263

Holokaust czy “99-procentowy” mit? Walczącym o wolność słowa, swobodę badań naukowych – opracowanie to poświecam. Profesor Robert Jan van Pelt, człowiek określany jako jeden z  największych współczesnych specjalistów historii obozu KL Auschwitz, w zupełnie przemilczanym przez główne media wywiadzie dla dziennika wydawanego w Toronto [1] wypowiedział słowa, które wskazują na zasadniczy zwrot w oficjalnie promowanej, martyrologiczno-mitologicznej wersji wydarzeń II Wojny Światowej określanej mianem Holokaustu, a szczególnie w dotychczasowej, wysoce zideologizowanej historiografii obozu Auschwitz. Van Pelt, który przyczynił się do słynnego zwycięstwa Deborah Lipstadt, żydowskiej profesor historii z uniwersytetu Emory w Atlancie – zwycięstwa sądowego, acz nie merytorycznego – jako kluczowy ekspert w rozprawie sądowej wytoczonej w 1996 roku przez brytyjskiego historyka Davida Irvinga o zniesławienie, zaproponował w swoim najnowszym wywiadzie iście rewolucyjną myśl. Otóż według prof. Van Pelta należy: porzucić dbałość o obóz KL Auschwitz, pozbyć się dotychczasowych jego szczątków i w praktyce zapomnieć o jego istnieniu, a wszystko to argumentowane jest – uwaga! – brakiem wystarczających dowodów wspierających oficjalnie głoszoną wersję funkcjonowania obozu KL Auschwitz, głównie aspektu związanego z jego wielkimi liczbami ofiar. W wywiadzie dla dziennika The Star, na pytanie: “Dlaczego zaproponował Pan aby Birkenau zostało zamknięte i aby natura zrobiła swoje?”, profesor Van Pelt odpowiada: “Mamy problem z konserwacją, zachowaniem Auschwitz. Miejsce, które jest dobrze zakonserwowane, to tam, gdzie znajduje się obecnie Muzeum, jednak miejsce [gdzie był obóz] Birkenau, kilka kilkometrów dalej, tam gdzie te morderstwa miały miejsce – rozpada się.” Van Pelt opowiada następnie z jakich to nietrwałych materiałów obozowe budynki były wybudowane, których “żywotność miała wynosić zaledwie dwa do trzech lat”, jak to po zakończeniu wojny baraki  “rozebrano – a było ich 500 – załadowano na pociągi i wysłano do Warszawy”, i jak to baraki te, wybudowne z tandetnej cegły, już w 1948 roku rozpadały się. Van Pelt zauważa następnie, że “każdy z tych baraków miał w środku dwa piece z dwoma murowanymi kominami, które jednak nie zostały wysłane do Warszawy”. Van Pelt kontynuuje wywiad i wyjaśnia, że mamy więc obecnie: “bardzo dziwny widok: małe, prymitywne ceglane kominy wyrastające na trzy metry ponad ziemię. [...] Oczywiście same kominy – a jest ich razem setki – tworzą silny symboliczny obraz, ponieważ Birkenau kojarzony jest z kominami krematoriów. Krematoriów tych już nie ma – zostały wysadzone przez Niemców [...] – a ponieważ pozostały tam tylko ruiny krematoriów, a ludzie spodziewają się tam kominów, to pole wypełnione małymi kominami, które są pozostałością baraków, tworzą obraz, który ludzie w jakiś sposób kojarzą z zabijaniem i paleniem zwłok ofiar.” W tym miejscu wywiadu następuje kluczowa konkluzja Van Pelta, który na pytanie: “Poprzez pozwolenie aby natura zrobiła swoje z tym miejscem, czy nie ryzykujemy tego, że ludzkość zapomni co się wydarzyło i czy nie przygotuje to warunków do podważania w przyszłości Holokastu?”, profesor odpowiada: “99-procent tego co wiemy, nie bazuje na fizycznych dowodach aby to poprzeć. [To co wiemy] jest częścią naszej wiedzy, którą przejęliśmy od poprzedniego pokolenia.” [2] Dalej rozwija swoją myśl, na pierwszy rzut oka, w niemalże rewizjonistycznym stylu:

“Nie wydaje mi się, aby Holokaust był w tym sensie czymś nadzwyczajnym. W przyszłości, pamietając o Holokauście, będziemy [go] postrzegali w ten sam sposób, jak większość rzeczy z przeszłości. Będziemy pamiętali [go] w literaturze i poprzez wspomnienia świadków. Funkcjonujemy bardzo dobrze w ten sposób, pamiętając wydarzenia przeszłości. W ten sposób wiemy, że Cezar został zabity w marcowym dniu Id. Aby jednak umocować Holokaust w jakiejś specjalnej kategorii i domagać się tego aby tam pozostał, jest właściwie daniem za wygraną negacjonistom Holokaustu, którzy domagają się jakiegoś rodzaju specjalnych dowodów.” [3]

Wobec tak wyrażonego nowego, aby wręcz nie powiedzieć – rewolucyjnego spojrzenia na Holokaust i na obóz KL Auschwitz jako jego symbol, dziennikarz pyta dalej: “Dlaczego zatem miejsce nie zostało jeszcze zamknięte?”, na co Van Pelt odpowiada zdradzając niemal nieznany fakt: “W 1959 roku była propozycja porzucenia obozu, tak aby natura zrobiła z nim swoje. Muzeum obozu chciało zabezpieczyć bramy i zezwolić na to, aby wszystko się rozpadło. Myślą, która proponowała takie rozwiązanie, było przyznanie, że jest to miejsce, w którym ludzkość tak monumentalnie zawiodła, że właściwie nie powinniśmy go utrzymywać. W tym czasie jednak oceleni [byli więźniowie] sprzeciwili się takiej propozycji. [...] Jednak pięćdziesiąt lat później stajemy w obliczu końca epoki ocalałych – wieku świadków – i wydaje mi się, że [...] my jako gatunek ludzki powinniśmy to zaznaczyć.” Na problem zawarty w pytaniu: “Co się stanie gdy nikt nie przekaże funduszy na zabezpieczanie tego miejsca?”, Van Pelt mówi: “Moja odpowiedź na tę kwestię brzmi: ‘No to co z tego? Może to nie jest taki zły pomysł, aby to miejsce zostało wymazane.’” Van Pelt tłumaczy następnie logikę swojej propozycji, opierając się na decyzji Przewodniczącego Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej (którą to funkcję, warto przypomnieć, pełni pan mgr Władysław Bartoszewski, zwany “profesorem”), który miał powiedzieć, że “decyzja ta powinna być pozostawiona tym, którzy zginęli w Auschwitz”. W takim razie jednak, zauważa Van Pelt w dość pokrętny sposób: “Czy mamy jakiś wgląd na ich [ofiar] życzenia co do tego miejsca, poprzez jakieś zarejestrowane zeznania zanim oni zginęli? Ci co przeżyli mają w jakimś stopniu do tego prawo, ale gdy i oni odejdą nie wydaje mi się aby naszą rolą było decydowanie o tym. To jest decyzja, która należy do żyjących. Ziemia należy do żywych. To żyjący muszą podejmować trudne decyzje.”[4]

Wnioski Wobec powyższej wypowiedzi profesora Van Pelta, którą można śmiało nazwać przełomową, można pokusić się na następujące wnioski: W środowisku głównych ideologów propagujących obowiązującą wersję Holokaustu oraz w grupach związanych z wykonywaniem programu Przemysłu Holokaustu, dokonuje się zmiana taktyki wspierania tejże ideologii, wynikająca z coraz poważniejszego nacisku niezbitych dowodów, od wielu lat odważnie przedstawianych przez niezależnych historyków i badaczy. Napór ten uniemożliwia dalsze funkcjonowanie dotychczasowej kompozycji ideologiczno-pseudohistorycznej, w której niemiecki obóz koncentracyjny KL Auschwitz wraz z podobozami eksponowany jest jako „największy obóz śmierci”. Szczegółowo dokumentowane prace, nieznane szerszej opinii, niezależnych badaczy dotyczące m.in. liczby ofiar niemieckich obozów czy też zastosowania w nich komór gazowych, od wielu lat przedstawiają bardzo konkretne fakty, wskazujące w tym przypadku na znacznie mniejsze od podawanych liczby ofiar oraz na brak dowodów na ludobójcze wykorzystanie komór gazowych. Między innymi ta właśnie siła argumentów doprowadziła do wycofania się na przełomie lat 90. z propagowanej liczby “4 milionów ofiar” obozu KL Auschwitz i umieszczenie jej na dzisiejszym poziomie “miliona”.  Jak jednak niezależni badacze wskazują od wielu lat, historycy wspierający oficjalną wersję Holokaustu nie posiadają żadnych dowodów ponad dobrze udokumentowaną liczbę ofiar, również i tych żydowskich, określaną dla kompleksu obozowego Auschwitz na poziomie 120-170 tysięcy. Jak widać, liczba ta znacznie odbiega od początkowych 10 milionów, funkcjonującego przez kilkadziesiąt lat mitu 4 milionów, czy też obowiązującej obecnie liczby „około 1 miliona”, ze stałą tendencją spadkową. Chcąc forsować liczby większe od niezbicie udokumentowanych, ideolodzy oficjalnej wersji zmuszeni są do zastosowania elementów z pogranicza religii, z nienaruszalnymi dogmatami, w które można tylko wierzyć, lecz których nie wolno kwestionować. Muszą też zastosować terror intelektualno-prawny, odstraszający od prowadzenia badań w tym zakresie.

Siły nadrzędne, kontrolujące świadomość społeczeństw w tym zakresie, zaczynają propagowanie nowego modelu tzw. Shoah, w którym obóz KL Auschwitz zostaje zdegradowany w swej wielkości i staje się „jednym z tysięcy obozów nazistowskich”, cały czas jako znaczący symbol, być może i najważniejszy symbol, lecz niewiele ponadto. Ramowe założenia tego nowego modelu zaprezentowane zostały w książce opracowanej przez centralne Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie pt “Encyklopedia Obozów i Gett: 1933-1945″ (The United States Holocaust Memorial Museum Encyclopedia of Camps and Ghettos: 1933-1945), wydanej w czerwcu 2009 roku przez wydawnictwo Uniwersytetu Indiana. Jak profetycznie stwierdza prof. Steven Katz, dyrektor wydziału Studiów Żydowskich im. Elie Wiesela na uniwersytecie w Bostonie, w wyniku publikacji tej encyklopedii: „Zamiast myśleć kategoriami głównych obozów śmierci, ludzie zrozumieją, że było to powszechne zjawisko na całym kontynencie [europejskim]“. Tak więc, z pięciu tysięcy znanych dzisiaj historykom obozów – lepiej lub gorzej opisanych, z mniejszą bądź większą domieszką niedopowiedzeń, przekłamań, zwykłych kłamstw oraz innych ideologicznych nieczystości  – rewolucjoniści i inżynierowie społeczni z Muzeum Holokaustu, ku konsternacji profesjonalnych historyków rozszerzyli tę liczbę do 20 tysięcy. Tym łatwiej będzie można kontrolować dyskurs publiczny, dając kolejnym pokoleniom zajęcie i zadanie udowadniania rzeczy niemożliwych. W przypadku zaś jakichś trudności natury obiektywnej, w odpowiedniej chwili wstrzyma się prace ekshumacyjne  – przerabialiśmy to w Jedwabnem – i zatrudni bajkopisarzy w rodzaju Jana Tomasza Grossa. Tym, jak twierdzi prof. Katz „powszechnym zjawiskiem”, ma być obciążenie wszystkich, a szczególnie tych żyjących w najbliższej geograficznej styczności – czyli głównie Polaków – realnymi zbrodniami Niemców i wyimaginowanymi astronomicznymi ofiarami, które summa summarum muszą w ekwilibrystyce arytmetycznej dać niepodważalną liczbę “6 milionów”. Niedawno opublikowany tekst na łamach izraelskiego serwisu internetowego YnetNews, pióra prof. Zee Tzahora, który w najdobitniejszych, jakże kłamliwych i wściekle obelżywych słowach obciąża Polaków za dokonywanie morderstw Żydów (a Polacy ci według prof. Tzahora “Pod względem poświęcenia w prześladowaniu Żydów, wydawaniu ich nazistom, ich aktywnej roli w przemyśle eksterminacyjnym, byli drudzy jedynie po Niemcach, a czasami nawet bardziej oddani w działalności eksterminacyjnej.”), jest bardzo jasnym sygnałem do rozpoczęcia kolejnego, bardziej zaawansowanego etapu ataku na Polaków i samą Polskę, jako „zbrodniarzy wojennych” znacznie gorszych od Niemców. Wpisuje się to doskonale w model “rozprzestrzenienia winy” i odciążenia Niemców, których dzisiejsze państwo w uległy sposób spełnia kolejne żądania Przemysłu Holokaustu, i które chętnie podzieli się swoją winą z innymi. Artykuł prof. Tzahora nie jest zatem żadnym “wypadkiem przy pracy”, żadną “wpadką” wydawnictwa “Jedijot Achronot”, jak niektórzy próbują sugerować, i niewiele pomogą tutaj kurtuazyjzne i niemrawe protesty polskiej ambasady. Tekst został niewątpliwie wydrukowany z pełną wiedzą o zawartych w nim prowokacyjnych kłamstwach i ma służyć przyjętemu modelowi, o którym będzie niestety słychać coraz częściej.

Przypadek Treblinki jest piętą achillesową Holokaustu Jeśli wiele zbrodni dokonanych przez Niemców i współdziałające z niemieckimi służbami jednostki kolaboracyjne (jak np. ukraińskie oddziały SS), może być w jakimś stopniu poddana mniej lub bardziej rzetelnym badaniom historycznym opierającym się na konkretnych dowodach – raportach wojskowych, zapiskach dowódców, zeznaniach wiarygodnych świadków, itp. – to w przypadku oficjalnych, wielokrotnie powiększonych  liczb ofiar głównych obozów koncentracyjnych jest to niemożliwe i wobec tego wygodne i konieczne dla podtrzymania ideologicznego obrazu Holokaustu jest terytorialne rozprzestrzenienie zbrodni na Żydach. Jak twierdzi  prof. Steven Katz, nowa Encyklopedia Obozów zrewolucjonizuje myślenie o Holokauście. “Każdy kto myśli, że to [czyli Holokaust] wydarzyło się w sposób niezauważony przez przeciętnego człowieka, zburzy tę mitologię. Był jeden Auschwitz i jedna Treblinka, ale było również 20 tysięcy innych obozów rozlokowanych w całej Europie.” Jeśli jednak przez 65 lat nie potrafiono w przekonywający sposób – a niekiedy w żaden logiczny sposób – udowodnić podawanych liczb ofiar głównych niemieckich obozów, to jakże historycy poradzą sobie z czterokrotnie większą liczbą nowych obozów i zaproponowanych żydowskich miejsc kaźni? Jeśli  na przykład do tej pory trudno o rzeczowe i nie graniczące z fantasmagoriami wyjaśnienia przyczyny śmierci “milionów ofiar” obozów Bełżec, Sobibór czy Treblinka, to cóż dopiero mówić o możliwościach manipulacyjnych nowych “20 tysięcy obozów” w Europie? Po dziś dzień trudno bowiem o rzeczową odpowiedź na pytanie w jaki sposób zginęły ofiary w tychże obozach (Bełżec, Sobibór czy Treblinka), jeśli największe żydowskie encyklopedie i najtęższe głowy historyków ortodoksyjnych (np. Hilberg) do tej pory twierdzą, że główną przyczyną śmierci w tych obozach były… spaliny silników dieslowskich (chodzi o tlenek węgla, który jednak w tychże gazach występuje w znikomych ilościach – o czym za chwilę). Nie tylko brak podstawowych badań fizykochemicznych mogących potwierdzić samą możliwość masowego uśmiercania spalinami dieslowskimi, ale nawet we współczesnej literaturze medycznej znany i udokumentowany jest jak do tej pory zaledwie jeden przypadek śmierci od gazów spalinowych silników dieslowskich. A cóż dopiero mówić o “milionach ofiar”, na dodatek przy braku jakichkolwiek dowodów – poza sprzecznymi ze sobą i konfabulacyjnymi zeznaniami zaledwie kilku wątpliwych “świadków”. No i na jakiej podstawie ci historycy szacują swoje liczby, jeśli mamy do czynienia z tak ogromnym rozrzutem? Zajrzyjmy do oficjalnych książek:  Tregenza twierdził w roku 2000, że w Bełżcu zginęło milion Żydów, lecz w tym samym roku Jean-Claude Pressac pisał, że zginęło tam “poniżej 150 tysięcy”. W Sobiborze podobnie:  Zimmerman mówi o “350 tysiącach”, Pressac – “poniżej 35 tysięcy”, czyli dziesięciokrotnie mniej. W przypadku Treblinki, propaganda sowiecka i powojenna “oficjalna historiografia” mówią nawet o “7 milionach ofiar”, żydowski “świadek”  Rajzman wylicza “3 miliony ofiar”, van Pelt mówi o 750 tysiącach, a Pressac już o “poniżej 250 tysiącach”. Gdzie zatem leży prawda przy tak wielkich rozrzutach? A przy tym warto podkreślić, że są to badania historyków nurtu wspierającego oficjalną wersję Holokaustu, bez dopuszczenia do głosu ich kontestatorów, bez przeprowadzenia np. szerokich badań fizyko-chemicznych, niezbędnych nawet przy pojedynczym morderstwie, a cóż dopiero przy milionach ofiar. Oprócz masy artykułów w głównych mediach, które uważają, że w dyskusji na te najbardziej kontrowersyjne tematy II Wojny Światowej nie trzeba posilać się faktami, a wystarczą zwykłe inwektywy (zob. np. teksty w tygodniku Newsweeka Polska: „ Irving! Won, kłamco!” Aleksandra Kaczorowskiego i „Patrzmy Irvingowi na ręce” Tomasza Stawiszyńskiego), warto w tym miejscu wspomnieć o postawie strony przeciwnej, balansującej te media. Warto wspomnieć o wystąpieniu w Radio Maryja prof. Józefa Szaniawskiego[5], choćby z tego względu, że wypowiedź tę można zakwalifikować jako przykład stanu świadomości historycznej (niestety, świadomości dalece zmanipulowanej) pewnej ponadprzeciętnej kadry naukowej. Na pytanie prowadzącego audycję  ojca, który wspomniał o “4 milionach” ofiar obozu Auschwitz, liczbie serwowanej nam w czasach komunizmu, prof. Szaniawski nie raczył ustosunkować się do tejże, obowiązującej przez kilkadziesiąt lat liczby – wpajanej wszystkim, wyrytej na tablicach, przed którymi klękał m.in. Jan Paweł II – lecz przywołał  nową liczbę ofiar: “około 800 tysięcy”. Na jakiej podstawie odrzucił on oficjalnie podawaną liczbę (określaną na “milion do milion-sto tysięcy”)  nie wyjaśnia już, natomiast z dziurą edukacyjną niegodną historyka wyraźnie przerósł on nawet ortodoksyjnych historyków wypowiadając się na temat obozu w Treblince. Prof. Szaniawski twierdzi bowiem, że “w Treblince zamordowano około miliona Żydów”. Czyżby zatrzymał się on w swoich badaniach na lekturach sowieckich propagandystów, swego czasu serwujących nam te – i jeszcze większe – astronomiczne liczby, czy też zechciałby sięgnąć po prace np. J. C. Pressaca – było-nie-było żydowskiego historyka nurtu oficjalnego – podającego liczbę “poniżej 250 tysięcy”. Jeśli jednak byłby bardziej wnikliwy, być może zainteresowałby się stanem dowodowym dotyczącym tego właśnie obozu – a jest on w całej zideologizowanej wersji Holokaustu najbardziej wstydliwym punktem, gdyż przypadek Treblinki jest piętą achillesową Holokaustu – gdyż tak naprawdę to brak jakichkolwiek dowodów na potwierdzenie tak wielkich liczb ofiar. Warto dodać, że prace niezależnych historyków odrzucają możliwość masowego uśmiercania przy pomocy spalin silników dieslowskich – a oficjalna wersja mówi właśnie o tym środku śmiercionośnym, a nie o np. Cyklonie-B  – oraz oceniają liczbę ofiar na poniżej 80 tysięcy. To bardzo dużo, to o 80 tysięcy za dużo, ale jak liczba ta ma się do wtłaczanych przez lata społeczeństwom milionów? Należy ponadto podkreślić, że w powszechnej świadomości zakorzeniona wersja o produkcie występującym pod nazwą Cyklon-B jako sprawcy ludobójstwa w komorach gazowych niemieckich obozów koncentracyjnych, jest w świetle nawet ortodoksyjnej literatury żydowskiej nieprawdziwa, choćby dlatego, że – biorąc statystyki ofiar, opracowne przez tychże historyków – niemal 2/3 wszystkich ofiar żydowskich zginęła nie od Cyklonu-B, lecz od tlenku węgla.[6] Pora uświadomić sobie niestabilność oficjalnej wersji, w której zmową milczenia pomija się ten aspekt. Niemal wszyscy autorzy oficjalnej literatury “holokaustycznej” nie odnoszą się do tej kluczowej kwestii – sposobu morderstw 2/3 ludności żydowskiej – nie tylko nie przedstawiając argumentów za jej poparciem, ale często nawet ani słowem nie odnosząc się do niej, nie mówiąc już o braku jakichkolwiek analiz fizykochemicznych mogących potwierdzić tak brzemienną w skutkach hipotezę[7]. Z naukowego punktu widzenia stanowisko takie jest niedopuszczalne i choćby tylko ten jeden fakt świadczy o ideologizacji nauk historycznych. Problem świadków jest kluczowy we wszystkich opisach działalności obozów koncentracyjnych, natomiast w przypadku obozów Sobior-Belzec-Treblinka przyczynia się do konieczności zupełnego odrzucenia prezentowanej przez nich  wersji wydarzeń. Weźmy bardzo nagłaśnianego “świadka” – żydowskiego fryzjera w obozie Treblinka, Abrahama Bombę, którego zaprezentował żydowski reżyser Claude Lanzmann w antypolskim, ponad dziewięciogodzinnym paszkwilu, filmie Shoah. Bomba stwierdza, że jako fryzjer golił żydowskich więźniów w komorze gazowej, pomieszczeniu o wymiarach “4 metry na 4 metry”, w którym pomieściło się – uwaga – “140 do 150 kobiet z dziećmi”, a w tymże małym pomieszczeniu było miejsce dla “16 lub 17 fryzjerów” oraz “dwóch lub trzech niemieckich strażników”. Fryzjerzy opuszczali tę “komorę gazową” na “pięć minut”, po czym więźniów gazowano, a następnie opróżniano ją z ciał, co trwało “jedną minutę” (sic!) i fryzjerzy wracali do następnej partii więźniów. Tak oto wyglądają zeznania “świadków” – Bomby i wielu innych – które stanowią podstawę obowiązującej wersji Holokaustu z “milionami ofiar żydowskich” obozu Treblinka oraz innych obozów niemieckich. To tylko pierwszy z brzegu przykład świadków, na podstawie których imaginacji i absurdalnych zeznań, wspomnień i literatury buduje się arytmetyczne proporcje obowiązującej wersji Holokaustu i mówi się o naukowych jego podstawach. Do pełnego obrazu należałoby w tych obozach dodać zupełny brak szczątków tak wielkiej liczby zamordowanych i skremowanych, brak nie tylko dowodów ale i samej technicznej możliwości dostarczania niewyobrażalnie wielkiej masy paliwa, węgla czy drewna, potrzebnych do skremowania ciał,  itd, itp. W wolnym państwie na te tematy należałoby spodziewać się setek prac doktorskich udowadniających fałsz funcjonującej przez kilkadziesiąt lat propagandy, lecz zamiast tego mamy zagłębianie się w bezdenne opary ideologii. W teorii prof. Katza, edytora wspomnianej wyżej Encyklopedii, KL Auschwitz dalej pozostaje wyjątkowym obozem, tak jak Treblinka („był jeden Auschwitz i jedna Treblinka”), lecz przecież nic nie stoi na przeszkodzie aby równocześnie wspierać symboliczność obozu KL Auschwitz, a z drugiej strony iść torem rozumowania prof. Van Pelta. Oprócz czysto propagandowego symbolu obozu KL Auschwitz, będzie można zezwolić w pewnym momencie na kontrolowany rozkład przeważającej jego części. Nienaruszalny symbol pozostanie, a pozostałości materialne ulegną dewastacji. Muzeum pozostanie – kierowane przez wiadome gremia – lecz najbardziej kontrowersyjne części obozu (np. odbudowane po wojnie przez Rosjan komory gazowe, bowiem to co dzisiaj jest prezentowane turystom, to rekonstrukcja powojenna[8]) – już niekoniecznie. Mit wyjątkowości, unikalności i wyłączności cierpienia Żydów pozostanie i będzie pączkował, zaś nawet marne dowody materialne świadczące o niezaprzeczalnym bestialstwie nazistowskiego systemu obozowego skupiającego się przecież głównie na nie-żydowskich więźniach – zniknie. Chyba, że… Chyba, że pewne siły będą dążyły do utrzymania dotychczasowego wizerunku obozu, nawet poprzez preparowanie bądź też korzystanie z nadażającej się okazji nagłośnienia potrzeb obozu, co miało miejsce z niedawną, wielce podejrzaną kradzieżą obozowego napisu “Arbeit Macht Frei”. Wydaje się, że ten ostatni incydent, w ważnym dla egzystencji obozu momencie, spełnił swoją rolę i przysłużył się do zdobycia dodatkowych międzynarodowych funduszy na utrzymanie obozu. Być może był w jakiś sposób skorelowany z wcześniejszą wypowiedzią prof. Van Pelta, ukazującą nowe podejście do resztek obozowych.

Wiele do myślenia – wszystkim, lecz przede wszystkim apologetom obowiązującej ideologii Holokastu – powinno dać stwierdzenie prof. Van Pelta, który jasno wyraził się, iż 99-procent tego, czym operuje ta ideologia, nie opiera się na faktach, nie opiera się na dokumentach, innymi słowy – jest swego rodzaju narracją quasi-historyczną zmieszaną z mitomanią, czyli tym co Żydzi określają mianem Haggada. Prof. Van Pelt być może zdaje sobie sprawę, choć trudno mu to wyrazić w jeszcze jaśniejszych słowach, że wiele kluczowych elementów obowiązującej ideologii Holokaustu opiera się na pamiętnikowych wspomnieniach, czyli obszernej literaturze Holokaustu, która jednak poddana rzeczowej krytyce literacko-historiograficznej zostałaby – i tak niewątpliwie osądzi ją Historia – porzucona we wstydliwy kąt propagandy ideologicznej epoki syjonizmu, obok stosów literatury stalinizmu. A literatura holokaustyczna, rozrastająca się w fenomenalnym tempie, potrafiła dokonać trwałego wyłomu w świadomości społeczeństw, odciągając najbardziej nawet zdolnych historyków od wnikliwego przyjrzenia się tematowi, który przecież – jak się wmawia – został już dostatecznie zbadany, opisany, i którego nie wolno dotykać z niertodoksyjnej strony bez narażenia się na stygmę medialną i zainteresowanie wymiarem sprawiedliwości. Warto w tym momencie przywołać statystyki pokazujące skalę tejże ideologicznej masakry świadomości społecznej. Np. gdy w latach 1960. wydawano około 30 angielskojęzycznych, znaczących pozycji o Holokauście, to w dekadę później – 140 pozycji, w latach 1980. – 346 pozycji, by w latach 2000-2007 (a jest to niecała dekada) dojść do liczby ponad 900 pozycji rocznie. Jeśli uwzględnić inne media – filmy, CDs, itp. – to liczba ta urasta do grubo ponad 5000 pozycji rocznie, czyli każdego dnia, każdego roku, tylko w świecie angielskojęzycznym, powstaje 15 kolejnych produktów propagandy Holokaustu. Razem z atmosferą “Dni Holokaustu”, oddziaływaniem setek muzeów i pomników Holokaustu, spotkań, sympozjów, studiów, programów szkolnych, monstrualną ilością artykułów prasowych, programów telewizyjnych, internetowych stron, a także zgubnego dla Kościoła i Jego wiernych “dialogu katolicko-żydowskiego” – otrzymujemy obraz zasięgu tego socjotechnicznego działania. Jak widać ulegają jemu nawet najbardziej uczciwi naukowcy, którzy jednak z jakichś względów boją się wyjść poza ramy wyznaczone przez establishment poprawności politycznej i historycznej.

Konkluzja Uczestnicząc w dyskusji na ten jeden z najbardziej zideologizowanych tematów, czy jak określił to prof. Arthur Butz w tytule swojej, wydanej jeszcze w 1976 roku, książki – “Przekręt XX wieku”[9], warto podkreślić, że w sporze o detale dokonanych zbrodni nie wolno zapominać o rzeczywistym cierpieniu milionów ofiar wojny, w tym wielu, wielu setek tysięcy ofiar żydowskich. To przeciwko Żydom obłędny system socjalistyczny ugruntowany w mitomanii niemieckiej skierował się w pierwszej kolejności, to Żydzi w znaczny i szczególny sposób doznali upokorzeń, krzywd, prześladowań. (Czy i na ile antysemityzm niemiecki miał uzasadnione i sprowokowane podłoże, to kwestia godna osobnych rozważań.)  Jednak przy całym szacunku do najczęściej niewinnych ofiar żydowskich – gdyż żydowscy gracze polityczni, gospodarczy i finansjera nie interesowali się losem swoich pomniejszych braci – przy całym szacunku dla o wiele większej liczby nieżydowskich ofiar, nie wolno zapominać o konieczności poznania prawdy i o prawdziwych konsekwencjach socjalizmu narodowego. A ten, tak jak każdy system socjalistyczny skierowany przeciwko Bogu i porządkowi moralnemu, musi produkować takie a nie inne owoce.  II Wojna Światowa była bowiem niczym innym tylko kulminacją dwóch bezbożnych i antyludzkich totalitaryzmów – narodowego i międzynarodowego socjalizmu, które najpierw wspólnie przygotowywały się do podboju Europy, by później poróżnione zgotować światu piekło. To wtedy też zatriumfowała i wydała swe owoce obłędna uzurpacja różnych grup do miana nadludzi.

Chodzi natomiast o przywrócenie właściwych proporcji tych zjawisk Każda reforma, w tym i uporządkowanie sfery dochodzenia do prawdy historycznej, badania minionych zdarzeń, weryfikowania informacji, musi być zapoczątkowana przywróceniem właściwego nazewnictwa. Wiedział już o tym Konfucjusz stwierdzający, że pierwszym krokiem do prawdziwych reform politycznych – choć oczywiście nie tylko tych – musi być nazywanie rzeczy po imieniu, musi być właściwe zredefiniowanie funkcjonujących pojęć. W przypadku pojęcia “Holokaustu”, które stało się nieprecyzyjnym hasłem w sensie historycznym, za to wybuchowym w ideologicznym, należy zaznaczyć, że nie chodzi o negowanie cierpienia Żydów, że nie chodzi o zaprzeczanie funkcjonowania niemieckich obozów koncentracyjnych, że nie chodzi o łapanki, rozstrzeliwania, wywózki, getta, że nie chodzi o całą antyżydowską politykę III Rzeszy. Temu wszystkiemu nikt obiektywnie analizujący wydarzenia nie może zaprzeczyć. Chodzi natomiast o przywrócenie właściwych proporcji tych zjawisk; chodzi o zdanie sobie sprawy z wpływu i celów różnych światowych sił pragnących dzisiaj utrzymać status quo obowiązujących wersji, z których czerpią one materialne i pozamaterialne korzyści i wykorzystują je do niecnych celów; chodzi o przeciwstawienie się uzurpacji i monopolizacji cierpienia; chodzi o przyznanie, że ofiary wojny rozpętanej przez socjalistyczną utopię, to nie tylko Żydzi, że w sumie stanowią oni kilka procent wszystkich jej ofiar i że w wojnie tej chodziło o ważniejsze cele niż prześladowanie Żydów czy też usunięcie ich z Europy. Poznanie prawdziwej skali wydarzeń i ich przebiegu, pozwoli na ustalenie czy mamy do czynienia z liczebną wyjątkowością zdarzenia określanego mianem Holokaustu – co próbuje się wykorzystać nawet w sensie teologicznym – czy też uczestniczymy w serwowanej nam fikcji o groźnych konsekwencjach dla całej ludzkości. W każdej publikacji i wypowiedzi na te tematy należy zachować obiektywizm i rozpatrywać racje obu stron chcących zaprezentować swoje argumenty. Stanowisko strony oficjalnej znane jest każdemu, jednak aby rzetelnie zrozumieć losy wydarzeń wojennych i naprawdę oddać hołd wielu niewinnym ofiarom wojny, należy poważnie pochylić się nad wszystkimi dokumentami, odrzucić ideologiczną ich interpretację, pozbyć się pozamerytorycznych nacisków. Aby służyć Prawdzie i nie kpić z prawdy historycznej należy pozbyć się cenzury, autocenzury, penalizacji wypowiedzi, należy przyznać się do słabości głoszonych oficjalnie tez, jako pierwszego kroku do pisania rzetelnej historii. Wypowiedź prof. Van Pelta chciałoby się widzieć właśnie w tej ostatniej kategorii – przyznania się do porażki, przyznania się do tego, że znaczna część, czy jak to woli prof. Van Pelt – “99-procent” oficjalnej teorii nie opiera się na weryfikowalnych faktach. Van Pelt przyznaje śmiało, że “Holokaust” w formie obecnie nam wpajanej nie może pozostać tam gdzie jest dotychczas, że nie można “umocować Holokaustu w jakiejś specjalnej kategorii i domagać się tego aby tam pozostał”, bowiem byłoby to przyznaniem racji dokumentom, rzetelnym świadkom oraz zwykłej logice, nade wszystko zaś byłoby  przyznaniem się do porażki, byłoby, jak twierdzi “właściwie daniem za wygraną negacjonistom Holokaustu, którzy domagają się jakiegoś rodzaju specjalnych dowodów”. Tak, niezależni badacze historii,  domagają się dowodów, domagają się po prostu dowodów i wcale nie żądają “specjalnych dowodów”, lecz wołają o otwartą debatę naukową. Czy i w jakim stopniu przyznanie o słabości oficjalnej wersji Holokaustu będzie wykorzystane, czy nie zostanie ono wprzęgnięte w budowę jeszcze bardziej zmitologizowanej wersji żydowskiej Haggady, pozbawionej nawet szczątków obozowych -  czas pokaże. Póki co należy przyjąć to stwierdzenie w nadziei, że pozwoli otworzyć oczy wątpiącym, zdezorientowanym, zagubionym i umożliwi wolne i bezkompromisowe badanie historii. Lech Maziakowski

Polska stać będzie u boku Izraela! Czy Lech Kaczyński drugim Szaronem? A może kimś znacznie więcej? W poszukiwaniu odpowiedzi na tak postawione pytanie sięgnijmy na początek do oficjalnej wizyty w dniach 10-13 września 2006 r. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Izraelu w związku z 60 rocznicą powstania państwa Izrael.

PORTAL SPOŁECZNOŚCI ŻYDOWSKIEJ JEWISH.ORG.PL zamieszcza na tę okoliczność informację PAP, w której czytamy: „Prezydent Kaczyński w przemówieniu zaznaczył, że pochodzi z kraju, z którego pochodzi też bardzo znaczna część diaspory żydowskiej. W ocenie prezydenta to właśnie szczególnie łączy Polskę z Izraelem i dlatego chcemy jak najlepszych stosunków. - Osiągamy je - ocenił. Słowa prezydenta RP o polsko-żydowskiej przeszłości i bezprecedensowe deklaracje, że Polska stać będzie u boku Izraela, wywołały aplauz zebranych.”

http://www.jewish.org.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1456&Itemid=57

 I dalej: „Polska to miejsce, gdzie ponad 800 lat trwała żydowska diaspora. I że tutaj rozwijała się żydowska kultura, m.in. żydowski renesans, żydowskie oświecenie - mówił prezydent. Jak zaznaczył, chciałby, żeby młodzi obywatele Izraela wiedzieli, jaki udział mieli ich rodacy w historii Polski, w powstaniach narodowych, i jaką rolę odegrali w tworzeniu polskiej literatury i kultury.” W artykule Macieja Konarskiego z dn. 13.09.2006 r. zamieszczonego na

http://www.psz.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=3213

czytamy: „Polska jest przyjacielem Izraela, który zawsze może na Polskę liczyćzadeklarował polski prezydent” „Podczas poniedziałkowego spotkania Kaczyńskiego z prezydentem Izraela Mosze Kacawem ten ostatni nawiązał do historii i holokaustu. „Pamiętamy z bólem, że na ziemi polskiej wydarzyła się najstraszniejsza tragedia narodu żydowskiego. Na ziemi polskiej działali naziści i ich kolaboranci, dążąc do zagłady narodu żydowskiego” powiedział. „Jest prawdą, że na ziemi polskiej doszło do wielkiej tragedii, zbrodni, jaką był holokaust” odparł Lech Kaczyński podkreślając jednak twardo, że „tragedię przygotował i zrealizował reżim niemiecki, nazistowski”. Zauważmy, że Mosze Kacaw najwyraźniej odwoływał się w tym miejscu do paszkwilu Grosa „Sąsiedzi”, który to paszkwil podżyrował Lech Kaczyński wstrzymując – jako Minister Sprawiedliwości – ekshumację zwłok w Jedwabnem. Swoje zrobił i teraz mógł podkreślać twardo jedynie na użytek ogłupienia Polaków – no bo nie Żydów, którym wyświadczył przysługę. I dalej czytamy: „W poniedziałek Prezydent RP uczestniczył w uroczystości otwarcia wystawy „Za Naszą i Waszą Wolność”, poświęconej udziałowi obywateli pochodzenia żydowskiego w wojsku polskim. Prezydent Kaczyński wygłosił wykład na temat „Stosunków polsko-żydowskich i polsko-izraelskich”. Jak powiedział Lech Kaczyński, Żydzi byli obecni w polskich siłach zbrojnych już w powstaniu kościuszkowskim. Jego zdaniem, taka wystawa „to klucz do przełamywania pewnych obustronnych stereotypów”.” Z tego wyżej już podanego wyłania się nam obraz, że zdaniem Lecha Kaczyńskiego Polska należy się jednakowoż Polakom jak i Żydom. No i Żydom należy się jeszcze dodatkowo odszkodowanie za utracone mienie w czasie II wojny światowej. Upomniał się oto Yohilel Lekiet - przedstawiciel Światowego Kongresu Żydów. A na to L. Kaczyński: „„jest w tej chwili projekt polskiej ustawy w tym zakresie”. „W tej chwili spór dotyczy nie zasady tylko procentu”Na okoliczność odszkodowań dla Żydów L. Kaczyński jechał na tę wizytę już przygotowany, a nie z pustymi rękoma. Załatwił mu to Marszałek Sejmu RP Marek Jurek wraz z Sejmem RP. Ten sam Marek Jurek, który pierwszy wprowadzał Chanukę do sejmu składając w sejmie, jako Marszałek Sejmu RP, życzenia Żydom z okazji ich święta Chanuka. No bo przecież L. Kaczyński nie mógł tylko powiedzieć twardo Żydom, że da się to jakoś kiedyś zrobić. Szczegóły tu: Zadymy sejmowe a sprawa odszkodowań dla Żydów ‑ kontekst wyborczy.

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2664

Z artykułu Macieja Konarskiego dowiadujemy się jeszcze innej ciekawej rzeczy. Otóż – udało się obejść Ministra Edukacji Narodowej Romana Giertycha [w rządzie Jarosława Kaczyńskiego] uznawanego w Izraelu za antysemitę. Sprawa dotyczyła koordynacji wizyt edukacyjnych młodzieży izraelskiej w Polsce. Okazuje się, że na życzenie Żydów Jarosław Kaczyński - na kilka tygodni wcześniej przed wizytą swego brata Lecha w Izraelu – powołał specjalnego pełnomocnika do tych celów. Warto by było teraz spytać Jarosława Kaczyńskiego o personalia tego pełnomocnika. Zaś Romana Giertycha wypada zapytać: czy warto było zakładać jarmułkę na głowę w Jedwabnem? A jak wyglądają te nowe zasady wycieczek młodzieży żydowskiej do Polski to można zobaczyć tu:

http://www.youtube.com/watch?v=nu6t9YmHvT4&feature=player_embedded

Lech Kaczyński podczas tej wizyty zaprzeczył temu jakoby Radio Maryja prowadziło jakąś walkę z Żydami, no i że ono się zmienia. Komentarz do tego twierdzenia na razie pozostawmy na później. W miesiącu lutym 2006 r. – jak można sądzić w ramach przygotowań do wrześniowej wizyty w Izraelu - Żydowska Agencja JTA podała:

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2476  

Prezydent Kaczyński porównał siebie do izraelskiego premiera Ariela Szarona, "prawdopodobnie jako jedyny przywódca europejski". Podkreśla też, że polski ambasador w Izraelu potępił terroryzm palestyński, co - jak pisze - "wywołało wrzaski oburzenia ze strony niektórych jego europejskich kolegów". „Jak przypomina autor, Lech Kaczyński jeszcze jako minister sprawiedliwości w rządzie premiera Buzka (w latach 2000-2001) "przeforsował pełne ujawnienie masakry Żydów w Jedwabnem", a później, jako burmistrz Warszawy, aktywnie poparł budowę Muzeum Historii Żydów Polskich w stolicy.” Swe przywiązanie do Izraela – i wypełnianie deklaracji „Polska stać będzie u boku Izraela” – Lech Kaczyński potwierdzał również później swym działaniem jako Prezydent RP. Wprowadził on do Pałacu Prezydenckiego zwyczaj obchodzenia żydowskiego święta „Chanuka”. Regularnie odwiedzał Synagogę Nożyków w Warszawie. Odznaczał Żydów wysokimi polskimi odznaczeniami państwowymi, co byłoby zrozumiałe, gdyby te odznaczenia były przyznawane za odbudowę polskiej suwerennej państwowości, a tym czasem popatrzmy: Odznaczeni zostali:

za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, za zasługi dla odrodzenia polskiej społeczności żydowskiej w wolnej Polsce: KRZYŻEM KOMANDORSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI

Pan Piotr Krzysztof KADLČIK

za wybitne zasługi w działalności na rzecz dialogu polsko-żydowskiego KRZYŻEM OFICERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI

Pan Krzysztof Symcha KELLER
Pan Michael Joseph SCHUDRICH

KRZYŻEM KAWALERSKIM ORDERU ODRODZENIA POLSKI

Pani Joanna Małgorzata PODOLSKA-PŁOCKA
Pan Marek SZUKALAK

za zasługi dla odrodzenia polskiej społeczności żydowskiej w wolnej Polsce ZŁOTYM KRZYŻEM ZASŁUGI

Pan Yosef EREZ *
Pan Michał Stanisław SAMET.

Więcej tu: Nie będziesz miał cudzych bogów przede Mną

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2792

To raczej władze Izraela powinny dać swe odznaczenia za te osiągnięcia – no cóż, ale jak się stoi u boku Izraela … Po katastrofie pod Smoleńskiem 10.04.2010 r. Naczelny Rabin Polski Michael Schudrich w wywiadzie dla The JewischWeek (Tuesday April 20, 2010 26 Nisan 7670):

http://www.thejewishweek.com/news/international/%27we_lost_friend%27  

Tłumaczenie tu: http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2548

mówił o Lechu Kaczyńskim: Straciliśmy przyjaciela.  Jako Prezydent Polski, Lech Kaczyński z całą siłą i szczerze wspierał Izrael oraz naszą tutejszą żydowską społeczność: Ostatnio,  bardzo mocno przeciwstawił się Raportowi Goldstone’a, przygotowanemu dla ONZ, w którym oskarża się Izrael o dokonanie przestępstw wojennych w Gazie. 

- Lech Kaczyński był pierwszym prezydentem, który zapalił świecę z okazji święta Chanukah w pałacu prezydenckim.  Od trzech lat mam honor kierować tą ceremonią.

- W grudniu 2008 r. jako pierwszy polski prezydent odwiedził synagogę Nożyka, centrum życia społeczności żydowskiej w stolicy, aby zapalić pierwszą świecę Chanukah.

- Jako jeden z pierwszych popierał idee utworzenia w Warszawie Muzeum Żydowskiego, które obecnie tam się wznosi.”

„Brakuje mi słów, aby opisać ból, i cierpienie całego narodu. Straciłem przyjaciół. Żydzi i Izrael stracili przyjaciół.

Przyjaciele, których straciliśmy, walczyli, aby uczynić Polskę lepszą i Polska już jest lepsza dzięki nim.” I ma rację rabin – tyle tylko, że nie dopowiedział, że Polska dzięki nim jest lepsza [a może dużo lepsza], ale dla Żydów. Nic też dziwnego w tym, że Lechowi Kaczyńskiemu należy się Wawel – zdaniem Żydów. Czytaj: Na Wawel za kładzenie podwalin pod budowę państwa żydowskiego na ziemiach polskich - http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2521

I żeby była sprawa jasna, to nie tylko Kaczyńscy i PiS zasługują na bardzo wysokie uznanie Żydów, ale i pozostali uczestnicy kanciastego stołu rządzący Polska od 1989 r. W informacji PAP, msu /10.01.2006 23:09 w „Obecność w UE to sprawa fundamentalna" Prezydent Lech Kaczyński powiedział podczas spotkania z dyplomatami m.in.: "Fundamentalną sprawą jest dla nas przynależność do UE" - podkreślił prezydent. "Traktujemy to jako poważny sukces" - dodał. „Kaczyński wyraził też przekonanie, że stosunki z Izraelem, które istotnie poprawiły się w ostatnich kilkunastu lat obecnie "przybiorą nową jakość" – no i jak już wyżej pokazano przybrały. A przytoczona już żydowska agencja JTA 10.02.2006 r. podała: "Od upadku komunizmu Polska - kraj, który Żydzi tak lubią nienawidzić - prowadzi konsekwentnie proamerykańską i proizraelską politykę" - ocenia Taube.” Powróćmy teraz do wypowiedzi L. Kaczyńskiego w Izraelu: „Polska to miejsce, gdzie ponad 800 lat trwała żydowska diaspora. I że tutaj rozwijała się żydowska kultura, m.in. żydowski renesans, żydowskie oświecenie - mówił prezydent. Jak zaznaczył, chciałby, żeby młodzi obywatele Izraela wiedzieli, jaki udział mieli ich rodacy w historii Polski, w powstaniach narodowych, i jaką rolę odegrali w tworzeniu polskiej literatury i kultury.” „Prezydent Kaczyński wygłosił wykład na temat „Stosunków polsko-żydowskich i polsko-izraelskich”. Jak powiedział Lech Kaczyński, Żydzi byli obecni w polskich siłach zbrojnych już w powstaniu kościuszkowskim.” „Podczas spotkania z młodzieżą w Yad Vashem prezydent był też pytany o Radio Maryja. Lech Kaczyński, odpowiadając, zaznaczył, że radio „się zmienia”, a ponadto „myli się” ten, kto myśli, że na jego antenie jest prowadzona jakaś walka z Żydami.” Do tego dodajmy: "… pomimo dramatu historii i wszelkich złych prognoz, żydowska nauka i żydowskie życie mogą odrodzić się w Polsce na najwyższym poziomie, kształtując przyszłość polskich Żydów i kierując ich na drogę Tory, która stanowi o istocie żydowskiej tożsamości. Oby dzieło rozpoczęte prze Pardes Lauder mogło być kontynuowane i oby stało się fundamentem dla odbudowy prawdziwego żydowskiego życia w Polsce, jeżeli nie w tym, to na pewno już w przyszłym pokoleniu.” – krakowski rabin Sacha Pecaric -  http://www.pardes.pl/old/o_nas.html

Więcej: Dwa żywioły antypolskie wiszące  nad Polską

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2438

Wyłożono nam Polakom  jasno i dobitnie, że Polska w jednakowym stopniu należy się Żydom jak i Polakom, a z uwagi na to, że Polaków we wszystkich obszarach zepchnięto do roli niewolników [do czego nieodzowna była Unia Europejska], to w zasadzie należy się Żydom. Realizacja dla nich odszkodowań to przypieczętuje. W odpowiednim czasie dołożony zostanie do tego koronny argument w postaci Jana Pawła II wkładającego karteczkę w ścianę płaczu. Dlatego też teraz „Polska stać będzie u boku Izraela” – jak zapewniał Lech Kaczyński. No i aby stała trzeba było się spotykać w Fundacji Batorego Żyda Sorosa [PiS w Fundacji Batorego George’a Sorosa

- http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467

i trzeba było zadbać o to, aby wykluczeni tym kursem Polacy nie spotkali się nad urną wyborczą, bo grozi to katastrofą misternego planu oszustwa. Pomijając już PO, SLD i PSL – którzy również stoją u boku Izraela, to u boku Izraela stoi nadal Jarosław Kaczyński wraz ze swoim PiS. No i u boku Izraela stoją wszyscy popierający J. Kaczyńskiego i PiS. W ten oto sposób stoi - póki co - u boku Izraela Radio Maryja – o czym zapewniał Lech Kaczyński mówiąc w Izraelu, że radio to „się zmienia”. Czy przyjdzie otrzeźwienie? Może propagatorzy Kaczyńskiego i PiS otrzeźwieją

http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2832

Nie płaczcie więc Polacy nad ofiarami katastrofy pod Smoleńskiem, ale płaczcie nad sobą samym, nad waszymi dziećmi i wnukami waszymi, bo zgotowaliście im [aczkolwiek nie wszyscy] los niewolników na polskiej ich ojczystej ziemi. Oby Lech Kaczyński nie okazał się tym, który wprowadził Żydów do ziemi obiecanej zwanej Polin.

Boguchwała, A.D. 30 września 2010 r. – mgr inż. Józef Bizoń

Pogrom Konarmii Budionnego Bitwa pod Komarowem stoczona 31 sierpnia 1920 roku, w wyniku której rozbita została Konarmia Budionnego, była największą bitwą kawaleryjską w XX wieku. Wymarsz 25 sierpnia 1 Armii Konnej spod Lwowa w kierunku na Zamość i Lublin na odsiecz wojskom Tuchaczewskiego mógł okazać się bardzo groźny dla polskich oddziałów ścigających uciekających żołnierzy Frontu Zachodniego. Dlatego też Naczelne Dowództwo Wojska Polskiego zarządziło przygotowanie operacji mającej na celu zniszczenie szerzącej panikę wśród polskiej piechoty Konarmii Siemiona Budionnego. Powodzenie tej operacji pozwoliłoby na zintensyfikowanie działań ofensywnych w Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu oraz szybkie wyparcie bolszewików za Zbrucz. Przeznaczone do walki z Konarmią polskiego ugrupowanie składało się z grupy gen. Stanisława Hallera (13 DP i 1 Dywizja Jazdy), 2 Dywizji Piechoty Legionów płk. Michała Żymierskiego, 10 DP gen. Lucjana Żeligowskiego oraz słabej liczebnie, ale bitnej ukraińskiej dywizji płk. Marko Bezruczki. Pod Zamość Budionny na czele swych 6 tysięcy żołnierzy dotarł dopiero 29 sierpnia. Garnizon miasta, składający się z 31 pp kpt. Mikołaja Bołtucia oraz wspomnianej dywizji ukraińskiej Bezrruczki, przez dwa dni odpierał kolejne ataki  zdecydowanie silniejszego przeciwnika. Rankiem 31 sierpnia pod Zamość przybyły pierwsze jednostki 13 DP. Budionny zagrożony rozbiciem swej armii, podjął decyzję wycofania się w kierunku Hrubieszowa. W pościg za Konarmią wyruszyła polska 1 DJ płk. Juliusza Rómmla, składająca się z 6 BJ płk. Konstantego Plisowskiego (w jej skład wchodził słynny 1 Pułk Ułanów Krechowieckich płk. Sergiusza Zahorskiego oraz 12 Pułk Ułanów Podolskich rtm. Tadeusza Komorowskiego i 14 Pułk Ułanów Jazłowieckiech kpt. Michała BelinyPrażmowskiego), 7 BK płk. Henryka Berezowskiego oraz 8 Pułku Ułanów im. Ks. Józefa Poniatowskiego rtm. Konela Krzeczunowicza. Polska dywizja liczyła ok. 1500 żołnierzy i dysponowała 70 ckm oraz 12 działami. Polscy ułani dotarli do Komarowa, którego ludność powitała im niezwykle serdecznie. „Nigdzie więcej nie spotkałem – wspominał Stefan Dembiński -  takiej szczerej serdecznej przychylności dla żołnierza jak w tych stronach. Żaden ułan i koń nie opuścił głodny ich gościnnych progów, a co ważniejsza, unosił ze sobą cząstkę ich serca i świadomości, że walczy za wielką i sprawiedliwą sprawę”. Z kolei ppor. Bronisław Wojciechowski napisał:„A zwycięstwo było nam w tym dniu pisane. Zwiastowało nam o tem nasze przeczucie własne, tajemne. Zwiastowały działa nasze, które grzmiały jakoś więcej tryumfalnie, niż dni ubiegłych. Zwiastowały dzwony zwycięstwo co biły w kościele pobliskim, gdzie przed godziną ksiądz z monstrancją błogosławił nas, jadących na bój śmiertelny. Klęczeli wieśniacy przed chatami błagając Pana Zastępów o zwycięstwo dla braci, szlochały kobiety, wyciągające ręce ku niebiosom i żegnając nas pobożnem <Boże błogosław>, kiedyśmy w pędzie już bitewnym gnali za wrogiem. A słońce jasne i piękne po raz pierwszy od dni wielu uśmiechało się ku nam w tysięcznych blaskach i wzniecało pełną radość życia”. W wielkiej bitwie kawaleryjskiej, która trwała przez cały dzień 31 sierpnia, wzięło udział 6 pułków polskich oraz 10 bolszewickich (z 11 i 6 Dywizji Jazdy). Kronikarz tego boju,  rotmistrz Kornel Krzeczunowicz, tak zapisał: „Owego dnia Dywizja Jazdy miała iść jako boczne ubezpieczenie 13 Dywizji Piechoty, w kierunku północnym na Cześniki. Już o godzinie 7 natyka się swoim pierwszym rzutem na oddziały armii konnej u zachodniego krańca bagien komarowskich we wsi Wolica Śniatycka i w ten sposób dochodzi na wyżynie na północ od linii bagien do największego w XX wieku, całodziennego boju konnego i śmiem twierdzić - największego od 1813 roku. Takiego boju nie było przez następne 107 lat”. Dla przebiegu bitwy pod Komarowem najbardziej istotne były szarże pułków 7 Brygady Jazdy, wykonane w godzinach rannych. Płk Brzezowski wspominał: „ Po zorientowaniu się w terenie i przestudiowaniu mapy wiedziałem, że muszę zająć jak najprędzej wzgórze 255, na północ od Wolicy Śniatyckiej. Był to punkt dominujący, który umożliwiał obserwację aż po Sitno. Posiadanie tego wzgórza zabezpieczało 6 Brygadzie podejście i dawało podstawę do rozpoczęcia właściwej naszej akcji, jednym słowem, wzgórze 255 było kluczem sytuacji. Na całym długim południowym stoku wzgórza 255, które ciągnie się w kierunku wschodnim na Śniatycze, nie mogłem na razie stwierdzić nieprzyjaciela; artyleria nieprzyjaciela strzelała z kierunku Cześniki. 2 Pułk Szwoleżerów i 8 ułanów zbierały się szybko. 9 pułku nie było, miałem więc tylko dwa pułki”. Po zdobyciu wzgórza 255, bolszewicy podjęli kontratak, przeprowadzony wielkimi siłami. „Widziałem, że pułk ten – wspominał Henryk Berezowski -  tak potężnego uderzenia wytrzymać nie jest w stanie i że będzie w krótkim czasie z dużymi stratami zepchnięty na Wolicę Śniatycką, a może nawet zawahać się i nawróci przed szarżą. A jednak ta szczupła garstka szwoleżerów ani na moment się nie zawahała: słyszę ich zdecydowany okrzyk "hurra" i już tworzy się jedna skłębiona masa - walka wręcz się rozpoczęła. (…) W tym tak krytycznym momencie podjeżdża do mnie galopem major Dembiński, d-ca 9 Pułku Ułanów, melduje swoje przybycie z pułkiem. Nocował w Tyszowcach, od godz. 5 jest w marszu i przebył już 20 km. Pokazuję mu, co się dzieje na wzgórzu i daję rozkaz do szarży. Major Dembiński galopem podjeżdża do swojego pułku, widać jak w galopie wyjeżdżają taczanki, a za nimi szykuje się pułk do natarcia. Obawiam się, że szwoleżerowie nie wytrzymają aż do przybycia 9 Pułku Ułanów i śledzę wciąż marsz tego pułku, a chociaż ułani szybko się posuwają, mam wrażenie, że trwa to bez końca. 2 Pułk Szwoleżerów wytrzymał. Szarżował raz po raz i podtrzymywał walkę konną z niezwykłym męstwem nie ustępując terenu. Walka się wzmogła”. Około godziny 10. uderzył 9 Pułk Ułanów po dowództwem majora Stefana Dembińskiego. Na jego rozkaz ruszył 1 i 2 szwadron. „Zawahały się szeregi bolszewickie,- wspominał Tadeusz Machalski - zamarł krzyk przeraźliwy, który przechodził już w nutę zwycięstwa. A kiedy oba szwadrony, nie zważając na przewagę liczebną rozsypanych na polu nieprzyjaciół, wbijają się między nich klinem - zawracają bolszewicy w pośpiesznej ucieczce ku Cześnikom. Mimo zmęczenia poprzednich dni pędzą za nimi nasi ułani. Już dopadają pojedynczych grupek nieprzyjaciół, sieką, biją, rąbią. Konie choć upadają na mokrej zaoranej ziemi, dobywają wszystkich sił, aby jeźdźcom swoim dać możność doścignięcia wroga. Zda się pościg zmieni się w klęskę zupełną bolszewików. Coraz bezładniejsze wielkie ich kupy uchodzą przed rozhukanym, choć słabszym liczebnie przeciwnikiem”. Jednak bolszewicy rzucili do walki nowe siły i zepchnęli Polaków. „Kryzys osiągnął swój szczyt – wspominał Stefan Dembiński. Dowódca brygady wraz z rotmistrzem Morawskim kierują sami ogniem baterii. Artylerzyści z oparzonymi rękami obsługują działa, obok istna reduta karabinów maszynowych zieje żywym ogniem wprost przed siebie na wschodnią część Wolicy Śnatyckiej. Tam właśnie ześrodkowało się natarcie nieprzyjacielskie, szukające naszego skrzydła. Na szczęście bagnista łączka uniemożliwiała szybkie posuwanie się w konnym szyku. Ześrodkowany ogień zmusił nieprzyjaciela do szukania zasłony poza domami wsi. Na przedpolu kotłuje się nadal. Nie rozumiesz kto kogo bije, kto zwycięża, ale każdy doświadczony żołnierz czuje, że długo nie trzeba będzie czekać na załamanie - musi ono nastąpić lada chwila. Zdawałem sobie sprawę, że pułk poniósł bardzo ciężkie straty, że napięcie nerwowe jest ogromne, że jeżeli nastąpi załamanie i odwrót, to będzie on ucieczką, której się nie da tak łatwo opanować. Potrzebne będą do tego świeże oddziały. Osobiście nie miałem już żadnych odwodów, a zatem straciłem możność interwencji. Znając swoich oficerów wiedziałem, że nie ustąpią żywi z placu; dalsza ingerencja w walkę była bezcelowa. Doskoczyłem więc do moich karabinów maszynowych, zsiadłem ze swojej broczącej krwią kasztanki i postanowiłem tu pozostać dla zorganizowania ewentualnej osłony odwrotu. Do załamania szczęśliwie nie doszło”. W tym momencie na pole bitwy przybyły galopem 1 i 14 Pułk Ułanów. Jak huragan ruszyły do walki zmiatając przed sobą wszystko co napotkał. W słońcu błysnęły szable ułańskie. Jak łan maków zakwitły czerwone otoki Krechowiaków, którzy rozwinięci w ławę zbliżali się szybko wraz z Jazłowiakami. Jak nawałnica wpadli na pole bitwy i w ciągu kwadransa oczyścili cały plac z wojsk bolszewickich. „Pośpiesznie cofały się – pisał rtm. Wojciechowski - groźne przed chwilą watahy. Czego nie dokonały kule karabinów maszynowych i dział, kończyła szabla ułańska. Plac boju pozostał przy nas”. Zdecydowane wkroczenie 6 Brygady doprowadza w krótkim czasie do zupełnego przełomu położenia, dając dywizji zwycięstwo. O godzinie 11.30 zakończyła się porannaI faza bitwy. Bohaterem tej bitwy była 7 Brygada płk Henryka Brzezowskiego, która wzięła na siebie główny ciężar walk i od rana walczyła na polu bitwy. Po kilku godzinach przerwy, bolszewicy podejmują nowy atak. „W ostatnich blaskach zachodzącego – opisuje Dembiński - słońca migotały krzywe szable, łopotały czerwone chorągwie, a groźne krzyki i dzikie wycia rozdzierały powietrze. Obraz mrożący krew w żyłach. Nie było innego wyjścia, jak tylko zawrócić całą Brygadą i szarżować. Wszyscy czuli to instynktownie, nikt nie czekał na rozkazy. Wszystkie karabiny maszynowe wytrysnęły na grzbiet wzgórza, które panowało nad całą okolicą i otworzyły ogień. Artyleria odprzodkowała i już widać było w zapadającym zmroku błyski jej wystrzałów. 9 Pułk Ułanów, który maszerując na ogonie kolumny był najbardziej narażony, dosiadł natychmiast koni. Padły ostre słowa komendy. Oficerowie z dobytymi szablami wyskoczyli przed front oddziałów. Za ich przykładem pułk ruszył w stronę przeciwnika, najpierw stępem, rozmyślnie szanując swoje konie, by w ostatniej fazie szarży wszystko z nich wydobyć. W między czasie nasze karabiny maszynowe zbierały krwawe żniwo. Nieprzyjaciel natychmiast zwolnił tempo”. 8 pułk ułanów rozpoczyna ostatnią szarżę: „rotmistrz Krzeczunowicz płazem szabli wprowadza swego przemęczonego deresza w cwał, i już pułk całym impetem rusza do szarży i w mgnieniu oka pokrywa odległość kilkudziesięciu zaledwie kroków, dzielącą go jeszcze od wroga. Tej niezwykle silnej szarży nie wytrzymał nieprzyjaciel. Przyjął ją salwą z pistoletów, ledwie dosłyszalną wśród naszych gromkich "hurra" i natychmiast podał tyły”. Zakończenie bitwy nastąpiło już o zupełnym zmroku, czerwona kawaleria przepadła w ciemnościach przepadającej nocy. „Spokój, pustkę i kojącą ciszę – napisał Machalski - przyniosła nastająca noc, a ogromna biała tarcza księżyca rozlała swe mdłe i zimne światło na pola i gaje, na których odbywały się cały dzień tak gorąco zmagania tysięcy ludzi. Oto ostatnia walna bitwa, którą wydała sowiecka armia konna polskiej kawalerii. Bitwa została wygrana; siła bojowa armii konnej została tutaj złamana i więcej jej już nie odzyskała”. Pułkownik Juliusz Rómmel po zakończonej bitwie podziękował ułanom za bohaterską i zwycięską walkę, w której zginęło lub zostało rannych 300 kawalerzystów. Wszyscy oszołomieni byli sukcesem. Pokonali tego, który wcześniej siał panikę w ich szeregach. Zwycięstwo było jednym z najchlubniejszych wyczynów polskiej jazdy w kampanii przeciw bolszewikom.

Wybrana literatura:

T. Machalski – Ostatnia epopeja

Epizody kawaleryjskie

C. Leżeński – Zostały tylkoślady podków

H. Berezowski – Bitwa pod Komarowem

A. Wojda, B. Biszczan – Komarów. Ocalić od zapomnienia.

A. Pragłowski - Wspomnienia

Godziemba's blog

Izrael – hańba narodów – Norman Finkelstein Mamy prawo domagać się rozwiązań, które – jak wiemy – byłyby obiektywnie niesprawiedliwe, lecz subiektywnie korzystne dla naszych klientów. Alan M. Dershowitz, Listy do młodego prawnika Na stronie 161 Głosu za Izraelem Alan Dershowitz utrzy­muje, że Palestyńczycy odnieśli wymierne korzyści z izraelskiej okupacji. „Izraelska okupacja w przeciwieństwie do wszystkich innych obecnych okupacji – pisze – przyniosła Palestyńczykom znaczące pożytki, w tym znaczącą poprawę długości życia, opieki zdrowotnej i edukacji. Przyniosła ona także zmniejszenie śmiertelności niemowląt”. Pomińmy, że Dershowitz nigdzie nie wspomina, z jakimiż to „innymi bieżącymi okupacjami” porów­nuje tę izraelską, oraz że historycznie rzecz biorąc wiele innych ludów – może nawet większość – odniosła jakieś korzyści pod obcą okupacją. Prawdą jest, że – zwłaszcza w początkowych łatach okupacji – według standardowych wskaźników Palestyń­czycy cieszyli się pewną dozą dobrobytu. Jednak okolicznościom kształtowania się tego dobrobytu trzeba się bliżej przyjrzeć. Po pierwsze, warto przypomnieć, że przypuszczalnie w czasach Mandatu Brytyjskiego Palestyńczycy też odnieśli znaczące ko­rzyści z osadnictwa żydowskiego. Brytyjska Komisja Królewska (kierowana przez Peela) w swym miarodajnym raporcie z 1937 roku, po dokładnym rozpatrzeniu argumentów za i przeciw, stwierdziła: „Ogólnie rzecz biorąc, Arabowie mieli znaczący udział w materialnych korzyściach, jakie przyniosła Palestynie imigracja żydowska”

[1].( (Beyond Chutzpah – On the Misuse of Anti-Semitism and the Abuse of History) Palestine Royal Commission Report, Londyn, HMSO 1937, Cmd. 5479, Peel Com­mission, ss. 125-30 (por. s. 241).).Korzyści te jednak ulotniły się, by tak rzec, z dnia na dzień, kiedy ruch syjonistyczny dokonał w Pa­lestynie czystki etnicznej w 1948 roku. Gdyby jeszcze była ona uwarunkowana okolicznościami, nieoczekiwana i niezamie­rzona… Ale wśród historyków panuje coraz powszechniejsza zgoda, że zmuszenie palestyńskich Arabów do ucieczki było uprzednio zaplanowane, będąc w gruncie rzeczy częścią syjoni­stycznego planu stworzenia przeważająco żydowskiego państwa na terytorium przeważająco nieżydowskim [2] (Poparcie syjonistów dla „przeniesienia” Arabów poza Palestynę, zob. Norman G. Finkelstein, Image and Reality of the Israel-Palestine Conflict, wyd. drugie, Nowy Jork 2003, s. xii oraz cytowane źródła). Z tej perspektywy dyskusyjne jest, czy Palestyńczycy odnieśli korzyści z żydow­skiego osadnictwa w okresie Mandatu: dobrobyt stanowił po prostu epizod na drodze do ich ostatecznego zaplanowanego wywłaszczenia. Dokładnie to samo odnosi się do początkowych lat palestyńskiego dobrobytu na Zachodnim Brzegu i w Gazie. Jakkolwiek pojedynczy Palestyńczycy doświadczyli krótkiego okresu względnego dobrobytu, pozbawiono ich kluczowych zasobów i wielkich połaci bazy terytorialnej, zaś ich naturalna gospodarka była metodycznie niszczona – tak, że teraz stoi na granicy kompletnego załamania. Sara Roy, wykształcona na Harvardzie ekonomistka, obecnie badaczka Centrum Studiów Środkowo-Wschodnich Harvardu, dowodzi, że zaburzenia palestyńskiej gospodarki pod okupacją izraelską wykraczają poza objawy typowe dla te­rytoriów skolonizowanych i znajdujących się pod obcą domina­cją [3] (Sara Roy, The Gaza Strip: The Political Economy of De-Development, Waszyng­ton, DC 1995). Przyczyna tkwi w tym, że głównym celem Izraela nie był i nie jest wyzysk Palestyńczyków, ale raczej ich wywłaszczenie – i oczyszczenie jak największego obszaru Terytoriów Okupowanych na potrzeby wyłącznie żydowskiego osadnictwa. Wahania palestyńskiej gospodarki, włączając w to „dekadę gwałtownego wzrostu gospodarczego” i „znaczące podniesie­nie poziomu życia”, trzeba według Roy widzieć w kontekście późniejszego „uwstecznienia”, tj. systematycznego zawłasz­czania przez Izrael kluczowych palestyńskich zasobów na potrzeby żydowskiego osadnictwa, jak również wywłasz­czania i wynaradawiania samych Palestyńczyków. Jeśli, jak twierdzi Dershowitz, „izraelska okupacja [różni się czymś] od wszystkich innych obecnych okupacji”, to z zupełnie innych względów niż te, które wymienia. „Ideologiczne i polityczne cele Izraela okazują się być źródłem większego wyzysku niż w innych reżimach osadniczych – stwierdza Roy – ponieważ ograbia on rdzenną ludność z najważniejszych zasobów gospo­darczych – ziemi, wody i pracy – jak również z wewnętrznych możliwości wykorzystania tych zasobów”( [4] Ibid., ss. 3-5. Wyjątkowy charakter izraelskiej polityki gospodarczej na Terytoriach Okupowanych, zob. zwłaszcza Rozdz. 5, gdzie Roy m.in. pisze: Studium nt. Strefy Gazy opisuje szczególną kombinację warunków – no­wych form i mechanizmów niedorozwoju – rzadko spotykanych w innych środowiskach Trzeciego Świata, czego nie da się wytłumaczyć istniejącymi teoriami rozwoju. U podstaw tej szczególnej formy niedorozwoju Gazy znaj­duje się polityka izraelska, dająca pierwszeństwo sferze polityczno-narodowej kosztem sfery ekonomicznej. Widać to po dążeniu Izraela do przejęcia ziemi, a nie wyzyskaniu ekonomicznego potencjału żyjących na tej ziemi ludzi. Ideologiczny cel Izraela – stworzenie silnego państwa żydowskiego – zawsze brał górę nad chęcią osiągnięcia korzyści poprzez gospodarczy wyzysk ludności palestyńskiej, choć ten też miał miejsce. Izrael fizycznie usunął całe grupy Palestyńczyków z ich ziemi, innych zaś wywłaszczył z ich zasobów i mocy. W istocie rzeczy, w całej współczesnej historii Palestyny, Izrael jest pierwszym reżimem okupacyjnym, który świadomie, przy użyciu siły, wywłaszczył Palestyńczyków z ich ziemi, wody i pracy (s. 128). Przemyślana izraelska polityka przyzwolenia na indywidualny dobrobyt Pale­styńczyków przy równoczesnym podkopywaniu ich naturalnej gospodarki, zob. zwłaszcza Rozdz. 6 pracy Roy. Cytowane liczby, odnoszące się do populacji osadni­ków w Gazie, pochodzą właśnie z jej opracowania). W Strefie Gazy, na której przede wszystkim skupia się w swej pracy Roy, dys­kryminacyjna polityka Izraela ograniczająca Palestyńczykom dostęp do wody „ma szczególnie fatalne skutki dla rolnictwa, które jest największym konsumentem wody, stanowiąc trady­cyjne centrum działalności gospodarczej, jak również krajowej konsumpcji”. Roczne spożycie wody per capita oscyluje wokół 2400 metrów kwadratowych w przypadku osadników żydow­skich i 140 metrów w przypadku Palestyńczyków zamieszkują­cych Gazę, co daje stosunek 16:1. Izrael skonfiskował też bez­prawnie ponad 50% ziemi w Strefie Gazy, jedną czwartą ziemi w Gazie przyznając osadnikom żydowskim, których według izraelskiego Głównego Urzędu Statystycznego żyje tam 7,5 ty­siąca, co stanowi 0,6% ogólnej liczby mieszkańców Strefy (1,3 mln). „Przejmowanie coraz większego terenu przez państwo i tworzenie żydowskich osiedli – stwierdza Roy – miało dla rozwoju Gazy poważne skutki”, do których zaliczyć trzeba np. utratę ziem uprawnych oraz społeczne i gospodarcze problemy związane z potężnym przeludnieniem. W jednym z najgęściej zaludnionych zakątków świata, każdy żydowski osadnik otrzy­mał 85 razy więcej ziemi od przeciętnego Palestyńczyka ([5] Ibid., ss. 165-7, 175-81).Podobna polityka dyskryminacyjna realizowana jest na całych Terytoriach Okupowanych. Izrael i Terytoria zaopa­trywane są w wodę z dwóch źródeł: górskich warstw wodono­śnych oraz dorzecza Jordanu. Izrael wykorzystuje 79% wody z zasobów górskich, Palestyńczykom pozostawiając zaledwie 21%; jeśli chodzi o wodę z dorzecza Jordanu, Palestyńczycy nie dostają z niej nawet kropli – całość idzie na zaspokojenie potrzeb izraelskich. „Palestyńczycy nie korzystają z praw do swojej części wspólnych zasobów”, donosi B’Tselem, „zaś z biegiem czasu podział tych zasobów przybrał formę nader niesprawiedliwą”. W przypadku Izraelczyków roczne spożycie wody per capita na potrzeby domowe, miejskie i przemysłowe wynosi 128 metrów sześciennych; w przypadku Palestyńczy­ków na Zachodnim Brzegu jest to tylko 26 metrów sześcien­nych, co daje stosunek 5:1. B’Tselem charakteryzuje tę sytuację następująco: „Kilka miast na Zachodnim Brzegu zmuszonych jest – zwłaszcza latem – dysponować skromnymi zasobami wody w oparciu o plany rotacyjne. Wedle tych planów miesz­kańcy poszczególnych obszarów miasta mają dostęp do wody tylko kilka godzin dziennie. Dopływ wody do ich domów jest następnie odcinany i kierowany do innych części miasta (…). Plany rotacyjne są niezbędne z powodu zwiększonego zapotrzebowania na wodę w okresie upałów. Jednak, mimo że zapotrzebowanie zwiększa się zarówno wśród Palestyńczyków, jak i osadników izraelskich, reakcja Izraela ma charakter dys­kryminacyjny. Zwiększane są dostawy wody dla osadników, podczas gdy ilość wody dostarczana do miast palestyńskich nie tylko się nie zwiększa, ale czasem jest nawet zmniejszana”9[6] B’Tselem, Thirsty for a Solution: The Water Crisis in the Occupied Territories and Its Resolution in the Final-Status Agreement, Jerozolima, lipiec 2000, ss. 3-4, 8, 38, 43-4. Dane dla Zachodniego Brzegu i Gazy nie są bezpośrednio porównywalne; np. stosunek żydowskiego do palestyńskiego zużycia wody w Gazie obejmuje jej zużycie na potrzeby sektora rolniczego, podczas gdy w przypadku Zachodniego Brzegu obejmuje on wyłącznie potrzeby domowe, miejskie i przemysłowe; stosunek dla Gazy zestawia zużycie wody przez żydowskich osadników ze zużyciem przez Palestyńczyków, zaś w przypadku Zachodniego Brzegu z Palestyńczykami porów­nywani są Izraelczycy w ogóle.). W innym opracowaniu B’Tselem stwierdzono, że „ze względu na rolniczy charakter osiedli w Dolinie Jordanu (…) odmawia się Palestyńczykom możliwości korzystania ze znacznej części zasobów wodnych regionu”. W rzeczywistości zużycie wody przez niespełna 5 tysięcy żydowskich osadników w Dolinie Jordanu odpowiada 75% ilości, którą na cele domowe i komu­nalne wykorzystują całe 2 miliony palestyńskich mieszkańców Zachodniego Brzegu ([7] B’Tselem, Land Grab: Israels Settlement Policy in the West Bank, Jerozolima, maj 2002, s. 81.). W miarodajnym studium nt. izraelskiej polityki osiedleńczej na Zachodnim Brzegu B’Tselem ujawniło, że Izrael bezprawnie skonfiskował blisko połowę Zachodniego Brzegu (z wyłączeniem Wschodniej Jerozolimy), przyznając ponad 40% Zachodniego Brzegu 200 tysiącom nielegalnych żydowskich osadników, stanowiących niespełna 10% ogółu ludności zamieszkującej te tereny. Żydowskie osiedla „unie­możliwiają utrzymanie znaczącego kontaktu terytorialnego między społecznościami palestyńskimi”, a tym samym „blo­kują możliwość powstania niepodległego, mającego szansę na przetrwanie, państwa palestyńskiego”; „drastycznie ogra­niczają Palestyńczykom możliwość rozwoju gospodarczego, szczególnie jeśli idzie o rolnictwo”; „ograniczają palestyńskim społecznościom możliwości rozwoju miast, w niektórych przy­padkach całkowicie ten rozwój blokując”. Na szczególną uwagę zasługuje konkluzja B’Tselem: „Na Terytoriach Okupowanych Izrael powołał do życia reżim oparty na dyskryminacji, stosując na jednym terenie dwa odrębne systemy prawne i uzależniając prawa jednostki od jej narodowości. Jest to jedyny tego rodzaju reżim na świecie – przypominający niesławne reżimy przeszło­ści w rodzaju apartheidu w RPA”( [8] Ibid., ss. 12, 31, 94-5, 104. W raporcie ujawniono też inne istotne fakty: w latach „procesu pokojowego” z Oslo, populacja żydowskich osadników na Zachodnim Brzegu niemal się podwoiła, zaś całkowita populacja osadników na Zachodnim Brzegu, z uwzględnieniem Wschodniej Jerozolimy, zwiększyła się z 247 tys. do 375 tys., przy czym nie ewakuowano choćby jednego żydowskiego osiedla. Najszybszy wzrost liczby nowych osiedli miała miejsce w r. 2000, za rządów Baraka (ss. 4, 12). W 2003 r. izraelski Główny Urząd Statystyczny szacował liczbę żydowskich osadni­ków na Zachodnim Brzegu (z wyłączeniem Wschodniej Jerozolimy) na 220 tys.). Dershowitz oznajmia, że ta „analogia” między Izraelem a Afryką Południową jest „fał­szywa, co można wykazać” (s. 204). Nie przedstawia jednak żadnych argumentów, które podważałyby wnioski B’Tselem. Twierdzi on też, że „nie ma żadnego powodu, aby z przyczyn moralnych bądź intelektualnych akurat Izrael szczególnie potę­piać za wywłaszczenia” (s. 198). Jednak jeśli uzasadnione było szczególne potępienie RPA, to równie uzasadnione wydaje się potępienie okupacji izraelskiej, która do złudzenia przypomina reżim apartheidu.W studium nt. perspektyw stojących przed gospodarką palestyńską, opublikowanym jeszcze przed wybuchem nowej intifady, George Abed, dyrektor Departamentu Środkowo- Wschodniego w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, stwierdził: „Na przyszłości gospodarki palestyńskiej cieniem kładzie się 27 lat okupacji oraz dalsze 4 lata surowych ob­ostrzeń «układu tymczasowego”, w którym to czasie realny dochód per capita spadł o blisko 25%”. Bez dwóch zdań okupacja (…) wywarła fatalny wpływ na kapitał ludzki i fizyczny, na bazę surowcową, na zewnętrzne stosunki handlowe i wszystkie inne aspekty życia (…). Niektó­re atuty, jakimi w przededniu okupacji dysponował Zachodni Brzeg (i w mniejszym stopniu Strefa Gazy) – wydajny sektor rolniczy z nieograniczonym dostępem do wody, kwitnący han­del ze wschodnią częścią Jordanii i innymi krajami arabskimi, silny sektor turystyczny, odpowiednia infrastruktura, świetny (jak na ów czas) system szkolnictwa podstawowego, rosnąca klasa specjalistów i przedsiębiorców – zostały zmarnowane w ciągu 27 lat gospodarczych represji i wyizolowania. Doszło do tego, że obecna sytuacja ekonomiczna, jeśli mierzyć ją na tle postępów poczynionych przez inne kraje w tym regionie, (…) jest gorsza niż w roku 1967([9] George Abed, „Beyond Oslo: A Viable Future for the Palestinian Economy”, w: Sara Roy (red.), The Economics of Middle East Peace: A Reassessment, Research in Middle East Economics, torn 3, Middle East Economic Association, Stamford, CT 1999, ss. 46-7.). Co więcej, ta trwająca dziesięciolecia okupacja w ogóle nie obciążyła izraelskiego skarbu. „Wręcz przeciwnie, Pale­styńczycy mieli znaczny udział w finansowaniu izraelskich wydatków publicznych” – co Meron Benvenisti, czołowy izraelski autorytet na Terytoriach Okupowanych, określił mianem „podatku okupacyjnego”. Ta wyegzekwowana od Palestyńczyków nadwyżka netto, ciągnął Benvenisti, „zadaje kłam izraelskim twierdzeniom, jakoby niski poziom wydat­ków publicznych i inwestycji [na Terytoriach Okupowanych] wynikał z ograniczeń budżetowych. Gdyby całą tę nadwyżkę zainwestowano w tym rejonie, zamiast przeznaczać ją na izra­elskie wydatki publiczne, można by znacząco podnieść jakość lokalnych usług, w szczególności zaś rozbudować lokalną infrastrukturę gospodarczą” ([10] Meron Benvenisti, 1986 Report – Demographic, Economic, Legal, Social and Po­litical Developments in the West Bank, Boulder, CO 1987, ss. 18-9; Arie Arnon i in., The Palestinian Economy – Between Imposed Integration and Voluntary Separation, Nowy Jork 1997, ss. 30-4; Roy, Gaza Strip, s. 195.) Według badań przeprowadzonych na zlecenie ONZ, od wybuchu nowej intifady sytuacja na Terytoriach Okupowanych graniczy z „katastrofą humanitarną” ( Komisja Praw Człowieka ONZ, The Right to Food: Report by the Special Rappor­teur, Jean Ziegler; Addendum, Mission to the Occupied Palestinian Territories (31 października 2003) (E/CN.4/2004/10/Add.2).. W szczegółowym opra­cowaniu Banku Światowego zamieszczono takie oto ponure statystyki: w latach 1999-2002 PKB (produkt krajowy brutto) i DNB (dochód narodowy brutto) na głowę skurczyły się odpo­wiednio o 40% i 45%. Bezrobocie sięga 40%, zaś 60% ludności żyje poniżej progu ubóstwa ustalonego na poziomie 2,10 dolara dziennie. Konsumpcja żywności spadła o 25% od roku 1998, zaś „silne niedożywienie, coraz powszechniej występujące w Gazie, osiągnęło alarmujący poziom 13,3%, co będzie miało poważne długofalowe konsekwencje dla zdrowia i rozwoju spo­łeczności palestyńskiej”. Całkowitemu załamaniu społecznemu zapobiegło jedynie wsparcie finansowe z zagranicy (głównie z Ligi Arabskiej, oraz – w nieco mniejszym stopniu – z Unii Europejskiej), jak również zaradność i wzajemna pomoc wśród samych Palestyńczyków. Co do tej ostatniej kwestii, z reguły pozbawiony sentymentów Bank Światowy odnotowuje: „Spo­łeczeństwo palestyńskie wykazało się wielkim poczuciem wspólnoty i siłą charakteru. Pomimo przemocy, trudności ekonomicznych i codziennych frustracji związanych z życiem w warunkach stanu wojennego, Palestyńczycy udzielają sobie pożyczek i dzielą się ze sobą w potrzebie, zaś rodziny w więk­szości zachowały pełną funkcjonalność. Nawet przy niedostat­ku formalnych zabezpieczeń, przypadki skrajnej nędzy są wciąż ograniczone – osoby dysponujące dochodem na ogół dzielą się z tymi, którzy są go pozbawieni. Zachodni Brzeg i Gaza za­mortyzowały poziom bezrobocia, który w wielu innych społeczeństwach doprowadziłby do rozpadu struktury społecznej”. Osiągnięcie to określone zostało jako „naprawdę imponujące”. Warto też odnotować, co Bank Światowy napisał nt. działań oenzetowskiej Agencji ds. Ochrony i Zatrudnienia (UNRWA), zwłaszcza zważywszy na permanentną krytykę kierowaną pod adresem tej instytucji. Instytucji, która – dodajmy – zajmuje drugie miejsce (po Autonomii Palestyńskiej) pod względem ilości usług społecznych dostarczanych na Terytoriach Oku­powanych, w tym opieki zdrowotnej, szkolnictwa i pomocy humanitarnej na rzecz uchodźców (stanowiących połowę całej populacji i ponad 70% mieszkańców Gazy). Jak czytamy w ra­porcie: „programy pomocowe UNRWA (…) wciąż cieszą się bardzo dużą estymą lokalnej społeczności” ([12] World Bank, Twenty-Seven Months – Intifada, Closures and Palestinian Economic Crisis: An Assessment, Jerozolima, maj 2003, ss. xi-xiv, 8-9, 21, 24-25, 31, 33-34, 48, 52-53, 57. Według tego opracowania, do grudnia 2001 r. izraelskie operacje woj­skowe spowodowały „czysto fizyczne zniszczenia” rzędu blisko miliarda dolarów. „Jeśli do tego uwzględnić zużycie sprzętu i infrastruktury, całkowite straty sięgają 1,7 mld dolarów”. „Największe straty dotyczą infrastruktury publicznej” (dróg i chodników, sieci wodnej i kanalizacyjnej, elektrowni i oświetlenia ulic, śmieciarek i kubłów na śmieci, itp.), przy czym „infrastruktura ta w większości finansowana była dzięki pomocy zagranicznej” (ss. xi, 17-9).). „Bezpośrednią przyczyną palestyńskiego kryzysu gospo­darczego” są według Banku Światowego restrykcje nałożone przez Izrael na przepływ palestyńskich towarów i osób przez granice, jak również w obrębie Terytoriów Okupowanych, zaś „nieodzownym warunkiem stabilizacji gospodarczej jest zna­czące poluzowanie obecnego reżimu wewnętrznych ograniczeń ruchu i godzin policyjnych, jak również zapewnienie łatwego dostępu do rynków zewnętrznych” ( World Bank, Twenty-Seven Months – Intifada, Closures and Palestinian Economic Crisis: An Assessment, Jerozolima, maj 2003, ss. xi-xiv, 8-9, 21, 24-25, 31, 33-34, 48, 52-53, 57. Według tego opracowania, do grudnia 2001 r. izraelskie operacje woj­skowe spowodowały „czysto fizyczne zniszczenia” rzędu blisko miliarda dolarów. „Jeśli do tego uwzględnić zużycie sprzętu i infrastruktury, całkowite straty sięgają 1,7 mld dolarów”. „Największe straty dotyczą infrastruktury publicznej” (dróg i chodników, sieci wodnej i kanalizacyjnej, elektrowni i oświetlenia ulic, śmieciarek i kubłów na śmieci, itp.), przy czym „infrastruktura ta w większości finansowana była dzięki pomocy zagranicznej” (ss. xi, 17-9 Amnesty International, analizując konsekwencje izraelskiej polityki godzin policyjnych i ograniczeń w ruchu, stwierdziła, że „jej wpływ na prawo [Pa­lestyńczyków] do pracy i osiągnięcia [przez nich] przyzwoitego standardu życia, wykształcenia i opieki zdrowotnej, jest druzgoczący”. Ustalono m.in., że „niektóre wioski bywają całkowi­cie odcięte, a tereny miejskie często przez dłuższy okres czasu poddawane są całodobowej godzinie policyjnej, podczas której nikomu nie wolno opuszczać domu”; „Przebycie kilku kilome­trów (tam, gdzie jest to w ogóle możliwe) zajmuje kilka godzin ze względu na długie objazdy związane z omijaniem osiedli i dróg izraelskich”; „Do roku 2000 większość spośród 1,3 mi­liona Palestyńczyków mieszkających w Gazie nigdy w życiu nie opuściło Strefy Gazy – obszaru o powierzchni 348 kilo­metrów kwadratowych”; „Główne drogi na Zachodnim Brzegu przeznaczone są dla samochodów izraelskich (wyróżniających się żółtymi tablicami rejestracyjnymi) oraz pojazdów wojsko­wych. Palestyńskie pojazdy, oznakowane zielonymi tablicami, mają zakaz poruszania się po tych drogach. W ostatnich latach przedstawiciele Amnesty International poza kilkoma dzielony­mi taksówkami [ang. shared taxi - taksówka równocześnie przewożąca kilku pasażerów zaintere­sowanych przejazdem zbliżoną trasą - przyp. tłum.] rzadko widywali na głównych drogach samo­chody z zieloną rejestracją. Palestyńczycy często poruszają się teraz wozami ciągnionymi przez osły bądź muły, co jeszcze trzy lata temu było dość rzadkim widokiem”; „Po ponownym zajęciu przez armię izraelską sześciu głównych miast na Za­chodnim Brzegu (…) w marcu-kwietniu2002 roku, przez kilka dni, a w niektórych przypadkach nawet tygodni, utrzymywano całodobową godzinę policyjną. Cywile zmuszeni byli do pozo­stawania w domach, a wszelki ruch na zewnątrz był zakazany (…). W Betlejem godzina policyjna obowiązywała przez kolej­ne 40 dni (…). Nablus pozostawał pod całodobową godziną po­licyjną przez pięć miesięcy po 21 czerwca 2002 roku, wyjąwszy jeden miesiąc, kiedy godzina policyjna obowiązywała jedynie w nocy”; „Palestyńskie pojazdy [w Gazie] tkwiły godzinami pomiędzy punktami kontrolnymi (…), podczas gdy ich kie­rowcy i pasażerowie z obawy, że zostaną zastrzeleni, nie mogli nawet opuścić samochodu”; „Ograniczenia ruchu i godziny policyjne zależą od decyzji wojska. Członkowie izraelskich sił bezpieczeństwa, wymuszając przestrzeganie obostrzeń, często uciekają się do użycia siły – zabili i zranili przy tym dziesiątki Palestyńczyków, nie mających przy sobie broni i nie stanowią­cych zagrożenia. Żołnierze otwierali ogień do Palestyńczyków przechodzących pieszo przez punkty kontrolne, przekracza­jących rowy, usuwających przeszkody na drodze i łamiących godzinę policyjną” ([14] Amnesty International, Surviving under Siege: The Impact of Movement Restric­tions on the Right to Work, Londyn, wrzesień 2003). Mocno podkreślając, że „władze izraelskie mają nie tylko prawo, ale wręcz obowiązek przedsiębrać kroki zapewniające bezpieczeństwo Izraelczykom”, Amnesty zwraca tym niemniej uwagę, że „coraz szerzej zakrojone i coraz ostrzejsze restrykcje, narzucane wszystkim bez wyjątku Palestyńczykom, nie położyły kresu zamachom”. Wręcz przeciwnie, „ataki przybrały na sile, gdy Palestyńczykom zaostrzono ograniczenia ruchu, co każe wątpić w skuteczność wszechogarniających restrykcji, traktują­cych każdego Palestyńczyka jako zagrożenie dla bezpieczeństwa i karzących całe społeczności za zbrodnie popełnione przez kilka osób”. Ponadto Amnesty odnotowuje, że ograniczenia w ruchu wewnętrznym wprowadzane są często w arbitralny sposób: „Fakt, że żołnierze dysponują szerokim marginesem swobody, jeśli idzie o otwarcie bądź zamknięcie Palestyńczykom ruchu, podważa za­pewnienia władz izraelskich, jakoby ograniczenia komunikacyjne stanowiły racjonalny system kontroli, oparty ściśle na potrzebach bezpieczeństwa”. Amnesty International w ogóle zresztą kwestio­nuje zasadność wewnętrznych ograniczeń ruchu, jako że ich zwią­zek z bezpieczeństwem Izraelczyków jest wysoce wątpliwy: Koniecznie rozróżnić trzeba ograniczenia dotyczące wjazdu Palestyńczyków z Terytoriów Okupowanych do Izra­ela od ograniczeń ruchu w obrębie Terytoriów Okupowanych. Restrykcje komunikacyjne mogą być konieczne, aby zapobiec przenikaniu na teren Izraela zamachowców-samobójców (…). Jednak trudno utrzymywać, że uniemożliwienie bądź ograni­czenie ruchu Palestyńczyków pomiędzy Ramallah a Nablusem jest konieczne, aby zapobiec wtargnięciu na teren Izraela zamachowców chcących przeprowadzić atak w Jerozolimie czy Tel Awiwie. Tymczasem restrykcje komunikacyjne i godziny policyjne często uzasadnia się właśnie w taki sposób, i są one rutynowo wprowadzane i zaostrzane po palestyńskich ata­kach na Izrael. Podobnie jak bombardowania budynków AP (Autonomii Palestyńskiej), z reguły mające miejsce po jakimś zamachu palestyńskim, ograniczenia ruchu i godziny policyjne często zdają się stanowić raczej formę kary i odwetu za ataki Palestyńczyków (mające miejsce zarówno wewnątrz Izraela, jak i skierowane przeciwko izraelskim osadnikom bądź żoł­nierzom na Terytoriach Okupowanych). Mają one też na celu pokazać społeczeństwu izraelskiemu, że armia nie stoi bez­czynnie. Jest to szczególnie oczywiste w Strefie Gazy, gdzie Palestyńczykom bardzo rzadko udaje się przedostać przez elektryczne ogrodzenie na teren Izraela. Wedle naszej wiedzy w ostatnim czasie żaden z zamachowców nie pochodził ze Strefy Gazy. Jednak po każdym większym palestyńskim ataku na terenie Izraela armia izraelska atakuje zwykle obiekty AP, takie jak lotnisko, port morski, czy posterunki policyjne, z któ­rych większość bombardowana była już kilkukrotnie ([15] Amnesty International, Surviving under Siege: The Impact of Movement Restric­tions on the Right to Work, Londyn, wrzesień 2003) Poza zapobieganiem atakom w obrębie samego Izraela, głównym uzasadnieniem wprowadzanych restrykcji komuni­kacyjnych jest ochrona nielegalnych osadników żydowskich. „Mimo że bardzo niewielki odsetek Palestyńczyków bierze udział w zamachach na izraelskich osadników i żołnierzy, każ­dy Palestyńczyk traktowany jest jak potencjalny zamachowiec”, zauważa Amnesty, i zgodnie z tą logiką „armia izraelska w co­raz większym stopniu skazuje ponad 3 miliony Palestyńczyków na jakąś formę aresztu domowego bądź też ograniczonego do granic wsi czy miasta”. Co więcej, tego rodzaju masowe aresz­towania mają charakter „z gruntu dyskryminacyjny”: „Nakłada się je wyłącznie na społeczność palestyńską, a nie na osadników izraelskich, przy czym często nakłada się je na Palestyńczyków dla korzyści osadników. Nawet w sytuacjach, gdy to osadnicy rozpoczęli konfrontację, atakując Palestyńczyków, bądź niszcząc ich własność, armia izraelska nieodmiennie ogranicza ruch, za­rządza godzinę policyjną i inne restrykcje w odniesieniu do tych drugich; czasem ogłasza jakiś teren zamkniętą strefą wojskową i po prostu usuwa z niej Palestyńczyków”. Wreszcie Amnesty zauważa, że to osadnicy stanowią główną przeszkodę w przy­wróceniu pozorów normalności na Terytoriach Okupowanych: „Nakładane na Palestyńczyków restrykcje komunikacyjne w większości (…) wprowadzane są po to, by zapobiec kontaktowi między społecznością palestyńską a izraelskimi osadnikami” ([16] Amnesty International, Surviving under Siege: The Impact of Movement Restric­tions on the Right to Work, Londyn, wrzesień 2003). Amnesty International, Przetrwać oblężenie: Wpływ restrykcji komunikacyjnych na prawo do pracy Londyn, wrzesień 2003, s. 21). Szeroko rozpowszechnioną karą, regularnie wymierzaną przez żołnierzy na punktach kontrolnych, jest przetrzymywa­nie Palestyńczyków na miejscu przez kilka godzin, bez żadnej ochrony przed słońcem i deszczem, w przypadku mężczyzn czasem w metalowych klatkach. W poniedziałek, 14 lipca 2003 roku, grupa Izraelek zrzeszonych w Machsom Watch [Straż Punktów Kontrolnych] została o godz. 10 poinformo­wana, że Nasser Abu Joudeh z obozu dla uchodźców al-Arroub jest od 6 rano przetrzymywany w metalowej klatce (o podstawie 1,2 metra kwadratowego) na punkcie kontrolnym w Gush Etzion (między Hebronem a Betlejem), zaś około 30 innych osób jest tam przetrzymywanych od godz. 5:30. Po tym, jak kobiety z Machsom Watch skontaktowały się z Izra­elską Administracją Cywilną, zatrzymany mężczyzna został w końcu uwolniony z klatki około godz. 12; pozostałych zwolniono o 13:30, czyli po siedmiu godzinach spędzonych na słońcu i deszczu. W poprzednim tygodniu na tym samym punkcie kontrolnym w klatce przetrzymywanych było razem dwóch innych Palestyńczyków – jeden przez 4 godziny, zaś drugi (mający 17 lat) przez 7 godzin. Jak konkluduje Amnesty International: „powszechne i długotrwałe” stosowanie przez Izrael „ograniczeń w ruchu, godzin policyjnych i innych tego typu restrykcji nie może być uzasadnione względami bezpieczeństwa”. „Zakrojone na sze­roką skalę restrykcje komunikacyjne są niewspółmierne i mają charakter dyskryminacyjny: nakłada się je na Palestyńczyków, ponieważ są Palestyńczykami, a nigdy na izraelskich osadni­ków, którzy bezprawnie żyją na Terytoriach Okupowanych (…). Restrykcje te mają potężny negatywny wpływ na życie milionów Palestyńczyków, którzy nie popełnili żadnego wy­kroczenia” (podkreślenie w oryginale) (17 Amnesty International, Surviving under Siege: The Impact of Movement Restric­tions on the Right to Work, Londyn, wrzesień 2003) Poza twierdzeniami o poprawie jakości życia na Zachod­nim Brzegu i w Gazie, na stronie 161 Głosu za Izraelem Dershowitz wskazuje kolejną korzyść z izraelskiej okupacji: „Paradok­salnie, okupacja izraelska – inaczej niż w przypadku okupacji jordańskiej bądź egipskiej – umacnia palestyński nacjonalizm”. Równie prawdziwe jest stwierdzenie, że antysemityzm przyczy­niał się do umocnienia nacjonalizmu żydowskiego. Czy mamy częściowo rozgrzeszyć nazistów, dlatego że za ich sprawą świa­towe żydostwo zaczęło skłaniać się do idei syjonistycznych, co pomogło w utworzeniu państwa żydowskiego? Dershowitzowi zdaje się nie przyszło w ogóle do głowy, że okupacja izraelska – inaczej niż jordańska bądź egipska – wyjątkowo przyczyniła się do rozniecenia palestyńskiego nacjonalizmu właśnie dlate­go, że jest ona wyjątkowo bezwzględna. W grudniu 2003 roku Zgromadzenie Ogólne Narodów Zjednoczonych zwróciło się do Międzynarodowego Trybu­nału Sprawiedliwości (MTS) o wydanie „opinii doradczej” w kwestii „prawnych konsekwencji” wzniesienia przez Izrael muru wcinającego się głęboko w Zachodni Brzeg. Alan Dershowitz, który „doradzał przedstawicielom Izraela, jak stawić czoła sądowi”, pogardliwie wypowiedział się o Trybunale, że przeprowadza „on postępowanie sądowe rodem z «Alicji w Krainie Czarów»” i nawet „stwierdzenie, że sąd ten zszedł na psy, uwłaczałoby psom”. Utrzymując, że niekorzystny dla Izraela werdykt był „z góry przesądzony”, przyrównał MTS do „rasistowskich” sądów amerykańskiego Południa z epoki Jima Crowa [okres w historii USA, liczony mniej więcej od końca XIX w., związany m.in. z wpro­wadzaniem praw legalizujących segregację rasową (Jim Crow to określenie Murzyna, zaczerpnięte z popularnych w XIX w. skeczów kabaretowych) - przyp. tłum.], które „mogły sprawiedliwie rozsądzać spory między białymi, ale dopuszczały się potwornych rasistowskich niesprawiedliwości przy rozstrzyganiu spraw, w których biali występowali przeciwko czarnym”; podobnie MTS mógłby „świetnie spisać się przy rozstrzyganiu sporu granicznego między Szwecją a Norwegią, natomiast gdy przychodzi do jakiegokolwiek tematu związanego ze Środkowym Wschodem, wiarygodność Trybunału spada do zera i nikt nie powinien brać na poważnie jakichkolwiek orzeczeń tego sądu w odniesieniu do Izraela”. Dershowitz nie wspiera swoich zarzutów żadnymi dowodami czy argumentami, choćby takimi, jak te cytowane w I części tej książki, że Izrael po prostu nie jest związany pra­wem międzynarodowym. Ponadto usprawiedliwia on budowę przez Izrael muru jako „ostatnią możliwość rozprawienia się z terroryzmem” ([18] Ori Nir, „Israel Fears Isolation, Sanctions over Fence”, Forward (9 stycznia 2004); Andrew C. Esensten, „Dershowitz Advises Israel on Wall Dispute”, Harvard Crimson (24 lutego 2004); Alan Dershowitz, „The case against picking on Israel”, The Australian (8 maja 2004). Okoliczności obrad Trybunału Sprawiedliwości, zob. zwłaszcza Andreas Mueller, „Crippled Justice: Limping towards the Wall”, News from Within (marzec-kwiecień 2004).).

Ile jest w tym racji? W kwietniu 2002 roku gabinet izraelski oświadczył pu­blicznie, że aby „udoskonalić i wzmocnić gotowość oraz ope­racyjne możliwości walki z terroryzmem”, wzniesione zostaną „ogrodzenia i inne fizyczne przeszkody”, zaś w czerwcu 2002 roku przyjął do realizacji pierwszą fazę projektu. Fragment muru zaakceptowany przez rząd izraelski w październiku 2003 roku, obejmujący betonowe ściany, rowy, okopy, drogi, drut kolczasty i zapory elektroniczne, rozciągający się na całe 680 kilometrów i mający średnio 60 metrów szerokości, będzie miał „poważne konsekwencje humanitarne” dla ponad 680 tysięcy Palestyńczy­ków żyjących na Zachodnim Brzegu (30% populacji). Tylko 11% muru biegnie wzdłuż międzynarodowo uznanej granicy Izraela („Zielonej Linii”), podczas gdy pozostała część odcina około 15% powierzchni Zachodniego Brzegu, w tym najżyźniejsze ziemie i zasoby wodne, jak również 274 tysiące Palestyńczyków, którzy albo zmuszeni będą żyć w odgrodzonym obszarze między mu­rem a „Zieloną Linią”, albo w enklawach całkowicie otoczonych murem. Ponad 10 tysięcy z tych Palestyńczyków już musi zgłosić się po zielone przepustki, zachowujące ważność do 6 miesięcy, uprawniające ich do pozostania we własnych domach. „Przepust­ki te – podsumowuje raport Narodów Zjednoczonych – zamieni­ły «prawo» Palestyńczyków do zamieszkania we własnych do­mach w przywilej”. Kolejne 400 tysięcy osób mieszkających na wschód od muru, będzie musiało przekraczać go, aby dostać się do swoich gospodarstw rolnych lub pracy, albo żeby skorzystać z usług społecznych, zaś dalsze 200 do 300 tysięcy Palestyńczy­ków zamieszkujących Wschodnią Jerozolimę zostanie odciętych od Zachodniego Brzegu. Projekt muru wymaga utworzenia kil­ku bram i przejść, umożliwiających przemieszczanie się w obie strony ludzi i towarów, choć warunki, na jakich miałoby się to odbywać, nie zostały jeszcze sformalizowane. „Jakiekolwiek by jednak nie były ustalenia w tej kwestii, jest oczywiste, że setki tysięcy Palestyńczyków chcących przekroczyć mur, zdanych będzie na łaskę i niełaskę izraelskiego systemu bezpieczeństwa” – stwierdza B’Tselem – zaś dotychczasowe doświadczenia „każą się obawiać, że przejścia te przez dłuższe okresy czasu będą za­mknięte, co może zupełnie uniemożliwić Palestyńczykom swo­bodę ruchu”. „Nawet jeśli bariera nie doprowadzi do całkowitej izolacji – konkluduje B’Tselem – z całą pewnością ograniczy wielu mieszkańcom możliwość podejmowania pracy, utrudniając im osiągnięcie dochodów wystarczających do zapewnienia sobie minimalnego standardu życiowego (…) i wtrącając w nędzę ko­lejne tysiące palestyńskich rodzin”. Według doniesień w mieście Qalqilya wyłącznie z powodu wznoszonego muru zamknięto około 600 sklepów i firm. Olbrzymie połacie palestyńskiej zie­mi, na której ma być wzniesiony mur, już poddano „zawoalowanemu wywłaszczeniu”, a znacznie większe tereny palestyńskie na zachód od muru czeka to najprawdopodobniej w przyszłości. Nawet dając wiarę izraelskim zapewnieniom, że wznoszony mur ma służyć walce z terroryzmem, wywłaszczenie takie jest we­dług organizacji praw człowieka niezgodne z prawem międzyna­rodowym. „Podczas gdy właściciele ziemi mają prawo domagać się odszkodowania, znaczna większość (na wezwanie Autonomii Palestyńskiej) tego nie uczyniła – czytamy w opracowaniu Uni­wersytetu Oksfordzkiego – aby nie legitymizować w ten sposób izraelskiej konfiskaty. W każdym bądź razie proponowane od­szkodowania były znacznie poniżej realnej wartości przejętych ziem” – np. w Qalqilya stanowiły zaledwie 10% rzeczywistej wartości”. „Po przejęciu kontroli – donosi B’Tselem – firmy budowlane równają wszystko z ziemią, niszcząc całe pola upraw­ne, szklarnie, a w szczególności drzewka oliwne”. Szacuje się, że w czasie budowy muru wyrwano z korzeniami 100 tysięcy drzew. Za oficjalnym przyzwoleniem firmy budowlane sprze­dały następnie w Izraelu wykorzenione palestyńskie drzewka oliwne, biorąc pieniądze do własnej kieszeni ([19] Biuro ONZ ds. Koordynacji Pomocy Humanitarnej, New Wall Projections, Nowy Jork, 9 listopada 2003; B’Tselem, Behind the Barrier: Human Rights Violations as a Result of Israel’s Separation Barrier, Position Paper, Jerozolima 2003, ss. 13-7, 19-20; Raport Specjalnego Referenta Komisji Praw Człowieka, Johna Dugarda, nt. przestrzegania praw człowieka na terytoriach palestyńskich okupowanych przez Izrael od 1967 r., przedłożony zgodnie z rezolucją 1993/2A Komisji (E/CN.4/2004/ 6), Nowy Jork, 8 września 2003; Anti-Apartheid Wall Campaign Fact Sheet: The Wall’s „First Phase” (www.stopthewall.org). Szczegółowa analiza ekonomicznych konsekwencji muru dla Palestyńczyków, zob. zwłaszcza The Impact of Israel ‘s Sepa­ration Barrier on Affected West Bank Communities: A Follow-up Report to the Hu­manitarian and Emergency Policy Group (HEPG) and the Local Aid Coordination Committee (LACC) (31 lipca 2003). Omówienie „nieregularnego i nieprzewidywal­nego” zamykania bram w murze przez izraelskich żołnierzy, jak również arbitralne przyznawanie Palestyńczykom „zezwolenia na pobyt stały”, zob. Amnesty Interna­tional, The Place of the Fence/Wall in International Law, Londyn, luty 2004, ss. 9-10, oraz Oxford Public Interest Lawyers (OXPIL) dla Association for Civil Rights in Israel (ACRI), Legal Consequences of Israel ‘s Construction of a Separation Bar­rier in the Occupied Territories, University of Oxford, luty 2004, ss. 35-6, 40. Wy­właszczanie Palestyńczyków z ziemi w związku z budową muru, oraz zakaz takich praktyk w prawie międzynarodowym, nawet w przypadku konieczności militarnej, zob. B’Tselem, Behind the Barrier, ss. 37-8; Amnesty International, The Place of the Fence/Wall, ss. 10-11; oraz OXPIL dla ACRI, Legal Consequences of Israel’s Con­struction, ss. 21-3, 38-40. Wszystkie liczby w powyższym tekście, dotyczące liczby Palestyńczyków poszkodowanych przez budowę muru, należy traktować jako rzędy wielkości; porównanie różnych szacunków, zob. ibid., s. 6.).Podobnie jak Dershowitz, rząd izraelski utrzymuje, że budowę muru rozpoczęto dopiero po wyczerpaniu wszystkich innych możliwości „zatamowania fali terroru”. Organizacje praw człowieka podają to jednak w wątpliwość. Rząd izraelski sam przyznał, iż większość palestyńskich zamachowców-samobójców dostała się na teren Izraela przez nieodpowiednio nadzorowane punkty kontrolne. Można by zatem podnieść po­ziom bezpieczeństwa na tych punktach, jak również rozmieścić dodatkowe oddziały wojska na „otwartych przestrzeniach” po­między posterunkami. Ponadto, gdyby rzeczywiście chodziło o ukrócenie terrorystycznych ataków na Izrael, rząd mógł po prostu wznieść mur wzdłuż „Zielonej Linii”, co byłoby zgodne z prawem i nie budziło wątpliwości natury moralnej. Jak pisze Amnesty, „Izrael ma pełne prawo wznosić na swoim terenie ogrodzenia i inne konstrukcje, aby kontrolować dostęp do własnego terytorium”. Wreszcie, jak zauważają autorzy opraco­wania oksfordzkiego, „jeśli Bariera ma zapobiec samobójczym zamachom bombowym, nie wiadomo czemu Izrael zupełnie nie przejmuje się setkami tysięcy Palestyńczyków, którzy znaj­dą się po izraelskiej stronie Bariery (…) chyba, że ostatecznie planuje się ich stamtąd pozbyć” – o czym teraz trochę więcej ([20] B’Tselem, Behind the Barrier, ss. 28-31; Amnesty International, The Place of the Fence/Wall, ss. 4, 14p15; OXPIL dla ACRI, Legal Consequences of Israel’s Construc­tion, ss. 17-18.). Prawdziwym motywem stojącym za wzniesieniem muru wydaje się być zabezpieczenie izraelskiego osadnictwa na Zachodnim Brzegu. Opasując dziesiątki żydowskich osiedli, zamieszkanych przez 320 tysięcy osadników (80% ogółu), mur nie tylko będzie ich ochraniał, ale – co ma zasadnicze znacze­nie – umożliwi przyłączenie tych ziem, wraz z przylegającymi terenami i zasobami wodnymi, do Izraela. Osiedla, o których mowa, są bezsprzecznie nielegalne – co więcej, stanowią „prze­stępstwo wojenne” w świetle prawa międzynarodowego. Nawet Dershowitz w Głosie za Izraelem nie próbuje usprawiedliwiać tego osadnictwa. Wzniesienie muru, który wyrządza potężną krzywdę Palestyńczykom, w celu ochrony nielegalnych osiedli żydowskich to podniesienie istniejącej już niesprawiedliwości do potęgi. Jak zauważa Human Rights Watch: „Rząd izraelski nie może usprawiedliwiać dalszego zawłaszczania okupowanego przez siebie terytorium, powołując się na konieczność zapewnie­nia bezpieczeństwa Izraelczykom żyjącym w nielegalnych osie­dlach”. W rzeczywistości osiedla te można by zresztą chronić bez wznoszenia muru – np. otaczając je ogrodzeniami pod napięciem, jak zostanie to uczynione w przypadku osiedli pozostających na zewnątrz muru. „Rzeczywisty powód” budowy muru, sugeruje B’Tselem, to „stworzenie faktów dokonanych, które zapewnią przetrwanie osiedli, a w przyszłości ułatwią ich przyłączenie do Izraela”. Podobnie Human Rights Watch stwierdza, iż „istniejące i planowane położenie muru zdaje się mieć na celu głównie włą­czenie nielegalnych osiedli cywilnych w obręb Izraela”. Faktycz­na nowa granica wytyczona przez mur doprowadzi ostatecznie – jeśli, co wydaje się prawdopodobne, zaakceptowany zostanie plan ekspansji wzdłuż Doliny Jordanu – do aneksji mniej więcej połowy Zachodniego Brzegu. Miejscowa ludność palestyńska, włączając w to ludzi mieszkających obecnie między murem a Izraelem, a w przyszłości zmuszonych nieznośnymi warunka­mi życia do przeniesienia się na stronę palestyńską („dobrowolna migracja”), zostanie uwięziona na rozparcelowanym terytorium przypominającym południowo-afrykańskie bantustany, stano­wiącym około 10% historycznej Palestyny. Human Rights Watch wezwał rząd USA do „odliczenia kosztów budowy muru od amerykańskich gwarancji pożyczkowych” dla Izraela ([21] Amnesty International, The Place of the Fence/Wall, s. 6; Human Rights Watch (HRW), „Letter to President Bush on Israel Loan Guarantees and Separation Bar­rier”, Nowy Jork, 30 września 2003; B’Tselem, Behind the Barrier, ss. 32-3; HRW, Israel’s „Separation Barrier” in the Occupied West Bank: Human Rights and Inter­national Humanitarian Law Consequences, A Human Rights Watch Briefing Paper, Nowy Jork, luty 2004, s. 4; HRW, „Israel: West Bank Barrier Endangers Basic Ri­ghts: U.S. Should Deduct Costs from Loan Guarantees” (oświadczenie prasowe z 1 października 2003). Usuwanie Palestyńczyków obecnie zamieszkujących po izrael­skiej stronie muru, mur w Dolinie Jordanu oraz zmniejszenie o połowę palestyńskiej ziemi na Zachodnim Brzegu, zob. zwłaszcza: Amnon Barzilai, „The fence: A path to voluntary transfer”, Haaretz (18 lutego 2004). Porównanie z bantustanami, zob. Finkelstein, Image and Reality, s. xxvii oraz Rozdz. 7). Wbrew twierdzeniom Dershowitza mur nie stanowi „ostat­niej możliwości rozprawienia się z terroryzmem”, ani też, skoro już o tym mowa, nie został nawet zaplanowany z taką myślą. Fakty są jednoznaczne i zgadzają się co do nich wszystkie orga­nizacje praw człowieka: rzeczywistym celem wzniesienia muru jest uprzedzające, jednostronne i ostateczne przesądzenie o przy­szłości żydowskich osiedli. Dershowitz słusznie spodziewał się, że jeśli Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości przyjmie sprawę do rozpatrzenia, niekorzystny dla Izraela werdykt będzie „z góry przesądzony”. Nie dlatego, że MTS „zszedł na psy”, ale dlatego, że krzywda wyrządzona Palestyńczykom jest tak oczywista – Dershowitz po prostu nie dostrzega tego, co byłoby oczywiste nawet dla psa. W lipcu 2004 roku Trybunał wydał swą opinię doradczą „Prawne konsekwencje budowy muru na Okupowanych Terytoriach Palestyńskich” (Rejestr Ogólny, nr 131). Stosunkiem głosów 14 do 1 (sprzeciw USA), uznano, iż „wznoszenie muru na Okupowanym Terytorium Palestyńskim, obejmującym okolice w obrębie i wokół Wschodniej Jerozolimy, przez będący siłą okupacyjną Izrael, jak również związane z bu­dową restrykcje, są sprzeczne z prawem międzynarodowym”; „Izrael zobowiązany jest zatem zaprzestać działań łamiących prawo międzynarodowe; bezzwłocznie przerwać dalsze prace nad budową muru na Okupowanym Terytorium Palestyńskim (…), oraz w trybie natychmiastowym rozebrać fragmenty muru już tam wybudowane”; „Izrael zobowiązany jest wypłacić od­szkodowania za wszystkie szkody spowodowane budową muru na Okupowanym Terytorium Palestyńskim”; „Narody Zjedno­czone, w szczególności zaś Zgromadzenie Ogólne i Rada Bez­pieczeństwa, powinny zastanowić się nad podjęciem dalszych działań zmierzających do położenia kresu nielegalnej sytuacji wynikłej z budowy muru i związanych z budową restrykcji”. Stosunkiem głosów 13 do 2 (sprzeciw USA i Holandii) stwier­dzono także, iż „wszystkie państwa zobowiązane są nie uznawać nielegalnej sytuacji wynikłej z budowy muru i nie udzielać żad­nego wsparcia ani pomocy w utrzymaniu tej sytuacji; wszystkie państwa-sygnatariusze Czwartej Konwencji Genewskiej z 12 sierpnia 1949 roku, dotyczącej ochrony osób cywilnych podczas wojny, mają dodatkowo obowiązek, wypełniając Kartę Narodów Zjednoczonych i prawo międzynarodowe, zapewnić zastosowa­nie się przez Izrael do międzynarodowego prawa humanitarnego, wyłożonego w tejże Konwencji”. Decyzja Trybunału warta jest odnotowania także w innych aspektach: konsekwentnie używa się w niej terminu mur na określenie wznoszonej przez Izrael konstrukcji (paragraf 67); kilkukrotnie cytowany jest wstępny fragment Rezolucji nr 242 Rady Bezpieczeństwa ONZ, w któ­rym podkreśla się „niedopuszczalność aneksji terytorialnej przez wojnę”, jak również rezolucja Zgromadzenia Ogólnego ONZ z 1970 roku, podkreślająca, iż „żadna zdobycz terytorialna uzy­skana w wyniku groźby bądź użycia siły nie może być uznana za legalną” – zasadę tę określono przy tym jako „oczywistą konsekwencję” Karty Narodów Zjednoczonych, co czyni z niej „element zwyczajowego prawa międzynarodowego” i „regułę zwyczajową” (paragrafy 74, 87, 117); podtrzymano, że Czwarta Konwencja Genewska ma zastosowanie do Terytoriów Okupowa­nych (paragraf 101); ustalono, że „izraelskie osiedla na Okupowa­nym Terytorium Palestyńskim (włączając Wschodnią Jerozolimę) powstały z naruszeniem prawa międzynarodowego” (paragraf 120). We wszystkich tych punktach, ustalenia Trybunału całko­wicie oddalają oficjalne stanowisko izraelskie. Nawet amerykań­ski członek Trybunału w swoim głosie odrębnym jednoznacznie przyznał, że Czwarta Konwencja Genewska ma zastosowanie do Terytoriów Okupowanych, zaś istnienie izraelskich osiedli na Zachodnim Brzegu „łamie” tę Konwencję („Oświadczenie Sędzie­go Buergenthala”). Co do tej ostatniej sprawy, warto zauważyć, że wbrew jednomyślnemu stanowisku środowiska prawniczego, Dershowitz – sam będący wszak prawnikiem – broni „legalnego prawa” żydowskich osadników do „zamieszkania w dowolnym miejscu na Zachodnim Brzegu i w Gazie” [22] („Q&A with Alan Dershowitz”, Jerusalem Post (wydanie on-line, 20 października 2004).

Norman G. Finkelstein, „Wielka hucpa – o pozorowaniu antysemityzmu i fałszowaniu historii”
28 września 2010 Sięgnąć do nieba, żeby zgasić gwiazdy.. Ani się sięgnąć  do nieba nie da, ani zgasić gwiazd -tym bardziej. Mam nadzieję, że socjalistycznemu człowiekowi, hodowanemu obecnie- to się nigdy nie uda. Jedynie Kopernik- jeśli oczywiście była kobietą- wstrzymał Słońce – ruszył Ziemie i polskie wydało go plemię. Już Jurii Gagarin próbował sięgnąć gwiazd, poleciał nawet w  Kosmos i wróciwszy cały i zdrowy powiedział,  że  był w niebie, ale Pana Boga tam nie  widział.. Może był tylko na skrawku nieba, może na jego  obrzeżach, może tylko otarł się o niebo.. Pan Bóg jedynie raczy wiedzieć. I Pan Bóg go widział.. W każdym razie przy kolejnym oblatywaniu, kolejnego prototypu samolotu- poniósł śmierć, zyskując tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.. Tak się kończy brak elementarnej pokory wobec Boga i tego co stworzył. Rozum i Wiara.. Nie tylko sam Rozum.. Pan premier Donald Tusk też oblatuje.. No nie tak wysoko jak Gagarin, ale jest wszędzie tam, gdzie można złapać w demokratyczne skrzydła trochę propagandy, przy każdej okazji, Właśnie taka się trafiła bo  wydarzył się wypadek polskiego autokaru pod Berlinem. Niemiecka policjantka zagapiwszy się wyjeżdżając na autostradę zepchnęła polski autokar na filar wiaduktu  i w wyniku nieszczęścia śmierć poniosło 13 osób. Jest to tragedia dla pozostałych przy życiu osób.. W  życiu bywają i takie nieszczęścia.. Ale co tam robił pan premier Donald Tusk i pani  minister Ewa Kopacz, rozkładająca swoimi rządami do reszty państwową służbę zdrowia tak jak pan Donald TUsk- polskie państwo? Oboje z Platformy Obywatelskiej? Ja - w każdym razie nie pojmuję- co premier polskiego rządu robi przy  wypadku, który się zdarzył i których kilkanaście zdarza  się codziennie na polskich drogach, drogach złych, tak jak na dobrych drogach niemieckich.. Po prostu wypadki się zdarzają i zdarzać się  będą, bo pośród miliarda codziennych zdarzeń – zawsze jest prawdopodobieństwo  wystąpienia zderzenia.. Właśnie w Świętokrzyskim  w nocnym wypadku zginęło pięć osób.. Dlaczego premier- wraz z panią minister zdrowia- tam nie jedzie? Dlaczego pani minister- firmując obłęd ideologiczny jakim jest państwowa służba zdrowia- nie bywa codziennie na cmentarzu celem upamiętnienia ofiar państwowej służby zdrowia, gdzie pacjent nie może się doczekać operacji lub przyjazdu państwowej karetki? To samo było z powodzianami.. Zabezpieczyć wałami przez lata- nie ma kto. Bo to wymaga pieniędzy i pracy. Ale pokręcić się po  resztkach wałów i denerwować dodatkowo pokrzywdzonych- bo najważniejsza jest propaganda, że tacy wrażliwi i ludzcy to jest komu. I jacy gospodarze? Lepiej rozbudowywać biurokrację państwową, bo i zaplecze demokratyczne się zyska i przynajmniej ma się poczucie rosnącej w siłę grupy popierającej demokratyczną władzę.. A że ludziom nie żyje się dostatniej? I że na Boże Narodzenie dług publiczny państwa może osiągną 1000 miliardów? O który to dług wytworzyła się jakaś sprzeczka pomiędzy panem profesorem Leszkiem Balcerowiczem, a panem- bez tytułu- Jackiem Vincentem Rostowskim- nieoczekiwanym desantowiczem, z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego  w Budapeszcie , Uniwersytetu finansowanego przez wielkiego dobroczyńcę ludzkości, pana Sorosa, jednocześnie  honorowego członka Fundacji Batorego, która na swoją działalność dostaje rocznie 3 miliony dolarów.. Dobre i to. Tym bardziej, że cele są wzniosłe.. Budowa „ społeczeństwa otwartego” i jak najbardziej obywatelskiego. Tak jak  cała  ta Platforma Obywatelska. Coś musiało  dotknąć  pana profesora Balcerowicza do żywego, bo doszło do tego, że wyszedł z gabinetu pana Rostowskiego z połamanymi okularami.(???) Co takiego wydarzyło się w gabinecie człowieka z desantu., który jeszcze nie dawno nie posiadł  nawet NIP-u? Nie to, żebym domagał się NIP- u  tak bardzo, ale jeśli on nie miał- to my też nie powinniśmy mieć.. Czyżby pana profesora ruszyło sumienie, że dalsze zadłużanie Polski, czyli nas – jest najprostszą drogą do katastrofy? Pan profesor chce reform, nie wiem dokładnie jakich, ale o coś poszło.. Może nareszcie pan profesor chciał dla nas dobrze.. Bo do tej pory jedynie podatki, biurokracja i nowe przepisy.. Podobnie jest z panią Elżbietą  Radziszewską z Platformy Obywatelskiej, która jest szefową operetkowego urzędu do spraw równego statusu kobiet i mężczyzn.. To tak jakby powołać państwowy urząd do równego statusy gęsi i kaczek, szczurów i myszy, rzeczy widzialnych i niewidzialnych, czy parasoli męskich i damskich.. Muszę pochwalić tu przy okazji panią Elę, bo piastując ten urząd nic nie robi- co jest oczywiście  przejawem zdrowego rozsądku pani Eli.. A co miałaby robić? Równouprawniać coś, co z natury nie jest równe? Wykoślawiać, zaprzeczać, deformować? Pan premier chce wkrótce panią Elżbietę   zapytać, czy” czy to stanowisko jej odpowiada”(????) To znaczy , jak się nie weźmie za robotę i nie zacznie równouprawniać to może się pożegnać ze stanowiskiem.. Zawsze pan Donald  Tusk znajdzie na to stanowisko jakiegoś „ pożytecznego idiotę” który za pieniądze nie tylko będzie równouprawniał, ale także uprzywilejowywał.. To tylko kwestia ceny, a być może i prestiżu w środowiskach lewackich.. Trzymam kciuki za panią Elżbietę.. Chociaż lewactwo napiera, żeby jak najprędzej równouprawnić. W tym pan premier Donald Tusk.. A czy on jest do tego wszystkiego uprawniony? Żeby zmieniać naturę rzeczy i ludzi.. Obok tych spraw „ Dziennik Gazeta Prawna” donosi, że ś.p Lech Kaczyński ochronił swojego poprzednika, pana Aleksandra Kwaśniewskiego, przed odpowiedzialnością konstytucyjną w sprawie tajnych więzień CIA w Polsce. Powołał się on na dobro państwa oraz polską rację stanu i nie zwolnił go z tajemnicy państwowej, chociaż- domagała się tego  prokuratura. Pan Aleksander Kwaśniewski nie został do tej pory przesłuchany, co oznacza, że nie stanie przed Trybunałem Stanu. Jak ktoś ma wątpliwości, że w Polsce umowa Okrągłego Stołu nie obowiązuje- to ma kolejny przykład.. Była okazja wykończyć pana Aleksandra Kwaśniewskiego- ale to się nie stało.. Wy nie ruszacie naszych- a my nie ruszamy waszych.. Taki jest fundament  ustanowiony w Magdalence- willi MSW, naszpikowanej podsłuchami Nie zdziwiłbym się gdyby pan Aleksander Kwaśniewski przyłączył się do budowy pomnika poświęconego panu Lechowi Kaczyńskiemu...?. Pan premier Leszek Miller idzie w zaparte- tak jak Lech Wałęsa w innej sprawię, że w Polsce nie było tajnych więzień CIA, o czym pierwszy poinformował opinię tzw. publiczną pan Andrzej Lepper. Wtedy się z niego wyśmiewano . Klewki;  cha, cha, cha.. To znaczy merdia się wyśmiewały.. Na terenie Polski obowiązuje określone prawo i tworzenie  nielegalnych enklaw pozaprawnych – jest naruszeniem prawa.. Tak jak wysłanie naszego wojska do Iraku bez zgody parlamentu.. I nikt za to nie stawia pana Kwaśniewskiego przed Trybunałem Stanu.. Wokół tego wydarzenia obowiązuje cisza.. I jeszcze poseł Hoffman z Prawa i Sprawiedliwości domaga się” poważnego traktowania demokracji i Sejmu”(???) A w jaki to sposób można coś tak demagogicznego  i nonsesownego traktować poważnie? Tak  jak nie da się sięgnąć do nieba, żeby zgasić gwiazdy.. WJR

Manifest Solidarności 2010 Co kierowało Polakami, którzy w Sierpniu’80 masowo przystępowali do strajków albo wychodzili z domów, żeby gromadzić się pod bramami zakładów pracy, w kościołach, na ulicach?
Głód prawdy. Mieli dość propagandy rozpowszechnianej przez upartyjnione media.
Głód sprawiedliwości. Nie godzili się na ograniczanie swobód obywatelskich, zwalnianie z pracy, szykanowanie za poglądy.
Głód godności. Czuli się wykluczeni, zepchnięci na margines, wzgardzeni przez władzę.
Głód niepodległości. Marzyli o ojczyźnie wolnej od sowieckich wpływów.
Głód zbiorowej pamięci. Chcieli bez przeszkód czcić swoich poległych; żądali budowy pomnika stoczniowców zamordowanych w Grudniu’70. Tak powstała „Solidarność” – dziesięciomilionowa wspólnota obywateli, którzy uwierzyli, że razem są w stanie zmienić swój los. Ich siłą, oprócz liczebności, był idealizm, przekonanie, że tym, co porządkuje rzeczywistość społeczną, jest moralność. Do walki o Polskę wolną i sprawiedliwą przystępowali bez środków politycznych, medialnych, instytucjonalnych. Cały ich arsenał składał się z postaw moralnych, takich jak odwaga cywilna, lojalność, honor czy bezinteresowność. A jednak udało się im naruszyć struktury kłamstwa. Niestety, historia III Rzeczypospolitej jest kroniką marzeń. Niespełnionych, bo nieustannie blokowanych przez ludzi postkomunistyczno-postsolidarnościowego sojuszu. Kłamstwo, które po 1989 roku przedostało się do mechanizmów państwa, zamienia polską politykę w socjotechniczną grę, oderwaną od rzeczywistości społecznej, służącą wąskim grupom interesów. To przez nie tak trudno z radością świętować kolejne rocznice upadku komunizmu. To ono nieustannie dzieli polski naród.
Musimy się policzyć na nowo Polską rządzi dziś jedna partia. Jej przedstawiciele zachowują się tak, jakby demokratyczna legitymacja do sprawowania władzy dawała im prawo do ignorowania wrażliwości i interesów olbrzymiej części narodu. Większość mediów rozpowszechnia partyjną propagandę, często wyrażaną w formie mowy nienawiści, w sposób nieobiektywny przedstawiając wszelkie działania opozycji i najważniejsze wydarzenia publiczne, takie jak obrona krzyża pod pałacem prezydenckim czy obchody trzydziestolecia „Solidarności”. Wydawało się, że po katastrofie smoleńskiej media, które przez wiele miesięcy prowadziły nagonkę na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, premiera Jarosława Kaczyńskiego oraz Prawo i Sprawiedliwość, zaczną dbać o obiektywizm. Niestety, kampania nienawiści przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu nasiliła się do tego stopnia, że nie ma już nic wspólnego nie tylko z elementarną przyzwoitością, ale i ze zdrowym rozsądkiem. Prezes PiS w sposób rażąco nieadekwatny do faktów kreowany jest na demiurga wszelkiego zła. Nawet jego milczenie bywa przez media interpretowane skrajnie negatywnie. Taka praktyka ugruntowuje klimat społeczny, sprzyjający aktom nietolerancji, pogardy i agresji wobec kilku milionów Polaków. Ludzie domagający się godnego uczczenia ofiar i wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, krytycy serwilistycznej polityki rządu wobec Rosji, sympatycy PiS i NSZZ „Solidarność”, słuchacze Radia Maryja, niezależni twórcy i publicyści są obrzucani inwektywami w internecie, prześladowani w miejscach pracy, izolowani w lokalnych środowiskach. Podobnie jak trzydzieści lat temu, odczuwamy głód prawdy, sprawiedliwości, godności, niepodległości i zbiorowej pamięci. Pora wypełnić testament poległej w Smoleńsku Anny Walentynowicz. Musimy się policzyć na nowo.
Prawda i pamięć o Smoleńsku W katastrofie smoleńskiej zginęło 96 przedstawicieli państwa polskiego pragnących złożyć hołd ofiarom zbrodni katyńskiej, w tym prezydent Rzeczypospolitej z małżonką, dowódcy wojska, szef Instytutu Pamięci Narodowej i liderzy środowisk patriotycznych. Nie godzimy się, by jedno z najważniejszych wydarzeń w historii Polski było trywializowane, a pamięć o jego uczestnikach bezczeszczona. Za swój patriotyczny obowiązek uznajemy żądanie wyjaśnienia genezy, przyczyn i przebiegu katastrofy smoleńskiej. W procesie ustalania prawdy muszą zostać uwzględnione wszelkie możliwe scenariusze, w tym prawdopodobieństwo zamachu. Jesteśmy oburzeni zarówno postawą polskiego rządu, który oddał śledztwo stronie rosyjskiej, jak i sposobem działania Rosjan: biurokratyczną opieszałością, utrudnianiem dostępu do dokumentów, niszczeniem dowodów, profanacją miejsca tragedii. Jednocześnie z głębokim niepokojem obserwujemy zwrot w polskiej polityce zagranicznej ułatwiający Rosji objęcie naszego kraju strefą własnych wpływów. Chcemy bez przeszkód czcić swoich poległych. Domagamy się budowy pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej, którego forma i umiejscowienie będą adekwatne do rangi wydarzenia i satysfakcjonujące dla wszystkich środowisk patriotycznych. Wyrażamy ubolewanie z powodu przedmiotowego traktowania przez obecnego prezydenta i władze Warszawy obrońców krzyża przy Krakowskim Przedmieściu. Za szczególną nieodpowiedzialność uznajemy dopuszczenie do aktów agresji i profanacji symboli pamięci ze strony zorganizowanych grup chuliganów.
Nie jesteśmy aktorami W pełni solidaryzujemy się z autorami i bohaterami filmu Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego „Solidarni 2010”, będącego dokumentalnym zapisem nastrojów społecznych w dniach narodowej żałoby. Umożliwienie wypowiedzi przed kamerami ludziom ignorowanym przez główne media uważamy za szczególnie cenny przejaw dziennikarskiej sumienności i szacunku dla demokracji. Istnienie wielkiego ruchu społecznego po katastrofie smoleńskiej jest faktem. Renesans nastrojów patriotycznych, pragnienie godnego uczczenia ofiar i moralnej odnowy życia publicznego to spontaniczne reakcje na narodową tragedię, żywe doświadczenie milionów Polaków. Apelujemy do polityków partii rządzącej i głównych mediów o zaprzestanie wpisywania tego naturalnego zjawiska w kontekst doraźnej walki politycznej. Nie jesteśmy aktorami. Do wspólnych wystąpień skłania nas wiara chrześcijańska, indywidualne sumienie, troska o los ojczyzny i niezależne myślenie. Przysięgamy być wierni wezwaniu Zbigniewa Herberta: „Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze/ ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych”. Solidaryzujemy się ze wszystkimi Polakami, którzy cierpią wskutek monopolu władzy i mediów. Domagamy się przywrócenia elementarnych warunków demokratycznej debaty publicznej: poszanowania prawdy, rezygnacji z mowy nienawiści, szacunku dla wrażliwości i argumentów wszystkich grup społecznych. Swoją walkę o godność będziemy prowadzić, wskrzeszając idee „Solidarności”. Tylko w masowym ruchu społecznym, łączącym ludzi bez względu na wiek, wykształcenie i status materialny, mamy szansę zwyciężyć kłamstwo obecne w życiu publicznym. Naszymi patronami są papież Jan Paweł II, ksiądz Jerzy Popiełuszko, Zbigniew Herbert, Anna Walentynowicz i Lech Kaczyński. Wspólnie pragniemy realizować marzenie poległego w Smoleńsku prezydenta o Polsce silnej i sprawiedliwej. Chodźcie z nami!

Tekst jest autorską formą poparcia dla powstającego Stowarzyszenia „Solidarni 2010”. Autor: wencel

Śpiewak z pogarda o działaczach i członkach Platformy Śpiewak w TV  w faktach po faktach  pogardliwie wyraził się o członkach Platformy. Powiedział  , że jest ona partią w której ludzie mogą się czuć komfortowo bo jest to partia bezideowa , nie trzeba tam mieć własnych poglądów Śpiewak powiedział , że jest to spółdzielnia w której realizuje się swoje interesy w rządzeniu krajem .

Śpiewak był co prawda wyciągany, aby rozpoczął atak na Tuska. A to czy dobrze że Tusk otacza się lizusami , ale zbagatelizował to . Przyznam się że czekam z niecierpliwością na moment , kiedy rozpocznie się odsuwanie Tuska od władzy i jak zostanie to rozegrane. Śpiewak aby podkreślić , zobrazować służebna rolę posłów Platformy  , nazwał ich aktywność polityczna wiszeniem u klamki baronów Platformy . Czy jednak Śpiewak ma rację. Czy Platforma to taka partia dekadencka , degeneracja ideowa. Osobiście nie będę polemizował ze Śpiewakiem. Chociaż szkoda ,że Meduzie media, z wężami sączącymi nienawiść wokół i wzrokiem kamieniującym nie rozpoczną  swego słynnego rytuału pogardy  i nie zaczną tak jak w wypadku Migalskiego rozpytywać się Tuska , Schetyny, Palikota  , i kogo się tam da  co sądzą o bezideowości członków Platformy . Czy dobrze że wiszą oni u klamki  baronów Platformy. Już dawno skojarzyłem polskie partie polityczne z najgorszym okresem Rzeczpospolitej Obojga Narodów ,w którym zdemoralizowani magnaci , ówcześni baronowie nie przeprowadzali żadnych reform . wspierających ich posłów nazwałem w nawiązaniu do owych czarnych czasów g(h)ołotą . I pomyśleć że według Śpiewaka większość naszego Sejmu to taka bezideowa , realizująca tylko swoją prywatę hołota polityczna . Polska Zjednoczona Partia Robotnicza ze swoim centralizmem demokratycznym była prekursorką Platformy . Frakcje, koterie , spółdzielnie partyjne wyrywające sobie nawzajem władze , aparatczycy, lizusy. Dedemokratyzacja , wywłaszczanie Polaków z ich praw politycznych , w tym prawa do faktycznego , swobodnego wyboru Sejmu , a nie Meduziego , bezmyślnego oddawania głosu ni ena człowieka, polityką , ale na  odhumanizowane listy wyborcze Marek Mojsiewicz

Zabójcza doktryna Karaganowa Czy Lech Kaczyński zginął, gdyż przeszkadzał Putinowi w utworzeniu przez Rosję Związku Europy? “Platforma i jej zaplecze doskonale zdają sobie sprawę, że Polska, która uczci pamięć Lecha Kaczyńskiego nie będzie tą Polską, której oni chcą (…). Tak jak Piłsudski nie mógł być symbolem PRL, tak samo Lech Kaczyński– przy całej nieporównywalności postaci – nie może być symbolem kondominium rosyjsko-niemieckiego w Polsce”. Ten komentarz Jarosława Kaczyńskiego do rzeczywistości po 10 kwietnia 2010 roku wywołał polityczną burzę. Politycy PO wpadli w szał. Szef PiS miał „przekroczyć nie przekraczalne granice”, a szef dyplomacji Radosław Sikorski najchętniej odesłałby go do „psychuszki”: „prezes Kaczyński już urwał się z orbity okołoziemskiej i jest wciągany w jakąś emocjonalną czarną dziurę, porusza się w przestrzeni kosmicznej" - twierdził.

Gruzja na peryferiach Jarosław Kaczyński jednak wcale nie „orbituje”, jak chce minister Sikorski, ale dokonuje logicznego rozbioru z jednej strony strategii Kremla , z drugiej – sprowadzającej nas do roli pionka polityki tandemu Tusk – Komorowski wobec Rosji i Niemiec. I przestrzega przed konsekwencjami. Po 10 kwietnia, a następnie 4 lipca, obudziliśmy się w innej rzeczywistości, w Polsce niepodzielnie rządzonej przez formację, która obróciła w perzynę prowadzoną przez Lecha Kaczyńskiego i rząd PiS politykę uczynienia z Polski regionalnego lidera przeciwstawiającego się dominacji Rosji w Europie Środkowo-Wschodniej. Lech Kaczyński zawiązując sojusz prezydentów tego regionu miał odwagę bronić aspiracji niepodległościowych Gruzji. Występując przeciw neoimperializmowi Kremla być może wydał na siebie wyrok śmierci. Najbardziej prozachodnia i mająca największe szanse znaleźć się w przyszłości w NATO Gruzja jest potrzebna Rosji - jako państwo kontrolowane przez nią politycznie m.in. poprzez ustanowienie posłusznego Moskwie rządu - nie ze względu na Abchazję czy Osetię, ale z uwagi na gazociągi i ropociągi, które biegną przez jej terytorium z basenu Morza Kaspijskiego do basenu Morza Czarnego. Innymi słowy jest to jedno z najważniejszych skrzyżowań dróg przepływu surowców energetycznych na świecie. Odzyskanie przez Rosję kontroli nad Gruzją stanowiłoby jeden z najważniejszych etapów odradzania się kremlowskiego imperializmu. Kaczyński doskonale o tym wiedział. A Putin obrony niepodległości Gruzji mu nie zapomniał. Zgodnie z zasygnalizowanym przez prezesa PiS zagrożeniem zdegradowania nas do roli kondominium od razu po wygranych wyborach przez Bronisława Komorowskiego Polska rewiduje stosunki ze swoim byłym sojusznikiem strategicznym. Dziennik "Izwiestia" z zadowoleniem odnotowuje odpowiedź prezydenta Polski na pytanie, czy Gruzini mogą liczyć na niego tak samo, jak mogli na Lecha Kaczyńskiego. W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Bronisław Komorowski” zadeklarował, że "aż tak na pewno nie", gdyż "nie pojedzie na granicę tylko dlatego, że wymyślił to sobie prezydent Gruzji". "Tym samym Komorowski faktycznie zamknął całą epokę w polityce zagranicznej Warszawy, kiedy to Tbilisi było uważane za niemal głównego sojusznika strategicznego" – wskazują z satysfakcją "Izwiestia". Równie charakterystyczna jest sprawa zatrzymania na wniosek Rosji premiera czeczeńskiego rządu na uchodźstwie Ahmada Zakajewa, zmierzającego do Pułtuska na Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski tłumaczy przy tej okazji, że Polska może uznawać tylko oficjalne byty państwowe. Z obozu władzy wychodzi również sygnał, że poparcie wolnościowych aspiracji czeczeńskich byłoby wymierzone w integralność terytorialną Federacji Rosyjskiej. Nic dziwnego więc, że Zakajew 23 września w wywiadzie dla radia Swoboda oświadcza, że polska prokuratura wszczęła postępowanie w sprawie jego ekstradycji „żeby zadowolić Rosję”. „Jestem ofiarą gry politycznej Polski i Rosji” - mówi.

Genialny plan Karaganowa Bronisław Komorowski powiedział w kwietniu 2009 roku o Lechu Kaczyńskim: „prezydent gdzieś poleci i wszystko się zmieni”. Poleciał na obchody katyńskie i zmieniło się. 10 kwietnia 2010 roku dla Rosji zapaliło się zielone światło – może już bez przeszkód realizować politykę imperialną kosztem państw Europy Środkowo-Wschodniej. Siergiej Karaganow, bodaj najpoważniejszy analityk rosyjskiej polityki zagranicznej ostatnich dwudziestu lat, doradca Putina w sprawach międzynarodowych, ujawnił w sierpniu br. plan budowania przez Kreml nowego układu geopolitycznego – Związku Europy. Miałby to być strategiczny i gospodarczy sojusz Rosji z Europą, stanowiący przeciwwagę m.in. dla ekspansji chińskiej, „stworzony mocą jednego dużego traktatu oraz czterech umów regulujących główne sfery współpracy”. Chodzi o traktat energetyczny, wspólny obszar strategiczny w polityce zagranicznej, wspólną przestrzeń gospodarczą i technologiczną oraz m.in. wspólny rynek pracy. Fundament pod powstanie Związku Europy został na Zachodzie położony już dużo wcześniej. To nie tylko konsolidacja władzy w Unii Europejskiej na zasadach megapaństwa z własnym rządem, polityką zagraniczną, armią i prawem nadrzędnym (traktat lizboński), ale również „partnerstwo dla modernizacji” ogłoszone w listopadzie ubiegłego roku na szczycie Rosja- UE oraz szczyt w Rostowie nad Donem 1 czerwca br., na którym ustalono że Unia przestanie krytykować Rosję, np. za łamanie praw człowieka, oraz odrzuci aspiracje takich państw jak Ukraina do wejścia w zachodnią strefę wpływów. Ustalenia te, jak również oddanie przez administrację Baracka Obamy terenów postsowieckich pod ponowną ekonomiczną i polityczną kontrolę Rosji, która jako członek megapaństwa przestanie być nieobliczalna i stanie się przewidywalnym partnerem do robienia interesów, torują drogę do megasojuszu.

Przeszkoda do zlikwidowania Na drodze do realizacji idei Związku Europejskiego nie może być żadnej przeszkody. Tymczasem pojawił się przeciwnik niszczenia podmiotowości państw narodowych. Lech Kaczyński stał się regionalnym liderem frontu obrony przed dominacją rosyjską. Politykiem twardo broniącym podmiotowości polskiej, czego dowiódł blokując w 2006 roku przyjęcie unijnego mandatu na negocjacje nowego porozumienia UE- Rosja. Choć bezpośrednią przyczyną było trwające od roku rosyjskie embargo polityczne na dostawę niektórych polskich produktów mięsnych i rolnych do tego kraju, to jednak równie ważnym postulatem były kwestie energetyczne. Polska domagała się, by podczas negocjacji nowego porozumienia wymóc na Moskwie ratyfikację Europejskiej Karty Energetycznej oraz podpisanie protokołu tranzytowego, co dałoby europejskim inwestorom dostęp do rosyjskich rynków, infrastruktury i surowców na zasadach przejrzystości, niedyskryminacji i wzajemności. Jak podkreślała podczas brukselskiego szczytu minister spraw zagranicznych Anna Fotyga „Rosja wykorzystuje energię jako narzędzie nacisku politycznego. Wykorzystuje również takie narzędzie jak zakaz wwozu towarów wobec takich krajów jak Polska i Gruzja. Proszę się więc nie dziwić, że i my wykorzystujemy narzędzia jakimi dysponujemy. Przyjęcie mandatu jest uwarunkowane jednomyślnością i tym narzędziem bronimy naszych interesów”. Tworzenie strefy buforowej wokół Rosji, dążenie do dywersyfikacji dostaw energii oraz do uruchomienia złóż gazu łupkowego. Stworzenie z Polski silnego członka Unii Europejskiej, który nie będzie czekał w przedpokoju u Putina. Architektom Związku Europy nie mogło być po drodze z Warszawą rządzoną przez braci Kaczyńskich. Przeszkody należało się więc pozbyć.

Pionki w grze Kondominium to terytorium podlegające władzy dwu albo kilku państw. Czy Jarosław Kaczyński mówiąc o kondominium rosyjsko- niemieckim w Polsce, zasadnie nie przestrzegł, że jeśli polityka zagraniczna nadal będzie prowadzona tak jak po zwycięstwie PO, to wpływy Rosji i Niemiec będą coraz większe? Jak wiemy z historii sojusze Berlina i Moskwy kończyły się dla Polski tragicznie. Histeryczna reakcja PO, PSL i SLD, które jednogłośnie ponad podziałami potępiły byłego premiera, daje do myślenia. Uderz w stół, a nożyce się odezwą? Diagnoza prezesa PiS jest celna. Zarówno prezydent, jak i premier, zamiast optować za silną Polską, są marionetkami w realizacji geopolityki rosyjskiej i niemieckiej. Prezydent Bronisław Komorowski podczas wizyty w Rydze powiedział, iż „w interesie całej UE leży współpraca z Moskwą”. Widać nauczył się Karaganowa na pamięć. W nowej doktrynie zagranicznej Polski priorytetami nie są już kordon sanitarny wokół Rosji, Ukraina, Litwa, Łotwa, Estonia, czy Gruzja. To są państwa peryferyjne, liczą się Putin i Kreml, Merkel i Berlin. Nie jest ważna suwerenność energetyczna, akceptowane jest uzależnienie się od Gazpromu do 2037 roku na warunkach skrajnie niekorzystnych dla naszego kraju. Ekipa Tuska nie protestuje przeciwko szkodliwemu dla naszych interesów Gazociągowi Północnemu. Położenie jego rur na wysokości Świnoujścia może dodatkowo bardzo utrudnić ruch statków z gazem skroplonym do budowanego tam Gazoportu, który stwarzałby szansę na choć częściową dywersyfikację dostaw tego surowca. Zresztą inwestycja ta może znacząco się opóźnić, bowiem Niemcy na forum UE blokują dotacje do budowy Gazoportu (80 milionów euro) domagając się dodatkowych ekspertyz ekologicznych. Ich wykonanie może potrwać nawet kilka lat, tymczasem już w latach 2012-2013 Berlin może nam zaoferować rosyjski gaz z Gazociągu Północnego. Z drugiej strony Rosja zablokowała możliwości rozwoju rafinerii Możejki. Gdy Orlen kupił ją od Litwinów za 3,5 miliarda dolarów Rosjanie przestali dostarczać ropę naftową do tej rafinerii. Ponoć miała miejsce awaria, tyle że dziwnym trafem nie można je usunąć od paru lat, a polski rząd nabrał wody w usta. Dostarczanie ropy statkami, a następnie koleją kosztuje tyle, że Możejki pracują już drugi rok ze stratami. W tej sytuacji, jak poinformowały 21 września rosyjskie „Wiedomosti”, PKN Orlen zabiega w Rosji o nabywców rafinerii. To oczywiście spowoduje ponowne uzależnienie się energetyczne Litwy od Rosji. Krok po kroku w przepaść stacza się więc polityka bezpieczeństwa wypracowana przez Lecha Kaczyńskiego. Idzie nowe pod hasłem „pojednania”. Rosyjski minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow na zaproszenie polskiego MSZ – po raz pierwszy w historii stosunków polsko- rosyjskich spotyka się na zamkniętej naradzie z polskimi ambasadorami, na której wykłada zasady rosyjskiej polityki zagranicznej. Po spotkaniu Ławrow i Sikorski deklarują chęć dążenia do „ostatecznej normalizacji” stosunków polsko – rosyjskich. Czy wykład Ławrowa miał na celu pouczenie przedstawicieli polskiej dyplomacji czyją rację stanu mają reprezentować? Być może tak, skoro obecnej ekipie nie przeszkadzają wspólne ćwiczenia wojskowe z armią państwa wrogiego NATO, jak również wspólne szkolenie wojsk i dowództw. Rozmawiali o tym 25 sierpnia szefowie sztabów generalnych Polski i Rosji- generał Mieczysław Cieniuch i generał Nikołaj Makarow.

Zakładnicy Moskwy „Komorowski nie jest oczywiście politykiem o nastawieniu prorosyjskim, ale jest to polityk – realista. Jest to polityk, dla którego tak samo jak dla premiera Donalda Tuska kształtowanie stosunków z Rosją jest ważnym czynnikiem strategicznym. W danej sytuacji zwycięstwo Komorowskiego dla Rosji jest korzystniejsze” – stwierdził niedawno rosyjski politolog Aleksiej Makarkin z Centrum Technologii Politycznych w Moskwie. Istotnie, projektanci Związku Europy z Karaganowem na czele nie muszą się obawiać o lojalność Tuska i Komorowskiego. Zarówno premier jak i prezydent, jako polityczni beneficjenci i udziałowcy tzw. katastrofy smoleńskiej i przeprowadzonego w jej następstwie zamachu stanu stali się zakładnikami Moskwy. W tym kontekście zrozumiałe są słowa Jarosława Kaczyńskiego o niemiecko- rosyjskim kondominium, jak również to, że za priorytet uznał on wyjaśnienie przyczyn tragedii 10 kwietnia. Doskonale zdaje sobie bowiem sprawę, że tylko rzetelne, prowadzone bez nadzoru rosyjskiego, śledztwo smoleńskie może pokrzyżować rosyjsko-niemieckie plany względem Polski - poprzez wywrócenie w Warszawie sceny politycznej i odsunięcie ekipy co najmniej politycznie odpowiedzialnej za katastrofę.„Istnieją powiązania interesów tak przemożne, że nikt nie ma ochoty ich tknąć” – stwierdził swego czasu Alexandre de Merenches, znający na wylot realia Związku Sowieckiego, były długoletni szef SDECE, francuskiego wywiadu i kontrwywiadu. Dla Rosji najważniejszym interesem jest realizacja „doktryny Karaganowa”. Na przeszkodzie tworzenia Związku Europy i skutecznego zwalczania wszelkich prób dywersyfikacji dostaw ropy i gazu mógł stanąć skutecznie sojusz państw środkowoeuropejskich pod przywództwem Lecha Kaczyńskiego. Problem rozwiązał się 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki

Ofensywa Kremla W ciągu ostatniego półrocza Rosja zrealizowała najważniejsze projekty strategiczne całego dziesięciolecia rządów Putina:

2 marca w Chorwacji podpisana zostaje umowa finalizująca przygotowania do budowy gazociągu południowego tzw. Southstream, z udziałem Bułgarii, Austrii, Grecji, Włoch, Słowenii, Serbii, Węgier. Inwestycja daje Rosji strategiczną kontrolę nad tym regionem.

 8 kwietnia podczas szczytu w Pradze prezydent USA Barack Obama uznaje status Rosji jako militarnego supermocarstwa. Jednocześnie potwierdza rezygnację z projektu tarczy antyrakietowej w Polsce i w Czechach. Były blok wschodni zostaje oddany w strefę wpływów Kremla.

 9 kwietnia następuje uroczyste otwarcie budowy rosyjsko-niemieckiego Gazociągu Północnego. Rosja uzależnia Unię Europejską od swojego gazu, udziałowcami tej polityki czyni największe firmy państw-liderów przyszłego Związku Europy: Niemiec, Włoch i Francji.

 10 kwietnia w katastrofie pod Smoleńskiem ginie Prezydent RP Lech Kaczyński, aktywny przeciwnik neoimperialnej polityki Kremla oraz jego współpracownicy odpowiadający za bezpieczeństwo narodowe. Rząd Donalda Tuska oddaje na wyłączność śledztwo Rosji, sprowadzając Polskę do roli petenta Moskwy.

 21 kwietnia w Charkowie zostaje podpisana umowa rosyjsko-ukraińska przedłużająca do 2042 roku dzierżawę przez Rosję portu wojennego w Sewastopolu. Tym samym Kijów, mimo protestów opozycji, uznaje strategiczną dominację rosyjską. Prozachodnia pomarańczowa rewolucja przechodzi do historii.

Okrutne praktyki pani minister Atak, jaki przypuszczono na Elżbietę Radziszewską, był tak brutalny i gwałtowny, iż musi się rodzić podejrzenie, że chodzi o coś więcej niż o dwie wypowiedzi, może i niezręczne – pisze publicysta „Rz. Jak wielkie zdziwienie i wściekłość wywołuje to, kiedy stanowiska, takie jak: rzecznik praw obywatelskich, rzecznik praw dziecka czy minister ds. równości, przejmują osoby, które nie są wyznawcami jednej, bardzo konkretnej i dość skrajnej ideologii. Według wiodących – czytaj lewicowo-liberalnych – ośrodków, takie urzędy z natury rzeczy powinny przysługiwać postępowcom.

Europejczycy tyle nie rodzą Powołanie osoby o innych poglądach na to stanowisko uważane jest za sprzeczne z duchem tych instytucji. Bo wiadomo, jaki ma być ten duch. Jakiej wizji prawa mają bronić urzędnicy. Jeśli są zagorzałymi lewicowcami – są właściwymi osobami na właściwym miejscu. Jeśli bliższe są im wartości konserwatywne – są osobami niewłaściwymi, a wręcz niekompetentnymi. Poddawane są od razu atakowi, w którym używa się tyleż argumentów merytorycznych, ileż ośmieszania, kpin i manipulacji. Jako argumentu z wyższej półki używa się zwykle sformułowań typu wartości europejskie, choć na temat tego, jakie są te wartości europejskie, do jakich tradycji Europa się odwołuje, z jakiej kultury wywodzi, gdzie są jej korzenie, o tym mniej chętnie toczy się dyskusje. Kiedy rzecznikiem praw dziecka została matka sześciorga dzieci Ewa Sowińska związana z Ligą Polskich Rodzin, stała się natychmiast przedmiotem wściekłego ataku. Nie twierdzę, że była to osoba idealna. Ale ataki, z jakimi się spotkała, były niewspółmierne do jej wpadek. Czy głosiła w sprawie wychowania i ochrony praw dzieci bardzo kontrowersyjne poglądy? Przypomnę kilka jej opinii z wywiadu dla „Dziennika Łódzkiego”: – Co jest ważniejsze – prawa czy obowiązki dziecka? „Prawa są bardzo ważne, ale nie należy zapominać o obowiązkach. Dzieci należy wychowywać zgodnie z ich prawami, ale stopniowo dokładać obowiązków”. – Ma pani sześcioro dzieci. Czy oglądają one telewizję? „Starałam się, by zawsze robiły to w ograniczonym zakresie. W mediach i Internecie jest za dużo przemocy, pornografii, brakuje pozytywnych wzorców rodziny. W tym zakresie liczę na dobrą współpracę z Krajową Radą Radiofonii i Telewizji”. – Czym chciałaby się pani zająć w pierwszej kolejności po objęciu stanowiska? „Złym posunięciem było usunięcie opieki medycznej ze szkół. Zniknęły pielęgniarki, dentyści. Opieka medyczna jest w szkole tylko raz w tygodniu. Będę się starała zmienić obecny stan”. Czy to poglądy kuriozalne? Tak, mówiła także, że klapsy są dopuszczalne. Ja sam nie jestem entuzjastą klapsów, ale nie przyszłoby mi do głowy, że ta sprawa nie podlega dyskusji. Sowińską jednak od początku spotkał frontalny atak. Po pierwsze była katoliczką, po drugie te dzieci… sześcioro... kto to widział? Nienormalna jakaś. Przecież Europejczycy nie rodzą tyle. To trochę obciachowe. No i miała niepoprawne poglądy na temat homoseksualistów. Poglądy, z którymi ja się zresztą nie zgadzałem.

Nie mówić o prawach katolików Janusz Kochanowski, nieżyjący już rzecznik praw obywatelskich, był mniej wyrazisty w wygłaszaniu swoich poglądów, ale ponieważ nie należał do liberalnego mainstreamu prawniczego, spotykały go ataki niemal za wszystko. Tak jak Elżbietę Radziszewską atakowało się za to, że „za mało” robi, tak Kochanowski robił „za dużo”. Ile to jest w sam raz? Tyle by nie mówić o prawach katolików, mówić za to o prawach muzułmanów, homoseksualistów i kobiet. Żeby było jasne – nie uważam, że kobiety, homoseksualiści czy muzułmanie nie mają rozmaitych problemów, w których należy im pomóc i ich wesprzeć z należnym im szacunkiem. Ale też nie uważam, że jedynym wskaźnikiem tego, czy ktoś dobrze wypełnia swą rolę obrońcy praw człowieka, praw dziecka czy urzędnika ds. równości, jest jego afirmacja dla wszelkich działań środowisk homoseksualnych, opowiadanie się za ich prawem do małżeństw, za wprowadzaniem parytetów dla kobiet na listach wyborczych, a niezauważanie problemu nierówności w dostępie do edukacji czy prawa do opieki w ludzkich warunkach w domach dziecka. Dlaczego podstawowym problemem czołowych polskich mediów jest to, czy ktoś jest entuzjastą parad gejowskich, a nie to, co zrobić, by zakończyć hańbę, jaką jest istnienie wielu straszliwych państwowych domów dziecka, które są symbolem wszelkich możliwych nierówności? Spójrzmy, za co poddana jest tak zmasowanemu atakowi Elżbieta Radziszewska? Nie chcę występować jako jej obrońca, nie oceniam tu całości jej dokonań czy ich braku. Ciekawi mnie, za co jest obecnie krytykowana? Co stało się przedmiotem gigantycznej publicznej awantury? Czy to, że nie zrobiła wiele w celu zlikwidowania nierówności w dostępie dzieci do edukacji? Że nie zajęła się nierównym traktowaniem przez państwo rodzin wielodzietnych wydających ogromne pieniądze m.in. na naukę? Że nie rozpoczęła akcji mającej na celu wspieranie w pracy matek, które są traktowane gorzej niż inni pracownicy? Że nie zajmuje się osobami, które mają problemy w pracy z powodu swoich poglądów politycznych? Że nie przeciwstawia się dyskryminowaniu zwolenników lustracji w środowiskach naukowych? Znane są takie przypadki. Ale to dla przeciwników pani Radziszewskiej nie problem. Bo przecież cywilizowana część ludzkości jest przeciw lustracji.

Zaangażowany agitator Nie, zbrodnią jest to, że wyłożyła w jednym z wywiadów sens tego, co zawarto w przyjętej przez rząd niewystarczająco awangardowej ustawie o równym traktowaniu. Zbrodnią jest też – przyznaję, niezręczna – jej wypowiedź w telewizji, w której ujawniła orientację seksualną swojego polemisty. Zgoda, tego nie powinno się robić. Jednak niemal natychmiast za to przeprosiła i wytłumaczyła, skąd się wzięła taka wypowiedź. Niemniej się okazało, że to hańba i zbrodnia, mimo że osoba, o której mówiła, publicznie występuje w wielu dyskusjach jako reprezentant środowisk homoseksualnych. Spójrzmy na to od innej strony. Radziszewska twierdzi, że podczas wcześniejszego oficjalnego spotkania osoba, o której mowa, otwarcie przyznała się do swojej orientacji. W czasach, kiedy wielu homoseksualistów publicznie ujawnia swoje preferencje, dokonuje „coming outów”, ja też pewnie pomyślałbym, że Krzysztof Śmiszek nie ukrywa swojej orientacji. A skoro nie ukrywa i bierze udział w wielu publicznych dyskusjach, to zwrócenie uwagi, że nie jest bezstronnym komentatorem, a zaangażowanym – także w swoją sprawę – agitatorem, nie jest chyba wielkim grzechem. Załóżmy jednak na moment, iż pan Śmiszek nie chciał ujawniać tego, że jest gejem. W takim przypadku wypowiedź pani minister byłaby niezręcznością. Choć równocześnie podanie informacji, iż uczestnik dyskusji jest osobiście zaangażowany w jakąś sprawę, powoduje, że jego stanowisko staje się bardziej czytelne. Wiem, że to sprawa nieporównywalna z ujawnieniem preferencji seksualnych, ale chciałbym podać przykład ze swojego doświadczenia. W jednej z dyskusji broniłem prawa blogerów do anonimowości w sieci. Ktoś wtedy zwrócił uwagę, że jestem współwłaścicielem portalu, na którym publikują anonimowi blogerzy, więc mogę mieć w obronie „anonimów” interes. Uważam, że mój polemista miał pełne prawo wskazać na ten fakt. Atak, jaki przypuszczono na minister Radziszewską, był tak brutalny i gwałtowny, iż musi rodzić się podejrzenie, że chodzi o coś więcej. Nie tylko o tę wypowiedź, może i niezręczną. Z jakiego powodu w jednym wydaniu „Gazeta Wyborcza” tej właśnie sprawie poświęciła kilka tekstów?

Pani minister poniża Otóż można się domyślać, że nie chodzi o parę zdań w wywiadach, ale o minister Elżbietę Radziszewską. Osobę, która głosi o niebo łagodniejsze poglądy niż Ewa Sowińska i nie drażni liberalnych elit, co zdarzało się śp. Januszowi Kochanowskiemu. Jednak nie spełnia głównego warunku, jaki powinien spełniać – zdaniem lewicowo-liberalnych elit – minister do spraw równości. Nie jest ani frontmenką ruchu LGBT, ani zaprzysięgłą feministką. O zgrozo, nie popiera także parytetów płciowych. A ostatecznie dyskwalifikuje ją fakt, że... jest katoliczką i – co gorsza – tego nawet nie ukrywa. Ktoś taki nie może zajmować się równością czy nierównością! Katolik? A fe! Jasno wykłada to w „Gazecie Wyborczej” Magdalena Środa: „Na stanowisko, które powinno mieć charakter awangardowy – bo w całej Europie prawa obywatelskie należą do priorytetów – powołano osobę o bardzo konserwatywnych poglądach, która nie czuje problematyki równościowej. Mam o to pretensje do premiera Tuska”. I dodaje: „To tak, jakby ministrem obrony zrobić pacyfistę”. „Gazeta” wzmacnia ten przekaz, powołując się na niewymienionych z nazwiska działaczy Platformy: „Wielu polityków PO przyznaje, że powołanie na pełnomocnika rządu ds. równego traktowania osoby mocno wierzącej i związanej z Kościołem było błędem”. Dorzućmy fragment komentarza Ewy Siedleckiej również w „Wyborczej”: „Elżbieta Radziszewska kontestująca równościową politykę Unii nie może być pełnomocnikiem rządu do spraw równości. A minister do spraw równości, która poniża ludzi z powodu ich orientacji seksualnej, to już wstyd i hańba”. Szkoda, że zabrakło konkretów. Ciekawe, jak Radziszewska „poniża ludzi z powodu ich orientacji”. Warto, by red. Siedlecka opisała szerzej okrutne praktyki pani minister.

Ministerstwo dla konserwatysty Niestety, filozofia lansowana przez przeciwników Elżbiety Radziszewskiej prowadzi na manowce. Wniosek bowiem jest następujący: ministrem obrony może być wyłącznie gorący zwolennik rozwiązań militarnych. Przypomnę to prof. Magdalenie Środzie, kiedy rządy w Polsce obejmą lewicowcy. Rodzą się jednak wątpliwości co do innych resortów. Szef Ministerstwa Edukacji powinien pewnie – podobnie jak minister ds. równości – mieć poglądy postępowo-lewicowe. Ale co z ministrami sportu czy finansów? Czy tu konserwatysta – oczywiście umiarkowany – mógłby zostać dopuszczony? Igor Janke

„Arystokrata dziennikarstwa” Tomasz Lis Nowy naczelny "Wprost" jest dziś jedną z najbardziej wpływowych osób w mediach. Czy Tomasz Lis stał się już następcą Adama Michnika i dokona czegoś, co nie udało się naczelnemu „Gazety Wyborczej”? - Ja bym ów IPN skasował całkowicie. W imię wolności badań i słowa. Niech sobie Panowie Cenckiewicz i Gontarczyk piszą swoją PIS-teorię, ale niby dlaczego mam za to płacić z własnej kieszeni? Dlaczego mam być sponsorem tej wolności badań, która sprawia, że czarne jest białym i odwrotnie. Wolność badań, gdzie bohatera nazywa się kapusiem? W d… mam taką wolność - napisał dwa lata temu w dzienniku „Polska The Times” gwiazdor polskiego dziennikarstwa, Tomasz Lis. Te kilka zdań mówi więcej o czołowym polskim żurnaliście niż elaboraty, jakie można o nim napisać. Lis ma zawsze mnóstwo frazesów o demokracji, wolności słowa, niezależności dziennikarskiej, szacunku dla poglądów przeciwnika i drugiego człowieka oraz wartości, jaką jest wolność. Jednak tolerancja Lisa kończy się tam, gdzie zaczynają się poglądy będące na prawo od koncesjonowanej przez „Gazetę Wyborczą” „prawicy”. Wiele osób przyznaje, że Lis-dziennikarz przeobraził się w Lisa-moralistę i „sumienie narodu” po wynikach sondażu opublikowanego w „Newsweeku” w 2004 roku, który dawał mu realną szansę na prezydenturę. - Z wyżyn swej popularności zaczął ferować wyroki, kto zasługuje na miano dziennikarza uczciwego (z grubsza biorąc − ci, którzy ostro dowalają prawicy), a kto się sprzedał, sprzeniewierzył i jest reżimowcem (pozostali) - pisał o Lisie Rafał Ziemkiewicz. Natomiast Piotr Semka zauważył: - Kiedyś byłem przekonany, że nieznośna maniera zamieniania każdej dyskusji w oskarżenie adwersarzy o moralną podłość jest wadą byłych dysydentów. Nieprawda, Lis twórczo tę manierę rozwija, choć nie ma za sobą traumatycznych doświadczeń z PRL. Lis po prostu źle się czuje w sytuacji, w której jego polemiści mają legalny dostęp do mediów. Jednak chyba najtrafniej „arystokratę dziennikarstwa” scharakteryzował - o ironio - publicysta lewicowej „Krytyki Politycznej” Tomasz Piątek. -Telewizyjne wywody, miny, nawet gesty Lisa były potwornie nudne, poprawne i przewidywalne aż do bólu, wszystkie w stylu: „Ach, jestem prawowiernym katolikiem” - „Ale jestem przeciwnikiem, ach, oszołomstwa” – „Ach, do tego stopnia, że doceniam nawet szmatławego PRL-owskiego pseudopublicystę Karola Małcużyńskiego” – „Bo, ach, jestem za pluralizmem światopoglądowym” – „Oczywiście, pomijając kwestie gospodarcze, bo te są już rozstrzygnięte i wszystko, co nie jest prawidłowo błękitnym neoliberalizmem, jest oszołomstwem” – „Podobnie, jak oszołomstwem jest niedocenianie geniuszu mojej żony” – „Ale której?!” – „Ach, jestem prawowiernym katolikiem” - pisał publicysta.

Rzeczy, które robisz w TVP nazywając ją „pisowską” Tomasz Lis rozpoczynał karierę w Telewizji Polskiej. Był korespondentem "Wiadomości" w Stanach Zjednoczonych. Następnie od 1997 roku pracował w TVN. Szybko zapracował sobie na dobrą opinię wśród „autorytetów moralnych” żurnalistyki. - Tomasz Lis jest z pewnością polskim patriotą o obywatelskim zacięciu. Nie jest mu wszystko jedno, co dzieje się poza jego rodziną i pracą. Po drugie jako obywatel jest coraz bardziej rozczarowany tym, jak sprawy w Polsce biegną (i w 90 proc. bezdyskusyjnie ma rację). Po trzecie – jak większość z nas – chciałby tu sporo zmienić - pisał przed siedmiu laty Jacek Żakowski w recenzji książki Lisa „Co z tą Polską?”.  Lis stracił posadę w „Faktach” TVN po sondażu w Newsweeku i kontrowersjach związanych z jego ewentualnym zaangażowaniem w politykę. - Zdezorientowany widz nie wiedziałby, z kim ma do czynienia. Z dziennikarzem, czy z samopromującym się kandydatem na prezydenta - tłumaczył współwłaściciel TVN-u Mariusz Walter. Tomasz Lis przeszedł więc do Polsatu prowadząc publicystyczny program „Co z tą Polską?”. Gdy władzę w TVP przejął PiS i szefowie telewizji próbowali ściągnąć do niej reporterów Polsatu, Lis powiedział: - Myślę, że moi reporterzy czytają gazety, a jak czytają gazety, to wiedzą, że trzeba być niespełna rozumu, żeby pójść teraz do Telewizji Polskiej, więc prawdę mówiąc, jeśli ktoś odejdzie, to znaczy, że jest niespełna rozumu, a jeśli jest niespełna rozumu to nie warto, żeby tutaj pracował.(...) Ja tłumaczyłem, że „Wiadomości” są nie tylko złe. Tłumaczyłem, że praca w „Wiadomościach” jest czymś absolutnie kompromitującym, ponieważ nie jest to program informacyjny, tylko propagandowy i dezinformacyjny. Niedługo po tym wywiadzie Lis sam trafił do TVP rządzonej przez Andrzeja Urbańskiego, który zmienił na stanowisku prezesa zbyt niezależnego Bronisława Wildsteina. Żona byłego gwiazdora Polsatu, Hanna Lis, została natomiast zatrudniona w… „Wiadomościach”. Współpracownicy Andrzeja Urbańskiego przyznawali, że ściągnięcie Lisa miało pomóc partii Jarosława Kaczyńskiego po przegranych przez nich wyborach. - Punkt pierwszy – przeciągnąć głównego wojownika na swoją stronę. […] Główny wojownik z przeciwnego obozu to Tomasz Lis. Jeden ruch i już był u nas. I inaczej śpiewał – głos wojennego stratega obozu Urbańskiego jest pełen ironii. – A jak jego obóz zawył. Żeby usłyszeć ten skowyt salonu, warto było pracować wiele lat – mówi z nieskrywaną satysfakcją (…) - czytamy w tekście Igora Janke „A statek płynie” w „Rzeczpospolitej”. Wiele osób nie rozumiało przejścia głównego krytyka PiS-u do telewizji publicznej będącej pod rządami ludzi z nadania tego ugrupowania. Delikatnie krytykowali go nawet publicznie tacy dziennikarze jak Grzegorz Miecugow. Lis przekonywał jednak, że nie wybierał „gospodarza miejsca, w którym sprzedaje swój produkt, tylko interesowała go wielkość sklepu”. - Ostatnie wezwanie do dymisji Urbańskiego nastąpiło przecież dwa dni po moim przyjściu. Więc jeśli moje pojawienie się w TVP wpłynęło jakoś na jego sytuację, to tylko utrudniło mu życie – przekonywał pokrętnie w „Rz”. Lis z drugiej strony potrafił jednak skarcić swoich oponentów ideologicznych, zarzucając im obłudę, że… pracują w TVP. - Co do mojej hipokryzji, ma jej dowodzić fakt, iż głosząc poparcie dla własności prywatnej i wolnego rynku miałem program w telewizji publicznej, kierowanej wtedy przez prawicowca, a więc niewątpliwie podarowany mi po kolesiowsku. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, Tomasz Lis swych wolnorynkowych deklaracji nigdy nie łączył z pracą w telewizji publicznej, a jeżeli otrzymywał w niej coraz lepsze stanowiska, to jego poglądy, entuzjastycznie zbieżne z linią rządzącej wówczas publicznymi mediami partią „ludzi rozumnych”, nie miały z tym nic wspólnego - pisał Rafał Ziemkiewicz.

Arystokrata dziennikarstwa na żywo Tomasz Lis w swoim show „Tomasz Lis na żywo” szybko pokazał, na czym polega „ostre i niezależne” dziennikarstwo, które eksponował w rozmowach z politykami Prawa i Sprawiedliwości bądź konserwatywnymi publicystami. Trochę inaczej sprawa wyglądała, gdy naprzeciwko siebie miał polityków PO, lewicy, Wojciecha Jaruzelskiego czy Adama Michnika, który bez znaczącego sprzeciwu prowadzącego mógł sobie głosić swoje fobie o zacofaniu polskiej prawicy i wiecznym podziale Polaków na obóz mający w pamięci  zamordowanego przez prawicę prezydenta Gabriela Narutowicza i obóz moralnych spadkobierców jego morderców z „niezmywalnym kainowym piętnem”. W opinii wielu komentatorów rozmowa Lisa z Michnikiem wyglądała jak dialog ucznia z mistrzem. Trudno się nie zgodzić z taką opinią skoro stosunek publiczny obydwu panów do sowieckiego kacyka Wojciecha Jaruzelskiego jest niemal identyczny. Michnik przez lata wybielał postać generała, który wypowiedział wojnę własnemu narodowi. Można śmiało napisać, że słynny wywiad Lisa z Jaruzelskim wpisywał się w motto Michnika: „odpieprz się od Generała”. U Lisa zakończył się on jednak wzruszającym wyznaniem Jaruzelskiego, że prowadzący jest „arystokratą dziennikarstwa”. - W normalnym państwie taki komplement padający z ust byłego komunistycznego przywódcy, który według znanych już dokumentów prosił radzieckich towarzyszy o pomoc w zdławieniu opozycji we własnym kraju, byłby dla dziennikarza swoistym pocałunkiem śmierci - pisał politolog dr Marcin Chełminiak z UWM. Tomasz Lis wsławił się również przeprowadzeniem w swoim show „sądu” nad Pawłem Zyzakiem, autorem biografii Lecha Wałęsy. - Do rozmowy na temat kontrowersyjnej pozycji zaprosił tylko jedną stronę: Lecha Wałęsę - osobę dramatu. I marszałka Bronisława Komorowskiego, obrońcę. To politycy, obydwaj atakują autora książki i IPN. Lis nie zaprasza drugiej strony - historyków. A należało "winowajcę" - autora i historyka z uznanym autorytetem - napisała legendarna dziennikarka Janina Jankowska, która dodała, że program Lisa był koncertem podpuszczania pod określony cel – zdezawuowania IPN. - Kiedy Wałęsa wypluwa stek wyzwisk do „onych”, którzy piszą o nim kłamliwe – zdaniem Wałęsy – książki: „Paranoicy, chorzy ludzie, faszyści, kłamcy, oszuści”, Tomasz Lis wychwytuje jedno słowo, by zadać pytanie: „Czy kiedy pan mówi, że oni są gorsi niż faszyści, to Pan mówi o ludziach IPN-u?” - pisała dziennikarka. Lis nigdy nie krył swojej niechęci do rozliczania agentów komunistycznej SB pisząc, że „lustracja jest elementem budowania w Polsce państwa strachu. Państwa szantażu”. Innym razem w taki „merytoryczny” sposób odniósł się do publikacji książki Cenckiewicza i Gontarczyka o Lechu Wałęsie: - Trudno jest myśleć z szacunkiem o narodzie, w którym gnojony jest każdy, kto w każdym innym kraju miałby zapewniony szacunek rodaków. Jak wychowywać nasze dzieci, gdy każdego można opluć, wziąć pod obcasy, skopać, upokorzyć, zgnoić? Lis wzorem linii wytyczonej na początku lat 90. przez środowisko „Gazety Wyborczej” nie godzi się również, by za jego pieniądze IPN „niszczył ludzi”. - IPN za pieniądze podatników jest historyczną przybudówką jednej partii politycznej, a historycy zajmujący się niektórymi badaniami służą pewnej idei - uważa nazwany przez Jaruzelskiego „arystokratą” żurnalista. - Instytut Podjudzania Narodowego powinien przestać istnieć. Obcięcie jego budżetu to niezasłużenie niska kara – dodał w jednym ze swoich felietonów.

Propisowskie poputcziczki „Arystokratyzm” ukoronowanego kilkoma dziennikarskimi nagrodami żurnalisty pozwalała mu na besztanie swoich kolegów po fachu, gdy ci nie chwalili tych polityków, których wypada. - Dorota Gawryluk pokazuje, jaką jest gwiazdą. Prowadziła program o podobnie do innego programu brzmiącym tytule: „A dobro Polski” - i tam tydzień w tydzień pokazywała, że odpowiada głównie na pytanie: „A dobro PiS-u?” - mówił o dziennikarce Polsatu. Innym razem Lis w niewybredny sposób szydził sobie w radiu TOK FM z Joanny Lichockiej naśladując na antenie - ku radości innych idoli dziennikarskich - jej śmiech. Stanisław Janecki tak skomentował stosunek Lisa do Gawryluk: - Autorytet Lis gromi w eterze koleżankę po fachu, że ta w TVP uprawia „obleśne wazeliniarstwo” wobec PiS. […] A jeszcze nazywa ją „poputcziczką”. Prawdziwy dżentelmen i arbiter elegancji. Tyle, że mówi to ktoś, kto - gdy Leszek Miller został premierem - zrobił dokument-produkcyjniak w najlepszym socrealistycznym stylu. Wazelina lała się cysternami. Można się było zatkać ze wzruszenia. Tomasz Lis niejednokrotnie narzekał na brutalizację języka w przestrzeni publicznej. Jego walka z tabloidami doprowadziła do tego, że został upomniany przez Radę Etyki Mediów za zaproszenie do programu o brukowcach swojego adwokata, który pomagał  mu wygrać proces z jednym z tabloidów. Jednak to właśnie Lis jest autorem tekstu, w którym wyzywa konserwatystów od talibów. - Walczący z gejami i zepsuciem talib w ogólnopolskim dzienniku pisze o tym, jaki użytek robią oni z kiszki stolcowej. Inny Savonarola naszych czasów porównuje homoseksualizm do zoofilii. Jeszcze inny rzecznik cnoty twierdzi, że senator Piesiewicz był przeciw ujawnianiu tak zwanych danych wrażliwych, bo sam wolał nie ujawniać wrażliwych danych ze swego życia. Jeszcze inny potępia arcybiskupa Życińskiego za sprzeciw wobec niszczenia ludzi i zarzuca mu nieumiejętność lub niechęć do potępiania grzechu - użalał się Lis na łamach „Gazety Wyborczej”. W jednym z wywiadów dla magazynu „Press” Lis używa takich eleganckich określeń w stosunku do innych mediów, jak "bandyckie zachowanie” i stwierdza (znów czuć Michnika), że „utoniemy w łajnie”. Słusznie zauważył więc Piotr Semka pisząc: - Lis martwi się, że o dziennikarzach ludzie mówią jak o "szmaciarzach, gnojkach, ludziach sprzedajnych". Choć – jak trzeźwo zauważa prowadzący rozmowę – sam Lis zarzuca swoim wrogom "błazenadę, manipulację, szczucie, nagonkę, uspringerowienie, pseudowiadomości, upudelkowienie", bycie "podszczuwaczami, prasowymi bandytami i szambem". Powie ktoś, że to wynik osobistego sporu Lisa z tabloidami. Otóż nie, bo lekkim lobem Lis przechodzi do ataków na publicystów spoza prasy bulwarowej. Obwieszcza, że standardy brukowców przelewają się do reszty prasy. I tylko on jeden, jak prorok, ostrzega przed tym zagrożeniem gromkim głosem. A zarzut, że karykaturyzuje nielubiane poglądy? Nic podobnego. On po prostu widzi więcej i głębiej. Lis nigdy również nie wybaczył dziennikarzom „Dziennika”, którzy w zaszyfrowany sposób napisali w tekście o szantażu gazowym „Wała Tomaszowi Lisowi”. Lis był przymierzany na naczelnego tego pisma. – To miał być polski "Die Welt", ale do "Die Welt" ma się tak, jak izba wytrzeźwień do Izby Lordów – pisał Lis. - Za chwilę "Dziennik" padnie. "Dziennik" pokazywał mi wała, teraz wała pokazują mu czytelnicy. I doskonale - dodał innym razem. Wielu dziennikarzy skarży się na współpracę z „arystokratą” dziennikarstwa. Polskie media pełne są dziennikarzy z "syndromem Lisa". Czyli osobami, które współpracę z nim wspominają jak zły sen. - Używał obelżywych zwrotów. W redakcji panował ciągły stres i strach – mówi jeden z nich (dziennikarzy - przyp. Ł.A). Do prezentera pogody w Polsacie miał m.in. powiedzieć: "w tym krawacie wyglądasz jak p..., przecież masz węzeł większy niż twój łeb". "Dziennik" opisywał m.in. jak jeden z dziennikarzy nagrał komentarz, stojąc przed kamerą w kasku. Lis skomentował to na forum całego newsroomu: – Teraz już wiemy, jak wygląda ch… w kasku - czytamy w „Rzeczpospolitej”. Do tej pory w internecie można usłyszeć nagranie, w którym Lis w prostacki sposób poniża swoich współpracowników.

Wprost do zapateryzm Po fiasku przejęcia „Dziennika” Lis został redaktorem naczelnym konserwatywnego „Wprost”. Bardzo szybko tygodnik stał się miejscem, gdzie swoje poglądy manifestują zwolennicy zabijania dzieci przed ich narodzeniem czy inni wrażliwi na klerykalizację państwa autorzy. W ciągu kilku miesięcy, od kiedy Lis jest naczelnym pisma, mogliśmy w nim przeczytać o dramacie rodziców, którzy chcą in vitro, o aborcji, prześladowanych gejach, nawiedzonym Pospieszalskim, Urbanie żalącym się, że nie ma już monopolu na krytykowanie Kościoła czy też znaleźć cały cykl kuriozalnych tekstów Magdaleny Środy. Potwierdzeniem tego mogą być okładki kilku numerów „Wprost”. Wyliczenie takie zrobił „Nasz Dziennik”: - W 31 numerze "Wprost" znajdujemy dwa artykuły o polskim Kościele: "Fatalne zauroczenie", i drugi - o Polakach z Krakowskiego Przedmieścia, którzy modlą się przy smoleńskim krzyżu: "Infekcja narodowej duszy". Ten ostatni dobitnie sugeruje chorobę tych, którzy mają odwagę i siłę bronić krzyża. Większość tekstów "Wprost", które poruszają tematykę religii katolickiej, jest utrzymana w tym duchu. Okładka numeru 33 - polskie godło - orzeł w koronie przybity do krzyża, obok napis: "Wojna Krzyżowa. Fanatycy w natarciu, państwo kapituluje". "Wprost" nr 34 - "Lękajcie się! Polski cud - polski papież - Polska 2010" - to napis z okładki, która przedstawia Sługę Bożego Jana Pawła II zakrywającego dłońmi twarz. I znów wstępniak Tomasza Lisa, w którym ten wylewa wiadro pomyj na modlących się na Krakowskim Przedmieściu, określając ich mianem "paranoików", "pacjentów Tworek", "szaleńców". Lis obwieścił również w jednym ze wstępniaków, że „Imperialny Kościół, który swą imperialność zademonstrował tak niedawno, uznając Wawel nie za narodową, ale za własną domenę, teraz kapituluje przed fanatykami, których sam wychował”. Tomasz Terlikowski zauważył na swoim blogu, że pismo pod kierunkiem Lisa przekształciło się w homo-tygodnik kultowy wśród homoseksualistów i feministek. - I mam wrażenie, że w homo-zaangażowaniu i promowaniu zabijania wyprzedził już nie tylko „Gazetę Wyborczą”, ale nawet TOK FM - zauważa publicysta. Nie można się jednak dziwić takiej wolcie pisma kierowanego przez Tomasza Lisa. Niejednokrotnie dawał on poznać swoje ciekawe spostrzeżenia dotyczące katolicyzmu, który z prawdziwą wiarą ma wspólnego tyle, co „izba wytrzeźwień z Izbą Lordów” - by posłużyć się jego własną metaforą. - Kwestia legalizacji związków homoseksualnych jest sprawą ważną i debata w tej sprawie toczyła się lub się toczy w każdym kraju „starej” Europy. Jesteśmy już w Unii Europejskiej, więc proponowałbym stosować standardy tolerancji, które w niej obowiązują - przekonywał na łamach „Gazety Wyborczej”. Nie inaczej wypowiadał się w sprawie skandalicznego wyroku w sprawie Alicji Tysiąc, pisząc, że nie jest on żadnym zamachem na wolność słowa, bo nie ma ona „nic wspólnego z wolnością pognębiania ludzi”. Lis posunął się nawet do stwierdzenia, że „wyrok jest całkowicie zbieżny z nauczaniem Jana Pawła II, który potrafił w ostrych słowach piętnować zło, w tym aborcję, ale jednocześnie z miłością odnosił się do każdego człowieka, w tym tego, który chciał go pozbawić życia, a już nigdy, żadnym słowem, nie naruszył godności jakiegokolwiek człowieka”. Niedawno „arystokrata” dziennikarstwa i zdobywca 9 Wiktorów powiedział, że „Kościół bardzo konsekwentnie wychowywał na swojej piersi przez lata solidnie pogańską sektę oszołomów, która uaktywniła się pod Pałacem Prezydenckim”. - To nie będzie pismo salonowe, nie będzie już propisowskie, ale i nie antypisowskie, proplatformeskie ani antyplatformerskie - powiedział Lis o „Wprost” w „Polityce”. Na razie metamorfoza jego pisma nie potwierdza tych słów. Trudno zresztą wierzyć w takie zapewniania człowieka, który nie widział nic niestosownego w dziękowaniu komunistycznemu dyktatorowi za komplementy pod swoim adresem. Wystarczy prześledzić cykl programów „Co z tą Polską” czy „Tomasz Lis na żywo”, by przekonać się, jak ma wyglądać apolityczne pismo Tomasza Lisa i jego dalsza krucjata przeciwko oszołomom i zacofanym talibom. Pisząc o swojej nowej pracy nieco ponad miesiąc po katastrofie smoleńskiej Tomasz Lis użył bardzo delikatnej i subtelnej przenośni: - Myślę, że to jest jeszcze ten moment, kiedy jak na kokpicie wyświetla się „pull up”, to można stery ściągnąć. Jest to kwintesencja stylu „arystokraty” dziennikarstwa polskiego.

Łukasz Adamski

Agenci mają się dobrze Rogowski, Belka, Cimoszewicz, Cytrycki, Rotfeld, Boni, Szczuka – kto następny do awansu?
„Libero” – pod takim pseudonimem zarejestrowany był tajny współpracownik II Departamentu MSW (czyli kontrwywiadu), 53-letni dziś Sławomir Rogowski. Od kilku tygodni Rogowski jest członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Według katalogu IPN, został agentem w listopadzie 1985 r. i był nim aż do grudnia 1989 r. Po ujawnieniu tej informacji Rogowski stanowczo zaprzeczył, by był „tajnym, świadomym współpracownikiem służb PRL”, dodając, że już trzykrotnie w swojej karierze składał oświadczenie lustracyjne. I chyba wie, co robi, gdyż pion lustracyjny IPN wprawdzie zapowiedział zbadanie jego oświadczenia, ale trudno się spodziewać większych efektów, skoro zachowały się tylko zapisy ewidencyjne na temat „Libero”, a innych materiałów brak. Sławomir Rogowski to dawny działacz SZSP, który w czasach, gdy miał być agentem, kierował warszawskim klubem studenckim „Hybrydy”, a także festiwalem „FAMA” w Świnoujściu. Dzięki kolegom z „Ordynackiej”, zwłaszcza Robertowi Kwiatkowskiemu i Włodzimierzowi Czarzastemu, w czasach rządów SLD był dyrektorem Agencji Filmowej TVP, a później członkiem zarządu Totalizatora Sportowego. Do Krajowej Rady również zgłosiła go lewica, lecz jego wybór był możliwy tylko dzięki głosom posłów PO.

Premierzy z wywiadu Przypadek Rogowskiego nie jest odosobniony. Niespełna dwa miesiące wcześniej, również głosami Platformy i SLD, Sejm wybrał nowego prezesa NBP zgłoszonego przez p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego. Prezesem został Marek Belka, były premier i minister finansów, ale także – o czym mało kto już pamięta – człowiek pozyskany przez PRL-owskie służby. Z materiałów zachowanych w IPN wynika, że funkcjonariusze I Departamentu MSW (wywiadu) zarejestrowali go jako swojego współpracownika pod pseudonimem „Belch” przed wyjazdem do USA w 1984 r. Podczas pobytu za oceanem Belka przekazał wywiadowi dwa opracowania ekonomiczne „o wartości porównawczej”, które uzyskał na uniwersytecie w Chicago. Poinformował też o rozmowie, jaką przeprowadziło z nim dwóch funkcjonariuszy FBI. Teczkę „Belcha” zamknięto w 1987 r. Obecnie prezes Belka kończy „meblowanie” banku centralnego swoją ekipą. Dlatego nie powinien dziwić fakt, że dyrektorem swojego gabinetu uczynił Sławomira Cytryckiego, również dawnego działacza SZSP, który za rządów SLD krótko był ministrem skarbu, a w swoim oświadczeniu lustracyjnym przyznał się do współpracy z PRL-owskimi służbami. Belka nie jest jedynym byłym premierem, po którego sięgnęła Platforma. Warto przypomnieć, że w marcu 2009 r. rząd Donalda Tuska zgłosił kandydaturę Włodzimierza Cimoszewicza na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy. I choć cała sprawa skończyła się pół roku później kompromitującą porażką lewicowego polityka (przegrał z norweskim konkurentem stosunkiem głosów 80 do 165), to jego sympatia do PO okazała się trwała i przed I turą wyborów prezydenckich Cimoszewicz poparł Bronisława Komorowskiego. A jeszcze na początku br. były premier spotkał się z Tuskiem, który zaproponował mu „współpracę ekspercką w sprawach międzynarodowych”. Ani Tuskowi, ani Komorowskiemu nie przeszkadza przy tym fakt, iż Cimoszewicz – jak wynika z materiałów zachowanych w IPN – w latach 1980-1984 był kontaktem operacyjnym I Departamentu MSW (wywiadu) o pseudonimie „Carex”.

Cztery pseudonimy Rotfelda Ważną postacią w ekipie Tuska jest także Adam Daniel Rotfeld, były wiceminister i minister spraw zagranicznych w rządach SLD, czyli zastępca Cimoszewicza i podwładny Belki. Nie pełni on wprawdzie żadnej funkcji rządowej, ale od stycznia 2008 r. jest współprzewodniczącym Polsko-Rosyjskiej Grupy do spraw Trudnych, powołanej decyzją rządów obu krajów. Utworzenie tego gremium było pierwszym istotnym krokiem w kierunku „nowej polityki wschodniej” rządu PO, a sam Rotfeld od tego czasu uchodzi za głównego konstruktora tej polityki. W dodatku od roku zasiada w 12-osobowej „grupie mędrców” przygotowujących nową koncepcję strategiczną NATO, kierowanej przez byłą sekretarz stanu USA Madeleine Albright. Jego powołanie do tej grupy polska dyplomacja uznała za „bardzo duże wyróżnienie i sukces dla Polski”. Przy tych wszystkich zachwytach nad wiekowym już profesorem mało kto pamięta o niektórych szczegółach jego kariery. Otóż z dokumentów znajdujących się w IPN wynika, że Rotfeld był kontaktem operacyjnym I Departamentu MSW aż o czterech pseudonimach: „Rauf”, „Rad”, „Ralf” i „Serb”. W aktach zachowały się jego notatki przeznaczone dla wywiadu, m.in. relacje z rozmów z uczestnikami KBWE w Genewie w 1974 r., gdzie Rotfeld był członkiem delegacji PRL. Oczywiście on sam – podobnie jak Cimoszewicz czy Belka – zaprzecza, jakoby był agentem.

„Znak” czasów Jednym z nielicznych, który nie zaprzecza – a raczej: już nie zaprzecza – jest Michał Boni. Jego nazwisko w 1992 r. znalazło się na tzw. liście Macierewicza, gdzie figurował jako tajny współpracownik SB o pseudonimie „Znak”, zarejestrowany w lutym 1988 r. Jako datę zaprzestania kontaktów podano początek stycznia 1990 r., po czym materiały na jego temat zostały zniszczone. Od tego czasu Boni – wówczas poseł KLD, a wcześniej minister pracy w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego – starał się nie zajmować eksponowanych stanowisk. Był wprawdzie wiceministrem pracy w ekipie Hanny Suchockiej (u boku Jacka Kuronia), a później szefem gabinetu politycznego ministra pracy Longina Komołowskiego w rządzie Jerzego Buzka, ale do parlamentu już nie kandydował, bo wymagałoby to złożenia oświadczenia lustracyjnego. Dopiero gdy premier Tusk zaraz po objęciu urzędu mianował go szefem swojego Zespołu Doradców Strategicznych, Boni przyznał się, że podpisał niegdyś deklarację współpracy z SB, ale uczynił to pod groźbą szantażu. Od tego czasu nikt go już o przeszłość nie pyta, zaś on sam w styczniu 2009 r. awansował do rangi członka rządu i przewodniczącego Komitetu Stałego Rady Ministrów, który opiniuje wszystkie projekty ustaw przygotowywane przez ministerstwa. Jest także głównym „strategiem” tej ekipy w sprawach dotyczących polityki społeczno-gospodarczej.

Kłopoty wiceministrów Mało kto pamięta, że w pierwszych tygodniach funkcjonowania rządu PO doszło do kilku zagadkowych dymisji nowo powołanych wiceministrów. Dymisje te wiązano z problemami lustracyjnymi i chyba słusznie, bo np. była wiceminister sportu (z rekomendacji PSL) Grażyna Leja w maju br. została uznana przez krakowski sąd za kłamcę lustracyjnego, ponieważ nie ujawniła, iż udostępniała swój lokal kontrwywiadowi wojskowemu PRL. Problemy z zawartością teczki w archiwum IPN miały też być przyczyną nagłego odejścia z MON wiceminister Marii Wągrowskiej – tak przynajmniej pisała wówczas „Trybuna”. Ale to było prawie trzy lata temu. Dziś w rządzie Tuska obowiązują inne standardy. Powołany w lipcu br. nowy wiceminister finansów Wiesław Szczuka okazał się – według katalogów IPN – dawnym kontaktem operacyjnym I Departamentu MSW o kryptonimie „Gaiko”, zarejestrowanym w sierpniu 1988 r. Po ujawnieniu tych faktów Szczuka, który był już wiceministrem w rządzie Belki, oświadczył: „Nie miałem do tej pory świadomości, że zostałem zarejestrowany w ewidencji MSW i że nadano mi jakiś kryptonim”. Zwierzchnik wiceministra Jacek Rostowski, a także sam premier najwyraźniej wierzą swemu podwładnemu, skoro ten spokojnie urzęduje w jednym z najważniejszych resortów.

Korzenie Platformy Jeszcze kilka lat temu Platforma była partią, która nawet bardziej radykalnie niż PiS domagała się ujawnienia PRL-owskiej agentury. Było to oczywiście obłudne, gdyż liderom PO jakoś nie przeszkadzało, że jednym z założycieli ich formacji był wieloletni agent wywiadu Andrzej Olechowski. Ale od momentu zdobycia władzy Donald Tusk i jego koledzy nie mają już żadnych oporów, by wysuwać na ważne stanowiska państwowe ludzi, którzy współpracowali ze służbami PRL. Awanse takich postaci więcej mówią o prawdziwych korzeniach PO niż wszystkie deklaracje składane przez Tuska, Komorowskiego et consortes na przykład przy okazji rocznicy Sierpnia 1980 r. Paweł Siergiejczyk

Redukcja parlamentarna Wkrótce przekonamy się, czy nasi Umiłowani Przywódcy w osobach parlamentarzystów, rzeczywiście gotowi są porzucić prywatę dla dobra ogólnego. Chodzi oczywiście o zapowiadane zmiany w konstytucji, polegające między innymi na zredukowaniu liczby posłów do 300. Sam mam w tej sprawie raczej złe doświadczenia; kiedy w roku 1992 prosiłem ówczesnych parlamentarzystów o poparcie projektu konstytucji mego autorstwa, większość, doczytawszy do art. 12, odmawiała, bo stanowił on, że Sejm składa się ze 120 posłów. Wskutek tego nie udało mi się uzyskać 50 podpisów, co było warunkiem przyjęcia projektu pod obrady Komisji Konstytucyjnej. 120 posłów najzupełniej by wystarczyło, zwłaszcza że w Sejmie, jaki mieliśmy w 1992 roku, było niewiele więcej posłów naprawdę rozumiejących funkcjonowanie mechanizmu państwowego. Teraz jest ich oczywiście znacznie mniej, bo - niezależnie od postępującej selekcji negatywnej - do tłumaczenia własnymi słowami dyrektyw Komisji Europejskiej wielkiej mądrości przecież nie potrzeba. Rządowe pomysły idą też w kierunku zmodyfikowania wyborów do Senatu. Z Senatem jest jednak ten problem, że w obecnym kształcie nie bardzo wiadomo, po co właściwie istnieje. W moim projekcie próbowałem uczynić z Senatu obrońcę autonomii samorządu terytorialnego przed zakusami władzy państwowej. Wprawdzie do Senatu mógłby być wybrany każdy obywatel po osiągnięciu wymaganego wieku, ale nie każdy mógłby wybierać senatorów. Podobnie jak we Francji wyborcami senatorów byliby tzw. obywatele kwalifikowani, to znaczy tacy, którzy sami piastują funkcje publiczne z wyboru. Zdecydowaną ich większość stanowiliby członkowie samorządów terytorialnych. Senatorowie uzależnieni od takich wyborców już by z pewnością autonomii i interesów samorządowych pilnowali. Niestety, rządowe pomysły idą w odwrotnym kierunku, tzn. – w kierunku rozszerzenia samowoli rządu między innymi poprzez dalsze osłabienie władzy prezydenta, który w tej sytuacji nie wiadomo dlaczego miałby być wybierany w głosowaniu powszechnym i to spośród kandydatów, którzy uzbierali już nie 100, a 300 tysięcy podpisów. Przecież takim prezydentem można byłoby mianować nawet konia i nikt nie zauważyłby różnicy. Być może premier Tusk pragnie w ten aluzyjny sposób poinformować społeczeństwo o swojej ocenie kwalifikacji prezydenta Komorowskiego, ale jeśli nawet ta opinia jest trafna, to dłużej klasztora niż przeora i konstytucję powinno się przykrawać nie do możliwości aktualnego prezydenta, tylko rzeczywistych potrzeb państwa. Bo pomysł, by prezydenckie weto mogło być obalone zwykłą, a nie kwalifikowaną, jak dotąd większością głosów, oznacza, że do dotychczasowych 6 kaftanów bezpieczeństwa, jakimi prezydent jest skrępowany (wymóg kontrasygnowania przez premiera aktów urzędowych prezydenta – art. 144  ust. 2, obowiązek “współdziałania”  z premierem i właściwym ministrem w zakresie polityki zagranicznej – art. 133 ust. 3 i “pośrednictwo” ministra obrony narodowej i premiera w zakresie sprawowania przez prezydenta zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi – art. 134 ust. 2, 4 i 5, konieczność “wniosku” rządu dla wprowadzenia stanu wojennego – art. 229, konieczność “wniosku” rządu na wprowadzenie stanu wyjątkowego – art. 230 i konieczność “zatwierdzania” rozporządzeń o stanie wojennym oraz wyjątkowym przez Sejm – art. 231), rząd proponuje dodać kaftanik siódmy. Najwyraźniej twórcy konstytucji z roku 1997 musieli uważać prezydenta za wariata wyjątkowo niebezpiecznego, skoro skrępowali go tak dokładnie. Z jednej strony, po prezydenturze Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego, takie podejście łatwiej zrozumieć, ale z drugiej – niepodobna nie zauważyć, że wprowadzenie systemu prezydenckiego pozwoliłoby tego wszystkiego uniknąć.

PLATFORMA PĘKA W SZWACH Grzegorz Schetyna z nadzieją patrzył na akcję nieposłuszeństwa liberalnych działaczy PiS, którzy mieliby stworzyć z nim nowe ugrupowanie, a Janusz Palikot coraz śmielej zerka w stronę lewicy. Platforma Obywatelska, formacja, której siła polegać miała na szerokiej formule, najwyraźniej pęka w szwach. – Śmieszy mnie medialny obraz rzekomych sporów ideowych w PO – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską” jeden z polityków tej formacji. – Konflikty w tych kwestiach faktycznie nie istnieją. Są rzecz jasna podziały – na grupy interesów. O poglądy na pewno w nich nie chodzi. Słuchając tych słów, trudno oprzeć się wrażeniu, że coś w istocie jest na rzeczy. „Konserwatysta” Gowin grać ma rzekomo z „liberałem” Schetyną, który z kolei zapałać miał ostatnio wielką miłością do innych „liberałów” – tych z PiS. Z kolei Janusz Palikot, łamiący już nie tabu, ale wszelkie granice zbydlęcenia, coraz częściej zerka w stronę lewicy, wyraźnie mówiąc o założeniu własnej partii. Co na to władze PO z premierem Tuskiem na czele? Oficjalnie wszystko jest w porządku. W rzeczywistości – jak mówią nasi rozmówcy – szef rządu jest przerażony, czuje, że traci grunt pod nogami. Dlatego przystąpił do kontrataku. Na celowniku ma być zarówno Palikot, jak i ludzie Schetyny. – Donald ma pełną świadomość, że walczy o przeżycie. Nie tyle swoje, ile własnej partii – tłumaczy zastrzegający anonimowość bliski współpracownik szefa rządu. – W najbliższych miesiącach szykowana jest ofensywa, zarówno wewnątrz partii, jak i na forum ogólnopolskim – dodaje nasz rozmówca.

Schetyna, czyli z Gowinem i PiS-em przeciw Tuskowi Jeszcze kilkanaście miesięcy temu był niekwestionowanym liderem PO, przedstawicielem jej raczej liberalnego skrzydła. Grzegorz Schetyna pełnił funkcję sekretarza generalnego partii, był jej szarą eminencją. Wszystko zepsuło się po wybuchu afery hazardowej. Schetyna, który miał być jednym z jej uczestników (słynny Grzechu), stracił funkcję wicepremiera i szefa MSWiA. Musiał zadowolić się podrzędnymi – dla niego rzecz jasna – stanowiskami – szefa klubu PO, wreszcie marszałka Sejmu. Teraz polityka PO spotka kolejne upokorzenie – przestanie być sekretarzem generalnym. Ma to być osobista zemsta Tuska. Premier podczas spotkania w Zakopanem miał stwierdzić, że konfliktu między nim a Schetyną... nie ma. – Grzegorz jest moim kolegą. Jednak niech nie myśli, że nadal będzie sekretarzem – te słowa Tusk wypowiedział w zaufanym gronie. – Donald zachował się najlepiej, jak mógł w danej chwili – tłumaczy jeden ze współpracowników szefa rządu. – Z jednej strony był wspaniałomyślny – Schetyna pozostanie w partii, dostanie funkcję pocieszenia (wiceprezes ugrupowania). Jednocześnie jednak, tracąc stanowisko sekretarza generalnego, Grzegorz traci realny wpływ na władzę w partii, przestaje być szarą eminencją. Czas „czwartego tenora” zdaje się dobiegać końca – dodaje nasz rozmówca. Sam marszałek Sejmu nie zamierza jednak oddać pola bez walki. Wyraźnie zbliżył się do uważanego za najbardziej konserwatywnego polityka PO Jarosława Gowina. Postanowił też szukać sojuszników w Prawie i Sprawiedliwości. Jego atutem miała być przynależność (w latach 80.) do opozycyjnego Niezależnego Zrzeszania Studentów, kontakty z „Solidarnością Walczącą”. W PiS z kolei niechciana poczuła się ekipa liberałów, skupiająca takich polityków jak Joanna Kluzik-Rostkowska czy Paweł Poncyljusz. Jednak – jak twierdzą nasi rozmówcy – w PO frakcja byłych PiS-owców raczej nie powstanie. Niewykluczone natomiast, że w razie rozłamu w największej partii opozycyjnej, Schetyna zasili szeregi nowej, centroprawicowej partii, grupującej tzw. sieroty po POPiS-ie. – W skład nowej formacji wejść by mogli „liberałowie z PiS” (Elżbieta Jakubiak, Marek Migalski, Paweł Poncyljusz), „konserwatyści” z PO (Jarosław Gowin) czy wreszcie „dysydenci” z partii Donalda Tuska (Jan Maria Rokita). – Premier obawia się powstania takiej partii – mówi nam jeden z naszych rozmówców. – Formacja grupująca „sieroty po POPiS-ie” zaszkodziłaby nie Kaczyńskiemu, lecz nam. Elektorat PiS jest już zdeklarowany. Nasz – przeciwnie. Siłą Platformy jest umiejętność grania skrzydłami: Krzaklewski i Huebner, Buzek i Cimoszewicz. Partia PiS-owskich liberałów może odebrać nam prawą flankę. Ze Schetyną ma szansę zbudować mocne struktury – dodaje nasz rozmówca. Jego zdaniem szef rządu zdaje sobie sprawę z zagrożenia.

Palikot, czyli hiena zerwana z uwięzi Niejedynego. Platformie grozi też utrata lewego skrzydła. Janusz Palikot – poseł milioner z Lublina – od miesięcy łamie wszelkie zasady – obrażanie prezydenta za życia i po śmierci, lżenie ofiar tragedii smoleńskiej i ich rodzin – to znaki firmowe polityka PO. Przez dłuższy czas jego wybryki miały cichą akceptację Donalda Tuska. Teraz, zdaniem naszych informatorów, jest inaczej. Premier jest coraz bardziej zirytowany działaniami Palikota. Poseł z Lublina z kolei poczuł się mocny. Jest świadomy, że ma spore poparcie wśród najmłodszych, nienawidzących PiS działaczy partii. – Palikot naprawdę uwierzył, że jego ugrupowanie może odnieść sukces – mówi nam jeden z działaczy Platformy. – Tak naprawdę jest w błędzie. Najlepiej byłoby, żeby odszedł teraz. Nowa partia może uzyskać pewną popularność, jednak za parę miesięcy stanie się „kanapą”. Nie sądzę, by nam zagroziła. Jednak jak ustaliliśmy, Donald Tusk obawia się nie tyle nowej formacji Palikota, ile jej współdziałania z lewicą. To scenariusz całkiem realny. Polityk zerka w stronę lewicy, w oficjalnych wystąpieniach domaga się zwrotu PO w lewo, usunięcia z partii frakcji konserwatywnej, której przedstawicielem ma być Jarosław Gowin, wreszcie – o lewicowym odchyleniu polityka PO świadczą głoszone przezeń hasła, w tym liberalizacja ustawy aborcyjnej, eutanazji, związków partnerskich itd. Warto też wspomnieć o zaproszeniach, jakie na kongres Ruchu Poparcia Palikota otrzymali znani lewicowi aktywiści: Magdalena Środa, Manuela Gretkowska czy Ryszard Kalisz.

Co zrobi Bronek, czyli ustawka dla mediów Donald Tusk doskonale zdaje sobie sprawę z zagrożenia, ma świadomość, że zarówno zjednoczony z lewicą ruch Palikota, jak i Schetyna współpracujący z liberałami z PiS stanowią dla PO zagrożenie. Wystąpienie obu tych czynników jednocześnie jest zagrożeniem śmiertelnym. Dlatego też lider Platformy przygotował plan, który ma zapobiec rozpadowi partii oraz zneutralizować jego ewentualne skutki. Najważniejszą zasadą przyjętą przez premiera i otoczenie jest medialne wyciszenie realnych konfliktów. Punktem numer dwa – nagłaśnianie problemów fikcyjnych. Przykładem jest awantura o prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego. Od kilku dni w mediach widzimy oburzonych polityków PO z premierem na czele, którzy deklarują, że osoba z prokuratorskimi zarzutami nie może w wyborach korzystać z poparcia partii. Z drugiej strony jeden z prominentnych działaczy partii deklaruje, że Karnowski wsparcie Platformy jednak dostanie, jak mówi nam osoba z bliskiego otoczenia premiera. – Od początku chodziło o pewien teatrzyk. Karnowski może nam się nie podobać, jednak ma ogromne poparcie. Premier o tym wie, patrzy jednak na sondaże ogólnopolskie. Stąd krytyczne słowa Pitery czy samego Donalda Tuska. Jednak akurat w sprawie Karnowskiego panuje w PO zgoda – to nasz kandydat, którego musimy poprzeć. W tym temacie nie ma sporu – tłumaczy nasz rozmówca. To niejedyny fikcyjny konflikt w Platformie. Od 4 lipca (dzień II tury wyborów prezydenckich) wśród obserwatorów sceny politycznej toczy się ożywiona dyskusja na temat roli prezydenta Bronisława Komorowskiego. Rozgrzani do czerwoności publicyści, wywodzący się z różnych środowisk, zastanawiają się, na ile głowa państwa się usamodzielni, czy stworzy własną frakcję itd. Spór jest tyleż interesujący, co bezprzedmiotowy. – Bronisław Komorowski nie wypowie wojny Tuskowi – mówi jeden z posłów PO. – Oczywiście jego pozycja jest bardzo silna, w końcu jest prezydentem. Jednak z szefem rządu stanowią zgrany tandem. Dobrze podzielili się rolami. Tusk to liberał, reprezentuje interesy dawnej KLD. Komorowski – wziął na siebie „etosowców”, czyli środowisko „Gazety Wyborczej”. Obie grupy mają wspólny interes – sprzeciw wobec PiS. Nie sądzę, by w przewidywalnej przyszłości doszło między nimi do konfliktu. Rzeczywiście wydaje się, że znacznie większym od Komorowskiego zagrożeniem dla Tuska są ruchy Palikota i Schetyny. Otwarte pozostaje pytanie, czy medialne pozorowane ruchy i świetny PR wystarczą, by największa partii w Polsce ocalała. Przemysław Harczuk

CORAZ WIĘKSZY CHAOS Zapaść finansów publicznych, zapaść energetyczna, zapaść demograficzna, zapaść w ochronie zdrowia - w żadnych z tych spraw rząd nie przygotowuje projektów ustaw. Premier w dalszym ciągu stawia na gry wizerunkowe i PR-owskie chwyty, choć w kraju pogłębia się chaos. Platforma rządzi już 3 lata, ma pełnię władzy od blisko 6 miesięcy (stabilna większość koalicyjna w Sejmie, prezydent, szef NBP i wielu urzędów centralnych) i tak naprawdę nie ma już na kogo zrzucać odpowiedzialności za nicnierobienie. Zapowiedziała ofensywę legislacyjną w Sejmie, ale jak się bliżej przyjrzeć sygnalizowanym projektom, to żaden z nich nie ma charakteru przełomowego, na miarę wyzwań, które stoją przed Polską. Zapaść finansów publicznych, zapaść energetyczna, zapaść demograficzna, zapaść w ochronie zdrowia - w żadnych z tych spraw rząd nie przygotowuje projektów ustaw. Do Sejmu zostaną skierowane przecież ustawy okołobudżetowe (tradycyjnie jak co roku(, kilka ustaw zdrowotnych, które są przeróbkami projektów już raz uchwalonych i zawetowanych przez prezydenta, ustawy dotyczące usuwania skutków powodzi, choć z powodzią mieliśmy do czynienia już parę miesięcy temu. Chcąc zwrócić uwagę na te miałkie z punktu widzenia wyzwań, jakie przed nami stoją, projekty ustaw, premier Tusk zastosował PRowski chwyt i ogłosił, że od dzisiaj będzie urzędował w budynku Sejmu i pilnował posłów koalicji rządowej, czy rzetelnie pracują nad rządowymi projektami ustaw. Ale na razie tych projektów w Sejmie nie ma. Premier więc w dalszym ciągu stawia na gry wizerunkowe i PRowskie chwyty, choć w kraju pogłębia się chaos i zaczynają o tym mówić nawet eksperci dotychczas przychylni rządowi. Sposób prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej przez Rosjan wręcz ubliża Polakom, a chyba najbardziej trafnym opisem relacji rosyjsko-polskich w tej sprawie jest ich porównanie ze stanem wraku rozbitego Tupolewa leżącego pod gołym niebem na lotnisku w Smoleńsku. Nie ma na to żadnej reakcji ani rządu, ani samego premiera Zbliża się szybkimi krokami zima, zapowiedziane są już ograniczenia w dostawach gazu dla przemysłu, rząd - jak twierdzi - ma bardzo dobre stosunki z naszym sąsiadem Rosją, a ten sąsiad nie pozwala, aby Polska brakujący nam gaz kupiła od firmy niemieckiej, bo ta nie może przesłać go przez Ukrainę do naszego kraju. Na ten szantaż Moskwy nie ma żadnej reakcji polskiego rządu. Nie ma problemu, dalej negocjujemy 27-letni kontrakt z tą samą Rosją, oddając jej jednocześnie wszystko, co można było oddać, w tym w szczególności pełnię władzy w EuRoPol Gazie - spółce zajmującej przesyłem gazu przez nasze terytorium. Od powodzi minęło już kilka miesięcy, a oprócz zasiłków socjalnych i częściowo zasiłków remontowych poszkodowani nie otrzymali nic więcej, a część z nich do tej pory nie otrzymała nawet decyzji nadzoru budowlanego, czy zniszczone przez powódź domy nadają się dalej do zamieszkania. Państwo wypłaciło trochę pieniędzy, a zresztą powodzianie muszą radzić sobie sami, podobnie jak gminy, które zostały same ze zniszczoną infrastrukturą. Na oddzielne potraktowanie zasługuje sytuacja polskich finansów publicznych. Mimo wzrostu gospodarczego (osławiona "zielona wyspa") mamy do czynienia na niespotykaną do tej pory skalę w całym ostatnim 20-leciu pogorszenia stanu finansów publicznych, czego najdobitniejszym wyrazem jest wynoszący ponad 100 mld zł deficyt finansów publicznych. Przy czym tak naprawdę nie wiadomo, czy to będzie 105 mld zł, czy 125 mld zł, bo minister Rostowski utracił chyba kontrolę nad stanem państwowej kasy, skoro co parę miesięcy nawet do Komisji Europejskiej wysyła różne dane. Wszystko to odbywa się przy masowej wyprzedaży majątku narodowego i wręcz grabieży dywidendy z państwowych przedsiębiorstw, a także zamiataniu pod dywan maksymalnej ilości publicznych zobowiązań. To tylko trzy przykłady coraz większego chaosu w państwie. Premier po urlopie w Grecji wrócił zaś do kraju i zrugał swoich kolegów i koleżanki z partii na konwencji w Warszawie, sobie nie mając nic do zarzucenia. W jednym z wywiadów stwierdził, że na spełnianie obietnic wyborczych ma jeszcze pięć lat, a więc jest przekonany, że Polacy pozwolą mu na drugą kadencję premierowania. Po tym, jak wygląda rządzenie w ostatnich kilkunastu miesiącach, premier Tusk może się jednak srogo zawieść.

Zbigniew Kuźmiuk

Pochodzenie władzy a katolicki konserwatyzm W Polsce szerzy się demokratyczny wirus o nazwie medycznej „prawo narodów do samostanowienia”. To stara w naszym narodzie choroba, sięgająca korzeniami romantycznej głupawki XIX stulecia. Wirus co jakiś czas daje o sobie znać, szczególnie gdy na naszej ziemi stopę postawi Dalajlama lub jakiś czeczeński rebeliant. Wtenczas gorączka natychmiast się podnosi, a na ścianach wielu budynków pojawiają się tandetne napisy w rodzaju „Wolna Czeczenia” czy „Wolny Tybet”. Podobną histerię niedawno przechodziliśmy w związku z „Wolnym Kosowem” (ale jakoś dziwnie nie było ruchu na rzecz „Wolnej Abchazji” i „Wolnej Osetii” – ciekawe dlaczego?). My, katoliccy konserwatyści, zawsze byliśmy, jesteśmy i zapewne będziemy przeciwko abstrakcyjnej zasadzie „prawa narodów do samostanowienia”. Można to uzasadnić kilkoma argumentami natury religijnej, zaczerpniętymi z nauczania Kościoła katolickiego. Doktryna ta jest niezgodna z Magisterium Kościoła. Już w „Cum Primus” (1832) Ojciec Święty Grzegorz XVI potępił tę doktrynę i piorunował romantycznych rewolucjonistów, którzy „w czasach naszych smutnych przeciwko legalnej książąt władzy głowę podnosząc, ojczyznę swoją, spod należnego posłuszeństwa się wyłamującą, bardzo ciężką żałobą okryli”. Jak dotąd nie ma możliwości unieważnienia nauczania papieskiego. Oczywiście moderniści mogą udawać, że go „nie dostrzegają”, ale nie są w stanie tą programową „ślepotą” zmienić natury rzeczywistości. Stanowisko Magisterium Kościoła w tej kwestii jest oczywiste: doktryna „prawa narodów do samostanowienia” zakłada, że źródło powstania państwa i władzy tkwi w woli ludu (w domyśle: suwerennego). Czyli doktryna ta zaprzecza pochodzeniu władzy od Boga. Doktryna „prawa narodów do samostanowienia” jest religijną herezją i jest to – jak mawia klasyk – „oczywista oczywistość”. Kościół nie może jej uznać, a więc katolicki konserwatysta także nie może jej przyjąć. Podkreślmy, że św. Paweł naucza, iż wszelka ustanowiona władza pochodzi od Boga i każdej władzy winniśmy posłuszeństwo. Zauważmy, że w tym stwierdzeniu nie ma słowa o tym, czy jest to władza sprawiedliwa, czy niesprawiedliwa. Te słynne słowa pisane były wtedy, gdy władze rzymskie prześladowały chrześcijan, a cesarze byli poganami. Oznacza to, że władza pochodzi od Boga bez względu na to, czy jest to władza dobra i sprawiedliwa, czy tyrańska. Dotyczy to nawet władzy komunistycznej i np. dlatego zawsze uważałem, że podpisanie w PRL tzw. lojalki nie jest absolutnie niczym hańbiącym. Także rządy gen. Wojciecha Jaruzelskiego pochodziły od Boga. Jest to fakt obiektywny, którego nie możemy podważyć – bez względu na to, jakbyśmy te rządy oceniali. Gdy przeprowadziłem i opublikowałem w „Pro Fide, Rege et Lege” wywiad z Generałem, wielu ludzi mnie pytało, dlaczego rozmawiałem ze „zbrodniarzem”? No cóż, kompletna różnica dyskursów: ja w Generale widziałem byłego suwerena, a pamiętałem przy tym, że „wszelka władza pochodzi od Boga”. Problem z Generałem polegał na tym, że on – jako ostatni polski dyktator – niestety nie bardzo rozumiał istotę tego Bożego Namiestnictwa… Skoro św. Paweł nakazuje każdemu człowiekowi posłuszeństwo wobec władzy, to potępia on także doktrynę „prawa narodów do samostanowienia”, która jest niczym innym jak tylko rzekomo naturalnym uprawnieniem do kolektywnego buntu. Skoro zaś Apostoł naucza o zakazie takiego buntu przez poszczególne jednostki, to taki sam zakaz istnieje wtedy, gdy rebelii dopuszcza się cały naród, a w praktyce grupka ludzi mająca „naród” na swoich ustach. Liczba nieposłusznych wobec władzy pochodzącej od Boga nie zmienia faktu obiektywnego, że nadal jest to bunt wbrew jednoznacznym zakazom nauki katolickiej. Wiem, jakie zostaną tu podniesione obiekcje. Od razu więc odpieram kontrargument, iż św. Tomasz tłumaczy, że św. Paweł miał na myśli, iż władza jako instytucja pochodzi od Boga, a władza osoby pochodzi od ludzi. Akwinata pisał to w określonym kontekście, o którym trzeba pamiętać, bowiem sam św. Tomasz kontekstu tego nie podaje, uważając pewne rzeczy za oczywiste, a które dla nas dziś takie oczywiste już nie są. W jego epoce nie było suwerennych państw – tak jak to jest dzisiaj. Czymś w rodzaju „króla królów” był Biskup Rzymu. Monarchowie docześni pełnili funkcje „władz pośredniczących” (w XVI wieku określono to mianem „eforatu”). Ich władza pochodziła od Boga, ale za pośrednictwem papieża. Tylko władza papieska pochodziła bezpośrednio od Boga. Dlatego też papież posiadał kompetencję zwolnienia poddanych z obowiązku posłuszeństwa wobec podległych Rzymowi monarchów, nawołując lud zamieszkujący dane państwo, aby usunął „tyrana”. Właśnie dlatego św. Tomasz twierdzi, że instytucja władzy pochodzi od Boga, a osoba od ludzi. Zauważmy, że twierdzenia tego nie wysuwa w kierunku papiestwa. Kościół zawsze odrzucał tezy, że można oddzielić papieża-osobę od papieża-instytucji. Była to teza gallikańska i jansenistyczna, czyli sytuująca się na pograniczu ortodoksji albo i poza nią. Niestety, kiedy w wyniku niewoli awiniońskiej papiestwo upadło jako siła polityczna, najwyższym suwerenem ziemskim stały się poszczególne państwa. W związku z tym to one stały się bytami suwerennymi i nie ma dziś nad nimi nikogo, kto mógłby zwolnić ich poddanych z obowiązku posłuszeństwa. Z punktu widzenia katolickiego konserwatysty to kończy sprawę „wolnego Tybetu”, czy „wolnej Czeczenii”. Ci, którzy próbują zbrojnie oderwać te tereny od Chin czy Rosji, są zwykłymi buntownikami. Dlatego taki Zakajew, który nie złożył broni i nie skorzystał z rosyjskiej amnestii, jest zwykłym rewolucjonistą. W momencie gdy postawił stopę na polskiej ziemi, natychmiast powinien był zostać aresztowany i przekazany władzom rosyjskim, te zaś powinny go ukarać z całą surowością prawa. W przypadku Dalajlamy jest inaczej, gdyż nie prowadzi on walki zbrojnej. Jest kontestatorem porządku, ale nie buntownikiem. I powinien być traktowany jako kontestator. Wielkie parady poparcia dla jego osoby należy uznać za kompletne nieporozumienie. Adam Wielomski

O pożytkach z mechaniki samochodowej Jak pamiętamy z ostatniej „Misji specjalnej”, w Rosji nawet mechanikami samochodowymi są ludzie będący kiedyś (a może wciąż) na służbie wojskowej, którzy z kolei, jak na osoby obyte z funkcjonowaniem w strukturze zmilitaryzowanej czy w ogóle w zmilitaryzowanym społeczeństwie, wiedzą, że od pewnych rzeczy należy się trzymać z daleka. Tak więc widzieliśmy mechanika („Oleg Starostienkow”), który wiedząc, że doszło do katastrofy (on jakoś między wierszami dodaje, że to było coś innego), zawraca w stronę warsztatu. Widzieliśmy też innego mechanika, który dokonał bilokacji i nie tylko nakręcił „filmik Koli”, ale i krążył wzdłuż ulicy, filmując inne szczątki. W „Misji specjalnej” jako premierowe pokazywano więc inne kadry „z komórki Safonienki”, którego jakoś nadzwyczajnie zżerała ciekawość, jak na sowieckiego cziełowieka. Jak się jednak okazuje po bliższej analizie (dzięki 'beemaja' za komentarz) to, co reporterkom TVP „Safonienko”zaprezentował jako swój kolejny autorski materiał, jest sklejką migawek z reportażu zrobionego w kwietniu br. przez dziennikarzy „Superwizjera” (link poniżej, od minuty 3.00 materiału) – usunięte są tylko przebitki na przygotowywane uroczystości w Lesie Katyńskim. Gąszcz luster zatem jak na ruską dezinformację przystało. Dziwne jednak, że same reporterki nie porównały pokazanego im kitu z tym, co już zostało – w parę dni po katastrofie – nakręcone i wyemitowane w mediach. Oczywiście jeden rzut oka na facjatę „Safonienki” wystarczy, by stwierdzić, że podejrzewanie go o samodzielne pogrywanie sobie z polskimi dziennikarzami, byłoby grubą przesadą. Ktoś musiał „Safonience” ten kit skleić i do komórki wgrać (lub też dostarczyć od razu komórkę z materiałem po obróbce skrawaniem). Możemy jednocześnie wnioskować, że specsłużby rosyjskie skrupulatnie analizują materiały emitowane w naszym kraju i preparują z nich nowe dezy, ku nie tylko własnej uciesze. Zwracam na to uwagę choćby dlatego, że metoda, jaką obrały osoby tworzące „Misję specjalną” może się okazać nieskuteczna w konfrontacji z przesyconym ludźmi służb obszarem „wokół katastrofy”. Jeśli więc ktoś chce filmować ludzi z ukrytej kamery, to musi się liczyć z tym, że może trafić na takich, co są przeszkoleni do tego, by mówić półgłosem do ukrytej kamery właśnie. Zresztą, jak się ogląda „relacje świadków” przytaczane przez ostatnią „Misję”, to przecież nie odbiegają one w niczym (poza zeznaniami pierwszego mechanika) od „standardu” wyznaczonego przez rosyjskie władze już w pierwszej godzinie po katastrofie. Co więcej, zniknął gdzieś w tych relacjach latający nad lotniskiem przez długi czas Ił (i parokrotnie podchodzący do lądowania przed tupolewem), nie ma kwestii opóźnień z akcją ratowniczą, zaś z nową siłą wyrosła legendarna brzoza. Wprawdzie jeden z anonimowych rozmówców reporterek zapewnia, że w ros. służbach nie ma ludzi przypadkowych, ale chyba twórcy „Misji” nie wzięli sobie tego zbytnio do serca, emitując „relacje świadków” bez krytycznego komentarza. Na szczęście, jak pamiętamy, gwoździem programu było ostentacyjne niszczenie dowodów przez Rosjan. To rzeczywiście był premierowy i poruszający materiał, jednak został skwitowany przez ciemniaków tak, jakby się nic nie działo. Wobec tego reporterzy powinni już teraz zbierać materiały, które będą przydatne w śledztwie dotyczącym zaniedbań ze strony polskiej i sabotowaniu śledztwa przez przedstawicieli strony polskiej. Warto jeździć z kamerą do Smoleńska, bo tam wciąż, jak się okazuje, wiele ciekawych rzeczy można znaleźć (sam prokurator wojskowy przyznał, że wciąż mogą leżeć ludzkie szczątki, co tylko pokazuje jak daleko dzielni polscy śledczy zaszli), zwłaszcza że, jak znam życie, „przed pierwszymi śniegami” Ruscy jednak nie zdążą „przykryć brezentem” wraku. Warto jednak zacząć grzebać po różnych szufladach i kontaktach w Warszawie, ponieważ obraz udziału wysokich urzędników polskich w skandalicznym prowadzeniu śledztwa w sprawie największej tragedii w naszym kraju po II wojnie światowej jest coraz wyraźniejszy. FYM

Kim jest Jan Jacek Vincent-Rostowski? Kim jest Jan Jacek Vincent-Rostowski, tego dokładnie nikt nie wie. Z informacji jakie są dostępne w internecie, wynika, że ten brytyjski obywatel (polski także, ale rozlicza podatki w naszym kraju dopiero od trzech lat) sprawujący funkcję polskiego ministra finansów ukończył kursy z dziedziny ekonomii, historii i stosunków międzynarodowych na brytyjskich uczelniach, gdzie też pracował przez kilka lat jako młodszy wykładowca. Kariera naukowa jednak najwyraźniej mu się nie udała, skoro nie zrobił nawet doktoratu. Po 1989 roku postanowił skorzystać ze swych polskich korzeni, przeniósł się do Polski i zaczął się kręcić wokół Leszka Balcerowicza oraz ludzi z ówczesnego KLD, a obecnej PO, co zaowocowało kilkoma synekurami – a to przy niesławnej „powszechnej prywatyzacji”, a to w CASE, a to znowu w NBP, a to wreszcie w uczelniach George’a Sorosa, w których został nawet „profesorem” ekonomii. Tytułem tym zresztą do dziś określają go niektórzy co bardziej usłużni dziennikarze. Generalnie można odnieść wrażenie, że jego główną kompetencją – podobnie zresztą jak Radka Sikorskiego – była tak naprawdę dobra znajomość angielskiego, której to umiejętności w pierwszych szeregach PO zawsze brakowało. I to właśnie dzięki niej trafiła mu się obecna posada. Jeśli chodzi o inne zajęcia naszego ministra, to o ile internet nie kłamie, ciągle zajmuje się on wynajmem pięciu mieszkań i dwóch domów w Wielkiej Brytanii. Najwyraźniej nie jest to jednak interes kokosowy, skoro jeszcze rok temu nasz minfin miał prawie 200 tys. funtów długu. No, chyba że miał jakieś inne poważne wydatki, które spowodowały takie zadłużenie. Biorąc pod uwagę wszystkie te fakty, nie można się specjalnie dziwić, że minister Rostowski z zadaniem, które mu przypadkowo w gruncie rzeczy wpadło w ręce, zupełnie sobie nie poradził. Bowiem ani wykształcenia, ani temperamentu do prowadzenia tak skomplikowanej instytucji jak Ministerstwo Finansów po prostu nie posiada. W efekcie ten sam człowiek, który trzy lata temu deklarował wprowadzenie podatku liniowego w 2010 (sic!) roku, obecnie ma w kasie manko na 100 miliardów złotych i aby je zmniejszyć, zwiększa obciążenia podatkowe. Słowem: za zły wybór premiera Tuska zapłacą jak zwykle wszyscy Polacy. Tomasz Sommer

Zbyt małe sankcje dla esbeków Nie spotkałem się z przypadkiem, żeby sędzia, który był kiedyś funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa, orzekał teraz w sprawach lustracyjnych. Ale nie można takiej sytuacji wykluczyć. Z prokuratorem Jackiem Wygodą, dyrektorem Biura Lustracyjnego IPN, rozmawia Bogusław Rąpała Jak przebiega lustracja środowisk naukowych? Temat wciąż budzi duże emocje wśród akademików. - Zgodnie z ustawą obowiązkiem składania oświadczeń lustracyjnych objęci są ci pracownicy naukowi, którzy są rektorami, prorektorami, dyrektorami instytutów, kanclerzami, kwestorami, dziekanami i prodziekanami. Zapadały już prawomocne wyroki w takich sytuacjach. W sprawie kilku innych osób postępowania są w toku. Mamy takie przypadki m.in. w: Gdańsku, Szczecinie, Katowicach i Olsztynie. Oczywiście jeszcze nie wszystkie oświadczenia zostały zweryfikowane. Jesteśmy właściwie dopiero na początku drogi. Tym bardziej że naukowcy nie są traktowani priorytetowo, ponieważ ustawa poleca nam w pierwszej kolejności weryfikowanie oświadczenia lustracyjne osób, które są wymienione w art. 22 ustawy lustracyjnej. A tam naukowców nie ma.
A kto jest? - We wspomnianym przeze mnie art. 22 ustawy lustracyjnej jest dosyć obszerny katalog, bo zaczyna się od prezydenta, a kończy na wójcie gminy. W takiej kolejności musimy te oświadczenia rozpatrywać, a dopiero później całą resztę. Przy czym to wygląda różnie w zależności od oddziału. Oddziałów IPN jest jedenaście, więc wiadomo, że np. w obszarach właściwości oddziału IPN w Białymstoku liczba parlamentarzystów czy sędziów Trybunału Konstytucyjnego lub Sądu Najwyższego jest mniejsza, niż w oddziale warszawskim. Dlatego tam łatwiej będzie uporać się z oświadczeniami naukowców niż w Warszawie.

Mamy do czynienia z sytuacją, że naukowcy, którzy w PRL współpracowali z SB, teraz, wybierając elektorów, mogą mieć wpływ na wybór nowych władz IPN... - Takie prawdopodobieństwo, owszem, istnieje. Jednak ewentualny wpływ osób nielustrowanych na wybór prezesa IPN i działanie instytutu będzie bardzo pośredni. Wynika to stąd, że zgodnie ze znowelizowaną ustawą o Instytucie Pamięci Narodowej, w miejsce Kolegium IPN powstanie Rada IPN. Wybory do tej rady będą przebiegać w następujący sposób: na uczelniach wyższych, które mają prawo nadawać tytuł doktora habilitowanego nauk humanistycznych, a także we wskazanych w ustawie instytutach Polskiej Akademii Nauk, mają się odbyć zgromadzenia pracowników, którzy wybiorą spośród siebie przedstawicieli do Zgromadzenia Elektorów. Udział w tych zgromadzeniach nie jest związany z obowiązkiem składania oświadczeń lustracyjnych. Również udział w Zgromadzeniu Elektorów, które ma wyłonić kandydatów do Rady IPN, nie wiąże się ze składaniem takich oświadczeń. Oświadczenia lustracyjne składają dopiero członkowie rady Instytutu, którzy mają za zadanie wyłonić prezesa IPN, i będą mieli wpływ na jego działalność. W stosunku do nich obowiązują dodatkowe obostrzenia, takie jak w przypadku prezesa, pracowników oraz prokuratorów IPN. Polegają one na tym, że tych funkcji nie mogą sprawować osoby, które były funkcjonariuszami, pracownikami lub współpracownikami organów bezpieczeństwa państwa w okresie PRL. W ustawie jest także zapis, który wskazuje, iż wykluczone są osoby, które obecnie w sposób niejawny współpracują z organami bezpieczeństwa państwa. Podsumowując, ten bardzo pośredni wpływ naukowców z esbecką przeszłością na zarządzenie Instytutem upatrywany jest w tym, że uczestnicy zgromadzeń uczelnianych i członkowie Zgromadzenia Elektorów są wyłączeni z obowiązku składania oświadczeń lustracyjnych. Ta sprawa była już wielokrotnie poruszana, również przez niektórych polityków, w trakcie dyskusji nad tą nowelizacją. Ustawa weszła jednak w życie w kształcie uchwalonym przez parlament. Jak wszyscy pamiętamy, prezydent Lech Kaczyński nie zdążył za życia tej ustawy zawetować, a Bronisław Komorowski jako pełniący obowiązki prezydent podpisał ją i opublikował.

Czy wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku, który orzekł, że Krzysztof Wyszkowski, nazywając Lecha Wałęsę TW "Bolkiem", nie naruszył jego dóbr osobistych, zakwestionował wyrok Sądu Lustracyjnego z 2000 r. potwierdzający prawdziwość oświadczenia lustracyjnego Wałęsy? - Krzysztof Wyszkowski był pozwany przez Lecha Wałęsę za naruszenie dóbr osobistych. Pozew został oddalony. Sąd Okręgowy w Gdańsku nie rozstrzygał o przedmiocie współpracy bądź jej braku ze strony Lecha Wałęsy, ale stwierdził, że jako osoba publiczna musi się on liczyć z tym, iż jego życiorys będzie poddawany różnym ocenom. Dlatego też pan Wyszkowski, powołując się na wyniki wcześniej publikowanych badań historycznych, mógł takie, a nie inne sądy formułować.

Przejdźmy do tematu lustracji dzisiaj. W razie złożenia fałszywego oświadczenia lustracyjnego Biuro Lustracyjne kieruje sprawę do właściwego sądu. Dużo jest takich przypadków? - Dotychczas około 150. W sprawach, w których kierujemy wniosek do sądu, wyroków uniewinniających jest stosunkowo niewiele. Jak kiedyś obliczyłem, nasza skuteczność oscyluje w granicach 60-70 procent. W moim pionie jest 25 prokuratorów. Zajmujemy się weryfikowaniem oświadczeń lustracyjnych składanych przez osoby zobligowane do tego na mocy ustawy lustracyjnej. W momencie, gdy uznamy, że istnieją przesłanki do zakwestionowania prawdziwości oświadczenia, kierujemy do sądu wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego, w którym znajduje się stwierdzenie, że zachodzą uzasadnione wątpliwości, czy dana osoba złożyła zgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne. Jest to swojego rodzaju akt oskarżenia. W takich przypadkach przed sądem odbywa się postępowanie wzorowane na postępowaniu karnym, z tą różnicą, że nie ma oskarżonego, tylko lustrowany. Sąd przeprowadza dowody, przesłuchuje świadków i zapoznaje się z dokumentami. Najczęściej polega to na zasięgnięciu opinii biegłych grafologów co do autentyczności przedłożonych im dokumentów.

Obowiązek składania oświadczeń lustracyjnych jest bezwzględnie egzekwowany we wszystkich przypadkach określonych w ustawie? - Katalog funkcji, z którymi wiąże się obowiązek składania oświadczeń lustracyjnych, jest bardzo szeroki. Zaczyna się od prezydenta RP, a kończy na kandydacie w wyborach do rady gminy. To ustawowy obowiązek, który jest egzekwowany przez właściwe organy. Do składania oświadczeń lustracyjnych nie są zobligowane osoby urodzone po 31 lipca 1972 roku. Natomiast wszystkie inne, jeżeli ubiegają się o jakieś stanowisko, chcą kandydować w wyborach do Sejmu, Senatu, europarlamentu lub rady gminy, aby móc zostać zarejestrowane, muszą takie oświadczenie lustracyjne złożyć. Podobnie w przypadku osób ubiegających się o nominacją sędziowską, prokuratorską czy o wpis na listę adwokatów. Najlepszym dowodem, że te oświadczenia są składane, jest to, że obecnie mamy ich ponad 150 tysięcy. Być może nie są one weryfikowane tak szybko, jak byśmy chcieli, ale jest to związane z ograniczoną przepustowością archiwum IPN.

Jeżeli sąd uzna, że zebrane dowody pozwalają stwierdzić, iż osoba złożyła niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne, wydaje zakaz pełnienia określonych funkcji publicznych na okres od 3 do 10 lat. - Poprzednia ustawa przewidywała tylko jedną sankcję w postaci 10-letniego zakazu. Po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego w 2007 r. uznano, że musi jednak istnieć gradacja sankcji w zależności od poziomu zawinienia. Uprawomocnienie się orzeczenia sądu skutkuje tym, że dla osoby, wobec której zostało wydane, niedostępne są te funkcje publiczne, z którymi wiąże się wymóg korzystania z pełni praw publicznych, a więc np.: sędziego, prokuratora, nauczyciela szkoły wyższej, komornika. Taka osoba nie może być również wybierana do organów samorządowych, parlamentu, europarlamentu itd. Szczegóły określa ustawa.

Jeżeli ktoś dobrowolnie przyzna się do współpracy, wtedy bez problemu może piastować wszystkie te stanowiska? - Jak najbardziej. Jedynymi sankcjami przewidzianymi przez polskie prawo w przypadku współpracy z organami bezpieczeństwa są: niemożność pełnienia służby w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, w Służbie Wywiadu i Kontrwywiadu Wojskowego na stanowiskach szefów tych służb oraz niemożność pracy w Instytucie Pamięci Narodowej. W przepisach regulujących funkcjonowanie tych instytucji istnieją zapisy, które mówią, że ich funkcjonariuszami i pracownikami nie mogą być osoby, które współpracowały z organami bezpieczeństwa PRL. Te instytucje są zamknięte przed tymi osobami.

To dość niewielkie sankcje, zważywszy na to, że osoby te mogą być sędziami orzekającymi w sprawach dotyczących przestępstw z okresu PRL. - Oczywiście. Znam ludzi, którzy byli funkcjonariuszami organów bezpieczeństwa państwa, i mimo swojej esbeckiej przeszłości są teraz sędziami. Ustawa Prawo o ustroju sądów powszechnych nie przewiduje współpracy z organami PRL jako elementu dyskwalifikującego sędziego. Mówi o nieskazitelnym charakterze, ale jest to pojęcie bardzo ogólne i dotychczas nie uznawano współpracy z organami PRL za coś sprzecznego z tym zapisem. To kwestia oceny Krajowej Rady Sądownictwa lub prezydenta, który takiego sędziego mianuje. Myślę, że ten zapis w ustawodawstwie nieprędko ulegnie zmianie, biorąc pod uwagę dotychczasowe orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego, a także Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Chociaż w pewnych sytuacjach ETPC zgadza się z tym, aby wobec takich osób stosować zakaz wykonywania niektórych zawodów i zajmowania określonych stanowisk. Dotychczas nie spotkałem się z przypadkiem, żeby sędzia, który był kiedyś funkcjonariuszem, orzekał teraz w sprawach lustracyjnych. Ale nie można takiej sytuacji wykluczyć. Dziękuję za rozmowę.

Zięć Kaczyńskiego, Marcin Dubieniecki już jeździ porsche 385 koni mechanicznych, 302 km/h maksymalnej prędkości, przyspieszenie do setki w 4,5 sekundy i ogromne spalanie rzędu 15,5 litra na 100 km. To nie opis nowego bolidu Formuły 1, lecz porsche 911 carrery S, którym ostatnio podróżuje Marcin Dubieniecki (30 l.), zięć prezydenta Lecha Kaczyńskiego (†61 l.). Za taki wóz trzeba zapłacić co najmniej pół miliona złotych. Marcin Dubieniecki słynie z zamiłowania do drogich, niemieckich samochodów. I choć wcześniej podróżował luksusowym BMW X6, to jednak teraz wolał przesiąść się do prawie dwa razy droższego porsche. Najtańsza wersja tego auta kosztuje około pół miliona zł. Przeczytaj koniecznie: Marta Kaczyńska odebrała 3 miliony za śmierć rodziców

Więcej http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/marta-kacvzynska-odebraa-3-miliony-za-smierc-rodzi_152642.html

Nie jest to jednak zbyt wygórowana kwota dla pomorskiego adwokata, który mógłby sobie kupić nawet 6 takich aut. Jego żona Marta Kaczyńska (30 l.) odebrała niedawno 3 mln zł z ubezpieczenia za śmierć swoich rodziców. A i sam Dubieniecki zarabia niemało jako adwokat. Porsche 911, którym jeździ ostatnio, to prawdziwe cacko. Elektroniczne sterowanie silnikiem, lekka konstrukcja, potężny silnik i elektrycznie odchylane skórzane fotele to niejedyne zalety bajecznie drogiego samochodu. Kilkoma guzikami w samej kierownicy można sterować zarówno wbudowaną nawigacją GPS, odtwarzaczem CD, jak i telefonem komórkowym. A to bardzo ułatwi pracę tak zabieganemu Dubienieckiemu. Zięć prezydenta Kaczyńskiego jest ostatnio na językach wszystkich polityków w związku z ujawnionym przez nas listem, który wystosował do posłanki PiS Jolanty Szczypińskiej (53 l.). Nawoływał ją w nim, by odeszła z polityki i zaczęła spacerować z różą w zębach u boku księdza. Czyżby więc Dubieniecki postanowił teraz odreagowywać stresy za kierownicą porsche. Adwokat nie chciał nam jednak ujawnić, jak wielką satysfakcję sprawia mu jazda takim cackiem. - Nie mam czasu rozmawiać na ten temat - odpowiedział pytany o porsche.

Pani Jolanta Szczypińska Poseł na Sejm RP Ze wszystkich możliwych form komunikacji z Panią wybrałem tę najwłaściwszą w formie pisemnej albowiem wierzę, że będzie stanowić dla  Pani pewnego rodzaju memento postępowania, zarówno w polityce lokalnej jak i Krajowej. Zdecydowałem się napisać do Pani jak na razie list w formie nie upubliczniania go albowiem nie zamierzam kompromitować formacji, której Pani jest członkiem. Powodem tego listu są różnego rodzaju informacje, które trafiają do mojej osoby za pośrednictwem działaczy PIS jak również ludzi z tą partią nie związanych. Informacje te dotyczą rzekomych wypowiedzi Pani osoby,  które w moim odczuciu naruszają moje dobre imię a ponadto nie znajdują żadnego uzasadnienia w rzeczywistości. W związku z tym proszę aby zaprzestała Pani tych wypowiedzi ponieważ wystawiają one Panią na ośmieszenie w swoim własnym środowisku. Jako obserwator życia politycznego a ponadto osoba, której nie jest obojętny los tej partii ze względu na relacje rodzinne wzywam Panią do zaprzestania destrukcyjnych działań w zakresie tych wyborów samorządowych, jak również spekulacji dotyczących ewentualnej koalicji w sejmiku wojewódzkim. Sprawuje Pani funkcję przewodniczącego okręgu od którego zależy los partii w terenie. Partia to nie tylko formacja centralna ale to przede wszystkim struktury lokalne. Pani swoim działaniem doprowadza do sytuacji, w której działacze są między sobą skłócani a na wszystkich zebraniach podpiera się Pani cyt." tak powiedział Prezes, zaraz do niego zadzwonię". Nie tak szanowna Pani Poseł ma wyglądać polityka. Aby stanowić o strategiach, móc wpływać na rzeczywistość i posiadać zdolność znalezienia wspólnego języka z różnymi środowiskami lokalnymi należy być bardziej otwartym. Przykro mi to stwierdzić ale przeanalizowałem szereg Pani wypowiedzi z ostatniego okresu i w zasadzie odnoszę wrażenie, że to wykonywanie przez Panią mandatu Posła bardziej wynika ze współczucia pewnej osoby w stosunku do Pani aniżeli z przesłanek merytorycznych.

Jako sympatyk pewnych rozwiązań w zakresie ewentualnej przyszłej koalicji w sejmiku wojewódzkim stwierdzam, że pod Pani przewodnictwem w tym okręgu partia ta może jedynie się uwstecznić. Chciałbym z całą stanowczością podkreślić, że nie ma Pani żadnego monopolu na zarządzanie tymi ludźmi albowiem nie posiada Pani w moim odczuciu stosownych przymiotów osobistych w tym zakresie. Dla przykładu mogę tylko stwierdzić to, że przewodniczący struktur wojewódzkich nie widzą żadnej realnej szansy na współpracę z kimś takim jak Pani. W związku z tym czas chyba podjąć decyzję dobrą i właściwą dla dobra partii i podać się do dymisji. Ponadto zależałoby mi na tym aby poseł, który reprezentuje po części mój okręg był w parlamencie osobą przygotowaną do dyskusji o problemach naszego samorządu. Polityka nie składa się tylko z tego, że "zna Pani Prezesa Jarosława Kaczyńskiego" i powołuje się na niego. Z tych Pani wypowiedzi można odnieść wrażenie, że na tym Pani buduje swój kapitał od dłuższego czasu, tworząc intrygi między działaczami w oparciu o to co powie Prezes jak Pani o tym mu powie. Nie chcę jako wyborca aby reprezentował mnie w Sejmie ktoś kto nie rozumie podstawowych pojęć z zakresu gospodarki a jedynie potrafi mącić we własnej partii, którą doprowadza na skraj upadku. Myślę, że samej Pani będzie ciężko wskazać osiągnięcia jako przewodniczącej w ostatnich latach poza jednym - że udało się Pani zostać przewodniczącą. Konkludując proponuję powrócić do starych tradycji i włożyć różę w zęby i przespacerować się po Słupsku z jakimś księdzem dla podtrzymania dobrego humoru mieszkańców.

Marcin Dubieniecki

NIK alarmuje: resort zdrowia jest chory Poznaliśmy kolejny raport NIK, który obala głoszone przez minister zdrowia Ewę Kopacz teorie o doskonałym dostępie do służby zdrowia i ciągłej pracy resortu mającej na celu reformowanie opieki zdrowotnej oraz zaprzecza jej zapewnieniom, że niebawem skrócą się kolejki do specjalistów. Tymczasem do ortopedy ludzie czekają nawet pięć lat! Okazuje się, że szpitalom brakuje sprzętu, rąk do pracy i kontraktów z NFZ. Te, które są, nie zdają egzaminu – są bowiem ciągle za niskie. Poza tym w wielu przypadkach rolę gra prywata – w kolejki oczekujących wpuszczani są znajomi, pacjenci z gabinetów prywatnych i ci, którzy mają jakiekolwiek koneksje z personelem placówek. To sprawia, że nawet zapisani pacjenci nie mogą być pewni, że zostaną przyjęci w określonym terminie. I co na to minister Kopacz? Ano nic. Dzień przed ujawnieniem przez NIK tego ponurego raportu poinformowała o założeniach mającego uzdrowić służbę zdrowia pakietu ustaw, z których najważniejszy jest zapis o przekształcaniu szpitali w spółki prawa handlowego. Zawetowaną przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego ustawę Kopacz próbuje przepchnąć i najpewniej tym razem się uda. Jednak, by zamydlić oczy Polakom, minister zdrowia zmieniła trochę zapis. Tym razem nie ma obligatoryjnego przekształcenia i nie nakazuje się samorządom restrukturyzować podległych sobie placówek. Tym razem jest straszak – dobrowolnie można przekształcić szpital w spółkę, państwo pomoże, a jakże, a ci, którzy nie chcą, na pomoc rządu nie mają co liczyć. W ustawie jest bowiem zapis, że długi szpitala nieprzekształconego samorząd musi spłacić sam. Czyli nie ma wyjścia – żeby nie okazać się bankrutem, musi prosić o wsparcie państwo. A więc ciągle ta sama ustawa i ten sam, choć troszkę inny, zapis. Szkoda tylko, że wszystko finansowane jest z kieszeni podatnika…
Długie kolejki Najwyższa Izba Kontroli oceniła dostępność usług medycznych w polskich szpitalach. Izba skontrolowała sytuację na oddziałach ortopedycznych, urologicznych i neurochirurgicznych. Okazuje się, że jest fatalnie. Kolejki oczekujących są bardzo długie, a pacjenci nie mogą mieć pewności, że dożyją do planowanego zabiegu ani że się on odbędzie. Najwięcej pacjentów oczekiwało na zabieg na ortopedii w Szpitalu Klinicznym w Lublinie - 2758 osób, Szpitalu Klinicznym im. Dzieciątka Jezus w Warszawie - 2139. Najdłuższy czas oczekiwania to 1824 dni (czyli prawie pięć lat!). Tyle czeka pacjent na wszczepienie endoprotezy w szpitalu w Kościerzynie. W specjalistycznym ZOZ w Inowrocławiu chorzy oczekują na ten zabieg rok krócej, ale także za długo - 1258 dni. Jak wynika z raportu NIK, listy oczekujących na zabiegi często były prowadzone nierzetelnie i nieprawidłowo. W 20 proc. skontrolowanych placówek przyjmowano pacjentów spoza listy, gdy nie było wskazań medycznych. A w 40 proc. kolejność wykonywanych świadczeń nie zawsze była zgodna z kolejnością zgłoszeń pacjentów. Np. w Szpitalu Klinicznym im. Dzieciątka Jezus w Warszawie w Poradni Urazowo-Ortopedycznej w sierpniu 2009 r. przyjęto 60 pacjentów bez kolejki (prawie 38 proc. pacjentów przyjętych w tym miesiącu), z czego tylko 9 to przypadki pilne. W Szpitalu Wojewódzkim we Włocławku na Oddziale Urologii w kwietniu 2009 r. bez kolejki przyjęto 40 osób (42 proc. ogółu przyjętych), w maju 44 osoby (53 proc. przyjętych), w czerwcu 39 osób (47 proc. ogółu przyjętych). W Szpitalu Powiatowym im. Edmunda Biernackiego w Mielcu w 33 przypadkach określanych jako "stabilne" (24 proc. badanych) ustalanie kolejności przyjęć nie następowało na podstawie kolejności zgłoszeń. Podobnie w Wojewódzkim Szpitalu Zespolonym w Lesznie kolejność udzielania świadczeń 98 pacjentom zakwalifikowanym jako "stabilni" (spośród 98 objętych kontrolą) ustalana była nie na podstawie kolejności zgłoszeń.
Popyt na operacje Rzeczywiste zapotrzebowanie na zabiegi było i jest wyższe niż ich liczba zakontraktowana przez NFZ. Świadczy o tym fakt, że nawet jeśli szpitale wykonały 100 proc. zakontraktowanych przez NFZ operacji, to i tak tworzyła się kolejka pacjentów. Na liczbę przeprowadzonych operacji, a w konsekwencji na czas oczekiwania na zabieg, poza limitem określonym w umowie z NFZ, miało wpływ także wyposażenie szpitala. Na limity i sprzęt mają wpływ pieniądze. A tych jest ciągle za mało. Kolejną przyczyną opóźnień w wykonywaniu zabiegów są awarie sprzętu medycznego. W siedmiu skontrolowanych placówkach awarie wymuszały przesuwanie planowych zabiegów. Najczęstszą przyczyną awarii było zużycie sprzętu i konieczność jego napraw przy jednoczesnym braku aparatury zastępczej. W 13 proc. kontrolowanych szpitali brakowało odpowiedniej liczby lekarzy i pielęgniarek. Dyrekcje szpitali podejmowały wprawdzie działania zmierzające do uzupełnienia niedoborów kadrowych, ale były one nieskuteczne. Powodem był przede wszystkim brak specjalistów na rynku pracy.
Koło się zamyka NIK skontrolowała tylko część oddziałów i poradni szpitalnych. Nie ma więc w raporcie mowy chociażby o kardiologii, onkologii, laryngologii, okulistyce. I tu także kolejki są gigantyczne, a poza listą wpuszczani znajomi. I tu także minister Kopacz przez trzy lata nie kiwnęła placem, by je zmniejszyć, jak to szumnie zapowiadała jesienią 2007 roku i na każdej konferencji potem podkreślała. Wtedy przeszkadzał jej śp. prezydent Lech Kaczyński, który nie zezwolił na prywatyzację szpitali. To przez prezydenckie weto najbardziej ucierpiały kolejki, bo zamiast się skrócić, rozciągnęły się (!). Teraz Kopacz ma już swojego prezydenta i pełne poparcie partyjnych kolegów. Aż strach pomyśleć, co się stanie, gdy Komorowski podpisze uzdrawiające ustawy Kopacz. Ponura rzeczywistość z raportu NIK, która mówi o wydłużaniu kolejek z powodów wpakowywania do nich pacjentów z prywatnych gabinetów, stanie się jeszcze czarniejsza. Znamy już przecież szpitale – spółki prawa handlowego chociażby w Wieruszowie czy Płocku, które nastawione na zysk przyjmują bez kolejek pacjentów “z kasą”. Zapłacisz – nie czekasz. Spychając tych, którzy przecież płacą składki, ale nie mają, by zapłacić za prywatne wizyty, na koniec kolejki. I koło się zamyka. Czy to państwowe, czy prywatne – zarządzanie opieką zdrowotną przez PO i minister Kopacz prowadzi niechybnie do tragedii:  eliminacji mniej zamożnych, starszych, emerytów i rencistów. Chciałoby się powiedzieć, że najpewniej rozumowanie działaczy Platformy jest następujące: mają czas, niech czekają i głowy nie zawracają… W następnym numerze przedstawimy Państwu założenia nowych–starych projektów ustaw zdrowotnych Ewy Kopacz i pokażemy, jak funkcjonują szpitale przekształcone w spółki prawa handlowego (co się zmieniło, jakich “nierentownych” oddziałów się pozbyły). Anna Skopińska

Jak Rosjanie robili sekcje zwłok? Będzie drugi wniosek o przesłuchanie naczelnego prokuratora wojskowego Niemal pół roku po katastrofie polskiego Tu-154 M pod Smoleńskiem prokuratura przyznaje, że prowadzone przez Rosjan sekcje mogą nie mieć żadnej wartości dowodowej. Pełnomocnicy rodzin ofiar, ograniczani tajemnicą śledztwa, mówią jedynie, że były pewne nieprawidłowości. Niektóre rodziny nie wykluczają też wniosków o ekshumację ciał ich bliskich. - O protokoły z czynności otwarcia zwłok zwróciliśmy się do strony rosyjskiej, wiemy, że zostały one wykonane, i teraz oczekujemy na realizację tego wniosku - informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, która prowadzi śledztwo. - Jak te protokoły trafią do Polski, zostaną przetłumaczone i włączone do akt śledztwa - dodaje. Pytany, czy polska prokuratora ma wiedzę, na ile rosyjskie procedury są paralelne z polskimi i czy przypadkiem nie okaże się, że lekarze w Moskwie nie przeprowadzili jakichś badań czy też były one zbyt powierzchowne, stwierdził, że to będzie wiadome po zapoznaniu się z protokołami. - Jakiekolwiek wnioski będzie można wyciągać, kiedy te protokoły staną się materiałem dowodowym w naszej sprawie i wówczas zostaną poddane konkretnej ocenie procesowej przez prokuratorów - wskazuje płk Rzepa. Na razie prokuratura nie wystąpiła do Moskwy o dokumenty na temat procedur obowiązujących w Rosji podczas sekcji zwłok. - Nic nie wiem na ten temat, żebyśmy występowali o takie rzeczy, dlatego że aby cokolwiek móc w tej materii zrobić, trzeba znać zawartość protokołów sekcji - odpowiada rzecznik Zbigniew Rzepa. - Nie widzę tutaj szczególnego problemu - uspokaja prof. Marian Filar, specjalizujący się w prawie karnym Federacji Rosyjskiej. Dodaje, że polska prokuratura może te protokoły z sekcji zakwalifikować jako "taki lub inny dowód". - W mojej ocenie, te techniki są zbliżone - uważa mecenas Bartosz Kownacki, pełnomocnik kilku rodzin ofiar tragedii. Zwraca jednak uwagę, że nie wiadomo, w jakiej formie będą sporządzone protokoły z sekcji, na które ciągle czekamy. - Czy były to pełne sekcje, jak zostały udokumentowane? - zastanawia się adwokat. Inny pełnomocnik rodzin ofiar, mecenas Rafał Rogalski, uważa, że były pewne nieprawidłowości, przynajmniej jeśli chodzi o sekcję zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nie podaje jednak bliższych szczegółów, podkreślając, że materiały te objęte są klauzulą "tajne". W tej sprawie złożył on wniosek o przesłuchanie naczelnego prokuratora wojskowego Krzysztofa Parulskiego, który uczestniczył w tej sekcji. Jak informował płk Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wniosek ten oddalono jako nieprzydatny. Parulski zaznacza, że nie uchybił standardom pracy prokuratora, zwracając uwagę, iż przy sekcji zwłok prezydenta był obecny konsul RP. Rogalski powiedział nam, że wniosek o przesłuchanie Parulskiego będzie jednak ponowiony. Z jakim skutkiem? Nie wiadomo. Wątpliwości co do prawidłowego przeprowadzenia sekcji mają rodziny innych ofiar. Zwracają one uwagę, że nie wiadomo do końca, czy w każdym przypadku zostały one przeprowadzone. Na niektórych dokumentach rosyjskich potwierdzających zgon ich bliskich nie zaznaczono bowiem, że przeprowadzono sekcję zwłok. - Naczelny prokurator wojskowy Krzysztof Parulski, gdy pytaliśmy go o te kwestie, odpowiedział, że polscy prokuratorzy nie uczestniczyli w sekcjach zwłok, bo nie zdążyli na nie. Taka odpowiedź to kpina. (...) W naszej ocenie, pogwałcono prawo polskie, chowając naszych krewnych bez przeprowadzenia przez polskich prokuratorów sekcji zwłok - stwierdziła na niedawnym spotkaniu parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku Małgorzata Wassermann, córka posła Zbigniewa Wassermanna. Wątpliwości rodzin ofiar budzi także identyfikacja ciał. Wdowa po Przemysławie Gosiewskim podkreślała, że informowano rodziny, iż badania genetyczne będą trwały 2 dni. - A w Polsce lekarze nam mówili, że takie badania trwają 6 dni - wskazuje Beata Gosiewska. Stąd pojawił się wniosek o ekshumację zwłok jej męża. Kownacki uważa, że prokuratura niewątpliwie wstrzymuje się z jego rozpatrzeniem do czasu nadejścia protokołów sekcji zwłok. Adwokat dodaje, że to konsul odpowiada za to, czy w trumnach znajdują się właściwe ciała. Ale niewykluczone, że podobne wnioski mogą złożyć inne rodziny, jeśli nabiorą podejrzeń, iż ani identyfikacja ciał, ani sekcja zwłok nie zostały przeprowadzone tak dokładnie i fachowo, jak o tym zapewniali od początku sami Rosjanie i polski rząd. Zenon Baranowski

Wybaczam i proszę o wybaczenie

1. Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. Komentatorzy zrobili wczoraj ze mnie wiatrak za wypowiedź dotyczącą wizyty premiera w Berlinie.

2. Moja wypowiedź była delikatna. Przypomnę jej treść:  ...Na miejsce wypadku jedzie premier Tusk. To dobrze, ze premier przejmuje się katastrofą, choć nie jestem pewien, czy jego obecność będzie pomocą, czy raczej przeszkodą dla służb ratowniczych i medycznych. Nie wiadomo, czy się zajmować ofiarami wypadku, czy premierem i jego świtą. Nie przypisuje złych intencji, ale też nie widzę wielkiego sensu takiego pokazowego wyjazdu... Przyznaję - to nie była fortunna wypowiedź.

3. Podtrzymuję moją zasadniczą wątpliwość, że wizyty polityków na miejscach katastrof więcej przeszkadzają niż pomagają w akcjach ratowniczych, ale z drugiej strony chodzi o gest solidarności, który też jest ważny. A poza tym w obliczu ludzkiej tragedii nie należy czynić politycznych aluzji, nawet tych najmniejszych. Mea culpa!

4. Zatem po przemyśleniu wycofuję moje zastrzeżenia co do berlińskiej wizyty premiera Tuska. I gwoli własnego usprawiedliwienia zaznaczam, iż od początku nie przypisywałem mu złych intencji.

5.Bijąc sie we własne piersi, uderzę też i w wasze, drodzy komentatorzy. Zaatakowaliście mnie z przerażającą nienawiścią. Po raz pierwszy spotkały mnie najgorsze życzenia, z życzeniem śmierci włącznie. Ja przesadziłem, ale niektórzy z was przesadzili znacznie bardziej.

6. - Nic to! Wybaczam i proszę o wybaczenie! W odruchu sprzeciwu wobec napastliwości komentarzy, po raz pierwszy wprowadziłem na moim blogu logowanie. Wprowadziłem je nie ze względu na siebie, ale z uwagi na brutalne ataki na tych nielicznych, którzy mieli odrębne zdanie. Wycofuję się z tej restrykcji i komentarze pozostawiam otwarte, mając nadzieje, że będą one krytyczne, ale bez nienawiści wobec kogokolwiek. 

7. Pani Ewajoanna zwróciła mi uwagę, ze niepotrzebnie też przyczepiłem sie słów premiera o braku pewności, że liczba śmiertelnych ofiar katastrofy pod Berlinem nie wzrośnie. Ma Pani rację - człowiek w emocji nie waży słów, a wypowiedź premiera z pewnością była emocjonalna. Dziękuję, Pani za zwrócenie mi uwagi. Nade wszystko jednak dziękuję Bogu, że liczba śmiertelnych ofiar najprawdopodobniej już nie wzrośnie, bo stan zdrowia rannych ulega poprawie. I to jest dzisiaj najważniejsze.

PS. Komentatorzy przypomnieli również, że w 2007 roku prezydent Lech Kaczyński też pojechał do ofiar katastrofy polskiego autokaru pod Grenoble. Tak, pojechał. Fora internetowe grzały sie wówczas od zarzutu politycznego żerowania na katastrofie...

"Otworzyłbym piec w Oświęcimiu..."Rawa Mazowiecka, 28 września 2010 roku Prokuratura Okręgowa w Warszawie

Zawiadomienie o przestępstwie Realizując społeczny obowiązek zawiadomienia o przestępstwie - zawiadamiam o przestępstwie, którego dopuścił się na moim blogu internetowym, prowadzonym w portalu Onet.pl autor komentarza używający Nicka "kogut", który w dniu 27 września 2010 roku o godz. 00,40, w odpowiedzi na komentarz internauty używającego Nicka "mieszczuch" napisał:

.... Gdybym miał władzę, otworzyłbym piec w Oświęcimiu, bo nie jesteście warci pieczonej wszy. Albo kazał zając się wami "łowcom skór" z Łodzi. TFU Ta wypowiedź - otworzyłbym piec w Oświęcimiu, bo nie jesteście warci pieczonej wszy....albo kazał się wami zająć łowcom skór z Łodzi - wyczerpuje znamiona przestępstwa z art. 255 & 2  kodeksu karnego, to jest przestępstwa publicznego nawoływania do popełnienia zbrodni., zagrożonego karą pozbawienia wolności do lat 3. Słowa - otworzyłbym piec w Oświęcimiu... - wyczerpują ponadto znamiona przestępstwa z art. 255 & 3 kodeksu karnego, to jest publicznej pochwały zbrodni, w tym przypadku zbrodni ludobójstwa, mających miejsce w Oświęcimiu. To przestępstwo zagrożone jest karą do jednego roku pozbawienia wolności.

Nie znam danych osobowych internauty używającego pseudonimu "kogut", ale ustalenie ich w sieci zapewne nie nastręczy trudności.

Z poważaniem Janusz Wojciechowski

PS. Postąpię wbrew mojemu społecznemu obowiązkowi i tego zawiadomienia nie wyślę. Liczę na moich mądrych i rozsądnych komentatorów, którzy tę wypowiedź potępią i na przyszłość zamkną kogutowi dziób. Ale na każdą następną tego rodzaju wypowiedź dalibóg złożę doniesienie!

PS. PS. Liczę, że tę wypowiedź sprawiedliwie potępi też Pan Strzykawaka, nauczyciel młodzieży, który dotychczas piał z zachwytu nad kogutem. Janusz Wojciechowski

Nie bójmy się średniowiecza Hedonizm, hipokryzja i brutalna siła. Tak widział kierunek rozwoju cywilizacji zachodniej wybitny socjolog Pitrim Sorokin – najnowszy numer kwartalnika „Pressje” recenzuje publicysta „Rzeczpospolitej”. Zasadniczy kryzys, a nawet upadek kultury zachodniej wieszczony był w minionym stuleciu nieraz. Istotną różnicą w wypadku przypomnianej przez krakowskie „Pressje” teorii Pitrima Sorokina (1889 – 1968) jest fakt, że jej autor – Rosjanin przez większą część życia mieszkający w USA – był wybitnym i uznanym socjologiem, dodatkowo o empirycznej orientacji. W ostatnim numerze „Pressji” znajdujemy zresztą omówienie jego klasycznego dzieła „Ruchliwość społeczna”. Teorię o fundamentalnej przemianie kultury zachodniej Sorokin sformułował w wydanym w 1941 roku „Kryzysie naszej epoki”, potem rozwijał ją w kolejnych książkach na ten temat.

Kaganiec i łańcuchy Wychodzi on od konstatacji, że do rzeczywistości dostęp mamy dzięki trzem rodzajom władz poznawczych: zmysłom, intuicji i rozumowi. Następujące po sobie kultury ludzkie cechują się zwykle dominacją którejś z nich. Średniowieczny model kultury ufundowany był głównie na fundamencie religijnych intuicji. System taki Sorokin nazywa ideacyjnym. Przełom renesansowy, który inicjował nowoczesność, kładł nacisk na poznanie zmysłowe i zbudował system, w którym ludzka działalność ogniskuje się wokół nauk przyrodniczych i materialnego wymiaru rzeczywistości. Obecnie obserwujemy wyczerpywanie się tej kultury i wszelkie symptomy narastającego kryzysu pomimo zewnętrznych oznak witalności. „Te same siły, które warunkowały powstanie niezwykłych osiągnięć kultury zmysłowej, stały się także przyczyną jej dezintegracji”. (...) „W dziedzinie prawa i etyki pozostałości zmysłowego systemu norm będą ulegać relatywizacji, aż w końcu zanikną; będzie się szerzyć hedonizm, hipokryzja i brutalna siła. Społeczeństwu nałożony zostanie kaganiec, skują je łańcuchy i tak dostanie się pod panowanie dawno już zapomnianych sił z przeszłości wskrzeszonych przez własny nihilizm i hedonizm”. Kolejny numer krakowskiego pisma świadczy o dojrzałości zarówno samego magazynu, jak i wydającego je środowiska Dalej czytamy: „Wreszcie, rozkład zamanifestuje się przez postępującą degenerację podstawowych standardów i kryteriów wartości kulturowych. Prawdziwe standardy kultury zmysłowej będą stopniowo zastępowane przez fałszywe, a kompetentni arbitrzy ustąpią miejsca upoważnionym do pełnienia swojej funkcji ignorantom, pracującym dla różnych dzienników, rozgłośni i for, autorom bestsellerów i twórcom wszelkiego rodzaju gum do żucia. (...) Niepostrzeżenie standardy zmienią się tak głęboko, że w końcowym stadium kultury zmysłowej jej mechanizm selekcyjny będzie przepuszczał jedynie pseudowartości i całkowicie ignorował to, co rzeczywiście wartościowe”. Według Sorokina „zarazem jednak będą pojawiać się coraz liczniejsi zwolennicy absolutyzmu etycznego stojący się nowymi stoikami, ascetami i świętymi”. A więc odnowienie kultury nadejdzie dzięki przebudzeniu duchowemu i religijnemu. Zgodnie z teorią Sorokina idealistyczna kultura opiera się na syntezie rozmaitych aspektów poznania i realizowała się m.in. w starożytnej Grecji. Okresy przejściowe to jednak momenty dies irae – gniewu bożego, który będzie tym straszniejszy, im później dokonana zostanie przemiana, a dłużej trwała będzie epoka przełomowego zamętu.

Pluralizm porządku Autorzy „Pressji” w kolejnych tekstach usiłują odnieść teorię Sorokina do kolejnych sfer współczesnego życia, wskazując zarówno symptomy rozkładu jego dotychczasowych form, jak i obecne już w naszej rzeczywistości, zadziwiające analogie do średniowiecza. Oczywiście nie do średniowiecza z oświeceniowej Biblii Pauperum, w którym funkcjonuje ono jako epoka ciemnoty i zabobonu, ale jako twórczego i fascynującego okresu dziejów Europy. Wskazują zwłaszcza na charakterystyczny dla niego pluralizm porządku społecznego, władzy, prawa i kultury.„Pressje” to pismo, a jak chcieliby autorzy „teka”, działającego już nieco ponad 20 lat przy Uniwersytecie Jagiellońskim Klubu Jagiellońskiego. Obecna „teka” nosi numer 20 i świadczy o dojrzałości zarówno środowiska, jak i wydawanego przez nie magazynu. Stanowi oryginalną propozycję, co tym bardziej uderza, biorąc pod uwagę młody wiek jego twórców. Redaktorem naczelnym jest politolog z UJ Arkady Rzegocki, a w numerze 20. oprócz bloku tekstów zorientowanych wokół teorii Sorokina znajdujemy zestaw artykułów poświęconych obchodzącemu 60-lecie, chyba najciekawszemu żyjącemu w Polsce filozofowi Ryszardowi Legutce, a także materiały na temat strategii państwa rosyjskiego dziś, co ma szczególne znaczenie w dobie ogłoszonego odgórnie banału „ocieplenia” naszych stosunków. Bronisław Wildstein

Z każdego euro dotacji UE Niemcy odzyskują 85 centów Tak wynika z analizy Ministerstwa Rozwoju Regionalnego, o której informuje Konrad Niklewicz na łamach ”Gazety Wyborczej”. Na lata 2007-14 Polska dostała ponad 67 mld euro. Teraz chcemy więcej, nawet 95-98 mld euro. Ale najpierw trzeba przekonać te państwa Unii, które są płatnikami netto – tj. wpłacają do budżetu więcej, niż z niego biorą. Zwłaszcza Niemcy. Argumentem ma być badanie przygotowane przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego. Policzyło ono, ile z funduszy europejskich – zainwestowanych w Polsce – wróciło do krajów-płatników w postaci np. kontraktów na usługi albo maszyny. - Musimy wykazać, że fundusze europejskie to nie jest jakaś rekompensata czy zapomoga, ale polityka służąca całej Unii – mówi “Gazecie” minister rozwoju regionalnego Elżbieta Bieńkowska. – Jeżeli przekonamy państwa, które są płatnikami netto, że polityka spójności także im się opłaca, to wówczas będziemy mogli liczyć, że nowy budżet Unii będzie na zbliżonym [do oczekiwań] poziomie – dodaje. Z badania MRR wynika, że suma pośrednich i bezpośrednich korzyści uzyskanych przez firmy zachodnioeuropejskie dzięki realizacji projektów finansowanych z funduszy europejskich jest ogromna: w okresie 2004-15 sięgnie 151 mld zł (czyli 37,8 mld euro)! To prawie 50 proc. całej kwoty, którą Unia przyznała Polsce w obecnie obowiązującym budżecie. Najwięcej kontraktów zgarnęły firmy niemieckie (50 proc. łącznej wartości umów). Na drugim miejscu są Duńczycy (12 proc.), potem Austriacy (10 proc.), a dopiero na czwartym Francuzi (ok. 6 proc.). [A gdzie ta ruska razwiedka? - admin] Porównując wartość kontraktów i udział poszczególnych państw w finansowaniu funduszy europejskich dla Polski, eksperci MRR policzyli, jaka część pieniędzy przyznanych Polsce wraca do domu. Co to znaczy, że pieniądze wracają? MRR ma na myśli zarówno bezpośrednie transfery, np. opłaty za realizację kontraktów, jak i korzyści wynikające z dodatkowej produkcji w krajach macierzystych itp. I tu znów pierwsi są Niemcy, ale tym razem ex aequo z Irlandczykami. W całym okresie 2004-15 z każdego euro wpłaconego do budżetu wspólnotowego na rzecz realizacji polityki spójności w Polsce Niemcy otrzymają 85 eurocentów. Na drugim miejscu w tym rankingu znaleźli się Austriacy – 68 eurocentów, po nich są Finowie – 55 i Szwedzi – 54. Niezły wynik odnotowali Holendrzy – 51. Włosi muszą się zadowolić 34 eurocentami z każdego euro, czyli mniejszą kwotą niż Belgowie (39 eurocentów powracających). Nie mówiąc już o Francuzach i Brytyjczykach – tylko 22. Licząc wszystkie kraje starej Unii, z każdego przekazanego Polsce euro wraca do nich 46 eurocentów. Ale w tych wyliczeniach nie można zapomnieć, że najwięcej korzysta Polska gospodarka. Droga zbudowana np. przez niemiecką firmę, za pieniądze zachodnioeuropejskich podatników, zostanie przecież już na zawsze u nas. Tak jak i korzyści dla polskich kooperantów i podwykonawców. http://mercurius.myslpolska.pl/2010/09/z-kazdego-euro-dotacji-ue-niemcy-odzyskuja-85-centow/ Za: gazeta.pl

W pętli czasu Zawsze uważałem, że stara, dobra science fiction opisuje świat znacznie lepiej, niż się powszechnie sądzi. Weźmy na przykład taką typową dla niej figurę fabularną jak pętla czasu. W niejednej powieści tego gatunku bohater wpada w pętlę czasu i choć wydaje mu się, że czas płynie, w istocie stale przeżywa te same wydarzenia, tak jak zabłąkany w lesie stale mija to samo drzewo. Dajmy na to, w grudniu po południu słyszy bohater, że partia rządząca szykuje ustawę o in vitro. W styczniu przed południem słyszy, że już ją przyszykowała i ma. A potem mija rok i w kolejnym grudniu po południu nagle znowu widzi tego samego premiera zapowiadającego podjęcie prac nad ustawą o in vitro i tego samego posła stawiającego warunki, i tych samych komentatorów zawzięcie powtarzających te same frazy. Znowu słyszy o “ofensywie legislacyjnej” partii rządzącej i pyta sam siebie, czy mu się w głowie nie miesza, czy ta ofensywa legislacyjna nie była już rok temu. Czy w ogóle, pyta siebie z lękiem, nie przeżywał już tego wszystkiego po wielokroć: komisja wyjaśnia kulisy śmierci Barbary Blidy; euro; krzyż; Palikot; gaz; służba zdrowia; Bolek… Dawno już wszystko wyjaśniono i wyczerpano, a nagle znowu jesteśmy w punkcie wyjścia jak gdyby nigdy nic. I znowu po raz któryś widzimy premiera zapowiadającego, że będą reformy i autostrady, i jego klakę radującą się, że będą reformy i autostrady, i wiadomo, że za rok jako przełomowy news zostanie znowu ogłoszone: będą autostrady, właśnie podpisano kontrakt na budowę odcinka Pyrzów – Strykowice czy odwrotnie. Pętla czasu. Bez science fiction tego nie ugryziesz. Tylko dług publiczny, wzrastający nieubłaganie i coraz szybciej, ostatnio ponad 150 milionów złotych dziennie, świadczy, że czas jednak istnieje. I że bezpowrotnie go marnujemy.

RAZ

Młodzi i wykształceni wyjadą do Niemiec Nikt tego nie powie głośno, ale Niemcy bardzo liczą, że nowi pracownicy z Europy będą osiedlać się w Niemczech zamiast tych z Azji czy Afryki Patrycja Maciejewicz: 1 maja 2011 r. Niemcy i Austriacy otworzą dla nas swój rynek pracy i... Prof. Krystyna Iglicka, demograf z Centrum Stosunków Międzynarodowych: ...i możemy być pewni kolejnej fali emigracji z Polski. Niestety, jeszcze gorszej w skutkach dla naszej gospodarki niż fala emigracji do Wielkiej Brytanii i Irlandii w 2004 r. Wówczas mieliśmy gigantyczny odpływ głównie młodych ludzi. Niektórzy szacowali, że wyjechało nawet 2 mln Polaków. Często jechali w ciemno, bez znajomości języka, bo uciekali przed 20-proc. bezrobociem w Polsce. - To prawda, że teraz bezrobocie jest dużo niższe. Ale wyjechać do Niemiec w 2011 r. będzie łatwiej niż do Anglii w 2004 r. Po pierwsze, do Niemiec mamy niewspółmiernie bliżej. Po drugie, ten rynek pracy mamy doskonale rozpoznany. Gdy wyjeżdżaliśmy na Wyspy, kompletnie nie wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądało. I po trzecie, łatwiej będzie wyjechać, bo mamy tam już krewnych, znajomych, rodziny. Do 2004 r. Niemcy przyjmowały najwięcej emigrantów z Polski. Potem ich rynek był chroniony, więc spadły w tym rankingu, ale tylko na drugą pozycję. Kiedy bariery znikną, zapewne znów będą na pierwszym miejscu. Z ostatniej Diagnozy Społecznej wynika, że Niemcy są najpopularniejsze, jeśli chodzi o preferencje emigracyjne Polaków. A z moich tegorocznych badań wynika, że nastroje proemigracyjne są jak w szczytowej fali. Już dziś rokrocznie 300-400 tys. Polaków pracuje w Niemczech, najczęściej czasowo, sezonowo, w ramach samozatrudnienia, w szarej strefie. Gdy rynek zostanie otwarty, oni stopniowo zaczną przedłużać swoje pobyty i ściągać rodziny.

Niemcom polscy pracownicy są potrzebni. - Oczywiście! Gdyby nie było popytu z ich strony, nasze zmartwienie byłoby mniejsze. Kraj ten wyszedł z kryzysu w przyzwoitej kondycji, będzie lokomotywą wzrostu gospodarczego w Europie. A to oznacza, że będzie potrzebować rąk do pracy. Sami mają starzejące się społeczeństwo. Niemieccy decydenci zdają sobie sprawę, że blokada rynku pracy na dodatkowe siedem lat była sprawą polityczną. Borykają się z nacjonalizmami, ostatnio głośna była sprawa Thilo Sarazzina z zarządu Bundesbanku, który nieparlamentarnie wyrażał się o muzułmańskich imigrantach. Nikt tego nie powie głośno, ale Niemcy bardzo liczą, że nowi pracownicy z Europy będą osiedlać się w Niemczech zamiast tych z Azji czy Afryki, że będą stanowić dla nich równowagę.
Jak Polska poczuje tę kolejną falę emigracji? - Ci, którzy pracowali u bauerów do tej pory wracali po trzech miesiącach, żyli z zarobionych euro, coś tam dorabiali i czekali na kolejny wyjazd. Teraz ich nie będzie, nie będą tu wydawać pieniędzy, zabiorą rodziny. Poza tym, ponieważ mamy niższą stopę bezrobocia niż sześć lat temu, będą wyjeżdżać ci, którzy mają pracę w kraju. Szybciej więc nasze firmy poczują braki wykwalifikowanych pracowników. W niektórych regionach emigracja będzie pogłębiać nędzę i marazm. Przecież z Polski B przez sześć lat wyjechali najodważniejsi, najbardziej dynamiczni, gotowi na wszystko. Poza tym to dodatkowo rozłoży na łopatki Polskę od strony demograficznej. Według prognoz Eurostatu z obecnych 38 mln zostanie nas w 2060 r. 31 mln. Ale te prognozy nie uwzględniają w ogóle migracji, tylko kwestie związane z płodnością! A wyjeżdżać będą ci, którzy mają i będą mieć dzieci. Ile nas zostanie? A kiedy uświadomimy sobie, że każdy z nas musi pracować na czterech emerytów, nie pomyślimy o wyjeździe? To samonapędzający się proces.
Ale czy emigracja ma tylko złe strony? Przecież ci ludzie wspierają swoje rodziny, przesyłają im pieniądze. Część z nich wróci - z doświadczeniem, obyci, z podszkolonym językiem. Dużo się mówiło, że cud irlandzki to zasługa właśnie emigrantów, którzy wrócili. - Już wiele miesięcy temu namawiałam, żeby zostawić to pokolenie w spokoju. Masowych powrotów nie ma. Wbrew pozorom byli emigranci wcale nie są aż tak bardzo łakomym kąskiem na polskim rynku pracy. W ich CV pojawiły się wpisy o pracy w barze, w fabryce na Wyspach. Jeśli są np. historykami, to jest to doświadczenie nieistotne, w swoim zawodzie nadal pracy w Polsce nie będą mieli. Często znajomość języka jest mitem, bo przy tej masie, która wyjechała, oni obracają się głównie w środowisku Polaków. Wyjeżdżając, myśleli, że odniosą sukces, dorobią się, będą mieli czym się pochwalić. Niewielu się to udało. Może będą chcieli wrócić za 15-20 lat? Może dopiero ich dzieci?
Co robić? - Otworzyć nasz kraj, jak się da. Ściągać repatriantów, imigrantów z Ukrainy, Białorusi, a może nawet Turcji, przecież mamy trochę tureckich przedsiębiorców, również z Azji, Wietnamu i Chin. Stwarzać warunki studentom ze Wschodu - kiedy poznają nasz kraj, język, realia, znajdą partnerów życiowych, będzie o wiele łatwiej nakłonić ich do pozostania. Węgry, Rumunia i Bułgaria już mają programy podwójnego obywatelstwa.
Mówi pani niepopularne rzeczy. Za chwilę odezwą się głosy, że mamy prawie 2 mln bezrobotnych, że pracy brakuje dla Polaków, po co nam obcy. - Wiem, po dziesiątkach lat zaborów, okupacji i walki o utrzymanie etniczności to brzmi jak herezja. Ale nie mamy innego wyjścia. Prognozy Eurostatu mówią o wzroście liczby ludności tylko w tych krajach, gdzie jest imigracja. W Wielkiej Brytanii o 25 proc., w Hiszpanii o 14 proc., we Francji o 16 proc., w Irlandii aż o 53 proc. A w Polsce spadek o 18 proc.
Ale Europa cały czas ma problemy ze swoimi imigrantami. Teraz mamy deportacje Romów z Francji. - To sprawa polityczna, Nicolas Sarkozy robi wszystko, by wygrać wybory. A poza tym pokazywanie sprawy Romów we Francji i mówienie, że, proszę, oni mają kłopoty, to tak samo jakby osoba bezdzietna powiedziała: "Jak dobrze, że nie mam dzieci, bo ten syn Kowalskich to pije, pali i nie zdał do trzeciej klasy. Dzieci to same kłopoty". Czy my mamy obozy cygańskie? Czy mamy podkładanie bomb w metrze? Nie, my z naszej garstki imigrantów jesteśmy zadowoleni, bo pracują w polu, na budowach, pilnują naszych dzieci i sprzątają nam domy.
Wyobraża pani sobie Donalda Tuska, który zamiast przeszczepienia nam irlandzkiego cudu gospodarczego szeroko otwiera granice dla pracowników ze Wschodu? - Myśli pani, że nie da się tego sprzedać marketingowo? Liberalny rząd Tony'ego Blaira przed 2004 r. intensywnie przekonywał Brytyjczyków, że imigracja jest dobra, pomoże im się wzbogacić, że jest miarą sukcesu ich kraju. I tak się stało. Rozmawiała Patrycja Maciejewicz

Prof. Iglicka Za rok  masowy exodus Polaków do Niemiec „Prof. Krystyna Iglicka, demograf z Centrum Stosunków Międzynarodowych: ...i możemy być pewni kolejnej fali emigracji z Polski. Niestety, jeszcze gorszej w skutkach dla naszej gospodarki niż fala emigracji do Wielkiej Brytanii i Irlandii w 2004 r.”…”Już dziś rokrocznie 300-400 tys. Polaków pracuje w Niemczech, najczęściej czasowo, sezonowo, w ramach samozatrudnienia, w szarej strefie. Gdy rynek zostanie otwarty, oni stopniowo zaczną przedłużać swoje pobyty i ściągać rodziny.”…”będą wyjeżdżać ci, którzy mają pracę w kraju. Szybciej więc nasze firmy poczują braki wykwalifikowanych pracowników”…”Poza tym to dodatkowo rozłoży na łopatki Polskę od strony demograficznej. Według prognoz Eurostatu z obecnych 38 mln zostanie nas w 2060 r. 31 mln. Ale te prognozy nie uwzględniają w ogóle migracji, tylko kwestie związane z płodnością! A wyjeżdżać będą ci, którzy mają i będą mieć dzieci. Ile nas zostanie? A kiedy uświadomimy sobie, że każdy z nas musi pracować na czterech emerytów, nie pomyślimy o wyjeździe? To samonapędzający się proces.”…(źródło )

Mój komentarz Depopulacja. Nawet Wesoły Bronek błysnął  w kampanii wyborczej tym terminem . W naszym wypadku , wypadku Polski ten termin nie oddaje precyzyjnie zjawiska jakie zachodzi w Polsce. Obniżenia liczby ludności , przy jednoczesnym wykoślawieniu, wynaturzeniu struktury społeczeństwa. tak wiekowej jak i cywilizacyjnej.  Prof.  Iglicka zwróciła uwagę na  punkt kluczowy tego procesu , dynamikę samonapędzającej się  katastrofy społecznej . Efektem tego procesu , samonapędzającego się procesu, o czym nie mówi już Iglicka to nędza, bieda, zacofanie , wysokie podatki, coraz wyższe podatki, niedorozwój edukacyjny , całkowita likwidacja klasy średniej, jak również inteligencji jako klasy . Stabilizacja gospodarczo społeczna na poziomie półprzemysłowo  rzemieślniczej gospodarki peryferyjnej z ubogą , słabo wykształcona ludnością . Michalkiewicz od dłuższego czasu woła o przekształcaniu się Polski w gospodarkę peryferyjną Niemiec. Igielicka opisuje jeden z aspektów tego procesu . Niemcy w 2015 roku mają mieć zrównoważony budżet . Państwo niemiecki kontroluje politycznie banki, konglomeraty przemysłowe takie  jak np. Siemes , posiada silny ośrodek władzy. Niemcy dokonają zapewne wkrótce likwidacji lub zasadniczych modyfikacji szkodliwych dla prawidłowego rozwoju państwa ubezpieczeń społecznych w wersji w jakiej stworzył je Bismarck . Mają oprócz Wielkiej Brytanii najlepsze uczelnie w Europie i jedne z najlepszych na na świcie . Berlin ciągle rozwijający się populacyjnie ,  naukowo, niedługo jego ciągły wzrost zmieni się z ilościowego w jakościowy , Berlin stanie się jednym z hubów cywilizacyjnych i  naukowych świata,  stolicą Europy . Niemcy  i Polska pod rządami Platformy i Tuska mają z sobą coś wspólnego. Stabilizacje procesów i trendów gospodarczych , społecznych , ekonomicznych . Niemcy stają sie coraz silniejsze, Polska coraz bardziej zacofana. Upływ krwi jako za rok stanie się udziałem Polski będzie ostatnia kropla która uruchomi nieodwracalnie mechanizm zapaści cywilizacyjnej Polski. Coraz mniej młodych ludzi , a coraz więcej wpływowych politycznie  emerytów i rencistów przypadających na jednego pracującego . Polacy chcący mięć dzieci są wypędzani z Polski. Tusk, ale również Kaczyński karze im  zamiast dzieci utrzymywać wypasionych emerytów. Badania pokazują ,że emeryci jedzą dużo lepiej i zdrowiej , żyją w bardziej komfortowych warunkach niż rodziny. Biedę należy dzielić równo . Bo jak na razie to dokonuje się aborcji ekonomicznej polskich dzieci aby wyżywić młodych emerytów , rencistów i coraz większą rzeszę urzędników. Depopulacja. Czy rację ma Michalkiewicz , kiedy pisze że proces sprowadzania Polski do roli trzeciorzędnego politycznie i gospodarczo obszaru jest sterowany . I czy rząd polski , premier Tusk celowo nie przeprowadzają żadnych reform , aby proces wygnani młodych Polaków i co za tym związane marginalizacji Polski przebiegał dalej. Jak nas przekonuje  Wesoły Bronek oraz  kibol rozgrywek politycznych Tusk , jest dobrze  , b bardzo dobrze, Pitera bełkocze , że ludzie maja prawo do szczęścia , cała Platforma i media  że ludzie są szczęśliwi pod jej rządami . A ludzie , szczególnie młodzi chcący mieć rodziny i dzieci s..ą ile mają sil w nogach po całej Europie byle dalej od Wesołego Bronka,  Geniusza  Słońca Peru Tuska, Platformy , byle dalej od dobrobytu, był dalej od szczęścia jakie im ta banda polityczna chce zaaplikować. Marek Mojsiewicz

Karetki „Niezależna” donosi ponownie o trzech karetkach, których odjazd na sygnale miał widzieć po katastrofie tupolewa jeden z polskich borowców. Oczywiście ta kwestia wielokrotnie powracała w licznych analizach tego, co się wydarzyło 10 kwietnia, albowiem wszyscy pamiętamy te komunikaty o trzech osobach, które przeżyły. Problem tylko w tym, że owymi rannymi nie musieli być pasażerowie rządowego samolotu, czyli członkowie polskiej delegacji. Mogli to być uczestnicy „operacji Smoleńsk”, która miała na celu zniszczenie tupolewa i doprowadzenie do śmierci prezydenckiej delegacji. Można oczywiście próbować zbadać ten ślad, dobijając się do smoleńskich szpitali i sprawdzając, kogo przywieziono i w jakim stanie, znając jednak rosyjskie realia, należy się spodziewać, że – bez względu na to, czy byli to ranni zamachowcy, czy polscy pasażerowie – zostali oni przetransportowani do wojskowego szpitala i dostęp do jakiejkolwiek dokumentacji na ten temat będzie niemożliwy. Jeśliby to byli zamachowcy, to mogliby odnieść rany w trakcie akcji – mogli zostać trafieni jakimiś odłamkami, przygnieceni jakimś fragmentem wysadzanego samolotu lub postrzeleni przez broniących się pasażerów („filmik Koli”). Nawet jeśli przeżyli i zostali przywróceni do zdrowia i fizycznej sprawności, to na pewno nie są uchwytni jako uczestnicy tragicznych wydarzeń. Jeśliby natomiast owa trójka rannych były to jakieś osoby z polskiej delegacji, to sytuacja jest wyjątkowo poważna. Mamy wtedy bowiem całą masę pytań. Po pierwsze, o jakie osoby chodziło? Kto to był? W jakim stanie zostały przetransportowane, jakiej udzielono im pomocy, gdzie jej udzielono i kto tego dokonał? Jakie są medyczne raporty związane z tą pomocą? Czy te osoby mówiły coś i czy zostało to zapisane? Czy zmarły w czasie transportu, czy w szpitalu? A przede wszystkim: dlaczego nie poinformowano polskiej strony o personaliach tychże osób i nie poinformowano rodzin? Dlaczego nie dopuszczono polskich przedstawicieli do tychże osób? Jaki był dalszy los ciał tychże trzech osób? Osobiście skłaniam się raczej ku wersji pierwszej, czyli że odwieziono rosyjskich rannych, a nie polskich, stąd ten (po wczesnych 10-kwietniowych doniesieniach) całkowity szlaban w mediach na tę informację – w przeciwnym bowiem razie, czyli gdyby rzeczywiście chodziło o trójkę członków polskiej delegacji, którzy ocaleli, a którym pozwolono umrzeć bez kontaktu z krewnymi czy nawet przedstawicielami naszej ambasady, należałoby natychmiast wszcząć zupełnie nowe śledztwo dotyczące wprost szokujących zaniedbań związanych z tym, co się wydarzyło po katastrofie, a obecnych prokuratorów wojskowych bezwzględnie odsunąć od sprawy i przekazać ją zupełnie innemu zespołowi prokuratorskiemu. To zaś, że gabinet ciemniaków powinien podać się do dymisji, już wielokrotnie sygnalizowałem. FYM

Radziszewska: trafiona, niezatopiona Walka z prawem szkół katolickich do nieakceptowania osób jawnie deklarujących swój homoseksualizm ma na celu narzucanie standardów niemożliwych do pogodzenia z chrześcijańskim sumieniem – pisze publicysta „Rzeczpospolitej. Minister Elżbieta Radziszewska, głosząc, że szkoła katolicka ma prawo odmówić pracy zdeklarowanej lesbijce, ściągnęła na siebie polityczną i medialną kanonadę. Zaatakowano ją, choć pani pełnomocnik ds. równego traktowania zaprezentowała jedynie stanowisko rządu, ustalenia wynikające z projektu ustawy o wdrożeniu niektórych przepisów Unii Europejskiej w zakresie równego traktowania. Rząd Donalda Tuska przyjął ten projekt miesiąc temu. A jednak, gdy media spekulowały, czy złamano normy unijne, premier do projektu własnego rządu nawet słowem nie nawiązał.

Samotna minister To osamotnienie Radziszewskiej w czasie medialnej nagonki pokazuje, jak skuteczne dziś są kampanie obyczajowe lewicy. Upór obozu postępu w kwestii zatrudniania homoseksualistów w szkołach wyznaniowych pokazuje zaś, że lewicowcy potrafią dowolnie interpretować prawo i usiłują narzucać swoje interpretacje innym. Donald Tusk, póki co, nie uległ nagonce. Jednak awantura o Elżbietę Radziszewską była dobrym testem układu sił w polskich sporach światopoglądowych. Fakt, że pani minister pozostała na razie na swoim stanowisku, pokazuje, że lobby „równościowe" nie jest jeszcze wszechmocne. Ale jej przeciwnicy byli bardzo bliscy celu. Obóz zmian obyczajowych szybko zwietrzył świetną okazję do „odstrzelenia" Elżbiety Radziszewskiej. Wykorzystano efekt synergii – połączono bardzo istotny spór o to, czy szkoły religijne mogą nie zatrudniać osób jawnie okazujących swój homoseksualizm, z potknięciem pani minister, która w ferworze dyskusji wypomniała adwersarzowi, że jako gej występuje w obronie także i swoich interesów. Natychmiast głos zabrał Komitet Helsiński. Niezwykle szybko zebrano pod żądaniem zdymisjonowania Radziszewskiej podpisy celebrytów ze świata mediów i popkultury. Złożono skargi do rzecznika praw obywatelskich. Lewica doskonale wie, że w chwili gdy wybucha medialny skandal i trzeba narzucić opinię publiczną, liczy się każda godzina. Tym bardziej że pamięta, jak łatwo ulegał w przeszłości premier Tusk medialnej wrzawie, dymisjonując bez zwłoki swoich podwładnych – choćby ministra Zbigniewa Ćwiąkalskiego. A dla lewicy obyczajowej odstrzelenie polityka, który nie zgina karku przed wyznaczanymi przez nią standardami, to sprawa wyjątkowo ważna – bo w ten sposób wysyłany jest sygnał do kolejnych urzędników. Chwilową porażkę postępowcy już zrekompensowali sobie prestiżowym upokorzeniem nielubianej pani polityk na forum europejskim. Oto w niejasnych okolicznościach Elżbieta Radziszewska została wykreślona ze składu jury w konkursie Komisji Europejskiej na pracę poświęconą walce z nierównouprawnieniem. Ten wywołany, jak można przypuszczać, telefonicznymi donosami fakt „Gazeta Wyborcza" na swoim portalu nazwała „unijną karą" dla Radziszewskiej. Ciekawe, do ilu Polaków dotarła w zeszłym tygodniu podkreślana przez minister Radziszewską w wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego" informacja, że sprawa specjalnego traktowania instytucji religijnych została już ustalona na forum rządowym, kiedy 31 sierpnia zatwierdzono projekt o wdrożeniu niektórych przepisów UE w zakresie równego traktowania?

Artykuł piąty ustawy wyraźnie podkreśla, że przepisów o niedyskryminacji przy zatrudnianiu pracowników nie stosuje się do „kościołów i innych związków wyznaniowych, a także organizacji, których etyka opiera się na religii, wyznaniu lub światopoglądzie, jeżeli rodzaj lub warunki wykonywania takiej działalności powodują, że religia, wyznanie lub światopogląd są rzeczywistym i decydującym wymaganiem zawodowym stawianym danej osobie fizycznej". I „dotyczy to również wymagania od zatrudnionych osób fizycznych działania w dobrej wierze i lojalności wobec etyki kościoła, innego związku wyznaniowego oraz organizacji, których etyka opiera się na religii, wyznaniu lub światopoglądzie". Zamiast tego lansowano tezę „lobby równościowego" o istnieniu zaleceń unijnych, które jednoznacznie nie dopuszczają wyjątków od obowiązku zatrudniania zadeklarowanych homoseksualistów.

Milczenie Tuska Stanowisko Elżbiety Radziszewskiej – na co już zwróciłem uwagę – nie zostało też wsparte autorytetem premiera. Donald Tusk mógł zdystansować się od słownej utarczki pani minister z Krzysztofem Śmiszkiem, ale jednocześnie stwierdzić, że jej stanowisko wyrażone w „Gościu Niedzielnym" wynika z projektu, który rząd przyjął miesiąc temu. Jednoznacznego wsparcia pani minister nie doczekała się też ze swojej partii – Platformy Obywatelskiej. Lewicy obyczajowej udało się wytworzyć wokół Radziszewskiej klimat osoby politycznie zadżumionej. Owszem, zabrali głos dyżurni konserwatyści PO, jak Jarosław Gowin, oraz krytycy lobby homoseksualnego, jak Stefan Niesiołowski. Jednak już wiceszefowa Klubu Platformy Małgorzata Kidawa -Błońska mocno skrytykowała swoją partyjną koleżankę. Większość partii jednak w tym sporze wolała nie zabierać głosu. W tej sytuacji cenne dla osaczanej pani minister było poparcie ze strony byłego rzecznika praw obywatelskich i b. prezesa Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzeja Zolla, który stwierdził, że „unijne dyrektywy mają charakter zalecenia, które można przyjąć lub nie" . Wskazał też na odwrotną stronę medalu: na dyskryminujące wypowiedzi Magdaleny Środy sugerujące, że Radziszewska jako katoliczka nie powinna być pełnomocnikiem do spraw równości. Dziwić mogła stosunkowo słaba reakcja Kościoła. Dopiero wczoraj wieczorem, po obradach Konferencji Episkopatu Polski biskupi zaczęli śmielej brać w obronę panią minister, ale np. Rada Stała Episkopatu nie pokusiła się o komentarz do sprawy dotyczącej przecież szkół katolickich. Zrozumiała jest ostrożność Kościoła, gdy idzie o angażowanie się w spory dotyczące polityków. Ale trudno nie odnieść przy tym wrażenia, że Kościół oduczył się zabierania głosu w sprawach publicznych, ważnych dla ludzi wierzących. Ciekawe, że sprawy w żaden sposób nie chciała wykorzystać prawicowa opozycja. W PiS zwyciężyła linia totalnej niechęci wobec wszystkiego, co związane jest z Platformą. Ataków na Radziszewską albo nie komentowano, albo je wspierano – utożsamiana z partyjnymi liberałami Joanna Kluzik-Rostkowska stwierdziła, że jest przerażona wypowiedzią minister Radziszewskiej w „Gościu Niedzielnym". – Niewłaściwy człowiek na niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie – mówiła Kluzik-Rostkowska. I dodała, że jeśli dojdzie do sejmowego głosowania nad dymisją pani minister, to poprze taki wniosek.

Plan kampanii Jeśli Tusk nie odwoła Elżbiety Radziszewskiej, to trwająca już od dłuższego czasu akcja dyskredytowania pani minister będzie trwała dalej. Dziennikarka „Gazety Wyborczej" Renata Grochal już sufluje plan kampanii, która ma obrzydzić Radziszewskiej życie. Zacytujmy: „Sobotnia decyzja Tuska, że nie odwoła Radziszewskiej, nie zamyka sprawy. Przed Kancelarią Premiera pikietowały w poniedziałek feministki. Organizacje pozarządowe piszą listy do europosłów. Chcą poskarżyć się w Komisji Europejskiej. Premier będzie musiał się znów tłumaczyć. A w przyszłym roku Polska organizuje światową konferencję równościową, która ma się odbyć w czasie naszej unijnej prezydencji. Trudno sobie wyobrazić, by otwierała ją Elżbieta Radziszewska". Akcja, której plan snuje red. Grochal, zresztą już trwa. 27 września kilku eurodeputowanych z grupy zajmującej się prawami osób LGBT (lesbijki, geje, osoby biseksualne i transseksualne) wystosowało list do Komisji Europejskiej, opisując w nim rozmowę Radziszewskiej ze Śmiszkiem. Kierunek dalszych ataków wskazuje też Robert Biedroń, czołowy polski działacz gejowski, który oskarża panią pełnomocnik o „promowanie nietolerancji" i „stwarzanie klimatu przyzwolenia na homofobię w miejscu pracy". Najdalej posunęła się chyba Helsińska Fundacja Praw Człowieka – wprost odrzuciła bowiem prawo szkół katolickich do odmowy zatrudniania homoseksualistów, argumentując: „Orientacja seksualna nie powinna mieć jakiegokolwiek wpływu na zatrudnienie w szkole katolickiej. Szkoła nie ma prawa nawet o to pytać kandydata do pracy". Ale co ma zrobić szkoła, gdy ma do czynienia z kandydatem lub już zatrudnionym nauczycielem, który sam ogłasza i upublicznia swój homoseksualizm? Gdyby jeszcze przeciwnicy pani minister proponowali zasadę znaną z amerykańskiej armii „Don't ask, don't tell" („my nie pytamy, a ty nie chwal się homoseksualizmem"), można by się łudzić, że możliwy jest kompromis.

Punkt honoru Nic z tego. Bo lobby homoseksualnemu nie chodzi o kompromis, ale o pełne zwycięstwo. Walka z prawem szkół katolickich do nieakceptowania osób jawnie deklarujących swój homoseksualizm ma na celu narzucanie standardów niemożliwych do pogodzenia z chrześcijańskim sumieniem. Dziś na szerokim froncie walki ideologicznej jednym z najważniejszych odcinków jest sprawa Elżbiety Radziszewskiej. Jej obalenie stało się punktem honoru dla środowisk lansujących rewolucję obyczajową. Ciągłe ataki mają skłonić premiera, aby w końcu – dla świętego spokoju i pod byle jakim pretekstem – pozbył się pani minister z rządu. Warto przypatrywać się tej wojnie. Bo tak długo, jak minister Radziszewska będzie znajdowała w niej sojuszników, będziemy mogli mówić o normalnej debacie publicznej. Piotr Semka

GDZIE SĄ RANNI ZE SMOLEŃSKA W tajnych aktach prokuratury znajduje się zeznanie funkcjonariusza BOR, który po katastrofie widział trzy karetki pogotowia odjeżdżające z miejsca katastrofy na sygnale – twierdzą informatorzy „Gazety Polskiej”. Przez pół roku prokuratura nie wykorzystała tych informacji. Gdyby nadała im bieg, obraz śledztwa byłby dziś zupełnie inny. Jeśli rzeczywiście karetki zabrały z miejsca katastrofy rannych, w jakim celu ukrywano fakt ich przeżycia? Na nasze pytanie: czy prokuratura zweryfikowała te informacje – płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie, nie odpowiedział. Zeznania funkcjonariusza BOR o trzech karetkach wpisują się w komunikat polskiego MSZ po tragedii, że trzy osoby przeżyły, lecz są ranne. Informację taką podał 10 kwietnia o godz. 11.07 czasu polskiego rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych Piotr Paszkowski. Jak później pisano, pochodziła ona z agencji Reuters. Jeśli informacje te zostałyby zweryfikowane, uprawdopodobniłyby hipotezę zamachu. Karetki nie zabierają zmarłych. Ponadto ciał zmarłych nie przewozi się na sygnale. W tych karetkach, które odjechały na sygnale, musieli znajdować się ranni, prawdopodobnie z prezydenckiego samolotu. Jeśli tak było, kim byli i co się z nimi stało? A przede wszystkim dlaczego ten fakt ukryto? Co ciekawe, w Agencji Wywiadu, według informacji „GP”, znajdują się trzy notatki z rozmów polskich wywiadowców z Rosjanami, którzy byli na miejscu katastrofy. Ci ludzie zeznali, że słyszeli odgłosy wystrzałów i krzyki ludzkie. Przypomnijmy, że na filmie, który obiegł cały świat, nakręconym przez Rosjanina tuż po tragedii, słychać strzały. Potwierdza to zeznania innych Rosjan złożone przed polskimi wywiadowcami. Idąc torem teorii celowego spowodowania katastrofy, można zadać pytanie: dlaczego w przypadku przeżycia rannych jednych miano by dobijać, jak spekulują niektórzy, innych zabierać karetkami? Odpowiedź dałaby identyfikacja osób, które znajdowały się w karetkach. Rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy twierdzi, że wszyscy pasażerowie polskiego Tu-154 M 101 zginęli jednocześnie. Właśnie ta zagadkowa śmierć na miejscu wszystkich 96 pasażerów, stan ciał i niewyobrażalne zniszczenie samolotu po upadku z zaledwie kilku metrów z lotu poziomego przy minimalnej prędkości wydają się ekspertom niezrozumiałe. Według MAK, nie było ani jednego rannego, który zmarłby po godzinie czy dwóch. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Konsolidacja prawicy czy państwa PO-PiS? – Marek Jurek Na konferencji prasowej po sobotnim posiedzeniu Rady Politycznej PiS Jarosław Kaczyński powiedział (cytuję za „Naszym Dziennikiem”), że „proces konsolidacji prawicy nie jest w stu procentach zakończony, gdyż pozostała jeszcze partia Marka Jurka, która nie przejawia na razie tendencji, aby wejść do Prawa i Sprawiedliwości”. Premier Kaczyński myli w tym stanowisku dwie rzeczy: konsolidację prawicy i konsolidację PiS. Do konsolidacji swojej partii i środowisk z nią współpracujących każdy ma prawo. Nie będę komentował decyzji polityków Polski Plus: jeśli nie muszę oceniać przyjaciół, to nie oceniam. Mogli z nami zakładać Prawicę, mogli nie opuszczać PiS po wyborach – to ich wybory. Natomiast prawica chrześcijańsko-konserwatywna jest Polsce potrzebna, co potwierdziła zarówno seria decyzji PiS w ciągu ostatnich trzech lat (milcząca akceptacja ograniczenia prawa do życia w czasie „sprawy Agaty”, przyjęcie i szybkie uruchomienie z PO traktatu lizbońskiego, zapowiedź zgody na zmianę art. 227 Konstytucji, umożliwiającego likwidację waluty narodowej, niebronienie Ojca Świętego w czasie antypapieskiej kampanii w Europie i w kraju, w tym niereagowanie na wypowiedzi – tak, tak – marszałka Bronisława Komorowskiego, obrona państwa partyjnego). Do tego dochodzą różnice strukturalne – my walczymy o republikański charakter demokracji, PiS mówi o obronie demokracji, a popiera (i wykorzystuje – odrzucając współpracę z Prawicą) skrajnie niesprawiedliwy system finansowania partii. Poparłem Jarosława Kaczyńskiego zaraz po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów. Mimo to ze strony PiS nie spotkaliśmy się z żadną wolą porozumienia. Samodzielna prawica chrześcijańsko-konserwatywna jest Polsce niezbędna, ale oczywiście współpraca na prawo od centrum też byłaby potrzebna. Dlatego – kierując się solidarnością, której sami tak mało doświadczyliśmy – poparłem Jarosława Kaczyńskiego zaraz po ogłoszeniu wyników pierwszej tury wyborów (i potem w licznych wystąpieniach w mediach przed drugą turą wyborów). Mimo to ze strony PiS nie spotkaliśmy się z żadną wolą porozumienia. Wątłe rozmowy na temat wspólnego startu w wyborach w okręgu podwarszawskim i w Radomiu (gdzie mieliśmy w wyborach do PE duże poparcie społeczne) zostały przez PiS przerwane. Spór publiczny zamiast bezpośredniego dialogu – to nie nasz wybór. Podejrzewam zresztą, że nawet ta próba dialogu zostanie przez bezkrytycznych zwolenników PiS potraktowana jako „atak”. Nic dziwnego – skoro konsolidacja prawicy ma polegać na samorozwiązaniu Prawicy. Marek Jurek

29 września 2010 Talenty retoryczne nad prawdą.. Jak to w demokracji.. Bez talentów krasomówstwa  w demokratycznych wyborach- ani rusz.. A właśnie się zbliżają. Będzie do obsadzenia tysiące posad w całym demokratycznym raju, pardon- kraju. Samych prezydentów  sto siedmiu, burmistrzów siedmiuset dziewięćdziesięciu sześciu, wójtów tysiąc pięćset siedemdziesięciu sześciu  i czterdzieści sześć tysięcy ośmiuset dziewięciu radnych.. W sumie czterdzieści dziewięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt osiem stanowisk. Taka armia budżetowa szykuje się do przejęcia władzy nad nami.. Ile to wszystko kosztuje?  Ilu demagogów znowu dostanie się do  koryta? A ile kosztują same wybory no i kampania demagogiczna? Jak ktoś słusznie zauważył, ale nie zanotowałem sobie kto: ”Władza demokratyczna pokrywana jest dźwięcznymi i pustymi formułami do wywoływania reakcji uczuciowych w tłumie”(!!!) No i będą reakcje uczuciowe w tłumie, bo  sama demokracja oparta jest na tłumie.. Tłum się tłumni, kłębi, zasadza.. Chce władzy, bo władza daje przywileje, pieniądze, wpływy.. Zawsze tak było, ale nie w takim tumulcie. Liczbę Czterdzieści dziewięć tysięcy dwieście osiemdziesiąt osiem należy demokratycznie pomnożyć przez sześć lub siedem i otrzymamy liczbę zbliżoną do trzystu pięćdziesięciu tysięcy chętnych, żeby sobie porządzić. Dobrze, że nie startuje kilka milionów ludzi oderwanych od pożytecznej pracy?. Cały ten socjalizm już by się wcześniej zawalił Demokracja to tłum, marnotrawstwo, demagogia i wielkie oszustwo. .Im więcej pieniędzy do rozkradzenia- tym większy zgiełk przy korycie.. Tym bardziej, że można zadłużać gminy, bo cały system jest tak pomyślany.. Niedawno dowiedziałem się , że jakiejś gminie  budują kładkę za 3 miliony złotych,(!!!) a miała być początkowo za 50 000(???). Ale to początkowo.. początek się skończył, tak jak kończy się kadencja. Kładka za trzy miliony złotych się oczywiście przyda.. To tak jak  ze Stadionem, że tak powiem Narodowym.. Miał być za 250 milionów złotych-, a będzie za  miliard 200 milionów(!!!!). Jeśli oczywiście nie dopiszą kolejnego aneksu.. Demokracja jako drożdże rozsadzające  państwo- chciałoby się powiedzieć.. I będzie kwitło podejmowanie amatorskich decyzji w skomplikowanych sprawach.. Zresztą w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich- nie wiem jak jest teraz- aparat centralnego planowania miał za  socjalistyczne zadanie ustalić- uwaga!- 24 miliony cen na towary i usługi.(!!!!) I zwróćcie państwo uwagę, że jakiś czas im się to udawało.. Jak się człowiek- kierujący rozumem uprze- to się da jakiś czas, aż do zawalenia.. Bo wolny rynek nie mógł cen ustalać, bo byłoby to niesprawiedliwe społecznie i niezgodne z socjalistyczną praworządnością. Więc ustalał je aparat do tego specjalnie powołany.. I bardzo kosztowny, choć w socjalizmie biurokratycznym – kosztami nikt się specjalnie nie przejmuje.. Podobnie jest z demokracją centralną- nikt się kosztami nie przejmuje.. A ile tysięcy ludności zasiądzie w demokratycznych komisjach?? I  źle  było jak król wyznaczał starostę.. Zresztą byle gołodupiec nim nie mógł zostać.. A rady były jako organy doradcze, a nie się wzajemnie przegłosowujące demokratycznie. Nie było wyborów ludowych , komisji, urn,  ulotek i plakatów  oraz darmowego czasu antenowego w telewizji.. No i nie było demagogów ludowych mieszających ludowi w głowach.. A Churchill uważał, że „ demokracja jest złym ustrojem, ale lepszego nie wymyślono”. Jako mason wiedział doskonale o czym mówił.. Bo demokrację wymyśliła masoneria wolnomularska, żeby wprowadzić  w narodach chaos i bałagan, zamiast  hierarchii, prawa  i porządku.. W demokracji  można z człowiekiem zrobić wszystko. Wystarczy przegłosować większościowo. Tak rodzi się tyrania.. I o to chodzi w demokracji, żeby ubezwłasnowolnić człowieka, pozbawić go wolnej woli, spacyfikować jego świadomość, żeby sam sobie zgotował ten los.. I uczestniczył w tym nonsensie mając świadomość, że uczestniczy w czymś co jest dla niego i on decyduje..

Lenin to nazywał” scentralizowaną wolą proletariatu”.. Coś w rodzaju centralizmu demokratycznego. W końcu był socjaldemokratą..

Całe państwo demokratyczne od góry do dołu pogrążone w demokratycznych kłótniach.. O byle co: jedni są” za: a inni- „ przeciw”. Kto ma więcej głosów „ za” lub’ przeciw” – tego racja przechodzi.. Czy coś głupszego można było wymyślić? A przy tym doprowadzają do upadku siebie, swoje  zadłużone gminy, a w konsekwencji całe państwo.. Czy ktoś jeszcze jest w stanie tę  degrengoladę zatrzymać? I do tego ta demokratyczna  retoryka mijająca się prawdą.. A w sercu demokracji- ten jasny płomień..  Płonący płomień demokracji, który nas spali doszczętnie a państwo rozsadzi ostatecznie.. Przyznam się państwu, że mnie trochę poniosło emocjonalnie, bo wokół demokracja działająca przecież na emocje, a nie na rozum.. I mnie się udzieliło.. Choć jestem odporny na demokratyczną demagogię. Mamy już pierwsze owoce demokratycznych zmian wprowadzonych w państwowych szkołach., gdzie króluje(  przepraszam demokratów za słowo!) bezstresowe wychowanie i prawa ucznia, kłócące się z prawami nauczyciela... Wszystkie prawa jednych , zawsze kłócą się z prawami innych. Bo każdy chce mieć jakieś prawa? A co z obowiązkami?  I z prawami naturalnymi przynależnymi każdemu człowiekowi? Jak uczeń ma prawa- to nauczyciel nie ma autorytetu.. Musi realizować prawa ucznia kosztem swojego autorytetu.. I wtedy kończy się szkoła, tak jak kończy się wojsko, jak pojawiają się prawa żołnierza. Koniec z hierarchią, koniec z autorytetem, koniec z posłuszeństwem. Bo są prawa nadane demokratycznie przez państwo demokratyczne niszczące autorytet i hierarchię.. Ma zapanować zupełna równość- wyznacznik demokracji.. Ale w naturze nigdy równości nie było i nie będzie. Ale ma być równość w naszym życiu- wymyślona przez demokratów.. Owocem zgubnym w zamyśle i prowadzącym do  katastrofy, bo  w demokracji, żadna niepopularna idea nie prowadząca  do katastrofy nie jest popularna- jest wzrost liczby  przestępstw w państwowych szkołach podstawowych i gimnazjach. W pierwszym półroczu tego roku było ich 18 000, w tym samym okresie ubiegłego roku- 13 000, a jeszcze w poprzednim- 11 000. Ile będzie w roku  następnym? Z pewnością więcej- bo bezstresowe wychowanie i prawa ucznia będą jeszcze bardziej doskonalone.. I jeszcze będzie  mniej kar. Bo socjaliści- demokraci kar  boją się bardziej jak diabeł święconej wody.. Nie dotyczy to oczywiście kar finansowych. Te nakładają bezceremonialnie.. W jednym przypadku – kara jest dobrem, a w innym- złem.. A przecież od wieków funkcjonował system kar i nagród? W przyszłości wszyscy mają być nagradzani- a nie karani.. Nawet w kościele Powszechnym nie mówi się już o karach.. Bo po co kary, jak wystarczą nagrody. I hulaj duszo- jak piekła nie ma.. Ale piekło będzie.. Już mamy piekło w narodzie, w państwie... Wszędzie kłótnie i swary.. Skłócone rodziny, skłóceni sąsiedzi, skłócona władza.. Demokracja dzieli nieubłaganie! A będzie jeszcze  gorzej. Narasta opresyjność państwa, doskonalona jest rabunkowość, zadłużenie wzrasta.. Dziarskim krokiem idziemy ku katastrofie.. Ale czy się uratuje demokracja? Przecież ona jest najważniejsza..

Nieprawdaż??? WJR

Tusk coraz bardziej zmęczony rządzeniem

1. Premier Donald Tusk wrócił z kolejnego w tym roku tygodniowego urlopu i wprawdzie zapowiada, że ma jeszcze 5 lat na realizację obietnic wyborczych (sugerując wyborcom jeszcze jedną kadencję) ale z tego co mówi i robi wyraźnie widać, że jest coraz bardziej zmęczony rządzeniem zarówno krajem jak i swoja partią. Jeżeli do tego dodać jego cechy charakteru i przyzwyczajenia wyniesione z dotychczasowego kierowania partią i rządem, które w jednym z wywiadów prof. Zyta Gilowska celnie nazwała kapryśnością i okrucieństwem to wygląda na to, że ostatni rok rządów Tuska może przynieść jeszcze wiele jego zaskakujących zachowań i decyzji.
2. Te dotychczasowe coraz wyraźniej dostrzegają jego koledzy partyjni i zaczynają krytykować, a najbardziej dobitnym przykładem tej krytyki był wywiad jakiego udzielił przewodniczący PO w województwie mazowieckim i rzecznik klubu PO w Sejmie Andrzej Halicki (zresztą polityczny przyjaciel Marszałka Schetyny), który w ostrych słowach wręcz zaatakował Tuska. Halicki wytknął Tuskowi, że lubi lizusów, gromadzi wokół siebie złych ludzi i coraz bardziej podoba mu się „polityczny salon”, a nie kierowanie partią. Przypomniał także o kulisach odejścia Wicepremiera Schetyny z rządu ,stwierdzając ze Schetyna „miał prawo poczuć zdradzony”, bo decyzja w jego sprawie była „ mu po prostu zakomunikowana”. „Nie powinno się upokarzać ludzi „-podsumował. Reakcja na te słowa wprawdzie nie samego Premiera tylko jego najbliższego współpracownika rzecznika rządu Ministra Pawła Grasia, była wręcz niesłychana jak na standardy, którymi chełpi się Platforma. Graś stwierdził, że Halicki „się czegoś napalił”, a więc wprost sugerował, że mówiąc te słowa musiał być pod wpływem środków odurzających. Nie znam środowiska Platformy pod tym względem ale nie sądzę, żeby moda na „zażywanie tego czy owego” przeniosła się tak szybko ze Szczecina do Warszawy. Mimo takiego otwartego ataku schetynowców, Tusk jak gdyby nigdy nic realizuje swoje kaprysy rekomendując na 8 wolnych miejsc do zarządu partii swoich zwolenników i wycinając stronników Schetyny.

3. Ale to jak układają się relacje w Platformie między jej czołowymi postaciami nie są przecież najważniejsze, choć to partia mająca pełnię władzy w Polsce. O wiele ważniejsze są wypowiedzi Premiera, a szczególnie jego działania związane z rządzeniem, a te nie wróżą nic dobrego. Prowokujące szlagworty w stylu „że nie ma nawet z kim przegrać”, „stabilność zapewniana przez jego rząd symbolizowana przez gwarantowanie ciepłej wody w kranie”, czy wymienianie jako sukcesów takich działań rządu, które już na pierwszy rzut oka sukcesami na pewno nie są, pokazują że stan Premiera Tuska mimo częstych urlopów dobry nie jest. Bo czy można uznać za sukces budowę autostrad w sytuacji kiedy do tej pory zrealizowano zaledwie 20% tego co zaplanowano do roku 2012, albo wykorzystanie środków europejskich skoro przez 3,5 roku obowiązywania tej perspektywy finansowej wykorzystaliśmy ich zaledwie 16% ,czy o zawodowej armii w sytuacji zdziesiątkowania jej kadry dowódczej przez dwie wielkie katastrofy lotnicze i gremialne odejścia na emerytury 50-letnich generałów. A Tusk te właśnie dziedziny wymienił jako główne sukcesy swojego 3-letniego rządzenia.

4. Jeżeli do tego dodać brak zdecydowanej reakcji rządu i samego Premiera na zapaść finansów publicznych (propozycje okołobudżetowe przyjęte wczoraj przez rząd można określić jako stosowanie syropu na zaawansowania gruźlicę), niereagowanie na coraz bardziej widoczny szantaż Kremla wobec naszych prób zapewnienia sobie brakujących dostaw gazu i najbardziej uwłaczający godności Polaków kompletny brak reakcji na jawne już uciekanie strony rosyjskiej od odpowiedzialności za tragedię smoleńską, to trudno o bardziej jaskrawe przykłady, pogłębiających się kłopotów z rządzeniem. Teraz jeszcze mamy zapowiedź Premiera o przeniesieniu swojego gabinetu z KPRM do budynku Sejmu z uzasadnieniem, którego nie powstydził by się nie jeden kabaret, co coraz dobitniej świadczy, że ucieka on od rzeczywistości w świat PR-u i sprzyjających mu mediów, bo realne rządzenie  go wręcz wykańcza.

Zbigniew Kuźmiuk

DYZMA PALIKOT I SPÓŁKA Pierwszą spółkę Janusz Palikot założył w 1988 r. – przez dwa lata przedmiotem jej działalności było m.in. brakowanie archiwów. Kolejne firmy zajmowały się głównie handlem, a ich wspólny mianownik stanowili tworzący je ludzie. Wśród bliskich współpracowników Janusza Palikota znalazły się osoby z PZPR, SB i ZMS. Osoby te swoje zawodowe doświadczenie spożytkowały też w innych firmach, m.in. w spółkach Jana Wejcherta, twórcy telewizji TVN, w Agorze czy w lokalnym samorządzie. Bez pomocy współpracowników byłoby raczej niemożliwe dojście biednego chłopaka z Biłgoraja do olbrzymiej fortuny. To ich kontakty – zwłaszcza te sprzed 1990 r. – przyczyniły się do rozwoju firm Janusza Palikota. On sam miał niewiele, co wynika z jego wspomnień. Rodzinny dom Janusza Palikota mieścił się przy ul. Ogrodowej. „Wszystkie domy przy Ogrodowej to były tak zwane zagrody sitarskie – drewniane, długie, ze stodołą na końcu, z drewnianą bramą zamykaną wieczorami na cztery spusty. (…) Jako dorosły [ojciec – red.] wstąpił co prawda do partii komunistycznej, ale w domu wieczorami namiętnie słuchał Wolnej Europy i opowiadał mi i mojemu bratu o AK, bo wychowywał nas w duchu patriotycznym. Moja mama, Czesława Palikot, była zastępcą dyrektora w zakładach metalowych i też musiała się zapisać do PZPR” – wspomina Janusz Palikot w autobiografii Płoną koty w Biłgoraju. Relegowany ze szkoły w Biłgoraju, liceum ukończył w Warszawie. Studiował na KUL, a dyplom uzyskał na UW w 1987 r. Rok później stawiał pierwsze kroki w biznesie i od razu z dużym sukcesem. W 1990 r. obecny polityk PO był jednym z dziesięciu założycieli przedsiębiorstwa handlowego „Kram” spółka z o.o. „Janusz Palikot podkreśla, że tak naprawdę największy kapitał, jaki wówczas mieli, to był zapał do pracy i entuzjazm związany z wolnym rynkiem” – pisała w 1995 r. „Rzeczpospolita”. Akt notarialny „Kramu” został sporządzony w 1990 r., a w zakresie działalności firmy był m.in. handel paliwami oraz eksport/import wyrobów alkoholowych. Oddział firmy mieścił się w Warszawie przy ul. Batorego 20, a w 1993 r. „Kram” połączył się z Zamojską Agencją Produkcyjną „Faktoria”. Prezesem był Janusz Palikot, a wiceprezesem ds. handlowych Michał Zubrzycki, o którym obecny poseł Platformy wspomina w swojej biografii.

Kim jest człowiek, który miał olbrzymi wpływ na sukces finansowy Janusza Palikota? Z ogólnodostępnych dokumentów wiadomo, że urodził się w 1942 r. i że na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie zdobył tytuł doktora nauk ekonomicznych. W 1972 r. działał w ZMS – dwa lata później dostał brązowe odznaczenie im. Janka Krasickiego i srebrną odznaką PZPN za działalność na rzecz sportu. Już wtedy pracował w Międzyuczelnianym Zakładzie Badań nad Szkolnictwem Wyższym przy ul. Nowy Świat 69 (gmach KC PZPR). W drugiej połowie lat 70. Michał Zubrzycki wstąpił do PZPR i wyjechał do Charkowa, gdzie pracował przy budowie gazociągu Orenburg. Z dokumentów wynika, że wcześniej był w Moskwie i Leningradzie, gdzie zapoznawał się z badaniami dotyczącymi planowania rozwoju szkolnictwa wyższego. W latach 80. Michał Zubrzycki nadal wyjeżdżał do ZSRR, w 1982 r. był zastępcą dyrektora ds. ekonomiczno-handlowych budowy stacji gazociągu w Charkowie. W 1987 r. pełnił funkcję dyrektora Energopolu, był też szefem POP PZPR. Na jego pozycję nie miał wpływu fakt, że jego siostra przebywała na Zachodzie (mieszkała na stałe we Włoszech). W oficjalnych biogramach nie ma ani słowa na temat jego działalności w PZPR. Są natomiast informacje na temat drogi zawodowej Michała Zubrzyckiego. Można się m.in. dowiedzieć, że w okresie 1999–2001 był zatrudniony na stanowisku z-cy dyrektora w „Mostostalu Ventures”, następnie jako wiceprezes-dyrektor zarządzający w spółce „Mostostal Export-Dom” Sp. z o.o. Od 19 marca 2002 r. pełnił funkcję prezesa zarządu spółki WARS SA. W jaki sposób Janusz Palikot poznał wieloletniego, ważnego działacza PZPR, który na dodatek miał doskonałe kontakty w ZSRR? Nie wiadomo, ponieważ nasze pytania pozostały bez odpowiedzi.

Instruktor kultury Kolejny ważny działacz PZPR, który współpracował z Januszem Palikotem, to Tadeusz Zielniewicz, obecny dyrektor Łazienek Królewskich, powołany na to stanowisko przez ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego w lipcu tego roku. „Gazeta Polska” pisała o nim kilkakrotnie. Przed objęciem funkcji dyrektora Łazienek Tadeusz Zielniewicz był szefem Wejchert Golf Club. Zasiadał także w innych spółkach twórcy ITI oraz w lubelskim Polmosie razem z Januszem Palikotem. W latach 90. został generalnym konserwatorem zabytków. Z tego stanowiska odszedł w atmosferze skandalu – w 1995 r. zezwolił, mimo głośnych protestów, na wykreślenie z rejestru zabytków pięknej willi „Brzozy” przy ulicy Batorego w podwarszawskim Konstancinie. Dzięki tej kontrowersyjnej decyzji właścicielka „Brzóz”, milionerka Iwona Büchner (prezes m.in. domu aukcyjnego Pol-Swiss Art), kilkanaście miesięcy później wyburzyła budynek i postawiła w tym miejscu „nowocześniejszą” rezydencję. Krótko przed rezygnacją ze stanowiska generalnego konserwatora zabytków Tadeusz Zielniewicz wydał zezwolenie na wywóz do Niemiec kilkuset XIX-wiecznych wyrobów kamiennych, zabranych z parków i dworków Dolnego Śląska. 44 tiry z cennymi zabytkowymi dekoracjami zatrzymano w ostatniej chwili na przejściu granicznym w Olszynie. Zawartość ciężarówek – jak się okazało – miała trafić w ręce prywatnego niemieckiego obywatela, gdyż – jak oficjalnie tłumaczyli urzędnicy Zielniewicza – były to „wyroby niemieckie”, których „wywóz nie spowoduje uszczerbku dla kultury narodowej”. Niedługo po tym, jak ówczesny wiceminister kultury Tadeusz Polak nazwał tę operację „skandalem i grabieżą”, a prasa zainteresowała się wykreśleniem z rejestru zabytków willi „Brzozy” – Zielniewicz podał się do dymisji i podjął pracę jako doradca w Polskiej Radzie Biznesu, założonej przez kilkunastu najbogatszych polskich przedsiębiorców, w tym Jana Wejcherta oraz Piotra Büchnera, męża Iwony Büchner. W 2005 r. został powołany na stanowisko dyrektora Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie przez ówczesnego ministra kultury Waldemara Dąbrowskiego. W marcu 2007 r. Zielniewicz odszedł z tego stanowiska, nie zgadzając się z decyzją komisji konkursowej międzynarodowego konkursu architektonicznego na projekt siedziby muzeum, która jako zwycięski wybrała projekt autorstwa Christiana Kereza. Przed 1990 r. Tadeusz Zielniewicz był aktywnym członkiem najpierw SZSP, a następnie ZSMP, gdzie pełnił funkcję sekretarz komisji kultury w Zarządzie Wojewódzkim ZSMP. W 1980 r. powołano go do pracy w Komitecie Wojewódzkim PZPR, a na początku 1982 r. został Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków. Pięć lat później Tadeusz Zielniewicz był już Generalnym Konserwatorem Zabytków. Z dokumentów wynika, że przed rokiem 1989 ukończył m.in. studia podyplomowe w zakresie stosunków międzynarodowych w Centrum Kształcenia Służby Zagranicznej Akademii Nauk Społecznych w Warszawie. W okresie PRL był wielokrotnie odznaczany, m.in. Medalem za Ofiarność i Odwagę i Srebrnym Krzyżem Zasługi. W 1989 r. starał się o pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych na stanowisku eksperta organizacji międzynarodowych. Opiniujący wniosek urzędnik Ministerstwa Spraw Wewnętrznych napisał: „Proszę porozumieć się z Wydziałem IV Departamentu II MSW do nr 102090. Tow. Jończyk”. Zastępca naczelnika wydz. IV Departamentu II odpisał: „Uwag nie wnosimy. Rejestracja pozytywna”.

Funkcjonariusz SB Do współpracowników Janusza Palikota należy Artur Bara, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, a po 1990 r. współwłaściciel agencji ochrony „Bako”. Palikot wspiera Biłgorajskie Stowarzyszenie Kulturalne im. I.B. Singera, którego prezesem jest prof. Paweł Śpiewak, zastępcą Henryk Wujec, a skarbnikiem wspomniany Artur Bara, który od lat działa też w samorządzie – należy do Klubu Radnych Lewicy. Z prowadzonego przez niego bloga można się m.in. dowiedzieć o wyrazach uwielbienia dla Janusza Palikota oraz przyczynach wstąpienia do SB. „Mimo mojej burzliwej raczej młodości od dziecka nie cierpiałem wszelkiego rodzaju złodziejaszków, meneli, krętaczy i innych mniej lub bardziej znaczących przestępców i cwaniaczków. Mimo że miałem dobrze płatną i satysfakcjonująca pracę, zgłosiłem się do Wydziału Kadr Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Zamościu. Chciałem zostać milicjantem. Pan z kadr stwierdził, że w Biłgoraju wolny etat jest tylko w SB. Obiecał, że gdy coś się zwolni w milicji, to mnie przeniosą. Szczerze mówiąc, oczekując na wieści z kadr, trochę się obawiałem. Okres z liceum nie był najlepszą rekomendacją do pracy w milicji. Było jeszcze jedno. Zdarzało mi się wozić z Lublina podziemną literaturę (gazety, druki bezdebitowe, ulotki). Mojego taty syrenką. Co by było, jakby się wydało? 1 czerwca 1985 r. zgłosiłem się do pracy w Biłgorajskiej SB. W 1987 r. podjąłem studia podyplomowe w Akademii Spraw Wewnętrznych. Niedługo po jej ukończeniu przeniesiono mnie do milicji. W 1989 r. napisałem raport o zwolnienie z resortu. 31 maja 1990 r. był ostatnim dniem mojej pracy” – czytamy na blogu Artura Bary. Nieco inny obraz wyłania się z zachowanych do dziś dokumentów MSW. Dowiadujemy się z nich, że Artur Bara, zanim wstąpił do SB, był ochotnikiem ORMO. „Od 16 marca 1979 roku jestem członkiem ORMO w Biłgoraju, gdzie pełnię funkcję Społecznego Inspektora Ruchu. Pracą w organach MSW interesuję się od dawna. Do podjęcia pracy w SB skłoniła mnie chęć służenia Ojczyźnie. Urodziłem się 6 kwietnia 1961 roku w Biłgoraju” – napisał Artur Bara w życiorysie załączonym do podania o przyjęcie do pracy w SB. „Zwracam się z prośbą o przyjęcie mnie do pracy w organach Służby Bezpieczeństwa. Prośbę swą motywuje tym, że od 6 lat jestem członkiem ORMO. Przez ten czas poznałem pracę tych organów, odpowiada ona moim osobistym zainteresowaniom i dlatego też chciałbym pracować jako funkcjonariusz SB. Przynależność do PZPR i innych organizacji: ZSMP – Biłgoraj, Aeroklub – Zamość, PTTK, ORMO – Biłgoraj” – napisał w podaniu. W kwestionariuszu zaznaczył, że w SB pełnią już służbę członkowie jego rodziny – brat ojca w SB w Zamościu oraz mąż siostry ojca w SB w Lublinie. W pozytywnie opiniującej go notatce czytamy: „Ojciec jego jest długoletnim członkiem partii i działaczem społecznym. W dniu 16 marca 1979 roku kandydat [Artur Bara – red.] wstąpił do ORMO, jest również społecznym inspektorem ruchu drogowego. Wiele czasu poświęca na służby, które pełni wspólnie z funkcjonariuszami Grupy Ruchu Drogowego RUSW w Biłgoraju. W 1984 roku został odznaczony brązową odznaką za zasługi dla porządku publicznego. Do pracy w MO starał się 1983 roku, lecz z uwagi na to, że nie miał uregulowanego stosunku do służby wojskowej oraz że był dopiero studentem I roku, sprawa przyjęcia musiała być oddalona na czas późniejszy”. Pracując w SB, zbierał pozytywne opinie od przełożonych. „Posiada pozytywny stosunek do obecnej rzeczywistości. Nie ma powiązań z klerem bądź wrogim elementem, jak również nie utrzymuje kontaktów z KK” – napisano w opinii służbowej w 1985 r. Dorota Kania


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
263 Ustawa o podatku od towarów i usług
263
263.Ideał człowieka i obywatela w literaturze staropolskiej, A-Z wypracowania
CarinaE 190 263
263
263
263
B 263
AN 263
250 263 (2)
Śpiewnik 263
Baumeister, Heatherton, Tice Utrata kontroli str 243 263 id (2)
263 october
262 263
(Wy 263 271czenie ograniczenia przepustowo 234ci internetu i LANu Tw
263 753403 tapicer meblowy
Lampka rowerowa led(Edw) id 263 Nieznany
263, 263
263
262 i 263, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'

więcej podobnych podstron