296

ZIELONA WYSPA TONIE (JUŻ) Gdy świętowaliśmy „długi weekend” z okazji rodzimego Dnia Niepodległości, rynki finansowe obiegła wieść, że Irlandia zamierza zwrócić się Do Unii Europejskiej o pomoc finansową z Europejskiego Funduszu Stabilności. A może nie dokładnie „obiegła wieść” tylko w ten sposób został zinterpretowany fakt, że maklerzy handlujący obligacjami skarbowymi przez kilka dni wyzbywali się irlandzkiego długu i windowali jego oprocentowanie do poziomu wyższego niż w przypadku Grecji w przededniu wystąpienia tego kraju o pomoc do UE. Jeszcze w niedzielę 14 listopada irlandzki minister sprawiedliwości Dermot Ahern tswierdził, że doniesienia o rozmowach z UE to „fikcja”, gdyż „rząd Irlandii nie musi w krótkim czasie zaciągać długu na międzynarodowym rynku kredytowym, ponieważ jego potrzeby finansowe są zaspokojone do połowy 2011 roku”. Ale minister sprawiedliwości widocznie nie zna się na gospodarce i chyba nie rozmawiał ze swoim kumplem z resortu finansów, gdyż w poniedziałek 15 listopada irlandzkie ministerstwo finansów przyznało, że „rozmawiało z Brukselą o kondycji finansowej Irlandii, lecz tematem rozmów nie był pakiet unijnej pomocy” tylko „ogólna kondycja rynku kredytowego”. Informacja została „zdementowana” – czyli potwierdzona!* Pojawiła się teoria, że to Unia nalega na  Irlandię, by ta zaakceptowała pakiet pomocowy w wysokości 80 mld euro, ponieważ „niepewność jest dla eurostrefy czynnikiem destabilizacji”. „Potrzeby finansowe rządu rzeczywiście są zaspokojone na kilka miesięcy z góry, ale realia są takie, że Irlandia staje się poważnym źródłem destabilizacji euro strefy” – stwierdził w wywiadzie dla BBC Jim Power z firmy „Friends (nomen omen) First” zajmującej się usługami finansowymi. Jednak Amadeu Altafaj Tardio – rzecznik unijnego komisarza do spraw gospodarczych i finansowych Ollego Rehna – oświadczył, iż w przypadku Irlandii „potrzeby są pokryte do lata 2011 roku”, a informacje o wywieraniu na Dublin nacisków, by domagał się pomocy, stanowią „wyraźną przesadę”. Poniedziałkowy „Times” z 15 listopada sugerował, że warunkiem ewentualnej pomocy UE dla Irlandii byłoby podniesienie stawki CIT, która wynosi 12,5%, co stanowi „podatkowy dumping”. I już nie wiadomo, czy to Irlandia „prosi”, czy też Unia „nalega”? Ale jeśli to Unia „nalega”, to jak może stawiać warunki w sprawie stawki CIT? Więc pewnie to jednak Irlandia „prosi”.

W środę 17 listopada irlandzki minister finansów Brian Lenihan oświadczył w publicznym radiu RTE, że „Irlandia jest gotowa skorzystać z funduszu stabilizacji strefy euro, jeśli nie będzie w stanie poradzić sobie z kryzysem własnego systemu bankowego”. A jednak! Bo że nie będzie w stanie sobie poradzić, to pewne. Amerykanie sobie „poradzili” bo nadrukowali dolarów. A Irlandia sama nie może sobie nadrukować euro, których bardzo potrzebują irlandzkie banki.

W październiku 2008 roku Pan Minister Lenihan pochwaił się, że „obmyślił najtańszy sposób wsparcia sektora bankowego”, obejmując gwarancją wszystkie depozyty i prawie wszystkie obligacje dłużne. Liczył, że w ten sposób inni będą nadal pożyczać irlandzkim bankom, a rząd nie będzie musiał sięgać zbyt głęboko do kieszeni podatników. Na ratowanie trzech najbardziej zadłużonych banków Lenihan planował wydać „zaledwie” 5,5 mld euro. Ale w praktyce na ratowanie tylko jednego z nich – Anglo-Irish –  wydał już 23 mld euro, a na ratowanie całego sektora 34 mld euro i podobno musi jeszcze dołożyć kolejne 12 mld euro. Zwiększyło to deficyt  budżetowy do 32% PKB, co postawiło Irlandię pod tym względem na pierwszym miejscu w Europie. Administrująca długiem publicznym Agencja Zarządzania Skarbem Państwa (NTMA) wymyśliła sobie utworzenie „złego banku”: Agencji Zarządzania Wkładem Państwa (NAMA), która miała nabyć zabezpieczone pożyczkami hipotecznymi obligacje banków o wartości 77 mld euro. Zapłatą za nie miały być obligacje państwowe. Aktywa bankowe rozliczano początkowo z 30% dyskontem, ale rychło się okazało, że banki są w gorszej sytuacji niż twierdziły, że są i trzeba było zastosować jeszcze większe potrącenia. W sukurs Irlandczykom przychodzą Amerykanie. Sekretarz skarbu Timothy Geithner zapytany wczoraj (19 listopada) przez Bloomberga, czy pakiet pomocowy zaspokoi potrzeby finansowe Irlandii odpowiedział, że jest to „absolutnie możliwe” (!!!)

„Absolutnie możliwe” tym się różni od „absolutnie niemożliwego”, że nie jest pewne, że jest niemożliwe, tylko że jest „możliwe”, co wcale nie oznacza, że jest „pewne”. Ale w Brukseli ogłoszono już, że pakiet pomocy dla Irlandii będzie gotów w najbliższym tygodniu. Ma być ogłoszony razem z irlandzkim planem „konsolidacji fiskalnej”. Ciekawe jaka będzie stawka CIT? Przecież ktoś musi zapłacić za „rządowe gwarancje dla depozytów bankowych”! W głupiej sytuacji znalazł się Najlepszy Minister Finansów w Europie, który w środę 17 listopada powiedział w Brukseli, że obecnie nie widzi potrzeby udziału Polski w ewentualnym wsparciu Irlandii, której rząd zapewnia, że nie potrzebuje antykryzysowej pomocy od partnerów w strefie euro i „zupełnie słusznie chce podejmować własne decyzje” w celu poprawy sytuacji finansowej. Warunkiem ewentualnego zaangażowania Polski byłoby zagrożenie dla interesów Polski, najbliższych sąsiadów i całej strefy euro, a „obecnie (17 listopada) nie ma zagrożenia ani dla Polski, ani sąsiadów”. Ale to było w czasie, gdy irlandzki minister finansów Brian Lenihan twierdził, że Irlandia pomocy nie potrzebuje, a unijny komisarz do spraw gospodarczych i finansowych ustami swojego rzecznika Amadeu Altafaja Tardio twierdził, że się Irlandia o pomoc do Unii nie zwracała. Na szczęście dla siebie, Pan Minister dodał, że „polskie stanowisko może ulec zmianie”. Ale najciekawsze jest jeszcze co innego. Pan Altafaj Tardio mówiąc 15 listopada o tym, że Irlandia nie potrzebuje pomocy (która 19 listopada okazała się jednak przydatna) powiedział również, że „także ze strony Portugalii nie ma żadnych wniosków o pomoc z zewnątrz”, a doniesienia o tym nazwał „czystą spekulacją”. Kiedy Portugalia? Zielona Wyspa tonie już inni sie jeszcze utrzymują na wodzie, ale brzegu nie widzą. * Jak słusznie zauważyli komentatorzy, to rzeczywiście Gorczakow a nie Talleyrand mówił o tym że wierzy tylko w zdementowane informacje.

Gwiazdowski

Honor - anachronizm! W dniu 8 listopada 2010 r. sąd rejonowy dla Warszawy Śródmieście wydał wyrok uniewinniający mnie od zarzutu złamania ustawy o ochronie informacji niejawnych. Sędzia w uzasadnieniu do wyroku stwierdził, że ustawa jako odpowiedzialnego za ochronę tajemnicy wskazuje „kierownika jednostki organizacyjnej”. Z Regulaminu MON wynika, że tylko ministrowi obrony podlegały służby ochraniające tajemnice. W MON doszło do uchybień, ale odpowiadał za to minister Komorowski, a nie jego pierwszy zastępca Szeremietiew. Po słowach sędziego stało się jasne, dlaczego świadek Komorowski wzywany kilka razy nie stawił się w sądzie. W czasie ogłoszenia wyroku na sali był jeden dziennikarz z PAP. W mediach ledwie wspomniano, że zostałem uniewinniony. „Rzeczpospolita” zapomniała, że oskarżano mnie „śladem jej publikacji”. Jedynym pismem, które poprosiło mnie o komentarz był „Najwyższy Czas”(nr 47/2010). 

Honor prezydenta Komorowskiego? Jak Pan zareagował? Po 9 latach uniewinnienie. Gdyby prokuratura zbadała rzetelnie zarzuty, to nie byłoby aktów oskarżenia i procesów. Ogłoszenie przez media, że „wiceminister obrony Romuald Sz.” jest podejrzany o łapownictwo było strasznym upokorzeniem. W całym moim życiu nie było przykładów wskazujących bym miał - mówiąc kolokwialnie – „lepkie ręce”. W okresie PRL należałem do nielicznego grona działaczy niepodległościowych. Za to byłem represjonowany i spędziłem kilka lat za kratami jako więzień polityczny. Moje nazwisko jest w encyklopediach, słownikach i na kartach najnowszej historii Polski. A moi koledzy w rządzie AWS uznali, że jestem kryminalistą. Nikt z tzw. decydentów nie zastanowił się nad wiarygodnością oskarżeń. Nie tylko zostałem zhańbiony fałszywymi oskarżeniami i usunięty z MON, ale uruchomiono na wielką skalę wymierzone we mnie działania prokuratury i tajnych służb. O tym media szeroko informowały opinię publiczną.  Osoby znaczące w mediach i w państwie prawie bez wyjątku zachowały się fatalnie.

Skierowano przeciw Panu, 9 lat temu, ostrą nagonkę w mediach. Naganiaczami byli dziennikarze „Rzeczpospolitej” Anna Marszałek i Bertold Kittel. Gazeta ukazywała na mnie jako osobnika umoczonego w aferze korupcyjnej w MON. To był stały motyw – lista tekstów na mój temat jest imponująca. Przy czym dziennik podkreślał z dumą, jak to „śladem jego publikacji” spotykają mnie kolejne zarzuty. Redakcyjny dostojnik w komentarzu „Dymisja pod presją” (11 lipca 2001 r.) stwierdzał: „Wczoraj premier zdecydował o jego odwołaniu. Jest to powód do satysfakcji.” Dodawał z troską, że gdyby nie demaskatorskie teksty dziennikarzy, to pewnie „jego”, czyli mnie, nikt by z MON nie odwołał. A jako dobry obywatel podkreślał: „Wolelibyśmy jednak, aby na coraz częstsze przypadki korupcji na wszystkich piętrach władzy reagowały powołane do tego służby. Dziennikarskiej satysfakcji mielibyśmy wtedy mniej, ale obywatelskiej - znacznie więcej.” Charakterystyczne, że do dziś „Rzeczpospolita” nie wie jak się zachować. Wspominane „cyngle” nie pracują już w „Rzepie”, zmieniło się kierownictwo Redakcji, a mimo to nikt tam nie zdobył się na słowo przepraszam. Przy tym trzeba wyróżnić szczególny przypadek pt. Anna Marszałek pracującą dziś w gazecie „Dziennik”. Nie tylko dlatego, że sławna dziennikarka śledcza „odbierała nagrody za Szeremietiewa”. Ona nadal twierdzi, że pisała prawdę, a wyroki uniewinniające to efekt nieudolności prokuratury. Według niej: „Prokuratura spaprała akt oskarżenia”.

Z MON odwołał Pana były szef resortu Bronisław Komorowski, jak dziś traktuję Pan tę postać? Komorowski odegrał w aferze rolę kluczową. Z jego książki („Prawa strona życia”, Warszawa 2005) dowiedziałem się, że kiedy w 2000 r. obejmował stanowisko ministra to chciał się mnie z MON pozbyć. Premier Buzek mu wyjaśniał, że to niemożliwe bowiem za mną murem stoi przemysł obronny. Ja początek naszej współpracy zapamiętałem inaczej. Myślałem o dymisji. Wtedy Bronek zaprosił mnie na rozmowę. Przekonywał, że moje odejście zaszkodzi wizerunkowi rządu. Zapewniał, że chce ze mną współpracować. Wspominał - „jesteśmy z tego samego obozu politycznego, a teraz wspólnie możemy reformować wojsko.” Czy Komorowski mówił prawdę w rozmowie ze mną, czy odpowiadając na pytania Marii Wągrowskiej w publikacji z 2005 r.? Jeśli nie chciał ze mną współpracować to powinien był zgodzić się na moją dymisję. A gdybym jej nie złożył to mógł wystąpić do premiera o odwołanie mnie. Premier Buzek zaakceptowałby jego wniosek. Tymczasem deklarował wolę współdziałania i wiarołomnie starał się ograniczać moje kompetencje, np. odebrać podporządkowane mi departamenty. A kiedy to się nie udawało wziął do pomocy WSI.

Pisał Pan, że minister Komorowski zlecił inwigilowanie Pana przez WSI. Coś wyjaśniło się w tej sprawie? Rzeczywiście to Komorowski wydał polecenie kontrwywiadowi WSI. Sam to potwierdził. W wywiadzie dla „Życia Warszawy” w 2004 r., mówił że wydał WSI polecenie „objęcie działaniami wiceministra Romualda Sz.” Tłumaczył, że skoro nadzorowałem przetargi, to on zlecił osłonę kontrwywiadowczą mojej osoby. Osłona kontrwywiadowcza tak jednak różni się od tego co robiło WSI, jak zwykłe krzesło odróżnia się od krzesła elektrycznego. „Gazeta Wyborcza” 19. lipca 2001 r zamieściła komentarz „Chora obrona”: „Ostatnie wydarzenia w Ministerstwie Obrony świadczą, że sytuacja w tym resorcie jest chora. Oto przebieg choroby: najpierw minister nie jest w stanie odwołać wiceministra; rozpoczyna więc jego inwigilację: „Rzeczpospolita” oskarża wiceministra i jego asystenta o korupcję; w spektakularnej akcji z użyciem śmigłowca na płynącym do Szwecji promie UOP aresztuje asystenta wiceministra; wreszcie sam wiceminister zostaje odwołany. A na koniec tego cyrku okazuje się nie ma żadnych dowodów, które świadczyłyby o przestępstwach popełnionych w pionie Szeremietiewa. Po co więc była cała zabawa? Tylko po to, żeby minister pozbył się wiceministra? Bronisław Komorowski twierdzi, że decyzję podjął świadomie i gotów jest ponieść konsekwencje. Normalnie w takiej sytuacji jedyna możliwa konsekwencja to dymisja.” 

Bronisław Komorowski stwierdził, że jeśli Pan zostanie uniewinniony, wycofa się z polityki, bo to sprawa honorowa. Dotrzyma słowa? Po wybuchu afery Komorowski pytany na konferencji prasowej o efekty działań WSI powiedział: „mam wiedzę, nie mam dowodów”. Wtedy dziennikarze zapytali go co zrobi, jeśli okaże się, że jestem niewinny. Odparł, że będzie to oznaczało kres jego politycznej kariery. Podkreślił, iż zdaje sobie sprawę, że podjął trudną decyzję i jeśli nie ma racji, to jako człowiek honoru straci prawo do sprawowania urzędów państwowych. Nie chcę być surowy wobec pana prezydenta, jednak skoro słyszałem jak wytykał innym brak honoru, to mam prawo zapytać w jakim stanie jest jego honor. W moim ostatnim procesie Komorowski miał zeznawać jako świadek. Pamiętając jak w kampanii wyborczej Komorowski wręczał Kaczyńskiemu tekst konstytucji miałem zamiar zrobić coś podobnego. Chciałem wręczyć Komorowskiemu "Kodeks Honorowy Boziewicza".  Niestety nie stawił się na wezwanie sądu…

Do ostatniej chwili ważyła się sprawa przesłuchania Bronisława Komorowskiego przed sądem. Czy powinien zostać przesłuchany? Miał być przesłuchany w moim procesie jako ostatni świadek 17 czerwca 2010 r. Nie stawił się w sądzie. Przesłał pismo w którym prosił, aby rozprawa odbyła się w innym terminie. Sugerował odległą datę 30 sierpnia 2010 r. Sąd przychylił się do prośby. Jednak 30 sierpnia znowu go nie było. Kancelaria prezydenta nie wiedziała (sic!) gdzie się znajduje i nie miała żadnych informacji dlaczego nie stawił się w sądzie. Na kolejny termin wyznaczony przez sąd przysłano z kancelarii pismo informujące, że prezydent jako przedstawiciel władzy wykonawczej nie może stawić się, bo to naruszyłoby zasadę równowagi władz. Tymczasem przesłuchanie Komorowskiego byłoby istotne bowiem z uzasadnienia uniewinniającego mnie wyroku wynika, że w MON doszło do naruszenia ustawy o ochronie informacji niejawnych, za co odpowiedzialny jest ówczesny minister ON.

Co wynika z uzasadnienia wyroku Sądu? Prokuratura powinna z urzędu ścigać podejrzanego popełnienia czynu zabronionego. Jednak podejrzanym jest prezydent RP. Jeśli wg jego kancelarii prezydent nie może występować przed sądem w roli świadka, to jakże by mógł znaleźć się tam jako oskarżony?

Czy będzie Pan podejmował jakieś kroki związane z „odpowiedzialnością polityczną”, którą Pan poniósł? Wszak cała sprawa wyłączyła Pana z życia politycznego na kilka lat. Startuję w wyborach na prezydenta Warszawy jako kandydat niezależny. Wkrótce będę wiedział na ile udało mi się odrobić stracone lata i obudować pozycję w sferze publicznej. Romuald Szeremietiew

Dwie prośby: DUŻA i mała Co zostało zrobione, to zostało zrobione – teraz już się niczego nie zmieni. Zmarnowane szanse nie wrócą. ONI też zrobili swoje: od chwili, gdy pierwszy sondaż pokazał poparcie dla mnie rzędu 9% pojawiła się panika: wszystkie media starały się albo mnie zamilczeć (wyjątkiem był Warszawski Ośrodek Telewizyjny!) albo ośmieszyć. Przodowały w tym środowiska „Gazety Wyborczej” - umieszczając mnie na czołowym miejscu jako „kandydata nie mającego szans”, jako mój program wybijający niemal wyłącznie likwidację tramwajów (czasem łaskawie dodając: „likwidację 10% linii tramwajowych”) a raz nawet pisząc, że obiecałem wstrzymać budowę II linii metro – choć akurat obiecywałem znaczące przyspieszenie tej budowy (kosztem wycofania się z budowy tramwajów...). I, oczywiście, tzw. instytuty badania opinii zaczęły pokazywać mi poparcie poniżej 2%. Dopiero ostatnie sondaże, by rozbieżność z wynikami nie była taka duża, przyznały mi 5%. Obawiam się, że ta taktyka, jak zwykle, da efekty – i mogę nie przebić magicznej granicy 10%. Ale zobaczymy! Dużo zależy od frekwencji (a ta może być niska, bo zwolennicy p. HGW, przekonani, że Ona i tak wygra, mogą pozostać w domach – a zwolennicy pp. Cz. B i WOl mogą zrobić to samo, przekonani o beznadziejności sytuacji. Inaczej jest w ugrupowaniu, które nie walczy o kasę, lecz o Ideę. Nam nie jest wszystko jedno. Proszę więc o mobilizację krewnych i znajomych. Jednych trzeba przekonywać możliwością dania prztyczka w nos p. HGW – drugich tym, że trzeba wreszcie zepchnąć PiS z pozycji drugiej co do wielkości partii w Polsce. Należy też podkreślać, że głos na PiS, to głos stracony: i tak w II turze wyborcy p. Wojciecha Olejniczaka zagłosują na p. HGW; natomiast głos na mnie, to danie pola do stworzenia obozu Prawicy, która zastąpi skompromitowane i zużyte moralnie PiS. Jest wszystko jedno, czy p. Czesław Bielecki dostanie 12% czy 20% głosów – natomiast nie jest wszystko jedno, czy ja dostanę 5% czy 13%! I to jest ta różnica. Proszę więc o pełną mobilizację!!

A mała prośba jest taka: Czy ktoś mógłby zrobić prościutki programik stanowiący model transportu? Realistyczny. Dwa pasy. Jednym jadą autobusy przewożące 50 - 60 - 70 pasażerów - co 400 m, mające co kilometr przystanek. Drugim samochody, długie na 4 m, z jednym (najczęściej, 40%), dwoma (20%), trzema (15%), czterema 15%) lub pięcioma (10%) pasażerami, w odstępach 6-metrowych. Wszystko jedzie 70 km/h - z tym, że autobusy z normalnym przyśpieszeniem na 40" stają na przystankach (byłoby dobrze, by przystanki nie były równomiernie rozłożone). I pokazanie - na odcinku, powiedzmy, 7 przystanków - ilu pasażerów przejechało pierwszym pasem - a ilu drugim pasem jezdni; który był lepiej wykorzystany! Może jakiś punkt kontrolny – i cyferki pokazujące, ilu pasażerów minęło go pierwszym – a ile drugim pasem? Grafika prosta - nie ona jest najważniejsza. Kropki na samochodach pokazujące liczbę pasażerów byłyby chyba istotne. To proste i bardzo pouczające. W Basicu sam bym to w pół godziny napisał. Niestety: na dzisiejszym programowaniu kompletnie się nie wyznaję. Więc proszę o pomoc! JKM

Robimy sobie na rękę?Za duży wiatr na moją wełnę” – skarżył się i ekskuzował poeta w „Refleksjach z nieudanych rekolekcji paryskich”. Cóż dopiero mówić o wełnie niezawisłej władzy sądowniczej, w którą co i rusz uderzają wiatry produkowane w trzewiach naszej klasy politycznej? Te wiatry mają niekiedy siłę huraganu, a zawsze niosą ze sobą trujące miazmaty („i że ciągle nas od wschodu miazmaty zatruwają”), więc nic dziwnego, że niezawisłe sądy, jak tylko mogą , chronią swą wełnę przed ich destrukcyjnym działaniem i kiedy tylko mogą, stosują zasadę cunctando rem restituere, co się wykłada, że sytuację ratują odwlekaniem, albo – jeśli okoliczności temu akurat sprzyjają – wymigują się od zajęcia merytorycznego stanowiska. Dzieje się tak zwłaszcza w przypadkach, kiedy politykom brak odwagi, by jakiś problem postawić na ostrzu noża i tchórzliwie, jak to się dwuznacznie w takich sytuacjach powiada – spuszczają się na niezawisłe sądy, a niekiedy – nawet na sam Trybunał Konstytucyjny. Zdarzyło się tak na przykład w sprawie dekretów nacjonalizacyjnych PKWN i ustaw Krajowej Rady Narodowej, mimo sławnej transformacji ustrojowej stanowiących nadal fundament systemu prawnego III Rzeczypospolitej. Jest to sytuacja mniej więcej taka sama, jak gdyby podstawą systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec w roku 2010 jak gdyby nigdy nic, nadal były, dajmy na to, hitlerowskie ustawy norymberskie. Oczywiście zarówno dla okupującej Polskę razwiedki, jak i postępactwa z Salonem na czele, żadnego dysonansu tu nie ma, bo przecież zarówno razwiedka z generałem Wojciechem Jaruzelskim i jego oficerem prowadzącym, generałem Czesławem Kiszczakiem na czele, od samego początku nieprzejednanie stała na nieubłaganym, lewicowym stanowisku, że własność jest kradzieżą, zaś protoplaści dzisiejszego Salonu usłużnie dostarczali jej pełnych wyrafinowanych sofizmatów uzasadnień, za co razwiedka pozwalała im pożywiać się okruszkami z ukradzionego. Weźmy, dajmy na to, mieszkania przy Alei Przyjaciół w Warszawie – niewątpliwie najpierw odebrane jakimś wrogom ludu i następnie przekazane w arendę tegoż ludu najlepszym przyjaciołom. Trudno od nich w tej sytuacji wymagać jakiegoś pryncypialnego potępiania ustroju, który tak ich wyekwipował. Przeciwnie – zawsze znajdą w nim jakieś „ziarna prawdy”, niczym ślepa kura, której się trafiło. Rozwodzę się nad tymi wszystkimi okolicznościami nie z powodu małostkowości spowodowanej chorobą czerwonych oczu, tylko gwoli pokazania implikacji towarzyszących skargom kierowanym do Trybunału Konstytucyjnego o zbadanie legalności tych wszystkich dekretów i ustaw w świetle konstytucji z 1921 roku, do której – już mniejsza o legalność jego władzy – odwoływał się PKWN. Być może pod naporem takich okoliczności zawahałby się nawet niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe, o którym znający niemieckie stosunki śp. red. Maciej Rybiński opowiadał mi, że zasiadają tam osobnicy, których nie interesuje nic zgoła poza zgodnością lub niezgodnością ustawy z konstytucją. W odróżnieniu od prawników niemieckich, nasi prawnicy zawsze charakteryzowali się rozległością zainteresowań, dzięki czemu potrafią w mgnieniu oka rozpoznać zasadzki kryjące się w niewinnej na pozór skardze i spod politury legalizmu wydobyć rzeczywiste intencje prowokatora. Dzięki tej rewolucyjnej czujności Trybunałowi Konstytucyjnemu udało się szczęśliwie wymigać od zajęcia w sprawie legalności dekretów i ustaw nacjonalizacyjnych merytorycznego stanowiska i w ten sposób fundamenty ustrojowe III RP zyskały dodatkowego obrońcę w postaci niezawisłych sądów. Pokazuje to z jednej strony, żeby zapewnień o prawnych charakterze naszego demokratycznego państwa nie traktować zbyt serio, a tylko w granicach, jakie praworządności każdorazowo nakreśla razwiedka, co z drugiej strony sprzyja wzmocnieniu wspomnianych ustrojowych fundamentów. Taka zasadzka kryła się również w skardze, jaką poseł PiS Antoni Macierewicz złożył w swoim czasie do Trybunały Konstytucyjnego o zbadanie legalności traktatu lizbońskiego, który prezydent Lech Kaczyński nie tylko osobiście wynegocjował, ale i z upoważnienia Sejmu ratyfikował 10 października 2009 roku, nie czekając nawet na sławne ustawy kompetencyjne, które wedle wiekopomnych ustaleń z premierem Tuskiem w Juracie, miały stanowić warunek sine qua non ratyfikacji. Już mniejsza o motywy, które skłoniły posłów, a konkretnie – posła Antoniego Macierewicza do wniesienia tej skargi. Ważne, że została wniesiona, wzbudzając w niektórych przeciwnikach Anschlussu coś na kształt nadziei, że może uda się jeszcze uratować niepodległość. Oczywiście były to mrzonki, bo Trybunał Konstytucyjny, chroniąc swoją wełnę przed gwałtownymi wichrami, ani myślał inicjować tu żadnej antyunijnej secesji – ale pozostawała ciekawość, jakim to sofizmatem się wykręci. Doszło wreszcie do rozprawy, na której poseł Macierewicz poparł swój wniosek o zbadanie konstytucyjności traktatu lizbońskiego, ale jednocześnie złożył wniosek o odroczenie rozprawy by zyskać tempus deliberandi nad ustawą kompetencyjną, która dopiero co właśnie weszła w życie. Uradowany Trybunał natychmiast wniosek posła Macierewicza oddalił, a wtedy ów opuścił salę rozpraw. Trybunał uchwycił się pretekstu, że obecność wnioskodawcy na rozprawie przed TK jest obowiązkowa i skargę posła Macierewicza umorzył, uwalniając się w ten sposób od konieczności zajęcia merytorycznego stanowiska w tej śmierdzącej sprawie i chroniąc swoją wełnę przed zbrukaniem. Pozostał wprawdzie jeszcze wniosek senatora Piotra Andrzejewskiego, ale wierzymy, że 24 listopada Trybunał też wpadnie na jakiś pomysł, dzięki czemu Anschluss zostanie przyklepany na wieki wieków. Ten chytry wybieg Trybunału z pewnością zostanie wykorzystany przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego do oskarżenia go o zdradę polskich interesów. W ramach bowiem strategii martyrologicznej, przyjętej na tym etapie przez prezesa Kaczyńskiego, wszyscy zdradzili świętą sprawę i nawet traktat lizboński, który jeszcze niedawno doskonale zabezpieczał polskie interesy w Unii Europejskiej, obecnie już polskiej niepodległości zagraża. Widoczna niechęć Trybunału Konstytucyjnego do zajęcia merytorycznego stanowiska w sprawie legalności Lizbony jest zatem tylko nieudolną próbą ukrycia zdrady, a dzięki temu poseł Antoni Macierewicz będzie mógł dodać sobie jeszcze jeden liść do wieńca sławy kombatanta, bo – w odróżnieniu od prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który zarówno 8 czerwca 2003 roku, jak i 1 kwietnia 2008 roku głosował za Anschlussem – poseł Macierewicz głosował przeciw. Ten stały punkt we Wszechświecie wypada nam sprawiedliwie odnotować zwłaszcza w sytuacji, gdy widać gołym okiem, że myślenie w kategoriach mądrości etapu, charakterystyczne dotąd dla razwiedki i Salonu, zadomowiło się również w Prawie i Sprawiedliwości. SM

Wykładnia prokuratury jest z sufitu W Polsce żaden protokół, w którym jest błąd co do daty czy do godziny przesłuchania, przez żaden sąd nie zostałby anulowany Wiąże nas stanowisko prokuratury rosyjskiej o unieważnieniu zeznań kontrolerów lotu ze smoleńskiego lotniska - poinformował wczoraj prokurator Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Stanowiska tego nie podzielają pełnomocnicy rodzin ofiar, stwierdzając, że jest to błędne wnioskowanie, a cała sytuacja podważa zaufanie do rosyjskich śledczych Pułkownik Ireneusz Szeląg z Wojskowej Prokuratury Okręgowej prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy rządowego Tu-154M pod Smoleńskiem poinformował, że na mocy międzynarodowych regulacji, aby uznać dane zeznania za dowód w sprawie, muszą być spełnione przesłanki zgodności zarówno z rosyjskim, jak i z polskim porządkiem prawnym. Dlatego też, jak podkreślił prokurator, decyzja prokuratury rosyjskiej uznająca przesłuchania kontrolerów za niedopuszczalne skutkuje tym, że utracony zostaje jeden z koniecznych warunków dopuszczenia tego dowodu w śledztwie polskim. W konsekwencji stanowisko strony rosyjskiej jest wiążące w polskim śledztwie. Opinii prokuratury nie podzielają pełnomocnicy rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej. - Przepisy, na które powołał się płk Szeląg, nie mają zastosowania do tych protokołów - podkreśla mecenas Piotr Pszczółkowski. Prawnik wskazuje, że polski kodeks postępowania karnego nie precyzuje sytuacji, kiedy protokół przesłuchania można uznać za nieważny. - Nawet gdyby Rosjanie uznali go za nieważny, to w Polsce żaden protokół, w którym byłby błąd co do daty czy do godziny przesłuchania, przez żaden sąd nie zostałby anulowany. Wykładnia prokuratury jest z sufitu - ocenia adwokat. Rosjanie już zdążyli przysłać nowe, "poprawione" zeznania Pawła Plusnina i Wiktora Ryżenki. Nie ma już w nich mowy o podawaniu załodze polskiego samolotu nieprawdziwych informacji o warunkach pogodowych, a w budynku kontroli lotów nie było trzeciej osoby. Szeląg nie chce komentować tych informacji. Inny pełnomocnik rodzin ofiar mecenas Bartosz Kownacki podkreśla, że unieważnienie zeznań rodzi pytanie, dlaczego tak się stało. - Prokuratura powinna zbadać, dlaczego Rosjanie żądają unieważnienia, czy nie jest to pretekst do przedstawienia nowych zeznań - mówi mecenas. - Ta decyzja Rosjan powinna być oceniana pod kątem innego czynu - kontynuuje. - Być może mamy tutaj do czynienia z fałszowaniem dokumentów - dodaje. Kownacki podkreśla, że cała ta sytuacja źle świadczy o rosyjskich śledczych i podważa ich wiarygodność. - Wśród protokołów przesłuchań świadków, które zostały unieważnione, nie ma protokołu przesłuchania, które było prowadzone w mojej obecności - mówi. Pułkownik Szeląg podkreśla, że te protokoły pozostaną co prawda w aktach sprawy, ale nie będą brane pod uwagę przy wyciąganiu wniosków w postępowaniu. Zaznacza, że nie uczestniczył w unieważnionych przesłuchaniach. - Niemniej jednak zwróciliśmy się do prokuratury rosyjskiej o wyjaśnienie tych stwierdzonych przez nich nieprawidłowości lub nierzetelności w pierwszych zeznaniach. Poza tym uważamy, że wszystkie osoby, jakie przebywały na terenie wieży kontrolnej, muszą być ponownie przesłuchane, i to z udziałem polskiego prokuratora. Liczba pytań cały czas się konkretyzuje - powiedział prokurator Ireneusz Szeląg. Prokuratura poinformowała także, że uszkodzenia ciał pierwszego i drugiego pilota wskazują, że w momencie katastrofy Tu-154M siedzieli oni na swych miejscach. Nie ma więc podstaw do spekulacji, że osoba trzecia zajmowała ich fotele. - Biegli uznali, że wyniki badań upoważniły ich do wydania stwierdzenia, iż uszkodzenia ciał członków załogi pozwalają stwierdzić, że są to cechy charakterystyczne dla osób, które zasiadały w fotelu I i II pilota - powiedział płk Szeląg. Eksperci ustalili, że w momencie zderzenia z ziemią pierwszy i drugi pilot siedzieli na swoich miejscach, ręce mieli na sterach, a nogi oparte na pedałach orczyka sterowania. Obecne głównie w mediach (TVN 24) spekulacje zawierały informację, że za sterami samolotu w momencie katastrofy mógł siedzieć gen. Andrzej Błasik, dowódca Sił Powietrznych RP. Podsycane one były informacjami wypływającymi z moskiewskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego, że głos generała słyszany jest w zapisach rejestratorów w kabinie samolotu. - Z oglądu materiałów na dzień dzisiejszy mamy prawo przypuszczać, że nie wszystkie ekspertyzy dotyczące przeprowadzonych sekcji zwłok lub fragmentów ciał ofiar są w posiadaniu polskiej prokuratury - stwierdza prokuratura wojskowa. Prokuratorzy oceniają, że jest przygotowany materiał, który można udostępnić stronom, dotyczący 23 ofiar katastrofy. - Chodzi nam o to, żeby nie było żadnych wątpliwości, że jeżeli udostępniamy opinię sądowo-lekarską, żeby to był na pewno protokół dotyczący danej ofiary - zaznacza Szeląg. Prokurator podkreśla, że nadesłane ekspertyzy są bardzo szczegółowymi materiałami. - Prokuratura nie widzi żadnego odchylenia od standardów, takich, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, ani od takich, jakich byśmy oczekiwali - powiedział Szeląg. Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej stwierdził, że nie jest w stanie wiążąco określić liczby ofiar, w przypadku których brakuje ekspertyz sądowo-medycznych. Być może odpowiedź na to pytanie umożliwią ostatnio otrzymane tłumaczone materiały, które przyszły z prokuratury rosyjskiej w pierwszej połowie listopada. Prokuratura wojskowa poinformowała, że do chwili obecnej wpłynęły do niej trzy wnioski dotyczące ekshumacji dwóch ofiar smoleńskiej katastrofy. Mają one być rozpatrzone po analizie nadesłanych z Rosji dokumentów dotyczących opinii sądowo-medycznych i sekcji zwłok. Prokuratura poinformowała również, że wśród przesłuchanych ostatnio świadków jest dwóch funkcjonariuszy BOR, którzy byli na lotnisku w Smoleńsku, gdy katastrofie uległ samolot Tu-154. - Mamy dowody na to, że byli oni obecni fizycznie w czasie planowanego lądowania na lotnisku - przyznał Szeląg, dodając, że byli to funkcjonariusze BOR z ambasady w Moskwie. - Nie mieli za zadanie udziału w czynnościach ochronnych - dodał i zaznaczył, że oczywiście gdyby zaszła taka potrzeba, pełniliby normalnie takie funkcje. Jeszcze kilka tygodni temu płk Szeląg firmował własnym nazwiskiem zapewnienie, że żaden z oficerów BOR nie był obecny na płycie lotniska 10 kwietnia w momencie planowanego lądowania polskiego Tupolewa. Zenon Baranowski

Niewiarygodne zeznania kontrolera ze Smoleńska Zeznania kontrolera ze Smoleńska Pawła Plusnina budzą wątpliwości. Z protokołu przesłuchania wynika, że wg kontrolera widoczność na lotnisku kilkanaście minut przed katastrofą wynosiła 400 metrów. Innego zdania jest smoleński meteorolog - informuje "Wprost". W zeznaniach Plusnina zauważono sprzeczności. W dniu katastrofy zeznał, że chciał zniechęcić Polaków do lądowania, więc celowo zaniżył widoczność z 800 do 400 metrów. Protokół ten został jednak unieważniony, ponieważ - jak stwierdzili rosyjscy śledczy - był całkowicie niewiarygodny. Smoleński meteorolog Michaił Radgowski uważa, że o godzinie 8.24 widoczność nie mogła wynosić 400 metrów. Pomimo, że nad lotniskiem była mgła, która gęstniała z minuty na minutę, o godz. 8.28 widoczność wynosiła jeszcze 600 metrów. Plusnina przesłuchano jeszcze raz, ale jego nowe zeznania również budzą wątpliwości. Kontroler miał zaprzeczyć, jakoby podawał celowo zaniżoną widoczność i zniechęcające do lądowanie informacje o warunkach pogodowych. W związku ze sprzecznymi informacjami podawanymi przez Plusnina polscy śledczy wystąpią prawdopodobnie do Rosjan z wnioskiem o ponowne przesłuchanie kontrolera - informuje "Wprost".

Wprost

Futbol na podsłuchu W PRL środowisko piłkarskie stale było infiltrowane przez Służbę Bezpieczeństwa. Ubecy chodzili za zawodnikami krok w krok podczas każdego wyjazdu zagranicznego. Celem dwóch dużych akcji byli Jacek Gmoch i Zbigniew Boniek. Byli też piłkarze, trenerzy i działacze pracujący w bezpiece. Dziś zapewniają, że na fikcyjnych etatach... Zbigniew Boniek był jednym z nielicznych polskich zawodników wykazujących całkowity brak zaangażowania w walce sportowej. Miał pełną świadomość, że nie spełnił oczekiwań ani kierownictwa drużyny, ani kolegów – tak w raporcie po mistrzostwach świata w 1986 roku pisał nie selekcjoner Antoni Piechniczek, lecz... agent Służby Bezpieczeństwa, który poleciał z drużyną Biało-Czerwonych do Meksyku. Nie była to w tamtych czasach jakaś wyjątkowa sytuacja, lecz standardowa. Tajniacy byli w każdej ekipie sportowej z ZSRR, NRD, Bułgarii czy innego kraju bloku wschodniego, biorącej udział w zawodach na Zachodzie. I pisali podobne raporty, wpędzając ludzi sportu w poważne czasem kłopoty. A dziś to oni sami przysparzają kłopotów historykom sportu, którzy analizując stare zdjęcia, mają problemy z ustaleniem, kim też może być osobnik w reprezentacyjnym stroju, stojący obok trenera i zawodnika. Służby specjalne PRL, podobnie jak ich odpowiednicy w innych krajach komunistycznych, chciały wiedzieć wszystko o obywatelach. A już szczególnie interesowały się ludźmi wyjeżdżającymi za granicę, kontaktującymi się ze znajomymi na Zachodzie. Piłkarze i trenerzy często podróżujący po świecie musieli zatem być pod obserwacją. Zdarzało się, że przeglądano ich korespondencję, podsłuchiwano rozmowy, sprawdzano, kim są i czym się zajmują ich przyjaciele mieszkający poza Polską. Do operacji przeciwko zawodnikom czy trenerom wykorzystywano funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej, tajnych współpracowników aparatu bezpieczeństwa, agentów SB. Podczas licznych działań operacyjnych zbierano haki na świadków. Informacje zawarte w tajnych notatkach były przekazywane funkcjonariuszom MSW, którzy prowadzili postępowania. Polski Związek Piłki Nożnej ściśle współpracował z kierownictwem bezpieki. Na jej zlecenie wysyłał nawet do centrali ministerstwa wykazy premii, jakie zawodnicy mieli otrzymywać za wygrane mecze w mistrzostwach świata.

Fikcyjny etat piłkarza w UB? W lutym 1953 roku o pracę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego starał się Edmund Zientara, wówczas zawodnik milicyjnej Gwardii Warszawa, później legenda wojskowej Legii. Jedyny piłkarz, który zdobył z tą drużyną mistrzostwo Polski jako zawodnik, a później prowadząc ją jako pierwszy trener. – Byłem młodym chłopcem i w klubie załatwiono mi dodatkową robotę. To był fikcyjny etat. To znaczy brałem pensję, ale do pracy w ministerstwie nie chodziłem – zapewniał Edmund Zientara, który w 1950 roku debiutował w reprezentacji Polski w meczu z Bułgarią. – Wynagrodzenie przynosił mi do szatni kierownik drużyny. To trwało chyba ze dwa lata. Zwolnili mnie, bo była reforma ministerstwa. Kilku moich kolegów też dostawało takie pieniądze. Wydaje mi się, że podobną sytuację miał Krzysztof Baszkiewicz (były zawodnik Gwardii Warszawa, 20-krotny reprezentant Polski. Zmarł w 1993 roku – przyp. red). Czy piłkarz w 1953 roku, w czasach Bolesława Bieruta, mógł mieć fikcyjny etat w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego? Faktycznie, w różnych zakładach pracy zatrudniano często sportowców jako górników dołowych czy ślusarzy, którzy w zakładzie pracy pojawiali się tylko w dniu wypłaty, ale dopiero w latach 70. i 80. XX wieku. Historycy twierdzą, że takie fikcyjne zatrudnienie sportowca w bezpiece, zwłaszcza w latach stalinowskiego terroru, nie wchodziło w grę. – Absolutnie nie było możliwe, żeby sportowiec pracował w tym ministerstwie i był na fikcyjnym etacie. To nie te czasy – twierdzi Dr Tomasz Łobuszewski z Instytutu Pamięci Narodowej. – A cóż miał oznaczać fikcyjny etat? Nie spotkałem się z przypadkiem, żeby funkcjonariusz MBP nie miał obowiązków wywiadowczych albo operacyjnych – uważa profesor Jan Żaryn, z IPN. Teczka Edmunda Zientary, do której dotarliśmy w archiwach IPN, jest interesująca. Kandydat do pracy w MBP napisał życiorys zielonym atramentem. Został przyjęty do służby po wnikliwej weryfikacji. Niebawem ślubował: "Stać na straży wolności, niepodległości i bezpieczeństwa państwa polskiego, dążyć ze wszystkich sił do ugruntowania ładu wewnętrznego, opartego na społecznych, gospodarczych i politycznych zasadach ustrojowych Polski Ludowej i z całą stanowczością, nie szczędząc swych sił, zwalczać jej wrogów". Edmund Zientara dostał stanowisko wywiadowcy w Wydziale II Departamentu Śledczego. Po dwóch miesiącach służby był już młodszym oficerem śledczym. – To wydział, który zajmował się najważniejszymi śledztwami politycznej wagi – twierdzi Paweł Piotrowski z IPN.

Pochwały od kata Zientara awansował w ubeckiej hierarchii dzięki dobrej opinii przełożonego. "Obywatel Zientara Edmund obecnie uczęszcza do liceum i przygotowuje się do zdania matury. Jego zachowanie jest bez zarzutu. Jest zdyscyplinowany, pilny w nauce. Posiada perspektywę w naszym aparacie – chwalił podwładnego pułkownik Józef Różański, dyrektor Departamentu Śledczego, który wcześniej odebrał od niego uroczystą przysięgę. Kim był promotor Edmunda Zientary, który tak pochlebnie wypowiadał się o swoim pracowniku? Różański to jeden z najgorszych oprawców działających w systemie bezpieczeństwa PRL. Były członek NKWD torturował fizycznie i psychicznie więźniów politycznych. "Sam bił do krwi, tolerował bicie i podżegał do niego podwładnych mu funkcjonariuszy bijąc w ich obecności..." – relacjonował w kwartalniku historycznym "Karta 31" Zdzisław Uniszewski. To właśnie Józef Różański nadzorował śledztwo przeciwko Witoldowi Pileckiemu (bohaterski organizator ruchu oporu w Auschwitz-Birkenau, skazany przez polskich komunistów na śmierć i rozstrzelany – przyp. red.) oraz Janowi Rzepeckiemu (założyciel Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, niesłusznie skazany na 8 lat więzienia – przyp. red.). W następstwie czystki przeprowadzonej w ministerstwie po śmierci Stalina (była konsekwencją krytyki nadużyć aparatu bezpieczeństwa w Związku Radzieckim, a potem w Polsce oraz ucieczki za granicę Józefa Światły, który ujawnił w Radiu Wolna Europa kulisy bezpieki) Różański został zwolniony ze służby i skazany na 14 lat więzienia. – Słyszałem o Różańskim, ale nie znałem tego człowieka. Nawet nie wiedziałem, że był on moim przełożonym – zapewniał nas Edmund Zientara, były kapitan reprezentacji Polski, współpracownik selekcjonera Jacka Gmocha w kadrze w 1978 roku. Edmund Zientara stracił pracę w ministerstwie pod koniec 1954 roku, po dekrecie Bolesława Bieruta nakazującym restrukturyzację departamentu i ministerstwa. Na pożegnanie piłkarz dostał trzymiesięczną odprawę. – To zastanawiające, że młody oficer został zwolniony ze służby w tym właśnie roku. Wówczas wielu niedoświadczonych funkcjonariuszy zaczęło robić karierę w aparacie bezpieczeństwa – analizuje profesor Jan Żaryn. Zientara był człowiekiem bardzo szanowanym w środowisku futbolowym. Działał w PZPN. Był członkiem honorowym związku. Pracował w komisji fair play i etyki. Zmarł 3 sierpnia 2010 roku. Miał 81 lat. Po jego śmierci redaktor Stefan Szczepłek w "Rzeczpospolitej" pisał: "Raz tylko widziałem go płaczącego. Kiedy znalazł swoje nazwisko na liście Wildsteina, na której kaci i donosiciele widnieli obok swoich ofiar, ale nie napisano, kto jest kim".

Co Strejlau robił w BOR? W teczkach znajdujących się w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej można również trafić na nazwisko innego zasłużonego trenera reprezentacji i działacza piłkarskiego związku. Jest nim Andrzej Strejlau. W 1963 roku, gdy pierwszym sekretarzem KC PZPR był Władysław Gomułka, prosił o przyjęcie w poczet pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Trafił do służby w 1964 roku. Został zatrudniony w Biurze Ochrony Rządu na stanowisku... specjalisty samochodowego (wynagrodzenie 2000 zł brutto miesięcznie). – Miałem dwadzieścia cztery lata. Byłem wtedy w milicyjnej Gwardii. Raz może odwiedziłem siedzibę BOR. To był fikcyjny etat – upiera się Andrzej Strejlau. – Czym ja miałbym się tam zajmować? Wówczas nie miałem nawet prawa jazdy i kiepski był ze mnie specjalista od motoryzacji. Do dziś potrafię jedynie paliwo do baku nalać – śmieje się. Po niespełna roku przyszły trener reprezentacji Polski został zwolniony ze służby na własną prośbę. Jego przełożony jednak surowo ocenił jego predyspozycje do pracy: "Obywatel Strejlau Andrzej okazuje brak zainteresowania powierzonym mu odcinkiem pracy, nie potrafi przełamać napotkanych trudności, uwidacznia się brak zmysłu organizacyjnego. Wyraża chęć pracy w szkolnictwie otwartym w dziedzinie sportu". Strejlau prosił o zwolnienie z BOR w osobnym dokumencie. "W tej jednostce nie widzę dla siebie żadnych perspektyw w dalszej pracy. Jestem z wykształcenia magistrem wychowania fizycznego i chcę podjąć pracę zgodnie ze swoimi kwalifikacjami" – argumentował. – Nigdy nie byłem w PZPR i to nie pomagało w karierze. Wiem, że niektórzy współpracownicy składali na mnie donosy. Pamiętam o tym, ale oskarżeń nie chcę rzucać i dlatego nie będę mówił o personaliach. To były trudne lata. W niektórych klubach istniały komórki kontrwywiadu. Tak było w wojskowej Legii – opowiada.

Koncewicz na etacie w MSW Z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych PRL związane były także losy innego byłego selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Polski, Ryszarda Koncewicza. Były więzień oflagów, odznaczony Orderem Virtuti Militari, w 1972 roku został przyjęty na etat trenera koordynatora piłki nożnej w MSW (był także opiekunem piłkarzy w milicyjnej Gwardii Warszawa). Trafił do Departamentu Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego pracowników ministerstwa. W jego teczce znajdującej się w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej można przeczytać, że otrzymywał wynagrodzenie w wysokości 6500 złotych miesięcznie. Pracował w MSW do 1976 roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Rozwiązując umowę za porozumieniem stron, podpisał zobowiązanie o utrzymaniu w ścisłej tajemnicy wiadomości uzyskanych podczas pracy w ministerstwie.

Reprezentant Polski w SB Na etacie w Służbie Bezpieczeństwa PRL był obecny skaut Wisły Kraków Zdzisław Kapka (przez lata piłkarz Białej Gwiazdy). Z akt w IPN wynika, że w 1976 r. złożył podanie o przyjęcie do Milicji Obywatelskiej. Po okresie próbnym i otrzymaniu dobrej opinii przełożonych został zatrudniony na stanowisku wywiadowcy w Wydziale B Służby Bezpieczeństwa z wynagrodzeniem 2500 złotych miesięcznie. Oznacza to, że Kapka jako funkcjonariusz bezpieki grał w kadrze narodowej siedmiokrotnie. Wszystkich występów w reprezentacji Polski ma 14. W 1978 roku został przesunięty na etat starszego inspektora. Był na nim w stanie wojennym, jednak w jego teczce nie ma informacji, czy wykonywał wówczas jakiekolwiek działania operacyjne, czy był na fikcyjnym etacie. Zwolniono go ze służby w 1983 roku, gdy zdecydował się na wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Przez trzy lata był tam piłkarzem Spirit Pittsburgh. Grał między innymi z Januszem Sybisem i Piotrem Mowlikiem. Sprawa zatrudnienia Kapki w SB wyszła na jaw, gdy kandydował do Europarlamentu w 2004 roku z listy Socjaldemokracji Polskiej i w oświadczeniu lustracyjnym przyznał się do pracy w organach bezpieczeństwa PRL. – Jednak ja nie byłem nigdy w SB, tylko jako piłkarz GTS Wisła miałem tak zwany lewy etat w milicji. W tamtych czasach na takich zasadach byli zatrudnieni wszyscy piłkarze Wisły. Na nikogo nie donosiłem, nie inwigilowałem, nie podsłuchiwałem. Nawet w komisariacie nie byłem – tłumaczył się wówczas w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej". – To dlaczego napisał pan w oświadczeniu: "Pracowałem w organach bezpieczeństwa państwa"? Przecież milicja do nich nie należała! – Dla świętego spokoju. SB i MO w tamtych czasach to był jeden resort. Nie napisałbym, że współpracowałem, to później ktoś by wyciągnął, że byłem w MO, brałem stamtąd regularnie pieniądze, i okazałoby się, że coś kombinuję. A ja chcę być czysty – mówił. Z teczki znajdującej się w archiwach IPN wynika jednak, że Kapka miał umowę o pracę w SB. – Nie wszyscy piłkarze Wisły byli na etacie w służbach mundurowych. Ja takiego nie miałem, bo sprawiałem problemy wychowawcze i komisja mnie odrzuciła. Straciłem na tym finansowo. Ci, co dostawali etat w MSW, nie mieli wielkiego wyboru i byli przydzielani do różnych jednostek – wspomina Andrzej Iwan, były piłkarz Białej Gwiazdy. – Pamiętam, że Zdzichu miał problemy z radykalnymi kibicami, którzy nazywali go ubekiem, ale przecież nie tylko on pracował w resorcie siłowym. Jeden z kolegów z Wisły Kraków dorobił się nawet emerytury mundurowej. Ostatnio mu ją obniżyli i śmialiśmy się, że to dlatego, iż za mocno bił pałą demonstrantów.

Z bezpieki na prezesa Oficerem SB był również Marian Rapa, wieloletni obserwator PZPN, a dziś prezes Lubelskiego Związku Piłki Nożnej. O jego powiązaniach z bezpieką dowiedzieliśmy się w 2006 roku podczas procesu lustracyjnego posłanki Zyty Gilowskiej. Rapa został wezwany przez sąd w charakterze świadka i musiał zeznawać. Wyjaśniał, że Służba Bezpieczeństwa nie interesowała się byłą minister finansów, ani nikim z jej rodziny. Jego zdaniem Gilowska była też fikcyjnie rejestrowana przez bezpiekę. Zadzwoniliśmy do Mariana Rapy. – Przygotowujemy tekst o działaczach piłkarskich pracujących w przeszłości w Służbie Bezpieczeństwa PRL, a więc musimy napisać i o panu. – A dlaczego? – Bo był pan pracownikiem kontrwywiadu PRL. – (Po chwili ciszy) Nie wstydzę się tego. Z perspektywy czasu można mówić, że system PRL był zły, ale gdy byłem młodym człowiekiem, widziałem to inaczej. Służyłem ojczyźnie. Po zmianie systemu przeszedłem pozytywnie weryfikację i pracowałem także w kontrwywiadzie w Urzędzie Ochrony Państwa. Odszedłem ze względu na stan zdrowia. Gdybym jeszcze raz miał decydować o swoim życiu, poszedłbym tą samą drogą. Tyle mam do powiedzenia. Więcej się pan ode mnie nie dowie – urwał rozmowę Rapa. W okręgowym związku piłkarskim w Lublinie przeszłość Rapy nie zrobiła na działaczach większego wrażenia. Co prawda w 2007 roku jeden z nich próbował wystąpić z wnioskiem o usunięcie prezesa (z powodu jego wątpliwej etycznie przeszłości), ale wniosek ten nie zyskał akceptacji na walnym zebraniu sprawozdawczo-wyborczym. W 2008 roku były oficer SB... został ponownie wybrany na szefa LZPN. Został także honorowym członkiem zarządu PZPN.

Gmoch na celowniku Bezpieka jednych piłkarzy czy trenerów zatrudniała, innych inwigilowała. Największą akcję MSW prowadziło przeciwko Jackowi Gmochowi, co może dziwić, gdyż należał on do PZPR i był uważany za pupila władzy ludowej. Andrzej Gowarzewski w "Encyklopedii Piłkarskiej Fuji – 75 lat PZPN" pisał: "Okres jego współpracy z kadrą charakteryzował się niespotykaną ingerencją partyjnej propagandy w publikowane w prasie teksty (...). Spodziewając się burzy po powrocie kadry z Argentyny, wprowadzono nakaz cenzorski, który był niczym innym jak zakazem krytykowania Gmocha". Zakaz krytyki nie dotyczył jednak SB, która operację przeciw selekcjonerowi, pod kryptonimem "Pozorant", rozpoczęła w 1978 roku. Zdaniem służb specjalnych PRL: "Jacek Gmoch będąc przedstawicielem polskiej kadry piłkarskiej podpisał umowę z Ryszardem Monghy – reprezentującym spółkę Minex z Wiednia. Firma zobowiązała się przekazać do dyspozycji drużyny narodowej zestaw gadżetów  i w zamian za reklamę: wypłacić zespołowi udającemu się na mistrzostwa świata do Argentyny kwoty 15, 25 lub 35 tysięcy dolarów, w zależności od tego, do którego etapu mundialu zakwalifikują się Polacy". Według śledczych po mundialu Gmoch otrzymał w Warszawie czek na 25 tysięcy dolarów, za awans do drugiej rundy. Wywiózł go do Finlandii i zrealizował w jednym z banków w Helsinkach. Samo wywiezienie czeku było zagrożone grzywną w wysokości 1,5 mln złotych. Zarzucano mu także przyjęcie 3 tysięcy dolarów USA do podziału wśród drużyny piłkarskiej w okolicznościach, iż mógł i powinien przypuszczać, że pochodzą one z czynu zabronionego. – To wszystko bzdury. Umowę z firmą Minex podpisałem w biurze dyrektora w obecności rady drużyny, do której należeli: Antoni Szymanowski, Kazimierz Deyna, Bohdan Masztalerz, Jan Tomaszewski i Henryk Maculewicz. Piłkarze dostali czek, przewieźli go za granicę i zrealizowali. Później podzielili pieniądze na wszystkich zawodników. Odebrali je za pokwitowaniem, a mi wręczyli oryginały tych pokwitowań. Mam je do dzisiaj – zapewnia nas były szkoleniowiec reprezentacji.

Permanentna inwigilacja Śledztwo było rozległe. Trwało kilka lat. Funkcjonariusze sprawdzali dokładnie majątek Jacka Gmocha, który przebywał w Norwegii, a później w Grecji. Analizowano stan jego konta, prześwietlano nawet wniosek paszportowy jego syna. Dochodziło do absurdów. Współpracująca z bezpieką komisja PZPN, w której składzie było dwóch znanych trenerów, przyszła do domu byłego selekcjonera w Pruszkowie i sprawdzała, czy nie ma w nim marmurowych elementów uważanych za symbol luksusu! Jeden ze śledczych, podporucznik Michał Filipek, dokonywał nawet... oględzin proporczyka, który znany szkoleniowiec otrzymał od znajomej. Bezpieka wystąpiła również o zajęcie korespondencji przychodzącej do rodziców i brata byłego trenera reprezentacji. Zarządzono też zatrzymanie Gmocha na granicy, gdy tylko przyjedzie on do Polski. PZPN, wówczas regularnie współpracujący z bezpieką, musiał wysłać do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych dokładną informację, jak wysokie premie zawodnicy i sztab szkoleniowy mieli otrzymać za grę podczas mundialu w Argentynie. Z harmonogramu wypłat wynika, że najwięcej Polacy mogli dostać za zwycięstwo w grupie z RFN – do 50 tysięcy złotych i 500 dolarów – ostatecznie było 0:0, więc otrzymali połowę tej kwoty. Za mistrzostwo świata każdy z podstawowych piłkarzy i selekcjoner mieli zagwarantowane 200 tys. złotych i do 2000 dolarów. Śledczy – prawdopodobnie od swoich agentów – wiedzieli, że podczas mistrzostw trwały spory między zawodnikami a kierownictwem ekipy o finanse. – Sprawa podziału pieniędzy odbijała się nam czkawką. Ja o finansach nie dyskutowałem. W tych mistrzostwach działo się w naszej ekipie wiele dziwnych rzeczy. Jestem pewien, że byli z nami agenci służb specjalnych. Żyliśmy w czasach, w których nikt nie mógł być niczego pewien. Kiedy trafiliśmy do jednej grupy z gospodarzami mistrzostw baliśmy się, że w pokojach mamy założony podsłuch, dlatego jedną z odpraw zrobiliśmy na polu golfowym – wspomina Andrzej Strejlau, który podczas mundialu w Argentynie był asystentem Gmocha. Akcja "Pozorant" zakończyła się fiaskiem. Bezpieka nie znalazła dowodów wskazujących na winę trenera i umorzyła postępowanie. – Blisko 10 lat nie mogłem wrócić do Polski. W pozytywnym zakończeniu sprawy pomógł mi brat, przyjaciele i pani profesor Ewa Łętowska, która była rzecznikiem praw obywatelskich. Dziękuję im – mówi Jacek Gmoch.

Haki na świadków Z jak wielką desperacją przedstawiciele SB działali w sprawie Gmocha, najlepiej niech świadczy fakt, że zbierali haki na działaczy i zawodników składających zeznania w postępowaniu przygotowawczym. Komendy Milicji Obywatelskiej w całym kraju kompletowały informacje o świadkach i wysyłały je do prowadzących śledztwo. Na przesłuchanie byli wzywani członkowie polskiej ekipy z mundialu w Argentynie. Ich zeznania znajdujące sie w archiwach IPN w większości są dziś nieczytelne. Udało nam się dotrzeć do tajnych milicyjnych notatek (pisownia oryginalna – przyp. red.), które podczas śledztwa trafiały do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Oto one: Uprzejmie donoszę...

W ekipie na mistrzostwa świata w Argentynie agenci SB węszyli przede wszystkim w finansowych rozliczeniach. Osiem lat później w Meksyku tajniak więcej miejsca w swoich raportach do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych poświęcał sportowej ocenie startu polskiej reprezentacji. A donosił zwłaszcza na Zbigniewa Bońka. – To była zemsta za moją niepokorność – mówi nam Zibi. Duża akcja SB przeprowadzona podczas mundialu miała kryptonim "Mexico 86". Do dokumentów z tej sprawy dotarliśmy w Instytucie Pamięci Narodowej. Jej akta liczą 261 stron. Zorganizowano ją "w celu zabezpieczenia pobytu polskiej ekipy podczas mistrzostw świata". Pierwsze działania podejmowano już w lutym 1986 roku, a więc kilka miesięcy przed imprezą. Data końcowa operacji to dopiero 26 marca 1988 roku. Z drużyną prowadzoną przez selekcjonera Antoniego Piechniczka do Meksyku poleciał ppłk Edward Kudybiński. Jego kandydaturę wysunął generał Henryk Dankowski, zastępca szefa SB, a zatwierdził generał Władysław Ciastoń, szef SB i wiceminister MSW. Oficjalnie agent był przedstawicielem Głównej Komisji Kultury Fizycznej i Turystyki (poprzedniczki Ministerstwa Sportu), na co dzień był jednak wysoko postawionym funkcjonariuszem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. "Mimo iż oficjalnie występowałem jako przedstawiciel GKKFiT, po kilku dniach cała ekipa wiedziała, jaki resort reprezentuję, gdyż byłem jedyną osobą spoza towarzystwa, które zna się wzajemnie od lat i wśród którego panuje swoisty solidaryzm" – żalił się swoim przełożonym Edward Kudybiński. Przesadzał. Jak wynika z naszych ustaleń, nie wszyscy członkowie ekipy Biało-Czerwonych zdawali sobie sprawę, że towarzyszy im przedstawiciel służb specjalnych PRL.

– Jestem autentycznie zaskoczony tym, że był wtedy z nami agent. Owszem, mieliśmy dwóch oficjalnych ochroniarzy, którzy pilnowali naszego skarbnika, gdy ten w Meksyku wybierał się do banku po pieniądze dla ekipy, ale rozumiem, że to nie oni pisali donosy. Nie wiedziałem, że był również z nami człowiek z MSW – zapewnia Antoni Piechniczek, były selekcjoner reprezentacji Polski, a dziś senator Platformy Obywatelskiej (złożył oświadczenie lustracyjne, w którym napisał, że nigdy nie miał żadnych kontaktów ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Prokuratorzy IPN uznali, że jest ono zgodne z prawdą – przyp. red). – Wiedzieliśmy podczas każdego zgrupowania, że mamy plecy. Ciężko jednak było odróżnić agenta od działacza – śmieje się Jacek Kazimierski, wtedy rezerwowy bramkarz reprezentacji Polski.

Uwaga na terrorystów Mundial w Meksyku zdaniem ówczesnych władz Polski Ludowej odbywał się w "trudnej sytuacji międzynarodowej uwarunkowanej militarystycznym kursem polityki zagranicznej USA – stanowiącym istotne zagrożenia dla pokoju światowego". Komuniści obawiali się podczas spotkań prowokacji politycznych ze strony Solidarności, chcieli zapobiec namawianiu polskich zawodników do pozostania na Zachodzie. Zabezpieczali się przed potencjalnymi atakami terrorystycznymi (ośrodek w Monterrey, gdzie w Meksyku mieszkali biało-czerwoni, ochraniało 22 meksykańskich policjantów z bronią krótką oraz maszynową. W pobliskich górach stacjonował helikopter, który w każdej chwili mógł być wezwany na pomoc). Funkcjonariusz SB oddelegowany do ekipy miał ściśle współpracować i wymieniać się informacjami ze służbami bezpieczeństwa krajów socjalistycznych. Przeprowadzić rozeznanie wśród działaczy sportowych, trenerów i zawodników przewidzianych do składu polskiej ekipy. Miał on też za zadanie zorganizować sieć donosicieli – zwanych osobistymi źródłami informacji. Byli wśród nich przedstawiciele mediów, ale z dokumentów zachowanych w aktach IPN trudno powiedzieć, czy kablowali na kolegów i piłkarzy. Oddelegowany do akcji agent SB kontaktował się z nimi szyfrem. Mówił: "Pozdrowienia od pana Leszka z Katowic" albo "Jestem od przyjaciela Sławomira Rogalskiego".

Cios w Loskę Pierwszy funkcjonariuszowi MSW podpadł Henryk Loska – w Meksyku zastępca szefa misji do spraw sportowych. Kudybiński donosił w raporcie: "Loska nawiązał kontakt z bliżej nierozpoznawalnym obywatelem Republiki Federalnej Niemiec. Rzekomo załatwia z nim sprawy kontraktów zagranicznych. Powyższe oraz niewykonywanie statutowych obowiązków wobec drużyny wywołuje złą atmosferę". W kolejnym piśmie do swoich przełożonych ubek apelował o wystąpienie do prezesa PZPN Edwarda Brzostowskiego o natychmiastowe odwołanie Henryka Loski do kraju.

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych po konsultacji z szefami polskiego futbolu odrzuciło prośbę swojego agenta. Powód? Brak udokumentowanych zarzutów. – Od pana się dowiaduję, że z nami w Meksyku był agent SB! Mówi pan, że donosił na mnie? Że co niby robiłem? Zajmowałem się sprawami sportowymi i nie wiedziałem, że mamy taką wtykę w naszej ekipie. Nie pamiętam tego człowieka. Byłem na czterech mundialach, wiele rzeczy widziałem, ale o tak bezczelnych donosach nie słyszałem. Gdybym go dzisiaj spotkał na ulicy, może bym sobie go przypomniał. No i chyba po pysku bym mu dał – denerwuje się Henryk Loska. Z akt IPN wynika, że wysłannik SB nie chciał dopuścić do kontaktów piłkarzy i trenerów z Polonią mieszkającą w Stanach Zjednoczonych. Obawiał się bowiem wystąpień antypaństwowych i „akcji wywrotowych Solidarności”. Gdy w ośrodku Bahia Escondida, w którym przebywała kadra, zamieszkała grupa emigrantów, Kudybiński wystąpił do Meksykanów o ich przekwaterowanie. "Dostałem informacje, że są wśród nich trzy młode dziewczyny, które są panienkami lekkich obyczajów z Teksasu. Zostały usunięte z ośrodka, a emigranci zostali przeniesieni w inne miejsce" – relacjonował w sprawozdaniu.

Boniek – wróg numer 1 Wśród zawodników agent z MSW szczególnie upatrzył sobie Zbigniewa Bońka. To właśnie jemu poświęcał najwięcej uwagi w raportach, które trafiały na stół szefów SB. – Ja wiedziałem, że jest z nami "cichociemny pan z bezpieki". Olewałem go od samego początku. Patrzyłem na niego z politowaniem. Tak jak zawsze na przedstawicieli służb, którzy próbowali kontaktować się ze mną, gdy tylko wyjechałem z Polski do Włoch. Oni słyszeli ode mnie tylko jedno słowo: spierdalać! – relacjonuje Zbigniew Boniek. – W 1978 roku też zostałem uznany za element negatywny. Później byłem ukarany za niepokorność. Przecież podczas słynnej "afery na Okęciu" to ja i Terlecki ponieśliśmy najsurowsze konsekwencje. Zdyskwalifikowano nas na rok (w grudniu 1980 roku przed wyjazdowym meczem z Maltą na lotnisku ówczesny bramkarz reprezentacji Polski Józef Młynarczyk był pijany – wstawili się za nim Boniek, Stanisław Terlecki i Władysław Żmuda – przy. red.). Ktoś chciał za wszelką cenę ujawnić tę sprawę i posłużył się uczynnymi ludźmi. Nigdy nie było mi po drodze z przedstawicielami tego reżimu i gdy tylko znaleźli okazję, by się odegrać, to z niej skorzystali – przypomina Boniek.

Kłótnia o pieniądze W Meksyku zawodnik AS Roma nie przypadł przedstawicielowi służb specjalnych do gustu, ponieważ mówił, co myśli. Odważył się dyskutować o premiach, jakie komunistyczne władze przeznaczyły dla piłkarzy. Nie rzucały one na kolana, ale były znacznie wyższe niż budżet, który przedstawiciel SB miał na pobyt w Ameryce Północnej. Wysłannik MSW otrzymał bowiem 500 dolarów na cały czas pobytu. Piłkarze natomiast w pierwszej rundzie mistrzostw za każdy wygrany mecz (w tym także rezerwowi wchodzący na boisko) mieli otrzymać do 500 dolarów, w przypadku remisu połowę tej kwoty. Za mecz przegrany przewidywano chyba po raz pierwszy w historii 100 dolarów. Za wyjście z grupy w Meksyku do podziału było 30 tysięcy dolarów na drużynę i tyle zarobili nasi reprezentanci (Biało-Czerwoni odpadli w 1/8 mistrzostw po porażce z Brazylią 0:4). W drugiej fazie turnieju za każdy wygrany mecz do podziału było 25 tysięcy dolarów. W przypadku zakwalifikowania się do czwórki najlepszych drużyn świata premia miała zostać dopiero uzgodniona. To też nie sprzyjało atmosferze, bo zawodnicy obawiali się, że przedstawiciele władz w przypadku sukcesu wykorzystają ten brak precyzyjnych ustaleń i nagroda nie będzie duża. – Nie przypominam sobie, żebym kłócił się o pieniądze. Dostaliśmy premię od Adidasa, którą kierownictwo ekipy podzieliło między piłkarzy – twierdzi Boniek. – Pieniądze może nie były duże, ale takie to były czasy. W 1982 roku za trzecie miejsce podczas mistrzostw świata w Hiszpanii dostaliśmy mniej, niż dzisiaj piłkarze otrzymują za wejście do samolotu – analizuje Antoni Piechniczek, selekcjoner reprezentacji Polski. – Piłkarze wiedzieli, że najważniejszy był wynik sportowy, a nagrody można było jakoś załatwić. Szef PZPN Edward Brzostowski był twórcą potęgi Igloopolu. Mówiono o nim "książę Południa", on na pewno nie pozwoliłby skrzywdzić piłkarzy. Gdyby był sukces, dołożyłby zawodnikom premie ze swojej firmy.

Ustawiał Piechniczka? Agent SB zarzucił też kapitanowi reprezentacji Polski psucie atmosfery, załatwianie partykularnych interesów kosztem drużyny narodowej. Pisał w swoim raporcie: "Zachowanie i postawa Zbigniewa Bońka miały negatywny wpływ zarówno na atmosferę wśród zawodników, jak i zapewne na osiągnięty ostateczny rezultat. Ustawiał on podczas turnieju selekcjonera Antoniego Piechniczka, zarówno co do treningów, meczów sparingowych i składu drużyny". – Nie pytałem Zbyszka, co mam robić i jak prowadzić zespół. Zawsze jednak miałem dobry kontakt z podopiecznymi. W Meksyku słuchałem tego, co Zbyszek ma do powiedzenia. To mądry człowiek i wielki piłkarz. On przecież był gwiazdą Juventusu i Romy. Zbyszek to urodzony lider. Ustawiał młodych zawodników: Jasia Urbana, Ryśka Tarasiewicza, Darka Dziekanowskiego. Miał wiele krytycznych uwag, a młodsi go słuchali – wspomina Antoni Piechniczek. Zdaniem funkcjonariusza SB "Boniek przeprowadzał też poufne rozmowy z przedstawicielami Adidasa, w wyniku których miał otrzymać około 30 tysięcy marek niemieckich (informacja pochodzi z dwóch źródeł) za występowanie na mundialu w butach tej firmy (we Włoszech grał w obuwiu Pumy)". – I tutaj pan ze służb też się pomylił, bo w butach Pumy nie grałem i nie negocjowałem kontraktu z Adidasem – zapewnia Zbigniew Boniek. Agent SB nie znał się na futbolu, jednak wyciągał daleko idące wnioski dotyczące formy sportowej tego piłkarza. Boniek co prawda w czasie mundialu nie zdobył ani jednej bramki, ale grał nieźle. Funkcjonariusz SB pisał jednak: "Nie był liderem drużyny, a wręcz przeciwnie był jednym z nielicznych zawodników wykazujących całkowity brak zaangażowania w walce sportowej". – Ten pan powinien zostać następnym selekcjonerem reprezentacji Polski. Przecież wyborny z niego fachowiec! Zna się na futbolu, jak mało kto – ironizuje Boniek. – Polecam mu, żeby zobaczył w internecie mój strzał przewrotką w spotkaniu z Brazylią.

Wysoki rachunek To nie koniec donosów. Agent sugerował, że piłkarz Romy nie wracał z kolegami do Polski, bo się bał awantury w samolocie! "Boniek miał pełną świadomość, że nie spełnił oczekiwań ani kierownictwa drużyny, ani kolegów. Obawiając się konfliktów z kolegami (mogło nawet dojść do rękoczynów), którzy ocenili, że zmarnował kilka stuprocentowych sytuacji i nie walczył na boisku, udał się za zgodą szefostwa ekipy z Guadalajary do Włoch" – analizował w raporcie. – Bzdura. Atmosfera była w porządku. Podczas zgrupowania często dzwoniliśmy z Meksyku do rodzin w Polsce. Przy wyjeździe w hotelu był do zapłacenia rachunek w wysokości 4–5 tysięcy dolarów. Jak pan myśli, kto go zapłacił? – pyta Boniek. – Pewnie pan. – Tak, ja pokryłem koszty wszystkich rozmów. Po latach powiem panu, że nawet się cieszę, że "cichociemni" na mnie nadawali, bo to pokazuje tylko, że nie byłem konfidentem – podkreśla.

– W kadrze były grupki kolegów, ale nikt pod nikim dołków nie kopał. Nie skakaliśmy sobie do gardeł nawet po bolesnych porażkach. Dla starszych piłkarzy, w tym Zbyszka, to był ostatni mundial. Oni dawali z siebie wszystko – wspomina Ryszard Tarasiewicz. – Nie przypominam sobie, żeby w kadrze dochodziło do konfliktów. Byliśmy na siebie źli, bo przegraliśmy z Brazylią, ale polowania na czarownice na pewno nie było. Zbyszek był gwiazdą i udzielał dużo wywiadów zachodnim telewizjom. Może komuś się to nie podobało? Ale żeby wypisywać takie rzeczy? – irytuje się senator Antoni Piechniczek. – Po latach spokojnie mogę powiedzieć, że nie było szansy pokonania Brazylii. Mistrzostwa świata to biznes. Nasz mecz z Canarinhos oglądało na trybunach 25 tysięcy kibiców z Brazylii, a kilkuset z Polski. Gospodarzom zależało na tym, żeby to oni zostali w turnieju. A o tym, że szefem FIFA był wtedy Brazylijczyk Joao Havelange,  nie muszę chyba wspominać.

Co się działo w samolocie? Pułkownik Edward Kudybiński po powrocie do kraju podkreślał, że większość zawodników i działaczy prezentowała podczas mundialu w Meksyku właściwą postawę polityczną. "Oceniając zawodników, trzeba jednak stwierdzić brak pracy ideowo wychowawczej, co przejawiało się zarówno w codziennych zachowaniach (brak kultury osobistej, paleniu papierosów), jak i braku pełnej świadomości, że reprezentuje się państwo polskie" – komentował w sprawozdaniu. Funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa chwalił się też przełożonym, że odniósł jednak znaczący sukces wychowawczy. "Należy podkreślić naganne zachowanie piłkarzy Ryszarda Tarasiewicza i Jacka Kazimierskiego. Ci zawodnicy podczas podróży powrotnej znajdowali się ciągle w stanie nietrzeźwym, a ich postawa i zachowanie w trakcie przelotu samolotem Lufthansy powodowały częste interwencje kapitana i personelu pokładowego. Wobec nieudanych prób przywołania ich do porządku przez kierownictwo ekipy, zaangażowałem się osobiście, co przyniosło pozytywny skutek" – podkreślał swoje zasługi ubek w raporcie podsumowującym jego działalność w piłkarskiej ekipie. – Facet musiał się w robocie wykazać. Napisał w donosie głupoty. Mieliśmy międzylądowanie we Frankfurcie nad Menem. Gdybyśmy z "Kazimierą" rozrabiali na pokładzie samolotu, kapitan na pewno zawiadomiłby policję i na lotnisku by nas zatrzymano. Nikt tego nie zrobił. Gościu bajki napisał i tyle – denerwuje się Ryszard Tarasiewicz. – Może żartowaliśmy, a ktoś pomyślał, że pijemy? Po trzech tygodniach harówy przyszła chwila rozluźnienia. Moim zdaniem imprezy alkoholowej w samolocie nie było, choć okazja była, bo podczas mistrzostw świata zostałem ojcem – wspomina Jacek Kazimierski. – Nie przypominam sobie takiego incydentu, a jeśli on miałby miejsce, musiałbym o tym pamiętać, bo byłem pierwszą osobą, która dbała o porządek w ekipie – zapewnia trener Antoni Piechniczek. 24 lata po rzekomej rozróbie piłkarzy podczas powrotu z Meksyku znów mamy aferę samolotową. Na pokładzie był Jacek Kazimierski, ale to nie on został jej głównym bohaterem. Tym razem nie było z kadrą jednak agenta ABW. Chociaż...

Magazyn Sportowy

Prawa zachowania fizyki a oficjalna dezinformacja Oto inny punkt widzenia na wypadki w Smoleńsku wiosną 2010 roku. Admin nie wnika w rachunki, tylko nadal nie może zrozumieć, co by Rosjanom dało spowodowanie tej katastrofy. Któż był dla nich aż taką przeszkodą w sytuacji, gdy i tak układają się z kim chcą, w tym z Unią Europejską i Niemcami, nie pytając Polaków o zgodę i poparcie. – admin.

W trakcie przyziemienia „Pytanie zasadnicze jest tylko jedno: dlaczego maszyna na autopilocie, z systemem nawigacji tej klasy znajdowała się – zanim do czegokolwiek doszło – 70 do 100 metrów poniżej prawidłowej wysokości. I z boku” W sytuacji, gdy szczegółowa wiedza o parametrach końca lotu Tu-154M jest zarezerwowana wyłącznie dla strony rosyjskiej, wszystkie rejestratory tych danych są zagarnięte przez stronę podejrzaną, nawet oryginał tzw. „trzeciej skrzynki” został im przekazany, nam pozostaje potężna broń – korzystanie z niezmiennych i nie dających się zafałszować praw logiki oraz praw natury, czyli „praw zachowania” fizyki. Nie wystarczą one do zrozumienia, co się tam stało. Pozwalają jednak wykluczyć wersje anty-fizyczne, anty-logiczne. Oto jedna z prób ich wykorzystania. Poniższe porównania napisaliśmy, by uzmysłowić pewne podstawowe prawidłowości osobom zajmującym się na co dzień socjologią, polityką czy historią. Są to oczywiście jedynie obrazy. Uwzględniam tu spostrzeżenia licznej rzeszy analityków, tzw. blogerów, którzy formułują je od przełomu kwietnia/maja, ale nie przesyłają swych wyliczeń i argumentów, jak należy, do prokuratury wojskowej badającej katastrofę. Wyjaśnienie: Tam, gdzie analiza procesów jest trudna z powodu małej ilości danych, np. ukrywanych przez naturę, osiągnięcia poznawcze opierają się przede wszystkim nauwzględnianiu podstawowych praw zachowania. Dotyczy to tak np. zderzeń ciężkich jąder (a więc struktur w rzeczywistości bardzo skomplikowanych), jak i – na drugim końcu w skali wielkości – oddziaływań czarnych dziur czy zderzeń galaktyk. Może więc i „pośrodku skali” czegoś się tym sposobem dowiemy.

I. „Pół beczki” Przy zderzeniu z pierwszą brzozą samolot leciał lotem bez znacznych przechyłów na skrzydło. Jeśli zawadził o brzozę skrzydłem, to  
1) Siły skręcające, powodujące powstanie ew. momentu obrotowego, były jedynie w płaszczyźnie poziomej, bez składowej pionowej. Ze względu na efekt cięcia opisany niżej, pod koniec cz. II, generowany moment pędu był (dla samolotu) niewielki.
2) Urwanie końcówki skrzydła nie zmienia ani pędu samolotu, ani (w sposób znaczący) siły nośnej (o tym napiszę osobno) uszkodzonego skrzydła. Hipotetyczne uszkodzenie lotek w ten sposób, by samolot uzyskał skrajnie różną siłę nośną skrzydeł, nie jest możliwe przy uderzeniu blisko końca skrzydła. Gdyby jednak nastąpiło takie (zupełnie nieprawdopodobne) uszkodzenie, to przechylenie (obrót kadłuba), przy wysokości przemieszczania się kadłuba około paru metrów nad gruntem, ze względu na wielki pęd układu, a brak składowej pionowej, spowodowałoby zrywanie dalszej części skrzydła, a nie obracanie się płatowca wokół osi podłużnej. Ostatecznym dowodem na nie wykonanie pół-beczki przez Tu-154M są zdjęcia kół i podwozia. Te elementy są ubłocone ze wszystkich stron, a nie ew. z jednego boku (to ostatnie sugerowałoby ślizganie się kadłuba przez jakiś czas na boku).

II. Prosty model Z punktu widzenia kinetyki i dynamiki ruchu samolot Tu-154M można w pierwszym przybliżeniu, przy wyobrażaniu sobie ew. przyśpieszeń w ruchu postępowym, rozpatrywać jako bardzo mocną rurę z duralu z podłużnymi i poprzecznymi żebrami wzmacniającymi. W Smoleńsku Tu-154M nie uderzył w ziemię dziobem całości swej konstrukcji (nie ma krateru). Jego „ślizganie się” po lasku czy zagajniku zostawiło ślad, którego długość można ocenić na 1000 do 100 m. (bierzemy pod uwagę większe uszkodzenia lasku). Analiza udostępnionych zdjęć z terenu katastrofy prowadzi do wniosku, że samolot tracił prędkość uderzając o kolejne drzewa i ślizgając się po podmokłym gruncie. Niewidoczne jednak były większe uszkodzenia gleby w postaci bruzd. Osoby w tak spowalnianym obiekcie, jeśli są zapięte w pasy bezpieczeństwa, odczują ścinanie kolejnych drzew, czy grzęźnięcie kół i podwozia w bagienku, jako serię kolejnych szarpnięć charakteryzujących się chwilowymi przyspieszeniami (trwającymi ułamki sekundy) rzędu 2-3 g, ale nie więcej. Dla uzmysłowienia skutków kolejnych zderzeń z drzewami przesuwającej się rury może być przydatne następujące porównanie:

Porównamy pęd samochodu z pędem lądującego samolotu. Dla poglądowości rachunków załóżmy, że samochód ma masę (m) jednej tony i prędkość (v) 100 km/h. Unormujmy jego pęd (p=m*v) do jedynki; jego energie kinetyczną też do jedynki (E=mv2/2). Dla uproszczenia obliczeń modelowych przyjmujemy masę układu (lądującego samolotu) równą 80 ton. Na tę liczbę składa się: masa samolotu [56 ton], z resztą paliwa [ok. 13 ton], pasażerami [8 ton] i bagażami [3 t]. Przyjmujemy prędkość układu v =300 km/h. Pęd takiego układu P jest więc 240 razy większy od pędu modelowego samochodu, a jego energia Ek jest 720 razy większa. Jest rozsądnym założenie (w pierwszym przybliżeniu), że opór stawiany na początku przyziemiania przez napotkane przeszkody (drzewa) jest związany liniowo z powierzchnią przekroju pnia. W tym przybliżeniu zakładamy brak wpływu gatunku drzewa, np. „same brzozy”. Zmiana pędu obiektu przy cięciu takiego drzewa jest więc proporcjonalna do kwadratu średnicy (d=2*r, gdzie r to promień). Przyjmując, że pierwsza brzoza, z którą zetknął się Tu 154 (i którą częściowo ściął końcem skrzydła) miała średnicę 2*R = 30 cm (tak wynika ze zdjęć), możemy porównać skutki takiego uderzenia ze skutkami (dla pasażerów) uderzenia modelowego samochodu o drzewko o średnicy r: r2 = R2*p/P, czyli: 225/240 = ok. 1. d = 2*r = 2 cm

Byłoby to więc szarpnięcie powodujące przyspieszenie δa podobne do tego, jakie odczuwa się przy zderzeniu samochodu z drzewkiem o średnicy 2 cm. Należy uzmysłowić czytelnikowi, że ew. zderzenie tego modelowego samochodu z drzewem o średnicy 30 cm. doprowadzi do drogi hamowania pasażera ok. 1 metra, zupełnej utraty pędu i prędkości, czyli do przyspieszenia a = (36 m/s)2/2*1m /9.81 = 66 g

Nie należy ekstrapolować tak prostego modelu zbyt daleko. Jednak dla uświadomienia sobie roli pędu można wspomnieć, iż dla roweru o masie 100 kg (80 kg kolarz + 20 kg stary rower) i prędkości 20 km/h, pęd jest równy pr = 0.02 p (50 razy mniej, niż samochodu). Średnica modelowego „drzewka” wynosiłaby więc ok. 3 mm, by kolarz odczuł wstrząs zbliżony do rozważanych powyżej. Średnie przyspieszenie: a = v2/2s

Przy początkowej (poglądowej) prędkości 300 km/h średnie przyspieszenia wynoszą:
- przy długości drogi hamowania 1000 m : a = 0.35 g (g – wartość przyspieszenia ziemskiego)
- przy długości drogi hamowania 100 m :   a = 3.5 g
- przy długości drogi hamowania 10 m :     a = 35 g

Ze względu na wielki i znany pęd układu, odchylenia (szarpnięcia) mają wielkości wyliczalne, ale niewielkie w porównaniu z wartością średnią. (Łatwe jest przeliczenie pędów i przyspieszeń dla każdej zadanej, a innej od założonej powyżej masy i prędkości) Na początku linii zniszczeń podobno wywołanych przez katastrofę Tu-154M nie ma nigdzie krateru, który musiałby powstać przy nagłym wbiciu się płatowca w grunt. Tylko wtedy cała energia kinetyczna zostałaby zamieniona na energię kruszenia powłoki. Także w tym wypadku droga hamowania poszczególnych części samolotu czy pasażerów wynosiłaby ok. 10 metrów, lub trochę poniżej tej wartości. Tylko wtedy można ocenić przeciążenia na znajdujące się w granicach 40 -100 g, czyli śmiertelne. Ale takie uderzenie nie mogłoby spowodować rozerwania kadłuba na tysiące części. W Niemczech przy ocenie wypadków samochodowych uznaje się, że dopuszczalne dla zdrowia pasażerów jest wystąpienie przyspieszeń do 6 g. Przy tych obciążeniach ciała mogą wystąpić krwawienia z nosa, może sińce. Powyżej 8 g są uszkodzenia mięśni od nacisku pasów bezpieczeństwa, a można się obawiać nawet złamania kości. Przy 10 g (trwające mniej niż 1 sek.) możliwe są omdlenia. Dopiero wartość ponad 14 g może prowadzić do śmierci lub ciężkich obrażeń. Dotyczy to zwykłych pasażerów, a nie osób specjalnie trenowanych (piloci, kierowcy wyścigowi). Ścinanie przeszkód drewnianych przez ostrą i giętką konstrukcję skrzydła przypomina ścinanie badyli ostrą szablą, a nie uderzanie tępym narzędziem w drewno. Ten efekt można również wymodelować liczbowo. Mam nadzieje, że prokuratura wojskowa to zrobiła. Zmniejsza on znacznie kolejne zmiany pędu układu.

III. Inne uwagi; „na ścieżce i na kursie”

1) Powtarzam: Ponieważ ze 100% pewnością (zdjęcia) nie było na Siewiernym krateru świadczącego o „wbiciu się” płatowca w ziemię, wykluczone są przyspieszenia rzędu 40-100 g, o których czytaliśmy w sprawozdaniach z prac komisji MAK. W każdym razie nie są dostępne argumenty za wystąpieniem takich przyspieszeń, o których mówili i zapewniali „eksperci” śledztwa. Wiele ciał i twarzy ofiar katastrofy widzieli ich bliscy, m.in. i głównie twarz śp. Lecha Kaczyńskiego. W tym wypadku jest też dostępny dokument – protokół sekcji zwłok. Nikt nie sygnalizował zaobserwowania typowych obrażeń nieuniknionych przy przeciążeniach rzędu 40 do 100 g. Ten fakt zadaje kłam twierdzeniom rosyjskim (potwierdzanym m.in. przez B. Klicha) o wystąpieniu tak wielkich przeciążeń.

2) Na zdjęciach z pierwszych chwil po katastrofie widoczny jest kokpit (kabina pilotów). Na zebranych przez firmę MAK i ułożonym na płycie lotniska „samolocie” kabiny nie ma. Wniosek: została wywieziona (Mi-26 ?), a potem zapewne opróżniona z aparatury pomiarowej rejestrującej techniczne warunki lotu (czyli dowodów przyczyn i przebiegu katastrofy) i później wysadzona w wybuchu.

3) Kabina pasażerska przy znanych parametrach prędkości i przyspieszeń nie mogła się rozpaść na więcej, niż dwie lub trzy części. Znana energia kinetyczna płatowca nie wystarcza do rozerwania kadłuba na ogromną ilość części; nieznany fizyce byłby też proces, sposób takiej dezintegracji. Fakt, iż kadłub jest rozpryśnięty na dziesiątki tysięcy drobnych ułamków i większych części, w związku ze stwierdzeniem prokuratora Andrzeja Seremeta, że „na pokładzie nie doszło do wybuchu konwencjonalnego”, wskazuje na wybuch ładunku niekonwencjonalnego. Narzucającą się przyczyną tak destruktywnego „rozpryśnięcia” kadłuba jest eksplozja bomby termo-wolumetrycznej w czasie zatrzymywania się kadłuba (z dokładnością 2-4 sekund). Z tej przyczyny uzasadnialiśmy konieczność ekshumacji już 2 maja
(por. http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=1921&Itemid=100 ) .

W świetle tych argumentów odmowa żądanej przez krewnych ofiar ekshumacji, m.in. w celu badań spektrometrycznych jest matactwem i powinna być ścigana z urzędu. Można i należy tę hipotezę sprawdzić przy koniecznej, jak najszybszej ekshumacji ciał ofiar. Proponowana metoda: poszukiwanie przy pomocy spektrometrii mas związków metaloorganicznych i innych, charakterystycznych dla takich bomb czy ładunków. Są możliwe do zastosowania również inne z istniejących, bardzo czułe metody spektralne, ale ich nie znam z doświadczenia.

4) Ujawnienie przez MAK z zapisów fonii z rejestratorów – pozycje i czasy znajdowania się samolotu pozwalają na szacunkowe wyliczenie średniej (wg. MAK) prędkości na danym odcinku lotu.  Absurdalne PRZYKŁADY „skaczącej” prędkości od…. 57 km/h do 157 km/h. Ponieważ jest to sprzeczne z możliwą fizyką lotu (vmin = ok. 280 km/h), wskazuje jednoznacznie na oszustwa czy pomyłki w odczycie danych przez komisję MAK. Najistotniejsze do analizy są dane cyfrowe zapisów przyrządów płatowca, niestety niedostępne.

5) Cięcie kadłuba, hydrauliki i kabli oraz wybijanie okien w kabinie wraku w dzień czy dwa po katastrofie świadczy o pośpiesznym niszczeniu dowodów przebiegu zdarzeń przez oficjalne przecież ekipy rosyjskie.

6) Pozostawienie przez załogę płatowca (wg. MAK), maszyny na auto-pilocie do 5.4 sek. przed pierwszym zderzeniem jednoznacznie wskazuje na „meaconing”, czyli celowe przesłanie opóźnionego i wzmocnionego sygnału z satelitów (dla GPS), które zmyliło co do wysokości i położenia przyrządy (komputer pokładowy), a w wyniku tego również załogę samolotu. W czasie katastrofy (niezależnie od trwających ciągle przekłamań strony rosyjskiej co do momentu  – niepewności rzędu 20 minut!) nad horyzontem lotniska Siewiernyj było 7-8 satelitów GPS; analiza parametrów przekazywanych przez nie do komputerów pokładowych „tutki” musi wskazać na przyczynę anomalii trajektorii lotu. Zapewne dlatego strona posiadająca czarne skrzynki stara się nie wypuścić ich z rąk. W związku z tym: Pytanie zasadnicze nadal jest tylko jedno: dlaczego maszyna na autopilocie, z systemem nawigacji tej klasy znajdowała się – zanim do czegokolwiek doszło – 70 do 100 metrów poniżej prawidłowej wysokości. [lotnik- ekspert od katastrof skomentował: Innych pytań już nie trzeba do udowodnienia zbrodni, jakkolwiek te pytania nie byłyby słuszne]

7) Kilkakrotne powtórzenie przez kontrolerów z „wieży kontrolnej” lotniska Siewiernyj, iż samolot jest „na ścieżce i na kursie” wskazuje na świadomy udział tych osób, może podszywających się pod „kontrolerów”, w utrzymywaniu załogi i szczególnie pilota na błędniej, katastrofalnej trajektorii. Takie pozorne „przesunięcie” płatowca i jego skutki możliwe są jedynie przy równoczesnym zaistnieniu trzech czynników: nagła mgła, meaconing oraz zapewnienie ze strony załogi „wieży kontrolnej”, że samolot jest „na kursie i na ścieżce”. Dynamika wystąpienia nad lotniskiem Siewiernyj gęstej mgły znana jest posiadaczom  zdjęć i filmów satelitarnych wykonanych przez CIA, armię USA oraz NATO. Techniczne sposoby na wygenerowanie takiej mgły oraz ich zastosowanie praktyczne znane są co najmniej od kilkunastu lat. Konieczne jest sprawdzenie, czy prawdą jest, iż rząd polski, jak mówił oficjalnie jego rzecznik, otrzymał te zdjęcia i filmy. Jeśli NIE – konieczne jest wdrożenie śledztwa, czemu nie otrzymał i czemu rzecznik kłamał. Jeśli TAK, czemu nie przekazał tych dokumentów do prokuratury wojskowej zajmującej się śledztwem w sprawie katastrofy. Inną z prób zwrócenia uwagi Prokuratury na prawa zachowania skopiowałem i przypomniałem pod: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=2500&Itemid=100

Prof. Mirosław Dakowski

Biskup Richard Williamson, FSSPX, rezygnuje z dotychczasowego obrońcy w sprawie odwoławczej o “negowanie Holokaustu” Katolicznicy tym się różnią od katolików, czym polactfo różni się od Polaków: głupotą, tępotą i betonową odpornością na najbardziej oczywiste argumenty i fakty. Katoliczników pytam: który z waszych biskupów zdobył się kiedykolwiek na podważanie wszechobecnych bredni na temat Holocaustu tak, jak zrobił to biskup Williamson z Bractwa Św. Piusa X? Czy wasi biskupi nie są przypadkiem zajęci innymi sprawami, jak wprowadzanie pedałów do Kościoła tylnymi drzwiami? Albo ZAKAZANYM bullą Piusa V „dialogiem” z judaistami? – admin

Prawnik reprezentujący biskupa Richarda Williamson z Bractwa św. Piusa X, oskarżonego i skazanego za tzw. negowanie Holokaustu, wycofał się ze współpracy. Matthias Lossmann, dotychczasowy obrońca biskupa, powiedział niemieckiej agencji prasowej DPA, że doszło do “przyjacielskiego ustania współpracy”, jednocześnie dodając, że biskup Williamson zamierza zatrudnić innego adwokata. Rozprawa apelacyjna mająca rozpatrzyć odwołanie złożone przez biskupa Williamsona na wyrok sądu w Ratyzbonie, ustalona została na 29 listopada br. Zmiana obrońcy może być powodem do przełożenia tego terminu. Sąd niemiecki w Ratyzbonie skazał w październiku 2009 roku biskupa Williamsona na karę 12 tysięcy euro za “negowanie Holokaustu”, klasyfikowane w Niemczech jako przestępstwo z motywów nienawiści (ang. Hate Crime, niem. Hassverbrechen). Wyrok wydała 28-letnia sędzina. Prokuratura niemiecka zajęła się tzw. “sprawą bp. Williamsona” gdy udzielił on w Ratyzbonie wywiadu szwedzkiej telewizji. W wywiadzie przeprowadzonym w listopadzie 2008 roku biskup odpowiedział na sprowokowane przez dziennikarza pytanie mówiąc, iż osobiście uważa on, iż oficjalnie głoszona liczba ofiar żydowskich jest zawyżona. Poddał on również w wątpliwość ludobójcze wykorzystanie komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych. Wywiad z bp. Williamsonem pozostawał zupełnie nieznany i nie był opublikowany przez prawie rok, aż do momentu gdy pojawiły się pierwsze informacje o możliwości cofnięcia przez Papieża ekskomuniki zaciągniętej przez biskupów Bractwa św. Piusa X. Jeszcze tej samej nocy, wywiad pojawił się na stronach internetowych, co niewątpliwie świadczy, że był materiałem zbieranym celem zdyskredytowania Bractwa i użycia jako narzędzia do wywarcia nacisku na Watykan w celu powstrzymania decyzji o cofnięciu ekskomuniki. Wprowadzone pod wpływem lobby żydowskiego i filosemickiego prawo zabrania wyp0wiadania się i prowadzenia badań naukowych dotyczących najważniejszych aspektów II Wojny Światowej, w tym prześladowania Żydów. Pomimo tej brutalnej cenzury, wielu odważnych naukowców i badaczy wskazuje na pozamerytoryczne, ideologiczne podstawy oficjalnej wersji “Holokaustu”, z zawyżoną liczbą ofiar żydowskich i brakiem podstaw naukowo-historycznych ludobójczego wykorzystania komór gazowych.

Problem komór gazowych Na obecnym etapie interpretacji historii, po powojennych kilkunastoletnich wahaniach, zrezygnowano z mitu ludobójczego wykorzystania komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych położonych na terenie III Rzeszy w jej przedwojennych granicach, lecz pozostawiono je jedynie na terenie niemieckich obozów położonych na terenie Polski. Należy być naiwnym aby ten ruch nie traktować jako produktu propagandy sowieckiej, sprzęgniętej z propagandą syjonistyczną, oraz jako wykorzystywanego przez tzw. Przemysł Holokaustu elementu szantażu. Jednym z obozów koncentracyjnych gdzie swego czasu uparcie i przez lata twierdzono o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, był obóz KL Dachau. Dziś jedynie dla celów czysto propagandowych powtarza się nieprawdziwe informacje o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych w tymże obozie. W propagandzie lewicowo-syjonistycznej celuje internetowa encyklopedia Wikipediia która pod hasłem “Dachau (KL)” jedynie w wydaniu polskojęzycznym pisze o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, lecz w wydaniu angielskim, nie istnieje żadna na ten temat wzmianka, poza nie związanym z KL Dachau przypisem. W polskojęzycznym haśle zilustrowano też obóz dezorientującym czytelnika zdjęciem “komór gazowych” – w ujęciu z daleka. Z bliska jednak, każda wizytująca ten obóz osoba jest w stanie osobiście przeczytać wielojęzyczny napis umieszczony przed “komorami gazowymi”. Napis przed komorami gazowymi w KL Dachau głosi: ”Komora gazowa – zakamuflowana jako ‘pomieszczenie z natryskami’. Nigdy nie była używana jako komora gazowa.” Napis ten (sam w sobie wewnętrznie sprzeczny) poparty został oficjalnym listem przesłanym przez Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie panu Erichowi Brudehl, który zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie zastosowania “komór gazowych” w obozie KL Dachau. W liście z Muzeum Holokaustu, datowanym na 28 stycznia 1998 roku czytamy, że “[Obóz w] Dachau nigdy nie był planowany jako obóz śmierci ["extermination camp"]. [...] Po decyzji Ostatecznego Rozwiązania, zbudowano w 1942 roku krematorium oraz komorę gazową, której użycie jednak nie może być potwierdzone. [...] Jest to zgodne z innymi badaczami obozu Dachau. Jakkolwiek amerykańscy żołnierze twierdzili, że ludzie byli tam gazowani, lecz po procesach [sądowych] Dachau i studiach historycznych, zgodne twierdzenie wydaje się stanowić, że ludzie byli tam rutynowo zabijani na wiele brutalnych sposobów, lecz nie gazowani.”

Problem “6 milionów ofiar żydowskich” Według historyków i badaczy nieoficjalnego nurtu, liczba “6 milionów ofiar żydowskich” nie ma żadnego pokrycia w faktach, jest natomiast symboliczną reprezentacją cierpienia Żydów. Po raz pierwszy liczba “6 milionów ofiar żydowskich” pojawiła się już w 1919 roku (np. na łamach dziennika The New York Times, będącego już wtedy w rękach żydowskich właścicieli i stanowiącego wpływową tubę propagandową syjonizmu), gdy mowa była o liczbie ofiar żydowskich podczas I wojny światowej. Potem była systematycznie powtarzana w latach 1930., 40. i późniejszych. Nienaruszalna liczba “6 milionów ofiar żydowskich” odrodziła się na dobre w czasie Trybunału Norymberskiego, kiedy to sędziemu Jacksonowi grupka Żydów zaprezentowała odręcznie zapisane “podliczenie ofiar”. Wiemy jednak, że w tym czasie obowiązywały nierealne, wytworzone przez propagandę sowiecką i syjonistyczną liczby ofiar obozów koncentracyjnych. Na przykład, twierdziło się powszechnie, że w Majdanku zginęło półtora miliona ludzi (co miało stnowić efekt “dogłębnych badań komisji naukowców radzieckich” – cytat z wydawanych po wojnie książek, rozpowszechnianych w milionowych nakładach), w KL Auschwitz – nawet 10 milionów, w Treblince – 3 miliony, w Sobiborze – 350 tysięcy , itd, itp. Dziś wiemy, że w Majdanku zginęło kilkanaście do kilkudziesiąt tysięcy więźniów (oficjalnie: 50-80 tysięcy), wiemy że w KL Auschwitz po obowiązywaniu przez kilkudziesiąt lat wyrytych na kamieniach “4 milionach ofiar”, liczba ta stopniała do “miliona”, a żydowscy badacze już obniżają ją nawet do 600 tysięcy, przy czym niezależni historycy od wielu lat twierdzą niezmiennie to samo: że w KL Auschwitz zginęło 120-150 tysięcy osób, w tym Żydów. Z “3 milionów” w Treblince, pisze się dzisiaj (J.C. Pressac) o “poniżej 250 tysięcy”, choć w rzeczywistości może się okazać, że mamy do czynienia z liczbą w granicach 80 tysięcy. W Sobiborze dane wskazują na 15 tysięcy ofiar. Itd, itp. W związku z tym, że liczba “6 milionów” – wpojona w świadomość społeczną metodą manipulacji medialnej oraz nacisków prawnych – zaczyna stanowić pewien ciężar w przypadku konieczności jej udowodnienia, czyni się próby uwolnienia jej od tego typu nacisków. Przykładem jest artykuł wydrukowany przez baltimorski dziennik The Examiner , w którym autor na bezpośrednio postawione pytanie: “Czy liczba pomordowanych rzeczywiście ma znaczenie?”, odpowiada: “Moja odpowiedź to jest bardzo głośne wypowiedzenie: NIE! Liczba nie ma żadnego znaczenia. Czy mamy do czynienia z 60 Żydami czy 6 milionami Żydów, było to wydarzenie [tzn. "Holocaust"], który nie może być pozbawione szczególnego podkreślania.” [zob. link do polemiki "“Liczba nie ma żadnego znaczenia!”, czyli nowa interpretacja sporu o “6 milionów pomordowanych Żydów”"] Liczbę “6 milionów”, stanowiącą kabalistyczną symbolikę cierpienia narodu żydowskiego, należy tak jak każdą inną historyczną tezę zweryfikować w procesie skrupulatnych, niezależnych, otwartych, pozbawionych nacisków ideologicznych badań naukowych. Tylko wtedy będzie mogła stanowić podstawę do włączenia jej w nurt historycznych faktów.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) – www.bibula.com – na podstawie Haaretz.com

http://www.bibula.com/?p=28597

Admin pragnie jeszcze zwrócić uwagę na symptomatyczny fakt: dyktatury często uciekają się do wyznaczania młodych, niedoświadczonych i zindoktrynowanych sędziów, by posłusznie ferowali wyroki, jakich zażyczył sobie aparat przemocy. Przykładem tego może być mieszkający obecnie w Szwecji sędzia  Michnik, żydowski zbrodniarz, którego – wbrew prawu unijnemu! – broni przed polskimi antysemitami autorytet państwa szwedzkiego i odmawia ekstradycji. Wydawał on wyroki śmierci mając zaledwie 21 lat. „Sędzina” niemiecka, która skazała bp-a Williamsona, jest niewiele starsza i powinna co najwyżej być praktykantką w tym odpowiedzialnym zawodzie. Ale wyznaczono ją do prowadzenia głośnej sprawy. Nie zawiodła swoich mentorów. Przy okazji: skoro, jak twierdzą ostatnio (pod naporem faktów) Żydzi, że „liczba ofiar nie ma znaczenia”, to po jaką cholerę upierają się przy sześciu milionach?

Stalinowskie korzenie KOR-u, SLD i Unii Wolności Czołowi działacze PRL, dawni aktywni członkowie władz PZPR, wielu organizatorów pierwszej „Solidarności”, inicjatorzy, twórcy i uczestnicy „okrągłego stołu” unikają, jak diabeł święconej wody ujawniania życiorysów oraz bliższych informacji o swojej roli, zarówno w PRL, jak i III RP. Obawiają się bowiem, że gdyby społeczeństwo dowiedziało się prawdy o ich przeszłości inaczej by się mogło zachować w czasie wyborów do parlamentu i do innych obywatelskich reprezentacji. [Przesada. Polactfa nie interesują żadne życiorysy i nie lubią "grzebać się w przeszłości", bo ich pamięć nie sięga wstecz dalej, niż kilka dni. Prawda o wielu osobach publicznych i ich proweniencji jest dość łatwo dostępna dla każdego, kto chce - ale dla polactfa ważniejsze jest, jaki krawat nosi kandydat na posła. Resztę kwitują bezmyślnym: "Dzieci nie mogą odpowiadać za winy rodziców". - admin] Toteż dobrze się stało, że grupa opozycyjnych działaczy i publicystów próbuje przypomnieć prawdę o ludziach, którzy, jak kameleony zmieniali swoje barwy polityczne, ideologiczne, a nawet nazwiska. Oczywiście taka działalność demaskatorska wymaga od ich inicjatorów, charakteru, zasad moralnych, rzetelności, odpowiedzialności, uczciwości, cywilnej odwagi. Ale nie wystarczy tylko przypominać i wypomnieć, że ktoś w przeszłości należał do obozu rządzącego, był faworytem władz PRL, partii. Trzeba również wskazać, z jakich korzystał przywilejów on i jego najbliżsi. Dlaczego np. Bronisław Geremek w okresie najgłębszego stalinizmu w Polsce wyjeżdża na studia do Paryża, kto go tam wysłał, za jakie zasługi, jakie pełnił tam funkcje i zajmował stanowiska? Podobnie Karol Modzelewski i inni beneficjanci ówczesnych władz. Nie można pominąć życiorysów takich postaci, jak Stanisław Ciosek. On sam przemilcza np. swoje rodzinne koligacje, zajmowane stanowisko pierwszego sekretarza KW PZPR w Jeleniej Górze, milczy o nadużyciach i przekrętach finansowych, jakich tam dokonywał. Nie powinno się przemilczać ani tuszować roli i dywersyjnej działalność Karola Modzelewskiego w „Solidarności”, szkód, jakie wyrządził tej organizacji i Polsce. Społeczeństwo wciąż nie zna przeszłości wielu wpływowych do niedawna ludzi, którzy odpowiadają za to , co się w Polsce stało: za miliony bezrobotnych, rozkradziony majątek narodowy, za zubożenie Narodu, za krzywdy, za miliony głodnych dzieci, za nędze byłych pracowników PGR-ów, za bezrobocie, za choroby, kalectwa i przedwczesną śmierć setek tysięcy obywateli, za pozbawienie setek tysięcy starszych ludzi, emerytów, rencistów wielodzietnych rodzin, mieszkań, za skazanie młodych pokoleń Polaków na poszukiwanie chleba za granicą… Młodsze pokolenie nie zawsze wie i rozumie, kto mu zgotował taki los. Nie wie nic lub bardzo niewiele, że sprawcami ich nieszczęsnego losu są członkowie partii wywodzący się z Unii Demokratycznej, przekształconej w Unię Wolności, w Platformę Obywatelską , w Partię Demokratyczną, że znaczna cześć dzisiejszych elit politycznych, gospodarczych, kulturalnych pochodzi z rodzin dawnych stalinowskich władców Polski. Warto, więc uświadomić Polakom zasięg i skalę tego zjawiska. Dlatego pozwoliłem sobie wykorzystać do tego celu gotowe, rzetelnie opracowane, znowu aktualne materiały sprzed kilku lat Pawła Sergiejczuka i Jerzego Roberta Nowaka. Jest bardzo smutne, że mimo istnienia od kilku lat tych demaskatorskich dowodów osoby skompromitowane wciąż egzystują w życiu publicznym: Leszek Balcerowicz, Barbara Labuda, Władysław Frasyniuk, Lech Wałęsa, Andrzej Olechowski, Hanna Gronkiewicz Walc, Jan Krzysztof Bielecki, Paweł Piskorski, Bronisław Geremek, Karol Modzelewski, Adam Michnik, Jan Lityński i kilkaset podobnych osób. Poniżej cytujemy te materiały bez uzupełnień i bez komentarza. [Admin przypomina, że od wielu lat niejaki Henryk Pająk usiłuje przy pomocy pisanych przez siebie książek uświadamiać Polakom, kim są wybierani przez nich do władz ludzie i jak toczyła się historia Polski po tzw. "przemianach". Są też inni, jak choćby p. Andrzej Reyman. Inicjatywa grupy opozycyjnych działaczy i publicystów nie jest więc żadnym precedensem, choć dobrze że się pojawiła. Miejmy nadzieję, że grupa nie zostanie natychmiast opanowana przez "Polaków" bez napletka i ich szabesgojów i znowu ogół dowie się starannie spreparowanych półprawd.] Dr Leszek Skonka

Stalinowskie korzenie KOR-u, SLD i Unii Wolności PAWEŁ SIERGIEJCZUK dowodzi, że wielu potomków bierutowsko-bermanowskiego establishmentu zasila dzisiaj, nie tylko szeregi SLD, ale także tzw. postsolidarnościowe ugrupowania polityczne, a przede wszystkim Unię Wolności, Platformę Obywatelską. Czołowy polityk lewicy, były wicepremier i marszałek Sejmu Marek Borowski, jest synem Wiktora, przedwojennego działacza Komunistycznej Partii Polski. Ojciec Borowskiego, który naprawdę nazywał się Aron Berman, w roku 1944 był założycielem i pierwszym redaktorem naczelnym “Życia Warszawy”, a w latach 1951-1967 – zastępca redaktora naczelnego “Trybuny Ludu”. .(…) 1996 r.).

„Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Marek Siwiec, również pochodzi z takiej rodziny: Jego ojciec był wicedyrektorem tarnobrzeskiego kombinatu siarkowego “Siarkopol”, matka – prokuratorem (R. Szubstarski, Misjonarz prezydenta, “Życie” z 26-27 października 1996 r.). W prezydenckiej Kancelarii został zatrudniony także znany (m.in. z publikacji na lamach prasy prawicowej!) publicysta i poeta, Aleksander Rozenfield ( dziś minister Spraw Zagranicznych , przyp. L.Skonka), który w tekście pt. Być Żydem w Polsce pisał: Moi rodzice po to, by nie być obcymi wymyślili, że bedą budować komunizm, to była właśnie ideologia, która kazała wierzyć, ze ludzie są sobie równi, bez względu na kolor skory, religie i status społeczny. Uwierzyli jeszcze przed wojna, ocalili życie w sowieckiej Rosji i wrócili do Polski, nie rozumiejąc, że słowo komunista będzie się właśnie w Polsce kojarzyć z Żydami (“Najwyższy Czas!” Z 12 marca 1994 r.).

Od UB do UW Ale nie tylko w pobliżu SLD znaleźli się potomkowie “zasłużonych” komunistycznych rodzin. Wielu z nich znalazło swoje miejsce w Unii Wolności (dziś PO, przyp. L.S), gdzie prym wiodą działacze, którzy partyjne legitymacje nosili jeszcze za życia Bieruta – Bronisław Geremek i Jacek Kuroń. W takim towarzystwie bardzo dobrze czuje się np. poseł Jan Lityński, którego rodzice byli komunistami jeszcze przed wojną; ojciec zmarł w 1947 roku. (…) Lityński najwcześniej wkroczył do historii. Jako sześciolatek na manifestacji 22 lipca 1952 roku podbiegł do trybuny i wręczył Bierutowi kwiaty (A. Bikont, Siedmiu spośród wybranych, “Magazyn Gazety Wyborczej” z 5 listopada 1993 r.).

Inni prominentni członkowie UW posiadają podobne związki rodzinne: prezydent Warszawy Marcin Święcicki jest zięciem PRLowskiego wicepremiera, członka KC PZPR w latach 1948-1981 Eugeniusza Szyra. (sam Święcicki był także w fazie końcowej sekretarzem KC PZPR, przyp. L. Skonka) członkiem zaś, czołowy udecki ekonomista Waldemar Kuczyński , przyznał się do tego, iż jego teściem był Stefan Staszewski, I sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR w roku 1956. Zatrudniona przez Święcickiego na stanowisku sekretarza gminy Warszawa-Centrum, żona posła UW Henryka Wujca, Ludwika Wujec, jest córka przedwojennej działaczki KPP Reginy Okrent, która w latach 1946-1949 pracowała w Urzędzie Bezpieczeństwa w Łodzi. Burmistrzem warszawskiego śródmieścia w latach 1990-1994 był Jan Rutkiewicz, syn Wincentego, działacza komunistycznego, który zginął w czasie wojny, i Marii, w latach 1948-1950 szefowej Kancelarii Sekretariatu KC PZPR. Matka Jana Rutkiewicza po wojnie wyszła za mąż za Artura Starewicza, który w latach 1949-1953 był kierownikiem Wydziału Propagandy KC PZPR, a następnie sekretarzem CRZZ i sekretarzem KC PZPR.

“Sami swoi” w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Również wśród pracowników sterowanego przez Geremka Ministerstwa Spraw Zagranicznych znajdziemy ludzi o podobnych rodowodach. W latach 1995-96 wiceministrem w tym resorcie był Stefan Meller, którego ojciec, Adam pracował w Informacji Wojskowej, a następnie, do roku 1968, w dyplomacji (…). Dyrektorem Departamentu Studiów i Planowania MSZ jest Henryk Szlajfer, syn Ignacego, oficera UB we Wrocławiu w latach 1947-1952, a następnie cenzora w Głównym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Natomiast stanowisko dyrektora Departamentu Promocji i Informacji MSZ zajmowała do niedawna Małgorzata Lavergne, córka znanego działacza komunistycznego, pierwszego szefa Głównego Zarządu Politycznego LWP, gen. Wiktora Grosza, który jeszcze przed wojna nosił nazwisko Izaak Medres. Stanowiąca finansowe zaplecze udecji Fundacja Stefana Batorego to również strefa wpływów potomków stalinowskiego aparatu. Jej prezesem jest Aleksander Smolar, członek władz Unii Wolności, syn Grzegorza, który do roku 1968 był redaktorem naczelnym “Folks-Sztyme”, organu popieranego przez władze PRL Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce. Matka Smolara pracowała w KC PZPR. Sekretarzem Fundacji był do niedawna Józef Chajn, którego ojciec, Leon, był w latach 1945-1949 wiceministrem sprawiedliwości, a do roku 1961 sprawował kontrole nad” sojuszniczym” Stronnictwem Demokratycznym.

Korzenie Ruchu Stu Ludzi o bierutowsko-bermanowskiej genealogii znajdziemy także na prawicy. Poseł z ramienia Akcji Wyborczej “Solidarność”, prezes liberalnego Ruchu Stu, Czesław Bielecki, tak mówił o swoich rodzicach: Wyrastałem w rodzinie zasymilowanej inteligencji żydowskiej. Ojciec, z wykształcenia matematyk, był dyrektorem generalnym w Ministerstwie Oświaty w latach pięćdziesiątych. Wyleciał z tego stanowiska razem z Władysławem Bieńkowskim, gdy Gomułka “zwijał” Październik. Matka była urzędniczka w Głównym Urzędzie Statystycznym, zajmowała się demografią. Rodzice komunizowali jeszcze przed wojna (E. Boniecka, Bliżej polityków, Toruń 1996).

Towarzystwo z “Wyborczej” Terenem, na którym szczególnie mocno usadowiło się drugie pokolenie stalinowskich rodzin, jest prasa. Szefem największej w Polsce gazety jest przecież Adam Michnik, syn przedwojennego komunisty Ozjasza Szechtera i autorki zakłamanych podręczników do historii, Heleny Michnik, a także brat ubeckiego “sędziego”, Stefana Michnika. Redaktora naczelnego “Gazety Wyborczej” wspiera jego zastępczyni Helena Łuczywo, córka innego KPP-owca, a po wojnie kierownika wydziału w KC PZPR, Ferdynanda Chabera. Drugim zastępcą Michnika był do niedawna dziś prowadzący “Rozmowy Dnia” w programie Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego (WOT) Ernest Skalski, syn Jerzego Wilkera-Skalskiego i Zofii Nimen-Skalskiej, przedwojennych komunistów, którzy później pracowali w Komendzie Wojewódzkiej MO w Krakowie. Jerzy Urban napisał o nim: Pochodzenie Skalskiego z rodziców-aparatczykow – zgodnie z dominującą regułą – musiało go zaprowadzić w końcu do opozycji (J. Urban, Alfabet Urbana, Warszawa 1990). Czołowym publicysta “GW” jest Konstanty Gebert, podpisujący swoje teksty jako Dawid Warszawski, a od niedawna także redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika “Midrasz”. Ojciec Geberta, Bolesław, był po wojnie ambasadorem PRL w Turcji, a matka, Krystyna Poznanska-Gebert, w latach 1944-1945 organizowała Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Rzeszowie.

Dziennikarze czerwoni od pokoleń Redaktorem naczelnym zlikwidowanego niedawno “Sztandaru Młodych” był Michał Komar, który jest jednocześnie prezesem Unii Wydawców Prasy. Jest on synem Wacława Komara, dowódcy walczących w Hiszpanii “dąbrowszczaków”, a następnie PRL-owskiego generała, i Marii Komar, która działalność komunistyczną rozpoczęła również przed wojna, jeszcze pod nazwiskiem Rywa Cukierman. Daniel Passent, obecnie ambasador Polski w Chile również może się pochwalić podobnym pochodzeniem. Był wychowywany przez wuja, przedwojennego komunistę, generała Jakuba Prawina, po wojnie wiceprezesa NBP i wojewodę olsztyńskiego. Z kolei dziennikarzem “Tygodnika Solidarność” jest Antoni Zambrowski, syn Romana, jednego z czołowych stalinowców, członka Biura Politycznego KC PPR i PZPR w latach 1944-1963. Szefem polskiego oddziału agencji Reutera jest natomiast Michal Broniatowski, którego ojciec, pułkownik Mieczysław Broniatowski, od roku 1945 był dyrektorem Centralnej Szkoły Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego w Lodzi, a następnie dyrektorem Departamentu SpołecznoAdministracyjnego MSW.

W kulturze – jak za Bieruta Również w dziedzinie kultury można zauważyć silna pozycje dzieci dawnych rządców Polski. Bardzo modnym wśród studenckiej inteligencji kwartalnikiem “Zeszyty Literackie” kieruje Barbara Toruńczyk, córka Henryka, działacza komunistycznego jeszcze sprzed wojny, i Romany, do 1968 roku pracującej w Zakładzie Historii Partii przy KC PZPR. Inny publicysta i poeta o tej samej orientacji ideowej, Tomasz Jastrun, jest synem Mieczysława, znanego poety, po wojnie redaktora marksistowskiego tygodnika ”Kuźnica”, który z partii wystąpił w 1957 roku, a wiec zaraz po zakończeniu okresu stalinowskiego. Mieszkający obecnie w Australii (ale publikujący w ”Gazecie Wyborczej”) poeta i pieśniarz, niegdyś “bard opozycji”, Jacek Kaczmarski, tak mówił o swojej rodzinie: Mój dziadek był przed wojna zaangażowanym komunistą, po wojnie zaś komunistycznym dygnitarzem. (…) Wierzył w dziejowa misję partii itd. Po wojnie znalazł się wiec w kręgach władzy, był ambasadorem w Kambodży, pełnił jakieś dyplomatyczne funkcje w Szwajcarii, potem pracował w ministerstwie oświaty. Z partii wystąpił w 1981 roku. Jego żona, czyli moja babcia (…) pochodziła z rodziny żydowskiej, co jak przypuszczam, nie pozostało bez wpływu na zesłanie mojego dziadka do ministerstwa oświaty po 1968 roku (wywiad pt. Chce konfrontacji tygodnik Solidarność” z 4 maja 1990 r.).

Filmowe imperium Wśród najgłośniejszych reżyserów filmowych znajdziemy dzisiaj Janusza Zaorskiego, byłego prezesa Radiokomitetu i przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, którego ojciec w pierwszym okresie PRL-u był dyrektorem generalnym w Ministerstwie Finansów, a następnie wiceministrem kultury i sztuki odpowiedzialnym za film. Bratem Janusza Zaorskiego jest znany aktor, Andrzej Zaorski. Inne znane rodzeństwo filmowe toAgnieszka Holland i Magdalena Łazarkiewicz, dwie reżyserki, których ojcem był Henryk Holland, przedwojenny komunista, w czasie wojny ochotnik w Armii Czerwonej, później redaktor naczelny “Walki Młodych” i dziennikarz “Trybuny Ludu”. W tej ostatniej gazecie, organie KC PZPR, w okresie stalinowskim pracowała również matka Marcela Lozinskiego, reżysera znanego z proudeckich sympatii. Inny reżyser, Andrzej Titkow, jest synem Walentego, byłego I sekretarza KW PZPR w Warszawie.

Genealogie profesorów Podobne rodowody posiada wielu znanych ludzi nauki. Profesor historii średniowiecznej, a zarazem były senator OKP i działacz Unii Pracy, Karol Modzelewski, pochodzi z rodziny przedwojennych komunistów, zaś jego ojczymem był czołowy stalinowiec, minister spraw zagranicznych w latach 1947-1951, Zygmunt Modzelewski. Inny historyk, profesor Instytutu Historii PAN, Jerzy W. Borejsza, jest synem zmarłego w roku 1952 komunistycznego dyktatora w dziedzinie kultury, Jerzego Borejszy, który przed wojną nazywał się Beniamin Goldberg. Profesorem politologii najwyższymi odznaczeniami państwowymi filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku, a zarazem redaktorem naczelnym Wydawnictwa Naukowego PWN, jest Jan Kofman, syn Jozefa, sekretarza i członka Prezydium CRZZ do roku 1968… Paweł Siergiejczyk na zakończenie cytowanych przykładów kończy stwierdzeniem, że chciał „pokazać, w jakim stopniu obecne elity naszego kraju wywodzą się z elit, które kilkadziesiąt lat temu, w najciemniejszym okresie stalinizmu, rządziły Polska „. I stawia retoryczne pytanie: „Czy tak duża ilość ludzi o podobnych rodowodach w polskiej polityce, prasie, kulturze i nauce, to tylko zwykły przypadek, czy raczej planowe promowanie ludzi z “czerwonej arystokracji”? Przytoczyłem to opracowanie by pokazać, kto nadal ma ogromne wpływy na państwo. Obecnie ci skompromitowani ludzie są honorowani najwyższymi odznaczeniami państwowymi. Bronisław Komorowski zapowiada , że Orderem Orła Białego odznaczy m.in. Adama Michnika Jana Krzysztofa Bieleckiego. Przypomnijmy, że takimi wysokimi honorami już wyróżniono w przeszłości m.in. Karola Modzelewskiego, Jacka Kuronia, Bronisława Geremka.

dr Leszek Skonka

Rząd III RP nagradza „moralną ku..wę”! Jakby na potwierdzenie nowej polityki „łączenia Polaków”, (jak mówią inni „łączenie ubeków”) władze III RP rozdają zaszczyty tym, którzy są ostatnimi jacy o zaszczyty mogliby się w ogóle ubiegać. Pierwsi byli Michnik, Bielecki, Hall i TW „Pireus” czyli Alojzy Orszulik „docenieni” przez Komorowskiego. Teraz Zdrojewski – ten od kultury - „docenił” innego „orła”.

Zygmunt Bauman – ubecki donosiciel i jeszcze (oby już niedługo) żyjący symbol żydokomuny dostał medal Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Były sowiecki agent, współpracownik Informacji Wojskowej i donosiciel skończył 85 lat i stąd taki zaszczyt. Szczególnie galanteryjnie z wiekowym ubekiem obchodzi się oczywiście „GW”, dla której to Bauman jest symbolem i wielkim wzorcem moralnym. Ostatnim pomnikowym, antypolskim „judeokomem”. Wiecznie żywa idea komunizmu ma się w „Agorze” znakomicie. Na tyle znakomicie, że niczym zaraza rozlała się na podatną na wszelkie „czerwone” choroby obecną władzę.
Order dla Jaruzelskiego i Kiszczaka coraz bliżej.... Życząc jubilatowi ostatnich już urodzin, kreślę kilka słów na temat jego pełnego „dokonań” życia: ...We wrześniu 1939 wraz z rodzicami przedostał się do Rosji Sowieckiej. Tam w 1943 rozpoczął studia na uniwersytecie w Gorki. Wkrótce potem został zmobilizowany i wstąpił do sowieckiej milicji. Przez kilka miesięcy służył w Moskwie. Po wstąpieniu do LWP w 1944 pełnił funkcje oficera politycznowychowawczego, służąc w szeregach 4 Dywizji Piechoty im. Jana Kilińskiego. Brał udział w bitwie o Kołobrzeg (gdzie był ranny) i zdobywaniu Berlina. W latach 1945–1953 był oficerem Wojska Polskiego w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Pełnił też m.in. funkcję instruktora w zarządzie polityczno-wychowawczym KBW. W wieku dziewiętnastu lat podpisał zobowiązanie do współpracy jako agent-informator Informacji Wojskowej o pseudonimie "Semjon". Część zachowanych raportów określa "Semjona" jako dobrze wyszkolonego i cennego analityka. Swoją pracę w KBW Bauman opisał jako niezwykle nudną, polegającą na pisaniu ulotek propagandowych dla żołnierzy. Stwierdził, że za swoją ówczesną działalność bierze pełną odpowiedzialność, zaznaczając, że podejmowane decyzje uważał w tamtym czasie za słuszne. Zwrócił jednocześnie uwagę na swoje wieloletnie przywiązanie do ideałów komunizmu i socjalizmu, z którego nigdy nie czynił tajemnicy. Jego zdaniem w okresie powojennym program polityczny partii komunistycznej stanowił najlepsze wówczas rozwiązanie krajowych problemów. Porównał również walkę komunistycznych władz z podziemiem w powojennej Polsce z walką z terroryzmem prowadzoną współcześnie... yarrok's blog

Permanentna wojna Stanów Zjednoczonych o władzę nad globem? Profesor historii i emerytowany pułkownik Andrew Bacevich jest autorem książki pod tytułem „Washington Rules: America’s Path to Permanent War” („Władza Waszyngtonu: Ameryka na Drodze do Wojny Permanentnej”). Książka ta wywołała żywe dyskusje w prasie. W „The New York Times Book Review” opublikowano recenzję G. J. Bass’a 3 września 2010 pod tytułem „Niekończąca się Wojna”. Recenzja ta jest ilustrowana fotografią bombowca USA B-52 zrzucającego dużą wiązkę bomb na Południowy Wietnam, oraz zdjęciami generała Curtis’a LeMay’a oraz Allen’a Foster’a Dulles’a z lat 1950-tych. Cytowana jest opinia H. W. Badlwina z 1947 roku, że „Przygotowując się na wojnę Ameryce grozi ‘zupełne wypaczenie systemu politycznego i ekonomicznego’ oraz przemiana w ‘garrison state’ („państwo garnizonów”) i jednoczesne niszczenie wszystkich zalet i cnót, oraz zasad, które jakoby USA broni.” Te same powody doprowadziły A. J. Bacevich’a (Bacewicza) do odrzucenia postępowej militaryzacji USA, obecnie pogłębiającej się z powodu pacyfikacji naprzód Iraku a po tym Afganistanu. Akcje te niszczą zbiorowe sumienie Ameryki. Pogląd ten podziela profesor Bacewich, który często zamieszcza swe artykuły w piśmie „National Review”. Bacewich potępiał decyzję rządu prezydenta Bush’a, żeby napaść na Irak w 2003 roku, która to napaść była sprzeczna z pokojowymi i proklamowanymi od dawna ideałami Ameryki. Autor ten uważa że począwszy od prezydenta Trumana, Amerykanie deptali ideały wolności propagując światu że ich misją dziejową jest niesienie wolność, dowodzenie i zmiana świata na lepsze za pomocą siły wojskowej. Bacewich uważa, że hasła uzasadnione w 1945 roku, obecnie prowadzą do katastrofy i czynią z USA państwo permanentnie zagrożone kryzysem tak zwanego „braku bezpieczeństwa”. Autor ten krytykuje „komisarzy w aparacie CIA etc. którzy zdobywają prestiż w stanie permanentnego pogotowia i bogacą firmy ochroniarskie, korporacje zbrojeniowe i wielkie banki. Dla przykładu, bank żydowski Goldman Sachs, był głównym darczyńcą na rzecz kampanii prezydenta Obamy, a jednocześnie jest jednym z głównych graczy w „szwindlu na trylion dolarów,” który to szwindel doprowadził do tego, że obecnie blisko połowa domów rodzin amerykańskich, ma większe długi hipoteczne, niż wynosi wartość rynkowa ich domów. Profesor Bacewich krytykuje jak obecnie, w USA, uczciwi działacze w kongresie przedstawiani są jako „półgłówki i ciemnoty”. Paraliżuje to opór przeciwko rządom kompleksu wojskowo-przemysłowego, który zarabia na działaniach wojennych, jak o tym przestrzegał prezydent Eisenhower. Obecnie sprzedajne media mydlą oczy Amerykanom i wprowadzają ich w stan letargu i wymazują z ich pamięci takie katastrofy jak klęska USA w Wietnamie i masowa narkomania żołnierzy, a zwłaszcza weteranów amerykańskich sił zbrojnych, którzy teraz popełniają akty samobójstwa, najliczniejsze w historii USA. Media w USA szerzą wśród Amerykanów fałszywe z gruntu infoprmacje o dawaniu poparcia dla niby chwalebnych akcji pacyfikacyjnych. Natomiast, kiedy syn profesora Bacewich’a, porucznik, poległ na czasie pacyfikacji Iraku 13 maja 2007, zrozpaczony jego ojciec opisywał z rozgoryczeniem jak słucha kłamliwie media, które głoszą, że życie każdego żołnierza USA „ma wartość najwyższą na świecie.” Profesor Bacewich ma dowód tego kłamstwa w postaci czeku, który otrzymał on po śmierci swego syna. Czek ten był wystawiony dla ojca, jako odszkodowanie z powodu straty syna w Iraku. Bacewich uważa, że militaryzm skorumpował USA, które obecnie działa według schematów rozpoczętych przez Allen’a Dullas’a, architekta systemu monopolu CIA i terroryzowania świata bombowcami USA, według wytycznych generała Curtis’a E. LeMay’a, ludzi bardzo zasłużonych dla przemysłu zbrojeniowego USA. Niestety prezydent Obama dalej kontynuuje ten sam program nie kończących się kampanii, bez jakiegokolwiek pojęcia na czym ma polegać zwycięstwo USA . Autor ten wspomina zdradę Polski w Teheranie w 1943 roku, kiedy USA i Brytania oddały swego zasłużonego polskiego alianta na pastwę Związku Sowieckiego. Autorem recenzji książki profesora Bacewich’a jest profesor nauk politycznych i historii stosunków międzynarodowych na uniwersytecie w Princeton, Gary J. Bass. Jest on autorem, między innymi takich książek jak „Bitwa o Wolność” („Freedom’s Battle”) oraz „Powstrzymać Zemstę” („Stay the Hand of Vengeance”). Obydwaj profesorowie Bacewich i Bass potępiają permanentną i beznadziejną wojnę Stanów Zjednoczonych o władzę nad całym globem ziemskim.

Konfrontacja „kapitalizmu lichwiarskiego” USA i „państwowego” Chin Konfrontacja „kapitalizmu lichwiarskiego” USA i „państwowego” Chin jest opisywana obecnie pod znakiem zemsty Chin za upokorzenia od czasów narzucenia Chinom importu opium uprawianego przez Brytyjczyków na terenach dzisiejszego Bangladeszu. Była to jedna największych zbrodni w historii ludzkości, popełniona za czasów istnienia światowego imperium W. Brytanii, które w czasie kariery politycznej Winstona Churchilla zmalało do wielkości małej, gęsto zaludnionej wyspy pod opieką USA, które bardzo skutecznie wykorzystały upadek dwóch imperiów, naprzód hiszpańskiego a po tym brytyjskiego. Chiny przechodziły w XIX wieku kryzys polityczny i nie mogły obronić się przed narzuceniem im siłą przez W. Brytanię legalizacji handlu opium, do czego doszło za pomocą ekspedycji karnych począwszy od 23 października 1856, a następnie bombardowania Kantonu przez okręty brytyjskie i francuskie. Dwa lata później, w 1858 roku, Brytyjczycy ponieśli klęskę, którą pomścili w sierpniu 1860 roku i obrabowali Pekin, w którym założono po raz pierwszy obce ambasady i protestanckie misje religijne. Konfrontacja „kapitalizmu lichwiarskiego” USA i „państwowego” Chin jest zilustrowana za pomocą porównawczych wykresów rozwoju, w gazecie The Wall Street Journal z 16 listopada 2010. Gospodarka Chin rośnie w tempie ok. 10% rocznie, Indii 9%, USA i Japonii 3% oraz strefy euro ok. 2%. Mimo przeważającej kontroli państwowej, przedsiębiorstwa na terenie Chin są najbardziej zyskowne na świecie, głównie z powodu taniej robocizny. Chiny względnie powoli doganiają USA, ostatnio np. w konwersji energii słonecznej, za pomocą stosowania bardzo cienkiego filmu, który zmienia energię słoneczną w energię elektryczną. Jednym z głównych celów rządzącej partii komunistycznej Chin jest niezależność gospodarcza. Rząd Chin chce być technologiczne niezależny od zagranicy z pomocą Długofalowego Planu Rozwoju Nauk i Technologii. Koszt tego planu ma ok. 2020 roku osiągnąć 2,5 % chińskiego Produktu Krajowego Brutto (PKB) w porównaniu z 1,3% w 2005 roku. W Chinach nadal setki milionów ludzi żyje w biedzie i koszt ich robocizny nadal będzie skutecznie konkurować z kosztem robocizny w Ameryce i w Europie. Postęp techniczny i organizacyjny w Chinach widać w takich porównaniach z USA, jak na przykład fakt, że w Chinach nowe pociągi jeżdżą ponad cztery razy szybciej niż w USA, a Chińczycy obecnie budują szosy i wieżowce bez porównania szybciej niż Amerykanie. Amerykański lichwiarski kapitalizm zadłuża tak rząd jak i mieszkańców USA. Do rzadkości należą ludzie w USA, którzy używają kart kredytowych tylko dla ułatwienia zakupów. W USA karty kredytowe służą do kupowania na kredyt przez zaciąganie pożyczek na lichwiarski procent, obecnie 30% rocznie – często znacznie większy procent mimo istniejących ograniczeń prawnych. Amerykanie płacą kartami kredytowymi prawie za wszystkie swoje wydatki. Z powodu kryzysu finansowego i słabej obecnie koniunktury, przeważająca większość Amerykanów nie jest w stanie spłacać na bieżąco swoich długów zaciągniętych na karty kredytowe. W efekcie domina, ten stan rzeczy grozi nowymi stratami banków, które oferują karty. Niestety obecnie w czasach stosunkowo wysokiego i wzrastającego bezrobocia w USA, karty kredytowe są dla wielu Amerykanów jedynym dostępnym im źródłem pożyczania pieniędzy. W USA w sprawach ekonomicznych często używa się porównania do baniek mydlanych (bubbles), które nie trwają długo i pękają w powietrzu. Jest obawa, że jak dojdzie do pęknięcia bańki kart kredytowych, to straty banków będą wynosić kilkaset miliardów dolarów. Nic dziwnego, że obecnie maleje chęć Amerykanów do wydawania pieniędzy. Zagraża to sytuacji gospodarczej USA, gdzie 70% dochodów gospodarki narodowej stanowią wydatki konsumentów – procent ten jest mniej więcej dwukrotnie wyższy w USA niż stanowi procent wydatków konsumentów w Chinach.

Funkcję centralnego banku w USA pełni kontrolowany przez Żydów bank prywatny pod nazwą „Federal Reserve”. Bank ten kontroluje amerykańską politykę monetarną i wbrew nakazom konstytucji amerykańskiej ma monopol na drukowanie dolarów. Dzieje się to wbrew przestrogom Thomasa Jeffersona, który powiedzial, że: “jeśli Amerykanie kiedykolwiek pozwolą prywatnym bankom na drukowanie ich pieniędzy, to kolejno, przez inflację i deflację, banki i korporacje, jakimi obrosną, zagrabią ludziom ich posiadłości aż ich dzieci obudzą się bezdomne, na kontynencie, który zdobyli ich ojcowie”. Niestety, nie przewidywany przez Jeffersona „kapitalizm lichwiarski” zapanował w USA. Obecna amerykańska wersja kapitalizmu obecnie ma trudności w konfrontacji z „państwowym kapitalizmem” komunistycznych Chin. Iwo Cyprian Pogonowski

Pierwsze “ Inteligentne miasta” 25 %  dzieci jest  głodne The Economist „Living on a Platform „Projekty Inteligentnego miasta powielają się na całym świecie ”..” Najbardziej znanym inteligentnym miastem jest Masdar, całkowicie nowe przedsięwzięcie architektoniczne w Abu Dhabi, które właśnie przywitało pierwszych mieszkańców, w planach ma mieć 40 tysięcy mieszkańców. Miasto Masdar jest zbudowane w całości na wznoszących się do góry platformach, co czyni budowanie zarządzanie instalacjami dużo łatwiejszym. Poniżej platform znajduje się inteligentna infrastruktura, włączając instalację wodną ze znajdującymi się w niej sensorami, i sieć światłowodową.. Powyżej ma być pokaz dla wszelkiego rodzaju zielonych technologii. Energooszczędne budynki, małe moduły, które będą krążyć wokoło na ścieżkach (żadne samochody nie są dozwolone. Znajduje się tam system, który wychwytuje wodę deszczową.”’...” Cisco próbuje zademonstrować coś takiego w Sengdo City, niedaleko Seulu w Korei Południowej”..” Projektowany koszt 35 miliardów dolarów i ma mieć 65 tysięcy mieszkańców. „…”Mieszkańcy ,p [pierwszego ukończonego zespołu apartamentów już mogą cieszyć się korzyściami z wszystko ogarniającymi połączeniami. Inteligentne telefony otwierające drzwi. Klimatyzacja, żaluzje, i system bezpieczeństwa jest kontrolowany i pokazywany na we wszystkich apartamentach, a także pozwala na dostęp do wszelkiego rodzaju usług serwisowych on line . Kilka kliknięć i użytkownik może wziąć udział w wideokonferencji z lekarzem, załatwić lokalne sprawy urzędowe i znaleźć jak najłatwiej dostać się do pracy. „..( całość ) Mój komentarz Właśnie Polsat podał, że co czwarte polskie dziecko  jest głodne. 30 procent Polaków żyje w nędzy. Warto zestawić te dwa fakty. Nędze cywilizacyjną Polski Polska jest wyjątkowym krajem , w których ludzi żyjących w biedzie obkłada sie drakońskimi podatkami. Wyżyłowany 23 procentowy VAT w kraju biednym jest narzędziem tortury dal już milionów osób. Męki Tantala. Ojciec rodziny już ma pracę. Tak jak mityczny tantal widzi juz chleb dla swoich dzieci .Okazuje się jednak że Polska jest znowu ewenementem na skale europejską. Posiadanie stałej pracy nie oznacza ,że dochody z nich osiągane wystarczą na podstawowe utrzymanie. W Polsce powstaną inteligentne miasta , tylko, że dla elit, żyjących na koszt eksploatowanych wysokimi podatkami biedaków. W biednym, skorumpowanym , uciskanym wysokimi podatkami kraju jeśli powstaje coś nowoczesnego i pięknego to na koszt biedaków, dla ich ekonomicznych oprawców. Marek Mojsiewicz

21 listopada 2010 Regulacja prawa powszechnego ciążenia.. Według Gazety Wyborczej, Organizacja Narodów Zjednoczonych, po raz pierwszy w historii zaliczyła Polskę do najbogatszych państw świata (!!!!) co oznacza zaliczenie nas do krajów „wysoko rozwiniętych”. W gronie takich państw jak USA, Niemcy i Szwajcaria nasz kraj zajmuje 41 miejsce. Za nami jest Barbados. To dobra wiadomość, bo potrzeba nam na co dzień jakieś otuchy, żeby nie wpaść w przygnębienie z powodu na przykład narastającego długu publicznego, który jak nie przekroczył, to wkrótce przekroczy sumę 3 bilionów złotych (!!!), przyspieszając w czasie jednej sekundy o 4000 złotych(!!!!). Nie wiem, czy specjaliści z Organizacji Narodów Zjednoczonych doliczyli ten dług wraz odsetkami, bo mogłoby się okazać, że przy bilansie ogólnym - nie pozostaje nam nic, nawet na utrzymanie biurokracji państwowej i samorządowej. Polacy mają na kontach jeszcze coś około 150 miliardów złotych - ale sami państwo przyznacie, że to bardzo mała kropla w morzu potrzeb…. potrzeb biurokracji. Bo tasiemiec biurokracji zżera nas systematycznie, powoli i metodycznie. Są jeszcze domy i ziemia „obywateli” państwa demokratycznego i prawnego i zawsze można wrócić - w sposób rozszerzony - do dekretu Bieruta o nacjonalizacji, tym bardziej, że dekret ten nadal obowiązuje i jest podstawą III Rzeczpospolitej Zasiłkowej i Biurokratycznej. Filozof Seneka uważał, że: ”szczęście i pomyślność naszego życia zależy od użytku jaki zrobimy z naszych namiętności”. Nie wiedział jeszcze wtedy, że powstaną w Europie demokratyczne państwa prawne urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości i zadłużające się systematycznie,  zgodnie z prawem demokratycznym, ale za to namiętnie i bez litości wobec poddanych - demokratycznych państw prawnych. Co prawda życie i pomyślność „obywateli” najwyższym prawem demokratycznego państwa prawnego, ale szczęście szczególnie  dla tych wszystkich, którzy zajmują się  wyzyskiem „obywateli” demokratycznych państw prawnych. Ponieważ  w żadnym państwie, nawet demokratycznym, biurokracja nie tworzy żadnego dochodu, a jedynie kombinuje jakby tu przejeść i roztrwonić zasoby wytworzone przez niewolników państwa demokratycznego  i oczywiście prawnego - to z takiej ideologii nie może być żadnego pożytku. Oczywiście oprócz szczęścia i pomyślności życia biurokracji, która nie dość, że żyje na nasz koszt, to jeszcze na koszt przyszłych pokoleń.. Akurat dzisiaj będziemy wybierać wszystkich chętnych do pożycia sobie na nasz koszt - jak to kiedyś napisał pan Stanisław Michalkiewicz - będziemy wybierać swoich własnych nadzorców, co jest chyba oczywiste w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady biurokratycznej sprawiedliwości. I to na wielu poziomach społecznej sprawiedliwości.. W gminach, powiatach zarówno grodzkich jak i ziemskich, i województwach. No i bezpośrednio na wójtów burmistrzów i prezydentów miast.. Czego to przyszli nadzorcy nie powypisywali w swoich wyborczych deklaracjach. Wszystko wpisali co im ślina na język przyniosła i jeszcze więcej, żeby było czym ślinić. Przeglądając od czasu do czasu przedwyborcze obietnice uśmiałem się do rozpuku i uświadomiłem obie, że demokracja ma to do siebie, że oparta jest w dużej mierze na kategorii kłamstwa. W demokracji wolno kłamać - że tak powiem ustawowo.. W sądach na przykład jeszcze chyba składa się przysięgę, że będzie się mówiło prawdę, prawdę i jeszcze raz  prawdę - ale w wyborach demokratycznych, tajnych równych i bezpośrednich - już chyba nie.. Bo wszyscy bajdurzą bez granic nieprzyzwoitości.. Jeden z kandydatów do powiatu opowiada jak to zrobi swoim wyborcom dobrze, bo ukończył gdzieś profil prawno-europejski, wielką naukę, która będzie służyć jemu i jego wyborcom. Służyć aż do bólu.. A jak jeszcze skończy Politologię o specjalności Samorząd i Polityka Lokalna - to dopiero nam pokaże. No właśnie, a pan premier mówił niedawno, że chce  wygnać politykę z samorządów, bo to nie przystoi, żeby politycy zajmowali się samorządami, bo demokracja jest owszem potrzebna, ale na górze, a na dole niech będzie samorządność.. Bez polityki ”To dlaczego wydziały różnego rodzaju  na różnych uniwersytetach kształcą przyszłych samorządowców o specjalności Polityka Lokalna? I jeszcze pisze ów człowiek, że „posiadam niezbędne wykształcenie oraz kwalifikacje do bycia radnym oraz pełnienia innych funkcji publicznych”(???). Wygląda na to, że wkrótce do bycia radnym będzie trzeba mieć ”niezbędne wykształcenie”, bo bez „niezbędnego wykształcenia”, nie będzie można decydować o podziale cudzych pieniędzy w gminach, powiatach a szczególnie województwach.. Być może  wkrótce - w ramach rozwoju demokracji lokalnej - powstaną  nowe państwowe szkoły kształcące w zakresie bycia radnym gminnym, powiatowym i wojewódzkim. Będą uczyły jak przesiadywać na posiedzeniu rady, żeby na przykład nie zasnąć podczas burzliwej debaty nad ważnym problemem społecznym, będą uczyły zachowania się podczas posiedzeń demokratycznych i jawnych oraz przygotowywały jak zamieść pod dywan środki unijne, tak żeby wyborcy nie zauważyli, że deficyt jest większy, niż deklarują oficjalnie demokratyczni przywódcy lokalni.. Tylko patrzeć jak takie szkoły powstaną. Bo są potrzebne, żeby ucywilizować jeszcze bardziej demokrację, bo coraz więcej chamstwa na posiedzeniach demokratycznych daje się we znaki ich uczestnikom.. „Pełniąc funkcję Radnego Rady Powiatu postaram się w jak najlepszy i najbardziej aktywny oraz efektywny sposób reprezentować interesy wszystkich grup społecznych oraz pomagać rozwiązywać problemy, które ich nękają”(????). Czy to nie najwspanialszy kandydat? Jak on będzie rozwiązywał i reprezentował interesy wszystkich grup społecznych, jak na przykład interesy te będą wzajemnie sprzeczne. Bo na przykład jak rozwiązać problem wszystkich grup społecznych na szczeblu powiatu i tam rozwiązać problem na styku biurokracja - mieszkaniec powiatu. Ale to na pewno potrafi kandydat do Rady Powiatu. No i te problemy ”które nękają”… A skąd się biorą i dlaczego nękają? Ano, jeszcze wyżej tworzą problem, a niżej go próbują rozwiązać. Gdyby ci wyżej nie tworzyli problemów - to ci niżej nie musieliby ich rozwiązywać.. Ale z kolei, jakby nie było co rozwiązywać niżej, to po co byłyby te rady powiatowe..??? Dlatego problemów musi być cała masa i jeszcze więcej, żeby je móc w sposób efektywny i najbardziej aktywny - rozwiązywać. A jak rozwiązywać problemy w sposób jak najbardziej aktywny? Ano zorganizować jak najwięcej aktywnych posiedzeń i aktywnie włączyć się w rozwiązywanie problemów nieaktywnych mieszkańców. Tym bardziej, że rozwiązywanie problemów kosztuje i nikt za darmo cudzych problemów nie będzie rozwiązywał, więc rozwiązywanie problemów musi kosztować. Po to są diety dla radych, żeby mogli w spokoju materialnym te problemy rozwiązywać.. Widać wyraźnie , że dobrobyt rozwiązujących problemy jest wprost proporcjonalny do liczby problemów  i danym powiecie. Im więcej problemów - tym większe prawdopodobieństwo, że uda się część z nich rozwiązać, zanim nie napłyną z góry inne problemy.. Bo socjalizm to ustrój, w którym bohatersko rozwiązuje się problemy nieznane w innych ustrojach.. Mamy obecnie czas wyboru naszych bohaterów… od rozwiązywania problemów! WJR

Potężna broń na stronie:

http://www.wykop.pl/link/518873/kandydat-janusz-korwin-mikke-debata-warszawska-mlodarp/

znalazłem następujący wpis: Dzisiaj odbyło się "zaprogramowane" przez sztaby HGW i PiSCzesia "spotkanie debatowe" na Uniwersytecie Warszawskim, na które NIE ZOSTAŁ ZAPROSZONY NA ŻĄDANIE SZTABÓW WYBORCZYCH Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO) i Czesława Bieleckiego (PiS) stanowiący dla niech NAJWIĘKSZE ZAGROŻENIE Kandydat Janusz Korwin-Mikke - oto wypowiedź uczestnika tej merkietoidowej cwaniackiej zagrywki: "Pavel 'Krou' Karpesh - Właśnie wróciłem z debaty. Zapytałem niezależnie od siebie 4 osoby z plakietkami "ORGANIZATOR", wszyscy odpowiedzieli mi to samo: Chcieliśmy go zaprosić, ale sztaby kontrkandydatów zagroziły, że jeśli on będzie to się nie pojawią. Więc JKM nie zaprosili, bo by się reszta nie pojawiła. Ot tak, proszę państwa. Organizatorzy dali dupy, za przeproszeniem i stali się marionetkami. (...)". To jest rzeczywiście potężna broń w ręku establishmentu: udawanie, że przeciwnik nie istnieje. Ja na miejscu PT Organizatorów wyjaśniłbym mi sytuację, zaprosił mnie warunkowo – a potem, już po wejściu PT Kandydatów „Bandy Czworga” spytał Ich publicznie, czy rzeczywiście odmawiają dyskusji z JKM... I na wszelki wypadek przyszykowałbym obok drugą salę – dla chętnych na spotkanie ze mną... To taka rada – na następne wybory... JKM

PRÓBA GENERALNA? Świąteczne bójki pomiędzy politycznymi subkulturami skinów i anarcholi to stały od lat, ale zawsze dotąd marginalny element warszawskiego 11 listopada. Tym razem miało być inaczej: według tego samego schematu, co pod krzyżem. Gdyby ktokolwiek rok temu mówił mi, że w Polsce, w Warszawie, przeciwko grupie absolutnie nieagresywnych ludzi modlącym się pod krzyżem da się zorganizować kilkutysięczną manifestację, z fizyczną agresją, profanowaniem krzyża, wyszydzaniem religii i narodowej tragedii − sami, Państwo, się domyślacie… A to, co wydawało się zupełnie niewyobrażalne, jednak okazało się możliwe. Jakim sposobem? Bardzo prostym. Wystarczyło kilkadziesiąt osób, które wykonały czarną robotę. Po części byli to fanatycy antyklerykalni, po części osoby wyraźnie zaburzone, jak okrzyknięty sławą oficjalny przywódca całego zamieszania, po części, najprawdopodobniej, zorganizowani do tego celu kryminaliści. Zajmujący się półświatkiem dziennikarze rozpoznają na zdjęciach spod krzyża kwiat stołecznych sutenerów − to oni właśnie trzymają najbardziej ordynarne transparenty i symbole. Nieformalny król warszawskich burdeli, znany pod ksywą „Niemiec”, dyrygował swymi podwładnymi osobiście i przy okazji nawet trzasnął sobie znaną państwu fotkę z celebrytką. „Niemiec” miał stanąć przed sądem za szantażowanie senatora Piesiewicza, proces kilka razy miał się rozpocząć, ale z jakiegoś powodu rozpocząć się ciągle nie może, i nic w tym chyba dziwnego − każdy się domyśla, że taki biznes jak „agencje towarzyskie” w mieści stołecznym nie mógłby istnieć bez jakiejś „kryszy”. A więc − kilkudziesięciu zdecydowanych aktywistów do czarnej roboty, a reszty dopełnią gapie, którzy przyleźli, bo wypada, bo fajnie, „śmiechowo” i bo wszyscy idą. Przypuszczam, że to doświadczenie spod krzyża było brane pod uwagę na Czerskiej, gdy zapadała tam decyzja o urządzeniu na Święto Niepodległości „antyfaszystowskiej” hucpy. Świąteczne bójki pomiędzy politycznymi subkulturami skinów i anarcholi to stały od lat, ale zawsze dotąd marginalny element warszawskiego 11 listopada. Tym razem miało być inaczej. Według tego samego schematu, co pod krzyżem: uświadomieni aktywiści, czyli lewackie bojówki, ukrywające się pod mianem „antyfaszystów”, do bicia, oraz tłum asystujący temu entuzjastycznie, spędzony, by zaprotestować przeciwko faszyzmowi. Aby tłum tym mniej kapował, w co został wpuszczony, dostał gwizdki. Tych gwizdków, jak zauważył portal wpolityce.pl, chciała „Wyborcza” rozdać 100 tys., czyli, jak widać, cała akcja zamierzona została z ogromnym rozmachem. Niebezpostawnym. Jeśli udało się ściągnąć trzy, może cztery tysiące przeciwko modlącym się staruszkom − no to przeciwko skinheadom przyjedzie na pewno wielokrotnie więcej… Po co cała ta, na szczęście nieudana − także dzięki odpowiedzialnej postawie demonstrujących narodowców − hucpa? Z moralnego oburzenia, że w wolnej Polsce odradza się ONR? Zaryzykuję hipotezę, że była to próba generalna przed planowanym „wygwizdaniem z Warszawy” marszu pamięci, którego można się spodziewać 10 kwietnia 2011 r. Nie mam żadnych dowodów na poparcie swej intuicji, równie nieprawdopodobnej, jak kiedyś… patrz początek. Ale sądzę, że jeszcze takie dowody zobaczymy, niestety. Rafał A. Ziemkiewicz

Najnowszy testament na najbliższy rok Trzecia rocznica powstania rządu premiera Donalda Tuska przeszła niemal niezauważona, pewnie dlatego, że ani Siły Wyższe, które do powstania tego rządu doprowadziły, ani sami zainteresowani dygnitarze woleli o tym jubileuszu nie przypominać. Nie tylko bowiem rząd nie może się pochwalić żadnymi osiągnięciami, ale w dodatku pogarszają się również okoliczności zewnętrzne. Rząd premiera Tuska na całej linii zawiódł nadzieje wolnorynkowców, którzy wiele sobie po nim obiecywali. Jednak sejmowa komisja "Przyjazne Państwo", teoretycznie mająca doprowadzić do likwidacji największych absurdów w systemie prawnym, żadnych największych absurdów nie zlikwidowała, bo została wykorzystana przez posła Palikota do promowania własnej osoby i różnych błazeństw. Wielkie nadzieje zakończyły się podniesieniem podatków, i stachanowskim tempem przyrostu długu publicznego, a "przyjazne państwo" wróciło do znanego wizerunku wrogiego i aroganckiego draństwa. Nie zmieniła tego zapowiadana z wielkim przytupem jesienna ofensywa legislacyjna, dla której premier Tusk miał się nawet przeprowadzić do gmachu Sejmu. Jakoś wszystko rozlazło się po kościach, jeśli oczywiście nie liczyć faszystowskiej ustawy o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu. Weszła ona w życie 15 listopada i przechodząc do porządku nad świętym prawem własności, zabrania palenia w prywatnych knajpach i hotelach, a nawet - na wolnym powietrzu na przystankach autobusowych i peronach kolejowych dworców. Warto zwrócić uwagę, że Sejm uchwalił ją na dwa dni przed katastrofą smoleńską i wielu palaczy upatruje w tym wydarzeniu, w którym zginęło również wielu wybitnych parlamentarzystów, nie tylko związek przyczynowy, ale także - pierwsze poważne ostrzeżenie ze strony Nieba. Również w dziedzinie polityki zagranicznej rząd nie może pochwalić się żadnymi sukcesami. Niedawno minister Sikorski wyraził zaskoczenie postawą rządu litewskiego, który nawet z ostentacją lekceważy polskie postulaty dotyczące litewskich Polaków. Trudno jednak dziwić się spostrzegawczym Litwinom. Widząc tchórzostwo rządu premiera Tuska w sprawie katastrofy smoleńskiej i nadskakiwanie Niemcom, Wilno musiało nabrać przekonania, że takiego papierowego tygrysa może sobie spokojnie zlekceważyć. Na domiar złego na zachodniej Ukrainie wybory wygrała partia Swoboda, czyli po prostu banderowcy, nawet nie próbujący ukrywać ideowych inspiracji Dymitra Doncowa i Stefana Bandery. Ponieważ i Aleksander Łukaszenka nie dał się nabrać na korupcyjną propozycję złożoną mu przez ministra Sikorskiego, wygląda na to, że również ze sławnego Partnerstwa Wschodniego, na które premieru Tusku łaskawie pozwoliła Nasza Złota Pani Aniela, też pozostały tylko melancholijne wspomnienia. I nic dziwnego, bo oto w niecały rok po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, a dokładnie - 16 listopada zablokowany został unijny budżet na 2011 rok. Przyczyną był opór unijnych płatników netto: Wielkiej Brytanii, Szwecji, Holandii i Danii, które "w ogóle nie chcą rozmawiać o przyszłości finansowania kluczowych polityk europejskich". Ano - trudno się dziwić; dopóki traktat nie był jeszcze ratyfikowany, to rozmawiały, aż miło było słuchać, ale skoro już jest po harapie, to po co rozmawiać o finansowaniu jakichś "kluczowych polityk" zwłaszcza w sytuacji, gdy taka Wielka Brytania dokonuje u siebie drastycznych cięć wydatków państwowych? Wobec tego UE będzie funkcjonowała według prowizorium, co oznacza nie tylko wolniejszy spływ pieniędzy, ale i ich zmniejszenie co najmniej o 3,5 miliarda euro. Tymczasem w Polsce, zwłaszcza przed wyborami samorządowymi, każde miasteczko zamieniło się w wielki front budowy opatrzony tablicami informującymi o udziale Unii Europejskiej w kosztach. Te nadzieje mogą się w tej sytuacji nie ziścić, co pogłębi i tak już poważną sytuację finansową samorządów, które zadłużają się w tempie podobnym do państwa. Żeby było śmieszniej, niemal w tym samym momencie prezydent Komorowski skierował do Sejmu projekt nowelizacji konstytucji. Chodzi w nim przede wszystkim o dostosowanie jej przepisów do wejścia Polski do unii walutowej, ale przy okazji dodano ozdobniki o tym, że Polska "jest członkiem Unii Europejskiej, która szanuje suwerenność i tożsamość narodową państw członkowskich, respektuje zasadę pomocniczości" i w ogóle - sprawia, że w dzień jest jasno, a w nocy ciemno, że pory roku następują po sobie z zadziwiającą regularnością, że zboża rosną na polach, a krowy dają mleko. Jest to nowelizacja szalenie podobna do tej z 10 lutego 1976 roku, kiedy do konstytucji wpisana została przewodnia rola PZPR w budowie socjalizmu i wieczny sojusz ze Związkiem Radzieckim. Widocznie Siły Wyższe, wykonując polecenia Naszej Złotej Pani Anieli, nakazały przyklepanie Anschlussu, bo niezależnie od tych ozdobnych deklaracji, jaka to cudowna jest Unia Europejska, nowelizacja zawiera artykuł 227 g, stanowiący, że "Rzeczpospolita Polska podejmuje działania niezbędne dla skuteczności prawa Unii Europejskiej w krajowym porządku prawnym". Czyż Biuro Polityczne KC PZPR i Służba Bezpieczeństwa za komuny miały inne zadania? I pomyśleć, że Bronisław Komorowski w 1976 roku protestował, podobnie jak i niżej podpisany przeciwko tamtej nowelizacji, a teraz sam wniósł do Sejmu szalenie podobną. Co za diabeł go tak odmienił? Więc nic dziwnego, że i Siły Wyższe skwapliwie wykorzystały wyrzucenie z PiS posłanek Kluzik-Rostkowskiej i Jakubiak, by ze spekulacji, co też one teraz zrobią, do jakiej partii się zapiszą, czy może utworzą własną - by trzecią rocznicę powstania rządu wypchnąć ze społecznej świadomości. Premier Tusk natomiast nakazał swoim wyznawcom odcinanie się od polityki, zaś w odpowiedzi na otwarty list Jarosława Kaczyńskiego, w którym zarzucił mu on zaniedbywanie spraw obronności, z miedzianym czołem odpowiedział, że "nigdy jeszcze" Polska nie była tak bezpieczna, jak teraz i "nigdy jeszcze" nie miała tak znakomitych stosunków z sąsiadami. Pozornie mogłoby to świadczyć o całkowitej utracie poczucia rzeczywistości, ale tak nie jest, bo to tylko znana strategia, że "jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej". Znaczy - znowu "Polska nierządem stoi" - co również w wieku XVIII dawało współczesnym ogromne poczucie bezpieczeństwa, chociaż - jak pamiętamy - skończyło się rozbiorami. Tymczasem w odruchu solidarności z posłankami skrzywdzonymi przez złego Jarosława Kaczyńskiego przyłączyli się inni skrzywdzeni w osobach uczonego europosła Migalskiego, tłuściutkiego europosła Kamińskiego, sprytnego europosła Bielana, europosła Kowala, który, oczywiście "bez swojej wiedzy i zgody", został zarejestrowany jako agent WSI, posła Poncyljusza i posła Ołdakowskiego, dzięki czemu powstał "ruch" pod zachęcającą nazwą "Polska jest najważniejsza". Jestem oczywiście pewien, że tak naprawdę to nikt tak nie myśli, bo już pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Krasicki we "Wstępie do bajek" napisał: "Był minister rzetelny - o sobie nie myślał" - no, a poza tym każdy sposób jest dobry, by doprowadzić w Sejmie do sklecenia większości, która wniesioną przez prezydenta Komorowskiego nowelizację konstytucji uchwali. Zgodnie z art. 235 ust. 4 do zmiany konstytucji potrzeba 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. Wprawdzie PO, SLD, PSL, SDPL, DKP-SD i 12 posłów niezrzeszonych taką większość tworzą i bez PiS, ale poparcie SLD dla nowelizacji wcale nie jest pewne. Nie dlatego, by SLD był przeciwny Anschlussowi; co to, to nie, ale dlaczego miałby robić coś dla prezydenta Komorowskiego za darmo? Tymczasem dla ruchu "Polska jest najważniejsza" bardzo ważną rzeczą jest odpowiedź na pytanie, kto w przyszłym roku weźmie ich na swoje listy wyborcze i na jakim miejscu umieści - bo chyba wiedzą, że mechanizm uszczelniania politycznej sceny, tworzony zresztą z ich udziałem, żadnej innej możliwości uzyskania mandatu nie pozostawia - i dlatego mogą inicjatywę prezydenta Komorowskiego poprzeć, całkowicie zgodnie z sumieniem, bo w spuściźnie zmarłego prezydenta Kaczyńskiego entuzjazm dla Anschlussu zajmuje miejsce poczesne. A tak się akurat złożyło, że ruch "Polska jest najważniejsza" uznał się za kontynuatora misji nieżyjącego prezydenta. Na takie świętokradztwo natychmiast zareagował Jarosław Kaczyński, występując publicznie z oświadczeniem rozpoczynającym się od słów: "Kochany Leszku" i zawierającym zaklęcia o wypełnianiu poszczególnych punktów jego testamentu. Trudno powiedzieć, czy chodzi tylko o Anschluss, czy również o nadskakiwanie banderowcom, Litwinom i Żydom. Jest to oczywiście dalszy ciąg forsowania kultu prezydenta Kaczyńskiego jako ważnego elementu strategii martyrologicznej PiS, ale w tej sytuacji to wydzieranie sobie nieboszczyka, niczym bojowego sztandaru, zaczyna niebezpiecznie ocierać się o groteskę. Nie można wykluczyć, że jest to zgodne z intencjami Sił Wyższych, którym strategia martyrologiczna z pewnością jest nie w smak. Z tego też pewnie powodu podróż posła Antoniego Macierewicza i Anny Fotygi do Stanów Zjednoczonych została uznana przez ministra Grasia za "zdradę", przez ministra Sikorskiego za "upokorzenie", a przez marszałka Schetynę za "hucpę" - chociaż tak naprawdę jedynym jej rezultatem będzie prawdopodobnie wywołanie wrażenia na sprzyjającej PiS-owi części opinii publicznej, że świat - cokolwiek by to miało znaczyć - również bardzo katastrofę smoleńską przeżywa i nie spocznie, dopóki jej nie wyjaśni. Wszystko to stanowi tło dla wyborów samorządowych, które rozpoczną się 21 listopada. Do samorządów terytorialnych różnych szczebli kandyduje prawie ćwierć miliona osób, wśród których - jak nie bez złośliwości zauważa prasa - "roi się" od członków rodzin różnych polityków. Prawdopodobnie większość z nich obejmie którąś z ponad 40 tysięcy posad, na których wszyscy będą pracowali... oczywiście dla Polski, bo przecież "Polska jest najważniejsza" - nieprawdaż? SM

Kaczyński o celowej przedwyborczej akcji rozłamowców . Kaczyński „ Gdyby nie ta perfidna , zaplanowana akcja, wygralibyśmy te wybory „Zdanie z przemówienia w Radomiu w którym mówił o „czarnej grotesce „ o ludziach z jego najbliższego otoczenia publicznie obnoszących się żałoba po Lechu Kaczyńskim , a prywatnie spotykających się z Palikotem Czy Kaczyński ma rację, czy też są to jakie jego imaginację. Przygotowywanie puczu, list otwarty Migalskiego, który albo dał się wykorzystać, albo jest już następnym cynicznym tuskoidem, mogącym podać rękę samemu Mirosławowi Sekule. Osobiście zakładam, że dał się wykorzystać. Jest typowym enfant terrible, potrzebnym w każdym ugrupowaniu, bo tylko taka osoba, pozbawioną wyrachowanej inteligencji emocjonalnej może powiedzieć przywódcy skąd mu wyrastają przysłowiowe nogi. Krasnodębski pisał o aktywnym, zagrażającym demokracji udziale mediów w polityce. Media wykorzystały list Migalskiego, a już wcześniej zaczęły lansowanie, ba kreujących nowych politycznych celebrites takich jak Jakubiak, Migalski i Kluzik. Jeśli Kaczyński ma racje, to kto jest mózgiem całej operacji, bo na pewno nie Migalski, czy Jakubiak. Warto tutaj przytoczyć słowa Kaczyńskiego przytoczone przez Budyń78  …„Szef PiS odniósł się też do pochwał Semki pod adresem grupy secesjonistów z PiS, powiedział też jedno zdanie, które może być szeroko dyskutowane dzisiejszym wieczorem i jutro. Wspomniał mianowicie, w kontekście niewymienionej z nazwiska osoby, ze gdy ktoś polubi wystawny styl życia, prędzej czy później zgłaszają się do niego pewne instytucje. Co i o kim chciał nam powiedzieć, możemy tylko zgadywać. Wiadomo, że nie chodzi o Pawła Kowala, co Kaczyński zastrzegł gdyż to o nim najcieplej wypowiadał się dziennikarz "Rzepy". ..(źródło ) Przytoczę jeszcze jedną interesujący fakt o którym pisał Sakiewicz ….”Wygląda na to, że PO ma poważny problem. Twórcy tej partii przyznają się do ojcostwa. Oto informacja podana za "Niezalezną.pl".Generał Gromosław Czempiński, wieloletni pracownik Wywiadu PRL, a później szef UOP, w rozmowie z Niezależną.pl ujawnił informacje o swoim udziale w powstaniu Platformy Obywatelskiej. "Nie było łatwo im wytłumaczyć, że mogą nadać nowy impet na scenie politycznej" - powiedział nam Czempiński o swoich rozmowach z Tuskiem i Olechowskim. W rozmowie z Niezależną.pl Czempiński potwierdził, że był tą osobą, która dała początek partii. Jak stwierdził, PO powstała dzięki jego rozmowom z politykami i długim przekonywaniu ich, że teraz jest czas i miejsce na powstanie partii. Rozmawiał z wieloma z nich, również z trójką tych, których później nazwano ojcami założycielami, trzema tenorami  - Olechowskim, Płażyńskim, Tuskiem. „…(źródło ) Czyżby słowa Kaczyńskiego sugerowały, że jest jakiś „złamany” za którego działaniami stoi „pewna instytucja”  a reszta rozłamowców to tylko „pożyteczni idioci” kukiełki w cudzych rękach. Marek Mojsiewicz   

Lot ku śmierci Trudno uwierzyć, że nikt nie poniósł dotąd odpowiedzialności za doprowadzenie do katastrofy pod Smoleńskiem – nawet Bogdan Klich pozostaje ministrem. Co gorsze, w wielu mediach ton dyskusji o niej nadają ignoranci i ludzie złej woli. U nas o okolicznościach i wnioskach z katastrofy pisze wybitny polski konstruktor lotniczy i pilot – Edward Margański. Momentem, w którym zaczęła się sekwencja zdarzeń, której wynikiem jest ten artykuł, jest zapewne wieczór dnia, w którym zdarzyła się katastrofa w Mirosławcu. W chwili, gdy odebrałem telefon z informacją o tej tragedii, czytałem z dużym zainteresowaniem kupioną kilka godzin wcześniej w antykwariacie książkę Norton N22 autorstwa Michaela Crichtona, który według magazynu Forbes był najlepiej zarabiającym pisarzem świata. Niezwykłością jest, że tematem książki była akurat katastrofa lotnicza, a ściślej to co się wydarza, po tym gdy sam fakt jest już poza wszelką dyskusją, zaś pytanie dlaczego czeka dopiero na wyjaśnienie. Autor z profesjonalizmem relacjonuje jak różne środowiska, a skoro różne, to z różnymi interesami, a może ściślej – uwarunkowaniami, reagują na realny i bezdyskusyjny fakt. W książce są to m.in. rodziny ofiar, nadzór lotniczy, producenci samolotów, personel linii lotniczych, zwykli ludzie, no i oczywiście dziennikarze. W przypadku tragedii, która nas spotkała 10 kwietnia, również możemy wyodrębnić grupy zainteresowań. Obok najbardziej widocznych, czyli polityków i z oczywistych względów dziennikarzy, możemy wyodrębnić również i inne zbiory ludzi, które mogłyby i chyba powinny wyartykułować swoje oceny i poglądy. Jako swego rodzaju samozwaniec pozwalam sobie niniejszym wziąć udział w ogólnonarodowej dyskusji przede wszystkim jako ja, lecz również jako przedstawiciel tych, którzy lotnictwo traktują jako zawód, ale i jako powołanie, żeby nie powiedzieć misję. Uzasadnieniem powyższego jest po części fakt, że większość zawodowo pracujących kolegów z branży ma lub miała zakaz publicznego wypowiadania się na ten temat. Czy ów zakaz ma jakieś racjonalne uzasadnienie, to już inna sprawa. Wymądrzając się w niniejszym tekście na tak ważny temat przyjmijmy, że zajmujemy się nie plotkami, mniej lub bardziej prawdziwymi przeciekami, czy nieprawnie lub nieoficjalnie uzyskaną wiedzą. Oprzyjmy się na tym, co każdy obywatel III RP wie, lub gdyby chciał, to by się dowiedział. Tyle wstępu.

Odpowiedzialność Dla zweryfikowania swej wiedzy, czy też poglądów powinniśmy pytać i jak najszerzej dyskutować. O ile to możliwe, czynić to wśród ludzi kompetentnych, aby końcowe wnioski maksymalnie zracjonalizować. W tym wypadku pozwoliłem sobie na ankietę wśród naprawdę kompetentnych ludzi. Pytanie brzmiało: Masz te wszystkie informacje, które mieli (lub powinni mieć), ci którzy podjęli próbę lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Wiesz o pogodzie, lotnisku, samolocie, załodze, sytuacji na pokładzie. Jest kilka minut przed rozpoczęciem lądowania (a może tylko podejścia), a Ty jako ten obserwator z zewnątrz oceniasz szanse bezpiecznego lądowania. Ile im dasz? Jaki procent szans na bezpieczne lądowanie? Nikt z ankietowanych nie dał więcej niż 50%. Średnia oscylowała w granicach 10-15%. Im bardziej kompetentny respondent, tym mniej. Żeby uzmysłowić sobie wymowę tych liczb przyjmijmy, że jest odwrotnie: to nie 10% szans, że bezpiecznie wylądujemy, lecz 10%, że się zabijemy. Oczami wyobraźni widzę tego kogoś, kto chce podjąć taką decyzję (lądować?), jak staje przed prawie setką ludzi, a może dodatkowo stosowną liczbą członków ich rodzin, czy wręcz współobywateli, i pyta: mamy 10% szans, że w tym lądowaniu się zabijemy, lecz misja, którą mamy wypełnić jest tak wielka, że może warto zaryzykować. Kto za? Już widzę ten las rąk do góry. Przypomnijmy, że nie 90%, jak uważają fachowcy, lecz jedynie marne 10%. I w tym miejscu możemy zacząć esej o odpowiedzialności, a może, jak chcą niektórzy, również o misji, poświęceniu i takie tam. Ci którzy w skali światowej przyczynili się do tego, że lotnictwo dziś jest tym czym jest, a jest m.in. najbezpieczniejszym sposobem podróżowania, jaki wymyślił człowiek, zapewne nie przewidzieli, a jeśli nawet tak, to nie pogodziliby się z myślą, że w dziesiątym roku naszego wieku podróżowanie samolotem ma być swego rodzaju rosyjską ruletką. Decyzję o lądowaniu w takich warunkach, jak 10 kwietnia można by podjąć właściwie tylko w jednej sytuacji, jaką byłby brak innej możliwości, a więc puste zbiorniki paliwa i brak możliwości lądowania na innym, odpowiednim do tego lotnisku. Jest to jednak w praktyce tylko hipotetyczna sytuacja, gdyż ci, których zasługą jest dzisiejszy stan bezpieczeństwa podróżowania maszynami latającymi, niezależnie od ich stworzenia określili warunki, w jakich muszą one być eksploatowane, aby ów wysoki poziom bezpieczeństwa uzyskać. Owe warunki są bardzo rygorystyczne i, co z moralnego punktu widzenia najważniejsze, pisane krwią. Krwią najczęściej Bogu ducha winnych osób. Ci ludzie złożyli w ofierze swe życia i zdrowie właśnie po to, abyśmy dziś nie znaleźli się w takiej sytuacji jak oni, a więc abyśmy analizowali to, co się zdarzyło i opracowali przedsięwzięcia, których przekraczanie lub omijanie jest wręcz przestępstwem zarówno pod względem formalnym, jak i moralnym. W przypadku katastrofy smoleńskiej owe badania i analizy trwają. Zasady, które obowiązują przy ich realizacji oraz to, że w dzisiejszej rzeczywistości w sytuacji dostępu do informacji trudno zamieść pod dywan niewygodne fakty, powodują, że można się spodziewać, iż wyniki tych badań, zawarte w ostatecznej wersji sprawozdań dwóch różnych przecież komisji badania wypadków lotniczych, będą obiektywną i dokładną historią katastrofy. Oczywiście w sprawozdaniu znajdą się również fakty co prawda nie mające bezpośredniego wpływu na katastrofę, lecz będące świadectwem niekompetencji, głupoty, lenistwa i braku odpowiedzialności, które w przyszłości mogłyby doprowadzić do następnego nieszczęścia (…)

Odpowiedzialność szefa Pisząc o katastrofie smoleńskiej, o szeroko pojętej odpowiedzialności, nie sposób uciec od kwestii nacisku na pilotów co do decyzji w sprawie lądowania. Były naciski na pilotów? W świetle znanych powszechnie faktów bezdyskusyjnie były. Dowód? W kabinie w trakcie lądowania był generał. Generał, któremu my obywatele powierzyliśmy pieczę nad naszymi Siłami Powietrznymi. I w tym wypadku nie jest ważne, czy i w jakiej formie kazał czy tylko zalecał lądować, czy współdziałał w tej samobójczej drodze do śmierci, czy nie! Ważne jest, że nie zakazał tego lądowania. Głupio piszę? A jak ocenilibyśmy, my, lub prokurator sytuację, w której prezes, dyrektor, czy tylko kierownik idzie przez halę fabryczną czy magazyn i widzi jak jego pracownik, Pan Czesio z palącym papierosem w gębie i być może pod wpływem przelewa sobie z bańki do bańki benzynę. Nasz prezes nie reaguje, wybucha pożar. Są straty, są poszkodowani. Jaka i czyja odpowiedzialność? Czepiam się niniejszym Pana Generała? Być może tak, ale usprawiedliwia mnie chyba okoliczność, że dzięki powyższemu oszczędzę innym generałom, pułkownikom, czy nawet podporucznikom naprawdę trudnego dylematu: czy przestrzegać przede wszystkim zasad zawodowych i moralnych, czy podporządkować się rozkazom, lub tylko oczekiwaniom tego, od którego zależy kariera, lub nawet tylko jego dworu. Tu krótka dygresja. W tych gorących dniach tuż po katastrofie czytałem sobie na przystanku autobusowym gazetę otwartą na stronie, z której wręcz krzyczał tytuł artykułu o katastrofie. Widziało go starsza pani, siedząca obok. Panie! Jak oni mogą tak pisać o naszych lotnikach. Panie! Przecież mamy tak wspaniałych lotników, oni nie mogli zrobić coś tak głupiego, jak to piszą ci wstrętni dziennikarze. Niby jedna starsza Pani, ale czy nie jest to opinia, a ściślej oczekiwanie przeciętnego Polaka? Czy my polscy lotnicy choć w części spełniamy te oczekiwania? Czy wręcz, jak twierdzą niektórzy, jesteśmy Bantustanem lotniczym współczesnej Europy? Gwoli ścisłości, owa według mnie tak krzywdząca nasze środowisko lotnicze opinia dotyczy głównie jednej kwestii. Kwestii organizacji lotów osób najważniejszych w państwie. Czy to tylko malkontenci się wymądrzają? Może fakt, że robimy to inaczej niż inni, świadczy raczej o naszej innowacyjności? Przerzucanie się odpowiedzialnością, kto odpowiada za fatalną organizację podróży lotniczej najważniejszych osób przez kancelarię rządu, kancelarię prezydenta, BOR, wojska lotnicze, czy 36. SPLT, nawet nie jest śmieszne. Gdzie jest ta osoba (najlepiej) lub komórka, która ma niezbędne kompetencje merytoryczne i formalne, która odpowiada nie tylko przed prezydentem, premierem, marszałkiem, lecz również przed nami obywatelami za bezpieczeństwo i powagę tych podróży. Która powie: Panie Prezydencie, Panie… w tych warunkach atmosferycznych i przy tym wyposażeniu lotniska docelowego nie ma możliwości wykonania tego lotu. Poczyniliśmy przygotowania, aby podróż wyglądała następująco… W innym przypadku mogłoby wyglądać to następująco: Panie…, możemy polecieć na uroczystość zaprzysiężenia miłego nam prezydenta zaprzyjaźnionego kraju, ale właśnie wybuchł wulkan Monika i ruch lotniczy nad środkową Europą jest zamknięty. Nasi piloci oczywiście daliby sobie z tym radę, ale powaga Pańskiego urzędu nie pozwala na łamanie ogólnie przyjętych zasad. To by był po prostu zły przykład i Pańscy koledzy z ościennych i dalszych krajów w zdecydowany sposób tak nie zrobią. Innymi słowy, odpowiednia osoba z niezbędnym autorytetem i zapleczem (osobowym i materialnym), usytuowana w którejś z wymienionych już instytucji. Najlepiej według dobrych zagranicznych wzorców.

Poszukajmy sabotażysty Skoro już o organizacji. W trzewiach naszej wojskowej biurokracji urodził się (został nam podrzucony?) śpioch, sabotażysta. W czym rzecz? Może przykład z innej pokrewnej dziedziny. Jesteśmy właścicielami niekoniecznie największego koncernu. Ów koncern za ciężkie miliony kupuje mniejszą, lub większą flotę odrzutowców dyspozycyjnych, no i oczywiście angażuje pilotów. Jakich pilotów? Najlepszych z możliwych do osiągnięcia. Oszczędza na ich pensjach? A w życiu! Przecież będą oni przewozić najważniejsze osoby w naszym koncernie, a w ogóle to skoro wydaliśmy ciężkie miliony, to nie oszczędzajmy na tych setkach tysięcy. A u nas w III RP? Czy Najważniejsze Osoby przewożone są przez najlepszych w kraju, z największym doświadczeniem i najlepiej zarabiających pilotów? Czy pełnienie tej funkcji jest nobilitacją, marzeniem i ukoronowaniem kariery pilota? Absolutnie nie! Przecież kiedyś, jakiś major, kapitan, lub wręcz cywil w projekcie etatów w pułkach lotniczych potraktował 36. Pułk, tak jak inne, bardziej zwyczajne jednostki, i zadekretował na przyszłość, że Najważniejsze Osoby będzie woził porucznik, kapitan, najwyżej major lub na siłę podpułkownik, czy pułkownik. Co znaczy na siłę? A no to, że nawet w największej paranoi niektórzy ludzie znajdują rozwiązania mniej, lub bardziej formalne i je zastosują. Parę lat temu z Najważniejszymi latał dowódca pułku i jego zastępca. Dziś, a ściślej 10 kwietnia bomba z opóźnionym zapłonem wybuchła. Zapewne odpowiednie komisje dociekną, kto i kiedy tę bombę podłożył, kto ją sprawdził, i który generał i minister zatwierdził (…)

Lądowanie jako sztuka Na koniec o wyszkoleniu i nieszczęsnej próbie lądowania. Z dostępnych informacji wynika, że było to lądowanie (lub próba) w złych warunkach atmosferycznych przy wykorzystaniu 2 radiolatarni bezkierunkowych i zintegrowanych z nimi radiomarkerów. Na lotnisku był również radar precyzyjny, służący jako pomoc do lądowania. Z opublikowanych stenogramów rozmów w kabinie pilotów wynika jednak, że w tym wypadku służył on jedynie jako dodatkowa pomoc dla kontrolera. Przy takim systemie lądowania praktycznie za wszystko odpowiada pilot. I tu trzeba wyraźnie, najwyraźniej powiedzieć: lądowanie na 2 NDB, a lądowanie wg ILS (dziś prawie zawsze uzupełniony o tzw. Dyrektywny System Sterowania), to absolutnie różne światy. Światy odległe o kilkadziesiąt lat. Dla lotnictwa, dla którego od pierwszego lotu braci Wright minęło niecałe 107 lat, to cała epoka. Na czym polega różnica? Rzecz oczywiście w precyzji i niezawodności, ale co najważniejsze w tym, że dziś pilot otrzymuje wypracowane przez mikroprocesory informacje, bezdyskusyjne informacje: w górę, w dół, w prawo, w lewo, zostawiające pilotowi ewentualnie do wykombinowania: zmniejsz, lub zwiększ gaz, wychyl klapy czy trymer. Dawniej, czyli w epoce 2 NDB lądowanie to była sztuka. Sztuka – na szczęście – coraz rzadziej praktykowana. Zakładając, że już znalazłeś się na ścieżce schodzenia przed dalszą radiolatarnią, że ją przeleciałeś na ściśle określonej wysokości (o czym sygnalizuje dzwonek radiomarkera), musisz sobie wyobrazić w przestrzeni tę ścieżkę. Mając tylko informację o kierunku na bliższą radiolatarnię, aktualną wysokość barometryczną i znany uprzednio kierunek pasa, musisz wykonywać pracę owych mikroprocesorów i uwzględniać boczny i czołowy wiatr, aktualną masę samolotu, ciąg silników oraz inne przypadkowe i chwilowe czynniki. Poruszać się po owej wyimaginowanej ścieżce z założoną prędkością poziomą i wynikającą (wykalkulowaną przez Ciebie) prędkością opadania. Jeśli jesteś wygodny, wiesz jak to robić i masz to wytrenowane, możesz sobie pomóc którymś z kanałów autopilota. Nad radiolatarnią bliższą, odległą od krawędzi pasa w tym wypadku 1100 m, musisz przelecieć na ściśle określonej wysokości (tu 70 m), o czym informuje nie do przeoczenia dzwonek radiomarkera. Jestem człowiekiem, źle wyliczyłem przed bliższą i mam wysokość zbliżającą się do tych sakramentalnych 70 m, a nie doleciałem do bliższej radiolatarni. Co robię? Zmniejszam opadanie i jeżeli mimo to nie osiągnąłem bliższej, przechodzę do lotu poziomego. Mijam bliższą i dopiero wtedy nad płaskim terenem bez przeszkód (ewentualnie można uwzględnić płot na granicy lotniska) kontynuuję schodzenie z prędkością opadania skorygowaną o wyniki mego lotu pomiędzy bliższą i dalszą. Skomplikowane? Bardzo. Możliwe do wykonania przez przeciętnego pilota? Możliwe pod warunkiem, że pilot (załoga) ma odpowiednie przeszkolenie i odpowiedni trening . Odpowiedni trening to wielokrotne lądowanie (może być na symulatorze) na tym typie samolotu w ostatnich kilku miesiącach. Jak było 10 kwietnia? Było tak, że gdyby to był typowy lot egzaminacyjny na KTP, czyli okresową kontrolę pilotażu, to egzaminowany pilot pożegnałby się z licencją pilota na zawsze, lub musiał przejść dłuższe dodatkowe szkolenie (…)

Posypmy głowy popiołem Kto jest winien temu, co się stało? W szczegółach zapewne określą to komisje badająca katastrofę oraz prokuratury. Zapewne przyjęte i realizowane będą (miejmy nadzieję, że nie tak jak po katastrofie w Mirosławcu) przedsięwzięcia, aby taka tragedia się nie powtórzyła. Część tych przedsięwzięć jest już realizowana, reszta zapewne będzie, lecz faktem jest, że skompromitowaliśmy się. Skompromitowaliśmy się, jako państwo. I nie chodzi tu o tego premiera, tego ministra, czy generała. Za ten stan rzeczy odpowiadają i w pewnym sensie mają krew na rękach, jak to określają niektórzy politycy, ci, którym powierzyliśmy pieczę nad naszym krajem. Warto się zastanowić przy okazji czy podpisując jakąś decyzję, mianując kogoś na stanowisko parę, kilka, czy kilkanaście lat temu, nie mam owej krwi na rękach? Czy to tylko Oni? I na koniec, w charakterze post scriptum. Skoro tak wiele sknociliśmy to nie szukajmy za granicą współwinnych. Może i oni są wredni, nam nienawistni i czyhają na naszą zgubę. Może to ich lotnisko nie dorosło do poziomu godnego przyjęcia naszych reprezentantów, może ci kontrolerzy nie byli na odpowiednim poziomie i należało ich zastąpić kontrolerami polskimi? Kto nam jednak kazał tam i wtedy lądować na tym lotnisku? Sztuczna mgła? My, bystrzachy daliśmy się na to nabrać? Bądźmy poważni. Miejmy bojaźń i szacunek dla sił wyższych, a w tym przypadku tych, których dziełem była pogoda, taka jak 10 kwietnia w Smoleńsku. Czy gdyby 3 dni wcześniej była pogoda taka jak 10 kwietnia, to uroczystość z udziałem premierów Polski i Rosji by się odbyła? Jestem przekonany, że w planowanym terminie by się nie odbyła. Dlaczego? Opatrzność, czyli pogoda i służby (jak wynika z powyższego opisu, nie nasze), które przestrzegają procedur, do tego by nie dopuściły. Edward Margański
Za: altair.com Obszerne fragmenty Warto zacytować opinię jednego z internautów: J.S. 21 Listopad 2010 o 19:27
Artykuł jest rzeczywiście interesujący, ale trzeba pamiętać, że oparty o wiedzę ogólnie dostępną. Autor na początku sam zwraca na to uwagę. Ale niezależnie jakie jeszcze fakty zostaną podane kompromitacja państwa polskiego jest bezdyskusyjna. Dlaczego więc nikt nie poniósł choćby politycznej odpowiedzialności? Min. B. Klich gdyby miał honor już po Mirosławcu powinien podać się do dymisji, a tym bardziej po 10 kwietnia. Brak reakcji ze strony premiera jest zdumiewający. Chyba, że Klich to drugi po Sikorskim amerykański agent wpływu, którego bez zgody ambasadora USA polski premier po prostu nie może ruszyć?

22 listopada 2010 Już po wyborach... Pan Janusz Korwin-Mikke w Warszawie osiągnął niezły wynik, powyżej pięciu procent, jeśli oczywiście nic się nie zmieni: Stanisław Żółtek w Krakowie powyżej jednego procenta, a ja w Radomiu - poniżej jednego procenta.. Wynik słaby, ale jak sobie przypomnę te wielkie machiny pracujące za wielkie pieniądze, które przygniatały propagandowo swoim ciężarem. I wielkimi pieniędzmi z budżetu państwa.. Niezły wynik pana Janusza może być przyczynkiem do wyborów parlamentarnych, które odbędą się w przyszłym roku.. Ale musimy wszyscy się zjednoczyć w grupie prawicy wolnościowej.. Gdyby się udało - być może wchodzimy do Sejmu.. Bariera pięcioprocentowa została przełamana.. I jak zwykle media zignorowały czwartego kandydata.. W każdym razie sytuacja napawa optymizmem - ale trzeba się brać do roboty już, budować struktury jeszcze mocniejsze niż są obecnie..

I szykować pieniądze.. W tym czasie gdy u nas dobiega końca kampania samorządowa, w Wielkiej Brytanii premier Cammeron zamierza zrealizować program oszczędnościowy w państwie. Chodzi o liczbę urzędników państwowych. Według ministra skarbu, George’a Osborna - oszczędności mogą dojść do 40%(????), czyli można według konserwatystów zlikwidować - uwaga! - 490 000 etatów państwowych(!!!!) To ile ich tam jeszcze zostanie, jak można zlikwidować 490 tysięcy etatów, i ile ich tam było? W samym ministerstwie obrony  jest 42 000 etatów(!!!!) Wielka Brytania biurokracją stoi.. A profesor Parkinson przestrzegał.. Likwidacja niepotrzebnych etatów ma się odbyć w latach 2013- 2015.. Do jakiego stopnia można zabiurokratyzować państwo na śmierć.. A u nas biurokracja rozrasta się po około 20 000 etatów rocznie, systematycznie, rozbudowywana przez wszystkie ekipy okrągłostołowe: PO, PiS, SLD i PSL.

I „obywatele” głosują na coś takiego… Rozniecane namiętności decyduje o wyborze tych samych ciemiężców i tych całych aparatów obsiadających plecy wybierających. Głos – w demokracji - daje każdemu prawo do bycia swoim własnym ciemiężcą.. I te tłumy głosujących na tych samych, obiecujących im gruszki na wierzbie i rozniecających namiętności wobec pozorowanego przeciwnika.. A w tym czasie socjalistyczna władza inwigiluje: polskie służby państwowe są liderem w zaglądaniu do bilingów telefonicznych „obywateli”, stosując do operatorów średnio 1,06 mln zapytań rocznie. Dane są szokujące, jeśli weźmie się pod uwagę całkowitą liczbę Polaków. We Francji na przykład, w której żyje ponad dwa razy więcej ludzi niż w Polsce, służby sięgają do bilingów „obywateli” tylko 538 tys. razy w ciągu roku, zaś w Niemczech robią to 13 tysięcy razy! Prawo do inwigilacji ma w Polsce dziewięć służb, które bez zgody sądu mogą robić praktycznie wszystko poza podsłuchem i kontrolą korespondencji. A dlaczego nie dać im prawa  podsłuchiwania i przeglądania korespondencji.?. Będzie nam bezpieczniej żyć - i Orwell  będzie wcześniej.. A lud będzie się pasjonował wyborem kolejnych swoich ciemiężycieli.. Proszę zwrócić uwagę, że to, co rządzący wyprawiają z nami, nie przekłada się na opinie głosujących. Głosujący jakby nie widzieli, że idą w niewolę - głosują z zamkniętymi oczyma, drżąc jedynie z emocji..  „ A co mam głosować na PiS”? - powtarzają. Głosują więc na Platformę Obywatelską.

I odwrotnie.. Nie zwracają uwagi co dana ekipa robi, co wyprawia z państwem, do czego nas prowadzi.. To zemocjonowanego ludu nie obchodzi.. Żeby były większe igrzyska.. We wszystkich sprawach  jesteśmy  w Europie na szarym końcu, ale w kategorii dostępu przez służby do danych na temat naszych połączeń - na pierwszym. Państwo totalitarne jest budowane  krok po kroku- ale uczestniczący w demokratycznych igrzyskach tego nie widzą.. Zaślepia ich nienawiść do pozorowanego przeciwnika.. Za samą kłamliwą wypowiedź pani Ewy Kopacz z Platformy Obywatelskiej, jak to przekopano na głębokość 1 metra całą ziemię po katastrofie Smoleńskiej - nikt o zdrowych zmysłach nie powinien zagłosować na coś tak obskuranckiego.. A jednak: Platforma Wygrywa w wielu miastach.. Przypomnę jeszcze raz tę kuriozalną wypowiedź z 29. kwietnia 2010 roku:” Kiedy przekopano z całą starannością ziemię na miejscu tego wypadku, na głębokości 1 metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny, każdy znaleziony kawałek został przebadany genetycznie”(???) Po tej wypowiedzi polscy archeolodzy znaleźli jeszcze 5000(!!!!) przedmiotów- w tym ludzkie szczątki. To jak przekopywano z całą starannością, na głębokość 1 metra ziemię, skoro jeszcze znaleziono 5000 przedmiotów? Odpowiedź nasuwa się sama.. Niczego nie przekopywano..!!! Rządzący pozwalają sobie na wielkie kłamstwa- bo czują się zupełnie bezkarni.. Za coś takiego nie powinno być jej w rządzie.. Ale wszystko  rozpływa się w propagandzie  i hałasie organizowanym nam przez socjalistów pobożnych i bezbożnych .A  w tym czasie wprowadzają pełno różnych klamek, ma których zawieszają się różni  znajomi króliczka.. I jeszcze dostała nagrodę w postaci” Walecznego Serca’ za „ odwagę, upór i konsekwencję we wprowadzaniu zmian w systemie ochrony zdrowia”(???) Kpiny, kpiny i jeszcze raz kpiny.. Wszystko na odwrót! Ten co najgorzej służy nam, ten opływa w zbytkach i nagrodach.. Odnosi się wrażenie jakby Polską rządzili jej najgorsi wrogowie.. Ale 60% „ obywateli” już na wybory nie chodzi.. Już  się zorientowali, że głosowanie nie wiele zmienia.” Masz głos - masz wybór” - to nieprawda.. Od dwudziestu lat prawie ci sami.. Jedynie Tymińskiemu udało się przedrzeć do drugiej tury, Samoobronie i Lidze Rodzin Polskich.. To byli obcy w tym towarzystwie.. Reszta to sami swoi i nie ma na razie mocnych, żeby ten układ rozbić.. Na razie jest po  wyborach, a przed nami następne - parlamentarne.. Dobry wynika Janusza Korwin- Mikke napawa odrobiną optymizmu.. Ale tylko odrobiną.. Ale bez tej odrobiny - trudno jest żyć.. Bo człowiek powinien mieć jakąś nadzieję, a ta jak zwykle umiera ostatnia.. Głowa do góry! WJR

CZAS NA PORTUGALIĘ! Wczoraj Irlandia zwróciła się do Unii Europejskiej oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego o pomoc finansową na pokrycie swoich potrzeb fiskalnych oraz przyszłych potrzeb kapitałowych swojego systemu bankowego. Ministrowie finansów UE poparli ten wniosek. Reuters nie podaje, czy był wśród „popierających” Najlepszy Minister Finansów w Europie, który jeszcze w środę tego nie popierał. „Przekonanie rynków finansowych”, że kryzys dłużny Irlandii nie przeleje się na inne kraje z dużymi deficytami, ma kosztować podatników Unii „jedynie” 90 mld euro. Pan Peter Chatwell, strateg w londyńskim biurze Credit Agricole, powiedział, że „in the short term this should be positive for risk appetite”: http://www.reuters.com/article/idUSTRE6AK2QQ20101122 Znamiennie przetłumaczono to na polski: „w krótkim terminie powinno się to odbić* pozytywnie, jeśli chodzi o apetyt* na ryzyko”.

(Pomoc dla Irlandii może nie powstrzymać kryzysu w Portugalii Pomoc Unii Europejskiej dla Irlandii może dać rynkom krótką chwilę wytchnienia, ale wbrew nadziejom krajów strefy euro, może nie zapobiec konieczności udzielenia wsparcia Portugalii. Jedynym wyjściem z tej sytuacji jest opracowanie bardziej ogólnego i trwałego rozwiązania. W niedzielę Irlandia zwróciła się do Unii Europejskiej oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego o pomoc finansową na pokrycie swoich potrzeb fiskalnych oraz przyszłych potrzeb kapitałowych swojego systemu bankowego. Ministrowie finansów UE poparli ten wniosek. Według źródeł, Unia wyłoży ok. 80-90 mld euro, aby przekonać rynki, że kryzys dłużny Irlandii nie przeleje się na inne kraje z dużymi deficytami, m.in. Hiszpanię i Portugalię, grożąc problemami natury systemowej. - W krótkim terminie powinno się to odbić pozytywnie, jeśli chodzi o apetyt na ryzyko – mówi Peter Chatwell, strateg w londyńskim Credit Agricole CIB. – Ale nie wydaje mi się, aby umożliwiło to Hiszpanii i Portugalii zejście z linii ognia – kwituje. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble powiedział w niedzielę telewizji ZDF, że jego opinia jest zgoła odmienna. - Jeśli teraz podejmiemy właściwe kroki w stosunku do problemu Irlandii, to są duże szanse na uniknięcie efektu zarazy – stwierdził. Efekt może być jednak krótkotrwały. - Czy uda się zapobiec zarazie? W krótkim terminie tak, ale w średnim już nie. Rynki się uspokoją i dadzą innym krajom chwilę wytchnienia. Na cenzurowanym jest zwłaszcza Portugalia – mówi Carsten Brzeski, ekonomista ING. Źródła problemów Irlandii oraz Portugalii z poziomem zadłużenia nie są takie same. Irlandia wpadła w tarapaty, ponieważ musiała pomóc swojego sektorowi bankowemu, który został spustoszony przez kryzys na rynku nieruchomości. Portugalia cierpi z powodu braku wzrostu gospodarczego i niskiej konkurencyjności. Ostateczny rezultat jest jednak taki sam – ciężar długu, który zdaniem rynków będzie trudno udźwignąć. - Uważam, że następna w kolejce jest Portugalia – mówi Filipe Garcia, ekonomista w Informacao de Mercados Financeiros Consultants z siedzibą w portugalskim Porto. - Nie wydaje mi się, aby nastąpiło to przed końcem roku albo na początku przyszłego, ale wydaje się uniknione – twierdzi. – Prawdopodobnie przekroczyliśmy już linię, za którą spłata odsetek od długu jest w dłuższym okresie niemożliwa. Jeśli rynki uderzą w Portugalię, kolejna na liście może być Hiszpania. - Jeśli Portugalia będzie zmuszona skorzystać z pomocy, to inwestorzy zaczną zerkać na Hiszpanię i nie mam pojęcia, co zrobi w takiej sytuacji rząd – mówi Edro Schwarz, ekonomista z madryckiego Uniwersytetu San Pablo. Zdaniem ekonomistów, u źródeł wszystkich problemów tkwi brak zaufania do zadłużenia niektórych krajów strefy euro i kłopot ten rozwiązać można tylko poprzez zastosowanie pojedynczego i szczegółowo dopracowanego mechanizmu, a nie na zasadzie "gaszenia pożarów". Sęk w tym, że strefa euro od samego początku źle się do tego zabrała. Wielu ekonomistów i decydentów wierzy, że obecny kryzys wziął się ze stanowiska Niemiec, które nawoływały do stworzenia mechanizmu, który w przypadku niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro, dużą część kosztów przerzucałby na inwestorów prywatnych. Apel przestraszył inwestorów i spowodował wzrost spreadów portugalskich i hiszpańskich obligacji w relacji do papierów niemieckich do niezrównoważonych poziomów. - Niezmiennie uważam, że główną przyczyną zarazy jest niemiecka propozycja uwzględnienia procesów zarządzania niewypłacalnością w przyszłych mechanizmach rozwiązywania kryzysów – dodaje Brzeski. - Dopóki sprawa się ostatecznie nie wyjaśni, dopóty spekulacja i potencjalne rozszerzanie się kryzysu nie zostaną zażegnane – twierdzi. – Europejscy politycy powinni teraz szybko wykorzystać tę krótkotrwałą chwilę oddechu na wypracowanie szczegółowych i permanentnych mechanizmów rozwiązywania sytuacji kryzysowych. W połowie grudnia unijni przywódcy mają dyskutować o potencjalnym kształcie takich mechanizmów autorstwa Komisji Europejskiej. BiznesOnet). Nadmierny apetyty rzeczywiście może prowadzić do tego,  że się „odbija”. Nie jestem tylko pewien, czy „pozytywnie”. Niemiecki minister finansów Wolfgang Schaeuble powiedział w niedzielę telewizji ZDF, że jeśli teraz Unia znajdzie właściwą odpowiedź na problem Irlandii, to są duże szanse na uniknięcie efektu zarazy („contagion effects”). Jakby była zaraza, to by się „odbijało” jeszcze bardziej. Ale skoro bailout Grecji nie uchronił Irlandii, to skąd nadzieja, że bailout Irlandii, uratuje Portugalię, Hiszpanię i kogo tam jeszcze? W poprzednim wpisie pytałem: „kiedy Portugalia”. „Następna w kolejce jest Portugalia” – powiedział Reutersowi Filipe Garcia z Informacao de Mercados Financeiros Consultants.  Jego zdaniem nie nastąpi to „przed końcem roku albo na początku przyszłego, ale wydaje się uniknione” No właśnie, to jest tylko kwestia czasu.  Albo zasad!  Może trzeba wrócić do zasady, że każdy (człowiek, firma – także BANK!!!, państwo) są odpowiedzialne za własne działania i zaniechania. Bankructwa nie są wadą kapitalizmu, tylko jego zaletą! Działają oczyszczająco! To prawda, że przyczyny problemów budżetowych Irlandii oraz Portugalii są różne. Rząd Irlandii zaczęła tonąć jak sam się rzucił na ratunek bankom nie za bardzo umiejąc „pływać” po wodach „rynków finansowych”. Portugalczycy mają więcej problemów z własną, przeregulowaną, gospodarką. Objawy są jednak takie same: dług, którego nie ma czym spłacić. Nota bene Potrugalia nie spłaciła chyba jeszcze wszystkich długów zaciągniętych na organizację Euro…. Ale o tym cicho sza... Zapał z jakim Najlepszy Minister Finansów w Europie znowu chce do strefy euro (nie mylić z Mistrzostwami Europy w piłce nożnej) karze przypuszczać, że ma nadzieję, że jak przyjdzie pora bailuotu „Zielonej Wyspy” (nie mylić z Irlandią) na tle mapy której tak bardzo lubił się pokazywać w zeszłym roku razem z Panem Premierem na konferencjach prasowych, to Pan Wolfgang Schaeuble w dalszym ciągu będzie dążył do „uniknięcia efektu zarazy” Czyją to matką jest nadzieja??? Gwiazdowski

Marek Król dla SE: Nie robimy polityki budujemy krawężniki Umarł Palikot, niech żyje Palikot – pomyślałem, przeczytawszy komentarz Sławomira Jastrzębowskiego w „Super Expressie”. Redaktor naczelny „SE” pożegnał się z tym jakże użytecznym inteligentem (przepraszam za wyrażenie) w wyrafinowany sposób, ale przedwcześnie. „Któż ładniej od niego potrafił opluć i obwymiotować adwersarza?” – pytał retorycznie redaktor w mowie pogrzebowej. Oczami wyobraźni widzę szlochającego nad otwartą mogiłą premiera. Obok Niesiołowski nerwowo zagryza wargi. Komorowski całuje trumnę z dubeltówki i recytuje treny swego autorstwa: pustkę w mojej głowie uczyniłeś Januszu tym odejściem swoim. A mnie przypomina się piosenka Osieckiej „Orszaki”: „Historio, historio, cóżeś ty za matnia, pchamy się na scenę, a to jeszcze szatnia”. Obawiam się, że w wypadku Palikota to jeszcze nie zejście. Partia utrzymuje go raczej w śpiączce farmakologicznej razem z posłem Kutzem i kilkoma innymi klonami Jerzego Urbana. Ich życie zależy od wyniku wyborów samorządowych. Jeśli Polacy zdadzą pozytywnie test na obecność głupoty w społeczeństwie, użyteczni idioci nie będą partii już tak bardzo potrzebni. Nie można robić konkurencji wyborcom, którzy uwierzyli w hasło: „Nie róbmy polityki. Budujmy krawężniki”. Po zwycięskich wyborach partia i jej media będą mogły spokojnie budować konstruktywną opozycję. Udowodniły to, pielęgnując stowarzyszenie „Kluzik jest najważniejsza”. Kobieta nazywana w Paryżu północy polską Merkel. Teraz Angela Kluzik z wyrazem twarzy kobiety, która założyła stringi tył na przód, przekonywać będzie, że język jest najważniejszy, a zwłaszcza politologiczna nowomowa. Obok Poncyljusz z miną faceta, który właśnie wyszedł spod prysznica, zdejmować będzie izolację z Michała Kamińskiego, który nie chce być kablem. Orszaki, dworaki, szum pawich piór, chciałoby się zaśpiewać za Ewą Błaszczyk. Piosenka jest ciągle aktualna, bo mamy nowego ministra prawdy – Jana Dworaka. Jeszcze latem na urodzinach u Komorowskiego Dworak nosił piwo i grillował w Budzie Ruskiej, co było widać na zdjęciach w „SE”. Po kilku miesiącach od imprezy Dworak grilluje już w TVP. Dworak odpolitycznia TVP, czego nie rozumie grillowany przez niego Robert Mazurek w „Rzeczpospolitej”. Mazurek nie nadaje się do grillowania tak, jak Dworak nie nadaje się do nonkonformizmu. Minister prawdy ma wiedzę i kompetencje, których nikt nie zrozumie, a ja razem z nim. To Dworak decyduje dziś, kto jest apolityczny i obiektywny. Kogo mają oglądać w TVP Polacy, by żyło się lepiej. W rozmowie z Mazurkiem Dworak mówi Urbanem i nawet tego nie czuje. Wprost niewiarygodne, jak nazwisko może ukształtować charakter. Żałuję, że moje nazwisko nie dało mi tego, co powinno. Zaśpiewajmy: „Orszaki, dworaki, szum pawich piór”, by na koniec zanucić jeszcze jedną zwrotkę: „Historio, historio, tyle w tobie marzeń, bywa, że cię piszą kłamcy i gówniarze”. Umarł Palikot, niech żyje Dworak! Irena Szafrańska's blog

Adolf Bocheński o ustroju Polski Punktem wyjścia dla rozważań Adolfa Bocheńskiego dotyczących ustroju politycznego Polski, których uwieńczeniem była publikacja „Ustrój a racja stanu” z 1928 roku, było założenie ze ustrój państwa jest jednym z najistotniejszych czynników decydujących o możliwości osiągnięcia przez nie odpowiedniej pozycji na arenie międzynarodowej. Adolf Bocheński urodził się 13 kwietnia 1909 roku w Ponikwie w zamożnej rodzinie ziemiańskiej, jako najmłodsze dziecko Adolfa i Marii z Dunin-Borkowskich. Miał dwóch starszych braci – Franciszka (później ojca Innocentego) i  Aleksandra, oraz siostrę Olgę. Podobnie jak bracia uczył się w domu, a maturę zdał jako ekstern w gimnazjum w Tarnopolu w 1927 roku. Już w wieku pięciu lat nauczył się czytać na książce Mariana Kukiela „Dzieje oręża polskiego w dobie napoleońskiej”. Nic więc dziwnego, iż Stanisław Cat-Mackiewicz określił go mianem „wunderkinda”. W roku 1925, czyli w wieku 16 lat,  napisał wraz z bratem Aleksandrem broszurę „Tendencje samobójcze narodu polskiego”, w której źródeł upadku państwa polskiego w XVIII wielu upatrywał w jego niezdolności do prowadzenia właściwej polityki zagranicznej. W latach 1926-1927 redagował i wydawał razem z bratem czasopismo „Głos Zachowawczy”, publikował również w „Myśli Mocarstwowej”. Owocem jego ówczesnych przemyśleń dotyczących spraw ustrojowych była wydana w 1928 roku książka „Ustrój a racja stanu”. Napisał  ją w trakcie studiów w Paryżu na Wydziale dyplomatycznym Szkoły Nauk Politycznych. Po ukończeniu (z trzecią lokatą) w 1930 roku ww. szkoły, rozpoczął studia na Wydziale Prawnym Uniwersytetu Jana Kazimierza  we Lwowie, które z przerwami kontynuował do 1936 roku. W 1933 roku nawiązał współpracę z redagowanym przez Jerzego Giedroycia dwutygodnikiem „Bunt Młodych” (przekształconym potem w „Politykę”), gdzie z przerwą w 1atach 1934-1935,  publikował do końca II RP, kierując m.in. działem polityki zagranicznej. Po wybuchu wojny wstąpił do 22 pułku ułanów, z którego częścią przedostał się w drugiej połowie września 1939 roku na Węgry, a stamtąd do Francji. Tu wstąpił do Szkoły Podchorążych w Coetquidan, którą ukończył w marcu 1940 roku. Brał udział w bitwie o Narwik i walkach we Francji. Następnie wyjechał na Bliski Wschód i jako żołnierz Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich uczestniczył w całej kampanii w Afryce Północnej. Równocześnie publikował swe artykuły w „Orle Białym”. Od końca 1943 roku jako oficer II Korpusu walczył na froncie włoskim. W bitwie o Monte Cassino został ranny. W trakcie służby wojskowej odznaczony został orderem Virtuti Militari oraz trzykrotnie Krzyżem Walecznych. Zginął w trakcie bitwy o Anconę 18 lipca 1944 roku. Zdaniem Bocheńskiego stabilizacja stosunków wewnętrznych w Polsce po zamachu majowym, posiadanie silnej władzy wykonawczej warunkowały prowadzenie konsekwentnej, kierującej się wyłącznie polską racją stanu polityki zagranicznej, mającej umożliwić Polsce osiągnięcie statusu mocarstwa. Przyjmując istnienie tak ścisłej zależności między pozycją międzynarodową państwa i jego ustrojem, a sytuacją wewnętrzną Bocheński odwoływał się do dziedzictwa krakowskiej szkoły historycznej, upatrującej przyczyny upadku I Rzeczypospolitej przede wszystkim w jej wadach ustrojowych. Przejęcie władzy po zamachu majowym przez Józefa Piłsudskiego zasadniczo zmieniało funkcjonowanie systemu władzy w II RP. Po wyborach 1928 roku rozpoczęto prace nad zmianą konstytucji. Książka Bocheńskiego była więc jednym z głosów, w toczącej się debacie nad kształtem ustrojowym państwa. Bocheński za główną wadę demokracji parlamentarnej uważał częste zmiany rządów, powodowane ich uzależnieniem od parlamentu i związane ze zmieniającym się układem sił na jego terenie. Pisarz dowodził, że ta niestałość rządów uniemożliwiała prowadzenie konsekwentnej i spójnej polityki, gdyż „dokonanie czegoś trwałego wymaga dłuższego czasu”, a rządy „nie będą dobre dla państwa o ile ludzie ze sprzecznymi programami będą się zmieniali co parę miesięcy u władzy”. Wskazywał także, że cechy, których posiadanie umożliwia danemu człowiekowi karierę w partii politycznej nie mają nic wspólnego z umiejętnością kierowania państwem. Do cech potrzebnych w karierze politycznej zaliczał: „zdolność prowadzenia agitacji, zjednywanie sobie opinii publicznej, talent oratorski i dziennikarski”, umiejętność prowadzenie rozgrywek międzypartyjnych. W efekcie „parlamentarzyści działają nie tyle dla dobra państwa, ile dla swojej popularności i przyszłych wyborów”.  Ciągła zależność rządów parlamentarnych od wyborców, kierujących się emocjami, podatnymi na demagogię  sprawia, iż ich polityka podlega nieustannym wahaniom w zależności od nastrojów opinii publicznej. Dobry ustrój polityczny – to zdaniem Bocheńskiego, to taki, który daje wybitnej jednostce, zdecydowanej działać na rzecz interesów narodu nawet wbrew jego woli, jak największe możliwości działania,  uniezależnia od konieczności liczenia się z opinia publiczną i zapewnia długotrwałe sprawowanie władzy. Zasadę stałości władzy najpełniej realizował jego zdaniem ustrój monarchistyczny – monarchia dziedziczna. Dziedziczny monarcha od wczesnej młodości przygotowywany do rządzenia państwem, otrzymywał odpowiednie wykształcenie i wychowanie, oraz wcześnie zostawał wprowadzony w bieg najważniejszych spraw państwowych. Ponadpartyjny autorytet monarchy umożliwiał stworzenie silnych więzi między państwem a jego wszystkimi obywatelami, co było – wedle Bocheńskiego – szczególnie ważne dla tak młodego państwa jak Polska, w którym, jako spuścizna po okresie zaborów, istniała tendencja do traktowania rządu jako wrogiej społeczeństwu siły. Drogą do wprowadzenia monarchii w Polsce miało być powierzenie Piłsudskiemu dożywotniej regencji i „obranie kandydata na przyszłego króla w postaci jednego z młodszych członków najwybitniejszych dynastii europejskich”. Pochodzenie przyszłego króla Polski z obcej dynastii miałoby, jego zdaniem, sprzyjać pokojowemu współżyciu narodowości zamieszkujących terytorium państwa polskiego. Koncepcje Bocheńskiego były bardzo bliskie poglądom Stanisława Mackiewicza i grupy wileńskiego „Słowa”. Nic więc dziwnego, że „Cat” powitał ukazanie się „Ustroju a racji stanu” z wielkim entuzjazmem.  Był również zwolennikiem wprowadzenia w Polsce monarchii, a jako formę przejściową widział dyktaturę Piłsudskiego. Do rozważań nad problematyką ustrojowa powrócił Bocheński na początku lat 30. w cyklu artykułów zamieszczanych w „Buncie Młodych” i „Problemach”. Jakkolwiek podtrzymywał swą negatywną ocenę klasycznego modelu demokracji parlamentarnej, to poddawał krytyce, nadmierne jego zdaniem wzmocnienie władzy wykonawczej w Polsce po wyborach 1930 roku, które dokonało się na skutek całkowitego ubezwłasnowolnienia władzy ustawodawczej. System taki, stwierdzał publicysta, miał skłonność do wyradzania się w dyktaturę, pozbawiał opozycję możliwości legalnego dojścia do władzy, zmuszając ją do usiłowania obalenia rządu na drodze zamachu stanu bądź rewolucji. „Długotrwałe rządy jednej grupy – pisał w 1933 roku - powodują coraz to silniejsze wzmocnienie opozycji. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, iż po pewnym okresie czasu rządów jednej grupy masy słusznie czy niesłusznie, zwracają się do grupy przeciwnej. Gdyby wówczas nie istniała możność dojścia opozycji do władzy drogą legalną, prawdopodobnie dochodziłaby ona drogą nielegalną”. Zasadniczą zmianą w poglądach Bocheńskiego było dojście do wniosku, że „podstawowym zjawiskiem politycznym jest zmiana personelu rządzącego w państwie”. Wychodząc z założenia o nadrzędności interesu państwowego uważał, iż dla uniknięcia niebezpieczeństwa przewrotu trzeba stworzyć możliwość dokonania zmiany grupy rządzącej na inną w drodze wyborów, a zarazem zapewnić stałość i możliwość prowadzenia konsekwentnej polityki w dwóch najważniejszych dla siły państwa dziedzinach – sprawach zagranicznych i wojskowych. System polityczny miałby więc polegać na tym, że „istnieje pewien stały czynnik kierowniczy, podczas gdy jednocześnie walczące ze sobą stronnictwa dochodzą kolejno do władzy”.  Tym stałym czynnikiem w państwie miała być osoba Piłsudskiego, który stojąc ponad sporami politycznymi, posiadałby wyłączne uprawnienia do prowadzenia polityki zagranicznej oraz kierowania armią. Poszukując możliwości realizacji takiego układu sił Bocheński skłaniał się ku podziałowi BBWR na dwa, uznające w równej mierze autorytet Marszałka, odłamy – jeden o charakterze lewicowym, drugi – prawicowym. Do tych tworów politycznych mogłyby dołączyć najważniejsze z istniejących stronnictw politycznych, do odłamu lewicowego – socjaliści i ludowcy, do frakcji prawicowej – narodowcy i chadecy. Jego propozycje związane były z coraz silniejszymi podziałami w BBWR i wzrostem aktywności lewicy sanacyjnej, która opowiadała się za szerszą ingerencją państwa w życie gospodarcze i  coraz częściej atakowała konserwatystów i koła przemysłowe. Co warte podkreślenia, publicysta nie widział skłonności w grupie rządzącej do dokonania tego typu reformy, gdyż ludzi wchodzących w jej skład cechowała niechęć i brak zrozumienia dla mechanizmów demokratycznych oraz przeświadczenie, że i tak zdołają przez długi czas utrzymać się u władzy. Równocześnie opowiadał się za zmianą ordynacji wyborczej z proporcjonalnej na większościową. Ujemnym skutkiem wyborów proporcjonalnych była bowiem silna zależność posłów od klubów poselskich, ścisłe podporządkowanie dyscyplinie partyjnej, tłumienie indywidualnej aktywności i sprowadzenie do roli wykonawców poleceń kierownictwa partii – czyli jak to określał dosadnie: „ordynacja proporcjonalna to dyktatura zarządu partii nad sumieniem posła”. Wybory przeprowadzone w oparciu o okręgi jednomandatowe, w których głosuje się na konkretną, znaną wyborcom osobę, spowodowałyby rozbicie tego mechanizmu. Nastąpiłoby znaczne osłabienie zależności posłów od stronnictw i klubów poselskich, co wraz pojawieniem się w parlamencie osób nie związanych z partiami pozwoliłoby na „zbudowanie pomostu” między obydwoma skrzydłami BBWR a stronnictwami opozycyjnymi. Ponadto głosowanie na konkretne, reprezentujące ich osoby umożliwiłoby zwiększenie zainteresowanie obywateli sprawami politycznymi i ich aktywności politycznej, uwolniłoby ludzi niezadowolonych z polityki rządu z konieczności głosowania na stronnictwa stojące w bezwzględnej do niego opozycji. Bocheński uwagę swoją skupiał głownie na zagadnieniach praktycznych, a nie stanowieniu nowych norm prawnych. W realizacji swych koncepcji widział szansę na pogodzenie istnienia silnego państwa z zagwarantowaniem jednostce możliwości realizacji jej podstawowych praw i wolności. Ta zasada równowagi między siłą państwa a prawami obywateli uznawana była przez całe środowisko „Buntu Młodych” – „dobry ustrój to uchwycenie równowagi między interesem państwa a interesem jednostki, między jedną klasą społeczna a drugą, między różnymi prądami politycznymi, religijnymi i filozoficznymi”. Sceptycznie oceniał wartość konstytucji kwietniowej, jako utrwalającej rządy jednego ugrupowania politycznego i przez to zwiększającej niebezpieczeństwo zamachów stanu. Uważał też, że nowa konstytucja nie była w stanie unormować sytuacji w obozie rządowym po śmierci Piłsudskiego. Fakt, iż różne grupy tego obozu, zdaniem Bocheńskiego, mogły liczyć na pewne poparcie w armii stwarzał niebezpieczeństwo, że „kolejne dochodzenie różnych grup obozu pomajowego do władzy drogą zamachów wojskowych, oto niebezpieczeństwo główne, które będzie zagrażać i Polsce i konstytucji”. Wbrew jego obawom, w 1937 roku doszło do osłabienia konfliktów w łonie sanacji, co związane było niewątpliwie ze zwycięstwie grupy Rydza-Śmigłego. W swych poglądach na sprawy ustrojowe Bocheński przeszedł ewolucję. Początkowo jako zwolennik niczym nie skrępowanej  władzy jednostki (w ramach monarchii) reprezentował poglądy bliskie grupie wileńskiego „Słowa”, w późniejszym okresie wypowiadał się za umiarkowanym parlamentaryzmem, co zbliżało go do środowiska krakowskiego „Czasu”. Niezmienną i charakterystyczną cechą jego myślenia było odwoływanie się do kategorii czysto politycznych – racji stanu, nadrzędnego interesu państwa.

Wybrana literatura:

A. Bocheński, Ustrój a racja stanu

M. Król, Style politycznego myślenia. Wokół „Buntu Młodych” i „Polityki

A. Wierzbicki,  Naród-państwo w polskiej myśli historycznej dwudziestolecia międzywojennego

Kazimierz Michał Ujazdowski, Żywotność konserwatyzmu. Idee polityczne Adolfa Bocheńskiego

Godziemba's blog

Tak, panie Lisicki, to wypadek Nie czytam, jak już sygnalizowałem, od długiego już czasu „Rz” (z tego, co relacjonuje J. Kwieciński w „GP”, widzę, że nic nie tracę), więc o specyficznym wyznaniu wiary red. Pawła Lisickiego (który stopniowo upodabnia się do Czarka Michalskiego, Rafała Smoczyńskiego i tym podobnych intelektualistów, co w końcu „odnaleźli się we mgle”) dowiedziałem się na Niepoprawnych z tekstu Kukiego (http://niepoprawni.pl/blog/110/hipoteza-nie-mit).

I pomyślałem sobie, że warto przy tej okazji tym wszystkim światłym osobom „wierzącym postępowo” czy „wierzącym inaczej”, tym wszystkim mędrcom (Lisicki nie jest tu wyjątkiem przecież), którzy „nie dają się ponieść emocjom”, którzy „na chłodno” i „z dystansem” podchodzą do „sprawy Smoleńska” - zwrócić uwagę na jedną podstawową rzecz. Otóż panie i panowie, cała wasza niesamowita, zdystansowana, chłodna, nie emocjonalna, mądra i postępowa wiara w to, że 10 Kwietnia doszło do wypadku, płynie z jednego, tak się niestety składa, akurat rosyjskiego źródła. Gdyby tych wszystkich światłych i zrównoważonych (w przeciwieństwie do rozdygotanych paranoików smoleńskich zadających nerwowe pytania i grzebiących się nieustannie w jakichś zdjęciach czy migawkach) ludzi zapytać o jedno: skąd – tak, skąd wiedzą, że 10 Kwietnia nie doszło do zamachu – odpowiedź byłaby jedna. Wiedzą to wyłącznie od Rosjan. To Rosjanie przecież ogłosili „wersję wypadkową” już w pierwszych kwadransach, jeśli nie minutach po katastrofie – bez żadnych badań, bez żadnych materiałów dowodowych (typu filmowe zdjęcia przebiegu wypadku), bez żadnego dochodzenia typowego dla takich właśnie katastrof. Ja już o tym pisałem choćby w opublikowanym w październikowym „Nowym Państwie” tekście „„Fakt smoleński” jako produkt dezinformacji” (link poniżej) (ale rzecz jasna, nie oczekuję od Lisickiego, że będzie on śledził moje teksty, skoro ja jego bezcennych refleksji nie śledzę i nie mam zamiaru), więc tylko przypomnę, bo to niezwykle ważne: Rosjanie tak zakwalifikowali całe zdarzenie z tupolewem jako „wypadek lotniczy” (i to spowodowany z głupoty pilotów lub pasażerów), by właśnie w punkcie wyjścia pokierować i sposobem relacjonowania zdarzenia, i sposobem badania przyczyn zdarzenia, jakby doszło do wypadku. Nikt nie miał ani podstaw, ani prawa, by w ciągu pierwszej godziny od zdarzenia mówić o wypadku lotniczym, takie jednak zakwalifikowanie całej sprawy pozwoliło na uruchomienie kampanii dezinformacyjnej o skali i zasięgu przypominającym dokładnie tę kampanię sowiecką z czasów pierwszego Katynia. O ile jednak do rosyjskich zbrodniarzy nie można mieć pretensji o to, że dezinformują – taki oni już mają po prostu „styl sprawowania władzy”, o tyle w przypadku polskich mediów i ludzi w nich pracujących, którzy niemalże bez zająknięcia się od razu zaczęli rosyjską wersję zdarzeń lansować jako jedyną z możliwych, można mówić o świadomym włączeniu się w wielką neosowiecką kampanię dezinformacyjną, co oczywiście wszystkim tym mediom i tym ludziom mediów zajmujących się taką robotą zostanie zapamiętane i policzone. Jeśli bowiem media danego kraju, kraju, który 10 Kwietnia stracił elitę państwa w tak tragicznych okolicznościach, stanęły w swej większości, w chwili takiej próby, po stronie obcego, agresywnego mocarstwa, a nie pamięci poległych czy choćby po stronie polskich obywateli protestujących na ulicach („Solidarni 2010”) – to znaczy, że nie są one w stanie lub też już nie chcą reprezentować polskiego interesu narodowego. I to właśnie zdarzenie można by potraktować jako wypadek, jako jedną wielką kolizję „środowiska dziennikarskiego” z ponurą rzeczywistością, gdyby to nie była taka potworna moralna i intelektualna katastrofa i tak wielki blamaż tego właśnie środowiska, że aż mnie nawet wstyd o tym pisać. Jeśli więc teraz ci ludzie jeszcze się szczycą swoim „dystansem” do paranoików smoleńskich, to pozostaje im tylko życzyć, by wystawili swoje piersi do ruskich orderów, bo ze strony polskich obywateli na żaden szacunek już sobie nie zasłużą. FYM

W polityce bez zmian. W samorządach też Wczorajsze wybory niewiele zmieniły w Polsce. Ani partyjni kandydaci nie zostali wymieceni, ani partia Donalda Tuska nie odniosła triumfalnego zwycięstwa, ani ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego nie poniosło spektakularnej klęski. Platforma nadal jest bardzo silna, PiS wcale nie dało się zmarginalizować, a SLD i PSL uzyskały całkiem niezłe wyniki. Nie zmienił się także stosunek Polaków do samorządów. Wybory wciąż nie wywołują wielkich emocji, frekwencja nie była rewelacyjna – jak zawsze, niestety. Problemy samorządów pozostaną więc takie same jak dotychczas. Wiele razy już pisano, a niedzielne wybory to potwierdziły, że – zwłaszcza w mniejszych ośrodkach – zwyciężają ci, którzy byli do tej pory prezydentami czy burmistrzami. Niezależnie od tego, czy sprawowali swoją funkcję dobrze czy źle. Jest im łatwiej, bo jako włodarze mają dostęp do wszystkich narzędzi samorządowej władzy i propagandy. Lokalna opozycja zwykle nie ma nawet małej części tej siły i tych środków. A to rodzi czasem sytuacje patologiczne. A mogłoby być lepiej, gdyby ogólnopolskie ugrupowania, zamiast robić w samorządach swoją politykę, stanęły za lokalnymi opozycjonistami. Gdyby działały rozsądnie, to znaczy kształcąc swoich działaczy, wspierając ich w sprawach merytorycznych, a nie wyłącznie wydając w ostatniej chwili ogromne sumy na ich wizerunkowe kampanie. Partie – jeśli chcą być skuteczne – muszą zacząć poważnie traktować samorządy, a nie przypominać sobie o nich dwa miesiące przed wyborami. Wczorajsze wybory potwierdziły, że samorządy są upartyjnione w bardzo szkodliwy sposób, niezdrowa dla lokalnej demokracji jest też przewaga finansowa komitetów partyjnych nad lokalnymi. Warte przemyślenia byłoby również wyznaczenie limitu kadencji dla prezydentów i burmistrzów.

Janke

„Środowisko «Tygodnika Powszechnego» wyparło pewne fakty” O historii środowiska „Tygodnika Powszechnego” i jego uwikłaniu w komunizm rozmawiamy z Romanem Graczykiem, autorem książki na te tematy. Napisał Pan książkę o środowisku „Tygodnika Powszechnego”. Jak brzmi jej tytuł? Roman Graczyk*: Tytuł roboczy książki to: "Tygodnik wobec komunistów - komuniści wobec Tygodnika".

Kiedy ukaże się książka? Rozmawiam w tej chwili z kilkoma wydawcami. Sądzę, że jest to kwestia kilku najbliższych miesięcy.

Jaki okres chronologiczny obejmuje Pańska monografia? Chronologicznie książka obejmuje okres od października ’56 roku do końca istnienia systemu komunistycznego, czyli do 1989 roku.

Mówiąc o środowisku „Tygodnika Powszechnego” w kontekście Pańskiej książki mówimy o…? Jest to środowisko szersze niż redakcja. Mówiąc skrótowo – jest to krakowska część ruchu „Znak” tj: redakcja „Tygodnika Powszechnego” [dalej w tekście skrót „TP” – przyp. red.], miesięcznik „Znak”, wydawnictwo Znak i krakowski KIK.

Czy możemy wyróżnić okresy, w których uwikłanie tego środowiska we współpracę z partią i SB było silniejsze, i okresy, w których było ono słabsze? Czy te okresy pokrywają się z okresami „przykręcania śruby” i „odwilży” w historii politycznej PRL? Nie pokrywają się. Ważna jest cezura roku 1976, ale tylko na płaszczyźnie oficjalnej współpracy z władzami. W pierwszych latach po Październiku ’56 trwała silna wiara środowiska w gomułkowski, ale już nie stalinowski, komunizm. Po obietnicach reformy systemu przez Gomułkę „TP” wrócił do gry, środowisko odzyskało sam „Tygodnik Powszechny” jak i miesięcznik „Znak”, które w latach 1953-56 były zlikwidowane lub zawłaszczone. Wiara środowiska „TP” w obietnice Gomułki jest z początku bardzo duża, z czasem nieco słabnie, ale udział w instytucjach systemu utrzymuje się przez kolejne 20 lat, aż do 1976 roku. Potem środowisko opowiada się po stronie opozycji.

Jak mógłby Pan opisać to uwikłanie środowiska „TP” we współpracę z partią i SB? W czym się ono przejawiało? Pierwsza warstwa tego uwikłania jest dosyć znana. Jest to pewna liczba osób, które były posłami na sejm PRL, czyli krótko mówiąc jest to Koło Poselskie „Znak” i jego dość interesująca historia, bo stopniowo władza ludowa „wyjmuje” poszczególnych posłów lojalnych wobec Stanisława Stommy. Natomiast mniej znane jest to, że pewna liczba osób z tego środowiska piastowała stanowiska radnych w Polsce Ludowej, o czym się kompletnie nie mówi.

Publicystyka „TP” tamtego czasu jest z początku świadectwem żywej wiary w Gomułkę, a później świadectwem trwającego uwikłania w system, choć tej wiary jest już mniej. Mamy narastające wątpliwości. Gomułka odchodzi, a Gierek, który też był taką trochę nadzieją, szybko ją rozwiewa, tak więc tej wiary w jednego i w drugiego jest coraz mniej, a mimo to widzimy trwanie środowiska w tym całym układzie. To trwanie musiało być w jakiś sposób uzasadniane i było uzasadniane, powiedziałbym, takimi „łamańcami” ideologicznymi a nawet logicznymi. Chociaż trzeba też uczciwie dodać, że jakieś elementy krytyki – czasem między wierszami, a czasem wprost - w tej publicystyce występują. Tym niemniej, jeśliby wziąć pod uwagę te nadzieje, który były w Październiku ’56 i które również żywiło środowisko „TP”, i fakt, że się one szybko rozwiały, a przy tym drugi fakt, że mimo tego trwa się przez kolejne 20 lat w tym układzie, to jest to dla mnie czymś zastanawiającym.

Czy to długie trwanie w nadziejach związanych z systemem uzasadnia Pan sekretnym wpływem komunistycznego aparatu na poszczególnych członków tego środowiska? Nie sądzę. Jeśli chodzi o zjawisko tajnej współpracy to ono, powiedziałbym - „jakościowo”, nasila się w tym drugim okresie, czyli po wyjściu z sejmu w 1976 roku, co jest skądinąd interesujące. W tym pierwszym okresie, czyli w latach 1956-1976, była to raczej samodzielna gra, głównie Stanisława Stommy, który często wbrew opinii swoich przyjaciół, ale posiadając duży autorytet, był w stanie przekonać ich, że jednak ciągle warto ten eksperyment kontynuować. Trzeba pamiętać, że wiele osób z tego środowiska było jednak sceptycznych do tego eksperymentu z systemem, wiele uwierzyło, ale później się wycofało (np. Stefan Kisielewski), tak więc jednak ta wiara słabła. Stomma nie mógł się pochwalić większymi sukcesami, gdyż to koło sejmowe było dosyć wątłe i stopniowo się zmniejszało w sensie reprezentacji politycznej ruchu. Ale oceniał on, że to się per saldo opłaca. I pewnie ta strategia polityczna Stommy tłumaczy w pewnym sensie to długie trwanie, bardziej niż jakieś zakulisowe oddziaływanie aparatu władzy.

Jak wysoko pod względem struktury redakcyjnej „TP” sięgało to uwikłanie we współpracę z komunistami? Rozumiem, że pyta Pan o tajną współpracę. Sięgało wysoko. Do niedawna panowało przekonanie, że sięgało zaledwie personelu pomocniczego, a co najwyżej osób dość wysoko postawionych, ale mało wpływowych. Jeśli chodzi o personel pomocniczy to znany jest już od paru lat przykład Sabiny Karczmarskiej, która była korektorką i adiustatorką, a więc rzeczywiście stanowiła ten personel pomocniczy. Drugim przykładem jest Tadeusz Nowak, który był dyrektorem administracyjnym, czyli człowiekiem formalnie ważnym, ale też osobą, która nie miała na liderów środowiska żadnego wpływu, ani ideowego, ani politycznego. Tak więc do niedawna taka opinia funkcjonowała. Moje badania teraz ten obraz komplikują, gdyż dowodzą, że były jednak osoby wysoko, a nawet bardzo wysoko postawione. Wśród tych osób są takie, które są zarejestrowane jako TW przez długie lata, nawet po 15 lat. Dla mnie rzeczą niewątpliwą jest, że one współpracowały, z tym, że – zależy mi na podkreśleniu tego – jakość tej współpracy jest nieokreślona. Jest nieokreślona dlatego, że po prostu zniszczono teczki pracy tych osób. Skoro je zniszczono, to o treści tej współpracy mamy bardzo niejasne wyobrażenie, wyłącznie zapośredniczone z dokumentów innych spraw, albo z ewidencji, albo z funduszy operacyjnych, lub też jakichś sprawozdań. W związku z tym w rozdziałach książki poświęconych tym osobom dużo miejsca zajmują spekulacje, o co by mogło w tych przypadkach chodzić. Hipotezy te wahają się od modelu dość typowej współpracy, a kończą się na modelu współpracy, którą się nazywa polityczną. Może się to wydawać nieco dziwacznym konceptem, ale niektórzy się tak tłumaczą, a niektórzy – bardzo nieliczni – zarejestrowani jako TW, nawet potrafili to robić. Tak więc jeśli przyjąć taką najbardziej usprawiedliwiającą hipotezę, to trzeba jednak pamiętać, że ona byłaby możliwa tylko w wykonaniu osób bardzo przebiegłych i czujnych, takich, które nie powiedzą za dużo, które godzinami będą rozmawiać z ubekiem, a powiedzą tylko to, co chcą powiedzieć. To jest szalenie trudne. Mamy zatem tutaj wątpliwość, ale przyjmując, że coś takiego rzeczywiście miało miejsce, można byłoby też przyjąć, że zakładano, iż jest tu też coś do ugrania dla „TP”. Na przykład, że rozmawiając z tym przysłowiowym pułkownikiem z SB można było zaproponować, iż w zamian np. za złagodzenie cenzury, „TP” lepiej mógłby opisać stosunki państwo-Kościół i w konsekwencji napięcie mogłoby opaść i obie strony byłyby zadowolone. Taki dyskurs, jak przypuszczam, był teoretycznie możliwy i nie mogę wykluczać, że tak też było. Mogło też, oczywiście, być gorzej. Natomiast tego wszystkiego po prostu nie wiemy, to są tylko domysły. Pozostaje fakt, że są to rejestracje trwające po kilkanaście lat.

Czy w czasie Soboru Watykańskiego II komuniści skutecznie wpływali poprzez swoich TW na linię, w jaki sposób „TP” ma przedstawiać Sobór? Czy za pośrednictwem „TP” władza „modelowała” – oczywiście w dużej mierze na potrzeby wewnątrzkrajowe - swoje oczekiwania wobec Soboru, jak i jego polskich uczestników? Wydaje się, że w czasie Soboru SB nie miała w kręgu „TP” wysoko postawionych tajnych współpracowników. Ale miała na pewno ludzi, którzy mogli sączyć takie opinie. A w końcu znane są fakty rozmów operacyjnych z kierownictwem redakcji – o tych rozmowach w redakcji wiedziano, nie zatajano tego. Po tych zastrzeżeniach, potwierdzam Pańską sugestię. I na podstawie źródeł esbeckich, i innych. To, co ja widzę w dokumentach esbeckich, konfrontowanych np. z dziennikiem Kisiela, ale też z tekstami około soborowymi pisanymi w tym czasie w „TP”, układa mi się to w obraz, który bym nazwał taką „dziecinną chorobą soborowości” - trawestując Lenina, takim entuzjazmem pro-soborowym tak daleko idącym, że ludzie ci gubili z oczu fakt, że są manipulowani. Gra partii polegała wtedy na tym, aby przedstawić się jako wielki zwolennik Soboru i przyjaciel Kościoła, jednakże pod tym warunkiem, że partnerzy – czyli postępowi katolicy, ustawią się bardzo wyraźnie przeciwko Prymasowi Wyszyńskiemu. Moja ocena liderów „TP” jest pod tym względem sroga, gdyż pod pozorem tych niby wspólnych poglądów na Sobór, oni w sumie grali w grę, do której ich pchała PZPR. Nie zauważali tego, że mówią i piszą rzeczy, wykonują gesty, które są wielce korzystne dla partii. Podobnie jak Kisiel można powiedzieć, że krytyka Prymasa w czasie Millenium czy tuż po nim była zachowaniem w rodzaju, jakby się mieszkało na księżycu, a nie w Polsce rządzonej przez komunistów. Kisiel tak to w skrócie ujmował. Na podstawie tych esbeckich papierów utwierdzam się w przekonaniu, że tutaj miał on rację.

Czy Pańskim zdaniem w stosunku do Kościoła „TP” był zdecydowanie użytecznym narzędziem SB i partii, czy jednak udało mu się w przeważającej mierze od roli takiego narzędzia uchronić? Czy też może jednak „TP” musiał przez cały czas działać wg znanej maksymy „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”?

Jestem zdania, że „TP” się nigdy nie sprzeniewierzył swojemu sensus catholicus, tak jak on to rozumiał. W tym sensie, że nigdy nie szedł „na pasku”. Turowicz i jego przyjaciele nigdy nie działali w ten sposób, że czego chce partia, to to zrobimy. Można raczej powiedzieć, że było to pewnego typu złudzenie, dali się „wpuścić w maliny” i nie widzieli, że robią dobrze partii, krytykując Prymasa. Trudno jednak stwierdzić, jak się to ostatecznie bilansuje. Na pewno ludzie „TP” za daleko się posuwali w tej krytyce – jak mówił Kisiel – „księżycowej”, nie uwzględniającej faktu, że ten ludowy, tradycyjny Kościół jednak był realną skałą przeciw komunizmowi, a oni tłukli w tę skałę, żeby zreformować Kościół w duchu soborowym. I chyba nie za bardzo sobie z tego zdawali sprawę. Tu jest problem.

Czy jest Pan zaskoczony tym, czego się Pan dowiedział o środowisku „TP” po przestudiowaniu tych wszystkich dokumentów? Na pewno w pewnej mierze tak. Gdy człowiek zetknie się z materiałami SB, a ja od wielu lat tym tematem się zajmuję, to uwalnia się od pewnych złudzeń. W szczególności od takiego fałszywego, moim zdaniem, założenia – któremu kiedyś i ja hołdowałem – że gdy mamy do czynienia z osobami wybitnymi, zasłużonymi, to nie dopuszcza się do świadomości, że tacy ludzie też mogą być podatni na zakusy SB. No więc od dawna już wiedziałem, że nie ma tu żadnego immunitetu a priori. Nie chodzi o to, że każdy jest podejrzany – to by była jakaś paranoja, ale o to, że każdy człowiek jest po prostu (albo bywa) słaby. A komunizm budował na tej słabości człowieka. To w zakresie historii niejawnej. A w zakresie historii jawnej, jako uczestnik tego środowiska mogę powiedzieć, że nigdy nie słyszałem od starszych kolegów, a przecież przegadaliśmy wiele godzin o historii „TP”, o pewnych rzeczach, które się działy na powierzchni życia, które nie były tajne, ale które jednak były kontrowersyjne czy też szkodliwe. Ten dość głęboki alians z Polską Gomułki czy Gierka został jak gdyby wyparty przez środowisko z narracji o sobie. W tych narracjach tworzonych na użytek przyszłych pokoleń nieustannie powtarza się taki motyw, że ów słynny gest Stanisława Stommy w sejmie, który miał miejsce 10 lutego 1976 roku, gdy samotnie podnosi on rękę i wstrzymuje się od głosu - co było formą sprzeciwu wobec zmian w konstytucji PRL - to jest symboliczny moment decyzji politycznej, że już koniec z uczestnictwem Koła w sejmie, koniec politycznego uczestnictwa w systemie. Otóż, gdy się głębiej poszpera (pisał o tym chyba tylko Andrzej Friszke, a dokumenty SB to potwierdzają), to się okazuje, że jeszcze po zakończeniu kadencji sejmu, a przed następną, sekretarz partii, bodaj Kania, negocjował ze „Znakiem” skład koła poselskiego. Rozważano nawet trzy warianty: jednoosobowy ze Stommą, trzyosobowy i pięcioosobowy. Nie uważam, że jest to wstyd, to po prostu polityka. Ale śmieszy mnie ta selekcja faktów. To pokazuje, że pewne fakty są kompletnie wyparte. A przecież te sprawy są również częścią historii tego środowiska.

Pierwotnie Pańską książkę miało wydać wydawnictwo Znak. Dlaczego zrezygnowało ono z tego zamiaru? Jest to kolejny, po pracy Artura Domosławskiego o Ryszardzie Kapuścińskim, przypadek rezygnacji ze strony tego wydawnictwa z wydania gotowej książki… Próbuję odtworzyć motywy prezesa wydawnictwa, p. Henryka Woźniakowskiego. Moim zdaniem prawdziwe motywy są dwa. Pierwszy jest taki, że pokazuję to uwikłanie polityczno-ideowe „TP” jako znacznie dalej idące, niż chce się o tym powiedzieć, niż „Tygodnik” chciałby przyznać. Po drugie, że sprawa tych postaci uwikłanych we współpracę z SB – mimo, że ta współpraca jest niełatwa do jasnego zakwalifikowania – jest trudna do przełknięcia. Myślę, że zabrakło tu takiej decyzji – mówiąc kolokwialnie - „wzięcia na klatę” problemu. Mogło to stanowić okazję do wygrania czegoś na wiarygodności, na otwartości w próbie zmierzenia się z przeszłością. Rozmawiał Robert Jankowski. 

* Roman Graczyk (ur. 1958) – wieloletni dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” (1984-1991) i publicysta „Gazety Wyborczej” (1993-2005). W 2005 r. odszedł z „GW”, ponieważ skrytykował sposób, w jaki gazeta przedstawia temat lustracji. W maju 2006 r. w ”Rzeczpospolitej” opublikował artykuł pt. „Co jest lepsze niż prawda?”, w którym poparł lustrację i opowiedział się za otwarciem dawnych archiwów SB, krytykując przy tym antylustracyjną linię "Gazety Wyborczej" (a także swoje własne wcześniejsze poglądy w tej sprawie). W 2007 r. opublikował poświęconą lustracji książkę pt. "Tropem SB. Jak czytać teczki". Podpisał się również pod listem otwartym dziennikarzy, którzy zgłosili gotowość złożenia oświadczeń lustracyjnych. Obecnie jest pracownikiem krakowskiego oddziału IPN i niezależnym publicystą.

Kronika wyprzedaży Polski: Mittal chce koksu Zaczęła się toczyć ostra gra o przejęcie rynku koksowego w Polsce. Do walki stanął koncern Mittal Steel, czyli dawne Polskie Huty Stali sprzedane Hindusowi Lakhsmi Niwasowi Mittalowi, rezydentowi Wielkiej Brytanii, za 5,9 mln zł i spłatę wierzycieli. Mittal uznaje zasadę, że chcieć to móc, ale wszystko jest zmienne, jak się nie uda, znaczy, że bogowie nie sprzyjają.  W 2005 r. chciał Koksowni “Przyjaźń” w Dąbrowie Górniczej. Do skarbu państwa po transakcji kupna PHS w 2004 r. należało 25 proc. akcji PHS, 6 proc. do pracowników, reszta do LNM Mittala, który obiecywał urzędnikom w Warszawie, że kupi następny pakiet akcji. Został członkiem rady nadzorczej PHS, a podczas konferencji prasowej poinformował, że stara nazwa polskiego koncernu odejdzie do lamusa, niedługo nie będzie już PHS, ale Ispat Polska Stal SA. W rękach Mittala znalazło się ponad 70 proc. hutniczego potencjału przemysłowego Polski. Przypomnijmy, że do PHS włączone zostały huty: Katowice – w Dąbrowie Górniczej, Sendzimira – w Krakowie, Florian – w Świętochłowicach i Cedler w Sosnowcu. Mittal już miał w rękach największą koksownię w Polsce w Zdzieszowicach – z 39 proc. udziałem w rynku produkcji koksu i Zakłady Koksownicze Sendzimira z udziałami w rynku na poziome 12,3 proc., nie miał jeszcze “Przyjaźni” dobrze prosperujących, dawnych zakładów państwowych, przekształconych w spółkę z o.o.  z 24,4 proc. udziałami w rynku. Pozostała drobnica go nie obchodziła. Szturm o koks prowadził już nie Ispat Polska Stal, ale Mittal Steel, bo w właściciel zmienił nazwę firmy. Koks, bez którego w hutnictwo nie może się obyć, produkowany jest z węgla o wysokich właściwościach, za pomocą suchej destylacji w piecu koksowniczym. Koks ma lepsze właściwości fizyczne i chemiczne niż węgiel. Wsad do wielkiego pieca, ładowany od góry, układany jest naprzemiennie z warstw koksu, mieszanki spieku, pokawałkowanej rudy i topników. Na dnie gromadzi się żużel i ciekłe żelazo (surówka), następuje jej spust. Słowem bez koksu w hutnictwie ani rusz. Tymczasem koks, na który dotąd nie trzeba było wydawać fortuny, ciągle drożał. Chiny ograniczyły eksport koksu, ponieważ zwiększyły produkcję stali i koks był im potrzebny na własny użytek. W 2005 r. w Polsce planowano wyprodukować 8404 tys. ton koksu, z czego Koksownia Przyjaźń – 2265 tys. ton, czyli 27 ogólnej produkcji. Jedynie 5 proc. z tego zakład zamierzał sprzedać na rynku krajowym, lwią część produkcji odbierali Niemcy. Ofertę na Koksownię Przyjaźń złożyła też Jastrzębska Spółka Węglowa, producent węgla koksującego. Nikt nie krył, że walczono przeciw Mittalowi i kto mógł próbował zablokować ewentualną transakcję. Załoga Koksowni Przyjaźń dostawała białej gorączki, gdy jej wspominano, że firmę może przejąć Hindus, właściciel byłych PHS i wielu hut w różnych częściach świata. Związki zawodowe mittalowskich zakładów rozgłosiły w całej Polsce (szczególnie NSZZ Solidarność” i Solidarność 80), że miliarder przejął polską stal, nie podpisując pakietu socjalnego i w rządzie nikt na to nie zareagował. Związkowcy z “Przyjaźni” napisali list do premiera Marka Belki, że załoga nie życzy sobie w ich spółce Mittala. Z gabinetu Belki dochodziły jednak przede wszystkim utyskiwania: “ten rząd ma to do siebie, że chce tylko trwać”. Ona sam od kilku miesięcy wspominał, że złoży w maju dymisję, “bo nie wynajął się na dłużej”, chociaż prezydent Aleksander Kwaśniewski ugłaskiwał go, jak mógł, słowami: “Marku, zostań jeszcze trochę”. Z Mittalem zaczęło rozmawiać kierownictwo Polskich Kolei Państwowych przyciśnięte wielką biedą przewoźnika. Zarząd PKP przedstawił wniosek o sprzedaży 39,90 proc. swoich udziałów w Koksowni Przyjaźń, ponieważ – wyjaśniali kolejarze – Mittal dawał im za udziały więcej (700, a nawet 800 mln zł) niż JSW (545 mln zł). Związkowcy z “Przyjaźni” byli oburzeni. Przypominali, że rząd przecież zaakceptował powołanie grupy węglowo–koksowej, zgodnie z gospodarczym interesem kraju. – Jeśli Mittal przejąłby JSW, głównego dostawcę węgla dla polskich koksowni, w tym dla “Przyjaźni”, będzie dyktował warunki. I trzeba pamiętać, że JSW znajduje się na liście największych 500 przedsiębiorstw kraju, w rankingu zajmuje 25 miejsce. Hindus ma już polską stal, będzie miał polski koks. Do JSW w chwili powstania w 1993 r. na bazie Rybnicko-Jastrzębskiego Gwarectwa Węglowego należało niej siedem kopalni, jedną zlikwidowano. Gra idzie nie o JSW, tylko o węgiel koksowy – przestrzegały związki zawodowe. A jeśli Mittal przejmie kontrolę nad Koksownią “Przyjaźń” będzie miał kontrolę nad 77 proc. rynku koksowego w Polsce. JSW posiada w “Przyjaźni” 36 proc. udziałów,  Mittal tylko 0,22 proc., artykuł 20 Kodeksu Spółek Handlowych mówi, że pierwszeństwo nabycia udziałów obowiązuje równoprawnie wspólników, ale proporcjonalnie do posiadanego kapitału, zatem Mittal nie powinien mieć szans na “Przyjaźń” – argumentowali związkowcy. Mittal Steel chciał nie tylko całego polskiego koksu, ale i Huty Częstochowa, największego producenta w kraju blachy okrętowej. Negocjacje i tutaj utknęły w miejscu, ponieważ związki zawodowe upierały się, że nie podpiszą żadnych umów bez pakietu socjalnego. Przez Zarząd Towarzystwa Finansowego Silesia posiadającego udziały spółki operatorskiej Huta Stali Częstochowa Sp. z o.o. oraz największych wierzycieli Huty opublikowany został komunikat, z którego wynikało, że Mittal im się podoba. Załoga wyraziła zdanie przeciwne. Włodzimierz Seifryd, rzecznik prasowy Międzyzakładowego Komitetu Negocjacyjnego mówił, czego żądają związki zawodowe: m.in. gwarancji zatrudnienia na 15 lat – dla starych pracowników zakładu, kilkutysięcznego bonusu prywatyzacyjnego, podwyżki płac, odpraw dla osób odchodzących za porozumieniem stron. Marek Wójcicki, przewodniczący “Solidarności”, poinformował, że Mittal daje tylko 5 lat gwarancji zatrudnienia i w ogóle na związkowe postulaty przestał odpowiadać. Jest jeszcze oferta Związku Przemysłowego Donbasu, którą zignorowano, a Donbas za to grozi sądem – przypomnieli. Oleksander Pyłypenko, dyrektor ds. polityki inwestycyjnej Korporacji Przemysłowej Donbasu, cieszącej się specjalnymi względami władz Ukrainy, zarzucił komisji przetargowej, że kręci, bo Mittal po otwarciu kopert “ulepszył” swoją propozycję. Jego zdaniem, wszystko komisji było wolno, ponieważ przetarg zależał od przychylności wiceministra skarbu Andrzeja Szarawarskiego, wyjątkowo przychylnego Mittalowi. – Szarawarski kombinuje, posuwa się do kłamstwa – mówił Pyłypenko, ale mamy nadzieję, że prezydent Kwaśniewski nam pomoże, jak obiecał. Specjalna komisja zbada, czy przetarg przebiegał prawidłowo. Hucie Częstochowa pozostał wybór: albo Mittal, albo Donbas. Wiesława Mazur


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
296 834204 operator sprzetu ciezkiego
291 296 groborz
O 296
296
296
296
7 cz1 kabaj, ekonomia (296 297)0001
296 Prawo czekowe
296 297 id 32253 Nieznany
296 i 297, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
2 (296)
plik (296)
296 297
colloquial amharic 296 323
296
296
296
296

więcej podobnych podstron