KIEDY ŁOMOTAĆ? Stary Kiemlicz miał czterech synów. Jak wszyscy, (bo chyba wszyscy czytali „Potop”?) pamiętamy, rodzina ta miała prostą zasadę: jak coś stanęło im na drodze, to któryś z synów pytał: „Ociec – prać?” – i stary Kiemlicz po chwili namysłu odpowiadał: „Prać!” (i wtedy synowie sprawiali komu było trzeba łomot) albo: „Nie!” – i szukał innych rozwiązań. Jest to zasada bardzo słuszna. Jeśli Kiemlicz powiedział: „Prać!” – to synowie nie dyskutowali, że akurat im się nie chce. Więcej: synowie zawsze powinni być gotowi do łomotu i sami mogą nawet na to nalegać. Ale to stary Kiemlicz podejmował decyzję – i to on za nią ponosił odpowiedzialność. Dokładnie to samo dotyczy Powstania Warszawskiego. Młodzież, szkolona do walki, coraz bardziej natarczywie pytała śp. Tadeusza Komorowskiego
(ps. „Bór”): „Prać?”. Ale to nie ta młodzież jest odpowiedzialna za najgorszą katastrofę w dziejach Polski. Przypomnijmy: w bitwie pod Grunwaldem zginęło ok. 8000 Krzyżaków i ok. 2000 żołnierzy rusko-litewsko-polskich. Obrona i „rzeź Pragi” kosztowały życie 9000 żołnierzy i ok. 15.000 cywilnej ludności. W Powstaniu Warszawskim zginęło 14.000 żonierzy i 180.000 cywilów. Oraz 1500 Niemców. Jest to najgłupsza i bezsprzecznie najkrwawsza awantura wojenna w historii Polski. Oficerowie i żołnierze dokonywali cudów bohaterstwa – i do dziś ich za to podziwiamy. Natomiast śp. gen. Władysław Anders słusznie domagał się postawienia tych, co podjęli decyzję o Powstaniu – przed sądem wojennym. Bo, jak mówi słynny prezydent Stalowej Woli, p. Andrzej Szlęzak: „Kto idzie z gołymi rękami na czołgi, jest szaleńcem. Kto posyła innych z gołymi rękami na czołgi, jest zbrodniarzem. Kto tego nie rozumie, jest głupcem!”. Mieliśmy młodzież szaloną, gotową walczyć w każdych warunkach. I bardzo dobrze. Ale: „mieliśmy”. Bo ta właśnie młodzież wyginęła w Powstaniu. I to jest tragedia – bo nie mamy dziś dzieci tych ludzi. Ich dzieci i wnuki nie pozwoliłyby obecnym okupantom z Brukseli nakładać na nas haraczu gorszego niż III Rzesza – np. kazać nam płacić za gaz cztery razy więcej, niż płacą Amerykanie. Obaliłyby obecny złodziejski i skorumpowany reżym. Co zresztą jest bardzo łatwe. Niestety: razem z bohaterami zniknęło ich potomstwo. A dzieci tych, co przeżyli, dla świętego spokoju godzą się na wszystko. Dlaczego odpowiedzialni za tę klęskę nie stanęli nigdy przed sądem? Śp. Jan Stanisław Jankowski, Delegat rządu londyńskiego, który formalnie wyraził zgodę na Powstanie, trafił w ręce stalinistów i zginął w tydzień po śmierci Stalina, zamordowany w więzieniu. Dowódcy wojskowi trafili w ręce tylko hitlerowców, więc przeżyli – ale byli oskarżani przez komunistów, więc opinia emigracyjna uznała, że nie można przyłączać się do tego chóru. Zresztą tłumaczyli, że „Powstanie i tak by wybuchło, bo młodzież...”. Bzdura! Nie wybuchło w Lublinie, Krakowie, Radomiu – nigdzie. Żołnierze czekali na hasło: „Prać!” – ale gdyby go nie usłyszeli, to by jeszcze czekali na stosowny moment. Jak pisał śp. Stanisław hr. Tarnowski: „Fałszywa historia jest matką błędnej polityki”. Klika sanacyjna uczyła w szkołach (pod przymusem), że kretyńskie „powstanie styczniowe” było słuszne; tragedia Powstania Warszawskiego była owocem tej „edukacji”. Obecnie w szkołach (też pod przymusem) wychwalają przywódców Powstania Warszawskiego... Strach pomyśleć, czym to się może skończyć! JKM
Realismus wszechsłowiański w Parszawie Przebieg obchodów ostatniej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, ton komentarzy, od jakich zaroiło się zarówno w mediach głównego nurtu, jak i niszowych, że o Internecie nawet nie wspomnę, a zwłaszcza perspektywy na najbliższą i dalszą przyszłość, napawają optymizmem. Przebieg uroczystości pokazał, że inicjatywę przejmują zdrowe siły naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Wprawdzie tu i ówdzie wystąpiły jeszcze niedociągnięcia, między innymi w postaci „buczenia” na dygnitarzy państwowych w osobach prezydenta Komorowskiego Bronisława, premiera Tuska Donalda i „profesora” Bartoszewskiego Władysława oraz samorządowych w osobie Hanny Gronkiewicz-Waltz - ale przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym funkcjonariusze medialni pod ideologicznym kierownictwem legendarnego Lityńskiego Jana, poddali buczników intensywnej obróbce, uzyskując od nich obietnicę, że następnym razem będą milczeli, nawet z zaciśniętymi zębami. Czegóż chcieć więcej? Również dominujący ton komentarzy pokazuje, że „romantycy”, jeśli nawet gdzieś tam się i uchowali, pozostają dziś w zdecydowanej i epigońskiej mniejszości. Trudno się dziwić, skoro takiemu obrotowi sprawy sprzyjał i sprzyja do dnia dzisiejszego nieubłagany proces dziejowy. Jak mówiła pewna przedwojenna mecenasowa, romantycy w większości „powyginali”, zaś tymi, którzy nie „powyginali”, zajęli się po wojnie pierwszorzędni fachowcy, stojący na nieubłaganym gruncie realizmu politycznego i w ogóle - dziejowego, wybijając im z głów wszelkie romantyzmy, prawie zawsze z zębami - żeby więcej nie mogli już gryźć szczodrej ręki Józefa Stalina, a w przypadkach trudnych lub beznadziejnych - również z mózgiem - bo wprawdzie prof. Kotarbiński Tadeusz twierdził, że tego rodzaju porywy biorą się „z serca” - ale rewolucyjna praktyka dowiodła, że umieszczenie 9 gramów ołowiu w mózgu, skutecznie kładzie romantycznym porywom kre W rezultacie romantyków dzisiaj już prawie nie ma, a jeśli czasami można odnieść wrażenie przeciwne, to tylko dlatego, że pewna część realistów, pragnąc „pięknie się różnić” od innych grup, drapuje się w romantyczne kostiumy, wypożyczone z teatralnych rekwizytorni płaszcze Konrada i itp. Jednak, gdy przychodzi co do czego, to i ona staje na nieubłaganym gruncie realizmu, opowiadając się za Anschlussem, czy za traktatem lizbońskim. Próżnię powstałą po wytrzebieniu romantyków w ten naturalny sposób wypełnili realiści, którzy w dodatku, spiknąwszy się z realistkami, dochowali się licznego potomstwa. Potomstwo to, nasiąkając od maleńkości pełnymi mądrości, zbawiennymi sentencjami w rodzaju: „pokorne cielę dwie matki ssie”, dokonało niebywałego pokoleniowego postępu w realizmie, co odnotowała nawet literatura. W „Towarzyszu Szmaciaku” możemy przeczytać pełną dumy recenzję, jaką wystawia tytułowy bohater swemu synowi: „...mój Józek. Ooo, ten to ma już chody duże i w MSW i na uczelni!” Więc chociaż oczywiście nie można spoczywać na laurach, zaś obowiązek wzmożonej czujności nigdy nie został odwołany, to chyba jest sporo przesady w przestrogach, że „Nigdy więcej takich powstań”. O tym nie ma mowy co najmniej z dwóch prostych powodów. Po pierwsze - przeciwko komu można by dzisiaj urządzać takie powstanie, skoro dookoła nas - sami sojusznicy, a nawet - strategiczni partnerzy? A po drugie - nawet gdyby tak nie było, to kto miałby takie powstanie wywołać, a zwłaszcza - kto miałby w nim uczestniczyć? Realiści, albo ich realistyczne aż do bólu potomstwo? Wolne żarty! Gdyby w ogóle doszło do takiej sytuacji, co jest oczywiście możliwością czysto teoretyczną, to podstawowym problemem realistów byłaby kwestia, jaką Volkslistę podpisać, to znaczy - która więcej wybula. Oczywiście wybulający nakładałby na realistów rozmaite zadania, np. wydawania romantyckich epigonów odpowiednim władzom - ale to jest zrozumiałe samo przez się i zgodne z najwyższym patriotycznym nakazem. Cóż bowiem może być ważniejsze od ochrony substancji narodowej? Od ochrony substancji narodowej nic ważniejszego być nie może - no a co to jest ta cała „substancja narodowa”, jeśli nie własne miłe życie d’abord? Nie istnieją wartości, w imię których można by je poświęcić. Ono jest wartością najwyższą, o czym pouczył nas jeszcze w pierwszym dniu stanu wojennego J.Em. Józef kardynał Glemp mówiąc, że „nieważne, co się podpisuje”. Oczywiście, że nieważne, zwłaszcza, gdy „bez swojej wiedzy i zgody” - ale nawet gdy tak nie jest, to przecież cóż znaczy jakiś podpis w konfrontacji z korzyściami w postaci ochrony substancji narodowej? Zatem - grunt, aby zdrowie było, bo tylko w zdrowych i dobrze odżywionych ciałach przechowa się zdrowy duch narodu. Dlatego apel pana prezydenta Komorowskiego Bronisława, by już najbliższy Marsz Niepodległości poprowadzili powstańcy warszawscy jest ze wszech miar godny najwyższej uwagi. Pamiętamy wszyscy ubiegłoroczne przechwałki generała Sławomira Petelickiego, że nie tylko przyjdzie na Marsz Niepodległości, ale nawet stanie na jego czele. „Na szczęście były w partii siły, co kres tej orgii położyły”, bo pomyślmy sami - po co taka ostentacja? Widok generała Petelickiego, co to wstąpił do SB, by spełniać dobre uczynki, mógłby wielu romantyckich epigonów spłoszyć, a wtedy zaczęliby kombinować z jakimiś konkurencyjnymi marszami i w ogóle. Natomiast kiedy na czele Marszu Niepodległości postawi się warszawskich powstańców, to za taką osłoną można wprowadzić tam niechby nawet i dwa bataliony konfidentów, którzy i powstańcami i pozostałymi uczestnikami pokierują jak się należy, dzięki czemu i wilk będzie syty i owca cała. Co więcej - wszelkie próby urządzania konkurencyjnych marszów będą pryncypialnie potępione, jako bunt przeciwko najświętszej narodowej tradycji i ukarane z całą surowością prawa o zgromadzeniach, właśnie zatwierdzonego przez Senat. I dopiero na tym tle lepiej rozumiem falę krytyki, jaka pod moim adresem podniosła się ze strony „prawdziwych patriotów”. No dobrze - ale jak właściwie odróżnić prawdziwego patriotę od fałszywego? Na szczęście jeden prawdziwy patriota się wygadał, że po stosunku do panslawizmu i Albina Siwaka. Kto nie popiera panslawizmu i nie uważa Albina Siwaka za jasnego idola, nie jest prawdziwym patriotą, żeby tam nie wiem co. Jest w tym pewna ciągłość, bo w latach 60-tych na Rakowieckiej od panslawistów zaroiło się do tego stopnia, że nie można było splunąć, żeby w jakiegoś nie trafić. Zachwyty nad Albinem Siwakiem pojawiły się później, w ramach odpowiedzi zdrowej części klasy robotniczej na „Solidarność”. Dzięki temu już wiemy, gdzie mieści się kuźnia prawdziwego patriotyzmu. SM
Najpobożniejszemu senatorowi - pro memoria „Jaki taki kundys krzepki ani dbał o te zaczepki. Psu nie honor bić się z kotem. Co mu po tem?” - pisał poeta. Wychodząc z tego założenia z zasady nie odpowiadam na zaczepki ze strony rozmaitych Zasrancen, prezentujących się z reguły w charakterze „prawdziwych patriotów”, najczęściej zresztą anonimowych. To jest, mówiąc nawiasem, ciekawy problem, że akurat „prawdziwi patrioci” uważają, iż powinni zachowywać anonimowość. Przekonanie o tej anonimowości jest zresztą straszliwym złudzeniem, bo trzeba nam wszystkim wiedzieć, że jeśli już ktoś instaluje sobie w domu telewizor, komputer, laptop, czy wreszcie - telefon komórkowy - to zaprasza do mieszkania szpiega. Przekonałem się o tym już co najmniej 10 lat temu, kiedy to mój domowy komputer przez kilka nocy z rzędu samoczynnie się włączał, a potem nad ranem - samoczynnie wyłączał. Znawca przedmiotu, którego poprosiłem o wyjaśnienie tego zagadkowego fenomenu, powiedział mi, że nie ma w tym niczego zagadkowego; po prostu tajne służby sprawdzają w ten sposób zawartość twardego dysku. W takiej sytuacji środowisko „prawdziwych patriotów” musi być wobec patriotów fałszywych całkowicie transparentne, a te dziecinne próby zachowywania minimum konspiracyjnego są już tylko wzruszające. Wreszcie ostatnio rozmawiałem z pewnym pułkownikiem w stanie spoczynku (le colonel retraite), zajmującym się nadal naukowo technikami inwigilacji. Na podstawie tego, co mi powiedział o tych sposobach, a zwłaszcza - o skali ich zastosowania, utwierdziłem się w przeświadczeniu o całkowitej fasadowości demokracji politycznej nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju - ale wszędzie. W takiej sytuacji powinienem traktować Umiłowanych Przywódców ze szczególną pogardą, bo mamy dwie możliwości: albo są durniami, sądzącymi, iż naprawdę sprawują władzę, albo cynikami, którzy za udawanie Umiłowanych Przywódców dostają od okupantów naszego nieszczęśliwego kraju jurgielt w postaci tak zwanych „diet” - poselskich lub senatorskich. Jednak człowiekowi o pogodnym usposobieniu trudno wytrwać w takich, skądinąd całkowicie słusznych postanowieniach, więc kiedy przeczytałem, że najpobożniejszy senator III Rzeczypospolitej, Jan Filip Libicki sugeruje mi, że to tylko „traumy młodości” powracają „u kresu życia”, postanowiłem mimo wszystko się do tego ustosunkować. Już mniejsza o to, skąd najpobożniejszy senator wie, że znajduję się „u kresu życia”. W kontekście ostatnich dokonań w naszym nieszczęśliwym kraju „zbiorowego samobójcy”, brzmi to trochę zagadkowo, ale uprzejmie zakładam, że najpobożniejszy senator Jan Filip Libicki nic konkretnego nie wie, a tylko w ten sposób próbuje przydać sobie powagi. Chodzi konkretnie o to, że najpobożniejszy pan senator uważa, iż wprawdzie z czasów, gdy pracowałem w „Zielonym Sztandarze” i rosyjskiej agencji prasowej „Nowosti”, mogło mi się utrwalić przeświadczenie o funkcjonowaniu „słynnej razwiedki”, ale uspokaja mnie, że „te czasy już od dawna są historią”. Wprawdzie najpobożniejszy pan senator nie wyraził tego expressis verbis, ale odniosłem wrażenie, iż wypominając mi pracę w „Zielonym Sztandarze” oraz agencji „Nowosti”, z którą rzeczywiście współpracowałem przy tłumaczeniu publikacji z rosyjskiej prasy, zaprasza mnie do jakiejś polemiki na temat różnicy łajdactwa między nami. Ponieważ senator Jan Filip Libicki urodził się zaledwie rok wcześniej przed rozpoczęciem przez mnie pracy w „Zielonym Sztandarze”, takie zajęcie może wydawać mu się szalenie traumatyczne. Na naukę nigdy nie jest za późno, tedy w czynie społecznym informuję najpobożniejszego pana senatora, że z tą traumą zdecydowanie przesadza. Podjęcie pracy w „Zielonym Sztandarze” wcale nie musiało się łączyć z podjęciem współpracy z SB w charakterze tajnego współpracownika. Zresztą - wystarczyłoby, gdyby najpobożniejszy pan senator Jan Filip Libicki w swoim czasie zapytał o to własnego ojca, który z pewnością dostarczyłby mu w tej mierze wiarygodnych i wyczerpujących informacji. SB - owszem - zainteresowała się mną - ale dopiero w roku 1978 - w rok po przystąpieniu przeze mnie do konspiracji w Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela i podjęciu współpracy z agencją prasową „Nowosti” - zakładając mi „sprawę operacyjnego rozpracowania” pod kryptonimem „sten”, a dwa lata później - drugą pod kryptonimem „SAM”. W ramach tej pierwszej sprawy SB nie tylko zadaniowała czterech zwerbowanych wcześniej tajnych współpracowników, ale zwerbowała dodatkowych czterech - oczywiście „bez ich wiedzy i zgody”. Nawiasem mówiąc, jeśli chodzi o konfidentów, którzy składali na mnie meldunki, mogę uważać się za prawdziwego arystokratę, jako że w kilku tomach dokumentów, jakie otrzymałem z IPN, znalazłem meldunek TW „Cichego” z Londynu - „cichociemnego”, majora Armii Krajowej, który w zasadzie był zadaniowany na penetrowanie środowiska Rządu Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, ale skorzystał z nadarzającej się okazji, by zakablować również mnie. Wspominam o tym gwoli przestrogi, że ani urodzenie z błękitnych jelit, ani ostentacyjna pobożność, ani heroiczny życiorys, ani przynależność do różnych czcigodnych organizacji, ani reputacja autorytetu moralnego, nie immunizuje nikogo od tak zwanych „wstydliwych zakątków”. Mój przyjaciel z ROPCiO Emil Morgiewicz radził w swoim czasie koledze najpobożniejszego senatora Jana Filipa Libickiego z ZCh-N, a obecnie PO, panu prof. Stefanowi Niesiołowskiemu, żeby zachował „więcej pokory”. Święte słowa! Tymczasem w miarę postępującej degrengolady naszej młodej demokracji i tworzących ją Umiłowanych Przywódców, spierają się oni już wyłącznie o różnicę łajdactwa. Znakomitą ilustracją takiego podejścia polemicznego jest publikacja koleżanki najpobożniejszego senatora RP Jana Filipa Libickiego, pani Andżeliki Możdżanowskiej z PSL, w „Rzeczpospolitej”. Twierdzi tam ona, że o nepotyzm i dojenie Rzeczypospolitej media obwiniają tylko PSL, podczas gdy inne partie też doją. To oczywiście oczywista oczywistość. Od siebie dodam, że nie tylko partie, ale również Umiłowani Przywódcy, wśród których zauważam również najpobożniejszego senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego. Więc chociaż rozumiem, że consuetudo est altera natura, ale na tej płaszczyźnie łączności z najpobożniejszym senatorem Janem Filipem Libickim nawiązać nie mogę, bo wydaje mi się ona sprzeczna ze wszelkimi wyobrażeniami o zdolności honorowej. SM
200 lat petersburskiej tradycji Któż z nas nie pamięta petersburskich opowieści Telimeny, a zwłaszcza historii o jej ulubionym bonończyku zadławionym przez charta należącego do mieszkającego w sąsiedztwie czynownika? Poruszony do głębi rozpaczą Telimeny, carski jegermajster Kozodusin oskarżył czynownika, że „pod carskim nosem” uszczuł „kotną łanię” - zaś na uwagę oskarżonego, że „uszczuty zwierz zda mu się być psem, a nie jeleniem” - odwołał się do arbitrażu policmajstra. „Policmajster powinność swej służby zrozumiał, bardzo się nad zuchwalstwem czynownika zdumiał” i z dobrego serca mu radził, by przyznał się do wszystkiego. Jak miło zauważyć, że po upływie ponad 200 lat od tamtej historii i w 23 roku sławnej transformacji ustrojowej, również policmajstrowie w naszym nieszczęśliwym kraju kontynuują tamtą rosyjską tradycję! Zgodnie z nową świecką tradycją, latem każdego roku „Jurek” Owsiak urządza festiwal dla młodzieży, gdzie można sobie popić, po(g)ruchać, no i oczywiście - muzyki posłuchać, chyba, że ktoś jest już w stanie nirvany. „Jurek” Owsiak jest rodzajem wunderkinda - podobnie jak pan red. Adam Michnik - i dlatego ma do dyspozycji zasoby nie tylko państwowej telewizji, ale, jeśli tylko zechce - w ogóle całego państwa, z dyspozycyjnością policmajstrów włącznie. Właśnie mieliśmy okazję przekonać się, że wszystkie, a w każdym razie niektóre życzenia „Jurka” Owsiaka są przez policję państwową spełniane w takich samych podskokach, jak za czasów Telimeny w Petersburgu. Dlaczego tak się dzieje, to osobna sprawa, skłaniająca do zastanowienia nad rolą, jaką w naszym nieszczęśliwym kraju pełnią przedstawiciele ubeckich dynastii i bezpieczniackich konfidentów, co to „bez swojej wiedzy i zgody”... - i tak dalej. Oto do Konstrzynia nad Odrą, gdzie „Jurek” Owsiak odprawował swoje misteria z udziałem niemieckiego prezydenta Gaucka, tubylczego prezydenta Komorowskiego i Jego Ekscelencji bpa Tadeusza Pieronka przyjechała grupa działaczy Fundacji Pro z Mariuszem Dzierżawskim, którzy obok miejsca odprawowania owsiakowych misteriów umieścili banner o treści antyaborcyjnej. Najwyraźniej „Jurek” Owsiak musiał dojść do wniosku, że ów banner mógłby w wielu uczestnikach misteriów wywołać wątpliwości, czy aby na pewno są tacy „wspaniali”, jak nieustannie on ich zapewnia („jesteście wspaniali, kocham was!”), w związku z czym odwołał się do pomocy tamtejszego policmajstra. I co Państwo powiecie? Tak samo, jak w opowieści Telimeny, „policmajster powinność swej służby zrozumiał”, Mariusza Dzierżawskiego zatrzymał pod zarzutem z art. 141 kodeksu wykroczeń (umieszczenie w miejscu publicznym nieprzyzwoitego ogłoszenia, napisu lub rysunku, albo używania słów nieprzyzwoitych), a banner nakazał usunąć. Francuzi mają porzekadło, że kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat, co nasze, polskie przysłowie wyraża trochę dosadniej - że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Policyjna skorupka nasiąkała petersburską tradycją przez ostatnie 68 lat, więc nic dziwnego, że dyspozycyjność wobec reżymu, a nawet - wobec jego pieszczochów, zeszła u policmajstrów do poziomu instynktu. To nikogo nie dziwi; policmajstrowie też dopuszczają do głosu instynkt samozachowawczy, może nawet częściej, niż ktokolwiek inny. Wszystko zatem jest jasne oprócz jednego; dlaczego właściwie wszyscy mają płacić podatki na policję i w ogóle - na państwo, skoro służy ono tylko niektórym? SM
O rozbójniku Janošiku w Warszawie – czyli o doktrynerstwie Doktryna Wolności Gospodarczej jest niewątpliwie słuszna. Tak słuszna, że bardzo rozsądni ludzie, bardzo do niej przywiązani, widzą czasem zagrożenie dla niej tam, gdzie go nie ma. Ot np. p.prof.Krzysztof Rybiński napisał
http://www.wprost.pl/ar/331247/Znachorzy-i-euromatoly
„Banki powinny zbierać depozyty i udzielać kredytów, działalność spekulacyjna i wymyślanie nowych toksycznych produktów w bankach zaś powinno być zakazane. Tym powinny zajmować się specjalistyczne fundusze, które mogą w ogóle nie być regulowane, ale muszą się odpowiednio nazywać, żeby ludzie wiedzieli, że te instytucje finansowe prowadzą ryzykowne operacje” - i od razu odezwał się p.J.Sz., długoletni członek UPR, znany z rozsądku i wyważonych sądów, z bólem pytając p.Profesora, czemu odchodzi od wolnorynkowych ideałów? Tymczasem p.prof.Rybiński nikomu nie zakazuje jakiejkolwiek działalności. Nic nie stoi na przeszkodzie, by p.Gustaw Kramer prowadził bank, prowadził spekulację na giełdach i prowadził jeszcze dom publiczny. P.Profesor żąda tylko, by dom publiczny nie zajmował się spekulacją ani pożyczaniem pieniędzy, a bank nie zajmował się spekulacją ani wynajmowaniem panienek do towarzystwa! Kupując bilet PKP oczekuję, że zostanę przewieziony pociągiem, a nie rakietą. Być może nawet wolałbym lecieć rakietą niż jechać koleją – ale chciałbym wtedy mieć bilet Polskich Linii Rakietowych. Dla jasności sytuacji. Oczywiście takiego podziału funkcji można nie wprowadzać. Również np. domaganie się, by towar na bazarze miał kartkę z nazwą i ceną jest też jakimś ograniczeniem Wolności. Jednak dopóki nikt nie zabrania mi prowadzić jednocześnie banku i domu publicznego – a tylko domaga się, by na właściwej instytucji wisiała odpowiednia tabliczka - to skłonny jestem się na to zgodzić. Postulat Wolności Gospodarczej to gwarancja dla ludzi. Natomiast, czym innym jest domaganie się by bank miał prawo prowadzić burdel. Konstytucja zapewnia prawa ludziom – a nie bankom!!!
Takie same nieporozumienie dotyczy kwestii „likwidacji janosikowego” O co chodzi? O to, że chcemy, by podatki były jak najmniejsze. Postulat ten wykorzystało grono zacnych ludzi ze stowarzyszenia „Janosikowe – STOP!” - domagając się, by Warszawa (i wiele innych bogatych gmin) nie dopłacała do gmin ubogich. Stworzyli projekt ustawyz zakazującej takiego janosikowania, zebrali podpisy, zanieśli do Sejmu... a „połączone komisje Finansów Publicznych i Samorządu Terytorialnego odrzuciły projekt” - a raczej zaleciły, by Izba w ogóle nim się nie zajęła! Głosowało za tym 42 Posłów – przeciwko 18.tu. Oczywiście Izba może tej rekomendacji Komisyj pod uwagę nie wziąć. Opisuje to „Życie Warszawy”:
http://www.zw.com.pl/artykul/659808.html
z komentarzem: „przeciwko dodatkowym pieniądzom m.in. dla Warszawy i Mazowsza głosował nawet poseł ze stolicy, Przemysław Wipler (PiS)”. Ja głosowałbym za taką ustawą. Jednak doskonale rozumiem i uznaję racje Posłów głosujących przeciwko. Działanie Janošika nie polega w tym wypadku na zabieraniu Kowalskiemu by dać Wiśniewskiemu. Janošik rabuje tu jedną instytucję by dać innej. A instytucjom Konstytucja nie gwarantuje równych praw! Zauważmy, że poziom życia w Warszawie jest znacznie wyższy, niż w Hrubieszowie. Dzieje się tak, bo Warszawa jest pasożytem ssącym soki ze społeczeństwa. Jest nim wskutek istnienia setek ustaw zapewniających przepływ pieniędzy przez Warszawę. Zabranie Warszawie części tych zysków jest, oczywiście, realizacją zasady śp.Stefana Kisielewskiego, założyciela UPR: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko rozwiązuje się problemy... nie znane w żadnym innym ustroju". Należałoby zlikwidować Zło, a nie niezdarnie naprawiać jego skutki. Jeśli jednak z jakichś powodów Zła nie możemy czy nie chcemy likwidować – to naprawa skutków wydaje się dopuszczalna... Dlatego WCzc.Przemysław Wipler mógł glosować przeciwko tej ustawie. Acz ja, przypominam, głosowałbym ZA – w przekonaniu, że ważne jest uproszczenie systemu – a te pieniądze i tak z czasem ulegną redystrybucji. Gadanina jednak, że Warszawa płaciłaby rocznie o 150 mln mniej – a samorządy, które dzieliły się tymi pieniędzmi, nic by nie straciły – jest całkowicie niewiarygodna.
4 - 2 = 2 – i w finansach cudów nie ma. Autor(ka?) w/w artykułu podaje, że jest to „projekt PO”. Jednakże na posiedzeniu w/w komisyj 15 Posłów PO głosowało przeciwko, a tylko14 za! Bo podział nie był ideologiczny – tylko praktyczny. Posłowie z gmin-beneficjentów głosowali za – a pozostali przeciwko... Natomiast zupełnie śmieszna jest argumentacja ze strony:
http://www.facebook.com/events/428525477199510/
„Przemysław Wipler – poseł z Warszawy zagłosował przeciwko rozwiązaniu, które dawałoby Warszawie 150 mln rocznie, 600 mln w ciągu 4 lat. Co oznaczałyby te pieniądze dla stolicy?
- rocznie Warszawa mogłaby zakupić 150 nowych autobusów
- lub co roku mogłoby powstać 2250 nowych miejsc dla dzieci w przedszkolach”:
Można by też kupić ileś-tam fotoradarów i zatrudnić dodatkowo iluś-tam urzędników! Ja NIE sympatyzuję z tworzeniem za pieniądze podatnika przedszkoli, wyrywających dzieci rodzicom – a podejrzewam, że 150 nowych autobusów oznaczałoby pretekst dla stworzenia nowych „bus-pasów” - w wyniku, czego 150.000 warszawiaków traciłoby dziennie dodatkowy kwadrans czasu. Zabieranie pieniędzy aparatowi państwowemu, by dać je innej pasożytniczej instytucji, jaką jest aparat miejski, naprawdę nie wynika z doktryny libertariańskiej!!! JKM
Jak doprowadzić kraj do bankructwa Kierowane socjalistycznymi ideami, współczesne związki zawodowe negatywnie wpływają na europejską siłę roboczą oraz powodują stagnację. Należy skończyć z przerażającym systemem zasiłków socjalnych oraz związkowymi metodami walki partyzanckiej. Przyzwyczailiśmy się do silnej pozycji związków zawodowych we współczesnej Europie. Co więcej, wygląda na to, że zyskały one prawo stosowania przemocy za każdym razem, gdy ich żądania nie zostaną spełnione. Można wręcz rzec, że decyzje związkowe są tak samo ważne jak postanowienia rządu. Związki zawodowe ustalają pensje, czas pracy, wiek emerytalny i wysokość zasiłków; następnie strzegą ich, organizując strajk, gdy tylko rząd nie zechce ulec ich żądaniom. Boże, uchowaj nas od gniewu związków zawodowych! Będą używać siły, zawładną gospodarką i wezmą na celownik każdego, kto będzie miał czelność myśleć, że pracownik odpowiada przed konsumentami, a nie związkowymi liderami. Większość francuskich pracowników nigdy nie zgadzała się z moralnością kapitalistyczną. Ostatnio widzieliśmy, jak społeczeństwo może stać się podporządkowane — czy wręcz do cna wykorzystane — przez związki zawodowe. W reakcji na zaproponowaną przez prezydenta Sarkozy’ego reformę emerytalną, francuscy pracownicy rozpoczęli strajk i sparaliżowali cały kraj. Nie tylko zaprzestali pracy, lecz rozpoczęli również działania o charakterze paramilitarnym. Opanowali rafinerie i składy paliw, zamknęli rurociągi wiodące do lotnisk Charlesa De Gaulle’a i Orly oraz zakłócili transport kolejowy. Niedobory paliwa uderzyły w gospodarkę. Strajkujący wstrzymali pracę dwóch z trzech francuskich terminali przyjmujących gaz płynny. Strajkowano we wszystkich 12 francuskich rafineriach. Francja zaczęła nawet importować energię elektryczną, gdyż fala strajków zakłóciła dostawy energii. Studenci wyszli na ulice, a policja była zmuszona użyć armatek wodnych i gazu łzawiącego, aby opanować demonstracje w Paryżu, Marsylii, Tuluzie i Bordeaux. Po drugiej stronie kanału La Manche, brytyjski rząd przedstawił plany cięcia wydatków publicznych, wyeliminowania blisko pół miliona miejsc pracy i podniesienia wieku emerytalnego z 65 do 66 lat. Brytyjczycy oparli się jednak pokusie pójścia w ślady sąsiadów z południa i nie zorganizowali pełnych gniewu i przemocy demonstracji. Co jest powodem tak dużych różnic w reakcjach Francuzów i Brytyjczyków na równolegle pojawiające się zapowiedzi tak zwanych oszczędności? Niektórzy mogliby powiedzieć, że to kwestia cech narodowych i niektóre narody mają większą skłonność do wywoływania niepokojów społecznych niż inne. Może być to jedną z przyczyn, lecz sądzę, że kwestia ta jest dużo prostsza. Psychologia tłumu odgrywa tu mniejszą rolę, aniżeli nauka jaka płynie z doświadczeń ekonomiczno-historycznych. Jak pisał Ludwig von Mises, Brytyjczycy przekonali się już, jak związki zawodowe i keynesowskie rozwiązania mogą kompletnie zrujnować krajową gospodarkę. Po I wojnie światowej Wielka Brytania wróciła do przedwojennego powiązania funta ze złotem. Spowodowało to przeszacowanie brytyjskiego funta i siła nabywcza każdego pracownika znacząco wzrosła. W systemie wolnorynkowym, nominalna płaca spadłaby w celu zrównoważenia tego zjawiska, natomiast realne płace pozostałyby na niezmienionym poziomie. Tak się jednak nie stało. Dlaczego? Ponieważ związki zawodowe sprzeciwiły się jakiemukolwiek dostosowaniu płac do nowej siły nabywczej brytyjskiego funta; realne płace zatem rosły. Totalna katastrofa gospodarcza zbliżała się wielkimi krokami. Uprzemysłowiona Anglia, która opierała się głownie na eksporcie, nie była w stanie płacić za surowce, ponieważ brytyjski funt — a wraz z nim brytyjskie dobra — zyskiwały na wartości i stawały się droższe na światowych rynkach. Eksport osłabł, podobnie jak angielska potęga gospodarcza. Ponieważ płace były sztucznie utrzymywane powyżej poziomu, który umożliwiłby pełne wykorzystanie potencjału siły roboczej, fabryki i cały przemysł musiały ograniczyć produkcję, a miliony robotników straciło pracę. Bezrobocie trwało przez lata, produkcja osiągnęła historyczne dno, a Zjednoczone Królestwo doświadczało recesji. Rząd musiał działać i zdewaluował funta. Jednak związki zawodowe dostrzegły tę monetarną zagrywkę i zażądały, aby płace rosły wraz z rosnącymi cenami, co z kolei spowodowało inflację. Keynes był raczej świadom tego, że narzucone przez związki zawodowe płace generują ogromne bezrobocie. Twierdził on jednak, że pracownikom, pomimo dewaluacji waluty, można wmówić, że ich płace się nie zmieniają, jeżeli tylko będą otrzymywać taką samą kwotę. Naiwnie myślał, że pełne zatrudnienie można osiągnąć za pomocą inflacji, a nie dzięki uwolnieniu rynku pracy od ingerencji związków zawodowych i rządu.
Jedynym sposobem na osiągnięcie pełnego zatrudnienia jest wolny rynek pracy. Tylko na nim można określić realny koszt pracy. Płace mogą się zmieniać jedynie wraz ze zmianą popytu na siłę roboczą. Przez to że istnieje grupa ludzi, którzy twierdzą, że bez inflacji nie da się osiągnąć pełnego zatrudnienia, rządy nadal kontrolują rynki pracy, a poziom płac zależy od nacisków związków zawodowych. Brytyjczycy są zadowoleni z cięć, ponieważ są świadomi tego, że rosnący deficyt budżetowy może zepchnąć ich do kryzysu gospodarczego przypominającego ten z lat 1929-1933. Wiedzą, że niesławnego europejskiego modelu państwa opiekuńczego nie da się już dłużej utrzymać. Nie można polegać na deficytowych wydatkach, utrzymywać wysokich kosztów pracy i zapewnianych przez państwo zasiłków. Starzejące się społeczeństwo i brak konkurencyjności osłabiają zdolność Europejczyków do zachowania wysokiego standardu życia, którym przez ostatnie dziesięciolecia cieszyła się większość mieszkańców zachodniej części kontynentu. Francuzi, podobnie jak inni mieszkańcy państw opiekuńczych, muszą pogodzić się z końcem ichart de vivre. Od teraz będą musieli pracować dłużej, ciężej i lepiej oraz zrozumieć, że to wolny rynek, a nie związki zawodowe, powinien odgrywać rolę cenzora. Muszą odrzucić idee, że zasiłki są powszechnym prawem. Praca i poszukiwanie pracy są działaniami jednostki realizowanymi dzięki indywidualnym umiejętnościom, które wycenić może tylko wolny rynek. W rzeczywistości praca ma wartość jedynie w systemie wolnorynkowym. Tylko w ten sposób wysiłek każdego pracownika może być właściwie oszacowany i odpowiednio wynagrodzony. W innym wypadku dochodzi do marnowania czasu i energii. W relacji pracownika z konsumentem rolę pośrednika pełni pieniądz. Wynagrodzenie jest ucieleśnieniem satysfakcji konsumenta, a nie podarkiem od rządu i związków zawodowych. Ruchy społeczne i krajowe strajki są pełne hipokryzji. Przypominanie pracownikom i związkom zawodowym o podstawowych zasadach wolnego rynku jest jak rzucanie grochem o ścianę. Chcą dostawać więcej pieniędzy za mniej pracy, otrzymywać te same korzyści pomimo faktu, że nie są już konkurencyjni, a produkowane przez nich dobra nie znajdują nabywców. Ich nieproduktywna praca jest często mocno dotowana. Te absurdalne i antyekonomiczne zachowania oznaczają marnowanie publicznych pieniędzy i przypominają o konieczności wprowadzenia mechanizmów wolnego rynku. Kierowane socjalistycznymi przekonaniami, współczesne związki zawodowe działają wbrew zasadom leseferyzmu i ekonomicznego liberalizmu, negatywnie wpływając na europejską siłę roboczą oraz powodując stagnację. Należy skończyć z przerażającym systemem zasiłków socjalnych oraz związkowymi metodami walki partyzanckiej. W przeciwnym wypadku Europa będzie zostawała jeszcze bardziej w tyle, a jej obecne względne zubożenie zmieni się niebawem w totalną pauperyzację, która doprowadzi do upadku nie tylko gospodarki, lecz również kultury i moralności.
Cristian Gherasim Tłumaczenie: Michał Żuławiński
Emerytury głodowe, a może ich nawet nie być wcale Nie ulega, więc wątpliwości, że emerytura wypłacana „na rękę” w wysokości około 30% ostatniego wynagrodzenia, będzie świadczeniem wręcz głodowym.
1. Wczoraj OPZZ ogłosił na konferencji prasowej, że składa skargę do Trybunału Konstytucyjnego na nowelizację ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, uchwaloną przez koalicję Platforma-PSL-Ruch Palikota w maju tego roku. Związkowcy skarżą między innymi odebranie przez ustawę praw nabytych pracowników, niesprawiedliwość tzw. emerytur częściowych, wreszcie pośpiech legislacyjny i brak konsultacji ostatecznego projektu ustawy ze związkami zawodowymi. Już we wrześniu pojawią się zapewne kolejne skargi do Trybunału, taki wniosek przygotowuje także klub parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości. Zanim Trybunał je rozpatrzy, miną zapewne długie miesiące, ale już teraz trzeba bić na alarm, ponieważ szybkimi krokami przybliża się do nas prawda o konsekwencjach przejścia w ramach systemu emerytalnego na tzw. emerytury kapitałowe wprowadzona w roku 1998, pogorszona jeszcze ostatnią majową nowelizacją.
2. Nowelizacja ustawy emerytalnej spowodowała, bowiem nie tylko jak się powszechnie sądzi wydłużenie wieku emerytalnego o 2 lata dla mężczyzn i o 7 lat dla kobiet (dla kobiet pracujących w rolnictwie aż o 12 lat) i wprowadzenie skandalicznie niskich emerytur częściowych, ale także znaczące pogorszenie dostępu pracowników do systemu emerytalnego. Otóż po majowej nowelizacji wielu osobom, które weszły na rynek pracy po roku 1989, grozi utrata prawa do gwarantowanych minimalnych emerytur, rent rodzinnych i wdowich. Do tej pory kobieta miała prawo do emerytury minimalnej mając 14 lat składkowych i 6 nieskładkowych, po zmianach, aby otrzymać emeryturę minimalną, musi mieć 30 lat stażu składkowego (jest to, więc wydłużenie okresu składkowego aż o 16 lat). Z kolei mężczyzna do tej pory miał prawo do emerytury minimalnej mając 17 lat składkowych i 8 lat nieskładkowych, po zmianach, aby ją uzyskać musi dysponować aż 35 stażem składkowym (wydłużenie stażu składkowego o 18 lat). W sytuacji, kiedy na rynku pracy już blisko 50% osób jest zatrudnionych na tzw. umowy śmieciowe, (od których w dużej części nie odprowadza się składek ubezpieczeniowych), przy równie powszechnym zatrudnianiu na czarno, nietrudno sobie wyobrazić jak trudno będzie się w przyszłości wykazać się 30 - letnim stażem składkowym w przypadku kobiet i 35 - letnim w przypadku mężczyzn.
3. Równie powszechna jest niewiedza Polaków dotycząca wysokości przyszłych emerytur. Po wydłużeniu wieku emerytalnego na stronie internetowej ministerstwa finansów umieszczono tzw. kalkulator emerytalny, który informuje na przykład, że kobieta, która przepracuje 26 lat i będzie zarabiała w całym tym okresie 2900 zł brutto w wieku 63 lat uzyska świadczenie w kwocie około 1800 zł (a więc aż 85% ostatniego wynagrodzenia netto), ale po wydłużeniu aktywności zawodowej do 67 lat, jej emerytura wyniesie już blisko 2450 zł i będzie stanowiła aż 106% obecnych zarobków netto. Niestety te wyliczenia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Otóż nowy system emerytalny uchwalony w 1998 roku (zdefiniowanej składki) doprowadził do tego, że średnia stopa zastąpienia, (czyli relacja przyszłego świadczenia do ostatniego wynagrodzenia) uległa obniżeniu z obecnych około 60% do 36% i to brutto, a więc przed opodatkowaniem emerytury podatkiem dochodowym od osób fizycznych (około 29% netto). Nie ulega, więc wątpliwości, że emerytura wypłacana „na rękę” w wysokości około 30% ostatniego wynagrodzenia, będzie świadczeniem wręcz głodowym.
4. Ale niestety może być jeszcze gorzej, jeżeli nie zmienimy w sposób zasadniczy systemu emerytalnego w Polsce (między innymi nie wprowadzimy dobrowolności ubezpieczenia w OFE). W wyniku, bowiem gigantycznego długu publicznego, który już na koniec tego roku może sięgnie astronomicznej kwoty 900 mld zł, już od roku 2016 wszyscy odchodzący na emerytury będą otrzymywali świadczenia nie wyższe niż 30% ich ostatniego wynagrodzenia, a około 2020 roku rządzący wówczas, będą zmuszeni do obniżenia do takiego poziomu wszystkich wypłacanych świadczeń emerytalnych. Ba przy tym poziomie dzietności (1,3 dziecka na kobietę - wg ONZ 207 miejsce na świecie na 211 klasyfikowanych państw) i coraz mniej chętnie odprowadzanych składkach ubezpieczeniowych, około 2030 roku może okazać się, że naszego systemu emerytalnego nie stać na wypłacanie jakichkolwiek świadczeń emerytalnych.
Kuźmiuk
Mafia ogórkowa Dlaczego straże miejskie w całej Polsce przystąpiły do walki z drobnymi handlarzami? Dlatego, że rząd wziął łapówki od sieci hipermarketów za likwidowanie ich konkurencji. Na popularnym portalu internetowym czytam, że po wprowadzeniu nowych przepisów wymierzonych w drobnych handlarzy, Straż Miejska odnosi "sukces" za "sukcesem". Biednych emerytów, rencistów i inwalidów, którzy dorabiali sobie do emerycin sprzedawaniem warzyw karze mandatami tak surowo, że ci biedni ludzie zwijają interesy, bo na mandaty wydają więcej niż wynoszą ich zarobki. Tracą na tym nie tylko oni. Tracimy też my wszyscy - konsumenci, którym ogranicza się prawo do wyboru. Straże miejskie w całej Polsce chwalą się za to skutecznością swojej walki. Rodzi się pytanie: komu to służy? Oczywiście nie nam - konsumentom, bo tracimy prawo wyboru tego u kogo chcemy wydawać pieniądze. Dla każdego, kto (jak ja) zakupy w hipermarkecie traktuje jak torturę z powodu tłoku, gigantycznych kolejek i wszystkiego innego - zakupy u przysłowiowej "babci z ogórkami" były przyjemnością. I to nie tylko dlatego, że trwały krócej, a pani była miła i podzieliła się dobrym słowem. Głównie dlatego, że nie trzeba stać w monstrualnych kolejkach, a sprzedawane towary są lepsze. Warzywa na straganie przydrożnym pochodzące z wiejskiego ogródka - są znacznie lepszej jakości niż syf faszerowany chemią i dostępny w supermarketach.Mafia ogórkowa - jak nazywa się drobnych handlarzy - oczywiście odbiera zyski hipermarketom. W interesie hipermarketów jest więc prawo ścigające i karające drobnych handlarzy. Jak pokazuje rzeczywistość - w Polsce można wprowadzić każde prawo - jeśli ma się pieniądze na opłacenie lobbingu i na skorumpowanie polityków. Nie mam wątpliwości, że prawo wymierzone w ulicznych sprzedawców to efekt korupcji. POlitycy wzięli łapówki od sieci hipermarketów i wprowadzili te przepisy.Ilu ludzi straci przez to źródło utrzymania? To oczywiście skorumpowanych polityków nie obchodzi Szymowski
Komorowski oddaje Putinowi „rząd dusz” UkraińcówCyryla, patriarchy Moskwy i całej Rosji..Decyzja Janukowycza, by bezpośrednio przed zaprzysiężeniem błogosławił go zwierzchnik Kościoła obcego państwa, jest zaskakująca i trudna do zrozumienia.Mamy oto kolejna odsłonę serwilizmu dygnitarzy II Komuny z Komorowskim na czele wobec Putina. Niepokój budzi współudział w tym procederze hierarchów kościoła katolickiego. Jest to kolejny sygnał, że agentura wewnątrz hierarchii stara się rozedrzeć wspólnotę losów politycznych Polaków i ich kościoła . „Spotkania z prezydentem Bronisławem Komorowskim, marszałkiem Senatu Bogdanem Borusewiczem, episkopatami: prawosławnym i katolickimoraz uroczystości religijne - to główne punkty programu pobytu w Polsce patriarchy Moskwy i całej Rusi Cyryla I „....(źródło)
Wydział ideologiczny rosyjskiej służby bezpieczeństwa, jakim jest faktycznie rosyjska cerkiew rości sobie prawa do rządu dusz Ukraińców i Białorusinów. Aleksander Ścios „Sierpniowa wizyta w Polsce Władimira Michajłowicza Gundiajewa - współpracownika KGB pseudonim „Michajłow” - znanego obecnie jako Cyryl I, patriarcha Moskwy i Wszechrusi, ma stać się przełomowym wydarzeniem w procesie „pojednania” polsko-rosyjskiego. „....(źródło)
Najlepiej ilustruje to ukraiński problem , problem Janukowycza „Zgodnie z oficjalnymi zapowiedziami, Wiktor Janukowycz 25 lutego bezpośrednio przed zaprzysiężeniem weźmie udział w nabożeństwie w Ławrze Kijowsko-Peczerskiej, podczas którego przyjmie błogosławieństwo Cyryla, patriarchy Moskwy i całej Rosji, który przybędzie do Kijowa specjalnie w tym celu i na zaproszenie prezydenta elekta.”....”Decyzja Janukowycza, by bezpośrednio przed zaprzysiężeniem błogosławił go zwierzchnik Kościoła obcego państwa, jest zaskakująca i trudna do zrozumienia.”.....(źródło)
„Jeszcze Jan Paweł II wielokrotnie wyrażał chęć odwiedzenia Rosji, ale Cerkiew nie godziła się na zorganizowanie pielgrzymki. „...(źródło)
Polska racja stanu , jaką jest polityka jagiellońska , której wybitnym przedstawicielem i architektem był Lech Kaczyński wymaga wypierania wpływów rosyjskich z terenów wschodnich krajów I Rzeczpospolitej. Jedynym i ostatecznym celem polityki jagiellońskiej jest odbudowa Potęgi , odbudowa Wielkiej Rzeczpospolitej . Pierwszym krokiem jest zmuszenie Niemiec do zgody na przyjęcie Ukrainy i Białorusi do Unii Europejskiej. Dzięki temu odbudowana zostałaby wspólna przestrzeń gospodarcza i kulturowa. W wypadku rozpadu , co jest coraz bardziej prawdopodobne , Unii Europejskiej , Polska , Ukraina, Białoruś , Litwa mogłyby wyjść z niej jako odbudowana II Rzeczpospolita Narodów. Do Polski przyjeżdża osoba , będąca na usługach rosyjskiej bezpieki , która rości sobie prawa do rządu dusz Ukraińców , Białorusinów, a w cieniu wydarzeń również prawosławnych Polaków . Komorowski przyjmując go z pompa rosyjskiego agenta zdradza interesy Ukraińców , w których interesie jest uwolnić się od wpływów rosyjskich , w tym od wpływów „państwowej „ cerkwi rosyjskiej Butny Putin miał czelność wysłać agenta swojej służby bezpieczeństwa w celu poniżenia Ukraińców poprzez „namaszczenie „ na prezydenta Ukrainy Kuczmę . Teraz Putin wymusił na serwilistycznych dygnitarzach Platformy rządzących Polską , aby publicznie zaakceptowali prawa Rosji do kontroli religijnej Ukraińców i Białorusinów .Ta zdemoralizowana część hierarchii kościelnej zdradza również testament polityczny Wojtyły , który był demiurgiem geopolityki środkowoeuropejskiej . Pod spodem krótka informacja o ukraińskich próbach wyrwania się z kleszczy rosyjskiej cerkwii prawosławnej Ośrodek Studiów Wschodnich „Zgodnie z oficjalnymi zapowiedziami, Wiktor Janukowycz 25 lutego bezpośrednio przed zaprzysiężeniem weźmie udział w nabożeństwie w Ławrze Kijowsko-Peczerskiej, podczas którego przyjmie błogosławieństwo Cyryla, patriarchy Moskwy i całej Rosji, który przybędzie do Kijowa specjalnie w tym celu i na zaproszenie prezydenta elekta. Ta zaskakująca decyzja harmonizuje z szeregiem niedawnych wypowiedzi Janukowycza, wychodzących naprzeciw oczekiwaniom Moskwy, może jednak okazać się bardzo kosztowna na arenie wewnętrznej.Ukraiński Kościół Prawosławny (UKP), najważniejsza struktura eklezjalna Ukrainy, uznaje formalne zwierzchnictwo patriarchów Moskwy, praktycznie jest jednak odeń niezależna. Jest to też jedyna struktura Kościoła prawosławnego na Ukrainie, uznawana za kanoniczną (prawomocną) przez światową wspólnotę prawosławną. Oprócz niego istnieją dwie inne struktury ukraińskiego prawosławia: Ukraiński Kościół Prawosławny Patriarchatu Kijowskiego oraz mający niewielkie znaczenie Ukraiński Autokefaliczny Kościół Prawosławny. Janukowycz jest wiernym „kanonicznego” UKP, a od kilku lat coraz wyraźniej demonstruje pobożność (błogosławieństwo z rąk jego zwierzchnika przyjął 22 lutego).Decyzja Janukowycza, by bezpośrednio przed zaprzysiężeniem błogosławił go zwierzchnik Kościoła obcego państwa, jest zaskakująca i trudna do zrozumienia. Spotkała się ona już z protestami, a według wszelkiego prawdopodobieństwa utrudniła rozmowy koalicyjne Partii Regionów z deputowanymi Naszej Ukrainy, w znacznej części stronnikami „narodowych” Kościołów prawosławnych, zwłaszcza Patriarchatu Kijowskiego. Z drugiej strony, harmonizuje ona z licznymi w okresie powyborczym wypowiedziami Janukowycza, sugerującymi większą otwartość na stanowisko Federacji Rosyjskiej w takich sprawach jak stacjonowanie Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu czy kontrola nad gazociągami tranzytowymi”....(źródło) Marek Mojsiewicz
Polska na zakręcie Gdy przed kilku laty dr Stanisław Kluza przestrzegał, że w perspektywie następnych dekad ceny nieruchomości mieszkaniowych w Polsce zaczną spadać, bo liczba Polaków zacznie się gwałtownie zmniejszać i nie będzie miał kto w nich mieszkać, mało kto w to wierzył. Mało też kto wierzył, że będzie coraz więcej pustostanów, czyli wolnych, niezasiedlonych mieszkań. Dziś ceny nieruchomości mieszkaniowych od kilku lat spadają, dostrzegalne jest już zjawisko wyludniania się niektórych obszarów naszego kraju i mieszkania zaczynają być puste. Wraz z ujawnianiem nowych danych po spisie powszechnym wyraźnie widać, że w Polsce mamy zimę demograficzną. Wielu specjalistów i publicystów ostrzegało od lat, że grozi nam katastrofa ludnościowa. Lecz rządzący nic sobie z tego nie robili, chowając głowę w piasek, i opowiadali dyrdymały, że budżetu nie stać na politykę rodzinną (nie stać nas na jej nieprowadzenie!). Na przestrzeni ostatnich lat liczba Polaków mieszkających w Polsce zmniejszyła się już o ponad 2 miliony, a nasz kraj drastycznie się starzeje. Między spisami powszechnymi w 2002 i w 2011 roku zmniejszanie się liczby ludności było szczególnie widoczne w sześciu województwach. W śląskim ubyło 112,5 tys. mieszkańców, łódzkim - 74,2 tys., opolskim - 48,8 tys., lubelskim - 23,4 tys., świętokrzyskim - 16,8 tys., a podlaskim - 6,2 tys. W Polsce od wielu lat wskaźnik dzietności utrzymuje się na dramatycznie niskim poziomie 1,2-1,4. Do tego dochodzi masowa emigracja zarobkowa. Starzenie się populacji i zmniejszanie liczby mieszkańców oznacza gigantyczny wzrost nakładów na system ochrony zdrowia, system opieki społecznej i system emerytalny (a jak wiadomo, wszystkie te obszary życia społecznego finansowane z funduszy publicznych są obecnie w stanie zawałowym), a także załamanie się dynamiki rozwoju gospodarczego, co tylko przyspiesza degradację. Z badań demografów wynika, że w roku 2035 jedynie województwo mazowieckie (głównie dzięki metropolii warszawskiej) utrzyma stan posiadania. Wszystkie pozostałe województwa łącznie będą miały zmniejszoną liczbę mieszkańców przynajmniej o 2,5 miliona. Na przykład liczba mieszkańców Łodzi do 2035 roku zmniejszy się o 160 tys., czyli o jedną czwartą. Co to oznacza? Nie tylko pustostany, ale także degradację warunków życia, bo mniejsza i podeszła w latach populacja łodzian nie będzie w stanie utrzymać infrastruktury miejskiej na dotychczasowym poziomie. Profesor Gerard Dumont, twórca pojęcia "zima demograficzna", już w końcu lat 70. ubiegłego wieku przestrzegał, że Europa staje się jedynym kontynentem na świecie odnotowującym ujemny współczynnik przyrostu naturalnego. Przyczyny zimy demograficznej bez ogródek zdefiniował naczelny rabin Wielkiej Brytanii Jonathan Sachs w słynnym wykładzie sprzed kilku lat, gdy został powołany do Izby Lordów. Stwierdził: "Europa umiera, ponieważ jej obywatele są zbyt dużymi egoistami, by mieć dzieci. Powodem spadającej liczby urodzin jest rozpowszechnienie się konsumpcyjnego stosunku do życia, egoizm i zanik praktyk religijnych".
Z demografią jest jak z jazdą na nartach - trzeba skręcić przed momentem, po którym już się nie da skręcić. Jeżeli teraz nie nastąpi skręt w polityce państwa i nie zostaną podjęte radykalne działania, to Polska zostanie skazana na wymieranie. Jan Maria Jackowski
Papierowe gwarancje Komisja Nadzoru Finansowego na wniosek Fundacji Lux Veritatis sprawdzi, czy oferta udzielenia gwarancji bankowej wystawiona przez Bank BGŻ spółce STAVKA była zgodna z prawem bankowym. Ten niepodpisany przez nikogo papier został wykorzystany przez spółkę STAVKA jako "dokument potwierdzający dostęp do finansowania", umożliwiając jej złożenie wniosku o koncesję. Fundacja Lux Veritatis, nadawca Telewizji Trwam, wystąpiła wczoraj z pismem do Komisji Nadzoru Finansowego, prosząc o wyjaśnienie, czy oferta Banku BGŻ udzielenia gwarancji bankowych przedłożona KRRiT przez spółkę STAVKA w procesie przydzielania koncesji na MUX-1 jest zgodna z przepisami prawa bankowego oraz czy mogła zostać wykorzystana przez tę spółkę jako dokument bankowy poświadczający jej możliwości finansowe.
- Fundacja złożyła dzisiaj pismo w Komisji Nadzoru Finansowego, która sprawuje nadzór nad działalnością banków - potwierdziła dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis Lidia Kochanowicz. Chodzi o dokument zatytułowany "Oferta współpracy w zakresie udzielenia gwarancji bankowych dla STAVKA sp. z o.o.", wystawiony na papierze firmowym Banku BGŻ i skierowany do Ireneusza K., prezesa zarządu spółki STAVKA. "Bank BGŻ ma przyjemność przedstawić Panu indywidualnie przygotowaną ofertę udzielenia gwarancji bankowych, której wstępne warunki prezentujemy w załączeniu..." - czytamy na pierwszej stronie pisma. Dalej znajduje się zapowiedź, że z prezesem spółki skontaktuje się pracownik banku, aby wraz z nim dostosować ofertę do potrzeb firmy. Pod spodem - wydrukowane imię i nazwisko oraz telefon kontaktowy i adres e-mail niejakiego Mariusza M. Nie wiadomo, co to za osoba - urzędnik banku, szef, ochroniarz czy osoba postronna? Pisemnego podpisu brak. Dalej znajduje się załącznik z ofertą zagwarantowania spółce przez BGŻ kredytu w wysokości "do 16,5 mln zł". Pod załącznikiem nie ma żadnego nazwiska, nie mówiąc już o odręcznym podpisie. Mógł zostać sporządzony przez każdego, kto dysponował papierem firmowym BGŻ i stempelkiem.
Kto obiecał 16 milionów? - Chcemy, aby KNF odpowiedziała na pytanie, czy Bank BGŻ miał prawo - posługując się panem Mariuszem M. - wydać taką ofertę udzielenia gwarancji bankowych skierowaną indywidualnie do firmy, a przy tym niepodpisaną. Naszym zdaniem, to pismo nie spełnia wymogów "oferty", jest najwyżej "reklamą banku", zwłaszcza że nie zawiera informacji o oprocentowaniu kredytu, zabezpieczeniach, sposobie spłaty - powiedziała "Naszemu Dziennikowi" Lidia Kochanowicz. Jej zdaniem, sprawa wymaga pilnego wyjaśnienia z uwagi na ujawniane ostatnio nadużycia w bankach.
- Portale internetowe podały właśnie, że z jednego z banków wyłudzono 32 mln złotych. W przestępstwo zamieszany jest m.in. były dyrektor oddziału banku i pracownica tej placówki Przecież to nie są prywatne fundusze banku, ale pieniądze ludzi tam zdeponowane. Jeśli Bank BGŻ oferuje gwarancje na 16,5 mln zł, to należałoby wymagać od niego najwyższej staranności w formułowaniu ofert czy udzielaniu gwarancji - podkreśla Lidia Kochanowicz. W ofercie Bank BGŻ uzależnia udzielenie gwarancji bankowej m.in. od złożenia przez spółkę STAVKA dokumentów poświadczających jej zdolność kredytową oraz ustanowienia zabezpieczeń na rzecz banku. Słowem, osoba sporządzająca "ofertę" zabezpieczyła się na wiele stron. Sformułowanie "kredyt w wysokości do 16,5 mln zł" może oznaczać zarówno astronomiczną kwotę 16,5 mln zł, jak i skromne 100 złotych. Także zastrzeżenie, że wiarygodność kredytowa spółki zostanie dopiero sprawdzona przed udzieleniem gwarancji bankowej - sprawia, że "oferta" nie ma żadnego wymiaru finansowego (notabene z dokumentacji wynika, że STAVKA nie miała zdolności kredytowej i majątku na zabezpieczenie kredytu).
Z kolei brak podpisu pod załącznikiem, jak zwrócił uwagę jeden z trzech sędziów wojewódzkiego sądu administracyjnego, który w toku procesu wytoczonego KRRiT przez Fundację Lux Veritatis zbadał ów papier, powoduje, iż nie może on być w ogóle traktowany jako "dokument".
Oferta na chwilę Aż trudno uwierzyć, ale tak sporządzona "oferta BGŻ" została załączona przez spółkę STAVKA do wniosku o koncesję i... uznana przez KRRiT za wystarczające potwierdzenie zdolności finansowej spółki STAVKA! Dzięki temu bezwartościowemu dokumentowi jej wniosek koncesyjny został przez KRRiT przyjęty do rozpatrzenia. - Krajowa Rada nie jest superbankiem, aby badać zdolność kredytową - stwierdził w toku procesu jeden z dwóch sędziów WSA, którzy przegłosowali w procesie dotyczącym przebiegu przetargu na koncesje korzystny dla KRRiT wyrok w pierwszej instancji. Ostatecznie STAVKA nie skorzystała z domniemanej "oferty BGŻ", ponieważ przedstawiła KRRiT promesę udzielenia kredytu z innego banku - BRE. Tę ostatnią uzyskała jednak dopiero 31 marca 2011 r., a termin złożenia wniosków do KRRiT upływał 4 marca 2011 roku. Spółce STAVKA do złożenia wniosku potrzebny był jakiś dokument finansowy i zapewne dlatego posłużyła się "protezą" w postaci niepodpisanej "oferty" BGŻ. Sądząc po dacie sporządzenia - 3 marca 2011 r. - domniemaną "ofertę przygotowano na kolanie w ostatniej chwili. "Oferta jest ważna do 18 marca 2011 r." - czytamy w załączniku. Czyżby BGŻ, formułując tę "indywidualną ofertę dla spółki STAVKA", wiedział, że będzie potrzebna tylko na chwilę? A może ktoś się bankiem w tej sprawie posłużył? Artykuł 133 ust. 2 p. 3 prawa bankowego mówi, że czynności podejmowane przez bank w ramach nadzoru bankowego polegają w szczególności na badaniu zgodności udzielonych kredytów, pożyczek, gwarancji bankowych, poręczeń itd. z obowiązującymi przepisami.
- Obowiązujące przepisy wymagają, aby oferty skierowane indywidualnie do firm stwierdzały ich kondycję finansową i były oczywiście podpisane - podkreśla Lidia Kochanowicz. Małgorzata Goss
Wojujący bezbożnicy z „Wprostweeka” Tym, co kiedyś robiły gromady pryszczatych młodzieńców ze Związku Bezbożników, zajmują się poważni redaktorzy z największych (przynajmniej wśród mainstreamowych) tygodników opiniotwórczych. „Newsweek” i „Wprost” – już w zasadzie nierozróżnialne – ruszyły na wojnę z Kościołem i wiarą, uznając, że katolicy nie są im już potrzebni. Odejście Szymona Hołowni z tygodnika „Newsweek” to tylko zwieńczenie procesu wypychania wszystkich, a nie tylko tych „konserwatywnych”, „fundamentalistycznych”, „zamkniętych” katolików z mediów głównego nurtu w Polsce. Po usunięciu z tygodników opiniotwórczych (co od dawna postulowała, o czym nieczęsto się przypomina, profesora Magdalena Środa) ludzi wierzących, o konserwatywnym spojrzeniu na świat, przyszła pora na tych bardziej otwartych. Z telewizji śniadaniowej usunięto więc Marka Zająca (oczywiście w ramach naturalnych przesunięć), a tygodnik „Newsweek” zaczął tak mocną antyklerykalną i antyreligijną jazdę, że nawet spokojny zazwyczaj i dialogicznie nastawiony Hołownia nie wytrzymał i odszedł. W TVN24 pracują jeszcze katolicy, co to nawet książki w obronie życia piszą, ale i oni są stopniowo namierzani i wskazywani do odstrzelenia przez rozmaite liberalne media, zastanawiające się, czy z takimi poglądami, jakie prezentuje Brygida Grysiak, można pracować w telewizji.
Trybuny ateistów W tej nagonce na katolików, a szerzej na ludzi wierzących, czołową rolę odgrywają dwa do niedawna słabnące tygodniki – „Newsweek” i „Wprost”. Większych różnic między nimi (poza redaktorami naczelnymi i zespołami redakcyjnymi, które zresztą bez większego szwanku dla czasopism ostatnio wymieniły się miejscami) zaobserwować się nie da, i to do tego stopnia, że jeśli redaktor Lis w jednym tygodniu da na okładkę dwie panie z dzieckiem, to dwa tygodnie później redaktor Kobosko wyeksponuje na okładce dwóch panów bez dziecka (bo na razie o dziecku „tylko rozmawiają”). Treść także dość podobna. Obaj redaktorzy wyraźnie chcą zdobyć fanów Palikota, Urbana i spadkobierców Pawki Morozowa. Aby to dostrzec, wcale nie trzeba przedzierać się przez tony zakurzonych tygodników. Wystarczą numery sprzed tygodnia „Wprostweeka”. Na okładce „Newsweeka” mamy księdza w koloratce i podpis „Tata w sutannie. Jak Kościół toleruje podwójne życie księży”. A w środku – szokujące dane, z których wynika, że 60 proc. księży łamie celibat, a 15 proc. z nich ma dzieci. Skąd te dane? Odpowiedź jest bardzo prosta. Z wyobraźni prof. Józefa Baniaka, który zapewnia, że choć badań jeszcze nie ma, to on, profesor, ma wrażenie, że księży takich wciąż przybywa, i dlatego zapewnia, że jest ich właśnie tylu. Gdy dziennikarze zakwestionowali obraz zarysowany przez profesora, ten udzielił wywiadu organowi Tomasza Lisa, czyli portalowi naTemat.pl, i tam zapewnił, że w istocie księży łamiących celibat jest jeszcze więcej, on, profesor, nie jest malarzem, lecz badaczem, i stąd to wie. A na koniec wszystkie te bajeczki zakwestionował krótkim opisem swojej techniki badawczej.
Badania pseudonaukowe – To zjawisko badam od 25 lat. W latach 80. i 90. przebadałem 300 byłych księży. Na przełomie lat 90. przebadałem 800 księży, którzy wciąż pełnili posługę kapłańską. 60 proc. przebadanych przeze mnie duchownych jest lub była w związku z kobietami. Te badania wciąż nie są zakończone, ciągle je aktualizuję, powiem nawet, że są już nieco nieaktualne, bo to zjawisko wciąż się nasila – mówił profesor portalowi naTemat.pl. I już tylko te słowa pozwalają pokazać, że „badania” Baniaka z nauką niewiele mają wspólnego. Z 300 byłych księży zapewne 100 proc. (albo blisko tego) było w związkach z kobietami. Tyle że to świadczy jedynie o powodach (zazwyczaj zresztą wcale nie pierwotnych) odejść z kapłaństwa. Próbka 800 księży, których zbadać profesor miał później, także nie wygląda specjalnie poważnie. Jeśli bowiem miałoby się ją potraktować jako grupę badawczą, która cokolwiek mówi o stanie polskiego duchowieństwa, to musiałaby być ona solidnie dobrana na podstawie naukowych kryteriów, socjologicznie zbilansowana. Profesor jednak nic na temat takich elementów swojego badania nie mówi. Zamiast tego zapewnia, że bada tych, co się do niego zgłaszają. A ponieważ Baniak znany jest z tego, że od lat zajmuje się celibatem i tymi, którzy go łamią, nietrudno się domyślić, że zgłaszają się do niego ci, którzy z celibatem mają problem. I stąd skrzywiony obraz rzeczywistości. Baniak ma zresztą tego świadomość, bo zaznacza: „Wskaźniki procentowe odnoszące się do przebadanych przeze mnie osób nie muszą odnosić się do całej populacji”. I właśnie ta wypowiedź pokazuje zupełnie jasno, że i „Newsweek”, i portal naTemat.pl, i profesor mijają się z prawdą. Zdanie, że 60 proc. księży pozostaje w związkach z kobietami, powinno bowiem brzmieć: 60 proc. przebadanych przez prof. Baniaka księży znajduje się w takich związkach. Różnica między tymi zdaniami jest zasadnicza. I każdy, kto nie jest zaślepiony niechęcią do instytucji Kościoła lub niespełnionymi – z powodu wymogu celibatu – pragnieniami bycia księdzem, może to zauważyć. Ale na wojnie subtelności nie mają znaczenia.
Wzruszające życie gejów „Wprost” tym razem poszedł w innym kierunku. Zamiast epatować antyklerykalizmem, zaproponował zachwyt nad życiem par gejowskich, ze szczególnym uwzględnieniem pary Robert Biedroń i Krzysztof Śmiszek. Panowie (a dokładnie jeden pan, bo drugi z partnerów, choć jest na okładce, nie rozmawia z dziennikarzami, obawiając się o swoją pracę) zapewniają, że choć kiedyś chcieli mieć dziecko, to teraz już nie chcą, ale wielokrotnie rozmawiali o „powiększeniu rodziny”. Na razie jednak zrezygnowali, ale nie z troski o dobro dziecka, które powinno mieć ojca i matkę, a nie dwóch tatusiów, lecz z troski o własny związek. „Obaj robimy karierę. Ciężko pracujemy. A dziecku trzeba się poświęcić” – zapewnia Biedroń. Na razie żyją sobie sielsko – Robert wraca do domu, a Krzysztof, który świetnie gotuje, już czeka na niego z kolacją. Dziennikarka wzdycha: „Pozazdrościć”. Ale, niestety, nie wszystko wygląda tak różowo – na drodze do szczęścia Krzysztofa i Roberta stoją bowiem rozmaici zacofani homofobowie, którzy sprawiają, że „ten kraj jest chory”. Na tę chorobę jest jednak lekarstwo: Robert Biedroń, który zapewnia, że oni go uzdrowią... Oby nie za szybko, bo lekarstwo w tym przypadku będzie na pewno gorsze od choroby.
Zachwyt nad niewiarą Okładkowe teksty nie wyczerpują jednak ateistycznego kontentu „Wprostweeka”. Tomasz Lis rozsiał propagandowe kawałki w całym numerze gazety. I nie chodzi o jakieś wielkie manifesty (choć i one w postaci wywiadu z Richardem Dawkinsem, który zapewnia, że nauka jest racjonalna, a religia nie), ale o wstawki w teksty o innych sprawach. Ot, choćby materiał o Wilanowie, w którym dziennikarz z entuzjazmem zapewnia, że mieszkańcy tego nowego osiedla nie chodzą do kościoła, nie chrzczą dzieci, a na mszach są tylko staruszki sprowadzone ze wsi, by zajmowały się tymi dziećmi. Nowocześni mieszkańcy Wilanowa są już zatem wymarzonym społeczeństwem „Newsweeka”: bez korzeni, bez religii, za to z głębokim przekonaniem, że są świetni. Tak jak w przypadku poprzednich tekstów, i tu widać tezę wciskaną na siłę. Violetta Ozimkowski nie raczyła bowiem zauważyć, że świątynia, do której nikt nie chodzi, wciąż jest w budowie, i już choćby to ogranicza jej zakres oddziaływania, a przyjezdni do Warszawy na śluby czy chrzty swoich dzieci często wybierają parafie w swoich ojczystych stronach. I że tam wszyscy ci zblazowani ateiści są przykładnymi katolikami, żeby przypadkiem sąsiedzi ich nie skrytykowali. Gdy zaś przyjeżdżają do Warszawy, z wiary rezygnują, bo tu nie jest ona na topie. I takie są prawdziwe przyczyny owej niereligijności miasteczka Wilanów, o których Ozimkowski nie napisze, bo pokazałoby ono prawdziwe, konformistyczne do bólu oblicze warszawskich lemingów, dla których kresem aspiracji osobistych jest życie i myślenie na sposób, jaki proponuje „Wprostweek”. Oba „elytotwórcze” tygodniki produkują więc zastępy bezbożników, które w zwartych szeregach pójdą na bój z religianctwem, zostawiając swoje dzieci na wychowanie wierzącym babciom. I właśnie w tych babciach i wychowywanych przez nie dzieciach jest nadzieja! Tomasz P. Terlikowski
Kukiz: Głową z murem walczę Na nowej płycie śpiewam o wielkich nadziejach i tym, co z nich zostało. O takim marazmie, w który wpada oszukane społeczeństwo - mówi Paweł Kukiz w rozmowie z Janem Pospieszalskim.
Twoja nowa płyta „Siła i honor” zaczyna się od… piosenki góralskiej? Tak. „Tu moja góra i moja swoboda” i słyszymy huk niszczenia, odgłos bombowców, fragment przemówienia Hitlera i nagle: „Heil Steinbach!”. Na koniec fragmenty piosenki pierwszej dywizji SS im. Adolfa Hitlera: „Wir marschen nach Osten, nach Osten”. Rafał Paczkowski, realizator i reżyser dźwięku, wpadł na pomysł, by w tle słychać było dzwoneczki grające hymn Unii Europejskiej?
Tak sobie pomyślałem, że po jaką cholerę było to zwycięstwo, jak Niemcy i tak wszystko mają. Po tym utworze wchodzi motyw 17 września i piosenka „Kurica nie ptica – Polsza nie zagranica”. Tę „górę” z pierwszej piosenki biorą Niemcy, a potem wchodzą Rosjanie i się nią dzielą. Mamy tu też „Obławę” Jacka Kaczmarskiego w punkowej wersji, która na płycie pełni funkcję piosenki opowiadającej o dorzynaniu resztki akowców – Żołnierzy Wyklętych. Następie tekst Włodzimierza Wysockiego „Ratujcie nasze dusze”, mówiący o opozycji, o wejściu w emigrację wewnętrzną. I śpiewam: „siła, honor, duch, odwaga, jedność, sprawa, Bóg, braterstwo, w otchłań ciemną, w imię prawa, zbrojnie razem po zwycięstwo”. Ta rewolucja niewiele daje, bo z pozycji obywatela po tej rewolucji śpiewam: „za dużo tu słów, za mało jest miejsca, za szybki jest prąd za słabe są serca, na rzęsach masz tusz, a w oczach już nic. Za prawdę jest lincz, za kłamstwo sława, w przysiędze jest Bóg, za krzyżem posada”. Mówię tu o wielkich nadziejach i tym, co z nich zostało. O takim marazmie, w który wpada oszukane społeczeństwo. Potem jest piosenka „Słowo” – wiadomo, o politykach: „Twoje słowo nic nie znaczy, słowem tylko kupisz czas, kiedy zniknie w niepamięci, wtedy nowe słowo dasz. A w nim jeszcze więcej żaru, po nim jeszcze więcej braw i na chwilę się podniesiesz, choć już trudniej będzie stać”.
Piosenka „Homo Politicus” to recenzja całej klasy politycznej i dosyć ponura wizja. A co dalej? Kończy się komuna i zaczyna Solidarność: „Więc wyszło słońce, ciepłem nadziei głowy gorące, jeden za wszystkich, oni za niego, razem do karmy – nie ma niczego. Więc Bóg się rodzi, nikt nie truchleje, czekają ziarna i razem krzyczą i solidarnie idą ulicą, płaczą sztandary, hasłami – Bóg i Ojczyzna – Chodźcie z nami!”. Ale słuchaj dalej: „Więc dał im ziarno – znów rosną dzioby, popatrz, co chwilę leci nowy. Zbili się w stada, zjedli sztandary, kije zostały, biją kijami, swój swego chłonie, potem obcego, siebie na końcu – nie ma niczego”.
Tak to widzisz? To bezlitosna diagnoza. Też się zastanawiałem, czy nie przesadziłem z tym „dołem” i powstał taki osobisty tekst, w którym sam do siebie, autoironicznie śpiewam. „Powiedzieć, że źle jest, murem się otoczyć, rozpłakać nad sobą, głową z murem walczyć. Szum lasu podpalić, łzy we krwi utopić i studnię wykopać, słuchać krew jak kapie, jak długo kropla spada z rozbitego czoła, aż w końcu zadudni… tego nie zobaczysz, dno studni za ciemne, a tam w dole słońce w zimnej wodzie tonie, było za gorące, zakryły je chmury, uciekło do ziemi, do wody schowało, kamieniem otuliło i bólu nie było, bo księżyc zaświecił, wszystko zasnęło na wieki...”
A jednak w ostatniej piosence dajesz nadzieję? Tekst jest o przemijaniu i tym, że jest w tym sens. „A kiedy przyjdzie taki czas, że myślisz: nie ma tutaj nic, że nie ma po co iść – masz być. A kiedy budzisz się i nie wiesz, gdzie i po co, wtedy masz rozdmuchać żar, potężny. To dar, wielki dar, a kiedy nagle strach, co dalej, złapie mocno krtań, to omiń go i trwaj, masz moc. Dla ciebie góry, morza, zorza, a siebie innym daj. Do końca roznieć żar – twój dar. Koniec końców – początkiem wszystkiego, owoc spada po to, żeby nowe rosło drzewo”. A płyta kończy się tak, jak zaczęła – muzyką góralską. Jan Pospieszalski
Marcin Plichta: Tusk sam się do nas zgłosił „Gazeta Polska Codziennie” dotarła do dokumentów dotyczących współpracy Michała Tuska z liniami lotniczymi OLT Express, których właścicielem jest spółka Amber Gold. Co ciekawe, syn premiera już w czerwcu dopytywał, jaki wpływ na losy OLT miałby ewentualny upadek złotego imperium. W tym czasie wobec firmy Marcina Plichty tajne działania prowadziła ABW. Z naszych ustaleń i dokumentów jednoznacznie wynika m.in., że Michał Tusk już w ub.r. starał się o pracę w OLT Express. Zabiegał również o wypłatę należności widniejących na fakturze wystawionej 15 czerwca br. Mejl w tej sprawie został wysłany z adresu et42@wp.pl, w polu „nadawca” widniało nazwisko „Józef Bąk”, a odbiorcą był Jarosław Frankowski, dyrektor zarządzający OLT Express.
„W załączeniu, wielka prośba o jej przekazanie gdzie trzeba przed urlopem :). A z umową spokojnie, przygotuję odpowiednie zmiany w sprawie pracy ad hoc. Co do dalszej pracy pogadamy spokojnie jak wrócisz. Dobrego odpoczynku. MT” – czytamy w mejlu.Z dokumentów wynika także, ze Michał Tusk w ciągu ostatnich 10 miesięcy wielokrotnie kontaktował się z Marcinem Plichtą. Świadczą o tym m.in. billingi połączeń telefonicznych pomiędzy numerem telefonu należącym do Michała Tuska a numerem należącym do Plichty. – Rozmawiałem z Marcinem Plichtą, ale głównie kontaktowałem się z Jarosławem Frankowskim – mówi nam Michał Tusk. Ustaliliśmy, że syn premiera z racji swojej współpracy miał dostęp do poufnych danych OLT Express. I właśnie w związku z tą współpracą i jednoczesną pracą na gdańskim lotnisku, którego właścicielem jest skarb państwa, Stowarzyszenie Stop Korupcji złożyło zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Michała Tuska, który miał działać na szkodę spółki Port Lotniczy Gdańsk sp. z o.o. Z naszych ustaleń i dokumentów, do których dotarliśmy, wyłania się zupełnie inny obraz współpracy syna premiera z OLT Express, niż ten nakreślony w wywiadzie udzielonym w trójmiejskim dodatku „Gazety Wyborczej”, w którym wcześniej wiele lat pracował. Pisał tam o tematyce transportu, także o OLT Express, któremu poświęcił kilka osobnych, przychylnych artykułów. Z posiadanych przez nas dokumentów wynika, że w lipcu br. Michał Tusk nalegał na wypłatę z tytułu współpracy z OLT Express. Tymczasem w rozmowie z „GW” mówił coś zupełnie innego: „(…) Pierwszy raz w życiu byłem autentycznie wkurzony, że dostałem przelew. Stało się dla mnie oczywiste, że w sytuacji, w której OLT nie ma na nic pieniędzy, ktoś to wykorzysta przeciwko mnie. Poza tym źle się czuję z tym, że pewnie jako jeden z niewielu kontrahentów dostałem swoje pieniądze. (…)”. W listopadzie 2011 r. syn premiera jako dziennikarz „GW” przeprowadził wywiad z Marcinem Plichtą, prezesem Amber Gold. Kilka tygodni później Michał Tusk zgłosił się do niego z propozycją współpracy.
– Sam się do nas zgłosił. Przyszedł sam. Powiedział, że wypala się w pracy w „GW”, że będą cięcia etatów. Osobiście ze mną rozmawiał. To wtedy przedstawiłem mu Jarosława Frankowskiego, dyrektora zarządzającego OLT Express. Tusk, będąc u nas, zaproponował, że może być twarzą OLT Express. Mówił, że nie boi się firmować naszych linii – mówi „Codziennej” prezes Amber Gold. – Spytałem go, czy wie, jaka jest sytuacja z AG i czy nie boi się o reakcję ojca. Stwierdził, że zdanie ojca go nie interesuje i że chce budować swoją markę. Złożyliśmy mu propozycję, którą po kilku dniach odrzucił – dodaje Marcin Plichta. Syn premiera swoją decyzję uzasadniał rozmową z rodziną, która miała go przekonać do rezygnacji z pracy w OLT. Kilka miesięcy po pierwszej rozmowie Michała Tuska z Marcinem Plichtą na temat pracy w OLT Express w gdańskim hotelu Hilton doszło do spotkania Marcina Plichty, prezesa Amber Gold, Jarosława Frankowskiego, dyrektora zarządzającego OLT Express, prezesa gdańskiego lotniska, oraz Adama Skoniecznego, kierownika analiz ekonomicznych i marketingu portu lotniczego w Gdańsku. Zapytaliśmy Marcina Plichtę, co było powodem tego spotkania.
– Prezes Portu Lotniczego im. L Wałęsy zarzucił, że mamy bardzo słabą reklamę i marketing. Mówił, że pomoże nam znaleźć kompetentną osobę. Po dwóch tygodniach zadzwonił i zaproponował Michała Tuska. To było w marcu, 15 lub 16 – mówi Plichta.
– Zdziwiłem się, powiedziałem, że przecież nie chciał. „Przemyślał to” – usłyszałem w odpowiedzi – relacjonuje Plichta. Usiłowaliśmy skontaktować się z prezesem gdańskiego portu lotniczego, ale nie odbierał telefonu. Co istotne, Tusk był drugim, po Jarosławie Frankowskim, człowiekiem poleconym do pracy w OLT Express przez władze portu lotniczego. Aviarail, firma Michała Tuska, została założona 15 marca 2012 r. W tym samym dniu podjął on współpracę z OLT Express. Według informacji „Codziennej” syn premiera zastrzegł, że umowa musi być podpisana z OLT, a nie ze spółką Amber Gold, wokół której – co podkreślał – narosło wiele kontrowersji. Dopiero później, już po podpisaniu umowy z OLT Express, Michał Tusk podjął pracę w gdańskim Porcie Lotniczym im. Lecha Wałęsy. W czerwcu Michał Tusk interesował się tym, jaki wpływ na OLT Express miałby upadek Amber Gold. Osobiście rozpytywał o to kierownictwo OLT. Było to w czasie, gdy po zawiadomieniu BGŻ Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego prowadziła tajne działania wobec Amber Gold. Dorota Kania, Wojciech Mucha
Poczet słupów służb w III RP Marcin Plichta zapisuje się w długiej tradycji przedsiębiorczości finansowej w III RP. Pionierzy zaczynali w czasach premiera Bieleckiego ("pierwszy milion trzeba ukraść"). Bielecki jest dzisiaj szarą eminencją grupy trzymającej władzę. Lista słupów rożnej maści służb w historii III RP jest długa, my wybraliśmy tylko subiektywnie pewne bardziej kolorowe postacie:
Art-B – dwóch młodych sympatycznych muzyków, Gąsiorowski i Bagsik, przeprowadza operację oscylatora finansowego, która jest kopią operacji przeprowadzonej w Izraelu w 1948 roku. Wyciągają 400 milionów ówczesnych złotych. Wybucha afera, jeden z młodzieńców chowa się w Izraelu, drugi w Szwajcarii. Gąsiorowski (na zdjęciu powyżej) do dzisiaj chowa się w Izraelu, Bagsik po odsiadce wypływa jako dostawca ubrań dla polskiego wojska:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Oscylator_ekonomiczny
Marek Dochnal – młody zdolny zostaje wzięty pod skrzydła przez Mariana Zacharskiego i Siergieja Gawrilowa, towarzyszka Henryka Bochniarz jako wiceminister gospodarki daje mu kontrakt na raport o restrukturyzacji polskiego przemyslu zbrojeniowego. Potem kariera Marka Dochnala jako lobbysty nabiera tempa i rozmachu (rancho w Argentynie, prywatny jet, Ferrari, etc) a następnie nurkuje wraz z afera posła SLD Pęczaka:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/56651,palac-posla-peczaka
Peter Vogel – morderca psychopata, wychodzi przed terminem z więzienia, dostaje paszport i znika w Szwajcarii gdzie wynurza się pod nowym nazwiskiem i zostaje bankierem prywatnym obsługującym lewicę i Unię Wolności. Za zasługi, Peter Vogel zostaje ułaskawiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Peter_Vogel
Ziad Cattan – iracki handlarz z polskim paszportem, zostaje wysłany z powrotem do Iraku jako wiceminister obrony i podpisuje wesołe kontrakty z Bumarem, ale szczęście nie trwa długo, z kasy ministerstwa znikają dziesiątki milionów dolarów, znika też Ziad Cattan, który chowa się z powrotem w Polsce, a kontrakty Bumaru w Iraku zostają anulowane. Dla bezpieczeństwa Ziad Cattan umieszcza na internecie swoje zdjęcia z biesiad z polską generalicją. Nie wiemy czy Ziad Cattan jeszcze żyje, czy może spotkał go już pistolet w garażu lub wąż od prysznica w łazience:
Złodziej z Bagdadu Z irackiego Ministerstwa Obrony wyparował miliard dolarów. Za zgodą i wiedzą polskich służb specjalnych. Jak już wiadomo z mediów, w czerwcu tego roku zniknął z Bagdadu były wiceminister obrony narodowej Iraku dr Ziad Cattan. Oskarżano go o defraudację gigantycznych kwot. Najpierw mówiono o 300 milionach dolarów, potem o 700, a dziś prasa zachodnia pisze o miliardzie! Ten Irakijczyk z polskim, a podobno też niemieckim paszportem zrobił w swej ojczyźnie fantastyczną karierę. Jako protegowany amerykańskich władz okupacyjnych był burmistrzem zamieszkanej przez oficerów armii Saddama dzielnicy Medine al-Dubath w Bagdadzie. W marcu 2003 r. po miesięcznym kursie w Stanach zatrudniono go jako głównego doradcę w resorcie obrony. W rządzie Ijada Alawiego, który zastąpił amerykańskiego administratora Iraku Paula Bremera, dr Cattan otrzymał tekę wiceministra obrony odpowiedzialnego za sprawy logistyki i zaopatrzenia. W drugiej połowie zeszłego i na początku tego roku Cattan podpisał z Bumarem warte łącznie blisko 400 mln dolarów umowy na dostawy polskiego uzbrojenia, w tym śmigłowców, transporterów opancerzonych, broń strzelecką i amunicję. Jak się dziś okazuje, pieniądze z tytułu dostaw zanim trafiły do Polski przepłynęły przez konta, w amerykańskich i niemieckich bankach, należące do trzech tajemniczych arabskich spółek. Władze irackie twierdzą, że broń jest bezwartościowa, śmigłowce przestarzałe, a były wiceminister i jego wspólnicy to złodzieje i aferzyści. Bumar zapewnia, że wszystko jest w porządku, a cała sprawa to intryga, która ma wyeliminować polską firmę z lukratywnego rynku.
W służbie narodu Pułkownik Jan X. (nazwisko do wiadomości redakcji), który zęby zjadł na handlu bronią, zapewnił mnie, że władze polskie od początku wiedziały, co się dzieje. Bo były wiceminister obrony Iraku to nasz człowiek w Bagdadzie. Ziad Cattan pojawił się nad Wisłą na początku lat 80. Miał studiować ekonomię. Jego ojciec był generałem w armii Saddama, co czyniło z niego idealny obiekt zainteresowania naszych służb specjalnych. Zwłaszcza, że dorabiał w Warszawie, jako asystent dyrektora biura irackich linii lotniczych. Młody Arab szybko odkrył uroki nocnego życia stolicy. Wieści o zbyt frywolnych rozrywkach mogły ściągnąć uwagę Mukhabaratu – słynącej z okrucieństwa irackiej Służby Wywiadu. Ziad Cattan uznał, że bezpieczniej będzie przyjąć propozycję współpracy z Polakami. Władze irackie nabrały jednak podejrzeń. Pod pretekstem pracy nad doktoratem na krakowskiej Akademii Ekonomicznej Cattanowi przedłużono pobyt w Polsce. W 1991 r. inwazja na Kuwejt i wybuch wojny w Zatoce Perskiej zmieniły wszystko. Irakijczycy zorientowali się, że polski wywiad wojskowy ma w ich kraju rozbudowane struktury. Nie tylko wywiózł im sprzed nosa oficerów amerykańskich służb specjalnych, lecz także dostarczył informacji o infrastrukturze kraju i szczegółowe plany stolicy. Mukhabarat, choć częściowo wyrównał rachunki. W latach 90 kilku polskich dyplomatów zginęło na Bliskim Wschodzie w niewyjaśnionych okolicznościach. Gdyby wtedy dr Cattan wrócił do kraju, czekałaby go pewna śmierć. Lepsza była skromna egzystencja nad Wisłą. W 1993 r. Ziad Cattan ożenił się z byłą recepcjonistką hotelu Forum. Zamieszkali na Bemowie w Warszawie. Polskie obywatelstwo i paszport dawały mu możliwość poruszania się po Europie, ale interesy – głównie handel samochodami sprowadzanymi z Niemiec – szły źle. Były za to doskonałą przykrywką dla działalności wywiadowczej. Kolejny zwrot w życiu dr. Cattana przyniosła druga wojna w Zatoce Perskiej. Amerykanie ponownie poprosili Polaków o pomoc. Tym razem nie chodziło tylko o informacje wywiadowcze i żołnierzy GROM, lecz także o zaufanych ludzi, którzy w przyszłości mogliby pomóc im w tworzeniu administracji okupowanego kraju. Dr Ziad Cattan był kandydatem idealnym.
Towarzysze broni Moi rozmówcy z kręgów wojskowych twierdzą, że na długo przed atakiem na Bagdad w zamian za stawianie symbolicznego oporu Amerykanie zaoferowali wysokim dowódcom irackim pieniądze i bezpieczeństwo. Cattan, jako syn emerytowanego generała irackiej armii był jednym z wielu pośredników w tych kontaktach. W 2002 r., dwa dni przed atakiem US Army z terytorium Kuwejtu, Cattan znalazł się w Bagdadzie. Oficjalnie chciał namówić ojca do wyjazdu z kraju. Taka misja wymagała pieniędzy, wielkiej odwagi i specyficznych umiejętności, zwłaszcza, że rodzina Cattana mieszkała w oficerskiej dzielnica Medine al-Dubath, w której wprost roiło się od agentów reżimu.
Po zdobyciu irackiej stolicy Ziad „przypadkiem” skontaktował się z oficerami US Army i przekazał im informacje o składach broni i amunicji zgromadzonych przez ludzi Saddama w bagdadzkich szkołach. Polskie służby specjalne dały mu tak dobre rekomendacje, że Amerykanie natychmiast zatrudnili go najpierw na stanowisku cywilnego administratora dzielnicy, w której mieszkał, a potem na stanowisku zarządcy dziewięciu dzielnic Bagdadu. Dr Cattan zaczął się liczyć. Zawsze w otoczeniu licznej obstawy dał się poznać, jako sprawny wykonawca poleceń władz okupacyjnych. Swym rodakom przedstawiał się, jako znajomy i doradca cywilnego administratora kraju Paula Bremera. Udzielał wywiadów polskim dziennikarzom i podtrzymywał kontakty z nielicznymi pracującymi w Bagdadzie Polakami. Ukoronowaniem kariery dr. Cattana stało się stanowisko wiceministra obrony Iraku w rządzie Ijada Alawiego.
Broń towarzyszy – Nikt nie ma zamiaru sprzedawać armii irackiej nowoczesnej broni – przekonuje mnie pułkownik Jan X. – Słaba armia wymusza obecność sił okupacyjnych, bez których żaden iracki rząd się nie utrzyma. Poza tym gdyby przyszło opuścić Irak, nowoczesne uzbrojenie wpadłoby w ręce islamistów. Już pierwsze przetargi na dostawy broni zorganizowane na przełomie 2003/2004 r. ujawniły głównych graczy. Bumar, który liczył na wart ponad pół miliarda dolarów kontrakt, przegrał z nieznanym bliżej konsorcjum NOUR. Wybuchł skandal, gdy okazało się, że NOUR miała reprezentować w Polsce mało znana firma Ostrowski Arms. Szybko wyszło na jaw, że konsorcjum jest prywatnym przedsięwzięciem, typowanego w 2003 r. przez Amerykanów na następcę Saddama i członka irackiej Rady Zarządzającej, Ahmeda Chalabiego. Założycielem i prezesem firmy był jego przyjaciel Abdul Huda Faruki. W skład NOUR wchodziła spółka Erinys Iraq, mająca wart zaledwie 2 mln dolarów kontrakt na ochronę irackich instalacji naftowych. Na jej czele stał Fajsal Dagistani, syn wieloletniej współpracowniczki Chalabiego. Dostawy broni miały zostać w ich rękach. Sprawa ucichła po pojednawczych oświadczeniach prezesa Bumaru Romana Baczyńskiego, który przekonywał, że w kolejnych przetargach jego firma nie jest bez szans. Dobrym duchem Bumaru okazał się posiadacz polskiego paszportu, wiceminister obrony narodowej Iraku dr Ziad Cattan.
Forsa w materacach Kontrakty na odbudowę Iraku to okazja do nieprawdopodobnych oszustw. Amerykanie u siebie nie mogą doliczyć się ponad 8 mld dolarów wydanych na odbudowę tego kraju. Bywało, że gotówkę na żądanie cywilnych władz Iraku przesyłano w materacach samolotami! Uzasadniano to np. koniecznością natychmiastowej wypłaty wynagrodzeń pracownikom administracji lub policjantom. Z Bumarem było inaczej. Pieniądze za dostawy broni z Polski wpływały terminowo, a podpisane umowy są nie do podważenia. Moi rozmówcy z kręgów wojskowych twierdzą, że obecny skandal jest próbą odsunięcia polskich firm od lukratywnych kontraktów. Bakszysz w krajach arabskich to norma. Dr Cattan musiał uciekać z Iraku, podobnie jak jego szef, były minister obrony Iraku Hazim Szalan, bo do władzy doszła inna opcja, która chce się obłowić. Dr Cattan dobrze zasłużył się Polsce wzmacniając 400 milionami dolarów nasz potencjał obronny i może liczyć na ochronę naszych służb specjalnych. Czy wywiad wie, gdzie obecnie mieszka dr Cattan? Wie, ale nie powie. Anna Fisher Stanislas Balcerac
Emerytury głodowe, a nawet żadne Wczoraj OPZZ ogłosił na konferencji prasowej, że składa skargę do Trybunału Konstytucyjnego na nowelizację ustawy o emeryturach i rentach z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, uchwaloną przez koalicję Platforma-PSL-Ruch Palikota w maju tego roku. Związkowcy skarżą między innymi odebranie przez ustawę praw nabytych pracowników, niesprawiedliwość tzw. emerytur częściowych, wreszcie pośpiech legislacyjny i brak konsultacji ostatecznego projektu ustawy ze związkami zawodowymi. Już we wrześniu pojawią się zapewne kolejne skargi do Trybunału, taki wniosek przygotowuje także klub parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości. Zanim Trybunał je rozpatrzy, miną zapewne długie miesiące ale już teraz trzeba bić na alarm, ponieważ szybkimi krokami przybliża się do nas prawda o konsekwencjach przejścia w ramach systemu emerytalnego na tzw. emerytury kapitałowe wprowadzona w roku 1998, pogorszona jeszcze ostatnią majową nowelizacją. Nowelizacja ustawy emerytalnej spowodowała, bowiem nie tylko jak się powszechnie sądzi wydłużenie wieku emerytalnego o 2 lata dla mężczyzn i o 7 lat dla kobiet (dla kobiet pracujących w rolnictwie aż o 12 lat) i wprowadzenie skandalicznie niskich emerytur częściowych, ale także znaczące pogorszenie dostępu pracowników do systemu emerytalnego. Otóż po majowej nowelizacji wielu osobom, które weszły na rynek pracy po roku 1989, grozi utrata prawa do gwarantowanych minimalnych emerytur, rent rodzinnych i wdowich. Do tej pory kobieta miała prawo do emerytury minimalnej mając 14 lat składkowych i 6 nieskładkowych, po zmianach aby otrzymać emeryturę minimalną, musi mieć 30 lat stażu składkowego (jest to więc wydłużenie okresu składkowego aż o 16 lat). Z kolei mężczyzna do tej pory miał prawo do emerytury minimalnej mając 17 lat składkowych i 8 lat nieskładkowych, po zmianach aby ją uzyskać musi dysponować aż 35 stażem składkowym (wydłużenie stażu składkowego o 18 lat). W sytuacji kiedy na rynku pracy już blisko 50% osób jest zatrudnionych na tzw. umowy śmieciowe (od których w dużej części nie odprowadza się składek ubezpieczeniowych), przy równie powszechnym zatrudnianiu na czarno, nietrudno sobie wyobrazić jak trudno będzie się w przyszłości wykazać się 30 - letnim stażem składkowym w przypadku kobiet i 35 - letnim w przypadku mężczyzn. Równie powszechna jest niewiedza Polaków dotycząca wysokości przyszłych emerytur. Po wydłużeniu wieku emerytalnego na stronie internetowej ministerstwa finansów umieszczono tzw. kalkulator emerytalny, który informuje na przykład, że kobieta, która przepracuje 26 lat i będzie zarabiała w całym tym okresie 2900 zł brutto w wieku 63 lat uzyska świadczenie w kwocie około 1800 zł (a więc aż 85% ostatniego wynagrodzenia netto) ale po wydłużeniu aktywności zawodowej do 67 lat, jej emerytura wyniesie już blisko 2450 zł i będzie stanowiła aż 106% obecnych zarobków netto. Niestety te wyliczenia nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Otóż nowy system emerytalny uchwalony w 1998 roku (zdefiniowanej składki) doprowadził do tego, że średnia stopa zastąpienia (czyli relacja przyszłego świadczenia do ostatniego wynagrodzenia) uległa obniżeniu z obecnych około 60% do 36% i to brutto, a więc przed opodatkowaniem emerytury podatkiem dochodowym od osób fizycznych (około 29% netto). Nie ulega więc wątpliwości, że emerytura wypłacana „na rękę” w wysokości około 30% ostatniego wynagrodzenia, będzie świadczeniem wręcz głodowym. Ale niestety może być jeszcze gorzej jeżeli nie zmienimy w sposób zasadniczy systemu emerytalnego w Polsce (między innymi nie wprowadzimy dobrowolności ubezpieczenia w OFE). W wyniku bowiem gigantycznego długu publicznego, który już na koniec tego roku może sięgnie astronomicznej kwoty 900 mld zł, już od roku 2016 wszyscy odchodzący na emerytury będą otrzymywali świadczenia nie wyższe niż 30% ich ostatniego wynagrodzenia, a około 2020 roku rządzący wówczas, będą zmuszeni do obniżenia do takiego poziomu wszystkich wypłacanych świadczeń emerytalnyc Ba przy tym poziomie dzietności (1,3 dziecka na kobietę - wg ONZ 207 miejsce na świecie na 211 klasyfikowanych państw) i coraz mniej chętnie odprowadzanych składkach ubezpieczeniowych, około 2030 roku może okazać się, że naszego systemu emerytalnego nie stać na wypłacanie jakichkolwiek świadczeń emerytalnych. Zbigniew Kuźmiuk
List do Jarosława Kaczyńskiego: państwo jest, państwo działa To prawda, że mafia w Polsce jest bezkarna, na przykład paliwowa. Ale ofiary mafii bezkarne już nie są!
1. Szanowny Panie Premierze! Wiele razy wypowiadał Pan krytyczny sąd, że państwo polskie pod rządami PO i Donalda Tuska jest słabe, nie chroni uczciwych ludzi przed przestępcami, nie walczy z układami korupcji, przyzwala na rozkradanie majątku narodowego. Podobne opinie wypowiadają tez inni politycy Prawa i Sprawiedliwości, w tym – przyznaję – ja również. Pozwolę sobie jednak nie zgodzić się z Panem Premierem – a poniekąd nie zgodzić się sam ze sobą. Owszem, są oznaki słabości instytucji państwowych, zwłaszcza w obliczu wielkich afer gospodarczych. Ale jest i wiele przykładów, że państwo jest silne, państwo działa!
2. Diagnozę słabości państwa z pozoru potwierdza ostatnia afera ze spółką Amber Gold. Spółka założona przez człowieka sądownie karanego za oszustwa, przez lata prowadziła działalność parabankową, naciągała tysiące ludzi, złote góry obiecywała, a wiarygodność swoją wzmacniała młodym Tuskiem i filmem o Wałęsie – to owszem, prawda. I prawda też, że to wszystko działo się się pod nosem władz skarbowych, nadzoru finansowego, policji, prokuratury i nikt nie zrobił nic, żeby przerwać to jawne oszustwo na wielka skalę. Jedynie Komisja Nadzoru Finansowego, którą kierował Stanisław Kluza z PiS, biła na alarm i zawiadomiła prokuraturę o podejrzeniu przestępstwa, ale prokuratura palcem w bucie nie kiwnęła. Ale w innych sprawach bywa inaczej. W pewnym mieście, co leży gdzieś tam, między Szklarską Poręba a Gdynią – jak śpiewała Maryla Rodowicz - stary człowiek, inwalida, bez środków do życia, sam na świecie jak palec – sprzedawał obwarzanki, i to nawet nie pod kościołem, tylko przed supermarketem. Państwo, rękami straży miejskiej i sądu natychmiast zrobiło z nim porządek – został zatrzymany, osądzony i skazany na grzywnę, której zapewne nie zapłaci, więc przykładnie ją odsiedzi. Podobnych przejawów stanowczej i skutecznej interwencji państwa jest naprawdę wiele. Czytaliśmy w prasie o sprawie kioskarki, która nielegalnie skserowała legitymację szkolną i zarobiła na tym dwa grosze. Kilka miesięcy toczył się jej proces i została ukarana. A jednak państwo jest, państwo działa!
3. Mówi Pan, Panie Premierze i ja czasem też powtarzam – korupcja nie jest zwalczana! Owszem, afera hazardowa została pod dywan zamieciona, podobnie jak parę innych afer na szczytach władzy. Ale są przykłady odwrotne. Upośledzony psychicznie chłopak, bity i poniżany przez rówieśników, odsiaduje w więzieniu długoletni wyrok za terroryzm – ktoś go napuścił, żeby wykonał głupi telefon, że bomba jest w urzędzie skarbowym. Bomby oczywiście nie było, ale upośledzonego chłopaka na sześć lat za to skazali. Jak go zamknęli, wysłał z więzienia prośbę do pani prokurator o widzenie z matką, a do koperty – ktoś mu w celi w żartach doradził - włożył banknot 10 złotych. Za tę korupcję dołożono mu w sądzie dodatkowy rok więzienia. Nie jest więc tak, że z korupcją się nie walczy. Państwo jest, państwo walczy, państwo działa!
4. Mafia paliwowa.. - mówił pan o tym wiele razy. Olej opałowy tysiącami ton sprowadzany z zagranicy i sprzedawany w kraju jako olej napędowy, mafia organizująca ten proceder setki milionów zarobiła, niektórzy o miliardach nawet mówią. Owszem – w stosunku do organizatorów tego kryminalnego procederu niewiele się udało wskórać, jakaś księgowa do czegoś się tam przyznała i dostała karę w zawieszeniu, organy skarbowe zabezpieczyły na poczet kar i odszkodowań majątek mafiosów na kwotę 232 tysiące złotych, mniej niż wartość jednego porządnego samochodu. To prawda, mafia jest bezkarna – ale ofiary mafii, Panie Premierze, ofiary bezkarne już nie są! Właściciele małych, rodzinnych firm transportowych, którzy nieświadomie kupowali nielegalne paliwo (sama władza skarbowa uznała, że nieświadomie), zostali jednak dopadnięci przez fiskusa z powodu nienależnych odliczeń podatku VAT, dołożono im domiary podatkowe liczone w dziesiątkach milionów złotych (znam tylko część tych spraw, w kraju to pewnie setki milionów). Nie pomogły skargi i żale, nie pomogły odwołania do sądów, interpelacje i oświadczenia – setki przedsiębiorców transportowych z torbami właśnie odchodzi z tego biznesu, gdyż państwo, mocą wszystkich swoich urzędów skarbowych i sądów, wykończyło ich pryncypialnie. Bezwzględność państwa w ściganiu ofiar mafii paliwowej jest tak wielka, że ofiary mafii ścigane są nawet wbrew świętym prawom Unii Europejskiej, co niedawno stwierdził Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Polskim władzom skarbowym Trybunał jednak nie przeszkadza i niszczą małe firmy nadal. Ktoś sugerował, że to chodzi o przepędzenie małych firm rodzinnych z rynku usług transportowych, bo w tej branży Polska odniosła sukces, polskich ciężarówek pełno jest na szosach całej Europy. Mówi się, że jest to zaplanowana i koordynowana akcja wykończenia małych firm transportowych, żeby oczyścić pole dla wielkiego biznesu, który ma zająć ich miejsce. Podobno ktoś tę akcję w Ministerstwie Finansów nadzoruje i ochrania – ale ja w to, Panie Premierze, nie wierzę. Po prostu – państwo jest, państwo działa!
4. Inny przykład skutecznej mimo wszystko akcji państwa przeciw mafii paliwowej: Pan Piotr był strażakiem w małym miasteczku na pięknych Mazurach, a że ma rodzinę, postanowił w wolnym od służby czasie dorobić jako kierowca, ma dwoje dzieci, zona bezrobotna, strażackiej pensji nie starczało do pierwszego. Zatrudnił się, za zgodą komendanta straży, w firmie handlującej paliwami, jako kierowca. Jakie mu paliwo nalali, takie woził, nie sprawdzał, za kierowcę go przecież najęli, nie za inspektora. Raz czy dwa razy w tygodniu dorobił sobie do pensji dwieście, trzysta złotych.
Państwo dopadło go znienacka, wieczorem. zakuło w kajdany przy żonie i dzieciach, które usłyszały, że wasz ojciec jest przestępcą i pójdzie do więzienia. Więzienia ostatecznie nie było, ale zapadł wyrok w zawieszeniu za udział w grupie przestępczej, w – jak to sąd napisał – nieusprawiedliwionej nieświadomości. Do tego grzywna, przepadek korzyści majątkowych. Jeśli nawet ten człowiek nie pójdzie siedzieć, to komornika ma na głowie przez resztę życia, A co najgorsze, jako karanego wyrzucono go na zbitą twarz ze straży. Pracy nie ma żadnej, żona, żeby ratować egzystencję rodziny wyjechała gdzieś pod Hannover, pampersy Niemcom zmieniać. Dzieci bez matki, zdruzgotana rodzina, bieda z nędzą, doszły jeszcze choroby, tyle chłopina zarobił, chcą ratować egzystencje rodziny. Ale państwo przecież jest, państwo działa!
5. Bezkarność oszustów – mówi się o tym wiele. W razie bankructwa wspólnicy dzielą się zyskiem w częściach równych – takie zapisy maja być ponoć wprowadzone do umów spółki w akcie notarialnym. Tysiące rolników zostało oszukanych przez takie spółki, handlujące żywcem czy też zbożem. Biorą towar, nie płacą, bankrutują, dzielą się zyskiem – i po sprawie. Rolnicy pozbawieni zapłaty za całoroczne zbiory płaczą i zgrzytają zębami, ze państwo ich nie chroni. Oszustom włos z głowy nie spada, rolnicy ani złotówki nie odzyskują. Prokuratura bierze się za oszustów jak pies za jeża. Ale z drugiej strony, jeśli rolnik we wniosku o dopłaty zgodnie z mapą wykaże, że ma trzy hektary siedem arów ziemi, a kontrola z satelity zmierzy, że jest to trzy hektary siedemnaście – od prokuratora i sądu już się nie wywinie. Policja takie sprawy wprost uwielbia, bo to to jest 100 procent wykrywalności, poprawiające statystykę. Prokuratury prowadzą tysiące takich spraw „pomylonych” rolników. Państwo jest, państwo działa!
6. Albo też ściąganie należności państwowych. Owszem, z takiego Amber Gold nie ściągnie się niczego, to pewne, nawet tego pałacu za sześć i pół miliona prezes Plichta zapewne nie zostanie pozbawiony. Ale już na przykład firma odzieżowa pani Świetlik w Rawie Mazowieckiej, gdy tylko nie zapłaciła na czas 190 tysięcy ZUS-u, została w trymiga zlicytowana. 60 pracowników na bruk i zasiłek, majątek na sprzedaż, pieniądze na koszty syndyka, bynajmniej nie dla ZUS czy innych wierzycieli. Spodnie dżinsowe sprzedane po złotówce za sztukę, maszyny szwalnicze poniżej ceny złomu. Syndyk syty, firma zjedzona, 60 bezrobotnych rodzin - ale państwo jest, państwo działa!
7. Wiele razy mówił Pan Premier też, że państwo nieskutecznie walczy z przestępczością pospolitą. To zależy z jaką. Stale zwiększa się na przykład skuteczność walki z przestępczością prowadzenia roweru w stanie po spożyciu. Dla poprawy statystyki wykrywalności przestępstw państwo reprezentowane przez swoich policjantów urządza wieczorami zasadzki na wiejskich, niekiedy wręcz polnych drogach i tam masowo wyłapuje rowerzystów, co to po piwie wracali do domu na rowerze. Za zakrętem stali, rower mu zabrali...Zapadają kary grzywny, a że wiejska biedota grzywien tych nie spłaca, więc idzie do więzienia. Takich więźniów siedzi obecnie coś około 4 tysięcy, przez nich prawdziwi bandyci w kolejce do celi muszą czekać. I choć to nie pijani rowerzyści, a pijani kierowcy zabijają kobiety z dziećmi na pasach, to w więzieniu w zasadzie tylko pijani rowerzyści siedzą. Jednak mimo wszystko rowerzyści w więzieniu siedzą - państwo jest, państwo działa!
8. Właśnie dostałem mandat od straży gminnej, gdzieś pod Częstochową, bo mój samochód marki Skoda, 18 lipca zamiast dozwolonych 70 kilometrów, pędził z zawrotną prędkością 84 kilometry na godzinę. 18 lipca mam żelazne alibi, byłem tego dnia w Afganistanie i nie wiem kto wtedy kierował moim samochodem, wizerunku kierowcy na zdjęciu brak. Mimo to pod rygorem kary 5 tysięcy złotych grzywny lub miesiąca aresztu, obowiązany jestem zadenuncjować kogokolwiek ze współpracowników bądź z rodziny, wszystko jedno – jest paragraf, człowieka muszę znaleźć. Czy to, Panie Premierze, nie jest kolejny dowód, że państwo jednak jest, że państwo działa? Janusz Wojciechowski
Tarcza Potiomkinowska „Zbudujcie sobie tę tarczę we Francji albo we Włoszech, wybudujcie ją sobie, gdzie tylko chcecie, ale nie umieszczajcie jej w Polsce ani w Czechach” - Władimir Putin Oficjalne stanowisko Rosji jest takie, że zbudowanie „tarczy antyrakietowej” przez USA zagrozi bezpieczeństwu Rosji. Wojskowi rosyjscy podnoszą, że antyrakiety można uzbroić w głowice jądrowe i przekształcić je z defensywnego w środek ofensywny. Teoretycznie jest to możliwe. Jednak słowa Putina wskazują, że Rosjanom nie tyle o „tarczę” chodzi, ale o to, gdzie ona ma być rozmieszczona. We Francji lub Włoszech, a proszę bardzo, powiada prezydent Rosji, w Polsce i Czechach - niet! Tymczasem zasięg balistycznych pocisków rakietowych, jakie miały być instalowane na terenie Polskie sprawia, że z Francji lub Włoch mogą one stanowić potencjalnie większe zagrożenie dla Rosji, niż umieszczone w polskim Redzikowie. O co więc tak naprawdę chodzi Rosjanom? Projekt militarny amerykańskiego systemu obrony antybalistycznej powstał w USA w następstwie wystąpienia Stanów Zjednoczonych w końcu 2001 r. z traktatu ABM zawartego z ZSRR w 1972 r. Traktat ten ograniczał możliwość obrony przed atakiem pocisków balistycznych i tym samym pełnił funkcję odstraszającą obie strony przed użyciem broni jądrowej. Sytuacja ta uległa zmianie po upadku ZSRR i pojawieniu się tzw. państw zbójeckich, które podjęły udane prace nad stworzeniem własnych możliwości przenoszenia głowic jądrowych za pomocą rakiet balistycznych. W grudniu 2002 r. prezydent George W. Bush nakazał resortowi obrony USA opracowanie planu obrony przed tak określanym zagrożeniem. W dwa lata później zakończono podstawowe prace nad projektem. System miał dawać możliwość wykrywania, przechwytywania i niszczenia rakiet balistycznych skierowanych w cele na terenie USA, a więc miał zapewnić bezpieczeństwo terytorium państwowego Stanów Zjednoczonych, ale także objąć swym zasięgiem 50 państw sojuszniczych Ameryki, w tym Polskę. W programie uczestniczą wojska terytorialne USA (Logo National Guard Missile Defense) System Missile Defense będzie zdolny do obrony przed zmasowanym atakiem rakiet balistycznych z użyciem wielkiej liczby głowic z dowolnego miejsca na Ziemi i w każdej fazie ich lotu. Będzie zapewniał obronę także ze strony Rosji i w tym m.in. należy doszukiwać się powodów wrogości Rosji wobec „tarczy”. W okresie II wojny światowej premier Winston Churchill, prezydent Delano Roosevelt i dyktator Iosif Stalin na konferencjach w Teheranie (1943), Jałcie (luty 1945) i Poczdamie (sierpień 1945) zdecydowali o powojennym ładzie międzynarodowym. Te ustalenia miały fatalny wpływ na losy Polski, która została zdradzona przez aliantów zachodnich i oddana pod panowanie Sowietów. Dopiero po upływie czterdziestu kilku lat głębokie zmiany na światowej arenie sprawiły, że Polska ponownie stała się podmiotem w relacjach międzynarodowych. Stało się to za przyczyną zrywu narodowego Polaków („Solidarność”), bankructwa komunizmu i załamania się potęgi Związku Sowieckiego, ale przede wszystkim w wyniku zwycięstwa USA w konflikcie „zimnowojennym” z ZSRR. Istotnym elementem tego zwycięstwa był wdrażany przez prezydenta USA Ronalda Reagana projekt systemu militarnego Strategic Defense Initiative (SDI), określany w publicystyce nazwą „Wojny Gwiezdne”, protoplasty obecnej „tarczy”. W następstwie Amerykanie mieli pozbawić Sowiety możliwości uderzenia nuklearnego na Zachód i odzyskać swobodę w popieraniu wolnościowych dążeń narodów zniewolonych przez komunizm. W trwającym od dziesięcioleci wyścigu zbrojeń („zimna wojna”) Moskwa nie miała możliwości, aby technologicznie i finansowo sprostać wyzwaniu SDI. To przyspieszyło przegraną Sowietów. W następstwie rozpadu bloku sowieckiego ukształtował się nowy ład międzynarodowy, określany jako „jednobiegunowy”, z dominującą pozycją USA, gdy przedtem obwiązywał po-jałtański ład „dwubiegunowy” (USA – ZSRR).
Minęło ponad dwadzieścia lat funkcjonowania obecnego ładu międzynarodowego. Uwidoczniają się symptomy jego zmiany, przekształcenia. Z jednej strony mamy słabnącą pozycję USA w świecie i zawodzącą Amerykanów Europę, która znalazła się w stanie głębokiego kryzysu grożącego rozpadem Unii Europejskiej. Z drugiej są na świecie ośrodki siły z aspiracjami do zajęcia pozycji super mocarstwowej po zdegradowaniu USA. Jednym z takich ambitnych ośrodków jest Federacja Rosyjska. Kierownictwo tego państwa nawiązuje wprost do imperialnej przeszłości Rosji, wspomina z nostalgią Związek Sowieckie i nie ukrywa, że chce odbudować dawną strefę wpływów Rosji na terenie europejskim. Jeżeli więc od tej strony spojrzymy na obawy rosyjskie związane z „tarczą”, to wydaje się oczywiste, że pojawienie się amerykańskich instalacji militarnych na terenie Polski i Czech utrudniłoby, jeśli wręcz nie uniemożliwiło ekspansję Rosji na zachód. Donald Tusk w czasie wizyty w Waszyngtonie powiedział, że Polska oczekuje by to nie Polska, ale Stany Zjednoczone przekonały o słuszności budowy tarczy antyrakietowej Rosję. Wydaje się, że byłoby łatwiej przekonać wilka, aby został jaroszem.
"Kura nie ptica, Polsza nie zagranica." Były czas "bardzo dobrych" relacji z Rosją Projekt „tarczy” ma moim zdaniem szersze znaczenie. W oczach prezydenta Busha i jego współpracowników „tarcza” miała być także gwarancją utrzymania obecnego ładu międzynarodowego z dominującą pozycją USA. Dlatego realizacja tego projektu pozostaje w zasadniczej sprzeczności z celami strategicznymi Kremla. Inaczej niż Bush Obama chciał zresetować stosunki z Rosją. Zdaję sobie sprawę, że w obecnym stanie Polska jest narażona na różne niedogodności, a nasze relacje z USA dalekie są od tego, co chcielibyśmy uzyskać. Irytuje amerykańska zdolność wymuszania na Polsce zaangażowania w ekspedycje USA przy jednoczesnym skąpstwie Waszyngtonu przy wspieraniu potencjału obronnego RP. Pretensje i różne zarzuty można by mnożyć. Powstaje jednak pytanie, czy ewentualna zmiana ładu międzynarodowego na wielobiegunowy „koncert mocarstw” i wycofanie się Amerykanów z Europy, a wraz z tym zanik funkcji obronnych NATO pozwoli Polsce na zachowanie państwowości? Zmiana ładu wersalskiego w 1939 r. skończyła się dla Polski fatalnie. Były prezydent Czech Václav Havel nazywał obecność sił militarnych Stanów Zjednoczonych gwarancją bezpieczeństwa na kontynencie, gdyż „największym zagrożeniem dla Europy jest sama Europa” skoro w przeszłości Europejczycy wywoływali konflikty, które następnie Amerykanie musieli rozwiązywać. Polityk czeski wyciągał wnioski z przeszłości – po zakończeniu I wojny światowej żołnierze amerykańscy wrócili do kraju, po zakończeniu II wojny zostali i są na terenie Niemiec do dziś. Premier Donald Tusk w czasie rokowań na temat „tarczy” wypowiedział dziwne zdanie: „Mamy poczucie, że Amerykanie zrozumieli, że linię Odry trzeba przekroczyć, a Polska nie leży już w strefie pasa, który nie jest bezpośrednio broniony.” Skoro prezydent Barak Obama zawiesił realizację programu obrony antybalistycznej czy to oznacza, że polska armia nie może liczyć na wsparcie sojusznicze i nie obroni terytorium państwa bo obrona NATO sięga tylko do Odry? Bronisław Komorowski przypomniał sobie, że jako zwierzchnik sił zbrojnych nie powinien ograniczać się do nadawania awansów generalskich zausznikom (nie tak dawno fajtłapa dowodzący Biurem Ochrony Rządu został obdarowany stopniem generała dywizji – nic nie wiadomo, żeby w BOR były jakieś dywizje, ale dywizjonera tam mają). W każdym razie urzędnicy prezydenta zajrzeli do kalendarza i spostrzegli, że pryncypał już dwa lata zasiada pod żyrandolem. Obudzili go, a ten niespodziewanie wybity ze snu wystrzelił z dwururki – zbuduję polską tarczę antyrakietową! Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wreszcie przaśny Bronek zrobił coś sensownego – obrona przeciwlotnicza znajduje się w zapaści i nie jest w stanie niczego ochronić. Zainstalowaliśmy radary systemu szkieletowego (backbone), wchodzące w skład natowskiego Integrated Air Defence System (NATINADS), nowoczesne radary N-12M dostarczone przez Przemysłowy Instytut Telekomunikacji (PIT) oraz stacje radiolokacyjne Selex RAT-31DL. Systemy te mają możliwość wykrywania i śledzenia balistycznych pocisków rakietowych wchodząc w skład systemu antyrakietowego NATO w Europie. Jednak nie mamy do nich odpowiedniego sprzętu dla wojsk rakietowych. Tu sytuacja jest dramatyczna. Trzeba wkrótce wycofać praktycznie wszystkie zestawy rakiet przeciwlotniczych małego zasięgu Newa-S.C (na uzbrojeniu od 1970 r.) i jedyny zestaw dalekosiężny S-200 Wega, (na uzbrojeniu od 1986 r.); Rosjanie używają dziś rakiet S-400. Nie widać rakiet, które miałyby zastąpić wycofywane, zwłaszcza, że koszt takiego zakupu ocenia się 10 mld dolarów. Naprawiać opl. trzeba! Pomysł zgłoszony przez Komorowskiego wspiera z całej siły szef BBN gen. Koziej, co nie dziwi, bowiem on zawsze był zwolennikiem budowy „tarczy”. W otoczeniu Komorowskiego jest też znany przeciwnik amerykańskiego projektu, doradca prezydencki prof. Kuźniar, który zamilkł. I w tym miejscu pochwały dla pomysłu Komorowskiego można zakończyć. Taki wniosek nasuwa się po przeczytaniu wypowiedzi Kozieja na temat „polskiej tarczy”. Minister Koziej twierdzi, że w głównych kierunkach rozwoju sił zbrojnych znajduje się uzgodnione z premierem Tuskiem zadanie rozwoju obrony przeciwrakietowej. "Pan prezydent będzie chciał pilnować, aby ten priorytet był w nadchodzących latach realizowany" - deklaruje Koziej. Tymczasem w tzw. priorytetach modernizacji technicznej MON na 2012 r. poza czteroma słowami w jednym bardzo ogólnym zdaniu nie ma żądanych konkretów: „Objęcie priorytetem modernizacji systemów informacyjnych, obronę powietrzną (w tym przeciwrakietową), wysoką mobilność, a ponadto samowystarczalność logistyczną, możliwość oddziaływania we wszystkich wymiarach (lądowym, powietrznym, morskim, elektronicznym i cyberprzestrzeni), zapewnienie interoperacyjności w wymiarze narodowym i sojuszniczym.” Koziej zapewnia, że polska obrona przeciwlotnicza będzie elementem systemu europejskiego obrony antyrakietowej kompatybilna z systemem amerykańskim. Nic bliżej nie wiadomo na temat europejskiego systemu antyrakietowego więc zapewnienie, że polska obrona będzie częścią europejskiej jest deklaracją, łagodnie mówiąc, na wyrost. Istnieją natomiast na terenie Europy różne amerykańskie instalacje, głównie radarowe, które będą wchodziły w przyszły system obrony antybalistycznej. Holandia nie czekając nie efekty w tworzeniu europejskiej obrony antyrakietowej już teraz zintegrowała własny system obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej (lądowy i morski) z USA, łącząc stanowiska dowodzenia w Hadze i Kolorado. Nic nie wskazuje, aby coś podobnego zrobiono, lub zamierzano zrobić w Polsce. Jednak największym brakiem zgłoszonego pomysłu jest problem finansowania. Koziej twierdzi, że tarczę można zbudować biorąc pieniądze z budżetu MON. Jest to więcej niż wątpliwe. Rakiety plot. nie są przecież jedynym pilnym wydatkiem obronnym, przypomnijmy: okręty dla MW, samoloty szkolne i chociażby ostatni ogłoszony przez MON zamiar zakupu 1000 czołgów. Przed kilku laty Grupa Kapitałowa Bumar proponowała zbudowanie „polskiej tarczy” obrony przestrzeni powietrznej RP. Ówczesny szef Bumaru Nowak oceniał optymistycznie, że wystarczy na to 15 mld zł, ok. 5 mld dolarów, czyli więcej niż na zakup samolotów wielozadaniowych! W ramach rozwoju japońskiej tarczy antyrakietowej będą zainstalowane pociski antybalistyczne Standard Missile 3 (na czterech okrętach) i systemy rakiet Patriot PAC-3, w ośmiu bazach na lądzie. Koszt programu 7 - 9 mld dolarów.
Zestaw Patriot PAC-3 w Tokio. Zdjęcie: MO Japonii Koziej nie wie ile trzeba będzie wydać na „polską tarczę”: „W tej chwili szacowane są koszty takiego programu.” Informuje nas, że Komorowski planuje, by finansować go z przyrostu budżetu obronnego, który będzie wynikał z wzrostu PKB bowiem budżet MON jest skorelowany ze wzrostem gospodarczym i wynosi 1.95 proc. PKB - jeśli PKB rośnie, zwiększa się też suma, którą do dyspozycji ma MON. "Uważamy, że ten przyrost powinien być brany na to najważniejsze zadanie (...). W ciągu dekady z tego przyrostu MON powinien być finansowany ten program" - przekonuje Koziej. Nikt oczywiście nie wie ile będzie tych „dodatkowych” pieniędzy i wypada zapytać z czego zamierza Komorowski sfinansować „tarczę” jeśli wzrostu PKB nie będzie. Charakterystyczne zresztą, że na temat wypowiedzi o „tarczy” milczą premier, minister finansów i minister obrony. Amerykanista prof. Lewicki nazywa pomysł Komorowskiego „szalonym” i dodaje – „W tym wypadku mamy już zupełną kompromitację urzędu prezydenta. Nie wolno publicznie wychodzić z inicjatywami, które nie mają najmniejszej szansy na realizację.” Faworyt Katarzyny II Gieorgij Potiomkin w 1787 r. zorganizował dla carycy i jej dworu przejażdżkę po Dnieprze w celu pokazania jak wielki sukces odniósł podczas kolonizacji prowincji. W tym celu aby wywrzeć wrażenie zmontował kilka przenośnych "wiosek" rozmieszczonych wzdłuż brzegu rzeki. Gdy statek Katarzyny pojawiała się w polu widzenia, przebrani za wieśniaków ludzie Potiomkina wznosili radosne okrzyki na cześć carycy. Po zapoznaniu się z pomysłem Komorowskiego można sądzić, że planuje się zbudowanie, wzorem kniazia Potiomkina, jakąś tarczę potiomkinowską. W dniu 14 sierpnia 2008 r. negocjator polski Andrzej Kremer podpisał z amerykańskim negocjatorem Johnem Roodem porozumienie o budowie i stacjonowaniu w Polsce bazy antyrakietowej. Minister Kremer zginął 10 kwietnia 2010 na pokładzie samolotu w Smoleńsku. Szeremietiew
Władze Częstochowy nieprzychylne pielgrzymom Wypowiedź Ks. Infułata Ireneusza Skubisia, redaktora naczelnego tygodnika „Niedziela”. Był w Częstochowie czas, kiedy można było spokojnie żyć i oglądać pielgrzymki idące na Jasną Górę, także katolicy mogli czuć się zwyczajnie, normalnie, w tym także ludzie kościoła. Bo rzeczywiście Częstochowa jest duchową stolica Polski a ten tytuł płynie przecież z obecności Jasnej Góry. Ktokolwiek przychodzi do Częstochowy wie, że Jasna Góra jest wrośnięta w nasze miasto i dziś jest nie do pomyślenia Częstochowa bez Jasnej Góry. Dlatego my się Jasną Górą chlubimy, cieszymy się gdziekolwiek byłem na świecie a byłem dość daleko na różnych kontynentach, wszędzie gdzie się dowiedzieli, że Jasna Góra, Częstochowa to ludzie uśmiechali się, byli przyjaźni i wiedzieli, o co chodzi. Jednak Częstochowa ma także swoje trudniejsze dni. Trudniejsze - gdy przychodzą do władzy ludzie lewicy. Tak właśnie było parę lat temu, była także pani prezydent, miała pewne zamiary, którą drażniło pewnie także mi. in. to wielkie wydarzenie, jakim jest Festiwal Gaude Mater, do którego także przymierzył się obecny prezydent Krzysztof Matyjaszczyk, człowiek lewicy, któremu pewnie jakoś nie po drodze z tymi wartościami, które są ważne dla Częstochowy. Takim przykładem było choćby to, że pan prezydent kazał nam usunąć tablice: „Niedziela wita pielgrzymów”. Poprzedni prezydent pozwolił nam na zawieszenie tej tablicy a teraz musieliśmy ją usunąć. Potem były przymiarki także tego zarządu, aby wyprowadzić podatek od pielgrzymów, ale to zostało wyśmiane w całej Polsce i odstąpiono od tego pomysłu. Później wymyślono płatne parkingi w pobliżu Jasnej Góry, nie raz zauważam, bo akurat to się mieści przy parku a tam jest także redakcja „Niedzieli”, że ktoś idzie aby kupić kwit na zaparkowanie samochodu, przychodzi z powrotem a tu już ktoś pisze, albo chce pisać mandat. Takie to właśnie mamy niedorzeczności i tego jesteśmy świadkami. Wcześniej jeszcze był zjazd motocyklistów i ta sprawa zakończyła się niepowodzeniem. Przedtem 35 tysięcy motocyklistów było na Jasnej Górze a potem dzięki działaniom niektórych osób, to zostało później zmniejszone, bo również były pewne działania władzy, która spowodowała, że stało się tak, jak się stało. A więc mamy znów nowy pasztet zgotowany przez częstochowską lewice sprawująca władzę. I to jest właśnie dążenie do likwidacji Festiwalu Gaude Mater, to się ładnie nazywa pod płaszczykiem przeniesienia do filharmonii, ale mamy duże doświadczenie, zresztą piszemy o tym w „Niedzieli”. Piszą o tym autorytety chociażby Krzysztof Penderecki, nie trzeba przedstawiać tego nazwiska, prosił pana prezydenta, żeby jednak nie doprowadził do tego, żeby Festiwal został zniweczony. Wszyscy, którzy są na festiwalu razem z dyrektor, panią Małgorzatą Nowak, są oczywiście ludźmi bardzo odpowiedzialnymi, to ludzie wysokiej kultury, którym zależy na Częstochowie i na samej kulturze. Ten Festiwal określa się, jako kultura wysoka, ale niestety postępowanie pana prezydenta Matyjaszczyka jest takie, że pewnie ten Festiwal umrze. Oni chcą przenieść ten Festiwal do Filharmonii. Już pani dyrektor Nowak została zwolniona przez prezydenta, mimo, że większość radnych uczestniczących w nadzwyczajnym spotkaniu była za tym, żeby prezydent tego nie czynił. To wbrew stanowisku rady tego samego dnia po południu, pan prezydent zwolnił panią Nowak. Także Rada Programowo- Artystyczna, która jest współorganizatorem Festiwalu sprzeciwiała się temu posunięciu. Swój sprzeciw zgłaszała też Rada Miasta i Kuria Metropolitarna w Częstochowie, Jasna Góra i przedstawiciele chórów, przy Konferencji Episkopatu Polski, ale to wszystko pewnie nie było ważne dla pana prezydenta. Jakby ktoś chciał dokładnie wiedzieć to napisaliśmy o tym wszystkim w kolejnych numerach Niedzieli. Festiwal Gaude Mater ma przejąć Filharmonia Częstochowska a to ma być rzekomo standard Unii Europejskiej. Mnie się wydaje, że Unia Europejska nie może mieć aż tak dużej władzy, żeby niweczyć to, co polskie. My, we wszystkich dziedzinach powinniśmy zadbać o własną tożsamość, bo o tą własną tożsamość dbają np. Francuzi, Niemcy, Włosi. Oni znają własną tożsamość a tylko Polska ma być tym właśnie poniewieranym pachołkiem. Byłbym za tym, żebyśmy mieli własną świadomość i polski honor, który był nam zawsze bliski. Przecież mówiliśmy zawsze: „Bóg, Honor, Ojczyzna” i to powinno zostać. Tych wartości domagają się ludzie młodzi, bo w Częstochowie odbywały się pochody w obronie Festiwalu Gaude Mater i ci, którzy mają pełne usta frazesów na temat demokracji tego nie widzą. Szczęście, że jest pewna część społeczeństwa, która to dostrzega i myślę, że trzeba podjąć pracę. Nawet w „Niedzieli” pisaliśmy takie hasło: „katolicy razem”. Czyli musimy wiedzieć, że są pewne wartości, które są ewangeliczne, Chrystusowe i których nie wolno deptać, nie pozwalać, żeby to deptać jak to np. stało się z koncertem Madonny w Warszawie, gdzie naprawdę był wspaniały dzień pamięci tych, którzy zginęli w Powstaniu Warszawskim. A tu nagle jest zaproszona Madonna, z jakiej w ogóle racji? I to jeszcze zaproszono kobietę, która jest bluźnierczynią i zapraszać ją na takie wielkie, pamiętne święto Polaków. To są całe machiny i struktury zła, ten zegar jest uruchomiony. Tak jak za komuny Prymas Wyszyński ogłosił Śluby Jasnogórskie, na każdy rok było jakieś hasło, to wtedy właśnie hasła w prasie komunistycznej, cały czas było głoszenie przeciwko temu, co Kościół chciał robić. Dlatego pamiętajmy, to jest właśnie to imperium zła, ono ciągle jest. I szefem tego właśnie imperium jest sam diabeł. Prezydent miasta, reprezentuje SLD, ugrupowanie, które przez szereg dekad minionego stulecia, próbowała za wszelką cenę Częstochowę pielgrzymom obrzydzić. Pielgrzymi byli po drodze bici, nie raz było tak, że studenci, którzy jechali na swoją pielgrzymkę na Jasną Górę, byli sprawdzani nie tylko przez konduktora, ale i UB-owca. Czasami było i tak, że studenci wykupowali bilet w pociągu do Poraja, albo do innej pobliskiej stacji, żeby nie byli sprawdzani, że jadą na Jasną Górę. To przecież jest jedna wielka hańba jak w PRL-u, jak oni się zachowywali wobec Kościoła i ci ludzie obecnie właściwie reprezentują ta sama opcję. To trzeba wiedzieć, że to są ci, którzy się zachowują, tak jak się zachowują i o tym Polacy, którym droga jest wolność, powinni o tym dobrze wiedzieć. Natomiast w czasie, gdy odbywała się pielgrzymka motocyklowa, sam byłem na Mszy Św. w kościele Św. Jakuba a na placu okrzyki orkiestry, nie można było odprawić Mszy Św. Tak właśnie zachowywała się ta rozkrzyczana orkiestra i to w pobliżu kościoła, gdzie odbywało się nabożeństwo. Także to są właśnie te propozycje, podobne pewnie do tych, które są w innych miejscowościach. Szeroki nurt nowej lewicy, której okazuje się, że jest przedstawicielem też i prezydent Częstochowy domaga się tolerancji, ale, dla kogo, dla czego i dla jakich postaw? Bo okazuje się, że mamy polską tradycję, honor, kulturę. Mamy te opcje chrześcijańskiej kultury a nie chcielibyśmy, żeby były jakieś elementy kultury bolszewickiej.
Abp Michalik: Kiedy myślę: Rosja... Jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić – mówi KAI abp Józef Michalik o polsko-rosyjskim przesłaniu Kościołów, które 17 sierpnia podpisze wraz z prawosławnym patriarchą Moskwy i całej Rusi Cyrylem I. Przestrzega, by tego wydarzenia nie traktować w kategoriach politycznego interesu, lecz jako wskazanie dróg, symbol i przejaw posłuszeństwa wobec woli Chrystusa, by ludzie wzajemnie sobie przebaczali. KAI: Wkrótce spotka się Ksiądz Arcybiskup z głową Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego, by podpisać wraz z nim polsko-rosyjskie przesłanie do obydwu narodów. Ciekaw jestem jak przygotowuje się Ekscelencja do tego wydarzenia? – Najważniejsze jest przygotowanie duchowe, ale także sporo czytam i pogłębiam wiedzę, bo towarzyszy mi poczucie odpowiedzialności za to ważne wydarzenie i za słowa, które trzeba będzie wtedy wypowiedzieć. Tego rodzaju spotkania mają głębszy wymiar, dlatego trzeba poprzedzić je modlitwą i skonfrontować własne sumienie z tożsamością Kościoła katolickiego w Polsce. Staram się odnieść to wydarzenie do Chrystusa i Kościoła, któremu służymy. Bez odniesienia do Boga, bez wiary w to, że w jakiś sposób jest to realizowanie Jego woli, całe to wydarzenie byłoby bezcelowe.
KAI: Jakie skojarzenia wywołuje u Księdza Arcybiskupa słowo „Rosja”? – Noszę w pamięci, niczym jakiś kod, dziedzictwo zaboru rosyjskiego. Mój ojciec, który urodził się w 1898 roku, skończył rosyjską szkołę – tylko takie wtedy były, znał ducha tamtych czasów, ale nie miał urazów, chociaż cały teren zaboru rosyjskiego, z którego pochodzę żywił się przywiązaniem do tradycji, do Polski. Muszę jednak od razu dodać, że w naszym domu panowało bardzo głębokie przekonanie o tym, że – w przeciwieństwie do rosyjskiej klasy urzędniczej – Rosjanin jest z natury rzeczy człowiekiem dobrym. Przywoływano przykłady głębokiej, autentycznej dobroci tego ludu. Dla mnie więc Rosja to nie tylko ta historia zewnętrzna, trudna, dramatyczna, ale też piękne relacje międzyludzkie, których poznałem bardzo wiele. Zresztą, przez całe życie one mi się „potwierdzały”. Owszem, z jednej strony pamiętamy wywózki na Sybir, straszną historię od czasów carskich a następnie czasy wojennych deportacji komunistycznych. Ale przecież czytając relacje zesłańców, deportowanych czy uwięzionych w łagrach, można się było przekonać, że przetrwali oni dzięki temu, że ten zabiedzony, uciśniony Polak dzielił los uciśnionego Rosjanina i że oni niekiedy narażali się by pomóc Polakom. Dusza człowieka rosyjskiego – tak jak każda dusza ludzka jest dziełem Boga i ma skłonność, tęsknotę do naturalnej dobroci, szlachetności, gotowości do pomocy, ale wyposażona w dar wolności niekiedy ulega słabości, przemocy i wybiera zło. Pamiętajmy jednak: nad każdym narodem ciąży jego historia – ona go uskrzydla czy formuje, zaś dzieje Rosji nie zawsze były łatwe dla samych Rosjan.
KAI: Przesłanie do narodów Polski i Rosji, które podpisze Ksiądz Arcybiskup wraz z Patriarchą Cyrylem, przywodzi na myśl skojarzenia z wymianą listów biskupów polskich i niemieckich sprzed prawie 50 lat. Więcej pomiędzy tymi wydarzeniami dostrzega Ekscelencja różnic czy analogii? – To, co najważniejsze jest jedno: obydwie inicjatywy zrodzone są z Ewangelii. Może niekiedy nieudolnie, ale staramy się być posłuszni Słowu Bożemu, nie powinniśmy odrzucać nawet delikatnego tchnienia Ducha Świętego. W liście do biskupów niemieckich ono było, co pokazała historia. Dziś jesteśmy w lepszej sytuacji, bo wiemy, że trzeba niekiedy iść drogami, którymi dotąd nie szedł nikt. Najważniejsze, by dokonywało się to w duchu prawdy, własnej godności i w posłuszeństwie wobec Słowa Bożego. Przypomnijmy sobie modlitwę Pana Jezusa z Ostatniej Wieczerzy o jedność i w ogóle całe Jego przesłanie. To jest przesłanie miłości do ludzi, przesłanie wzajemnego przebaczenia i pogłębionego humanizmu – nie tego oświeceniowego, ograniczonego do wymiaru zewnętrznego czy ideologii – ale takiego humanizmu, który z człowieka „wydobywa” Człowieka, wydobywa człowieczeństwo zamierzone przez Boga, odkupione przez Chrystusa. Przyznam szczerze, że byłem zdumiony, ale i mile zaskoczony, kiedy podczas jednej z konferencji prasowych na temat rocznicy wymiany listów pomiędzy biskupami polskimi i niemieckimi, ktoś zasugerował potrzebę uczynienia kroku także w kierunku pojednania polsko-rosyjskiego. Jednocześnie pojawił się delikatny sygnał otwarcia ze strony Patriarchatu Moskiewskiego w postaci wizyty prawosławnych mnichów z klasztoru św. Niła Stołobieńskiego na wyspie Stołobnoje koło Ostaszkowa. Jak pamiętamy, we wrześniu 2009 roku odebrali oni na Jasnej Górze kopię cudownej ikony Matki Bożej, by umieścić ją w kaplicy poświęconej pamięci Polaków zamordowanych w 1940 roku w Ostaszkowie i innych miejscach kaźni. Oczywiście nie miałem wątpliwości, że ci mnisi nie działają sami, lecz że jest to delikatny sondaż ze strony Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Polscy biskupi odpowiedzieli na ten sygnał natychmiast. Zauważyłem bowiem, że to jest powiew łaski, na który trzeba zareagować we właściwy sposób. Uważaliśmy, że nie możemy być obojętni, że jesteśmy zobowiązani do pozytywnej reakcji, bo człowieka, narody i ludzkość rozwija jedność a nie wojna, konflikt czy wrogość. To miłość rozwija. Myślę, że mamy obowiązek odpowiedzieć na tego rodzaju wołanie czasów. Osobiście jestem wyłącznie realizatorem woli biskupów. Przedstawiając sprawę wspólnego dokumentu całemu episkopatowi, poprosiłem o głosowanie tajne, anonimowe. Okazało się, że nie tylko nie było żadnego głosu przeciwko, ale nawet nikt się nie wstrzymał.
KAI: Czy spotkanie z Cyrylem i podpisanie orędzia będzie przełomem w relacjach pomiędzy narodami i Kościołami? – Dobrą iskrę Bożą muszą podtrzymywać ludzie, czuwając, żeby ogrzewała otoczenie i rozświetlała ciemności. To jest jeden maleńki etap, może początek czegoś nowego. Zobaczymy jak to pójdzie dalej. To, co ważne napiszą nie ludzie, ale Pan Bóg.
KAI: Kilka tygodni temu powiedział ksiądz Arcybiskup, że wspólne przesłanie to wyraz posłuszeństwa Kościoła prawosławnego w Rosji i katolickiego w Polsce wobec słów Jezusa o tym, iż jego uczniowie mają być braćmi. Ale czy uważa Ksiądz Arcybiskup, że Polacy są gotowi do takiego gestu? – Mam żywą nadzieję, a nawet jestem przekonany, że tak. Naród polski, jego dotychczasowe pokolenia, były wychowywane na Ewangelii, ale też w kulturze chrześcijańskich wartości, których przykładem jest Sienkiewiczowska powieść "Krzyżacy". Pamiętamy tę słynną scenę: oślepiony Jurand otrzymuje skrępowanego Krzyżaka, swojego wroga, który ma na sumieniu przestępstwa wobec niego samego i jego dzieci. Jurand prosi o nóż i... przecina jego więzy. Na tym geście wychowywani byli Polacy. Ufam, że nasz naród nie chce pamiętać zła, lub raczej: pamięta zło, ale nie chce zamieniać pamięci w nienawiść. Mamy wkodowane przekonanie, że piękno jest w przebaczeniu. Tu ma też swe źródło hasło przywoływane przez ks. Popiełuszkę: „zło dobrem zwyciężaj”. Spójrzmy na relacje z Niemcami. Przez całe lata powojenne byliśmy wychowywani przez propagandę na nienawiści do hitlerowców i Niemców. Nakazywano nam miłość do Rosjan i nienawiść do Niemców. Oczywiście, wiadomo, że i obiektywne motywy ku temu były. Mimo wszystko, po liście do biskupów niemieckich, naród stanął przy kardynale Wyszyńskim i biskupach. Pomimo ostrej propagandy w każdym miasteczku i wiosce, pomimo akcji plakatowej, nagonki w radiu i telewizji, ludzie potrafili odróżnić prawdę historyczną od wytycznych sumienia i umieli patrzeć na historię – sumieniem.
KAI: Jednak w ostatnich tygodniach pojawiły się głosy niezadowolenia wobec decyzji Episkopatu o zamiarze podpisania polsko-rosyjskiego dokumentu. – Owszem, pojawiają się reakcje pewnych grup czy środowisk. To rzecz normalna i trzeba te opinie ze spokojem poznać, uszanować ich może umotywowaną indywidualnie wrażliwość czy motywację, ale patrząc dalej w przyszłość nie wolno się nimi kierować. Trzeba zastanowić się czy mają rację czy nie i ocenić w sumieniu.
KAI: Autorzy protestów wskazują, że wzajemne krzywdy są absolutnie nieporównywalne, a wyciąganie ręki do prominentnych przedstawicieli narodu, który sprawił Polakom tyle cierpienia, choćby w Katyniu jest nie do przyjęcia. Jak radzi sobie Ksiądz Arcybiskup z takimi głosami? – Każdego człowieka należy oceniać ze spokojem i próbować go zrozumieć. Natomiast często słyszymy takie głosy, za którymi nie należy iść. Można je wysłuchać, ale pokazać, że wielki ból jest wielkim wołaniem o to, by podobne tragedie się nie powtórzyły. A one się nie powtórzą wówczas, gdy zamiast ostrzyć noże i działać wedle zasady "oko za oko i ząb za ząb", będziemy szukać otwartym sercem właściwego kontaktu. Już Pan Jezus wskazywał: jeśli cię kto bije w prawy policzek, nadstaw mu i lewy. Nam chodzi o zupełnie inną strategię. Obawiam się, że ci ludzie są powodowani nie tylko autentycznym bólem, lecz jakimiś dodatkowymi racjami, bo znam wiele dzieci ojców zamordowanych w Katyniu i od żadnego z nich nie słyszałem nienawiści do Rosjan. Znamy też przesłanie pojednania, które głosił były współwięzień Ostaszkowa i Katynia śp. ks. Zdzisław Peszkowski.
KAI: Dodatkowy kontekst w relacjach polsko-rosyjskich stworzyła katastrofa smoleńska. Przeciwnicy przesłania wskazują, że przyczyny wypadku nie zostały do końca wyjaśnione, sugerują winę Rosjan. Ci, którzy głoszą tezę, że Putin ma na rękach polską krew nie będą zwolennikami dokumentu. Jak mógłby Ksiądz Arcybiskup odpowiedzieć tym wszystkim, którzy formułują takie wątpliwości? – Dialog z naszymi Kościołami nie ma nic wspólnego z polityką przeciwników porozumienia i zaczął się znacznie wcześniej niż zaistniała katastrofa pod Smoleńskiem. „Smoleńsk” jest tragedią samą w sobie. Tragedią niezwykle bolesną w wielu wymiarach i dla licznych osób, środowisk i całego narodu. Wydarzenie takiej miary powinno się traktować w kategoriach symbolu a nie w kategoriach politycznego interesu. Co do tego konkretnego pytania: po pierwsze powiedziałbym, że człowiek mądry w takiej sytuacji opiera się na faktach a nie na teoriach, zaś człowiek sumienia rozważa każde słowo i troszczy się, aby nie naruszało prawdy. Żeby o kimkolwiek, największym nawet wrogu, powiedzieć tak mocne słowa, trzeba znać fakty, mieć pewność. Tymczasem tej pewności nie ma. Dlatego ci, którzy posługują się takimi teoriami i hasłami robią sobie i tragedii smoleńskiej największą szkodę! I to trzeba im powiedzieć: robią krzywdę tragedii smoleńskiej, bo na tym etapie trzeba ograniczyć się do poszukiwań i badań. Można mieć postulaty, żądać powołania takich czy innych międzynarodowych komisji i dochodzeń, ale dopóki nie przyniosą one efektów, nie wolno używać zbyt mocnych słów, bo w ten sposób robi się krzywdę prawdzie i w niewłaściwą stronę ukierunkowuje się ból osób oraz myślenie całego społeczeństwa. Trzeba też pamiętać, że w katastrofie smoleńskiej nie zginęli przedstawiciele jednego tylko nurtu politycznego, ale różnych środowisk. Pamięć ofiar Katynia chcieli uczcić wszyscy. W tej sprawie trzeba lać oliwę na wzburzone morze, nie zaś dolewać ją do ognia.
KAI: Jak wiemy kluczowe słowa, jakie wybrzmiały w liście biskupów polskich do niemieckich – „przebaczamy i prosimy i wybaczenie” – w przesłaniu polsko-rosyjskim nie padną. Jest na to za wcześnie? – Nasze przesłanie jest apelem do wiernych oraz do wszystkich ludzi o konkretny trud sumienia, za którym pójdzie prośba o wzajemne wybaczenie doznanych krzywd i gotowość przebaczenia. Jesteśmy na jakimś etapie drogi, którą już wspólnie wędrujemy. Dziś mamy zupełnie inne okoliczności. Być może to też ułatwia krok Patriarsze Moskwy i całej Rosji, który chce ten krok uczynić. Chce to zrobić wobec Polski jako chrześcijanin ale i jako Rosjanin. To samo pragnę uczynić również ja w imieniu Kościoła katolickiego wobec Rosji i Rosjan. Nie możemy odwracać się tyłem do rzeczywistości. Myślę, że Patriarcha i wielu biskupów z jego Kościoła a także wielu Rosjan są ludźmi zbyt mądrymi, aby nie widzieli w tym geście czegoś bardzo potrzebnego w szerszym wymiarze, a więc nie tylko dla Polski i Rosji. Oczywiście, w pierwszym rzędzie Patriarcha myśli z pewnością o swoim kraju, tak jak ja myślę o Polsce, ale jesteśmy w globalnej wiosce, która dziś od strony moralnej się wali.
KAI: Jak widzę podczytuje Ksiądz Arcybiskup książkę Cyryla I "Wolność i odpowiedzialność. W poszukiwaniu harmonii" [wydawnictwo Orthdruk, Białystok 2010 – przyp. KAI]. Odnajduje w niej Ksiądz Arcybiskup odpowiedzi na europejski kryzys? – Owszem. Czytając tę książkę jestem zbudowany i pokrzepiony, że Patriarcha od lat ma odwagę mówić o kryzysie Europy, o tym, że świat jest zagrożony. Dokonujący się rozkład moralny jest pozbawieniem ludzkości fundamentu etycznego. Pod dotychczasowe pojęcia podkładamy nową treść i wzajemnie się okłamujemy, nie chcemy dotrzeć do prawdy. Tymczasem wyzwala tylko prawda, przyznanie się do grzechu, dlatego potrzebne jest nawrócenie. A spójrzmy, dokąd zmierzamy? Grzech przestano nazywać grzechem, zło – złem. Subiektywizm, czyli egoizm jest dziś u szczytu: dobre jest to, co ja egoistycznie, indywidualnie zdecyduję. Ideologie wcale nie mniej niebezpieczne niż te z połowy XX wieku stają dziś u bram! Weźmy choćby prawo natury deptane przez legalizację aborcji, eutanazji czy „eksperymenty” bioetyczne, spytajmy o etykę i miłość małżeńską, pojęcie czystej ofiarnej miłości – czy o tym w ogóle się mówi? Tymczasem konwencja Rady Europy o przemocy wobec kobiet to czysta ideologizacja. To zachęta do rewolucji kulturowej i obyczajowej, do zrywania z tradycją! Ruchy feministyczne czy lobby homoseksualne trzeba traktować w odpowiednich proporcjach a nie w sposób uprzywilejowany, jak to czyni współczesne prawodawstwo. Prof. Joseph Weiler, wierzący Żyd, wybitny prawnik (syn rabina z Zamościa) w niedawnym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" powiedział, że gdyby był politykiem europejskim, to obecna sytuacja tego kontynentu nie pozwoliłaby mu zasnąć. Europa umiera, jej stan demograficzny powinien spędzać sen z oczu wszystkim politykom naszego kontynentu. Wszystko to musi budzić niepokój i takie właśnie przesłanie o wierność poprawnemu sumieniu głosi od dawna Patriarcha Cyryl. Dzisiaj te zjawiska jawią się przed nami, jako wspólne wyzwanie. Mądrość każe szukać sojuszników. Uważam przesłanie polsko-rosyjskie za potrzebne także z tego powodu. To będzie ważny gest i znak dla ludzi dobrej woli.
KAI: Z jednej, więc strony przesłanie będzie spojrzeniem w przeszłość, ale z drugiej – fundamentem sojuszu chrześcijan z różnych Kościołów na rzecz przyszłości świata, który dryfuje? – Miejmy nadzieję, że nie będzie głosem na pustyni. Chociaż głos św. Jana z pustyni już przez dwa tysiące lat daje o sobie znać. Zauważmy przy tym, że chodzi o świat, który Bóg ukochał. A ten świat odwraca się od Niego. Dlatego dokument jest z jednej strony wyrazem bólu naszych Kościołów, ale jednocześnie nadziei, że idziemy wspólnie przeciwko tym zagrożeniom, realizując miłość Bożą do tego świata, głosząc prawdę. Jestem pełen nadziei i uważam, że nazwanie rzeczy po imieniu, wskazanie drogi może być znakiem profetycznym. Chodzi zresztą o drogę, którą Kościół prawosławny i Kościół rzymskokatolicki od lat wskazują. Kościoły chrześcijańskie muszą patrzeć na rzeczywistość przede wszystkim oczyma Boga, oczyma Tego, który stworzył tę rzeczywistość. I lepiej czy gorzej - próbujemy to robić.
KAI: Tak więc, wierzy Ksiądz Arcybiskup w dobre owoce polsko-rosyjskiego przesłania, z tym, że niekoniecznie będziemy mogli je od razu zobaczyć. Czy tak? – Nie stawiałbym granic Opatrzności Bożej. Być może nie wszystko będziemy widzieć "szkiełkiem i okiem" mędrca. Jesteśmy przyzwyczajeni do statystyk, słupków, które nam mówią ilu za, ilu przeciw itd. Tymczasem myślę, że Pan Bóg ma inne "słupki" mierzące sukcesy. U Pana Boga jedno nawrócenie jest ważniejsze niż całe księgi deklaracji. Dla Niego istotniejsze jest to, by ktoś przeżył refleksję, która doprowadzi go do prawdy, do nawrócenia, czy też pomoże przezwyciężyć nienawiść czy niechęć. Może już to będzie wielkim sukcesem? Ale nie wiadomo czy kiedyś Pan Bóg zechce nam go pokazać. Może stanie się to jeszcze na ziemi, a może dopiero kiedyś, w wieczności? Niezależnie od tego, jak ten krok będzie oceniany uważam, że będzie ważny i trzeba go zrobić. Myślę zresztą, że więcej kosztuje on Patriarchę Cyryla aniżeli mnie.
KAI: Powróćmy, więc do jego książki, bo widzę, że Ksiądz Arcybiskup jest pod wrażeniem wywodów Cyryla? – Muszę powiedzieć, że ta lektura na nowo podbudowała mój szacunek do Kościoła prawosławnego w ogóle, w szczególności zaś do postaci Cyryla. Ten zbiór jego artykułów, wykładów, wypowiedzi z różnych okresów odkrywa mi nowe oblicze prawosławia, prawosławia otwartego, wiernego tradycji, ale zaniepokojonego współczesnością; prawosławia, które idzie swoją drogą wierności Ewangelii i przykłada te same klucze do rzeczywistości, które i my przykładamy. Niepokoi się tym samym co i nas trapi. Odnajduję tu wiele myśli bliźniaczych wobec refleksji Jana Pawła II i Benedykta XVI. To dowód na to, że korzenie są te same, że katolicy i prawosławni czerpią z tego samego źródła, czyli z Ewangelii i Tradycji. Także nadzieje pokładamy w tych samych siłach. Być może wspólne przesłanie jest małym krokiem, bo nie ma charakteru ekumeniczno-dogmatycznego. To jest krok duszpasterski, ale staje się wskazaniem dróg i symbolem. A jak będzie wykorzystany i czy przyniesie owoce? Cóż, to już nie do nas należy. Musimy współpracować, ale dalszy ciąg zależy od Pana Boga i od ludzi. Niekiedy trzeba jedynie uchylić drzwi a później wiatr dziejów robi resztę, otwiera je na oścież. Tak było w przypadku wymiany listów z biskupami niemieckimi. Mam swoją teorię na temat tego spotkania: jeśli dużo ludzi modliło się w tej intencji i sporo osób będzie cierpiało (dlatego sam nie boję się trudności z tego powodu), to przyniesie to owoc. Jeżeli natomiast nie "przemodliliśmy" tego należycie i dostatecznie nie wycierpieli, to nawet dobre dzieła nie przyniosą dobrego efektu i trzeba będzie czekać dalej. Natomiast jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić.
KAI: A więc po lekturze książki Cyryla I podpis pod dokumentem złoży Ksiądz Arcybiskup z absolutnie pełnym przekonaniem. – Tak, jak najbardziej. Niektóre myśli godne są wypisania, zapamiętania i powtarzania.
KAI: Na przykład? Które najbardziej poruszyły Księdza Arcybiskupa? – Przypomnijmy sobie ile nas kosztowały dyskusje na temat Unii Europejskiej przed przystąpieniem Polski do Unii, na przykład brak wspomnienia tradycji judeochrześcijańskiej w Traktacie Konstytucyjnym. Czytam u Cyryla: "Prawodawcy nowej Europy powinni usłyszeć stanowisko ludzi wierzących. Laickie wartości liberalne są niewystarczające". To jest wołanie o pluralizm. "Globalizacja, jak zresztą i integracja Europy, nie może zostać zrealizowana na podstawie jednego tylko projektu cywilizacyjnego". No właśnie, bo Europa to jest bogactwo. Następna myśl patriarchy: "Dzisiaj świat potrzebuje realnego dialogu między religiami, zwłaszcza chrześcijańsko-muzułmańskiego a także dialogu między myślą religijną i laicko-humanistyczną". Proszę przeczytać najnowsze książki ks. Tomasza Halíka, przemówienia Jana Pawła II i Benedykta XVI z Asyżu – przecież to jest to samo wołanie, ten sam głos, to samo źródło. "Niestety, dzisiaj mało kto mówi o konieczności poważnego i bezstronnego dialogu między liberalnym, świeckim humanizmem i religijno-kulturowymi tradycjami". Dzisiaj widzimy ideologizację życia kulturalnego, społecznego. Głos Patriarchy Cyryla jest...
KAI: ...głosem Księdza Arcybiskupa. – Raczej jest to głos Prawdy zakorzenionej w Ewangelii. Posłuchajmy go dalej: "Moralne i duchowe odrodzenie ludzkości powinno zacząć się w środowisku chrześcijańskim od przywiązania chrześcijan do niezmiennych norm moralności ewangelicznej, od organicznego połączenia w życiu codziennym wymiaru osobistego i społecznego etyki chrześcijańskiej". I kolejny, piękny cytat: "Jest jednak, jak się wydaje, jeden konieczny warunek osiągnięcia jedności Kościoła i odrodzenia ludzkości. Tym warunkiem jest pokuta, przemiana starego porządku życia i układu ducha, uświadomienie sobie nieprawdy i jej odrzucenie, przemiana w najgłębszym sensie tego słowa". Niektóre cytaty jakie Patriarcha Cyryl włącza do swoich wywodów pamiętam i znam także jako moje, na przykład te wzięte z filmu "Pokuta" Tengiza Abuładze czy powieści Dostojewskiego. Wielokrotnie posługujemy się cytatami z tych dzieł w naszym nauczaniu.
KAI: Lubi Ksiądz Arcybiskup Dostojewskiego? – Owszem, ale raczej jako myśliciela chrześcijańskiego. Natomiast mam mu za złe, że nie lubił Polaków. No, ale zadziałały zapewne uwarunkowania historyczne.
KAI: Ale jego duchowość godna jest podziwu? – Oczywiście. Kolejny cytat z Patriarchy: „Dzisiaj pojawili się wspólni śmiertelni wrogowie całej ludzkości. Cała cywilizacja znalazła się w oblężeniu i pytanie 'być czy nie być' po raz pierwszy zostało postawione w skali globalnej”. Znamy ten głos, przemawiał do nas przez dziesiątki lat – to Jan Paweł II.
KAI: Widzę, że spotkanie, do którego dopiero dojdzie już teraz wywołało bardzo osobiste refleksje Księdza Arcybiskupa na temat rosyjskiej duchowości, stworzyło okazję do jej przemyślenia na nowo... – Po raz kolejny przeżywam prawdę, że my wszyscy, szarzy ludzie, a zwłaszcza ludzie wierzący w Jedynego Boga – zarówno katolicy, jak i prawosławni nie do końca uświadamiamy sobie na co dzień, że w wielu sprawach jesteśmy sobie aż tak bliscy. Niekiedy są potrzebne takie momenty, żeby sobie to uzmysłowić. Miałem szczęście spotykać w życiu bardzo ciekawych, bogatych duchowo ludzi, w tym także wielu świeckich oraz księży obrządku wschodniego a także prawosławnych, poczynając od wybitnego teologa ks. Jerzego Klingera profesora Akademii Prawosławnej w Warszawie, z którym spotkania były ważnym przeżyciem wiary dla nas, studentów ATK. Odkrywanie wartości duchowych drugiego człowieka: prawosławnego, protestanta, katolika, Żyda czy nawet Muzułmanina a także niewierzącego czy szukającego wiary jest największą przygodą mojego życia. Rozmawiał Tomasz Królak
12 sierpnia 2012 W wulgarnym świecie jajcarzy Chciałbym kolejny raz wyjaśnić wszystkim wchodzącym na mój blog czytelnikom, szczególnie tym, którzy wchodzą i wypisują na nim różne rzeczy, w ogóle nie mające związku z tym co piszę, że to jest blog dla ludzi myślących, którzy chcą razem ze mną nie dać się nabrać na wszechogarniającą propagandę lewicową lejącą się zewsząd i próbującą nam zaorać świadomość. Ja sobie nie pozwolę, bo uważam się za człowieka myślącego i uwłacza to mojej godności.. Będę drążył każdy temat, który propaganda nam narzuca i zwracał Państwa uwagę jak to jest robione, żeby nas urobić i skonstruować nowego człowieka.. Ktoś mi zarzuca, że uważam się za najmądrzejszego w każdej dziedzinie, i na wszystkim się znam.. Szanowni Państwo! Przy takiej obfitości informacji, którą posiadam- naprawdę nie trudno być mądrym.. Zresztą trzeba odważyć się być mądrym.. A przy tym kierując się logiką można dojść do niebywałych wniosków.. W logice nie ma stanów pośrednich.. Jest albo” tak”- albo „nie”! Logika nie przewiduje stanów pośrednich, a na dodatek świat został skonstruowany przez Pana Boga na zasadach przyczynowo- skutkowych.. Wszystko jest przepięknie powiązane i wystarczy podjąć próbę rozsupływania zdarzeń, ich analizy, śledzenia przyczyn i skutków. To, co powiedziała Ayn Rand”: każda idea ma swoje konsekwencje”. No bo ma. I niech ci wszyscy, którym dałem prawo do czytania tego co piszę,, dadzą mi prawo do pisania tego co myślę.. Tym bardziej, że za mną stoi dwadzieścia długich lat zajmowania się naszym życiem politycznym, historią, która jest nauczycielką życia dlatego staram się obserwować to co dzieje się wokół nas. Dlatego zapewniam Państwa, że w sprawach ważnych nie ma przypadków są tylko znaki. Może dlatego ktoś czytający moje felietony odnosi wrażenie, że pozjadałem wszystkie rozumy.. Na pewno nie pozjadałem. Ale rozum Pan Bóg wszystkim rozdzielił sprawiedliwie ,co nie znaczy po równo, każdy z niego może korzystać- lub poddawać się tyranii rozumu innych.. Albo- albo; albo ja kłamię, w swoich felietonach, albo kłamią ci wszyscy którzy próbują lasować nam mózgi.. Tertium non datur.
Czas końca wolności słowa nadchodzi niechybnie w demokratycznym państwie prawnym, tak jak w całej Europie socjalistycznej. Bo po co byłaby powoływana wiedeńska Agencja do ścigania antysemityzmu, ksenofobii, rasizmu, nietolerancji i czegoś tam jeszcze.. To jest instytucja nowej cenzury.. ACTA, gmeranie przy zgromadzeniach, poprawność polityczna.. Cały obszar białych plam we współczesnych państwach totalitaryzujących nasze życie. W merdiach głównego ścieku informacyjnego nie można już znaleźć żadnej po-ważnej informacji. Sam szum.. Jak szumiące morze szalejącej propagandy zagłuszające cichy strumyk zdrowego rozsądku.. Potęga propagandy jest przeogromna.. I może dlatego niektórzy nie mogący wygrzebać się spod jej zwałów- nie mogą pojąć i przyjąć do wiadomości tego co piszę.. Pozostaje im jedno wyjście: nie czytać!. Rozwój każdego socjalizmu doprowadzi wcześniej czy później do wybuchu.. Tak jak uśpiony wulkan. Europa się budzi, a Polacy jeszcze śpią.. Rabują, pętają, zniewalają, zadłużają- czyniąc nas wszystkich niewolnikami demokratycznego państwa prawnego. Co jeszcze można człowiekowi złego zrobić? W miarę pogłębiania się zapaści kulturowej, cywilizacyjnej i gospodarczej- będzie narastała walka klasowa pomiędzy „ obywatelami „Unii Europejskiej, zwyczajnymi ludźmi jeszcze pracującymi ciężko na swoje utrzymanie, a wszechwładną biurokracją organizując na siłę i według w z góry przyjętej koncepcji- życie 500 milionom ludzi. Jakby każdy z nich nie mógł sobie życia zorganizować sam.. Bo właśnie o to chodzi, żeby nie mógł sobie życia zorganizować sam, bo byłby wtedy człowiekiem wolnym- a musi być niewolnikiem. Niewolnictwo na stałe wpisane jest w socjalizm europejski, na razie z ludzką twarzą, ale sprawy socjalizmu- tak jak zawsze- idą w złą stronę- trzeba będzie znaleźć winnego.. Wtedy socjalizm pokaże swoją twarz prawdziwą.. Narodowy socjalizm – oparty na rasizmie- pokazał.. I zobaczymy wtedy, czy” wszyscy ludzie będą braćmi”.. Zobaczymy co pokaże świat oparty o prawa człowieka, o demokrację, o socjalizm międzynarodowy, o braterstwo.. I nie będzie” Un mundo que agoniza..”- będzie” Europa que agoniza”.. I każdego wyłomu, który socjaliści demokratyczni i lewicowi zdobyli, bronią jak niepodległości na barykadzie życia i śmierci. Walczą z cywilizacją łacińską na wszystkie sposoby, byle tylko się jej pozbyć, jak najszybciej, jak najszybciej spuścić to co się sprawdziło i istniało w historii.. Jak najszybciej zamknąć stary rozdział i rozpocząć nowy, oparty na relatywizmie.. Pan Mariusz Dzerżawski, obrońca życia- Fundacja PRO- został zatrzymany na Przystanku Woodstock pana Jurka Owsiaka, który pieniądze z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy przekazuje częściowo na Przystanek Woodstock. I bardzo ratuje życie noworodków, zakupując każdego roku sprzęt do państwowych szpitali. Ratuje dzieci już narodzone, ale jakoś nie bardzo interesują go dzieci jeszcze nienarodzone, ale już mające życie – jako Dar Boży-w łonie matek.. Pan Mariusz wywiesił transparent antyaborcyjny i tym spowodował gniew pan Jurka Owsiaka. Pan Mariusz, brat nieżyjącego już pana Krzysztofa Dzierżawskiego- obali przynależeli kiedyś do Unii Polityki Realnej – jest uparty i łatwo nie daje za wygraną.,.. Za wywieszenie banera, będzie odpowiadał z artykułu 141 Kodeksu Wykroczeń, który mówi o karze za wywieszenie w miejscu publicznym nieprzyzwoitego ogłoszenia..(???) Nieprzyzwoitego ogłoszenia.. Czy to nie dobry dowcip? Tak jak propagowanie przez media pana Jurka Owsiaka, którego zadaniem- moim skromnym zdaniem- jest praca ideologiczna u podstaw. na odcinku frontu ideologicznego związanego z młodzieżą.. Żeby młodzież też miała kuratelę, tak jak my wszyscy- mieszkający w demokratycznym państwie prawnym. Żeby nie chadzała sobie samopas.. Pan Jurek ma poglądy lewackie , socjalistyczne, jest pełnokrwistym lewicowcem robiącym co chceta na odcinku młodzieżowym.. Jest bardzo ważnym człowiekiem w systemie, który nas otacza… Jest częścią tego systemu- ważną częścią. W dniu gry WOŚP jest najważniejszym człowiekiem w Polsce.. Wszyscy mu się kłaniają i podziwiają. Dostaje wszelkie środki do propagowania tego lewackiego szaleństwa.. I którego tak naprawdę niewiele wynika.. Jedynie wielki hałas i wielkie koszty! Pan Leszek Bubel, powinien- skoro ma tyle czasu- zainteresować się materiałami pana Jurka Owsiaka, które być może są w zasobach IPN.. Tak jak zainteresował się materiałami pana Jana Marii Rokity.. I jaką odpowiedź otrzymał? Że są takie materiały w zasobie zastrzeżonym IPN, ale nie wolno do nich dostać- o ile pamiętam- ze wzglądu na ważny interes państwa. Tak jak z tym wykluczeniem osób trzecich przy” samobójstwach”. Co tam jest takiego ważnego, w materiałach wielkiego demokraty, Katona polskiej polityki, Jana Marii Rokity, że aż znajdują się w zasobach zastrzeżonych? Zamiast to wszystko ujawnić, Prawo i Sprawiedliwość zamknęło sprawy w zasobie zastrzeżonym.. Zastrzeżonym dla nas.. Ale dla niektórych tuzów polityki demokratycznej- nie zastrzeżonym.. I tak żyjemy w tym wulgarnym świecie jajarzy. WJR
Prezes Lotniska Tuska Prezesem lotniska w Gdańsku Rębiechowie jest Tomasz Kloskowski (pierwszy z lewej na zdjęciu), specjalista od transportu lądowego. Nic dziwnego, że prezes zabiegał od dawna o zatrudnienie dziennikarza Michała Tuska, specjalisty od kolei i tramwajów. Tomasz Kloskowski, absolwent technikum budowy okrętów i wydziału transportu lądowego Uniwersytetu Gdańskiego został prezesem portu lotniczego w Gdańsku Rębiechowie dwa lata temu. Ludzie PO, którzy kontrolują lotnisko, odsunęli poprzedniego długoletniego prezesa i mianowali na jego stanowisko ówczesnego wiceprezesa czyli Kloskowskiego. Kto rozdawał karty ? Cytujemy “Gazetę Wyborcza” z 31 maja 2010:“...główni rozgrywający na lotnisku: marszałek Mieczysław Struk i prezydent Gdańska Paweł Adamowicz ….według naszych informatorów oni postawili na Tomasza Kloskowskiego, obecnego zastępcę Machczyńskiego...” Paweł Adamowicz to wielbiciel innowacyjności Amber Gold (cytat z 7 maja 2012):“Czujecie ten moment, czujecie innowacyjność. Wałęsa też był innowacyjny dla swoich czasów, bardzo Wam dziękuję.” Kloskowski został mianowany przez ludzi PO w spółce w której państwo ma bezpośrednio większość udziałów. Kloskowski wiedział wiec skąd wieje wiatr, nic wiec dziwnego w tym że Michał Tusk stwierdził rozbrajająco że prace na lotnisku zaproponowano mu już półtora roku temu, czyli wkrótce po awansie Kloskowskiego. Co ciekawsze Kloskowski był też rozgrywającym w załatwianiu roboty dla młodego Tuska w OLT Express, cytujemy Marcina Plichtę: “Prezes Portu Lotniczego im. L Wałęsy zarzucił, że mamy bardzo słabą reklamę i marketing. Mówił, że pomoże nam znaleźć kompetentną osobę. Po dwóch tygodniach zadzwonił i zaproponował Michała Tuska. To było w marcu, 15 lub 16 –mówi Plichta– Zdziwiłem się, powiedziałem, że przecież nie chciał. „Przemyślał to” – usłyszałem w odpowiedzi.” Na lotnisku Tuska w Gdańsku mamy wiec unikalny model ładu korporacyjnego: prezes spółki kontrolowanej przez państwo nie tylko zatrudnia syna premiera ale też negocjuje dla niego równoległą robotę u prywatnego klienta tej spółki. Balcerac
Wiśniewski: Po co nam sektor publiczny? Po co nam sektor publiczny? Po to, by wytwarzał nam dobra publiczne. A co to są dobra publiczne? To, rzecz jasna, takie dobra, które wytworzyć potrafi tylko sektor publiczny. Aby nie ulegać majakom tych próżnych tautologii, warto przyjrzeć się kwestii bliżej. Zwłaszcza wtedy, gdy „służba publiczna” stara się gwałtownie rozdąć sektor publiczny w imię – a jakże – dobra publicznego. Oszczędzając dorzecznemu czytelnikowi ekonożargonu, dobra publiczne można pokrótce zdefiniować jako te, których wykorzystanie przez jedną osobę nie zmniejsza możliwości ich wykorzystania przez inne osoby. Poza tym dobra publiczne zwykły wywoływać „pozytywne efekty zewnętrzne”, a więc przynosić korzyść tym, którzy w żaden sposób nie przyłożyli ręki (ani głowy) do ich wytworzenia. Dopowiedziany do tej teorii wniosek jest następujący: jako że powyższe cechy dóbr publicznych umożliwiają każdemu pasożytnicze ich wykorzystywanie, żaden prywatny producent nie będzie w stanie czerpać z ich wyrabiania wystarczających zysków, a więc nie będzie miał wystarczającego bodźca do tego, aby w pierwszej kolejności rozpocząć produkcję. Co trzeba więc zrobić? Trzeba uznać każdego za potencjalnego pasożyta i zmusić pasożytniczy ogół do opłacania produkcji dóbr publicznych – lecznictwa, szkolnictwa, infrastruktury drogowej itd. – gdyż w innym wypadku zostanie on owych niezbędnych artykułów pozbawiony. W rozumowaniu tym jest zbyt wiele błędów, żeby wymienić i opisać je tu wszystkie. Warto skupić się na tych najwyraźniejszych i najłatwiejszych do wiarygodnego obnażenia.
Po pierwsze – to, czy wykorzystanie danego dobra przez jedną osobę zmniejsza bądź nie zmniejsza możliwości jego wykorzystania przez inne osoby, jest kwestią subiektywną – nie istnieje utylitometr, który fale mózgowe konsumentów mógłby przedstawić w postaci krzywych użyteczności. Czy to, że przy pewnym spektaklu teatralnym widownia nie jest pełna, uprawnia nas do przymuszenia właściciela teatru do nieodpłatnego wpuszczenia na salę grupy nieproszonych gości? Rzecz nie tylko w tym, że byłoby to rażące naruszenie komfortu psychicznego zarówno właściciela, który ustalił pewne reguły wstępu, jak i klientów, którzy reguły te respektują. Rzecz również w tym, że z czasem subiektywne straty psychiczne przełożyłyby się na w pełni obiektywne straty finansowe – klienci odmówiliby uczęszczania do obiektu, w którym kaprys trzeciej strony może sprawić, że „gapowicz” jest traktowany na równi z „płatnikiem”. Jeśli zaś ktoś jest gotów przełknąć tę pigułkę i zalecić nacjonalizację teatrów, to – jak przy każdej nacjonalizacji – rezultat będzie oczywisty: przy braku możliwości dokonywania rachunku zysków i strat teatry staną się nierentowne. Usługa nierentowna zaś z definicji nie może być dobrem, a co dopiero dobrem publicznym, lecz jedynie obciążeniem, przymusowo utrzymywanym w istnieniu przez osoby zupełnie niezainteresowane przedłużaniem tegoż.
Powyższa obserwacja prowadzi do kolejnego punktu: nie sposób jakiegokolwiek towaru bądź usługi uznać za dobro, jak długo ich dostarczanie oderwane jest od dobrowolnie wyrażanych preferencji (czytaj: preferencji wyrażanych poprzez kupno i sprzedaż). Jeśli więc założyć, że dobra publiczne mogą zaistnieć wyłącznie w wyniku działania podatkowego aparatu przymusu, to automatycznie przestają one być dobrami. Uwaga ta jest jednym z najbardziej przekonywujących dowodów na to, że zasady ekonomii naprawdę nie są skomplikowane – jeśli dana osoba odmawia wnoszenia wkładu pieniężnego w produkcję danego dobra, to znaczy, że istnieją inne dobra, które są z jej punktu widzenia istotniejsze. Jeśli zatem odmawia wnoszenia wkładu w produkcję tego, co nazywa się dobrami publicznymi, oznacza to, że istnieją inne dobra, „prywatne”, których zdobycie jest dla tej osoby ważniejsze. Nie może być wzrostu użyteczności bez dobrowolnego uznania czegoś za użyteczne – i o tym musi pamiętać każdy, kto twierdzi, że zdrowa gospodarka to gospodarka wzrostu.
Po trzecie – na co dzień korzystamy z efektów wielu dóbr i usług, w których wytworzeniu nie braliśmy żadnego udziału. Korzystamy, przykładowo, nie tylko z tego, że ci, z którymi przestajemy, są zdrowi czy wykształceni, ale również z tego, że są wymyci i dobrze odziani. Czy to oznacza, że potrzebujemy narodowego funduszu żywieniowego oraz komunalnego mydła? Widok wypielęgnowanych, prywatnych ogrodów czy zadbanych fasad prywatnych domów wzbudza w nas dodatnie wrażenia estetyczne. Możemy cieszyć ucho melodiami wygrywanymi przez ulicznego muzyka nawet jeśli nie zdecydujemy się na wrzucenie monety do jego kapelusza. Człowiek spytany o drogę jest gotów na nieodpłatne udzielenie nam wskazówki. Znaczyć by to miało, że musimy subsydiować zakładanie ogrodów, odnawianie prywatnych budynków i specjalne lekcje zaznajamiające tuziemców z planami miast? Odpowiedź jest oczywista, ale wydawać by się mogło, że dla niektórych oczywista być przestaje – dość wspomnieć słyszane już po obu stronach Atlantyku propozycje nacjonalizacji sektora bankowego czy dotowania przemysłu samochodowego, jak zawsze w „interesie publicznym”.
Po czwarte i ostatnie – to, czy dany towar bądź usługa przynosi niezasłużone zyski osobom trzecim, nie jest jej wrodzoną cechą, ale efektem rządowych działań wyprzedzających. Jeśli przedsiębiorcy przeszkadza to, że z jego wyrobów korzystają „gapowicze”, to ich wykluczenie jest kwestią opracowania odpowiednich metod zarządzania, procedur i narzędzi – wyższych i lepszych ogrodzeń, skuteczniejszych urządzeń zagłuszających itp. Jeśli jednak podmiot pozarynkowy z góry przyzna sobie w pewnym obszarze monopol, to, rzecz jasna, rozwijanie w tym obszarze rozwiązań rynkowych stanie się niemożliwe. Inną sprawą jest to, że przedsiębiorca może nie dbać o to, że jego produkty noszą znamiona dóbr publicznych, i wciąż działać z zyskiem. Typowym przykładem takiego produktu jest oprogramowanie komputerowe (software), które – w przeciwieństwie do sprzętu materialnego (hardware’u) – można kopiować i rozprowadzać po zerowych niemal kosztach. A jednak to producent software’u, a nie hardware’u, znajduje się od kilkunastu lat wśród trójki najzamożniejszych ludzi globu. Nie da się zatem uniknąć wniosku, że „dobra publiczne” są pojęciem bałamutnym. Jeśli poprzestać na wymienieniu ich ekonomicznych właściwości, to widzimy jasno, że nie tylko mogą być one wytwarzane przez sektor prywatny, ale też mogą być przezeń wytwarzane znacznie lepiej. Jeśli natomiast do wyliczenia tych właściwości dołożyć (fałszywą) konkluzję o rzekomej konieczności przymusowego i kolektywnego ich finansowania, wtedy rezultatem jest udzielenie poparcia pełnemu socjalizmowi – systemowi ogromnego marnotrawstwa rzadkich zasobów i utrwalania nędzy. Takie są logiczne konsekwencje teorii dóbr publicznych i takimi trzeba je przyjąć. A przyjąwszy, lepiej zastanowić się dwukrotnie, czy tak zawodna teoria nie idzie ręka w rękę z jeszcze bardziej zawodną praktyką. Jakub Bozydar Wisniewski
Rzym odkrywa Talmud Admin pozwolił sobie na wstępie dodać recenzję tej ksiązki zamieszczoną pod adresem: http://histmag.org/?id=4435
Książka ta rozpoczyna się w 63 roku p.n.e., kiedy to w wyniku podboju przez Rzymian, nastąpiła likwidacja państwa żydowskiego, stając się jednocześnie początkiem emigracji Żydów. Żydowscy prorocy już dawno zapowiadali przyjście Mesjasza, w tej sytuacji większość Żydów oczekiwała, że będzie on wielkim wodzem i wybawi ich spod rzymskiego jarzma. Rzeczywiście taki Mesjasz się objawił w osobie Chrystusa, jednak jego działalność nic nie miała wspólnego z działaniami militarnymi od których wręcz się odżegnywał, był raczej prekursorem nowego systemu religijnego. Dla niektórych Żydów owo objawienie się Chrystusa jako Mesjasza było spełnieniem proroctw, jednak dla większości stanowiło ono ogromne rozczarowanie. Rozczarowanie to było tak wielkie, że przyjęcie bądź nie przyjęcie Chrystusa za Mesjasza określało Żyda. W tych warunkach drogi judaizmu i nowopowstałej sekty, nazwanej później chrześcijaństwem gwałtownie się rozeszły, a wzajemna wrogość i nieufność z biegiem czasu tylko narastała. Następny wyraźny rozdział w stosunkach żydowsko-chrześcijańskich rozpoczyna się wraz z czasami wypraw krzyżowych, który rozpoczyna ludowa krucjata z 1096 roku. Celem krzyżowców była walka z niewiernymi, a ponieważ w Europie wyznawców islamu nie było, niektórzy z krzyżowców zaczęli atakować innych niewiernych – Żydów. Tym atakom sprzyjał też fakt, że Żydzi z racji uprawianej przez siebie lichwy, byli powszechnie znienawidzeni. Tutaj też mamy do czynienia z pewnym paradoksem w stosunkach żydowsko-chrześcijańskich. Podczas gdy niższe warstwy chrześcijańskiego społeczeństwa prześladowały Żydów, jego warstwy wyższe – konkretnie chodzi tu o biskupów, bronili żydów, ukrywali ich, a nawet karali ich prześladowców. Mimo tego Kościół katolicki generalnie był uważany za najtrwalsze uosobienie antysemityzmu. Takim następnym punktem przełomowym, we wzajemnych stosunkach obu religii, był rok 1339, kiedy to Kościół odkrył Talmud. Dotychczas bowiem uważano, że podstawową księgą Żydów jest Tora, w której Kościół nie widział zbytniego zagrożenia. Tymczasem całkiem inaczej rzecz wyglądała z Talmudem wyrażającym wprost opinie antychrześcijańskie, jak np. to, że Chrystus był synem nierządnicy. Jedną z odpowiedzi chrześcijaństwa na owe rewelacje było wzmożenie pracy misyjnej nad nawracaniem Żydów na chrześcijaństwo, co wkrótce zaczęło przynosić coraz większe efekty. Niewątpliwie były tam także szczere nawrócenia, ale jednym ze sprzyjających temu czynników był fakt zwolnienia nawróconych Żydów z płacenia podatku pogłównego. Nawróceni Żydzi wykorzystując swoje umiejętności handlowe, zaczęli wkrótce tak dobrze prosperować, że coraz częściej zaczęto poddawać w wątpliwość ich nawrócenie. Właśnie jednym z celów powołanego Świętego Oficjum popularnie zwanego Inkwizycją, było sprawdzanie szczerości tych nawróceń. Tymczasem jednym z efektów działalności Inkwizycji, wcale nie zamierzonym, było zjednoczenie Żydów. Fala nastrojów antyżydowskich w Hiszpanii jeszcze przybrała na sile po zabójstwie inkwizytora Arbuesa w 1486 roku. Nastroje te narastały tak bardzo, że w 1492 roku z Hiszpanii wypędzono Żydów. Na dalszych stronach książka jest równie ciekawa, w czym niemała zasługa stylu autora, który z ogromną swadą porusza się po omawianym przez siebie zagadnieniu, przytaczając bardziej i mniej znane fakty z historii stosunków żydowsko-chrześcijańskich. Książka ta adresowana jest do wszystkich interesujących się tym tematem, nie tylko znawcom, ale i tym początkującym. Czytając ją Czytelnik nie nudzi się wcale, a jej niektóre fragmenty czyta się wręcz jako książkę sensacyjną. (…) Incydent ten był pierwszą odsłoną wielkiego dramatu, jakim było odkrycie Talmudu i krucjata przeciwko niemu, ogłoszona przez Kościół. (…) Krucjata owa rozpoczęła się w roku 1236, kiedy Nicolas de Rupella, znany też jako Nicolas Donin, żydowski apostata z La Rochelle, który przeszedł na chrześcijaństwo, a następnie wstąpił do zakonu dominikanów (inne źródła utrzymują, że był franciszkaninem), został przyjęty na audiencji przez papieża Grzegorza IX i zwrócił jego uwagę na bluźnierstwa zawarte w zbiorze żydowskich pism nazywanych Talmudem. Szczere wypowiedzi i poglądy Donina były powodem wykluczenia go z synagogi. Stało się to 11 lat przed spotkaniem z papieżem, zatem Doninem mogła kierować chęć zemsty, ale mimo to doskonale rozumiał, jaka rolę w życiu Żydów odgrywa Talmud. Był on, jak twierdzi Graetz, podstawą żydowskiej cywilizacji. Roiło się w nim także od bluźnierstw – głosił on miedzy innymi, że Chrystus gotuje się teraz w piekle w kotle wypełnionym ekskrementami i że był On nieślubnym synem rzymskiego żołnierza oraz ladacznicy o imieniu Maria. Do tej chwili Talmud pozostawał całkowicie nieznany chrześcijanom, którzy, podobnie jak papież Grzegorz IX, nadal żywili złudzenia, że Żydzi kierują się wskazaniami Tory – księgami, które oni także uważali za święte. Encyklopedia Żydowska, omawiając związki Celsusa z judaizmem, podaje, że utrzymywał on, iż Jezus był nieślubnym synem żołnierza o imieniu Pantera i że był sługą w Egipcie, ale nie przebywał tam jako dziecko, jak podaje Nowy Testament, lecz jako człowiek dorosły; tam też nauczył się sztuki tajemnej. Stwierdzenia te są często identyczne z tymi, które są zawarte w Talmudzie. Według innego źródła, Żydzi nazywali Chrystusa nieślubnym synem ladacznicy, a Błogosławioną Dziewicę Maryję, wstyd powiedzieć, a nawet pomyśleć, kobietą rozpustną i nieczystą; przeklinali oboje, przeklinali też rzymską wiarę oraz wszystkich jej zwolenników i wyznawców. Odkrycia te spowodowały, że Talmud z dnia na dzień stał się głównym celem chrześcijańskiego antyjudaizmu. Kampania przeciwko Talmudowi jest cezurą wyznaczającą początek zmiany postawy Kościoła wobec Żydów. Jeremy Cohen dopatruje się w nauczaniu Kościoła dychotomii, która w istocie nie istnieje. Od czasów Grzegorza Wielkiego, kiedy Sicut Judaeis non po raz pierwszy uzyskał oficjalna kodyfikację, aż po powstanie zakonów żebraczych, nie dokonała się w tej mierze żadna istotna zmiana. Zmianie uległ natomiast sposób postrzegania Żydów przez Kościół. W oczach papiestwa zaślepieni wyznawcy Tory przeobrazili się w społecznych rewolucjonistów, a doszło do tego głównie za sprawą odkrycia Talmudu i zawartych w nim bluźnierstw. Cohen w swojej książce precyzyjnie określa źródło owej zmiany: Przez całe stulecia po śmierci Augustyna Talmud i dzieła średniowiecznych rabinów pozostawały nieznane chrześcijanom. Cohen ustawicznie przeczy więc własnym twierdzeniom, zwłaszcza zaś wówczas, kiedy pisze, że kiedy Żydzi zwrócili się do niego, prosząc o obronę, Grzegorz [IX] okazał dobrotliwość wynikającą z zapisów pierwszej papieskiej konstytucji Żydów Sicut Judaeis non (str. 109). Innymi słowy, Grzegorz, podobnie jak jego poprzednik Innocenty III, nigdy nie odstąpił od postanowień Sicut Judaeis non. Cohen utrzymuje, że papieże byli zobowiązani chronić jedynie tych [Żydów], którzy odpowiadali augustyńskiemu wzorcowi wyznawców Starego Testamentu. To nieprawda, ale kiedy dodaje, że tacy Żydzi już nie istnieli, dotyka sedna problemu. Jest to po prostu inne sformułowanie tezy, że na przestrzeni owego kluczowego stulecia dokonała się zmiana w sposobie, w jaki Kościół postrzegał Żydów. Żaden papież nie powiedział nigdy, że ktokolwiek ma prawo krzywdzić Żydów i przymuszać ich do konwersji. Żaden z nich nie powiedział też jednak, że ochrona papieska obejmuje również zachowania i czyny, które są extra legem (poza prawem). Zresztą jak mógłby to uczynić? Wszak oznaczałoby to, że Żydzi mogą bezkarnie dopuszczać się przestępstw. Nikt nie miał prawa do podobnych uczynków. Odkrycie Talmudu wskazywało jednak, że ten rodzaj czynów i zachowań leży w samym sercu żydowskiej religii. To właśnie było genezą pełnej oburzenia reakcji Grzegorza na informacje, które ujawnił mu Donin. (…) Kiedy w roku 1239 papież Grzegorz IX potępił Talmud, jako heretyckie wypaczenie biblijnej spuścizny Żydów, najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, jak ważkie historyczne skutki pociągnie za sobą jego wystąpienie. Nie mógł przewidzieć, że daje w ten sposób początek pewnemu trendowi ideologicznemu, który będzie usprawiedliwiać wszelkie próby wyeliminowania Żydów z chrześcijańskiego świata. W stosunku do stanowiska Augustyna, który uważał, że Żydzi zajmują ważne i należne im miejsce w chrześcijańskim społeczeństwie, była to zmiana radykalna. To, że Grzegorz IX uświadomił sobie rozbieżność pomiędzy religią współczesnych mu Żydów a wyznaniem Żydów „biblijnych”, których chciał tolerować Augustyn, w połączeniu z głośno wyrażoną przez papieża opinią, że wiara w Talmud zdaje się główną przyczyną upartego trwania Żydów w niewierze, przygotowały grunt dla tych, którzy przyszli po nim.
(…) Zacznijmy od tego, że jeśli Żydzi rzeczywiście czyniliby to, co według Talmudu czynili, nie byliby grupą religijną (a już z pewnością nie wyznawcami Mojżesza i Abrahama). Byliby społecznością banitów. Jeżeli zaś tak, dlaczegóż nie mieliby być traktowani jak ludzie wyjęci spod prawa? Czyż nie taka właśnie była rola państwa? Cohen potwierdza ten fakt, ale natychmiast stara się przesadą pomniejszyć wypływające z tego konsekwencje. Powiada, że Żydzi w średniowiecznej Europie opowiedzieli się za nowym systemem wierzeń i jest to prawda. Natychmiast jedna dodaje: stracili prawo bytu w obrębie chrześcijaństwa, ponieważ trzymali się starożytnego i biblijnego judaizmu. Jeżeli Cohen chce przez to powiedzieć, że Żydów można było teraz bezkarnie krzywdzić, głęboko się myli. Jeżeli chodzi mu o to, że państwo zyskało możliwość podjęcia stosownych środków przeciwko tym, którzy działali extra legem, ma całkowitą słuszność, ale w tym przypadku państwo występowało przeciwko nim dlatego, że byli przestępcami, nie zaś dlatego, że widziało w nich Żydów. Inkwizycja nigdy nie wszczynała przeciwko nim postępowań z powodów rasowych czy religijnych. Grzegorz IX był pierwszym papieżem, który zapoznał się z treścią Talmudu. Był wstrząśnięty tym, co w nim odkrył, ale mimo to nie anulował Sicut Judaeis non ani swojego zakazu zabraniającego krzywdzenia Żydów. Zmieniła się jednak jego wiedza na temat tego, w co wierzą Żydzi, i wynikających z owej wiary postępków; poznanie Talmudu przez papieża było główną owej zmiany przyczyną. 9 czerwca 1239 roku Grzegorz IX odpowiadając na 35 zarzutów złożonych na jego ręce przez Donina, wysłał go z listem do biskupa Paryża Williama z Owernii. List ów potwierdza omówione powyżej zmiany w postrzeganiu Żydów, które były skutkiem zapoznania się z treścią Talmudu. Jak usłyszeliśmy – pisał papież – Żydzi nie zadowalają się Starym Prawem, które Bóg przekazał Mojżeszowi na piśmie: posuwają się nawet do całkowitego jego ignorowania i utrzymują, że Bóg dał im inne Prawo, które przekazał Mojżeszowi ustnie; zowią je „Talmudem”, czyli „Nauką” (…) Zawarte w nim są rzeczy tak obelżywe i nie do opisania, że budzą wstyd w tych, którzy o nim wspominają, przerażenie zaś w tych, którzy to słyszeli. Zgorszenie w nim zawarte było tak wielkie, że Grzegorz IX określa je mianem zbrodni. Stwierdza też, że Talmud jest główną przyczyną tego, że Żydzi trwają uparcie w niewierze. W rezultacie nakazał: w pierwszą sobotę Wielkiego Postu, rankiem, kiedy Żydzi zbierają się w synagogach, na nasze polecenie przejmiesz wszystkie księgi Żydów mieszkających w podległych ci okręgach i pilnie strzeżone, przekażesz je ojcom dominikanom i franciszkanom. Jeżeli zaś braciszkowie uznaliby je za obrażliwe, miały zostać spalone na stosie. Odkrycie Talmudu zmieniło wiec status Żydów jako mniejszości religijnej. Do zarzutu, nieokazywania żadnego wstydu z powodu swojej winy, oraz szacunku dla świętej chrześcijańskiej wiary doszły bluźnierstwa zawarte w Talmudzie; świadczyły o tym, że wbrew temu, co dotąd sądzili chrześcijanie, Żydzi taką samą pogardą darzą też Prawo Mojżesza i proroków. Innymi słowy, zamiast przestrzegać boskich nakazów zapisanych w Torze, Żydzi stosują się do wskazań swojej starszyzny i przedkładają je nad słowo Pańskie. Religia talmudyczna była więc odrzuceniem Biblii. Talmud stwierdza, że rabini są wyżsi ponad biblijnych proroków i Żydzi winni im są posłuszeństwo posuwające się do absurdu, aż po uchylenie bądź anulowanie nakazów Prawa Mojżeszowego. Skutek tego był taki, że Żydzi zabraniali swoim dzieciom czytania Biblii, z Talmudu zaś uczynili podstawę programu kształcenia i nauczania. Przetrawienie informacji na temat Talmudu zabrało Kościołowi nieco czasu, ale papież Grzegorz IX w liście do biskupa Paryża wskazał, że zaatakowanie Talmudu zapowiada zmianę w fundamentalnym nastawieniu Kościoła do judaizmu. Trzy lata później komisja papieska pod przewodnictwem biskupa Eudes ogłosiła, że Talmud pełen jest niezliczonych błędów, nadużyć, bluźnierstw i nikczemności; tych którzy o nich opowiadają wstyd ogarnia, słuchaczy zaś przerażenie. Jego treść była na tyle wstrząsająca, że nie sposób jej tolerować w imię Boże bez szkody dla chrześcijańskiej wiary. W liście z maja 1244 roku, skierowanym do świętego Ludwika, króla Francji, następca Grzegorza IX, papież Innocenty IV zaczął wyciągać wnioski z tego, czego dowiedział się Kościół. Nikczemna perfidia Żydów nie zważa na to, że przyjęci zostali dzięki chrześcijańskiej pobożności, która z litości jeno, cierpliwie dozwala im żyć pośród chrześcijan. Zamiast tego grzechy, jakich jest źródłem, tym, którzy o nich słyszą, niewiarygodnymi się jawią, potworne zaś zdają się tym, którzy o nich opowiadają. Tak więc bluźnierstwa zawarte w Talmudzie, a także nakaz oszukiwania niczego niepodejrzewających gojów, podważyły założenia, na podstawie których Żydzi byli tolerowani w społeczeństwie. Wymagało to zrewidowania całej umowy społecznej, która ich dotyczyła. Nakaz papieski stanowił, że wszystkie księgi żydowskie zostaną skonfiskowane w okresie Wielkiego Postu w czasie trwania szabasu, a dokładnie 3 marca 1240 roku, kiedy Żydzi będą zgromadzeni na nabożeństwach w synagogach, a następnie zostaną przekazane na przechowanie dominikanom i franciszkanom. Jeżeli po dokładnym zbadaniu, okaże się, że w istocie są one tak szkodliwe, jak utrzymywał Donin, 20 czerwca miały zostać spalone. Święty Ludwik, król Francji był równie zaniepokojony szkodami, jakie czynił Talmud, zwłaszcza zaś faktem, że stanowił on przeszkodę nie do pokonania na drodze do nawrócenia się Żydów. Zorganizował zatem debatę. W czerwcu roku 1240, wspomniany już Nicolas Donin wdał się w rozległy dyskurs z paryskim rabinem Jehielem ben Josephem. Debata prowadzona była pod auspicjami króla, a przewodniczyła jej królowa-matka Blanka Kastylijska. Jeden z żydowskich komentatorów twierdzi, że całe to wydarzenie było przejawem spadku pozycji Żydów, jaki dokonał się w tamtym stuleciu i transformacji w sposobie postrzegania ich przez chrześcijan, dla których stali się niczym więcej jak ucieleśnieniem bluźnierczej doktryny. Wnikliwsze odczytanie sprawozdań z owej debaty pozwala jednak stwierdzić, że rabin, który mimo zagwarantowania swobody wypowiedzi, miał wszelkie prawo czuć się przestraszony okolicznościami towarzyszącymi dyspucie, kiedy stanął w obliczu sytuacji, że w tak wrogim otoczeniu musi bronić żydowskich dzieł ezoterycznych, po prostu oniemiał. Od czasu powstania Talmudu, przez niemal tysiąc lat nic podobnego nigdy nie miało miejsca. Rabin Jehiel, z braku jakiegokolwiek precedensu podobnej debaty, nie wiedział po prostu, jak odpowiedzieć. Kiedy zapytano go, czy prawdą jest, że Talmud twierdzi, że Jezus został na wieczność potępiony w piekle i zanurzony we „wrzących ekskrementach”, a jego matka Maria, była ladacznicą, rabin mógł tylko odpowiedzieć, że tak, w istocie, w Talmudzie znajduje się taki fragment, ale nie odnosi się on do „tego” Jezusa i „tej” Marii. Nie każdy Ludwik urodzony we Francji jest królem – argumentował Jehiel, przydając w ten sposób nowe znaczenie słowu „hucpa”. Czyż nie zdarza się – mówił – że dwaj ludzie, którzy urodzili się w tym samym mieście, nosili to samo imię i umarli w taki sam sposób? Jest wiele podobnych przypadków. Jeden z żydowskich historyków w zaprzeczeniach rabina Jehiela upatruje narodzin żydowskiego humoru. Chrześcijańska relacja z tej samej debaty świadczy jednak o tym, że w wypowiedziach rabina nie dostrzegano niczego śmiesznego. Odnośnie do tego Jezusa, wyznał że zrodzon był z cudzołóstwa, w piekle za karę zanurzony jest we wrzących ekskrementach, a żył za czasów Tytusa. W tym miejscu rabin dodał jednak, że ten Jezus nie jest naszym Jezusem. Nie jest jednak w stanie powiedzieć, kim był, stąd jasne się stało, że kłamał. Kiedy Donin oświadczył, że Talmud pozwala na dopuszczanie się przestępstw, w tym morderstwa, kradzieży i nietolerancji religijnej, Jehiel, który za sprawą podobnych wypowiedzi utracił wiarygodność, niewiele mógł zrobić, by te twierdzenia obalić. Talmud zakazuje też ufać chrześcijanom, poważać ich, a nawet zwracać im zagubioną własność. Rabini lepiej by uczynili, idąc śladami Majmonidesa, ale oszołomieni narkotykiem Kabały, wycofali się w nieziemski świat astrologii i demonologii, a godni szacunku wydawali się tylko ludziom biegłym w tradycyjnej wiedzy talmudycznej i nie mogli równać się z osobami wykształconymi przez dominikanów. Wielu Żydów owe straszliwe obniżenie statusu i bezpieczeństwa poczytało za znak nadejścia Mesjasza – jeden z historyków skwitował to zjawisko, nazywając je typowym wytworem umysłowości żydowskiej (…) W przypadku Żydów jest to syndrom spokojnego oczekiwania na holocaust. Ortodoksyjni rabini nie sprawdzili się jako przywódcy Żydów w trzynastowiecznym Aszkenazie to samo powtórzyło się w dwudziestowiecznej Polsce. Mając takich obrońców, jak rabin Jehiel, Talmud nie potrzebował już wrogów. Rezultatem debaty było publiczne spalenie Talmudu w Paryżu na placu de Greve. W czerwcu 1242 roku w ciągu 36 godzin płomienie strawiły ponad dziesięć tysięcy woluminów. Jakby chcąc udowodnić, że wszystko, co mówili o nich chrześcijanie, jest prawdą, grupa Żydów odwołała się od wyroku bezpośrednio do Rzymu, skarżąc się, że bez Talmudu nie mogą praktykować swojej religii. Wyznanie żydowskie utrwaliło się teraz silnie w percepcji Kościoła nie jako biblijny judaizm, ale jako heretyckie zaprzaństwo. Decyzja, aby zwrócić Talmud żydom, wywołała w kilku dzielnicach wybuchy gniewu; doszło do aktów przemocy. Po raz kolejny – pisze żydowski komentator – Żydzi postawieni w krytycznej sytuacji, o pomoc zwrócili się do papieża. Ostatecznie w maju 1244 roku Innocenty IV, następca Grzegorza IX, ustąpił, bowiem nakazem boskim związani jesteśmy, aby ich samych oraz ich Prawo tolerować; uznaliśmy za stosowne, udzielić im odpowiedzi, że nie chcemy odbierać im ksiąg, bo skutkiem tego, Prawa byśmy ich pozbawili. Jeden z biskupów, oburzony, że papież pozwala Żydom zatrzymać Talmud, powiedział, że żydzi okłamali papieża i byłoby najhaniebniejszą rzeczą i powodem niesławy dla Tronu Apostolskiego, gdyby księgi w przytomności wszystkich uczonych, duchownych oraz mieszkańców Paryża tak uroczyście i sprawiedliwie spalone, miałyby na rozkaz papieża zostać oddane żydowskim nauczycielom – bo taka tolerancja mogłaby wydać się aprobatą. W maju 1248 r. powiedział też, że wzmiankowane księgi nie zasługują na tolerancję. W roku 1254 Ludwik IX odnowił owo rozporządzenie i nakazał palenie Talmudu; podobnie postąpią jego dwaj następcy. Kiedy Ludwik X ponownie zezwolił Żydom na przyjeżdżanie do Francji, wyraźnie i jednoznacznie zakazał im zabierania z sobą Talmudu. Ponieważ debaty w sprawie Talmudu przy okazji ujawniły też jego treść, Kościół uznał, że jednym z jego najważniejszych zadań jest nawracanie Żydów. Zadanie to powierzono zakonom żebraczym. W roku 1242 król Aragonii Jakub I wydał prawo zmuszające Żydów do wysłuchiwania kazań zakonników, krok ten spotkał się ze znaczną aprobatą Innocentego IV, a Jakub odnowił owe zarządzenie w 1263 r. Papież Mikołaj II w 1278 r. kaznodziejstwo i misjonarstwo wśród Żydów oficjalnie uczynił częścią apostolatu zakonu dominikanów i franciszkanów. W bulli Vineam Soreth Mikołaj zalecał, by zakony żebracze przezwyciężyły upór przewrotnych Żydów (…) Tam, gdzie mieszkają gromadziły ich na nabożeństwach (…) Zapoznawały ich z doktryną ewangeliczną rozumując rozważnie i udzielając im pouczających przestróg. W czasach Innocentego IV judaizm przestał być postrzegany przez Kościół jako religia wywodząca się ze Starego Testamentu, a zamiast tego zaczęto w nim widzieć herezję. Skoro zaś judaizm został uznany za herezję, podlegał jurysdykcji Kościoła. Talmud był obrazą nie tylko dla chrześcijan, ale również dla życia religijnego Żydów, to pozwoliło papieżowi interweniować w ich sprawach. Inaczej mówiąc, papież mógł teraz ingerować w sprawy żydostwa, jeżeli w kwestiach moralnych naruszą nakazy Ewangelii, a ich właśni pasterze ich nie dopilnują, lub jeśli wymyślą herezję przeciw własnemu prawu. W rezultacie sposób rozumowania Innocentego szybko się rozpowszechnił i został przejęty przez trzynastowiecznych i czternastowiecznych kanonistów. Zdaniem Nicholasa Eymerica, dominikanina i inkwizytora, Kościół miał teraz prawo i obowiązek bronić prawdziwego judaizmu przed wewnętrzną herezją i dlatego winien skłaniać Żydów do przejścia na chrześcijaństwo. W roku 1263 odbyła się kolejna dysputa, której przedmiotem był Talmud. Tym razem odbyła się w Barcelonie. Adwersarzami byli nawrócony rabin Saul z Montpellier, znany teraz jako Pablo Christian (lub Paul Chretien), oraz rabin Mojżesz ben Nachman z Gerony. Christian nie był tuzinkowym konwertytą. Studiował literaturę żydowską pod kierunkiem rabina Eliezera ben Emanuela z Trascon i Jakuba ben Elligah Alttes z Wenecji. Kiedy jeszcze był żydem, silny wpływ na Christianiego musiał wywrzeć Zakon Braci Kaznodziejów, niemal natychmiast bowiem po przejściu na chrześcijaństwo wstąpił do zakonu dominikanów. Dysputa przebiegała w czterech odsłonach i trwała od 20 do 27 lipca 1263 roku. Zorganizował ją Raymund de Penaforte, generał zakonu dominikanów, a zarazem człowiek, który w 1236 r. namówił Grzegorza IX, aby wysłuchał, co ma mu do powiedzenia Nicolas Donin. W dużej mierze dzięki owej debacie oraz wysiłkom Raymonda głównym ośrodkiem zainteresowania Inkwizycji przestała być południowa Francja; teraz skoncentrowała ona swoją uwagę na Półwyspie Iberyjskim i tam miał swój początek drugi etap nowej antyżydowskiej polemiki. Raymond de Penaforte urodził się w pobliżu Barcelony, w niewielkiej wiosce Villafranca del Penades, między rokiem 1174 a 1180. W roku 1222 wstąpił do Zakonu Braci Kaznodziejów, a osiem lat później papież Grzegorz IX wezwał go do Rzymu i uczynił swoim spowiednikiem. Przez kolejne osiem lat Raymund pełnił ową posługę, a w roku 1238 został wielkim mistrzem zakonu dominikanów. Do roku 1500 Żydzi zniknęli z Europy zachodniej, jeśliby odpowiedzialność za to przypisać można jednemu tylko człowiekowi, byłby nim właśnie Raymund de Penaforte. Nie uciekał się nigdy do przemocy i wypędzeń; odwoływał się zawsze do ludzkiego rozumu oraz perswazji, czyli najpotężniejszych, ale i najtrudniejszych w zastosowaniu środków w arsenale kulturowych broni. To Raymund de Penaforte namówił Tomasza z Akwinu do napisania traktatu Summa Contra Gentiles, a Akwinata powiedział w nim, że konwersja musi opierać się na odwołaniu się do naturalnego rozumu, który wszyscy ludzie zmuszeni są aprobować. Według Penafortego, niewiernego trzeba nawracać kojąco, czyli poprzez apelowanie do jego rozumu, nie zaś uciekać się dostosowania siły. To właśnie Penaforte przekonał Jakuba I Aragońskiego do sprowadzenia Inkwizycji do Aragonii. Był spiritus mouens decyzji Grzegorza IX we wszystkich kwestiach, które miały związek z Żydami; on także spowodował, że papież życzliwie wysłuchał Nicholasa Donina. W roku 1250 podjął pierwsze starania w celu powołania do życia akademii studiów arabskich w Tunisie i obsadzenia jej przez dominikanów, którzy dowodzili, że dopóki nie poznają języka oraz świętych dzieł tych, których mają nadzieję nawrócić, nie będą w stanie doprowadzić do konwersji niewiernych. Ponadto niektórzy bracia byli ćwiczeni w hebrajskim, aby mogli dać odpór przewrotności i błędom Żydów. (…) Odkrycie Talmudu i zmiany, jakie to pociągnęło za sobą w świadomości chrześcijan, odmieniło też zasadniczo stosunek chrześcijaństwa do kwestii żydowskiej. Problem, dotąd postrzegany w kategoriach tolerancji religijnej, teraz stał się sprawą społecznego porządku. Chrześcijański władca mógł tolerować outsiderów, których wyznanie opierało się na błędnym, co prawda, ale szczerym w intencjach odczytaniu Starego Testamentu, nie mógł jednakże tolerować banitów i wywrotowców, którzy traktowali religię jako przykrywkę dla rewolucji społecznej. Stąd bierze się napomnienie Lulla, które kierował do tych, którzy dzierżyli miecz władzy świeckiej. Dlatego wy winni jesteście dzieciom bożym ochronę przed przestępcami i rabusiami i podpalaczami, przed żydami, poganami, heretykami, krzywoprzysięzcami i przed bezprawną przemocą (str. 232). Innymi słowy, Żydzi, jako ludzie głoszący bezprawną przemoc, zaliczeni zostali do przestępców. Jak pisze Cohen, nie byli już dłużej Żydami Biblii, którym zagwarantowano prawo istnienia w chrześcijaństwie. I tutaj jednak Cohen niewłaściwie przedstawia stanowisko zajmowane przez Kościół. W średniowiecznym chrześcijaństwie Żydzi nigdy nie mieli żadnych praw. Tolerowano ich jako obcych z przyczyn natury teologicznej, a także dlatego, że byli ekonomicznie pożyteczni. Kiedy stało się jasne, że ich użyteczność przekreślona została zamiłowaniem do wywrotowej działalności, dano im do wyboru: albo za sprawą chrztu zmienią swoje postępowanie, albo zostaną wypędzeni. Wygnania jednak również nie sposób uważać za pogwałcenie ich praw, Żydom bowiem żadne prawa nigdy po prostu nie przysługiwały. Od chwili ujawnienia zawartości Talmudu międzywyznaniowy dialog, który w średniowieczu nigdy nie był zbyt ożywiony, teraz ograniczył się do hermeneutyki podejrzeń. Zdaniem Lulla, jedynym powodem tego, że Żyd pragnie z tobą rozmawiać, jest prawdobieństwo, iż dzięki temu osłabi twoją wiarę. Stąd, Pismo Święte i papiestwo zakazują niewykształconemu człowiekowi wdawać się |rozmowę z Żydem. Kiedy poznano szkodliwą naturę Talmudu, Kościół musiał zmierzyć się z problemem wywrotowej działalności prowadzonej przez Żydów. Przyszedł czas, aby zaaplikować im lekarstwo; była nim konwersja, a recepturą na ów medykament opiekała się na dobrej znajomości żydowskich pism. W roku 1267, w początkowym okresie, w którym dokonywało się nawrócenie Lulla, Klemens IV wydał bullę zatytułowaną Turbota Corde. Z niespokojnym sercem (stąd tytuł), Klemens IV wskazał, że I średniowiecznej Europie prozelityzm jest zjawiskiem o charakterze dwustronnym, i wyraził ubolewanie, iż niezmiernie duża liczba chrześcijan skazuje się na potępienie wieczne, bo zaprzeczają prawdom katolickiej wiary i w godny napiętnowania sposób, przechodzą na obrządek żydowski. Papież zareagował na owo zjawisko i odtąd relapsi byli traktowani jak heretycy, czyli zajęła się nimi Inkwizycja, ci zaś spośród Żydów, którzy pomogli im przejść na judaizm, podlegali karom. Przesłanie papieskie było skierowane przede wszystkim do zakonów żebraczych, które zarządzały inkwizycyjną machiną Kościoła, Nakazano im, aby przeciwko chrześcijanom, o których dowiedzą się, że popełnili tego rodzaju czyn, wszczęli postępowanie identyczne jak przejaw heretykom; Żydów jednak, jeśli okaże się, że nakłaniają chrześcijan obojga płci do praktykowania ich obmierzłego obrządku, zanim do tego dojdzie, a także i później, należy stosownie ukarać. Zarządzenie Klemensa IV było całkowicie spójne z nowym postrzeganiem talmudycznych Żydów, które ukształtowało się na przestrzeni minionych 30 lat; teraz widziano w nich wywrotowców. Ponieważ sprzeniewierzyli się własnej religii i byli jej heretykami, a ponadto zwodzili nieświadomych chrześcijan i wmawiali im, że herezja ta jest religią Starego Testamentu, zrozumiałe jest, iż coraz bardziej wchodzili w krąg zainteresowania i kompetencji Inkwizycji – instytucji, którą Kościół ustanowił właśnie w celu zwalczania herezji. Poczesną rolę odgrywała również kwestia nawróceń. Jeżeli Żyd przyjmował chrzest, zakładano, że czyni to z wolnej i nieprzymuszonej woli, a skoro tak, nie wolno mu powracać do starej wiary, niczym pies do własnych wymiocin. Gdyby jednak do tego doszło, miał być traktowany jak każdy inny heretyk, nie zaś jak poganin, którego toleruje się z racji jego niewiedzy. Teologia sakramentu chrztu stanowiła, że pozostawia on na duszy niezatarty ślad. Zatem niezbędne jest, aby zmuszać ich do wyznawania wiary, którą przyjęli pod przymusem bądź z konieczności, aby nie obrażać imienia Pańskiego i aby wiary przez siebie przyjętej nie traktowali nikczemnie i z pogardą. W taki oto sposób Żydzi kolejny raz wciągnięci zostali w tryby machiny Inkwizycji. Cohen zarzuca Innocentemu III, że działał na sposób Gracjana1, mimo że zaledwie dwa lata wcześniej opublikował tradycyjne potwierdzenie zapisów Sicut Judaeis non. (str. 261). Nie ma w tym jednak żadnej sprzeczności. Żydzi, którzy choćby w najmniejszym stopniu zgodzili się na przyjęcie chrztu, nie byli już dłużej żydami i Sicut Judaeis non do nich się nie stosował. Powracający do dawnej wiary byli heretykami, którymi winna zająć się Inkwizycja. Jeżeli uparcie trwali w apostazji, przekazywano ich w ręce władzy świeckiej i palono na stosie. Żydzi angażujący się w działalność wywrotową byli przestępcami i tak właśnie ich traktowano. Problem jednak nie zniknął; wskazuje na to uwaga Grzegorza X, następcy Klemensa IV, który w roku 1247 stwierdził z goryczą, iż Żydzi nadal uprawiają prozelityzm i nawet niektórzy chrześcijanie z urodzenia, nikczemnie przechodzą na obrządek judaistyczny. Coraz powszechniej uważano, że talmudyczni Żydzi rozmyślnie atakują chrześcijan, bo do tego właśnie nakłania ich Talmud; w rezultacie postrzegano ich jako zbiorowość, która zagraża publicznemu bezpieczeństwu. Martini współczesny mu judaizm nazwał nową religią, która nie została nam przekazana na Synaju. Usprawiedliwieniem ataku Inkwizycji na ówczesne żydostwo była teza głosząca, że rabiniczny judaizm, którego ucieleśnienie stanowi Talmud, a który właśnie stał znany Kościołowi, jest heretycki i zły. Mnisi, wierząc, że wszelka herezja zagraża porządkowi chrześcijańskiego społeczeństwa, i rozsierdzeni dowodami wrogości wobec gojów, jakich dostarczył im Talmud i które w ich przekonaniu odnosiły się również do chrześcijan, coraz częściej zaczęli dochodzić do wniosku, że w chrześcijańskim świecie nie ma miejsca dla Żydów (str. 168). Kościół, kiedy odkrył Talmud i pojął, jakie zagrożenie dla społecznego porządku stanowią Żydzi, musiał w tej sprawie przedsięwziąć odpowiednie kroki, choćby wyłącznie w celu zapobieżenia aktom przemocy, do których niechybnie musiałoby dojść, kiedy wieść o wywrotowej naturze Talmudu dotarłaby do chrześcijan. (…) Duchowe podejście do tego samego zagadnienia opiera się na miłosierdziu, czyli dążeniu, aby błądzący w ciemnościach poznali światło prawdy; jest to synonim nawrócenia. Zgodnie z tym, co głosi tytuł tego dzieła, celem napisania przez Martiniego Pugio Fidei (Sztylet Wiary) , było nawrócenie Maurów i Żydów, zwłaszcza jednak tych drugich, bowiem są oni najgorszymi wrogami Kościoła i (…) nawrócenie ich jest nawet ważniejsze od chrześcijańskiej misji względem muzułmanów. Wedle nowego, opartego na znajomości Talmudu, katolickiego postrzegania judaizmu, nie był on bynajmniej religią, ale rewolucyjną ideologią. Opowiadając się za Talmudem, Żydzi sami uniemożliwili sobie właściwe odczytanie Biblii. Zdaniem Martiniego, zawierzyli i s taft się lojalni wobec Antychrysta. W rezultacie odkupiciel, którego teraz oczekują u schyłku Rzymskiego Imperium, w rzeczywistości jest Antychrystem (Cohen, str. 179). Jeżeli tak, Kościół mógł po prostu oddać Żydów świeckiemu wymiarowi sprawiedliwości, aby prześladowano ich, jako ludzi wyjętych spod prawa. Tak się jednak nie stało, Kościół uznał bowiem, że postępkiem najbardziej miłosiernym względem Żydów będzie dążenie do ich nawrócenia. Martini przedstawia rozbudowane wyjaśnienie, dlaczego jednak do tego nie doszło: po pierwsze, Żydzi zawsze byli chciwi i bali się, że rezygnując z obietnicy doczesnej nagrody, którą obiecywał ich Zakon, sprowadzą na siebie ubóstwo. Po drugie, od kołyski byli wychowywani w nienawiści do Chrystusa i codziennie tu swoich synagogach przeklinali chrześcijaństwo i chrześcijan. To, w czym jesteśmy wychowywani, staje się naturalną częścią naszego poglądu na świat; w tym przypadku oznaczało to wypaczenie wszelkiego racjonalnego i obiektywnego osądu. Po trzecie, chrześcijaństwo jest wyznaniem trudnym, wymagającym wyrzeczeń i ofiary.
W pierwszej i trzeciej sprawie Kościół nie mógł uczynić niczego. Ubóstwo i dogmaty wykraczające poza zdolność pojmowania naturalnego rozumu stanowiły część przesłania Ewangelii, której głoszenie było obowiązkiem Kościoła. Można było jednak zareagować na fakt, że Żydzi codziennie przeklinali w swoich synagogach chrześcijan i chrześcijaństwo. I uczyniono to, najpierw ujawniając treść Talmudu, a następnie publicznie go paląc. To właśnie było pierwszym krokiem na drodze do nawrócenia Żydów, Talmud bowiem stanowił największą po temu przeszkodę. Skutkiem kościelnej kampanii wymierzonej w Talmud było osiągnięcie apogeum nawróceń, które około roku 1260 wymagało już specjalnych rozporządzeń ułatwiających nowym chrześcijanom integrację z lokalną społecznością. Kampanię przeciwko Talmudowi wspierały władze świeckie, które były zdecydowane doprowadzić do segregacji Żydów, bo widziały w niej sposób na ograniczenie ich szkodliwych wpływów. Ludwik IX wcielił w życie antyżydowskie edykty Soboru Laterańskiego IV i wszystkim Żydom w królestwie nakazał noszenie koła lub owalnej łaty z żółtego mateńału, przyszytej z przodu i tyłu zwierzchniego okrycia. Miała być ona rozmiaru dłoni. Dzięki temu, niepodejrzewający niczego prosty lud nie będzie wdawał się w przypadkowe rozmowy z Żydami, przed którymi ostrzegał Rajmund Luli. Wspólne działania państwa i Kościoła stały się dla talmudycznych Żydów dotkliwym ciężarem; pełną miłości posługę mnichów poczytywali za całkowitą katastrofę i bezsprzecznie największą mizerię żydowskiego losu; właśnie w rezultacie owych wysiłków tak wielu Żydów dało się przekonać i dobrowolnie przyjęło chrześcijaństwo. Żydzi stali się absolutnymi outsiderami, a doszło do tego przede wszystkim za sprawą akcji edukacyjnych oraz kampanii na rzecz konwersji, które mnisi zaczęli prowadzić miej więcej w okresie Soboru Laterańskiego Czwartego. Cohen stwierdza, że reprezentowali sobą odwrotność bądź zaprzeczenie pożądanej postaci społecznego porządku. Mówiąc inaczej, stali się rewolucjonistami, banitami oraz wywrotowcami i pod koniec trzynastego wieku powszechnie byli tak postrzegani. Późniejsze wypędzenia, były oficjalnym potwierdzeniem owego faktu, a on z kolei był konsekwencją odkrycia i ujawnienia treści Talmudu. Fala nawróceń, towarzysząca owej zmianie paradygmatu, nie była mimo to fałszem, bowiem Żydzi sami zdawali się zgadzać z poglądem zakonników. (…) Na przestrzeni wieku trzynastego, kiedy sposób postrzegania Żydów przez chrześcijańską Europę dramatycznie się zmieniał i miejsce zaślepionego Izraelity zajął w umysłach żydowski rewolucjonista, Kościół nigdy nie odstąpił od swojego stanowiska wyrażonego w Sicut Judaeis non, i niezmiennie głosił, że Żydów nikt nie ma prawa krzywdzić. Pod koniec XIII w. papież Mikołaj IV kategorycznie zabronił nękania żydowskich mieszkańców Rzymu. Kiedy motłoch napadał Żydów, pierwszymi ich obrońcami byli biskupi Rzymu. Klemens VI przypomniał wiernym: Niech żaden chrześcijanin gwałtem nie przymusza Żydów do przyjęcia chrztu, niechaj nie czyni tego wobec niechętnych i odmawiających. (…) Niechaj też żaden chrześcijanin nie ośmieli się ich zranić bądź zabić, ani odebrać im pieniędzy, chyba że na podstawie prawomocnego wyroku rządzącego, który ma władzę ścigania przestępców (str. 133, podkr. autora). Papieska tradycja ochraniania Żydów dała o sobie znać w czasie Wielkiej Zarazy, kiedy Żydzi zostali oskarżeni o rozsiewanie dżumy i bardzo z tego powodu ucierpieli. (…) Im bardziej zbliżamy się do końca tej historii, tym częściej, wstrętną głowę, niczym hydra, unosiła wymuszona konwersja. Działo się tak zwłaszcza w Hiszapanii i do tego zagadnienia jeszcze powrócimy. Rozgoryczenie, którego była źródłem, nie chciało zaniknąć i doprowadziło do rzeczywistego wybuchu rewolucyjnej aktywności, pierwszego od czasów nieudanych powstań w starożytnej Jerozolimie. Wynaturzenia są częścią tragicznej historii, ale nie powinny przesłaniać szczerych nawróceń, będących ich zaprzeczeniem. Nie powinny one również przysłaniać faktu, że średniowieczny Kościół, mimo okrucieństw, jakich się dopuścił, niezmiennie stał na stanowisku, iż najważniejszym jego celem jest ewangelizacja, a ta zawsze wiąże się z nawróceniem. Gdyby Kościół nie zaangażował się w tak szeroką kampanię na rzecz konwersji Żydów, oddałby pole tym, którzy stali na stanowisku, że jedynym sposobem powstrzymania ich wywrotowej działalności musi być całkowita eksterminacja. W wieku XX do tego właśnie dążył neopogański ruch, znany jako narodowy socjalizm.
Średniowieczni prałaci bywali może nadgorliwi, ale to niech już rozstrzygnie Bóg. W gorliwości swojej pozostali przynajmniej chrześcijanami, czego raczej nie można powiedzieć o ich następcach w XXI wieku. 6 listopada 2002 r. kardynał Kasper, przewodniczący Papieskiej Komisji do spraw Kontaktów Religijnych z Judaizmem, w przemówieniu, jakie wygłosił w Boston College, oznajmił, że Żydzi, aby zostać zbawieni, NIE muszą stać się chrześcijanami, i o ile postępują zgodnie ze swoim sumieniem i wierzą w boskie obietnice, tak jak pojmuje je ich religijna tradycja, są częścią planu Boga, który dla nas znajduje historyczne spełnienie w Jezusie Chrystusie (podkr. autora). Wiele by można powiedzieć na temat owego oświadczenia. Dobrym początkiem byłaby, jak się zdaje, bliższa analiza kwestii, kogo właściwie ma na myśli kardynał Kasper, kiedy używa słowa „nas”. Czy odnosi się ono do Innocentego III? A może do Pabla Christianiego? Ciekawe, jak oni ustosunkowaliby się do oświadczenia kardynała Kaspera. Czy odnosi się ono do św. Jana Chryzostoma? Do św. Pawła? Słowo „nas” jest pojęciem pojemnym, nie na tyle jednak, aby obejmowało jednocześnie Waltera Kaspera oraz postaci wymienione przed chwilą…
Michael Jones – fragmenty książki „Gwiazda i Krzyż” – 2007 r Nadesłał p. PiotrX.
Kowalik: Bóg też jest libertarianinem! Libertarianizm oskarżany jest o niemal wszystko – od egoizmu i amoralości po „alienację” – ale najczęściej jest traktowany jako dziwaczna utopia. Koronny postulat likwidacji państwa, czyli monopolu przemocy sprzecznego z prawami natury, spotyka się z równie koronnym zarzutem braku historycznych potwierdzeń jego wykonalności. Niebagatelnie jest zatem zauważyć, że istnieje jak najbardziej historyczna instytucja, która już dawno wszystkie zasady libertariańskie wprowadziła w życie. Ba! – jest nawet na nich ufundowana. Chodzi mi oczywiście o Kościół katolicki. Przypomnijmy, że postulaty libertariańskie sprowadzają się do zakazu używania przemocy wobec osoby i jej własności, o ile ona sama nie dopuściła się podobnego zamachu. I tak oto przynależność do Kościoła katolickiego jest dobrowolna – co dotyczy zarówno laikatu, jak i duchowieństwa. Wystąpienie zeń nie jest zagrożone żadną przemocą wobec apostaty. Utrzymanie zapewniają dobrowolne ofiary, a nie podatki. Nawet o pokutę, czyli słuszną karę za grzech, penitent musi sam poprosić! Dodajmy na marginesie, że rozumienie kary jako zadośćuczynienia ofierze przestępstwa (w dodatku dobrowolnego) zupełnie wyparowało z tzw. świeckich systemów prawnych, operujących wyłącznie represyjną lub poprawczą funkcją kary, z wyraźną obecnie przewagą tej ostatniej. Próbuję tu przedstawić przyczyny tej inflacji sprawiedliwości. Jednym słowem: Kościół katolicki jest idealnie libertariański, co zapewne niewiele znaczy dla ateistów, ale katolickim „integrystom” powinno dać nieco do myślenia. Zwykle bowiem uważają oni, że „sojusz tronu i ołtarza” jest niemal prawdą wiary, a nie wynikiem historycznych doświadczeń. Podobnie zaniepokojeni powinni czuć się wolnomyśliciele, skoro ideał wolności jest realizowany w tak obrzydłej im instytucji.
„Zbawcza” rola władzy państwowej nie jest ideą religijną, lecz filozofi czną, mocno obecną w myśli greckiej, poniekąd również żydowskiej, zwłaszcza w bardzo silnie oddziaływującym na chrześcijaństwo platonizmie, a dokładnie w platońskiej ontologii idealistycznej. Ontologia ta zakłada realność abstraktów. Pozwala tym samym mówić o państwie, prawie, społeczeństwie, kulturze i podobnych im powszechnikach jako o samoistnych bytach. Taki „byt” można już przeciwstawić realnej jednostce ludzkiej (co prawda przeciwieństwo nie jest sprzecznością w normalnej logice, ale u Hegla i marksistów – już tak!) i tym sposobem uzasadniać jego „prawa” do dóbr tej jednostki, np. do życia, zdrowia, pracy, danin, hołdów. Struktura intencjonalnych bytów (czyli abstraktów) jest przedmiotem polityki w jej obecnym rozumieniu. Czym bowiem jak nie tworzeniem projektów „lepszej” rzeczywistości jest polityka społeczna, gospodarcza, monetarna, natalistyczna czy edukacyjna współczesnych rządów, skoro nawet w polityce zagranicznej mówi się raczej o „wizjach” niż o realizacji rzeczywistego dobra? Najwyraźniej jednak Pan Bóg ma inne zdanie o sposobach istnienia Prawdy, Dobra i Piękna niż Platon i ontologii abstraktów wcale nie poważa. Bóg zachowuje się tak, jakby prawdziwa była ontologia realistyczna, którą jako pierwszy wyartykułował Arystoteles (co nie znaczy, że jego opus magnum jest ontologicznie konsekwentne). Filozof przyjmuje, że powszechniki istnieją wyłącznie jako właściwości jednostek, czyli inaczej mówiąc, nie ma samoistnych ogółów. Termin „ogólny” znaczy tyle, co „dotyczący wielu”. Konsekwencją jest niemożliwość pozajednostkowego istnienia czegokolwiek. Zatem wszelki byt społeczny urzeczywistnia się tylko przez jednostkę, czyli że to osoba jest celem społeczeństwa, a nie na odwrót.
Zasada prawa naturalnego: „czyń dobro, a zła unikaj!” streszcza nie co innego niż nakaz ochrony osób i relacji osobowych. Konkretyzacja treści prawa natury w każdorazowych okolicznościach leży wyłącznie w gestii osoby i jest dziełem jej sumienia, ponieważ nie istnieje żadna inna możliwość zachowania prawa natury. W dziedzinie polityki nie oznacza to niczego innego jak ideał libertariański i tylko libertariański. Jego konkurenci – nie omawiany tu nominalizm oraz polityczny platonizm – nie mają nic do powiedzenia. Pierwszy bowiem, przyjmując stricte werbalny byt powszechników wyklucza istnienie niearbitralnego prawa, a drugi arbitralnie pojmuje samo prawo, przyjmując jego autonomiczne esencje w postaci bytów czysto intencjonalnych. Mając to na uwadze, można zrozumieć, dlaczego Pan Bóg raczył urzeczywistnić dzieło zbawienia przez wcielenie Jezusa Chrystusa, czyli wchodząc w konkretne, ludzkie relacje, a nie przez – bo ja wiem – zastępy aniołów, które odtrąbiłyby nadejście Królestwa Bożego na ziemi, ze stolicą w Rzymie, z nieuniknionością właściwą na tym świecie tylko śmierci i podatkom. Jak dotąd jednak władza Boga realizuje się – co niebywałe – w zgodzie z ludzkimi relacjami osobowymi! „On, istniejąc w postaci Bożej,/ nie skorzystał ze sposobności,/ aby na równi być z Bogiem,/ lecz ogołocił samego siebie,/ przyjąwszy postać sługi,/ stawszy się podobnym do ludzi./ A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka,/ uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej./ Dlatego Bóg Go ponad wszystko wywyższył/ i darował mu imię/ ponad wszelkie imię,/ aby na imię Jezusa zgięło się wszelkie kolano (…)” (Flp 2,6-10). Najwyraźniej Bóg szanuje prawo naturalne i rzeczywistość. Bóg prędzej jest libertarianinem niż przyjacielem Platona! Wlodzimierz Kowalik
Polacy przejrzą na oczy Mam nadzieję, że Polacy przejrzą wreszcie na oczy, zaczną liczyć i zobaczą, do czego ich doprowadzono: ilu ludzi nie ma pracy, a ilu spośród zatrudnionych pracuje na umowach śmieciowych. I podziękują za wszystko Platformie - mówi Andrzej Duda w rozmowie z Arturem Dmochowskim. Afera Amber Gold sprawia, że nieoczekiwanie zamiast martwego sezonu mamy wybuch politycznych sensacji. Jak choćby ta, że premier prawdopodobnie wiedział o nieprawidłowościach, gdyż odradził swojemu synowi kontynuowanie pracy w spółce zależnej od AG. Co opozycja zamierza zrobić z tą sprawą? Wszystko zaczęło się jeszcze wcześniej od sprawy ministra Sawickiego i kwestii zatrudniania partyjnych kolesiów w spółkach skarbu państwa i zależnych. Do czego jeszcze wrócimy… Na tym tle pojawiła się wypowiedź Donalda Tuska, że nie jest właściwe, aby syn nowego ministra rolnictwa pracował w Agencji Rynku Rolnego. Tymczasem syn premiera również jest zatrudniony w spółce, która jest podmiotem publicznym. Pokazuje to hipokryzję całej sytuacji, bo wiadomo przecież, że został on zatrudniony bez żadnego konkursu. I w tym tkwi sedno problemu. Nikt wszak nie mówi, że członkowie rodzin aktualnie rządzących nie mają prawa pracować w sferze publicznej, również w spółkach skarbu państwa. Problem polega na tym, że powinni być tam zatrudniani ludzie mający odpowiednie kwalifikacje, sprawdzane poprzez konkursy. Tymczasem okazuje się, że pod rządami koalicji PO-PSL nagminne stało się pomijanie procedury konkursowej lub dostosowywanie wymogów tak, by móc zatrudnić konkretne osoby. Przykłady synów obu polityków to tylko wierzchołek góry lodowej. Liczba zatrudnionych w sferze publicznej członków rodzin czy działaczy partyjnych idzie przecież prawdopodobnie w dziesiątki tysięcy. I to jest problem. Jedynym sposobem, by go rozwiązać, jest wprowadzenie obowiązkowych, obiektywnych i rzetelnych procedur konkursowych. Inny aspekt sprawy Amber Gold dotyczy tego, że Donald Tusk rozmawiał z synem na temat firmy OLT i odradzał mu pracę dla niej, zatem miał na jej temat informacje. Tymczasem społeczeństwu, ludziom, którzy powierzali spółce Marka Plichty oszczędności, żadnych takich informacji nie przekazano. To powinno zostać dokładnie prześwietlone. Niedawno mieliśmy taśmy Serafina, teraz aferę Amber Gold. Obie sytuacje pokazują, że funkcjonuje cały system politycznej korupcji i nepotyzmu. Tymczasem od ujawnienia nagrań Serafina mija już niemal miesiąc, a niewiele na razie dowiedzieliśmy się o funkcjonowaniu tego systemu, poznaliśmy tylko parę nazwisk, które wypłynęły przy tej okazji. Dociera do mnie wiele sygnałów na temat podobnych nieprawidłowości. Takiego poziomu upolitycznienia i takiej bezczelności w partyjnym rozszarpywaniu stanowisk dotąd przecież nie było. Nawet Leszek Miller powiedział niedawno, że można stawiać zarzuty rządom SLD, ale na pewno nie było wtedy tak źle, jak obecnie. Afera goni aferę, a co robi w tym czasie opozycja? Czy nie jest to dobra okazja do punktowania rządu? Koncentrujemy się na przygotowywaniu rozwiązań merytorycznych, które zapobiegałyby takim patologiom. Złożyliśmy też wniosek o powołanie komisji śledczej, która wychodząc od sprawy Serafina, zajęłaby się zbadaniem spółek skarbu państwa, sprawdziłaby, co się tam dzieje z publicznymi pieniędzmi, a także kto i skąd tam się wziął. Niestety uchwała o powołaniu takiej komisji na razie nie została przyjęta przez Sejm. Platforma oczywiście jej się obawia, bo przecież gdyby zaczęła ona pracę, to społeczeństwo mogłoby zobaczyć obraz upolitycznienia i upartyjnienia podmiotów, w których wydawane są publiczne pieniądze i w których można je w różny sposób wyprowadzać, także do prywatnych kieszeni. Pytam o aktywność opozycji, gdyż Jadwiga Staniszkis postawiła niedawno Prawu i Sprawiedliwości zarzut niewykorzystywania szans na przejęcie władzy. Stwierdziła, że jest w PiS grupa działaczy, którzy wręcz mają się obawiać wygranej, co prowadzi do inercji partii. Czy rzeczywiście istnieje takie zjawisko? Ja go nie dostrzegam. Dyskutowaliśmy, także z prezesem Jarosławem Kaczyńskim, na tematy personalne i nie było większego problemu ze znalezieniem osób kompetentnych i aktywnych, które mogłyby się podjąć w przyszłości różnorakich zadań. Zatem moim zdaniem taki problem nie istnieje. Co więcej, uważam, że jesteśmy obecnie wyjątkowo dobrze przygotowani na wypadek przejęcia władzy. PiS ma szerokie grono osób, które nabyły doświadczenie rządowe w latach 2005–2007 – sam byłem wtedy np. wiceministrem sprawiedliwości. Mamy zatem szerokie zaplecze złożone z osób, które sprawowały już najwyższe stanowiska państwowe.
Czy afera Serafina rozejdzie się po kościach, jak wcześniej hazardowa? Takie zagrożenie niestety jest, lecz nie jest to wynik tego, co i jak robi opozycja, tylko sytuacji w mediach i aparacie sprawiedliwości. Przecież afera hazardowa nie została zgaszona tylko w Sejmie, przez komisję śledczą i jej sławetnego przewodniczącego Sekułę, lecz przede wszystkim została wygaszona medialnie. Przypomnijmy choćby falę ataków mediów na ówczesnego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, który ujawnił aferę, a następnie był jedyną osobą, wobec której prowadzono postępowanie prokuratorskie w związku z nią. Było to skandaliczne. Obawiam, że obecnie może zadziałać podobny mechanizm. Już widać przecież, że o aferze Serafina wiele się mówiło przez parę dni, a potem znów zaczęto odgrzewać sprawę śmierci małej Madzi. Tak przykrywa się niewygodne dla władzy wątki polityczne.
Czy taką wrzutką nie jest przypadkiem prezydencki pomysł tarczy antyrakietowej? Czy to żart, czy też sprawa jest poważna i kryje się za nią np. wspólna gra z Rosją? Prezydent Komorowski wykonuje czasem takie dziwne, trudno zrozumiałe ruchy, które potem niestety okazują się mieć poważne konsekwencje. Przecież to właśnie on zgłosił w Sejmie niesławny projekt ustawy o zgromadzeniach, przyjęty niedawno przez rządową większość, który blokuje de facto wolność zgromadzeń w Polsce.
Czy jest jakaś szansa na wcześniejsze wybory? Wydaje się, że w tej chwili to jedyna możliwość, aby zapobiec narastaniu rozmaitych patologii w życiu publicznym. Kiedy obserwuje się sytuację choćby w spółkach skarbu państwa, o czym już mówiliśmy, kiedy uświadomimy sobie, jak gigantyczna liczba ludzi przede wszystkim PO, ale też PSL oraz ich rodzin została zatrudniona na państwowym garnuszku, to rodzą się wątpliwości, czy Platforma dopuściłaby do wcześniejszych wyborów. Przecież zawsze niosą one ryzyko porażki, a to by oczywiście oznaczało groźbę weryfikacji, której z pewnością się obawiają.
Mówi się o ofensywie PiS na jesieni. Czego będzie dotyczyła, poza kwestiami, o których już rozmawialiśmy? Będzie to cały szereg merytorycznych inicjatyw w sprawach gospodarki oraz w zakresie bezpieczeństwa obywateli. Proponujemy np. ustawę o podatku dochodowym, która znacznie upraszcza cały system. Na razie Platforma odrzuciła projekt w Sejmie, zresztą przy całkowitym milczeniu mediów, które zdają się celowo tworzyć wrażenie słabości opozycji.
Myślę, że coraz więcej ludzi dostrzega manipulacje wielkich mediów. Wystarczy przecież rozejrzeć się wokół siebie. Spójrzmy np. na serię bankructw firm turystycznych. To pokazuje nie tylko, że ich sytuacja jest bardzo słaba, ale też, że sytuacja finansowa ludzi jest coraz gorsza. Bo upadłości w dużym stopniu wynikają z tego, że firmy miały mniej klientów, niż planowały. Ludzie po prostu nie mają pieniędzy. Wystarczy, że przeciętny obywatel porówna zawartość swojego portfela i lodówki w roku 2006 ze stanem obecnym, że porówna siłę nabywczą swojego wynagrodzenia. W ten sposób najłatwiej się przekona, na ile rządy PO doprowadziły do krainy szczęścia. Mam nadzieję, że Polacy przejrzą wreszcie na oczy, zaczną liczyć i zobaczą, do czego ich doprowadzono: ilu ludzi nie ma pracy, a ilu spośród zatrudnionych pracuje na umowach śmieciowych. I podziękują za wszystko Platformie. Artur Dmochowski
Marcin Plichta: Tusk sam się do nas zgłosił „Gazeta Polska Codziennie” dotarła do dokumentów dotyczących współpracy Michała Tuska z liniami lotniczymi OLT Express, których właścicielem jest spółka Amber Gold. Co ciekawe, syn premiera już w czerwcu dopytywał, jaki wpływ na losy OLT miałby ewentualny upadek złotego imperium. W tym czasie wobec firmy Marcina Plichty tajne działania prowadziła ABW. Z naszych ustaleń i dokumentów jednoznacznie wynika m.in., że Michał Tusk już w ub.r. starał się o pracę w OLT Express. Zabiegał również o wypłatę należności widniejących na fakturze wystawionej 15 czerwca br. Mejl w tej sprawie został wysłany z adresu et42@wp.pl, w polu „nadawca” widniało nazwisko „Józef Bąk”, a odbiorcą był Jarosław Frankowski, dyrektor zarządzający OLT Express.
„W załączeniu, wielka prośba o jej przekazanie gdzie trzeba przed urlopem :). A z umową spokojnie, przygotuję odpowiednie zmiany w sprawie pracy ad hoc. Co do dalszej pracy pogadamy spokojnie jak wrócisz. Dobrego odpoczynku. MT” – czytamy w mejlu. Z dokumentów wynika także, ze Michał Tusk w ciągu ostatnich 10 miesięcy wielokrotnie kontaktował się z Marcinem Plichtą. Świadczą o tym m.in. billingi połączeń telefonicznych pomiędzy numerem telefonu należącym do Michała Tuska a numerem należącym do Plichty. – Rozmawiałem z Marcinem Plichtą, ale głównie kontaktowałem się z Jarosławem Frankowskim – mówi nam Michał Tusk. Ustaliliśmy, że syn premiera z racji swojej współpracy miał dostęp do poufnych danych OLT Express. I właśnie w związku z tą współpracą i jednoczesną pracą na gdańskim lotnisku, którego właścicielem jest skarb państwa, Stowarzyszenie Stop Korupcji złożyło zawiadomienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Michała Tuska, który miał działać na szkodę spółki Port Lotniczy Gdańsk sp. z o.o. Z naszych ustaleń i dokumentów, do których dotarliśmy, wyłania się zupełnie inny obraz współpracy syna premiera z OLT Express, niż ten nakreślony w wywiadzie udzielonym w trójmiejskim dodatku „Gazety Wyborczej”, w którym wcześniej wiele lat pracował. Pisał tam o tematyce transportu, także o OLT Express, któremu poświęcił kilka osobnych, przychylnych artykułów. Z posiadanych przez nas dokumentów wynika, że w lipcu br. Michał Tusk nalegał na wypłatę z tytułu współpracy z OLT Express. Tymczasem w rozmowie z „GW” mówił coś zupełnie innego:
„(…) Pierwszy raz w życiu byłem autentycznie wkurzony, że dostałem przelew. Stało się dla mnie oczywiste, że w sytuacji, w której OLT nie ma na nic pieniędzy, ktoś to wykorzysta przeciwko mnie. Poza tym źle się czuję z tym, że pewnie jako jeden z niewielu kontrahentów dostałem swoje pieniądze. (…)”. W listopadzie 2011 r. syn premiera jako dziennikarz „GW” przeprowadził wywiad z Marcinem Plichtą, prezesem Amber Gold. Kilka tygodni później Michał Tusk zgłosił się do niego z propozycją współpracy.
– Sam się do nas zgłosił. Przyszedł sam. Powiedział, że wypala się w pracy w „GW”, że będą cięcia etatów. Osobiście ze mną rozmawiał. To wtedy przedstawiłem mu Jarosława Frankowskiego, dyrektora zarządzającego OLT Express. Tusk, będąc u nas, zaproponował, że może być twarzą OLT Express. Mówił, że nie boi się firmować naszych linii – mówi „Codziennej” prezes Amber Gold. – Spytałem go, czy wie, jaka jest sytuacja z AG i czy nie boi się o reakcję ojca. Stwierdził, że zdanie ojca go nie interesuje i że chce budować swoją markę. Złożyliśmy mu propozycję, którą po kilku dniach odrzucił – dodaje Marcin Plichta. Syn premiera swoją decyzję uzasadniał rozmową z rodziną, która miała go przekonać do rezygnacji z pracy w OLT. Kilka miesięcy po pierwszej rozmowie Michała Tuska z Marcinem Plichtą na temat pracy w OLT Express w gdańskim hotelu Hilton doszło do spotkania Marcina Plichty, prezesa Amber Gold, Jarosława Frankowskiego, dyrektora zarządzającego OLT Express, prezesa gdańskiego lotniska, oraz Adama Skoniecznego, kierownika analiz ekonomicznych i marketingu portu lotniczego w Gdańsku. Zapytaliśmy Marcina Plichtę, co było powodem tego spotkania.
– Prezes Portu Lotniczego im. L Wałęsy zarzucił, że mamy bardzo słabą reklamę i marketing. Mówił, że pomoże nam znaleźć kompetentną osobę. Po dwóch tygodniach zadzwonił i zaproponował Michała Tuska. To było w marcu, 15 lub 16 – mówi Plichta. – Zdziwiłem się, powiedziałem, że przecież nie chciał. „Przemyślał to” – usłyszałem w odpowiedzi – relacjonuje Plichta. Usiłowaliśmy skontaktować się z prezesem gdańskiego portu lotniczego, ale nie odbierał telefonu. Co istotne, Tusk był drugim, po Jarosławie Frankowskim, człowiekiem poleconym do pracy w OLT Express przez władze portu lotniczego. Aviarail, firma Michała Tuska, została założona 15 marca 2012 r. W tym samym dniu podjął on współpracę z OLT Express. Według informacji „Codziennej” syn premiera zastrzegł, że umowa musi być podpisana z OLT, a nie ze spółką Amber Gold, wokół której – co podkreślał – narosło wiele kontrowersji. Dopiero później, już po podpisaniu umowy z OLT Express, Michał Tusk podjął pracę w gdańskim Porcie Lotniczym im. Lecha Wałęsy. W czerwcu Michał Tusk interesował się tym, jaki wpływ na OLT Express miałby upadek Amber Gold. Osobiście rozpytywał o to kierownictwo OLT. Było to w czasie, gdy po zawiadomieniu BGŻ Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego prowadziła tajne działania wobec Amber Gold. Dorota Kania, Wojciech Mucha
„Jedyną ich bronią była prawda”. 4. rocznica podróży śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego do zaatakowanej przez Rosję Gruzji (…) niesłychanie wysoko oceniam podróż prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi. Pierwszy raz poczułem się dumny z tego, że prezydent mojego państwa w tak godny sposób, a zarazem tak zgodny z polskim i moim wyobrażeniem etosu wolności, honoru, tradycji historycznej i rozumu politycznego dał temu wyraz w Gruzji. Kaczyński zrobił maksimum tego, co mógł w tym momencie zrobić. Była to sytuacja nadzwyczajna, bo bombardowano gruzińskie miasta. W takiej sytuacji należy szukać nadzwyczajnych odpowiedzi. I Kaczyński ją znalazł. Nie są to słowa żadnego z polityków Prawa i Sprawiedliwości, ani osoby związanej czy sprzyjającej naszemu obozowi politycznemu. Jest to fragment artykułu Adama Michnika, redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” z września 2008 roku, a więc osoby, która nie ukrywała swojego skrajnie krytycznego stosunku do śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Warto je przypomnieć właśnie dziś, w 4 .rocznicę podróży śp. Lecha Kaczyńskiego do zaatakowanej przez Rosję Gruzji. Jeżeli chodzi o politykę zagraniczną, to kroplą, która przelała czarę, była wojna w Gruzji. Zbombardowanie gruzińskich miast przesądza sprawę. Gdyby Rosjanie ograniczyli się do wyparcia Gruzinów z Osetii Południowej i Abchazji, to można by dyskutować, kto ma w tym konflikcie rację. Ale rabowanie, gwałty, zabójstwa, atak na Poti i Gori zasługują na jednoznaczne potępienie - tak odpowiedzialność Rosji za wywołanie wojny oceniał redaktor naczelny „GW”. Ostatnie doniesienia medialne mówiące, że Rosja miała już wcześniej przygotowane plany ataku na Gruzję, potwierdzają agresywne plany Kremla wobec Gruzji. 8 sierpnia 2008 roku, kiedy cały świat zajęty jest rozpoczynającymi się w Pekinie Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi, gdzie przebywa wielu prezydentów i premierów, wojska rosyjskie rozpoczynają atak na Gruzję. Dysproporcja sił powoduje, że realnie zagrożona jest niepodległość Gruzji. Widząc to zagrożenie oraz brak stanowczej reakcji na rosyjską inwazję państw zachodnich, prezydent Lech Kaczyński organizuje podróż do Tbilisi, stolicy Gruzji, liderów pięciu państw Europy środkowo-wschodniej. 12 sierpnia 2008 roku śp. Lech Kaczyński wraz z prezydentem Republiki Estońskiej Toomasem Hendrikem Ilvesem, prezydentem Republiki Litewskiej Valdasem Adamkusem, prezydentem Ukrainy Wiktorem Juszczenko, premierem Republiki Łotewskiej Ivarsem Godmanisem przybywają do stolicy Gruzji. Wieczorem, 12 sierpnia 2008 roku prezydent Lech Kaczyński przemawiał na wiecu w Tbilisi, na którym zgromadziło się kilkadziesiąt tysięcy Gruzinów. Jesteśmy tutaj, żeby wyrazić całkowitą solidarność. Jesteśmy prezydentami pięciu państw: Polski, Ukrainy, Estonii, Łotwy i Litwy. Jesteśmy po to, żeby podjąć walkę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nasi sąsiedzi z północy, dla nas także z północy, ze wschodu, pokazali twarz, którą znamy od setek lat. Ci sąsiedzi uważają, że narody wokół nich powinny im podlegać. My mówimy nie! Ten kraj to Rosja. Ten kraj uważa, że dawne czasy upadłego, niecałe 20 lat temu, imperium wracają. Że znów dominacja będzie cechą tego regionu. Otóż nie będzie. Te czasy się skończyły raz na zawsze. (…) czym się różni sytuacja dzisiaj od tej sprzed wielu lat? Dziś jesteśmy tu razem. Dziś świat musiał zareagować, nawet jeżeli był tej reakcji niechętny. I my jesteśmy tutaj po to, żeby ten świat reagował jeszcze mocniej. W szczególności Unia Europejska i NATO. Gdy zainicjowałem ten przyjazd niektórzy sądzili, że prezydenci będą się obawiać. Nikt się nie obawiał. Wszyscy przyjechali, bo Środkowa Europa ma odważnych przywódców. I chciałbym to powiedzieć nie tylko Wam, chciałbym to powiedzieć również tym z naszej wspólnej Unii Europejskiej, że Europa Środkowa, Gruzja, że cały nasz region będzie się liczył, że jesteśmy podmiotem. I my też wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę! Byliśmy głęboko przekonani, że przynależność do NATO i Unii zakończy okres rosyjskich apetytów. Okazało się, że nie, że to błąd. Ale potrafimy się temu przeciwstawić, jeżeli te wartości, o które miałaby się Europa opierać mają jakiekolwiek znacznie w praktyce. Jeżeli mają mieć znaczenie, to my musimy być tu, cała Europa powinna być tutaj. Słowa śp. Lecha Kaczyńskiego spotkały się z wielką owacją narodu gruzińskiego. Inicjatywa śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, w której miał mocne wsparcie ówczesnego prezydenta USA Georga Busha, wymusiła na Francji, przewodzącej wówczas Unii Europejskiej, podjęcie działań mających na celu zakończenie agresji rosyjskiej na Gruzję. Gdyby nie było tej inicjatywy śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, gdyby od pierwszych godzin rosyjskiej agresji nie było jednoznacznego prezydenckiego poparcia dla niepodległości Gruzji, różnie mogłyby się potoczyć losy tej wojny. Być może reakcja państw zachodnich przyszłaby dopiero w momencie kiedy wojska rosyjskie zdobyłyby Tbilisi. Gruzini docenili wkład śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w obronę ich niepodległości. Już za życia cieszył się tam niezwykłą popularnością i szacunkiem, a po tragicznej śmierci w katastrofie smoleńskiej oddali mu hołd poprzez nazwanie jego imieniem ulic i placów w gruzińskich miastach. Do historii przejdzie też determinacja, jaką wykazał się prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili, pokonujący liczne przeciwności natury atmosferycznej by wziąć udział w pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu. Im dalej od tamtych wydarzeń tym więcej mamy informacji o kulisach rosyjskiej agresji i planach ówczesnego premiera Rosji Władimira Putina. Brytyjski dziennik „Times” ujawnił kulisy rozmowy Sarkozy-Putin, która miała ustalić warunki zawieszenia broni. Rozmowa miała miejsce w sierpniu 2008 roku w Moskwie. Gazeta przytoczyła relacje głównego doradca dyplomatycznego Sarkozy'ego, Jean- David Levitte. Sarkozy miał ostrzegać Putina, że świat nie zaakceptuje obalenia rządu gruzińskiego. Oto ta relacja: „Powieszę Saakaszwilego za jaja” - zagroził Putin. „Powiesi go pan?” - dopytywał Sarkozy. "Czemu nie? - odpowiedział Putin. „Amerykanie powiesili przecież Saddama Husajna”. "Tak, ale czy na pewno chcesz skończyć jak Bush?” - zapytał Sarkozy, przechodząc z Putinem na „ty”. Po chwilowym namyśle Putin przyznał: „No tak, to jest argument”.
To, że opisana przez dziennik „Times”, taka dość oryginalna i wiele mówiąca o Putinie, wymiana zdań miała miejsce potwierdza także Silivio Berlusconi, ówczesny premier Włoch i zarazem osobisty przyjaciel Putina, który stanowczo bronił jego postępowania w czasie konfliktu w Gruzji. Berlusconi przyznał, że Putin groził prezydentowi Gruzji. Co prawda przytacza trochę inne słowa gróźb, ale wyrażające ten sam sens relacji, która pochodzi od doradcy prezydenta Francji. „Idziemy i zawiesimy prezydenta Gruzji na najwyższym drzewie w Tbilisi”. Włoski przyjaciel Putina przyznał jednocześnie, że groźby te świadczyły o tym, że Putin „kompletnie stracił głowę”. Władimir Putin nie osiągnął swojego celu. Nie udało mu się zniszczyć niepodległości Gruzji, ani nawet przy zachowaniach pozorów niepodległości, stworzyć marionetkowej, zależnej od Moskwy władzy w Tbilisi. Gruzja obroniła niepodległość, także dlatego, że znalazła przyjaciół, którzy w trudnej chwili podali jej pomocną dłoń. Jednym z najwierniejszych przyjaciół był właśnie sp. Prezydent Lech Kaczyński. Problem dzisiejszej Rosji polega na tym, że sama wpuściła się w pułapkę polityki imperialnej. Trzeba wielkiej odwagi, by się tej fali publicznie przeciwstawić - pisał we wspomnianym tekście redaktor Adami Michnik. Działania śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego pokazują, że miał „wielka odwagę” by takiej polityce się przeciwstawić. Za prowadzenie odważnej i suwerennej polityki śp. Lech Kaczyński nie należał do ulubieńców Putina. Może kiedyś wyjdą na jaw kolejne rozmowy i słowa Putina wobec przywódców innych państw, w tym także wobec śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Warto na koniec po raz kolejny zacytować redaktora Adama Michnika, któremu mainstreanowe media nie doczepią łatki oszołoma i rusofoba, podsumowujące charakter polityki Putina:
Początkowo sądziłem, że wojna w Gruzji jest dla Rosji ogromną porażką w sensie wizerunkowym, utratą twarzy. Dziś sądzę, że nie. Rosja chciała pokazać światu taką twarz, jaką pokazała w przypadku Gruzji. W tym sensie jest to jej sukces. Rosja mówi dziś światu: jeśli chcecie z nami rozmawiać, to wyłącznie na naszych warunkach. Jakie są ich warunki, zobaczyliśmy w ostatnich tygodniach. Świat zachodni nie znalazł żadnej odpowiedzi na to wyzwanie. Śp. Lech Kaczyński chciał rozmawiać z Rosja, ale nie „wyłącznie na jej warunkach”. Niestety zginął w katastrofie smoleńskiej. Obecnemu prezydentowi i premierowi brakuje odwagi, aby nie rozmawiać z Rosją „wyłącznie na jej warunkach”. Marcin Mastalerek
Taśmy Serafina i afera Amber Gold pokazały, że w Polsce istnieje cały system nepotyzmu i korupcji politycznej Takiego poziomu upolitycznienia i takiej bezczelności w partyjnym rozszarpywaniu stanowisk dotąd nie było. Nawet za rządów Leszka Millera - uważa Andrzej Duda, poseł PiS, w rozmowie z "Gazetą Polską Codziennie". Zdaniem polityka, członkowie rodzin aktualnie rządzących mają prawo pracować w sferze publicznej, również w spółkach skarbu państwa. Ale powinni być tam zatrudniani ludzie mający odpowiednie kwalifikacje, sprawdzane poprzez konkursy. Jak twierdzi Duda, pod rządami koalicji PO-PSL pomijanie procedury konkursowej lub dostosowywanie jej wymogów tak, by móc zatrudnić konkretne osoby - stało się nagminne. Zdaniem posła PiS jedynym sposobem, by rozwiązać ten problem, jest wprowadzenie obowiązkowych, obiektywnych i rzetelnych konkursów.
Polityk nawiązuje też do sprawy Amber Gold i zaangażowania syna premiera we współpracę z tą firmą. Donald Tusk rozmawiał z synem na temat firmy OLT i odradzał mu pracę dla niej, zatem miał na jej temat informacje. Tymczasem społeczeństwu, ludziom, którzy powierzali spółce Marka Plichty oszczędności, żadnych takich informacji nie przekazano. To powinno zostać dokładnie prześwietlone - uważa Andrzej Duda. Jak zaznacza poseł od czasu ujawnienia nagrań Serafina, opinia publiczna w gruncie rzeczy niewiele dowiedziała się funkcjonowaniu systemu, który legł u podstaw całej afery. Poznaliśmy tylko parę nazwisk, które wypłynęły przy tej okazji. Zdaniem Dudy sprawa taśm Serafina i afera Amber Gold pokazują, że w Polsce funkcjonuje cały system politycznej korupcji i nepotyzmu. Dociera do mnie wiele sygnałów na temat podobnych nieprawidłowości. Takiego poziomu upolitycznienia i takiej bezczelności w partyjnym rozszarpywaniu stanowisk dotąd przecież nie było. Nawet Leszek Miller powiedział niedawno, że można stawiać zarzuty rządom SLD, ale na pewno nie było wtedy tak źle, jak obecnie - podkreśla Andrzej Duda. Poseł przypomina, ze jego klub złożył wniosek o powołanie komisji śledczej, która wychodząc od sprawy Serafina, zajęłaby się zbadaniem spółek skarbu państwa, i sprawdziła co się w nich dzieje z publicznymi pieniędzmi, a także kto i skąd tam się wziął. Jednak uchwała o powołaniu takiej komisji nie została przyjęta przez Sejm Platforma oczywiście jej się obawia, bo przecież gdyby zaczęła ona pracę, to społeczeństwo mogłoby zobaczyć obraz upolitycznienia i upartyjnienia podmiotów, w których wydawane są publiczne pieniądze i w których można je w różny sposób wyprowadzać, także do prywatnych kieszeni - mówi poseł. Polityk powątpiewa jednak, by w Polsce mogło dojść do przyspieszonych wyborów. A to ze względu na gigantyczną liczbę ludzi, przede wszystkim PO, ale też PSL oraz ich rodzin, która została zatrudniona na państwowym garnuszku. Jak podkreśla, nowe wybory zawsze niosą ryzyko porażki, a to by oczywiście oznaczało groźbę weryfikacji, której dotychczasowi beneficjenci z pewnością się obawiają. Poseł PiS ma jednak nadzieję, że w kolejnym rozdaniu wyborczym dojdzie do zmiany władzy. Wystarczy, że przeciętny obywatel porówna zawartość swojego portfela i lodówki w roku 2006 ze stanem obecnym, że porówna siłę nabywczą swojego wynagrodzenia. W ten sposób najłatwiej się przekona, na ile rządy PO doprowadziły do krainy szczęścia. Mam nadzieję, że Polacy przejrzą wreszcie na oczy, zaczną liczyć i zobaczą, do czego ich doprowadzono: ilu ludzi nie ma pracy, a ilu spośród zatrudnionych pracuje na umowach śmieciowych. I podziękują za wszystko Platformie - mówi Andrzej Duda w rozmowie z gazetą. Ansa/GPC
Zabawa w „dobrych” i złych” komunistów Od komunistycznej propagandy do postkomunistycznego pijaru W latach 1944-1990 przez partię komunistyczną w Polsce Ludowej przewinęło się około 7 milionów członków. Oczywiście, nie wszyscy z nich byli komunistami, czyli świadomymi wyznawcami ideologii „walki klas”, która według wszelkich normalnych kryteriów była zbrodnicza. Należy pamiętać, że była to ideologia bliźniacza do nazistowskiej „walki ras”, kultywowanej głównie w hitlerowskich Niemczech, (ale nie tylko). Jednak w odróżnieniu od niej, nie jest w świecie ścigana, a szkoda, bo skala jej ofiar była wielokrotnie większa.
PPR – Partia Podstępnych Pasożytów Partia komunistyczna w swej masie składała się z „aparatu”, czyli funkcjonariuszy wszystkich szczebli – od najniższych aż po Biuro Polityczne. Aparatczycy byli opłacani ze środków państwowych - tak, państwowych, a nie partyjnych - albowiem partia była zbiorowym pasożytem żerującym przez 45 lat na organizmie społecznym, który niemiłosiernie doiła, nie troszcząc się zbytnio o los i warunki poddanych, czyli de facto nowoczesnych niewolników. Masy członkowskie były tylko tłem dla aparatczyków, ich zasłoną dymną, w których imieniu (i na ich konto) podejmowano wszelkie decyzje. W dodatku bardzo wielu szeregowych członków wciągano w szeregi swoistym „przymusem”, kusząc ich awansami, odznaczeniami, przydziałami, talonami. Ich ideologia nie interesowała, prawdę mówiąc, nie rozumieli jej, ale wystarczało, aby posłusznie słuchali wielogodzinnych „kazań” na okolicznościowych spędach i w odpowiednich momentach bili brawo. „Spontanicznie”, ma się rozumieć. Swoistą cechą minionego ustroju był „centralizm demokratyczny”, w którym wszelkie ciała wybierano odgórnie i przekazywano ich składy do łaskawego oddolnego „wybrania”. Sprawdzony i skuteczny wzór narzucili im Sowieci. Strach przed „bijącym sercem partii”, czyli wszechwładną w okresie stalinowskim bezpieką (a później niewiele mniej groźną esbecją) powodował, że łatwo było kierować wszelkimi odruchami, jak na przykład „dobrowolnymi” czynami partyjnymi, uczestnictwem w pochodach 1-majowych, posłuszeństwem ocierającym się o służalczość itp. Partia komunistyczna w Polsce, od samego początku (gdy nazywała się jeszcze PPR), była zgrają podstępnych, pozbawionych wszelkich skrupułów pasożytów żerujących na umęczonym wojną i okupacją społeczeństwie.
Czyny i odpowiedzialność, czyli jak źli stają się „dobrymi” O ile trudno mówić o zbiorowej odpowiedzialności szeregowych członków partii za minione 45-lecie (lub jego część), to sprawa z odpowiedzialnością etatowych funkcjonariuszy wszystkich szczebli jest całkowicie jasna. Byli i są oni winni temu wszystkiemu, co działo się z Polską w latach 1944-1989 i odpowiadają za negatywne skutki, których konsekwencje ciągną się do dziś. Zresztą, za tamto prawie półwiecze płacić będą jeszcze następne pokolenia. Po 1989 roku byłoby czymś naturalnym, gdyby doszło do uczciwej politycznej, materialnej i prawnej dekomunizacji. W końcu ludzie spadali ze schodów nie sami, lecz byli z nich spychani; okradały nas nie krasnoludki, ale decyzje o grabieży, jej formach i zakresie podejmowały instancje partyjne; prawo komunistyczne, jakie pozostawiono nam w stanie prawie nienaruszonym po 1989 roku, pozwalało przecież skazywać zbrodniarzy i złodziei bez żadnych szczególnych wygibasów. A jednak, nic się nie stało. Dlaczego? To na dłuższą opowieść, tu skupmy się na zjawisku umiejętnie sączonej propagandy (dziś „nowocześnie” pijarem zwanej), że tak naprawdę komunizmu w Polsce nigdy nie było, zatem nie mogło też być i komunistów. Aleksander Kwaśniewski, b. minister komunistycznego rządu, zastrzegał się publicznie, że on nigdy nie spotkał w Polsce żadnego komunisty. Józef Oleksy, b. sekretarz KW PZPR w Białej Podlaskiej, opowiadał z cynicznym uśmieszkiem, że jego rola sprowadzała się do przekładania jakichś papierków na biurku. Podobnie inni towarzysze, którzy nagle zapadli na nieuleczalną amnezję. Ale mamy też takich, którzy z całkowitą swobodą wypowiadają się w mediach o „prawach człowieka”, „tolerancji”, „państwie prawa” itp., jakby zapomnieli, kiedy i dlaczego tego w Polsce nie było. Przykładem może być osobnik, słusznie zwany „tęczowym Rysiem”. I coraz więcej jest takich, którzy obłudnie przekonują, jakoby „walczyli” o zmiany 1989 roku. Ostatnio wprost mówił o tym Włodzimierz Cimoszewicz, b. członek PZPR, syn pułkownika Informacji Wojskowej… Szczególnym zabiegiem socjotechnicznym i psycholingwistycznym jest rozróżnianie „dobrych” i „złych” komunistów. Tych drugich jest znacznie mniej i w dodatku… coraz mniej. Pamiętam pogrzeb choćby tow. Józefa Cyrankiewicza (tego, który w Poznaniu w 1956 roku ręce chciał ucinać! – za to, że podnosiły się na „władzę ludową”) czy tow. Mieczysława F. Rakowskiego, coraz częściej obdarzanego mylącym przymiotnikiem „liberał” (liberalny komunista to taki sam absurd, jak liberalny nazista, a chodzi przecież tylko o ilościowe różnice w czynieniu zła, to przecież żadna nowa jakość). Wylewano nad ich trumnami krokodyle łzy, jakby to były ikony postępu i wszelkiej dobroci. Dziś najbardziej znani „dobrzy” komuniści to gen. Wojciech Jaruzelski i gen. Czesław Kiszczak. Pewna osoba publiczna, głosem swego medium wyniosła ich nawet do poziomu „ludzi honoru”, czyli wywyższeni zostali ponad ludzi normalnych, przede wszystkim ponad antykomunistów. Co więcej, ci ostatni określeni zostali mianem „zoologicznych”, czyli zwierzęcych! Ot, po prostu ludzkie bydło, mówiąc językiem talmudycznym, a z takimi się przecież nie dyskutuje.
Gomułka: „dobry” czy zły”? Do miana „dobrych” komunistów zaliczany jest w nawet naukowych propagitkach i na różnych forach internetowych tow. Władysław Gomułka, „Pierwszy Sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej”. Taki miał bizantyjsko brzmiący tytuł (do 1948 r. nieco krótszy, bo była tzw. Polska Partia Robotnicza). Gomułka jest dobrym przykładem, aby pokazać, jak funkcjonowali towarzysze z górnej półki, albowiem uchodzi on po dziś dzień za komunistę ascetycznego, oszczędnego, a przez to nieco bliższego klasie robotniczej, którą jakoby miał reprezentować i w której imieniu sprawował despotyczną władzę. Tow. Gomułka nigdy nie był samodzielnym „właścicielem” Polski Ludowej. Stał za nim sam Józef Stalin, a po 1956 r., gdy powrócił na komunistyczny tron, kolejni władcy Kremla. Był przede wszystkim Sowietem z krwi i kości. Tak, Sowietem. Już przed II w. św. jako dorosły „towarzysz” odbył stosowne szkolenie w Moskwie, w „Międzynarodowej Szkole Leninowskiej Międzynarodówki Komunistycznej”, która była kuźnią kadr dla internacjonalistycznych, najbardziej zaufanych agentów. Otrzymał tam pseudonim „Kowalski” i już na zawsze trafił do centralnej kartoteki NKWD. Po wybuchu II w. św. Gomułka znalazł się w „sowieckim” Lwowie, ciesząc się, że nareszcie mieszka w upragnionym raju na ziemi. Gdy inni Polacy szli do sowieckich więzień i wyjeżdżali na Sybir, Gomułka wraz z żoną (Liwą Szoken – później znaną, jako Zofia Gomułkowa) otrzymał ciepłą posadkę i ochoczo przyjął obywatelstwo kraju, który wspólnie z III Rzeszą Niemiecką najechał na Polskę, aby zniszczyć ją raz na zawsze. W czasie okupacji, pełniąc najwyższe partyjne funkcje, (jako przywódca konspiracyjnej PPR), utrzymywał się na przyzwoitym poziomie materialnym. Nie były to jednak fundusze partyjne – sam po wojnie przyznał, że jego partia, z najwyższym kierownictwem włącznie, żyła po prostu z… napadów rabunkowych, zwanych po partyjnemu „eksami”. Z rozbrajającą, godną pospolitego gangstera szczerością przyznał, że funkcjonariusze partyjni i pracownicy aparatu GL musieli przecież z czegoś żyć. Liwa Szoken (Zofia Gomułkowa) nie siedziała bezczynnie przy mężu, bowiem konspirowała, ale w sposób bardzo specyficzny. Ujawnił to po wojnie inny funkcjonariusz partyjny, Jan Wesołowski. Relacjonując jej rolę w redagowaniu organu PPR „Głos Warszawy”, wspominał: „Odbywało się to mówiąc nawiasem w dosyć śmiesznych warunkach, bośmy się umawiali w takim przyzwoitym i uczęszczanym ustępie na ul. Foksal, gdzie niby szelest papierków był uzasadniony i podawaliśmy sobie przez przegródkę pomiędzy tymi komórkami, czy ja Zofii gotowe rzeczy, które były jej potrzebne, czy też ona mnie materiały”. Jeszcze bardziej uzasadnione byłoby używanie zużytego papieru toaletowego oraz stosowanie „zasłony dymnej i hukowej” w postaci pepeerowskich bąków.
Terror i eksterminacja Najważniejsze jest to, że „za pierwszego Gomułki” (1944-1948) zginęło wielokrotnie więcej ludzi (zamordowanych w więzieniach, aresztach, obławach, pacyfikacjach) niż za panowania wszystkich jego następców, aż do 1989 r. I to on rozpoczął masowo wsadzać do więzień nie tylko czynnych „wrogów ustroju”, ale też podejrzanych i nieprawomyślnych. Wtedy istniało na polskich ziemiach prawie 200 obozów koncentracyjnych i obozów pracy, w których warunki były zbliżone do tych, jakie panowały w obozach niemieckich. Pełnię władzy miało NKWD. Sfałszowano referendum w 1946 r. oraz „wybory” w 1947 r., legalizując w ten sposób przed zakłamanym Zachodem sowiecką okupację. Rozbudowano wszechwładną bezpiekę. Gomułka był człowiekiem bezwzględnym, okrutnym i mściwym. Skłonny był też stosować drastyczne metody ludobójstwa, o czym świadczy incydent na tzw. majowym Plenum KC PPR w 1945 r., gdy płk Stefan Kilanowicz vel Grzegorz Korczyński (wówczas szef WUBP w Gdańsku) zgłosił postulat budowy krematoriów do palenia „Niemców” (a Niemcem mógł wówczas zostać każdy, kto miał czarne spodnie, buty, „obco” brzmiące nazwisko itd.). Gomułka się na to oburzył, ale tylko dlatego, że uznał to za gestapowskie metody. Czyli, gdyby nie wojenna przeszłość, krematoria nie byłyby takie złe i można byłoby wrogów klasowych po prostu spalić? Korczyński – mimo takich pomysłów – nie stracił swej pozycji. Przeciwnie, awansował do centrali MBP i otrzymał stopień generała! Tak oto „dobry” komunista promował komunistę jeszcze „lepszego”.
Św. Franciszek nie był dla nich wzorem Legendy krążą o rzekomym „ubóstwie” pierwszych komunistów oraz o tym, że dopiero w epoce tow. Edwarda Gierka nastąpiło pewne rozpasanie i zachłyśnięcie się materializmem, (ale nie dialektycznym). Są to legendy całkowicie nieprawdziwe. Wprawdzie w epoce, gdy koniak był napojem klasy robotniczej (pitym wyłącznie ustami jego przywódców), życie w zbytku i ostentacyjne epatowanie bogactwem przez komunistycznych przywódców nie było dobrze widziane, to jednak towarzysze nie żałowali sobie, czerpiąc z dostatniego życia pełnymi garściami, podczas gdy „lud pracujący miast i wsi” nie miał wyjścia i musiał zaciskać pasa, straszony krwiożerczymi kapitalistami, którzy chcą napaść i obedrzeć ich z resztek dobytku. Mieli do dyspozycji nawet zakamuflowane domy publiczne i „pomoce domowe”, na etatach poszczególnych ministerstw, które zaspokajały popędy spracowanych funkcjonariuszy. Trzeba przyznać, że sowieccy mocodawcy dbali o zaspokajanie potrzeb Gomułki i jego otoczenia. Ówcześni właściciele Polski Ludowej wakacje spędzali w Liwadii na Krymie, w ośrodkach zastrzeżonych wyłącznie dla najwyższej nomenklatury kremlowskiej. I tak np. w 1946 r. Gomułka wraz z Liwą Szoken zakwaterowani zostali w „Pawilonie Gościnnym”, wmieszkaniu ośmiopokojowym! Było ono odpowiednio wyposażone w meble i dywany najwyższej, jakości. Żywność sprowadzana była z Moskwy, poddawano ją badaniom laboratoryjnym. Cała obsługa i kadra kucharska składała się z etatowych pracowników NKWD. Wycieczki poza niedostępny dla zwykłych śmiertelników obiekt konwojowane były przez uzbrojoną po zęby ochronę NKWD (w tym motocyklistów), aby im włos z głowy nie spadł nawet przypadkiem. Walki wewnętrzne w PPR w 1948 r. spowodowały, że agent sowiecki Bolesław Bierut odsunął na boczny tor agenta sowieckiego Władysława Gomułkę. Oczywiście, za zgodą Moskwy. Były to rutynowe zagrania. Stalin, jako władca z krwi i kości, stosował metodę: dziel i rządź. Panuje niesłuszne przekonanie, że Gomułka trafił do prawdziwego więzienia, może nawet był męczony i torturowany za to, że był „polskim” komunistą. Wprawdzie jego wizja Polski Ludowej była nieco inna niż na przykład Bieruta, ale istoty rzeczy to nie zmienia. Jednak odsunięcie go od władzy spowodowało, że uzyskał status prawie męczennika i tego, który chciał dobrze, w każdym razie lepiej niż inni. Z taką opinią powrócił do władzy w październiku 1956 r., gdy władza się nieco zachwiała i potrzebowała nieco „świeżej” krwi. A jak było naprawdę? Gomułka, jako były gensek (sekretarz generalny kompartii, partii komunistycznej), przebywał w odosobnieniu od sierpnia 1951 r. do grudnia 1954 r., czyli zaledwie 4,5 roku, a nie cały czas 1948-1956. Nie było to jednak typowe więzienie stalinowskie, jakich w Polsce było wówczas pełno. Gomułka przebywał w Miedzeszynie, pod nadzorem MBP, w luksusowych (jak na odosobnienie, sam nazywał to „izolacją”) warunkach, mając do dyspozycji kilkunastometrowy pokój oraz specjalne, wyszukane pożywienie. Zobaczmy, jakie miał menu: „płatki owsiane, jajka”; „bułka z masłem i serem białym”; „bułka z masłem i szynką, herbata”; „rosół z lanymi kluskami, ryż z masłem, cielęcina, herbata z cytryną”. Jednak gdy raz nie otrzymał delikatnej bułki paryskiej, a w zamian chleb z kantyny oficerskiej MBP, to jeść go nie chciał, a obsługę wyzwał od szubrawców. Do dyspozycji miał oczywiście sztab lekarzy, nieograniczone spacery, lektury (te nie były nieograniczone, trzymano się linii partii), kąpiele i dowolne zmiany bielizny. W tym samym czasie więźniowie polityczni jedli brukiew, śmierdzące dorsze, kwaśny, niedopieczony „chleb” zawierający wszelkie odpadki i rujnujący zdrowie. W celach o powierzchni pokoju mieszkalnego Gomułki latami przebywało po kilkanaście osób! Badania lekarskie były rzadkie i pobieżne, chorzy nie mieli prawa do właściwych lekarstw, albowiem, jak im mówiono, „przyjechaliście tu na wyzdychanie!”. I faktycznie, śmiertelność była straszliwa, ale kto się tym przejmował? W miarę umacniania się jedynie słusznego ustroju, eliminacji faktycznych i potencjalnych przeciwników, komuniści w Polsce obrastali w piórka, korzystając z uroków życia. Nie było żadnej „żelaznej kurtyny” – oni i ich dzieci jeździli za zachodnią granicę (w tym do krytykowanej Ameryki), dostawali „przydział” dewiz po kursie niższym niż śmieszny, z czasem zaczęli wysyłać potomstwo na studia i stypendia do najbogatszych krajów. I oczywiście gromadzili pospiesznie dobra materialne, zatracając początkowy wstyd i pozorną skromność. Dziś nowa kadra, z „ostatniego” pokolenia władców Polski Ludowej nie narzeka na swój los, opływając we wszelkie dostatki. Aleksander Kwaśniewski, Ryszard Kalisz czy Leszek Miller to milionerzy, którzy ciężką „pracą” w partii i dla partii osiągnęli status materialny nieprzystępny dla ich dawnych poddanych. Są na pierwszej linii frontu walki „o postęp i tolerancję”, zupełnie tak samo, jak ich poprzednicy: Gomułka i Bierut, Berman i Światło, Fejgin i Różański. Im nie są straszne głodowe emerytury, które mają być płacone z łaski po 67 roku życia. Mając odpowiednie zaplecze medialne i bezpieczeństwo zapewnione ze strony „państwa prawa” (które sami dla siebie stworzyli, przy pomocy „pożytecznych idiotów”, którzy przeforsowali „grubą kreskę”), szydzą z nas na co dzień, prowadząc nas rzekomo do JewropyLeszek Żebrowski
Czy weteran z powstania tak pilnie służy dziś obozowi rządzącemu i prezydenckiemu, bo ma prawdziwego „trupa w szafie”? Czyżby stopniowo wychodziło na światło dzienne dlaczego gen. Zbigniew Ścibor-Rylski jest wykorzystywany przez obóz prezydenta Bronisława Komorowskiego i Platformę Obywatelską w roli „autorytetu” do specjalnych poruczeń? Ostatnio dał się poznać w dwóch sprawach. Najpierw w kwestii gwizdów i buczeń na polityków rządzącej partii podczas obchodów, gdy potem w TVN sugerował, że gwiżdżący i buczący nie wymyślili sobie tego sami, lecz ktoś musiał nimi pokierować – w domyśle szef największej partii opozycyjnej. Potem Ścibor-Rylski brał udział w spotkaniu z Komorowskim na temat organizacji Marszu Niepodległości, a ściślej – w planie przejęciu tego przedsięwzięcia przez Komorowskiego i jego zaplecze. W ubiegłym roku Marek Lachowicz na podstawie archiwaliów IPN wydał opracowanie „Wspomnienia cichociemnego”. W przypisach od strony 147 do 148 można tam przeczytać fragment dotyczący Ścibora-Rylskiego:
Według dokumentów IPN w 1947 roku został zarejestrowany przez Wydział I Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego), jako TW (Tajny Współpracownik - red.) „Zdzisławski”. Wykorzystywany do 1964 r., kiedy to wyprowadził się z Poznania do Warszawy. Równocześnie, przynajmniej od 1956 roku współpracował z I i II departamentem MSW (wywiad i kontrwywiad – red.). Wg zachowanych dokumentów inwigilował swoją żonę i byłą teściową żony (matkę cc „Jarmy”, Olgę Kochańską, zamieszkałą w USA), jak również rozpracowywał środowiska polonijne w USA i Międzynarodowe Targi Poznańskie. Tu można znaleźć skan z tej książki:
http://blogmedia24.pl/node/59369
Nie przesądzając niczego warto, aby koledzy gen. Ścibor-Ryskiego sami zadecydowali, czy ten człowiek może ich reprezentować. Zwłaszcza w sytuacji, gdy obecna władza w relacjach ze społeczeństwem tak naprawdę poszukuje jedynie mocnych kijów. Zasłużony w czasie wojny generał zdaje się jej w tym pomagać.
TRAGICZNE - Z. Ścibor-Rylski współpracownik UB od 1947 r. (TezPolonus) Smutne, ale przynajmniej wiemy skąd jego obecność w Komitecie Poparcia Bronisława Komorowskiego, popieranie obecnej władzy i krytyka tych, którym ta władza się nie podoba...
http://blogmedia24.pl/node/59369
Fragment notki:
"...Nikt gen.Ścibor-Rylskiemu nie odbiera zasług z okresu IIWS (...) Po tym okresie p.Zbigniew Ścibor-Rylski to już zupełnie inny człowiek. Według dokumentów IPN w 1947 roku został zarejestrowany przez Wydział I WUBP (Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego) jako TW „Zdzisławski” i był wykorzystywany przez UB do 1964 roku. Przynajmniej od 1956 roku współpracował z I i II departamentem MSW. Wg zachodnich dokumentów inwigilował swoją żonę i byłą teściową żony (matkę cc „Jarmy”, Olgę Kochańską, zamieszkałą w USA), rozpracowywał środowiska polonijne w USA i Międzynarodowe Targi Poznańskie. Na emeryturę przeszedł w 1977 roku. Dalej:
- w sierpniu 1984 członek Obywatelskiego Komitetu Obchodów 40 rocznicy Powstania Warszawskiego,
- należał do grupy inicjatywnej utworzenia Muzeum Powstania Warszawskiego,
- w składzie Rady Honorowej Budowy Muzeum Powstania Warszawskiego,
- współorganizował Związek Powstańców Warszawy i do dziś jest jego PREZESEM Zarządy Głównego
- od 1.12.2004 członek Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari
Dostał awans na stopień generała brygady w stanie spoczynku 7 maja 2005 roku za rządów premiera Marka Belki z SLD i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Kogo oni wówczas awansowali? Żołnierza AK czy swojego lojalnego TW? Wielu myśli, że jednak swojego TW z szyldem zasług żołnierza AK i uczynili to dla potrzeb propagandowych aby wielu oszukać jacy to z nich demokraci! Informacje o p.Zbigniewie Ściborze-Rylskim są do wglądu w IPN - sygnatura akt AIPN, 00945/2125, Teczka personalna TW „Zdisławskiego” (Zbigniewa [Scibora]-Rylskiego) (...)" TezPolonus
Smutne, ale przynajmniej wiemy skąd jego obecność w Komitecie Poparcia Bronisława Komorowskiego, popieranie obecnej władzy i krytyka tych, którym ta władza się nie podoba... Krzysztofjaw
TRAGICZNE - Zbigniew Ścibor-Rylski współpracownik UB od 1947 roku Znajomy pokazał mi książkę „Wspomnienia cichociemnego” autorstwa Marka Lachowicza opartą na materiałach IPN i Komisji Ścigania Zbrodni Hitlerowskich przeciwko Narodowi Polskiego oddział w Rzeszowie. Co znajdujemy w tej książce?
Książka ta opisuje wspomnienia jednego z cichociemnych. Opisuje on w niej na stronie 147 walki z hitlerowcami na Kresach na Wołyniu pod Zamłyniem w 1944 roku, w której brała udział kompania „Motyla”. Ów „Motyl” to znany obecnie Prezes Związku Powstańców Warszawskich gen. Zbigniew Ścibor-Rylski, który niedawno beształ gwiżdżących i buczących na członków władzy takich jak Tusk, Gronkiewicz-Waltz czy im podobnych na Kopcu Powstańców Warszawskich przy ulicy Bartyckiej w dniu 1 sierpnia 2012 roku w rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego w 1944 roku. Krzyczał do młodych Polaków, że to wstyd tak się zachowywać w stosunku do przedstawicieli obecnej władzy, bo Polska to wolny kraj, że mamy demokrację, pytał się: „gdzie wy widzicie komunę?”.
Młodzi ludzie buczeli i gwizdali wznosząc okrzyki „Precz z komuną”, „Raz sierpem raz młotem w czerwoną hołotę” i podobne. Dali w ten sposób swoją dezaprobatę zdradzieckim rządom obecnej władzy, jej zaprzaństwu, złodziejstwu, wszechobecnej korupcji i kłamstwu. W opinii tych młodych ludzi władza ta wynosi na szczyty największych zdrajców, bandytów i złodziei kreując z nich elitę Polski a z reszty - zwłaszcza młodych ludzi - tworzy społeczność pariasów Europy i niewolników do śmierci pracujących za psi grosz żyjąc w nędzy bez perspektyw na godne życie. Ci młodzi ludzie świadomie widzą, co się dzieje wokół nich a reszta mniej świadomie czuje, że rządy PO/PSL/SLD/RPP i zaprzedane im wrogie antypolskie media są im całkowicie wrogie i bezczelnie ich okłamują i okradają puszczając w eter bajki o drugiej Japonii, Irlandii czy jakieś zielonej wyspie pełnej dobrobytu. Moim zdaniem ci młodzi ludzie całkowicie mają rację. Natomiast wstyd i hańba dla wszystkich popierających obecną władzę, pod której rządami wiedzie się wyłącznie dobrze tylko tym, którzy się tej władzy całkowicie zaprzedali i są jej bezgranicznie posłuszni jak pies swojemu panu. Wracając do w/w ksiązki - tam na tej stronie 147 w przypisach pod numerem 179 jest krótki życiorys pana Zbigniewa Ścibor-Rylskiego. Jest on kontynuowany na stronie 148. Każdy może sobie sobie ten życiorys przeczytać. Jest on jak najbardziej wiarygodny. Pochodzi ze źródeł IPN. Jakże TRAGICZNA prawda wyziera z tego życiorysu, która pozwala nam zrozumieć zachowanie p.Zbigniewa Ścibor-Rylskiego w dniu 1.08.2012 stającego w obronie obecnej władzy.
Nikt gen.Ścibor-Rylskiemu nie odbiera zasług z okresu IIWS kiedy brał udział w wojnie z hitlerowską nawałą w 1939 roku, od 1940 roku członek Związku Walki Zbrojnej, później od lipca 1943 oficer Sztabu Okręgu Wołyń AK, od lutego 1944 w walkach z hitlerowcami na Kresach a później uczestniczył w ciężkich walkach z UPA, odznaczony 3.05.1944 Krzyżem Virtuti Militari V klasy. W Warszawie od 20.07.1944 jako dowódca 1 kompanii w batalionie „Czata49”. Walczył całe Powstanie Warszawskie przechodząc cały jego szlak bojowy od Woli przez Muranów - Stare Miasto - Czerniaków - Mokotów - Śródmieście. Walczył do końca do 2.10.1944 Odznaczony za to powtórnie Krzyżem Virtuti Militari V klasy i Krzyżem Walecznych. Wyszedł z Warszawy z rannymi przez Pruszków, Grodzisk Mazowiecki. Następnie znalazł się w składzie odtworzonego Kedywu Komendy Głównej AK i do maja 1945 był w Delegaturze Sil Zbrojnych. Za powyższy okres jego życia należą mu się słowa uznania za prawość i przestrzeganie przysięgi AK - nieustającej walki z wrogiem Polski i Polaków. Po tym okresie p.Zbigniew Ścibor-Rylski to już zupełnie inny człowiek. Według dokumentów IPN w 1947 roku został zarejestrowany przez Wydział I WUBP (Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego) jako TW „Zdzisławski” i był wykorzystywany przez UB do 1964 roku. Przynajmniej od 1956 roku współpracował z I i II departamentem MSW. Wg zachodnich dokumentów inwigilował swoją żonę i byłą teściową żony (matkę cc „Jarmy”, Olgę Kochańską, zamieszkałą w USA), rozpracowywał środowiska polonijne w USA i Międzynarodowe Targi Poznańskie. Na emeryturę przeszedł w 1977 roku. Dalej:
-w sierpniu 1984 członek Obywatelskiego Komitetu Obchodów 40 rocznicy Powstania Warszawskiego,
-należał do grupy inicjatywnej utworzenia Muzeum Powstania Warszawskiego,
-w składzie Rady Honorowej Budowy Muzeum Powstania Warszawskiego,
-współorganizował Związek Powstańców Warszawy i do dziś jest jego PREZESEM Zarządy Głównego
-od 1.12.2004 członek Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari
Dostał awans na stopień generała brygady w stanie spoczynku 7 maja 2005 roku za rządów premiera Marka Belki z SLD i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Kogo oni wówczas awansowali ? Żołnierza AK czy swojego lojalnego TW ? Wielu myśli, że jednak swojego TW z szyldem zasług żołnierza AK i uczynili to dla potrzeb propagandowych aby wielu oszukać jacy to z nich demokraci! Informacje o p.Zbigniewie Ściborze-Rylskim są do wglądu w IPN - sygnatura akt AIPN, 00945/2125, Teczka personalna TW „Zdisławskiego” (Zbigniewa [Scibora]-Rylskiego). Każdemu pozostawiam do osądu postawę p.Ścibora-Rylskiego i niech każdy odpowie sobie na pytania:
- co powiedzieliby jego koledzy i podwładni, którzy przysięgali lojalność Polsce po grób i nigdy nie poszli na współpracę z wrogami Polski i Polaków a dzis leżą w wielu miejscach w dołach śmierci jak ci na „łączce” na terenie cmentarza na Powązkach w Warszawie ?
- jaką ocenę dostałby od swoich przełożonych za swoją powojenną postawę: pochwałę, medal czy rozstrzelanie, czy jego postawa nie jest to zdrada ideałów AK i wolnej Polski ?
- czy on ma moralne prawo pouczać Polskich Patriotów jak należy się zachowywać w obliczu terroryzujących ich, oszukujących i kłamiących przeciwników?
- czy jego słowa w dniu 1.08.2012 są słowami wolnego Polaka czy też osoby całkowicie uzależnionej od rządzących w Polsce postkomunistów?
- czy nie jest to tragiczne, że rzekomo w wolnej Polsce Prezesem Zarządu Głównego Związku Powstańców Warszawy jest były TW UB? Niedawno na jednym z for przeczytałem:
(...) Zauważcie, że w Polsce najlepiej żyje się zdrajcom i oprawcom Polaków. Tak nie jest w żadnym demokratycznym państwie na świecie. Oni mają najwyższe emerytury i spokoje życie do końca swoich dni i tak samo jest z ich potomkami.
(...) Jest w tym wiele prawdy i to trzeba zmienić, jeśli mamy nazywac Polskę wolnym, niepodległym i sprawiedliwym krajem, a buczeniem na naszych prześladowców niewiele zmienimy ich trzeba w czasie wyborów wyrzucic do śmietnika historii. Jak dotychczas to ciągle oni próbują byc nauczycielami nowych pokoleń Polaków.
Plichta lepszym specjalistą od PR od syna Tuska Mariusz Plichta umiejętnie dozuje mediom informacje o współpracy syna Tuska z jego firmą. Trochę na lewo ("Wprost"), trochę na prawo ("Gazeta Polska Codziennie"). Wygląda na to, że szef Amber Gold niespecjalnie potrzebował specjalisty od PR. Sam jest w tej robocie lepszy od Michała Tuska. Udzielając "Gazecie Wyborczej" detonującego sprawę jego pracy dla Plichty popełnił karndynalny błąd początkujących "piarowców". W takich sytuacjach trzeba albo milczeć i odpowiadać na pytania, albo ujawnić wszystkie okoliczności sprawy. W tym wypadku należało zrobić to drugie, łącznie z pokazaniem umowy i pracy wykonanej dla Plichty. Zaliczyć 2-3 dniowy festiwal zainteresowania mediów i sprawa byłaby skończona. Ujawniając tylko część informacji, na dodatek, jak wynika z publikacji prasowych nie wszystkie były prawdziwe. Tusk twierdził, że był zły iż dostał przelew, bo inni kontrahenci nie dostali. Media zaś ujawniły maila, w którym prosił o uregulowanie faktury. Na dodatek chcąc pomóc ojcu, powiedział iż Donald Tusk był przeciwny jego pracy dla Plichty. Już dziś posłowie pytają czy nie doszło do przecieku informacji ze śledztwa. Generalnie Plichta kpi z ludzi i zręcznie manipuluje mediami. Na zdrowy rozum jego gra wygląda na obliczoną na wzbudzenie paniki wśród ludzi, którzy powierzyli mu pieniądze, aby wycofywali swoje środki i stracili 40 proc. kapitału. Zakładając, że poza Olt Express Plichta nie utopił nigdzie pieniędzy, oznacza to, że jeżeli przestraszy wystarczająco dużo ludzi, to nie będzie musiał płacić im odestek i zabierze im 40 proc. kapitału. I jeszcze będzie tłumaczył kolejnym naiwnym, że wszystkich spłacił. Pytanie co ma jeszcze na rządzącą PO Plichta. Jeżeli prawdziwe są plotki pojawiające się o jego powiązaniach rodzinnych z politykami tej partii, to będziemy mieli festiwal "odpalania" przez niego kolejnych kwiatków, po to, aby temat Amber Gold ze zwyczajnego oszustwa zamienił się w aferę polityczną. Piński
Kryzys euro Istnieje przysłowie amerykańskie mówiące, że „Kiedy masz tylko młotek, wówczas każdy problem wydaje się być gwoździem”, czyli że w tak w USA jak i w innych krajach każda decyzja państwowa opiera się wyłączne na posiadanych narzędziach politycznych oraz ekonomicznych. W państwach waluty euro Europejski Bank Centralny próbuje ograniczyć ryzyko związane z kursem wymienności, dzięki któremu oprocentowanie długoterminowych bonów państwowych Włoch i Hiszpanii osiągnęło zbyt wysoki poziom co spowodowało spadek kursu oprocentowania krótkoterminowych bonów tychże państw, które jednocześnie forsują cała strefę euro do stworzenia fiskalnej unii pod grozą bankructwa. Europejski Bank Centralny stara się ograniczyć niepokój z powodu spadku zaufania do euro w czasie, kiedy główne ryzyko strefy euro ma charakter polityczny a nie ściśle finansowy. Tymczasem inwestorzy są równo podzieleni co do tego czy Grecja wyjdzie ze strefy euro w czasie następnych 12 miesięcy, czy nie wyjdzie, według sondażu opinii 440 klientów-inwestorów Citigroup. International Consolidated Airlines Group planuje jak zareagować na wypadek wyjścia Hiszpanii ze strefy euro i jednocześnie ogranicza transakcje z bankami hiszpańskimi. Tymczasem zaufanie do Unii Europejskie spadło do 31%, według Eurobarometer. Jednocześnie, 51% mieszkańców państw członkowskich stwierdza, że obecny kryzys euro nie wzmocnił ich solidarności ze wszystkimi mieszkańcami strefy euro, natomiast strach przed finansowymi skutkami załamania się waluty euro. Ostatecznie los euro jest w rękach polityków i elektoratu a nie centralnych bankierów. Kłopoty euro obecnie dają się we znaki w Polsce mimo najlepszych wyników gospodarczych wśród członków Unii Europejskiej w ciągu ostatnich kilku lat, od początku szwindlu na trylion dolarów nieściągalnymi długami hipotecznymi zaciąganymi na zmienny procent. Szwindel ten, rozpoczęty w USA, spowodował kryzys światowy, z powodu którego Polska mniej ucierpiała niż inne państwa członkowskie Unii Europejskiej. Mało zwracano uwagę na niekorzystne skutki konkurencji euro z amerykańskim dolarem o zastąpienie dolara przez euro w roli światowej waluty rezerwowej. Nie wiadomo jaką rolę w politycznym znaczeniu zadłużenie Grecji, Hiszpanii i innych państw południowej Europy odegrały finansowe transakcje dokonywane za pomocą tak zwanych „money derivatives”, czyli „pochodnymi pieniądza”, które nie tylko są wymienne na dolary ale również wiadomo jest, że globalna suma „legalnych transakcji” pochodnymi pieniądza przekracza wartość gospodarki całego świata. W miarę jak Europa ulega stagnacji, eksport z Polski do krajów UE również zaczyna maleć, przy jednoczesnym spadku konsumpcji, podczas gdy oszczędności obywateli maleją mimo tego, że wyjątkowo Polska w 2008 roku nie przeżywała kryzysu wraz z innymi członkami UE. Obecnie jest inaczej. Wzrost polskiego krajowego produktu brutto w 2012 roku może spaść poniżej 3%,co grozi wzrostem bezrobocia, które wynosiło w lipcu 12,3% – znacznie więcej niż rejestrowane w październiku 2008 bezrobocie w wysokości 8.8%. W pierwszym kwartale 2012 wzrost był 3.5%, czyli mniej niż wzrost o 4.3% średnio w całym 2011 roku. Może nastąpić obniżenie kursu wymiany przez bank centralny. Tymczasem polski eksport do członków UE maleje mimo spadku wartości złotego. Podczas pierwszych pięciu miesięcy br. polski eksport państw Unii wzrósł tylko o 2.2% wyceniony w walucie euro. Jest to poważny spadek w porównaniu do 2011 roku, kiedy wzrost roczny polskiego eksportu wynosił 13.6%. William Jackson, ekonomista firmy Capital Economics w Londynie uważa, że duża część wydatków rodzin polskich była opłacana kosztem zmniejszania oszczędności, które nie powinny były być zmniejszane wobec kryzysu euro. Naturalnie, powiększanie oszczędności w Polsce musi iść w parze ze zmniejszaniem konsumpcji. Na dokładkę rząd polski nie tylko ściąga większe podatki, ale jednocześnie stara się zmniejszyć deficyt w kosztach zarządzania państwem. Po rozbudowie infrastruktury w przygotowaniu do mistrzostw europejskich w piłce nożnej w czerwcu 2012, tempo rozwoju budownictwa zmniejsza się i spada ilość pracowników budowlanych jak i zapotrzebowanie na materiały budowlane takie jak asfalt, cement i budulec. Ten stan rzeczy w dyskusjach ekonomistów w USA jakoby można wytłumaczyć przysłowiem: „Kiedy masz tylko młotek, każdy problem wydaje się być gwoździem”. Iwo Cyprian Pogonowski
Tusk w coraz większych opałach w związku z pracą syna Premier Tusk w tej sprawie milczy do tej pory jak zaklęty ale interesy jego syna z Marcinem Plichtą, powodują, że jest on w coraz większych opałach.
1. Gazeta Polska Codziennie opublikowała w ostatnim wydaniu sobotnio-niedzielnym tekst dotyczący interesów syna premiera Tuska z obecnie zbankrutowanymi liniami lotniczymi OLT Express, których właścicielem była Amber Gold 28-letniego Marcina Plichty. Wyłania się z niego zupełnie inny obraz tych relacji, niż opisał to w wywiadzie dla Gazety Wyborczej sam Michał Tusk przed tygodniem. Otóż okazuje się, że syn premiera Tuska już w listopadzie 2011 roku przeprowadził wywiad dla Gazety Wyborczej z Marcinem Plichtą właścicielem Amber Gold, a wcześniej napisał w tej gazecie kilka przychylnych artykułów o liniach OLT Express. Musiał być w zażyłych stosunkach z Plichtą, bo po paru tygodniach od tego wywiadu (a więc najdalej na na początku roku 2012), zgłosił się już z propozycją daleko idącej współpracy z OLT Express stwierdzając, „że może być twarzą tych linii”, ba na uwagę samego Plichty „czy nie boi się reakcji ojca?”, stwierdził, „że zdanie ojca go nie interesuje i że chce budować swoją markę”. Wtedy OLT Express złożyły mu propozycję współpracy, którą po paru dniach odrzucił, tłumacząc, że odradzała mu to rodzina. A więc rozmowy z rodziną (najprawdopodobniej także z ojcem) na temat zatrudnienia w OLT Express, Michał Tusk prowadził już w styczniu 2012, a nie jak stwierdził w wywiadzie dopiero w czerwcu.
2. Jednak już w marcu propozycja zatrudnienia Michała Tuska w OLT Express wróciła, bo zarekomendował go Plichcie, sam prezes gdańskiego portu lotniczego. Współpraca została nawiązana w połowie marca 2012. Dokładnie 15 marca została założona przez młodego Tuska firma Aviarail i to z nią OLT Express podpisało stosowną umowę. Ba dopiero po tym fakcie Michał Tusk został zatrudniony w gdańskim porcie lotniczym. Otrzymał tę pracę bez konkursu w spółce samorządu województwa pomorskiego i przedsiębiorstwa Polskie Porty Lotnicze za 5,5 tysiąca brutto (a więc jak dla początkującego pracownika to bardzo duże wynagrodzenie), nie mając do tego przygotowania merytorycznego (z wykształcenia jest socjologiem). Równoczesna praca dla linii lotniczych OLT Express (za 5,5 tys +VAT miesięcznie) i zatrudnienie w gdańskim porcie lotniczym to klasyczny konflikt interesów.W porcie lotniczym Michał Tusk zajmował się pozyskiwaniem kontrahentów, a więc właśnie kolejnych linii lotniczych, a w OLT Express doradzał jak obniżyć koszty korzystania z infrastruktury lotniskowej w portach do których te linie latały czyli mówiąc, wprost działał na niekorzyść swojego pracodawcy.
3. Ale w tej sprawie pojawiają się fakty jeszcze bardziej kłopotliwe dla samego premiera Tuska. Otóż okazuje się, że Michał Tusk wiedział o „kontrowersjach” wokół Amber Gold już wtedy kiedy podpisywał umowę o współpracy z OLT Express czyli w połowie marca 2012. Skąd miał tego rodzaju informacje, skoro w tym czasie nawałnica reklam Amber Gold w mediach i jej 13% gwarantowane zyski w oparciu o zakupy złota, przyciągały do jej biur setki klientów? Ba w czerwcu 2012 roku kiedy nic nie zapowiadało kłopotów Amber Gold, Michał Tusk, po wielokroć rozmawiał z prezesem OLT Express o tym czy te linie lotnicze będą odporne, na ewentualną upadłość Amber Gold. A więc na blisko 2 miesiące przed tym jak okazało się, że Amber Gold może mieć problemy ze zwrotem klientom ulokowanych w tej firmie oszczędności, syn premiera już pytał o konsekwencje upadłości tej firmy. Trzeba więc postawić premierowi Tuskowi pytania czy przekazywał synowi informacje o spodziewanych kłopotach Amber Gold i dlaczego podobnych informacji nie przekazał drobnym ciułaczom, którzy także w czerwcu i lipcu powierzali tej firmie swoje oszczędności. Premier Tusk w tej sprawie milczy do tej pory jak zaklęty ale interesy jego syna z Marcinem Plichtą, powodują, że jest on w coraz większych opałach. Kuzmiuk
Przypalić pięty ku wygodzie sprawiedliwości Gdyby się nie przyznał, dostałby karę śmierci, przyznał się – dostanie dożywocie. Nie o sprawiedliwość więc chodzi, lecz o wygodę sądu.
1. Wiadomość z sieci:Sąd w Tucson w stanie Arizona uznał we wtorek za poczytalnego Jareda Lee Loughnera, który w styczniu 2011 r. zastrzelił w tym mieście sześć osób i ciężko ranił kongresmenkę Gabrielle Giffords. Sprawca masakry przyznał się do winy, ratując się od kary śmierci. Na podstawie umowy jego obrońców z prokuraturą przyznanie się do winyoznacza, że Loughner zostanie skazany tylko na karę dożywotniego więzienia, ale bez możliwości ułaskawienia. Z kolei uznanie Loughnera przez sędziego za poczytalnego i świadomego konsekwencji swoich wypowiedzi gwarantowało, że jego przyznanie się do winy zostanie formalnie zaakceptowane przez sąd. Poprzednio morderca do winy się nie przyznawał...”
2. Wysocki słusznie śpiewał – sprawiedliwosti w mirie niet. W Amierikie toże. Nie przyznasz się chłopie – czeka cie krzesło elektryczne, czy też zastrzyk z trucizną.. Przyznasz się – bez ceregieli dożywocie i kończymy proces. Czyli nie o sprawiedliwość chodzi, tylko o wygodę sędziów. Nie przyzna się – trzeba świadków przesłuchiwać, biegłych, z mecenasami się użerać, a tak - szybki wyrok i do domu, To znaczy sędzia do domu, bo skazany do kryminału.Gdybym miał taki wybór – przyznasz się, to żyjesz, a nie przyznasz - kładziesz łeb pod topór – przyznałbym się do zabójstwa Kennedy,ego, do wszystkiego, czego tylko sąd sobie życzy.
3. Podobny wybór miał przed sądem w Teksasie nasz rodak z Łodzi Rafał Pietrzak. Przyznasz się do molestowania dziecka, dostaniesz 5 lat, nie przyznasz się – trzydzieści. Nie przyznał się – dostał trzydzieści, prawie dwadzieścia już odsiedział. Sędzia odreagował, że musiał prowadzić proces i czas tracić dla jakiegoś parszywego Polaka.A tak mi się kiedyś podobała amerykańska sprawiedliwość...
4. Tylko czy polska sprawiedliwość lepsza od amerykańskiej? U nas również wygoda sądu ważniejsza od sprawiedliwości. Grzegorz K., prezes spółki komunalnej w Łodzi najpierw odsiedział półtora roku pod duperelnymi zarzutami, między innymi wyłudzenia delegacji służbowej za 10 złotych. W więzieniu przeszedł piekło, został pobity, grożono mu śmiercią. Gdy błagał sąd o uchylenie aresztu, sędzia Domagała z Łodzi jeszcze przed rozpoczęciem procesu, który miał sądzić, napisał mu tak: „...oskarżony potrafił wyłudzać ze spółki kwoty rzędu nawet 10 zł i wykorzystywać pracowników spółki do zrywania jabłek, co może świadczyć o szczególnej chciwości, nikczemności, i całkowitym poczuciu zuchwałej bezkarności...” Chciwość, nikczemność zuchwała bezkarność, bo zagarnął 10 złotych.... Gdyby zwinął 10 milionów, zostałby skazany na pogrożenie palcem w zawieszeniu na dwa lata, ale on miał na sumieniu tylko tylko dziesięć złotych, dla takich przestępców litości być nie może... Grzegorz K. po takim dictum nie mógł już na obiektywny sąd. Gdy wreszcie usłyszał, że może się przyznać, dobrowolnie poddać karze, to wyjdzie na wolność – przyznał się do wszystkiego, byleby się skończył więzienny koszmar, w którym mógł stracić życie. Dobrowolne poddanie się karze, to taki w polskim prawie amerykański wynalazek. I weź tu się teraz chłopie nie przyznaj i nie poddaj karze dobrowolnie, zadaj sędziemu robotę – poznasz wtedy, co to jest zdenerwowany na ciebie wymiar sprawiedliwości.
5. Dobrowolne poddanie się karze ujmuje sędziom pracy, ale sprawiedliwości nie przysparza. Wręcz przeciwnie – jest to wielkie zagrożenie sprawiedliwości. jest to narzędzie presji na oskarżonego, żeby się przyznał do tego, czego nie popełnił. Jest to również droga do fałszywych oskarżeń innych ludzi, których przyznający się obciąża. Jest to również sposób na uniknięcie odpowiedzialności w sprawach o przestępstwa gospodarcze. Dobrowolnie przyzna się księgowa, weźmie na siebie wszystkie machloje – przyznała się, ma dzieci, nikt jej przecież nie zamknie, a ze nie ma też majątku, nikt jej nic nie odbierze – a prawdziwe rekiny przestępczości biznesowej, złodzieje, oszuści, wyłudzacze podliczą kasę i czyści jak te lilie polne, mogą sobie nowe spółki, parabanki albo biura turystyczne zakładać.
6. W technice świat się zmienił – internet, tarcza antyrakietowa, łazik wylądował na Marsie – a w wymiarze sprawiedliwości bez zmian, w zasadzie to od średniowiecza. Kto nie chce się przyznać, temu należy przypalić piety, tylko obecnie trochę bardziej subtelnie. Janusz Wojciechowski
Nowa tragedia wisi w powietrzu My, obóz smoleński, z nienawiści nawet milczymy w złowrogiej ciszy
1. Z wpisu na blogu senatora Libickiego: „..Obserwuję uważnie rozwój sytuacji na linii arcybiskup Michalik – obóz smoleński. Na razie trwa jednak cisza. Ciekawe dlaczego? Może tojest tak, że adwersarze arcybiskupa połapali się, że wybrali złą ścieżkę? Trudno powiedzieć. Niewątpliwie jednak, jeśli tą ścieżką będą podążć, to prędzej czy później, skończy to się dla nich tragicznie...”.
2. Na razie trwa cisza... ale senator Libicki tak się rozgrzał w walce z „obozem smoleńskim”, że nawet tę ciszę atakuje i grzmi – złą ścieżkę wybraliście! To znaczy, Panie Senatorze, że nawet milczeć nie wolno, że nawet i cisza też jest zła? Kilka dni wcześniej Pan Senator zawiadomił, że obóz smoleński powypowiedzi biskupa zawył. Po czym dodał, że teraz dopiero się zacznie!. To znaczy zawył, czy nie zawył? Dopiero się zacznie, czy już się zaczęło? Jest cisza, czy nie ma ciszy? Jest logika, czy nie ma logiki?
3. Dlaczego trwa cisza? Z nikczemności, Panie Senatorze. My, obóz smoleński, po wypowiedzi arcybiskupa Michalika milczymy, ale dobrze Pan wie, że nasze milczenie jest też jest nienawistne i złowrogie. Cokolwiek czynimy - mówimy, czy milczymy – czynimy źle. Jesteśmy bowiem obozem nienawiści, który okopał się, ogrodził i zamknął na wszechogarniające go dobro i miłość. Choćby tę miłość,która rozlewa się z felietonów senatora Libickiego.
4. Nie rozumiem tylko, skąd to niespodziewane ostrzeżenie –skończy to się dla nich tragicznie.... Coś Pan wie, Panie Senatorze, jakaś nowa tragedia wisi w powietrzu, koledzy z PO o czymś rozmawiali? Proszę Pana zatem, po sympatycznej skądinąd znajomości, o bliższe określenie zagrożenia. Wybieram się bowiem na dyżur poselski do Łodzi... radzi Pan odłożyć? Janusz Wojciechowski
10% poparcia! Parę dni temu ktoś napisał na tym portalu, że elektorat JKM to w 90% przeciwnicy (tfu!) „gejów”, feministek itp. Jeśli to prawda – to znakomicie! Na gospodarce zna się może 2% ludzi – z czego połowa głosuje na Kongres Nowej Prawicy. Jeśli na jednego takiego człowieka przypada dziewięciu ludzi uważających, że należy sflekować tych (tfu!) „gejów”, zgwałcić feminazistki, a żydo-komunę i wszystkich socjalistów pozamykać w obozach reedukacji anty-socjalnej - to znaczy, że mamy już 10% poparcia. JKM
Przyczynek do teorii spiskowej „Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Zleczcze sze orły i orlęta! Dżysz jubileusz pana prezydenta!” To znaczy - nie „dżysz”, tylko 6 sierpnia, kiedy to przed dwoma laty odbyło się zaprzysiężenie Bronisława Komorowskiego na prezydenta. Jak pamiętamy, 4 lipca uzyskał on 8 933 887 głosów, podczas gdy Jarosław Kaczyński - tylko 7 919 134. Nawiasem mówiąc, Jarosław Kaczyński stawał do tych wyborów pod hasłem „Polska jest najważniejsza”, które potem posłużyło za nazwę rozłamowej partii, podczas gdy Bronisław Komorowski pod hasłem „Zgoda buduje”, czy jakoś tak. Konstytucyjna rota prezydenckiej przysięgi zawiera między innymi zobowiązanie do „niezłomnego strzeżenia godności narodu” - i taką przysięgę Bronisław Komorowski złożył. Ale cóż z tego, skoro w rok później, w liście wysłanym do uczestników uroczystości w Jedwabnem, odczytanym tam przez znanego z postawy służebnej Tadeusza Mazowieckiego napisał między innymi, że „naród polski” musi przyzwyczaić się do myśli, iż był również „sprawcą”. W ten sposób prezydent Komorowski, najwyraźniej sprzeniewierzając się złożonej 6 sierpnia 2010 roku przysiędze, wyszedł naprzeciw niemieckiej i żydowskiej polityce historycznej. Polityka niemiecka zmierza do stopniowego zdejmowania z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową, a żydowska - do stopniowego przerzucania jej na winowajców zastępczych, wśród których Polska zajmuje miejsce czołowe - żeby móc bez przeszkód materialnie i politycznie eksploatować holokaust aż do końca świata. Deklaracja prezydenta Komorowskiego, potwierdzając oskarżenia całego „narodu polskiego” o „sprawstwo” zbrodni II wojny światowej, nie tylko wychodzi naprzeciw obydwu tym politykom historycznym, ale podnosi te oskarżenia na najwyższy poziom w postaci sprawstwa samodzielnego. W ten właśnie sposób prezydent Bronisław Komorowski sprzeniewierzył się swojej przysiędze - chyba, że pomyliły mu się narody. Tego z góry wykluczyć nie można nie tylko ze względów rodzinnych, ale również - ze względu na otoczenie pana prezydenta, a zwłaszcza - ze względu na polityczne zaplecze. Pamiętamy wszyscy deklarację generała Marka Dukaczewskiego z WSI, że dla uczczenia zwycięstwa Bronisława Komorowskiego „otworzy butelkę szampana”. Bardzo możliwe, że z okazji drugiej rocznicy zaprzysiężenia nie tylko szampan, ale również mocniejsze trunki były w użyciu, bo prezydent Komorowski, przez nikogo nie przymuszany, ni stąd, ni zowąd oświadczył, że Polska zbuduje własną tarczę antyrakietową. Początkowo sądziłem, że oznacza to zapowiedź uruchomienia jakiegoś programu zbrojeniowego, który posłuży okupującej państwo soldatesce za kolejny pretekst do wydojenia Rzeczypospolitej - na podobieństwo sławnej korwety „Gawron”. Miała to być cała seria okrętów po 250 mln złotych każdy - ale skończyło się na skleceniu jednego kadłuba i to kosztem co najmniej półtora miliarda złotych! Te pieniądze ktoś rozkradł, podzielił się nimi i schował - więc wydawało się, iż deklaracja o budowie własnej tarczy zapowiada dojenie Rzeczypospolitej na niespotykaną dotąd skalę. Wykluczyć tego zresztą nie można - ale w takiej sytuacji zbytnia ostentacja może tylko szkodzić, bo nawet dziecko wie, że tarczy antyrakietowej z prawdziwego zdarzenia Polska zbudować sobie nie może. Może natomiast - jak informuje mnie Tajny Współpracownik - kupić od kontrolowanego przez Francję europejskiego konsorcjum zbrojeniowego MBDA pewne technologie, przy pomocy których można by zbudować system obrony powietrznej i przeciwrakietowej, których koszt przed dwoma laty szacowany był na 25 mld złotych. Z uwagi jednak na to, że Francja w dziedzinie zbrojeniowej ściśle współpracuje z Rosją, czego dowodem była sprzedaż okrętów „Mistral”, to w tej sytuacji ryzyko przecieku informacji o kodach powodujących samozniszczenie pocisku w locie do „sojusznika naszych sojuszników” może być wysokie - twierdzi Tajny Współpracownik. Ale tej watasze bezpieczniaków, którzy, okupując nasz nieszczęśliwy kraj, dochowali wierności rosyjskiemu GRU, właśnie o to może chodzić - a jeśli przy okazji uszczkną sobie trochę z tych 25 miliardów - to co to komu szkodzi? W tej sytuacji nieoczekiwana deklaracja prezydenta Komorowskiego o budowie „tarczy antyrakietowej” wydaje się już bardziej zrozumiała - tym bardziej, że już następnego dnia, to znaczy - kiedy minęła euforia spowodowana nadmiarem środków płynnych - informacje na ten temat zaczęły być delikatnie dementowane. Ano cóż; Bronisław Komorowski, kiedy jeszcze był ministrem obrony, w porywie optymizmu przypisywał naszym pilotom umiejętność latania „na wrotach od stodoły”, więc jeśli któryś z jego doradców podsunął mu myśl, by z okazji jubileuszu ofiarować tubylcom jakieś Niderlandy, to - zwłaszcza jeśli rzeczywiście napił się tego szampana, czy czegoś podobnego - nie pożałował nam nawet „tarczy antyrakietowej”. Tymczasem po śmierci generała Sławomira Petelickiego, co to zakończył życie „bez udziału osób trzecich”, trwa seria bankructw i upadłości firm branży turystycznej i biur podróży, zaś ukoronowaniem tej czarnej serii, przynajmniej na tym etapie, jest upadłość linii lotniczych OLT Express oraz banku, a właściwie „parabanku” Amber Gold. Prezes Amber Gold, pan Marcin Plichta, który tak naprawdę nazywa się Stefański, pokazał notatkę ABW, z której wynika, że upadłość OLT Express jest następstwem tajnej operacji „Ikar”, mającej na celu ochronę PLL „LOT” przed konkurencją. Ponieważ krążą uporczywie fałszywe pogłoski, że „LOT” od samego początku sławnej transformacji ustrojowej jest w szponach razwiedki wojskowej, która za pośrednictwem między innymi tej firmy czerpie korzyści z okupacji naszego nieszczęśliwego kraju, wszystko to trzymałoby się kupy, gdyby nie to, że ABW twierdzi, iż wspomniana notatka jest „fałszywa”. Wszystko to oczywiście być może - chociaż z drugiej strony w takiej sytuacji trudno wytłumaczyć, dlaczego Meritum Bank ICB S.A., Alior Bank S.A., BGŻ S.A., Bank Zachodni WBK S.A., Volkswagen Bank Polska S.A. i Millenium Bank S.A., z dnia na dzień wypowiedziały Amber Gold rachunki bankowe - chociaż przedtem powadziły je jakby nigdy nic, mimo wcześniejszych ostrzeżeń Komisji Nadzoru Finansowego, która uważała Amber Gold za piramidę. Podobnie trudno byłoby wytłumaczyć przyczyny, dla których 28-letni prezes Amber Gold Marcin Plichta bywał skazywany przez niezawisłe sądy za oszustwa i wyłudzenia - ale nie tylko nigdy nie został ukarany, ale funkcjonował w politycznym demi-mondzie nie tylko jako „krupnyj biznesmien”, ale i filantrop, szczodrze sponsorujący m.in. imprezy organizowane przez gdańskiego prezydenta Pawła Adamowicza, a nawet dał pieniądze na film o byłym prezydencie naszego nieszczęśliwego kraju Lechu Wałęsie, który na ociekającej wazeliną taśmie nakręcił Andrzej Wajda. Kropką nad „i” jest informacja, że w OLT Express pracował również syn premiera Donalda Tuska. Jeśli jednak przyjmiemy, że nasz nieszczęśliwy kraj jest okupowany przez bezpieczniackie watahy, które przy pomocy agentury kontrolują wszystkie, a w każdym razie - istotne segmenty państwa i eksploatują je poprzez opanowane przez siebie branże, to nagle wszystko staje się jasne. Pan Stefański, czyli Plichta, znakomicie nadawał się na tzw. „słupa” dla bezpieczniackiej watahy, próbującej wejść na teren branży finansowej i lotniczej - podobnie w latach 80-tych pochodzący z porządnej ubeckiej dynastii Piotr Filipczyński, który na przepustkę z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok 25 lat za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem, wyjechał w 1983 roku do Szwajcarii, gdzie już jako Peter Vogel został strażnikiem Skarbów Labiryntu, jakie komuna przez co najmniej 18 lat kradła z PEWEX-u i tam sobie schowała. Wiadomo, że tacy szubienicznicy muszą chodzić jak w zegarku, bo wiedzą, iż każdy fałszywy ruch oznacza, że w jednej chwili zarówno niezależna prokuratura, jak i niezawisłe sądy rzucą się na nich i będą zgubieni bez ratunku. Jeśli natomiast fałszywego ruchu nie zrobią, to żadne niebezpieczeństwo ani ze strony niezależnej prokuratury, ani ze strony niezawisłych sądów im nie grozi, ponieważ i tu i tam roi się od konfidentów, którzy „powinność swej służby rozumieją” i parasol ochronny posłusznie trzymają. Tak jest w czasie pokoju - ale obecnie między bezpieczniackimi watahy panuje stan wojny, którego początkiem było ubiegłoroczne zatrzymanie przez CBA „ojca wszystkich ojców”, generała Gromosława Czempińskiego, zaś śmierć generała Petelickiego „bez udziału osób trzecich” wskazuje na eskalację konfliktu, który obecnie szybkimi krokami zmierza do ostatecznego rozwiązania. Ważnym jego elementem jest pozbawienie, eliminowanej obecnie przez soldateskę, SB-ckiej watahy, jej materialnej „bazy” - i to wyjaśnia przyczynę serii bankructw firm branży turystycznej, podobnie jak upadłość OLT Express i Amber Gold. Ta spiskowa teoria wyjaśnia też przyczyny dla których jak w zegarku chodzi też pan prezydent Bronisław Komorowski, co to z okazji swojego jubileuszu, z dobrego serca obiecał naszemu tubylczemu narodowi Niderlandy. SM