Korwin-Mikke: To co się dzieje na świecie, to jest efekt działania demokracji - Tylko dzisiaj, w tym chorym społeczeństwie demokracja to jest coś dobrego. Sytuacja, w której dwóch meneli spod budki z piwem ma dwa głosy, a profesor uniwersytetu ma jeden głos jest nie do zniesienia - powiedział Janusz Korwin-Mikke w "Poranku w Radiu TOK FM".
Dorota Gawryluk: Będzie pan mieszkał w pałacu prezydenckim, czy przeniesie się pan do skromniejszego Belwederu, jeśli zostanie pan prezydentem? Janusz Korwin-Mikke: Szczerze mówiąc to nie jest najważniejszy problem w Polsce.
Dorota Gawryluk: Dla wielu polityków ograniczenie przywilejów władzy jest problemem. Janusz Korwin-Mikke: Politycy w Polsce usiłują wygrać w oczach wyborców, czyli zajmują się tym co średni wyborca uważa za najważniejsze, a wyborca niekoniecznie jest kompetentny.
Dorota Gawryluk: Proszę wytłumaczyć wyborcom dlaczego sprawa Belwederu, czy pałacu prezydenckiego, czy tego jakim samochodem jeździ polityk nie jest pana zdaniem najistotniejsza? Janusz Korwin-Mikke: Nie jest najistotniejszy. Jeżeli na przykład PiS oznajmia, że jedna z pięciu najważniejszych spraw jest to, żeby dać górną granicę ceny na podręczniki szkolne, no to przepraszam coś tu nie jest w porządku.
Dorota Gawryluk: Dla kogoś kto ma trójkę dzieci, czwórkę, albo piątkę to może jest sprawa najważniejsza, żeby podręczniki nie były za drogie. Janusz Korwin-Mikke: No ja mam szóstkę. Gdyby zlikwidować ministerstwo oświaty i wprowadzić wolny rynek to ceny podręczników byłyby takie, jak książek robionych prywatnie, czyli 5, 6 złotych. A ponieważ jest ministerstwo, które narzuca standardy, narzuca normy, trzeba dawać w łapę, żeby ministerstwo zatwierdziło podręcznik, no to oczywiście ceny idą w górę.
Dorota Gawryluk: Jeśli zostanie pan prezydentem nie ograniczy pan przywilejów prezydenckich? Czyli będzie pan jeździł takim samochodem, jakim jeździ prezydent Aleksander Kwaśniewski, mieszkał w pałacu prezydenckim? Janusz Korwin-Mikke: Ja nie wiem, czy to jest najważniejsze. Naprawdę w naszym kraju to nie jest problem.
Dorota Gawryluk: Jest pan człowiekiem niezwykle upartym, dwa razy przegrał pan wybory prezydenckie w 1995 roku i w 2000, startuje pan po raz kolejny. Co daje panu nadzieję i siłę do tego, żeby próbować jeszcze raz? Janusz Korwin-Mikke: Zawsze najpierw trzeba parę razy przegrać, żeby wygrać. W żaden sportowiec jeszcze nie wygrał za pierwszym razem, o ile wiem.
Dorota Gawryluk: Ale musi być jakiś motor, który pana napędza? Janusz Korwin-Mikke: Tak naprawdę ja chciałbym, żeby wyborcy mieli jakiś wybór, dlatego, że wszystkie te partie to są partie komunistyczne, socjalistyczne jak pani chce. Żadna partia nie proponuje likwidacji przymusu ubezpieczeń, a to jest fundament socjalizmu. W normalnym kraju nie ma przymusu ubezpieczeń. Chciałbym, żeby wyborcy mogli zagłosować na kogoś normalnego.
Dorota Gawryluk: Wyobraża pan to sobie, gdyby nie było przymusu ubezpieczeń, to większość Polaków nie płaciłaby składki, a później wylądowała na ulicy. Wierzy pan w zdrowy rozsądek ludzi? Janusz Korwin-Mikke: Przez czterdzieści wieków historii ludzkości nie było ubezpieczeń i ludzie przy znacznie większej biedzie niż obecnie jakoś nie umierali z głodu. Przymus ubezpieczeń oznacza, że płacimy przez czterdzieści lat składkę, proszę sobie policzyć ile by państwo mieli po czterdziestu latach oszczędzania, przy czterech procentach rocznie? Oni nas rabują z tych pieniędzy, to jest banda złodziei, która narzuca ten przymus. Gdyby ubezpieczenie było dla nas korzystnie, to nie byłoby przymusu, sami byśmy się ubezpieczali. Ubezpieczenie jest dla nas oczywiście niekorzystne.
Dorota Gawryluk: Gdyby pan został prezydentem, to taka by była pana pierwsza inicjatywa ustawodawcza? Janusz Korwin-Mikke: Pierwszą i podstawową są poprawki do konstytucji, które bym zgłosił do Sejmu. Taka bardzo prosta poprawka, żeby wrócić do normalności. Czyli, żeby w konstytucji nie było przepisy, że prawo nie działa wstecz, że chcącemu nie dzieje się krzywda, czyli volenti non fit iniuria, z czym na przykład sprzeczny jest system ubezpieczeń, albo i przymus zapinania pasów w samochodzie. To jest chyba oczywista zasada, chcącemu nie dzieje się krzywda. Tymczasem ona jest negowana na każdym kroku.
Dorota Gawryluk: Ale pan też jest chcący, a panu dzieje się krzywda. Chciał pan zostać posłem, nie został pan. Chciał pan zostać prezydentem, nie został pan. Nie czuje pan, że dzieje się panu krzywda? Janusz Korwin-Mikke: Ależ skąd.
Dorota Gawryluk: Wyborcy pana w ogóle nie cenią i nie szanują. Janusz Korwin-Mikke: Może byśmy sobie to wreszcie jasno określili. Ja jestem przedstawicielem jedynej w Polsce opcji prawicowej. Uważamy, że władza to jest coś nieprzyjemnego. 80% obecnych posłów to jest banda durniów, złodziei i agentów bezpieki.
Dorota Gawryluk: Klasa próżniacza? Janusz Korwin-Mikke: Nie, ona bardzo o swoje interesy zabiega. Otóż ja nie mam przyjemności być w Sejmie. Państwo słyszą sprawozdania sejmowe przez pięćdziesiąt minut dziennie. Ja przez półtora roku byłem posłem i musiałem słuchać tych bzdur na co dzień. Dla mnie to jest ciężka praca być w Sejmie, ja nie chcę być posłem.
Dorota Gawryluk: No, ale dobrze płatna. Janusz Korwin-Mikke: Ja zarabiam więcej niż dieta poselska.
Dorota Gawryluk: A gdzie pan zarabia tak dobrze? Janusz Korwin-Mikke: Jak to gdzie? Jestem wydawcą tygodnika "Najwyższy czas", który polecam.
Dorota Gawryluk: Ile można zarobić na gazecie? Ile osób go kupuje? Janusz Korwin-Mikke: Jakieś trzydzieści tysięcy. Nie jest to dużo, ale wystarczy na to, żebym z rodziną jako tako żył. Polecam niniejszym tygodnik "Najwyższy czas". Zwracam uwagę, że ludzie tak mówią, na przykład kiedyś w TVN mi powiedziano, że pana poparcie to 1,5%. A ja mówię oglądalność TVN24 jest mniej więcej taka sama, albo jeszcze mniejsza. Ja się tylko dziwię, że radia, czy telewizje dość elitarne śmieją się z kogoś, kto głosi poglądy elitarne. Wracając do tematu, na czym polega ta opcja? Ja nie chcę być senatorem, ani posłem. Jeśli państwo chcą mieć przywróconą karę śmierci, to państwo głosują na mnie. Państwo nie chcą, to ja nie muszę tej roboty odbębniać, naprawdę nie robię tego dla przyjemności.
Dorota Gawryluk: Czyli traci, jak rozumiem społeczeństwo na tym, że pana nie wybiera? Janusz Korwin-Mikke: Oczywiście, że społeczeństwo, a nie ja.
Dorota Gawryluk: To świadczy o tym, że społeczeństwo nie dojrzało do Janusza Korwina-Mikke i jego poglądów? Janusz Korwin-Mikke: Nie.
Dorota Gawryluk: Bronisław Geremek mówił kiedyś, że nie dojrzało do demokracji. Janusz Korwin-Mikke: Ja nie jestem demokratą. Czy ja wyglądam na demokratę? Niech mnie pani nie obraża!
Dorota Gawryluk: Ja tylko cytuję Bronisława Geremka. Janusz Korwin-Mikke: Ja jestem normalnym człowiekiem. Otóż w języku polskim zawsze się mówiło: z przodu łata, z tyłu łata idzie sobie demokrata. Tylko dzisiaj, w tym chorym społeczeństwie demokracja to jest coś dobrego. Sytuacja, w której dwóch meneli spod budki z piwem ma dwa głosy, a profesor uniwersytetu ma jeden głos jest nie do zniesienia. To co się dzieje na świecie, to jest efekt działania demokracji.
Dorota Gawryluk: No, a jest jakiś lepszy system? Wiadomo, że demokracja jest złym systemem, tylko lepszego nie wymyślono. Janusz Korwin-Mikke: Pani chyba żartuje. Jak to nie wymyślono?
Dorota Gawryluk: To jaki system? Dyktatura. Janusz Korwin-Mikke: Przez ogromną większość historii ludzkości panowały monarchie. Demokracja zdarza się bardzo rzadko i nieodmiennie wpada w korupcję.
Dorota Gawryluk: Dla mnie nie, bo ja na przykład mogę głosować. Janusz Korwin-Mikke: Ale po co głosować?
Dorota Gawryluk: Po to, żeby mieć wpływ. Janusz Korwin-Mikke: Niech pani zrozumie po co pani prawo głosu, skoro te dwie idiotki też je mają. Pani na tym traci, ludzie często nie rozumieją.
Dorota Gawryluk: W monarchii to w ogóle nie mam szansy żadnej na głos. Janusz Korwin-Mikke: I dobrze, po co on pani.
Dorota Gawryluk: Ale jeżeli jakiś idiota zostaje wybrany? Janusz Korwin-Mikke: W społeczeństwie zawsze jest więcej idiotów niż mądrych.
Dorota Gawryluk: No, ale idiota nie musi rządzić od razu. Janusz Korwin-Mikke: Ale w demokracji zawsze rządzą idioci.
Dorota Gawryluk: Nie, nie zawsze. To nie jest tak, że zawsze rządzą idioci. Nie zgadzam się. Janusz Korwin-Mikke: Pani chyba żartuje. Nie widzi pani co się dzieje na około? Karol Marks powiedział, że na to, żeby zbudować socjalizm wystarczy w państwie zbudować demokrację. I to właśnie pani widzi, przecież wszystkie demokracje są socjalistyczne. Pani tylko zdaje sobie sprawę, że Milton Friedman zadał sobie taki trud i przeczytał program amerykańskiej partii komunistycznej z roku 1920 i stwierdził z przerażeniem, że wszystkie punkty jej programu są dzisiaj w USA spełnione. Ameryka jest państwem komunistycznym, a Europę obejmuje trockizm, jesteśmy na lewo od komuny w tej chwili.
Dorota Gawryluk: No dobrze, ale gdyby pan był prezydentem to zmieniałby pan konstytucję na system monarchiczny? Janusz Korwin-Mikke: Nie na monarchiczny, jeszcze raz pani mówię najważniejsze są dwie rzeczy, żeby w państwie panował wolny rynek i praworządność. Jeżeli te dwa punkty są spełnione, to właściwie co to za różnica kto się nie może wtrącić do gospodarki, czy król czy parlament?
Dorota Gawryluk: A kto byłby królem w takim systemie? Janusz Korwin-Mikke: Wszystko jedno kto.
Dorota Gawryluk: A jak byłby głupi? Janusz Korwin-Mikke: Najgłupszy król francuski nie mógł podnieść podatków.
Dorota Gawryluk: Czyli ubezwłasnowolniony król. Janusz Korwin-Mikke: Tak, w tej chwili żyjemy w ustroju totalitarnym. Parlament może wszystko, parlament może wydać dzisiaj ustawę, że wszystkie kobiety mają być ogolone na łyso i nic nie jest w stanie mu w tym przeszkodzić. A konstytucja? Mamy 2/3 zmienimy konstytucje i koniec.
Dorota Gawryluk: Jakoś nie wydaje się takich dekretów. Janusz Korwin-Mikke: Stworzyliśmy totalitarną dyktaturę większości, czyli durniów. Mi jest wszystko jedno, czy ministrem edukacji jest ktośtam z LPR-u, czy ministrem jest ktoś z Unii Pracy, bo jeden powie, że w szkole będą trzy godziny dziennie religii, a drugi powie, że w szkole nie będzie w ogóle religii. Z naszego punktu widzenia nie powinno być w ogóle ministra oświaty, jeden sobie posyła dziecko do szkoły, gdzie są trzy godziny dziennie religii, a drugi posyła dziecko do szkoły, gdzie w ogóle nie ma religii. To rodzice decydują, a nie minister, który jest niepotrzebny i szkodliwy.
Dorota Gawryluk: Była pan szefem Unii Polityki Realnej, więc jest pan realistą jak mniemam. Czy wierzy pan w zwycięstwo, czy chodzi panu tylko o to, żeby istnieć w obiegu? Janusz Korwin-Mikke: Proszę pani ja istnieję niezależnie od tego czy istnieje prezydentura w Polsce ,czy nie.
Dorota Gawryluk: Niech pan się przyzna, proszę nie być tak skromnym, przecież kampania prezydencka i uczestnictwo w tej kampanii oznacza bywanie, wywiady i tak dalej. Janusz Korwin-Mikke: Myślę, że dowolny praktycznie człowiek występuje w telewizji częściej niż ja, dlatego właśnie, że jestem kandydatem na prezydenta. Pani zdaje sobie sprawę, że jak były te wybory parlamentarne w telewizji reżimowej przez cztery miesiące kampanii nie padło o nas ani jedno słowo. Jest pełna blokada, rządzący reżim...
Dorota Gawryluk: Przecież macie bezpłatne reklamówki. Janusz Korwin-Mikke: Bezpłatne mamy.
Dorota Gawryluk: No, to jesteście w telewizji. Janusz Korwin-Mikke: Pani chyba żartuje.
Dorota Gawryluk: Ile tego czasu macie? Proszę powiedzieć. Janusz Korwin-Mikke: Ale kto ogląda te audycje?
Dorota Gawryluk: To już jest inna sprawa, pan sam mówi, że każdy ma wolny wybór. Janusz Korwin-Mikke: No trochę ogląda. Ale szanowna pani, przecież nie o to chodzi, czy zdaje sobie pani sprawę, że pani Waniek musiała interweniować w telewizji, żeby nas na ostatni...
Dorota Gawryluk: Czyli mechanizmy demokracji zadziałały. Janusz Korwin-Mikke: Jakiej demokracji?
Dorota Gawryluk: Tak to musiałby król interweniować, a jak tu się dostać do króla? Janusz Korwin-Mikke: Najmocniej panią przepraszam, ale pani wygaduje głupoty.
Dorota Gawryluk: Nie no po prostu zastanawiam się, myślę. Janusz Korwin-Mikke: W normalnym kraju panuje wolność, nie ma reżimowej telewizji, tylko są prywatne telewizje. W Stanach Zjednoczonych nie ma monarchii, ale nie ma telewizji reżimowej.
Dorota Gawryluk: A w prywatnych telewizjach pan bywa często? Jakoś pana nie widziałam. Janusz Korwin-Mikke: Nie ma w Polsce telewizji prywatnej, dlatego że w Polsce są koncesjonowane. Szef jednej z prywatnych telewizji powiedział do mnie tak: Panie Januszu bardzo pana lubię, ale nie mogę pana pokazywać, bo mi powiedziano, że jeżeli będę pana zbyt często pokazywał to nie dostanę odnowionej koncesji i 800 milionów dolarów szlak trafi. I koniec, w tej chwili panuje reżim żelazną ręką ganiących wolność słowa.
Dorota Gawryluk: I właśnie w imię tego reżimu pan występuje teraz w prywatnym radiu. Janusz Korwin-Mikke: Zwracam pani uwagę, że jestem w TOK FM po raz pierwszy w ciągu czterech miesięcy kampanii.
Dorota Gawryluk: Ale został pan zaproszony i uczestniczy pan w ringu prezydenckim. W najnowszym sondażu Faktu, Tusk zwiększa przewagę nad Lechem Kaczyńskim, pan ma 1% poparcia. Janusz Korwin-Mikke: Mamy tu dwa tabloidy, w jednym jest napisane: przewaga Tuska niknie w oczach, w drugim jest napisane: Tusk zwiększa przewagę. Nie ma obiektywnych sondaży, manipulują tym ludzie, którzy są w łapkach reżimu obecnego. To jest cały czas manipulacja. Telewizja nas nie dopuszczała do dyskusji, wbrew prawu, to będzie przedmiotem sporego procesu, niestety po wyborach. Telewizja zamówiła sondaż w OBOPie, który dał nam 0,3%, to jest oczywiste kłamstwo. Jeśli te dwa sondaże dają różnice 7%, przy dokładności 3%, to ci ludzie po prostu kłamią, jedni są opłacani przez bezpiekę która popiera Tuska, a drudzy przez ten ogon bezpieki, który popiera Kaczyńskiego.
Dorota Gawryluk: Który z tych dwóch kandydatów zostanie prezydentem, pana zdaniem? Janusz Korwin-Mikke: Nie interesuję się tym, teraz jest moja kampania. Z mojego punktu widzenia, to jest to pewna różnica, nie będę mówił, ewentualnie w drugiej turze o tym porozmawiamy.
Dorota Gawryluk: Na ile liberalny jest Tusk? Janusz Korwin-Mikke: Z mojego punktu widzenia jest za mało liberalny i za mało konserwatywny. Za to ze jest za mało konserwatywny, wyrzucono go ze Zjednoczenia Kaszubsko-Pomorskiego. Sondaże zajmują się okłamywaniem ludzi, i żeby państwo zrozumieli jedną rzecz, jeśli państwo chcą żeby dalej było to samo, czyli korupcja, głupota.
Dorota Gawryluk: Przecież jest wolność, wolne firmy robią sondaże. Janusz Korwin-Mikke: Te najważniejsze firmy są obsadzone przez agentów bezpieki, niech pani zrozumie, w roku 1988 generał Kiszczak dostał polecenie przejścia z komunizmu na ustrój eurosocjalistyczny i do okrągłego stołu zaprosił swoich agentów, poza grupą eurosocjalistów, Kuroń, Michnik, Modzelewski, którzy mieli uwiarygodnić to w oczach lewicy europejskiej, cała reszta okrągłego stołu, to byli zaproszeni przez Kiszczaka jego agenci. Jak w 1992 roku zrobiłem uchwałę lustracyjną, to okazało się, że w kancelarii Wałęsy wszyscy byli na liście Macierewicza. Jedynym człowiekiem, który nie był agentem był Mieczysław Wachowski, bo oficer SB nie może być agentem SB.
Dorota Gawryluk: A jako prezydent co pan zrobi z tymi agentami którzy rządzą krajem? Janusz Korwin-Mikke: Trzeba prześwietlić teczki. Szef ABW mówi, że w otoczeniu prezydenta jest 30 wyższych oficerów WSI. Mamy walkę trzech odłamów bezpieki, między sobą, a cała reszta to dekoracja.
Dorota Gawryluk: Trzeba zlikwidować WSI? Taki ma postulat PiS. Janusz Korwin-Mikke: ABW ma postulat, żeby zlikwidować konkurencję, to jest walka o ogromne pieniądze.
Dorota Gawryluk: A pan Korwin-Mikke będzie siedział w pałacu i przeglądał teczki, długo panu to zajmie. Teczkami zajmuje się IPN. Janusz Korwin-Mikke: Zajmuje się teczkami SB, ja mówię o teczkach ABW. Jeśli ktoś był w SB, i teraz pracuje w ABW, to IPN nie ujawnia jego danych. Lista Macierewicza ujawniła tylko wierzchołek góry lodowej. 80% obecnych senatorów i posłów to są agenci ABW i WSI. Za komuny wszyscy prezenterzy telewizji, musieli być agentami, nie dopuściliby tych, którzy mogli wrzasnąć precz z komuną.
Dorota Gawryluk: A jeśli ktoś wytoczy panu proces, mówi pan, że 80% posłów i senatorów to agenci, to jak pan to udowodni? Janusz Korwin-Mikke: Przepraszam, że wymagam od kobiety, żeby była logiczna, ale niech pani pomyśli, kto mi ten proces wytoczy?
Dorota Gawryluk: Myślę, że kobiety na pana nie zagłosują. Janusz Korwin-Mikke: Procent kobiet głosujących na mnie, jest wyższy niż kobiet głosujących mężczyzn. Pani nie rozumie jednej rzeczy, normalna kobieta chce być traktowana jak kobieta, a nie jak gorszy mężczyzna. Ale mówmy o tym co się dzieje w kraju, o tym że za 4 lata wali się system emerytalny.
Dorota Gawryluk: Zadałam pytanie czy ma pan dowody, mówi pan, że nie musi pan udowadniać, dobrze, jestem zadowolona. Janusz Korwin-Mikke: Pani komentarz jest taki, że ja nie mogę udowodnić, ale co chwila się okazuje, że ten jest agentem, ten jest agentem. A to jest wierzchołek góry, agenci SB nie są ujawniani jeśli są nadal agentami. 85% dawnych agentów, pracuje nadal. Przypominam sobie 1907 rok, wtedy były wybory do Dumy, wszedł do Dumy z Łodzi człowiek który był agentem Ochrany. Szef Ochrany poszedł do Dmowskiego, powiedział mu o tym, i ten człowiek po dwóch dniach zrezygnował, wtedy panowała normalność. Wtedy bezpieka nie miała swoich ludzi w Dumie, teraz im więcej tym lepiej, to chory kraj.
Dorota Gawryluk: Porozmawiajmy o podatkach. Jest pan za podatkiem liniowym. Janusz Korwin-Mikke: Jestem za podatkiem ryczałtowym, za zniesieniem podatku dochodowego. Ludzie myślą, że liniowy jest niższy od progresywnego, to oczywiście nieprawda.
Dorota Gawryluk: Gdyby ustawa o podatku liniowym pojawiła się u pana na biurku, to by pan podpisał? Janusz Korwin-Mikke: Podpisałbym, ale to jest kosmetyka, to niczego nie zmienia. Ludzie sobie nie zdają sprawy, że 15% bez ulg i zwolnień to jest więcej niż 19% z ulgami i zwolnieniami. My mówimy o podatku ryczałtowym, każdy płaci 140 zł miesięcznie i do widzenia. W USA do 1913 nie było dochodowego i dlatego nie było bezrobocia. Podatek dochodowy powoduje bezrobocie, oznacza karę za pracę, im lepiej pracuję tym więcej płace państwu, dlatego ludzie przestają pracować, jeszcze do tego zasiłki za to ze nie pracują, to już w ogóle przestają pracować. Podatek dochodowy jest najgorszym narzędziem tworzenia bezrobocia, a wszyscy mówią o dochodowym, a to jest komunizm. Karol Marks mówił wyraźnie, jest jeden sposób żeby znieść kapitalizm, podatki, podatki, podatki. I ta reguła jest robiona, budujemy eurosocjalizm, mamy 4 razy więcej urzędników niz w 1988.
Dorota Gawryluk: Zwalniałby pan urzędników z pałacu prezydenckiego? Wszystkich? Janusz Korwin-Mikke: Oczywiście, wszystkich nie, z dwudziestu by zostało. Przed wojną prezydent miał 20 ludzi, teraz są komputery, więc z pięciu by wystarczyło.
Dorota Gawryluk: A w skali kraju? Janusz Korwin-Mikke: Powinno być 200 osób w centrali i po 10 w województwie.
Dorota Gawryluk: Z czego będą utrzymywane? Janusz Korwin-Mikke: Z podatków. Jak byłem gościem prezydenta Regana, i pytano mnie czy zdaję sobie sprawę, że 100 lat temu wszyscy urzędnicy federalni mieścili się w jednym budynku? Dziś powinna być jedna czwarta, jest półtora miliona, i nawet Regan nie może sobie dać radę z ta czerwoną hołotą.
Dorota Gawryluk: Gdzie by pan widział obszary swojej aktywności w sprawach zagranicznych? Janusz Korwin-Mikke: Przede wszystkim Polska nie powinna się włączać w wewnętrzne sprawy sąsiadów. Chce ostrzec LPR i Młodzież Wszechpolską, że jeżeli państwo domagają się żeby państwo polskie mogło interweniować w sprawę mniejszości polskiej na Białorusi, to znaczy że pastwo niemieckie będzie miało prawo interweniować w sprawy mniejszości niemieckiej w Polsce. W żadnym wypadku nie powinniśmy interweniować. Wiadomo, że za rok na pomarańczowa rewolucja skończy się kompletną katastrofą, wygra pan Janukowycz, i mamy wroga, którego samego stworzyliśmy.
Dorota Gawryluk: A co nam z tego, że mieliśmy przyjaciela Kuczmę? Janusz Korwin-Mikke: A co nam z tego ze mamy przyjaciela Juszczenkę?
Dorota Gawryluk: Jest szansa na demokrację. Janusz Korwin-Mikke: Car mógł być propolski, ale większość jest antypolska. Tak samo jest na Ukrainie, większość nie lubi Polaków. Większość Polaków nie lubi Rosjan, Niemców, Czechów. Gdyby się kierować demokracją, to byśmy toczyli wojny z każdym sąsiadem. Demokracja, to jest ustrój w którym rządzi głupota. Ginie dziennie w wypadkach 16 osób, nikogo to nie interesuje. A jak zginie 11 osób w jednym wypadku, to cała Polska się trzęsie. A to żadna różnica. Niestety w demokracji motłoch widzi tylko rzeczy wielkie, nie widzi drobnych, które podmywają państwo. Większość prawie nigdy nie ma racji, są wyjątki, jak w sprawie kary śmierci. Czy pani wie, że 95% przedsiębiorców nie wie jak działa system podatkowy?
Dorota Gawryluk: Ile procent elity na pana zagłosuje? Janusz Korwin-Mikke: Nie wiem, ja startuję po to, żeby ci którzy chcą zmiany ustroju na mnie zagłosowali. Jak ludzie chcą kary śmierci, to niech na mnie głosują, jak chcą korupcję, to niech głosują na któregoś z tych, którzy byli już u władzy, mają to zagwarantowane.
MłodaRP.net: wywiad z Januszem Korwinem-Mikke Wywiad udostępniony dzięki uprzejmości redakcji www.mlodarp.net. Wszelkie prawa zastrzeżone przez Młoda RP. Jeśli dotąd żyliście w błogim przekonaniu, że otaczający Was świat jest prawdziwy, to lektura tego wywiadu zmieni Wasz pogląd. Jeśli jesteście gotowi na poznanie prawdy – o totalnym reżimie, który podobno rządzi Polską – to wybierzcie odpowiednią czerwoną pigułkę. Po prostu przeczytajcie wywiad z Januszem Korwin-Mikke na MłodejRP. Zastrzegę, że poglądy zawarte w wywiadzie są poglądami Rozmówcy.
W zeszłym roku odbyły się już trzecie wybory prezydenckie, w których Pan startował. Znów się nie udało, a poparcie, które Pan uzyskał było niezadowalające. Dlaczego kandydował Pan ponownie, chociaż sondaże wskazywały, że jest Pan skazany na porażkę? Czy w kolejnych wyborach również zamierza Pan startować? Gdyby ludzie nie startowali, bo sondaże wskazują na ich porażkę, wybory byłyby niepotrzebne. Zwracam uwagę, że na wybory (prezydenckie!) wydałem ok.8000 zł – i wygrałem np. z p. Henryką Bochniarzową (PD.pl), która oficjalnie wydała 7,5 mln zł. Niech Pan Ją spyta. A w przyszłych wyborach startować nie zamierzam.
Jak ocenia Pan prezydenturę Lecha Kaczyńskiego po ponad pół roku jego rządów? Pomijając ewidentną i skandaliczną wpadkę z “Krzyżem Sybiraków” – nic szczególnego.
Działa Pan w polityce już od ponad 40 lat. Najdłużej był Pan członkiem Stronnictwa Demokratycznego (1962-82). Dlaczego współtworzył Pan partię uważaną za przybudówkę PZPR? Czy był Pan jej aktywnym członkiem? Ona BYŁA partią “przybudówką” – ale nie była partia marksistowską. Aktywnym? Tak, o ile można tak nazwać szeregowego członka, dwa razy wsadzanego do kryminału (ale nie wyrzuconego, ani nawet nie ukaranego naganą partyjną!); to o czymś świadczy. Notabene. nigdy nie byłem d***kratą – ale to była jedyna legalna niemarksistowska partia.
Kolejną, i jak na razie ostatnią, partią w Pana karierze jest UPR. Mógłby Pan przybliżyć Wasz program? Gdybyście to Wy wygrali wybory 2005 roku to co zrobilibyście dla Polski? Prosimy o kilka podstawowych, niezbędnych Pana zdaniem zmian, które są potrzebne naszemu krajowi. Proszę zajrzeć na www.upr.org.pl. Zlikwidowalibyśmy wszystko sprzeczne z podstawową zasadą prawa: “Chcącemu nie dzieje się krzywda!” (np. przymus ubezpieczeń), przymusową służbę wojskową, zakaz narkotyków, podatek dochodowy, CIT i VAT (być może na czas jakiś zachowując minimalny VAT 15% narzucony przez KE; wtedy, oczywiście, bez ryczałtowego podatku osobistego) i tysiące innych zakazów.
Jedną z innowacji prawnych, które lansuje Pan od bardzo długiego czasu i z którą jest Pan często kojarzony jest kara śmierci. Pamiętam, jak w kampanii 1995 roku występował Pan w swoich klipach wyborczych z rewolwerem zachęcając do wprowadzenia kary śmierci. Czemu tak zależy Panu na powrocie do tej okrutnej kary? W dzisiejszych czasach przecież raczej się od niej odchodzi – przynajmniej w Europie, gdzie Unia Europejska i Kościół Katolicki są głównymi orędownikami walki z karą śmierci. Przypomina mi się “Nowość: biurko na czterech nogach”. Kara śmierci istniała i istnieje w każdym cywilizowanym państwie!! Próbowały ją znieść: Związek Sowiecki w 1919 i 1921, USA za rządów komuny i państwa WE (też się wycofają, jak i tamci). Co do Kościoła rzymskokatolickiego – proszę zajrzeć do Katechizmu, kanon 2266 (w nowej wersji 2267) i nie pleść bzdur, że Kościół jest przeciwnikiem kary śmierci!!! Skąd Pan to wziął? Chyba za często ogląda Pan reżymową TVP… odradzam! UE nie istnieje. Proszę oderwać się na chwilę od TV i zajrzeć np. do Art.1 “Traktatu Konstytucyjnego” lub do karty rejestracyjnej pojazdu wydanej w co najmniej pół roku po Anschlußie III RP do Wspólnoty Europejskiej! Wspólnoty Europejskiej!
UPR jest partią, cytuję za Waszą Deklaracją Programową: „konserwatywno-liberalną. Łączymy tradycjonalistyczne normy moralne z przekonaniem o wyższości wolności w życiu społecznym i ekonomicznym.”. Jesteście otwarci jednak także na inne idee. Jaki jest Pański stosunek do idei liberalnych i tych bardzo liberalnych takich, jak choćby libertarianizmu? Z punktu widzenia gospodarki UPR jest całkowicie libertariańską. A np. przymus zapinania pasów w samochodach, zaproponowany w 1992 przez Kongres LIBERALNO -D***kratyczny, jest z liberalizmem całkowicie sprzeczny.
Czy wierzy Pan, że w kolejnych wyborach parlamentarnych UPR może osiągnąć sukces? Jak mógłby Pan przekonać potencjalnych wyborców do głosowania na UPR? Tylko nadchodzące załamanie (bankructwo ZUS) może spowodować, że ludzie masowo zagłosują na tak radykalna partię. Jest ono jednak nieuniknione.
Pismo „Najwyższy CZAS!” jest medium tworzonym przez ludzi UPR. Jaki jest nakład tego pisma i co Pan o nim sądzi? Co ciekawego może odnaleźć czytelnik w tej gazecie? Czym to pismo różni się od innych poruszających tematykę polityczno-społeczną? Nie jest UPRu, jest moje prywatne. 30.000. Prawdę! Pisaną normalnym językiem. Nie twierdzi np., że jeśli na statku zamiast kapitana będzie decydować głosowanie załogi maszynowni oraz pasażerek, to statek będzie płynął lepiej. Nawet, jeśli będą tam Jednokajutowe Okręgi Wyborcze. Głupotę nazywamy głupotą – nawet, jeśli wierzy w nią 99% ludzi.
Podobno UPR cieszy się 15% poparciem społeczeństwa – tak twierdził Pan w jednym z mediów. Dlaczego więc w wyborach Wasz wynik nie przekracza 5%? Czy jesteście dyskryminowani przez media i to jest tego przyczyną? Czy ludzie dlatego nie oddają na Was głosów? Dyskryminowani przez media – to chyba oczywiste? – i sondażownie. W efekcie ludzie “nie chcą marnować głosu”.
Czy Pana zdaniem rząd PiSu, LPRu i Samoobrony może zasłużyć się dobrze Polsce? Jaki los przepowiada Pan gabinetowi Marcinkiewicza? Może. Nie wiem. Np. zmiana p. Jana Dworaka na p. Bronisława Wildsteina wygląda na bardzo dobrą.
Podobno pojawił się Pan na premierze ostatniej płyty zespołu Big Cyc. Nosi ona tytuł „Moherowe berety” i w dowcipny sposób opowiada o sytuacji panującej ostatnio na polskiej scenie politycznej? Co Pan sądzi o takiej formie artystycznej walki z systemem, bo chyba tak to można określić. Pojawiłem się z sympatii dla p. Skiby. Płyty nie znam, nigdy nie słyszałem żadnej z niej piosenki.
W latach 91-92 był Pan posłem. W tamtym okresie najgorętszą kwestią polityczną, która do dziś zresztą wzbudza wielkie emocje, była lustracja. Był Pan jednym z orędowników ustawy lustracyjnej i jednym z aktorów afery teczkowej wywołanej przez Antoniego Macierewicza. Nie byłem “orędownikiem” – byłem AUTOREM ustawy lustracyjnej, co reżym nadal starannie ukrywa. Co Pan rozumie przez “aferę teczkową”? To, że p. min. Macierewicz ujawnił tylko 1/7 wszystkich nazwisk agentów SB (nie podał tych, co nadal pracowali dla UOP – i pracują obecnie dla ABW – oraz agentów WSI, bo do ich teczek nie miał dostępu). I, oczywiście, dziś nie jest problemem agent SB (SB juz nikomu nie wydaja poleceń…) lecz agenci ABW i WSI. Np. chyba wszyscy prezenterzy TV są agentami służb specjalnych. Nie zastanowiło Pan, że oni nieustannie tylko zamieniają się stacjami?
Jest Pan Mistrzem Polski w brydżu. Na stronie UPRu można przeczytać również, że interesuje się Pan wieloma innymi sportami, choćby tenisem czy ping-pongiem. Nie myślał Pan nigdy na zmianą profesji? Czemu sport jest Pana hobby? Co daje Panu uprawianie sportu i czym zachęciłby Pan młodych ludzi do aktywności fizycznej? Sport uczy WALKI. Młody mężczyzna powinien być agresywny. Co reżym stara się wyplenić – czemu służą reżymowe żłobki, przedszkola i szkoły ko-edukacyjne – bo pokornymi cielętami łatwo się rządzi.
Czy młodzi ludzie powinni angażować się w życie gospodarcze, społeczne czy polityczne? Jak mógłby Pan ich do tego zachęcić? Gospodarcze – oczywiście! Już 13-latek może zarejestrować własną firmę – i powinien to robić. Społeczne? – nie wiem, o co chodzi… Polityczne – powinien NIE głosować na tych, co mówią niejasno, niezrozumiale, bez konkretów (podaję przykład typowego bełkotu: “Jesteśmy inicjatywą, której głównym zadaniem jest krzewienie wśród młodych duchem ludzi postaw obywatelskich, zachęcanie do aktywności społecznej i gospodarczej, a także do prowadzenia szeroko rozumianego dialogu pomiędzy różnymi grupami społecznymi. Chcemy, aby w Polsce wszyscy mieli równe prawa, a rządzący kierowali się w swoim postępowaniu sprawiedliwością, prawem i dobrem obywateli”) - nie wspominając o łajdakach, którzy kłamią. I dążyć do zlikwidowania d***kracji – najgłupszego na świecie ustroju, w którym dwóch meneli przegłosowuje profesora. To pra-źródło obecnego Zła: korupcji, bezrobocia, głupoty itd.. Na szczęście: ustroju dożywającego ostatnich lat. Wy już będziecie żyli w jakimś normalnym państwie.
Zapoznał się Pan z naszym manifestem. Co sądzi Pan o naszej inicjatywie? Czy warto tworzyć takie akcje? Czy poparłby Pan taką inicjatywę? Jakie “akcje”? Bawcie się dalej, OK – ale co to znaczy politycznie? Nic! Czy jesteście gotowi powiedzieć “NIE!” reżymowi, który kontroluje nasze życie ZNACZNIE bardziej, niż stalinowski (urzędników jest 4 razy więcej, niż w 1988!) ? Czy w ogóle sobie UŚWIADAMIACIE, że oto po raz pierwszy w historii żyjemy (od 80 lat) w takim totaliźmie, że rodzicom nie wolno decydować o programie szkoły ich dziecka??!!? A nawet w USA Kongres POWAŻNIE myśli nad zakazaniem “wolnym obywatelom” jedzenia “tłusto i niezdrowo”??!!? Czy was to nie szokuje??? Nie dziwi? Nie przeraża? I co tu pomoże “dialog między grupami społecznymi”? NB. jest w tym błąd kolektywizmu: “dialog” mogą prowadzić tylko ludzie – nie “grupy”!!! To ci kibice Cracovii, którzy JESZCZE potrafią walnąć w mordę lub pałą, a nawet zabić, BYĆ MOŻE uratują nas, gdy np. muzułmanie zaczną nam podrzynać gardła… Nie Wy!! Wy jesteście za delikatni… Odrobiny głębszej refleksji życzę! Polecam najstraszliwszą anty-utopię: “Powrót z Gwiazd” śp. Stanisława Lema – lub “Nowy Wspaniały Świat” śp. Aldousa Huxleya. Adrian Twarowski & Marcin Żukowski Serdecznie dziękujemy za rozmowę i porady.
Wywiad z Januszem Korwinem-Mikke Ponad 2 lata temu dostałem zlecenie od gazety “b.e.s.t.” na wywiad z Januszem Korwinem-Mikke. Zostałem zapewniony przez red.nacz. tej gazety, że opublikuje wszystko, bez żadnej cenzury. Gdy przeczytał wywiad, zrezygnował z publikacji. Wywiad z Januszem Korwinem-Mikke - jedyny, jak do tej pory, (mój) wywiad z politykiem.
Słucha Pan Hip-hopu? Nie wiem co to jest hip-hop.
Jest to rodzaj muzyki, który jest głównie reprezentowany przez młodych ludzi. Śpiewają o ulicy, biednych ludziach, o problemach dnia codziennego… Nie słucham. Cywilizacja się rozwija gdy śpiewa się o królach, rycerzach, podbojach kosmosu – a gdy cywilizacja upada, to się śpiewa o menelach, zbrodniarzach, mordercach.
Zapytałem o hip-hop, bo zastanawiam się skąd u Pana poparcie dla legalizacji narkotyków? Dlatego, że jestem za wolnością. Każdy ma prawo sobie skoczyć z 6-ego piętra, nie ma takich zakazów. O ile wiem, wąchanie heroiny, czy palenie marihuany jest mniej niebezpieczne niż skok z 6-ego piętra. Nie widzę żadnego powodu, aby ograniczać wolność ludu. Jeżeli jest to idiota, to czym szybciej umrze, tym lepiej dla społeczeństwa.
A palił Pan kiedyś marihuanę? Nie.
Zażywał jakieś inne narkotyki? Tak, wino czasami piję.
Przecież to nie jest narkotyk. Jak to nie jest narkotyk?! Alkohol jest tak samo narkotykiem, nie ma żadnej różnicy.
Trochę sportu. Ruszyła polska ekstraklasa. Wciąż utrapieniem dla PZPN i dla wszystkich kibiców jest zachowanie chuliganów na stadionach. Podobno miał Pan na to rozwiązanie. Nie ma żadnego problemu. Jak mówił założyciel naszej partii, Stefan Kisielewski, „socjalizm jest to ustrój w którym bohatersko pokonuje się trudności nieznane w żadnym innym ustroju”. Gdybym ja był u władzy, to na każdym stadionie byłyby dwa sektory, zielony i czerwony. Jeżeli ktoś kupuje bilet na zielony, to jest pod ochroną kamer, policji. A jeżeli ktoś kupuje bilet na czerwony to tam się tłucze. A niech się tam pozabijają! Jeżeli kibice chcą się bić między sobą, to niech się biją! Komu to przeszkadza? Dlaczego nie mogą ze sobą toczyć pojedynków? Pojedynek jest to prywatna sprawa między dwiema osobami. Otóż w społeczeństwie niewolniczym nie wolno było organizować pojedynków, bo wtedy właściciel niewolników mógł stracić jednego niewolnika. A ja nie chcę żyć w społeczeństwie niewolniczym.
Czyli chce Pan zakładać sektory na stadionach, aby tam się tłukli ze sobą kibice. Przecież to jest kompletna głupota! Interesuje się Pan piłką i zapewne Pan wie, że angielscy kibice, choć należą do najbardziej zadymiających na świecie, nie biją się na meczach. Siedzą 3-4 metry od boiska i są spokojni. Ale ja nie proponuję, aby oni się bili na boiskach. Chcę, aby za stadionem był sektor, specjalnie dla nich i, aby się tam tłukli, pozabijali. A co mnie to obchodzi? Co Panu przeszkadza, że oni się biją?
Mecz powinien być świętem. Ale ja nie mówię o meczach! Niech się tłuką poza stadionem. To jest ich wolność.
Ale przecież to jest zabronione. Powinny być dozwolone! Ja jestem zwolennikiem pojedynków. Jeżeli dwóch ludzi chce się bić, to niech się bije. Jeżeli pięciu chce się tłuc z pięcioma, to niech się tłuką! Chodzi o to, aby władza się nie wtrącała w prywatne sprawy między ludźmi. Jeżeli kibice Arki chcą się bić z kibicami Śląska, to niech się biją! To jest ich prywatna sprawa.
Ale nie mogą tego robić w miejscu publicznym. Dlaczego nie?
Ponieważ wtedy są zagrożeniem dla innych ludzi. Nie. Dlatego w tym celu wyznaczamy specjalny sektor czerwony, gdzie mogą się bić.
A propos pojedynków. W ostatnią niedzielę Lepper spotkał się „na ringu” z Rokitą, w Radiu Zet. Zapewne Pan tego słuchał. Wziął by Pan udział w takim starciu? Nie oglądam telewizji, nie słucham radia. To jest kompletna głupota. Zapewne gdzieś jest spisana ta rozmowa i jak będę chciał to sobie przeczytam. A z drugiej strony to czemu mam się interesować, co mówi jeden idiota do drugiego idioty?
Dlaczego uważa Pan, że Rokita jest idiotą? Jeżeli wdaje się w dyskusję z panem Lepperem, to sprowadza się do jego poziomu.
Chce Pan chłostać dzieci za ich przestępstwa, a na ile lat do więzienia chce Pan wsadzać pedofilów? A dlaczego do więzienia? Nie rozumiem. Co to w ogóle jest pedofil? Jestem przerażony tym całym hałasem przeciwko pedofilom i twierdzę, że jest to akcja, która ma na celu rozbicie rodziny. Co innego gwałt, kazirodztwo – które jest karalne i powinno być karalne. Natomiast „macanka”? Znam kobietę, z którą utrzymywałem intymne stosunki, i ta kobieta powiedziała mi, że w dzieciństwie była molestowana przez ojczyma. Miałem ok. 200 kobiet w swoim życiu i mając porównanie mogę Pana zapewnić, że ta kobieta jest całkowicie normalna. A gdyby jej ojczyma wsadzono do więzienia, to ona byłaby napiętnowana przez całe życie, ona miałaby skrzywione życie. Państwo nie powinno się wtrącać w pedofilię. Wtedy wyrządzamy im znacznie większą szkodę, jeżeli się wtrącamy.
A kto powinien się wtrącać? Nikt!
Czyli powinno to zostawać na uboczu, gdzieś schowane i nigdy nie odkrywane? To powinno zostawać w rodzinie.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego Pan chce ukrywać tak straszne przestępstwa. - Ex definitione, delikatne należy ukrywać. Policja nie powinna się wpieprzać w intymne sprawy między ludźmi!
Może konkretniej. Sprawa Wojciecha Kroloppa szeroko opisywana przez wszystkie media. To jest dziwne, że wszyscy mówią, że jest to pedofil, a nie pedał. Ten facet ich skrzywdził, to jest oczywiste, ale to nie powinno być rozgłaszane na całą Polskę!
To on może być pedałem, ale nie dzieci. Dlatego wszystko powinno być robione dyskretnie. To są sprawy delikatne. Powtarzam, on je oczywiście skrzywdził, (ale, UWAGA: „politycznie poprawni” dzisiaj Panu powiedzą, że je sprowadził na dobrą drogę. Ja tak nie uważam!).
Jolanta Fajkowska powiedziała kiedyś, że nie przeklina i w jej towarzystwie też się nie przeklina. Jak to wygląda u Pana? W zasadzie nie przeklinam. Słowa powinny przekazywać pewne treści i emocje. Znałem kiedyś pewną panią, znaliśmy się już z pięć lat. Ona nigdy nie użyła żadnego brzydkiego słowa, ani ja. Aż kiedyś, przy jakiejś okazji, ta kobieta bała się coś (w businessie) zrobić, więc ja jej powiedziałem „No kurwa mać, zróbże to!”. A ona na to, z przerażeniem: „Tak, kochanie, oczywiście!”. Podziałało – bo tego nie używam na co dzień. Mocne słowo używane raz na pięć lat – działa; gdybym tak mówił na co dzień – nie podziałałoby.
Liczę teraz na Pański zmysł publicysty. Samoobrona z Lepperem ma coraz większe poparcie w Polsce. Niebezpiecznie zbliżamy się do tego, że ten człowiek dojdzie do władzy. Czy Pan jako odpowiedzialny, odważny człowiek przeszkodzi mu w tym? Jaki Lepper jest to każdy widzi. Ja nie jestem demokratą, nienawidzę demokracji. To jest durny ustrój. To tylko w demokracji tacy ludzie jak Kwaśniewski, Lepper, Hitler, Clinton mogą dojść do władzy. W normalnym ustroju p.Clinton byłby saksofonistą, który czasem pali trawkę (i nikt by się nie wtrącał, co robi z panną Levinsky), p.Kwaśniewski działaczem sportowym, Hitler akwarelistą, a p.Lepper dyrektorem PGR-u. Tylko w demokracji tacy ludzie dochodzą do władzy, dlatego nie cierpię demokracji.
Wywiad Myśli.pl z Januszem Korwinem-Mikke - Powinno rodzić się dużo dzieci – i sporo ginąć. Selekcja naturalna (…) Nawet gdybym był dyktatorem w Polsce starałbym się zostać co najmniej cesarzem środkowej Europy – powiedział dla portalu Myśl.pl Janusz Korwin-Mikke w rozmowie z Robertem Witem Wyrostkiewiczem.
UPR postanowił wyemancypować się spod Pana przewodnictwa czy patronatu i kojarzenia wyłącznie z Pana osobą. Obecny prezes UPR, Bolesław Witczak, wyciął nawet Pana z warszawskiej listy wyborczej. Podobno też spotykacie się w sądach cywilnych. Czy UPR mamy rozłam na korwinowców i resztę?- Wycięcie samo w sobie jest dla mnie korzystne, bo te wybory mam gdzieś i z ulgą w nich nie wystartuję – natomiast sytuacji, jaka powstała, tolerować nie będę. Podział był od dawna; czy rozłam? To się zobaczy...
Wydaje się, ze UPR przeszedł na czas eurowyborów na stronę Ganleya i Libertasu. Nie zalatuje to Panu bezideowym koniunkturalizmem? Przecież Ganley nie widzi nic złego w unijnej technokracji, ba narzeka tylko na deficyt demokracji w UE; powiązany jest z zachodnimi służbami specjalnymi i uważa Wałęsę za jednego z najwybitniejszych Polaków…- Proponuję, by wziął Pan lupę.
Podobno przyjaźni się Pan z Jerzym Urbanem. Czy to prawda? Jeśli tak, to czy nie ma Pan przed taką przyjaźnią oporów?- Nieprawda. Natomiast cenię jego intelekt i cyniczną szczerość.
Był Pan w kadrze Polski w brydża. Lepiej być mistrzem świata w brydżu czy prezydentem?- Prezydentem.
Co wybory to klapa (Pana i UPR). Czemu nie wystartuje Pan na burmistrza Józefowa, gdzie Pan mieszka i wszyscy Pana znają. Wygrałby Pan w cuglach i mógł swoje pomysły wprowadzać w życie?- Pan żartuje? Jak można coś wprowadzać w życie nie mając wpływu na ustawy? Przy okazji: to nie „moje pomysły” tylko odrzucenie socjalizmu, który od ponad 100 lat nam narasta jak wrzód na tyłku. Niedługo pęknie.
Czy istnieją według Pana przypadki uzasadnionej aborcji lub eutanazji, które Kościół katolicki niesłusznie uznaje za niedopuszczalne?- Nie – chyba, że przez „eutanazję” rozumie Pan samobójstwo.
Nie ma Pan nic przeciwko legalizacji miękkich narkotyków?- Dlaczego tylko miękkich? Powinno rodzić się dużo dzieci – i sporo ginąć. Selekcja naturalna...
Kiedyś ktoś powiedział o Panu, że zgadza się z panem w 90 proc., ale tymi swoimi 10 pozostałymi przekreśla Pan wszystko co ma Pan światu do powiedzenia. Poza tym, podobno – uwaga: będzie patetycznie – w miejsce serca ma pan instrument o nazwie „ironia”.- Nie wiem, o które 10 proc. Chodzi, ale na pewno polityk mający serce nie może rządzić, bo go wrogowie państwa wezmą pod włos lub na litość.
Widzi Pan jakiś pozytywny scenariusz dla Polski na najbliższe lata?- Tak. Mało prawdopodobny.
Zdaje Pan sobie sprawę, że jest Pan dzisiaj przedstawiany jako polityczny komik, a po śmierci (oby żył Pan jak najdłużej!) okrzykną Pana wybitną acz kontrowersyjną postacią nawet ci, którzy dzisiaj Pana nienawidzą?- Tak. Pamiętam moje zdumienie, jak po śmierci śp. Allana Dullesa ci sami przywódcy sowieccy z najwyższą rewerencją o nim pisali.
Realnie, jakim systemem rządów można w XXI wieku zastąpić tzw. "d…krację"?- Na początek dyktaturą.
Czuje się Pan człowiekiem spełnionym?- Nawet gdybym był dyktatorem w Polsce starałbym się zostać co najmniej cesarzem środkowej Europy. Dziękuję za rozmowę
Janusz Korwin-Mikke rozmawia z prof. Tadeuszem Cegielskim Czy masoneria szkocka uważa Wielki Wschód za masonerię? Masoneria nazwana przez Pana "szkocką" to bractwa regularne, czyli takie, które przestrzegają pewnych zasad sformułowanych przez wolnomularzy angielskich na początku XVIII wieku i zawartych w Konstytucjach Andersona, czyli w najstarszych statutach wolnomularskich opublikowanych w 1723 roku. Gdy jednak mówimy "szkocka" to mamy na myśli masonerię stopni wyższych skupioną w tzw. Radach Najwyższych 33 stopnia. Natomiast w Polsce wg tradycji wywodzącej się z międzywojnia, masoneria "francuska", czy "Francuzi" - to Wielki Wschód Francji, zaś "szkocka" i "Szkoci" - to Wielka Loża Narodowa Polski. Stąd niejakie zamieszanie natury terminologicznej. Z naszego punktu widzenia nurt reprezentowany przez Wielki Wschód Francji jest nieregularny. Jest to, owszem, wolnomularstwo - ale zasadniczo różne od naszego, przez nas nie uznawane; co oznacza, że nie możemy bywać (i nie bywamy) na ich zebraniach, nie utrzymujemy stosunków oficjalnych. Nie wykluczamy przecież stosunków towarzyskich. Tak samo jest we Francji i we wszystkich krajach, w których Wielki Wschód działa. Niektórzy używają jeszcze określenia "paramasonia", co jednak jest niejako dyskwalifikujące. Uważamy, że zbyt mało o nich wiemy, żeby wystawiać im podobne cenzurki. Z dwóch powodów zdecydowanie odcinamy się od wolnomularstwa Wielkiego Wschodu. Po pierwsze, dlatego że odrzuciło ono transcendencję jako źródło etyki wolnomularskiej i nie uznaje wolnomularskiego symbolu transcendencji - Wielkiego Architekta Świata. Podkreślam: ów Wielki Architekt (albo Budownik, jak ładnie określa się w polskiej tradycji wolnomularskiej), jest tylko SYMBOLEM TRANSCENDENCJI, a nie jakimś masońskim "Bogiem". Wolnomularstwo nie jest systemem teologicznym, żeby mieć własne koncepcje Boga. Uważamy jednak, że etyka, która nie jest zakorzeniona w transcendencji, staje się przedmiotem przetargów, i manipulacji, zależna od prywatnych czy instytucjonalnych układów. Drugi powód naszego odcięcia się od Wielkiego Wschodu dotyczy polityki. Absolutnym aksjomatem i kanonem naszych zasad jest "przezroczystość" lóż pod względem politycznym. Mogą one grupować ludzi różnych orientacji, natomiast jako zbiorowość, jako struktura organizacyjna loże nie powinny brać udziału w jakichkolwiek sporach i polemikach politycznych. Nie oznacza to, że nie interesujemy się etycznym aspektem polityki. Etyka bowiem jest zawsze w centrum zainteresowania wolnomularstwa. Ale to nie oznacza udziału w polityce rozumianej jako gra partyjna, gra interesów, a tym bardziej jakieś personalne rozgrywki.
Jednakże ta gra interesów jest dość szczególna, bo kiedy w 1991 roku odwiedził Polskę Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Francji, to oświadczył wyraźnie, że do Wielkiego Wschodu należą prawie wszyscy deputowani socjalistyczni - a nikt praktycznie z innych partii. Więc to jest nie tylko "polityka" - ale i bardzo szczególna polityka. Musimy wziąć poprawkę na to, czym jest Wielki Wschód Francji; jest to struktura wolnomularska, która nie ma odpowiednika na świecie. Jej rozwój zależny był od biegu wydarzeń we Francji. Powstała w 1772 roku, została rozbita w okresie rewolucji francuskiej, odbudowana przez Napoleona I, stając się narzędziem imperialnej polityki napoleońskiej. Jej specyficzna historia zaczyna się w momencie powstania III Republiki Francuskiej i narastającego tam konfliktu pomiędzy rządzącymi ekipami a Kościołem katolickim. Mam tu na myśli proces rozdziału państwa od Kościoła, który we Francji miał przebieg bardzo gwałtowny i dramatyczny. I tylko we Francji, w stopniu niespotykanym gdzie indziej, Wielki Wschód zaangażował się w ową walkę - np. ustawy dotyczące zeświecczenia szkolnictwa - cykl tych ustaw przyjętych przez parlament francuski zamyka się datą 1909 r. I do tego roku Wielki Wschód był związany z rządzącą ekipą, z nurtem...
Socjalistycznym - czy lepiej: radykalnym? Ja bym nie nazwał go socjalistycznym. Musimy wziąć pod uwagę specyfikę francuską - nurt ten jest mieszczański i szalenie radykalny. Korzeniami rzeczywiście sięga rewolucji francuskiej, jakobinizmu, który nie był zresztą ruchem ludowym. Jakobini stanowili wąską elitę, dysponującą narzędziami terroru. Ten "odór" polityki unosi się nad Wielkim Wschodem do dzisiaj, choć od 1909 roku wiele się zmieniło. Wielki Wschód nadal jest zrośnięty z establishmentem politycznym Francji i nadal odgrywa istotną rolę. Jego przedstawiciele chętnie np. wyliczają, ilu mieli prezydentów, bodaj ośmiu, dwudziestu paru premierów, mieli też zwyczaj, że minister Oświecenia Publicznego i minister Spraw Wewnętrznych musieli być wolnomularzami. Gdy raz zdarzyło się Mitterandowi w czasie pierwszej kadencji złamać tę zasadę, to podniósł się wielki krzyk i prezydent musiał się wycofać. Sądzę, że już nigdzie na świecie, żadna obediencja wolnomularska nie jest tak upolityczniona jak Wielki Wschód Francji. Z naszego punktu stanowi to zaprzeczenie idei wolnomularskiej. Powstaje więc poważny problem dla wolnomularstwa regularnego: jak traktować "Wielkowschodowców"? Z jednej strony, możemy powiedzieć, że od strony etyczno-rytualnej, symbolicznej czyli w materii masońskiej, niewiele się od nas różnią. Myślę, że potrafią kultywować idee braterstwa czy równości wszystkich podmiotów ludzkich równie skutecznie, co my. Jednakże ich charakter polityczny jest zniechęcający
Czy to ich jest pałac w Ciążeniu? Ani ich, ani nasz. Pałac w Ciążeniu, dawna siedziba biskupów poznańskich, która następnie stała się własnością prywatną. W tej chwili jest Domem Pracy Twórczej Uniwersytetu Poznańskiego im. Adama Mickiewicza - ale odróżnia to miejsce od innych przechowywanie tam słynnego zbioru masoników, od późnych lat osiemdziesiątych udostępnionego historykom. W tej chwili liczy on ponad sto tysięcy woluminów. Zbiory te są wspaniale konserwowane i łatwo dostępne. Gigantyczną pracę wykonał w Ciążeniu jeden głównie człowiek - pan Andrzej Karpowicz, który z tego powodu stał się obiektem niewybrednych ataków jakichś poznańskich faszystów.
Wielka Loża Narodowa Polski, jako organizacja apolityczna, w odróżnieniu od Wielkiego Wschodu, nie jest oczywiście naszym przeciwnikiem politycznym, tym bardziej, że należy do tego nurtu wolnomularstwa, któremu w Anglii prezyduje ks. Michał. Tak, książę Kentu. Notabene jest to kandydat polskich monarchistów mieszkających w Wielkiej Brytanii na króla Polski. Ja sam nie byłbym przeciwny monarchii w Polsce, oczywiście monarchii konstytucyjnej i dziedzicznej, ale sądzę, że to utopia, u nas nie do zrealizowania. Duch republikański w Polsce dominuje już od czasów późnych Jagiellonów i ciężko odwrócić ten sposób myślenia.
Jak się wydaje, stosunek wpływów Wielkiego Wschodu w Polsce do wpływów Loży Narodowej kształtuje się mniej więcej jak dwadzieścia do jednego? Tutaj bym się z Panem nie zgodził, a nawet pokłócił. W czasie Pańskiej kampanii wyborczej przeczytałem Pańskie publikacje na ten temat i tam padły liczby rzędu tysiąca, tysiąca pięciuset osób. Ja to traktuję w takich kategoriach jak dane średniowiecznych kronikarzy, którzy podając liczbę uczestników bitwy chcieli dać wyraz jak dużo ich było. Pisali więc "milion" albo "tysiąckroć po tysiąc", co jednakże oznaczało tylko "bardzo dużo". Żadna struktura wolnomularska w Polsce nie liczy sobie więcej niż stu kilkudziesięciu członków. To po pierwsze. Po drugie, mam wrażenie, że w szeregach Wielkiego Wschodu Polski jest wiele osób, których rola polityczna dawno się skończyła, które zupełnie nie przystają do nowych czasów, nawet jeżeli mają takie ambicje. Oni często się chwalą, mówiąc na przykład: mamy dwóch swoich ludzi w parlamencie - co nas denerwuje.
Ja np. sądzę, że do Wielkiego Wschodu Polski należy eksminister Geremek. Na pewno nie należy! Ani Wielki Wschód nie pasuje do Geremka, ani Geremek do Wielkiego Wschodu. Profesor Geremek nie mógłby się związać z formacją, która u nas towarzysko i personalnie jest w dużym stopniu postpezetpeerowska. Jeżeli Profesor jest członkiem Wielkiego Wschodu, to ja mogę iść na emeryturę. Byłoby to wbrew całej mojej wiedzy na temat Polski, Francji, Wielkiego Wschodu Francji itd.
A dlaczego np. na prestiżowe wykłady do Sorbony zapraszany jest akurat p. prof. Geremek? Ponieważ profesor Geremek jest historykiem związanym z ważną szkołą historyczną: szkołą Annales, z Jacquesem le Goffem i z elitą intelektualną lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Twierdzi Pan zatem, że polski "Wielki Wschód" jest postpezetpeerowski? W dużym stopniu. Dlatego też twierdzę, że przypisywanie jakichkolwiek związków pomiędzy osobą Profesora a lożami Wielkiego Wschodu Polski jest bezpodstawne. Oczywiście, jestem tylko człowiekiem i mogę się mylić. Natomiast profesor Geremek jest we Francji osobą szalenie popularną i wpływową w środowiskach niewątpliwie lewicujących, wśród elity intelektualnej związanej z College de France czy z Sorboną. Wiem, jacy ludzie im się podobają i z jakimi ludźmi są zaprzyjaźnieni. Profesor Geremek świetnie wpisuje się w tamtejszy kontekst i wyobrażenie o tym, kim jest intelektualista, kim zaś mąż stanu. I co do tego zgoda, natomiast co do związków Profesora i szerzej - lewicy Unii Wolności ze środowiskiem Wielkiego Wschodu Polski - to nie. Zresztą, Wielki Wschód Polski nie jest prostą "emanacją" Wielkiego Wschodu Francji. Jest to odrębną organizacja, która być może wbrew intencjom francuskim, a nawet na pewno wbrew tym intencjom zaczęła żyć własnym życiem i wymknęła się spod kontroli.
Czy pańskim zdaniem na Wydziale Historycznym UW silniejsza jest Wielka Loża Narodowa czy Wielki Wschód? Są wyłącznie jednostki, które nie tworzą żadnego lobby. Ja wiem tylko o jednej osobie będącej wolnomularzem regularnym: jest to mój przyjaciel, profesor Włodzimierz Lengauer. Kilku moich dawnych studentów wstąpiło do wolnomularstwa, ale oni nie pracują na Uniwersytecie Warszawskim i nie są z nim związani. Co do Wielkiego Wschodu, to nie mam żadnej wiedzy o tym, kto z pracowników Wydziału Historycznego ewentualnie do niego należy. Poza tym, Uniwersytet nie jest teatrem walki politycznej. Owszem, polityka przekłada się w Uniwersytecie na układy towarzyskie, pewne koterie, ale rzadko kiedy uzewnętrznia się tak, jak na przykład w roku 1968.
Podobno w policji brytyjskiej nie można zostać oficerem, jeśli nie jest się masonem. Jeżeli chodzi o pewne niewidzialne struktury czy więzi, które potem rzeczywiście decydują, powiedzmy, o awansie (wiemy np. jak nieformalne powiązania decydują o awansie w AWS-ie), to w przypadku świata anglosaskiego tym, co się liczy przede wszystkim jest wykształcenie, okoliczność, jaki uniwersytet się ukończyło. I tu odnajdujemy podstawową niewidzialną strukturę, która decyduje o wielu rzeczach, m.in. o przyjęciu do pracy, awansie. Kiedyś bardzo mnie rozśmieszył jeden z dziennikarzy Urbana, Marek Barański. Poświęcił on cały cykl artykułów pt. Laska Pana Marszałka mojemu przyjacielowi, historykowi, który pracował na początku lat dziewięćdziesiątych w Kancelarii Sejmu. Ponieważ ktoś od Urbana wyczytał, że jest wolnomularzem - którym zresztą nigdy nie był - powstał cały cykl artykułów opisujących technikę awansowania przez "masona"; padło tam kilka nazwisk. I albo pan Marek Barański jest tak wielce ograniczony albo tak leniwy, że nie zadał sobie trudu i nie sprawdził rzeczy podstawowej: mianowicie tej, że wszystkie wskazane przez niego osoby płci obojga owszem, coś łączy, ale nie to, że są członkami jakiejś loży, (bo to zostało wyssane z palca) lecz to, że wszystkie ukończyły Wydział Historyczny UW. To był ów "tajemny" klucz! Mój przyjaciel przyjął po prostu do pracy koleżanki i kolegów z Uniwersytetu. Jeżeli nawet Wydział Historyczny zostałby zdominowany przez masonów, to byłoby to zjawisko wtórne wobec innych. Więzy przyjacielskie, zawodowe mogą owocować więzami innego rodzaju, np. partyjnymi albo wolnomularskimi. Kontakty wolnomularskie są prawie zawsze wtórne, stanowiąc rezultat wcześniej zadzierzgniętych więzów. Zatem podstawową strukturą, która tak w świecie anglosaskim, jak i niemieckim, polskim, francuskim - ale u nas w o wiele mniejszym stopniu - strukturą decydującą o wielu rzeczach, są więzi zrodzone jeszcze w murach uczelni. W Polsce zjawisko to nie jest tak wyraźne, jak na Zachodzie, bo nie ma tu uczelni tak dobrych, o tak dużych tradycjach i tak dalece związanych z establishmentem, jak np. w Anglii. W związku z tym prestiż dyplomu nie może być równie wielki jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie hierarchia uczelni jest wyraźna i od dawna utrwalona. Gdy ktoś podejmuje studia w jakiejś tam, drugorzędnej uczelni, z góry wiadomo, że co najwyżej zostanie sędzią pokoju w swoim hrabstwie. Jeżeli zaś pójdzie do Uniwersytetu Harvarda, to zrobi karierę jako kongresman, prezes banku czy redaktor naczelny ważnej gazety. Podobnie jest w Anglii. Trzeba skończyć Eton, a potem Cambridge, Oksford lub Uniwersytet Londyński i na tym koniec. Może jeszcze London School of Economics - lista uczelni zamyka się na tych czterech pozycjach. Gdy ktoś kończy jedną z nich, w życiu publicznym, zawodowym czy nawet prywatnym spotyka swoich kolegów z uczelni, z roku. Wszyscy też zrzeszają się w klubach absolwentów uczelni - i to jest ta prawdziwa "masoneria", "tajna" struktura, która o wszystkim decyduje. Wiedza jest potęgą, jeszcze większą koledzy z uczelni. Ci, którzy zastanawiają się dziś w Polsce nad wyborem drogi życiowej, powinni wziąć to pod uwagę. Kiedyś redaktor Piotr Wierzbicki powiedział w nocnej audycji "Trójki" ważną i mądrą rzecz: "A po co mamy szukać jakiś powiązań masońskich, gdy podstawowa więź, która istnieje między tymi ludźmi, to fakt, że należą oni do inteligencji z Żoliborza? To jest to, a potem dopiero szukajmy innych związków."
Czy przynależność do środowiska "Tygodnika Powszechnego" również wiąże się z przynależnością do masonerii? Nie sądzę. Przynależność do starej inteligencji krakowskiej odgrywa tu podobną rolę, jak fakt ukończenia dobrej szkoły. To jest zamknięta grupa, wpływowa, przynajmniej w obrębie Krakowa. Jednak w Warszawie jej wpływy się kończą.
Tak, ale pan Krzysztof Kozłowski był ministrem spraw wewnętrznych, a tradycją Wielkiego Wschodu jest opanowanie dwóch resortów: edukacji i spraw wewnętrznych. Jestem prawie pewien, że pan minister Kozłowski nie miał nigdy nic wspólnego z Wielkim Wschodem Francji. Chociażby dlatego, że w momencie, w którym został ministrem, Wielki Wschód Francji dopiero zaczynał i to bardzo nieudolnie budować swoje przyczółki w Polsce. Nieudolnie i spektakularnie, na zasadzie słonia w składzie porcelany. Popełnił poważny błąd, do którego później się przyznał, polegający na tym, że ogłosił publiczny nabór. Zaczęło się od ogłoszenia w "Gazecie Wyborczej" w 1990 roku o spotkaniu informacyjnym w warszawskim Klubie Lekarza. Byłem na tym spotkaniu wraz ze śp. Tadeuszem Gliwicem, przyszłym Wielkim Mistrzem, i to, co tam widziałem, to był horror, pogwałcenie nie tylko zasad wolnomularskich, ale i zdrowego rozsądku.
Wielki Wschód przyjmuje w swe szeregi kobiety, a panowie? Nie, oczywiście, że nie przyjmujemy. Uważamy natomiast, że jeśli kobiety chcą tworzyć organizacje wolnomularskie, to mają do tego takie samo prawo jak my. Nie uznajemy równocześnie koncepcji rytu mieszanego, czyli tej, którą wyznaje Światowy Zakon Rytu Mieszanego "Droit Humain" (Prawa Człowieka). Przed wojna działał w jego szeregach generał Michał Karaszewicz-Tokarzewski, również Janusz Kroczak, małżeństwo Bocheńskich. "Droit Humain" należy do kierunku silnie ezoterycznego, nawet teozoficznego. Szczegółowe informacje na ten temat znajdziemy w słowniku i innych pracach profesora Ludwika Hassa. Tak więc WLNP nie uznaje masonerii "koedukacyjnej", ani tym bardziej przebrzmiałego już zwyczaju tworzenia "lóż adopcyjnych". To wynalazek XVIII w., czasu kiedy panie z towarzystwa chciały być masonkami. Pierwsza loża adopcyjna w Warszawie nazywała się "Dobroczynność"; pracowała pod zwierzchnictwem Ignacego Potockiego, który był także szefem Wielkiej Loży. Była to miła zabawa z jednej, filantropia z drugiej strony.
Dostałem propozycję wstąpienia do masonerii z dwóch źródeł. Z oględnych rozmów wywnioskowałem, że tych lóż w samej Warszawie jest co najmniej kilka i liczą one ok. 20-30 osób...Tak, zgoda.
Wywnioskowałem więc, że w Polsce w masonerii powinno być co najmniej 1000 osób... Nie, skądże. W Warszawie jest najwięcej lóż i można powiedzieć, że jest to pewna prawidłowość, sięgająca XVIII wieku. Po niej dopiero wymienić można Wilno, Lwów, Kraków i Gdańsk, ale w tym ostatnim działały tylko loże niemieckie. W Warszawie istniały w połowie lat 90-tych naszego stulecia cztery loże podległe Wielkiemu Wschodowi Francji; ile jest dziś placówek zależnych od Wielkiego Wschodu Polski - nie wiem. W Krakowie była jedna loża. Na Śląsku pracowały dwie, jest jedna. Przed kilku laty liczebność tych lóż nie przekraczała 30 osób, wielu członków odeszło, wydaje mi się więc, że około 150 wolnomularzy należy do placówek Wielkiego Wschodu Polski. Liczby tej nie sposób jednak zweryfikować. Jeżeli założyć, że liczba członków WLNP i "Droit Humain" jest zbliżona, to uzyskujemy liczbę 450 - prawdopodobnie zawyżoną w stosunku do rzeczywistej.
Co to znaczy "na Wschodzie Krakowa", "na Wschodzie Poznania"? Nie oznacza to oczywiście fizycznego miejsca położenia. "Wschód" to kierunek symboliczny - "ex Oriente Lux!". Numer 6 otrzymała loża, która ukonstytuuje się dopiero na wiosnę, "Eugenia pod Ukoronowanym Lwem", na Wschodzie Gdańska. To będzie wielkie wydarzenie, bo loża ta istniała od XVIII wieku, a została zamknięta przez nazistów w 1935 roku. Numer 7 posiada loża założona przez młodych, prężnych wolnomularzy, nosząca nazwę "Pod Szczęśliwą Gwiazdą", z tym, że oni już działają. W Polsce istnieje niewiele lóż. W Anglii, gdy loża ma, powiedzmy, numer 87, to znaczy, że powstała w XVIII wieku.
A jaki numer jest najwyższy? Kilka tysięcy - chyba sześć. Zatem, jest u nas tylko siedem lóż regularnych; wszystkie podlegają Wielkiej loży Narodowej Polskiej i co jest bardzo ważne: jako takie nie posiadają osobowości prawnej. Nie są nawet oddziałami WLNP, stanowią jedynie jej wewnętrzne struktury. Natomiast WLNP posiada osobowość prawną, jest stowarzyszeniem zarejestrowanym sądownie.
Czy te loże nie posiadające osobowości prawnej mają własne programy? Nie, mają natomiast własny profil, to wynika z ich składu. Na przykład, w loży poznańskiej jest wielu artystów, śpiewaków, muzyków. Ważne jest również to, że są u nas ludzie, którzy do wolnomularstwa przyjmowani byli za granicą. Wielu naszych członków inicjowanych zostało w lożach francuskich, niemieckich, amerykańskich. Dotyczy to szczególnie emigracji lat siedemdziesiątych i następnej dekady. Powróciwszy do kraju przywieźli ze sobą odmienne od rodzimych obyczaje i umiejętności. Chcą się też jakoś odróżniać – mają inne fartuchy, rytuał. Ale mimo to wszystkie są częścią WLNP.
A przez kogo są finansowane? Wszyscy płacą składki...
Rozumiem, że nie na swoje konto, tylko na konto Wielkiej Loży Narodowej Na konto WLNP; dzięki temu sprawuje ona pełną kontrolę nad finansami.
A kto kontroluje Lożę-Matkę? Loża-Matka "Kopernika", czyli loża nr 1, tak jak wszystkie podlega zarządowi stowarzyszenia, które nazywa się Wielkim Warsztatem, i w którego skład wchodzą: Wielki Mistrz, Namiestnik Wielkiego Mistrza, Wielki Sekretarz, Wielki Skarbnik oraz Czcigodni, czyli przewodniczący wszystkich lóż. To jest gremium, które decyduje o sprawach stowarzyszenia zgodnie ze statutem zarejestrowanym w sądzie w Warszawie, pod numerem 2015.
Czy w masonerii są stawiane jakieś bariery przy przyjmowaniu osób duchownych? My w ogóle żadnych barier nie stawiamy, może poza tymi, które wynikają z samej istoty wolnomularstwa. Warunki formalne są takie: kandydatem może być tylko i wyłącznie osoba wolna i o dobrej reputacji.
Co znaczy "wolna"? Nie może być niewolnikiem? W starych statutach angielskich mówi się "no bondman", co oznacza chłopa pańszczyźnianego albo niewolnika, "no women", czyli kobietę i "no eunuch" – oznaczało to, że osoba okaleczona, mężczyzna "niepełny" nie może być wolnomularzem. W latach 30. XVIII wieku miała miejsce głośna sprawa hrabiego Rutowskiego, naturalnego syna Augusta II Mocnego, który był karłem i miał być przyjęty do jednej z lóż londyńskich. Około dwóch lat zastanawiano się w Wielkiej Loży Londyńskiej, czy polski arystokrata może zostać wolnomularzem. Wreszcie go przyjęto, gdyż jak zapisano w werdykcie: Rutowski jest "small but perfectly formed", "miniaturą mężczyzny" - ale niczego mu nie brakuje.
A czy w masonerii znajdują się osoby duchowne? W wolnomularstwie światowym jest wielu duchownych. W Irlandii, na przykład powstała tradycja, ponieważ Irlandczycy uważają, że masoneria to jest ich wynalazek, a nie szkocki czy angielski, i że wolnomularstwo dalece jest zrośnięte z kultura irlandzką – irlandzkim duchem. Jest instytucją szczególnie tam chronioną. Ponieważ od samego początku masonom irlandzkim patronował Kościół katolicki i tak jest do dzisiaj. Pozostało zwyczajem, że każda loża ma za patrona biskupa czy "purpurata". Loże te są traktowane jako instytucje narodowe.
Istnieją jednak formalne klątwy papieskie przeciwko masonerii, co najmniej dwie. Ależ one już dawno są nieaktualne. W Kodeksie Prawa Kanonicznego (CIC) nie ma dziś zakazu przynależności do lóż. Kiedyś taki zakaz istniał, wzmocniony jeszcze potępieniem idei liberalnych przez słynny Syllabus i encyklikę Quanta cura (1864) papieża Piusa IX. Dziś w CIC znajdujemy jedynie zakaz przynależności do organizacji wrogich Kościołowi. Szczegółowo, z negatywną konkluzją, problem wolnomularstwa roztrząsa deklaracja Kongregacji do spraw wiary z 26 listopada 1983 r., podpisana przez kardynała Ratzingera oraz sekretarza Kongregacji, mgra Hamera. Katolicy dysponują również deklaracją konferencji episkopatu zachodnioniemieckiego z 12 maja 1980 r., która - w rezultacie trwających od 1976 r. oficjalnych kontaktów ze Zjednoczonymi Wielkimi Lożami Niemiec - uznała humanitaryzm wolnomularski za niezgodny po części z wiarą chrześcijańską, wskazując równocześnie na punkty wspólne. Obszerny tekst deklaracji biskupów niemieckich prezentuje określoną metodę badania problemu "katolicyzm-masoneria"; daleki jest przy tym od jednoznacznych potępień. Problem masonerii został tu zrelatywizowany i zindywidualizowany.
Przecież jeszcze papież Grzegorz wydawał te klątwy... Ale to już dawno nieaktualne...
Lecz w owym czasie biskupi irlandzcy już byli masonami. Papieże wyklinali katolicką masonerię - tak. Wspominałem o tym przy różnych okazjach. Pierwsza bulla papieża Klemensa XII na temat wolnomularstwa In eminanti apostolatus speculo z kwietnia 1738 roku wzięła się stąd, że do tego roku Rzym aktywnie popierał jakobitów, czyli zwolenników obalonej w Anglii katolickiej dynastii Stuartów. Owi jakobici, emigranci brytyjscy, których najwięcej było we Francji, ale działali też w innych monarchiach katolickich, także w Polsce, pracowali na rzecz kolejnych, nieudanych desantów militarnych na terenie Irlandii. Tu wzniecić chcieli antyangielskie i antyprotestanckie powstanie i przenieść je na terytoria Anglii i Szkocji. Owi jakobici zorganizowani byli właśnie w lożach. Należało to do brytyjskich zwyczajów epoki. W XVII, na początku XVIII wieku masoneria nie była organizacją, strukturą, lecz zwyczajem. I ten zwyczaj jakobici przenieśli na kontynent jako bardzo wygodny dla nich w emigracyjnej sytuacji. Spiskowali, ale nie przeciwko państwom, w których przebywali, lecz przeciwko Monarchii panującej w Anglii, przeciwko oranżystom, a później przeciw dynastii hanowerskiej. Loże te Kościół katolicki popierał tak długo, jak długo mogły być przydatne. Ostatni desant – nieudany – miał miejsce w 1737 roku. Być może – wprawdzie nie Klemens XII, który był już stary i miał sklerozę – ale jego otoczenie zdecydowało, że te "desantowe" działania jakobitów są nie tylko bezowocne, ale i niebezpieczne z punktu widzenia Kościoła.Natomiast dziś tamte osiemnastowieczne zarzuty przeciwko masonom są nieaktualne, dziś nikt nie rzuca klątwy na kogoś, kto uważa, że wszyscy ludzie są równi, ani nawet nie wyklucza z Kościoła kogoś, kto uważa, że wszystkie religie są równe – bo to było przedmiotem klątwy. Warto również pamiętać, że bulla Klemensa XII przez wielu władców katolickich uznana została za niebezpieczną; na przykład w Austrii cesarz Karol VI nie zezwolił na opublikowanie papieskiego dokumentu. Orzeczenie głowy Kościoła w sprawie wolnomularstwa miało i ten skutek, że zwróciły nań uwagę różne kręgi wolnomyślicieli, a także zwolennicy reformy w łonie katolicyzmu. Już nie tylko żądni rozrywki i filozoficznych nowinek pięknoduchowie, lecz dysydenci wszelkiego pokroju zainteresowali się bractwem "wolnych i przyjętych" mularzy.
Ale tu chodziło także o tajność masonerii. Jednak tajnych struktur w tamtych czasach było wiele, był to sposób organizowania się ludzi w społeczeństwie feudalnym, stanowym. Poza Anglią i Rzeczpospolitą nie istniały gwarancje wolności jednostki. Loże były tajne, dopóki stanowiły obiekt prześladowań. W Anglii natomiast, w kolebce ruchu, w XVIII wieku od czasu powołania Wielkiej Loży w Londynie – nie były tajne, przeciwnie: w ciągu parunastu lat związały się z dworem królewskim i z Kościołem anglikańskim. Do dzisiaj tworzą jednolitą strukturę: monarchia, Kościół anglikański, masoneria. Żadnej tajności nigdy tu nie było.
Kiedy zatem kończy się aktualność encykliki papieskiej? Kiedy już się jej nie cytuje. Kto pamięta dziś, na przykład, o potępiającej - pośrednio - teologię św. Augustyna bulli Unigenitus z początku XVIII wieku? Niektóre dokumenty papieskie z wolna "obumierają" i nie ma w tym nic niezwykłego. Wspomniana przeze mnie bulla straciła na aktualności wraz z zaniknięciem jansenizmu, w który została bezpośrednio wymierzona. A obstawanie przy poglądzie, że św. Augustyn był heretykiem (taki wniosek można było wysnuć z dokumentu) nie mogło być - rzecz jasna - wygodne. Z kolei, z niektórych twierdzeń Urząd Kościoła wycofał się oficjalnie. Tak było ostatnio w przypadku Galileusza, przeciwko któremu oskarżenia odwołał Jan Paweł II.
Jest jednak encyklika Piusa V, która okłada klątwą każdego, kto by zmienił rytuał trydencki, wobec czego Jan XXIII jest, zdaje się, heretykiem? Owszem jest, ale heretykiem z punktu widzenia Kościoła byłby również - jak powiedziałem - nawet św. Augustyn. Podobnych paradoksów jest więcej. Zatem – jeśli chodzi o duchowieństwo w masonerii – przykładem może być Irlandia, także duchowieństwo protestanckie, w jego liczbie anglikańskie oraz duchowieństwo kościołów narodowych skandynawskich. W Norwegii, na przykład, wierni zaczęli się buntować z tego powodu, że ich biskupi związali się z masonerią. Obawiali się, że ich pasterze nie są niezależni – protestanci pilnują bardzo suwerenności swoich kościołów. W Stanach Zjednoczonych natomiast, panuje przekonanie, że masoneria jest strukturą ultraprawicową, złożoną niemalże z samych biskupów.
Jednakże biskupi amerykańscy są wyjątkowo lewicowi – sam Karol Marks by się ich nie powstydził. Być może, ale ja nie znam żadnego biskupa amerykańskiego. W takim razie ci, o których Pan mówi, raczej nie są masonami.
A tak zwany "Bildenberg" Trzeba przeprowadzić wyraźną granicę między masonerią, a nie-masonerią. Nawet mówienie o "paramasonii" może okazać się mylące. Twierdząc, że kluby typu Rotary czy Lions, że są paramasońskie, wyrządza się im krzywdę. Ani pod względem celów, ani struktury czy metod działania w niczym masonerii nie przypominają.
Przepraszam, jeżeli Business Centre Club, skądinąd bardzo zacna organizacja, nazywa swoje oddziały demonstracyjnie "lożami", to trudno powiedzieć, że się im robi krzywdę. Oni robią, co mogą, żeby być kojarzeni z masonerią!Czyli sami sobie robią krzywdę, ale to już jest ich sprawa. Kiedy zaczęły się konstytuować w Polsce kluby Rotary, sporo wysiłku włożyłem w to, żeby im pokazać, że niesłusznie ktoś, czy oni sami, uznają się za wolnomularzy. Nie wiem, jaki to odniosło skutek. W każdym razie, z początkiem lat dziewięćdziesiątych skłonni byli uważać się za masonerię, ponieważ w powszechnej opinii kojarzeni byli z wolnomularstwem. Nawet tak wybitny specjalista jak profesor Ludwik Hass uporczywie określał w swoich książkach przedwojenne struktury Rotary jako "paramasońskie". Ja jednak zdawałem sobie sprawę, że opinia "lóż" klubom nie posłuży, tym bardziej, że wytyczyły sobie ambitne cele społeczne, filantropijne, podjęły współdziałanie z Kościołem. W takiej sytuacji wiązanie ich z masonerią jest niewskazane.
A YMCA? Co do międzywojennej YMCA, to zgodziłbym się na kojarzenie z wolnomularstwem, jeśli mowa o składzie personalnym. Jednak jeśli w ten sposób mamy oceniać sprawę, to również harcerstwo jest szalenie "masońskim" przedsięwzięciem - tak co do ducha jak i co do zasady. Rzecz nie tylko w tym, że Baden-Powell stworzył ten ruch dla większej chwały Wielkiej Brytanii, ale sam będąc wolnomularzem przeniósł pewne zasady działania na grunt ruchu skautowskiego. Związek Harcerstwa Polskiego zarówno przed jak i po wojnie, w sposób atrakcyjny dla młodzieży nawiązywał do tego ducha skautowskiego, a więc pośrednio masońskiego. Słusznie ZHP krytykowane było w latach 70. i 80. za upolitycznienie i próbę przekształcenia w przybudówkę PZPR. Było to sprzeczne z apolitycznym, ponadkonfesyjnym duchem skautingu. Z kolei YMCA, która wyrasta z ducha skautingu i przenosi go na nieco szerszą płaszczyznę działania społecznego, również w takim sensie jest masońska. Co do YMCA, to bym się zgodził z pańskim zdaniem. Rotary, natomiast, skupia nierzadko typ ludzi lubiących uczestniczyć w hermetycznych, snobistycznych, ekskluzywnych stowarzyszeniach. Dopiero jeśli ktoś jest i w Rotary, i w masonerii zauważyć może, jak istotna zachodzi między nimi różnica. Nie-wolnomularze nie wiedzą na ogół, że masoneria ma specyficzny sposób istnienia – uzewnętrzniania się wyłącznie poprzez rytuały. Niektórym to nie bardzo się to podoba. Woleliby traktować rytualistykę wolnomularską jako ozdobnik, zabytek przeszłości. Przykładowo: kandydat do loży, jak to się określa "ani nagi, ani ubrany", z odsłoniętą lewą piersią, lewą stopą, z zawiązanymi oczyma, ze sznurem na szyi jest wyciągany z symbolicznej "głębi ziemi" przez Brata Przysposobiciela, inaczej zwanego Ekspertem. Cały rytuał, o którym można przeczytać u księdza Załęskiego w dwutomowym dziele o masonerii w Polsce, jest wciąż stosowany - przynajmniej, jeśli chodzi o jego zasadnicze elementy. Nie tylko inicjacja jest rytualna w masonerii, także wszystkie elementy działania. Sposób wyrażania pewnych treści pozostaje symboliczny. I to różni zasadniczo masonerię od wszelkich struktur przypominających masonerię.
Janusz Korwin-Mikke. Polityk i gracz pokera - wywiad. - Ci, którzy pana bliżej znają, mówią o panu "Wielki Szu"... Jaka była największa wygrana, jaką pan zgarnął? - Kilka średnich pensji. Trudno dziś rzucać jakimiś konkretnymi kwotami, ale nie było to mało. Kiedyś karty były dla mnie głównym sposobem utrzymywania rodziny. Pamiętam jedne wakacje, które spędziłem na graniu w brydża ze znanym okulistą i prawnikiem z kancelarii Lecha Wałęsy. Wtedy na stoliku były niemałe pieniądze! Ale w pokera grywałem głównie po melinach. Z różnymi ludźmi. Pamięta pan poetę Edwarda Stachurę? Nieraz siedziałem z nim przy jednym stole.
- "Sposób na utrzymanie rodziny"? To znaczy, że był pan zawodowym hazardzistą! Choć grałem często na pieniądze, to nie uprawiałem hazardu. Hazard jest wtedy, gdy w jakiejś grze pieniężnej o wygranej decyduje los! W pokerze przypadek ma niewielkie znaczenie. Trzeba być przede wszystkim dobrym psychologiem, szybko liczyć i dużo zapamiętywać. Zawodowy pokerzysta pamięta kolejność kart z poprzedniego rozdania, bo po potasowaniu jest duże prawdopodobieństwo, że dwie karty znowu będą obok siebie.
- Domagał się pan legalizacji domów publicznych. Zablokował pan likwidację lumpeksów. A może spowoduje pan, że legalnie będzie można grać w pokera na pieniądze. Dziś to nielegalne? - I to jest skandal! Napawa mnie to zdumieniem. Poker powinien być legalny! Bo niby dlaczego czterech facetów ma nie spotkać się i nie pograć w karty. Chodzi chyba o to, żeby nie robić konkurencji tym, co grają w kasynach w ohydnego Black Jacka.
- Dlaczego ohydnego? - Prawdziwy poker to zupełnie inna gra! Jak mówiłem, liczą się w niej umiejętności, a nie przypadek.
- Skąd się wzięła u pana miłość do kart i innych gier? - Moja mama zginęła w Powstaniu Warszawskim, trafił ją odłamek, ojca więzili komuniści. Wychowywała mnie babcia. To ona mnie wszystkiego nauczyła. Graliśmy w szachy, warcaby i osławione "66", nazywane popularnie zychcyk.
- Ale chyba z babcią nie grywał pan na pieniądze? - Oczywiście, że nie! Na pieniądze najwięcej grałem w czasach ciężkiej komuny. Był taki rok, że pisałem dziennie po kilka artykułów, a drukowano mi tylko jeden. Graniem zarabiałem wtedy za życie. Brydż, szachy, go, warcaby...
- A miał pan swoich mistrzów? - Kiedyś grałem w akademiku trzy dni i dwie noce. Karta szła mi różnie aż do chwili, gdy za moimi plecami stanął "Biały", jeden z najlepszych pokerzystów Warszawy. Zaczął mi podpowiadać, kiedy mam rzucić karty, a kiedy licytować. Po 20 minutach gry byłem do przodu spore pieniądze.
- I to nie był hazard? - Nie, bo zawsze wygrywał lepszy, a nie ten, który miał większe szczęście.
- Lepszy, czyli jaki? - Lepszy, czyli taki, który lepiej gra. Zwykle wystarczy 20-30 rozdań i już wiadomo, kto jest naprawdę dobry. Chodzi o bardzo szczególne umiejętności. Na przykład brydżyści dobrze znają matematykę, są dobrymi psychologami, opanowali elementy blefu, mają wyobraźnię przestrzenną.
- Spotkał pan kiedyś przy stole szulera? - O tak! Jest ich pełno. Nawet w szachach oszukują, ale najczęściej w pokera!
- W takiej sytuacji na Dzikim Zachodzie wyciągano rewolwery! A co pan robi? - Nigdy nie wpadałem w aż taki gniew. Gdy jest szuler przy stoliku, to po prostu zrywa się partię. Większą złość niż oszuści budzą we mnie ci, którzy nie dostrzegają moich finezyjnych zagrań! Z tego powodu byłem kiedyś przez dwa tygodnie wściekły na teściową.
- Jest pan uzależniony od hazardu? - Jeżeli gram w jakąś grę, to dla przyjemności... A jeszcze częściej dla pieniędzy. Ale nie dlatego, że muszę! Nie jestem od niczego uzależniony. Żadnych używek, papierosów, nic! Czasami miewam jednak pewne fantazje, żona świadkiem. Niedawno przez dwa tygodnie grałem po kilka godzin dziennie w kulki na komputerze. Znudziłem się dopiero wtedy, gdy osiągnąłem 10 tysięcy punktów.
- Studiował pan matematykę, ma pan umysł ścisły. Daje to panu przewagę nad przeciwnikiem w kartach? - Studiów matematycznych nie ukończyłem, bo nie spodobał mi się przedmiot fizyka matematyczna. Nawet nie poszedłem na egzamin. Matematyka się przydaje, choć znam świetnych karciarzy, którzy są z nią na bakier, ale nadrabiają za to niezwykłą wprost intuicją.
- A kobieta kiedyś pana ograła? - Zdarzało się, ale kobieta przy stole, w dodatku dobrze grająca, to prawdziwa sensacja. Kilka lat temu była świetna pokerzystka we Wrocławiu, ścisła czołówka w pokera w Polsce. Kobiety rzadko grywają w pokera, a ta była bardzo dobra.
- Dlaczego rzadko? Nie mają czasu, obiady muszą gotować, dzieci niańczyć? - Kobiety nie mają umysłu do matematyki...
- Stanowczo powiedziane. Nie boi się pan gniewu feministek? - Nic a nic, bo kobiety wcale się nie upierają, że dobrze znają matematykę. To brudna robota chętnie zrzucana na facetów. Równouprawnienie nie ma tu zastosowania, bo nie słyszałem o naciskach, żeby dajmy na to połowa szambonurków w Polsce to musiały być kobiety! Tak samo z matematyką. Kobiety mają zupełnie inne zdolności. Wiele lat temu byłem trenerem kadry narodowej kobiet w brydżu. Tam dokładnie widziałem różnice między kobietą a mężczyzną. Mężczyzna pyta, czy zagrał najlepiej, jak mógł. Kobieta - czy zagrała poprawnie, zgodnie z regułami. Na sto dobrych karciarzy mężczyzn przypada jedna kobieta.
- Zdarzało się panu nie siąść do gry, bo stawka była za wysoka? - Nieraz tak było. Pierwsza zasada to grać z ludźmi o podobnym statusie materialnym, bo inaczej można umrzeć na zawał. Ludzi, którzy źle wartościują pieniądze, spotkają same kłopoty. Pisałem o tym niedawno na moim blogu. Załóżmy, że jeżeli stracę milion złotych, to jakoś to przeboleję i zbytnio mój status materialny się nie pogorszy. A są ludzie, dla których 10 tysięcy to majątek. Ktoś taki z milionerem grać nie powinien. Ubezpieczenie od nieodpowiedzialności
17 marca 2010 Socjaliści próbują przekroczyć prędkość światła.. W czasie prowadzonej kampanii wyborczej - Okrągłostołowcy naszej sceny politycznej - poza wszelkimi zasadami, które wcześniej ustanowili, prowadzą sobie, jak gdyby nigdy nic - kampanię wyborczą wygadując - jak zwykle różne głupstwa, mające na celu skołatanie- i tak już dostatecznie skołatanego ludu.. Chodzi im o to, żeby część elektoratu nienawidziła Prawa i Sprawiedliwość i głosowała na Platformę Obywatelską, a inna część nienawidziła Platformy Obywatelskiej i głosowała na Prawo i Sprawiedliwość. Niezła sztuczka z ogonem - bo i frekwencja jakaś tam będzie i weźmie się pieniążki z budżetu państwa za naiwnych, którzy kolejny raz zagłosują na Prawo i Sprawiedliwość i Platformę Obywatelską, że tak powiem krzyżowo.. No i co z tego, że wzajemnie nienawidzące się lektoraty PO i PiS będą głosowały nienawistnie krzyżowo? Efekt będzie ten sam dla partii, które w tej sprawie się umówiły.. Przecież nieważne, że elektorat głosuje krzyżowo. Ważne, że każda z nich otrzyma wyborcze i demokratyczne głosy, żeby mieć demokratyczną legitymację i nadal rządzić. Bardzo dobry pomysł kampanii negatywnej. I znowu będą ci sami na świeczniku.. Taki minister spraw, że tak powiem zagranicznych, bo ma tyle już do powiedzenia w sprawach zagranicznych Polski, co ja w sprawie lotów w kosmos - pan Radosław Sikorski powiedział w sprawie prezydenta, że: ”Prezydent wolnej Polski może być niski, ale nie powinien być mały” (???) Minister spraw zagranicznych nie czytał prawdopodobnie Traktatu Lizbońskiego, chociażby jego kilku punktów, które mówią, że Polska od chwili jego podpisania przez wszystkie 27 krajów, jest częścią Unii Europejskiej, czyli superpaństwa, które uzyskało osobowość prawną międzynarodową jako samodzielny podmiot prawa międzynarodowego. Polska nie jest już wolnym krajem, ale prowincją Unii Europejskiej i pozostaje nam modlić się, żeby to super socjalistyczne państwo jak najszybciej się rozpadło. Właśnie socjaliści są na etapie konstruowania dyplomacji Unii Europejskiej.. Pan Sikorski o tym wie, i nawet nie jeździ już na różnego rodzaju konferencje, bo i po co? Nie od nas zależeć będzie co będziemy robić w sprawach dyplomacji? Wcześniej już zawczasu nawet - polikwidował część placówek dyplomatycznych. Kandydat na prezydenta już nie suwerennej Polski może być wysoki, ale czy nie powinien umieć myśleć? I przestać wygadywać głupstwa o „wolnej Polsce”, tak jak wszyscy wygadują głupstwa o bożku ”demokracji”, zastępując dawne słowo „socjalizm” = wypowiadane przez dygnitarzy PRLu. Gdy tak sobie ONI gadu gadu, o d…e Maryni, o różnych sprawach, byleby nie ważnych dla nas i dla Polski, Bruksela przeprowadziła sondaż za kilkadziesiąt (czy kilkanaście - dokładnie nie zrozumiałem) milionów euro, sondaż dotyczący stanu…. uzębienia mieszkańców Unii Europejskiej. (???). Popatrzcie państwo i to socjalistów europejskich obchodzi… Stan naszych zębów.. Wyszło im, że z zębami Europejczyków nie jest najlepiej. Wszystkie własne zęby posiada tylko 41% mieszkańców UE, jedna trzecia ma 20 lub więcej własnych zębów, a 7 procent nie ma już ani jednego naturalnego zęba. Najlepsze zęby mają Skandynawowie: Szwedzi, Duńczycy i Finowie. Niezłe uzębienie maja także Irlandczycy, Cypryjczycy i Maltańczycy. Prawie najgorsze uzębienie mają Polacy. Tylko 28% naszych rodaków ma własne, naturalne zęby. Gorsze od nas zęby mają tylko Węgrzy i Estończycy. Nie wiem, czy badający uwzględnili w swoich badaniach starość, w wyniku której zęby wypadają w sposób naturalny i nic nie można na to poradzić; można sobie jedynie wstawić nowe... W każdym razie, jak już są badania, pora na walkę o zdrowe zęby. Najpierw jakiś Europejski Urząd Zdrowych Zębów, potem urzędy gubernialne, i dalej w dół, aż do gmin.. Niech rozgorzeje taka walka o zdrowe zęby mieszkańców Unii Europejskiej, żeby ząb na zębie, pardon - kamień na kamieniu nie pozostał.. NO i nasilić kontrolę! Powołać instytucję Strażników Zdrowych Zębów z jej licznie rozgałęzionymi agendami i dawaj kontrolować . Żeby wszyscy do 2020 roku mieli wszystkie naturalne zęby. Łącznie z emerytami.. Wzorować się przy tym na Strategii Lizbońskiej z 2010 roku, o której jakoś mało się przypomina, może dlatego, że do 2010 roku, Unia Europejska miała wyprzedzić Stany Zjednoczone gospodarczo. Właśnie mamy rok 2010… Powinny być dyskusje, akademie, panele.. I nic – tylko gadać jak to się udało socjalistom, europejskim wyprzedzić USA, też coraz bardziej państwo socjalistyczne , ale jednak nadal mniej niż Europa.. Póki nie przebadają nas wszystkich jeśli chodzi o uzębienie, jak bydło, bo człowiek wolny i odpowiedzialny sam dba o własne zęby, nie potrzebuje do tego superpaństwa - może sobie kupić…. dziurę w Krakowie(???). Dziurę na drodze, bo mamy ich więcej niż w przeciętnym serze szwajcarskim.. Za około 300 złotych, można mieć swoją własną załataną dziurę z pamiątkową tabliczką i swoim nazwiskiem. Nie wiem tylko, czy da się przejechać samochodem pomiędzy tymi tabliczkami, nie najeżdżając na żadną, bo jest ich tak wiele. Dziur!. Jeżdżę po Polsce- więc wiem! Będzie jak w Alei Gwiazd w Międzyzdrojach.. Widać, że Kraków w piętkę goni z pieniędzmi, ale na inne rzeczy pieniądze ma.. We wszystkich prawie miastach buduje się państwowe muzea, rozbudowuje budżetówkę i firmy budżetowe, a nie rynkowe - a na drogi – to co najważniejsze dla mieszkańców - pieniędzy nie ma.. Ale będą dziury z tabliczkami sponsorów.. Jak już będą załatane dziury, można przeprowadzić akcję przesiadania się mieszkańców na rowery. Akcję społeczną, mającą na celu zmniejszenie zużycia dróg. Skąd mi przeszedł do głowy ten pomysł? Bo właśnie „The Sun”., wyśmiewa się z dwóch tomów szczegółowej instrukcji dla brytyjskich policjantów poruszających się na rowerach. (???). Instrukcja dwutomowa wyjaśnia jak utrzymać równowagę na rowerze, jak go zatrzymać i zsiąść bezpiecznie, jak omijać krawężniki (nie ma w instrukcji nic jak omijać dziury!) i inne przeszkody, a także poucza, że – uwaga! - nie należy chwytać podejrzanych, zanim się nie zsiądzie z roweru (???). Przyznam się państwu, ze nie wiedziałem, że należy najpierw zsiąść z roweru, a dopiero potem chwytać przestępców, gdyby okazało się, że przestępca, ucieka, - to wzorem Ojca Mateusza - należy go gonić, a jak się go dogoni, dopiero wtedy zsiąść. Instrukcja zawiera też szczegółowe wytyczne dotyczące manewrów na skrzyżowaniach, na przykład jak należy skręcać w prawo i w lewo. Instruktorzy radzą też, by zakładali ”wywatowane szorty”, dzięki czemu będą mieli zapewniony „komfort na siodełku” (???). Ale jak będzie komfort siedzenia, to czy będzie się chciało jakiemukolwiek policjantowi zsiadać z roweru.. Ponadto policjant wyposażony w rower powinien się najeść i napić, jako, że rowerzyści robią się głodni i spragnieni.. No tak, ale czy tak przygotowanemu policjantowi, będzie się w ogóle chciało cokolwiek, oprócz jedzenia i picia? Moc u człowieka jeszcze normalnego oznacza zdolność do stawiania oporu.. Ale zdziecinnienie ludzi jest już tak wielkie, że nie ma co liczyć na opór… A barbarzyńcy u bram! I wewnątrz też.. WJR
Najważniejsza międzynarodówka Zwolennicy potępionej przez zjednoczone siły Jasnogrodu teorii spiskowej utrzymują, że świat jest zdalnie kierowany przez tajne międzynarodówki – a właściwie – przez jedną międzynarodówkę. Problem polega jednak na tym, że nie mogą pogodzić się – przez którą. Bo jedni, dajmy na to, utrzymują, że światem rządzą Żydzi – i trudno im zaprzeczyć, skoro nawet w miłującej Żydów Ameryce, gdzie jak wiadomo, ogon wywija psem, dają się zauważyć pewne oznaki zniecierpliwienia na widok żydowskich grandziarzy, którzy podczas jednej kolacji próbują ustalić nowy światowy ład finansowy. Nawiasem mówiąc, Julian Tuwim, chociaż oczywiście przyświecała mu intencja sparodiowania Adolfa Nowaczyńskiego, z niezwykłą intuicją rozpoczął wiersz „Anonimowe mocarstwo” od stwierdzenia, że „już w podziemiach synagog wszystko złoto leży”... Bo właśnie okazało się, że jeden z największych finansowych grandziarzy, czyli Jerzy Soros skupuje złoto. Nawiasem mówiąc, ten sam Soros w Kopenhadze stręczył głupim gojom wykorzystanie rezerw zdeponowanych w Międzynarodowym Funduszu Walutowym na zakup limitów dwutlenku węgla. Ciekawe, czy ten, co gazami (cieplarnianymi) wojuje, od gazów zginie – a jeśli jest na świecie jakaś iustitia, to chyba powinien, no nie? Inni jednak twierdzą, że Żydzi, - owszem, a jakże, ale najważniejsi są jednak masoni. Świat roi się od masonów do tego stopnia, że niepodobna nawet splunąć, by w jakiegoś nie trafić – i to właśnie oni najpierw ustalają co i jak w rozmaitych komisjach trójstronnych, czy klubach z Bilderbergu, a potem transmitują to wszystko do mas za pośrednictwem rozbudowanej sieci lóż, tych rozsadników korupcji i nepotyzmu. Wygląda to całkiem prawdopodobnie, ale co z tego, kiedy inni powiadają, że owszem, Żydzi, masoni – to wszystko prawda, ale najgorsza swołocz, to międzynarodówka socjalistyczna. To nie tylko łajdacy, którzy rabunek podnieśli do rangi ideologii, ale w dodatku durnie – a nie ma nic gorszego, niż wariat na swobodzie, zwłaszcza obdarzony władzą. Taki wariat potrafi swoim wariactwem zarazić miliony ludzi, którym to wariactwo można potem wybić z głowy tylko razem z mózgiem. A kiedy popatrzymy na współczesny świat, na poszczególne państwa, to kto tam rządzi? Przeważnie socjaliści, którzy zagnieździli się nawet w Watykanie toteż nic dziwnego, że tamtejszy Główny Egzorcysta, ojciec Gabriel Amortha twierdzi, że grasuje tam szatan. Kto wie, czy ten szatan nie legitymuje się aby dokumentami wystawionymi w Moskwie, będącej, jak wiadomo, ziemską ekspozyturą Piekła? Poza tym socjalistów jest znacznie więcej, niż myślimy, bo mnóstwo zostaje nimi „bez swojej wiedzy i zgody”, nawet we własnym mniemaniu uchodząc za przedstawicieli politycznej prawicy i w takim charakterze odrabiają ideologiczne pensa, jakie zadają im starsi i mądrzejsi. Nie da się ukryć, że socjaliści, to straszna plaga, a kto wie, czy nie najbardziej prawdopodobna przyczyna końca świata – bo jak długo jeszcze Pan Bóg zechce patrzeć bezczynnie, jak za ich przyczyną świat pogrąża się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych? Zwłaszcza, że przecież ostrzegał ludzkość przez nimi jeszcze w głębokiej starożytności, formułując przykazanie zakazujące nie tylko kradzieży, ale nawet - pożądania cudzej własności. Tymczasem socjaliści właśnie na ekscytowaniu w ludziach tej pożądliwości, dla niepoznaki nazywanej „sprawiedliwością społeczną”, robią konkietę nawet wśród chrześcijan, przerabiając ich na „chrześcijańskich socjalistów”, czyli chadeków. Musi to w Panu Bogu wzbudzać odruchy wymiotne, a w tej sytuacji koniec świata może być bliższy, niż nam się wydaje. I właściwie na tym moglibyśmy poprzestać, gdyby nie to, że ostatnio objawiła swoja potęgę jeszcze jedna międzynarodówka, jeśli jeszcze nie sprawująca rządów nad światem, to najwyraźniej szybko do tego zmierzająca. Chodzi mi naturalnie o sodomitów, którzy nie tylko zdążyli spenetrować od przodu, a zwłaszcza od tyłu wszystkie środowiska społeczne, ale również przekroczyli barierę płciową. Jeszcze tylko nieliczne kraje afrykańskie próbują z nimi wojować, podczas gdy reszta świata najwyraźniej wywiesza białą flagę, gotowa poddać się ich aroganckiej władzy. Sodomici zresztą władzę tę już sprawują na przykład w państwowej telewizji. Jest to, mówiąc nawiasem, jedna z przyczyn, dla której prezes PiS Jarosław Kaczyński uporczywie zaprzecza pogłoskom, jakoby władzę nad państwową telewizją sprawowała koalicja PiS-SLD. To tylko pozór, bo tak naprawdę, to telewizją rządzą sodomici i podobno nawet podzielili się kanałami: pierwszy program mają sodomici płci męskiej, podczas gdy drugi – sodomitki, czyli lesbijki. Skoro takie rzeczy dzieją się w telewizji państwowej, to cóż dopiero – w stacjach komercyjnych? Biorąc zaś pod uwagę wpływ wywierany przez telewizję na nasze społeczeństwo, podobnie, jak na społeczeństwa innych krajów świata, nie ulega wątpliwości, że tak naprawdę światem rządzi dziś międzynarodówka sodomitów. Widać to zresztą nie tylko w telewizji, chociaż tam oczywiście najbardziej, ale również – w niezawisłych sądach, które coś tam przecież muszą wiedzieć i kiedy tylko spenetrowały, która międzynarodówka najważniejsza, to od razu zorientowały się, z jakiego klucza wypada im śpiewać. Weźmy panią Alicję Tysiąc; jak tylko sodomitki wzięły ją pod swoje skrzydła, to wygrywa procesy jeden po drugim, kasując takie odszkodowania, że daj Boże każdemu! Niby nie jest tajemnicą, że zawody prawnicze ostatnio bardzo się sfeminizowały, ale kto by pomyślał, że według tego klucza? Wiadomo, że brat brata harata, już mniejsza o to – gdzie, ale okazuje się, że „siostry” też nie gorsze. Nawiasem mówiąc pan prezydent Lech Kaczyński, podobnie jak piastująca w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego stanowisko ministra spraw zagranicznych pani Fotyga, podobno nazywana „pulardą”, okazali nieprawdopodobną naiwność, pokładając nadzieję w zastrzeżeniach poczynionych względem Karty Praw Podstawowych – tego manifestu komunistycznego Eurokołchozu. Skoro europejsy bez oporów się na te zastrzeżenia zgodziły, to znaczy, że nie mają one najmniejszego znaczenia – bo widzimy, jak pani Tysiąc, czy sodomici bez trudu je obchodzą przy pomocy orzecznictwa niezawisłych sądów. Właśnie Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu przyznał rację panu Pawłowi Kozakowi. Mieszkał on podobno ze swoim erotycznym partnerem w mieszkaniu komunalnym, a kiedy partnerowi się zmarło, wpadł na pomysł, żeby to mieszkanie sobie przejąć. Nawiasem mówiąc, na tym przykładzie widać, jak wiele racji miał Stefan Kisielewski mówiąc, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju. Bo to właśnie socjalizm stworzył taki dziwoląg, jak „mieszkania komunalne”. Widać w tym wpływ cywilizacji żydowskiej, która do kwestii własnościowych podchodzi na sposób trybalistyczny; posiadanie może ewentualnie być prywatne, ale własność – już plemienna. W państwie, którego ustawodawstwo byłoby ufundowane na zasadach prawa rzymskiego, o prawie do zamieszkania gdziekolwiek decydowałaby albo własność, albo umowa najmu – ale na pewno nie erotyczne związki z najemcą. Bo co to znaczy, że pan Kozak „mieszkał” ze swoim partnerem – najemcą owego „mieszkania komunalnego”? Gdybym, dajmy na to, zaprosił do domu jakąś luksusową damę i nie ewakuował jej od razu następnego ranka, tylko przetrzymał jeszcze kilka dni – to ona też automatycznie uzyskałaby jakieś prawa do tego lokalu, gdyby w międzyczasie nagle mi się zmarło – bo przecież „mieszkała”, jakże by inaczej? Tymczasem w przypadku pana Kozaka widać wyraźnie, że o nabyciu praw zadecydowały erotyczne związki. Na takim stanowisku stanął w każdym razie Trybunał w Strasburgu, uznając jego „prawo do dziedziczenia lokalu komunalnego” (!) po swoim seksualnym partnerze. No – czy to nie cymes? Sodomici wszystkich krajów – łączcie się! Jest interes do zrobienia! SM
O korzyściach z wiary Coraz mniej prawd, na które wszyscy by się zgodzili. Chociaż, w odróżnieniu od takiej np. Francji, która jest największym w Europie krajem muzułmańskim, podczas gdy reszta Francuzów oddaje się kultowi Świętego Spokoju – Polska jest krajem katolickim, okazuje się, że prawie połowa nie wierzy w życie pozagrobowe. Mimo to jednak Święta Wielkanocne obchodzić będą i wierzący i niewierzący, a niewierzący nawet w sposób szczególny, bo co to szkodzi wypić i zakąsić? „Ukrajemy szyneczki, umaczamy w chrzanie; jakżeś dobrze uczynił, żeś zmartwychwstał, Panie!” – głosił anonimowy wierszyk z czasów saskich, pokazujący, że już wtedy lubiano pobożne preteksty do zakąszenia. Ale mniejsza o to, bo chociaż coraz mniej prawd, na której wszyscy by się zgodzili, to przecież jeszcze kilka takich pozostało. Między innymi przeświadczenie, że najcięższa jest dola chłopa. Wprawdzie Żydzi twierdzą, że to nie prawda, bo najcięższa jest dola Żyda, ale ładnie byśmy wyglądali, gdybyśmy tak wierzyli we wszystko, co Żydzi mówią głupim gojom. I tak już wyglądamy nie najlepiej, więc rozsądniej będzie wykazać przywiązanie do własnych, narodowych prawd fundamentalnych. A co rozsądne, to i korzystne, na co wskazuje przykład Polskiego Stronnictwa Ludowego. Dzięki szerzeniu wiary, że najcięższa jest dola chłopa już piąte pokolenie „ludowców” doi Rzeczpospolitą aż miło! „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma, ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje” – przestrzegał Antoni Słonimski. Czy pan minister Radosław Sikorski to czytał? Jeśli nie, to niezwłocznie powinien, bo oto okazuje się, iż na przekonaniu, że najcięższa jest dola chłopa można doić nie tylko tutejszy bantustan, ale nawet – całą Unię Europejską. To znaczy – doić pozornie, bo przecież na Unię Europejska wszyscy musimy się składać, a okruszkami, które zostaną z uczty tamtejszych bogów, to znaczy – ludowych komisarzy, ich kochanek i przyjaciół - żywią się europejsy w poszczególnych bantustanach, co nazywa się solidarnością społeczną. Więc chłopi, jako że dola ich jest najcięższa, dostają z Eurokołchozu dopłaty. Okazało się atoli, że stosowne druczki zostały przez gminnych pisarczyków niewłaściwie wypełnione, toteż nadpłaty dopłat trzeba będzie zwrócić. Ponieważ jednak dola chłopa jest najcięższa, to obowiązek zwrotu nadpłat dopłat został nałożony na Rzeczpospolitą. Oznacza to, że każdy podatnik, między innymi - łódzka prządka, czy dróżnik kolejowy spod Mławy będą musieli odjąć swoim dzieciom coś tam od ust, żeby zadośćuczynić społecznej solidarności i wierze w narodowe prawdy fundamentalne. SM
IPN: Jaruzelski był "nieoficjalnym współpracownikiem" kontrwywiadu W 1952 r. ówczesny ppłk Wojciech Jaruzelski został zwerbowany przez ówczesnego kpt. Informacji Wojskowej Czesława Kiszczaka w celach kontrwywiadowczych - taki dokument z archiwum STASI ujawnia najnowszy Biuletyn IPN. W najnowszym Biuletynie IPN historyk Wojciech Sawicki opisał odnaleziony w 2000 r. w archiwach b. służby bezpieczeństwa NRD dokument kontrwywiadu wojskowego NRD z marca 1986 r. Jest w nim mowa, że "rozwój ścisłych związków pomiędzy gen. broni Kiszczakiem i gen. armii Jaruzelskim rozpoczął się w początku lat 50., gdy tow. Jaruzelski był oficerem wykładającym w wojskowej Akademii Sztabu Generalnego. Towarzysz Kiszczak był w tym czasie kapitanem odpowiedzialnym za ochronę kontrwywiadowczą na tej uczelni".- W roku 1952 tow. Jaruzelski został pozyskany przez kpt. Kiszczaka jako "nieoficjalny współpracownik", przez niego zaprzysiężony i wykorzystany do wykonania zadań kontrwywiadowczych. Współpraca została oceniona jako bardzo aktywna i wartościowa - głosi dokument. Według niego, gdy "w końcu roku 1952 ówczesny szef Głównego Zarządu Politycznego WP, gen. Kazimierz Witaszewski, zażądał zwolnienia tow. Jaruzelskiego z armii z powodu burżuazyjnego pochodzenia, tow. Kiszczak postarał się o odpowiednie dowody na nadzwyczaj pozytywną postawę i nastawienie tow. Jaruzelskiego do państwa i armii".Według dokumentu, w kolejnych latach "istniały już zawsze ścisłe związki pomiędzy towarzyszami Kiszczakiem i Jaruzelskim. Zwłaszcza w okresie kierowania przez gen. broni Kiszczaka wywiadem polskiej armii zaopatrywał on gen. armii Jaruzelskiego i jego rodzinę w zagraniczne towary, które pozyskiwał jako podarunki od działających za granicą attache wojskowych". Zdaniem dokumentu, "szczególnie ścisły związek istnieje pomiędzy żonami generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, który przyczynia się do tego, że związki obu rodzin pozostają nienaruszone".- Mogę to określić tylko jednym słowem - brednia - powiedział gen. Jaruzelski. - Brednia! Jest to coś tak koszmarnie głupiego, Kiszczak był wtedy w Marynarce Wojennej, był szefem kontrwywiadu w Marynarce Wojennej, jakim cudem on mógł tu, w Warszawie, kogoś werbować, jeszcze w dodatku mnie? - mówił. - Jest to tak idiotyczne - różne rzeczy słyszałem, ale to jest tak idiotyczne. W ogóle na oczy wtedy Kiszczaka nie mogłem widzieć. On był w Marynarce Wojennej, w zupełnie innym układzie - dodał gen. Jaruzelski. Doniesieniom zaprzecza również gen. Kiszczak. - W 1952 r. byłem szefem kontrwywiadu 18. dywizji w Ełku, siedziałem w lesie i pojęcia nie miałem, że istnieje człowiek o nazwisku Jaruzelski. Dopiero w II połowie lat 50. dowiedziałem się o tym nazwisku, a gen. Jaruzelskiego poznałem pod koniec lat 60. albo na początku lat 70. - powiedział Kiszczak. - Kompletna bzdura, nie wiem, skąd to wzięto, skąd ta prowokacja, kto to wymyślił, po co wymyślił. Pojęcia nie mam. Nie trzyma się to kupy - dodał. Gen. Kiszczak zaprzeczył też, by kiedykolwiek był oficerem kontrwywiadu ASG. - W latach 1954-57 byłem formalnym, dziennym słuchaczem Akademii Sztabu Generalnego i nigdy nie odpowiadałem za ochronę kontrwywiadowczą uczelni - powiedział. - Absolutnie nie polega to na prawdzie - dodał. Sawicki napisał, że dokument poznał, gdy w 2000 r. odbywał staż w Urzędzie ds. akt STASI. Odnalazł tam "teczkę Kiszczaka", założoną na szefa MSW PRL przez kontrwywiad enerdowskiej bezpieki, a w niej na "arcyciekawy dokument powstały w 1986 r.". Autor przypomniał, że po sierpniu 1980 STASI powołała przy polskim MSW tzw. Grupę Operacyjną Warszawa, która szpiegowała Polaków zarówno z kręgów władzy, jak i opozycji. Grupa ta zdobyła większość akt z "teczki Kiszczaka", ale dokumentu z 1986 r. nie pozyskała, bo pochodził on z kontrwywiadu wojskowego będącego częścią STASI. Z nagłówka dokumentu wynika zaś, że informacja była zdobyta ze źródeł NVA - wywiadu wojskowego NRD, który nie był częścią STASI i podlegał resortowi obrony. - Nasuwa się wręcz przypuszczenie, że informacje te zostały uzyskane albo w bezpośredniej (może nagrywanej) rozmowie oficera wywiadu NVA ze swoim dobrze uplasowanym źródłem w Polsce, albo też na drodze podsłuchu (np. rozmowy wyższych oficerów LWP z otoczenia Jaruzelskiego i Kiszczaka) - pisze Sawicki. Niemiecki oryginał zawiera - jak pisze autor -"konsekwentnie błędną formę Kiszak". Sawicki stawia pytanie o wiarygodność dokumentu i zwraca uwagę, że w 2000 r. informacja o tym, że Jaruzelski zaczynał karierę wojskową jako tajny informator Informacji Wojskowej, zwerbowany przez swego późniejszego współpracownika, "wydawała się nie tylko niemal fantastyczna, lecz przede wszystkim nieweryfikowalna". Przypomniał, że w czerwcu 2005 r. media w Polsce podały, że w IPN odnaleziono dokument z maja 1949 r., który wskazywał, że "ppłk Jeruzelski Wojciech s. Władysława, ur. w 1923 r. w m. Kurów [...] Jest naszym t/inf. Wolski; - zwerbowanym 29.03.46 r. w 5 p.p. 3 D.P. na uczuciach patriotycznych. Charakteryzowany jako jednostka wartościowa; członek Partii. Dobry tajny współpracownik, nadający się na rezydenta".
W listopadzie 2005 r. zespół IPN odnalazł jeszcze zapis ewidencyjny, który podaje wcześniejszą o ponad miesiąc datę werbunku oraz dopisek, zapewne z połowy lat 60., "materiały u kierownictwa". W czerwcu 2006 r. znaleziono zaś zapis, że Jaruzelski został zwerbowany przez "Sekcję Informacji Wyższej Szkoły Piechoty w Rembertowie". Teczki "Wolskiego" znikły - przypomina Sawicki - co "wyraźnie sugeruje, że podjęto próbę metodycznego wyczyszczenia ówczesnego archiwum WSW z wszelkich śladów, które mogłyby dać świadectwo o współpracy gen. Jaruzelskiego z Informacją". Według autora, mogło się to wydarzyć w latach 1979-1981, gdy Kiszczak był szefem Wojskowej Służby Wewnętrznej. Konfrontując tę wiedzę z dokumentem z 1986 r., Sawicki przeprowadza analizę, w której wyniku ocenia ten dokument jako wiarygodny. Potwierdza, że w 1952 r. Kiszczak był kapitanem, a w czerwcu 1951 r. został go p.o. szefem wydziału Informacji 18. Dywizji Piechoty stacjonującej w Białymstoku, który podlegał Okręgowemu Zarządowi Informacji nr I w Warszawie. W listopadzie 1952 r. Kiszczak awansował, wracając do Warszawy i stając się pełnoprawnym szefem Wydziału III w tym OZI, gdzie zajmował się "kontrolą i instruktażem podległych jednostek". "Wynika stąd niedwuznacznie, że od listopada 1952 r. Kiszczak nie tylko miał prawo, ale wręcz obowiązek kontroli wszystkiego, czym zajmowała się Informacja Wojskowa w ASG w Warszawie" - pisze Sawicki. Dodaje, że do zadań Wydziału III należało "współdziałanie z Departamentem Personalnym MON w procesie przyjmowania oraz zwalniania pracowników cywilnych administracji wojskowej z instytucji centralnych WP" i "utrzymywanie kontaktów bezpośrednich z nadrzędnymi władzami wojskowymi w zakresie polityki kadrowej w WP(opiniowanie, powoływanie oficerów do wojska lub na przeszkolenie specjalne itp.)".Sawicki podkreśla, że Jaruzelski był w latach 1952-1953 słuchaczem ASG, "ale ze względu na swoją funkcję wojskową mógł zostać zapamiętany nie jako uczeń, lecz wykładowca". Autor pisze, że gdy w październiku 1952 r. w ASG pojawił się Jaruzelski, a Witaszewski rozpoczął brutalną i prymitywną czystkę w całym LWP, zbiegiem okoliczności już w listopadzie 1952 r. za opiniowanie kadry wojskowej w Akademii osobiście odpowiadał ówczesny kpt. Kiszczak. "Czy można sobie wyobrazić bardziej przekonujący splot okoliczności, który pośrednio potwierdzałby wiarygodność wydarzeń umiejscowionych przez dokument STASI precyzyjnie w roku 1952?" - pyta retorycznie Sawicki. Według niego, Witaszewski był jedną z nielicznych osób w wojsku, które mogły zażądać głowy nawet tak oddanego i powszechnie znanego adepta bolszewizmu, za jakiego uchodził wówczas ppłk Jaruzelski, który na swoje nieszczęście posiadał niewłaściwe, tj. ziemiańskie pochodzenie. "Jedynym organem, który mógłby wpłynąć na zmianę takiej decyzji, była kierowana przez oficerów sowieckich wyjątkowo ponura, ale nader wpływowa IW" - podkreśla autor. Jego zdaniem, jeśli Kiszczak w listopadzie bądź grudniu 1952 r. uratował głowę Jaruzelskiego, musiał użyć przekonujących argumentów i raczej nie wchodziła w grę sama współpraca, gdyż "zwykłych konfidentów organa GZI miały wówczas w wojsku po prostu na pęczki". Według Sawickiego, ze względu na zniszczenie teczek "Wolskiego" może już nigdy nie uda się tego wyjaśnić, a "skąpy materiał źródłowy pozwala tylko na zwykłe spekulacje". Dla autora jednym "z właściwych tropów" jest tzw. sprawa zamojsko-lubelska, zapoczątkowana 28 kwietnia 1948 r. aresztowaniem dowódcy stacjonującej w Zamościu 20. samodzielnej kompanii łączności 3. DP ppor. Tadeusza Mieczkowskiego. Oskarżony o przynależność do Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" pod wpływem tortur wydał on ponad 30 znanych mu oficerów i podoficerów 3. DP. Według Sawickiego nie można wykluczyć, że Jaruzelski mógł mieć hipotetyczny udział w tej sprawie. "Jak już powiedziano, są to tylko spekulacje, lecz jeśli rzeczywiście tak było i Jaruzelski miał jakiś udział w sprawie zamojsko-lubelskiej, to Kiszczak istotnie bez większego problemu mógłby w 1952 r. przedstawić odpowiednie dowody na nadzwyczaj pozytywną postawę i nastawienie tow. Jaruzelskiego do państwa i armii" - pisze Sawicki. "Niezależnie jednak od tego, czy Kiszczak z Jaruzelskim rzeczywiście po raz pierwszy zetknęli się ze sobą w zimie 1952 r., czy też może tajne dokonania jednego adepta bolszewizmu były znane drugiemu już z okresu wcześniejszego, informacja o okolicznościach nawiązania tej długotrwałej przyjaźni wydaje się nie budzić poważnych wątpliwości" - napisał Sawicki. Wylicza on też ich późniejszą współpracę. "I zapewne wcale nie największą przysługą było, jak relacjonuje dokument z NRD, obdarowywanie luksusowymi prezentami Jaruzelskiego przez Kiszczaka w czasie, gdy szefował on wywiadowi wojskowemu (1973-1979). Pewnie cenniejsze było w oczach ministra obrony narodowej skuteczne usunięcie ze ściśle tajnego archiwum WSW wszelkich śladów po niegdysiejszym tajnym informatorze Wolskim, co mogło nastąpić w latach 1979-1981, gdy Kiszczak był szefem całej WSW" - napisano w artykule Biuletynu IPN. Sawicki dodaje, że "gdy w 1971 r. w Głównym Zarządzie Politycznym WP oraz KC PZPR pojawiła się skarga na płk. Kiszczaka - zarzucająca mu, że będąc szefem Zarządu WSW ŚOW we Wrocławiu, nielegalnie, za 80 tys. zł przejął na nazwisko swojej żony Marii willę przy ul. Saperów 30, którą, po wyremontowaniu na koszt wojska, wynajmował zakładom Hutmen za 3,3 tys. zł miesięcznie, a następnie sprzedał prof. Tadeuszowi Gabryszewskiemu z Politechniki Wrocławskiej za co najmniej 400 tys. zł - to sprawa ta dziwnym trafem pozostała zupełnie bez echa, zarówno na forum wojskowym, jak i partyjnym". Dalsza współpraca duetu Jaruzelski-Kiszczak jest już dużo lepiej znana, bo obaj skutecznie zrealizowali operację wprowadzenia stanu wojennego i likwidacji legalnej Solidarności - pisze Sawicki. "Na zlecenie Kiszczaka - jak o tym dziś świadczą ocalałe ślady - najpoważniejsze i najtajniejsze rozpracowania przeciw podziemiu solidarnościowemu prowadziła nie SB, której jako minister formalnie szefował, lecz opanowana wciąż przez oddanych mu ludzi WSW. Ukoronowaniem tej drogi był okrągły stół z 1989 r. i wcześniejsze potajemne negocjacje w Magdalence dotychczasowej elity władzy PRL z częścią solidarnościowych przywódców" - kończy Sawicki. Informacja Wojskowa była uzależnionym od ZSRR kontrwywiadem wojskowym działającym w Polsce w latach 1944-1957, odpowiedzialnym obok UB za represje wśród żołnierzy Wojska Polskiego, Armii Krajowej oraz cywilów. W 1957 r. przekształcono ją w Wojskową Służbę Wewnętrzną. To dziełem IW był m.in. osławiony "proces Tatara" - jeden z największych procesów politycznych okresu stalinowskiego, w którym sądzono grupę wyższych oficerów WP oskarżonych o spisek i szpiegostwo. Zapadły w nim wysokie wyroki. Innych oficerów skazano potem na śmierć w sfingowanych procesach, które były "odpryskami" tej sprawy (dziś zbrodnie te bada pion śledczy IPN).
NIEZNANE DOKUMENTY: JARUZELSKI W ŚWIETLE MATERIAŁÓW STASI W 1952 r. ówczesny podpułkownik Wojciech Jaruzelski został zwerbowany przez ówczesnego kapitana Informacji Wojskowej Czesława Kiszczaka w celach kontrwywiadowczych - dowodzi dokument Stasi opublikowany przez "Gazetę Polską". W pierwszej połowie roku 2000 odbywałem staż naukowy w Urzędzie Pełnomocnika Federalnego ds. Akt Służby Bezpieczeństwa Państwowego byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej – znanego na całym świecie pod nieoficjalną nazwą Urząd Gaucka. Miałem tam unikalną możliwość zapoznawania się nie tylko z oryginałami dokumentów Stasi (a nie jak większość baczy z powodu prawnego wymogu urzędowej anonimizacji – ich zaczernionymi kopiami), lecz przede wszystkim samodzielnego ich wyszukiwania. Wówczas natknąłem się w aktach – które bez cienia przesady nazwać można po prostu „teczką Kiszczaka”, założoną na szefa polskiego MSW przez kontrwywiad enerdowskiej bezpieki – na arcyciekawy dokument, powstały w 1986 r., który ze względu na jego historyczną wagę przytaczam w całości (razem z oryginalnym jego ministreszczeniem, dokonanym najpewniej przez prowadzącego teczkę oficera kontrwywiadu Stasi).
W archiwach Stasi Czytelnikowi należy się kilka słów wyjaśnienia, czym tak naprawdę jest owa „teczka Kiszczaka” i dlaczego prowadził ją akurat Główny Wydział II Stasi, czyli departament kontrwywiadu. W wyniku Sierpnia ’80 i związanego z nim ogromnego zaniepokojenia Ericha Honeckera niestabilną sytuacją polityczną u wschodniego sąsiada powołano do życia w enerdowskiej Służbie Bezpieczeństwa Państwowego tzw. Grupę Operacyjną Warszawa (Operativgruppe Warschau). Rezydowała ona przy polskim MSW w Warszawie. Oprócz oficjalnej współpracy z polskimi organami bezpieczeństwa otrzymała też ona od swoich mocodawców w Berlinie Wschodnim poufne zadanie szpiegowania Polaków na masową skalę – i to zarówno tych z kręgów władzy, jak i opozycji. Nad Sprewą podjęto też decyzję, że zostanie ona uplasowana w ramach Stasi właśnie jako agenda kontrwywiadu. Wynikało to po pierwsze z tajnych umów międzynarodowych, w myśl których tego rodzaju grupy łącznikowe działające na terenie zaprzyjaźnionych krajów socjalistycznych podlegały krajowym kontrwywiadom (w PRL np. był więc to Departament II MSW). Po drugie – Główny Wydział II podlegał w hierarchii Stasi, jako jedyna z tak dużych jednostek departamentalnych, bezpośrednio samemu ministrowi Erichowi Mielkemu. Ten zaś – jak wiadomo – nie ufał w stopniu dostatecznym żadnemu ze swoich wiceministrów, a już zwłaszcza szefowi HVA (wywiadu) Markusowi Wolfowi, naturalnie predestynowanemu przecież do prowadzenia tego rodzaju działalności, aby zrezygnować z bezpośredniego nadzoru nad GOW. Kluczowy dokument z marca 1986 r. nie został jednak wcale pozyskany przez Grupę Operacyjną Warszawa, ale pochodził z zupełnie innego źródła: Głównego Wydziału I – a więc kontrwywiadu wojskowego, będącego odpowiednikiem peerelowskiej samodzielnej służby specjalnej: Wojskowej Służby Wewnętrznej, podlegającej wyłącznie MON, lecz w systemie politycznym NRD, jak i powojennego ZSRS, będącego immanentną częścią, odpowiednio, Stasi i KGB. Uważna lektura odręcznego nagłówka dokumentu ze strony 92. teczki ujawnia jednak jeszcze jeden zaskakujący fakt. Zdobyte operacyjnie informacje (mowa jest bowiem wyraźnie o „źródle” Głównego Wydziału I) pochodziły pierwotnie skądinąd. Zostały one mianowicie pozyskane z jedynej niezależnej formalnie od Stasi służby specjalnej NRD – wywiadu wojskowego (odpowiednika sowieckiego GRU i peerelowskiego Zarządu II Sztabu Generalnego WP), znanego od lat sześćdziesiątych w hermetycznym światku wywiadowczym jako Verwaltung Aufklärung der NVA (Zarząd Wywiadu Narodowej Armii Ludowej NRD), którego nazwa w latach 1983–1990 brzmiała jednak oficjalnie, dokładnie tak jak jest to przytoczone w niemieckim tekście dokumentu: Bereich Aufklärung der MfNV (Zakres Wywiadu MON NRD). Ze względu na inne podporządkowanie obu wojskowych służb specjalnych NRD (kontrwywiad – MBP, wywiad – MON) rywalizacja między nimi była szczególnie zacięta. Przy czym, podobnie jak w ZSRS, ze względu na ogromną władzę i pozycję cywilną bezpieki (Stasi, KGB) dominacja należała zdecydowanie do kontrwywiadu, który posiadał przywilej rozciągnięcia swego bezpośredniego wpływu na wszystkie struktury wywiadu, a co za tym idzie, miał tam swoje oficjalne przyczółki. Mógł nawet – jak widać choćby z przytaczanego dokumentu – werbować agenturę spośród kadry pracowników wywiadu wojskowego. Sytuacja odwrotna była oczywiście nie do pomyślenia. W strukturze Głównego Wydziału I Stasi tzw. ochrona kontrwywiadowcza (czytaj: inwigilacja) wywiadu wojskowego NRD należała do zadań Podwydziału 2 Wydziału Kontrwywiadu Zewnętrznego (Abteilung Äußere Abwehr, Unterabteilung 2), nadzorowanego zresztą bezpośrednio przez I. zastępcę szefa Głównego Wydziału I. Jednostka ta rezydowała zresztą całkiem legalnie w siedzibie wywiadu wojskowego przy Oberspreestraße 57-61 we wschodnioniemieckiej dzielnicy Treptow, która z kolei sama w sobie była zakonspirowana przed obcymi służbami specjalnymi, ale i zwykłymi obywatelami NRD jako rzekomy Instytut Matematyczno-Fizyczny Armii NRD (Mathematisch-Physikalisches Institut der NVA). W dużym stopniu właśnie ze względu na tę posuniętą do najdalszych granic konspirację wewnętrzną na przełomie lat 1989/1990 udało się jego funkcjonariuszom niemal w 100 proc. usunąć bądź zniszczyć wytworzoną przez lata dokumentację operacyjną. Ze zrozumiałych więc względów struktura ta pozostaje do dziś najbardziej tajemniczą i niezbadaną spośród wszystkich służb specjalnych byłej NRD, a wielu publicystów nadal nawet nie uzmysławia sobie jej istnienia. Zasadniczy dokument ze strony 92. został poprzedzony swoistym ministreszczeniem, zawartym na niewielkim kawałku papieru wszytym w teczkę jako jej obecnie 91. karta. Przytaczam go wyłącznie dlatego, że w jednym miejscu jego treść odbiega wyraźnie od streszczanego oryginału. Mowa jest w nim bowiem o tym, że w 1952 r. Czesław Kiszczak miał być jeszcze w randze kapitana lub majora, podczas gdy pełna wersja informacji mówi jednoznacznie, że późniejszy szef MSW był wówczas kapitanem. Trudno odgadnąć, skąd tego rodzaju rozbieżność, tym bardziej że trudno również zakładać, by „streszczenie” mogło czerpać swe źródło skądinąd niż dokument z kolejnej karty. Zwraca uwagę za to fakt, że w niemieckim tekście „streszczenia” nazwisko Kiszczak oraz imię gen. Witaszewskiego Kazimierz jest zapisane w formie bezbłędnej, co może być dodatkową wskazówką, że dokonał go oficer Wydz. X kontrwywiadu Stasi, prowadzący na co dzień „teczkę Kiszczaka” – mający ze względu na swoją pracę spore obycie zarówno z naszymi realiami, jak i językiem polskim. Natomiast dokument ze strony 92., umownie zwany przeze mnie „oryginalnym” (w rzeczywistości bowiem to tylko jedna karta załącznika nr 2 jakiegoś większego dokumentu stworzonego w Głównym Wydziale I, w dodatku na podstawie wiedzy ich agenta z wywiadu wojskowego NVA), zawiera konsekwentnie błędną formę Kiszak i niemiecki fonetyczny zapis imienia – Kasimierz. Świadczy to ewidentnie, że oficer, który dla wywiadu wojskowego NRD pozyskał te informacje, tylko w ograniczonym stopniu posiadał znajomość języka polskiego. Nasuwa się wręcz przypuszczenie, że informacje te zostały uzyskane albo w bezpośredniej (może nagrywanej) rozmowie oficera wywiadu NVA ze swoim dobrze uplasowanym źródłem w Polsce, albo też na drodze podsłuchu (np. rozmowy wyższych oficerów LWP z otoczenia Jaruzelskiego i Kiszczaka). MfS HA II/10 ZMA 1763, s. 91: Szczególne związki łączą gen. Jaruzelskiego z gen. Kiszczakiem. Znajomość ta została zapoczątkowana jeszcze wtedy na początku lat 50., gdy gen. Jaruzelski był wykładowcą w Akademii Sztabu Generalnego, a gen. Kiszczak był, jeszcze w randze kapitana lub majora, oficerem kontrwywiadu na tej uczelni. Mówi się także, że gen. Kiszczak dostarczył dowody nadzwyczaj pozytywnego nastawienia gen. Jaruzelskiego [do ustroju komunistycznego], gdy w 1952 roku gen. Kazimierz Witaszewski, ówczesny Szef Głównego Zarządu Politycznego WP, próbował doprowadzić do zwolnienia z armii gen. Jaruzelskiego z powodu jego burżuazyjnego pochodzenia społecznego. MfS HA II/10 ZMA 1763, s. 92: [dopisano odręcznie:] źródło Głównego Wydziału I [Stasi] w wywiadzie wojskowym MON [NRD] 13.03.1986 Załącznik nr 2 karta 2 Gen. broni Czesław K i s z c z a k , Minister Spraw Wewnętrznych Rozwój ścisłych związków pomiędzy gen. broni Kiszczakiem i gen. armii Jaruzelskim rozpoczął się w początku lat 50., gdy tow. Jaruzelski był oficerem wykładającym w wojskowej Akademii Sztabu Generalnego. Towarzysz Kiszczak był w tym czasie kapitanem odpowiedzialnym za ochronę kontrwywiadowczą na tej uczelni. W roku 1952 tow. Jaruzelski został pozyskany przez kpt. Kiszczaka jako „nieoficjalny współpracownik”, przez niego zaprzysiężony i wykorzystany do wykonania zadań kontrwywiadowczych. Współpraca została oceniona jako bardzo aktywna i wartościowa. Gdy w końcu roku 1952 ówczesny Szef Głównego Zarządu Politycznego WP, gen. Kazimierz Witaszewski zażądał zwolnienia tow. Jaruzelskiego z armii z powodu burżuazyjnego pochodzenia, tow. Kiszczak postarał się o odpowiednie dowody na nadzwyczaj pozytywną postawę i nastawienie tow. Jaruzelskiego do [komunistycznego] państwa i armii. W kolejnych latach istniały już zawsze ścisłe związki pomiędzy towarzyszami Kiszczakiem i Jaruzelskim. Zwłaszcza w okresie kierowania przez gen. broni Kiszczaka wywiadem polskiej armii zaopatrywał on gen. armii Jaruzelskiego i jego rodzinę w zagraniczne towary, które pozyskiwał jako podarunki od działających zagranicą attachés wojskowych. Szczególnie ścisły związek istnieje pomiędzy żonami generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, który przyczynia się do tego, że związki obu rodzin pozostają nienaruszone. Pierwsze pytanie, jakie nasuwa się po przeczytaniu obu niemieckich dokumentów, dotyczy oczywiście ich wiarygodności. W roku 2000 informacja, że twórca stanu wojennego i wieloletni minister, a następnie premier i I sekretarz PZPR zaczynał swoją karierę wojskową jako tajny informator owianej ponurą sławą Informacji Wojskowej, w dodatku zwerbowany przez swego późniejszego najbardziej zaufanego protegowanego, wydawała się nie tylko niemal fantastyczna, lecz przede wszystkim nieweryfikowalna. Instytut Pamięci Narodowej był wówczas dopiero w powijakach, a intensywna kwerenda w zasobie archiwalnym Urzędu Gaucka prowadzona przeze mnie w celu pogłębienia powyższych informacji nie przyniosła żadnych efektów. Co więcej, niedostępne były wówczas teczki osobowe Kiszczaka i Jaruzelskiego ani inne dokumenty wojskowe z lat pięćdziesiątych, które mogłyby choć trochę rzucić światło na wiarygodność opisanych w cytowanych wyżej dokumentach wydarzeń. W czerwcu 2005 r. media w Polsce poinformowały jednak, że w zasobie IPN odnaleziony został (co ciekawe – w materiałach nie po byłym GZI WP i WSW, lecz po byłym Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego) interesujący dokument z maja 1949 r. (AIPN BU MBP 4314 – Informacja na oficerów wytypowanych do pracy w II Oddz. Szt. Gen. WP, 9.05.1949, k. 31–34), który jednoznacznie wskazywał, że ppłk Jeruzelski [sic!] Wojciech s. Władysława, ur. w 1923 r. w m. Kurów [...] Jest naszym t/inf. „Wolski” – zawerbowanym 29.03.46 r. w 5 p.p. 3 D.P. na uczuciach patriotycznych. Charakteryzowany jako jednostka wartościowa; członek Partii. Dobry tajny współpracownik, nadający się na rezydenta. K/m. [Kompromateriałów = materiałów kompromitujących] nie posiadamy (dane z I Oddz. GZI WP 9.05.49 r.). Jest to jak dotąd jedyny znany samoistny dokument z zasobu polskiego, który choćby lakonicznie traktuje o współpracy późniejszego generała z Informacją Wojskową. W listopadzie 2005 r. specjalny zespół naukowców, powołany przez ówczesnego prezesa IPN Leona Kieresa odnalazł jeszcze zapis ewidencyjny z Księgi inwentarzowej tajnych współpracowników Nr 1 Zespołu E-1 (rodzaj dziennika archiwalnego wyeliminowanych osobowych źródeł informacji GZI WP prowadzony przez Oddział VII GZI WP zajmujący się ewidencją operacyjną), który podaje jednak wcześniejszą o ponad miesiąc datę werbunku Jaruzelskiego: 18 lutego 1946 r. (Jaruzelski Wojciech s. Władysława, ur. 1923, ps. Wolski – nr archiwalny 22858 – bez daty, zapewne dotyczy to jednak roku 1954 bądź 1955, oraz dopisek, zapewne z połowy lat sześćdziesiątych – materiały u kierownictwa [WSW]; jeszcze jeden, jak się wydaje bardzo istotny dopisek, wykonany został ołówkiem zapewne już w latach 70. wzdłuż trzech wcześniej zapisanych rubryk: materi.[ały] u Szefa Służby). W czerwcu 2006 r. archiwista IPN natknął się jeszcze przypadkowo na zapis w Księdze inwentarzowej tajnych współpracowników Nr 1, czyli założonym w grudniu 1948 r. przez Oddział VII GZI WP centralnym dzienniku rejestracyjnym wszelkich osobowych źródeł informacji GZI, pod kolejnym (relatywnie wczesnym) numerem 1846: Jaruzelski Wojciech s. Władysł.[awa] T/inf. [tajny informator] „Wolski”, zawerbowany przez Sekcję Informacji Wyższej Szkoły Piechoty [w Rembertowie]. Warto podkreślić, że oba zapisy ewidencyjne – dotyczący numeru rejestracyjnego 1846 (z grudnia 1948 r.) oraz dotyczący archiwizacji teczek pracy i personalnej pod sygnaturą 22858 (z roku, jak można domniemywać, 1954 lub 1955) zostały w późniejszym okresie, być może jeszcze w latach siedemdziesiątych, starannie zamazane czarnym flamastrem, który jednak z czasem wyblakł, tworząc charakterystyczne zielone plamy, na których łatwo odczytać dziś pierwotną treść; natomiast same teczki „Wolskiego”, które już w latach sześćdziesiątych miały znajdować się u kierownictwa, a potem u samego szefa Wojskowej Służby Wewnętrznej (!) – zniknęły, co wyraźnie sugeruje, że w pewnym momencie podjęto próbę metodycznego „wyczyszczenia” ówczesnego archiwum WSW z wszelkich śladów, które mogłyby dać świadectwo o współpracy gen. Jaruzelskiego z Informacją Wojskową. Biorąc pod uwagę, że mowa tu jest o ściśle tajnym archiwum wojskowym, z którego w ciągu całej jego historii i tak nigdy nie wyciekły do opinii publicznej żadne informacje, oczywistym jest, że nie chodziło tu wcale o zwykłe „zabezpieczenie” informacji o t/inf. „Wolskim” (to było bowiem zagwarantowane), ale spowodowanie, by w ogóle zniknęła ona na wieki z jakichkolwiek nośników informacji, a więc była niedostępna dla jego późniejszych następców czy nawet ówczesnych oponentów w szeregach LWP czy PZPR. Rekapitulując powyższe informacje, możemy stwierdzić na podstawie niepodważalnych źródeł krajowych, że Wojciech Jaruzelski zwerbowany został w początkach 1946 r. (zapewne 29 marca – jak podaje cytowana wyżej charakterystyka z maja 1949 r., której postawą były najpewniej precyzyjne dane z teczki personalnej „Wolskiego”; data 18 lutego widniejąca w dzienniku archiwalnym GZI może dotyczyć albo wszczęcia sprawy – jeszcze w charakterze kandydata na tajnego informatora – albo też odnosiła się po prostu do pierwszego dokumentu w teczce personalnej) przez Wydział Informacji 3. Dywizji Piechoty (stacjonującej wówczas w Zamościu), podporządkowany w tym czasie Okręgowemu Zarządowi Informacji nr VII w Lublinie, „na uczuciach patriotycznych” – a więc bez żadnego przymusu ze strony oficerów GZI, czyli dobrowolnie. Wiadomo jednak, że już w 1947 r. kpt. Jaruzelski rozpoczął studia w Centrum Wyszkolenia Piechoty w Rembertowie (od 1 kwietnia 1948 r. – Wyższej Szkole Piechoty w Rembertowie), a następnie już od listopada 1947 r. stał się jej wykładowcą, awansując do stopnia majora i (25 stycznia 1949 r.) podpułkownika. W marcu 1949 r. został mianowany szefem Wydziału Szkół i Kursów Oficerów Rezerwy Oddziału Szkół i Kursów Sztabu Wojsk Lądowych WP. Nie dziwi więc, że dziennik rejestracyjny OZI GZI, który powstał dopiero w grudniu 1948 r., odnotowuje przy jego nazwisku i numerze rejestracyjnym „1843” jako jednostkę prowadzącą – Sekcję Informacji Wyższej Szkoły Piechoty, natomiast jego charakterystyka z maja 1949 r. podaje ówczesny prawidłowy jego stopień – podpułkownik oraz informuje, że „dane [do niej zaczerpnięto] z I Oddz.[iału] GZI WP, który zajmował się ochroną Sztabu Generalnego i jednostek pomocniczych (a więc także Sztabu Wojsk Lądowych) oraz wyższych uczelni wojskowych usytuowanych w Warszawie (zatem także WSP w Rembertowie). Na czele tej struktury od grudnia 1948 r. do grudnia 1950 r. stał sowiecki pułkownik Witalis Puszkow, na którego ręce być może trafiały najciekawsze meldunki „Wolskiego”. Jak w świetle przytoczonych wyżej informacji, które dotychczas udało się odnaleźć w archiwum IPN, przedstawia się wiarygodność dokumentu Stasi? Jest w nim przecież wyraźnie napisane, że Jaruzelskiego miał zwerbować kapitan Kiszczak i miało to mieć miejsce w 1952 r. Czy nie jest to jakaś wyssana z palca informacja, skoro mamy wyraźne potwierdzenie istnienia i tożsamości tajnego informatora „Wolskiego” już z grudnia 1948 r. i maja roku następnego?
Z niemiecką precyzją Zanim wydamy wyrok na źródło Stasi czy też wywiadu wojskowego NRD, które odpowiada za przytoczone informacje, należy przede wszystkim stwierdzić, że zarówno ono, jak i źródła polskie potwierdzają sam fakt werbunku Jaruzelskiego przez organa Informacji Wojskowej. Co więcej, zarówno dokument niemiecki, jak i polski jednogłośnie podkreślają, że był on nie jakimś przypadkowym i przeciętnym, lecz bardzo cennym osobowym źródłem informacji. Tyle oczywistych zbieżności, jeśli chodzi o generalia. Pora przyjrzeć się więc, pozornie mniej istotnym, szczegółom. Dokument „oryginalny” z marca 1986 r. mówi wyraźnie, że dokonujący w 1952 r. werbunku Kiszczak miał posiadać stopień „kapitana”. Otóż lektura przechowywanej od niedawna w Instytucie Pamięci Narodowej teczki personalnej generała ujawnia, że kapitanem został on wprawdzie już w 1949 r., ale majorem – dopiero w roku 1953 (wniosek awansowy 9 kwietnia, mianowanie rozkazem personalnym MON nr 774 – 25 czerwca). A więc informacja jest w tym zakresie całkiem poprawna, a awans z 1953 r. będzie jeszcze przedmiotem dalszych rozważań. Dokument niemiecki przytacza jeszcze jedną ciekawą informację: w chwili swojego domniemanego werbunku, tj. w 1952 r., Jaruzelski miał być wykładowcą w Akademii Sztabu Generalnego (notabene mieściła się ona wtedy jeszcze nie w Rembertowie, lecz w siedzibie byłej Wolnej Wszechnicy Polskiej na warszawskiej Ochocie). Wiemy już, że w początkach 1949 r. Jaruzelski został podpułkownikiem i przeniesiono go z WSP w Rembertowie do Sztabu Wojsk Lądowych, gdzie nadal zajmował się szkolnictwem wojskowym, ale już z pozycji nie wykładowcy, lecz jego organizatora i nadzorcy (m.in. 1 marca 1950 r. został mianowany szefem Wydziału Szkół i Kursów Oficerów Zawodowych Głównego Zarządu Wyszkolenia Bojowego WP). To jednak nie wszystko: jak sam podaje w swym życiorysie, między 1 października 1952 r. a 2 października 1953 r. odbywał Kurs Doskonalenia Dowódców w Akademii Sztabu Generalnego! Oczywiście, był on tam tylko słuchaczem, ale ze względu na swoją funkcję wojskową mógł zostać zapamiętany nie jako uczeń, lecz wykładowca. Nie można też wykluczyć, że uczestnicząc w tego rodzaju kursie jako słuchacz sam prowadził też jakieś wykłady na tej uczelni – tym bardziej że obowiązki komendanta ASW pełnił wówczas ten sam sowiecki generał (Ostap Steca, w 1956 r. powrócił do ZSRS), który był wcześniej komendantem WSP w okresie, gdy Jaruzelski wykładał w niej taktykę wojskową. Oba przytoczone wyżej fakty, które dziś bez problemu da się pozytywnie zweryfikować (stopień Kiszczaka oraz pobyt w Akademii Sztabu Generalnego ppłk. Jaruzelskiego w latach 1952–1953), pozwalają wysnuć wstępny wniosek, że informacja ze źródeł niemieckich jest bardzo precyzyjnie umieszczona w czasie i nie ma tu mowy o żadnym przypadku czy konfabulacji. Ustalenie szczegółowych danych z tak wczesnego fragmentu życiorysów obu generałów byłoby bowiem niezmiernie trudne (jeśli nie niemożliwe) bez dostępu do archiwalnej wojskowej dokumentacji aktowej, a ta przecież była w roku 1986 całkowicie niedostępna, nie tylko zresztą dla obcych wywiadów. Kolejna ważna wskazówka to udział w całym zdarzeniu gen. Kazimierza Witaszewskiego (1906–1992) – postaci przecież niemal zapomnianej zarówno obecnie, jak i w 1986 r. Ten przedwojenny komunista, członek KPP i PPR, stalinowski dygnitarz – zaczynał swoją karierę w LWP co prawda już w 1943 r. jako oficer polityczny sowieckiego chowu, lecz niemal natychmiast po zajęciu Polski przez Armię Czerwoną ścieżki jego partyjnej kariery biegły z daleka od spraw wojskowych. Był pierwszym powojennym prezydentem Łodzi, w latach 1944–1948 szefował komunistycznym związkom zawodowym, później był wiceministrem Pracy i Opieki Społecznej, by w latach 1949–1951 kierować PZPR na Dolnym Śląsku jako I sekretarz KW we Wrocławiu. Po swym powrocie do Warszawy otrzymał najbardziej delikatną i zaufaną funkcję w całej dotychczasowej karierze, obejmując posadę kierownika Wydziału Kadr w KC, czyli innymi słowy głównego kadrowca PZPR. I właśnie on, który u progu lat pięćdziesiątych niewiele miał co prawda styczności z wojskiem, ale za to świetnie nadawał się na partyjnego nadzorcę, skierowany został w październiku 1952 r. do objęcia funkcji szefa Głównego Zarządu Politycznego WP (a więc szefa struktur ideologicznych w LWP) i jednocześnie wiceministra obrony narodowej, jako zastępca osławionego sowieckiego marszałka Konstantego Rokossowskiego. Witaszewski – aż do października 1956 r. osoba numer 2 w polskim wojsku – wsławił się rozpętaniem masowych represji wobec ocalałych jeszcze w strukturach armii przedwojennych oficerów, żołnierzy AK i BCh oraz wszystkich innych, którzy w jego oczach – z zawodu prostego włókniarza – nie byli ideologicznie dość „czyści”. Bez wątpienia, ktoś taki jak on był jedną z nielicznych osób w wojsku, które mogły zażądać głowy nawet tak oddanego i powszechnie znanego adepta bolszewizmu, za jakiego uchodził wówczas ppłk Jaruzelski, który na swoje nieszczęście posiadał „niewłaściwe”, tj. ziemiańskie (czy też burżuazyjne – jak oddaje to dokument Stasi; notabene ojciec Jaruzelskiego Władysław, wywieziony w czerwcu 1941 r. przez Sowietów na Syberię i tam wyniszczony, nie posiadał de facto własnego majątku, lecz był tylko zarządcą, więc nawet w tym zakresie użyte w dokumencie pojęcie burżuazyjne jest, wbrew pozorom, bardzo precyzyjne) pochodzenie, czego nie był w stanie, choćby chciał, w żaden sposób już zmienić. Nie ulega też wątpliwości, że jeśli rzeczywiście szybko mianowany do stopnia gen. dywizji Witaszewski zażądał wówczas zwolnienia Jaruzelskiego z wojska, to w realiach tamtego okresu jedynym organem, który mógłby wpłynąć na zmianę takiej decyzji, była kierowana przez oficerów sowieckich wyjątkowo ponura, ale nader wpływowa Informacja Wojskowa. Podsumujmy dotychczasowe ustalenia: w październiku 1952 r. Jaruzelski pojawił się w murach Akademii Sztabu Generalnego, dokładnie w tym samym czasie w wojsku objawił się też Witaszewski, rozpętując powszechny terror i obłędną, motywowaną ideologicznie, czystkę. A czym w tym samym czasie zajmował się ówczesny kapitan Informacji Wojskowej niejaki Czesław Kiszczak? Analiza jego akt osobowych wykazuje, że od chwili zaciągnięcia się do tej zbrodniczej formacji w grudniu 1945 r. aż do czerwca 1951 r. pracował on w centrali GZI WP w Warszawie (mieszczącej się przy ul. Oczki), w jego II Oddziale (początkowo, do 1947 r. w II Wydziale GZI, a – po 1951 r.– późniejszym II Zarządzie GZI). Strukturą tą od grudnia 1945 r. do grudnia 1950 r. kierował płk Ignacy Krzemień. Niewykluczone (ze względu na zbieżność dat), że osobiście ściągnął on do swojej komórki dwudziestoletniego wówczas Kiszczaka. Do zadań Sekcji (Wydziału) I Oddziału II GZI (późniejszego Oddziału I Zarządu II GZI), w której pracował Kiszczak, należało m.in. nadzorowanie wszystkich spraw o charakterze czysto szpiegowskim, prowadzonych przez terenowe organa Informacji, współpraca w tym zakresie z cywilnym Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego, bezpośrednie prowadzenie najcenniejszej agentury, inwigilacja środowiska przedwojennych oficerów II Oddziału WP (do 1939 r. polski wywiad i kontrwywiad), a także prowadzenie i kontrolowanie rozpracowań osób przybywających z zagranicy, które następnie wcielono do LWP. Zważywszy, że zachował się własnoręcznie napisany przez Kiszczaka w 1947 r. dokument wskazujący, iż nowo upieczony oficer Informacji skierowany został już w listopadzie 1946 r. do Wielkiej Brytanii celem filtracji zgłaszających się na wyjazd do Polski b. żołnierzy P.S.Z. i przebywał tam aż do sierpnia roku 1947 – wydaje się oczywiste, że właśnie kontrola operacyjna przybywających z Zachodu polskich żołnierzy była w pierwszym okresie działalności w GZI głównym zadaniem przyszłego ministra spraw wewnętrznych. Jeśli zestawi się to z informacją, że zwerbowany w początkach 1946 r. Jaruzelski aż do wyjazdu Kiszczaka do Anglii był prowadzony przez Wydział Informacji 3. DP, który podlegał nie Centrali GZI, lecz jej Okręgowemu Zarządowi Informacji nr VII w Lublinie – wydaje się mało prawdopodobne, by Kiszczak mógł mieć rzeczywiście cokolwiek wspólnego z jego „werbunkiem” i nawet „zaprzysiężeniem” – jak informuje źródło niemieckie. Także po powrocie Kiszczaka do kraju, z chwilą gdy Jaruzelski objął stanowisko wykładowcy Wyższej Szkoły Piechoty w Rembertowie, nie wydaje się, by ich drogi miały się skrzyżować, skoro Kiszczak powrócił do macierzystego Oddziału II GZI, a Jaruzelski prowadzony był wprawdzie już przez Centralę, ale w jej ramach – przez któregoś z oficerów Oddziału I. Na podstawie powyższego można więc orzec z niewielkim ryzykiem ewentualnego błędu, że Kiszczak raczej nie mógł mieć nic wspólnego z werbunkiem Jaruzelskiego w 1946 r. i jego ewentualnym prowadzeniem w II połowie lat czterdziestych. Co jednak wydarzyło się później? W czerwcu 1951 r. mianowano zaledwie dwudziestosześcioletniego Kiszczaka, co było niewątpliwie sporym awansem, p.o. szefa Wydziału Informacji Wojskowej 18. Dywizji Piechoty (stacjonującej w Białymstoku), który podlegał już nie centrali GZI, lecz Okręgowemu Zarządowi Informacji nr I w Warszawie. Natomiast w listopadzie 1952 r. Kiszczak awansował w ramach OZI nr I, wracając do Warszawy i stając się pełnoprawnym Szefem jego Wydziału III. Zajmował się on, podobnie jak jego odpowiedniki w pozostałych okręgach wojskowych oraz Zarząd III GZI w Warszawie, kontrolą i instruktażem podległych jednostek (w przypadku Kiszczaka z całego wojskowego okręgu nr I). Wynika stąd niedwuznacznie, że od listopada 1952 r. Kiszczak nie tylko miał prawo, ale wręcz obowiązek kontroli wszystkiego, czym zajmowała się Informacja Wojskowa w Akademii Sztabu Generalnego! Jakby tego było mało, do zadań Zarządu III GZI (a więc analogicznie także Wydziału III OZI nr I) należało współdziałanie z Departamentem Personalnym MON w procesie przyjmowania oraz zwalniania pracowników cywilnych administracji wojskowej z instytucji centralnych Wojska Polskiego, a zwłaszcza utrzymywanie kontaktów bezpośrednich z nadrzędnymi władzami wojskowymi [Witaszewski!] w zakresie polityki kadrowej w Wojsku Polskim (opiniowanie, powoływanie oficerów do wojska lub na przeszkolenie specjalne itp.)! Wszystko staje się jasne: w październiku 1952 r. pojawił się w Akademii Sztabu Generalnego ppłk Jaruzelski, w tym samym czasie szef GZP i wiceminister ON gen. Witaszewski rozpoczął brutalną i prymitywną czystkę w całym LWP, a zbiegiem okoliczności już miesiąc później, w listopadzie 1952 r. za opiniowanie kadry wojskowej w Akademii osobiście odpowiadał ówczesny kapitan Kiszczak! Czy można sobie wyobrazić bardziej przekonujący splot okoliczności, który pośrednio potwierdzałby wiarygodność wydarzeń umiejscowionych przez dokument Stasi precyzyjnie w końcu roku 1952? Jeśli przyjąć, że informator wywiadu wojskowego NRD bezbłędnie zapamiętał rok opisywanych wydarzeń, to na podstawie powyższych wywodów można je bez cienia wątpliwości datować na listopad bądź grudzień 1952 r. Gdyby jednak nawet hiperkrytycznie założyć, że z jakichś powodów mogła go zawieść pamięć, to i tak wydarzenie to mogłoby się tylko nieznacznie przesunąć w czasie. Jak już wiadomo, Kiszczak uzyskał awans na majora już w czerwcu 1953 r.; nie mógł jednak już wtedy uratować Jaruzelskiego, gdyż miesiąc wcześniej powrócił do swej macierzystej tzw. linii, zostając Zastępcą Szefa Wydziału II OZI nr I. W sierpniu tego roku skierowano go na Kurs Doskonalenia Oficerów w Oficerskiej Szkole Informacji, a w listopadzie przestał przejściowo być nawet oficerem organów Informacji, przechodząc do Departamentu Finansów MON. W tym samym czasie także Jaruzelski, o czym była już mowa, zakończył swój kurs w Akademii, powracając do Sztabu Generalnego WP.
Tajemniczy informator wywiadu wojskowego NRD Pozostaje do wyjaśnienia jeszcze jedna kwestia. Jeśli rzeczywiście Kiszczak w listopadzie bądź grudniu 1952 r. uratował głowę Jaruzelskiego i to wbrew tak wpływowemu człowiekowi w ówczesnym LWP, jak nasłany przez partię wiceminister i szef GZP Witaszewski – to, aby tego dokonać, musiał użyć rzeczywiście przekonujących argumentów. Można założyć, że nie wchodziła w grę sama współpraca jako taka, gdyż zwykłych konfidentów organa GZI miały wówczas w wojsku po prostu na pęczki. W rzeczy samej, niemiecki dokument wyraźnie podkreśla, że współpraca została oceniona jako bardzo aktywna i wartościowa, a tow. Kiszczak postarał się o odpowiednie dowody na nadzwyczaj pozytywną postawę i nastawienie tow. Jaruzelskiego do [komunistycznego] państwa i armii. Jest oczywiste, że dowody Kiszczaka nie mogły pochodzić z listopada czy grudnia 1952 r., bo nie brzmiałoby to zbyt wiarygodnie, a też w realiach tego okresu i miejsca, w którym się znajdował, późniejszy twórca stanu wojennego zapewne nie mógłby się wykazać niczym, co zrównoważyłoby jego tak głęboko niesłuszne i nieusuwalne pochodzenie społeczne. Niestety, ze względu na to, że nie dysponujemy obecnie nie tylko teczkami „Wolskiego”, ale też zdecydowaną większością materiałów operacyjnych wytworzonych przez organa Informacji Wojskowej, gdyż na polecenie gen. Edmunda Buły, ostatniego Szefa WSW i protegowanego gen. Kiszczaka, zostały one w latach 1989–1990 celem zatarcia śladów zbrodniczej działalności tej okrutnej formacji zniszczone w niemal 90 procentach (!), kwestii tej być może już nigdy nie uda się satysfakcjonująco wyjaśnić.
W świetle powyższych ustaleń tym bardziej rozpala wyobraźnię pytanie, kim był ów tajemniczy informator wywiadu wojskowego NRD, który przekazał informacje tak tajne, że jeszcze zapewne w okresie PRL skazane na całkowite unicestwienie. Któż to mógł dysponować informacjami zdeponowanymi niegdyś w ściśle tajnym archiwum WSW, które następnie precyzyjnie stamtąd usunięto, zapewne jeszcze przed akcją masowych zniszczeń z lat 1989–1990, a następnie przekazać je wywiadowi wojskowemu NRD? Paradoksalnie, wydaje się, że najtrafniej mógłby tego „zdrajcę” jeszcze dzisiaj zidentyfikować nie kto inny, tylko sam Czesław Kiszczak. Niezależnie bowiem od tego, w jakich de facto okolicznościach wywiad NRD pozyskał te szokujące informacje (nagranie z podsłuchu, niezobowiązująca rozmowa przy alkoholu czy też może klasyczny raport agenturalny), wydaje się na pierwszy rzut oka bezsporne, że owe źródło musiało należeć do niezwykle wąskiego kręgu zaprzyjaźnionych z Kiszczakiem starych weteranów Informacji/WSW, którym mógł się swego czasu jako swym najbliższym kolegom zwierzać, i spośród których mógł wybrać kilka najbardziej zaufanych osób, które po awansie w 1973 r. na szefa Zarządu II SG (wywiadu wojskowego PRL) „pociągnął ze sobą” z WSW do nowego miejsca urzędowania (analogicznie to słynnego tzw. desantu aniołów WSW do MSW w 1981 r.). Wyjaśniałoby to w każdym razie pojawiającą się w dokumencie niemieckim informację o prezentach dla Jaruzelskiego w czasie, gdy Kiszczak był szefem wywiadu LWP (1973–1979) – taką wiedzą mógł przecież dysponować tylko ktoś z samego jądra tej instytucji, a zarazem cieszący się zaufaniem własnego szefa, gdyż wspomniane zagraniczne towary, które pozyskiwał jako podarunki od działających zagranicą attachés wojskowych z natury rzeczy były prywatną sprawą obu generałów. Ta właśnie hipotetyczna osoba – wieloletni funkcjonariusz GZI/WSW, a od 1973 r. oficer wywiadu wojskowego – musiała zapewne pozostać w nim (jako swoisty jego nieoficjalny nadzorca z ramienia Kiszczaka po jego powrocie do WSW na stanowisko jej szefa w 1979 r.) aż do roku 1986. Skądinąd można też przypuszczać, że tak jak w cywilnych organach bezpieczeństwa NRD powołano w 1980 r. Grupę Operacyjną Warszawa do kontaktów z WSW i MSW w PRL, to analogiczna struktura mogła powstać w tym czasie i w wywiadzie armii NRD, a jej głównym oparciem i kontrahentem w Polsce byłby w tym wypadku Zarząd II SG. Jakkolwiek wszystko to tylko spekulacje, to jednak dobrze tłumaczą one pokrętną drogę, jaką informacja o wydarzeniach z końca 1952 r. trafiła do „teczki Kiszczaka” w kontrwywiadzie Stasi w marcu 1986 r.: GZI – WSW – Zarząd II SG WP – wywiad wojskowy MON NRD – kontrwywiad wojskowy Stasi – kontrwywiad cywilny Stasi. W całej sprawie istnieje też jednak i inna, co prawda zaskakująca możliwość. Autorem „przecieku” do NRD mógł być, choć zabrzmi to dość sensacyjnie, komunista z przedwojenną jeszcze metryką, były funkcjonariusz UB i emerytowany generał dywizji LWP – Teodor Kufel. Jako wieloletni szef WSW (1964–1979), a zarazem podwładny Jaruzelskiego z pewnością był świetnie poinformowany o teczce „Wolskiego”. Nie można wykluczyć, że to już on trzymał ją u siebie w gabinecie jako rodzaj szczególnie cennego „depozytu”, a wiedza o tym mogła poważnie „uwierać” ówczesnego ministra obrony narodowej, tym bardziej że tajemnicą poliszynela było, iż ów weteran AL i przyjaciel Moczara posiadał własne ambicje polityczne. Upadek Kufla w 1979 r., choć tak dla niego bolesny, był jednak jeszcze dość elegancki – potężny niegdyś szef WSW na otarcie łez został wyekspediowany do MSZ na lukratywne stanowisko dyrektora generalnego, by już po kilku miesiącach pojawić się w Berlinie Zachodnim w randze ministra, jako szef Polskiej Misji Wojskowej – centrali wywiadu wojskowego PRL w Niemczech Zachodnich. O ile nie wiedział o tym już wcześniej, to właśnie wtedy miał świetną okazję pozyskać wiedzę o różnych ciemnych sprawkach Kiszczaka z okresu 1973–1979 od niechętnych mu oficerów tej służby, dobrze zorientowanych, że ich berliński szef podziela to nastawienie. Podskórna walka między generałami trwała zapewne cały czas i nieprzypadkowo już w miesiąc po awansie Jaruzelskiego na premiera PRL były szef WSW został odwołany w trybie natychmiastowym do kraju. O tej rozgrywce personalnej informował CIA płk R. Kukliński w swoim meldunku z 15 czerwca 1981 r.: Poprzedni szef WSW generał brygady Teodor Kufel został wezwany dyscyplinarnie z Berlina. Toczy się przeciwko niemu śledztwo i nie jest wykluczone, że zostanie ukarany za przekroczenie uprawnień i „nadużycia gospodarcze”. Skończyło się co prawda tylko na przymusowym wysłaniu go na emeryturę, niemniej jednak nienawiść wieloletniego szefa WSW do swego następcy (a także jego protektora-exkonfidenta) musiała być bez wątpienia bardzo mocna. Nie można przy tym zapominać, że gen. Kufel był jedną z naprawdę bardzo nielicznych osób w Polsce, które mogły dysponować wiedzą zawartą w dokumencie ze strony 92. „teczki Kiszczaka”. Jeśli dodatkowo zważy się, że znane są liczne przypadki dostarczania oficerom Stasi niezwykle poufnych informacji przez różnych sfrustrowanych oficerów służb specjalnych PRL, do szczebla byłego dyrektora Departamentu I MSW (wywiadu cywilnego) włącznie – nie widać powodu, by z pobudek osobistych „po linii wojskowej” podobną działalnością nie mógł się parać także, całkowicie odsunięty na boczny tor po wprowadzeniu stanu wojennego, były szef kontrwywiadu wojskowego. Choć nie potrafimy dziś jeszcze odtworzyć ze stuprocentową pewnością wydarzeń, które mogły posłużyć Kiszczakowi w apogeum stalinowskich represji w Polsce jako argument dla uratowania dalszej kariery Jaruzelskiego, informacja o okolicznościach nawiązania tej długotrwałej przyjaźni wydaje się nie budzić poważnych wątpliwości. Na pewno zaś łatwo da się obronić zawarta w analizie Stasi teza, że w kolejnych latach [po 1952 roku] istniały już zawsze ścisłe związki pomiędzy towarzyszami Kiszczakiem i Jaruzelskim. W okresie przedpaździernikowej odwilży, w lipcu 1956 roku, Jaruzelski – były już (?) donosiciel organów Informacji – zostaje mianowany, w wieku zaledwie 33 lat, jednym z najmłodszych w LWP generałów. Pnie się w górę: w marcu 1957 r. zostaje Zastępcą Szefa Głównego Zarządu Wyszkolenia Bojowego, a parę miesięcy później – dowódcą jednej z najważniejszych dywizji LWP. W tym samym okresie Kiszczakowi udaje się powrócić do wojskowej bezpieki (zwanej odtąd Wojskową Służbą Wewnętrzną) – i to od razu na kluczowe stanowisko szefa Oddziału II Zarządu I Szefostwa WSW – nowo utworzonej jednostki zajmującej się niezwykle delikatnym, trudnym i odpowiedzialnym tzw. kontrwywiadem ofensywnym; już w lipcu 1957 r. awansuje na stopień podpułkownika. Gdy Jaruzelski powraca w czerwcu 1960 r. do Warszawy, obejmując haniebną funkcję szefa Głównego Zarządu Politycznego WP (notabene tę samą, którą zaledwie kilka lat wcześniej sprawował jego były prześladowca, gen. Witaszewski), to już we wrześniu ppłk Kiszczak staje się nagle pełnym pułkownikiem. Później korelacja obu karier jest jeszcze bardziej widoczna. Generał Jaruzelski awansuje na szefa Sztabu Generalnego WP 5 marca 1965 r., stając się, jak niegdyś Witaszewski, osobą numer 2 w polskiej armii (a być może – ze względu na swoje doświadczenie – nawet nieoficjalnie numer 1), a już dwanaście dni później (!) szefujący dotąd zaledwie Oddziałowi Marynarki Wojennej WSW Kiszczak staje się p.o. szefa największej struktury terenowej WSW – Zarządu Śląskiego Okręgu Wojskowego. Chyba tylko po to, by po dwóch latach mieć dobry tytuł do objęcia funkcji zastępcy szefa całej Wojskowej Służby Wewnętrznej. W ten sposób Jaruzelski, nie będąc jeszcze nawet formalnie ministrem (co nastąpiło kwietniu 1968 r.) stał się bez wątpienia najbardziej wpływową osobą w całej armii PRL. Obaj – jak można mniemać – potrafili docenić korzyści płynące z obustronnej współpracy i zaufania, którym wzajemnie się obdarzyli. I zapewne wcale nie największą przysługą było – jak relacjonuje dokument z NRD – obdarowywanie luksusowymi prezentami Jaruzelskiego przez Kiszczaka w czasie, gdy szefował on wywiadowi wojskowemu (1973–1979). Pewnie cenniejsze było w oczach ministra obrony narodowej skuteczne usunięcie ze ściśle tajnego archiwum WSW wszelkich śladów po niegdysiejszym tajnym informatorze „Wolskim”, co mogło nastąpić w latach 1979–1981, gdy Kiszczak był szefem całej WSW (czyli już po usunięciu z niej niechętnego Jaruzelskiemu gen. T. Kufla) i mógł już robić z jej archiwami, co mu się tylko żywnie podobało. Można się domyślać, że i druga strona układu nie pozostała niewdzięczna. Gdy w 1971 r. w Głównym Zarządzie Politycznym WP oraz KC PZPR pojawiła się skarga na płk. Kiszczaka – zarzucająca mu, że będąc szefem Zarządu WSW ŚOW we Wrocławiu nielegalnie za 80. tys. zł przejął na nazwisko swojej żony Marii willę przy ul. Saperów 30, którą po wyremontowaniu na koszt wojska wynajmował zakładom „Hutmen” za 3,3 tys. zł miesięcznie, a następnie sprzedał prof. Tadeuszowi Gabryszewskiemu z Politechniki Wrocławskiej za co najmniej 400 tys. zł – to sprawa ta dziwnym trafem pozostała zupełnie bez echa, zarówno na forum wojskowym, jak i partyjnym. Pikanterii dodawał fakt, że aby płk Kiszczak jako szef dolnośląskiej WSW mógł zamieszkać w owej willi, wcześniej przymusowo wykwaterowano z niej dwie rodziny wojskowe. Dalsza współpraca duetu Jaruzelski–Kiszczak jest już dużo lepiej znana. Godzi się jednak przypomnieć, że gdy w lutym 1981 r. Jaruzelski objął stanowisko premiera PRL, to już w lipcu najpotężniejszy i budzący największy strach w PRL resort – Ministerstwo Spraw Wewnętrznych – objął jego najbardziej zaufany protegowany, czyli Czesław Kiszczak (w 1973 r. w związku z awansem na szefa wywiadu wojskowego mianowany generałem brygady, a w 1979 r. w związku z awansem na szefa WSW – generałem dywizji). Obaj skutecznie zrealizowali operację wprowadzenia stanu wojennego i likwidacji legalnej „Solidarności” – z czym miały poważny problem poprzednie komunistyczne ekipy władzy. Obaj byli następnie członkami WRON i formalnie najwyższej instancji partyjnej w Polsce – Biura Politycznego KC PZPR. Sam Kiszczak, szybko awansowany do stopnia generała broni (1983), przy pomocy zaufanych ludzi z WSW opanował wkrótce struktury cywilnego MSW, które zresztą nieco przeorganizował na modłę wojskową, wprowadzając do tego resortu instytucję tzw. Służby (np. Służba Wywiadu i Kontrwywiadu, Służba Zaopatrzenia Operacyjnego, Służba Kadr i Doskonalenia Zawodowego, Służba Polityczno-Wychowawcza itp.). Przez cały okres lat osiemdziesiątych, jako osoba numer 2 w PRL, był głównym wykonawcą strategii politycznej gen. Jaruzelskiego. To właśnie na osobiste i bezpośrednie polecenie I sekretarza PZPR miał przygotować ostateczne rozwiązanie „problemu” ks. Jerzego Popiełuszki (Załatw to, niech on nie szczeka miał – wedle znanego dziennikarza śledczego i autora dwóch książek o zabójstwie ks. Jerzego, Wojciecha Sumlińskiego – powiedzieć latem 1984 r. poirytowany gen. Jaruzelski do swego najbardziej zaufanego współpracownika, który następnie zorganizował w tym celu tajną naradę z udziałem generałów SB W. Ciastonia i Z. Płatka). I to na jego zlecenie – jak o tym dziś świadczą ocalałe ślady – najpoważniejsze i najtajniejsze rozpracowania przeciw podziemiu solidarnościowemu prowadziła nie Służba Bezpieczeństwa, której jako minister formalnie szefował, lecz opanowana wciąż przez oddanych mu ludzi WSW. Ukoronowaniem tej drogi był „okrągły stół” z 1989 r. i wcześniejsze potajemne negocjacje w Magdalence dotychczasowej elity władzy PRL z częścią solidarnościowych przywódców. Był bez wątpienia prawdziwym ojcem chrzestnym i największym beneficjentem tych negocjacji. Niewiele też brakowało, by – po wybraniu w lipcu 1989 r. gen. Jaruzelskiego na stanowisko prezydenta przez kontraktowy Sejm – pierwszym premierem rzekomo już „niekomunistycznej” Polski został nie kto inny, tylko jego największy od 1952 r. sojusznik, kompan i powiernik wspólnych tajemnic – dawny kapitan Informacji Wojskowej i absolwent sowieckich kursów specjalnych Czesław Janowicz Kiszczak.
Wojciech Sawicki
Sawicki: Kiszczak pomógł raz Jaruzelskiemu i z tego korzystał Ja się opieram na dokumentach z 1986 r. Są one dla mnie znacznie bardziej wiarygodne - nawet jeśli pochodzą od enerdowskiej Stasi - niż dzisiejsze enuncjacje generałów - mówi Wojciech Sawicki, zastępca dyrektora archiwum IPN, w rozmowie z Andrzejem Godlewskim. Generałowie Wojciech Jaruzelski i Czesław Kiszczak zaprzeczają Pańskiej publikacji. Utrzymują, że to nieprawda, iż w 1952 r. ten drugi miał zwerbować pierwszego jako agenta wojskowej bezpieki. To dobre prawo tych, którzy się bronią. Ja się opieram na dokumentach z 1986 r. Są one dla mnie znacznie bardziej wiarygodne - nawet jeśli pochodzą od enerdowskiej Stasi - niż dzisiejsze enuncjacje generałów.
Jednak czy to nie zbyt wątła podstawa, by oskarżać kogoś o agenturalność? My mamy także trzy dokumenty polskie opublikowane w 2006 r., które potwierdzają, że Wojciech Jaruzelski był informatorem o pseudonimie ''Wolski''. Dlatego z punktu widzenia naukowego ta dyskusja jest już zamknięta. Poza tym dokument z NRD jest o Kiszczaku i tylko mimochodem wspomina Jaruzelskiego.
Co ten materiał właściwie mówi o Kiszczaku? On zdradza tajemnicę jego kariery. W 1952 r. Czesław Kiszczak uratował Wojciecha Jaruzelskiego przed wyrzuceniem z armii, czego domagał się wiceminister obrony gen. Kazimierz Witaszewski.
Ale Kiszczak utrzymuje, że to nieprawda, ponieważ w 1952 r. służył w XVIII Dywizji w Ełku. Albo generał tego już nie pamięta, albo celowo wprowadza nas w błąd. To prawda, Kiszczak był wtedy szefem Wydziału Informacji przy XVII Dywizji. Jednak w listopadzie 1952 r. powrócił do Warszawy. Tymczasem w dokumencie Stasi jasno się mówi, że do interwencji Kiszczaka doszło w końcu 1952 r. Wywiad NRD dotarł do informacji, które od końca lat 70. nie powinny istnieć. To było mistrzostwo!
Co Kiszczak miał zrobić? Został szefem Wydziału III Okręgowego Zarządu Informacji Wojskowej w Warszawie i do jego zadań należało opiniowanie kadry dowódczej. Jeśli więc były jakieś wątpliwości co do Jaruzelskiego, to z pewnością opinię na ten temat musiał wydać Kiszczak. Według dokumentu wywiadu NRD zrobił to w ten sposób, że przedłożył dokumenty zaświadczające o "pozytywnym stosunku" Jaruzelskiego do ustroju oraz "owocnej współpracy" z nim.
Czyli nie musi to być sprzeczne z tym, co podaje Jaruzelski, jakoby poznał Kiszczaka dopiero kilka lat później. Tego nie wiemy do końca. Nie zachowała się teczka Wolskiego - została zniszczona i nie stało się to przypadkowo. Możliwe jest jednak, że panowie poznali się nawet wcześniej.
Jak to możliwe? W 1952 r. Witaszewski jako wiceminister obrony narodowej zażądał głowy Jaruzelskiego. Sprzeciwiając mu się, Kiszczak bardzo wiele ryzykował. Albo więc uniósł się honorem bezpieczniaka (wiedział bowiem, że ma do czynienia z bardzo wartościowym agentem, którego trzeba ratować), albo obydwaj znali się wcześniej i szanowali. W tym pierwszym przypadku Kiszczak mógł poznać Jaruzelskiego dopiero po tej sprawie.
Raport enerdowski z 1986 r. przesądza jednak, że ta znajomość zaczęła się w 1952 r. Ale wywiad NRD nie miał dostępu do akt polskiej bezpieki. Zresztą już od lat 60. teczek Jaruzelskiego i Kiszczaka nie było w archiwum. Enerdowcy opierali się na relacji jakiegoś informatora, który wspominał wydarzenia sprzed ponad 30 lat i nie znał dokładnej daty werbunku.
Kto to był? Myślę, że ktoś, kto był blisko Kiszczaka, i komu generał pochwalił się tym po jakiejś głębokiej wódce.
Jakie znaczenie miały tamte wydarzenia dla późniejszych losów Kiszczaka i Jaruzelskiego? Fundamentalne. Cała kariera Kiszczaka opierała się na tym. W 1953 r. Kiszczak odszedł z wojskowej bezpieki. Wrócił do niej dopiero w po październiku 1956 r., czyli po tym, jak gen. Witaszewski, czyli prześladowca Jaruzelskiego, odszedł z wojska. Równocześnie wtedy bardzo szybko awansował Jaruzelski, który został najmłodszym generałem w PRL.
Ale to jeszcze za mało, by mówić o wspólnocie ich losów? Korelacja ich karier jest ewidentna od 1965 r. Wówczas Jaruzelski został szefem sztabu generalnego, czyli osobą nr 2 w wojsku. Zaś Kiszczak szefem Zarządu WSW Śląskiego Okręgu Wojskowego - z bardzo małego ośrodka marynarki wojennej został szefem największej jednostki terenowej. Ich awanse w 1967 r. oraz w latach 70. i 80. Także były równoległe.
Kiszczak był de facto szefem Jaruzelskiego? Raczej nie. Oni zaufali sobie i wzajemnie się wspierali.
W berlińskim archiwum ds. akt Stasi dotarł Pan do tzw. teczki Kiszczaka. Jak dużo wywiad NRD wiedział o szefie MSW ''bratniego'' państwa? Bardzo interesował ich jego przeszłość oraz charakterystyka. Jednak ta informacja należała to najbardziej intymnych.
Jak silna była agentura NRD w Polsce? To, że dotarli do informacji top secret - do czegoś, co zostało wyrugowane z archiwum Wojskowej Służby Wewnętrznej już w latach 70. - świadczy, że enerdowcy byli mistrzami. Przecież oni zdobyli coś, co nie powinno było już istnieć. Nie wykluczam też i tego, że być może oni podsłuchali jakąś rozmowę Kiszczaka i Jaruzelskiego.
Jak wiele Stasi wiedziała o Polakach? Oni założyli około 50 tys. teczek na różnych Polaków - zarówno na tych z komunistycznych sfer rządzących, jak i z opozycji. To, że mieli również teczkę na Kiszczaka, świadczy o perwersji tego systemu.
Sąd uniewinnił b. ministra od zarzutów nieprawidłowej prywatyzacji Krakowski sąd uniewinnił byłego ministra przekształceń własnościowych Janusza Lewandowskiego od zarzutów nieprawidłowej prywatyzacji na początku lat 90 dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa. Jak poinformowano dziś w sądzie, wyrok nie jest prawomocny. Prokuratura zapowiada, że po analizie pisemnego uzasadnienia prawdopodobnie wystąpi z apelacją. Prokuratura zarzuciła Lewandowskiemu, że jako minister przekształceń własnościowych działał na szkodę interesu publicznego i prywatnego, przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków przy prywatyzacji na początku lat 90. dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa: Techmy i KrakChemii. Chodziło m.in. o pomijanie korzystniejszych ofert, poświadczenie nieprawdy w antydatowanym dokumencie i wyrażenie zgody na sprzedaż akcji pomimo upływu terminu, przyjęcie zaniżonej stopy kredytu refinansowego, nienaliczanie odsetek karnych i doprowadzenie do stworzenia mechanizmu samofinansowania zakupu spółki poprzez przejęcie przez nabywców dywidendy i spłacanie należności w ratach. Szkody oszacowano w akcie oskarżenia na blisko 2,4 mln zł.
W procesie, oprócz Lewandowskiego, oskarżonymi byli krakowscy przedsiębiorcy uczestniczący w prywatyzacji W procesie, oprócz Lewandowskiego, oskarżonymi byli krakowscy przedsiębiorcy uczestniczący w prywatyzacji: Andrzej G. i Henryk K. oraz były urzędnik Ministerstwa Przekształceń Własnościowych Tomasz G. Prokuratura zarzucała im poświadczenie nieprawdy w dokumentach, co umożliwiło m.in. nabywcom skorzystanie z prawa pierwokupu dalszych akcji spółek. Akt oskarżenia w tej sprawie powstał w styczniu 1997 r. Sprawę przekazano wtedy do Warszawy i tam przeleżała trzy lata, po czym odesłano ją do Krakowa z uwagi na przeciążenie warszawskiego sądu. We wrześniu 2000 r. Sąd Okręgowy w Krakowie prawomocnie umorzył postępowanie przeciwko Lewandowskiemu, ponieważ chronił go immunitet poselski. Prokuratura ponownie podjęła postępowanie po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z listopada 2001 roku, który potwierdził, że można kontynuować sprawy karne przeciw parlamentarzystom, wszczęte przed uzyskaniem przez nich immunitetu. Prokuratura powtórnie wniosła akt oskarżenia 5 marca 2002 roku, a proces rozpoczął się w kwietniu 2003 r. Żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy. W marcu 2005 r. wszyscy zostali uniewinnieni. Od wyroku odwołała się prokuratura. W styczniu 2006 roku Sąd Okręgowy uchylił wyrok uniewinniający byłego ministra w zarzucie dotyczącym nieprawidłowości w prywatyzacji. Utrzymał wyrok uniewinniający go od zarzutu poświadczenia nieprawdy w dokumentach - uznając, że antydatowany dokument nie miał znaczenia prawnego. Z powodu przedawnienia utrzymał także w mocy uniewinnienie od zarzutu przekroczenia uprawnień przez byłego ministra w tym zakresie. Sąd odwoławczy utrzymał też w mocy wyrok uniewinniający pozostałych oskarżonych, uznając, iż podpisując antydatowane dokumenty, na podstawie których skorzystali z prawa pierwokupu, nie byli oni funkcjonariuszami publicznymi, zaś same dokumenty stanowiły jedynie umowę cywilnoprawną, tj. nie miały charakteru prawnego.
Lewandowski złożył oświadczenie, w którym polemizował z zarzutami prokuratury Ponowny proces byłego ministra rozpoczął się w maju 2006 roku. Janusz Lewandowski ponownie nie przyznał się do winy i złożył kolejne oświadczenie, w którym polemizował z zarzutami prokuratury. W oświadczeniu wskazywał, że "sprawa prywatyzacji Techmy i KrakChemii powinna być oceniana na tle uwarunkowań tamtego okresu i jako fragment świadomego planu gospodarczego". Jego zdaniem, prywatyzacje krakowskich spółek były częścią szerokiego planu prywatyzacji przedsiębiorstw z udziałem polskich przedsiębiorców, którzy nie dysponowali odpowiednim kapitałem do udziału w prywatyzacji, i były to prywatyzacje udane. "Proces, który oczyścił nabywców, sam w sobie był źródłem szkody gospodarczej i uniemożliwił w pełni zrealizowanie planów biznesowych. Natomiast w moim przypadku jest źródłem wieloletnich upokorzeń osobistych i nieprawdziwym argumentem w porachunkach politycznych" - twierdził Lewandowski. W wyroku, jaki zapadł niedawno przed Sądem Rejonowym dla Krakowa Śródmieścia, sąd uniewinnił oskarżonego od stawianych mu zarzutów, nie dopatrując się dowodów jego winy. Janusz Lewandowski, obecnie eurodeputowany z listy PO, był ministrem przekształceń własnościowych w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego (styczeń - grudzień 1991) i Hanny Suchockiej (lipiec 1992 - październik 1993).
Zaorać rynek. Kolonizacja Polski We wczesnych latach dziewięćdziesiątych, na polskim rynku panował o swoiste El Dorado. Z jednej strony, rodzime firmy, poddane reformie – były prywatyzowane wedle znanego decydentom klucza, (a zupełnie nieuświadomionego przez społeczeństwo!), czyli poprzez wyprzedaż za przysłowiową złotówkę, co nie miało uzasadnienia w potencjale tych firm. W lipcu 2008 r. zapadł wyrok przeciwko Januszowi Lewandowskiemu „Prokuratura zarzuciła Lewandowskiemu, że jako minister przekształceń własnościowych działał na szkodę interesu publicznego i prywatnego, przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków przy prywatyzacji na początku lat 90, dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa: Techmy i KrakChemii. Chodziło m.in. o pomijanie korzystniejszych ofert, poświadczenie nieprawdy w antydatowanym dokumencie i wyrażenie zgody na sprzedaż akcji pomimo upływu terminu, przyjęcie zaniżonej stopy kredytu refinansowego, nienaliczanie odsetek karnych i doprowadzenie do stworzenia mechanizmu samofinansowania zakupu spółki poprzez przejęcie przez nabywców dywidendy i spłacanie należności w ratach. Szkody oszacowano w akcie oskarżenia na blisko 2, 4 mln zł. ”Sąd w ustnym uzasadnieniu, prokuraturze nie udało się wykazać, że istniał układ, który pozwalał się uwłaszczać na majątku państwa, a przy prywatyzacji krakowskich spółek popełniono przestępstwo. "Okazało się tylko, że istnieją pewne nieprawidłowości i że dopuszczono się zaniedbań" - podkreślił sąd. Nieprawidłowości te uzasadnił specyfiką ówczesnych przekształceń własnościowych i brakiem stosownych doświadczeń” Powstawały, jak grzyby po deszczu, spółki nomenklaturowe, które „doiły„ firmy matki, albo generując dochody przez pośrednictwo (zjawisko dojenia kozy), albo bezpłatnie eksploatowały majątek trwały swoich żywicielek. Opisałam to zjawisko we wpisie Pułapka Pająka. Przypominam krótki akapit opisujący zasadę ”Weszli. Do sekretariatu dyrektora kombinatu i powiedzieli: „masz wybór, albo pracujesz z nami, albo ciebie zniszczymy.” A potem powiedzieli: „od tej chwili będziesz kupował surowiec nie bezpośrednio od Rosjan po cenie subsydiowanej, ale od jednej ze wskazanych przeze mnie spółek po cenie rynkowej. A potem, będziesz sprzedawał produkt końcowy nie do bezpośredniego konsumenta, ale od innej spółki, wskazanej przez nas. W ten sposób Pawłów i koledzy mieli pełną kontrole nad zakładem.” Wyrok w sprawie Lewandowskiego, jest naturalną konsekwencją, opisaną w innym fragmencie wpisu” Czy fakt, ze w polskich stoczniach latach po upadku komuny, namnożyło się spółek od wszystkiego, które prosperowały znakomicie i świetnie płaciły zatrudnionym przez siebie stoczniowcom, (co skutecznie mydliło im oczy,) a nie inwestowały -w odbudowę parku maszynowego, nie jest polskim odpowiednikiem efektów „Pułapki Pająka?. A także w innych firmach, które padały w latach dziewięćdziesiątych jak muchy. Czy takie wątpliwości i szukanie „układu” jest oszołomstwem, czy tylko próbą wyjaśnienia, dlaczego to, co miało racjonalne podstawy funkcjonowania padło? Gdzie podziały się majątki FOZZ, jakie były losy dotacji Skarbu Państwach się przydarzyło polskim bankom, hutom PZU i innym? Pewnie nie dowiemy się nigdy, bo lata płyną, dokumenty finansowe są niszczone.(Lwia część zgodnie z przepisami zresztą·)A jak pięknie pasuje potem do politycznego marketingu i możliwości użycia chwytliwego dla narodu hasła „ państwowe padało, trzeba za grosz sprzedać, bo musieliśmy przez lata dotować. Z pieniędzy podatnika. Z waszych pieniędzy” I na koniec dodać” myśmy nie mieli doświadczenia. Z drugiej strony wchodziły zachodnie korporacje. Albo kupując zakłady przemysłowe, albo też tworząc swoje przyczółki, dystrybuujące produkty, produkowane jeszcze w macierzystych krajach.40 milionowego rynku żaden producent nie odpuści. Bo wyprodukować można wszystko, ale kluczem do sukcesu jest zbyt. Zanim, więc możliwa była lokalna produkcja, bądź zniesienie ceł –należało przyzwyczaić konsumenta do określonego produktu. Warunkiem sukcesu było zatrudnienie dobrze posadowionych w miejscowych realiach fachowców od rynku, a także rzeszy przedstawicieli sprzedaży. Chodziło o tempo zajęcia rynku. Początkowe działy sprzedaży w koncernach w Polsce, to były tysiące ludzi. Po kilku latach ich liczba spadała o połowę, aby w końcu przekazać dystrybucję wielkim hurtowniom, okrajając liczbę ludzi zatrudnionych w sprzedaży do niezbędnego minimum logistycznego. Ich wynagrodzenie, jak na warunki polskie było bardzo dobre. Nie miało jednak żadnego przełożenia, na wynagrodzenia pracowników w innych krajach,. Było też kilka razy niższe, od zatrudnianych w Polsce pracowników zagranicznych. Praca wykraczała poza jakiekolwiek ramy czasowe, obowiązujące zarówno w Polsce jak i w Europie. Bardzo często, pracownicy sprzedaży pracowali poza miejscem zamieszkania. Kiedyś zaproponowałam, aby zamiast opłat hoteli, dla tych, którzy cały tydzień przebywali w terenie, wynająć mieszkanie. To oznaczało możliwość zarówno obniżyli kosztów dla firmy, jak i mogło być źródłem dodatkowej premii za prace w nadgodzinach. Często zdarzało się, że pracownik w sezonie po 2 i 3 tygodnie nie wracał do domu, w mieszkaniu mógł przyjąć rodzinę. Nie uzyskałam aprobaty. Argumentacja była prosta „ Margaret, jak ktoś mieszka w hotelu, to się nie spieszy do domu. Chętniej pracuje dłużej dla firmy „ A tak, do mieszkania przyjedzie żona, albo dzieci i pracownik jest mniej efektywny..”I byli rzeczywiście bardziej efektywni. Nierzadko meldunki z terenu wysyłane były po 22-ej. Pracownicy zagraniczni mieli wynajmowane mieszkania. Opłaconą extra opiekę medyczną szkoły dla dzieci, opiekę domową w razie potrzeby. Ponieważ przez 3 lata, wszystkie rachunki z fabryki, wymagały mojej akceptacji, miałam okazje przyjrzeć się różnicom w traktowaniu Polaków i tzw. ex patów. A także sposobowi traktowania polskich pracowników, przez tych ostatnich. Przez pierwszy rok zatrudnienia pracowników związanych z produkcją, traktowano na równi z pracownikami działami sprzedaży. Czyli: koszty się nie liczą”. Już po roku w fabryce rozpoczęto zdecydowaną redukcję. Niektóre z proponowanych redukcji były absurdalne. Któregoś dnia, przyszedł do mnie rozżalony pracownik działu zakupu surowców, że w ramach oszczędności, dział został pozbawiony przez takiego esparta, codziennej dostawy Rzeczpospolitej. Dział odpowiedzialny był za zakupy z importu, potrzebowali wiec korzystać codziennie z kursów walutowych, które były tam zamieszczane. Kolejna skarga dotyczyła odmowy zwrotu pieniędzy, z prywatne zakupy kart telefonicznych (dział zakupowy nie miał Jeszce tel. komórkowych). Żadne argumenty nie były skuteczne. Dyrektor finansowy odmawiał. Ponieważ jedyny egzemplarz gazet znajdował się właśnie w jego pokoju, poradziłam, aby w ramach „wychowania go”, cały działa zakupu(7 osób), co 20 minut, rotacyjnie odwiedzał go, w celu rzekomej potrzeby korzystania z gazety. Natomiast w sprawie kart telefonicznym, poleciłam pracownikowi pozostawić jakiś dokument niezbędny w urzędzie celnym w Gdyni, w fabryce. Następnie miał przyjechać po niego taksówką do fabryki, a potem przedstawić rachunek dyrektorowi do zapłaty. Z wyjaśnieniem, że normalnie by zadzwonił, żeby ktoś mu podał dane, albo sam dokument dowiózł, ale przecież nie będzie opłacał telefonów z prywatnych pieniędzy. Oba tricki przyniosły pożądany skutek. Dodatkowo dyrektor został przywołany przez mnie do porządku, kiedy przedstawił do akceptacji swoje wydatki, związane z pobytem w Polsce, a finansowane przez fabrykę. Dal mi rachunek za instalację anteny satelitarnej oraz zakup serwisu i sztućców. Jak wiem, w innych fabrykach koncernu, takie zjawiska były na porządku dziennym. Ja odmówiłam. Jak oszczędności to oszczędności. Dziwiło mnie wtedy ogromnie, że dyrektor finansowy, w zakładzie produkcyjnym dużego koncernu to młody człowiek, w dodatku z wykształceniem humanistycznym. Dopiero później zrozumiałam, że większość służb ekonomicznych koncernu, to ludzie nauczeni finansów przez koncern i szkolenia. Podobnie zresztą, jak nie szukali ludzi z wykształceniem ekonomicznych, do szefowania działom sprzedaży. Koncern uczył ekonomii koncernu. Nie potrzebował, aby rozumieć działania w skali makro, ale doskonale wykonywać założenia tych, którzy ich realizację planowali. Ba, łatwiej było uzyskać zamierzone efekty, pozostawiając w sumie w nieświadomości, sporą część managerów niższego stopnia. Co znamienne, największe kariery w koncernie, również z Polski, robili absolwenci afrykanistyki, poloniści, lingwiści, historycy? Czyli ekonomiści wychowani na polityce ekonomii korporacji. Przychodzili do pracy, jako Tabula rasa. Po latach- stawali się guru ekonomicznymi w koncernie. c.d.n. 1MAUD
Lula i Kołodko Brazylią rządzi JE Ludwik Ignacy da Silva zwany „Lula”. Zaczynał jako lewak i związkowiec – pozostał tylko umiarkowanym lewicowcem. Mimo to Lewica wychwala Go – bo co ma robić? Jedyny lewicowiec mający jakieś gospodarcze sukcesy..
Nasuwa się porównanie z p. Wilusiem Clintonem. Też straszny lewak – ale w gospodarce zachował umiar. W odróżnieniu od pp. Jerzego W. Busha Juniora (uważanego – niesłusznie – za „prawicowca”) i JE Benedykta Husseina Obamy. Przywódca polskich socjalistów, p. Mirosław Ikonowicz, napisał o "Luli" w lewicowym „PRZEGLĄD”zie laurkę, w której czytamy m.in.: „...głosił na wiecach program reform o marksistowskiej inspiracji. Wbrew obawom. nie poszedł w ślady swego sąsiada, wenezuelskiego prezydenta Hugona Cháveza. Nie znacjonalizował głównych gałęzi gospodarki narodowej, banków ani stacji telewizyjnych (…) Na początku dziesiątego roku rządów Luli brazylijski real umocnił się przeszło dwukrotnie: po dwóch latach kryzysu w gospodarce światowej za 1 US$ płaci się 1,7 reala. Brazylia jest dziś uważana za piątą potęgę gospodarczą świata – po Stanach Zjednoczonych. Rosji, Indiach i Chinach”. A przedtem ile dawano za dolara? ? „3,91 reala”. I bardzo dobrze. To było na 22.giej stronie „PRZEGLĄD”u. A na stronie 44 geniusz gospodarczy, p. prof. Grzegorz W. Kołodko, pisze wielki tekst p/t: „Jak wrócić na ścieżkę wzrostu” z podtytułem:
„Dalsza ekspansja eksportu wymaga osłabienia, a nie wzmacniania złotego – ku czemu znów idzie, a czemu ani rząd, ani bank centralny nie przeciwdziałają”. Bangladesz ma słabą walutę - i, rzeczywiście: całkiem spory eksport. JKM
Żydzi, Gruzja, polskie stocznie – i jeszcze o GMO (linki juz są!) P. Wojciech Jagielski napisał – a wewnętrzna cenzura „Gazety Wyborczej” nieoczekiwanie to przepuściła - trochę prawdy o sytuacji w Gruzji. Chodzi o opozycję – i telewizję. Cytuję: Podczas ulicznych zamieszek w Tbilisi policjanci zdemolowali studio sprzyjającej wówczas opozycji telewizji Imedi. Telewizja została zamknięta, a jej właściciel, milioner Badri Patarkaciszwili (i rywal [Michała] Saakaszwilego w wyborach prezydenckich) został oskarżony o próbę zbrojnego przewrotu. Patarkaciszwili wyjechał do Londynu, gdzie niespodziewanie umarł na serce. Wśród jego krewnych wybuchł spór o telewizję, która stała się w Gruzji symbolem walki o wolność słowa. Ujął się za nią nawet przychylny Saakaszwilemu Zachód, który posłał do Tbilisi mediatorów z pojednawczą misją. We wrześniu 2008 r. zamknięta przez władze Imedi znów zaczęła nadawać. Decyzją gruzińskiego sądu jej właścicielem został obywatel USA [Józef] Kay, kuzyn Patarkaciszwilego, któremu mimo protestów innych spadkobierców sąd przyznał większość udziałów w telewizji. Kay wkrótce potem sprzedał telewizję koncernowi RAKIA z Dubaju. RAKIA to jeden z największych zagranicznych inwestorów w Gruzji i utrzymuje bardzo przyjazne stosunki z prezydentem Saakaszwilim. Kwestia własności Imedi wciąż budzi kontrowersje, tym bardziej, że arabscy właściciele RAKIA twierdzą, że nic nie wiedzą o własnej inwestycji w gruzińską telewizję. Bez względu na to, jak prawnie wygląda jednak sprawa własności stacji, jej nowym szefem został [Jerzy] Arweładze, prawa ręka Saakaszwilego i były szef jego gabinetu. Pod rządami Arweładzego Imedi ze stacji krytycznej wobec władz stała się stacją dworską. Wcześniej podobną ewolucję przeszła najpopularniejsza w kraju telewizja Rustawi-2. Tę niezależną wcześniej stację z rąk prywatnych właścicieli przejęła zarejestrowana na Wyspach Dziewiczych firma Degson Ltd. Trzecią część udziałów w niej posiada Dawid Beżuaszwili, poseł partii Saakaszwilego i brat dyrektora gruzińskiego wywiadu.
Dla większości Gruzinów telewizja jest głównym źródłem informacji. Rustawi-2 i Imedi kontrolują w sumie dwie trzecie telewizyjnego rynku Gruzji Teraz proszę sobie przypomnieć sprawę polskich stoczni, sprzedawanych przez JE Aleksandra Grada Dla leniwych – streszczam: P. Grad zaręczył, że inwestor, fundusz z Kataru, jest „absolutnie wiarygodny”. Na drugi dzień ów fundusz („QInvest”) ogłosił, że on w ogóle nie miał i nie ma zamiaru tych stoczni (sprzedawanych, oczywiście, bez licytacji lub otwartego przetargu) kupować. Nabywcą za to okazała się być zarejestrowana na Antylach holenderskich spółka składająca się z byłych (?) pracowników Mossadu, z b. szefem Mossadu na czele. Deal zaś polegał -jak mi wyjaśniono – na tym, że Mossad przejmuje te stocznie jako gwarancję finansową – w zamian za co załatwia III Rzeczpospolitej, że Republika Gruzińska kupi produkowane przez państwowe fabryki rakiety przeciwlotnicze. Rakiety te są potrzebne, bo w Gruzji ministrem wojny jest Żyd - dokładnie: obywatel Państwa Izrael! Ma, oczywiście, i drugie, gruzińskie, obywatelstwo. Od paru lat. Został oddelegowany do Gruzji – gdzie zresztą ponad tysiąc izraelskich instruktorów szkoli armię RG (z miernym skutkiem – sądząc po wyniku starcia z oddziałami FR o Osetię Południową). A zainteresowanie Państwa Izrael Gruzją bierze się stąd, że lotniska w Gruzji są potrzebne samolotom Izraela – na wypadek ataku przeciwko Iranowi! Informacje podane przez p.Jagielskiego są bliźniaczo podobne. Forma mająca nabyć telewizje jest zarejestrowana w kraju arabskim, - ale jej „właściciele” nie mają pojęcia, że ją nabyli lub mieli ją nabyć. Zdanie o firmie Degson Ltd.; 'Trzecią część udziałów w niej posiada Dawid Beżuaszwili, poseł partii Saakaszwilego i brat dyrektora gruzińskiego wywiadu.” każe spytać: w czyich rekach jest „gruziński” wywiad. Bo w czyich jest armia, to już wiemy. Pytanie: czy zamieszczenie tego artykułu to niedopatrzenie – czy też kolejna przesłanka popierająca moją tezę, że USA są pro-semickie – a UE będzie się z czasem stawała, w opozycji do USA, coraz bardziej anty-semicka. A np. sprzedaż przez RF potężnych niszczycieli marynarce FR, która przecież przeciwstawia się na Morzu Czarnym marynarce RG? A postępowanie władz szwedzkich? Zanosi się na „nieoczekiwaną zamianę miejsc”. Niektórzy z Państwa (videte: wczorajszy wpis) nie są przekonani do przykładu z pomidorem. Proponuję więc drobną modyfikację. Mam w dwóch szklarniach dwie odmiany pomidorów. Różnią się one tylko jednym genem: „westminsterskie” mają gen GAMMA – „eastminsterskie”, w tym samym miejscu: gen DELTA. Teraz eastminsterom wszczepiam gen GAMMA – a westminsterom: gen DELTA. Pytanie: czy mam w tych dwóch szklarniach dwie linie pomidorów GMO – czy poczciwe westminsterki i eastminsterki? Innymi słowy: czy roślina jest GMO dlatego, że dokonano na niej modyfikacji genetycznej – czy też ktoś proponuje inną definicję GMO? Jeśli tak - to jaką? O definicję pytam... JKM
18 marca 2010 Kult człowieka i rozumu- zamiast Kultu Pana Boga.. Do czego doprowadza ten mit całą Europę? Widać już gołym- że tak powiem okiem. Cały ten socjalistyczny syf tonie w socjalistycznych długach. Ale socjaliści ratują się jak mogą, ściągając haracze z niepodległych kiedyś państw, dzisiaj podległych- tak jak Polska. Podległych komisarzom ludowym, którzy właśnie zadecydowali, że Polska dostanie tylko 208 milionów ton dwutlenku węgla jak niepłatną pulę. Za resztę będzie musiała zapłacić, a będzie nas to kosztowało kilkadziesiąt miliardów złotych.(???). Znowu wzrosną podatki, zabijając małych, dobierając się do skóry średnim i faworyzując wielkich- bo oni sobie jakoś poradzą. Chociaż nie wszystko stracone, jak prezydentem zostanie pan Radek Sikorski, a prezydentową jego małżonka, Anne Applebaum - może los nasz się odmieni. Tym bardziej, że za pana Radka stręczy, pardon - ręczy sam pan Kazimierz Marcinkiewicz, były premier jak się patrzy, którego główną zasługą było utworzenie nowych biur, żeby móc w nich się zapytać o inne biura- te właściwe, których szuka spragniony wędrówki po labiryncie biurokracji- petent. Było to w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. W wywiadzie dla pisma” Polska” z dnia 27-28.02 2010, pan były premier, już nie żonaty ze swoją była żoną, a teraz związany z Izabellą z Brwinowa, powiedział w sprawie Radka Sikorskiego:” Ma londyńskie i amerykańskie doświadczenie, świetną żonę znaną na całym świecie. A przecież żona też liczy się w tym wyścigu, bo Polacy patrzą na prezydencką parę. Anne Applebaum mogłaby być dla Polaków kimś takim jak Królowa Bona” (???) Bo Królowa Jadwiga - to chyba nie! No naprawdę większych jaj od czasu utworzenia tych biur- pan Marcinkiewicz nie wymyślił! Jeśli mamy mieć Królową- to papież powinien ją namaścić, tak jak kiedyś namaszczał królów. I to wszystko jakoś trzymało się kupy. Ale nie śnił wtedy nikt o demokracji- jako wielkim wybuchu, niszczącym monarchię katolicką. W 1990 roku, pani Anne Applebaum i pan Radek Sikorski publikowali propagandowe teksty przeciw panu Tymińskiemu, który był kandydatem na prezydenta, a który przegrał wybory, do tej pory twierdząc, że zostały sfałszowane. Wtedy to pani Anita Gargas, dziennikarka Gazety Polskiej, przymierając głodem w Kanadzie, korzystała z pomocy pana Tymińskiego. Ale widomo.. Wdzięczność się szybko starzeje, a pamięć bywa zawodna. Teraz walczy z” komuną”, popierając ekipę, która komunizm buduje, zachodząc nas od tyłu… Ale mamy jeszcze związkowca pan Janusza Śniadka, który twierdzi, że:” Nie pozwolimy, żeby zakłady umierały w ciszy”(???) A Polska panie Januszu umiera w ciszy, dzięki poparciu pana i pańskich ludzi, podczas przyłączania polski do Unii Europejskiej.. Prawda? Natomiast w Kielcach ludzie z pewnością nie poumierają, tak wcześnie, bo właśnie rusza tam europejski program, współfinansowany przez miasto Kielce, czyli mieszkańców tego miasta, w którym tamtejsi urzędnicy będą organizować tamtejszym mieszkańcom życie to właściwe- indywidualne i społeczne- kolektywne. Chodzi o to, żeby robić systematycznie badania, jak ludzie mają żyć, żeby byli zdrowsi (???). Dziwne, że w programie nie ma mowy, żeby mieszkańcy Kielc byli mądrzejsi.. Tylko zdrowsi. Zupełnie jak z bydłem. Ma być zdrowe a nie koniecznie - mądre. Za 2 miliony euro, urzędnicy z pewnością nam powiedzą i nie będą trzymać w tajemnicy eliksiru zdrowego życia Będą robić ankiety, monitorować mieszkańców, obserwować i radzić.. Jest to pierwszy etap orwellowskiej kontroli do roku 2011, za 2 mln euro, potem będzie etap II. Chyba będą wyłapywać tych wszystkich, którzy do urzędniczych wskazówek się nie dostosują, i pozwolą sobie żyć według własnego widzi mi się. Będą pierwsze ofiary urzędniczych fanaberii. Problem będzie też z umieszczeniem więźniów w więzieniach, które są bardzo przepełnione, a trzeba będzie zwalniać z nich skazanych, bo są przepełnione, gdyż według europejskich norm, każdy skazany musi mieć co najmniej 3 m2 powierzchni. Są to tzw. prawa człowieka, które dają prawa więźniom, a nakładają obowiązki na ludzi, którzy nikomu nic nie zrobili, tylko tyle, że są. Minister Sprawiedliwości ma sprawiedliwość w poważaniu, bo liczą się europejskie wskaźniki, wydumane za biurkami socjalistów, którzy karę uważają za wielkie zło ludzkości. Liczy się nieuchronność kary, o czym może z całą swoją wiedzą zaświadczyć pan Moczydłowski, który jest zwolennikiem liberalizacji prawa dla przestępców. Trzeba ich wychowywać - twierdzi w zacietrzewieniu amokoidalnym, pan Moczydłowski.. A ja twierdzę, że najlepsze wychowanie jest poprzez surową karę, tak żeby przestępca nie myślał o powrocie do celi, jako zbawieniu. Kara ma być nauczką za złe postępowanie. Oczywiście odpowiednią do popełnionego czynu. Na przykład za zabicie kogoś z premedytacją- kara śmierci. Nie potrzeba będzie żadna cela, nawet taka trzy metrowa i do kwadratu. Nie ma kary- to nie ma i miary- mówi stare polskie przysłowie. No właśnie przy okazji więziennictwa przyszedł mi do głowy pomysł związany…. z parytetami. Bo dlaczego nie zastosować pomysłu z koedukacyjnymi więzieniami? Kobiety z mężczyznami razem, do tego transwestyci i homoseksualiści poumieszczani według parytetów, ale tak, żeby norm europejskich Broń Boże-nie naruszyć.. No i Praw Człowieka i Obywatela. Te są dla Lewicy laickiej – „ Święte”.. Jak się zrobi taki melanż, może Sodoma i Gomorą sprawy rozwiążą.. Socjaliści muszą taki projekt podsunąć pod głosowanie, żeby nareszcie parytety zatriumfowały. I była zadowolona pani Henryka Bochniarz i dawny gitarzysta zespołu „Perfekt”. A póki co, pan senator Jan Rulewski, z listy” liberalnej” Platformy Obywatelskiej wystąpił z odgrzewanym pomysłem opodatkowania kolorowych napojów dla dzieci.(???). Panu senatorowi chodzi o to, żeby walczyć z otyłością, bo sam otyłym już nie jest, a rodziców dzieci ma w głębokim poważaniu- jak to socjalista. On wie lepiej! Będzie jakiś fundusz, ktoś tym funduszem zarządzać musi ,będą nowe posady- będzie miło i przyjemnie, no i bardzo słodko. Każdy wypalony papieros skraca nasze życie o godzinę, tak twierdzą propagandyści serwujący nam niepalenie, a każda wypita flaszka czyni ten czas niezapomnianym- twierdzą z kolei pracownicy Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych, która to agencja wcale nie zamierza rozwiązywać problemów alkoholowych. Bo gdyby rozwiązała, sama zostałaby rozwiązana. I żegnajcie posady.. I kto w dobie rosnącego bezrobocia poważyłby się na utratę państwowej posady.. Tym bardzie, że Państwowa Agencja opiniuje decyzje w sprawie koncesji na handel alkoholem i przedłuż w nieskończoność zgodę na handel alkoholami.. To jest dopiero władza! To jest dopiero sposób na odczytywanie potrzeb współczesności.. No i ten cały biurokratyczny socjalizm , tak nam dokucza.. „Socjalizm jest lepszy, bo w kapitalizmie trzeba mieć najmniej 3 tysiące dolarów,, żeby umrzeć”- twierdził Lech Wałęsa jeszcze w 1980 roku. Ale można te trzy tysiące dolarów zarobić.. WJR
Moc i trwałość RP Nad wejściem do budynku Sądu Okręgowego przy al. Solidarności w Warszawie wykuty w elewacji napis głosi: "Sprawiedliwość jest ostoją mocy i trwałości Rzeczypospolitej". Chcemy wierzyć, że do sądu udajemy się po sprawiedliwość, tu, teraz, w Polsce, a nie po wyrok, z którym nie tylko że nie możemy się zgodzić, ale którego nie potrafimy nawet zrozumieć. Jak na przykład wyroku Sądu Apelacyjnego w Katowicach w sprawie Alicja Tysiąc kontra "Gość Niedzielny". Wszystko wskazuje na to, że wyroków trudnych do pogodzenia z "ostoją mocy i trwałością Rzeczypospolitej" będzie więcej, gdyż niewiele zrobiliśmy przez ostatnie 20 lat, aby z pełną odpowiedzialnością wyjaśnić sobie, co oznaczają te ważne słowa. Z czego mają wynikać moc i trwałość Rzeczypospolitej, by mogła się zrealizować w sprawiedliwym dla niej wyroku? Każdy bowiem wyrok, także ten w bulwersującej sprawie, jaki wytoczyła Alicja Tysiąc "Gościowi Niedzielnemu", wydawany jest w imieniu Rzeczypospolitej. Czym jest zatem ta nasza Rzeczpospolita, która początek ludzkiego życia i jego ochronę uznaje wyłącznie za sprawę światopoglądu katolickiego, która oskarża Kościół o używanie "języka nienawiści", która w końcu afirmuje upokorzenie Polski na międzynarodowym forum za sprawą obywatelki, która zaskarżyła polskie władze do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Wraz z umacnianiem się zasady suwerenności sędziowskiej, której - warto o tym pamiętać - do 1989 roku raczej w Polsce nie było, orzeczenia sądów noszą w sobie coraz większe znamię indywidualnych, wręcz światopoglądowych zapatrywań sędziów, a te - jak wiadomo - kształtowane są w dużym stopniu przez współczesne media. Bywa i tak, że niektórzy sędziowie kierują się - jak dawniej - światopoglądem marksistowskim, który zwalczał katolicyzm z jego uniwersalną etyką. Możliwe są też bardziej lub mniej uświadamiane różnice wynikające z uwarunkowań cywilizacyjnych, wszak na naszym terytorium ścierają się aż cztery różne typy cywilizacji. Konsekwencją tego jest zróżnicowane podejście do wielu zagadnień społecznych, w tym do prawa i jego tworzenia, a więc także do wyroków sądów, które pozostają przecież ważnym źródłem prawa stanowionego. Współcześnie w Europie i Polsce dominują dwa podejścia do stanowienia prawa. Za prof. Feliksem Konecznym można określić je jako dwie metody - aprioryczną i aposterioryczną. Pierwsza - rewolucyjna - zakłada, że zadaniem prawodawcy jest jak najszersze ujęcie wszystkich możliwych dziedzin życia w normy prawne, tak by można było powiedzieć, że zgodne z prawem jest wszystko to, co nie jest sprzeczne z przepisami. Druga metoda aposterioryczna - ewolucyjna - polega nie na drobiazgowym przewidywaniu i planowaniu, co jeszcze można ująć w prawo, ale na stopniowym zamienianiu norm etycznych w prawne na podstawie wielowiekowego doświadczenia i usankcjonowanego zwyczaju. Ta metoda jest właściwa dla ducha Polski, gdyż większość jej obywateli uznaje za obowiązującą etykę katolicką w życiu prywatnym i publicznym i reprezentuje cywilizację łacińsko-chrześcijańską. Wróćmy do metody rewolucyjnej, którą można określić także jako typowo lewicową. U progu tzw. transformacji ustrojowej dokładnie ujął jej sens komunistyczny premier Zbigniew Messner, mówiąc: "Co prawnie nie jest zabronione, jest dozwolone". Tym regulatorem życia zbiorowego ma być zawsze prawo i stojące na jego straży sądy. Z biegiem lat sfera wolności, czyli tego, co jest dozwolone, a nie zabronione, stopniowo się jednak kurczyła i obejmuje dziś coraz mniej dziedzin życia zbiorowego. Wkrótce zabraknie miejsca, w którym mogłaby się wyrazić ludzka aktywność nieobjęta prawną regulacją, tym bardziej że model ten z powodzeniem kontynuuje Unia Europejska. W ewolucyjnym modelu stanowienia prawa, bliskim prawicowemu postrzeganiu świata, oczekiwanie sprawiedliwości pozostaje w ścisłym związku z wpływem etyki na prawo. Etyka jako norma pozbawiona przymusu, budowana przez wieki na zasadzie świadomej dobrowolności, poprzedza bowiem normę prawną uzbrojoną w taki przymus. Jest przy tym mniej kontrowersyjna i konfliktogenna. To, co obecnie obserwujemy, to próba poszerzenia stosowania prawa na te wszystkie nowe - najczęściej konfliktowe - sytuacje, których nie da się w bezpośredni sposób wprost odnieść do obowiązujących przepisów. Tymczasem nadaktywne prawo nie sprawdza się w sytuacjach, gdy zachodzi konieczność zajęcia stanowiska wobec nowych aspektów życia zbiorowego, tych, które nie stały się powszechnie uznane za etyczne. Nie czekając na utrwalenie się pewnego zgodnego zwyczaju, z którego mogłaby się wyłonić pozytywna tradycja, prawo - mimo że jest zupełnie nieprzystosowane i bezradne - brutalnie wkracza w te dziedziny. Jest nie tylko bezradne, ale bywa też nielogiczne, o czym można się przekonać, czytając niektóre sędziowskie uzasadnienia wyroków w sprawach dotyczących naruszenia wartości czy dóbr osobistych. Wie o tym wszystkim doskonale ta strona konfliktu, która żyjąc w Polsce, nie akceptuje polskich tradycyjnych wartości cywilizacyjnych, chce je zmienić, a nawet zlikwidować i zastąpić innymi, wygodnymi dla siebie. Dlatego występuje z powództwami, licząc na to, że sąd w oparciu o przepisy prawa nie będzie miał innej możliwości, jak zastosować obowiązujące prawo do nieadekwatnej sytuacji z korzyścią dla powoda. W ten sposób powstaje nowe prawo, nieakceptowane przez większość obywateli, prawo niesprawiedliwe, bo pozostające w sprzeczności z ich oczekiwaniami. Dziś, kiedy słyszymy pytanie, czy Polska jest państwem prawa, zastanawiamy się, co to może oznaczać. Państwem prawa były także hitlerowskie Niemcy, gdyż organizowały życie obywatelom od kołyski aż do śmierci. Pozbawione etyki stały się totalitarnym państwem bezprawia. Także demokracja, jeśli jest pozbawiona wartości, co przypomniał nam Jan Paweł II, przemienia się w totalitaryzm. Chcemy, by sądy broniły naszych polskich, tradycyjnych wartości. Taka jest wola większości i w tym tkwi moc i trwałość Rzeczypospolitej. Wojciech Reszczyński
JAK NAM ULŻY BANK ŚWIATOWY Ministerstwo Finansów i Bank światowy mają do końca roku przygotować raport na temat efektywności systemu ulg i odliczeń podatkowych. Raport ma powstać „w oparciu o najlepsze praktyki i doświadczenia innych krajów”. Maciej Grabowski, podsekretarz stanu w Ministerstwie Finansów wyjaśnił, że resortowi zależy nam na tym, żeby dokładnie dowiedzieć się tego, czy funkcjonujące w obecnym systemie przywileje podatkowe, ulgi i zwolnienia są właściwie adresowane i spełniają swoją rolę. Nie wiem ile eksperci Banku Światowego wezmą od polskich podatników za przygotowanie raportu o ulgach w polskim systemie podatkowym, ale pozwolę sobie przedstawić swój - gratis. Ulgi podatkowe są wyrazem tendencji do pozostawienia podatnikom nieco większych kwot, pod warunkiem jednakże skierowania wydatków w stronę odpowiadającą politykom i ich poglądom społecznym lub ekonomicznym. Istnienie ulg ma być przejawem stymulacyjnego oddziaływania państwa na gospodarkę przy pomocy instrumentów podatkowych. W przypadku podatku dochodowego ulgi te oznaczają najczęściej możliwość wspólnego rozliczenia podatku małżonków lub rodziców z dziećmi, co przy progresji podatkowej i zróżnicowaniu dochodów osób wspólnie się rozliczających łagodzi skutki progresji podatkowej (ulga „prorodzinna”) a w przypadku działalności gospodarczej możliwość zmniejszenia podstawy opodatkowania przez uznanie za koszty uzyskania przychodu wybranych wydatków (szybsza amortyzacja) lub dokonania ich odpisu od podstawy opodatkowania, albo od podatku (ulga „inwestycyjna”). Ulgi, z definicji, mają „ulżyć podatnikom”. Ich zwolennicy zdają sobie sprawę, iż wysokie stawki podatkowe i stroma progresja oraz system ubezpieczeń społecznych nie służą życiu rodzinnemu i prokreacji, nie sprzyjają inwestycjom i tworzeniu nowych miejsc pracy. Ulgi podatkowe mają więc przeciwdziałać z jednej strony starzeniu się społeczeństwa, a drugiej – hamowaniu akumulacji kapitału i procesów inwestycyjnych spowodowanych przez wcześniej uchwalone przepisy podatkowe. W ten sposób państwo niweluje po trosze skutki zła, które wcześniej samo wyrządziło. Ulgi mają to do siebie, że dotyczą zawsze tylko pewnej grupy podatników, komplikują system podatkowy, co zwiększa koszty poboru podatków i zmniejsza efektywne dochody państwa. Rozbudowany system ulg prowadzi do zmniejszania podstawy opodatkowania, choć w tym samym czasie inne przepisy starają się tę podstawę powiększyć. Jedną z najpopularniejszych jest tak zwana ulga „prorodzinna” polegająca na różnicowaniu podatku pod względem ilości członków rodziny. Jest ona wyrazem dbania nie tylko o rodzinę i przyrost naturalny, ale także o mniej zamożnych, w myśl teorii, że rodziny wielodzietne znajdują się w gorszym położeniu. Ulga taka znalazła się w polskim ustawodawstwie podatkowym bezpośrednio po I wojnie światowej, aczkolwiek w limitowanym zakresie. Ustawodawca uznał wówczas, że istnieją granice wspierania prokreacyjności. Ulgi przysługiwały do czwartego dziecka włącznie. Piąte już nie wpływało na wymiar podatku. Jednak przedstawiciele świata nauki od początku zgłaszali zastrzeżenia do takiego rozwiązania. Prorodzinne „ulgi podatkowe zapewne nie przysparzają znaczniejszej liczby dzieci, aczkolwiek osłabiają poczucie odpowiedzialności rodziców za losy potomstwa. Poplecznicy rodzin wielodzietnych powinni raczej popierać rozwiązania podatkowe prowadzące do zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego i kapitalizacji, które ułatwiłyby gospodarkę przyszłych pokoleń. Tymczasem dzieje się odwrotnie. Ustawodawca zachęca ludzi do mnożenia potomstwa, a równocześnie zniechęca do kapitalizacji, stanowiącej podwalinę przyszłego dobrobytu, przepisami obciążającymi wyżej ludzi oszczędnych” – pisał Adam Krzyżanowski. W dzisiejszej rzeczywistości społecznej i podatkowej, zważywszy że najwięcej rodzin wielodzietnych żyje na wsi oraz że rolnicy nie płacą podatku dochodowego, taka ulga nie ma dla nich najmniejszego sensu. W przypadku podatku dochodowego od działalności gospodarczej ulgi stanowią remedium na zaniżone stawki amortyzacyjne. Nie istniałby bowiem problem „ulg inwestycyjnych”, gdyby wcześniej nie wprowadzono sztucznych barier dla inwestycji w postaci wydumanych stawek amortyzacyjnych, które powodują, że podatnik musi zapłacić podatek dochodowy, choć z ekonomicznego punktu widzenia wcale nie osiągnął dochodu, gdyż inwestował w rozwój przedsiębiorstwa. Obecnie korzystają z tego stanu rzeczy głównie banki i firmy leasingowe. Jak piszą Robert Hal i Alvin Rabushka, „bank łączy usługi z podstawową funkcją pożyczania od deponenta i kompensuje sobie cenę usługi z płatnością odsetek. Usługi obejmują obsługę depozytu, rozliczenie czeków, przygotowanie wyciągów bankowych, udostępnienie bankomatów, a nawet darmowych skrytek bankowych. Odliczając cenę usług i płacąc jedynie pozostałą różnicę w formie odsetek, bank w rezultacie pozwala deponentowi odliczyć cenę usługi. Traci na tym rząd.” Z drugiej strony odsetki od kredytów bankowych zaciąganych na cele inwestycyjne stanowią dla przedsiębiorców koszt uzyskania przychodu, który pomniejsza dochód do opodatkowania. Kwoty zaciągniętego kredytu nie stanowią zaś przychodu, lecz powiększają pasywa. W zestawieniu z niskimi stawkami amortyzacyjnymi sprzyja to akcji kredytowej banków. Jednak Hall i Rabushka mają rację podkreślając, że „osoby sterujące rynkiem kapitałowym [...] nie lubią udzielać pożyczek firmom powstałym na podstawie wspaniałych nowych pomysłów. Chętnie natomiast udzielają pożyczek zagwarantowanych łatwo zbywalnymi aktywami za pomocą hipotek lub innych podobnych uzgodnień.” W rezultacie, dodają ci sami autorzy, „mamy do czynienia z wypaczaniem bodźców ekonomicznych, przesunięciem ich od pobudzania przedsiębiorczości i umiejscawianiem w bezpiecznych działaniach finansowanych kredytami.” Badania przeprowadzone w Wielkiej Brytanii, Szwecji, Niemczech i Stanach Zjednoczonych wykazały silną ujemną korelację pomiędzy wzrostem PKB a zróżnicowaniem stawek podatkowych pomiędzy sektorami gospodarki. Dyskwalifikuje to pomysły stymulowania wzrostu gospodarczego przez ulgi inwestycyjne w preferowanych regionach lub sektorach gospodarki. (M. King, D. Fullerton, „The Taxation of Income from Capital: A Comparative Study of the United States, United Kingdom, Sweden and West Germany”, University of Chicago Press 1984). Chociaż w Japonii i Niemczech stopa inwestycji jest wyższa niż w Stanach Zjednoczonych, to inwestycje w Stanach Zjednoczonych są lokowane w sektorach o wyższej wydajności, co powoduje wyższą dynamikę wzrostu. Ponieważ ulgi inwestycyjne z założenia mają kierować inwestycje do wybranych sektorów lub regionów, bynajmniej niekoniecznie do tych o najwyższej wydajności, mogą one wpływać negatywnie na wzrost gospodarczy. Beneficjentami ulg podatkowych są częściej specjaliści od wyszukiwania luk w przepisach niż normalni inwestorzy. Do grona korzystających z ulg można zaliczyć także różne grupy interesów, które stoją za tymi ulgami. W uprzywilejowany sposób traktowany jest w Polsce sektor budownictwa, z uwagi na istniejące od pierwszego roku obowiązywania ustawy podatkowej możliwości dokonania odpisu od podstawy opodatkowania „wydatków na cele mieszkaniowe”. Mimo jednak istnienia tej ulgi ilość budowanych mieszkań systematycznie malała. W roku 1994 odliczenia na cele mieszkaniowe wyniosły 4.932.000.000, w roku 1995 - 7.208.000.000, a w roku 1996 - 11.817.000.000. W roku 1996 zmniejszenie podatku z tego tytułu osiągnęło wartość 4.400.000.000 złotych, a liczba korzystających z odliczenia doszła do poziomu 5.800.000 miliona podatników! Tymczasem liczba wybudowanych mieszkań systematycznie spadała - w roku 1994 oddano do użytku 76.000 mieszkań, w roku 1995 – 67.000, a w roku 1996 - 62.000. Wzrostowi odliczeń na cele mieszkaniowe o 140% towarzyszył spadek liczby oddawanych mieszkań o 20%!!!. W tym kontekście, biorąc równocześnie pod uwagę wzrost liczby oddawanych mieszkań w roku 1998, kiedy ulgi zostały znacząco zredukowane, można sformułować paradoksalne twierdzenie, że ilość mieszkań oddawanych do użytku jest odwrotnie proporcjonalna do wykorzystywanych ulg podatkowych. W tym samym czasie, gdy malała ilość oddawanych mieszkań, rosły ich ceny, zyski przedsiębiorstw budowlanych, sprzedawców materiałów budowlanych i developerów. Ja im wcale nie zazdroszczę tych zysków, ale byłoby lepiej dla całej gospodarki gdyby nie były one efektem manipulowania przy przepisach podatkowych. Co więcej, ulgi podatkowe dla wybranych podatników szkodzą innym podatnikom i gospodarce jako całości. Nie można bowiem zapomnieć o tym, pisze Henry Hazlitt, że „rząd nigdy nie daje przemysłowi tego, czego mu nie zabrał (...) Rząd nie może udzielić przemysłowi żadnej pomocy finansowej, jeśli wcześniej czy później nie odbierze mu środków. Wszystkie fundusze rządu pochodzą z podatków (...) Kiedy rząd udziela przemysłowi pożyczek lub subsydiów, w istocie opodatkowuje tych prywatnych przedsiębiorców, którym się powiodło, aby wesprzeć tych, którym się nie powiodło.” Paul Kirchhof twierdzi, że wszystkie ulgi podatkowe powinny zostać bezpowrotnie zniesione, gdyż odbierają podatnikowi wolność działania według zasad zdrowego rozsądku. Jest on zmuszany do takiego lawirowania z podatkami, że przestaje widzieć własny interes gospodarczy, a obowiązujące przepisy często wpędzają go w niedorzeczne projekty tylko z pobudek podatkowych. Likwidacja ulg nie może jednak zostać użyta do podwyższenia powszechnego obciążenia podatkowego, lecz raczej iść w parze z wyraźnym obniżeniem stawek podatkowych. Wtedy obywatele będą nie tylko uwolnieni od wewnętrznie niespójnego systemu podatkowego, ale w efekcie będą obciążeni niższymi stawkami podatkowymi. Decyzje gospodarcze będą zaś podejmowane wyraźnie według kryterium ekonomicznej racjonalności, a nie omijania podatków. Rozwój gospodarczy i wzrost PKB pociągają za sobą w sposób oczywisty podwyższenie dochodów podatników. Zwiększa się tym samym podstawa opodatkowania, co sprawia, że zwiększają się wpływy podatkowe, a ten sam przychód co poprzednio, Skarb Państwa może osiągnąć zmniejszając stawki podatkowe, co dodatkowo sprzyja koniunkturze gospodarczej, i dalszemu wzrostowi dochodów podatników. Każda nowa ulga podatkowa powoduje natomiast obniżenie podstawy opodatkowania, czego skutkiem jest konieczność zwiększenia stawek podatkowych dla utrzymania tego samego poziomu wpływów podatkowych. Ulgi powoduję, że podatnicy koncentrują się na zmniejszaniu dochodu do opodatkowania niż inwestowaniu w celu wytworzenia towarów i usług potrzebnych konsumentowi. Jak twierdzą Daniel J. Mitchell i William W. Beach, rząd powinien zaprzestać wykorzystywania podatków do manipulowania gospodarką i sterowania zachowaniem społeczeństwa. Gdy ustawodawcy używają systemu podatkowego do zachęcania do danej działalności lub zniechęcenia do niej, siłą rzeczy przyczyniają się do coraz większego skomplikowania przepisów. Wynikający z tego wzrost czasu i środków niezbędnych do tego, aby pozostawać w zgodzie z prawem, stanowi ukryty podatek – podatek od płacenia podatków. Ponadto, podatnicy zaczynają podejmować decyzje na podstawie polityki podatkowej, a nie w oparciu o to, co ma największy sens z ekonomicznego punktu widzenia. „Wiele rzeczy w życiu jest godnych pochwały – wliczając w to higienę dentystyczną, dbanie o prządek na własnym podwórku, pomaganie starszym przy przechodzeniu przez ulicę i chodzenie do kościoła. Nie znaczy to jednak, że powinno się zachęcać do takich działań za pomocą przepisów podatkowych – twierdzą Mitchell i Beach. Kiedy pierwszy statek zawinął do portu w Sankt Petersburgu, w 1701 roku, a była to holenderska jednostka, otrzymał od Piotra Wielkiego prawo do nie płacenia cła przez resztę swojego fizycznego żywota. Ta decyzja wydłużyła żywot statku do około stu lat, trzy razy więcej niż przeciętna. „Niestety często bywa tak, że decyzje polityków dotyczące podatków mające na celu doprowadzenie do ożywienia gospodarczego poprzez ulgi w podatku dochodowych kończą się jak w podanym przykładzie” – skonkludował przytaczający tę anegdotę Krzysztof Rybiński. O specjalnych ulgach – między innymi na niektóre rodzaje orzeszków – jakie wprowadzało Ministerstwo Finansów za światłą radą specjalistów z Banku Światowego już pisałem: Ale w skrócie może przypomnę, żeby Ministerstwo Finansów i Bank Światowy nie musieli długo szukać: Rozporządzenie Ministra Finansów z dnia 18 maja 1990 roku zwalniało od podatku obrotowego i dochodowego podatników osiągających przychody z niektórych rodzajów nowo uruchomionej działalności gospodarczej. Spowodowało to gwałtowny wzrost ilości nowych podmiotów gospodarczych, których działalność sprowadziła się do tego, iż stawały się importerami towarów, które z dużą marżą sprzedawały podmiotom już działającym, które z kolei sprzedawały je prawie po kosztach nabycia. Zwolnienie przysługiwało na okres jednego roku, dwóch lub pięciu lat w zależności od rodzaju podejmowanej działalności gospodarczej. Było ono udzielane pod warunkiem, że podatnik w okresie objętym zwolnieniem i dwóch lat po tym okresie nie zaprzestanie na stałe wykonywania działalności gospodarczej. Wyjaśnienie pojęcia „stałego zaprzestania działalności” znalazło się w rozporządzeniu Ministra Finansów z 8 lipca 1991 roku. Uznano za nie „likwidację działalności gospodarczej” oraz jej „przerwanie przez zaniechanie dokonywania zakupów i sprzedaży towarów handlowych, produkcji wyrobów albo świadczenia usług na okres co najmniej trzech kolejnych miesięcy”. W efekcie, przez dwa lata po okresie zwolnienia, wiele podmiotów co trzy miesiące dokonywało zakupu lub sprzedaży małej partii towarów lub wykonywało jakąś usługę. Podobny mechanizm funkcjonował w działalności zakładów pracy chronionej. Zarządzenie Ministra Finansów z dnia 16 czerwca 1993 roku w sprawie zaniechania poboru podatku od towarów i usług od zakładów pracy chronionej spowodowało, że zaczęły ono masowo importować towary z zagranicy nakładając wysoką marżę przy ich odsprzedaży w Polsce, a ich nabywcy z powrotem je eksportowali z zerową stawką podatku VAT, co rodziło prawo do odzyskania z urzędów skarbowych kwoty zapłaconego podatku VAT. Gdy się wprowadza jakiekolwiek ulgi podatkowe, natychmiast trzeba zwiększyć ilość kontrolerów. Ponieważ kontrolerów powołuje to samo państwo, które tworzy ulgi, trzeba też powołać kontrolerów, którzy będą kontrolować kontrolujących. I oczywiście trzeba zwiększyć podatki, bo kontrolerzy muszą z czegoś żyć. Pobór podatków kosztuje. „Chcąc obliczyć, ile rząd zyskał przez nakładanie podatków, należy od dochodu podatkowego brutto odciągnąć koszta poboru. Chcąc obliczyć ile społeczeństwo zapłaciło, należy koszta poboru dodać do sumy, wyrażającej ilości, które wpłynęły do kas skarbowych z powodu nakładania podatków” – pisał Adam Krzyżanowski. Im więcej jest ulg podatkowych, tym koszty poboru podatków rosną, a zatem realny dochód z opodatkowania jest mniejszy, a efekt opodatkowania gorszy. Urzędnicy skarbowi pochłonięci są kontrolą wykorzystywania ulg w mało efektywnym podatku dochodowym przez co efektywna kontrola podatników z obszarów newralgicznych w zakresie płacenia VAT i akcyzy jest dużo gorsza. Jak twierdził Krzyżanowski „prócz ofiar widocznych (uiszczenie podatków plus koszt poboru) ponosi społeczeństwo ofiary niewidoczne. Dopiero ogół ofiar wyraża obciążenie brutto społeczeństwa”. Funkcjonowanie progresywnego podatku dochodowego z ulgami obciąża gospodarkę na dwa sposoby: poprzez bezpośrednie koszty obsługi podatku oraz pośrednie straty gospodarcze. Do tych pierwszych należy poznawanie przepisów podatkowych, pozyskiwanie odpowiednich dokumentów, wpisy do ksiąg, przygotowywanie zeznań podatkowych, kopiowanie.
Skoro raport ma uwzględniać „najlepsze praktyki i doświadczenia innych krajów” spieszą donieść, że IRS (Internal Revenue Service – amerykański odpowiednik polskiej Izby Skarbowej i Urzędu Kontroli Skarbowej) – publikuje 480 różnych formularzy zeznań podatkowych, a do tego jeszcze 280 formularzy instruktażowych, które mają pokazywać podatnikom, jak wypełnić te 480 formularzy deklaracji i wysyła rocznie 8 miliardów stron formularzy i instrukcji do ponad 100 milionów podatników – na co trzeba ściąć 293.760 drzew. Szacunkowo jednemu amerykańskiemu podatnikowi wypełnienie, skopiowanie i złożenie standardowego formularza 1040 zajmuje 9 godzin i 45 minut. Daje to 5,4 miliarda godzin bezproduktywnej pracy papierkowej. Wszystkie zarządzenia IRS i orzeczenia sądowe w sprawach podatkowych zajmują ponad 100 metrów powierzchni na półce. Podobnie rzecz się ma w Polsce. Aby otrzymać uprawniającą podatnika do dokonania odliczenia od podatku dokonanych wydatków fakturę od sprzedawcy uprawnionego do wystawiania faktury VAT, trzeba niejednokrotnie wiele minut czekać w odpowiedniej kolejce. Sprawdzałem to osobiście, gdy pisałem swoją habilitację. Na przykład w dniu 24 listopada 1998 roku osoba, która zdecydowała się zrobić zakupy w warszawskiej Castoramie pomiędzy godziną 17 i 18, musiała czekać na otrzymanie rachunku średnio 12 minut, jeżeli był to jej kolejny zakup i figurowała już w komputerowym rejestrze klientów, do 18 minut, jeżeli robiła zakupy po raz pierwszy i jej dane musiały dopiero zostać wprowadzone do komputera. W dniu 25 listopada 1998 roku w warszawskim sklepie Praktiker pomiędzy godziną 11 i 12 czynność ta zajmowała odpowiednio 13 minut dla osób już zarejestrowanych i 17 minut dla robiących zakupy po raz pierwszy. Zważywszy, że ponad 8.500.000 podatników korzysta z odliczeń podatkowych, musi więc posiadać odpowiednie dowody poniesionych wydatków, to nawet gdyby na jednego podatnika przypadał jeden zakup, średnio podatnik taki potrzebuje 15 minut na pozyskanie odpowiedniego dokumentu, co pomnożone przez ilość podatników dokonujących odliczeń daje 2.150.000 godzin spędzonych na bezproduktywnym pozyskiwaniu dokumentów, czyli zarówno indywidualnie, jak i społecznie straconych. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można jednak przyjąć, że statystyczny podatnik korzystający z odliczeń posiada więcej niż jeden dokument potwierdzający prawo do takiego odliczenia. Jeżeli, nawet przy ostrożnym założeniu, przyjmiemy, że średnia ta wynosi 2 dokumenty na podatnika, to ilość zmarnowanego czasu podwaja się do 4.300.000 godzin. W tymże roku 1998 prawie 24.000.000 podatników opłacało podatek dochodowy na zasadach ogólnych, z tego ponad 16.500.000 rozliczało się bezpośrednio z urzędem skarbowym, a ponad 7.250.000 za pośrednictwem płatników – zakładu pracy (1.216.032) lub ZUS (6.038.407). Z możliwości łącznego opodatkowania dochodów skorzystało ponad 8.000.000 małżonków i prawie 500.000 osób samotnie wychowujących dzieci. W innych latach dane te wyglądały bardzo podobnie. Rocznie składanych jest więc około 20.000.000 deklaracji z serii PIT 30. Jeżeli przyjmiemy, że wypełnienie tej deklaracji zajmuje w przypadku płatników około 30 minut, a w przypadku podatników rozliczających się bezpośrednio z urzędem skarbowym (więcej pozycji do liczenia i wypełniania) zajmuje około 90 minut, to podatnicy i urzędnicy spędzili łącznie ponad 28.000.000 godzin na wypełnianiu jednej tylko deklaracji podatkowej. Nie obejmuje to wypełniania deklaracji PIT 11, na podstawie których sporządzane były deklaracje PIT 30 oraz szeregu innych deklaracji podatkowych składanych do urzędów skarbowych. Wszystko to razem daje prawie 30.000.000 godzin. Oznacza to nieprzerwaną pracę prawie 20.000 osób przez 40 godzin tygodniowo przez 52 tygodnie w roku. Jest to po prostu bezproduktywne marnotrawienie ludzkiej pracy. A jak pisał Tomasz Jefferson, „jeśli uda nam się powstrzymać rząd przed marnotrawieniem pracy ludzi pod pretekstem dbania o nich, będą oni szczęśliwi.” Jeżeli średnie wynagrodzenie miesięczne w przeliczeniu na godzinę pracy wynosi 12 złotych, to samo pozyskanie dokumentów uprawniających do odliczeń kosztuje gospodarkę 480.000.000 złotych. Przechowywanie dokumentów związanych z rozliczeniem ulg podatkowych też kosztuje. 24% ankietowanych podatników, którzy korzystają z ulg, przechowuje odpowiednie dokumenty luzem w szufladzie. 29% podatników wykorzystuje do tego stare teczki, okładki lub jakieś skoroszyty „przyniesione z pracy”. Aż 42% podatników nabyło w tym celu specjalny segregator. 98% podatników spośród tych, którzy rozliczali się samodzielnie, pozostawiło sobie kopię zeznania podatkowego. Pobór podatków w Polsce kosztuje 2,5-3% wpływów podatkowych. Dla porównania w Stanach Zjednoczonych (mimo skomplikowania systemu, o czym była mowa wyżej) koszt ten kształtuje się poniżej 1% wpływów. Jeszcze poważniejsze wydają się straty pośrednie, nazywane „stratami ciężaru własnego”. Ich oszacowanie jest znacznie trudniejsze, gdyż ze swej natury nie są one dokładnie poznawalne. Oczywiście wszelkie podatki oznaczają konieczność ponoszenia kosztów, które pomniejszają pobrany dochód. Gdy koszty te są zbyt wysokie ekonomiści nazywają to zjawisko kosztami balastowymi (deadweight cost). A są one całkowicie niezależne od kosztów przestrzegania przepisów podatkowych (compliance cost). Jak podkreśla Bruce Bartlett, ich wielkość różni się w zależności od tego, jak ukształtowany jest system podatkowy. Dwa różne systemy podatkowe, które przynoszą takie same dochody z pobranych podatków, mogą znacznie różnić się kosztami poboru. Progresywny podatek dochodowy z ulgami podatkowymi generuje koszty o wiele większe niż podatek proporcjonalny bez ulg.
Gwiazdowski
NO I PO KRYZYSIE...? Niepotrzebnie się niepokoiliśmy. Grecki kryzys się już skończył. „For Greece, the problem is completely over” powiedział wielki przywódca włoski i europejski Romano Prodi Bloomberg’owi: Ale może jednak potrzebnie? Bo wbrew słowom byłego Pana Premiera i Przewodniczącego, w Grecji strajki a w Eurolandzie strach. Profesor Martin Feldstein z Harvard University uważa, że działania oszczędnościowe, które zapowiada rząd Grecji, zakończą się fiaskiem i kraj ten będzie musiał opuścić strefę euro aby móc poradzić sobie z kryzysem finansów publicznych. Jego zdaniem alternatywą może być „łagodna” forma niewypłacalności, polegająca na zamianie wymagalnego długu Grecji na obligacje o dłuższym terminie zapadalności – czyli bailout. Charles Wyplosz, były student Feldsteina, a obecnie „Professor of Interfnational Economics” z Genewy, diagnozę swego profesora skitował następująco: „Amerykańscy ekonomiści, tacy jak Marty, nie mieli racji przez ostatnią dekadę i nie będą jej mieli przez kolejną”: Nie wyjaśnił tylko kto to są „amerykańscy ekonomiści”. Bo oczywiście wielu z nich „nie miało racji i nie me jej teraz”, ale przecież nie wszyscy mają takie same poglądy. Którzy się mylą, a którzy mają rację – pokaże przyszłość. Profesor Wyplosz miał jednak pecha bo przyszłość przyszła stosunkowo szybko. Wczoraj – a więc kilka dni po wypowiedzi Wyplosza dla Bloomberga – Pani Kanclerz Merkel powiedziała w Bundestagu, że obecne prawo Unii Europejskiej nie jest dostatecznie mocne aby pomóc w przezwyciężeniu kryzysu jaki spowodowany jest wielkim zadłużeniem Grecji. Zdaniem Pani Kanclerz Merkel, Unia powinna mieć prawo „usuwania należącego do niej państwa, jeśli będzie to niezbędne aby uniknąć kryzysu”. Najpierw nasunęło mi się pytanie w związku z wypowiedzią Pana Romano Prodi: jak to jest z tym kryzysem w Grecji? „Is over”? A zaraz potem nasunął mi się komentarz i pytanie w związku z wypowiedzią Pani Kanclerz Merkel: wystarczy jak nie będzie Pani zmuszała niemieckich banków, żeby kupowały greckie obligacje i namawiała kolegę Sarkozy’ego, żeby zmusił banki francuskie do tego samego, a problem rozwiąże się sam. Bo jak Unia ma mieć prawo „usuwania należącego do niej państwa, jeśli będzie to niezbędne aby uniknąć kryzysu”, to może powinna też mieć prawo „anektowania” jakiegoś państwa, „jeśli będzie to niezbędne aby uniknąć kryzysu”? Że na razie to nie do końca samo? Na razie! Gwiazdowski
Socjalizm w praktyce – czyli: gwarancje na samochody. I jedno zdanie o GMO. W sprawie używania tylko oryginalnych części w gwarantowanych autach {Kuba1791} napisał: Szanowny Panie Januszu! Dziwię się niezmiernie, że WiP broni biurokratycznych regulacji godzących w wolność umów! Rozporządzenie znane dotąd jako GVO, skrótowo ujmując, ingerowało w treść umów, jakie zawierają koncerny samochodowe z klientami bądź swymi dealerami. Zakazuje ono umieszczania w nich np. warunków mówiących o wyłączności sprzedaży danej marki przez dealera, czy też w warunkach gwarancji - jakimi częściami (firmowymi, bądź nie) mają być naprawiane auta. Gdy dyrektywa ta przestanie obowiązywać, warunki te będą ustalane w sposób wolny
pomiędzy producentem, dealerem i klientem. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby były one kształtowane na dotychczasowych zasadach - zależy to tylko od woli umawiających się stron! Czyż to nie jest stan normalny, do którego WiP dąży i do którego Pan stale namawia? Wyrazy szacunku Otóż list ten wywarł na Radzie WiP potężne wrażenie. Tyle, że nie jest on zasadny.{Kuba1791} miałby rację gdyby, jak on domniemywa, „warunki te były ustalane w sposób wolny pomiędzy producentem, dealerem i klientem”. Tymczasem nie są. Nie znam numeru właściwej „dyrektywy”, ale sądząc z dziesiątek takich jak ten zapisów: (Producenci wydłużają gwarancje na auta Już 155 modeli aut ma gwarancję mechaniczną na okres 36 miesięcy lub dłuższy – wynika z danych Instytutu Badania Rynku Motoryzacyjnego Samar, przygotowanych specjalnie dla GP. Gwarancje obejmujące lakier sięgają już 72 miesięcy, a na tzw. perforację nadwozia, czyli korozję powodującą dziury w nadwoziu, nawet 144 miesiące, czyli 12 lat Producentom coraz łatwiej wydłużać gwarancje, bo auta są coraz lepsze. Jest to też sposób na skłonienie klientów do serwisowania samochodów w autoryzowanych stacjach obsługi. Choć zjawisko uzależniania udzielenia gwarancji od napraw w ASO zanika, to jednak i tak większość posiadaczy aut na gwarancji, żeby uniknąć problemów, będzie korzystała z autoryzowanych warsztatów. Liderem, jeśli chodzi o długość gwarancji producenckich, jest Kia, która na najnowsze modele swoich aut udziela nawet 60-miesięcznej gwarancji mechanicznej. Łagodniejsze warunki – Przy czym w przypadku modeli cee’d czy Sportage istotne jest też to, jak dużo klient jeździ – mówi Monika Krzesak z Kia.
Wyjaśnia, że bez limitu kilometrów jest gwarancja na 36 miesięcy, ale gwarancję na 60 miesięcy będziemy mieli pod warunkiem nieprzekroczenia 150 tys. km. Dodatkowa gwarancja na 84 miesiące obejmuje tylko układ napędowy i tu też obowiązuje limit 150 tys. km. To póki co jedyna firma, z oferujących popularne auta, która zdecydowała się na udzielenie tak długiej gwarancji producenckiej. Na naszym rynku dłuższe niż 36 miesięcy gwarancje mechaniczne oferują tylko Hummer i Maybach. Warto odnotować, że Kia która do niedawna udzielała tak długiej gwarancji pod warunkiem dokonywania napraw w ASO, teraz nieco zmodyfikowała te zapisy. – Podstawowym warunkiem utrzymania gwarancji jest wykonanie terminowo przeglądów okresowych, mechanicznych i stanu nadwozia, w warsztatach dysponujących aktualną wiedzą, dokumentacją techniczną Kia, narzędziami specjalnymi i sprzętem diagnostycznym z aktualnym oprogramowaniem Kia – mówi Monika Krzesak. Unia szykuje porządki To efekt zastosowania się do unijnych wytycznych, które zabraniają uzależnienia honorowania gwarancji od napraw w ASO. Nie jest to w Polsce jeszcze regułą, bo nadal np. w warunkach gwarancji Fiata można znaleźć zapis, że traci ona swoją ważność m.in. wtedy, gdy nie zostaną wykonane w ASO Fiat okresowe przeglądy techniczne. A to o tyle istotne, że Fiat przedłużył ostatnio gwarancje dla części swoich aut z 24 do 36 miesięcy.
Większość koncernów już swoje warunki zmieniła. Na przykład Opel, który wcześniej żądał napraw w ASO, zapisał wyłączenie swojej odpowiedzialności gwarancyjnej, jeśli uszkodzenie auta powstało na skutek oddania samochodu do naprawy, wykonania przeglądów okresowych lub konserwacji przez nieautoryzowane przez Opla stacje serwisowe. – To koncern musi dowieść, że naprawa poza ASO przy użyciu alternatywnych części zamiennych została źle wykonana czy przyczyniła się do uszkodzeń pozostałych elementów. Jeśli tak rzeczywiście było, to klientowi przysługuje roszczenie do wykonawcy usługi – mówi Alfred Franke, prezes Stowarzyszenia Dystrybutorów Części Zamiennych. Przypomina, że w Komisji Europejskiej trwają obecnie prace nad uregulowaniem kwestii zapisów gwarancyjnych. Komisja zauważyła, że producenci nadużywają gwarancji, żeby wyłączyć z rynku niezależne warsztaty i dostawców części. Ta sprawa pojawi się też przy okazji prac nad przedłużeniem uregulowań, które wygasają 31 maja 2010 r., a które dotyczą m.in. dostępu niezależnych warsztatów do informacji technicznych potrzebnych do naprawy aut oraz kwestii wykorzystania do naprawy aut części innych niż oryginalnych z logo producenta. – To szczególnie ważne, żeby chronić konkurencję na rynku napraw, bo na tym rynku klienci wydają około 40 proc. swoich pieniędzy przeznaczonych na samochody – czytamy w informacji KE. Sposób na klienta
Jeszcze nie wiadomo, jak Komisja ureguluje sprawę wymogów przy udzielaniu gwarancji. A będzie to o tyle istotne, że na naszym rynku pojawiła się ostatnio oferta, w której znowu pojawia się wymóg serwisowania w ASO. Chodzi o program 2+3 Seata, w którym do 2 lat gwarancji producenckiej dodano 3 lata programu gwarancyjnego pod warunkiem korzystania z usług ASO. – Program jest dodatkową usługą, z której klient może skorzystać lub nie. Jeżeli nie wyrazi zgody na udział w pięcioletnim programie gwarancyjnym, to i tak będzie miał pełną, dwuletnią gwarancję – mówi Jan Krynicki z Seata. Eksperci firmy twierdzą, że dwie strony mogą się umówić w dowolny sposób. Więc jeśli klient zgadza się na takie, a nie inne warunki, unijnym wytycznym nic do tego. To zresztą nie nowość, bo w innych – odpłatnych dla klientów – programach takie zapisy to standard. Tak jest np. w programie Ford Protect, gdzie firma zastrzega przyjęcie roszczeń wynikających z przedłużenia gwarancji przez dealera Forda pod warunkiem obsługiwania samochodu od dnia jego zakupu w ASO. Ale to nie koniec różnic między gwarancją producencką a programem. – Program Ford Protect nie jest gwarancją w rozumieniu kodeksu cywilnego, toteż klientowi nie przysługuje prawo odstąpienia od umowy nabycia samochodu bądź roszczenie o jego wymianę – czytamy w regulaminie. Nieco inny mechanizm służący skłanianiu do korzystania z ASO stosuje np. Skoda. Firma wprowadziła program assistance pod hasłem Gwarancja Dożywotniej Mobilności. To przedłużenie programu Skoda assistance, którym objęty jest klient w czasie podstawowej dwuletniej gwarancji na auto. Gwarantuje on bezpłatne ściągnięcie auta do autoryzowanego warsztatu w razie awarii samochodu. Ale za naprawę po upływie gwarancji trzeba już zapłacić z własnej kieszeni.
– Wklejkę uprawniającą do skorzystania z usługi GDM otrzymuje się po wykonaniu w autoryzowanym serwisie przeglądu okresowego oraz po usunięciu wszystkich stwierdzonych na przeglądzie usterek. GDM jest bezpłatna po spełnieniu tych warunków – mówi Marcin Weksej ze Skody. Marcin Jaworski) - w Unii Europejskiej udzielenie co najmniej dwuletniej gwarancji na auto jest obowiązkowe. Jeśli KE zmusza mnie do kupienia auta z gwarancją (zamiast znacznie tańszego bez gwarancji – a może jestem posiadaczem warsztatu i sam lubię sobie swój wóz reperować?) - to, oczywiście, ma nie tylko prawo, ale nawet obowiązek, regulować warunki tych gwarancyj. Wolnego rynku już tu nie ma. Sama definicja „gwarancji” z pewnością określa jakieś warunki – w przeciwnym razie cwany producent obszedłby ten nakaz podnosząc cenę wozu zamiast o 3000 zł tylko o 1 grosz – i pisząc: „Z powyższej gwarancji wyłączone są niektóre części – i tu wyliczyłby wszystkie, z wyjątkiem lusterka nad siedzeniem pasażerki”. Skoro KE ustala te warunki, to ta zmiana tych warunków jest dla posiadaczy aut niekorzystna. Oczywiście: najlepiej byłoby, gdyby socjalistyczny system gwarancyj nie był nam narzucony. Ja z przyjemnością kupiłbym samochód bez gwarancji – za 27.000 zamiast za 30.000 zł... Ogrom kantów i wzrost cen usług z powodu istnienia systemu gwarancyj jest podobny do wzrostu cen usług medycznych po wprowadzeniu obowiązkowego ubezpieczenia... A poza tym skłoniłoby to producentów do staranniejszej produkcji – bo teraz ludzie, jak trafi się usterka, to trochę psioczą – ale cieszą się, że dzięki gwarancji naprawa jest za darmo. A gdyby nie było gwarancji, to wściekłość na producenta byłaby doprawdy wielka... Więc baliby się. Tak na zakończenie (i to jest WAŻNA uwaga): ten system jest jednym z tricków, jakie stosują producenci aut (w zmowie z rządami, oczywiście!) by nie dopuścić do powstania konkurencji. Brak powstawania nowych firm samochodowych to DOWÓD na to, ze w Cywilizacji Białego Człowieka nie ma już kapitalizmu – bo gdyby panował, to rocznie powstawałoby na tym chłonnym rynku 200 nowych firm samochodowych. Główną przeszkodą jest nakaz rozbijania kilkunastu egzemplarzy w ramach „testów bezpieczeństwa” (współczesnego kandydata na Henryka Forda na to nie stać!!!) - ale obowiązkowe gwarancje to też dobry numer. Jaka nowo-powstająca firma jest w stanie zawrzeć z dużą siecią warsztatów umowę o świadczeniu usług gwarancyjnych... dla 30 egzemplarzy samochodu? (Ford na początek zrobił dwa...) I dlatego na rynku mamy stale tych samych macherów - bez młodej, prężnej konkurencji. JKM
Sommer: Likwidacja ZUS to konieczność ZUS-FUS to niewątpliwie jeden z najbardziej złowrogich komunistycznych wymysłów, jaki ciągle funkcjonuje w polskim życiu społecznym. Niewątpliwie głównym celem jego istnienia jest rozbijanie rodzin. Na czym polega bowiem jego działanie? Otóż obecnie teoretycznie na tym, że średnio rzecz biorąc, dwie pracujące osoby płacą po 700 złotych miesięcznie, żeby jedna niepracująca dostawała co miesiąc 1400 złotych. Minus 3 proc. za obsługę. Oczywiście są to osoby wzajemnie o sobie nic nie wiedzące, niczym nie powiązane. Bo w istocie to komunistyczna proteza naturalnej instytucji funkcjonującej od zawsze, czyli utrzymywania rodziców będących w podeszłym wieku przez dzieci. Ta naturalna instytucja bez żadnego udziału państwa wymuszała tworzenie jak najbardziej dzietnych rodzin, w dodatku rodzin trwałych i skupionych na tym, by dzieci były produktywne i odpowiedzialne. Czy można było wymusić bardziej produktywny mechanizm społeczny? Taki mechanizm był jednak poza kontrolą państwa. Nic więc dziwnego, że państwo nie chciało go tolerować i wprowadziło ZUS-FUS. ZUS-FUS jednak, jak przystało na szanującą się socjalistyczną instytucję, już wiele lat temu zbankrutował. Zdrada panowie, ale siedźmy cicho – powiedział ktoś w rządzie i rosnący z roku na rok deficyt postanowiono finansować po prostu bezpośrednio z budżetu. W praktyce obecnie na 1400 zł średniej emerytury 500 albo nawet 600 złotych pochodzi nie z pieczołowicie wyliczanych składek, tylko prosto z podatków. W efekcie pojawiło się pytanie: dlaczego właściwie wszyscy podatnicy mają płacić na „ubezpieczonych w ZUS” – i to na podstawie jakichś zupełnie tajemniczych wyliczeń z przeszłych czasów, dopełnionych mechanizmami indeksacyjnymi? Pytanie to jest na tyle kłopotliwe, że nikt nawet nie stara się na nie odpowiedzieć, mimo że czarne scenariusze finansów ZUS-FUS wskazują, że za kilka lat już nie 35 proc., ale może nawet i 70 proc. wydatków tej instytucji trzeba będzie finansować nie ze składek, tylko z podatków. W efekcie nagle odkryjemy, że polski budżet składa się z dwóch pozycji: długu oraz dopłat do ZUS-FUS. Przed Polską stoją dwie ścieżki: albo powolne brnięcie w tę surrealistyczną sytuację, w której podatki są zbierane na dług z przeszłości oraz emerytów, albo radykalne zerwanie z funkcjonującym obecnie chorym systemem. I to ta druga możliwość jest chyba wyjściem najbardziej zdroworozsądkowym. Sommer
Zdrowa – czy niezdrowa żywność? W sprawie mej wypowiedzi na V-BLOGu o żywności – pojawił się komentarz podpisany {BombastusParacelsus}: Panie JKM! Z całym szacunkiem - ale tym razem popłynął Pan całkowicie. Kompletnie mija się Pan z prawdą. Konsument niestety jest w większości nieświadomy tego co je. Ale przede wszystkim nie ma wyboru. Zmieniono receptury produktów żywnościowych i jemy teraz paskudztwo. Pan powinien pamiętać jak smakowała kiedyś parówka czy zwyczajna. Dzisiaj to ścierwo nie nadaje się do jedzenia. Niestety nie możemy wybrać sobie starej receptury jako konsumenci - bo producentom się to nie opłaci i już. Musimy wtryniać to paskudztwo albo zdechnąć z głodu. PS. Zajmuję się zawodowo toksykologią żywności. Szanowny Panie! Niestety: myli się Pan zasadniczo. Gdyby ludzie chcieli jeść zdrowszą żywność, to producentom by się opłacało ją produkować. Co znaczy słowo „chcę”? Ja np. chcę „Jaguara” nówka-sztuka za 10 złotych. Chcę. A producentom się nie opłaca... Problem w tym, że ludzie chcą jeść TANIO. Ja np. do ubogich nie należę – ale nie kupuję drogiej żywności, bo po prostu szkoda mi pieniędzy - a zakładam, że mój organizm, trenowany w dzieciństwie na jajecznicy z 24 jaj i dwóch kostkach masła, da sobie radę z każdym cholesterolem i inną cholerą. „Co cię nie zabije – to cię wzmocni”; widział Pan ludzi zmarłych z powodu jedzenia serka „za tłustego” albo „nafaszerowanego konserwantami”? Kto wie? Może właśnie ci ludzie są wzmocnieni – i przetrwają jakiś kataklizm - podczas gdy wydelikaceni na „zdrowej, łatwo przyswajalnej, przyjaznej dla organizmu” żywności – wymrą? Różnorodność! Nasza nadzieja! Znając zresztą potworne wręcz ograniczenia nakładane na chemikalia dodawane do żywności nie wierzę, by były one szkodliwe. Zwracam uwagę, że każdy produkt żywnościowy (i mleko prosto od krowy, i wszystko - samochód też!) składa się z chemikaliów - więc tłumaczenie, że chemikalia szkodzą, jest cokolwiek puste. Nikt nie powiedział, że kwasy produkowane w fabryce są gorsze dla zdrowia niż kwasy produkowane przez krowę. Wiele osób choruje po spożyciu świeżutkiego krowiego mleka – przypominam. Oczywiście: Pan odpowie, że żywność naturalną już przetestowaliśmy przez tysiące lat, więc wiemy, że polędwica nie szkodzi, a muchomor tak. Ale by wiedzieć, czy szkodzi produkowany przez farmaceutów kwas foliowy musimy kiedyś zacząć go testować – nieprawda-ż? No, więc miliony ochotników go wypróbowują. Na sobie. Chce im Pan zabronić? A to, że konsument nie zawsze wie, co je? Ja np. na ogół wolę nie wiedzieć, co jem i jak jest przyrządzane. Chce Pan wiedzieć, jak robi się móżdżek po polsku? Mógłby Pan stracić apetyt... Podobno w Chinach podstawowa zasada to „Nie pytać, co się je”. I turyści jakoś uchodzą z życiem - a nawet im smakuje – choć zapewne nie ma tam SanEpidu i w ogóle receptur... A polskie receptury chyba można, jak się uprzeć, znaleźć w Sieci? Na moim portalu poruszyłem zbliżony problem GMO. Cytuję: »Problem GMO najlepiej podsumował {lemarais} pisząc: „Być może ten, kto będzie zjadał GMO przegra, pokręci go i uschnie - a może przeciwnie: wygra na tym, stanie się silniejszy, przetrwa. Ludzie więc będą ryzykować i mają do tego ryzyka prawo. Problemem pozostawać może tylko brak wyboru”. Jest Pan specem od żywienia. Niech mi Pan powie: dlaczego, zamiast narzekać, nie otworzy Pan małej firemki sprzedającej wędliny według receptur z czasów PRLu? (Wcale nie były lepsze od dzisiejszych! To myśmy się zestarzeli i zrobili wybredni!). Jeśli, Pana zdaniem, ludzie chcą je jeść - a teraz muszą „wtryniać to paskudztwo albo zdechnąć z głodu” - to niech Pan da im ten wybór! Zrobi Pan majątek! Podejrzewam zresztą, że sklepy z taką żywnością – trzy razy droższą od sprzedawanej w „Biedronkach” - gdzieś istnieją. Ale zbyt popularne nie są. Większość ludzi bowiem, podobnie jak ja, woli zainwestować w nowy komputer niż w – podobno, ale nie na pewno, zdrowe - żarcie. Ale: niech Pan da im wybór! Podejrzewam, że bardzo łatwo dostanie Pan na taką produkcję dotację od tych maniaków z Unii Europejskiej... A swoją drogą, jeśli jest Pan specem od żywienia, to niech się Pan łaskawie zgłosi: w tych sprawach jest trochę prawdziwych problemów - i autentycznych oszustw! UWAGA: przyszły też wątpliwości co do zasadności OŚWIADCZENIA WiP w/s części do samochodów na gwarancji. Wszystko na portalu. Odpowiadam z góry niedowiarkom: za darmo... JKM
Nastaje godzina prawdy Gdyby tak czerpać wiedzę o świecie i życiu tylko z tego, co podają nam do wierzenia media głównego nurtu, to trzeba by przyjąć, że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Że największym naszym zmartwieniem jest to, czy kandydatem na kandydata Platformy Obywatelskiej w tubylczych wyborach prezydenckich będzie minister Radosław Sikorski, czy marszałek Bronisław Komorowski. Że cały kraj o niczym innym nie myśli, ani niczym innym nie żyje, tylko debatą, jaka obydwaj poprzebierani za dygnitarzy osobnicy przeprowadzą ze sobą w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Że taką socjotechnikę uprawia Platforma Obywatelska – to zrozumiałe i to nawet z czterech powodów. Po pierwsze – próbuje skoncentrować uwagę opinii publicznej na własnych błazeństwach, ponieważ – po drugie – żadnej poważnej polityki uprawiać już nie może, bo – po trzecie – musi odwdzięczać się tajniakom za to, że wystrugali z nich dygnitarzy, a – po czwarte – że ostatnie słowo w sprawie tego, co w Polsce będzie się działo, maja Niemcy, Rosja, Stany Zjednoczone i Izrael, za pośrednictwem penetrującej nasz kraj agentury. Ciekawe jednak, że w tę socjotechnikę Platformy Obywatelskiej uwierzyło również kierownictwo Prawa i Sprawiedliwości – a w każdym razie najwyraźniej jej Platformie pozazdrościło. Wynika to z lamentów i skarg do Państwowej Komisji Wyborczej – że to niby Platforma nadużywa telewizji. Te śmieszne pretensje pokazują, że Prawo i Sprawiedliwość tak samo chętnie robiłoby nam wodę z mózgu, gdyby nie to, że prawyborów u siebie urządzić nie może, bo musi popierać kandydaturę pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, żeby tam nie wiem co. Tymczasem gdyby nawet Platforma Obywatelska, czy w ogóle – konstytucyjne władze państwa polskiego miały rzeczywiście coś do powiedzenia w prawdziwej polityce – to i tak debata między ministrem Sikorskim, a marszałkiem Komorowskim nie miałaby żadnego znaczenia. Rzecz w tym, że obydwaj ci malowani dygnitarze mówią dokładnie to samo. Minister Sikorski – że będzie prezydentem przewidywalnym, co w przełożeniu na język ludzki oznacza, że będzie słuchał starszych i mądrzejszych. No a marszałek Komorowski tak samo – że będzie słuchał starszych i mądrzejszych tak, jak robił to do tej pory. Jakaż między nimi różnica, o czym jeszcze w tej sytuacji mogą „debatować”? Równie dobrze telewizja mogłaby transmitować dialogi na cztery nogi Incitatusa – konia, którego cesarz Kaligula zrobił senatorem – z Penelopą – klaczą, którą w swej łaskawości przydzielił mu za żonę. Sytuacja jest zresztą podobna, bo i naszym dygnitarzom też w żłoby dano w jednym siano, w drugim siano – więc cokolwiek wybiorą, to wybiorą zgodnie z tym, co do wyboru przeznaczył im dyskretny gospodarz. Tymczasem, kiedy nasze, poprzebierane za dygnitarzy klauny próbują za pośrednictwem sprzedajnych żurnalistów podsuwać opinii publicznej takie makagigi, na naszych oczach dokonuje się eksperyment, który już wkrótce może stać się również naszym udziałem. Mówię oczywiście o Grecji, w której pod koniec ubiegłego roku dług publiczny przekroczył 300 miliardów euro, co stanowi ponad 100 procent tamtejszego produktu krajowego brutto, a więc tego, co Grecja w postaci dóbr i usług wytwarza i sprzedaje. Bankructwo Grecji spektakularnie podważa opowieści bandy idiotów, że jak tylko przyłączymy się do Eurosojuza, a już zwłaszcza – do unii walutowej, czyli do strefy euro, to już włos nam z głowy spaść nie może i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Okazuje się, że na głupotę i niefrasobliwość skutecznego lekarstwa jeszcze nie wynaleziono, dlatego wbrew pozorom, ani Unia Europejska, ze swoimi komisarzami, ani euro, też takim lekarstwem nie jest. Po staremu – o jedenastej przysyłają rachunek i wtedy nastaje godzina prawdy. Bankructwo Grecji powinno nas zainteresować co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że na znacznie mniejszą skalę już raz przerabialiśmy to samo za czasów Edwarda Gierka, którego entuzjaści założyli w Sosnowcu hagiograficzny instytut. Edward Gierek stworzył w Polsce wrażenie cudu gospodarczego za pożyczone 20 miliardów dolarów. Kiedy jednak trzeba było zacząć oddawać pożyczki, czar prysnął. Oczywiście nie od razu, bo przez prawie pięć lat Edward Gierek próbował powagę sytuacji ukrywać z jednej strony przez tak zwaną propagandę sukcesu w telewizji i innych mediach, a z drugiej – przez zaciąganie kolejnych pożyczek na oddanie najpilniejszych długów. Ponieważ jednak te kolejne pożyczki zaciągał na 20 i więcej procent w sytuacji, gdy, nawet według propagandy sukcesu, wzrost gospodarczy wynosił około 4 procent, to wiadomo było, że musi się to wszystko zakończyć katastrofą. No i zakończyło się w sierpniu 1980 roku, to znaczy – niezupełnie, bo generał Jaruzelski przedłużył tę agonię do roku 1989. Wtedy okazało się, jaki był bilans zamknięcia PRL; dług zagraniczny okazał się o pół miliarda dolarów wyższy od wartości majątku trwałego w przemyśle. Tak na wieczną rzecz pamiątkę obliczył profesor Eugeniusz Rychlewski ze Szkoły Głównej Handlowej – na przekór wszystkim sierotom po Stalinie, Gomułce, Gierku i czcicielom generała Jaruzelskiego. Okazało się jednak, że towarzystwo, któremu przy okrągłym stole komunistyczny wywiad wojskowy powierzył zewnętrzne znamiona władzy, poszło w ślady Edwarda Gierka, tyle, że na znacznie większą skalę, to znaczy – z większym rozmachem i niefrasobliwością. I to jest drugi powód, dla którego powinniśmy nie tylko z zainteresowaniem przyglądać się Grecji, ale i wyciągnąć jakieś wnioski na przyszłość. Chodzi o to, że po tzw. transformacji ustrojowej, kolejne ekipy stwarzały wrażenie płynności finansowej państwa poprzez powiększanie długu publicznego. Proces ten nabrał tempa zwłaszcza po rozpoczęciu dostosowywania naszego systemu prawnego do tak zwanych standardów unijnych. O ile Edward Gierek potrzebował prawie 9 lat na pożyczenie 20 miliardów i zadłużenie kraju na 40 miliardów dolarów, to już Leszek Miller, jako premier rządu powiększył dług publiczny o 20 miliardów dolarów w dwa lata, premier Marek Belka powiększył dług publiczny o 20 miliardów dolarów w rok, a premier Kazimierz Marcinkiewicz – zaledwie w 6 miesięcy. Premier Donald Tusk w dwa lata powiększył dług publiczny o około 200 miliardów złotych, co w przeliczeniu na dolary oznacza grubo ponad 30 miliardów rocznie. W tej chwili dług publiczny Polski oscyluje wokół 700 miliardów złotych, powiększając się z szybkością około 1700 złotych na sekundę. W przeliczeniu na złote grecki dług publiczny wyniósłby 1140 miliardów, ale przecież nasi dygnitarze w tej sprawie nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. W nocy z poniedziałku na wtorek ministrowie finansów strefy euro pozwolili Grecji nadal sprzedawać obligacje lichwiarskiej międzynarodówce – ale oczywiście – na bardzo wysoki procent. Ponieważ wzrost gospodarczy w strefie euro oscyluje wokół zera, to tylko patrzeć, jak Grecja powtórzy eksperyment Edwarda Gierka. Co wtedy postanowi w kwestii greckiej lichwiarska międzynarodówka? Zażąda zwrotu w naturze, czy sprzedania wszystkich Greków w dziedziczną niewolę? Ciekawe, co na ten temat sądzą nasi przebierańcy i czy w debacie w ogóle ośmielą się ten temat poruszyć, czy raczej ogranicza się do różnicy między przodkiem a tyłkiem? SM
19 marca 2010 "Więcej wolności- więcej odpowiedzialności".. takie hasło pojawiło się pod koniec lat osiemdziesiątych na budynku Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.(???). Bardzo ciekawe wolnościowe hasło.. Kto by dzisiaj takie hasło przyczepił na jakimkolwiek budynku, nie tylko Giełdzie Papierów, oprócz Unii Polityki Realnej czy Wolności i Sprawiedliwości? Gdy pełną parą zmierzamy do budowy komunizmu w wersji euro, przy pomocy nygusów i naganiaczy, którym komunizm śni się po nocach.. Powiązanych zresztą ze służbami.. Jak mówił Kisiel o takich:” mają zajob marksistowski w głowach”..(!!!) No bo mają! Wszystkie te ich programy, to uwspółcześnione wersje marksistowsko- leninowsko- trockistowskiego myślenia.. To ciągłe bredzenie o dopłatach, dotacjach, rozdzielaniu wcześniej zrabowanych nam pieniędzy.. Powstające firmy budżetowe, jest ich coraz więcej i więcej- i doją nas niemiłosiernie.. Zobaczcie państwo ile takich firm powstało na waszym terenie, ile ”placówek” budżetowych, ile muzeów utrzymywanych z pieniędzy podatnika? Budowa komunizmu w toku. .Zamieniają resztkę wolnego rynku i prywatnej własności, na firmy dotowane z budżetu państwa, a prywatnych właścicieli- zamieniają na menadżerów.. Biurokratycznych menażerów bez odpowiedzialności.. Jak w jednym miejscu, tacy menadżerowie coś spieprzą- idą na inne.. Gdzie też coś spieprzą.. Karuzela stanowisk i tak się kręci. Tak jak w minionej „komunie”.. Właśnie Ministerstwo Gospodarki, pod wodzą pana Waldemara Pawlaka z Polskiego Stronnictwa Ludowego, zaproponowało( właściwie przypomniało) kolejny socjalistyczny pomysł zróżnicowania administracyjnego , jeśli chodzi o płacenie rachunków za prąd.. Pan Waldemar – jak na dobrego i rasowego socjalistę gospodarczego przystało, proponuje, żeby ponad 600 000 rodzin płaciło rachunki za prąd niższe nawet o 30%(???).. No dobrze, ale dlaczego tylko 600 000 (???). A nie wszystkie polskie rodziny, a jest ich – może dziesięć milionów- i dlaczego tylko o 30%, a nie o 60%?? I dlaczego w ogóle- skoro mamy gospodarkę rynkową- pan Waldemar Pawlak jako biurokrata na niepotrzebnym w gospodarce rynkowej Ministerstwie Gospodarki Nierynkowej zajmuje się tą sprawą.? A nie pozostawia jej rynkowi, skoro mamy gospodarkę rynkową i….. Urząd . Regulacji Energetyki(???) czy inne kuriosum.. Tym bardziej, że szykują się horrendalne podwyżki cen energii, bo już docierają do mnie wiadomości, że państwowe elektrownie, będą dofinansowywane po czasach dekapitalizacji komunistycznej i tej z okresu III Rzeczpospolitej sumą- uwaga, żeby nie spaść z krzesła- 550 miliardów złotych(!!!). To skąd rządzący Polską od czasu” przełomu” roku 1989, gdy- jak to powiedziała pani Szczepkowska w ogóle nie orientując się w polityce- upadł w Polsce komunizm- wezmą taką sumę? Ano będą musieli podnieść podatki, a tym samym ceny energii.. I jeszcze więcej rodzin będzie potrzebowało pomocy państwa, które ich wprowadza w niewypłacalność i drenując im kieszenie.. Do tego dojdą horrendalne opłaty za prawo do emitowania dwutlenku węgla. Tylko te dwa elementy muszą spowodować olbrzymie podwyżki cen energii… A dojdą jeszcze podwyżki podatków ZUS, różnych VAT-ów, rozwój biurokracji, elektrownia atomowa, która będzie kosztowała nas – podatników- krocie.. Bo nie będzie to elektrownia prywatna., gdzie właściciel sam zainwestuje swoje pieniądze.. Będzie to elektrownia państwowa… I co, pani Joanno- komunizm się w Polsce skończył? Czy jest- po przepoczwarzeniu- jego kontynuacja.. Pełny komunizm dopiero przed nami, upadek prywatnych firm pod ciężarami podatków i obecnych i spodziewanych.. I bankructwo systemu tonącego w długach zaciąganych przez biurokrację państwową na nasz rachunek.. Część będzie szukała pomocy w państwie.. Już teraz państwo hojną ręką rozdaje bezzwrotne dotacje na tworzenie sztucznych miejsc pracy.. Dopłacając po 20 000 złotych wszystkim chętnym.. A ile programów pomocowych? Ile to wszystko kosztuje – nas podatników, którzy z tej pomocy nie korzystają? Projekt pana Waldemara Pawlaka gotowy jest od ponad pół roku, a pan Waldemar Pawlak zapowiadał go latem 2009 roku, że zostanie on uchwalony przez Sejm jesienią, jednak do dziś pomysł ten nie uzyskał akceptacji Rady Ministrów, bo pomysł resortu gospodarki nie tylko nie podoba się dostawcom prądu ale samemu Jackowi Vincentowi Rostowskiemu, który jak lew walczy o to, żeby nas jak najwięcej obrabować.. Bo budżet biurokratyczny – ponad człowiekiem, jak to w socjalizmie.. Przewiduje się, że w najbliższym czasie ceny prądu podskoczą o 7%.. Ci co dostaną zniżki 30% od rządu, będą mogli zaprosić do siebie wszystkich tych, którzy zniżek nie dostaną, żeby mogli sobie skorzystać z tańszego prądu, przy praniu czy oglądaniu telewizji Albo najlepiej, niech sąsiedzi, którzy dostaną zniżki, pozwolą podłączyć się na stałe wszystkim tym, którzy zniżek nie dostali. I wszyscy będą zadowoleni: i premier Pawlak i wszyscy, którym ceny prądu się obniżą.. Nie będą zadowoleni jedynie monopolistyczni producenci prądu. I nie będzie gdzie tego opisać, bo właśnie „Trybuna”, zwana kiedyś „ Trybuną Ludu”, upadła ostatecznie i nie można jej już kupić w kioskach. Jest to zła wiadomość, dla wszystkich, którzy kochali tamtą komunę.. Ale na rynku jak powiedział dawny naczelny „Trybuny” w latach 1997-2000, pan Janusz Rolicki, dawnej członek Polskiej Partii Socjalistycznej( czy w ogóle Partia Socjalistyczna może być polska- to odrębny problem!), pozostają „Gazeta Wyborcza” i „Przegląd ”i „ nic takiego się nie stało”(???) No , na rynku są prawie same tytuły lewicowe… A prawicowych czy centro-prawicowych jak na lekarstwo. .”Najwyższy Czas”, „ Opcja na prawo”, „Polonia Christiana”, ””Szaniec”,” Myśl Polska”. „Pro fide, rege et Lege”, „Nowe Państwo”, „Gazeta Polska”, ”Tylko Polska”, „ Nasza Polska”, „Pod prąd”.. W każdym razie z punktu widzenia konserwatywnego-liberała rzeczywiście nic się nie stało. I tak nikt z tego kręgu nie czytał prawdopodobnie takiej gazety.. To zwykła strata czasu.. No i dobrze się stało.. Jednego wroga mniej! Pogorszyło się lewicowcom, a poprawiło prawicowcom.. ale w takim na przykład Krakowie, polepszy się jedynie przedsiębiorcom z tzw. ginących zawodów jak introligatorzy, kowale czy kaletnicy.. Otrzymają unijne dotacje dofinansowujące ich planowane inwestycje na sumę 33 milionów złotych. Dobrze, że w XIX wieku nie było jeszcze Unii Europejskiej, bo do tej pory jeździlibyśmy powozami z Brukseli do Warszawy, bo dofinansowywano by przez ten czas powozy.. Kowale, introligatorzy i kaletnicy… A co z resztą upadających zawodów pod ciężarami europejskich i polskich podatków? Planowany jest odrębny podatek od każdego Europejczyka.. Ale to za jakiś czas.. Upadają sklepy, małe firmy rodzinne, drobni pośrednicy.. I nikt ich nie dofinansowuje! Jak ktoś coś chce konserwować to najlepiej na własny rachunek, a nie na rachunek wszystkich, bo składka- z którą rząd niedawno miał kłopoty, żeby ją zapłacić za luty w wysokości 1 miliarda złotych , pochodzi z kieszeni nas wszystkich tworzących w Polsce jakikolwiek dobrobyt.. Oprócz urzędników i budżetówki… Bo ich musimy utrzymywać.. Wolności mamy coraz mniej, a odpowiedzialności za swoje rodziny i siebie samych coraz więcej.. Urzędnicy nie ponoszą żadnej odpowiedzialności ,za wyjątkiem mętnej semantycznie „odpowiedzialności politycznej”, która oznacza uczepienie urzędnika innej części państwowego koryta.. Trzeba zabrać świniom koryto, a nie zmieniać ich przy korycie.. Bo to nic nie daje! A koryto powiększa się z każdym dniem! Robią nam i naszym dzieciom wielkie świństwo konstruując ten świński ustrój! WJR
Parcie na szkło Czego to ludzie nie zrobią, żeby tylko dostać się do telewizji! Kiedy uczestniczyłem w programie red. Szczygła z udziałem publiczności, sądziłem, że ludzie, których niezadowolony redaktor sztorcował i zmuszał do oklasków przy wielokrotnym powtarzaniu scen, są wynajęci za pieniądze. Tymczasem, ku swemu zdumieniu, dowiedziałem się, że stacja telewizyjna nie tylko nie płaci im ani grosza, ale w dodatku przyjeżdżają oni z odległych miejscowości na własny koszt! Od tej pory przestałem się dziwić, że niepohamowane parcie na szkło odczuwają również politycy. Nawiasem mówiąc, w ich przypadku jest to nawet bardziej racjonalne, bo przynajmniej mają z tego coś konkretnego; im częściej pokazuje ich telewizja, tym większa szansa, że zapamięta ich "elektorat" i podczas wyborów wielu przypomni sobie: "Aaa, tego pokazywali w telewizji" - i postawi krzyżyk przy jego nazwisku. Dlatego politycy przepychają się do kamer telewizyjnych, przekonując, jak ważne jest to, co właśnie robią, mizdrząc się nie tylko do redaktorów, ale przede wszystkim do ukrytych w cieniu starszych i mądrzejszych, którzy kręcą zarówno tymi redaktorami i telewizjami, jak i całym tubylczym państwem. Można nawet zauważyć pewną znamienną prawidłowość, że im mniejsze ma taki człowiek możliwości decyzyjne, tym większa jest jego aktywność medialna. Weźmy na przykład takiego pana wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego zwerbowanego do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania. Bóg raczy wiedzieć, czy cokolwiek od niego zależy, ale właśnie dlatego może wypowiadać się na każdy temat bez jakichkolwiek zobowiązań, bo cokolwiek by powiedział, to i tak nie ma to najmniejszego znaczenia. Ponieważ wejście w życie traktatu lizbońskiego spowodowało, że prawdziwa polityka stała się dla naszych dygnitarzy zakazana, to wychodzą oni ze skóry, żeby chociaż wystąpić w telewizji. Temu właśnie służą na przykład tzw. prawybory w Platformie Obywatelskiej, w ramach których w najbliższą niedzielę ma odbyć się "debata" między "drogim Bronisławem", czyli panem marszałkiem Komorowskim, a ministrem Radosławem Sikorskim - w oczach posła Janusza Palikota uchodzącym z jakiegoś powodu za "Zdradka". O czym panowie będą "debatowali" w sytuacji, gdy nawet dziecko wie, że muszą słuchać starszych i mądrzejszych - trudno zgadnąć. Wprawdzie najgorsze są nieproszone rady, ale z dobrego serca sugeruję, by zamiast potrzebnej jak psu piąta noga "debaty" włożyli rękawice i przeboksowali chociaż do pierwszej krwi - przynajmniej biedni podatnicy też mieliby jakąś rozrywkę za swój abonament. Taka koncentracja na widowiskowym aspekcie własnej działalności musi przynosić kompromitujące rezultaty w konfrontacji z państwami poważnymi. Jak wiadomo, pan prezydent Lech Kaczyński postanowił 10 kwietnia pojechać do Rosji na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Najpierw pracownicy Kancelarii Prezydenta zapewniali przed kamerami telewizyjnymi, że "przygotowali" pismo informujące rosyjską ambasadę o projektowanej podróży prezydenta, potem mogliśmy w telewizji wysłuchać komentarza wysokiego rangą urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że protokół dyplomatyczny wymagałby przekazania stosownej informacji rosyjskiemu Ministerstwu Spraw Zagranicznych, a wreszcie - deklarację ministra Sikorskiego, który przed kamerami zapewnił, że MSZ panu prezydentowi "pomoże". Wydawało się, że sprawa jest załatwiona, tymczasem okazało się, że to było tylko takie telewizyjne widowisko, bo właśnie strona rosyjska poinformowała, iż żadnego oficjalnego zawiadomienia o planowanej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego podróży nie otrzymała. Wszystko wskazuje na to, że stosowne pismo zostało Rosjanom wysłane dopiero 15 marca. W normalnych warunkach wystarczałoby to do rozpędzenia na cztery wiatry całej tej geremkowszczyzny z MSZ, bo przynajmniej byłoby taniej, a może nawet lepiej, zwłaszcza gdy przypomnimy sobie inspirowaną z tego miejsca kampanię dyskredytowania na gruncie amerykańskim śp. Edwarda Moskala, prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej, wkrótce po tym, jak udało mu się zebrać 9 milionów podpisów pod petycją o przyjęcie Polski do NATO. Ale oczywiście żadnych konsekwencji nie będzie, bo reżyserowi tego widowiska chodzi o maksymalny efekt komiczny, więc wszystko zakończy się wesołym oberkiem. SM
Korwin Mikke: O dzikiej Polsce Były minister sportu Mirosław Drzewiecki powiedział, że „Polska to jest dziki kraj”. I od razu media rozpoczęły dyskusję. Nikt oczywiście nie zaczął od próby ustalenia, co to jest „dzikość” – i czy jest to cecha pozytywna, czy negatywna. Bo np. wiele prospektów turystycznych zachwala rozmaite kraje jako „dzikie” właśnie. Ja w wielu publikacjach na temat kary śmierci podkreślam, że w dzikich krajach kary śmierci nie było i jest to – z całym sztafażem: proces, przemówienia, ostatnie słowo, szafot, werble itd. – wykwit cywilizacji. Tymczasem większość publicystów właśnie karę śmierci uważa za… relikt barbarzyństwa.
Może „barbarzyństwo” to nie to samo co „dzikość”? P. prof. Ludwik Stomma, reklamowany w „PRZEGLĄDZIE” jako „etnolog, wykładowca na paryskiej Sorbonie, wypowiedział się na temat tego, czy Polska jest „dzikim krajem” tak: „Jest dzikim krajem z czterech powodów. Pełno tu chamstwa, wśród przechodniów na zatłoczonej ulicy i wśród kierowców samochodów obowiązuje prawo silniejszego. W instytucjach brakuje poszanowania człowieka, a w szpitalach szacunku dla pacjenta. Nie przestrzega się praw mniejszości, bo większość gotowa jest zdeptać każdego, przyrównując go np. do Hitlera na plakatach przeciwko aborcji. Również w prawie jest dzikość, bo często od decyzji nie ma odwołania”. Pozwolę sobie nie ze wszystkim zgodzić się z Panem Profesorem. Po pierwsze: chamstwo, istotnie, w Polsce jest częste, ale w innych krajach – pomijając Japonię i Szwajcarię – nie jest inaczej. Po zatłoczonych ulicach chodzę rzadko, ale z chamstwem się nie spotkałem. Natomiast z cała mocą twierdzę, że na drogach nie obowiązuje „prawo silniejszego”, lecz kodeks drogowy, zdrowy rozsądek, agresja i cwaniactwo – co bardzo zwiększa płynność ruchu. Główne blokady ruchu powstają, gdy kierowcy jak barany stają przed „zieloną strzałką” lub hamują na żółtym, gdy jeszcze ze dwa pojazdy mogłyby przejechać skrzyżowanie. Prawdą jest, że „w instytucjach brakuje poszanowania człowieka, a w szpitalach szacunku dla pacjenta” – ale tak jest w każdej państwowej instytucji oraz w „służbie zdrowia”. To, co można wyczytać o NHS w Wielkiej Brytanii, bije Polskę na głowę. Dziwie się, dlaczego p. Stomma nie dba o prawa większości – bo np. mniejszość żydowska (ale i ukraińska!) bez zahamowań porównuje Polaków do hitlerowców, a nie dotyczy to bynajmniej tylko „polskich obozów zagłady”. Również niżej podpisany bywał porównywany do Hitlera, a osławione kompendium nienawiści autorstwa p. Magdaleny Tulli i p. Sergiusza Kowalskiego pt. „Zamiast procesu” widzi Hitlera w kącie każdej polskiej redakcji – z wyjątkiem „POLITYKI”, „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”. Piszę to jednak z powodu zdania ostatniego. Otóż system, w którym prawo jest niejasne, a procesy trwają nieraz i 10 lat – poprzez apelacje, kasacje, zwracanie do ponownego rozpoznania i opóźnianie procesów – uważam za „dziki”. Wydaje się, że niektórzy ludzie uważają, iż jeśli ludzie zapełniają tysiące stron bełkotem, to system nie jest „dziki” (bo umieją pisać) – natomiast skłoni są uważać za „dziki” sąd Salomona w sprawie dziecka, do którego rościły sobie pretensję dwie kobiety. Ja natomiast uważam, że „dzikość” nie zależy od rodzaju wykształcenia. Intelektualistom wydaje się np., że analfabeta nie jest wykształcony, a więc jest „dziki”. Tymczasem osobnik znający 1000 sposobów podchodzenia do hipopotama ma w głowie tyle samo bitów informacji, co człowiek, który przeczytał (i zapamiętał!) cały Talmud! Czy „dzikość” zależy od nośnika informacji? A gdyby Kowalski uczył się polowania na hipopotamy z książek i filmów, nie będąc nigdy w Afryce, i nabył dokładnie tę sama wiedzę co Kali M’Burumbu? Pozostałby człowiekiem „cywilizowanym” czy stoczyłby się w „dzikość”? Kto wreszcie powiedział, że cywilizacje mierzy się liczbą apelacji? Czy podważanie wyroku niezależnego sądu (a czym innym jest apelacja?) to miara cywilizacji, czy zdziczenia obyczajów? Od decyzji króla Salomona nie było odwołania. Od decyzji polskiego sądu – jest. Ale właśnie dlatego polskie sądownictwo wydaje mi się bardziej dzikie… JKM
UE kupuje poparcie społeczne dla polityki ekologicznej Dziewięć na dziesięć największych organizacji ekologicznych w Unii Europejskiej jest uzależnionych od dotacji z Komisji Europejskiej. W ten sposób kupowane jest poparcie społeczne dla ekologicznej polityki Brukseli. Przepis na zapewnienie sobie poparcia społecznego jest banalnie prosty. Zakładamy kilka dużych organizacji ekologicznych. Dajemy im 66 mln euro, oczywiście z kieszeni podatnika. Gotowe. Poparcie ze strony organizacji pozarządowych mamy zapewnione. Tę bulwersującą praktykę ujawnił w zeszłym tygodniu brytyjski think tank International Policy Network. – Niestety w ten sposób tworzy się poparcie dla polityki UE – komentuje prof. Julian Morris, prezes IPN. Analitycy think tanku wykryli, że aż dziewięć z dziesięciu największych organizacji ekologicznych w Europie, tworzących koalicję Green 10, otrzymało w latach 1998-2009 publiczne dotacje, wynoszące łącznie 66 mln euro. Były to bezpośrednie dotacje z Komisji Europejskiej. Jakby tego było mało, poparcie dla ekologicznej polityki UE rosło wraz ze wzrostem otrzymywanych dotacji. Średnio wzrastały one w tempie 13 proc. rocznie. Choć były wyjątki. Organizacja Birdlife Europe zwiększyła swe dochody o 900 proc., Friends of the Earth Europe – o 325 proc., a WWF European Policy Offi ce – o 270 procent. Na co wydawały pieniądze organizacje ekologiczne? Głównie na lobbing w instytucjach UE! Koło więc zamyka się: Komisja Europejska daje pieniądze organizacji WWF, a ta za pieniądze podatnika lobbuje w KE. Do Green 10 należą jeszcze m.in. Climate Action Network Europe – organizacja zajmująca się walką z „globalnym ociepleniem” – oraz Greenpeace, jako jedyna nie otrzymująca dotacji z KE. W przypadku ośmiu organizacji z tej grupy można mówić o uzależnieniu od publicznych pieniędzy, ponieważ dotacje KE stanowią więcej niż 1/3 otrzymywanych środków. Dla pięciu z nich dotacje KE to aż 50 proc. rocznego budżetu. Są to budżety rzędu 1-4 mln euro rocznie. Na lobbing w instytucjach europejskich wydawane jest średnio 0,5 mln euro rocznie w ramach jednej organizacji. Po co więc Komisja Europejska dotuje organizacje ekologiczne, które z kolei lobbują z powrotem w Komisji? Odpowiedź może być tylko jedna: dla zapewnienia sobie bezwarunkowego poparcia dla prowadzonej polityki. Właściwie KE i wymienione organizacje ekologiczne prowadzą politykę ekologiczną ręka w rękę. Warto przypomnieć, że jest to bardzo istotna polityka, bowiem polityka wobec zmian klimatu, skutkująca utworzeniem paneuropejskiego systemu redukcji emisji gazów cieplarnianych, ma niebagatelne znaczenie dla konkurencyjności każdego europejskiego przedsiębiorstwa, dla gospodarek narodowych poszczególnych państw i wreszcie dla każdego konsumenta, który płaci za to wszystko wyższymi podatkami i rachunkami za prąd, wodę i gaz. Istnieje też inna odpowiedź: organizacje lobbują w KE, aby co roku otrzymywać coraz więcej dotacji. Jak widać, tak właśnie się dzieje. Za pieniądze podatnika ekolodzy lobbują, aby podatnik łożył na szerzenie ich destrukcyjnej ideologii zastępowania Boga bożkiem natury i eksterminacji życia ludzkiego w imię ograniczania emisji dwutlenku węgla. Jeśli ekolodzy, jak sami twierdzą, działają w interesie społeczeństwa, to społeczeństwo powinno wspierać ich działania, ale w sposób dobrowolny, a nie podatkami. Czy tak ma wyglądać budowanie społeczeństwa obywatelskiego według Brukseli? Niestety potwierdzają się najgorsze przypuszczenia, że UE nieuchronnie zmierza w stronę kolejnego totalitaryzmu. Unijny aparat władzy staje się coraz silniejszy, pozbawiony społecznej kontroli, coraz bardziej bezczelny i bezkarny w swoich działaniach i coraz śmielej korumpujący opinię publiczną. Teluk
Gwiazdy na prawicy Amerykańscy konserwatyści są kojarzeni w Europie z tym wszystkim, co postkomuniści nazwali swojego czasu „ciemnogrodem”. Lewicowa propaganda od lat wmawia europejskim czytelnikom, widzom i słuchaczom, że amerykańska prawica składa się głównie z białych pijaczków z przydrożnych barów na głębokiej prowincji oraz ze zdewociałych farmerów zacofanego cywilizacyjnie południa Ameryki. Przyjęło się uważać, że amerykańscy naukowcy to ludzie o poglądach liberalnych społecznie i skrępowani więzami poprawności politycznej. Przecież to na amerykańskich uczelniach powstały ruchy społeczne, które wymyśliły poprawność polityczną. A jednak wielu naukowców i nauczycieli akademickich wcale nie chce stosować się do zasad lewicowej cenzury.
Zaszczute środowisko akademickie Klasycznym przykładem swobodnego i szczerego wyrażania swoich poglądów były słowa wypowiedziane przez doktora Jamesa Watsona – genetyka i biochemika, który w wieku zaledwie 25 lat opracował w Laboratorium Cavendisha model budowy przestrzennej podwójnej helisy DNA. Watson wywołał powszechną konsternację w sfermentowanym środowisku akademickim, oświadczając, że uważa Murzynów za ludzi zdecydowanie mniej inteligentnych niż biali: „polityka społeczna w tej kwestii opiera się na przekonaniu, iż przedstawiciele rasy czarnej dorównują inteligencją przedstawicielom rasy białej. Tymczasem badania pokazują, że jest inaczej”. Wielki noblista przeżył prawdziwe piekło po tych słowach. Rada Cold Spring Harbor Laboratory wyrzuciła go z funkcji dyrektora, a szereg instytucji naukowych odwołało wykłady Watsona na całym świecie. Chwila prawdy kosztowała tego wielkiego człowieka całą masę upokorzeń i prześladowań. A przecież jego słowa miały zaledwie charakter luźno wypowiedzianej opinii, do której każdy człowiek w wolnym świecie ma prawo. Przypomina się od razu program telewizyjny prowadzony przez red. Tomasza Lisa, wyemitowany w TVP 21 grudnia 2009 roku, w którym zaproszona do studia niejaka Kazimiera Szczuka obsobaczyła wicemarszałka sejmu Stefana Niesiołowskiego za to, że ośmielił się porównać niekonstytucyjny parytet dla kobiet do dyskryminacyjnego prawa amerykańskiego nakazującego uczelniom przyjmowanie na studia murzyńskich pół-analfabetów z przyczyn czysto rasowych. Marszałek Niesiołowski jest najwyraźniej człowiekiem słabym, skoro pozwolił Szczuce na besztanie siebie słowami, że „nie wolno źle mówić o Murzynach, bo prezydentem USA jest Barack Obama”. Pan marszałek nie potrafił nawet zacytować swojej bezczelnej rozmówczyni artykułu 54 p. 1 Konstytucji RP, który wyraźnie stwierdza, że „każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji”. Ale jak to bywa w systemie orwellowskim, ten najbardziej wyszczekany polski polityk skulił się, wbił w fotel i z pokorą słuchał bełkotu Szczuki do końca programu. O postawie gospodarza programu szkoda się nawet wypowiadać, bo jest to człowiek nie wart wspominania, skoro jako dziennikarz pozwala zaszczuwać swoich gości. Watsonów w amerykańskim światku akademickim jest wielu. Zaledwie 14% nauczycieli akademickich zgadza się z poglądami bardzo liberalnymi (w znaczeniu amerykańskim), a ponad połowa odnosi się sceptycznie do politycznie poprawnego spojrzenia na świat. Można więc powiedzieć, że środowisko akademickie w USA jest uśpionym zapleczem amerykańskiej prawicy.
Być jak Jon Voight Bob Grant (Robert Ciro Gigante) – znany dziennikarz i gospodarz niezwykle popularnego programu radiowego w USA – mawiał, że najgorsze, co mogło się przydarzyć Ameryce, to Hollywood. Grant uważał, że zdominowane przez żydowskich producentów filmowych Hollywood jest wylęgarnią komunizmu w Stanach Zjednoczonych. Miałem okazję kilka razy rozmawiać z Bobem Grantem, ale przyznaję się, że nie ośmieliłem się go zapytać, dlaczego sądzi, że komunizm jest modny wśród ludzi, którzy mają domy warte miliony dolarów. I chociaż zawsze uważałem i uważam Boba Granta za wzór wolnego obywatela i świetnego komentatora radiowego, który nie chowa głowy w piasek przed propagandową nawałą czerwonych, to do dzisiaj zastanawia mnie jego wrogość wobec Hollywood. A przecież duża część amerykańskiego środowiska filmowego daleka jest od nurtu politycznego, który od lat dewastuje Amerykę. Do najbardziej znanych konserwatystów, którzy nie dali się zagnać do czerwonej obory, należy bez wątpienia aktor Jon Voight, znany głównie z roli Joe Bucka z „Nocnego Kowboja” (reż. John Schlesinger) oraz oskarowej kreacji Luke’a Martina z filmu „Powrót do domu” (reż. Hal Ashby). To właśnie Jon Voight w ostrych słowach skrytykował Obamę, jako pierwszy nazywając go „fałszywym prorokiem”. Podkreślam: to nie Bogu ducha winny poseł Artur Górski jako pierwszy tak nazwał obecnego gospodarza Białego Domu, ale właśnie Jon Voight, o czym kilku niedouczonych dziennikarzy prasy lewicowej nie raczy pamiętać. W czerwcu zeszłego roku Voight nie zostawił suchej nitki na prezydencie, przemawiając na jednej z konferencji GOP: „Każda decyzja Obamy to porażka. Wydaje mu się, że jest łagodnym Juliuszem Cezarem, który podbije świat swoim słodkim gadaniem. On mydli nam oczy czułymi słówkami. Myśli, że zbierze wszystkich wrogów do jednej małej piaskownicy, gdzie będą bawić się na huśtawkach. To fałszywy prorok, któremu należy odebrać władzę”. Co ciekawe, jeszcze bardziej radykalna swojej opinii o Baracku Obamie jest córka Jona Voighta, Angelina Jolie, która – jak donosił „US News” z 24 listopada 2009 roku – wprost nienawidzi nowego prezydenta. I nie przeszkadza jej w tym fakt, że jej mąż Bratt Pitt jest wielkim sympatykiem Obamy i brał nawet udział w jego kampanii wyborczej.
Długa lista gwiazd prawicy Śmiały i godny naśladowania Jon Voight otwiera długą listę znanych nazwisk gwiazd filmowych, reżyserów, scenarzystów, techników, producentów i innych ludzi powiązanych z dziesiątą muzą jawnie głoszących swoje konserwatywne i republikańskie poglądy. Wkrótce minie druga rocznica śmierci wielkiego aktora i społecznika, wieloletniego przewodniczącego NRA (Narodowego Stowarzyszenia Broni Palnej) – Charltona Hestona. W jego pokoleniu było wielu aktorów konserwatystów, zagorzałych zwolenników prawego skrzydła partii republikańskiej – takich jak Ronald Reagan, John Wayne, Clint Eastwood, Robert Duvall, Bo Derek, Patricia Heaton, Danny Aiello, Tom Selleck, republikański senator Sony Bono (były mąż piosenkarki Cher) czy wspaniały i charyzmatyczny czarnoskóry aktor James Earl Jones. Ale i dzisiaj lista aktorów młodszego pokolenia, którzy są zadeklarowanymi konserwatystami, jest bardzo długa i równie imponująca. Nie sposób wymienić wszystkich. Wystarczy jedynie wspomnieć Arnolda Schwarzeneggera, republikańskiego gubernatora Kalifornii, czy Chucka Norrisa – skrajnie prawicowego publicystę, którego artykuły (obok wielu innych, równie dobrych) warto czytać na stronie www.theconservativevoice.com. Ciągnąc dalej tę listę, nie sposób pominąć takich nazwisk jak wybitny czarnoskóry aktor Denzel Washington, który jakoś nie uległ czarowi „czarnego mesjasza”, podobnie jak inny murzyński aktor, James Reynolds. Republikanami są bez bez wątpienia: Bruce Willis, Kelsey Grammer (odtwórca roli Frasiera w serialu komediowym pod tym samym tytułem), James Woods, Tony Danza, Jonathan Jackson, Gary Sinise (odtwórca roli pułkownika Dana Taylora w filmie „Forrest Gump”) Fred Thompson czy Fred Grandy. Jeżeli ktoś sądzi, że jest to środowisko białych facetów z głębokiej amerykańskiej prowincji, to się grubo myli. Nie wspominając wcześniej wymienionych czarnoskórych gwiazdorów, warto sobie poczytać opinie uroczej blondynki Heather Locklear, nowojorskiego żyda Adama Sandlera czy zmysłowej brunetki Patricii Helen Heaton. Zapewniam, że powyższe nazwiska to tylko początek listy. Są też inni – jak wybitny reżyser i fenomenalny aktor Mel Gibson. Ten jednak jest na indeksie wiadomo kogo i wiadomo za jaki typ wypowiedzi. Dlatego dużo wody upłynie w Missisipi, zanim znowu obejrzymy jego nowy film w stylu „Pasji”. Wbrew kłamstwom i półprawdom wpajanym ludziom przez europejskie media lewicowe, amerykańska prawica nie rekrutuje się z prowincjonalnego ,,ciemnogrodu”. Środowiska konserwatywne tworzą biali, czarni, kobiety, mężczyźni, katolicy, protestanci, Żydzi, mormoni, naukowcy, pisarze i ludzie sztuki oraz wiele innych grup zawodowych i społecznych. Nie sposób wymienić za jednym razem wszystkich. Jaki element łączy ich wszystkich? Patriotyzm, troska o przyszłość swojego kraju oraz odrzucenie inwazji obcych kulturowo imigrantów z krajów Trzeciego Świata. Łepkowski
Koniec regularnych V-BLOGów Spotkanie w IFP UAM w Poznaniu było sporym sukcesem – również medialnym. Co do komentarzy... Proponuję zajrzeć tu: (Korwin-Mikke: już niedługo demokracji w Polsce nie będzie Dziś w Instytucie Filologii Polskiej w Poznaniu odbyło się spotkanie z prezesem partii Wolność i Praworządność – Januszem Korwin-Mikke. Polityk zaprezentował zebranym swoje poglądy, wytłumaczył czym jest liberalizm i konserwatyzm. Powiedział także, dlaczego juz niedługo w Polsce zniknie demokracja. Tematem spotkania były idee konserwatywno-liberalne Janusza Korwin-Mikke. Polityk swoją przemowę zaczął od wyjaśnienia samych terminów konserwatywny i liberalny. Pokrótce według niego, konserwatyzm to - kierunek filozoficzny, który mówi o tym, aby możliwie jak najmniej zmieniać (...) - natomiast liberalizm definiuje jako kierunek polityczny, w którym wolność jest wartością nadrzędną. Jednakże, jak zaznaczał - wolność nie musi być od czegoś,(...) tylko do czegoś, czyli np. mam wolność do tego, żeby walnąć kogoś w łeb, wolność do tego, żeby mieć zasiłek dla bezrobotnych (...)to jest synonim, że mam prawo do czegoś, siłę do czegoś, wolność do czegoś. Prywatne prawo Janusz Korwin-Mikke stwierdził, że konserwatyzm uważa się za ruch prawicowy. Poprzez prawicę natomiast rozumie ludzi, którzy wyznają podstawową zasadę wolności obywatelskiej "volenti non fit iniuria" (łac. chcącemu nie dzieje się krzywda). - Ja i tylko ja decyduję o tym, co jest dla mnie dobre. Mam prawo jeść niezdrową żywność, mam prawo jeść w McDonaldzie, mam prawo brać narkotyki, im więcej idiotów umrze tym lepiej. To nie my go zabijamy, tylko on sam się zabija, bo tłuszcz w McDonaldzie, bo pali papierosy, albo bierze narkotyki. To jest jego prywatna sprawa. - Na zobrazowanie swego argumentu, podał przykład artykułu nr 3 z Konstytucji Stanów Zjednoczonych, który mówi, że każdy obywatel ma prawo do dążenia do szczęścia. Według niego, lewica usiłuje na gwałt tłumaczyć, że chodzi o gwarancję szczęścia, przez narzucanie danych kwestii obywatelom. Jak zaznaczał: - otóż nie, jeżeli ktoś dąży do szczęścia poprzez żarcie w McDonaldzie, to jego prywatne prawo. Na zakończenie tej kwestii dodał, że dzisiaj właściwie nie ma na świecie, poza partiami typu Unia Polityki Realnej, partii prawicowych, kierującymi się wcześniej wspomnianą zasadą. Demokracja to korupcja głupota i tragedia - Według nas, prawicowców, człowiek jest traktowany przez prawo jako osoba odpowiedzialna. Jest kompetentny do podjęcia decyzji na co wydać swoje ciężko zarobione pieniądze, czy chce przegrać je w karty, czy przepić - to jest jego indywidualna sprawa, nas to nie interesuje. Natomiast uważamy, że ten człowiek nie jest kompetentny decydować o mnie czy o kimkolwiek innym. Lewica uważa inaczej - nie wolno mi decydować o sobie, ale wolno decydować o innych. Natomiast my, chcemy maksymalnie zabronić ludziom decydować o losach innych, co oczywiście oznacza likwidację, tego najgłupszego ustroju w jakim żyjecie, czyli demokracji. Korwin-Mikke stwierdził, że już niedługo demokracji w Polsce nie będzie. Skończy się ona korupcją, głupotą i tragedią. Według niego, w tym momencie jesteśmy w fazie ochlokracji (zwyrodniała forma demokracji, w której władza jest sprawowana bez żadnych struktur i zasad prawnych, bezpośrednio przez niezorganizowany i ulegający zmiennym emocjom tłum. Wpływ na władzę mają wszyscy, bez względu na urodzenie lub przynależność obywatelską). Kara śmierci dla wybranych - Jeżeli domagamy się przywrócenia kary śmierci, to wynika to z zasady "volenti non fit iniuria". Bo jeżeli morderca wie, że za morderstwo jest kara śmierci i morduje, to po prostu chce, żebyśmy wykonali na nim karę śmierci, szanujemy jego wolę. Janusz Korwin-Mikke stwierdził, że konserwatywny liberalizm mówi o poszanowaniu woli człowieka. Nikt z jego wyznawców nie ingeruje w wolną wolę człowieka. Jeżeli ktoś chce brać narkotyki - to jest jego indywidualna sprawa. Polityk wysunął wniosek, że gdyby narkotyki były tanie, to mafii nie opłacałoby się jej produkowanie, a wolny rynek rozwiązałby problem narkomanii. Dzieci niepotrzebne Radykalnie polityk wypowiadał się w kwestii emerytur. Po co mieć dzieci, skoro kogoś innego dzieci mogą na mnie zapracować? Z tego też względu fundusze emerytalne są przyczyną spadku dzietności. Po sprawie Rozbudowana wypowiedź Janusza Korwina-Mikke spowodowała lawinową dyskusję. Duże poruszenie spowodowała teza związana z korelacją funduszy emerytalnych i spadkiem dzietności. Studenci poddali w wątpliwość wskazaną przyczynę. Sugerowali m.in., że może być to związane z dobrobytem danej rodziny, z czym Korwin-Mikke się nie zgodził. Studenci dopytywali się również o karę śmierci. Kto miałby być nią obejmowany? W odpowiedzi polityk zacytował słowa Pisma Świętego - A gdyby ktoś bliźniego swego umyślnie zasadziwszy się podstępem zabił, i od ołtarza Mego weźmiesz go - i zabijesz!. (ks. Wyjścia, XXI, 14). - a więc osoba, która zabija z premedytacją, świadomie będzie ukarana. Ale nie osoba broniąca się, walcząca na wojnie, czy w pojedynku) - by zobaczyć, jak PT Autorka relacji zniekształciła moje poglądy (przypisując mi poglądy śp. Jerzego Wilhelma Fryderyka Hegla na „wolność”!!). Po części z braku wiedzy i niechęci do jej pogłębienia – a po części z przebijającej przez relację niechęci, jaką je darzy; jak się czegoś nie lubi, to się nie przykłada do rzetelnego tego czegoś opisu. Przypuszczalnie niedługo będzie relacja video – to Państwo sobie porównacie. JKM
Doktor Watson o dopingu Kornelii Marek Wielu ludzi żąda śledztwa, kto podał doping pannie dwojga imion: Kornelii Marek. I chcą, żeby tego kogoś posłać z nią razem do lochu (oj, to byłaby istotnie okrutna kara!). Do odkrycia tej tajemnicy nie trzeba jednak Sherlocka Holmesa... - Pozwól, drogi Watsonie, że dam ci zagadkę. Sportsmence podano doping, bardzo kosztowny. Któż mógł to uczynić? - Żaden sportowiec zwykle sam nie sięga do kieszeni, tylko wyciąga łapska. Ten zakazany specyfik jest drogi. Tysiąc gwinei za zastrzyk. Dedukuję zatem, że Marek sama nie płaciła nigdy. Lekarze? Jestem doktorem i wiem jedno - my też nigdy nie sięgamy do kieszeni, chyba że do kieszeni pacjentów. No więc zapłaciło państwo, największy sponsor wszystkich igrzysk i dopingowiczów. A te zastrzyki z pewnością wliczone zostały w koszty zgrupowań. Być może pod postacią witamin, wody, konsultacji, smarów, transportu albo hoteli. Wystarczy sprawdzić rachunki i sprawa jasna! - A czemu akurat ona wpadła, a inni nie? - W medycynie jest doping amerykański i rosyjski. Ten drugi przetrzebił niedawno całą zimową kadrę Rosji, bo nie wydala się z organizmu i zostawia ślady. No więc wszystkie zapasy, te niewykorzystane i przeterminowane, upychają teraz, gdzie się da. Polscy lekarze pewnie biorą, bo tańsze. A jak ktoś nawet wpadnie - no to przecież nie oni! Nie po to sześć lat studiują, żeby się nie nauczyć myśleć! Pół Tour de France ma dziś wyroki, a polski doktor w to zamieszany wypisuje recepty nadal! Każdy nasz sportowiec dorastał w świecie, w którym na doping jest takie samo przyzwolenie jak na ściąganie czy szybszą jazdę Tyle doktor Watson. Jeśli ktoś nadal ma wątpliwości, czy dopingowy proceder w Polsce jest masowy, świadczyć to może wyłącznie o umysłowym kalectwie, sorry, i ja na to nic nie poradzę. Pamiętam jeszcze z czasów wojska w Legii zapaśników, bokserów, pięściarzy i kolarzy kupujących w sklepach dla rolników środki na podniesienie jurności byków rozpłodowych (miewaliśmy też narady z lekarzami, co mają dawać). Pamiętam trenera krzyczącego na trasie: "Popij z bidonu! Dobry koksik ci dziś zrobiłem!". Każdy nasz sportowiec dorastał w świecie, w którym na doping jest takie samo przyzwolenie jak na ściąganie na klasówkach czy szybszą jazdę. Zaczyna się np. od picia tussipectu - ten pyszny syrop na kaszel to przecież czysta efedryna, niegdyś zapijali się nią nasi piłkarze na medal! Czy Kornelia Marek wzięła, bo wiedziała, że inaczej nigdy nie dogoni tych dziewczyn, które biorą od dawna? Czy teraz całe to towarzystwo sypnie? Nie ma mowy. Primo, denuncjacja jest okolicznością łagodzącą w procesie karnym, ale w jej sprawie wyrok przecież już zapadł. Więc nie piśnie ani słowa. Nie kalkuluje się. Zresztą i bez jej zeznań wiadomo, że jeden z poprzednich lekarzy kadry narciarskiej miał niechlubny pseudonim: doktor Mengele. Z racji nieludzkich eksperymentów, które zaludniły nasz kraj szeregiem sportowych inwalidów. Dzisiaj im płacimy dożywotnie renty. To wymuszona nagroda podatników za koks tolerowany przez państwo. Może właśnie z tym należałoby skończyć? Skasować Ministerstwo Sportu i Komitet Olimpijski zbierające budżetowy haracz na ten cały doping? A jak ktoś chce nadal uprawiać sport zawodowo, to niech sobie znajdzie sponsora. Zdaje się zresztą, że w niektórych krajach tak jest. I sport jest. Ale nie ma żadnego powodu, żeby Polacy odczuwali z powodu Kornelii Marek wstyd. Ja bardziej się wstydziłem za prezydentów! Jak Polską rządzili Wałęsa ze swoim kierowcą Wachowskim. Albo Ameryką Clinton, co miał takie nietypowe pudełko na cygara (i jakie brzydkie!). A Rosją Jelcyn, gdy na czworakach pełzał po Grobie Pańskim w Jerozolimie. No, ale przyganiał kocioł garnkowi. W piciu, hm, mógłbym zagrać nie tylko Jelcyna, ale nawet główną rolę w "Moskwa - Pietuszki", tak niegdyś dawałem ognia. Może też ze wstydu? Bo wstydziłem się już od pierwszego dnia szkoły. Nie miałem - za biedni byliśmy - tornistra, no to poszedłem na wagary, a potem już dzień wagarowicza miałem zawsze, nie tylko na powitanie wiosny. A że potrzeba matką wynalazku - wymyśliłem nawet, jak zawsze mieć 39 stopni. Na jednym termometrze naciera się 39, wkłada pod pachę i idzie do szkolnej pielęgniarki. Ona daje swój termometr, wkładamy, a po paru minutach oddajemy drugi. I żegnani jesteśmy wyrazami otuchy i zwolnieniem. Na szczęście wagary w życiu mi nie przeszkodziły - wszystkie ważne książki przeczytałem w domu. I tylko z matmą miałem kłopot, nigdy nie wiem, ile jest 2 plus 2 razy 2 (naprawdę sześć, nie osiem?). Ale znam jedną matematyczną historyjkę, która będzie dobra jako dopełnienie, hm, kolejnych tekstów Clarksona o terrorystach, a mojego o dopingu, lekarzach i matmie. Otóż do doktora przychodzi pacjent, który boi się latania i zamachów właśnie. Potrzebuje dopingu - Ależ proszę się nie martwić. Wybuch bomby jest ledwie jak jeden do miliona. - To jednak za duże dla mnie ryzyko - Jednak prawdopodobieństwo, że na pokładzie będą dwie bomby, jest jak jeden do miliarda. - OK. Ale co wynika z tego dla mnie? - To proste. Zawsze jedną bombę niech pan zabiera ze sobą! Paweł Zarzeczny