236

Jak podpaliłem "Rzepę" Tekst poniższy jest przedrukiem mojego wpisu na slonie24, gdzie produkuję się jako Jerzy.63. Wspomniany kilkakrotnie w tekście jurekw - Jerzy Wawro to jeden z tamtejszych blogerów. O tym jak z Jurkiem Wawro spaliłem „Rzepę” Profesor Ryszard Legutko i nie tylko on twierdzi, że polska dusza jest chora. Choroba ta będąca skutkiem kataklizmów historycznych jakie przetoczyły się przez Polskę od czasów wojny północnej na początku XVIII wieku objawia się w całkowitym poczuciu braku jakiejkolwiek narodowej wartości, dumy i misji jaką Polacy jako naród mieliby odegrać we współczesnym świecie. Jedyne na co nas stać to dostosowywanie się do wzorców innych, doganianie itp. Przyjęcie tej tezy ma swoje 2 konsekwencje z których nie zawsze zdajemy sobie sprawę: „Choroba” oznacza, że na podstawie obecnych zachowań Polaków nie można odpowiedzieć na pytanie: jacy jesteśmy? W końcu będąc chorzy nie jesteśmy sobą. „Choroba” dotyka nas wszystkich. Nie tylko tych, gdzie objawy jej są widoczne, ale także nas samych. Tych którzy tę chorobę zauważają. Jest w nas! I temu drugiemu punktowi w większości chciałem poświęcić ten wpis. Ostatni wysyp krytycznych wypowiedzi pod adresem Jarosława Kaczyńskiego ze strony ludzi, których szanuję i których nie uważam za idiotów jest wg mnie tej choroby przejawem: Powódź w Pakistanie – co zrobi Jarosław Kaczyński? Susza, upały i pożary w Rosji – I co Pan na to, prezesie PiS? Co zrobi Jarosław Kaczyński? Itd, itp. Zajmę się kilkoma osobami by samemu sobie ułatwić zadanie: Igor Janke, Łukasz Warzecha, Krzysztof Kłopotowski, Rafał Ziemkiewicz. Igor Janke: ktoś zrobił to lepiej ode mnie tedy nie pozostaje nic innego jak go zacytować: Cytat: jurekw, będzie jeszcze kilka, też kursywą: Pewnie jestem bardzo naiwny ... ale jednak wierzę, że honor tym dziennikarzom obcy nie jest. Nie wyobrażam sobie na przykład, by Rafał Ziemkiewicz pracował dla Agory. Ja bym szukał wyjaśnienia gdzie indziej:

1. Ambicje czwartej władzy. Panowie prawicowcy (albo "prawicowcy") nie mogą przeboleć tego, że Kaczyński nie chce być takim jak oni by sobie życzyli. Dlaczego? Starałem się to wyjaśnić w tekście Jarosław Kaczyński nie sprostał oczekiwaniom.

2. Absurdalne rozumienie obiektywności. To jest coś, co u dziennikarzy drażni mnie najbardziej. Na czym to polega? Zaprasza się do studia dwie lub więcej osób o skrajnie różnych poglądach i pozwala im mówić co ślina na język przyniesie. Rolą dziennikarza jest tylko
dbałość o to by mieli mniej więcej po równo czasu (tym się różni dziennikarz "obiektywny" jak Igor Janke od manipulatora jak Tomasz Lis). Moim zdaniem dziennikarz nie powinien pozwalać na wygadywanie głupot, bo to on jest gospodarzem programu. Na przykład Igor Janke pyta posła Szeinfelda o reformy rządu. On odpowiada że wszystko zależy od opozycji bo przecież to poważna sprawa i rząd nie będzie sam decydował. Dziennikarz oddaje głos wiceprezes PiS, która oczywiście poświęca swój czas dla zakomunikowania oczywistości: PO ma pełnię władzy i powinno pokazać na co ją stać. Manipulator dodałby od siebie że jak widać PiS nie jest skory do współpracy. Dziennikarz zabiłby śmiechem Szeinfelda, zanim przekazałby głos opozycji. To jest właśnie mój największy zarzut wobec dziennikarzy. Oni tworzą sytuację w której opozycja musi przejmować rolę niezależnej prasy. Nie funkcjonuje należycie media i nie funkcjonuje wymiar sprawiedliwości. Co miał w tej sytuacji J. Kaczyński zrobić z katastrofą Smoleńską? Gdy przyjął aktywną rolę w tej sprawie - posypały się na niego gromy. To wyjątkowo bezczelne lub głupie. Nie zgadzam się tylko z ostatnim zdaniem, z oceną. Igor Janke nie jest ani bezczelny ani głupi. Jest – chociaż nie zdaje sobie z tego sprawy – zaczadzony panującą w Polsce atmosferą. To coś więcej niż antypisowska propaganda. To właśnie konsekwencja owej małości. Ocenia innych, zauważa ich błędy a zapomina o roli jaką on sam ma do odegrania. Żalimy się na postawę Moniki Olejnik, na jej manipulacje, zgoda. Ale trochę jej napastliwego stylu przydało by się i Panu Janke. Przy czym ja nikomu nie zabraniam krytykować decyzji Jarosława Kaczyńskiego. Tyle że ani w przypadku „wojny o krzyż” ani w przypadku stosunku do tragedii smoleńskiej Igor Janke nie ma racji. Nie miał jej też wtedy kiedy chwalił Jarosława Kaczyńskiego za to, że zdecydował się w wyborach wystartować:

http://blog.rp.pl/janke/2010/04/26/dobrze-ze-jest-silny-kandydat-opozycji/.

Tekst ten powstał 26 kwietnia 2010 roku. Niestety najlepszą i proroczą ripostą okazał się komentarz do niego pióra (?, co ta komputeryzacja zrobiła z naszym językiem) jurkaw:

Niezmiernie jestem ciekaw, jak Pan Redaktor wyobraża sobie merytoryczną kampanię prezydencką? Mają dyskutować o dworskiej etykiecie? O krzesłach w Brukseli? O tym kto ma bardziej godną prezencję? Bo mnie się wydaje, że mimo pisków i wrzasków mediów nie da się ukryć tego, że mamy do wyboru (jak nigdy wcześniej) jaką ma być Polska. Jak pisał J.M. Rymkiewicz: “Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie I ta druga – ta którą wiozą na lawecie” Alekażde słowo na temat Polski “na lawecie” będzie oczywiście odebrane jako wykorzystanie tragedii i spotka się z lawiną pomyj wylanych na Kaczyńskiego. Dlatego ja nie mam żadnej wątpliwości że on te wybory przegra. Nadzieje na jakieś powszechne przebudzenie są niczym nie poparte. W1980 roku po “Solidarność” była ruchem masowym, który wykształcił swoje struktury i swoje elity. W roku 2010 “solidarność” to tylko chciejstwo. Elity w 99% są związane z III RP i są bardziej zdeterminowane w jej obronie niż Gierek był zdeterminowany bronić socjalizm. A masy są zmanipulowane i w znacznym odsetku po prostu głupie. Sprawdźcie sobie w Internecie częstotliwość występowania frazy “ląduj dziadu”. Może to
was sprowadzi na Ziemię. Rafał Ziemkiewicz Jarosław Kaczyński przewidział, że jak zacznie gadać o tragedii smoleńskiej to zostanie oblany wiadrem pomyj, tedy zamienił się w łagodnego baranka na czas jej trwania (czytaj: przyjął zasady kampanii na warunkach przeciwnika – z kogo to cytat Mój Koteczku?). Nie pomogło. Gdyby wygrał też znalazłby się w sytuacji takiej jak jego śp. Brat, byłby wyszydzany, lżony itp. Ponieważ przegrał została gorycz porażki co nie buduje wyborców PiS. Tak źle i tak niedobrze, Jarosław Kaczyński podjął się gry której nie mógł wygrać... I nie został za to skrytykowany w „Rzepie” przez nikogo, nawet przez Rafała Ziemkiewicza, którego też ucieszył nowy wizerunek Kaczyńskiego. Rafał Ziemkiewicz również poważnie zastanawiał się czy „Po Kaczyńskim
Kaczyński?” a nie zastanowił się nad tym, że sam fakt zgłoszenia jego kandydatury był błędem. Bo nikt poważnie nie zastanowił się jaka jest rola urzędu prezydenta w obecnym ustroju RP i że prezydent ani nie musi być liderem partii, która go zgłasza, ani nie są ważne jego poglądy gospodarcze. Tzn, Ziemkiewicz jakby wiedział i pisał o tym choćby wyjaśniając czemu Tusk nie wystartował, ale jak przyszło do Kaczyńskiego to znowu albo o tym zapomniał albo doszedł do wniosku, że Kaczyńskiego to nie dotyczy... Dzisiaj Ziemkiewicz twierdzi, że Kaczyński popełnia samobójstwo, bo nie uznaje demokratycznego wyboru Narodu: nie pojawia się na zaprzysiężeniu Prezydenta itp. I że po czymś takim poparcie dla PiS musi spaść. Wolne żarty! A co robiła ekipa przeciwna po zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego? Też uznała wynik wyborów? Czy popadła w histerię? I co, zaszkodziło jej to? Nie znam najnowszych sondaży. Ale coś mi się zdaje (mogę się mylić), że na zlecenie „Rzepy” zrobiono ostatnio sondaż i że PiSowi wzrosło. Tak czy inaczej zasady demokracji nie stosują się do Polski, bo polska demokracja jest fasadowa. Nie wierzycie? No to inny cytat, tym razem z przeciwnego obozu, ale jak ktoś pisze że 2x2=4 to nieważne czy to św. Piotr czy Antychryst, ważne, że to prawda: Głos ma Marcin Król: Historia powojennego świata zachodniego pokazuje dobitnie, że nigdy żaden rząd ani prezydent nie przegrał w okresie materialnego – i
szerzej – cywilizacyjnego dobrobytu (jedynym wyjątkiem jest rząd PiS. A dalej już komentarz do tego cytatu z blogu „Frondy”, Grzegorz Górny: Wystarczy przejrzeć dane statystyczne GUS-u, by przekonać się, że założyciel „Res Publiki” miał rację. Za rządów PiS-u niemal wszystkie wskaźniki makroekonomiczne wykazywały tendencję pozytywną: dochód narodowy PKB rósł najszybciej od dekady,
bezrobocie spadało, rosły inwestycje. Korzystne były też nastroje społeczne: rosło poczucie bezpieczeństwa, malały wskaźniki korupcji, a poziom optymizmu społeczeństwa był najwyższy od 1989 roku. W okresie tym zmniejszyły się również obciążenia podatkowe obywateli i pojawiły ulgi na dzieci. Złotówka była silna jak nigdy (cena dolara wynosiła nawet ok. 2 zł, a euro – ok. 3 zł.). A jednak mimo to – właśnie w tym okresie wyjątkowo korzystnej koniunktury gospodarczej i odczuwalnego skoku cywilizacyjnego – PiS przegrał wybory parlamentarne. Zdaniem Marcina Króla, był to ewenement, jakiego nie znają dzieje powojennego świata zachodniego. Już choćby z tego względu fenomen ten wart jest zbadania przez socjologów i psychologów społecznych. Czym różnimy się od dojrzałych demokracji zachodnich, że reagujemy w inny sposób od nich? Panie Rafale, przecież Pan wie, że w Polsce nie ma prawdziwej demokracji a straszy Pan Kaczyńskiego jej zasadami? Łukasz Warzecha Warto zauważyć, że Komorowski mógł i nadal może spacyfikować konflikt jednym publicznym wystąpieniem, w którym określiłby jasno termin i sposób upamiętnienia poległych pod Smoleńskiem - dla Teologii Politycznej pisze Łukasz Warzecha No właśnie. A nie przyszło Panu do głowy, że zachowanie prezydenta
Komorowskiego da Panu odpowiedź na pytanie-dylemat: „Problem z szacunkiem”. Bo ja tego problemu nie mam. Albo Bronisław
Komorowski okaże się prezydentem wszystkich Polaków i – nie zmieniając swych politycznych sympatii – zapyta się protestujących pod krzyżem: „o co Wam chodzi?”. Jeśli on sam dojdzie z nimi do porozumienia nic nie stanie na przeszkodzie by go szanować. Wiem, wielu ma mu za złe jego wypowiedzi pod adresem śp. Lecha Kaczyńskiego. I słusznie. Ale jeżeli okaże się teraz i przyszłości politykiem odważnym, nie bojącym się wyjść do tłumu, nie pogardzi „moherami” to owe „teraz” i „przyszłość” będzie ważniejsza od godnej pożałowania przeszłości. I tak na niego nie zagłosuję, ale da mi to podstawy do owego minimum szacunku dla głowy państwa. Coś mi się wydaje, że odpowiedź już obaj uzyskaliśmy. Negatywną. Ja już nie mam problemu z szacunkiem. A Pan? To prezydent swoim postępowaniem ma uzyskać szacunek u tych co na niego nie głosowali a nie oni głowić się nad tym czy a priori ten szacunek mu okazywać. „Baj dze łej”, wzmocniłoby to również jego polityczną pozycję, ale to już nie moje zmartwienie. Martwi nie również Pańskie poczucie humoru: Po drugie – słowa Lecha Kaczyńskiego, (Panie prezesie, melduję wykonanie zadania przypis mój – J.63) wypowiedziane po ogłoszeniu wyniku wyborów w 2005 roku były faktycznie mocno niefortunne, zwłaszcza pod względem wizerunkowym, i w sensie symbolicznym zaciążyły na całej tej prezydenturze. Naprawdę, takie niefortunne? Wstydził się Pan od razu czy dopiero jak Wyborcza podniosła z tego powodu larum? Bo ja do tej pory nie widzę w tym nic innego jak niewinny żart. No cóż, de
gustibus... Krzysztof Kłopotowski W pogadance w „Cafe Rzeczpospolita” wspomniał, że a i owszem tragedia smoleńska może przynieść coś dobrego, ale należy pamiętać, że naród polski ma też wady. A pewnie, że ma! Tylko, że odnosi się nieodparte wrażenie, że Pan Kłopotowski ma na myśli wady tych z którymi sympatyzuje. Tedy wypatrzenie wad Jarosława Kaczyńskiego miało już cechy samospełniającej się przepowiedni: w końcu jakiś błąd kiedyś popełni. A nie przyszło Panu do głowy, że strona z którą Pan nie sympatyzuje to też Polacy? I że oni mają jak najbardziej polskie wady? Jedną z nich jest ten cholerny, polski, zgubny spryt. Nie widać tego po taktyce Donalda Tuska? Po taktyce PO? Nie jest zarazem i sprytna i zgubna? A nie byliście – czytelnicy zdziwieni wysokim poziomem trollowania wszelkich propisowskich forów? Toż to nasze narodowe talenta i wady zarazem, talenty samorodne zazwyczaj. Ponadto wyraził Pan pogardę dla Gazety Wyborczej, że jest przewidywalna. Pewnie tak. Ale „Rzepa” (ja wiem, Pan nie z „Rzepy”) wcale nie jest inna niż GW w swoich obawach i kompleksach, znowu trzeba zacytować jurkaw: Nawet w "Rzeczpospolitej" pierwsza informacja na temat upublicznienia stenogramów zaczynała się od stwierdzenia że nie ma jednoznacznych dowodów na to że były lub nie naciski. Nie ma też jednoznacznych dowodów że to był (nie był) zamach. Ale jakoś o tym gazety nie piszą. Czemu więc piszą o  naciskach? Bo niektórym z nich bardzo zależy, by kretyński dowcip mówiący o tym, że ostatnie słowa Prezydenta brzmiały "ląduj dziadu" okazały się prawdą. A czemu im na tym zależy? Bo to są podłe s…. . Po prostu. Czy naprawdę poważny człowiek może brać pod uwagę fakt, że katastrofę lotniczą wywołał pasażer? Wszyscy pasjonują się czy Prezydent był trzeźwy, „Rzepa” z dumą podaje: był trzeźwy! A kontroler lotów? Podobno do dziś nie wiadomo. I gdzie nagłówki: Czy kontroler z wieży lotów w Smoleńsku był trzeźwy?

Teraz z Pańskiego bloga: Boz równą starannością należy przedstawić sprawę o jaką walczyli powstańcy, jeśli nie mamy ich za bezmyślnych samobójców.  Ja nie mam. Wspomnienie tragicznego trudu tych ludzi, szeregowych żołnierzy oraz ich dowódców zawsze ściska mi gardło. Co innego politycy rządu emigracyjnego wydający decyzję o powstaniu. Ci nie wyjdą z piekła, które zgotowali innym. Otóż do Pana stosuje się punkt 1 konsekwencji choroby polskiej duszy: nie wie Pan jacy jesteśmy. A odpowiedź znajdzie Pan u Dariusza Gawina pod linkiem: http://www.teologiapolityczna.pl/images/numery_tp/tp2/002-Warszawa_1944-D.Gawin.pdf

Jesteśmy narodem politycznym, sami sobie chcemy zawdzięczać wolność. Tacy jesteśmy (o ile nie jesteśmy chorzy!). Dlatego wybuchło powstanie! A że za byciem sobą kryje się groźba unicestwienia? No cóż, wszystkich to dotyczy. Gdyby ktoś przetrwał jako normalnie zorientowany seksualnie w społeczeństwie samych pederastów to raczej popełniłby samobójstwo. I to wcale nie z bohaterstwa. Szło by wytrzymać? Czy to nasza wina, że byliśmy normalni w nienormalnym otoczeniu? Czy zaniechanie decyzji o wybuchu powstania uchroniłoby 40-50 tysięcy warszawiaków przed niechybną śmiercią z ręki nowej władzy? Francuzi też wzniecili powstanie w Paryżu kiedy zbliżali się Amerykanie. I nie wzbudziło to takiej wściekłości Niemców? Czemu? Cały ten atak „Rzepy” i okolic (wiem, Warzecha też nie z „Rzepy” ale z tego klimatu) tajemniczo zbiegł się w czasie z tekstem Normana Daviesa bodaj dla „Newsweek Polska”, gdzie „rozjechał” PiS. I nikt, dosłownie nikt w „Rzepie” i okolicach do niego się nie ustosunkował. To znamienne. Przez chwilę pozwolę sobie zainsynuować, że wszyscy krytycy Kaczyńskiego od czasu pierwszego artykułu Lisickiego lub chwilę wcześniej ten tekst znali. I co? Zamiast polemizować z nim sami przystąpili do ataku. Bo jak można atakować taki autorytet? I nikt nie wypomni Daviesowi, że od kilku już lat wyraźnie zaangażował się po jednej stronie politycznego sporu. Że dokonał rzeczy obrzydliwej jadąc z Tuskiem do Katynia. Że „ujrzał ludzką twarz” (jego słowa) w facjacie Putina. To jak? Panów słowa o „dzieleniu polskiej polityki zagranicznej” przez Tuska i Sikorskiego jego nie dotyczą? Czy bezstronny obserwator (nawet jeśli ma określone protuskowe sympatie) zaangażowałby się do tego stopnia. Czy naprawdę jest przyjacielem Polski? Kiedyś napisał, że na przełomie lat 70-tych i 80-tych świat przeżywał okres zauroczenia i miłości do wszystkiego co polskie. Wtedy wyszło „Boże Igrzysko”. I było napisane w tym duchu. Dobrze na tym zarobił. Teraz już tak się nie da. Teraz mamy opinię świata przeciwko sobie. Bardziej opłaca się być jak Wolter dla konfederatów barskich. I profesor Davies tą linią idzie. Czas, Panowie byście zdobyli się na samodzielność umysłową i skreślili go z listy autorytetów pisząc mu to wprost: że jest niemoralny. Tak można być dobrym historykiem i marnym człowiekiem zarazem. Znajdujemy się w tej samej sytuacji co konfederaci: mamy przeciwko sobie i krajowe układy i opinię świata. Ale przecież to oni mieli rację. To jak Panowie, dacie radę? Bo Legutko i Gawin we dwóch nie wystarczą. I pamiętajcie, że wszyscy którzyś my w 1989 roku byli dorośli jesteśmy dziećmi komunizmu i nie do końca mamy duszę wolnych ludzi. Nikt nie jest ponad to. Piszący te słowa również. Jerzy63

Jedyne prawdziwe informacje ! wyd. 4 Jak się teraz nazywa news pokazujący Prezydenta na spotkaniu z osobami głuchoniemymi ? Jak to jak -  Prezydent Komorowski wsłuchuje się w głos Narodu i swą przemową wzbudza pozytywne emocje ! A dlaczego nie publikuje tego telewizja? Bo po ostatnich redukcjach etatów nikt nie był pewien, czy ci głuchoniemi nie „migali” aby niepoprawnie!! A dlaczego zlikwidowano w wiadomościach język migowy ? To nie jest prawda, prawdą jest natomiast, że zamieniono go na wmontowane w newsy wiadomości „podprogowe”. Bronek I Donek Atakują …czyli jednym słowem – BIDA idzie.. Podobno w swoim nowym „wpisie” poseł Palikot życzy śmierci Prezesowi Kaczyńskiego. Ja na jego miejscu bym się tak z tymi życzeniami nie spieszył, bo jak oba Kaczyńskie, razem, będą tak blisko Najwyższego, to poseł P. będzie miał totalnie przejeba… ! Nieprawdą jest, że koniec świata ma być w 2012 roku. Sam dziś słyszałem, jak wiele osób widząc nowe ceny w sklepach mówi w czasie teraźniejszym –„ KONIEC ŚWIATA !!” I znów ktoś walnął gafę. Na pomniku bolszewików w Ossowie zamiast gwiazdy stoi krzyż. Twórca pomnika, p. Marek Moderau tłumaczy przyczynę tym,  że ciągle ma w pamięci konieczność zaprojektowania  Pomnika ofiar Smoleńskiej katastrofy na Powązkach w który ma wkomponować krzyż, a do tego w TV „ciągle krzyż i krzyż”. Ale należy docenić szybką reakcję twórcy – dookoła krzyża poustawiał zasieki  w kształcie bagnetów, żeby nikt już nie śmiał przy nim sittingować!! Ten Naród jest głupi i nie docenia dobrej woli Prezydenta ! Tylko dzięki Jego wstawiennictwu odstąpiono od  pierwotnego pomysłu  z Tablicą wiszącą przy Pałacu Prezydenckim.  Pierwotny projekt Tablicy zakładał napis czytany z lewa do prawa , a samą  Tablicę  jako powieszoną  „do góry nogami”.  I zamiast Bronisławowi dziękować to jeszcze marudzą wredne mohery!!! W mediach pojawił się wredny fotomontaż, w postaci zdjęcia wejścia do Pałacu Prezydenckiego ze stojącymi z obu stron żołnierzami  mającymi mundury czerwonoarmiejskiego  kroju, a na głowach czapki „budionnówki” z czerwonymi gwiazdami.  Kłamstwo to jest obrzydliwe, wiadomo bowiem, że w dzisiejszych siłach zbrojnych Rosji, TAKICH CZAPEK SIĘ NIE STOSUJE!!! Komentarz mieszkającej po sąsiedzku zwolenniczki PO na podwyżki  cen w osiedlowym sklepiku  – „Cholera, gdyby nie ten PIS, gdyby Tusk już wcześniej rządził, to bym się dziś nie wściekała, miałabym czas się przyzwyczaić!!”. Logika co najmniej pokrętna, ale coś w tym jest – jakby wrócił PIS do władzy i znowu było lepiej, to jak strasznie by było po następnym zwycięstwie Platformy!!! Dlaczego musimy zabrać wojsko z Afganistanu? A kto niby będzie strzygł trawniki i malował płoty w koszarach?! A jakim cudem wzmocnić  budżet, jak nie sprzedamy na złom reszty tych czołgów Cop je tam mamy?! Kiedy Komorowski wygrał wybory prezydenckie, miał wrażenie, że od tej pory „będzie grał pierwsze skrzypce”. Ale dzień później dostał wiadomość od Władimira  – „Jakie pierwsze skrzypce ?! Ty się ciesz, żeś się do orkiestry załapał !!” Komentarz starszej Pani a’propos szopki z pomnikiem bolszewików w Ossowie  – „Nie rozumiem, to teraz już źle jest grzebać bolszewików ? Przecież to o to chodziło od kiedy wolna Polska powstała , aby właśnie GRZEBAĆ bolszewików w ziemi!”. To właśnie mądrość nabywana z wiekiem – BOLSZEWIKÓW TRZEBA CHOWAĆ W ZIEMI! Kłopot tylko w tym, że najpierw trzeba ich wskazać, skazać i powiesić… Stanowczo dementujemy, że wahania sondażowe poparcia dla PO związane są z przyjazdami i odjazdami grup turystycznych tzw. Pociągu Przyjaźni z Moskwy. Sondaże są niezależne i wiarygodne. Tym bardziej, że ich autorzy mają płacone od punktu procentowego , a nie od nakładu! Kancelaria Prezydenta wydała  w końcu komunikat ,kończący wszystkie plotki i teorie spiskowe ze strony PiS-u , o tym  co jest  prawdziwym powodem konieczności usunięcia krzyża spod Pałacu. Jest nim mianowicie protest Ks. Poniatowskiego (tego z pomnika na koniu…) – zabierzcie stąd  to drewno bo ludzi nie widzę!”. Jak wiadomo, Ks. Poniatowski nie należy do Platformy Obywatelskiej i nie można go posądzać o sympatie polityczne. Ukróca to wszystkie dalsze kłamliwe insynuacje o złej woli Prezydenta Komorowskiego !! Podobno po usunięciu tłumu spod Pałacu Prezydenckiego, na uwidocznionych w pełnej krasie szarych polach barierek ochronnych znany artysta ma wykonać tzw. mural, czyli czerwony napis wielkimi literami , o treści następującej - „JEDEN NARÓD ,  JEDEN PREZYDENT I ŻADNEGO KUR… SPRZECIWU!!” . Doceniamy zarówno i nakład pracy potrzebny do wykonania jak i zachowanie języka zrozumiałego dla wszystkich obywateli !!! Pamiętaj ! Czytaj cyklicznie Jedyne Prawdziwe Informacje; tylko to zapewni ci zrozumienie WSZYSTKIEGO co się dzieje w kraju! Donio, co z tym krzyżykiem?

• Donek, co z tym krzyżykiem sprzed okna ? Wywalili ludzi , ale to drewno zostało ! A ja dalej muszę się bocznymi drzwiami do biura dostawać !
• Nie marudź, drewno się po cichu podleje kwasem i samo się rozleci. A do pracy już ci mówiłem, nie masz po co łazić. Ty nie jesteś od roboty, a od robienia tego co ci się każe !
• No ok., ale co będzie jak te taliby wrócą ?!
• Nie wrócą, nie wrócą, już się tam nimi zajmą „nieznani sprawcy”…
• Nieznani ? To skąd wiesz, że się zajmą ?
• Jak to skąd ? Grzesiu ich zna, on wie jak ich zmotywować…
• No to spoko, a wiesz, fajnie było dziś dekorować tego księżula – a najlepsze , że jak dojechałem to się dowiedziałem , że on już nie żyje !
• Głąbie, on nie żyje od 90 lat ! !
• 90-ciu ?! To po co go dekorowałem, przecież do niczego nam się nie przysłuży..co innego Życiński czy Pieronek – o , ci to za order to by mnie nawet błogosławionym ogłosili !
• Nie przeginaj, błogosławiony to będziesz jak Władimir powie, i ani dzień wcześniej. A dekorować musiałeś, bo to jeszcze by mu chcieli kolejny pomnik postawić. A tak ma order i cisza o pomniku.
• Aha, a powiedz mi co znowu za pomnik mam jutro odsłaniać ? Jakiś z bagnetami i krzyżem podobno ?
• Już nie będziesz odsłaniał, za dużo szumu się zrobiło. Szkoda tylko tej kasy co na drogę i most poszła; most to jeszcze się przeniesie, ale kasa za drogę to w cholerę pooszłaaaa… Dobrze chociaż , że z resztek kamienia co został po tym pomniku, udało się Tablicę wykombinować, niech mohery mają i się odczepią !
• Ale ta Tablica to wkurzająca jest, ani słowa tam o mnie nie ma a na moim pałacu wisi !
• A ten znowu swoje – ile razy mam ci przypominać, że to nie twój pałac tylko Namiestnikowski. Przyjedzie Namiestnik niedługo to i tak się będziesz musiał wynieść… i nie płacz, w Belwederze dam ci pokoik, na śmietnik nie pójdziesz.
• A to dobrze;… ale ale - podobno ja od jutra to mam zacząć dowodzić armią ? Dadzą mi buławę, taką jak miał Piłsudski ? A w ogóle to gdzie my na wojnę idziemy ?
• Nigdzie durniu nie idziemy, tylko musi być ktoś, kto jakby co, to wiesz, stan wojenny ogłosi. Ja nie mogę, bo mnie jeszcze lubią, ale ty będziesz jak znalazł …; A buławy nie dostaniesz, bo jak ją chłopcy od Władimira w 1945 u Niemców znaleźli, tak się nią do dziś dzieci na Kremlu bawią i nie chcą oddać. A na nową nas nie stać, pismakom trzeba ciągle płacić, całą kasę na tę reklamę zbierać , a tu jeszcze telewizja doszła, ty wiesz ilu tam darmozjadów trzeba będzie opłacać ? !
• No właśnie, oni mają popierać, a tu a wszyscy się podobno śmieją, że ja uciekałem w Bogatyni ! Ja wcale nie uciekałem, ja tylko musiałem siusiu !
• Nieważne, tyle razy ci mówiłem, że ty nie jesteś od słuchania co ludzie mówią, tylko od słuchania co mówię JA ! A w ogóle to weź sobie w końcu kup pampersy, bo ty faktycznie ciągle znikasz i nikt nie wie co się z tobą dzieje ! Jeszcze ci kto te wąsy wyskubie jak się tak będziesz chował i trzeba będzie nowe portrety do ambasad szykować, a to znowu kasa i kasa…
• No dobra, dobra, ale powiedz mi, co to będzie jak się w końcu skapną, że w kasie państwa zero ? Że tak naprawdę to my już tylko długi mamy ?
• Jak to co ? Ja na Karaiby, ty na Jamajkę, Janusz do Chin, a reszta jak nie zdąży wyjechać to na latarnie…
• Donek wiesz co, to może by tak pościnać te latarnie ? Przynajmniej te najbliżej Pałacu, co ? Po co los kusić , jak pomyślę że nie zdążymy na samolot to mnie ciarki przechodzą… a własnego samolotu to przecież już żadnego nie mamy
• A wiesz, to jest myśl – jutro ogłosimy, że na wniosek BOR-u likwidujemy latarnie, a w zamian w ramach dobrych chęci pozwalamy ludziom palić znicze gdzie chcą ! Niech sobie te oszołomy palą i świecą, widno będzie, a latarnie nie będą im głupich myśli do łbów sprowadzać. Widzisz jełopie, czasami nawet coś mądrego powiesz…
• No baaaa ! jak się postaram to i czasami coś wymyślę ! A mogę wymyślić jakąś nową ustawę ?
• No co za dureń, ty masz nie wymyślać ustaw, tylko podpisywać te co trzeba ! A właśnie, słuchaj palancie, jeszcze jeden taki numer jak z tym co to prezydent miał gdzieś lecieć, i sam cię skreślę. A ty wiesz jak to się kończy !
• Jak ?
• Wawelem głupku, Wawelem !! Choć ty, to ledwo na Powązki się załapiesz… Tak, że uważaj ! Poprzednio (Donald , pobawmy się helikopterkiem…) SZUAN

Gruziński punkt widzenia Z zainteresowaniem oczekujemy na komentarze internautów – admin MZS Gruzji: Moskwa łamie wszelkie prawa międzynarodowe Ministerstwo Spraw Zagranicznych Gruzji oskarżyło Rosję o złamanie porozumienia o zawieszeniu broni z 12 sierpnia 2008 r. w niemal wszystkich punktach. W oficjalnym oświadczeniu zamieszczonym na stronie internetowej MSZ stwierdza, że pomimo upływu dwóch lat od podpisania porozumienia Moskwa nadal nie przestrzega jego warunków. Kilkupunktowe porozumienie przerywające wojnę między Gruzją a Rosją w obecności prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego podpisali Dmitrij Miedwiediew i Micheil Saakaszwili. „Pomimo że [Rosja] nie prowadzi już dziś działań wojennych, stale dochodzi do nielegalnych ruchów z jej strony, takich jak rozboje, porwania, ataki na żołnierzy i cywilów, akty terroryzmu, bezprawne zatrzymania, niszczenie zabytków, palenie domów czy uznawanie przez armię rosyjską nielegalnych grup” – głosi komunikat gruzińskiego MSZ. Zdaniem Gruzinów, Rosja nie wypełnia zobowiązań także w takich punktach, jak „zapewnienie swobodnego przepływu ładunków z pomocą humanitarną”. Gruzini twierdzą np., że „rosyjski okupant i oficerowie FSB na stałe zablokowali przewóz towarów z pomocą w region Cchinwali i okolicznych wiosek”. Złamano także czwarty punkt porozumienia mówiący o powrocie sił zbrojnych Gruzji w miejsca stałego rozmieszczenia. Podobnie jest z armią rosyjską, która na mocy umowy miała wycofać swoje jednostki na pozycje sprzed wojny. Tymczasem buduje bazy wojskowe w Abchazji i Osetii Południowej, a w ostatnim czasie rozmieściła sporą liczbę rakiet C-300 na spornych terenach. Ma tam także – według szacunków strony gruzińskiej – przebywać co najmniej 10 tys. żołnierzy. Postawę Rosji władze w Tbilisi określiły mianem „rażącego naruszenia zasad i norm prawa międzynarodowego.” Podkreśliły, że Rosja jednostronnie uznała niepodległość gruzińskich regionów – Abchazji i Osetii Południowej, ponadto celowo wstrzymuje postęp w negocjacjach w sprawie bezpieczeństwa i stabilizacji regionu. [Nie możemy nie przypomnieć, iż np. USA uznały niepodległość fikcyjnego "państwa" Kosowo, do którego powstania doprowadziły bandyckim napadem na Serbię. Abchazja i Osetia naszym zdaniem bardziej zasługują na niepodległość. - admin] Według gruzińskiego politologa Wasilija Czkoidzego, postawa Kremla pokazuje, że podpis Miedwiediewa okazał się mniej warty niż kartka, na której został złożony. Nie jest w tej ocenie odosobniony. Podobne stanowisko wyrazili także przedstawiciele Unii Europejskiej stacjonujący na Kaukazie. [Nooo... skoro sama Unia Europejska zabrała głos po stronie Gruzji, wykazując solidarność Żydów unijnych z Żydami gruzińskimi, to cóż nam pozostaje, prócz pokornego zaakceptowania jej stanowiska? - admin]

Zdaniem międzynarodowych obserwatorów, rosyjskie wojska wciąż pozostają na terenach należących do Gruzji i umacniają swoje pozycje, budując bazy i się zbrojąc. Wczoraj także Rada Unii Europejskiej podjęła decyzję o przedłużeniu mandatu misji obserwatorów UE w Gruzji do 14 września 2011 roku. „Misja jest uprawniona do kontroli przestrzegania porozumienia o zawieszeniu broni z 12 sierpnia przez wszystkich uczestników, w ścisłej współpracy z ONZ i OBWE oraz w porozumieniu z podmiotami UE, aby przyczynić się do stabilizacji, normalizacji i budowy zaufania w Gruzji” – czytamy w unijnym dokumencie. Prezydenta Rosji za niedotrzymanie przyjętych zobowiązań skrytykował amerykański senator John Mackey. Jego zdaniem, Moskwa, zamiast naprawiać swój wizerunek w świecie, z dnia na dzień go pogarsza [Niech John Mackey zajmie się raczej wizerunkiem własnego państwa, który już chyba gorszy być nie może - admin]. Rozmieszczenie kompleksów rakietowych C-300 w Abchazji i budowanie baz wojskowych w Osetii Południowej Mackey nazwał kolejnymi próbami destabilizacji bezpieczeństwa w Europie – informuje portal Kresy.pl. Portal Nowosti-Gruzja przypomina, że Rosja utworzyła nowy system dowodzenia strategicznego, którego elementami są bazy wojskowe w Abchazji i Osetii Południowej. System o nazwie „Południe” został stworzony specjalnie w celu kierowania działaniami grup bojowych na Kaukazie. W skład nowego systemu dowodzenia wchodzą m.in. Północnokaukaski Okręg Wojskowy, czarnomorska i kaspijska flota oraz bazy wojskowe w Armenii, Abchazji i Osetii Południowej. Nowy projekt rosyjskich sił zbrojnych przewiduje, że w ciągu najbliższych 3 lat oddziały stacjonujące na Kaukazie otrzymają nowe typy broni. Rosyjscy eksperci zwracają uwagę, że na Kaukazie, wokół granic Gruzji, pojawią się nowoczesne systemy rakietowe przeznaczone do zwalczania celów naziemnych. Chodzi o okręty podwodne wyposażone w rakiety Kłab-C, mogące precyzyjnie uderzać w naziemne cele, oraz baterie rakiet Kłab-K pozwalające na szybkie ich przemieszczanie w rejonie działań zbrojnych. Od kilku dni w bazach rosyjskich w Abchazji stacjonują rakiety przeciwlotnicze C-300, a żołnierze w Osetii Południowej dysponują nowoczesnymi rakietami ręcznymi do niszczenia celów w powietrzu. Łukasz Sianożęcki

Wajda w świetle dokumentów MSW PRL Ze zgromadzonych przez MSW, a znajdujących się obecnie w IPN akt wynika, iż działalność Andrzeja Wajdy mogła stanowić dla komunistycznych władz w Polsce wentyl bezpieczeństwa.

Malowany opozycjonista Zausznik Bronisława Komorowskiego, reżyser Andrzej Wajda, który przypomniał o sobie jadowitym atakiem na pochówek Lecha Kaczyńskiego na Wawelu oraz swoim wystąpieniem w trakcie kampanii prezydenckiej, kiedy krzyczał o „wojnie domowej” i podziękował „przyjaciołom z TVN i z tej drugiej”, pokazał po raz kolejny twarz filmowca o politycznym zaangażowaniu. Wajda i jego „antykaczyzm” nie wziął się znikąd. Antypolski, antykościelny, łasy na tytuły filosemita, który karierę filmową zawdzięcza opinii opozycjonisty względem komunistycznej władzy w Polsce – taki obraz znanego reżysera Andrzeja Wajdy emanuje z dokumentów zgromadzonych przez bezpiekę. Notatki, sporządzone na potrzeby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, nie pozostawiają złudzeń co do charakteru prowadzonej przez Wajdę działalności. Warto w tym momencie zauważyć, iż jego twórczość, chociaż nadal uchodzi za antykomunistyczną, przez ówczesne władze była nie tylko tolerowana, lecz również nagradzana. O ile postać tego reżysera budziła w środowisku filmowym zupełnie uzasadnione emocje, podobnie zresztą jak i ostatnie skandaliczne wypowiedzi dosyć dobrze wpisujące się w palikociarską, przedwyborczą retorykę Platformy Obywatelskiej, o tyle należy owe emocje odłożyć na bok, pozostawiając miejsce dla analizy faktów. Te ostatnie są bezlitosne: w dokumentach widać wyraźnie, że Andrzej Wajda był niejako „na specjalnych prawach” i owe „prawa” starał się maksymalnie egzekwować. „Cz. Petelski stwierdził wręcz, że <>, który – jak napisano w jednym z uzupełnień do zgromadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej materiałów – chce zostać socjalizmu”. Tacy artyści jak Andrzej Wajda – a jest to bezsprzecznie zdolny artysta – bez względu na to, czy zdają sobie sprawę, czy nie, są emisariuszami zręcznie działającego systemu Chruszczowa, wysyłanymi na Zachód jako pułapka dla głupców. Partia prowadzi ich na smyczy, nawet gdy im się użycza trochę wariackiego urlopu; gdy go jednak nadużywają, gwizdem przywołuje się ich w odpowiednim momencie do porządku. Ci młodzi ludzie, którzy stoją do dyspozycji elastyczniejszego obecnie systemu propagandy Związku Radzieckiego, są, właściwie dzięki tej giętkości i pozornej artystycznej wolności, bardziej niebezpieczni niż nudni i ciężcy bardowie Żdanowa. Wystarczy obejrzeć film Wajdy, aby się o tym przekonać. Aby się móc im przeciwstawić, należy ich poznać. Dla dobra Zachodu” („Neue Zurcher Zeitung”).

„Męczeństwo” Wajdy Dlaczego władze zdecydowały o wejściu na ekrany „Człowieka z marmuru”, mimo że w założeniu stanowił uderzenie w system? „Z powyższych wywodów i przytoczonych faktów wynika, że negatywne opinie na temat filmu, a raczej aktualnego jego wydźwięku […] reprezentowane były przez osoby decydujące o losach filmu przed jego premierą i zmierzały do wstrzymania jego eksploatacji. Opinie te i decyzje wstępne zostały jednak – co również wynika z logicznego toku myślenia, nie z posiadania nieoficjalnych wiadomości – uchylone przez czynniki zwierzchnie […]” – czytamy w jednej z notatek sporządzonych przez MSW. Notatka nie wyjaśnia jednak, dlaczego film został dopuszczony. Zapewne nie dlatego, iż Wajda miał zagrozić, że zrezygnuje z pracy w Polsce, chociaż zapowiedział to w wywiadzie dla „Le Point” [30 maja 1977 roku]. Zresztą najlepszym dowodem „siły przebicia” szantażów Wajdy była groźba, iż nie weźmie on udziału w imprezie filmowej w Helsinkach „z uwagi na niedopuszczenie filmu do retrospektywy jego dzieł” – w festiwalu udział wziął. „A. Wajda ostatecznie przyjął propozycję wyjazdu do Helsinek w dniach 19 sierpień – 13 wrzesień, ale jedzie tam jako reprezentant sztuki teatralnej” – stwierdzono w dokumencie MSW z 16 sierpnia 1977 roku. Wajda nie miał żadnych problemów, aby mimo swojego „antykomunistycznego zaangażowania” pojawiać się na salonach zarówno Zachodu, jak i Wschodu Europy. Bez problemu otrzymał zaproszenie do Związku Sowieckiego. „Jestem szczęśliwy, że niezależnie od tego, jakie zdanie mają o mnie władze, mogę pokazać w Moskwie nawet te filmy, których nie mogę dzisiaj pokazać u siebie” – nie mógł nachwalić się współpracy z ZSRR. MSW zdawało sobie sprawę, że „wielokrotne wyjazdy A. Wajdy na Zachód wykorzystywane były do działalności politycznej, częstokroć skierowanej przeciwko polityce kulturalnej państwa”  [załącznik do informacji dziennej, z  4 maja 1984 roku]. Dlaczego mimo to nie zabroniono mu wyjazdów? Kim był dla nich Wajda, że pozwalali mu na tak daleko posuniętą swobodę?

Oskar dzięki PRL „W środowisku filmowców panuje pogląd, że Wajda systematyczne przechodzi na pozycje antysocjalistyczne. Jego przekorna i opozycyjna postawa ma wynikać m.in. z niezamieszczenia pozytywnych recenzji w prasie krajowej o filmie oraz braku rozmów z nim jako twórcą na określonym szczeblu administracyjnym” – czytamy w zgromadzonych aktach. Na swojej działalności politycznej Andrzej Wajda robił karierę filmową. 20 lutego 1982 roku minister J. Tejchma poinformował A. Wajdę, iż „Człowiek z żelaza” został wycofany przez stronę polską z konkursu. Wajda po tym komunikacie stwierdził, iż w powstałej sytuacji ma zapewnionego „Oscara”, ponieważ decyzja ta spowoduje, iż jurorzy będą, w aktualnej sytuacji politycznej, głosować za nim. Załącznik do informacji dziennej z dnia 05.05. 1982. Opinia K. Kutza na temat postaw A. Wajdy i K. Zanussiego: Reżyser filmowy Kazimierz Kutz, oceniając obecną postawę A. Wajdy, stwierdził, że wymieniony wspaniale się urządził za granicą. Potrafi zawsze znaleźć się w środku aktualnych wydarzeń, wykorzystując sytuację dla realizacji własnych interesów. Przykładem tego jest okres zafascynowania „Solidarnością” i uzyskania dzięki temu „Złotej Palmy” na Festiwalu Filmowym w Cannes. Ponieważ zdaje sobie sprawę, że z „Solidarności” już nic nie wydusi, odpiął noszoną ostentacyjnie plakietkę tego związku i zachowuje się wg Kutza tak, jakby tego faktu nie było. Popularności nie ujęły Wajdzie pojawiające się w jego filmach liczne błędy merytoryczne i przekłamania, żeby wymienić tylko trzy z nich:

„Lotna” Film „Lotna” z 1959 r. to klasyczny obraz przedstawiający żołnierzy polskich jako głupców, którzy szarżują konno z szablami w dłoni na niemieckie czołgi. Ta scena filmu przeszła do historii jako jeden z większych paszkwili historycznych Wajdy. Sam reżyser przyznał, że był to jego najgorszy film, jednak do dzisiaj jest on wciąż przypominany widzom kolejnych pokoleń w swojej pierwotnej wersji. Co ciekawe, scena szarży ułańskiej na czołgi w pełni wpisuje się w propagandę III Rzeszy. Otóż nie kto inny jak Josef Goebbels, minister propagandy hitlerowskich Niemiec, przedstawiał zdemoralizowanych Polaków rzucających się na koniach i z lancami na oddziały niemieckie. Nie inny obraz przedstawił Wajda w filmie „Lotna”. Niemiecka propaganda w „Lotnej” nie uszła również uwadze komunistycznych recenzentów. „[...] Wajda sięgnął po Żukrowskiego i z jego smutnej książki (noweli) LOTNA zrobił swój pierwszy barwny film pełen omyłek i jawnej nienawiści do przedwojennego wojska polskiego, któremu przypisał chamstwo, rzucanie się z szablami na czołgi”. W rzeczywistości nigdy nie doszło do rzekomej polskiej szarży na niemieckie czołgi. Stefan Kisielewski, niezapomniany „Kisiel”, zapisał w swoich „Dziennikach”: „(…) w kinie widziałem po raz pierwszy ‘Lotną’ Wajdy. To ostatnie oburzyło mnie okropnie choćby jako żołnierza Kampanii Wrześniowej. Jak można było na tle narodowego dramatu wykoncypować tak niesmaczną bzdurę (…) to już tajemnica tego reżysera (Wajdy – dop. red.), który nie wiedząc o tym, lubuje się w karykaturowaniu polskości” (S. Kisielewski, „Dzienniki”, Warszawa 1996, s. 311).

„Popiół i diament” Film Wajdy „Popiół i diament” jest klasycznym przykładem twórczości przydatnej dla propagandzistów PRL. Zwłaszcza że ich teorie na temat złej Armii Krajowej wypowiada były akowiec – Wajda (w swoim oficjalnym życiorysie Wajda twierdzi, że był łącznikiem w AK), artysta o zabarwieniu antysystemowym, co de facto tylko pomnażało skuteczność przesłania tego i innych filmów reżysera. W książce „Diament odnaleziony w popiele” Krzysztof Kąkolewski dowodzi, że powieść Jerzego Andrzejewskiego była propagandową mistyfikacją, a wydarzenia autentyczne bardzo różniły się od fabuły „Popiołu i diamentu” oraz że autentyczna i jednoznacznie negatywna postać Jana Foremniaka miała niewiele wspólnego z budzącym współczucie komunistą Stefanem Szczuką w powieści Andrzejewskiego. Jednak Wajda zabrał się za ekranizację filmu, gdzie zestawił na pierwszym planie „dobrego” komunistę ze „złym” akowcem. Pisarz katolicki Jerzy Zawieyski, mówiąc o powieści Andrzejewskiego oraz o filmie Wajdy, konkludował: „Świetna, drańska powieść. Świetny, kłamliwy film”. Zakamuflowanych estetyzującymi smaczkami aluzji antykomunistycznych trzeba się bowiem w filmie Wajdy dopiero domyślić, gdy tymczasem wulgarny donos na Armię Krajową jest w nim wyraźny i jednoznaczny.

„Danton” Film Wajdy „Danton” kończy się sceną, gdzie mały chłopiec w kąpieli recytuje „Prawa człowieka i obywatela”. Po pożodze rewolucji francuskiej i milionach ofiar została spuścizna praw człowieka… Oczywiście sprawa wielkiej rewolucji jako matki komunizmu (jak ujmował to np. ks. prof. Michał Poradowski) to zupełnie inna kwestia, jednak warto zwrócić uwagę na percepcję tego filmu przez bezpiekę PRL, co rzuca światło na ciekawą sytuację, jaka miała miejsce we Francji po prezentacji filmu. Tak opisuje to notatka z 1983 r. dot. filmu „Danton” w reż. Andrzeja Wajdy: „[…] W związku z wydarzeniami w kraju w końcu 1981 strona francuska nadała temu przedsięwzięciu zupełnie inny wymiar. […] Od tej chwili równolegle ze >sprawą Dantonasprawa A. Wajdy<, którego niektórzy dziennikarze uważali za internowanego bądź aresztowanego. Staje się on jednym z bardziej znanych artystów zagranicznych we Francji, zyskując popularność jako w pewnym sensie uosobienie niezależności i kontestacji wobec władzy w kraju […]”. Dzięki temu otrzymał nagrodę Louis Delluc. Eksperci w dziedzinie dziejów rewolucji francuskiej mieli do tego filmu poważne zastrzeżenia merytoryczne, co postawiło francuskie ministerstwo kultury w trudnej sytuacji, jako że pokryło ono większość kosztów. Sprawa ta Wajdzie jednak nie zaszkodziła. Nadal udzielał wywiadów.

„Katyń” Długo oczekiwany i zapowiadany przez Wajdę film „Katyń” podobnie jak cała twórczość reżysera wpisuje się w jego metodykę niedopowiedzeń, swoistego przyłożenia akcentów i sprytnych przekłamań, które zacierają prawdziwy obraz wydarzeń historycznych. Wajda w filmie o wydarzeniach poprzedzających Katyń uwypuklił bestialstwo nazistów, a złagodził okrucieństwo Sowietów. Pokazuje to m.in. scena dramatycznego zaaresztowania profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, po której widz może wywnioskować, że Niemcy dokonali na nich mordu, a przecież większość z nich wróciła potem do Krakowa. Całość zaś mordu katyńskiego, który był niebywałą i niespotykaną w historii zbrodnią ludobójstwa pokazany jest w jednej scenie rozstrzelania oficerów. Kaci tamtych czasów pokazani są jak gdyby bezosobowo. Nigdzie nie pojawia się nazwisko Stalina czy Berii. Jak pisze prof. Jacek Trznadel „Jedynym Rosjaninem z krwi i kości w filmie Wajdy jest >dobry Rosjanin<… Moim zdaniem, film jest zbyt uładzony, niewyraźny i nie odegra roli, jaką mu się przypisuje: nie odkrywa prawdy, lecz ją zamazuje”.

Wajda bezpieczny Andrzej Wajda opisywany był w notatkach i sprawozdaniach bezpieki na tysiącach stron dokumentów. W ocenie MSW jedną z istotniejszych przesłanek, które zapewniały Wajdzie czołową pozycję wśród filmowych twórców, była „w odczuciu środowiska, kontynuowana polityka jednoczesnego stałego uczestnictwa w życiu politycznym i kulturalnym kraju oraz państw zachodnich oraz ścisłe związanie się z przedstawicielami kręgów kultury żydowskiej między innymi w Izraelu”. Często otrzymywał propozycje z Izraela. Współpracował m.in. z izraelskim Teatrem Narodowym Habimah. Niejako przy okazji „Abraham Gardon, wykładowca Wydziału Filmowego Uniwersytetu w Tel Awiwie zaprosił A. Wajdę na spotkanie i dyskusję ze studentami i wykładowcami Wydziału […]”. Często był zapraszany na różnego rodzaju imprezy, w tym m.in. poproszono go o prelekcję podczas 11 dni książki żydowskiej w 2008 roku. Powiązaniom natury zawodowej towarzyszyły relacje na szczeblu towarzyskim. Mimo iż obracał się także w kręgach „Solidarności”, jego działalność nie nosiła znamion opozycyjnej. W sporządzonej w Warszawie 23 września 1986 r. tajnej notatce czytamy: „[…] Stwierdzić należy, iż pomimo stworzonego wokół niego klimatu politycznego, jak również przejawów jego kontestacyjnej i opozycyjnej postawy do władz PRL, A. Wajda nigdy nie zaangażował się w działalność struktur podziemnych. W okresie obowiązywania stanu wojennego podporządkował się rygorom z niego wynikającym, a po jego zniesieniu nie podjął działalności konspiracyjnej, kontynuując pracę twórczą”. Jego lojalność względem komunistycznych władz była na tyle daleko posunięta, że kiedy podczas dyskusji nad filmem A. Holland „Bez znieczulenia”, reżyserka stwierdziła, iż „w Polsce panuje ustrój totalitarny, z którym należy w zdecydowany sposób walczyć, gdyż, jak wykazuje to film, ustrój ten może zniszczyć najbardziej wartościowych ludzi”, przywołał ją do porządku. Nic zatem dziwnego, że Andrzej Wajda nie miał w zasadzie żadnych problemów z uzyskaniem paszportu, mimo że prowadził „szkodliwą działalność polityczną”. „W związku z wniesionym przez Departament III MSW postanowieniem o zastrzeżeniu wyjazdów zagranicznych wobec A. Wajdy do numeru OE-IV-0168/84 z 20 stycznia 1984 r. informuję, że wyrażamy zgodę na wyjazd wyżej wymienionego do Francji na podstawie paszportu prywatnego z literką >S< ważnego na wszystkie kraje Europy” – czytamy w dokumencie wydanym przez Dyrektora Departamentu III MSW gen. bryg. H. Dankowskiego. „Informacja, Tajne, Warszawa dn. 24 maja 1983 r.:  K.Kutz uważa, że A. Wajda nie wykazywał nigdy większego zainteresowania Zespołem i podległymi mu pracownikami. W swej działalności twórczej opierał się w znacznym stopniu na pracy młodych, utalentowanych współpracowników, których wykorzystywał i dzięki którym osiągał sukcesy artystyczne. K. Kutz uważa Wajdę za człowieka próżnego, egoistycznego, nieodpowiedzialnego, koniunkturalistę posiadającego wyjątkową zdolność do wykorzystywania wszystkich nadarzających się okazji dla osiągania korzyści osobistych (zarówno materialnych, jak i prestiżowych). […] Krytykuje Wajdę za dwulicową postawę, która z jednej strony pozwala mu na zabieganie o splendory i nagrody państwowe w kraju, z drugiej zaś nie przeszkadza w tendencyjnych i fałszywych ocenach sytuacji w kraju dokonywanych za granicą z pozycji „politycznego emigranta”, którym nie jest, a bardzo stara się być. [...] Poglądy Kutza na temat A. Wajdy podziela jego bliski znajomy – kompozytor Wojciech Kilar.

Ciemne zaułki reżyserskich finansów Władze PRL miały poważne zastrzeżenia co do legalności postępowania Andrzeja Wajdy w kwestiach finansowych. Obywatel PRL nie mógł rozporządzać za granicą wartościami dewizowymi bez wymaganego zezwolenia. Wajda skutecznie się od tego uchylał. Nie ubiegał się o zgodę na rozporządzanie wartościami dewizowymi poza granicami kraju, „nie sprowadził do kraju ani samodzielnie, ani przez NBP żadnej przyznanej mu nagrody; nie zgłaszał posiadanego mienia poza granicami kraju, ani utraty tegoż mienia” – czytamy w sporządzonej w tej sprawie notatce. Problemy te podejmowała niskonakładowa prasa. Pojawił się w Warszawie trzeci numer pisma „Margines”, odbijanego techniką powielania. W piśmie w artykule pt. „Kryminalne kulisy kina moralnego niepokoju” czytamy: „[…] prezes [Andrzej Wajda – przyp. red.] dla przyciągnięcia głośnych nazwisk uruchomił tzw. fundusz popierania twórczości. Pieniądze z tego funduszu, jak wykazały kontrole NIK, MSW i CKKP wypłacane były w formie comiesięcznych >zachętkopertowych< w wys. średnio 200000 zł, a trafiały się także takie po 500 tys. i 600 tys. zł. Kto korzystał z tych pieniędzy. Na pierwszym miejscu plasuje się pan prezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich – Andrzej Wajda, który powyższym sposobem zarobił w TV przeszło milion zł. Niezależnie od tych łapówek niezarejestrowanych w wydziale finansowym A. Wajda zarobił tylko jako kierownik zespołu X w 1977 roku 1 310 000 zł, 1978 – 7 923 000 zł, 1979 – 800 867 zł, 1980 – 1 242 895 zł. Jak na lata kryzysu to całkiem dobrze, nie wymieniamy tu innych zarobków i wpływów dolarowych”. Dalej czytamy: „Wydział Finansowy Warszawa – Żoliborz podsumował Wajdę zgodnie z obowiązującymi przepisami za rok 1980 domiarem w wys. 950 000. Prezes Wajda załatwił sobie w  Ministerstwie Finansów umorzenie 500 tys., a pozostałe 450 tys. rozłożono mu na raty”. Zdaniem autora artykułu, Ministerstwo Finansów początkowo odmówiło, ale po interwencji ministra Mariana Krzaka – umorzyło część domiaru. W aktach MSW nie było adnotacji, że te informacje są fałszywe. Część z nich została potwierdzona. „W 1980 r. A. Wajda zwrócił się z prośbą do ministra finansów o zmniejszenie mu podatku wyrównawczego za 1979 r. w kwocie 955 453 zł poprzez odliczenie mu kwoty 900 000 zł z podstawy naliczania podatku. Prośbę tę uzasadnił potrzebą przeprowadzenia remontu domu, który posiada charakter zabytkowy. Koszt remontu miał wynieść ok. 900 000 zł. Decyzją ministra finansów A. Wajda uzyskał zgodę na odliczenie mu z podstawy wymiaru podatku kwoty 900 000 zł w przypadku wykazania rachunków za remont tego domu do wysokości tej kwoty. W rzeczywistości A. Wajda wykazał się rachunkami na kwotę 90 000 zł. Połowa tej kwoty, a więc 45 000 zł została odjęta od podstawy naliczenia mu podatku wyrównawczego, w wyniku czego A. Wajda zapłacił za 1979 r. podatek wyrównawczy o 33 750 zł niższy” – czytamy w aktach MSW.

Wajda’89 Andrzej Wajda w 1989 r. został wybrany na senatora z Suwalszczyzny. Niewiele miał wspólnego z tym regionem. Nie mógł znać jego problemów i potrzeb. Jednak upragniony mandat zdobył. Przez wkład finansowy Wajda został współwłaścicielem „Gazety Wyborczej” wraz ze Zbigniewem Bujakiem i Aleksandrem Paszyńskim. Wajda i wspólnicy w 1990 roku przekazali gazetę osobom, które uczestniczyły w powstaniu spółki „Agora”. „GW” miała reprezentować w mediach stronę „Solidarności”, jednak szybko okazało się, że reprezentuje jedynie wąskie środowisko. W 1990 r. Komisja Krajowa „Solidarności” zakazała „Gazecie Wyborczej” używania logo „Solidarności” i motta. Działalność senatorska Wajdy również wpisywała się w jego światopogląd, który niewiele miał wspólnego z ideałami Jerzego Popiełuszki czy tysięcy Polaków, którzy chcieli, aby zamiast portretów czerwonych towarzyszy nad Polską zawisnął w końcu krzyż i zatriumfowały jego prawa. W 1990 roku senator Andrzej Wajda głosował za uchyleniem ustawy o zakazie aborcji, co najlepiej pokazuje jego postawę w sprawach życia. Tak wyglądała droga Wajdy od lat 50. do transformacji z 1989 r. Okres lat 90. aż do dzisiaj wymagałby osobnego artykułu. Dodać jednak warto, że właśnie Wajda i pokrewne mu środowisko stanowi dzisiaj trzon osób wspierających kampanię wyborczą Bronisława Komorowskiego. Wydaje się, że wiele mówi to o samym kandydacie Platformy Obywatelskiej na urząd prezydenta Rzeczypospolitej.. Robert Wit Wyrostkiewicz, Anna Wiejak

EKWILIBRYSTYKA MANIPULACJI Z NAJJAŚNIEJSZYM IMPERATOREM I DZIADKIEM REZUNEM W TLE

Nie mogę się dłużej opierać i muszę to potwierdzić: przodkowie Bronisława Komorowskiego wyłudzili od zaborców tytuł hrabiowski na podstawie sfałszowanych dokumentów. Z tym większym żalem to stwierdzam, że B. Komorowski jest patronem założonego przeze mnie Stowarzyszenia Potomków Sejmu Wielkiego, którego jestem marszałkiem. Od jakiegoś czasu eksperci od genealogii szlacheckiej ze Związku Szlachty Polskiej i kręgów zbliżonych (jak p. Feliks J. Grabowski, np. tutaj) naciskali na mnie, bym sprostował informację o pochodzeniu Marszałka Sejmu, kandydata na urząd prezydenta RP, p. Bronisława Komorowskiego. Opierałem się, nie chcąc podejmować tak ważnej decyzji wbrew oficjalnie uznanym opracowaniom. Jest jednak kilka ważnych poszlak by uznać, że wszystkie nadania tytułu hrabiowskiego dla przodków Bronisława Komorowskiego, przez dwory cesarskie (rosyjski i austriacki) opierały się na przesłankach fałszywych. Tak się składa, że nie ma obecnie nikogo, kto byłby uprawniony do anulowania nadania tytułu hrabiowskiego, bo zarówno Rosja, jak i Austria są republikami i nie uznają tych tytułów. Mamy jednak niezależnie kwestię herbu polskiego, który nie wynika z nadania, ale z odwiecznej przynależności rodowej. Sprawy te rozpatrzymy więc osobno. Nowy Almanach Błękitny zmarłego niedawno Sławomira Leitgebera, podaje pod hasłem Komorowski hr. Korczak, piszący się “z Liptowa” i “z Orawy”:

Linia wygasła:

Nadanie: Piotr Komorowski mianowany został 1469 przez króla Węgier Macieja Korwina hrabią Liptowa i Orawy. Tytuł był związany jedynie ze sprawowaną funkcją. Po wygaśnięciu jego potomstwa, tytułu “hrabiego na Liptowie i Orawie” zaczął używać brat Piotra Mikołaj i jego potomkowie. Jeden z nich, Jakub (zm. 1781) miał uzyskać 1780 od króla Stanisława Augusta potwierdzenie tytułu hrabiowskiego.
Linia żyjąca: Potwierdzenie: Komorowscy otrzymali uznanie dziedzicznych tytułów hrabiów w Galicji w 1793, 1803 i w Austrii 1894 (dla linii litewskiej).
Linia żyjąca: Potwierdzenie: w Królestwie Polskim 1824, w Rosji 1844 (tylko dla Gałęzi II).

Według tejże pozycji, Bronisława Maria Karol hr. Komorowski (ur. 1952) należy do wspomnianej tu Linii Litewskiej i jest potomkiem Piotra Jana Komorowskiego (1838-1905), właściciela dóbr Radkuny, który poślubił w 1863 r. Felicję Komorowską herbu Korczak.

Wstępny obraz rzeczywistości jest więc następujący: p. Bronisław Komorowski, jako członek Linii Litewskiej Komorowskich ma potwierdzony dziedziczny tytuł hrabiowski jako potomek brata hrabiego liptowsko-orawskiego Piotra Komorowskiego. Oczywiście – jak wspomniano – hrabia liptowsko-orawski nie był w żadnym sensie dziedzicznym tytułem arystokratycznym, więc tym bardziej bycie potomkiem jego brata w żadnym sensie nie uprawnia do posługiwania się dziedzicznym tytułem hrabiego. Jednak wydaje się, że kancelarie cesarskie potwierdzając tytuł hrabiowski Komorowskich były świadome tej “subtelności” i de facto uznały tenże tytuł ex postjako dziedziczny i tytularny (tzn. taki, który można nosić nawet nie sprawując władzy administracyjnej nad hrabstwem liptowsko-orawskim). Przyjmijmy zatem, że potomkowie Mikołaja Komorowskiego, brata Piotra hrabiego liptowsko-orawskiego, mają obowiązujące prawo do posługiwania się tym tytułem. Czy p. Bronisław Komorowski jest jego męskim potomkiem? Jak wspomniano, linia litewska otrzymała potwierdzenie w Austrii w roku 1894. Szczegóły tego dokumentu opisuje Sławomir Górzyński w pracy “Arystokracja polska w Galicji. Studium heraldyczno-genealogiczne”, DiG, Warszawa 2009. Wśród innych, których tego dotyczyło znajduje się Franz Anton von Liptawa und Orawa Komorowski wraz z rodziną otrzymał tytuł 13 kwietnia 1793. Ów Franciszek Antoni, urodzony 22 grudnia 1723 w Prusach, a zmarły 3 marca 1800 w Szirwytach, to praprapraprapradziadek w linii męskiej znanego nam wszystkim Bronisława Komorowskiego. Miał on być synem Jakub Bartłomieja Komorowskiego urodzonego 5 stycznia 1697 w Laszkach i Antoniny Zofii Pawłowskiej urodzonej 7 marca 1703 w Zaloczu, a wnukiem Michała Komorowskiego i Barbary Łopackiej. Byłoby dobrze, ale… Owa Barbara Łopacka, spokrewniona ze mną na kilka sposobów (np. jej pradziadkiem był stolnik czerski Bartłomiej Grabianka, mój przodek w lini prostej, a jej prapradziadkiem był kasztelan zakroczymski Mikołaj Krzysztof Łopacki, również mój przodek w linii prostej) nie mogła być babcią owego Franciszka Antoniego Komorowskiego. Jej synem był wszak urodzony w 1724 r. kasztelan santocki Jakub Komorowski, który z pewnością nie był tym samym Jakubem Bartłomiejem Komorowskim, urodzonym rzekomo 27 lat wcześniej. Urodzony w 1724 r. kasztelan Jakub Komorowski to teść Szczęsnego Potockiego, ojciec tragicznie zmarłej jego pierwszej żony, słynnej Gertudy Komorowskiej i na pewno nie o niego chodzi. Wyjaśnię też, że cześnik owrucki Michał Komorowski poślubił Barbarę Łopacką w roku 1715, a więc mógł być co najwyżej ojcem Franciszka Antoniego urodzonego w 1723. Swoją drogą nadmienić warto, że kasztelan santocki Jakub Komorowski, istotnie miał syna Franciszka Antoniego, tenże urodził się jednak dopiero w roku 1766 i zmarł bezpotomnie. Adam Boniecki, w uzupełnieniach do XI tomu swojego “Herbarza” cytuje jednak inny dokument, “wywód ze szlachectwa i tytułu hrabiowskiego, dokonany 1805 r., przed Deputacyą Wywodową litewsko-wileńską, przez potomków Franciszka Komorowskiego, strażnika wiłkomierskiego”. Tak, to właśnie ów Franciszek Antoni Komorowski, wspomniany praprapraprapradziadek marszałka Bronisława Komorowskiego. Czy jest możliwe, że choć wywód austriacki z 1894 był sfałszowany, to jednak wywód wileński z roku 1805 jest prawdziwy? Oba prawdziwe być przecież nie mogą, bo podają zupełnie inną genealogię Franciszka Komorowskiego.

Do niedawna przyjmowałem, że tak. Potomek kasztelana santockiego Jakuba Komorowskiego, ś.p. Piotr hr. Komorowski, przekazał mi odpis tego wileńskiego wywodu z roku 1805, w którym czytam: “wywodzący się powracają do Najstarszego Syna Stefana Rotmistrza Królewskiego, brata rodzonego Adama, Jana Hrabi Komorowskiego z Myszkowskiej Kasztelanki Bielskiej urodzonego, który jak się powyżej rzekło miał w zamęściu także Komorowską, ale herbu Łabędź y z nią spłodził synów dwóch, Franciszka bezpotomnie zmarłego y Michała Łowczego Buskiego, dziedzica na Susznie y Niestaniewiczach, Męża w działach rycerskich na wielu ekspedycjach wojennych doświadczonego, który z kilku żon, między innemi płci obojej Potomstwem najstarszego zostawił syna Jana = a ten z Zofii Pogańskiej Cześnikówny Sanockiej spłodził dwóch Bartłomieja i Marcina, z których starszy [tj. Bartłomiej] będąc od ojca wyposażonym z Dóbr Ojczystych jak o tym zrzeczna Kwitancyja tego Tranzakcya w roku 1702 nazajutrz po Feście Św-go Wojciecha 25 dnia kwietnia przed Akt Buskiemi dla ojca Jana, syna niegdyś Michałowego Hrabi Komorowskiego uczyniona y zeznaniem osobistym w owych że aktach stwierdzona poświadcza. Sam wkrótce z Korony Polskiej przeniósł się na Litwę w powiat Wiłkomirski, gdzie połączony ślubnym związkiem z Teresą Hektora Dziembowskiego córką Oboźnego wziął po niej w wianie posagowym Dziedziczne Dobra: Rawiszki, Gikanie, Zośnica y Kołpaciszki, a z onych Zośnica i Kołpaciszki sprzedawszy, Rawiszki zaś i Gikanie przy sobie zatrzymał. Był Podczaszym Wiłkomirskim, jakowy Urząd w nagrodę zasług Krajowi Ojczystemu Ojczystemu panującym Monarchom pełnionym, Najjaśniejszy August III-ci Król Polski przywilejem swym 1742 Maja 12 dnia łaskawie mu konferował, z pomienioną Oziembłowską dziewięcioro spłodził potomstwa – synów czterech: Franciszka Strażnika Wiłkomirskiego, Hektora Miecznika także Wiłkomirskiego, Antoniego Starostę Małdyńskiego oraz Józefa w Zakonie Sw. Ignacego Societatis Jesu y córek pięć: Annę w zamęściu Ciecierską, Teresę I voto Szukową, Maryancellę w zamęściu Szemiotową Ciwunową Retowską Księstwa Żmudzkiego, Żmudzkiego Teodorę i Józefatę zakonnicę pierwszą w Konwencie Kowieńskim Sw. Franciszka, drugą w Konwencie Wileńskim Panien Wizytek.” Czy istotnie zatem wspomniany tu Bartłomiej Komorowski pochodził z tej samej rodziny, co Komorowscy herbu Korczak, którzy otrzymali potwierdzenie (wątpliwego) tytułu hrabiowskiego? Wydaje się, że ta druga genealogia też jest fałszywa. Adam Boniecki w swoim “Herbarzu” oryginalnie umieścił tę rodzinę Komorowskich (nazwijmy ją dla wygody “Linią Bronisława”) w rozdziale o Komorowskich herbu Dołęga (ściślej: Dołęga odmienna). Później zamieścił zagadkową erratę, pisząc: “Idąc za wskazówkami podanemi przez pisarzy heraldycznych, o Komorowskich piszących, uważaliśmy, że wszyscy Komorowscy, powiat wiłkomierski zamieszkujący, są h. Dołęga odm. Tymczasem, z przedstawionego nam wywodu ze szlachectwa i tytułu hrabiowskiego, dokonanego 1805 r., przed Deputacyą Wywodową litewsko-wileńską, przez potomków Franciszka Komorowskiego, strażnika wiłkomierskiego, okazuje się, że obok Bartłomieja Komorowskiego h. Dołęga odm., syna Samuela (patrz Tom. X, str. 387), którego właśnie wzięliśmy za ojca Franciszka Komorowskiego, strażnika wiłkomierskiego, żył w tymże czasie, w powiecie wiłkomierskim, inny Bartłomiej h. Korczak, który przeniósł się z województwa bełskiego, w powiat wiłkomierski. Był on synem Jana i Zofii Polańskiej, cześnikówny sanockiej, a wnukiem Michała, o czem poucza nas akt, którym, opuszczając strony rodzinne, zrzekł się 1708 r. w aktach buskich majątku rodzicielskiego, na rzecz wymienionego ojca swego.”

Czy istotnie było dwóch Bartłomiejów Komorowskich, jak podaje ów wywód? Wydany pod red. prof. Andrzeja Rachuby spis Urzędnicy Wielkiego Księstwa Litewskiego, tom I, woj. wileńskie XIV-XVIII wiek (DiG, Warszawa 2004) wymienia owego Bartłomieja Komorowskiego, który 12 maja 1742 został nominowany na stanowisko podczaszego wiłkomierskiego z piastowanego wcześniej urzędu skarbnika zakroczymskiego. Niestety, ziemia zakroczymska interesuje mnie bardzo, ze względu m.in. na to, że w owym 1742 roku sędzią ziemskim zakroczymskim był Antoni Radzicki, prapraprapradziadek mojej babci Zofii z Radzickich Minakowskiej. Zarówno ja, jak i moi koledzy, przeglądaliśmy księgi sądowe (grodzkie i ziemskie) zakroczymskie z tego okresu, nie znajdując tam żadnego skarbnika zakroczymskiego Bartłomieja Komorowskiego. Skarbnik ziemski zakroczymski był zresztą bardzo niskim urzędem jak na pana hrabiego Komorowskiego. Nie ma też żadnego powodu, by Komorowscy herbu Korczak tam żyli, chyba że weszli w związki ze wspomnianymi wcześniej Łopackimi i Grabiankami, ale ta genealogia została już przez nas wcześniej odrzucona. Nie udało się znaleźć żadnych wiarygodnych dokumentów, które stwierdzałyby, że istotnie ów Bartłomiej Komorowski przyjechał do powiatu wiłkomierskiego z Korony. Ów Jan, rzekomo żonaty z Zofią Pogańską cześnikówną sanocką, nie jest skądinąd znany. Wydaje się zatem, że wbrew owemu wywodowi Bartłomiej Komorowski, przodek linii Bronisława, istotnie pochodził z Komorowskich herbu Dołęga z powiatu wiłkomierskiego.

Najważniejsze jednak że przyjęcie że Bronisław Komorowski nosi herb Dołęga i nie należy do rodziny hrabiów na Liptowie i Orawie wyjaśnia bardzo wiele. Spójrzmy, kim był ów wiłkomierzanin (nie zakroczymianin) Bartłomiej K. Był to syn zmarłego w roku 1689 marszałka Trybunału Litewskiego Samuela Komorowskiego i Katarzyny Dunin-Rajeckiej. Wnuk księżniczki Elżbiety Druckiej-Sokolińskiej i jej męża marszałka lidzkiego Teofila Dunin-Rajeckiego. Jego prababcią była Marianna Sapieżanka (z “tych” Sapiehów), córka Mikołaja Sapiehy kuchmistrza wielkiego litewskiego (1548-1611), a pradziadkiem był zmarły w 1655 wojewoda miński Krzysztof Rudomina-Dusiatski. I to ta właśnie genealogia jest dla mnie największym dowodem, że Bronisław Komorowski nie ma herbu Korczak tylko Dołęga odm. – jego wiłkomierscy przodkowie byli rodziną niewątpliwie bogatą i wpływową. Kiedy nadeszły zabory postanowili utwierdzić swoją pozycję i nie mogąc dzierżyć zlikwidowanych już tytułów litewskich, “przyznali się” do rodziny Komorowskich herbu Korczak i ich wątpliwego hrabiostwa liptowsko-orawskiego. Można uznać, że gdyby nie zabory, nie musieliby tego robić. Co – rzecz jasna – wcale nie pozwala na stwierdzenie, że skoro zabory przyszły, to zrobić to musieli. W tę stronę non sequitur. Sam pomysł na “przyklejenie się” do linii hrabiowskiej wziął się jednak już wcześniej: brat Franciszka Antoniego (a właściwie Franciszka, bo drugie imię nadano mu chyba dopiero po śmierci), Antoni Komorowski, był dworzaninem należącego do Korczaków prymasa Adama Komorowskiego i przy elekcji Stanisława Augusta (1764) podpisał się jako jako Antoni z Liptowy i Orawy Komorowski.[Dopisek późniejszy]
Nie miał wątpliwości Seweryn hr. Uruski w swoim herbarzu Rodzina wymienia te osoby explicite w rozdziale “Komorowski h. Dołęga odm.” wiedząc o ich pretensjach, co wyraził słowami: “Bartłomiej, dziedzic Rawiszek, podczaszy wiłkomierski 1734 r., zaślubił Teresę Oziębłowską i z niej pozostawił synów: Franciszka [to przodek m.in. marszałka Bronisława], Hektora, miecznika wiłkomierskiego 1761 r., Józefa, Jezuitę, i Antoniego, starostę meldyńskiego, podstolego 1766 r., a ostatnio 1781 r. wojskiego wiłkomierskiego, żonatego z Agnieszką Morykoniówną, który w 1764 r. podpisał elekcyę z pow. wiłkomierskim, pisząc się dowolnie z Liptowa i Orawy.” [S. Uruski, Rodzina, t. VII, s. 138] Co istotne, tom ten został opublikowany w roku 1910, a więc już po publikacji Bonieckiego i 16 lat po uzyskaniu przez tę linię potwierdzenia tytułu hrabiowskiego w Austrii… [Dopisek późniejszy] Zwrócono mi uwagę, że kilka tygodni temu informacja o pochodzeniu B. Komorowskiego od  średniowiecznych hrabiów Korczak-Komorowskich

zniknęła ze strony http://www.bronislawkomorowski.pl/moja-rodzina.html . Nie zauważyłem wcześniej tej zmiany tym bardziej że kilka dni temu (z datą 15 czerwca 2010) ukazał się w tygodniku  “Polityka” artykuł o tytule jednoznacznym: Kandydat herbu Korczak..

dr Marek Jerzy Minakowski

Dziadek „hrabiego” Bronisława Komorowskiego, niejaki Osip Szczynukowicz – to rezun oddelegowany przez Sowiecki Rewolucyjny Komintern do dywersji na terenach pozaborowych, odebranych Rosji Traktatem Wersalskim. Według  polskiej Wikipedii – (hasło rezun) - w języku staropolskim w znaczeniu morderca, zabójca, siepacz, zapożyczenie z języka ukraińskiego od wyrazu rizun, ukr. Різун, oznaczającego rzeźnika. W okresie po tzw. rzezi wołyńskiej, w Polsce stereotypowe [1], potoczne określenie członków UPA, OUN, Samoobronnych Kuszczowych Widdiłów i innych ukraińskich formacji uczestniczących w rzeziach ludności cywilnej. W czasie wojny polsko-bolszewickiej, dziadek Bronisława Komorowskiego był czekistą w armii Tuchaczewskiego i po sromotnym laniu w bitwie nad Niemnem w 1920 roku dostał się do polskiej niewoli. Zachowała się jego kartoteka jeńca wojennego. W październiku 1920 r. dziadkowi Bronisława Komorowskiego udało się zbiec i schronił się na Litwie w Kowaliszkach u polskiej szlachty o nazwisku Komorowscy. Właściciele majątku zginęli z rąk Rosjan, a Szczynukowicz przywłaszczył sobie ich nazwisko. Tam w roku 1925 narodził się Zygmunt Leon Komorowski, ojciec Bronisława Marii. Po wyparciu Niemców z Litwy przez Armię Czerwoną pod koniec 1944 roku Zygmunt Leon Komorowski wstąpił do wojska polskiego, do armii Berlinga. Służył w 12 Kołobrzeskim Pułku Piechoty i błyskawicznie awansował na stopień oficerski. Bronisław Komorowski na swojej stronie pisze: „Zygmunt Komorowski, mój ojciec (1925-1992), za czasów tzw. pierwszej okupacji sowieckiej i za okupacji niemieckiej działał w konspiracji (pseudo KOR), a od jesieni 1943 r. był w AK. Pod koniec wojny ojciec przebijał się do Polski razem z Łupaszką (mjr Zygmunt Szendzielorz). Złapali go bolszewicy z bronią w ręku, ale nie rozstrzelali jak stu innych, tylko wsadzili do więzienia. Za złoty pierścionek babuni strażnik wyprowadził go z celi, z której więźniowie trafiali pod stienku, do takiej w której siedzieli rekruci do armii Berlinga. Niech Bronek wytłumaczy ten „cud nad cudami”, że oto żołnierz AK z oddziału Łupaszki, śmiertelnego wroga Sowietów i polskich zdrajców, złapany z bronią w ręku, w ciągu paru miesięcy zostaje oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Jeżeli fakty podane przez Bronisława Komorowskiego są prawdziwe, to jedynym wytłumaczeniem tego „cudu” jest to, że Zygmunt Leon Komorowski, ojciec Bronisława – był sowieckim agentem. Był nim także i syn Bronisław, który jak wskazuje przeciek z utajnionego aneksu do raportu o WSI był sowieckim agentem działającym w polskich WSI. I pewnie dlatego p.o. prezydenta RP – Bronisław Komorowski, w ciągu pierwszych godzin po katastrofie polskiej delegacji, dopilnował, aby utajniony aneks do raportu o WSI przechowywany w Pałacu Prezydenckim znalazł się w jego rękach. Komorowski wycofał informację o swoim hrabiowskim pochodzeniu – rodzina sfałszowała dokumenty. Aktualizacja: 2010-06-28 10:27 pm („Super Ekspres” – źródło) Zdaniem ekspertów Bronisław Komorowski szczycił się herbem hrabiowskim, który należał do innego rodu Komorowskich. Pojawiły się wątpliwości, czy herb hrabiowski którym szczycił się Bronisław Komorowski nie należał do innego rodu Komorowskich. Eksperci ze Związku Szlachty Polskiej oraz dr Marek Minakowski zarzucili rodowi kandydata PO na prezydenta nieuprawnione posługiwanie się herbem Korczak, który należał faktycznie do innego rodu Komorowskich. Tłumacząc dlaczego przodkowie Bronisława Komorowskiego zaczęli posługiwać się należącym do innego rodu tytułem hrabiowskim, eksperci zwracają uwagę na możliwość wyłudzenia tytułu od zaborców w oparciu o sfałszowane dokumenty. Dziennikarze „Super Expressu” ustalili, że gdy pojawiły się wątpliwości dotyczące hrabiowskiego pochodzenia Bronisława Komorowskiego, ze strony internetowej kandydata PO na prezydenta zniknęła informacja o tytule hrabiowskim. Bronisław Komorowski został prezydentem RP. To ten polityk, który publicznie skomentował nieudolność snajpera sowieckiego strzelającego na granicy gruzińskiej do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego - "jaki prezydent taki zamach" - powiedział  wówczas Bronisław Komorowski-ówczesny marszałek Sejmu RP. Zapewne w historii polskiego parlamentaryzmu  marszałek władzy ustawodawczej jak i v-ce marszałek Stefan Niesiołowski splendoru nam nie przyniosą. Dyplomacja w swojej istocie nie jest sztuką łatwą, ale w marnej sztuce mylenia polityki z politykierstwem w rywalizacji stanęło dwóch panów. Moje uwagi nie dotyczą więc wyłącznie Stefana Niesiołowskiego. W tej walce o palmę pierwszeństwa w politykierstwie zdecydowane zwycięstwo odniósł marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Prawdę mówiąc w owej rywalizacji moim bezapelacyjnym faworytem był jednak Stefan Niesiołowski. Ale widocznie nie sięga Bronisławowi Komorowskiemu nawet do pięt, skoro w wielu godzinnych publicznych lżenio-dyskusjach pana Prezydenta RP, prezesa PIS, jego członków i ośmiomilionowego elektoratu PIS nie wpadł na pomysł zdyskredytowania umiejętności snajpera w Gruzji, który z kilku metrów nie potrafił trafić w prezydenta RP. I jeszcze Bronisławowi Komorowskiemu było żal niewykorzystanej sytuacji, który uwagi swoje czynił w imię chęci życia w uczciwym, porządnym kraju, w imię historii, która go oceni, w imieniu dobra obywateli. Trzeba być politykierem z najwyższej półki, aby wykazać się takimi umiejętnościami. Gdzież tam Niesiołowskiemu do mistrza. A jednak? Obaj panowie działali w opozycji antykomunistycznej. Ale Stefan Niesiołowski w obronie własnej dupy wydał esbekom wielu opozycjonistów, wśród nich swoją ówczesną narzeczoną. Ktoś powie kanalia, może? Ale jak nazwać osobę która krytykuje niecelność trafień snajpera celującego w prezydenta jego kraju? Niesiołowski w roku 1970 na przesłuchaniu w MSW: "celowo zatajałem pewne fakty, ażeby uchronić niektóre osoby od odpowiedzialności karnej. Dziś całkowicie zrozumiałem swoje niewłaściwe stanowisko w tej kwestii i dlatego pragnę, tak jak i w innych sprawach, mówić tylko szczerą prawdę". I co? Wydał wszystkich!!! Elżbieta Królikowska, ówczesna narzeczona Niesiołowskiego: „Niesiołowski nie dość, że od 37 lat konsekwentnie ukrywa swoje tchórzostwo, to dodatkowo uzurpuje sobie prawo sądzenia innych członków opozycji "Ruch", którzy zachowali się w sposób przyzwoity. Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej stanowi jej moralną kompromitację, a w wymiarze politycznym jest katastrofalne dla Polski. Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych pokazuje m.in. jak służby wojskowe w początkach lat 90 destabilizowały polską scenę polityczną, jak usiłowano rozbijać nowo powstałe niepodległościowe partie polityczne, by ograniczyć ich wpływ na życie publiczne odbudowywanego państwa polskiego. Były wiceminister obrony narodowej i były szef Komisji Weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz złożył w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o  podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego. Potwierdził to Mateusz Martyniuk rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Obecnie prowadzone jest prokuratorskie postępowanie sprawdzające. Przedmiotem postępowania sprawdzającego jest polecenie wydane przez b. ministra obrony narodowej wydanie certyfikatu bezpieczeństwa NATO  BOLESŁAWOWI  IZYDORCZYKOWI, byłemu szefowi WSI, podejrzanemu o współpracę z rosyjskim służbami specjalnymi. Sprawie nadano kryptonim "Gwiazda". W wywiadzie dla radiowych "Sygnałów Dnia" Komorowski powiedział: "mnie dziwi pomysł, aby w ogóle kogokolwiek ujawniać, jakiegokolwiek agenta, który jest aktywny dzisiaj. Ujawnianie agentów jest działaniem gorszym niż działanie bolszewików po rewolucji. Cały wywiad, wszystkich agentów Związek Radziecki przejął, oni służyli, czasami przez pokolenia służyli państwu, bo to są po prostu aktywa państwa". Florian Siwicki jeden z czołowych twórców stanu wojennego, który ma postawiony zarzut popełnienia zbrodni komunistycznej, w ocenie Bronisława Komorowskiego to "miły starszy pan". Politycy, nie tylko związani z PIS zarzucają Komorowskiemu, że wszedł w układy z ludźmi tajnych służb wojskowych. Mają mu to za złe, twierdząc, że komunistyczni oficerowie stali się jego środowiskiem, zaczął wspierać betonową część WSI, nigdy nie wytłumaczył się z kontaktów z różnymi podejrzanymi osobistościami. Komorowski przekonuje: ” likwidacja WSI była zbrodnią dokonaną na wojsku”. Publicysta Aleksander Ścios publikuje pytania skierowane do kandydata Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego. Oto linki do tych ważnych pytań:

http://www.rodaknet.com/rp_scios_32.htm

http://wzzw.wordpress.com/2010/05/17/pytania-do-kandydata-komorowskiego

W czasie video - czatu transmitowanego na stronie internetowej Platformy Obywatelskiej Komorowski powiedział: " problem polega na tym, że raport WSI był wymierzony przeciwko mnie osobiście. Jako były minister obrony narodowej musiałem się przeciwstawić, niestety udanej próbie likwidacji kontrwywiadu i wywiadu Polski. To jest eksces, wydarzenie bez precedensu. Ekipa braci Kaczyńskich doprowadziła do poważnego osłabienia polskiego wywiadu .Oni będą za to odpowiadać. Raport WSI to rzecz haniebna, wielu ludziom, którym Polska zaufała po odzyskaniu niepodległości zrobiono gigantyczną krzywdę, przedstawiono ich jako zdrajców". "Newsweek.pl z dnia 22.04.2010 donosi w artykule: "ZAMACH STANU KOMOROWSKIEGO" Przejęcie obowiązków Prezydenta dokonało się z rażącym naruszeniem przepisów Konstytucji. Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności wydarzeń z tragicznego 10 kwietnia 2010, uzasadnionym jest podejrzenie, iż doszło w Polsce do faktycznego zamachu stanu z uzurpacją władzy Prezydenta przez Marszałka Sejmu RP.
 Marszałek Sejmu RP, Bronisław Komorowski przejął obowiązki Prezydenta na mocy art. 131 pkt. 2 Konstytucji, który enumeratywnie wylicza przypadki objęcia przez Marszałka Sejmu obowiązków Prezydenta. Należą do nich:

1) śmierć Prezydenta Rzeczypospolitej,
2) zrzeczenie się urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej,
3) stwierdzenie nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze,
4) uznanie przez Zgromadzenie Narodowe trwałej niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia, uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków Zgromadzenia Narodowego,
5) złożenie Prezydenta Rzeczypospolitej z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu.

Przejęcie obowiązków przez Marszałka Sejmu zostało ogłoszone publicznie dn. 10 kwietnia 2010 około południa. Pierwsze czynności faktyczne dokonane na mocy upoważnień od Marszałka Sejmu pełniącego obowiązki Prezydenta RP (m.in. ogłoszenie żałoby narodowej) zostały wykonane przed godziną 14. W czasie, w którym Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski formalnie i faktycznie przejmował obowiązki Prezydenta RP na mocy art. 131 pkt. 2 Konstytucji RP nie nastąpiło jeszcze formalne stwierdzenie zgonu Prezydenta Rzeczypospolitej, Jego Ekscelencji Lecha Kaczyńskiego. Zarówno z litery, jak i z ducha prawa (panował wtedy jeszcze ogromny chaos informacyjny i pojawiały się sprzeczne informacje o osobach, które mogły przeżyć katastrofę lotniczą w Smoleńsku) Pan Prezydent Kaczyński był w tych godzinach osobą zaginioną. Przejmowanie obowiązków Prezydenta przez Marszałka Sejmu w przypadku czasowej niemożliwości sprawowania urzędu (a za taki przypadek wobec zamkniętego katalogu przyczyn z art. 131 pkt. 2 należy uznać zaginięcie Prezydenta) reguluje art. 131 pkt. 1 Konstytucji RP. Przytaczam brzmienie tegoż artykułu, zdanie 2 i następne: "Gdy Prezydent Rzeczypospolitej nie jest w stanie zawiadomić Marszałka Sejmu o niemożności sprawowania urzędu, wówczas o stwierdzeniu przeszkody w sprawowaniu urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej rozstrzyga Trybunał Konstytucyjny na wniosek Marszałka Sejmu. W razie uznania przejściowej niemożności sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej Trybunał Konstytucyjny powierza Marszałkowi Sejmu tymczasowe wykonywanie obowiązków Prezydenta Rzeczypospolitej". Należy przy tym nadmienić, że nie miała miejsca okoliczność z art. 30 par. 1 Kodeksu Cywilnego, gdzie jest uregulowana możliwość uznania za zmarłego uczestnika m.in. podróży powietrznej. Przytoczony przepis wymaga bowiem upływu 6 miesięcy od daty katastrofy. Kodeks cywilny:
Art. 30 / Zdarzenia szczególne / par 1. Kto zaginął w czasie podróży powietrznej lub morskiej w związku z katastrofą statku lub okrętu albo w związku z innym szczególnym zdarzeniem, ten może być uznany za zmarłego po upływie sześciu miesięcy od dnia, w którym nastąpiła katastrofa, albo inne szczególne zdarzenie. Pierwsze informacje o zidentyfikowaniu ciała Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego pojawiły się dopiero w sobotę wieczorem. / 10 KWIETNIA 2010 dopisek A.S. /. Reasumując, przejęcie obowiązków Prezydenta dokonało się z rażącym naruszeniem przepisów Konstytucji, stanowiąc delikt konstytucyjny. Biorąc pod uwagę całokształt okoliczności wydarzeń z tragicznego 10 kwietnia 2010, uzasadnionym jest podejrzenie, iż doszło w Polsce do faktycznego zamachu stanu z uzurpacją władzy Prezydenta przez Marszałka Sejmu RP. Bronisław Komorowski jeszcze jako prezydent – elekt wydał decyzję przeniesienia krzyża spod Pałacu Namiestnikowskiego, aby nie było nawet śladu pamięci po prezydencie Lechu Kaczyńskim. Należy w tym miejscu przypomnieć, że Jego Ekscelencji Najjaśniejszemu Imperatorowi po zdobyciu ostatniego przyczółka polskości jakim jest Pałac Namiestnikowski, zagraża już jedynie pamięć o Lechu Kaczyńskim, oraz Prawo i Sprawiedliwość z jej prezesem Jarosławem Kaczyńskim z jego przeszło ośmiomilionowym elektoratem. Za rok odbędą się wszak wybory parlamentarne, które musi wygrać Platforma Obywatelska z Tuskiem spolaczałym Kaszubem na czele (Olga Dębicka „Fotografie w tle. Gdańszczanie po roku 1945 /Gdańsk 2003/)
 - W dniach 12 - 14 czerwca 1992 roku jako wiceprzewodniczący Zarządu Głównego Zrzeszenia Kaszubsko - Pomorskiego, tuż po upadku rządu Bieleckiego, Donald Tusk uczestniczył w II Kongresie Kaszubskim, który odbywał się w Domu Technika w Gdańsku przy ul. Rajskiej 6. 13 czerwca wygłosił programowe przemówienie zatytułowane: " Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne ". Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub /, które winno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz.. Na takie dictum siedzący goście / ks. prof. Pasierb, posłowie Wyborczej Akcji Katolickiej Alojzy Szablewski i Feliks Pieczka, jeden senator, szefowie Wielkopolan i Górnoślązaków oraz inni / wyrażali swe oburzenie, gdyż oni nie widzieli Kaszub poza Polską. Siedzący w pierwszym rzędzie poseł Feliks Pieczka nie wytrzymał i wskoczył na estradę, podszedł do mikrofonu i wygłosił poza programowe, piękne, patriotyczne kontr przemówienie podkreślając, iż oddzielenie Kaszub od Polski byłoby nie tylko przestępstwem wobec polskiej racji stanu, ale i wobec interesu Kaszubów. Przypomniał też zebranym fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi: " nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub ".
 - W ankiecie na temat polskości opublikowanej w miesięczniku " ZNAK "/ nr 11-12 z 1987 roku - str. 190 / Donald Tusk tak mówi o sobie: " Jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami? Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło - ponuro - śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność - takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski - tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". I tak rozpoczęła się prowokacja polityczna Platformy Agenturalnej z Krzyżem Pańskim na Krakowskim Przedmieściu przed Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie. Policja, Straż Miejska, Biuro Ochrony Rządu, przy użyciu siły fizycznej, gazu pieprzowego (groźnego dla życia) rozpoczęły regularną walkę z Obrońcami Krzyża. Pojawili się najemnicy-prowokatorzy z odpowiednimi okrzykami, nie skąpiący wulgaryzmów. Obrońców krzyża okrzyknięto oszołomami, sektą religijną, rydzykowcami,  moherowcami,  obcesjonatami, etc. W zwartym szeregu kroczyli księża-patrioci, forpoczta „Filozofa” Józefa Życińskiego, Pieronka, Sowy, Nęcka, Adama Bonieckiego naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, Rasia, Dziwisza , Nycza, Michalika i innych i biedni przez rządzącą  mafię otumanieni harcerze spod znaku ZHP i ZHR wylewający autentyczne łzy. Wszyscy parli w kierunku krzyża pod osłoną gazujących służb. Poza księdzem Stanisławem Małkowskim, odmawiającym przy krzyżu różaniec wspólnie z Obrońcami, żaden duchowny nie wyraził chęci odmówienia modlitwy przy krzyżu, poświęcenia go. Podstawą naszej wiary jest męka Jezusa Chrystusa uosobiona w znaku krzyża świętego symbolu chrześcijaństwa. Słyszeliśmy wiele pustych słów duchownych, bez modlitwy, bez powołania Matki Przenajświętszej – Królowej Polski do opieki nad wydarzeniami przed Pałacem Prezydenckim. Nie dawno w rozmowie z Moniką Olejnik „Filozof” Życiński wyraził się o Polakach: ”wszyscy są antysemici”. Ta wypowiedź hierarchy lubelskiego, to bolszewickie armaty rzecznika bolszewizmu, a nie Kościoła  wymierzone w Polskę. Nie pomogły tłumy prowokatorów m.in. z okrzykami : „to atak Żydów”, krzyż pozostał. Komorowski – prezydent RP /przyjaciel posła Janusza Palikota/ z Hanną Gronkiewicz-Waltz prezydentem m. stoł. Warszawy urządzili następną prowokacyjną awanturę przed krzyżem. Tym razem pod przewodem niejakiego Dominika Tarasa 20 - letniego gówniarza kucharza gangstera internauty. Na nocną manifestację zagrażającą bezpieczeństwu publicznemu wydała zgodę prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz!!! Sama postać organizatora manifestacji budzi grozę: OMINIK TARAS – ORGANIZATOR PONIEDZIAŁKOWEJ DEMONSTRACJI To zdjęcie żywcem przypomina fotki, jakie umieszczali w Internecie przyszli mordercy, którzy później dokonywali napaści na szkoły i zabijali w nich swoich kolegów. Manifestacja odbyła się w nocy w godzinach 11.00 – 01.00, pełna awantur, wrzasków ordynarnych, tańców  pijanych w dym osobników-prowokatorów, z bijatykami pijaków nawet na latarniach. Podskoki, tańce solowe i gromadne pijanych osobników podsumował Tusk: ”nie wydarzyło się nic groźnego”, a Dominik Taras-organizator powiedział po nieudanym szturmie na krzyż: „była świetna zabawa, nie byłem płatny przez Palikota”. A przez kogo? Równolegle trwa bez przerwy nagonka medialna przeciwko PIS, Jarosławowi Kaczyńskiemu, niejednokrotnie ubliżająca pamięci Jego Ekscelencji prezydentowi RP prof. Lechowi Kaczyńskiemu. Abp Józef Michalik w rozmowie z „Rz” stwierdził, że przegrały autorytety, nie usuwając krzyża. Według Michalika krzyż został upolityczniony przez dwie, lub więcej orientacji politycznych i stał się narzędziem przetargu. W długim wywiadzie nie pada żadna deklaracja upamiętnienia miejsca pielgrzymki bolejących wiernych, a slogany walki politycznej niczego nie wnoszą. Zdaniem Michalika PIS usiłuje budować mit Lecha Kaczyńskiego, a Platforma się temu sprzeciwia, ot i cała polityczna sprawa według Michalika, tak bzdurna, że aż wstyd dla Konferencji Episkopatu Polski. Halina Flis-Muszyńska publicystka „Gazety Wyborczej” na łamach „Rzeczpospolitej”stwierdza, że Kaczyński chce wzniecić bunt, a Jacek Kucharczyk usiłuje bez powodzenia udowodnić, iż Komorowski jest patronem reform. Paweł Lisicki – redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”, zapewne będzie sprzyjał Rzeczpospolitej, tego oczekują jego czytelnicy w tych trudnych dla Polski chwilach. Oglądałem dzisiaj w telewizji przybicie tablicy pamiątkowej na elewację Pałacu Prezydenckiego, założonej przez Kancelarię Prezydenta „celem zakończenia eskalacji konfliktu” według Michałowskiego szefa Kancelarii Prezydenta RP. Natomiast według obrońców krzyża założenie tablicy bez wiedzy stron, rodzin ofiar katastrofy, obrońców krzyża i innych osób oficjalnych i duchownych stanowi następny krok hańbiący rządzących i oczywiście z odwrotnym skutkiem niż zamierzony. Co się wydarzy jutro? Czy Polska ma jeszcze godło Orła w Koronie? Dlaczego Kościół Powszechny nas opuścił? Czy Polska po Ukrainie została już wcielona do imperium rosyjskiego? Aleksander Szumański

Św. Maksymilian Maria Kolbe Rajmund urodził się 8 stycznia 1894 roku w Zduńskiej Woli koło Łodzi, z małżonków Juliusza Kolbego († 1914) i Marianny z Dąbrowskich († 1946). W dniu urodzin otrzymał Chrzest święty w kościele parafialnym pw. Wniebowzięcia NMP. Był drugim z kolei dzieckiem Kolbów. Rodzice trudnili się tkactwem chałupniczym, ale z powodu ciężkich warunków materialnych byli zmuszeni zwinąć warsztat i przenieść się do Łodzi, potem do Pabianic, gdzie ojciec pracował w fabryce, a matka prowadziła sklepik i pracowała jako położna (ok. 1897). Rodzice Rajmunda należeli do III Zakonu św. Franciszka. Ojciec, ogarnięty szczerym patriotyzmem, chętnie czytał swoim synom patriotyczne książki. Chłopcy “zarażeni” od ojca najchętniej bawili się w rycerzy i rysowali na płotach polskie orły. Pierwsze nauki pobierali w domu rodzinnym. Rajmund jako chłopiec lubił także nieraz i poswawolić. Pewnego dnia w takiej sytuacji zawołała z wyrzutem matka: “Mundziu, co z ciebie będzie!?”. Słowa te utkwiły mu długo w pamięci. Powoli chłopiec poważniał. Kiedy miał 12 lat, ukazała mu się Najświętsza Maryja Panna, trzymająca w rękach dwie korony: białą i czerwoną. Zapytała chłopca, czy je chce, a równocześnie dała mu do zrozumienia, że korona biała oznacza czystość, a czerwona męczeństwo. “Odpowiedziałem, że chcę. Wówczas Matka Boża mile na mnie spojrzała i znikła”. Było to w kościele parafialnym w Pabianicach. W 1907 roku franciszkanie konwentualni ze Lwowa prowadzili w Pabianicach misje. Rajmund wraz ze swoim starszym bratem Franciszkiem, postanowił wstąpić do franciszkanów. Obaj przedarli się przez granicę z zaboru rosyjskiego do zaboru austriackiego, do Lwowa, gdzie wstąpili do małego seminarium franciszkanów konwentualnych. W trzy lata potem podążył za nimi brat najmłodszy, Józef. Lwów przypomniał Rajmundowi czasy, kiedy to w katedrze lwowskiej przed cudownym obrazem Matki Bożej łaskawej król polski, Jan Kazimierz, ogłosił Maryję Królową Polski i złożył na Jej ręce ślubowanie (1656). Przed tym samym obrazem postanowił i on także poświęcić się Maryi. “Z twarzą pochyloną ku ziemi – napisze w swoich pamiętnikach – obiecałem Najświętsza Maryi Pannie, królującej na ołtarzu, że będę walczył dla Niej. Jak? – nie wiedziałem, ale wyobrażałem sobie walkę orężem materialnym”. Szybko jednak doszedł do przekonania, że walki zbrojnej nie da się pogodzić ze stanem duchownym, który sobie zamierzał obrać. Postanowił zatem zrezygnować z kapłaństwa i poświęcić się jako żołnierz walce w obronie Ojczyzny. Wtedy to właśnie na terenie Austrii tworzyły się podziemne organizacje wojskowe, mające na celu wyzwolenie Polski spod okupantów. Tworzyły się legiony polskie. Kiedy Rajmund z bratem byli już zdecydowani, przybyła do nich w odwiedziny matka. Skoro jej wyjawili swój zamiar, wtedy wyznała, że wraz z ojcem postanowiła poświęcić się na wyłączną służbę Bożą. Rajmund uznał w tym dla siebie znak woli Bożej, że ma pozostać. Poprosił też niebawem o przyjęcie do nowicjatu (1910). W rok potem złożył śluby czasowe. Ponieważ w małym seminarium ukończył klasę ósmą gimnazjalną, w roku 1912 przełożeni wysłali go na dalsze studia do Krakowa. Stąd wszakże ze względu na jego niezwykłe zdolności skierowano go jeszcze tego samego roku 1912 do Rzymu, gdzie zamieszkał w międzynarodowym kolegium serafickim. Równocześnie uczęszczał na znany uniwersytet papieski, prowadzony przez jezuitów, Gregorianum. Studia filozoficzne (1912-1915), jak i teologiczne (1915-1919) uwieńczył dwoma doktoratami. Rajmund okazywał nadto wybitne uzdolnienia matematyczno-fizyczne. Napisał artykuł pt. Etereoplan o pojeździe międzyplanetarnym. Dnia 1 listopada 1914 roku Kolbe złożył profesję uroczystą, w czasie której dodał sobie imię Maria. Dnia 28 kwietnia 1918 roku Kolbe otrzymał święcenia kapłańskie. Rzym był dla o. Kolbego opatrznościowy. W stolicy chrześcijaństwa zrozumiał, że nie tylko Polska, ale i cały świat powinien należeć do Chrystusa. W 1917 roku przypadały dwie rocznice, które o. Kolbemu dały wiele do myślenia: 400-lecie wystąpienia Marcina Lutra i 200-lecie powstania masonerii. Dwie te okazje wykorzystali wrogowie Kościoła dla zamanifestowania do niego nienawiści. Burmistrz Rzymu, Żyd, Ernest Nathan, został wielkim mistrzem masońskim. Zarządził on obchody z czarnym sztandarem giordanobrunistów, na którym był znak Lucyfera, depczącego św. Michała Archanioła. W czasie pochodu wołano: “Diabeł będzie rządził w Watykanie, a papież będzie jego szwajcarem (gwardzistą; sługą)”. Maksymilian jako świadek patrzył z najwyższym bólem i oburzeniem, jak można było w Wiecznym Mieście dopuścić do takiej prowokacji. Jeszcze więcej drażniła go obojętność tłumu gapiów, nie reagującego na to bluźnierstwo. Równocześnie w tym samym roku 1917 świat katolicki obchodził rocznicę 75-lecia objawienia się NMP Alfonsowi Ratisbonne. Wspomniane wypadki natchnęły Maksymiliana, ażeby utworzyć z jednostek najbardziej bojowych i oddanych Maryi Niepokalanej rodzaj bractwa, które by skupiało w swoich szeregach wszystkich ludzi, którym sprawa królestwa Bożego na ziemi leży na sercu. W porozumieniu zatem z przełożonymi i po naradzie ze spowiednikiem w tym samym roku 1917, gdy był jeszcze subdiakonem, założył wśród swoich kolegów Rycerstwo Niepokalanej (Militia Immaculatae). W 1919 roku o. Maksymilian powrócił do Polski. Bardzo się ucieszył, że jest już wolna. Postanowił dołożyć wszystkich sił, by była królestwem Niepokalanej. Zaczął więc werbować ochotników do Rycerstwa Niepokalanej. W styczniu 1922 roku zaczął wydawać w Krakowie Rycerza Niepokalanej. Przełożeni jednak w obawie, że o. Kolbe zadłuży klasztor, wysłali go do Grodna, gdzie Święty założył zaraz drukarnię. Pracował niestrudzenie nad nowym dziełem, które uważał za program swojego życia. Ale też owoce rychło okazały się w całej pełni: w 1927 roku Rycerz Niepokalanej wychodził już w nakładzie 70 000 egzemplarzy, a liczba członków Milicji Niepokalanej (MI) wzrosła do 126 000 członków. Prawdziwy wszakże rozmach nastąpił dopiero wtedy, gdy o. Kolbe przeniósł swoje dzieło do Teresina, 42 km od Warszawy. W roku 1927 założył tu Niepokalanów. Kiedy wybuchła wojna światowa w 1939 roku, klasztor w Niepokalanowie liczył 13 ojców, 18 kleryków nowicjuszów, 527 braci profesów, 82 kandydatów na braci i 122 chłopców w małym seminarium. Był to więc największy klasztor w owych latach na świecie i jeden z największych, jakie znają dzieje Kościoła. Nakład Rycerza Niepokalanej doszedł do 750 000 egzemplarzy, Rycerzyk Niepokalanej dla dzieci miał nakład 221 000 egzemplarzy, Mały Dziennik osiągnął już cyfrę 137 000 egzemplarzy, a jego wydanie niedzielne 225 000 egzemplarzy. Od roku 1938 Niepokalanów posiadał własną radiostację. Nie obywało się oczywiście bez trudności. Prasa wolnomyślna robiła wszystko, by dzieło ośmieszyć i odstręczyć od niego przyjaciół, ale twór Niepokalanej pokonywał wszystkie przeszkody. W 1930 roku o. Kolbe opuszcza Niepokalanów i w towarzystwie 4 współbraci za zezwoleniem przełożonego generalnego udaje się do Japonii, do miasta Nagasaki, gdzie zakłada drugi Niepokalanów. W 1931 roku otworzył tam nowicjat, a w 1936 roku małe seminarium. W tym roku Rycerz Niepokalanej w języku japońskim miał już nakład 65 000 egzemplarzy. “Szaleniec Boży” zamierzał otworzyć podobne do Niepokalanowa polskiego i japońskiego ośrodki w całym świecie ku chwale Niepokalanej i rozszerzeniu Jej królestwa na ziemi. To jednak było piekłu za wiele. Bohaterskie życie miał Święty zakończyć jeszcze piękniejszą śmiercią. Czerwona korona męczeństwa była już blisko. Właśnie o. Maksymilian powrócił do kraju, by podeprzeć Niepokalanów polski, który w czasie jego nieobecności przeżywał kryzys. I kiedy wszystko ponownie zaczęło iść z dynamicznym rozmachem, wybuchła wojna, a po niej nastała noc okupacji. Dnia 19 września Niemcy przystąpili do likwidacji Niepokalanowa. Wraz z o. Kolbe pozostali bracia zostali również aresztowani i umieszczeni w obozie w Amtlitz (między 24 września a 8 listopada). Stąd wywieziono ich do Ostrzeszowa (od 9 listopada do 8 grudnia 1939 roku). W samą uroczystość Niepokalanej, 8 grudnia, nastąpiło zwolnienie z obozu. O. Kolbe natychmiast powrócił do Niepokalanowa. Tu zajął się przygotowaniem 3000 miejsc dla wysiedlonych z Poznańskiego, wśród których Żydów było 2000. Zorganizował nieustanną adorację Najśw. Sakramentu, otworzył warsztaty naprawy zegarków i rowerów, wystawił kuźnię i blacharnię, zorganizował krawczarnię i dział sanitarny. 17 lutego 1941 roku gestapo zabrało o. Kolbego do Warszawy na osławiony Pawiak. 25 maja 1941 roku wywieziono go do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Otrzymał numer 16 670. Pod koniec lipca 1941 roku uciekł jeden z więźniów z bloku o. Kolbego. Wściekły komendant nakazał zwołać na plac cały blok i co dziesiątego wytypowanego przez siebie więźnia skazał na śmierć głodową, w specjalnie na to przygotowanym bunkrze. Wśród przeznaczonych na śmierć znalazł się Franciszek Gajowniczek. Nieszczęśliwy westchnął, że musi opuścić żonę i dzieci. Wtedy stała się rzecz, która zdumiała katów. Z szeregu wyszedł o. Kolbe i prosił, by jego skazano na śmierć zamiast Gajowniczka, który stał obok niego. Na pytanie: kim jest? odparł, że jest kapłanem katolickim. Jest samotny, a Gajowniczek ma żonę i dzieci. Poszedł na śmierć wraz z 9 towarzyszami do bloku śmierci, nr 13. Bunkier, który dotąd był miejscem przekleństw i rozpaczy, pod przewodnictwem o. Maksymiliana stał się przybytkiem Bożej chwały. Modlono się i śpiewano nabożne pieśni. Przyzwyczajony do głodu o. Kolbe przeżył w bunkrze dwa tygodnie bez kruszyny chleba i kropli wody. Wreszcie oprawcy dobili go zastrzykiem fenolu. Stało się to 14 sierpnia, w wigilię Wniebowzięcia Najśw. Maryi Panny 1941 roku. O. Kolbe miał zaledwie 47 lat. Dnia 17 października 1971 roku papież Paweł VI dokonał osobiście uroczystej beatyfikacji Męczennika w obecności dziesiątków tysięcy wiernych z całego świata i ponad 3000 pielgrzymów polskich. Dnia 10 października 1982 roku Ojciec święty Jan Paweł II dokonał jego kanonizacji. Kult św. Maksymiliana rozszedł się lotem błyskawicy po Polsce. Diecezja koszalińsko-kołobrzeska ogłosiła go swoim patronem. W Zduńskiej Woli, dzięki inicjatywie miejscowego proboszcza, powstał Ośrodek Pamięci św. Maksymiliana. Zachował się tu szczęśliwie dom rodzinny Świętego przy ulicy jego imienia. Św. Maksymilian Maria Kolbe pozostanie w dziejach Kościoła w Polsce jako jedna z najpiękniejszych jego postaci. Człowiek, który zaufał Niepokalanej, nie zawiódł się, bo zawieść się nie mógł. Do roku 1982 ku czci Świętego wystawiono w Polsce 61 kościołów i kaplic, a za granicą – 35.

Źródło informacji: x. Wincenty Zaleski SDB “Święci na każdy dzień”, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1998

Raport MAK nie wiąże polskich śledczych To prokuratura lub sąd ustalą pełną wersję zdarzeń oraz wskażą ewentualnych winnych. Ustalenia komisji wypadków lotniczych, czy to rosyjskiej, czy polskiej, są istotnym elementem pomocniczym, ale nie wiążącym Z mecenasem Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem rodziny Bożeny Mamontowicz-Łojek, Grażyny Gęsickiej, Sławomira Skrzypka i Tomasza Merty, rozmawia Zenon Baranowski Szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Parulski jedzie do Moskwy po kolejne akta, premier Donald Tusk rozmawia z Władimirem Putinem. Pojawiają się komentarze, że nie będzie już problemu z przekazywaniem akt. - Cieszę się, że Rosjanie chcą przekazać jakieś akta, ale co to dokładnie będzie, jaki to będzie miało wpływ na przebieg śledztwa, to będzie można ocenić dopiero po uzyskaniu tych dokumentów. Przekonamy się, czy będą to protokoły oględzin zwłok, oględziny miejsca zdarzenia, protokoły sekcji zwłok. Te ostatnie mogą mieć dużą wartość dla rodzin.

Prokuratorzy podkreślają, że jest pewien zastój w śledztwie. Jakie dokumenty są niezbędne do jego odblokowania? - Powiedziałbym, że wszystkie. Protokoły oględzin miejsca zdarzenia, protokoły oględzin samolotu, dokumentacja techniczna lotniska, protokoły przesłuchań wielu istotnych świadków…

Tej trzeciej osoby z kontroli lotów? - Dokładnie. Do tego przesłuchanie pilotów z Ił-a 76. Także dokumenty dotyczące nalotów, które później były robione. Wszystko jest cenne. Rosjanie dysponują de facto wszelkimi dokumentami, które są ważne dla istoty śledztwa. Na razie możemy te elementy badać wyrywkowo.

To znaczy, że dokładnie możemy sprawdzić na razie to, co jest dostępne w Polsce? - Kwestia organizacji wizyty to jest ten wątek, który możemy mniej więcej we własnym zakresie wyjaśnić. To są dokumenty dostępne.

Ale MSZ też nie przesłało jeszcze wszystkich dokumentów… - I w kraju mogą być, jak się okazuje, problemy z przekazywaniem dokumentów.

Prokuratorzy podkreślają, że te cztery wersje śledcze są nadal aktualne, chociaż ta ostatnia, związana z zamachem – najmniej. - Tutaj prokuratura prawidłowo przyjęła kilka wersji śledczych i nadal je podtrzymuje, ale jednocześnie powiedziała, że na dziś nie posiada materiału dowodowego, który by wskazywał, że ta wersja zamachu może być prawdopodobna. Na tym etapie postępowania wykluczenie jakichś wersji jest niemożliwe, ponieważ zgromadzonego materiału dowodowego jest bardzo mało.

Czy po czterech miesiącach można powiedzieć, że ta lub inna wersja jest bardziej prawdopodobna? - Zgodnie z zasadami sztuki byłoby to nawet błędne. Oczywiście jakieś wersje mogą być wiodące. Ale przyjmowanie na tym etapie postępowania, że był to np. błąd pilotów, jest nie tylko przedwczesne, ale i nieprofesjonalne. I prokuratura tego nie robi. Stara się prowadzić wszystkie wersje równorzędnie.

Kilka ekspertyz już przeprowadzono, jakie są jeszcze konieczne? - Jeżeli chodzi o opinie biegłych, to podejrzewam, że jest to dopiero początek. Na pewno cała pula ekspertyz może być konieczna po przekazaniu materiałów przez MAK, ponieważ dopiero wtedy będziemy wiedzieli, w jakim zakresie odtworzono przebieg tego zdarzenia. Wówczas będzie można tak naprawdę opracować drugi rzut wniosków dowodowych z udziałem biegłych. Niezależnie od tego kilka czynności powinno być wykonywanych, np. oględziny miejsca zdarzenia. Patrząc na to, co jest w posiadaniu prokuratury, to faktycznie ma ona niewiele, jeśli chodzi o samo tragiczne zdarzenie. Ważnym elementem są badania wraku. Państwo w “Naszym Dzienniku” informowaliście na temat silników tupolewa. Jeżeli otrzymamy te silniki, to wówczas będzie można zlecić ekspertyzę odpowiedniemu biegłemu, w jaki sposób taki silnik przestał pracować. I czy te uszkodzenia są typowe dla odcięcia dopływu paliwa. Niestety, nie dysponujemy zbyt wielką liczbą dowodów rzeczowych.

Według zapowiedzi raport MAK mamy poznać za kilka tygodni, więc będzie szansa na odblokowanie materiałów, przekazanie ich do prokuratury rosyjskiej, a potem polskiej… - Załóżmy, że MAK przygotuje raport końcowy w ciągu półtora miesiąca, w co nie wierzę. Zanim przekaże materiały prokuraturze rosyjskiej, a ta polskiej, tak żeby mogły być wykorzystane procesowo, to wszystko potrwa co najmniej do końca roku. Niewykluczone, że MAK publicznie ujawni jakieś dokumenty, ale nie będzie to dokumentacja procesowa.

Jerzy Miller powiedział, że komisja wypadków lotniczych do końca roku przygotuje swój raport. - Chciałbym, aby tak się stało, ale z doświadczenia tych ostatnich czterech miesięcy można wnioskować, że będzie to bardzo trudne.

Wówczas polska prokuratura będzie pracowała w pewnym kontekście, w tych raportach pojawią się bowiem określone wnioski. - To prawda, ale raport MAK nie wiąże polskich śledczych. Możemy nie zgadzać się z tymi ustaleniami bądź pogłębiać pewne wątki, np. zweryfikować czynności, które MAK przeprowadzał.

Nie będzie pewnej presji, np. ze strony mediów? - Mam nadzieję, że unikniemy sytuacji, w której to, co MAK stwierdzi, będzie niepodważalne, ponieważ byłoby to podejście nieprofesjonalne. To prokuratura lub sąd ustalą pełną wersję zdarzeń oraz wskażą ewentualnych winnych. Ustalenia komisji wypadków lotniczych, czy to rosyjskiej, czy polskiej, są istotnym elementem pomocniczym, ale nie powinny w sposób wiążący narzucać swoich ustaleń. One uzupełniają materiał dowodowy, jednak polska prokuratura ma prawo sformułować zupełnie inne wnioski, inaczej ocenić materiał dowodowy.

Prokuratorzy informowali o zamiarze wystąpienia o przykrycie wraku samolotu. Jak się okazuje, Rosjanie już to zrobili. Jednak czy nie należy tych szczątków przed sezonem jesienno-zimowym przenieść do hangaru? - Na pewno wrak musi być zabezpieczony w taki sposób, żeby ten dowód rzeczowy nie uległ zniszczeniu. Tak naprawdę mamy tylko część tego wraku. Pozostałe szczątki znajdują się nadal na miejscu tragedii. Nie może być tak, żeby zostały zebrane największe części, a resztę pozostawiono. Równie pilną sprawą jak dokonanie zabezpieczenia tego wraku jest przeprowadzenie powtórnych oględzin miejsca zdarzenia. Czy rosyjscy śledczy to zrobili? Jeżeli nie, to my powinniśmy podjąć odpowiednie kroki. W tym miejscu jest ogromna ilość materiału dowodowego.

To już ostatni moment, jak spadną deszcze, będzie to niemożliwe ze względu na podmokły teren. - No właśnie. Tam czynności powinni podejmować specjaliści z zakresu kryminalistyki, a archeolodzy działać tylko pomocniczo. Specjaliści w inny sposób zabezpieczają dowody, a archeolodzy w inny. Dziękuję za rozmowę.

Mini-afera z konkursem na dyra szkoły w Koniuszowej Przede wszystkim: wyjaśnienie. Z tajemniczych powodów (burza nad Międzywodziem?) nie mogłem się wieczorem - do 2.giej nad ranem - połączyć z ONET.pl. Stąd luka. A tu p.Jarosław Gliński,o którym pisałem dwa dni temu, uznał, że jestem widać przekupiony przez Jego wrogów!! Otóż, zapewniam: nawet nie wiem, gdzie leży Koniuszowa i obydwaj Protagoniści służyli mi wyłącznie jako pretekst; jako ilustracja tezy ogólnej - jaką jest to, że jesteśmy skazani (?) na: Życie w absurdzie Jest rzeczą ZDU-MIE-WA-JĄ-CĄ, że ci sami ludzie, którzy pamiętają, jak okropne było żarcie za PRLu, gdy o jego jakość troszczyły się dwa Ministerstwa i cała Partia, (i widzą, jaki ogromny wybór taniego jedzenia – do wyboru, do koloru – jest dzisiaj) sprzeciwiają się prywatyzacji szkolnictwa i lecznictwa; są widać przekonani, że ludzie, którzy umieją wybrać dobrą i tanią knajpę, bezmyślnie wybiorą złą szkołę czy lekarza!! Przy okazji: gdy pisałem o absurdzie, jakim jest reżymowa szkoła, w której dyrektora wybierają nie rodzice lecz jakaś „Komisja” (tu się pomyliłem: powoływana przez wójta, a nie przez starostę) – chodziło mi tylko o to, że w normalnym kraju ludzie mieliby zapewne do wyboru dwie prywatne szkoły - i nie byłoby tej awantury. Nie znam ani p. Jarosława Glińskiego, ani p. Kazimierza Garguli, i rozstrzygnięcie tego sporu jest mi tak samo obojętne, jak obojętny byłby mi spór, czy w sklepach sprzedawać parami dwa prawe buty – czy dwa lewe? Czy Państwo zauważyli, że i PRL, i III RP i nawet Unia Europejska NIE wydały do tej pory przepisu nakazującego sprzedawać buty parami: lewy z prawym? A może się mylę?

Coś do obejrzenia. Konkretnie [~krzyyysiek} proponuje, ponoć urzekający, mini-wyład:

http://www.youtube.com/watch?v=TqfbcNQUVbQ&feature=topvideos z komentarzem:

Wybite szyby, klęski żywiołowe i wojny wcale nie pobudzają gospodarki. Autor filmu stara się to zobrazować tak, by każdy to zrozumiał. Dla zainteresowanych zgłębieniem tematu polecam tekst:

http://www.frizona.pl/content/12-Co-widzia%C5%82-Bastiat-a-czego-nie-%E2%80%A6

(Co widział Bastiat, a czego nie … „Zbita szyba”, esej napisany przez Frederica Bastiata (1801 – 1850), był pierwszym z tuzina krótkich tekstów zebranych pod tytułem „Co widać i czego nie widać”. W swych pracach, Bastiat ostrzega nas, mówiąc, że aby dokładnie ocenić pełny wynik danego wypadku, musimy uwzględnić wszystkie skutki tego zdarzenia, mianowicie – te oczywiste (to, co jest widoczne) oraz te nie tak oczywiste (to, co nie jest widoczne). „Zbita szyba” jest najbardziej znanym z tych pouczających esejów i często bywa wymieniany przez libertarian, jako idealna lekcja krytycznej analizy ekonomicznej. Henry Hazlitt w swojej książce, „Ekonomia w jednej lekcji”, powołał się na to opowiadanie Bastiata, uznając je za pierwszą i podstawową lekcję ekonomii. W dwunastu esejach, Bastiat systematycznie ujawnia błędy tkwiące w ustanowionych doktrynach politycznych jego czasów, odkrywając to, czego ich zwolennicy nie zdołali rozważyć (niewidoczne). Pokazuje jak porażka w uwzględnieniu niewidocznych efektów prowadzi do ekonomicznych wniosków, które nie są poprawne. Czasami nie widzimy negatywnych skutków widocznego pozytywnego wydarzenia, a innym razem nie widzimy pozytywnych skutków widocznego negatywnego zdarzenia. Innymi słowy, często widzimy korzyści, a nie szkody, takie jak szkody pochodzące z podatków. Kiedy indziej widzimy szkody, a nie korzyści, jak podczas używania maszyn oszczędzających pracę. Moja krytyka nie ma na celu osłabienia wydźwięku ważnej lekcji Bastiata, ale bardziej krytykę wniosków, które czerpie z lekcji w „Zbitej szybie”. Moja próba tak naprawdę ma na celu wzmocnienie znaczenia istotnej nauki Francuza poprzez zagłębienie się bardziej w to, co jest naprawdę niewidoczne w „Zbitej szybie” i miejmy nadzieję, zachęcenie czytelnika do wykorzystania tej wiedzy produktywnie w analizowaniu działań gospodarczych w większym zakresie. Chociaż analiza rozbitej szyby Hazlitta jest bardziej współczesna, jej istota pokrywa się z tą opracowaną przez Bastiata. Dlatego moja krytyka będzie pasować do jego wniosków równie dobrze. Bastiat krytykuje krótkowzroczne pocieszanie Pana Goodfellow przez tłum, a mianowicie, że incydenty, takie jak „rozbita szyba” napędzają rozwój przemysłu. W końcu, „co by się stało ze szklarzami, gdyby nikt nie wybijał okien ?” Autor wskazuje na niewidoczne buty, których Goodfellow nie kupił za sześć franków, którymi musiał zapłacić szklarzowi. W istocie, Bastiat pokazuje, że wspieranie szklarskiego przemysłu jest tym, co widać, podczas gdy zniechęcanie producentów obuwia jest tym, czego nie widać. Odpiera błędne wnioski wyciągnięte przez tłum, który twierdzi, że istnieje korzyść z wybijania szyb poprzez identyfikację równoważnego odtrącenia niewidocznego skutku. To znaczy, Weźmy teraz pod uwagę przemysł, jako całość. Szyba została zbita, szklarze i producenci szyb dostali sześć franków – to widać. Gdyby wypadek nie nastąpił, pieniądze poszłyby do innego przemysłu – tego nie widać. Zatem dla przemysłu, jako całości obojętne jest, czy szyby są bite czy nie. Bastiat twierdzi, że nie można usprawnić gospodarki przez niszczenie mienia, ponieważ zdarzenia, które występują w rezultacie tego zniszczenia uniemożliwiają pojawienie się wydarzeń, które miałyby miejsce w przeciwnym razie. Uważa, że jeśli weźmiemy pod uwagę to, czego nie widać, nie zauważymy żadnych zysków netto dla całości. Bastiat ogranicza swoją analizę do wyrównania równoważnych sytuacji i nie udaje mu się ujawnić faktycznej straty dla społeczeństwa z niszczenia własności. Gdzie tłum widzi grę o sumie dodatniej, Bastiat widzi grę o sumie zerowej. Niestety, Bastiat kończy swoją analizę zbyt wcześnie, zostawiając nas jedynie z przekonaniem, że destrukcja jest nieopłacalna. To znaczy, „Rozbijanie, niszczenie, roztrwonienie nie pomaga w kwestii narodowego zatrudnienia”, lub krócej, „Destrukcja nie jest opłacalna”. Rzeczywiście uważam, że niszczenie mienia jest nie tylko „nieopłacalne”, ale efektem jest także deficyt dla społeczeństwa. To, o czym Bastiat zapomniał, jest niezrealizowanym zdarzeniem bardziej subtelnym od niewidocznych butów i niemającym nic wspólnego z pieniędzmi, a uwzględnione w analizie odkryje grę o sumie ujemnej. Nie ma znaczenia, czy okno było rozbijane celowo, jak w wersji Hazlitta lub przypadkowo, jak u Bastiata. Jeśli okno nie zostałoby zepsute, tłum zakładał, że szklarz nie zarobiłby sześciu franków. Teza ta jest błędna i Bastiat nie podołał temu problemowi w swoim eseju. Francuski ekonomista popełnił błąd, nie wskazując, co zrobiłby szklarz, gdyby nie naprawiał okna Pana Goodfellow. Robiłby najprawdopodobniej coś innego, na przykład instalował okna w nowym domu. Wtedy również by zarobił sześć franków za poświęcony czas i energię. Bez zbitej szyby, obaj – Pan Goodfellow i szklarz – mogliby zakupić nową parę butów lub innych dóbr. Bastiat identyfikuje niewidoczny negatywny skutek z przemysłem obuwniczym. To znaczy, „Jeśli szyba nie zostałaby rozbita, przemysł obuwniczy (lub inny) otrzymałby sześć franków, wartych zachęty; to jest to, czego nie widać” Bastiat myli się również tutaj, gdyż przemysł obuwniczy (lub inny) miałby taką samą zachętę do rozwoju dzięki tym samym sześciu frankom, ale uzyskanym bardziej pośrednio poprzez szklarza. Dla wyjaśnienia, powiedzmy, że szklarz kupił buty od tego samego szewca, u którego robił zakupy Pan Goodfellow. Tak więc, z rozbitym i naprawionym oknem, szklarz po prostu nosi buty, których nie kupił Pan Goodfellow. W takim wypadku, przemysłowi obuwniczemu (lub innemu) nie robi różnicy, czy szyba została zbita lub stoi nietknięta. Dobrobyt społeczności nie zmienia się, jeśli nie występuje zysk lub strata. Co jest więc tak niefortunnego w kwestii niszczenia okien, innego niż przegrupowanie płatności i zastąpienie beneficjentów? Niewidoczny efekt zniszczenia nie ogranicza się tylko do butów, których Pan Goodfellow nie kupił, ale, co ważniejsze, obejmuje też przekierowanie czasu i energii szklarza z projektu, który przyczyniłby się do wzrostu dobrobytu społeczności do projektu, który po prostu przywrócił stan sprzed zniszczenia. Bardziej subtelnym niewidocznym skutkiem zbitej szyby jest brakujące okno w nowym domu lub inne równowarte dobro bądź usługa, którą w innym wypadku mógł dostarczyć szklarz. Aby wzmocnić ten wniosek i bardziej precyzyjnie określić ten bardziej znaczący niewidoczny skutek, który Bastiat pominął, przypuśćmy, że w mieście jest tylko jedna osoba, która potrafi instalować i naprawiać okna, ale zapotrzebowanie na takie usługi jest bardzo rzadkie. Podczas, gdy jednostka nie zajmuje się oknami, łowi ryby. Kiedy jednak naprawia okna, nie jest w stanie łowić i kiedy nie łowi, ktoś nie otrzymuje ryb. Tak więc, niewidoczne są tutaj te ryby, które nie zostają złapane, gdy szklarz zajmuje się rozbitymi szybami. Można ten przykład jeszcze bardziej uprościć. Wyobraźmy sobie tylko jedną osobę w naszej scence. Ta osoba piecze dla siebie chleb i nie ma nikogo więcej, kto mógłby naprawić okno, gdyby się zepsuło. Jeśli zdecyduje, że okno jest ważniejsze od chleba, naprawi okno i zrezygnuje z jedzenia, którego nie miał czasu przygotować. To wybór – albo okno albo chleb ! Nawet gdyby naprawiał okno podczas czasu wolnego, musiałby zrezygnować z przyjemności np. czytania podczas naprawy okna. Czas i energia są ograniczone i jeśli zostaną one poświęcone na B zamiast A, wtedy A nie będzie produkowane i nikt z niego nie skorzysta. Kończąca parafraza Bastiata, stereotypowe „Co by się stało ze szklarzami, gdyby nikt nie rozbijał okien?” jest pytaniem zadanym przez widzów na początku tego eseju. Pytanie to zakłada, że mniejsza liczba szklarzy w społeczeństwie będzie nieszczęśliwym rezultatem, nawet jeśli ich usługi są rzadko potrzebne. Odpowiedź, by unieważnić takie założenie jest niezbędne, ale Bastiatowi również jej nie formułuje. Prawdą jest, że jeśli nikt nigdy nie będzie rozbijał szyb, będzie mniejsze zapotrzebowanie na umiejętności szklarza i liczba pracowników w przemyśle szklarskich skurczyłaby się. Jednakże ci, którzy w innym wypadku zajmowaliby się oknami, teraz będą pracować w sektorze, w którym ich czas i energia jest bardziej potrzebna. By utrzymać przemysł przy życiu, niszcząc mienie, zniszczono by także produktywne miejsca pracy, które podniosłyby ogólny poziom dobrobytu członków społeczności. Takim samym absurdem jak rozbijanie szyb, by utrzymać posady szklarzy jest sytuacja, w której ludzie paliliby buty, żeby zająć czymś szewców. Zbyt często ludzie sobie wyobrażają pracę samą w sobie, jako przynoszącą korzyść. Ten pogląd wynika z powszechnego przekonania, że prace, niezależnie od tego, co jest robione, są dobre dla społeczeństwa, ponieważ ta aktywność utrzymuje ludzi przy jakiejś czynności, przemysł przy życiu i oczywiście przepływ pieniędzy. Takie pojmowanie rzeczywistości jest wadliwe. Jeśli praca jest korzystna, powinniśmy spalić każdy dom – chociażby w Paryżu, nawiązując do kraju Bastiata. Oczywiście natychmiast rzuca się w oczy absurdalność użycia takich środków do polepszenia bytu społeczeństwa. Przyświeca nam wizja ludzi, którzy będą musieli teraz poświęcić swój czas i energię, odrzucając dotychczasowe czynności, by odbudować się i powrócić do stanu sprzed masowego zniszczenia miasta. Jednak w trakcie rekonstrukcji, ktoś może stwierdzić, podobnie jak tłum w opowiadaniu Bastiata, że nie wszystko jest takie złe, gdyż każdy ma pracę i zarabia pieniądze. Podobnie jak w czasie wojny, mamy poczucie dobrobytu, ponieważ wszyscy ciężko pracują, produkują czołgi, statki i wiele innych materiałów związanych z działaniami wojennymi, ale zapominamy o samochodach, jachtach i nieskończonej liczby innych przydatnych dóbr, które nie są w danej chwili produkowane. Tracimy wszystkie niewidoczne rzeczy, które zostałyby wyprodukowane przez tych, którzy teraz maszerują, walczą lub pracują dla armii w innym celu. Praca sama w sobie nie tworzy dobrobytu, ani pieniędzy. Dobrobyt powstaje w wyniku produkcji dóbr i usług, które są cenione przez ludzi. W „Co widać i czego nie widać”, Bastiat ostrzega nas, że dopóki nie weźmiemy pod uwagę wszystkich efektów, które odnoszą się do danego zdarzenia, to prawdopodobnie nasze wnioski mogą być błędne. Właśnie dlatego, że ta lekcja jest ogromnie ważna, musimy zmodyfikować przykład „Zbitej szyby” Bastiata, biorąc pod uwagę to, co szklarz mógłby zrobić, gdyby okno nie zostało uszkodzone. Niewidocznym efektem, którego brak w analizie Francuza jest przekierowanie czasu i energii z wysiłku polepszającego byt społeczności (niewidoczne) do czynności jedynie go odbudowujących (widoczne). Louis Carabini Tłumaczenie - Tomasz Poborca (Kiszka)

Otóż, formalnie rzecz biorąc, Autor nie ma racji!! Katastrofy gospodarkę na ogół pobudzają (ale obniżka podatków działa lepiej!): proszę zobaczyć jak szybko zaczynają biegać mrówki, gdy rozwalimy im kawałek mrowiska! Natomiast, oczywiście, gospodarkę cofają w rozwoju. Dwudziestu łopaciarzy rusza się szybciej od operatora zniszczonej przez bombę koparki – ale nie znaczy to: „efektywniej”. Zajmuję się tym tylko dlatego, że {~wolnymisio} dodał komentarz: „Nie ma tygodnia aby na polskich lotniskach nie lądowały Boeingi 747 CHINA Airlines, a na nich nie tylko towary, maszyny ale i inżynierowie, serwisanci. Chiny to piękny przykład jak gospodarka wspierana przez państwo może rozwalić cały zachodni wolnorynkowy świat, i chwała im za to, z tego zrodzi się coś nowego. Nawet eksperci finansowi nie są dziś przekonani co do liberalnej ekonomii”. Dowcip w tym, że gospodarka USA od „New Dealu” już nie jest wolnorynkowa, a obecnie Cywilizacja Białego Człowieka to w zasadzie Cywilizacja Czerwonego Luda. Natomiast wprawdzie „Air CHINA” („CHINA Airlines” to firma w 54% ChRN, taiwańska) jest w 66% państwowa, ale „towary, maszyny, inżynierowie, i serwisanci” są przysyłani przez firmy w 100% prywatne. Skrepowane w swej działalności o wiele mniej, niż europejskie, amerykańskie czy japońskie. Chinom do pełnej wolności gospodarczej jeszcze daleko (a ostatnio jakby zatrzymały się w rozwoju w tym kierunku, spoczęły na laurach) – ale skutki widać. Natomiast Cywilizacja Białego Człowieka jest żywym dowodem słuszności tezy śp. Karola Marxa, że wystarczy wprowadzić d***krację, a [durna Większość] zacznie ochoczo budować socjalizm...

Brak mi słów!!! Może to tylko skutek upałów? P.prof. dr hab Irena Lipowicz znana mi jest jako osoba słabowita na umyśle; brakowi umiejętności samodzielnego myślenia towarzyszą przerażające wręcz luki w wykształceniu. Krótko pisząc: ma w głowie sieczkę na poziomie „Gazety Wyborczej” - i to w znacznie gorszym wydaniu. W „GW” trafiają się często zupełnie przyzwoite analizy. Dlatego protestowałem przeciwko mianowaniu p.Profesoressy Rzeczniczką Praw Obywatelskich – ale, pocieszałem się: co Ona takiego złego na tym stanowisku może zrobić? Nie podejmie się jakiejś interwencji? Nic wielkiego - przecież rpo w ogóle nie powinno być... Podejmie się niepotrzebnej interwencji? To Jej sąd utrze nosa. Trudno – dopust Boży. Tymczasem ta białogłowa zaskoczyła chyba wszystkich: w wywiadzie dla "Gazety Prawnej" oświadczyła, że Jej „marzeniem jest wprowadzenie niedrogiego, niemal powszechnego ubezpieczenia prawniczego” - podkreślając, że „Taki system dobrze się sprawdza w Austrii, gdzie była przez jakiś czas ambasadorem”. Dodała z troską, że „takie ubezpieczenie musiałoby być na tyle konkurencyjne, aby mógł skorzystać z niego każdy obywatel”.

Jezus-Maria: Ona to jeszcze wprowadzi! My tu walczymy o likwidację ubezpieczeń medycznych – a ta niewiasta chce spowodować, by w kancelariach potworzyły się kolejki, i adwokaci zaczęli traktować klientów tak, jak przychodnie pacjentów! Brak mi słów!!! JKM

GWARANT UKŁADU Czasy, gdy na polecenie Moskwy gen. Kiszczak przeprowadzał konsolidację „wojskówki” z cywilną bezpieką, integrując policję polityczną wokół walki z opozycją niepodległościową  minęły bezpowrotnie. Operację zjednoczenia służb zakończono w momencie wyselekcjonowania „konstruktywnej opozycji” i przejścia do projektu „historycznego kompromisu”, otwierającego drogę ku III RP.. Powierzenie służbom wojskowym operacji „zabezpieczenia finansowego”, znanej jako afera FOZZ oraz wyjęcie „wojskówki” spod jakiejkolwiek weryfikacji świadczyły o dominującej roli ludzi II Zarządu Sztabu Generalnego w procesie tzw. transformacji ustrojowej. Wraz z ustanowieniem „nowego” tworu państwowego i dokonanymi wówczas roszadami, odżyły też dawne konflikty wynikające z odrębności interesów i podziału wpływów. Z tej przyczyny, walki między cywilnymi i wojskowymi sitwami były tłem wielu procesów gospodarczych i politycznych zachodzących w ostatnich 20 latach. Nie może też dziwić, że  różnego rodzaju zdarzenia publiczne miały mniej lub bardziej ukrytych reżyserów wywodzących się ze służb specjalnych, a to, co postrzegaliśmy jako decyzję polityczną mogło mieć zupełnie inny wymiar i być interpretowane w kontekście walki o wpływy, toczonej przez grupy interesów związane ze służbami. W centrum tego układu decyzyjnego byli ludzie z Wydziału XI Departamentu I SB MSW (tzw. wywiad cywilny) do których dołączyli funkcjonariusze z dawnego II Zarządu Sztabu Generalnego, czyli wojskowego wywiadu sowieckiego w PRL. Większość z nich przeszła szkolenie w KGB lub w GRU. Byli sprawni i groźni, dysponując doskonałymi kontaktami i wiedzą o agenturalnej przeszłości wielu dzisiejszych prominentów. W III RP ludzie z tych środowisk nigdy nie zmierzali do bezpośredniego przejęcia władzy. Nie musieli tego czynić, skoro każda kolejna ekipa dbała o ich interesy i była podatna na wpływy i sugestie. Ten stan służby zapewniały sobie poprzez lokowanie wśród rządzących agentury oraz przy pomocy metod operacyjnych, inspirując decydentów do obsadzania poszczególnych stanowisk „niezawodnymi” kandydatami. Ponieważ układ musiał być oparty na zasadzie symbiozy – służby pomagały władzę zdobyć, ale też utrącić niewygodnych rywali lub przeprowadzić wybrane interesy. Ułatwiały politykom zdobywanie środków na kampanie, choćby poprzez tworzenie tzw. czarnych kas czy zmuszanie poszczególnych biznesmenów do „świadczenia usług” na rzecz aktualnej grupy rządzącej. Proces ten nabierał szczególnego natężenia w okresie wyborczym. Obserwowane w ostatnich miesiącach „zjawiska” prywatyzacyjne i afery były efektem rozgrywek ludzi służb, operujących na styku biznesu i polityki. Gdy władzę w Polsce sprawuje partia powołana przez ludzi Departamentu I MSW, zawdzięczająca zwycięstwo kampaniom dezinformacji inspirowanym przez ośrodki medialne zależne od wojskowej agentury – rola służb wzrosła niewspółmiernie, a wielu przypadkach środowiska te pretendują do miana głównych rozgrywających. Nie przypadkiem od początku swoich rządów Donald Tusk wzmacniał układ, którego najmocniejszymi reprezentantami mieli stać się szef ABW i były minister MSWiA. Z tego powodu, niemal natychmiast po wygranych przez PO wyborach przystąpiono do tworzenia supersłużby i superministerstwa, – jak śp. Zbigniew Wassermann nazwał te dwa filary władzy grupy rządzącej. Z drugiej strony – w ramach spłaty przedwyborczych zobowiązań Tusk przystąpił do reaktywacji wpływów środowiska Wojskowych Służb Informacyjnych, – którym zawdzięczał m.in.. wsparcie podczas kampanii wyborczej 2007 roku oraz operacyjne rozgrywki w łonie koalicji PiS- Samoobrona- LPR, które w efekcie doprowadziły do upadku poprzedniego rządu. O realnych możliwościach tego środowiska niech świadczy fakt, że Komisja Weryfikacyjna WSI podczas swojej działalności ustaliła nazwiska kilkudziesięciu polityków, ponad 200 dziennikarzy oraz blisko tysiąca przedsiębiorców współpracujących z wojskową bezpieką, a następnie z  WSI. Przez dwa lata ludzie tego środowiska oczekiwali na pełną reaktywację swoich wpływów. Obiecującym sygnałem była decyzja rządu Tuska z 23 maja 2008 roku, dotycząca  nowelizacji ustawy o weryfikacji żołnierzy b. WSI, zgodnie z którą, żołnierze nie posiadający stanowiska Komisji Weryfikacyjnej zostali przyjęci do nowych służb (SKW i SWW) bez jakiejkolwiek kontroli i bez względu na nieprawidłowości jakich dopuścili się w przeszłości. Do rekonstrukcji pozostał ogromny obszar wpływów w służbach specjalnych, mediach i w biznesie, uszczuplony w procesie likwidacji WSI. Tu jednak, rząd Tuska postawił na poszerzanie kompetencji służb cywilnych i szybko rozpoczął budowę nowej sieci biznesowej, w której zaczęło brakować miejsca dla towarzyszy z „wojskówki”. Niemałe znaczenie w dominacji służb cywilnych miały tzw. ustawy antyterrorystyczne, a w szczególności ustawa o zarządzaniu kryzysowym oraz nowela ustawy o ochronie informacji niejawnych. Na ich podstawie, „cywilni” otrzymali nieograniczone uprawnienia w zakresie nadzoru nad informacją niejawną, w tym certyfikatami bezpieczeństwa, a samo ABW zajęło pozycję krajowej władzy bezpieczeństwa, eliminując praktycznie wpływy służb wojskowych. Niedawne doniesienia medialne o śledztwie prokuratury wojskowej w sprawie poważnych nieprawidłowości przy wydawaniu przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego świadectw bezpieczeństwa przemysłowego, mogą świadczyć, że walka o certyfikaty nie została jeszcze zakończona, a ujawnienie korupcji wśród oficerów SKW może posłużyć do odebrania tej służbie uprawnień do przyznawania przedsiębiorstwom i placówkom naukowo-badawczym dostępu do tajnych dokumentów. Na przeszkodzie reaktywacji układu WSI, stanęły również plany prywatyzacyjne Platformy, w których nie uwzględniono oczekiwań tego środowiska. Takie zdarzenia, jak fiasko prywatyzacji grupy ENEA, do czego przyczyniło się ujawnienie roli spółki TFS (związanej z oficerami Departamentu I MSW) czy afera zwana stoczniową, w której jedna grupa przeszkodziła drugiej w przeprowadzeniu korzystnego interesu, były czytelnym sygnałem, że w tle zdarzeń polityczno- gospodarczych mamy do czynienia z walką ludzi służb o ogromne wpływy i dochody. Być może, zasób cierpliwości wyczerpał się w momencie, gdy udaremniono stoczniowo – zbrojeniowy interes z El Assirem, a minister Grad okazał się niezatapialny. Pojawienie się kolejnych afer z udziałem polityków Platformy i postępujący spadek notowań Donalda Tuska musiał również uruchomić mechanizm ostrej rywalizacji o władzę wewnątrz PO i był wyraźnym sygnałem, że doszło do konfrontacji środowisk cywilnej i wojskowej bezpieki. W dotychczasowym monolicie Platformy ujawnił się zatem podział dwóch, zwalczających się frakcji – wszechwładnego dotąd ministra spraw wewnętrznych Grzegorza Schetyny i politycznego patrona WSI Bronisława Komorowskiego. Czas wybuchu afery hazardowej zbiegł się z rosnącym niezadowoleniem środowiska WSI, które po dwóch latach wspierania grupy rządzącej postanowiło cofnąć swoje „rekomendacje”. Od tego momentu, można było obserwować nasilenie krytyki medialnej oraz postępujący spadek notowań samego lidera Platformy. Media – jak dotąd dyspozycyjne wobec faktycznych decydentów - podjęły się roli wykonawcy „wyroku” i wyraźnie dążyły do pozbawienia Tuska prezydenckich ambicji. To ostrzeżenie nie mogło zostać zignorowane. Odstawienie Schetyny na boczny tor i forsowanie prezydenckiej kandydatury Komorowskiego oznaczało, że w „wojnie służb” środowisko WSI okazało się bardziej skuteczne, a nowe rozdanie ma zagwarantować nienaruszalność wpływów „wojskówki”.    Szczególnie spektakularną oznaką tej aktywności była rejestracja na początku 2010 roku stowarzyszenia „Sowa”, mającego za zadanie „integrację środowiska i przywrócenie dobrego imienia WSI”. Najwyraźniej generał Dukaczewski trafnie antycypował, że nadchodzi dobry czas dla oficerów LWP po sowieckich kursach. Można też wyraźnie dostrzec, że pomysł prezydentury Komorowskiego spotykał się ze sprzeciwem środowiska byłego Departamentu I MSW.  Jako charakterystyczną warto odnotować wypowiedź  tajnego współpracownika wywiadu PRL Andrzeja Olechowskiego, który 1 kwietnia w programie „Fakty po faktach” podzielił się intrygującą uwagą: „Kandydat Platformy Obywatelskiej nie ma kwalifikacji, żeby objąć urząd prezydenta państwa. Są rzeczy, których nie mogę powiedzieć, bo cały czas obowiązuje mnie tajemnica państwowa. Ale my wiemy niestety o nim rzeczy różne”. Odpowiedzią na te wystąpienia było jawne poparcie Komorowskiego przez gen. Dukaczewskiego i zapowiedź „otwarcia szampana” po zwycięstwie w wyborach prezydenckich.  Aktywność środowiska WSI dotyczyła również narracji w sprawie tragedii smoleńskiej.. Według gazety „Nasz Dziennik”, major Michał Fiszer - chętnie i szeroko spekulujący w mediach na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu - to funkcjonariusz Wojskowych Służb Informacyjnych. Od wielu lat ze środowiskiem służb wojskowych jest również związany inny „niezależny” ekspert Tomasz Hypki, którego artykuły w piśmie „Raport” atakujące twórców Raportu z Weryfikacji WSI nie pozostawiają wątpliwości, co do proweniencji autora. Ważnym sygnałem rosnących wpływów środowiska była zapowiedź, iż były szef WSI gen. Janusz Bojarski (dotychczasowy szef Departamentu Kadr w MON) może zostać polskim przedstawicielem przy NATO i UE oraz umorzenie przez prokuraturę wojskową w czerwcu br. śledztwa ws. związków zwierzchników Wojskowych Służb Informacyjnych z nielegalnym handlem bronią z lat 90. Prezydentura Komorowskiego daje środowisku WSI gwarancję nienaruszalności, ale też  zapewnia istotny wpływ na kierunki polityki zagranicznej i kształt bezpieczeństwa narodowego. Ważnym obszarem wpływów może być sektor energetyczny i zbrojeniowy. Jawna rezygnacja z działań dywersyfikacyjnych i utrwalenie monopolu rosyjskiego poprzez kontrakt gazowy z Gazpromem, staje się  symbolem tych tendencji.  Co oczywiste, – by osiągnąć  cel nie trzeba bezpośrednich nominacji oficerów WSI na stanowiska w administracji publicznej. Wystarczą działania „w tle” i akceptacja dla rozwiązań wspieranych przez środowisko. W tym kontekście, prezydentura Komorowskiego mogła być najważniejszym elementem porozumienia ludzi dawnych służb peerelowskich, mającym zapewnić ciągłość III RP i nowy podział wpływów. Ponieważ układ służb postsowieckich jest całkowicie transparentny dla rosyjskich „siłowników”, a sam Komorowski należy do żarliwych zwolenników „pojednania” warszawsko-moskiewskiego nietrudno przewidzieć, kto będzie beneficjantem tej prezydentury. Osoba byłego marszałka Sejmu wydaje się kluczem do zrozumienia i interpretacji wielu procesów politycznych zachodzących w ostatnich latach, a szczególnie tych, w których tle występują ludzie tajnych służb. Wydarzenia z udziałem tego polityka – począwszy od afery marszałkowej, poprzez farsę prawyborów, aż po następstwa tragedii z 10 kwietnia – spinają okres rządów PO niczym logiczna klamra i wyznaczają kierunek, w jakim obecnie zmierza III RP. W jakim zakresie, można w tych procesach dostrzegać ingerencję „moskiewskich przyjaciół” pozostaje pytaniem otwartym, które należy otwarcie stawiać. Ścios

Podatek unijny na horyzoncie Do tej pory żyliśmy w przeświadczeniu, iż Unia Europejska pomaga swoim krajom członkowskim, wspiera je moralnie, politycznie i finansowo. Nasze naiwne pytania „a skąd Unia bierze na to pieniądze?” słusznie były zbywane pogardliwym milczeniem, należnym głupkom i ciemniakom. Ostatnio jednak dowiadujemy się, iż Unia rozważa wprowadzenie tzw. podatku unijnego… admin

Londyn, Berlin, Paryż krytykują podatek UE, Warszawa za dyskusją Pomysł stworzenia podatku unijnego, który zasiliłby budżet UE odciążając składki krajów członkowskich, spotkał się z krytyką Londynu, Berlina i Paryża. Polska jest otwarta na zapowiedzianą przez komisarza Janusza Lewandowskiego dyskusję o podatku. [Polska, jak zwykle rozkraczona stoi otworem na nawet najbardziej bezsensowne propozycje. - admin] We wrześniu komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski przedstawi przegląd budżetu UE. W poniedziałek w wywiadzie dla „Financial Times Deutschland”, a potem także dla PAP powiedział, że wobec niechęci państw, w tym największych płatników jak Berlin, do płacenia większych składek na UE przedstawi kilka propozycji, w tym wprowadzania unijnego podatku, który zasiliłby unijną kasę. „Propozycja wprowadzenia podatku europejskiego jest sprzeczna ze stanowiskiem rządu, wpisanym w umowę koalicyjną” – powiedział już w poniedziałek rzecznik niemieckiego ministerstwa finansów. Jeszcze ostrzejsza krytyka popłynęła z Londynu. „Rząd sprzeciwia się każdemu bezpośredniemu podatkowi, który finansowałby UE” – oświadczył w komunikacie we wtorek podsekretarz stanu lord James Sassoon. „Wielka Brytania uważa, że polityka podatkowa musi być określana na poziomie narodowym krajów członkowskich, i zawetowałaby każdy projekt tego typu” – dodał. Także Paryż, ustami sekretarza ds. europejskich Pierre’a Lellouche’a, uznał pomysł za „kompletnie nieszczęśliwy”. „Każdy dodatkowy podatek jest dziś źle widziany i nadszedł czas, by nie tylko kraje członkowskie, ale i instytucje europejskie zaczęły oszczędzać” – powiedział we wtorek Lellouche AFP. Przed krytyką polskiego komisarza przestrzegł polski minister ds. europejskich Mikołaj Dowgielewicz. „Oczywiście musimy zobaczyć konkretne propozycje i wyliczenia, ale to dobrze, że KE chce zastanowić się, jak wzmocnić dochody UE. Jest przecież presja, aby ciąć składki” – powiedział PAP. „Z perspektywy Polski, kraju korzystającego z budżetu UE, ważne jest, by szukać sposobów zwiększenia budżetu UE” – dodał. Zdaniem Lewandowskiego, obecnie, kiedy kraje UE zmagają się z deficytami i tną wydatki publiczne, panuje klimat, by zmienić obowiązujący system finansowania budżetu UE. Teraz w 76 proc. opiera się on na składkach płaconych z budżetów narodowych, obliczanych na podstawie zamożności kraju. Reszta to głównie dochody z ceł. Dlatego we wrześniu Lewandowski przedstawi kilka możliwych opcji – wraz z precyzyjnymi wyliczeniami, ile unijna kasa zyskałaby na wprowadzeniu takiego czy innego nowego źródła finansowania UE. Wśród tych opcji będzie podatek od transakcji finansowych i opłat bankowych, wpływy z handlu prawami do emisji CO2, przejęcie części VAT (np. kilku punktów procentowych), czy podatek europejski w postaci tzw. opłaty lotniczej (płacony przy zakupie biletu). Zastrzegł, że nie chodzi o całkowite zastąpienie składek, tylko wygenerowanie nowych 20-30 mld euro rocznie. „Widzę tendencję, że daje się obronić w opinii publicznej podatek od transakcji finansowych czy inna forma opodatkowania sektora finansowego. Z natury jestem liberałem, więc nie chcę widzieć w tym tylko aktywizmu politycznego pod publiczkę. Ale tego typu podatek, jeśli nie szedłby do kasy narodowej, mógłby zasilić budżet europejski i obronić się w oczach ludzi” – powiedział PAP Lewandowski. „Nam potrzebne jest rocznie 130-140 mld euro i europejski podatek byłby wydajnym źródłem finansowania budżetu UE, wyręczającym wpłaty z budżetów narodowych. O ile ministrowie finansów – co widać – sami chcieliby mieć nowe źródło dochodu i położyć rękę np. na podatku od transakcji finansowych, to jednocześnie widać chęć zmniejszenia składek do unijnej kasy. Mówią więc KE: szukajcie, może coś znajdziecie, byle nam to zmniejszyło wpłaty z budżetów narodowych” – dodał. Konkretna propozycja budżetu UE na lata 2014-20 (Parlament Europejski apeluje o skrócenie siedmiolatki do pięciu lat, na lata 2014-2018) pojawi się w połowie przyszłego roku, czyli kiedy Polska będzie obejmować prezydencję w UE. „Będę intensywnie objeżdżał Europę w najbliższych miesiącach, ale wrażenie, które już dociera, jest takie, że klasa polityczna jest głęboko sfrustrowana, doświadcza sporych cięć w przywilejach i krzywo patrzy na rosnące budżety europejskie; zapowiadają presję na niskie budżety. Dla mnie to o tyle kłopot, że ja się z nimi zgadzam w tym, że o ile Europa ma mieć solidne budżety, to musi być bardzo wstrzemięźliwa w wydatkach na administrację. Dla mnie obrona europejskich budżetów musi łączyć się z wstrzemięźliwością administracyjną” – mówił Lewandowski. PAP

III RP – z armią zawodową – bezpieczna czy…bezbronna? Zlikwidowanie obowiązkowej służby wojskowej przeszło prawie bez echa. Dla wielu była to decyzja słuszna, likwidująca relikt komunizmu. Choć i w zachodnich demokracjach przymusowe wojsko tu i ówdzie jeszcze istnieje. Nawet tuż za zachodnią granicą Polski. Wojsko, jak wiadomo, stoi na straży granic i niepodległości. Choć ta definicja nabiera w zjednoczonej Europie wdzięku groteski. Większość naszych granic istnieje już tylko na papierze. W przewidywalnej przyszłości znikną pozostałe granice. Niepodległość państwa wobec uzależnienia Polski od Brukseli też jest fikcją. Po co nam więc w ogóle armia? A jeśli nadal istnieje, to jakich fikcyjnych granic i jakiej fikcyjnej niepodległości ma bronić? Nierozwiązalnym problemem jest też, komu ta armia ostatecznie podlega? Prezydentowi RP czy naczelnemu dowódcy wojsk NATO? A co będzie, jeśli Prezydent RP (obecny czy następny) wyda rozkazy sprzeczne z rozkazami płynącymi z dowództwa NATO? Wracam jednak do sprawy obowiązkowej służby wojskowej, przeklinanej przez każdego nieomal młodzieńca, w momencie gdy otrzymywał wezwanie do woja. Dlaczego akurat u nas, w Polsce, tak szybciutko zlikwidowano zasadniczą służbę wojskową, choć tacy Niemcy nie mają zamiaru tego robić? Przy wszystkich mankamentach zasadnicza służba wojskowa posiadała jeden wyjątkowo ważny aspekt. W razie wybuchu wojny można było w błyskawiczny sposób powiększyć armię w razie konieczności nawet o kilka milionów żołnierzy. A poległych na wojnie uzupełniać na bieżąco ludźmi z zaplecza frontu. I to ludźmi, którzy stosunkowo niedawno w wojsku „służyli”, wiedzą, gdzie karabin ma lufę, jak nastawiać szczerbinkę i jak się kopie transzeję. Zniesienie zasadniczej służby wojskowej zmieniło sytuację. Jeśli dojdzie w przyszłości do agresji na Polskę, sytuacja będzie tragiczna. Tacy, powiedzmy, Amerykanie, z nielicznymi sojusznikami, bez pomocy Wehrmach… sorry, Bundeswehry i Legii Cudzoziemskiej w krótkim czasie rozwalili czwartą pod względem liczebności na świecie armię Iraku. Podobna armia, tę naszą garstkę wojaków, jeśli inwazję rozpocznie w poniedziałek przed południem, rozwali do najbliższego weekendu. Ubytków naszej armii nie będzie bowiem czym uzupełniać, a pospolite ruszenie cywilbandy, nie wiedzącej, jak się odbezpiecza karabin, skazane będzie z góry na porażkę. Może więc komuś, jakiejś niewidzialnej ręce zależy na tym, aby Polska była w przyszłości bezbronna? Zaraz, zaraz, przecież to brednie – powie ktoś. Kto na nas napadnie? Jesteśmy przecież w NATO. I tutaj właśnie jest pies pogrzebany… Bo przecież NATO też może na nas napaść. No cóż, chcemy czy nie, mamy opinię narodu niepokornego. Rokosze, konfederacje, powstania, bunty – to nasza historia. O tym, że w Polsce silne są opory przed poprawnością polityczną, wiemy. Że Polska uważana jest za państwo czołowe pod względem ilości homofobów i antysemitów, też wiemy. O tym, że tej nie licującej z postępem, reakcyjnej i anachronicznej postawie Polaków wydana będzie kiedyś zdecydowana walka, pewne jest jak amen w pacierzu. Przyjdzie czas na cenzurę w internecie. Podżegaczami homofobami, antysemitami i wszelkiej maści innymi patriotami zajmą się sądy, policja i służby więzienne. Stratedzy światowego postępu obawiają się jednak, że zdesperowani być może pójdziemy znów na barykady. A jak pokazują doświadczenia Amerykanów i ich sojuszników z Iraku, a także doświadczenia wszystkich obcych agresorów w Afganistanie, uporanie się z regularną armią to pestka. Natomiast wojna z nieregularną, aczkolwiek wyszkoloną „armią” cywilną to już insza inszość. No i dlatego, między innymi, w Polsce zniesiono zasadniczą służbę wojskową. Aby nikt z naszych następców w przyszłości nie potrafił walczyć ani stawiać skutecznego oporu. Agresję na inne państwo, pod wyssanymi z palca, absurdalnymi zarzutami, przećwiczyło już NATO. Napadając na Serbię i odrywając od niej serbskie Kosowo. Przećwiczyli to samo także Amerykanie i ich sojusznicy, napadając na Irak. Sfabrykować pogłoski, że w Polsce zmusza się zboczków do odbywania stosunków z osobnikami płci przeciwnej, czy że nadal kolportowane są (zakazane światowym dekretem w roku 2012) „protokoły mędrców Syjonu” to pestka. Interwencja w Polsce wobec takich zarzutów przed światową opinią publiczną będzie w pełni uzasadniona. A my będziemy mogli co najwyżej kamieniami rzucać w czołgi sojuszników. Nawet, jak ktoś znajdzie karabin, to i tak nie będzie potrafił z niego strzelać. Andrzej Szubert

Niedozwolony kult, ale kto by się tym przejmował Znów cytujemy za Kroniką Novus Ordo, http://breviarium.blogspot.com.

W parafii „na Równi Szaflarskiej” – słynnej parafii „bez patrona” – w prezbiterium znajduje się duży obraz zmarłego papieża, przed którym pali się świeca. Jak widać – wizytującemu parafię biskupowi Józefowi Guzdkowi to absolutnie nie przeszkadza. Portret Jana Pawła II stanowił również w tym roku element dekoracji Bożego Grobu. Zdjęcia do obejrzenia na:
http://breviarium.blogspot.com/2010/08/niedozwolony-kult-publiczny-sp-jana_12.html

Parafie pod patronatem Jana Pawła II w Polsce Nasi hierarchowie radzą sobie jak mogą z omijaniem zakazu erygowania parafii pod wezwaniem osoby, która nie jest beatyfikowana ani kanonizowana. Oto kilka przykładów: Parafia „na Os. Konstytucji 3 Maja w Kościanie” z kaplicą pod wezwaniem św. Karola Boromeusza. Na stronie parafialnej nikt się zbytnio nie kryje z osobą parafialnego patrona. Co ciekawe, na oficjalnej stronie archidiecezji, parafia figuruje pod wezwaniem św. Karola Boromeusza. Najsłynniejsza już chyba Parafia „na Równi Szaflarskiej” w Nowym Targu – oficjalnie kościół parafialny „nadal w budowie”. Parafialne logo nie pozostawia żadnych wątpliwości co do osoby patrona. Polecam również lekturę dekretu erekcyjnego. W Radzyminie „oficjalny wniosek jeszcze nie wpłynął”, ale trwa budowa „świątyni dedykowanej słudze Bożemu Janowi Pawłowi II”. wszyscy są zwarci i gotowi. Chcą być pierwsi, jak za starych czasów socjalistycznego współzawodnictwa pracy. Na stronie diecezji Warszawa-Praga, parafia figuruje jako „Radzymin – Projekt kościoła przy Osiedlu Victoria” Kolejne kuriozum to Kościół Pokolenia Jana Pawła II w Śniatowie, którego patroni (jak wynika ze strony parafialnej), to m.in. agencja reklamowa i jakiś sklep internetowy. Osoby, które mają „wyorbaźnię miłośierdzia” (pisownia oryginalna) mogą zakupić „talar papieski” i wspomóc budowę „kościoła im. Jana Pawła II”. Oficjalnie jest to budowa kościoła filialnego parafii w Benicach. Nie można parafii, to może centrum? Centrum Jana Pawła II w Lublinie, do niedawna bez patrona, od miesiąca formalnie jest parafią pw. bł. Jerzego Popiełuszki. Jeszcze ciekawiej wykombinowano w Zawierciu, gdzie już w 2006 r. erygowano parafię pw. śś. Jana Chrzciciela i Pawła Apostoła. W dekrecie czytamy, że nową parafię erygowano „mając na uwadze potrzebę przybliżenia kościoła dla wiernych i ułatwienia im korzystania z posługi duszpasterzy, a także dla uczczenia pamięci Sługi Bożego Jana Pawła II…”. Łżecznik prasowy częstochowskiej kurii metropolitalnej wyjaśnia czytelnikom: Nowa parafia już dostała wprawdzie patronów: świętego Jana Chrzciciela i świętego Pawła Apostoła, ale to nie jest przypadek. Papież przybrał na swój pontyfikat imię Jana Pawła, po tych właśnie świętych, więc gdy papież Polak zostanie wyniesiony na ołtarze, zmiana w tytule parafii odbędzie się w naturalny, łagodny sposób. Jak widać na załączonym obrazku, wystroju zewnętrznego świątyni nie trzeba będzie zmieniać.

Podobne zmiany czekają parafie: św. Piusa z Pietrelciny w Mszczonowie (diecezja łowicka), której św. Pius jest tylko „tymczasowym patronem” oraz NMP Nieustającej Pomocy w Woli Zaradzyńskiej (archidiecezja łódzka) Czekamy na sygnały o kolejnych parafiach erygowanych bez wezwania lub erygowanych z patronatem „tymczasowym” w oczekiwaniu „na rychłą…” Dextimus

Lichwa, rak ludzkości – fragment książki H. Pająka Spisek „niewidzialnych” gnomów przeciwko ludzkości przybrał formy organizacyjne choć wyjątkowo utajnione, za sprawą niemieckiego Żyda Adama Weishaupta w drugiej połowie osiemnastego wieku, któremu jego niszczycielską siłę nadała mu krzepnąca finansjera brytyjska, potem niemiecka. Już w połowie XVI wieku wielki kapitał międzynarodowy skupiał się głównie w Antwerpii [w granicach Niderlandów] należących do Hiszpanii, wtedy największego mocarstwa kolonialnego. Wkrótce potem Wielka Lichwa wije sobie gniazdo w Amsterdamie, a jej sztabem stał się „Amsterdamische Wisselbank”: był wtedy dopiero rok 1609. Pod koniec tego wieku, centrum dowodzenia światową lichwą staje się Londyn i jego „Bank of England”, powołany w 1694 roku. Dominacja brytyjskiej finansjery [lichwy] trwała odtąd aż do połowy XIX wieku, kiedy to główne banki Wielkiej Lichwy, już wyłącznie żydowskiego chowu, przenoszą się na wyspę Manhattan w Nowym Jorku. Tak oto hydra światowego wyzysku, a tym samym władzy politycznej i dominacji ekonomicznej rozrasta się na „cały świat”: od Stanów Zjednoczonych po Stary Kontynent i kraje Azji, stanowiącej nieprzebrany rezerwuar bogactw naturalnych i siły roboczej dla kolonialnego Molocha w postaci Wielkiej Brytanii oraz już „odchudzonych” terytorialnie Hiszpanii, Francji i Portugalii. Na uboczu ich wpływów pozostawała jeszcze carska prawosławna Rosja. Żydowski kapitał i jego tajne narzędzie – żydomasoneria, czynią jednak intensywne przygotowania do podboju prawosławnego mocarstwa, a zarazem uczestnika i beneficjenta rozbiorów Polski. Chodzi o dekompozycję geopolitycznego układu po Kongresie Wiedeńskim, likwidację Austro-Węgier i Rosji carskiej. To właśnie żydowska lichwa, jej ortodoksyjna nadbudowa w postaci talmudycznej, ponadczasowej nienawiści do chrześcijaństwa, staje do walki o panowanie nad światem. Do wojny z chrześcijaństwem, zwłaszcza z katolicyzmem. Metodyczna erozja katolicyzmu, to zarazem atak na „kod genetyczny” państw narodowych, trwający, aż po czas współczesny. Wędrówka wielkiego kapitału z Antwerpii, potem z Amsterdamu do Anglii, wiąże się z wypieraniem Hiszpanii z międzynarodowego handlu przez kolonialną Anglię, morską rywalkę Hiszpanii. „Świat” wpływów był wtedy dwubiegunowy: Hiszpania-Anglia. Ta dwubiegunowość staje się bardziej wyrazista po osłabieniu Francji przez Rewolucję lat 1789-1899, zorganizowaną przez żydomasonerię i jej kapitał pod wodzą Iluminatów Weishaupta!. Jednocześnie wielkie perspektywy otwierają się przed Stanami Zjednoczonymi, aż wreszcie centrum świata Wielkiej Lichwy przenosi się do Nowego Jorku. Dwubiegunowość świata zmienia swoją geografię z wyłącznie europejskiej na interkontynentalną Europa-USA. Pieniądze jako narzędzie wojen i dominacji politycznej, z ich lichwiarskim bandytyzmem, nie były wynalazkiem ani XV czy XVII wieku. Wpływ Lichwy na politykę światową datuje się od czasu pojawienia się pieniądza i procentu od pożyczek oraz banków prywatnych. Pieniądz wywierał zakulisowe wpływy już na władców Babilonii, ponad sześć tysięcy lat wcześniej, o czym pisał A. Dauphin-Meunier w książce „Histoirie de la Banque”. W Europie bankierzy wtrącali się do polityki już we wczesnym średniowieczu. Skutecznym sposobem na podporządkowanie sobie władców było finansowanie ich wojen pożyczkami na prowadzenie takich wojen, toteż największymi zwolennikami wojen była i pozostaje nadal Wielka Lichwa – zakulisowo montując konflikty, prowokacje, bunty etniczne czy religijne w które obfitowała zwłaszcza historia Europy ostatnich dwóch wieków. W innych rozdziałach wykażemy, jak gigantyczne fortuny zbijały na tym banki, zwłaszcza należące do Rothschildów w Europie i Rockefellerów w Stanach Zjednoczonych oraz ich bankierskich satelitów żydowskich. Królowie, którzy boleśnie przekonywali się o tej roli Wielkiej Lichwy w ich krajach byli już bezradni, choć niektórzy w swojej bezradności dopuszczali się masowych wypędzeń Żydów, a zwłaszcza przechrztów żydowskich [maronów], jak np. królowa Izabela hiszpańska. Lichwa w starożytności nie była wyłączną specjalnością Żydów. A celowali w niej Syryjczycy działający głównie w Galii – późniejszej Francji. Potem do tego procederu przyłączyli się Lombardczycy, czyli Żydzi z Lombardii. Ich banki powszechnie nazywano „lombardami”. W nowoczesną choć jeszcze średniowieczną lichwę weszli Templariusze. Ich rosnąca potęga i bogactwa sprawiły, że król Filip Piękny dokonał krwawej rozprawy z tym prekursorem współczesnej masonerii, a przy okazji oskarżano Templariuszy o homoseksualizm, rozwiązłość seksualną, co szokująco kłóciło się z ich statusem zakonu chrześcijańskiego. Czyniąc wycieczkę w daleką przeszłość przypomnijmy, że to słynny Annasz kupił za łapówki stanowisko najwyższego kapłana dla siebie i swoich pięciu synów oraz dla swego zięcia – Kajfasza. Był to pierwszy udokumentowany akt przekupstwa na wielką skalę, skutkującą stanowiskami państwowymi. Mitologiczny „koń trojański” nie był jakimś gigantycznym drewnianym koniem tylko łapówką, aktem przekupstwa, prekursorską formą „bezinteresownych podarków”, o czym pisał Wergiliusz w słynnej „Eneidzie”. Jezus Chrystus przegonił przekupniów ze Świątyni posłużywszy się powrozem i był to jedyny udowodniony w Ewangelii przykład – użycia przezeń siły fizycznej. Ewangelia nie uściśla, czy byli nimi sprzedawcy towarów, czy lichwiarze. Pewniej ci drudzy, albo obie te profesje razem wzięte. Była to bowiem symboliczna scena oburzenia Jezusa Chrystusa na profanację miejsca kultu religijnego przez kult Mamony. Rewanż Lichwy nastąpił dwa tysiące lat później, poprzez burzenie lub zamienianie świątyń Chrystusa w magazyny towarów, hale sportowe, stajnie. Druga połowa XVIII wieku to czas gwałtownego rozrostu potęgi żydowskiej lichwy bankowej, a także żydomasonerii oraz narodzin syjonizmu – idei powrotu Żydów do Palestyny. Wszystkie te zjawiska były ze sobą powiązane ideowo i nacyjnie. W tym też okresie, co bardzo wymowne, dochodzi do zagłady Polski Jagiellonów poprzez trzy kolejne rozbiory. Kontynuacja odbywała się w wieku XIX z kulminacją w wieku XX: odrodzenie Polski po pierwszej wojnie i znów jej likwidacja po drugiej wojnie światowej, aż wreszcie czterdziestoletnia okupacja przez żydobolszewię – syntezę lichwy, komunizmu, syjonizmu i żydomasonerii. Wolnomularstwo w formie zorganizowanej pojawia się w 1717 roku w Anglii, ale tajne stowarzyszenia istniały już od wczesnego średniowiecza [a nawet wcześniej od Pierre de Syjon], a później zakonu Templariuszy, potem „zakon” Różo-krzyżowców, wreszcie po masonerię tzw. Rytu Szkockiego i „Wielki Wschód” oraz żydowską lożę B’nai B’rith. Potężnego „doładowania” otrzymało wolnomularstwo dopiero za sprawą żydowskiego wykładowcy teologii Adama Weishaupta, założyciela „zakonu” Iluminatów – elitarnej supertajnej masonerii w masonerii. Zanim omówimy jego zgubny wpływ na dzieje Europy w XIX w., zatrzymajmy się przy mało znanej prawidłowości jaką jest żydowski rodowód masonerii, jej służebna rola dla syjonizmu, potem komunizmu i wszystkich późniejszych form podboju fizycznego i duchowego narodów, zwłaszcza dla tzw. „socjalizmu” wszystkich jego odcieni. Potrzebny jest tu skrótowy rys historyczny. Nadrabin w Berlinie, zarazem wysokiej rangi mason z tzw. „masonerii staropruskiej” – Izaak Borchard w książce o masonerii „Das Studium der Freimaure rei” /„Studium o masonerii”/ wydanej w Berlinie w 1869 r., czyli na trzy lata przed pierwszym rozbiorem Polski /1772/ dekretował: Moje więcej niż 30-letnie studia w wolnomularstwie dały mi możność dotrzeć do pierwotnej masonerii, starożytnych Hebrajczyków, którą patriarcha Abraham założył za pomocą nowego słowa „Adonai” i ukształtował jako zakon, król zaś Salomon rozszerzył, która według obietnicy biblijnej musi przetrwać aż do dnia sądnego. Nadrabin Borchard mówił tu o ideologii masonerii opartej na naukach hebrajskich, a nie o jej formach organizacyjnych, bowiem takich nigdy tam jeszcze nie było. Mówił o żydowskich stowarzyszeniach tajnych, ukształtowanych przez syndrom wiecznej konspiracji żydowskiej wymuszonej poprzez Greków, potem Rzymian jako okupantów. Członek żydowskiego „zakonu” o nazwie B’nai B’rith /Synowie Przymierza/ dr Gustaw Karpeles potwierdza to w następujących słowach: Idea wolnomularstwa wyszła z naturalną koniecznością z żydostwa; masoneria sprowadza przecież początek swego zakonu aż do króla, który widział największy rozkwit Izraela; ważna też część jej ceremoniału odnosi się wyraźnie do budowy świątyni Salomona, a frazeologia tego ceremoniału częstokroć od tej budowy pochodzi. Mason, nadrabin Borchard definiuje źródłosłów słowa „loża”: Pochodzi ono od hebrajskiego słowa liszche, i znaczy „pokój przyległy”. „Dom Boży” czyli Świątynia Salomona miała oprócz trzech istotnych części albo pomieszczeń, specjalnie dużo „pokojów przyległych” – lóż do określonych celów. Dlaczego zakon masoński przybrał nazwę „loża” a nie „świątynia” albo „Dom Boży”, tłumaczy się w ten sposób: „Prawdziwa Świątynia” albo „Dom Boży” może być tylko na górze Morija na której była zbudowana Świątynia Salomona gdzie można sobie wyobrazić pion do „Niebiańskiego Jeruzalem” czyli „Duchowego Syjonu”, a więc do pałacu „Wielkiego Budowniczego Wszechświata”. Dlatego wszystkie miejsca, odległe od /góry/ Morija, muszą otrzymać – bo nie mogą inaczej – tylko nazwę „pokoje przyległe” do świątyni Salomona. W tej analizie nie jest aż tak ważne pochodzenie słowa „loża”, jak potwierdzenie fundamentalnego archetypu ideologii masońskiej, jakim jest wiara w „Wielkiego Budowniczego Wszechświata” – naczelnego uniwersalnego boga wolnomularzy wszystkich rytów. Jest to zarazem „Duchowy Syjon”, „Niebiańskie Jeruzalem”, usytuowane dokładnie na górze „Morija”, gdzie stanęła Świątynia Salomona. Dokładniejszej „topografii” masonerii nie można już wymyślić. Ta jest jednoznaczna i ostateczna.

Zbiorem zasad masonerii jest tzw. „Konstytucja Andersona” z 1723 r. Dr Ferdynad Katsch, wysokiej rangi żydowski mason, w swojej pracy: „Powstanie i prawdziwy cel masonerii” /Berlin 1897/ stwierdzał, że autorzy tej „Konstytucji” świadomie „sfałszowali prawdę historyczną w najpełniejszej świadomości celów, rządzących Wielką Lożą”. Domyślamy się, dlaczego sfałszowali: konstytucja masońska nie mogła otwarcie wywodzić genezy wolnomularstwa z tradycji żydowskiej, była bowiem pierwsza połowa XVIII w., Żydzi jeszcze byli w defensywie i ogólnej wrogości brytyjskich „gojów”. Ale już w 1738 roku przełożeni Wielkiej Loży uznali za konieczne wniesienie do „Konstytucji” z 1723 roku uzupełnień i poprawek. Wydano tzw. „Księgę Ustaw”, już z poprawkami. Oto powód wniesienia tych poprawek: Należy sądzić, że wydanie w roku 1738 „Księgi Ustaw” w nowej redakcji, powierzone temuż Andersonowi, spowodowane było pragnieniem kierowników „Wielkiej Loży” położenia kresu wątpliwościom, powstającym w kwestii przyjmowania do masonerii Żydów albo chrześcijan w ogóle zmieniona została w nowym wydaniu w tym sensie że „samo powołanie obowiązuje wolnomularza, jako istotnego noachidę [noachitę - wyznawcę Noego - HP] być posłusznym prawom obyczajowym Noego. Polecając też braciom przestrzeganie praw Noego, loża oczywiście nie przywiązywała znaczenia do tego, że wymagane były one przez etykę żydowską. Wniosek był prosty: mason podlega prawom etyki żydowskiej. W „prawach Noego” podstawowym i pierwszym przykazaniem jest: Zwierzchności żydowskiej być posłusznym. Ostatecznie więc ‘Księga Ustaw’ Andersona uznawana dotąd przez masonerię całego świata i wszelkich rytów, ustaliła ich cel ostateczny i niezmienny – służenie żydostwu we wszystkich jego poczynaniach, bez względu na formalnie deklarowane cele i ideologie. Współcześni wyższej rangi wolnomularze wmawiają pospólstwu, że tamten zapis o „noachidyzmie” został wykreślony z „Księgi Ustaw”. Czy zniknięcie tej formuły rzeczywiście oznacza wycofanie się masonerii z tegoż „noachidyzmu”? Rozpoznając ich robotę „po owocach” a nie po słowach, należy temu zaprzeczyć. Wyznania emerytowanego zakonnika: - Ta willa należała niegdyś do Pierwszego Sekretarza Komunistycznej Partii Włoch, Enrico Berlinguera. Potem Watykan odkupił od niego tę willę, a w połowie lat 70 sprzedał ją Klubowi Rzymskiemu. Tu właśnie zbierali się najwybitniejsi przywódcy świata a ja widywałem ich wyraźnie i wcale się z tym nie kryli wiedząc, że nasz dom to przystań emerytów. Od jakiegoś czasu zaczął tu bywać pewien dżentelmen w średnim wieku, już niemal łysy, a znakiem szczególnym była duża ciemna plama na jego głowie. Po latach media ogłosiły wybór nowego genseka potem prezydenta Rosji. Rozpoznałem go natychmiast z zamieszczonych fotografii i migawek telewizyjnych. Był to Michaił Gorbaczow. Proszę sobie wyobrazić że Klub Rzymski podejmował z wielką atencją takiego śmiertelnego wroga wrednego kapitalizmu! To wyjaśnia jacy to byli wzajemni wrogowie.

2001, 11 września „Ściemnianie” dla niewtajemniczonych /profanów/, to stała praktyka masonerii. Otwarcie to stwierdzał cytowany dr Ferdynand Katsch w swojej książce: Wybijającym się rysem związku wolnomularskiego jest to, że od dawien dawna posługiwał się on dla systematycznego wprowadzania w błąd zarówno niewtajemniczonego ogółu, a nawet tych członków związku, przed którymi prawdziwe zamiary związku miały pozostać ukryte systematycznymi fałszerstwami. Sięgnijmy ponownie do „Jewrejskiej Encikłopedji”:

Żydzi niemieccy mieli w tym czasie /koniec XVIII wieku/ dostęp do zakonu „braci Azjatyckich”, albo „Rycerzy i braci Jana Ewangelisty z Azji w Europie”. Założyciel zakonu, a raczej jego odnowiciel Hans Henryk Eckert współpracował z Żydem Hirszmanem (albo Hirszfeldem). Zakon wewnątrz miał charakterystyczny układ. Wyższe kierownictwo zakonu spoczywało w rękach Sanhedrynu. Na czele tego Zakonu stał wielki Mistrz (Chachan albo Haken). Wiele godności miało nazwy żydowskie: bracia przyjmowali żydowskie imiona i pseudonimy. Tak np. książę Ferdynand Brunszwicki był członkiem pod imieniem Isch Zaddik /„sprawiedliwy człowiek”/ a książę Karol Heski – Ban Oni Ben Mizam. Działalność zakonu ożywiła się po wstąpieniu do niego Żydów. Przy współdziałaniu Żydów „bracia azjatyccy” gorliwie zajmowali się kabałą, która oczywiście służyła w rękach Żydów jako środek osiągnięcia zbliżenia Żydów z chrześcijanami; przy powszechnym przejęciu się mistyką kabała dawała Żydom możność przyciągnięcia do zakonu innych lóż i razem z tymi umocnienia własnej pozycji w zakonie. Henryk Pająk

Pamięci Klimka Bachledy w stulecie jego śmierci Stulecie tragedii na Małym Jaworowym: Przeżyjmy to jeszcze raz.

W historii taternictwa była to jedna z najgłośniejszych tragedii – w czasie wspinaczki na północnej ścianie Małego Jaworowego Szczytu zginął Stanisław Szulakiewicz, student Politechniki Lwowskiej, a w akcji ratunkowej Klemens Bachleda, znakomity przewodnik i ratownik tatrzański. Wydarzenia te w ciągu minionego wieku były wielokrotnie opisywane w prasie i wydawnictwach górskich. W setną rocznicę tej tragedii, która przypadła 6 sierpnia, warto jeszcze raz powrócić do tych wydarzeń i odtworzyć ich przebieg na podstawie wiarygodnych materiałów źródłowych. Mariusz Zaruski, pierwszy naczelnik Straży Ratunkowej, powstałego rok wcześniej TOPR, wpisał do Księgi Wypraw Ratunkowych drobnym, ale czytelnym i starannym pismem, przebieg akcji ratunkowej po Stanisława Szulakiewicza oraz Klimka Bachledę. Jest to zwięzłe sprawozdanie. Ponieważ już w sierpniu 1910 roku pojawiły się niedokładne, często fałszywe wiadomości o przebiegu tej wyprawy, szerzone ustnie i w czasopismach, dlatego Zaruski zdecydował się podać ścisły jej opis w porządku chronologicznym, co zamieścił w numerach: 21, 23 i 24 czasopisma „Zakopane”. Zarówno Księga Wypraw Ratunkowych, jak i obszerne sprawozdanie zamieszczone w wymienionym czasopiśmie, uzupełnione jeszcze późniejszą relacją, to podstawowy materiał faktograficzny dotyczący przebiegu wyprawy ratunkowej. Również artykuł Jerzego Żuławskiego – „Za zwłokami Klimka Bachledy”, zamieszczony w nr 21 tegoż pisma, a dotyczący akcji, w której Żuławski uczestniczył, wzbogaca wiedzę o tych wydarzeniach.

Za wiarygodne źródło, dotyczące przebiegu wspinaczki na ścianie Małego Jaworowego, uznałem relację Jana Jarzyny, partnera Stanisława Szulakiewicza, który po wypadku samotnie wydostał się ze ściany, by zawiadomić Pogotowie. Jan Jarzyna po 50 latach opowiedział o tych wydarzeniach, co zostało opublikowane przez Ewę Kossak w „Przekroju” nr 15 w 1960 roku. Miał wówczas 68 lat. Nieraz tak bywa, że w starszym wieku pamięta się szczegółowo wydarzenia z młodości, a słabo te niedawne. Zatem wspomnienia Jarzyny sprzed pół wieku można by uznać również za wiarygodne, tym bardziej że tragedia ta pozostawiła trwały ślad w jego pamięci. Po tym wypadku zaniechał wspinaczek. Powróćmy zatem do wydarzeń sprzed stu lat.

Próba zdobycia północnej ściany Małego Jaworowego Szczytu Stanisław Szulakiewicz, Józef Bizoń i Jan Jarzyna byli studentami Politechniki Lwowskiej i należeli do Akademickiego Klubu Turystycznego. Szulakiewicz wspinał się już od kilku lat i miał większe doświadczenie górskie. Rok wcześniej przeszedł z Bizoniem wschodnią ścianę Wysokiej, a 23 lipca 1910 roku, w dniu, kiedy została zdobyta południowa ściana Zamarłej Turni, Szulakiewicz, Bizoń, Jarzyna i Stanisław Menda poprowadzili nową drogę północno-wschodnią ścianą z Doliny Staroleśnej na Sławkowski Szczyt. Niespełna dwa tygodnie później wszyscy poza Mendą jechali furką góralską z Zakopanego do Jaworzyny, po czym udali się do Doliny Jaworowej z zamiarem dokonania pierwszego przejścia północnej ściany Małego Jaworowego Szczytu. Noc z czwartku na piątek spędzili w kosówce. Przed nimi piętrzyły się groźne ściany Jaworowych Turni. W nocy padał drobny deszcz, ale poranek był słoneczny. Pierwsi wstali Szulakiewicz i Bizoń. Kiedy pakowali sprzęt i żywność do plecaków i likwidowali biwak, doszło między nimi do sprzeczki, podobno o jakiś drobiazg – jak twierdził Jarzyna. Bizoń się obraził, powiedział, że rezygnuje ze wspinaczki, zabrał swoje rzeczy i ruszył w dół do Jaworzyny. Szulakiewicz zdenerwowany tą sytuacją pobladł na twarzy, ale po chwili uspokoił się. Podszedł z Jarzyną na przeciwstok, by stamtąd dokładnie obejrzeć północną ścianę. Przy bocznym oświetleniu promieniami wschodzącego słońca szczegóły rzeźby były świetnie widoczne. Sporządzili rysunek ściany z planowaną drogą. Wrócili na biwak, wzięli kleterki (trzewiki do wspinania), linę, żywność i po jednej parze butów. Resztę zostawili w maliniakach u podnóża ściany. Weszli w skały z lewej zatoki wrzynającej się w podnóże ściany, w której znajdował się duży płat śniegu. Początkowo piarżystymi półeczkami wspięli się do skalnej rynny, nią w górę, potem stromą płytą do trawiasto-piarżysto-skalnej załupy, którą w skos w prawo, ciągle w górę, pod koniec trudniej, do piarżystego kociołka pod ścianą szczytową. Nosi on obecnie nazwę Klimkowego Kotła. Szulakiewicz wspinał się z trudem, przeważnie na drugiego. Jarzynie wydawało się, że jest on myślami cały czas nieobecny. Po drodze ustawiali kopczyki, by w razie odwrotu ułatwić sobie orientację. Z kociołka bardzo stromą rynnę przeszedł na pierwszego Jarzyna. Po długim i mozolnym wspinaniu osiągnęli nad nim piarżystą platformę. Było południe – do szczytu zostało jakieś 150 metrów. Przed nimi pionowa szczytowa ściana – wiadomo, że nie będzie łatwo. Postanowili zrobić krótki odpoczynek. Zachmurzenie od rana wzrastało, a w południe chmury objęły już górne partie ścian, przechodząc stopniowo w mgłę, która utrudniała orientację. Trudno było ocenić, czy ściana przed nimi jest pionowa, czy też przewieszona. Znowu na pierwszego ruszył Jarzyna. Szulakiewicz asekurował go – był skoncentrowany i uważny. Stał jakieś 5 metrów poniżej Jarzyny, łączyła ich lina. Była godz. 13. Jarzyna rozpoczął wspinaczkę bardzo trudną, pionową ścianą. Wyszukiwał drobne chwyty, ale po kilku ruchach lewa dłoń stopniowo zaczęła się rozwierać i palce ześlizgnęły się ze skały. Odpadł – przeleciał koło Szulakiewicza i pociągnął go w dół. Obaj zaczęli spadać, ale nagle zatrzymali się. Kiedy Jarzyna się ocknął i uświadomił sobie, że żyje, zauważył, że znajduje się na wąskiej stromej półeczce. Lina zahaczyła wyżej za blok skalny i na szczęście się nie zerwała. Był potłuczony i miał pokrwawione palce. Podczołgał się wzdłuż liny w górę i na jej drugim końcu zobaczył Szulakiewicza, który leżał twarzą do skały. Jęczał, że boli go krzyż i łokieć. Jego stan był znacznie gorszy, chociaż spadł tylko 15 metrów, a Jarzyna prawie 30. Lina z manili o średnicy 28 mm wytrzymała. Szulakiewicz z ledwością przy pomocy Jarzyny wczołgał się na piarżystą platformę. Mieli z sobą „sygnałową świstawkę”, której użyli, ale nikt jej nie usłyszał, bo nikogo w tym dniu nie było w górnej partii doliny.

Jarzyna rusza po pomoc Po szczytach przewalały się deszczowe chmury. Dwie godziny siedział Jarzyna przy Szulakiewiczu, który nie mógł się poruszać, i zastanawiał się, co robić. Potem przewiązał go częścią liny w pół oraz pod pachami i przywiązał do skały, żeby nie spadł. Nogi wsadził mu do plecaka i zostawił dwie tabliczki czekolady i pięć jabłek. Ze skały kapała woda – napełnił kubek i postawił obok na głazie. Wyjął chusteczkę, położył na cyplu skalnym, jako znak rozpoznawczy. Po wykonaniu tych czynności najpierw podszedł pod skałę, z której odpadł, po czym schodził znanym sobie terenem, szukając po drodze kopczyków. Nadeszła burza z deszczem i gradem. Ze ściany spływały kaskady wody, która wlewała się Jarzynie za kołnierz a wypływała bucikami. Dwa razy wbijając haki zjeżdżał na linie, dwa razy też spadał i tylko cudem udało mu się zatrzymać. Wreszcie dotarł do ostatniego cypla skalnego, pod którym była głęboka szczelina o szerokości 3 metrów między ścianą a zlodowaciałym płatem śniegu. Z tego cypla o wysokości 2-3 pięter nie mógł zjechać na linie, bo wjechałby do szczeliny pod lód, skąd nie było szansy na wydostanie się. Skoczył ponad szczeliną na płat śniegu, po którym zaczął się zsuwać na plecach – coraz prędzej. Palcami hamował, jak tylko to było możliwe. Przy spotkaniu z piargiem poderwał się na nogi i stopniowo biegiem wytracił prędkość. Doszedł do maliniaków. Znalazł worki, z których wydobył pelerynę i natychmiast ruszył w dół, do Jaworzyny, biegiem i szybkim marszem na przemian. Po drodze miewał zwidy, ale siłą woli chciał jak najszybciej dotrzeć do schroniska w Morskim Oku, gdzie już od dwóch lat był telefon, by zawiadomić o wypadku. Najpierw doszedł do Jaworzyny, potem do Łysej Polany, skąd ruszył w górę przez Starą Roztokę. Pod wieczór przestało padać i przejaśniło się. Kiedy był w rejonie Wanty, słońce zachodziło. Około godz. 10 dotarł do schroniska w Morskim Oku. Przekazał relację o wypadku i prosił o powiadomienie Straży Ratunkowej TOPR. Ale to nie koniec niezwykłego wyczynu Jarzyny. Zaraz potem udał się w nocy w drogę powrotną do Jaworzyny i dopiero około godz. 1 położył się spać na podłodze w miejscowej szkole. Potłuczony po wypadku, zszokowany, zdołał przebyć trasę o długości 30 kilometrów.

Wyprawa ratunkowa po Stanisława Szulakiewicza „5 sierpnia 1910 roku o godz. 10 i 1/4 wieczorem wezwano mnie do telefonu ze schroniska przy Morskim Oku” – pisze w Księdze Wypraw Ratunkowych Mariusz Zaruski. – „Telefonował pan Jamrugiewicz, że pewien turysta przyszedł spod północnej ściany Małego Jaworowego z wiadomością, że on z drugim turystą spadli ze ściany. Ten zeszedł do schroniska, drugi związany został w ścianie. Proszą o pomoc.” Ponieważ w schronisku był w tym czasie przewodnik Jakub Wawrytko, Zaruski polecił mu, by wziął sobie kogoś do pomocy i z noszami oraz apteczką udał się na miejsce wypadku, a sam zaś zawiadomił członków Straży Ratunkowej. Przed północą pod wodzą Zaruskiego wyruszyli furką z Zakopanego do Jaworzyny: Klimek Bachleda, który miał już wtedy 59 lat, Henryk Bednarski, Paweł Kittay, Józef Lesiecki i Stanisław Zdyb, zabierając ze sobą sprzęt ratowniczy i żywność. W nocy znowu zaczął padać deszcz. Do Jaworzyny dotarli o świcie, gdzie dołączyli do nich przebywający tam akurat taternicy: Zygmunt Klemensiewicz, Roman Kordys, Aleksander Znamięcki oraz Wanda Jerominówna, która nie brała udziału w wyprawie ratunkowej. Tymczasem 6 sierpnia już o godz. 4 nad ranem Jarzynę obudzili w szkole strażnicy leśni Hohenlohego, którzy zadeklarowali pomoc w ratowaniu Szulakiewicza. Jarzyna wyruszył z pięcioma strażnikami w górę doliny, ale kiedy doszli w pobliże ściany, strażnicy oświadczyli, że dalej nie pójdą. Wtedy z dołu nadeszła grupa ratowników. Na miejscu było już 3 przewodników z Wawrytką, którzy przybyli w nocy z Morskiego Oka. Była godz. 7 rano. Po kilkunastu minutach Zaruski wybrał ludzi, których podzielił na zespoły do poszukiwań w ścianie. Jarzyna zdał Zaruskiemu relację z wypadku i dał mu także szkic ściany z wrysowaną linią ich wspinaczki. Sam również chciał uczestniczyć w akcji ratunkowej jako trzeci w zespole na linie, ale naczelnik TOPR nie zgodził się, uznając, że jest bardzo zmęczony. W tej sytuacji Jarzyna z przeciwstoku obserwował poczynania ratowników dopóki chmury nie zasłoniły ścian. Padała mżawka, kiedy sześciu członków Straży Ratunkowej i trzech taterników-ochotników podzielonych na zespoły wyruszyło w ścianę. Dwa 2-osobowe, które podjęły próbę wejścia z lewej i prawej strony żlebu, wycofały się. Bachleda, Zaruski i Zdyb związani na jednej linie trafili na właściwą drogę, według szkicu Jarzyny. Za nimi ruszył drugi zespół: Kordys i Znamięcki. Mżawka przeszła w rzęsisty deszcz, a następnie deszcz ze śniegiem i gradem, do tego rozpętała się burzą z piorunami. Wspinali się wtedy ściankami i dnem żlebu, którym lała się woda. Po jakimś czasie wydostali z niego i czołgając przez eksponowaną płytę, dotarli do upłazków, a następnie na rodzaj załupy skalisto-piarżysto-trawiastej. Wtedy Klimek i Zaruski usłyszeli dwukrotnie przeciągły głos, dobiegający gdzieś z góry. Był to – jak stwierdzili – głos Szulakiewicza. Mimo dokuczliwego zimna, przemoczenia i zmęczenia z trudem wspinali się dalej. Klimek prowadził pierwszy zespół. Był cieplej ubrany, miał na sobie serdak i portki góralskie, inni ubrani byli w zwyczajne stroje turystyczne, które ciepła nie dawały. Dotarli pod ścianę turni szczytowej, gdzie zatrzymali się chwilę, by odpocząć. Był tam kopczyk kamieni, co utwierdziło ich w przekonaniu, że są na właściwej drodze. Była godzina 12.30. Nie było warunków, by zjeść posiłek – dygotali z zimna i na stojąco zasypiali. Była mowa o odwrocie, gdyż – jak twierdził Zaruski – znajdowali się u kresu swoich możliwości. Trudno ustalić, w którym miejscu Klimek odwiązał się od liny i dlaczego, ale było to raczej w połowie ściany. Ogólnie przyjęta wersja jest taka, że lina między Klimkiem a Zaruskim i Zdybem zaczepiła się o skałę i to było powodem. Gdyby tak było, to prawdopodobnie po odblokowaniu liny Klimek ponownie by się związał z zespołem. Być może uznał, że tempo wspinaczki przemoczonych i dygoczących z zimna partnerów jest zbyt wolne, dlatego postanowił samotnie i szybciej wspinać się w kierunku, skąd słyszał głos Szulakiewicza. Po latach, w drugiej relacji Zaruskiego nie ma już mowy o przyczynie odwiązania się od liny. Klimek zawierzył swoim umiejętnościom i doświadczeniu górskiemu, a wypełniając słowa przyrzeczenia ratowniczego: „bez względu na stan zdrowia, porę dnia i pogodę, wyruszę w góry w celu poszukiwania zaginionego i udzielenia mu pomocy”, wspinał się dalej samotnie żeberkiem w skos w prawo. Nawoływano go, żeby wracał. Kiedy jednak nie usłuchał, Zaruski ze Zdybem ruszyli w lewo półką, którą wcześniej przeszli Kordys ze Znamięckim. Doszli do płytkiej rynny, gdzie Zdyb oświadczył, że nie ma już sił, ale zachęcony przez Zaruskiego, kontynuował wspinaczkę. Z ogromnym wysiłkiem, wspinając się gzymsikami i półkami, przebyli rynnę, wychodząc na grań żeberka. Powyżej widoczna była druga rynna przechodząca w pionową ścianę, innej drogi nie było. Próbowali wspinać się dalej, ale był to kres ich możliwości, a trudności wzrastały. W tej sytuacji Zaruski zadecydował o odwrocie. Z tego miejsca do płaśni na następnym żebrze, gdzie znajdował się Szulakiewicz, było około 50-70 metrów, ale wtedy o tym nie wiedzieli. Zsunęli się ostrożnie rynną, a potem trawersem doszli do kopczyka pod ścianą, gdzie wcześniej odpoczywali. Kordysa i Znamięckiego już tam nie było – zeszli w dół. Zaruski ze Zdybem czekali na Klimka ćwierć godziny. On tymczasem wspiął się prawą stroną żeberka i doszedł do kociołka (Klimkowego Kotła), a więc drogą, którą wspinali się Szulakiewicz z Jarzyną. Stamtąd być może próbował wejść na platformę w żebrze lub też zatrzymała go trudna rynna. Był prawdopodobnie również niedaleko od Szulakiewicza. Wrócił do kociołka i wtedy postanowił przetrawersować ścianę wyraźnym zachodem, obecnie nazwanym Klimkową Ławką, prawdopodobnie z myślą o wycofaniu się ze ściany po bezowocnych poszukiwaniach. O tej możliwości wytrawersowania ze ściany w kierunku Wyżniej Rówienkowej Przełęczy, zwanej wówczas Przełęczą Hakowatą, Klimek wspominał Zaruskiemu w czasie jazdy furką do Jaworzyny. Nie znał tego przejścia, ale narzucający się ukośny zachód zmierzał w kierunku tej przełęczy. Nie wiedział o tym, że za załomem ściany zanika on całkowicie, a dalsze przejście prawie pionowej ściany jest bardzo trudne, zwłaszcza kiedy ścianą spływa woda, zwietrzałe, naruszone przez wietrzenie i wodę skały w każdej chwili mogą runąć, a nasiąknięte wodą trawiaste stopieńki – oberwać się. W tych warunkach przejście tego miejsca było prawie niemożliwe. Zaruski i Zdyb po raz ostatni zobaczyli Klimka po 15 minut oczekiwania na niego przy kopczyku pod grzędą. Podążał zachodem w kierunku przełęczy. Wówczas naczelnik dwukrotnie zawołał: „Klimku, wracajcie”, ale Klimek dwukrotnie odwrócił się do nich i machnął ręka wskazując, że idzie w kierunku przełęczy, z której potem łatwo można zejść do Doliny Rówienek. Po chwili zniknął im z oczu. Za kilka minut dał się słyszeć straszliwy łoskot, dochodzący z tej strony, gdzie poszedł Klimek. To runęła w dół kamienna lawina. Wtedy nie przypuszczali, że runął z nią również do żlebu Klimek Bachleda. Stali tak jeszcze pod ścianą ponad pół godziny i zanim ruszyli w dół, to pozostawili na wszelki wypadek linę dla Klimka, gdyby zdecydował się tędy wracać. Była godz. 14.30. Odcinkami zjeżdżali na linie, zaczepiając ją o występy skalne lub wbijając haki, gdyż napotkane 2 haki, które w czasie wycofywania się wbił Jarzyna, można było bez trudu wyjąć ręką. Zmęczeni i przemoczeni, zasypiając po drodze, stanęli na piargach pod ścianą o godz. 18. Czekał tam na nich Paweł Kittay i razem poszli do Jaworzyny – po ciemku i w nieustannym deszczu. W papierni około godz. 23 osuszyli się nieco, a potem przysłanym powozikiem dojechali o godz. 2.30 w nocy do leśniczówki na Łysej Polanie, gdzie zanocowali. Nie udało się dotrzeć do Szulakiewicza, który prawdopodobnie jeszcze w tym dniu zmarł z wychłodzenia i wyczerpania. Również w tym dniu zginął Klimek Bachleda, król przewodników tatrzańskich, ale o tym jeszcze nikt wtedy nie wiedział, gdyż wszyscy sądzili, że udało mu się dojść do głównej grani, a stamtąd zejść do Rówienek i Białej Wody, a następnie do Zakopanego.

Dalsze poszukiwania Szulakiewicza W niedzielę 7 sierpnia o godz. 11 Zaruski ze Zdybem stawili się na Łysej Polanie przy moście, gdyż poprzedniego dnia ktoś zostawił w Jaworzynie kartkę, że o tej godzinie przybędą świeże siły przewodników i taterników z Zakopanego. Czekali do godz. 13.30 – ponieważ nikt nie przybył, odjechali furką pani Górskiej do Jaworzyny, skąd udali się od razu do Doliny Jaworowej. W tym dniu jeszcze do południa weszły w ścianę 2 zespoły, kierowane przez Henryka Bednarskiego z Pogotowia i taternika Mieczysława Świerza. Dotarli tylko do połowy ściany, skąd przynieśli linę pozostawioną poprzedniego dnia przez Zaruskiego i Zdyba zostawili Klimkowi. Na skraju kosodrzewiny rozłożono obóz pod gołym niebem. Z dołu doszli członkowie Straży Ratunkowej: Jędrzej Marusarz, Jan Pęksa, Stefan Mazurkiewicz, Janusz Żuławski, Wojciech Tylka oraz ochotnik Bolesław Macudziński. Dzień i noc były pogodne. Następnego dnia już wczesnym rankiem, o godz. 5.30, Zaruski wyznaczył do akcji poszukiwawczej w ścianie 12 osób, po 3 na jednej linie. Ochotnicy – Włodzimierz Boldireff, Mieczysław Świerz i Tadeusz Świerz udali się na wschodnią grzędę Małego Jaworowego. Na ścianę północną, tą samą drogą, poszły 3 zespoły: Jędrzej Marusarz, Mariusz Zaruski i Stanisław Zdyb, a za nimi Józef Lesiecki, Wojciech Tylka i Bolesław Macudziński, natomiast w 3. partii Henryk Bednarski, Jan Pęksa i Józef Wawrytko syn Jakuba. Pogoda była dobra, ale ściana mokra – jeszcze spływała z niej woda po opadach, a upłazy były rozmiękłe. Od czasu do czasu spadały też kamienie, więc w tak dużym zespole wspinano się bardzo ostrożnie. Wszyscy doszli do miejsca przy kopczyku, gdzie przed dwoma dniami Zaruski ze Zdybem widzieli po raz ostatni Klimka. Zespół ochotników, który wspinał się wschodnią grzędą, zauważył na występie skalnym coś podobnego do chusteczki. Pomyśleli, że może jest to znak rozpoznawczy pozostawiony na cyplu skalnym przez Jarzynę. Zaruski skierował tam swoich ludzi, którzy przepatrzyli rejon, ale kiedy nic nie znaleźli, powrócili do poprzedniego miejsca. Z piargów pod ścianą, gdzie był również Jarzyna, przesłano Zaruskiemu wzrokową sygnalizacją telegraficzną informację, że ratownicy znajdują się na właściwym kierunku poszukiwań. Z miejsca przy kopczyku zaczęli się wspinać tą samą drogą, którą przed dwoma dniami samotnie przeszedł Klimek, aż do kociołka. Pierwszy zespół po przejściu dwóch żeberek utknął w rynnie, gdzie wspinaczka była bardzo trudna i eksponowana. Drugi znalazł lepsze przejście, chociaż też trudne, przez krawędź trzeciego żebra. Młody ochotnik Macudziński, idący jako trzeci, nie zdołał pokonać trudności i pozostał nieco niżej, w bezpiecznym miejscu. Do Lesieckiego i Tylki dowiązali się teraz do liny z pierwszego zespołu Marusarz i Zaruski, natomiast Zdybowi, który był przed trawersem, naczelnik polecił odwiązać się od liny i pozostać na miejscu. Zatem tylko w czwórkę weszli na grań trzeciego żeberka, na którym znaleziono martwego Szulakiewicza. – Był w pozycji półleżącej, twarzą o głaz oparty u podnóża pionowej, kilkadziesiąt metrów liczącej ściany szczytowej. Na głaz była nałożona pętla, do której był przywiązany. Obok rozrzucone były worki turystyczne, dwie pary trzewików skalnych i inne drobiazgi. Żywności w żadnym z worków nie było. Śmierć nastąpiła prawdopodobnie z zamarznięcia w nocy z soboty na niedzielę – konkluduje Zaruski, który przekazał wiadomość o znalezieniu Szulakiewicza do doliny za pomocą telegrafu wzrokowego. Po uczczeniu chwilą ciszy zmarłego taternika przystąpiono do zapakowania zwłok i opuszczania ich na złożonej w pół 120-metrowej linie. Przez rynnę z jednej grzędy na drugą przeciągano je w powietrzu, stosując ręczną „tyrolkę”. Po drugiej stronie zwłoki odbierali ratownicy niżej stojący. Była to ciężka praca, transport z tak trudnej ściany ratownicy wykonywali dopiero po raz pierwszy. Potem zjeżdżali na linach i znowu następny odcinek opuszczania zwłok. Zaruski zdawał sobie sprawę, że przed nocą nie zdążą się ewakuować ze ściany. Zdecydował, że pozostawią ciało Szulakiewicza w rejonie załupy i sami zejdą do doliny. Większość z uczestniczących w tym dniu w akcji zeszła przez zmrokiem na piargi, gdzie nocowała przy watrze.

Pościel Zaruskiego W ostatniej grupie schodzili: Tylka, Pęksa, Józef Wawrytko a na końcu Zaruski z Marusarzem, którzy ściągali ze ścian mokre, ciężkie liny. Eksponowaną płytę wiodącą do żlebu pokonywali już po omacku i kiedy doszli nad pionowy uskok, nie zdecydowali się na zjazd w ciemność czeluści – nie było też o co zaczepić liny. Wydostali się na małą, eksponowaną płytę, gdzie postanowili spędzić noc w piątkę – ciasno, niewygodnie, jeden koło drugiego. Miejsce nie było bezpieczne, gdyż w każdej chwili mogły spadać żlebem kamienie. Głodni i zziębnięci leżeli na płycie. W dole zobaczyli rozpaloną watrę, od której po chwili oddzieliły się trzy światełka, podchodzące pod ścianę. Jednym z idących był Jakub Wawrytko, który co dopiero doszedł z Jaworzyny. W grupie nocującej na płycie w żlebie był jego syn Józek. Po dojściu pod ścianę stwierdzili, że nie sposób dostać się w nocy do biwakujących, więc powrócili ku watrze, a skulonym z zimna na płycie pozostało oczekiwanie do rana. Miejsce to nazwali potem przewodnicy Pościelą Zaruskiego. W nocy siąpiło, a rano padał deszcz. Ledwo żywi, z trudem zeszli na piargi przy pomocy lin rzuconych im przez Jakuba Wawrytkę. Ciało Szulakiewicza pozostało w ścianie.

Co się stało z Klimkiem? Od Szymona Tatara, członka Straży Ratunkowej, i Gustawa Kaleńskiego, którzy przybyli rano z Jaworzyny z kilku przewodnikami, dowiedzieli się, że Klimka Bachledy nie ma w Zakopanem. Z powodu zmęczenia uczestników wyprawy po Szulakiewicza i gęstej mgły Zaruski zarządził powrót do papierni w Jaworzynie na odpoczynek. Tylko trzej: Józek Bachleda syn Klimka, Józef Gąsienica Tomków i Jan Wala, poszli szukać Klimka, doszli do połowy ściany i stamtąd zawrócili. Do Jaworzyny przybyli z Zakopanego ludzie, którzy twierdzili, że Klimek żyje – jedni widzieli go w Zakopanem, inni przy Morskim Oku a jeszcze inni po węgierskiej stronie. Żeby te sprzeczne informacje wyjaśnić, Zaruski wysłał furką do Zakopanego Macudzińskiego. Dał mu polecenie na piśmie, by treści nie przekręcił: jeżeli Klimek jest w Zakopanem Macudziński może nie wracać, a jeżeli tamtego nie ma, powinien niezwłocznie powrócić do Jaworzyny i zameldować o tym Zaruskiemu. Wieczorem do Jaworzyny przybyli węgierscy taternicy: bracia Guyla i Roman Komarniccy, bracia Schweighardt i Ferenc Kienast, którzy chcieli się włączyć w poszukiwanie Bachledy. Jeszcze wieczorem Zaruski zorganizował 30-osobową wyprawę podzieloną na zespoły i rozdał żywność, bo wcześnie rano mieli wyruszyć do Doliny Jaworowej na poszukiwanie Klimka. Ponieważ Macudziński się nie pojawił, wynikało z tego, że Klimek jest w Zakopanem. W tej sytuacji Zaruski następnego dnia zebrał wszystkich na dziedzińcu papierni i oświadczył im, że skoro kurier z Zakopanego z wiadomością nie powrócił, to znaczy, że Klimek żyje i rozpuścił wszystkich do domu. Na wszelki wypadek wysłał Jana Obrochtę do Morskiego Oka, by telefonicznie rzecz wybadał. Ponadto wysłał do Zakopanego telegram z zapytaniem o Klimka drogą przez Jaskinie Bielskie – tak się wówczas nazywała Tatrzańska Kotlina. Pozostawił przy sobie tylko kilku członków Straży Ratunkowej: Jędrzeja Marusarza, Jana Stopkę Ceberniaka, Jana Pęksę, Szymona Tatara młodszego, Wojciecha Tylkę, Jakuba i Józefa Wawrytkę oraz Stanisława Zdyba i udał się z nimi po zwłoki Szulakiewicza. W ścianę poszli ratownicy pod kierunkiem Jakuba Wawrytki. Ciało Szulakiewicza opuszczano na linie z załupy do żlebu, a potem na piargi, skąd dalszy transport odbywał się w siatce dowieszonej do bambusa. O godzinie 18.45, zmieniając się w transporcie, doniesiono je do Jaworzyny, gdzie komisja sądowo-lekarska z Kieżmarku stwierdziła śmierć z zamarznięcia przy równoczesnym przerwaniu kręgosłupa. Ciało Szulakiewicza złożono do trumny, którą zalutowano i oddano przedsiębiorcy pogrzebowemu. W czwartek 11 sierpnia odbył się jego pogrzeb. Wieczorem Zaruski otrzymał odpowiedź na wysłany telegram, odpowiedź z Morskiego Oka przyniósł również Obrochta – w Zakopanem Klimka Bachledy nie było. Jak się potem okazało, Macudziński przez karygodną lekkomyślność nie wypełnił polecenia Zaruskiego i nie wrócił do Jaworzyny. W czwartek 11 sierpnia w deszczu i mgle Zaruski wyruszył ze Strażą Ratunkową pod ściany Jaworowych Turni i czekał z nadzieją na poprawę pogody. Ponieważ jeszcze się pogorszyła, zarządził powrót do Zakopanego, gdzie aż wrzało od różnych domysłów i plotek. Zaruskiego i członków Straży Ratunkowej oskarżano, że nie uratowali Szulakiewicza, a Bachledę posłali na niechybną śmierć i jeszcze go nie szukają. Nie było czasu, żeby wiadomości te prostować – trzeba było szukać Klimka, i tak też ratownicy uczynili. Dopiero po tych wszystkich wydarzeniach Mariusz Zaruski sam zażądał przeprowadzenia śledztwa w sprawie wyprawy. 29 sierpnia komisja w składzie: Władysław Kulczycki, Antoni Kuczewski i Marian Smoluchowski po zbadaniu sprawy wydała oświadczenie: „Postępowanie Mariusza Zaruskiego było bez zarzutu, zasługuje na zupełne uznanie. Uratowanie Szulakiewicza udaremniła niepogoda i wyczerpanie sił członków ekspedycji, zmęczonych w najwyższym stopniu pracą w najfatalniejszych warunkach w dniu 6 sierpnia. Powodem śmierci Klimka Bachledy były nie zarządzenia kierownika, lecz gorliwość w spełnianiu obowiązków, które go doprowadziły do samowolnego odłączenia się od towarzyszów i podjęcia kroków niemożebnych do wykonania. Zaniedbania w szukaniu zwłok śp. Bachledy nie było, z chwilą, gdy stało się rzeczą wiadomą, że Bachleda zaginął, poszukiwanie rozpoczęto i prowadzono w należyty sposób aż do znalezienia zwłok.

Klimek znajdziony Na następny dzień zorganizowano w Zakopanem wyprawę składającą się z 12 członków Pogotowia i 6 ochotników, których zebrał członek Straży Ratunkowej Jerzy Żuławski. Wyjechali o godz. 15.15 czterema furkami z Zakopanego do Jaworzyny. Wieczorem zostali podzieleni na zespoły i zaopatrzeni w żywność. Nazajutrz wczesnym rankiem, w towarzystwie dwóch „jegrów” Hohenloego wyruszyli pod ściany Jaworowych Turni. Na grzędę spadającą od Hakowatej Turni (Zadniej Jaworowej Turni) pod kierownictwem Zdyba wyruszyli: Bednarski i Janusz Żuławski. Na środkową część ściany Małego Jaworowego poszli – Stanisław Gąsienica Byrcyn, Stanisław Majerczyk, Jędrzej Marusarz i Jan Wala pod kierownictwem Wojciecha Tylki, a na górną część północnej ściany, po wcześniejszym przejściu grani od Zielonej Przełęczy – Szymon Tatar, Jakub Wawrytko, Józef Wawrytko i Jerzy Żuławski pod kierownictwem Mariusza Zaruskiego Czwarty zespół pod kierownictwem Stefana Mazurkiewicza, składający się z Pawła Kittaya, ochotnika Ringmana oraz Józka Bachledy Klimkowego (który w ostatniej chwili odmówił udziału i pozostał w dolinie) miał na celu przejść przez Przełęcz Jaworową, przeszukać Dolinę Staroleśną i Rówieńki od strony Jaworowych Turni. Po pięciu godzinach poszukiwań, około godz. 11 zespół Zdyba dojrzał zwłoki Klimka w żlebie opadającym do Doliny Jaworowej odPrzełęczy Hakowatej (Wyżniej Rówienkowej Przełęczy), niemal wprost pod turnią, pod którą Zaruski ze Zdybem widzieli Klimka po raz ostatni. W miejscu, gdzie leżał, było jeszcze do piargów ok. 100 m. Ciało było przywalone dużym głazem. Na ścianach w linii 200-metrowego upadku Klimka dostrzegli serdak, kabat, kapelusz, a jeszcze niżej trzewiki. W tym czasie zespół Zaruskiego był już pod Zadnią Jaworową Turnią. Jakub Wawrytko, który wychylił się nad przepaść urwiska, usłyszał wołanie od zespołu Zdyba, że Klimek znajdziony. Zdyb i Bednarski, którzy dostrzeli zwłoki, byli tak wstrząśnięci tym odkryciem, że nie odważyli się zjechać do nich na linach. Było południe, zachmurzyło się i zaczął padać deszcz. Zaruski zarządził powrót wszystkich zespołów do doliny tymi samymi drogami. O godz. 17 Zaruski posłał Zdyba do Zakopanego z wiadomością o znalezieniu ciała Klimka. Pozostali uczestnicy wyprawy spędzili noc w lesie, w deszczu pod gołym niebem. W niedzielę 14 sierpnia Zaruski wysłał pierwszą grupę ratowników pod kierownictwem Jakuba Wawrytki po zwłoki Klimka do żlebu. Godzinę później z pozostałymi ruszył również za nimi. Po drodze spotkał powracający zespół Wawrytki, który oświadczył, że nie ma możliwości dostania się do żlebu z powodu płynącej nim dużej ilości wody. W tej sytuacji wszyscy powrócili do Jaworzyny, skąd 7 udało się do Zakopanego na odpoczynek, a z Zaruskim na noc w papierni zostali: Byrcyn, Marusarz, Tylka, Jakub Wawrytko, Jerzy Żuławski i ochotnik Ringman. O godz. 4 rano dnia następnego wyruszyli z Jaworzyny po ciało Klimka: Zaruski, Marusarz, Tylka i Wawrytko, a pozostali poszli ich śladem po godzinie. Cały czas padał deszcz. Po dojściu do wylotu żlebu okazało się, że jego dnem spływa potok, a ściany wokół są oblodzone. Ratownicy zawrócili i w dolinie postanowili czekać aż lód ze ścian opadnie. O godz. 13 ponownie ruszyli do wylotu żlebu. Ponieważ żlebem razem z wodą spadały od czasu do czasu kamienie, Zaruski zadecydował, by weszła do niego tylko trójka ratowników: Marusarz, Tylka i Wawrytko, którzy już wcześniej zbili ze smreczków drabinkę, przy jej pomocy pokonali próg w żlebie. Pozostali czekali na płacie śniegu. Wymieniona trójka, wspinając się wyżej wąskim żlebem, którym spływała woda, dotarła o godz. 16.15 do zwłok Klimka. – „Leżał w żlebie przywalony głazem, z głowy pozostały szczątki, ręce i nogi połamane, ubranie w czasie upadku zostało zdarte i potargane na strzępy” – pisze w swoim sprawozdaniu Zaruski. Zwłoki zapakowano w siennik i na linach spuszczano żlebem. Jednym z uczestników tej wyprawy, który stał u wylotu żlebu, był Jerzy Żuławski, który tak wspomina: „Niewiele czasu upłynęło, kiedy oczom naszym na tle czarnej gardzieli żlebu zjawiły się zwłoki w zgrzebny całun zaszyte, na linach dołu puszczane. Za nimi ukazali się przewodnicy wodą ociekli, przemoczeni do nitki, zębami z zimna szczękający, tak że trudno było zrozumieć, co mówili. Posłaliśmy ich co rychlej ku ognisku w dolinie, a sami, przytroczywszy ciało linami do bambusa, wzięliśmy je na ramiona. I dziw! W tej chwili właśnie, kiedy uginając się pod ciężarem na stromych piargach, w dół schodzić poczynali, rozjaśniło się niebo od kilku dni zasnute. O godz. 21 złożyliśmy zwłoki z ramion na Polanie Jaworzyńskiej, gdzie czekała trumna przysłana z Zakopanego i komisja sądowo-lekarska z Kieżmarku. Przy blaskach pochodni odbyły się oględziny i zalutowano trumnę”. Przewieziono ją do Jaworzyny. Następnego dnia o godz. 9 z Jaworzyny wyruszyły do Zakopanego 3 furki – jedna ze zwłokami Klimka i dwie z członkami Straży Ratunkowej i ochotnikami, przy odgłosach dzwonu z miejscowego kościółka. O godz. 12 trumna z ciałem Klimka Bachledy została złożona w Starym Kościółku w Zakopanem. W środę 17 sierpnia 1910 roku na Nowym Cmentarzu odbył się uroczysty pogrzeb, jakiego Zakopane wcześniej nie widziało. Uczestniczyły w nim tłumy. Była to żywiołowa manifestacja sympatii, uznania i szacunku. Biły dzwony wszystkich kościołów. Nad trumną przemawiali dostojnicy Kościoła, przedstawiciele stowarzyszeń taternickich i Pogotowia Ratunkowego. Klemens Bachleda był człowiekiem wyjątkowym, od młodości oddany ciężkiej pracy, potem był znakomitym przewodnikiem tatrzańskim i wspaniałym ratownikiem TOPR, który swoje życie poświęcił, niosąc pomoc Szulakiewiczowi, do którego nie dotarł i prawdopodobnie wcześniej od niego zginął w zerwach Małego Jaworowego, kiedy runął z lawiną kamienną w 200-metrową przepaść. Był człowiekiem uczciwym, uczynnym i przyjacielskim, miał przedziwną szlachetność i pogodę ducha. Te wspaniałe jego cechy sprawiły, że mimo upływu stu lat pamięć o nim, nie tylko wśród ludzi gór, jest wiecznie żywa.

Apoloniusz Rajwa, Tygodnik Podhalański

14 sierpnia 2010 Unieść państwo biurokratyczno- demokratyczne... Do tej pory jakoś unosimy..  Mimo, że socjalistyczna władza pęta nas  w wysokie podatki, dług publiczny, deficyt budżetowy, zamyka nas w enklawie drutów kolczastych przepisów uchwalanych przed demokratyczny Sejm… I za znęcanie się nad nami biorą jeszcze grube pieniądze, działając z premedytacją przeciwko nam, zwykłym ludziom, którzy tylko chcą żyć na swój sposób, a nie na sposób wymyślany przez władzę. Za zanęcanie się nad nami pobierają pieniądze z budżetu państwa, czyli z podatków, którymi łupią nas na co dzień.. To jest dopiero paradoks. Utrzymywać  swoich własnych oprawców! We własnym państwie... I jeszcze miliony Polaków ich wybierają! Bo oprawcy potrafią zrobić dobrą propagandę i ustawić umiejętnie demokratyczny wybór.. Nie lubisz jednego, głosuj na innego, ale takiego samego. Nie lubisz tamtego- głosuj na tego.. Też takiego samego! W demokracji ważne jest żeby umiejętnie rozniecić emocje.. I je umiejętnie skanalizować.. I żeby głosy padały wyłącznie na tych spod Ciemnej Gwiazdy Okrągłego Stołu.. Trochę- ale niewiele- niech padnie na innych, żeby był pluralizm. Bo demokracja to między innymi pluralizm. .Ale umowa z Magdalenki musi być dotrzymana.. Podzielili się władzą. Jak dalece umowa ta obowiązuje, przytoczę państwu wypowiedź pani Moniki Jaruzelskiej, córki pana generała Wojciecha Jaruzelskiego, który wraz z generałem Kiszczakiem zorganizował Okrągły Stół ze swoimi przyjaciółmi z tzw. opozycji. Pani Monika opowiada(  29 kwietnia 2008 roku, dla tygodnika „Viva”), o marzeniach związanych ze swoim synem,  na kogo mógłby  wyrosnąć  w przyszłości:” Na kogoś kto będzie człowiekiem mądrym i wykształconym. Ciekawym świata, otwartym na ludzi, niezależnym intelektualnie. Jak myślę do kogo mógłby być podobny, to przychodzi mi do głowy, żeby był taką osobą jak na przykład Adam Michnik”(????) Będziemy mieli  więc drugiego Adama Michnika. Czy III Rzeczpospolita wytrzyma dwóch Adamów Michników? To państwo zadłużone, sponiewierane na świecie, słabe, kabaretowo- niepoważne, zbiurokratyzowane i będące częścią  superpaństwa – Unii Europejskiej.. Nawet w prywatnych marzeniach śni się  pani Monice Jaruzelskiej pan Adam Michnik.. A może tata poprosił swoją córkę, żeby przy każdej nadarzającej się okazji wypowiadała z nabożeństwem jego imię i nazwisko.?. Bo umowa Okrągłego Stołu musi być kontynuowana.. Także w następnym pokoleniu.. Żeby władza była ciągle w tych samych rękach.. I żeby był budowany eurosocjalizm, bo wtedy właśnie zamieniono sojusze.. Porzucono socjalizm moskiewski, toporny i prostacki, na rzecz socjalizmu europejskiego, takiego z ludzką twarzą, o którym od zawsze marzył pan Adam Michnik.. Jako socjalista i szef lewicowej gazety o nazwie „ Gazeta Wyborcza.”. I taki układ musi być pielęgnowany.. Właśnie „liberałowie” z Platformy Obywatelskiej chcą się także dobrać- w ramach budowy eurosocjalizmu- do  kieszeni  milionów kierowców, prowadzących te dwadzieścia milionów samochodów, które jeżdżą po naszych drogach.. Eurosocjalistom chodzi o podniesienie podatku VAT   od ubezpieczeń OC i AC.. Nie dość, że łupią kierowców vatem  i akcyzą w paliwie, to jeszcze szykują napad na składki ubezpieczeniowe.. Opłata OC jest obowiązkowa w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady biurokratycznej sprawiedliwości.. Ale AC jeszcze nie jest obowiązkowe!  Wielkie niedopatrzenie.. Jak najszybciej  w  demokratycznym państwie prawnym wprowadzić przymus ubezpieczenie AC… Ile wtedy będzie pieniędzy do opodatkowania vatem..? A zresztą co stoi na przeszkodzie, żeby w demokratycznym państwie prawnym przegłosować opodatkowanie samego vatu(????). Też vatem, a potem jeszcze akcyzą i znowu vatem. Przecież i tak przeciętny’ obywatel” demokratycznego państwa prawnego się nie zorientuje i nie będzie protestował.. A swoją drogą przydałaby się potężna manifestacja, potężny opór w III Rzeczpospolitej- przeciwko  podnoszeniu podatków przez socjalistyczną władzę, tak jak kiedyś przeciwko podnoszeniu cen chleba.. Też przez władzę socjalistyczną. W końcu w takiej na przykład wódce, jest podatek akcyzowy i nic nie stało na przeszkodzie, żeby opodatkować go jeszcze podatkiem VAT ..  Że podatek od podatku? Nie takie rzeczy się w socjalizmie biurokratycznym dzieją i nikt nie robi z tego problemu.. Na przykład pan Aleksander Kwaśniewski złamał prawo , wysyłając polskie wojska do  Iraku bez prawnej zgody demokratycznego parlamentu- i co? Stało się coś? Został postawiony przed Trybunałem Stanu? Nie został- bo jest ważnym ogniwem Okrągłego Stołu.. A kruk krukowi oka nie wykole.. Dla nich prawo nie istnieje! Liczy się wola! Miał taką wolę- a prawo jest dla maluczkich..  i to demokratyczne, to znaczy takie , które dzisiaj obowiązuje, ale jutro już niekoniecznie, bo przegłosowali inne. Równie demokratyczne jak poprzednie.. Wystarczy wydrukować dodatkowo Dziennik Ustaw.. I sprawa załatwiona. A że bałagan? Nie ważne, że budowanie piramid nie miało sensu, liczyła się wola faraona. A kogo obchodzi bałagan w demokratycznym państwie prawnym.?. Najmniej rządzących- bo wtedy bardziej interpretują. A im więcej interpretacji w demokratycznym państwie i koniecznie prawnym, tym większe pole do popisu dla prawników, i wtedy naprawdę Polska staje się nie państwem prawa, ale prawników.. I ich dzieci! Tak jak wśród komorników, sędziów, lekarzy.. Demokratyczne państwo prawa jest prostym zaprzeczeniem państwa prawa. Dlatego ten tworzony bałagan jest poprzedzony konstytucyjnie słowem „ demokratyczne”- państwo prawa. Żeby ukryć szerzące się matactwo prawne.. Bo przewodnik w fizyce, to nie to samo co półprzewodnik na półetatu oprowadzający wycieczki, czy może odwrotnie.. Półprzewodnik w fizyce to nie to samo, co przewodnik turystyczny.. Państwo prawa wyklucza się z demokratycznym państwem prawa. Albo - albo! Jak już opodatkują co jeszcze się da w tym sezonie demokratyczno- politycznym, po cyklicznym napadzie na państwo, żeby go złupić, jak Mongołowie swojego czasu- przystąpią- jak dowcipnie napisał pan Janusz Korwin- Mikke, do ustawy dotyczącej obowiązku sprzedawania butów, prawego z lewym- łącznie! Nie będzie można sprzedawać ich osobno, tak jak do tej pory.. Chociaż nikomu nie przyjdzie sprzedaż butów osobno.. Tak jak z „prawem do jeżdżenia metrem”. Nie ma jeszcze takiego prawa , żeby się  miało prawo do jeżdżenia metrem, autobusem czy pociągiem.. A przydałoby się w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym i tak dalej.. Więcej prawa- więcej sprawiedliwości! Chciałoby się zakrzyknąć.. chociaż już Arystoteles twierdził, , że” im więcej praw – tym mniej sprawiedliwości”. Ale kto by się Arystotelesem przejmował. Było- minęło! Teraz mamy demokrację.. I nasze dzieci będą uczyły się historii od 1918 roku, od wtedy, gdy zatriumfowała demokracja- tak chce pani  minister Hall. O żadnych królach uczyć się nie będą.. Bo i po co: Jak demokracja jest „ końcem historii? Jak uważał Fukuyama.. To po co historia.. Pożyjemy, oczywiście – i zobaczymy! Demokracja nie jest ustrojem naturalnym , tylko sztucznie wymyślonym przez człowieka wrogiego  innemu człowiekowi.. Żeby go uwikłać w bałagan! Lepiej się wtedy skołowanym ludem rządzi.. No i niech wybiera sobie pośród tych samych- bezideowych osobników demokratycznych... Lewy but do  Prawego opodatkuje  się osobno watem.. Będą odrębne rubryki rozliczeniowe na drukach  w urzędach skarbowych. Będzie więcej roboty fiskalnej, i tej niepotrzebnej nikomu- papierowej, tak jak cały ten papierowy socjalizm, który nie służy ludziom, tylko ich oprawcom! W końcu przyjdzie taka chwila, że mała słomka złamie grzbiet wielbłąda.. Nawet jak wielbłąd będzie wielogarbny! WJR

Pozdrowienia z okopów Subotnik Ziemkiewicza Coś mi strzeliło do głowy, żeby przeczytać komentarze pod kilkoma moimi ostatnimi tekstami. (Jednym ze skutków jest idea Wielkiego Konkursu Ziemkiewicza dla Mend Internetowych, o którym na końcu). (GDZIE! Na końcu mówię, na razie nie zaglądamy na koniec, tylko czytamy tak, jak autor napisał! Wszystko w swoim czasie!). Brane en masse, wzbudziły we mnie nieodparte skojarzenie z „latającym uniwersytetem” z czasów mojej młodości, gdzie chłopcy z dzisiejszej „Ordynackiej” zyskiwali pierwsze zasługi dla ludowej władzy „dyskutując” z antysocjalistycznymi prelegentami; mniej więcej taki sam właśnie był merytoryczny poziom tej ich „dyskusji”. Ale spomiędzy zwałów błota nanoszonego przez wspomnianych „dyskutantów” błyskają myśli celne. Do takich zaliczam dokonane przez jednego z ziemkiewiczonautów porównanie obecnego stanu wojny polsko-polskiej do bitwy pod Verdun. W istocie, to trafna i daleko idąca analogia. Platforma, cokolwiek robi, nie może się skompromitować. PiS, cokolwiek robi, nie może się odkuć. Tusk z przyczyn obiektywnych nie może skutecznie rządzić, ale i nie może zostać od rządów odstawiony. Kaczyński z przyczyn równie obiektywnych dopóki jest liderem opozycji nie może jej poprowadzić do zwycięstwa, ale też nie może przywództwa oddać, zresztą od dawna już nie ma komu. Emocje zostały tak skutecznie zagospodarowane, a wojska zagnane do tak głębokich okopów, że żadne zdarzenie, nawet taki grom z jasnego nieba jak katastrofa smoleńska, niczego na dłuższa metę nie jest w stanie zmienić. Czasem śni mi się, że gdzieś tam w zaświatach cienie platformesko-lewicowych ofiar wciąż gryzą i szczypią cienie ofiar pisowskich, stanowczo oznajmiając, że żadnych krzyży i pomników, śledztw ani innego „grania” tragedią sobie nie życzą − tak, jak tu, na naszym łez padole, czynią to w ramach ogólnej napieprzanki osierocone rodziny. Wspomnianą najgłupszą bitwę w historii, przypomnę, wymyślili Niemcy. Od samego początku nie szło w niej o zdobycie miasta ani o przerwanie frontu; generał Falkenhayn nawet celowo osłabił pewnej chwili nacierające wojska kronprinza Wilhelma, aby tych celów za szybko nie osiągnęły, i celowo powstrzymał podwładnych przed zniszczeniem jedynej francuskiej drogi zaopatrzenia, co spowodowałoby szybkie załamanie obrony. Tak sobie genialnie wykombinował: że wojsko francuskie to „armia jedynaków”, i wkręcone w tę gigantyczną maszynkę do mięsa pierwsze się wskutek ponoszonych strat załamie, podczas gdy Niemcy mają czym ubytek w szeregach uzupełnić. W zasadzie bitwa poszła wedle jego oczekiwań, tyle, że Francuzi się nie załamali, i wyszło, jak wyszło − ouups, w końcu każdy się może pomylić.

Oczywiście, Francuzi mogli być mądrzejsi i wycofać się, bo, jak przyzna każdy o jako takiej wojskowej wiedzy, zasadniczo ten kawałek terenu i kilka rozbrojonych rok wcześniej fortów nie miały strategicznego znaczenia. Ale, jak to często zdarza w dziejach nie tylko wojen, honor nie pozwolił im myśleć i bez wahania poświęcili trzysta tysięcy żołnierzy dla czysto symbolicznego i propagandowanego sukcesu, jakim było odzyskanie fortu Douamont. Dalekosiężne skutki ten masakry − żeby się już nie brnąć temat, w końcu chodzi tylko o analogię − dały się odczuć po latach, zdaniem wielu decydując o losach kolejnej wojny światowej i o stopniowym upadku znaczenia zwycięskiego mocarstwa. Nasza polityczna sytuacja wynika, o czym pisałem wielokrotnie, z trafnego odczytania przez liderów społecznych emocji. Obaj panowie, jak się zdaje, dawno już coraz mniej robią politykę, a coraz bardziej po prostu śmiertelnie się nienawidzą – za to, że tamten obrażał mojego dziadka, a ten mojego brata, za to, że mnie publicznie upokorzył, że demagogicznym chwytem wygrał wybory, które ja miałem wygrać, że mnie szczuje Palikotem, listy pretensji nie ma co sporządzać, jak u starego skłóconego małżeństwa w gruncie rzeczy nie ma już znaczenia, co kto komu i kiedy się zaczęło. To właśnie sprawia, że polityka stała się polskim Verdun – tu nie chodzi o strategiczne cele, o zajęcie jakiegoś mostu, miasta czy fortu. Naiwni myśleli (to znaczy, ci, którzy jeszcze nie do końca zdegradowali się do stanu psa Pawłowa i głosując kierowali się jeszcze jakimkolwiek myśleniem), że może jak oddadzą Tuskowi wszystko, to jego władza wreszcie się odblokuje i coś zacznie robić. Ale zdobycie Belwederu, już to widać, też było tylko zdobyciem jednego z fortów, niczego nie rozstrzygnęło, ba, skomplikowało jedynie wewnętrzne układy w armii będącej od kilku lat górą. Tu nie chodzi o zdobycie fortu, miasta czy mostu, powtórzę, tylko o zatłuczenie przeciwnika. Na śmierć. Nie chce mi się dalej. Zainteresowani sięgnąć mogą do dowolnego albumu, dokumentującego, jak wyglądały okolice Verdun po tym, jak nierozstrzygnięta właściwie nigdy bitwa wreszcie wygasła. Coraz bardziej przypomina to pejzaż polskich finansów publicznych i w ogóle państwa polskiego. No pewnie, że jedna ze stron ma więcej racji, druga mniej, a w niektórych sprawach wręcz jedna ma całą; że po jednej stronie widzę więcej ludzi przyzwoitych, a po drugiej więcej „szpiclów, katów, tchórzy”, którymi trudno nie gardzić. Ale rzecz już dawno nie w tym. Władza gnije i opozycja gnije, podniecać się nie ma czym, dezerterować nie wypada − coraz mniej chce się o tym pisać, tym bardziej, że ogólne sfanatyzowanie sprzyja upowszechnieniu zwyczaju lektury schizofrenicznej, polegającej na wybieraniu sobie z czytanego tekstu tego, co pasuje, i ignorowaniu całej reszty. Państwo też się z tym męczycie, widzę po tych wpisach pod kreską, a nie jesteście przecież zawodowymi komentatorami. I mimo, że jeszcze nie wiecie, że jeśli sytuacja się odwinie i kaczyści zaczną brać należytą pomstę na tuskomatołkach, to też się nie poprawi. Tusk nie może rządzić, choć ma pełnię władzy, a Kaczyński, jeśli mu ją odbierze, będzie mógł? W tym chorym ustroju nigdy tak naprawdę nie zreformowanego „prylu” nie sposób rządzić, po tym zwłaszcza, co narobiła obecna ekipa abdykując na rzecz rozmaitych sitw, mafii i koterii i zgadzając się na każdy rodzaj demolowania państwowej maszynerii, jeśli tylko pozwalało to jej zyskać doraźnych sojuszników do walki z kaczyzmem, sterowność tzw. państwa polskiego przypomina Rzeczpospolitą Obojga Narodów (dodajmy − na śmierć pokłóconych, i jakaż trafna nazwa!) z czasów Augusta III Sasa. A zresztą jak znam Kaczyńskiego, to po zwycięstwie i postawieniu Tuska przed Trybunałem Stanu, bo jest za co, zaraz znowu znajdzie sobie paru nowych Kaczmarków i będzie miał „pełne ręce roboty” z rozbijaniem tworzonego przez nich układu. Nie żebym chciał kogoś demobilizować, broń Boże. Albo siać defetyzm – za co wszak kula w łeb, a przecież w powszechnym przekonaniu, jak ktoś pisze w „Rzeczpospolitej” to ma obowiązek być wiernym doboszem Kaczyńskiego, i nikogo nie obchodzi, a najmniej samozwańcze sądy polowe obu stron, co on sam i „Rzeczpospolita” na ten temat myślą. Przeciwnie, do dzielności wzywam, do wytrwałości! Sytuacja zepchniętych do defensywy wydaje się beznadziejna, ale to pozór; sytuacja zwycięzców, władzy, kto umie czytać znaki czasu, ten widzi, na dłuższą metę jest jeszcze bardziej beznadziejna. Bez reform − wszystko jej się zwali na łeb. A reform nie może zrobić bez tzw. społecznej zgody. A „Okrągły Stół” Tuska z Kaczyńskim trudniej sobie dziś wyobrazić, niż ongi Jaruzelskiego z Wałęsą. Czy Tusk tego nie wie? Może nie wiedzieć, od władzy się głupieje, a od władzy absolutnej głupieje się absolutnie. Ale jeśli nawet wie, to co niby zrobi? Musi liczyć, że zanim nastąpi kompletna Argentyna, przeciwnik w końcu się załamie. Więc póki co podeprzemy walce się stropy prowizoryczną podwyżeczką, uskrobiemy z ostatnich rezerw jeszcze jedną dywizję i rzucimy ją do boju. Albo może podpowie ktoś jakąś genialną zagrywkę strategiczną? Może poślemy Niesiołowskiego, Kutza czy Palikota żeby publicznie opluł jakiegoś pisowca, albo co tam, w mordę mu dał? Albo może znajomy kelner skrzyknie przez facebook dziarską młodzież, żeby narobiła jakiegoś cyrku, na przykład, żeby obszczali grób na Wawelu − ale się mohery będą zapluwać, ale będzie jazda, no! (Zwracam uwagę, że Tusk do takich rzeczy posyła innych; to jedna z różnic, które ujmuję w formule wyboru pomiędzy mafiosem i inkwizytorem, pierwszy pokazuje czyste ręce i nie wie, doprawdy, dlaczego wszystkim jego wrogom zdarzają się nieszczęścia, a drugi lubi osobiście, ceremonialnie ogłosić wyrok i podpalić stos; jeśli ktoś uważa, że to znacząca różnica, to mu lżej tkwić w okopach). Więc, wracam do tego wątku: bynajmniej nie sieję defetyzmu, przeciwnie, zachęcam − odwagi, śmiałości, wytrwajcie! Już niedługo zwali im się Polska na głowy, a wtedy nadejdzie dzień zapłaty, i my, dla odmiany, będziemy mogli łupić i gwałcić, jak to jest dobrym prawem zwycięzcy. Uff… „Nie jesteś dziś człowiekiem, Marlowe”. (Skąd cytat? Nie, to jeszcze nie ten konkurs). Zresztą, o Wielkim Konkursie Ziemkiewicza dla Mend Internetowych dziś już nic nie napiszę, poza zapowiedzią, że zostanie ogłoszony jutro. Punktualnie w południe. Nie zmarnujcie szansy, bo będzie to konkurs niepowtarzalny. Będą cenne nagrody. Będą też kary. Szczegóły jutro. „A niech was wszyscy diabli”. (Ten cytat nie do was, drodzy czytelnicy. Do kogo? Już oni wiedzą). RAZ

Zasady Sun Tzu Pan Roman K. w jednym ze swych komentarzy przypomniał nam słynne „13 zasad” Sun Tzu. Postanowiliśmy nieco poszerzyć temat przy pomocy forum http://forum.historia.org.pl. – admin Sun Tzu był jednym z największych myślicieli i filozofów Dalekiego Wschodu, autorem Sztuki wojny, bardzo znaczącej chińskiej książki dotyczącej doktryny wojskowej (nie skupiającej się jednak na taktyce). Był również jednym z pierwszych realistów teorii stosunków międzynarodowych. Zasady Sun Tzu są stosowane do dziś dnia, nie tylko w wojskowości i polityce. Jedną z podstawowych zasad przedstawionych przez Sun Tzu jest „oparcie sztuki walki na podstępie”. Sun Tzu twierdził, że „najwyższą sztuką wojny jest pokonanie wroga bez walki”. Jedna ze strategii zawartych w dziele „Sztuka wojny” podkreśla znaczenie poznania wroga – „Jeśli dobrze znasz wroga i dobrze znasz siebie, nie musisz obawiać się wyniku stu bitew. Jeśli znasz dobrze siebie, a nie znasz wroga, za każde zwycięstwo spotka cię porażka.”

• Cała sztuka wojenna opiera się na oszustwie.
• Dajcie nieprzyjacielowi luksusy, żeby zawrócić mu w głowie i zmniejszyć jego ambicje.
• Wbijajcie klin miedzy władcę a jego ministrów, odsuńcie od niego sojuszników. Wzbudzajcie w nich wzajemne podejrzenia tak, żeby zapanowała miedzy nimi niezgoda. Wtedy będziecie mogli wygrywać to przeciwko nim.
• Największą subtelnością w sztuce wojennej jest storpedować plany nieprzyjaciela.
• Ci, którzy są znawcami sztuki wojennej, pokonują nieprzyjacielska armie bez walki. Zdobywają miasta bez przypuszczania szturmu i obalają państwo bez długotrwałych działań.
• Waszym celem powinno być opanowanie w stanie nietkniętym wszystkiego co jest pod słońcem. W ten sposób wasze wojska pozostaną nie zmęczone, a wasze zwycięstwo będzie całkowite. Oto sztuka ofensywnej strategii.
• Wasza niezwyciężoność zależy od was, słabość wroga – od niego. Zwycięska armia jest nią, zanim dojdzie do bitwy; armia skazana na klęskę walczy bez nadziei na zwycięstwo.
• Najwyższą umiejętnością, kiedy rozmieszcza się wojska, jest sformowanie ich w takim szyku, którego nie da się wyraźnie określić. W takim bowiem razie nie wyśledzą was najbardziej przenikliwi szpiedzy i najtęższe umysły nie zdołają sporządzić przeciw wam żadnego planu.
• Okrążonemu, osaczonemu wrogowi trzeba pozostawić jakąś drogę ucieczki. Wskażcie mu, ze pozostała mu jeszcze jakaś deska ratunku i w ten sposób posuńcie mu, że ma inne wyjście niż śmierć. Potem uderzcie.
• W czasie pokoju, człowiek roztropny zachowuje miecz u swego boku. (myśl ta rozwinięta później przez strategów europejskich: Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny.)

Tylko człowiek, który ma do dyspozycji takie właśnie środki i potrafi je wykorzystać, żeby wszędzie siać niezgodę i rozkład – tylko taki człowiek godzien jest rządzić i wydawać rozkazy. Jest on skarbem dla swojego władcy i ostoja państwa.

13 złotych zasad Sun Tzu
1. Dyskredytujcie wszystko, co dobre w kraju przeciwnika.
2. Wciągajcie przedstawicieli warstw rządzących przeciwnika w przestępcze przedsięwzięcia.
3. Podrywajcie ich dobre imię. I w odpowiednim momencie rzućcie ich na pastwę pogardy rodaków.
4. Korzystajcie ze współpracy istot najpodlejszych i najbardziej odrażających.
5. Dezorganizujcie wszelkimi sposobami działalność rządu przeciwnika.
6. Zasiewajcie waśnie i niezgodę między obywatelami wrogiego kraju.
7. Buntujcie młodych przeciwko starym.
8. Ośmieszajcie tradycje waszych przeciwników.
9. Wszelkimi siłami wprowadzajcie zamieszanie na zapleczu, w zaopatrzeniu i wśród wojsk wroga.
10. Osłabiajcie wole walki nieprzyjacielskich żołnierzy za pomocą zmysłowych piosenek i muzyki.
11. Podeślijcie im nierządnice, żeby dokończyły dzieła zniszczenia.
12. Nie szczędźcie obietnic i podarunków, żeby zdobyć wiadomości. Nie żałujcie pieniędzy, bo pieniądz w ten sposób wydany, zwróci się stokrotnie.
13. Infiltrujcie wszędzie swoich szpiegów.

Pan Roman pyta, która z zasad Sun Tzu nie jest w pełni stosowana w Polsce. My nie widzimy żadnej, którą lucyferianie by pominęli. – admin

Rosja tworzy unię celną Na wschodzie Polska zaczęła graniczyć z nową strefą wolnego handlu. Formalnie od 5 lipca br. W tym dniu w Astanie trzej prezydenci Dmitrij Miedwiediew, Nursułtan Nazarbajew i Alaksandr Łukaszenka podpisali oświadczenie o wejściu w życie Kodeksu Celnego wspólnego dla Rosji, Kazachstanu i Białorusi. Nowa unia celna obejmuje 165,3 mln ludzi, czyli ok. połowy mieszkańców Unii Europejskiej i tylko nieco ponad 10 proc. ludności Chin. Ale z poważnym atutem w postaci potężnych zasobów surowców energetycznych. Jest to próba zbudowania nowego międzynarodowego organizmu gospodarczego wciśniętego między te dwa centra. Działania władz Rosji wskazują, że najprawdopodobniej na tych trzech krajach się nie zakończy.

Kopia Unii Europejskiej na terenie b.ZSRR? Początki integracji gospodarczej Rosji z sąsiednimi republikami, które po rozpadzie ZSRR uzyskały niepodległość, sięgają roku 1995. Wtedy podpisano pierwszy dokument w tej sprawie między trzema krajami, które teraz utworzyły unię celną. Różnice ekonomiczne i polityczne, a zwłaszcza brak zdecydowania samej Moskwy co do kierunku własnego rozwoju, opóźniały współpracę. W ostatnim czasie ekipa tandemu Putin-Miedwiediew uznała jednak, że budowa własnej strefy gospodarczej jest priorytetowa. Nawet kosztem przystąpienia Rosji do WTO, czyli światowej organizacji handlu, która mogłaby ułatwić wymianę handlową głównie z Zachodem. Na podstawie nowo przyjętych ustaleń, od lipca 2010 roku Rosja, Białoruś i Kazachstan utworzyły wspólną przestrzeń celną. Większość wymiany towarowej na tym obszarze ma podlegać zasadom wolnego handlu. Zastosowano jednolitą taryfę celną na import towarów oraz wspólny Kodeks Celny. Opisano w nim procedury, które będą regulowały import i eksport towarów na wspólnym obszarze celnym. Rządy trzech państw zobowiązały się też do przygotowania harmonizacji standardów technicznych, sanitarnych i fitosanitarnych. Prawdopodobnie będą one zgodne z obowiązującymi w Unii Europejskiej. Albowiem w czerwcu br. Rosja zharmonizowała swoje standardy z unijnymi. Oznacza to, że przywódcy nowej unii celnej nie wykluczają w przyszłości jakiejś formy integracji z całą UE, co byłoby zgodne z treścią dotychczasowej współpracy Rosji z Niemcami i Francją.

Zanim jednak do tego dojdzie tworzenie strefy wolnego handlu może ożywić wymianę handlową między państwami w niej uczestniczącymi i przyspieszyć ich rozwój gospodarczy. Tym bardziej, że w ciągu ostatnich 20 lat relacje gospodarcze Rosji z krajami b. ZSRR rozluźniały się. Dla przykładu w latach 2000–2008 udział eksportu Kazachstanu i Białorusi do Rosji w całkowitym eksporcie tych państw znacząco się zmniejszył się. Astana odnotowała spadek o 11 proc. (do 9 proc.), a Mińsk o 18 proc. (do 32 proc.). A obroty handlowe między Białorusią a Kazachstanem są bardzo małe. W tym wypadku interesy gospodarcze ściśle wiążą się z politycznymi. A przykład Unii Europejskiej pokazuje, że na bazie wspólnej strefy wolnego handlu można rozwijać integrację polityczną.

Ugniatanie Łukaszenki Wspólna taryfa celna ma jednak wiele wyjątków. Podobnie jak przy tworzeniu UE zastosowano okresy przejściowe na włączenie do wolnego handlu ponad 400 wrażliwych dla stron towarów. Zniesienie utrzymanych ograniczeń w funkcjonowaniu unii celnej ma nastąpić do 1 stycznia 2012 roku. Jednym z nich jest rosyjska ropa i produkty naftowe nie przeznaczone na potrzeby wewnętrzne. Ma to szczególnie istotne znaczenie dla Białorusi (Kazachstan ma własne duże zasoby i same jest eksporterem tego surowca). Gospodarka tego kraju oparta jest w dużej części na przetwarzaniu we własnych rafineriach taniej rosyjskiej ropy i czerpaniu zysków ze sprzedaży produktów ropopochodnych już po światowych cenach. W ten sposób uzyskiwano tam nawet do 30 proc. PKB. Dlatego A. Łukaszenka długo nie zgadzał się na takie rozwiązanie i blokował utworzenie unii celnej. Aby wymusić właściwą decyzję władze w Moskwie sprowokowały w czerwcu br. konflikt gazowy z Białorusią. 21 czerwca Gazprom na wyraźne polecenie prezydenta D.Miedwiediewa zmniejszył dostawy gazu na Białoruś o 15%, a w następnych dwóch dniach przesył został zredukowany o kolejne 45%. Oficjalnym powodem było uchylanie się białoruskich władz od uregulowania długu za tegoroczne dostawy gazu, który według strony rosyjskiej w pierwszych czterech miesiącach br. wyniósł 192 mln USD. Kwota ta nie jest na tyle duża, aby dla jej wyegzekwowania trzeba było użycia tak radykalnych metod. Zwłaszcza, że Gazprom miał też zaległości wobec Białorusi w opłatach za tranzyt gazu. Był więc to jedynie pretekst, aby skłonić niepokornego partnera do podpisania Kodeksu Celnego. [Na Polsce nie trzeba nigdy niczego wymuszać: sama leci w pierwszym szeregu - admin]

Ukraina nie przystępuje – na razie! Po zwycięstwie Wiktora Janukowycza w wyborach prezydenckich na Ukrainie nastąpiło daleko idące zbliżenie w relacjach z Rosją. Nowe władze w Kijowie jednoznacznie wycofały się z ubiegania o członkostwo w NATO, przedłużyły umowę na stacjonowanie Floty Czarnomorskiej na Krymie oraz ułatwiły kapitałowi rosyjskiemu udział w prywatyzacji przedsiębiorstw ukraińskich, także tych o strategicznym znaczeniu. W zamian Moskwa obniżyła cenę gazu, udzieliła kredytu w wysokości 2 mld dolarów oraz zaproponowała szeroką ofertę współpracy gospodarczej. Jednym z takich postulatów przedstawionym oficjalnie przez premiera Putina była propozycja przystąpienia Ukrainy do unii celnej. Rząd ukraiński odrzucił zaproszenie tłumacząc, że oznaczałoby to rezygnację ze współpracy z UE i chęci przystąpienia do WTO. I jedno, i drugie ma duże znaczenie dla rozwoju gospodarki Ukrainy w przyszłości. Skreślenie tego punktu z listy wspólnych projektów wydaje się, że ma tymczasowy charakter. Zaangażowanie Rosji w pomoc ekonomiczną dla Ukrainy i narastający proces wiązania się tej gospodarki ze wschodnim sąsiadem, o wiele szybszy niż z UE, wcześniej czy później przywróci pytanie o udział we wspólnej strefie wolnego handlu. Władze w Moskwie dobrze wiedzą, że wspólnota interesów gospodarczych wymusi odpowiednie decyzje polityczne. Bogusław Kowalski

José Manuel Barroso – komisarz lewicowego kompromisu Przewodniczący Komisji Europejskiej, swoisty „premier unijnego rządu”, to jedna z najbardziej wpływowych osób na świecie. Stoi na czele organu zarządzającego budżetem w wysokości 130 miliardów euro i wydającego dyrektywy bezpośrednio dotyczące pół miliarda Europejczyków. Funkcję tę sprawuje oportunistyczny biurokrata i były marksista, łatwo dający się sterować swoim francuskim i niemieckim kolegom. Popularna internetowa Wikipedia określa ugrupowanie José Barroso mianem „konserwatywnego”. W czerwcu 2004 roku wielu umiarkowanych komentatorów z satysfakcją odnotowało wybór Portugalczyka na stanowisko szefa głównego organu wykonawczego Unii Europejskiej. Miał reprezentować kierunek odmienny od lewicowego Romana Prodiego. Jednak swoją kadencję zainaugurował wydarzeniem przykrym dla katolickiej opinii w Europie, gdy wycofał kandydaturę Rocco Buttiglionego na komisarza spraw wewnętrznych i sprawiedliwości z powodu protestów laickiej lewicy przeciw tej kandydaturze.

Czerwony sztandar nad Atlantykiem Chrześcijańska od starożytności Portugalia kojarząca się nam, być może z Fatimą i chrystianizacją obecnej Brazylii, jest krajem, o którym Matka Boża powiedziała, że „zawsze zachowa dogmat wiary”. Ale życie polityczne tego państwa od kilkudziesięciu lat toczy się pod sztandarem lewicy. Wprawdzie okres tzw. Nowego Państwa podczas autorytarnych rządów Antonia Salazara i jego następców w latach 1933-1974 cechował brak wolności politycznej, ale był to też czas pokoju i ładu, próba praktycznej realizacji postulatów katolickiej nauki społecznej i uchronienia państwa przed popadnięciem we wpływy sowieckie.

Rządy Nowego Państwa zostały jednak – w wyniku wojskowego zamachu stanu i przy udziale ugrupowań lewicowych – obalone w tzw. rewolucji goździków. – Na portugalskiej scenie politycznej nie ma tak naprawdę prawicy i jej rolę pełni partia socjaldemokratyczna. „Rewolucja goździków” zmiotła ze sceny politycznej wszystko, co było kojarzone z prawicą – mówi pochodzący z polsko-portugalskiej rodziny Oswald Rodrigo Pereira. – Do dziś są miejsca, gdzie można spotkać na murach namalowane „sierpy i młoty”, hasła komunistyczne i antyrządowe. Historyczny antagonizm Zachodu i bloku sowieckiego nierzadko zaciemnia polskie spojrzenie na kraje, które w PRL określano w propagandowym skrócie jako „kapitalistyczne”. Wydawało się oczywiste, że skoro Wschód jest lewicowy, to Zachód musi był „prawicą”. Nic bardziej mylnego. Współczesne podziały polityczne w Europie są znacznie bardziej złożone i lewica, również w bardzo skrajnym wydaniu komunistycznym, zawsze była w nich obecna i nigdy nie została pozbawiona wpływów. – Był okres, zaraz po „rewolucji goździków”, gdy można było zabłysnąć na salonach tylko dlatego, że było się w Moskwie i uścisnęło rękę I sekretarza – opowiada Pereiro. O ile beatyfikacja męczenników hiszpańskich otworzyła oczy wielu na dramat tzw. rewolucji hiszpańskiej i skutki władzy proradzieckiej dyktatury, to rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że podobny kierunek groził też w latach dwudziestych XX w. Portugalii. Przedstawiane przez współczesną lewicową propagandę jako dyktatorskie i totalitarne rządy Salazara, podobnie jak generała Franco w Hiszpanii, były przede wszystkim adekwatną formą obrony przed tym zagrożeniem.

Kariera „prawicowego” maoisty Urodzony 23 marca 1956 roku w Lizbonie José Manuel Durčo Barroso rozpoczął karierę polityczną jeszcze jako student prawa, gdy zaangażował się w działalność Rewolucyjnego Ruchu Portugalskiego Proletariatu, partii o przekonaniach maoistycznych, obecnie wciąż funkcjonującej pod nazwą Komunistyczna Partia Portugalskich Robotników. Maoizm to postać ideologii marksistowskiej jeszcze bardziej radykalna niż poglądy Lenina i Trockiego. Stworzona przez chińskiego dyktatora Mao Tse-tunga rewolucyjna koncepcja zakładała zupełne przeobrażenie społeczeństwa w oparciu o masy chłopów i ubogich, rządy oparte na terrorze. Sympatia do takiego sposobu myślenia u przyszłego czołowego polityka europejskiego pozostała jeszcze długo po oficjalnej zmianie poglądów na bardziej umiarkowane. Już po wstąpieniu do Partii Socjaldemokratycznej, do której należy do dzisiaj, mówił o sprzeczności interesów robotników i studentów w duchu teorii walki klasowej, a – choć był wówczas wykładowcą uniwersyteckim – o systemie edukacyjnym wypowiadał się jako o „burżuazyjnym przeżytku”. Jeszcze dziś Barroso z sentymentem wspomina swój dawny „rewolucyjny entuzjazm”. - Bardzo duża część społeczeństwa portugalskiego cechuje się pewną apatią polityczną – ocenia nasz rozmówca. W kraju, w którym scena polityczna zdominowana jest przez ugrupowania różnych odcieni socjalistów i komunistów, łatwo było piąć się po kolejnych szczeblach kariery partyjnej komuś takiemu jak Barroso. Młody specjalista w dziedzinie prawa międzynarodowego skoncentrował się na sprawach stosunków zewnętrznych. W wieku 29 lat został doradcą wiceministra ds. polityki zagranicznej, dwa lata później sekretarzem stanu, a w 1992 ministrem. Był w tym okresie zaangażowany w – niestety nieudane – próby zakończenia wojny domowej w Angoli. Z kolei jego silne poparcie dla niepodległości innej byłej portugalskiej kolonii – Timoru Wschodniego, spowodowało raczej wzrost napięcia w tamtym regionie. Ukoronowaniem politycznej aktywności Durčo Barroso (jak mówią o nim w ojczyźnie) przed przeniesieniem się do Brukseli było stanowisko premiera, które piastował od kwietnia 2002 do lipca 2004 roku. Był to okres raczej trudny dla gospodarki portugalskiej. Oszczędnościowa polityka rządu koalicji socjalistów i socjaldemokratów nie przyniosła oczekiwanego spadku deficytu budżetowego ani zmniejszenia bezrobocia. Poparcie dla gabinetu znacząco spadło, a tworzące rząd partie poniosły klęskę w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku.

Administrator superpaństwa W tej sytuacji nie wydawało się, by premier Portugalii mógł liczyć na jakiś poważniejszy sukces. Tymczasem jednak dobiegała końca kadencja Komisji Europejskiej pod przewodnictwem Romano Prodiego i szukano jego następcy. Był to w UE okres zmian i zamieszania. Kilka miesięcy wcześniej, 1 maja 2004 roku, doszło do największego w dziejach wspólnoty rozszerzenia (m.in. o Polskę i kraje naszego regionu), trwał również skomplikowany i niepewny proces ratyfikacji traktatu konstytucyjnego zakończony ostatecznie jego odrzuceniem. Poszukiwano kandydata kompromisu, sprawnego administratora, strażnika dotychczasowego układu sił, który zapewnia dominującą rolę grupie dużych państw tzw. starej Unii. Do tej roli nadawał się Barroso. Jego lewicowość ułatwiła akceptację przez przedstawicieli państw Unii rządzonych wówczas przez chadeków, socjaldemokratów, socjalistów i liberałów (m.in. Niemiec, Wielkiej Brytanii i Hiszpanii), natomiast deklarowana chadeckość skłaniała do poparcia europejskiej prawicy (rządzącej m.in. we Francji i Włoszech). Pochodził z kraju od dawna uczestniczącego w procesie integracji, ale jednocześnie małego i peryferyjnego, co mogło sugerować, że zadba o interesy także innych państw tego typu. Barroso został wybrany na przewodniczącego Komisji Europejskiej 29 czerwca 2004 roku, a urząd objął 1 listopada. Jego pierwsza kadencja upłynęła pod znakiem kolejnych prób ustanowienia w Unii konstytucji i nadania tym samym wspólnocie osobowości prawnej. Po fiasku ratyfikacji traktatu konstytucyjnego pojawiła się propozycja tzw. traktatu reformującego (zwanego też lizbońskim), który po licznych perturbacjach ostatecznie wszedł w życie 2 grudnia ubiegłego roku. Ale traktat był właściwie jedynym „sukcesem” unijnej biurokracji w tym czasie. Komisja pod kierunkiem Barroso prowadziła dotychczasową politykę na rzecz dalszej integracji państw członkowskich, postępującej regulacji i unifikacji w ramach Unii m.in. w dziedzinie podatków i praw socjalnych. Przy tak określonych priorytetach trudno było mówić o podjęciu wysiłku na rzecz modernizacji i zwiększenia konkurencyjności naszego obszaru w myśl tzw. Strategii Lizbońskiej. Interesy Niemiec i Francji były ważniejsze niż solidaryzm europejski (co odczuliśmy w postaci bierności Komisji w odniesieniu do projektu Gazociągu Północnego) i polityka wspierania inwestycji w regionach rozwojowo zapóźnionych, jakich wiele jest na terenie państw – nowych członków. Koniec kadencji Komisji Barroso to przede wszystkim okres starań o reelekcję. To czas zdobywania taniej popularności przez popieranie różnych wątpliwych inicjatyw w duchu politycznej poprawności i liberalnego rozumienia postępu. Ten niezmienny paradygmat brukselskiego establishmentu od kilkudziesięciu lat nie prowadzi jednak do rozwiązania głównych problemów Europy. Wskaźniki wzrostu gospodarczego spadają praktycznie cały czas od 10 lat, a bezrobocie rośnie; obniżającej się konkurencyjności w stosunku do USA i państw azjatyckich towarzyszy zapaść demograficzna, powstrzymywana tylko przez ogromną imigrację, ale ta z kolei powoduje rozliczne napięcia na tle różnic kulturowych, cywilizacyjnych i religijnych. Kryzys finansów w Grecji i groźba jego rozszerzenia stawiają pod znakiem zapytania dalsze trwanie unii walutowej. Jaką wizję dla mającej 500 mln mieszkańców Europy może przedstawić urzędnik o poglądach tak ogólnych i umiarkowanych, że trudno określić, jakie one są? Piotr Falkowski

W uzupełnieniu sylwetki Jose Barroso dodajmy, że jest on po prostu portugalskim Żydem. W 2009 roku brał udział w tajnym spotkaniu grupy Bilderberg. – admin

Nowy styl Nagłe odsłonięcie tablicy upamiętniającej ofiary tragedii smoleńskiej w czwartek może okazać się swoistą zapowiedzią stylu, w jakim niedawno zaprzysiężony prezydent będzie uprawiał politykę historyczną. Metoda pospiesznego załatwiania spraw i brak kontynuacji linii zapoczątkowanej przez Lecha Kaczyńskiego uwidaczniają się w oficjalnym programie obchodów 90. rocznicy Cudu nad Wisłą. Sama rocznica, jak i niewątpliwa ranga tego wydarzenia historycznego w dziejach Polski i całej Europy sugerowałyby równie wyjątkową ceremonię pod względem organizacji i nagłośnienia medialnego. Jednak tegoroczne obchody, zorganizowane zapewne w nurcie pojednania z państwem rosyjskim, nie wyróżniają się niczym szczególnym, jeśli chodzi o ich oficjalny program. Nie będzie ani defilady wojskowej, ponieważ jakiś czas temu MON stwierdziło, że nie ma na to pieniędzy. Nie przewidziano też, jeśli opierać się na programie zamieszczonym na stronie internetowej Kancelarii Prezydenta, uroczystego przemówienia, a jedynie wystąpienie 14 sierpnia w Ossowie. Początkowo były plany, by Bronisław Komorowski pojawił się w Ossowie 15 sierpnia, ale oficjalny program tego nie przewiduje. Nominacje generalskie nie będą przyznawane jak do tej pory w Pałacu Prezydenckim, ale na placu Piłsudskiego. Według generała Waldemara Skrzypczaka, byłego dowódcy Wojsk Lądowych i szefa Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe operującej w Iraku, miejsce przyznawania nominacji odzwierciedla zamysł organizatorów, by ta uroczystość była dostępna dla większej niż do tej pory publiczności. Z kolei dr hab. Romuald Szeremietiew uważa, że jest to działanie propagandowe prezydenta, który chce zyskać w ten sposób poklask. Chce w ten sposób odwrócić uwagę od Pałacu Prezydenckiego, który dzięki krzyżowi cały czas kojarzony jest z śp. Lechem Kaczyńskim. Nominacje generalskie otrzymają m.in. szef Sztabu Generalnego gen. broni Mieczysław Cieniuch oraz płk Krzysztof Parulski, główny prokurator wojskowy. W opinii Szeremietiewa, świadczy to o pewnym automatyzmie w przyznawaniu awansów. Według byłego wiceministra obrony, awans wojskowy jest wyróżnieniem, choć od jakiegoś czasu nie zależy on ani od zasług, ani od umiejętności. Z kolei prokuratura wojskowa, według Szeremietiewa, nie sprawdziła się w kwestii śledztwa smoleńskiego, i to rodzi pytanie o zasadność przyznania stopnia generalskiego płk. Parulskiemu. Nic więc nie dzieje się wbrew głównej linii działania rządu i Komorowskiego. Nawet dostępność dla szerszego grona odbiorców aktu wręczania nominacji generalskich nie zmieni faktu, że to wszystko wygląda bardzo skromnie i może sugerować celowe odchodzenie od polityki historycznej uprawianej przez poprzednika obecnego prezydenta. Nie powinno to jednak dziwić, gdyż Bronisław Komorowski w licznych wypowiedziach po 1989 r. zaznaczał, że jest przeciwko przywróceniu Święta Wojska Polskiego 15 sierpnia. Paulina Jarosińska

Palikot miał rację, Komorowski to tchórz Policja usunęła dzisiaj nad ranem ludzi spod krzyża, jako powód - lub, jak kto woli, pretekst - podając konieczność zabezpieczenia pirotechnicznego pałacu przed jutrzejszymi uroczystościami. O tym czy był to prawdziwy powód, czy tylko pretekst, przekonamy się już wkrótce, po tym co się stanie z samym krzyżem. Jeśli w najbliższym czasie, pod osłoną nocy, zniknie i on, będzie można przyjąć, że "zabezpieczenie pirotechniczne" to był pic na wodę, a chodziło o pretekst do usunięcia ludzi, żeby można było usunąć sam krzyż. Sądząc po tym jak to jest zorganizowane, mam wrażenie, że tak właśnie będzie. W świetle dzisiejszego porannego "czyszczenia" pałacowego obejścia, inaczej wygląda sprawa samej tablicy, tak pośpiesznie przygotowanej, zamontowanej i odsłoniętej. Wygląda na to, że była ona potrzebna jako podkładka pod dzisiejszą akcję. Decyzja o usuwaniu ludzi spod krzyża nie zapadła dzisiaj w nocy, nie zapadła też wczoraj, bo takich decyzji nie podejmuje się z dnia na dzień. Rozwiązanie siłowe musiało być rozważane od jakiegoś czasu, szukano dogodnego pretekstu, który pozwoli ludzi usunąć, ale tak, żeby nie wyglądało, że chodzi tylko o nich. Zabezpieczenie pirotechniczne uroczystości to wygodny, bo w miarę wiarygodny powód.  Ostateczna decyzja zapadła pewnie krótko przed tym jak Kancelaria Prezydenta zwróciła się o zgodę na tablicę, i tę tablicę zamówiła. Bo tablica stała się pilnie potrzebna gdy stało się jasne, że ludzie, a pewnie i sam krzyż, będą wkrótce usuwani. Żeby to łatwiej sprzedać opinii publicznej, tablica - jakakolwiek - musiała zawisnąć przed jeszcze akcją. Nie było więc czasu ani na konsultacje, ani na zapraszanie kogokolwiek. Mam wrażenie, że już wczoraj było wiadomo co się stanie dzisiaj nad ranem, a przynajmniej - że rozważany jest wariant siłowy, a może nie tylko rozważany ale zaplanowany. Mieliśmy więc dość zaskakujące, zważywszy na to, że sitting pod krzyżem trwa już długo, zgodne wypowiedzi Celińskiego, Lisa i Palikota o konieczności użycia siły. Jak raz, zaraz po tym jak z góry to użycie siły usprawiedliwili, ono nastąpiło. Jeśli przyjąć - a to więcej niż pewne - że dzisiejsza akcja nie jest wymyślonym naprędce spontanem niekonsultowanym z prezydentem, pewne jest także, że informacja o tych planach przeciekała, a ci do których przeciekła, skorzystali z okazji, żeby urobić opinię publiczną. Nikt chyba nie uwierzy, że Palikot wczoraj wieczorem nie wiedział co się stanie nad ranem. Nie dziwią więc też kolejne kroki, czyli typowa dla Platformy przykrywka "na Palikota", którą sam Palikot szczerze opisywał w wywiadzie.

Janusz Palikot: W 2007 r. czekałem na wynik wyborów, a po wygranej wiedziałem, że moim celem jest osłanianie Tuska, że jako premier musi mieć wolne ręce do rządzenia. Awanturę z PiS wziąłem na siebie. Jako polityk nie miałem żadnych skrupułów.  Już lepiej, żeby dziennikarze ciskali gromy na mnie niż na Rostowskiego. Rostowski niech ma komfort pracy w tym czasie, kiedy ja ściągam na siebie ogień artyleryjski.  Świadomie wybieram takie momenty, aby kłopot swojej partii wziąć na klatę. Dzisiaj więc, zgodnie ze sprawdzonym wielokrotnie schematem, gdy Platforma chce przykryć coś niewygodnego, Palikot pisze coś ohydnego. Dzisiaj nie mogło być inaczej, Palikot sięgnął po najbardziej obrzydliwy chwyt - zawoalowane życzenie śmierci pod adresem Jarosława Kaczyńskiego. Wpis zatytułowany "Nadzieja" jest bardzo krótki ale chyba więcej nie trzeba.
Janusz Palikot: Przyjdzie taki dzień, że Jarosław będzie już rozmawiał z siłami ostateczności. Być może jeszcze w tym roku. I wówczas uznamy, że to był naprawdę dobry rok. Tego się trzymam, w to wierzę. Palikot nie ma jaj, żeby swoje życzenie wyrazić wprost, ale i tak jest zrozumiałe. W Gazecie Wyborczej pewnie znajdą jakąś inną interpretację tego wpisu, tak jak znaleźli dla okrzyków "jeszcze jeden!", które podobno były tylko niewinną prośbą o bisy "Barki", ale czytelnicy Palikota zrozumieli ten wpis zgodnie z intencjami autora. I pewnie to on stanie się dzisiaj tematem dnia, spełni więc swoją funkcję, skutecznie odwracając uwagę od rozpisanej na role i realizowanej od kilku dni akcji "neutralizowania" krzyża pod pałacem. Sporu o krzyż nie powinno być i nie musiało być. Ale jest. I bez względu na to kto ma jaki wkład w to, że jest i że jest coraz bardziej gorący, to od prezydenta, który wygrał wybory pod hasłem "Zgoda buduje" i deklaruje, że chce być "prezydentem wszystkich Polaków" oczekiwałabym minimum odwagi. Trzeba się nauczyć wychodzić do ludzi, trudne decyzje trzeba umieć wytłumaczyć, nie załatwiać ich Michałowskim i Palikotem. To co mnie najbardziej irytuje w tej akcji, to rżnięcie głupa. Fatalny omen dla tej prezydentury, nie wiem czy Palikotowi starczy inwencji na całe pięć lat.
Kataryna

Afera większa niż FOZZ Dziś po raz kolejny wklejam nie swój tekst. Jest tak ważny, że postanowiłam umieścić go w całości, bez mówień i skrótów. Krzysztof Rybiński pisze na swoim blogu o tym , co nam szykują władze w cieniu krzyża pod pałacem. Dlaczego, to już się tylko możemy domyślać.

Finanse publiczne na równi pochyłej Często gdy dzieją się skomplikowane rzeczy mamy tendencję do skupiania się na szczegółach, a nie dostrzegamy spraw wielkich. Dzisiaj w Polsat News około 20:40 ujawnię pewne niepokojące fakty, dotyczące kwot przekraczających 50 mld złotych. Potem napiszę o tym na blogu.

Read more Obiecałem to piszę. Na czym polega afera finansowa w finansach publicznych. Rząd planuje, że w latach 2010-2013 sprzeda majątek o wartości 55 mld złotych, można się domyśleć patrząc na spółki których to dotyczy (energetyka, finanse) że w większość sprzedadzą inwestorom zagranicznym. OFE nie kupią nic, bo im Fedak z Rostowskim zabiorą pieniądze. W tym czasie dług publiczny wzrośnie z 680 mld złotych do ponad 900 mld złotych. Zatem zostaniemy jak gołodupcy, bez żadnych aktywów (kupi zagranica), z olbrzymimi długami. Liczba urzędników administracji publicznej zbliży się do 500 tysięcy(w 1990 roku było 159 tysięcy), a na skutek działania reguły wydatkowej Rostowskiego udział wydatków sztywnych w budżecie sięgnie 90 procent.Więc jakiekolwiek oszczędności bez zmiany ustaw w być może nawet konstytucji (prawa nabyte) będą niemożliwe. W mediach dyskutujemy o “ważnych” sprawach o krzyżu, o tablicy. A takim drobiazgiem jak powyżej to nikt się nie zajmuje. Powtórzę, bo warto. W dobrze rządzonym kraju, jak sprzedaje się majątek, to jednocześnie kraj się oddłuża, zmniejsza zadłużenie. A w Polsce sprzedamy majątek, i zostaniemy z długiem, który będzie bliski biliona złotych. Były różne afery: alkoholowa, FOZZ, paliwowa, hazardowa. Ale tam chodziło o jakieś kilkaset milionów złotych, no może miliard. Teraz chodzi o to, że kraj zostanie bez aktywów, z olbrzymimi długami, które w ciągu czterech lat przyrosną o 350 miliardów złotych. Poprzednie afery kończyły się niewielkim uderzeniem w przeciętnego podatnika. Ale opisywana przez mnie “afera” w cudzysłowiu, bo nikt przecież prawa nie łamie, może kosztować Polaków setki miliardów złotych. A na koniec, jak już nikt nie będzie chciał kupować naszych obligacji, to wtedy znacjonalizują OFE, jak w Argentynie, i każą kupować obligacje rządu. Jednak najbardziej absurdalne jest to, że taki scenariusz wynika z oficjalnych dokumentów rządowych. Wieloletni Plan Finansowy Państwa mówi wprost, że sprzedamy wszystko co się da, i zadłużymy się na dodatkowe 350 mld złotych do 2013 roku (mówiąc językiem technicznym, finansowym, aktywa netto sektora finansów publicznych zmaleją o ponad 400 mld złotych). Oficjalny dokument MPiPS zabiera nasze składki z OFE, żeby topić je w gigantycznej dziurze budżetowej. Jeszcze jest czas żeby się opamiętać i robić reformy. Nowe: kryzys zadłużenia się nasila. Według De Zeit i Financial Times, Eurostat podjął decyzję, że zadłużenie państwowych banków musi być doliczane do długu publicznego, co w przypadku Niemiec, które znacjonalizowały WestLB i Hypo Real Estate może znaczać znaczny wzrost długu publicznego. Ciekawe czy będzie to dotyczyło również innych krajów, bo wtedy dłyg publiczny Wielkiej Brytanii znacznie wzrośnie. A jakby zgodnie z tą metodologią doliczyć do federalnego długu publicznego USA (teraz 13 bilionów dolarów) Fanny Mae i Freddie Mac (6 bilionów) to dług skoczyłby do 140% PKB i żegnaj ratingu AAA. Idą ciekawe czasy.

Irena Szafrańska

HAKI NA MACIEREWICZA Powierzenie Antoniemu Macierewiczowi zadania kierowania zespołem parlamentarnym ds. zbadania tragedii smoleńskiej, było jedną z najtrafniejszych decyzji PiS-u na przestrzeni ostatnich miesięcy. Medialny skowyt, towarzyszący jak zawsze pojawieniu się tego polityka  dowodzi, że grupa rządząca docenia jego doświadczenie w sprawach bezpieczeństwa i służb specjalnych i mogła się poczuć zagrożona kompetencją i bezkompromisowym dążeniem do wyjaśnienia prawdy. Identyczne reakcje można było obserwować, gdy kandydaturę Macierewicza zgłoszono do sejmowej komisji ds. zabójstwa Krzysztofa Olewnika.  Ówczesny marszałek Komorowski posunął się nawet do politycznego szantażu informując reporterkę I programu radia, że jeśli klub PiS-u nie wycofa kandydatury, powołanie komisji stanie pod znakiem zapytania. „A przecież czekają na nią Polacy, czeka rodzina Olewników”  - ubolewał Komorowski. Poziom nienawiści wobec Antoniego Macierewicza, podsycanej najbardziej kłamliwymi i prymitywnymi oskarżeniami, można porównać tylko z poziomem lęku, jaki wśród politycznych patronów WSI wzbudza wiedza przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej. Nie może zatem dziwić, że skala  ataku  jest zawsze proporcjonalna do skali skuteczności działania. Od chwili powołania zespołu, obserwujemy wyraźne ożywienie w sprawach dotyczących tragedii smoleńskiej. Liczne konferencje prasowe Prokuratora Generalnego czy wypowiedzi przedstawicieli grupy rządzącej są pierwszymi, pozytywnymi efektami działań zespołu kierowanego przez Macierewicza.  Po wcześniejszej kampanii dezinformacji, prowadzonej przez media na podstawie rosyjskich „wrzutek”, nadszedł okres stawiania trudnych dla władzy pytań i domagania się od Rosji zwrotu dowodów rzeczowych i materiałów ze śledztwa.

Nie sposób dalej  ukrywać licznych zaniedbań grupy rządzącej, ani przemilczeć faktu, że Rosja utrudnia działania polskiej prokuratury i nie chce przekazywać żadnych istotnych dowodów. Efektem działań zespołu parlamentarnego jest również informacja, że szef kancelarii premiera Tomasz Arabski odpowiadał nie tylko za organizację lotu delegacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale też za jej aspekt polityczno-dyplomatyczny, a jego rozmowy w Moskwie w dniach 17-18 marca spowodowały m.in. odwołanie wizyty ministra Mariusza Handzlika z Kancelarii Prezydenta. Wiemy także, że rządzący mieli informacje o problemach z przygotowaniem lotniska w Smoleńsku i nie uczynili nic, by  tę kwestię wyjaśnić i uporządkować. Wielokrotnie natomiast odkładano wizytę w Smoleńsku specjalnej grupy roboczej powołanej przez ministra Andrzeja Przewoźnika, która miała sprawdzić stan lotniska. W końcu, gdy do wizyty doszło wszystko wskazuje na to, że grupy nie wpuszczono na lotnisko Siewiernyj. Każda, tego rodzaju informacja przekazywana przez Antoniego Macierewicza burzy dotychczasowy, fałszywy obraz smoleńskiej tragedii utrwalany przez główne media w ramach kampanii dezinformacji i sprawia, że Polacy mogą dostrzec wspólną rosyjsko-polską grę, która doprowadziła do zamknięcia pułapki smoleńskiej.

Coraz liczniejsze żądania wyjaśnień, kierowane w stronę grupy rządzącej i zapowiedź zapraszania na posiedzenia zespołu osób odpowiedzialnych za organizację wizyty prezydenckiej musi stwarzać realne zagrożenie dla środowiska, które z ukrywania prawdy o tragedii uczyniło swoją rację stanu. Również wskazywanie na odpowiedzialność Rosjan i ujawnianie ich złej woli w wyjaśnieniu przyczyn tragedii, podważa wiarygodność propagandowego „pojednania” i może sprawić, że Polacy zaczną tracić zaufanie do przyjaciół pułkownika Putina. Byłoby to wielce niepożądanym objawem, bo zdaniem gen. Dukaczewskiego „nie ma podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan, nie ma też potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko”. Nietrudno się domyśleć, że w tej sytuacji działania Antoniego Macierewicza i parlamentarnego zespołu PiS muszą mocno uwierać ludzi z grupy rządzącej, a co gorsze - podważają zaufanie, jakim Dukaczewski nakazuje darzyć płk Putina. Wiedza Macierewicza o mechanizmach funkcjonowania obecnego układu i dociekliwość w odkrywaniu trudnych tematów może przecież sprawić, że przyszła komisja śledcza badając okoliczności, w jakich doszło do tragedii smoleńskiej będzie chciała wyjaśnić zadziwiającą koincydencję, zachodzącą między odzyskiwaniem wpływów przez środowisko byłych WSI, a działaniami grupy rządzącej. Rozgrywanie nienawiści do Lecha Kaczyńskiego i wzmacnianie konfliktu premier- prezydent leżało z całą pewnością w interesie putinowskiej Rosji. Z tej samej perspektywy można widzieć nagłą woltę polityczną Donalda Tuska i wystawienie prezydenckiej kandydatury Bronisława K. – zdecydowanego faworyta Rosjan i ludzi środowiska WSI. Powołanie w roku 2009 stowarzyszenia „Sowa” i jego rejestracja na początku 2010 roku wpisywało się w scenariusz reaktywacji wpływów i było efektem sprzyjającej atmosfery politycznej wytworzonej przez grupę rządzącą. Ponieważ nie ma możliwości skutecznego zablokowania prac zespołu, a tym bardziej odwołania zeń Antoniego Macierewicza, grupa rządząca może chcieć przeprowadzić kombinację operacyjną mającą na celu zdyskredytowanie niewygodnego polityka, a nawet postawienie go w stan oskarżenia. Wydaje się, że istnieje zamiar, by do tego celu wykorzystać materiały Komisji Weryfikacyjnej WSI, „odzyskane” przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego z Kancelarii Prezydenta. Chodzi o akta, które w listopadzie 2007 r. tuż przed przejęciem władzy przez obecną koalicję zostały przewiezione z siedziby SKW do prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego i służyły pracom nad aneksem do Raportu z Weryfikacji WSI. Przed dwoma dniami „Gazeta Wyborcza” poinformowała, że materiały te wrócą do SKW. Chodzi przede wszystkim o nagrania audio i wideo zeznań złożonych w latach 2006-07 przed Komisją Weryfikacyjną Antoniego Macierewicza. „Wyborcza” stwierdza wprost: „Nagrania z przesłuchań pokazują metody weryfikatorów. Z naszych rozmów z osobami, które przeszły przez weryfikację, wynika, że komisja pytała o stały zestaw nazwisk polityków, biznesmenów i dziennikarzy. Co teraz stanie się z nagraniami i zapisami przesłuchań? - Będziemy analizować, czy przebiegały zgodnie z prawem i czy przesłuchujący nie wyszli poza narzucone przez ustawę role. Jeśli odkryjemy takie przypadki, oczywiste będzie skierowanie zawiadomień o przestępstwie - zapowiada nasz rozmówca z SKW.” Ta zapowiedź wyraźnie wskazuje, w jakim kierunku SKW dokonywać będzie „analizy” materiałów Komisji Weryfikacyjnej. Próby oskarżenia Macierewicza o rzekome przestępstwa, w związku z pracami Komisji oraz kampanie oszczerstw i pomówień, były prowadzone już od roku 2007 i choć wszystkie okazały się chybione, wiele wskazuje, że tę samą metodę próbuje się zastosować obecnie. Przypomnę, że jeszcze w lutym br. gen. Dukaczewski sugerował, że „Komisja mogła szukać haków na trzech byłych szefów MON - a dziś kandydatów na prezydenta - Bronisława Komorowskiego, Radosława Sikorskiego i Jerzego Szmajdzińskiego”  i informował, że "Macierewicz w rozmowach w cztery oczy z oficerami szukał negatywnych informacji o Sikorskim i Szmajdzińskim. [...] Wśród tych niezweryfikowanych zeznań mogą być pomyje. Osoba pomówiona nie będzie miała żadnej możliwości obrony". Wówczas też Dukaczewski straszył „hakami” znajdującymi się rzekomo w „lochach” Kancelarii Prezydenta i twierdził, że „w ciągu 10 dni skopiowane, nielegalne materiały WSI zostaną użyte przeciwko jednemu z kandydatów” insynuując, że zostaną wykorzystane w trakcie kampanii wyborczej Lecha Kaczyńskiego. Nic podobnego oczywiście nie miało miejsca, za to wiele wskazuje, że dziś rzekome „haki” mają zostać wykorzystane przeciwko Macierewiczowi. Warto zwrócić uwagę, że przed kilkoma dniami pojawił się medialny przeciek o  „korupcji w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego”. Chodziło od nieprawidłowości przy wydawaniu przez SKW świadectw bezpieczeństwa przemysłowego, a w sprawie tej prokuratura ma posiadać materiały wskazujące, że funkcjonariusze SKW w zamian za świadectwa przyjmowali łapówki. Z informacji „Rzeczpospolitej” wynikało też, że po skandalu z SKW odszedł ppłk Artur Bogusz, kierujący pionem odpowiadającym m.in. za wydawanie świadectw bezpieczeństwa przemysłowego. To były oficer WSI, który przeszedł pozytywnie weryfikację i został przyjęty do nowej służby. Tyle tylko, że śledztwo Wojskowej Prokuratury Okręgowej w tej sprawie zostało wszczęte jeszcze w sierpniu 2009 r. Ujawnienie jej właśnie dziś może świadczyć, że jest traktowana jako element „czystek” dokonywanych w służbie powołanej przez Antoniego Macierewicza i ma posłużyć do usunięcia z SKW funkcjonariuszy, którzy nie odpowiadają oczekiwaniom decydentów i nowym zadaniom, jakie wkrótce zostaną postawione przed tą służbą. Aleksander Ścios

ROSJA PADŁA. ODWAŻMY SIĘ CIESZYĆ! Imperium od zawsze wiedziało, że słabość świata zachodniego polega na tym czym ten świat się w naiwności swojej szczyci: na słuchaniu, ewentualnie nawet słuchaniu się, głosu opinii publicznej. W ciągu kilkudziesięciu lat opanowało więc wszystkie narzędzia kształtowania nowego człowieka na Zachodzie: media, uczelnie, sondażownie. Stworzyło tzw. ruchy społeczne i partie polityczne. Te ostatnie doprowadzając często z sukcesem do władzy w wielu krajach. Nie ma bowiem nic łatwiejszego w demokracji niż policzyć głosy. Samemu. Zapuściło też macki w Ameryce. W kraju wolnych ludzi zaczęło szerzyć zepsucie na wielką skalę. Zaczęło rozsiewać na świecie nienawiść do tego kraju, który w konstytucji swojej mówi, że każdy człowiek ma prawo do szczęścia. W którym tradycją jest, że każdy może szczęśliwie się bogacić i żyć w wolności. Kiedy kraj ten wybrał na prezydenta czarnego Obamę - pomyślało, że oto odniosło zwycięstwo, a znienawidzony tradycjonalizm został pokonany. Zapewne utwierdziło się w swoim triumfie kiedy prezydent USA ogłosił rezygnację z tarczy w Polsce, kiedy przyjął nagrodę Nobla, kiedy zaproponował w Pradze "reset historii". Uznało - według jedynie znanych sobie schematów myślenia - że propozycja współpracy  to wystarczający dowód naiwności i uznania potęgi Imperium. Że to forma słabości wyrażona przez "wybranego" na kadencję. 10 kwietnia 2010 roku zademonstrowało więc światu czym jest. Być może wyobrażało sobie, że to czas odpowiedni pokazać kły, posiać strach, rzucić na kolana, przyśpieszyć! Głupie. Uwierzyło własnym szpiegom, którzy przez dziesiątki lat pobierali kasę za informacje nietajne. Ale 10 kwietnia świat zmartwiał. Polacy zalali się łzami. Nie pierwszy raz. Nie byli nawet specjalnie zaskoczeni tym, że nie widać reakcji świata, a więc czołgów, komandosów i bomb. To już normalka, powiedzieli sobie, że świat ma nas w dupie i nikt za Polskę umierał nie będzie. Sprawa jednak - a okazuje się to już po czterech miesiącach od naszej tragedii - zaczęła się ( i to całkowicie bez udziału opinii publicznej - tego oręża imperium) rozgrywać w innej skali. Okazuje się, że 10 kwietnia 2010 roku Imperium uruchomiło mechanizm, którym przypieczętowało swój los. Nie wiadomo nam - publiczności - czy aby dla Imperium nie miał być to jedynie  początek dalszych działań. Być może miało jakiś dalszy plan. My, publiczność, dowiedzieliśmy się jedynie, że zostało przyblokowane na Bałtyku i Morzu Północnym wielkim siłami morskimi NATO. Że zamknięta została przed nim przestrzeń powietrzna nad połową świata. A wszystko pod łagodnym pozorem ćwiczeń wojskowych i dymiącego wulkanu. Działo się coś jeszcze. Z większą niż przeciętna częstotliwością zaczęły się rozbijać jakieś następne samoloty. Wielu też zastanawia się nad katastrofą wieży wiertniczej u wybrzeży Stanów. Zasadnicze znaczenie dla biegu wydarzeń miały jednak, jak myślę, fakty wyrażane lakonicznymi komunikatami o wprowadzeniu na orbitę pewnych nowych obiektów.  Np. promu X37B. Sterowany komputerowo może pozostawać w kosmosie bardzo długo, może tam umieszczać  "chmary niewielkich satelitów".  Lub o wystrzeleniu rakiety Minotaur IV, która uniosła ze sobą prototyp nowej broni mogącej uderzyć w dowolny cel na powierzchni Ziemi w przeciągu mniej niż godziny. To tylko jakieś przykłady, oczywiście. Związani emocjami ze "śledztwem" smoleńskim i z tym co zrobił z tej tragedii rząd Tuska, związani klęską powodzi, związani kampanią "wyborczą" i, ostatnio, sprawą krzyża - nie zdążyliśmy chyba zdać sobie sprawy, że w  innej skali wydarzeń dzieje się rzecz bez precedensu w historii Świata. Oto spala się, unicestwia się ONO. Płonie od Kamczatki po swoje zachodnie granice. Od morderczej suszy i ognia nie ma ucieczki. Jego dowódcy próżno udają, że walczą z ogniem. Skala zniszczenia musi być totalna. Próba zrobienia sobie z Abchazji kryjówki widocznie śmieszna i szybko wybita z głowy, skoro wczoraj dociera komunikat, że Miedwiediew..., och, Obama, Obama! - " jak podała służba prasowa Kremla" "Potwierdził gotowość USA do przekazania niezbędnego sprzętu do gaszenia pożarów, chęć do współdziałania ekspertów. W rozmowie prezydenci wspomnieli o perspektywach kontaktów przy okazji wielu zgromadzeń międzynarodowych, w których obaj mają zamiar uczestniczyć." A dzisiaj to: "Prezydent USA Barack Obama zobowiązał się w rozmowie z rosyjskim prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem do pomocy w walce z szalejącymi w Rosji pożarami. Strona rosyjska wystąpiła do USA o dostawy sprzętu, w tym ochronnych ubrań, zapasów wody i przenośnych pomp. Pomoc nie przewiduje natomiast wysłania w miejsce pożarów amerykańskich strażaków." (PAP) Podkreślam to: STRONA ROSYJSKA WYSTĄPIŁA DO USA O DOSTAWY SPRZĘTU... DO POMOCY W WALCE Z SZALEJĄCYMI W ROSJI POŻARAMI. Prezydent Barack Obama oczywiście "zobowiązał się" (och ty żałosny, obłudny języku sowieckiej propagandy, ty zdechniesz ostatni) do pomocy. Taki ogromny obszar nie może pozostać bez nadzoru. Tymczasową funkcję nadzorcy pogorzeliska będzie sprawować Miedwiediew. Chiny będą mieć w dalszym ciągu z tej strony ścianę. Pakistan też na krawędzi życia i śmierci, ale wielomilionową pomoc prezydent Obama już mu zapewnił. I słowa na pewno dotrzyma. Iran, którego podobno nie cierpią sami Arabowie, musi spasować jak przekłuty balon. Nie będzie otrzymywał uranu do samodzielnego wzbogacania. Na swoją kolej w ramach porządkowania świata czeka Afryka. Niezwykle bogaty kraj. Niezwykle biedny kraj. Prezydent Barack Obama podoła i temu wyzwaniu. Któż jak nie on. Więc odważmy się cieszyć! Więc odważmy się cieszyć! Dziękujmy Bogu za prezydenta Obamę, dziękujmy Bogu za Pentagon, za wprzęgnięcie wiedzy ludzkości do walki ze złem! Dziękujmy Bogu, że istnieje kraj, który wierzy w Boga… WIWAT AMERYKA!  WIWAT PREZYDENT OBAMA! Aspiryna

Dlaczego „LOT” jest nielotem? Wczoraj wyjaśniałem, dlaczego firmy z Chin (i z Kontynentu, i z Tajwanu), z Korei Płd., z Indyj – biją firmy z krajów Zachodu (wliczając w to Japonię). Tu jeszcze jeden przyczynek ze strony: (Anna Świątek: XXI wiek i koreańska zemsta na Japończykach W XXI wieku bynajmniej nie w wyniku zbrojnego starcia, doprowadzającego do przelewu krwi Japonia została sromotnie pokonana przez swoich sąsiadów z Korei Południowej. I nie chodzi tu o utratę suwerenności czy straty terytorialne, ale o coś znacznie poważniejszego…. Do tej pory to właśnie Japonia kojarzona była z nowinkami technicznymi. Innowacyjny w dziedzinie elektroniki Kraj Kwitnącej Wiśni był prawdziwą mekką dla naukowców i badaczy. Jednak obecnie to koreańskie firmy elektroniczne przodują w najnowocześniejszych technologiach pozostawiając Japonię daleko w tyle. Szybkie i sprawnie przeprowadzane procesy decyzyjne, a także gotowość do podejmowania ryzyka, stają się kuszącą alternatywą dla japońskich badaczy, którzy werbowani przez takie koncerny jak Samsung Electronics Co. – światowego giganta w dziedzinie produkcji telewizorów z płaskim kineskopem, wyświetlaczy ciekłokrystalicznych i chipów DRAM chętnie realizują swoje japońskie pionierskie pomysły już poza Japonią, w dodatku w dawnej japońskiej kolonii i kraju który zawsze był uważany przez Japończyków za delikatnie mówiąc zacofany. Profesor Hirotsugu Kikuchi z Uniwersytetu Kyushu specjalizujący się w chemii (kryształy ciekłe) jest pionierem technologii LCD zwanej „blue phase”. W 2002 roku po wieloletnich badaniach udało mu się znaleźć sposób na ustabilizowanie ciekłych kryształów w ich niebieskiej fazie. Było to odkrycie przełomowe, gdyż ograniczenia paneli LCD od zawsze stanowiły poważny problem podczas wyświetlania szybko poruszających się przedmiotów. Zastosowanie rewolucyjnej technologii Kikuchiego zaowocowało zmniejszeniem zużycia prądu o 2/3, a także sprawiło, że wyświetlacze stały się nawet dziesięciokrotnie szybsze. Jeszcze w tym samym roku profesor ogłosił wyniki swoich badań oraz opatentował je. Jednak japońscy producenci wyświetlaczy ciekłokrystalicznych LCD nie wydawali się specjalnie zainteresowani rzeczywistym zastosowaniem wyników badań w praktyce. W tej sytuacji debiut pierwszego panelu LCD z zastosowaniem technologii „blue phase”, który w maju 2008 roku do informacji publicznej podał koncern Samsung Electronics Co., był niesamowitym zaskoczeniem dla wszystkich. Technologia wykorzystana w koreańskiej produkcji, która przyniosła koncernowi sławę, była pionierską technologią wynalezioną w Japonii. Widząc potencjał pomysłu Kikuchiego, Samsung nie zawahał się, zaryzykował i przekuł potencjał pomysłu na produkcję wyświetlaczy z zastosowaniem pionierskiej idei wykorzystując przy tym wszystkie możliwe sposoby i potrzebne środki. Historia innych japońskich badań i pomysłów jest podobna. Tu na pierwszy plan wysuwają się płaskie kineskopy i chipy DRAM, które pomimo wynalezienia w Japonii, stały się rozpoznawalnym produktem firm koreańskich. Profesor Sumio Iijima z Uniwersytetu Meijo z Wydziału Nauki o Materiałach i Inżynierii, wynalazca nanorurek węglowych twierdzi, że w dziedzinie najnowszych technologii Korea Południowa wyprzedziła już Japonię. Na potwierdzenie swojej tezy w połowie czerwca tego roku ogłosił, że pracował wraz z zespołem badaczy z Korei Południowej z Uniwersytetu Sungkyunkwan nad wynalezieniem elastycznego panelu dotykowego wykonanego z cienkich włókien elastycznego materiału opartego na węglu, nazywanego grafenem. Obecnie Samsung udziela ogromnego wsparcia finansowego dla badań dotyczących praktycznego zastosowania grafenu. Koncernowi udało się już nawet pozyskać 20 doktorów nauk ścisłych i przyrodniczych, by wcielić swoje plany w czyn. Zgodnie z najświeższymi prognozami, grafen ma znaleźć zastosowanie w panelach dotykowych Samsunga już za dwa lata. Początkowo Iijima szukał wsparcia dla swoich pomysłów w Japonii. Dotarł nawet do państwowych organów finansujących tego rodzaju przedsięwzięcia. Jednak zainteresowanie jego badaniami było znikome. Nawet gdyby w następnym roku budżetowym przydzielono mu fundusze na przeprowadzenie badań, to i tak upłynęłoby jeszcze 1,5 roku zanim projekt mógłby naprawdę wystartować. Dokładnie tyle wystarczy Samsungowi, by wypuścić na rynek już gotowy produkt. Doświadczony badacz z Instytutu Rozwijających się Ekonomii – Satoru Okuda twierdzi, że liderzy największych biznesów z Korei Południowej zawsze świadomi byli swoich słabości i niedociągnięć. Sam prezes Samsunga – Lee Kun Hee powiedział na konferencji prasowej w marcu tego roku, że większość biznesu, na którym opiera się jego firma, może zniknąć na przestrzeni 10 lat. W tej sytuacji wyłączne wykorzystywanie już istniejących technologii nie jest wystarczające. Dlatego Koreańczycy korzystają z wiedzy i pomysłów swoich uzdolnionych kolegów z Japonii. Jak mówi z kolei profesor Yukiko Fukagawa z Uniwersytetu Waseda specjalizująca się w ekonomii Azji Wschodniej: „Może i Koreańczycy zapożyczają tylko pomysły od Japończyków, ale fakt, że zarabiają na tym dużo więcej, stanowi bardzo poważny problem”. Anna Świątek) „Początkowo [prof.Sumio Iijima z Uniwersytetu Meijo z Wydziału Nauki o Materiałach i Inżynierii, wynalazca nanorurek węglowych] szukał wsparcia dla swoich pomysłów w Japonii. Dotarł nawet do państwowych organów finansujących tego rodzaju przedsięwzięcia. Jednak zainteresowanie Jego badaniami było znikome. Nawet gdyby w następnym roku budżetowym przydzielono Mu fundusze na przeprowadzenie badań, to i tak upłynęłoby jeszcze 1,5 roku zanim projekt mógłby naprawdę wystartować. Dokładnie tyle wystarczy Samsungowi, by wypuścić na rynek już gotowy produkt”. To, że istnieje „państwowy organ finansujący” powoduje, że wszystko z dnia na dzień zaczyna się ślimaczyć – bo trwają „procedury urzędowe”. Podkreślam: nie chodzi o to, że ten organ podejmuje złe czy dobre decyzje: samo jego istnienie powoduje, że część wynalazców przedkłada mu swoje projekty - co oznacza gigantyczną stratę czasu. Proszę zauważyć, że chińskie firmy bija inne na głowę – ale ani „Air China” ani „China Airlines” nie wyparły z rynku innych konkurentów: przeciwnie: to np. „RyanAir” wypiera inne, choć poszczególne reżymy nie ustają w wysiłkach, by wspierać na wszelkie sposoby swoje linie lotnicze. Dlaczego „RyanAir”” z firmy posiadającej jeden samolot stał się trzecią linią lotniczą na świecie? Bo „RyanAir” jest prywatną własnością p.Tońcia Ryana i Jego dzieci – a „Air China” i „China Airlines” są (odpowiednio: w 66% i 54%) reżymowe!!

Jeszcze o ubezpieczeniu adwokackim Tak – „adwokaci z urzędu” funkcjonują – i to, jak funkcjonują na tym drobnym skrawku, przy prywatnej konkurencji (adwokat mający 99 płatnych prywatnie spraw choćby z przyzwyczajenia może potraktować poważnie tę setną sprawę „z urzędu”) jest dowodem na tezę, by takiego ubezpieczenia nie wprowadzać. Gdyby coś takiego zostało wprowadzone, ja i wielu innych pieniaczy natychmiast byśmy się ubezpieczyli – i prowadziłbym wielokrotnie więcej różnorakich spraw – na koszt innych ubezpieczonych. Dokładnie tak samo jak dziś połowę czasu lekarzom zajmują babcie przychodzące sobie pokwękać – bo „za darmo”. Być może chodzi o ubezpieczenie od spraw kryminalnych przeciwko ubezpieczonemu? W takim razie ludzie, którzy od wszelkiej działalności choćby trochę podejrzanej trzymają się z daleka składaliby się na kryminalistów. Tak czy owak – kompletny nonsens.

JKM

Piłsudski stworzył Sowiety? Niewykluczone Jesteśmy krajem rocznic, które mamy z dwutygodniową regularnością. 15 lipca - Grunwald. 1 sierpnia - Powstanie. 15 - Cud nad Wisłą. 31 - porozumienia sierpniowe. 15 sierpnia, niedzielę, uczczę pieśnią, którą - niczym Fogg - zachwycać mogę kolejne pokolenia. Śpiewa się to na melodię "Ej, dziewczyno", ale słowa nie są Kornela Makuszyńskiego, lecz późniejsze, ludowe: Ja myślałam, że to śmieci Że to gówno drogą leeeci! A to Sowieci! Sowieci! Sowieeeci! Ja myślałam, że to trzewik Albo słomą kryty chleeewik! A to Bolszewik! Bolszewik!Bolszeeewik! Ja myślałam, że skrzek wroni Albo alfons kurwę goooni! A to Czerwoni! Czerwoni! Czerwoooni! No, obchody rozpoczęte, pośpiewajcie przy ognisku - szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń! W 1920 r. udało się nam przegonić (acz ledwie na lat 20) czerwoną hołotę. Sowietów, przy których dzicz Tamerlana czy Wandalowie to byli rycerscy wojownicy, a Czerwoni Khmerzy litościwi nader. No tak. Józef Piłsudski, ten dyktator, mruk, lewicowiec, kobieciarz, rozwodnik i wcale nie katolik, dał Polsce pierwsze po Sobieskim zwycięstwo w wojnie. I stąd legenda. Nawet jeśli ta konnica Budionnego ruszyła na Polskę w walonkach i kufajkach, z flintami na drutach, a Tuchaczewski nie do końca wiedział, z kim walczy i gdzie. No, ale o tym wspominać nie będziemy, w końcu obchody, ułani, ułani, malowane dzieci, niejedna panienka za wami poleci! Mnie bardziej intryguje, jak w naszym świecie zdarzyć się mógł ustrój sowiecki, wprowadzony terrorem przez syfilityka (na początku), psychopatę (potem) i serię kagebistów u schyłku, co kosztowało narody rosyjski i wszystkie sąsiednie dziesiątki milionów istnień. Demografowie twierdzą, że tylko w dawnym ZSRR brakuje... aż 63 mln ludzi (!), z czego "tylko" 20 pochłonęła wojna ojczyźniana. Terror i łagry. Czystki. Niesłychany prymitywizm kulturowy i obyczajowy (choć jako młody człek zaciekawiłem się, że sowieckie związki zawodowe propagują... wolną miłość, hm, interesująca to była podnieta, ale i sowieckich kobiet wtedy nie znałem!). Lenina pogonił nasz Dziadek na Kasztance, ale życiem go darował. Popełnił błąd, że wstrzymał swą ofensywę. Straszliwy system przetrwał Sowiety. Absolutny zastój nauki - kosztem wyimaginowanych lotów w kosmos. Gospodarka rabunkowa, na poziomie głodu. Alkoholizm na skalę nieznaną wcześniej nawet alkoholikom ("Moskwa - Pietuszki" poczytajcie). Zrujnowane środowisko spowodowane choćby kretyńskim zawracaniem rzek albo takim brakiem odpowiedzialności jak w Czarnobylu. Kłamstwa. Złodziejstwo. Lenistwo. Wojna z religią. A to Sowieeeci! Polska zwana była zwykle najweselszym barakiem w całym obozie. Tak, już od pierwszej wizyty bolszewików brało się ten cały ustrój na wesoło. Jak w anegdocie Słonimskiego. Przyjeżdża do Polski pisarz radziecki na zjazd literatów. I pyta pana Antoniego, gdzie&#8230; może się wysikać. A ten grzecznie odpowiada: "Pan? Wszędzie". To żart z obyczajów, bo żarcik z nauki był następujący: "Kto wynalazł radio? Ruski. U Niemca na strychu". O złodziejstwie pamiętam inny: "Tiażołyje czasy" - rzekł ruski, dźwigając zegar z wieży kościelnej... Sowieci twierdzili, że budują ustrój sprawiedliwości. Tyle że wymyślili też walkę klas - i całe warstwy ścierali z powierzchni ziemi. Zamiast podatków - konfiskaty. Zagłada przemysłowców, ziemiaństwa, chłopstwa, dopiero co uwłaszczonego przez carat. Żyzny kraj zmienili w ugór z wiecznym niedostatkiem żywności. W kołchozy. Mechanizacja rolnictwa? Jeden komisarz tak raportował centrali: "Połowę zadania już wykonałem. Wystrzelałem wszystkie konie!".

Sowieci. Wodzowie sklerotycy jak Breżniew czy Czernienko, prymitywy jak Chruszczow. Naprawdę, nie trafił się tam mądry ani jeden. W Związku Sowieckim bywałem wiele razy. Kraj zastraszony, w którym dwa najczęstsze zwroty to "nielzia" i "nie nada". Kraj śmierdzący, z kiblami czyszczonymi lizolem, najczęściej ze zwykłą dziurą w ziemi, wymagającą obeznania z pozycją "na narciarza". Ojczyzna łapówek, bez których nie można załatwić niczego. Kraina masowych rozwodów i aborcji (kiedyś, powiedzmy, że znajomy, zwraca uwagę sowieckiej dziewczynie, żeby tyle nie krzyczała i nie udawała, że tak jej z nim dobrze. A ona, krasawica, odpowiada, że jej wcale nie jest dobrze! Tylko skrobali jej rebionka i boli! Brrr.

Sowiety. Kraj podsłuchów, zastraszania, donosicielstwa, wyroków bez sądu, skrytobójczych mordów (Błochin, ten kat z Katynia, miał na sumieniu kilkanaście tysięcy własnoręcznie wykonanych egzekucji - w tym na Tuchaczewskim też - a przecież trudno przypuszczać i to, że był rekordzistą, i to, że wszyscy sowieccy zbrodniarze rozpłynęli się nagle we mgle). Brak jakichkolwiek uczuć. Jak u tych więźniów uciekających z Syberii, którzy brali na drogę "konserwę" - kolegę, którego po drodze jedli. Po kawałku. Najpierw szynkę. Kraj Rad. Z biustonoszem w herbie (piersi na świecie). Z największym wynalazkiem ludzkości - toporną maszynką do mięsa (gniotsja nie łamiotsja). Z cenzurą, brakiem wolności słowa, zgromadzeń, własności prywatnej, pluralizmu, z monopartią... "Komunizm to władza Rad (Sowietów) plus elektryfikacja". Otóż nie było ani jednego, ani drugiego. Ba, niczego i nikogo nie było, jak u Kononowicza. Jak w tym konkursie plastycznym "Lenin w Poroninie". Artysta maluje Stalina kopulującego na ławce w parku z żoną Iljicza - Nadieżdą Krupską. "Ale gdzie Lenin" - pytają malarza - a on: "Jak to gdzie? W Poroninie!".
Lenina pogonił nasz Dziadek na Kasztance, ale życiem go darował. Stalin - inny łajdak i sukcesor - też umarł niestety śmiercią naturalną, wcześniej kontynuując gigantyczny eksport rewolucji i dziadostwa na wszystkie kontynenty. Byłem kiedyś w jego muzeum w Gori. Wsiadłem do pociągu pancernego, w którym krył się jak szczur przed wrogami (a na front posyłał ciemny lud, na pewną śmierć - tu kłania się "Szosa Wołokołamska"). No więc ku swemu zaskoczeniu odkryłem tam jeden ludzki odruch Ziutka, mianowicie sedes, tuż koło gabinetu sztabowego. I z nieskrywaną radością mu nasrałem. Na tyle tylko zasłużył, jak mniemam, ten Sowiet nad Sowiety. A na jego grobie zapewne zrobiłbym to samo. Ale co ma rocznica 1920 r. do Sowietów w ich całej przebrzydłej historii? Ano ma. Bo oto Piłsudski bolszewików pogonił, tyle że popełnił straszliwy błąd. Otóż wstrzymał swą zwycięską ofensywę. Zamiast czerwonych wybić do nogi, z Leninem i Stalinem, i ratować Polskę nie tylko na lat 20 - zatrzymał wojsko. Dlaczego? Bo się bał, że rozbicie chwiejącej się Rewolucji, przy udanej ofensywie carskich wojsk (białych) Kołczaka i Denikina może oznaczać jedno. Odrodzenie Wielkiej Rosji i... powrót granic rozbiorowych. Utratę niepodległości. Piłsudski wolał więc Lenina od cara, i dlatego z nim to zaczął paktować, z mordercą. No, ale o tym zapewne nikt Wam nie opowie, żeby nie burzyć mitu Wodza. Mitu Wodza, który pierwszy po Sobieskim dał Polsce zwycięstwo w wojnie. I który - wybacz Marszałku - całkiem nieświadomie stworzył coś, czego nie przewidział. Sowiety. Jak ta dziewczyna: Ja myślałam, że to śmieci Że to gówno drogą leeeci! A to Sowieci! Sowieci! Sowieeeci! Paweł Zarzeczny

Krasnodębski o fantyźmie dziennikarzy i wyborców Platformy Krasnodębski „Krzyż nie jest dla nich tylko symbolem wiary, lecz także symbolem pamięci o tych, którzy zginęli. Jest symbolem wolnej Polski, która znajduje się w niebezpieczeństwie. Lech Kaczyński, którego nie wszyscy z nich cenili za życia, jest dla nich prezydentem tej wolnej Polski. Usunięcie krzyża sprzed pałacu to także jeszcze jedna akcja wymierzona przeciw Polsce i polskości.”…” Postępujący rozkład polskiej demokracjiwyraża się w całkowitej fikcyjności treści głoszonych w czasie kampanii wyborczej. PiS niestety zaczął imitować piarowskie metody PO, natomiast obóz rządzący, głosząc zgodę, od razu postawił na wojnę. …”Fanatyzm jasnej strony. Wbrew powszechnym opiniom to po tej stronie polskiej sceny politycznej, zwłaszcza wśród ludzi wykształconych – publicystów, dziennikarzy, socjologów, politologów – znacznie więcej jest ludzi całkowicie zaślepionych. To fanatyzm pozwala wyborcom PO wierzyć w czcze obietnice i w to, że Polska jest zieloną wyspą dzięki działaniom rządu, który jeszcze niedawno chciał wprowadzać euro. To fanatyzm pozwala wierzyć, że PO odnosi sukcesy w polityce zagranicznej. To ten fanatyzm jest przyczyną wiary w MAK, w rosyjską prokuraturę, ba – nawet w KGB i FSB.”…” Ta władza się nie zatrzyma, potrzebuje konfliktu, by ukryć swą nieudolność, swoją winę i lęk. Może liczyć na wsparcie „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, ma też już wszystkie instytucje państwowe w swoich rękach. Siły są nierówne, ale historia Polski pokazuje, że w najtrudniejszych momentach słabi okazywali się wyjątkowo silni i ostatecznie zwyciężali.”…źódło tutaj 

Mój komentarz Krasnodębski w swoim tekście o Krzyżu Smoleńskim , którego los w pewnym sensie symbolizuje los współczesnej Polski i polskości, który polecam przeczytać w całości poruszył bardzo istotna sprawę . Fanatyzm ,brak tolerancji ,kult  przemocy fizycznej  i psychiczną w stosunku do przeciwników  jako cechy nie tylko wyborców Platformy, ale głównie „kapłanów „ tego kultu , dziennikarzy, publicystów, politologów , socjologów, polityków .Niszczenie każdego, kto ma śmiałość myśleć samodzielnie , podważać prawdy objawione przez proroków kultu , zwanych „ autorytetami moralnymi„ .Obłąkana żądza władzy , rozniecanie wojującego fanatyzmu światopoglądowego zagraża polskiej demokracji . Jedyny Kościół , jedyna ambona, czyli monopol medialny . Terror ekonomiczny sądów likwidujący wolność słowa. Tak wygląda polska przestrzeń wolności wyznania i wolności poglądów. Dzięki tekstowi Krasnodębskiego zwróciłem uwagę na dojrzałe ukształtowanie i zinstytucjonowanie fanatycznego kultu , który ma przeorać polskie społeczeństwo i uczynić z niego bezmyślną masę . Tak jak fanatyczny komunizm , islam w wydaniu Talibów, tak również fanatyczny kult Platformy skończy się całkowitym zniewoleniem społeczeństwa. Pierwszym niepokojącym symptomem tego jest brak jakiegokolwiek oporu przeciw ekonomicznemu, podatkowemu niewolnictwu . Polska jest jednym z nielicznych krajów na świecie, których  praca ze względu na wysokie jej opodatkowanie  wcale  nie wystarcza do zaspokojenia biologicznych potrzeb. Marek Mojsiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
236 237
236 Ustawa o lasach
236 i 237, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
spory zbiorowe Dz U 91 55 236
236-237
224-236, materiały ŚUM, IV rok, Patomorfologia, egzamin, opracowanie 700 pytan na ustny
236 731802 dziewiarz
236 237
236
236
236
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2000 t6 n1 2 s233 236
236
Czerminska, Autobiografia(236)
236
236 245

więcej podobnych podstron