591

Cukrzyk, czyli naciągacz Odchodząc z resortu zdrowia na stanowisko trzeciej osoby w państwie, pani Ewa Kopacz zdążyła jeszcze odebrać cukrzykom refundację pasków do glukometrów. Od przyszłego roku opakowanie, które dziś na receptę kosztuje 2 − 3 złote, kosztować będzie około 30. Decyzja sama w sobie jakoś tam zrozumiała − komuś trzeba zabrać, a przecież nie urzędnikom, z których jedną czwartą, 100 tysięcy, zatrudniła PO, ani nie równie rozrośniętej „sferze publicznej”, bo wszystko to wszak rezerwuary żelaznego elektoratu władzy. Cukrzyca zaś to, przynajmniej wedle stereotypu, choroba ludzi starszych, a jak starszych, to wiadomo: gorzej wykształconych, z wiochy i w ogóle pisowców. Zabranie babci możliwości odpowiedniego dozowania insuliny uchroni salony przed „powrotem IV RP” jeszcze skuteczniej, niż zabranie jej dowodu. Sama decyzja to jednak jedno, a argumentacja, która jej towarzyszy − drugie. Pani − jeszcze − minister zdrowia wyjaśniła, że „pacjenci w większości nadużywali samokontroli w zakresie pomiaru cukru we krwi, a płacił za to resort”. Pani Ewa Kopacz jest podobno lekarzem. Gdy brednie o staruszkach, którzy wytwarzają w przychodniach kolejki, bo chodzą do lekarza niepotrzebnie, z nadmiaru wolnego czasu, opowiadała Joanna Mucha, to można było się pocieszać, że ta arogancja jest udziałem osoby młodej i, delikatnie mówiąc, słabo zorientowanej. Ale gdy o „nadużywaniu samokontroli w zakresie pomiaru cukru we krwi” plecie lekarz, to nieprzyzwoitość i arogancja władzy przekracza już wszelkie granice. Cukrzyca, choroba cywilizacyjna, to problem kilku milionów Polaków − i, niestety, ta liczba stale rośnie. Nie wdając się w szczegóły, (bo tak właściwie kryją się pod tą nazwą kilka różnych chorób, dających ten sam objaw) podniesiony poziom cukru we krwi niszczy małe naczynia krwionośne i zakończenia nerwowe. Prowadzi to do rozmaitych skutków, a wszystkie są straszne − udar, zawał, ślepota, dysfunkcja nerek, obumieranie i konieczność amputacji palców oraz całych kończyn. Dlatego podstawową sprawą przy cukrzycy jest kontrolowanie poziomu cukru − glikemii, mówiąc fachowo − na bieżąco i natychmiastowe reagowanie, jeśli się on niebezpiecznie podnosi. Wypowiedź pani jeszcze minister jest skandaliczna po dwakroć. Po pierwsze, oburzająca jest pogarda kolejnej już osoby z upojonego sukcesem obozu władzy okazywana chorym. Trzeba wyjątkowej jej dozy i wyjątkowej urzędniczej znieczulicy, by sugerować, że cukrzyk kłuje się po palcach kilka razy dziennie dla perwersyjnej przyjemności, i jeszcze oskarżać go, że w ten sposób wpuszcza „resort” w niepotrzebne koszta.

Ale oprócz dyskwalifikującej panią Kopacz, jako lekarza pogardy dla pacjentów jest też w tej wypowiedzi bezmiar głupoty. Bo jakaż logika stoi za decyzją o odebraniu refundacji cukrzykom? Nawet podchodząc do sprawy bezdusznie, wyłącznie licząc koszty, trudno nie stwierdzić, że zachęcanie diabetyka (jak to się fachowo nazywa) do jak najczęstszej kontroli to właśnie to, co najbardziej się opłaca. Im częściej glukometr pokaże mu przekroczenie normy, tym większa szansa, że zareaguje − może zmieni dietę, może zacznie się ruszać, może w ostateczności zwiększy dawkę insuliny. A każdy miesiąc, kiedy diabetyk utrzymuje „wyrównanie glikemii” to mniejsze ryzyko powikłań. Jeśli natomiast codzienne badanie poziomu cukru staje się luksusem − a dla wielu chorych dodatkowe sto złotych miesięcznie może być poważnym obciążeniem − nieuchronnym skutkiem musi być wzrost liczby owych powikłań. A, jak się wspomniało, prawie zawsze prowadzą one do szybkiej utraty przez chorego zdolności do pracy. Prawie zawsze leczenie wywołanych niewyrównaną cukrzycą schorzeń jest drogie, i prawie zawsze oznaczają one rentę inwalidzką. Oto myślenie pani minister Kopacz i jej formacji w całej krasie − oszczędźmy dzisiaj milion, żeby w następnych latach stracić z tytułu tych oszczędności miliard. Przecież Wódz powiedział wyraźnie, że ważne jest tylko „tu i teraz”. Wyborcy, którzy za takie dbanie o ich „tu i teraz” nagrodzili Partię drugą kadencją, powinni pamiętać, że oni też zaczną kiedyś chorować. Naprawdę nie życzę im aż tak źle, żeby za karę kiedyś ich dzieci zafundowały im władzę tak traktującą przewlekle chorych, jak dziś traktuje ich ekipa pani Kopacz. RAZ

Podatek od możliwości Wczoraj, uchwałą Izby Finansowej Naczelnego Sądu Administracyjnego w 30 osobowym składzie, zakończył się toczący od kilku lat spór o opodatkowanie abonamentów medycznych. Fraszka na dzis:

Gdy wyrokuje fatum, Zgłoś votum separatum. Autorem fraszki pod tytułem „Na przekór” jest Tadeusz Polanowski

Przedmiotem sporu była kwestia czy możliwość można opodatkować.

Abonament medyczny pozwalał pracownikom firmy, która takie abonamenty wykupiła, korzystać nieodpłatnie z określonych usług medycznych. Przychodem z abonamentów medycznych jest to prawo do uzyskania pomocy lekarskiej w określonej placówce i określonym w abonamencie zakresie. Pomimo pewnych różnic jest pewne podobieństwo abonamentu medycznego z ubezpieczeniem. Bezspornie taki abonament stanowiłby przychód pracownika gdyby pracodawca wykupił go dla danego pracownika, ale abonament medyczny ma charakter grupowy. Czyli chcąc pracować w danym miejscu pracy można wejść w obszar objęty podatkiem dochodowym. Pojawił sie problem - czy jest przychodem dla pracownika, który z takich usług nie korzystał fakt, że mógłby. Mógłby to wspaniałe słowo! Mógłby wiecej jeść w restauracji ze szwedzkim stołem, mógłby więcej lub szybciej pracować i osiągać wyższe zarobki. Mógłby korzystać z wielu udogodnień, które zakład pracy jest gotów mu świadczyć pośrednio lub bezpośrednio. Nie jestem przekonany czy w świetle tego orzeczenia nie powinny mieć się na baczności osoby zamieszkujące tereny zalewowe. Wiemy, że w przypadku powodzi państwo może niesć im pomoc materialną. Jedno jest pewne. Placić trzeba za możliwość bezpłatnego leczenia i za bezpłatne leczenie. Nawet, jeżeli nigdy nie chorujesz. A gdy zachorujesz i pójdziesz do innego lekarza niż państwowy bądź objety abonamentem, to zapłacisz trzeci raz. Habich

Akcja „Różaniec” Dowiedziałem się z pewnym zdziwieniem, że w internecie trwa akcja „Różaniec w celu nawrócenia JKM”:

http://www.facebook.com/event.php?eid=289989571026236

Nie rokuję tej akcji powodzenia. Nie rokuję – ponieważ tak się składa, że ja (podejrzewam, że w odróżnieniu od części odmawiających ten różaniec!) wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. Co więcej: mam zamiar dbać o tę wiarę. Mam też zamiar dbać, by prawo było oparte o wartości chrześcijańskie (nie muzułmańskie, czy żydowskie), a obyczaje w Polsce oparte na tradycji katolickiej. Natomiast, jako polityk, nie mam najmniejszego zamiaru wtrącać się w spory teologiczne: bardzo dobrze, że są; jeśli ludzie się kłócą, a nawet mordują – to dobrze: to znaczy, że naprawdę wierzą w Boga. „Ekumenizm”, „Tolerancja” - to śmierć Wiary w Boga. A w konsekwencji śmierć cywilizacji. Jednak, jako polityk nie mam zamiaru wtrącać się w spory, czy wśród proroków, o których mówi Skład Apostolski, jest np. śp.Mahomet czy śp.Józef Smith. Trzeba patrzeć, na to, jak rozwija się ich dzieło – i przez to oceniać siłę słowa danego Proroka. W każdym razie nie przypominam sobie, by w Starym Testamencie było gdzieś napisane, że Jezus Chrystus nie jest Mesjaszem. Nigdy też Chrystus nie stwierdził, że śp.Mahomet, śp.Józef Smith, czy p.Son Myung Moon nie są Prorokami. Więc proszę mi pozwolić, że jako polityk w te spory wtrącać się nie będę. Mam nadzieję, że dzięki modlitwom różańcowym stanę się lepszym człowiekiem. To znaczy: lepiej będę wcielał w życie słowa Chrystusa: „Nie przyszedłem nieść wam pokój – ale miecz!”

PS. Na tej stronie znalazłem taki wpis:

Wszystkim korwinistom piszącym o "kato-socjaliźmie" albo "pobożnym socjalizmie" jeszcze raz przypomnę:

"Nie można być równocześnie dobrym katolikiem i prawdziwym socjalistą " - Pius XI

"wstrętny, prawu natury stanowczo przeciwny, prawa wszystkie, a nawet same podstawy społeczeństwa ludzkiego wywracający" - Pius IX na temat socjalizmu

"Złem największym jest socjalizm i demokracja" - Leon XIII”. Jan Kowalski

Więc właśnie: dlaczego niektórzy katolicy, chrześcijanie, żydzi, a nawet muzułmanie – bredzą o wprowadzaniu d***kracji?? Czy katolik w ogóle powinien tolerować ten obmierzły, XX-wieczny przesąd? I dlaczego tylu katolików broni „opieki społecznej” (tzn.: „państwowej” - bo społeczna jest OK), zasiłków socjalnych itd. Natomiast mam wrażenie, że p.Jan Kowalski napisał, co innego. Napisał: „Przecież śp.Pius IX i śp.Leon XIII wyraźnie napisali, że nie można być jednocześnie katolikiem i socjalistą. A zatem, Panowie Korwiniści, mylicie się: katolików-socjalistów nie ma! Takie zwierzę nie istnieje – bo istnieć nie może!” Jeśli tak, to p.Kowalski myli się głęboko. Podejrzewam, że socjalistów statystycznie jest nawet więcej w krajach katolickich. Ale nie kłóćmy się: nie wiem, jak to policzyć... A może to postulat definicyjny: „Jeśli ktoś jest socjalista, to tym samym nie jest katolikiem, niee może przystępować do komunii”. Tak zresztą oceniali pobożni rabini Żydów-komunistów. Odmawiali komunistom prawa do uważania się za Żydów. W każdym razie: to, co dziś słyszymy z ambon, jest całkowicie sprzeczne z tym, co mówili wspomniani Wielcy Papieże. Co stawia na porządku dziennym pytanie:

„Czy to jest Kościół katolicki - - czy grono sług Szatana, przebranych w szaty kapłańskie i zakonne, by z katolików zrobić socjalistów – a więc nie-katolików?”. Postawmy sprawę jasno: czy papież zachwalający d***krację - jest katolikiem? Twierdzę, że nie. Może dobrze byłoby zacząć odmawiać różaniec w intencji nawrócenia się niektórych Książąt Kościoła? JKM

Kangury i wampiry Nie tylko w Unii Europejskiej są marnotrawcy chcący wydawać setki miliardów z kieszeni podatników na walkę z wampirami... O, pardon: z Globalnym Ociepleniem. Napisało mi się tak, bo walka z wampirami jest bardziej uzasadniona, gdyż ocieplenie jest przyjemne, a wampiry nie. Natomiast i GLOBCIo i wampiry są równie realne. Ostatnio pakiet ustaw w tej sprawie przegłosował parlament Dominium Australii. Oczywiście t6o nie oznacza, że na całym świecie wszyscy zgłupieli. Za tym się kryją spore pieniądze. Taki p.Alfred Gore inkasuje za tę „walkę” $100 milionów rocznie – i na pewno w Australii też są tacy. A co o tym sądzą podatnicy? 59% podatników jest przeciwnych tej bohaterskiej walce – a tylko 32% się na nią zgadza. Poparcie dla rządzącej Czerwonej Hołoty spadło do 45%. No, i co z tego?” Przed wyborami labourzyści obiecają równouprawnienie kobiet oraz walkę o prawa ludzi pracy – i znów mogą wygrać wybory. A może i tam coś się zmieni? JKM

Po kamienicach - pora na ulice? Francuzi wymowni powiadają, że l’appetit vient en mangeant, co się wykłada, że apetyt wzrasta w miarę jedzenia. Trafność tego francuskiego spostrzeżenia najlepiej widać na przykładzie żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, do których - porzucając dotychczasowe pozory - na początku tego roku otwarcie dołączył Izrael. Chodzi oczywiście o rozpoczęcie operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, to znaczy przede wszystkim - w naszym nieszczęśliwym kraju. Warto przypomnieć, że środowiska żydowskie zarówno w Polsce, jak i w Stanach Zjednoczonych, otrzymały już znaczną ilość mienia w postaci nieruchomości, na podstawie ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich, w której znalazły się przepisy o transferze mienia wartości około 10 mld dolarów. Ta ustawa została w takim kształcie wydana w następstwie listu, jaki 8 polityków amerykańskich z obydwu partii napisało do ówczesnego sekretarza stanu Warrena Christophera, domagając się, by Departament Stanu ostrzegł rządy państw Europy Środkowej, że jeśli nie zadośćuczynią one żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki Stanów Zjednoczonych z tymi państwami się pogorszą. Ponieważ w tym czasie, tj. w połowie lat 90-tych państwa Europy Środkowej wpisały na listę swoich politycznych priorytetów przystąpienie do NATO, zapowiedź pogorszenia stosunków z USA miała jednoznaczną wymowę i oznaczała zablokowanie członkostwa w NATO. List taki nie został wysłany, ale nastąpił kontrolowany przeciek do amerykańskiej prasy i na tej podstawie rząd premiera Cimoszewicza skierował do Sejmu projekt wspomnianej ustawy. Miało to wszelkie znamiona łapówki, jakie Polska musiała zapłacić wspomnianym żydowskim organizacjom przemysłu holokaustu za przyjęcie do NATO - bo w przypadku istniejących podówczas 9 polskich gmin żydowskich sytuacja prawna, podobnie jak i moralna, była nieco inna. Nawiasem mówiąc, i w tym przypadku doszło do wydarzeń osobliwych; w niektórych miastach pojawiły się konkurujące ze sobą gminy żydowskie, które zarzucały sobie nawzajem hohsztaplerkę. Te wzajemne oskarżenia mogą być prawdziwe, bo - jak to w „Wysokich Obcasach” ujawnia pani Malka Kafka, sekretarz żydowskiej loży masońskiej B’nai Brith - bardzo wielu jej znajomych gojów od pewnego czasu gorliwie udaje Żydów. Pani Kafka naiwnie sądzi, że to z powodu pragnienia ekspiacji za holokaust, ale bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem tego dość masowego fenomenu jest tropizm, jaki nasi renegaci z pokolenia na pokolenie wykazują do pieniędzy. Jest to taki sam tropizm, jaki komuna wykazuje do Związku Radzieckiego. Związek Radziecki, jak wiadomo, zmienia położenie; raz jest na wschodzie z centralą w Moskwie, a innym razem - na zachodzie z celntralą w Brukseli. Jednak nasze komuchy nieomylnym tropizmem zawsze go wyczuwają i zwracają się ku Związkowi Radzieckiemu tak samo, jak słonecznik zwraca się ku słońcu. Nic zatem dziwnego, że i renegaci (inna sprawa, to przyczyna, dla której pani Kafka ma tak wiele znajomości akurat w środowisku polskich renegatów, ale mniejsza już o to) kierują się podobnym tropizmem, tyle, że do pieniędzy, który być może odziedziczyli po przodkach - szmalcownikach. Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku” charakteryzuje ten tropizm, jako przekonanie, że „z wszystkiego można szmal wydostać tak, jak za okupacji z Żyda”. Toteż próbują, a proces ten nieprzypadkowo nasila się właśnie teraz, kiedy Izrael, wespół z żydowskimi organizacjami przemysłu holokaustu, próbuje dokonać ponownego rabunku Polski - tym razem pod pretekstem restytucji „mienia żydowskiego”, należącego do osób prywatnych - co szacowane jest już nie na 10, tylko na co najmniej 60, a być może - nawet na 65 miliardów dolarów. Jestem pewien, że liczą na to, iż nawet z okruszków ze stołu pańskiego będą mogli żyć aż do śmierci - zarówno oni, jak i ich potomstwo - i tym właśnie tłumaczę sobie tak liczne zaangażowanie młodych ludzi o niewątpliwie gojowskim rodowodzie w protest przeciwko zaplanowanemu na 11 listopada Marszowi Niepodległości. Najwyraźniej, wzorem przodków-szmalcowników, po staremu próbują wydostać szmal z Żyda tyle, że nie drogą szantażowania Żyda wydaniem Niemcom (tzn. pardon - jakim tam znowu „Niemcom”; przecież Niemcy byli pierwszą, Czesi drugą, a Polska - trzecią ofiarą okupacji dokonanej przez „nazistów” - wymarłego już dzisiaj plemienia, które nawet posługiwało się specjalnym, nazistowskim, dzisiaj już niezrozumiałym nawet dla specjalistów językiem) - więc tym razem już nie szantażowaniem wydaniem w ręce „nazistów” - tylko ofertą kolaboracji z Żydami. Najwyraźniej liczą - i być może mają rację - że Żydzi w naszym nieszczęśliwym kraju już wkrótce będą potrzebowali licznych kolaborantów, którzy będą pełnili przy nich niższe funkcje tłumaczy i nadzorców mniej wartościowego narodu tubylczego. Jakże inaczej wyjaśnić pojawienie się na chyba wszystkich uniwersytetach wydziałów, czy kierunków „judaistyki”, gdzie tubylczy brachycefale mozolnie wgryzają się w osobliwości „kultury żydowskiej” i języka hebrajskiego? Na jakie płatne zajęcie liczą po ukończeniu takich studiów - bo chyba na jakieś liczą, nieprawdaż? Osobliwości, a i niewątpliwej pikanterii dodaje okoliczność, że inspirację, a kto wie, czy nie pewien nadzór organizacyjny tegorocznego protestu przeciwko Marszowi Niepodległości, podobnie zresztą, jak protestu w roku poprzednim, można przypisać niemieckiej organizacji „Antifa”. Niemcy jak wiadomo, są narodem szalenie zdyscyplinowanym i kiedy, dajmy na to, jest rozkaz, żeby Żydom się podlizywać, czy służyć, to nie dadzą się w tym Dienscie wyprzedzić nikomu. Gdyby jednak pewnego dnia padł zupełnie inny rozkaz, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że i on zostałby wykonany z identyczną gorliwością i skrupulatnością. Tak czy owak, warto na wszelki wypadek utrzymać mocno zwarte szeregi gotowych na wszystko młodych, zdrowych, zdyscyplinowanych i wykazujących pewne umiejętności fuhrerowania ludzi, którzy mogą również nadawać ogólny ideowy kierunek naiwnym i mimo wspomnianego tropizmu - w gruncie rzeczy poczciwym gojom nadwiślańskim. Oczywiście ze zrozumiałych względów „Antifa” unika ostentacji i nie wysuwa się na plan pierwszy, pozostawiając ten radosny przywilej panu redaktorowi Sewerynowi Blumsztajnowi, który najwyraźniej uruchomił rodzaj przedsiębiorstwa rodzinnego w branży protestacyjnej. On po staremu, niczym przed laty w stalinowskich Brygadach Międzynarodowych w Hiszpanii, wznosi okrzyk „no pasaran!”, podczas gdy panna Anna Blumsztajnówna też musiała gdzieś zwietrzyć kasę pełną, bo na czele uczniów chederu im. Jacka Kuronia, w podskokach protestuje jako „oburzona”. Z obfitości serca usta mówią, więc w ubiegłym roku, przy okazji blokady Marszu Niepodległości, pan red. Seweryn Blumsztajn się rozkrochmalił i dał wyraz swoim najskrytszym marzeniom mówiąc, że „przed wojną Żyd nie miał wstępu na Krakowskie Przedmieście”, no a teraz - może nawet nie wpuścić tam narodowców. Z tymi przedwojennymi prześladowaniami na Krakowskim Przedmieściu to oczywiście nieprawda, a żeby się o tym przekonać, wystarczy zajrzeć do poematu Antoniego Słonimskiego „Popiół i wiatr” w którym, wspominając przedwojenną Warszawę, kreśli między innymi obraz biesiady w knajpie na Krakowskim Przedmieściu właśnie, kiedy to, zza zaparowanych okularów, wyłania mu się „biały obrus, a na nim wielka bomba piwa. Parzy bigos gorący, mrozi zimna czysta, zanim się błogim ciepłem rozleje ognista”. Skoro tak wyglądało przedwojenne męczeństwo Żydów na Krakowskim Przedmieściu we wspomnieniach Antoniego Słonimskiego, to może by pan redaktor Blumsztajn nieco stonował swoje martyrologiczne koloryzowania? Inna rzecz, że z drugiej strony wydaje mi się, że rozumiem, do czego to koloryzowanie jest mu potrzebne - do dostarczenia pozorów moralnego uzasadniania dla rosnącego w miarę jedzenia apetytu. Już nie tylko kamienice, ale i ulice to znaczy - prawo do decydowania, po których ulicach i w jakich porach będą mogli poruszać się goje - oczywiście w grupach zwartych, pod konwojem i po uprzednim uzyskaniu przepustki w jakimściś warszawskim Judenracie. Oczywiście eskortę konwojów będą tworzyli odpowiednio przeszkoleni tubylcy - podobnie jak za Stalina w UB, kiedy to do mokrej roboty używany był niewątpliwy goj Edmund Kwasek, podczas gdy Natan Gryszpan-Kikiel używający pseudonimu Roman Romkowski zaliczał się do kadry wydającej mu polecenia, komu dzisiaj tylko zrywać paznokcie, a komu dać w czapę. Historia się powtarza, ale jakże się ma nie powtarzać, kiedy czasy znowu zaczynają być ciężkie, a „młodzi wykształceni” tak naprawdę, to niewiele umieją i w gruncie rzeczy można ich zatrudnić najwyżej przy pilnowaniu. Inna rzecz, że jeśli tak sięgniemy do historii trochę głębiej, to warto przypomnieć spostrzeżenie pewnego średniowiecznego księcia niemieckiego, który zauważył, że „Żydzi są jak gąbka; gdy już dobrze nasiąkną, to my ich wyciskamy”. Dzisiaj najwyraźniej mamy etap nasiąkania, który dopiero czeka na swoje apogeum i stąd tak wielu chętnych do kolaboracji, z niemiecką „Antifą” na czele. Ale mądrość etapu podpowiada, że etapy się zmieniają, no a wtedy „Antifa” też może zmienić zapatrywania. Czy w takiej sytuacji nie lepiej zachować trochę więcej powściągliwości i umiarkowania w tym obżarstwie? SM

Partia Wszystkich Ludzi Fala powyborczych partyjnych dintojr dotarła również do Prawa i Sprawiedliwości, gdzie najpierw ujawnił się harcownik w osobie europosła Tadeusza Cymańskiego, a następnie - sam Zbigniew Ziobro. Podniósł postulat „większej demokratyzacji, ale też bez nadmiernej przesady”. Przypominałoby to pomysł „partii umiarkowanego postępu (w granicach prawa)” wymyślonej przez Jarosława Haszka, gdyby nie to, że ten enigmatyczny postulat dość łatwo przełożyć na język ludzki. „Większa demokratyzacja” oznacza pozbawienie władzy prezesa Kaczyńskiego. „Bez nadmiernej przesady” - oznacza identyczny zakres i styl sprawowania władzy Zbigniewa Ziobry. Dodatkowo Zbigniew Ziobro postuluje „szerokie otwarcie” na nowe środowiska: narodowców, piłsudczyków, konserwatystów, zwolenników „państwa solidarnego” i wolnorynkowców. Ta formuła przypomina PZPR z czasów Edwarda Gierka, w której swoje miejsce mogli znaleźć partyjni i bezpartyjni, wierzący i niewierzący, a nawet - żywi i umarli. Zatem postulat „szerokiego otwarcia” przełożony na język ludzki oznacza rezygnację nawet z pozorów partii ideowej - bo jedynym sposobem pogodzenia w jednej partii nacjonalistów i kosmopolitów, czy socjalistów z wolnorynkowcami jest zredukowanie ideologii do pragnienia konfitur władzy. Więc chociaż Zbigniew Ziobro jest tylko gorszą edycją Jarosława Kaczyńskiego, to taka formuła może nawet przyciągnąć tych „młodych, wykształconych”, którzy nie zdążyli wsiąść do innego pociągu byle, jakiego. SM

Pomidor a sprawa wiary Religia to wspaniała rzecz: te procesje, ceremonie, błogosławieństwa – coś, co odrywa nas od szarej codzienności. Co ma robić dziecko ateisty, gdy w innych rodzinach śpiewają kolędy przy choince? Odebranie narodowi religii to odarcie go z kultury – i to z tej cząstki kultury, która jest najgłębiej wrośnięta w naszą duszę. Najpierw uczymy się pacierza – a dopiero potem czytamy „Pana Tadeusza”. Ci, więc, którzy bronią religii, bronią tożsamości narodowej. Czym innym jest kwestia wiary. Można wierzyć w Boga i nie uczestniczyć w żadnych obrządkach – a można być niewierzącym i nie tylko święcić jajka, ale i co niedziela do kościoła przychodzić. Banalnym jest stwierdzenie, że jeśli ludzie wierzą w Boga – Sędziego, surowego i sprawiedliwego – to boją się naruszać 10 przykazań. Znacznie rzadziej, więc mordują, kradną, kłamią, pożądają cudzego mienia (a i żon...) - a więc o wiele mniej potrzeba wtedy policjantów. Trudniej też jest u ludzi wierzących wprowadzić socjalizm, czyli absurdalny ustrój opierający się na zawiści i pożądaniu cudzego mienia właśnie. Tym samym taki naród ma znacznie lepsze szanse w konkurencji z narodem ateistów – i to jest właśnie przyczyną, dla której praktycznie wszystkie cywilizacje były tworzone przez ludzi wierzących. Są jednak i inne, może i ważniejsze, przyczyny, dla których wiara jest dźwignią rozwoju społecznego. Popatrzmy na dzisiejszego człowieka. Jest on na ogół niewierzący, – więc dla niego śmierć doczesna jest końcem wszystkiego. Dlaczego miałby, więc narażać swoje życie w obronie innych ludzi? Ci żołnierze w Srebrenicy, którzy (mimo świetnego uzbrojenia!) pochowali się po piwnicach pozwalając Serbom zgwałcić wszystkie Bośniaczki i zamordować wszystkich powierzonych ich opiece Bośniaków – byli Holendrami – a akurat Holendrzy są bodaj najbardziej ateistycznym narodem w Europie. Postępowi nauczyciele holenderscy dzielnie walczą z takimi przesądami, jak życie wieczne – no to za ćwierć wieku Holendrów nie będzie, bo muzułmanie – niebojący się ryzykować swoim życiem dla dobra swojej wiary, swojego narodu czy swojej rodziny – bez najmniejszego oporu wszystkich pomału powyrzynają. Dzisiejszy człowiek nie boi się surowego Boga, – ale nie wierzy też w Opatrzność Bożą, więc boi się WSZYSTKIEGO. Boi się samochodów, boi się zatrucia – i boi się wszelkiego postępu. Przecież każdy postęp – to Zmiana, a każda zmiana – to ryzyko. Kto wierzy w to, że Opatrzność nad nami czuwa – ten się nie boi. A kto się boi – ten przegrywa. Dawniej, gdy z Ameryki sprowadzono kartofle, ludzie gotowali to-to – jedli, bo były smaczne. Nie przejmowali się tym, że – być może – jedzenie kartofli spowoduje jakieś zmiany genetyczne i ludzkość od tego wymrze. Jedli – i jakoś żyli. Dziś ludzie niewierzący patrzą z obawą na GM-pomidory, mające raptem jeden gen inny, niż te, które jadają, na co dzień. Ten gen zresztą pochodzi pewno z cebuli albo kapusty – i też był przez ludzi jadany od niepamiętnych czasów. Ich połączenie żadną miarą samo w sobie nie może być dla człowieka szkodliwe. Jednak ludzie boją się, – choć genetyczna różnica między GM-pomidorem ananasowym, a pomidorem ananasowym jest mniejsza, niż między pomidorem ananasowym, a pomidorem malinowym... Ta niewiara hamuje wszelki postęp, ta niewiara powoduje, że wstrzymujemy loty kosmiczne, że zamiast samochodów szybkich, coraz szybszych i jeszcze szybszych – konstruujemy samochody bezpieczne, a drogi budujemy takie, by nie dało się po nich szybko jeździć. Powtarzam: nie ma koniecznego związku między wiarą, a religią, – ale na ogół obydwa te zjawiska występują równolegle i wzajemnie się wspierają: obrzędowość umacnia wiarę – wiara sprzyja obrzędowości. Dlatego nawet zaciekły ateista powinien zacisnąć zęby i karnie maszerować w procesjach. Zresztą: dowodu na to, że Boga nie ma ateista nie ma, bo takiego dowodu być nie może. Więc za swoją niewiarę życia nie odda... i słusznie! JKM

Pan Mikołaj radosny JE Mikołaj Sarközy de Nagy-Bocsa (bo tak naprawdę nazywa się obecny prezydent Republiki Francuskiej!) powiedział w ubiegłym tygodniu: "Najbliższe dni zdecydują o przyszłości Europy". W pierwszej chwili aż podskoczyłem do góry: co za megalomania! Tym babsztylom i facetom z Brukseli wydaje się, że Europa - to jest "Unia Europejska" - i gdyby nie Unia, to Europy tak jakby nie było! Co więcej: im się wydaje, że cała Europa tylko czeka na to, co ONI tam uchwalą w tej Brukseli. Np. podejmą kolejną wiekopomną decyzję, że marchewka to "owoc". Szanowni Federaści, marchewka to warzywo Otóż zawiadamiam Szanownych Federastów, że na wszystkich straganach i we wszystkich marketach w całej Europie marchewka nadal leży w dziale "warzywa", a nie "owoce" - i straganiary nawet nie wiedzą, że dziesięć lat temu przegłosowaliście demokratycznie, że marchewka jest owocem. I jeśli teraz ONI uchwalili, że nie będzie wolno dawać dzieciom misiów pluszowych - to, co najwyżej powstaną podziemne wytwórnie tych misiów. Czy IM się to podoba, czy nie. Bo, na szczęście, ONI nie wpadli jeszcze na pomysł, by wysyłać opornych na Syberię. Zresztą nawet Szpicbergen razem z Królestwem Norwegii NIE należy do UE. Tak, więc ONI rzeczywiście wpływają na stan krajów Unii Europejskiej - ale w zupełnie inny sposób niż myślą. Gdy zainkasują 10 mln euro łapówki od producentów świetlówek, i zakazują sprzedaży zwykłych poczciwych żarówek - to wydaje im się, że tworzą dla nas Jasną Świetlówkową Przyszłość. Tymczasem istotnie uruchamiają ludzką pomysłowość. Jeden producent maluje na żarówkach złoty pasek i pisze: "Świetlówka specjalna do celów przemysłowych" (sprzedaje je już nie po 1,20, lecz po 2,40)... Inny uruchamia przemyt żarówek z Białej Rusi - co daje zajęcie paru tysiącom "mrówek" pracowicie przekraczających granicę po kilka razy dziennie. JKM
Firmowe „pakiety medyczne” do opodatkowania – decyzja ostateczna.
Pewno wszyscy, (którzy się interesowali tematem) wiedzą, że od paru lat istniał spór miedzy pracodawcami a fiskusem na tle czy „abonament medyczny” dla pracownika powinien być doliczony do podatku czy też nie. Niektóre urzędy skarbowe twierdziły, bowiem, że „pakiet medyczny” zwany też „abonamentem medycznym”, który zafundował swojemu pracownikowi (za dobre zachowanie) pracodawca jest dla niego przychodem. Od przychodu jak wiadomo należy zapłacić podatek do urzędu skarbowego nie zapominając o „podatku” dla ZUS eufemistycznie zwanym „ubezpieczeniem emerytalnym”. Obecnie pakiety medyczne są coraz bardziej popularne bo jak ogólnie wiadomo by dostać się do specjalisty w ramach „darmowej” służby zdrowia (darmowa służba zdrowia kosztuje każdego pracownika najemnego (nie dotyczy szczęśliwych rolników) 9% pensji brutto od pensji) to prawdziwy cud (obecnie do niektórych specjalistów jest szansa załapać się pod koniec pierwszego kwartału 2012 ale tylko pod warunkiem, że przychodnia/szpital podpisze kontrakt z NFZ na rok 2012 co wcale nie jest takie pewne) . Ponieważ dostać się do lekarza w ramach obowiązkowego ubezpieczenia jest coraz trudniej coraz więcej osób uważa ofertę pracowniczego „pakietu medycznego”, którą często oferują pracodawcy, jako atrakcyjną i zdecydowanie ułatwiającą życie. Mając takie dodatkowe ubezpieczenie medyczne możemy korzystać z dostępu do lekarza w prywatnej klinice lub całej sieci klinik (w zależności od tego co określa „pakiet medyczny”) i nie czekać miesiącami na wizytę czy badanie. Jest to również jakaś dodatkowo forma pewnego rodzaju przywiązania pracownika do pracodawcy, bo nie każdy pracodawca oferuje taki „pakiet medyczny” a i zakres usług też może być różny. „Wypasiony pakiet medyczny” często obejmujący całą rodzinę pracownika mówi również o naszym prestiżu i postrzeganiu nas, jako cennej inwestycji dla pracodawcy (dotyczy to rozszerzonych pakietów medycznych nie dostępnych dla zwykłego, pracowniczego „plebsu”). Nic, więc dziwnego, że pracodawcy często korzystali z tej formy „bonusu” dla pracownika, jakim był wspomniany pakiet medyczny. Problem powstał, kiedy jak już wspomniano niektóre urzędy skarbowe zaczęły żądać od pracodawców zapłacenia za „pakiety medyczne” wydane pracownikom dodatkowych podatków traktując je, jako dodatkowe a nieopodatkowane źródło przychodu. Wreszcie mamy kolejny (tym razem w bardzo licznym składzie bo widać od liczby sędziów zależy moc interpretacji wyroku ) werdykt NSA w/w sprawie ( LINK) i to niekorzystny dla pracodawców /podatników a korzystny dla aparatu fiskalno-ubezpieczeniowego państwa. Zgodnie z sentencją wyroku uznano, że pracowniczy „pakiet medyczny” jest przychodem pracownika w związku, z czym zachodzi konieczność zapłacenia od tak uzyskanego „przychodu” podatku. Problem w tym, że wyrok oznacza, że pracodawca musi skorygować zeznania PIT pracownika za 5 lat wstecz (po 5 latach zobowiązania podatkowe przedawniają się) od chwili bieżącej i zapłacić zaległy podatek (potrącając go z następnych pensji pracownika). Jak by tego było mało takie samo zaległe zobowiązanie powstało i w stosunku do ZUS, który też przecież pobiera „składkę” rentowo emerytalną dla siebie i OFE liczoną od pensji brutto. Wzrosła podstawa opodatkowania brutto to i wzrosły składki, jakie winien zapłacić a nie zapłacił podatnik (z odsetkami). W przypadku osób, które w międzyczasie rozstały się z pracodawcą, który oferował im „abonament medyczny” w okresie gdy u niego pracowali sytuacja jest troszkę bardziej skomplikowana. W tym przypadku podatnik sam powinien złożyć korektę zeznań i zapłacić stosowne podatki (nie wiadomo tylko czy jeszcze z zaległymi odsetkami). Ot kuriozum, które najprościej opisać przykładem:

Państwo tworzy zagmatwane i nielogiczne prawo opierające się o okazjonalne interpretacje urzędników i interpretacje wyroków NSA. Podatnik korzysta z usługi, która w jego przekonaniu nie podlega opodatkowaniu. Po kilku latach okazuje się jednak, że było to zobowiązanie podlegające opodatkowaniu. Opodatkowaniu podlega nie tylko zobowiązanie od dnia uznania go za obowiązujące, ale i 5 lat wstecz, które stanowią granicę przedawnienia zaległości podatkowych. Ponieważ zobowiązanie jest zaległe zachodzi konieczność zapłacenia karnych odsetek. A teraz prosta matematyka w oparciu o kalkulator składek za rok 2011. Powiedzmy, że abonament medyczny pracownika wyceniono na 100zł miesięcznie. Te 100 zł doliczone, jako przychód do pensji powoduje, że dodatkowo trzeba zapłacić 13,7zł składki (podatku) ZUS, 7,68 składki (podatku) zdrowotnej, i 8 zł podatku dochodowego do urzędu skarbowego. Łączne da to kwotę prawie 30zł. Rocznie do zapłacenia jest, zatem 360zł a po 5 latach skromne 1800zł i to przy założeniu, że nie płacimy zaległych odsetek. Gdyby policzyć odsetki według kalkulatorów odsetek zaległości podatkowych (tak samo dla zaległych składek do US/NFZ/ZUS za okres 5 lat (przyjmujemy, że co roku rośnie nam zaległość podatkowa na kwotę 360zł (12x30zł)) to kwota samych odsetek po 5 latach wyniesie nam 644zł . Jak dodamy odsetki do naszej zaległości czyli 1800zł to otrzymamy kwotę 2444zł. Tyle musiał by zapłacić nieszczęśnik zaległych podatków z odsetkami za całe 5 lat gdyby pracodawca „poczęstował” go „abonamentem medycznym” wycenionym na 100zł miesięcznie. To mówiąc szczerze dosyć nie przyjemna sytuacja, nie prawdaż?

P.S. Co jeszcze jest przychodem w skutek czego powstaje zobowiązanie podatkowe wyjaśniono w poniższych artykułach: "Firmowa" Wigilia pracownika - urząd skarbowy żąda zapłacenia podatku od pracownika. Korzystasz z auta służbowego? Czas zapłacić zaległe składki w ZUS od tak pozyskanych profitów. Korzystasz z „darmowego” dowozu firmowanego przez pracodawcę? Trzeba zapłacić podatek do US.To samo dotyczy wynajmu przez pracodawcę dla pracowników hali sportowej, (darmowej) kawy czy herbaty 2-AM

Na usługach zachodu Mam w zwyczaju obserwować świat poprzez soczewki globalnych anglojęzycznych mediów; tych „poprawnych” korporacyjnych i tych „niszowych” prezentujących prawdę. Pozwala to nie tylko na objęcie szerszego kontekstu zdarzeń, ale również mityguje irytację z powodu konieczności wysłuchiwania korowodu kłamstw, które z reguły w korporacyjnych mediach świata nie dotyczą w sposób bezpośredni Polski, a więc umożliwiają mniej emocjonalne ich przyjmowanie. Zwyczaj ten ma jeszcze jedną cenną zaletę; a mianowicie umożliwia orientowanie się na bieżąco w tym, kto i w jakim stopniu odgrywa wiodącą rolę w świecie zachodnim. Kiedy to niedawno świat uradował moment uwolnienia z niewoli jednego izraelskiego żołnierza w zamian za półtora tysiąca palestyńskich więźniów, anglojęzyczne serwisy BBC i Euronews przez cały boży dzień transmitowały na żywo uroczystości z tym związane. Co prawda, jak każdy myślący człowiek, wiedziałem doskonale, kto gra pierwsze skrzypce w naszej demokratycznej rodzinie, to jednak zaskoczyły mnie rozmiary tego „pierwszeństwa? Większa niespodzianka spotkała mnie jednak dopiero dziś, kiedy to BBC przeprowadziło na żywo transmisję z wystąpienia kanclerz Merkel w Bundestagu, dostarczając równoległe tłumaczenie na język angielski. Dzięki temu, jako jeden z pierwszych mogłem się dowiedzieć, w jakim kierunku zmierzać będzie Unia Europejska w najbliższej przyszłości. Wszystkie kraje członkowskie zobowiązane będą do rygorystycznej dyscypliny fiskalnej mitygującej dług publiczny. W przypadku trudności w tym obszarze, będą jednak miały możliwość wniesienia podania z prośbą o wsparcie przez EFSF (European Financial Stability Facility), która rozważy zasadność tegoż i wyda stosowne decyzje. Nie należy też spodziewać się jakiegoś przełomu w trakcie mocno rozreklamowanego dzisiejszego szczytu unijnego w Brukseli. Pokonanie kryzysu wymaga więcej czasu i Niemcy nie opracowały jeszcze adekwatnej strategii. Pokrzepiająca jest niewątpliwie świadomość, że Niemcy zdecydowały się na wzięcie na swe barki ciężaru przywództwa w Europie, do którego zresztą zawsze w historii z różnymi skutkami aspirowały, ale nie rozprasza to wszystkich obaw. Śmiem nawet zaryzykować twierdzenie, że pomimo całej swej wielkości, Niemcy nie poradzą sobie z tym zadaniem. Skala problemów jest, bowiem nie do przecenienia i dotyczy nie tylko finansów, czy gospodarki, jako całości, ale również spraw politycznych, społecznych i etnicznych. Minione dwudziestolecie globalistycznego eksperymentu dokonało, bowiem w Europie i na świecie gigantycznych przemian. Dobrą ilustrację do dalszych dywagacji stanowić może amerykańska definicja globalizmu, jako systemu, który nadaje korporacjom ludzki status a ludzi traktuje jak towar. Procesy globalizacji spowodowały w Europie stan ogromnej nierównowagi. Z jednej strony mamy zasobny „rdzeń” w postaci Niemiec i kilku mniejszych państw północy kontynentu, z drugiej zaś biedniejsze kraje południa i de facto unijne kolonie na wschodzie. „Rdzeń” charakteryzuje się wysokim stopniem uprzemysłowienia, a jego gospodarkę napędza eksport. Pozostałe kraje zostały w mniejszym lub większym stopniu zdeindustrializowane. Dotychczas „południe” cieszyło się wysoką stopą życiową uzyskiwaną dzięki taniemu kredytowi dostępnemu w eurolandzie praktycznie bez ograniczeń. Teraz, kiedy w wyniku kryzysu kredyt się urwał, a na dodatek bankierzy zażądali jego spłat, społeczeństwa tego regionu mają dwie alternatywy: podzielić los wschodnioeuropejskich kolonii, albo wydać walkę obowiązującemu systemowi. III RP stanowi najbardziej drastyczny przykład tego, co stanie się z nimi w przypadku przyjęcia wariantu pierwszego. Po 1989 roku punkt ciężkości walki z Narodem Polskim przesunął się z obszaru ideologiczno-politycznego na gospodarczy. Za frontem gospodarczym postępowały oczywiście inne takie jak propagandowy, kulturowy czy polityczny, ale tzw. „cutting edge” należał do tego pierwszego. Zmiana taktyki w porównaniu z PRL-em, polegająca na swoistym „ukryciu” (stealth war) przed ofiarą aktu agresji i nagła zmiana głównego wroga ze wschodniego na zachodniego, zdezorientowały Polaków i pozwoliły agresorom uzyskać fenomenalne rezultaty. Za pierwszą szarżę tej wojny można uznać proces „transformacji ustrojowej” zapoczątkowany przez Balcerowicza. Dzięki niej udało się nie tylko zrabować polski majątek, ale też zlikwidować praktycznie cały liczący się przemysł wytwórczy. Ponieważ pisałem o tym wielokrotnie, nie będę się w ten aspekt zagłębiać. Jest rzeczą oczywistą, że każde społeczeństwo pozbawione przemysłu (a więc możliwości produkcji dóbr materialnych na swe potrzeby i na wyminę handlową) staje przed fundamentalnym problemem zabezpieczenia podstaw swego materialnego bytu i zagadnienie to staje się sprawą naczelną dla każdego obywatela, usuwając w cień wszelkie inne sprawy. Kilka lat „transformacji ustrojowej” doprowadziło III RP do powyższego stanu. W życiu społeczeństwa to bardzo krótki okres niedający szans na jakąkolwiek adaptację. Z podstaw ekonomii każdy wie, że w przypadku braku towarów do konsumpcji i wymiany handlowej jedynym źródłem utrzymania stają się usługi. Niestety tylko nieliczne ich kategorie, określane angielskim terminem „tradable services” nadają się do wymiany handlowej. Oznacza to, że każde społeczeństwo zmuszone do zapewnienia sobie materialnego bytu jedynie (lub głównie) przy pomocy usług skazane jest na masową emigrację, bo jedynie przemieszczając się na rynek potencjalnego odbiorcy, można mu zaoferować „usługę” (np. pracę najemną). Logika powyższego łańcucha przyczynowo-skutkowego jest tak prosta i oczywista, że zdumieniem napawa fakt niepojmowania tego przez gros społeczeństwa. „Usługi” oznaczają, więc dla danej społeczności niekończący się strumień emigracji. Twarde tego dowody z dwudziestolecie III RP potwierdzają tą oczywistą konkluzję ponad wszelką wątpliwość. Rezultatem tego jest ciągła erozja tkanki biologicznej Narodu, którą można zdefiniować, jako „miękkie ludobójstwo”. Na tym jednak problemy z „usługami” się nie kończą. Do ich świadczenia, w zależności od rodzaju, potrzebne są konkretne umiejętności. Najbardziej podstawowym, niezbędnym w prawie każdej usłudze jest zdolność komunikacji, czyli znajomość języka. I niestety z tego powodu „na pierwszy ogień” idzie tradycyjnie już „najstarszy zawód świata” niewymagający praktycznie żadnych kwalifikacji, a dodatkowo odporny na wszelkie wahania koniunktury gospodarczej. Jego specyficzne cechy leżą zapewne u podstaw powiedzenia, że „w ciężkich czasach mężczyźni zakasują rękawy a kobiety kiecki”. Tak, więc wszędobylskie „polskie panie” stanowią „brygadę szturmową” gospodarki III RP. Najnowsze dane niemieckiego urzędu statystycznego stawiają Polki na pierwszym miejscu wśród cudzoziemek poślubianych przez Niemców. Obecnie jest ich około 120 tysięcy. Fakt ten musi napawać obrzydzeniem, biorąc pod uwagę to, że od końca II Wojny Światowej upłynęło zaledwie kilkadziesiąt lat. Doliczając dodatkowo wszystkie formalne i nieformalne związki z miejscowymi Turkami, Arabami, murzynami itd., oraz mnożąc wynik przez liczbę krajów będących, tak jak Niemcy, centrami polskiej emigracji, doliczymy się kilku milionów polskich pań pracujących w (chciałoby się powiedzieć) pocie czoła, na naszym kontynencie. Fundusze przekazywane przez te wszystkie lata przez emigrantów do kraju pozwalają uchronić III RP od katastrofy finansowej, ale otwartym pozostaje pytanie o cenę, jaką za to płaci społeczeństwo. Kompletna degrengolada i demoralizacja Polaków w kraju jak i za granicą rzuca się po prostu w oczy. A nie jest to jedyny skutek uboczny funkcjonowania globalizmu w naszym kraju. Watro też zastanowić się, co będzie w momencie wyczerpania zasobów demograficznych III RP? Czy jak psy „uśpi się” zestarzałą zbędną resztę społeczeństwa? A administrujących Polską zdrajców przeniesie się na intratne stanowiska unijne? Jakby na to nie patrzeć, zbrodnia dokonana na Polskim Narodzie w ostatnim dwudziestoleciu porównywalna jest do tej osiągniętej przez Niemców i Rosjan w okresie hitleryzmu i bolszewizmu. W post-narodowym społeczeństwie III RP nie wywołała ona prawie żadnych odruchów obronnych. Nie wydaje się jednak by normalniejsze społeczeństwa takich krajów jak Grecja, Włochy, czy Hiszpania bezwolnie zaakceptowały podobny los. Poza tym sama wielkość sumarycznej populacji tych państw uniemożliwiłaby ze względów czysto praktycznych takowy scenariusz. Co więc pozostaje? Tylko druga alternatywa-walka! Ignacy Nowopolski Blog

Żona Litwinienki zwraca się o pomoc w śledztwie Marina, żona zmarłego w 2006 roku Aleksandra Litwinienki wystąpiła w poniedziałek na antenie kanału Sky News zwracając się o pomoc finansową. Wdowa po zmarłym podpułkowniku KGB/FSB powiedziała, że śledztwo mające na celu ujawnienie morderców jej męża może wymagać poniesienia kosztów rzędu setek tysięcy funtów. Byłam pytana przez wiele osób pytających czy mogą mi pomóc. Doceniałam to, ale mówiłam, że sobie poradzę - powiedziała telewizji Sky News - teraz jednak nadszedł czas by zwrócić się o pomoc, nawet najmniejsze wpłaty będą bardzo ważne. Aleksander Litwinienko od czasu uzyskania tam azylu politycznego mieszkał w Wielkiej Brytanii. Wcześniej jeszcze, jako oficer FSB w 1998 roku ujawnił na konferencji prasowej informację, że zlecono mu zamordowanie Borysa Bieriezowskiego. Został w związku ze sprawą aresztowany, a po uniewinnieniu ponownie zatrzymało go FSB. Po opuszczeniu Rosji wspólnie z Jurijem Fielsztińskim napisał książkę “Wysadzić Rosję”, w której twierdził, że zamachy terrorystyczne w Moskwie i Wołgodońsku, jakie miały miejsce w 1999 roku były w rzeczywistości operacjami fałszywej flagi, za którymi stało FSB. Celem operacji było oskarżenie czeczeńskich separatystów i wznowienie wojny w Czeczenii. Zanim został zamordowany prowadził śledztwo w sprawie zamordowania Anny Politkowskiej. 1 listopada 2006 roku nagle zachorował na zatrucie, jednak kilka dnia później jego stan się poprawił, a on sam zadeklarował, że ujawni rosyjskiej “Nowej Gazecie” kulisy zamordowania dziennikarki. Wkrótce jednak ponownie wrócił do szpitala gdzie 23 listopada zmarł. Początkowo podejrzewano zatrucie talem, trucizną na szczury, dopiero po jego śmierci stwierdzono, że przyczyną śmierci było zatrucie silnie toksycznym izotopem polonu 210, który miano mu podać podczas spotkania ze znajomym pracownikiem FSB Andriejem Ługowojem i tajemniczym Władimirem. Żona Litwinienki powiedziała, że będzie się starać o ekstradycję Ługowoja do Wielkiej Brytanii i nie spocznie, póki ten nie stanie przed londyńskim sądem. Dodała przy tym, że morderstwo jej męża oraz przemyt radioaktywnego polonu były “przejawem nuklearnego terroryzmu na terenie Londynu. Dlatego też musimy poznać prawdę”. Śmierć Litwinienki doprowadziła do najpoważniejszego kryzysu dyplomatycznego między Wielką Brytanią a Rosją od czasu zakończenia Zimnej Wojny. Sam Ługowoj powiedział Sky News, że “idiotycznie” wyglądała sytuacja, kiedy każdy przybywający do Rosji Brytyjski polityk w pierwszej kolejności pytał właśnie o niego. Kreml zaprzeczył oskarżeniom zmarłego, który na łożu śmierci oświadczył, że odpowiedzialność za to, co się stało ponosi ówczesny prezydent Rosji Władymir Putin. Orwellsky

Fikcyjne teorie spiskowe wg Gazety Wyborczej. Muszę się przyznać, że tekst, któremu zamierzam poświęcić chwilę uwagi, jakoś mi umknął, gdy został opublikowany. Być może, dlatego, że nie jestem wiernym czytelnikiem Gazety Wyborczej, gdzie się ukazał w dniu 31.01.2011 r. Dokładniej mówiąc, w ogóle nie jestem czytelnikiem tej gazety, choć nie będę zaprzeczał, że czasami mam z nią pewnego rodzaju... styczność. Staram się jednak, aby do tego kontaktu dochodziło zawsze w głębokim skupieniu, co jest możliwe tylko i wyłącznie w absolutnym spokoju i samotności.

No, ale do rzeczy. Kiedy moje oczy zaatakował artykuł pod znamiennym tytułem "Prowokacja smoleńska: jak mogło być" (1), sygnowany nazwiskiem Wojciecha Czuchnowskiego, a tym bardziej, kiedy przeczytałem jego intrygujący początek, brzmiący ni mniej, ni więcej, tylko tak:

"Gazeta" ujawnia: za decyzją zakazującą 10 kwietnia 2010 r. lądowania w Smoleńsku samolotu prezydenta Lecha Kaczyńskiego stały rosyjskie służby specjalne i współpracujący z nimi urzędnicy rządu PO. To oczywiście polityczna fikcja, ale czy tak nie mogło być? Od razu wiedziałem, że muszę przeczytać go w całości. I nie zniechęciła mnie zamieszczona nieco niżej informacja, że Fakty i cytaty w tekście są fikcyjne, lub zostały umieszczone w niewłaściwym kontekście. Pomyślałem, bowiem sobie tak: w Gazecie Wyborczej z pewnością nic się przypadkowo nie ukazuje, a już z pewnością nic, co odnosi się do Tragedii Smoleńskiej. Zacząłem, więc czytać ten "Scenariusz nienapisanej powieści politycznej". Zaczyna się on w następujący sposób:

"Niedługo minie dziesięć miesięcy od czasu największej od 1945 r. antypolskiej operacji nazywanej "Prowokacją smoleńską". Badająca tę sprawę sejmowa komisja śledcza pod kierunkiem posła PiS Antoniego Macierewicza, wkrótce ogłosi swój raport. "Gazeta" dotarła do niego, jako pierwsza.

Przypomnijmy: 10 kwietnia 2010 r. Tu-154M, na którego pokładzie był prezydent Lech Kaczyński i 95 osobowa delegacja, leciał do Smoleńska na obchody 70 rocznicy zbrodni katyńskiej. Gdy samolot zbliżył się do lotniska Siewiernyj, wieża kontrolna oświadczyła, że zamknięto je z powodu rzekomo złych warunków atmosferycznych. Delegację skierowano na lotnisko zapasowe w Moskwie. Ponieważ przyjazd z Moskwy opóźniłby uroczystości, o co najmniej 6 godzin, tupolew zawrócił do Warszawy. Wybuchł skandal. Od początku wiadomo było, że decyzja o zamknięciu lotniska miała charakter polityczny. Sejm powołał komisję śledczą. Oto jej ustalenia." Przestałem czytać i pomyślałem sobie tak:, dlaczego autor tej fikcyjnej teorii napisał o "największej antypolskiej operacji od 1945 r."? Co miał konkretnie na myśli? Cóż takiego wydarzyło się w 1945 r., a nie np. w roku 1943 albo 1947? Po chwili coś mi zaczęło świtać... Porwanie przywódców Polski Podziemnej? Tak, to wydarzyło się właśnie w marcu 1945 r.! Tym, którzy nie wiedzą, o co chodzi, polecam na początek informację z wikipedii (2), z której m.in. można się dowiedzieć, że przywódcy Polski Podziemnej "(...) zostali podstępnie aresztowani przez NKWD i następnego dnia wywiezieni na Okęcie, skąd odlecieli specjalnym samolotem do Moskwy" oraz, że w reakcji na to porwanie ".(...) ambasadorzy Wielkiej Brytanii i USA interweniowali w Moskwie, ale dowiedzieli się jedynie, że żadnego porwania nie było i że to Polacy wymyślili całą historię. Dopiero 5 maja Sowieci oficjalnie podali wiadomość o aresztowaniu Polaków pod zarzutem prowadzenia działań dywersyjnych na zapleczu armii sowieckiej." Po chwili zadumy powróciłem do lektury tekstu, w którym autor w 5-ciu punktach przedstawił, jak rozumiem, fikcyjne ustalenia Sejmowej komisji śledczej, powołanej do wyjaśnienia tego fikcyjnego skandalu. Punkt nr 1 tych niemających związku z rzeczywistością ustaleń, brzmi następująco:

"Prowokację zaplanowano we wrześniu 2009 r. Podczas spotkania w Sopocie prezydent Rosji Władymir Putin ustalił plan z premierem RP Donaldem Tuskiem: 7 kwietnia 2010 r. razem pojadą do Katynia. Nie wezmą prezydenta, który poleci tam 3 dni później. Nie wyląduje, bo lotnisko będzie zamknięte. Plan zabezpieczy polsko-rosyjski zespół powołany z grona najbardziej zaufanych funkcjonariuszy ABW i rosyjskiej służby wywiadu zagranicznego SWR. Dowodem jest stenogram z rozmowy telefonicznej Putina z Tuskiem, podsłuchanej przypadkiem przez CBA. Kluczowe w niej jest zdanie Putina: "Wsio budiet w poriadkie, my jemu skażem, szto saditsa nielzia i ch.... Tusk odpowiada: Tak toczno, towariszcz połkownik, naszy mołodcy wsio podgotowili"." Nie wiem, co autor wie na temat teorii spiskowych, ale ja bym do takich ustaleń raczej nie używał telefonu. To raczej elementarz, o którym swego czasu zapomnieli Miro, Rycho czy Zdzicho, choć zdaje się, że krzywda im się z tego powodu nie stała. No, ale, po co kusić los albo jakiegoś niewdzięcznego prokuratora? Jakby to więc to "załatwić" nieco bardziej profesjonalnie? Moim zdaniem najlepiej osobiście, w cztery oczy, choć raczej nie na stacji benzynowej lub cmentarzu. Wręcz przeciwnie: najlepiej, aby świadków było wielu, choć trzymali się na tyle z daleka, aby nic nie mogli usłyszeć. Przychodzi mi do głowy na przykład jakieś molo, chwilowo zamknięte dla postronnej publiczności, która musi tłoczyć się na brzegu, karmiąc łabędzie. O, czy przypadkiem w Sopocie nie ma jakiegoś mola? Punkt nr 2 tej fikcyjnej opowiastki mówi o wytworzeniu sztucznej mgły. Podano w nim nawet jakiś typ urządzenia, zastosowanego przez rosyjskie służby specjalne, przez co brzmi niby bardziej wiarygodnie, ale moim zdaniem, tutaj autor porusza się już w świecie totalnej abstrakcji. Nawet, gdyby taka maszyna rzeczywiście istniała, to z pewnością byłaby zamaskowana tak, że żaden świadek by jej nie zobaczył w wytwarzanej przez nią... mgle. Tak, ten fragment trzeba z pewnością jeszcze dopracować, bo fikcja fikcją, ale jakieś reguły w niej jednak obowiązują. Natomiast, jeśli chodzi o punkt trzeci, to już od samego początku, nie wiedzieć, czemu, kłóci się on z punktem drugim: "Na lotnisku były dobre warunki atmosferyczne." Rozumiem, że to opowieść fikcyjna, ale te idiotyczne sprzeczności w ustaleniach komisji? Ach, już rozumiem! To jak z tą komisją ds nacisków, jak najbardziej rzeczywistą. Jak ustaliła, że za czasów PiS nie było żadnych nielegalnych nacisków na służby specjalne oraz instytucje prawne w celu pognębienia przeciwników politycznych, to ustalono, że się zmieni ustalenia. W takim razie punkt 3-ci tej fikcyjnej opowieści jest zapewne tzw. "wrzutką", mającą wprowadzić zamęt wśród czytającej tą fikcyjną opowiastkę publiczności. Tym bardziej, że dalej można przeczytać następujący opis:

"(...) tuż po prowokacji ekipa "Misji specjalnej", która przyjechała do Smoleńska, sfilmowała jak z wieży lotniska umundurowani mężczyźni wynoszą nowoczesne urządzenia naprowadzające.(...) Najnowszej generacji sprzęt zainstalowano na lotnisku 7 kwietnia, by mogli tam wylądować Putin i Tusk." Nie wiem za dokładnie, jak to jest z tym filmowaniem obiektów wojskowych na terenie Federacji Rosyjskiej, ale wątpię, aby jakaś ekipa TVP mogła się swobodnie pałętać po nim z kamerą. Takie cuda to się jednak nie zdarzają nawet w fikcyjnych historyjkach. A jeśli już, to by filmowała raczej jakichś strażaków popalających sobie papieroski, a nie funkcjonariuszy rosyjskich służb podczas działań specjalnych. To już nie political fiction, a political bajeczka, bo do takich materiałów filmowych komisja badająca zaistniały skandal (przypominam - fikcyjny), z pewnością nie miałaby żadnego dostępu, gdyby kiedykolwiek przypadkowo powstały. To niemożliwe nawet w tym fikcyjnym świecie Wojciecha Czuchnowskiego, tak dalekim przecież od rosyjskiej współczesności. Zniechęcony, miałem, więc już zaprzestać dalszej lektury artykułu, kiedy wpadł mi w oczy skrót IPN, a zaraz potem nazwy "Gazeta Polska" i "Rzeczpospolita". O, może być jednak ciekawie... - pomyślałem i znowu pogrążyłem się w politycznej fikcji, stworzonej przez dziennikarza Gazety Wyborczej:

"Z kolei "Rzeczpospolita" ustaliła, że obecny na lotnisku polski ambasador z Moskwy, był wieloletnim współpracownikiem komunistycznego wywiadu. Jego zadaniem było najprawdopodobniej pilnowanie odpowiedniego przebiegu prowokacji smoleńskiej."W tego rodzaju operacjach tacy ludzie tworzą tzw. drugą linię. Kiedy nie wypala główny plan przystępują do realizacji planu zapasowego. Należałoby sprawdzić, na czym ten plan B miał polegać"- powiedział "Rz" prof. Andrzej Zybertowicz, wybitny znawca służb specjalnych."Rozczarowany przestałem czytać i głęboko westchnąłem. I to ma być ten political fiction? Przecież kilka dni temu sam opisałem historię ambasadora tytularnego RP, Tomasza Turowskiego, który oczekiwał na lotnisku Smoleńsk "Północny" na przylot polskiej delegacji z Prezydentem na czele, a który w dn.10.10.2011 r. został uznany przez Sąd Okręgowy w Warszawie za kłamcę lustracyjnego, czyli właśnie za współpracownika dawnych, tajnych, komunistycznych służb specjalnych (3). Oczywiście, do czasu, kiedy wymiar sprawiedliwości w naszym kraju nie uzna jednak, że jego poprzednia decyzja była błędna, co się przecież czasami zdarza. Zaraz, zaraz, a kiedy opublikowano ten artykuł w Gazecie Wyborczej? W styczniu 2011 r... Przetarłem oczy ze zdumienia. No, no, może to jest i polityczna fikcja, ale coś za mocno osadzona w realu. Czyżby autor tego tekstu posiadał zdolności profetyczne? Postanowiłem, że w takim razie jeszcze raz dokładnie przyjrzę się poprzednim akapitom jego tekstu, a nawet, powiedziałbym, wnikliwie, ale najpierw postanowiłem dokończyć lekturę i przeszedłem do punktu nr 5. Już pierwsze linijki mnie zmroziły:

"Biuro Ochrony Rządu, nie zabezpieczyło możliwości lądowania Prezydenta. W wieży kontrolnej lotniska nie było oficera BOR." Szybko przejrzałem wczorajsze wiadomości. Nie, nie myliłem się:

"Prokuratura uznała, że "zgromadzone dowody rodzą uzasadnione podejrzenie, iż funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu podczas planowania i realizacji działań ochronnych, podejmowanych wobec osoby Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jego Małżonki Pani Marii Kaczyńskiej oraz Premiera Donalda Tuska mogli nie dopełnić ciążących na nich obowiązków służbowych, co z kolei mogło mieć wpływ na bezpieczeństwo tych właśnie osób". (4) Przypomniałem sobie tekst Wojciecha Czuchnowskiego z czerwca 2011 r., który kiedyś przemknął mi przed oczyma, "Smoleńsk, BOR i dwie wizyty" (5), w którym porównywał on zabezpieczenie przez BOR wizyt polskich delegacji w Katyniu w roku 2007 oraz 2010. Tamten jego artykuł kończył się następującą konkluzją:

"Z porównania obydwu materiałów dotyczących przygotowania dwóch wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu wynikają dwie konkluzje: * wizyta z 2010 r. była przygotowana staranniej niż ta sprzed trzech lat; zadania wykonywali funkcjonariusze starsi rangą, było ich więcej; współpraca ze stroną rosyjską była dopracowana w szczegółach, a trasy lepiej zabezpieczone * lepsze lub gorsze działania BOR nie miały żadnego wpływu na katastrofę smoleńską." Poczułem się zagubiony. To, co tu w takim razie jest polityczną... fikcją? Zostało mi już tylko kilka ostatnich zdań "Prowokacji smoleńskiej", ale sam już nie wiedziałem, czy to, co czytam, jest tylko fikcją, czy też jednak... A może sami Państwo to ocenicie? "To najważniejsze wnioski, do których doszła komisja Macierewicza. - Będziemy postulować postawienie przed Trybunałem Stanu premiera i ministra obrony narodowej. Skierujemy też do prokuratury doniesienia przeciwko pilotom 36 pułku i szefom BOR oraz ABW - mówi nam poseł Macierewicz. A co z Putinem? Macierewicz: - Tutaj nie mogę ujawnić żadnych szczegółów. Mogę tylko powiedzieć, że pan Putin bardzo się zdziwi."

Materiały źródłowe:

(1) http://wyborcza.pl/1,75402,9027801,Prowokacja_smolenska__jak_moglo_byc.html

(2) http://pl.wikipedia.org/wiki/Proces_szesnastu#Porwanie_przyw.C3.B3dc.C3.B3w_Polski_Podziemnej

(3) http://ander.nowyekran.pl/post/30784,tomasz-turowski-reprezentant-iii-ciej-rzeczypospolitej

(4) http://www.rp.pl/artykul/459542,739269-BOR-mogl-nie-dopelnic-obowiazkow-w-Katyniu-w-2010-r-.html

(5) http://wyborcza.pl/1,75478,9847748,Smolensk__BOR_i_dwie_wizyty.html

Ander

W niewoli pustego pieniądza Nie warto z zapartym tchem czekać na wynik spotkań Ecofinu, Rady Europejskiej czy negocjacji między Niemcami i Francją. Efekty tych rozmów są i tak bez znaczenia, bowiem aktorzy wydarzeń żyją przeszłością. Tkwią w wyimaginowanym świecie, w którym państwa i duże banki nie mogą zbankrutować, a za pewnik uchodzi to, iż upadłość nie może dotknąć USA. Finansowa rzeczywistość jawi się zgoła inaczej. Nie ma "banków zbyt dużych, by upaść", jak i nie ma państw tak wielkich i wpływowych, aby nie mogły popaść w kłopoty finansowe prowadzące do niewypłacalności. Paradygmat, który politycy tak uparcie forsują pospołu z bankowcami, w który chcą wierzyć, bo legitymizuje ich władzę, jest iluzją wyssaną z palca, która nie wytrzymuje zderzenia z rzeczywistością. Spotkania Rady Europejskiej, G20, Eurogrupy itd., kolejne plany ratunkowe, komunikaty - z perspektywy świata finansów i gospodarki są działaniami kompletnie jałowymi, politycy zaś, którzy kreują te "wydarzenia", postrzegani są, jako grono nieudaczników skazanych na porażkę. Czy na ratowanie eurolandu wyczarują 500 mld euro, 1500 czy 2 biliony - nie jest doprawdy ważne, bo z jednej strony będzie to o wiele za mało, z drugiej zaś... o wiele za dużo. Kwoty te są pozbawione odniesienia do jakichkolwiek realnych wartości czy też rzeczywistych potrzeb. Oto pierwszy z brzegu przykład: mała Słowacja pod presją mocarstw udzieliła w zeszłym tygodniu gwarancji państwowych na 7,7 mld euro, w sytuacji, gdy jej roczne dochody podatkowe wynoszą zaledwie 13 mld euro. Pod tego typu "gwarancję" Francja czy Włochy chciałyby uzyskać kredyty z Europejskiego Banku Centralnego w stosunku, 3 do 1, które następnie przeznaczą na dokapitalizowanie i nacjonalizację francuskich i włoskich banków. Niemcy z kolei liczą, że pod takie zabezpieczenia Chiny, Indie czy Brazylia podarują żywą gotówkę na ratowanie Europy. Nic to, że uzyskane od Słowacji środki stanowią pusty, bezwartościowy, wydrukowany naprędce pieniądz. Takich działań jest więcej. W ostatnich tygodniach Szwajcaria zamroziła kurs franka do euro, co w praktyce oznacza nieograniczony dodruk nowiuteńkich, pachnących farbą franków. Podobnie czyni Japonia. Wielka Brytania wypuszcza właśnie na rynek kolejne ponad 80 mld dziewiczych funtów. Jeżeli Unia Europejska dorzuci "swoje" 1-2 bln "świeżych" euro, a USA na przełomie roku podążą za jej przykładem - to inflacja w strefie euro i USA podwoi się w ciągu roku, a w takich krajach, jak Brazylia, Indie czy Chiny grubo przekroczy 10 procent. Beneficjentami tej operacji staną się kraje postrzegane jako "bezpieczna przystań", takie jak USA, Niemcy, Japonia czy Szwajcaria, które za swoje długi płacą już teraz poniżej stopy inflacji. Kraje nadmiernie zadłużone - Włochy, Belgia, Hiszpania, Portugalia, Irlandia czy Grecja - wylądują poza burtą. Francja balansuje na granicy tych dwóch światów, lecz ciąży ku spirali nadmiernego zadłużenia - stąd sprzeczność interesów i zaostrzony spór z Niemcami. Prowizoryczne łatanie dziur w systemie bankowym pieniędzmi podatnika okazało się działaniem chybionym. W efekcie dzisiaj wszyscy są zadłużeni - państwa, banki i obywatele. Stąd wniosek, że nie da się stworzyć "bariery ogniowej", która powstrzymałaby rozprzestrzenianie się kryzysu, trzeba uporać się z kryzysem u źródła. Dzisiaj wszyscy są zadłużeni - państwa, banki i obywatele Komentarz mego korespondenta z Ameryki: Wilmington, DE, US :

Akurat znam takiego jednego nieudacznika, co to nie jest zadłużony, piszę, bowiem nieskromnie o sobie, ale to i tak niewiele zmieni w tej materii. Pamiętam nawet takie zdarzenie sprzed kilku miesiecy, kiedy poszedlem zlatwic jakas sprawe w banku; potrzebna byla informacja o petencie, zatem urzędniczka poprosiła o stosowne informacje i po chwili wykrzyknela z zachwytu "wow". Co sie stalo, zapytalem, na co otrzymalem odpowiedz: "jestes moim pierwszym klientem w tym banku o czystej historii kredytowej”, po czym zapytala: "a jak tys to zrobil?" "Bardzo dobre pytanie" odparlem, bowiem mialem przeciwko sobie nie tylko idiotycznych biurokratow, urzędników skarbowych, ale do tego rowniez i zone, ktora jest ekonomistką, czyli MBA po najlepszej polskiej uczeni, za jaka uchodzi wydzial Socjologiczno-Ekonomiczny Uniwersytetu Lodzkiego. Z tym wydziałem kojarzone sa takie nazwiska jak np: Kropiewnicki, J. Bauc czy Belka.

27 października 2011 "NIe odpuszczę temu skrw.....wi i jego poplecznikom. Wstyd mi za tych, którzy zagłosowali na mendę w przebraniu trefnisia”- powiedział o Januszu Palikocie pan redaktor Tomasz Terlikowski, popierający Prawo i Sprawiedliwość. No, no - czy aby nie za bardzo frontalnie? Szczególnie podobało mi się to - ”jego poplecznikom” (!!!) Czy redaktor Terlikowski nie jest za cienki, żeby grozić poplecznikom pana Janusza Palikota? Bo za panem Januszem Palikotem stoi …Komisja Trójstronna, w której przewijają się takie nazwiska jak: Dawid Rockeffeler, Henry Kisinger, Jimmi Carter, Dick Cheney, Bill Clinton, Andrzej Olechowski, Wanda Rapaczyńska, Janusz Baczyński i inni – równie ważni. Ale jestem ciekawy, co zrobi pan Tomasz Terlikowski z tymi poplecznikami? W jaki sposób dobierze im się do skóry. Naprawdę jestem bardzo ciekawy.. Bo „Menda w przebraniu trefnisia”- to dobrze brzmi, tak filmowo w konwencji sensacyjnej w kryminalnym sosie- i kryminalnej krwi. To prawda! Pan Janusz Palikot wcześniej był prawicowcem, a teraz otoczył się lewicowymi mumiami, które powyciągał skąd tylko się dało. Moim zdaniem na prośbę pana premiera Donalda Tuska.. A plan jest następujący: premierowi, jako szefowi rządu wiele rzeczy nie wypada robić i mówić. Potrzebuje do tego kogoś, co potrafi i chce odwalać brudną robotę. Sprawdził się w przypadku atakowania pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego- to na pewno się sprawdzi przy atakowaniu Kościoła, narzucaniu związków partnerskich, aborcji czy eutanazji. Teraz stręczy nam euro i żeby jak najszybciej zacieśniać sztamę z Europą.. Jakby ta sztama już nie wychodziła nam uszami. Ale w Sejmie będą głosować w ważnych europejskich sprawach razem. Przy czym pan premier będzie się odcinał od pana Palikota, a pan Palikot będzie się domagał debaty z premierem, na którą pan premier nie wyrazi zgody. I współpraca się będzie układać składnie.. Od czasu do czasu wypłynie sprawa krzyża w Sejmie, a pani Wanda Nowicka będzie domagała się eliminowania Kościoła z przestrzeni nowickiej, pardon- publicznej… Żeby wieże kościołów nie zasłaniały jej przyszłości.. Ma być” wicemarszłkinią Polski”- jak powiedział o niej pan Robert Biedroń. A pan Robert Biedroń powinien zostać marszałkiem Polski.. Byłby pierwszy o takiej orientacji! W międzyczasie wydarzyła się ciekawa sprawa: podczas pobytu w Egipcie utonął pan Mirosław Cielemęcki. Nazwisko może wielu osobom nieznane, ale był to człowiek pracujący we „Wprost”- we frakcji antylisowskiej. Był wśród założycieli tygodnika” Wręcz przeciwnie”, który zakończył żywot po trzech numerach.. Był zastępcą redaktora naczelnego. Był też szefem TVP Warszawa.. Znowu jakaś dziwna śmierć.. Tygodnik był dobrym pismem konserwatywno- liberalnym.. Poruszał sprawy niepopularne, ale ciekawe.. W ostatnim numerze pojawił się artykuł o zabójstwie generała Zagórskiego, w co wmieszany był Naczelnik.. No i dziennikarze „Wręcz przeciwnie” starali się dotrzeć do niemieckich archiwów dotyczących pana premiera Donalda Tuska.. Nie udało im się- spotkali się ze stanowczą odmową! Co jest, że nie możemy się - jako Polacy dowiedzieć - co kryją niemieckie archiwa, o naszym premierze i jego rodzinie? W każdym razie pan redaktor Mirosław Cielemęcki utonął podczas pobytu w Egipcie.. Propaganda nie podała jak to się stało. Nie umiał pływać, czy był pod wpływem alkoholu? Mógł umieć pływać, ale będąc pod wpływem alkoholu… I dlaczego wstyd panu redaktorowi Tomaszowi Terlikowskiemu za tych, co to głosowali na pana Janusza Palikota.. Najlepiej jak każdy wstydzi się za siebie, tak jak każdy za siebie umiera. Bo przecież na razie każdy umiera za siebie- i to tylko raz. Chyba, że ktoś zamiast wiary w Boga - wierzy w reinkarnację, no to wtedy umiera nieskończoną liczbę razy, przemieszczając się duchowo, a to z człowieka w człowieka, a to z człowieka w zwierzę.. I odwrotnie.. Jak postęp będzie postępował, to być może uda się socjalistom i wrogom Pana Boga przegłosować w Sejmie ustawę na mocy, której, najważniejsi socjaliści będą umierali po kilka razy.. Marny nasz los! Przynajmniej była pewna szansa, że to nie ci sami będą budować socjalizm.. Na razie kilku ważnych ludzi z otoczenia pani Hanny Gronkiewicz Waltz, pani prezydent Warszawy, zadomowionych w warszawskich spółkach komunalnych, konkretnie pięciu- otrzymało od pani Hanny Gronkiewicz- Waltz pieniężne nagrody za dobrą pracę. Nie było tego dużo, bo tylko 170 000 złotych, tak mało- bo jest przecież „ kryzys”, który sam, się wywołał, i nie stać warszawskiej władzy na rozrzutność. W dobrych czasach dostaliby przynajmniej po 50 000, tak jak jeszcze niedawno marszałkowie i wicemarszałkowie Sejmu, który pracuje dobrze, systematycznie i bezboleśnie. A co to jest 170 000 tysięcy złotych, wobec na przykład, kosztów budowy Wielkiego Narodowego” Orlika”, który już kosztował dwa miliardy, a niektórzy już wspominają o trzech? Będzie przednia zabawa, a potem się zobaczy, co z nim zrobić.. Na pewno nie będzie na nim targowiska i centrum handlowego Europy Środkowej i Wschodniej.. Co to – to nie! Będzie na pewno biurokracja sportowa, którą będziemy - czy nam się to podoba, czy nie - utrzymywać.. Tak jak wiele biurokracji w naszym zabiurokratyzowanym kraju.. Pani Hania rozgoniła kupców z Placu Defilad, ponieważ przeszkadzali Złotym Tarasom, a już miało być budowane muzeum sztuki współczesnej i na razie nic.. Nic się nie dzieje.. A jak tak chciałbym obejrzeć, co nowego w sferze sztuki współczesnej. Podczas Nocy Muzeów - na przykład - kiedy to władza funduje oglądającym sztukę” za darmo”, tak jak stawia muzea” za darmo” to znaczy za ciężkie miliony ukradzione podatnikom.. Centrum Kopernik nad Wisłą kosztowało nas coś około 500 000 złotych(!!!!) W dobie „kryzysu” rozrzutność nie dotyczy socjalnych rozrzutników.. ONI się mogą rozrzucać naszymi pieniędzmi. A w tym czasie policjanci, według „Dziennika Gazety Prawnej”, pobierają próbki DNA za pomocą specjalnych zestawów, które…. Przeterminowały się cztery lata temu(???) No i co z tego, że się przeterminowały? Sól do kąpieli, którą można kupić w sklepach, też ma datę ważności i jak ona minie, Sanepid ściga wszystkich, którzy taką solą do kąpieli handlują.. Ale jak sól leży 700 czy może i więcej lat w Wieliczce czy Bochni- to się nie przeterminowuje? Należałoby posłać Sanepid do kopalni soli i niech zaczyna robotę sprawdzania, czy nie leży tam sól przeterminowana. Byłby jedynie problem, jaką datę soli uznać w Wieliczce za graniczną, która można uznać za przeterminowaną.. Nie wiem, czy na soli spożywczej jest data przydatności do spożycia.. musi być! W każdym razie zdobyte dowody dla potrzeb sądu, mogą być uznane za nieważne wobec przeterminowanych zestawów, jakimi dysponuje policja.. Będzie głupiego robota.. Tak jak wiele głupich robót, w naszym marnotrawnym kraju.. Bo marnotrawstwo jest podstawą każdego socjalizmu biurokratycznego, także tego, w którym żyjemy.. I będziemy- niestety żyć - dopóki ten socjalizm nie zbankrutuje.. Bo ustroje upadają nie, dlatego, że są okrutne i złe - ale dlatego, że bankrutują.. Ale przed tym chciałbym zobaczyć, jak redaktor Tomasz Terlikowski nie odpuszcza temu skur….wi i jego poplecznikom - panu, już chyba towarzyszowi- Januszowi Palikotowi.. Niech mu naprawdę nie odpuści! Szczególnie jego polecznikom, których niektóre nazwiska wymieniłem na początku felietonu… „Omnia rerum principia sunt parva”, co się tłumaczy z łaciny- Początki rzeczy wielkich są skromne.. No i skromnie zaczyna pan redaktor Tomasz Terlikowski.. WJR

Operacja „Zabezpieczanie” rozpoczęta Zarządzanie kryzysami wymaga okresowej wymiany partii, rządzącej w imieniu sprawujących władzę sił postsowieckich. Oznacza to, iż trzeba, gdy zbliża się kryzys, stworzyć nową partię, często poprzez rozłam. Rządząca ekipa odejdzie, jako winna „błędów i wypaczeń”, a miejsce jej zajmie „nowa”, w większości składająca się z polityków już sprawdzonych przez bezpiekę. Mieszkańcy Priwislanskiego Kraju rodzą się codziennie na nowo, więc trudno by pamiętali, co działo się kilka dni temu lub co sami mówili czy jak głosowali. To sprawia, że zawsze mają dobre samopoczucie. Genetyczna amnezja, zwłaszcza produktów sytemu ogłupiania i dezinformacji, to niewątpliwy plus z punktu widzenia różnych ośrodków rozgrywających. Wymiana ekipy na tę dobrą, która zbuduje drogi zniszczone przez PiS (dawniej wyzbiera stonkę zrzucaną przez USA) powoduje jednak nieuniknioną czasową destabilizację system, a więc i kontroli, czyli wymaga przygotowania zabezpieczeń, by zminimalizować potencjalne zagrożenie. Zamieszanie wzmaga też walka między różnymi ośrodkami władzy. W miarę, bowiem pokazywania się dna koryta, walka klasowa między oficerami bezpieki i agenturami zaostrza się. Chodzi, zatem o to, by w próżnię powstającą w wyniku czasowego zamieszania, nie dostały się elementy antysystemowe lub dla niego niebezpieczne oraz by skołatani ludzie nie trafili przypadkowo w złe towarzystwo, z którego będzie ich trudno wyzwolić. Innymi słowy by nieopatrznie nie ułatwić wzmocnienia bazy przeciwników Ubekistanu. Dlatego należy zawczasu stworzyć ofertę dla potencjalnych zagubionych by nie męczyli się myśleniem i przyjęli gotowe rozwiązania, najlepiej prosto z Moskwy.

W wypadku mediów takim niebezpiecznym elementem jest „Gazeta Polska”. Niestety skutkiem ubocznym operacji smoleńskiej, zresztą udanej tylko częściowo (z charakterystycznej dla siebie złośliwości drugi szkodnik nie chciał wejść do samolotu i nie można było go tam załadować siłą), było wzmocnienie oszołomów. Nie można dopuścić by ten trend się utrzymał. Dlatego przygotowano dwie propozycje dla potencjalnych nowych czytelników GP: „Uważam Rze” i „Nowy Ekran”. Obie propozycje adresowane są do innego odbiorcy i mają kontrolować i skanalizować bardzo różne grupy społeczne. Oczywiście tak sytuacja wygląda z poziomu rozgrywającego. Pionkom może się wydawać, że odgrywają ogromnie ważną rolę bądź, iż walczą o zachowanie etatu i po zużyciu się, gdy będą już niepotrzebni, nikt się ich nie pozbędzie. Są przecież tacy mądrzy i ważni dla ludzkości. Przy okazji popromują Czarzastego, to może i miejsce w mediach publicznych się znajdzie. „Uważam Rze” przeznaczone jest dla tzw. umiarkowanych, których można podzielić na dwa typy. Pierwsi doskonale wiedzą, jaka jest sytuacja, ale boją się do tego przyznać i wyciągnąć wnioski konsekwentnie do końca, gdyż to wymagałoby działania, które naraża na niebezpieczeństwo. Wygodniej jest się oszukiwać. Czyli działa tu tchórzostwo. Zyskem jest bezpieczeństwo i wysoka samoocena: jestem w opozycji, a nie jak jakieś lemingi i nie stracę pracy jak jakieś oszołomy. Nie chcą też uchodzić za oszołomów, czyli krytyka systemu sprowadza się do jego „wypaczeń”. Dzięki czemu nadal mogą być akceptowani bez szkody dla portfela. Drudzy wiedzą już, że nie wolno kochać Słoneczka Peru, że Kondonek jest be, ale jeszcze nie zrozumieli, w kim należy się zadurzyć by nie złamać sobie kariery. Z powodu walki ubeckich klanów ubekistański pluralizm miesza im w głowach; a to Komoruskim wymachuje Wybiórcza, to znów Gówinem szermuje Schetynescu, kogo wybrać – strach decydować. Mogą, więc w tym zamieszaniu trafić w nieodpowiednie towarzystwo zanim scena się wyklaruje.„Rze” jest dla nich doskonałą ofertą. Z góry wiadomo, jaki będzie ostateczne rozwiązanie. Gdy minie zawierucha i bezhołowie ubeckiego pluralizmu, redakcja dokona prawidłowego wyboru. „Nowy Ekran” jest natomiast ofertą dla radykałów. Nie podoba się „Uważam Rze” – to proszę „Nowy Ekran” byle nie GP. Jeszcze raz okazało się, że największym atutem bezpieki nie jest kasa czy kobiety jak tradycyjnie myślą ignoranci, ale EGO. Dla zadowolenia własnego EGO wielu ludzi zrobi więcej niż dla jakiejkolwiek kasy. Znaleziono, więc człowieka ambitnego, który chce szybko czegoś dokonać i zainwestowano. Oczywiście szef Nowego Ekranu, jak zapewnia, robi tylko to, co sam uważa za stosowne, bez jakichkolwiek nacisków. I ma rację: pisze, co myśli, tylko, co myśli. Ano to, co mu się podszeptuje. Stąd zamiast Kaczyńskiego pojawia się PJN, zwalczana jest niezależna, promowany wyciągnięty z naftaliny gen. Wilecki. Rzecz charakterystyczna, gdy zbliżały się wybory zawsze pojawiali się radykałowie. Ostatnim razem to byli strasznie antykomunistyczni Kingowie, którzy jak się później okazała kasę na zainwestowanie w GP otrzymali od znanego przeciwnika Uzbekistanu ze Związkiem Sowieckim na czele - Krauzego. Nowy Ekran dostał środki od osób z kręgu WSI/SOWA. Zgada się - Zgadza. Schemat ten sam, bo inny być nie może. Zawsze chodzi o przejęcie i kontrolowanie środowiska niebezpiecznego i odcięcie go od napływu nowych zwolenników, ograniczenie do już zdobytego terenu, a następnie spychanie na margines.

Tomasz Parol vel Łażący Łazarz – wpis kompletny Trzeba mieć tupet Jedną z podstaw życia zbiorowego jest zasada jawności. Każdy, kto decyduje się działać w przestrzeni publicznej powinien przedstawić się z nazwiska i przeszłych zasług. Jeśli tego nie zrobi ryzykuje, że dokona tego ktoś inny. Próżno by szukać danych osób stojących za inicjatywą Nowy Ekran w zakładkach tej platformy blogerskiej. Zapewne tylko przez niedopatrzenie nie dowiemy się jak się nazywa redaktor naczelny. Zadałem sobie trud, by rozchylić zasłony tajemnicy, w kolejnych odcinkach podałem informacje dotyczące tajemniczej spółki zoo będącej wydawcą NE i przeniesienia udziałów w tej spółce przez dwóch dotychczasowych właścicieli, Tadeusza Oparę i Jerzego Klasickiego na 88-letnią starszą panią. Ujawniłem nazwisko Ryszarda Opary, tajemniczego biznesmena z Australii, giełdowego kondotiera o majątku niewiadomego pochodzenia finansującego przedsięwzięcie, dwa miesiące przed tym, nim dane je było poznać uczestnikom NE. Wreszcie podałem do publicznej wiadomości nazwisko redaktora naczelnego NE, Tomasza Parola, występującego pod pseudonimem Łażący Łazarz. Obecnie dowiaduję się, że inicjatorzy NE postanowili zdywersyfikować i rozszerzyć swoją ofertę, prezentując nową inicjatywę polityczną. W wielkim skrócie polegać ma ona na zachęceniu dotychczasowych wyborców PO by głosowali na jakąs bliżej niesprecyzowaną listę, której reprezentanci zawrą następne koalicję z PiS, umożliwiając w ten sposób PiSowi zdobycie większości parlamentarnej i utworzenie rządu. Jeszcze raz – wyborcy PO mają dać PiSowi bezpieczną koalicję parlamentarną eliminującą PO z dalszego rządzenia. Ja nie potrafię tego zamysłu wytłumaczyć w kategoriach racjonalnych, pozostawiając to licznym w S24 analitykom politycznym. Ryszard Opara był w swoim czasie bohaterem reportaży w prasie biznesowej, mnie brakuje narzędzi, by wdrążyć się w niejasności jego życiorysu, zasygnalizowane już wcześniej przeze mnie – pochodzenie majątku, karierę w Ludowym Wojsku Polskim, kulisy licznych wyjazdów zagranicznych za czasów PRL, a także wygrzebane przez innych blogierów związki z niektórymi postaciami z cienia polskiego życia politycznego. To, co skrywane więcej jednak mówi o bohaterze, niż to, co jawne. Tomasz Parol ciągle jednak pozostaje w ukryciu, nazwisko redaktora naczelnego NE ciągle jest oficjalnie nieznane, choć dla średnio rozgarniętego użytkownika googli łatwo dostępne. Kim więc jest ten mieszkający w podwarszawskim Nadarzynie rozwiedziony czterdziestodwulatek, jedno dziecko (syn) obdarzany przez (byłych) przyjaciół pieszczotliwym przydomkiem „Grubas”? Część informacji daje nam prezentacja tego niedoszłego biznesmena na Goldenline. Prezentacja, jakich setki przechodzą przez ręce szefa działu personalnego, napisana gładkim językiem korporacyjnym. Pisania cv uczą na kursach, podobnie jak:

Szkolenia z negocjacji, sztuki prezentacji oraz zarządzania projektami w Grupie TP, spedycja międzynarodowa, prawo transportowe, INCOTERMS, prawo i obsługa celna, sztuka rozwiązywania sporów, ocena pracownika, zarządzanie kosztami, negocjacje handlowe, kodeks spółek handlowych, Krajowy Rejestr Sądowy, sztuka kreatywnego myślenia, budowanie zespołów, audytor ISO 9000, negocjacje zakupów, negocjacje i mediacje gospodarcze, windykacja należności, prawo czekowe i wekslowe w praktyce, zarządzanie środkami transportu, czas pracy kierowców, wystąpienia publiczne, fundusze strukturalne, ubezpieczenia transportowe, organizacje pożytku publicznego i wolontariat, tworzenie baz danych i inne. Absolwent prawa pracy na Uniwersytecie Łódzkim, jeszcze w trakcie studiów zaczepił się w Głównym Urzędzie Nadzoru Budowlanego, a następnie pracował w kilku firmach transportowych.Pokonywał mozolnie szczebelki kariery, ale niezadowlony z tempa awansów któregoś dnia postanowił pójść na skróty. Zastosował metodę „na pułkownika Kuklińskiego”, opisaną przez genialnych satyryków radzieckich Ilję Ilfa i Jewgienija Pietrowa w powieści „Złote cielę”, jako metoda „na lejtnanta Szmidta”. Ten nasz współczesny Ostap Bender (ten od „rzetelnie sprawdzonych sposobów pozyskiwania pieniędzy od obywateli„) zakłada wspólnie z niejakim Dariuszem Balcerzakiem organizację pod imponującym szyldem Centrum Obrony Interesów Narodu Polskiego im. Ryszarda Kuklinskiego.W jakim celu? Jak pisał działacz polonijny Andrzej M Salski:

Jak zwykle w tego typu informacjach o powstaniu w Polsce jakies nowej organizacji, byl w niej apel do Polonii o przesylanie pieniedzy na szczytna dzialalnosc w nim wymieniona. Pech chciał, że Centrum nie uzyskało zgody na używanie nazwiska pułkownika do firmowania swej działalności. Co prawda Bartłomiej Tomasz Parol (wówczas jeszcze dwojga imion, taka dziwna panowała wtedy moda) próbował dać odpór w wywiadach dla prawicowych publikacji:

Tymczasem Centrum im. Ryszarda Kuklińskiego tworzą ludzie bardzo znani, ale w swoich środowiskach lokalnych. O zgodę na przyjęcie imienia patrona poprosiliśmy natomiast jednego ze znanych nam pełnomocników rodziny Pana Pułkownika. Do Centrum należą nauczyciele, dziennikarze lokalnych rozgłośni radiowych, prawnicy, działacze samorządowi i z większych lub mniejszych organizacji pozarządowych. Drodzy czytelnicy, czy zauważyliście pewną prawidłowość? Ależ tak, żadnych nazwisk. Nie wiadomo, kim był tajemniczy pełnomocnik, ani kim byli ci bardzo znani w swoich środowiskach uczestnicy przedsięwzięcia. Przedsięwziecie zresztą zeszło chyba w cichości ze świata, bo więcej nie dało się o nim usłyszeć. Jakie były wymierne rezultaty zbiórki wśród Polonii też nie wiadomo. Na pamiątkę zostało jedynie zawieszone w powietrzu pytanie jednego z (byłych) przyjaciół TP:

Tomasz Wśród pojęć fundamentalnych mieści się także pojęcie „UCZCIWOŚĆ”. Ty wiesz, o czym mowa. Czekam na zwrot już 5 lat. Chyba zdołałeś uzbierać? -)))

Być może Bartłomiej (ciągle jeszcze) Tomasz Parol nie miał głowy do regulowania starych długów (prośba o zwrot powtarza się jeszcze kilkakrotnie w innych okolicznościach), bo wpadł w poważne tarapaty. Nie znajdziecie o tym epizodzie jego życia nawet najmniejszej wzmianki w opływowej prezentacji na Goldenline. Nie wiadomo, o co dokładnie poszło w zatargu z międzynarodową firmą spedycyjną Vos Logistics, mamy jedynie relację jednej strony, to jest samego Tomasza Parola, zamieszczoną w kilkunastu miejscach blogosfery. Nie jestem w stanie rozsupłać wszystkich wątków tej historii, nie wiem, kto miał rację. Kto chce może sobie wyrobić połowiczną opinię na podstawie powieści Tomasza Parola opartej na wątkach afery. Z grubsza – Tomasz Parol, ówcześnie prawnik Vos Logistics założył spółkę komandytową Inter Car Parol mającą umożliwić firmie-matce ominięcie zobowiązań podatkowych. Następnie został przez Vos pozbawiony prawa własności do Inter Car i, jak się zdaje bezskutecznie, sądził się ze swoim byłym pracodawcą, odwołując się od niekorzystnych dla siebie wyroków sądowych aż do Strasburga. Jeśli ktoś znający się na rzeczy potrafi sporządzić sensowny i uczciwy referat na ten temat byłbym bardzo wdzięczny. I znów mamy do czynienia, z czym dobrze znajomym czytelnikom publicystyki Tomasza Parola. Oto jak prezentuje swoje wpisy blogowe:

Także i tu jest samotny bohater, walczący o sprawiedliwość, z resztą nie tylko dla siebie, przeciwko rzeszy niebezpiecznych czarnych charakterów. Megalomania, mitomania, grafomania. I cierpiętnictwo. W gwarze kryminologicznej nazywa się to modus operandi. Nie zmienia się wypróbowanych sposobów postępowania, jeśli przynoszą one oczekiwane korzyści. Odstawiony na boczny tor, bez możliwości kontynuacji świetnie zapowiadającej się kariery został Tomasz Parol prawnikiem antykorporacyjnym, blogierem S24 i zgorzkniałym pieniaczem. Utrzymywał się na posadzie w Fundacji Aktywizacji Zawodowej „TRUCKER”. Usiłował stworzyć portal dla bezrobotnych hey-ho.pl. Informacja ciągle jeszcze wisi na Goldenline, ale portal dawno już nie okazuje znaków życia, (jeśli kiedykolwiek). Pewnie chodziło o twórcze zastosowanie sprawdzonej maksymy Ostapa Bendera. To się nazywa „dotacje UE” i da się z tego przyzwoicie żyć. NIe żebym miał coś przeciwko cichym i skromnym ludziom wykonującym wielką pracę w organizacjach pozarządowych i zajmującym się pomaganiem ludziom wykluczonym. Tyle, źe Tomasz Parol do cichych i skromnych nie należy. Inni blogerzy przyjrzeli się bliżej składowi personalnemu NE i wychwycili nadreprezentację byłych wojskowych i zużytych polityków. Wyciągają z tego wnioski o sterowaniu akcją NE przez siły pozostające w ukryciu. Tak daleko bym się nie posuwał. Jest dostatek sfrustrowanych generałów w stanie spoczynku i polityków niezapraszanych już do porannych programów tv, jakże chętnych do uczestniczenia w jakimkolwiek przedsięwzięciu na krótko przywracających ich w główny (niech będzie) nurt życia politycznego, nawet, jeśli jest to tylko Fundacja Aktywizacji Zawodowej Byłych Generałów i Polityków „NOWY EKRAN”, a namiastką prawdziwej telewizji jest NEtv i wrzutki na Youtube. I nagle zdaje mi się, że Jarosław Kaczyński mógł mieć rację. Polską chce rządzić układ niejasnych powiązań i tajemniczych postaci, z patriotycznym frazesem i prawicową obelgą na ustach. Wątpliwości, niejasności i pytania z moich poprzednich wpisów pozostają. A zaczęło się od mojego zadziwienia nad faktem przekazania udziałów w spółce Ok-ko przez dwóch wytrawnych biznesmenów Tadeusza Oparę i Jerzego Klasickiego na rzecz bezbronnej 88-letniej starszej pani. W jakim celu tego dokonali? Kto w tę działalność jest zamieszany i dlaczego wszyscy są anonimowi? Na te i inne pytania musisz sobie czytelniku odpowiedzieć, na podstawie przekazanej wiedzy, sam. Ja zakończyłem swoją misję.

Starosta Melsztyński salon24.pl

Atak anonima z NE na blog monitorpolski Wybaczcie możliwe opóźnienia w moderowaniu – jestem dzisiaj na „tajnej misji”… Tym razem muszę się odnieść do żałosnego ataku niejakiego „Demostenesa” na Nowym Ekranie.

Oczywiście, artykuł zawiera wiele nieścisłości i kłamstw. Jeśli przyjdzie do sprawy sądowej to wtedy je wyłuszczę. http://demostenes.nowyekran.pl/post/31323,poza-prawem-cz-iii

Przypuszczam, co potwierdziła w rozmowie osoba z NE, do której dzwoniłem, że ten „Demostenes”, jest znanym w Krakowie dziennikarzem, M.G. co do którego udało mi się uzyskać informację, że jest synem b. pułkownika SB. Ten sam M.G. jak ustaliliśmy z też przez niego atakowanym kolegą dziennikarzem, mógł wycinać z operacyjnych materiałów filmowych zdjęcia esbeków tzw. drugiego szeregu, (czyli szare eminencje). Ujawniła to osoba, która niepotrzebnie potem uwikłała się dyskredytację prof. Janusza Ciska na NE. A o samym Nowym Ekranie można się dowiedzieć wiele ciekawych rzeczy, jak m.in.:

http://wzzw.wordpress.com/2011/05/18/tomasz-parol-vel-lazacy-lazarz-wpis-kompletny/

http://niezalezna.pl/6622-operacja-%E2%80%9Ezabezpieczanie%E2%80%9D-rozpoczeta

To by wiele wyjaśniało. Monitorpolski's Blog

Kolejna afera PO umorzona Prokuratura Apelacyjna w Poznaniu umorzyła śledztwo wobec Ryszarda Sobiesiaka, jego syna Marka oraz byłych polityków PO Zbigniewa Chlebowskiego i Marcina Rosoła, zamieszanych w aferę wyciągową. Skandal z budową wyciągu przez Sobiesiaka ujawnił w styczniu 2010 r. portal Niezalezna.pl. Jak wynika z informacji „Rzeczpospolitej”, prokuratura oskarżyła sześć osób, które łamały prawo, aby mógł powstać wyciąg Sobiesiaka w Zieleńcu. Choć firma Sobiesiaka wycięła nielegalnie pół hektara państwowego latu, a następnie sfałszowała dokument poświadczający prawo do dysponowania tym gruntem i wyłudziła pozwolenie budowlane, zarzuty w tej sprawie usłyszeli jedynie leśnicy, samorządowcy i kilku biznesmenów. Po wielu miesiącach prokuratura zdecydowała o umorzeniu śledztwa ws. Sobiesiaka, Chlebowskiego i Rosoła. Według prokuratury nie ma uzasadnionych dowodów, że Sobiesiak, Chlebowski i Rosół nakłaniali urzędników do popełnienia przestępstwa. Szczegóły decyzji prokuratury i materiały, na których ją oparto są niejawne. Ponadto prokuratura zdecydowała, że nawet wyrąb lasu państwowego przez firmę Sobiesiaka, który miał miejsce w obrębie chronionego krajobrazu i odbył się bez pozwolenia, nie jest przestępstwem. Gdyby prokuratura uznała nielegalny wyrąb lasu państwowego, jako przestępstwo przeciw środowisku, byłoby ono ścigane z urzędu, jednak w związku z tym, że nielegalny wyrąb zaklasyfikowano, jako uszkodzenie rzeczy cudzej, o ściganie przestępstwa musiałaby się zwrócić Generalna Dyrekcja Lasów Państwowych. Okazuje się jednak, że... nie czuje się ona pokrzywdzona i nie ma zamiaru składać żadnych wniosków. Jak podaje „Rzeczpospolita”, w listopadzie przed sądem stanie wiceprezes firmy Sobiesiaka Józef K. oraz inwestor Kazimierz G., którzy są oskarżeni o skłamanie w starostwie powiatowym na temat prawa do dysponowania gruntem Lasów Państwowych. Odpowiedzialności uniknie jednak syn Sobiesiaka, którego podpis, jako drugiego członka zarządu widnieje obok podpisu Józefa K. na dokumencie poświadczającym nieprawdę. Odnosząc się do zgromadzonych przez CBA nagrań rozmów Sobiesiaka z politykami, przedstawiciel prokuratury tłumaczy, że trzeba je osadzać w kontekście, a nie oceniać ich „wyrywki”. Takim tłumaczeniem oburzony jest były szef CBA Mariusz Kamiński, który przyznaje, że wątpi, by materiały z podsłuchów wyodrębnionych z nagrań dotyczących afery hazardowej były w ogóle brane pod uwagę. Rzeczpospolita

Skandal. Święczkowski i Barski tracą mandaty Marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna podjął decyzję o wygaszeniu mandatów posłów-elektów Prawa i Sprawiedliwości: Dariusza Barskiego i Bogdana Święczkowskiego. Zarówno Święczkowski, jak i Barski uważają, że prokurator w stanie spoczynku nie pełni stanowiska prokuratora w rozumieniu ustawy o prokuraturze oraz konstytucji, bo nie korzysta z uprawnień prokuratorskich: nie może prowadzić śledztw, oskarżać przed sądem czy nadzorować prokuratorów niższego rzędu. W związku z tym ani Święczkowski, ani Barski nie zrzekli się swoich mandatów. Tymczasem - jak wynika z informacji TVN24 - Grzegorz Schetyna podjął decyzję o wygaśnięciu mandatów posłów PiS.

Bogdan Święczkowski i Dariusz Barski mają trzy dni na zaskarżenie decyzji Marszałka Sejmu do Sądu Najwyższego.

W środę u marszałka Sejmu złożono 800 podpisów w proteście przeciwko próbie pozbawienia mandatu poselskiego Barskiego. "Protestujemy przeciw bezprawnym działaniom Pana Marszałka, zmierzającym do pozbawienia mandatu poselskiego Dariusza Barskiego. W naszej ocenie jest to wykorzystywanie urzędu marszałkowskiego do walki politycznej. Jako wyborcy takimi działaniami czujemy się oszukani. Te działania niweczą wynik demokratycznych wyborów i nie mają nic wspólnego z państwem prawa" - napisano w liście do marszałka. Koordynator protestu, radny PiS z Pabianic Marian Koczur, powiedział, że osoby, które podpisały się pod protestem, są oburzone tym, że w sprawie Barskiego łamana jest demokracja i że Barskiemu uniemożliwia się sprawowanie mandatu posła. "To ośmieszanie narodu i demokracji" - ocenił. TVN24

EWA KOPACZ ANIOŁ ŚMIERCI Dr Mengele rychło zyskał wśród więźniów Auschwitz miano Anioła Śmierci. Czyny tego zwyrodniałego doktora medycyny są ogólnie znane. Propaganda hitlerowska wcale nie kryła się z ujawnianiem jego działalności, nazywając ją „pracą naukową dla dobra ludzkości”. Jakim mianem określić działalność Ewy Kopacz posłanki na Sejm RP – ministra zdrowia. Uzyskała miano „doktora śmierci”, nie tylko w społeczeństwie przerażonym jej działalnością publiczną w służbie zdrowia, ale również w środowisku lekarskim i wśród farmaceutów. Te opinie są mi znane z osobistych rozmów z lekarzami i farmaceutami. Te wszystkie opinie Kopacz ma głęboko i szeroko etc. skoro jest zaprzyjaźniona i popierana przez Tuska. Ten bezwzględny rusofilski premier trzymający się kurczowo władzy, dla którego priorytetem są słupki sondażowe, a nie dobro społeczeństwa uważa Kopacz za znakomitego ministra zdrowia, godnego awansu na marszałka Sejmu RP. Czyniąc Kopacz drugą osobą w państwie wystawia sobie premier świadectwo działania antypolskiego. Jego przyjaźń ze „Związkiem Radzieckim na czele” zaświadcza po raz następny, że jest „Naszym człowiekiem w Warszawie”, co z całą satysfakcją obwieszcza kremlowska gazieta.ru

„Nasz człowiek w Warszawie”; musi oczywiście mieć swoich rusofilów w kraju podporządkowanych bezwzględnej władzy tuskowej. Katyń 2010 w którym poległ znienawidzony przez sowietów i Tuska prezydent RP Lech Kaczyński, jest przemilczany, wyśmiewany i traktowany gorzej niż liczne Tuskowe afery, nie wyłączając skandali cmentarnych i zwykłych złodziejstw, tuskowych Rycha, Grzecha , czy Zbycha. Obrońców Krzyża Poległych przy pomocy HGW, Dominików Tarasów i innej pospolitej hołoty nazywa się oszołomami godzącymi w Państwo i jego prawny porządek. Na ludzi modlących się wysyła się plutony egzekucyjne policji i strażników, aby modlących się ludzi prała pałami gumowymi i truła śmiertelnym gazem pieprzowym. Nie tylko media mieszają biednym młodym Polakom we łbach, podsycane przez nieodpowiedzialnych hierarchów kościelnych z Dziwiszem, Pieronkiem, Życińskim i innymi Nyczami na czele, nazywając Krzyż Pański meblem. Wysyła się współczesnych „księży patriotów”, którzy w atmosferze roznegliżowanej pijanej grandy młodzieżowej pod przewodnictwem różnych zboczeńców omamianych przez HGW, „Głoś Rabina” i innej hałastry medialnej wysłuchują ze stoickim spokojem wołań – „masz penisa, pokaż” z innymi breweriami nie wyłączając oddawania moczu na krzyż. A oni – „księża patrioci”, jak współczesny „patriotyzm” nakazuje, spacerują z parszywi hipokrytycznymi uśmiechami przed krzyżem usiłując go usunąć, przy laniu modlących się ludzi pałami i wyzwiskami, których nie ośmielam się powtarzać. Który z hierarchów poświęcił Krzyż Chrystusowy na Krakowskim Przedmieściu? Ano nikt!!! Jedynie tuskowy episkopat warszawski usiłował usunąć modlącego się księdza Stanisława Małkowskiego pod szatańskimi rygorami ekskomuniki, czy innych łajdactw wymyślonych przez wierno poddane Tuskowi duchowieństwo kurii warszawskiej. Rosjanie ukradli dokumenty zmarłych i karty kredytowe Przewoźnika, kokpit samolotu. Kości zmarłych do dzisiaj wałęsają się na terenie zbrodni, zamienia się zwłoki, plombuje trumny, fałszuje sekcje zwłok jak np. Zbigniewa Wassermana, czy Przemysława Gosiewskiego. W dniu dramatu wybito szyby w samolocie i poprzecinana instalacje, za ujawnienie tych zdjęć TVP zlikwidowała „Misję specjalną” Anity Gargas, a dziennikarkę po prostu wyrzucono z pracy. Minister Spraw Zagranicznych Rosji oświadczył, że rozwalanie samolotu to był wybryk huligański, Miller powiedział, że te części potrzebne są do badań, a jeszcze inny palant ze strony polskiej oświadczył, że to jest nieprawda, że nic się nie wydarzyło z rozbijaniem szyb, cięcia wraku, czy przecinania instalacji, ze to wymysł Jarosława Kaczyńskiego. Czyli chamstwo na chamstwie, kłamstwo na kłamstwie, łajdactwem poganiane. Minister zdrowia Ewa Kopacz nie była obecna podczas sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej, pomimo złożonych o tym zapewnień w Sejmie RP. Macierewicz przywołał fragment rozmowy z rzecznikiem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, płk. Zbigniewem Rzepą zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”. Rzepa pytany, czy polscy prokuratorzy i patomorfolodzy uczestniczyli w sekcjach zwłok ofiar smoleńskiej katastrofy, odpowiedział, że nie - Okazuje się z wypowiedzi prokuratury wojskowej, że wbrew temu, o czym nas zapewniano przez ubiegły rok, nie było prokuratorów i nie było patomorfologów przy sekcji zwłok ofiar smoleńskich. To rzeczywiście jest samo w sobie szokujące, ale trzeba do tego jeszcze dodać, że przecież my wszyscy, na posiedzeniu Sejmu, byliśmy zapewniani przez minister Kopacz, która robiła to na polecenie Tuska, iż właśnie byli – prokuratorzy i zwłaszcza patomorfolodzy – powiedział Macierewicz. „Jeśli chcesz przeżyć w polskich szpitalach, to lepiej umrzyj” – powiedział mi jeden z pacjentów oddziału neurologicznego Szpitala im. Gabriela Narutowicza w Krakowie. Panie, zna pan piosenkę Pietrzaka – „Rzygać się chce” – powiedział mi jeden z lekarzy Dolnośląskiego Szpitala Specjalistycznego im. T. Marciniaka – Centrum Medycyny Ratunkowej, w odpowiedzi na moje pytanie dla „Kuriera” Chicago: „co może powiedzieć o osiągnięciach, lub niedoskonałościach Centrum Medycyny Ratunkowej wrocławskiego szpitala”. „Polskie szpitale z powodu zadłużenia są pozbawione podstawowych leków, nawet tych ratujących życie” – powiedział w wywiadzie dla tygodnika „Wprost” Bogdan Dziatkiewicz – dyrektor Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego w Białymstoku. „Nawet na planowane zabiegi w naszym szpitalu pacjenci czekają w długich kolejkach” – powiedział Andrzej Nowakowski, naczelny lekarz Szpitala Powiatowego w Inowrocławiu. „W budżecie państwa nie ma już pieniędzy na umarzanie długów placówek służby zdrowia, a zapewnienia Ewy Kopacz o sprawnie działającej służbie zdrowia są tak aroganckie, jak i bezczelnie kłamliwe”- powiedział lekarz Centrum Leczenia Bólu – proszący o zachowanie anonimowości, / nazwisko znane redakcji „Kuriera” Chicago /. Ta placówka Centrum Leczenia Bólu w mieście wojewódzkim została w połowie roku 2010 pozbawiona dotacji Narodowego Funduszu Zdrowia, w ten sposób pozostawiając cierpiących pacjentów bez pomocy lekarskiej w połowie leczenia.Niektóre szpitale przestały chorym wydawać posiłki, nierzadkie są wyłączenia energii elektrycznej, czy zaopatrzenia w wodę. Co tragicznego może się wydarzyć z braku energii elektrycznej w czasie zabiegu operacyjnego? – takie pytania dyrektorów szpitali do Ewy Kopacz pozostają bez odpowiedzi. Krakowskie przyszpitalne Centrum Diabetologiczne odmawia bezpłatnego leczenia chorym na cukrzycę. Wizyta u lekarza jest płatna 55 zł, natomiast na bezpłatną wizytę refundowaną przez NFZ czas oczekiwania wynosi około pół roku. Zachodzi retoryczne pytanie, co mają uczynić chorzy na cukrzycę bez pomocy lekarskiej, bez insuliny, czy leków przeciwcukrzycowych. Według własnego rozeznania wynikającego z rozmowy z lekarzem endokrynologiem, pacjent chory na cukrzycę, pozbawiony leczenia insuliną, na pewno nie długo umrze. A czy to będzie śmierć spowodowana hiperglikemią / przecukrzeniem /,czy też śpiączką cukrzycową z braku leków, w tym insuliny, będzie zapewne odnotowana w statystykach ministerstwa zdrowia jako śmierć naturalna spowodowana cukrzycą. Czas oczekiwania na wizytę u specjalisty wynosi około pół roku, a np. w przypadku choroby niedokrwiennej serca / choroba wieńcowa /, czy migotania przedsionków, okres oczekiwania na wizytę u kardiologa jest taki sam. Systematycznie pogarsza się jakość podstawowej opieki medycznej, nie istnieją już gabinety pogotowia ratunkowego w całym kraju, można liczyć jedynie na pomoc odpłatnej pomocy ratunkowej firmy Falck, ale tylko przy zakupie rocznego abonamentu – niewyobrażalnie drogiego. Nie istnieje w kraju doraźna pomoc medyczna, nawet odpłatna, bez abonamentu. Marnotrawione są pieniądze publiczne, postępuje degradacja szpitali. Najbardziej dramatyczna sytuacja panuje na Dolnym Śląsku, gdzie większość placówek znalazła się na krawędzi bankructwa. W wielu przychodniach specjalistycznych w kraju najbliższy wolny termin jest w roku 2012. Początek maja to czas, w którym placówki opieki zdrowotnej powinny mieć jeszcze sporo pieniędzy. Nic podobnego, np. szanse dostania się do chirurga naczyniowego w roku 2011 nie istnieją. Ratująca życia diagnostyka rezonansem magnetycznym jest możliwa w roku 2012. To samo dotyczy pomocy onkologicznej w całym kraju. Zbliżamy się do granicy całkowitej zapaści, w niektórych regionach kraju już przekroczonej. Za to odbędzie się ogromnym kosztem Euro 2012 m. in. na stadionie im. Stepana Bandery we Lwowie ukraińsko – hitlerowskiego atamana – założyciela „SS Galizien” do spóły z wrogami Polski ukraińskimi bandziorami spod znaku UPA – OUN wznoszącymi na lwowskich ulicach hasła: „śmierć Lachom”. Na szczęście Zakład Ubezpieczeń Społecznych refunduje obrządki pogrzebowe. Aleksander Szumański

Koniec miłości, czas na strach Donald Tusk, w miarę jak budował monopol swego ugrupowania, zaczął świadomie sięgać po socjotechniki analogiczne do używanych przez poprzednią monopartię – pisze publicysta "Rz". Rzecznik Centralnego Biura Antykorupcyjnego zapowiedział, że służba ta "przyjrzy się" poszkodowanym przez klęskę żywiołową plantatorom z podradomskiego "zagłębia paprykowego", czy aby nie wyłudzili odszkodowań, zawyżając areał zniszczonych upraw. Zapowiedź była więcej niż niekonkretna, niejasna, ale obiegła wszystkie media i dotarła, gdzie dotrzeć miała. "Paprykarze" dostali jasny sygnał: przez jednego takiego, co w telewizji pyskował premierowi i polazł na konwencję PiS, wszyscy będziecie mieć kłopoty. Potrzebne wam to było?

Minihelikopter w foliowych tunelach Jeśli nawet gdzieś na górze liczba zarejestrowanych wcześniej upraw nie zgodziła się ze zgłoszonymi do odszkodowania zniszczeniami, zweryfikowanie wniosków należy do stosownych urzędów znacznie niższej rangi niż jedna ze służb specjalnych państwa. Wyłudzanie nienależnych świadczeń czy odszkodowań, proceder naganny, choć niestety powszechny, jest zresztą czymś innym niż korupcja, do której tropienia stworzono CBA. Zajmowanie się liczeniem zniszczonych tuneli i porównywanie ich z wypełnionymi wnioskami nie mieści się w kompetencjach Biura, nie pasuje też do tego technika operacyjna, którą się ono posługuje – trudno sobie wyobrazić, co by miał ujawnić sławny podsłuchująco-podpatrujący minihelikopter puszczony pomiędzy foliowe tunele. Słowem, merytorycznie zapowiedź ta jest podobnym skandalem jak sławne wkroczenie ABW do moderatora internetowej strony antykomor.pl, kiedy to najważniejsza ze służb specjalnych powołana do zwalczania "poważnych zagrożeń dla konstytucyjnego porządku RP" uznała za takowe, na wniosek prowincjonalnej prokuratury, internetowe kpiny z władzy. Z całą pewnością żadne z tych posunięć nie było przypadkiem. Podobnie jak postawienie przez jedną z prokuratur absurdalnie poważnych zarzutów, zagrożonych rokiem więzienia, grupie kibiców, którzy rozwiesili na płocie napis: "Donald ma Tole". I podobnie jak wdrożenie przeciwko nim policyjnego śledztwa – bo zatrzymani zostali nie na meczu, ale już po całej sprawie w domach. Podobnie jak upubliczniona instrukcja komendanta wojewódzkiego policji wskazująca funkcjonariuszom, jako priorytet podczas "zabezpieczania imprez masowych" zatrzymywanie osób z antyrządowymi transparentami i jak pokazowe wyrzucenie pracownicy izby skarbowej za utrzymywanie kontaktów z partią opozycyjną.

Pochwały dla nadgorliwych Pytany – nader rzadko – o podobne zdarzenia premier zbywa wszystko frazesem o "nadgorliwości" swych podwładnych, a oddane mu media wydają się takim wyjaśnieniem całkowicie usatysfakcjonowane. Ale premier nie mówi prawdy. To nie są przypadki i nie jest to też "nadgorliwość". Gdyby zaangażowanie ABW w walkę z żartami z prezydenta czy inne podobne przypadki były skutkiem nadgorliwości, ktoś poniósłby konsekwencje i nikomu innemu nie powinno na tym zależeć bardziej niż samemu premierowi. Tymczasem wszystko wskazuje, że rzekomi "nadgorliwcy" wcale nie są karani, wręcz przeciwnie – chwaleni. Mamy tu do czynienia z zupełnie świadomie wprowadzaną nową "piarowską" strategią władzy – strategią izolowania opozycji od społeczeństwa za pomocą strachu. Na razie jest to strach wywoływany łagodnie. Gospodarza antyprezydenckiej strony internetowej potraktowano bardzo uprzejmie, niczego mu nie odbito, nawet nie ukarano – może, dlatego, że zachował się w sposób oczekiwany, to znaczy oznajmił, że nie chce mieć więcej kłopotów i kończy działalność. Chłopcu skazanemu z drakońską surowością za namazanie na ścianie szkoły obelgi pod adresem rządu w drugiej instancji wyrok ten złagodzono. Kibicom od "Toli" też w końcu odpuszczono. A i "paprykarzom" pewnie nic wielkiego CBA nie zrobi, chyba, że nie zrozumieją aluzji i nie uspokoją jakoś krewkiego sąsiada. Ale też – na razie nie trzeba więcej. Pomruk niezadowolenia i pogrożenie przez władzę palcem wystarczają.

Byle się nie narażać Na niedawnej konferencji zorganizowanej przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy pewien ksiądz opowiedział, jak próbował zebrać podpisy pod petycją o ustawienie w miejscowości pomnika Konstytucji 3 maja. Wszyscy parafianie byli, za, ale gdy przyszło do podpisów, nagle zaczęli odmawiać. Charakterystyczne były argumenty, jakimi się przy tym posługiwali: mam syna na studiach w Warszawie, mam córkę za granicą, bratanica pracuje w urzędzie gminy – ksiądz przecież rozumie, nie mogę ich narażać... Przez salę przeszedł podczas tej opowieści pomruk zrozumienia. Nikt nie był zdziwiony. Takie zdarzenia doskonale są znane każdemu, kto próbował w Polsce jakiejkolwiek działalności społecznej. Przykład jest może o tyle tylko jaskrawy, że poszło w końcu o upamiętnienie wydarzenia historycznego, które trudno uznać za jakoś szczególnie "antyplatformerskie". Gdyby księdzu przyszło do głowy stawiać pomnik ofiarom katastrofy smoleńskiej, natychmiastowe wytworzenie się wokół niego pustki byłoby oczywiste.

Zbiorowość zestrachana Uważamy się za naród odważny, ale ten stereotyp jest jak najdalszy od prawdy. W istocie Polacy wciąż pozostają zbiorowością ludzi ponadprzeciętnie zestrachanych, bojących się każdej władzy, nawet tak niskiej rangi jak prezes spółdzielni mieszkaniowej czy kółka rolniczego. To oczywiste dziedzictwo PRL. Pamiętam z lat 80. skecz Jacka Fedorowicza – wówczas akurat sympatyzującego z opluwanymi, nie opluwającymi, – w którym Kolega Kierownik opowiadał, jak "specialna komórka zabezpieczy emeritom i innej biedocie stracha", rozsiewając pogłoski, że tym, co nie pójdą na wybory, będzie się odbierać recepty. Kilka lat później, już w wolnej Polsce, na własne oczy obserwowałem, jak wiją się ze strachu (z dosłownie tymi samymi usprawiedliwieniami, które przytaczał cytowany przed chwilą ksiądz) ludzie proszeni o podpis pod społecznym projektem konstytucji. Jak dotąd jednak nikt w III RP do tego wstydliwego dziedzictwa PRL nie próbował się odwoływać. Przeciwnie, władza demonstrowała aż przesadną grzeczność wobec wszelkiego rodzaju protestów. Dopiero Donald Tusk, w miarę jak budował monopol swego ugrupowania, jako całkowicie mu podporządkowanej partii władzy, zaczął świadomie sięgać po socjotechniki analogiczne do używanych przez poprzednią monopartię. Pierwsze próby dokonane na "handlarzach dopalaczami" i "kibolach" okazały się udane i dowiodły, że dysponuje oddanymi mediami, zwłaszcza elektronicznymi, a więc z zasady oddziałującymi bezpośrednio na emocje, można się kusić również o otoczenie kordonem strachu i niechęci grup znacznie szerszych. Nawet całego "żelaznego elektoratu" opozycji. Tym bardziej, że przecież Tusk dysponuje całą niezbędną do tego peerelowską infrastrukturą, troskliwie przechowaną, a nawet rozwiniętą przez III RP. Każdy obywatel wie, że wobec urzędu nie ma i nigdy nie będzie miał racji. Każdy przedsiębiorca wie, że 47 kontroli może go, jeśli tylko zechce, błyskawicznie doprowadzić do bankructwa. A każdy pracownik sfery budżetowej, – że może wylecieć. Strach przed wsparciem jakiejś nieprawomyślnej inicjatywy, przed udostępnieniem sali albo nie daj Boże zaproszeniem "pisowskiego" pisarza do biblioteki publicznej, ostrożność, z jaką ludzie, nawet bardzo młodzi, deklarują swoje sympatie tylko na osobności, publicznie nakładając maskę "nie interesuję się polityką" – są, więc całkowicie racjonalne. I z każdą pokazówką, w rodzaju tej dokonywanej na "Staruchu", coraz bardziej.

Stare nawyki Władza – i szeroko rozumiana elita, która za nią stoi – doskonale to wie. "Oni" są nie tylko "starzy, gorzej wykształceni i z prowincji", obciachowi, niemodni, żałośni, ale na dodatek groźni. Masz jakąś tam pracę, wiążesz koniec z końcem, to się ciesz i od takich, co podskakują, trzymaj się z daleka, bo sprowadzą na ciebie kłopoty. Jak ten pyskaty "paprykarz" na sąsiadów. Stare wojskowe sposoby – albo sami zrobicie wyrodkowi "kocówę" i przywołacie go do porządku, albo cały pluton ma przerąbane aż do skutku – w latach 80 doskonale się sprawdziły, sprawiając, że mimo pogłębiającego się kryzysu sympatia do "Solidarności" i gotowość pomagania jej stale malała. W sytuacji, gdy polityka "miłości" się wyczerpała, grill robi się pusty, a ciepła woda coraz chłodniejsza, odwołanie się przez władzę do wciąż tkwiących w pamięci społeczeństwa nawyków wręcz się narzuca. Pytanie tylko, jak daleko Tusk jest gotów się na tej drodze posunąć. RAZ

Czy Fundusz Ubezpieczeń Społecznych zostanie bankrutem?

1. Ukazała się kolejna pięcioletnia prognoza finansowa Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) sporządzana corocznie przez ZUS i w mediach rozpętała się burza, z sugestiami, że fundusz ten może zbankrutować. Sporządzanie takiej prognozy jest obowiązkiem ustawowym ZUS-u i nigdy do tej pory nie powodowało takiego zainteresowania mediów, choć już od kilku lat deficyt FUS-u z roku na rok jest coraz większy. Ta ostatnia pokazuje, że przy wzroście gospodarczym na poziomie około 3,5% PKB ( taki poziom wzrostu jest najbardziej prawdopodobny w najbliższych latach), coroczny deficyt FUS, wzrośnie z 65 mld zł w roku 2013 do 88 mld zł w roku 2017 i to bez uwzględniania kwot refundowanych składek przekazywanych przez ZUS do OFE ( w roku 2012 ta refundacja to kwota ponad 9 mld zł)

2. Natychmiast dyżurni ekonomiści (głównie ci prorządowi) we wszystkich telewizjach informacyjnych, przedstawili recepty na ratowanie systemu ubezpieczeń społecznych i poprawienie jego sytuacji finansowej. Te recepty to głównie zrównanie i podwyższenie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn (do 67 lat, a więc kobiet o 7 lat, mężczyzn o 2 lata), a także likwidacja ubezpieczeń uprzywilejowanych (górniczych, mundurowych, sędziów, prokuratorów i rolniczych) i to najlepiej natychmiast, czyli od nowego roku budżetowego.

3. Szkoda, że ci ekonomiści nie byli tak aktywni, kiedy 12 lat temu dokonywano reformy ubezpieczeń społecznych w Polsce i zaproponowano powstanie systemu kapitałowego obok systemu budżetowego. System ZUS-owski to przecież system repartycyjny, w którym obecnie pracujący i płacący składki, finansują emerytury swoich rodziców i dziadków i już w latach 90-tych (a więc przed reformą), bieżące składki emerytalne nie pokrywały w pełni wypłacanych przez ZUS emerytur i rent. Utworzenie wtedy systemu kapitałowego, do którego ZUS miał wpłacać część dotychczasowych składek emerytalnych po to, aby Otwarte Fundusze Emerytalne je inwestowały w papiery wartościowe (głównie obligacje skarbowe) i w ten sposób je pomnażały oznaczał, że państwo musiało wypełnić dziurę w FUS po składach przekazywanych do OFE, pożyczonymi pieniędzmi. W praktyce utworzenie systemu kapitałowego obok budżetowego oznaczało, że państwo pożyczało pieniądze na rynku, a następnie OFE je inwestowały ( potrącając zresztą 10% wpłacanych składek, jako opłaty za zarządzanie). To tak jakby wziąć kredyt w banku i inwestować pożyczone pieniądze na giełdzie z nadzieją, że zyski z tych inwestycji i to na stałe będą przekraczały i to wyraźnie odsetki od tego kredytu. Teraz ekonomiści szacują, że OFE spowodowały powiększenie naszego długu publicznego do tej pory przynajmniej o 260 mld zł i powiększają go corocznie nawet po zmniejszeniu składki przekazywanej do OFE przynajmniej o kolejne 20 mld zł rocznie ( obecne aktywa OFE to około 230 mld zł).

4. Należy także żałować, że wspomniani ekonomiści nawet się nie zająkną o ogromnym upuszczeniu krwi z naszego rynku pracy, w postaci masowej emigracji Polaków do innych krajów UE (głównie Irlandii i W. Brytanii) od 2004 roku. Ta emigracja uszczupliła nasze zasoby pracy według różnych szacunków o 1-2 mln głównie młodych ludzi, których składki nie zasilają polskiego systemu ubezpieczeń społecznych tylko systemy brytyjskie czy irlandzkie, a przecież rodzice czy dziadkowie tych ludzi pobierają emerytury z naszego systemu ubezpieczeniowego.

5. Skoro eksperci w Polsce nie dostrzegli w odpowiednim czasie dwóch tak poważnych wyłomów w naszym systemie ubezpieczeń społecznych, to ich obecne recepty, należy przyjmować, co najmniej z dużą rezerwą. Ponadto w świetle prognozy finansowej ZUS-u pokazującej, że w nadchodzących latach sytuacja pomiędzy składkami ubezpieczeniowymi, a wypłatami emerytur będzie się pogarszać i w 2017 roku będą stanowiły one zaledwie 56% wypłat ( w 2013 roku 63%), wręcz „zbrodnią” jest rozbieranie przez obecną koalicję Funduszu Rezerwy Demograficznej, który był utworzony w 1999 roku, aby amortyzować trudną sytuację ubezpieczeń emerytalnych od roku 2020. Wykorzystanie z tego funduszu już w latach 2010-2012 aż 10 mld zł, w sytuacji kiedy relacja pracujących do pobierających świadczenia kształtuje się jak 2:1, a w roku 2020 będzie się kształtowała jak 1,5:1 można w tej sytuacji uznać za skrajną nieodpowiedzialność ekipy Tuska

6. Sytuacja naszego systemu ubezpieczeń społecznych jest rzeczywiście coraz bardziej poważna ale panaceum na to szczególnie w długim okresie jest poprawa demografii (musi się w Polsce po prostu rodzić znacznie więcej dzieci)i muszą powstawać nowe miejsca pracy aby coraz więcej osób w wieku zdolności do pracy, tę pracę mogło podjąć. Potrzebna jest także całościowa rozmowa na temat wieku emerytalnego, emerytur uprzywilejowanych, ale także dalszego istnienia OFE, które w obecnym kształcie są tylko złudzeniem zapewnienia świadczeń emerytalnych za 10 -20 lat, zwłaszcza, że w tym systemie jest już ponad 15 mln Polaków. Zbigniew Kuźmiuk

Grecki dług zmniejszony o 100 mld euro Przywódcy eurolandu porozumieli się z sektorem bankowym w sprawie redukcji długu Grecji z 50 proc. stratami dla posiadaczy greckich obligacji - poinformował przewodniczący Herman Van Rompuy. Grecki dług zmniejszy się o 100 mld euro, z obecnych 350 mld euro. Po prawie 10 godzinach negocjacji, przywódcy państw strefy euro zakończyli szczyt przed godz. 4 rano. Wcześniej uzgodnili „zwielokrotnienie” do około biliona euro mocy pożyczkowych Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF) oraz dokapitalizowanie kluczowych unijnych banków o ok. 106,4 mld euro. - W negocjacjach z bankami przedstawiliśmy naszą ofertę bez obaw i to była nasza ostatnia oferta. Teraz udział prywatnego sektora będzie większy i znacznie szerszy - podsumowała wyniki szczytu kanclerz Niemiec Angela Merkel. Prezydent Francji Nicolas Sarkozy potwierdził, że w wyniku porozumienia grecki dług zmaleje o około 100 mld euro, dzięki pogodzeniu się banków ze stratami w wysokości 50 proc. greckich obligacji. - Chcemy doprowadzić Grecję na taką ścieżkę, by do 2020 r. obniżyła swój dług publiczny do 120 proc. PKB z obecnych 162 proc. - powiedział przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy na konferencji prasowej po szczycie. Szef Komisji Europejskiej Jose Barroso przestrzegł, że walka z kryzysem strefy euro będzie trwała, a postanowienia szczytu będą dopracowywane. Do końca roku ma być zakończona rewizja drugiego pakietu pomocowego dla Grecji uzgodnionego w lipcu. Restrukturyzacja greckiego długu była ostatnim trudnym punktem obrad przywódców eurolandu. W ostatniej fazie negocjacje toczyły się już nie tylko między przywódcami, ale między strefą euro i przedstawicielami sektora bankowego, a dokładnie Charlesem Dallarą, dyrektorem zrzeszającego banki Instytutu Finansów Międzynarodowych (IIF). By osiągnąć porozumienie, w negocjacje z bankami osobiście włączyli się Merkel, Sarkozy, a także dyrektor generalna Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) Christine Lagarde. Na tak duże, bo 50-procentowe straty dla inwestorów naciskały Niemcy, największa gospodarka w eurolandzie. Merkel już w ubiegłą środę w Bundestagu zapowiadała, że chce, by grecki dług został zredukowany do 120 proc. PKB w 2020 r. O potrzebie minimum 50 proc. strat sektora prywatnego mówił też raport o spłacalności greckiego długu, jaki przygotowali eksperci Europejskiego Banku Centralnego, MFW i Komisji Europejskiej. PAP

TYM PAŃSTWU DZIĘKUJEMY CZYLI GRECJA (NIE)UPADNIE Grecja nie zbankrutuje – zapewniał nie dawno Premier Jeorios Papndreu:

http://www.money.pl/gospodarka/unia-europejska/wiadomosci/artykul/grecja;ma;projekt;budzetu;ciecia;sa;drakonskie,71,0,742215.html

On jest akurat usprawiedliwiony. Bo co miał powiedzieć, że zbankrutuje??? Ale to samo mówił Prezes EBC Jean-Claude Trichet na konferencji prasowej po posiedzeniu Rady Banku w Lizbonie w maju 2011. Stwierdził, że nie bierze pod uwagę niewypłacalności Grecji i że EBC wysoko ocenia grecki plan naprawy gospodarki. „Nie rozmawialiśmy w ogóle o czymś takim jak procedury niewypłacalności. Wręcz przeciwnie, mocno stoimy na stanowisku, że Grecja nie może zbankrutować.”:

http://www.tvn24.pl/1,1655146,druk.html

Podobne stwierdzenie wygłosił Joaquin Almunia, przedstawiciel Komisji Europejskiej odpowiedzialny za finanse UE. „W strefie euro nie ma czegoś takiego jak bankructwo”!:

http://www.pb.pl/a/2010/01/29/Almunia_Grecja_nie_zbankrutuje

„Grecja nie zbankrutuje i nie wyjdzie ze strefy euro” – twierdził Przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy:

http://www.wprost.pl/ar/250940/Grecja-potrzebuje-czasu-jak-kiedys-Belgia/

Politycy politykami, ale Agencja Fitch też ogłosiła, że Grecja nie zbankrutuje:

http://pl.forexpros.com/fundamental/analizy/fitch%253A-grecja-nie-zbankrutuje-3282

I Saxo Bank takoż:

http://www.pb.pl/a/2011/05/31/Saxo_Bank_Grecja_nie_zbankrutuje?readcomment=1

Grecja zbankrutowała. Więc trzeba ratować banki. „Politycy muszą zebrać się razem i w końcu rozprawić się z tym, co nieuniknione, czyli z bankructwem Grecji i dokapitalizowaniem kilku banków” – stwierdził Peter Thorne, analityk z londyńskiego Helvea Ltd. „Należy zapewnić finansową stabilność banków oraz zabezpieczyć je tak, że ludzie będą mogli wypłacać pieniądze przez ponad 24 godziny”

http://forsal.pl/artykuly/546801,europejski_kryzys_bankowy_wisi_na_wlosku_sytuacja_jest_tak_powazna_jak_po_bankructwie_lehman_brothers.html

To ile politycy musieliby nadrukować, żeby ludzie mogli wypłacać pieniądze z banków przez 24 godziny? Przecież banki, dzięki swojej długowzrocznej polityce opartej na teorii Keynesa mają tak gdzieś 5% płynności. A niektóre nawet mniej! Wczoraj ustalono, że grecki dług „zmniejszy się” o 100 mld euro, z obecnych 350 mld, dzięki zgodzie banków na poniesienie strat w wysokości 50% wartości greckich obligacji. Cytowany wyżej Herman Van Rompuy powiedział, że „chodzi o doprowadzenie Grecji na taką ścieżkę, by do 2020 roku obniżyła swój dług publiczny do 120% PKB z obecnych 162%!!! To dopiero będzie sukces. Zadłużenie w wysokości 120% PKB! I co się wówczas stanie? Aż trudno uwierzyć, ale Premier Grecji powiedział, że „jego kraj może wrócić na międzynarodowy rynek obligacji wcześniej niż w 2021 roku” (sic!!!)

http://biznes.onet.pl/nowa-era-dla-grecji,18493,4891851,3219970,199,1,news-detal

Czyli że po zmniejszeniu długu ze 162% do 120% znowu zaczną go zwiększać, bo to znaczy „powrót na rynek obligacji”! Niebywałe! Gwiazdowski

Krótkotrwała euforia po szczycie Szczyt szefów krajów strefy euro podjął następujące, na razie niewiążące decyzje:

- dokapitalizować banki kwotą 100 mld euro, tymczasem żeby banki mogły wytrzymać uderzenie związane z bankructwem Grecji i Włoch trzeba ponad bilion euro

- zwiększyć siłę finansową funduszu stabilizacyjnego 4-5 krotnie z obecnych 250 mld euro pozostałych do wykorzystania, podczas gdy trzeba by siłę tego funduszu zwiększyć 10-15 krotnie (ae nie ma takich pieniędzy)

- zmusić banki do “dobrowolnego” ograniczenia długu Grecji o 50%, tymczasem większość będzie się zastanawiała jak to możliwe, że po tej redukcji o połowę, dług publiczny Grecji spadnie do 120% PKB za dekadę. Przypomnijmy, że problem pojawił się właśnie jak dług Grecji osiągnął poziom 120% PKB.

- Premier Włoch zobowiązał się do reform, które zostały dziś rano wyśmiane we włoskiej prasie, jako lista życzeń niemożliwych do spełnienia.

- Nowy prezes EBC, Mario Draghi, Włoch, obiecał, że EBC będzie dalej kupował obligacje Włoch. O skali nie mówił nic.

Podsumowując, oceniam, że podjęte decyzje spowodują krótkotrwała euforię na rynkach, a potem powróci panika. Świadczy o tym utrzymujące się wysokie oprocentowanie obligacji Włoch. Żadna z propozycji nie rozwiązuje sedna problemu, czyli braku wzrostu gospodarczego we Włoszech. Dlatego przewiduję, że w kolejnych 12-18 miesiącach będą się odbywały kolejne szczyty poświęcone kolejnym, coraz głębszym, fazom kryzysu finansowego w strefie euro. Jak już będzie za późno, to przywódcy unijni dojdą do wniosku, że jest tylko jedno rozwiązanie, czyli dewaluacja (wewnętrzna lub zewnętrzna) w zadłużonych krajach południa Europy. Ale będzie już za późno. Rybiński

Nikt nie chce stacji TVN Nikt nie chce zapłacić za TVN tyle ile chciałaby panamska ITI. Felieton Goodbye TVN podąża wiec torami opisanymi juz wcześniej w felietonie Goodbye ITI. Wygląda na to, ze prezes Witucki i udzialowcy TPSA zostaną uprzejmie poproszeni do kasy. Komunikat TVN z dnia 27 pazdziernika 2011:

"Zarząd TVN S.A. (“Spółki”) informuje, że wraz z ITI Holdings S.A. („Grupa ITI”), większościowym akcjonariuszem TVN S.A., Spółka zdecydowała się rozpocząć na zasadzie wyłączności negocjacje na temat ustanowienia strategicznego partnerstwa w Polsce z Grupą Canal+". Ze sprzedazy calego wiekszosciowego pakietu akcji TVN robi sie teraz ewentualne "strategiczne partnerstwo". Do ustanowienia. Co to oznacza? Oznacza to ze w czasach kryzysu greckiego, nikt nie kwapi sie z placeniem wygorowanych sum pieniedzy za zadluzona i kulejaca grupe TVN. Oraz do przejecia aktywow od grupy ITI, ktore nie moze za bardzo wyjasnic zrodel pochodzenia swojego wlasnego kapitalu. W czasach wzmozonej walki z praniem brudnych pieniedzy na swiecie, jest to niewatpliwie duzym problemem, szczegolnie dla firm podlegajacych amerykanskiemu prawu. Jedynym sprzedawalnym aktywem moze byc platforma "n", na ktora jest tylko jeden potencjalny nabywca: spolka Cyfra Plus, nalezaca do Canal Plus, bedacy czescia holdingu Vivendi. Wyglada wiec na to ze stacja TVN (poza platforma "n") zostanie zaparkowana w TPSA, ku niewatpliwej radosci udzialowcow gieldowych tej spolki. Ale czy prezes Witucki ma inne wyjscie ? Przeciez zyje i pracuje w Polsce. Szczegoly zostaly juz dawno wyjasnione w nastepujacych wpisach:

"Witucki Wasalem Wizjonerow?" http://monsieurb.nowyekran.pl/post/29766,witucki-wasalem-wizjonerow

"TVN w trzech kawalkach" http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27644,tvn-w-trzech-kawalkach

"Goldman Sachs coraz blizej NE" http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27703,goldman-sachs-coraz-blizej-ne

Stanislas Balcerac

Od polityki nie uciekniemy – Na pewno za rządów tej koalicji, wspieranej dodatkowo przez miastową Samoobronę, jak określam Ruch Palikota, nie będzie łatwo. Nam drugą stronę do negocjacji wybrało społeczeństwo. W dialogu społecznym będziemy starali się załatwić jak najwięcej dla pracowników i członków związku. Jestem zawsze za tym, żeby rozmawiać. Ale jeśli okaże się to niemożliwe, będziemy demonstrować – mówi Piotr Duda, przewodniczący Solidarności, w rozmowie z Krzysztofem Świątkiem.

– Zadeklarował Pan po wyborach parlamentarnych, że związek jest przygotowany na negocjacje, dialog społeczny, ale jak zajdzie potrzeba, to także na bitwę, a nawet na wojnę. Gdzie widzi Pan potencjalne pola konfliktu? W czym Solidarność nie ustąpi? – Wynik wyborów jest daleki od marzeń – zarówno moich, jak i członków związku. Każda partia liberalna, w tym wypadku Platforma Obywatelska, stanowi zagrożenie dla pracowników i związków zawodowych. Ale mamy następujący wybór: albo na cztery lata schodzimy do podziemia, albo przyjmujemy, że jest druga strona do negocjacji i rozmawiamy. Mam nadzieję, że w ciągu tych czterech lat będziemy prowadzić dialog z rządem, a politycy koalicji rządzącej nie będą walczyć ze związkami zawodowymi, a szczególnie z Solidarnością, tylko skupią się na walce z kryzysem. Liczę, że nowy parlament przyjmie obywatelski projekt ustawy o podniesieniu płacy minimalnej. Solidarność na pewno nie zgodzi się na to, by negatywne zapisy ustawy antykryzysowej, której obowiązywanie się kończy, znalazły się np. w kodeksie pracy. Sytuacja w Polsce i w Europie jest dynamiczna i do końca nie wiadomo, jakie wyzwania przed nami. Wierzę, że komisja trójstronna stanie się silniejszym ośrodkiem dialogu społecznego, a jej przewodniczący – wicepremier czy minister – będzie miał mocną pozycję w rządzie. Tak, byśmy mogli na jej forum podejmować odpowiednie decyzje.
– Mija rok od Pana wyboru na stanowisko przewodniczącego Komisji Krajowej. Jak bardzo różni się obraz Solidarności z perspektywy szefa regionu i przewodniczącego całego związku? Z jakich problemów nie zdawał Pan sobie sprawy, będąc wcześniej liderem Śląsko-Dąbrowskiej „S”? – Właściwie nic mnie nie zaskoczyło. Jako szef największego regionu Śląsko-Dąbrowskiego miałem w pigułce wszystkie problemy, które dziś muszę rozwiązywać jako przewodniczący całego związku. Spotykałem się z przedstawicielami najsilniejszych branż i znaczących struktur terenowych, byłem też szefem dużego zakładu pracy, jakim jest region. Dziś chciałbym jedynie, żeby doba była dłuższa. Ale kandydując, wiedziałem, że to będzie harówa, a jak na coś się decyduję, to oddaję się w całości. Nie lubię robić czegokolwiek na pół gwizdka.
– Co uważa Pan za największy sukces, a czego nie udało się zrealizować w ciągu tego roku? – Wiele było spraw bieżących, interwencji. Nieraz musieliśmy rzucić wszystko, by reagować na aktualne wydarzenia, bo rząd nie zasypiał gruszek w popiele. Pojawiały się dziwne, antypracownicze projekty. Zorganizowaliśmy dwie duże, ogólnopolskie demonstracje – 30 czerwca w Warszawie i 18 września we Wrocławiu, wspólnie z europejskimi związkami. Dla mnie najważniejsze jest realizowanie uchwały programowej. Stąd m.in. obywatelska inicjatywa ustawodawcza o podniesieniu płacy minimalnej. Sukcesem całego związku jest to, że w ciągu tego roku zaufanie do Solidarności wzrosło o 9 proc., zwłaszcza wśród ludzi młodych, co dla mnie jest szczególnie ważne. To znak, że nasza ciężka praca organiczna ma sens. Niejednokrotnie małe sprawy załatwiane w zakładach pracy przynoszą więcej niż wielkie, krajowe inicjatywy. A tych małych spraw były setki. Przez ten rok zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz, byłem w kilkunastu regionach, na wielu spotkaniach z organizacjami zakładowymi. Jako przewodniczący związku chcę poznawać problemy pracowników bezpośrednio od nich, a nie zza biurka w Gdańsku. My, jako Komisja Krajowa, jesteśmy dla ludzi, dla członków związku, a nie odwrotnie.
– Rok temu na zjeździe wyborczym we Wrocławiu podkreślał Pan, że skuteczność Solidarności zależy w dużej mierze od jej liczebności. Jak do związku przyciągnąć więcej ludzi młodych? – Chociażby takimi działaniami jak w ostatnim roku, kiedy mogą się przekonać, że Solidarność interweniuje w ich sprawach. Jeżeli teraz powstaje nowa organizacja związkowa i do firmy idą nasi organizatorzy, to widzą, że zmieniło się nastawienie wielu młodych do związków zawodowych. Dziś młodzi wiedzą, że zapisują się do związku zawodowego, a nie ugrupowania politycznego czy organizacji, która miałaby stanowić zaplecze jakiejkolwiek partii.
– Przed nami cztery lata rządów koalicji PO-PSL. Jak Solidarność może realizować swoje cele przy tak niesprzyjającym otoczeniu politycznym? – Na pewno za rządów tej koalicji, wspieranej dodatkowo przez miastową Samoobronę, jak określam Ruch Palikota, nie będzie łatwo. Nam drugą stronę do negocjacji wybrało społeczeństwo. I w dialogu społecznym będziemy starali się załatwić jak najwięcej dla pracowników i członków związku. Jestem zawsze za tym, żeby rozmawiać. Ale jeśli okaże się to niemożliwe, będziemy demonstrować i głośno krzyczeć, że dialog jest pozorowany. Od polityki do końca nie uciekniemy. To dla mnie jasne. Jesteśmy skazani na negocjacje i z pracodawcami, i z politykami. Gdy złożyliśmy w sejmie projekt naszej inicjatywy obywatelskiej o podniesieniu płacy minimalnej, musiałem spotkać się z szefami klubów parlamentarnych, bo przecież to posłowie później głosują, a nie działacze związkowi. Solidarność traktuje wszystkie partie polityczne po partnersku. Przed żadnym ugrupowaniem nie będziemy klękać.
– Szefowie regionów spodziewają się trudnej kadencji dla pracowników, obawiają prób liberalizacji kodeksu pracy i osłabiania pozycji związków zawodowych. Czy liczy Pan, że ewentualne antypracownicze projekty będzie wetował prezydent Komorowski? – My zawsze będziemy mieli pod górkę, niezależnie od tego, jaka będzie władza. Związki powstają przecież nie po to, by być, ale by chronić pracowników, którzy mają problemy. Idziemy zawsze pod prąd. Prezydent stoi na straży konstytucji i powinien być gwarantem dialogu społecznego. Mam nadzieję, że prezydent Komorowski nie dopuści do tego, by związki zawodowe, które powinny odgrywać ważną rolę w życiu społecznym, zostały zepchnięte na margines albo zneutralizowane. W zachodnich demokracjach dialog ze stroną społeczną jest standardem. W Polsce stroną do dialogu są związki zawodowe.
– Solidarność stoczni gdańskiej krytykowała Pana za brak zaproszenia dla Jarosława Kaczyńskiego na uroczystości 31. rocznicy Sierpnia w Gdańsku. Jak wyglądają relacje z PiS-em? Czy liczy Pan, że to ugrupowanie będzie w parlamencie reprezentować interesy pracowników? – Solidarność i PiS są na siebie skazani w tym sensie, że dla członków związku programowo najbliższym ugrupowaniem pozostaje Prawo i Sprawiedliwość. W programie tej partii są ważne idee prospołeczne. I Jarosław Kaczyński doskonale zdaje sobie sprawę, że PiS nie ma innego wyjścia, jak realizowanie programu prospołecznego, reprezentowanie interesów pracowniczych. Osoby, które dostały się z poparciem Solidarności do parlamentu – jak Stanisław Szwed czy Janusz Śniadek – promują pozytywną rolę dialogu społecznego i wiem, że będą dobrze reprezentować interesy naszego związku.
– Co będzie najważniejszym punktem obrad przyszłorocznego Krajowego Zjazdu Delegatów? – Dużo zależy od aktualnej sytuacji w kraju. Na pewno będzie to zjazd roboczy. Dokonamy bilansu połowy kadencji, zakładamy też zmiany w statucie i regulaminie Krajowego Funduszu Strajkowego.
– Solidarność przygotowuje się do dużej kampanii, w której będzie występować przeciw zatrudnianiu na umowy śmieciowe. Odchodzenie pracodawców od stałego zatrudnienia na rzecz wieloletnich umów okresowych stało się normą. Na umowę-zlecenie i o dzieło zatrudnionych jest w Polsce 800 tys. osób. Do kogo Solidarność adresuje tę kampanię? – Przede wszystkim do pracodawców, ale i pracowników, szczególnie młodych. Finałem tej kampanii powinno być zaproponowanie pozytywnych zmian prawnych przez komisję trójstronną. Chcemy uzmysłowić pracodawcom, że osoba, która ma etat, jest lepszym pracownikiem. Szef firmy może przetestować pracownika, ale zatrudnianie na umowie okresowej przez kilka lat to już wypaczenie idei okresu próbnego. Są przypadki, gdy w obecności pracownika niszczy się umowę na czas określony i przedstawia kolejną, taką samą. Patologią stało się zatrudnianie za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej, które – jak sama nazwa wskazuje – miały przygotowywać pracowników do podjęcia stałego zatrudnienia, ewentualnie okresowo uzupełniać braki kadrowe w firmach. Dziś przez te agencje firmy zatrudniają znaczącą część swoich pracowników. I stało się to normą. Pracodawcy chcą korzystać z elastycznych form zatrudnienia. Nasza kampania ma pokazać, że im także to się nie opłaca, bo pracownik, który nie utożsamia się ze swoją firmą, jest po prostu gorszym pracownikiem.
– Minister Michał Boni proponuje, by od umów o dzieło były odprowadzane składki emerytalne. To dobry pomysł? – Każda forma utrudnienia pracodawcom omijania prawa pracy i zmuszenie ich, by trzy razy przeanalizowali, czy nie bardziej opłaca im się zatrudnić daną osobę w oparciu o klasyczną umowę o pracę, jest dobra.
– Najważniejsze cele na kolejny rok? – Na pewno doprowadzenie do pozytywnego finału naszej inicjatywy obywatelskiej dotyczącej podniesienia płacy minimalnej. Po drugie – wspomniana kampania przeciw zatrudnianiu na umowy śmieciowe. Sprawa trzecia – pakiet klimatyczny. Wspólnie z pracodawcami kontynuujemy kampanię przeciw niesprawiedliwej dyrektywie UE dotyczącej emisji CO2. W dniach 16–17 listopada w Sali Kongresowej w Warszawie zorganizujemy dużą konferencję na ten temat. Poza tym interwencje w sprawach bieżących. Nie wiadomo, w jakim stopniu dotknie Polskę drugie uderzenie kryzysu gospodarczego. Czy rząd będzie grzebał w kodeksie pracy? Czy zechce podnieść wiek emerytalny? Czy dojdzie do zamachu na emerytury górnicze czy mundurowe, a więc świadczenia naszych górników i strażaków? To wielkie niewiadome. Solidarność na pewno będzie twardo bronić praw tych grup zawodowych. Tygodnik Solidarnosc

Złudne marzenia o euro - czy zdrada Jeżeli gwarancje wystawione przez Słowację mają opiewać na 7,7 mld euro, to Polska musiałaby wystawić gwarancje na około 50 mld euro, a więc prawie 220 mld złotych

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111027&typ=my&id=my05.txt

Wydawało się, że obecne problemy strefy euro skutecznie na lata wyleczą polskich polityków z marzeń o zastąpieniu złotówki europejską walutą. Nic bardziej mylnego. Wygląda na to, że możliwość debaty w gronie kilkunastu bankrutów jest ważniejsza niż polski interes.

Niepełna prezydencja Premier Donald Tusk obecnie jedzie na tym samym wózku co premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Obydwaj nie są zapraszani na spotkania dotyczące strefy euro, a chcieliby. Prezydent Francji wobec brytyjskiego premiera wypowiedział nawet słowa, których autorstwo przypisuje się Jacques´owi Chiracowi wobec Polski: "Straciliście dobrą okazję, by siedzieć cicho". Niezrozumiałe jest, dlaczego tak bardzo Tusk czy Cameron chcieliby uczestniczyć w debatach nad bankrutem, jakim jest wspólna waluta. W tym momencie najlepiej byłoby zostawić Francuzów, Niemców oraz resztę państw ze swoimi problemami, które sami wywołali. To, że kilka osób w Polsce może poczuć niesmak w wyniku jakiejś niepełnej prezydencji Unii Europejskiej, jest naprawdę marginalne.

Euro a demokracja Słowacja, nasz południowy sąsiad, euro przyjęła w 2009 roku i prawdopodobnie, poza kilkoma unio-entuzjastami, przeklina ten moment do dziś. Euro miało wpływ w tym małym kraju nie tylko na gospodarkę, ale przede wszystkim na demokrację. Oto premier Iveta Radicowa od wielu miesięcy sprzeciwiała się uczestnictwu Słowacji w Europejskim Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF), który ma za zadanie wspomóc bankrutujące kraje euro-strefy (głównie Grecję). Argumentowała, że dlaczego biedny słowacki emeryt ma wspomagać 3 razy bogatszego greckiego emeryta. Nie ma żadnej logiki w tym, by biedniejszy kraj wspomagał lenistwo kraju bogatszego. Od początku głośno mówiła, co nie podobało się Brukseli, o tym, że nie przyłoży ręki do ograbienia słowackich podatników, (chociaż później głosowała za przyjęciem propozycji Unii, to jej partia wyłamała się z dyscypliny partyjnej). Głosowanie nad planem wstąpienia do EFSF odbyło się 11 października i było porażką dla Brukseli. Słowacja nie zgodziła się na wystawienie gwarancji na 7,7 mld euro do funduszu. Od każdego Słowaka byłoby to 1400 euro, niewyobrażalna kwota. W demokracji po takim głosowaniu byłoby po sprawie. Ale przecież Unia Europejska nie jest zbudowana na demokratycznych zasadach, powtarzano już negatywne referendum w Irlandii dotyczące traktatu lizbońskiego, można, więc i zmusić maleńki kraj w Tatrach do zrzutki na rozpasanie greckich polityków. Następnego już dnia minister spraw zagranicznych Francji Alain Juppe wyraził nadzieję na ponowne głosowanie słowackich parlamentarzystów. Jeszcze tego samego dnia szef słowackiej opozycji, socjalista Robert Frico, wyraził chęć ponownego głosowania nad udziałem Słowacji w EFSF. Dwa dni później, 14 października przyjęto gwarancje na EFSF. Cały proces przypomina dokładnie to, co się działo z traktatem lizbońskim w Irlandii. Jeżeli głosowanie jest nie po myśli uniokratów, to powtarza się je, stosując wszystkie możliwe metody nacisku, aż do skutku. Jeżeli potrzebne byłoby i trzecie głosowanie, to pewnie by się ono odbyło. Sam przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso kontrolował wydarzenia w Bratysławie. Skutkiem całego zdarzenia jest pytanie o sens demokracji, gdy o losach milionów chcą decydować komisarze europejscy, a demokratyczna kontrola jest im całkowicie nie na rękę. Skutki polityczne na Słowacji są takie, że premier Radicova złożyła dymisję z urzędu, a przyspieszone wybory odbędą się wczesną wiosną przyszłego roku.

Prezydent chce euro Po tego typu wydarzeniach na Słowacji każdy nowy kraj powinien uciekać od strefy euro jak najdalej. Pomijając negatywne skutki dla gospodarki, euro niesie ze sobą utratę resztek suwerenności. Nie zważając na wydarzenia u naszego południowego sąsiada, Narodowy Bank Polski zorganizował w dniach 21-22 października w ramach naszej prezydencji w UE konferencję międzynarodową: "Ku większej integracji i stabilności Europy: wyzwania dla strefy euro oraz Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej". Konferencję oprócz prezesa NBP Marka Belki oraz prezesa Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Tricheta zaszczycił również wystąpieniem Bronisław Komorowski. Warto wczytać się w słowa wypowiedziane przez prezydenta, gdyż niosą one deklaracje co do polskiej przyszłości. Powiedział on: "Pragniemy aktywnie brać udział w reformowaniu ustroju unii walutowej, uczestnicząc - podobnie jak pięć innych krajów spoza strefy euro - w Pakcie Euro Plus oraz aktywnie współkształtując nowe zasady zarządzania gospodarczego. (...) Jest to istotne z punktu widzenia nie tylko naszych chęci, ale także woli uczestniczenia w unii walutowej w przyszłości". Ponadto stwierdził, że wprowadzenie euro przyczyniło się do powstania 14 milionów nowych miejsc pracy. Dlaczego polski prezydent tak bardzo chce aktywnie uczestniczyć w reformowania strefy euro, nawet nie będąc jej członkiem? Jeżeli gwarancje wystawione przez Słowację mają opiewać na 7,7 mld euro, to Polska musiałaby wystawić gwarancje na około 50 mld euro, a więc prawie 220 mld złotych (w tym roku wszystkie wpływy do budżetu państwa mają wynieść ok. 273 mld złotych). Co takiego kieruje najwyższymi władzami państwowymi, że lekceważą interes swoich wyborców, a widzą tylko zachcianki brukselskich komisarzy? Czy Polska musi w każdym swoim momencie dziejowym wysługiwać się obcym mocarstwom, tylko w zamian za uścisk dłoni i poklepanie po ramieniu dla paru polityków? Czy dla Komorowskiego ważniejsze od interesu Polaków jest ratowanie bankrutującej Grecji, żyjącej ponad stan z kredytów zaciąganych we francuskich i niemieckich bankach i rozleniwionej do granic możliwości, gdzie emerytura jest wciąż trzykrotnie wyższa od polskiej? Czy polski podatnik ma być wyciśnięty jak cytryna do ostatniej kropli soku po to tylko, by Grecja dostała nagrodę za swoją socjalistyczną politykę rozpasania na koszt innych?

Euro zbankrutuje Wydawało się, że kryzys finansowy, który szczególnie dotknął niektóre państwa strefy euro, potęgując kłopoty wśród również zdrowych gospodarek, na stałe wyleczył polskich polityków z marzeń o wspólnej walucie. Jeszcze do 2008 r. przeciwników euro nazywano oszołomami. Gdy okazało się, że euro to nie panaceum na wszystkie bolączki, do głosu doszedł nurt sceptyczny wobec likwidacji złotówki. Okazuje się, że była to tylko chwilowa gra, a najwyższe władze państwowe ciągle planują przeniesienie miejsca prowadzenia polityki monetarnej z Warszawy do Frankfurtu nad Menem (gdzie siedzibę ma Europejski Bank Centralny). Może prezydent Komorowski uwierzył w swoje słowa o 14 milionach miejsc pracy, które rzekomo są wynikiem powstania wspólnej waluty. Jest to o tyle dziwne, że w 2001 roku, tuż przed wprowadzeniem euro, średnie bezrobocie w 17 krajach, które obecnie mają euro, wynosiło 8,1 proc., w 2010 r. było to już 10,1 procent. Skąd, zatem Komorowski wziął dane o 14 milionach nowych miejsc pracy, pozostanie pewnie jego tajemnicą, której będzie strzegł jak ekspertyz w sprawie OFE. Warto natomiast, by prezydent Polski skonfrontował fakt, że dług państw strefy euro w 2001 r. wynosił 4,98 bln euro, podczas gdy na koniec 2010 roku było to już 7,82 bln euro (wzrost prawie o 60 proc.). I tu można znaleźć bezpośrednią przyczynę działania euro. Koszty kredytu w strefie euro są katastrofalnie niskie. Międzybankowe stopy ustalane przez Europejski Bank Centralny oscylują wokół 1 proc. (w Polsce jest to 4,25 proc.). To powoduje, że bardzo łatwo się pożycza. Tylko, że pożyczki kiedyś trzeba oddać. Dostęp Grecji do taniego kredytu skończył się katastrofą. Jeszcze dwa lata przed przystąpieniem do euro stopy procentowe ustalone przez Bank Centralny Grecji wynosiły 7 procent! Żadna gospodarka nie wytrzyma obniżki stóp procentowych o pięć, sześć punktów w 2 lata. Dodatkowym obciążeniem są chore regulacje bankowe, które pozwalały bankom pożyczać państwom strefy euro pieniądze bez tworzenia rezerw. Uważano, że takie pożyczki nie niosą ze sobą żadnego ryzyka. W związku z czym banki pożyczały każde możliwe środki, nie zwracając uwagi ani na aktualną sytuację finansową Grecji, ani na potencjalne ryzyko (które wg zaleceń EBC w ogóle nie istniało). Wszystkiemu jest winny fakt, że europejscy politycy próbowali oszukać podstawowe prawa rynku, które powinno przypominać się na każdym kroku: nie da się prowadzić jednakowej polityki monetarnej dla państw o różnym stopniu rozwoju oraz kultury. Być może tani kredyt jest dobry dla gospodarki oraz narodu niemieckiego, który cechuje się rozsądnym myśleniem. Ale na pewno nie jest dobry dla państw południowych, gdzie w wyniku taniego kredytu wzrosła tylko konsumpcja oraz ogólne zadłużenie. Pieniądze te zostały po prostu przejedzone. Dlatego takie problemy mają dziś Grecja oraz Włochy i Hiszpania z Portugalią. Euro jest też wynikiem bankructwa Irlandii. Gospodarka ta została po prostu przegrzana. Wysoki wzrost gospodarczy spotęgowany przez tani kredyt spowodował wprost przegrzanie koniunktury (głównie w budownictwie, gdzie ceny nieruchomości rosły w zastraszającym tempie, aż do momentu, gdy liczba oddanych budynków znacznie przekroczyła możliwości zakupowe Irlandczyków). Gdyby zgodnie z intencją prezydenta wprowadzić w Polsce euro, to mielibyśmy albo wysoką inflację (do tego prowadzi tani kredyt), albo z czasem niższy wzrost gospodarczy oraz wyższe bezrobocie. Co gorsza, podstawowe narzędzie oddziaływania na gospodarkę, jakim jest prowadzenie autonomicznej polityki monetarnej (a trzeba jasno to zaznaczyć - Polska od początku XXI wieku prowadzi jedną z rozsądniejszych polityk pieniężnych w Europie, i to głównie dzięki temu przeszliśmy przez kryzys suchą stopą), zostałoby przesunięte do Frankfurtu nad Menem. A nie oszukujmy się, nikt, absolutnie nikt w Europejskim Banku Centralnym nie będzie prowadził polityki monetarnej z uwzględnieniem polskiego interesu. Dlaczego? Bo potencjał gospodarczy Polski jest nieznacznie wyższy niż najbogatszego landu w Niemczech Nadrenii Północnej-Westfalii. Polityka prowadzona w EBC nastawiona jest na uwzględnienie interesu głównie Francji oraz Niemiec. Pozostałe kraje mają marginalne znaczenie. Stwierdzenie, że ktokolwiek we Frankfurcie nad Menem uwzględnia interesy małych krajów, jak np. Estonia czy Słowenia, to niezły żart. Te państwa znaczą tyle dla strefy euro, co niemieckie półmilionowe miasto (np. Brema). Przecież nikt normalny nie będzie liczył się w kształtowaniu polityki monetarnej z takimi liliputami. Polska jest oczywiście większa, ale gospodarczo znaczy tyle, co najbogatszy niemiecki land. I warto by polscy decydenci sobie to uświadomili. Jeżeli utracimy kontrolę nad pieniądzem używanym w Polsce, to tak naprawdę utracimy prawo do decydowania o tym, co dzieje się w naszym kraju. Zarówno gospodarczo, jak i politycznie. Czy naprawdę takie są intencje prezydenta Komorowskiego? Mayer Anzelm Rotschild powiedział kiedyś: "Pozwólcie mi tworzyć i kontrolować pieniądze państwa, a nie będzie mnie obchodzić, kto tworzy w nim prawa". Autonomiczna polityka monetarna oraz własna waluta elastycznie reagująca na sytuację gospodarczą są podstawą zdrowego organizmu gospodarczego. W Polsce, która przez kilka lat borykała się z gigantyczną inflacją, jeszcze do niedawna wszystkie siły polityczne doskonale to rozumiały, czego wynikiem było nie ingerowanie polityków w niezależne ciało konstytucyjne, jakim jest Rada Polityki Pieniężnej, odpowiedzialna wraz z prezesem NBP za kształtowanie polityki pieniężnej. Dlaczego mamy zamieniać coś, co funkcjonuje wręcz idealnie, na walutę, która stoi na skraju bankructwa? Marek Łangalis

Kradzież podstępna i zuchwała W ostatnią sobotę i niedzielę uczestniczyłem w PAFERE Liberty Weekend, to znaczy - w konferencji zorganizowanej przez Polsko-Amerykańską Fundację Edukacji i Rozwoju Ekonomicznego w Czeszowie koło Wrocławia, w hotelu Niezły Młyn. PAFERE zajmuje się propagowaniem ekonomii rynkowej, co w warunkach polskich, gdzie z łaski rządzących naszym nieszczęśliwym krajem bezpieczniackich watah, zasłaniających się watahami naszych Umiłowanych Przywódców, socjalismus z roku na rok rozszerza się i umacnia, coraz bardziej przypomina głos wołającego na puszczy. Ale mówi się: trudno. Nigdzie nie jest napisane, że rzeczy słuszne i pożyteczne znajdują zrozumienie i aprobatę. Przeciwnie - zrozumienie i aprobatę znajdują raczej zapewnienia, że Unia Europejska sypnie złotem i znowu będzie tak samo, jak za Gierka - oczywiście zanim pojawiły się kartki na cukier, a potem już na wszystko. Nawiasem mówiąc, ta bajka właśnie się kończy, więc nasi Umiłowani Szczurołapowie będą musieli na swoich czarodziejskich fletach zagrać z jakiegoś innego klucza, bo inaczej trzódka się rozpierzchnie zanim, zgodnie z rozkazem, zdążą doprowadzić ją do szlachtuza, gdzie fachowi rzeźnicy będą mogli przerobić ją na tak zwany nawóz historii. Tedy próbowaliśmy wołać na puszczy, a wtórował nam przybyły z Ameryki prof. Victor Claar, propagujący Fair Trade, czyli. „świadomą konsumpcję” to znaczy - kupowanie towarów (np. kawy) produkowanych przez biednych rolników, by w ten sposób pomóc im w zmaganiach z korporacjami. Warto ideę świadomej konsumpcji upowszechnić i u nas, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę, to znaczy - również w postaci zorganizowanego i masowego bojkotu towarów produkowanych lub sprzedawanych przez firmy finansujące przedsięwzięcia antypolskie, albo godzące w fundamenty łacińskiej cywilizacji. Zamiast narzekać na aroganckich plutokratów, czy grandziarzy - lepiej poznać siłę własnych pieniędzy - bo to właśnie z tych drobnych kropel tworzą się strumyczki, a potem rzeki złota, którym następnie futrowane są różne łobuzy - lepiej zacząć samemu kierować te kropelki, strumyczki i rzeki złota w pożądanym kierunku. Jeśli łajdackiej firmie na skutek takiego bojkotu sprzedaż w ciągu trzech miesięcy spadłaby, dajmy na to, o 15, czy więcej procent, to zaraz by się naprostowała z pożytkiem dla niej samej i dla ludzkości. Czyńcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną - radził w jednej z przypowieści ewangelicznych Pan Jezus - no i o to właśnie w idei Fair Trade chodzi. Jeśli chodzi o mnie, to w swoim wystąpieniu pierwszego dnia nawiązałem do znanego spostrzeżenia Murraya Rothbarda, że państwo jest najgroźniejszą organizacją przestępczą. Kto nie wierzy, niech przejrzy kodeks karny, a wtedy przekona się, że państwo dopuszcza się bardzo wielu czynów, opisanych w tym kodeksie jako przestępstwa. Przede wszystkim - dopuszcza się kradzieży, którą wspomniany kodeks definiuje, jako zabór cudzego mienia ruchomego w celu przywłaszczenia. Jak wiadomo, pieniądze stanowią mienie ruchome obywateli, a państwo, pobierając podatki, odbiera im je w celu przywłaszczenia - bo kiedy już je odbierze, to stają się one własnością państwową. Nawiasem mówiąc - nie tylko podatki. W swoim czasie minister Wiesław Kaczmarek postawił publicznie kwestię, czyją właściwie własnością są pieniądze odebrane przez państwo obywatelom i przekazane otwartym funduszom emerytalnym. Wbrew pierwotnym zapewnieniom charyzmatycznego premiera Buzka, który - mówiąc entre nous - mimo wystrugania zeń przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, nadal pozostaje pod dyskretnym, chociaż zdalnym nadzorem ciągle tej samej pani - okazało się, że stanowią one własność publiczną, to znaczy - że państwo w tak zwanym międzyczasie je sobie przywłaszczyło - co Sąd Najwyższy posłusznie przyklepał. Jeszcze trochę kryzysu i emeryci prędzej zobaczą własne plecy, niż te pieniądze, których pewnie dawno już nie ma, a jeśli są - to tylko w tak zwanej kreatywnej księgowości, z której słynie un certain magicien, zatrudniony przez razwiedkę w gabinecie premiera Tuska w charakterze ministra finansów. Tedy państwo, zabierając obywatelom pieniądze w formie tak zwanych „podatków”, dopuszcza się albo kradzieży zwyczajnej, albo kradzieży zuchwałej. Kradzież zwyczajna charakteryzuje się tym, że złodziej nie informuje okradzionego, że właśnie go okrada. W przypadku podatków formą takiej kradzieży są podatki pośrednie, to znaczy - VAT, akcyza i cła - dla niepoznaki ukryte w cenach towarów. Ale obok kradzieży zwyczajnej, państwo dopuszcza się też kradzieży zuchwałej, która polega na tym, że złodziej dokonuje jej ostentacyjnie, okazując okradanemu swoją pogardę i lekceważenie, poprzez uprzednie doprowadzenie go do stanu bezbronności przy pomocy gróźb użycia przemocy, albo poprzez użycie przemocy. Taką formą kradzieży są podatki bezpośrednie, kiedy to okradziony nie dość, że ma świadomość, iż właśnie pada ofiarą kradzieży, to jeszcze zostaje zmuszony do współdziałania ze złodziejem, to znaczy - musi sam się okraść. Jakże inaczej określić sytuację, gdy płatnik podatku dochodowego od osób fizycznych, czy prawnych, musi sam ujawnić złodziejowi wszystkie swoje dochody, wyspowiadać się z kosztów ich uzyskania i wreszcie - zanieść w zębach pieniądze do Urzędu Skarbowego? Większe upokorzenie można sobie wyobrazić tylko wtedy, gdyby złodziej próbował podatnika jeszcze na dodatek przecwelować. Ale wszystko przed nami; skoro posłu Palikotu udało się w swojej trzódce przepchać do Sejmu Wielce Czcigodnego pana posła Roberta Biedronia, to znaczy, że państwo nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa. Ale to oczywiście jeszcze nie koniec łotrostw, jakich dopuszcza się wobec nas wspomniana przez Rothbarda organizacja przestępcza. Szczególnym rodzajem kradzieży podstępnej jest dług publiczny, który dochodzi właśnie do wysokości 900 miliardów złotych, powiększając już z szybkością już co najmniej 8 tys. złotych na sekundę, zaś koszty jego obsługi w roku 2011 wzrosły do sumy ponad 39 miliardów złotych. W tym przypadku przedmiotem kradzieży jest nie tyle mienie ruchome obywateli, co sami właściciele tego mienia, to znaczy - sami obywatele. Dług publiczny polega, bowiem na tym, że rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy, pożycza je u lichwiarskiej międzynarodówki pod zastaw przyszłych podatków, a więc siłą rzeczy - przyszłych dochodów obywateli. Zatem dług publiczny tak naprawdę polega na tym, że rząd podstępnie sprzedaje swoich obywateli lichwiarskiej międzynarodówce w coraz głębszą niewolę - bo zastawiając ich przyszłe dochody, zmusza ich do oddawania lichwiarzom coraz to większej części bogactwa, jakie swoją pracą w przyszłości wytworzą. To zaś stanowi istotę niewolnictwa. Obywatele, ma się rozumieć, nie wiedzą, że są sprzedawani lichwiarzom w niewolę - zarówno oni, jak też ich dzieci i wnuki. Przeciwnie - ogłupieni demokratyczną retoryką przez rozmaitych panów redaktorów Adamów Michników, sądzą, że są suwerenami, którzy wedle swego uznania wybierają sobie Umiłowanych Przywódców. Tymczasem Umiłowani Przywódcy nie są żadnymi reprezentantami nieszczęsnych obywateli, tylko ich nadzorcami, pilnującymi, by niewolnicy wywiązali się terminowo ze swoich zobowiązań wobec panów lichwiarzy. To było w dniu pierwszym, a w drugim dniu, kiedy do Czeszowa przybył pan prof. Andrzej Zybertowicz, dyskutowaliśmy na temat roli, jaką w naszym nieszczęśliwym kraju odgrywają bezpieczniackie watahy. Dokonana przez pana prof. Zybertowicza ocena roli i znaczenia bezpieczniackich watah w życiu politycznym i gospodarczym naszego nieszczęśliwego kraju była znacznie łagodniejsza od mojej - ale bo też pan profesor uważa, iż system nie został jeszcze całkowicie domkniety, podczas gdy ja uważam, że już został, w związku, z czym, sprzedani przez bezpieczniackie watahy za pośrednictwem Umiłowanych Przywódców do szlachtuza z przeznaczeniem na nawóz historii, możemy co najwyżej groźnie kiwać palcem w bucie. SM

Nacjonalizacja banków Jak donosi mi nasz sympatyk, "szczyt" w Brukseli osiągnął jednak pewne porozumienie. Konkretnie: JE Donald Tusk, przewodniczący obecnie Radzie Unii Europejskiej, uzyska prawo nacjonalizacji banków!

Konkretnie: jesli bank nie zgodzi się (dobrowolnie, oczywiście!) na rezygnację z roszczeń ponad uzgodnione 21% (pisałem o tym dwa dni temu) - no, to się go znacjonalizuje. ZSRE wyłazi zza fasady "liberalizmu" tak, że chyba najtępszy człowiek to widzi? JKM

Przysyłają, pomagają... Wiemy już doskonale, że jedną z przyczyn trudności Afryki jest otrzymywana przez Murzynów pomoc. Po co pracować – jak można dostać za darmo? Oczywiście ćwierćinteligenci z Platformy Obywatelskiej mimo to wmawiają w ludzi, że ratunkiem dla Polski jest 300 md €uro, które rzekomo ma nam dać bankrutująca Unia.

Okazuje się jednak, że nie tylko państwowe darowizny wykańczają gospodarkę. Z badania Ankietowego Rynku Pracy 2011 przygotowanego przez Instytut Ekonomiczny NBP wynika, że jedną z ważnych przyczyn pozostawania bez pracy jest otrzymywanie wsparcia finansowego od członków rodziny pracujących za granicą. Darmocha demoralizuje zawsze i wszędzie. Kropka. Zresztą: co tu będziemy czekać na nowe przykłady? Już Hiszpania i Portugalia w XVII wieku uzyskały ogromne ilości złota z Nowego Świata – i w efekcie... spadły do III ligi państw. Kiedy wreszcie zrozumiemy, że dobrobyt pochodzi z pracy, a nie z dotacyj? JKM

Ron Paul czyli libertarianin, konserwatysta, konstytucjonalista Prasa amerykańska nazywa go często „Doktorem Nie”. Przydomek ten zawdzięcza temu, że jest znakomitym lekarzem oraz zdecydowanym politykiem, który z niezwykłą konsekwencją stawia opór lewicowej wizji państwa. Ron Paul – nestor amerykańskiego libertarianizmu, konserwatysta i konstytucjonalista z wyboru – po raz kolejny próbuje w tym roku sięgnąć po kandydaturę Partii Republikańskiej w wyścigu do Białego Domu. I zapewne po raz kolejny mu się to nie uda. Ważne jednak, żeby jego przesłanie dotarło do szerokiej opinii publicznej.

„Decyzja należy do Ciebie” 76-letni Ronald Ernest Paul jest związany z polityką od 1976 roku, kiedy to po raz pierwszy został wybrany z 22. okręgu wyborczego stanu Teksas do Izby Reprezentantów Stanów Zjednoczonych. Nie jest on jednak rodowitym Teksańczykiem. Urodził się i dorastał w Pittsburghu w stanie Pensylwania. Jego rodzice mieli pięciu synów. Ron był trzeci z rodzeństwa. Rodzina państwa Paulów utrzymywała się z prowadzenia niewielkiej pralni. Był to klasyczny przykład realizacji „amerykańskiego snu” bardzo drobnymi krokami. Paulowie byli również przykładem obywateli utrzymujących się z pracy własnych rąk bez pomocy państwa. Ron był od dziecka wychowywany w duchu dewizy 41. sekretarza stanu USA Williama Jenningsa Bryana – „Przeznaczenie to nie kwestia szansy, na którą trafiasz w życiu, ale to kwestia wyboru; to nie jest rzecz na którą się czeka, tylko rzecz, którą trzeba osiągnąć”. Być może dlatego, jak większość amerykańskich chłopców w tamtych czasach, Ron Paul rozwoził gazety, pracował w garażach naprawczych jako pomocnik lub pomagał rodzicom w interesie rodzinnym i zawsze dbał sam o swoje kieszonkowe. Przez całe życie podkreśla, że ten okres spokojnego, zrównoważonego i szczęśliwego dzieciństwa z Pensylwanii ukształtował jego pogląd na świat i rodzinę. Rodzice Rona Paula byli baptystami i nie sprzeciwiali się szczepieniom swoich dzieci. Na przełomie lat 30. i 40. XX wieku większość szczepień w USA była nieobowiązkowa. Ron Paul podkreśla, że w wolnym społeczeństwie każdy ma wybór. Wskazuje jednak przy tym i podkreśla z całą stanowczością, że nieprzyjęcie szczepionki na wirusowe zapalenie rogów przednich rdzenia kręgowego nie stanowi zagrożenia dla innych, ale jedynie dla tego, kto odmawia przyjęcia szczepionki. Pan Henryk Szewczyk, czytelnik tygodnika „Najwyższy CZAS!”, zwrócił uwagę, że w jednym z moich tekstów popieram przymusowy i narzucany rodzicom przez państwo system szczepień dzieci. Taki wniosek wyciągnął z artykułu, w którym napisałem o projekcie obowiązkowych szczepień na wirusa brodawczaka ludzkiego (HPV), który chciał wprowadzić w Teksasie gubernator Rick Perry. Jestem absolutnym przeciwnikiem jakiejkolwiek ingerencji państwa w moje prawa jako rodzica. Ale nadal uważam, że zarzut wysunięty przez Michelle Bachmann podczas debaty republikańskiej był przynajmniej niestosowny, ponieważ dotyczył decyzji gubernatora podjętej z dobrej woli i w trosce o życie teksańskich kobiet. Uwagi pani Bachmann jako parlamentarzystki, która np. w czerwcu 2001 roku przy okazji innej sprawy opowiedziała się za nadrzędną rolą państwa w wychowaniu dzieci w stosunku do władzy rodzicielskiej, świadczy o zwyczajnej hucpie. Władza polega na podejmowaniu decyzji, a nie uśmiechaniu się do obiektywów. Szczepionki przeciw określonym typom wirusa HPV nie są cudownym panaceum na raka. Jednak są one do tej pory najskuteczniejszą barierą dla rozwoju czterech spośród kilkudziesięciu typów wirusa HPV. Problem z tą, jak i z wieloma innymi szczepionkami polega na tym, że może ona być podana jedynie w określonym wieku. Co to oznacza? Parafrazując słowa Rona Paula zapytanego o sens koncepcji programowych szczepień dzieci, mogę jedynie dziękować Bogu, że moi rodzice nie mieli zastrzeżeń światopoglądowych wobec programu szczepień. Dzięki temu nie znam chorób, które dzisiaj dziesiątkują ludność Afryki, Indii czy niektórych regionów Ameryki Południowej. Senator Paul zapytany publicznie przez młodego wyborcę czy jest zwolennikiem pakietowych, powszechnych i obowiązkowych szczepień, odpowiedział najlepiej, jak mógł to zrobić lekarz medycyny i libertarianin: „Oczywiście istnieją zagrożenia związane ze szczepieniami, ale nie przesadzajmy – szczepionki to przede wszystkim wielkie błogosławieństwo. Kiedy byłem w szkole średniej, wielu moich sąsiadów i kolegów zmarło na polio tylko dlatego, że ich rodzice nie zgodzili się na szczepienia (…), ale podkreślam: w wolnym społeczeństwie każdy z osobna ma prawo do podjęcia własnej, niezależnej i przemyślanej decyzji dotyczącej swojego życia i zdrowia. Pamiętaj, że jeżeli nie przyjmiesz szczepionki na polio, nie narażasz mnie, ale jedynie siebie samego!”.

Libertarianin, konserwatysta, konstytucjonalista Wielu z nas uważa Rona Paula za demiurga współczesnego libertarianizmu amerykańskiego. To także bez wątpienia intelektualny ojciec chrzestny Ruchu Partii Herbacianej. Czy jednak poglądy teksańskiego kongresmana można jednoznacznie zakwalifikować jako konserwatywne społecznie? „Dr No” – jak nazywa go złośliwie amerykańska lewica – robi wrażenie człowieka dość otwartego na szerokie spektrum ideologiczne, co wywołuje często konsternację wśród jego zwolenników. Bez wątpienia jest zdecydowanym tradycjonalistą, ale swoich poglądów nie opiera na żadnej doktrynie religijnej, lecz przede wszystkim na zdrowym rozsądku. Zdarza się, że w niektórych kwestiach istotnych dla amerykańskiej prawicy jego poglądy bywają zaskakująco liberalne (w amerykańskim znaczeniu tego słowa). Nie należy on na przykład do grupy zdecydowanych przeciwników legalizacji „małżeństw” homoseksualnych. Twierdzi, że sprawy światopoglądu religijnego, powstawania relacji międzyludzkich czy spraw seksualnych są tylko i wyłącznie prywatną sprawą wolnych obywateli. W opinii Paula państwo nie ma tu nic do powiedzenia. W 2004 roku zaskoczył swoje środowisko polityczne, głosując przeciw Federal Marriage Amendment – propozycji poprawki konstytucyjnej, która definiowała małżeństwo, jako związek wyłącznie mężczyzny i kobiety. Poprawka ta nosiła także nazwę Marriage Protection Amendment (Poprawka Ochrony Małżeństwa). Rok później nawet Demokraci byli zaskoczeni, kiedy kongresman Paul zaproponował projekt ustawy pod nazwą „We the People Act” (Ustawa „My, Naród”). Projekt Paula przewidywał zakaz orzekania sądom federalnym w sprawach dotyczących aborcji, „małżeństw” tej samej płci, praktyk seksualnych, uznawania organizacji religijnych czy innych spraw natury obyczajowej, jeżeli nie stoi to w skrajnej sprzeczności z Konstytucją USA. Pozornie „We the People Act” wydawał się gestem w kierunku środowisk konserwatywnych społecznie, ponieważ przekazywał decyzje w kwestii drażliwych spraw społecznych do legislatur stanowych. W rzeczywistości jednak ta propozycja była bardzo na rękę zwolennikom legalizacji „małżeństw” tej samej płci. Dotychczas zalegalizowane „małżeństwa” homoseksualne były prawnie uznawane jedynie na obszarze sześciu stanów: Nowego Jorku, Massachusetts, Connecticut, Iowa, Vermont i New Hampshire. Gdyby ustawa Paula weszła w życie, władze federalne musiałyby uznać na poziomie federalnym ważność tych związków. Czy te zabiegi oznaczały, że Ron Paul jest zwolennikiem „małżeństw” homoseksualnych? Zapewne nie. Wiele wskazuje, że jego jedyną intencją było przywrócenie tego typu decyzji społecznościom lokalnym. Jednak w środowiskach ultrakonserwatywnych jego postawa wzbudziła dyskusję i niechęć. Jest to oczywiście krzywdząca ocena. Ron Paul to człowiek o bardzo statecznych poglądach. Kongresman może być dumny ze swojej niezmiennej postawy w kwestii aborcji. Historia jego głosowań wskazuje, że w tej sprawie jest człowiekiem bezkompromisowym. Jako ginekolog i położnik z wieloletnim doświadczeniem nigdy nie ukrywał, że uważa aborcję za zwykłe, ordynarne morderstwo. Dla lekarzy-aborcjonistów i ubezpieczycieli zdrowotnych był i jest prawdziwą udręką ze Wzgórza Kapitolińskiego. W 2002 roku głosował za dofinansowywaniem tylko tych ubezpieczycieli zdrowotnych, którzy w swoich raportach dowiodą, że nie finansują aborcji. Trzy lata wcześniej ostro sprzeciwił się ustawie zezwalającej na dowożenie młodocianych matek karetką do szpitala na zabieg usunięcia ciąży. Jest też nieprzejednanym przeciwnikiem przeprowadzania eksperymentów medycznych na zamrożonych embrionach ludzkich.

Przeciwnik wojny Podczas debaty republikańskiej na Florydzie w styczniu 2008 roku Ron Paul powtórzył opinię, która charakteryzuje jego niezmienny pogląd na temat polityki gospodarczej państwa: „Rząd może wpływać na gospodarkę tylko w jeden sposób: należy obniżyć podatki tak jak to tylko możliwe, zredukować do minimum regulacje krępujące przedsiębiorczość i stworzyć politykę monetarną mającą sens i oparcie w rezerwach złota”.Ta wypowiedź jest kwintesencją poglądów amerykańskiego libertarianizmu. Chorobą państwa amerykańskiego jest model gospodarki stworzony przez potężne grupy finansowe i rząd w 1913 roku. System Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych jest nowotworem, który powoli wyniszcza amerykański organizm gospodarczy. Zastąpienie parytetu złota w 1971 roku jakimś mglistym, nie do końca zdefiniowanym parytetem gospodarczym nazywanym płynnością walutową spowodował, że banknoty dolarowe stały się jedynie kuponami na towar. To właśnie decyzja republikańskiego prezydenta Richarda Nixona o zniesieniu rezerwy złota doprowadziła w 1971 roku do powstania Narodowej Partii Libertariańskiej, która do niedawna była trzecią siłą polityczną w Ameryce. Z jej ramienia Ron Paul startował, jako trzeci kandydat na prezydenta w wyborach w 1988 roku. Kongresman Ron Paul jest zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich planów stymulacyjnych w kształcie nadanym przez administrację Obamy. Od lat przestrzega przed drukowaniem pustego pieniądza w celu pokrycia gigantycznego zadłużenia publicznego. Jako główny czynnik destabilizujący gospodarkę uznaje obecność wojsk amerykańskich za granicą. Jest także sceptycznie nastawiony wobec inwestowania kapitału amerykańskiego poza granicami kraju. Nigdy oficjalnie tego nie wyraził, ale w jego poglądach przebija tęsknota za czasami, kiedy w polityce amerykańskiej obowiązywała doktryna Monroe’a. Podczas wspomnianej debaty wyborczej Partii Republikańskiej w styczniu 2008 roku na Florydzie roku senator John McCain ostro zaatakował bezpośrednio Rona Paula, zarzucając mu brak patriotyzmu i ksenofobiczny izolacjonizm. „Podczas wielu debat politycznych słyszałem, jak kongresman Paul nawołuje do powrotu naszych oddziałów z zagranicy i zakończenia interwencji wojskowej w Afganistanie i Iraku, która w jego opinii się nie udała. Chciałbym panu powiedzieć, kongresmanie Paul, że tego typu postawa izolacyjna doprowadziła do wybuchu II wojny światowej (…). Hitler doszedł do władzy dzięki ludziom, którzy mieli takie właśnie podejście do naszej polityki zagranicznej” – grzmiał roztrzęsiony McCain. Odpowiedź kongresmana była kwintesencją jego osobowości i pokazem błyskotliwej inteligencji: „Niestety, John, nie rozumiesz różnicy między izolacjonizmem a nieinterweniowaniem w krajach, w których nie jesteśmy potrzebni. Ja chcę jechać za granicę i rozmawiać z ludźmi, przekazując im swoją wiedzę i mój sposób widzenia świata, a nie wysyłać wojska i uszczęśliwiać ich na siłę (…), najlepszą rzeczą, jaką możemy dać ludziom w Iraku, to oddać ich kraj w ich własne ręce; to zdecydowanie najlepsze, co możemy zrobić”. Stosunek Rona Paula do wojen w Iraku i Afganistanie wyraźnie zniechęcił część elektoratu prawicowego. Kongresman uznał interwencję wojskową w tych dwóch krajach azjatyckich za gigantyczne marnotrawstwo środków publicznych, bezsensowną powtórkę wojny wietnamskiej, stanowiącej traumę jednego pokolenia Amerykanów, i porażkę amerykańskiej dyplomacji. Być może to właśnie spowodowało, że w prawyborach w 2007 roku Ron Paul musiał przegrać wyścig z Johnem McCainem, mimo że w pewnym momencie liczba jego zwolenników zaczęła gwałtownie rosnąć. Wskazywał na to fakt, że w 2007 roku komitet Rona Paula pobił historyczny rekord w gromadzeniu funduszy. W ciągu jednego dnia jego sztab potrafił zebrać nawet 6 milionów dolarów. Rodzi to nadzieję, że jego poglądy jednak nie trafia tylko w polityczną pustkę. Z drugiej strony nie łudziłbym się nadzieją na jego wygraną w nadchodzących prawyborach GOP. Jak powiada ewangelista: „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”. Istnieje natomiast niewielka szansa, że Rick Perry – jak dotychczas najbardziej prawdopodobny kandydat republikański w przyszłorocznych prawyborach prezydenckich – zaproponuje kongresmanowi ze swojego stanu wspólny marsz na Biały Dom. Można mieć jedynie nadzieję, że w tym wypadku zadziała drugie prawo Arthura C. Clarke’a, które w lekkim skrócie brzmi: „Kiedy ktoś twierdzi, że coś jest niemożliwe, bardzo prawdopodobne jest, że się myli”.

Pawel Łepkowski

“Strzelić Bronka” czyli jak prezydent kompromituje Polskę Spóźnił się 25 minut na spotkanie z papieżem, zasugerował prezydentowi USA Barackowi Obamie, że zdradza go żona, wzniósł toast kieliszkiem królowej Szwecji, a witając prezydenta Francji, pozwolił, aby ten mókł na deszczu, pozując do zdjęć (nad nim samym ochroniarz trzymał parasol). Myli Międzynarodowy Fundusz Walutowy z Organizacją Narodów Zjednoczonych, NATO z Afganistanem, a wpisując kondolencje w ambasadzie Japonii, popełnia błędy ortograficzne na poziomie szkoły podstawowej, łącząc się w „w bulu i nadzieji”. To tylko najważniejsze wpadki z ostatniego roku. Jak to możliwe, że 59-letni Bronisław Komorowski, mający 22-letnie doświadczenie w polityce (o wyższym wykształceniu nie wspominając), popełnia ośmieszające Polskę gafy? Jak to się stało, że gdy wcześniej piastował wysokie stanowiska państwowe (minister obrony narodowej, marszałek Sejmu), jego brak elementarnej kultury nie rzucał się w oczy? – Komorowski zawsze taki był, tylko teraz media zwracają na niego więcej uwagi – twierdzą nasi rozmówcy z Platformy Obywatelskiej. Ale już przestały. – Powstał nieformalny pakt największych mediów, aby nie nagłaśniać kolejnych wpadek prezydenta – mówi europoseł PiS Zbigniew Kuźmiuk. - Co za dureń. Powiedział do mnie: „co to za różnica, czy prezydent będzie leżał na Wawelu, czy na Powązkach?” – tak kardynał Stanisław Dziwisz trzy dni po smoleńskiej katastrofie zrecenzował pełniącego obowiązki prezydenta (ówczesnego marszałka Sejmu) Komorowskiego (historię opisali Michał Krzymowski i Marcin Dzierżanowski w książce „Smoleńsk. Zapis śmierci”). Brak wrażliwości dla rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej Komorowski zaprezentował jeszcze kilka razy, m.in. nowy wizerunek Janusza Palikota porównywał do zmian, jakie zaszły w zachowaniu Jarosława Kaczyńskiego po śmierci najbliższej rodziny. Bronił też skandalicznej postawy Rosjan, którzy nie zabezpieczyli właściwie terenu katastrofy, tak, że szczątki samolotu, ofiar i ich rzeczy znajdowali odwiedzający to miejsce zwykli ludzie. „Nie dostrzegłem żadnych jakichś przejawów braku szacunku ze strony instytucji rosyjskich. Ja bym sugerował zachowanie umiaru w tego rodzaju tworzeniu atmosfery, że gdzieś znaleziono jakiś kawałek, fragment odzieży. To nie jest wielki problem”. Trudno tutaj mówić o gafach. Raczej o kompletnym braku empatii i umiejętności postawienia się na miejscu osób przeżywających życiową tragedię. W podobny, lekceważący sposób Komorowski potraktował, bowiem powodzian. „W zeszłym roku powódź, w tym roku powódź, więc pewnie ludzie są już oswojeni, obyci z żywiołem” – tłumaczył filozoficznie. Innym razem wypalił: „miałem dziś przyjemność wizytowania terenów powodziowych”.

Na bakier z etykietą Legendarne już wpadki Komorowskiego przewyższają słynny brak obycia Lecha Wałęsy. Ten ostatni był jednak prostym robotnikiem, legendą „Solidarności” i walki z komunizmem, więc wiele mu na świecie wybaczano. Komorowski swoim zachowaniem wprawia szefów państw w osłupienie. Trudno inaczej niż brakiem elementarnej kultury tłumaczyć 25-minutowe spóźnienie 2 maja br. na audiencję u papieża Benedykta XVI. Tłumaczenie, że prezydent spóźnił się, bo wcześniej uczestniczył we mszy dziękczynnej za beatyfikację Jana Pawła II, którą odprawiano na placu Świętego Piotra, jest zwyczajnie żałosne. Takich przykładów są jednak dziesiątki. Tuż po wspomnianej już niezręczności, gdy pozwolił prezydentowi Francji Nicolasowi Sarkozy’emu moknąć podczas ceremonii powitania, popełnił kolejną gafę. Otóż zapraszając kanclerz Niemiec Angelę Merkel i Sarkozy’ego na rozmowy, usiadł, nie czekając, aż zrobią to goście. Kanclerz Niemiec i prezydent Francji chwilę stali kompletnie zaskoczeni, po czym podziękowali fotoreporterom i dopiero usiedli. Kolejna kompromitacja to wniesienie toastu kieliszkiem szwedzkiej królowej Sylwii. Miało to miejsce podczas obiadu wydanego na cześć szwedzkiej pary królewskiej, która przebywała w Polsce z oficjalną wizytą. Sytuację uratował król Karol XVI, który dyskretnie podał małżonce kieliszek prezydenta Komorowskiego. Na tym tle historia o tym, jak na spotkaniu z przedstawicielami litewskiej Polonii zignorował mowę powitalną i od razu przystąpił do jedzenia, wygląda niewinnie.

Bez zahamowań Komorowski wielokrotnie pozwalał sobie publicznie na obraźliwe wypowiedzi pod adresem kobiet. I tak rozmawiając ze studentami w Rzeszowie, jako marszałek Sejmu w maju 2009 roku, nazwał kobiety służące w duńskiej marynarce „kaszalotami”. Podczas innej rozmowy ze studentami żartował, że „kobiety całuje się w rękę, bo od czegoś trzeba zacząć”. Rekord niezręczności popełnił jednak 8 grudnia w Waszyngtonie. „Newsweek” ujawnił, że podczas spotkania z prezydentem Barackiem Obamą w Białym Domu zdecydował się na kwieciste porównanie. „Bo z Polską i USA to jest, panie prezydencie, jak z małżeństwem. Swojej żonie należy ufać, ale trzeba sprawdzać, czy jest wierna”. Tłumaczka nie wyczuła niuansów wypowiedzi i przełożyła końcówkę “like with your wife”. Obama zamarł, myśląc, że Komorowski kwestionuje wierność jego żony. Niezręczną ciszę przerwał amerykański wiceprezydent Joe Biden, wybuchając śmiechem i poklepując Komorowskiego po plecach.

Trzy po trzy Obecny prezydent ma nie tylko kłopoty z elementarną ortografią, ale także z historyczną wiedzą. Podczas przemowy z okazji „Majówki z Polską”, czyli wspólnego świętowania rocznicy Konstytucji 3 Maja, stwierdził, że była ona druga w Europie (faktycznie była druga na świecie – po amerykańskiej). Nie wyszło również Komorowskiemu popisywanie się w październiku ubiegłego roku na koncercie laureatów Konkursu Chopinowskiego w Teatrze Wielkim. Cytując kompozytora Roberta Schumanna, powiedział, że „dzieła Chopina to armaty ukryte w… krzakach” (zamiast w kwiatach). Jeszcze większą ignorancję wykazał, gdy tuż po objęciu stanowiska pełniącego obowiązki prezydenta domagał się szybkiego powołania nowego prezesa Narodowego Banku Polskiego, „bo Rada Polityki Pieniężnej ustala kursy” (chodziło zapewne o stopy procentowe). Dzień później już się wycofał, bo ktoś mu zapewne wytłumaczył, że pośpiech wcale nie jest konieczny (RPP może obradować pod nieobecność prezesa). Przedstawiając zaś kandydaturę Marka Belki na szefa NBP, poinformował, że to zastępca sekretarza generalnego ONZ. Faktycznie Belka pracował w Międzynarodowym Funduszu Walutowym – i to, jako jeden z dyrektorów. Obecny prezydent ma też problemy ze znajomością Konstytucji. W prawyborczej debacie z Radosławem Sikorskim mówił, że podpisałby zmianę w konstytucji ograniczającą weto prezydenta. Faktycznie głowa państwa nie ma uprawnień do recenzowania ustaw ograniczających jej władzę. Ale co się dziwić, skoro Komorowski na konferencji Rady Bezpieczeństwa Narodowego został sfotografowany z „pomocami naukowymi” z Wikipedii (otwartej encyklopedii swobodnie redagowanej przez internatutów). Osobną kategorię w wypowiedziach Komorowskiego tworzą zdania pokazujące, że najpierw mówi, a potem myśli. I tak na konferencji prasowej, (jako pełniący obowiązki prezydenta) oświadczył z poważną miną, że Polska zamierza wyjść z NATO. „W porozumieniu z premierem jest już przygotowywana strategia naszego wyjścia z NATO” – oświadczył. Miał na myśli oczywiście wycofanie polskich wojsk z Afganistanu. Do tego typu niezręcznych wypowiedzi trzeba też zaliczyć stwierdzenie, że zapłodnienie in vitro powinni mieć refundowani tylko ci, którzy rokują, „że się urodzą dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane, wychowane na dobrych obywateli w przyszłości”.

Fałszywy hrabia Ciekawym elementem biografii Komorowskiego jest jego znikające hrabiostwo. Historia ta przybliża charakter obecnego prezydenta. Otóż jeszcze na początku kampanii prezydenckiej w 2010 roku z dumą podkreślał hrabiowski tytuł swojej rodziny. Jak zauważył „Super Express”, po pojawieniu się opinii ekspertów ze Związku Szlachty Polskiej, że zdaniem znawców tematu rodzina Komorowskiego posługiwała się tytułem bezprawnie, po cichu zlikwidował informację na swojej stronie internetowej. Także jego kariera polityczna nie jest specjalnym powodem do dumy. Na początku lat 90. pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej. Za jego rządów Wojskowe Służby Informacyjne spokojnie niszczyły dokumenty peerelowskiej bezpieki. Co więcej, ich kopie zostały przekazane do Rosji. Na czele kontrwywiadu WSI Komorowski postawił oficerów wiernie służących PRL i szkolonych w sowieckiej Rosji. W tamtych latach był otwartym przeciwnikiem wstępowania Polski do NATO, a podległe mu WSI inwigilowały działaczy opozycyjnych partii, w tym obecnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Podczas rządów koalicji Akcji Wyborczej „Solidarność” i Unii Wolności był ministrem obrony narodowej. Publicznie wsparł wówczas oskarżenia o korupcję wobec swojego zastępcy Romualda Szeremietiewa, mówiąc publicznie, że jeżeli się nie potwierdzą, to będzie musiał odejść z polityki. W listopadzie 2010 roku Szeremietiew został prawomocnie uniewinniony ze wszystkich zarzutów. Komorowski nie komentował tej sprawy. Co ciekawe, Szeremietiew zarzucał Komorowskiemu, że zgodził się na jego inwigilację przez WSI. Kontakty z tym środowiskiem kładą się nie mniejszym cieniem na prezydenturze Komorowskiego. W 2006 roku był jedynym posłem Platformy, który nie poparł likwidacji tych służb. Na początku 2008 roku ujawniono jego niejasne kontakty z byłymi oficerami WSI, m.in. z płk. Aleksandrem L. (który otrzymał kilka miesięcy później zarzuty korupcyjne). Koledzy z PO złośliwie komentowali w mediach, że świeżo nominowany marszałek Sejmu na spotkania z kolegami nie ma czasu, a z oficerami WSI – zawsze. Ta mieszanka tworzy bardzo nieciekawy obraz. Z jednej strony Komorowski daje dowody skuteczności politycznej, bo inaczej nie zostałby prezydentem. Z drugiej strony pokazuje zachowanie, na które skuteczny polityk nigdy by sobie nie pozwolił. Rodzi to podejrzenie, że kariera obecnego prezydenta zależy nie tyle od jego umiejętności politycznych, co od silnej grupy wsparcia, której słaby, podatny na manipulacje prezydent jest na rękę. Niektórzy z naszych rozmówców podawali ciekawą hipotezę, według której początkowe nagłaśnianie wpadek Komorowskiego było karą wymierzoną mu za próby usamodzielnienia się po objęciu stanowiska prezydenta. W każdym razie fenomen nagłego pojawienia się dziesiątków gaf u doświadczonego polityka musi dziwić. Na razie dorobkiem jego prezydentury jest neologizm „strzelić Bronka”, czyli zrobić coś strasznie głupiego. Wszystko wskazuje, że w następnych czterech latach powstanie jeszcze kilka podobnych… Jan Pinski

Wojna biednych z bogatymi? To, co się działo w czasie światowego dnia protestu w Warszawie, to farsa w wykonaniu polskiej partii protestującej znanej tylko widzom kabaretów w latach PRL-u. A może to była jakaś oryginalna parada wolności? „Dzień oburzenia” (15.10.2011) w krajach bogatego Zachodu, światowe media pozostające na usługach neoliberalnej burżuazji usiłują przedstawić, jako wojnę biednych z bogatymi. Po październikowych demonstracjach komentarze w tych środkach przekazu (także polskich) były pełne dezaprobaty. Zabrzmiało to jak zapowiedź nowej rewolucji październikowej. Można się spodziewać, że następnym razem policja tu i ówdzie dostanie instrukcje, aby interweniować ostrzej, co wywoła więcej agresywnych zachowań nastolatków. Dołączą do nich wandale i bandyci. W wielu krajach może być bardziej gorąco niż było niedawno w Wielkiej Brytanii. Rządom na całym świecie, pragnącym zachować status quo, o to właśnie chodzi. Będą mogły ogłaszać antykomunistyczne alerty albo nawet wprowadzać stany wojenne (neoliberalnego kapitalizmu będą bronić jak niepodległości, tak jak czerwoni burżuje bronili bolszewickiego socjalizmu). Z pewnością rządy uzyskają wysokie poparcie przerażonej większości. Wojna biednych z bogatymi to nonsens. Wśród ludzi bogatych i bardzo bogatych na Zachodzie jest mnóstwo takich, którzy nie mają nic wspólnego z nadużyciami władzy ani z korupcją, w wyniku, której ubożeją społeczeństwa tych państw i powiększają się obszary nędzy. Większość bogaczy w krajach bogatych posiada majątki, na które pracowały pokolenia. Do bogatych należą też słynni sportowcy i artyści, którym korupcja ani nepotyzm pomóc w karierach nie mogły. Z drugiej strony na świecie i u nas aż roi się od cwaniaków, którzy psim swędem dorobili się fortun. Dotyczy to przede wszystkim rekinów biznesu politycznego i rynków finansowych. Problem w tym, że owi „ludzie sukcesu” stali się wzorem dla milionów, które mają niewiele albo dopiero zamierzają dokonać „wielkiego skoku”. A zatem współczesne burżujstwo to nie stan posiadania, ale stan umysłu i filozofia życiowa.

Hulaj dusza, Marksa nie ma W latach 80. ub. wieku w „International Management” często pojawiały się dane o zarobkach kadry kierowniczej w stosunku do wynagrodzeń robotników. Jak pamiętam, początkowo ten stosunek wynosił 30:1 w Europie, a w USA 70:1. Rósł dynamicznie choć na Zachodzie panował kryzys. Neoliberałowie mieli bowiem doskonały argument; widzicie do czego doprowadziła urawniłowka? Trzeba dać bogatym więcej, aby utworzyli nowe miejsca pracy. Znacznie później, w III RP, też tak mówił neoliberalno-lewicowy (?!) premier Miller, kiedy obniżał podatki tym, którzy żadnych miejsc pracy nie tworzyli i nie tworzą. Wynika z tego, że burżuazja zachodnia i polska są podobnie cyniczne i egoistyczne. Młodzi ludzie pewnie nie wiedzą, że w PRL-u jeszcze w latach 60. królowała urawniłowka. Robotnik bardzo często zarabiał więcej niż jego kierownik i inżynier w nadzorze produkcji. Po obaleniu Gomułki przez Gierka stosunek zarobków dyrektorów i robotników wynosił około 2:1, ale po kilku latach propagandowego dobrobytu na kredyt, ten wskaźnik znacznie podskoczył. Dla czerwonej burżuazji był on jednak o wiele za mały, bo na Zachodzie neoliberalni burżuazje wypłacali sobie nawet 1000 razy więcej niż płacili ludziom za pracę. Ale tam wciąż przeważają przedsiębiorcy dbający o rozwój firm, które odziedziczyli, podczas gdy u nas dominują nowobogaccy. W efekcie kapitalizm portfelowy, (czyli nieustanny obrót akcjami na giełdzie i całodobowe spekulacje na rynku walutowym) jest w Polsce bardziej drapieżny a równocześnie niezrozumiały dla społeczeństwa.

Czy mury runą i pogrzebią stary świat? Młodzi ludzie w Europie i w Ameryce – pełni szlachetnych ideałów i wiary w demokrację – powinni wiedzieć, że burżuazja w walce o utrwalenie swojej władzy nie cofa się przed niczym. Obok brutalnych represji stosuje broń ideologiczną. W czasach stalinowskich była to teoria o zaostrzającej się walce klasowej. W neoliberalnej rzeczywistości są to nawoływania do obrony starego, wspaniałego świata niszczonego przez wandali, bandytów i wszelkiego rodzaju roszczeniowych nieudaczników. No i straszenie ludzi; nie buntujcie się, bo będzie gorzej. Ale to już było, taką ideologiczną kampanię bezideowych burżujów znamy z lat 80. w Polsce. Ci, którzy szczerze pragną zmieniać świat na lepszy, muszą wiedzieć, że krwawe rewolucje nie kończą się happy endem. Jedynie społeczna solidarność może wywołać pozytywny ferment konieczny do eliminowania zła. Tym razem to Zachód powinien pokazać, w jaki sposób solidarnie, pokojowo można się wyzwolić z neoliberalnej utopii. Ale czy Polaków to interesuje, czy my w ogóle chcemy coś zmienić?

A w Warszawie piknik Podczas gdy w bogatym świecie miały miejsce masowe burzliwe demonstracje, w naszej stolicy około 200 osób pomaszerowało przeciwko „ubożeniu klasy średniej”. Czy to aby największy problem, który nas dręczy, czy nie mamy powodów, aby tak jak inni protestować przeciwko nędzy, bezrobociu i niesprawiedliwej dystrybucji dochodu narodowego? Do wspomnianego „tłumu niezadowolonych” dołączył poseł Kalisz (niezadowolony chyba tylko z powodu fatalnego wyniku wyborczego SLD) i jakaś zadowolona z wyboru do sejmu posłanka z drużyny Palikota. Gdyby „oburzony” tłum liczył 2000 osób, to byłoby w nim 20 posłów, a gdyby zebrało się 20 tys. ludzi to zapewne połowa sejmu przykleiłaby się do tłumu. To, co się działo w czasie światowego dnia protestu w Warszawie, to farsa w wykonaniu polskiej partii protestującej znanej tylko widzom kabaretów w latach PRL-u. A może to była jakaś oryginalna parada wolności? Z pewnością multimedia w naszym kraju dobrze zarobią na pokazywaniu i komentowaniu takich ulicznych spektakli. Słuchalność i oglądalność będzie wysoka. Jan K. Kruk

Japoński dziennikarz oskarża Izrael o sabotaż Fukushimy

Richard Walker

http://americanfreepress.net/?p=969

Tłumaczenie Radtrap

Wiodący japoński dziennikarz Yoishi Shimatsu rzucił w ostatnim czasie dwa zaskakujące oskarżenia dotyczące reaktora atomowego w Fukushime, gdzie w marcu 2011 stopiły się rdzenie paliwowe. Według Shimatsu, byłego naczelnego krajowej gazety Japan Times Weekly, USA i Izrael wiedziały że w Fukushimie doszło do uwolnienia uranu i plutonu typu weapons-grade do atmosfery, po tym jak w reaktor uderzyła potężna fala tsunami. Następnie dodał że wywiad izraelski sabotował reaktor w ramach zemsty za wsparcie Japonii dla niepodległej Palestyny. Shimatsu twierdzi że te materiały nuklearne przybyły do elektrowni w roku 2007, na rozkaz Dicka Cheneya i Georga W. Busha i przy wsparciu premiera Izraela Ehuda Olmerta. Transport zawierał rdzenie głowic bojowych, uprzednio usuniętych w tajemnicy z amerykańskich głowic nuklearnych znajdujących się w BWXT Plantex koło Amarillo, stan Texas. Izrael działał jako pośrednik, transportując głowice z portu w Houston, zatrzymując najlepsze dla siebie a Japończykom zostawiając starsze rdzenie, które trzeba było poddać wzbogacaniu w Fukushimie. Shimatsu powołuje się na emerytowanego agenta CIA i najemnika Rolanda Vincenta Carnabyego, od którego dowiedział się o transporcie głowic z Houston. Zaskakujący zbieg okoliczności – Carnaby został zastrzelony w tajemniczych okolicznościach w sklepie przez policję z Hosuton, mniej niż rok po rozmowie z Shimatsu. Strzelono mu raz w plecy i raz w klatkę. Nie miał broni w ręku. Zródła wywiadu twierdzą że tropił on oddział Mossadu szmuglujący amerykański pluton z doków Houston do izraelskiej elektrowni atomowej. Żurnalista nie poprzestaje na tym- według niego Izrael był tak wściekły na Japonię za jej wsparcie dla idei niepodległej Palestyny że na 20 minut przed stopieniem rdzenia reaktora nuklearnego, wbił jej przysłowiowy nóż w plecy i wypuścił wirus komputerowy Stuxnet do komputerów elektrowni. Wirus spowolnił wyłączenie reaktora, doprowadzając do wycieku z tej sekcji elektrowni gdzie używano uranu i plutonu pozyskanego z głowic dostarczonych w 2007 roku. Pomimo braku możliwości sprawdzenia wiarygodności części z twierdzeń Shimatsu, faktem jest że doszło do gigantycznego tuszowania informacji z miejsca katastrofy w Fukushimie. Eksplozje w elektrowni zostały określone mianem niegroznych. Pomimo ciągłych raportów że w trzech reaktorach doszło do stopienia rdzeni, japońskie władze próbowały ocenić katastrofę na poziomie 4 w Międzynarodowej Skali Zdarzeń Jądrowych i Radiologicznych. W tym samym czasie niezalezni eksperci mówili o poziomie 7, najwyższym na skali. Wartym odnotowania jest że w 2009, według Shimatsu dwa lata po tym jak głowice przetransportowano w tajemnicy do Japonii, Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA) wystosowała ostrzeżenie dla Japonii aby ta nie porzucała swej polityki przeciwnej broni atomowej. IAEA musiała jednak wiedzieć, że Japonia już dawno osiągnęła potencjał do stworzenia broni atomowej. Stało się to oczywiste już, w 1996, gdy z japońskiego ministerstwa spraw zagranicznych wyciekł dokument ukazujący, że Japonia stosowała podwójne standardy w swojej polityce wobec broni nuklearnej już od połowy lat 60-tych. Często publicznie podkreślała swoją politykę anty-nuklearną jednocześnie podtrzymując możliwość stworzenia własnego arsenału nuklearnego. Liberalna Partia Demokratyczna, która zdominowała japońską politykę zawsze mówiła, że nie ma żadnych konstytucyjnych przeszkód dla posiadania głowic. Czynnikiem, który mógłby bezsprzecznie popchnąć tandem Bush-Cheney do zaopatrzenia Japonii w środki pozwalające na budowę broni atomowej w sekrecie, jest rosnącą potęga Chin. Cheney i Bush mogli chcieć zaopatrzyć Japonię i Indie w broń nuklearną, aby osłabić Chiny.

28 października 2011"Towarzysz Szmaciak"- tak nazwał pan redaktor Jarosław Kurski, pana Leszka Millera, po jego zwycięstwie, jako przewodniczącego Klubu Parlamentarnego Sojuszu Lewicy Demokratycznej nad panem Ryszardem Kaliszem. Grupa natolińska- zwyciężyła nad puławską, i to jest chyba powód niezadowolenia pana Jarosława Kurskiego, zastępcę redaktora naczelnego Gazety Wyborczej- brata pana Jacka Kurskiego, eurodeputowanego Prawa i Sprawiedliwości zasiadającego w Parlamencie Europejskim, będącym ponad parlamentem polskim. „Towarzysz Szmaciak”- to określenie wymyślone przez nieżyjącego już Janusza Szpotańskiego. Gdyby szefem został pan Ryszard Kalisz, przyjaciel pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego- pan Towarzysz Szmaciak, pardon- Jarosław Kurski- nie nazwałby pana Ryszarda Kalisza - Szmaciakiem. Jestem tego pewien.. Określenie „ Tow. Szmaciak” zastrzeżone jest dla lewicy eseldowskiej, ale tylko frakcji natolińskiej.. Nie dla puławskiej! Nie pamiętam, czy Gazeta Wyborcza nazywała pana Leszka Millera’ Tow. Szmaciakiem” wtedy, gdy wręczał roślinkę panu premierowi Donaldowi Tuskowi no i wtedy, gdy do gabinetu premiera Miller, pan Zagórny - jeśli nie przekręciłem nazwiska, bo było to tak dawno- przyprowadził kozę. Nie przyniósł- tylko przyprowadził. Żywą kozę, w odróżnieniu od kozy martwej, przy pomocy, której ogrzewa się pomieszczenia.. Koza zresztą, tak jak krowa- to zwierzę pożyteczne, chociaż nie społeczne, ale kto wie-, co nas czeka w przyszłości. Jak wszystkie zwierzęta będą równe, a niektóre równiejsze, na przykład świnie, to wszystkie ich sprawy- to też będą sprawy społeczne.. Krowa i koza mają to do siebie, że można je doić.. W tym względzie podobne są do ludzi, których- przy pomocy przemyślanego i zagmatwanego systemu podatkowego obmyślonego przez socjalistów- można doić w nieskończoność, aż wymiona zupełnie wyschną.. Tak jak z owcami- można je strzyc, ale nie obdzierać ze skóry.. Obdzieranie ze skóry jest bardzo bolesne i nie prowadzi w przyszłości do oczekiwanego rezultatu.. Człowiek jest jednak zwierzęciem społecznym jak uważał Arystoteles.. Ale nie może służyć jedynie do dojenia go.. Bo wtedy człowiek może okazać się aspołeczny- wywołując zarzewie buntu. Buntują się natomiast właściciele barów w Żorach. Dlaczego? Bo część już zamknęła swoje podwoje ze względu na brak klientów, a kolejny będzie musiał to zrobić. No cóż..- jak powiedział lektor przebrany za dziennikarza w tej sprawie: „Mamy wolny rynek”(!!!)Konsumenci przenieśli się do baru obok… obsługiwanego przez niepełnosprawnych. Wyglądałoby na to, że konsumenci bardziej lubią być obsługiwani przez niepełnosprawnych, niż przez ludzi pełnosprawnych. Nic bardziej mylnego! Co prawda schabowy z pełnym wyposażeniem kosztuje w barze obsługiwanym przez niepełnosprawnych 8 złotych, a gdzie indziej- sam schabowy 12 plus reszta - ale bar obsługiwany przez niepełnosprawnych ma jedną zdecydowaną zaletę niewidoczną na pierwszy rzut oka.. DOTACJĘ! To ona powoduje, że pozornie schabowy jest tańszy od tego bez dotacji.. A klienta to nie interesuje. Klient chce tanio! Schabowy finansowany przez pozostałych mieszkańców Żor, czy Żorów - jest oczywiście droższy od tego niefinansowanego i w konsekwencji bar bez dotacji musi upaść.. Utopia w postaci zagadnienia, żeby dać w sposób sztuczny niepełnosprawnemu pracę ,kończy się bezrobociem wśród barów działających rynkowo, w sytuacji nierynkowej, bo jednemu się daje dotacje tylko dlatego, że zatrudnia niepełnosprawnych, a innemu się nie daje. I taką sytuację, przebieraniec w roli dziennikarza - nazywa wolnym rynkiem.. Niekoniecznie pretekstem do wykończenia normalnie funkcjonujących barów jest niepełnsprawny…. Może być Murzyn! Kto w Żorach zatrudni w swoim barze Murzyna dostaje powiedzmy dotacje na poziomie- 100 000 złotych, a reszta Białych niech sobie radzi bez dotacji?. W końcu we wszystkich barach w Żorach będą pracowali Murzyni, a Biali będą do nich dopłacać, tak jak dopłacają do tych dwóch Murzynów w polskim Sejmie.. Można uchwalić, żeby posłem mógł być wyłącznie niepełnosprawny, albo Murzyn, niekoniecznie niepełnosprawny.. I też da się żyć! Można też uchwalić demokratycznie, żeby na listach wyborczych był parytet w postaci połowy Murzynów i połowy niepełnosprawnych.. I jakoś to wymieszać partytetowo z kobietami.. Bo one też powinny funkcjonować w parytecie.. Nie często się trafia, żeby do Sejmu weszła pani Anna Grodzka, która parytet zawiera w jednym. Jest jednocześnie kobietą i jednocześnie mężczyzną.. Gdyby była jednoczenie niepełnosprawna- to demokracja nareszcie by była usatysfakcjonowana.. Już nie wspominając o kolorze skóry.. Ale jest jedna rzecz pocieszająca: jak skończą się pieniądze, skończy się utopia zatrudniania i dopłacania do ludzi po linii niepełnosprawności.. Gdyby nie dopłacać do niepełnosprawnych, zarobiliby oni mniej na rynku, ale za to mieliby satysfakcję, że zarabiają sami na siebie i nikt do nich nie dopłaca. Było by normalnie- a tak jest niepełnosprawne! W każdym razie wszystkie bary w Żorach zbankrutują, nie przez rynek, tylko poprzez ingerencję władz w rynek. Burmistrz radził właścicielowi upadającego baru, żeby poszukał sobie niepełnosprawnego zatrudniając go, to on mu do niego dopłaci, i będzie ok.! Szukaj teraz po całych Żorach niepełnosprawnego, jak może się okazać, że niepełnosprawnych prawdziwych już nie ma, są tylko niepełnosprawni poprzebierani za niepełnosprawnych, którzy mają papiery lekarskie na niepełnosprawność.. A tak naprawdę niepełnosprawnymi nie są.. Gdyby – nie daj Boże - trafiła się jakaś kontrola chcąca sprawdzić niepełnosprawność niepełnosprawnych, mogłaby wyjść jakaś chryja, która pociągnęłaby sprawę do samej góry.. Pod marketami i gdzie indziej są specjalne miejsca dla niepełnosprawnych, permanentnie puste, choć nie ma gdzie zaparkować, ale na miejscu dla niepełnosprawnego nie wolno, choć jest puste.. Chyba, że ma się specjalną przepustkę zapewniającą niepełnosprawność, taka przepustka to skarb do niepełnosprawności.. Żaden przedstawiciel władzy nie odważy się skontrolować niepełnosprawnego.. Byłby uznany za wroga niepełnosprawnych, więc każdy, kto ma dojścia do biura gdzie wypisują karty uprawniające do korzystania z miejsc dla niepełnosprawnych, może sobie taką kartę załatwić.. Tak sądzę! I wtedy jest gość.. Może parkować na miejscach dla niepełnosprawnych, tak jak urzędnicy, którzy w większości niepełnosprawnymi nie są, a mają karty do parkowania w centrach miast. Oni mogą - a zwykli” obywatele”- nie! Nie wiem oczywiście jak z Murzynami.. Czy oni też będą mieli w przyszłości specjalnie wydawane karty na miejsca do parkowania? Zawsze mogą złożyć projekt takiej ustawy w Sejmie i sprawę wywalczyć.. Jako prawa dla mniejszości, co im podpowiadam, i wtedy biali nie będą mogli parkować w miejscach przeznaczonych dla Murzynów. Nareszcie będzie koniec z dyskryminacją.. Bo nie może być tak, że każdy – bez względu na kolor skóry, niepełnosprawność czy płeć – parkuje tam gdzie jest wolne miejsce? Nie! Tak być nie może.. Bo byłoby to chore! A tak żyjemy w bezprawnym państwie demokratycznego prawa, pośród towarzyszy Szmaciaków, którzy takie prawa uchwalają.. Niech żyje Demokratyczna Republika Szmaciaków! WJR

Niemcy chcą rozbić polski marsz niepodległości Znani z zamieszek działacze niemieckich ultralewicowych i anarchistycznych organizacji skrzykują się w internecie na wyjazd do Warszawy, by zablokować prawicową manifestację 11 listopada – informuje „Rzeczpospolita”. Niemieccy anarchiści i lewacy cieszą się złą sławą, bo często uczestniczą w ulicznych rozruchach. W lutym ponad 3 tys. zjechało do Drezna, by zablokować marsz neonazistów. Jednak obrzucili policjantów kamieniami i butelkami, demolowali sklepy i samochody. 82 funkcjonariuszy zostało rannych. W zeszłym roku sprowokowali z kolei walki z policją w Berlinie i Hamburgu – pobili blisko 100 funkcjonariuszy. Czy i jak policja przygotowuje do ewentualnego najazdu niemieckich lewaków – „Rzeczpospolita” nie dostała odpowiedzi do zamknięcia wydania gazety. ABW zapewnia, że sprawą się interesuje, bo to leży w jej obowiązkach. Ale „ze względu na ograniczenia natury prawnej” – jak mówi płk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska – nie może zdradzić szczegółów. 11 listopada ulicami stolicy ma przejść marsz organizowany przez środowiska narodowe i konserwatywne, m.in. Młodzież Wszechpolską i Obóz Narodowo-Radykalny. W komitecie poparcia znaleźli się m.in. historyk prof. Jan Żaryn, publicysta Jan Pospieszalski, twórca GROM gen. Sławomir Petelicki, bp Antoni Dydycz i muzyk Paweł Kukiz. Marsz Niepodległości ma też przeciwników. Organizacje ultralewicowe i anarchistyczne skupione w Porozumieniu 11 Listopada przekonują, że ulicami stolicy przejdą faszyści. – Planujemy mobilizację na trasie faszystowskiego pochodu. Chcemy go fizycznie zablokować – zapowiadają w internecie.

http://wiadomosci.onet.pl/

Bezczelność szkopskich szumowin wcale nas nie dziwi. Podobnie, jak nie bulwersuje nas pasywność tzw. polskiego społeczeństwa, które pozwala byle, komu srać sobie do kaszy. W normalnym kraju, zanim jeszcze policja spałowałaby przybłędów, zostaliby zmasakrowani przez samych mieszkańców. Polska to jednak kraj tolerancyjny i szkopy wiedzą, że niczym nie ryzykują, a zawsze znajdzie się jakiś usłużny pismak albo polityk, który będzie ich bronił – admin

Dlaczego lekarze? Dlaczego nie nauczyciele, nie prawnicy, nie historycy, nie politolodzy i socjolodzy?

Lekarz polski – obywatel I w gwiazdę ludów wierzę wśród zawiei – Przeciw nadziei! (Maria Konopnicka, 1887)

Czym jest inteligencja polska XXI wieku, kim są tworzący jej oficjalną czołówkę intelektualiści – to pytanie kołacze się nieustannie po głowach pogrobowców I i II Rzeczypospolitej. Czy wysiłek najeźdźców i okupantów, którzy za cel zasadniczy postawili sobie wyniszczenie i wykorzenienie tej warstwy społecznej, był tak skuteczny, że jeszcze dzisiaj, w 20 lat po tym, jak Armia Czerwona opuściła nasze terytorium, naród polski na próżno rozgląda się w poszukiwaniu sukcesorów tej warstwy społecznej, która tak chlubną rolę zapisała w odzyskaniu i budowaniu Niepodległej? Czy to możliwe, żeby z tej pięknej tradycji pozostało tylko to, co mamy dzisiaj: oddziały inteligenckich najemników, rozglądających się jedynie za dodatkowym zarobkiem, który by umożliwił im żyć na stopie, jaką uważają za godną ich aspiracji? Czyżby ogromny wzrost liczby studentów szkół wyższych produkował jedynie wielosettysięczne szeregi sfrustrowanych niedouczonych absolwentów, marzących jedynie o urządzeniu się gdzieś na Wyspach Brytyjskich, Ameryce, Kanadzie, Francji czy w innym kraju uchodzącym za odpowiedni do zrobienia finansowej kariery? Ruch Obywatelski na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych od lat zwraca uwagę, na podstawową wadę ustrojową III RP, jaką jest korupcjogenna, naruszająca podstawowe prawa obywatelskie, powszechnie niezrozumiała i zniechęcająca do udziału w wyborach procedura wyborcza w wyborach do Izby Ustawodawczej. Uparcie przypominamy, że w tych wspomnianych, najważniejszych krajach tzw. Zachodu, parlamenty wybierane są zupełnie inaczej, że tam kandydować może każdy, że nie ma tych wszystkich komisji wyborczych, które potajemnie liczą głosy, że zasada wyboru jest równie prosta, jak proste jest publiczne liczenie głosów, a rezultatem tych wyborów są stabilne rządy, powstające na oczach wszystkich, bez partyjnych krętactw i przepychanek. Cała ta elementarna wiedza o wyborach w UK czy USA została przed oczami polskich inteligentów starannie ukryta, a podręczniki politologii i innych nauk społecznych, przez dziesięciolecia, karmiły studentów naszych uczelni kłamstwem i dezinformacją. I, niestety, nadal to robią, ponieważ ten błąd ustrojowy, który rujnuje nasze państwo i życie polityczne, jest wygodny dla ludzi, którzy prawem kaduka przypisali sobie prawo decydowania i rozstrzygania o wszystkich sprawach ustrojowych, w tym przede wszystkim o zasadach, na jakich obywatele mają ich dopuszczać do sprawowania urzędów publicznych. I nie przeszkadza nic, że kolejne sondaże opinii publicznej pokazują, że większość Polaków nie życzy sobie takiego systemu wyborów, że chętnie widzieliby procedury, jakie od ponad 200 lat obowiązują gdzieś tam, na drugim końcu Europy i za Oceanem i nie przeszkadza nawet to, że zebrano prawie milion podpisów pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum w tej sprawie… Nie ma popularnych publicystów, nie ma dziennikarzy telewizyjnych i radiowych, nie ma wybitnych analityków politycznych, nie ma profesorów prawa konstytucyjnego, politologii i socjologii, którzy na ten błąd ustrojowy zwracaliby uwagę, polska inteligencja od tej sprawy odwraca się tyłem lub bokiem, sugerując, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Próby dotarcia do uznanych środowisk akademickich, do związków zawodowych, praktycznie do wszystkich organizacji politycznych i społecznych, jakie swoją pozycję zawdzięczają dobrym stosunkom z establishmentem politycznym nie przynoszą pozytywnego rezultatu. To, co oficjalnie przejęło spuściznę po wielkim Ruchu „Solidarność”, zapomniało, że „Solidarność” to był przede wszystkim ruch reformatorski, którego zasadniczym celem było przywrócenie podmiotowości obywatelowi, a nie wyszarpywanie kolejnych ochłapów z publicznej kasy. W tym naszym wieloletnim pukaniu do inteligenckich polskich głów spotkała nas miła niespodzianka: 16 grudnia 2000 zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie Zarządu Krajowego Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy, który podjął uchwałę domagającą się wprowadzenia w Polsce JOW do Sejmu. Od tej pory, przez całe dziesięciolecie, lekarze polscy zrzeszeni w OZZL towarzyszą nam i wspierają przy wszystkich podejmowanych akcjach, uczestniczą w manifestacjach, konferencjach i zjazdach. 19 października 2011 zostałem zaproszony na uroczystość XX Lat OZZL. Przedstawiając historię Związku jego szef, dr Krzysztof Bukiel, wielokrotnie podkreślał ich zaangażowanie w tę wielką sprawę ustrojową, przypominał o wspólnych akcjach, zapewniał, że lekarze są świadomi wagi sprawy i nie zamierzają się wycofać. Krzysztof Bukiel i Sekretarz Generalny Związku dr Ryszard Kijak przygotowali piękną, prawie tysiącstronicową kronikę OZZL pod tytułem Dzieje i nadzieje Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy z mottem Kropla drąży skałę, nie przez swoją siłę, ale przez wytrwałość. W tej książce, opisującej dwie dekady ich walki nie zabrakło miejsca dla Ruchu JOW. Słuchając tych wszystkich budzących nadzieję wypowiedzi szukałem odpowiedzi na pytanie: dlaczego lekarze? Dlaczego nie nauczyciele, nie prawnicy, nie historycy, nie politolodzy i socjolodzy? Komuna wypracowała stereotyp lekarza: przekupnego, pazernego łapówkarza, któremu nie powinno się ufać i którego należy kontrolować na każdym kroku. Do umocnienia tego stereotypu przyczynili się politycy III RP. Pokaż lekarzu, co masz w garażu! – wykrzykiwał z trybuny sejmowej marszałek Sejmu, a do szpitali i gabinetów lekarskich wkraczali chłopcy w kominiarkach demonstrując, w świetle telewizyjnych kamer, jak bardzo nieprzekupna jest władza, jak bardzo zdemoralizowane środowisko lekarskie. Jakich więc przywilejów i intrat poszukiwać mogą tysiące lekarzy w OZZL, angażując się w sprawę, która do dzisiaj pozostaje tabu i przed którą zamknięte są wszelkie salony, nie tylko polityczne, ale telewizyjne i dziennikarskie? Krzysztof Bukiel i Ryszard Kijak, kiedy zadaję im to pytanie, uśmiechają się tylko nieśmiało i dają do zrozumienia, że pytanie jest głupie, że sprawa jest oczywista i nie ma o czym mówić. I słuchając ich przypomina mi się inna uroczystość, w której uczestniczyłem kilka miesięcy temu na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie. Zamordowano tam, strzałem w tył głowy, 40 profesorów Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej. Wśród nich, dziwnym i trudnym do zrozumienia trafem, 14 nazwisk, a więc 35%, to profesorowie medycyny: Antoni Cieszyński, chirurg, Władysław Dobrzaniecki, chirurg, Jan Greg, internista (zamordowany razem z żoną), Jerzy Grzędzielski, okulista, Edward Hamerski, prof. weterynarii, Henryk Hilarowicz, chirurg, Witold Nowicki, anatomopatolog i jego syn, także lekarz, Jerzy Nowicki, Tadeusz Ostrowski, chirurg (zamordowany razem z żoną), Stanisław Progulski, pediatra (zamordowany razem z synem), Roman Rencki, internista, Stanisław Ruff, chirurg (zamordowany razem z żoną i synem), Włodzimierz Sieradzki, profesor medycyny sądowej, Adam Sołowij, ginekolog (zamordowany razem z wnukiem). Prawie przy każdym z tych nazwisk znajdziemy adnotację: obrońca Lwowa 1918. A na środku Cmentarza Orląt znajdujemy grób generała profesora Ludwika Rydygiera, chirurga sławy światowej, organizatora i dowódcy służby medycznej obrony Lwowa. Czyżby, jakimś tajemniczym i cudownym zrządzeniem losu, ten gen patriotyczny i obywatelski – tępiony i wykorzeniany przez 70 lat – przetrwał właśnie w środowisku lekarzy? A jeśli tak, to może, któregoś dnia, obudzi się i odżyje w innych środowiskach: nauczycieli, profesorów, pisarzy i publicystów, prawników i historyków? Contra spem spero.

Jerzy Przystawa  

Aktywni politycy ze środowiska UPR W parlamencie nadal zasiadają osoby, które kilka lub kilkanaście lat temu związane były z Unią Polityki Realnej. Realizują swoją polityczną karierę, przyłączając się do dużych partii, dających im szansę wejścia do Sejmu. Jednak o swoich ideałach sprzed lat najczęściej zapominają. W tym roku posłem z listy Prawa i Sprawiedliwości został Przemysław Wipler, który w 1999 roku współtworzył Stowarzyszenie KoLiber. Należał do Unii Polityki Realnej i pełnił funkcję rzecznika tej partii. Już w wyborach w 2005 roku bez powodzenia kandydował do Sejmu z listy Prawa i Sprawiedliwości (otrzymał 999 głosów). W 2010 roku został prezesem Ruchu 10 Kwietnia. Tym razem zdobył 4615 głosów w okręgu warszawskim. Szansę wejścia do parlamentu dostrzegł właśnie we współpracy z większym podmiotem, jakim jest partia Prawo i Sprawiedliwość. Czy będzie tworzył w PiS skrzydło konserwatywno-liberalne? Wielu polityków uważa, że to jest jedyna droga dla osób wyznających takie poglądy.

Czy wybory można wygrać programem? Wyrazisty program Unii Polityki Realnej nie jest eksponowany przez osoby, które dostały się do parlamentu. Wysokie poparcie dla partii politycznej nie rodzi się z głoszenia bardzo konkretnego programu. Tutaj wchodzą w grę zupełnie inne czynniki. Jak wynika zapewne z profesjonalnych badań, wyborca pochłaniający przekaz telewizyjny musi zobaczyć polityków w otoczeniu tzw. celebrytów. Platformie Obywatelskiej udało się taki przekaz zaplanować. Tomasz Tomczykiewicz, szef klubu Platformy Obywatelskiej, powiązany niegdyś z UPR, w poprzedniej kadencji, mówiąc na konferencji prasowej o ułatwieniach dla kierowców, pokazał się z Krzysztofem Hołowczycem – znanym kierowcą rajdowym. Przepływ reputacji nie umniejszył Hołowczycowi popularności, ale przysporzył zapewne głosów kandydatowi do Sejmu. Taki plan łączenia dyskusji o ważnych sprawach z obecnością popularnych osób stanowił nie nową wprawdzie, ale sprawdzoną strategię Platformy. Wyborca może do końca nie pamięta, co tam mówiono o ułatwieniach dla kierowców, ale wie, kto to mówił.

Związki z UPR O Tomaszu Tomczykiewiczu zrobiło się głośno, kiedy w połowie poprzedniej kadencji objął stanowisko szefa klubu parlamentarnego PO. Wcześniej, po odejściu z UPR, szukał możliwości zrealizowania swoich ambicji w partii, w której szeregach byli już politycy mający możliwości wejścia do Sejmu. Tą organizacją było Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. Od 2001 roku Tomczykiewicz związał się z PO, w której pełni funkcję wiceprzewodniczącego partii oraz szefa struktur wojewódzkich. Mandat poselski sprawuje od 2001 roku. – Myślę, że aby znaleźć dla siebie szansę, trzeba szukać jakiejś innej organizacji. Ale dla młodych ludzi w tym okresie, kiedy ja byłem w UPR, to była dobra szkoła – powiedział pytany przez reportera tygodnika „Najwyższy CZAS!” o to, czy osoby związane z UPR, żeby zrobić karierę polityczną, powinny szukać miejsca w innej organizacji. Młodych ludzi, którzy są związani ze środowiskiem konserwatywnych liberałów, zapraszał do młodzieżówek, szczególnie do Platformy. Zapewniał, że konserwatywne poglądy są tam potrzebne. Jednak nie wróżył przyszłości w Sejmie samej organizacji kojarzonej z Januszem Korwin-Mikkem. Nie budzi wszak wątpliwości, że w ramach innego ugrupowania nie udaje się wprowadzić programu Unii. Gdyby ten program porywał masy, nie wygrywałaby Platforma Obywatelska tylko właśnie środowisko Unia Polityki Realnej czy obecnie Nowej Prawicy. „Będąc burmistrzem, próbowałem wdrażać jakieś założenia programowe UPR. Dziś nie da się tak łatwo tego forsować. Takie próby są możliwe przy rozwiązywaniu konkretnych problemów. Wielu polityków PO pochodzi z Unii Polityki Realnej, to chyba jest dowodem, że te poglądy mają znaczenie” – pisał dla „Najwyższego CZASU!” Tomczykiewicz, który pod koniec lat 90. był burmistrzem Pszczyny. Na podstawie przekonania, że partia ma rozwiązywać konkretne problemy, powstała definicja partii zadaniowej. „Jeśli nie ma ideologii – znika drogowskaz. Partia musi codziennie robić badania opinii publicznej – i kierować się ich wskazaniami. A ponieważ »opinia publiczna« jest głupia jak but z lewej nogi – to skutki widać. PO, zamiast obniżki podatków, zajmuje się kastracją rzekomych pedofilów” – pisał niegdyś w swoim komentarzu Janusz Korwin-Mikke.

Prosta strategia Rząd Donalda Tuska nie wprowadził ustawy w jakikolwiek sposób zbieżnej z programem konserwatywnych liberałów. Strategia jest prosta: kontrowersyjna ustawa mogłaby w społeczeństwie konkretnie ukształtowanym wywołać sprzeciw i obniżyć notowania partii. Platforma podtrzymuje funkcjonowanie systemu całkowicie sprzecznego z programem środowiska UPR. Posłowie PO wprowadzali na przykład rozwiązania uderzające w rodzinę. Bardzo dużo kontrowersji wywołała ustawa „o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”, sankcjonująca instytucję groźnego w skutkach donosu sąsiedzkiego.

Podatki Politycy Platformy Obywatelskiej nie realizują również jednego z zasadniczych punktów swojego programu, który leżał także u podstaw programowych UPR. Chodzi oczywiście o obniżanie podatków. „Kupujesz towar w pudełku z napisem »3×15«; myślisz, że właśnie takie będą podatki; otwierasz i otrzymujesz »VAT 23«” – komentował na swoim blogu dr Robert Gwiazdowski. Szef klubu PO chwali się, że za rządów Platformy w poprzedniej kadencji doszło do obniżenia podatków. Chodziło o ustawę przyjętą za rządów PiS, ale realizowaną już za kadencji Donalda Tuska. Tomczykiewicz tłumaczy, że dziś nie chodzi o obniżenie podatków. Trwa właśnie walka o to, żeby ich nie podwyższać.

Grabarczyk, Pitera, Nitras Swoje korzenie w Unii Polityki Realnej mają także inni znani politycy PO. Wywołujący wiele emocji minister infrastruktury w rządzie Donalda Tuska, Cezary Grabarczyk, w 1990 roku przewodniczył Oddziałowi Łódzkiemu UPR. Lecz już w 1994 roku trafił poprzez Kongres Liberalno – Demokratyczny do Unii Wolności. Od 2001 roku w Platformie Obywatelskiej, jako szef jej struktur w województwie łódzkim. Jedną za najbardziej znanych kobiet, które dziś trafiły do pierwszego szeregu działaczek PO, a związane były niegdyś z UPR, jest Julia Pitera. Karierę polityczną zaczęła w Porozumieniu Centrum. Jednak w latach 1994-1998 działała już tylko w Unii Polityki Realnej. Od 2005 roku posłanka z ramienia Platformy Obywatelskiej. Dodatkową sławę zyskała, angażując się w pracę polskiego oddziału Transparency International – organizacji zajmującej się zwalczaniem korupcji. Rozgłos przyniosło jej opisanie zasad działania tzw. układu warszawskiego, za który uznawano władze Warszawy złożone z polityków Unii Wolności i SLD. Jako 18-latek do Unii Polityki Realnej należał Sławomir Nitras, obecnie poseł do Parlamentu Europejskiego. Jednak już w 1993 roku zaczął szukać dla siebie miejsca w innej organizacji. W połowie lat 90. znalazł się w Stronnictwie Konserwatywno-Ludowym, poprzez które trafił do Akcji Wyborczej „Solidarność”, a od 2001 roku reprezentuje Platformę Obywatelską. Zasiada w zarządzie krajowym i przewodniczy organizacji w Szczecinie.

Dlaczego odeszli? W zakulisowych rozmowach byli członkowie UPR, którzy przeszli do Platformy Obywatelskiej, mówią, że dziś już nie wygrywają wyborów partie ideologiczne. – Trzeba nastawić się na rozwiązywanie konkretnych problemów – stwierdza poza nagraniem jeden z polityków PO. Jednym z najbliższych współpracowników Tomasza Tomczykiewicza, szefa klubu Platformy, jest Wojciech Saługa. Do Unii Polityki Realnej należał w latach 1994-1998. Podobnie jak inni, swoich szans w polityce szukał, wstępując do Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. W ten sposób trafił na stanowisko wiceprezydenta Jaworzna w 2002 roku. W 2004 roku w wyborach uzupełniających został wybrany na senatora. Posłem został w 2005 roku, ale już z ramienia Platformy Obywatelskiej. Na swojej prywatnej stronie internetowej do związków z UPR jednak się nie przyznaje, podobnie jak wielu jego kolegów. Popularnym senatorem z Warszawy, wybranym po raz kolejny z listy PO, jest Marek Rocki. Były rektor SGH związany był dość długo ze stowarzyszeniem KoLiber.

Kompromis Działacze Platformy wywodzący się z UPR czasami nawiązują do swojej politycznej przeszłości. Jednak doskonale wiedzą, która organizacja dała im możliwość wejścia „na salony”. Aby tak się stało, musieli pójść na kompromis. Gdyby o pewne programowe reformy walczyli otwarcie, nie mogliby liczyć na dobre, tzw. biorące miejsca na listach. Lojalność staje się ważniejsza niż program. – A ja – cóż, wolę z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć. Nie mam zamiaru ukrywać swoich poglądów – więc gdy mnie przed wyborami o coś pytają, to mogę co najwyżej nie odpowiedzieć. Co i tak nie pomoże, bo przecież dziennikarze moje wypowiedzi znają… – podsumowuje Janusz Korwin-Mikke.

Rafal Pazio

Wyścig mocarstw o dominację na Księżycu rozpoczęty! Już w latach 70-tych NASA deklarowała chęć zbudowania stałej bazy na Księżycu. Według oficjalnych doniesień plany budowy zarzucono z powodu zbyt wysokich kosztów, a niedługo później program Apollo został zamknięty i loty na Księżyc wstrzymano. Ostatnimi czasy temat eksploracji naszego jedynego naturalnego satelity powrócił w związku z prywatnymi inicjatywami takimi jak choćby ogłoszony przez Google konkurs Google Lunar X Prize oraz z ogłoszonym przez NASA pomysłem stworzenia stref zamkniętych (no-fly-zones), nad którymi zabronione będzie latanie. Czy jest to jedyny powód? Z pewnością wiąże się to także z tym, że coraz więcej państw deklaruje chęć zbudowania na Księżycu swojej własnej bazy. Już w 2006 roku pomysł taki przedstawiła Japońska Agencja Eksploracji Kosmosu (JAXA) zapowiadając na rok 2020 rozpoczęcie budowy bazy, zaś na 2030 jej uruchomienie. Cztery lata później mogliśmy usłyszeć, że ta data przesunęła się na rok, 2015 kiedy to na Księżyc mają zostać wysłane pierwsze roboty, zaś w roku 2020 ma zacząć działać pierwsza baza obsługiwana w stu procentach przez maszyny. Projekt ma kosztować w sumie blisko 2,2 miliarda dolarów. Jednym z problemów niewątpliwie podnoszących koszty wyprawy na Księżyc jest zapewnienie kosmonautom warunków umożliwiających im nie tylko dostawy tlenu i żywności, ale też ochronę przed promieniowaniem i deszczami meteorytów, (które na pozbawionym atmosfery satelicie nie są rzadkością). Japończycy postanowili zainwestować w roboty, natomiast Rosjanie planują inne rozwiązanie. W artykule opublikowanym przez agencję Reuters 18 października br. przytoczono wypowiedź Siergieja Krikaljowa, szefa centrum szkolenia kosmonautów zwanego Gwiezdnym Miastem, który stwierdził, że odkryte niedawno jaskinie znajdujące się pod powierzchnią Księżyca, mogą znaleźć zastosowanie przy budowie rosyjskiej kolonii. Również Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) wyraża zainteresowanie budową bazy. “W ESA wciąż jesteśmy silnie skoncentrowani na Księżycu. Byłoby naturalne, gdybyśmy wpierw udali się właśnie tam - powiedział agencji Reuters przedstawiciel ESA Martin Zell. Skąd to nagłe zainteresowanie Księżycem? Na początku października amerykański Lunar Reconnaissance Orbiter odkrył ogromne zasoby tytanu znajdujące się na powierzchni satelity. Potwierdza to wcześniejsze przypuszczenia opierające się między innymi na podstawie badań skały przywiezionej przez załogę Apollo 17. Rodzi to perspektywę rozwoju górnictwa na Księżycu i ewentualnego wyścigu między światowymi mocarstwami. Istnieje też inny scenariusz. Jak podaje serwis cyber/space/war istnieją doniesienia na temat działalności górniczej prowadzonej na Księżycu od blisko czterech dekad. Sam autor doniesienia przyznaje, że prawdopodobnie jest to zwykła plotka rozpowszechniana przez agenta CIA, stwierdza on jednak, że warto śledzić to, jak ów wątek będzie się rozwijał. Orwellsky

POLSKA JEST W STANIE WOJNY – choć na ulicach nie widać czołgów Analizując na podstawie definicji i opisu w Wikipedii / wolna encyklopedia / znaczenie pojęcia wojny to obecnie Nasza Ojczyzna jest w stanie wojny.

Wikipedia / wolna encyklopedia /

„Wojna jest to zjawisko społeczno-polityczne.Wojny można podzielić na trzy kategorie

Wojna o charakterze otwartego konfliktu zbrojnego, Wojna energetyczna ,Wojna informacyjna.

W wojnach energetycznych walczy się z budowlami, zasobami surowcowymi i oporem czynnika ludzkiego.

W wojnie informacyjnej walczy się zasobami informacyjnymi wroga. W wojnach informacyjnych obezwładnia się przeciwnika informacją, działaniami wywiadu, agentury, propagandą i manipulacją a potem bierze się go w poddaństwo. W wojnie informacyjnej zniewala się społeczeństwo stopniowo. Wojna jest procesem rozciągniętym w czasie z którym wiążą się określone straty i zyski. Wśród zysków zaliczamy ( przedmioty użytku materialnego) dobra kultury, zdobycie cywilizacyjne i ideologiczne ( suwerenność znaczenie na arenie innych państw ) lub utrata suwerenności i znaczenia na arenie dla innych państw.Powiększenie lub utrata powierzchni własnego kraju. Straty w ludności, obniżenie stopy życiowej.” Przyjmując tą wykładnię znaczenia terminu wojna, obecnie Polska jest w stanie wojny. Z trzech możliwych wariantów wojny dwie trwają już od dawna. Bilans na dzień dzisiejszy w skrócie:

Sektor energetyczny brak kontroli wyprzedaż i uzależnienie

Sektor bankowy przejęty prawie w całości przez obcy kapitał

Powierzchnia kraju w części sprzedana, z prawem kupna ziemi przez obcy kapitał i prywatne osoby – obywateli obcych państw. /ustawa łupki gazowe wywłaszczenie/

Straty w ludności olbrzymia fala emigracji młodego pokolenia.

Media TV przejęte w większości przez obcy kapitał

Fabryki, zakłady przemysłowe w większości nastąpiła likwidacja i wyprzedaż za bezcen.

Stan finansów państwa katastrofalny grozi nam bankructwo, przejęcie Polski za długi przez obcy kapitał.

Co możemy w takiej sytuacji zrobić, jako społeczeństwo. Z trzech wariantów wojny prowadzone są u Nas dwa.

Nie ma konfliktu czysto zbrojnego. W takiej sytuacji polskie społeczeństwo wie jak się zachować i historia daje nam na to przykład wiele razy. Artykuł 26 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej mówi.

„Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium, oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic. Siły zbrojne zachowują neutralność w sprawach politycznych oraz podlegają cywilnej i demokratycznej kontroli.” A co z tym zdradzieckim zapisem w Konstytucji?

art. 90

„Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach.” Toż to zdrada Panowie – autorzy zapisu oddają suwerenność i niepodległość w obce ręce.

Co więc powinno zrobić wojsko by nie złamać Konstytucji?

Do napisania tego wpisu skłonił mnie dokument o umowach dotyczących gazu łupkowego i zasobów energetycznych. 48 minutowy wykład po prostu powalił mnie wczoraj z nóg. Zostaliśmy postawieni pod ścianą a cały proces jaki zachodzi na terenie kraju można nazwać likwidacją Państwa Polskiego. Dlaczego politycy milczą i milczeli przez lata.

Dlaczego wiele z tych tematów jest tematami tabu. Dlaczego? POLSKO MUSISZ WSTAĆ Z KOLAN Obawiam się że pozostał nam tylko jeden sposób.

Zwycięstwo Rozpłochowskiego po latach „Postawią ci szubienicę, a mi tron. Ciebie powieszą, a mnie będą wielbili!” Lech Wałęsa do Andrzeja Rozpłochowskiego w 1981 r.

Pamiętniki Andrzeja Rozpłochowskiego to lektura wciągająca i demaskatorska. Nie są uładzoną i polakierowaną formą zwierzeń byłego lidera śląskiej „Solidarności”, który jak wielu po latach próbuje przedstawić własne zasługi. Nie ma w niej tematów tabu, stąd też Rozpołochowski bez skrupułów opisuje swoje członkostwo w Związku Młodzieży Socjalistycznej, służbę ojca w gdańskiej bezpiece, problemy rodzinne, osaczanie przez agentów KGB we Włoszech oraz bolesne w skutkach – również dla jego bliskich – prowokacje SB. Autor twardo stąpa po ziemi, a subiektywne oceny konfrontuje nierzadko z dokumentami źródłowymi. (ze sprawy operacyjnego rozpracowania krypt. „Lider”).

Ale ta książka jest także fascynującą podróżą w przeszłość nie tylko Rozpłochowskiego, ale też wielu zapomnianych dziś bohaterów walki z komunizmem.Kiedy ją czytałem przychodziły mi na myśl słowa Anny Walentynowicz z marca 2010 r., kiedy po lekturze maszynopisu mojej książki o niej zwróciła się do mnie tymi słowami:

„Tyle zła, tyle zdrady i ludzkiej podłości opisał pan w tej książce. Jak mieliśmy wygrać, skoro tylu wokół nas nam przeszkadzało. Ale dobrze, że pan to wszystko pokazał. I najważniejsze, że nie zrobił pan ze mnie wszystkowiedzącego, jednoosobowego bohatera »Solidarności«, ale ukazał pan wysiłek zbiorowy tysięcy Polaków. Bo »Solidarność« to narodowe powstanie przeciwko komunistom”. Słowa nieodżałowanej „Anny Solidarność” można odnieść również do lektury pamiętników Rozpłochowskiego. To niesamowite jak wiele z opisanych na kartach tej książki mechanizmów dezintegracji górnośląskiej „Solidarności” w latach 1980-1981 przypomina mi ciąg zdarzeń, jakie miały miejsce w tym czasie w Trójmieście. Nawet główni aktorzy są ci sami. Wałęsa, Mazowiecki, Geremek, Jaruzelski…, wspierani przez agenturę i „pożytecznych idiotów” w regionie. Identyczne były też pola konfliktu z grupą Wałęsy. Począwszy od 1981 r. samozwańczy „wódz” nagminnie łamał zasady wewnątrzzwiązkowej demokracji, bez mandatu władz krajowych NSZZ „Solidarność” prowadził potajemne rozmowy z komunistami a przy pomocy agentury dążył do wyeliminowania swoich oponentów. Jedną z jego „ofiar” był właśnie Rozpłochowski. Komuniści obawiali się jego autentycznego autorytetu i podobnie jak w innych regionach „Solidarności” dążyli do marginalizacji tego typu działaczy. Celem nadrzędnym komunistów i ich tajnych służb była obrona Wałęsy przed „ekstremą” „Solidarności”. W czasie tzw. kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 r. władze PRL i bezpieka obawiały się odwołania Wałęsy z funkcji przewodniczącego KKP. W Prognozie rozwoju sytuacji w KKP przygotowanej w Departamencie III „A” MSW 26 marca 1981 r. czytamy:

„Należy spodziewać się usunięcia Wałęsy z funkcji w kierownictwie »Solidarności«”. I dalej: „W przypadku tym Wałęsie należy udostępnić natychmiast wszystkie środki masowego przekazu (radio, TV, prasa) do ujawnienia przyczyn wydalenia [go] z kierownictwa »Solidarności«. Należy przypuszczać, że pod wpływem emocji będzie krytykował władze, ale przede wszystkim wzbudzi nieufność i skompromituje działaczy o ekstremalnych tendencjach”. Dla większej jasności przygotowano poźniej stosowny wykaz 146 działaczy reprezentujących „postawy radykalne” (antykomunistyczne i niepodległościowe), którzy powinni zostać wyeliminowani ze Związku. Na liście przygotowanej w Departamencie III „A” MSW znaleźli się czołowi działacze „Solidarności” pozostający w sporze z Wałęsą, m.in. Seweryn Jaworski, Antoni Kopaczewski, Jan Rulewski, Andrzej Kołodziej, Alina Pienkowska, Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Lech Sobieszek, Stanisław Wądołowski, Anna Walentynowicz i Andrzej Rozpłochowski. Wydarzenia w Bydgoszczy są dla Rozpłochowskiego momentem zwrotnym w dziejach „Solidarności”. Trudno się z tym nie zgodzić. Napięcie w całym kraju sięgało zenitu, a w „Solidarności” wrzało. Po raz pierwszy na taką skalę konflikt z Lechem Wałęsą wyszedł poza ramy gdańskiego MKZ. Doszło wówczas do otwartej wojny z Wałęsą. Po tym jak władze krajowe „Solidarności” opowiedziały się za strajkiem generalnym wyznaczonym na 31 marca 1981 r., przewodniczący wciąż szukał porozumienia z Jaruzelskim, denerwował się, awanturował, czasem trzaskał drzwiami i wychodził z obrad Krajowej Komisji Porozumiewawczej. Związek pogrążył się w kłótniach i walkach frakcyjnych. Osią sporu był stosunek do postulatów rolniczej „Solidarności” i sam Wałęsa. Jeden z jego głównych doradców – Bronisław Geremek, zapewniał, że tylko porozumienie z komunistami uchroni Polskę od groźby interwencji sowieckiej, zagwarantuje legalną działalność związku zawodowego rolnikow indywidualnych, ukaranie winnych zajść w Bydgoszczy funkcjonariuszy MSW i usunięcie ze stanowisk wicewojewodów bydgoskich. Na forum KKP przeciwko tak naiwnym opowieściom zaprotestował Andrzej Rozpłochowski:

„Ta pała, którą dostaliśmy w Bydgoszczy, to pała za naszą niekonsekwencję. Powiedzieliśmy, że po załatwieniu naszej sprawy, sprawy »Solidarności«, sprawą najważniejszą będą rolnicy, ich związek. Ale do rolników zabraliśmy się dopiero wtedy, gdy władza otrząsnęła się ze strachu i nabrała pewności siebie. Dlatego też… w Bydgoszczy była pała, bo dopiero tu odezwaliśmy się w sprawie rolników. I taka Bydgoszcz może się w każdej chwili zdarzyć. W każdym regionie, wszędzie tam, gdzie się ktoś za rolnikami ujmie. Nie ma więc alternatywy. Rolnikom nie możemy powiedzieć nic innego nadto, co po pierwszej nieudanej próbie rejestracji powiedział robotnikom Wałęsa: »Na razie robimy strajk«”. Rozpłochowski zrekonstruował w szczegółach to, co wcześniej opisywali w swoich „gdańskich” pamiętnikach Gwiazdowie, Ewa Kubasiewicz, Anna Walentynowicz czy Andrzej Kołodziej. Naszej świadomości historycznej wciąż brakuje takich świadectw. Warto pamiętać, że nasze najnowsze dzieje opisują zazwyczaj zwycięzcy, a wśród nich wielu hosztaplerów i zwykłych zdrajców. Ich narracja staje się z czasem obowiązująca, niestety często również w publikacjach naukowych. To oni już w 1981 r. zapowiadali Rozpłochowskiemu postawienie szubienicy. Po ludzku wydaje się że wygrali, choć po długich latach spędzonych na wygnaniu historia przyznała rację Andrzejowi Rozpłochowskiemu.

Fragment wstępu Sławomira Cenckiewicza do książki Andrzeja Rozpłochowskiego „Postawią ci szubienicę… NSZZ „Solidarność” MKZ Katowice 1980-1981. Wspomnienia”, tom 1, Katowice 2011, wydawca: Stowarzyszenie Pokolenie, ul. Drzymały 7/4, 40-059 Katowice, www.pokolenie.org.pl

Sławomir Cenckiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
zmienne losowe dyskretne id 591 Nieznany
590 591
591
591
591
591
591
591
591
591
591
Elektroniczny detektor niesczelnosci 1 687 001 591
591
591
Fizjoterapia 551 591
591
zmienne losowe dyskretne id 591 Nieznany
591 Pickart Joan Elliot Miłość z lat szkolnych 2

więcej podobnych podstron