowali? Jedni jak Zbigniew Ziobro czy Jacek Kurski świadomością, że to dla nich wypróbowany sojusznik w rozgrywkach wewnątrz partii. Inni jak młody poseł Tomasz Poręba chcieli go zapewne dopiero pozyskać, – bo w konserwatywnym Podkarpackiem taki alians to skarb, a w 2009 roku akurat Poręby Radio Maryja nie rozpieszczało. Ale to, co dobre dla Ziobry czy Poręby, niekoniecznie musi być dobre dla całego ugrupowania. A ten ostatni został przecież nowym szefem kampanii PiS. Więc szczególnie powinien patrzeć kategoriami całości. W przeszłości Jarosław Kaczyński wiele razy narzekał na kakofonię w przekazie swojej partii. No to ma jej dziś, po odsunięciu wielu ludzi niezależnych, więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Kilka dobrych pomysłów – na przykład z wystąpieniem w roli wyraziciela aspiracji młodego pokolenia, jest psutych przez takie szkolne błędy. Nie wiem, czy sam Kaczyński aprobował zaproszenie ojca Rydzyka, czy w ogóle o nim nie wiedział. W każdym razie powinien dopilnować, aby jak to mówi młodzież, w taki kanał go nie wpuszczano. Jest dziś bez wątpienia najbardziej zdeterminowanym i wyrazistym liderem po prawej stronie. I w wymiarze programowym, i nawet charakterologicznym. To widać, gdy zderzy się go choćby z młodszymi od niego liderami PJN, którym wszystko rozlazło się w rękach. Albo z potencjalnymi następcami typu Ziobry, którym brakuje – paradoksalnie - twardości i determinacji. I zarazem prezes PiS już dawno zastąpił scenariusz doraźną łataniną: trochę w lewo, trochę w prawo, trochę wziąć od jednego doradcy, trochę od innego. Do tego dochodzi uzależnienie od przypadku, od gry interesów poszczególnych baronów, którym nie pozwala sobie systematycznie doradzać, za to pozwala hasać. I mechanizm, który każe wszelkie zastrzeżenia i dyskusje, nawet taktyczne, traktować, jako wyraz antypisowskich uprzedzeń. Nie podoba ci się Rydzyk, jako główny symbol? Znaczy, że jesteś za wszystkimi obrzydlistwami III RP. Jest mnóstwo obiektywnych powodów, politycznych, społecznych, cywilizacyjnych, dla których partia narodowo-konserwatywna ma dziś pod górkę. Partia z aspiracjami do reprezentowania biednych i wykluczonych – tym bardziej. Ale jeśli do tego dodać zastąpienie strategii dryfowaniem – od jednej twardej wypowiedzi, do innej miękkiej, od sytuacji, gdy bierze się sprawy w swoje ręce, do takiej, gdy cały PiS jest przesłonięty przez jednego zakonnika, nadzieje na sukces jeszcze się kurczą. Nawet na sukces za cztery lata". Już po napisaniu tego tekstu uzyskałem kilka nowych informacji. Po pierwsze o tym, jak bardzo dumny z wojowania „sprawą Rydzyka" jest minister Radosław Sikorski. Nawet przed swoimi politycznymi przeciwnikami nie ukrywa, że temat związków ojca Rydzyka z PiS ma być jednym z ważnych tematów kampanii. Oczywiście te związki nie są tak czy inaczej tajemnicą, ale ochota europosłów PiS, aby taki incydent sprowokować, a potem z uporem godnym lepszej sprawy robić wokół niego hałas, to rzeczywiście osiągnięcie. Po drugie, zgodnie z moimi przewidywaniami, rzecz cała działa się poza wiedzą PiS-owskiej centrali. Kaczyński o wizycie nie miał pojęcia. A inicjatywę podjęto bez żadnej refleksji, jak się to będzie miało do rozpoczętej kampanii. Nawet Tomasz Poręba, szef wyborczego sztabu, został postawiony przed faktem dokonanym. Był zmuszony najpierw sygnować zaproszenie, a potem, zresztą z opóźnieniem, podpisać list broniący ojca dyrektora. Spróbowałby tego nie zrobić – jego okręg, Podkarpackie, jest jednym z najbardziej konserwatywnych. Tam głos Radia Maryja ma realne znaczenie. Formalnym inicjatorem tej wyprawy ojca dyrektora był poseł Marek Gróbarczyk, mało znany europoseł PiS, przez moment minister gospodarki morskiej. Część jego kolegów nie wiedziała nawet, z kim to będzie spotkanie: na zaproszeniu mowa była jedynie o przedstawicielu Fundacji Lux Veritas. Nota bene seminarium, na którym wystąpił redemptorysta poświęcone było geologii, a on sam miał mówić o geotermii. Pomysł aby zapraszać go do Brukseli jako pokrzywdzonego biznesmena, a nie dajmy na to reprezentanta konserwatywnych poglądów, też jawi się jako niefortunny- z punktu widzenia znanych i stawianych mu do znudzenia zarzutów: że bardziej dba o interesy niż o nauczanie chrześcijańskich wartości. On sam kompletnie nie jest na te zarzuty wyczulony. Ale politycy z natury zainteresowani społecznymi nastrojami powinni, – jeśli nie chcą się ograniczać do jednego środowiska. Dwie osoby z grupy PiS listu w obronie ojca Rydzyka nie podpisały: Konrad Szymański i szef całej grupy Ryszard Legutko. Nawet podobno nie zabiegano o ich podpisy. Samą akcję dawania odporu, która przedłużała całą wrzawę i wpuszczała PiS w kanał obrony czegoś, co jest nie do obrony, wiąże się przede wszystkim ze Zbigniewem Ziobrą. O którym przed Smoleńskiem, krążyły pogłoski jakoby nie wykluczał próby zastąpienia Kaczyńskiego, albo zerwania z nim. A w takim przypadku ewentualne poparcie Radia Maryja jest bardzo istotne. Możliwe, że nie takie były jego obecne intencje. Ale licytowanie się takim radykalizmem w obliczu wyborów, w których trzeba przekonać większość Polaków, nie jest strategią mądrą. Naturalnie dla gorliwych zwolenników PiS to żaden problem. Ponieważ sami są przekonani, więc nie mają zamiaru przekonywać nikogo. Krytykę ojca Rydzyka odrzucają, jako z gruntu niesłuszną, cokolwiek by on nie powiedział lub nie zrobił, więc sądzą, że cały naród powinien tak myśleć. A jeśli nie myśli? Tym gorzej dla narodu. Ale liderzy partii kierują się inną logiką, a w każdym razie powinni się kierować. Dlatego z ciekawością warto obserwować, czy Kaczyński upora się z problemem kakofonii we własnym ugrupowaniu. Piotr Zaremba

Patriotyzm wizerunku Polska prezydencja w Unii jeszcze się nie zaczęła, a rządowe media już puchną od propagandy, która mnie, człowieka pamiętającego czasy Gierka, przyprawia o skurcz. Za kilka dni będziemy „kierować unijnym pociągiem”, wręcz „rządzić Europą”, a oczy Niemców, Francuzów i innych europejskich nacji wpatrzone są w Donalda Tuska z wiarą, że znajdzie on radę na kryzys euro i imigrację z ogarniętej rewolucją Afryki, przywróci Europie należne jej miejsce w świecie oraz zdolność równorzędnej rywalizacji z Ameryką i Azją. Odtrąbiane są już pierwsze sukcesy: koncert, który zainauguruje naszą prezydencję, będzie, wszyscy są, co do tego zgodni, naprawdę wspaniały. W takiej historycznej chwili, gdy cały naród buduje swój pozytywny wizerunek, jakakolwiek opozycyjność wobec cenionej przez Europę władzy jest już nie tylko „podłością” i poważnym wskazaniem do badań psychiatrycznych, ale też działalnością antypatriotyczną. Poważnie. W tygodniku, który ogłosił właśnie, że należy „dawać dzieci gejom” (tak po prostu dawać, jak daje się unijne granty), przeczytałem, że ci, którzy krytykują rząd i organizują przeciwko niemu manifestacje, godząc nimi w nasz wizerunek kraju wielkiego europejskiego sukcesu, najwyraźniej nie kochają Polski. Co się ostatnio porobiło z tygodnikiem korzystającym z renomowanego amerykańskiego tytułu, aż trudno uwierzyć. Przynajmniej część jego redaktorów powinna zdawać sobie sprawę, skąd wziętym językiem przemówili. Ja tę mowę, że nie jestem patriotą i nie kocham ojczyzny, skoro nie cieszę się z sukcesów i dobrodziejstw, które dały jej socjalizm i przyjaźń polsko-radziecka, słyszałem wielokrotnie dawno temu i miałem nadzieję nie słyszeć już nigdy więcej. Ale cóż, sukcesy takie same jak za Gierka, to i mowa ta sama. Rafał A. Ziemkiewicz

Rudi Pawelka oskarża Polaków o “współodpowiedzialność w mordowaniu Żydów” Przewodniczący ziomków śląskich twierdzi, że Polacy są współwinni holokaustu. Przewodniczący ziomków śląskich Rudi Pawelka walczy o rząd dusz z szefową Związku Wypędzonych Eriką Steinbach. Wszelkimi sposobami stara się pokonywać ją w radykalizmie. Kolejny rekord arogancji i buty przekroczył podczas zlotu ziomków śląskich w Hanowerze, gdzie nie tylko żądał przeprosin od Polski i Czech “za wypędzenia Niemców pod koniec II wojny światowej i po niej”, ale także wskazywał Polaków, jako współodpowiedzialnych obok nazistów za holokaust. Tuż po zlocie Rudi Pawelka w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” jeszcze raz powtórzył, że Polacy obok nazistów są współodpowiedzialni za holokaust. Dodał, że wiedzę taką czerpie chociażby z wystąpienia w niemieckim Bundestagu prof. Feliksa Tycha, który w 2010 roku mówił, że “postrzeganie holokaustu będzie tak długo zniekształcone i niepełne, dopóki europejskie współdziałanie w niemieckiej zbrodni nie stanie się składnikiem świadomości historycznej Europy”. – Tych przypomniał w Bundestagu, że nawet ludność polska, która sama poniosła wielkie straty i doznawała cierpień, brała udział w zagładzie Żydów – dodał Pawelka. Innym autorytetem wymienionym przez szefa ziomków śląskich w sprawach polskiego udziału w holokauście jest Jan Gross, który, jak zaznaczył Pawelka, “także często pisał o polskiej współodpowiedzialności za mordowanie Żydów”. Ale nawet dla wielu Niemców słowa szefa ziomków śląskich są nie do przyjęcia. Dlatego nie dziwi, że podczas wystąpienia Pawelki na temat polskiej odpowiedzialności za holokaust salę obrad na znak protestu opuścił premier landu Saksonia Dolna David McAllister. Sam Pawelka w rozmowie z nami zaprzeczył, jakoby powodem wyjścia dolnosaksońskiego premiera były jego słowa. – David McAllister miał umówione na ten dzień inne terminy, a przemówienia się opóźniały, więc pan premier nie mógł już czekać na zakończenie mojego przemówienia i musiał wyjść wcześniej – powiedział Pawelka, bagatelizując incydent. Z drugiej jednak strony już samą swoją obecnością premier Saksonii Dolnej dał wyraz temu, że wspiera działania ziomków śląskich. Zresztą McAllister nie powinien się dziwić, że szef ziomków śląskich powiedział coś nieodpowiedniego, lub wręcz antypolskiego, bo robi to od wielu lat. Ponadto premier sam zachęcił Pawelkę do atakowania Polski i Polaków, gdy w swoim przemówieniu stwierdził, że “wypędzenia Niemców były bezprawne”. Śląscy ziomkowie czują też, co najmniej sympatię najwyższych niemieckich władz, skoro także prezydent Niemiec Christian Wulff przysłał do Hanoweru specjalne przesłanie i pozdrowienia. Przewodniczący Ziomkostwa Śląskiego dodał, że przed sądem powinno się postawić nie tylko nazistowskich zbrodniarzy, ale także wszystkich odpowiedzialnych za śmierć wielu niemieckich jeńców wojennych na wschodzie po II wojnie światowej. W najnowszym numerze “Pruessische Allgemeine Zeitung” Rudi Pawelka stawia sprawę jasno: wypędzenia Niemców były zbrodnią przeciwko ludzkości, a jej sprawcy powinni być ścigani sądownie. – Polska cały czas domaga się wyjaśnienia mordu w Katyniu, to pokazuje, jak inne kraje postępują w takich sytuacjach w dążeniu do wyjaśnienia zbrodni. Przy zachowaniu godności niemieckich ofiar wymagane jest także wyjaśnienie tej zbrodni – uznał Rudi Pawelka. Dla niego jednak przesiedlenia Niemców nie były konsekwencją wojny wywołanej przez III Rzeszę – w tym poglądy Pawelki też się nie zmieniają. Waldemar Maszewski

Wszyscy jesteśmy Porąbani Wysłanie lidera parlamentarnej opozycji na badania psychiatryczne to wydarzenie bez precedensu w krajach zachodniej demokracji. Oznacza, że Polska przestała do nich należeć i należy wymieniać ją w jednym szeregu z państwami takimi jak Rosja i Białoruś. – Paniczny strach przed przegranymi wyborami prowadzi już tych panów do metod z czasów komunistycznych, i to nie w Polsce, lecz w Związku Sowieckim – powiedział po ogłoszeniu tej decyzji Jarosław Kaczyński. Do zniszczenia lidera opozycji użyto sprawy wniesionej przeciwko niemu przez jego przeciwnika politycznego. A pretekstem do ataku stała się śmierć jego brata, Prezydenta Rzeczypospolitej, po której zażywał on środki uspokajające. Tak „demokracja” w Polsce dołączyła do standardów krajów Putina i Łukaszenki. Stało się to w dniach, w których we Wrocławiu obradował I Polsko-Rosyjski Kongres Mediów.

Sędzia świetnie znany przeciwnikom PO Sędzia Maciej Jabłoński, który wysłał na badania psychiatryczne Jarosława Kaczyńskiego, jest świetnie znany przeciwnikom rządów PO. W 2007 r. nakazał zatrzymać na 48 godzin i doprowadzić na salę sądową przez policję kierownictwo „Gazety Polskiej” Tomasza Sakiewicza i Katarzynę Gójską-Hejke. Uznał, że dziennikarze przedstawili niewystarczające dla niego powody nieobecności na rozprawie. Proces dotyczył prywatnego aktu oskarżenia z art. 212 złożonego przez telewizję TVN, która ostatecznie wycofała się z tego procesu. Ten sam sędzia w ubiegłym roku skazał Dorotę Kanię w procesie wytoczonym jej przez płk. SB, a później UOP i ABW – płk. Ryszarda Bieszyńskiego. Tekst ukazał się w 2007 r. w tygodniku „Wprost”, gdzie wówczas pracowała Dorota Kania, i dotyczył m.in. związków SB z mafią. Co ciekawe, sędzia Maciej Jabłoński orzekał w procesie, który z art. 212 wytoczył Dorocie Kani były szef MSWiA Janusz Kaczmarek za tekst opublikowany także w tygodniku „Wprost”, a dotyczący „agenta śpiocha”. W tym procesie Dorota Kania została uniewinniona. – To, co się teraz dzieje, jest dla mnie kompletnie niezrozumiałe – mówi nam Dorota Kania. – W trakcie procesu, który wytoczył mi Janusz Kaczmarek, sędzia podjął działania w związku z moim wnioskiem dowodowym – dodaje dziennikarka. Chodziło o niejawny dokument z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego dotyczący Janusza Kaczmarka. Dokument znajdował się w aktach sprawy karnej dotyczącej bezprawnego zatrzymania byłego prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego. Pojawia się – i to jest najciekawsze – nazwisko płk. Bieszyńskiego, który jest oskarżony w sprawie Modrzejewskiego. – Działania sędziego Jabłońskiego sprawiły, że dokument został dołączony do akt sprawy i jestem przekonana, że miał wpływ na werdykt sądu – mówi Dorota Kania. Od wyroku uniewinniającego dziennikarkę odwołał się Janusz Kaczmarek i sprawa wróciła do sądu rejonowego. Podobnie jest z procesem prezesa PiS, który też został uniewinniony w I instancji, ale sąd odwoławczy uchylił ten wyrok.

Informacje z różnych źródeł i podejrzenia Roztrząsanie stanu psychicznego Jarosława Kaczyńskiego rozpoczęło się od ogłoszenia newsa na ten temat przez dwóch dziennikarzy Radia RMF o nieciekawej reputacji – Romana Osicy i Marka Balawajdera. W ostatnich latach „informowali” oni m.in. o tym, że prokuratura rosyjska ustaliła obecność piątej osoby w kokpicie tupolewa. Byli też autorami newsa zatytułowanego „Weryfikator Macierewicz mógł zdradzić polskich żołnierzy”. Jako ekspert cytowany w ich materiałach był były szef WSI gen. Marek Dukaczewski. W operacji mającej przedstawić lidera opozycji, jako wariata brał udział wcześniej „Wprost”, tygodnik Tomasza Lisa jedną ze swoich okładek zatytułował „Zamach na rozum”. – Skandaliczna, całkowicie bezprawna, pozbawiona podstaw – tak decyzję sądu skomentował Kaczyński. Zapowiedział, że złoży wniosek o wyłączenie i ukaranie sędziego, który tę decyzję podjął. – To jest szykana niemająca żadnych podstaw – podkreślił. „Sąd ma informacje z różnych źródeł i nabrał takiego podejrzenia, że być może oskarżony ze względu na aktualny stan zdrowia nie może uczestniczyć w rozprawie i tylko tę kwestię sąd bada” – takiej wypowiedzi udzielił TVN 24 sędzia Wojciech Małek, rzecznik Sądu Okręgowego w Warszawie. Rzecznik PiS Adam Hofman nazwał te słowa wpisującymi się w „brutalną kampanią wyborczą”. „Przekazane do sądu zaświadczenie lekarskie jednoznacznie określa, że prezes PiS otrzymywał wyłącznie słabe leki uspokajające, powszechnie podawane przez lekarzy rodzinnych i pogotowia pacjentom, którzy doświadczyli poważnych rodzinnych tragedii” – stwierdził.

Za spór z przeciwnikiem politycznym Przypomnijmy, że sąd wysłał Kaczyńskiego na badania psychiatryczne z powodu jego sporu z przeciwnikiem politycznym. Prywatny akt oskarżenia przeciwko Kaczyńskiemu wniósł były szef MSWiA Janusz Kaczmarek za nazwanie go w jednym z wywiadów „agentem śpiochem”. To samo zdarzenie jest również powodem toczącej się w sądzie cywilnym sprawy Kaczmarek kontra Kaczyński o naruszenie dóbr osobistych. „To jakieś pozostałości poprzedniej epoki. Widać, że od upadku komunizmu mentalność wymiaru sprawiedliwości niewiele się w Polsce zmieniła” – tak skomentował w „Super Expressie” wysłanie lidera polskiej opozycji na badania psychiatryczne Władimir Bukowski, rosyjski dysydent, w czasach ZSRS kilkanaście lat bezprawnie więziony w szpitalach psychiatrycznych i obozach karnych. Magdalena Nowak

Jutro „biała księga” W środę 28.6.2011 r. Prawo i Sprawiedliwość przedstawi "białą księgę" dotyczącą katastrofy smoleńskiej – podaje Polska Agencja Prasowa. Według informacji PAP uzyskanych w PiS, dokument liczy ponad 160 stron. Opisane są w nim przygotowywania wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. oraz wydarzenia tuż po jej tragicznym zakończeniu. Jak wynika z rozmów PAP z politykami PiS, w "białej księdze" znajdują się zarzuty niedopełnienia obowiązków przez osoby biorące udział w przygotowywaniu wizyty, są wytknięte zaniedbania rządu, w szczególności MSZ, MSWiA oraz zaniedbania BOR. W raporcie stwierdzono, że rozdzielenie rocznicowych uroczystości katyńskich poprzez zorganizowanie odrębnego spotkania premiera Donalda Tuska z premierem Władimirem Putinem w Katyniu w 7 kwietnia 2010 r. "było wynikiem gry" prowadzonej przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu. Dużą część "białej księgi" stanowi - według polityków PiS - opis odpowiedzialności strony rosyjskiej za katastrofę Tu-154M. "Biała księgę" przedstawić mają szef PiS Jarosław Kaczyński i szef parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską, poseł PiS Antoni Macierewicz. Autor: gb, | Źródło: PAP

Sypią się polskie priorytety

1. Jeszcze nie zaczęło się polskie przewodnictwo w Unii Europejskiej, jeszcze priorytety tej prezydencji nie zostały zaprezentowane w Sejmie (ma się to odbyć dopiero w następnym tygodniu, dosłownie za pięć dwunasta), a już okazuje się, że część z nich idzie pod prąd tego, co się obecnie dzieje w UE i co zapewne będzie się działo przez najbliższe pół roku. Przypomnę tylko dla porządku te priorytety:

- priorytet pierwszy to: Integracja, jako źródło wzrostu. Tu chcemy się zająć wzmocnieniem wzrostu gospodarczego Unii, poprzez rozwój rynku wewnętrznego, wykorzystaniem budżetu UE do budowy konkurencyjnej Europy , rozwojem usług elektronicznych, a także wsparciem dla małych i średnich przedsiębiorstw.

- priorytet drugi to: Bezpieczna Europa-żywność, energia, obronność. Ale w ramach tego priorytetu chcemy nie tylko realizować 3wymienione wyżej rodzaje bezpieczeństwa, ale także bezpieczeństwo makroekonomiczne i finansowe poprzez wzmocnienie nadzoru nad rynkami finansowymi.

- priorytet trzeci: Europa korzystająca z otwartości. Tu postulujemy otwartość na kraje Północnej Afryki w tym także ułatwianie ruchu osobowego do Unii i na jej obszarze. W ramach tego priorytetu mowa jest także o przyśpieszeniu realizacji Partnerstwa Wschodniego, choć nie wymienia się tam żadnych konkretów.

2. W ramach pierwszego priorytetu podczas naszego przewodnictwa rozpocznie się dyskusja nad nową Perspektywą Finansową na lata 2014-2020. Założenia tego budżetu: wielkość środków na zobowiązania i płatności w wielkościach bezwzględnych i w relacji do PKB, podział środków na poszczególne polityki, Komisja Europejska przedstaw i już pod koniec czerwca. Nie zabiegamy już ani o tzw. duży budżet (przynajmniej1,2 PKB 27 krajów UE), ani o forsowanie w nim polityki spójności tak korzystnej z punktu widzenia nowych krajów członkowskich, ani o doprowadzenie do wyrównania poziomu dopłat bezpośrednich w starych i nowych krajach członkowskich, co dawałoby przynajmniej 1 mld euro rocznie więcej dla polskiego rolnictwa. Wszystko wskazuje na to, że przyjmiemy bez szemrania stanowisko 5 największych płatników netto: Niemiec, Francji, W Brytanii, Holandii i Finlandii, którzy oczekują budżetu poniżej 1% PKB UE z możliwością corocznej waloryzacji wydatków wskaźnikiem inflacji, a więc o 2-3%.

3. W ramach drugiego priorytetu miało być zapewnienie bezpieczeństwa makroekonomicznego i finansowego Europie, a wygląda na to, że sprawa częściowej niewypłacalności Grecji będzie sprawą pierwszoplanową. Widać tu zresztą wyraźny podział w samej Unii. Niemcy i Francja chciałyby, aby w następnym pakiecie pomocowym dla Grecji uczestniczyły wszystkie kraje unijne. Premier Tusk wręcz na wyścigi wsparł tę propozycję. Silnie przeciwstawiła się temu Wielka Brytania, którą wsparły Czechy i na razie pomysł niemiecko-francuski został odrzucony. Niemcy i Francja chcą jeszcze przymusić inwestorów prywatnych, aby na kwotę około 30 mld euro włączyły się do pakietu pomocowego dla Grecji. Chodzi o to, aby prywatni inwestorzy (banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne), mający greckie obligacje, których terminy wykupu przypadają na najbliższe2 lata, zdecydowali się w momencie ich zapadalności wykupić kolejne na podobne sumy jednak z oprocentowaniem podobnym do tego, jakie uzyskują Grecy od kredytów udzielanych im przez MFW i KE. Oprocentowanie tych kredytów wynosi 5-6%, a rynkowe oprocentowanie greckich obligacji aż, 18% więc inwestorzy ci ponieśliby straty i problem w tym, kto je pokryje. Ponadto agencje ratingowe grożą, że przymuszenie prywatnych inwestorów do poniesienia strat spowoduje ich reakcje w postaci obniżenia ratingów tych firm sektora finansowego. W tych sprawach nie będziemy mieli nic do gadania, wszystko, bowiem odbywa się bez naszego udziału. Co więcej, jeżeli się okaże, że zawirowania w Grecji nie ustaną mimo udzielenia jej pomocy to może się okazać, że te problemy na tyle zdominują agendę unijną, że na inne ważne sprawy nie ma już miejsca.

4. No i wreszcie ostatni priorytet: Europa korzystająca z otwartości. Właśnie pod koniec ubiegłego tygodnia Rada UE w Brukseli zdaje się, że z aprobatą samego Premiera Tuska, zobowiązała Komisję Europejską by do września opracowała mechanizm pozwalający na czasowe przywracanie kontroli wewnątrz strefy z Schengen w krytycznych sytuacjach. Kiedy już ten mechanizm powstanie będziemy dowiadywali się, co i rusz, że dany kraj ma krytyczną sytuację w związku z napływem imigrantów i w związku z tym przywraca kontrolę na swoich granicach. Chwieje się, więc jeden z filarów UE, wolny przepływ ludzi w ramach UE, a my zgłaszamy priorytet „Europa korzystająca z otwartości”. W tej sytuacji jest to priorytet na granicy śmieszności. Wygląda, więc na to, że polskie priorytety, nim zostaną zaprezentowane przez Premiera Donalda Tuska w Parlamencie Europejskim (ma się to stać 6 lipca) już niestety zaczęły się sypać.

Zbigniew Kuźmiuk

Rząd Tuska ukrywa zdjęcia satelitarne Jeden z najważniejszych dowodów w sprawie tragedii smoleńskiej zaginął w którejś z podległych premierowi instytucji. Wzajemnie oskarżają się one o ukrywanie materiałów otrzymanych z USA, w tym zdjęć satelitarnych. Winnego nie ustalono. SKW, ABW i MSWiA oświadczyły, że przekazały je na czas prokuraturze, a prokuratura twierdzi, że ich... nie dostała. Znamienne, że dokumentów zaczęto szukać dopiero po powtórnym piśmie z USA w sprawie przesłanych materiałów. Jak oznajmił w komunikacie płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie, 17 marca 2011 r. do prokuratury tej wpłynęła odpowiedź z USA na prośbę o pomoc w sprawie śledztwa. Była to już druga odpowiedź USA. Pierwsza przyszła – jak twierdzi płk Rzepa – 11 stycznia 2011 r. W drugiej Amerykanie oświadczyli, że „Stany Zjednoczone przekazały agendom rządu polskiego już w początkowym okresie śledztwa wszelkie materiały dotyczące katastrofy smoleńskiej, jakimi dysponowały, i w tej chwili władze USA nie posiadają żadnych innych informacji w tym zakresie”. 11 stycznia 2011 r., gdy miała pojawić się pierwsza informacja z USA, z całą pewnością nie jest „początkowym okresem śledztwa”, o którym jest mowa w piśmie Amerykanów. Z tego można wnioskować, że Polska otrzymała wcześniej istotne materiały, co prawdopodobnie jedna ze służb specjalnych ukryła przed społeczeństwem, a przede wszystkim przed prokuratorami! Prawdopodobnie, więc zdjęcia satelitarne miejsca katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. są już w Polsce od… ponad roku.

Najpierw ukrywano, potem utajniono Gdy w marcu br. nadeszło drugie pismo z USA, Wojskowa Prokuratura Okręgowa zwróciła się do organów i instytucji państwowych, w tym również do Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, o przekazanie wszelkich materiałów uzyskanych od organów bądź agend Stanów Zjednoczonych Ameryki związanych z okolicznościami katastrofy. Jak wypowiedział się w „Rzeczpospolitej” Tomasz Arabski: „Po przeprowadzeniu kwerendy, która wykazała, że w Kancelarii Premiera nie ma dokumentów od Amerykanów, wysłałem monit do kilku ministerstw oraz służb zajmujących się wywiadem”. Wśród tych służb nie było ABW, ponieważ ministrowi „nie przyszło do głowy, że takie dowody mogły tam trafić”. Wydawałoby się, że materiały wreszcie się znalazły, bo prokuratorzy oświadczyli, że po poszukiwaniach prokuratury otrzymali „od jednej z instytucji państwowych pakiet dokumentów niejawnych”. Nie wiadomo, co w tych materiałach się znajduje, ponieważ dołączono je do akt wydzielonych śledztwa – czyli najtajniejszych akt z tego postępowania. Jeśli materiały nie zawierały odpowiedzi na nurtujące nas pytania dotyczące przyczyn katastrofy, dlaczego najpierw je przetrzymywano, a potem, gdy to wyszło na jaw, od razu utajniono?

Prokuratura chroni sprawcę Nie znamy też sprawcy, który ukrył dowody w śledztwie smoleńskim, bo – jak na ironię – nie ujawnia go prokuratura, która nie zdradziła, od kogo otrzymała ów „pakiet dokumentów niejawnych”. A przecież powinna nie tylko nie ukrywać sprawcy, ale też wszcząć wobec niego postępowanie wyjaśniające i winnym postawić zarzuty ukrywania dowodów w śledztwie. Po wybuchu afery z ukrywaniem zdjęć satelitarnych z USA kontrwywiad wojskowy 14 czerwca 2011 r. oznajmił: „Służba Kontrwywiadu Wojskowego informuje, że już w kwietniu 2010 r. w ramach współpracy z jedną ze służb partnerskich NATO otrzymała materiały niejawne pochodzące z rozpoznania satelitarnego związane z katastrofą samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem. Materiały zostały niezwłocznie przekazane Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie”. Niezwłocznie, ale nie wiadomo, kiedy. Czyżby data przekazania była tajna? Dzień później podobny komunikat wydała ABW. Agencja poinformowała, że bezzwłocznie przekazała Wojskowej Prokuraturze Okręgowej materiały dotyczące katastrofy smoleńskiej, które otrzymała od swoich zagranicznych partnerów „zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa”. Szczegółów, a zwłaszcza daty przekazania – co powinno być podstawową informacją – nie podała. W odpowiedzi na pytanie „GP”, czy ABW była lub jest w posiadaniu amerykańskich zdjęć satelitarnych, rzeczniczka Agencja napisała z kolei: „Uprzejmie wyjaśniam, iż jedynym organem uprawnionym do udzielenia informacji na temat śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej jest Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie”.

Zadaliśmy, więc prokuratorowi Zbigniewowi Rzepie następujące pytania:

1. Kiedy i czy Wojskowa Prokuratura Okręgowa otrzymała ww. materiały od jednej ze służb specjalnych (Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Służba Kontrwywiadu Wojskowego), które zgodnie twierdzą, że przekazały je wojskowym śledczym? 5 sierpnia 2010 r. na nasze pytanie, czy wojskowi prokuratorzy dysponują takimi zdjęciami, odpowiedział Pan, bowiem, że „polska prokuratura oczekuje na realizację swojego wniosku o pomoc prawną skierowanego do Prokuratora Generalnego Stanów Zjednoczonych, po otrzymaniu, którego, mam nadzieję, będzie możliwe udzielenie Panu stosownych informacji”.

2. Jeśli ww. materiały zostały przekazane, to, od której z polskich służb? Płk Zbigniew Rzepa odpowiedział: Z uwagi na fakt, iż kontakty Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, ze służbami specjalnymi oraz uzyskiwane od tych służb w sposób procesowy materiały dowodowe mają charakter niejawny, wszystko, co WPO w Warszawie miała do powiedzenia w tej sprawie, zawarte zostało w komunikatach Naczelnej Prokuratury Wojskowej, dostępnych na stronie internetowej NPW. Na dobrą sprawę nadal, więc nie wiadomo, gdzie trafiły amerykańskie dokumenty, bo służby podległe premierowi Tuskowi wydają sprzeczne oświadczenia. Jedno wydaje się pewne: któraś ze służb musiała te materiały ukrywać.

Tusk przyzwala na ukrywanie dowodów Co istotne, już 29 września 2010 r. minister MSWiA, Jerzy Miller, odpowiadając na zapytanie poselskie Jolanty Szczypińskiej z PiS „w sprawie zdjęć satelitarnych miejsca katastrofy samolotu Tu-154M wykonanych w dniu 10 kwietnia 2010 r.”, napisał w piśmie do marszałka Sejmu: „Szanowny Panie Marszałku! W nawiązaniu do pisma z dnia 18 sierpnia 2010 r. (sygn. SPS-024-7697/10) dotyczącego zapytania posła na Sejm RP pani Jolanty Szczypińskiej w sprawie zdjęć satelitarnych miejsca katastrofy samolotu Tu-154M wykonanych w dniu 10 kwietnia 2010 r., z upoważnienia prezesa Rady Ministrów, w porozumieniu z sekretarzem Kolegium do Spraw Służb Specjalnych, uprzejmie informuję, że przedmiotowe zdjęcia zostały przekazane Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie”.

Kiedy zostały przekazane? Minister Miller nie ujawnia tej „magicznej” daty, podobnie jak szefowie SKW i ABW nie podali dat ich „niezwłocznego” przekazania. Ktoś, więc mija się z prawdą: albo minister Miller, pisząc 29 września 2010 r., że prokuratura już je dostała, albo płk Rzepa, który niedawno stwierdził, że dopiero po piśmie z USA z 17 marca 2011 r. prokuratorzy otrzymali „od jednej z instytucji państwowych pakiet dokumentów niejawnych”. A może część dokumentów prokuraturze przekazano, a część, być może tę najistotniejszą, schowano? Jeden z najważniejszych dowodów w śledztwie, mogący potwierdzić lub wykluczyć wersję zdarzeń przedstawioną przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), nadal jest ukrywany przez ludzi podległych premierowi Donaldowi Tuskowi, który nie reagując, przyzwala na to.

Kto kłamał: Cichocki czy Tusk? Przypomnijmy, że 29 kwietnia 2010 r. sekretarz rządowego Kolegium ds. Służb Specjalnych Jacek Cichocki powiedział w Sejmie, że Polska otrzymała ze Stanów Zjednoczonych zdjęcia satelitarne przedstawiające miejsce katastrofy. Kilka dni później minister powtórzył tę informację w rozmowie z dziennikarzem RMF FM. Stwierdził wyraźnie, że fotografie te „zostały przekazane stronie polskiej, są w dyspozycji”. Jak mówił „GP” Antoni Macierewicz, oświadczenie w sprawie zdjęć złożone w Sejmie 29 kwietnia przez Jacka Cichockiego, że Polska już otrzymała zdjęcia, padło niepełną godzinę po tym, jak premier Tusk, odpowiadając na pytania posłów, powiedział, że rząd o zdjęcia dopiero wystąpi do USA. Kto więc mówił wówczas prawdę: minister Cichocki czy premier Tusk? Odpowiedź na to pytanie poznamy, gdy zostanie ujawniona data otrzymania materiałów od Amerykanów. Jak wspomnieliśmy wcześniej – 5 sierpnia 2010 r. zapytaliśmy Naczelną Prokuraturę Wojskową, czy polscy prokuratorzy dysponują tymi zdjęciami i czy zawierają one jakieś ważne informacje lub przesłanki np. na temat warunków atmosferycznych, stanu lotniska czy przyczyn i czasu rozbicia się polskiego Tu-154. Odpowiedź, jaką otrzymaliśmy od płk. Zbigniewa Rzepy, wskazywała, że zdjęć satelitarnych, o których mówił Jacek Cichocki, prokuratura nadal nie ma.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Sędziowie a niezawisłość od rozumu Opinie psychiatrów, których trudno nazywać biegłymi, w niedalekiej stalinowskiej przeszłości były skutecznym narzędziem walki z opozycją polityczna

Mec. Bogdan Borkowski Jeżeli sąd przedwcześnie i mało przemyślanie uznaje, że oskarżony jest osobą, co do której zachodzi uzasadniona wątpliwość jej poczytalności i wydaje postanowienie o dopuszczeniu dowodu z opinii biegłych lekarzy psychiatrów, to taka decyzja może być niesłuszna i Skarb Państwa winien ponieść skutki, w tym również materialne, swoich nieprzemyślanych i ryzykownych decyzji procesowych. Kiedyś mój przyjaciel zapytał mnie: "Czy sąd może wszystko?". Odpowiedziałem: "Tak. Sąd może wszystko". Czy tak jest w rzeczywistości? Zgodnie z konstytucyjną zasadą wyrażoną w artykule 178 polskie sądy są niezawisłe. W praktyce oznacza to niezależność sędziów od władzy, opinii publicznej, mediów itd. Sędziowie winni podlegać wyłącznie Konstytucji i ustawom. Słusznie ktoś jednak zauważył, że sędzia nie może być niezawisły od rozumu! Ostatnio opinię publiczną poruszyła decyzja warszawskiego sądu, który w procesie wytoczonym przez byłego ministra Janusza Kaczmarka Jarosławowi Kaczyńskiemu powołał biegłych psychiatrów dla zbadania stanu zdrowia psychicznego prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Czy sąd mógł i powinien tak postąpić? Możliwość powołania biegłych psychiatrów dla zbadania stanu zdrowia psychicznego oskarżonego ma formalne oparcie w przepisie artykułu 202 kodeksu postępowania karnego, który w paragrafie 1 stanowi, że "...w celu wydania opinii o stanie zdrowia psychicznego oskarżonego sąd, a w postępowaniu przygotowawczym prokurator, powołuje co najmniej dwóch biegłych lekarzy psychiatrów..." i w paragrafie 4 tego przepisu stanowi, że "...opinia psychiatrów powinna zawierać stwierdzenia dotyczące zarówno poczytalności oskarżonego w chwili popełnienia czynu, jak i jego aktualnego stanu zdrowia psychicznego oraz zdolności do udziału w postępowaniu, a w razie potrzeby co do okoliczności wymienionych w artykule 93 kodeksu karnego". Przepis ten mówi o możliwości umieszczenia oskarżonego w zakładzie psychiatrycznym. Niestety, przepisy postępowania karnego nie przewidują możliwości zaskarżenia postanowienia sądu o powołaniu biegłych lekarzy psychiatrów. Czy decyzja sądu o powołaniu biegłych lekarzy psychiatrów może być zupełnie dowolna? Oczywiście, że nie może! Zgodnie z preambułą do ustawy z dnia 19 sierpnia 1994 r. o ochronie zdrowia psychicznego (DzU 111, poz. 535 ze zm.) jest ono fundamentalnym dobrem osobistym człowieka podlegającym ścisłej ochronie. Jest to sfera życia niezwykle intymna, ingerencje w nią zawsze winny cechować szczególna wrażliwość i przemyślane działanie, także wówczas, gdy dotyczą one zachowań organów procesowych wobec oskarżonych związanych z opiniowaniem sądowo-psychiatrycznym w sprawie. Warto w tym miejscu wskazać na utrwaloną linię orzeczniczą i przytoczyć choćby wyrok Sądu Apelacyjnego w Katowicach z 7 grudnia 2006 roku, w uzasadnieniu, którego sąd stwierdził, że "...jeżeli sąd przedwcześnie i mało przemyślanie uznaje, że oskarżony jest osobą, co, do której zachodzi uzasadniona wątpliwość jej poczytalności, opierając się na jego niczym nieudokumentowanych wypowiedziach, a tym samym niesprawdzonych okolicznościach (...) co skutkuje wydaniem postanowienia o dopuszczeniu dowodu z opinii biegłych lekarzy psychiatrów...", to taka decyzja może być niesłuszna i "...Skarb Państwa winien ponieść skutki, w tym również materialne, swych nieprzemyślanych i ryzykownych decyzji procesowych...". Widzimy, zatem, że powoływanie biegłych lekarzy psychiatrów dla zbadania zdrowia psychicznego oskarżonego nie powinno być ani dowolne, ani pochopne, ani przedwczesne. Musi być przez sąd bardzo wnikliwie przemyślana i mieć rzeczywiste podstawy. Inaczej można, bowiem wyrządzić człowiekowi niepowetowaną szkodę. Pamiętamy, bowiem, że w niedalekiej stalinowskiej przeszłości opinie psychiatrów, których trudno nazywać biegłymi, były narzędziem walki z opozycją polityczną. Niewygodnych opozycjonistów bezpodstawnie okrzykiwano chorymi psychicznie i nawet izolowano w zakładach psychiatrycznych. Nie wierzę, aby te czasy miały wrócić, ale to od naszej wrażliwości i reakcji zależy, jak będzie. Często zdarza się, bowiem, że ktoś wyraża krzywdzącą opinię o innym człowieku lub grupie ludzi tylko dlatego, że ci myślą i postępują niezgodnie z "linią władzy" prezentowaną w niektórych mediach. Pamiętamy, jak próbowano dyskredytować kobiety demonstrujące swoje przywiązanie do Kościoła i Radia Maryja, nazywając je "moherowymi beretami". Zauważam również, że cechę "dziwności" przypisuje się osobie, która nie ma telefonu komórkowego i konta bankowego. Chętnie poddałoby się ją badaniu psychiatrycznemu właśnie z tego powodu. A może to jest właśnie przejaw normalności i mądrości, że ktoś nieposiadający tych "dobrodziejstw" unika ciągłej inwigilacji. Tak, więc apelują do tych, którzy chcą tak chętnie poddać innych badaniu psychiatrycznemu, aby "włączyli" myślenie Autor jest prawnikiem, pełnomocnikiem rodziny Krzysztofa Olewnika.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110625&typ=my&id=my05.txt

W sprawach z oskarżenia prywatnego dowodów z ekspertyzy psychiatrycznej się nie przeprowadza

Wiwisekcja na oskarżonym Z mec. Piotrem Kruszyńskim, karnistą, rozmawia Paulina Jarosińska

Na jakiej podstawie sąd może dopuścić w sprawie karnej dowód z opinii biegłych lekarzy na temat zdrowia psychicznego oskarżonego? - Musi zachodzić poważna wątpliwość, co do stanu zdrowia psychicznego oskarżonego. Ta wątpliwość może dotyczyć stanu psychicznego w chwili czynu - gdyby okazało się, że sprawca był niepoczytalny, to wtedy nie odpowiada karnie. Druga możliwość to zbadanie stanu zdrowia psychicznego w trakcie procesu. Wówczas oskarżony nie może brać udziału w procesie. Jednak w sprawach z oskarżenia prywatnego takich badań się nie przeprowadza, nie stosuje się takich środków.

Dlaczego? - Ponieważ nie jest to przyjemne badanie dla oskarżonego. Nawet, jeżeli biegli psychiatrzy nie będą wnioskować o badanie w zamkniętym oddziale, to wiem, że taki test psychiatryczny, choć nigdy przez niego nie przechodziłem, nie jest niczym przyjemnym. Powiedzmy sobie szczerze - dokonywana jest na oskarżonym wiwisekcja. Takie środki stosuje się w sprawach naprawdę poważnych, a nie w sprawach z oskarżenia prywatnego.

Czy publiczne przyznanie się do faktu przyjmowania leków (w tym wypadku zapewne środków uspokajających po stracie bliskich w katastrofie lotniczej, co chyba nie jest czymś nad wyraz rzadkim) może stanowić podstawę do wydania decyzji o przeprowadzeniu badań dotyczących zdrowia psychicznego oskarżonego? - Na pewno nie w takiej sprawie. Zakładając zupełnie hipotetycznie - gdyby pan Jarosław Kaczyński oskarżony był o naprawdę bardzo poważne przestępstwo, to być może wówczas przyznanie się do przyjmowania leków byłoby wystarczające. Ale z drugiej strony, nie popadajmy w przesadę - ciekaw jestem, ile osób nigdy w życiu nie przyjmowało jakichś leków uspokajających, zwłaszcza w chwilach wyjątkowego stresu. W sprawach z oskarżenia prywatnego, które na ogół odznaczają się najniższym stopniem szkodliwości społecznej, gdyby już w ogóle badanie psychiatryczne miało być przeprowadzone, co - powtarzam - jest ewenementem, to tylko wtedy, gdy są bardzo silne przesłanki wskazujące na niepoczytalność oskarżonego.

Czy, według Pana, zasadne jest sugerowanie, że ta decyzja sądu ma bardzo silny kontekst polityczny? Uogólniając: podnoszenie, że nasz przeciwnik nie jest do końca zdrowy psychicznie, wydaje się najbardziej nieuczciwą z dróg jego deprecjonowania. - Nie jestem politykiem, więc nie mogę tej sprawy komentować w kontekście politycznym. Jestem zawsze daleki od takich sądów. Powiem w ten sposób: dziwi mnie po prostu ta decyzja sądu, ponieważ w sprawach z oskarżenia prywatnego nie stosuje się takich środków. Jest to niezwykle rzadkie, a jeśli już występuje, to muszą być ku temu naprawdę poważne podstawy i wątpliwości, co do zdrowia psychicznego oskarżonego, a nie tylko mgliste wątpliwości sformułowane w oparciu o publiczne przyznanie się do przyjmowania leków w chwilach, które zapewne dla każdego byłyby niezwykle trudne. Dziękuję za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110625&typ=po&id=po11.txt

Sąd Okręgowy w Warszawie dopuścił dowód z opinii biegłych lekarzy dotyczący zdrowia psychicznego Jarosława Kaczyńskiego. Opinia ma rozstrzygnąć, czy prezes Prawa i Sprawiedliwości będzie mógł wziąć udział w postępowaniu karnym wytoczonym mu przez Janusza Kaczmarka, byłego ministra spraw wewnętrznych. Kaczyński złożył już odwołanie od tej decyzji i wniosek o wyłączenie ze sprawy sędziego. Według posłów PiS, cała sprawa może być inicjowana politycznie. Sprawa dotyczy procesu, jaki Janusz Kaczmarek wytoczył prezesowi PiS, który miał nazwać go w jednej ze swych wypowiedzi "uśpionym agentem". Wczoraj Sąd Okręgowy w Warszawie dopuścił opinię biegłych specjalistów w sprawie zdrowia psychicznego Jarosława Kaczyńskiego. Ma ona przesądzić, czy prezes PiS będzie mógł dalej brać udział w postępowaniu. Kaczyński złożył już odwołanie od tej decyzji. - Złożyłem wniosek o wyłączenie ze sprawy sędziego. To bezpodstawna szykana. PO panicznie boi się przegranej w wyborach i stosuje metody z czasów komunistycznej Rosji - komentował wczoraj prezes PiS. W jego opinii, sprawa ma ewidentnie wydźwięk polityczny. Decyzja widnieje na dokumencie, do którego dotarły media, a który informuje, że "wydano postanowienie o dopuszczeniu dowodu z opinii dwóch biegłych lekarzy psychiatrów celem odpowiedzi na pytanie, czy stan zdrowia psychicznego oskarżonego Jarosława Kaczyńskiego pozwala na udział w postępowaniu sądowym". Wojciech Małek, rzecznik Sądu Okręgowego w Warszawie, stwierdził, że z dokumentu nie wynika, czy opinia powstanie na podstawie zebranej przez sąd dokumentacji, czy lekarze przebadają Kaczyńskiego. Wówczas taka opinia musiałby zostać wydana dwa tygodnie po badaniu. Ponadto rzecznik sądu powiedział, że sąd na podstawie informacji prasowych, jak również informacji uzyskanych przez sąd od oskarżonego, a także na bazie dokumentacji lekarskiej uznał, że istnieje podejrzenie, iż oskarżony może nie być w stanie uczestniczyć w rozprawie. - Z tych powodów dopuścił ten dowód. Nie posiadając wiedzy fachowej, sąd chce od biegłych dowiedzieć się, czy istnieje przeszkoda w uczestnictwie oskarżonego w procesie - zaznaczył Małek. Mariusz Błaszczak, przewodniczący Klubu Parlamentarnego PiS, stwierdził wczoraj, że jest zażenowany sprawą. - Tego rodzaju działanie to hucpa. Sąd działa w sposób przekraczający normy obyczajowe. To nie powinno się dziać w wolnym, demokratycznym kraju. Kaczyński w katastrofie smoleńskiej stracił wielu bliskich, to normalne, że w takiej sytuacji lekarz podaje środki uspokajające - powiedział Błaszczak. Mecenas Piotr Kruszyński w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" stwierdził, że nigdy nie spotkał się z podobną sprawą. - Zgodnie z kodeksem postępowania karnego, jeżeli zachodzi rzeczywiście uzasadnione podejrzenie, co do stanu zdrowia psychicznego oskarżonego, to oczywiście sąd może zarządzić badanie psychiatryczne. Natomiast w sprawach z oskarżenia prywatnego oskarżyciel może taki wniosek teoretycznie złożyć, jednak ja osobiście nie spotkałem się z tym. Nie ukrywajmy, to nierzadko są sprawy dość błahe. Krótko mówiąc: taka możliwość istnieje, jednakowoż dziwi mnie, że sąd korzysta z takiej możliwości w sprawie o zniesławienie. Nie wiem, co taki dowód miałby przynieść. Oskarżony musi udowodnić, że nie działał wbrew prawu, więc teoretycznie mógłbym zrozumieć, gdyby to Jarosław Kaczyński wnosił o przeprowadzenie takiego dowodu, ale dziwne, że wnosi o to oskarżyciel - skomentował nasz rozmówca. Paulina Jarosińska

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110622&typ=po&id=po11.txt

Minister Sprawiedliwości Krajowa Rada Sądownictwa W ostatnich dniach Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy wydał postanowienie o dopuszczeniu dowodu opinii dwóch biegłych lekarzy psychiatrów, którzy mają określić, czy zdrowie psychiczne prezesa PiS, posła na Sejm Jarosława Kaczyńskiego, pozwoli na udział w postępowaniu sądowym. W imieniu członków Stowarzyszenia Godność zrzeszającego na Wybrzeżu byłych działaczy NSZZ "Solidarność" i więźniów politycznych z lat 1980-1989 składamy protest wobec decyzji sędziego Sądu Rejonowego dla m.st. Warszawy. Nigdy na przestrzeni ostatnich 21 lat wolnej Polski wymiar sprawiedliwości nie posłużył się lekarzami psychiatrami do zwalczania działaczy opozycji. Są to metody bolszewickie. To postanowienie jest hańbą dla całego wymiaru sprawiedliwości. Mamy nadzieję, że lekarze psychiatrzy odmówią udziału w tej sądowej farsie. W latach "Solidarności" i po wprowadzeniu stanu wojennego aż do 1989 r. walczyliśmy o Polskę wolną i demokratyczną, w tym o niezależne sądownictwo. Na przestrzeni ostatnich 20 lat zwracaliśmy uwagę rządzącym, że polski wymiar funkcjonuje opieszale, na co wskazują procesy ciągnące się przez dziesiątki lat. W polskim wymiarze funkcjonują nadal sędziowie i prokuratorzy, którzy brali udział w procesach politycznych w PRL. Zajmują nadal wysokie stanowiska zarówno w sądach, jak i prokuraturze, przeciwko czemu protestowaliśmy kilkakrotnie. Ten przypadek powinien obudzić polski Sejm i Senat, by uchwalić takie prawo, które usprawni działanie najgorzej działającego w Unii Europejskiej wymiaru sprawiedliwości. Zwracamy się szczególnie do senatorów wywodzących się z "Solidarności", tj. Bogdana Borusewicza, Zbigniewa Romaszewskiego, Jana Rulewskiego, Piotra Andrzejewskiego z apelem o obronę Jarosława Kaczyńskiego przed znieważaniem przez Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy. Panowie Senatorowie, pamiętajcie, skąd Wasze korzenie.

Stanisław Fudakowski Sekretarz Stowarzyszenia Godność

Czesław Nowak Prezes Stowarzyszenia Godność

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110625&typ=my&id=my03.txt

Z dr. hab. Piotrem Jaroszyńskim, profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wykładowcą Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, rozmawia Jacek Dytkowski

Michał Kamiński, eurodeputowany, związany obecnie z PJN, w rozesłanym do wszystkich polskich posłów w Parlamencie Europejskim e-mailu odgraża się, że społecznymi inicjatywami o. Tadeusza Rydzyka zajmą się "służby". Jak Pan ocenia tego typu działania? - Mamy tu do czynienia z jakąś nadgorliwością, która stanowi rodzaj deklaracji ideologicznej. Bo realnie rzecz biorąc, jeśli poseł Michał Kamiński miałby jakieś konkretne zastrzeżenia do o. Tadeusza Rydzyka czy dzieł związanych z Radiem Maryja, to przecież mógłby wystąpić na drogę prawną, ale on straszy bliżej nieokreślonymi służbami. Straszy tak, jakby był ich zwierzchnikiem lub przynajmniej współpracownikiem. Kto to wie? W sumie poseł Michał Kamiński gdzieś zabrnął politycznie i ideowo, jest politykiem niepoważnym i mało wiarygodnym, chyba wielkiej kariery już nie zrobi.

Interwencję w imieniu "państwa polskiego" zapowiedział Radosław Sikorski. "Kościół ma zasługi dla Polski, ale Ojciec Dyrektor przekracza granice. Zakony podlegają bezpośrednio Rzymowi. Państwo polskie zareaguje" - napisał. Skąd tego typu retoryka u szefa dyplomacji? - Mam wrażenie, że wielu obecnych polityków wpadło w jakąś manię wielkości i uległo tej samej chorobie niedowartościowania, jaka towarzyszyła naborowi do władz w czasach PRL, gdy stanowiska obsadzano ludźmi niedouczonymi, o dość niskiej kulturze. Gdy poseł lub minister zaczyna się wypowiadać w stylu Ludwika XIV: "państwo to ja", czyli my wyślemy służby, państwo zareaguje itp., to znaczy, że stracił poczucie rzeczywistości, albo mówiąc potocznie, woda sodowa uderzyła mu już do głowy. Niby tak strasznie walczyli z komuną, a okazuje się, że przesiąkli mentalnością małych kacyków. Wygadują, czy wręcz wykrzykują, czego to oni nie zrobią i kim to oni nie są. Naprawdę to jest żałosne. Niedawno Sąd Okręgowy w Toruniu utrzymał w mocy wyrok nakładający na dyrektora Radia Maryja grzywnę w wysokości 3,5 tys. zł za - jak orzeczono - prowadzenie nielegalnej zbiórki publicznej na rzecz m.in. Fundacji Lux Veritatis... - Na ten wyrok składają się trzy elementy. Po pierwsze, obecne państwo jest w sensie prawnym kontynuacją PRL, a nie odrodzeniem II Rzeczypospolitej, po drugie, wyroki ferowane są pod wpływem nacisków politycznych, choćby politycznej atmosfery, po trzecie w orzekanych wyrokach decydującą rolę odgrywa uznaniowość: sędzia dobiera takie przesłanki (takie przepisy), jakie mu się podobają, i tak je interpretuje, jak mu się podoba. W sumie wyrok jest tak odległy od elementarnego poczucia sprawiedliwości, tak tendencyjny i tak represyjny, że budzi nie tylko sprzeciw, ale zwykłe ludzkie zażenowanie - gdzie tu etos sędziego, który zamiast strzec społecznego dobra, piętnuje je, bo przecież taką ostatecznie wymowę ma ów wyrok. /…/

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110625&typ=po&id=po03.txt

400 tys. absolwentów bez wsparcia

1. Z rynku pracy popłynęły ostatnio uspakajające informacje. Jest dobrze, a nawet jeszcze lepiej zakrzyknęli jak zwykle niezależni eksperci, bo bezrobocie w maju w stosunku do kwietnia zmalało z 12,6 do 12,2%. Zapomnieli tylko dodać, że od kwietnia do września bezrobocie maleje corocznie, by jesienią i zimą rosnąć znowu. W tym roku będzie to zapewne wzrost gwałtowny, bo już w połowie roku skończyły się pieniądze na aktywne formy ograniczania bezrobocia. Parokrotnie już pisałem, że dramatyczna sytuacja na rynku pracy nie znalazła odzwierciedlenia w budżecie państwa na rok 2011. Minister Rostowski zdecydował, bowiem o zmniejszeniu środków Funduszu Pracy aż o 4mld zł, co praktycznie załamało pomoc dla bezrobotnych. Niestety zrobił to niezgodnie z prawem bo posłużył się środkami finansowymi z Funduszu Pracy, na który składkę odprowadzają pracodawcy w wysokości 2,25% każdego wypłaconego przez nich wynagrodzenia. W Funduszu Pracy znajdują się, więc „znaczone” środki finansowe, które mogą być wykorzystywane tylko na ten cel, na który są wpłacane, a nie na zmniejszanie deficytu budżetowego.

2. Gwałtowne zmniejszenie środków na aktywne formy ograniczania bezrobocia przy jednoczesnym wyraźnym zwiększeniu liczby bezrobotnych (do 13,2%) powoduje, że gwałtownie zmaleje ilość osób bezrobotnych, które skorzystają z takiego wsparcia. W roku 2010 z różnych aktywnych form zwalczania bezrobocia skorzystało ponad 500 tys. osób bezrobotnych, a według szacunków powiatowych urzędów pracy w tym roku będzie to zaledwie 100 tys. bezrobotnych, czyli 5-krotnie mniej niż w roku poprzednim. I tak z dotacji na rozpoczęcie działalności gospodarczej w 2010 roku skorzystało 55 tys. bezrobotnych, a w tym roku tylko 8 tys. bezrobotnych. Z kolei refundacje kosztów utworzenia miejsc pracy w 2010 roku dotyczyły 70tys. osób, a w 2011 roku takie refundacje zostaną wypłacone dla 11 tys. osób. Ze szkoleń dla bezrobotnych w 2010 roku skorzystało 142 tys. bezrobotnych, a w 2011 roku skorzysta tylko 31tys. bezrobotnych, co oznacza, że na zdobycie dodatkowych kwalifikacji bezrobotni nie mogą specjalnie liczyć. Wreszcie z najbardziej atrakcyjnej formy wsparcia dla ludzi młodych, czyli staży (6-miesięcznych i dłuższych) w 2010 roku skorzystało aż 243 tys. bezrobotnych, a w roku 2011 będzie mogło skorzystać tylko 53 tys. bezrobotnych.

3. Właśnie skończył się rok szkolny i powoli kończy się rok akademicki i na rynku znajdzie się 400 tys. nowych absolwentów. Tylko niestety niewielka część z nich znajdzie zatrudnienie. Zdecydowana większość stanie przed koniecznością zarejestrowania się w powiatowych urzędach pracy, jako bezrobotni. Niestety nie mają, na co liczyć, jeżeli chodzi o jakąkolwiek formę wsparcia na rynku pracy. Pieniądze w Powiatowych Urzędach Pracy w zasadzie się już skończyły, a urzędy te są w stanie sfinansować tylko i wyłącznie te umowy, które już zostały zawarte z bezrobotnymi. Wygląda na to, że rząd Donalda Tuska z pełną premedytacją, przyjmując taki, a nie inny budżet i przejmując blisko 4 mld zł środków finansowych z Funduszu Pracy, zostawił samorządy powiatowe sam na sam z bezrobotnymi. Ba podobny pomysł ma także na rok, 2012 bo znowu chce przejąć kolejne 3 mld zł środków z Funduszu Pracy i przeznaczyć je na zmniejszenie deficytu budżetowego i deficytu sektora finansów publicznych. Na żądania samorządowców, którzy gremialnie przyjmują uchwały wzywające rząd do zwrócenia zabranych środków z Funduszu Pracy, urzędnicy odpowiadają z brutalną szczerością, że jeżeli nie będzie pieniędzy na aktywne formy ograniczania bezrobocia, to absolwenci będą wyjeżdżali za granicę. Przecież Niemcy i Austria otworzyły rynek pracy, to problem się sam rozwiąże. Tak wygląda jedna z odsłon realizacji hasła wyborczego Platformy „żeby żyło się lepiej-wszystkim” pod warunkiem jednak, że są kolegami z tej partii. Zbigniew Kuźmiuk

GRECKA MIŁOŚĆ NA RYNKACH FINANSOWYCH „Grecka zaraza szaleje w Europie”. „Z powodu sytuacji Grecji rynki finansowe mają awersję do ryzyka” – biją po oczach tytuły.

http://forsal.pl/artykuly/525065,waza_sie_losy_unii_walutowej_grecka_zaraza_szaleje_w_europie.html

Przygotowania do kolejnego skoku na kieszeń podatników pod pretekstem greckiego kryzysu idą doskonale. „Jeśli Grecja dostanie w lipcu nową pomoc finansową, to UE i MFW powinny natychmiast zacząć przygotowania do jej kontrolowanego bankructwa, by uniknąć efektu domina w strefie euro” stwierdził szeroko cytowany Zsolt Darvas, ekspert brukselskiego ośrodka Breugel.

http://wyborcza.biz/biznes/1,101716,9847009,Zsolt_Darvas__Grecja_musi_upasc__ale_z_asekuracja.html

Oczywiście poglądy Pana Darvasa nie mają większego znaczenia, ale Pan Soros powiedział mniej więcej to samo. Jego zdaniem „mechanizm wyjścia ze strefy euro będzie musiał zostać utworzony, aby słabsze kraje mogły odejść od wspólnej waluty. W przeciwnym razie na Europę rozleje się kolejna fala kryzysu”.

http://forsal.pl/artykuly/526573,soros_stworzenie_mechanizmu_wyjscia_ze_strefy_euro_jest_nieuniknione.html

Tak się zastanawiam, skoro bankructwo Grecji jest nieuchronne, to po co pożyczać Grecji więcej pieniędzy? Odpowiedź znawców „rynków finansowych” jest stosunkowo prosta: „by uniknąć efektu domina w strefie euro”. W przeciwnym razie na Europę rozleje się kolejna fala kryzysu”. Ale można udzielić też jeszcze prostszej odpowiedzi: Grecji trzeba pożyczyć, żeby Grecja mogła wykupić swoje obligacje z banków, które wcześniej jej pożyczyły. W ten prosty sposób greckimi wierzycielami zamiast banków staną się europejskie rządy – ergo podatnicy. I dopiero wówczas Grecja będzie mogła przestać spłacać swoje zobowiązania. Podatnicy niestety nie będą mogli przestać spłacać swoich. Taka to „grecka miłość”! Wuj Obama też się dorzuci w imieniu podatników amerykańskich. „Przeciągające się w Unii spory o pakiet pomocowy sprawiły, że Waszyngton podczas nocnej telekonferencji grupy G7 zaczął ostro naciskać, by wreszcie Unia dogadała się, co do Grecji. Jeśli zawalą się Ateny, za trzęsie to nie tylko eurolandem i resztą Europy, ale popłoch inwestorów uderzy też w USA”.

http://wyborcza.pl/1,75248,9819955,Ameryka_pogania_Unie__Ratujcie_Grecje.html#ixzz1PsuAg3HB

W USA??? Raczej w parę banków z USA. Stary slogan, „co jest dobre dla General Motors jest dobre dla Ameryki” zastąpił slogan, „co jest dobre dla Goldman Sachs jest dobre dla Ameryki”. Problem tylko w tym, że gdy Prezes GM wypowiadał tę słynną sentencję, produkował dobre samochody. Co produkuje GS? Dług. Coraz większy. Długi innych są „aktywami” Goldmana. Ale dłużnicy czasami długów nie spłacają. Wówczas wierzyciele sami popadają w kłopoty. Ale na szczęście są przecież podatnicy, którzy mogą ich uratować. Bo przecież dziś banki są ważniejsze od rządów. A rządzący są jeszcze głupsi od bankierów, więc się dają im łatwo przekonać, że po upadku paru banków nastąpi od razu koniec świata. W Słowniku Języka Polskiego możemy przeczytać, że zaraza to «choroba zakaźna występująca masowo» lub «groźne, trudne do zwalczenia zjawisko». Ciekawe, jaka to choroba? Nie może to być hipoksja, czyli niedobór tlenu w organizmie, bo ona nie jest przecież zakaźna. Więc jaka? Póki, co GS Pan Prezes Lloyd Blankfein wykonał po raz kolejny „Boską robotę” i obsadził na stanowisku Szefa EBC swojego byłego pracownika – Pana Mario Draghi. I już teraz różni malkontenci zazdroszczący Panu Prezesowi Blankfeinowi jego dochodów wiedzą, za co pobiera on swoje „Boskie” wynagrodzenie. Co ciekawe w obronie swoich kredytodawców stanęli murem niektórzy francuscy i niemieccy kredytobiorcy. Euro jest symbolem współczesnej Europy i jego klęska byłaby fatalną porażką całej Europy - ostrzegają czołowi przedstawiciele 47 niemieckich i francuskich koncernów w całostronicowych ogłoszeniach, które ukazały się w gazetach w obu krajach. „My, niemieccy i francuscy przedsiębiorcy zwracamy szczególną uwagę na ogromne korzyści, jakie wynikają z istnienia strefy wspólnej waluty. Kierujemy do polityków wyraźny apel, by uczynili wszystko, aby stworzyć przesłanki dla trwale stabilnego i konkurencyjnego euro. To podstawa przyszłego dobrobytu w Europie” – podkreślają sygnatariusze apelu.

http://wiadomosci.onet.pl/swiat/niemcy-i-francuzi-bronia-wspolnej-waluty,1,4594401,wiadomosc.html

Pod apelem o ratunek dla wspólnej waluty podpisali się prezesi i wysocy menadżerowie Deutsche Bank i kredytowanych przez niego koncernów BASF, BMW, Siemens, E.ON, Daimler oraz Societe Generale kredytowanych przez niego koncernów France Telekom, Michelin. Musi być kiepsko, skoro wielcy Menadżerowie zaczęli nazywać się „przedsiębiorcami”. Przecież dotąd ci „przedsiębiorcy” to była tylko nieco ładniejsza nazwa dla „prywaciarzy” – ba takie traktowanie „Misi” powszechne było nie tylko na obu brzegach Wisły, ale i Renu. „Jeśli koncerny są przekonane, że wydając więcej pieniędzy można rozwiązać wszystkie problemy euro, powinny odkupić korzystnie oprocentowane obligacje zadłużonych państw” - powiedział „Frankfurter Allgemeine Zeitung” szef zrzeszenia niemieckich firm rodzinnych Lutz Goebel.

http://forsal.pl/artykuly/525197,koncerny_z_niemiec_i_francji_chca_ratowac_strefe_euro_ale_za_publiczne_pieniadze.html

Ci mali przedsiębiorcy niemieccy mają coraz więcej sojuszników. Prof. Hans-Werner Sinn, Szef Instytutu Gospodarki Światowej w Monachium zarzuca Europejskiemu Bankowi Centralnemu, że domagając się kontynuacji dotychczasowej polityki wobec Grecji działa we własnym interesie. „Kapitał własny EBC wynosi prawie 11 mld euro. Redukcja długu Grecji rzędu 40 proc. doprowadziłaby do tego, że na straty należałoby spisać 18 z 45 mld euro greckich obligacji, jakie zapewne posiada ten bank. W ten sposób EBC musiałby ogłosić techniczną plajtę” – wyliczał w rozmowie z gospodarczym tygodnikiem „WirtschaftsWoche”. Jego zdaniem szczególnie negatywną rolę odgrywa Jean-Claude Juncker, który jest nie tylko szefem eurogrupy i premierem Luksemburga, ale również de facto lobbystą luksemburskich banków. „Suma bilansowa luksemburskich banków wynosi 18-krotność PKB tego kraju, podczas gdy w przypadku Niemiec wskaźnik ten wynosi 2,5. Przedstawiciel takiego kraju nie może mówić w imieniu Europy i przekonywać podatników, by finansowali bailout systemu bankowego”! Skoro profesorowie niemieccy zaczynają mówić takie rzeczy, a gazety drukować, to może uda się w końcu ten chybiony projekt zatrzymać. Nawet lewicujący „Der Spiegel” pisze, że „unia walutowa staje się największym zagrożeniem dla przyszłości Europy. Euro połączyło gospodarki, które do siebie nie pasują. Jednak politycy chcą nadal realizować programy ratunkowe, a to fałszywa droga” i przyznaje, co dotąd było skrzętnie przemilczane albo „zakrzykiwane”, że przyczyną aktualnej sytuacji jest grzech pierworodny, jaki popełnili Helmut Kohl, François Mitterand i Jacques Delors tworząc wspólny europejski pieniądz: w imię realizacji projektu politycznego zignorowali ekonomiczne przesłanki, za co teraz płacą społeczeństwa”.

http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/06/24/ratowanie-grecji-czy-raczej-wlasnej-skory/

Euro projektem politycznym??? Kto to słyszał? Przecież to podobno była decyzja czysto ekonomiczna! Miało nastąpić „przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego rocznie średnio o około 0,4%” no i miało być „łatwiejsze podróżowanie” dzięki wyeliminowaniu „trudności z przeliczaniem”! Na szczęście dzięki Anglikom i Czechom nie będziemy się dokładać do ratowania banków. „Rząd brytyjski nie włączy się w dyskutowany obecnie nowy pakiet pomocy finansowej dla Grecji” – zapowiedział Premier David Cameron. „Angażowanie Wielkiej Brytanii w obecny pakiet pomocy dla Grecji byłoby niewłaściwe”.

http://biznes.onet.pl/cameron-w-brytania-nie-wlaczy-sie-w-pomoc-dla-grec,18491,4609314,1,news-detal

Czesi też nie byli za bardzo wyrywni do uprawiania greckiej miłości z francuskimi i niemieckimi bankami i koncernami.

http://pb.pl/2/a/2011/06/22/Czesi_tez_nie_pomoga_Grecji

Tylko Panu Premierowi Tuskowi musiało się zrobić głupio, że Anglicy i Czesi nie musieli Grekom pomagać, a on twierdził, że jest to „zobowiązanie każdego kraju członkowskiego, opisane przepisami unijnymi, a nie dobrowolny wybór tego czy innego państwa”.

http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,9805796,Tusk__Polska_bedzie_uczestniczyc_w_gwarancjach_dla.html

Albo nie dokładnie spece od premierowskiego wizerunku przeczytali „papiery”, albo… my, w odróżnieniu od Anglików i Czechów, mamy jakieś inne zobowiązania??? Póki, co nasze „rynki finansowe” straszą kredytobiorców. Jeśli grecki parlament uchwali podwyżki podatków i cięcia wydatków, żeby rząd grecki miał więcej na ratowanie francuskich i niemieckich banków wówczas „kurs złotego się umocni”. Jeśli nie „powinniśmy spodziewać się dalszych spadków”.

http://gospodarka.dziennik.pl/forsal/artykuly/342962,grecja-oslabia-zlotego.html?utm_source=feedburner&utm_medium=feed&utm_campaign=Feed%3A+Dziennik-PL+(RSS+-+Dziennik

Tłumacząc na ludzki: warunkiem umocnienia się euro jest osłabienie gospodarki strefy euro. No, bo jeśli Grecy się nie zgodzą na cięcia, to UE nie udzieli Grekom kolejnych pożyczek w euro, to Grecy nie wykupią za to euro obligacji z banków francuskich i niemieckich i banki te zamiast euro będą miały nic nie warte obligacje to wtedy złoty będzie się osłabiał. To ja już osłabłem czytając takie analizy Gwiazdowski

Inaczej będzie! Dawno, dawno temu, delegacja Polonii Amerykańskiej molestowała prymasa Stefana Wyszyńskiego, żeby biskupem dla Polonii zagranicznej był inny kandydat, niż wyznaczony. Prymas wysłuchał spokojnie licznych argumentów, po czym wypowiedziawszy dwa słowa: „inaczej będzie” – delegację pożegnał. Historia, jak wiadomo się powtarza, ale jako farsa, toteż widok przedwyborczych kongresów, podczas których nasi Umiłowani Przywódcy odgrzewają swoje półgęski programowe drugiej świeżości, budzi najpierw „śmiech pusty, a potem litość i trwogę”. Śmiech pusty – na widok Umiłowanych Przywódców, którzy, jeden przez drugiego odgrażają się, czego to nie zrobią, że w stawie zapalą wodę, a w ogóle to będą dusić ludzi gołymi rękoma. Litość i trwoga, – bo przecież każde dziecko wie, a jak nie wie, to powinno dostać dwójkę, albo nawet pałę z Wiedzy O Społeczeństwie, że każda ustawa, żeby trafić do laski marszałkowskiej, to znaczy – trafić pod obrady tubylczego Sejmu, musi mieć certyfikat zgodności z prawem Unii Europejskiej – a więc m.in. dyrektywami Komisji Europejskiej, która zasypuje nimi nasz nieszczęśliwy kraj w tempie, co najmniej jednej dziennie. A to jeszcze nic, – bo w traktacie lizbońskim zawarta jest zasada lojalnej współpracy, zgodnie, z którą każdy nieszczęśliwy kraj członkowski UE MUSI powstrzymać się przed każdym działaniem, które MOGŁOBY zagrozić realizacji celów Unii. A kto wie, co mogłoby zagrozić realizacji celów Unii? Wiadomo – tylko władze Unii Europejskiej, bo któż inny może kompetentnie określić zarówno cele Unii, jak i możliwe zagrożenia? W tym kontekście patetyczne deklaracje naszych Umiłowanych Mężyków Stanu, czego to oni nie zrobią, są rodzajem groźnego kiwania palcem w bucie – już abstrahując nawet od istnienia razwiedki, kontrolującej wszystkie istotne elementy państwa, jak i miłościwie nakręcającej większość naszych Umiłowanych Przywódców. Oni zresztą zdają sobie z tego sprawę, chociaż oczywiście wolą głośno o tym nie wspominać. Jednak – jak powiada Pismo Święte – „z obfitości serca usta mówią” – toteż nawet przy okazji owych patetycznych deklaracji oliwa na wierzch wypływa. Oto 19 czerwca program na najbliższe wybory zaprezentował prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński. Polska ma być demokratyczna, solidarna, a nawet bezpieczna. No i pięknie, – ale „Polska, żeby realizować ten program, musi być Polską demokratyczną, praworządną, a W JAKIEJŚ MIERZE (podk. SM), bo i ta sprawa stanęła w ostatnich latach pod pewnym znakiem zapytania, Polską suwerenną” – dodał prezes Kaczyński. No proszę: suwerenną „w jakiejś mierze”! A w jakiej konkretnie? Ano w takiej, jaka wynika choćby z traktatu akcesyjnego i traktatu lizbońskiego. One to, bowiem zostały ratyfikowane „w ostatnich latach”, kiedy to sprawa suwerenności stanęła – jak to delikatnie ujął prezes Kaczyński – „pod pewnym znakiem zapytania”. To akurat nieprawda, bo pod żadnym – ani „pewnym”, ani nawet niepewnym „znakiem zapytania” sprawa suwerenności nie „stanęła”. Obydwa traktaty, a zwłaszcza – traktat lizboński, suwerenności Polskę pozbawiły, a w każdym razie – pozbawiają w tempie stachanowskim. Oto niedawno rosyjski minister Ławrow, niemiecki minister Westerwelle i szef naszej – pożal się Boże – dyplomacji, minister Sikorski spotkali się gwoli ustanowienia małego ruchu granicznego między Polską i obwodem królewieckim. I minister Ławrow sobie tego życzył i minister Sikorski, a nawet minister Westerwelle, chociaż Niemcy z obwodem królewieckim nie graniczą, – ale na wszelki wypadek zgodził się na to nawet i on. I co? Ano nic. Ministrowie złożyli wniosek w tej sprawie do jakiegoś ludowego komisarza w Brukseli, bo decyzja należy do niego. I dopiero w takim kontekście można spojrzeć na te wszystkie przedwyborcze odgrażania. Wszystko one zostaną oczywiście spełnione, jakże by inaczej, – ale tylko „w jakiejś mierze”, to znaczy w takiej, na jaką pozwoli Bruksela. Wszystko to przypomina rozmowę Małego Księcia z Królem. Król przedstawił się, jako władca absolutny, wobec czego Mały Książę poprosił go, by zarządził zachód słońca. Król spojrzał w kalendarz, po czym rzekł: zarządzam zachód słońca o godzinie 19,15 – i zobaczysz, jaki mam posłuch! No tak, ale „Mały Książę” Antoniego de Saint-Exupery jest książką dla dzieci, – co prawda „od lat 10 do 100”, niemniej jednak – dla dzieci, podczas gdy nasi Umiłowani Przywódcy te wszystkie przechwałki wygłaszają na trzeźwo i – dla dorosłych. Ale to doprawdy drobiazg w sytuacji, gdy niezależnie od deklaracji programowych, wygłaszanych przez naszych Umilowanych Przywódców, w „Gazecie Wyborczej” przemówił Jan Tomasz Gross w rozmowie pod tytułem: „Żydzi, wracajcie. Cudowne”. Chodzi o ocenę pomysłu rzuconego przez Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce, by do naszego nieszczęśliwego kraju przybyło, co najmniej 3 miliony Żydów. “Światowej sławy historykowi” pomysł ten szalenie się spodobał, chociaż na tym etapie pojmuje go jeszcze „w sposób metafizyczny”. No, to nic nie szkodzi, – ale pieniądze, te 65 miliardów dolarów, jakie pod pretekstem „odzyskiwania mienia żydowskiego” zamierza z Polski jeszcze w tym roku wyszlamować Izrael do spółki z Agencją Żydowską, już nie są „metafizyczne”, tylko jak najbardziej prawdziwe. Skoro „światowej sławy historyk” na łamach żydowskiej gazety dla Polaków opowiada takie rzeczy, to nieomylny to znak, iż program instalowania Żydolandu w naszym nieszczęśliwym kraju jest bardziej zaawansowany, niż nam się wydaje. Kiedy bowiem przygotowania do wojny nie wykraczają jeszcze poza umizgi dyplomatyczne, stosukowo łatwo je ukryć. Kiedy jednak wojska koncentrują się nad granicą, to tego już ukryć niepodobna, – więc ścisłe kierownictwo „GW” najwyraźniej uznało, że nadszedł czas, by mniej wartościowy naród tubylczy zacząć z tą możliwością oswajać. Zatem – wszystko wskazuje, że – niezależnie od tego, co w przedwyborczym amoku wygadują nasi Umiłowani Przywódcy – inaczej będzie! SM

Tęsknota za mamuśką Nasza cywilizacja dziecinnieje i feminizuje się. Mężczyźni mają podobno w nasieniu o połowę plemników mniej, niż dawniej – najprawdopodobniej nawala produkcja testosteronu. We Włoszech coraz częściej mężczyźni do 40go roku życia mieszkają u mamy - bo dobrze gotuje... Dawniej mężczyzna – nieraz nawet jeszcze pięcioletni – buntował się przeciwko mamie – i chciał wszystko robić sam. Dziś ma lat czterdzieści – i chce, by za niego decydował, kto inny. Jest to przerażający wręcz efekt działania koedukacji, socjalizmu i państwa opiekuńczego. Człowiek od maleńkości przywyka do niańki. Najpierw zwykłej niańki – a potem niańką staje się państwo. Państwo ma zadbać o zdrowie i dobrobyt człowieka. Jak nie zadba – winne jest państwo. Państwo ma nawet zapłacić odszkodowanie za nieurodzaj! Aha: jak jest duży urodzaj, to ceny spadają – i też państwo ma płacić odszkodowanie... Po prostu serce się ściska, jak się patrzy, jak pod wpływem słów sączonych na każdym kroku: z ambony, z katedry, z ekranu telewizora - normalni mężczyźni przemieniają się w jakieś ciamciaramcie. Piszę to, bo zapoznałem się z nowymi badaniami opinii. Do tej pory uważano, że przedsiębiorcy są przedsiębiorczy. Guzik prawda – to już przeszłość. Otóż 50% MiŚiów (właścicieli małych i średnich firm) pragnie państwa lekko opiekuńczego – takiej dobrotliwej niani, które to państwo, w wariancie chrześcijańskim lub laickim, oferują PO i PiS. Tylko 25% chce, by panował wolny rynek, a państwo przestało się do nich wtrącać. To elektorat Nowej Prawicy.. Z pozostałych 25% połowa pragnie twardego socjalizmu, gdzie niania może wszystkiego zabronić, – ale za to pupę dobrze podetrze; elektorat SLD. Pozostałe 13% nie wie, czego chce. Najbardziej mnie w tym wszystkim zdumiewa, że te 50% i 12% chce chodzić na wybory!! Przecież skoro sami nie chcą decydować o swoim własnym losie, nie chcą decydować nawet o tym, do jakiej szkoły będzie chodziło ich dziecko (przypominam: programy wszystkich szkół, także prywatnych, układają komuniści z Ministerstwa Edukacji Narodowej) – to, dlaczego chcą w głosowaniu decydować o tym, do jakich szkół będą chodziły dzieci wszystkich pozostałych Polaków?!!? Przecież to tak, jakbym godził się, że sam nie mogę sobie kupić samochodu, jaki chcę – tylko samochód dobierał mi urzędnik. Za to miałbym prawo w głosowaniu decydować o tym, jakimi samochodami jeżdżą inni!! To jest właśnie taki – absurdalny – system. Paradoks polega na tym, że nie godzimy się na jego wprowadzenie tam, gdzie chodzi o rzecz mało ważną, czyli markę auta – a godzimy się tam, gdzie chodzi o wychowanie i wykształcenie, a więc całą przyszłość, naszych dzieci!!!!... a może się mylę? Może to, dlatego, że dla dzisiejszego Polaka ważniejszy jest samochód niż przyszłość jego dziecka? JKM

Krótka wymiana zdań - z komentarzem {learc} napisał przedwczoraj: Nie ma żadnych przepisów zabraniających zatrudniania - istnieje coś takiego jak umowy cywilno-prawne. A gdyby nie było kodeksu pracy to każda umowa między pracownikiem i pracodawcą musiałaby zawierać tyle stron ile ma ten kodeks pracy, więc jest to niepraktyczne. Na co {Ezekiel} jak najsłuszniej: „To, co Pan napisał jest zwyczajnie nieprawdą, gdyż umowy cywilno-prawne też obwarowane są mnóstwem przepisów i mogą być zawierane tylko na określony czas. Każda umowa powinna zawierać to, co ustalą między sobą zawierające je strony, powinna być, więc przez nie doskonale znana przed podpisaniem. Równie "niepraktyczne" jest, więc czytanie kodeksu pracy, co długich umów. Tyle, że kodeks pracy ma tą wadę, że nie można go zmienić bądź pominąć w części, a długą umowę można. Gdyby kodeks przestał obowiązywać, nic przecież by nie stało na przeszkodzie, by dodawać go, jako załącznik do umów. A zakaz zatrudniania i podejmowania działalności gospodarczej istnieje jak najbardziej. Nie wolno nie tylko pracować na warunkach innych niż ustalone przez władzę w kodeksie, ale też podejmować bardzo wielu rodzajów działalności bez stosownych zezwoleń czy uprawnień zawodowych. A może się mylę i to już przeszło do historii? Chciałbym się bardzo mylić. Włączam się w tę b. kulturalną wymianę zdań, – bo sprawa jest ważna. Dotyczy sposobu tworzenia prawa. Otóż {learc} i ma – i nie ma racji. Kodeks Pracy można traktować, jako część umowy między pracownikiem, a pracodawcą. Tak jednak byłoby, gdyby było to dobrowolne. Gdyby w umowie było na końcu napisane: „W pozostałych sprawach decydują postanowienia Kodeksu Pracy – z wyjątkiem przypadków, gdy są sprzeczne z niniejszą umową”. W istocie nie ma nic złego w tym, że ktoś (może to być państwo, – ale przecież lepiej zrobią to firmy prywatne!) Opracuje 130 rozmaitych wariantów umowy o pracę – i wtedy umowa brzmiałaby tak: „Warunki zatrudnienia opisane są w Formularzu AB/Z – z dodatkiem, że...”. Ten „Formularz AB/Z” może liczyć i sto stron – i warto zapłacić prywatnej firmie np. 10 zł za skorzystanie ze starannie opracowanych, jasnych punktów porozumienia. Problem w tym, że korzystanie z Formularza „Kodeks Pracy” jest obowiązkowe. I rację ma {Ezekiel}: nawet, gdyby takich „Formularzy” było kilka, a nawet kilkaset do wyboru – byłoby to tylko powiększeniem klatki, w której tkwi pracownik i pracodawca. Z tym, że gdyby takich wariantów umowy było np. 1000, to 99% elektoratu powiedziałoby nam:, „O jaką Wolność jeszcze walczycie? Przecież wolno nam wybrać między tysiącem wariantów – i jest ich tak wiele, że nie jesteśmy w stanie ich nawet spamiętać; po co nam więcej Wolności?”. Tu przypominam sobie pobyt w Paryżu w 1976 roku. Nadchodziło Boże Narodzenie. Miałem wizę ważną jeszcze dwa miesiące. Nikogo nie znałem we Francji – a miałem znajomych w Anglii. Okazało się wszakże, ze by wrócić muszę mieć wizę „aller et retour”. Trudno – pojechałem do Nanterre, gdzie była moja prefektura, po tę wizę. Stanąłem w dwuosobowej kolejce. Małżeństwo przede mną szybko wyszło – i stanąłem przed obliczem urzędniczki, która spytała:, „Jakim przejściem granicznym chce Pan opuścić Francję – a jakim powrócić?” Nie wytrzymałem: „Ja jestem z komunistycznego państwa” - wycedziłem - „Ale u nas przy wydawaniu wizy nie pyta się, którym przejściem granicznym gość chce wjechać. Przyjechałem do Francji, bo myślałem, że tu jest wolność....” Urzędniczka spąsowiała – i zaczęła nieledwie krzyczeć: „Jak to – u nas nie ma wolności? Przed chwilą ci Ukraińcy tak nas chwalili, że tu jest wolność (był to p. Leonid Pluszcz – późniejszy marszałek sejmu ukraińskiego, z małżonką) – a Pan mówi, że nie ma? Patrz Pan!”... i walnęła mi w paszporcie siedemnaście pieczątek – na wyjazd wszystkimi siedemnastoma przejściami granicznymi do Anglii - „Widzi Pan, jak u nas wolność? Jest wolność!” Tak właśnie wolność rozumie biurokrata. I szary zjadacz chleba. Tylko my, idealiści, mówimy o abstrakcjach. Na zakończenie:, gdy będziemy liberalizować gospodarkę oczywiście Kodeks Pracy zlikwidujemy natychmiast. Wszystkie umowy będą od tej pory dobrowolne. Jednak Kodeks Pracy pozostanie częścią umów już uprzednio zawartych. Nikt też nie będzie zabraniał pracownikowi i pracodawcy zawarcia umowy, w której będzie zdanie: „Strony zgadzają się, by warunki umowy między nimi były regulowane przez Kodeks Pracy w wersji z roku 2011”. Albo i kodeksu pracy Republiki Helweckiej z roku 1890... jeśli coś takiego tam wtedy istniało, oczywiście. JKM

Miłość do koryta Gdy w korycie jest pełno - to świnie się pchają. Co gorsza: włażą wtedy racicami do koryta i połowa żarcia bywa wychlapana na ziemię. Podobnie wygląda dziś system polityczny w Europie. Polityków mamy jak mrówków. Dawniej była jedna PZPR dzieląca się na frakcje. Dzisiaj te frakcje nazywają się odrębnymi "partiami". "Banda Czworga" żre się o posady - bo jak są posady, to są i pensje, i łapówki. Jedno jednak te partie łączy: miłość do koryta. Między sobą mogą się żreć, ile wlezie - o dostęp do koryta. Natomiast ten, kto chce zlikwidować im koryto - to jest Wróg Publiczny nr 1 - i takiego nie wolno dopuścić do telewizji, bo jeszcze ludzi pobuntuje. A ja właśnie mówię: POLSKO - OBUDŹ SIĘ! Nie musi być tak, by Polak marzył o wyjeździe do Ameryki! Przecież wystarczy w Polsce wprowadzić przepisy takie, jakie były w Ameryce - i to Amerykańcy będą przyjeżdżali do nas zarabiać! Zauważyli Państwo, co napisałem? "Takie, jakie BYŁY w Ameryce" - wtedy, gdy człowiek wyjeżdżając do USA czuł, że złapał Boga za nogi. Gdy Ameryka była ziemią obiecaną... Dziś już taka nie jest. Ale co nam szkodzi wprowadzić takie przepisy, jakie były w USA 100 lat temu? To właśnie radził nam śp. prof. Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, gdy 20 lat temu był moim gościem w Polsce. Powiedział: "Macie mieć nie takie przepisy, jakie są w Ameryce teraz; macie mieć takie przepisy, jakie obowiązywały w niej wtedy, gdy Amerykanie byli tak biedni, jak wy teraz!". Tylko wtedy przy korycie nie było tylu świń. W 1986 r. byłem gościem śp. Ronalda Reagana, najlepszego prezydenta Stanów w XX wieku. Jego asystent, p. Jan Lenczoski, pokazywał mi Main Executive Building - Główny Gmach Władzy Wykonawczej. Powiedział: "Kiedyś WSZYSCY urzędnicy federalni mieścili się w tym budynku. Dziś mają komputery - więc powinna wystarczyć połowa budynku. A jest ich półtora miliona - i nawet Reagan nie może dać rady tym Czerwonym Pluskwom". Istotnie - teraz są ich już 2 miliony. I Ameryka ledwo zipie. Dolar spada... Ale my mamy pół miliona tych pijawek - a jest nas osiem razy mniej od Amerykanów! ONI są naprawdę całkowicie zbędni. IM nie chodzi o nasze dobro - tylko o ICH kasę. Naprawdę rolnikom do niczego nie jest potrzebne Ministerstwo Rolnictwa: czy rolnik sam nie wie, co siać i kiedy żąć? Przemysłowi naprawdę do niczego nie jest potrzebne Ministerstwo Przemysłu: przemysłowcy sami wiedzą, co i jak produkować. I tak dalej. Tylko:, jeśli istnieje Ministerstwo Przemysłu, to tak się składa, że przemysłowcy muszą robić to, co każą im urzędnicy. Gdy nie ma Ministerstwa Przemysłu - muszą produkować to, co chcemy kupić MY! I to jest nieubłagana walka: albo MY - albo ONI. Albo chcemy wybierać, która banda świń jest przy korycie - albo chcemy zlikwidować koryto. Proszę się zastanowić... JKM

Pallotyni krytykują Tygodnik Powszechny za manipulacje – List Otwarty Pallotyni do „Tygodnika Powszechnego” ws. Rwandy Na współczesną historię Rwandy trzeba patrzeć nie tylko przez pryzmat kwietnia 1994, ale również przez pryzmat tego, co działo się po 1994 roku – uważa ks. Jerzy Limanówka SAC z Pallotyńskiej Fundacji Misyjnej Salvatti.pl. Wystosował on list otwarty do redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Na łamach pisma od kilku tygodni toczy się dyskusja o książce Wojciecha Tochmana „Dziś narysujemy śmierć” raz o postawie Kościoła w Rwandzie w czasie ludobójstwa, a szczególnie o roli polskich pallotynów na Gikondo w kwietniu 1994 roku. W liście ks. Jerzy Milanówka upomina się o to, żeby tygodnik przy opisywaniu zachowania pallotynów w Rwandzie zechciał uwzględnić ich także ich opinie, które do tej pory lekceważył, np. nie publikując listów wysłanych do redakcji. Zwraca również uwagę na błędy popełnione przez Tochmana. Informacja KAI

List otwarty Palotyńskiej Fundacji Misyjnej Salvatti do redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” Moralne obezwładnianie Szanowny Panie Redaktorze Naczelny! Od kilku tygodni w Tygodniku Powszechnym trwa ożywiona dyskusja o książce Wojciecha Tochmana “Dziś narysujemy śmierć” a przy okazji rozważania o postawie Kościoła w Rwandzie w czasie ludobójstwa a szczególnie o roli polskich pallotynów na Gikondo w kwietniu 1994 roku. Zdecydowałem się na napisanie otwartego listu, bo jestem zdziwiony postawą Redakcji, która dyskutuje poza plecami zainteresowanych. Wiem, że w redakcji Tygodnika od wielu miesięcy leżą listy pallotynów: ks. Stanisława Filipka, wspominanego w książce Tochmana i ks. Stanisława Stawickiego, z tym, że ten ostatni po dwumiesięcznym oczekiwaniu, wycofał zgodę na publikację. Obawiam się, że mój list wysłany normalną drogą, zgodnie z przyjętą zasadą przez redakcję, że pallotyni nie mają prawa się wypowiadać o książce Tochmana, też by trafił na dno głębokiej szuflady. Moje zdziwienie doszło do zenitu, gdy w numerze 21/2011 TP opublikowano rozmowę ks. Adama Bonieckiego z Tochmanem, w której poinformowano, że inspiracją do rozmowy są listy pallotynów, których treści nie poznamy, ale Pan Tochman na nie odpowie. Bardzo dziwny zabieg redakcyjny! Rozumiem, że rzecznikiem pallotynów w rozmowie był ks. Boniecki. Byłego Redaktora Naczelnego Tygodnika bardzo szanuję, doceniam jego takt, rozwagę i doświadczenie. Być może z tego względu słowo „kontra” użyte w zapowiedzi rozmowy „Boniecki kontra Tochman” wydaje się sporym nadużyciem. Jakoś nie mogłem znaleźć momentów, w których rozmówcy zasadniczo się różnią. Raczej była to przyjacielska rozmowa, w której „Ty wiesz, o co zapytam, a ja wiem, co mam odpowiedzieć”. Poglądy Tochmana już znamy, ale pallotynów dalej nie. Na otarcie łez pallotynów w numerze 24/2011 TP ukazała się rozmowa z Panią Małgorzata Wosińską, etnologiem, psychotraumatologiem, która „tłumaczy” zachowanie pallotynów – są w takiej traumie, że mają prawo milczeć. Wiem, że powinienem być jej wdzięczny, ale jakoś… nie mogę. Jej wizja, że na misji w Gikondo jest zgraja straumatyzowanych facetów, którzy się topią na samą wieść o książce Tochmana, nie wiem, dlaczego, ale jakoś mi nie pasuje, do tego, co sam tam spotkałem. Przepraszam Pani Małgorzato, wiem, że mówiła Pani w dobrej wierze, ale jakoś nie mogę być wdzięczny za taki obraz. Fakty są po prostu takie, że aktualnie na Gikondo mieszka tylko jeden polski pallotyn (Tochmanowi „brat Piotr”), a w całej Rwandzie pracuje ich raptem pięciu. Może, więc w końcu, Panie Redaktorze, dopuścimy do głosu pallotynów. Unikniemy pewnych nieporozumień. Po konsultacji z jakimkolwiek pallotyńskim misjonarzem z Rwandy byśmy się wszyscy dowiedzieli, że śp. ks. Bonifacy Haguminshuti, o którego pogrzebie wspomina Wosińska w wywiadzie, to nie polski misjonarz, ale z krwi i kości Rwandyjczyk, że prawdopodobnie w życiu nie słyszał o żadnym Tochmanie. Utonął natomiast na tydzień przed ukazaniem się jego książki. I po co ta histeria Magdaleny Grochowskiej z Gazety Wyborczej z 18/19 czerwca i Mariusza Szczygła z 26/2011 TP w oskarżaniu Wosińskiej przypisującej śmierć ks. Bonifacego Tochmanowi? Nie lepiej po prostu zapytać samych pallotynów? Każdy z nich wie, że śmierć ks. Bonifacego z książką Tochmana ma tyle samo wspólnego, co trzęsienie ziemi w Japonii. Nie wiem, co może powstrzymywać Redakcję od publikacji listu ks. Filipka. Znam jego treść. Autor przed wysłaniem listu do Redakcji podesłał mi go do konsultacji. Nie skorzystał ze wszystkich moich krytycznych uwag. Według mnie list jest miejscami zbyt emocjonalny, zbyt osobisty i zbyt ogólne wnioski autor wysuwa. Ależ Panie Redaktorze! To nie jest powód, aby odmówić prawa do wypowiedzi człowiekowi, który jest oskarżany o najgorszą zbrodnię, jaką jest udział w ludobójstwie! Obawa przed publikacją listu wynika może też z tego, że burzy starannie budowany wizerunek misjonarza, jako człowieka tchórzliwego, który nie tylko uciekł z Rwandy w kwietniu 1994 r., ale też boi się rozmowy z redaktorem, ewentualnie jest człowiekiem w paraliżującej traumie. Po lekturze listu przekonujemy się, że jest to człowiek, który może spokojnie nie tylko spojrzeć prosto w oczy Panu Tochmanowi, ale też nie potrzebuje litości Pani Wosińskiej. Panie Redaktorze! Liczę, że na łamach TP ukaże się nie tylko ten mój list otwarty, ale również list mojego współbrata, ks. Stanisława Filipka. Ks. Stanisław Stawicki wycofał zgodę na publikację, słowami: „Rysować wspólnie nie będziemy”. Obecnie jego list w okrojonej formie jest dostępny na pallotyńskiej stronie:

http:// www.pallotyni.pl/prowincja.wa.

Rozumiem, że katolickie pismo społeczno-kulturalne nie musi publikować tekstów księży katolickich. Rozumiem, że jako pismo otwarte, wspiera człowieka, który na spotkaniu ze studentami w Olsztynie mówi, że wstydzi się polskiego Papieża, ponieważ w kwietniu 1994 roku nie poleciał do Rwandy i nie tupnął swoim czerwonym butem, krzycząc „Przestańcie zabijać!”. Ja to wszystko rozumiem, ale Panie Redaktorze: trochę parytetu w publikacjach by się przydało. Skoro już jestem przy głosie nie mogę się oprzeć pokusie, aby dorzucić swoje trzy grosze o książce Tochmana. Zaznaczam, że są to moje osobiste uwagi, które w żaden sposób nie reprezentują poglądów moich współbraci pallotynów. W styczniu 2011 roku na wspomnianym już spotkaniu autorskim Tochmana ze studentami w Olsztynie zadałem mu pytanie, jak to możliwe, że w kraju, gdzie zdecydowaną większość stanowią Hutu w demokratycznych wyborach na prezydenta wygrywa Paul Kagame, Tutsi, i to w dodatku z 94-procentowym poparciem. Taką “miłością ludu” nie cieszy się nawet Łukaszenko na Białorusi. Pan Tochman odpowiedział z rozbrajającą szczerością: “Każdy w Rwandzie wie, że ściany mają uszy i lepiej nie pytać o ludzi, którzy znikają w nocy”. Ze swoją genialnością doboru właściwych słów Wojciech Tochman doskonale opisuje atmosferę państwa reżimowego, kierowanego przez dyktatora, w którym wszyscy wiedzą, jak głosować. W kontekście tych słów ze zdziwieniem przeczytałem ostatnie strony książki “Dziś narysujemy śmierć”. Autor umieścił tam podziękowania osobom, którym wiele zawdzięcza, bez pomocy, których ta książka by nie powstała. Na pierwszym miejscu są wymienieni Odette Nyiramirimo, sekretarz stanu ds. rodziny, kobiet i dzieci, Sheikh Harerimana Mussa Fazi, minister bezpieczeństwa wewnętrznego i sędzia Philibert Kambini. Wszystkie wyżej wymienione osoby są mniej lub bardziej związane z obecnym establishmentem rządowym w Rwandzie. Szczególnie moją uwagę przykuła forma podziękowania dla ministra bezpieczeństwa wewnętrznego: „znalazł czas w ważny dla siebie dzień świąteczny, aby spotkać się ze mną i wyjaśnić to, czego nie rozumiałem”. Panie Wojciechu! Nie wiem, czy w kraju, w którym „ściany mają uszy a ludzie znikają nocą” minister bezpieczeństwa wewnętrznego jest najlepszym autorytetem dla zrozumienia rzeczywistości kraju. Dla jasności: nie mam Panu za złe spotkania z rządowym establishmentem. Sam trochę, bardziej, jako hobby, param się dziennikarstwem i wiem, jak ważne są kontakty i rozmowa z kompetentnymi osobami. Dodatkowo każdy reporter wie, że w krajach dyktatury bez odpowiednich zezwoleń, przepustek, pieczątek nic nie można zrobić, ale aby ich traktować od razu, jako autorytety, które „wyjaśniają to, czego nie rozumiem”? To pewna przesada. Teraz natomiast rodzi się drugie pytanie, o wiele trudniejsze i kłopotliwsze: na ile Pan zachował niezależność od rządowego establishmentu? Przyznaję pytanie bardzo trudne, ale pytać chyba można. Wiem, ks. Adam Boniecki by takiego pytania nie zadał. Ale mi brakuje wieku ks. Bonieckiego i jego roztropności, więc pytam. Bardzo się będę cieszył, gdy Pan mnie zapewni o swojej niezależności. Naprawdę będę się cieszył. Ale zestawienie pewnych faktów pozwala mi w to wątpić. Jestem świeżo po lekturze doskonałego artykułu Dariusza Rosiaka z Rzeczpospolitej z ostatniego weekendu „Wilk przestaje się bać” (Rzeczpospolita, 18 czerwca 2011), który opisuje obecną sytuację Rwandy. Autor zgadza się z Panem, że Kagame jest dyktatorem i prowadzi twardą politykę. Rosiak w swoim artykule powołuje się na raport Roberta Gersony’ego zamówiony przez ONZ, ale nigdy nieopublikowany, ponieważ odkrył nieodpowiednie fakty dla rządu Kagamego i niezręczne dla samego ONZ. Raport pokazywał, że terror wobec Hutu miał się stać jednym z podstawowych narzędzi polityki nowego rządu. Według danych ONZ w następnych latach po 1994 roku z rąk stronnictwa Kagamego zginęło około 60 tysięcy Hutu. Jak dalej pisze Rosiak, to nie są żadne nowe, zaskakujące fakty? „O wszystkich zbrodniach RPF (Front Patriotyczny Rwandy – partia Prezydenta Kagamego, przyp. mój) można przeczytać w łatwo dostępnych źródłach, dostępne są zdjęcia ofiar, wiadomo, kto kierował, co najmniej niektórymi masakrami”. Jak w tę politykę obecnego rządu wpisuje się książka Wojciecha Tochmana? Pozwolę sobie zacytować dalszy ustęp z artykułu Dariusza Rosiaka: „Filmy „Hotel Rwanda” i „Strzelając do psów”, wstrząsające wspomnienia tych, którzy przeżyli koszmar, bestsellery Gourevitcha, Hatzfielda, w Polsce niedawna książka Wojciecha Tochmana obezwładniają moralnie, obrazy cierpienia Tutsich każą wyłącznie milczeć i współczuć ofiarom”. Pozostaje tylko wierzyć, że przesłanie książki Wojciecha Tochmana „Dziś narysujemy śmierć” zupełnie przypadkowo realizuje politykę obecnego rządu w Kigali. Może ja faktycznie źle ją odczytuję, ale myślę, że wielu podobnie jak ja, po jej lekturze mieli uczucie o niestosowności pytania, co się działo w Rwandzie, gdy w końcu żołnierze RPF zatrzymali falę ludobójstwa. Myliłby się ten, kto sądzi, że zniechęcam do lektury książki. To, że jest politycznie poprawna, jej nie dyskwalifikuje. Trzeba tylko o tym wiedzieć, biorąc ją do ręki. Owszem, trzeba ją przeczytać, jeśli chcemy zrozumieć Rwandę. Ona doskonale opisuje martyrologię Tutsi. W książce jest może tylko kilka faktów, których interpretacja dokonana przez Tochmana budzi wątpliwości. Jest jednak jedna ważna rzecz: nie można się dać „obezwładnić moralnie”. Na współczesną historię Rwandy trzeba patrzeć nie tylko przez pryzmat kwietnia 1994, ale również przez pryzmat tego co działo się po 1994 roku. Nie można zatrzymać się na książce Tochmana, na pewno nie powinna być ostatnią, którą czytamy o Rwandzie. Ks. Jerzy Limanówka SAC Pallotyńska Fundacja Misyjna Salvatti.pl

Niesiołowski na granicy obłędu Platforma nie może przełknąć faktu, że o. Tadeusz Rydzyk jest autorytetem dla sporej grupy społecznej, i aby go zdyskredytować, jest gotowa do poważnego nadużywania władzy Z Marcinem Zarzeckim, socjologiem polityki, rozmawia Paulina Jarosińska

Jak skomentowałby Pan poniedziałkową wypowiedź Stefana Niesiołowskiego dla TVN 24, którą dał upust swojemu zaciekłemu antyklerykalizmowi, w sposób niewybredny atakując o. Tadeusza Rydzyka, polski Episkopat, a nawet Katolicki Uniwersytet Lubelski?- W pierwszej kolejności wyrażę swoje zdziwienie faktem, że do tej pory wypowiedziami Stefana Niesiołowskiego nie zajęła się Komisja Etyki Poselskiej. Sądzę, że Stefan Niesiołowski próbuje bić swoje własne rekordy w wyrażaniu nasyconych przemocą werbalną, agresją i cynicznym krytykanctwie wypowiedzi. Ten sposób ekspresji jest przez media, niestety, bardzo łatwo absorbowany. Niesiołowski przyjął taką formę “komunikowania się” za swoją cechę charakterystyczną i jego ogólną tendencją jest to, aby w każdej wypowiedzi znalazł się odpowiedni stopień agresji, wyjątkowej buty i obrażania wszystkich, którzy myślą inaczej niż partia rządząca. Po drugie, Niesiołowski po to jest w Platformie, aby stanowić taką tubę agresji – na zasadzie kontrastu. Otóż im więcej takiego agresywnego języka w ustach poszczególnych polityków PO, tym łagodniejszy wydaje się Donald Tusk. Jest to zatem część pewnego marketingu politycznego. Po trzecie, te ostatnie słowa Niesiołowskiego, w tym jego skandaliczny atak na o. Tadeusza Rydzyka i na polski Kościół oraz próba zdefiniowania przedstawicieli Kościoła w kategoriach ekstremistów, świadczy tylko o jednym: Platforma podąża wyznaczoną z góry ścieżką, zmierzającą nieuchronnie ku sojuszowi z lewicą i radykalnemu zwrotowi ku lewicowemu elektoratowi. To jest cel koniunkturalny i czysto polityczny. Co więcej – jak widać, politycy PO nie przebierają w środkach, aby go osiągnąć. Teraz najważniejsze dla Platformy jest za wszelką cenę utrzymać władzę, i aby to uczynić, nie cofnie się ona przed niezwykle agresywną formą zwalczania – dosłownie – potencjalnych przeciwników i środowisk, które mogą zagrażać jej hegemonii.

Politycy PO bardzo istotnie przekraczają granice dopuszczalnej krytyki – atakują niewygodne dla siebie grupy społeczne już nie tylko werbalnie, jak czynił i czyni to dalej Niesiołowski, ale podejmują konkretne próby uniemożliwienia im normalnej działalności. - Stefan Niesiołowski pełni rolę – jak już powiedziałem – takiej tuby, która ma “jednoczyć” wokół antyklerykalnych haseł i obrażania opozycji lewicowy elektorat. Platforma najwidoczniej zamierza teraz zbudować swój program wokół dwóch elementów: walki z PiS i walki z Kościołem. Jestem pewien, że PO zdaje sobie sprawę z tego, jak twardy jest elektorat PiS, oraz z siły środowisk skupionych wokół Radia Maryja i pozostałych dzieł wyrosłych przy nim. Dlatego też w określony sposób formuje walkę z tymi grupami społecznymi – poprzez ośmieszanie i dyskredytowanie ich.

Można odnieść wrażenie, że jednym z podstawowych celów tej ostatnio zintensyfikowanej nagonki na Radio Maryja i polski Kościół jest wmówienie społeczeństwu i opinii publicznej, że to są najwięksi wrogowie Polski… - Ostatnie wydarzenie i wpisująca się w nie wypowiedź Stefana Niesiołowskiego pokazują dobitnie, że w postpolityce nie liczy się wymiana argumentów – chodzi o sformułowanie pewnego przekazu, którym zdobędzie się wyborców czy zwolenników, i utrzyma się przy władzy. Obecny język prominentnych polityków PO nie tylko szybko zakorzenia się w mediach i rozprzestrzenia się błyskawicznie. W konsekwencji za pomocą takiego języka buduje się również obraz polityki bardzo szkodliwy dla demokracji. Spokojnie można powiedzieć, że na polskiej scenie politycznej zapanował język obłędu politycznego, którego twórcą wydaje się partia rządząca. Warto pamiętać bardzo ważną rzecz: język jest zawsze nośnikiem określonych wartości i pojęć.

Wicemarszałek Sejmu chce pozbawić funkcji biskupa i profesora KUL, szef dyplomacji wystosowuje do Watykanu notę dyplomatyczną będącą w istocie skargą na ojca redemptorystę, lidera opozycji mają zbadać biegli psychiatrzy na okoliczność jego rzekomej niepoczytalności. Czy Platforma już zupełnie zrzuciła maskę? - W pewnym sensie tak. Platforma naprawdę zrobi wiele, żeby utrzymać swoją dominację na scenie politycznej i w mediach. Wszystkie pozostałe, szerokie i silne grupy społeczne, które mają odmienną wizję społeczno-polityczną niż partia rządząca, są na celowniku – najbardziej dotyczy to Radia Maryja i Prawa i Sprawiedliwości. Byłem zupełnie zdumiony notą dyplomatyczną MSZ do Watykanu i jestem pewien, że nie byłem w tym zdumieniu odosobniony. Platforma najwidoczniej nie może przełknąć faktu, że o. Tadeusz Rydzyk jest autorytetem dla całkiem sporej grupy społecznej i aby go zdyskredytować, politycy partii rządzącej gotowi są do poważnego nadużywania władzy. W polskiej polityce dzieją się obecnie przerażające rzeczy. Mieliśmy do czynienia z tyloma skandalicznymi wypowiedziami różnych polityków, europosłów, które szkodziły wizerunkowi naszego kraju za granicą, i jakoś wówczas nikt nie alarmował o nich w notach dyplomatycznych do jakichkolwiek państw. Reasumując: składanie noty na polskiego obywatela do państwa watykańskiego jest jakimś głębokim nieporozumieniem – dodatkowo obłudnym i paradoksalnym. Cała absurdalna sytuacja ośmieszyła MSZ. Chciałbym tylko przypomnieć jedną bardzo ważną sprawę naszym decydentom politycznym: istota demokracji i roztropna troska o dobro wspólne naprawdę nie polega na zwalczaniu opozycji i “niewygodnych” środowisk oraz nękaniu adwersarzy za pomocą nadużywania prerogatyw władzy. Dziękuję za rozmowę.

Niesiołowski odesłany do muszek Ks. bp Wiesław Mering: Znam reakcję wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, który się bardzo zdenerwował moją wypowiedzią. Otóż ja się panu Niesiołowskiemu nie wtrącam w jego motylki, ćmy ani muchy, którymi się zawodowo zajmuje. Dlatego prosiłbym, żeby on też się nie mieszał w sprawy związane z moimi obywatelskimi prawami. Ksiądz biskup Wiesław Mering kłamie, ks. Federico Lombardi się boi, a ks. prof. Józef Krukowski to chory człowiek. Kto powiedział te słowa? Nie żaden z antyklerykałów czy działaczy lewicowych partii lub organizacji, ale wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski (PO), który nieraz przecież podkreślał swój katolicyzm i przywiązanie do Kościoła. Wicemarszałka z równowagi wyprowadził fakt, że żaden z wyżej wymienionych kapłanów nie chciał – tak jak oczekiwała tego Platforma Obywatelska – potępić rzekomych antypolskich wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka podczas seminarium w Brukseli. Stefan Niesiołowski był ponownie gwiazdą programu “Kropka nad i” w TVN 24. Tym razem posunął się do spotykanej tylko w skrajnych kręgach antyklerykalnych brutalnej krytyki i inwektyw wobec dyrektora Radia Maryja, innych kapłanów i biskupów. Poszło o wypowiedź o. Tadeusza Rydzyka CSsR w Brukseli. Zinterpretowano ją, jako “wypowiedź antypolską” i choć o. Tadeusz Rydzyk wyjaśnił dokładnie swoje słowa i pokazał, na czym polegała medialna manipulacja w sprawie jego wypowiedzi, to wicemarszałek Stefan Niesiołowski “wie swoje” i po swojemu także zareagował. W wywiadzie nie zabrakło ataków na założyciela i dyrektora Radia Maryja. – Rydzyk nie jest żadnym “ojcem”, tylko politykiem. Jakim ojcem? Nie wiem, czyim ojcem – stwierdził w swoim “eleganckim” i “pełnym kultury” stylu Niesiołowski. A potem było już tylko lepiej. Najbardziej dostało się ks. bp. Wiesławowi Meringowi, ordynariuszowi diecezji włocławskiej, który stanął w obronie o. Tadeusza Rydzyka. Z tego samego powodu wicemarszałek skrytykował ks. abp. Józefa Michalika, przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. – I teraz go niektórzy biskupi bronią. Jakiś biskup Mering. To jest biskup? To jest festiwal hipokryzji biskupa Meringa. Po co taki biskup w ogóle potrzebny? Po co jest biskup, który kłamie? – mówił Niesiołowski. – W Episkopacie jest niezła kolekcja takich biskupów od Radia Maryja. Proszę zapytać biskupa Michalika, biskupa Meringa, jeszcze paru. Nie wiem, czym biskupowi Michalikowi imponuje Tadeusz Rydzyk. Jeśli Kościół w Polsce kiedyś straci powołania, straci inteligencję i młodzież, to niech podziękuje tym biskupom i Tadeuszowi Rydzykowi – stwierdził w innym momencie wicemarszałek. Dostało się także rzecznikowi Stolicy Apostolskiej ks. Federico Lombardiemu, który, przypomnijmy, powiedział, że Watykan nie będzie odnosił się do wypowiedzi dyrektora Radia Maryja, bo była to prywatna wypowiedź. Zdaniem Niesiołowskiego, to dowód na brak odwagi ks. Lombardiego. – Ksiądz Lombardi też źle powiedział, bo się boi. Boi się biskupa Meringa, boi się awantur. Kościół zapłaci wielką cenę za takich jak biskup Mering, jak ks. Lombardi. Kościół zapłaci taką cenę jak za pedofilię. I za Rydzyka, i Radio Maryja zapłaci – atakował polityk PO. Brutalny atak został także skierowany na ks. prof. Józefa Krukowskiego z KUL, który m.in. na łamach “Naszego Dziennika” tłumaczył, dlaczego nota MSZ do Watykanu w sprawie wypowiedzi o. Tadeusza Rydzyka była posunięciem pozbawionym sensu. – To jest chory człowiek. Chory z nienawiści człowiek, który powinien zdjąć sutannę, zapisać się do PiS, pójść sobie pod ten krzyż i namiot i tam głosić te brednie. To profesor jest? Pozbawić funkcji! To świetnych specjalistów kształci KUL. Pogratulować. (…) To jest kompletny nieuk, niegodny w ogóle chyba noszenia sutanny – tak cenionego naukowca z ogromnym dorobkiem, jakim jest ks. prof. Krukowski, ocenia wicemarszałek polskiego Sejmu. - Znam reakcję wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, który się bardzo zdenerwował moją wypowiedzią. Otóż ja się panu Niesiołowskiemu nie wtrącam w jego motylki, ćmy ani muchy, którymi się zawodowo zajmuje. Dlatego prosiłbym, żeby on też się nie mieszał w sprawy związane z moimi obywatelskimi prawami. Ja również, jako biskup, mam prawo powiedzieć, co sądzę o danej sprawie. Nie po to zostałem biskupem, żeby się obawiać wypowiadać swoje poglądy – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” ks. bp Wiesław Mering. Podkreśla też, że reakcja na słowa dyrektora Radia Maryja jest niewspółmierna. – Jak można na pojedynczego obywatela wytaczać tego typu działa? Jak można, metodami administracyjnymi, próbować zastraszyć jednego z obywateli Polski? Nie mogę się z tym zgodzić. Mnie to irytuje, denerwuje i bardzo mi przeszkadza. To jest taka sytuacja: jak długo będę mówił to, co jest zgodne z polityczną poprawnością, to wszystko jest w porządku. Natomiast, kiedy się odważę w czymś skrytykować, wbrew panującym trendom i opiniom szerzonym przez środki przekazu, to natychmiast będę oskarżony – stwierdził ks. bp Mering. Katolicki Uniwersytet Lubelski nie kryje zdumienia słowami wicemarszałka Niesiołowskiego. Rzecznik prasowy KUL Radosław Hałas w przesłanym do naszej redakcji stanowisku napisał: “Po zapoznaniu się z nagraniem mogę jedynie stwierdzić, że słów Wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, skierowanych pod adresem ks. prof. Józefa Krukowskiego, wieloletniego pracownika KUL, osoby o uznanym autorytecie, nie sposób komentować. W debacie publicznej, zwłaszcza z udziałem wysokich przedstawicieli władzy ustawodawczej, nie powinno być miejsca dla tak obraźliwego języka”. Krzysztof Losz

Za: Nasz Dziennik, Środa, 29 czerwca 2011, Nr 149 (4080)


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
478
478 , WYBIORĘ SAM -ZROBIĘ TO ŚWIADOMIE
478 505
KRC 478 378R
478 484 id 39061 Nieznany (2)
478 a
478 Wyklad 1 rach kosztow 2
478
478
478
478
478
478
478
478
478
478 ac
478

więcej podobnych podstron