351

Kiedy Wowa był mały… Przyjaciele Władimira Putina opowiedzieli gazecie „Moskowskij Komsomolec” o latach jego dzieciństwa. Wszystkich nas ukształtowało nasze dzieciństwo, lecz dzieciństwo każdego jest inne. Na temat dzieciństwa i młodości Władimira Putina napisano już wiele. Koledzy i koleżanki z klasy nie raz wspominali słynnego kolegę z ławki, swoje kilka słów dodawali także znajomi ze studiów. A my w przeddzień urodzin Władimira Władimirowicza Putina odnaleźliśmy jego kolegów z podwórka. O niełatwym dzieciństwie Władimira Władimirowicza opowiada korespondent „Moskowskowo Komsomolca” w specjalnym reportażu. Zaułek Baskowa 12. Dziesięć lat temu dokładnie w tym miejscu rozpoczynała się słynna w Petersburgu wycieczka „Śladami Putina”. Za 100 dolarów przewodnicy pokazywali klatkę schodową, gdzie jakoby Władimir Putin walczył ze szczurami, demonstrowali pojemniki na śmieci, obok których młody Władimir Putin uczył się walki na pięści… Kilka lat temu ekskluzywne wycieczki skończyły się. Mówi się, że przyszło polecenie z góry – wszak nie wypada zarabiać na najważniejszej osobie w państwie. I wtedy w zaułku Baskowa zrobiło się nudno. Dzisiaj pod budynkiem, w którym mieszkała rodzina premiera stoi szereg drogich samochodów. Dookoła ustawiono szlabany i tabliczki: „Osobom nieupoważnionym wstęp wzbroniony”. A mieszkańcy domu mają już dość powtarzania dziennikarzom: „Nie znaliśmy i nie widzieliśmy Putina, nie mamy pojęcia, gdzie mieszkał”. Jednak udało nam się odnaleźć byłych mieszkańców starego czteropiętrowego bloku, którzy podobnie jak Putin mieszkali pod numerem 12 w Zaułku Baskowa.

„Nie chciał przystać na zasady panujące na podwórku” – Leningradzkie powojenne podwórko miało specyficzny charakter – rozpoczął swoją opowieść były sąsiad Putina Dmitrij Łobanow. – Do naszej kamienicy przylegał sztab Wojskowych Sił Powietrznych leningradzkiego pasa umocnień. Dlatego też w czasie wojny wiele bomb spadło na zaułek Baskowa, czego efektem było połowiczne zburzenie naszego domu. Chłopcy uważali to za zabawne – wszyscy z przyjemnością grali w chowanego w tych ruinach. Każda rodzina w naszej kamienicy zajmowała jeden pokój w mieszkaniu komunalnym. – Było strasznie ciasno. Czuliśmy się jak sardynki w puszce – kontynuuje Łobanow. – Rodzina Putina – matka, ojciec i syn – mieszkali w pokoju zajmującym niewiele ponad 20 m2 na trzecim piętrze. Nie mieli ani gorącej wody, ani łazienki. Raz w tygodniu rodzice zabierali Włodka do Niekrasowskich Bań, aby się wykąpać. Każda rodzina w naszym domu nie miała za grosz prywatności. Począwszy od wczesnej wiosny do jesieni okna wszystkich mieszkań były otwarte na oścież. I o wszystkim tym, co działo się w sąsiadujących ze sobą mieszkaniach, momentalnie dowiadywali się wszyscy mieszkańcy kamienicy. – Chłopcy na podwórku podzieleni byli na grupy według wieku. Na podwórku prym wiedli 15 i 16-latkowie, którzy przeżyli blokadę Leningradu – dodaje mój rozmówca. – Hierarchia była bardzo sztywna. Młodsze dzieci nie miały dostępu do tego kręgu. Istniała także zasada, że jeżeli ukarano za coś chłopaka – lepiej żeby nie szedł poskarżyć rodzicom. W przeciwnym razie na zawsze uznawano go za odszczepieńca. Dlatego też wszyscy chłopcy, którzy wychowali się w zaułku Baskowa, wyrośli na ludzi zahartowanych życiem. Główną postacią na podwórku był 17-letni Jura Sidorow. Słuchali się go wszyscy chłopcy, a także wszyscy co do jednego chcieli być tacy jak on. Dorosłe życie Sidorowa nie było usłane różami. Kiedy dorósł, wpadł w złe towarzystwo i został hersztem grupy przestępczej. Wpadł na zwykłej kradzieży jedzenia na Rynku Niekrasowa. Wsadzili go i słuch po nim zaginął. – Na podwórko naszego domu wciąż ściągali łobuzy z okolicznych osiedli, – wspominają starzy mieszkańcy. – Na przykład, jeżeli ktoś ukradł mięso na Rynku Niekrasowa, to przed milicją mógł uciec tylko przez nasze podwórko. Złodzieje mieli swego rodzaju instrukcję, jak zgubić pościg. Trzeba było z rynku pobiec do zaułku Baskowa, skręcić w podwórko budynku nr 12, potem pobiec na tylne podwórko, zanurkować do dymnika piwnicy, z której było wyjście na zaułek Saperski. I właśnie w taki sposób, przez piwnice, uciekali. Włodek Putin nie od razu zrozumiał i zaakceptował zasady panujące na podwórku. Dlatego też jego życie na początku było niełatwe. – Na podwórku panowały wilcze prawa, – opowiada swoją wersję zdarzeń były mieszkaniec legendarnego domu w Zaułku Baskowa Piotr Iljicz. – Starsi komenderowali młodszymi. Żyło się jak w gułagu: był podział na hersztów bandy i ich służących. Dyscyplina była bardzo surowa. Jeżeli starszy kazał młodszemu coś przynieść to trzeba było bez sprzeciwu pójść i przynieść. Putin należał do grupy młodszych dzieci. I nie podobał mu się taki rozkład sił. Ale w pojedynkę tej sytuacji nie mógł zmienić. Kiedyś poskarżył się do swojego ojca – Władimira Spirydonowicza Putina. Warto dodać, że tata Putina budził postrach wśród wszystkich miejscowych chłopaków. Był on mężczyzną silnym, o donośnym głosie. I wtedy wystąpił w obronie syna. Wybiegł na podwórko i sprał dokuczających jego synowi. A po powrocie do domu powiedział do syna: „Następnym razem radź sobie sam!” Chłopcem, który najczęściej bił Włodka, był Walentin Kosyriow. Po wielu latach, kiedy Putin doszedł do władzy, Kosyriow często wspominał, jak z byle powodu obrażał małego Włodzia. Chodzą słuchy, że zamierzał przeprosić Putina za zatruwanie mu życia w dzieciństwie. Nie zdążył jednak tego zrobić, gdyż zmarł w 2005 roku w samotności w wielkim trzypokojowym mieszkaniu, które odziedziczył po rodzicach. Nie poszczęściło mu się w życiu osobistym, dzieci nie miał. Krewni dowiedzieli się o jego śmierci po 8 dniach, kiedy wyważyli drzwi do jego mieszkania. Teraz co roku na grób Wali Kosyriowa przychodzą osoby, które mieszkały w zaułku Baskowa. Wspominają podwórko, dzieciństwo i sławnego sąsiada. Jednakże Władimir Putin nigdy się na tam nie zjawił.

Zabawa w szpiegów Najlepszym i najwierniejszym przyjacielem Putina z podwórka był Siergiej Bogdanow. Obecnie jest już na emeryturze i żyje pod Petersburgiem, do którego też rzadko przyjeżdża. Na początku Bogdanow kategorycznie odmówił naszej prośbie, aby opowiedział o dzieciństwie spędzonym na podwórku, ale potem machnął ręką: w końcu to było tylko dzieciństwo. – Mieliśmy po 6-7 lat, kiedy ciocia Marusia, matka Putina, przyprowadziła do nas małego Włodka: „Chłopcy, to mój syn Wowa Putin. Może pobawicie się razem z nim, ale nie róbcie mu krzywdy”. Ciocia Marusia zawsze bardzo martwiła się o Władzia. Był ruchliwym dzieckiem – nie ma co ukrywać: często był niegrzeczny. Ciocia Marusia musiała nawet rzucić pracę w przedszkolu i przyjąć się na posadę dozorczyni, aby pilnować syna. Matkę Putina pamiętam jako dobrą i gościnną kobietę. Często częstowała nas wszystkich ciastkami. Ojciec Włodka, Władimir Swirydonowicz, był jej przeciwieństwem. Pracował w fabryce jako blacharz. Często przynosił nam z pracy jakieś drobne rzeczy, z których potem razem z Włodkiem składaliśmy drewniane hulajnogi. A o twardej ręce Władimira Swirydonowicza wiedzieli wszyscy na podwórku… W dzieciństwie wszyscy marzyliśmy o karierze w wywiadzie. Pewnego razu nasz starszy kolega Lewa Kameliedinow podarował nam książkę „Tomek Sawyer”. Czytałem ją razem z Włodkiem do upadłego. I wtedy zdecydowaliśmy się pójść śladami głównego bohatera. Zbudowaliśmy drewniane tratwy i wybraliśmy się na rejs po zatopionych piwnicach. Znaleźliśmy tam nabój… Dodam tylko, że Włodek szybko wyrobił sobie wysoką pozycję wśród młodszych dzieci i został przywódcą w naszej „sekretnej drużynie”. A więc wtedy Putin od razu wziął do rąk ten nabój i powiedział: „Chcę, aby napisano o mnie w gazecie!” I zaniósł znalezisko na posterunek milicji, gdzie zapytał się: „Niech panowie powiedzą, czy napiszą o mnie w gazecie?”, po czym z całej siły rzucił nabój na stół. Milicjanci oniemieli. A następnie nazwali nas chuliganami. Potem ojciec Putina wlał mu jak należy. Pewnego razu ja i Włodek swoim postępowaniem doprowadziliśmy matki do łez. Bez uprzedzania rodziców wybraliśmy się przenocować do lasu. Rodzina padała z nóg w poszukiwaniu nas. Kiedy wróciliśmy, ciocia Marusia mocno objęła Władzia i rozpłakała się: „Bogu dzięki, żywy!”

Ale Putin i jego „sekretna drużyna” nie poprzestali na zabawach w szpiegów. – Włodkiem zawładnęła idée fixe i ciągle nam powtarzał: aby zostać prawdziwym szpiegiem należy się hartować. Zmuszał nas do skakania w zimie bez ubrań do zaspy. Potem wszyscy złapaliśmy anginę, a Putin dostał burę od ojca. A pewnego razu Włodek zabrał mnie i mojego brata popływać na krze. Nazwał tę grę – „wyścigiem o przeżycie”. Był początek wiosny i na Newie pojawiły się pierwsze kry. Ja i Putin rozebraliśmy się do majtek i wskoczyliśmy na kry. Trzeba było wykazać się silną wolą – sprawdzaliśmy, który z nas dłużej utrzyma się na odpływającej krze. Nie ma co, Putin skory był do różnych szaleństw. Pamiętam też jeszcze jedną historię. W 1961 roku ludzie zaczęli wyrzucać na śmietnik portrety Stalina. Jeden z takich portretów zabrałem razem z Putinem ze szkolnego śmietnika. A wieczorem Putin powiesił go na ścianie naszego domu. Był straszny skandal! A czas mijał. Zainteresowania chłopców z podwórka się zmieniały. Tylko Putin nie przestawał marzyć o szpiegostwie. – Włodek ciągle nosił wojskową czapkę-uszankę i stary mundur ojca, – kontynuuje swoją opowieść Bogdanow. – A kiedy po raz pierwszy zobaczył film „Tarcza i miecz” to praktycznie oszalał ze szczęścia. Powiedzieliśmy mu wtedy też komplement: „Masz grzywkę, jak ten filmowy szpieg!” Dlatego też Włodek potem kategorycznie nie chciał ścinać grzywki. Kiedyś dowiedzieliśmy się, że w oficynie naszego domu mieszka były szpieg i namówiliśmy go, aby pokazał nam miejsca spotkań szpiegów. Zaprowadził nas do Michajłowskiego Sadu, gdzie pokazał nam ławeczkę, na której jakoby wcześniej siedział jakiś szpieg i przekazywał informacje. Pod ławką przyklejał on sekretny znak – zagraniczną gumę do żucia. Teraz już wiem, że sąsiad wymyślił całą tę historię, aby rozbawić dzieciaki. Ale wtedy mu uwierzyliśmy. Co więcej, Putin codziennie biegał do tej ławki – sprawdzał ręką czy ktoś przypadkiem nie zostawił jakiegoś sekretnego znaku… Według kolegów z klasy Putina, w szkole Włodek również ciągle powtarzał, że na pewno zostanie szpiegiem. – Nam się wydawało, że jest on trochę dziecinny. W końcu my wszyscy już się wybawiliśmy w szpiegów, ale podrośliśmy i porzuciliśmy te marzenia. A Putin jakby utknął w dzieciństwie, – opowiadają byli sąsiedzi Władimira Władimirowicza Putina. – Krążyła między nami taka historia: kiedy Putin chodził jeszcze do szkoły poszedł do budynku KGB. Zapytał się tam kogoś, prawdopodobnie ochroniarza: „Co trzeba zrobić, aby tutaj pracować?”.  Usłyszał rozsądną odpowiedź: „Dobrze się uczyć”. Najwidoczniej Putin właśnie wtedy skupił się na swojej edukacji – do tego czasu nie przykładał się zbytnio do nauki. Po skończeniu szkoły znowu poszedł do KGB: „A co teraz mam robić?” Poradzono mu, aby poszedł na prawo. Putin zrobił wszystko co było w jego mocy i dostał się na Leningradzki Uniwersytet Państwowy. I pewnego razu do dziekanatu wydziału prawa przyszli już konkretni urzędnicy z KGB: „Potrzebujemy wybrać pięć osób, które pilnie się uczą, nie są kobieciarzami, ani też nie piją”. Do tej „piątki” dostał się Włodek. „Jeśli będziecie mieć dobre wyniki w nauce to po skończeniu studiów idźcie do nas”, – dali im do zrozumienia. Od tego momentu Putin do końca studiów posłusznie spełniał wszystkie warunki: nie pił, nie palił papierosów, nie latał za dziewczynami. Nie jesteśmy w stanie ręczyć za prawdziwość tej historii, ale właśnie tak opowiadano ją na naszym podwórku. Na początku lat 80. dom nr 12 w zaułku Baskowa uznano za uszkodzony. Trzeba było odbudować jego konstrukcję. I mieszkańców zaczęto przesiedlać na inne osiedla. W taki oto sposób drogi Putina i Bogdanowa się rozeszły. – W 1980 po raz ostatni widziałem się z Włodkiem, – wspomina Siergiej Pietrowicz. – Wówczas dorabiałem sobie jako szewc w zakładzie szewskim. Putin podjechał do mnie w samochodzie marki „Zaporożec”, którego jego matka wygrała na loterii. Włodek poprosił mnie o zszycie mu stroju do sambo. Odmówiłem – nie znalazłem odpowiedniego materiału, a też nie znałem się na tego rodzaju pracy – specjalizowałem się tylko w butach. Potem posiedzieliśmy trochę w kawiarni. Wypiłem trochę, a on nie miał ochoty. I rozeszliśmy się… Potem już nigdy się nie zobaczyliśmy. Wiecie, właściwie to moje wspomnienia związane z Putinem są raczej miłe. W końcu przez wiele lat byliśmy nierozłączni. Gdzie był on – tam i ja. Nawet staraliśmy się dostać razem do szkoły muzycznej. Pamiętam jak przyszliśmy do Pałacu Kultury „Żdanowo” na przesłuchanie. Grałem na wszystkich instrumentach muzycznych, ale mnie nie wzięli – powiedzieli, że nie mam słuchu. A Włodka od razu przyjęli, chociaż on też nie miał słuchu. Ale wykładowcy zauważyli, że jest „upartym chłopcem, więc i tak sobie poradzi”. W efekcie czego Włodek nauczył się grać na bajanie. Poza tym Putin starał się być najlepszy we wszystkim co robi – nauczył go tego jego ojciec. Putin w końcu zainteresował się sambo, aby nie podporządkowywać się nikomu na podwórku. Niejednokrotnie bronił mnie przed napadami kolegów z klasy. A kiedy przychodzili mnie sprać starsi chłopcy natychmiast biegłem do Włodka. W tym czasie znał już pewne chwyty w walce. I wiecie co? Z tego powodu wszyscy na podwórku zaczęli się go bać. Ponadto nigdy nie wątpiliśmy, że będziemy w przyszłości nierozłączni. Tak jak Tomek Sawyer i Huckleberry Finn. Ale Włodek wolał rolę pracującego w pojedynkę szpiega Stirlitza. Lata mijały. Władimir Putin przeprowadził się do Moskwy. Pracował w ekipie Borysa Jelcyna. W tym czasie w rodzinie Bogdanowów zdarzyła się tragedia. Bratanek Siergieja Pietrowicza został złapany na kradzieży w armii i został skazany za sprzedaż broni. Właśnie wtedy rodzony brat Siergieja – Wiktor – zdecydował się napisać list do Putina. Nie prosił go o pomoc. Po prostu chciał przesłać mu pozdrowienia od starych przyjaciół z podwórka. Nie trzeba było długo czekać na odpowiedź. Wkrótce na adres rodziny Bogdanowów przyszedł oficjalny list z Kremla. – Brat wciąż przechowuje tą wiadomość od Putina. Włodek pisał, że cieszy się, że się do niego odezwaliśmy i że na pewno nas odwiedzi, kiedy będzie w Leningradzie. Ale i tak się tego nie doczekaliśmy. Ja nie pisałem do niego żadnego listu – tak jakoś głupio było mi go napisać…

„O śmierci matki chrzestnej Putin dowiedział się od sąsiadów” Obecnie ze wszystkich byłych mieszkańców zaułka Baskowa została tylko jedna starsza kobieta. Zgodziła się podzielić z nami pewną tajemnicą związaną z Władimirem Putinem. – W naszym domu mieszkała Anna Osipowna Szarapowa. Nie miała własnych dzieci, chociaż zawsze marzyła o synu. Ponieważ przyjaźniła się z rodziną Putina, bardzo przywiązała się do Włodka. Nazywała Włodzia „synkiem”. Anna Osipowna była osobą religijną i pewnego razu namówiła matkę Putina, aby go ochrzcić. W tajemnicy przed ojcem dopełniły tego obrządku. W 1983 roku mieszkańców naszej kamienicy przeniesiono do innych mieszkań. Anna Osipowna otrzymała luksusowe jednopokojowe mieszkanie na ulicy nadbrzeżnej Robespierra, ponieważ do tego czasu jej mąż umarł. Obok mieszkania otrzymali jej byli sąsiedzi, którzy upatrzyli sobie jej dom. Przekonali naiwną kobietę do sporządzenia fikcyjnej zamiany mieszkań. W zamian zaproponowali Szarapowej opiekę. Następnie zaczęli podkradać matce chrzestnej Putina pomoc humanitarną, którą starsi ludzie otrzymywali z pomocy społecznej. A na koniec zaproponowali 80-letniej Annie Osipownie sprzedaż jej starych i cennych ikon. Po tym wydarzeniu staruszka zrobiła się czujna i poprosiła sąsiadów o ponowne przepisanie aktu własności, lecz odmówili. Ponad rok Szarapowa obijała progi w Sądzie Dzierżyńskiego, lecz jej sprawa była wciąż odkładana. Proces się przeciągał. Ciągle powtarzaliśmy Annie: „Zadzwoń do Włodka, a twoja sprawa w sądzie szybko się zakończy”. Lecz ona się wstydziła… Wiele czasu poświęciła staruszka na walkę o swój majątek, dużo zdrowia straciła, ale sprawę wygrała. A w latach dziewięćdziesiątych Władimir Putin przyjechał do Petersburga z oficjalną wizytą. Odwiedził wtedy matkę chrzestną. Na temat tej skandalicznej historii związanej z sądem Alina Osipowna nawet mu nie wspomniała. Niedawno staruszka umarła. Pochowano ją na koszt państwa. Władimir Putin o śmierci matki chrzestnej dowiedział się przypadkiem. Od byłego sąsiada z zaułku Baskowa… Petersburg – Moskwa Tłumaczyła: Magdalena Szymańska/mk.ru

Panowanie Chrystusa a nawrócenie Żydów – John Vennari „Módlmy się, aby pamiętając o cierpieniach, jakich zaznał Izrael w ciągu dziejów, chrześcijanie umieli uznać grzechy, popełnione przez wielu z nich przeciwko ludowi przymierza i błogosławieństw, a przez to zdołali oczyścić swoje serca” (kard. Edward I. Cassidy) Katolicy powinni zaznajomić się nie tylko z wielokrotnymi papieskimi potępieniami Talmudu, ale również ze środkami przedsięwziętymi przez namiestników Chrystusa w celu zabezpieczenia społeczeństwa przed wpływem żydowskiego naturalizmu. W przeciwnym razie może się zdarzyć, że mówić będą o św. Piusie V czy Benedykcie XIV jako o antysemitach i wykazywać ignorancję odnośnie do znaczenia życia nadprzyrodzonego oraz panowania Chrystusa Króla nad społeczeństwem – ks. Denis Fahey, The Kingship of Christ and Conversion of the Jewish Nation, 1953.

Wielu publicystów zauważyło, że przeprosiny za rzekome „grzechy wobec ludu Izraela”, wygłoszone 12 marca 2000 roku w ramach organizowanego przez Watykan „Dnia modlitw o przebaczenie”, trąciły jednostronnością i zdawały się ignorować obiektywną prawdę, fakty historyczne oraz żydowską nienawiść w stosunku do chrześcijaństwa. Amerykański dziennikarz Joe Sobran w artykule zatytułowanym Żal niedoskonały wyraził konsternację papieskimi przeprosinami:

Nowy Testament potępia tych, którzy należą do „synagogi szatana, którzy mówią, że są żydami, ale nimi nie są”; sformułowania te i wiele podobnych przypisywane są Chrystusowi, który nie mówił nic o „pluralizmie”, „tolerancji”, „dialogu” czy „tradycji judeochrześcijańskiej”. Żydzi otwarcie oskarżani są [w Piśmie św.] o ukrzyżowanie Chrystusa i prześladowanie chrześcijan, napomina się ich, że muszą żałować za swe czyny i nawrócić się. Talmud nie jest bardziej ekumeniczny, potępiając wszystkie narody (gentiles), a zwłaszcza chrześcijan, i miotając ohydne przekleństwa przeciw Chrystusowi i Najświętszej Maryi Pannie1. Co ciekawe, najlepsza (choć niebezpośrednia) polemika z „przeprosinami za grzechy wobec ludu Izraela” napisana została 57 lat temu przez samotnego irlandzkiego księdza, który potrafił odczytać „znaki czasów” lepiej, niż wszyscy posoborowi teolodzy razem wzięci.

Ksiądz Denis Fahey The Kingship of Christ and Conversion of the Jewish Nation to prawdopodobnie ostatnia książka opublikowana przez ks. Faheya, wielkiego bojownika o królestwo Chrystusowe, zmarłego w roku 1954 w wieku 71 lat. Inne jego dzieła to m.in. The Mystical Body of Christ in the Modern World, The Kingship of Christ and Organised Naturalism, The Church and Farming, The Mystical Body of Christ and the Reorganization of Society. Jedno jest pewne: jeśli przeczytacie prace ks. Faheya, już nigdy nie będziecie patrzeć na świat tak, jak do tej pory. Ich wyjątkowość wynika z faktu, że autor bez ogródek i odważnie głosi katolicką naukę o społecznym panowaniu Chrystusa Pana, która znikła obecnie całkowicie z kazań wygłaszanych w świecie anglojęzycznym. Jego życie było modlitwą i walką o uświadomienie światu, że Jezus Chrystus musi zostać uznany Panem i Królem przez wszystkie narody, w życiu prywatnym i publicznym. (…) Ks. Fahey poświęcił swe życie biciu na alarm, być może ostatni już raz przed wielkim upadkiem, tłumacząc, że chrześcijańskie niegdyś narody świadomie i dobrowolnie powracają do pogaństwa pod wpływem przenikającego wszystko ducha naturalizmu, rozprzestrzeniającego się bynajmniej nieprzypadkowo. Im bardziej narody odwracają się od Chrystusa, tym szerzej otwierają drzwi szatanowi i jego demonom, pozwalając im zatruwać umysły i serca ludzi – oraz pogrążać świat w ciemnościach i prowadzić go ku całkowitej ruinie. Motto ks. Faheya było niepopularne, ale proste i prawdziwe: „To świat musi dostosować się do Zbawiciela, a nie On do świata”. Innymi słowy, państwa i rządy, jako twory istniejące z zamysłu Bożego, nie są wyłączone spod Jego prawa. Aby narody cieszyły się pomyślnością i trwałością, konieczne jest, by państwa i rządy uznały panowanie Chrystusa Króla nad społeczeństwem. Muszą oprzeć swe sądy o tym, co jest słuszne, na nauczaniu Jezusa Chrystusa i Jego świętego Kościoła katolickiego. Inna postawa byłaby sprzeczna z Bożym planem, którego celem jest ponowne doprowadzenie nas do Niego. Mówiąc ściślej, państwa i rządy mają wobec Boga obowiązek stworzyć warunki społeczne sprzyjające życiu łaski uświęcającej w duszach ludzi. Ks. Fahey wyjaśnia: Jesteśmy wezwani do pracy na rzecz powrotu społeczeństwa do Chrystusa Króla, byśmy – zamiast być zmuszeni do zwalczania wpływów wrogich naszemu życiu nadprzyrodzonemu, kiedy tylko opuszczamy kościół po Mszy św. – wspomagani byli w naszym życiu wewnętrznym przez warunki życia społecznego2.

Ks. Fahey wskazywał też, w zgodzie z niezmiennym nauczaniem papieży, że istnieją potężne, zorganizowane siły pracujące przeciwko Chrystusowi i Jego Boskiemu planowi. Nazywał te grupy „siłami zorganizowanego naturalizmu”.

Owe siły zorganizowanego naturalizmu pracują gorliwie – i niestety z powodzeniem – nad dechrystianizacją społeczeństwa i usunięciem Jezusa Chrystusa z serc oraz umysłów ludzi. Ich celem jest oderwanie cywilizacji od jej chrześcijańskich fundamentów i postawienie jej na fundamencie czystego naturalizmu, w którym nie byłoby miejsca dla jedynego prawdziwego Boga: Ojca, Syna i Ducha Świętego. Przez całe swe życie (czy to jako wykładowca w seminarium, czy to jako autor licznych książek i artykułów) ks. Fahey wyjaśniał, że dwiema najpotężniejszymi siłami pracującymi dla obalenia katolickiego porządku społecznego są masoneria i naród żydowski. Udowodnieniu tezy o udziale w tym przedsięwzięciu Żydów jako narodu poświęcona jest jego książka The Kingship of Christ and Conversion of the Jewish Nation.

Sześć punktów Ks. Fahey rozpoczyna swą książkę od omówienia sześciu punktów programu Chrystusa Króla. Owe sześć punktów stanowi fundament katolickiego porządku społecznego, oparty na tradycyjnym nauczaniu papieskim. W innej swej książce ks. Fahey napisał: W zarysie historii, jaki przedstawiam niemal każdego roku na rozpoczęcie [wykładów], usiłuję (…) dokonać oceny epok historycznych, ruchów, programów politycznych oraz idei przekazywanych młodzieży w procesie nauczania, odnosząc je do sześciu punktów programu Zbawiciela. Wszystko, co jest w harmonii z Bożym planem, przyczyniać się będzie do prawdziwego postępu, a cokolwiek mu się sprzeciwia, zwiastuje upadek i śmierć. Tak więc próbuję ich nauczyć, by uczynili naszego Pana centrum swego życia w każdej jego dziedzinie3.

A oto owe sześć punktów: Wszystkie państwa muszą uznać za jedyną drogę, ustanowioną przez Jezusa Chrystusa dla naszego powrotu do Niego, Mistyczne Ciało Zbawiciela, Kościół katolicki, nadprzyrodzony i ponadnarodowy. Państwa i rządy muszą uznać Kościół katolicki za jedynego ustanowionego przez Boga strażnika całego prawa moralnego, tak naturalnego jak i objawionego.

Zagwarantowane muszą być jedność i nierozerwalność małżeństwa.

Dzieci wychowywane być muszą jako członkowie Mistycznego Ciała Chrystusa.

Konieczna jest dekoncentracja i powszechność własności prywatnej.

System ekonomiczny powinien ułatwiać kredytowanie i produkcję dóbr oraz umożliwiać dostatnie życie chrześcijańskich rodzin4.

Temu sześciopunktowemu planowi Zbawiciela szatan przeciwstawia swój własny plan, mający na celu nie ład, ale chaos i zniszczenie. Jest on dokładną antytezą, punkt po punkcie, programu Chrystusa Pana. (…) Szatan ma na celu:

Powstrzymanie narodów od uznania Kościoła katolickiego za jedyny Kościół ustanowiony przez Chrystusa.

Zachęcanie państwa do traktowania pośredniej władzy Kościoła z pogardą, przenosząc decydowanie o wszystkich kwestiach moralnych na państwo albo lud (poprzez głosowanie).

Podkopywanie chrześcijańskiej rodziny w sposób bezpośredni, przez legalizację rozwodów, czy też pośrednio, poprzez promowanie niemoralności.

Staranie, aby dzieci nie były wychowywane jako członkowie Mistycznego Ciała Chrystusa, a przede wszystkim, aby otrzymały naturalistyczną formację w szkołach.

Koncentrację własności w rękach niewielu; czy to nominalnie w postaci własności państwowej, tj. partii znajdującej się przy władzy, czy też w rękach manipulatorów finansowych.

Tworzenie systemu ekonomicznego, w którym istoty ludzkie podporządkowane są produkcji dóbr materialnych, a ta z kolei robieniu pieniędzy i wzrastaniu potęgi finansjery. (…) W kolejnych dwóch rozdziałach ks. Fahey przybliża koncepcję „społecznego panowania Chrystusa” oraz przedstawia czytelnikom „zarys teologii historii”. Zwraca uwagę, że wiek XIII był okresem, w którym najlepiej rozumiano i praktykowano Boskie prawa dotyczące społeczeństwa. Od tego czasu rozpoczyna się stopniowy upadek. Rewolta protestancka poważnie zraniła chrześcijańską Europę, doprowadzając do powstania państw niekatolickich, a dzieła zniszczenia dopełniła rewolucja francuska i ustanowienie państwa świeckiego. Począwszy od roku 1789 coraz to nowe państwa opierały swe systemy prawne na naturalistycznych fundamentach masonerii, będącej satanistycznym naśladownictwem ponadnarodowego Kościoła katolickiego. Nic więc dziwnego, że żydowscy pisarze wychwalali zarówno rewolucję protestancką, jak rewolucję francuską, jako przejawy postępu5. Wielki Sanhedryn zgromadzony w Paryżu w roku 1807 powitał zasady rewolucji francuskiej jak mesjasza: „Mesjasz przyszedł do nas 28 lutego 1790 roku, wraz z Deklaracją praw człowieka6.

Walka narodu żydowskiego przeciwko panowaniu Chrystusa W dalszej części książki ks. Fahey wymienia dwa skutki odmowy przyjęcia Bożego planu:

1° Stopniowe zanikanie katolickich wpływów na polityczne i ekonomiczne życie narodu. 2° Eliminacja nadprzyrodzoności z życia publicznego, będąca przygotowaniem na przyjście naturalistycznego „mesjasza”.

Chrystus Pan wzywał początkowo naród żydowski, by był zwiastunem Jego planu wobec całego świata. Ich odmowa oznacza – pisze ks. Fahey – że wybrali narzucenie światu swej własnej formy narodowej i zaangażowali całą swoją energię w walkę o zorganizowanie przyszłej ery mesjańskiej. Skoro więc jakiś naród zwróci się przeciwko nadprzyrodzonemu Mesjaszowi, podporządkowany zostanie „mesjaszowi” naturalnemu7. Wyobrażenia dotyczące mesjasza jest różne u różnych judaistów. Ortodoksi chcą powrotu do Jerozolimy, by odbudować świątynię, przywrócić kult Starego Przymierza i oczekiwać przyjścia osobowego mesjasza. Nieortodoksyjni żydzi reformowani odeszli od głównej nadziei judaizmu, odrzucając wiarę w osobowego mesjasza. Wierzą natomiast w nadejście ery mesjańskiej, która przyjdzie poprzez przywództwo i dominację ich rasy8. Nie oznacza to, że wszyscy Żydzi są złymi ludźmi, aktywnie spiskującymi przeciw chrześcijaństwu. Ks. Fahey zauważa, że wielu z nich posiada liczne cnoty naturalne. Jednak na tyle, na ile są oni zjednoczeni z przywódcami i władcami swej rasy, będą się sprzeciwiać wpływom czynnika nadprzyrodzonego na życie społeczne i zarazem stanowić aktywny zaczyn naturalizmu. Wniosek ks. Faheya jest bardzo prosty. Kiedy Żydzi uzyskują kontrolę nad katolikami w polityce, ekonomii czy życiu społecznym, zaczynają w sposób nieunikniony wywierać wpływ antychrześcijański. Prowadzi to do eliminacji nadprzyrodzonego wpływu Chrystusa na społeczeństwo, skutkując zanikiem państw katolickich i tryumfem naturalizmu. Jak wyjaśnia ks. Fahey: Koncepcja, że Chrystus powinien panować nad narodami, aby wpływ Jego nadprzyrodzonego życia odczuwalny był w całym życiu publicznym, uszlachetniając je i oczyszczając, jest dla ich naturalizmu czymś odrażającym9. Słowa te potwierdza żydowski pisarz Bernard Lazare w swej książce L’Antisemitisme: Żyd jest żywym świadectwem zaniku państwa opartego na zasadach teologicznych, o którego rekonstrukcji marzą chrześcijańscy antysemici. Od dnia, w którym Żydowi umożliwiono objęcie funkcji publicznych, państwo chrześcijańskie znalazło się w niebezpieczeństwie. Jest to szczera prawda i antysemici, którzy twierdzą, że Żydzi zniszczyli ideę państwa, mogliby słuszniej powiedzieć, że wejście Żydów do społeczeństwa oznaczało zniszczenie państwa, oczywiście państwa chrześcijańskiego10. Trzeba podkreślić, że ks. Fahey wygłaszał te ostrzeżenia nie dlatego, że nienawidził Żydów, ale dlatego, że podobnie jak papieże, zdawał sobie sprawę ze skutków dojścia przez nich do kierowniczych stanowisk w krajach katolickich na wpływ czynnika nadprzyrodzonego na życie społeczne. Przypominał stale swym czytelnikom, że katolikom nie wolno żywić nienawiści wobec Żydów czy ich prześladować: Najświętsze Serce Zbawiciela jest ludzkim sercem i kocha On swój własny naród szczególną miłością. Nie wolno nam o tym nigdy zapomnieć, byśmy nie stali się ofiarami nienawiści do Żydów jako narodu. Musimy zawsze pamiętać, że Zbawiciel usiłuje doprowadzić ich do tego nadprzyrodzonego zjednoczenia ze sobą, które odrzucili. (…) Mamy obowiązek pracować nad powrotem społeczeństwa do naszego ukochanego Zbawiciela, tak aby organizacja życia społecznego mogła być przeniknięta rzeczywistością nadprzyrodzonego życia łaski11. Miłość ks. Faheya do narodu żydowskiego widoczna jest zwłaszcza w pewnej pobożnej praktyce: Przez ponad 20 lat składałem Najświętszą Ofiarę Mszy w święta Wielkanocy, Bożego Ciała, Apostołów Piotra i Pawła i Wniebowzięcia Matki Bożej w intencji przyjęcia przez naród żydowski Bożego planu12. Miłość ks. Faheya do Żydów nie była jednak ckliwą, sentymentalną miłością, usiłującą dowieść siły swego uczucia poprzez dogadzanie najnowszym zachciankom B’nai B’rith. Ks. Fahey oceniał wszystkie rzeczy, konfrontując je z Chrystusem i Jego Boskim planem. W tym też kontekście wypowiadał się na temat utworzenia państwa Izrael w Palestynie: Czy Żydzi mają prawo do Palestyny jako kawałka ziemi, na którym mogą utworzyć odrębne państwo? Jest oczywiste, że nie. Biorąc pod uwagę to wszystko, co zostało już powiedziane o odrzuceniu przez nich prawdziwego nadprzyrodzonego Mesjasza, nie mogą się już domagać tego na mocy Boskiego prawa. Otrzymali ten kawałek ziemi pod warunkiem, że będą posłuszni Bogu. Nie posłuchali Bożego nakazu, by być posłusznym Jego Synowi, odrzucając Chrystusa Pana przed Piłatem oraz na Kalwarii, i trwają po dziś dzień w swym nieposłuszeństwie. Tak więc nie można mówić o prawie opartym o Bożą obietnicę. Ponadto Arabowie mają naturalne prawo do kraju, który zajmowali przez ostatnich 13 wieków13. Ks. Fahey przypomina też, że ponieważ próba ustanowienia państwa Izrael w Palestynie – obiektywnie rzecz biorąc – przeciwstawiała się woli Bożej, sugerowano nawet, by wyznaczyć Żydom jakiś inny kraj, jak np. Ugandę14.

Talmud Ks. Fahey zastanawiał się też nad prawdziwym znaczeniem terminu „antysemityzm”. W istocie oznacza on nienawiść do Żydów jako do rasy, i tak rozumiany, jest grzeszny. Jak jednak zauważa: Żydzi posługują się tym słowem dla oznaczenia wszelkich form sprzeciwu wobec ich działań, sugerując irracjonalność takiej postawy i wykorzystując oskarżenia o antysemityzm do rozmaitych manipulacji. W sposób oczywisty pragną, by świat uwierzył, że każdy, kto wyraża sprzeciw wobec żydowskich pretensji, jest mniej lub bardziej obłąkany. Ks. Fahey przytacza tu obszerne cytaty z papieskich i watykańskich dokumentów, potępiających nienawiść do Żydów15. Następnie przechodzi do drażliwej kwestii Talmudu, którego mesjanistyczne przesłanie oddaje poniższy cytat, pochodzący z „The Jewish World” z 9 lutego 1883 roku: Wielki ideał judaizmu polega na tym (…) by cały świat przepojony został żydowskimi naukami i by wszystkie rasy i religie zanikły w powszechnym braterstwie narodów16. To właśnie formacja talmudyczna odpowiedzialna jest za stosunek narodu żydowskiego do innych narodów, prowadzący do tarć, które on sam powoduje. Msgr Landrieux, biskup Dijon, w swej L’Histoire et les Histoires dans la Bible wymienia następujące skutki nauk tamudycznych: Jest to systematyczna deformacja Biblii. (…) Pycha rasy połączona z ideą powszechnej dominacji jest tam wyniesiona do poziomu szaleństwa. (…) Dla talmudystów sama tylko rasa żydowska stanowi ludzkość, nie-Żydzi nie są istotami ludzkimi. Mają naturę czysto zwierzęcą. Nie posiadają żadnych praw. Nie obowiązują względem nich prawa moralne, regulujące wzajemne stosunki między ludźmi, czyli Dekalog17. Również były rabin Drach, XIX-wieczny konwertyta na katolicyzm, bardzo szanowany i odznaczany za swoje naukowe prace przez Leona XII, Piusa VIII i Grzegorza XVI, dostarcza nam interesujących informacji o Talmudzie: Przez długi czas moim zawodowym obowiązkiem było nauczanie Talmudu i wyjaśnianie jego nauk, po wieloletnim uczestnictwie w specjalnych kursach prowadzonych przez najsłynniejszych współczesnych żydowskich doktorów. (…) Rozsądnego czytelnika Talmudu przygnębia widok owych dziwacznych aberracji, jakim ulec może umysł ludzki, kiedy pozbawiony jest prawdziwej wiary, a rabiniczny cynizm sprawia, że często czerwieni się ze wstydu. Chrześcijanin przerażony jest szalonymi i potwornymi kalumniami, którymi bezbożna nienawiść faryzeuszy ciska we wszystko, co święte. (…) W Gemarze [części Talmudu] znajduje się przynajmniej sto ustępów, znieważających pamięć naszego Najdroższego Zbawiciela, nadanielskiej czystości Jego Świętej Matki, Niepokalanej Królowej Niebios, oraz cechy moralne chrześcijan, których Talmud przedstawia jako praktykujących najbardziej ohydne grzechy18. Aby zobrazować niezmienny szacunek żydów dla Talmudu, msgr Landrieux cytuje żydowski organ „L’Univers Israelite” (czerwiec 1887): „Od dwóch tysięcy lat Talmud był i pozostaje do dziś obiektem czci dla synów Izraela, dla których stanowi kodeks religijny”. Wspomina również „Archiver Israelites”, wedle którego: „Wszyscy muszą uznać absolutny priorytet Talmudu nad Biblią Mojżesza”19. Ks. Fahey zadaje więc pytanie: czy Talmudu naucza się po dziś dzień? I odpowiada, cytując tom 12 Jewish Encyclopedia: „Dla większości Żydów Talmud stanowi nadal najwyższy autorytet religijny”. Pomimo że „współczesna kultura stopniowo odstręczyła od studiowania Talmudu pewną liczbę Żydów w krajach o postępowej cywilizacji, (…) zajmuje [on] jednak poczesne miejsce w programie nauczania szkół rabinicznych”20. W jaki sposób jednak – może zapytać czytelnik – talmudyczni rabini nauczać mogą, że sam naród żydowski jest „mesjaszem”? Ks. Fahey odpowiada na to pytanie, przytaczając pracę braci Lemannów, znanych XIX-wiecznych konwertytów z judaizmu, którzy zostali księżmi katolickimi. Dowiadujemy się z niej, że rabini zmienili pewne słowa proroctw Starego Testamentu albo też nagięli ich interpretację w taki sposób, że odnieśli je do rasy żydowskiej, a nie do Chrystusa. Oto trzy przykłady: Rabbi Jerchi pisze: Nasi Doktorzy rozumieją ten psalm (Psalm 2) o Mesjaszu, ale ze względu na chrześcijan, którzy korzystają z tego [fragmentu] w złowrogi [nam] sposób, wskazane jest odnoszenie go do Dawida i Izajasza 53, gdzie znajduje się opis cierpień Mesjasza, odnoszący się do narodu żydowskiego. Według rabbiego Kimchi: Prawdziwa interpretacja Psalmu 2221 polega na zrozumieniu go odnośnie do ludu Izraela. To naród żydowski woła w niewoli: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. A jeśli w psalmie tym wszystkie słowa są w liczbie pojedynczej, jest tak dlatego, że Izrael na wygnaniu musi być traktowany jako tworzący jednego człowieka, posiadającego jedno serce. Podobnie rabbi Jarchi wyjaśnia rozdział 53 Księgi Izajasza: Cierpienie spotkało naród żydowski, aby przez swe rany mógł stać się zbawieniem dla świata. Gniew Pański został uśmierzony i [Bóg] nie spustoszył ziemi22. Księża Lemann ubolewali nad katastrofalnym wpływem Talmudu na naród żydowski: „Ponieważ księga ta jak kamień grobowy przygniata Izrael, nie ma już między Żydami kwestii Mesjasza. Biblia była zbyt jasna, siedemdziesiąt tygodni Daniela było zbyt jasne, Psalm 22 był zbyt jasny, 53 rozdział Izajasza był zbyt jasny. Wasi rabini, o Izraelici, zgasili wszystkie te światła Talmudem”23. Bracia Lemann cytowali również słowa pewnych żydowskich pisarzy, twierdzących, że „prawdziwy odkupiciel nie będzie osobą, ale Izraelem przeobrażonym w światło przewodnie narodów”. Tak więc współczesny syjonistyczny ideał ma mało wspólnego z tradycyjnym judaizmem Abrahama i Patriarchów. Sprawiedliwi Starego Prawa – pisze były rabin Drach – nie kojarzyli Mesjasza, którego oczekiwali, jak to czyni dzisiejsza synagoga, z powrotem naszego narodu do Palestyny i okryciem go chwałą oraz napełnieniem dobrami tego świata, oczekiwali od Niego wysłużenia nam duchowego zbawienia, jak to uczynił nasz Pan Jezus Chrystus24.

Aktualne cele Żydów i przyszłe wydarzenia Talmud jest mroczną księgą. Jego znajomość konieczna jest katolikowi, ale może doprowadzić niejednego do rozpaczy względem możliwości zbawienia narodu żydowskiego. Być może właśnie dlatego zaraz po swoim omówieniu Talmudu ks. Fahey zamieszcza studium dotyczące przyszłego nawrócenia narodu żydowskiego na wiarę katolicką. „Istnieje w Kościele tradycja – pisze – że naród żydowski nawróci się, kiedy narody przestaną być katolickie, popadając w apostazję”25. Następnie przytacza wiele cytatów z Pisma św. i Ojców Kościoła, przepowiadających nawrócenie Żydów, które będzie miało miejsce najprawdopodobniej przed prześladowaniami przyniesionymi przez antychrysta. Również konwertyci bracia Lemann robili uwagi na temat żarliwego zapału misyjnego dla Ewangelii, jaki charakteryzować będzie Żydów, kiedy ostatecznie nawrócą się do Chrystusa i Jego jedynej prawdziwej religii. My jednak żyjemy w epoce, w której Żydzi nie zostali jeszcze nawróceni. W dalszym ciągu wywierają dechrystianizujący wpływ na narody (a od czasu Vaticanum II również na Kościół, to jednak jest tematem na osobne studium)26. Rozdział zatytułowany Współczesne cele żydowskie przytacza przykłady realizacji celów narodu żydowskiego w oparciu o dokumentację obejmującą okres od wczesnych lat 50. ubiegłego wieku. Szczegóły te, obejmujące również przypadki brutalnego traktowania Arabów podczas tworzenia państwa Izrael, są zbyt liczne, by je w tym miejscu przytaczać. Na specjalną uwagę zasługuje krótka charakterystyka UNESCO pióra ks. Faheya, w której wyjaśnia, że celem tej agendy ONZ jest wychowywanie dzieci zgodnie z zasadami naturalizmu. Przepowiada również wprowadzenie demoralizującej edukacji seksualnej. Na koniec cytuje doniesienie Canadian Intelligence Service z 1952 roku: Jedna niewielka grupa (syjonistyczni nacjonaliści), stanowiąca jeden procent światowej populacji, posiada ponad 60% stałych stanowisk w Organizacji Narodów Zjednoczonych27. Ostatni rozdział: Przyjście antychrysta, jest prawdopodobnie najlepszym i najbardziej zwięzłym omówieniem tego tematu, jakie kiedykolwiek opublikowano. Takie zakończenie książki jest bardzo stosowne, ponieważ według Tradycji ani nadejście antychrysta, ani nawrócenie narodu żydowskiego nie nastąpi przed powszechną apostazją narodów. Ks. Fahey opiera się tu na pracy żydowskich konwertytów braci Lemann, którzy dzielili to, co możemy wiedzieć o przyjściu antychrysta, na cztery kategorie: 1° rzeczy pewne; 2° rzeczy prawdopodobne; 3° rzeczy nierozstrzygnięte; 4° rzeczy nie mające solidnej podstawy. Rozdział zamyka cytat mało znanego dekretu IV Soboru Laterańskiego, który grozi ekskomuniką każdemu, kto próbowałby podawać precyzyjną datę nadejścia antychrysta czy drugiego przyjścia Chrystusa.

Epilog Kiedy Jan Paweł II dokonał 12 marca 2000 r. aktu przeprosin za grzechy „przeciwko ludowi Izraela”, wypowiedział słowa następującej modlitwy: Boże naszych ojców, Ty wybrałeś Abrahama i jego potomków, aby przynieśli Twoje Imię narodom. Jesteśmy głęboko zasmuceni zachowaniem się tych, którzy w historii spowodowali, że te Twoje dzieci cierpiały, i prosząc o Twoje wybaczenie pragniemy zobowiązać się do prawdziwego braterstwa z narodem Przymierza. Przez Chrystusa Pana naszego. Książki ks. Faheya, oparte na niezmiennym nauczaniu papieży, pozwalają zrozumieć niewłaściwość tej modlitwy, niezależnie od tego, jak dobre byłyby jej intencje. W rzeczywistości jedynie rzymscy katolicy mogą być naprawdę nazwani „synami Abrahama”, ponieważ tylko religia katolicka wierna jest wierze Abrahama w przyjście Odkupiciela. Jedynie oni mogą być naprawdę nazwani „ludem Przymierza”, ponieważ Chrystus zastąpił Stare Przymierze Nowym, przez swoją mękę, śmierć, zmartwychwstanie i ustanowienie jedynego prawdziwego Kościoła28. Tak więc „modlitwa o przebaczenie” z 2000 r. była w istocie dziwacznym odwróceniem tego, co powinno mieć wówczas miejsce. Nastąpiło absurdalne odwrócenie ról. To żydowscy rabini powinni recytować na kolanach tę samą modlitwę, prosząc Boga o przebaczenie dla tych Żydów, „którzy w historii spowodowali, że te [Boże] dzieci cierpiały” w wyniku ich dechrystianizacyjnego wpływu na narody i ich sprzeciwu wobec Chrystusa i Jego panowania. To żydowscy rabini powinni „zobowiązać się do prawdziwego braterstwa z narodem Przymierza”, czyli innymi słowy, do odwołania swych bluźnierczych talmudycznych błędów i do nawrócenia do Nowego Przymierza Jezusa Chrystusa, świętego, rzymskiego i katolickiego Kościoła. Ω

John Vennari

Za „Catholic Family News” z sierpnia 2006. Tłumaczył Tomasz Maszczyk.

Przypisy:

Joe Sobran, Imperfect Contrition, Sorban’s, maj 2000.

Ks. Denis Fahey, The Kingship of Christ and Conversion of the Jewish Nation (dalej KCCJN), Omni Publications 1953, s. 52.

Ks. Denis Fahey, A Brief Sketch of My Life Work, Omni Publications, s. 8.

Szósty punkt jest tu sparafrazowany, gdyż jego szersze omówienie przekracza ramy niniejszego artykułu. Bardziej szczegółową analizę sześciu punktów znaleźć można w moim tekście A Clear Vision of the Kingship of Christ, The Six Points of Father Fahey.

Patrz np. Leon de Poncins, Judaism and the Vatican (1967), cytujący żydowskiego pisarza Joszuę Jehudę, mówiącego przychylnie o „trzech ważnych etapach” zniszczenia tradycyjnego chrześcijaństwa: renesansie, rewolucji protestanckiej i rewolucji francuskiej, s. 35–36.

Minutes of the Great Sanhedrin, za KCCJN s. 187.

KCCJN, s. 49.

David Goldstein, Campaigners for Christ, s. 20. David Goldstein był konwertytą z judaizmu.

KCCJN, s. 65.

Ibid.,. s. 60.

Ibid., s. 72-73.

Ibid., s. 6.

Ibid., s. 70.

Ibid., s. 71. Na tej samej stronie ks. Fahey dodaje w przypisie: „Niektórzy pisarze twierdzą, że Wielka Brytania ofiarowała Żydom Ugandę (por. L. Frey, Waters Flowing Eastward, s. 38). Oczywiście prawa rdzennych mieszkańców powinny być respektowane”.

KCCJN, s. 79–81.

Ibid., s. 78.

Ibid., s. 86.

Ibid., s. 88–89.

Ibid., s. 92.

Ibid., s. 93.

W edycji Douay Rheims Psalm 21.

KCCJN, s. 95.

Ibid., s. 96.

Ibid., s. 100.

Ibid., s. 109.

Obecnie w imię Vaticanum II Konferencja Episkopatu USA i żydowscy rabini z Ligi Przeciwko Zniesławieniu B’nai B’rith współpracują nad nowym komentarzem do lekcjonarza, mającym „oczyścić” go ze wszystkiego, co uznane zostanie za „antysemickie”. Zob.: John Vennari, The Gospel According to Non-Believers [w:] We Resist You to the Face (TIA 2000). Zob. też: John Vennari, Attack on the Oberammergau Passion Play. KCCJN, s. 169. Dla lepszego zrozumienia tego ustępu patrz: The Meaning of the Name Church autorstwa znanego teologa msgr. Josepha Clifforda Fentona, „American Ecclesiastical Review”, październik 1954. W innym miejscu msgr Fenton wyjaśnia: „Społeczność [Kościoła katolickiego] była prawdziwą kontynuacją Izraela. Ludzie, którzy należeli do niego, byli prawdziwymi synami Abrahama, ponieważ posiadali prawdziwą wiarę Abrahama. Ta społeczność [Kościoła katolickiego] była nowym ludem wybranym. Jego członkowie byli, jak ich nazywał św. Paweł, wybranymi Boga”. Zob.: Fenton, The Catholic Church and Salvation, Newman Press 1958, s. 139. Za: Zawsze wierni nr 1/2007 (92)

Sankcje wizowe czy gospodarcze Były wiceprzewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego Janusz Onyszkiewicz uważa, że wprowadzenie tak zwanej czarnej listy to dobry i dotkliwy dla reżimu krok dyplomatyczny. Onyszkiewicz dodaje, że sankcje powinny przyjąć również kraje aspirujące do Unii Europejskiej. – Na przykład takie jak Turcja, żeby osoby odpowiedzialne za represje nie mogły pojechać tam na wakacje – podkreśla Onyszkiewicz. Natomiast Marek Bućko z Fundacji Wolność i Demokracja, dokumentującej represje białoruskich władz, podkreśla, że sankcje wizowe to za mało. – Jeżeli chcemy przełomu na Białorusi, to tylko pełne embargo handlowe Unii mogłoby coś zmienić – powiedział ekspert Polskiemu Radiu. Jak dodał, wątpi jednak, że Bruksela zdecyduje się na takie rozwiązanie. Sankcje wizowe wprowadziła także Polska. Według nieoficjalnych informacji, na czarnej liście Warszawy jest między innymi prezydent Aleksander Łukaszenka. Nie ma natomiast szefa białoruskiego MSZ Siarhieja Martynawa, gdyż – według źródła IAR w MSZ – Polska chce mieć instrument do prowadzenia dialogu.

http://www.polskieradio.pl

Reptilianom nie udało się osadzić swoich ludzi w białoruskich władzach i perspektywa ograbienia Białorusi z jej dorobku gospodarczego znów się oddaliła. Reptilianie czegoś takiego nie wybaczają. Uruchamiają więc swoje gruczoły z jadem. Dołącza się do tego, jak zwykle, Judeopolonia – a w niej miliony Świadomych Polaków, pragnących dla swego sąsiada więcej demokracji, liberalizmu i kapitalizmu. Haniebne decyzje żydofaszystowskiej Unii Europejskiej przejdą do historii kurewstwa i szubrawstwa. A my życzymy Panu Prezydentowi Aleksandrowi Łukaszence dalszych sukcesów w uwalnianiu jego kraju od zarazy. Admin

Kim jest Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji, który pojawił się na 20 -leciu BBN?

Jak podaje "Gazeta Wyborcza" Polskę odwiedził Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji, bliski przyjaciel Władimira Putina. Pisaliśmy o tym tutaj.

Portal niezależna.pl podaje więcej informacji na temat tego wysokiej rangi urzędnika: W 2005 roku 2005 Patruszew  zarzucił zagranicznym służbom wywiadowczym (m.in. amerykańskim, brytyjskim i saudyjskim) używanie organizacji pozarządowych promujących demokrację do planowania przewrotu politycznego w Rosji podobnego do wydarzeń na Ukrainie, w Gruzji i Kirgistanie. Patruszew oskarżał również Polskę o działalność szpiegowską w Obwodzie Kaliningradzkim. Rozszerzenie NATO na wschód uważa za wielkie zagrożenie dla Rosji. W 2009 roku, w związku z ogłoszeniem nowej rosyjskiej doktryny militarnej Rosji Patruszew nie wykluczył „prewencyjnego użycia broni jądrowej". Według niego nie straciły na aktualności dotychczasowe zagrożenia dla Rosji, a na pierwszym miejscu wymienił rozszerzenie NATO i nasilającą się działalność wojskową Sojuszu. Niezależna.pl przypomina drogę kariery rosyjskiego specjalisty od bezpieczeństwa: Nikołaj Patruszew ukończył Wyższe Kursy KGB. Był pracownikiem Zarządu KGB w Leningradzie i obwodzie Leningradzkim. W latach 1992 – 1994 pełnił funkcję szefa Zarządu Federalnej Służby Kontrwywiadu (poprzedniczka FSB) w Republice Karelii. Od 1994 do 1998 naczelnik Zarządu Organizacyjno – Inspekcyjnego Departamentu Kadrowo – Organizacyjnego Federalnej Służby Bezpieczeństwa. W 1998 roku naczelnik Głównego Zarządu Kontroli Prezydenta Rosji. W tym samym roku powrócił do FSB na stanowisko zastępcy dyrektora i szefa departamentu zajmującego się bezpieczeństwem ekonomicznym. Od 1999 pierwszy zastępca dyrektora FSB a następnie dyrektor. Od 12 maja 2008 Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji. Gdy w 2006 roku Kreml obwieścił śmierć Basajewa jako swój sukces,  szef FSB Nikołaj Patruszew meldował o tym prezydentowi Władimirowi Putinowi ze wzruszeniem:- Lepszego prezentu wyobrazić sobie nie mogłem - stwierdził Patruszew, który właśnie obchodził swoje 55. urodziny. Można powiedzieć, bez ogródek, że BBN konsultuje się z najlepszymi międzynarodowymi ekspertami od spraw bezpieczeństwa. "Gazeta Wyborcza" przypomina, że wizyta Nikołaja Patruszewa odbywa się w ramach dialogu nawiązanego przez BBN z rosyjską Radą Bezpieczeństwa podczas wizyty Bronisława Komorowskiego w Moskwie 8 i 9 maja. Szef BBN gen. Stanisław Koziej umówił się wówczas z szefem rosyjskiego odpowiednika BBN  w sprawie regularnych polsko-rosyjskich konsultacji w kwestiach bezpieczeństwa. Uff, jesteśmy w dobrych rękach. ab, źródło: niezależna.pl/wyborcza.pl

Śp. W. Stasiak i A. Szczygło dbali tylko o interes własnego środowiska politycznego? Prezydent na XX-leciu BBN Prezydent przemówił z okazji obchodów 20-lecia Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Bronisław Komorowski mógł oddać się temu, co wyjątkowo lubi – wspomnieniom. Przez 10 minut przemówienia wydawało nam się, że głowa państwa nie zająknie się na temat byłych szefów BBN, którzy zginęli w Smoleńsku. Zwłaszcza że prezydent dwukrotnie był uprzejmy nie zauważyć ich nieobecności. W słowach: „spotykają się tu wszyscy szefowie BBN-u" oraz „udział wszystkich byłych szefów BBNu – raz jeszcze wszystkich panów witam – dla mnie jest źródłem nadziei, że uda się w oparciu o BBN odbudować myślenie o bezpieczeństwie jako szansie na odbudowanie dialogu w szerokim układzie politycznym". Wreszcie jednak nazwiska śp. Władysława Stasiaka i Aleksandra Szczygły padły. Z odpowiednim prezydenckim komentarzem: Chciałbym wspomnieć ciepłą myślą i ministra Jerzego Milewskiego, Jurka. Chciałbym wspomnieć także i szefów BBN-u: Pana ministra Stasiaka, pana ministra Szczygłę. Chciałbym wspomnieć także inne osoby, które pracowały w BBN-ie, a które razem z prezydentem Kaczyńskim zginęły w katastrofie smoleńskiej. Myślę, że też w nawiązaniu do tej myśli o nich, to też trzeba gdzieś formułować oczekiwania na przyszłość: że w sprawach bezpieczeństwa będzie możliwe i będzie realne myślenie w kategoriach wykraczających poza interes własnego środowiska politycznego. To wyjątkowo nieeleganckie, by pod płaszczykiem wspominania ofiar katastrofy – zwłaszcza takich państwowców jak ministrowie Stasiak i Szczygło – obrzucać je oskarżeniami. Szkoda, że  żaden z nich nie może prezydentowi odpowiedzieć. Znp

"Gazeta" i polskie MSZ przekraczają granice śmieszności. "Gdyby Rosjanie chcieli nas ukarać, nie doszłoby do tych wizyt" "Rosyjski łącznik przyjeżdża do Warszawy" pisze na łamach "Gazety Wyborczej Marcin Wojciechowski. To jeden z najbardziej kuriozalnych artykułów w polskiej prasie od wielu, wielu miesięcy, choć konkurencja ostra. O co chodzi? O przyjazd Nikołaja Patruszewa, jak podaje "Gazeta", "sekretarza Rady Bezpieczeństwa prezydenta Rosji i przyjaciel Władimira Putina". W naszym kraju szanowny gość "z resortu, który robił Katyń" - jak raczył był to ująć doradca prezydenta Tomasz Nałęcz - będzie gościł do środy. To jedna z najpoważniejszych postaci w Rosji. Od dawna przyjaźni się z premierem Władimirem Putinem, którego zna od lat 70., gdzie razem pracowali w leningradzkim KGB. W czasie prezydentury Putina Patruszew był szefem najważniejszej z rosyjskich służb specjalnych - Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Od czasu, gdy prezydentem jest Dmitrij Miedwiediew, Patruszew kieruje Radą Bezpieczeństwa doradzającą głowie państwa w kwestiach strategicznych. Wiemy więc już, że przyjeżdża Ktoś Bardzo Ważny. No i ze Wschodu... Co będzie u nas robił? Patruszew weźmie udział w poniedziałkowej konferencji z okazji 20-lecia Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Potem będzie miał spotkania m.in. z szefem MON, wysokimi przedstawicielami wojska oraz w gronie BBN i Kancelarii Prezydenta. - W czasie rozmów planowane jest poruszenie sprawy śledztwa po katastrofie oraz polskich uwag w tej sprawie - mówi "Gazecie" urzędnik BBN. Rosjanie zgodzili się, by ten temat został włączony do rozmów. Strona polska ma nadzieję, że Patruszew przekaże nasz punkt widzenia najważniejszym osobom w Rosji. - Nie ma lepszego kanału, by dotrzeć z naszym stanowiskiem do rosyjskiego prezydenta czy premiera - mówi dyplomata. Dziwne... Przecież wiemy od paru tygodni, że telefony od Bronisława Komorowskiego Kreml odbiera nawet w dniach, gdy ma na głowie zamach terrorystyczny na lotnisku. Nie mógłby prezydent po prostu zadzwonić i przekazać nasze uwagi? Czy musimy przekazywać informację poprzez Patruszewa? Zawracać mu głowę?

Co ważne, informuje "GW", "Patruszew nie jest jedynym wysokiej rangi urzędnikiem z Rosji odwiedzającym ostatnio Polskę": W miniony weekend gościł w Warszawie Andriej Artizow, szef Rosyjskich Archiwów, który na polecenie ministra kultury tworzy rosyjską część Centrum Dialogu i Porozumienia Polski i Rosji. No i radość. Radość, która stanęła ostatnio pod znakiem zapytania (bo PiS bronił honoru Polski i polskich oficerów, jak przekonuje doradca prezydenta Tomasz Nałęcz): Rosyjskie wizyty na tak wysokim szczeblu to dla polskich dyplomatów znak, że mimo sporów o katastrofę w Smoleńsku Moskwa wciąż chce utrzymywać dobre stosunki z Warszawą. - Gdyby chcieli nas ukarać albo wysłać sygnał, że są z czegoś bardzo niezadowoleni, nie doszłoby do tych wizyt - mówi "Gazecie" wysokiej rangi dyplomata. Polscy dyplomaci, jak widać, za oczywiste uważają, że ich głównym zadaniem jest dbanie, by Rosjanie nie byli "bardzo niezadowoleni". To wszystko jest chore. Pat

W czasach propagandowej ofensywy Grossa, podkarpackie PO, PSL i SLD zabierają pieniądze na Muzeum Polaków ratujących Żydów... Jak informuje "Nasz Dziennik", pierwsze w Polsce muzeum dokumentujące bohaterstwo Polaków ratujących Żydów może nie powstać. Pieniądze na budowę chce zablokować rządząca na Podkarpaciu koalicja PO - PSL - SLD. To o tyle dziwne, że sprawa wydawała się już rozstrzygnięta. "ND" podaje, że w trakcie dzisiejszej sesji Sejmiku Województwa Podkarpackiego radni PiS złożą interpelację w sprawie planów związanych z ograniczeniem finansowania budowy Muzeum Polaków Ratujących Żydów im. Rodziny Ulmów w Markowej. W ramach oszczędności Zarząd Województwa Podkarpackiego chce znacząco zmniejszyć finansowanie budowy obiektu, cedując ciężar inwestycji na gminę Markowa. "Nasz Dziennik" przypomina, że w 2008 r. ówczesny Zarząd i radni Sejmiku Województwa Podkarpackiego (głównie PiS) podjęli decyzję o utworzeniu w Markowej pierwszego w Polsce muzeum dokumentującego bohaterstwo i tragiczne losy Polaków ratujących Żydów. Samorząd województwa zadeklarował, że do 2013 roku przeznaczy na ten cel 6 milionów złotych. Rozstrzygnięto także ogólnopolski konkurs na opracowanie koncepcji architektonicznej muzeum; muzeum powinno być gotowe za trzy lata. Markowa to miejscowość-symbol. Znany jest zwłaszcza przykład heroizmu rodziny kandydatów na ołtarze Sług Bożych Józefa i Wiktorii Ulmów, którzy wraz z siedmiorgiem dzieci zostali zamordowani w marcu 1944 roku przez żandarmerię niemiecką za ukrywanie dwóch żydowskich rodzin. Obecnie dobiega końca polski etap w procesie beatyfikacyjnym rodziny Ulmów. Radny PiS Bogdan Rzońca - wicemarszałek województwa podkarpackiego poprzedniej kadencji - mówi "ND": - To bardzo niedobra decyzja, zważywszy na opinie szkalujące dobre imię Polaków, które pojawiają się po publikacjach Tomasza Grossa - ocenia Bogdan Rzońca. Próby manipulowania projektem muzeum w Markowej krytykuje rzeszowski oddział Instytutu Pamięci Narodowej: - Muzeum ma być namacalnym pomnikiem dla wszystkich, którzy zostali ustaleni jako osoby pomagające, ale także dla anonimowych obrońców Żydów. Świadectwo to winno być przestrogą, nauką i drogowskazem dla kolejnych pokoleń. Biorąc to pod uwagę, pragnę za pośrednictwem "Naszego Dziennika" zaapelować do marszałka, zarządu oraz radnych Sejmiku Województwa Podkarpackiego o utrzymanie w mocy decyzji przekazującej ponad 6 mln złotych na budowę Muzeum Ratujących Żydów na Podkarpaciu im. Ulmów - mówi  na łamach "ND" Ewa Leniart, dyrektor rzeszowskiego oddziału IPN. Sil

Ziemkiewicz proponuje TVP: dajcie program Kublik i Czuchnowskiemu. "By przestali być uważani za osobniki, które żerują" Rafał Ziemkiewicz zgłosił cenną propozycję pod adresem władz mediów publicznych. Publicysta "Rzeczpospolitej" proponuje bowiem, by szefowie TVP dali jakiś program Agnieszce Kublik i Wojciechowi Czuchnowskiemu z „Gazety Wyborczej". Jak zaznacza Ziemkiewicz, "razem albo każdemu z osobna, na dowolny temat". Propozycja jest niezwykle wartościowa, ponieważ - choć dotąd niewysłowiona - chodziła po głowie wielu ludziom troszczącym się o debatę publiczną: Nie chcę narzucać pasma ani anteny, ale polecam miejsce po moim „Antysalonie" – w TVP Info w niedzielę o 10 rano. Nieskromnie przypomnę, że na tej antenie, o tej właśnie porze, programem o sztywnej formule „meet the press", robionym praktycznie za darmo, bo w studiu newsowym pomiędzy serwisami, gromadziłem regularnie około 8 proc. całej telewizyjnej widowni, czyli ponad pół miliona widzów. Jak zaznacza Ziemkiewicz, "Kublik i Czuchnowski na pewno zgromadzą więcej, i na pewno poprowadzą program lepiej": Tak jasno wynika z artykułu, w którym wyszydzają wyrzucanych z publicznych mediów dziennikarzy i kibicują uniemożliwianiu im docierania do masowej widowni. Twierdzą, że obecność na antenie zawdzięczałem wyłącznie politycznym powiązaniom, wyśmiewają mój (i innych) brak profesjonalizmu – niechże mogą pokazać, co sami potrafią. Ziemkiewicz uzasadnia pilną potrzebę dania Kublik i Czuchnowskiemu szansy antenowej troską o ich dobre imię: (...) by przestali być uważani za osobniki, które w tym zawodzie żerują nie dlatego, że robią coś, czego by inni nie umieli (bo pluć umie każdy), tylko dlatego, że wykonują zlecenia, którymi inni się brzydzą. Redakcja wPolityce.pl w pełni popiera propozycję red. Ziemkiewicza. W razie akceptacji postulatu przez władze TVP, gotowi jesteśmy rozpisać stosowny konkurs na nazwę pasma. Nam najbardziej podoba się propozycja następująca: "Niby coś piszą, niby opisują, ale wszyscy wiemy, że nie o to chodzi." Pewnie za długa, więc na użytek marketingowy powinno zostać "Niby coś piszą...", a reszta w podtytule. Pat

Tusk, prawie jak Gierek Podobieństw między Donaldem Tuskiem a Edwardem Gierkiem jest niebezpiecznie dużo.

Objął władzę po znienawidzonym poprzedniku w atmosferze wielkich nadziei. Od tamtego różnił się wszystkim. Był młodszy, przystojniejszy, bardziej elegancki, znał języki. Uchodził za liberała, a zewnętrznie niewiele odbiegał od przywódców z Zachodu, podczas gdy styl jego konserwatywnego poprzednika stał się dla elit synonimem obciachu. Pokazał sympatyczniejsze oblicze władzy współobywatelom, bo chciał i potrafił przekonywać do siebie ludzi, w czym pomagał mu wizerunek swojego chłopa. Zmienił też obraz kraju na zewnątrz. Polska przestała dzięki niemu uchodzić za partnera trudnego, który potrafi zniechęcić do siebie nawet najbliższych sojuszników. Udawało mu się to dlatego, że rozumiał, jak wielka jest w kreowaniu polityki rola mediów, zwłaszcza telewizji, a on w odróżnieniu od poprzednika potrafił wykorzystywać to narzędzie dla swoich celów. Oferował nie tylko zmianę stylu, lecz także obiecywał wielki awans cywilizacyjny. Szybką modernizację kraju, który miał rosnąć w siłę, by ludziom żyło się dostatniej. Jednak wzrost gospodarczy osiągnięty został za cenę rosnącego zadłużenia państwa, a do tego Polskę dotknęły z opóźnieniem skutki globalnego kryzysu ekonomicznego. A teraz pytanie: o kim mowa? Jeśli ktoś odpowie, że o Donaldzie Tusku, to wiele się nie pomyli, bo wszystko się zgadza. Choć w tym akurat wypadku miałem na myśli Edwarda Gierka.

Czas skłania do podsumowań. Platforma Obywatelska obchodzi właśnie 10-lecie i nie będzie to rocznica radosna. Można dziś mówić o rządowym przesileniu związanym z katastrofą smoleńską i stopniowym zużywaniu się premiera (szerzej piszemy o tym w analizie Andrzeja Stankiewicza i Piotra Śmiłowicza na str. 18). Owszem, wciąż jest numerem jeden na polskiej scenie politycznej, ale przed bardzo prawdopodobną drugą kadencją wyraźnie przechodzi do defensywy. Tak jak Gierek w połowie swojej dekady. A przecież obaj zaczynali rządy niesieni prawdziwym entuzjazmem, by wspomnieć słynne: „Pomożecie? – Pomożemy” w Stoczni Szczecińskiej (25 stycznia mija 40. rocznica tego wydarzenia) czy traktowaną najzupełniej poważnie obietnicę rządów miłości (czyli polityki bez agresji). Autorem porównania szefa PO do Edwarda Gierka jest prof. Krzysztof Rybiński, znany ekonomista, były wiceprezes Narodowego Banku Polskiego. To on wystąpił z tezą, że rząd Donalda Tuska zadłuża Polskę w szybszym tempie niż komuniści w latach 70. i że może to mieć jeszcze groźniejsze konsekwencje, bo przeciwko nam jest demografia. Wtedy społeczeństwo było młode, dziś się starzejemy. – Podstawowym wskaźnikiem zadłużenia kraju jest jego relacja do dochodu narodowego. W pierwszych sześciu latach dekady Gierka przyrost wyniósł tyle, ile dokonane i planowane zadłużenie publiczne w latach 2008-2013 – mówi Rybiński i w porównaniu obu polityków posuwa się o krok dalej. – Uważam, że Gierek miał wizję Polski, którą próbował zrealizować przez inwestycje i otwarcie kraju na Zachód. Tusk takiej wizji nie ma. Liczy się tylko tu i teraz. A skoro analogie narzucają się tak mocno, Krzysztof Rybiński jako rektor warszawskiej Wyższej Szkoły Ekonomiczno-Informatycznej postanowił zorganizować 26 stycznia konferencję naukową. Jej tytuł mówi sam za siebie: „Dekada Gierka. Wnioski dla obecnego okresu modernizacji Polski”.
Czy porównywanie Tuska do Gierka nie jest demagogią? Trudno zestawiać premiera demokratycznego kraju, wybranego w wolnych wyborach, z komunistycznym aparatczykiem namaszczonym przez Moskwę. To prawda, na płaszczyźnie politycznej porównać się ich nie da. Ale jeśli wziąć pod uwagę kwestie wizerunkowe, styl sprawowania władzy, stawiane przez obu polityków cele oraz przebieg ich kariery, sprawa nie będzie już tak oczywista. Rzecz jasna, każde tego typu porównanie jest dalece niedoskonałe, ale skala podobieństw między Gierkiem a Tuskiem wydaje się niepokojąca. Podobnie jak opisane kilka lat temu w „Newsweeku” analogie między ówczesnym premierem Jarosławem Kaczyńskim i Władimirem Putinem. A skoro już pojawiło się nazwisko Kaczyńskiego, to warto przypomnieć, że kilka lat temu porównywano go z Władysławem Gomułką (np. podobieństw we frazeologii doszukał się Stefan Niesiołowski). To zestawienie nie było przypadkowe o tyle, że w jakimś sensie w swoich epokach obaj uchodzili za symbol polskiej zapyziałości i uosobienie negatywnych cech charakteru narodowego, takich jak kłótliwość. Na tym tle ich następcy prezentowali się jak prawdziwi światowcy i to była premia, jaką dostali na starcie. Gierek naprawdę wyglądał jak zachodni przywódca, w przeciwieństwie do Gomułki, do którego idealnie pasowało określenie Gnom z opery „Cisi i gęgacze” Janusza Szpotańskiego. Dziś nie zdajemy sobie sprawy chociażby z tego, jakim przełomem był pomysł Gierka, by zabierać w podróże zagraniczne żonę (w domyśle pierwszą damę). Z dzisiejszej perspektywy wydaje się też, że tzw. gospodarskie wizyty na budowach czy w zakładach pracy to była w czasach PRL oczywistość. Otóż nie. To był pomysł Gierka, który lubił kontakt z ludźmi (pracował 13 lat jako górnik) i umiał z nimi rozmawiać. Sprawiał wrażenie, że uważnie ich słucha, choć nie zawsze była to prawda. W przeciwieństwie do swoich poprzedników z PZPR-owskiego aparatu Gierek chciał być lubiany, zależało mu na popularności i używał w tym celu środków z arsenału politycznego marketingu, choć nie wiadomo, jak się ich nauczył. Czy sprawiała to codzienna lektura „Le Monde”, czy obserwacja zachodnich polityków (jako pierwszy na taki sposób przekonywania do siebie obywateli wpadł Franklin Delano Roosevelt), trudno powiedzieć. Ważne, że skutecznie wykreował wizerunek sympatycznego swojaka, przywódcy bliskiego ludziom, którego nie musimy się wstydzić przed światem.

Czyż nie za to Polacy lubią Donalda Tuska? Że jest właśnie taki jak Gierek z powyższego opisu. I że nie jest Kaczyńskim, słusznie czy nie uważanym za polityka obciachowego? Premier jest jednocześnie światowy i swojski. Potrafi rozmawiać zarówno z Angelą Merkel, jak i z powodzianami. I zawsze zachowuje się, ubiera oraz wysławia w sposób stosowny do okoliczności. To, oczywiście, kwestia charakteru i wielkiej pracy, jaką przywódca PO wykonał nad sobą przez lata w polityce. Ale kluczowym czynnikiem, który zdecydował o jego sukcesie, jest skuteczne zabieganie o przychylność mediów, zwłaszcza elektronicznych. Tusk je rozumie i wiele robi, aby im się podobać. Do tego jest również mistrzem w manipulowaniu dziennikarzami. Przez współpracowników podrzuca im tematy (kastracja pedofilów, wojna z dopalaczami, kolejna ofensywa legislacyjna), by przykryć sprawy dla siebie niewygodne (afera hazardowa, kłopoty budżetowe). Jeśli do jakiegoś rządu czasów III RP pasuje ukute na użytek opisu epoki Gierka określenie „propaganda sukcesu”, to tylko do gabinetu Tuska. Wciąż przecież słyszymy, że jesteśmy zieloną wyspą, że rząd skutecznie poprawia stosunki z sąsiadami, a nasza pozycja na arenie międzynarodowej jest coraz mocniejsza, i coraz więcej Polaków w to wierzy. A czy Polacy w latach 70. ufali Gierkowi? Nie ma na to stuprocentowych dowodów, ale wiele (np. szczątkowe badania socjologów) wskazuje na to, że tak. Nie byłoby to możliwe bez Macieja Szczepańskiego, zawiadującego telewizją codziennie przekonującą obywateli (każdy dziennik telewizyjny zaczynał się od materiału na temat I sekretarza), że jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. I że to wszystko dzieje się dzięki gospodarskiej trosce towarzysza Edwarda. Propaganda sukcesu sprzedawała nie tylko samego przywódcę, lecz także pewną wizję Polski. Kraju, który się szybko unowocześnia, jest miejscem cywilizacyjnego awansu i staje się 10. potęgą gospodarczą świata. Propaganda propagandą, ale to rzeczywiście za Gierka Polacy pierwszy raz po wojnie dostali masowo szansę, by uczestniczyć w konsumpcji. Wprawdzie była to bieda konsumpcja, szyta na miarę wyobrażeń obywateli ubogiego kraju, którą w piosence Perfectu trafnie opisano słowami: „telewizor, meble, mały fiat, oto marzeń szczyt”, ale jednak. Wcześniej żadne z tych dóbr nie było powszechnie dostępne. To wtedy po raz pierwszy w powojennej historii Polski przydarzył się nam okres, który dziś nazwano by ironicznie czasem wielkiego grillowania. Wprowadzono wolne soboty, inwestowano w infrastrukturę turystyczną, ludzi stać było na wakacje (jednych w kraju, innych nawet w Bułgarii), łatwo było wyjechać za granicę, a telewizja i estrada oferowały rozrywkę na stosunkowo wysokim poziomie (to w Polsce urządzono np. premierę płyty ówczesnej megagwiazdy, zespołu Abba). To wszystko nie byłoby możliwe bez strategicznej decyzji Edwarda Gierka, który był skrajnym pragmatykiem i chciał odpolitycznić życie codzienne. Nawet prof. Zbigniew Brzeziński oceniał wtedy, że „władzę w Polsce przejęła grupa reprezentująca technokrację”, czyli „kult sprawności ekonomicznej, technicznej i policyjnej”. Gierek mógłby się chyba podpisać pod hasłem wyborczym Donalda Tuska: „Nie róbmy polityki. Budujmy drogi”. Tak właśnie postępował. To jemu zawdzięczamy liczne obwodnice miast, sale widowiskowe (m.in. katowicki Spodek) i dworce (np. stołeczny Centralny), a także drogę szybkiego ruchu Warszawa – Katowice (gierkówkę), Trasę Łazienkowską, Wisłostradę czy Centralną Magistralę Kolejową. Można powiedzieć, że jak na ówczesne warunki Gierek uprawiał coś w rodzaju postpolityki. Tak jak dziś politycy PO zabiegający o względy klasy średniej, on kokietował inteligencję techniczną, której symbolem jest postać inżyniera Karwowskiego z „Czterdziestolatka” (budowniczego wspomnianej Trasy Łazienkowskiej). Polski przemysł rozwijał się dzięki zachodnim kredytom, za jego sprawą rosło PKB, a bez inżynierów nie byłoby to możliwe. Owszem, musieli zapisywać się do PZPR, by awansować, ale nie wymagano od nich zbyt wiele. Gierek i jego ekipa zaproponowali wtedy Polakom hasło: „bogaćcie się”, a oni, wyposzczeni przez ćwierć wieku PRL, chętnie się na to zgodzili. Ówczesna władza proponowała politykę „ciepłej wody w kranie”, jak nazywa ją Donald Tusk, to znaczy życie bez ideologii i trudno się dziwić obywatelom, że na to przystali. Chcieli spokoju i stabilności, tak jak Polacy zmęczeni nieustanną szarpaniną o lustrację, ocenę historii czy korupcję za czasów Kaczyńskiego, których Platforma zaprosiła do grilla. Było to jednak możliwe tylko do chwili, kiedy rozpędzona koniunktura wyhamowała. W istocie ekipa Gierka oferowała bowiem krajowi tylko pozór modernizacji. Brała kredyty z Zachodu, inwestowała je w budowę zakładów przemysłowych i licencje, dzięki którym mieliśmy się stać znaczącym eksporterem np. w dziedzinie motoryzacji. Tyle że większość zakupów licencyjnych była przestarzała już w momencie ich dokonania, by wspomnieć fiaty 125 i 126 p., ciągniki Massey-Ferguson czy autobusy Berliet. Nawet jeśli produkcja rosła w tempie 10 proc. rocznie, nie było na nią odbiorców. Cały ten pomysł nie mógł się po prostu udać przy centralnym planowaniu i zależności od Moskwy. I tak wpadliśmy w pętlę ponad 40-miliardowego zadłużenia (w dolarach), z której wyszliśmy w ubiegłym roku, czyli 30 lat po odsunięciu Gierka od władzy. Może nie doszłoby do tego, gdyby nie przekonanie tamtej ekipy, że jakoś to będzie, bo w końcu jesteśmy w RWPG (Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej zrzeszała kraje zależne od Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich). Podobnie magiczne myślenie widać dziś w podejściu do Unii Europejskiej, która nie da nam przecież upaść, jakby co, wesprze, a poza tym daje dotacje na rozwój infrastruktury. I to jest właśnie pozorna modernizacja czasów Tuska. – Skupiamy się na tym, żeby wydać jak najwięcej pieniędzy unijnych i jesteśmy z tego dumni, natomiast nie dostrzegamy, że poza poprawą jakości dróg te wydatki nie przynoszą wymiernych rezultatów, jeśli chodzi o wzrost innowacyjności gospodarki. Potwierdzają to wszystkie dostępne dane: liczba patentów, udział w eksporcie, międzynarodowe rankingi – mówi prof. Krzysztof Rybiński. I trudno mu nie przyznać racji, skoro nie mamy żadnej liczącej się polskiej firmy w dziedzinie nowych technologii. Co zrobiła ekipa Gierka, gdy się okazało, że krach gospodarczy jest coraz bliższy? Wymyśliła tzw. manewr gospodarczy, czyli podjęła próbę wyjścia z zadłużenia bez radykalnych reform, a kiedy tylko spróbowała przerzucić część kosztów na obywateli, szybko wycofała się z podwyżek pod naciskiem społecznym. Wtedy narzędziem nacisku były strajki, dziś obawa o wynik wyborów. Do zabiegów premiera Piotra Jaroszewicza podobna jest finansowa ekwilibrystyka ministra finansów Jacka Rostowskiego, który aby ukryć rosnące zadłużenie, przerzuca pieniądze z OFE do ZUS i wyprowadza z budżetu Krajowy Fundusz Drogowy. Zamiast prawdziwej sanacji gospodarki mamy kombinacje księgowe. Dziś premier jest trochę w podobnej sytuacji jak Gierek w 1976 roku. Przyjazne gesty wobec sąsiadów obracają się przeciwko niemu (wtedy było to wpisanie do konstytucji przyjaźni z ZSRR, dziś zaufanie na wyrost okazane Rosjanom w kwestii śledztwa smoleńskiego), a widmo kryzysu jest coraz bardziej realne. Jak mówią ludzie z otoczenia premiera, Donald Tusk panicznie się boi, że pójdziemy tą samą drogą co Irlandia czy Grecja, które potrzebowały finansowego wsparcia UE. Ale jedyny pomysł, jaki na razie ma, to dotrwać do wyborów. Nasz informator z Kancelarii Premiera cytuje jego rozmowę z zaufanym doradcą, któremu zwierzał się ze swoich kłopotów. Żale zakończył pytaniem: „Jak myślisz, co mam robić, by ratować sytuację ekonomiczną?”. „Zrób cokolwiek, byle szybko” – usłyszał w odpowiedzi. „Do wyborów nie da rady” – miał na to odparować Tusk. Cóż, i w tej kwestii obecny premier przypomina Gierka, któremu, jak słusznie zauważył historyk Piotr Osęka, personalne gry i zakulisowe intrygi udawały się zdecydowanie lepiej niż modernizacja gospodarki.

PO utrzymuje rekordowe poparcie i jej szef po jesiennych wyborach parlamentarnych zapewne utrzyma się u władzy. Udało mu się zmarginalizować opozycję, w partii wykosił całą konkurencję (Olechowski, Rokita, Gilowska) i wbrew wizerunkowi miękkiego polityka okazał się zaskakująco zręcznym graczem. Dziś ma tylko jeden, ale za to zasadniczy problem. Został sam. Nie ma już drużyny ani dworu. Ma tylko trzech bliskich współpracowników w kancelarii (Tomasz Arabski, Paweł Graś, Igor Ostachowicz) oraz dwóch zaufanych doradców – Michała Boniego i Jana Krzysztofa Bieleckiego. Chyba nikomu już jednak w pełni nie ufa. Skądinąd słusznie, bo wizerunkowa klęska w kwestii raportu MAK to wina jego ekipy z kancelarii, a medialna porażka w sprawie OFE obciąża doradców. Od kiedy Donald Tusk w związku z aferą hazardową poświęcił Schetynę, Drzewieckiego i Nowaka, jest coraz bardziej samotny i zmęczony. Tak rządzić się przecież nie da. Dowodzi tego przypadek Gierka, który zaczynał otoczony dworem, sprytnie pozbył się konkurencji, przeprowadzając reformę administracyjną, po której powstało 49 województw (Mieczysław Rakowski skomentował ją w dzienniku słowami „zniknie 17 książąt, I sekretarzy KW, chodzi właśnie o to, żeby złamać ich władzę”). Ale choć zapewnił sobie władzę, im bliżej końca dekady, tym bardziej był zgorzkniały, a na koniec odszedł praktycznie samotny i przegrany. Czy podobny los spotka Donalda Tuska? Chciałoby się wierzyć, że nie. Niestety, historia lubi się powtarzać. Mariusz Cieślik

Prof. Rybiński: "Gierek miał wizję Polski, którą próbował zrealizować. Tusk takiej wizji nie ma. Liczy się tylko tu i teraz" W tygodniku "Newsweek" Mariusz Cieślik stawia tezę, którą do niedawna głosiły tylko skrajne oszołomy: "Tusk, prawie jak Gierek". Zdaniem red. Cieślika, "podobieństw między Donaldem Tuskiem a Edwardem Gierkiem jest niebezpiecznie dużo": Objął władzę po znienawidzonym poprzedniku w atmosferze wielkich nadziei. Od tamtego różnił się wszystkim. Był młodszy, przystojniejszy, bardziej elegancki, znał języki. Uchodził za liberała, a zewnętrznie niewiele odbiegał od przywódców z Zachodu, podczas gdy styl jego konserwatywnego poprzednika stał się dla elit synonimem obciachu. (...) Polska przestała dzięki niemu uchodzić za partnera trudnego, który potrafi zniechęcić do siebie nawet najbliższych sojuszników. Udawało mu się to dlatego, że rozumiał, jak wielka jest w kreowaniu polityki rola mediów, zwłaszcza telewizji, a on w odróżnieniu od poprzednika potrafił wykorzystywać to narzędzie dla swoich celów. (...) Teraz pytanie: o kim mowa? Jeśli ktoś odpowie, że o Donaldzie Tusku, to wiele się nie pomyli, bo wszystko się zgadza. Choć w tym akurat wypadku miałem na myśli Edwarda Gierka. Cieślik twierdzi, że podobnie jak w przypadku Gierka, również w przypadku Tuska można mówić o kryzysie i zużywaniu się w połowie dekady: Owszem, wciąż jest numerem jeden na polskiej scenie politycznej, ale przed bardzo prawdopodobną drugą kadencją wyraźnie przechodzi do defensywy. Tak jak Gierek w połowie swojej dekady. A przecież obaj zaczynali rządy niesieni prawdziwym entuzjazmem, by wspomnieć słynne: „Pomożecie? – Pomożemy" w Stoczni Szczecińskiej (...) czy traktowaną najzupełniej poważnie obietnicę rządów miłości (czyli polityki bez agresji). Autorem porównania szefa PO do Edwarda Gierka jest prof. Krzysztof Rybiński, akcentujący element zadłużania kraju podczas dekady Gierka i obecnie. Co ciekawe, w "Newsweeku" Rybiński idzie o krok dalej: – Uważam, że Gierek miał wizję Polski, którą próbował zrealizować przez inwestycje i otwarcie kraju na Zachód. Tusk takiej wizji nie ma. Liczy się tylko tu i teraz. Cieślik zauważa, że "trudno zestawiać premiera demokratycznego kraju, wybranego w wolnych wyborach, z komunistycznym aparatczykiem namaszczonym przez Moskwę". Zaznacza jednak: Ale jeśli wziąć pod uwagę kwestie wizerunkowe, styl sprawowania władzy, stawiane przez obu polityków cele oraz przebieg ich kariery, sprawa nie będzie już tak oczywista. Rzecz jasna, każde tego typu porównanie jest dalece niedoskonałe, ale skala podobieństw między Gierkiem a Tuskiem wydaje się niepokojąca. Zwłaszcza jeśli chodzi o element medialny: Ale kluczowym czynnikiem, który zdecydował o jego sukcesie, jest skuteczne zabieganie o przychylność mediów, zwłaszcza elektronicznych. Tusk je rozumie i wiele robi, aby im się podobać. Do tego jest również mistrzem w manipulowaniu dziennikarzami. Przez współpracowników podrzuca im tematy (kastracja pedofilów, wojna z dopalaczami, kolejna ofensywa legislacyjna), by przykryć sprawy dla siebie niewygodne (afera hazardowa, kłopoty budżetowe). Jeśli do jakiegoś rządu czasów III RP pasuje ukute na użytek opisu epoki Gierka określenie „propaganda sukcesu", to tylko do gabinetu Tuska. Po raz pierwszy chyba liberalno-lewicowe polskie medium przyznaje tak otwarcie, że nasze media nie opisują obiektywnie i krytycznie rzeczywistości, ale działają jak scentralizowana, państwowa maszyna propagandowa. Ale idźmy dalej: Dziś premier jest trochę w podobnej sytuacji jak Gierek w 1976 roku. Przyjazne gesty wobec sąsiadów obracają się przeciwko niemu (wtedy było to wpisanie do konstytucji przyjaźni z ZSRR, dziś zaufanie na wyrost okazane Rosjanom w kwestii śledztwa smoleńskiego), a widmo kryzysu jest coraz bardziej realne. Ciekawy jest także ten fragment artykułu Cieślika: Jak mówią ludzie z otoczenia premiera, Donald Tusk panicznie się boi, że pójdziemy tą samą drogą co Irlandia czy Grecja, które potrzebowały finansowego wsparcia UE. Ale jedyny pomysł, jaki na razie ma, to dotrwać do wyborów. Nasz informator z Kancelarii Premiera cytuje jego rozmowę z zaufanym doradcą, któremu zwierzał się ze swoich kłopotów. Żale zakończył pytaniem: „Jak myślisz, co mam robić, by ratować sytuację ekonomiczną?". „Zrób cokolwiek, byle szybko" – usłyszał w odpowiedzi. „Do wyborów nie da rady" – miał na to odparować Tusk. Takie odkładanie problemu u Gierka skończyło się "przerwaniem dekady". Jak skończy się u Tuska? Sil

Zuzanna Kurtyka: "Pan Lis, pamiętam, był długo w USA. Jak to jest, że niczego się od Amerykanów nie nauczył?" „Wprost" - 24-30 stycznia 2011, kupiłam bo prosiła mnie pani Błasik: zobacz jak oni niszczą mojego męża. Miałam nie kupować po wrednej manipulacji moją wypowiedzią, na którą dałam się namówić w imię pamięci tych co zginęli 10 kwietnia. Redakcja przeprosiła, ale niesmak został. Teraz machnęłam ręką, kupię, jadę pociągiem Warszawa – Kraków to przeczytam. Przynajmniej raz będę wyglądać jak reszta jadących tym ekspresem „wykształciuchów". Chyba nic z tego nie wyszło, bo szybko musiałam sięgnąć po długopis żeby podkreślić sobie co trafniejsze sentencje.

Okazuje się, że mamy nowego guru. Autorytet intelektualny i moralny, którego do tej pory nie zauważyłam błędnie przekonana, że prawie cała elita intelektualna zginęła pod Smoleńskiem. Pisze o dorosłości bo prawdopodobnie sam jest dorosły. O dorosłości człowieka świadczy przecież jego tylko jego własne życie. Czas płynie tak szybko, że nie zauważyłam kiedy pan Lis dorósł. Dorósł i to tak bardzo, że uzurpuje sobie prawo do oceniania naszej dorosłości, naszej tzn. Polaków, naszej tzn. narodu, naszej tzn. mojej. Bo ja jestem jeszcze głupie dziecko, bo nie wiem że „Smoleńsk" to przecież katastrofa lotnicza a nie potworny mord", nie wiem, a pan Lis wie. Skąd? Bo jest dorosły. To jego dorosłość pozwala oszacować 'gorący patriotyzm' partii opozycyjnej jako cynizm. Pisze: „Krótko mówiąc nawet PIS Smoleńska nie umniejszy." Odwracamy kota ogonem, bo ktoś nie tak dawno wyśmiewał ludzi, dla których Smoleńsk znaczył więcej niż katastrofa lotnicza. Czyżby to był PiS? Zakładam, że autora nie rozumiem i czytam dalej. Dowiaduję się, że "w sprawie smoleńska (...) nie idzie też o prawdę, bo ją właściwie znamy". I znowu się nie rozumiemy. Mnie idzie o prawdę, bo jej „właściwie" nie znam, mimo że wiem w tej sprawie chyba nieco więcej niż pan Lis. A może po prostu nie dorosłam, bo ciągle w tej sprawie mam dużo pytań do zadania, jak dziecko, nie jak dorosły, bo dorosły, tj. pan Lis, zawsze wie lepiej. Wie też, jak wynika z dalszego ciągu rozważań co trzeba nazwać rozumem i odpowiedzialnością  a co cynizmem i szaleństwem. A skąd wie? Pewnie stąd, że sam jest rozumnym i odpowiedzialnym dorosłym człowiekiem, a ludzie modlący się na mszach  10-go każdego miesiąca są cyniczni i szaleni. Wszystko zrozumiem, zgadzam się, że ktoś tak może o mnie myśleć, ale nie zgadzam się, żeby ktoś „dorosły" w ten sposób jak pan Lis pouczał mnie, co to znaczy tożsamość narodowa i co ma być jej fundamentem, bo ani jego wykształcenie, ani głębokie doświadczenia życiowe nie dają mu do tego prawa. Kim on jest, żeby mówił nam Polakom jak mamy myśleć, kim jest, żeby ustalał nam kryteria naszej dorosłości. Co takiego dla tego kraju zdziałał, co poświęcił, żeby sobie rościć takie prawa. I to właśnie jest pycha granicząca z szaleństwem albo głęboki cynizm, proszę pana. Dowiadujemy się także o tym co powinno być „fundamentem naszej tożsamości - historia trudna lecz prawdziwa czy wyidealizowana bajeczka dla niezbyt rozgarniętych (...) znakiem Polaka małego jest, jak wiadomo, orzeł biały. Znakiem Polaka dorosłego musi być posługiwanie się kategoriami racjonalnymi." W racjonalizmie , który poleca nam pan Lis, jak widzę nie ma miejsca na symbole naszej państwowości, na godło, na flagę, na nasze prawo do narodowej dumy z polskości, z naszych dokonań i naszych bohaterów. Bo to mało racjonalne, tego nie można sprzedać ani zmierzyć kursem waluty. Pan Lis był, pamiętam, długo w Stanach Zjednoczonych. Jak to jest, że niczego się od Amerykanów nie nauczył, nie zauważył na czym w tym narodzie budowane jest poczucie jego tożsamości i dumy.  Racjonalnie jest w tym momencie zgodzić się na bycie w rosyjskiej strefie wpływów, wyprzedać sektory strategiczne Rosji i Niemcom i żyć spokojnie w warstwie społecznej cieszącej się poparciem finansowym oligarchów, i pisać artykuły wyśmiewające „małych a niezbyt rozgarniętych Polaków". Żebyśmy potrafili się zakwalifikować do grupy „równych lub równiejszych" dostajemy od pana Lisa kryteria w postaci kilku testów. Test pierwszy, to odpowiedź na pytanie co myślisz o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Test drugi to stosunek do znieważenia przez MAK gen. Błasika. Trzeba się opowiedzieć czy wg ciebie została w ten sposób naruszona godność żołnierza. W ramach ułatwienia pan Lis podaje odnośnik do  słynnego lotu do Tbilisi, gdyby ktoś miał chwile wątpliwości co myśleć, to jest pana Lisa pomocna dłoń. Następne zdanie to znowu powrót do Orwella zostajemy oskarżeni, my mali Polacy, że odmawiamy honoru premierowi i naruszamy godność prezydenta. Oj, widać, jest prezydent i Prezydent, jest premier i Premier. Na małych „p" można psy wieszać i ich opluwać, na dużych „P" nie wolno, bo to obraża naród i państwo. Czyżby dla pana Lisa pojęcia: naród i państwo zaczęły funkcjonować dopiero po wyborach 2010? Czy liczy na zbiorową amnezję Polaków? Na to, że wszyscy zapomnieliśmy co mówił o prezydencie Kaczyńskim. A może na tym ma się wg niego opierać racjonalizm i dorosłość Polaków. Na zbiorowej amnezji! Test trzeci to „pojmowanie patriotyzmu". Nie będę się rozwodzić na ten temat. Słownik języka polskiego podaje bardzo dokładną definicję pojęcia, a pan Lis stara się udowodnić, że wszystko jest względne. W ten sposób podstawowe słowa tracą swój sens i zaczynamy się poruszać w świecie względności wartości, mówiąc prościej w sferze manipulacji znaczeniami słowa. Jeśli pan Lis pisze o premierze że „...jest herosem walki o umiar i zdrowy rozsadek..."  (oczywiście chodzi o sprawę smoleńską bo innymi aspektami rzeczywistości, jak słusznie pan Lis zauważa, premier się nie zajmuje), to ten zdrowy rozsądek właśnie nakazuje, by w tej sprawie racje naszego narodu odłożyć na bok, bo to racje słabszego. To zdrowy rozsadek nakazuje by podpisać się pod  racjami silniejszego. Ale za taki zdrowy rozsądek nawet ubrany w podsuwane na  tacy fałszywe znaczenia takich słów jak patriotyzm, prawda, tożsamość / czyja? Bo chyba nie narodu?/- ja dziękuję. Test zaliczyłam na O punktów. Ale na szczęście to historia i przyszłe pokolenia będą decydować o tym czy O to wynik pozytywny czy negatywny. W lansowany przez redaktora naczelnego racjonalizm dobrze wtapia się artykuł o generale Błasiku, chociaż zaczyna się irracjonalnie. Autorka pisze jak to gen Błasik wieczorem przeddzień katastrofy sam wyprasował sobie koszulę. Skąd ona to wie? - zastanawia się pani Błasik. Może u państwa Błasików zainstalowano kamerę? Wytwór wyobraźni czy może intuicja autora? Autorka wie więcej i bardzo sprytnie podsuwa czytelnikowi swoje interpretacje faktów. Z tych interpretacji wynika, że ambicja, pracowitość, poczucie odpowiedzialności, wartości ogólnie przyjęte za pozytywne, w przypadku gen. Błasika mogą być odczytane inaczej. Był za bardzo pracowity, za bardzo ambitny, za bardzo odpowiedzialny i to nie swoim kompetencjom ale „dzięki widocznej gołym okiem chemii, jaka istniała między generałem a ministrem Szczyglą" został najmłodszym generałem w Polsce. Toż to brzmi jak insynuacja nieformalnego związku. Jest zresztą określane przez autorkę „przygodą towarzyską". Jakie to łatwe i proste kpić z ludzi, którzy nie żyją, prawda, proszę pani? Za pomocą prostych trików pani Pawlicka deprecjonuje postać generała: po kilku pozytywnych wypowiedziach pilotów, które przytacza buduje zdania złożone, których  druga części zaczyna się od: ale. I w ten sposób mamy prostą konstrukcję manipulacyjną typu: tak, ale... Nawet sprawa wdów po żołnierzach, którzy zginęli w katastrofie CASY jest interpretowana na niekorzyść gen. Błasika. Tylko dlaczego te wdowy dziś zebrane są wokół jego żony i to w niej widzą podstawowe oparcie. To gen Błasik zaczął wprowadzać do polskiego wojska standardy NATO, wg których żony wojskowych to nie balast, lecz także członek społeczności wojskowej. Może autorka nie pamięta, jak były one traktowane w ramach Układu Warszawskiego. Sprawa raportu MAK to bardzo ciekawe, socjologicznie zjawisko. Otóż , okazuje się , że nasze „elity intelektualne" tak sceptycznie odnoszące się np. do wiary w Boga bez najmniejszych problemów przyjmują „na wiarę" raport MAK. Nie obchodzi ich, że podane przez MAK „ prawdy" nie mogą zostać poddane weryfikacji, że MAK nie dostarczył nam próbki krwi generała, zamrożonej lub sproszkowanej, jak to mają w Rosji w zwyczaju, celem uwiarygodnienie swoich badań, że badania genetyczne dostarczone przez Rosję mają się nijak do badanych osób. Gdzieś zniknęła umiejętność logicznego weryfikowania faktów przez nasze „ elity". Ja dla tych elit mam przygotowana dużą niespodziankę ale jeszcze z nią trochę poczekam. Niech wypowiedzą się wszyscy co „ wiedzą lepiej". Nie dziwi za to wcale naszych nowych guru, że MAK opublikował na swoich stronach dokument z sekcji zwłok generała Błasika naruszając w ten sposób tajemnicę lekarską i podstawowe prawa osobiste rodziny generała i nikt, mimo że są oni obywatelami Polski, w tej sprawie nie zaprotestował, chociaż nigdy nie spotkałam się z tak bezczelnym łamaniem praw człowieka. To, że zastał także złamany załącznik 13 Konwencji Chicagowskiej  nikogo z naszych guru też nie dziwi. Po pierwsze – nie pierwszy raz, a po drugie - nikt tego załącznika nie przeczytał. Zuzanna Kurtyka

Warzecha w "Teologii Politycznej" o szansach na sojusz szwedzko-polski. Czy propozycję Sztokholmu można potraktować poważnie? Obserwując poczynania polskich polityków w sferze międzynarodowej – zwłaszcza tych, którzy sprawują dziś w naszym kraju władzę – można dojść do wniosku, że są coraz bardziej oderwani od rzeczywistości. Polska polityka zagraniczna, przynajmniej w swojej oficjalnej warstwie – nie ma jednak powodu aby sądzić, że pod tą powierzchnią ukrywane są jakieś przemyślne działania, nic bowiem na to w sferze faktów nie wskazuje – tkwi w okowach powierzchownych gestów, frazesów, nieistotnych konstrukcji. Symbolem takiego kursu jest choćby zafiksowanie europejskiej polityki Polski na Trójkącie Weimarskim – konstrukcji reanimowanej na siłę, w której jesteśmy najsłabszym ogniwem, mając przeciwko sobie wspólne interesy francusko-niemieckie, a której jedynym efektem są ładne photo-opportunities dla ministra Sikorskiego i ewentualnie premiera Tuska. Dodajmy do tego puste deklaracje o znakomitych stosunkach z Niemcami przy realnej groźbie ograniczenia możliwości polskich portów w Szczecinie i Świnoujściu przez budowany właśnie Nordstream, dodajmy grożący nam olbrzymią inflacją, spadkiem PKB i zubożeniem społeczeństwa Pakiet Klimatyczno-Energetyczny, dodajmy odwrócenie się od państwa bałtyckich, w szczególności Litwy, od Ukrainy, od Gruzji, generalnie – od polityki wschodniej, dorzućmy krach stosunków transatlantyckich i wyraźne desinteressement Waszyngtonu naszą częścią Europy, któremu nawet nie staramy się przeciwdziałać – a dostaniemy skrótowy obraz nędzy i rozpaczy, charakteryzujący polską politykę zagraniczną w wykonaniu rządu PO. W tle tej gry pozorów dzieją się jednak sprawy bardzo istotne. Dwa ważne wydarzenia miały miejsce w ciągu ostatnich miesięcy. Pierwszym było podpisanie przez Francję kontraktu na dostarczenie Rosji dwóch okrętów typu Mistral – potężnych maszyn, mogących wypełniać zadania transportowe, desantowe i pełnić funkcję okrętów dowodzenia, także w basenie Morza Bałtyckiego (filmy pokazujące możliwości tego sprzętu można znaleźć tutaj i tutaj). Przy czym trzeba zdawać sobie sprawę, że dostarczenie Rosji tych okrętów oznacza również udostępnienie jej technologii natowskich. Drugim – bezpośrednią konsekwencją umowy francusko-rosyjskiej – było poruszenie, jakie wywołała ona w Szwecji i podnoszące się w szwedzkim parlamencie głosy na rzecz zacieśnienia związków wojskowych z Polską w formie jakiegoś typu umowy bilateralnej. Co ciekawe, ani rosyjski zakup, ani szwedzka na niego reakcja nie wywołały żadnego odzewu wśród polskiej klasy politycznej; były też w bardzo ograniczonym lub wręcz zerowym stopniu relacjonowane przez polskie media, choć przecież mówimy o działaniach, mających niewątpliwe znaczenie strategiczne. Jakie wnioski można z tej sytuacji wyciągnąć? Po pierwsze – Paryż jednoznacznie pokazuje, który partner jest dla niego ważny. Militarno-handlowe zależności francusko-rosyjskie okazują się ważniejsze niż założenia, na których oparty jest Sojusz Północnoatlantycki. Trudno przecież nie dostrzegać, że posunięcia Paryża zmniejszają przewagę technologiczną NATO nad Rosją, a zwiększają rosyjski potencjał militarny. Wnioski, jakie z tego płyną, są smutne, ale takie są dziś polityczne realia i powinniśmy zacząć włączać je do naszych kalkulacji: spójność NATO i walor obronny zaczynają zdecydowanie należeć do przeszłości. Niegdyś Paryż sugerował, że Polska stanie się amerykańskim koniem trojańskim w Unii Europejskiej; dziś wydaje się, że Francja jest rosyjskim koniem trojańskim w NATO. Po drugie – głosy, jakie podniosły się w Szwecji, potwierdzają tylko generalny kierunek szwedzkiej polityki zagranicznej. Nie było przypadkiem, że inicjatywa Partnerstwa Wschodniego, całkowicie zresztą przez Polskę zmarnowana i zaprzepaszczona, była firmowana przez Warszawę i Sztokholm. Nie było przypadkiem, że jedne z najmocniejszych wypowiedzi latem 2008 r., podczas rosyjskiej agresji na Gruzję, płynęły ze strony Carla Bildta, szwedzkiego ministra spraw zagranicznych. Wiele wskazuje na to, że Szwecja – przez długi czas uznająca swoją neutralność za wystarczającą gwarancję bezpieczeństwa zewnętrznego – zaczyna być poważnie zaniepokojona ruchami Moskwy. Być może nie jest to obawa związana z perspektywą bezpośredniej inwazji na terytorium tego kraju – to faktycznie trudno sobie obecnie wyobrazić. Nie jest już jednak tak trudno wyobrazić sobie jakieś rosyjskie ruchy militarne, skierowane przeciwko państwom bałtyckim. Nie zapominajmy, że rosyjskie myśliwce dokonują regularnych prowokacji, naruszając przestrzeń powietrzną tych krajów – członków NATO, dla których jednak nie ma żadnych planów ewentualnościowych i nawet nie mówi się o ich sporządzeniu. Jednak o ile rosyjska agresja militarna na zachodzie nie jest bardzo prawdopodobna, to już agresja gospodarcza – jak najbardziej. I tego prawdopodobnie Sztokholm także się obawia. Tu polskie i szwedzkie interesy również są zbieżne. Po trzecie – czy ewentualną szwedzką propozycję, gdyby została w jakiś formalny sposób przedstawiona, można potraktować poważnie? To oczywiście zależy od tego, jak zostałaby sformułowana. Szwedzki przemysł wojskowy i militarne technologie należą do najnowocześniejszych na świecie. Nie moglibyśmy oczywiście mówić wprost o jakimś bilateralnym sojuszu obronnym, ale porozumienie o ścisłej współpracy wojskowej – wymianie informacji (oczywiście z uwzględnieniem faktu, że Szwecja nie jest członkiem NATO), wspólnych ćwiczeniach czy nawet sformowaniu jakichś wspólnych oddziałów jest całkowicie do wyobrażenia. Można jednak wątpić, czy ktokolwiek w Polsce podjąłby dzisiaj tę inicjatywę. Wydaje się, że ani premier, ani minister spraw zagranicznych nie podzielają zaniepokojenia części szwedzkich deputowanych francusko-rosyjskim kontraktem ani innymi ruchami Moskwy, wskazującymi na wzmożoną aktywność w naszej części Europy. Czy może raczej – stali się niewolnikami własnej, fałszywej koncepcji, zakładającej, że skoro najsilniejszym naszym partnerom w UE zależy na dobrych relacjach z Moskwą, to kluczem do naszego bezpieczeństwa jest sprawianie jak najmniejszych problemów w relacjach z Rosją. Czy zresztą można wyobrazić sobie sygnały bardziej wymowne niż rosyjskie działania w sprawie smoleńskiej katastrofy? Skoro polski rząd nie reaguje tutaj, to czego możemy się po nim spodziewać? Łukasz Warzecha

Fortuna kołem się toczy... Fryderyk Engels i Karol Marx ogłosili kiedyś "Manifest komunistyczny", w którym znalazło się słynne zdanie: "Proletariusze wszystkich krajów - łączcie się!". Proletariuszom to łączenie się szło na szczęście słabo - bo proletariusze na ogół nie znają języków obcych. Co innego politycy - ci, jeśli nawet ich nie znają, to mają do dyspozycji tłumaczy - więc łączą się ze sobą bardzo łatwo. Zwłaszcza że mają wspólny interes: KRAŚĆ! Ukraść milion we własnym kraju jest łatwiej niż ukraść 1000 złotych - ale są z tym problemy. Jakieś Najwyższe Izby Kontroli, jacyś przypadkowi ludzie... Co innego kraść na skalę międzynarodową. Uchwalamy, że przekazujemy pięć milionów np. Grekom na jakiś szlachetny cel - i w Polsce nikt nie kontroluje, co się z tymi pieniędzmi dzieje dalej! A w Grecji są to darowane pieniądze - a darowanemu koniowi nie zagląda się do pyska. Więc ze zrozumieniem przyjmują, że tak naprawdę dostają trzy miliony, a dwa to "koszty uzyskania pomocy". A potem Grecy pomagają Rumunom, Rumuni pomagają nam... Temu służą liczne konferencje międzynarodowe, "szczyty", narady... Naiwnym ludziom się wydaje, że ONI zupełnie pogłupieli, bo tematy są nonsensowne. ONI pogłupieli - ale nie całkiem. Oficjalny temat konferencji to pretekst - a tak naprawdę chodzi o to, by w kuluarach i przy wystawnych obiadach i kolacjach omawiać tego typu interesy. Polityków europejskich łączy poczucie solidarności - i obowiązuje zmowa milczenia. Cicho-sza! Zauważyliście Państwo, że nikt nie poszedł siedzieć za gigantyczną aferę z zakupem osławionych "szczepionek na świńską grypę"?

I chyba już nie pójdzie. Zbyt wiele osób się przy tej okazji nakradło. 19 lat temu Włochom udało się urządzić akcję "Czyste ręce" - i całe "Tangentopolis" wymiotło. Gdy wyszło na jaw, jak i ile się kradnie - to w ciągu kilku tygodni przestały istnieć wszystkie główne partie polityczne. Zresztą zobaczycie to Państwo za kilka miesięcy czy lat w Polsce - bo u nas też to kiedyś wyjdzie na jaw i cała "Banda Czworga", czyli PiS, PO, PSL i SLD, pójdzie do kryminału. Ówczesny premier, zmarły 11 lat temu Becio Craxi, uniknął więzienia. Jego ministrowie siedzieli w kiciu - a on wygrzewał się w Tunisie, gdzie za dobrze ukradzione pieniądze kupił sobie willę. Tunezja nie ma z Republiką Włoską układu o  ekstradycji - a politycy w Tunezji, państwie stowarzyszonym (poprzez Francję) z Unią Europejską, doskonale wiedzą, że w d***kracji "korupcja jest nieodłącznie wpisana w działalność polityczną". Craxi mówił to całkiem otwarcie. Więc nie dziwcie się Państwo, gdy wyjdzie na jaw, ile kradnie się w Polsce i całej Unii Europejskiej. A teraz przyszła kolej na Tunis. "Nasza" prasa i telewizja, rozwodząca się nad byle katastrofą z 20, 30 czy 96 ofiarami - zadziwiająco mało pisze o kontrrewolucji w tym kraju, gdzie żona prezydenta najspokojniej w świecie, już przy rozruchach na ulicach, wywiozła półtorej tony złota. A nie był to główny łup tej rodziny. Wydawało się, że - jak we Włoszech - zostanie tam zmieciona cała klasa polityczna. We Włoszech z okazji skorzystał p. Sylwiusz Berlusconi - i opanował sytuację; kradną trochę mniej i umiejętniej - ale rządzą do dzisiaj. W Tunisie z okazji skorzystał premier, p. Mohammed Gannuszi - ciekawe, czy też uda się ogłupić Tunezyjczyków? Co ciekawe: p. Zin el-Abidin Ben Ali, prezydent, uciekł - a rząd włoski odmówił udzielenia Mu azylu. Bardzo nieładnie - ale wszyscy by powiedzieli, że to rewanż za Craxiego. Nieszczęsny prezydent - złodziej musiał schronić się aż w Arabii Saudyjskiej. Czyżby europejska solidarność polityków zaczęła trzeszczeć w szwach?

Postęp jest wielki! Jeszcze 300 lat temu wiadomości z Maroka dochodziły do Warszawy po trzech miesiącach, a wiadomości z Ameryki – po dwóch latach. Potem położono kable transoceaniczne, potem wymyślono radio – i czas ten skrócił się do parędziesięciu minut. Potem pojawiła się Sieć – i to, co zdarzyło się w Pernambuco 30 sekund temu możemy oglądać u siebie w domu, zaś gazety, w pogoni za nowością, zaczęły już podawać wiadomości.. z przyszłości! „Partia X jutro podejmie decyzje...”; „Prezydent pojutrze ogłosi następujące Oświadczenie...”; „Amerykanie opuszczą Irak w 2012”... I tak dalej: bywają dni, że w gazecie więcej jest wiadomości z przyszłości, niż tych z dnia wczorajszego!!! Czasem, niestety, prezydent takiego oświadczenia nie ogłasza. Pozostaje ono tzw. „faktem prasowym”. Gazeta nie przeprasza – bo starała się, przecież, jak mogła. Zresztą śp. Winston L.S. Churchill, ur. ks. Marlborough, dawno temu wyjaśnił, że dobry polityk to taki facet, który dokładnie przewiduje, co się stanie – a potem dokładnie potrafi wytłumaczyć, dlaczego to się nie zdarzyło. Co gorsza: okazało się, że dysponując radiem, gazetą, Siecią, telewizją i w ogóle wszystkim, mamy dziś wiadomości znacznie gorsze, niż dawniej!! Np. w USA kapitalizm obalono w 1913 roku wprowadzając podatek dochodowy – a potem przymusowe ubezpieczenia (ostatnio również medyczne). Tym niemniej 97% ludzi jest przekonanych, że w USA panuje kapitalizm. Natomiast w Chinach śp. Xiǎo-Píng Dèng obalił komunizm 40 lat temu – a ludzie nadal mówią „Chiny komunistyczne”!!! Pocieszające jest to, że we Francji, w której panuje socjalizm większy, niż w USA, 33% ankietowanych Francuzów uważa, że „najwyższy czas porzucić kapitalizm” (!). Natomiast pogląd ten podziela tylko 3% Chińczyków!! I dlatego Chiny nas niedługo zdominują.

Spiszą Spisz? ŚP. Melchior Wańkowicz mawiał, że zna wielu zacnych Czechów: nazywają się Žlábek, Dvořák, Široký, Havlík; i zna też wielu zacnych Słowaków: Čarnogurský, Chalupecký, Janovský ... Oraz kilku Czechosłowaków. Nazywają się Goldberg, Zilberštejn, Rozencwajg... Piszę to, bo federaści planują przeprowadzić w Unii Europejskiej spis powszechny. Każdy przeciwnik Wolności zaczyna od spisu – bo miliony urzędników musi wiedzieć, ile czego w państwie jest, by wydawać kolejne tysiące „mądrych inaczej” dekretów. W państwie, w którym panuje wolność, król nie musi wiedzieć, ilu ma poddanych: po co mu ta informacja? Przecież król nie wydaje ludowi – jak w Chinach czasów piekłoszczyka Zé-Dōnga Máo – codziennych racji ryżu?! Prowincje płacą królowi ustalony podatek, a król – jak potrzebuje armii czy policji – to ogłasza zaciąg i żołnierzom płaci. Żołnierzom jest przy tym wszystko jedno, czy bronią kraju, w którym mieszka 30 czy 50 milionów ludzi. Nie jest im do tego potrzebna informacja, jaka jest powierzchnia tego kraju – acz w XXI wieku trudno jest tego nie wiedzieć... szybki test: proszę odpowiedzieć na dwa pytania: „Jaka jest powierzchnia Polski” - i : „A właściwie do czego by mi ta informacja miała być potrzebna?” Oczywiście: każdy władca mniej-więcej wie, ilu ma poddanych. Jeśli np. obowiązuje podatek pogłówny – to wie, ilu ma poddanych płci męskiej w wieku dojrzałym. Wie też, że w roku następnym liczba ta raczej lekko wzrośnie niż zmaleje – i nic więcej wiedzieć nie musi. Normalne państwo bowiem nie zajmuje się obuwaniem obywateli: wierzy, że szewcy zrobią to lepiej, niż urzędnicy. Więc król na urzędnikach oszczędza. Do zarządzania Polską potrzeba by ich było, w dobie komputerów – może 300? A nie 500.000! Tradycję spisów rozpoczął był rzymski cesarz August – bo właśnie budował socjalizm, czyli bezpłatne rozdawnictwo zboża w ramach akcji „Chleba i igrzysk”. Jak to się skończyło – gigantycznym rozrostem biurokracji, wzrostem podatków i upadkiem Imperium – wiemy. Przy okazji ludzie pytają, czy wolno będzie podać narodowość „Europejczyk”. I, oczywiście, wybuchnie przekomiczny spór o to, czy „istnieje” narodowość śląska, góralska czy orawska. Otóż w tym sporze nie chodzi o „istnienie” np. Górali czy Kaszubów. Chodzi o to, czy jakiś urzędnik NAZWIE Kujawiaków „narodowością” czy np. „grupą etniczną”. W normalnym państwie jeden etnograf nazywa ich „plemieniem”, inny „narodem” - i Kujawiaków interesuje to tak samo, jak Plutona interesuje, czy nazywamy go „planetą” czy nie – a żabę, czy jest „płazem”. Natomiast w państwie faszystowskim, jakim jest Unia Europejska – to OGROMNA różnica. Za tym idą jakieś przywileje, jakieś uprawnienia... i, oczywiście, zaczynają się spory, a potem nawet bijatyki i rzezie. Ja chcę żyć w państwie NORMALNYM !

Walą się d***kracje Jak gdzieś jest d***kracja, to musi być gigantyczna korupcja. Odpowiedź na pytanie: „Drodzy Towarzysze z Radio Erywań: czy można w Luksemburgu zbudować socjalizm?” brzmiała wprawdzie: „W zasadzie - TAK! Ale szkoda tak małego kraju na tak wielkie złodziejstwa...” - ale okazało się, były one za duże nawet na całkiem spory Tunis. A nawet na Jemen i Egipt. Odpowiedź na pytanie: „Dlaczego w USA nie było nigdy przewrotu?” brzmi: „Bo to jest jedyny kraj, w którym nie ma ambasady USA!”. Otóż w obalaniu „sterowanej d***kracji” w Egipcie, Jemenie i Tunisie – i wprowadzaniu tam „prawdziwej d***kracji” główną rolę odgrywały ambasady USA. Problem w tym, że Amerykanie, ślepo wierząc w d***krację, a nie mając pojęcia o polityce w krajach nieco odmiennych od Stanów, robią w polityce zagranicznej głupstwo za głupstwem. Bo teraz władze w tych państwach przejmą prawie na pewno islamiści – zawzięci wrogowie Stanów Zjednoczonych. A monarchie? Dziękuję, wszyscy zdrowi!!!

O korupcji w demokracji i tunezyjskiej lekcji dla Polski 19 stycznia minęła jedenasta rocznica śmierci wybitnego socjalisty, Benedykta Craxiego, zwanego (jak to u Lewicy, zdrobniale) „Bettino”. Sympatyczny Becio zdołał zwiększyć zadłużenie Republiki Włoskiej do 100% PKB (!), przy czym lwia część tych pieniędzy została po prostu rozkradziona przez socjalistów i towarzyszy z koalicyjnych partyj. Pamiętam, że parę lat wcześniej, jeszcze za PRL-u, byłem w Pizie na Kongresie Partyj Liberalnych – i ze zdumieniem obserwowałem przyjęcie, jakie zgotowano tysiącom delegatów: codziennie uczta na jakimś zamku, turnieje rycerskie, lejące się strumieniami wino, kosztowne potrawy… Byłem przekonany, że to na kapitalistycznym Zachodzie normalne, ale z błędu wyprowadził mnie śp. Otton hr. Lambsdorff, szef delegacji FDP, który oświadczył, że ich w Niemczech nie byłoby stać na 10% tego blichtru. A trzeba tu dodać, że nasz gospodarz, włoska Partia Liberalna, miała tylko 1% głosów… Ale był to procent bezcenny, bo bez ich głosów socjalistyczny rząd by się nie utrzymał. Zresztą socjaliści – ku memu zdumieniu (byłem wtedy młody i naiwny) – byli z reguły Drogimi, Fetowanymi Gośćmi na tych ucztach. Co więcej: „liberałowie” (ze szlachetnym wyjątkiem Szwajcarów) starali się w swoich hasłach upodobniać do socjalistów, a brytyjscy to już przeganiali nawet komunistów. Wtedy to poznałem p. Franciszka De Lorenzo, ministra zdrowia Republiki – który potem poszedł siedzieć (otrzymał 5 lat 4 miesiące i 10 dni więzienia – za korupcję; w 2002 Trybunał Konstytucyjny orzekł, że proces nie był sprawiedliwy i… anulował wyrok!). Większość pieniędzy poszła na partię – właśnie za te pieniądze jadłem, piłem i mieszkałem przez tydzień w uroczej Pizie – ale i tak z jego willi wynoszono całe sztaby złota i obrazy starych mistrzów – dyskretne łapówki za zgodę na sprzedaż leków na terenie Włoch. Dlatego właśnie – jakby kto nie wiedział – w krajach d***kratycznych obowiązuje zasada, że w trosce o dobro chorego ministerstwo decyduje, jakie leki wolno w kraju sprzedawać. Następcy dr. De Lorenzo, niewątpliwie ośmieleni wyrokiem Trybunału, kontynuują te praktyki; bodajże to Republika Włoska zakupiła po dwie porcie szczepionki przeciwko „świńskiej grypie” na mieszkańca – przy czym Włosi, doskonale rozumiejąc, że te szczepionki są tylko po to, by minister mógł dostać w łapę, gremialnie odmówili szczepienia się: bodaj tylko 3% naiwniaków dało się pokłuć. Bo też Becio Craxi wiedział, co robi, tłumacząc (gdy afera „Tangentopolis” wyszła na jaw w ramach akcji „Czyste Ręce”), że „korupcja jest nieodłącznie wpisana w działalność polityczną”. W d***kracji tak rzeczywiście jest, a Włosi są mistrzami w praktykowaniu d***kracji, w czym biją ich wyłącznie ojcowie d***kracji – Grecy. Co ciekawe: Craxi musiał być jakoś powiązany z wywiadem sowieckim, który finansował rozmaite akcje terrorystyczne. To on odmówił wydania Amerykanom bandytów, którzy porwali statek „Achille Lauro”, zabili inwalidę, po czym… po odsiedzeniu kilku lat zostali bezpiecznie odwiezieni do krajów macierzystych. O ile niewydanie ich do Stanów było uzasadnione (bo to, że ów inwalida był amerykańskim Żydem, nie powoduje, że do sądzenia są właściwe sądy USA…), to cackanie się z bandytami jest skandalem. W Europie panował wtedy jednak antyamerykanizm tak silny, że „The Economist” określił był Craxiego jako „mocnego człowieka Europy”.Ten Europejczyk zdołał zwiać do Tunisu (Tunezja nie ma z Włochami umowy o ekstradycji), gdzie w przezornie zakupionej uprzednio willi bezpiecznie mieszkał do śmierci. Trzeba bowiem wiedzieć, że skorumpowaną elitę tunezyjską, kontynuująca tradycje fenickie, łączą z włoską liczne więzy finansowe. Piszę o tym teraz nie z uwagi na rocznicę, tylko dlatego że w Tunisie ludzie zrobili to, co w każdej chwili mogą (i chyba powinni) zrobić w Polsce: wzięli kamienie w ręce i pognali część skorumpowanej kliki z prezydentem, JE Zin Al-Abidin Ben Alim, na czele. P. Ibn Ali w ramach walki z islamistami obsadził wszystkie urzędy oraz „prywatne” spółki (ale ze stosownym udziałem kapitału państwowego…) swoimi krewnymi-i-znajomymi – a jego żona zdołała już podczas trwania zamieszek wyjąć z banku i wywieźć z kraju 1,5 tony złota! Trwają liczne śledztwa – ale, jak się wydaje, nie doprowadzą do niczego, bo skorumpowana jest cała elita. Wszyscy czekają na wybory, które najprawdopodobniej wygrają, na fali dbałości o czystość moralną, islamiści. Pytanie: po jakim czasie i oni się skorumpują? Bo w d***kracji jest to – jak słusznie zauważył śp. Becio Craxi – czymś normalnym. Jak wiadomo, Polska też żyje pod okupacją d***kratycznego reżymu – i korupcja jest nie do ruszenia, co najlepiej widać po kompletnej nieefektywności działań WCzc. Julii Piterowej, byłej członkini RG UPR, a od 2007 sekretarki stanu i Pełnomocniczki ds. Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów (uff! – to jej aktualny i oficjalny tytuł). Już w dwóch kolejnych wyborach na prezydenta m.st. Warszawy nie mogłem znaleźć zrozumienia dla elementarnego postulatu: zrobienia mapy własnościowej Warszawy (i Polski). Jak wszyscy wiedzą, istnieje program „Google Earth”, pozwalający zobaczyć każdy krzaczek na kuli ziemskiej – może nie na Antarktydzie, ale ja np. mogłem dzięki niemu zobaczyć, że komin wymaga naprawy… Nie ma najmniejszego powodu, by nie stworzyć programu tysiąc razy prostszego, pokazującego mapę Polski z zaznaczeniem tylko własności – co niesłychanie uprościłoby bardzo wiele procedur. Po kliknięciu kursorem na daną działkę pokazywałyby się: obszar działki, jej planowe przeznaczenie, cena i rok zakupu oraz nazwisko właściciela… I o to nazwisko wszystko się rozbija – bo wtedy ludzie mogliby zobaczyć, ile i jakie nieruchomości posiadają obecnie właściciele III Rzeczypospolitej! Tu nie chodzi o budzenie niechęci do posiadaczy. Ja sam jestem posiadaczem kilku hektarów wartych parę milionów złotych – ale ja się tego nie wstydzę. Większość odziedziczyłem, część korzystnie lub mniej korzystnie kupiłem za swoje pieniądze, wszystko po mnie odziedziczą dzieci i wnuki… Nie widzę powodu, dla którego ktoś – a zwłaszcza ONI – miałby cieszyć się przywilejem anonimowości. Ludzie posiadający po kilkadziesiąt tysięcy hektarów jakoś się tego nie wstydzili – raczej przeciwnie. Dlaczego obecni posiadacze powołują się na ustawę o ochronie danych osobowych – i się tego wstydzą? Bo ukradli! To jedyne wyjaśnienie. Pamiętam – obiektywnie przecież drobną – „aferę Rywina”. Najbardziej uderzyło mnie w niej to, że – skłóceni ze sobą zresztą – przedstawiciele „grupy trzymającej władzę” (czyli konkretnie: Żydzi) wchodzili do gabinetu prezydenta Kwaśniewskiego jak do stodoły – bez zapowiadania się i chyba bez pukania. Ale proszę nie myśleć, że Polskę rozkradają wyłącznie czy nawet głównie Żydzi – skądże znowu. Na takie kradzieże jest ich w Polsce zdecydowanie za mało – a przecież nie wszyscy Żydzi biorą udział w tym procederze. To ustrój jest korupcjogenny – i ważne jest nie to, by powsadzać do kryminału złodziei (acz dla przykładu warto by to zrobić…), lecz by zmienić ustrój na normalny. Ustrój, w którym majątki – bardzo duże – robiłoby się jawnie, wręcz ostentacyjnie – ale uczciwie. Bo jaką ja mam, jako Polak, korzyść z faceta, który ma 10 miliardów, ale się do tego nie przyznaje i jeździ jakimś peugeotem (z silnikiem jaguara pod maską…)? Facet ma się pysznić swoim majątkiem, ma pokazywać: „Widzicie – nawet taki prosty cham jak ja może w Polsce dojść do miliardów!”. Ma dawać tysiącom ludzi zatrudnienie przy spełnianiu swoich zachcianek (im bardziej ekstrawaganckie, tym lepiej!) – a jeśli przy tym jego majątek będzie rósł, to znakomicie. A gdy przekroczy 30 miliardów, to zafunduje nam spektakl pt. „Pierwszy człowiek, czyli Polak, na Marsie”. Zrobi to tanio, oszczędnie i sprawnie – w odróżnieniu od NASA, która (jako firma komunistyczna) robi wszystko osiem razy za drogo… I odważnie – na co NASA, jako firma reżymowa, nie może sobie pozwolić, by nie naruszyć prestiżu USA… Bo przecież tych miliardów nie zabierze ze sobą do Nieba czy Piekła – a dzieciom nie zostawi, bo mając za dużo od razu, niewątpliwie się zdemoralizują… Hasło („Bogaćcie się!” – ale trudną i rzetelną pracą, uczciwie) rzucił był śp. Franciszek Piotr Guizot, polityk i premier Królestwa Francji w latach 1847-1848. On też był autorem powiedzenia (wielokrotnie potem przerabianego i cytowanego): „Niebycie republikaninem w wieku 20 lat to dowód braku serca; bycie republikaninem w wieku 30 lat to dowód braku rozumu”. Niestety, w dobie, gdy 99% młodych ludzi jest nie tylko republikanami, ale nawet d***kratami, myśli Guizota są mało popularne. Warto by o Nim czasem wspomnieć. JKM

O historii odszkodowań w lotnictwie słów kilka Odszkodowanie w przypadku każdej katastrofy jest kwestią delikatną. Tego oczywiście nie rozumie Donald Tusk próbując zakneblować usta rodzin ofiar pieniędzmi. Warto jednak w sposób poważny i kompetentny opisać podstawy prawne związane z zasadami ustalania odszkodowań dla rodzin pasażerów linii lotniczych. W niniejszym tekście przedstawię idee leżące u podłoża „Konwencji Warszawskiej” i jej modyfikacji znanej, jako „Konwencja Montrealska”. Po I wojnie światowej nastąpił rozwój lotnictwa cywilnego. Z przewozów lotniczych korzystali tylko ludzie bogaci i ich śmierć pociągała za sobą wielkie odszkodowania wypłacane przez przewoźników. Odszkodowania musiały być uwzględniane w cenach biletów, co jeszcze bardziej ograniczało krąg pasażerów – do grupy jeszcze bogatszej. Nie występował efekt skali w przewozach, koszty przewoźników były wysokie. Znaleziono rozwiązanie i w roku 1929 przyjęto w Warszawie międzynarodową konwencję obowiązującą właściwie do teraz, jedyną tak długo ważną! Jej podstawowa idea jest prosta – przewoźnik uważany jest zawsze za winnego śmierci pasażera i bez procesu – “z automatu” wypłaca zryczałtowane odszkodowanie. Wynosiło ono pewną ustaloną dla całego ówczesnego świata, sumę wyrażoną we frankach Poincare – pamiętajmy o szalejącej wtedy inflacji. W zamian przewoźnik był wolny od dalszych roszczeń, spadkobiercom ofiar nie przysługiwały dalsze roszczenia. Skutkiem przyjęcia Konwencji Warszawskiej był znaczny rozwój lotnictwa cywilnego wyrażony wzrostem liczby pasażerów i spadkiem cen biletów. Co ciekawe, wraz z postępem technicznym dotowano połączenia lotnicze. Przykład – bilet lotniczy z przedwojennego lotniska Katowice-Muchowiec do Skniłowa -Lwów, był dotowany przez państwo polskie na poziomie tysięcy przedwojennych złotych polskich! Ale lotnictwo cywilne traktowano, jako zaplecze armii. Międzynarodowe rozwiązania prawne przyjęte przed II wojną światową w Warszawie utrzymywały się przez dziesiątki lat. Dopiero w latach osiemdziesiątych XX wieku, kiedy zamożność, zwłaszcza społeczeństw zachodnich wzrosła (i siła prawników korzystających z odszkodowań!), minimalny limit odszkodowań wzrósł do sumy około 100 tysięcy dolarów (wartość wyrażano już nie we frankach Poincare, ale w podobnych co do wartości jednostkach pieniężnych, istniejących tylko „na papierze” w tzw. SDR-ach (Special Derivation Rules). Bogate państwa należące do ICAO chciały zwiększenia limitu, ubogie chciały pozostawienia stanu dotychczasowego. Warto dzisiaj przypomnieć, iż proponowano wówczas, aby w rocznicę przyjęcia konwencji (z 1929r.), w roku 1999 w Warszawie odbyła się konferencja, na której przyjęto by „nową” Konwencję Warszawską. Niestety, Polska nie była już w stanie gościć tak wielkiej imprezy i negocjacje odbyły się w Montrealu, w wygodnej siedzibie ICAO.

Po zmianach limit „bez procesu” pozostał ten sam, czyli ok. 100 tys. dolarów – tj. ok. 350 tys. zł. Ale dodano to, co prawnicy lubią najbardziej – „zasadę”, iż gdy zginie pasażer linii lotniczych, to spadkobiercy mogą żądać wyższego odszkodowania – ale muszą w postępowaniu sądowym udowodnić, że winny był przewoźnik. Odszkodowanie, w tym „ryczałtowe”, należy się za pasażera, niezależnie od liczby spadkobierców. Czyli ewentualne przyjęcie nieco niższej sumy „na spadkobiercę” i mnożenie jej przez np. liczbę dzieci może dać bardziej „socjalny” efekt, przy ogólnej sumie odszkodowania podobnej do tej wynikającej z Konwencji Montrealskiej. Rygory systemu „warszawsko-montrealskiego” w przypadku katastrofy smoleńskiej nie mają pełnego zastosowania, ponieważ 36 SPLT nie jest przewoźnikiem (nie ma koncesji ani certyfikatu), samolot nie był w rejestrze cywilnych statków powietrznych (jest w rejestrze polskiego ministra obrony), a „pasażerowie” na pokładzie nie byli „przewożeni”, bo w myśl definicji zawartej w prawie lotniczym (naszym i międzynarodowym) przewóz występuje wyłącznie wtedy, gdy pasażerowie płacą. Delegacja państwowa z Prezydentem na czele udawała się z wizytą na uroczystości państwowe 70-tej rocznicy mordu katyńskiego. Można więc przyjąć, że zasady Konwencji Montrealskiej mogą być wskazówką dla ustalenia poziomu odszkodowania (zadośćuczynienia), ale nie wiążą zarówno organizatora przewozów (36 SPLT), jak i rodziny tragicznie poszkodowanych. To działa w dwie strony – spadkobiercy mogą procesować się o odszkodowania zgodnie z zasadami ogólnymi, a organizator przewozu może odmówić jakiejkolwiek wypłaty bez wyroku sądu. Jerzy Polaczek

Polska oficjalnie – Bankrutem Nie wiem czy śledzicie Państwo tylko Polską zmanipulowaną prawdę medialną czy sięgacie również po trochę bardziej wolne zachodnie dzienniki i spoglądacie w okienko telewizora nastawionego na zachodnie stacje informacyjne… A warto, bowiem nie można żyć tańcem z gwiazdami, propagandowym tvn24 lub wiadomościami rodem z klakierskiej telewizji polskiej. Czy ktokolwiek z nas wie z oficjalnych źródeł, jaka jest prawdziwa sytuacja finansowa Polski?! Czy zastanawialiście się jak szybko spotka nas rozwiązanie Greckie. Według kilku niezależnych informatorów medialnych taka sytuacja może spotkać Polaków już w tym roku, za sprawą „polityki śmierci na raty”, jaką prowadzi Państwo Polskie od 20 lat. Kiedy pisałem o zależności państw europejskich od grupy Bilderberga i występujących w ich imieniu banków, oraz o polityce tworzenia pieniądza z niczego poprzez drukowanie pieniędzy na potrzeby kredytów dla takich Państw jak Grecja, Polska, Egipt, Francja, Czechy, Słowacja, Niemcy, Włochy… Jak zwykle społeczeństwo traktowało takie słowa jak teorię spisku – dziwne skoro piszą o niej coraz chętniej wszyscy poza mediami polskimi (z kilkoma wyjątkami). Spijcie obywatelem snem spokojnym, snem zmanipulowanej polityki medialnej, spijcie i nie pytajcie, jaka jest sytuacja w kraju, rządzie… Według raportu specjalistów z Barclays Capital (Grupa Bildenberga) Polska nie ma wiarygodnego planu naprawy finansów publicznych i obniżenia poziomu zadłużenia wewnętrznego i międzynarodowego! „To nie wieszczenie bankructwa” – to bankructwo. Ten sam raport Barclays Capital sugeruje swoim klientom zakup instrumentów CDS (Credit Defult Swap) na polski dług – wskazujących na prawdopodobieństwo bankructwa danego państwa. CDS to instrumenty pochodne, stanowiące zabezpieczenie dla posiadaczy papierów dłużnych danego kraju w razie jego bankructwa. Cena CDS rośnie wraz ze wzrostem prawdopodobieństwa bankructwa danego kraju.Raport ten sugeruje, wprost,że prawdopodobieństwo bankructwa rośnie w tempie wykładniczym. I nie są to działania marketingowej grupy BC jak sugerują to politycy i analitycy zależni od kręgów rządowych. Działania te mają na celu jak najszybsze rozwiązanie problemu polskiego - poprzez politykę manipulacji finansowej i przymusu bezpośredniego, którego kierunek zostanie wskazany przez rząd cieni Bilderberga, a oprze się on na zaostrzeniu polityki wewnętrznej wobec obywateli. Oczywiście polski wiceminister finansów opowiada nam bajki nie poparte żadnym szczegółowym raportem na temat stanu finansów Polski- czas przestać wierzyć ludziom, którym płaci się za tworzenie propagandy sukcesu nie popartej wynikami działań rzeczywistych. Zepchnięcie obywatela do roli marionetki i tworu wykorzystywanego w maksymalny sposób poprzez katorżniczą pracę, podatki, ubezpieczenia i kredyty stwarzają pytanie, kto stoi za planem upadków kolejnych państw i jak bardzo przybliża się wizja Państwa Globalnego opartego na kontroli i terrorze! Jako obywatele i podatnicy a tym samym zwierzchnicy tego swoistego elektoratu cieni mamy prawo rozliczyć ich z działań, które wpływają na nasze życie… Mamy prawo wymusić na nich publikacje prawdziwych raportów dotyczących sytuacji finansowej Państwa i podania się do dymisji całego rządu, oraz marionetek w postaci sejmu i senatu, które są niesamowitym obciążeniem podatnika i wpływają niekorzystnie na politykę Polski i na wizerunek Państwa na świecie. dydymus

Będzie źle. Tylko bardziej Wygląda na to, że to już koniec reformy emerytalnej. Pozostawienie w OFE 2,3 proc. podstawy oskładkowania pozwoli jedynie utrzymać się ich zarządom. Z prof. Zytą Gilowską, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, minister finansów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, rozmawia Mariusz Bober W minionym roku rząd zgotował nam największą dziurę budżetową w historii III RP. W tym roku chce zmniejszyć deficyt do 40,2 miliarda. To realne? - Tak, przecież rząd upiększył budżet w taki sposób, że poukrywał różne kosztowne wydatki. Dlatego wpisana do ustawy budżetowej wielkość deficytu budżetu ma znaczenie wyłącznie propagandowe. Ekonomiści oceniają pełny, prawdziwy deficyt, który musi być liczony dla całego sektora finansów publicznych, a ten cały czas rośnie. Według najnowszych danych ubiegłoroczny deficyt polskich finansów przekroczył 8 proc. PKB, podczas gdy dopuszczalny poziom, o którym cały czas przypomina Komisja Europejska, nie powinien przekraczać 3 proc. PKB. Gdyby rząd wprowadzał faktyczną konsolidację budżetową, co obiecuje KE od dwóch lat, mielibyśmy przynajmniej kontrolę nad wydatkami bez pokrycia w dochodach. Przecież deficyt to suma takich wydatków, w Polsce przekraczająca kwotę 120 mld zł rocznie.

Co ta sytuacja oznacza dla państwa? - Oznacza, że dzwonią już wszystkie dzwonki alarmowe. Pali się czerwone światło, a państwo zmierza w kierunku rozległego kryzysu finansów publicznych.
Zbliżamy się do "greckiej tragedii"? - Sytuacja każdego z państw Unii Europejskiej jest różna. Myślę, że najwięcej podobieństw mamy z Węgrami.

Czy stosowane przez ekipę Tuska mechanizmy mające na celu zmniejszenie deficytu są wystarczające? - Obecny rząd nie przedstawił właściwie żadnych skutecznych działań ograniczających deficyt. Reklamowana reguła wydatkowa jest raczej ozdobnikiem. Szeroką falą napływają zapowiedzi maskujące upływ czasu, usypiające obywateli, konsumentów i gospodarstwa domowe. Osoby zatrudnione przez państwo, np. urzędnicy, są utulane szczególnie intensywnie. W państwie z 2-milionowym bezrobociem otrzymanie urzędowej posady jest dużym bonusem. Armia urzędników rośnie i jest jasne, że są to ludzie na ogół zadowoleni z obecnego stanu rzeczy. W czasie mojej pracy w rządzie bez trudu zmniejszyłam zatrudnienie w centrali Ministerstwa Finansów o 10 proc. i planowałam dalsze redukcje. Obecnie zatrudnienie maleje w przemyśle, nikną całe branże, a rosną zastępy urzędników i rozmaitych pomocników, posługaczy, asystentów, itd. Kto na nich zapracuje? Na razie polscy chłopi starają się o wyżywienie, a chińscy robotnicy o przyodziewek i tzw. artykuły biurowe. A długi rosną. Zasada "tu i teraz" jest ewidentnie szkodliwa nawet dla jutra, a cóż dopiero dla naszych perspektyw rozwojowych.

Platforma chce zasypać dziurę budżetową, obcinając składkę na nasze emerytury przekazywaną do OFE. To koniec reformy emerytalnej i nadziei Polaków na przyzwoite świadczenia na starość? - To jest poważna sprawa, chyba kilkuetapowa. Forsując zmiany w OFE najpierw przekonywano, że chodzi tylko o rachunki, o sposób klasyfikowania transferów z budżetu państwa do tych funduszy. Wówczas Komisja Europejska wyraziła gotowość do pewnych ustępstw w tej sprawie, z czego rząd jednak nie skorzystał. Następnie przedstawiono projekt częściowego zawieszenia (wstrzymania?) wpłat do OFE, co zmniejszy wypływ środków publicznych z budżetu i, na papierze, zmniejszy deficyt sektora finansów publicznych. Ale faktyczne zobowiązania emerytalne pozostaną, pozostanie też deficyt, tyle że ukryty. Etap kolejny może dotyczyć środków zgromadzonych przez OFE.

OFE dysponują już ponad 200 mld złotych. - Przez część strategów rządowych te pieniądze są traktowane jak swego rodzaju poduszka finansowa dla finansów publicznych. Pojawiają się wątpliwości co do niektórych założeń reformy emerytalnej sprzed 11 lat. Niewykluczone, że politycznie reforma była forsowana także jako konstrukcja wyodrębnionego zasobu zapasowego, takiej swoistej "żelaznej porcji", na wypadek nieprzewidzianych zakłóceń procesu transformacji. W debacie na ten temat mało mówi się o perspektywach emerytalnych obecnych 40-50-latków oraz o prawdopodobnej relacji ich przyszłych emerytur do przyszłych wynagrodzeń, czyli o tzw. stopie zastąpienia. Mówiąc wprost, te reklamowane w telewizji opowieści o emerytach odpoczywających pod palmami były blagą. Przecież faktycznym celem reformy było zwiększenie bezpieczeństwa finansowego państwa poprzez zgodę na zmniejszanie wielkości przyszłych emerytur w relacji do przyszłych wynagrodzeń. Ale zamiast ten fakt uczciwie przedstawić, uzasadnić i ocenić, prowadzi się teatralne spory między tymi, którzy świetnie żyją z zarządzania funduszami OFE, a tymi, którzy mogą świetnie żyć z zarządzania pozostałymi pieniędzmi Polaków. Jedni i drudzy chcieliby utrzymać te pieniądze.

Kto lepiej zarządza pieniędzmi, OFE czy ZUS, biorąc pod uwagę, że większość środków na naszych kontach emerytalnych OFE i tak inwestują w obligacje Skarbu Państwa? - OFE są i będą bardziej efektywne niż ZUS, choćby z tej prostej przyczyny, że pilnują środków im powierzonych, ponieważ z tego żyją. Zaś w dłuższej perspektywie OFE mają radykalnie duże instytucjonalne możliwości egzekwowania od państwa zobowiązań, np. wykupu obligacji. Gdyby kiedykolwiek ZUS miał szanse konkurować z OFE, to OFE w ogóle by nie powstały. Wszyscy wiedzieli, że ZUS to zwykła przystawka do budżetu państwa i miejsce, z którego pompowane są pieniądze. Dlatego opowiadanie, że ZUS może zadbać o pieniądze lepiej niż OFE, jest idiotyczne. Chociaż faktycznie najlepiej dba o pieniądze ich właściciel, o ile ma czym zarządzać i chce to robić. Ale obywatele pieniądze musieli oddawać - najpierw do ZUS, potem do OFE.

Czyli to już koniec reformy emerytalnej? - Na to wygląda. Pozostawienie w OFE 2,3 proc. podstawy oskładkowania, aby zarządzający tymi środkami mieli z czego żyć, wskazuje na zawarcie swoistej transakcji politycznej. Zabranie 5 proc. podstawy oskładkowania i utrzymanie ich w ZUS oznacza spadek wartości transferu z budżetu państwa dla OFE o ponad 20 mld zł rocznie! Ciekawe, że podawane publicznie szacunki tej kwoty są notorycznie zaniżane. Co najmniej o tyle i tylko na papierze zmniejszy się deficyt sektora finansów publicznych.

Chcąc mieć godne emerytury, musimy zadbać o nie sami? - To też, zwłaszcza że w grę wchodzą potężni szermierze. Z jednej strony interesy rynku kapitałowego, z drugiej deficyt sektora finansów publicznych, konieczność emisji obligacji skarbowych, interesy zarządzających OFE itd. W sieci globalnych interesów pojedynczy emeryt, a nawet emeryci, zwłaszcza przyszli, bywają traktowani jak najmniej istotny element. W istocie w polityce zawsze mamy do czynienia z grą globalnych interesów. Naród polityczny jest świadomy tej dysproporcji. Pytanie: ile w Polakach jest narodu politycznego?

Pospieszna prywatyzacja to kolejny pomysł gabinetu Donalda Tuska na ratowanie budżetu.- Jeśli rząd zrealizuje plan prywatyzacji, to Polacy zostaną bez majątku, z długami i pozbawieni bezpieczeństwa energetycznego, zdani na zewnętrznych dostawców.

Platforma Obywatelska przejmowała władzę w sytuacji świetnej koniunktury i dobrych wyników finansowych państwa... - Przypominają się dosadne słowa prof. Krzysztofa Rybińskiego, który ostrzegł, że zostaniemy jak "goło...pcy", bez majątku i z potężnymi długami. Nie podejmuję się objaśniania poczynań obecnego rządu. Nie spodziewałam się wiele, ale byłam pewna utrzymania standardów. Po 1989 r. kolejni ministrowie finansów, niezależnie od konfiguracji politycznych, wykazywali uporczywe starania w kierunku konsolidacji budżetowej i zwiększania bezpieczeństwa finansowego państwa. Teraz intencje są niestabilne, a działania dziwaczne. Rząd zaczął od lekkomyślności (2008 r.), potem nastąpiła faza dezorientacji (2009 r.). Obecnie mamy coś w rodzaju dwuletniego pochodu pierwszomajowego z hasłem "Idziemy, idziemy, będziemy na czas".

Polskie finanse obciąża także gwałtownie rosnący dług publiczny. - Rządowe pomysły na jego zmniejszenie także nie są racjonalne. "Wyrastanie" z długu jest możliwe dopiero wtedy, gdy gospodarka rozwija się naprawdę dynamicznie, w tempie co najmniej 5,5-6 proc. rocznie przez kilka lat z rzędu. Nasz wzrost gospodarczy jest na to zbyt wątły.

Już obecnie dostrzegalny jest wzrost kosztów obsługi długu publicznego. Jak to przełoży się na sytuację finansową państwa w bieżącym roku? - W miarę wzrostu wolumenu długu i napięć na rynkach finansowych rosną koszty jego obsługi, co Polska już mocno odczuwa. Za pożyczane pieniądze płacimy bowiem niewiele mniej niż państwa na granicy bankructwa. Nasze 10-letnie obligacje skarbowe miewają rentowność przewyższającą 6 procent, czyli dwuipółkrotnie wyższą niż rentowność obligacji niemieckich. Wydatki ponoszone na spłatę zadłużenia w skali roku przewyższają z naddatkiem wszystkie wydatki państwa polskiego na bezpieczeństwo narodowe.

Nowy rok przywitaliśmy podwyżkami podatków, przede wszystkim VAT, a zapewne na tym się nie skończy. To chyba ostatnia rzecz potrzebna polskiej gospodarce? - Polska gospodarka jest na relatywnie niskim poziomie rozwoju. Ma też kiepskie fundamenty, uformowane przez infrastrukturę, za którą odpowiedzialne jest państwo. Niestety, nasza infrastruktura techniczna - transportowa, energetyczna, komunikacyjna - jest słabo ukształtowana i wyeksploatowana. Nieco lepiej przedstawia się kondycja infrastruktury instytucjonalnej, dość nowoczesnej, ale dławionej przez aparaty biurokratyczne. Naszym atutem jest wysoki potencjał wzrostu. Mamy wielkie potrzeby, energię, ambicje, odporność i dzielność. Statystyki dowodzą, że jesteśmy pracowici i wytrzymali. Jesteśmy gotowi ciężko pracować na sukces. W takim kraju wzrost podatków podcina skrzydła. Przy rosnącej wydajności pracy i nikłym wzroście wynagrodzeń większe podatki są swego rodzaju karą. W skali makroekonomicznej wzrost opodatkowania konsumpcji zmniejsza siłę nabywczą, co z kolei redukuje popyt i dławi wzrost gospodarczy.

W ciągu najbliższych 2 lat obecny gabinet chce ograniczyć deficyt do 3 proc. PKB. Nawet gdyby udało się to zrobić, jaką cenę zapłacilibyśmy za ten manewr? - To jest absolutnie niemożliwe, chyba że się "pacjenta" udusi... Ale na to żaden żywy organizm dobrowolnie nigdy się nie zgodzi. Całkiem niedawno widzieliśmy to na Węgrzech i w Grecji. Nasza sytuacja jest tym bardziej trudna, że nie mamy już rezerw. Rząd wykorzystał już wszystkie, włącznie z gromadzonym na tzw. czarną godzinę Funduszem Rezerwy Demograficznej. Obecnie fundusz ten powinien dysponować blisko 20 mld zł, a nie ma już prawie nic. Myślę, że wspomniany już dwuletni pochód pierwszomajowy zmierza do najbliższych wyborów, a co będzie potem, łatwo zgadnąć.

Czego jeszcze możemy się spodziewać, jeśli w tegorocznych wyborach zwycięży PO? - Odpowiem alegorycznie - możemy i powinniśmy spodziewać się tego samego, tylko bardziej. To jest najprostsza i uczciwa odpowiedź. Będzie tak samo, jak jest. Tylko bardziej. Dziękuję za rozmowę.

ZABYTKI W UŚCISKU OŚMIORNICY? Co ma wspólnego Ministerstwo Obrony z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego? Zapewne niemało – wojsko stacjonuje w zabytkowych koszarach, dziedzictwo tradycji wojskowych, wielowiekowa historia oręża polskiego, można by więc wymieniać wiele… Lecz w ostatnich kilku latach obie instytucje połączyła także firma, która otrzymała zlecenia i na dostarczenie sprzętu dla wojska, i na zabezpieczenia obiektów zabytkowych w Polsce. Jest nią Hertz-Systems LTD. sp. z o. o w Zielonej Górze, której szef został zatrzymany w marcu 2010 r. przez CBA w związku z wykrytymi nieprawidłowościami w handlu systemami łączności dla jednostek GROM i Wojsk Lądowych. Według informacji znajdującej się na stronie internetowej firmy, Hertz Systems to firma polska, w całości z udziałem kapitału polskiego. Założona została w 1989 r. w Zielonej Górze przez Zygmunta Rafała Trzaskowskiego. Główna siedziba Hertz Systems znajduje się w Zielonej Górze. Firma posiada filię w Warszawie oraz oddziały regionalne w Głogowie i Żarach. Dalej znajduje się opis działalności, określający zakres działania spółki: na rynku systemów bezpieczeństwa, zintegrowanych systemów teleinformatycznych oraz urządzeń i systemów nawigacji satelitarnej. W 1994 roku uruchomiliśmy własną Stację Monitorowania Alarmów, całodobowo monitorującą obiekty stałe (budynki) i ruchome (pojazdy). W 2000 roku rozpoczęliśmy produkcję i rozwój urządzeń i systemów satelitarnego monitorowania pojazdów i innych obiektów ruchomych w systemie GPS. W 2001 roku rozpoczęliśmy projektowanie i produkcję wojskowych urządzeń i systemów satelitarnych, przeznaczonych dla Sił Zbrojnych RP oraz sił sojuszniczych NATO. Naszą specjalnością są urządzenia nawigacji satelitarnej GPS i zintegrowane systemy teleinformatyczne. Firma zatrudnia ok. 250 pracowników, którzy zajmują się m.in. projektowaniem, konstrukcją, produkcją, serwisem technicznym i obsługą klienta. (…) Zgodnie z wdrożonym Systemem Zarządzania Jakością spełniającym wymagania norm PN EN ISO 9001:2008 i AQAP 2110:2009 naszym najważniejszym kryterium jakości jest zadowolenie klientów. Oprócz powyższych norm spółka posiada rekomendację Ośrodka Ochrony Zbiorów Publicznych w Warszawie. Zgodnie z wieloletnią, ugruntowaną zasadą, od 1991 r. Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych (OOPZ) w Warszawie, wcześniej, od 1988 r. istniejący jako przy MKiDN jako Ośrodek Ochrony Obiektów Muzealnych, prowadzi systematyczne szkolenia dla projektantów i instalatorów systemów zabezpieczeń, które odbywają się do dnia dzisiejszego według programu zatwierdzonego przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Zadaniem tej instytucji było wypracowanie metod i technik zabezpieczenia muzeów. Równolegle prowadzono działalność związaną z ewidencjonowaniem strat powstających w wyniku pożarów i kradzieży. Utworzono także również pierwszy w Polsce (jeden z nielicznych w Europie) katalog skradzionych dóbr kultury, dzięki prewencyjnej współpracy z Policją i Strażą Pożarną. Od 1991 r. OOZP działa na podstawie porozumienia pomiędzy Komendantem Głównym Policji i Generalnym Konserwatorem Zabytków zastąpionego w 2004 nowym dokumentem. Nawiązał również współpracę międzynarodową z INTERPOL-em. Od początku głównymi partnerami Ośrodka byli wojewódzcy konserwatorzy zabytków. W 1991 r. Ośrodek poszerzył swój zakres aktywności, kierując uwagę na zabezpieczenie oprócz muzeów też bibliotek, archiwów i zabytków nieruchomych w tym głównie obiektów sakralnych. Zwiększenie zadań stało się widoczne w nowej nazwie instytucji - Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych (OOZP). W 1997 r. sejm uchwalił nową ustawę o muzeach. Wprowadzone na podstawie rozporządzenie ministra kultury „w sprawie zasad zabezpieczenia zbiorów przed kradzieżami i innymi niebezpieczeństwami grożącymi utratą lub zniszczeniem zbiorów” stanowi obecnie podstawę prawną ochrony zbiorów muzealnych w Polsce. Na jego podstawie Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych posiada uprawnienia kontrolne stanu zabezpieczeń zbiorów muzealnych. W październiku 2003 r., po wprowadzeniu w życie ustawy o ochronie zabytków i opiece nad zabytkami, zostało uzgodnione z ministrem spraw wewnętrznych i administracji i wprowadzone w życie nowe rozporządzenie ministra kultury w sprawie zasad zabezpieczenia zbiorów w muzeach. Jest to regulacja prawna, która obowiązuje wszystkie muzea. Określony jest w niej podstawowy poziom ochrony i zabezpieczenia muzeów oraz zasady, jakimi należy się kierować przy modernizacji i budowie nowych zabezpieczeń. Na mocy przepisów tego rozporządzenia Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych otrzymał również uprawnienia do kontroli stanu ochrony i zabezpieczenia. O powyższych uprawnienia mówią następujące zapisy: § 12. Przedstawiciele firm projektujących, instalujących i konserwujących zabezpieczenia elektroniczne powinni dodatkowo posiadać zaświadczenie o ukończeniu specjalistycznych kursów z zakresu zabezpieczenia obiektów muzealnych, organizowanych przez Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych; oraz § 17. Do kontroli przestrzegania zasad zabezpieczania zbiorów w muzeach upoważniony jest Ośrodek Ochrony Zbiorów Publicznych. Na tej podstawie Ośrodek prowadzi płatne szkolenia dla firm, wydaje opinię o wykonanej przez niech dokumentacji na zabezpieczenie obiektu zabytkowego, na podstawie której właściciel zabytku otrzymuje dotację na wykonanie zabezpieczeń, a następnie kontroluje efekt prac. W efekcie, środki na finansowanie z budżetu państwa instalacji zabezpieczeń przeciwwłamaniowych i przeciwpożarowych zabytków, przekazywane są tylko w tych przypadkach, gdzie dokumentację projektową zabezpieczeń i ich montaż wykonają firmy, które posiadają certyfikat szkolenia przeprowadzonego przez Ośrodek. Przy czym rozporządzenie reguluje wykonywanie zabezpieczeń w muzeach, a Ośrodek uzależnia przekazanie środków dla właścicieli wszystkich zabytków nieruchomych, niebędących instytucjami muzealnymi. Hertz Systems LDT sp. z o. o przede wszystkim działa na terenie województw lubuskiego i zachodniopomorskiego. W samym województwie lubuskim otrzymała zlecenia w 2008 roku na sumę 600 000 zł, a w 2010 r. bliską 100 000 zł. W ostatnich latach MKiDN przyznało spore kwoty na zabezpieczenie obiektów zabytkowych, wykonane przez firmy wskazane przez OOZP. W 2008 r., oprócz wymienionych sum, było to prawie 300 000,- ; w 2009 r. 350 000 ,- a w 2010 r. ok. 400 000,-. Do tych kwot należy dodać dotacje pochodzące z dotacji samorządowych oraz od inwestorów. W każdym przypadku, pozwolenie na prace wydane przez konserwatora zabytków wydawane jest tylko na podstawie dokumentacji i prac wykonanych przez firmę przeszkoloną przez OOZP i znajdującą się w ich wykazie, zamieszczonym na stronie internetowej Ośrodka. Przy czym certyfikat za szkolenie jest przyznawany na czas określony, po upływie którego firma ponownie musi odbyć cykl płatnego szkolenia w Ośrodku. Przeszkolone firmy niejednokrotnie podzlecają wykonanie prac (dokumentacji i zakładanie instalacji) innym firmom, nieposiadającym takich uprawnień, ograniczając swój udział do „nadzoru” nad pracami i sygnowania wykonanej dokumentacji. Oczywiście nie zarzuca się Ośrodkowi, czy MKiDN nadużyć finansowych. Nikt również nie kwestionuje konieczności zapewnienia bezpieczeństwa zabytkom czy też kolekcjom muzealnym przed skutkiem klęski pożaru czy też kradzieży, jednak sposób przekazywania dotacji pochodzących z funduszy publicznych budzi zastrzeżenia. Pobieżna analiza opisanej procedury, wskazuje, iż opiera się ona na mechanizmie przydzielania nieformalnych koncesji. W ostatnim czasie zauważa się, iż firma (w tym Hertz Systems LTD sp. z o. o), zainteresowana wykonaniem zlecenia i pozyskaniem na niego funduszy, na podstawie pełnomocnictwa właściciela przejmuje na siebie cały proces uzyskania pozwoleń na prace, wykonania dokumentacji i uzyskania na te prace dotacji państwowych. I jest pewne, iż dotację taką otrzyma. Zwraca się uwagę, iż słuszniejszym i znacznie bardziej transparentnym działaniem Ośrodka Ochrony Zbiorów Publicznych byłoby opracowanie i określenie katalogu właściwych rozwiązań technicznych, jakie musiałaby spełnić instalacja w obiekcie zabytkowych i chroniąca zabytki ruchome, tak aby wykonawcami mogły być firmy otrzymujące zlecenie na podstawie ustawy o zamówieniach publicznych tj. na podstawie zastosowanej procedury przetargu, a nie wyłącznie na podstawie zlecenia. Bo trudno uznać wykonanie instalacji technicznej za zadanie tak specjalistyczne, aby zrezygnować z wolnej możliwości przystąpienia do przetargu również innych firm i przydzielać hojnie zlecenia wyłącznie tym po "słusznym" szkoleniu.

Edyta Żemła, Łukasz Zalesiński, Ośmiornica sięgnęła GROM-u i Wojsk Lądowych „Rzeczypospolita” z dnia 30.04.2010 r.; http://www.rp.pl/artykul/469103.html http://www.oozp.pl/firmy_kons_frontend.php http://www.oozp.pl/komunikaty_z_menu.php?menu_id=2&kat_id=2 szkolenie http://www.oozp.pl/komunikaty_z_menu.php?menu_id=3&kat_id=3 zatwierdzanie dokumentacji http://www.tvn24.pl/12691,1681373,0,1,wojskowe-gps_y-mylily-afganistan-z... http://wyborcza.pl/1,76842,8627654,Mylace_GPS_y_za_milion.html?fb_xd_fra... http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100331/powiat16...

Atak "Jastrzębia" na Parczew w 1946 r. Zajęcie Parczewa przez oddział por.  Leona Taraszkiewicza "Jastrzębia", 5 lutego 1946 r. Obsesje "pogromców antysemityzmu" kontra prawda historyczna. Wiele brawurowych akcji przeprowadzonych przez oddział partyzancki włodawskiego Obwodu WiN por. Leona Taraszkiewicza "Jastrzębia", walczący z komunistycznym zniewoleniem w pierwszych latach powojennych, miało charakter samoobrony i chroniło społeczeństwo ziemi włodawskiej przed bezprawiem nowej władzy. Jednym z przykładów takich działań było rozbicie 22 października 1946 r. Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie i uwolnienie ok. 70 więźniów. Nie mniej spektakularne działania tego typu oddział przeprowadził kilka miesięcy wcześniej, kiedy to 5 lutego 1946 r. na kilka godzin opanował Parczew, zamieszkały wówczas w przeważającej części przez społeczność żydowską. Propaganda komunistyczna zrobiła z tej akcji wręcz wzorcowy przykład na antysemityzm oddziałów niepodległościowego podziemia, a kłamstwo to do tego stopnia wrosło w świadomość społeczną, że do dzisiaj jeszcze powielane jest przez znaczną część społeczeństwa. Fakt ten przestaje aż tak bardzo dziwić, gdy przypomnimy, że wątpliwy zaszczyt - w kontekście tej akcji - spotkał braci Taraszkiewiczów również ze strony byłego aparatczyka PZPR (później SLD, a obecnie SDPL) Marka Borowskiego, który w marcu 2001 roku z trybuny sejmowej* bez skrępowania rzucał stare oszczerstwa, które miały być kontrargumentem w dyskusji o uznaniu żołnierzy WiN bohaterami walczącymi o niepodległy byt Państwa Polskiego.
* Przeczytaj wystąpienie M. Borowskiego w Sejmie 14.03.2001 r. - [Stenogram z posiedzenia Sejmu - PDF] oraz artykuł K. Krajewskiego i T. Łabuszewskiego, w którym autorzy m.in. dają odpór jego argumentacji - ["Z orłem w koronie"]. Styczeń 1946 r. Część oddziału por. Leona Taraszkiewicza Jastrzębia". Dowódca siedzi przy RKM-ie; czwarty od lewej: Ryszard Jakubowski ps. "Kruk".
Niestety, tę z gruntu nieprawdziwą opinię nadal lansują w swoich publikacjach również niektórzy z autorów. Koronnym przykładem jest tutaj książka  Jana Tomasza Grossa Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści (Kraków 2008), w której autor, dopasowując fakty do z góry założonej tezy, korzystając jedynie z publikacji pod redakcją  Aliny Całej i Heleny Datner-Śpiewak Dzieje Żydów w Polsce 1944-1968. Teksty źródłowe (Warszawa 1997), wydanej przez Żydowski Instytut Historyczny, wyrwał z kontekstu kilka zdań pochodzących z kroniki oddziału pisanej przez Edwarda Taraszkiewicza "Żelaznego", opatrzył je odpowiednim komentarzem i w ten sposób stworzył wypaczony obraz parczewskich wydarzeń z 5 lutego 1946 r. Jednak o ile jeszcze można próbować zrozumieć postępowanie autora Strachu..., który niejako programowo zajmuje się szkalowaniem Polski i Polaków, i który - jak stwierdził w jednym z wywiadów prof. Norman Finkelstein, autor głośnej książki "Przedsiębiorstwo holokaust" - w pewnym momencie zrozumiał - tak jak wiele innych osób - że podejmowanie tematu antysemityzmu jest intratnym zajęciem, o tyle dziwi brak rzetelności i dobór argumentów służących opisaniu celu podjęcia tej samej akcji, przedstawiony przez historyka, kierownika Działu Naukowego Państwowego Muzeum na Majdanku, Dariusza Libionkę w swoim koreferacie Polskie podziemie niepodległościowe a mniejszości narodowe, zamieszczonym w publikacji IPN Polskie podziemie niepodległościowe na tle konspiracji antykomunistycznych w Europie środkowo – wschodniej w latach 1944 – 1956 (Warszawa-Lublin 2008). Tekst ten był odpowiedzią na referat Piotra Łapińskiego, w którym to autor zwrócił uwagę, że niektóre działania represyjne polskiego podziemia w stosunku do społeczności żydowskiej są wyraźnie przejaskrawione, jak np. atak oddziału "Jastrzębia" na Parczew, który wręcz przedstawiany jest jako "pogrom Żydów". Dariusz Libionka napisał, że nie wie na czym to przejaskrawienie miałoby polegać, jak też dziwi się zakwalifikowaniu tego incydentu do działań represyjnych. Przytacza też, podobnie jak  J.T. Gross, odpowiednio wyselekcjonowane fragmenty dwóch zdań z kroniki "Żelaznego" ([...] rozgromienie zamieszkałych tam Żydów [...], którzy złapali w swoje ręce całkowity handel nie dając życia innym drobnym kupcom i handlarzom polskim [...] Przy okazji tej można się było dobrze podreperować na żydowskich sklepach [...]), które mają udowodnić, że atak miał podłoże jedynie ideologiczne i praktyczne (zaopatrzeniowe). Co więcej, Pan Libionka nadinterpretuje owe fragmenty pisząc, że nie ma więc mowy o walce z agenturą, poplecznikami systemu czy jego przedstawicielami (choć przy okazji zastrzelono czterech uzbrojonych członków samoobrony żydowskiej, to nie o nich tu chodziło). Celem akcji w Parczewie było sterroryzowanie Żydów i  zagarnięcie ich mienia.[...]. Jakby tego było mało, w kolejnych zdaniach swojego koreferatu autor orzekł: [...] Incydent ten zaważył fatalnie na obrazie podziemia niepodległościowego, lecz cel swój spełnił – ocaleni z Zagłady Żydzi wkrótce opuścili Parczew, a wielu z nich Polskę. Odniesienia do tego wydarzenia pojawiają się w każdym tekście dotyczącym Żydów w powojennej Polsce. Jako że Pan Libionka jest sędzią we własnej sprawie, więc być może brakuje mu obiektywizmu by dostrzec, że to nie sam "incydent" zaważył fatalnie na obrazie podziemia, ale sposób jego przedstawiania, najpierw przez komunistów, a po 1989 r. przez – wydawałoby się – niezależnych historyków, którzy nie wiedzieć czemu powielają te stereotypy do dziś. Jednak nawet komuniści nie posunęli się do stawiania tak karkołomnej tezy, jaką w dalszej części cytowanego zdania postawił autor, który nawet gdyby wnikliwie zapoznał się z całością pamiętników "Żelaznego" (a nie z dwoma jego zdaniami), nie znalazł by tam jednego słowa, pozwalającego mu na tak kuriozalne stwierdzenie, że jakoby celem ataku partyzantów na Parczew było zmuszenie zamieszkujących tam Żydów do opuszczenia miasta. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że nie w każdym tekście dotyczącym Żydów w powojennej Polsce, obraz wydarzeń z lutego 1946 r. w Parczewie, jest odmalowany w podobny sposób. W ostatnim akapicie Dariusz Libionka napisał coś, co może zakrawać na ponury żart: [...] Rozbieżności w ocenach są normalne dla naukowej aktywności. Można zbliżać stanowiska i niwelować krańcowe nawet  interpretacje tych samych wydarzeń. Warunkiem koniecznym jest jednak nie tylko poważne traktowanie źródeł, ale i partnerów w dyskusji. Nie jest moim zamiarem deprecjonowanie dorobku naukowego Pana Libionki, trudno bowiem przeceniać jego wkład w upamiętnianie martyrologii narodu żydowskiego podczas II wojny światowej, jednak doprawdy zaczyna brakować słów, gdy ktoś kto na podstawie dwóch zdań wyrwanych z kilkustronicowego źródłowego opisu zdarzenia oszkalował ludzi walczących i ginących za niepodległość Polski, domaga się "poważnego traktowania źródeł". Być może nadmiar obowiązków nie pozwala autorowi z należytą atencją pochylić się nad ogromną ilością materiału źródłowego do dziejów antykomunistycznego podziemia w Polsce, niemniej może w myśl własnego apelu warto byłoby bardziej zadbać o poważne traktowanie partnerów w dyskusji, miast  obcesowo nawoływać do przestrzegania zasad, które – w tym konkretnym przypadku - samemu ma się w niewielkim poważaniu. Wnioski zawarte w wyżej przytaczanych publikacjach przestają zbytnio dziwić, gdy przyjrzymy się sposobowi wykorzystania źródła, jakim są pamiętniki Edwarda Taraszkiewicza  "Żelaznego", przez Alinę Całą, na której opracowanie powołują się wspomniani wyżej autorzy. Na stronie Żydowskiego Instytutu Historycznego, w dziale "Edukacja", Pani Cała opublikowała artykuł pt. Kształtowanie się polskiej i żydowskiej wizji martyrologicznej po II wojnie światowej, gdzie w rozdziale Żydzi jako „winni” przywołała fragmenty pamiętnika "Żelaznego", które miały - według niej - uzasadniać tezę o antysemityzmie niepodległościowego podziemia. Z bardzo obszernego opisu akcji w Parczewie, sporządzonego przez tego dowódcę, autorka dobrała odpowiednio wyselekcjonowane zdania i zestawiła je w taki sposób, by mogły potwierdzić jej obsesje. Szczególnie żenującym jawi się jednak zabieg, w którym by podeprzeć swój wywód, iż podziemie - jak napisała - w garstce ocalonych widziało zagrożenie, którym usprawiedliwiało wrogość oraz akty przemocy, zarówno te z pobudek politycznych, jak i na tle rabunkowym, Pani Cała usunęła z cytowanego zdania -  które w oryginale brzmi: rozgromienie zamieszkałych tam Żydów w ilości około 500 osób [podkr. autora] - fragment mówiący o tym, że nie o taką wcale "garstkę ocalonych" chodziło w Parczewie. Przytaczam poniżej fragment z pamiętnika "Żelaznego" już  po manipulacjach Pani Całej, by czytelnicy sami mogli porównać go z obszerniejszymi fragmentami zapisków tego dowódcy, które zamieszczam w dalszej części tekstu:  "Jastrząb" [...] i ja proponowaliśmy "Orlisowi" uderzenie na miasto Parczew i rozgromienie zamieszkałych tam Żydów [...], którzy złapali w swoje ręce całkowity handel nie dając życia innym drobnym kupcom i handlarzom polskim [...] Przy okazji tej można się było dobrze podreperować na żydowskich sklepach, a przeważnie na obuwiu, które nam było bardzo potrzebne [...] Plan akcji był następujący: grupa "Dąbka" z około 10 ludźmi miała opanować most [...] Koło tego mostu stała zwykle warta złożona z żydowskich ormowców, którzy pilnowali kompleks[u] budynków zamieszkałych przez Żydów [...] "Dąbkowi" udało się pięknie podejść i bez strzału rozbroić wartę koło mostu, złożoną z dwóch Żydków z automatami i pistoletami. Jednym z nich był sierżant z UB nazywany popularnie "Bocian", a było to dość podłe Żydzisko w stosunku obejścia z Polakami [...] Młodzież parczewska, przeważnie uczniowie z gimnazjum miejscowego, brawurowo pomaga nam w szukaniu Żydów, ładowaniu samochodów itp. Myślę również, że w tych okolicznościach nie warto rozwodzić się zbytnio nad takim "drobiazgiem", iż rękopisy pamiętników "Żelaznego", złożone w Archiwum Państwowym w Lublinie - a właśnie z nich korzystała  Alina Cała w swoich pracach - znajdują się w tym samym zespole akt co cytowany niżej fragment sprawozdania komendanta rejonu WiN Włodawa Jana Mazurka "Wrzosa", a dotyczący zatrzymania  przez oddział "Jastrzębia" Abrama Rozenberga. Czyż może jeszcze kogoś dziwić, że Pani Cała "nie odnalazła" tego dokumentu... Warto więc może w tym miejscu przypomnieć kilka faktów, które być może "umknęły" wspomnianym autorom.  W drugiej połowie stycznia 1946 r. z-ca komendanta Obwodu WiN Włodawa por. Klemens Panasiuk ps. "Orlis" wydał rozkaz, by część oddziału, w sile 8-10 ludzi pod dowództwem "Jastrzębia", udała się w rejon podległy Czesławowi Kuszykowi ps. "Biały", czyli do gm. Uścimów i Ostrowa Lubelskiego, z zadaniem poskromienia działających tam silnych grup złodziejskich oraz nałożenia kontrybucji i wymierzenia kary chłosty niektórym mieszkańcom Ostrowa Lub., którzy wbrew ogłoszeniu władz konspiracyjnych bezprawnie wchodzili w posiadanie majątków ludności żydowskiej. Wprawdzie zadania tego nie udało się wykonać, ponieważ - jak napisał  w pamiętniku "Żelazny" - gdy wkroczyliśmy do Ostrowa, wszyscy podani na liście zwieli, najwidoczniej już to oni dobrze wiedzieli o naszym przyjeździe, jednak już sama próba ukarania winnych tego procederu jest jednym z wielu faktów, które przeczą utrwalanemu przez lata komunistycznemu kłamstwu o rzekomym antysemityzmie polskiego podziemia. Innym przykładem obalającym wspomniane zarzuty niech będzie zdarzenie z 23 maja 1946 r., kiedy to  oddziały "Jastrzębia"  i Stefana Brzuszka "Boruty" z NSZ wjechały na stację kolejową w Stulnie [pow. Włodawa], gdzie zatrzymano pociąg relacji Włodawa – Chełm. Rozbrojono tam 25 żołnierzy WP, przejęto teczkę z bardzo ważnymi dokumentami UB, którą wiózł funkcjonariusz PUBP we Włodawie Jan Pieszakowski, którego jednak nie udało się odnaleźć w tłumie pasażerów. Partyzanci odjechali w kierunku wsi Kosyń zabierając ze sobą włodawskiego Żyda Abrama Rozenberga i kolejarza Władysława Przygalińskiego, członka Egzekutywy Komitetu Powiatowego PPR w Chełmie, a przed wojną członka KPP. Po przesłuchaniu, w okolicy wsi Kołacze Abram Rozenberg został puszczony wolno, a kolejarz rozstrzelany. W sprawozdaniu dla Komendy Obwodu WiN Włodawa, komendant rejonu obejmującego miasto Włodawa Jan Mazurek "Wrzos", wyjaśniając powody likwidacji napisał: [...] zabrany pod Stulnem kolejarz był ławnikiem sądu specjalnego w Chełmie z ramienia PPR i zawsze dawał głos za skazaniem. W dalszej części tego samego sprawozdania "Wrzos" napisał, że: [...] zabrany z pociągu pod Stulnem Żyd wrócił i opowiada [zapewne w odpowiedzi na pytania, czy nie obawiał się, że nie wróci] "co ja miał nie wrócić jak tam z Włodawy było trzech chłopaków, [i] to oni kazali sołtysowi coby mnie nakarmił i odwiózł z furmanką do miasta".

(APL, WiN, syg. 91, Sprawozdanie Komendy Obwodu Włodawa z 28 V 1946 r., s. 1.)

By rozwiać wątpliwości i wskazać jak nieprawdziwe są wszystkie powyższe oskarżenia dotyczące akcji represyjnej w Parczewie, na początku należy przede wszystkim przedstawić czytelnikom obszerniejsze fragmenty kronik "Żelaznego", a także posłużyć się większą ilością źródeł, w tym relacjami świadków. Wybór Parczewa na cel ataku nie był przypadkowy. Już od pierwszych miesięcy po tzw. "wyzwoleniu"  zwykli jego mieszkańcy byli terroryzowani przez przedstawicieli nowej władzy, której szeregi (Miejski Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, Milicja Obywatelska, administracja partyjno-państwowa) licznie zasiliła zwłaszcza ludność żydowska, częściowo ocalona z holocaustu (i obciążona traumatycznymi przeżyciami), a częściowo - już odpowiednio uformowana - przybyła z ZSRR wraz z Armią Czerwoną i NKWD. Polityczny monopol wkrótce przyczynił się do opanowania przez nich wszystkich istotnych sfer życia społeczno - gospodarczego w mieście i powzięcia przekonania o własnej bezkarności. Jak pisze prof. Marek Jan Chodakiewicz w książce Po zagładzie. Stosunki polsko – żydowskie 1944-1947 (Warszawa 2008), nie ukazała się jak dotąd żadna praca na temat powojennych stosunków między komunistami a Żydami w Parczewie, jednak o faworyzowaniu społeczności żydowskiej przez "władzę ludową" mówi m.in. Raport sytuacyjny Komendy Okręgu AKO-WiN Białystok za październik 1945, w którym możemy przeczytać, że w B[iałym]stoku wszyscy Żydzi handlujący zostali zwolnieni z podatków magistrackich. O tym, że zamieszkujący Parczew Polacy nie pałali specjalną sympatią do przedstawicieli miejscowej społeczności żydowskiej możemy dowiedzieć się m.in. z protokołu przesłuchania Szmula Kupersztejna (żydowski mieszkaniec Parczewa), sporządzonego 11 lutego 1946 r., tuż po ataku na miasto. Na pytanie funkcjonariusza UB, kogo podejrzewa z mieszkańców Parczewa, że wspólnie z partyzantami brał udział w akcji, odpowiadał on: Specjalnie to podejrzewać nie podejrzewam nikogo, ale wiem o tym, że tak każdy jeden jest zły na nas [Żydów] i mógł brać udział w tym napadzie. Niestety zeznający nie raczył sprecyzować [a UB-ek zapytać], za co "każdy jeden" z mieszkańców Parczewa miał być na nich zły... Biorąc to wszystko pod uwagę, nie dziwi fakt, że do Komendy Obwodu WiN Włodawa wkrótce zaczęły docierać meldunki i skargi parczewian na zaistniałą sytuację, co w efekcie doprowadziło do podjęcia środków zaradczych. "Żelazny" tak opisywał powody podjęcia akcji represyjnej: "Jastrząb" jak również "Ryś" [Zdzisław Kogut], "Tygrys" [Piotr Popielewicz]  i ja  proponowaliśmy "Orlisowi" [Klemens Panasiuk, z-ca Komendanta Obwodu WiN Włodawa] uderzenie na miasto Parczew i rozgromienie zamieszkałych tam Żydów w ilości około 500 osób, którzy złapali w swoje ręce całkowity handel nie dając życia innym drobnym kupcom i handlarzom polskim. Milicja i UB składało się tam z około 25 ludzi, których w nocy można było łatwo zaszachować przy pomocy 2-3 erkaemów. Przy okazji tej można się było dobrze podreperować na żydowskich sklepach, a przeważnie na obuwiu, które nam było bardzo potrzebne, gdyż staliśmy pod tym względem źle. [...] Parczew był miastem dość dużym, a Żydkowie też posiadali broń, i to prawie że każdy. [...]. Już przytoczenie tylko powyższego fragmentu wskazuje na to, że głównym celem partyzantów miało być przede wszystkim przywrócenie porządku i ukrócenie samowoli uzbrojonych żydowskich mieszkańców Parczewa i funkcjonariuszy aparatu przemocy, a cele zaopatrzeniowe miały być realizowane niejako "przy okazji". Potwierdzenie tego faktu znajdziemy również bez trudu w dalszej części zapisków z-cy dowódcy, gdzie zwraca uwagę opis przydzielonych poszczególnym grupom zadań oraz rozwój wydarzeń podczas działań w Parczewie: Plan był następujący: grupa "Dąbka" [Piotr Kwiatkowski] z około 10 ludźmi miała opanować most na drodze od rynku w kierunku stacji. Koło tego mostu stała zwykle straż złożona z żydowskich ormowców, którzy pilnowali kompleksu budynków zamieszkanych przez Żydów. Następnie grupa "Dąbka" miała udać się z przewodnikiem na rynek w pobliżu post. MO, gdzie w tym czasie będzie już prawdopodobnie ze swą grupą sam "Jastrząb", który udał się inną drogą celem zaatakowania posterunku z dobranemi w tym celu chłopakami. Trzecia [druga] grupa złożona z 4 ludzi, w której był "Wacek" [Karol Mielniczuk], miała zadanie opanować pocztę wraz z centralą telefoniczną. Czwarta [trzecia] grupa złożona z trzech ludzi [...] miała zadanie wpaść do prywatnego mieszkania kom. UB z Parczewa. Czwartą grupą w sile 5-ciu ludzi kierowałem ja, miałem za zadanie ubezpieczać ze swoją "suką" [niemiecki ręczny karabin maszynowy, w tym przypadku - MG 13 lub MG 42 (oddział posiadał  oba modele)], jako najpewniejszą bronią, szosę z kierunku Włodawy, celem powstrzymania ewentualnej pomocy stamtąd, gdyż akcja była obliczona na parę godzin. […] Jak już wspomniano uderzenie nastąpiło we wtorkowy wieczór 5 lutego 1946 r. O godz. 17.30 ok. 50-osobowy oddział "Jastrzębia", wspierany przez kilku ludzi z placówki Dębowa Kłoda [pow. Włodawa], pod dowództwem Piotra Kwiatkowskiego "Dąbka" wkroczył do miasta. Tak opisywał rozwój wypadków "Żelazny": [...] "Dąbkowi" udało się pięknie podejść i bez strzału rozbroić wartę koło mostu, złożoną z dwóch Żydków z automatami i pistoletami. Jednym z nich był sierżant z UB nazywany popularnie "Bocian", a było to dość podłe Żydzisko w stosunku do obejścia z Polakami. Idąc dalej w kierunku posterunku złapał i trzeciego Żydka z bronią. Nie robiąc strzałów, zgodnie z rozkazem posuwa się dalej i wkracza do budynku, gdzie spodziewał się zastać, zgodnie z planem, "Jastrzębia", który miał przybyć tam wcześniej. Przez winę przewodnika, który ze strachu jakoś zbłądził i przez to opóźnił przybycie "Jastrzębia" z grupą na posterunek, dwóch chłopaków od "Dąbka" wchodzi spokojnie do pierwszego pokoju na parterze, a tam w najlepsze zajadają sobie kolację milicjanci. Nasi zobaczywszy tylu milicjantów na raz, a nie spodziewanych tam swoich, dostają tremy, robią w tył zwrot i uciekają na dwór, a milicjanci zorientowawszy się, że coś tu nie pasuje, drugiemi drzwiami pobiegli na drugie piętro, gdzie mieścił się posterunek i chwycili za broń. W tym czasie przybywa "Jastrząb", próbuje opanować posterunek, lecz w korytarzu na drugim piętrze otrzymuje silny ogień z diegtiarowa [radziecki ręczny karabin maszynowy DP - Diegtiariow Piechotnyj],  z którego strzelał sierżant UB Adolf Konasiuk, rodem ze wsi Makoszka [zginął w zasadzce zorganizowanej przez "Żelaznego" 22 IV 1947 r. pod wsią Białka]. Bezpośrednie zdobycie posterunku staje się niemożliwe. Zniszczyć go można by, bo w tym celu chłopcy przynieśli skądś kanister benzyny, lecz "Jastrząb" żałuje cywilnych ludzi i aptekę znajdującą się w tym samym domu na parterze. Wobec tego zostawia paru chłopaków na obstawie celem powstrzymania ubeków w budynku, a sam udaje się do dalszej akcji.[...]. Jak widać podział zadań i ich późniejsza realizacja wyraźnie wskazują, że celem ataku były przede wszystkim struktury komunistycznego aparatu represji. Potwierdza to również ponad wszelką wątpliwość relacja żołnierza oddziału "Jastrzębia", biorącego udział w tej akcji, Ryszarda Jakubowskiego "Kruka", który tak opisywał zasadnicze motywy podjęcia decyzji o  uderzeniu na Parczew: Parczew był obsadzony przez milicję żydowską. Jarmarki odbywały się w każdy wtorek w Parczewie i kto chciał sobie coś kupić, jakieś produkty rolnicze, czy świnię, to do Parczewa jechał, bo nie było żadnego zaopatrzenia i chaos cały czas wszędzie panował. Ludzie zaczęli przychodzić i  mówić, że AK-owców lub sympatyków AK-owców łapią tam Żydzi, biorą na przesłuchania i leją. Żydzi ci wywodzili się z tego terenu, więc znali poszczególnych gospodarzy. "Jastrząb" zatrzymał któregoś z PPR-owców  z Pieszowoli [pow. Włodawa] i przez niego przekazał do resortu parczewskiego list: "nie czepiajcie się ludzi, nie maltretujcie gospodarzy, którzy przyjeżdżają zaopatrzyć się w Parczewie, bo jeżeli będziecie przetrzymywali, śledztwa prowadzili, bili, to rozliczymy się inaczej". Oni na odwrocie tego listu odpisali "Jastrzębiowi", że będą nadal aresztować ludzi, nawet teraz kilku mają, i jak jest taki mocny, to niech przyjdzie i sam sobie ich weźmie. W końcu doszło do tego, że parczewscy milicjanci i ubecy zamordowali jednego z członków placówki WiN z Wołoskowoli, i to spowodowało, że "Jastrząb" ruszył na Parczew. (Relacja z dnia 21.06.2008 r., nagranie w zbiorach autora)

Styczeń 1946 r. Od lewej: z-ca dowódcy oddziału Edward Taraszkiewicz "Żelazny"  († 6 X 1951), Zdzisław Kogut "Ryś" († 24 XII 1946). Przed nimi stoi niemiecki rkm MG 42.
Gdyby autorzy zarzucający partyzantom działania nacechowane antysemityzmem, w momencie pisania swoich tekstów "poważnie traktowali źródła", zapoznaliby się zapewne ze wszystkimi trzema pamiętnikami "Żelaznego", których rękopisy złożone są w Archiwum Państwowym w Lublinie (w 2008 r. rękopisy te zostały opracowane naukowo i wydane przez IPN), a których dokładna lektura mogłaby ich skłonić – dum spiro, spero - do nieco innych wniosków.
Pierwszy z pamiętników, noszący tytuł "Wilkołak nr 635 AK i Bojówka Obwodowa. Pamiętnik ogólnych prac", doprowadzony jest do końca stycznia 1946 r. i wpadł w ręce UB 8 lutego 1946 r. W drugim pamiętniku, nazwanym "Krótka chronologia oddziału „Jastrzębia”", autor odtworzył wcześniejsze wydarzenia i kontynuował zapiski aż do przejęcia ich przez UB w maju 1949 r. To właśnie w nim "Żelazny" opisał bardzo dokładnie, na kilku stronach, okoliczności zajęcia Parczewa, i to właśnie z tej wersji korzystali wspomniani autorzy. Po 1949 r. Edward Taraszkiewicz, na ile mógł, odtworzył ponownie wcześniejsze zapiski w trzecim pamiętniku, tym razem nazwanym "Obwód Nr 324. Krótka chronologia akcji przeprowadzonych przez oddział „Jastrzębia” i dalej", a który wpadł w ręce komunistów po śmierci "Żelaznego", 6 października 1951 r. W trzeciej wersji autor pozostawił jeszcze jeden, niedługi, ale na tyle sugestywny zapis dotyczący akcji w Parczewie, że po jego lekturze dalsze upieranie się przy wcześniej cytowanych zarzutach, zakrawać będzie raczej na  aberrację umysłową, niż na "krańcową nawet  interpretację tych samych wydarzeń". W trzeciej wersji pamiętnika, pod pozycją nr 4, "Żelazny" zapisał: W miesiącu lutym (2–3) [5] 1946 r. dokonano akcji zbrojnej na post[erunek] UB w Parczewie pow. włodawskiego. Sam post[erunek] nie został zdobyty z powodu tego, że mieścił się na drugim piętrze. Na skutek przedwczesnych strzałów jednej z grup uderzeniowych pod komendą kom[endanta] "Dąbka" ubeki pod komendą porucznika UB, niejakiego Konasiuka Adolfa zam. we wsi Makoszka gm. Dębowa Kłoda, pow. włodawski, zaczęli się bronić i nie dopuścili do zdobycia posterunku. Posterunek trzymano jednak w szachu przez kilka godzin, dopóki nie załadowano materiałów ze spółdzielni na samochody. W akcji tej w Parczewie zabito 5 [3] członków UB, którzy znajdowali się akurat na mieście. Byli to wyłącznie Żydzi z drużyny Żyda nazwiskiem Bocian, który był w stopniu st[arszego] sierżanta UB, który też zginął.[...]. Wiele równie ciekawych, wcześniej nieznanych szczegółów wydarzeń w Parczewie można odnaleźć w aktach sprawy lubelskiej Prokuratury Okręgowej, przechowywanych w Archiwum Państwowym w Lublinie Oddział w Radzyniu Podlaskim [zespół akt: Sąd Grodzki w Parczewie, sygn. 636]. Według informacji tam zawartych, partyzanci "Jastrzębia" najpierw zajęli budynek Urzędu Pocztowego oraz Spółdzielni Rolniczo - Handlowej "Rolnik" w Parczewie. Wg zeznań telefonistki pocztowej Janiny Nowickiej, napastnicy kazali jej połączyć się z posterunkiem MO, w którym swoją siedzibę miała również placówka Miejskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Telefon odebrał funkcjonariusz UB Marian Jędra, który w słuchawce usłyszał głos najprawdopodobniej samego "Jastrzębia": Komendant dwutysięcznego oddziału partyzanckiego każe wam się zdać [poddać] bez boju, bo inaczej zginiecie jak psy. Tymczasem w budynku parczewskiej "bezpieki", poza Jędrą, znajdował się tylko jeden milicjant - plut. Wacław Rydzewski. Komendant Posterunku MO Jan Pawlina był co prawda na miejscu, lecz w momencie ataku zmuszony został do zajęcia się żoną, która po usłyszeniu pierwszych strzałów zaczęła mdleć. Komendant opuścił plac boju i schronił się wraz z żoną w prywatnym mieszkaniu, znajdującym się w tym samym budynku. W tym czasie rozgorzał bój o piętro, na którym ostrzeliwali się Jędra i Rydzewski. W czasie walki, na schodach zastrzelony został Rydzewski. Ubek ostrzeliwujący się na piętrze zdołał się obronić, partyzanci nie zdołali wedrzeć się na górę. Przebieg epizodu jasno wskazuje na odwetowy charakter ataku, mający za zadanie skarcenie samowoli milicji, UB i tzw. ochrony miasta, w skład której wchodzili miejscowi Żydzi. Nic zatem dziwnego, że to właśnie oni, w momencie ataku przebywający pod bronią w Klubie Partyzanckim, padli jego ofiarą. Właśnie to miało później zrodzić pogłoski o "pogromie żydowskim". Jeśli był to pogrom, to tylko siepaczy komunistycznej mniejszości, która przy pomocy sił przymusu próbowała objąć totalną władzę nad obcym im ideologicznie społeczeństwem. W działaniach partyzantów widać natomiast wyraźne nastawienie na poszukiwanie funkcjonariuszy MO, UB i ludzi z nimi współpracujących. A tymi byli w Parczewie przeważnie Żydzi. Wszystkich podejrzanych ludzie "Jastrzębia" zatrzymali i zgromadzili w sklepie Stanisława Pawłowskiego przy ulicy 11 Listopada 2. Znalazło się tam około 20 osób. Byli wśród nich, zatrzymani z bronią, Abram Zysman vel Bocian - komendant ochrony miasta oraz członkowie ochrony: Dawid Tempel vel Tępa i Mendel Turbiner. Partyzanci zatrzymali także milicjanta Władysława Michalskiego, który miał czapkę z orzełkiem. W sklepie wylegitymowali wszystkich. Michalski zdołał ukryć resortowe dokumenty, a zapytany o to czy jest z milicji, odpowiedział, że nie, a czapkę z orzełkiem ma dlatego, iż właśnie wrócił z wojska. Zysman, Tempel i Turbiner zostali rozpoznani jako funkcjonariusze komunistycznych organów terroru, wyprowadzeni na zewnątrz i rozstrzelani. O tym, że to głównie oni byli celem ataku świadczyć może scena zapamiętana przez Ewę Golecką - w sklepie Pawłowskiego jeden z WiN-owców miał poklepać Bociana po ramieniu i rzec: O, ty jesteś u nas notowany. Dalsze działania w Parczewie tak opisywał "Żelazny": [...] Ze spółdzielni "Społem" rekwiruje ["Jastrząb"] dwa samochody ciężarowe, na które ładuje towar ze sklepów żydowskich, a paru chłopakom poleca udać się do mieszkań ważniejszych asów żydowskich, aby ich pojąć. Grupa ta w jednym budynku otrzymuje ogień z pepeszy, lecz wdziera się mimo tego do budynku, ale Żydkowie rzucają broń i kryją się gdzieś bez śladu. Miejscowa ludność zorientowawszy się co się dzieje, nie bacząc na strzały wychodzi radośnie na ulice, by zobaczyć chłopaków "z lasu". Młodzież parczewska, przeważnie uczniowie z gimnazjum miejscowego, brawurowo pomaga nam w szukaniu Żydów, ładowaniu samochodów, itd. Po 4-5 godzinach, na umówione sygnały rakietowe zbierają się wszyscy. Nasza grupa oraz grupa "Dąbka" lokuje się na auta, "rezerwa" otrzymuje fury, któremi ma rozkaz jechać do swoich domów. Wyjeżdżamy w wesołym nastroju z Parczewa. Deszcz jednak nie ustaje, przez co drogi rozmarzają. Dojeżdżamy do wsi Uhnin, gdzie jeden z samochodów psuje się i nie chce jechać. Nie ma rady, bierzemy towar; z tego auta na pierwsze, a "Dąbek" otrzymuje rozkaz wziąć fury i furami jechać do Wołoskowoli [...]. Powyższe fragmenty wyraźnie pokazują, że parczewscy Żydzi byli uzbrojeni i stawiali opór, a rekwizycja dokonana w spółdzielni "Społem" i sklepach prokomunistycznie nastawionych mieszkańców nie była niczym wyjątkowym. Podobne akcje represyjne przeprowadzane były przez wszystkie oddziały partyzanckie wielokrotnie, zarówno w miejscowościach zamieszkałych przez skomunizowaną ludność tak polską, jak i ukraińską czy białoruską, więc absurdem jest mówienie w tym kontekście o antysemityzmie (podobnie jak nie mówi się o "antyukrainizmie", czy "antybiałorusizmie") tylko dlatego, że akurat Parczew był zamieszkały w sporej części przez społeczność żydowską. Trudno się również dziwić radości polskich mieszkańców Parczewa, dla których jedynie "chłopcy z lasu" stanowili ratunek przed rozpasaniem i bezkarnością terroryzujących ją komunistycznych funkcjonariuszy i ich popleczników, przeciwko którym przede wszystkim wymierzona była ta akcja. Teza mówiąca, że atak był pogromem Żydów parczewskich, została podana przez żydowskich członków ochrony miasta, którym udało się zbiec i ukryć: Zygmunta Goldmana, Edwarda Elbauma, Lejba Frajberga oraz wspomnianego wyżej Szmula Kupersztejna. Pomimo ich zaangażowania w komunistyczny internacjonalizm, w chwili zagrożenia jak z rękawa wyjęli przede wszystkim pobudki rasowe ataku. Wymienieni funkcjonariusze podczas zeznań składanych po zajściach twierdzili, że to ich polscy - użyjmy modnego ostatnio określenia - "sąsiedzi" wydawali ofiary partyzantom. Z tym, że "ofiary" poruszały się z automatami w rękach, a na wezwanie zatrzymania, zaczęły się ostrzeliwać. Śledztwo nie potwierdziło oskarżeń wysuniętych wobec mieszkańców Parczewa: Henryka Dejneki, Ryszarda Naruska, Stanisława Pawłowskiego, Ireny Chwaluk i Jana Domańskiego, którzy jakoby mieli wskazywać partyzantom żydowskie mieszkania. Dochodzenie przeciwko mieszkańcom miasta pomagającym rzekomo w "pogromie" zostało umorzone. We wniosku o umorzeniu śledztwa prokurator napisał m.in.: Podejrzenia [...] opierały się na zeznaniach świadków: Goldmana, Elbauma, Kupersztejna i Frajberga, którzy powtórnie nie mogli być przesłuchani, gdyż wyjechali w nieznanym kierunku. Wątpliwe jest, by w powstałym popłochu w czasie zajścia świadkowie ci mogli zaobserwować dokładnie wskazane przez nich osoby; zresztą osoby te mogły znaleźć się tam wówczas pod przymusem ze strony napastników. W każdym razie ustalone zostało, że [...] świadkowie ci się mylą lub zeznają nieprawdę. W obliczu przedstawionych faktów teza o pogromie w Parczewie w lutym 1946 r. jest absolutnie nie do obrony. Nikt poza funkcjonariuszami komunistycznego aparatu represji nie zginął tego lutowego wieczoru w Parczewie. Partyzanci zdemolowali kilka mieszkań osób wysługujących się czerwonemu reżimowi, a także zarekwirowali potrzebne im rzeczy z paru sklepów i instytucji (na które zresztą wystawili pokwitowania) i zapakowawszy je na samochody, odjechali w stronę pobliskiej Sosnowicy. Resort bezpieczeństwa natychmiast wysłał w pościg grupę operacyjną pod dowództwem oficera o nazwisku - nomen omen - Rozenker, z którą oddział "Jastrzębia" między 6 a 12 lutego 1946 r. starł się trzykrotnie - pod Marianką, Wielkim Łanem oraz Łowiszowem, zadając jej ciężkie straty.
Poznawszy już logikę wywodów "pogromców antysemityzmu" oraz ich dbałość o prawdę historyczną, nie bądźmy zatem zanadto zdziwieni, jeżeli niebawem potyczki te również wejdą do kanonu argumentów, mających zaświadczać o antysemityzmie polskiego podziemia niepodległościowego. Żołnierze Wyklęci's blog

DAJE PRZYKŁAD NAM IKEA Przez media – głównie szwedzkie – przelała się w ubiegłym tygodniu fala świętego oburzenia, że IKEA jest zarządzana za pośrednictwem fundacji w Liechtensteinie, dzięki której unika płacenia znaczącej części podatków. I to wywołało zgrozę. Założyciel i właściciel IKEI Ingvar Kamprad prezentował się bowiem jako biznesmen, dla którego uczciwość jest ważną wartością. Szwedzi byli więc zaskoczeni informacjami, że nie płaci podatków. Ale szkopuł tkwi w tym, że to nie szwedzkie organa podatkowe ścigają Kamprada, tylko miejscowi dziennikarze „śledczy”. IKEA podobno płaciła niższe podatki całkowicie legalnie wykorzystując w tym celu instrumenty międzynarodowego planowania podatkowego.  Nie ma w tym nic nadzwyczajnego – SA takie polskie firmy, które zakładają spółki w… Szwecji, bo tam niektóre transakcje finansowe są korzystniej opodatkowane. Tymczasem na Kamprada posypały się gromy. I to nie tylko w Szwecji. W jednym z polskich artykułów przeczytałem, że „firma pokazywała się jako uczciwa. Rzeczywistość jest jednak zupełnie inna. Pod maską skrywa się bowiem potwór.” (podkreślenie moje) Czyżby w IKEI zaczęli „zjadać” dzieci? Aż tak, to nie. Jak zwykle chodzi o kasę. Zdaniem Johana Stenebo, autora książki „Prawda o Ikei” („Sanningen om Ikea”), który przez 20 lat był jednym z jej najważniejszych menedżerów, cały majątek Kamprada wynosi około 50 mld euro. „W dniu, w którym ktoś udowodni, jak wiele Kamprad ma pieniędzy, będzie to koniec i jego, i IKEI” – twierdzi Stenebo. Ciekawe dlaczego? Czy jakość mebli z IKEI zależała od stanu majątku Kamprada? Może właśnie majątek ten jest tak duży, bo od lat jego firma sprzedaje ludziom to co chcą kupować, za tyle ile mogą na to wydać? A jako że podatki są przerzucane (w cenę) – to unikanie nadmiernego opodatkowania może być korzystne dla klientów, bo  nie muszą płacić tych podatków? A może Stenebo, który najwyraźniej ma jakieś „anse” do swojego wieloletniego szefa, uważa, że zawiść ludzka jest aż tak wielka, że przestaną robić w IKEI zakupy? To trochę tak, jakbyśmy ludzi do nie wchodzenia na „facea”, bo Zuckerberg za bardzo się na nim wzbogacił. Thomas Jefferson powiadał, że w życiu pewne są tylko dwie rzeczy: śmierć i podatki. Ale niektórzy podatnicy uważają, że śmierć jest lepsza – bo nie zdarza się co roku. I chyba mają rację. Amerykański sędzia Learned Hand napisał kiedyś, że minimalizowanie zobowiązań podatkowych przy wykorzystywaniu różnego rodzaju ulg, skoro ustawodawca je wprowadził, nie jest niczym niemoralnym, ani też bezprawnym. „Ciągle i ciągle na nowo sądy powtarzają, że nie ma niczego groźnego w takim organizowaniu swoich spraw, żeby utrzymać podatki na jak najniższym poziomie. Wszyscy to robią i wszyscy robią dobrze, ponieważ nikt nie jest zobowiązany, aby płacić więcej podatków niż tego wymaga prawo: podatki są narzuconym wymuszeniem, nie dobrowolnymi datkami. Każdy może tak ułożyć swoje sprawy, że jego podatki będą tak niskie jak to tylko możliwe; nie jest on zobowiązany wybierać tego wzorca w którym państwo dostanie najwięcej”. No właśnie! „Jestem dumny, że płacę podatki, ale byłbym dwa razy bardziej dumny, gdybym płacił dwa razy niższe”. Gwiazdowski

O brząkaniu szabelką Co i raz słyszę napomnienia znamienitych komentatorów, autorytetów i mężów stanu, abyśmy nieodpowiedzialnie nie „brząkali szabelką”. Brząkanie owo wydaje się naszym największym zagrożeniem, gdyż zraża do nas odpowiedzialnych Europejczyków, a u Rosjan wywołuje zaniepokojenie. Brząkanie to spowodowało, że Moskwa musiała zareagować retorsjami, i tak zaczęła się rozkręcać spirala wzajemnej wrogości. Na szczęście pojawił się premier Tusk i zapobiegł wojnie, przyjaźń między naszymi krajami eksplodowała, a stosunki zaczęły się ocieplać jak, nie przymierzając, klimat światowy na skutek wydychanego przez ludzi dwutlenku węgla. Ludzie małej wiary czepiają się, że jedynym efektem owego ocieplenia są tantiemy dla Andrzeja Wajdy, ale to tylko śmieszna małoduszność, gdyż nie chodzi przecież o żadne konkrety, ale o atmosferę, której temperaturę mierzą nasi polityczni realiści. Mój redakcyjny kolega Piotr Gursztyn na przykładach pokazał, że cokolwiek byśmy robili, zawsze ze strony Moskwy liczyć możemy na epitet rusofobów. Okazali się nimi Mazowiecki, Skubiszewski czy Suchocka. Wydawało się, że Tusk przełamie tę złą passę, z Putinem, którego obdarzył bezgranicznym zaufaniem, całował się nieomal jak Honecker z Breżniewem. W nagrodę dostał raport MAK. Trzeba uznać, że w braku wdzięczności, którą powinien okazać, dopatrzyć się możemy naszej tradycyjnej rusofobii. Jeszcze trochę i premier szabelką zacznie brząkać. Na szczęście mamy i w Polsce dość ludzi odpowiedzialnych, którzy nawet sen o szabelce wytropią, a ich czujne ucho nawet najodleglejsze echo brząkania usłyszy. – Nie prowokować Moskwy – wołają, bo jeśli będziemy cicho jak mysz pod miotłą, to może Rosjanie o nas zapomną? Samo milczenie może jednak nie wystarczyć. Trzeba wyznać nasze winy, jak zrobił to publicznie prof. Andrzej Romanowski, który w polskich mediach po katastrofie smoleńskiej przepraszał premiera Putina za niewłaściwe zachowanie Polaków. Przecież jeśli nie przepraszamy, to jakbyśmy szabelką brząkali. Wildstein

01 lutego 2011 Połowa sukcesu - trójka w Dużym Lotku... I tak się podmieniają  „programami” demokratyczne partie zasiadające w demokratycznym Sejmie.. Ponieważ je niewiele różni- a w sprawach zasadniczej wagi- nic, codziennie organizują nam „darmowe” igrzyska, które właśnie w tym roku, roku Pańskim 2011- zakończą się bachanaliami demokratycznymi- zwanym w demokracji wyborami parlamentarnymi, no i oczywiście demokratycznymi.. Pluralizm i demokracja, demokracja i pluralizm.. Mały Szkot prosi tatę: - Tato, kup mi bilet na karuzelę. - Cicho!- odpowiada ojciec.- Nie wystarczy ci, że Ziemia się kręci? No i kręci się karuzela, nie tylko stanowisk, ale i „programów” demokratycznych.. Właśnie Sojusz Lewicy Demokratycznej, złotymi  ustami pana posła Marka Michała  Wikińskiego, w tamtej komunie związanego z socjalizmem studenckim, a w latach „wolnej III Rzeczpospolitej_ związanego z Zrzeszeniem Studentów Polskich( 1994-1998), już nie mającego tamtych konotacji, posła wielu kadencji- oświadczył, że jest za wprowadzeniem nowego podatku, podatku bankowego(!!!!). Nie byłoby  w tym nic dziwnego,  bo socjaliści zawsze są za rabowaniem i dzieleniem, bo dzielenie i rabowanie jest istotą socjalizmu redystrybutywnego - redystrybuującego pieniądze z kieszeni „obywateli”, tam gdzie jest im najlepiej - w ręce urzędniczych darmozjadów- którzy wszystkie te pieniądze  zmarnują.. Tak jak marnowali przez lata socjalizmu moskiewskiego, tak i rabują w ramach socjalizmu europejskiego.. Czy to jest Unia Europejska czy Związek Sowiecki - wszystko jedno.. Rabunek jest nawet większy, co widać po zadłużeniu nas i naszych dzieci.. W objęciach międzynarodówki lichwiarskiej.. Oczywiście podatek bankowy, zostanie natychmiast przerzucony na korzystających z banków,  i tak naprawdę podatek ten zapłacą ci, co jeszcze posiadają cokolwiek w bankach, a przynajmniej korzystają z   usług bankowych.. Jeszcze nie tak dawno z taką samą propozycją wystąpiło Prawo i Sprawiedliwość Społeczna, któremu to ugrupowaniu- nie można  zarzucić, że nie  jest demokratyczne -  a jak najbardziej demokratycznie. I demokratycznie też chciało wprowadzić podatek bankowy przerzucalny na korzystających z usług bankowych.. Różnica była tylko jedna: Sojusz Lewicy Demokratycznej oprócz nałożenia podatku  bankowego na korzystających  z usług bankowych, pragnąłby jeszcze przy tzw. okazji powołać Radę Fiskalną, którą utrzymywaliby wszyscy, nawet ci co pieniędzy  w bankach nie posiadają., a  Prawo i Sprawiedliwość Społeczna, o takiej Radzie nie wspominało.. Może przezornie, a może miałaby być to niespodzianka dla podatnika.. Oczywiście w Kraju Rad-  rady są jak najbardziej potrzebne, tym bardziej, że rad, w demokratycznym państwie bezprawia- jest u nas dostatek, z tym, że nie na pewno, bo co jakiś czas padają w tej sprawie nowe propozycje.. Teraz jest propozycja Rady Fiskalnej.. A kto obsadzi taką radę? To zależy od jej liczebności.. Najlepiej byłoby dla wszystkich ugrupowań Okrągłostołowych, żeby była jak najbardziej liczna, żeby wszystkie te cztery ugrupowania , PO, PiS, SLD i PSL- mogły wstawić tam swoich przedstawicieli na nasz koszt.. Wtedy nie byłoby kłótni, i każde z nich mogłoby radzić fiskalnie, tym bardziej, że fiskalizmu ci u nas niedostatek.. Podatek bankowy jest dobrym chwytem  populistycznym w demokracji populistycznej i demokratycznej, bo ponad 80% „obywateli” Kraju Demokratycznych Rad – nie posiada złamanego pensa w bankach, a zamiast tego ma 20 000 złotych długu na karku, długu, którego sami sobie nie zrobili, a zrobiły im kolejne rządy, które wyłaniają się demokratycznie z demokratycznie wybranych posłów.. Nie dziwota więc, że populizm oparty o zazdrość, tych, którzy nie posiadają nic, wobec tych, którzy jeszcze coś posiadają- jest popularny w wśród działaczy partii demokratycznych  i populistycznych.. Podjudzać jednych na drugich, szczuć i kręcić, mataczyć  i napuszczać. .Byleby zdobyć populistyczne głosy.. Potrzebne podczas demokratycznych bachanalii.. A po zdobyciu kolejnego demokratycznego nadzoru  nad” obywatelami”, przystąpić do dalszego strzyżenia i golenia, w imię sprawiedliwości społecznej, która jest fundamentem demokracji socjalistycznej.. No i populistycznej.. Bo w demokracji socjal-populistycznej stosowane są również inne sposoby zniewalania człowieka. Na przykład propaganda i sprawa obowiązkowych kasków na głowach i na stokach. Bo na razie tylko w tym zakresie- nie można przecież na raz wprowadzić wszędzie kasków obowiązkowo na „obywatelskich” głowach.. Lud mógłby się zbuntować- a to demokratom jest jak najmniej potrzebne.. Co prawda chodzenie do demokratycznych urn  w demokratycznych  i twarzowych kaskach wkrótce  może okazać się zbawienne. Jeśli będą mnożyły się napady na tych, którzy głosują na tych, którzy tworzą z naszego życia – piekło.. Bo bezpośredni sprawcy naszej niewoli- to posłowie, ale oni zawsze mogą zażądać ochrony.. A jak niebezpieczeństwo minie- odwołać.. Taki pan Aleksander Kwaśniewski, wielki przyjaciel pana posła Marka Michała Wikińskiego, w ubiegłym roku przebywał  na odpoczynku na nartach i wiecie państwo o się stało?

-To była sekunda. Wjechałem na muldę i wybiło mnie w powietrze”- powiedział pan Aleksander, wielki przyjaciel pana posła Marka Michała  Wikińskiego –dla niemieckiego „ Faktu”, zwanego przez propagandę – tabloidem.. Było to w kurorcie  w Davos, gdzie przebywał razem z żoną..-„Upadłem jak długi i uderzyłem głową w stok”(!!!!). I co dalej?- czytelnik umiera z ciekawości.. Ano dalej:’ „Na szczęście miałem kask i skończyło się tylko na potłuczeniach. Byłoby dużo gorzej, gdybym na głowę włożył tylko czapkę. Kask uratował mi  życie”(!!!!) Nie wiem, czy takie zdarzenie w ogóle miało miejsce, bo pamiętam sprawę z wielorybem, którego podobno morze wyrzuciło na brzeg, co okazało się potem nieprawdą.. Jak to w takich „ gazetach”, ale sprawa kasku się przewinęła.. No ,nie obowiązku posiadania kasku, ale to tylko  mały krok, od którego zaczyna się wielki marsz.. W kierunku posiadania obowiązkowo kasku na głowie przez każdego jeżdżącego na nartach.. Jeśli chodzi o wieloryba, to swojego czasu, gdy pan  poseł Ryszard Kalisz, też wielki przyjaciel pana Aleksandra Kwaśniewskiego przebywał na urlopie  w Łebie, tamtejsza prasa pisała, że morze wyrzuciło na brzeg wieloryba.(???) I to akurat okazało się prawdą. Tak że nie wiadomo, kiedy  gazety niemieckie piszą prawdę, a kiedy nie - oczywiście prawdę  dla Polaków.. W języku polskim.. Jeśli chodzi o Długi Marsz, o który chodziło  towarzyszowi Mao,( komuniście) w wojnie z Czang-Kaj Szekiem( prawicowcem), to nieżyjący już poseł Przemysław Edgar Gosiewski z Prawa i Sprawiedliwości opowiadał na łamach „ Superekspresu”, jak to dorabiał jako przewodnik po Trójmieście, wtedy  gdy gustował w piwie i bułgarskim winie ,a nad ranem kupowali mleko ze skrzynek i ciepłe bułeczki(???). Mniejsza już o to , jak kupowali ze skrzynek  mleko i świeże bułeczki(???), ale w chatce na Kaszubach organizowali tajne obozy. Problemem wtedy były pieniądze. Założyli więc na uczelni klub turystyki pieszej o nazwie „Długi Marsz”(???) Władze uczelni nie wiedziały, że finansowały podziemie.. „ Bo przecież nie chodziło o wędrówki, ale o marsz do wolności”- powiedział pan poseł Przemysław Edgar Gosiewski. „Długi Marsz”, zaczerpnięty z  frazeologii  Mao no i droga do wolności w III Rzeczpospolitej.. Porozumienie Centrum, wyrosłe z KOR-u  w obrządku trockistowskim- to nie jest droga do wolności.. To jest droga do niewoli, do której  idziemy codziennie.. Rzeczywiście długi marsz do niewoli zawsze zaczyna się od najmniejszego kroku.. A na przymusowość kasków na stokach muszą się szykować wszyscy narciarze, bo kilka dni temu zginął w Szklarskiej Porębie narciarz, który uderzył głową w armatkę zaśnieżającą stok- zginął, bo był bez kasku na głowie..(???)   Tak twierdziła propaganda.  A może zginął z innego powodu. Na przykład uderzył w strażnika stokowego z alkomatem na stoku..A kto mu zabraniał założyć kask na głowę, albo najlepiej dwa? Jeśli oczywiście jest prawdą, że był narciarz, było to w Szklarskiej Porębie, była  armatka śnieżna i uderzył głową akurat w tę armatkę.. No i , że nie było śniegu, bo potrzebna była armatka śnieżna.. Strach pomyśleć, jak zginie kierowca samochodu uderzając głową  w zainstalowany przy drodze radar… Będą obowiązkowe kaski na głowach podczas jazdy samochodem.. No i kaski podczas pływania. Nigdy nie wiadomo, czy pływający nie uderzy głową w ukryty pod wodą radar prędkości? …bo go ktoś tam wrzuci  po wielkim zdenerwowaniu, że znowu padł ofiarą polityki mandatowej i fiskalnej państwa socjalistycznego, no i ma się rozmieć demokratycznego... Tak się zacznie prawdopodobnie „Wieki Marsz” w kierunku prawdziwej wolności... Bo prawdziwy masz do wolności, też zaczyna się od małego kroku.. Bo cóż nam z sukcesu, gdy zdobędziemy tylko  trójkę w walce o szóstkę? WJR

Sąsiedzi zza miedzy, Zaolzie – fakty i mity W dniu 23 stycznia obchodziliśmy dziewięćdziesiątą drugą rocznicę napaści “nieślubnego dziecka” Czechosłowacji na Polskę i zbrojny zabór Księstwa Cieszyńskiego. Obecnie mówimy Zaolzie, gdzie Polacy są gorzej traktowani jak Czesi i żaden rząd polski nie upomniał się o prawa Polaków. Kiedy Rzeczypospolita była zajęta problemami na Kresach, w dniu 23 stycznia 1919 roku na rozkaz premiera Karela Kramarza i prezydenta Tomasza Masaryka, Czesi podważając ugodę z 5 listopada 1918 zaatakowały Polski Śląsk Cieszyński.

Czesi złamali wcześniejszą umowę zawartą miedzy Radą Narodową Księstwa Cieszyńskiego — reprezentacja ludności polskiej Śląska Cieszyńskiego i rząd tymczasowy w latach 1918–1920 a Zemským Národním Výborem pro Slezsko,

Według spisu z 1910 roku na obszarze Śląska Cieszyńskiego (2.282 km2) zamieszkiwało 435 tysięcy osób, z czego 55% stanowili Polacy, 27% Czesi + Żydzi i 18% Niemcy. Czeskie Legionary, które w jakimś sensie terminowały u bolszewików, w sile 16 tysiecy zajęły Śląsk Cieszyński. Zachowanie wojsk Czeskich na terenach anektowanych było swoistego rodzaju barbarzyństwem w stosunku do Polaków. Śląsk Cieszyński, Ducatus Tessinensis, od wczesnego Średniowiecza był domeną Piastów. Na kongresie w Wersalu pretensje do Księstwa Cieszyńskiego zgłosiła Polska i prawem Kaduka Czechosłowacja popierana przez prezydenta Amerykanów, Woodraw Wilson’a który nie wiedział gdzie leży Polska, Czechy i Słowacja. Obecny też chyba nie wie! Nie możemy porównywać czeskich dróg do niepodległości z polskimi. My Polacy utraciliśmy swoją niepodległość w wyniku rozkładu państwa z powodu źle pojmowanej demokracji przez polskie elity, czyli szlachtę. Ja też wywodzę się z tej uprzywilejowanej kasty a wywodzącej się z rycerstwa przez wiele wieków. Czesi swą niepodległość utracili w wyniku sukcesji tronu i to wielokrotnie. Pierwszy raz kiedy Wratyslaw II w 1085 roku otrzymał koronę od Cesarza Henryka IV, Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Czechy de facto stały się częścią cesarstwa. Kolejny raz po bitwie pod Mochaczem w dniu 29 sierpnia 1526 roku, zginał król Węgier i Czech, Ludwik II Jagiellończyk. Tron czeski, przeszedł w ręce Habsburgów. Czechy były etniczną częścią Państwa Habsburgów. Obywatele Czescy w tym Państwie Habsburgów zawsze piastowali najwyższe urzędy. Wiem, że był pewien kryzys nazwijmy go religijny. Czesi korzystali z wielu lub bardzo wielu przywilejów. Polska utraciła niepodległość na skutek przegranych bitew wojen z trzema przeciwnikami, Austrią, Prusami, Rosjanami, zazwyczaj działającymi wspólnie.

Po III rozbiorze Polski, nie istnieliśmy na mapach Świata. Józef Piłsudski, nie mógł tworzyć swojej I Brygady i Legionów na Madagaskarze. Tworzył ją w Galicji, Zabór Austriacki. Taka była sytuacja. Austria mająca wiele kłopotów liczyła na polskie mięso armatnie. Nic z tego. Józef Piłsudski nie dał się wyprowadzić w pole. Zawierając sojusze z Prusakami i Austriakami, wyeliminował Rosję, która również zabiegała o polskie mięso armatnie. O kryzysie przysięgowym , bo tak nazwano odmowę złożenia przysięgi przez żołnierzy I i III Brygady Legionów Polskich 9 lipca 1917 roku, pisałem tu razy kilka. Na wiosnę 1917 roku, Rosja zgodziła się na niepodległość Polski. Oznaczało to poparcie Ententy,entente, Trójporozumienia między Rosją, Francja i Wielką Brytanią. Później dołączyła koalicja wielu innych państw /25 /Belgia, Serbia, Czarnogóra, Japonia, Włochy od 1915 r. Rumunia, Stany Zjednoczone od 1917 roku. Po wybuchu I Wojny Światowej w Rosji mieszkały liczne kolonie Czechów .Przeważnie w Moskwie, Kijowie , Petersburgu. Czesi mieszkający w Rosji, dążyli do utworzenia własnej autonomii pod berłem Romanowych. Dla Czechów Rosja , dynastia Romanowych, były krajem przyjaznym. Jak wiemy, my Polacy, uważaliśmy Rosjan za wrogów Nr 1. Rosjanie nas również.

Byliśmy buntownikami Rosjanie uczestniczyli we wszystkich rozbiorach Polski. Starania Czechów do tworzenia nowego, czeskiego państwa na terenie Rosji trafiły na podatny grunt. Rosja potrzebowała rekruta i darmowego mięsa armatniego o czym czescy nacjonaliści jeszcze nie wiedzieli. Bardzo szybko, bo w dniu 12 sierpnia 1914 roku, rząd rosyjski podjął uchwałę, która stwarzała warunki tworzenia czeskiej armii.. Nawet car do Czechów przemówił ludzkim językiem. W dniu 20 sierpnia, car przyjmuje delegacje Czechów, opowiadając im bajki o obronie Słowiańszczyzny. Batiuszka car,Mikołaj II Aleksandrowicz który był z pochodzenia Niemcem, zapomniał, że Polska to też kraj jednolicie Słowiański. Największy z wszystkich krajów Słowiańskich. Czesi swą pierwszą Drużynę Czeską /legionari/ utworzyli w Kijowie w dniu 28 sierpnia. Liczyła ona około 700- 800 żołnierzy. Czeską Drużynę skierowano na Front w Galicji pod dowództwem Radko Dmitrewa. Bułgara, generała rosyjskiego, stojącego od 1914 roku na czele 3 Armii Rosyjskiej. W tym czasie Czesi i Słowacy zamieszkujący Stany Zjednoczone, dogadały się o utworzeniu jednego państwa o nazwie Czechosłowacja. Twórcami tej idei był prof.Tomasz Masaryk, poseł wiedeńskiego parlamentu, w Imperium Habsburgów. W tym, mniej więcej czasie w Rosji carskiej, rządziła dynastia Romanowych.W jej żyłach już od stuleci nie płynęła kropla krwi rosyjskich Romanowów. Romanowowie to dynastia niemiecka W dniach 7- 15 marca odbył się Zjazd organizacji emigracyjnych Czechów i Słowaków. W wyniku zawartego porozumienia na Zjeździe powstał Związek Czeskich i Słowackich Stowarzyszeń. Związek stworzył własną gazetę ” Čechoslovak” wydawaną w Petersburgu od 15 czerwca 1915 roku oraz w Kijowie “Čechoslovan” W początkowej fazie tworzenia Czeskiej Drużyny, nie odgrywała ona żadnego znaczenia. Była nieliczna, źle zorganizowana. Dowództwo rosyjskie bało się, by do Legionari nie wstępowali czescy jeńcy z armii Habsburgów, gdyż zdarzało się, że ci nowo narodzeni Czesi wracali do armii austriackiej zdradzając tajemnice wojskowe. Jedynym sukcesem tejże czeskiej armii , było nakłonienie w rejonie Karpat, Zborowo, pułku zwanego Praskie Dzieci, powstałego w 1698 roku, do przejścia na stronę czeską. Według Profesora Pajewskiego, cały 28 ck pułk piechoty oddał się w niewolę rosyjską. Janusz Pajewski tak opisuje ten fakt w swojej książce : “Pierwsza Wojna Światowa 1914-1918 ” oddał się w niewolę rosyjską, ale trudno uważać czyn ten za wyraz orientacji prorosyjskiej, a antyaustriackiej. Była to wrodzona dzielnym rodakom walecznego wojaka Szwejka powściągliwość i niechęć do ryzyka” (str. 193). Jakże w tej sytuacji trafna wydaje się zacytowana przez Pajewskiego (str. 154) opinia Conrada von Hoetzendorfa: “w armii państwa narodowo i wyznaniowo niejednolitego duch wojskowy (militaerischer Geist) zastąpić musi wszystko pozostałe”. Przełom w sprawie Legionu Czechosłowackiego nastąpił w 1916 roku w czasie ofensywy generała Aleksieja Aleksiejewicza Brusiłowa, który poparł Czechosłowackich polityków do werbunku jeńców . Dla ciekawości podam, ze tenże sam Aleksiej Aleksiejewicz Brusiłow, popierał abdykacje cara a po zwycięstwie rewolucji bolszewików, namawiał żołnierzy i oficerów carskiej armii aby przechodzili na stronę bolszewików. Kiedy w Rosji ugruntowała się władza bolszewicka, wszystkich żołnierzy i oficerów armii carskiej, towarzysz ДЗЕРЖИНСКИЙ Феликс Эдмундович i jego CzeKa, GPU i OGPU; Wsierossijskaja Czriezwyczajnaja Komissija po Bor’bie s Kontrriewolucyjej i Sabotażom (Wszechrosyjska Komisja Nadzwyczajna do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem) wysłał po nieludzkich torturach ad Patres. Znawcy tego problemu piszą, że takich tortur jakie stosował Dzierżyński i jego CzeKa, nie znał Świat starożytny. Feliks Dzierżyński od najmłodszych lat miał problemy z psychiką. Zastrzelił własną siostrę, Wandę.

Legiony Czeskie odniosły pewien sukces, który przeszedł do historii jako bitwa pod Zborowem w dniu 2 lipca 1917 roku przeciw Ukraińskim Strzelcom Siczowym. W wyniku Traktatu Brzeskiego, Legiony Czeskie / obce wojska / nie mogły stacjonować na terenie Rosji. W tej sytuacji Tomasz Masaryk podpisał z rządem francuskim umowę, na podstawie której legiony Czeskie miały być przetransportowane przez Władywostok na zachód Europy. Plan nie powiódł się, większa część Legionów Czeskich przeszła na stronę bolszewików. W wyniku Umowy pitsburskiej zawartej 30 maja 1918 roku w Stanach Zjednoczonych, powstała Czechosłowacja. Umowa ta została wymuszona stronie Słowackiej. Słowacy nie otrzymali autonomii. Na tę umowę, powoływał się ks. Andriej Hlinka zwolennik autonomii Słowacji. Armia Polowa “Bernolák”, Slovenská Poľná Armáda skupina “Bernolák, brała udział w agresji na Polskę wspólnie z Niemcami. W dniu 1 września wkroczyła do Zakopanego i Nowego Targu. Polska odzyskała Zaolzie w październiku 1938 roku. Po opuszczeniu Zaolzia przez Niemców, na początku 1945 r. do 9 maja 1945 działała polska administracja państwowa. Po 9 maja 1945 roku na rozkaz Stalina, Zaolzie włączono do Czechosłowacji. Obecny szef Parlamentu Europejskiego, Jerzy Buzek, były premier Polski urodził się Śmiłowicach na Zaolziu. Nie słyszałem, by kiwną palcem w butach aby Polacy zamieszkujący Zaolzie mieli takie same prawa jak Czesi. Michał St. de Zieleśkiewicz

Dlaczego ścieżka schodzenia nagle się załamała Anomalie w locie Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym, występowały już na wysokości 200 metrów. Chodzi o korekty wysokości, których autopilot normalnie nie wykonuje – oceniają piloci, którzy analizowali wykresy sporządzone w oparciu o zrzut danych ze skrzynki FDR, dołączone w formie załącznika do raportu MAK. Problem w tym, że zabrakło w nim technicznego opisu kluczowej, końcowej fazy lotu polskiego samolotu. Bez odpowiedzi Rosjanie pozostawili też pytanie o nagłą zmianę nastawy wysokości na wysokościomierzu WBE-SWS dowódcy załogi. MAK uznał to za błąd załogi. Tymczasem, jak ustalił “Nasz Dziennik”, 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego reklamował w ostatnich latach właśnie to urządzenie u producenta, bo samo zmieniało tzw. tło, czyli ze stóp przechodziło na metry. Wysokościomierz WBE-SWS, zamontowany przy lewym fotelu w Tu-154M o numerze bocznym 101 przejawiał skłonność do wprowadzania samowolnych zmian jednostki wyskalowania przyrządu – mówi pilot, który latał na Tupolewie 101 w fotelu dowódcy. Opublikowane przez MAK wykresy wybranych parametrów lotu Tu-154M wraz z niepełnymi stenogramami rozmów nie wyjaśniają, co działo się z samolotem po wydaniu przez mjr. Arkadiusza Protasiuka komendy “odchodzimy”. Dopiero dokładna analiza oryginalnych danych zawartych w FDR i CVR pozwoliłaby na wyciąganie wniosków. Teoretycznie jest to wprawdzie możliwe, ale wyniki takich analiz nie będą w pełni wiarygodne. Dlaczego? Jednym z powodów jest chociażby luka w zapisach rozmów w kokpicie, która częściowo już została obnażona przez polskich ekspertów. - Dla każdego pilota braki w stenogramie powinny być oczywiste. Okazuje się, że z ust mjr. Arkadiusza Protasiuka we właściwym momencie jednak padła kluczowa komenda “odchodzimy” i została ona potwierdzona przez drugiego pilota ppłk. Roberta Grzywnę. Również dalsze działanie załogi wskazuje, że procedura odejścia była realizowana. Ale skoro tak, to dlaczego nie widać tego w stenogramach? Takich czynności nie wykonuje się w milczeniu. Czego więc jeszcze nam nie pokazano? – pytają piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”. Białych plam jest całkiem sporo, bo MAK w swojej prezentacji nie odtworzył wszystkich posiadanych zapisów rozmów, i to nie tylko z kokpitu, ale także towarzyszących im nerwowych ustaleń na wieży Siewiernego. Poważną luką w raporcie jest brak analizy technicznej po wydaniu komendy “odchodzimy”. – Nie wyjaśniono przyczyn nagłego załamania ścieżki schodzenia. Załoga prawidłowo realizowała procedurę odejścia, więc samolot powinien zacząć się wznosić, a stało się dokładnie odwrotnie, runął na ziemię. Dlaczego? – zastanawiają się piloci. Nasi rozmówcy podkreślają, że nawet ze wstępnych, pobieżnych analiz wykresów ze skrzynki FDR wynika, że już na wysokości 200 m w locie Tu-154M występowały pewne anomalie, czynione były m.in. korekty wysokości, których autopilot normalnie nie wykonuje. Kluczem do odpowiedzi na to pytanie są oryginalne zapisy parametrów lotu oraz pełne zapisy komend, które padły w ostatnich chwilach lotu. Lakoniczne stwierdzenie, że samolot do zderzenia był sprawny, nie kończy sprawy. I tak Rosjanie bez odpowiedzi pozostawili ustalenie, dlaczego nagle zmieniła się wysokość na wysokościomierzu WBE-SWS dowódcy załogi i czy nastąpiło to samoczynnie. Jak ustaliliśmy, w ostatnich latach były reklamacje tych właśnie urządzeń, bo np. same zmieniały tło (ze stóp przechodziły na metry). Tymczasem MAK w raporcie przyjął, że nastawę mógł zmienić omyłkowo dowódca lub “mało doświadczony” nawigator kpt. Artur Ziętek. Strona polska uznała, że przypięty pasami do swego fotela nawigator nie mógł jednak tego uczynić. A awarię, która mogła skutkować taką zmianą nastawy, MAK uznał za skrajnie mało prawdopodobną. Kwestia, jak faktycznie doszło do zmiany, pozostała w raporcie nierozstrzygnięta. “Można jednoznacznie stwierdzić, że ciśnienie lotniska 745 mm słupa rtęci było ustawione na wysokościomierzach WM-15 PB nr 1188008 oraz UWO-15M1B nr 1196652, które zostały poddane ekspertyzom technicznym. Stwierdzenie, że załoga najprawdopodobniej ustawiła ciśnienie lotniska 745 mm słupa rtęci na wszystkich wysokościomierzach barometrycznych, wynika jedynie z korespondencji radiowej. Wniosek MAK wskazuje na niewłaściwą analizę, gdyż tak naprawdę załoga przestawiła wysokościomierze na ciśnienie lotniska lądowania powyżej poziomu przejściowego, na wysokości około 2100 metrów” – czytamy w polskich “Uwagach” do raportu MAK. Fakt zgłaszania reklamacji wysokościomierzy WBE-SWS montowanych w Tupolewie potwierdził Bumar, który w ubiegłych latach pośredniczył w relacjach wojska z rosyjskim dostawcą. Jednak z uwagi na likwidację pionu lotniczego (firma nie realizuje obecnie zamówień dla Sił Powietrznych) spółka nie była w stanie ustalić, ile było tych reklamacji i jaki był finał procedury. “Nasz Dziennik” wciąż czeka na informację w tej sprawie z Dowództwa Sił Powietrznych.- WBE-SWS to tylko przykład, ale przy badaniu katastrof właśnie sytuacje skrajnie mało prawdopodobne bierze się pod uwagę, bo one najczęściej powodują katastrofę, gdyż nikt się nie spodziewa, że coś może się stać, bo jest to właśnie mało prawdopodobne. Jeśli odpadnie skrzydło, silnik, to wszyscy to widzą i stwierdzają ten fakt, ale jeśli np. w jakiejś instalacji zrobi się mała dziurka, to fakt, że nie jest ona widoczna, oznacza, że nie należy tego zbadać? Tu zginęło 96 osób, więc każda, nawet najmniejsza część powinna zostać dokładnie sprawdzona i dopiero wówczas można powiedzieć, że samolot został przebadany – ocenił nasz rozmówca. Jak dodał, przy wyjaśnianiu katastrofy Tu-154M przechodzi się obok pewnych kwestii technicznych, odgórnie zakładając, że można je odrzucić, uznać za nieistotne. – Takie zachowanie można usprawiedliwić, gdyby doszło do niegroźnego incydentu, w którym nikomu nic się nie stało, a samolot nie doznał uszkodzeń, ale nie w przypadku takiej ogromnej tragedii. To świadczy o niekompetencji osób, które zajmowały się badaniem katastrofy. Jest to także następstwo niedopuszczenia polskich ekspertów do badań. Bo jak coś można wyjaśnić, skoro nie mamy zbadanych wszystkich dowodów? – mówi pilot. Zdaniem Ignacego Golińskiego, byłego członka Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, końcowy odcinek lotu Tu-154M należy dokładnie przeanalizować na podstawie zapisów parametrów lotu, zapisów głosów w kabinie i na wieży kontrolnej. – Dopiero te wszystkie dane odpowiednio nałożone na osi czasu pozwalają na wyciąganie wniosków. W ten sposób można podjąć próbę ustalenia m.in. tego, kiedy i jakie były działania sterami samolotu – podkreślił. Goliński dodał, że w przypadku badania wypadku samolotu CASA z 2008 roku była możliwość zbadania tego, czy w danym momencie nastąpił ruch wolantem i pedałami, a urządzenia rejestracyjne zapisały m.in. takie parametry, jak kąt wychylenia lotek czy sterów w danym momencie. Jak zauważył, ważne jest, by analizowane zapisy z rejestratorów pokładowych były możliwie pełne. – Rosjanie mają oryginalne taśmy, więc mają też większą możliwość ich odczytania, ale nie wiem, czy nie chcą tego uczynić, czy też nie potrafią – dodał. Z pewnością rzeczą niedopuszczalną było, że w raporcie końcowym nie znalazły się zapisy rozmów na smoleńskiej wieży, bo nawet jeśliby przyjąć wersję MAK, że kontrolerzy nie zawinili, to w końcowym dokumencie powinien znaleźć się pełny i obiektywny obraz retrospekcji katastrofy.

Marcin Austyn

Rosjanie nie wpuścili polskich dyplomatów na lotnisko Rosjanie nie pozwolili polskim dyplomatom na sprawdzenie lotniska w Siewiernyj, cztery dni przed wizytą Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Dyplomaci mieli sprawdzić czy lotnisko jest wystarczająco przygotowane. Lotnisko w Smoleńsku było w tak fatalnym stanie, że Rosjanie musieli „odtworzyć jego infrastrukturę” – donosi TVN24 Rosjanie nie chcieli powiedzieć jakiego sprzętu brakuje na lotnisku i w jaki sposób go reaktywują – zeznał w wojskowej prokuraturze Dariusz Górczyński, naczelnik wydziału Federacji Rosyjskiej w departamencie wschodnim MSZ. „Wiadomo, że stały sprzęt nawigacyjny, który umożliwiał lądowanie z zachodu na wschód, został zdemontowany jesienią 2009 roku, kiedy rozformowano stacjonujący na „Siewiernym” pułk wojskowego lotnictwa transportowego. Od tamtej pory o lotnisko nie miał kto dbać. Płyta, pas startowy, niszczały. Po przyjeździe do Smoleńska, już po katastrofie, od razu spostrzegliśmy, że tej infrastruktury nie poprawiono w jakimś wielkim stopniu. Przykład? Zarastające drzewa, które mogły mieć wpływ na pracę urządzeń. Widać było, że to opuszczone lotnisko” mówi dla TVN24 płk Edmund Klich. Za: PiS.org

Bajkopisarz i cyngiel, czyli comming out Czuchnowskiego Ten tekst naprawdę mnie ucieszył. Wojciech Czuchnowski bowiem, po raz pierwszy zupełnie otwarcie pokazał, że jest nie tylko cynglem, ale także zwyczajnym bajkopisarzem. „Prowokacja smoleńska: jak mogło być” znakomicie chwytuje bowiem owe dwie cechy Czuchnowskiego. Jego całkowity brak skrupułów w niszczeniu przeciwników „GW” i nieznaczne liczenie się z faktami. Bajka Czuchnowskiego w „GW” opowiada o tym, co by było, gdyby Tu 154 nie wylądował w Smoleńsku, ale został odesłany na lotnisko zapasowe. „Dziennikarz” „Gazety Wyborczej” – za pomocą dość żenującej ironii – sugeruje, że wybuchłaby afera, a Antoni Macierewicz ogłosiłby raport, z którego wynikałoby, że za zakazem lądowania w Smoleńsku stoi spisek Putina i Tuska.

„1. Prowokację zaplanowano we wrześniu 2009 r. Podczas spotkania w Sopocie prezydent Rosji Władymir Putin ustalił plan z premierem RP Donaldem Tuskiem: 7 kwietnia 2010 r. razem pojadą do Katynia. Nie wezmą prezydenta, który poleci tam 3 dni później. Nie wyląduje, bo lotnisko będzie zamknięte. Plan zabezpieczy polsko-rosyjski zespół powołany z grona najbardziej zaufanych funkcjonariuszy ABW i rosyjskiej służby wywiadu zagranicznego SWR. (…)

2. Dla stworzenia pozorów złej pogody rosyjskie służby specjalne dostarczyły na lotnisko maszynę do wytwarzania sztucznej mgły, TC-65. Ulokowano ją w parowie niedaleko pasa startowego. (…)” Dalej nie brakuje prób ironicznego zdyskredytowania (oczywiście z lekkością czołgu) informacji „Rzeczpospolitej” o współpracy Tomasza Turowskiego ze służbami czy ustaleń pozostałych mediów, które przeczą powtarzanej przez Czuchnowskiego tezie, że jedynymi winnymi są polscy piloci. Obrywa się nawet IPN-owi (swoją drogą Czuchnowski jest wytrwałym krytykiem tej instytucji). „Załoga tupolewa dostosowała się do poleceń z wieży, odmówiła wykonania polecenia zwierzchnika sił zbrojnych i dowódcy wojsk lotniczych, który był na pokładzie. To nie pierwszy taki przypadek. Już jesienią 2008 r. kapitan samolotu prezydenckiego nie wypełnił rozkazu prezydenta lądowania w Tbilisi. Drugim pilotem był wtedy oficer dowodzący samolotem lecącym do Smoleńska. Ponieważ jego kolega za przeciwstawnie się Głowie Państwa dostał od rządu medal i podwyżkę, też liczył na nagrodę. IPN bada przeszłość obu pilotów. Wyników prac historyków Instytutu jeszcze nie ogłoszono, ale według „Gazety Polskiej"”, wiele wskazuje na ich głębokie powiązania komunistycznymi służbami specjalnymi. Z kolei „Rzeczpospolita” ustaliła, że obecny na lotnisku polski ambasador z Moskwy, był wieloletnim współpracownikiem komunistycznego wywiadu. Jego zadaniem było najprawdopodobniej pilnowanie odpowiedniego przebiegu prowokacji smoleńskiej. „W tego rodzaju operacjach tacy ludzie tworzą tzw. drugą linię. Kiedy nie wypala główny plan przystępują do realizacji planu zapasowego. Należałoby sprawdzić na czym ten plan B miał polegać” – powiedział „Rz” prof. Andrzej Zybertowicz, wybitny znawca służb specjalnych”. Słowem boki można zrywać. Aż brzuch boli ze śmiechu. Ale nie poddawajmy się temu nastrojowi, bowiem tekst jest absolutnie na poważnie. Ma on wykazać, że ogarnięci manią spisku uwierzą w każdą bzdurę. A wyraźną sugestią jest tu jedno z pierwszych zdań tekstu. „Gazeta ujawnia: za decyzją zakazującą 10 kwietnia 2010 r. lądowania w Smoleńsku samolotu prezydenta Lecha Kaczyńskiego stały rosyjskie służby specjalne i współpracujący z nimi urzędnicy rządu PO. To oczywiście polityczna fikcja, ale czy tak nie mogło być?” – pyta dramatycznie Czuchnowski. Cóż, może i mogło, ale zadaniem dziennikarza jest opisywanie tego, co się wydarzyło, a nie tego, co zrodziło się w jego głowie. Inna sprawa, że Czuchnowski od dawna specjalizuje się w przedstawianiu płodów własnej fantazji, a nie faktów. Przypomnijmy, że to właśnie Czuchnowski przedstawił listę katalogową IPN, jako „listę agentów” (doprowadzając do zwolnienia z pracy Bronisława Wildsteina), to on wielokrotnie pomawiał szefów MDI (Piotra Bazylko, Rafała Kasprówa, Piotra Wysockiego) o posługiwanie się szantażem, za co później wielokrotnie przepraszał. To on wreszcie prowadzi kampanię przeciwko dziennikarzom, których wyrzucono teraz z TVP, także posługując się kłamstwami. Jego najnowszy tekst jest więc tylko potwierdzeniem długiej drogi artystycznej Czuchnowskiego. I ostatecznym comming out-em, pokazującym, że fakty nie mają znaczenia, gdy chodzi o sprawy drogie szefostwu! Tomasz P. Terlikowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
351
351 355
1176792020 351
351
351 id 42049 Nieznany (2)
MPLP 350;351 04.08;16.08.2012
PB 2 rys nr 4 fundamenty id 351 Nieznany
Ernst von ASTER 329 351 Kant
351 Wykład SP Język strukturalny ST – Structured Text
351
MAXCOM 351 MANUAL
350 351
351
351
351
351
351
Dz U 91 81 351 ustawa o ochronie przeciwpożarowej
DzU 1991 81 351

więcej podobnych podstron