APEL DO RZĄDU I POLITYKÓW OD WYBORCÓW: WYBORCY NIE CHCĄ GMO! W trosce o nas wszystkich oraz o przejrzystość i transparentność polskiego prawa oraz sposobu i jakości jego stanowienia publikuję poniżej apel, którego treść podzielam i równiez pragnę się do niego przyłączyć. Pozwoliłem sobie wykorzystać publikację owego apelu zamieszczoną przez blogera moliera na forum salon24
http://molier.salon24.pl/313297,dosyc-alarm-jutro-glosowanie
IDOSYĆ!!! ALARM!!! Szanowny Panie Premierze, Szanowny Panie Marszałku, Szanowna Pani Poseł, Szanowny Panie Pośle, Zwracamy się do Państwa z pilnym apelem o odrzucenie projektu nowej ustawy o nasiennictwie, bowiem:
1. Sposób, w jaki próbuje się ją przeforsować jest drastycznym przykładem braku poszanowania obowiązującego prawa. Nie przeprowadzono konsultacji społecznych, w tej kluczowej sprawie, dotyczącej każdego Polaka. Nie zaproszono do konsultacji kluczowych organizacji społecznych jak Koalicja „POLSKA WOLNA OD GMO”, stowarzyszenie Polska Wolna od GMO, Międzynarodowa Koalicja dla Ochrony Polskiej Wsi, Instytut Spraw Obywatelskich, EKOLAND, Instytut Zrównoważonego Rozwoju.
2. 2. Z treści obowiązującej ustawy o nasiennictwie z roku 2003 wykreślono zapisy Art. 5 ust 4. W brzmieniu: „Odmian genetycznie zmodyfikowanych nie wpisuje się do krajowego rejestru.” ( Dz.U. z 2007 r. Nr. 41, poz. 271 z późn. zm.). Ustawa zawiera także nieprecyzyjne regulacje w sprawie nasion i roślin GMO, co zostanie wykorzystane jako kolejna furtka prawna przez tych, którym zależy, aby w Polsce uprawiać GMO. To też jest szokujący dowód braku respektu dla żądań zdecydowanej większości WYBORCÓW, którzy chcą Polski wolnej od GMO. W dodatku wszystkie Sejmiki Wojewódzkie (już w latach 2004-2006!) wyraziły swój mocny sprzeciw przeciwko GMO w stosownych uchwałach i rezolucjach opowiadając się za przekształceniem wszystkich województw, (czyli całej Polski) w strefy wolne od GMO. Współistnienie rolnictwa wolnego od GMO z tym stosującym GMO jest, bowiem NIEMOŻLIWE, co zostało wielokrotnie udowodnione w praktyce. Skażenie genetyczne zbiorów i ziarna siewnego z tradycyjnych upraw jest nieuniknione i nieodwracalne, a koszty zanieczyszczenia są przerzucane na społeczeństwo. Rząd RP wprowadza opinię publiczną w błąd, że nie może wprowadzić zakazu na uprawy GMO ze względów prawnych. Sąd UE (dawniej sąd pierwszej instancji) ogłosił 9 grudnia 2010 roku wyrok, w którym unieważnił decyzję Komisji Europejskiej, która zabraniała Polsce wprowadzenia zakazu upraw roślin genetycznie modyfikowanych (GMO). Unieważnienie decyzji KE, która zabraniała Polsce wprowadzenia zakazu upraw roślin genetycznie modyfikowanych oznacza w praktyce, że polski ustawodawca może wprowadzić zapis o zakazie uprawiania roślin GMO do polskiego prawa, podobnie jak zrobiły to inne kraje UE Nie jest prawdą, że brak obecnie w Polsce przepisów o zasadach bezpiecznego obrotu i stosowania GMO. Normy prawne w tym zakresie opisuje ustawa o GMO z dnia 22 czerwca 2001 r. Więcej na stronie Koalicji[1]:
3. Ustawa spowoduje poważne ograniczenia dostępu do tradycyjnych nasion, a zatem lekceważenie dorobku polskich naukowców, rolników i organizacji rolniczych. To dzięki nim posiadamy własną, różnorodną, przystosowaną do lokalnych gleb i warunków klimatycznych bazę nasion. To dzięki nim mamy zdrową i poszukiwaną na rynku żywność. Tymczasem projekt nowej ustawy o nasiennictwie zawiera m.in. takie zapisy:“...Ilość materiału siewnego odmiany regionalnej roślin rolniczych, jaka może zostać wprowadzona do obrotu, będzie określana, w drodze decyzji, przez ministra właściwego do spraw rolnictwa. Maksymalna ilość materiału siewnego danej odmiany w przypadku rzepaku, jęczmienia, pszenicy, grochu, słonecznika, kukurydzy i ziemniaka wynosi 0,3 % materiału siewnego danego gatunku stosowanego rocznie na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz odpowiednio 0,5 % dla pozostałych gatunków...Łączna ilość wprowadzonego do obrotu materiału siewnego odmian regionalnych roślin rolniczych nie może jednak przekroczyć 10%...” Limitowanie dostępu do nasion regionalnych, to celowe niszczenie walorów polskiego rolnictwa, hamowanie rozwoju gospodarczego Polski. Polska wieś to w dzisiejszym wymiarze, jakości oraz popytu na tradycyjną i ekologiczną zdrową żywność, wielka szansa dla naszego kraju i dla WPR Unii Europejskiej. Bezmyślny, lekceważący tradycję i prawo naturalne „owczy pęd” za nowymi technologiami, których nie zweryfikowano zgodnie z zasadami przezorności, ostrożności i zdrowego rozsądku, jest zagrożeniem dla trwałego i zrównoważonego rozwoju, zdrowia i życia, a zatem jest sprzeczny z Konstytucją RP. Już dziś Polskie Stowarzyszenie Producentów Oleju i Krajowe Zrzeszenie Producentów Rzepaku alarmują, że „W uprawie znajdują się odmiany niedostosowane do polskich warunków klimatyczno-glebowych i o nieznanej przydatności dla rolników i przemysłu olejarskiego; coraz bardziej utrudnione i niejasne dla producentów surowca podstawy do podejmowania decyzji w doborze odmian; silna pozycja firm dystrybucyjnych wprowadzających odmiany wg parytetu zysku, a nie, jakości i przydatności dla producentów nasion i oleju, co skutkuje bardzo wysokimi cenami materiału siewnego i stosowaniem niekwalifikowanego materiału siewnego oraz rozregulowanie rynku materiału siewnego poprzez wprowadzanie do sprzedaży odmian na wyłączność (Portal Spożywczy 1.06.2011)[2]. Takim patologiom trzeba zapobiegać. Niestety, nowa ustawa w tym nie pomoże, a raczej pogłębi już widoczne niekorzystne trendy. W związku z powyższym domagamy się:
1. Odrzucenia w całości obecnego projektu nowej ustawy o nasiennictwie.
2. Szerokich konsultacji społecznych, w tym wysłuchania publicznego, nowej propozycji ustawy o nasiennictwie.
3. Prawa do nieograniczonego obrotu nasionami tradycyjnymi, lokalnymi, które są dorobkiem pokoleń rolników i są ich wspólnym dobrem. Tradycyjni rolnicy przez setki lat selekcjonowali swoje nasiona, wymieniali z innymi rolnikami dla pozyskiwania różnorodności odmian i oczekiwanych cech. To nie może zostać zaprzepaszczone.
4. Natychmiastowych regulacji prawnych chroniących nasze rodzime nasiona i weryfikacji pod tym względem planów prywatyzacji polskich central nasiennych oraz umów sprzedaży, które winny gwarantować rolnikom dostęp do rynku dla nasion rodzimych. DOMAGAMY się również natychmiastowego wprowadzenia zakazu upraw kukurydzy MON810 i ziemniaka Amflora wzorem innych krajów (Francja, Austria, Węgry, Włochy, Luksemburg, Grecja, Niemcy, Bułgaria oraz Szwajcaria). Z poważaniem,
Anna Szmelcer, prezes Stowarzyszenia Polska Wolna od GMO
Sir Julian Rose, prezes Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi
Jadwiga Łopata laureatka nagrody Goldmana (ekologiczny Nobel), odznaczona Złotym Krzyżem Zasługi,
Paweł Połanecki w imieniu Komisji Sterującej Koalicji 'POLSKA WOLNA OD GMO', która reprezentuje ponad 400 podmiotów
Edyta Jaroszewska Nowak, EKOLAND
Joanna Miś, Greenpaece
Olaf Swolkień, Instytut Spraw Obywatelskich
Anna Bednarek, prezes stowarzyszenia Best ProEko
Teresa Adamska, Instytut Zrównoważonego Rozwoju
[1] http://polska-wolna-od-gmo.org/doc/Stanowisko_Koalicji_POLSKA_WOLNA_OD_GMO_w_sprawie_Projektu_ustawy_Prawo_o_organizmach_genetycznie_zmodyfikowanych.pdf
[2] http://www.portalspozywczy.pl/zboza-oleiste/wiadomosci/kzpr-i-pspo-zaniepokojone-sytuacja-na-rynku-materialu-siewnego,51783.html
Krzysztof Jaworucki
ACTA a GMO – przekręt stulecia? Komentarz z maila dotyczący roli ACTA w szerszym aspekcie.
„Licencje i patenty o żywność ( rośliny GMO i zwierzęta hodowlane) i inne ważne produkty i technologie! Czy wiadomo Wam, że Amerykanie opatentowali trzy genotypy świni domowej? To niestety nie jest żart!!! Będzie ktoś chciał hodować trzodę chlewną – będzie płacił Amerykanom! Podobnie jest z roślinami GMO. Ziarno z plonów roślin GMO nie będzie kiełkowało, a materiał siewny trzeba będzie kupować np. w f.”Monsanto”. Wszystkie patenty, licencje i koncesje są w rękach Amerykanów! ACTA – to w perspektywie kilkudziesięciu lat głód i katastrofa na świecie!
Poniżej inna opinia. Cała prawda o ACTA!!! Przyglądam się temu sporowi od samego początku i mimo, że niby wszyscy znają ACTA, nie mam pojęcia, dlaczego wiąże się go tylko z internetem. W mediach mówi się o ACTA, jako o problemie internetu, ale jeżeli przeczyta się ten dokument uważne, to widać, że internet to tylko mała część, jakiej on dotyczy. ACTA jest traktatem handlowym narzuconym przez USA i na warunkach USA. Nacisk jest wręcz fizycznie odczuwalny. Jak wiemy, ACTA dotyczy przeciwdziałania rozpowszechniania podróbek nie tylko w internecie, ale przede wszystkim w świecie realnym? ACTA będzie miała zastosowanie wszędzie tam, gdzie zostanie naruszenia zasada rzekomej oryginalności. Narzuci to rozprowadzanie produktów opartych na konkretnych patentach. Do czego zmierzam? Otóż ACTA zakładają na sygnatariuszy stosowanie wyrobów, które są poparte patentami zarejestrowanymi w wielkich korporacjach Zachodu (czytaj USA). A dlaczego ? Bo nie mamy własnych, które mogłyby konkurować z tamtymi.
To od razu eliminuje konkurencje krajów rozwijających się takich jak Polska. Nie będziemy mogli niczego wyprodukować bez kupna licencji od korporacji zachodnich, inaczej będziemy odpowiadać za podrabianie, czyli będziemy biedni, ponieważ licencje są tak drogie, że nie sprzedamy niczego taniej od nich. To będzie miało wpływ na wiele gałęzi przemysłu, jak na przykład przemysł około-samochodowy. Nie znajdziemy tanich części zamiennych. To samo dotyczy przemysłu IT. Nie mamy żadnych patentów z tej dziedziny. Nawet przemysł rolniczy ucierpi, ponieważ licencje na żywność modyfikowaną genetycznie mają tylko Amerykanie. Jednym słowem spowolni to lub nawet zatrzyma wzrost gospodarczy. Dlatego takie kraje jak Chiny, Rosja czy Indie nie podpisały tego dokumentu. Tam gospodarka idzie do przodu i będzie szła. To oni będą konkurencją dla Zachodu. Po ratyfikacji ACTA stracimy również całkowitą kontrolę nad wydobyciem gazu łupkowego, ponieważ licencje na technologie wydobycia mają tylko Amerykanie. Czyli nie zrobimy nic bez Amerykanów, nawet jak się na nich obrazimy. Jak dotkniemy tych złóż bez nich, to za to odpowiemy? Jeżeli nie podpiszemy ACTA, to możemy dyktować jakieś warunki, bo ponoć mamy jedne z największych złóż na świecie. Biorąc pod uwagę krzywą wzrostu zapotrzebowania na jakieś 300 do 400 lat. ACTA jest dobre dla takich krajów jak USA, ponieważ to oni mają wszystkie patenty, a takie kraje jak nasz doprowadzi do pozycji
„wyrobników” dla zapewnienia ich dobrobytu. Ratyfikowanie ACTA będzie jednym z największych przekrętów w dziejach Polski!” Podkreślenia i wytłuszczenia moje. Tekst nadesłany z maila. Nie jest to jedyny sygnał o ACTA, GMO i innych powiązaniach tego traktatu handlowego. Kilka dni temu czytałem na interia360.pl tekst o ACTA a GMO. Polecam go: GMO – kolejny obok ACTA atak wielkich koncernów
Fragment: „…Co może łączyć ACTA i ustawy o GMO? Osoby zorientowane w tematyce GMO wiedzą doskonale, że nasiona GMO sprzedawane i uprawiane są na prawach licencji, w związku, z czym rolnik zobowiązuje się do uiszczenia odpowiedniej opłaty firmie, która stworzyła dany rodzaj uprawy. Ta oczywista z pozoru rzecz czasem nie bywa jednak to oczywista. Dokumentujący to stwierdzenie może być przypadek kanadyjskiego farmera Percy’ego Schmeisera, który został oskarżony przez biotechnologiczny koncern Mosanto o nielegalne uprawianie na swoim polu zmodyfikowanego genetycznie rzepaku. Schmeiser utrzymywał, że swoje pole uprawia w ten sam sposób od lat i pojawienie się na nim GMO mogło być związane jedynie z pyłkami, samosiejkami, pochodzącymi ze znajdującego się nieopodal gospodarstwa uprawiającego taki właśnie zmodyfikowany rzepak. To nie przekonało sądu i farmer został zmuszony do uiszczenia Mosanto opłat patentowych. Najwyraźniej winien nie dopuścić do samozasiania albo wyplewić samosiejki. Sprawa jest poważna gdyż dzięki zastosowaniu chroniącego patenty porozumienia ACTA jak również wprowadzeniu upraw GMO wielkie korporacje zyskają ogromne możliwości ścigania nawet tych osób, których uprawy zostały zapylone bez ich wiedzy….”A więc kolejny aspekt ACTA zupełnie przez nas niebrany pod uwagę. O podrożeniu części samochodowych pisałem już wcześniej:
Części samochodowe w przyszłym roku droższe…
Fragment: „Chcieliśmy Unii no i mamy Unię… A to oznacza, że wszystko musi mieć swój atest homologację, papierek, znaczek…. Wszystko pod kontrolą wszechmocnych Władców… Czy nie kojarzy się to Wam z 1984 Orwella? Czy innymi modelami systemów totalitarnych? Niektórzy pomyślą: przesadza… nie ja tylko celowo wyolbrzymiam… umożliwiając sięgnięcie do wyobraźni Czytelnika…” I inny tekst o ACTA a GMO z Interi360: GMO tylnymi drzwiami….
O kilku szczegółach interpelujących nasze sumienia w czasach zamętu Oprócz wszystkich uwarunkowań eklezjalnych i wszelkich innych, w jakich żyje i spełnia się chrześcijanin, pozostaje ostatecznie tak: człowiek sam wobec Pana Boga. „Gdybym miał, co zresztą mało prawdopodobne, wznieść toast za religię, piłbym go za papieża, ale najpierw za sumienie, a dopiero potem za papieża” (Bł. Kard. John Henry Newman w liście do księcia Norfolku). „«My» Kościoła nie opiera się na eliminacji sumienia, a wręcz może się urzeczywistnić jedynie w oparciu o nie” (Kard. J. Ratzinger). Świętość to synteza wiary i działania. Ortodoksja (poprawna wiara) jest równie ważna jak ortopraksja (poprawne działanie). W dobie zamętu powszechnego klarowne rozróżnienia terminologiczne i semantyczne w zakresie doktryny są wysoce pożyteczne – nieodzowne! Arystoteles sformułował myśl: Parvus error in principio magnus est in fine – Mały błąd na początku staje się wielkim na końcu. Szczegóły anonsowane w tytule dotyczą trzech rzeczywistości, z którymi mamy do czynienia: Kościoła, nauczania Kościoła, posłuszeństwa Kościołowi. Niejednokrotnie ktoś myśląc o sobie przedstawia się, jako Kościół. Niejednokrotnie ktoś przedstawiając swoje poglądy, opinie i preferencje teologiczne, przedstawia je buńczucznie, jako nauczanie Kościoła. Niejednokrotnie ktoś żądając posłuszeństwa w sprawach, o których Kościół nie wypowiedział się definitywnie, przedstawia je, jako posłuszeństwo Kościołowi. Z tego rodzi się wiele zamieszania w ludzkich umysłach i sumieniach. Uzurpacja nie jest receptą na czasy zamętu powszechnego. Wydaje się, że pewne wpływowe środowiska dążą do zniszczenia Tradycji posługując się narzędziem posłuszeństwa. Kwestia w najwyższym stopniu poważna – niepokojąca! [Nie tylko wydaje się, ale tak właśnie jest i zachodzi to na naszych oczach od kilkudziesięciu lat - admin]
Trzeba się bardzo starać, aby z najwyższą starannością rozróżniać to, co jest Kościołem i jego nieomylnym nauczaniem a co jest opinią jednej osoby, bądź gremium, które nie stanowi Kościoła w jego integralności. Istnieje jeszcze w najwyższym stopniu poważny problem pewnych wpływowych środowisk, które na naszych oczach coraz bezczelniej na różne sposoby tworzą nowy bezchrystusowy kościół. „Dlatego jest konieczne, abyśmy z jak największą pilnością zwracali uwagę na to, cośmy słyszeli, abyśmy przypadkiem nie zeszli na bezdroża” (Hbr 2, 1). Sługa Pański „nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knotka o nikłym płomyku” (Iz 42, 3).
In breve: Kościół. Nauczanie Kościoła. Posłuszeństwo Kościołowi. Z szacunkiem należnym wszystkim, którzy należą do Kościoła, poniższe precyzacje nie okażą się nam bezużyteczne. Kościół. Nie zawsze tożsamy z tym czy innym duchownym. Nie zawsze tożsamy z tym czy innym teologiem. Nauczanie Kościoła. Nie zawsze tożsame z nauczaniem tego czy innego duchownego. Nie zawsze tożsame z nauczaniem tego czy innego teologa.
Posłuszeństwo Kościołowi. Nie zawsze tożsame z posłuszeństwem temu czy innemu duchownemu. Nie zawsze tożsame z posłuszeństwem temu czy innemu teologowi. W dobie zamętu powszechnego rozróżnienia powyższe będą nam przydatne, abyśmy się nie pogubili, abyśmy nie odstąpili od Prawdy, abyśmy godnie trwali przy Prawdzie. Istotne kryterium rozeznania: krystaliczna doktryna katolicka zawarta w Tradycji. Św. Paweł – serdeczny i po pastersku zatroskany – nalega:
„Przeto, bracia, stójcie niewzruszenie i trzymajcie się tradycji, o których zostaliście pouczeni bądź żywym słowem, bądź za pośrednictwem naszego listu” (2 Tes 2, 15). „Nakazujemy wam, bracia, w imię Pana naszego Jezusa Chrystusa, abyście stronili od każdego brata, który postępuje wbrew porządkowi, a nie według tradycji, którą przejęliście od nas” (2 Tes 3, 6). Nie głaskajmy bezbożników, nie głaskajmy kłamstwa, nie głaskajmy szatana. Jedna odpowiedź – Chrystusowa: precz! Dopowiedzenie – może nieodzowne. W kontekście nieodpowiedzialnych wypowiedzi ludzi różnych, które – jak się wydaje – są zbyt pospieszną, zdumiewająco powierzchowną i nonszalancką oceną rzeczywistości duchowych, niech nam będzie pomocą słowo Apostoła Narodów. Słowo św. Pawła skierowane nie tylko do pasterzy(!): „Ducha nie gaście, proroctwa nie lekceważcie! Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie!” (1 Tes 5, 19-21).
http://novushiacynthus.blogspot.com/
Ciąg dalszy napiętnowania palaczy w imię “walki o zdrowie obywateli” „Polska za mało pieniędzy przeznacza na walkę z paleniem, a ceny papierosów w sklepach są zbyt niskie” – takie błędy w polityce antynikotynowej wytknęła rządowi Platformy Obywatelskiej Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) pod koniec 2009 roku. Jak przed niespełna 3 laty podała gazeta.pl urzędnicy zajmujący się ochroną zdrowia w ramach ONZ zarzucili polskim politykom wciąż „niedostateczne napiętnowanie palaczy”. Koronnym dowodem na nieudolność polskiej polityki antynikotynowej miał być niski koszt jej prowadzenia! WHO wyliczyła, że na tępienie nikotynowych nawyków wśród obywateli Polska przeznacza „jedynie” 1 mln zł rocznie, podczas gdy powinna ok. 65 mln (ok. 0,5 proc dochodów z akcyzy). Aleksander Sopliński, ówczesny poseł PSL i lekarz z zawodu, przyznał zawstydzony, że Światowa Organizacja Zdrowia faktycznie wytknęła nam „sporo błędów, jakie popełniamy w walce z paleniem”. O tym, że „w Polsce trzeba poprawić prawo” przekonywała Anna Kozieł z nadwiślańskiego biura WHO. Panią Kozieł oburzyły zbyt niskie ceny papierosów w Polsce, które na tle Europy podobno były jednymi z najniższych… Od 2009 roku wiele się zmieniło. Ekipa Donalda Tuska, co roku podwyższała akcyzę na papierosy zwykle tłumacząc ten fakt „dostosowaniem wysokości daniny do wymogów unijnych”. Ostatnia podwyżka (tzw. kwotowej części akcyzy) miała miejsce 1 stycznia 2012 r. Jak wyliczyła Fundacja Republikańska w tym roku akcyza na papierosy wrosła o ok. 8% (ze 158,36 zł do 170,97 zł za 1000 sztuk); akcyza za kilogram tytoniu do palenia wzrosła o ok. 13% (ze 102,32 zł do 115,86 zł); koszt zakupu tysiąca cygar i cygaretek wzrósł z 244,4 zł do 254,2 zł a więc o ok. 4%. Według Fundacji Republikańskiej już w 2011 r. konsument papierosów kupując paczkę za 10 zł oddawał państwu ok. 8 zł w podatkach pośrednich (VAT i akcyza). Według wyliczeń strony nacoidamojepodatki.pl (polecamy!) 6 złotych i 1 grosz to akcyza, 1 złoty i 87 groszy to VAT (23%). Warto zauważyć, że w podatku od wartości dodanej aż 1 złoty i 38 groszy stanowi VAT od… akcyzy! Oznacza to, że gdyby nie horrendalnie wysokie stawki daniny paczka papierosów mogłaby kosztować ok. 2 złotych i 12 groszy (koszt wytworzenia towaru, wraz z kosztami transportu, marżą producenta i sprzedawcy). Oczywiście ekipa Donalda Tuska wyszła naprzeciw również innemu pomysłowi WHO zakazując palenia w miejscach publicznych (o ile zakaz palenia na przystankach można racjonalnie uzasadnić to jak wytłumaczyć narzucenie prohibicji w prywatnych klubach i restauracjach?!) Jako ciekawostkę przypominamy (za tekstem Dariusza Kosa opublikowanym na naszych łamach na początku 2010 roku – tutaj), że pierwszą w cywilizowanych krajach rządową kampanię przeciw palaczom rozpoczął… Adolf Hitler? Jej częścią było „wprowadzenie ustaw dyskryminujących palaczy i zakazujących palenia w miejscach publicznych” a „propaganda nazistowska porównywała palaczy do Żydów i przedstawiała palenie, jako brudny zwyczaj (…) Cyganów, Murzynów i Indian, a więc podludzi”. Niestety nawet zaostrzenie prawa i podwyżki podatków z ostatnich lat nie satysfakcjonują Światowej Organizacji Zdrowia. Z przedstawionego w minionym tygodniu przez WHO i ministerstwo zdrowia „raportu o ekonomicznych aspektach palenia tytoniu w Polsce” wynika, że dopiero „podniesienie ceny paczki papierosów o połowę skłoniłoby znaczną część dorosłych palaczy do rzucenia nałogu”!!! Zdaniem Pauliny Miśkiewicz, dyrektor biura WHO w Polsce, „podniesienie podatków na wyroby tytoniowe (…) to efektywny, łatwy w zastosowaniu i przynoszący dodatkowe dochody dla budżetu sposób na ograniczenie skali palenia tytoniu”. Jak podał wprost.pl z analizy zawartej w raporcie wynika, że zaledwie „14-procentowa podwyżka cen wyrobów tytoniowych spowodowałaby zmniejszenie liczby palaczy o 174 tys. osób, zmniejszenie liczby osób rozpoczynających palenie o 60 tys. osób; śmierci spowodowanej używaniem tytoniu mogłoby uniknąć 78 tys. osób” a wpływy do budżetu wzrosłyby o 2,3 mld zł! WHO przedłożyła szefowi resortu zdrowia, Bartoszowi Arłukowiczowi, również dwa inne warianty podwyżek. Wzrost ceny papierosów o 34,7 proc. odciągnąłby od nikotyny 403 tys. osób. Wzrost o 50,2 proc. zmniejszyłby liczbę palaczy o 618 tys. osób. Śmierci na skutek chorób związanych z puszczaniem dymków uniknęłoby 277 tys. osób, a do budżetu i tak wpłynęłoby 7,1 mld zł! Czy jest ktokolwiek w rządzie Platformy Obywatelskiej, kto nie ulegnie magii powyższych cyfr?! Czy ktokolwiek w rządzie miałby odwagę wyśmiać maksymę p. Miśkiewicz jakoby „podwyżki ceny wyrobów tytoniowych były najbardziej skutecznym narzędziem ograniczenia palenia wśród młodzieży oraz osób mniej zamożnych”? Wiceminister zdrowia Marek Haber już podchwycił temat. Jego zdaniem „Polska należy do tych krajów europejskich, w których koszt wyrobów tytoniowych jest nadal jednym z najniższych”, więc „jest pole do zwiększenia ceny wyrobów tytoniowych”. Niestety akcyza dalej będzie rosła, co oznacza, że fiskus zadusi koncerny tytoniowe a palaczy wepchnie w ramiona przemytników…
Blazej Gorski Jak usprawnić niewydolny system sprawiedliwości? Prokuratorzy i komendanci policji lokalnego szczebla powinni być wybierani! Przypadek Grzegorza Brauna woła nie tyle o pomstę do nieba, co o powsadzanie do więzienia tych wszystkich bufonów z sądu i policji, którzy przez swoje policyjno-sądowe działania gnębią człowieka i marnują pieniądze podatników. Przypomnijmy, że reżyser Grzegorz Braun przed niemal czterema laty został oskarżony o pobicie grupy policjantów, czego miał dokonać, mając na rękach kajdanki. Wg opinii samego Brauna, oskarżenie wynikało tak naprawdę z tego, że on sam był na tyle bezczelny, iż zwrócił uwagę na bezprawne, jego zdaniem, działanie funkcjonariuszy. – Jak on śmiał? Teraz mu pokażemy! – zakrzyknął zapewne ktoś na komendzie we Wrocławiu i lawina ruszyła. Cztery lata zajęły wrocławskim sądom i policji korowody, które przed miesiącem doprowadziły ostatecznie do umorzenia sprawy. Ale to jednak nie był koniec. Prokuratura stanęła na stanowisku, że nie może tak łatwo ulec. Złożyła apelację. I sąd apelacyjny kilka dni temu zarządził powtórzenie procesu! Oznacza to, że czteroletnia zabawa za pieniądze podatnika będzie trwać kolejne lata, a Braun będzie, co kilka miesięcy wydeptywał sądowe korytarze, by tłumaczyć kolejnym czynownikom, że nie jest ani Bruce’em Lee, ani nawet MacGyverem. Ta historyjka to oczywiście tylko jeden z drobnych objawów raka, który toczy polski wymiar sprawiedliwości i policję. Porównanie do raka nie jest zresztą w tym wypadku właściwe – funkcjonalność tych organów państwa została po prostu przekierowana ze służby społeczeństwu na pracę usługową dla rządzącej elity oraz dla działalności samopomocowej. Zamiast bezpieczeństwem i sprawiedliwością policjanci i pracownicy sądownictwa zajmują się, więc załatwianiem sobie rozmaitych apanaży, a politycy im na to pozwalają – pod jednym tylko warunkiem: w zamian mają zapewnić sprawne ściąganie kasy ze społeczeństwa oraz uziemiać osobników, który za wysoko podskakują, takich jak na przykład Braun. A gdy zaginie jakieś dziecko, to zajmie się tym detektyw Rutkowski. Wydaje się, że istnieje tylko jedna metoda, który ten system może rozbić. Zarówno prokuratorzy, jak i komendanci policji lokalnego szczebla powinni być po prostu wybierani – jak to ma miejsce np. w Stanach Zjednoczonych. Być może perspektywa wyrzucenia z pracy skłoni ich do przypomnienia sobie, za czyje pieniądze żyją. A trzeba przyznać, że żyją jak pączki w maśle – jak wyliczył ostatnio pewien ekspert, o ile średnio emerytura jednego obywatela kosztuje społeczeństwo poniżej 240 tys. złotych, to emerytura mundurowa stanowi średnio obciążenie rzędu prawie 1,4 miliona! Tomasz Sommer
Słonko Kałmucji Dzięki Tel-Awizji i innym merdiom wiemy, że taki Łukaszenka, Ahmadineżad, Mugabe albo Chavez to dyktator i kanalia, ale taki np. Karzaj, Museveni albo Kabila to fajny gość, który wie, z kim trzymać. A kim jest Kirsan Iliumżynow? Oficjalnie Kałmucja to samorządna republika etniczna i jedna z 89 administracyjnych części Rosji, położona w jałowym stepie na zachód od Astrachania. Na nielicznych turystach, którzy tam zechcą dotrzeć, robi ona wrażenie kawałka środkowej Azji, który przypętał się jakoś do Europy i tu, w jej zapomnianym kącie, pozostał. Wrażenie jest słuszne, bo Kałmucy to potomkowie mongolskich koczowników, którzy przybyli tu na początku XVII wieku. Na głównej ulicy Elisty, stolicy kraju, którą jest nadal ulicą Lenina, no, bo jakżeby inaczej, stoi wielki posąg zagadkowo uśmiechniętego Buddy. Tuż obok na wielkim plakacie prezydent Kałmucji wita Dalaj-lamę. Także Lenin nie wziął się tu znikąd: ojciec wodza rewolucji Ilia Uljanow był przecież półkrwi Kałmukiem (matka była Żydówką). Pierwotną ojczyzną Kałmuków jest Dżungaria, która dziś wchodzi w skład chińskiego Turkiestanu zwanego Sinkiang. Wyparci stamtąd przez Chińczyków Kałmucy, wtedy jeszcze zwani Ojratami, w liczbie 100 tysięcy jurt i tyluż rodzin przez 32 lata szli na zachód, aby w 1608 roku dotrzeć do stepów nadwołżańskich, dokładnie tam, gdzie wcześniej rozpadło się państwo wyznających judaizm Chazarów. Car Piotr Wielki przyjął wtedy ich posłów, uznał za „ruskich” i nadał im ziemie od Astrachania do Stawropola ustanawiając tam chanat. Dzisiejsza Kałmucja to tenże okrojony chanat. Przez pierwsze półtora wieku trwała sielanka. Potem od północy zaczęli napierać Kozacy, a następnie osadnicy niemieccy, czyli późniejsi Niemcy nadwołżańscy, których zaprosiła tam Katarzyna Wielka (sama Niemka przecież) i Kałmukom zrobiło się ciasno. W roku 1771 władca kałmucki Ubaszy-chan i ogromna większość jego poddanych uznali, że mają dość Europy i zwinąwszy jurty ruszyli z powrotem do Dżungarii, która wtedy znajdowała się pod panowaniem Mandżurii. Niewielu tam dotarło, bo od początku coś im nie szło, mimo że datę wyjścia astrologicznie wyznaczył i pobłogosławił sam Dalaj-lama. Chyba się jednak pomylił i czekali za długo, bo lody na Wołdze ruszyły i część z nich, która zamarudziła na prawym brzegu rzeki, nie zdołała się przeprawić w porę i musiała zostać. Wkrótce ci, co zostali odczuli to boleśnie: stracili status chanatu, byli siłą przenoszeni do stałych chałup itp. Kiedy zaś jeszcze niebacznie wzięli udział w chłopskim powstaniu Pugaczowa, po jego stłumieniu już na zawsze mieli z Rosją na pieńku. W końcu w roku 1943 Stalin oskarżył ich o współpracę z Niemcami, zresztą słusznie, bo aż 5.000 z nich służyło wtedy we wspomagającym Niemców Korpusie Kawalerii Kałmuckiej. Zlikwidował, więc republikę kałmucką i rozproszył jej mieszkańców po Syberii. Połowa nie przeżyła tych przenosin, reszta wróciła po roku 1957. Dziś jest ich jednak tylko 150.000, czyli tylko połowa ludności republiki, reszta to głównie Rosjanie, którzy jednak stale wyjeżdżają do innych rejonów Rosji. Kałmucy coraz bardziej decydują, więc o charakterze tego jałowego i nudnego miejsca, gdzie miałki kurz odgania głodne muchy znad niedopałków śmietnisk na rozstajach wertepów. Kałmucja to jedyny kraj w Europie, gdzie oficjalną religią jest buddyzm, a dokładniej jego mongolska odmiana – lamaizm. Kałmucy odbudowują tam święte czorteny i wysyłają mnichów na naukę do Indii. Sam Dalaj–lama przysłał im osobiście szaddin-lamę (Wysokiego Lamę) imieniem Telo-Rinpocze, który jest rzeczywiście bardzo wysoki, w chwili przyjazdu miał 24 lata i jest Amerykaninem z Filadelfii, ale poza tym jest żywym wcieleniem pewnego pobożnego i zacnego Hindusa sprzed kilku wieków. Prywatnie, po godzinach, jest on wielbicielem muzyki rockowej, a zwłaszcza starego zespołu Smashing Pumpkins. Słuchając tej muzyki lepiej mu się medytuje. Krajobraz Kałmucji to jałowy step zniszczony kopytkami milionów owiec, które tu wypasano w niedawnych przecież czasach ZSRR. Plany były ambitne i napięte, więc owiec było za dużo, a ponadto – niewłaściwej rasy: kaukaskiej. Dawały nawet niezłą wełnę, ale ich twarde raciczki, dobre na skałach Kaukazu, tu szybko wytrzebiły delikatne korzenie traw na lessowym podłożu. Dziś połowa Kałmucji jest zakurzoną pustynią i aby ją ożywić, wprowadza się wielbłądy. Dwugarbne, jak w Mongolii, które też dają wełnę i mleko. Z mleka robi się kumys. Trzeba stalowej woli, żeby tego nie zwymiotować po pierwszym kubku – twierdzą zgodnie najbardziej zahartowani podróżnicy z Europy. Lessowa pustynia jest też podobno ojczyzną narodowego zwierzęcia Kałmucji - suhaka, małej trąbonosej antylopy, która jest tak rzadka, że jeszcze nikt nigdy w Kałmucji w naturze jej nie widział. Aby ją lepiej chronić rok 2010 ogłoszono tam rokiem ochrony suhaka i był to rzeczywiście ogromny sukces, bo w ciągu roku nie zanotowano, aby zginęła, choć jedna sztuka. „Jeszcze żadna nie zginęła” ma szanse stać się nowym hasłem Kałmucji, bo przynajmniej to pasmo sukcesów trwa nieprzerwanie, choć rok ochronny dawno minął. Równie skutecznie suhaki chronione są też nadal w Kałmucji przed ludzkim wzrokiem, nawet najlepiej uzbrojonym. Z każdego plakatu i słupa, (bo drzew w Kałmucji nie ma) uśmiecha się twarz wiecznie młodego Kirsana Iliumżynowa, który w niezwykle prosty sposób wygrał tam prezydenckie wybory w 1993 roku, a potem wszystkie następne. Obiecał mianowicie swoim rodakom, że zrobi z Kałmucji drugi Kuwejt. „Każdy pasterz dostanie telefon komórkowy, a poziom życia wzroście 10-krotnie w ciągu dwóch lat” – powiedział. Nooo, skoro tak, to i wygrał! A po wyborach stał się cud, jak mawiali dawniej chasydzi, i obietnice te nie spełniły się nawet na jotę. Nikt jednak nie robił wtedy i do dziś nie robi z tego sprawy, bo każdy jest przecież realistą i wie, że było to od początku niemożliwe. Ale euforia jak wybuchła tak trwa do dziś, a ludzie mówią o Kirsanie jak o bohaterze narodowym. Są dumni, że udało mu się tak łatwo wygrać i że przynajmniej on sam stał się bardzo bogaty. Od kogoś trzeba przecież było zacząć. Gdyby sam nie pokazał, że można się wzbogacić, to kto by uwierzył jego kolejnym obietnicom wyborczym, hę? Toteż do dziś nie ma baru ani straganu w Kałmucji, w którym nie byłoby portretu umiłowanego prezydenta. Poddani nadal cieszą się, że od początku, gdy był jeszcze bardzo młody, okazał się taki sprytny i zaradny. Stawiają go za przykład swoim dzieciom, z których prawie połowa nosi już jego imię. Reszcie nie wypada, bo to dziewczynki, ale Kirsana to też bardzo popularne w Kałmucji imię żeńskie. Sam Iliumżynow nie ukrywa zresztą swego majątku, a nawet się nim chełpi. Już w trzy lata po zdobyciu władzy, czyli w roku 1996, wykazał do opodatkowania 1 mln $, co było największą sumą zadeklarowaną przez polityka w Rosji. „Zuch Kirsan, mołodiec!” cieszyli się wtedy Kałmucy. Proszę bardzo, Kałmuk, nasz chłopak, tutejszy, a zakasował i Rosjan, i Czeczeńców, i Ormian i nawet wielu Żydów, największych w Rosji spryciarzy. A jaki uczciwy! Może nawet i któryś inny ma od niego więcej kasy, ale przecież nie deklaruje do podatku. A on, proszę bardzo - ani rubla nie kryje. Już, kiedy pierwszy raz kandydował na prezydenta miał 50 przedsiębiorstw o łącznych obrotach ponad pół miliarda dolarów. Jeździ, a raczej daje się wozić klimatyzowanym lincolnem. A co, może go nie stać? Gazety w całej Rosji i na świecie nazywają go miliarderem. Kałmuk potrafi. Zuch Kirsan! Jego kariera w biznesie była przeraźliwie prosta i dla Rosji typowa. Za komuny Iliumżynow był prominentnym komsomolcem i dostał się do Rady Najwyższej Federacji Rosyjskiej, a tam już znalazł dojście, aby w chaosie przemian i łapczywego rozkradania wszystkiego, co się da, przepisać na siebie to i owo z państwowego, czyli niczyjego. A co, może mieli wszystko same ruskie rozkraść? Albo innym zostawić? Dopadł także paru kontraktów na eksport, czego się tylko dało. Tu wełna, tam kawior z Astrachania, tam trochę nafty z sąsiedniego Kazachstanu... Odłożył wtedy jakieś 50 mln $ w Szwajcarii na czarną godzinę, bo przecież mogło się to szybko skończyć. No, ale na szczęście wszystko poszło dobrze. Udało się. Dziś, od 20 lat ma do dyspozycji całą republikę i wciąż bogaci się pełną parą, bo nikt mu nie żałuje, a nawet przeciwnie, każdy stara się pomóc jak może. Niech, chociaż jeden Kałmuk będzie wśród najbogatszych „nowych ruskich”, a bo niby, co, że jak Kałmuk to ma być gorszy?
W końcu trzeba przyznać, że choć może tu i ówdzie troszkę przesadził, to jednak nie wciskał ludziom samego tylko kitu. O, co to, to nie! Obiecał mocny rząd i proszę, jest! Już na samym początku rozwiązał nikomu niepotrzebny 130-osobowy Wierchownyj Sowiet Kałmucji i w jego miejsce osobiście mianował 25-osobowy parlament, o wiele szybszy i sprawniejszy w działaniu. Prezydentowi też o wiele lepiej się z nim współpracuje, bo są to jego sprawdzeni koledzy, krewni i przyjaciele. Nie gadają po próżnicy, tylko uchwalają to, co do nich należy. Taniej i bez niepotrzebnych sporów. Nieco później uporządkował też media. Np. 6 czerwca 1998 roku znaleziono poprzestrzelane zwłoki Łarisy Judiny, redaktor naczelnej Sowietskoj Kałmucji (nazwa z gatunku wiecznie żywych!), jedynej gazety republiki. Za dużo wścibska baba wiedziała lub chciała wiedzieć o interesach w wolnocłowej strefie Elisty, no i krytykowała prezydenta. Kij w szprychy wkładała! Gadają zresztą, że to była Żydówa, albo przynajmniej tak się nazywała. No, ale teraz jest już w mediach spokój, pismaki nie brużdżą i nie węszą niepotrzebnie, tylko pracują dla dobra kraju. Bo przecież Iliumżynow był od początku przez wszystkich lubiany za miły uśmiech, młody wiek i spokojną, buddyjską pewność siebie, która z niego promieniuje. Słonko Kałmucji, słodkie takie nasze! Uwielbienie doszło do zenitu, kiedy w roku 1995 został prezydentem FIDE, międzynarodowej federacji szachowej. W oczach poddanych stał się personą rangi światowej, ba, może nawet najwybitniejszym Kałmukiem wszechczasów, większym nawet niż sam ojciec Lenina. Gdyby mianował się dożywotnim chanem Kałmucji wzbudziłby tylko entuzjazm. Ku zachwytowi poddanych i tak zresztą szybko zaczął sobie poczynać jak udzielny władca. Nie chcąc odprowadzać podatków do Moskwy (a co to – jemu samemu się nie przydadzą?) 17 listopada 1998 roku zagroził otwarcie oderwaniem Kałmucji od Rosji i tylko groźny pomruk z Kremla niemal w ostatniej chwili przywołał go do porządku. Wśród licznych talentów władcy jest także zamiłowanie do filozofii. Wyznaje on i głosi koncepcję „myślenia etnoplanetarnego”, którą specjalnie dla niego opracował kałmucki „sekretarz stanu ds. ideologii”. Szkoły też otrzymały instrukcje, aby odważnie „rozszerzyć jednostki dydaktyczne”, wykryte przez pewnego kałmuckiego naukowca. W pewnej chwili zaczęto nawet podejrzewać, ze macza w tym palce przesławny Kościół Zjednoczony Wielebnego Moona, który pod różnymi szyldami mocno siedzi w zakurzonych zakamarkach stołecznej Elisty. Ale władze oficjalnie i stanowczo odrzuciły tę podłą i destruktywną sugestię. Zaraz po ponownym wyborze Iliumżynowa w 1995 roku Igor Rotar, dziennikarz Izwiestii zapisał słowa z wywiadu gospodina prezydienta: „Niezależnie od tego, co ludziom mówię, daje im także zakodowane instrukcje na poziomie podświadomości. To samo robię, gdy kontaktuję się z obywatelami Rosji w innych rejonach. Wytwarzam wokół republiki rodzaj ekstra-czułego pola i to nam bardzo pomaga w wielu naszych przedsięwzięciach.” Takie pole ułatwionej komunikacji jest Kałmucji na pewno bardzo potrzebne, bo w kraju tym nadal nie ma dróg ani kolei, a przemysł to cztery zakłady przetwórstwa żywności, w tym suszarnia owoców, oraz dwie gręplarnie wełny. Dochód na mieszkańca nie przekracza ¼ średniej dla całej Rosji. Jednakże Elista, 80-tysięczna stolica kraju, mająca kilka barów, blisko 20 sklepów i bazar to istny Manhattan w szczerym stepie. Jaśnieje ona blaskiem ekstra-czułego pola, którym otacza swych poddanych uśmiechnięty jak Budda prezydent. Mogą oni już uczyć się w szkołach swego staromongolskiego pionowego pisma zakazanego wrednym bolszewickim edyktem z 1924 roku. Mają już także swoje tradycyjne instrumenty ze skóry, kości i końskiego włosia, ale ponieważ jeszcze nikt nie umie na nich grać, do Chin i Mongolii posłano przed wielu laty pierwszą grupę kilkorga stypendystów. To są trudne instrumenty, więc powrócą dopiero za jakieś 3-4 lata i wtedy w kałmuckim stepie na pewno wzmocnią się pozytywne wibracje. Nie ma jeszcze telefonów komórkowych, bo nie ma jeszcze masztu przekaźnika. Nie ma też wielomiliardowych inwestycji zachodnich, jakie prezydent obiecał zwabić do Elisty. No, i nie podpisał kontraktu z Diego Maradoną, którego 20 lat temu obiecał skaperować do jedynego klubu piłki nożnej w Eliście. Ale klub gra i bez niego, a poddani są szczęśliwi i spokojni. Zresztą Maradona jest już za stary i mogłoby nie być z niego wielkiego pożytku. Ale wszystko po kolei, nie trzeba się denerwować. „Wszystkie obietnice naszego prezydenta będą w 100% spełnione” – zapewniał przez kilka kadencji niezmiennie uśmiechnięty rzecznik Iliumżynowa. „To tylko kwestia czasu i pieniędzy, ale nie mamy już, co do tego żadnych wątpliwości”. Wątpliwości nadal nie ma żadnych, ale jesienią 2010 roku Iliumżynow nasycił się w końcu łatwą władzą i, niczym Putin Miedwiediewa, osobiście wyznaczył na prezydenta republiki niejakiego Aleksieja Orłowa, Rosjanina, żeby nikt nie mówił o tym, że główna mniejszość nie ma tu swoich praw. Sam Iliumżynow zachował wprawdzie dla siebie tytuł głowy państwa, ale teraz zajmuje się już tylko przewodniczeniu międzynarodowej federacji szachowej. No i musi podreperować swe prywatne interesy, bo jego imperium trochę jakby ucierpiało, kiedy zanadto zajmował się sprawami ukochanej republiki i jej szczęśliwych poddanych. Czyli na pewno będzie jeszcze lepiej. Bogusław Jeznach
Singapur - materialna refutacja libertarianizmu Singapur – materialna refutacja libertarianizmu, (czyli kolejny wrzód na libertariańskiej d..pie – obok Korei Południowej) Świat boryka się z kryzysem, tymczasem są państwa, których ten cały bałagan nie dotyczy. Może, dlatego, że są zarządzane przez normalnych ludzi? My ślę, że rządzący tym światem, a w właściwie cywilizacja zachodnią wiedzą jak sobie z tymi kryzysami poradzić. Bo skoro wiedzą w Singapurze… Jak to się stało, że niespełna 5 milionowe państwo, które po II wojnie, jako była kolonia angielska startowało z niższego poziomu niż Polska staje się gospodarczo-finansowym imperium i w rozwoju przegoniło wszystkie państwa Europy? Tego nie wiem. Jednak pewnych rzeczy możemy się domyślać. Czy wyobrażacie sobie Drodzy Państwo, że Singapur, południowo azjatyckie miasto-państwo ma wzrost gospodarczy wynoszący 45,8 proc.? To nie żart. PKB na osobę w 2009 roku wynosił ponad 37 tysięcy dolarów amerykańskich. W 2006 roku wyniósł 31400 dolarów USD. W ciągu trzech lat urósł dokładnie o 5893 dolara. Większość ludzi w Polsce nie zarabia takich pieniędzy rocznie. Bezrobocie Singapuru określa się na 3 proc. W Singapurze gospodarka oparta jest na własności prywatnej, wybitnie nowoczesnym przemyśle, nowoczesnej nauce i wysokich technologiach. Myliliby się ci, którzy by sądzili, że Singapur jest ucieleśnieniem typowego dalekowschodniego liberalizmu. Ideologia liberalna nie jest tu religią. Nie jest celem samym w sobie. Środkiem do celu nie jest „małe państwo”, ale „efektywne państwo”. Owszem, jest liberalne prawo pracy, ale… Nie chodzi mi o to, by analizować każdy szczegół jak to się dzieje, że w Singapurze ludzie żyją normalnie, a gdzie indziej nie. Zwróćmy jednak uwagę na parę zaskakujących ciekawostek. Otóż o swoje państwo i wspólnotę trzeba dbać jak o najbliższą rodzinę. Żadna ideologia nie jest celem samym w sobie. Celem jest dobro ogółu. Podam przykłady:
1. W Singapurze kara śmierci tyczy nie tylko morderców, czy handlarzy narkotykami. Dotyczy także skorumpowanych urzędników!
2. Polityka gospodarcza jest sterowana (industrial policy) proszę się nie dziwić, przez rząd.
3. Kursem dolara singapurskiego kieruje bank centralny.
4. Składka na państwowy, kontrolowany przez urzędników „singapurski ZUS” ustanowiony jeszcze w 1955 roku wynosi niecałe 35 proc. Dużo, prawda? Nic nie szkodzi. Od 6 do 8 proc. z tych pieniędzy jest „składką zdrowotną”. Udział w tym systemie jest obowiązkowy, he he, tu jest link dla tych co nie wierzą: http://www.newamerica.net/publications/policy/singapores_central_provident_fund
5. 80 proc. mieszkańców Singapuru mieszka w mieszkaniach „załatwionych” im przez państwo. 99 letnia „dzierżawa”. Ciekawe…
6. Zagraniczne banki mogą działać w Singapurze dopiero od 1999 roku!
7. Edukacja, nawet szkolnictwo wyższe jest praktycznie w całości państwowa.
8. Linie lotnicze, loterie, obiekty sportowe… wszystko to rządowe jest
9. Nie będę pisał o Singapurskiej Armii, by czytelnik nie popadł w depresję. W każdym razie jest silniejsza od polskiej. I prawie tak samo liczna! Tak sobie myślę, że gdyby nie „radziecki brat”, to PRL byłby w miarę normalnym państwem. Co z tego, że dzisiaj wbrew pozorom jest wolność? Tuska, Komorowskiego i Niesioła wbrew pozorom możemy obrażać jak chcemy. Ale jak nie ma, co do gęby włożyć, to, co po takiej wolności… Wolności do zabijania się wzajemnie, bo chyba o to już tylko chodzi. Ale zaraz, zaraz, wtedy był totalitaryzm. Tak, to draństwo. Tylko, że liczba mieszkańców Opola za komuny wg danych GUS wzrosła w 1960 roku z 6o tysięcy, do 106 tysięcy w 1975, by osiągnąć 126 tysięcy w 1985 roku. W 1994 Opole miało 130 tysięcy mieszkańców, a pod koniec lat 90 – tych, gdzieś przeczytałem, że 133 tysiące. Dzisiaj Opole jest zamieszkiwane przez dokładnie tyle samo, co w 1985 roku. To, który system kuźwa nas bardziej eksterminuje?! Wszystkie te socjalizmy nie przeszkodziły Singapurowi być na drugim miejscu wolności gospodarczej. Pierwszy jest Hong Kong:
http://www.heritage.org/index/default
Ludzie w Singapurze trzymani są krótko. Rząd też. Wszystko wg konfucjańskiej zasady twierdzącej, że „człowiek może się udoskonalić”. W Polsce to też jest możliwe. Tylko musimy i powinniśmy chcieć się doskonalić. Zaczynając od tego by nie śmiecić na ulicy, nie petować, nie przeklinać. Wolność to jest wspaniałą sprawa. Ale co po wolności do syfu. Wolę wolność od. Tych, którzy chcą zobaczyć jak wygląda Singapur zachęcam do posłuchania piosenki zespołu „2 plus 1” i piosenki Singapore z przepięknymi widokami tego miasta-państwa.
http://www.youtube.com/watch?v=KZjl82Fbng8
I pomyśleć, że po wojnie to było typowe, biedne, zacofane postkolonialne terytorium. Romuald Kałwa
Dlaczego banki centralne skupują złoto? Tylko w trzecim kwartale 2011 roku skup złota przez banki centralne wyniósł 150 ton — ponad dwukrotnie więcej niż w całym roku 2010! Po raz pierwszy od ponad 20 lat banki centralne na całym świecie kupują więcej złota, niż go zbywają. Ostatnie dwa lata cechowały się wyraźną zmianą w stosunku banków centralnych do złota. Od roku 1988 banki centralne były sprzedawcami netto owego szlachetnego metalu. Przy braku wymienialności ich papierowych walut na kruszec taka postawa jest zrozumiała. Po co trzymać aktywo materialne o wysokich kosztach przechowywania, skoro nie ma ryzyka, że będzie ono kiedykolwiek potrzebne? Zamiast tego lepiej nabyć aktywo oprocentowane (i łatwiejsze w przechowywaniu), jak np. rządowe papiery wartościowe, pozwalające w międzyczasie osiągać zysk w postaci odsetek. Jest to typowe wyjaśnienie, dlaczego bilanse banków centralnych składają się z aktywów finansowych, a nie fizycznych. Jednakże, w ciągu ostatnich dwóch lat nastąpiła dramatyczna zmiana w stanowisku banków względem złota. Tylko w trzecim kwartale 2011 roku skup złota przez banki centralne wyniósł 150 ton — ponad dwukrotnie więcej niż w całym roku 2010! Po raz pierwszy od ponad 20 lat banki centralne na całym świecie kupują więcej złota, niż go zbywają. Jeśli jednak banki centralne posługują się wyłącznie niewymienialnym na kruszec pieniądzem fiducjarnym, czym należy tłumaczyć tę nagłą zmianę? Chociaż wymienialność pieniądza na kruszec może spowodować wzrost kosztów banku centralnego, niesie też ze sobą korzyści. W szczególności rozwiązuje ona dwa problemy:
W jaki sposób banki centralne mogą zachować niezależność od swych rządów?
Jak duża powinna być podaż pieniądza?
W warunkach braku wymienialności pieniądza na kruszec obie te kwestie komplikują się znacznie bardziej. W tym krótkim eseju zajmiemy się pierwszym z owych problemów. Niezależność banku centralnego pochodzi od rządu, który, w obrębie swojej jurysdykcji, nadaje mu uprawnienia monopolisty w zakresie produkcji pieniądza. Kongres sprawuje nadzór nad Fedem, ale żaden przedstawiciel rządu nie decyduje w sprawach operacji dokonywanych, na co dzień przez bank centralny. (Jest to oczywiście kwestia sporna, ale to temat na inną dyskusję). Ta niezależność jest cechą pożądaną — z ważnego powodu. Pełnia władzy rządu nad prasą drukarską stanowi bodziec do pokrywania jego wydatków nie z podatków, ani nawet nie poprzez zaciąganie długów, lecz przez względnie bezbolesny akt drukowania brakujących pieniędzy. Problem, jaki wynika z rządowej kontroli nad produkcją pieniądza, to skłonność do wywoływania inflacji. Niezależny bank centralny emituje walutę, figurującą w jego bilansie, jako pasywo. Jednocześnie bank nabywa aktywa, dzięki którym następuje wyrównanie zapisów księgowych. Mimo iż owymi aktywami może być cokolwiek, normą stało się, iż są to względnie bezpieczne, ale oprocentowane obligacje rządowe. Złoto nadal stanowi część bilansów większości banków centralnych, ale — ponieważ wiąże się ono z kosztami i nie przynosi odsetek — jest stosunkowo mało atrakcyjnym rozwiązaniem. Jeżeli bank centralny pragnie bezpośrednio zwiększyć podaż pieniądza, zwiększa swe pasywa (zbywając gotówkę) oraz, odpowiednio, aktywa (nabywając obligacje). W przypadku, kiedy chce zmniejszyć podaż pieniądza, zmniejsza swe aktywa (zbywając obligacje), co następnie zmniejsza jego pasywa (poprzez zmniejszenie ilości gotówki w obiegu). W ramach eksperymentu myślowego wyobraźmy sobie, co stałoby się, gdyby bank centralny nie sprzedał żadnych aktywów i znalazł się w sytuacji utraty ich wartości. Jako ekstremalny przykład przyjmijmy, że obligacje, które ów bank centralny posiada, nie mogą zostać wykupione z powodu niewypłacalności ich emitenta. W takiej sytuacji spadek wartości aktywów musi zostać zrekompensowany spadkiem wartości pasywów. Nie oznacza to jednak, iż będzie to koniecznie gotówka, ponieważ kluczowym dla zachowania równowagi księgowej pasywem jest kapitał własny banku centralnego. W momencie, w którym osiągnie on wartość ujemną, bank stanie się niewypłacalny z księgowego punktu widzenia. Trudno wyobrazić sobie bank centralny, który staje się niewypłacalny. Rzeczywiście, na ogół się to nie zdarza, chociaż — jak wraz z Philippem Bagusem ukazaliśmy w naszej książce Deep Freeze: Iceland’s Economic Collapse — niedawno miały miejsce tego typu przypadki (zobacz także ten artykuł). Bank centralny, który trzyma obligacje, jako swoje aktywa, zachowuje wypłacalność dopóty, dopóki zachowuje ją również ich emitent. Problemem, jaki się pojawia, jest to, co należy zrobić, jeżeli kapitał własny osiągnie wartość ujemną. Musi wtedy dojść do rekapitalizacji, lecz kto ma tego dokonać? Scenariuszem ekstremalnym byłaby bezpośrednia rekapitalizacja banku centralnego dokonana przez rząd. Takie działanie wiąże się jednak z pewnymi konsekwencjami. Banki centralne cieszą się wysokim stopniem niezależności (przynajmniej w niektórych państwach), ponieważ nie polegają na finansowaniu przez rząd — wręcz przeciwnie, generują one dochody, przekazując rządom na koniec roku swoje zyski. Jednakże rząd, który wspiera bank centralny, w coraz większym stopniu interesuje się również polityką owego banku. Zwiększenie nadzoru nad organem władzy monetarnej może być przez niektórych przyjęte pozytywnie, choć w istocie otwiera puszkę Pandory — możliwe, że wraz ze zwiększeniem nadzoru, rząd zacznie wpływać nie tylko na strategię banku centralnego, ale nawet na jego codzienne funkcjonowanie. Biorąc pod uwagę ów dylemat niezależności, skup złota przez banki centralne jest całkowicie racjonalną reakcją. Gdy z każdym dniem coraz bardziej kwestionuje się wypłacalność rządów niektórych dużych państw, inwestorzy i banki centralne podają w wątpliwość także wartość ich zadłużenia. Grecja właśnie ostrzygła prywatnych posiadaczy swojego długu o 50 procent. Czyżby w niedługim czasie to samo miało spotkać inne rządy i organizacje? Lista państw o pogarszającej się wypłacalności wydłuża się z każdym tygodniem: Irlandia, Portugalia, Włochy, Hiszpania; nawet Stany Zjednoczone — jak pokazuje ich własny kryzys zadłużenia — nie są zabezpieczone przed taką ewentualnością. Posiadanie złota nie eliminuje możliwości spadku wartości kapitału własnego banku centralnego do poziomu ujemnego, (co więcej, może nawet zwiększyć ku temu szanse). Mając jednak na uwadze niedaleką przeszłość, jest to atrakcyjna opcja. Gdy widoczne stają się trudności kolejnych państw z uporządkowaniem długów i deficytów, dzięki któremu mogłyby stać się bardziej wypłacalne, atrakcyjność złota rośnie. Mimo iż posiadanie jakichkolwiek fizycznych aktywów nie jest bezpośrednio użyteczne dla banku centralnego, służy ono, jako swego rodzaju polisa ubezpieczeniowa. Wypłacalność banku centralnego, będącego w posiadaniu rządowego długu, zależy od wypłacalności państw, których długi posiada. Dla banku centralnego, który niepokoi się o wartość swych aktywów, ich dywersyfikacja za pomocą złota stanowi rozsądną alternatywę. David HowdenTłumaczenie: Dawid Świonder
Emerytalne harakiri Tuska Po 4 latach nic nierobienia poza podnoszeniem podatków i gigantycznym zadłużaniem kraju ( już ponad 815 mld zł.) Premier i rząd postanowili po raz kolejny uszczęśliwić Polaków. Tym razem oferując nam nie tylko ciepłą wodę w kranie, ale późniejsze przechodzenie na emeryturę w wieku 67 lat. Dbając o nasze dobro mogli przecież pójść dalej i zaproponować 97 lat, wtedy problemu wypłacalności ZUS –u w ogóle by nie było. Można przecież wydłużyć jeszcze szkołę podstawową o 3 lata i liceum o 4 lata, wprowadzić podatek od pogrzebu. Już raz ta ekipa zapewniała nas o swej genialnej reformie emerytalnej tzw. II filara. To Premier J.Buzek, Min.M.Boni i D.Tusk byli gwarantami obietnic, że OFE zapewnią polskim seniorom wakacje pod palmami, a po 12 latach funkcjonowania tego genialnego ponoć emerytalnego systemu kapitałowego tzw. II filara, zanosi się raczej na II filar, ale pod Mostem Poniatowskiego. Emerytki z OFE średnio na łebka dostają od 57 – 100 zł. i łamią głowę jak żyć i z tego wyżyć. OFE w 2011r. właśnie straciły 11mld zł, choć wypłaciły sobie ( PTE) 616 mln zł. zysku. Premier D.Tusk zapewnia, że bierze problem wydłużenia wieku emerytalnego dla kobiet aż o 7 lat, a dla mężczyzn o 2 lata „na klatę”, zapomina tylko, że 85 proc. Polaków zdecydowanie się temu sprzeciwia. Biorąc „na klatę” można otrzymać niespodziewanie silny cios poniżej pasa albo zaliczyć „główkę Zidana” i wtedy z kiwki emerytalnej może wyjść tylko polityczny kiks. Już dziś 50 letnia kobieta i 60 letni mężczyzna nie ma żadnych szans na znalezienie pracy, bezrobocie już w lutym przekroczy 14 proc. i będzie nadal rosnąć. Bez kompleksowej, przemyślanej, szczodrej polityki prorodzinnej, znaczącej pomocy finansowej, bodźców ekonomicznych, podniesienia wynagrodzeń Polaków i polskich rodzin, żadna reforma emerytalna się nie uda, a kolejne kłamstwa, manipulacje, pozorowanie dialogu nie uratują systemu ubezpieczeń przed katastrofą. Podwyższenie wieku emerytalnego jest ceną, jaką polscy emeryci po raz kolejny mają zapłacić za błędy rządzących, za głupie i szkodliwe reformy. To małpowanie rozwiązań wprowadzanych i zapowiadanych w bogatych krajach UE, gdzie emerytury są 3- 4 krotnie wyższe niż w Polsce, a mężczyźni żyją o 5-8 lat dłużej niż u nas. Wierutnym kłamstwem są zapowiedzi rządu, że z powodu przedłużenia wieku emerytalnego dostaniemy znacznie wyższe emerytury i lepsze warunki życia na starość. Jeśli nie będzie wyższych wynagrodzeń i wysokiego wzrostu gospodarczego to nie będzie też godziwych emerytur. Zamiar wydłużenia czasu pracy wynika z niechęci rządu do przyznania się, że systemy emerytalne w dotychczasowej formie zbankrutowały. Żadnych realnych pieniędzy w wysokości 2,1 bln zł oszczędności emerytów w ZUS–ie nie ma. W tej sytuacji należy się zastanowić czy w ogóle nie zlikwidować ZUS –u i nie oddać pracownikom składek, by sami oszczędzali na starość, co z pewnością dawałoby im większe oszczędności. Obecne pseudo-reformy emerytalne wpisują się w stare PRL-owskie hasło: “Emerycie, popieraj rząd czynem i umieraj przed terminem”. Janusz Szewczak
Ukarani za Smoleńsk
PRSteam.net; creativecommons.org/licenses/by-sa/2.5/deed.pl
Do tej pory było regułą, że kłopoty z prawem miały tylko osoby, które przyczyniły się do ujawnienia rosyjskich kłamstw w sprawie smoleńskiej katastrofy. Czy śledztwo prowadzone w Prokuraturze Okręgowej Warszawa-Praga to zmieni? Czy śledztwo prowadzone w Prokuraturze Okręgowej Warszawa-Praga wskaże winę innych – poza wiceszefem BOR – którzy zaniedbali obowiązki podczas przygotowania wizyty śp. Lecha Kaczyńskiego w Katyniu? Do tej pory było, bowiem regułą, że kłopoty z prawem miały tylko te osoby, które przyczyniły się do ujawnienia rosyjskich kłamstw w sprawie smoleńskiej katastrofy. Działo się w czasie, gdy szefem Naczelnej Prokuratury Wojskowej był gen. Krzysztof Parulski, a nadzorcą smoleńskiego śledztwa został płk Zenon Serdyński, który w stanie wojennym oskarżał opozycjonistów.
Napisał Białą Księgę Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu badającego przyczyny smoleńskiej katastrofy, szuka prawdy o niej od 10 kwietnia 2010 r., jego praca zaowocowała Białą Księgą. Szczegółowo dokumentuje ona nieprawidłowości, których dopuścił się rząd polski i Federacja Rosyjska w sprawie przygotowania wizyty i działań podjętych po katastrofie. W grudniu 2011 r. okazało się, że warszawscy prokuratorzy skierowali wniosek do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta o uchylenie immunitetu Antoniemu Macierewiczowi.
– Podjąłem decyzję o zwrocie do prokuratury wniosku o uchylenie immunitetu Antoniemu Macierewiczowi – poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet. Wyjaśnił, że wniosek ma uchybienia formalne oraz merytoryczne i w tym kształcie nie powinien zostać przedłożony. Prokurator generalny zwrócił też uwagę, że raport z weryfikacji WSI nie jest wyłącznie autorstwa przewodniczącego komisji, ale był do pewnego stopnia pracą zbiorową. Prezes PiS Jarosław Kaczyński ocenił, że decyzja prokuratury, która chce uchylenia immunitetu Macierewiczowi za publikację raportu z weryfikacji WSI, pokazuje, „jak bardzo nasze państwo jest kontynuacją PRL”.
„Odebranie immunitetu Macierewiczowi będzie zamachem na swobodę i niezależność prac zespołu smoleńskiego. Prawo i Sprawiedliwość wyraża swój stanowczy sprzeciw wobec prób pociągnięcia do odpowiedzialności karnej posła Antoniego Macierewicza. Działania prokuratury oraz idące w ślad za nimi zapowiedzi uchylenia immunitetu posłowi Antoniemu Macierewiczowi traktujemy jednoznacznie, jako polityczne i podyktowane chęcią swoistej zemsty na byłym szefie Komisji Weryfikacyjnej WSI” – napisali w uchwale członkowie Komitetu Politycznego PiS.
Ujawnił kłamstwo Rosjan Płk pilot Bartosz Stroiński, przyjaciel mjr. Arkadiusza Protasiuka, razem z drugim pilotem odczytywali w Moskwie zapisy czarnych skrzynek, gdzie zostały zarejestrowane rozmowy jego zmarłych kolegów. Po ich odsłuchaniu zostały sporządzone stenogramy, które podpisali polscy piloci.
– Podpisywałem dokument zawierający stenogram z rozmów. Nie wiem, dlaczego opublikowany został inny – ujawnił płk Stroiński w czerwcu 2010 r. na antenie TVN24. Pod oficjalnym zapisem rozmów z kabiny Tu-154 jest określony, jako osoba, która rozpoznała głosy obecnych w kabinie. Mimo to pod opublikowanym dokumentem, przy jego nazwisku nie ma podpisu. Oficer zapewniał, że podczas pracy w Moskwie podpisał dokument zawierający stenogram rozmów w kabinie Tu-154. – Byłem poproszony do współpracy, jako osoba posiadająca doświadczenie z kokpitu tego typu samolotu – stwierdził, podkreślając, że nie wie, dlaczego na opublikowanym dokumencie nie ma jego podpisu.
Wojskowa prokuratura postawiła mu zarzuty dotyczące niedopełnienia obowiązków służbowych związanych z organizacją lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. w zakresie wyznaczenia i przygotowania załogi Tu-154M. Zarzutów do tej pory nie usłyszał nikt, kto zajmował się organizacją lotu ze strony Kancelarii Premiera, chociaż dokumenty (m. in instrukcja HEAD) jednoznacznie mówią, że osobą odpowiedzialną za przygotowanie lotów jest szef Kancelarii Premiera. Za przygotowanie lotu śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jego małżonki i towarzyszących im osób odpowiadał Tomasz Arabski.
Szukał pomocy u Amerykanów Marek Pasionek, cywilny prokurator delegowany do Naczelnej Prokuratury Wojskowej, wspólnie z zastępcą szefa NPN gen. Zbigniewem Woźniakiem nadzorował śledztwo smoleńskie. Pasionek dał się poznać, jako bezkompromisowy oskarżyciel mafiosów ze śląskiej ośmiornicy. W czasach rządów PiS był najbliższym współpracownikiem Zbigniewa Wassermanna, który pełnił funkcję koordynatora służb specjalnych. Po objęciu nadzoru nad śledztwem smoleńskim doszło do konfliktu z gen. Parulskim, który fatalnie przygotował wizytę śledczych w Moskwie w czerwcu ub.r. W efekcie zamiast uczestniczyć w przesłuchaniach świadków i innych czynnościach śledztwa Pasionek przez dwa tygodnie bezczynnie siedział w hotelu. W czerwcu ub.r. ówczesny szef NPW gen. Krzysztof Parulski zawiesił Pasionka w związku z podejrzeniem rzekomego ujawnienia przez niego tajemnic śledztwa w sprawie katastrofy. Zdaniem naszych rozmówców faktycznym powodem były ustalenia prokuratora Pasionka: uważał on za bardzo prawdopodobne, że wysokim urzędnikom państwowym postawione zostaną zarzuty o dopuszczenie się zaniedbań związanych z przygotowaniem lotu. Zarzuty mogliby usłyszeć m.in. szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski oraz minister obrony Bogdan Klich. 2 grudnia rzecznik dyscyplinarny w Naczelnej Prokuraturze Wojskowej skierował do sądu dyscyplinarnego w NPW wniosek o ukaranie Marka Pasionka, na którym ciążą zarzuty dyscyplinarne. Miał on uchybić godności prokuratora m.in. poprzez kontaktowanie się „z agentami obcych mocarstw”. Chodziło o to, że prokurator Pasionek miał zwracać się nieoficjalnie do przedstawicieli USA, agentów CIA i FBI z ambasady w Warszawie, w sprawie dowodów przydatnych w śledztwie ws. Smoleńska, miał też udzielać informacji ze śledztwa dziennikarzom. Jednocześnie warszawska prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie prokuratora Marka Pasionka i rzekomego ujawniania tajemnic postępowania w sprawie katastrofy smoleńskiej umorzyła to postępowanie – decyzja jest prawomocna.
Zesłany na emeryturę Prokurator Zbigniew Woźniak, przełożony Marka Pasionka, zmuszony został do odejścia na emeryturę za trzy tygodnie w wieku 51 lat. Wcześniej objęty był ochroną kontrwywiadowczą, (czyli permanentną inwigilacją) przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego. SKW nie chce wypowiadać się na ten temat. W odpowiedzi na nasze pytania dyrektor gabinetu szefa SKW płk Krzysztof Dusza napisał: „Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie udziela informacji na temat rzeczywistych lub rzekomo prowadzonych działań”. Jego zasługi w smoleńskim śledztwie są niezaprzeczalne – to dzięki niemu m.in. krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. prof. J. Sehna wykonał badania czarnych skrzynek Tu-154M. Badania, które wykazały kłamstwa Rosjan, MAK i komisji Millera. Konflikt pomiędzy gen. Krzysztofem Parulskim a gen. Zbigniewem Woźniakiem był tajemnicą poliszynela.
– Krzysztof Parulski nie znosi Zbigniewa Woźniaka od czasu wyborów prokuratora generalnego. Gen. Woźniak wystartował w nich, gdyż chciał odejść z prokuratury wojskowej. Jego zwierzchnikiem był właśnie szef NPW Parulski, wówczas w stopniu pułkownika. Istotne jest to, że jego podwładny, prokurator Woźniak, otrzymał generalskie szlify od prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który jednocześnie nie dał „generała” Parulskiemu ze względu na jego przeszłość w czasach PRL – mówi nam jeden z prokuratorów.
– Prezydent Lech Kaczyński niezwykle cenił gen. Zbigniewa Woźniaka, któremu wręczył nominację generalską. Pan prezydent wielokrotnie powtarzał, że widziałby gen Woźniaka, jako szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Podobne zdanie miał również minister Aleksander Szczygło, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego – mówi z kolei były pracownik Kancelarii Prezydenta.
Prezydent atakuje prokuraturę Działania prokuratury w sprawie smoleńskiej katastrofy, m.in. ujawnienie opinii biegłych z krakowskiego IES oraz opinii biegłych w sprawie BOR, wywołały ostrą krytykę prezydenta Bronisława Komorowskiego.
– Ostatnie wydarzenie, jakim jest opublikowanie opinii biegłych w sprawie badającej problem katastrofy smoleńskiej poprzez rzecznika prokuratury okręgowej, jest czymś, co też musi, co najmniej dziwić. To są sygnały o jakimś hasaniu, tak powiem, niejasnych zupełnie motywów w Prokuraturze Generalnej – powiedział w wywiadzie dla TVN24 prezydent Komorowski, który- potwierdzając rosyjską wersję katatsrofy - stwierdził: „źródłem katastrofy smoleńskiej była próba lądowania w nieodpowiednich warunkach pogodowych”. Co ciekawe, prezydent nie zaatakował NIK, która dwa miesiące przed oficjalnym raportem ogłosiła wstępne wnioski ze swojej kontroli. Pokrywają się one z broniącymi BOR ustaleniami raportu Millera. Kolejnym akordem niechęci prezydenta wobec prokuratury było niewręczenie 3 lutego nominacji płk. Jerzemu Artymiakowi, nowemu szefowi NPW. Rzekomo nie miał na to czasu, chociaż tego samego dnia wręczył nominację generalską zastępcy szefa Służby Więziennej. Dorota Kania
CENY NIEKORZYSTNE RYNKOWO „Kapitaliści” z nowojorskiego oddziału FED sprzedali w styczniu w zamkniętym „przetargu” Goldman Sachs, Credit Suisse i Barclays obligacje przejęte od AIG o wartości ponad 13 mld USD. W ubiegłym roku w otwartych przetargach uczestniczyło ponad 40 instytucji. FED z nich, gdyż „ten sposób sprzedaży niekorzystnie wpływa na rynkowe ceny”!!!
www.bloomberg.com/news/2012-02-10/fed-plays-wall-street-favorites-in-secret-bond-deals-mortgages.html
Nowojorski FED zamówił konsultacje od jakichś polskich specjalistów od zamówień publicznych? Większa ilość kupujących „niekorzystnie wpływa na rynkowe ceny”??? Na mój rozum większy popyt powinien spowodować wzrost ceny przy niezmienionej podaży. Ale może już doszliśmy do tego, że cena wyższa dla Goldman Sachs jest „niekorzystna”, a jak powszechnie wiadomo Goldman Sachs to rynku kwintesencja. Tak jak onegdaj amerykańscy socjaliści zawłaszczyli nazwę liberałów, a prawdziwym libersałom przypięli łatkę konserwatystów, tak teraz się pewnie cieszą, że to co robi FED nazywane jest jeszcze kapitalizmem. Taki „kapitalizm” dużo latwiej jest zwalczać - bo to już przecież prawie komunizm. Gwiazdowski
Bluff, jako metoda Nie zabierałem głosu w sprawie Madzi z Sosnowca – ale poruszyła mnie sprawa p.Krzysztofa Rutkowskiego. Na ogół Jego działalność ostro krytykuję. Tym razem Go bronię... Napadła naŃ p. Katarzyna Kolenda-Zaleska. JE Jarosław Gowin określił Jego metody, jako „odrażające”. A co ten człowiek zrobił? Zabluffował, że widziano p. Katarzynę W., matkę śp. Madzi Wiśniewskiej, jak sama kładzie się na chodniku. A Ona załamała się – i przyznała. Ale-ż takie metody w stosunku do podejrzewanych o kłamstwo stosuje się wszędzie. Zarówno w programie TVN „W11 – Wydział Śledczy”, jak i w programach nadawanych w TVN kilka lat temu, gdzie pokazywano... metody pracy detektywa Rutkowskiego, głównego bohatera tych programów!! Jak i, oczywiście, w realnej pracy policji i prokuratury?! Więcej: często insynuuje się ludziom – czasem niewinnym: „Zabiłeś!”. Jednocześnie ci sami ludzie, którzy bronią p.W. przed wstrętnym Rutkowskim, chcą Ją wsadzić do kryminału!! Tymczasem, jeśli śmierć Madzi była przypadkiem, to o co Ją oskarżać?? Ona już poniosła surową karę, to zginęło Jej – a nie nasze – dziecko. Należy tylko wyegzekwować odszkodowanie za koszty Jej konfabulacji... Z tym, że ja nie wierzę w wersję wypadku... Ale to już inna sprawa.
Pronto! JKM
Premier Tusk z fiutem w garści Lajf is brutal, plugaws and full of zasadzkas – pewnie przepowiada sobie w ramach ćwiczeń w jezyku angielskim premier Donald Tusk, plując sobie ukradkiem w brodę... i rozpamiętując nagłą utratę umiejętności podobania się wszystkim, która dziwnym trafem nastąpiła zaraz po lekkomyślnym zatrzymaniu generała Gromosława Czempińskiego i nadal się nasila. Ach, jest nawet coraz gorzej, bo już pal sześć to, że się tam jednemu z drugim cymbałowi nie będzie podobał. Dziury w niebie nie będzie, a jakby nawet, dajmy na to, przyszły wybory, to i tak wszystko zależy od tego, jaki rozkaz dostaną konfidenci, autorytety moralne, no i przede wszystkim – niezależne media głównego nurtu – a nie od tego, co tam, jeden z drugim cymbał sobie myśli. On sobie myśli zawsze to, co mu zasufluje redaktor Michnik, a znowu redaktor Michnik – no, mniejsza z tym; jeden proces z TVN na razie mi wystarczy. Cymbały będą głosować jak się należy, bo od tego właśnie są cymbałami, że jeśli nawet coś tam kiedyś i myślały, to pod wpływem telewizji szybko to zapominają. Więc o to mniejsza – bo najgorsze jest to, że wyrzynające się i denuncjujące nawzajem bezpieczniackie watahy, w ramach dalekiej dywersji co i rusz podkładają mu pod tyłek jakieś bomby z opóźnionym zapłonem – ostatnio na przykład – reformę emerytalną. Ta reforma tylko tak się nazywa przez grzeczność, bo tak naprawdę chodzi tylko o zredukowanie zobowiązań państwa wobec emerytów. Jak się wszystkim przedłuży wiek emerytalny, chociaż o dwa lata i przy okazji za jednym zamachem zrówna kobiety z mężczyznami, to w przypadku kobiet będzie to aż całych siedem lat oszczędności? W przypadku mężczyzn – wprawdzie tylko dwa – ale przecież i przez dwa lata też niejedno można jeszcze wykombinować. Do tego dochodzi przecież jeszcze Narodowy Program Eutanazji, ukryty zarówno w ustawie o refundacji leków, jak i przedsięwzięciach organizacyjnych państwowej służby zdrowia – dodatkowo wsparty przez Narodowy Program Depopulacji – Narodowy, bo dotyczący mniej wartościowego narodu tubylczego. Świadczy o tym na przykład umieszczenie środków antykoncepcyjnych na liście medykamentów refundowanych i to na wysokim poziomie refundacji. Od razu widać, że chodzi nie tylko o poprawę rentowności mniej wartościowego społeczeństwa tubylczego – bo jak schorowani starcy poumierają z braku leków, to dla budżetu korzyść podwójna: nie tylko nie trzeba będzie ich leczyć, ale również nie trzeba będzie wypłacać im emerytur. Trochę wprawdzie szkoda wpływów z podatku dochodowego od tych emerytów, ale temu ubytkowi można zaradzić poprzez uruchomienie masowej utylizacji zwłok, co w poemacie „Towarzysz Szmaciak” przewidział Janusz Szpotański pisząc, że „trzeba doić, strzyc to bydło, a kiedy padnie – zrobić mydło”. Ileż nowych i oryginalnych miejsc pracy dla „młodych, wykształconych” można by przy tej okazji stworzyć! Więc chodzi nie tylko o poprawę rentowności tubylczego społeczeństwa – ale i zredukowanie jego liczebności w stopniu umożliwiającym wygodne zasiedlenie nieszczęśliwego tubylczego kraju przez starszych i mądrzejszych – zwłaszcza gdyby na Środkowym Wschodzie z jakichś powodów coś poszło nie tak, to znaczy – gdyby nie powiodła się demokratyzacja złowrogiego Iranu, który nie tylko, że jest złowrogi, to jeszcze ośmiela się dysponować 11 procentami światowych zasobów ropy (Arabia Saudyjska - 262 mld baryłek, Iran – 132 mld baryłek, Irak – 115 mld, Kuwejt – 99 mld, Zjednoczone Emiraty Arabskie – 97 mld, Wenezuela – 77 mld, Rosja – 72 mld, Libia – 39 mld, Kazachstan – 39 mld, Nigeria 35 mld, USA – 21 mld i Chiny – 17 mld baryłek). Więc niby wszyscy wiedzą, że na „godne życie” dla wszystkich już nie starczy i teraz trzeba przystąpić do selekcji – ale jak przychodzi co do czego, to każdy udaje, że jest przeciw i okazuje się, że na placu boju z przysłowiowym fiutem w garści zostaje premier Tusk. Ale to było przecież przewidziane od samego początku – a warto przypomnieć, że kiedy starożytni Rzymianie wybierali ofiarnego byka dla Jowisza Największego i Najlepszego, to na początek złocili mu rogi. Taki byk mógł sobie wtedy myśleć o sobie bógwico – jaki to jest, dajmy na to, ważny i pełnomocny – a ostatnia rzecz, jaka by mu wtedy przyszła do głowy, to myśl, że w ten sposób jest tylko wyznaczony do zaszlachtowania. Okazuje się, że tamten starożytny trick znakomicie działa również w III Rzeczypospolitej. Ciekawe, czy Jarosław Kaczyński zorientował się w sytuacji i na wszelki wypadek zgłosił w 2007 roku dymisję swego rządu, czy też zwyczajnie potknął się o własne nogi. Jeśli się zorientował, to przynosi to zaszczyt jego spostrzegawczości, no bo jeśli nie, to oczywiście nie ma o czym mówić. Wygląda jednak na to, że bezpieczniackie watahy, zagryzające się teraz i denuncjujące nawzajem pod kątem przewerbowania (minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki „nakazał” służbom „sprawdzenie”, czy p. Edmund Klich nie jest, aby rosyjskim agentem) – w nadziei, że po rosyjskich wyborach, które wygra Włodzimierz Putin, a następnie, razem z Naszą Złotą Panią Anielą, przystąpi do selekcji kadrowej w naszym nieszczęśliwym kraju na następne 20 lat – wyznaczyły premiera Tuska i Platformę Obywatelską im. generała Gromosława Czempińskiego do czarnej roboty przy poprawianiu rentowności mniej wartościowego społeczeństwa tubylczego i redukcji jego liczebności, by potem, kiedy już czarna robota zostanie wykonana, w imieniu strategicznych partnerów powierzyć zewnętrzne znamiona władzy lewicy, jaka wyłoni się z politycznej sodomii Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera z Januszem Palikotem i jego trzódką dziwnie osobliwą. Teoretycznie powszechne i przymusowe ubezpieczenia emerytalne miały być dowodem hojności socjalistycznego państwa wobec jego niewolników – ale to oczywiście tylko teoria, a właściwie pozór – bo już pozbawiony złudzeń Mikołaj Machiavelli zauważył, że „nie ma rzeczy, która by w takim stopniu sama siebie pożerała, jak właśnie hojność; uprawiając hojność sam niweczysz jej źródła i albo popadając w nędzę stajesz się przedmiotem pogardy, albo popadając w zdzierstwo stajesz się przedmiotem nienawiści.” Sprawdza się to właśnie w przypadku powszechnych i przymusowych ubezpieczeń emerytalnych, bo rozsadzają one naturalną funkcję ekonomiczną rodziny sprawiając, że posiadanie dzieci przestaje być inwestycją, a staje się obciążeniem. Toteż po stu latach funkcjonowania tego systemu, wspieranego w międzyczasie przez postępackich durniów i kobiety „z rozdziwaczoną płcią” proaborcyjną propagandą, społeczeństwa obdarzone tym dobrodziejstwem zaczynają się starzeć, a rosnąca rzesza starców-wampirów z rosnącym przerażeniem spogląda na nasilającą się propagandę eutanazji. Najgorszy jest w tym wszystkim przymus – i to nawet nie tyle ze wzgledów ekonomicznych, co moralnych – a ten przykład pokazuje, że to, co nie jest moralne, nie jest również, zwłaszcza na dłuższą metą, korzystne ekonomicznie. Ubezpieczenia, bowiem są rodzajem hazardu; ja zakładam się z ZUS-em, że będę żył długo, a ZUS – że będę żył krótko. Jeśli żyję długo, to wygrałem, jeśli krótko – to wygrał ZUS. Taki zakład, to nic złego, jednak pod warunkiem, że nikt nie jest do niego przymuszany. Ale jakże nie przymuszać, kiedy, gdyby ubezpieczenia społeczne były umową cywilno-prawną, nikt przytomny by takiej umowy dobrowolnie nie podpisał? Bo w takiej umowie obowiązki ubezpieczonego byłyby od razu skonkretyzowane, podczas gdy obowiązki ubezpieczalni można by streścić w formule: coś kiedyś ci damy. „Coś” – bo Sejm zawsze może zmienić zasady naliczania emerytury – i „kiedyś” – bo Sejm – właśnie premier Tusk próbuje to przeforsować – zawsze może wydłużyć wiek emerytalny. Zresztą te wszystkie obowiązki, jakie państwo ma realizować wobec ubezpiecznonego za lat, dajmy na to, 40, czy 50, są już z tego powodu iluzoryczne. Świętej pamięci Krzysztof Dzierżawski, mający rzadką umiejętność prostego wyjaśniania skomplikowanych problemów, opowiadał kiedyś o swoim dziadku – ongiś poddanym Najjaśniejszego Pana w Galicji. Rozpoczął pracę jeszcze w okresie rozbiorowym i z tego tytułu został przez C-K Austrię objęty ubezpieczeniem emerytalnym. Cesarstwo, w zamian za jego składki, miało wypłacać mu emeryturę bodajże w 1950 roku. Ale w roku 1918 Cesarstwo trafił szlag. Dziadek Krzysztofa Dzierżawskiego, nie ruszając się z domu, został obywatelem innego państwa: Rzeczypospolitej Polskiej, która też pobierała od niego składki ubezpieczeniowe, obiecując, że w zamian... i tak dalej. Ale w 1939 roku Adolf Hitler utworzył na tym obszarze Generalne Gubernatorstwo, które też pobierało składki, obiecując, że w zamian... i tak dalej. W 1945 roku nastała Polska Ludowa, która też... i tak dalej – aż wreszcie, gdzieś w okolicy 1950 roku dziadek pana Dzierżawskiego dostał emeryturę – ale od zupełnie innego państwa i w wysokości zupełnie innej, niż pierwotnie mu obiecywano. „Nie pomoże puder-róż, kiedy pani stara już” – głosi porzekadło, a inne dodaje, że herbata nie stanie się słodsza od samego mieszania. Toteż prawdziwa reforma systemu emerytalnego powinna polegać na jego likwidacji, a przynajmniej – na likwidacji przymusu ubezpieczeń. U progu tak zwanej transformacji ustrojowej, kiedy państwo było jeszcze właścicielem prawie wszystkiego, możliwe było utworzenie Funduszu Emerytalnego, który stanowiłby zabezpieczenie roszczeń emerytalnych na wypadek prywatyzacji. Takie właśnie rozwiązanie proponowała Unia Polityki Realnej, ale oczywiście wszyscy namaszczeni idioci byli mądrzejsi, żadnego funduszu nie utworzono – no i dzisiaj mamy Narodowy Program Eutanazji, Narodowy Program Depopulacji i próby forsowania „reformy” emerytalnej przez premiera Donalda Tuska z fiutem w garści. Ale i w tej sytuacji trzeba podjąć próbę – tylko oczywiście nie żadnego „dalszego doskonalenia” - ale likwidacji systemu. Powinna się ona rozpocząć od zniesienia od dnia – dajmy na to – 1 stycznia 2013 roku – przymusu ubezpieczeń emerytalnych. Jestem prawie pewien, że mało kto zapłaciłby składkę ZUS. No i bardzo dobrze – tylko, żeby uzyskać środki na realizację już wymagalnych zobowiązań wobec emerytów, trzeba by tego samego dnia wprowadzić podatek celowy na emerytów i rencistów – w pierwszym roku – w wysokości składki emerytalnej. W następnych latach jednak podatek ten byłby malejący, zwłaszcza gdyby rząd podtrzymał Narodowy Program Eutanazji – aż wreszcie, po 45 latach, można by go ostatecznie zlikwidować. Gdyby zgodnie z postulatem UPR utworzony został w 1990 roku Fundusz Emerytalny - można by ten cel osiągnąć bez pomocy Narodowego Programu Eutanazji – ale w aktualnej sytuacji takiej pewności już nie ma. Dlatego ta propozycja jest oczywiście zła – ale ma tę zaletę, że jest lepsza od wszystkich innych – jeszcze gorszych. Wada tej propozycji polega na tym, że dwa pokolenia zostałyby obciążone bezekwiwalentnym świadczeniem w formie wspomnianego podatku celowego. Ale alternatywa jest jeszcze gorsza – ponieważ nie tylko dwa, ale wszystkie następne pokolenia będą obciążone nie malejącym, ale z roku na rok rosnącym opodatkowaniem na emerytury i renty – i nie będzie temu końca, podobnie jak cierpieniom piekielnym. I wszystko wskazuje na to, iż znowu nikt nie poprze radykalnego przecięcia pępowiny łączącej nas z tym niemoralnym i – co tu ukrywać – głęboko szkodliwym wynalazkiem, jakim są przymusowe ubezpieczenia spoleczne. W takim razie trudno – najwyraźniej zasłużyliśmy na nieskończone cierpienia w piekle – ale oczywiście – socjalistycznym. SM
Tusk chce objąć najważniejszy stołek w Brukseli. Ziemkiewicz ujawnia, co wie! Stworzono wielkie kłamstwo, że idziemy ku europejskiej normalności. Tymczasem rządy Tuska odtworzyły PRL i to w najbardziej bolesnym dla ludzi wymiarze: państwa, które nie było w stanie dać sobie rady z przysłowiowym papierem toaletowym i sznurem do snopowiązałki - mówi w rozmowie z Faktem Rafał Ziemkiewicz, publicysta "Uważam Rze". Zużył się nam premier? Wciąż te same chwyty. Gdy się na niego zbiesili artyści usiadł z nimi do stołu rozmów. To samo miało być z internautami, ale chyba nie wyszło. – Pan premier przekonał się, że niektóre proste, a nawet prostackie chwyty można powtarzać w nieskończoność. Choćby numer z rewolucją legislacyjną, którą ogłaszał już dwa razy, a może zrobi to także po raz trzeci. Reakcja na protesty internautów, to była klasyka gatunku. Ważne są pierwsze trzy dni, kiedy temat żyje. Wtedy premier robi konferencję, zapewnia, że sprawę załatwi i liczy, że za tydzień nikt już nie będzie o sprawie pamiętał.
Pytanie czy to wciąż działa? – To jest pytanie za milion dolarów. A przynajmniej pytanie na miarę stanowiska przewodniczącego Komisji Europejskiej lub Rady UE, bo jak sądzę cała strategia premiera podporządkowana jest temu, żeby utrzymać się na tej chwiejnej piramidzie sprzecznych interesów, sitw i koterii, na tyle długo, by móc wreszcie przeskoczyć do unijnych organów. Jednak zmieniają się podstawowe uwarunkowania władzy Donalda Tuska i to może spowodować, że dotychczasowe, mało oryginalne numery w stylu Blaira czy Berlusconiego, przestaną działać.
Co konkretnie się zmienia? – Władzę Donalda Tuska wykreowały dwie rzeczy. Pierwsza to autentyczny strach elit (w takim sensie, w jakim nomenklatura była elitą PRL–u) przed Jarosławem Kaczyńskim. Prezes PiS autentycznie przeraził tych ludzi wizją wietrzenia elit, lustracji, zmieniania hierarchii, rozbijania korporacyjnych układów, dopuszczania młodych do koryta, które od dawna jest zajęte przez starych, dobrze ustawionych i ich krewnych. Donald Tusk wykorzystał ten strach przedstawiając się, jako obrońca status quo. Dziś mało, kto pamięta, że w 2005 roku ścigał się z Kaczyńskim na to, kto szybciej zbuduje IV RP, kto bardziej ściągnie lejce i szybciej rozbije układ. To przerażenie i poczucie zagrożenia, racjonalizowane bajkami o naciskach wciąż jest żywe. Wystarczy, że Tusk przypomni, kto może wygrać wybory, jak on je przegra. I to wciąż działa. Docenci, prawnicy, celebryci kładą ruki pa szwam i krzyczą, że dla Tuska nie ma alternatywy. Drugim ważnym uwarunkowaniem rządów Tuska był zalew pieniędzy, który spłynął na Polskę. Tusk podwoił zadłużenie Polski, dostał ponad 300 miliardów złotych unijnych dotacji, poza tym była koniunktura i Polacy wzięli ponad 400 miliardów złotych kredytów. Milion Polaków zarabia poza Polską i przysyła ok 30–50 miliardów złotych do Polski. Te kwoty sprawiły, że Polacy poczuli się dobrze i, tak jak w pierwszych latach Gierka, nabrali ogromnej tolerancji dla władzy. Niewiele oczekujemy od polityków, ważne, że mamy piwko, co na grilu położyć, mamy fajne gadżety na kredyt i będzie ok. Ale ta sytuacja drastycznie się zmienia. Kończy się czas beztroskiego grilowania, zaczyna się czas dużej niepewności. Nadchodzi czas komorników, którzy przyjdą i zabiorą kupione na kredyt gadżety.
Twierdzi pan, że sytuacja społeczna to jeden z powodów tego, że rządowi nie idzie już tak dobrze? – Myślę, że pryska iluzja. Stworzono wielkie kłamstwo, które można by rozbierać na kawałki i wskazywać, że każdy element wizji, w którą uwierzyli Polacy jest fałszywy. Budowało ją przekonanie, że idziemy w dobrą stronę, że idziemy ku europejskiej normalności. Tymczasem rządy Tuska odtworzyły PRL i to w najbardziej bolesnym dla ludzi wymiarze: państwa, które nie było w stanie dać sobie rady z przysłowiowym papierem toaletowym i sznurem do snopowiązałki. Tym, co powoduje pęknięcie fasady kłamstwa, jest zderzenie się przez Polaków w życiu codziennym z totalną niemożnością załatwienia elementarnych problemów przez tę władzę. Rozkład jazdy na kolei – katastrofa. Zmiana listy leków refundowanych – katastrofa. Władza kompromituje się mówiąc, że nie podpisze umów międzynarodowych, jak nie będzie miała prawa głosu. Nie ma go, a mowę podpisuje. I godzi się jeszcze na taką bzdurę, żeby biedniejsi Polacy kredytowali rozbuchaną konsumpcję z naszych rezerw walutowych. Stadion narodowy jest z pompą otwierany i po cichu zamykany. Autostrad nie ma.
A na okrasę minister Mucha staje się odpowiedzialna za bezpieczeństwo Euro 2012. – To kolejny element rosnących niepowodzeń rządu. Pryska mit rządu fachowców. Hołubiono panią Kopacz na stanowisku minister zdrowia i dziś odmawia się uznania faktu, że doprowadziła do katastrofy. Jej następcą zrobiono człowieka, którego jedynym atutem było ściągnięcie elektoratu innej partii, bo przecież Arłukowicz nie był nawet kierownikiem przychodni, a dostał jeden z najtrudniejszych resortów. Jego najważniejszym doświadczeniem był udział w telewizyjnym show. Rząd wykłada się na drobnych rzeczach, których nie sposób wytłumaczyć kryzysem. Bo o ile ceny benzyny można jeszcze wytłumaczyć w ten sposób, o tyle zatrudnienie przez minister sportu fryzjera już nie. Podobnie nie da się kryzysem wytłumaczyć bajzlu w służbie zdrowia. To nie klęska żywiołowa, a raczej pożar przez ten rząd rozpętany. Rząd dzielnie walczy z problemami, które sam stworzył.
Czemu wszystko sypie się akurat teraz? Przecież dopiero wybraliśmy władzę na drugą kadencję. – Przed wyborami działała zasada: byle do wyborów. Dlaczego doszło do załamania w służbie zdrowia? Bo nad ustawą refundacyjną zaczęto intensywnie pracować dopiero w listopadzie. Wcześniej były wybory i nikt nie miał do tego głowy. Do wyborów stwarzano pozory spokoju. Taką symboliczną sprawą było zabranie pieniędzy z rezerwy demograficznej, które oszczędzane były na potencjalną zapaść demograficzną za 10–15 lat, by wypłacić bieżące emerytury przed wyborami. Chciano stworzyć wrażenie, że wszystko jest ok. Jak żongler naukłada sobie dużo talerzy na głowie, żeby tylko dojść do pewnego progu, to po przekroczeniu tego progu wszystko mu się rozsypie. Drugą przyczyną problemów PO jest nowy rząd. Donald Tusk ustawił go w totalnej pogardzie dla jakichkolwiek ludzkich kompetencji. Nawet, jeśli wziął kogoś, kto o czymś ma pojęcie, jak Jarosław Gowin, to rzucił go na resort, z którym nie miał do czynienia. Minister Boni, który doskonałym ekspertem od ubezpieczeń społecznych dostał cyfryzację, o której nie ma prawa wiele wiedzieć i – mamy kryzys z ACTA. A większość ministrów to ludzie, którzy w ogóle nie nadają się do niczego. Choćby Sławomir Nowak – ot partyjny aparatczyk rzucony na bardzo trudny resort infrastruktury. Do tego paprotka Joanna Mucha, która o sporcie nie wie nic. Tusk skonstruował cały gabinet z ludzi, którzy zupełnie nie znają się na swoich resortach, a wszystko po to, żeby zadowolić frakcje, żeby nikt mu nie mógł zagrozić, itd. A jak do resortu przychodzi minister, który nie ma o resorcie pojęcia, to ściąga znajomych, którzy też się nie znają, a oni ściągają znajomych i tak karuzela się kręci. I stąd mamy dzisiejszy kryzys kompetencji. A za chwilę będą problemy z reformą szkolnictwa, reformą emerytalną, itd. Zasada rządzenia bez rządzenia, udawania i picowania doprowadziła do kompletnego rozkładu państwa, jakiego nie było od czasów przedrozbiorowych.
Donald Tusk wyciągnie rząd z dołka? – Gdyby Donald Tusk potrafił zrobić coś konkretnego poza dobrym wrażeniem, to już by to zrobił. Problem polega na tym, że on ma ogromny talent do wzbudzania sympatii i robienia PR–u, ale ma gliniane ręce do konkretnej roboty. Jeśli przez 5 lat, w arcysprzyjających warunkach, mając pieniądze, koniunkturę, poparcie i słabą opozycję nie przeprowadził ważnych zmian, ciężko się spodziewać, żeby wiedział jak to zrobić teraz. Rozmawiała Dorota Łosiewicz
P.Romney 39%, p.Paul 36% p.Santorum 17% p.Gingrich 6% - w Maine W efekcie p.Romney otrzyma 8 głosów delegatów, p.Paul 7 delegatów. Teraz 28go: Michigan i niesłychanie ważna Arizona (tu zwycięzca bierze wszystko) 3go stan Waszyngton, a 6go - Super-wtorek: 10 stanów. Ciekaw jestem, jak ludzie odmieniaja nazwisko p.Ryszarda Santorum - bo widziałem juz odmiane "Santoruma". Tymczasem jest to zapewne dopełniacz liczby mnogiej od "święty" - a więc to nazwisko powinno byc traktowane tak, jak polskie nazwisko "Jacyków" czy "Kickich" - a więc jako nieodmienne. Wczoraj sądziłem, że wstawiłem tekst, potem jeszcze zdążyłem rano wstawić link do video na blogu na ONET.pl - i trochę się zdziwiłem, że wpisu nie ma. No, nic - nie będę sie cofał, wstawię jutro... JKM
Jeszcze chcecie ko-edukacji? ONI już tak zbezczelnieli, że operują dzieci bez wiedzy i zgody rodziców! W pierwszych latach Władzy Sowieckiej po ulicach wałęsała się masa dzieci, które potraciły rodziców wskutek działań bolszewików – oraz wojny. Państwo sowieckie uznało się za właścicieli tych dzieci – i wychowywało je na janczarów reżymu.
Teraz jest znacznie gorzej. Dzisiejsze „państwa” postępują gorzej, niż komuniści i faszyści: uznają się za właścicieli również dzieci mających rodziców. To ONI decydują czy i do jakiej szkoły i w jakim wieku pójdą – i jaki jest tych szkół program. To ONI decydują, co mają jeść – i jak (w Szwecji zabrali dzieci Hindusom, którzy uczyli je jeść ręką), czym i kiedy mają być szczepione... a ostatnio gimnazjalistkom (13 lat!) w Southampton wszczepiono podskórne środki zapobiegające ciąży „bo jest dużo niepożądanych ciąż nastolatków”.
http://www.wykop.pl/ramka/1036287/dzieciom-wszyto-implanty-bez-wiedzy-rodzicow/#
Co więcej: zrobiono to bez zgody i wiedzy rodziców - tłumacząc uczennicom, że mają o tym rodzicom nie mówić?!! ONI traktują nas jak HODOWLANE BYDLĘTA. Co ciekawe: p.Roman Polański jest ścigany – a tu spokojnie zakłada się, że 13-latki uprawiają stosunki płciowe! I nikt nawet nie próbuje prowadzić w tej sprawie śledztw! Do tej pory byłem przeciwnikiem ko-edukacji z tego powodu, ze drastycznie o9bniża ona poziom nauki. Teraz stwierdzam, że likwidacja szkolnictwa ko-edukacyjnego stała się konieczna równiez z innych powodów. JKM
Oszuści z Orient Expressu W sławnej powieści Agathy Christie w międzynarodowym pociągu jeden z pasażerów został zamordowany, a każdy z pozostałych ma niepodważalne alibi. Herkules Poirot mimo wszystko rozwiązuje zagadkę: mordu dokonali pospołu wszyscy pasażerowie, a zarazem nie dokonał go nikt. Każdy – świadomie – wykonał tylko jedną drobną czynność, która sama w sobie była niewinna, ale razem z innymi złożyła się na zbrodnię. Ta zasada Orient Expressu dobrze pasuje do roli, jaką duża część środowiska dziennikarskiego odegrała w zbudowaniu potęgi Donalda Tuska. Potęgi opartej na licznych kłamstwach. Kłamstwie o rzekomych naciskach PiS, „dusznej atmosferze” i „zamordowaniu Blidy”, kłamstwie o „zielonej wyspie sukcesu”, kłamstwie o „europejskiej normalności” rządów Tuska, o „rosnącej pozycji międzynarodowej”, kłamstwie smoleńskim… Oczywiście można rzucić kilka przykładów dziennikarzy szczególnie zasłużonych w ogłupianiu i okłamywaniu społeczeństwa, ale większość środowiska nie ma sobie dziś nic do zarzucenia. A co ja niby takiego napisałem? Ja tylko… Otóż chodzi właśnie o to „tylko”. O upowszechnianie fałszywych stereotypów i nieodszczekiwanie, gdy pojawiły się niezbite dowody ich fałszywości. O wtrącane mimochodem „przecież”, którym insynuacjom nadawano pozór dawno udowodnionej (wielokrotnym powtórzeniem) oczywistości. O przymykanie oczu na draństwa władzy i jednoczesnym rozdymaniu do ogromnych rozmiarów każdego najdrobniejszego potknięcia opozycji. O milczenie w sprawach ważnych i odwracanie od nich uwagi kolportowaniem wyprodukowanych przez rząd „wrzutek”. W Orient Expressie współmordercy działali w zmowie. Wśród dziennikarzy III RP część być może wzięła udział w wielkiej ściemie z głupoty. Jest jeszcze czas na rachunek sumienia. RAZ
Nie płaćcie podatków, gdyż nie macie gwarancji praw Jeśli państwo nie chce realizować naszych praw,”....”To naturalną jest odpowiedź w postaci obywatelskiego nieposłuszeństwa -To jest kneblowanie ust, to jest totalitaryzm. ”Powinien być powszechny zryw!„.. Rydzyk jawi się, jako nowy Rejtan. W Brukseli walczy obnaża II Komunę, jako państwo totalitarne, łamiące wolność słowa i praw obywatelskie. Wart to docenić, bo to nie, kto inny, ale my zostaliśmy potraktowani przez oligarchie II RP jak społeczeństwo może nie wiernych, ale na pewno biernych i miernych. Tusk ze swoją grupa bezkarnie pozbawił Polaków ich praw obywatelskich, zdeptał totalitarnym buciorem Platformy wolność słowa w Polsce, bo do tego sprowadza się usunięcie Trwam, do tego sprowadza się pozbawienie Polaków prawa do różnorodności programowej. Rydzyk poruszył drugi ważny obszar, w którym II Komuna ostentacyjnie sprowadza Polaków do roli swoich chłopów pańszczyźnianych.Chodzi o zasadę dotyczącą relacji wolnego społeczeństwa, wolnych ludzi do państwa. Przytłoczeni prymitywną, i może, dlatego tak skuteczną propaganda lewicową gloryfikującą socjalistyczne opresyjne państwo nie zauważyliśmy jak bardzo obdarto nas z godności politycznej, z naszych praw i przywilejów. Kluczową sprawą jest sprawa przejęcia kontroli nad Polska przez polskie społeczeństwo. Przejęcie całkowitej kontroli nad kluczowymi decyzjami. A najistotniejszą kwestia są podatki. Jest rzeczą oczywistą, że to Polacy, osobiście mają prawo w referendum decydować o losach Polski, o podatkach, oraz celach, na które mają być wydawane. Ale zanim do tego przejdziemy zapoznajmy się z opinią Sikorskiego na temat apelu Rydzyka dotyczącego podatków. A w zasadzie jeden cytat, który świadczy, że Sikorskiemu, hołdziarzowi z Berlina w głowie się całkiem przewróciło „Konstytucje Apostolskie": "Będziesz się lękał króla, wiedząc, że ustanowienie pochodzi od Pana. Będziesz szanował przedstawicieli władzy, jako sługi Boga, oni, bowiem karcą wszelką nieprawość. Dobrowolnie płaćcie im podatki, cło i wszelką należność" (tamże: VII, 16). (Źródło)
Tusk, Sikorski, Schetyna i Palikot oczywiście, jako sługi Boga, którzy karzą wszelka nieprawość i którzy mają prawa do podatków. W dzisiejszym świecie w nowoczesnej demokracji w referendum społeczeństwo wyraża swoją wolę. Sejm wybierany w wyborach proporcjonalnych, z wymieszanymi, niejasnymi prerogatywami władzy wykonawczej, ustawodawczej i kontrolnej nie reprezentuje w stopniu dostatecznym społeczeństwa. Rydzyk słusznie zwrócił uwagę, że to Polacy, a nie oligarchia III RP powinna stanowić o podatkach i sposobach ich wydatkowania. Jedyną demokratyczną, nowoczesną i służącą całemu społeczeństwu metoda jest referendum. Referendum, prawa, do którego oligarchia II Komuny odmawia Polakom. Bo referendum w obecnym prawnym kształcie to robienie z Polaków pośmiewiska. Oczywiście lewica, socjaliści różnej maści zawyją z oburzenia. Jak to tak, Polakom dać prawo, dać wolność? Jako kontrargument przytoczę sposób, w jaki Kalifornijczycy zakończyli okradanie ich przez polityków kryminalną metodą na „deficyt budżetowy „US Today „US Today „ Los Angeles? Kalifornijski kryzys budżetowy staje się problemem dotykającym osobiście posłów. Zostają odcięci od swoich diet poselskich do czasu, aż nie uchwalą zrównoważonego budżetu. Stanowy Kontroler John Chiang wprowadził dzisiaj w życie zatwierdzoną w referendum „ poprawkę 25 „ Wyborcy zdecydowali w niej, że wybrani posłowie i senatorowie Kalifornii nie będą mieli wypłaconych diet, jeśli nie wywiążą się z obowiązku uchwalenia zbilansowanego budżetu do dnia 15 czerwca, konstytucyjnego terminu. Kontroler Chiang odrzucił twierdzenia posłów, że w tamtym tygodniu uchwalili zrównoważony budżet. Kontroler stwierdził, że budżet oparty jest na sztuczkach, nierealistycznych założeniach i błędnych wyliczeniach. Liczby po prostu się nie zgadzają i posłowie utracili z mocy prawa swoje prawa do diety, dopóki nie wyślą zrównoważonego budżetu do gubernatora.Tak powiedział Chiang. Gubernator, demokrata, Jerry Brown powiedział, wetując ostatni budżet powiedział, że oparty jest on na budżetowych sztuczkach. Na mocy „ Propozycji 25 „posłowie mogą otrzymać pieniądze, pomimo weta, jeśli uchwalą zrównoważony budżet i wyślą go do gubernatora, czego ocena jest w rękach wybranego w wyborach Kontrolera.”.....(Więcej)
Da się, tylko ogłupiałe terrorem lewicowej propagandy polskie społeczeństwo nie zdaje sobie sprawy, że się da. Po obaleniu antydemokratycznego, socjalistycznego ustroju II Komuny oczywiście. I na koniec Rydzyk i sprawa nieposłuszeństwa obywatelskiego, „Jeśli państwo nie chce realizować naszych praw,”....”to naturalną jest odpowiedź w postaci obywatelskiego nieposłuszeństwa - przekonywał dziś w radio Zet Jacek Sasin (PiS). „To absolutnie przyjęte w cywilizowanym świecie, kiedy państwo godzi w prawa obywatela - dodał.Częściowo zgodził się z nim Tadeusz Cymański (Solidarna Polska):”...”Katolicy powinni przestać płacić podatki, bo utrzymują tych, którzy niszczą Polskę „...”Ogłosił przed tygodniem w Radio Maryja o. Tadeusz Rydzyk.”.....”- Pierwsza osoba, która nie zapłaci podatków, w uzasadnieniu powoła się na PiS w urzędzie skarbowym. Potem odwoła się do izby skarbowej i tam zostanie to odpowiednio potraktowane. Zobaczymy - wtórował mu Marek Siwiec (SLD)„...(Źródło)
Rydzyk „To co wyprawiali posłowie i przewodniczący komisji z PO to jest dramat - opowiadał redemptorysta. - To jest kneblowanie ust, to jest totalitaryzm. Jak by oni mogli, to by albo mnie otruli, zamknęli w wiezieniu czy nie wiem, co by zrobili? Tak to widziałem. Kłamstwo na kłamstwie i cynizm.”....”Powinien być powszechny zryw!„....”( źródło)
Marek Mojsiewicz
Pod przewodnictwem Ojca Rydzyka pozbędziemy się znienawidzonych podatków Jeżeli katolicy nie będą mogli ogladać telewizji „Trwam”, to nie będą płacić podatków. Prawdziwym patriotą jest ten, który nie ze wszystkiego jest zadowolony w swojej ojczyźnie, to człowiek który pragnie i walczy o to, by w niej było lepiej - Charles Dickens
Wielu obywateli uważa, że prawa należy bezwzględnie przestrzegać. Posłuszeństwo wobec państwowych regulacji wydaje się dla nich jednym z wyznaczników konserwatyzmu, a łamanie prawa – przejawem anarchizmu. Jednym z jego odmian jest obywatelskie nieposłuszeństwo. Nieposłuszeństwo obywatelskie to forma aktywności obywatelskiej polegającej na publicznym, demonstracyjnym (na ogół poprzedzonym odpowiednią publiczną zapowiedzią) złamaniu przepisu prawa dla wyrażenia obywatelskiego sprzeciwu wobec tego przepisu, w imię przekonania, że owe przepisy rażąco naruszają wartości istotne dla stosującego nieposłuszeństwo obywatelskie – połączone ze świadomością możliwości poniesienia negatywnych konsekwencji prawnych. Ostatnio w Polsce zapanowała moda na takie zachowanie.
Prekursorem jego stał się Adam Słomka działacz ugrupowania KPN – Obóz Patriotyczny, które jest zdelegalizowaną partią ze względu na niezłożenie sprawozdania za 2006 r. Dla przypomnienia, ostatnio Adam Słomka uniemożliwił prowadzenie procesu poprzez wtargnięcie na miejsce dla sędziów i wznoszenie okrzyków krytycznych wobec wyroku dla twórców stanu wojennego. Na spotkaniu, w związku, z co miesięcznymi obchodami związanymi z katastrofą smoleńską, Adam Słomka powiedział: „Powinniśmy ponad podziałami wystąpić przeciwko tym ludziom –Musimy przepędzić tych ludzi, przez których Polska wciąż nie jest normalnym, demokratycznym krajem. Jeśli tak jak Słomka wystąpi jeszcze trzech ludzi, to będzie już coś. A jeśli trzystu? Zróbmy to jak Ghandi, Luther King”. Kończąc swoje wystąpienie, Adam Słomka wezwał do obywatelskiego nieposłuszeństwa. Za akt takiego obywatelskiego nieposłuszeństwa uznał swoje wystąpienie w sądzie podczas procesu sprawców stanu wojennego. Na inne przejawy nieposłuszeństwa obywatelskiego Adam Słomka się nie powoływał. Wikipedia wymienia szereg jego zachowań, które w jakimś stopniu można podciągnąć do kategorii nieposłuszeństwa Obywatelskiego. Zwolennikiem nieposłuszeństwa obywatelskiego jest również Ksiądz Rydzyk. „Ufam Panu Bogu i bronię się przed czarnymi myślami, ale nie spodziewałem się, że będzie tak w Polsce. Ponad 90 proc. katolików przez swoje podatki utrzymuje tych, którzy niszczą Polskę. To jest nienormalne. Którzy występują przeciwko prawom katolików i Polaków? To jest nienormalne. Oni nie powinni płacić podatków. Powinien być powszechny zryw – nie dajemy wam nic (RM, niedziela 5.02.12, godz. 22.44)
Podobne stanowisko zajął posęł Jacek Sasin, w audycji Moniki Olejnik „7 Dzień Tygodnia” w Radiu ZET.
„Państwo jest wspólnym dobrem, w związku tym wszyscy płacimy podatki i domagamy się, aby to państwo realizowało nasze prawa. Prawem tych, którzy słuchają Radia Maryja i oglądają Telewizję Trwam, jest to, aby mogli to nadal robić. Jeśli państwo odbiera im te prawa, to naturalną odpowiedzią jest obywatelskie nieposłuszeństwo. Obywatele nie są bezbronni wobec nadużyć państwa”. Jedną z form społecznego nieposłuszeństwa jest elektroniczne obywatelskie nieposłuszeństwo. W dobie gdy Internet, ma tak wielkie znaczenie, ta forma protestu może stać się bardzo powszechną i skuteczną, formą wyrażania swojego niezadowolenia, czy też sprzeciwu wobec nurtujących obywateli spraw. To elektroniczne nieposłuszeństwo polega np. na blokadzie dostępu do stron, utrudnianiu przepływu i dostępu do informacji. Takie działanie powoduje rozpowszechnienie i zwrócenie uwagi na tą sprawę również innych mediów oraz osób, które są z nią związane. Na masową skalę zetknęliśmy się z tym zjawiskiem w Polsce w związku ze sprawa ACTA. Z mojego punktu widzenia szczególnie istotny jest apel Ojca Rydzyka. Rzecznik Episkopatu ks. Józef Kloch poinformował, że w związku z zamiarem likwidacji Funduszu Kościelnego, strona kościelna proponuje likwidację Funduszu Kościelnego i zastąpienie go możliwością dobrowolnego przekazania 1 proc. z PIT na rzecz wybranego kościoła lub związku wyznaniowego. W moim odczuciu te propozycje są rozbieżne. Jeżeli apel Ojca Rydzyka trafi pod strzechy, to, od czego naliczony będzie 1%? Ojciec Rydzyk da sobie radę. Jego wierni słuchacze przekażą mu środki na prowadzenie działalności kościelnej i budowę basenów saun, hoteli i pozostałych inwestycji. Innym będzie gorzej. Osobiście do apelu Ojca Rydzyka jestem gotów się przyłączyć, ale z zupełnie innych przyczyn. Społeczeństwu trzeba dać wybór. Trzeba stworzyć Polskę dwóch prędkości. Jedna cześć zgrupuje tych, którzy od państwa prawie nic nie chcą i dlatego prawie nic nie powinni na nie płacić. Druga to zwolennicy państwa opiekuńczego. Państwa, które dużo na obywateli wydaje i w związku z tym znacznie więcej musi im zabierać. Nad zasadami funkcjonowania takiego mało- podatkowego państwa pracuję. Ojciec Rydzyk od zawsze dawał się poznać, jako zwolennik państwa opiekuńczego. Nigdy nie krył sympatii do PIS, a więc partii, z której wywodził się Lech Kaczyński. Prezydent, który przeszczepiał na grunt polski zasady państwa będącego triumfem lęku przed ryzykiem i podejmowaniem przez ludzi odpowiedzialności za los swój i bliskich. Obecnie Ojciec Rydzyk proponuje dwie możliwości: Państwo bez podatków i bez telewizji „Trwam” i państwo z podatkami i z telewizją „Trwam”. Jeżeli chodzi o mnie to wybieram państwo bez podatków a brak telewizji „Trwam” jakoś zniosę szczególnie, że w ogóle nie oglądam telewizji. Jednakze państwo bez podatków i bez telewizji „Trwam” to, zdaniem Ojca Rydzyka, państwo wyłacznie katolików. Przypuszczam, że wzrośnie ilość katolików w Polsce nawet kosztem braku mozliwości ogladania telewizjhi „Trwam”, bo pozostali będą musieli dużo płacić żeby to państwo utrzymać. Tak wyglada demokratyczna wizja państwa Ojca Rydzyka. Habich
13 lutego 2012 "Jak nie zabić teściowej" - taki jest temat rekolekcji proponowanych w Sanktuarium w Licheniu. Tytuł rekolekcji bardziej nadaje się do powieści Chandlera, a nie na rekolekcje, ale widocznie czasy się zmieniają, a ja stary- konserwatywny, nie potrafię się do nich przystosować. Wszystko płynie- chciałoby się powiedzieć- łącznie ze zdrowym rozsądkiem. ”Pogrzeby o charakterze świeckim”, modlitwy ekumeniczne- wkrótce „ spowiedzi o charakterze świeckim” no i „ modlitwy „ też o charakterze świeckim.. Wszystko będzie o charakterze świeckim, łącznie z duchem, który też będzie o charakterze świeckim.. Jak tak dalej rewolucja kulturalna i świecka będzie postępować? Właśnie w wybranych kinach prezentowany jest serial animowany „Kresokostoria Polski”, reżysera pana Bartosza Kędzierskiego, który charakteryzuje się ” niekonwencjonalną formułą” charakteryzującą nasze współczesne czasy, czasy ośmieszania, wygłaszania różnych kwestii charakterystycznych dla charakterystycznego okresu schyłku cywilizacji łacińskiej.. Każdy kamyk do łacińskiego ogródka jest właściwy i charakterystyczny dla tego, co dzieje się w Polsce…. Ktoś to organizuje, ktoś zatwierdza, ktoś wykonuje.. Pierwszy odcinek anonimowego, pardon - animowanego serialu, nosi tytuł ”Gdzie jest krzyż”. Zdaniem jego twórców jest” niestandardowym podejściem do dziejów Polski” i charakteryzuje się „ niekonwencjonalną formułą”(????). Co to jest” niestandardowe podejście do dziejów Polski”? Albo, co to jest standardowe podejście do dziejów Polski? Do dziejów Polski powinno być podejście historyczne- normalne.. Historycy dociekają, jak tam było, kiedy, w jakich okolicznościach.. Liczą się fakty- jak to w historii, a wtedy na bazie faktów można dyskutować, ale faktów nie należy wymyślać, bo fakty są faktami - jak samo słowo wskazuje- a wymyślone fakty- to konfabulacja. A jak coś się wymyśla - twórca ma do tego prawo - to nie należy tego nazywać historią, ale formułą scence- fiction. Pierwszy odcinek opowiada o Mieszku I, Dobrawie i Chrzcie Polski w 966 roku. Bohaterami kolejnych odcinków mają być Bolesław Śmiały i Bolesław Krzywousty. Animowana historia Polski zatrzyma się na roku 1989(???) Cieeeeekawe? Dlaczego akurat ma się zatrzymać na roku 1989? Czy to jest „koniec historii”, tak jak u pracownika Departamentu Stanu USA- niejakiego Fukuyamy? Nastała demokracja i ludzkość osiągnęła apogeum swoich możliwości, i ma to, to wszystko o co ludzkość walczyła przez wielki.. O demokrację, prawa człowieka, o uwolnienie jednostki z pęt obyczajowych.. Wolność od pasa w dół - ale za to zamordyzm w dziedzinie fiskalnej, i że tak powiem- ruchowej.. Coraz trudniej poruszać się w gorsecie przepisów i ograniczeń w sferze gospodarczej i indywidualnej.. Nakazy, zakazy, przepisy- i strażnicy tych niewidzialnych klatek dla małp, pardon- ludzi.. Strażnicy dobrze opłacani.. Najgorsze, że z pieniędzy tych, którzy wewnątrz tych niewidzialnych klatek siedzą.. W odcinku „Gdzie jest krzyż” Mieszko I to kompletny idiota, bigamista, którego ”ulubioną praktyką było biesiadowanie z siedmioma żonami”. No pewnie. Jak na króla przystało, tylko zabawa i biesiadowanie i to z siedmioma żonami, które zresztą odprawił po przyjęciu Chrztu w roku 966.. Ten wielki książę z dynastii Piastów, syn Siemomysła, wnuk Lestka, ojciec Bolesława, zostawił po sobie dwukrotnie większe terytorium niż miał. Toczył przez całe swoje życie walkę o Pomorze Zachodnie.... I walkę tę wygrał. Był sprawnym politykiem, utalentowanym wodzem, charyzmatycznym przywódcą.. Można to przeczytać każdej encyklopedii. Do swojego brata Czcibora, w kreskówce zwraca się: „Się wyluzuj, Czcibor, bo osiwiejesz”(???) Chyba dialogi pan Bartosz Kędzieski zaczerpnął od pana Jurka Owsiaka: Cześć! Się ma… Pełny luz i odlot.. Jeśli chodzi o przyjęcie chrześcijaństwa Mieszko I mówi swoim siedmiu żonom. ”Muszę się ochajtnąć z chrześcijanką, sam też muszę się ochrzcić”. Jego brat Czcibor sugeruje mu, gdy Mieszko I pyta go o urodę kobiety Dobrawy, że” Dobrawa nie jest kobietą, bo jest przystojna”(???) Jak jest ładna to nie jest kobietą? A może jest tak naprawdę mężczyzną.. Homoseksualizm już wtedy był w modzie - jeszcze” naukowcy” do tego dotrą.. To tylko kwestia czasu.. Gdy Mieszko I widzi ją po raz pierwszy, mówi: „Ee, nie jest tak źle, bufory i te sprawy w porządalu. No i z twarzy też ujdzie”(????). Prawda, że dialogi godne wielkiego człowieka? Na pewno musiał tak mówić, bo za zgodność fabuły odpowiada pan dr Przemysław Kulesza, historyk z Uniwersytetu Wrocławskiego.. Serial dotowany jest przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej i produkowany jest pod kątem emisji w Internecie i telewizji.. Reżyserem i scenarzystą tego animowanego knota jest pan Bartosz Kędzierski, autor „Władców móch”, współautorem i producentem - Przemysław Kruszyński ze Studia Animacji Xantus. Narratorem serialu jest pan Marek Kondrat, który głównie obecnie żyje z naganiania klientów do banków.. Można powiedzieć - były aktor.. Członek Salonu III Rzeczpospolitej.. I wiecie Państwo, co odpowiada Dobrawa Mieszkowi, gdy sprawy dyplomatycznie i politycznie się układają po linii ówczesnej racji stanu? „Najpierw chrzest, a później tiru - miru”(????) Niemożliwe? „Tiru - miru”- ale najpierw chrzest.. To „tiru”- to chyba scenarzysta wykorzystał, od słowa ”tirówki”- tak tiry wtedy też tarasowały drogi Pomorza, dojeżdżając do grodów budowanych przez Mieszka I. Bocznymi drogami. A słowo” miru”(???). Może od” Mira i „Zbycha””? Afera hazardowa się kłania.. Dialogi dostosowane są do odbiorców serialu, uczniów szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych, a także dla widzów dorosłych. Twórcy serialu zakładają, że serial będą oglądać kompletni idioci.. Uczniowie za pieniądze zapłacone przez ich rodziców w podatkach- a dorośli za pieniądze zawarte w biletach - raz, a drugi raz - również w podatkach. Całe widowisko dotuje Polski Instytut Sztuki Filmowej, powstały w roku 2005, za rządów pana Waldemara Dąbrowskiego, jako ministra kultury, tego samego, który – jak był ministrem- wybrał się helikopterem na urodziny Koziołka Matołka do Łodzi.. Prasa to szeroko wtedy komentowała.. Ale czas przykrył ślad.. Jest to dalsza część wojny kulturowej prowadzonej przez władze kulturalne z historią narodu. Ośmieszanie, naigrywanie się z historii, przedstawianie wszystkiego w nowym świetle.. Jak u Orwella? Historię też można zmieniać.. Wystarczy wymazać wszystko i napisać ją na nowo.. Bo kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością, no i nad przyszłością.. I po to to gmeranie w nadbudowie.. WJR
Dlaczego elity Grecji godzą się na upadek kraju? Obawiając się o swoje majątki (i pozycję w społeczeństwie) nie decydują się na wyjście z euro, ogłoszenie bankructwa i zwrócenie się do UE o realną „pomoc” w budowie infrastruktury wzrostu Dzisiaj proponuję wywiad ze mną zatytułowany „Drakoński pakiet”. Dotyczy on przyczyny kryzysu w Grecji i faktu, że likwidując deficyt budżetowy Grecja w wyjątkowo bolesny sposób likwiduje źródło kryzysu, którym jest deficyt płatniczy kraju.
Z dr. Cezarym Mechem, ekonomistą, byłym wiceministrem finansów, rozmawia Marta Ziarnik Grecki rząd przyjął projekt nowego programu oszczędności wymaganych przez UE i MFW. Ale to nie oznacza, że Ateny dostaną drugi pakiet pomocy o wartości 130 mld euro. Decyzja w tej sprawie zapadnie najwcześniej w środę na spotkaniu eurogrupy. - Propozycje dla Greków są drakońskie. Mają oni podwyższyć podatki i jednocześnie obniżyć wydatki. Wiedza oparta na keynesizmie nie pozostawia złudzeń - musi to doprowadzić do schłodzenia gospodarki i spadku dochodów podatkowych, prowadząc do nieskuteczności zaproponowanej polityki. Precyzyjnie wyliczając, biorąc pod uwagę udział importowności greckich wydatków w wysokości jednej czwartej, oznacza to, że dojście do poziomu równowagi w bilansie płatniczym musi oznaczać dalszy spadek greckiego PKB aż o 25 procent.
Premier Lukas Papademos zapowiedział, że "zrobi wszystko, co niezbędne", by zagwarantować przyjęcie programu. W czym tkwi jednak problem Grecji? - Problemu Grecji nie uda się rozwiązać poprzez ograniczenie budżetowe, gdyż istotą kryzysu jest jej deficyt na rachunku bilansu płatniczego, który w efekcie światowego kryzysu w roku 2011 sięgnął 8,6 proc. PKB. Na deficyt bilansu płatniczego w wysokości 31,9 mld dolarów (2010) składa się olbrzymi deficyt handlowy w wysokości aż 31,7 mld euro, gdyż na zaledwie 16,4 mld euro eksportu przypada 48,1 mld euro importu. W efekcie kryzysu deficyt spowodowany zadłużeniem zagranicznym i deficytem handlowym powoduje, że deficyt bilansu płatniczego jest finansowany środkami pomocowymi, gdyż prywatni inwestorzy nie wierzą w odwrócenie relacji i jak najszybciej chcą się wycofać. Wcześniej czy później, tak jak w przypadku polskiego deficytu, musi on zostać zlikwidowany. Dlatego Grecja, aby wyjść z kryzysu, musi zwiększyć eksport towarów i usług.
Nawet, jeśli Ateny otrzymają drugą transzę na spłatę długów, to i tak nie rozwiąże to problemów Grecji i za chwilę sytuacja znów będzie dramatyczna. - Równowagę można uzyskać jedynie poprzez zwiększenie eksportu towarów i usług i zmniejszenie importu. Dostosowanie poprzez wzrost eksportu oznaczałoby wzrost jego wolumenu o 50 proc., a poprzez wzrost dochodów z turystyki - potrojenie rozmiarów tego sektora. Ograniczenie tej nierównowagi poprzez spadek deficytu budżetowego jest złym rozwiązaniem. Problem nasila posiadanie euro, a nie własnej waluty.
Dlaczego Grecja nie może podążyć ścieżką Irlandii? - Jak zauważa profesor Harvardu Ricardo Hausmann w artykule "Ireland can show Greece a way out of the the crisis", powtórzenie drogi Irlandii będzie trudne, bo Grecja nie ma zdolności produkcyjnych. Okazuje się, że wśród 128 krajów zanalizowanych w książce "The Atlas of Economic Complexity" właśnie w Grecji zaobserwowano największą różnicę między dochodami i "wiedzą" zawartą w eksporcie. Nic dziwnego, bo nie produkuje ona maszyn, elektroniki ani chemikaliów, a na dodatek planuje dalej się sprywatyzować, co musi się zakończyć dalszą wyprzedażą rynku - jak to nastąpiło w Polsce. Do ciekawostek należy to, że na każde 10 dolarów światowego handlu technologii informatycznej na Grecję przypada zaledwie 1 cent. Grecja potrzebuje tego samego, co Polska, w wielokrotnie przeze mnie prezentowanych dezyderatach: konieczności optymalizacji wydatków budżetowych w połączeniu z kreowaniem warunków dla rozwoju instytucji opartych na wiedzy. Jak zauważa przywoływany już przeze mnie Hausmann, Grecja musi powiększyć swoje możliwości eksportowe poprzez zbudowanie infrastruktury "przyciągającej potencjalnych, nowych eksporterów poprzez gwarantowanie dopasowanych inwestycji infrastrukturalnych, doszkalania pracowników oraz nakładów na B&R" [B&R - badania i rozwój - przyp. red.]. "Musi zidentyfikować brakującą wiedzę i poziom infrastruktury wymagany przez nowe przemysły i zagwarantować ich implementację". Czyli, ni mniej, ni więcej, wszystko to, czego potrzebuje Polska, a nie nowe, mało pożyteczne wyrzeczenia.
Opuszczenie strefy euro i powrót do drachmy byłby jakimś sposobem na postawienie tego kraju na nogi? - Oczywiście, że poza tymi wspomnianymi powyżej niezbędnymi nakładami konieczne jest wyjście z euro i bankructwo zobowiązań, których Grecja nie jest w stanie unieść. Tylko zdewaluowana drachma jest w stanie racjonalnie zwiększyć opłacalność eksportu i zwiększyć wykorzystanie bazy turystycznej, a także ograniczyć wydatki importowe i substytuować je produkcją krajową. Tkwienie w euro to gwarancja nieracjonalności kolejnych, ręcznie sterowanych udziwnień kosztem bolesnych oszczędności nieprowadzących do punktu równowagi.
Polityka wobec Grecji zmieni się po kwietniowych wyborach? - Nie, gdyż jak zauważa piątkowy "Financial Times", Niemcy dążą do scentralizowanej Europy, w której kraje peryferyjne nie będą miały wiele do powiedzenia. "Angela Merkel zaczęła poważnie myśleć o reformach, które wykraczają daleko poza budżetowe zasady uzgodnione w zeszłym miesiącu, i istnieją dowody bardziej szczegółowych planów niż te, które zostały ujawnione publicznie". Cytowany Ulrike Guérot dodał: "Gramy Grecją przeciwko Niemcom. Nie powinno tak być". Obawiam się, że w tym właśnie celu prowadzona jest ta "gra". Dziękuję za rozmowę.
Elita kosmopolityczna, patriotyczna i polska masa, która elita, czy patriotyczna czy kosmopolityczna, nada tożsamość tej polskiej masie”. Tymczasem teraz manipuluje się emocjami tłumu „motłoch” wystarczy nakarmić takimi programami jak X-Factor. Motłoch, polska masa, plebs. Tymi terminami Ziemkiewicz określa polskie społeczeństwo, a przynajmniej jego większość. Czy ma racje, czy wszystko rozegra się w starciu elity patriotycznej z kosmopolityczną? Czy reszta polskiego społeczeństwa czeka biernie na wynik tego starcia, gotowa przyjąć tożsamość zwycięskiej grupy? W sytuacji bezsiły w stosunku do II Komuny pojawiają się, wzmaga się niechęć dużej części publicystów, intelektualistów związanych z obozem Wolnych Polaków w stosunku do polskiego społeczeństwa
Zybertowicz pisze w tym samym tonie, pogubione społeczeństwo, zdezorganizowany naród, zatomizowany. Elity nie muszą się liczyć z takim narodem. Mam inne zdanie na ten temat. Sprawa ACTA pokazała, że naród reorganizuje się, że zaczyna budować rozmyte struktury, przy użyciu, których stawia opór władzy. To, o czym kiedyś Staniszkis mówiła, o samo organizujących się strukturach przenikających społeczeństwo zaczyna się wyłaniać. Nowe technologie informatyczne, nowe potrzeby, nowe, inne od tego sprzed ery internetu społeczeństwo potrzebuje nowych form organizacji, w tym politycznej i społecznej. Jestem przekonany, że młodzi Polacy, świetnie się komunikujący ze sobą i bardzo dobrze jak pokazały protesty potrafiący koordynować swoje działania nie zadowalają się startymi, przestarzałymi formami politycznej organizacji społeczeństwa. Elity tego nowego technologicznie i komunikacyjnie społeczeństwa też zapewne będą inne i inaczej niż dotychczasowe wyłaniane. Elity polityczne, zarówno te kosmopolityczne, jak i patriotyczne uzurpują sobie prawo do kontroli życia politycznego, do formowania, kształtowania społeczeństwa. Te elity tak naprawę boja się nowego informatycznego pokolenia Polaków i kurczowo balsamują żywego trupa, jakim jest ustrój polityczny III RP. Paniczny lęk nie pozwala im na poczynienie najmniejszych ustępstw w stosunku do społeczeństwa. Zabetonowano sprawę okręgów jednomadatowych, rozdzielani władzy wykonawczej od ustawodawczej, czyli wprowadzenia systemu prezydenckiego, zakonserwowano patologiczny system sadowniczy, a przede wszystkim odmawia się Polakom prawa do decydowania o kluczowych sprawach w wiążącym referendum. Tezy, że naród nie dorósł do elit są fałszywe. To elity ze swoim kunktatorstwem i kurczowym trzymaniem władzy w swoich rękach nie dorosły do Narodu. Polacy już skutecznie walczą o swoje fundamentalne dla nich prawa. Katalog tych praw, wolności będzie się stale powiększał. Za rok, może dwa, może za dekadę upomną się o władzę, o referendum. I nie zadowolą się jej ochłapami, jaki proponują obie elity. Zresztą, prawdopodobnie nowe niekoncesjonowane elity nowego wolnego społeczeństwa już zaczynają się budować. Pod spodem przedstawiam tezy Zybertowicza i Ziemkiewicza, z którymi pozwoliłem sobie powyżej polemizować.
Zybertowicz: „ Mamy naród bez państwa i państwo bez narodu„...”Po serii katastrof cywilizacyjnych i szoku kulturowym III RP, naród jest tak zdezorganizowany, że jest zbyt słabym partnerem dla elity państwowej, by móc ją kontrolować. Mamy, więc maszynerię państwową, która nie posiada kontrolera. Nie ma w Polsce silnego aktora, który mógłby od państwa czegoś wymagać i je rozliczać. Z drugiej strony naród jest na tyle pogubiony, zatomizowany i skłócony, ze nie potrafi w trybie działań obywatelskich przejąć kontroli nad państwem i go zreformować. ”......” Naród może się oczywiście zbuntować. Jednak sytuacja podwójnej próżni strukturalnej: państwo bez narodu i naród bez państwa, rozgrywająca się w obecnym kontekście cywilizacyjnym i geopolitycznym ten bunt utrudnia. Cywilizacyjny kontekst jest taki, że gospodarka się rozwija i polskie społeczeństwo, a przynajmniej znaczna jego część, osiągnęła poziom życia, jakiego nigdy wcześniej nie miała. To powoduje wysoką tolerancję dla patologii w polityce. Stąd możliwość ewentualnego buntu jest dość ograniczona. Wymiar geopolityczny sprowadza się do tego, że gdy elity danego państwa nie muszą się liczyć ze swoim narodem, to zaczynają się liczyć z innymi silnymi aktorami. Elita, gdy się już zorganizuje, a establishment III RP jest dość dobrze zorganizowany, to zaczyna się rozglądać po świecie i zastanawiać, z kim warto grać. I widzi, że można np. z elitami państw ościennych, z elitami międzynarodowych korporacji, z grupami oligarchów ze Wschodu oraz z elitami świata mediów.Jednocześnie ścieżki i możliwości kooptacji do władzy państwowej są częściowo otwarte, zatem metoda kooperacji osłabia potencjał buntu. „...( Źródło)
Rafał Ziemkiewicz: "pytanie brzmi: która elita, czy patriotyczna czy kosmopolityczna, nada tożsamość tej polskiej masie”...„ Demokracja udaje się wtedy – powiedział Ziemkiewicz – gdy klasa średnia przeważa liczebnie nad oligarchią i plebsem, co jest w czasach państwa socjalnego nie do spełnienia. Tymczasem teraz manipuluje się emocjami tłumu. „....”Ziemkiewicz mówił o klasie średniej w Polsce powojennej, podkreślił, że w PRL jej właściwie nie było, byli intelektualiści, nomenklatura, warstwa elity poPRLowskiej, III RP została zbudowana pod dyktando elity PRL-owskiej. Klasa, na której opiera się elita rządząca zdaje sobie sprawę, że „motłoch” wystarczy nakarmić takimi programami jak X-Factor. „.....”nawiązując do tego, że 5 godzin przed debatą kierownictwo lokalu, w którym miała się ona odbyć, cofnęło swoją zgodę, powiedział: „Okazało się, że w Polsce po 20 latach praktykowania wolności nie można zdobyć sali na nieprawomyślne spotkanie”. Przypomniał sprawę procesu b. rektora UG prof. Ceynowy z dziennikarzami o artykuł „Agenci w gronostajach”, który z paragrafu 212 zażądał dla nich kary więzienia, czego jeszcze nikt w Polsce nie odważył się zrobić. Warto dodać, że jest to właśnie prawo stanu wojennego. Karze ono za odebranie zaufania osobie publicznej, bez względu na to czy napisało się o niej prawdę czy nie. Tak skonstruowane prawo funkcjonuje w III RP. „....(źródło) Marek Mojsiewicz
CHAOS, CZYLI WYBUCH? Obejrzałam z zainteresowaniem piątkową prezentację ZP, której celem było ukazanie rozmieszczenia poszczególnych elementów konstrukcji TU 154 M na smoleńskiej łączce, nieopodal lotniska Siewierny. Co nam dała owa prezentacja? Prezentacja rozmieszczenia szczątków Tupolewa, z dokładnym opisem stanu tych elementów i odległości od pozostałych na miejscu tragedii, daje wyjątkowo mocny przekaz, który w połączeniu z wcześniejszymi ustaleniami profesorów Biniendy i Nowaczyka nie pozostawia zbyt wiele miejsca na wątpliwości. Samolot nie mógł utracić skrzydła w wyniku kontaktu z brzozą, a zatem nie mógł wykonać beczki, co w sposób jednoznaczny podważa ustalenia zarówno komisji MAK, jak i Millera. Równie ciekawe wnioski płyną z piątkowej prezentacji, która uzmysłowiła, w jak niezwykłym ułożeniu znalazły się poszczególne części rozbitego samolotu. Można powiedzieć, iż na miejscu katastrofy panował absolutny chaos, żadna z części nie znajdowała się tam, gdzie zgodnie z logiką rozpadu sunącego rzekomo w odwróconej pozycji samolotu, powinna się znajdować. Czarna skrzynka samolotu, widoczna na filmie S. Wiśniewskiego znalazła się na początku drogi rozbijającej się maszyny, co dziwi, z uwagi na fakt, że była zamontowana w tzw części ogonowej, pod sterem pionowym. Jak to się stało, że akurat w tym miejscu wypadła, skoro tylna część samolotu upadła dopiero kilkadziesiąt metrów dalej? Kolejnym wartym uwagi elementem jest rufa samolotu, która znalazła się niemal w środku miejsca katastrofy. Co ciekawe, rufa leżała w kierunku przeciwnym do lotu samolotu, w pozycji odwróconej, zaś charakterystyczne wgniecenie w kształcie litery V, będące wynikiem uderzenia odrywającego się steru kierunku i statecznika pionowego, zostało na potrzeby transportu „wyklepane” przez Rosjan, zapewne przez pracujących w pobliżu blacharzy samochodowych. Najciekawsze jest jednak to, że centropłat z odwróconymi kołami, doskonale znany wszystkim z filmiku 1.24, został odrzucony najdalej od miejsca, które uznano za miejsce przyziemienia samolotu, niedaleko miejsca znalezienia czarnej skrzynki. Ta część jest interesująca również ze względu na specyficzne obrażenia, jakich doznała. Chodzi o wywinięte na zewnątrz blachy kesonów, co świadczy o sile działającej od środka. W niedalekim sąsiedztwie centropłata znalazły się też szczątki kokpitu, a także spory fragment części pasażerskiej kadłuba, który jest bodaj najciekawszym elementem prezentacji. Otóż na przykładzie tej części można dojść do wniosku, że jakaś gigantyczna siła, działająca od wewnątrz, wyrzuciła na zewnątrz nie tylko pasażerów, ale także elementy wyposażenia wnętrza samolotu, czyniąc wyraźne i charakterystyczne szkody w konstrukcji kadłuba, jak wywinięte dość mocno na zewnątrz burty. Jak istotny to był dowód w sprawie świadczą błyskawicznie podjęte przez Rosjan działania, mające na celu ucięcie wywiniętych elementów, tak by powstało wrażenie, iż samolot utracił „górę” kadłuba w wyniku sunięcia po ziemi? To, że samolot tak dużych rozmiarów, nie mógł przeorać smoleńskiej ziemi kadłubem, świadczy też fakt braku jakiegokolwiek rowu, leja, czegoś, co fizycznie udowadniałoby taką tezę. Na smoleńskiej łące mieliśmy totalny chaos, elementy rozrzucone tak, jakby samolot nadlatywał z kilku kierunków jednocześnie. Ten chaos był efektem jakiegoś gwałtownego zjawiska, które nie miało charakteru procesu niszczenia konstrukcji samolotu w wyniku kontaktu z ziemią. To zjawisko przywodzi na myśl jedno: takie ułożenie się szczątków samolotu mogło nastąpić w wyniku wybuchu na pokładzie TU 154M, o czym świadczą przywoływane wyżej zniszczenia. Nie dziwi wobec tych faktów to przedziwne zachowanie Rosjan, jak choćby niedopuszczanie do miejsca tragedii, a zwłaszcza do elementów wraku, natychmiastowa akcja przenoszenia wraku, choć przecież Tupolew nie rozbił się na środku autostrady, cięcie poszczególnych elementów, czy nieprzeprowadzenie sekcji zwłok ofiar, które wykazałyby, w jakim stanie były płuca i górne drogi oddechowe zabitych, co mogło wiele powiedzieć na temat przyczyny katastrofy. Nie dziwi także fakt, że nie oddano do dzisiaj kamizelek kuloodpornych BORowców, na których pozostały zapewne ślady ewentualnego wybuchu. Nie dziwi już nic. Martynka
ABW inwigiluje dziennikarzy, publicystów i osoby publiczne podejrzewane o poglądy antyrosyjskie Na początku września ubiegłego roku Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego rozpoczęła akcję „Cmentarze”. Jej celem było rzekomo zabezpieczenie cmentarzy żołnierzy sowieckich przed profanacjami, który miały mieć miejsce przy okazji 72 rocznicy 17 września, czyli napaści na Polskę. Akcja nie ograniczyła się jednak do pilnowania cmentarzy. ABW podjęła działania monitorujące środowiska, które uznawała za antyrosyjskie. Wśród inwigilowanych znaleźli się m.in. dziennikarze, publicyści i wykładowcy negatywnie wypowiadający się o Rosji, a nawet członkowie stowarzyszenia „Solidarni 2010”. W uzasadnieniu swoich działań funkcjonariusze ABW podawali troskę o ochronę polsko-rosyjskiego pojednania.
Wielkie zwycięstwo Skandaliczną akcję ABW ujawnił w połowie stycznia dr Leszek Pietrzak (w latach 1990-2000 oficer Urzędu Ochrony Państwa, a do 2010 r. pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego prezydenta Lecha Kaczyńskiego). Jego zdaniem, działania ABW wskazują, że podobnie jak komunistyczne tajne służby instytucja ta zaczyna pilnować interesów rosyjskich, a nie polskich. Na akcję „Cmentarze” wydano ogromne środki. – Każda delegatura ABW musia-ła powołać specjalny zespół operacyjny, który będzie zajmował się tą sprawą – opowiada jeden z oficerów ABW. Założono, że profanacje będą dokonywane przez środowiska radykalne związane z PiS i bliżej nieokreślonymi kręgami antyrosyjskimi. Co ciekawe, kryterium decydujące o uznaniu danej osoby za nastawioną „antyrosyjsko” nie zostało zdefiniowane? Skutek był taki, że ABW w „majestacie” prawa inwigilowała, kogo chciała. Gromadzono przede wszystkim informacje o osobach i organizacjach, tworzono charakterystyki i szukano słabości rozpracowanych osób. Generalnie wszystko jak za starych, dobrych czasów SB. Brak poczynań antyrosyjskich ABW uznała oczywiście za sukces swojej akcji, a nie za dowód na to, że jej działania były bezpodstawne. Fakt, że ujawnienie tej sprawy nie powoduje żadnych konsekwencji, chociażby w postaci interpelacji poselskich opozycyjnych posłów, jest więcej niż zatrważający. Oto ABW, wykorzystując ustawowe kompetencje, zaczyna inwigilować obywateli tylko i wyłącznie z powodu poglądów, jakie głoszą! Przypomina mi to paragraf, na podstawie, którego w PRL cenzurowano książki: „tniemy z powodu ochrony sojuszy” – tłumaczyli cenzorzy.
ABW: ty dzwonisz, my zatrzymujemy Do jeszcze większej kompromitacji doszło 2 stycznia br., gdy „grupy szturmowe ABW zatrzymały rosyjskiego prokuratora”. Szybko okazało się, że chodzi o byłego prokuratora podejrzewanego w Rosji o ochronę przestępców z branży hazardowej. Problem w tym, że ABW dokonała zatrzymania na podstawie informacji telefonicznych strony rosyjskiej, nie dysponując żadnymi dokumentami. 17 stycznia br. skierowałem do ABW prośbę, aby odniosła się do informacji, że podjęła działania na podstawie telefonicznej prośby z Rosji. Prosiłem także o podanie informacji, kiedy i jakie dokumenty dotyczące tej sprawy wpłynęły do ABW ze strony rosyjskiej. Biuro prasowe ABW nie odpowiedziało na pytania, nie chciano nawet odmowy przekazać mi na piśmie. Jest to oczywiste złamanie obowiązującego prawa o dostępie do informacji publicznej, które nakazuje udzielanie odpowiedzi na pytania kierowane do osób publicznych. Pracownicy ABW polecili mi skontaktować mi się z prokuraturą, która wnioskowała o ekstradycję. – Z chwilą zatrzymania byłego rosyjskiego prokuratora przez ABW została uruchomiana procedura ekstradycji. Dopiero od tego momentu zaczęła pracować prokuratura. Wcześniej sprawą zajmowało się ABW – informuje Beata Stępień-Warzecha, rzecznik prasowy prokuratury okręgowej w Nowym Sączu. To stanowisko jednoznacznie pokazuje, że prokuratura zaczęła działać po akcji ABW. Pytanie, na jakiej podstawie prawnej ją podjęto, wciąż pozostaje bez odpowiedzi. Zatrzymany przez ABW prokurator Aleksander Ignatienko jest oskarżany o osłanianie nielegalnego hazardu w obwodzie moskiewskim. Po jego zatrzymaniu przez ABW i aresztowaniu przez sąd na 40 dni w mediach pojawiły się przecieki sugerujące, że strona rosyjska sabotuje przekazanie dokumentów ekstradycyjnych w obawie przed zeznaniami byłego prokuratora, które mogą zaszkodzić wpływowym osobom. – Była to typowa zasłona dymna, którą wykonaliśmy, „wrzucając” dziennikarzom informację. Mieliśmy przerzucić na Rosję odpowiedzialność za braki w dokumentach – twierdzi jeden z oficerów ABW. Zupełnie osobnym wątkiem jest ocena postępowania polskiej tajnej służby z punktu widzenia racji stanu. Oto mamy „na widelcu” prokuratora, który ma wiedzę na temat korupcji wśród rosyjskich służb i polityków. W każdym normalnym kraju ów prokurator nie zostałby schwytany – pod warunkiem oczywiście podzielenia się wiedzą na temat, kto z rosyjskich polityków, jak i gdzie brał pieniądze. Podobny idiotyzm widziałem tylko w aktach śledztwa smoleńskiego, gdy obywatele Rosji pisali listy do polskich śledczych, że mają wiedzę na temat katastrofy, tylko obawiają się swoich władz. Nasze służby wówczas oficjalnie (sic!) prosiły Rosjan o sprawdzenie, czy dane osoby mogą zostać uznane za wiarygodne.
Rosyjski folwark Z małą przerwą w okresie 20-lecia międzywojennego Polska od ponad 300 lat znajduje się w rosyjskiej strefie wpływów. Trudno sobie wyobrazić, że nagle po 1989 roku zniknęła rosyjska agentura. Wiele wskazuje na to, że nie tylko pozostała, ale także aktywnie działa. Fakty, o których wiem, są takie, że kopie niszczonych akt wojskowej i cywilnej bezpieki trafiały do ZSRS. Wiele wskazuje na to, że Rosjanie mają też kopie kompletu akt SB. W MSW nadzorującym Służbę Bezpieczeństwa rezydentura KGB miała łączników dla każdego pionu. Tylko dla wywiadu (Departament I SB) było ich przynajmniej trzech. Jest oczywiste, że rosyjskie tajne służby używały i używają akt uzyskanych od służb PRL do działań werbunkowych w Polsce. Poza jedną demonstracyjną akcją wydalenia w 2000 roku dziewięciu rosyjskich dyplomatów żadnych poważnych działań wymierzonych w rosyjską agenturę nie było (w żadną inną również). Kontrwywiad cywilnych służb uczynił z faktu rzucania podejrzeń o współpracę skuteczną broń polityczną. Warto przypomnieć sprawę Marcina Tylickiego, asystenta szefa komisji ds. PKN Orlen Józefa Gruszki. Został on aresztowany tuż przed planowanym przesłuchaniem Aleksandra Kwaśniewskiego przed komisją. Oskarżono go o szpiegostwo na rzecz Rosji. Jak się okazało, bez żadnych podstaw. Prokuratura skierowała akt oskarżenia do sądu i z kretesem przegrała. Tylicki otrzymał odszkodowanie od państwa (około 83 tys. zł), niewspółmierne do poniesionych strat. Szef kontrwywiadu cywilnego ABW Maciej Hunia, którego ludzie wykryli owego „szpiega” w tak korzystnym dla polityków momencie, gdy komisja śledcza ds. afery PKN Orlen zbliżała się coraz bliżej do prawdy, jest dziś szefem Agencji Wywiadu. Prokurator, który podpisał nakaz aresztowania studenta, był dziwnym trafem tym samym prokuratorem, który – zdaniem komisji śledczej ds. PKN Orlen – sfałszował dokumenty, aby umorzyć zawiadomienie Urzędu Ochrony Państwa o podejrzeniu korupcji przy zakupach ropy przez państwową rafinerię. W całej sprawie nikt nie poniósł żadnych konsekwencji za próbę wrobienia studenta w szpiegostwo. Wszystko to dowodzi, że nasze tajne służby nie chronią nas przed zewnętrznym zagrożeniem. Są uczestnikiem politycznej gry i dostosowują swoją działalność do aktualnych politycznych zapotrzebowań decydentów. Jan Pinski
„Klątwa generała Denikina” – historyczna lekcja pokory – Tomasz Formicki Poza tym ta książka przełamuje jeszcze jeden stereotyp funkcjonujący w naszym społeczeństwie: że ci co „nie lubią Rosji”, to prawica. Było i jest dokładnie odwrotnie: to lewica spod znaku PPS była antyrosyjska, a endecja kwestię rosyjską traktowała racjonalnie.
W polskim społeczeństwie funkcjonuje stereotyp Józefa Piłsudskiego, jako antykomunisty i pogromcy bolszewickiej nawały w 1920 roku. Piłsudski jest wręcz symbolem antykomunizmu nie tylko dla dużej części polskiego społeczeństwa, która swoje polityczne przekonania i sympatie lokuje w nurcie odwołującym się do tradycji „Solidarności”, ale także dla sporej grupy młodego pokolenia. Z czego to wynika? Bez wątpienia jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest słaba znajomość historii, bo na Piłsudskiego i jego dokonania patrzy się przez pryzmat walki z zaborcą w szeregach PPS oraz Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Tymczasem pomijana i przemilczana jest kwestia pertraktowania z bolszewikami w 1919 r. strony polskiej działającej na rozkaz samego Piłsudskiego i to w momencie, gdy zdławienie komunizmu w Rosji można było osiągnąć stosunkowo małym nakładem sił. Tę smutną dla nas Polaków prawdę i jej kulisy odsłania powieść Jana Engelgarda „Klątwa generała Denikina”. Książka rozpoczyna się w 1940 r. w Starobielsku, gdzie wysocy rangą polscy oficerowie będący w niewoli NKWD roztrząsają, dlaczego losy Polski tak, a nie inaczej potoczyły się. Stawiają sami sobie pytania, czy można było tego uniknąć i siłą rzeczy wracają wspomnieniami do roku 1919, gdy zdławienie bolszewizmu było na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło tylko wesprzeć działania Sił Zbrojnych Południowej Rosji dowodzonych przez generała Antona Denikina… W tym momencie autor przenosi czas swojej powieści do kwietnia 1919 roku.
Na froncie walki informacyjnej Głównymi bohaterami powieści są Maria Biełozierska – Sobolewska, agentka rosyjskiego wywiadu wojskowego działająca w okresie I wojny światowej pod kryptonimem „Kalina” oraz Piotr Grigorewicz Goremkin będący oficerem wywiadu Sił Zbrojnych Południa. Goremkin przyjeżdża do Warszawy z misją przekonania polskich polityków, dziennikarzy oraz wojskowych, że bolszewizm stanowi nie tylko śmiertelne zagrożenie dla Rosji, ale w dalszej perspektywie także dla Polski. W tym celu „odmraża” agentkę „Kalina”, czyli Biełozierską. Goremkin i Biełozierska mają utrudnione zadanie, bowiem w dużej części polskiej opinii publicznej panuje „choroba na Moskala” umiejętnie podsycana przez propagandę PPS, komunistów oraz niemiecką agenturę wpływu. Rosjanie kontaktują się z przedstawicielami największej siły politycznej w Polsce, czyli Narodowej Demokracji, która z gruntu jest antykomunistyczna i to właśnie w endecji dostrzegają jedyną siłę zdolną wpłynąć na bieg historii, aby powstrzymać kataklizm bolszewizmu. Śledząc losy głównych bohaterów przenosimy się w czasie do Warszawy z 1919 r. zwanej wówczas „Paryżem wschodu”, a której koniec rozpoczął się w sierpniu 1944 roku. Tutaj należą się słowa uznania dla autora, bo w krótki, ale bardzo plastyczny sposób opisał stolicę Polski w tamtym okresie. W trakcie lektury dosłownie czuje się klimat tamtej wspaniałej Warszawy. Znakomicie też oddany jest klimat społeczno – polityczny stolicy, w której ścierają się pragmatyczne poglądy endecji z cierpiącą na „chorobę na Moskala” lewicową częścią sceny politycznej spod znaku Piłsudskiego i PPS. W „Klątwie generała Denikina” świetnie pokazany jest mechanizm grania na emocjach polskiego społeczeństwa, które łatwo daje się podjudzić na Rosję. W tym podjudzaniu prym wiodą czasopisma socjalistyczne, które są propagandowym przedłużeniem polityki prowadzonej przez Piłsudskiego i jego obóz polityczny. Czytając te fragmenty książki odnosi się wrażenie, że bynajmniej rzecz nie dzieje się w 1919 r., ale w obecnej epoce, bo zarzuty ze strony socjalistów, komunistów i niemieckiej agentury wpływu „rusofile”, „rosyjscy agenci” pod adresem tych, którzy są za wspólną walką z siłami Denikina w celu zdławienia bolszewizmu przypominają retorykę współczesnych mediów związanych z jedną z opcji politycznych. Ta propaganda była tak silna, że nawet politycy realistycznej części polskiej sceny politycznej, czyli endecji bali się podjąć zdecydowaną akcję polityczną, aby nie być oskarżonymi o „rusofilstwo” czy „rosyjską agenturę”. W tym kontekście w książce znajdujemy też wątek wpływów niemieckich w samej Rosji, w łonie elit rosyjskich, które robią wszystko, aby zohydzić Polskę i Polaków w oczach Rosjan i tym samym ryglować jakiekolwiek zbliżenie polsko – rosyjskie. Ciekawy też jest fragment rozmowy wysokich stopniem oficerów rosyjskich, którzy doskonale pamiętali, że Lenina z jego bolszewicką sektą zainstalował w Rosji wywiad niemiecki pod dowództwem płk. Nikolai.
Nieznane fakty o gen. Denikinie W książce autor nakreślił także postać gen. Denikina oraz zupełnie nieznane w Polsce fakty o nim. Chociażby ten, że matka gen. Denikina Elżbieta Wrzesińska, szlachcianka z Kujaw była Polką i uparła się, aby w metryce chrztu imię przyszłego generała nie było napisane po rosyjsku Anton, ale po polsku Antoni. Sam dowódca Sił Zbrojnych Południa uważał siebie w połowie za Polaka, a za swoją drugą ojczyznę Polskę. Tym więcej dramatyzmu dodaje fakt, że Polska pomocy siłom antybolszewickim dowodzonym przez niego nie udzieliła, a czynniki rządzące w postaci współpracowników Piłsudskiego prowadziły negocjacje z bolszewikami. Wraz z bohaterami książki śledzimy kulisy rozmów politycznych na najwyższym szczeblu: od Moskwy przez Warszawę aż po podpisanie Traktatu Wersalskiego. W książce znakomicie ukazano ówczesne mechanizmy polityki międzynarodowej, jej uwarunkowania i zależności, a wszystko to na tle wielkiej geopolitycznej gry nie tylko o przyszłość Rosji i Europy Środkowo – Wschodniej, ale całego świata. Jednakże nie tylko miłośnicy geopolityki, dyplomacji i historii znajdą coś dla siebie w omawianej książce, bo także zainteresowani militariami znajdą ciekawe szczegóły odnośnie wyposażenia poszczególnych rodzajów wojsk i ich umundurowania. Tutaj po raz kolejny autor udowodnił, że jest fachowcem w tej dziedzinie. Wisienką na torcie jest fragment opisujący uderzenie Dywizji Korniłowskiej na pozycje bolszewickie, w której żołnierze i oficerowie tej doborowej jednostki zastosowali formę ataku psychologicznego. Powstrzymam się przed opisem, na czym taki atak polegał, ale napiszę tylko tyle, że aby takowy szturm można było przeprowadzić żołnierze musieli posiadać nieprawdopodobnie wysokie morale, ducha bojowego oraz poziom wyszkolenia. Książka kończy się tak jak zaczyna – w 1940 roku, gdy polscy generałowie jadą w nieznane miejsce przeczuwając jednak, co zrobi z nimi NKWD. Kolejnym atutem tej powieści jest załączony w Aneksie tekst autorstwa samego generała Antona Denikina pt. „Kto uratował władzę sowiecką przed zagładą?” napisany w 1937 r. w Paryżu. I to właśnie ten tekst jest tytułową klątwą, bowiem gen. Denikin przewidział kataklizm, jaki czekał Polskę z rąk komunistów. Powieść pióra Jana Engelgarda, to nietuzinkowa pozycja. Jest w niej w zasadzie wszystko: wartka akcja oparta na faktach, które miały miejsce w historii, wielka polityka prowadzona na największych salonach Europy, miłość, zdrada, gry wywiadu i kontrwywiadu oraz tragizm losów głównych bohaterów. Aż się prosi, aby jakiś reżyser wziął tę książkę na swój warsztat i zrealizował na jej kanwie film. Jest jeszcze jedna zaleta tej pozycji: otóż autor nie przedstawił bohaterów w sposób cukierkowy i patetyczny, co jest częstym mankamentem w tym gatunku literatury. Jeżeli chodzi o modus operandi Marii Biełozierskiej oraz Piotra Goremkina, to można pokusić się o przypuszczenie, że na tej płaszczyźnie autora powieści inspirowało znakomite opracowanie N.S. Kirmieła „Biełogwardyjskije specsłużby w grażdanskoj wojnie 1918-1922” (wyd. Kućkowo Pole 2008). Czytając „Klątwę generała Denikina” i analizując sposób działania „Kaliny” oraz Goremkina można tę inspirację dostrzec, ale być może piszący tę rzecz jest w błędzie i Jan Engelgard korzystał z innych źródeł. Do beczki miodu dołożę jednak szczyptę dziegciu, bowiem można żałować, że autor tak skąpo opisał samą akcję informacyjno – propagandową socjalistów i obozu Józefa Piłsudskiego mającą na celu zdyskredytowanie zwolenników współpracy z gen. Denikinem i walki z bolszewizmem. Wszak socjotechnika propagandy ówczesnej lewicy spod znaku PPS jest po dziś dzień wykorzystywana w walce z ludźmi, którzy chcą poprawy w relacjach polsko – rosyjskich.
Historyczna lekcja pokory Biali oficerowie ochotnicy, wasza chwała jest nieśmiertelna, a wasza tragiczna śmierć jest hańbą dla Zachodu. (fragment pieśni „Les partisans blancs” – Biali partyzanci) „Klątwa generała Denikina” oprócz walorów geopolitycznych, stricte politycznych i historycznych posiada także tę zaletę, że odkurza i przypomina przemilczaną w naszym kraju smutną dla nas Polaków prawdę, że nie tylko, iż nie pomogliśmy zdławić komunizmu, gdy była ku temu okazja, to na dodatek ludzie, którzy obecnie w Polsce są czczeni pertraktowali z bolszewikami. To bardzo ważna, choć bolesna książka, bo przypomina nam o niewygodnej prawdzie tak trudnej do zaakceptowania dla sporej części polskiego społeczeństwa. Dlaczego? Bo uczy nas nie tylko realizmu w polityce, ale także pokory. Pokory przed historią. Wystarczy zerknąć na naszą megalomanię w związku z wejściem do kin filmu „1920 Bitwa Warszawska” i ogólnonarodowe samozadowolenie, że „my, pierwsi biliśmy komunistów”. Książka „Klątwa generała Denikina” pokazuje, że nie my Polacy, ale właśnie Rosjanie pierwsi zaczęli na masową skalę walczyć z komunizmem. Właśnie ci Rosjanie, tak chętnie w Polsce wyzywani od „komunistów” i „sowietów”, jako pierwsi stawili opór bolszewickiej sekcie Lenina, a idol współczesnych, zapóźnionych „antykomunistów” Józef Piłsudski za pośrednictwem jego współpracowników pertraktował w tym czasie z czerwonymi. Bo to właśnie Rosji komunizm został narzucony siłą i dopóki zdrowa część tej Rosji miała siły i potencjał próbowała zrzucić to jarzmo z siebie, w przeciwieństwie do Niemiec, gdzie inny totalitaryzm w postaci hitleryzmu został wybrany drogą demokratyczną. W Polsce nikt o tym nie mówi i w tym sensie powieść Jana Engelgarda jest książką, która uczy nas pokory wobec faktów historycznych. Poza tym ta książka przełamuje jeszcze jeden stereotyp funkcjonujący w naszym społeczeństwie: że ci co „nie lubią Rosji”, to prawica. Było i jest dokładnie odwrotnie: to lewica spod znaku PPS była antyrosyjska, a endecja kwestię rosyjską traktowała racjonalnie, aczkolwiek część obozu kierowanego przez Romana Dmowskiego poddawała się terrorowi psychologicznemu propagandy PPS i zwolenników Piłsudskiego, którzy zarzucali im „rusofilię” i „rosyjską agenturę”, co doskonale przedstawiono w omawianej powieści. Dzisiaj pałeczkę „choroby na Moskala” przejęło środowisko skupione wokół pewnej partii, ale także i inne nie są wolne od tego ciekawego dla socjologów i politologów zjawiska.
Jedna z najważniejszych powieści historycznych ostatnich dwóch dekad Dlatego śmiem postawić tezę, że „Klątwa generała Denikina” jest jedną z najważniejszych powieści historycznych ostatnich dwóch dekad. Poza tym jest książką odważną, bo w epoce powszechnego, bezkrytycznego uwielbienia Józefa Piłsudskiego i jego politycznej drogi stawia pod znakiem zapytania jego wybory geopolityczne i ideowe w 1919 roku. Lektura tej książki u niektórych – szczególnie zapóźnionych „antykomunistów” – może wywołać zdumienie, a nawet szok. Jednakże nie należy mieć złudzeń: dziś w Polsce nie ma klimatu społeczno – politycznego na debatę, jaką w normalnej sytuacji ta książka powinna wywołać nie tylko wśród elit politycznych, ale także wśród historyków. Debaty, która powinna się przełożyć na całe społeczeństwo i która mogłaby przewartościować sposób patrzenia na Rosję i prowadzenia polityki w naszym kraju odnośnie Wschodu. Pozostaje, więc mieć nadzieję, że książka pióra Jana Engelgarda mimo wszystko odbije się pewnym echem w środowiskach zaangażowanych w życie społeczno – polityczne w naszym kraju i chociaż przez chwilę wywoła refleksję. Nie wyobrażam sobie człowieka, który interesuje się historią, polityką i geopolityką i który nie miałby na swoim koncie przeczytanej „Klątwy generała Denikina”. Ta powieść, a w zasadzie literatura faktu – jak podkreślił jej autor – jest lekturą obowiązkową dla każdego, kto chce czynnie uczestniczyć w życiu politycznym Polski, bo przedstawia nie tylko polityczne starcie pomiędzy środowiskami Piłsudskiego i Dmowskiego, ale uczy, do jakiej katastrofy prowadzi polityka oparta nie na zimnej, beznamiętnej kalkulacji opartej o realia geopolityczne, ale kreowana przez stereotypy, emocje i namiętności. Na koniec oddajmy głos profesorowi Andrzejowi de Lazari: „Przestańmy utożsamiać bolszewizm z rosyjskością, zgódźmy się, że komunizm był wrogiem każdego narodu, w pierwszej kolejności samych Rosjan. Książka Jana Engelgarda pomoże nam to zrozumieć. Docenimy walkę Antona Denikina z bolszewizmem. A może nawet pożałujemy, że Józef Piłsudski nie udzielił mu zbrojnego wsparcia?”.
Tomasz Formicki
Jan Engelgard – „Klątwa generała Denikina”, Warszawa 2011, ss. 343.
Jak sfinansować łupki? Czy to możliwe, żeby eksploatacja gazu i ropy łupkowej była kilkakrotnie droższa w Polsce niż w USA? Odpowiadam, jako finansista: To niemożliwe. Nawet, jeśli pokłady gazonośne znajdowałyby się trzy razy głębiej niż w USA. Porównywanie kosztów wydobycia między Polską a Stanami Zjednoczonymi nie ma obecnie najmniejszego sensu. W USA niskie koszty są efektem ekonomii skali. Każdy nowy odwiert, udany czy nie, najbardziej nawet kosztowny, nie podnosi ceny gazu, gdyż trwa wydobycie na odpowiednio dużą, przemysłową skalę. Z całą pewnością bariery wejścia do łupkowego biznesu są niezwykle wysokie. Wystarczy powiedzieć, że na kontynencie amerykańskim dokonano dotychczas 400 tys. odwiertów poszukiwawczych i eksploatacyjnych gazu i ropy z łupków, a każdy z nich kosztował średnio 2,5 do 3 mln dolarów. Postawiono na nogi całą nową gałąź przemysłu, która obsługuje poszukiwania i wydobycie tych surowców. Jednak zyski oszałamiają. Hurtowe ceny energii elektrycznej w USA spadły o ponad 50 proc. (!), jak podaje agencja Bloomberg. Z 87 do 39 dolarów za megawatogodzinę w ciągu zaledwie trzech lat! Inne potencjalne sposoby wytwarzania energii stały się w USA nieopłacalne. Na półki odkładane są projekty rozbudowy elektrowni atomowych czy inwestycji w odnawialne źródła. Nic, więc dziwnego, że w ostatnim orędziu o stanie państwa prezydent Barack Obama ogłosił: "Jesteśmy Arabią Saudyjską gazu łupkowego". USA liczą, że dzięki wydobyciu gazu łupkowego zdobędą przewagę kosztową w produkcji energii. Odradzają się tam tak energochłonne sektory przemysłu jak hutnictwo czy metalurgia.
Odstraszanie inwestorów W Polsce dokonano zaledwie kilku odwiertów poszukiwawczych. Tempo poszukiwań wyraźnie spada. Liczba wydanych koncesji (dobrze ponad sto od 2007 roku) nie przekłada się na intensywność poszukiwań. Państwo polskie wydaje się mało zainteresowane naszym nowo odkrytym bogactwem naturalnym i perspektywą znacznych przychodów finansowych. Koncesje na poszukiwanie wydawane są po bajecznie niskiej cenie. Z drugiej strony Donald Tusk z Jackiem Rostowskim ogłosili ostatnio z hukiem wprowadzenie podatku od kopalin i eksperymentują na KGHM. Podobno KGHM miałby odprowadzać podatek, zanim jeszcze sprzeda miedź. Taka konstrukcja podatku, doprawdy unikalna w świecie, może odstraszyć chętnych na wydobycie gazu łupkowego w Polsce. Nic, więc dziwnego, że inwestorzy, zanim nie poznają ram prawnych, struktury podatków, regulacji geologicznych i środowiskowych, które będą ich obowiązywać, zwlekają z przystąpieniem do realnych poszukiwań. Przedsięwzięcie, które mogłoby uczynić z Polski, jeśli nie Arabię Saudyjską, to przynajmniej Kuwejt gazu łupkowego, wymaga wysiłku ze strony państwa. Nie tylko w sferze prawa i podatków, ale także wysiłku finansowego i organizacyjnego. Choćby elementy potrzebne do przeprowadzania odwiertów. Produkcja na miejscu składników chemicznych do uwalniania gazu. Sprowadzanie zza oceanu zwiększa koszty. Niezbędne są zachęty w formie ulg podatkowych. Lub też zamówień rządowych. Budowa dróg dojazdowych. Pozyskanie wód artezyjskich. Sieć przesyłowa. Magazynowanie. Struktura handlu. Kompetencje samorządów lokalnych. Można wymieniać bez końca. Oczywiście przykłady rozwiązań są dostępne: Kanada, Norwegia, Teksas. Jednak bez zainteresowania i realnego zaangażowania państwa do przodu nie ruszymy ani o centymetr. Największym jednak problemem okazuje się finansowanie poszukiwań. Zwykle gros środków pozyskuje się na giełdach. Sławą owiana jest giełda w Vancouver, gdzie za grosze można kupić akcje spółek poszukujących bogactw naturalnych. Nie sądzę, by nawet w przybliżeniu podobnej wielkości środki można pozyskać z giełdy w Warszawie (może się mylę?). Stąd siła finansowa kanadyjskich i amerykańskich firm. Ostatnio wysłuchałem wywiadu z prezesem Shella. Mówił o programie inwestycyjnym. Wygląda na to, że ten światowy potentat w wydobyciu ropy naftowej, produkcji, dystrybucji i sprzedaży paliw całe 100 proc. środków przeznaczonych na inwestycje w tym roku wkłada w poszukiwania gazu i ropy naftowej z łupków! Oczywiście w Ameryce. Na jego mapie Polska nie istnieje. Zachłystywanie się nazwami potentatów rynku energii, którzy wystąpili o koncesje w Polsce i dostali je, jest wyrazem naiwności, bo wcale nie znaczy, że firmy te dokonają znaczących inwestycji. Potrzebują, bowiem do przedsięwzięcia na taką skalę infrastruktury i jasnych ram prawnych. Radzę tu wrócić do początku artykułu i policzyć zera w liczbie powstałej z przemnożenia liczby odwiertów w Ameryce Północnej przez ich średni koszt - kto zdecyduje się na inwestycję na podobną skalę, gdy widzi, że druga strona albo nie wie, o co idzie gra, lub też, co gorsza, ma ukrytą agendę.
Państwo polskie stać na partycypację finansową w przygotowaniu i wydobyciu gazu i ropy z łupków. Wystarczy na początek przeznaczyć na ten cel 6,2 mld euro z NBP, które rząd zamierza oddać na ratowanie bankrutów w strefie euro. Należałoby też zmienić przeznaczenie środków na rozwój energetyki jądrowej. Doświadczenia amerykańskie wskazują, że energia z łupków jest nieporównanie tańsza, nie wspominając o minimalnych zagrożeniach środowiskowych.
Pakiet klimatyczny Przy tanich i pewnych dostawach gazu wytwórcy energii w sposób naturalny przeszliby na tę właśnie technologię, bo nie wymaga olbrzymich nakładów na ochronę środowiska. Wobec eratycznych, niepewnych i superdrogich dostaw gazu z Rosji wyświadczylibyśmy Unii Europejskiej nieporównanie większą przysługę, udostępniając tani gaz łupkowy z Polski. Zrzutka polskich firm paliwowych, przesyłowych, energetycznych nawet po 100 mln złotych będzie tylko kroplą w morzu potrzeb. I wreszcie ostateczny argument, zaangażowanie finansowe państwa upewniłoby potencjalnych inwestorów o czystych intencjach gospodarza. Oczywiście postawienie na gaz i ropę z łupków rodzi wiele problemów politycznych i prawnych. Francuzom nie jest na rękę odejście Polski od programu rozwoju energetyki jądrowej. Tym bardziej, że Tusk obiecał Sarkozy´emu zakup francuskiej technologii atomowej. Decydenci znad Sekwany zablokowali już poszukiwania gazu łupkowego w kilku europejskich krajach. Tymczasem pod koniec stycznia na zlecenie Unii Europejskiej ukazała się analiza unijnych przepisów regulujących wydobycie gazu łupkowego. Belgijska firma prawna Philippe & Partners uznała przepisy, zarówno unijne, jak i krajów członkowskich, za wystarczające. Prawnicy podkreślili, że wymogi środowiskowe w polskim prawie są bardziej wymagające niż we Francji czy Niemczech. Przykładowo, w Polsce - w przeciwieństwie do Niemiec - należy uzyskać dodatkową koncesję na odwierty i eksploatację wody niezbędnej do wypłukiwania gazu. Również zestaw składników chemicznych użytych w tym procesie podlega wcześniejszej akceptacji Ministerstwa Środowiska. We Francji wystarczyłoby zdać roczny raport z użytych środków chemicznych. Według europarlamentarzysty PiS Konrada Szymańskiego, nie należy się spodziewać w najbliższych latach nowych dyrektyw Unii Europejskiej, które mogłyby utrudnić wydobycie gazu niekonwencjonalnego w Polsce. To dobra wiadomość dla inwestorów. Obserwacja tego, co dzieje się wokół polskich łupków, nie napawa optymizmem. Wręcz przeciwnie, zgoda premiera na udział w pakcie fiskalnym (Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Monetarnej) ubezwłasnowolni nas, jeśli chodzi o finansowanie inwestycji. Zapisy o tzw. deficycie strukturalnym idą w poprzek interesom Polski, która jak powietrza potrzebuje środków na rozwój i eksploatację złóż gazu łupkowego. A przecież stworzenie infrastruktury do wydobycia i wykorzystania gazu łupkowego może się okazać równie kosztowne jak budowa dróg i autostrad. Tusk chyba nie zdaje sobie sprawy, że kosztowne w utrzymaniu drogi, autostrady i stadiony wkrótce zaczną niszczeć - nie będzie nas stać na ich utrzymanie. Zaiste bez strategii rozwoju przemysłu na miarę Eugeniusza Kwiatkowskiego grube pieniądze wydane na infrastrukturę drogową okażą się stracone. A przecież stawiając na łupki, możemy zyskać 300 mld złotych w kolejnych perspektywach budżetowych bez fanaberii Brukseli. Jerzy Bielewicz
MAK: Błasika wskazali Polacy Międzypaństwowy Komitet Lotniczy nie zamierza wnosić żadnych poprawek do transkrypcji rozmów z kokpitu tupolewa. Oleg Jermołow, wiceszef MAK, zapewnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że dokument sprzed dwóch lat jest w pełni ważnym i co więcej - jedynym źródłem wiedzy o rozmowach załogi, i nie zamierza go korygować. W poszukiwaniu źródła błędnego przypisania niektórych słów z kabiny Tu-154M gen. Andrzejowi Błasikowi "Nasz Dziennik" zwrócił się także do MAK. Chociaż zapisy Komitetu są najmniej dokładne i sporządzane zupełnie nieprofesjonalnie, to stanowią jedyną podstawę do rosyjskiego badania katastrofy. To odczyty prowadzone w Moskwie jeszcze w kwietniu 2010 r. stały się podstawą bezprzykładnego ataku gen. Tatiany Anodiny na dowódcę polskich Sił Powietrznych podczas prezentacji raportu 12 stycznia 2011 roku.Zastępca Anodiny Oleg Jermołow potwierdza, że jego instytucja cały czas uważa dokument sprzed dwóch lat za w pełni ważne i jedyne źródło wiedzy o rozmowach załogi i nie zamierza go w żaden sposób korygować. Jermołow nie chce odnosić się ani do tego, jak prowadzone były w siedzibie MAK odczyty, ani do opublikowanych potem w Polsce zupełnie innych wyników badań tego samego materiału. Zapytany o to, kto konkretnie zidentyfikował głos gen. Błasika, odsyła ponownie do transkrypcji. - Bardzo mnie dziwią te pytania. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy sporządził transkrypcję, po czym przekazał ją stronie polskiej, a komisja Millera ją opublikowała i może pan przeczytać, jacy polscy specjaliści w tym uczestniczyli. Przecież jest jasne, że to nie Rosjanin rozpoznawał głosy Polaków - mówi Jermołow.
"Państwowe" nie przejdzie Jermołow, który zawsze wyraża się w sposób bardzo formalny, używa przyjętego w Polsce skrótu "komisja Millera" zamiast "Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego". To celowy zabieg. Przedstawiciel Komitetu nie chce użyć ostatnich słów tej nazwy, czyli "Lotnictwa Państwowego". MAK cały czas ignoruje przyjęty w międzynarodowych konwencjach lotniczych podział na lotnictwo cywilne i państwowe. A to, dlatego, że tym drugim w ogóle nie powinien się zajmować i nie dotyczy go też konwencja chicagowska będąca podstawą badania wypadków lotniczych przez MAK. Rosjanie jednak nie chcą mówić o locie "wojskowym" - czyli należącym do lotnictwa państwowego, lecz o "nieregularnym locie międzynarodowym", które to określenie jest oczywiście prawdziwe, ale nie ma nic wspólnego z zasadami ICAO. Pod protokołem MAK widnieją trzy nazwiska Polaków. To Waldemar Targalski i Sławomir Michalak z komisji Millera oraz ppłk pil. Bartosz Stroiński ze specpułku. Na pytanie, kto konkretnie rozpoznał, które słowa, odesłał do zamieszczonych w transkrypcji MAK uwag, a dokładnie do czwartej. - Proszę ją przeczytać i nie będzie potrzeby dalszego pytania - tłumaczy wiceszef MAK. Uwaga brzmi następująco: "Identyfikacji rozmówców dokonał dowódca eskadry ppłk Bartosz Stroiński". Czyżby Stroiński zidentyfikował wszystkie głosy, a pozostali pracujący nad nagraniem jedynie rozpoznawali, jakie słowa padły? Gdyby traktować dosłownie uwagę czwartą, to wynikałoby z niej, że polski pilot identyfikował też Rosjan. Być może takie wrażenie chciał także stworzyć MAK, ponieważ na przykład wszyscy czterej rosyjscy kontrolerzy ruchu z Siewiernego zostali przez MAK określeni, jako "D", czyli "dyspozytor". Z tego punktu widzenia jest poniekąd prawdą, że wszystkie istotne identyfikacje przeprowadzili Polacy, gdyż najważniejsze było przypisanie poszczególnych słów członkom załogi, ewentualnie innym osobom wchodzącym do kabiny.
Z dystansem do Stroińskiego Ale MAK tak naprawdę nie dokumentował dokładnie pracy zespołu pracującego nad nagraniem. Zasadniczo zajmowali się nim Targalski i Michalak, a Stroiński był w Moskwie przez jakiś czas tylko po to, żeby pomóc w identyfikacji głosów swoich tragicznie zmarłych kolegów. Przez bardzo krótki czas pomagał im też płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego. Ale, jak się dowiedzieliśmy, także więcej osób przebywających wtedy w Moskwie, jako współpracownicy akredytowanego miało dostęp do nagrania. W Moskwie byli m.in. płk Mirosław Grochowski i ppłk Robert Benedict z Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów oraz kilkunastu innych specjalistów. Sam Stroiński nie chce już rozmawiać z mediami. Ale w ostatniej rozmowie z "Naszym Dziennikiem" zapewniał, że to nie on zidentyfikował głos gen. Andrzeja Błasika. Twierdził zresztą, że nie znał dobrze generała. O tym, że niektóre słowa wypowiedział Błasik, powiedział Stroińskiemu Michalak. Według informacji "Naszego Dziennika" Stroiński, chociaż formalnie był zaliczony do grona współpracowników akredytowanego Edmunda Klicha, to był traktowany przez innych obecnych w Moskwie Polaków z dystansem. Być może, dlatego, że już wtedy rodziła się teoria o braku wyszkolenia i nieprawidłowościach w specpułku, jako głównej przyczynie katastrofy, co później znalazło wyraz w raporcie komisji Millera. W każdym razie pilot nie był dopuszczany do wszystkich dokumentów. Odsłuchiwał fragmenty nagrania, które mu puszczali Michalak i Targalski, a potem mówił im, kogo spośród z żołnierzy pułku usłyszał. Kiedy zaś Stroiński nie był pewny jednego z głosów, ppłk Michalak powiedział mu, że nie szkodzi, bo ten fragment został już zidentyfikowany? Chodziło o słowa, które zapisano w transkrypcji MAK następująco: "Mechanizacja skrzydła przeznaczona jest do...". Ten fragment nagrania jest bardzo nieczytelny, bo jednocześnie przez radio mówi rosyjski kontroler. Dlatego ani policyjne laboratorium pracujące dla komisji Millera, ani Instytut Ekspertyz Sądowych nie znalazły tych słów. Jedynie niezidentyfikowane "mechanizacja skrzydła" lub "skrzydeł" podczas czytania tzw. check-listy. Mógł je powiedzieć po prostu jeden z pilotów. Jednak w transkrypcji MAK znalazła się przy tych słowach, jak się okazuje - fikcyjnych, uwaga: "Głos w tle czytania karty - gen. Błasik". Sam MAK wykorzystał to ustalenie i notkę o gen. Błasiku wydrukował wytłuszczoną czcionką. Potem Rosjanie zaangażowali jeszcze specjalistyczną firmę Foreneks zajmującą się analizami akustycznymi do zbadania prawidłowej identyfikacji głosu przypisanego dyrektorowi Protokołu Dyplomatycznego Mariuszowi Kazanie: "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". Ale nie zrobiono tego w odniesieniu do frazy o mechanizacji skrzydła. Czy to zwykła pomyłka jednego ze współpracowników Edmunda Klicha, czy może została ona przez MAK jakoś zainspirowana? Badania na okoliczność przebywania w kabinie "osoby postronnej" wykonywano tuż po katastrofie. Analiza o numerze 37 powstała w Biurze Ekspertyz Medycyny Sądowej w Moskwie. Zgodnie z jej zapisami zakończyła się 27 kwietnia. A więc jeszcze przed ostatecznym podpisaniem transkrypcji głosów z kabiny. Już wtedy Rosjanie zauważyli, że z ułożenia ciała gen. Błasika i miejsca jego znalezienia można próbować wywieść tezę o jego obecności w kabinie w momencie katastrofy. Później moskiewski Instytut Medycyny Wojskowej wykorzystał te ustalenia do zbudowania teorii psychologicznej o naciskach na załogę oraz atmosferze presji i "konfliktu motywacji". Nie ulega wątpliwości, że badania sekcyjne ciała gen. Andrzeja Błasika, które wkrótce znalazły się w MAK, zbiegły się ze "zidentyfikowaniem" głosu dowódcy polskich Sił Powietrznych poprzez któregoś z pracujących w MAK Polaków. Wkrótce cały dokument został podpisany, w tym przez Stroińskiego, który chyba nie do końca był świadomy, jak daleko idące znaczenie ma uwaga czwarta. Ale tu następuje moment, którego nie udało się dotąd wyjaśnić. Prawdopodobnie już po wyjeździe Stroińskiego z Moskwy znaleziono w transkrypcji błąd, który należało poprawić. A może była to innego rodzaju zmiana, na którą Stroiński mógł zwrócić uwagę. W każdym razie protokół ponownie podpisało dwóch Rosjan, dwóch Polaków - Michalak i Targalski, rosyjski tłumacz, zaś miejsce przy wydrukowanym nazwisku pilota pozostaje puste. W takiej postaci dokument został opublikowany, co polskie władze zrobiły wbrew stanowisku MAK, który zastrzegł poufność dokumentu. Piotr Falkowski
AK - największa armia podziemna 14 lutego 1942 r. z przekształcenia Związku Walki Zbrojnej powstała Armia Krajowa, podlegająca polskiemu rządowi RP na uchodźstwie. W skład tej największej podziemnej armii w okupowanej Europie weszło ok. 200 organizacji. Jej komendantem głównym został gen. Stefan Rowecki "Grot". Początki Armii Krajowej sięgają konspiracyjnej organizacji Służba Zwycięstwu Polski, zawiązanej w nocy z 26 na 27 września 1939 r. przez grupę wyższych oficerów z gen. Michałem Karaszewiczem-Tokarzewskim, przy współudziale prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Stała się ona zalążkiem Polskiego Państwa Podziemnego. Służba Zwycięstwu Polski została przekształcona najpierw w 1940 r. w Związek Walki Zbrojnej, a następnie rozkazem Naczelnego Wodza w Armię Krajową, w skład, której weszło ok. 200 organizacji wojskowych, zarówno spod okupacji niemieckiej, jak i sowieckiej.
Armia Krajowa była konspiracyjną organizacją wojskową stanowiącą integralną część Sił Zbrojnych RP. Podlegała Naczelnemu Wodzowi i rządowi Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie. W zamierzeniach rządu miała być organizacją ogólnonarodową, ponadpartyjną, a jej Komendant Główny jedynym, upełnomocnionym przez rząd dowódcą krajowej siły zbrojnej. Głównym zadaniem AK było prowadzenie walki o odzyskanie niepodległości przez organizowanie i prowadzenie samoobrony oraz przygotowanie armii podziemnej na okres powstania, które miało wybuchnąć na ziemiach polskich w okresie militarnego załamania Niemiec. Kolejnymi dowódcami AK byli generałowie: Stefan Rowecki ps. Grot - do 30 czerwca 1943 r., Tadeusz Komorowski ps. Bór - do 2 października 1944 r. i Leopold Okulicki ps. Niedźwiadek - do 19 stycznia 1945 r. Komendant Główny AK podlegał Naczelnemu Wodzowi Polskich Sił Zbrojnych. Organem dowodzenia AK była Komenda Główna (KG), w której skład wchodziły oddziały, piony organizacyjne i samodzielne służby - oddziały: I Organizacyjny, II Informacyjno-Wywiadowczy, III Operacyjno-Szkoleniowy, IV Kwatermistrzostwa, V Łączności Operacyjnej, VI Biura Informacji i Propagandy oraz VII Finansów i Kontroli, a także Kierownictwo Dywersji. Terenowa struktura organizacyjna AK odpowiadała zasadniczo przedwojennemu podziałowi administracyjnemu kraju. Na terenie województw tworzono okręgi, w powiatach - obwody, w gminie lub kilku gminach - placówki. Tworzone były także obszary będące jednostkami strukturalnymi, obejmującymi kilka okręgów. Na początku 1944 r. Komendzie Głównej AK podlegały 4 obszary i 8 samodzielnych okręgów. W skład AK wchodziły także jednostki strukturalne, działające poza granicami kraju: Samodzielny Wydział do Spraw Kraju Sztabu Naczelnego Wodza tzw. Oddział VI oraz Oddziały AK na Węgrzech ("Liszt") i w Niemczech (Komenda Okręgu Berlin "Blok"). AK od początku była organizacją masową, zwiększającą szeregi przez werbunek ochotników i kontynuowanie akcji scaleniowej, rozpoczętej przez Związek Walki Zbrojnej. W latach 1940-44 do AK przystąpiły m.in.: Tajna Armia Polska, Polska Organizacja Zbrojna "Znak", Gwardia Ludowa, PPS-WRN, Tajna Organizacja Wojskowa, Konfederacja Zbrojna, Socjalistyczna Organizacja Bojowa, Polski Związek Wolności oraz częściowo Narodowa Organizacja Wojskowa, Bataliony Chłopskie i Narodowe Siły Zbrojne. Liczba żołnierzy AK wynosiła na początku 1942 r. ok. 100 tys., zaś w lecie 1944 r. już ok. 380 tys., w tym: ok. 10,8 tys. oficerów, 7,5 tys. podchorążych i 87,9 tys. podoficerów. Kadra AK rekrutowała się z oficerów i podoficerów armii przedwrześniowej oraz z absolwentów tajnych Zastępczych Kursów Szkoły Podchorążych Rezerwy i Zastępczych Kursów Podoficerów Piechoty, a także przerzucanych do kraju oficerów tzw. cichociemnych. Od 1943 r. w jednostkach podporządkowanych Komendzie Głównej AK tworzono kompanie i bataliony, od 1944 r. - pułki, brygady, dywizje, zgrupowania pułkowe i dywizyjne. Potrzeby finansowe, materiałowo-sprzętowe i w zakresie uzbrojenia były zabezpieczane przez rząd RP i uzupełniane w drodze akcji bojowych i innych działań, mających na celu zaopatrzenie w broń, mundury, sprzęt i środki finansowe (m.in. zakupy broni i własna, tajna produkcja broni strzeleckiej: pistoletów maszynowych, granatów i materiałów wybuchowych). AK realizowała swe cele poprzez prowadzenie walki bieżącej i przygotowywanie powstania powszechnego. Walka bieżąca prowadzona była głównie przez akcje małego sabotażu, akcje sabotażowo-dywersyjne, bojowe i bitwy partyzanckie z siłami policyjnymi oraz regularnym wojskiem niemieckim. Specjalne miejsce w działalności bojowej AK zajmowały akcje odwetowe i represyjne w stosunku do SS i policji oraz zdrajców i prowokatorów. Przygotowaniem i wykonaniem akcji sabotażowo-dywersyjnych i specjalnych zajmowały się autonomiczne piony wydzielone z KG AK: Związek Odwetu, "Wachlarz" i Kierownictwo Dywersji, pod nadzorem Kierownictwa Walki Konspiracyjnej, a następnie Kierownictwa Walki Podziemnej. Innymi formami walki bieżącej były: organizowana na szeroką skalę akcja propagandowa wśród społeczeństwa polskiego (prowadzona przez Biuro Informacji i Propagandy), wydawanie prasy, np. "Biuletynu Informacyjnego", szerzenie dezinformacji wśród Niemców (akcja "N") i wywiad wojskowy. Kulminacją wysiłku zbrojnego AK było Powstanie Warszawskie stanowiące kluczowy element akcji wojskowej "Burza" zorganizowanej przez oddziały Armii Krajowej przeciwko Niemcom. Rozpoczęła się ona na początku stycznia 1944 r. pod koniec okupacji niemieckiej, w obliczu wkroczenia Armii Czerwonej na dawne tereny II Rzeczpospolitej. Po klęsce Powstania Warszawskiego jednostki AK na terenach zajętych przez Armię Czerwoną zostały zdemobilizowane. 1 stycznia 1945 r. Komendant Główny gen. Okulicki wydał rozkaz o rozwiązaniu AK, co zakończyło również akcję "Burza". Straty AK wyniosły ok. 100 tys. poległych i zamordowanych żołnierzy, ok. 50 tys. zostało wywiezionych do ZSRR i uwięzionych. Do moskiewskiego więzienia trafił m.in. gen. Okulicki, sądzony w procesie szesnastu przywódców Państwa Podziemnego. Wobec represji radzieckich i polskich służb bezpieczeństwa nie wszystkie oddziały AK podporządkowały się rozkazowi o demobilizacji. Powstały nowe organizacje konspiracyjne m.in.: Ruch Oporu Armii Krajowej i Zrzeszenie "Wolność i Niezawisłość". Żołnierze AK byli prześladowani przez władze komunistyczne, zwłaszcza w okresie stalinizmu, wielu z nich skazano na karę śmierci lub wieloletniego więzienia.
Marek Nowicki
Komisja Millera i Rosjanie zostaną przesłuchani Polscy śledczy planują przesłuchanie członków komisji Millera oraz urzędników i wojskowych rosyjskich, którzy mają wiedzę na temat wydarzeń z 10 kwietnia. Wśród nich ma być gen. Władimir Benediktow, tajemniczy autor zdania wypowiedzianego do kontrolerów z wieży na smoleńskim lotnisku: „Doprowadzamy do 100 metrów, 100 metrów i koniec rozmowy!".
– Jeżeli dojdzie do tego przesłuchania, będzie to przełom dla śledztwa. Najwyższy czas, by generał został wezwany przez naszych śledczych i wyjaśnił swoją rolę z 10 kwietnia 2010 r. Wiemy – choć nadal pewne kwestie są do wyjaśnienia – co działo się w wieży kontroli lotów na lotnisku w Smoleńsku, ale już niewiele o tym, co tego dnia odbywało się w Twerze, a tym bardziej w Moskwie. Właściwie nic, poza informacjami, które pod koniec zeszłego roku ustalili dziennikarze „Gazety Polskiej", ujawniając tożsamość gen. Benediktowa i to, że właśnie on bezpośrednio wydawał rozkazy. Z pewnością ktoś mu te polecenia wydawał, ale jego rola jest niewątpliwie zastanawiająca i ważna. Liczę, że prokuratura zdecyduje się na ten krok – mówi w rozmowie z „Codzienną" Antoni Macierewicz (PiS), przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. Dlaczego tak ważne dla sprawy śledztwa smoleńskiego byłoby przesłuchanie gen. Benediktowa? Przypomnijmy, rozkaz sprowadzenia samolotu był o tyle dziwny, że wcześniej zarówno wszyscy obecni na wieży kontroli w Smoleńsku, jak i inne osoby zaangażowane w naprowadzanie polskiego samolotu (m.in. oficer dyżurny w Moskwie mjr Kurtiniec) byli przekonani, że wobec pogorszenia warunków atmosferycznych lądowanie jest niemożliwe. Kontrolerzy lotów chcieli zamknąć lotnisko w Smoleńsku. Uzgodniono nawet, że najlepszym lotniskiem zapasowym w tej sytuacji będzie podmoskiewskie Wnukowo. Nieoczekiwanie jednak dowodzący operacją generał nie zezwolił na zamknięcie i polecił płk. Krasnokuckiemu, który nadzorował wieżę na lotnisku, sprowadzenie polskiego Tu-154M. Nazwisko generała znalazło się jednak, mimo prób ukrycia go, w stenogramie rozmów na smoleńskiej wieży. Chyba przez nieuwagę, gdyż Krasnokucki wyjątkowo uważał, aby ani razu nie wypowiedzieć go na głos. Generał zadzwonił jednak o godz. 9.45 na Siewiernyj, akurat w chwili, gdy Krasnokucki wyszedł na zewnątrz. Członkowie komisji Millera również mają spotkać się ze śledczymi. Z naszych informacji wynika, że szykowane są wnioski o ich przesłuchanie. Wiadomo już, że przesłuchany został wiceprzewodniczący komisji, szef Inspektoratu Ministerstwa Obrony Narodowej ds. Bezpieczeństwa Lotów płk Mirosław Grochowski.
– Wymieniony oficer został przesłuchany w charakterze świadka w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, bez udziału przedstawiciela strony rosyjskiej, w ramach realizacji wniosku o pomoc prawną Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej oznaczonego nr 11, datowanego na dzień 17 marca 2011 r., który do WPO w Warszawie wpłynął na początku kwietnia 2011 r. Przypominam również, że podstawą prawną takiego wniosku jest europejska konwencja o pomocy prawnej w sprawach karnych, której zarówno Polska, jak i Federacja Rosyjska są sygnatariuszami – potwierdził płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy NPW. Według nieoficjalnych informacji mają być także przesłuchani inni członkowie komisji, w tym jej przewodniczący Jerzy Miller, a także Rosjanie – urzędnicy i wojskowi – którzy podejmowali decyzje w sprawie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu oraz 10 kwietnia o wylądowaniu rządowego samolotu Tu-154M w Smoleńsku. Dorota Kania, Katarzyna Pawlak
Niewdzięczność III RP dla prawdziwego bohatera Przedwczoraj, w ósmą rocznicę śmierci Ryszarda Kuklińskiego, nieznani sprawcy zbezcześcili jego popiersie. To właśnie na przykładzie stosunku władz III RP i części polskiego społeczeństwa do Ryszarda Kuklińskiego widać, jak ogromne spustoszenia pozostawiła po sobie propaganda komunistyczna. Są różne miejsca i różne sytuacje, w których objawia się odwaga najlepszych synów każdego narodu. Raz może to być pole bitwy, w ogniu rozrywających się szrapneli i siekących pocisków karabinów maszynowych. Innym razem mamy do czynienia z odwagą w działaniu, w zaciszu gabinetów i tajnych sejfów kryjących wojenne tajemnice. W każdym z tych miejsc, choć są tak różne, za odwagę i poświęcenie płaci się najwyższą cenę.
Samotny bohater Ryszard Kukliński z pełną świadomością tej ceny podjął samotną, ryzykowną walkę o ocalenie Polski przed zagładą. Jako oficer sztabowy, przez którego ręce przechodziły codziennie tajne dokumenty, doskonale zdawał sobie sprawę, że dowództwo LWP wspólnie z armią rosyjską przygotowywało armię polską do ataku na Europę Zachodnią? Sowieci skrupulatnie opracowywali niezliczenie wiele szczegółowych planów bandyckiej agresji krajów zrzeszonych w Układzie Warszawskim, które miały wziąć udział w ataku przygotowywanym przez Moskwę. Rosyjska doktryna wojenna, obowiązująca wszystkie kraje zbrojnego związku, jakim był Układ Warszawski, zakładała, że do pierwszego starcia z siłami NATO użyte zostaną wojska rosyjskie stacjonujące w NRD, oddziały polskie, wschodnioniemieckie oraz armie czechosłowacka i węgierska. Z tego starcia obydwie siły wyszłyby wykrwawione i osłabione. Wówczas do akcji wkroczyłaby potężna armia stacjonująca w Rosji. Jej zbrojny pochód na Zachód mogłoby powstrzymać jedynie kontruderzenie atomowe. To jednak spowodowałoby niewyobrażalne zniszczenia. To nie było złudne przewidywanie Kuklińskiego. Takie plany istniały. Nie pozostawiały one żadnych wątpliwości. Polska i wschodnie Niemcy zostałyby starte na proch. W wyniku totalnej zagłady Polska i Polacy przestaliby istnieć.Cena odwagi – Muszę coś z tym zrobić – ta myśl dręczyła przez kilka lat Kuklińskiego. Wreszcie się zdecydował. 11 sierpnia 1972 r. wysłał z Wilhelmshaven, niemieckiego portu nad Morzem Północnym, do amerykańskiej ambasady w Bonn list napisany własnoręcznie łamaną angielszczyzną. Nie tylko dla życia Kuklińskiego i jego najbliższych był to krok brzemienny w skutki. Wielu wybitnych znawców spraw wojennych jest gotowych bronić zdania, że ten krok miał równie ważne znaczenie dla losów Polski, Europy i świata. I jeśli dziś patrzymy na miejsce, w którym jest Polska, to trzeba pamiętać, że jej początek jest w słowach zawartych na kawałku papieru znajdującym się w Muzeum Szpiegostwa w Waszyngtonie, a pierwsze z nich to: „Przepraszam za mój angielski. Jestem z komunistycznego kraju. Chcę się spotkać potajemnie z oficerem USA". Tak rozpoczęła się dziewięcioletnia współpraca polskiego oficera z Amerykanami. Kukliński miał wtedy 42 lata, ustabilizowane życie rodzinne, ładny dom, żonę, dwóch wspaniałych synów. Podejmując szpiegowską działalność, wiedział, że musi się liczyć z najgorszymi jej skutkami również dla swoich najbliższych. Tę straszną cenę on i jego żona zapłacili kilkanaście lat później, kiedy żyli, jako wolni ludzie w Ameryce. W nocy z 31 grudnia 1993 r. na 1 stycznia 1994 r. zaginął w Key West na Florydzie w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach pierwszy z synów pułkownika – Bogdan. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Kilka miesięcy później, we wrześniu 1994 r., w podobnie dziwnych okolicznościach zginął drugi syn – Waldemar. Został śmiertelnie potrącony przez samochód. W porzuconym aucie służby amerykańskie nie wykryły odcisków palców kierowcy.
Tchórze i szpicle Czy Ryszard Kukliński w przyszłości zostanie powszechnie uznany przez Polaków za bohatera, jak przekonany był o tym nasz inny wybitny rodak Jan Nowak Jeziorański? Na razie ciągle mamy do czynienia z porażającą rzeczywistością. Na przykładzie stosunku władz III RP i części polskiego społeczeństwa do Ryszarda Kuklińskiego widać, jak ogromne spustoszenia pozostawiła po sobie propaganda komunistyczna. „Agent CIA", „Podły zdrajca", „Dezerter", „Renegat" – to określenia wyprodukowane przez esbeckich specjalistów od propagandy. W spuściźnie po PRL-u tymi słowami, niczym narkomani kokainą, karmią się dziś tchórzliwi prowokatorzy, dokonujący nocami profanacji popiersia Kuklińskiego w Krakowie. Epitety wypisane na kartonach to namacalne ślady ich prawdziwego patriotyzmu i umiłowania kraju. Nieznani sprawcy zbezcześcili popiersie Ryszarda Kuklińskiego dwa miesiące temu, w 30 rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Powtórzyli to przedwczoraj, w ósmą rocznicę jego śmierci. Nietrudno się domyślić, że to najprawdopodobniej kombatanci Ludowego Wojska Polskiego. Wielu z nich to oficerowie, którzy jesienią 1968 r. uwalniali od kontrrewolucji bratnią czeską Pragę. Być może dziś inspirowani są przez wschodnie służby specjalne. Ciągle słyszę i czytam na portalach oburzające wpisy, jak ten: „Zdrajca za zielone". Mimo że do czasu ucieczki z kraju Kukliński za swoją działalność szpiegowską nie wziął – bo nie chciał – ani jednego dolara. Wzbudzająca zażenowanie, a jednocześnie zdumienie jest postawa władz państwowych III RP. Do tej pory Kukliński nie doczekał się ze strony państwa żadnego odznaczenia czy pośmiertnego awansu na wyższy stopień wojskowy. To konsekwencja okrągłostołowych ustaleń. Wierzę jednak, że kiedyś większość Polaków doceni zasługi Kuklińskiego. Że moi rodacy będą czcili i chronili wszystkie postumenty jemu wystawione. Tak jak czcimy miejsca poświęcone postaciom, które odciskają piętno na dziejach naszego państwa. To one zapisują tych dziejów najpiękniejsze karty, będące wzorem do naśladowania dla przyszłych pokoleń. Jerzy Jachowicz
Tusk autokrata Premier zapowiada, że będzie postępował wbrew woli większości Polaków. Zamierza też zignorować 1,2 miliona osób, które już podpisały się pod wnioskiem Solidarności o przeprowadzenie referendum w sprawie wieku emerytalnego. Ale w koalicji trzeszczy. Posłowie PSL nie akceptują dyktatu Donalda Tuska. A Solidarność nie wyklucza wyjścia na ulice.
– Jeśli miałbym rzucić w diabły mandat wyborców, dlatego że w jednej sprawie duża grupa się ze mną nie zgadza, to znaczy, że nie miałbym podstawowych kwalifikacji. Ja za chwilę będę przeprowadzał bardzo trudną reformę emerytalną. Nie poddam jej pod referendum. Wiem, że przygniatająca większość obywateli będzie przeciw temu. Odpowiedzialna władza bierze czasami na klatę decyzje, co, do których wie, że nie będą cieszyły się akceptacją większości i że nie zyskuje się w ten sposób popularności – stwierdził publicznie Donald Tusk. Henryk Nakonieczny, członek prezydium Komisji Krajowej, przypomina szefowi rządu, że rozpisywanie referendum nie należy do jego kompetencji.
– Taką decyzję podejmuje sejm. Premier nie ma też prawa mówić, że posiada mandat do przeprowadzenia reformy emerytalnej, bo w kampanii wyborczej zataił przed Polakami, że zamierza podnieść wiek emerytalny. Dopiero w referendum będzie mógł uzyskać taki mandat. Szefowi rządu wydaje się, że ma monopol na mądrość. To iluzoryczne przekonanie. Przestrzega też Donalda Tuska przed zignorowaniem głosu 1,2 mln (a finalnie prawdopodobnie nawet 1,5 mln) Polaków, którzy podpisali się pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum.
– Solidarność ma szeroki wachlarz możliwości działania. Pod wnioskiem Solidarności już podpisało się ponad 1,2 mln Polaków i oni są emocjonalnie z tą sprawą związani. Przed sejmem nie będzie tupało, jak w przypadku ACTA, kilka tysięcy młodych ludzi, ale co najmniej kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Kwestię podwyższenia wieku emerytalnego chcemy poddać osądowi Polaków w ramach demokracji bezpośredniej, czyli w referendum. Jeżeli premier deklaruje, że będzie postępował wbrew woli większości Polaków to rodzi się pytanie: co z demokracją? Przecież demokracja polega na rządach większości.
Jak sodówka to końcówka Jarosław Lange zauważa, że rząd ma twardy orzech do zgryzienia?
– Akcja zbierania podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum przyniosła Solidarności podwójny sukces. Po pierwsze – w ciągu zaledwie kilku tygodni udało się zebrać prawdopodobnie aż 1,5 mln podpisów, czyli trzy razy więcej niż wymagane jest w ustawie o referendum. Po drugie – społeczeństwo utożsamia się z tą akcją Solidarności – podkreśla szef ZR Wielkopolska. – Premier próbuje szukać innych, niż dialog, rozwiązań i głosi, że rząd jest od podejmowania męskich decyzji. To bardzo nam się nie podoba i nie licuje z demokracją. Od początku rządów Platformy Obywatelskiej domagamy się sensownego, logicznego i uczciwego dialogu społecznego, w ramach, którego dochodzi do sporu na argumenty. W działaniu Platformy dominują, niestety, doraźne cele polityczne. Solidarność oczekuje rozmów o kwestii wydłużenia wieku emerytalnego, bo sprawa dotyczy wszystkich Polaków. Mamy konkretne pomysły i chcemy o nich mówić nie na ulicy, ale przy stole negocjacyjnym. Martwi nas, że rząd nie chce podjąć dialogu.
Premier usztywnia swoje stanowisko i przed rozpoczęciem konsultacji społecznych zapowiada, że nie podda kwestii podwyższenia wieku emerytalnego pod referendum.
– Najwyraźniej panu premierowi po wygraniu wyborów uderzyła woda sodowa do głowy skoro nawet nie chce poważnej dyskusji o projekcie i argumentach, jakie w tej sprawie przedstawiają związki zawodowe. Ale jak sodówka to znaczy, że końcówka – ocenia Andrzej Kropiwnicki, szef ZR Mazowsze.
PSL w kontrze do rządu Wiadomo już, że posłowie PiS, Solidarnej Polski i SLD opowiedzą się za rozpisaniem referendum. Ale także koalicjant PO nie akceptuje propozycji zawartych w listopadowym exposé Donalda Tuska. PSL zaproponowało, by od wyjściowego wieku 67 lat odejmować kobietom po trzy lata za każde urodzone dziecko. Donald Tusk odrzucił to rozwiązanie.
– Premier mówi swoje, a my swoje. Nie sądzę, by chłopy poszły tak jak sobie Tusk życzy. Ja na pewno nie podniosę ręki za tym, by dołożyć kobietom siedem lat. Bez względu na dyscyplinę w głosowaniu – zapowiada w rozmowie z „TS” poseł PSL Eugeniusz Kłopotek. – Nie wierzę w to, że posłowie PSL podniosą ręce za podniesieniem wieku emerytalnego dla kobiet do 67 lat bez żadnych ulg i wyjątków. Choćby z racji urodzenia dzieci czy stażu pracy. Te kwestie trzeba brać pod uwagę. Także mężczyzna, który ma 45 albo 50 lat stażu pracy, już dawno odłożył na swoją, marną skądinąd, emeryturę. Waldemar Bartosz, szef ZR Świętokrzyskiego, uważa, że Donald Tusk pręży muskuły, bo o jedność w koalicji trudno. – Nie mam wątpliwości, że premier zarządzi dyscyplinę w głosowaniu nad wnioskiem „S” o rozpisanie referendum emerytalnego, ale różne mogą być postawy posłów koalicji. Niekoniecznie muszą się wyłamywać, wystarczy, że zachorują albo spóźnią się na posiedzenie. W ten sposób koalicja rządowa utraci większość w tym głosowaniu. Butą pana premiera nie ma się, co zrażać. Pamiętajmy, że premier groził już lekarzom, a potem musiał się rakiem wycofywać. Róbmy swoje. Także Andrzej Kropiwnicki uważa, że część parlamentarzystów koalicji nie ulegnie szantażowi Tuska. – Istnieje realna szansa, że grupa posłów koalicji wyłamie się w głosowaniu. Nie wiem, kogo reprezentuje premier, ale na pewno nie reprezentuje większości Polaków. Wydłużanie wieku emerytalnego bez tworzenia miejsc pracy jest całkowitym nonsensem.
Dziwaczne uśmiechy i brudna polityka Jarosław Lange przypomina, że Donald Tusk często ostatnio ugina się pod pręgierzem opinii publicznej. – Podejmuje dialog społeczny wtedy, gdy ma, mówiąc symbolicznie, przyłożony nóż do gardła. Tak było w przypadku ACTA i protestów środowiska medycznego po wejściu w życie nowej ustawy refundacyjnej. Dialog jest deklarowany wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia – zauważa szef ZR Wielkopolska. – W sprawie referendum posłowie będą decydować w zależności od tego, jakie będą nastroje, odbiór społeczny i klimat polityczny. Możliwe są różne scenariusze. Solidarność od wielu lat próbuje nakłonić rząd do dialogu społecznego. Ciągle są z tym kłopoty. W Wielkopolsce już rozmawiamy z politykami PO i PSL. Nakłaniamy ich do podjęcia otwartej dyskusji. Jeżeli okaże się, że 1,5 mln podpisów to dla rządu tylko skrawki papieru, które można natychmiast włożyć do kosza, to Solidarność nie będzie miała innego wyjścia jak tylko podjąć działania wymuszające dialog społeczny. Często podkreślamy, że nie chcemy rozwiązywać problemów na ulicy. Ale jeżeli rząd nie zamierza usiąść do stołu, to nie będzie innej możliwości. Za dziwacznym uśmiechem polityków Platformy, którym sugerują, że są wspaniałymi ludźmi, kryje się ich brudna polityka. Politycy koalicji, a także Kancelarii Prezydenta dezawuują ideę referendum, choć stanowi ono kwintesencję demokracji. „Nie bardzo widzę realność tego rozwiązania, dlatego że pytanie w referendum musi dotyczyć wszystkich w równym stopniu” – mówiła w Radiu Tok FM Irena Wóycicka, podsekretarz stanu ds. społecznych w Kancelarii Prezydenta. „Popieram projekt podnoszenia wieku emerytalnego, od lat argumentuję, dlaczego jest to niezbędne. Patrząc praktycznie, trudno byłoby zdefiniować jak to referendum robić, bo przecież system emerytalny, zwłaszcza ZUS, obejmuje tylko pewną część populacji Polski. Czy np. emeryt miałby się w tej sprawie wypowiadać, albo osoba nieaktywna zawodowo czy osoba zarejestrowana w KRUS?” – pytała Wóycicka. Minister Wóycicka sugeruje, więc, że niektórym należałoby odebrać prawa obywatelskie w tej sprawie. A przecież np. 75-letnia emerytka jest żywotnie zainteresowana odpowiedzią na pytanie: czy jej 55-letnia dziś córka za pięć lat przejdzie na emeryturę i będzie mogła się nią zaopiekować czy też Donald Tusk zmusi kobiety, by pracowały zawodowo do 67 lat. Krzysztof Świątek
Wassermann: Śledztwo hańbą dla rządu polskiego Raport komisji Millera został skompromitowany i jest niewiarygodny. Sądzę jednak, że należy na samym końcu wypunktować wszystkie błędy i nieprawidłowości – mówi portalowi Stefczyk.info Małgorzata Wassermann, córka śp. Zbigniewa Wassermanna, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Stefczyk.info: „Nasz Dziennik” pisze, że MAK nie widzi potrzeby wprowadzania zmian w raporcie nt. katastrofy smoleńskiej. Jak Pani to ocenia? Małgorzata Wassermann: To jest głównie pytanie do polskiego premiera. Chcę przypomnieć, że Donald Tusk rok temu, po ogłoszeniu raportu MAK powiedział, że jeśli będziemy mieli własny raport i własne ustalenia, które będą rozbieżne z rosyjskim, będziemy się odwoływać do instytucji międzynarodowych. Ja cały czas oczekuję, że szef rządu zrealizuje swoją zapowiedź. W jaki sposób to zrobi? To już sprawa Tuska.
Polska ma dziś w ogóle szanse na zmiany w raporcie MAK? Gdybym była premierem musiałabym się nad tym zastanawiać. Jednak powtarzam, że premier publicznie ogłosił coś i zapowiedział działanie. Niech on teraz zrealizuje to, co obiecał. Teraz trzeba mu zadać pytanie, jak zmierza się wywiązać ze swoich zapowiedzi.
„Nasz Dziennik” opisuje również, że to Polacy zidentyfikowali głos gen. Błasika w kokpicie w czasie opracowywania raportu MAK. Dziś wiemy, że była to nieprawda. To Panią dziwi? Ja czekam na całościowy materiał. Spodziewam się, że podobnych rozbieżności między stanem rzeczywistym, a tym co napisał Jerzy Miller w raporcie z prac komisji jest więcej. Poczekajmy na dalsze ustalenia.
Jak Pani ocenia obecnie polski raport nt. katastrofy? W mojej ocenie on został skompromitowany i jest niewiarygodny. Sądzę jednak, że należy na samym końcu wypunktować wszystkie błędy i nieprawidłowości. Już widać, że raport komisji Millera to zupełna kompromitacja.
Czy widzi Pani w związku z kolejnymi wpadkami jakieś zmiany w nastawieniu władz Polski? Nie. Nie widzę żadnej zmiany. Cała sprawa jest wielką hańbą dla rządu polskiego. Postawa, którą rząd prezentuje – nic nas nie obchodzi, nic się nie stało – na pewno będzie miała swoje konsekwencje. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Jesteśmy skazani na energetykę jądrową Mamy do wyboru elektrownie jądrowe albo gaz z Rosji. Należy wybrać energetykę atomową, jako jedyną alternatywę dla dominacji rosyjskiej – mówi portalowi Stefczyk.info poseł PiS, Przemysław Wipler, były prezes Fundacji Republikańskiej. Stefczyk.info: W niedzielnym referendum mieszkańcy gminy Mielno opowiedzieli się przeciwko lokalizacji elektrowni atomowej w Gąskach. Jak Pan to ocenia? Przemysław Wipler: Polskie prawodawstwo jest tak ukształtowane, że mieszkańcy terenów, na których ma zostać zbudowana elektrownia, nie będą mieli żadnych korzyści z tego tytułu. Środki otrzyma gmina, do której wpłynie podatek od nieruchomości. Mieszkańcy nie będą mieć żadnych korzyści. W tej sytuacji trudno się dziwić, że mieszkańcy opowiedzieli się przeciwko elektrowni.
Jak przekonać lokalną społeczność? Należy stworzyć prawo, które wprowadzi pewną rekompensatę dla mieszkańców okolic elektrowni. Oni powinni otrzymać coś za to, że na ich terenie znajduje się elektrownia jądrowa.
Czy sama elektrownia jest ważnym dla Polski projektem? Tak. Jesteśmy skazani na energetykę jądrową, z uwagi na pakiet energetyczno-klimatyczny, który zmienia koszty wytwarzania energii elektrycznej. W konsekwencji mamy do wyboru elektrownie jądrowe albo gaz z Rosji. Należy wybrać energetykę atomową, jako jedyną alternatywę dla dominacji rosyjskiej.
Czy rząd zrobił cokolwiek, by przekonać lokalne społeczności do elektrowni? Nie, rząd nie zrobił nic. Gdy w grę wchodzą ważne politycznie sprawy, rząd organizuje kampanie informacyjną czy propagandową. Tak było przy wchodzeniu Polski do Unii Europejskiej, czy przy przyjmowaniu nowej konstytucji. W obecnej sytuacji ani PGE, jako inwestor, ani rząd, nie robią nic. Być może wynika to z braku wiedzy. Te instytucje są nieprzygotowane do tej inwestycji. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Krótka historia Agenta z Polską w tle. "Agent w III RP nie lubi jednoznacznych postaw, woli być elastyczny" Od wielu lat jednym z głównych tematów debaty publicznej w Polsce są agenci. Słowo to, pomimo, że ma wiele znaczeń, w współczesnym języku Polaków nabrało negatywnego ładunku. W świadomości znacznej części polskiego społeczeństwa agent nie jest określeniem osoby wciągniętej w sposób tajny do współpracy z wywiadem. To mogłoby być jeszcze widziane pozytywnie, o ile ten wywiad pracowałby na rzecz polskiego państwa. Rzadko też agent kojarzony jest ze współpracą z wywiadem obcego państwa. W tym przypadku znacznie bardziej popularnym i od dawna zadomowionym słowem jest szpieg. Szpieg w odczuciu społecznym jest zazwyczaj kimś obcym, kto raczej nie chce mieć za wiele wspólnego z państwem, które szpieguje. W zasadzie szpieg to dla Polaków zdrajca i w przekonaniu większości takim powinien pozostać. Jego negatywny stereotyp został społecznie utrwalony w okresie PRL, kiedy reżimowe media, co jakiś czas karmiły nas informacjami o ujęciu groźnego szpiega, zdradzającego socjalistyczną ojczyznę. I tak mieliśmy szpiega Pawłowskiego, Kuklińskiego i wielu innych. Ich zdrada w oczach władzy była tak wielka, że ogrom jej szkody przynajmniej na jakiś czas mógł skutecznie odciągać Polaków od bardziej przyziemnych problemów, jakie ich, na co dzień dotykały w socjalistycznym państwie. A było ich przecież niemało: niedobory towarów, wzrost cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych, czy niezaspokojone potrzeby mieszkaniowe klasy robotniczej. Właściwie jednak agent wszedł do powszechnego języka Polaków dopiero po roku 1989, kiedy szumnie dokonaliśmy zmiany ustroju z socjalistycznego na kapitalistyczny. Słowo to najszybciej zadomowiło się w języku elit politycznych. Im częściej było używane przez polityków, tym częściej posługiwały się nim media serwując je w swoim przekazie polskiemu społeczeństwu. Agent stał się w powszechnym przekonaniu kimś, kto zdradził w czasach PRL, był kimś, kto pracował dla komunistycznego państwa, kto donosił komunistycznej bezpiece na współobywateli. A więc działał przeciwko ogółowi i mógł potencjalnie skrzywdzić każdego z nas. Coraz częściej agentów zaczęto dostrzegać w różnych sektorach życia naszego kraju. Nic zreszta dziwnego. Agenci byli, bowiem obecni w polityce i gospodarce. Tutaj często postrzegano ich, jako niewidzialna rękę rynku. W przekonaniu znacznej części Polaków ich jeszcze większym grzechem było to, że nie chcieli ujawnić swojej agenturalnej przeszłości w okresie PRL. Agent i agentura stały się synonimami używanymi zamiennie. Agenci wyparli nawet ze słownika polskiego tajnych współpracowników – które to określenie nigdy nie było tak wyraziste jak agenci. Tajnych współpracowników w świadomości społecznej Polaków zaczęli dopiero osadzać historycy IPN. Po roku 1989 Polska coraz bardziej dzieliła się na tych, którzy uważali agentów za przyczynę wszelkiego zła i tych, którzy uważali agentów za wymysł swoich politycznych przeciwników, dążących do zniszczenia wszystkich, których uznawali za swoich wrogów. Tym samym agent stał się w latach 90 tych zasadniczym instrumentem opisu polskiej rzeczywistości. Jednak agent w wolnej Polsce to nie tylko instrument opisu rzeczywistości. To nie tylko linia podziałów politycznych związanych z ujawnieniem agentów, czyli lustracją. III RP pomimo wielu wysiłków, nie zredukowała też agenta do poziomu historycznego upiora schowanego „w szafie PRL-u”. Wprost przeciwnie. Agent w wolnej Polsce stał się formą postawy w życiu publicznym. W postawie tej niezwykle ważna była określona świadomość i stosunek do rzeczywistości zarówno tej przeszłej jak i tej przyszłej. Ważne było też jego osadzenie w polskiej zbiorowości. Agent nie był pojedynczym osobnikiem, ale jednym z wielu osobników tej samej zbiorowości, czyli agentury. Agent miał swoją przeszłość, głęboko zakorzeniona w PRL-u. Agent, gdy został agentem komunistycznej bezpieki został moralnie złamany. Był zmuszony zgodzić się lub godził się dobrowolnie na warunki i zasady, które zostały mu narzucone lub które godził się przyjąć. Stąd w III RP agent stał się konformistą, zgadzającym się na wszystko, tolerującym, rozumiejącym innych, chcącym walczyć o prawa wielu lub prawie wszystkich. Agent w III RP nie lubi jednoznacznych postaw, jednoznacznych poglądów i zachowań, woli być elastyczny. Czuje bliskość z innymi agentami, rozpoznaje ich, identyfikuje się z nimi nie znając ich przeszłości, ale rozumiejąc ich postawy. W zbiorowości agentów jest coś, co stanowi o ich wzajemnej rozpoznawalności, coś, co jest w gruncie rzeczy trudne do zdefiniowania, ale odczuwalne tylko przez samych agentów. Jakiś wewnętrzny kod identyfikacji, czytany tylko przez nich samych. Istotę tego problemu może przybliżyć historia pewnego osobnika znanego w swoim środowisku, jako agent „Kocica”, który po wydaniu polskiego przekładu „Ulissesa” J.Joyca miał powiedzieć „poznajemy się po ulissessach”. Jednak agent w III RP to także ktoś, kto dzięki swoim niejasnym układom wzbił się ponad przeciętność, kto osadził się mocno w polityce, biznesie i innych sektorach państwa. Bardzo często swój sukces w demokratycznej i niepodległej już ojczyźnie osiągnął nie dzięki wolnorynkowej konkurencji i wrodzonej przedsiębiorczości, ale dzięki układom, w których znalazł się w przeszłości.
Geneza agenta Narodziny agenta nastąpiły jesienią 1944r. gdy instalująca się na terenach Lubelszczyzny ludowa władza, a raczej jej sowieccy pomocnicy zaczęli tworzyć zręby organów bezpieczeństwa, czyli UB. Tworzone w oparciu o sowiecką technologię Urzędy Bezpieczeństwa były od początku ramieniem zbrojnym władzy. To właśnie UB miało pokonać wroga, czyli zbrojne podziemie i zapewnić utrwalenie się ludowej władzy. Aby jednak tego dokonać UB musiało dysponować odpowiednią wiedzą o przeciwniku, a zwłaszcza o jego zapleczu społecznym. Krótko mówiąc UB przystąpiło do pozyskiwania tej wiedzy za pomocą swoich agentów. „Nasadzanie agentury” przez UB było procesem, który po roku 1944 coraz głębiej dotykał polskiego społeczeństwa. Dzięki agenturze udało się na początku lat 50 – tych dobić zbrojne podziemie, zlikwidować kułaka, zniszczyć prywatny handel, kontrolować niepodzielnie życie publiczne i społeczne. Do 1956r. nie udało się bezpiece jedynie „nasadzić” agentury w kościele katolickim, mającym w ocenie komunistycznej władzy szkodliwy wpływ na masy. To, bowiem wymagało od bezpieki znacznie lepszego wyszkolenia i metodycznego podejścia do tego zagadnienia. Dla polskiej bezpieki realnego socjalizmu agent stał się podstawowym instrumentem kontroli społeczeństwa. Jedna z instrukcji operacyjnych UB z roku 1953 mówiła, m.in. że „agent to tajny współpracownik, który dzięki swoim możliwościom i zdolnościom wykrywa i aktywnie rozpracowuje wszelką wrogą działalność”. Oczywiście wrogą tylko dla władzy. Krótko mówiąc komunistyczna władza chcąc utrzymać się u steru, musiała mieć olbrzymie rzesze agentów chcących dostarczać jej wszelkich informacji niezbędnych do okiełznania niepokornego polskiego społeczeństwa. Agent informował o tym, kto krytykuje władze, kto uprawia ideologiczny sabotaż, kto psuje wizerunek przewodniej siły narodu, kto jest pod wpływem „kierowniczych ośrodków klerykalnych”, kto w ogóle jest wrogiem socjalistycznej ojczyzny i jej sojuszy z bratnimi krajami, choćby nawet był obywatelem Piszczykiem skrycie demonstrującym swój opór wobec socjalizmu w publicznym szalecie. Po roku 1956 ilość agentów zaczęto zamieniać, na jakość. Już nie wszyscy, ale przede wszystkim wartościowi. Stąd zaczęto przywiązywać wagę do wykształcenia agenta, jego zawodowego usytuowania, możliwości dostarczenia cennych informacji dla nowej mutacji bezpieki, czyli SB. Liczba agentów znacznie zmalała, już nie mogli agentami być wszyscy, którzy się nawinęli. SB miało już wystarczająco agentów na wsi i małych miasteczkach. Teraz chodziło o kręgi społeczne i zawodowe znacznie ważniejsze z perspektywy funkcjonowania komunistycznej władzy. Coraz częściej agentami zostawali, zatem inteligenci, księża, twórcy kultury, czyli ludzie mogący mieć wpływ na świadomość innych. Dla SB ważna była również młodzież studencka – tutaj można było pozyskać „perspektywicznego” agenta, czyli takiego, który dzięki odpowiedniemu wsparciu może w przyszłości zyskać duże możliwości informacyjne. W oczach SB za ekskluzywną była praca z agentami w Kościele. To był zupełnie inny poziom niż poziom agentury robotniczo – chłopskiej. A poza tym znacznie więcej punktów w karierze bezpieczniackiej i w związku z tym szybsze awanse w SB-eckiej strukturze. W ten właśnie sposób narodziły się m.in. postacie „Teologa”, „Filozofa”, „Greya” i wielu innych wybitnych agentów. Gdy w latach 70 – tych zaczęła się w Polsce rodzić demokratyczna opozycja, coraz bardziej liczyli się agenci mogący mieć dostęp do opozycyjnych grup i jej poszczególnych liderów. Z tej perspektywy niezwykle ważni byli agenci w środowiskach studenckich. To właśnie wtedy narodziły się kariery niezwykle ważnych agentów jak „Ketaman” i „Monika” działających w środowisku krakowskiego SKS -u. Gdy w końcu lat 70 – tych na Wybrzeżu zaczęto tworzyć Wolne Związki Zawodowe (WZZ), SB uznała to za niezwykle groźne wydarzenie w perspektywie konieczności obrony panującego ustroju. W tym kontekście agent – robotnik znowu wrócił do bezpieczniackich łask. A jeśli był to agent – związkowiec to mógł być dla SB na wagę złota. Można było, bowiem budować wpływy związkowe, podejmować operacyjną grę, destabilizować związkowe struktury. Szczególnie ważne dla SB było to, gdy w sierpniu 1980r. zaczęła się tworzyć NSZZ „Solidarność” i jej struktury w zakładach pracy całej Polski. SB szukała wówczas przysłowiowych „Bolków”, którzy zgodziliby się podjąć z powrotem trudnej misji w walce z socjalistycznym wrogiem. Dzięki agentom w strukturach związkowych można było zyskać bardzo wiele, czego przykładem była działalność agenta „Grażyna”, czyli Eligiusza Naszkowskiego - przewodniczącego ZR Piła NSZZ „Solidarność”.
Wprowadzenie stanu wojennego zmieniło pozycje agentów. Ich możliwości operacyjne znacznie zmalały. Działacze podziemnej „Solidarności” siłą rzeczy zmuszeni zostali do większej konspiracji i ostrożności przed agentami w swoim gronie. Jednak nie uchroniło ich to całkowicie przed skutkami pracy SB-ckiej agentury. Aresztowania – ukrywających się opozycjonistów, wpadki podziemnych drukarni, zatrzymania kurierów przewożących bibułę, coraz głębsza kontrola wszelkich przejawów życia opozycyjnego – to były realne skutki pracy agentów. Wysp agentów epoki stanu wojennego był zatrważająco duży. Dyrektywy Ministra Kiszczaka sprawiały, ze wielu SB - eków obsługiwało nawet po kilkunastu agentów [agentów i informatorów]. Zwolnienie z internowania, szantaż, naciski psychiczne, strach o rodzinę i bliskich, paszport do wolnego świata czy pieniądze, które przy marnych zarobkach w PRL-u zawsze mogły się przydać, rodziły kolejnych agentów komunistycznego państwa. Agentami stawali się ludzie, którym coraz bardziej odbierano ich godność i to nie zawsze za wygórowaną cenę. Jeden z historyków IPN lapidarnie problem ten ujął stwierdzając kiedyś, ze „zwykle godność ludzką można było kupić już za połowę średniej krajowej, czasem dorzucając paszport. I to jest przerażająca prawda”. Władza mając swoich agentów nie tylko chciała zwalczać opór społeczny, ale przede wszystkim chciała wiedzieć prawie wszystko o obywatelu. Bez pardonu przystąpiła do ataku na kościół uważając go za zbyt niezależny, czytaj niezinfiltrowany.Gigantycznie rozbudowany pion kościelny SB w latach osiemdziesiątych kilkakrotnie zwiększył agenturę w kościele. Już nie tylko księża, zakonnicy, ale i biskupi. Nie bez przyczyny żona jednego z szefów Departmentu IV (kościelnego) mówiła „mamy przecież swoich biskupów”. Agent w PRL nie tylko donosił o swoim otoczeniu. Mógł być sprawca bądź współsprawcą zła największego – mógł zostać Kainem swego brata. Agent mógł doprowadzić do śmierci innych tak jak miało to miejsce w przypadku Staszka Pyjasa czy ks. Jerzego Popiełuszki. Agent w PRL pracując na rzecz SB – na pewno czynił zło i jeśli nawet nie robił tego świadomie to negatywne skutki jego działalności zawsze dotyczyły innych ludzi. Był, zatem kimś, kto niczym Pawko Morozow zdradzał swoich bliskich i to zazwyczaj z niskich pobudek. Zatem agent stał się negatywnym bohaterem PRL-u, kimś, za kim ciągnęło się piętno judaszowych czynów.
Czas przełomu i wolnej Polski Okrągły stół był czasem granicznym dla agentów. Rozpoczęty w wyniku okrągłego stołu proces budowy demokracji nieuchronnie przybliżał koniec ich agenturalnej działalności. Zanim agenci przestali być czynnymi agentami zdążyli odegrać jeszcze istotną rolę w dwóch niezwykle istotnych wydarzeniach. Pierwsze z nich to wybór prezydenta przez tzw. Sejm Kontraktowy. Gen. Czesław Kiszczak rzetelnie oszacował możliwości agentury w Sejmie i dzięki temu możliwe było przegłosowanie strony opozycyjnej i wybór na prezydenta gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Drugim ważnym wydarzenie czasów przełomu, w którym uczestniczyli agenci był proces weryfikacji SB - eków. Agenci w wielu konkretnych przypadkach pisemnie interweniowali u przedstawicieli lokalnych Komisji Weryfikacyjnych w sprawie weryfikacji. W przechowywanych w IPN aktach SB-ków można znaleźć pisma byłych agentów, wstawiających bądź dających świadectwo moralności swoim SB – eckim opiekunom zmuszonym przejść przez ucho igielne weryfikacji. Formalnie jednak agenci wraz ze śmiercią SB w dniu 10 maja 1990r. (powstanie UOP) przeszli na agenturalną emeryturę. Nie oznaczało to jednak całkowitego kresu ich zawodowej kariery. Wprost przeciwnie. To, że działając początkowo w rozproszeniu i po różnych stronach politycznych podziałów byli akuszerami narodzin polskiej demokracji i wolnego rynku pozwoliło im zdobyć ważne miejsce w polityce, życiu gospodarczym i społecznym. Wstępowali do partii politycznych albo je współtworzyli, zostawali posłami, ministrami, ważnymi urzędnikami, samorządowcami, decydowali o prywatyzacji zakładów przemysłowych, zakładali spółki handlowe, budowali wpływy w sektorze medialnym. Krótko mówiąc otwarcie patrzyli w przyszłość. Gdy 4 czerwca 1992r. minister MSW Antoni Macierewicz z odwagą sowieckiego sapera realizując uchwałę Sejmu ujawnił listę agentów pełniących funkcje publiczne w Polsce naprawdę zawrzało! Dramatycznie działający Lech Wałęsa uznał, ze sprawę trzeba wziąć w swoje ręce, zwłaszcza, ze sam się znalazł na tej liście, jako „Bolek”. W efekcie doprowadzono w Sejmie do odwołania rządu Jana Olszewskiego. Jednak to wydarzenie natychmiast spowodowało bardzo ostry podział polskiej sceny politycznej na zwolenników ujawniania agentów, czyli lustracji i zwolenników nie ujawniania agentów. Był to jeden z poważniejszych sporów, jakie pojawiły się u podłoża budowy III RP. Po jednej stronie tego sporu znajdowały się drobne i skłócone partie prawicy opowiadające się za ujawnieniem agentów w życiu publicznym i po drugiej stronie siły polskiej lewicy, demokratów i liberałów dystansujące się wobec ujawniania agentów, oczywiście z różnym natężeniem i w oparciu o różne argumenty. Gdy w 1992r. władzę przejął koalicyjny rząd Hanny Suchockiej zdystansowano się od PRL - wskiej przeszłości, starając się patrzeć tylko w przyszłość. Dekonspiracja agentów została zamknięta w szafie. Los agentów został „uratowany”. Problem lustracji agentów został zamrożony na kilka lat. Agenci mogli nabrać świeżego oddechu, by z jeszcze większym zaangażowaniem włączyć się w budowę demokratycznej Polski. Swoistym guru takiej polityki była dominująca na rynku medialnym Gazeta Wyborcza, na łamach, której „Ketman” obwieszczał, że „dekomunizacja i lustracja to nowy apartheid” („Gazeta Krakowska” 30 XI 1992r.) a ujawnienie agentów doprowadzi do „wyrzucenia poza nawias prawa dziesiątek tysięcy ludzi” (Gazeta Wyborcza 14 II 1996). Hasła wyborcze lewicy „wybierzmy Przyszłość” w istocie przekreślały całkowicie dyskusje o przeszłości. Jednak wiedza o agentach nie była całkowicie odrzucana przez wszystkich przeciwników ich ujawniania. Ekskluzywność posiadania takiej wiedzy stanowiła pokusę, zwłaszcza, gdy dochodziło do radykalizowania się walki politycznej. Przekonał się o tym w grudniu 1995r. sam Lech Wałęsa walcząc z obozem politycznym Aleksandra Kwaśniewskiego w trakcie kampanii prezydenckiej. Ujawnienie rzekomego agenta „Olina” miało być pocałunkiem śmierci dla urzędującego premiera z SLD Józefa Oleksego. Po sprawie „Olina” zaczęły jednak pojawiać się głosy o konieczności rozwiązania prawnego problemu agenturalności w życiu publicznym. Gdy jesienią 1997r. Koalicja AWS wygrała wybory do Sejmu podjęte zostały prace nad ustawą, która regulowałaby problem ewentualnego ujawnienia agenturalności. W końcu w grudniu 1998r. przeforsowano ustawę o ujawnieniu służby, pracy bądź współpracy z organami bezpieczeństwa w latach 1944-1990 osób pełniących funkcje publiczne przyjmując założenie, ze nowa ustawa zmuszając do złożenia oświadczenia lustracyjnego zweryfikuje prawdomówność osób publicznych. Do realizacji ustawy powołano Urząd Rzecznika Interesu Publicznego mający sprawdzać prawdziwość oświadczeń weryfikacyjnych osób publicznych. Gdy pełniący funkcję rzecznika sędzia Bogusław Nizieński kierował kolejne sprawy do Sądu Lustracyjnego w związku ze złożeniem niezgodnego z prawdą oświadczenia lustracyjnego opinie publiczną z powrotem pobudzały nowe dotychczas nieznane fakty o agentach czynnych w życiu publicznym. Działo się tak zwłaszcza wówczas, gdy po doniesieniu RIP dochodziło do wywrócenia prawdy na poziomie Sadu Lustracyjnego jak miało to miejsce w przypadku „Świętego”. Bez wątpienia wymiar sprawiedliwości nie radził sobie w wielu przypadkach z zebranym przez rzecznika materiałem dowodowym częstokroć karykaturalnie wypaczając prawdę o agentach. Sytuacja ulegała zmianie na przełomie 2000/2001roku z chwilą zorganizowania się Instytutu Pamięci Narodowej. Zgromadzenie teczek agentów w IPN stało się rzeczywistym zagrożeniem dla agentów. Młodzi historycy z IPN nie mieli najmniejszych oporów w dociekaniu prawdy, w tym prawdy ukrytej pod pseudonimami agentów. Trudno , bowiem badać rzeczywistość PRL omijając agentów i ich historyczne role. Wszak agenci policji politycznej w komunistycznym kraju nie mogli zostać wyrzuceni z perspektywy historycznego widzenia przeszłości. Publikacje historyków IPN dostarczały kolejnych informacji agenturalnej przeszłości wielu osób z życia politycznego, gospodarczego, świata nauki i kultury. Wywoływało to niejednokrotnie głosy niesłychanego oburzenia wielu środowisk politycznych i autorytetów, gromiących IPN za swą w gruncie rzeczy ustawową działalność. Gdy w 2007r. zlikwidowano Urząd Rzecznika Interesu Publicznego IPN przejął także funkcje lustracyjne, jednak w zakresie ograniczonym orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego. Lustracja agentów została wyhamowana. Prawda o agentach i ich roli na przestrzeni PRL-u jest jednak nadal przedmiotem uporczywych badań historyków IPN. Dzięki publikacjom IPN mamy szansę napisać polską historię od nowa. Historii tej nie da się napisać pomijając agentów i ich postawy na przestrzeni poszczególnych wydarzeń w okresie PRL. Głośna w swoim czasie publikacja Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka ”Lech Wałęsa a SB. Przyczynek do biografii” i spory, jakie wywołała pokazała jednak jak trudno jest napisać od nowa naszą najnowszą historię i pokazać w niej różne postawy Polaków w tym także postawy agentów. Jednak warto do tego dążyć, w imię prawdy! Leszek Pietrzak
Niemcy już teraz przyjmują hołdy
1. W końcówce poprzedniego tygodnia na posiedzeniu ministrów finansów krajów eurogrupy miało miejsce wydarzenie, które w najwyższym stopniu powinno zaniepokoić wszystkich tych, którzy wierzyli do tej pory, że UE jest organizacją równych suwerennych państw. Otóż portugalska telewizja zarejestrowała cichą rozmowę pomiędzy ministrem finansów Portugalii Vitorem Gasparem, a ministrem finansów Niemiec Wolfgangiem Schaeuble. Ten pierwszy prosił niemieckiego ministra o złagodzenie warunków programu pomocowego, jaki Portugalia otrzymała od MFW, KE i krajów strefy euro. Schaeuble obiecał, rozluźnienie rygorów wobec Portugalii, natychmiast po tym jak rozwiązany zostanie problem Grecji. Minister finansów Portugalii w sposób wręcz uniżony dziękuje ministrowi Schaeuble, deklaruje postępy w realizacji programu oszczędnościowego i obiecuje dalsze wysiłki na tej drodze. Całość nagrania przypomina do złudzenia składanie hołdu władcy przez poddanego i po późniejszej reakcji Schaeublego, który wpadł w furię o opublikowaniu tego materiału w portugalskiej telewizji, wyraźnie widać, że Niemcy nie są specjalnie szczęśliwi, kiedy o tym składaniu hołdów, dowiaduje się opinia publiczna.
2. Program pomocowy dla Portugalii został wprowadzony w połowie 2011 roku. Kraje strefy euro, Komisja Europejska i Międzynarodowy Fundusz Walutowy pożyczyły temu krajowi 78 mld euro w zamian za radykalną podwyżkę podatków i głębokie ciecia wydatków socjalnych. Wcześniej rentowność portugalskich obligacji wzrosła do 10% i kraj ten musiał zrezygnować z emisji swoich papierów skarbowych, bo zgoda na takie poziomy rentowności oznaczałaby, że Portugalczycy nie zamierzają w przyszłości tych obligacji wykupić. Portugalia zeszła, więc z rynku papierów wartościowych (podobnie jak wcześniej Grecja i Irlandia), a żeby terminowo obsługiwać swój dług publiczny, musiała skorzystać z międzynarodowej pomocy. Tyle tylko, że warunki tej pomocy, w tym w szczególności oprocentowanie pożyczonych pieniędzy wynosi ponad 5% rocznie i wprawdzie jest niższe od oprocentowania rynkowego, ale na tyle wysokie, że Portugalia obawia się, że tej pożyczki nie będzie w stanie obsługiwać. To właśnie o obniżeniu wysokości odsetek rozmawiał z Schaeuble, portugalski minister finansów i jak wynika z podsłuchanego nagrania, uzyskał o d niego obietnicę ich zmniejszenia.
3. Tego rodzaju sytuacje, pokazujące prawdziwe relacje w Unii Europejskiej po wybuchu kryzysu zadłużeniowego, mogą być zaskoczeniem dla opinii publicznej, ale na pewno nie są nim dla ministrów rządu Tuska. Z takiej perspektywy wystąpienie Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego na forum Niemieckiego Towarzystwa Polityki Zagranicznej w Berlinie, wygląda jeszcze bardziej absurdalnie niż do tej pory można było sądzić. Przypomnijmy tylko, że zaprezentował tam koncepcję federacyjnej Unii Europejskiej, a więc związku państw o mocno ograniczonej suwerenności z silnym politycznym centrum, które przecież tylko przejściowo ma mieścić się w Brukseli, a nieuchronnie musi się przenieść do Berlina. Same Niemcy zapewne z taką koncepcją przynajmniej na razie, wyjść by nie chciały. Ciągle jeszcze mitygują się jak ktoś je wskazuje, jako politycznego lidera Europy. Duet Tusk - Sikorski zdecydował się być adwokatem ich kompletnej dominacji w Europie chyba z nadzieją, że o takich sprzymierzeńcach przy dzieleniu unijnych stanowisk w przyszłości nie zapomną. Nie sądzę, bowiem, żeby ta propozycja złożona Niemcom, miała na celu długofalową pomyślność naszego kraju. A jak może wyglądać taka dominacja niemiecka widać doskonale po tym skandalu z udziałem ministra Schaeuble. Zbigniew Kuźmiuk
Wciąż czekamy na wolną Polskę Wywiad z Wojciechem Sumlińskim autorem niedawno wydanej książki zatytułowanej ”Z mocy bezprawia” …dlaczego w innych państwach post-sowieckich – na Węgrzech, w Bułgarii, NRD, Czechach – tak dobrze sobie poradzono z komunistami, a w Polsce nie […] w tych krajach komunistów od władzy odsunięto, a u nas się z nimi dogadano. I to jest klucz do całego zła, jakie wisi nad Polską – to, co się wydarzyło po okrągłym stole, po Magdalence, te wydarzenia – w istocie zapoczątkowane śmiercią księdza Jerzego, bo ta zbrodnia była rzeczywiście zbrodnią założycielską III RP – to wszystko skutkuje brakiem pełnej suwerenności Polski i wolności Polaków, choć wiele osób nie zdaje sobie jeszcze z tego sprawy.
Panie Redaktorze, kto rządzi Polską? – W moim głębokim przekonaniu bardzo duży, może nawet decydujący wpływ na bieg tego, co od dwudziestu lat dzieje się w Polsce, mają tajne służby specjalne wywodzące się z PRL, które w tamtym okresie podporządkowały sobie ogromną część domeny publicznej. Jest to widoczne w wielu instytucjach i w wielu sferach, począwszy od tak prozaicznej jak to, kto w ciągu ostatnich dwóch dekad wywierał decydujący wpływ na kształtowanie się mediów. Mamy dwie bardzo duże telewizje komercyjne i tajemnicą poliszynela jest, z jakich kręgów wywodzą się ludzie, którzy tymi stacjami kierują. A popatrzmy tylko, kto w ciągu ostatnich dwudziestu lat wygrywa przetargi na największe inwestycje. Przykład pierwszy z brzegu: teraz w Warszawie mamy dwie sztandarowe przedsięwzięcia: Most Północny i Stadion Narodowy. Oba realizuje firma Pol-Aqua, w której miał swe udziały mój były informator, dawny szef kontrwywiadu PRL. Przyjrzyjmy się też dziesiątkom, a nawet setkom spółek, o których nikt nigdy nie słyszał, a które otrzymują kontrakty na kwoty rzędu miliarda złotych. O tym, kto rządzi, mogę też powiedzieć na innym przykładzie. Onegdaj wraz z kolegą dziennikarzem przygotowywaliśmy materiał o pedofilach. Znajomy zaprowadził nas do swojego informatora, mówiąc: To jest człowiek z dawnej Służby Bezpieczeństwa, on zbierał haki, szantażował pedofilów oraz, na tej podstawie, pozyskiwał współpracowników. Zostaliśmy „wprowadzeni”, odbyło się jedno spotkanie, drugie, trzecie. Pierwsze zaskoczenie nastąpiło, gdy okazało się, że ten pan mieszka na Dolnym Mokotowie, w pobliżu Pól Mokotowskich. Elitarne miejsce w Warszawie, siedziba wielkości pół hektara. Wartość samego terenu w tym miejscu idzie w miliony złotych. Na podwórku dwa nowiutkie terenowe auta, piękny dom. Bardzo, bardzo majętny człowiek. Przy trzecim kolejnym spotkaniu, gdy atmosfera się troszeczkę rozluźniła, pokazuje nam w pewnym momencie szafę i mówi, że z tego, co się tam znajduje, wykształcił dzieci, a teraz kształci wnuki. On się nam po prostu bezczelnie pochwalił, że zawartością swojej szafy złamał życie iluś tam ludziom, których przez lata szantażował czy wciąż szantażuje. Ludzie ci dysponują zapewne dużymi pieniędzmi i znaczącymi wpływami, mogą, więc opłacać się temu panu, który żyje jak milioner. A ten pan to był zwykły kapitan SB! Pamiętam jak w roku 2004, gdy przeprowadzałem śledztwo w sprawie tajemnicy śmierci ks. Popiełuszki dotarłem z kamerą do ks. Andrzeja Przekazińskiego, dyrektora Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, a ten w pierwszym zdaniu mówi mi: Panie Wojciechu, niech pan wyłączy kamerę, to porozmawiamy. Wyłączamy kamerę, a on wtedy: Niech pan się nie zajmuje tą sprawą. – Dlaczego, proszę księdza? – Dlatego, że przez tę sprawę zostanie opóźniona beatyfikacja Jurka. Tak bardzo chciałbym doczekać beatyfikacji, a wy znowu to rozgrzebiecie i nic z tego nie będzie. Nie zgadzałem się z ks. Andrzejem, ale myślałem, że przyświecają mu dobre pobudki i próbowałem je zrozumieć. Dopiero dwa lata później wyszły z IPN dokumenty świadczące, że od wielu, wielu lat ks. Andrzej Przekaziński był współpracownikiem dawnej SB. Został zwerbowany już w latach osiemdziesiątych, czyli wtedy, kiedy był rzekomo przyjacielem księdza Jerzego. Wielu ludziom wydaje się, że ten okres dawno minął i nie ma żadnego wpływu na to, co dzieje się tu i teraz. Otóż ma i to bardzo duży. Te teczki dalej są w użyciu, ta agentura dalej funkcjonuje. Minione dwie dekady nie zmieniły tego stanu, a wręcz przeciwnie: utrwaliły go.
Ważnym elementem życia publicznego w naszym kraju są mainstreamowe media, zwłaszcza elektroniczne, które wywierają nieporównanie większy wpływ na opinię społeczną niż usytuowane po prawej stronie czasopisma, tygodniki czy nawet dzienniki. Jak Pan ocenia obecną kondycję dziennikarstwa, szczególnie dziennikarstwa śledczego, którym sam się Pan zajmował? – Gdy zaczynałem, w połowie lat dziewięćdziesiątych, było nas sporo. Wielu wierzyło, że jest to jakaś misja, że wkładając głowę tam, gdzie ktoś inny nie włożyłby ręki, robimy coś dla dobra publicznego. Dzisiaj, patrząc na losy większości moich kolegów, którzy byli wówczas dziennikarzami śledczymi, można mieć przykre konotacje. Albo poszli do PR i za olbrzymie pieniądze bronią tych, których kiedyś opisywali, albo – o czym wie każdy dziennikarz na tym rynku – są agenturą w rękach tajnych służb. Kondycję dziennikarstwa śledczego w Polsce za czasów Donalda Tuska oceniam bardzo źle. Bo na czym polega dziennikarstwo śledcze? Przede wszystkim na patrzeniu władzy na ręce. Dzisiaj zaś patrzy się na ręce opozycji. Dziennikarstwo śledcze zostało zniszczone. Znam sporo kolegów, którzy w ogóle wyszli z zawodu, bo się rozczarowali i mieli zwyczajnie dość. Niektórzy wyjechali za granicę, woleli robić cokolwiek niż patrzeć na to, jak u nas – jeśli można tak górnolotnie powiedzieć – upadał i dogorywał etos tego zawodu. Z Wojciechem Sumlińskim Roman Motoła
Pożar okrętu ugaszony Pożar na atomowym okręcie podwodnym Pożar, jaki 29 grudnia wybuchł na rosyjskim atomowym okręcie podwodnym Jekaterynburg, gdy stał on w suchym doku stoczni remontowej w Rosłakowie, w obwodzie murmańskim, mógł spowodować katastrofę porównywalną do tej w Czarnobylu w 1986 roku. Tak twierdzi w swym najnowszym wydaniu tygodnik "Kommiersant-Włast", który przeprowadził własne dochodzenie w sprawie tego zdarzenia. Pismo utrzymuje, że wbrew temu, co oficjalnie podawało Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej, w czasie pożaru, z którym walczono niemal dobę, na pokładzie okrętu znajdowały się rakiety z głowicami nuklearnymi, torpedy i dwa reaktory atomowe.
"Kommiersant-Włast" powołuje się na źródła w dowództwie Marynarki Wojennej FR i Flocie Północnej. Specjaliści wojskowi zapewniali, że podczas wszelkich prac w doku remontowym uzbrojenie - zarówno jądrowe, jak i konwencjonalne - z okrętów nawodnych i podwodnych jest usuwane. Według rosyjskiego tygodnika, w danym wypadku tak się nie stało, ponieważ Jekaterynburg miał jedynie przejść krótki przegląd, a w takich sytuacjach dowództwo niekiedy rezygnuje z wyładowania uzbrojenia.
"Kommiersant-Włast" zwraca uwagę, że po pożarze okręt nie pozostał w doku, lecz w pierwszych dniach stycznia w pośpiechu przemieszczono go najpierw do zatoki Okolnaja, a później do zatoki Jagielnaja, na miejsce stałego bazowania. Zdaniem pisma, jedynym uzasadnieniem takiego działania była konieczność wyładowania z Jekaterynburga rakiet i torped.
"Kommiersant-Włast" podaje, że 29 grudnia na okręcie znajdowało się 16 międzykontynentalnych rakiet balistycznych Siniewa. Na każdej z nich zwykle zamontowane są cztery głowice atomowe. Były tam też torpedy, z których jedna-dwie również mogły być uzbrojone w głowice nuklearne, i dwa reaktory jądrowe o mocy 90 MW każdy. Cytowani przez pismo eksperci oceniają, że w razie eksplozji rakiet na okręcie nastąpiłyby ogromne zniszczenia. W efekcie w strefie pożaru mógłby się znaleźć przedział reaktorowy. Wysokie temperatury i fala uderzeniowa mogłyby uszkodzić aktywne strefy reaktorów. W rezultacie kilka ton substancji radioaktywnych dostałoby się do środowiska. Taki rozwój wydarzeń stworzyłyby zagrożenie nie tylko dla mieszkańców Rosłakowa, ale także sąsiednich - Murmańska i Siewieromorska. Ewakuacja prawie 400 tys. osób z Półwyspu Kolskiego w warunkach zimy polarnej jest zadaniem praktycznie niewykonalnym - konstatuje "Kommiersant-Włast", dodając, że w wybuchu mogłyby zginąć dziesiątki ludzi. Akcja gaśnicza na Jekaterynburgu trwała ponad 20 godzin. Ogień pojawił się najpierw na drewnianym rusztowaniu, a potem objął gumowe pokrycie kadłuba okrętu, chroniące go przed sygnałami akustycznymi, wysyłanymi przez hydrolokatory. W ramach tłumienia pożaru okręt częściowo zanurzono w doku oraz polewano go wodą z holowników i śmigłowców. Władze zapewniały, że przed rozpoczęciem remontu z Jekaterynburga wyładowano stanowiące jego główne uzbrojenie balistyczne pociski rakietowe z głowicami jądrowymi. Przekazały także, iż nie doszło do żadnej emisji substancji radioaktywnych, a znajdujący się wewnątrz okrętu członkowie załogi nadzorowali stan jego obu reaktorów, które zostały wyłączone. Wprowadzony do służby w 1986 roku Jekaterynburg (inaczej K-84) należy do typu 667BDRM Delfin (oznaczenie zachodnie Delta IV). Wicepremier Dmitrij Rogozin zapowiedział, że okręt zostanie wyremontowany i wróci do służby w 2014 roku. PAP
"Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą" - twierdził sędzia Soplica w Panu Tadeuszu, który jak wiadomo z nauki szkolnej zawiera bardzo ładne opisy przyrody i opisy życia dworkowego. A jednak w Panu Tadeuszu znajdujemy wiele mądrości.. Gerwazy też mówił, że: „Wygrasz w polu, to wygrasz i w sądzie”. I wcale to nie jest śmieszne, ale prawdziwe.. Sądy- są owszem niezależne - ale niezależne od tych, którzy aktualnie nie rządzą - ale zależne od rządzących.. Tym bardziej w sprawach politycznych, które wiążą się ze sprawowaniem władzy.. I przy wielointerpretacyjnym prawie, które jest podstawą państwa demokratycznego i prawnego. No i wrażliwości sądów na bolączki przestępców..
No, bo naprawdę grzeczność nie jest nauką łatwą, ani małą - o czym przekonała się pani minister od sportu- jest coś tak kuriozalnego jak to stanowisko! - pani Joanna Mucha, która w końcu ujawniła ile premii wziął odchodzący z” pracy” nad budową stadionu – prezes pan Rafał Kapler. Nie chodzi mi o to, że wziął, skoro w umowie” ktoś” zapisał z nim, że ma tyle dostać.. Interesuje mnie, kto zapisał i dlaczego budżet państwa ma wypłacać kosmiczne premie przy budowie kosmicznie drogiego stadionu, który i tak został wybudowany o 300 milionów złotych taniej, niż przewidywał kosztorys- tak stwierdził odchodzący prezes- Rafał Kapler. Można oczywiście ustalić wartość Stadionu Narodowego na 10 miliardów złotych w budowie, a potem go zbudować za 9 miliardów a przy tym wziąć premię.. Na przykład jeden miliard złotych.. Pani Mucha tego kontraktu nie podpisywała, a kto podpisywał? Może minister Giersz, może minister Jakubiak? Może minister Drzewiecki? Może jeszcze, kto inny? Wszystko spadło na panią Muchę, bo ona jest ostatnia w ogniwie budowy i rozwoju sportu.. Obecnie obserwujemy bzykanie Muchy nad całością. sprawy, która po prostu śmierdzi, jak kupa i pani minister Mucha nad tym wszystkim lata.. Robi kobieta, co może, żeby jakoś ratować twarz Platformy Obywatelskiej i swoją, ale największy błąd, jaki zrobiła - to objęcie tego śmierdzącego stanowiska, gdzie przewala się miliardy złotych, to znaczy biurokracja sportowa przewala miliardy złotych, żeby sobie pożyć z pieniędzy podatnika.. I to jak! Chyba, że ktoś jej kazał, a ona nie chciała - ale musiała.. Jakieś pozakonstytucyjne siły sprawcze, które wygrały w polu i wygrywają w sądach.. Telenowela ze Stadionem Narodowym trwa już od jakiegoś czasu, na samiuteńkim początku, jeszcze w mrocznych czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości, miał taki stadion kosztować około 250 milionów złotych, potem w papierach cena rosła i rosła, a to 500 milionów, a to 750 milionów, a to 1 miliard 200 milionów, a to 2 miliardy. I tak w końcu okazało się, że jest tańszy o 300 milionów.. Od ostatecznego kosztorysu? To ile w końcu naprawdę kosztował taki piękny stadion, z którym nie wiadomo będzie, co robić po EURO 212.. Może rozebrać, a może utrzymywać za te 40 milionów złotych miesięcznie.. Plus premie dla zarządu za rozbieranie Stadionu.. Ile nas podatników ten bajzel będzie kosztował naprawdę? Może się kiedyś dowiemy.. Najprędzej przy jego rozbieraniu.. Na razie pan prezes odchodzący pobrał – składającą się z dwóch części premię- za odbiór stadionu- 342 tysiące złotych i odbierze za organizację turnieju- 228 tysięcy.. Niezłe pieniądze budżetowe za coś, co ma służyć rozrywce i nie rokuje widoków na przyszłość.. Już prasa donosi, że nawet kibuce, pardon- kibice mogą nie dopisać.. Może być kompletny krach, a te dwa miliardy utopione w błocie stadionu- tak naprawdę poszły w prawdziwe błoto.. „Po 3 latach pracy w Narodowym Centrum Sportu, po wybudowaniu Stadionu Narodowego, chciałbym serdecznie podziękować i pogratulować wszystkim, którzy przyczynili się do powstania tego wyjątkowego obiektu” -powiedział odchodzący prezes Rafał Kapler. Być może jest to jakiś prapraprawnuk wielkiego Johannesa Kaplera, formułującego prawa ruchu planet, na podstawie, których zbudował swoja teorię grawitacji Izaak Newton. Podobnie jak pan Bronisław Komorowski jest hrabią.. Sam o tym mówił podczas kampanii wyborczej, teraz jakoś mniej.. Po tym, jak wpisał się do księgi ambasady japońskiej w: bulu” i „nadzieij”.. Pan prezes Kapler powiedział ogólnie w sprawie podziękowań, ale wypadałoby wspomnieć – przynajmniej wspomnieć - komu należą się w pierwszym rządzie, pardon - rządzie- podziękowania. A należą się wszystkim tym anonimowym podatnikom, którzy pod przymusem złożyli się na budowę tej budowli socjalizmu, którą jest Stadion Narodowy.. Bez ich zgody władza socjalistyczna i ludowa utopiła 2 miliardy ich pieniędzy, których nigdy nie odzyska.. Ile jeszcze trzeba utopić, żeby zrozumieć słowa, które wypowiedział swojego czasu pan Aleksander Kwaśniewski, ale w innej sprawie: „Ludwiku Dorn i ty psie Sabo, nie idźcie tą drogą”.
Oczywiście pan Aleksander Kwaśniewski - jako rasowy socjalista - też utopiłby dwa miliardy złotych w budowie tej piramidy nonsensu.. Bo taka natura socjalisty. Topiąc cudze pieniądze jak najbardziej nonsensownie.. Im bardziej nonsensownie- tym bardziej trzeszczący socjalizm. W każdym razie pani minister Joanna Mucha, jakby mało pewnie wczoraj wypowiadała się w sprawie zakończenia jednej z części telenoweli” Stadion Narodowy”. Bo z pewnością będą następne.. Nie wiem czy był to odcinek 1345, czy może już 1451. Bo w „ Modzie na sukces” jest już odcinek 5647, albo nawet 5691.. Dokładnie nie wiem, bo też się zgubiłem.. Zresztą każdy z tych odcinków można oglądać w dowolnym momencie i od tyłu... Wsio rawno. W przeciwieństwie do telenoweli „Stadion Narodowy”. Jak kto raz przestanie oglądać- z pewnością straci wątek.. No, bo kto dzisiaj pamięta, kto ten cały cyrk ze stadionem narodowym zaczął? Kto był pierwszym bohaterem narodowym? „Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą”. I naprawdę trudno być grzecznym wobec takiej hucpy.. Powtarzam: nie jest winna pani Joanna Mucha w tym przypadku, ona tylko bzyka nad całością.. Winny jest ten, kto zadecydował o budowie państwowego stadionu, niczyjego stadionu o wartości przekraczającej wartość zdrowego rozsądku.. Bo państwowy stadion nie ma – tak naprawdę - właściciela.. Teoretycznie jesteśmy właścicielami stadionu my wszyscy.. Czyli kto? Czyli nikt! Zarządza nim biurokracja w swoim interesie za nasze pieniądze.. Generując wielkie marnotrawstwo sił i środków.. Alokując je według własnego uznania, a nie według rynkowych praw popytu i podaży. Bzykanie Muchy potrwa jeszcze jakiś czas aż wszystko ucichnie- jak zwykle zresztą. Utopione pieniądze pozostaną utopione.... Biurokracja ma swoje prawa, sama je ustanawia pod siebie, ale celem głównym jest kradzież.. Kradzież pieniędzy podatnika pod szczytnymi hasłami.. Hasło zawsze łatwo wymyślić.. To nie wiele kosztuje pomysłodawcę. I zawsze można dorzucić premię.. Jej wysokość wpisać do zawartego kontraktu.. Jak biurokrata z biurokratą. Ponad głowami tych, których rzecz finansowa dotyczy... Dlatego socjalizm musi być i pozostać na wieki, aż do bankructwa. WJR
Pakt monachijski Zatroskany o swój wizerunek premier Tusk organizuje potiemkinowskie „konsultacje” z internautami i „ludźmi chałtu...”, to znaczy pardon - oczywiście „ludźmi kultury”, podczas gdy bezpieczniackie watahy wodzą się za łby w nadziei uzyskania lepszego dostępu do żerowiska. Przypadkowo chyba trafiły w dziesiątkę, bo jeśli nie one - to kto i jeśli nie tera - to kiedy? A właśnie teraz nastała chwila dziwnie osobliwa - czego wymownym świadectwem stała się Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa, jaka odbyła się w dniach 3 - 5 lutego. Jak zauważył kiedyś Stanisław Barańczak, słowo „bezpieczeństwo” wywołuje w dzisiejszych czasach dreszcz zgrozy i już choćby z tego względu warto temu wydarzeniu poświęcić nieco uwagi. Wprawdzie rzecz nie jest nowa, bo takie konferencje organizowane są od 1962 roku - ale konferencja tegoroczna zasługuje na szczególną uwagę i to z kilku powodów. Po pierwsze - właśnie Stany Zjednoczone zapowiedziały wycofanie z Europy, to znaczy - z Niemiec - dwóch brygad wojska - co oznacza redukcję amerykańskiej obecności wojskowej w Europie aż o 50 procent. Nasza Złota Pani Aniela pochwaliła Stany Zjednoczone za ten „rozsądny krok”, zaś niemiecki minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle poszedł za ciosem i zaapelował o zwiększenie wysiłków dla wypracowania wspólnej polityki bezpieczeństwa Unii Europejskiej, której fundamentem powinno być m.in. zwiększenie współpracy NATO z Rosją. Widać wyraźnie, że natura nie znosi próżni i redukcji wojskowej obecności USA w Europie towarzyszy zacieśnianie strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego, jako fundamentu europejskiej polityki. Jest to zbieżne z ustaleniami szczytu w Deauville, jaki odbył się w październiku 2010 roku z udziałem Naszej Złotej Pani Anieli, jej francuskiego kolaboranta Mikołaja Sarkozy’ego oraz rosyjskiego prezydenta Miedwiediewa. Jak wiadomo, nie podejmowano tam „żadnych decyzji”, tylko tak sobie gawędzono o osi Paryż-Berlin-Moskwa. I słowo stało się ciałem - bo miesiąc później, na szczycie NATO w Lizbonie, już oficjalnie proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Jak melancholijnie zauważył prezydent Komorowski - „trudno czerpać satysfakcję z zapowiedzi głębokich zmian akcentów polityki amerykańskiej”, ale zaraz się z melancholii otrząsnął, czy też - został otrząśnięty i natychmiast zaczął myśleć pozytywnie, przypominając, że Polska zaproponowała już wcześniej utworzenie stałego dowództwa operacyjnego w ramach Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony. Oznacza to - po drugie -zapowiedź tworzenia armii Unii Europejskiej, niezależnej od sił zbrojnych poszczególnych krajów członkowskich, która w ramach strategicznego partnerstwa wypełni i z nadwyżką zapełni próżnię wytwarzaną wskutek redukcji amerykańskiej obecności wojskowej w Europie. Wprawdzie minister Sikorski, który najwyraźniej już widzi się w roli europejskiego konsyliarza, dobrze radził Niemcom, by nie były „hegemonem” tylko „największym udziałowcem”- ale wydaje się, że niezależnie od wartości tych rad, Niemcy wszystko zrobią po swojemu. Warto przy tym przypomnieć, że po rozwiązaniu Związku Sowieckiego i przyspieszeniu integracji europejskiej, zarówno Niemcy, jak i Francja, forsują „europeizację Europy”, wyrażającą się m. in. w stopniowym, cierpliwym i metodycznym wypychaniu Stanów Zjednoczonych z Europy. Nietrudno się domyślić, iż ostatecznym rezultatem ma być pełna emancypacja Cesarstwa Europejskiego z Niemcami, jako politycznym kierownikiem - nie wiadomo jeszcze, czy w postaci „hegemona”, czy też „największego udziałowca” - a niezbędnym jej składnikiem jest - jak można się domyślić - wyprowadzenie Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli, której narzędziem jest NATO. Rozwadnianie NATO strategicznym partnerstwem i „zacieśnianiem współpracy” z Rosją znakomicie temu celowi sprzyja. Wprawdzie za administracji prezydenta Busha, która przy pomocy środkowo i wschodnioeuropejskich dywersantów próbowała wzniecać zarzewie konfliktu między Cesarstwem Europejskim i Rosyjskim, proces ten był nieco hamowany, ale zielone światło w postaci deklaracji prezydenta Obamy z 17 września 2009 roku najwyraźniej go przyśpieszyło. Warto zwrócić uwagę, że o potrzebie utworzenia armii unijnej wypowiadał się w rozmowie z Naszą Złotą Panią również Jarosław Kaczyński, więc na pewno jest to całkowicie zgodne z najlepiej pojmowanym polskim interesem narodowym - chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, iż taka unijna armia oznacza kolejny krok w kierunku zmniejszenia suwerenności Polski, a w pewnych okolicznościach może nawet stać się narzędziem dyscyplinowania naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Inna rzecz, że co najmniej połowa naszego mniej wartościowego narodu tubylczego lubi być dyscyplinowana - o czym świadczy pozytywna ocena stanu wojennego i generała Jaruzelskiego, chociaż - jak to wynika z dokumentów Komitetu Obrony Kraju - wśród 16 stron dokumentacji planów stanu wojennego, jaki strona sowiecka przekazała premierowi-generałowi w ramach uzupełnienia ramowego planu z roku 1962 - były również warianty przewidujące w razie oporu blokowanie i masakrowanie całych miast m.in. w drodze ich bombardowania. Ale to jest oczywiście ostateczność, którą „linia porozumienia i walki” musi uwzględniać - chociaż oczywiście lepsze są metody bardziej humanitarne i niepowodujące zniszczeń w majątku trwałym. Zwróciła na to uwagę Caryca Leonida perswadując marszałkowi Greczce: „Niszczyć swą zdobycz? Kakij smysł?!” - więc - po trzecie - na okoliczność przyspieszenia biegu wypadków ambasadorem RFN w Warszawie został w lipcu 2010 roku Jego Ekscelencja Rudiger Freiherr von Fritsch, który w roku 1986 był w niemieckiej ambasadzie w Warszawie referentem ds. politycznych i w tym charakterze „utrzymywał kontakty z opozycją demokratyczną”, cały czas awansował i w roku 2004 został zastępcą szefa Federalnej Agencji Wywiadu. Powrót tak wysokiego funkcjonariusza niemieckiej razwiedki w charakterze ambasadora do Warszawy dowodzi nie tylko wagi zadań, jakie przyjdzie mu wykonać, ale być może również - wagi kontaktów nawiązanych w roku 1986 z ówczesnymi działaczami opozycji demokratycznej, którzy w międzyczasie też pewnie awansowali.
SM
ŻOŁNIERZE INFORMACJI Prolog Przed 12 laty, podczas międzynarodowej konferencji poświęconej bezpieczeństwu, Oleg Gordijewski, pułkownik KGB, który w latach 70 podjął współpracę z brytyjskim MI6, ostrzegał, że służby rosyjskie pracują nad stworzeniem specjalnych „grup uderzeniowych”. W ich skład mieli wchodzić absolwenci kierunków informatycznych oraz hakerzy aresztowani za przestępstwa internetowe. W zamian za współpracę ze służbami, władza gwarantowała im godziwe zyski i całkowitą bezkarność. Efekty tego werbunku stały się widoczne już w roku 2002, gdy studenci - hakerzy z Tomska zaatakowali stronę "Kaukaz-Center" działającą na szwedzkim serwerze. W specjalnym komunikacie wydanym wówczas przez FSB stwierdzono, że działania te "nie są sprzeczne z rosyjskim prawem" i zasługują na najwyższy szacunek, jako "wyraz orientacji politycznej rosyjskiej młodzieży". Ataki hakerów-patriotów powtórzono w 2005 roku, blokując ponownie stronę „Kaukaz-Center” oraz rosyjskie strony internetowe mediactivist.ru, "Echa Moskwy", "Nowaj Gaziety" i "Radia Swoboda". 17 maja 2005 w amerykańskiej Izbie Reprezentantów odbyły się przesłuchania w sprawie kradzieży własności intelektualnej w Rosji.. Przypomniano wypowiedź ówczesnej sekretarz stanu Condoleezzy Rice, iż „w Rosji nie istnieją ramy prawne do ścigania tych, którzy angażują się w piractwo”. Przewodnicząca Biura Przedstawiciela Handlowego USA Victoria Espinel, zwracała uwagę na oficjalne stanowisko rządu rosyjskiego, z którego wynikało, że piractwo w Rosji istnieje, ponieważ „ceny legalnych produktów pochodzących z USA są zbyt wysokie”. Eksperci podkomisji uznali, że „Rosja stała się głównym eksporterem pirackich materiałów. Oprócz sprzedaży nielegalnych nagrań muzycznych, filmów i oprogramowania komputerowego, Rosja eksportuje ogromne ilości nielegalnych produktów na inne rynki. Co najmniej dziewięć z 34 fabryk kopiujących pirackie płyty CD i DVD znajduje się pod opieką rządu rosyjskiego i należy do przedsiębiorstw o tzw. ograniczonym dostępie". Przypomniano, że w sporządzanym corocznie raporcie Special 301 Report dotyczącym ochrony praw własności intelektualnej, Rosja znajduje się na czołowym miejscu „Priority Watch List” – czyli listy krajów, w których poziom naruszeń praw własności intelektualnej jest szczególnie wysoki. Już wówczas wyliczono, że w związku z nierespektowaniem praw autorskich w Rosji, amerykański przemysł stracił w roku 2005 ponad 1,7 miliarda dolarów i ponad 6 miliardów w ciągu poprzednich 5 lat. Jednocześnie tylko w 2005 roku Rosja zarobiła na działalności pirackiej ponad 515 milionów dolarów. Ponieważ FR zabiegała wówczas o poparcie Stanów Zjednoczonych w staraniach o członkostwo w Światowej Organizacji Handlu (WTO), podkreślano, że takie poparcie nie może zostać udzielone, a kwestie ochrony własności intelektualnej „muszą być załatwione przed przystąpieniem do WTO.” Zaledwie rok później, rosyjski deputowany do Dumy, członek komisji ds. bezpieczeństwa Nikołaj Kurianowicz wystosował list do rosyjskich hakerów, w którym pogratulował im przeprowadzenia ataku na izraelskie witryny internetowe. Wzywając do kontynuowania działań, Kurianowicz napisał: "W bardzo bliskiej przyszłości, wiele konfliktów nie będzie toczyło się na otwartym polu bitwy, lecz w Internecie. Walczącymi zaś będą żołnierze informacji, czyli hakerzy". Nie trzeba było długo czekać, by zrozumieć znaczenie słów rosyjskiego polityka. W roku 2006 obiektem zmasowanych cyberataków stała się Estonia. Zablokowano strony rządowe, kancelarii prezydenta i głównych gazet, padły systemy bankowe oraz wewnętrzna sieć estońskiej policji. Estończycy zostali odcięci od dostępu do informacji, banków i pieniędzy. W efekcie ataku cybernetycznego doszło do całkowitego sparaliżowania kraju, nie działały instytucje rządowe, poczta, bankomaty, portale internetowe i sieci komórkowe. Premier Estonii Andrus Ansip pytany o okoliczności ataku powiedział: „Komputery, które wykorzystano, miały adres administracji prezydenta Putina. Akcja przeciwko Estonii była doskonale zsynchronizowana – w tym samym czasie demonstranci atakowali naszą ambasadę w Moskwie i przedstawicielstwo linii lotniczych. A oficjalna delegacja rosyjska, która odwiedziła Tallin, stwierdziła, że rząd Estonii powinien się podać do dymisji.” Dwa lata później, w identyczny sposób zaatakowano Gruzję. Rosyjscy hakerzy- patrioci złamali wówczas zabezpieczenia Amerykanów, aby w ten sposób zablokować najważniejsze gruzińskie serwery. Na wznowienie 20 stron internetowych gruzińscy informatycy potrzebowali tygodnia. W tym czasie wojska rosyjskie posunęły się w głąb Gruzji, wygrywając nie tylko pod względem militarnym, ale także informacyjnym, gdyż rząd w Tbilisi nie mógł informować świat o bieżących wydarzeniach. Opublikowany w marcu 2010 roku Raport komisji ds.UE brytyjskiej Izby Lordów zawierał ostrzeżenie przed atakami cybernetycznymi i postulował ścisłą współpracę z NATO w celu „przygotowania się na odparcie ataku ze strony Rosji i Chin”. W październiku 2011 roku dyrektor FBI Robert Mueller, przemawiając w Izbie Reprezentantów USA, poinformował, że jednym z priorytetów agencji w ciągu najbliższych kilku lat stanie się walka z rosyjskim cyber-szpiegostwem i przestępczością internetową. Za „najgroźniejszych, światowych przestępców” Mueller uznał Rosję, Chiny i Iran, wskazując, że ataki, za którymi stoją te kraje mają coraz większy wpływ na funkcjonowanie rządów i światowych organizacji finansowych. Dwa miesiące później gen. James Cartwright - były wiceprzewodniczący Kolegium Połączonych Szefów Sztabów USA stwierdził, że za większością cyberataków na amerykańskie firmy i agendy rządowe stoi 12 chińskich grup cyberprzestępczych. Zdaniem Cartwrigha są one w dużej mierze wspierane lub wręcz sterowane przez rząd w Pekinie W lipcu 2011 roku Simon Moores – doradca rządu brytyjskiego, wiceprzewodniczący Conservative Technology Forum i dyrektor międzynarodowej organizacji E - Crime Congress zrzeszającej ekspertów ds. bezpieczeństwa IT porównał aktywność grup hakerskich do działalności Czerwonych Brygad w latach 70. i uznał, że są one narzędziem politycznym służącym interesom niektórych państw. Zdaniem Mooresa, grupy takie jak LulzSec i Anonymous – atakujące rządy i międzynarodowe korporacje – mogą być infiltrowane oraz inspirowane z zewnątrz, a ich członkowie nie muszą nawet wiedzieć, jaki jest prawdziwy cel ataków. Moores przypomniał, że wszystkie kampanie antynuklearne oraz tzw. ruchy pokojowe były w przeszłości inspirowane przez KGB i Stasi, zaś obecne działania - dokonywane w sieci internetowej – cofają nas w lata zimnej wojny. „Być może nastoletni haker uważa, że robi coś dobrego wykradając i ujawniając informacje handlowe lub atakując chciwych miliarderów, jednak w rzeczywistości jest on poddany manipulacji i wykorzystany do złowrogich celów przez kogoś, kto ukrywa się w sieci" – stwierdził Moores.
Kalendarium subiektywne Po to, by dostrzec polityczną osnowę „sprawy ACTA” oraz kierunek, w jakim zmierzają działania „internetowych obrońców wolności”, trzeba dokonać zestawienia kilku zdarzeń. Jakkolwiek wydadzą się one różnorodne, łączy je jeden wspólny mianownik oraz interes państwa, które w tej sprawie bardzo chciałoby pozostać w cieniu.
- W połowie listopada 2011 r. w Senacie USA rozpoczęły się debaty na temat wprowadzenia ustaw SOPA i PROTECT IP Act (czyli „Preventing Real Online Threats to Economic Creativity and Theft of Intellectual Property Act), dotyczących zwalczania obrotu towarami podrobionymi. Jednocześnie Departament Sprawiedliwości oraz Immigration and Customs Enforcement (ICE) zapowiedziały przyspieszenie akcji blokowania serwisów internetowych sprzyjających wymianie plików chronionych prawami autorskim. Tylko w listopadzie 2011 zablokowano ponad 130 domen, a od końca 2010 roku przejęto w ten sposób 669 adresów. FBI zapowiedziała też podjęcie zdecydowanej walki z piractwem internetowym.
- 11 grudnia 2011 podczas szczytu OBWE w Wilnie, Rosja odmówiła podpisania deklaracji o wolności słowa w Internecie. W dokumencie, którego brzmienie nie spodobało się ministrowi Ławrowowi zapisano m.in., że „ograniczenia wolności słowa w Internecie są dopuszczalne tylko wtedy, gdy spełniają one międzynarodowe standardy", zaś "przymusowe blokowanie całych witryn, adresów IP, portów, protokołów sieciowych, lub określonych rodzajów zasobów internetowych (np. portali społecznościowych) jest środkiem ostatecznym". Zgodnie z deklaracją, nakładanie przez państwo jakichkolwiek filtrów, bez wiedzy i kontroli użytkowników, należy uznać za cenzurę. Państwo ma również obowiązek zadbać, aby internet był dostępny dla wszystkich.
- 16 grudnia Rosja została oficjalnie przyjęta do Światowej Organizacji Handlu (WTO), zaś prezydent Obama wezwał Kongres, by uchylił tzw. poprawkę Jacksona-Vanika, która ograniczała stosunki handlowe między Rosją a Stanami Zjednoczonymi. W decyzji Rady o przystąpieniu Rosji do WTO zapisano m.in.: „Rosja zobowiązała się do pełnego stosowania postanowień porozumienia TRIPS od dnia przystąpienia do WTO, w tym postanowień dotyczących egzekwowania, bez stosowania żadnego okresu przejściowego.”
TRIPS (Trade-Related Aspects of Intellectual Property Rights) – jest porozumieniem zwieranym w ramach umowy stowarzyszeniowej z WTO i reguluje „wszystkie obszary własności intelektualnej, tj. ochronę praw autorskich i pokrewnych, w tym ochronę programów komputerowych i zbiorów danych oraz ochronę wykonawców, producentów fonogramów i organizacji nadawczych, patentów, praw do wzorów przemysłowych, znaków towarowych, geograficznych oznaczeń pochodzenia towarów, układów scalonych”. Celem porozumienia TRIPS jest, zatem ochrona, dochodzenie oraz egzekwowanie praw własności intelektualnej. Również 16 grudnia 2011 r. Rada UE podjęła decyzję upoważniającą państwa unijne „do podpisania porozumienia handlowego przeciw podróbkom (ACTA) z Australią, Kanadą, Japonią, Republiką Korei, Meksykiem, Maroko, Nową Zelandią, Singapurem, Szwajcarią i Stanami Zjednoczonymi.” François Head z biura prasowego Rady UE odpowiadając na pytania Dziennika Internautów dotyczące ACTA, napisał, iż „porozumienie jest otwarte do podpisania do 1 maja 2013 roku, a po tym czasie kraje WTO będą mogły do niego dołączyć; po podpisaniu rozporządzenie musi być ratyfikowane przez UE i kraje UE; porozumienie wejdzie w życie, kiedy ratyfikuje je co najmniej sześć stron.”
- 17 stycznia 2012 r. rosyjski minister Ławrow nieoczekiwanie oświadczył, że Rosja nie będzie realizowała zapisów umowy akcesyjnej WTO, dopóki Stany Zjednoczone nie wykreślą dyskryminującej ją poprawki Jackson'a-Vanik'a. Zdaniem Ławrowa „ograniczenia nakładane w trybie jednostronnym na jednego z członków WTO nie mogą pozostać bez odpowiedzi”. Poprawka Jackson'a-Vanik'a została wprowadzona w roku 1974 w celu ustanowienia ograniczeń w handlu (wysokie cła i inne opłaty wywozowe powodujące nieopłacalność importu) z państwami, które utrudniały swobodne podróżowanie po świecie i emigrację swoich obywateli. Wśród takich państw znalazł się Związek Radziecki. Po jego upadku większość byłych republik sowieckich została wykreślona z „czarnej listy”, ale Rosja nadal się na niej znajduje, choć każdego roku Kongres USA udziela prezydentowi zgody na „zamrożenie” poprawki.
- 18 stycznia 2012 w proteście przeciwko umowom ACTA swoje strony wyłączyły m.in. Wikipedia, Minecraft, Reddit i Mozilla.
- 18 stycznia przed oblicze Sądu Federalnego w Nowym Jorku trafił Władimir Zdorowenin - haker zatrzymany 27 maja 2010 roku w Zurychu i wydany niedawno do USA. Rosjanin wraz ze swoim synem jest oskarżony o rozliczne przestępstwa internetowe: włamania na strony instytucji amerykańskich, rozpowszechnianie programów szpiegowskich, oszustwa maklerskie oraz kradzieże dokonywane w sieci (w tym numerów kart kredytowych i haseł dostępu). Skradzione środki lokowano w bankach rosyjskich i łotewskich. Za popełnione przestępstwa grozi Rosjaninowi łączna kara 142 lata więzienia. FBI oczekuje, że zeznania Zdorowenina złożone przez nowojorskim sądem pozwolą poznać mechanizmy dokonywania tego typu przestępstw i ujawnią rzeczywiste powiązania hakera.
Nazwisko Zdorowenina znalazło się w raporcie rosyjskiego MSZ, dotyczącym „naruszeń praw człowieka w Stanach Zjednoczonych, UE, Kanadzie i Gruzji”, a on sam został zaliczony przez władze w Moskwie do osób, „których prawa są zagrożone przez sąd amerykański”. Prócz Zdorowenina na liście tej znajdują się nazwiska: handlarza bronią Wiktora Buta oraz pilota Konstantina Jaroszenki aresztowanego w Liberii przez amerykańską DEA za przemyt „tysięcy kilogramów narkotyków”.
- 19 stycznia na podstawie decyzji amerykańskiego sądu zamknięto serwery Megaupload.com jednej z 20 najpopularniejszych witryn internetowych pozwalających na darmową wymianę danych oraz 18 domen związanych z tą witryną. Akcję policji przeprowadzono również w Hongkongu, gdzie firma była zarejestrowana. Skonfiskowano tam ponad 42 miliony dolarów i 30 mln euro, traktując je, jako „dochód z przestępstwa”. Jednocześnie w Nowej Zelandii aresztowano założyciela Megaupload „ekscentrycznego milionera” Kima Dotcoma (wł. Kim Schmitz alias Kim Tim Jim Vestor, posiadacz wielu paszportów, wielokrotnie skazywany w latach 90.za przestępstwa internetowe, w tym kradzieże kart kredytowych) oraz trzech jego współpracowników. Trzy inne osoby zarządzające firmą są poszukiwane przez FBI. Kilka dni później aresztowano w Europie Niemca Svena Echternacha oraz Andrusa Nomma z Estonii. Władze amerykańskie oświadczyły, że chodzi o "jedną z największych spraw z zakresu łamania praw autorskich, jakie kiedykolwiek miały miejsce w USA" i podały, że akt oskarżenia zawiera zarzuty dotyczące piractwa internetowego, prania brudnych pieniędzy, „konspiracji hakerskiej” oraz licznych naruszeń praw autorskich. FBI szacuje, że działania Megaupload przyniosły autorom programów komputerowych, nagrań muzycznych i filmowych pół miliarda dolarów strat, a właścicielom firmy pozwoliły zarobić ponad 175 milionów. Departament Sprawiedliwości wystąpił o ekstradycję aresztowanych, którym grozi co najmniej 20 lat więzienia. W Nowej Zelandii sprawa właścicieli Megaupload wywołała mocny wydźwięk polityczny, bowiem opozycja od dawna atakuje rząd za prowadzenie błędnej polityki emigracyjnej, która umożliwia osiedlanie się przestępców i osób o nieznanej przeszłości. Rząd premiera Johna Key’a jest również krytykowany za nieudolność policji oraz nadmierne uleganie żądaniom administracji amerykańskiej.
- Już 19 stycznia do akcji przystąpili „obrońcy wolności internetu” z grup Anonymous i Lulz Sec. W akcie zemsty za zamknięcie Megaupload – co zostało wyraźnie podkreślone - zaatakowano szereg amerykańskich instytucji i firm fonograficznych oraz strony Departamentu Sprawiedliwości i FBI. To od tego momentu można obserwować szczególną aktywność grup hakerskich.
- 24 stycznia grypa rosyjskich hakerów określająca się jako Anonymous ogłosiła powstanie serwisu wymiany plików AnonyUpload, w miejsce zamkniętego serwisu Megaupload.
- 25 stycznia na stronie głównej AnonyUpload.com, której serwery zlokalizowano w Rosji pojawiła się informacja iż „serwis nie należy do Anonymous, ale wspiera działania tej grupy”.
- Kilka dni później, Kevin Klarmann – pozostający na wolności wspólnik szefa Megaupload Kima Dotcoma opublikował w Internecie komunikat skierowany „do wiernych fanów Megaupload”, w którym informował, że firma posiada „na szczęście nieujawnione serwery utrzymywane w tajemnicy od czasu, gdy należało się spodziewać umów SOPA, PIPA i ACTA” „Do tych istniejących – pisał Klarmann – musimy dokupić inne, tak by stworzyć sieć serwerów. Są to duże koszty więc aby wrócić z megaupload.com, pod inną nazwą domeny, oczekujemy waszej pomocy finansowej”.
- 30 stycznia z wizytą do Nowej Zelandii udał się minister spraw zagranicznych FR Sergiej Ławrow. Jako cel wizyty wskazano negocjacje w sprawie umowy o wolnym handlu (FTA) między Nową Zelandią a państwami Unii Celnej (Rosją, Białorusią i Kazachstanem). Zostały one wznowione po przyjęciu Rosji do WTO i mają spowodować wzrost wymiany handlowej między tymi krajami. Ławrow spotkał się również z Rosjanami mieszkającymi w NZ oraz z politykami opozycji.
Epilog Tzw. sprawa ACTA nie zaczęła się w styczniu br. Temat był znany wcześniej, a na potrzeby obecnych działań został nagłośniony w ramach „operacji anti-sec” (anty-security) rozpoczętej w czerwcu 2011 roku przez połączone grupy hakerskie: Lulz Sec, Anonymous i irańskiej CyberArmii. Ta pierwsza została założona w maju 2011 roku i rozpoczęła swoje działania od ataku na stronę brytyjskiej Serious Crime Agency (SOCA) zajmującej się cyberprzestępczością oraz od włamań na strony internetowe firm Sony, Viacom, Disney, EMI, NBC Universal, a następnie Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego, Senatu Stanów Zjednoczonych i FBI. W czerwcu 2011 grupy hakerskie ogłosiły „wypowiedzenie wojny rządom, bankom i największym korporacjom światowym”. Hakerom miała przyświecać idea walki z organizacjami, „które chcą kontrolować internet” oraz zamiar ukazania słabości zabezpieczeń chroniących dostępu do poufnych informacji przechowywanych przez rządy i największe instytucje finansowe.
„Zachęcamy każdego, dużego i małego, do "otwarcia ognia" w stronę każdej agencji rządowej, która stanie na waszej drodze. Całkowicie popieramy obnoszenie się z frazą AntiSec na każdej stronie internetowej rządu, lub pod postacią graffiti na budynkach rządowych. Zachęcamy was do szerzenia słowa AntiSec jak najdalej i jak najszerzej, tak by zostało zapamiętane. Aby zwiększyć siły połączyliśmy się z Anonymous'em.” – napisano wówczas na stronie AnonOps Communication. W tym samym czasie Anonymous nawoływał „by ludzie przyłączyli się do pokojowej rewolucji” i głosił: Czy jesteś zadowolony ze sposobu, w jaki działa świat? Może widzisz, co mogłoby być zmienione? Męczy Cię to, że w życiu chodzi tylko o pieniądze? Męczy Cię to, że system tobą steruje? Czas się postawić. Rewolucja jest tutaj... Przyłącz się do rewolucji. [...] Każdy z nas może rozmawiać z ludźmi, szerzyć wiedzę, tworzyć ulotki, pokazać ludziom, że wolność jeszcze istnieje, nie mamy jednak dużo czasu zanim zostanie wprowadzona cenzura internetu, oznaczająca, że każda strona może zostać zdjęta, jeśli tylko treści w niej zawarte zostaną uznane za nieodpowiednie. Strony takie jak wikileaks czy inne niezależne redakcje prasowe mogą po prostu przestać istnieć. Ostatnio wprowadzone w USA prawo mówi, że jeśli twoja strona została zdjęta pod zarzutem naruszenia praw autorskich jesteś winny dopóki nie udowodnisz swojej niewinności.” Za tym pseudoideowym bełkotem kryły się zgoła pragmatyczne cele. Ataki na instytucje rządowe i finansowe pozwalały na pozyskanie poufnych informacji, ale też numerów kart kredytowych, adresów mailowych czy numerów ubezpieczenia. Część skradzionych danych była publikowana, inne utajniano, traktując je, jako tzw. komprmateriały mające posłużyć do szantażu. Numery kart kredytowych wykorzystywano np. do dokonywania przelewów „darowizn” na rzecz różnych instytucji. Grupy Anonymous i LulzSec deklarowały również obronę twórcy WikiLeaks, Juliana Assange'a. To po jego aresztowaniu – w ramach odwetu - hakerzy zaatakowali m.in. Recording Industry Association of America oraz Motion Picture Asssociation of America, - organizacje zajmujące się ochroną własności intelektualnej. Trudno byłoby wskazać związki tych instytucji z aresztowaniem Assange’a, wiadomo natomiast, że obie organizacje mocno wspierały ustawy SOPA (Stop Online Piracy Act). Nieoczekiwane „wypłynięcie” Assange’a w państwowej telewizji Russia Today – najbardziej antyzachodniej tubie propagandowej Kremla - może dziwić tylko tych, którzy w działalności WikiLeaks upatrywali przejaw wolności internetu. Kontrakt zawarty przez „bojownika o prawdę i wolność” nie jest niczym innym, jak formą wynagrodzenia za wieloletnie osłabianie systemu informatycznego USA i państw zachodnich, w tym, za ostatnie dzieło WikiLeaks: ujawnienie depesz dotyczących przebiegu tajnych negocjacji związanych z tworzeniem porozumienia ACTA, z których miałoby wynikać, że USA zależało na tym, aby porozumienie zostało podpisane jedynie przez zainteresowane państwa i nie było negocjowane na poziomie organizacji międzynarodowych. Słusznie też Assange za rzecz najgroźniejszą dla siebie uznaje ekstradycję do USA i jest dziś gotów uczynić wszystko, byle uniknąć pytań amerykańskich śledczych. Aleksander Lebiediew pisząc na Twitterze: „Wstyd, panie Assange! Trudno wyobrazić sobie smutniejszy koniec «człowieka walczącego o światowy ład»" – wyraził zaledwie wycinkową ocenę tej postaci. Sprawa Assange’a przypomina o jeszcze jednym aspekcie działań „bojowników wolności”, w tym o niezwykle realnej groźbie sterowania poprzez internet reakcjami tłumu i wpływania na bieg spraw politycznych. Warto tu przypomnieć o działalności rosyjskiego blogera-publicysty Eduarda Bagirowa, który w czerwcu 2011 roku został aresztowany w Mołdawii pod zarzutem prowadzenia agitacji internetowej i organizowania zamieszek w Kiszyniowie. Wybuchły one tuż po wyborach parlamentarnych z kwietnia 2009 r. zakończonych zwycięstwem partii komunistycznej. Kilkudniowe rozruchy nazwane "twitterową rewolucją" (manifestantów zwoływano na portalach społecznościowych) doprowadziły do śmierci trzech osób, wywołały falę aresztowań i represji. Choć o ich organizowanie oskarżono Rumunię, prezydent tego kraju zdecydowanie zaprzeczył udziałowi Bukaresztu i nazwał „twitterową rewolucję” prowokacją, mającą na celu likwidację opozycji i odgrodzenie Mołdawii od UE. Bloger Bagirow przebywał przez kilka miesięcy w więzieniu, lecz po przeniesieniu do aresztu domowego, (co nastąpiło na skutek zabiegów rosyjskiego MSZ) natychmiast uciekł z Mołdawi i odnalazł się w Moskwie. Przed kilkoma dniami Rosja – przyjmując pozę obrońcy wolności słowa - odmówiła wydania Bagirowa ściganego listem gończym. Gdy w sierpniu 2011 grupy Anti-Sec odnotowały kolejny, spektakularny „sukces” polegający na kradzieży danych osobowych 7000 osób, w tym oficerów policji i ich informatorów, na portalu webhosting.pl napisano: „Wszyscy spodziewali się wcześniej czy później cyberwojny – jednak oponentem Zachodu miały być tu Chiny czy Rosja. Tymczasem wygląda nam na to, że mamy do czynienia z wojną domową, prowadzoną asymetrycznymi środkami, pomiędzy społecznością lewicowo nastawionych hakerów, a siłami prawa i porządku. Czy aresztowania – póki, co jedyna broń, którą dysponuje władza – pomogą, czy też jesteśmy skazani na eskalację konfliktu?” Trzeba, zatem zauważyć, że obecna eskalacja konfliktu oraz działania międzynarodowych grup hakerskich, występujących „w obronie wolności internetu” zbiegły się z wyborami parlamentarnymi w Rosji i odbywały w tym samym czasie, gdy reżim Putina blokował setki stron internetowych, blogi opozycji oraz sieci społecznościowe. W dniach 3-4 grudnia 2011 doszło w Rosji do bezprecedensowej fali ataków cybernetycznych inspirowanych przez rząd. Zablokowano najpopularniejszą platformą blogową LiveJournal, strony niezależnych gazet i portali, m.in. „Echa Moskwy”, „Głosu”, "Big City", „The New Times”. Od Pawła Durowa, właściciela jednej z popularniejszych sieci społecznościowych WKontaktie, FSB zażądało, by blokował opozycyjne grupy, a od innych internetowych providerów domagano się, by „zmniejszali anonimowość w sieci”, nakłaniając użytkowników do podawania swoich danych. Już w październiku 2011 Ministerstwo Sprawiedliwości Rosji ogłosiło przetarg na zakup internetowego systemu monitoringu, który pozwala na sporządzanie raportów o informacjach zamieszczanych w Internecie na temat prezydenta, premiera i ministrów rządu FR. Również Roskomnadzor - Rosyjska Federalna Służba Nadzoru Telekomunikacji ogłosiła przetarg na opracowanie monitoringu internetu „pod kątem treści ekstremistycznych”. Tuż po wyborach, sekretarz Rady Bezpieczeństwa FR Nikołaj Patruszew zapowiedział "rozsądne ograniczenia internetu ze względów bezpieczeństwa” i powtórzył ostrzeżenie, że Skype, Gmail i Hotmail „mogą zostać zakazane w Rosji”. Podobnie prokurator generalny Jurij Czajka uznał, że nadzór nad sieciami społecznościowymi jest konieczny „w interesie ochrony swobód obywatelskich". Nawet patriarcha Moskwy i Wszechrusi Cyryl dołączył do zgodnego chóru decydentów i stwierdził, że „system kontroli państwa nad internetem powinien zostać usztywniony”. W tym samym czasie na ulicach Moskwy przeciwko oszustwom wyborczym Kremla demonstrowały setki tysięcy osób. Wiele z nich zostało zatrzymanych i pobitych przez policję. Otóż żadne z działań reżimu rosyjskiego, liczne przypadki cenzury czy kontrolowania społeczności internetowej nie spotkały się z reakcją grup hakerskich, walczących rzekomo „o wolność internetu”. Ten fakt powinien dobitnie uświadomić, że aktywność hakerów jest precyzyjnie ukierunkowana i dotyczy wyłącznie tych obszarów, gdzie nie zagraża to interesom Moskwy.Gdy minister Ławrow odmówił podpisania w Wilnie "Deklaracji w sprawie podstawowych swobód internetowych" i uciekł ze szczytu OBWE – sprawę przemilczano i przykryto wrzaskiem na temat umów ACTA i SOPA. Propagandowa kombinacja pozwoliła wówczas na ukrycie intencji władz rosyjskich w kwestii ochrony własności intelektualnej. Zablokowanie umów i gra ministra Ławrowa na arenie międzynarodowej, umożliwią natomiast rosyjskim „siłowikom” dalsze czerpanie korzyści z piractwa internetowego, zaś „obrońcom wolności” spod znaku Anti-sec ułatwią penetrację zasobów światowych instytucji i rządów. Jest zaś, o co walczyć. Zdaniem Arsenija Prudnikowa, publicysty portalu Gazeta.ru, grupy rosyjskich hakerów – kontrolowane i inspirowane przez służby - zarabiają nawet 10 milionów dolarów tygodniowo, a ich działalność polega głównie na okradaniu kont oraz handlu pozyskanymi informacjami. Z oczywistych względów, Rosja ma prawo obawiać się zeznań „skruszonych hakerów” złożonych przed FBI lub przed amerykańskim sądem i chętnie wspiera te przedsięwzięcia, które służą legalizacji działań przestępczych. Gwałtowne uaktywnienie hakerów po zamknięciu serwerów Megaupload wyraźnie wskazuje na obszar zainteresowań tych grup. 19 stycznia 2012 rządowa rozgłośnia „Głosu Moskwy” informowała, że „SOPA traci poparcie w Kongresie USA”, a dwa dni później, gdy w USA zdecydowano o odłożeniu debat nad umowami, reżim Putina tryumfalnie ogłosił, iż „SOPA po cichu nie przejdzie”, zaś „masowe wystąpienia i protesty przeciwko ustawie nie były daremne”. Przywołano też natychmiast głosy „rosyjskich ekspertów”, którzy dowodzili, że „ustawy SOPA aktywnie przeforsowują wielcy gracze amerykańskiego przemysłu filmowego i wytwórnie nagrań. Proponują oni blokowanie dostępu do każdej serwerowni, rozpowszechniającej produkcję niemającą licencji, jeszcze przed podjęciem decyzji przez sąd. Przy tym nie bierze się pod uwagę tego, czy właściciel serwisu ma związek z nielegalnym rozpowszechnianiem treści, czy nie. "Utrudni to poważnie pracę providerów, wyszukiwarek i użytkowników, których biznes związany jest z internetem" – zauważał z troską niejaki Andriej Masałowicz, a inny „analityk internetowy” twierdził, iż „Wiele krajów od dawna już walczy z nieuczciwymi jednostkami rozpowszechniającymi treści, lecz autorzy SOPA tak gorliwie zabrali się do zapewniania obrony praw ich właścicieli, że wykroczeniem wobec prawa w ich ujęciu staje się także domowe oglądanie wideo, jeśli w charakterze tła wykorzystano w tym muzykę.” Informując o protestach Polaków przeciwko podpisaniu umowy ACTA, „eksperci internetowi” Putina pouczali, iż „czasy się zmieniły i, mówiąc uczciwie, wszelkie próby zawrócenia nas środkami ustawodawczymi do odległej przeszłości, o 20-30 lat wstecz, nie doprowadzą do niczego dobrego” oraz proponowali „nowoczesne podejście do tematu” pisząc: „Podejmowanie prób regulacji za pomocą jakichś przestarzałych sposobów jest w zasadzie pozbawione perspektyw. O wiele owocniejsze były by próby regulowania właśnie nowych, wynikających w tej chwili stosunków wzajemnych za pomocą jakichś nowych sposobów. Wobec tego nie wynikałoby pytanie, ile pieniędzy tracimy wskutek piractwa, zadawano by natomiast inne pytanie: ile pieniędzy moglibyśmy zarobić na nim?” Wolno oczywiście sądzić, że wybuch masowych protestów w sprawie regulacji dotyczących ochrony praw własności jest wynikiem spontanicznych reakcji lub dowodzi dojrzałości środowisk internetowych. Podobnie w działaniach grup hakerskich można zobaczyć przejaw „młodzieńczej fantazji” lub też troski o prawo do swobodnego wyrażania myśli. Nie sposób jednak nie dostrzec politycznego tła obecnych zdarzeń oraz – w kontekście realiów rosyjskich - zadziwiającej wybiórczości w działaniach „obrońców internetu”. Jeśli podejmiemy trud przedarcia się przez rozliczne zasłony medialne i pokonania utartych schematów myślowych, może się okazać, że prawda o świecie wolnego internetu jest bardziej złożona i ponura, a za żywiołowym wystąpieniami i akcjami „słusznego sprzeciwu” kryją się cisi „żołnierze informacji”. Aleksander Ścios