O 3 latach Donalda Tuska, czyli klęska dopiero przed nami Mijają trzy lata od zaprzysiężenia rządu Donalda Tuska. To doskonała okazja do podsumowania efektów jego działania, nie dziwi zatem to, że ostatnio jesteśmy świadkami nieustającego wyścigu różnych dziennikarzy, w różnych mediach, by tego podsumowania dokonać. Niektóre z tych starań wyglądają bardzo wzruszająco. Dziś np. w TVN24 redaktor Kuźniar za wszelką cenę starał się ustalić to, co Tuskowi i jego rządowi udało się dokonać ze skutkiem pozytywnym. Niestety, zaproszony do studia ekspert wymieniał, owszem, ale zaniedbania. To karygodne zachowanie było wciąż pacyfikowane przez prowadzącego, który niczym mantrę powtarzał pytanie: Ale coś im się chyba udało? Aż chciałem zadzwonić do niego i powiedzieć: Tak, udało im się schować pod dywan aferę hazardową. W końcu jednak determinacja redaktora prowadzącego zaczęła przynosić efekty, gdyż ekspert nareszcie pochwalił za coś rząd Donalda Tuska. Tak, coś im się udało. Prywatyzacja im się udała. Gdybym był bardziej złośliwy, to powiedziałbym, że sprzedać to każdy głupi potrafi i to żadne osiągnięcie. Jednak moje chrześcijańskie sumienie nie tylko zabrania mi kontestowania tego osiągnięcia, ale nawet wręcz nakazuje mi coś do tych pozytywnych osiągnięć dodać. Bo jest coś, za co naprawdę warto pochwalić rząd Tuska, bez wnikania czy to efekt całkowitego przypadku, braku funduszy czy też celowych i przemyślanych działań. Wszak nie od dziś wiadomo, że nawet zepsuty zegar w ciągu doby dwukrotnie wskaże właściwy czas. To pozytywne dokonanie, to nieugięta postawa w sprawie szczepionek przeciw wirusowi A/H1N1, czyli tzw. „świńskiej grypie”. Gdy cały świat, powodowany paniką, rzucił się na te szczepionki, rząd Tuska wstrzymał się z ich zakupem, do czasu aż przejdą one odpowiednie badania kliniczne (takie przynajmniej były tłumaczenia takiej a nie innej decyzji). W całym tym podsumowaniu 3 lat panowania Donalda Tuska, jest to jedyna rzecz za którą trzeba uczciwie i sprawiedliwie ten rząd pochwalić. Cała reszta niestety została przykładowo zaniedbana, niedopracowana, zepsuta czy wręcz wzorowo spartolona. To 3 lata wykazywania się całkowitą indolencją, ignorancją oraz na tyle rozbudowaną bezczelnością, by odpowiedzialnością za swoją słabość i nieudolność notorycznie obarczać opozycję. A czas kompromitacji być może dopiero przed nami, jako że 1 lipca 2011 roku to właśnie Polska rządzona przez Donalda Tuska i koalicję PO-PSL, obejmie przywództwo w radzie Unii Europejskiej. Stąd moje obawy, bo jak rząd który nie potrafi rządzić 40-milionową Polską, poradzi sobie z przewodzeniem wspólnocie liczącej prawie 500 milionów mieszkańców? W Polce numer z obwinianiem PiS-u za nieudolność Tuska jeszcze przechodzi, choć z coraz mniejszym skutkiem. A co jeśli w Europie tego nie będą łykać? Zatem jeśli chcecie mówić o prawdziwej porażce Tuska, to zaczekajcie jeszcze pół roku. A przed nami, wraz z końcem drugiej Irlandii w III Rzeczpospolitej, przecież dopiero początek drugiej Grecji, czyli bankructwo finansów publicznych. Przyznajcie, niezbyt przyjemne perspektywy. Aż chciałoby się zakląć szpetnie i powiedzieć: „Do diaska”, ale prawdziwej byłoby jednak: Do Tuska. Piotr Cybulski
10 powodów, żeby kibicować rozłamowcom
1. Bo taka jest wola Kaczyńskiego, a on podobno ma zawsze rację. Z PiSu odchodzą dzisiaj ci, których nie widzi tam Jarosław Kaczyński, to jego decyzja. Jeśli ktoś życzy dobrze PiSowi, i wierzy, że Kaczyński ma zawsze (lub najczęściej) rację, musi przyjąć, że i tym razem prezes wie co robi. A jeśli akurat nie wie, jeśli rozłam jest błędem, to i tak nie ma w tym wiele winy rozłamowców, bo - jako się rzekło - to nie oni zdecydowali.
2. Bo odejście rozłamowców dzisiaj, kiedy twardą ręką rządzi Jarosław Kaczyński może za kilka lat okazać się wydarzeniem dzięki któremu PiS przetrwa, gdy będzie musiała nastąpić nieuchronna zmiana przywództwa. Partia zawczasu oczyszczona z niepokornych, ma większą szansę przejść przez trudny proces przekazywania partii spadkobiercy wodza. Lepszy rozłam dzisiaj, niż - za przeproszeniem - rozpierducha jutro. Partia ustawiona w karnym szeregu łatwiej sobie poradzi z przyjęciem nowego wodza, bo nikomu nie przyjdzie do głowy, że mógłby zostać nim kto inny niż ten wskazany przez odchodzącego.
3. Bo rozłamowcy mają szansę bardziej osłabić PO niż PiS, ale tylko wtedy gdy im się uda. W przeciwnym razie, jedynym efektem ich krótkiego politycznego żywota na własny rachunek będzie wyłącznie osłabienie PiSu, do którego teraz niewątpliwie się przyczyniają. Dobrze by było, aby funkcjonowali na tyle długo, i z wystarczająco silną pozycją, żeby zdążyli to odkupić, odbierając trochę poparcia Platformie. Im będą silniejsi, tym bardziej będą niebezpieczni dla Platformy, bo PiSowi co już mieli zabrać, to mu zabrali.
4. Bo kiedyś w końcu będą musieli przestać mówić o Kaczyńskim, i gdy już przepracują bolesne rozstanie z PiSem, wezmą się za Platformę. A dzięki temu, że są dzisiaj tak intensywnie lansowani w mediach i stawiani za wzór uczciwości w polityce nawet przez samych platformersów, gdy wreszcie zmienią temat na bardziej merytoryczny, trudniej ich będzie zignorować lub zlekceważyć, po tym jak się ich tak napompowało. Przyjdzie moment kiedy tak dzisiaj irytująca medialna popularność rozłamowców bardzo się przyda, temat Kaczyńskiego szybko się skończy - zdobyta pozycja zostanie.
5. Bo to w większości porządni i sympatyczni ludzie, wielu z nich to idealiści, a takich w polityce coraz mniej. Przyzwoici, inteligentni, sympatyczni, którzy w polityce są dla czegoś więcej niż prestiż i kasa. Chciałoby się, żeby tacy ludzie - bez względu na to z której strony sceny politycznej przychodzą - znajdowali sobie w polityce miejsce, bo każdy ich sukces, to szansa, że polityka zacznie przyciągać także tych, którym nie wystarcza sprawne obsługiwanie Ryśków, którzy szukają czegoś więcej, i nie tylko dla siebie. Dzisiaj śmieszą nieporadnością, agresywne wypowiedzi budzą irytację, ale faza zwracania na siebie uwagi kiedyś minie, i trzeba będzie wrócić do polityki. I chciałoby się, aby jeszcze w niej byli tacy ludzie jak Kowal, Ołdakowski, Jakubiak, Kluzik-Rostkowska.
6. Bo Platforma się coraz bardziej rozpycha. Platforma zdaje się nie mieć już żadnych hamulców, ma za to wszystkie instytucje, prywatne i publiczne media, swojego prezydenta, w kraju w którym nie istnieją żadne standardy, to bardzo niebezpieczna sytuacja, bo nie ma już żadnych bezpieczników. Jeśli nie dzisiaj, to kiedyś mogą być potrzebne.
7. Bo do nich jest PiSowi najbliżej. Głównie zresztą dlatego, że szczelnie otoczony kordonem sanitarnym PiS do każdego ma bardzo daleko. I z każdym dniem coraz dalej. Jeśli coś jest szansą na przełamanie izolacji PiSu - i to raczej w nie najbliższej przeszłości - to chyba tylko ich dawni koledzy. Pod warunkiem, że styl rozstania nie sprawi, że wkrótce to dwa PiSy będą dla siebie największymi wrogami, ku uciesze Platformy.
8. Bo na ich przegranej zyska tylko Platforma. Jeśli im się nie uda, to pewnie większość z nich odejdzie z polityki, albo wyląduje w okolicach Platformy. Tak czy siak, klęska rozłamowców się Platformie opłaci, bo albo straci krytyków, albo ich przejmie, umacniając swoją pozycję hegemona.
9. Bo kiedyś mogą wrócić. Raczej nie do PiSu, ale do jakiejś formy współpracy, to przecież niewykluczone. I wtedy trzeba ich będzie znowu polubić. To może już łatwiej się pohamować dzisiaj, gdy się chce ich całkiem znielubić, bo się zbyt ochoczo przyłączyli do Platformy i mediów w glanowaniu PiSu, a ile można oglądać, gdy kopią leżącego?
10. Bo fajnie byłoby wtedy zobaczyć miny pompujących ich dzisiaj dziennikarzy. Chwilowo rozłamowcy robią w mediach - na własne życzenie - za poręczny młot na Kaczyńskiego. Czy nie byłoby fajnie, żeby ten młot kiedyś uderzył w palec tego, kto nim dzisiaj wywija? Zobaczyć minę Lisa czy Olejnik gdy lansowani przez nich rozłamowcy zaczną w jakiejś sprawie mówić jednym głosem z tym strasznym Kaczorem, przeciwko ulubionemu premierowi - bezcenne. Rozłam w PiSie jest faktem, i nawet gdyby to rozłamowcy ponosili za niego wyłączną lub większą winę - a tak nie jest - to żadne rozliczenia już niczego nie zmienią. Czas przestać przeżywać rozłam, i zacząć myśleć o rozejmie. Bo jeśli się nie chce wkrótce zobaczyć tej sporej przecież grupy porządnych ludzi poza polityką, na jej marginesie, albo - co gorsza - w Platformie, w roli statystów przy Mirze i Zbychu, to bez względu na to jakie głupoty teraz wygadują, lepiej byłoby, żeby im się udało. Czego im życzę w pierwszym dniu ich przygody z polityką na własny rachunek. Bo Polska naprawdę jest najważniejsza. kataryna
Którzy posłowie Platformy przejdą do Poncyliusza, Kluzik, Kamińskiego Rozdrabniania polskiej sceny politycznej ciąg dalszy. Chocholi taniec systemu wyborczego proporcjonalnego wchodzi w swój nowy zenit . Dokładając do tego chocholenia upiornych Władców Marionetek pociągających za sznurki z loży mediów mamy obraz stabilnego, permanentnego „nierządu„ upadającej politycznie, gospodarczo i społecznie Polski. Po potencjalnym osłabieniu, SLD przez Palikota, potencjalnym osłabieniu PIS Michałem Kamińskim, Poncyliuszem, Kluzik należy skoncentrować się na osłabieniu Platformy i Tuska. 40 procent poparcia dla Platformy to zbyt duże ryzyko że nie dojdzie do całkowitego rozbicia polskiej sceny politycznej. Wewnętrzna dynamika partii wodzowskich wesprze ten niekorzystny dla polski scenariusz . Spółdzielnie, wycinanie i przegrupowywanie układów wewnątrz Platformy postawi wielu jej posłów przed widmem utarty koryta, przed nie mianowaniem do Sejmu, czyli usunięciem z biorących miejsc na listach Platformy. Media realizują scenariusz rozdrobnienia politycznego Polski. U Rymanowskiego Halicki prawie się jąkał, kiedy Rymanowski szczuł Poncyliusz na Halickiego w sprawie zlikwidowania dotacji dla partii, który był jednym z programowych oszukańczych punktów wyborczych Mojżesza, Geniusz Tuska. Zagrożeni posłowie Platformy widząc wsparcie mediów dla partii Kluzik i Poncyliusza ,oraz być może za zachętą mediów do takiego kroku, kalkulując ,że ich wziątka może wynieść do 50 miejsc w Sejmie zaczną opuszczać okręt Platformy zanim zostaną wycięci z list. Zobaczymy, uwidzim? Marek Mojsiewicz
Wszyscy pomagamy Hani, czyli jak opisać świat u mety kampanii samorządowej Autorski przegląd prasy Czy media potrafią same oceniać rzeczywistość? Kiedyś umiały, teraz wolą podążać za politykami. Podstawowe – wydawałoby się – dla dziennikarstwa pytanie „Jak jest?”, zastępowane jest przez relacjonowanie, co mówią sondaże i co o tych, „których lubimy” mówią ci, „których nie lubimy”. Próbka? Proszę bardzo. W dzisiejszej „Gazecie Stołecznej”, dodatku do warszawskiego wydania „Gazety Wyborczej”, na pięć dni przed wyborami samorządowymi pierwszą stronę otwiera duży tytuł: „Kogo ceni prezes PiS, a kogo warszawiacy”. I od razu wiadomo kto jest dobry, a kto be. Dla mało lotnych, odpowiednie wnioski wykładane są w podtytule: „Większość warszawiaków dobrze ocenia cztery lata rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO). Tylko 8 proc. uważa jej prezydenturę za fatalną. Podobnie krytyczny osąd ma prezes PiS Jarosław Kaczyński. Czyli – jeśli wkurzają cię korki i niezrealizowane inwestycje w Warszawie, dobrze się zastanów. Może już jesteś chory z nienawiści, jak Kaczyński. A to dla „młodego, wykształconego mieszkańca wielkich miast” hańba tak dotkliwa, że zagłosuje w najbliższą niedzielę na Hanię, choćby od lat kręcił nosem na zarządzanie miastem. Gazeta nie kusi się na drukowanie w ostatnim tygodniu kampanii własnej serii tekstów – co się Pani Gronkiewicz-Waltz, udało a co nie. Takie wskazania, owszem, są w dzisiejszym tekście, ale trzeba je żmudnie wyszukiwać. Lepiej sugerować emocje wyrazistym tytułem i drukować pozytywne sondaże. A może te pochlebne sondaże to właśnie efekt taryfy ulgowej dla Pani Hani ze strony m.in. „Gazety Stołecznej”? Coś mi się widzi, że takie relacjonowanie świata to raczej ćwiczenie odruchów psów Pawłowa. A dla psów Pawłowa nieprzepadających za muzułmanami – na portalu „Gazety Stołecznej” przyszykowane jest ciasteczko z kremem, czyli intrygująca notatka: „Co kandydata na prezydenta (Warszawy) łączy z Ligą Muzułmańską?”. Z notki dowiadujemy się, że Fundacja DiM Czesława Bieleckiego wpuściła bezprawnie Ligę Muzułmańską na wynajmowaną od miasta działkę. „Ratusz chce im ją zabrać” – głosi „Gazeta”. Z tekstu wynika także, że idzie o PRL-owski pawilon i 530 m kw. działki – nieruchomość przy ul. Bohaterów Września, która graniczy z budową Centrum Kultury Muzułmańskiej. W 2008 r. fundacja DiM Bieleckiego wynajęła obiekt, by swobodnie przeprowadzić remont. Grunt, który został wynajęty w części stał się zapleczem budowy powstającego po sąsiedzku Centrum Kultury Muzułmańskiej. „- Dług za wynajem rósł przez 22 miesiące, nawet nie próbowali negocjacji. Z pieniędzmi przyszli w ostatnim momencie. Będę rekomendował zarządowi dzielnicy rozstanie się z panem Bieleckim i fundacją DiM – kwituje burmistrz” (chyba chodzi o Wojciecha Komorowskiego z PO, ale tekst jest tak mętnie napisany, że trzeba się tego domyślać). Gazeta pisze: „Jak się okazuje, sprawy nabrały tempa w stołecznym ratuszu. – Mimo wezwań nie oddają działki, nie płacą. Uruchomiliśmy już sądową procedurę – informuje Marcin Bajko, szef miejskiego biura nieruchomości. – To standardowe postępowanie – dodaje wiceprezydent Andrzej Jakubiak. – Sprawa faktycznie ma finał w kampanii wyborczej, ale proszę pamiętać, że nasze zmagania z fundacją ciągną się od miesięcy. Mieliśmy się zatrzymać, bo temat dotyka osoby kandydującej na urząd publiczny? Nie widzę powodu” Jak wynika z tekstu, część wynajmowanej prze Bieleckiego działki zahaczała o teren budowy meczetu, a Bielecki nie robił z tego problemu, nie chcąc być posądzonym o blokowanie budowy muzułmańskiej świątyni. Sprawę działki magistrat nagłaśnia akurat w ostatnim tygodniu kampanii. A „Wyborcza” nie widzi nic zaskakującego w tytule „pytającym” o powiązania Bieleckiego z muzułmanami. A skąd wiedza GW o całej sprawie? Nie z urzędu rady miasta przypadkiem?
Na trzeciej stronie historia Jarosława Dąbrowskiego, burmistrza dzielnicy Bemowo z ramienia PO, który musi „na piśmie” tłumaczyć się z ekspresowego przydziału mieszkania komunalnego w świetnej lokalizacji, który dostała matka jego przyjaciółki i zarazem podwładnej”. Skucha, skucha, Panie Semka. A więc jednak „Gazeta Stołeczna” potrafi dać bobu platformersom! Tak, to prawda, ale jest jeden znaczący niuans. Otóż tekst zaczyna się do słów: „Burmistrza czeka teraz kontrola urzędników Hanny Gronkiewicz-Waltz, którzy mają zbadać okoliczności problematycznej decyzji zarządu Bemowa”. A więc wszystko już jasne. Wiwat Hania! Wiwat Hania! Łubudubu, łubududbu! – to pisaliśmy my, redaktorzy „Gazety Stołecznej”. A przepraszam, jest i krytyka, ale dopiero na czwartej stronie. Krytyczna analiza o tym, jak to HGW „spuszcza z tonu z nowymi projektami komunikacyjnymi”. To może jednak nie głosować na Hanię?
No tak, ale wtedy wypełzną wampiry. Z PiS! Pal licho wieczne korki. Przy twoim tronie Haniu stoimy i stać chcemy. I panuj nam do 2052 roku – „Gazeta” urządzi ci wtedy godny, okrągły jubileusz udanych rządów! Semka
1. Im słabszy PiS, tym dla Polski lepiej - oznajmił najpierw szef Klubu Parlamentarnego PO Tomczykiewicz, a powtórzył rzecznik rządu Graś.
2. Im PiS słabszy tym dla Polski lepiej.. idąc w ślad za logiką wywodu - słaby PiS - dla Polski lepiej, a najlepiej, jeśli PiS-u nie będzie wcale. Dla polityków PO - dobry PiS to martwy PiS.
3. Gdy Jarosław Kaczyński powiedział o potrzebie odejścia ze sceny kilku polityków PO (nie całej Platformy), zagotował się skandal. Bo wszystko, co mówi Kaczyński to jest skandal, a jak milczy - też jest skandal, bowiem milczenie Kaczyńskiego jest to milczenie agresywne. A tu proszę - najlepiej byłoby zmieść ze sceny jedyną partię opozycyjną. Całą! Nie dla dobry Platformy oczywiście. Dla dobra Polski!
4. Platforma Obywatelska to partia demokratyczna. Wie, ze w demokracji opozycja w państwie potrzebna jest do życia jak tlen. Platforma chce opozycji, ale innej, niż PiS. Opozycja tak - ale konstruktywna!. Nie taka, która krytykuje, ale taka, która życzliwie podpowiada rządowi, doradza, co by mógł zrobić jeszcze lepiej niż dotychczas. Jeszcze szybciej podnosić poziom życia obywateli, jeszcze szybciej budować autostrady, jeszcze bardziej rozwijać, zacieśniać i umacniać. Taka opozycja właśnie się tworzy.... Janusz Wojciechowski
POSŁANKA Z „AFERY MARSZAŁKOWEJ” W NATO Posłanka Jadwiga Zakrzewska (Platforma Obywatelska), znana głównie z „afery marszałkowej”, została we wtorek wiceprzewodniczącą Zgromadzenia Parlamentarnego NATO. O posłance Zakrzewskiej zrobiło się głośno w 2008 r. za sprawą ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Przesłuchiwany przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie w lipcu 2008 r. Komorowski zeznał: (...) „Zakrzewska przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem. Spotkanie odbyło się w moim biurze poselskim. (...) Płk Tobiasz powiedział mi, że ma dowody na korupcyjną działalność komisji weryfikacyjnej (...)” Według Komorowskiego do spotkań z płk Tobiaszem doszło 21 listopada i 3 grudnia 2007 r. Dopiero po tych dwóch spotkaniach płk Tobiasz zdecydował się zawiadomić prokuraturę o rzekomej korupcji w komisji weryfikacyjnej WSI. Tymczasem z zeznań płk. Tobiasza jednoznacznie wynika, że spotkał się z Bronisławem Komorowskim, marszałkiem Sejmu, na przełomie października i listopada 2007 r. Prokuratura nie zajęła się rozbieżnościami w zeznaniach i nie wyjaśniła, jaką role w aferze odegrał zarówno Bronisław Komorowski, jak i posłanka Zakrzewska. Jedynymi oskarżonymi w całej sprawie został dziennikarz Wojciech Sumliński oraz płk Aleksander L, żołnierz WSW, a w roku 1990 szef komórki kontrwywiadu w MON (w tym czasie wiceministrem obrony narodowej był Bronisław Komorowski). Z kolei Jadwiga Zakrzewska, posłanka PO była w resorcie Komorowskiego wiceministrem obrony narodowej. Z wykształcenia technik ekonomista, później ukończyła studia na Akademii Obrony Narodowej. W latach 70. i 80. pracowała w urzędzie miasta i gminy Zakroczym oraz PSS "Społem". W 1980 wstąpiła do "Solidarności", pełniła funkcję sekretarza związku z Nowym Dworze Mazowieckim. W 1989 została powołana na stanowisko przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego w tym mieście. Rok później objęła urząd burmistrza, który zajmowała do 1994. W latach 1990–1997 należała do Porozumienia Centrum. W 1997 uzyskała mandat posła III kadencji z listy Akcji Wyborczej Solidarność. Wstąpiła do Ruchu Społecznego AWS. Zrezygnowała z mandatu w kwietniu 2001 na rzecz stanowiska podsekretarza stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej. W tym samym roku kandydowała do Sejmu z listy AWSP, która nie osiągnęła progu wyborczego dla koalicji. W 2005 została wybrana na posła na Sejm V kadencji z ramienia Platformy Obywatelskiej. W wyborach parlamentarnych w 2007 po raz trzeci uzyskała mandat poselski - czytamy o Jadwidze Zakrzewskiej w Wikipedii. W tej notce biograficznej nie ma nic na temat afery marszałkowej i roli posłanki Zakrzewskiej w całej sprawie. 16 listopada Zakrzewska została wiceprzewodniczącą Zgromadzenia Parlamentarnego NATO.
Dorota Kania
JAK NAPRAWDĘ DZIAŁAŁ SZTAB KACZYŃSKIEGO Publikujemy wywiad, jaki znany bloger Toyah przeprowadził ze znajomym, który pomagał w kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego. Rozmówca blogera ujawnia kulisy działania sztabu wyborczego dowodzonego przez obecnych "rozłamowców" z PiS. Ten wywiad chodził mi i Pawłowi – naszemu człowiekowi w sztabie – po głowach już od dłuższego czasu. I pewnie nigdy by nie został opublikowany, gdyby nie to, że od kilku tygodni mówi się, że Jarosław Kaczyński, dzięki niezwykle udanej pracy swojego sztabu, osiągnął znacznie lepszy wynik wyborczy, niż faktycznie na to zasłużył. Toyah: Opowiedz może proszę najpierw, jak to się stało, że w ogóle zostałeś członkiem sztabu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego? Czy to że od początku wspierasz jego projekt i przywództwo wystarczyło? Paweł: Dzięki znajomościom. Jak zresztą każdy. Chciałem pomóc, wiedziałem, że się przydam, poszukałem kontaktów – no i mnie polecono.
T.: Więc jak to wyglądało? Przychodzisz. Przedstawiają cię i co się dzieje? P.: Zostałem przedstawiony Pawłowi Poncyliuszowi. Powiedział, żebym chwilę poczekał, i poszedł. Po dokładnie dwóch godzinach czekania i patrzenia, jak mnie mija na korytarzu, w końcu znalazł dla mnie chwilę czasu. Wziął mnie do jakiegoś pokoju, rozłożył się na krześle i zapytał co robię, czym się zajmuje, co umiem? Kiedy zacząłem opowiadać mu o sobie, do pokoju weszła Joanna Kluzik-Rostkowska z posłem Kamińskim i powiedziała Poncyliuszowi, żeby sobie poszedł gdzie indziej, no więc wyszliśmy…
T.: Chcesz powiedzieć, że weszła i zwyczajnie powiedziała, żebyście sobie poszli? P.: Właśnie tak. Po prostu „Idźcie gdzieś stąd” czy coś w tym stylu i tyle. Resztę naszej i tak krótkiej rozmowy dokończyliśmy w pustym pokoju, a więc na stojąco. Ustaliliśmy, że w związku z brakiem planów i dopiero kształtującą się strategią kampanii, skontaktuję się z nim telefonicznie w poniedziałek. I wówczas spróbuje mnie przydzielić do jakiegoś konkretnego zadania. To był piątek, więc po 3 dniach zadzwoniłem do posła z pytaniem czy już mogę wejść i działać. Odpowiedź udzielona telefonicznie przypominała tę z piątku, czyli ustaliliśmy, żebym zadzwonił w środę rano. Zadzwoniłem. Poseł odebrał, ale poprosił o telefon o dwunastej. Zadzwoniłem tym razem bez odpowiedzi. Pomyślałem, że widocznie jest zajęty, więc wysłałem esemesa informując, że będę dzwonił po 14-tej. Zadzwoniłem, ale i tym razem nie udało się. Ponieważ trochę żyję na tym świecie, rozumiem, że nie każdy może od ręki odebrać telefon, i że na pewno ma masę ważniejszych spraw niż odbieranie telefonów, choćby nawet wcześniej umówionych.
T.: No i co? Czekałeś aż oddzwoni, czy jak? P.: Obawiając się, że jeśli będę czekał bezczynnie, to mogę się zwyczajnie nie doczekać, zadzwoniłem do Elżbiety Jakubiak. Ponieważ Poncyliusz podczas piątkowej rozmowy, głośno rozważał wariant umieszczenia mnie w grupie pani Jakubiak, zadzwoniłem do niej z pytaniem, czy by mnie przyjęła. Zgodziła się i zaproponowała jakoś dwa dni później spotkanie w siedzibie sztabu na Nowogrodzkiej. Na spotkanie nie przyszła, coś jej wypadło, ale poprosiła, bym skontaktował się z szefem jej grupy, z człowiekiem, którego nazwała swoją prawą ręką, a którego z litości, bo sporo będzie tu o nim złego, z imienia nie wymienię. No cóż, ten pan, chłopak mniej więcej w moim wieku, a więc niewiele po trzydziestce, stał na czele czteroosobowej grupy, zajmującej mały pokoik z widokiem na dach sąsiedniego budynku. Przedstawiłem mu się, powiedziałem, po co i na czyje polecenie przyszedłem, po czym we dwóch udaliśmy się do sąsiedniego pustego pokoju pogadać. Na pytanie od kogo jestem, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, a na moje pytanie, co mam robić, dostałem znaną mi już śpiewkę, że nie wiadomo, że jest mały bałagan i że na razie sobie po prostu jesteśmy. Po tym krótkim badaniu wróciliśmy do pokoju i tak zaczęła się moja praca w sztabie.
T.: Praca, czyli co? P.: W skład grupy wchodziło od tej pory 6 osób – owa prawa ręką Jakubiak… a, niech będzie – Michał, 3 studentów (dwóch z Krakowa, jeden z UW), jedna dziewczyna o imieniu Marysia, no i ja. Potem pojawiło się jeszcze paru studentów. Przychodziłem tam na parę godzin dziennie i te godziny, tego pierwszego dnia przesiedziałem. Po prostu. Nie było absolutnie nic do roboty.
T.: Ale oni coś tam robili czy nie? P.: No, nie bardzo. Albo siedzieli przy laptopach i coś tam dłubali, albo się kręcili bez sensu w kółko. Wiesz jak to jest, byli ludzie, ale nie było decyzji. Nie było pomysłu, co z tym wszystkim dalej.
T.: No a Poncyliusz albo Kluzik przychodzili tam, żeby się dowiedzieć, co się dzieje? P.: Skąd! Oni byli na wyższym poziomie, że tak powiem, wtajemniczenia. Przychodzili na posiedzenia szefów sztabu, a potem gdzieś lecieli. Pamiętam nawet, jak ci dwaj z Krakowa narzekali, że z tą "warszawką" nic się nie da robić i takie tam, i że oni tu przyjechali na własny koszt, i szlag ich trafia, że nie mogą konkretnie działać… Posiedziałem więc znów te parę godzin, pogadałem trochę o polityce, ale też nie za wiele, bo jakoś się nie kleiło, i poszedłem sobie z nadzieją, że jutro będzie lepiej. No i faktycznie było lepiej, bo pojechałem z Michałem do Hotelu Europejskiego zobaczyć salę, w której miał być robiony call center i tym podobne pomysły sztabu…
T.: A co ci się nie podoba z tym call center? Przecież wszyscy byli zachwyceni. P.: Byli zachwyceni, bo to niby taka nowoczesna koncepcja. Że niby wielki świat, Europa. A przecież to była czysta fikcja. Jak myślisz, ile osób dziennie tam dzwoniło? I po co? Wielkie mi call center! Przecież to w ogóle nie miało przełożenia na wynik wyborów. Szkoda nawet gadać.
T.: No dobra. Pojechaliście do tego call center. P.: Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy. Kolejnego dnia wreszcie się coś znalazło. Miałem obdzwonić listę warszawskiego honorowego komitetu poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego i zaprosić osoby, które się na niej znajdowały na wiec inaugurujący kampanię prezesa PiS – miał się odbyć na Placu Teatralnym. Miałem dzwonić do ludzi, nie wiedząc nawet, gdzie te autorytety na owym placu mają się spotkać. Więc najpierw dzwoniłem do nich, pytałem, czy przyjdą, a na pytanie, gdzie mają się stawić, odpowiadałem, że nie wiem, ale że ktoś zadzwoni jeszcze dziś albo jutro rano, czyli w dniu wiecu. Na tej liście było około stu osób. Ja obdzwoniłem połowę, potem miał ktoś poinformować resztę, a wieczorem jeszcze raz te sto telefonów wykonać, żeby poinformować tych ludzi o miejscu spotkania. Paranoja. Nikt z tych ludzi w grupie Jakubiak nie umiał mi powiedzieć, gdzie będzie to spotkanie, nie wiedział, kogo o to zapytać, nie wiedziała też posłanka Jakubiak. No i dzwoniliśmy do całej masy poważnych ludzi – profesorów, doktorów, aktorów, piosenkarzy, twórców – kompletnie bez sensu. W końcu ktoś podjął decyzję, i te telefony rozpoczęły się od nowa - do tych samych osób, tym razem, by podać miejsce spotkania członków komitetu – boczne wejście do Teatru, od ulicy Wierzbowej.
T.: No ale ja pamiętam, że ten pierwszy wiec, ze względu na powódź, miał się wyłącznie sprowadzać do koncertu-zbiórki właśnie na powodzian? P.: No tak. Tyle że najpierw miał być Kaczyński z krótkim wystąpieniem na tle tego komitetu złożonego ze znanych ludzi, a później ten koncert. No i chodziło o to, żeby zebrać z jednej strony tych artystów, a z drugiej profesorów i innych. Wszystko po to, by pokazać, że prezesa wbrew temu, co mówią media, popierają ludzie z różnych środowisk, także ci, że tak brzydko powiem, „z górnych szczebli drabiny społecznej”.
T.: Dobra. Więc dzwonisz. P.: W trakcie owego obdzwaniania członków tego komitetu, okazało się, że nagle część artystów zrezygnowała z udziału w wiecu. Okazało się, że ktoś, prawdopodobnie ze sztabu, ich wszystkich zniechęcił.
T.: Skąd wiesz, że ze sztabu? I że w ogóle zniechęcił. P.: Jakubiak powiedziała, że to ktoś od nas. Padło nawet nazwisko, ale poprzedzone wyrazem „chyba”, więc go tu nie powtórzę. I zaraz potem zaczęła dzwonić do kolejnych, znanych sobie piosenkarzy i kompozytorów z prośbą, czy oni by nie mogli ściągnąć na ten wiec innych piosenkarzy, w miejsce tych, którzy się wycofali.
T.: A więc jest wiec… P.: To była chyba sobota. I wtedy okazało się, że ktoś wymyślił, że honorowy komitet, zamiast stać na scenie tuż za Jarosławem Kaczyńskim, zostanie stłoczony tuż przed sceną, za barierkami, w miejscu, gdzie zazwyczaj stawia się młodzieżówkę. Przyszedłem na plac, gdy była już masa ludzi, więc o tym nie wiedziałem, ale powiedziano mi o tym na drugi dzień w sztabie. No więc oni wszyscy – jak mówię, profesorowie, artyści i inni – stali za barierkami, do których przyciskał ich zebrany na placu tłum. I pamiętam, jak właśnie wtedy sobie pomyślałem, że gdybym to ja był w takim komitecie, i gdyby mnie w taki sposób potraktowano, na kolejny już bym zwyczajnie nie przyszedł.
T.: Słyszałem, że tam nic nie było w ogóle słychać. P.: Zero. Nagłośnienie było tak fatalne, że to, co mówił kandydat, słyszeli tylko ci, co stali 10 metrów przez sceną. Reszta osób, które stały albo dalej, albo gdzieś po bokach, kryjąc się przed upałem, nie słyszała dokładnie nic. Sprawdziłem to osobiście, przemieszczając się w tym celu po placu. Oto jak wyglądała organizacja inaugurującego spotkania Jarosława Kaczyńskiego z wyborcami, zorganizowana przez ludzi pracujących dla niego w sztabie. Nie wiem, kto to zrobił, ale wiem, że ten ktoś to zwyczajnie spaprał. I nie jestem pewien, czy chcę nawet wiedzieć, jak wyglądały inne wiece.
T.: Z tego, co opowiadasz o sytuacji wewnątrz sztabu, wynika, że inaczej być nie mogło. P.: Ogólne wrażenie miałem takie, że nikt tu nie ma żadnego planu. Ciągle widziałem jakiś ludzi i posłów, którzy łazili po korytarzu i zaglądali do pokoi – jakby wszyscy wszystkich szukali. Drugie spostrzeżenie to takie, że tam w ogóle nie było osoby która wyróżniałaby się zdecydowanym działaniem. Brakowało dyrygenta. Stale miałem wrażenie, że oni wszyscy się tak o siebie ocierają, uważając tylko, żeby nie nadepnąć komuś na nogę - w końcu nikt do końca nie wiedział, kto był pod kogo podwieszony. Poza tym miałem wrażenie, że każdy chciał być na tyle „mocno” zaangażowany, by w razie sukcesu móc powiedzieć, że to w części dzięki niemu, ale jednocześnie na tyle „powierzchownie”, by w razie porażki nikt nie mógł zwalić na nich choćby części odpowiedzialności. To oczywiście było źródłem owej bezdecyzyjności, która każde zadanie czyniła nielogicznym, częściowym, i ogólnie trudnym do wykonania, jeśli już w ogóle jakieś się pojawiło.
T.: Dobra. Lećmy dalej. P.: Jakoś tak zaraz po tym wiecu, prace grupy, do której należałem, zaczęto stopniowo przenosić do Hotelu Europejskiego. Wynajętą tam na miesiąc salę podzielono na sektory, które miały pełnić funkcje kawiarenki, biura, sali debat, no i tego call center. Salę tę wynajęto za kwotę, której nie wymienię, ale z nóg zwalała nie tyle kwota wynajmu, bo akurat w Warszawie to standard, ale sposób, w jaki ją wynajęto - o dwa tygodnie za wcześnie. I przez te dwa tygodnie stała pusta, odwiedzana od czasu do czasu przez różnych ludzi pracujących w sztabie lub dla sztabu, którzy mieli z niej zrobić wyżej wspomniane centrum... Po prostu stała pusta, bo ktoś tam nie umiał podjąć decyzji, co, jak i kiedy. Ogólnie ciężka sprawa. Nawet harmonogram przebudowy tej sali wskazywał na to, że osoba, która się tym zajmowała, a była nią owa prawa ręka pani Jakubiak, nie miała ani wyczucia, ani pojęcia o planowaniu. Ekipa odpowiedzialna za wystrój, montaż przepierzeń pomiędzy poszczególnymi wspomnianymi częściami została poproszona o wykonanie tej pracy w czwartek, a już na drugi dzień kazano jej to rozbierać, bo w sobotę w tej sali miało odbywać się jakieś wesele. Po weselu znów wezwano tą ekipę, która ponownie wszystko zmontowała. Gdy zapytałem osobę z mojej grupy, czy nie można było odłożyć pierwszego montażu na poniedziałek po weselu, tak by nie robić tego dwa razy, dostałem odpowiedź, że nie ma problemu bo najgorzej montuje się pierwszy raz, potem już idzie szybciej. Dobre! Salę w końcu wykończono. Powstał kącik dla dzieci. Żadnych dzieci wprawdzie tam nie widziałem, za to bardzo spodobało się to dziennikarce z TVN, która będąc w stanie błogosławionym, widocznie dostrzegła w tym jakiś urok. Była kawiarenka z mapą II RP i stylowymi krzesłami, miejsce dla dziennikarzy, sala, gdzie odbywać się miały debaty, no i sala obok, w której miano wyświetlać to, co będzie się działo w sali debat, gdyby w pierwszej zabrakło miejsca.
T.: No ale, jak patrzymy na to wszystko z dzisiejszej perspektywy, to jednak wszystko jakoś działało, i to nawet nienajgorzej. Sam tam byłem, i pomijając opisywane już przeze mnie zamieszanie z tą naszą debatą, nie wyglądało to najgorzej. P.: Tak. Jakoś. Wszystko działało jakoś. Będąc jeszcze na Nowogrodzkiej, zwróciłem uwagę, że na stronie jarosławkaczynski.info, czyli oficjalnej stronie kandydata, godło Polski nie jest biało czerwone, a biało-niebieskie…
T.: O tak! To też nasz Antek zauważył. Strasznie się wściekał, że to jest kompletna porażka… P.: Osoby w mojej grupie odpowiedziały mi, że oni już to zgłaszali, ale nikt nie reaguje. Nie wiem, komu i gdzie zgłaszali. Ja to zgłosiłem poseł Jakubiak, która podenerwowana odpowiedziała mi, żeby jej nie zawracać głowy... była tuż przed jakimś telewizyjnym występem. Pewnie jakimś ważnym. Ale zdziwiło mnie, że mniej ważnym okazała się ewentualna kompromitacja kandydata, na którego rzecz pracuje. Że nie ma nagle znaczenia, jak kampania Jarosława Kaczyńskiego zostanie przez ten błąd odebrana przez internautów albo jak on sam zostanie wyszydzony przez media.
T.: Media na to chyba nawet nie zwróciły uwagi… P.: Nie wiem. Może ich to zwyczajnie nie obchodziło. Wtedy jednak zrozumiałem, skąd się brały te wszystkie potknięcia Lecha Kaczyńskiego. Nie jego potknięcia, ale ludzi, którzy organizowali jego prace. To przyznanie orderu Jaruzelskiemu, wieszanie flagi do góry nogami itd. Kiedy sobie pomyślałem, że on w swej nieświadomości mógł się otaczać właśnie takimi ludźmi, po raz pierwszy zrobiło mi się smutno. Bo przyszło mi nagle do głowy, że tak naprawdę mógł być w tym pałacu zupełnie sam.
T.: Przesadzasz. P.: Nie wiem. Może. Ale tak sobie wtedy pomyślałem. Naszym głównym zadaniem zapoczątkowanym już na Nowogrodzkiej, a potem w hotelu było tworzenie harmonogramu debat. No i rzecz jasna wymyślanie tych debat i dobieranie do nich prelegentów. No więc wymyślała nasza grupa temat, np. sprawy zagraniczne, i jako prelegenta dobierała posła Kowala. Albo debatę na temat wojska, i wpisywała w rubryce obok, że poprowadzi to ktoś tam równie znany. Tym mniej więcej zajmowała się 6-osobowa grupa, poza od czasu do czasu przenoszeniem krzeseł z miejsca na miejsce pod dyktando prawej ręki Jakubiak, który najwyraźniej czuł się dzięki takim pustym zadaniom spełniony. To naprawdę było wyjątkowe. Tam nie działo się w tych dniach nic, a on ciągle chodził to tu to tam, gdzieś jeździł, wracał, wydawał nic nieznaczące polecenia... Na moją prośbę, by mi powierzył adaptację kawiarni Batida…
T.: Co to jest Batida? P.: No, tam obok jest taka kawiarnia i był plan, żeby ją wykorzystać na rzecz kampanii. No więc, kiedy mu powiedziałem, że Jakubiak zgodziła się bym się tym zajął, on się normalnie obraził…
T.: O co? P.: No nie wiem. Że coś załatwiam z Jakubiak za jego plecami, chyba. No i odpowiedział, że nie dam sobie rady, bo to duża operacja logistyczna. Wiesz, że ja jestem inżynierem na budowie. Ogarnięcie budowy, zorganizowanie pracy robotników, podwykonawców, dostawców materiałów, tak by zmieścić się w wyznaczonym czasie, można nazwać operacją logistyczną. Umówienie się z projektantem wnętrz, który zaprojektuje wystrój kawiarni i go wykona, nie mogło być czymś dużym, a już na pewno żadną tam logistyką. Najwyraźniej dla prawej ręki posłanki Jakubiak to było coś. Wspominam o tym z dwóch powodów. Od tej chwili wzrastała we mnie niechęć do pracy w sztabie, do tego ciągłego udawania, robienia sztucznego tłumu, i wszystkiego tego, co nie miało nic wspólnego z pracami sztabu jako takimi. Cholera, cała para szła w gwizdek. Drugi powód, dla którego ci o tym mówię, to ten, by pokazać jacy ludzie pracowali na rzecz Jarosława Kaczyńskiego także na poziomie niższym. Nie tym poselskim, ale tu, gdzie przekazywane były gdzieś tam wyżej wypracowane, jeśli już, zadania. I że to wszystko w związku z tym nie mogło się udać. No i jeszcze taka wstawka... ta Batida. W końcu z niej nic nie wyszło. Stała pusta, bo kawiarnia przeniosła się do budynku obok. I każdy, kto przechodził obok, mógł zobaczyć mizernotę tego, co powstało... na zewnątrz nad witryną wisiały dwa małe głośniczki, osłonięte przed deszczem folią, przez które w kółko leciały przemówienia Kaczyńskiego. Leciały, ale nikt nic nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, bo hałas przy Krakowskim, przejeżdżające autobusy, gwar uliczny skutecznie te głośniki zagłuszał. A to były takie najgorsze, beznadziejne pudła. Nawet gdyby tam była cisza, też pewnie słychać by było wyłącznie jakieś bełkotanie.
T.: Potwierdzam. Byłem, słyszałem. P.: No i jeszcze ten smutny plakat z Jarosławem, w szybie pustego lokalu. Wtedy zrozumiałem że przegramy. Bo wiesz, nawet te debaty były tworzone ot tak dla tworzenia. A potem i tak najczęściej okazywało się, że z jakiś tam powodów debata musi się odbyć w innym terminie - albo godzinę wcześniej, albo dwie później. Ja dwukrotnie przyszedłem na koniec, nie wiedząc nawet, że debata została przeniesiona. Wiedzieli tylko ci, co zmiany wprowadzali, media, które były o tym informowane, i nikt więcej. Siłą więc rzeczy najczęściej była na nich garstka osób.
T.: Co się dziwisz? Miała się zacząć o 15.30, zaczęła się o 16, ale i tak cud, że do niej doszło. P.: Szkoda że nie podchodzono do tych debat jako elementu konsolidującego wyborców albo ich edukującego. Wystarczyło, że były media. Sala mogła być pusta, byle w pierwszych rzędach ktoś siedział, byle w kadrze wszystko dobrze wyglądało.
T.: O ile wiem, ich nawet i tak za bardzo w telewizji nie pokazywali. P.: No bo to wszystko nudne i bezsensowne było... na tyle, że w tym czasie nosiłem się z zamiarem zrezygnowania z pracy w sztabie. Nie mam w sobie tyle fałszu, by stale chodzić wśród takich ludzi i udawać, że wszystko gra. I nie ma we mnie zgody na to by uprawiać taką fikcję, i to z takim zaangażowaniem, że gdyby którąkolwiek z tych osób zapytać w tych dniach, dlaczego nic nie robimy, pewnie by się obraziła. Ja tak nie umiem. Strasznie mnie wtedy nosiło i coś się we mnie gotowało. Bo to nie były zwykłe wybory. Najpierw wygrana PO w wyborach parlamentarnych, a potem ta sprawa ze Smoleńskiem... to były wybory wyjątkowe. To była walka o przyczółek w postaci Pałacu Prezydenckiego, reduty, która mogła pomóc w odtworzeniu silnie zranionej prawicy, ale już na bazie młodszego pokolenia. A tu, dosłownie, takie byle co. Dlatego po raz kolejny zwróciłem się do pani Jakubiak z prośbą o przydzielenie mi konkretnego zadania. Zaproponowałem jej, że zrobię własną debatę, i będzie to pierwsza debata blogerów w Polsce.
T.: To ta nasza. P.: Tak. Pomysł wydawał mi się ciekawy. Jest tak, że każdy kto wpisze w Google hasło „debata blogerów”, na pierwszym miejscu wśród wyników otrzyma link do debaty Komorowskiego z blogerami, ale to była debata wideo, poprzez Internet. Moja debata miała być debatą blogerów z blogerami, na żywo. Po raz pierwszy w Polsce. I to wydarzenie miało kojarzyć się i być już na zawsze przypisane Jarosławowi Kaczyńskiemu, któremu zarzuca się wstecznictwo i niezrozumienie tego, co nowoczesne. Jakubiak powiedziała, żebym to robił. To było w biegu. Ona od jakiegoś czasu nie odbierała ode mnie telefonów, więc gdy spotkałem ją w sztabie, po prostu poleciałem za nią, przedstawiałem swój pomysł, a ona wsiadając do auta, powiedziała, żeby robić. Tak całkiem bez zgłębiania się w to, co mówię, miałem wrażenie, że na odczepnego. Ale to wtedy nie było ważne. Ważne było to, że powiedziała tak, i że miałem się z tym zgłosić do tego jej Michała. Zgłosiłem się. Wyznaczył mi czwartek tuż przed wyborczym weekendem pierwszej tury. I o godzinie 15:30. Zapytałem jednego z tych studentów z Krakowa, czy chciałby mi pomóc i się tym zająć. Powiedział, że OK, i od razu przedstawił mi listę swoich blogerów. W momencie, gdy mu powiedziałem, że mam swoje plany, napisał mi że nie jest zainteresowany, że swoją rolę widział tylko w zaproponowaniu tych blogerów. Ale skoro wybrałem innych, to jego to przestaje interesować. Poprosiłem go więc przynajmniej o umieszczenie informacji o tej debacie na stronie www. Powiedział, że to nie z nim trzeba gadać, ale z Marysią. Miał mi w związku z tym przesłać jej numer, ale na tym się zakończyło. Zresztą wiedział o niej Michał i też nic. Informacji o debacie, o tak pionierskiej debacie nie umieszczono na stronie www.jaroslawkaczynski.info. I wtedy zrozumiałem, że oni tej debaty nie chcą.
T.: Wiedziałem, że tam się coś niedobrego dzieje. Ale rozmawiałem z Kluzik i ona obiecała, że będzie miała na wszystko oko. P.: Ona nie mogła mieć na nic „oka”, bo była wciąż umordowana swoją pracą, i tyle tylko, że w tamten czwartek pokazała się w sztabie, i oni pewnie uznali, że skoro ona się z nami zna, to lepiej nie robić kłopotów. Zresztą sam widziałeś. Ona była zmęczona i przygnębiona. Rozmawiała z nami, patrząc od niechcenia w komórkę. Nie bardzo obchodziło mnie, co mówi, miałem co innego na głowie, ale zapamiętałem coś, co zrobiło na mnie duże wrażenie. Ona powiedziała ci na koniec tej rozmowy, że ma już dość, że jest zmęczona, i że już nie może się doczekać, aż znów wróci do domu o normalnej porze i zrobi dzieciom kolację... zresztą wciąż teraz o tym gada w telewizji. Zapamiętałem to, bo gdyby padło to z ust „zwykłej” kobiety, to byłaby to bardzo piękna i zdrowa reakcja. Ale powiedziała to szefowa sztabu! Demonstrując tak całkowicie psychiczne i motywacyjne rozbicie i to w połowie drogi, bo wciąż jeszcze przed drugą turą, utwierdziła mnie w przekonaniu, że to nie może się udać. No i jeszcze ten Poncyljusz. Pamiętasz, jak on do nas podszedł i bez zwykłego „dzień dobry” czy „przepraszam” zapytał ją o coś, i bez słowa poszedł. Ty mu nawet powiedziałeś „dzień dobry” i wysunąłeś dłoń, a on nic. Polityk, cholera. Przecież jego pierwszym i najprostszym obowiązkiem jest się uśmiechać do nieznanych sobie ludzi i ściskać im te dłonie. Tak po prostu. Zresztą nie ważne...
T.: Był zajęty. Miał sprawy. P.: Jasne, że miał sprawy. Tyle że my to rozumiemy, ale ludzie, których on spotyka na co dzień, mogą mieć to w nosie. A skąd wiesz, czy to nie jest jego stały styl? I skąd wiesz, co sobie o tego typu stylu myślą ci, którzy są mniej wyrozumiali?
T.: Niech ci będzie. P.: Wyście się rozglądali ciekawie po sali, podczas gdy ja siedziałem wkurzony i napięty. Pierwszy rzut oka na salę debat uświadomił mi zaraz po wejściu, że ludzie od Jakubiak zbojkotowali nie tylko umieszczenie debaty na stronie www, ale i samą debatę. Sala nie była w ogóle przygotowana…
T.: To już kiedyś opowiadałem. P.: No to ja jeszcze dodam parę obrazków. Nie było foteli dla prowadzących, nie było nagłośnienia. Zdjąłem z podium mównicę, postawiłem na niej fotele, poprosiłem chłopaków od nagłośnienia o podłączenie i rozdanie mikrofonów. Wszystko na szybko. Gdy skończyłem, była prawie 16, czyli po czasie. Trzeba było zaczynać. Tuż przed rozpoczynającą debatę mową prowadzącego, podszedł do mnie jakiś wyraźnie zdenerwowany pan z pytaniem, co tu się dzieje. Zdezorientowany twierdził, że pytał kogoś ze sztabu (to był człowiek z grupy w której pracowałem), co to za debata teraz będzie, i otrzymał odpowiedź, że to nic takiego. Żeby przyszedł o 17.
T.: Obrazili się i tyle. P.: Niech się obrażają, ale tu chodziło nie o nich. Ja myślę, że im tak naprawdę w ogóle nie zależało na wyniku tych wyborów. Że on był gdzieś tam daleko na horyzoncie myśli, a tymczasem ważniejsze na co dzień było to całe łażenie i lansowanie się. Ale Piotr Pałka - ten, który debatę prowadził – chłopak też jakoś w moim wieku, był rewelacyjny. Naturalny, niezepsuty, młody dziennikarz... no i blogerzy, każdy na swój sposób ciekawy i oryginalny. Na debatę przyszło około 20 osób…
T.: Było więcej. P.: Niech będzie, że więcej. Ale i tak, zważywszy na brak informacji na stronie www, na wczesną godzinę (w Warszawie pracuje się zwyczajowo do 17-tej), było świetnie. Po części, w której pytania zadawał prowadzący...
T.: Dobra. O tym ja już pisałem na blogu. Opowiadaj dalej. P.: To był mój ostatni raz w sztabie. Więcej tam nie byłem.
T.: Powiedz mi tylko, czemu ci tak zależało, żeby w ogóle zacząć o tym mówić? Rozmawialiśmy przecież wiele razy wcześniej i zawsze zgadzaliśmy się, że nie ma co w tej kampanii więcej grzebać. P.: Gdy zrezygnowałem z pracy w sztabie, obiecałem sobie, że to, co tam widziałem, nie ujrzy światła dziennego. Wstyd, więc nie ma o czym opowiadać. I tak było do chwili, gdy Marek Migalski swym otwartym listem rozpoczął jeden z najcięższych ataków medialnych na osobę Jarosława Kaczyńskiego, jakie pamiętam. Na człowieka, bez którego PiS nie przetrwa roku. Atak o tyle wyjątkowy, że już właściwie nie na to, co on mówi, ale jak mówi i że w ogóle mówi. Atak, w którym chodzi o pokazanie, że to jest człowiek szalony, opętany nienawiścią, wynikającą z głębokiej depresji po stracie brata. I gdyby zasadę „o rodzinie tylko w rodzinie” złamał sam Migalski, mimo wszystko, poseł niższej rangi, zdania bym nie zmienił. Ale nie mogłem zachować się inaczej, gdy pożywki dla mediów swymi komentarzami dostarczyła i Elżbieta Jakubiak, która przedłużyła atak na prezesa tekstami o konieczności debaty wewnętrznej - ciekawe, że prowadzonej na zewnątrz. Na pomoc, niestety nie prezesowi, a zawieszonej za nielojalność koleżance, przybyła posłanka Kluzik, podważając u Olejnik stanowisko prezesa w sprawach tak fundamentalnych jak współpraca rosyjsko-niemiecka. Ich nielojalność każe mi dziś mówić. Po to, by pokazać, kim są ludzie, którzy dali przyzwolenie mediom, by uderzyć w ich szefa. Chciałem pokazać, że ci, co dziś błyszczą w mediach, mając się za pokrzywdzonych, są autorami porażki Jarosława Kaczyńskiego, który przez takich ludzi mógł wygrać tylko dzięki Bożej pomocy i wbrew swemu sztabowi.
T.: No ale przecież Jarosław Kaczyński osiągnął wspaniały wynik. Porównaj to z prognozami z czasów jeszcze sprzed paru miesięcy. Porównaj to z notowaniami samego PiS. P.: Posłuchaj. On miał wygrać. Popatrz na Komorowskiego i przypomnij sobie, co sam mówiłeś jeszcze wiosną. Że taką miernotę pokona każdy. A z tą całą siłą, jaką nam dało to, co powszechnie nazywamy Solidarnymi 2010, on miał być rozniesiony w pierwszej turze. Przypomnij to sobie. I popatrz dziś, jak oni z tą ohydna satysfakcją pokazują te migawki z czasu kampanii, te z gibającym się Migalskim, z tym idiotycznym kwiatkiem w zębach. Ty myślisz, że komu się to spodobało? Ilu ludzi uznało, że to jest to czego oni chcą. Jakieś, przepraszam dziwadło w kolorowych szmatkach żrące kwiatki!
T.: No ale ty nie narzekałeś na Migalskiego, ale na tych studentów w sztabie w Hotelu. P.: No ale to wszystko to był sztab. I ci studenci, i Jakubiak, i Migalski. To właśnie ten sztab organizował kampanię. To sztab wymyślał strategię. Przecież nie możemy wymagać od Kaczyńskiego, żeby on sobie to wszystko sam ułożył. Wybory prezydenckie to wielkie przedsięwzięcie, którego prowadzenie kandydaci na całym świecie zlecają osobom zaufanym, i które to w razie wygranej kontynuują swoją pracę na wysokich stanowiskach u boku zwycięzcy. To wszystko działa jak naczynia połączone. Nawet nie chce mi się tego tłumaczyć.
T.: No ale chyba widział, co się dzieje? P.: Wcale nie musiał widzieć. Każdy ma swoje zadanie. A jeśli idzie o Kaczyńskiego, to nie zapominajmy, że to, że on w ogóle wystartował w tych wyborach, to był gest wręcz nieludzki. Wygranie tych wyborów to był ich obowiązek. A jeśli chcesz mówić o jego winie, to ona mogłaby się ewentualnie sprowadzać tylko do tego, że akurat im kazał poprowadzić tę kampanię. Mówię ci to wszystko, żeby każdy, kto to przeczyta, wiedział jak słuszną decyzję podjął Kaczyński, zawieszając Jakubiak i wyrzucając Migalskiego... ale też właśnie jak bardzo się z tą decyzją spóźnił. Mówię ci to, by pokazać że ponad interes partii i lojalność wobec lidera, oni wybrali swój interes, swoje ambicje i wzajemną lojalność względem siebie. I że to kryterium koleżeństwa w przypadku posłanki Kluzik, już teraz doprowadziło do kuriozalnej sytuacji, że zamiast lojalności względem prezesa własnej partii, wybrała lojalność względem wiceprezesa partii opozycyjnej, Grzegorza Schetyny! Mówię ci to, żeby pokazać, że w kontaktach z PO podczas prac sztabowych, osoby te najwyraźniej przejęły sposób myślenia i zachowania tych pierwszych. Poprosiłem cię też wreszcie o tę rozmowę, by ten, kto to czyta, zrozumiał, że względem PiS media stosują zasadę kija i marchewki. Bo gdy podczas kampanii PiS szedł w złą stronę, mówiono o świetnych wynikach Kaczyńskiego... aż w końcu przegrał wybory. Teraz gdy Kaczyński wrócił na dobrą drogę i stara się wszystko poukładać i odbudować dawną pozycję, gdy PiS zwiera szeregi, próbuje się go z tej drogi odwieść, insynuując załamanie nerwowe depresje, niepoczytalność – tłumacząc tym wszystkim aktualnie słabe wyniki w sondażach. I oni wiedzą, co robią. Bo gdy w PiS pierwsze skrzypce grał Kurski, Ziobro czy Macierewicz, partia ta miała i rząd, i sejm, i prezydenta. Ale wtedy ktoś wymyślił, że tych ludzi trzeba wysłać do Brukseli, tak by nie było komu pilnować polskiego podwórka. Wyjechali, a ich miejsce zajęli ludzie, którzy dobrze bawili się w czasie kampanii... Jasna cholera, popatrz, oni przebrani za dzieci kwiaty grali na gitarach i śpiewali piosenki, podczas gdy pisowscy wyborcy wciąż byli pogrążeni w żałobie i szoku po utracie swego prezydenta! Potrafisz to pojąć?! A teraz zbratani tą wspólną dobrą zabawą uderzyli w Kaczyńskiego w sposób absolutnie bezprecedensowy. Dla takich ludzi nie ma miejsca w pierwszych szeregach tej partii, bo ona przez takich ludzi słabnie, i traci zdezorientowanych takim zachowaniem wyborców. Nie ma w nich szczególnie miejsca dla polityków, którzy, choćby jak Joanna Kluzik-Rostkowska publicznie oznajmiają, że nie widzą wielowiekowej już przecież współpracy rosyjsko-niemieckiej. I że jeśli Jarosław Kaczyński tak twierdzi, to dlatego, że wpadł w jakieś niedobre psychiczne kłopoty. Bo to jest groźne już nie tylko dla samego PiS, ale - jak pokazuje historia - jest groźne dla Polski.
T.: Tośmy sobie pogadali. P.: Owszem. Dziękuję.
T.: To ja ci dziękuję Toyah, toyah1.blogspot.com
RODZINY SMOLEŃSKIE POD OSTRZAŁEM Rząd Donalda Tuska, który przed kamerami prezentuje życzliwość w stosunku do rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, za kulisami usiłuje podzielić rodziny na lepsze i gorsze. Członkowie rodzin smoleńskich, którzy wykazują dociekliwość, są w bezpardonowy sposób obrażani przez prominentnych działaczy Platformy Obywatelskiej. Otwarty atak na rodziny zaczął się po tym, jak część rodzin ofiar katastrofy w październiku podpisało list do premiera z prośbą o spotkanie. Zanim do niego doszło, szef rządu zasugerował, że rodzinom chodzi o pieniądze – Jest oczywiście problem – bo być może tego ma dotyczyć spotkanie – roszczeń. I pracuje zespół, bo nie chcemy, w najmniejszym stopniu nie chcielibyśmy, aby roszczenia rodzin, te roszczenia finansowe były realizowane czy jakoś tam dogadywane w atmosferze konfliktu – mówił Donald Tusk na spotkaniu z dziennikarzami w Brukseli.
Na te słowa rodziny zareagowały oburzeniem – w liście nie było ani słowa o jakichkolwiek roszczeniach.
„Rosjanie wprowadzili mnie w błąd” Na spotkanie z premierem Donaldem Tuskiem i przedstawicielami jego rządu przyszło blisko 200 osób, krewnych i bliskich ofiar smoleńskiej katastrofy. Mimo zawartej w liście prośby, na spotkaniu nie było żadnego prokuratora. – To dawało wygodne stanowisko przedstawicielom rządu, którzy na każde pytanie o przebieg śledztwa odpowiadali, że prokuratura jest niezależna, rząd nie ma wiedzy, wszelkie pytania i wątpliwości należy kierować do śledczych – mówi nam jedna z osób biorących udział w spotkaniu. Część rodzin chciała się dowiedzieć, dlaczego Ewa Kopacz z trybuny sejmowej kłamała, mówiąc, że po katastrofie w Smoleńsku teren przekopano i przesiano ziemię na metr głębokości oraz że zidentyfikowano każdy najmniejszy skrawek ludzkiej tkanki. – Udało nam się w końcu uzyskać odpowiedź od pani minister, że to Rosjanie ją wprowadzili w błąd – mówi „GP” Dariusz Fedorowicz, brat Aleksandra Fedorowicza, tłumacza, który zginął w katastrofie.– Wiele naszych pytań pozostało bez odpowiedzi: m.in. nie wyjaśniono nam, dlaczego śledztwo zostało oddane stronie rosyjskiej, dlaczego minister Ewa Kopacz twierdziła publicznie, że polscy lekarze byli przy sekcjach zwłok, gdy w rzeczywistości byli jedynie przy identyfikacji ofiar katastrofy – wylicza Dariusz Fedorowicz, który podkreśla, że wiele rodzin nie może się pogodzić z tym, że w Polsce nie zbadano ciał ofiar katastrofy.– Tego typu badania często mają dla śledztwa fundamentalne znaczenie, ponieważ na podstawie tych badań można ustalić mechanizm śmierci. Pytałem, dlaczego przedstawiciele rządu twierdzili, że taki jest wymóg jurysdykcji rosyjskiej i czy w takim razie Polska podlega rosyjskiemu prawu. Pani minister Kopacz odpowiedziała mi wówczas, że jest to wymóg ustawy o pochówkach z 1952 r. Wszystkie te tłumaczenia były dla mnie nieprzekonujące – relacjonuje nam Dariusz Fedorowicz. Ewa Kochanowska, wdowa po śp. rzeczniku praw obywatelskich dr Januszu Kochanowskim, uważa, że to spotkanie niewiele wniosło pod względem merytorycznym. – Widać było, że rząd nie otrząsnął się z bezwładu, który spowodował, że bez słowa sprzeciwu Polska oddała śledztwo Rosjanom – mówi.
Skandaliczne słowa Kilka dni temu do USA poleciała grupa osób, m.in. poseł PiS Antoni Macierewicz, szef zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, Anna Fotyga, zajmująca się w PiS sprawami zagranicznymi, oraz Paweł Kurtyka, syn prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Janusza Kurtyki, który zginął w katastrofie. Celem wizyty jest m.in. rozmowa z republikańskimi kongresmanami na temat pomocy w powołaniu międzynarodowej komisji, która zajęłaby się zbadaniem przyczyn katastrofy. Absolutny i totalny skandal, ocierający się wręcz o zdradę – tak o wyjeździe powiedział rzecznik rządu Paweł Graś. Chętnych do komentarzy było więcej. Szef MSZ Radosław Sikorski stwierdził, że jest to „inicjatywa kuriozalna”, a sprzyjający PO dziennikarze, nie licząc się z uczuciami ofiar katastrofy ani z tym, że do USA pojechali ludzie, którzy te rodziny reprezentują, ochoczo sprawę komentowali. Najbardziej skandaliczną wypowiedzią wykazał się Jarosław Kuźniar z TVN24, który informując o wyjeździe do USA, stwierdził: „ciekawe, czy dolecą”. Członkowie rodzin ofiar katastrofy w rozmowie z „GP” tak komentowali wystąpienie rzecznika rządu: - To nie pierwsza ordynarna wypowiedź pana Grasia. On sobie wręcz kpił i szydził już wcześniej z katastrofy smoleńskiej i jej ofiar. – To wyjątkowo haniebna wypowiedź – stwierdził Dariusz Fedorowicz. – Zamiast cieszyć się z tej inicjatywy i jej dopomóc, to dyskredytuje się całe przedsięwzięcie. Jak mamy w takim razie odczytywać intencje rządu odnośnie do wyjaśnienia przyczyn tej tragedii? – zastanawia się Ewa Kochanowska. – Jeśli urzędnicy państwowi pozwalają sobie na obraźliwe wypowiedzi, powinni podać się do dymisji – mówi Beata Gosiewska, przypominając, że atakowana była także m.in. przez Julię Piterę. – Nie jest dopuszczalne, żeby urzędnicy pana premiera obrażali rodziny, by mówili nieprawdę i nas dyskredytowali. Magdalena Nowak
Rozłam z pewną taką nieśmiałością O nieudolności „rozłamowców” z PiS można by mówić długo, ale ośmieszający ich falstart i groteskowe niezdecydowanie to i tak nie jest największy ich problem – uważa publicysta „Rzeczpospolitej”. Odkąd Polska scena polityczna zakrzepła w formie duopolu Tusk – Kaczyński podzielona między partię władzy, która nie chce i nie potrafi rządzić, a wieczną opozycję, która nie umie w żaden sposób zagrozić panującym, sądziłem, że już gorzej być nie może. Okazuje się, że owszem: obok beznadziejnego premiera i beznadziejnego szefa opozycji można mieć jeszcze „odnowicieli sceny politycznej”, którzy również są beznadziejni. Tak właśnie wygląda fronda u Jarosława Kaczyńskiego, na razie potwierdzająca potoczną opinię, że prezes PiS, w ramach eliminowania potencjalnych zagrożeń dla swego przywództwa, dawno już usunął z tej formacji wszystkich, którzy, delikatnie mówiąc, cokolwiek potrafią.
Nikt nic nie wie Komentatorzy są bezradni, ponieważ z zasady szukają w zachowaniach polityków racjonalności, a obserwują teatr absurdu. Chciałoby się sądzić, że Joanna Kluzik-Rostkowska wie co robi i, odbywając tournée po najzajadlejszych antypisowskich mediach, i dzień po dniu, tuż przed wyborami, żaląc się a to Tomaszowi Lisowi, a to znów Agnieszce Kublik, że PiS zmierza do klęski, świadomie prowokowała usunięcie jej z partii (spytam retorycznie, co zrobiłby Donald Tusk z działaczem, który by prowadził taką „kampanię wyborczą”, kursując między „Gazetą Polską” a telewizją Trwam). Tymczasem, usunięta, wydaje się całkowicie zaskoczona obrotem spraw i pozbawiona pomysłu, co ze sobą zrobić. Przeczy to oczywiście tezie Jarosława Kaczyńskiego, że posłanka działała w grupie spiskowców pragnących przejąć władzę nad partią, według jakiegoś planu, który na dodatek prezes przejrzał już rok temu. Jeśli od tak dawna wiedział o spisku, to dlaczego nie tylko jej nie usunął, ale jeszcze powierzył kierowanie kampanią prezydencką? A jeśli zrobił tak w ramach przemyślanej rozgrywki, to dlaczego teraz dał się nagle sprowokować do czystki w partyjnych szeregach w najgorszym możliwym momencie, tuż przed wyborami? Zwolennicy Kaczyńskiego upierają się, że „ubiegł” on spiskowców, którzy szykowali akcję dopiero na moment po wyborczej klęsce. A jednocześnie powtarzają, że „miał rację”, bo Kluzik-Rostkowska zachowywała się w sposób, którego lider nie mógł tolerować. No to „ubiegł” czy dał się sprowokować? Jednak powtórzmy: jeśli „rozłamowcy” chcieli budować PiS-light po wyborach, to po co prowokowali zadymę przed wyborami? Zwłaszcza że, najwyraźniej, nie wiedzą, co dalej robić. Zresztą nie wie też prezes. Wszyscy zapowiadają, że konkretne działania podejmą po wyborczej klęsce, która w tej sytuacji jest jedynym pewnikiem.
Wyszarpywanie „żelaznego elektoratu” O nieudolności „rozłamowców” można by mówić długo, ale ośmieszający ich falstart i groteskowe niezdecydowanie w stylu Pawła Poncyljusza, zdającego się starać jednocześnie o pozostanie w PiS, przejście do PO i założenie nowej formacji, to i tak nie jest największy ich problem. Pomijając już, że ich działania są nieudolne – to przede wszystkim wyjątkowo chybione. Co robi „PiS light”? Próbuje diagnozować potrzeby społeczeństwa i rozejście się z nimi radykalnej linii prezesa? Przedstawiać alternatywę? Nic podobnego. Pomysł założenia PiS-light teoretycznie miał sens. Jarosław Kaczyński, mniejsza już, czy wskutek szaleństwa i traumy czy na podstawie racjonalnej kalkulacji, redukuje partię do żelaznego, nieprzejednanego elektoratu „anty” – antyliberalnego, antymichnikowego i antytuskowego. W ten sposób oddaje bez walki całe centrum. Obstając przy radykalizmie, wysuwając przed wszelkie postulaty polityczne kwestię symboli i uczczenia pamięci brata, traktowanego już raczej jako ofiara wrażych kul niż katastrofy, wszedł Kaczyński na drogę, na której nie można zawrócić. A powyborczą woltą, zwłaszcza zaś koszmarnym z punktu widzenia PR stwierdzeniem, że nie bierze odpowiedzialności za swoje wypowiedzi w kampanii, bo był na proszkach, popełnił wręcz wizerunkowe samobójstwo. Teraz albo doczeka się katastrofy Tuska, po której nagle Polacy raz jeszcze podążą za nim, jak po aferze Rywina nagle masowo przyjęli głoszoną przez niego od wielu lat, a odrzucaną wcześniej tezę „układu”, albo pozostanie na marginesie jako polityk wiecznego i totalnego protestu. Na wypadek, gdyby krachu miało nie być, rozsądne wydaje się więc zagranie o wyborców zniechęconych rządami PO, a niepodzielających diagnozy radykalnej, co mogłaby zrobić partia przypominająca PiS z czasu jego największych sukcesów. Co jednak robią „rozłamowcy”? Czy próbują diagnozować potrzeby społeczeństwa i rozejście się z nimi radykalnej linii prezesa? Przedstawiać alternatywę? Nic podobnego. Rozpoczynają z Jarosławem Kaczyńskim licytację o to, kto – on czy oni – lepiej realizuje testament Lecha Kaczyńskiego, i kogo by dziś poparł nieżyjący prezydent, gdyby żył. Czyli zamiast zwrócić się do sierot po owym dawnym, wielonurtowym PiS, zwracają się do tych 20, a może już tylko 15 procent nieprzejednanych, i szarpią się z Kaczyńskim o jego „żelazny elektorat”. A, jak to mówi bohater Sapkowskiego, „nigdy nie ma się drugiej okazji, żeby zrobić pierwsze wrażenie”. Jeśli „rozłamowcy” nie potrafią od razu określić swej tożsamości i celów, zostaną sformatowani przez innych. Właściwie już zostali. RAZ
17 listopada 2010 "Kobiety grzęzną kulturowo"..- powiedziała jakaś feministka, to jest taka antykobieta, która z całą zajadłością zwalcza tzw. stereotypy dotyczące kobiet, jej tradycyjnej roli w życiu, w rodzinie, w państwie. My jako konserwatyści uważamy, że Pan Bóg stworzył kobietę dla mężczyzny – i odwrotnie. Obie strony powinny się uzupełniać w życiu, a nie stać na przeciwległych biegunach i nie walczyć ze sobą - bo mają wspólny cel. Wychowanie dzieci. Współcześnie lansowana emancypacja doprowadza do rozbijania tradycyjnego modelu rodziny, uniezależniania się kobiety od mężczyzny, często od dzieci, wyemancypowania się z rodziny.. Przynosi to katastrofalne skutki.. Coraz więcej rozwodów, życie lekkoducha na kocią łapę, zanik odpowiedzialności i porzucone dzieci. Tak się kończy eksperyment walki z tradycją i tym co natura umożliwia człowiekowi. Człowiek powinien poruszać się w ramach naturalnych praw, które istnieją niezależnie od tego czy się to feministkom podoba- czy też nie. Pan Bóg przewidział dwie różne role dla kobiety i mężczyzny.. Wzajemnie się uzupełniające..To „grzęźnięcie kulturowe” oznacza, że jeszcze nie wszystkie kobiety udało się lewicy feministycznej wyrwać z myślenia o tradycyjnej swojej roli.. One nadal „grzęzną”, bo wilka ciągnie do lasu.. Zgodnie z naturą. Mężczyzna zaspokaja w rodzinie potrzebę dominacji- a kobieta- opiekuńczości… Wtedy rodzina trzyma się mocno.. Dlaczego chwilę zatrzymałem się na walce z naturą? Bo wpadł mi wczoraj w ręce wywiad z panem Tomaszem Paprockim, dyrektorem ds. rozwoju Radomskiej Szkoły Wyższej, zamieszczony w Gazecie Wyborczej, pt” Środki unijne” I nie chodzi mi o atakowanie personalne osób tworzących tę szkołę, uchowaj Boże, ale o model współczesnej szkoły tzw. prywatnej. Na przykładzie tej szkoły.. Pytanie do pana dyrektora: „Panie Dyrektorze, wiem, że Radomska Szkoła Wyższa realizuje projekty unijne. Jakie są to projekty? Pan dyrektor odpowiada: „- Obecnie Radomska Szkoła Wyższa realizuje sześć projektów unijnych. Trzy z nich w formie studiów podyplomowych skierowane są do nauczycieli mieszkających i pracujących na Mazowszu, pierwszy to” Informatyka dla nauczycieli”, drugi to” Gimnastyka korekcyjna”, a trzeci to” Szkolny doradca zawodowy”.(….) Czwarty projekt to już trzecia edycja studiów pomostowych dla pielęgniarek(…) Piąty projekt kierujemy do 38 osób bezrobotnych mieszkających na Mazowszu , chcących rozpocząć własną działalność gospodarczą. Szóstym projektem jest ”MS Office”, projekt kierowany do osób pracujących, posiadających maksymalnie średnie wykształcenie i chcących podnieść swoją wiedzą z zakresu programu do pisania MS Office.” Oczywiście, żeby realizować te projekty-= potrzebne są pieniądze. Pieniądze pochodzą z Unii Europejskiej i trzeba je zorganizować, ale żeby je dostać, najpierw trzeba wpłacić składkę w wysokości 1 miliarda złotych miesięcznie co oznacza, że nie rynek kieruje kształceniem ludzi, lecz biurokratyczna administracja, która pisze sobie projekty, a jeśli jakaś ”prywatna” szkoła chce dostać te pieniądze - musi realizować programy wymyślone przez brukselskich biurokratów oświatowych. Nie może to mieć nic wspólnego ze swej natury ze zdrowym rozsądkiem, bo sprzeczność pomiędzy rynkiem, a widzimisię biurokracji oświatowej jest zawsze rozbieżna. Biurokracja swoje - ideologicznie i politycznie - a życie sobie I tak to jest pomyślane, żeby szkoły realizowały nie to co potrzebne naprawdę, ale to co uważają oświatowi decydenci. Zresztą oni przy tym zorganizowanym dla nich nonsensie - czerpią największe korzyści ze skonstruowanego systemu. Im w to graj.. Bo nie może być tak, że szkoły „prywatne” nie są dofinansowywane, i żyją jedynie z pieniędzy przynoszonych przez wszystkich chętnych chcących studiować, a państwo przy pomocy swoich programów nie miesza się do tego co dzieje się na rynku? Oczywiście może - ale z czego żyłaby biurokracja i czym – w gruncie rzeczy by się zajmowała, nad kim trzymałaby łapę, co kontrolowała.. Nie mam zielonego pojęcia kim jest „szkolny doradca zawodowy”, albo co to za studia pomostowe dla pielęgniarek”(???). „Gimnastyka korekcyjna” - to już mi się kojarzy, chociaż nie na poziomie szkoły wyższej.. Studia pomostowe kojarzą mi się z emeryturami pomostowymi. Oczywiście w przyszłości. Bo lewica patrzy w przyszłość, a jakże, zapominając o przeszłości. Tak naprawdę wymazując przeszłość.. Zresztą trzeba zapanować nad teraźniejszością, żeby móc panować nad przyszłością. Gdyby nie administracyjne dofinansowanie, nikt nie nauczałby prawdopodobnie zawodu ”szkolnego doradcy zawodowego”. Ale przy pomocy pieniędzy można zmienić prawie wszystko. Nawet zamienić zdrowy rozsadek w głupotę. I do głupoty człowiek się przyzwyczai.. Przyzwyczai się do wszystkiego. Za moich czasów na przykład zajęcia z BHP- to było dwie godziny nauki w tygodniu. Teraz ta cała ”nauka’ - już są studia wyższe od BHP.. Jeśli ktoś to chce nazywać „nauką”- oczywiście może, ale wśród nich na pewno nie będę - ja.. Z kursów BHP- podniesiono całą rzecz do rangi nauki.. I rozbudowano formalnie.. Bo im więcej formalności - tym tajemniejsza” nauka.”..Im bardziej zawiłe dojście do niej - tym większa ranga wtajemniczenia.. I każdy kiwa głową.. TO jest dopiero wiedza tajemna! Trzeba mieć wielki łeb jak koń - żeby to wszystko zrozumieć. A jak się dostanie jeszcze do tego wszystkiego dyplom.. To dopiero jest radość. Porównywalna z radością nagiego w pokrzywach.. Taka szkoła spełnia.. misje (???).. Nie naucza, lecz spełnia misje (!!!). Tak jest napisane na stronie internetowej Radomskiej Szkoły Wyższej.. A jakie to misje? Bo ktoś kto naucza kogoś innego pieczenia pączków, żadnej misji nie spełnia. Po prostu uczy czegoś konkretnego i ludziom potrzebnego.. Natomiast szkoły nadzorowane przez biurokracje, w tym obecnie europejską, mają krzewić misje.. I tak na przykład w spisie misji czytamy: ”Wychowywanie studentów w duchu poszanowania praw człowieka, patriotyzmu , demokracji i odpowiedzialności za losy społeczeństwa i państwa”(???) Czy to nie jest przypadkiem indoktrynacja ideologii prawo człowieczej i najgorszego z istniejących ustrojów - demokracji? A jeśli chodzi o patriotyzm, to przypadkiem nie jest to krzewienie poczucia patriotyzmu według broszury pana Jana Józefa Lipskiego, znanego masona i socjalisty, który napisał ”Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Bo można być jednocześnie patriotą międzynarodowym i krajowym - jednocześnie. Pokornie jako cielę dwie matki ssać… I ta odpowiedzialność za losy państwa i społeczeństwa.. Ci co rządzą nami z pewnością odznaczają się odpowiedzialnością za państwo i naród, a nie społeczeństwo.. Albo inna misja: prowadzenie badań naukowych w duchu poszukiwania prawdy, przestrzeganie wolności nauki i poszanowanie odrębności światopoglądowych”(???) Od kiedy to nauka ma coś wspólnego ze światopoglądem? Jak ktoś ma odpowiedni światopogląd - na przykład marksistowski, to będzie traktowany jako człowiek nauki, a jak ktoś ma światopogląd chrześcijański - to nie będzie? Czy może o coś innego chodzi? Albo inna misja: ”Współpraca z innymi podmiotami w rozwoju kulturalnym, społecznym i gospodarczym macierzystego regionu”(???) To znaczy, że uczelnia popiera marksizm kulturowy wszechobecny dookoła i ja jako ofiara misji szkoły wyższej muszę też ten marksizm kulturowy - jako kolejną rewolucję - popierać..! A najbardziej podoba mi się ostatnia misja szkoły, z misji zawartych w spisie misji: ”Dbanie o wszechstronny rozwój i zdrowie studentów.”(???) … jak to szkoła może być jednocześnie szpitalem.. I miał rację Mikołaj Davila, twierdząc, że nauki w nauce jest coraz mniej.. I gdyby 95% tekstów naukowych zniknęło z bibliotek, to nauka by na tym nie ucierpiała. A na Uniwersytecie Trzeciego Wieku , w ramach Radomskiej Szkoły Wyższej - jest nauka o wieczorkach integracyjnych...(???) No i o „odżywianiu prawidłowym”(???) Oczywiście dla wszystkich, choć każdy odżywia się indywidualnie.. Ciekawe czego uczą na takich zajęciach? Czy nie czasami odchodzenia od tradycyjnego jedzenia? WJR
Rybiński: Ten rząd potwornie się myli Nie wstąpię do partii Joanny Kluzik, ale będę wspomagał stowarzyszenie "Polska jest najważniejsza" - mówi gość Kontrwywiadu RMF FM ekonomista Krzysztof Rybiński. - Rząd chce rozwalić polski system emerytalny - ostrzega. - Niepokoją mnie plany rządu zabrania pieniędzy z OFE, to nacjonalizacja. Ten rząd potwornie się myli, dług publiczny przekroczy 55 proc. już w tym roku. Tylko dzięki chowaniu wydatków pod dywan być może będzie odrobinę mniejszy. Jesteśmy przedmiotami w grze o wybory.
Konrad Piasecki: Nie jest źle - mówi Tusk. Rząd ma dobre samopoczucie czy tylko udaje? Krzysztof Rybiński: - Rząd ma świetne samopoczucie, bo jeżeli rząd czy partia rządząca ma popularność czterdzieści kilka procent, to dlaczego miałby mieć złe samopoczucie. Ma świetne, bo jest popularny.
Ale jakby widział te same słupki rosnącego długu publicznego i walącego się budżetu, który widzi pan i o których pan alarmuje, to powinien mieć trochę gorsze. – Rząd widzi ten sam słupek, ale inaczej go widzi. W tym dokumencie, który wczoraj rozdawano, który ja też widziałem, polski dług publiczny jest pokazany na tle długu innych krajów i mówi, że nie jest taki wysoki.
No taka jest prawda, że inni mają dług dużo wyższy. - Tylko że jak my porównujemy dług publiczny takiego biednego kraju jak Polska z długiem publicznym takiego bogatego kraju jak Niemcy czy Francja, to jest nieuprawnione. W grupie nowych krajów członkowskich Unii Europejskiej - 12 krajów, łącznie z Bułgarią i Rumunią, Polska ma drugi najwyższy dług publiczny. Węgrzy mają 75 procent, a Polska przekracza w tym roku 55 procent. Mamy bardzo wysoki dług publiczny.
Ale może spokój rządu bierze się z poczucia, że jesteśmy coraz większą potęgą gospodarczą, rośniemy w siłę, wobec czego ten dług publiczny, który dzisiaj wydaje się spory, z czasem będzie wydawał się nam coraz mniejszy. - Dług publiczny to jest kwestia wielu lat. I według szacunków Komisji Europejskiej i rządów wielu krajów, dług publiczny we wszystkich krajach Unii Europejskiej przekroczy 100 proc. PKB. Więc on będzie rósł dlatego, że społeczeństwa się starzeją. Że obciążenia z tego tytułu powiększają dług publiczny. Także on na pewno będzie rósł, pytanie w jakim tempie i czy w Polsce będzie rósł szybciej niż w innych krajach.
Panie profesorze, ja rozumiem, że ekonomia nie jest do końca nauką ścisłą, ale jednak sporo z naukami ścisłymi wspólnego ma. Jak to jest, że ekonomiści na podstawie tych samych danych alarmują, a rząd mówi "śpijcie spokojnie". - Tak jest wszędzie. W Stanach Zjednoczonych bank centralny twierdzi, że trzeba drukować pieniądze, bo grozi nam deflacja, a w Europie bank centralny ostrzega, że taka polityka doprowadzi do katastrofy. Wielcy ekonomiści, dwa wielkie banki centralne największe na świecie, mają absolutnie przeciwstawne polityki. Ekonomia niestety jest też sztuką i często są różne opinie. Moim zdaniem w Polsce rząd dzisiaj się potwornie myli w diagnozie sytuacji gospodarczej.
Ale jesteśmy wielkimi oszukiwanymi czy małymi oszukiwanymi, oszukiwanymi przez wielkich kłamców? - Jesteśmy przedmiotami w grze o wygrane wybory roku 2011. W takiej grze politycy unikają przekazywania prawdziwego komunikatu obywatelom, tylko starają się powiedzieć fajne, przyjemne, gładkie rzeczy, żeby ludzie się dobrze czuli.
A minister finansów mówi, że Rybiński histeryzuje. - Minister finansów na moje argumenty, poparte liczbami, na dane ściągnięte ze strony ministerstwa finansów, Narodowego Banku Polskiego, Eurostatu, gdzie pokazuję, że zadłużamy się w takim tempie jak za czasów Edwarda Gierka. Wtedy pierwsze sześć lat rządów Gierka 24 procent PKB długu, teraz 21 za czasów Tuska. Zamiast merytorycznie się do tego odnieść liczbami, Jacek Rostowski wielokrotnie jakieś liczby podawał i się wtedy mylił, to on mówi językiem inwektyw osobistych. Ja na takie inwektywy nie odpowiadam.
Przekroczymy te alarmowe progi 55 i 60 procent? - Jasne, że tak. Pytanie tylko kiedy.
A pańskim zdaniem kiedy? W przyszłym roku? Za dwa lata? Pięć lat? - Jeżeli byśmy policzyli dług publiczny zgodnie z metodą, która obowiązuje w Unii, to dług publiczny przekroczy 55 procent już w tym roku. Ale ponieważ rząd stosuje kreatywne budżetowanie i chowa dług pod dywan, to w zależności od tego, ile schowa pod dywan, to ta górka śmieci, która zostanie nad dywanem, to ona będzie albo większa, albo mniejsza.
A może rząd ma sprytne sztuczki w postaci zrobienia czegoś z pieniędzmi z OFE? - I to mnie najbardziej martwi. To jest jedna z niewielu bardzo udanych reform, gdzie obecne pokolenie powiedziało: "my chcemy zrobić reformę po to, żeby przyszłe pokolenie też miało emerytury". Cały świat traktuje Polskę jako wzór dobrze przeprowadzonej reformy emerytalnej. Teraz ten rząd planuje rozwalenie polskiego systemu emerytalnego i to jest niedobrze.
Może ona jest i dobra, ale ona jest strasznie droga. - Ona jest droga w tym sensie, że system, który zbudowaliśmy, był drogi. To, co trzeba zrobić, to trzeba potanić funkcjonowanie tego systemu, żeby OFE zarabiały wtedy, gdy ludzie zarabiają, żeby akwizycja tyle nie kosztowała. To wszystko chce zrobić Michał Boni w nowym pakiecie ustaw. To jest prawdziwa reforma. Ale jeżeli zabierzemy składki OFE, to będzie tak jak w Argentynie - nacjonalizacja. Zasypiemy dzisiejsze problemy związane z dziurą budżetową pieniędzmi pokolenia naszego i naszych dzieci, bo dla nich już na emerytury wtedy nie starczy.
Nie czuje się pan jak ktoś, kto wali głową w mur? - Trochę tak.
A jakieś cegiełki z tego muru wypadają, czy jest stabilny? - Jasne, że wypadają. Powiem zupełnie nieskromnie, chociaż jestem człowiekiem skromnym, że gdyby nie moją i kilku kolegów ekonomistów aktywność w sprawie rosnącego zatrudnienia w administracji publicznej, to dzisiaj nie doczekalibyśmy się działań rządu, żeby to zatrzymać. Myśmy upublicznili i nagłośnili sprawę niekontrolowanego zatrudnienia w administracji publicznej.
A za wypadającą cegiełkę traktuje pan decyzję Trybunału Konstytucyjnego dotyczącą KRUS-u? - Uważam, że dobrze się stało, że koledzy profesorowie prawnicy dołączyli do kolegów profesorów ekonomistów i mówiąc językiem prawnym powiedzieli to samo, co my mówimy od dłuższego czasu: że KRUS jest systemem niesprawiedliwym społecznie. Nie może być tak, że bogaty rolnik płaci składkę wielokrotnie mniejszą niż biedna kasjerka, która pracuje bardzo ciężko w supermarkecie.
Ten Trybunał w tej decyzji i we wszystkich innych to jest sposób na przykładanie rządowi noża do szyi? - Ja to traktuję jako sposób na reformowanie kraju, na eliminowanie patologii. Dla rządu powinno być to wygodne, bo rząd nie musi się wtedy narażać obywatelom, tylko powie: "słuchajcie, musimy przeprowadzić reformę KRUS-u i wyjąć z niego bogatych rolników, bo nam kazał Trybunał Konstytucyjny i to oni są winni".
Ma pan pomysł na kolejne skargi, które ułatwiłyby rządowi reformę? - Oczywiście, że mam. Nawet o tym publicznie napisałem w jednej z gazet, że teraz już wszyscy wiedzą, że nie tylko składka zdrowotna w KRUS-ie, ale również składka emerytalna w KRUS-ie jest niesprawiedliwa społecznie i trzeba jak najszybciej złożyć skargę do Trybunału Konstytucyjnego, żeby to przeprowadzić. Tylko ja się pytam, czy w Sejmie znajdzie się 30 sprawiedliwych, tak jak 10 sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze, którzy poproszą zespół ekonomistów i prawników, żeby taką skargę dla nich przygotować.
Może się właśnie panu rodzą? "Polska jest najważniejsza". - Mnie jest wszystko jedno, kto rządzi, byle rządził mądrze. Jeżeli jakakolwiek partia powie: "mamy 30 sprawiedliwych", bo tylu jest potrzebnych w Sejmie, żeby złożyć skargę do Trybunału, to dla tych 30 sprawiedliwych ja w swoim wolnym czasie, za darmo, z kolegami prawnikami bardzo chętnie przygotuję argumenty, żeby taką operację szybko przeprowadzić dla dobra kraju.
Pytam o stowarzyszenie Joanny Kluzik-Rostkowskiej, bo jego politycy po cichu mówią: "liczymy, że Rybiński się do nas przyłączy". - Z wielką przyjemnością będę pracował z każdym, kto będzie chciał zrobić poważne, dobre reformy dla Polski. Miałem przyjemność pracowania z pani minister Gęsicką przy strategii rozwoju kraju. Pracowałem z sześcioma ministrami obecnego rządu. Jeżeli ktoś poprosi o pomoc, będzie miał poważny program, bardzo chętnie pomogę.
Ale dołączy pan do stowarzyszenia, tak instytucjonalnie? - Jestem z natury rzeczy apolityczny i takim chcę pozostać aż do emerytury, która za wysoka, jak wiemy, nie będzie.
Czyli nie będzie pan gospodarczą nogą PJN-u? - Bardzo chętnie będę pomagał merytorycznie, natomiast do partii się nie zapiszę, mówiąc bardzo precyzyjnie.
"Tusk jest aktorem i udaje". W tradycji chińskiej rozróżnia się zmianę formy, zmianę materii i zmianę nazw. Ta ostatnia przychodzi najpóźniej - żeby nie zwiększać oczekiwań lub oporu. Zachwyciły mnie kiedyś dwie chińskie próby "niewidzialnej" (bo nienazywalnej) demokratyzacji, która miała poprawić jakość decydowania, ale bez mobilizowania społeczeństwa. Jedna - dotyczyła "unieruchomienia" (bez likwidowania") dysfunkcyjnych segmentów administracji przez faktyczne wyłączenie ich z obiegu informacji. Druga, nigdy nie doprowadziła do końca - opróżnienia komitetów partii komunistycznej z personelu i wielopartyjne współzawodnictwo o zajęcie tych stanowisk z uruchomieniem fasadowych dziś (ale legalnych) partii (np. przedsiębiorców). Miało to wzbogacić wizje rozwoju bez strukturalnych zapaści partii-państwa jaka nastąpiła w Rosji. Czemu o tym piszę? Dlatego, że działania rządu Tuska coraz bardziej przypominają takie praktyki na pograniczu demokracji i autorytaryzmu. Nacisk na depolityzację (czyli demobilizację) społeczeństwa przez propagandowe zacieranie związku między polityką a codziennym życiem, konsolidacja kontroli nad mediami (TVP) i coraz bardziej nieprzejrzysty tryb decydowania to tylko niektóre przykłady.
Rząd dalej udaje "nicnierobienie" i podejmuje kluczowe rozstrzygnięcia czy to traktując je jako wybory techniczne (nie poddane debacie), czy - w trybie rozporządzeń, czy - jako "konieczność" wynikająca np. z wyroku Trybunału Konstytucyjnego (polityka emerytalna i rentowa). Czy - najczęściej - przez zaniechanie: patrz chociażby tylko kosmetyczne zmiany kompetencji sejmu nie odpowiadające na dylematy wynikające z 48 art. Traktatu Lizbońskiego ograniczającego wpływ państw na zmiany Traktatu w przyszłość. W trybie zaniechania (odwołanie wiceministra) zawieszono też praktycznie pracę nad budżetem zadaniowym, który mógłby stać się głównym narzędziem walki z korupcją i "resortową" formułą rządzenia. Wszystkie te posunięcie, nieobecne w debacie publicznej, a typowe dla rządu Tuska, mają jeden wspólny mianownik: osłabiają i usieciowiają państwo (zacierając odpowiedzialność) i wcale nie podnoszą jego sprawności. A jego rezerwę finansową traktują dalsze obniżanie standardów w różnych dziedzinach od służby zdrowia przez reguły gospodarki przestrzennego do jakości stosunków pracy. A także - proponują nową dystrybucję ryzyka - przez zdejmowanie odpowiedzialności z państwa i pracodawców i koncentrowanie ryzyka na poziomie pracowników. I nie jest to wcale program liberalny, bo niszczy kulturę kontraktu, wzajemnie zobowiązanie, zaufanie i myślenie w długim horyzoncie. To tylko doraźny, nastawiony na zysk nielicznych, wzrost bez faktycznego rozwoju. Inaczej niż w większości cywilizowanych gospodarek. Prof. Jadwiga Staniszkis
W pogoni za ideałem Ludwik Hieronim Morstin w swoich wspomnieniach przytacza rozmowę z prof. Karolem Potkańskim. Jako młody maturzysta chciał zasięgnąć u niego rady, jakim studiom się poświęcić. Potkański doradził mu, by poświęcił się literaturze, ale zasugerował, by raczej unikał uniwersytetów niemieckich: kim są dzisiaj Niemcy, jaki mają ideał? – pytał retorycznie. Ja ich – ciągnął - znam ze średniowiecznych kronik. Nic się nie zmienili; to barbarzyńcy studiujący gramatykę. Profesor mówił to jeszcze przed I wojną światową, a co by Karol Potkański powiedział, dajmy na to, w roku 1938? Inna sprawa, że zarówno przed I, jak i przed II wojną światową Niemcy mieli jednak jakieś ideały, niezależnie od tego, jak je z dzisiejszej perspektywy oceniamy, podczas gdy dzisiaj, zwłaszcza gdyby wiadomości o Niemcach czerpać wyłącznie z kontrolowanych przez razwiedkę polskich stacji telewizyjnych, trzeba by dojść do wniosku, że nie maja już żadnego ideału, może poza tym, żeby wypić i zakąsić. Ale mniejsza o Niemców; niech się martwią o siebie sami. No a my, Polacy – jaki mamy ideał i czy w ogóle jakiś mamy? Gdybyśmy wiadomości o nas samych czerpali wyłącznie z kontrolowanych przez razwiedkę stacji telewizyjnych , sondaży i rezultatów wyborów parlamentarnych i prezydenckich, to trzeba by dojść do wniosku, że dla znacznej części, a może nawet większości naszych współobywateli, wytęsknionym ideałem jest okres rządów Edwarda Gierka. Sentyment dla tego okresu jednoczy znaczną część naszego społeczeństwa – od robotników rolnych, aż do ubeków – bo każda, albo prawie każda grupa społeczna zawdzięcza mu jakieś przyjemne wspomnienia. Inna rzecz, że te wspomnienia, jak zresztą każde – nabierają ciepła w miarę upływu czasu. Guy Sorman w książce „Wyjść z socjalizmu” – pierwszej i ostatniej, jaką wydało oficjalnie wydawnictwo „Kurs” – przypomina rozmowę, jaką przeprowadził w Chinach z wdową Wu. Partia zgodziła się na nią z wielkimi oporami; pytania musiały być przedstawione zawczasu do zatwierdzenia, a przy rozmowie asystował nie tylko miejscowy sekretarz, ale i tamtejszy ubek. Wdowa Wu też została odpowiednio przygotowana, więc rozmowa przebiegała tak sprawnie, że zakończyła się przed upływem przewidzianego na nią czasu. Wcześniejsze rozstanie nie wchodziło oczywiście w rachubę; trzeba było czas przewidziany wykorzystać aż do ostatniej sekundy, toteż Sorman ni stąd ni zowąd zadał wdowie Wu pytanie spoza protokołu: kiedy w swoim życiu była szczęśliwa? – Za Czang Kai Szeka! – wypaliła wdowa Wu bez namysłu. Wszyscy, a zwłaszcza sekretarz i ubek, zmartwieli ze zgrozy, ale wdowa Wu zachowała przytomność umysłu, natychmiast dodając: bo miałam wtedy 18 lat! Wszyscy roześmieli się z ulgą, zwłaszcza, że czas przeznaczony na rozmowę właśnie upłynął. Od zakończenia dekady Gierka minęło już 30 lat, więc nic dziwnego, że coraz trudniej zrozumieć, dlaczego właściwie w sierpniu 1980 roku tak wielka masa ludzi zbuntowała się przeciwko partii i dlaczego z taką niechęcią i pogardą traktowała ówczesną telewizję. Najwyraźniej postanowili to wykorzystać organizatorzy masowej wyobraźni tubylczych Irokezów i w ramach postępującej rehabilitacji PRL w pierwszą niedzielę listopada TVP info nadała program autorstwa red. Roberta Walenciaka o Macieju Szczepańskim – szefie ówczesnej telewizji, autorze „propagandy sukcesu”. Pan Maciej Szczepański bardzo tę strategię zachwalał, chociaż – powiedzmy sobie szczerze – cały ten „sukces” podobny był do dzisiejszej bańki spekulacyjnej, która potwierdza trafność porównania świata finansów do alkoholizmu: Milton Friedman zauważył, że i w jednym i w drugim przypadku najpierw jest nadmiar środków płynnych, następnie euforia, a na końcu – depresja. Za Gierka podobnie – było tak dobrze, że na koniec z tego wszystkiego w sklepach zostały nagie haki, ocet i musztarda. Ale za to z telewizji wiało wielkim światem: ze schodów zstępowały tancerki z wetkniętymi w tyłek strusimi piórami i każdy mógł się poczuć, jak w Paryżu. Piszę to bez ironii, pamiętając rozmowę Tyrmanda z niejakim Jarym, warszawskim kozakiem, który w 1954 roku chwalił mu się nową posadą. - Perła – mówił. – Sprzątam talerze w barze na Dworcu Głównym. – Jary – Tyrmand na to – przecież to chlew! – Owszem, chlew, ale pomyśl tylko – rozmarzył się Jary. – Tylko krok na peron, a tam – dwa razy dziennie pociąg do Paryża! Wprawdzie teraz z Warszawy nie ma bezpośredniego pociągu do Paryża, ale po pierwsze - na pewno kiedyś będzie, a po drugie – jakie to ma znaczenie, skoro i bez tego – jak powiadają Rosjanie – wsie wsiem dawolny, czyli wszyscy ze wszystkiego zadowoleni, a już specjalnie - z rządu premiera Donalda Tuska, który swoją aktywność koncentruje wyłącznie na różnych wariantach komunikatu, że jest dobrze, a będzie – jeszcze lepiej. Nic zatem dziwnego, że również państwowa telewizja, w której właśnie dobiegają końca czystki etniczne w postaci dorzynania watahy, powraca do starych, wypróbowanych wzorów propagandy sukcesu, wypracowanych w latach 70-tych ubiegłego wieku przez Macieja Szczepańskiego. Tylko patrzeć, jak wrócą schody, powtykane w tyłek rajery i znowu będzie jak w Paryżu – a po 30, a zwłaszcza 40 latach pokolenie „młodych, wykształconych” oddające lichwiarskiej międzynarodówce już nie tysiąc, ale pięć tysięcy złotych na obsługę długu publicznego, będzie z nostalgią wspominać epokę premiera Tuska, jak dzisiaj starsi wspominają Edwarda Gierka. I dlatego właśnie Pan Bóg nie zsyła na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego. SM
Męczeństwo Roberta Biedronia Podczas gdy najtęźsi politycy wysilają całą swoją pomysłowość i energię, jakby tu odsunąć konkurentów od władzy, a ściślej – od jej zewnętrznych znamion, jako że politycy w Polsce żadnej władzy nie mają, bo prawdziwą władzę dzierżą tajniacy - podczas gdy media głównego nurtu usiłują wmówić opinii publicznej, że losy Polski, a może nawet Europy zależą od tego, do której partii zapisze się teraz pani Jakubiak z panią Kluzik-Rostowską, kiedy tłuściutki europoseł Michał Kamiński wypłakuje swoje krzywdy w ramionach pana redaktora Morozowskiego z TVN, specjalisty od tak zwanych „dziennikarskich prowokacji” z udziałem Renaty Beger, kiedy poseł Paweł Poncyliusz proklamuje „ruch, ale nie partię” – prawdziwa batalia o zakres naszej wolności w Polsce, albo tej resztówce, jaka wkrótce z niej pozostanie po realizacji przez strategicznych partnerów scenariusza rozbiorowego, toczy się na ulicach Warszawy. Jak wiadomo, 11 listopada Marsz Niepodległości zorganizowany przez Obóz Narodowo-Radykalny i Młodzież Wszechpolską, napotkał zaporę w postaci rzeszy przedstawicieli 40 organizacji o profilach i celach tak odmiennych, że trudno by znaleźć dla nich jakiś wspólny mianownik – może poza okolicznością, że wszystkie, a przynajmniej większość z nich korzysta w różnej formie jeśli nie z funduszy publicznych – jako tzw. organizacje pozarządowe – to ze wsparcia Fundacji Batorego, gdzie jeden z najbardziej wpływowych w Polsce ludzi, pan Smolar karmi z ręki różnych postępaków za pieniądze „filantropa”, który w ten sposób werbuje sobie agenturę wpływu w „społeczeństwach otwartych”, które akurat pragnie zoperować. Więc ta rzesza skupiona za transparentem z napisem „Faszyzm nie przejdzie” zablokowała wyjścia z Placu Zamkowego. W rezultacie Marsz Niepodległości musiał pod pomnik Romana Dmowskiego przy Placu na Rozdrożu przejść inną trasą, którą „antyfaszyści” też próbowali zablokować, ale już bezskutecznie. Następnego dnia obydwie, że tak powiem, strony ogłosiły sukces. Organizatorzy Marszu – bo - chociaż trasą inną od pierwotnie ustalonej z władzami Warszawy - jednak doszli tam, gdzie chcieli dojść. „Antyfaszyści” – ale tu oddajmy głos Sewerynowi Blumsztajnowi, redaktorowi „Gazety Wyborczej”, która – w myśl wskazań Lenina o organizatorskiej funkcji prasy - tych wszystkich aktywistów zmobilizowała. Z obfitości serca usta mówią, a ponieważ red. Seweryn Blumsztajn nigdy nie odznaczał się specjalną lotnością umysłową, to nie potrafi ukryć swoich prawdziwych myśli i mówi szczerze. I cóż następnego dnia napisał w swojej gazecie, to znaczy – w żydowskiej gazecie dla tubylczych Polaków? „Krakowskim Przedmieściem za wielkim transparentem „Faszyzm nie przejdzie” ruszył ponad dwutysięczny pochód. Antyfaszyści wołali: „Krakowskie jest nasze!”. To symboliczna scena, bo Krakowskie Przedmieście w latach 30-tych było królestwem ONR. Żyd w jarmułce nie bardzo mógł się tam pokazać”. No proszę – i od razu wiadomo, o co chodzi. Nie o żaden „faszyzm”, bo faszyzm dopiero w Unii Europejskiej znalazł odpowiednie warunki rozwoju, toteż rozwija się w tempie stachanowskim, przy zachwyconym cmokaniu zarówno „Gazety Wyborczej”, jak i żydowskich gazet dla innych tubylczych europejskich narodów. Chodzi o to, by „Żyd w jarmułce” nie tylko mógł się „pokazać” na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie – ale żeby decydował, kogo tam wpuścić, a kogo nie. Red. Adam Michnik nigdy by takiej nieostrożności nie popełnił, no ale on jest od red. Seweryna Blumsztajna nieporównanie inteligentniejszy i przebiegły. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło i oto dzięki szczerości red. Blumsztajna, wiemy o co z tym całym „faszyzmem” chodzi naprawdę. Dopiero na tym tle możemy ocenić skalę manipulacji biednymi, głupiutkimi polskimi dziećmi, które w przekonaniu, że z tym „faszyzmem” to wszystko naprawdę, własnymi ciałami torują drogę „Żydowi w jarmułce”, który – tylko patrzeć – jak zacznie od nich i od ich potomstwa pobierać myto za prawo wstępu na Krakowskie Przedmieście i w inne, atrakcyjne miejsca. Niezależnie od irytacji, widok tych biednych, ogłupionych przez cwaniaków polskich dzieci budzi litość aż do łez. Wyszkoleni w socjotechnice jeszcze przez Stalina, wytrawni manipulatorzy wiedzą, że antyfaszyzm powinien mieć również swoich męczenników. I tak się znakomicie złożyło, że po 11 listopada gruchnęła wieść o męczeństwie pana Roberta Biedronia, przywódcy polskich sodomitów. Pan Biedroń również zagradzał „faszystom” drogę własnym wypielęgnowanym ciałem, a skoro Wielki Brat patrzył, sprawdzał obecność i oceniał aktywność, to nie tylko zagradzał biernie, ale uderzył w czynów stal. Został zatrzymany przez policję i teraz twierdzi, że w radiowozie został pobity. Z góry wykluczyć tego nie można, bo funkcjonariusze mogli paść ofiarą nieporozumienia i być może czynione przez pana Biedronia próby nawiązania przyjaznego dialogu wzięli za rodzaj seksualnego molestowania, któremu natychmiast dali odpór. Ta możliwa przecież scena pokazuje, jakie zasadzki kryje w sobie tolerancja. Z jednej strony niepodobna odmówić sodomitom prawa do uczuciowej ekspresji nawet w momencie aresztowania, ale z drugiej – czy policjant wykonujący stresujące obowiązki ma prawny obowiązek poddawania się zabiegom, które subiektywnie ocenia jako molestowanie seksualne? Jestem pewien, że casus pana Biedronia stanie się przedmiotem szczegółowego roztrząsania na studiach genderowych, gdzie wyzwolone panie poświęcają się medytacji nad własną płciowością. Zresztą nie tylko tam, bo jestem pewien, że i sztuka estradowa nie pozostanie w tyle. Jeśli tylko Fundacja Batorego sypnie groszem, to tylko patrzeć, jak pojawią się pieśni sławiące czyny pana Roberta Biedronia, podobnie jak w swoim czasie – Horsta Wessela: „Kameraden die Rotfront und Reaktion erschossen / Marschieren im Geist in unseren Reihen mit”. (towarzysze zastrzeleni przez Rotfront i reakcję w duchu maszerują w naszych szeregach). Jak bowiem wiadomo – na co Francuzi wymowni mają nawet przysłowie że les extremes se touchent – co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają – antyfaszyści, wprawdzie jeszcze nie umundurowani, ale pod względem metod coraz bardziej upodabniają się do do bojówek SA, więc musi to znaleźć jakiś wyraz również w kulturze masowej. Widać to zresztą nie tylko na ulicach, ale i w rządowej telewizji, która w stachanowskim tempie wyprodukowała fabularyzowany film, osnuty na kanwie męczeństwa pani Barbary Blidy. Trzeba docenić koordynację; z jednej strony poseł Ryszard Kalisz w swojej sejmowej komisji robi co może, by ustanowić solidne fundamenty kultu pani Blidy jako santo subito, a z drugiej – rządowa telewizja już ma gotowy jej filmowy wizerunek jako melancholijnej ikony tubylczych antyfaszystów, niczym Ewuni, czyli Evity Peronowej dla Argentyńczyków. Dopiero na tym tle rozumiemy przyczyny, dla których Salon tak natarczywie dążył do wyrwania rządowej telewizji z rąk „byłego neonazisty” Piotra Farfała i dla których zarówno nasi Umiłowani Przywódcy, jak i Zakon Synów Przymierza, czyli żydowska loża B’nai B’rith próbuję spacyfikować Radio Maryja. Tubylcy nie mogą mieć dwóch panów – co by im tylko dostarczało rozterek i wątpliwości. Muszą mieć jednego, który nie tylko powie im, co mają wiedzieć i w co mają wierzyć, ale również – którędy wolno im chodzić, a którędy nie. SM
Hymn posłów-wędrowniczków „Pero, pero, bilans musi wyjść na zero!” – wyśpiewywał w swoim czasie satyryk Jan Kaczmarek. Wprawdzie miał na myśli co innego, ale to nic nie szkodzi, bo refren ten pasuje jak ulał również do przesunięć eliciarzy na naszej politycznej scenie. Jedni albo są wyrzucani, albo sami występują czy to z Platformy Obywatelskiej, czy z PiS-u, ale żadna z tych partii żadnej szkody z tego tytułu nie ponosi, bo inni za to, albo już wstąpili, albo tylko patrzeć, jak wstąpią. Z Platformy wyniósł się poseł Janusz Palikot, żeby wraz ze swymi wyznawcami założyć Ruch swego Poparcia. Jak dotąd jednak Ruch jakoś słabo się rucha, co skłania do podejrzeń, że chociaż posłu Palikotu podobnież nie brakuje pieniędzy, to przecież nie taki on głupi, żeby własne pieniądze pakować w przedsięwzięcie tak beznadziejne, jak Ruch swego Poparcia. Od takich rzeczy to on ma studentów, emerytów, no i oczywiście – nieboszczyków. Co innego, gdyby razwiedka wydała swoim konfidentom rozkaz: „W prawo zwrot! Do Ruchu Poparcia Posła Palikota odmaszerować!” – aaa, to wtedy Ruch ten z dnia na dzień urósłby w siłę, a członkowie żyli dostatniej, to znaczy – nawet jak za Gierka. Ponieważ tak jednak nie jest, to nieomylny to znak, że razwiedka względem posła Palikota ma całkiem inne plany i na razie żadnego nowego ruchu na naszej scenie politycznej nie przewiduje. Nie po to generał Gromosław Czempiński tyle się nachodził, nie po to odbył tyle rozmów i bliskich spotkań III stopnia gwoli założenia Platformy Obywatelskiej, by teraz ten krwawy trud trwonić na jakieś „Ruchy”. Dlatego nie wróżę powodzenia również „ruchom” o jakich myśli po nocach poseł Poncyliusz, czy pani posłanka Joanna Kluzik-Rostkowska. Zresztą chyba nie mówią o tych „ruchach” serio, chyba, że – co oczywiście jest możliwe – nie zdają sobie sprawy ze sprawności mechanizmu uszczelniania politycznej sceny, utworzonego przecież z ich udziałem. Zarówno ordynacja wyborcza, z faktycznym monopolem partii na tworzenie list wyborczych do Sejmu, przeliczaniem głosów na mandaty według systemu d’Hondta i mechanizmem finansowania partii politycznych z budżetu, skutecznie blokują pojawienie się każdej świeżej inicjatywy politycznej. System umożliwia wyłącznie peregrynacje posłów-wędrowniczków jak nie pod jeden, to pod drugi sztandar – wzorem posła Antoniego Mężydły, co to przy zmianie sztandarów wcale nie musiał zmieniać poglądów, albo ministra Radosława Sikorskiego, który dla odmiany z neoficką gorliwością zgłosił gotowość „dorzynania watahy”. Teraz mamy wybory samorządowe, których celem jest usadowienie zaplecza politycznego każdej partii na publicznych synekurach, dzięki czemu każda partia będzie miała na przyszłoroczne wybory parlamentarne aparat wyborczy jak znalazł. Ale każdy poseł-wędrowniczek wie, że to ostatni dzwonek, żeby się do jakiejś partii przykleić, bo jeśli nie przyklei się teraz, to nie ma szans, żeby w przyszłym roku trafił nie tylko na jakieś „biorące” miejsce na liście, ale żeby trafił na nią w ogóle. No a bez tego – koniec marzeń o mandacie, dietach, lodach i posadach dla rodziny. „Żegnajcie mi na zawsze chłopcy i dziewczęta, żegnajcie druhowie i ty, miłości ma!” Dlatego też jedni posłowie opuszczają PiS („wycieczka z Tłuszcza stolicę opuszcza!”), a za to inni się zapisują. Bowiem „pero, pero, bilans musi wyjść na zero!” – jak śpiewał Jan Kaczmarek nie przeczuwając, że właśnie stworzył hymn posłówwędrowniczków. SM
Kilka odpowiedzi:{isaacvsgottfried}: „A jak Pan ocenia polszczyznę na tle innych języków?”. Co to jest do „oceny”? Polszczyzna jest o 15% bardziej rozwlekła od angielszczyzny. Choć „the day after tomorrow” to po polsku „pojutrze”.
{RobertW18}: „Mikke umyślił sobie, że będzie odróżniał "dobrych" "homosiów" od złych "gejów" (napastliwych i zarabiających swą napastliwością działaczy "w obronie" homoseksualistów”. Tak. Innym słowem określamy człowieka, który przygląda się swej męskości w łazience – a innym faceta, który łazi po ulicach i rozpina płaszcz przed kobietą. Ani homoś, ani onanista, ani zwolennik miłości oralnej nie chodzą z ty,m po ulicach. Natomiast (tfu!) „geje” chodzą – i często robią to za pieniądze z Brukseli w ogóle nie będąc homosiami! Pamiętacie zespół „Ta-tu”? Ci (tfu!) "geje" wcale nie bronią homosiów!! Przeciwnie! Np. są przeciwko przymusowej hospitalizacji chorych na AIDS - co właśnie nstanowi dla homosiów śmiertelne zagrożenie! {Malopolanin} uparcie: „Tak sobie myślę, że w państwie jednak powinna być jakaś szczątkowa, choćby w postaci jednego szpitala, publiczna "służba zdrowia". Chodzi przede wszystkim o epidemie itp.”. Czy powinna – to nie wiem; ale program UPR przewiduje w Ministerstwie Gospodarki Terenami i Ochrony Środowiska posadę dla Naczelnego Epidemiologa Kraju – który czytałby fachowe doniesienia, oceniał zagrożenie, miałby budżet i polecał szpitalom odpowiednie przygotowania Natomiast „jeden szpital” to jakieś nieporozumienie... Oczywiście: istnieje obawa, że taki facet, by okazać się ważnym, wyolbrzymiałby zagrożenia. Stąd limit budżetowy.
W hotelu w Słupcy Jadłem śniadanie i słyszałem w lokalnym radio (przez pół godziny) wypominki: 13 listopada 1905 roku urodziła się Anna Kowalska, nauczycielka gimnazjum, odznaczona Krzyżem, zmarła w 1993, pochowana w Strzałkowie... Itd. I to jest piękne! W 1925 roku reporter powstającego "Polskiego Radio" wynalazł gdzieś pod Nowogródkiem babcię, która pamiętała jeszcze śp. Adama Mickiewicza. Zapytana oŃ rozmarzyła się: "Adaś! O, to zdolny chłopiec był. Jakie zmyślne wierszyki pisał! Ale... Pojechał gdzieś w świat i słuch o nim zaginął...". Otóż - drodzy zwolennicy środowiska naturalnego: tak właśnie wygląda naturalne środowisko człowieka. A dziś "obywatel" bombardowany jest milionem "newsów": w Pakistanie piorun trafił w człowieka, który schował się pod drzewem; 30 górników odciętych w kopalni na Atakamie; katastrofa na autostradzie pod Buenos Aires - 20 osób rannych; koń ekspedycji w Syrii kopnął archeologa, który zmarł w szpitalu... I obywatel myśli, że jest o czymś ważnym informowany! JKM
W 3 lata dług większy o 300 mld zł
1. Przez media przetoczyła się fala informacji podsumowujących 3 lata rządów Donalda Tuska. Sam Premier zorganizował konferencję prasową z udziałem wszystkich ministrów ,która odbyła się na tle wystawy fotografii z całej Polski pokazujący rozmach inwestycyjny tyle tylko, że większość tych inwestycji to inwestycje samorządów wspierane finansowo ze środków pochodzących z budżetu Unii Europejskiej. Przychylne rządowi media pokazują jako rezultaty tego rządzenia obrazki Orlików, fragmenty obwodnic, czy zmodernizowanych tras kolejowych, ale znakiem rozpoznawczym tego rządu jest gwałtownie przyrastający dług publiczny. Przez 3 lata rządów Donalda Tuska wzrósł z około 500 mld zł do 800 mld zł i niestety projekt budżetu państwa na rok 2011 wskazuje, że na koniec kadencji tego rządu wzrośnie do 900 mld zł, a więc nastąpi prawie jego podwojenie.
2. Ten przyrost , odbywa się w sytuacji kiedy dużą część zobowiązań państwa wypycha się poza sektor finansów publicznych (tak jak Krajowy Fundusz Drogowy), zużywa się oszczędności gromadzone na przyszłość (tak jak środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej, które miały być wykorzystywane dopiero około 2020 roku), wreszcie na ogromną wręcz skalę wyprzedaje majątek narodowy ( w ciągu 4 lat na kwotę około 50 mld zł). Przyrost długu o 100 mld zł w roku 2011 nastąpi przecież w sytuacji podwyżek stawek podatku VAT, podatku akcyzowego, podatku PIT (poprzez brak waloryzacji progów) a także cięć wydatków w wielu newralgicznych obszarach (tak jak zabranie Funduszowi Pracy 4 mld zł, których nie przeznaczy się na aktywne formy ograniczania bezrobocia) i likwidacji ulg podatkowych.
Taki przyrost długu wymaga znacznego zwiększenia kosztów jego obsługi, które w budżecie 2011 przekroczą już 40 mld zł, a więc ponad 2/3 tej kwoty, którą corocznie przeznaczamy na ochronę zdrowia w Polsce . To jest właśnie kwintesencja rządów Donalda Tuska, ale debata publiczna nawet na chwilę nie dotyczyła tego tematu. Rządzący z wiadomych względów omijają ten problem szerokim łukiem, a „obiektywni dziennikarze” nawet nie próbują się do niego zbliżać.
3. Ale oprócz tego dramatu finansów publicznych do którego doprowadziła obecna władza były jeszcze inne wydarzenia, które pokazują w jakim złym stanie jest polskie państwo pod rządami Donalda Tuska. Sposób postępowania po katastrofie smoleńskiej i zostawienie wyjaśniania jej przyczyn na pastwę Rosjan, sposób reakcji rządzących na dwukrotną powódź i usuwanie jej skutków głównie w mediach, a nie w rzeczywistości ( na 12 mld start powodziowych rząd przeznaczył na usuwanie jej skutków zaledwie 2 mld zł) to dwa najważniejsze wydarzenia, na które reakcja rządzących była wręcz kompromitująca. Są także działania w najwyższym stopniu niepokojące. Wyprzedaż firm energetycznych, które jeszcze do niedawna były uważane za sektor strategiczny, przygotowanie do wyprzedaży sektora paliwowego z coraz bardziej prawdopodobnym udziałem inwestorów rosyjskich, zarzucenie polityki wschodniej i oddanie jako strefy wpływów Rosjanom krajów, dla których jeszcze do niedawna wydawaliśmy się być pomostem do Unii Europejskiej, bezdyskusyjna realizacja zamierzeń niemieckich w strukturach UE (jak bezwarunkowe poparcie propozycji niemieckiej w sprawie pozbawiania prawa głosu krajów na forum Rady UE), zamiecenie pod dywan afery hazardowej, to tylko niektóre z tych niepokojących zamierzeń i działań.
4. Stojące murem za Platformą media już oceniły rząd Tuska po 3 latach rządzenia na ocenę dobrą ale społeczeństwo jak widać z sondaży aż tak bardzo nie jest zadowolone. Większość Polaków bo aż 56% ocenia ten rząd źle i bardzo źle a tylko niecałe 30% dobrze. Jeżeli tego rodzaju ocena potwierdzi się za rok to jest duża szansa na odsunięcie ekipy Donalda Tuska od władzy. Trudno bowiem sobie wyobrazić aby Polacy pozwolili mu na rządzenie przez kolejne 4 lata.
Zbigniew Kuźmiuk
Choroba samorządów Zwyrodnieniu władz lokalnych mogłoby przeciwdziałać ograniczenie możliwości pełnienia najwyższych wybieralnych urzędów (prezydentów, burmistrzów i wójtów) do dwóch kadencji – pisze publicysta "Rzeczpospolitej". Trzecia RP to kraina fetyszy. Jednym z nich są samorządy. Nie znaczy to, że samorządność nie jest ideą dobrą, ale traktowana bezrefleksyjnie, jak wszystko, staje się swoim zaprzeczeniem. Podobne podejście reprezentowaliśmy w III RP do rozmaitych instytucji demokratycznego państwa prawa i gospodarki rynkowej, które są zdobyczami cywilizacyjnymi, ale ich adaptacja wymaga namysłu i często skomplikowanych i długotrwałych zabiegów. Tymczasem u początków III RP daliśmy sobie wmówić, że wystarczy zaaplikować określone rozwiązania prawno-ustrojowe, aby zaczęły one samoczynnie działać. Każda prywatyzacja miała być dobra, każde orzeczenie sądu święte, a każda forma samorządności, również tej korporacyjnej, lepsza niż władza na szczeblu państwowym. I tak kwitła nowa ortodoksja, pod osłoną której rozmaite grupy wpływu wykuwały swoją potęgę i przejmowały kolejne obszary funkcjonowania państwa.
Brudne wspólnoty Jednym z dogmatów III RP jest założenie, że samorządy i samorządność udały się nam znakomicie. Ma być pewnikiem, że samorządy w Polsce lepiej dystrybuują fundusze publiczne i na zdrowy rozum wydaje się to oczywiste – władze na poziomie niższym lepiej znają potrzeby swoich społeczności i są, w każdym razie teoretycznie, bardziej na widoku – a jednak chciałbym usłyszeć jakieś dane to potwierdzające. Żeby nie było nieporozumienia: jako zwolennik zasady pomocniczości uważam, że władze na poziomie wyższym powinny robić tylko to, co nie jest możliwe do zrobienia na niższym. Nie zawsze jednak stan ten jest możliwy do osiągnięcia od razu. Władze na szczeblu niższym również mogą ulec deprawacji, a choroby demokracji na tym poziomie są nie mniej dotkliwe niż na poziomie wyższym. Wydaje się nawet, że w państwach bez utrwalonej kultury demokratycznej, a takim państwem jest Polska, to właśnie na poziomie niższym łatwiejsze jest utrwalenie się układów rozmaitych "brudnych wspólnot" zawłaszczających kawałki kraju. Dla wyjaśnienia dodaję, że Polska cieszy się niezwykle wartościowymi, republikańskimi tradycjami, które przejawiają się w intuicjach i postawach obywatelskich, ale długotrwały brak instytucji niezależnego państwa spowodował, że trzeba je dopiero odbudować i zaadoptować do potrzeb nowoczesnego państwa. Sposobem przeciwdziałającym zwyrodnieniu samorządów byłoby ograniczenie możliwości pełnienia najwyższych wybieralnych urzędów (prezydentów, burmistrzów, wójtów) do dwóch kadencji. Nie oznacza to, że jest to lek doskonały i nie ma czynników ubocznych. Te ostatnie są dość oczywiste. To odsunięcie od władzy dobrych i doświadczonych gospodarzy. Wydaje się jednak, że należy zaakceptować te dolegliwości, aby zwalczyć problemy poważniejsze, a w każdym razie przemyśleć to rozwiązanie w kontekście najbliższych wyborów samorządowych, aby następne mogły już przebiegać w nowej sytuacji prawnej.
Partyjne naciski Krytyka samorządów jest dziś o tyle bardziej dwuznaczna, że rządy PO konsekwentnie prowadzą wobec nich politykę partyjnych nacisków. Wspierają "swoje" samorządy, a usiłują blokować te, w których zwyciężyła ich konkurencja. Możliwości takie ze strony władzy centralnej są spore, a potrzeba współdziałania z nią w wypadku poważniejszych przedsięwzięć naturalna. Wykorzystując poparcie w ośrodkach opiniotwórczych rząd PO działa przeciw konkurencyjnym samorządom, nie licząc się specjalnie z pozorami. Chyba najbardziej spektakularna była sprawa prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, który projektował niezależną karierę polityczną wyłącznie z ewentualnym startem w ogólnopolskich wyborach prezydenckich. Zrezygnował z nich na skutek presji ze strony ówczesnego szefa MSWiA, Grzegorza Schetyny, który – aby utrudnić życie Dutkiewiczowi – zaczął blokować ambitniejsze projekty zarządzanego przez niego miasta. Ta szkodliwa polityka PO nie powinna jednak powodować zamykania oczu na wynaturzenia polskich samorządów, które są zresztą funkcją głębszych problemów nurtujących nasz kraj.
Wybór w kieszeni Częstym zjawiskiem na poziomie lokalnym jest zrastanie się miejscowego establishmentu i samorządowych władz, które stają się jego emanacją i stopniowo zawłaszczają zarządzane przez siebie miasta. Taki splot interesów może prowadzić do wyłonienia się lokalnej oligarchii, która nie ma wobec siebie żadnej konkurencji i skutecznie blokuje nawet informacje na temat realnego stanu zdominowanej przez siebie społeczności. Wiąże się to ze słabością mediów lokalnych widoczną nawet na tle ich fatalnego stanu w Polsce. Lokalne afery ujawniane były przez media ogólnopolskie. Miejscowe okazywały się uzależnione od lokalnego biznesu i władz samorządowych, a więc niezdolne do odsłonięcia patologii, zwłaszcza jeśli obie te siły wchodziły ze sobą w układ. W efekcie mieszkańcy nie dowiadywali się o łamaniu standardów ani patologii lokalnych powiązań, które nie opisywane, stopniowo stawały się dla miejscowej ludności normalnością. W obecnych wyborach ponad 300 startujących do wybieralnych funkcji włodarzy miast nie ma żadnej konkurencji. Budzić musi to podejrzenia, gdyż władza, nawet ograniczona jak w demokracji, jest dobrem wyjątkowym, a rywalizacja o nią rzeczą tak naturalną, że kiedy nie pojawia się, sygnalizuje coś niezwykłego.
Biorąc pod uwagę, że w ogromnej większości przeciwników nie mają już zasiedziali liderzy, niepokój musi wzrastać. Wzmacniać może go jeszcze fakt, że w sporej części miast i miasteczek jakkolwiek dotychczasowi gospodarze wprawdzie mają formalną konkurencję, to wybór mają już w kieszeni. Wiarę, że wynika to z idealnego, niespotykanego na świecie stanu demokracji lokalnej, trudno chyba obronić.
Patologiczny układ Jednym z głupszych frazesów III RP jest odwołanie się do, jakoby w nowych warunkach, nieograniczonej wolności wyborów i tworzenia. Argument ów przypomina karykaturę już sprowadzonej do karykatury zasady predestynacji. Boska łaska przejawiać się miała powodzeniem w życiu doczesnym, zwłaszcza w interesach. W III RP już od samego początku dowiadujemy się, że wielki majątek jest dowodem talentów rynkowych, a pozycja polityczna – demokratycznych cnót. Jeśli krytykujemy stan mediów, dowiadujemy się, że powinniśmy budować sobie nowe, a jeśli nie odpowiada nam stan polityki, proponuje się nam powołanie własnej partii i przekonanie do niej wyborców. W odniesieniu do samorządów argumentacja ta używana jest szczególnie często. Przecież sami mieszkańcy wybrali tę władzę i w każdym momencie, drogą referendum, mogą ją odwołać – słyszymy. W rzeczywistości ludzie muszą mieć komplet informacji wraz z wyjaśnieniami, aby ocenić stan rzeczywistości i dodatkowo przekonującą polityczną alternatywę, aby zmienić istniejący stan rzeczy. Dotychczasowe przypadki skutecznych odwołań prezydentów wskazywały raczej na sukces wpływowych grup, które dysponowały bardziej siłą finansowo-medialną niż argumentami, natomiast kazusy burmistrzów urzędujących zza kratek dają do myślenia. Długotrwałe pełnienie władzy samorządowej przez tę samą grupę stwarza w Polsce okazję budowy sieci powiązań, które skutecznie pozwalają obezwładniać opinię publiczną, eliminować opozycję i wytwarzać trwały, choć patologiczny układ. Dzieje się tak nie tylko w Polsce. Zagrożenia takie obserwować możemy we wzorcowej demokracji, jaką są Stany Zjednoczone. W klasycznej literaturze lub kinie amerykańskim tego typu modelowe wynaturzenia demokracji analizowane były wielokrotnie. A wszystko to w kraju o wyjątkowo rozwiniętej wolności słowa i potrzebie pluralizmu. W Polsce siłą rzeczy musi wyglądać to gorzej. Wzorcowym przykładem takiej sytuacji jest sprawa prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego. Pokazuje ona, jak trudno udowodnić w zamkniętym układzie lokalnym zarzuty korupcji, ale także, jak normą stają się dwuznaczne praktyki. Jest to zresztą problem głębszy, sięgający samego rdzenia III RP. Bronisław Wildstein
Ukryte cele kasty szwindlerów . Jak działa „demokratyczne” państwo. Prawie dwa lata temu opublikowałem w Aferach Prawa artykuł ilustrujący niszczenie polskich rodzin przez sądy. Obserwacje, jakie poczyniłem od tego czasu, jedynie potwierdzają moje ówczesne uwagi. Widać wyraźnie, że jednym z celów działania wymiaru sprawiedliwości, a szerzej – aparatu państwowego, jest niszczenie spójności, antagonizowanie i ostateczne doprowadzanie społeczeństwa do kryzysu. Celem jest władza. Skłóconymi ludźmi łatwiej jest rządzić a fazie kryzysu łatwiej jest wprowadzić rządy silnej ręki. Dla szajki trzymającej władzę, rodziny i osoby stabilne i niezależne finansowo, stanowią konkurencję i zagrożenie. Dlatego stają się one celem ataku. Oczywiście nie czyni się tego wprost ale poprzez manipulacje socjotechniczne. Perfidia tych działań polega na pozorowaniu pomocy. W rzeczywistości chodzi o skłócanie i rozbijanie rodzin, tak aby dzieci przenosiły złe wzorce na następne pokolenia. Taki jest oczywisty cel niesławnej ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie a także cel sądów rodzinnych i ośrodków pomocy społecznej.
Manipulacje prawne. Słychać nieraz uwagi, że polskie prawo nie jest złe, tylko nie jest właściwie stosowane. Prawda jest trochę bardziej złożona. Czytając uważnie kodeks rodzinny i opiekuńczy można zauważyć, że nacisk jest tam położony nie na spójność rodziny ale właśnie na jej rozbijanie. Charakterystyczny jest np. artykuł 61 k.r.o. stanowi on, że jeżeli jedna ze stron wnosi o separację a druga o rozwód, to sąd orzeka rozwód. A przecież małżeństwo jest bardzo poważną umową prawną a umów należy dotrzymywać. Osoba łamiąca umowę powinna ponosić konsekwencje swojej decyzji, takie jak utrata władzy rodzicielskiej w stosunku do wspólnych dzieci i utrata wspólnego majątku. Poza tym małżeństwo zawiązuje się z myślą o posiadaniu potomstwa i jest bardzo ważne aby dzieci wychowywały się w stabilnej atmosferze. Rozwód oczywiście temu nie służy. Innym przykładem jest art. 113 k.r.o. gdzie nacisk jest położony na ingerencję państwa w sprawy rodziny w stylu faszystowskim. W sumie kodeks ten jest niesamowicie pogmatwany i bełkotliwy. Czy tak szczegółowe prawo jest w ogóle potrzebne? Prawo powinno odzwierciedlać zwyczaje i ład społeczny. Zbyt szczegółowe, prowadzi do sprzeczności i obchodzenia przepisów. Trudno żeby prawodawcy nie zdawali sobie z tego sprawy. Oni dobrze wiedzą co robią.
Zorganizowany system oszustw. Pomijając same manipulacje prawne, sądy dopuszczają się oszustw, tworząc pokrętne prawo, do czego nie są powołane. Przykładem takiego oszustwa jest pojęcie zabezpieczenia kontaktów z dziećmi. Czegoś takiego w ogóle nie ma w kodeksie rodzinnym i opiekuńczym. Kwestia zabezpieczenia dotyczy roszczeń finansowych. Mimo to ma bazie tego przepisu, wdraża się całe procedury egzekucji kontaktów z dziećmi i tworzy nowe przepisy. Przy okazji w korespondencji w sprawie kontaktów z dziećmi, sądy tworzą sztuczne braki formalne, giną dokumenty etc. Przykładając normalną ludzką logikę, każdy z rodziców powinien mieć przede wszystkim prawo do wychowywania dzieci i prawo to jest tak oczywiste, że nie powinno być nawet potrzeby ujmowana go w kodeksie. Zachowanie się kasty osobników w togach można jednak zrozumieć stosując inną logikę. Jest to logika dywersji społecznej i siania zamętu. Chodzi o maksymalne zrujnowanie ludziom życia. Innym oszustwem w podobnym stylu jest powoływanie się na orzeczenie Sądu Najwyższego, że kwestię władzy rodzicielskiej i praw rodzicielskich, w tym prawa do osobistej styczności z dzieckiem, należy traktować oddzielnie. Pomyślane to było jako zapewnienie rodzicom i dzieciom prawa do kontaktu nawet w wypadku utraty władzy rodzicielskiej. W przypadku rozwodu, sądy potrafią traktować to wyjątkowo „oryginalnie”, a mianowicie, że kwestię władzy rodzicielskiej rozstrzyga sąd rozwodowy a sprawę kontaktów lokalny sąd rodzinny. Dodatkowo w celu nadzorowania kontaktów wyznacza się kuratora, oczywiście odpłatnie. Cztery lata temu było to 180 zł za trzy godziny, teraz chyba więcej. Ponownie, chodzi o mnożenie spraw sądowych, dezorganizację życia i rozbicie rodziny. Owa szczegółowość prawa i mnogość furtek umożliwiających jego obejście, wskazuje na obłęd jego autorów i wykonawców. Biorąc pod uwagę powiązania rodzinne w sądownictwie jest to obłęd dziedziczny. Co ciekawe, nie dziwi to specjalnie osób będących ofiarami tego wariactwa. Dostaję czasem od znajomych rady z jakiego paragrafu daną sprawę ruszyć, lub że postanowienie-przekręt można podważyć bo uzasadnienie było napisane na tej samej kartce a nie na dwóch oddzielnych. Innym razem prawnik Rzecznika Praw Dziecka – Robert Ruta, przekonywał mnie, że jest zupełnie normalne żeby mieć władzę rodzicielską bez prawa kontaktu z dziećmi. Jak widać obłęd jest zaraźliwy. Chociaż być może w tym ostatnim przypadku chodzi to, że mając władzę rodzicielską trzeba płacić alimenty, a od wychowywania dzieci won.Typowy sędzia, z jakim miałem do czynienia, to szachraj i matacz, który całą swoją energię kieruje na manipulację paragrafami. Jak efektywny jest to system, widać na moim przypadku. Z córkami nie mogę się nawet spotkać od pięciu lat, mimo niezliczonych rozpraw, posiedzeń sądów etc. Wszystko podobno zgodnie z prawem. Jedyne co ode mnie sitwa chce, to alimentów, arbitralnie wysokich.
Do katalogu oszustw należy również zabezpieczanie alimentów. Pojęcie to znów zostało wymyślone przez sądowych specjalistów od przekrętów. Według mglistego prawa finansowego, do zasądzenia zabezpieczenia wymagane jest jedynie uprawdopodobnienie roszczenia a wypłacać z niego można dopiero po pełnym procesie i uprawomocnieniu się wyroku, czyli po ewentualnej drugiej instancji. Jak to jednak bywa w polskim ustawodawstwie, jest inny przepis, który umożliwia obejście „prawa”. Jest to nadanie postanowieniu sądu rygoru natychmiastowej wykonalności, wskutek czego można rozkraść majątek ofiary ataku bez potrzeby procesu i udowadniania roszczeń. Jak praktyczne to się robi, pokazałem w artykule „Numer na bitą żonę”. Robieniu przekrętów i rozbijaniu rodzin, służy też niesławna ustawa o „przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie”. Prawdopodobnie taki jest również cel wspomnianej wcześniej szczegółowości prawa. Wraz z wrodzoną skłonnością sędziów do oszustw, stanowi to wszystko potężną siłę destrukcji społecznej.
Jak wiadomo, procesy w Polsce trwają niewiarygodnie długo. Nie jest to oczywiście wina małej ilości sędziów. Tych jest więcej niż w innych krajach o sprawniejszym sądownictwie. Dzieje się tak dlatego, że olbrzymia większość spraw jest generowana przez służby sądowe. I przypuszczam, nie chodzi tutaj o pieniądze, bo ci ludzie są na etatach, lecz o maksymalne skłócenie stron konfliktu i dezorganizację ich życia. Rozmawiałem z kilkoma osobami mającymi procesy cywilne. Potwierdziły one tezę, że sędziowie i adwokaci tak manipulują procesem żeby nie dopuścić do ugody. Zgodny z tym jest fakt wyeliminowania rozpraw pojednawczych ze spraw rozwodowych.
Kasta szwindlerów? Obserwacje, jakie czyniłem nie pochodzą jedynie z mojej sprawy. Poznałem szczegółowo kilkanaście innych. Charakterystyczne jest, że tam, gdzie ojcowie mieli największe kłopoty z kontaktem z dziećmi, matki miały powiązania z SS (Służbami sądowymi). Czyby pochodziły z tej samej kasty co sędziowie? Opisywane wyżej oszustwa mają miejsce w skali całego kraju i robione są według tego samego schematu, nie ma więc wątpliwości, że są koordynowane. W Polsce są dwa ośrodki mające możliwości organizacyjne i finansowe do sterowania tą destrukcyjną działalnością. Są to Ministerstwo Sprawiedliwości i Krajowa Rada Sądownictwa. Ogłupiające ustawy przygotowywane są przez ministerstwo, natomiast KRS dba o to aby sędzią nie został nikt spoza kasty. Ostatnio jednak powstał nowy twór, także wyjęty spod kontroli społecznej. Jest to Krajowa Rada Prokuratorów. Prawdopodobnie prawdziwym celem uniezależnienia prokuratury od kontroli politycznej, była właśnie możliwość robienia własnej przestępczej polityki przez wymiar sprawiedliwości, bez jakiejkolwiek demokratycznej kontroli. Charakterystyczne, że w statutach obu tych rad jest mowa jedynie o niezależności sędziów i prokuratorów, kwestia uczciwości i rzetelności zawodowej tam nie istnieje. Obie te grupy ściśle współpracują w oszustwach. Jest znaną rzeczą, że w sprawach karnych prokuratorzy w sądzie są często nieobecni lub bierni a ich rolę przejmuje sędzia. W sprawach rodzinnych zaś oskarżenia nierzadko są fabrykowane lub stanowią wynik prowokacji wymiaru sprawiedliwości. Typowa taka prowokacja polega na wydawaniu niewykonalnych lub tendencyjnych postanowień sądowych, a gdy jeden z rodziców, na ogół ojciec, chce sam wyegzekwować prawa do wychowywania dzieci, preparuje się oskarżenia o pobicie lub groźby karalne. Tak było ze mną czy Rafałem Lewickim. Adwokaci, z którymi udało mi się prywatnie porozmawiać, potwierdzają moje obserwacje, że w sprawach o tak zwane znęty, czyli przemoc w rodzinie, oskarżenia są często fałszywe i dla wyłudzenia pieniędzy a sędziowie najbardziej prymitywne kłamstwa biorą z dobrą monetę. Jednocześnie nie są wyciągane żadne konsekwencje za fałszywe zeznania. Kasta ma do swojej dyspozycji współpracowników, w razie potrzeby służących jako prowokatorzy lub fałszywi światkowie. Mechanizm ten opisałem to między innymi w artykułach „Szwindlerom nie płacę” i Mediacja w stylu SS (Służb Sądowych).
Międzynarodowa struktura przestępcza. Zasadnicze instrukcje dywersji społecznej przychodzą jednak z zagranicy. Widać to wyraźnie po podobieństwie ustaw antyrodzinnych pomiędzy różnymi krajami tak zwanej demokracji zachodniej. Na stronie Stowarzyszenia – Rzecznik Praw Rodziców można znaleźć przykład karygodnego rozbijania rodzin i nadużyć władzy w Szwecji. Na początku tego roku miałem okazję rozmawiać z czeskim publicystą Radomirem Malym na temat tamtejszej polityki społecznej. Potwierdził on nadużycia władzy ze strony organów państwowych pod pretekstem przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Znana jest destrukcyjna działalność niemieckich Jugendamtów i amerykańskich sądów rodzinnych.
Prawdziwy cel RODK’ów (Rodzinnych Ośrodków Doradczo-Kosultacyjnych). Poza moim osobistym doświadczeniem, miałem w rękach kilka innych opinii tych ośrodków. Uderzył mnie brak profesjonalizmu i nastawienie na destabilizację rodziny, na wyrwanie dzieci z ich naturalnego środowiska. 14 grudnia zeszłego roku miała miejsce sponsorowana przez Fundację Batorego, konferencja w sprawie Rodzinnych Ośrodków Doradczo-Konsultacyjnych. Zaprezentowany tam został raport, obszerny i jednocześnie niezwykle krytyczny w stosunku do RODK’ów. Mowa była o braku profesjonalizmu i tendencyjnych, jednostronnych opiniach skierowanych przeciwko ojcom. W moim przypadku RODK miał wydać opinię na temat mojego związku emocjonalnego z córkami po ponad dwuletniej wymuszonej przez sądy rozłące. Jednocześnie próbowano nie dopuścić nawet do mojej z nimi rozmowy. Opinia była wybitnie na niekorzyść moich kontaktów z dziećmi a sąd wziął ją z dobrą monetę, mimo mojego protestu. Nic złego nie zauważył w owej opinii RODK również sąd apelacyjny. Nie bądźmy naiwni, ci ludzie doskonale wiedzą co robią. Rzeczywistą przyczyną dyskryminacji ojców nie jest rzekomy feminizm sędziów, ale świadome, odgórnie sterowane działanie. Ojców izoluje się od wpływu na dzieci, gdyż są zwykle podstawą stabilizacji i zaradności życiowej. Dzieci wychowane przez samotne matki mają w późniejszym życiu problem z własnym życiem rodzinnym i zapewne o to chodzi. Ze względu na sponsorów na wspomnianej konferencji nie poruszono kwestii sądów rodzinnych, a mnie osobiście przed wejściem na salę gospodarz powiedział żebym nie tykał sędziów. Charakterystyczne jest, że z raportu nie wyciągnięto żadnych wniosków i nie nastąpiły zmiany w funkcjonowaniu RODK’ów. Najwidoczniej oszustwa i rozbijanie rodzin są ich zadaniem. O nadużyciach sądownictwa w stosunku do rodzin są wyczerpująco informowani posłowie i ministrowie i oczywiście nic z tego nie wynika. Rodziny są rozbijane a ojców próbujących egzekwować swoje prawa do wychowywanie dzieci, zamyka się w więzieniach lub kieruje do zakładu psychiatrycznego. Psychiatra niewątpliwie potrzebny jest nie rodzicom ale sędziom i prokuratorom odpowiedzialnym za ten stan rzeczy.
Ośrodki pomocy rodzinie – centra dywersji społecznej. Ciekawa jest rola wszelkiej maści Ośrodków Pomocy Społecznej. O tych instytucjach usłyszałem jedynie w kontekście węszenia i zabierania dzieci rodzinom, w których pojawiły się jakiekolwiek problemy. Można tam też uzyskać pomoc w sprawie pozwu o alimenty a zapewne i rozwodu. W moim przypadku ludzie ci byli jedynie zainteresowani ściąganiem alimentów. Gdy zaproponowałem żeby pomogli moim córkom wrócić do domu, lub chociażby umożliwili mi z nimi kontakt, zapadła cisza. Nie mam wątpliwości, że społeczeństwo dużo lepiej by wyszło bez tej państwowej pomocy. W ośrodkach pomocy społecznej typowo znajduje zatrudnienie kolejne pokolenie rodzin aparatu administracyjnego i szeroko rozumianej bezpieki, czyli policji, sądów etc. Prowadzi to do powstania odrębnej kasty społecznej, posłusznego narzędzia władzy sitwy. Wraz powiązaniami rodzinnymi w prokuraturze i sądownictwie tworzy to feudalną strukturę władzy o specjalnych prawach.
Policja. Mieszkając przez lata w Australii przyzwyczaiłem się, że policja była służbą odpowiadającą jedynie za utrzymanie porządku. W Polsce rola policji jest inna. Jest to przede wszystkim narzędzie władzy rządzącej sitwy, z bardzo szerokim uprawnieniami i mentalnością okupantów. Prawo do tego jest tak pomyślane, żeby istniał pewien poziom przestępczości. W ciągu pięciu od kiedy jestem w Polsce, byłem wielokrotnie, bez wyraźnego powodu legitymowany, kilkakrotne aresztowany, w tym raz na 48 godzin, oraz zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, dlatego żebym nie mógł się bronić, gdy mafia sądowa mnie okradała. Z zachowania się policji a szerzej – służb sądowych widać, że są oni instruowani w kierunku antagonizowania ludzi. Obserwowałem nie tak dawno burdę wiejską, w którą było zamieszanych kilkanaście osób. W ruch poszły kamienie. Policja czekała z boku i nie interweniowała. Słyszałem jak rozmawiali między sobą, żeby zaczekać aż sprawa się rozwinie i będzie można kogoś zamknąć. Wśród tłumku policja miała zresztą swojego człowieka, który podgrzewał sytuację. Historia z Krzyżem Smoleńskim jest też dobrą ilustracją zachowania się policji. Swojego czasu miałem okazję przesłuchiwać w sądzie policjantów w sprawie z cyklu „Numer na bitą żonę”. Mieli wyraźnie polecenie żeby mnie obciążać. Również szkolenia policjantów są jednostronne, w kierunku podwyższana statystyk przemocy w rodzinie. Nie są oni instruowani w kierunku oddzielania prawdy od kłamstw czy też rzeczywistej przemocy od prowokacji. Wystarczy donos lub jednostronne oskarżenie, żeby wszczynać akcję represyjną wobec rzekomego sprawcy. Towarzyszy temu propaganda na komisariatach i w sądach. Zarządcom Polski wyraźnie zależy na robieniu statystyk przemocy domowej.
Rzecznicy. Do tej samej kategorii co wymiar sprawiedliwości, należą rzecznicy Praw Obywatelskich i Praw Dziecka. Życzę szczęścia każdemu, kto się zwróci do tych instytucji o pomoc. Pochłaniają one olbrzymie środki i jedynie wprowadzają ludzi w błąd. Od Rzecznika Praw obywatelskich otrzymuje się zwykle wymijające lub odmowne odpowiedzi świadczące o rzeczywistym charakterze tej instytucji. Przypuszczam że prawdziwym celem Rzecznika Praw Dziecka jest skłócanie dzieci z rodzicami. W biurze Rzecznika widziałem charakterystyczny plakat. Wśród całej litanii praw, mających uniezależnić dziecko od rodzica, zabrakło tam prawa do obojga rodziców. Zapewne nie był to przypadek.
Sejm. Jak pokazałem w artykule „Czego boją się wybrańcy narodu?” polscy parlamentarzyści są doskonale poinformowani o tym co się dzieje. Mają przecież dostęp do Internetu. W prywatnych rozmowach udają zaskoczenie, późnej zrozumienie i obiecują sprawą się zająć, poczym nic się nie dzieje. Typowy jest przykład losów ustawy o opiece równoważnej, dającej rodzicom równe prawa w wychowywaniu dzieci w przypadku rozwodu. Po początkowej euforii medialnej zapadła cisza. Na posiedzeniu Komisji Przyjazne Państwo 4 marca 2010r. przedstawicielka Ministerstwa Sprawiedliwości, sędzia Barbara Jarosz, była przygotowana jedynie do rozmowy o nowej ustawie o egzekucji kontaktów z dziećmi. Jest to typowe podejście, najpierw przyznaje się dzieci rodzicowi, zwykle matce, o której wiadomo, że będzie uniemożliwiała realizację praw ojca, a później nasyła się policję, nakłada kary itd. Jest to działanie w kierunku chaosu i skłócania ludzi. Jak mnie poinformował sekretariat komisji, stan obecny (17 listopada 2010) jest taki, że komisja czeka na poprawki do projektu ze strony autorów czyli Porozumienia Rawskiego. Ostanie posiedzenie komisji w tej sprawie było 19 maja tego roku. Ministerstwo Sprawiedliwości, które jest inicjatorem większości ustaw i ma tabuny prawników, jakoś nie wykazało inicjatywy. Rząd był jednak bardzo sprawny w przeforsowaniu ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, której prawdziwym celem jest szpiegowanie i skłócanie rodzin. Rzeczy, które opisałem to nie dzieło przypadku, lecz przemyślana strategia. Towarzyszy temu staranna przygotowana propaganda medialna. Większość ludzi czerpie swoją wiedzę z telewizji a tam informacji, jakie podaję w tym artykule, nie znajdą. Media, poza internetowymi, są trzymane krótko na smyczy i dlatego nie mogą się tam przebić pomysły uspołecznienia sądownictwa w kierunku na przykład ławy przysięgłych. Chodzi o to żeby ludzie nie buntowali się i zajęli się jedynie harówką na swój kawałek chleba. Od myślenia za nich są inni, specjaliści od inżynierii społecznej ulokowani w instytucjach państwowych. Bogdan Goczyński
O Ukrainę trzeba zabiegać W wieloletniej wojnie o przeciągnięcie Ukrainy na stronę zachodniej cywilizacji nie odnosimy ostatnio sukcesów. W Kijowie rządzą niebiescy, którzy na razie zrezygnowali z NATO, przedłużyli umowę na stacjonowanie Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu, podpisali ważne energetyczne umowy z Rosją. Czy to znaczy, że należy Ukrainę po prostu sobie odpuścić? Rząd Tuska był krytykowany za politykę wobec Ukrainy prowadzoną pod hasłem: “Skoro nas nie chcą, to nie będziemy się pchać”, przy jednoczesnym otwarciu na Rosję. Słusznie. Bo cóż nam z tego, że “będziemy się szanować”, skoro ukraiński partner wpada na naszych oczach w ramiona włodarzy Kremla?
O Ukrainę musimy zabiegać aktywnie. Na poziomie oficjalnym, rządowym i poprzez tzw. miękką dyplomację. Dziś rządzi tam Wiktor Janukowycz, za cztery lata może jego miejsce zająć ktoś inny. Historia się nie skończyła. Poza tym nawet Janukowycz ma interes w tym, by zbliżać się do Zachodu. Radosław Sikorski od pewnego czasu najwyraźniej zmienił podejście do naszych wschodnich sąsiadów. Z jednej strony zwraca im uwagę, że są zbyt pasywni w parciu na Zachód, ale z drugiej zabiega, by Unia Europejska stworzyła im “system marchewek”, które będą mobilizować do starań o zbliżenie z UE. I to jest sensowna polityka. Bo niestety Ukraina nie jest w sytuacji Polski, w której 15 lat temu wszyscy – także postkomuniści – marzyli o Unii i NATO. Nie tylko nie wszyscy marzą tam o Unii, ale też Unia nie marzy dziś o Ukrainie. Dlatego polityka Sikorskiego, by wciągać do rozmów z Kijowem Unię i być akuszerem czy pośrednikiem tego zbliżenia, jest rozsądna. Takie wizyty jak obecna z Carlem Bildtem w Kijowie czy wcześniej kuszenie Łukaszenki razem z Guido Westerwellem mogą się okazać dobrą strategią. Janke
Potwór medialny Mass media są to środki masowego przekazu, na które składają się: prasa, telewizja, radio, publikacje książkowe oraz Internet. Media dzisiaj są nieodłączną częścią rzeczywistości dla każdego człowieka. Media, czyli czwarta władza. U nas to raczej kreatorzy rzeczywistości, rzeczywistości polityczno poprawnej. Tę rzeczywistość ustalono w roku 1989 przy OS i nie ma od niej odwołania. Są właściciele IIIRP i poza systemowa hołota. Hołota winna znać swoje miejsce w szeregu i wara jej od salonu. Każdy członek hołoty, który spróbuje wejść choćby do przedpokoju salonu to oszołom, cham i zaściankowiec. Natychmiast salonowcy pogonią go w try miga i z wielkim wrzaskiem, racząc co najwyżej okruchami, które spadną z pańskich stołów, stołów beneficjentów transformacji po 1989 roku.
Dla tych kanalii i ich biznesów ogromne zagrożenie to Kaczyński, który podważył przemiany ustrojowe jakie dokonały się po OS. IV RP to dla nich wróg śmiertelny, a JK to jak woda święcona dla szatana. By go pokonać raz na zawsze sprzymierzą się nawet z samym diabłem, a JK odsądzą od czci i wiary. Dla nich JK będzie dobry tylko pod ziemią i to ponad metr pod ziemią. Dzisiaj zwierają szeregi i rzucają inwektywy, miotają obelgami. - Kaczyński to potwór polityczny - strzyknął w jednej z telewizji Waldemar Kuczyński. - Charyzma JK to charyzma porównywalna do charyzmy Hitlera - oznajmił. Stacje telewizyjne, walcząc o widza, tworzą nowe programy informacyjne, gdzie w innowacyjny sposób chcą przekazać informacje, zapraszając znanych polityków, specjalistów z danej dziedziny oraz publicystów w celu zainteresowania widza danym problemem. Jest to niewątpliwy plus, gdyż człowiek bez znajomości tematu, ma możliwość pogłębiania swojej wiedzy i kształtowania opinii na dany temat, co jest bardzo ważne, ponieważ opinia publiczna ma najbardziej obiektywne poglądy. Wszystko rozumiem. Tylko jaki sens ma zapraszanie chorych z nienawiści do PiSu i JK osobników pokroju Kuczyńskiego? Przecież ten nienawistnik oprócz upustu jadu na wizji nie ma nic do powiedzenia. To po prostu zwykła menda, POTWÓR MEDIALNY. Na zaprzysiężenie w roku 2005 premiera zareagował on wybuchem histerii i, co zwykle jej towarzyszy, obnażeniem prawdziwej natury targanego nią osobnika. Co napisał "autorytet" środowisk gazetowo-wyborczych? Jeden tylko cytat: "Życzę porażek na wszystkich frontach, bo każde zwycięstwo tego Układu to porażka Polski i zagrożenie dla wolności. Życzę także porażek gospodarczych, choć za to płacą ludzie. Ale tylko one mogą wstrząsnąć bazą wyborczą tej wstecznej władzy i uniemożliwić dalsze hodowanie chwasta zwanego IV RP." Bo dla tego medialnego POTWORA IIIRP musi być we właściwych łapach, albo SLDowskich albo UDeckich. Inaczej zakazane. Ten czerwony łachudra miał na swoim blogu umieszczony zegar odmierzający kres prezydentury śp. Prezydenta LK. - Oglądałem dramatyczną rozmowę Michała Kamińskiego z Andrzejem Morozowskim. Widziałem przemianę PiS-owca w człowieka, umundurowanego awatara wodza w istotę która mówi sobą, odczuwa i daje odczuciom wyraz. W postać prawdziwą. Prawie widziałem mnie w godzinę po wyrzuceniu z PZPR w 1966 roku. Perspektywy miałem gorsze niż Kamiński, ale czułem, że odbiłem pezetpeerowi siebie. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek uzgodnił z Kamińskim poglądy, ale cieszę się z tego co zaczęło dziać się w tej niebezpiecznej dla wolności partii, która mi jak żadna po 1989 roku przypomina moją dawną partię, PZPR i to z lat jeszcze pełnych wigoru, takiego średniego Gomułki - pisze WK na swoim blogu Oto powitanie POTWORA na blogu: Nazywam się Waldemar Kuczyński. Witam na mojej i mojej rodziny stronie. Jestem ekonomistą i publicystą, od czasu do czasu politykiem. Działałem w PZPR, w opozycji lat 60 i 70 – tych, w „Solidarności”, na emigracji. Byłem ministrem w rządzie Tadeusza Mazowieckiego i jego doradcą. Byłem także głównym doradcą ekonomicznym premiera Jerzego Buzka, a wcześniej sporadycznie i nieformalnie doradzałem premierowi Włodzimierzowi Cimoszewiczowi. Na tej stronie znajdziecie Drodzy Państwo sporo informacji o mojej rodzinie, o mnie samym, moich poglądach, mojej pracy w rządzie i przy premierach, a także o dorobku pisarskim. Zapraszam w gości. Waldemar Kuczyński A to CV POTWORA medialnego. Waldemar Kuczyński, właśc. Marian Waldemar Kuczyński (ur. 22 listopada 1939 w Kaliszu) – polski ekonomista, dziennikarz, publicysta, polityk, były minister przekształceń własnościowych.
Okres PRL Ukończył w 1965 studia na Uniwersytecie Warszawskim, po których został asystentem na Wydziale Ekonomii UW. Od 1963 był inwigilowany przez funkcjonariuszy SB. W 1959 wstąpił do PZPR, a w 1966 został z niej usunięty, utracił wówczas także pracę. W marcu 1968 został aresztowany pod zarzutem współuczestnictwa w organizowaniu wiecu na Uniwersytecie Warszawskim, zwolniono go po około pół roku. W latach 70. należał do założycieli Towarzystwa Kursów Naukowych (TKN), był wykładowcą Uniwersytetu Latającego. Publikował w wydawnictwach drugiego obiegu, głównie w "Biuletynie Informacyjnym" i "Robotniku". W sierpniu 1980 wszedł w skład Komisji Ekspertów przy Międzyzakładowym Komitecie Strajkowym (MKS) w Gdańsku. Następnie został ekspertem Komisji Krajowej NSZZ "Solidarność" i Komisji Programowej I KZD związku. Od 1981 do 1982 był zastępcą redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność". W stanie wojennym został internowany, po zwolnieniu wyjechał do Francji, gdzie pracował w Szkole Zaawansowanych Studiów Społecznych w Paryżu. Był też komentatorem Radia Wolna Europa, publicystą "Aneksu", "Kultury" i nowojorskiego "Nowego Dziennika".
III Rzeczpospolita Powrócił do Polski w lipcu 1989. Uczestniczył w tworzeniu rządu Tadeusza Mazowieckiego i opracowaniu jego programu. We wrześniu tego samego roku został mianowany na podsekretarza stanu w Urzędzie Rady Ministrów jako szef zespołu doradców premiera. We wrześniu 1990 stanął na czele nowo powołanego Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. Rozpoczął prywatyzację przedsiębiorstw państwowych, sprzedając w ofercie publicznej akcje pięciu pierwszych firm, przygotował utworzenie Giełdy oraz Komisji Papierów Wartościowych.
Odszedł ze stanowiska wraz z dymisją rządu w grudniu 1990. W kolejnych latach działał we władzach krajowych Unii Demokratycznej, następnie w Unii Wolności, a w 2005 (do czerwca) w Partii Demokratycznej. Później pozostał bezpartyjny. W latach 1999–2001 był głównym doradcą ekonomicznym premiera Jerzego Buzka. Od 2002 do 2006 wykładał w Wyższej Szkole Bankowej w Poznaniu oraz Wyższej Szkole Humanistycznej w Pułtusku. W latach 2002–2005 zasiadał w Radzie Strategii Społeczno-Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów. Publikuje także m.in. w "Gazecie Wyborczej" i "Rzeczpospolitej". Komentuje wydarzenia gospodarcze i polityczne m.in. w TOK FM, w programie Tydzień Jacka Żakowskiego i w Superstacji. Jest redaktorem księgi jubileuszowej Tadeusz Mazowiecki, polityk trudnych czasów (1997), a także inicjatorem i redaktorem naczelnym księgi Dziesięciolecie Polski Niepodległej 1989–1999 (2001).
Trzymająca władze postkomuna doceniła POTWORA PZPRowczyka. W 2001 otrzymał Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. Waldemar Kuczyński: Przez pychę do ziemi. - Przyczyna tej smoleńskiej tragedii bije w oczy od samego początku! Tę załogę poddano niedopuszczalnej, potężnej presji. Ci piloci oczywiście popełnili błąd, bo wiedząc wszystko o warunkach lądowania powinni wystawić generała Błasika z kokpitu, podjąć samodzielnie decyzję o locie gdzie indziej, wylądować bezpiecznie i zostawić całe to towarzystwo na lotnisku, a do domu wrócić pociągiem. W tym samolocie dowódcą nie był pilot, lecz prezydent, a “prezydent nie podjął jeszcze decyzji co robić dalej”. Decyzji o czym? Przecież nie o tym, żeby lądować, bo do tego żadnej decyzji nie było potrzeba. Nie podjął decyzji żeby nie lądować; poczekać w powietrzu pewien czas, czy odlecieć na wskazane lotnisko! I to piloci wiedzieli, że nie ma opcji innej niż lądowanie. Piloci wiedzieli, że wolą prezydenta jest by lądować. Czyli trzeba lądować!! I żeby tę potrzebę podkreślić w kabinie zjawił się Błasik i być może jeszcze ktoś. Nigdy by tam się Błasik i ktokolwiek inny nie znalazł, gdyby nie miał aprobaty Kaczyńskiego! Nigdy, to elementarz! Miał swoją obecnością zmobilizować chłopaków, by nie okazali “tchórzostwa” jak ten pilot z lotu do Tbilisi! I niestety nie okazali, pokazali odwagę, zamiast pokazać generałowi energiczny gest kozakiewicza! Ja rozumiem, że Kaczyński chciał być na czas w Katyniu, żeby uroczystość przyćmiła tę z Tuskiem i Putinem, ale przez to pragnienie, namiętne, straszne, pełne pychy i niedostrzegania wszystkiego innego poza czekającymi w Katyniu i politycznym efektem, przez to do ziemi poszło 96 osób, a Kaczyński na Wawel. Piękny w swym koszmarze paradoks! I jeszcze jedno, gdyby przyjąć za dobrą monetę twierdzenia, że piloci podjęli decyzję o lądowaniu nie odczuwając presji, że muszą lądować to jest tylko jedno wytłumaczenie ich absurdalnego postępowania – że zbiorowo zwariowali i postanowili zabić siebie i resztę pasażerów.- Gnida już wie, już wydał wyrok. kryska's blog
Rosjanie zabezpieczyli dokumenty… pleśnią Instrukcje, dokumentacja techniczna oraz inne papiery, jakie znajdowały się na pokładzie Tu-154 M, a które zostały nam z powrotem przekazane przez Rosję, uległy znacznemu uszkodzeniu. Tamtejsze służby nie zadbały o właściwe ich zabezpieczenie – wilgoć, błoto, paliwo lotnicze, a w efekcie powstała pleśń zrobiły swoje – wynika z informacji, do których dotarł “Nasz Dziennik”. Dokumenty znalezione w szczątkach polskiego Tupolewa są obecnie w dyspozycji polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy Tu-154M, której szefuje Jerzy Miller. Trafią one do prokuratury wojskowej dopiero po zakończeniu prac komisji i wydaniu przez nią raportu. Prokuratura oficjalnie nie była w stanie powiedzieć, w jakim stanie dokumenty te się znajdują ani czego konkretnie dotyczą. Informacji na ten temat nie udziela też Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, któremu podlega polska komisja – pracuje ona w trybie tajnym. – Nie udzielamy żadnych informacji – zbywa Małgorzata Woźniak, rzecznik resortu. “Nasz Dziennik” ustalił jednak, że materiały przekazane przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy stronie polskiej za pośrednictwem akredytowanego Edmunda Klicha w dziewięciu kartonowych pudłach, głównie dokumentacja techniczna oraz instrukcje, jakie znajdowały się na pokładzie Tu-154M, nie były należycie zabezpieczone i uległy znacznemu zniszczeniu wskutek oddziaływania paliwa lotniczego, wilgoci i pleśni. Mało tego. Dokumenty nie były w ogóle oczyszczone ani osuszone. – Z tego wynika, że materiał ten był źle przechowywany i źle zabezpieczony – ocenia Bogdan Święczkowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Dokumenty takie jak paszporty techniczne, tzw. zajawki, dokumentacja lotnicza, certyfikaty niektórych urządzeń, karta wyważenia, lista kontrolna załogi oraz instrukcja użytkowania w locie znajdują się w stosunkowo dobrym stanie (prawdopodobnie zostały oczyszczone i osuszone). Jak podkreśla Święczkowski, każdy przedmiot znaleziony na miejscu katastrofy powinien zostać we właściwy sposób zabezpieczony, czyli umieszczony w worku papierowym, foliowym lub szklanym naczyniu. Ignacy Goliński, były członek Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL), zauważa, że wszystkie dokumenty, jakie znajdowały się na pokładzie samolotu, który uległ katastrofie, powinna zabezpieczyć i zabrać komisja. Materiału nie należy oczyszczać z jakichkolwiek zabrudzeń – powinien on zostać natychmiast skierowany do badań fizykochemicznych w celu odszukania na przykład mikrocząsteczek środków biologicznych, chemicznych lub materiałów wybuchowych. Często bywa tak, że – jak zauważa Święczkowski – w toku tych badań przedmioty te ulegają dodatkowemu uszkodzeniu lub całkowitemu zniszczeniu. Ma to miejsce na przykład podczas badania z zastosowaniem odczynników chemicznych czy biologicznych. Dlatego, dodaje Goliński, zadaniem komisji jest, by wcześniej zrobić kopie badanych dokumentów. Badaniom poddaje się zawsze cały materiał dowodowy. Potem powinien on być przechowywany w warunkach zapobiegających dalszej destrukcji, tak by nie wilgotniał, nie gnił. Jeżeli po zbadaniu materiał dowodowy okaże się istotny dla śledczych, pozostaje on w ich dyspozycji do końca postępowania sądowego. W innym przypadku podlega zwróceniu rodzinie. Jeżeli nie wiadomo, komu go zwrócić, oddaje się go do depozytu sądowego. Anna Ambroziak
Legenda Lasek Miesiąc temu, w wieku 106 lat, zmarła Zofia Morawska, postać niezwykła, wielka patriotka i działaczka społeczna. Jako pierwsza Polka uhonorowana została w 1994 r. Orderem Orła Białego, które to odznaczenie 60 lat wcześniej otrzymał także jej ojciec. Urodziła się w 1904 r. w Turwi koło Kościanu w Wielkopolsce, w znanej rodzinie ziemiańskiej. Jej matka Maria z Chłapowskich była wnuczką gen. Dezydera Chłapowskiego, adiutanta cesarza Napoleona. Jej ojciec Kazimierz Dzierżykraj-Morawski, filolog klasyczny, profesor i rektor UJ, był po zabójstwie Gabriela Narutowicza w 1922 r. kandydatem na prezydenta RP. Przegrał wówczas ze Stanisławem Wojciechowskim. Zofia ukończyła gimnazjum sióstr urszulanek w Krakowie. Studiowała pedagogikę na Uniwersytecie Jagiellońskim, a następnie podjęła pracę jako nauczycielka w szkole sióstr prezentek. Po śmierci ojca w 1925 r. razem z matką przeprowadziły się do Warszawy. Była osobą bardzo religijną, nosiła się z myślą wstąpienia do klasztoru, ale ostatecznie nie podjęła takiej decyzji. W 1930 r. związała się z Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi w Laskach, założonym przez Różę Czacką, późniejszą matkę Elżbietę i przełożoną generalną Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Od 1944 r. zamieszkała w Laskach na stałe. Ociemniałym służyła prawie 80 lat. Organizowała warsztaty, świetlice, opiekę indywidualną, pośrednictwo pracy i opieki lekarskiej. Jako skarbnik (nieprzerwanie od 1947 r.) zajmowała się także finansami Towarzystwa i pozyskała wielu sponsorów. Znała biegle języki angielski, niemiecki, francuski i włoski, co ogromnie ułatwiało jej kontakty z zagranicznymi darczyńcami. Od dziesięcioleci dbała o utrzymywanie kontaktów z ośrodkami zagranicznymi, starając się przenosić do Polski nowoczesne metody, osiągnięcia i rozwiązania techniczne w dziedzinie pracy z niewidomymi. Była wybitnym ekspertem tyflologii, czyli dziedziny zajmującej się nauczaniem pisania i czytania osób niewidomych. Swe ostatnie lata przeżyła całkowicie ociemniała. Do końca pozostała niezwykle aktywna i zaangażowana w los podopiecznych w Laskach. Za swoje zasługi jako pierwsza Polka uhonorowana została w 1994 r. Orderem Orła Białego. To najwyższe odznaczenie 60 lat wcześniej otrzymał także jej ojciec. Uhonorowana została również Nagrodą im. Alberta Schweitzera i Nagrodą Fundacji Episkopatu Polski “TOTUS” w kategorii: Promocja człowieka, praca charytatywna i edukacyjno-wychowawcza. Otrzymała ponadto Order Kawalera Gwiazdy Solidarności Włoskiej. Znałem ją od dziecka: będąc małym chłopcem, często bowiem przyjeżdżałem do Lasek. Opowiadała ona, że jako mała dziewczynka widziała na rynku krakowskim Brata Alberta kwestującego wśród przekupek. Jeździł małym wózkiem. Jej ojciec mówił, że ten człowiek będzie kiedyś ogłoszony świętym. Ona również była święta. Od ósmego roku życia nie opuściła ani jednej codziennej mszy świętej. Odznaczała się pogodą ducha i dużą życzliwością wobec ludzi, a przede wszystkim pokorą. Miała fenomenalną pamięć. Nie założyła własnej rodziny, lecz jej rodziną była rzesza niewidomych i ich opiekunów. Zmarła 15 października br. w Laskach. O Zofii Morawskiej i jej ojcu myślałem tydzień temu, gdy na ekranie telewizyjnym zobaczyłem, jak w Pałacu Prezydenckim Bronisław Komorowski obejmował serdecznie i całował Adama Michnika. Wyglądali prawie jak Breżniew z Honeckerem. Widok zaiste smutny. Dobrze przynajmniej, że biskup łowicki Alojzy Orszulik, który tak łatwo dał się wmanewrować w rolę “listka figowego”, w ostatniej chwili poszedł po rozum do głowy i uczynił unik taktyczny. Dzięki temu nie doszło na szczęście do jego publicznego ściskania się z szefem gazety, która tyle razy atakowała Kościół. Inna sprawa, że sama zgoda na przyjęcie orderu w takim towarzystwie jest mocno krytykowana wśród księży, w tym także w diecezji łowickiej. No, może poza ks. Andrzejem Lutrem, który z diecezji tej pochodzi i który wciąż ogromnie zabiega o synekurę w postaci dobrze płatnej posady kapelana prezydenckiego. Jeżeli by ją rzeczywiście uzyskał, to można będzie powiedzieć, że sprawdza się stare księżowskie powiedzenie: “Jaki dygnitarz, taki jego kapelan. I odwrotnie”. Nie wszyscy jednak duchowni przyjęli rolę dworskich paziów. Świadczy o tym wypowiedź ks. Marka Drzewieckiego z Radomia. Cytuję notatkę KAI. “Przeniesienie krzyża po kryjomu do kościoła św. Anny z kaplicy prezydenckiej – bez postawienia w tym miejscu jakiejś formy pomnika – to działanie polityczne obecnych władz, którego celem jest zrobienie wszystkiego, by polskie społeczeństwo zapomniało o stanie śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Taki pogląd reprezentuje ks. Marek Drzewiecki, psycholog i duszpasterz młodzieży. Przypomniał on, że krzyż przed Pałacem Prezydenckim stał się symbolem bólu i żałoby. >>Pozostałby też takim znakiem bólu i żałoby, gdyby nie to, że z każdym dniem i tygodniem Polacy zaczęli się przekonywać o tym, że śledztwo w sprawie najtragiczniejszej w wymiarze społecznym i politycznym katastrofy w powojennej Polsce okazuje się karykaturą śledztwa i urąga wszelkim standardom w tym względzie<< – powiedział kapłan. Dlatego, jego zdaniem, >>krzyż sprzed Pałacu Prezydenckiego zaczął być już nie tylko symbolem bólu i żałoby narodowej, ale także symbolem sprzeciwu i pamięci tej części społeczeństwa, która nie akceptuje ukrywania prawdy o wszystkich – w wielu aspektach niekorzystnych dla rządu – okolicznościach tragedii pod Smoleńskiem<<”. Brawo, księże Marku! ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Rosja nadal neguje zbrodnię katyńską Rosja wciąż neguje zbrodnię katyńską. Twierdzi, że nie ma obowiązku wyjaśniać losu tysięcy polskich oficerów. „Rzeczpospolita” dotarła do pisma, jakie Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu otrzymał od rządu rosyjskiego. To odpowiedź na skargę krewnych ofiar NKWD, złożoną do Trybunału. Rosja odmówiła także przedstawienia decyzji z 2004 r. o umorzeniu śledztwa katyńskiego, trwającego aż 14 lat. Widać zatem wyraźnie, że nawet katastrofa smoleńska w żaden sposób nie wpłynęła na stanowisko Moskwy w tej sprawie. Rosja nadal neguje zbrodnię katyńską i wypiera się określania ówczesnych wydarzeń jako “mordu zbiorowego”. W ich przekazie miały miejsce “wydarzenia katyńskie” lub “przestępstwo, które już dawno uległo przedawnieniu”. Oburzeni są krewni żołnierzy, którzy zginęli w Katyniu. “Wstrząsający tekst” – oceniają sześciostronicowe pismo. Wcześniej bezskutecznie próbowali szukać sprawiedliwości w rosyjskich sądach. Byli z góry na straconej pozycji, bo nie mieli nawet dostępu do akt sprawy. W Strasburgu zarzucili więc Rosji m.in. brak skutecznego postępowania wyjaśniającego okoliczności śmierci tysięcy Polaków, pozbawienie prawa do skutecznego procesu sądowego i poniżające traktowanie. Teraz zostało tylko czekać na wyrok Trybunału. Źródło: rz.pl
Cios w legendę „Tygodnika Powszechnego” Roman Graczyk, były redaktor „Tygodnika Powszechnego”, ukończył książkę ujawniającą kilku nieznanych dotąd agentów SB w tym środowisku „Tygodnika Powszechnego”. Krakowskie wydawnictwo „Znak” odmówiło jej publikacji. Nad książką, która ukaże się na rynku za kilka miesięcy, Graczyk pracował trzy lata. W redakcji „Tygodnika” spędził osiem lat, nadal publikuje na jego łamach teksty i czuje się z gazetą związany. Obecnie w krakowskim Instytucie Pamięci Narodowej. Książka powstała na podstawie akt bezpieki i nagrań m.in. wielogodzinnych rozmów z żyjącymi jeszcze ludźmi uwikłanymi w tę współpracę. Ujawnia nazwiska dziesięciu współpracowników SB, w tym czterech osób niegdyś „wysoko postawionych w środowisku Tygodnika”, których uznaje za współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Prezes „Znaku” wyjaśnia, że nie zgadza się na publikację książki ponieważ uważająca niesprawiedliwą dla środowiska „Tygodnika”. Roman Graczyk twierdzi z kolei, iż dodatkowym powodem, dla którego wydawnictwo na publikację książki się nie zdecydowało jest fakt, iż z jej łamów wyłania się większe uwikłanie środowiska „Tygodnika” w system komunistyczny, zwłaszcza w pierwszych latach jego pracy, niż wiele osób dotąd sądziło. – Część publikacji „Tygodnika” z lat 50. dowodzi, że ich autorzy naprawdę wierzyli w szybki awans i rozwój PRL. Uważali, że nie byłoby go w Polsce kapitalistycznej. Z czasem to się oczywiście zmieniało. Choć przed wydaniem książki nie zamierza ujawniać żadnych nazwisk, przyznaje, iż fakt współpracy z bezpieką jednej z osób, o których pisze mocno nim wstrząsnął. Napisał(a) rp.pl/AJa
"WYBORCZA" POZWIE ANTONIEGO KLUSIKA Dziennikarka opolskiego oddziału „Gazety Wyborczej” zarzuciła prawicowym środowiskom żerowanie na śmierci Jana Klusika. Jego brat, znany opozycjonista na Opolszczyźnie, dosadnie powiedział więc, co myśli o „GW”. Wtedy „Agora” wynajęła prawniczkę, która już zapowiedziała pozew przeciwko Antoniemu Klusikowi. Joanna Pszon jest dziennikarką opolskiej „Gazety Wyborczej”, która zajęła się tematem śmierci Jana Klusika. Nie tylko powątpiewa, że ma ona związek z pobiciem go podczas obrony Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, ale od razu zdemaskowała ludzi, którzy chcą wykorzystać tragedię. 10 października br. napisała tekst pt. Kreowanie „męczennika krzyża” w celach politycznych. Środowiska skrajnej prawicy wespół z PiS-em próbują zbić kapitał polityczny na śmierci Jana Klusika, dawnego opozycjonisty z Opola. Przedstawiają go jako męczennika - obrońcę krzyża, którego śmierć ma obciążyć rządzących w Polsce – zdemaskowała krwiożerczą prawicę Joanna Pszon. Kiedy jednak PiS zabiera się za "badanie" sprawy, a członkowie pobratymczej OSPN ochoczo opowiadają o wydarzeniach spod krzyża, choć wcześniej sami nie złożyli doniesienia do prokuratury, trudno nie dopatrywać się chęci zbicia kapitału politycznego na śmierci Klusika, skądinąd dobrego człowieka – podsumowała, rozszyfrowując spisek dziennikarka „Gazety Wyborczej”. Antoniemu Klusikowi wcale jednak nie było do śmiechu. - Moja żona bardzo się zdenerwowała i zasłabła, gdy usłyszała w radio, że zachowujemy się jak zombi żywiący się trupami – wspomina brat Jana Klusika. Następnego dnia po publikacji „Gazety Wyborczej” działacze Opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej, w którym działa Antoni Klusik, zorganizowali konferencję prasową. Klusik powiedział na niej m.in., że "GW" to organizacja wroga naszej cywilizacji. Szefowie Joanny Pszon, którzy dowiedzieli się, że Antoni Klusik nie ma najlepszego zdania o redakcji kierowanej przez Adama Michnika, okazali się wrażliwi na krytykę. Wkrótce do akcji ruszyła wynajęta przez nich prawniczka. W konsekwencji Antoni Klusik otrzymał „wezwanie do opublikowania oświadczenia i przeprosin” na antenie TVP Opole oraz łamach „GW”, a także wpłaty 5 tys. zł na rzecz Domu Samotnej Matki. Działając jako pełnomocnik Agora S.A., wydawcy „Gazety Wyborczej”, informuję, że na konferencji prasowej Opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej w dniu 11 października 2010 r. naruszył Pan dobra osobiste mojego mocodawcy – czytamy w piśmie podpisanym przez radcę prawnego Małgorzatę Cybińską. Antoni Klusik nie zamierza przepraszać „Gazety Wyborczej”. Wręcz przeciwnie. - Wiele osób doradzało, abym siedział cicho i schował się za jakimiś paragrafami. Nic z tego. Jeśli skierują sprawę do sądu, to będę starał się udowodnić swoją rację – wyjaśnia dawny opozycjonista. W rozmowie z naszym reporterem radca Małgorzata Cybińska potwierdziła, że w przypadku braku przeprosin jej klient, czyli Agora S.A., pozwie Antoniego Klusika. - Roszczenie będą najprawdopodobniej takie same jak w wezwaniu – wyjaśnia pełnomocnik wydawcy „Gazety Wyborczej”. Prokuratura Rejonowa w Opolu cały czas prowadzi śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci Jana Klusika. Po ekshumacji zwłok mężczyzny śledczy czekają na opinię biegłego z Zakładu Medycyny Sądowej, który próbuje ustalić przyczynę zgonu. Zapowiedział, że wyśle dokumenty pod koniec listopada. Grzegorz Broński
"Antifa" - zagrożenie dla polskości Marsz Niepodległości zorganizowany w stolicy w święto 11 Listopada przez Obóz Narodowo-Radykalny i Młodzież Wszechpolską, przy współudziale kilku stowarzyszeń, kibiców piłkarskich oraz manifestujących swój patriotyzm wielu Polaków został dwukrotnie zablokowany przez tzw. antyfaszystów, którzy nie chcieli dopuścić do złożenia kwiatów przy pomniku Romana Dmowskiego. Doszło do bijatyk i starć z policją. Stroną łamiącą prawo, prowokującą zajścia i demonstrującą zdecydowaną agresję (wynika to choćby z różnicy w liczbie zatrzymanych przez policję uczestników obu manifestacji) okazali się tzw. antyfaszyści. W odróżnieniu od uczestników Marszu Niepodległości można ich było rozpoznać po zasłoniętych chustami i szalikami twarzach. Szli za wielkim transparentem z hasłem "Faszyzm nie przejdzie", stąd grupę tę nazywa się dziś "antifą". Na to, co wydarzyło się 11 listopada br. w Warszawie, nie zareagowali premier i rządowe agendy: rzecznik prasowy, Ministerstwo Edukacji Narodowej, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, nie zareagowała prezydent Warszawy. W mediach były jedynie informacje, a praktycznie nie pojawiły się żadne komentarze i dyskusje. Czy rzeczywiście nic się nie stało? Czy była to tylko jedna z wielu manifestacji zakończonych burdami, co zdarza się w każdej demokracji? Czy doprawdy nikogo nie zainteresowało, skąd się w Polsce pojawiła "antifa" i dlaczego chciała zniszczyć atmosferę święta polskiej niepodległości? Czy tylko dlatego, że manifestowała Młodzież Wszechpolska i ONR?Na drodze uczestników Marszu Niepodległości skandujących "Bóg, Honor, Ojczyzna!" stanęła zamaskowana polska młodzież, którą ktoś wcześniej kształcił, przygotował i zwołał, aby wysłać na ulicę. Grupa ta podobno nie ma nic wspólnego z popieraną przez "Gazetę Wyborczą" inicjatywą "Porozumienie 11 listopada", skupiającą kilkadziesiąt pozarządowych grup (anarchistów, feministek, homoseksualistów, lesbijek, organizacji żydowskich), także aktywnych w czasie manifestacji 11 listopada.Tym bardziej powinniśmy wiedzieć, skąd się u nas wzięła "antifa", skoro wielki zwolennik kontrmanifestacji przeciwko ONR i Młodzieży Wszechpolskiej Seweryn Blumsztajn z "Gazety Wyborczej" zapewnia, że niewiele wie o "antifie", ale jest zaniepokojony tym, że ktoś "zbiera i kształtuje ludzi do bicia". Czy wolne polskie społeczeństwo nie powinno wiedzieć, jakie szkoły, jakie środowiska wychowywały i kształtowały postawy tych młodych ludzi, i kto się za nimi dziś kryje? Czy nie jest to też zadanie dla służb specjalnych niepodległego państwa, skoro licząca prawie 2 tysiące osób grupa młodzieży łamie prawo i zakłóca najważniejsze patriotyczne święto w Polsce? Czy nie powinien budzić poważnego niepokoju fakt, że wraz z absurdalną treścią transparentu "Faszyzm nie przejdzie" pojawiły się w tej grupie flagi z sierpem i młotem?
Wygląda na to, że nie są to zwykłe lewackie bojówki. Uczestnicy Marszu Niepodległości skandowali "Precz z komuną!". To wydaje się właściwa reakcja na oskarżenie o "polski faszyzm". Jeżeli Polacy mają coś wspólnego z faszyzmem, to tylko w tym sensie, że o faszyzm byli oskarżani i za faszyzm skazywani przez naszych wrogów - komunistów sowieckich i polskich. Więzienia ubeckie w czasach stalinowskich wypełnione były polskimi "faszystami", bo takie wtedy wyroki ferowały ówczesne komunistyczne sądy. Polski patriota, a już szczególnie członek Armii Krajowej czy organizacji walczącej po wojnie z sowiecką dominacją, był oskarżony i skazywany za "faszyzm". Sowiecka i polska komunistyczna propaganda nazywała polskich patriotów, tych, którzy walczyli w AK z niemieckim okupantem, sojusznikami nazizmu i faszystami. Taka jest prawda o "polskim faszyzmie". Młodzież z "antify" nie czytała chyba książki Kazimierza Moczarskiego "Rozmowy z katem". 27 września tego roku minęła 35. rocznica śmierci tego wielkiego polskiego patrioty. Przedwojenny prawnik, uczestnik Powstania Warszawskiego (odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami), w 1945 roku szef BIP w Delegaturze Sił Zbrojnych na Kraj, po wojnie w 1952 roku został skazany przez Sąd Wojewódzki w Warszawie na karę śmierci na podstawie art. 2 dekretu PKWN "O wymiarze kary dla faszystowsko-hitlerowskich zbrodniarzy winnych zabójstw i znęcania się nad ludnością cywilną i jeńcami wojennymi oraz zdrajców narodu polskiego". Trzeba pamiętać, że PKWN, czyli tzw. rząd polski, został powołany do życia przez Józefa Stalina.Absurdalność hasła "walki z faszyzmem", pod jakim w czasie minionego Święta Niepodległości demonstrowała w Warszawie tajemnicza i niepokojąca "antifa", jeszcze bardziej uzmysłowił widok kilkudziesięciu uczestników manifestacji przebranych w obozowe pasiaki, jakie nosili więźniowie niemieckich obozów koncentracyjnych. Czy to też miał być protest przeciwko "polskiemu faszyzmowi"? Takie zachowanie jest nie tylko obrazą tych wszystkich, którzy w takich właśnie drelichach byli ofiarami hitleryzmu, ale obrazą Narodu Polskiego, który poniósł w czasie wojny jedne z największych strat wśród ludności. Dlatego używanie dziś w Polsce epitetu "faszysta" powinno być przez sądy penalizowane, podobnie jak zaprzeczanie holokaustowi, a organizacje, które "walczą" z "polskim faszyzmem" rozwiązane i powszechnie potępione.
Osobną sprawą jest wyciągnięcie konsekwencji prawnych w stosunku do bojówek "antify", które zakłóciły polskie święto narodowe. Wojciech Reszczyński
NOFORN Trzeba przyznać, że się chłopaki Donka starają jak mogą w różnych telewizorniach. TVN24 opatruje banalne doniesienie agencyjne o zakończeniu obrad sesji Zgromadzenia Parlamentarnego NATO w Warszawie figlarnym tytułem “Koniec NATO w Polsce”. Melchior Wańkowicz swego czasu opisał, jak w latach dwudziestych XX w. pewna warszawska gazeta brukowa miała na pieńku z urzędnikiem kancelarii premiera nazwiskiem Anderman, więc walnęła na pierwszej stronie gruby tytuł “Anderman porwał trzy nieletnie dziewczynki”, a pod tym było doniesienie agencyjne, że w wezbranej rzece Anderman w północnej Szwecji utonęły trzy małe dziewczynki. Ta sama zasada.
TVP z kolei ogłosiła “fiasko misji Fotygi i Macierewicza w USA” zanim jeszcze oboje zdążyli rozpakować walizki, umyć ręce i wypić kawę w hotelu po locie z Polski. Za podstawę tej tezy służy podobno nieobecność umówionych spotkań z pp. M. i F. w opublikowanych rozkładach zajęć kongresmanów którzy, jak powszechnie wiadomo, nie spotykają sie z nikim bez pozwolenia z TVP. Naturalnie, zupełnie nie wchodzi w rachubę, że amerykański kongresman mógłby się umowić z panem Antonim Macierewiczem, a sekretarce powiedzieć, że na liście spotkań ma być na tą godzinę zapisany pan John Smith, albo Little Orphan Mary and the Seven Dwarfs, czyli sierotka Marysia i siedmiu krasnoludków, bo TVP wie lepiej, że amerykańscy politycy pod żadnym pozorem, nigdy i z nikim nie spotykają się w dyskrecji i bez rozgłosu. To takie harce medialne, pozornie dla szerokiej publiczności, a w rzeczywistości produkowane specjalnie dla 5-6 osób ze ścisłego kierownictwa państwa, żeby ich pocieszyć. Pocieszać establishment tego państwa trzeba energicznie, ponieważ cały wic wizyty tamtych państwa w USA polega na tym, że rząd RP nie ma i nie będzie miał pojęcia z kim, gdzie, kiedy i o czym Macierewicz i Fotyga w Ameryce rozmawiają. No, a że władza w Polsce tradycyjnie i ponad ustrojowo nienawidzi i boi się wszystkiego, czego nie kontroluje, więc się pienią. Pan Antoni na szczęście jest wystarczająco obyty z tematyką służb specjalnych, żeby wiedzieć, że się z tego powodu znalazł na topie listy zadań agentury, której kazano pilnie ustalić z kim w Ameryce rozmawia i o czym. Jestem w związku z tym dziwnie spokojny, że pan Antoni nie wyśpiewuje swojego planu dnia na cały glos przy porannym goleniu; nie wywiesza na drzwiach pokoju hotelowego kopii tego planu przypiętej pluskiewką, żeby mendia krajowe miały się nad czym wytrząsać, a podwładni Radzia mogli dostać premię; zaś schodząc do hotelowej restauracji na śniadanie, laptopa, komórkę i wszystkie inne elektroniczne fanty zabiera ze sobą, zamiast zostawiać w pokoju. Czy pp. Macierewicz i Fotyga cokolwiek zdziałają? Nie wiem. W kategoriach medialnych, natychmiastowo przydatnych w bezpośredniej walce politycznej – wątpię. Jeżeli USA posiadają konkretny materiał dowodowy, poszlaki lub informacje wywiadowcze pozwalające wiarygodnie zrekonstruować, co się stało w Smoleńsku, to klauzule tajności materiałów źródłowych będą prawdopodobnie wykluczać nie tylko ich przekazanie, ale nawet pokazanie, do obejrzenia na miejscu, jakimkolwiek cudzoziemcom, z najbliższymi aliantami włącznie. Może się okazać, że gospodarze grzecznie ale stanowczo uchylą się od jakiejkolwiek dyskusji nawet na temat istnienia lub nieistnienia takich materiałów. Stopień tajności będzie bardzo wysoki, a stopień zaufania do polskich gości niski, z co najmniej dwóch powodów:
1.USA muszą chronić swoją wartą miliardy dolarów strategiczną infrastrukturę rozpoznawczą, która im zbiera informacje, oraz wiedzę o możliwościach technologii, jakimi się ta infrastruktura posługuje. Nikt, nigdy, nigdzie i w żadnych okolicznościach nie będzie dyskutował z obcą delegacją polityczną na temat kogo Amerykanie podsłuchują i podglądają, w jaki sposób, ani gdzie i co konkretnie widzieli i słyszeli.
[W latach 60 i 70-tych Amerykanie przez wiele lat pomyślnie podsłuchiwali radiotelefon w limuzynie Leonida Breżniewa (telefonii komórkowej jeszcze nie było), ponieważ Rosjanie błędnie myśleli, że stan amerykańskiej technologii nie pozwala umieścić na orbicie geostacjonarnej wystarczająco dużych anten, żeby można było z tak dużej odległości przechwytywać tak słaby sygnał. Gdyby wtedy ktoś w USA lekkomyślnie pochwalił się informacjami pochodzącymi z takiego podsłuchu, w taki sposób, że doszłoby to do wiadomości Rosjan, ci zorientowaliby się szybko, gdzie te informacje zostały zdobyte. W wyniku niedyskrecji spalona zostałaby szczytowa na tamte czasy, fantastycznie kosztowna technologia podsłuchowa, oraz zmarnowane równie kosztowne opracowanie składanych do startu, a rozkładających się na orbicie, gigantycznych anten parabolicznych.]
2.Nikt nie wypowie Rosji wojny z powodu katastrofy smoleńskiej, choćby Amerykanie mieli bezpośredni podgląd na żywo z ponurej celi w syberyjskim lochu, po której spaceruje w kółko żywy i zdrowy generał Błasik.
Niemniej Amerykanie, jeśli zechcą, mogą dyskretnie dostarczyć panu Antoniemu, że się tak wyrażę, lepszej amunicji do już posiadanej przez niego broni. Mogą mu na przykład urządzić poufny briefing zawierający (starannie wyprane z jakiejkolwiek technicznej wiedzy na temat źródeł i metod uzyskania informacji) streszczenie pewnej części tego, co wiedzą, a przede wszystkim analizę, dlaczego wersja rosyjska to brednie, i gdzie są jej najsłabsze punkty. Naturalnie z ostrzeżeniem, że USA wyprą się posiadania tej wiedzy, gdyby pan Antoni próbował się powołać publicznie na Amerykanów jako źródło. Co mogłoby być w takim briefingu cenne, to fachowy wybór najsłabszych punktów wersji oficjalnej, które najłatwiej zdezawuować, oraz porada w jaki sposób to zrobić. Jako rękojmię, że traktuje się go poważnie, pan Antoni mógłby być może otrzymać jako souvenir z Waszyngtonu, powiedzmy, kryształowo ostrą fotografię odpiłowanego od wraku kokpitu Tupolewa ‘101′. Ewentualna publikacja takiej pamiątki w Polsce przemówiłaby głośniej niż dwadzieścia konferencji prasowych. W każdym razie, czy się czegoś dowiedzą, czy nie, jedyne co potrzebują robić pan Antoni i pani Anna po powrocie to wyglądać na zadowolonych i milczeć. Na wszystkie pytania jak było, co w USA robili i z kim rozmawiali, cierpliwie odpowiadać, że było bardzo miło i ciekawie i dużo byłoby do opowiadania, ale niestety gospodarze prosili o dyskrecję, więc zarówno dobre wychowanie jak i polskie zobowiązania sojusznicze wobec USA wykluczają dalszą dyskusję na ten temat. Choćby pan Antoni i pani Anna nie przywieźli z USA zdjęć gruppenführera z dymiącym naganem w ręku, to już same tylko wybuchy furii, przerażone oczy i gorączkowe zaprzeczenia ludzi PO warte są tej podróży… A co najważniejsze, od teraz już na zawsze pozostanie w duszy chłopaków Donka ziarno niepewności – a może ci od Macierewicza naprawdę coś ważnego wiedzą, i wszystko się wkrótce rypnie, choć miało być tak pięknie? Na złodzieju bowiem czapka budionnówka gore.
Stary Wiarus
POLIGAMIA Przyszłoroczny ślub księcia Williama i Kate Middleton może przynieść gospodarce brytyjskiej 620 mln funtów, czyli prawie miliard dolarów - poinformowała w środę firma analityczna rynku detalicznego Verdict. (Ślub księcia Williama może przynieść gospodarce miliard dolarów Przyszłoroczny ślub księcia Williama i Kate Middleton może przynieść gospodarce brytyjskiej 620 mln funtów, czyli prawie miliard dolarów - poinformowała w środę firma analityczna rynku detalicznego Verdict. Według firmy Verdict sprzedaż towarów związanych ze ślubem może przekroczyć 27 mln funtów, a z zaręczynami - 12-18 mln funtów. Największym impulsem dla gospodarki może być jednak poprawa samopoczucia konsumentów. Jeśli zgodnie z przewidywaniami okaże się to wielkie, modelowe wydarzenie, może ono podziałać na wyobraźnię mieszkańców i stać się bodźcem dla sektora detalicznego - powiedział doradczy Verdict Neil Saunders. Według prognoz firmy sprzedawcy detaliczni produktów spożywczych mogą zyskać nawet 360 mln funtów na sprzedaży towarów luksusowych, np. win i szampana. Zysk sektora turystycznego może natomiast wzrosnąć o 216 mln funtów. Natomiast sieć brytyjskich supermarketów Asda już zaczęła sprzedawać kubki upamiętniające zaręczyny słynnej pary). W tej sytuacji Rząd Jej Królewskiej Mości, powinien rozważyć przywrócenie poligamii. Niech się Książę Walii żeni parę razy w roku. Alternatywnym rozwiązaniem mogłoby być wprowadzenie kary pobawienia wolności dla analityków rozpowiadających podobne bzdury. Gwiazdowski
18 listopada 2010 "Ktokolwiek odpycha wolność nie ma wiary w ludzkość".- twierdził Fryderyk Bastiat, mało znany wolnorynkowiec francuski. Ale ci wszyscy, którzy nam na co dzień wolność odbierają- twierdzą, że są po stronie ludzkości, a przed wszystkim człowieka. Bo” człowiek jest najważniejszy”. Wypisują na plakatach i ulotkach wyborczych. Ale człowiek jest przypisany w sposób naturalny do wolności ,bo z nią się rodzi. Ale natychmiast zostaje zakuwany w kajdany niesprawiedliwość , wymyślone przez człowieka i przeciw człowiekowi. Odkąd socjaliści uknuli coś takiego jak Prawa Człowieka, przeciwstawne Prawom Bożym- człowiek ma coraz mniej wolności.. Podobnie jak za tamtej komuny: im więcej władza mówiła o zielonym świetle dla prywatnej przedsiębiorczości - tym większe musiały być domiary.. Na czerwonym świetle.. Dzisiaj czerwone światło pali się w sposób ciągły.. No i szykują się domiary podatkowe po różnymi postaciami.. Podczas konwencji samorządowej Prawa i Sprawiedliwości w Lublinie, Jarosław Kaczyński powiedział, że należałoby opodatkować duże media(???). A dlaczego akurat duże? A co ze średnimi i małymi? Albo malusieńkimi.. Pan Jarosław uważa należałoby wesprzeć natomiast bardziej samorządy poprzez wsparcie mniejszych środków masowego przekazu, „ które są dzisiaj dużo za słabe w powiecie, gminie, albo zależne od władzy, albo nie ma ich wcale. One same się nie utrzymają”(!!!) „Żywotności dodałyby im środki, które mogą pochodzić z bogatych koncernów medialnych”.(???) To jest ten sam sposób myślenia, który reprezentował swojego czasu pan Andrzej Wajda proponując opodatkowanie wpływów z filmów tzw. komercyjnych, żeby uzyskane drogą grabieży pieniądze przekazać na filmy tzw. ambitne. Można również opodatkować dobre ciasto w cukierni, a pieniądze przekazać na ciasta z małych cukierni.. Niekoniecznie dobre.. Podobnie robić z setkami rzeczy: jednym zabierać a przekazywać innym, dla siebie zostawiając lwią część zabranych pieniędzy.. Tak będzie sprawiedliwie społecznie, dlatego partia proponująca takie rozwiązanie powinna nazywać się Prawem i Sprawiedliwością Społeczną. Oczywiście najlepiej byłoby zrobić w dziedzinie medialnej wolny rynek, znieść koncesje medialne i pozwolić wszystkim chętnym świadczyć usługi medialne, tak, żeby stacji telewizyjnych były setki, a nie faktycznie cztery: telewizja zwana mylnie publiczną, a jest polityczną w zależności od tego która ekipa jest przy korycie medialnym- no i dwie telewizje ogólnopolskie - TVN i Polsat oraz telewizja TRWAM. Pan Jarosław powiedział jeszcze, że niektórzy dziennikarze piszą pod swoim nazwiskiem nieprawdę, a potem w innej gazecie coś zupełnie innego- pod pseudonimem. Pytanie dlaczego to robią, odpowiadają, że wzięli kredyty lub urodziło im się dziecko(???) A co na to Rada Etyki Mediów - samozwańcza organizacja pilnująca „etyki” medialnej, cokolwiek to określenie miałoby oznaczać.. W każdym razie nie ma to nic wspólnego z etyką chrześcijańską.. Bo gdyby miało, to dziennikarze nie pisaliby prawdy gdzie indziej, a kłamali- jeszcze gdzie indziej.. I takich „ dziennikarzy” Rada Etyki Mediów nie piętnuje, jak swojego czasu pana redaktora Stanisława Michalkiewicza, za powiedzenie publicznie , że Kongres Amerykańskich Żydów domaga się od polski 65 miliardów złotych odszkodowania za straty powstałe w wyniku II Wojny Światowej. A pan Jarosław Kaczyński nie domaga się zrobienia rynku mediów w Polsce, tylko wymyśla jakieś głupstwa, które sączy do mediów, licząc , że mali go poprą, jak dużym odbierze i da małym.. ”Bo” małe jest piękne”- jak swojego czasu twierdził pan Lech Wałęsa.. Nie tylko piękne, ale i urodziwe. Tak jak Egipcjanie, którzy zapisywali wszystko co chcieli na papierosach, pardon- papirusach... W tym czasie pani minister Kopacz, bardzo prosi Polaków, aby kupowali w aptekach mniej leków(???)- bo jak obliczyła na każdego z nas przypada prawie trzy tabletki dziennie(!!!) Trzy tabletki dziennie..” I zajmujemy pod tym względem trzecie miejsce na świecie - po Amerykanach i Francuzach”. No tak.. Istniejąca państwowa służba zdrowia będąca skansenem komunizmu, gdzie jest „darmowe” leczenie- jakie by nie było, powoduje , że wiele osób wysiaduje przed gabinetami, czy jest bardzo chory, czy też nie.. Jak dają- się bierze.. Jak już wysiedział swoje, lekarz, żeby nie być gołolekowym, wypisuje pacjentowi kolejny raz ten sam lek, tym bardziej, że przyjaźni się z facetem, którzy przypadkowo reprezentuje koncern farmaceutyczny, który też chce żyć.. I to dobrze! Im większa sprzedaż leków- tym lepiej dla biznesu, większe zyski.. Do tego dochodzą recepty, jak tanio dają bo dopłacają z kiszeni innych- to się bierze.. No i jest jeszcze lista leków refundowanych, której utrzymanie kosztuje nas podatników 8 miliardów złotych(???). Chciałoby się, żeby pewnego dnia dzień zaczął się normalnie.. Z jednej strony olbrzymia propaganda propagująca zażywanie każdego świństwa, a z drugiej przyzwolenie na „ darmowe” leczenie , leki na dotacyjne recepty i leki refundowane, Wszędzie rozdają i propagują- to dlaczego nie brać.. I potem zwracać do aptek przeterminowane leki o wartości 4 miliardów złotych rocznie(???) To jest dopiero skandal i marnotrawstwo.. Wygląda na to, że rząd zacznie walczyć z lekomanią, tak jak walczy z narkomanią, paleniem papierosów czy alkoholizmem.. No i trzeba będzie utworzyć Państwowy Urząd Rozwiązywania Problemów Lekomanii… Na początek z budżetem 1 miliarda złotych, a jak walka zacznie się rozkręcać- to budżet się oczywiście zwiększy.. I dalej i dalej, tak żeby nigdy nie wygrać bitwy z lekomanami.. Bo wtedy trzeba by było zlikwidować urząd.. I żegnajcie posady.. Gdyby tak któregoś dnia dzień zaczął się normalnie i ktoś, za pomocą czarodziejskiej różyczki zlikwidował ten komunistyczny skansen zwany publiczną służbą zdrowia, te listy leków refundowanych, te dotowane recepty, obniżył podatki i oddał ludziom pieniądze, które są marnotrawione przez biurokrację zdrowotną, w tym Ministerstwo Zdrowia- wszystko wróciłoby do normalności.. W systemie płatnego lecznictwa ludzi zaczęliby się zachowywać racjonalnie a nie wariować kupując na zapas po cenach recepturalnych lub refundowanych nadmiar leków refundowanych i recepturalnych Każdy by kupił tyle ile mu potrzeba i liczyłby się z każdym groszem, żeby go nie wydać niepotrzebnie.. Bo nikt nie chce marnowania pieniędzy- przynajmniej swoich. Co innego cudzych! Te można marnować permanentnie i do oporu. Do oporu roku budżetowego. Jak jeden rok się skończy- można przystąpić do marnowania pieniędzy w roku przyszłym. Właśnie trwają zapisy na leczenie na przyszły rok.. Niektórym zapisy wypadły na okres wakacyjny.. Może im się uda- jak lekarze państwowej służby zdrowia nie powyjeżdżają na wakacje.. bo przecież firmy farmaceutyczne i fundatorskie często fundują zaprzyjaźnionym lekarzom atrakcyjne wycieczki.. W dalekie egzotyczne kraje.. W końcu im się należy za dobrą pracę.. Bo leki przez nich przepisywane mają podwójną wartość: jedną dla pacjenta - a drugą dla lekarza. I w takiej symbiozie toczy się nasze życie w krainie komunistycznej utopii. Ale ta utopia - jak każda inna - wcześniej czy później musi się kończyć.. Wtedy będzie czasowo nieprzyjemnie.. No cóż, nieraz się mieszka w kamienicy pani Kolichowskiej, która jest często stara, brzydka i trzypiętrowa. WJR
Kolejna zasłona wokół Tymińskiego opada To, że nikomu nieznany człowiek znikąd wykreowany został na poważnego kandydata na prezydenta państwa musiało wprawić w zdumienie każdego, kto choć trochę zachował umiejętność samodzielnego myślenia po 45-latach socjalistycznej zamrażarki wyprodukowanej i serwisowanej przez Kreml. Nic nie bierze się wszak z powietrza, ktoś ten cyrk musiał zorganizować. Rzut oka na otoczenie tajemniczego osobnika z Peru i jego słynna czarna teczka nie pozostawiały wątpliwości: peerelowskie służby. Motyw również wydawał się oczywisty. Znienawidzony i zepchnięty do głębokiej defensywy aparat peerelu dostrzegł szansę powrotu na scenę
polityczną bocznymi drzwiami. Nie byłem wówczas odosobniony w przekonaniu, że oręż ten wyciągnięto przeciwko obydwu stronom ówczesnego sporu. Sporu, przypomnę, o respektowanie umów okrągłego stołu z kremlowskimi namiestnikami, zredukowanego przez Gazetę Wyborczą do motywowanej przerostem ambicji Wałęsy-wroga "wojny na górze". Rozumowanie to miało jednak pewien słaby punkt. Po co aparat peerelowski miałby zarzucać niepewną kotwicę skoro zapełniające niemal w całości przestrzeń publiczną środowiska związane z Mazowieckim i Gazetą Wyborczą zachowywały się niezwykle spolegliwie (przyzwolenie na np. palenie archiwów peerelowskich, skrytobójstwa, utrzymanie wpływów Kremla itp.) i lojalnie. Z przytoczonego niżej w całości najnowszego artykułu Krzysztofa Wyszkowskiego, założyciela Wolnych Związków Zawodowych, świadka i uczestnika tamtych wydarzeń, wyłania się nieco inny, bardziej spójny obraz. Przy okazji dowiadujemy się, że Mazowiecki i co bardziej wtajemniczeni z jego otoczenia już wówczas wiedzieli sporo o agenturalnej przeszłości Wałęsy, m.in. o gratyfikacjach jakie otrzymywał za donosy, wiele z tego co ujawniło dopiero w ostatnich latach paru odważnych historyków. Mają więc swój udział w zaprzaństwie Wałęsy. Fakt ten wyjaśnia furię z jaką środowiska te zaatakowały ujawniających prawdę, a jedną z najciekawszych książek o najnowszej historii Polski jaka ukazała się po 1989 roku autorstwa Pawła Zyzaka, bo historia Wałęsy jest także historią Polski, usiłowali zaistnieć. Wydarzenia przywołane przez Krzysztofa Wyszkowskiego miały bogaty ciąg dalszy, zwłaszcza w działaniach Komorowskiego. Ostatnio odcisnęły swoje piętno na nominacjach generalskich.
Krzysztof Wyszkowski
Wspólnota strachu „Zgoda buduje” – takim miło brzmiącym hasłem prezydent Komorowski zasłania ponurą rzeczywistość zbudowaną przez rządzący Polską układ postkomunistyczno-postsolidarnościowy.
Funkcjonariusze i beneficjenci tego porozumienia przeciw dobru Polski i Polaków, to przeważnie peerelowskie rzezimieszki, esbecy i ich agenci, cyniczni „macherzy z zaplecza”, targowiczanie, pożyteczni idioci oraz ci wszyscy, którzy swoją pogardę dla polskości ukrywają za hasłami walki z „kaczyzmem”, czy, ostatnio, „faszyzmem”. Ci „kolektywnie dający sobie d…” budowniczowie układu, publicznie prezentują wzajemną miłość – Komorowski ściska się Jaruzelskim, Jaruzelski wpija się w Mazowieckiego, Mazowiecki przytula Tuska, Tusk lgnie do Wałęsy, Wałęsa brata się z Kwaśniewskim, Kwaśniewski kocha Michnika, Michnik wtula się w szyję Komorowskiego… Dookoła wirują zasłużone hostessy pojednania pięści z nosem – Chrzanowski, Lityński, Moczulski, Smolar, Niesiołowski… Tylko Wachowski gdzieś się zapodział… Parę dni temu układ fetował „100 dni prezydentury”. Ponieważ feta ta przypadła akurat w dwudziestą rocznicę wyborów prezydenckich w 1990 r. warto przypomnieć, jakimi metodami ten budowniczy zgody zwalczał innego członka obecnego „kolektywu” – Lecha Wałęsę. Sztab „siły spokoju” był przekonany, że jedynym poważnym przeciwnikiem jest Lech Wałęsa, który „wypowiadając nonsensy o ‘jajogłowych’ i dzieląc ludzi według kryteriów rasowych na Żydów i nie Żydów”, jak pisał Michnik, zmusił Mazowieckiego do udowadniania swej polskości. Agresywność metod Wałęsy („Uwierzyłem przyjaciołom Żydom, a oni mnie zrobili w konia. A tyle razy ostrzegano, bym się z Żydami nie zadawał, bym się nimi nie otaczał i nie korzystał z ich rad”) mogła robić wrażenie, że znajduje się pod wpływem antysemickich elementów z rozwiązanej niedawno SB. Czy z przekonania o konieczności uchronienia Polski przed „człowiekiem z siekierą”, czy z czystej żądzy władzy, ludzie Mazowieckiego sięgnęli po narzędzia pochodzące z tego samego źródła. Na biurku ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Kozłowskiego „znalazły się” dokumenty t.w. Bolka. Gdy niespodziewanie sytuacja się odwróciła, bo Mazowiecki odpadł po przegranej w pierwszej turze wyborów z Tymińskim, Komorowski – wówczas wiceminister obrony narodowej – zgłosił się do sztabu wyborczego Wałęsy z propozycją przekazania bardzo ważnych informacji. Pojechałem do Warszawy i spotkałem się z nim w jego gabinecie w „Domu bez kantów”. Powiedział mi wówczas, że sztab Tymińskiego został zorganizowany, na polecenie Jaruzelskiego, przez funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych. Zapytałem skąd to wie i usłyszałem, że właśnie od nich. Gdy wyraziłem zdziwienie taką zażyłością Komorowskiego z WSI, ten zaczął mnie przekonywać, że można mieć do nich zaufanie, ponieważ są to dobrzy patrioci, którzy „przeszli na naszą stronę”. Mieli mu oni, jako swojemu zwierzchnikowi, przekazać plany kampanii wyborczej Tymińskiego oraz wyjawić zawartość jego osławionej „czarnej teczki”. Okazało się, że znajduje się w niej m.in. kopia zobowiązania Wałęsy do współpracy z SB, jego donos agenturalny i odręczne pokwitowanie odbioru wynagrodzenia. Oprócz tego przekazał mi kompromitujące informacje o życiu osobistym Wałęsę, które mogły zburzyć jego legendę równie skutecznie, jak sprawa donosicielstwa. Komorowski przekazał mi wiele bardzo szczegółowych informacji na temat sposobu, w jaki WSI od dłuższego już czasu manipulowała Tymińskim, np. nie dając mu pewności, czy „komprmateriały” na Wałęsę są autentyczne. Tymiński chciał upublicznić materiały z „czarnej teczki” przed pierwszą turą wyborów, ale, obawiając się prowokacji, szukał wiarygodnego grafologa, żeby potwierdzić, że jest to odręczne pismo Wałęsy. WSI znalazła mu go aż w Szczecinie, dzięki czemu najpierw skutecznie odwlekano orzeczenie, a po pierwszej turze wyborów WSI zdecydowano, że grafolog odmówi potwierdzenia autentyczności przedstawionych mu dokumentów (w efekcie tych zabiegów Tymiński nie odważył się wówczas ich ujawnić). Było oczywistością, że. skoro Komorowski (a więc i sztab Mazowieckiego) wiedział o tym wszystkim już od dłuższego czasu, ale podzielił się tą wiedzą po odpadnięciu Mazowieckiego z wyścigu, oznacza to, że WSI (a więc i Jaruzelski) użył Tymińskiego do zorganizowania prowokacji mającej rozstrzygnąć wybory na rzecz Mazowieckiego. Można przypuszczać, że gdyby Mazowiecki przeszedł do drugiej tury, Wałęsa zostałby wówczas ujawniony jako podły agent esbecji. Zgoda, w wydaniu Komorowskiego, jest więc paktem o nieagresji ograniczonym do wspólnoty wiernej kontraktowi okrągłego stołu – wspólnotą strachu przed prawdą o nieprawym pochodzeniu elity III RP.
Krzysztof Wyszkowski dodam's blog
Jak zostałem "bohaterem" portalu konserwatyzm.pl Swego czasu starałem się regularnie zaglądać na konserwatyzm.pl, gdzie można było natrafić na ciekawe artykuły historyczne i politologiczne. Jednak zasadnicza zmiana oblicza ideowego portalu, obniżenie się poziomu dyskusji, która coraz bardziej przypominała onetowy wzorzec sprawiła, iż przestałem tam bywać. W zeszłym tygodniu, mój kolega – bloger Kniołek poinformował mnie, iż w dyskusji pod tekstem o uciekinierach z PiS. Dyskusji, co trzeba podkreślić, sprowokowanej przez prof. dr hab. Adama Wielomskiego (uff, chyba nie pominąłem żadnego tytułu) „dyplomatycznym” pytaniem: ”Zapytajmy wprost JarKacza: Czy Kluzikowa została nasłana przez WSI ???” , „Rusofil” pozwolił sobie na następujący komentarz (słownictwo i ortografia oryginalna):„@Konslib. Przepraszam, nie wiedziałem. Ale najwybitniejsi tropiciele niecnych poczynań płk Putina czyli FYM, Ścios i Godziemba z S24 jeszcze tego nie wytropili. Dlatego nie doinformowany napisałem o NKWD. Jeszcze raz przepraszam! Oczywiście za zamachem smoleńskim i JKR stoi OGPU. Trzeba tylko czym prędzej poinformować o tym FYM-a, Aleksandra Ściosa i Godziembę. Niech dalej uświadamiają innych. I walczą o "prawicową" Polskę. Czyli rusofobiczną. Bo przecież prawica=rusofobia. O czym świadczą dobitnie przykłady wybitnych polskich prawicowców: Jakuba Jasińskiego, Józefa Piłsudskiego, Waleriana Łukasińskiego, Marcina Kasprzaka, Ludwika Waryńskiego, Jarosława Dąbrowskiego no i przede wszystkim Feliksa Dzierżyńskiego!!! Tak więc triumwirat Godziemba-FYM-Ścios do dzieła!!!”. Nie ukrywam, iż umieszczenie mnie w takim gronie, zamiast zmartwić, stało się powodem do dumy. Postawienie mnie, skromnego historycznego rzemieślnika, w jednym szeregu z najwybitniejszymi blogerami, to dowód, iż ktoś jednak czyta moje teksty. W dniu wczorajszym pod kolejnym tekstem o „odnowicielach” polskiej sceny politycznej, „Rusofil” poszedł już na całość. Zaczęło się niewinnie: "Z wielką uwagą przeglądam Salon24 i czekam aż ogłosi to rusofobiczna trójca święta FYM-Ścios-Godziemba. Nie zdziwiłbym się, gdym tam przeczytał, że JKR jest nie ślubmą córką Putina, a Paweł Kowal to przebrany Ałganow. Tak więc rusofobiczna trójco święta do dzieła, do dzieła!!! Kościuszko wraz z Piłsudskim patrzy na was z nieba!”. Gdy zaś mój kolega – Kniołek, próbował polemizować z opinią o mojej skrajnej rusofobii, został pouczony jak ma z mną postępować: „Panie Kniołek, przeglądając Pańskie komentarze na S24 i ślepy by spostrzegł, że jest Pan dobrym, długoletnim znajomym Godziemby. Nie dziwi więc, że Pan go broni. Ale służy Pan złej sprawie. Jego deklaracja sprzed 2 dni, że nie jest rusofobem, jest - używając Pańskich słów - szyta zbyt grubymi nićmi. Człowiek ten nienawidzi Rosji całym sobą, niech Pan zobaczy jego komentarze u jego ulubieńców - FYMa i Ściosa - jad z nienawiści do Rosji z nich wypływa. Swą deklarację, że nie jest rusofobem walnął jak sądzę na odwal, by zrobić Panu, jego kumplowi przyjemność - sam deklaruje Pan bowiem, że jest rusofilem. Co więcej sam Pan zarzucił temu osobnikowi rusofobię i przyznał z satysfakcją, że dzięki Panu (i lekturom J. Mackiewicza, które jak sądzę Pan mu podsuwał) wyleczył się z rusofobii. Coś więc musiało być na rzeczy, osoba ta musiała na pewno nie raz wygłaszać w Pana obecności teksty rusofobiczne. Tak więc radzę Panu usunąć blog tego człowieka (i 2 jego ulubieńców) z ulubionych, a z osobą tą unikać kontaktu. Kontakty z rusofobami nigdy nie wychodzą na dobre i nie są zbyt rozwinięte intelektualnie. Lepiej niech Pan sobie poczyta Myśl Polską lub Profesora Wielomskiego w Najwyższym Czasie.” Zabrzmiało to tak groźnie, że poczułem się jak smok wawelski plujący jadem i ziejący ogniem, którego trzeba izolować aby nie zarażał innych zoologiczną rusofobią. Najlepiej w psychuszce, oczywiście. Po kolejnej polemice mojego kolegi, „Rusofil” przedstawił jedyną, właściwą interpretację historii XX w.: „Panie Kniołek, nie żartuj Pan. Godziemba tak samo się zmienił jak JarKacz przed wyborami. A może jest na prochach? Wszystkie publikacje Godziemby przesiąkają nienawiścią do Rosji. Pisze Pan, że był rusofobem i sie z tego wyleczył. Tylko, że Pan był rusofobem jako dziecko. I Pan wydoroślał. Zapewne lektura MP Panu w tym pomogła. Więc nie rozumiem, co Pan chce od tego pisma? Jest Pan rusofilem, a krytykuje jedyne pismo, które pisze poważnie prawdę o Rosji? A co Panu nie podoba się we współczesnej Rosji? Czemu Pan ją krytykuje? Dzisiejsza Rosja ma bardzo dobrego gospodarza, który dba o jej interesy i który zrobił porządek po okresie rządów pijaka-degenerata Jelcyna. A kto w tej chwili najgłośniej protestuje przeciw Putinowi? Wszystkie Niemcowy, Czubajsy i Gajdary, które doprowadziły Rosję do ruiny i rozpadu. Putin przywrócił Rosji świetność, uporządkował administrację, doprowadził do wzrostu gospodarczego, zrobił porządek z bandytami z Czeczenii. A, że był w KGB? Że żałuję rozpadu Związku Radzieckiego? To bardzo dobrze. Widzi Pan, Rosji carskiej, do której Pan tęskni juz nie ma. Tak wiem, zniszczyli ją bolszewicy. Najpierw był komunizm wojenny, późnej NEP, następnie stalinizm. Tak, lata 1917 - 1953/56 to okres komunistyczny, to liczne zbrodnie. Tak ZSRR do roku 1956 był Imperium Zła. Ale nie po XX zjeździe KPZR!!! Za czasów Chruszczowa, Breżniewa, Andropowa, Czernienki i Gorbaczowa, nie był to twór komunistyczny, ani nawet jak to się dziś mówi sowiecki. Było to państwo realnego socjalizmu. Realnego czyli pragmatycznego, nie ideologicznego, z licznymi odstępstwami od marksizmu. Państwo to stawało się co raz bardziej rosyjskie, w zasadzie była to Rosja w treści, Związek Radziecki w formie. To samo się tyczy PRL. Do roku 56 za rządów Bieruta, zgoda była próba wprowadzenia komunizmu i liczne zbrodnie. Ale po Październiku? PRL to była najprawdziwsza, wspaniała Polska. Bądźmy wdzięczni Gomułce i Jaruzelskiemu, a także Chruszczowowi, Breżniewowi i Andropowowi. To byli komuniści tylko na papierku, w rzeczywistości byli wielkimi polskimi i rosyjskimi mężami stanu. Podobnie jak ich wychowanek Pułkownik Putin. Dlatego Panie Kniołek, mniej Godziemby, FYMa, Ściosa, Sowińca, Rolexa więcej Engelgarda, Śmiecha, Wielomskiego, Rękasa, Poręby”. Jaruzelski – wielki „polski mąż stanu”, któremu zapewne tylko jakieś ciemne siły przeszkodziły w uczynieniu z Polski kraju mlekiem i miodem płynącym. Wnet przypomniałem sobie, że przecież sam w stanie wojennym drukowałem, rozrzucałem ulotki, kolportowałem „nielegalne” książki, pisałem artykuły (kilka, ale zawsze) dla „antysocjalistycznej” prasy. Godziemba - to między innymi przez ciebie, nie ziściło się marzenie „Rusofila”, życia we wspaniałym, nowym świecie. Oj, kara ciebie nie ominie, za tę zbrodnię. Należy pogratulować właścicielom portalu takiej publicystyki i takich wybitnych komentatorów i życzyć dalszych sukcesów na drodze ku świetlanej przyszłości. Tylko, na Boga, co to ma wspólnego z konserwatyzmem. Swego czasu Kongres Liberalno-Demokratyczny znakomicie zdeprecjonował ideę liberalizmu, czy portal konserwatyzm.pl to samo chce uczynić z ideą konserwatyzmu? Jeśli uważacie państwo, że konserwatyzm równa się rusofilia, a raczej sowietofilia, to proszę zmienić nazwę portalu na „konserwatyzm sowiecki” (ewentualnie „konserwatyzm putinowski”), a propagowanie wspaniałej idei konserwatywnej pozostawić innym, którzy odróżniają Michała Bobrzyńskiego od Szczęsnego Potockiego, Aleksandra Wielopolskiego od Wojciecha Jaruzelskiego, Rosję od Sowietów i postSowietów, Stołypina od Stalina, Włodzimierza Bukowskiego od płk. Putina. Godziemba's blog
Negocjacyjny "sukces" Buzka i Lewandowskiego
1. Przez media w Polsce przemknęła informacja, że nie udało się uchwalić budżetu Unii Europejskiej na rok 2011, a winnymi tego stanu rzeczy miały być rządy W. Brytanii, Holandii, Szwecji i Danii. To fatalna informacja dla Polski, bo oznacza z jednej strony mniejsze pieniądze (o około 5 mld zł) z drugiej natomiast wydłużenie czasu czekania na refundację unijną przez beneficjentów, a także konieczność sfinansowania projektów unijnych z własnych środków bez wcześniejszych zaliczek. Media w Polsce w ramach dbania o interesy Platformy skrzętnie przemilczały rolę jaką w tych fatalnie zakończonych negocjacjach odegrali Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek i komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski.
2. Negocjacje budżetowe ,które ostatnio miały miejsce w UE to tzw. trialog czyli spotkania przedstawicieli Komisji Europejskiej , Rady i Parlamentu, które miały doprowadzić do porozumienia w sprawie wydatków budżetu na 2011 rok. Parlament Europejski domagał się wydatków na poziomie około 130 mld euro, Rada (czyli kraje członkowskie) gotowe były zgodzić się na kwotę 126 mld euro, czyli spór dotyczył kwoty 4 mld euro. Parlament pod światłym kierownictwem Jerzego Buzka zawarł w mandacie negocjacyjnym jeszcze dodatkowy postulat aby Rada zgodziła się na większy niż do tej pory udział jego przedstawicieli w dyskusji nad następnym wieloletnim budżetem UE na lata 2014-2020.Ten pomysł poparła Komisja i komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski. Według Traktatu Lizbońskiego Parlament jest bowiem władzą budżetową podobnie jak Rada i Komisja w przypadku budżetów rocznych, natomiast jego uprawnienia przy budżecie wieloletnim są daleko mniejsze.
3. W sprawie wielkości wydatków na rok 2011, Parlament ustąpił Radzie bardzo szybko. Błyskawicznie parlamentarzyści pod przewodnictwem Jerzego Buzka zgodzili się by wydatki w roku 2011 wynosiły tylko 126 mld euro czyli tyle ile chciała Rada. Natomiast postulat o udziale parlamentarzystów w negocjacjach budżetu wieloletniego, wyjątkowo nie podobał się Radzie UE. Stare kraje członkowskie przyciśnięte kryzysem, chciały by jak najmniejszego budżetu na lata 2014-2020 i zdają sobie sprawę ,że udział parlamentarzystów w negocjacjach budżetowych mógłby to utrudnić.
O tym jaka jest niechęć Rady w sprawie większego udziału Parlamentu w negocjacjach wieloletniego budżetu było wiadomo już dawno więc nie bardzo wiadomo dlaczego Parlament aż tak zaryzykował i wręcz drażnił przedstawicieli Rady w tej sprawie. Skończyło się fatalnie, Rada nie ustąpiła i nie tylko Parlament nie poprawił swojej pozycji w negocjacjach wieloletniego budżetu, ale doprowadził to tego ,że 27 krajów UE nie ma budżetu na rok 2011.
4. Należało to przewidzieć ,że próba zdobywania kolejnych kompetencji przez Parlament i to w sprawach finansowych w czasie kryzysu przy wzrastającej niechęci do zwiększania wpłat do budżetu UE przez tzw. płatników netto może się tylko skończyć katastrofą. I niestety tak się skończyła, a spory w niej udział mieli nasi reprezentanci w Parlamencie Jerzy Buzek i w Komisji Janusz Lewandowski. Pokazywanie teraz palcem na rządy Anglii, Holandii, Szwecji czy Danii, że to one są winne fiaska negocjacji, jest ucieczką od odpowiedzialności obydwu Panów, a za takie prowadzenie negocjacji niestety ostatecznie zapłacą beneficjenci projektów unijnych. Kraje te skwapliwie skorzystały z pretekstu jaki dał im Parlament i pokazały kto tak naprawdę rządzi w UE. Jest to na pewno Rada, czyli przedstawiciele rządów poszczególnych krajów członkowskich z tym ,że wśród nich prym wiodą stare kraje członkowskie , a w sprawach finansowych główni płatnicy netto. Teraz już wiemy gdzie jest nasze miejsce w UE i jaką pozycję mają nasi przedstawiciele w instytucjach unijnych, których eksponowanymi stanowiskami tak się bardzo cieszyliśmy. Zbigniew Kuźmiuk
"Historia Nikodema Dyzmy II - ciąg dalszy". Artykuły wydane przez Słowo Pomorskie z marca 2007 r.
Wiosną 2007 r. po ukazaniu się dwóch artykułów nt. Bogdana Oleszka, ówczesnego dyrektora ds. organizacji i zarządzania Stoczni Gdańsk, artykułów opisujących aż na 3 stronach jego (jako dyrektora) szkodliwą działalność na rzecz Stoczni Gdańskiej („Historia Nikodema Dyzmy II” oraz „NA SZKODĘ AKCJONARIUSZY STOCZNI GDAŃSKIEJ”). ówczesny Prezes Stoczni, A. Jaworski natychmiast zwolnił go z zajmowanego stanowiska i już od kwietnia 2007 r. aż do dzisiaj jest on zatrudniony na Wydziale Utrzymania Ruchu (TR). Jakie są jego dalsze losy? W listopadzie br. grupa emerytów ze Stoczni Gdańskiej zwróciła się do Rady Nadzorczej Stoczni Gdańsk oraz Dyrektora ds. zasobów pracy z prośbą o wyjaśnienie sprawy B. Oleszka, dotychczasowego Przewodniczącego Rady Miasta Gdańska. „Jako długoletni, byli pracownicy Stoczni Gdańskiej, obecnie emeryci, w imieniu własnym oraz innych, którzy nie chcą występować publicznie, pragniemy wyrazić swoje obawy i przedstawić uwagi w trosce o kondycje i przyszłość Stoczni. Dowiadujemy się o trudnej sytuacji finansowej Stoczni, o masowych zwolnieniach, o czasowych drastycznych obniżkach wynagrodzeń, o niepokojach pracowników o przyszłe wynagrodzenia. (…). W takich okolicznościach musi zastanawiać traktowanie i wynagradzanie przez władze Stoczni np. zatrudnionego na Wydziale Utrzymania Ruchu /TR/, na stanowisku- wg oświadczenia majątkowego ( z wynagrodzeniem blisko 200.000 zł. rocznie) - głównego specjalisty ds. bezpieczeństwa p. B. Oleszka. Sprawa wysokości jego zarobków - przy skróconym czasie pracy, nieuzasadniony etat, popełnione szkody na rzecz Stoczni i akcjonariuszy wykazane w załączonych artykułach(„Historia Nikodema Dyzmy II” oraz „Na szkodę akcjonariuszy Stoczni Gdańskiej” (Słowo Pomorskie nr 14 z marca 2007 r.) - jest w Stoczni powszechnie znana i jest „solą w oku” ciężko pracujących stoczniowców ze Stoczni Gdańsk.(…). Uważamy, że egoistyczna, cyniczna, arogancka postawa pracownika wobec społeczności, z którą jest on związany i konieczność usuwania realnych strat w zakładzie mogłyby wpłynąć na decyzję Zarządu, o ewentualnym finansowaniu go z nową kadencją ale zgodnie z kwalifikacjami, które posiada (specjalisty ds. bezpieczeństwa), nie zaś jako byłego dyrektora ds. zarządzania i organizacji. Zwracamy się do Pana Przewodniczącego w przeddzień wyborów samorządowych z zapytaniem, czy władze Stoczni planują nadal (od 12 lat pełni to stanowisko, posiada uprawnienia emerytalne pobiera z samej Stoczni wynagrodzenie blisko 200.000 rocznie) tolerować takie obciążenia kosztów za społeczną działalność pracowników?”
O co dokładnie chodziło emerytom? Od kilkunastu lat ( od 1998 r.), powszechnie znane jest załodze Stoczni Gdańsk (publikuje się je w środkach masowego przekazu oraz Internecie finansowe sprawozdanie majątkowe www.bip.gdansk), byłego elektryka konserwatora z wydziału kadłubowego K1, późniejszego (w latach 1998-2007) dyrektora ds. zarządzania i organizacji Stoczni, obecnie głównego specjalistę Wydz. ds. bezpieczeństwa na Wydziale Utrzymania Ruchu (TR) i jednocześnie Przewodniczącego Rady Miasta Gdańska i nadal zamierza być radnym. Prawdopodobnie ze względów finansowych nie skorzystał z tych emerytalnych uprawnień. Z uwagi na immunitet radnego, nie można mu zmniejszyć lub odebrać, horrendalnie wysokiego wynagrodzenia dyrektorskiego, mimo tego, że już 42 miesiące, nim nie jest. Jego miesięczne dochody, (wypracowane przez wszystkich pracowników firmy i to nie tylko jako podatników) otrzymywane w Stoczni wynoszą 15,193 tys. zł. Ponadto otrzymuje dodatkowo 3041 zł. miesięcznie tzw. diety (tzn. już bez podatku) za pracę radnego. Sumując, to jego roczne dochody są większe niż uzyskuje, poseł, Premier czy Prezydent w III RP i stanowią trzykrotne uposażenie profesora zwyczajnego. Jak widać na jego przykładzie, próbuje je zachować dożywotnio, a niech tam „frajerzy” stoczniowcy i inni podatnicy utrzymują krezusa Bogusia (krezusa, bo tak go nazywają co niektórzy: dziennikarze oraz internauci).
1.W kwietniu 2007 r., po ukazaniu się dwóch artykułów opisujących aż na 3 stronach jego (jako dyrektora) szkodliwą działalność na rzecz Stoczni Gdańskiej („NA SZKODĘ AKCJONARIUSZY STOCZNI GDAŃSKIEJ” oraz „Historia Nikodema Dyzmy II”), ówczesny Prezes Stoczni, A. Jaworski natychmiast zwolnił go z zajmowanego stanowiska i już od kwietnia 2007 r. aż do dzisiaj jest on zatrudniony na Wydziale Utrzymania Ruchu (TR). Obecnie zajmuje stanowisko głównego specjalisty do spraw bezpieczeństwa (?) (cytat z jego oświadczenia majątkowego), również pomimo braku posiadania odpowiednich kwalifikacji na to stanowisko, zgodnie z obowiązującym w Stoczni Gdańsk Zakładowym Układem Zbiorowym Pracy (ZUZP), wymagane jest ukończenie wyższych kierunkowych studiów technicznych. B. Oleszek ukończył prywatną, zaoczną szkolę humanistyczną -Ateneum w Gdańsku, na wydziale europeistyki, politologii i dziennikarstwa, gdzie jak podaje w swoim wyborczym dossier, uzyskał tytuł (nieprzydatny w Stoczni) magistra europeistyki.
2.Paradoksem jest m.in. to, że w przypadku pracownika, z ustaloną grupą inwalidzką, który stracił zdrowie w firmie i dla niej, za skrócenie mu (o ok. 20 godz. w miesiącu) czasu pracy, państwo (PFRON) dopłaca firmie ok.1200 zł. miesięcznie, zaś w przypadku radnego B. Oleszka, za jego usprawiedliwioną nieobecność (dłuższą niż ww. 20 godzin) prywatna firma musi dopłacać do jego wynagrodzenia aż 10x więcej. To jest po prostu coś anormalnego. Po degradacji z dyrektorskiego stanowiska, w Stoczni głośno mówiło się, iż po (uzyskaniu wieku emerytalnego w grudniu 2008 r.) zamierza on przejść na zasłużoną emeryturę, ale jak widać politykom nie wolno wierzyć. Nie chce wcale odejść, ale wprost przeciwnie, przez kolejne 4 lata zamierza on, mówiąc potocznym językiem „doić” pracodawcę w i to niemal w nieskończoność. Mentalnie zachowuje się jak dyktator Łukaszenko, który chce władzy aż do końca swoich dni.
W tym miejscu należy przypomnieć dotychczasową działalność B. Oleszka, jako sekretarza Rady Nadzorczej Stoczni Gdańskiej S.A.(1994-97 r.) oraz dyrektora Stoczni ds. zarządzania i organizacji (1998-2007r.). Jak podały media: (m.in. Nasza Polska z 11 listopada 2008 r., Afery Prawa, Kworum com., Morski Wortal, Wiadomości. wp.pl, Radio-Pomost USA i itd.)(…)„B. Oleszek, ówczesny działacz BBWR, elektryk konserwator z wydz.K1, został dyrektorem Stoczni Gdańskiej do ww. spraw z pensją kilkunastu tysięcy zł. miesięcznie i to głównie dzięki wstawiennictwu u syndyka masy upadłości, ówczesnego Przewodniczącego NSZZ „Solidarność” S.G., Jerzego Borowczaka. To nic, że brakowało mu merytorycznej wiedzy oraz niezbędnych kwalifikacji wymaganych na tym stanowisku, ale za to B. Oleszek ślepo wykonywał polecenia syndyka oraz ówczesnego prezesa i właściciela Stoczni Gdańskiej, Janusza Szlanty, podpisując podstawione mu dokumenty, a tym samym działając na szkodę firmy. Nie bez powodu B. Oleszka w stoczni i poza nią nazywano Nikodemem Dyzmą II.(patrz Internet „J.S Borowczak” oraz „Legenda Anty-Solidarności”). Zgodnie z artykułami „Historia Nikodema Dyzmy II” oraz „NA SZKODĘ AKCJONARIUSZY STOCZNI GDAŃSKIEJ” (Słowo Pomorskie nr 14 z marca 2007 r.), B. Oleszek zmieniał partie polityczne jak przysłowiowe rękawiczki(od PZPR, BBWR, AWS po PO-obecnie). Wg ww. artykułów”, (cytat):…” to właśnie dyrektor B. Oleszek wspólnie z panią vice-prezes E. Dudziuk w efekcie, nieodpłatnie przekazali na rzecz Synergii’99, spółki z o.o. o kapitale 4 tys. zł., spółce, której prezesem był Borys Szlanta, brat Janusza, prawo wieczystego użytkowania gruntu i prawa własności stanowiących odrębną nieruchomość budynków, budowli i urządzeń wpisanych w KW nr 64167” wg Aktu Notarialnego z 1999.08.20 Repetytorium 10720/1999r.(chodzi tutaj o bezpłatne przekazanie kilkudziesięciu hektarów stoczniowych gruntów w tym pochylni stoczniowych na wydz. K3, na które był zastaw hipoteczny Synergii’99 w wysokości aż 205 milionów zł)”. To ci dopiero strata. Ponadto czytamy, że (cytat);… „zgodnie z prawomocnym wyrokiem Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku z dnia 23 lutego 1998 roku sygn. akt IX GC 1128/96, który unieważnił Uchwałę nr 6 WZA Stoczni Gdańskiej SA „ o zgłoszeniu do sądu wniosku o upadłość firmy”, Rada Nadzorcza,( sekretarzem był B. Oleszek) jest współodpowiedzialna za upadłość Stoczni Gdańskiej, ponieważ cytat z wyroku: ” Rada Nadzorcza znając bardzo trudną sytuację spółki, zatajała posiadane informacje przed akcjonariuszami i unikała podjęcia jakichkolwiek działań wspólnie z nimi”.(…) Tak więc z innymi członkami Rady Nadzorczej, zamiast rozwiązywać te trudne problemy, podejmować działania naprawcze, to unikał odpowiedzialności, upodabniając się tym do strusia „chowającego głowę w piasek”. B. Oleszek jak również inni działacze gdańskiego PO byli zamieszani w aferę korupcyjną w gdańskim magistracie („Korupcja w gdańskim magistracie” - Trójmiasto gazeta.pl 11,12.2005 r.). Chodziło tutaj o zaangażowanie się B. Oleszka w ustawionym konkursie o stanowisko dyrektora Międzyszkolnego Ośrodka Kultury Fizycznej w Gdańsku. Cytat:… „w telefonicznej rozmowie z panem Wiesławem Ch.(podejrzanym) podjął się pomocy. Powoływał się na swoje wpływy u prezydenta miasta P. Adamowicza i członków komisji konkursowej. W zamian otrzymał obietnicę, że jego synowa nie utraci po urlopie macierzyńskim pracy (rozmowa była na podsłuchu policyjnym). Nawet przyznał się do tego ,cytat: „Obiecałem, że pomogę załatwić stanowisko dyrektora, ale potem nie kiwnąłem palcem w tej sprawie(…).”Oleszek: Obiecałem, ale na odczepnego” - Trójmiasto Gazeta Wyborcza 13.12.2005 r. Ta sprawa podobnie jak afera w PO „jednorękich bandytów”, umarła śmiercią naturalną (PO bierze sprawy na przeczekanie i z czasem każda powoli cichnie). A swoją drogą wydaje mi się, że generalnie Radą Miasta powinni kierować ludzie młodzi, prężni, bez kompleksów, gruntownie wykształceni na renomowanych uczelniach, bez socjalistycznego balastu, z biegłą znajomością języków obcych, nie zaś np. jacyś karierowicze, którzy na silę kończą (i to często w wieku emerytalnym) jakieś prywatne zaoczne szkoły (sobotnio-niedzielne, o niezbyt wysokich notowaniach na rynku pracy. Nie jest tajemnicą sposób traktowania ich przez wykładowców (z przymrużeniem oka),osób które za wszelką ceną, ze względów ambicjonalnych, słono płacąc chcą ukończyć jakiekolwiek studia. Taka postawa B. Oleszka, który nie martwi się; sytuacją w jakiej znalazła się własna firma, tym że ewentualne dopłaty do jego „działalności radnego”, kosztować będą równowartość wynagrodzenia ok.7 pracowników, nie zasługuje na pochwałę i jest postawą aspołeczną i zarazem przejawem swoistego cwaniactwa. Jako przedstawiciel rządzącej partii PO, swoją egoistyczną postawą potwierdza to, że nie rozumie potrzeb ludzi pracy. B. Oleszek znany jest z bezwzględności, uporu i konsekwencji działania, tym bardziej, że celem tym są: duże pieniądze oraz kariera polityczna. A co Państwo sądzicie o sposobie na życie pana B. Oleszka? A. Kowalski z Gdańska
Mój felietonik zamieszczony na blogu na ONET.pl skomentowałem sam tak:" [w sprawie spiskowej teorii n/t Smoleńska ] nie chodzi tylko o nonsens techniczny - ale o to, że "ruscy szachiści" (a i nasza bezpieka) umieją przewidywać - i z pewnością wiedzieli, że śp. Lech Kaczyński wybory przerżnąłby z kretesem - a tak to Jarosław Kaczyński mógłby je wygrać. Gdyby nie znali teorii - to na pewno słyszeli o przypadku śp. ks. Jerzego Popiełuszki.
Więc po prostu nie mieliby w tym interesu. " - na co usłyszałem argument: "Ale może myśleli, że p. JK leci wraz z Bratem?" Otóż: trudno sobie wyobrazić, by rosyjska agentura w Polsce to przegapiła - ale: powiedzmy, że to jest możliwe. Mam natomiast inne pytanie: Czy śp. Jerzy Popiełuszko miał brata-bliźniaka? A mimo to Jego zamordowanie było katastrofalnym błędem zamordystów z bezpieki!
Forsa, a sprawa polska Janusz Korwin-Mikke twierdzi, że gdyby wybory mogły naprawdę cokolwiek zmienić, to już dawno byłyby zakazane. Tak mówi, ale pewnie sam do końca w to nie wierzy, bo właśnie znowu kandyduje – tym razem na prezydenta Warszawy. Podobnie nie wierzy w to co najmniej ćwierć miliona osób – bo tyle właśnie kandyduje do samorządów terytorialnych wszystkich szczebli. Wśród tej ćwierci miliona prawie osiem tysięcy stanowią kandydaci na wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. W tym tygodniu mamy finisz kampanii wyborczej. Wszystkie miejscowości oblepione są plakatami kandydatów, którzy prześcigają się też w pomysłach na jeszcze lepsze urządzenie nie tylko konkretnej miejscowości, ale również gminy, powiatu, województwa, no i oczywiście – Polski. Niektórzy twierdzą nawet, że Polska jest najważniejsza, co jest o tyle zaskakujące, że do niedawna można było odnieść wrażenie, iż najważniejsze jest co innego. Że mianowicie najważniejsza jest forsa, ewentualnie – dobra posada, co zresztą na jedno wychodzi, bo co to za posada, która nie przynosi forsy? Zatem – co właściwie jest najważniejsze: Polska, czy forsa?
Odpowiedź wcale nie jest taka łatwa, bo nawet kiedy oglądamy plakaty wyborcze Platformy Obywatelskiej, od razu nasuwają nam się wątpliwości. I premier Donald Tusk i politycy drobniejszego płazu, odżegnują się tam od polityki. Nie chcą mieć nic wspólnego z polityką, jakby się czegoś wstydzili. Myślę, że mają ku temu powody i pewnie dobrze wiedzą jakie – ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o to, że odżegnując się od polityki, deklarują pragnienie poświęcenia się budowaniu. Chcą budować, a to boiska sportowe, a to drogi, a to mosty, no a pan premier Tusk – nawet całą Polskę. No dobrze, ale czy można cokolwiek zbudować bez pieniędzy? Doświadczenie podpowiada nam, że nie można, że bez pieniędzy, to można tylko opowiadać bajki o tym, czego to się nie zbuduje, bajki, że Polska będzie rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Zatem skoro bez pieniędzy nie można zbudować ani boiska, ani nawet pomnika, nie mówiąc już o Polsce - to co jest najważniejsze? Wygląda na to, że jednak forsa. Jeśli nawet nie najważniejsza, to co najmniej tak samo ważna. Rozumiał to doskonale nasz król August III Sas. Nie ma on obecnie najlepszej reputacji wśród historyków i publicystów historycznych, ale przez współczesnych był bardzo lubiany, żeby nie powiedzieć – kochany prawie tak samo, jak obecnie Edward Gierek. Skoro jednak już porównujemy obydwu tych władców Polski, to trzeba powiedzieć, że król August III, chociaż podobno niezbyt mądry, był jednak od Edwarda Gierka mądrzejszy. Powiadają bowiem, że każdy swój dzień rozpoczynał od zadania swemu ministrowi tego samego pytania: „Bruhl, czy mam pieniądze?” – i dopiero po uzyskaniu potwierdzenia zabierał się do budowania Polski. Dlatego też pozostawił po sobie miłe wspomnienie w postaci przysłowia: „za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa” – podczas gdy po Edwardzie Gierku, Donaldzie Tusku i innych naszych współczesnych Umiłowanych Przywódcach odziedziczyliśmy tylko długi. Warto przypomnieć sporządzony przez profesora Eugeniusza Rychlewskiego ze Szkoły Głównej Handlowej bilans zamknięcia PRL-u na koniec roku 1989. Wysokość zadłużenia zagranicznego była o pół miliarda dolarów większa od wartości majątku trwałego w przemyśle. Dzisiaj oczywiście jest jeszcze gorzej, bo dług publiczny przyrasta z szybkością dochodzącą już do 4 tysięcy złotych na sekundę, a przecież żaden z naszych Umiłowanych Przywódców nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Przeciwnie – jeden przez drugiego prześcigają się w obietnicach, czego to nie zrobią, czego to nie wybudują i tak dalej – ale kiedy ktoś zapyta ich, skąd właściwie wezmą na to pieniądze, nagle robią się małomówni, zaczynają coś bełkotać, aż wreszcie przypominają sobie wyjście z sytuacji i triumfalnie wykrzykują, że co tam forsa, forsa to furda, bo przecież Polska jest najważniejsza! Tymczasem im więcej ktoś chce budować, tym więcej forsy na to potrzebuje. A ponieważ nie ma innej możliwości jej pozyskania, jak z podatków i zadłużania państwa czy gminy, to znaczy, że im więcej obiecuje tym więcej będzie zdzierał. Dlatego należy do przedwyborczych obietnic podchodzić z dużą ostrożnością, pamiętając również o spostrzeżeniu Janusza Korwin-Mikke, że gdyby wybory mogły naprawdę cokolwiek zmienić, to już dawno byłyby zakazane. SM
CHCĄ PRZYPODOBAĆ SIĘ MICHNIKOWI? Jak dowiedziała się Niezależna.pl - wśród historyków IPN rozsyłane jest oświadczenie, w którym można przeczytać: "my, niżej podpisani historycy z IPN, oświadczamy, że nie kibicowaliśmy marszowi ONR". Pismo ma być wysłane do "Gazety Wyborczej". Od oświadczenia odcinają się m.in. prof. Jan Żaryn i dr Piotr Szubarczyk. "Postępowa" inicjatywa jest reakcją na komentarz Seweryna Blumsztajna w "Gazecie Wyborczej" dotyczący Marszu Niepodległości, zorganizowanego przez środowiska narodowe, patriotyczne i konserwatywne w Święto Niepodległości. Blumsztajn napisał: "Marsz ONR [...] był wielki jak nigdy - zebrał ok. 2 tys. osób, a kibicowali mu historycy IPN". W odpowiedzi kilku historyków IPN zainicjowało akcję zbierania podpisów pod oświadczeniem, w którym stwierdza się, że jego autorzy - pracownicy IPN - wcale "nie kibicowali marszowi ONR". Według naszych informacji - pod pismem, które ma zostać wysłane do "GW", podpisali się m.in. Magdalena Śladecka, Katarzyna Zawadka, Agata Fijuth, Adam Puławski, Marek Wierzbicki, Sławomir Poleszak i Sławomir Łukasiewicz. Na szczęście nie wszyscy w IPN przestraszyli się artykułu Blumsztajna. Na pomysł oświadczenia negatywnie zareagowali m.in. prof. Jan Żaryn i dr Piotr Szubarczyk. Fakt rozsyłania oświadczenia potwierdził rzecznik Instytutu Pamięci Narodowej Andrzej Arseniuk. - Słyszałem o tym. Nie jest to jednak odgórna inicjatywa kierownictwa IPN, ale indywidualna akcja poszczególnych historyków. Nie wiem nawet, czy pismo to zostało w końcu wysłane do "Gazety Wyborczej" - powiedział portalowi Niezależna.pl Arseniuk. wg, Niezależna.pl
STEFAN MICHNIK NIE ZOSTANIE WYDANY POLSCE Stefan Michnik, oskarżany o zbrodnie stalinowskie sędzia i adwokat, nie zostanie wydany przez Szwecję polskim władzom - dowiedział się portal Niezależna.pl. Powód? Polacy postawili Michnikowi jedynie zarzuty "nieprawidłowego stosowania aresztu", a według szwedzkiego prawa przestępstwo to się przedawniło. Portal Niezależna.pl dotarł do protokołu sądu w Uppsali, który 5 listopada 2010 r. rozpatrywał sprawę Europejskiego Nakazu Aresztowania (ENA), wydanego przez Warszawski Sąd Garnizonowy. Szwedzi zdecydowali, że nie ma podstaw prawnych, by wydać Michnika polskim organom ścigania, gdyż zarzuca się mu jedynie... nieprawidłowości w stosowaniu aresztu. Ponieważ Stefan Michnik jest od 1977 r. obywatelem Szwecji, a według szwedzkiego prawa przestępstwo takie uległo już przedawnieniu, szwedzki sąd złamałby przepisy, wydając komunistycznego sędziego. Jak czytamy w protokole szwedzkiego sądu - od wyroku sądu rejonowego można odwołać się do sądu apelacyjnego, ale nie później niż do 26 listopada 2010 r. Czy zdążymy? Dwa dni temu polskie media podały, że wniosek o wydanie Michnika Polakom został przyjęty do realizacji przez szwedzką prokuraturę. Jak sprawdziliśmy, informujące o tym pismo śledczych ze Szwecji ma wcześniejszą datę niż orzeczenie sądu w Uppsali z 5 listopada. Okazało się też, że Wojskowy Sąd Okręgowy w Warszawie... nie dostał jeszcze protokołu, który udało się pozyskać portalowi Niezależna.pl. - Nie otrzymaliśmy jeszcze orzeczenia sądu w Uppsali - przyznał w rozmowie z nami Rafał Korkus, rzecznik Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie. Stefan Michnik to brat przyrodni Adama Michnika. W PRL działał jako informator zbrodniczej Informacji Wojskowej, będącej de facto sowiecką agenturą. Był sędzią w procesach działaczy niepodległościowego podziemia. Wielu z nich zostało skazanych na karę śmierci.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Czy rozłamowcy poprą okręgi jednomandatowe? Wszyscy , którzy cieszą się z inicjatywy rozłamowców już wkrótce srodze się zawiodą. A najbardziej zaskoczonymi będą sami rozłamowcy . Grupka już tworzy oligarchie partyjna nawet sobie tego nie uświadamiając. Bo przecież już się widzą na pierwszych miejscach list partyjnych nowego ugrupowania. Czy którekolwiek z rozłamowców zaproponuje demokratyczną procedurę wyboru n pierwsze miejsca na listach, na przykład poprzez prawybory. Raczej nie. Programu nie mają i mieć nie będą. Bo musieliby stać się partia programową, a tego typu partie w systemie proporcjonalnym mają mniejsze szanse wyborcze, gdyż o ile realny program w systemie jednomandatowym jest warunkiem niezbędnym do zdobycia poparcia wyborców, o tyle w proporcjonalnym mogą jedynie istnieć substytuty programów typu zrobimy wszystkim dobrze. Zresztą już teraz przekaz medialny pokazuje wpasowanie się w byle jakość programową. Jak na razie jedyny punkt to likwidacja dotacji do partii. Ale warto przypomnieć, że podobny trik zastosował Tusk i Platforma. Po czym bezwstydnie Tusk i Platforma położyli swoje cmentarne łapska na pieniądzach podatników. Polska potrzebuje nowej Konfederacji Konstytucyjnej, która odrzuci wszelkie animozje i skoncentruje się na zbudowaniu podstaw demokratycznego społeczeństwa. Potrzebujemy wprowadzenia okręgów jednomandatowych. Okręgi jednomandatowe są powodem, dla którego partie i politycy tarzają się w łajnie kłamstwa wyborczego. Okręgi jednomandatowe obiecywał polityczny oszust wyborczy Tusk. Jak tylko został Mojżeszem, Geniuszem to zaproponował system mieszany. Następnym oszustem jest Palikot, który również w swój program wpisał okręgi jednomandatowe, a teraz proponuje system niemiecki. Zapewne również Komorowski okaże się zwykłym politycznym oszustem wyborczym, gdyż obiecał okręgi jednomandatowe. Życzyłem Palikotowi realizacji jego postulatu jow, tak samo trzymam kciuki za to aby Komorowski nie okazał się następnym oszustem. Utraciliśmy kontrolę nad Sejmem na rzecz gangów politycznych. Teraz powstaje nowy gang. Bardzo szybko jej nowy ojciec chrzestny wyrzuci za burtę idealistów, którzy dali się wykorzystać. Sny o potędze, plany romantycznego zrywu snute przy wódeczce szybko skończą się przejęciem władzy przez czających się już w cieniu bezideowców, karierowiczów i cmentarzystów . A ci na pewno będą zwalczać okręgi jednomandatowe , Przy winku u jakiegoś swojego drzewka będą zakładać spółdzielnie , wycinać kolegów i awansować wierne kreatury. Marek Mojsiewicz
Koszmar koszmarów z Świebodzina Niemiecki piątek Piotra Semki Wybudowanie figury Chrystusa Króla w Świebodzinie to jeden z niewielu newsów, jakie przebiły się ostatnio do mediów w RFN. Ton relacji oscylował między sensacją („Bild”, „Spiegel”), a alarmującym tonem, że ogromny pomnik powstaje w pobliżu granicy z RFN („Die Welt”). Sensacja jest zrozumiała, bo monument dzięki wysokiej koronie przebił wysokością statuę Chrystusa z Rio. Tytuł o budowie pomnika przy granicy już jest mniej na miejscu, bo od Świebodzina do granicy jest dobre 70 km. Mojej uwadze umknął jednak tekst na ten temat z „Sueddeutsche Zeitung” pióra jego nieocenionego polskiego korespondenta Thomasa Urbana. Na szczęście bystrzejsze od mnie oko miał tygodnik „Forum”, który przedrukował niebanalny tekst „Chrystus XXL”. Artykuł jest dość charakterystyczny dla pisania za Odrą o polskim katolicyzmie. Dowiadujemy się z niego, że:
- podczas próby umieszczenia głowy Chrystusa na zbudowanym już korpusie przewrócił się dźwig i zmiażdżył stopę jednego z robotników,
- część gazet uznała to za dezaprobatę niebios,
- większość Polaków uważa projekt za groteskowy,
- według innych gazet sam Bóg przyłożył do tej roboty swoja rękę,
- „Gazeta Świebodzińska” przestrzegała, że projekt ośmieszy miasteczko w kraju i zagranicą,
- to samo pismo ostrzegało, że tak monstrualny pomnik nie ma nic wspólnego z wiarą,
- Watykan nie udzielił błogosławieństwa tej budowie,
- Benedykt XVI podczas wizyty w Polsce cztery lata temu wskazywał w kazaniu, że budownictwo nie jest rolą księży,
- ksiądz inwestor wprowadził w błąd miejski inspektorat budowlany, a rychło potem „nieznani sprawcy” wybili szyby w samochodzie owego inspektora budowlanego,
- W Internecie oskarżono inspektora o to, że swoimi obiekcjami wobec pomnika wywołał zawał u proboszcza,
- zastraszona taką kampanią rada miejska zgodziła się post factum na budowę pomnika,
- figurę zbudowano po partacku i posypie się za 20 lat,
- proboszcz płacił budowlańcom „niedużo”, – do robót wykorzystano więźniów,
- jeden ze skazanych zatrudnionych przy budowie pomnika skorzystał z okazji i uciekł.
Nie będę teraz silił się na ocenę, które z podanych okoliczności powstania pomnika miały miejsce, a które są jednostronną, niesprawdzoną plotką. Można ideę pomnika popierać lub mieć do niej dystans. Trudno mi jednak uwierzyć w tak skondensowane nagromadzenie nieprawidłowości przy budowie jednego pomnika. Owszem, kąśliwe teksty o statui Chrystusa Króla znajdziemy i w „Newsweeku”, i w dużym formacie „Gazety Wyborczej”, ale każdego bardziej irytuje, gdy to sąsiad zza między kpinkuje z polskiej figury Chrystusa, niż gdy robi to ktoś w Polsce. Na podobnej zasadzie Thomas Urban oburzał się na nazywanie nad Wisłą Eriki Steinbach „blond bestią”, choć w samej RFN zdarzają się głosy jeszcze bardziej nieprzyjemne dla szefowej ziomkostw. Może lepiej trzymać się zasady „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”? Semka