484

To zapewne przypadek Odbyłem dzisiaj taki oto uroczy dialog na nieocenionym Twitterze z ministrem Pawłem Grasiem. Graś (do Konrada Niklewicza, z którym wymieniłem uprzednio kilka złośliwości): „Daj spokój, red. Warzecha w traumie po wczorajszej rzepie, musi odreagować jakoś”. Ja: „Kolejne zwycięstwo wolności słowa i wolnego rynku, prawda, panie ministrze? Tylko frustraci mogą być zaniepokojeni”. Graś: „Obawia się Pan zniewolenia przez Hajdarowicza?”.

Ja: „Proponuję darować sobie udawanie, że to tylko biznes, a pan H. kupił, bo ma wielkie plany inwestycyjne”. Nie wiem, czy pan minister na moją propozycję przystał, bo już więcej się nie odezwał. Oczywiście – można w to udawanie brnąć. Być może publicyści orientacji prorządowej, którzy z wyraźną Schadenfreude komentowali dzisiaj i wczoraj decyzję Mecomu o sprzedaży swoich udziałów, faktycznie wierzą w to, że nie ma tu żadnego politycznego podtekstu, a o wszystkim decyduje wolny rynek. Wszak są ludzie, którzy do tej pory twierdzą, że ziemia jest płaska i wspiera się na czterech żółwiach. Rzecz jasna, nie ma dowodów, że pan Hajdarowicz kupił „Presspublikę” po to, aby spacyfikować dwa tytuły, brużdżące rządowi. W moim ulubionym filmie „Rozenkranc i Guildenstern nie żyją” (wg sztuki i ze scenariuszem Toma Stopparda, polecam) na początku jest scena, gdy jeden z bohaterów rzuca kilkadziesiąt razy monetą i za każdym razem wypada reszka. Według statystyki taki przypadek jest możliwy, choć ekstremalnie mało prawdopodobny. Na podobnej zasadzie jest możliwe, że biznesmen, który z oszczędności odchudził niemal do samych okładek kupiony niedawno tygodnik, nagle ma wolne 80 milionów i postanawia wydać je na jedyną dużą gazetę, która jest rozsądnie krytyczna wobec rządu, krytyki nieznoszącego. I że nie stoi za tym żaden zamysł polityczny, a jedynie chęć zrobienia biznesu, opartego w dużej mierze o nowe technologie. Możliwe także, że sarkazm i złośliwość, zawarte w słowach ministra Grasia, to taka zwykła, ludzka reakcja, która nie ma nic wspólnego z tym, iż „Rzeczpospolita” dla rządu, którego pan Graś jest rzecznikiem, była jak wrzód na tyłku oraz z tym, że ten rząd – poprzez pozew o rozwiązanie „Presspubliki” – czynnie starał się tego wrzodu pozbyć. Możliwe jest również, iż nagła chęć skarbu państwa, aby sprzedać swoje pozostałe 49 proc. udziałów w Presspublice, to również dzieło przypadku. Gdy tymi udziałami zainteresowany był Mecom, skarb państwa tak chętny nie był. Teraz jest. Zapewne czysty zbieg okoliczności. To wszystko jest możliwe. Jednakże możliwe jest również, a śmiem twierdzić, że bardziej prawdopodobne, iż mamy do czynienia z klasyczną biznesowo-polityczną operacją, która posłuży dalszemu spychaniu Polski w kierunku Słowacji epoki Mecziara. Między dzisiejszą Polską z Słowacją z tamtego okresu dostrzegam coraz więcej podobieństw.

Przeczytałem uważnie wywiad z panem Hajdarowiczem, jaki zamieściła „Rzeczpospolita”. Jeden z ważnych wątków tego wywiadu brzmi jak kompletna fantasmagoria. Pan Hajdarowicz wywodzi, że ma dla „Rzepy” świetną strategię, która opiera się głównie na nowych technologiach. Tablety to przyszłość prasy – powiada przedsiębiorca. Warto byłoby wobec tego zadać mu kilka pytań. Jakie są przewidywania sprzedaży tabletów w Polsce w najbliższych latach? Ile osób jest gotowych płacić za treści w Internecie (np. na podstawie „sukcesu” „Przekroju”)? Jak się ma zaawansowanie technologiczne polskiego społeczeństwa do społeczeństwa amerykańskiego albo brytyjskiego? Jaki procent Polaków stać na zakup urządzeń, które umożliwią lekturę prasy w wersji pana Hajdarowicza? Możliwości są następujące. Pierwsza: jeśli bierzemy słowa Grzegorza Hajdarowicza serio, to musimy uznać, iż jest obsesjonatem nowych technologii, całkowicie oderwanym od rzeczywistości. Być może ma halucynacje, że pracuje w Dolinie Krzemowej, a nie w Polsce. Druga: pan Hajdarowicz dysponuje jakimiś rewolucyjnymi badaniami, z których wynika, że setki tysięcy Polaków pognają wkrótce do sklepów po tablety, a następnie za pomocą przelewów internetowych uiszczą kilkusetzłotowy zapewne abonament za nową „Rzeczpospolitą” w formie elektronicznej. Trzecia: wszystko to banialuki, a pan Hajdarowicz ma po prostu „Rzepę” zamknąć/wyczyścić/odsprzedać komu innemu. W wywiadzie nowy właściciel deklaruje także, że nie miesza się w linię polityczną swoich pism. Nie jest to jednak równoznaczne z deklaracją: nie zamierzam wymieniać zespołu, obecna linia „Rzeczpospolitej” zostanie zachowana. Można przecież sobie wyobrazić, że pan Hajdarowicz zrobi naczelnym, dajmy na to, Macieja Łętowskiego, po czym faktycznie swojej obietnicy z wywiadu dotrzyma: po tej zmianie nie będzie się już mieszał do pracy nowego szefa. A ten będzie mógł w sposób całkowicie nieskrępowany i swobodny zamawiać kolejne teksty, sławiące osiągnięcia Najlepszego Rządu na Półkuli Północnej.

Warzecha

WSI w każdej wsi i w każdej gazecie? Jakby nie dość było wczorajszej wiadomości o sprzedaży „Rzeczpospolitej” Grzegorzowi Hajdarowiczowi, co najprawdopodobniej oznacza koniec „Rzepy” i „Uważam, Rze” w takim kształcie, w jakim je znaliśmy, w kształcie, który powodował, że je czytaliśmy, a w przypadku niżej podpisanego w dodatku pisaliśmy, to jeszcze dzisiaj czytamy, że prezesem zarządu giełdowej spółki KCI SA, w której przewodniczącym rady nadzorczej jest właśnie Hajdarowicz, właściciel Gremi Media, jest niejaki pan Mochol. Pan Mochol w latach 1981-1989 pełnił “służbę” na “różnych stanowiskach w MON”. Następnie do 1993 r. pracował w MSW, by potem zostać dyrektorem biura “Centralnego Urzędu Administracji Państwowej”. W latach 1998-2001, kiedy był zastępcą szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, widnieje informacja “służba w MON, Zastępca Dowódcy J.W. 3362 Warszawa”. Pod tym oznaczeniem kryła się centrala inspektoratu WSI przy al. Niepodległości 243 w Warszawie - czytamy w "Naszym Dzienniku". Nawiasem mówiąc to właśnie ten, co to swego czasu nadzorował bohaterskie łapanie Farmusa, choć ten nigdzie nie uciekał, tylko sobie spokojnie podróżował polskim promem, legalnie i za wiedzą wszystkich. Można go było spokojnie i bez szumu zatrzymać na trapie i normalnie odprowadzić na dwóch nogach do samochodu, ale, po co, skoro można było to samo zrobić z szumem kamer i helikopterem, no i przy okazji spektakularnie ugodzić w ministra Szeremetiewa. A, przy okazji, skoro już o panu Szeremetiewie jesteśmy, okazuje się, ze nie dość było fiaska i kompromitacji PJN, nie dość Palikota, nie dość pozostałych kanap zasiedlonych przez różnych lokalnych Napoleonów, jeszcze i Polska nie tylko Jest Najważniejsza, ale i w Potrzebie, jak się okazuje. No, nie wiem, czy nasza biedna Polska jest w potrzebie akurat jeszcze jednej kanapowej partyjki, która uwierzyła, albo jej wmówiono, że tym razem, to już na pewno, oddolnie i ultrapatriotycznie się uda, w przeciwieństwie do poprzednich kilkunastu razy. Ciekawe, czy odbierze PiSowi jeden, czy może aż dwa procent. Żal mi R. Szeremetiewa, którego szanuję, a którego wystawiono przed kolumnę marszową, jak hełm na kiju nad okop, by z oburzeniem kwitować krytykę „coooo, JEGO krytykujecie, podlece!?”, samemu pozostając skromnie w cieniu, jak zawsze. Może i słusznie, bo tak spoglądając na przydanych mu weteranów po różnych Libertasach i LPRach , którzy z jakichś przyczyn uparli się odgrywać polityczne dziewice z odzysku i nową, świeżą siłę, widać, że ani nowa, ani świeża, ani siła. Świeżością to tam akurat najmniej pachnie, tym bardziej, że zza plecków im wygląda zacne grono towarzyszy generałów z Pro Milito. Zostawiłem w cholerę Nowy Ekran, jak wyszło szydło z worka, co to za projekt, a tu, kuźwa, gdzie się nie obrócisz, tam razwiedka. Strach lodówkę otwierać, bo i stamtąd jakiś generał wyjrzy, lekko oszroniony. I jeszcze ten dziwny związek eks KPNowca Hajdarowicza i wiceszefa WSI, dość, wydawałoby się, egzotyczny, a jednak … Swoją drogą, ciekawe, czy to taki przypadek, że towarzysze akurat teraz, przed wyborami wykazują takie parcie na media, czy też może jest to fragment jakiegoś większego projektu, o którym na razie niewiele wiemy, widząc jedynie czubeczek góry lodowej. W każdym razie widać, że żaden sojusz nie jest dla nich zbyt egzotyczny. Co dalej? Ano, zobaczymy, bo wariantów jest kilka. Jeśli, jak pisze Grzegorz Wszołek, wkrótce właściciel wywali zarówno Lisickiego, jak i kilku sztandarowych dziennikarzy, to będzie, oczywiście, koniec tych tytułów, masowe odejście zarówno piszących, jak i czytających. Na miejsce piszących przyjdą inni, nie ma obawy, Kuczyńscy, Krzemiński już i tak tam byli, więc pojawienie się Wołka, Najsztuba, czy Paradowskiej nie będzie jakimś szokiem. Pytanie, kto przyjdzie na miejsce czytających. Odpowiedź też jest prosta, najpewniej nikt i pisma czeka plajta. Nastąpi to samo, co z Dziennikiem, gdy szefowie postradali zmysły i nagle uparli się drukować gorszą wersję Wyborczej, po honorze tracąc też czytelników. W przypadku Wprost na miejsce dotychczasowych czytelników przyszli fani Liza z TV, więc się wyrównało, choć i tak musiał ów Liz podrasowywać statystyki, żeby ładnie wyglądało. Kogo mógłby dać nowy właściciel na Rednacza „Rzepy”, by osiągnąć podobny rezultat, nie sposób zgadnąć. Rynek „lewicowy” jest nieco już jakby nasycony. Nieuchronnie niektóre z lewicowych tytułów padną, w tym najpewniej właśnie „Przekrój” Hajdarowicza. To w ogóle ciekawe, po rozpaczliwie kiepskim wyniku „Przekroju”, a także, jak czytam, innej spółki tego właściciela ( stopa zwrotu minus 36%) nagle wykłada on na stół 80 milionów. No, daj panie Boże takie szczęście i zaufanie banków wszystkim! No, ale to o opcji pierwszej, czyli, wywalenie, rozwalenie zespołu i plajta, albo utrzymywanie pisma, jak martwej duszy, z obowiązkowej prenumeraty w urzędach i nagłego przypływu reklam w podzięce za zniszczenie uciążliwego źródła krytyki. Inna opcja, to szczery zamiar nowego właściciela zarobienia na transakcji, czyli utrzymanie wszystkiego tak, jak jest, czyli uznanie faktu, że jest taki sobie spory prawicowy segment, który będzie te pisma kupował i klikał na rp.pl, przy założeniu, że utrzymany zostanie profil obu pism. Chociaż ten wariant uważam akurat za najmniej prawdopodobny. Moim zdaniem, i obym się mylił, nastąpi coś pośrodku, ani w tę, ani we wtę. Ktoś tam odejdzie, ale ktoś tam zostanie, będziemy się zastanawiać, czy to już wyczerpuje znamiona wrogiego przejęcia i przeorientowania, czy tez jeszcze nie, czy należy tam nadal pisać, bo, przecież przyjdzie ktoś inny, gorszy, itd., typowe dylematy, jakie Polacy przeżywają od dawna, już tak ponad dwa stulecia z hakiem. Niby będzie można pisać, ale, wicie, rozumicie, nie tak do końca, bo trzeba ich przechytrzyć i ograć…. Ziemkiewicza wywalili, ale Wildstein został, albo odwrotnie... Będziemy testowani, do jakiej granicy można dojść bez spowodowania masowego odejścia, czy bojkotu. To uważam, będzie wariant zarówno najbardziej prawdopodobny, jak i najgorszy. Bo to wariant ugotowania kraba na żywca. Znacie ten przykład, jak wodę ogrzewać powoli i stopniowo, to krab, czy żaba nie ucieka, wręcz przeciwnie, odczuwa nawet pewien komfort, patrzcie, jaki dobry Pan, gorącą kąpiel przygotował, a tak o nim źle mówili, podli, załgani oszczercy, aż w pewnym momencie woda się gotuje i hasta la vista, baby. Zawsze uważałem, ze jasne sytuacje sa lepsze. Wóz, albo przewóz. Tak, albo nie. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy dziennikarze „Uważam, Rze” nie mogliby natychmiast zorganizować „swojego” tygodnika „Uważam, Że”, albo „Uwarzam, Że” i przejść tam in gremio. Skoro z dnia na dzień udało im się wystartować z nowym tygodnikiem i odnieść taki sukces, to przecież teraz będzie tylko łatwiej i szybciej, bo rynek już jest, dziennikarze skrzyknięci, a czytelnicy kupią nowe pismo na 100%. A i pewnie do kupna (na rozruch) dwóch egzemplarzy, wzorem „Gazety Polskiej”, nie trzeba by nas było specjalnie namawiać. No i jak znowu czytam, transakcja ma być najpierw zbadana przez urząd antymonopolowy, wiec jakoś to się tam trochę opóźni, nawet dwa miesiące. Więc i czas byłby się zorganizować i zawiadomić wszystkich czytelników też by można bez trudu. No, ale to już od redaktorów zależy. Mamy trochę czasu. Będziemy się przyglądać, nie ukrywam, że ze smutkiem. Szkoda Rzepy. Być może uda się w jakiejś formie uratować tygodnik, ale, myślę, że dziennik jest stracony.

http://www.wsieci.rp.pl/opinie/seawolf

http://freepl.info/seawolf

http://niepoprawni.pl/blogs/seawolf/

http://niezalezna.pl/bloger/69/wpisy

http://seawolf.salon24.pl/

seawolf – blog

Krajobraz po przejęciu Rzeczpospolita R.I.P. 2 Przejęcie „Presspubliki” pokazuje, ze Sauron czuje się niekomfortowo w warunkach choćby częściowego pluralizmu opinii, a ponadto - boi się o wynik jesiennych wyborów.

I. Koniec pieriedyszki w mediodajniach Mordoru. A więc, drodzy Państwo, skończył się krótki okres względnej pieriedyszki, kiedy to na rynku prasowym Mordoru panował ułomny wprawdzie, ale jednak pluralizm. Oczywiście, stan idealnej równowagi polityczno-światopoglądowej pozostawał w sferze marzeń. Wystarczy porównać zsumowane nakłady „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, „Newsweeka”, „Wprost” i „Przekroju” z łącznymi nakładami „Naszego Dziennika”, „Rzeczpospolitej”, „Gazety Polskiej”, „Uważam Rze” czy „Najwyższego Czasu”. („Gościa Niedzielnego” zostawiam z boku, gdyż jest to jednak pismo z nieco innej bajki – przekaz polityczny zajmuje tam marginalną pozycję). Niemniej, zwłaszcza po wydawniczym sukcesie „Gazety Polskiej” i piorunującym starcie „Uważam Rze” można było powiedzieć, że czytelnik prasy ma wreszcie realny wybór miedzy gazetami reprezentującymi pełne spektrum poglądów. Było to o tyle cenne, że mediodajnie elektroniczne po odbiciu TVP z rąk „pisowców” bez reszty zdominowała opcja beneficjentów i utrwalaczy III RP. No, ale jak wspomniałem, ta pieriedyszka właśnie się skończyła, gdyż niespodziewanie okazało się, iż większościowy udziałowiec Presspubliki (51,1%) – wydawcy m.in. „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” - czyli brytyjski fundusz inwestycyjny Mecom - sprzedał swe udziały spółce Gremi Media należącej do krakowskiego biznesmena Grzegorza Hajdarowicza, właściciela dołującego wprawdzie sprzedażowo, lecz za to skrajnie usalonowionego i proreżimowego „Przekroju”. Rodzi to graniczące z pewnością obawy o los „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”.

II. Sukces gwoździem do trumny? Chyba wszystkich nurtuje pytanie: co takiego się stało, że Mecom zdecydował się sprzedać kurę znoszącą złote jaja, tuż po największym sukcesie wydawniczym ostatnich lat jakim było zaistnienie „Uważam Rze”, które wyprzedziło nawet „Politykę” i szło łeb w łeb z „Gościem Niedzielnym”? Otóż sądzę, że – paradoksalnie - powodem był właśnie ów kosmiczny w polskich warunkach triumf „Uważam Rze” na trudnym rynku tygodników opinii. Jak wszystkim wiadomo, Skarb Państwa - mniejszościowy udziałowiec Presspubliki (48,9%) nie mógł ścierpieć opozycyjnego tytułu, czyli „Rzeczpospolitej” i posunął się nawet do pozwu o rozwiązanie spółki, starając się jednocześnie zakulisowo wpłynąć na Brytyjczyków, by wymienili obecną ekipę „Rzepy” lub zbyli swe udziały na rzecz jakiegoś - trawestując Leszka Millera – „biznesmena przyjaznego rządowi”. Od dłuższego czasu jednak panował pat, strony okopane były na swych pozycjach, słowem - „na Zachodzie bez zmian”. Aż do chwili uderzenia nowego tygodnika. Wyniki sprzedaży „Uważam Rze” pokazywały wyraźnie, że był to sukces dalece wykraczający poza „żelazny elektorat” PiS i „moherowe getto”. To pismo zaczęło mieć wszelkie dane po temu, by jego krytyczna wobec rządu PO linia zaczęła wpływać na nieprzekonanego, centrowego wyborcę, którego razi np. indukowana „zła atmosfera” wokół mediów ojca Rydzyka, czy radykalizm „Gazety Polskiej” z jej łatką „pisowskiego upartyjnienia”. Nagle okazało się, że „oszołomy” są w stanie zrobić atrakcyjną gazetę dla masowego odbiorcy.Tego było za wiele. Trzeba było „cóś” z tym zrobić. I zrobiono.

III. Jak to się robi... Głowy nie dam, ale podejrzewam, że mógł tu zadziałać tradycyjny w III RP straszak: chcecie mieć spokój w interesach? To się podziałkujcie, sprzedajcie udziały – przecież was nie złupimy, dostaniecie rozsądną cenę... W skali mikro podobnego szantażu doświadczył ojciec ś.p. Krzysztofa Olewnika, który nie chciał dopuścić do swojego mięsnego biznesu protegowanych z lokalnego, eseldowsko-służbowego „układu” z mocnym podwieszeniem na „górze”. Czym się to skończyło, wiemy. A że Mecom ma w Polsce do ocalenia jeszcze inny biznes - spółkę Media Regionalne wydającą prasę lokalną, spolegliwą i nieangażującą się w politykę, to zapewne w końcu poszedł na proponowany deal. Przypuszczam, że Brytyjczycy po latach obecności na polskim rynku zdążyli się zorientować jak wiele zależy od przychylności władz i do jakiego stopnia rządzące sitwy są w stanie zaszkodzić niepokornym. Notoryczny brak reklam w „Uważam Rze” też pewnie dał Mecomowi do myślenia (o zjawisku dyskryminacji na rynku reklamy pisałem w notce „Niewidzialny target”). Dobrą lekcją jest tu przypadek „Wakacji z agentem” - czyli sprawa konfidencji Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem. Ten sam tekst opublikowały „Dziennik Bałtycki” należący do niemieckiego wydawcy Polskapresse i „Życie” Tomasza Wołka. Gdy wybuchła polityczna burza, przedstawiciel Polskapresse pokajał się, wywalił z roboty redaktora naczelnego i ocalił w ten sposób swe interesy. Wołkowe „Życie”, które niezależnie od dzisiejszej oceny Tomasza Wołka zapisywało wtedy piękne karty w historii polskiego dziennikarstwa, postanowiło się bronić. W efekcie reklamodawcy zaczęli wiać drzwiami i oknami, żeby nie narazić się „waadzy” sponsorowaniem trefnego tytułu. „Życie” padło. Tak, tę lekcję z pewnością zapamiętał każdy, kto chce robić interesy na prasowym rynku mordorowatej III RP. Warto dodać, że sprzedaż Mecom Poland Holdings SA. zbiegła się z przetasowaniami personalnymi w samym Mecomie. Jak bowiem podaje portal press.pl: „od stycznia David Montgomery, założyciel Mecom Group, zrezygnował z funkcji prezesa. Koncernem kieruje teraz Stephen Davidson (od sierpnia prezesem Mecom Group będzie Tom Toumazis)”. Domyślam się, że obecny p.o. prezesa Mecom Group okazał się bardziej „pragmatyczny” od swego poprzednika. Tłumaczono mu cierpliwie, co i jak, aż dotarło.

IV. Zwykły interes? Ekstraordynaryjny tryb sprzedaży, pożyczka na 20 milionów i NFI Jupiter w tle. Na to, że sprzedaż Mecom Poland Holdings SA. nie było zwykłym interesem, wskazuje też fakt, że „(...) firma giełdowa, jaką jest Mecom Group, nie prowadziła tego procesu sprzedaży przez doradcę inwestycyjnego i nie wysłała zapytań do dużych graczy, którzy byli zainteresowani kupnem udziałów w ”Rzeczpospolitej”. Zwłaszcza, że dzięki takim negocjacjom mogłaby uzyskać wyższą kwotę sprzedaży – komentuje (...) Zbigniew Benbenek, przewodniczący rady nadzorczej ZPR SA.” (cyt. za www.press.pl, wytł. i skróty moje – GG). Osobną kwestią jest udział należącego do Gremi NFI Jupiter SA, powstałego po przejęciu 11 NFI S.A. przez 3 NFI S.A. Kto pamięta wielki przewał, jakim był PPP (Program Powszechnej Prywatyzacji) w wyniku, którego powstały Narodowe Fundusze Inwestycyjne (NFI), ten może nabrać podejrzeń. Jak to się stało, że Narodowy Fundusz Inwestycyjny Jupiter S.A. kontrolowany jest przez pana biznesmena Grzegorza Hajdarowicza? Ot, jeden z cudów transformacji najwyraźniej. Tych, którzy lepiej orientują się w biznesowych zawiłościach III RP zachęcam do podążenia tym tropem, bo nos mi podpowiada, że może być interesująco. A teraz ów NFI Jupiter pożycza panu Hajdarowiczowi dwadzieścia milionów dwieście tysięcy złotych, by ten mógł wykupić Mecom Poland Holdings SA. wraz z jego udziałami w Presspublice (treść raportu Komisji Nadzoru Finansowego przedstawiam pod tekstem). Pożyczka oprocentowana jest na 11,5% w skali roku, zaś „jej zwrot wraz z należnym oprocentowaniem winien nastąpić do dnia 30 września 2011 roku. Zabezpieczenie zwrotu kwoty pożyczki wraz z oprocentowaniem stanowi zastaw cywilny oraz zastaw rejestrowy na udziałach spółki Gremi Media Spółka z o.o. z siedzibą w Krakowie oraz weksel własny in blanco wystawiony przez Pożyczkobiorcę.” (cyt. za raportem Komisji Nadzoru Finansowego). Dodajmy jeszcze, iż „umowa jest znaczącą umową (…) z uwagi na to, iż przedmiot zawartej umowy ma wartość przekraczającą 10 % kapitałów własnych Funduszu.” (cyt. jw. wytłuszczenia i skróty moje – GG). To ci heca. Hajdarowicz pożycza 20 baniek z górką pod zastaw udziałów własnej spółki i wystawia weksel in blanco (istna pętla na szyję!), zaś NFI Jupiter pożycza kwotę przekraczającą 10% kapitału własnego! Grunt to zaufanie w biznesowej rodzinie... Żeby było ciekawiej, dodam, iż ów kontrolowany przez pana Hajdarowicza Fundusz notuje „sukcesy” porównywalne z „sukcesem” „Przekroju” pod hajdarowiczowskimi rządami - tak jak „Przekrój” stoczył się do rangi pisma niszowego, tak też i akcje NFI Jupiter ostatnio dołują:

http://www.jupiter-nfi.pl/relacje.php

Czy będzie nadużyciem moja supozycja, że te 20 baniek z odsetkami pan Hajdarowicz wyssie z Presspubliki, by „zaspokoić” swego „wierzyciela” - NFI Jupiter? I to do dnia 30 września 2011 roku? Jak inaczej miałby spłacić te 20 milionów dwieście tysięcy (plus odsetki) w trzy miesiące? I taki to biznesmen wykupił „Presspublicę”...

V. Fikus czy Gauden? Co będzie? Ano, ciekawie będzie, jak to w ciekawych czasach zwykło bywać. „Rzeczpospolita” w najlepszym razie wróci do „doktryny Fikusa”, że tak ją nazwę od nazwiska ś.p. Dariusza Fikusa, redaktora naczelnego „Rzepy” w latach 1989-1996. Owa doktryna polegała na tym, że jak ponoć mawiał Naczelny (przytaczam sens, nie pamiętam dokładnego cytatu), „Rzeczpospolita” ma się zajmować prawem i gospodarką, bo od polityki jest „Gazeta Wyborcza”. Pyszne, prawda? Nie wkraczamy w paradę jedynie słusznej mediodajni od agit-propu, uprawiamy własne, fachowe poletko, zaś warstwę publicystyczną wypełniamy watą „wyważonych” opinii – mdłych niczym krem waniliowy, lecz obsługujących poczucie bezpieczeństwa współczesnej post-inteligencji, która jak ognia boi się wszelkich kontrowersji. Jeśli tak się stanie, to jeszcze pół biedy. Przeczuwam jednak, że nowe rozdanie wróci do czasów gaudenowszczyzny, czyli aktywnego wspierania opcji beneficjentów i utrwalaczy światopoglądowo-politycznego porządku III RP. Tym, którzy urodzili się wczoraj przypomnę, że „medialny funkcjonariusz opcji III RP”, Grzegorz Gauden, jako redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” (lata 2004-2006, wcześniej – od 1999 prezes Presspubliki) wsławił się wyrzuceniem z „Rzepy” Bronisława Wildsteina na lekko tylko zakamuflowane życzenie „Wyborczej” po tym, jak rzeczony Wildstein udostępnił jawne zasoby osobowe z archiwum IPN (tzw. „lista Wildsteina”). Gauden ma tę przewagę nad „doktryną Fikusa”, że żyje i wykazuje się aktywnością na froncie ideolo, czemu dał wyraz jako prezes Instytutu Książki z którego to tytułu został pierwszym skrzypkiem w zespole „niezależnych ekspertów” przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego oceniającym zasadność wniosków o dotacje dla czasopism społeczno-kulturalnych. Dotacje dostały wówczas m.in. „Krytyka Polityczna”, „Więź” i „Znak” (czyli lewactwo plus „katolicyzm otwarty”), pominięto natomiast m.in. „Pressje” i „Frondę” (czyli „katolicyzm zamknięty”). Zrobiła się draka i minister Zdrojewski ostatecznie dotacje „fundamentalistom” przyznał, ale śmiem twierdzić, że zasługi redaktora Gaudena nie uszły Oku Saurona, tym bardziej, że przyznano wówczas podatnicze pieniążki również gdańskiemu „Przeglądowi Politycznemu", którego naczelny, Wojciech Duda, współtworzył pismo ze swym druhem serdecznym - a obecnym premierem - Donaldem Tuskiem.

VI. Zielone światło dla „dobrych faszystów”? W każdym razie stawiam, jeśli nie na Gaudena osobiście, to na jakiś twór gaudenopodobny (w sensie realnych skutków działania). Taki Maciej Łętowski na przykład wyraźnie ostrzy sobie ząbki... Oj tak – ten by się nadał - Łętowski jest, bowiem tzw. „salonowym konserwatystą” i „otwartym katolikiem”, a w związku z tym - „otwartym konserwatystą”. Wyjaśniam - w realiach III RP „salonowy konserwatysta” to taki odpowiednik „dobrego faszysty”, wiecie: persony typu Tomasz Wołek, Aleksander Hall i ten dyszkantowy chichotek z muszką – Jan Wróbel, chyba tak, to pewnie on. W każdym razie, Maciej Łętowski ma wszelkie predyspozycje, by naczelnym „Rzepy” zostać. Ogłosi się wtedy: no, czego chcecie? Konserwatywny charakter pisma został zachowany, oskrobano je tylko z oszołomstwa – konserwatysta, ale nie oszołom, czyli - jak to się mówi - „uczciwy, ale nie fanatyk”. A „Uważam Rze”? Albo czeka je opcja gaudenowsko-łętowska (wersja light), albo - bez zbędnej żenady - przygarnięcie na stołek naczelnego jakiegoś Najsztuba i radykalne przeprofilowanie pisma. To zresztą nieważne, w jednym i drugim przypadku przedsięwzięcie zakończy się wydawniczą klęską na podobieństwo „Przekroju”.

VII. Chcącemu (robić dobrze Sauronowi) nie dzieje się krzywda. I pewnie nawet o to chodzi. Skarb Państwa, jak sądzę, wycofa się z działań mających na celu rozwiązanie Presspubliki, ba – nawet ochoczo odsprzeda swe udziały w podupadających tytułach spółce Gremi Media pana biznesmena Grzegorza Hajdarowicza. Powiem więcej – im bardziej „Rzeczpospolita”, „Uważam Rze” i „Parkiet” zadołują, tym taniej i bardziej skwapliwie Skarb Państwa i minister Grad panu Hajdarowiczowi te udziały opchnie. Łączna sprzedaż tytułów zmniejszy się wprawdzie o połowę, ale za to przybędzie jakimś cudem reklam i panu Hajdarowiczowi nie zostanie wyrządzony materialny despekt. W końcu to konstruktywny biznesmen, który zrozumiał po prawicowym, KPN-owskim epizodzie w swej biografii, jakie realia obowiązują w Mordorze, podobnie jak Saruman „zrozumiał” potęgę Saurona. Swe rozumienie przekształcił na biznesy, które wprawdzie jakoś tak tak ledwie dychają, ale wiadomo – w IIIRP „chcącemu nie dzieje się krzywda”, że tak bezczelnie zdekontekstuję szlachetną, rzymską paremię. Toteż pan biznesmen Hajdarowicz nie zbiednieje, choćby jego gazetowe przedsięwzięcia kończyły się sromotną klapą. Ot, kolejny nawrócony „dobry faszysta”, a Sauron wynagradza swoje wierne sługi... Swe sługi Sauron wynagradza tym hojniej, im bliżej wyborów.

VIII. Aby zupa się nie wylała... Podsumowując: starania o przejęcie „Presspubliki” zintensyfikowane zapewne po starcie „Uważam Rze” pokazują, iż po pierwsze – obecny układ czuje się wielce niekomfortowo w warunkach choćby częściowego pluralizmu opinii, po drugie zaś – autentycznie boi się o wynik jesiennych wyborów. Wpływowe, opiniotwórcze, „cytowalne” pisma psujące wizerunek „wrzuty”, jaką jest fikcyjna euro prezydencja, na której Sauron zamierza dojechać do wyborów... Ci defetyści punktujący kolejne symptomy pogłębiającego się rozkładu państwa są nieakceptowalni na równi z kibolskimi transparentami. Taka już jest ta pełzająca represjonizacja w dyktaturze matołów (o dyktaturze matołów czytaj TU i TU). Krótko mówiąc, chodzi o to, by zupa nie wylała się zbyt wcześnie - aby donieść ten chyboczący się w drżących dłoniach talerz do stolika. A jak ta zupka będzie smakowała? Drodzy konsumenci, nie łudźmy się. W tej knajpie nie przyjmuje się reklamacji. Gadający Grzyb

P.S. Treść raportu Komisji Nadzoru Finansowego:

KOMISJA NADZORU FINANSOWEGO Raport bieżący nr 20 / 2011 Data sporządzenia: 2011-07-01

Skrócona nazwa emitenta JUPITER NFI SA

Temat Zawarcie znaczącej umowy przez Jupiter NFI S.A.

Podstawa prawna Art. 56 ust. 1 pkt 2 Ustawy o ofercie - informacje bieżące i okresowe

Treść raportu: W dniu 30 czerwca 2011 roku JUPITER Narodowy Fundusz Inwestycyjny S.A. z siedzibą w Krakowie - zawarł z Panem Grzegorzem Hajdarowiczem – prowadzącym działalność gospodarczą pod firmą Gremi Grzegorz Hajdarowicz z siedzibą w Karniowicach umowę pożyczki kwoty 20.200.000,00 (dwadzieścia milionów dwieście tysięcy) złotych. Oprocentowanie kwoty pożyczki wynosi 11,5 % w stosunku rocznym a jej zwrot wraz z należnym oprocentowaniem winien nastąpić do dnia 30 września 2011 roku. Zabezpieczenie zwrotu kwoty pożyczki wraz z oprocentowaniem stanowi zastaw cywilny oraz zastaw rejestrowy na udziałach spółki Gremi Media Spółka z o.o. z siedzibą w Krakowie oraz weksel własny in blanco wystawiony przez Pożyczkobiorcę. Powyższa umowa jest znaczącą umową zgodnie z postanowieniami § 2 ust. 1 pkt.44 Rozporządzenia Ministra Finansów z dnia 19.02.2009 roku w sprawie informacji bieżących i okresowych przekazywanych przez emitentów papierów wartościowych … z uwagi na to, iż przedmiot zawartej umowy ma wartość przekraczającą 10 % kapitałów własnych Funduszu. Raport sporządzono na podstawie art. 56 ust. 1 pkt. 2 ustawy o ofercie publicznej i warunkach wprowadzania instrumentów finansowych do zorganizowanego systemu obrotu oraz o spółkach publicznych. Gadający Grzyb – blog

Znowu nawalili nam forsy

1. Dwa dni temu Komisja Europejska przedstawiła projekt budżetu Unii Europejskiej na lata 2014-2020. Wydatki budżetu (biorąc pod uwagę płatności) oscylują w granicach 1% PKB, choć w wielkościach bezwzględnych mają one sięgnąć 972 mld euro, czyli o 46 mld euro więcej niż pułap wydatków w obecnym 7-letnim budżecie. W wielkościach względnych a więc biorąc pod uwagę płatności w relacji do PKB są one jednak mniejsze niż w budżecie 207-2013, gdzie wyniosły 1,05% PKB. Te 46 mld euro więcej to wzrost wydatków o około 5%, a dokładnie takiego wzrostu zażądał Parlament Europejski od rządów krajów UE w przyjętej w czerwcu rezolucji poświęconej tej problematyce. Pisze zażądał, bo od momentu wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego w sprawach budżetowych Parlament jest władzą budżetową podobnie jak Rada Europejska. Jednak stanowisko tzw. największych płatników netto w UE, w tej sprawie jest odmienne. Już parę miesięcy temu upubliczniony został tzw. list pięciu, czyli Kanclerz Niemiec Angeli Merkel, Prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego, Premiera W. Brytanii Davida Camerona, Premiera Holandii Marka Rutte i Premiera Finlandii Mario Kiviniemi, w którym szefowie tych państw domagali się od Komisji Europejskiej zamrożenia wydatków w budżecie UE na lata 2014-2020 na dotychczasowym poziomie. „Płatności powinny wzrosnąć nie więcej niż o wskaźnik inflacji przez całą następną perspektywę finansową” napisali wtedy prezydent i premierzy i dalej „wszystkie kraje zaciskają pasa, by redukować deficyty. Europa także nie może od tego uciec” Teraz po tym jak Komisja Europejska przygotowała budżet większy, wszystkie te kraje go skrytykowały. Równie krytycznie wypowiedziały się także Austria i Szwecja. Wydaje się, więc, że przeforsowanie go w takim kształcie wbrew stanowisku głównych płatników netto nie będzie raczej możliwe.

2. W rozdziale środków na poszczególne polityki Komisja zastosowała taki zabieg, aby środki na politykę spójności pozostały na dotychczasowym poziomie, a dzięki temu wzrosły środki na badania i innowacyjność, rozwój sieci transeuropejskich politykę zagraniczną UE, migrację i politykę sąsiedztwa. Na politykę spójności miałoby być przeznaczone 376 mld euro, ale w związku z propozycją utworzenia kategorii regionów przejściowych, które miały by prawo do korzystania z tych środków (zamiast dotychczasowych regionów tzw. efektu statystycznego, których było kilkanaście tych nowych będzie blisko 40, będą to między innymi wschodnie landy Niemiec, w Polsce woj. mazowieckie), środków tych będzie jednak wyraźnie mniej dla dotychczasowych beneficjentów. Środki na rolnictwo to kwota 371 mld euro w tym 281 mld euro na dopłaty bezpośrednie i około90 mld euro na rozwój obszarów wiejskich i w budżecie jest zawarta propozycja lekkiego podwyższenia dopłat dla nowych krajów członkowskich, ale niestety nie ich wyrównania w skali całej Unii.

3. W tej sytuacji informacja, która pojawiła się w naszych mediach ,że Polska na politykę spójności w nowym budżecie otrzyma około 80 mld euro ( w poprzednim budżecie 67 mld euro) jest po informacją o charakterze propagandowym. Nic na to niestety nie wskazuje, co więcej wprowadzenie tak szerokiej kategorii regionów przejściowych, z których większość nie miała już prawa korzystania z funduszu spójności (np. landy wschodnioniemieckie) raczej przesądza o tym, że na politykę regionalną więcej pieniędzy niż do tej pory, nie otrzymamy. Trzeba również pamiętać, że rośnie nasza składka do budżetu UE. Jeżeli w obecnym 7-leciu składka ta średniorocznie wyniesie około 3 mld euro, to w następnej perspektywie finansowej wyniesie ona średniorocznie przynajmniej 4 mld euro, a więc nasze wpłaty będą sumarycznie przynajmniej o 10 mld euro większe niż to było do tej pory. Sugerowanie, więc, że w następnym unijnym budżecie otrzymamy wyraźnie więcej środków finansowych jest kolejnym zabiegiem propagandowym na użytek toczącej się w Polsce kampanii wyborczej. Rozpowszechnianie tej informacji na europejskich salonach może nam tylko zaszkodzić, a nie pomóc w rozpoczynających się powoli negocjacjach w spawie nowego budżetu UE. Znowu Unia nawaliła nam forsy, krzyczą mainstreamowe media, sugerując jednocześnie, że za tą już przesądzoną decyzją finansową stoją czołowe tuzy Platformy Przewodniczący Buzek, Komisarz Lewandowski no i oczywiście szef szefów czyli Premier Tusk. Zbigniew Kuźmiuk

Roman Kluska. Od 1995 roku odbudowują system totalitarny Kluska "Żadna z rządzących przez ostatnie 20 lat ekip w Polsce nie była w stanie zahamować procesu tworzenia totalitarnego państwa. Ojciec Święty Jan Paweł II, jeśli państwo chce wszystko uregulować, tak jak to robi w ciągu ostatnich 20 lat, Roman Kluska. Od 1995 roku odbudowują system totalitarny Wywiad Romana Kluski w Naszym Dzienniku „ Demokracja totalitarna „ z podtytułem „Biurokracja to w dużej części polska specjalność „ Gorąco polecam ten wywiad przeprowadzony z Romanem Kluską przez Mariusza Bobera. Jest to faktycznie akt oskarżenia przeciwko etatystycznej, antypolskiej, odbudowującej totalitaryzm III RP. Zanim przejdę do podkreślenia kilku niesłychanie interesujących myśli Kluski chciałbym zwrócić uwagę na odwoływanie się coraz częstsze przez zwolenników walki o Polskę wolną, demokratyczną do myśli wybitnego polskiego intelektualisty, człowieka walczącego całe życie z totalitaryzmem, walczącym przeciwko zniewoleniu, upodlenia człowieka, pozbawiającym go praw obywatela i wolności przysługujących istocie ludzkiej. Chodzi o myśli Wojtyły. Kluska „ Tymczasem, jak wskazał już Ojciec Święty Jan Paweł II, jeśli państwo chce wszystko uregulować, tak jak to robi w ciągu ostatnich 20 lat, wchodząc niemal w rolę Pana Boga, to niedługo pod piękną nazwą "demokracja" powstanie nowy totalitaryzm” ( źródło )

Może, dlatego najwybitniejszy polski budowniczy totalitaryzmu Tusk mówił bez ładu i składu, niedorzecznie ze nie będzie klękał przed księżmi. Może chodziło mu nie o jakichś tam księży, ale o tego jednego szczególnego księdza, którego myśl, nauczanie społeczne, podkreślanie prawa człowieka do wolności politycznej i ekonomicznej stoi na drodze do odbudowy etatystycznego biurokratycznego państwa totalitarnego. III RP, w której ni e tylko eksploatuje się ekonomicznie Polaków, ale dodatkowo zmusza się ich do ukorzenia się, do tuskowego klękania przed złotym cielcem tejże III RP „Kultem Bolka” Przemyślenia Kluski w Naszym Dzienniku „Między innymi, dlatego, że rolnicy są dzisiaj ostatnimi w miarę wolnymi ludźmi. Tylko rolnik nie może być obecnie zniszczony przez urząd skarbowy, tak jak każdy inny przedsiębiorca „..”Chodzi o to, żeby także rolników wciągnąć do aparatu podatkowego zniewolenia urzędniczego. Bowiem kwestia płacenia podatku dochodowego w dużej mierze zależy od widzimisię urzędników. „...„Żadna z rządzących przez ostatnie 20 lat ekip w Polsce nie była w stanie zahamować procesu tworzenia totalitarnego państwa”...”- Wolny rynek budowaliśmy tylko na początku lat 90 mniej więcej do 1995 roku. Od tamtego czasu w Polsce zaczął się odbudowywać system totalitarny.” ….”. - Jednak istota proponowanych przeze mnie zmian polegała na tym, że obywatel dostawał te same prawa, co urzędnik. Z mojego pomysłu politycy i urzędnicy zostawili samą nazwę, która bez spełnienia istoty niewiele daje. Dotyczy to także przepisów o odpowiedzialności urzędników za błędne decyzje „...”Ale firma, która chce działać uczciwie, w warunkach spętanej biurokracją gospodarki nie radzi sobie dobrze. Dlatego przed Optimusem nie było świetlanej przyszłościw coraz bardziej biurokratyzującej się gospodarce. „....”Sukces zaczął stawać się zależny nie od solidnej pracy, ale od relacji z władzą, która udziela zezwoleń, koncesji, itp. Tymczasem, jak wskazał już Ojciec Święty Jan Paweł II, jeśli państwo chce wszystko uregulować, tak jak to robi w ciągu ostatnich 20 lat, wchodząc niemal w rolę Pana Boga, to niedługo pod piękną nazwą "demokracja" powstanie nowy totalitaryzm „....”Ale są w Europie kraje, które zrywają z taką polityką: m.in.Wielka Brytania i Węgry. To one mają szansę być w przyszłości przykładami zdrowej gospodarki. Inne idą w kierunku Grecji i Hiszpanii. „....”Ważne, by postawiły tak jak Wielka Brytania i Węgry na ograniczenie kosztów państwa, by unieważniły nikomu niepotrzebne regulacje. ” ( źródło)

Polecam klikniecie na link i zaznajomienie się całym tekstem. W zasadzie Kluska przedstawił pełny obraz panującego, osiągającego coraz bardziej totalitarne formy tuskizmu ekonomicznego. W ramach komentarza zwracam uwagę, że opodatkowanie oraz samowola i bezkarność urzędników skarbowych w stosunku do Polaków osiągnęła poziom totalitaryzmu. Nie będzie wolnej Polski, ani wolnych Polaków bez niskich podatków. Godząc się bez walki na drakońskie podcinające biologiczną egzystencje narodu podatki sami stawiamy się w roli niewolników we własnym kraju. Totalitarna biurokracja, urzędnicy mogą bezkarnie zniszczyć człowieka, zniszczyć cały dorobek jego życia. Najlepszym przykładem jest właśnie Kluska. Zniszczono nie tylko Kluskę, ale również cała nowoczesną rozwijająca się gałąź przemysłu polskiego. Przemysł komputerowy. Bezkarnie. Tak jak to się robi w systemach totalitarnych. Cała nadzieja w Orbanie, węgierskim mężu stanu, wielkim przyjacielu Polaków. Admiratorze Wojtyły i Solidarności. Do jego faktycznie lekceważącego Tuska przemówienia będę chciał jeszcze wrócić. Jego reformy, jeśli nie uda się ich storpedować Niemcom, mogą jak „zaraza” wolności roznieść się po całej Europie Środkowej. Kluska zwrócił uwagę na wyciąganie przez tuskizm, polską odmiana rosyjskiego putynizmu swoich brunatnych pazurów w stronę polskich rolników. Ekonomiści przewidują, że po obłożeniu ich drakońskimi podatkami, co spowoduje fatyczne wywłaszczenie, zostaną skierowani do fabryk w miastach, jako tanią siłę roboczą. Poddana totalitarnemu wyzyskowi III ndRP. Jeszcze raz pozwolę sobie powiedzieć. Bez niskich podatków nie ma Wolnej Polski. Marek Mojsiewicz

Niemcy przejęli “Dziennik Polski” Admin myślał, że cała polska prasa jest w rękach Rosjan, a tu masz, taka niespodzianka… „Niemcy” wykupują dość przyzwoitą (na tle różnych g*** wyborczych) gazetę, a mają ich na własność całe mnóstwo. “Dziennik Polski” przejęty przez wydawnictwo Polskapresse. Gazeta ukazuje się w Krakowie od 1945 roku, swoim zasięgiem obejmuje województwo małopolskie. Polskapresse to wydawca dziennika “Polska” i kilkudziesięciu tygodników lokalnych w całym kraju. Polskapresse sfinalizowała umowę kupna spółki Polski Dom Medialny, wydawcy krakowskiego “Dziennika Polskiego” oraz serwisów Dziennik.krakow.pl i Grosik24.pl – poinformowała Polskapresse w piątkowym komunikacie. Redaktorem naczelnym “Dziennika Polskiego” pozostaje Piotr Legutko. Polskapresse jest już właścicielem innej gazety codziennej ukazującej się w Małopolsce – “Gazety Krakowskiej”. Wraz z “Dziennikiem Polskim” są to jedyne dwa tytuły codzienne o zasięgu małopolskim. W Krakowie ukazuje się jeszcze lokalny dodatek “Gazety Wyborczej”. “Dziennik Polski” był jednym z nielicznych już samodzielnych lokalnych dzienników, niepowiązanych z większymi grupami wydawniczymi. “Zakup ‘Dziennika Polskiego’, który od dziesięcioleci jest nieodłącznym elementem krajobrazu medialnego Małopolski, to jedna z ważniejszych inwestycji Polskapresse ostatnich lat. Dlatego Zarząd Polskapresse będzie dążył do zachowania jego pozycji rynkowej – napisano w komunikacie.

Jak podkreślono, wejście “Dziennika Polskiego” do portfolio gazet Polskapresse to szansa dla tytułu na stabilny rozwój, a dla grupy wydawniczej możliwość korzystania z wiedzy i doświadczenia pracowników ważnego na polskim rynku dziennika regionalnego. Polskapresse kupiła spółkę Polski Dom Medialny od grupy Wydawnictwo Jagiellonia. “Dziennik Polski” ukazuje się w województwie małopolskim od 1945 roku i wychodzi w sześciu wydaniach lokalnych: krakowskim, nowosądeckim, tarnowskim, Małopolski Zachodniej, podhalańskim, wokół Krakowa. W soboty ma dodatkowe mutacje: Powiatu Krakowskiego, Miechowa i Proszowic, myślenicką i wielicką. Rozpowszechnianie płatne razem “Dziennika Polskiego” w kwietniu 2011 wyniosło 39 511 egz. (wg ostatnich dostępnych danych Związku Kontroli Dystrybucji Prasy za kwiecień 2011). Serwisy Grupy Dziennik.krakow.pl miały 152 188 realnych użytkowników (wg danych Megapanel PBI/ Gemius kwiecień 2011). Grupa Wydawnicza Polskapresse należy do największych wydawców prasy w Polsce i jest liderem na rynku mediów regionalnych i lokalnych. Do tej pory w ośmiu województwach wydawała dziewięć dzienników regionalnych, w tym osiem połączonych wspólną marką “Polska” (Dziennik Bałtycki, Dziennik Łódzki, Dziennik Zachodni, Gazeta Krakowska, Gazeta Wrocławska, Głos Wielkopolski, Kurier Lubelski), “Express Ilustrowany”, a także 90 tygodników lokalnych oraz bezpłatną gazetę miejską “Echo Miasta”. Średnia dzienna sprzedaż wszystkich dzienników to prawie 320 tys. egz. Grupa Wydawnicza Polskapresse jest częścią Verlagsgruppe Passau, niemieckiej grupy medialnej obecnej w Niemczech, Czechach i Polsce. Za: tvn24.pl http://mercurius.myslpolska.pl/

Marucha

03 lipca, 2011 „Gdy stracili orientację w puszczy, poczęli iść dwa razy szybciej" - twierdził Mark Twain, znienawidzony przez postępowców pisarz, chociaż wolnomularz Samuel Langhorn Clemens - takie jest jego prawdziwe nazwisko, a pseudonim oznacza ”zaznacz dwa”- chodzi o sążnie głębokości. Amerykański pisarz pochodzenia szkockiego, to on w roku 1904 zarzucił prezydentowi Teodorowi Rooseveltowi, że wygrał wybory drogą przekupstwa.. W swoich książkach przedstawiał rzeczywisty obraz XIX wiecznej Ameryki.. Dzisiaj jest niepoprawny politycznie.. Nie wiem, czy w Ameryce jest dzisiaj tak popularny jak był pod koniec XIX wieku. Zmarł w roku 1910, zaraz po śmierci swojej córki. U nas też czas jakby przyspieszał w związku ze zbliżającymi się bachanaliami wyborczymi. Sztaby wyborcze uwijają się jakby szybciej, chcąc dogonić czas, a nawet go przegonić.. Sztaby przyspieszają - chcą iść dwa razy szybciej- jakby stracili orientację w puszczy.. Doskonale otumanić, spętać, poprzewracać w umysłach, żeby wyszło na swoje. Jak zwykle od dwudziestu lat? Powiązali to z polską prezydencją w Radzie Unii Europejskiej.. Nie mylić z rządzeniem Unią Europejską.. Od tego jest niewybieralna demokratycznie – Komisja Europejska, jak to pisał pan Władimir Bukowski - takie Biuro Polityczne. A podobno cała ta Unia to jedna wielka demokracja.. To, dlaczego najważniejszy organ Unii jest niewybieralny tylko ustanawiany, na zasadzie kooptacji? Wysłuchałem wczoraj rozmowy pomiędzy panią Moniką Richardson, a panem Krzysztofom Bosakiem na temat polskiej prezydencji.. Bo Unia da się lubić - zdawała się twierdzić pani Monika, nieczuła na jakiekolwiek argumenty, zachwycona Unią radośnie, niczym pani noblistka Szymborska, tym -co to „ usta słodsze miał od malin”.. Co prawda - zdaniem pani Moniki Europejczycy są smutni, ale naszą rolą jest ich rozweselić i tchnąć w nich nowego ducha.. W zmanierowanych zasiłkami i odzwyczajonych od pracy Europejczyków tchnąć nowego ducha..? A dlaczego Europejczycy są smutni? - Chciałoby się zapytać panią Monikę. Może są zmęczeni ustrojem, w którym żyją, gnębieni przez rodzimą biurokrację, może potworne długi spędzają im sen z europejskich oczu, a może wysokie podatki, które – dzięki panu Januszowi Lewandowskiemu z Platformy Obywatelskiej- będą jeszcze wyższe. Europodatek tuż, tuż.. A może bezrobocie i niespełnione marzenia młodych ludzi o państwowych etatach.? Popatrzcie państwo: nie dość, że Platforma Obywatelska prowadzi Polskę do bankructwa, to jeszcze chce przejść do historii, jako ugrupowanie, której przedstawiciel doprowadza całą Unię do bankructwa? A może to i dobrze, niech ten Lewiatan jak najszybciej zbankrutuje! I tak zbankrutować musi, bo takie biurokratyczne monstrum nie może zbyt długo funkcjonować.. Co prawda podobne, ale mniej zamożne – funkcjonowało na Wschodzie siedemdziesiąt lat (!!!). Kawał zmarnowanego czasu.. To Zachodnie jest bardziej zamożne.. Upadek może trochę potrwać.. Ale kierunek jest już przypieczętowany.. Chyba, że mieszkańcy Unii się ockną i zaczną głosować, bo jest demokracja, na ugrupowania patriotyczne i eurosceptyczne. Które zaprzestaną zadłużania swoich krajów, pozbędą się balastu biurokracji, obniżając podatki wyzwolą w ludziach chęć do pracy, w celu tworzenia dobrobytu.. Ale do tego trzeba przywrócić chrześcijańskie dziedzictwo Europy, powrót do starych sprawdzonych zasad, wiarę w Boga i dziesięć przykazań.. Nie tak dawno, bo 17 kwietnia w Finlandii odbyły się wybory parlamentarne. Które dały wielki sukces partii eurosceptycznie o nazwie ” Prawdziwi Finowie”. Zdobyli 39 mandatów na 200 możliwych.(!!!) Na początek zupełnie nieźle.. Nasze merdia jakoś nie bardzo informowały o tym wydarzeniu. Bardziej zajęte były informacjami o porzuconych psach i kotach... Bo prawicy, w jakimkolwiek wydaniu, nasza propaganda nie toleruje.. Na szczęście są jeszcze inne źródła informacji, skąd można się dowiedzieć prawdy. Na przykład Internet.. Bo” Tam gdzie jest Unia, tam są problemy” „- ktoś słusznie zauważył. W Szwajcarii i Norwegii problemów zbytnio nie ma.. Oba państwa nie należą do Unii Europejskiej. W przypadku Norwegii nawet pan prezydent Bronisław Komorowski nie wiedział, że Norwegia nie należy do Unii Europejskiej.. Teraz już chyba wie, tak jak wie, jak się pisze słowo ”bul” i słowo „nadzieji”. Tak jak pan Jarosław Kaczyński wie, że słowo „obiad” pisze się przez „d”, a nie przez „ t”- jak myślał.. Pan prezydent popełnia błędy ortograficzne i nie wie czy Norwegia należy do Unii, do której to Unii tak nas agitował.. Tak jak pani minister Ewa Kopacz, kiedyś wiedziała, co to jest wolny rynek, ale zapomniała, bo wszystko, co wyprawia obecnie jest - przeciw niemu. Tak jak cała ta Platforma Obywatelska Unii Europejskiej. Taki regulowany ręcznie i administracyjnie „liberalizm”.. Niektórzy mówią ”łże-liberalizm”. Poniekąd mają rację! Według informacji Polskiej Agencji Prasowej, Ministerstwo Zdrowia przystąpiło do prac nad ograniczeniem dostępu do leków bez recepty(???) Najlepiej jak wszystkie leki będą na receptę, nareszcie skończą się dyskusje, co ma być na receptę, a co nie.. Bo nie może lekarz decydować, co nam przepisać.? Lekarz rodzinny się nie zna, ale pani minister się zna. Kiedyś była lekarzem i spełniała pożyteczną funkcję, bo leczyła ludzi. Teraz zamieniła się miejscami: utrudnia lekarzom i pacjentom dostęp do opieki lekarskiej i do leków. To będzie przejaw wielkiej, nieokiełznanej wolności pacjenta i lekarza.. Przygotowywany jest przez panią Ewę Kopacz projekt ”nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii”, i zakłada między innymi: „ograniczenie możliwości zakupu produktów leczniczych zawierających pseudoefedrynę tylko do jednego opakowania”(???) Boże miłosierny! Czy ONI nigdy nie skończą z sączoną w nasze życie głupotą? Jak uważają, że pseudoefedryna jest szkodliwa dla zdrowia, tak jak alkohol i papierosy, to niech zakażą w ogóle używania produktów z zawartością pseudoefedryny, alkoholu i papierosów? I nich powołają odpowiednie służby do zwalczania palenia, picia i zażywania leków z pseudoefedryną.. W końcu zawsze można sięgnąć do doświadczenia z prohibicją w Stanach Zjednoczonych... Były krwawe jatki? Były!. To wieczne zakazywanie pod hasłem naszego bezpieczeństwa.. No i co z tego, że pani minister ograniczy sprzedaż leków z pseudoefedryną do jednego opakowania? A co nie można za chwile kupić sobie następnego, w tej samej, albo w aptece obok? Już nie wspominając o kolegach i członkach rodziny.. Można sobie kupić ile się chce! To, po co ustawa? Żeby ludzie przed wyborami myśleli, że pani minister walczy z narkomanią i zrobi im dobrze.. Tak jak walczyła z lekami „ za złotówkę” i robiła zamieszanie i hałas w Białym Miasteczku.. Przeciw ministrowi Łapińskiemu z Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Pseudoefedryna znajduje się w takich specyfikach jak Acatar AT, Sudafed, Cirrus. Reklamowanych w telewizji. A co z kofeiną? - Pani, światła minister. Może sprzedawać po jednej butelce coli? I to na receptę! Plus ewentualnie- po dialogu negocjacyjnym w Komisji Trójstronnej- po jednej butelce pepsi, ale z zaświadczeniem, pardon- oświadczeniem, bo to byłoby już po „reformie”.. ONI już dawno stracili orientację w puszczy, w gąszczu tych przepisów, które sami tworzą, i którymi przywalają nas.. I przyspieszają systematycznie idąc dwa razy szybciej.. I rośnie liczba samobójstw w Polsce, między innymi przez te idiotyczne rządy.. A może by wzorem niektórych firm w Chinach wprowadzić obowiązek podpisywania oświadczenia, że dany pracownik nie popełni samobójstwa(???) No i może wprowadzić zakaz popełniania samobójstw? Nich socjalistyczny rząd to przemyśli.. Ale przez cztery lata udało się Platformie Obywatelskiej zrobić dwie dobre rzeczy: pani Ewa Kopacz nie zakupiła szczepionek na ptasią grypę i nie udupiła kilku miliardów złotych, tylko, dlatego, że nie miała pieniędzy, bo gdyby miała.. Ale dobrze - nie miała i nie kupiła- dobra nasza! I jeszcze druga sprawa: socjalistyczny rząd pana premiera Donalda Tuska zniósł zakaz deptania trawników(!!!!) - Dobre i to. Pan premier z rodziną może się teraz swobodnie wybrać na piknik, i to w wielkim mieście, no nie takim jak Sopot.. Na przykład na trawniku przed Sejmem.. I staż miejska nie może interweniować. Nie ma takiego prawa! Ale ma za to dziesiątki innych praw, którymi nam uprzykrza życie. Bo im więcej prawa, tym oczywiście mniej sprawiedliwości... W tym sprawiedliwości społecznej.. WJR

„Wędrujący Żydzi” izraelskiej dyplomacji

The “Wandering Jews” of Israeli diplomacy

http://www.opinion-maker.org/2011/06/the-wandering-jews-of-israeli-diplomacy/

Wayne Madsen – 30.06.2011 Tłumaczenie skrót Ola Gordon

Przypochlebiają się i wywierają nacisk przeciwko niepodległości Palestyny Sześć wschodnioeuropejskich państw-członków UE, jeszcze niezdecydowanych jak zagłosują w kwestii palestyńskiej suwerenności, odwiedzą Binyamin Netanyahu i Lieberman. Te kraje to Polska, Republika Czeska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. Na pewno zagrają oni „kartą holokaustu”, podkreślając, że te kraje „mają dług” wobec Izraela za zbrodnie hitlerowskie, dokonane na ich ziemiach podczas II wojny światowej. Oczekuje się, że Lieberman odwiedzi również Chorwację i Macedonię, gdzie także zagra „kartą holokaustu”. Podobnie jak „Żyd wieczny tułacz” z chrześcijańskiego folkloru, skazany na wędrówkę za wyśmiewanie Jezusa na drodze do ukrzyżowania, współcześni izraelscy dyplomaci są zmuszeni do wędrówki przez świat by naciskać na państwa członkowskie ONZ, duże i małe, do głosowania przeciwko wnioskowi Palestyny ​​o uznanie jej przez Zgromadzenie Ogólne ONZ we wrześniu. Oczywiście, nacisk wywierany przez izraelski MSZ, kierowany przez żydowskiego, antyarabskiego rasistę Avigdora Liebermana, nie spodobał się niektórym bardziej doświadczonym izraelskim dyplomatom. Kluczowe elementy strategii Izraela, której celem jest odrzucenie wniosku Palestyny ​​o uznanie, zawarte w tajnych depeszach do Izraelczyków służących za granicą, niedawno wyciekły do ​​izraelskiego dziennika Haaretz. Sześciu wschodnioeuropejskich członków UE jeszcze nie zdecydowanych, jak zagłosują w kwestii palestyńskiej suwerenności, odwiedzą izraelski premier Binyamin Netanyahu i Lieberman. Te kraje to Polska, Republika Czeska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria. Na pewno zagrają oni „kartą holokaustu”, podkreślając, że te kraje „mają dług” wobec Izraela za zbrodnie hitlerowskie dokonane na ich ziemiach podczas II wojny światowej. Oczekuje się, że Lieberman odwiedzi również Chorwację i Macedonię, gdzie także zagra „kartą holokaustu”. Wykorzystanie „karty holokaustu” jest kwintesencją taktyki Netanjahu, o czym świadczy wcześniejsze jej użycie przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ dwa lata temu, do krytyki wypowiedzi prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada przed Zgromadzeniem, oraz nie zbojkotowania przemówienia irańskiego przywódcy przez niektórych członków. Izrael wykorzystał także poczucie winy za holokaust w presji na Niemcy i Italię, dwa czołowe mocarstwa europejskiej osi w II wojnie światowej, by przeciwstawiły się wnioskowi o uznanie Palestyny. W krajach europejskich, które ogólnie popierają sprawę palestyńską, szczególnie w Irlandii, Portugalii, Szwecji, Belgii i Portugalii, Izrael polega na lokalnych i innych europejskich biznesmenach i politykach żydowskich, w tym superelitarnej rodzinie Rothszyldów, aby agitować przeciwko głosom na „tak” w kwestii palestyńskiej suwerenności. Irlandia, Portugalia i Belgia, widząc drastyczne załamanie ich gospodarki, są szczególnie podatne na naciski ze strony międzynarodowego kartelu bankowego na głosowanie dotyczące Palestyny w ONZ. Kolejne izraelskie wysiłki są skierowane na narody byłego ZSRR do głosowania „nie” w sprawie rezolucji Palestyny. Są to w większości kraje muzułmańskie, w tym Azerbejdżan, Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan i Tadżykistan, oprócz Armenii, Rosji, Ukrainy, Białorusi i Mołdawii, oraz Mongolii, byłego członka bloku sowieckiego. Izraelczycy grają również „kartą holokaustu” w krajach takich jak Estonia, Łotwa, Litwa, Białoruś i Ukraina. Strategią Izraela jest zapobieganie większości 2 / 3 głosów Zgromadzenia Ogólnego ONZ, zgodnie z wymyśloną przez Amerykę w czasie zimnej wojny klauzulą ” Uniting for Peace” [Zjednoczeni dla pokoju], która przebija spodziewane amerykańskie weto uznania suwerenności Palestyny ​​przez Radę Bezpieczeństwa ONZ , w której jeden głos na „nie” stałego członka, odrzucał wniosek Palestyny ​​o członkostwo w ONZ. Odwołując się do „Uniting for Peace”, ​​zwolennicy Palestyny mogą uchwalić niewiążącą rezolucję Zgromadzenia Ogólnego uznania suwerenności Palestyny ​​w granicach z 1967 roku, oraz wezwania do sankcji wobec Izraela za naruszenie suwerenności Palestyny​​. Celem Izraela jest uniemożliwienie Palestynie osiągnięcia 2 / 3, 128 głosów, przez albo głos „nie”, albo wstrzymanie się od głosu lub nie głosowanie, wymagane do uchwalenia rezolucji „Uniting for Peace”. Nawet najmniejsze państwa Europy – Luksemburg, Liechtenstein, Malta, Monako, San Marino, Monako, Cypr, Czarnogóra – są poddawane ogromnej presji ze strony izraelskich dyplomatów i europejskich rozmówców żydowskich. Na izraelski nacisk narażone są również najmniejsze państwa ONZ. W kwietniu marszałek Knesetu, Reuven Rivlin, odwiedził Tonga, kraj południowego Pacyfiku, by lobować na „nie” w sprawie Palestyny. Izrael polega także na grupach żydowskiego lobby w Australii i Nowej Zelandii, na przykład, Australia / Izrael i Radzie Spraw Żydowskich (AIJAC) oraz Radzie Żydowskiej Nowej Zelandii, by wywierały nacisk na misje dyplomatyczne innych mini-państw południowego Pacyfiku w Canberze i Wellington, żeby głosowały na „nie”. Izraelscy wysłannicy i rozmówcy mogli zabezpieczyć głosy na „nie” z Tonga, Samoa, Mikronezji, Wysp Marshalla, Palau i Nauru. Ale Wyspy Salomona, Wanuatu, Kiribati, Tuvalu i Fidżi nadal wydają się być gotowe do perswazji. Izrael toczy energiczne działania w celu zabezpieczenia „nie” z Kiribati, ale Wanuatu niedawno skarciła sojusznika Izraela, Gruzję, za uznanie jako niezależną separatystyczną Republikę Abchazji. [...]Izrael jest obecnie gospodarzem konferencji burmistrzów w Jerozolimie, sponsorowanej przez izraelski MSZ i Amerykańską Radę Światowego Żydostwa, i burmistrzowie z Filipin, Malty, Peru, Wyspy Zielonego Przylądka, Bośni i Hercegowiny, Kenii, El Salvadoru, Tanzanii, Urugwaju, Gambii, Nigerii, Sierra Leone i Węgier, z pewnością będą naciskani przez izraelskich urzędników do wywierania presji na własne rządy na „nie”, lub by wstrzymały się od głosowania ws. palestyńskiej suwerenności.

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com

Tak Rosja postrzega prezydencję Polski w UE

Albo tak postrzega ją portal Pravda… – admin.

Poland prepares to go on crusade against Russia

http://english.pravda.ru/world/europe/01-07-2011/118369-poland_russia-0/

Vadim Trukhachev – 1.07.2011 Tłumaczenie Ola Gordon

Polska przygotowuje się do krucjaty przeciwko Rosji 1 lipca Polska przejęła prezydencję UE. Plany polskiego rządu nie pozostawiają żadnych wątpliwości, co do faktu, że kraj ten będzie przede wszystkim koncentrował się na kierunku wschodnim polityki zagranicznej. W szczególności Polska dołoży wszelkich starań, aby odciągnąć Ukrainę i Białoruś od Rosji. Kilka dni temu, polski premier Donald Tusk przedstawił UE swoje pomysły na temat celów tej prezydencji. Podczas wystąpienia w parlamencie Tusk powiedział, że Polska ma stać się nowym motorem Unii. Mówiąc o priorytetach, Tusk szczególnie wspomniał o podpisaniu porozumienia stowarzyszeniowego między UE i Ukrainą. Priorytetem Polski będzie ożywienie Programu Partnerstwa Wschodniego, którego antyrosyjski wydźwięk był oczywisty dawno temu. Program ten powstał, jako propozycja ministrów spraw zagranicznych Polski i Szwecji. Obejmuje Azerbejdżan, Armenię, Gruzję, Mołdawię, Ukrainę i Białoruś. Wszystkim tym krajom obiecano: pomoc ekonomiczną, uproszczone przepisy wizowe, ustanowienie strefy wolnego handlu i specjalne relacje. Nikt nawet nie poprosił Rosji by dołączyła do tego programu. Dlatego jest on próbą stworzenia strefy wpływów UE w sąsiedztwie zachodnich i południowych granic Rosji. Faktycznie Polska przywiązuje wielką wagę do tego Programu. Jest również zamieszczony na witrynie Ambasady Polskiej w Moskwie. Witryna ta ma specjalny poświęcony mu dział. Mówi, że Komisja Europejska przyznała mu 700 mln euro, ale Polacy zamierzają wystąpić o większą kwotę. Głównym wydarzeniem w czasie polskiej prezydencji ma być szczyt Partnerstwa Wschodniego, mający się odbyć w Warszawie 29-30 września. „Partnerstwo Wschodnie jest historyczną szansą dla Azerbejdżanu, Armenii, Gruzji, Białorusi, Ukrainy i Mołdawii … Po raz pierwszy w historii, kraje Europy wschodniej będą miały możliwość ścisłej integracji gospodarczej i politycznej z Unią Europejską współpraca opiera się na wspólnych wartościach, takich jak wolność, demokracja, rządy prawa i prawa człowieka”, mówi strona internetowa polskiej ambasady. Ponadto w czasie swojej prezydencji Polska stworzy międzynarodowy fundusz solidarności. Fundusz będzie zajmował się promowaniem demokracji w innych regionach świata. Pierwszym „klientem” funduszu jest Białoruś. UE usztywniła sankcje wobec tego kraju, a Polska ma w tym nie mały udział. Polacy nie pominęli również Afryki północnej. Afrykańscy „bojownicy o wolność” będą mieli zaszczyt cieszyć się zainteresowaniem Polski. Ale jest w tym wszystkim sprzeczna informacja. Aleksander Łukaszenko, „ostatni dyktator Europy”, „poskramiacz wolności”, i jego Białoruś, są wymieniane, jako członkowie programu Partnerstwa Wschodniego. Łukaszenko ma zakaz podróży do krajów Unii Europejskiej. Ale polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski, powiedział 27 czerwca, że Białoruś zostanie zaproszona na szczyt Partnerstwa na najwyższym szczeblu. Sytuacja jest taka. Demokracja demokracją, a geopolityka geopolityką. Łukaszenko jest złym facetem, ale jeśli chodzi o Partnerstwo, przymykają na niego oko. Interesujące jest również, że Polacy w kwestii Partnerstwa nie mówią słowa o Rosji.

Pravda.ru zapytała o opinię eksperta ds. Polski, Bogdana Bezpalko, historyka na wydziale historii z Moskiewskiego Uniwersytetu. „Jak pan wytłumaczy fakt, że dla Partnerstwa Wschodniego, Polacy są gotowi pomijać to, że białoruscy politycy nie mają wstępu do państw UE?” „Geopolityka zawsze wywołuje podwójne standardy. Jeśli istnieje potrzeba użycia siły militarnej, mówią o interesach narodowych. Jeśli muszą ingerować w sprawy innych krajów”, mówią o demokracji. Taka jest sytuacja z podejściem Polski wobec Białorusi. Współpraca w ramach Partnerstwa nie anuluje zamiaru Polski, aby pokazać wpływ na sprawy polityczne na Białorusi w celu promowania tam demokracji”.

„Czy Polska chce wykreować własną sferę wpływów na wschodzie Europy przy pomocy Partnerstwa?” „Dokładnie tak. Historycznie, Polska uważa Ukrainę za strefę swoich wpływów i marzy o tym, by ją odzyskać. Polacy mają inny cel – zrobić z Europy wschodniej główny region UE. Polska starała się o przywództwo w tym regionie, i będzie próbowała wykorzystać swoją prezydenturę w UE by je zdobyć”.

„Jak Białoruś i Ukraina widzą polskie plany napoleońskie względem nich?” „Kiedy Rosja naciska na Białoruś, jest ryzyko, że Białoruś w końcu zwróci się w kierunku Polski i UE. Rząd białoruski chce współpracować z Rosją, ale interesuje go również współpraca z Zachodem. Ukraiński rząd zmienił się, ale kraj nadal jest zainteresowany specjalnymi relacjami z Polską. Ukraina chce również zostać członkiem UE. Ukraina aktywnie współpracowała z NATO. Nawet, jeśli nigdy nie zostanie członkiem NATO, pozostanie blisko sojuszu.”

„Dlaczego według pana Polska nie wspomina o Rosji w żadnym ze swoich programów Partnerstwa?” „Ten program w ogóle nie bierze pod uwagę interesów Rosji. Polska próbuje nie postrzegać Rosji, jako poważny podmiot w Europie i Eurazji. Nadal uważa nas za geopolitycznego rywala. Tak było od wielu stuleci, i tak jest dzisiaj”.

„Polska chce założyć międzynarodowy fundusz solidarności. Czy naprawdę chce demokratyzować Afrykę północną?” „Najprawdopodobniej mówią o Afryce północnej po to, żeby zwrócić na siebie większą uwagę. Polska jest najwierniejszym sojusznikiem Ameryki we wschodniej Europie, więc musi to potwierdzać. Ale najprawdopodobniej jest to tylko deklaracja. Afryka północna jest prerogatywą Ameryki i kilku krajów zachodniej Europy. Polska bardziej koncentruje się na Ukrainie, Białorusi, krajach bałtyckich, Europie środkowej i Kaukazie”.

„Czy według pana prezydencja Polski w UE pogorszy relacje między Rosją i UE?” „Z powodu Polski stosunki między Rosją i UE najprawdopodobniej staną się intensywne. Polska będzie bardziej zwracać uwagę na te związki, ale ich nie zrujnuje”. Marucha

Raport NIK wylicza zaniedbania rządu Niewystarczająca dostępność świadczeń medycznych, brak lokali socjalnych i mieszkań chronionych, zaniedbania w modernizacji dróg, opóźnienia we wprowadzaniu ogólnopolskiego numeru alarmowego 112 - to uwagi NIK o stanie państwa, zawarte w sprawozdaniu za rok 2010. W roku 2010 przeprowadzono 180 kontroli planowych i 105 kontroli doraźnych. Dotyczyły m.in. wykonania budżetu, a także systemu opieki zdrowotnej, stanu dróg, lokali socjalnych, wprowadzenia numeru alarmowego 112. Z ustaleń NIK wynika, że system publicznej opieki zdrowotnej jest "niewydolny, niespójny, mało efektywny". "Choć zakończone w 2010 r. kontrole NIK mogły z przyczyn oczywistych objąć niektóre tylko problemy i zagadnienia związane z jego funkcjonowaniem, ujawniły liczne mankamenty w sferze organizacyjnej i funkcjonalnej" - napisała NIK w sprawozdaniu. W ocenie Izby dostępność świadczeń medycznych jest nadal niewystarczająca, brakuje też lekarzy i średniego personelu. Publiczne zoz-y nie dbają o sprzęt i specjalistyczną aparaturę medyczną. Rektorzy uczelni medycznych zbyt rzadko i pobieżnie kontrolowali podległe im szpitale kliniczne. W rezultacie nie przestrzegały one dyscypliny finansowej, przy zakupie sprzętu medycznego i leków występowały poważne nieprawidłowości, a kontakty tych szpitali z producentami i dostawcami leków oraz podmiotami sponsorującymi badania kliniczne budziły - w ocenie NIK - wątpliwości natury finansowej, prawnej i etycznej. NIK ujawniła też - jak przypomina w sprawozdaniu - "liczne przypadki zaniedbywania obowiązków przez organy i jednostki odpowiedzialne za stan tras komunikacyjnych, mostów oraz organizację ruchu". W ocenie NIK przy braku wystarczających finansów na modernizację i utrzymanie dróg "stwarza to sytuację zagrażającą bezpieczeństwu podróżujących". Z ustaleń Izby wynika także, że organy państwa "w sposób zróżnicowany wykonywały swoje funkcje nadzorcze i kontrolne". I tak "minister środowiska, zobowiązany do nadzoru nad gospodarką zasobami naturalnymi (...) zbyt liberalnie traktował niezgodne z jej zasadami praktyki przedsiębiorców górniczych". W ocenie NIK nie funkcjonował poprawnie nadzór geodezyjny i kartograficzny. Prezes Urzędu Transportu Kolejowego "wykonywał opieszale swoje obowiązki związane m.in. z wydawaniem certyfikatów bezpieczeństwa, świadectw dopuszczenia do eksploatacji typu budowli i urządzeń związanych z ruchem kolejowym oraz typu pojazdu kolejowego, wskutek czego część przedsiębiorców, nie mogąc się doczekać wymaganych dokumentów, w świetle prawa prowadziła działalność gospodarczą nielegalnie". Zastrzeżenia Izby budziło także funkcjonowanie systemu ratownictwa wodnego; brak spójnej koncepcji i strategii; integracji systemów alarmowych różnych służb i brak wspólnego kanału radiowego organizacji i służb ratowniczych. NIK zwróciła też uwagę na "wieloletnią zwłokę we wprowadzaniu ogólnoeuropejskiego numeru alarmowego 112, umożliwiającego służbom ratunkowym szybkie zlokalizowanie osób wzywających pomocy". NIK krytycznie oceniła także gospodarkę odpadami komunalnymi; gminne regulaminy utrzymania czystości były przygotowywane opieszale i zawierały ustalenia świadczące o nieznajomości podstawowych przepisów. Nie wdrażano przyjętych postanowień, wskutek czego 90 proc. odpadów komunalnych trafiało na składowiska. Według NIK nie poprawiła się sytuacja mieszkaniowa najuboższych. "Nie widać też oznak, by podejmowane były kroki mogące przynieść w najbliższej przyszłości radykalną zmianę. Szacowana na 1,5 mln lokali luka między potrzebami a krajowym zasobem mieszkaniowym jest szczególnie dotkliwie odczuwana przez osoby o niskich dochodach" - stwierdziła NIK. Oceniła, że nie sprawdziły się w praktyce towarzystwa budownictwa społecznego, gdyż "te mieszkania są na ogół i tak niedostępne dla większości osób gorzej sytuowanych z powodu wysokich czynszów". Również - jak zaznaczyła - gminy w niewielkim jedynie stopniu wywiązywały się z obowiązku zapewnienia uprawnionym mieszkańcom lokali socjalnych i mieszkań chronionych. NIK przekazała w 2010 r. 208 zawiadomień do policji i prokuratury. Najczęściej dotyczyły one poświadczenia nieprawdy w dokumentach lub fałszowania dokumentów, a także przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków przez funkcjonariusza publicznego działającego na szkodę interesu publicznego lub prywatnego. Przekazano też 259 zawiadomień rzecznikom dyscypliny finansów publicznych w sprawie 465 przypadków podejrzenia naruszenia tej dyscypliny. Dotyczyły one m.in. wydawania środków publicznych bez upoważnienia, nieprzekazania do budżetu należności dla Skarbu Państwa, przekazania ich w niepełnej wysokości lub po terminie. W informacjach o wynikach kontroli NIK przedstawiła 71 wniosków de lege ferenda (o zmianę prawa). W ubiegłym roku ujawnione finansowe lub sprawozdawcze skutki nieprawidłowości NIK szacuje na 15,8 mld zł, uzyskano korzyści finansowe w wysokości 741 mln zł. Autor: wg, | Źródło: PAP

Nasz wywiad. Profesor Zyta Gilowska: Rachunki za tę beztroskę przyjdą. "Nasze władze poczynają sobie lekkomyślnie" wPolityce.pl: Czy zdaniem pani profesor po wyborach wyjdzie ktoś z ekipy rządzącej i powie: kochani, sytuacja jest jednak dużo gorsza niż mówiliśmy. Czy rząd ukrywa pod kocem jakieś ważne informacje gospodarcze? Profesor Zyta Gilowska: Ba! W statystykach jest spory bałagan, po części celowy. Rząd już skorzystał z podwyżek podatków (VAT i akcyzy) oraz z amortyzatora w postaci części składek do OFE. Teraz rząd korzysta z inflacji, a to jest haracz okrutny dla poddanych i wygodny dla rządzących.

Co potem? Może rząd kombinuje, by po wyborach sięgnąć do zasobu zgromadzonego w OFE? Bo na razie ten zasób jest nietknięty, a zmniejszył się tylko strumień comiesięcznych składek. Jakoś dziwnie słabo protestowali przeciw temu przedstawiciele PTE, bo przecież samych „ubezpieczonych" nikt nie pytał. A jest ich ponad 15 mln dorosłych osób.

Innymi słowy rząd może przejąć rząd w całości? Wariant węgierski? Obawiam się, że może, chociaż kontekst takiej operacji byłby jednak inny, niż na Węgrzech, gdzie jest to część potężnego pakietu zmian ustrojowych. Ale naszą obecną ekipę stać na dowolne ryzyko. Pokusa jest duża, bo tam jest jednak grubo ponad 200 miliardów złotych. W części to są tylko pokwitowania, czyli obligacje Skarbu Państwa, ale w części nie – są tam też prawdziwe pieniądze.

Premier Donald Tusk mówił ostatnio, przypisując to sobie, jako sukces, że Polacy dzięki niemu bezpiecznie przechodzą przez kryzys. Ma rację? Nawet tego nie skomentuję, szkoda słów. Przecież przyczyny przetrwania gospodarki polskiej przez pierwsze uderzenia kryzysu są już solidnie przebadane i nie mają nic wspólnego ze zdolnością pojedynczych osób do składania rozmaitych deklaracji.

Wzrost konsumpcji wskutek obniżenia składki rentowej przez rząd, w którym była Pani wicepremierem i ministrem finansów? Też. Ale szło nie tylko o uprzednie zasilenie popytu wewnętrznego obniżkami w systemie danin publicznych, lecz także o możliwość amortyzowania szoków zmianami kursu, do czego trzeba mieć własną walutę. Dość ważne okazały się również słabiej niż w innych krajach europejskich rozwinięte relacje gospodarcze ze światem zewnętrznym. Dobrze też pamiętać o naszym systemie bankowym, nie tyle ekstra zdrowym, ile po prostu nieco zacofanym, co sprawiło, że niektóre wynalazki tzw. inżynierii finansowej, nie zdążyły się w Polsce niebezpiecznie upowszechnić. No i jeszcze jeden czynnik, istotny: Polacy, jak to się mówi, nie pękają. Niespecjalnie przejęli się kryzysem. Z tych oto powodów pierwsze objawy kryzysu przeszliśmy nieźle.

Bez zasług rządu? Niedobrze, że Polacy aż tak bardzo zignorowali kryzys, hardość jest pożyteczna, ale nie zastąpi tzw. pomyślunku. Tutaj rząd ma sporo za uszami, ponieważ wytrwale poprawiał obywatelom samopoczucie intensywnie dosypując pieniędzy. Sfinansował jeden z najkosztowniejszych programów stymulacyjnych w Europie. Rząd nie mógł – jak np. USA – dodrukować pieniędzy, bo polskie złote nie mają takiej marki jak dolar i nie stoi za nimi imperium z najpotężniejszą gospodarką świata. Więc rząd po prostu kosztownie się zapożyczał, co wybrzuszyło górę naszych długów oraz powiększyło deficyty w całych finansach publicznych.

Ten kryzys się kiedyś skończy? Nieprędko. Chyba, że nastąpią duże zmiany – począwszy od architektury światowych finansów, a skończywszy na żelaznym odseparowaniu bankowości klasycznej (depozytowo-kredytowej) od bankowości inwestycyjnej. Inaczej większą część puli przejmą nowi gracze. Na razie kryzys trwa. Nastąpiło przemieszczenie zobowiązań sektora finansowego do sektora publicznego w ramach świeżo sformułowanej zasady „prywatyzacja zysków, nacjonalizacja strat" i wszyscy czekają, kiedy owe zobowiązania powędrują dalej. A także – gdzie się przemieszczą... Dlatego próby okiełznania kryzysu zadłużeniowego Grecji są ważne. Nie wiadomo, czy proponowane Grecji instrumentarium zostanie przezeń przyjęte i czy przyniesie dobre skutki, osobiście mam wątpliwości.

Dobrze, iż Donald Tusk zadeklarował miliard złotych pomocy? Była to deklaracja absurdalna i zbędna. Na szczęście Wielka Brytania i Czechy wybawiły nas z kłopotu, stawiając zdecydowane weto.

Czyli generalnie, poza takimi troskami jak kurs franka, powinniśmy być spokojni? Nie. Powinniśmy być bardzo, ale to bardzo uważni, ponieważ nasze władze poczynają sobie lekkomyślnie. Pewnie wielu się to podoba, podobnie jak podobało się Grekom. Ale cudów nie ma, za to trzeba będzie zapłacić. Tak jak już płaci, niestety, 700 tysięcy rodzin spłacających kredyty we frankach. Mamy takie niby prosperity na kredyt, bardzo niebezpieczna sytuacja. Rachunki za tę beztroskę przyjdą. Tego możemy być pewni. zespół wPolityce.pl

De-KONSTRUKTORZY POLSKOŚCI Nie warto marnować czasu na dyskusję, czy państwo nam się rozsypuje, czy może rośnie w siłę. Diagnoza jest znana, zaś uzasadniające ją fakty dostrzeże nawet krótkowidz, o ile tylko w jego czaszce znajduje się mózg, a nierozgotowana brukselka. Pytanie, jak upadek państwowości spowolnić, zatrzymać, wreszcie odwrócić. Zacznijmy od banalnej konstatacji: pani Historia Polaków nie lubi. I nawet wie, czemu. Ostatecznie Polacy, co rusz udowadniają, że na własnej państwowości niespecjalnie im zależy. Jak długo można uparciuchom wyjaśniać elementarz? W końcu robiła to przez ostatnie trzy stulecia. Dlaczego zatem dostajemy baty, zamiast baty wlepiać tym, którzy nas upatrzyli sobie batożyć? Ponieważ, zabierając się za odbudowę państwa na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku, zaczęliśmy od dymu z komina. A życie w Europie Środkowej to nie jest rodzaj haiku autorstwa Leopolda Staffa. Życie tutaj to polityka. Czyli zajęcie dla bardzo silnych facetów z bardzo twardymi „cojones”.

OSUSZYĆ BAGNO Proszę zauważyć: na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat, zło wypłukujące Polakom szpik z kręgosłupów (a Polskę zamieniające w rdzę), zadrżało dwukrotnie. Po raz pierwszy, gdy Sejm Rzeczypospolitej dał się zaczarować Korwin-Mikkemu, a Antoni Macierewicz zrealizował uchwałę lustracyjną. I po raz drugi, gdy po wygranych wyborach w 2005 roku zwycięska partia zaczęła wdrażać wielopłaszczyznowy program restytucji Polskości w wymiarze historycznym, politycznym, gospodarczym, a ujmując rzecz generalnie, w obszarze kulturowym. To była jedyna możliwa droga. Jedyna, ponieważ niczego trwałego nie da się skonstruować bez zdrowych fundamentów. To koniecznie trzeba zapamiętać: nigdy i nikomu nie udało się wznieść żadnej trwałej konstrukcji na bagnie, przed jego suszeniem. Nie wierzcie, więc tym, którzy utrzymują, że na dobrą sprawę dekomunizacja niczego by w Polsce na lepsze nie zmieniła. Ludzie, którzy to powtarzają, są głupcami, – jeżeli w to, co mówią, wierzą. Lub oszustami, – jeżeli nie wierzą. Tak czy inaczej łżą – i jest to łgarstwo o niezwykłym ciężarze właściwym. A to, gdyż poczynione na poziomie fundamentalnym.

PO PIERWSZE, FUNDAMENTY Tę prawdę należy gromko powtarzać jak najczęściej: bez uporządkowania percepcji Polaków na poziomie fundamentów, o żadnej naprawie Polski mowy być nie może. Co tworzy te fundamenty? Albo inaczej, – o co właściwie winien zostać oparty trzon Polskości? Ujmując rzecz w koniecznym skrócie, chodzi o aksjologię. Precyzyjniej: o wartości, dzięki którym potrafimy określić zbilansować relacje między tym jak postępujemy, a tym, jak postępować powinniśmy. Albowiem to właśnie aksjologia mówi nam, co jest właściwe, a co właściwym nie jest. Tym samym umożliwia odróżnienie dobra od zła. Definiuje przyzwoitość, oferując szansę najpierw nazwania, a następnie rozpoznawania tego, co naprawdę ludzkie, oraz tego, co tylko inni za ludzkie każą nam uważać. Daje podstawy wartościowania, wskazując tegoż wartościowania kryteria. Odsłania mechanizmy tworzenia wartości, pozwalając jednocześnie ustalić ich właściwą hierarchię. Toruje drogę umożliwiającą analizowanie naszych i nie tylko naszych przekonań, wyobrażeń, zachowań, zaniedbań i czynów. Wskazuje miary, bez których stajemy bezsilni wobec treści, którymi konstruktorzy tego świata usiłują zapchać nam mózgi jak przełyki gęsi zapycha się mieloną kukurydzą. Takie miary to rzecz bezcenna. Bez miar, tych swoistych moralnych punktów odniesienia, jesteśmy tylko chorągiewkami, łopoczącymi bezmyślnie i bez celu, a zwracającymi się w stronę, w którą dmie wiatr wywołany przez obcych.

SPECJALIŚCI OD TORÓW Stąd powiadam: jeśli nie posprzątamy Polakom w głowach, Polska nie ma przed sobą przyszłości. A to, dlatego, powtórzę, że niczego trwałego nie da się skonstruować w oderwaniu od zdrowych fundamentów, na dodatek na wysypisku śmieci. Jeszcze inaczej: przyszłość Polski warta jest dokładnie tyle, ile warte są zasady moralne, kształtujące sumienia ludzi, którzy w Polsce odpowiadają za Polskość. I teraz najważniejsze. Otóż, wcale nie chodzi o zasady, które w danym momencie wyznaje tak zwany elektorat. Albowiem wyborcy to tylko tłum. Tłum, który ktoś zręcznie porównał do parowozu. Wszak ten, należycie rozpędzony, znieść może niemal wszystko co napotka na drodze, niemniej zdolny jest poruszać się wyłącznie w stronę, w którą powiodą go szyny. W tym kontekście konstruktorzy torów ważniejsi są od wyborców. I właśnie na nich należy zwracać uwagę. Im patrzeć na ręce. Ich rozliczać z sumień i lojalności. Ich pytać o wartości, domagając się odpowiedzi wykraczających poza medialne schematy. Więc. Kto dziś w Polsce konstruuje oraz układa nam tory, i dlaczego jego narzędziami są ITI i Agora, a symbolicznie mikrofon Moniki Olejnik i pióro Adama Michnika? widnokregi.blog.pl

Weekendowa siódemka Karnowskiego. Oto, dlaczego ta transakcja zalicza się do grupy "dziwnych", ale z oczywistym finałem Trudno uciec od banalnego wrażenia, że to znowu ten sam film. Najpierw, bowiem środowiska konserwatywne słyszą, że są nieudolne i tylko narzekają zamiast robić, działać. Ale kiedy zrobią, kiedy mają sukces - akcja jest błyskawiczna. Raz, ciach i zmiana właściciela. Gra jest tak poważna, że nie liczą się pieniądze, które wtedy szybko znajdują się "znikąd". Obóz prorządowy ogłasza całą naprzód. Kupuje. Kilka tygodni przejściowych, a potem szybka zmiana. Za kilka miesięcy kolejne media są już "nawrócone". Tak niestety będzie także w przypadku tygodnika "Uważam Rze". Do końca wakacji to jeszcze pewnie, (więc warto kupować!) potrwa, a potem... Nie mam złudzeń. Widziałem to w Radiu Plus, gdy przejmowała je ekipa Tomasza Arabskiego (po okresie przejściowym, kiedy stację pacyfikowali dziwni ludzie z byłym esbekiem Markiem P. w tle), widziałem w "Newsweeku", "Dzienniku" i kilku innych miejscach. Teraz będzie tak samo. Oto siedem powodów, dlaczego ta transakcja zalicza się do tej kategorii, do grupy "dziwnych", ale z oczywistym finałem.

1. INWESTOR Firmy Pana Grzegorza Hajdarowicza nie poradziły sobie z "Przekrojem" i "Sukcesem". Z dość słabych tytułów po kilku miesiącach stały się one jeszcze słabsze, rachityczne właściwe. Za to skrajnie lewicowe i prorządowe. A jednak - kredycik i wsparcie na poziomie kilkudziesięciu milionów się znalazło. Dziwna logika jak na świat ekonomii.

2. POWIĄZANIA Jak ujawnił "Nasz Dziennik" w jednej ze spółek pana Hajdarowicza znajduje wygodne zatrudnienie jeden z byłych kierowników Wojskowych Służb Informacyjnych, tego jądra ciemności PRL i III RP. A tu nie ma przypadków. Do tego dochodzą, logiczne w tym kontekście, plotki o tym, iż za transakcją stoi Pałac Prezydencki.

3. KONTEKST Zmianę właściciela poprzedziła wielomiesięczna kampania propagandowa mediów związanych z władzą, które za wszelką cenę starały się przedstawić "Uważam Rze" jako klęskę i dramat. Choć to oczywisty sukces, tak czytelniczy jak i ekonomiczny. Zwraca uwagę zwłaszcza naprawdę wyjątkowo haniebny tekst w miesięczniku "Press". To pokazuje jak silna była presja na wykończenie niezależnego, ale też niepartyjnego, głosu w przestrzeni publicznej.

4.PRESJA GRADA Minister Skarbu Aleksander Grad od kilku lat, a ostatnio szczególnie aktywnie, próbował zmusić angielskiego udziałowca do zmiany redaktora naczelnego. Teraz wykorzystano moment zmiany w kierownictwie firmy MECOM. Na stół rzucono (skąd, to pytanie na które trzeba jeszcze odpowiedzieć) kwotę tak dużą, że wreszcie udało się biznes spiąć.

5. DZIEŃ OGŁOSZENIA Nie przypadkiem zapewne kilka ważnych transakcji z rządem w tle, jak zakup Plusa przez Pana Solorza, ogłoszono w okolicy przejęcia przez Polskę przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej. To przykrycie doskonałe. Widać też presję do dokonania zmian jeszcze przed wyborami.

6. WŚCIEKŁOŚĆ SZEFA Jak donosi nasza zaprzyjaźniona osa, "Uważam Rze" do szału doprowadzał Donalda. Zażądał od swoich ludzi żeby wreszcie "coś z tym zrobili".

7. PANOWANIE MEDIALNE System władzy opartej na tak dramatycznym rozdźwięku pomiędzy propaganda a zwykłym życiem (pociągi, które jeżdżą coraz gorzej, bo... intensywnie się modernizujemy, itd.) wymaga panowania nad całym głównym przekazem. Nie ma mowy, tak jak w Rosji czy na Białorusi, o istnieniu poważnego środowiska medialnego pozbawionego kontroli władzy. A że czasy idą ciężkie, że w końcu trzeba będzie zapłacić za lekkomyślność i życie na kredyt, to tym bardziej trzeba kontrolować pełen przekaz.

Michał Karnowski

Kolega z WSI i "Rzeczpospolita" Współpracownikiem biznesowym Grzegorza Hajdarowicza, który ma przejąć większościowy pakiet udziałów spółki wydającej dziennik "Rzeczpospolita", jest Kazimierz Mochol, były szef kontrwywiadu i zastępca szefa Wojskowych Służb Informacyjnych. Mochol jest prezesem zarządu giełdowej spółki KCI SA, w której przewodniczącym rady nadzorczej jest właśnie krakowski biznesmen Grzegorz Hajdarowicz, właściciel Gremi Media, spółki, która podpisała umowę kupna Mecom Poland Holdings SA. Do Mecomu należy 51,01 proc. udziałów spółki Presspublica, wydającej m.in. gazetę "Rzeczpospolita". KCI, która realizuje "projekty nieruchomościowe", jest "związana ściśle z Grupą Gremi". Oficjalny życiorys Mochola jest dosyć enigmatyczny. W latach 1981- -1989 pełnił on "służbę" na "różnych stanowiskach w MON". Następnie do 1993 r. pracował w MSW, by potem zostać dyrektorem biura "Centralnego Urzędu Administracji Państwowej". W latach 1998-2001, kiedy był zastępcą szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, widnieje informacja "służba w MON, Zastępca Dowódcy J.W. 3362 Warszawa". Pod tym oznaczeniem kryła się centrala inspektoratu WSI przy al. Niepodległości 243 w Warszawie. Pełniąc tę funkcję, Mochol nadzorował aresztowanie Zbigniewa Farmusa, asystenta wiceministra obrony Romualda Szeremietiewa w rządzie Jerzego Buzka. Farmusa aresztowano w lipcu 2001 roku. Oskarżony o łapownictwo został uniewinniony przez sąd. - Pan pułkownik był zastępcą szefa WSI i rzeczywiście to właśnie on nadzorował postępowanie wymierzone w moją osobę. Kiedy zatrzymano Zbigniewa Farmusa, to wtedy ówczesny minister obrony pan Bronisław Komorowski wystąpił z wnioskiem do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o awansowanie Kazimierza Mochola na stanowisko generała brygady Wojska Polskiego - mówił w wywiadzie dla "Naszego Dziennika" Szeremietiew kilka lat temu. Były wiceszef MON przyznał, że Mochol miał zostać, jak chciał tego ówczesny szef MON Komorowski, nowym szefem WSI. - Prezydent Kwaśniewski nie zgodził się na taką nominację. Z informacji, jakie uzyskałem od moich znajomych, wynika, że Kwaśniewski miał inne plany co do tego, kto po zwycięstwie wyborczym SLD obejmie szefostwo WSI - powiedział. Po odejściu z WSI Mochol przeszedł do pracy w biznesie, pełniąc m.in. funkcję wiceprezesa spółek Energoinvest Sp. z o.o. oraz Poprad Sp. z o.o. Sprzedaż Mecomu spółce Gremi musi jeszcze zaakceptować Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Hajdarowicz planuje stworzenie "znaczącej" na polskim rynku grupy medialnej. Gremi jest właścicielem tygodnika "Przekrój" i miesięcznika "Sukces". Natomiast Presspublica to wydawca m.in. dziennika "Rzeczpospolita", gazety "Parkiet", tygodnika "Uważam Rze" oraz portali internetowych. Zenon Baranowski

Aferzysta z PO pozbawiony immunitetu europejskiego przez PE, postawiony w Polsce w stan oskarżenia

Poseł do Parlamentu Europejskiego z PO Krzysztof Lisek oraz trzy inne osoby zostały oskarżone w śledztwie dotyczącym zarządzania majątkiem Polskiego Stowarzyszenia Kart Młodzieżowych oraz upadłości spółki Campus. Informację o zakończeniu śledztwa przekazała dziś rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Koszalinie Aneta Skupień. Jak powiedziała, akt oskarżenia przesłano już do Sądu Okręgowego w Gdańsku. Dodała, że zawarte w nim zarzuty dotyczą wyrządzenia Polskiemu Stowarzyszeniu Kart Młodzieżowych (PSKM) szkody majątkowej w wysokości 2 mln 738 tys. zł, podawania nierzetelnych danych w sprawozdaniach finansowych stowarzyszenia oraz niezgłoszenia do sądu wniosku o upadłość spółki Campus. Jak widać prokuratura, kiedy chce, to może, zawłaszcza w okresie przedwyborczym. Wcześniej, bo już w listopadzie 2010 Parlament Europejski większością głosów uchylił mu immunitet, o czym chyba polska opinia publiczna nie była informowana. Szkoda poniesiona przez PSKM, które zajmuje się wydawaniem kart dających ich posiadaczom różnego rodzaju zniżki podczas podróży po Polsce i Europie, to według prokuratury efekt niekorzystnych dla stowarzyszenia rozliczeń ze spółką Campus. Prezesem obu podmiotów w latach objętych aktem oskarżenia był obecny eurodeputowany Krzysztof Lisek. 2,2 mln zł PSKM straciło nie egzekwując od spółki Campus należności w tej kwocie i na zamianie w 2006 br. tej wierzytelności na 22 tys. udziałów w spółce. Natomiast 538 tys. zł stowarzyszenie straciło na objęciu w latach 2005 - 2006 za gotówkę kolejnych 5 380 udziałów w spółce Campus. Według powołanego przez prokuraturę biegłego, udziały objęte w wyniku obu operacji były nic nie warte, bo Campus był już wówczas bankrutem. Krzysztof Lisek miał też zezwolić na podanie nierzetelnych danych w sprawozdaniach finansowych PSKM za lata 2004 i 2005. Chodzi o nieujęcie w dokumentach dwóch pożyczek dla Campusa w łącznej kwocie 1,9 mln zł - umowa z 2004 r. opiewała na 400 tys. zł., umowa z 2005 r. na 1,5 mln zł. W/w jest też oskarżony o niezgłoszenie wniosku o upadłość spółki Campus, co według biegłego z uwagi na stan jej finansów powinno nastąpić w 2005 r. Wniosek taki wpłynął do sądu dopiero w 2007 r. Upadłość spółki ogłoszono rok później. Zarzut wyrządzenia PSKM szkody w wielkich rozmiarach prokuratura przedstawiła w akcie oskarżenia również Dorocie O.-L., która była członkiem zarządu PSKM. O podawanie nierzetelnych danych w sprawozdaniu PSKM oskarżona została także księgowa stowarzyszenia Beata N.-P. Natomiast o niezgłoszenie do upadłości Campusa oskarżono również innego członka zarządu tej spółki - Przemysława L. Podejrzani - jak poinformowała prokurator Aneta Skupień - nie przyznali się w śledztwie do winy i odmówili składania wyjaśnień. To stara szkoła kryminalistów – tzw. pójście w zaparte. Wyrządzenie szkody majątkowej w wielkich rozmiarach jest ścigane z Kodeksu karnego, grozi za to do 10 lat więzienia. Za podawanie nierzetelnych danych w sprawozdaniu finansowym na mocy ustawy o rachunkowości grozi do 2 lat pozbawienia wolności. Natomiast za ścigane z Kodeksu spółek handlowych niezgłoszenie wniosku o upadłość grozi do roku więzienia.

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,8645923,Parlament_Europejski_uchylil_immunitet_europosla_Liska.html

http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80271,9881047,Eurodeputowany_PO_zamieszany_w_defraudacje_blisko.html

antonioiwaldi

Czarne złoto - Czarna rozpacz. Mało, kto pamięta, że od 1 stycznia 2012 r. węgiel i koks zostanie objęty podatkiem akcyzowym. 1,28 zł za 1 gigadżul. Mówi to, komu coś? Przeciętnemu zjadaczowi chleba niewiele. Złoty trzydzieści za 1 giga brzmi dość łagodnie wręcz beztrosko. Tona węgla tych gigadżuli ma przeciętnie około 25. Czyli mniej więcej tona zdrożeje wydawać by się mogło nie więcej niż 45-50 zł na tonie. Do przełknięcia. Dzisiaj w mojej okolicy (40 km od Warszawy) tona węgla kosztuje 780 zł w najbliższym składzie. 830 po podwyżce nie byłoby dramatu, chociaż jak wiadomo każde 50 zł z budżetu radością nie napawa. Zredukuje palenie o 5 paczek w miesiącu i będzie zdrowiej i cieplej. Tylko, że te 50 zł to lipa. Węgiel zdrożeje dużo więcej. Szacuję, że zdrożeje w granicach 100-200 zł na tonie. Dlaczego? A dlatego, że wprowadzenie podatku akcyzowego wiąże się nie tylko z dodatkowymi liczbami do przemnożenia, ale wiążę się przede wszystkim z armią urzędników, z wytworzeniem procedur i nadzorem nad nimi, z rzeszą dodatkowych pracowników w urzędach akcyzowych, z tonami papieru zezwoleń, odwołań, pozwoleń. Wiąże się z organizacją składów podatkowych itd. itd. Ruszy machina biurokracji o skali, której mają pojęcie osoby, które miały styczność np. z organizacją składów podatkowych w zakresie paliw płynnych. Rozwiązania mogą być dwa. Akcyza będzie naliczana bezpośrednio w kopalniach i z kopalni wyjedzie już z zabłoconą akcyzą, co by oznaczało pewne uproszczenie, bo dalszy handel byłby znacznie prostszy. Albo też może tak być, że każdy skład węgla stanie się składem podatkowym, co wprowadziłoby moim zdaniem taki chaos, że kto nie mieszka blisko lasu albo leśniczego po prostu zmarznie najbliższej zimy. (no trochę przesadzam). W którą stronę pójdą rozwiązania? Tego dzisiaj jeszcze nie wiemy. Wiem z całą pewnością, że ogólne ogłaszanie, że węgiel zdrożeje trochę jest nieprawdą. Jak zdrożeje węgiel.. To szanowni państwo zdrożeje nam życie na tyle, że za progiem ubóstwa znajdzie się znacznie więcej obywateli niż jest obecnie. Zdrożeje energia elektryczna, zdrożeją, więc czynsze za mieszkania. Zdrożeje chleb, zdrożeją bilety w kinach, zdrożeją wycieczki do wesołych miasteczek, zdrożeją najbanalniejsze rzeczy, które dawały możliwość mniej zamożnej części społeczeństwa zapewnienie uśmiechu swoim dzieciom.. Czy to nową zabawką, wycieczką do ZOO, karuzelą itd. itd. To zaś prowadzi do katastrofalnego w skutkach rozgoryczenia, bo chyba ciężko znaleźć większy powód do traumatycznych myśli niż niemożność kupienia swojemu dziecku czegokolwiek. Przesadzam? Nie, nie przesadzam... Dzisiaj jest już wiele takich rodzin, które MUSZĄ oszczędzać na dzieciństwie swoich pociech. Czy któraś z partii bandy czworga zauważy zbliżający się problem? Nie sądzę. Nie zauważają innych problemów to, dlaczego mieliby ten akurat jeden zauważyć. No i ostatni aspekt, który chcę poruszyć przy tej okazji. Mianowicie biedaszyby. Po wejściu węgla w obszar akcyzy ludzie kopiący węgiel by przeżyć już nie będą zagrażali środowisku czy własnemu życiu tylko i wyłącznie. Będą wrogiem numer jeden dla kontroli skarbowych. Staną, więc na równi w świetle prawa z nielegalnymi wytwórniami alkoholu, papierosów itd. Idąc tropem działania służb specjalnych, łatwiej jest złapać 4 biedaszybowców niż 1 wytwórnię nielegalnych papierosów. Sukces zaś ludziom jest potrzebny do życia prawie tak samo jak woda i chleb. Czy czekają nas spektakularne akcje ABW, CBA i CBŚ na nielegalnych wytwórców węgla, jako wyrobu akcyzowego? Może nie od razu ... Ale węglokopy strzeżcie się. SZUKAM

MARTYROLOGII NARODOWEJ Janusz M. Paluch w niedawno wydanej książce „Rozmowy o Kresach i nie tylko” pomieścił wywiad z Januszem Kurtyką przeprowadzony w kwietniu 2000 roku. Kurtyka w 1995 roku obronił doktorat, a w 2000 roku uzyskał stopień doktora habilitowanego nauk historycznych specjalizując się w genealogii, historii nowożytnej, historii średniowiecza, oraz nauk pomocniczych historii. Zawodowo związany z Instytutem Historii Polskiej Akademii Nauk (od 1985), oraz Państwową Wyższą Szkołą Wschodnioeuropejską w Przemyślu, w której objął stanowisko profesora. Absolwent III LO im. Jana Kochanowskiego w Krakowie. Ukończył studia historyczne na Wydziale Historyczno-Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Był pierwszym dyrektorem Krakowskiego Oddziału Instytutu Historii Polskiej Akademii Nauk, od 2005 jego pierwszym prezesem. Po utworzeniu Instytutu Pamięci Narodowej został pierwszym dyrektorem jego oddziału w Krakowie. 21 kwietnia 2005 Kolegium IPN rekomendowało jego kandydaturę Sejmowi na stanowisko prezesa tej instytucji. 9 grudnia tego samego roku jego kandydatura została zaakceptowana przez Sejm (większością 332 głosów), a 22 grudnia zatwierdzona przez Senat. Urzędowanie rozpoczął po złożeniu przed Sejmem ślubowania w dniu 29 grudnia 2005 W pracy swojej „…zawsze walczył niezłomnie o prawdę historyczną i godność ludzi przez historię pokrzywdzonych…” – podaje Janusz M. Paluch. Informacyjna Agencja Radiowa (IAR) – agencja prasowa funkcjonująca od 1992 roku przy Polskim Radiu, 17 marca 2010 roku podała: „…prezes IPN uważa, że przy okazji obchodów rocznicy katyńskiej Rosja próbuje poróżnić polskie elity polityczne. Janusz Kurtyka powiedział w Programie III Polskiego Radia, że zachowanie ambasadora Władimira Grinina przypomina relacje polsko – rosyjskie w XVIII w. Prezes Kurtyka przestrzega polskich polityków przed wciągnięciem w grę, która służy tylko interesom naszego sąsiada. Może to doprowadzić do sytuacji, gdy głos Rosji będzie rozstrzygał o sprawach wewnętrznych w Polsce – uważa Kurtyka. Jak dodał, sprawa obchodów 70 rocznicy mordu katyńskiego może posłużyć, jako precedens. Janusz Kurtyka podkreśla, że przy okazji ważnej dla nas rocznicy, Rosja próbuje pokłócić ze sobą prezydenta i premiera. Nie można dopuścić, by najważniejsze osoby w państwie były rozgrywane przez obce państwo przy okazji symbolicznej i traumatycznej dla Polaków rocznicy – dodał prezes IPN. Obchody rocznicy mordu katyńskiego budzą wiele emocji w związku z planowaną wizytą na grobach polskich żołnierzy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Prezydent w przeciwieństwie do premiera Tuska nie został zaproszony na obchody z udziałem Władimira Putina, ale mimo to chce odwiedzić w kwietniu polski cmentarz w Katyniu. Rosyjska ambasada w ostatnim czasie kilka razy publicznie informowała, że nie ma oficjalnych informacji o planach Lecha Kaczyńskiego. Wczoraj MSZ przekazał informację, że złożono oficjalną notę dyplomatyczną w sprawie wizyty prezydenta na grobach w Katyniu. Wyjazd prezydenta zaplanowano kilka dni po wspólnych uroczystościach z udziałem premierów Polski i Rosji. Prof. Janusz Kurtyka zginął 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie polskiego rządowego samolotu pod Smoleńskiem w drodze na uroczystości 70 rocznicy zbrodni popełnionej przez NKWD w Katyniu. Wraz z nim zginął w tej katastrofie prezydent Rzeczypospolitej prof. Lech Kaczyński z małżonką Marią. W obszernym wywiadzie Kurtyka odpowiedział szeroko na pytanie: „…wasza praca będzie polegała na odkłamywaniu i odtwarzaniu prawdziwej historii powojennej Polski”? „Tak. Dla mnie, jako historyka, największym wyzwaniem związanym z pracą w IPN jest fakt, że staje przed nami wyjątkowa możliwość położenia podwalin nowej dziedziny badań, którą można umownie nazwać „historią PRL”, czy też „historią systemu komunistycznego w Polsce”. Jest to wyjątkowa szansa na prowadzenie badań naukowych, ale również na wprowadzenie w obieg społeczny tych wyników, a więc szeroko pojmowane oddziaływanie tych wyników na mentalność społeczną i na świadomość historyczną Polaków. To jest niezwykle ważne zadanie, gdyż – obaj chyba się, co do tego zgadzamy, – że obecnie system komunistyczny jest okresem spychanym przez Polaków w podświadomość. Niby nikt chętnie do tego okresu nie wraca, a z drugiej strony możemy zaobserwować swoistą idealizację tego systemu”. Kurtyka wyjaśniał istotę śledztwa dotyczącego zbrodni popełnionych na Polakach na terenach zabranych na Kresach Południowo - Wschodnich, stwierdzając, iż śledztwa zostały zapoczątkowane kilka lat wcześniej właśnie w Krakowie przez byłą Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, która pracowała pod kierownictwem Ryszarda Kotarby. Z pewnym żalem Kurtyka powiedział, iż śledztwa związane ze zbrodniami ukraińskimi zostały przekazane do Wrocławia. Argumentowano to faktem, iż Wrocław i Dolny Śląsk jest zamieszkiwany przez znaczną liczbę Kresowiaków i tam łatwiejsze będzie prowadzenie śledztw. W Krakowie są natomiast prowadzone śledztwa w zakresie deportacji ludności polskiej w okresie pierwszej okupacji sowieckiej z obszarów takich jak: Kamionka Strumiłłowa, Trembowla, Zaleszczyki, Radziechów, Zbaraż, Kopyczyńce, Brody i Brzeżany. Krakowski Oddział Instytutu Pamięci Narodowej zajmuje się jeszcze zbrodniczą działalnością UB w Krakowie, Olkuszu, Chrzanowie, Bochni, Brzesku, Limanowej, Nowym Targu, Zakopanem, Dąbrowie Tarnowskiej, Miechowie, Tarnowie i Nowym Sączu i działalnością Informacji Wojskowej. Odnośnie śledztw związanych z Kresami, trwają one intensywnie, przesłuchano dużą ilość osób przy współpracy ze Związkiem Sybiraków. Z punktu widzenia świadomości Polaków ważne, aby zidentyfikować sprawców, oczywiście z problemem osądzenia tych ludzi. Należałoby spenetrować archiwa NKWD zarówno na Ukrainie, jak i w samej Moskwie. Ta identyfikacja jest istotą śledztw identycznie jak to miało w przypadku zbrodni katyńskiej. Żaden z tych sprawców nie został przez Rosjan osądzony po zidentyfikowaniu. Wiadomo, bowiem kto dowodził i kto strzelał. Słusznie też Aleksandra Ziółkowska-Boehm, recenzując wspomnianą książkę tytułem „ Czuła, wierna pamięć o Kresach” pomieszczonym w dodatku kulturalnym nowojorskiego „Nowego Dziennika”, uważa, iż: „wywiad ma dwa życia, jedno gdy na gorąco jest publikowany, i drugie, gdy się później po niego sięga, by zacytować, sięgnąć jako świadectwo. Po latach może być ważnym dokumentem historycznym, jak na przykład rozmowa Melchiora Wańkowicza z Edwardem Rydzem Śmigłym, czy z Józefem Beckiem”. Już rozmowa z Januszem Kurtyką przeprowadzona zaledwie 11 lat temu zaświadcza o istniejącym ważnym historycznym dokumencie, czemu dają również świadectwo pozostałe osoby udzielające autorowi wywiadów we wspomnianej książce. Za słowami Janusza Kurtyki podążają i czyny, oto dzisiejsza / 4 czerwca 2011 / „Rzeczpospolita” w tekście Ewy Łosińskiej „Krewni ofiar obławy KGB apelują do władz” czytamy: „…pomóżcie nam dotrzeć do sowieckich archiwów – proszą prezydenta, premiera i prokuratora generalnego rodziny zamordowanych pod Augustowem…krewni ofiar są też zainteresowani domaganiem się od Rosjan podjęcia śledztwa w sprawie obławy z 1945 r. i …szukaniem sprawiedliwości przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka…Obowiązkiem suwerennego państwa polskiego jest odszukanie grobów swych obywateli… historyk Nikita Pietrow odnalazł dokument potwierdzający, iż niemal 600 aresztowanych podczas obławy Polaków zostało zamordowanych przez sowiecki kontrwywiad…chcą także… by prowadzący śledztwo w sprawie obławy białostocki IPN zmienił kwalifikację tego mordu na zbrodnię przeciwko ludzkości, a nawet ludobójstwo… wyjaśnienia obławy wymaga podjęcie przez państwo polskie takich samych działań jak w sprawie zbrodni katyńskiej, napisali w apelu do premiera, oraz prokuratora generalnego prezesi organizacji: Związek Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej, Klub Historyczny im. Armii Krajowej w Augustowie, a także Światowy Związek Żołnierzy AK i Związek Sybiraków…”. Tymczasem projekt uchwały w sprawie ustanowienia „11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian” został odrzucony przez marszałka Sejmu Grzegorza Schetynę. Projekt ma na celu oddanie hołdu ofiarom banderowskiego ludobójstwa na ludności polskiej Kresów Południowo - Wschodnich; ustanowienie dzień 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian. Jak na razie chyba gdzieś wygodnie spoczywa pod stosami ważnych, innych spraw. Patrząc w czasie transmisji z obrad sejmu, na te puste miejsca, albo drzemiących posłów, zapewne po nocnych pracowitych działaniach, zastanawiam się czy nie czas ich obudzić. Data wniesienia projektu uchwały 21 lipca 2010r.

Przedstawiciel wnioskodawców poseł Franciszek Jerzy Stefaniuk: ”Niebawem wybory, może przypomną sobie, komu zawdzięczają swoje fotele. Jak sobie nie przypomną, to czas wystawić reprezentację Kresową, bo innej możliwości dla załatwienia spraw kresowych, raczej już nie ma. Ci, co nawet w czasie kampanii wyborczej chętnie wspominają o swoich kresowych korzeniach, ot chociażby jak obecny prezydent, zaraz po wyborze dostają amnezji. Dlatego już dziś warto przypomnieć, dlaczego data 11 lipca jest tak ważna dla szerokiej rzeszy Kresowian”. 11 lipca 1943 roku doszło do największych mordów na ludności polskiej na Wołyniu.

Janusz M. Paluch / w wywiadzie z Januszem Kurtyką /, cd.: „Jest Pan stosunkowo młodym człowiekiem. Czy to nie przeszkadza Panu w pracy nad tymi okrutnymi, bestialskimi wręcz czynami”? „Myślę, że nie. Cała moja droga zawodowa dopuszczała możliwości, że znajdę się tutaj. Niezależnie od tego, że specjalizowałem się w badaniach nad średniowieczem, to zajmowałem się również szeroko pojętą problematyką oporu antykomunistycznego po II wojnie światowej w Polsce. Jestem redaktorem naczelnym „Zeszytów Historycznych” WIN-u, pisałem też na temat konspiracji antykomunistycznej w Polsce. Jak sadzę to był ten dorobek zawodowy, który spowodował, że złożono mi taką ofertę pracy. Natomiast, jeżeli chodzi o moje osobiste zaangażowanie, to od 1979 roku aktywnie działałem w rozmaitych formach opozycji demokratycznej. Byłem członkiem założycielem Niezależnego Zrzeszenia Studentów na Uniwersytecie Jagiellońskim, później w konspiracji w latach osiemdziesiątych…” 4 lipca 2011 roku będziemy obchodzić 70 rocznicę „Sonderaction Lemberg”, gdy na stokach Góry Kadeckiej – Wzgórz Wuleckich we Lwowie ukraińsko – hitlerowski batalion „Nachtigall” / „Słowik”/ dokonał mordu 45 uczonych, profesorów wyższych lwowskich uczelni, w tej liczbie 3 krotnego premiera rządu II RP Kazimierz Bartla. Listę profesorów ustalili studenci – nacjonaliści ukraińscy we Lwowie. Zwłoki wywieziono do lasu Krzywczyńskiego, dorzucając je do ogromnego stosu z innych masowych grobów. Istnieje domniemanie, że w lesie Krzywczyńskim, znalazły się zwłoki mojego ojca doc. med. Maurycego Mariana Szumańskiego, asystenta prof. Sołowija na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Ojciec mój został aresztowany przez gestapo po 4 lipca 1941 roku w swoim / naszym / mieszkaniu przy ul. Jagiellońskiej 4 we Lwowie i osadzony w więzieniu przy ul. Łąckiego we Lwowie, wraz z innymi lwowskimi intelektualistami. Być może został rozstrzelany w drugiej egzekucji przez batalion ukraińsko – hitlerowski „Nachtigall” / „Słowik” / na dziedzińcu Zakładu Abrahamowiczów, a zwłoki z tej egzekucji wywieziono ciężarówką za miasto, gdzie spalono je w pobliskim lesie, jak setki ofiar. W ten sposób nacjonaliści ukraińscy i hitlerowcy, nauczeni odkryciem stalinowskich dołów śmierci w Katyniu, usiłowali zatrzeć ślady własnych zbrodni. Podpalony stos, zawierający około 2000 zwłok, pochłonął ciała lwowskich uczonych i ich towarzyszy. Popiół przesiany ze spalonych zwłok i zmielone resztki kości rozrzucono na pobliskich polach. Nie ma wspomnień rodzin pomordowanych, nie istnieją groby straconych profesorów, jako, że nastąpiło w październiku 1943 roku całospalenie zwłok.

Martyrologia Narodu Polskiego trwa. Poprzez Katyń 1940, wcześniej „Sonderaction Krakau”, katownie hitlerowskie, NKWD, SB , UB, zakatowanie Grzegorza Przemyka i Stanisława Pyjasa – do Katynia 2010 - z ofiarą życia Prezydenta Rzeczypospolitej prof. Lecha Kaczyńskiego z Małżonką Marią, prof. Janusza Kurtyki, Anny Walentynowicz, Janusza Kochanowskiego i innych wielkich Polaków. Mordem fizycznym pozbawia się naród jego intelektualnej siły przywódczej, aby przestał istnieć. Następnym krokiem jest wprowadzenie agentury rządzącej i niszczenie fałszywym wizerunkiem medialnym patriotycznych sił narodu, poprzez fałszowanie historii, fałszywą edukację, lub jej wyeliminowanie, przeciwstawianie się sobie potężnych grup społecznych, – co oczywiście jest mordem intelektualnym dokonanym na narodzie. Kontynuatorką dzieła prof. Janusza Kurtyki jest jego małżonka Zuzanna. Prawda zawsze zwycięża!!!

Aleksander Szumański

Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się ino sznur Zrzucanie przyczyn drożyzny na ostatni kryzys, co stało się sztandarowym hasłem rządu, to zwykły strach przed odpowiedzialnością. Wybory parlamentarne 2007 roku miały – zdaniem Donalda Tuska - dać Polsce szansę wejścia na ścieżkę dobrobytu, budowy kraju mlekiem i miodem płynącego, miłującego obywatela, szanującego jego potrzeby i przekonania, by żyło się lepiej. Tak się nie stało. Początkowo chciałam pisać wyłącznie o wpływie decyzji rządu na wzrost cen, jednak ceny nie są jedyną bolesną konsekwencją poczynań tego rządu. Mają natomiast ogromny wpływ na znaczące pogorszenie, jakości życia w naszym kraju. Do czynników mających wpływać, na jakość życia zaliczam również podsycanie konfliktów społecznych wywołanych katastrofą smoleńską, nadużywanie władzy przez urzędników państwowych, nieudolność w prowadzeniu inwestycji publicznych. Jeśli dołożyć do tego fatalny i stale pogarszający się stan polskich dróg i kolei (jest rzeczą niezrozumiałą i karygodną by w XXI wieku, kolej nie umiała sobie poradzić z falą podróżnych chcących dostać się na święta do domów rodzinnych, turystów, z mrozem, z upałem, brudem i smrodem, bezpieczeństwem), rozbuchaną biurokrację i trudności z uzyskaniem porady lekarza specjalisty, w tym brak możliwości leczenia na koszt ubezpieczenia wielu schorzeń, które z powodzeniem mogą zostać wyleczone lub chociaż zaleczone umożliwiając powrót do pracy i budowanie PKB (to sposób na mnożenie niezdolnych do pracy zastępów schorowanych ludzi, którzy – w amoku – próbują bez skutku wydostać się z zaklętego kręgu balansującego na granicy prawa Narodowego Funduszu Zdrowia, Ministerstwa Zdrowia i poszczególnych szpitali, lekarzy i przychodni) to otrzymamy obraz państwa zaniedbanego, zbrukanego i rozkradanego. Proszę także zwrócić uwagę na zamykanie szkół i przedszkoli przy jednoczesnym biciu piany o politykę prorodzinną. Ta jednak przejawia się w podnoszeniu (o 600 proc. w Warszawie) cen za przedszkola i żłobki, obłożeniu rynku wydawniczego 8 proc. podatkiem VAT (dotychczas była to stawka zerowa), wzrostem VAT na leki oraz odzież i obuwie dla dzieci. Więcej. To właśnie decyzją rządu odebrana została Polakom nadzieja na to, że na starość doczekają się jakiejś emerytury. Trefne jedno okienko, które miało ułatwić zakładanie działalności gospodarczej, horrendalnie wysokie ceny paliw, rosnące bezrobocie i brak pomysłu na walkę z nim, wysokie koszty pracy i rosnące podatki pośrednie, uderzające głównie w najuboższych, zapaść systemu emerytalnego i systemu opieki zdrowotnej, fatalny stan demograficzny kraju spowodowany po trosze niską liczbą urodzeń i starzeniem się społeczeństwa i po trosze „polityką miłości”, która nie dość, że nie zachęca Polaków pracujących za granicą do powrotu do kraju, to jeszcze zmusza kolejnych do wyjazdu, a także szereg innych niewymienionych tutaj zaniedbań z pogłębianiem deficytu budżetowego na czele to tylko część powodów, dla których życie w Polsce jest na tyle drogie, że trzecia część Polaków żyje w nędzy. W nędzy!

Nędza Miast rozwodzić się nad pojęciem nędzy, którego rząd zdaje się nie rozumieć, skupmy się na samym zjawisku. Obrazuje je Indeks Nędzy, który mierzony jest poprzez zestawienie rocznego wzrostu cen detalicznych i stopy bezrobocia. Już same składowe przyprawiają o ból głowy. Ceny detaliczne wbrew propagandzie sukcesu głoszonej przez rząd wzrosły i to znacznie (dość spojrzeć na ceny benzyny i podstawowych produktów żywnościowych). Rośnie również bezrobocie. W czerwcu, kiedy ukaże się ten numer Gazety Bankowej, powinno oczekiwać się lekkiego spadku bezrobocia ze względu na rosnące zapotrzebowanie na pracowników sezonowych. Jednak na dużą poprawę nie ma, co liczyć. W czerwcu, bowiem skończy się rok szkolny i rok akademicki, a to oznacza kolejną falę kandydatów na bezrobotnych, z których znaczna część nie zarejestruje się w urzędach pracy, lecz spakuje walizki i wyjedzie do pracy, np. w Niemczech. Polski Indeks Nędzy w marcu tego roku uplasował się na poziomie 14,1 pkt i stał się najwyższym od września 2006 roku. W rozliczeniu miesięcznym jest to wzrost aż o 0,7 pkt. To największy od dwóch lat przyrost.

Dane GUS: W I kwartale br. wzrost przeciętnych wynagrodzeń nominalnych brutto w sektorze przedsiębiorstw w ujęciu rocznym był wyższy od obserwowanego w analogicznym okresie ub. roku. Przy znacznym wzroście cen konsumpcyjnych, wynagrodzenia realne tylko nieznacznie przewyższyły poziom sprzed roku. Tempo wzrostu nominalnych emerytur i rent uległo spowolnieniu w stosunku do notowanego w kolejnych kwartałach ub. roku, a siła nabywcza świadczeń w systemie rolników indywidualnych była niższa niż w okresie styczeń-marzec ub. roku.

Źródło: GUS Co napędza nędzę? Rosnące ceny? Może inflacja? Nie. Nędza jest tego skutkiem, potwornym świadectwem dla ekipy rządzącej. Dowodem na hipokryzję, krótkowzroczność, nieudolność i znieczulicę rządu Donalda Tuska.

Polityka prorodzinna? To puste słowa. Chwyt wyborczy, na lep, którego łapią się przy każdych wyborach młodzi zakładający rodziny i seniorzy żyjący z nędznych emerytur. Cezary Mech na swoim blogu, w notatce pt. „Antyrodzinna polityka ucieczką z domu starców na koniu króla” napisał: „O ile nie wprowadzimy polityki prorodzinnej i tworzącej miejsca pracy, to przekształcimy Polskę w dom starców Europy, a dynamiczny rozwój będą notowały jedynie przedsiębiorstwa pogrzebowe”. I w innej notatce „Polityka prorodzinna”: „Bez zmiany podejścia do polityki prorodzinnej, Polska nie tylko nie polepszy swojej pozycji gospodarczej, ale również nie utrzyma swojej już i tak osłabionej pozycji politycznej. W zeszłym roku w Katowicach podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego, który odbył się pod auspicjami KE i premiera Buzka uczestniczyłem w panelu 'Euro w Europie, euro w Polsce'. W jego podsumowaniu ostrzegłem uczestników, przed powtórzeniem sytuacji kryzysu strefy euro. Nawiązując do nagłośnionych wypowiedzi Romano Prodiego, który stwierdził, że spodziewał się kryzysu strefy euro wcześniej i że o grożącym kryzysie wiedzieli 'wszyscy', zaapelowałem o wprowadzenie polityki prorodzinnej obecnie, kiedy pokolenie wyżu 'solidarnościowego' z racji wieku może mieć jeszcze dzieci. Stwierdziłem, że obecnie nie jestem już 'eurosceptykiem', gdyż zagrożenia, przed którymi ostrzegałem już się zmaterializowały, ale 'demografosceptykiem' ostrzegającym przed finansowymi konsekwencjami załamania demograficznego. I dlatego obecnie głośno apeluję o wprowadzenie polityki prorodzinnej, na której implementację jest to ostatni moment. Po to, aby już za parę lat, kiedy wyż 'solidarnościowy' już się zestarzeje i nie będzie mógł mieć dzieci, nie okazało się że o tym problemie wiedzieli wszyscy komentatorzy i że wyrażą oni zdziwienie, że konsekwencje finansowe braku wystarczającej bazy podatkowej nadeszły z tak dużym opóźnieniem, bo spodziewali się ich znacznie wcześniej.” Cóż dodać? Chyba tylko tyle, że działania prorodzinne rządu Donalda Tuska to brak działań na każdej płaszczyźnie. Zacznijmy od tego, że dziecko w Polsce nie jest traktowane jak podatnik. Rodzice mogą odliczyć od podatku kwotę nieco ponad 1100 zł rocznie za jedno dziecko. To nie jest ani pomoc, ani zachęta dla osób planujących rodzinę. To mydlenie oczu. Becikowe – kolejny banał, wprowadzony wprawdzie jeszcze za czasów poprzedniego rządu, ale do dziś niezmienione. Becikowe wypłacane z tytułu narodzenia dziecka ma być, czym? Nagrodą, rekompensatą czy pomocą w wychowaniu i wykształceniu dzieci? Nikt nie ma pomysłu, co z nim zrobić. Zabrać nie można, bo idą wybory. Podnieść nie ma, z czego. Trwa, zatem ta farsa i trwać będzie jak KRUS, czyli po wieki wieków.

Przedszkola i żłobki. Minister Fedak szczyci się ustawą żłobkową, która posiada tak wiele błędów, że za rok lub dwa będziemy płakać z jej powodu. Na jej podstawie tworzone mają być placówki, które bardziej przypominać będą przechowalnie niż miejsca, w którym maleńkie dzieci znajdą odpowiednią opiekę, podczas gdy ich matki i ojcowie będą użerać się z codziennością. Pomijam już fakt, że ustawa zakłada finansowanie z budżetu państwa kosztów pracy legalnie zatrudnionej niani. W zestawieniu z biurokracją związaną ze zgłoszeniem pracownika do ZUS, urzędu skarbowego i wszędzie gdzie jeszcze jest to konieczne, tonami dokumentów, które trzeba będzie przesłać do ministerstwa, gminy czy Bóg raczy wiedzieć gdzie jeszcze, pomysł uważam za pożałowania godny i utrudniający życie miast je polepszać. Dlaczego po prostu nie obniżyć kosztów pracy i pozwolić tym samym rozwijać się gospodarce, a obywatelom więcej zarabiać? Dlaczego w Polsce jeden rodzic ma problemy z utrzymaniem rodziny i bez pensji drugiego cały domowy budżet musi wziąć w łeb? Dlaczego samorządowcy próbują o nawet 600 proc. podnosić opłaty za przedszkola i żłobki? Dlaczego zapytani (przypadek warszawskiego radnego z SLD) czy zdają sobie sprawę z tego, że większość młodych rodziców ma kredyty na mieszkania, potrafią odpowiedzieć „a kto im kazał brać kredyty”? Czy nikt nie zauważył, że Polska Ludowa umarła i nikt już mieszkania nie dostaje nawet po 25 latach grzecznego czekania? W takim otoczeniu tylko patrzeć jak kredyty na mieszkanie brać będą wyłącznie ci, którzy ich nie potrzebują. Takie podejście do ratowania polskiej demografii uderzy prędzej czy później w rynek bankowy, który mimo że na uszach stawać będzie, klientów nie pozyska. Nikt o zdrowych zmysłach nie szarpnie się na trzydziestoletni kredyt w kraju, gdzie z każdym rokiem nakładane na niego będą kolejne obowiązki finansowe wobec chorego, zaniedbanego państwa, a w perspektywie mając wizję poniżającej starości za grosze. Pisząc o polityce prorodzinnej, której w Polsce nie ma nie można zapomnieć o dzieciach nieco starszych, młodzieży i studentach. Wystarczy przejść się po księgarniach i policzyć ile kosztuje komplet książek dla pierwszaka podstawówki, ile do gimnazjum, a ile do liceum. Bezpłatna i powszechna edukacja kosztuje rodziców rocznie, co najmniej kilka tysięcy złotych na jedno dziecko. Ale to przecież zrekompensuje tysiąc złotowe becikowe wypłacone przy urodzeniu pociechy, a w następnych latach 1100 złotowe odliczenie od podatku, nad którym i tak już ubolewają rządzący. Studenci od lat biją się z rządem o ulgi. I mają rację. Miejsc w akademikach jak na lekarstwo, ceny jak z kosmosu. Ale przecież wolny rynek! Można wynająć „na mieście”. Za ile? Za całą pensję tatusia, pod warunkiem, że ma tylko jednego studenta na utrzymaniu, inaczej zostaje waletowanie. I jeszcze dodatkowe ograniczenia, by młodzież za mądra nie wyrosła. Wolno „za darmo” studiować jeden kierunek, za drugi trzeba sobie zapłacić. Jeszcze nie, ale za chwilę tak będzie. Ktoś może wytoczyć armatę i zarzucić mi, że nie mam racji, bo państwo polskie kształci młodych ludzi „za darmo” a oni potem wyjeżdżają. Zapytam, zatem dlaczego wyjeżdżają? Może zamiast odbierać studentom szansę na rozwój stworzyć im takie warunki życia w kraju by nie chcieli wyjeżdżać? Byłoby to z korzyścią dla wszystkich. Dla młodych, dla starych, dla budżetu w końcu. Ktoś ten PKB musi przecież budować, tworzyć miejsca pracy, podnosić status kraju na arenie międzynarodowej i dbać o zachowanie tożsamości narodu polskiego. Pozwolić na masowe wyjazdy za chlebem to jak pozwolić wykrwawiać się państwu. Odrobina statystyki. Główny Urząd Statystyki podaje, że w końcu I kwartału br. liczba ludności Polski wyniosła 38204 tys. osób, tj. o 29 tys. więcej niż przed rokiem oraz o 4 tys. więcej niż w końcu 2010 r. Na skutek wzrostu w skali roku liczby zgonów oraz przy zbliżonej do notowanej w okresie styczeń-marzec ub. roku liczbie urodzeń żywych, przyrost naturalny był niższy niż przed rokiem. Saldo migracji zagranicznych na pobyt stały pozostało ujemne na poziomie ok. 1 tys. (wobec 0,7 tys. w analogicznym okresie ub. roku).

Chora Polska Krótkowzroczność rządu nie przejawia się jednak wyłącznie w liczeniu pieniędzy, których nie chce przeznaczyć na utrzymanie przy życiu narodu polskiego. To jest również problem zatrzymania w kraju lekarzy pediatrów (większość świeżo upieczonych lekarzy tej specjalizacji pakuje walizki i szuka dla siebie miejsca np. w Wielkiej Brytanii, gdzie wynagradza się lekarzy za leczenie pacjentów, a nie za liczbę przyjętych chorych) oraz specjalistów innych dziedzin. Choćby geriatrów (ciekawe ilu ich Polsce jest?). Brak opieki pediatrycznej to jeden z powodów, dla którego wielu młodych rodziców decyduje się na życie w innym kraju. Podobnie jest z geriatrią. Ta specjalizacja, w dobie starzenia się społeczeństwa, zaczyna być niezmiernie potrzebna. Nie słyszałam jednak by rząd przygotował jakiś plan, który zakładałby zachęcanie adeptów sztuki medycznej do wybierania tej akurat specjalizacji. Rząd nie ma żadnego planu, ani wobec geriatrów, ani wobec pediatrów, ani wobec stomatologów. Wie natomiast jak upodlić kolejne grupy zawodowe obiecując im podczas wyborów gruszki na wierzbie by potem wyłgać się z obietnicy lub w odpowiednim momencie wymyślić temat zastępczy, który zatuszuje manifestacje, protesty i strajki. W Polsce Donalda Tuska nie myśli się o ludziach. Myśli się wyłącznie o dorwaniu się do władzy na kolejną kadencję. Tu, nad Wisłą, pozwala się dzieciom (i dorosłym również) umierać, jeśli choroba,na którą zapadły nie mieści się na liście chorób urzędników z NFZ. Skazuje się wielokrotnego mistrza floretu na powolne konanie na raka odmawiając mu możliwości leczenia i na pociechę przyznając 600 złotową rentę by sam sobie mógł sfinansować... co? Sznur by się powiesić? Tu również, w Polsce, z powodzeniem przeszczepia się narządy stulatkom. Czyli można! Można ratować ludzkie życie bez względu na koszty i bez względu na – jakże lubiane przez NFZ określenie – rokowania na wyzdrowienie. Gdzie jest człowieczeństwo? Czy urzędnik z NFZ ma status Boga by decydować, kto będzie żył, a kto nie? Czy „skuteczna” i „praworządna” Julia Pitera nie dokopała się jeszcze do stosów papierów dokumentujących nadużywanie uprawnień pracowników NFZ?

Cud na Wisłą Politycy lubują się w porównywaniu Polski do Hiszpanii. Porównajmy, zatem. W Polsce jeden wózek inwalidzki to 5 ton nakrętek od plastikowych butelek – takich np. po Coca Coli. Cała Polska zbiera nakrętki by jakieś dziecko za sprzedane nakrętki mogło dostać wózek inwalidzki. W Hiszpanii każdy niepełnosprawny dostaje wózek w ramach ubezpieczenia. W Polsce sprzęt ratujący zdrowie i życie w szpitalach kupują ludzie. My kupujemy rzucając pieniądze do puszek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. W Hiszpanii zajmują się tym szpitale. W Polsce średnia pensja wystarcza na zapłacenie raty za kredyt mieszkaniowy i zrobienie opłat za prąd, czynsz, wodę, telefon i innych. Często nie wystarcza już na jedzenie i ubranie. Koszty życia wynoszą nierzadko więcej niż 100 proc. pensji. Jak żyją Polacy, jak sobie radzą? Dorabiają na czarno lub przy odrobinie przyzwoitości biorą dodatkowe prace, zlecenia, zarywając noce i tracąc szansę na życie prywatne, rodzinne. W Hiszpanii koszty życia stanowią zaledwie od 35 do 50 proc. Resztę Hiszpanie przeznaczają na oszczędności, zabawę, podróże etc. Kryzys w Hiszpanii przypomniał o oszczędzaniu. Przejawiał się zmniejszeniu zainteresowania kredytami na korzyść lokat bankowych. Resztę pominę milczeniem. Nie kopie się leżącego.

Podatki Co zrobić, gdy kryzys gospodarczy niszczy przedsiębiorców i tym samym wpływy do budżetu – z podatków – spadają? Podnieść podatki. Tak myśli rząd Donalda Tuska. I podnosi podatki. O cenach benzyny szkoda już nawet pisać. Znakomitą jej część stanowi akcyza, podatek i inne daniny. Wspaniałomyślne działania rządu w dziedzinie podatków doprowadzają do zubożenia najbiedniejszą część społeczeństwa polskiego poprzez nałożenie na nich – ostatecznych płatników – wyższego podatku VAT. Na książki, na leki, na żywność, na ubrania, na wszystko. Dodatkowo, w ramach walki z szarą strefą, funduje się kolejnym grupom zawodowym obowiązek posiadania kas fiskalnych. Od 1 maja ten obowiązek spadł m.in. na lekarzy i prawników. Kolejny martwy przepis. Nie zdarzyło mi się od tej pory dostać paragonu od lekarza z prywatnego gabinetu. Nawet z taksówkarzem, który kasę fiskalna ma od kilu lat mogę się zawsze dogadać – bez paragonu wychodzi taniej. Od lat mówi się tylko w ministerstwach i w sejmie o podatku od darowizny. Mówi się, nie robi. Mówi się również, by uporządkować w końcu sprawę podatku za przekazaną na cele charytatywne wyprodukowaną a niesprzedaną żywność. I też nic. Przykład piekarza, który za dobre serce został okrzyknięty przestępcą gospodarczym, ponieważ nie zapłacił za chleb przekazany bezdomnym podatku. Najpierw ten chleb upiekł, a potem dał bezdomnym i stał się złodziejem. Ciekawa logika. Sprzedając na Allegro przeczytane książki też powinnam odprowadzić podatek. Za wynajem mieszkania, rozumiem. Ale za używane książki sprzedawane za bezcen? Podatki zżerają społeczeństwo jak nowotwór. Dosłownie. Pamiętam słowa Donalda Tuska, kiedy w ubiegłym roku ogłaszał podwyżkę podatku VAT. Zapewniał, że podwyżka nie dotknie lekarstw. Podatek jednak wzrósł i wynosi obecnie 8, nie 7 proc. Może to wydawać się niewielką podwyżką. I zapewne jest niewielka dla tego, kto nie ma problemów egzystencjalnych. Dla emeryta utrzymującego się z 900 złotowej emerytury, schorowanego i często samotnego 10 złotych ma wielkość dywanu. Za dychę potrafi przeżyć kilka dni, czasem tydzień. Niemożliwe? Co jada na obiad, na śniadanie, kolację? Nie jada. Kilka kromek chleba raz dziennie lub raz na dwa dni. Jak jest lepszy miesiąc to i herbatę – gorzką – do chleba. Wzrost ceny za lekarstwa nawet o jeden punkt procentowy (w rzeczywistości wzrost był wyższy) powoduje jeszcze ciaśniej zaciśnięty pas i pogłębiające się uczucie poniżenia.

Bezrobocie Umarły stocznie. Umierają kopalnie, FSO w Warszawie. Umierają dziesiątki firm małych i średnich, które nie poradziły sobie z kryzysem i nie doczekały się wsparcia (nie koniecznie finansowego) ze strony własnego państwa. Można powiedzieć – normalne. Kryzys oczyszcza rynek ze słabych i nieudolnie zarządzanych spółek by rosnąć mogły te silne. Firmy powstają, upadają a świat dalej się kręci. Fakt. Czy jednak nie wydaje się dziwne, że rząd miast pomagać przedsiębiorcom budującym PKB rzuca im pod nogi kłody? Cztery lata temu ówczesny poseł Platformy Obywatelskiej, Janusz Palikot zabrał się, przy pomocy szeregu rekwizytów, do budowania „przyjaznego państwa”. I zbudował jedno okienko. Przedsiębiorcy przetestowali i wrócili do tradycyjnej metody, czyli rajdu po wszystkich możliwych urzędach. Raport Banku Światowego Dooing Business 2011 uplasował Polskę na 70 miejscu wśród 183 przebadanych krajów w rankingu gospodarek ułatwiających prowadzenie biznesu. Nagłówki gazet grzmiały: „Polska gorsza niż Samoa”. Co tu komentować?

Statystyka: W I kwartale tego roku umocnił się wzrost w ujęciu rocznym przeciętnego zatrudnienia w sektorze przedsiębiorstw. W końcu marca liczba bezrobotnych była nieco wyższa niż przed rokiem, ale w porównaniu z poprzednim miesiącem odnotowano sezonowy spadek bezrobocia. Tak źle nie było dawno. To, że przybywa bezrobotnych nie jest jeszcze tak przerażające, ale zestawienie tego z zapaścią demograficzną i masowymi wręcz wyjazdami młodych ludzi do pracy za granicą jest symptomem powolnej śmierci państwa polskiego.

Ceny Podwyżka VAT była wyjątkowo perfidnie ogłoszona. Donald Tusk zapewniał, że podwyżka VAT nie wpłynie na ceny podstawowych produktów spożywczych. Być może są tacy, którzy uwierzyli, że wzrost ceny paliwa nie będzie miała odzwierciedlenia w cenach. Jasnym jednak stało się, że początek roku 2011 przyniesie spore zmiany w budżetach domowych, głównie tych najskromniejszych. I już wiosną media rozpisywały się na temat zakupów Jarosława Kaczyńskiego i jego zakupów w osiedlowym sklepie. Zarzucono mu, że wybrał drogi sklep, że zawartość koszyka nie oddaje zmian, jakie zaszły na rynku i w końcu, że Kaczyński przesadza, ponieważ od kiedy oddał władzę Platformie Obywatelskiej wzrost był nieznaczny. Znaczny czy nieznaczny jest odczuwalny, a przecież w całym tym happeningu udział wziął jedynie chleb, kawałek kurczaka, ziemniaki, jabłka i jeszcze jakieś drobiazgi. Wszak nie samymi kurczakami i jabłkami człowiek żyje. Z danych GUS: W I kwartale tego roku obserwowano przyspieszenie tempa wzrostu cen towarów i usług konsumpcyjnych – dynamika w ujęciu rocznym była najwyższa od IV kwartału 2008 r. Największy był wzrost cen związanych z transportem, żywności i napojów bezalkoholowych oraz cen w zakresie towarów i usług związanych z mieszkaniem. Szybciej niż w IV kwartale 2010 roku rosły ceny produkcji sprzedanej przemysłu, w tym w przetwórstwie przemysłowym. Utrzymał się niewielki wzrost cen produkcji budowlano-montażowej. Ceny żywności i napojów bezalkoholowych w I kwartale tego roku były wyższe niż w grudniu ubiegłego roku o 4,6 proc. GUS zanotował znaczny wzrost cen cukru (o 58,9 proc.), mąki (o 11,1 proc.), warzyw (o 7,7 proc.), owoców (o 7,6 proc.) oraz pieczywa (o 4,9 proc.). Wyższe były ceny mięsa (przeciętnie o 4,0 proc., w tym drobiu – o 18,6 proc., mięsa wołowego – o 4,9 proc., mięsa wieprzowego – o 1,3 proc. oraz wędlin - o 0,4 proc.). Więcej niż w grudniu płaciliśmy za ryż (o 2,7 proc.), oleje i pozostałe tłuszcze oraz ryby (po 2,5 proc.), a także artykuły w grupie „mleko, sery i jaja” (przeciętnie o 1,4 proc., w tym mleko – o 2,7 proc., jaja – o 1,5 proc. oraz sery – o 1,1 proc.). Wzrosły ceny napojów bezalkoholowych (o 1,8 proc., w tym kawy – o 3,2 proc.). Niższe w porównaniu z grudniem ubiegłego roku były ceny obuwia (o 4,1 proc.) oraz odzieży (o 1,8 proc.). W okresie styczeń-marzec tego roku ceny związane z mieszkaniem wzrosły o 2,8 proc. Podrożały usługi kanalizacyjne (o 5,3 proc.), zaopatrywanie w wodę (o 4,0 proc.) oraz wywóz nieczystości (o 3,8 proc.). Podwyższono również ceny nośników energii (o 3,7 proc.), w tym znacznie energii elektrycznej (o 6,8 proc.). Więcej niż w grudniu ubiegłego roku roku płacimy również za opał (o 2,6 proc.), energię cieplną (o 2,3 proc.) oraz gaz (o 1,2 proc.). Ceny związane z wyposażeniem mieszkania i prowadzeniem gospodarstwa domowego wzrosły o 1,4 proc. Artykuły i usługi związane ze zdrowiem podrożały w stosunku do grudnia 2010 roku o 1,8 proc. Więcej płacono za usługi sanatoryjne (o 3,1 proc.), stomatologiczne (o 2,7 proc.), lekarskie (o 2,5 proc.), szpitalne (o 1,7 proc.) oraz artykuły farmaceutyczne (o 1,5 proc.). Ceny w zakresie transportu wzrosły w okresie styczeń-marzec tego roku o 2,6 proc. Znacznie podrożały paliwa do prywatnych środków transportu (o 4,1 proc.), w tym olej napędowy – o 6,6 proc., benzyny silnikowe – o 3,5 proc. oraz gaz ciekły – o 3,0 proc. Wyższe były również opłaty za usługi transportowe (o 2,0 proc.). Nieznacznie niższe były natomiast ceny samochodów osobowych (o 0,1 proc.). Mniej niż w grudniu 2010 roku płaciliśmy też za towary i usługi związane z łącznością (o 0,5 proc.). To jednak dopiero początek złych wieści. Działania rządu Donalda Tuska zaczniemy odczuwać znacznie silniej pod koniec roku i w latach następnych. Posunięciem, które udławi polskie społeczeństwo za 15 – 20 lat będzie zamach na OFE. Nie można również zapomnieć, że wzrost cen i znaczące pogorszenie się jakości życia połączone z emigracją młodych ludzi znajdzie wkrótce odbicie w rynku finansowym, który i tak już bardzo ostrożnie podchodzi do kredytowania gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Jeśli wzrost cen będzie postępował w tym tempie, pensje nie wzrosną znacząco, a rząd nie zacznie myśleć o przyszłych pokoleniach to zakup mieszkania na kredyt może okazać się luksusem dostępnym nielicznym.Artykuł został po raz pierwszy opublikowany w Gazecie Bankowej nr 6/1122 z czerwca 2011 roku, pod tytułem "Biedarząd". Dziś przedrukował go również portal Bankier.pl tytułując "Rząd unika odpowiedzialności za drożyznę".

Oryginalny tytuł artykułu: "Miałeś chamie złoty róg, ostał ci się ino sznur"

Małgorzata Dudek

Rozporek, jako róg obfitości „Ilu wielkich działaczów wyjrzało z rozporka!” - dziwował się poeta. I słusznie, bo zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju obserwujemy pogłębiający się proces dziedziczenia pozycji społecznej, a nawet właściwości umysłowych i charakterologicznych dzieci po rodzicach. W takiej, dajmy na to, monarchii stanowej, dzieci dziedziczyły tylko majątek i pozycję społeczną; syn magnata zostawał magnatem, a syn chłopa pozostawał chłopem, chyba, że przeszedł do stanu duchownego lub zaciągnął się do wojska, bo wtedy wkraczał na szybką ścieżkę awansu. Ale, dajmy na to, reputacji mędrca już nie dziedziczył, podczas gdy u nas coraz częściej zdarza się i to. Weźmy takiego pana red. Wojciecha Mazowieckiego, który uchodzi za tęgą głowę nawet nie, dlatego, że zatrudnił go w swojej żydowskiej gazecie dla Polaków red. Michnik, tylko z uwagi na pochodzenie („Eliakim zrodził Azora, a Azor zrodził Sadoka...”) od Tadeusza Mazowieckiego, zażywającego reputacji mędrca, chociaż w swoim długim życiu znany jest raczej ze słynnej „postawy służebnej”. Lech Wałęsa, to, co innego. Nie tylko zrobiono z niego laureata pokojowej Nagrody Nobla, ale również „mędrca Europy”, co w niektórych społecznościach pozaeuropejskich dało powód do kąśliwych uwag o moralnym i umysłowym upadku Starego Kontynentu. Były prezydent naszego państwa ma, jak wiadomo, liczne potomstwo, spośród którego karierę polityczną obrał syn Jarosław, aktualnie piastujący mandat europosła. Nie słyszałem wprawdzie o jakichś jego dokonaniach, które byłyby godne przynajmniej wzmianki w prasie, ale najwyraźniej ma ambicję odziedziczenia reputacji mędrca Europy, bo właśnie zaczął ostrzyć swój intelekt i dowcip na pośle Antonim Macierewiczu, który właśnie ogłosił raport sporządzony przez pracujący pod jego kierownictwem parlamentarny zespół, powołany do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Podczas konferencji prasowej zwrócił uwagę, iż Rosjanie nie tylko nie oddali żadnego dowodu rzeczowego, z których każdy stanowi przecież własność Polski, ale według wszelkiego prawdopodobieństwa niektóre dowody rzeczowe, jak np. zapisy z „czarnych skrzynek” po prostu spreparowali. Te stwierdzenia wzbudziły ostre ujadanie nie tylko ze strony byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, ale również - ze strony jego syna, nie mówiąc już o człowieku o zszarpanych nerwach, który chyba tylko w naszym nieszczęśliwym kraju mógł zostać wicemarszałkiem Sejmu, czyli o Stefanie Niesiołowskim. Lech Wałęsa, najwyraźniej jeszcze trawiony wysoką gorączką z powodu zapalenia płuc, jakiego się nabawił próbując uczyć demokracji Bogu ducha winnych Tunezyjczyków, skrytykował posła Macierewicza za snucie „teorii spiskowych”, podczas gdy syn-europoseł Jarosław uznał to za „kabaret”. Najwyraźniej w swoim niedługim życiu nigdy nie widział prawdziwego kabaretu, a najwyżej - Kubę Wojewódzkiego i jego - podobno nader liczne - kopulantki, więc wypada mu wybaczyć, bo nie tylko nie wie, co, czyni, ale nawet - co mówi. Ten stan nieświadomości, a nawet amoku jest jeszcze bardziej widoczny w przypadku wicemarszałka Niesiołowskiego, którego jak najszybciej powinien przebadać pod kątem wścieklizny jakiś weterynarz już choćby, dlatego, żeby na terenie parlamentu nie wybuchła epidemia. Wicemarszałek Niesiołowski sprawia wrażenie człowieka, któremu się wydaje, że wszyscy dookoła niego są wariatami, a tylko on jeden jest normalny. Właśnie kolejne podejrzenie o chorobę psychiczną rzucił na Antoniego Macierewicza, a nieco wcześniej - również na JE biskupa Meringa. Nietrudno dopatrzyć się w tym symptomów paranoi, nawet, jeśli byłaby ona inspirowana politycznie. Takie rzeczy wielokrotnie się zdarzały i możemy tylko cieszyć się, że wicemarszałek Niesiołowki nie ma żadnej realnej władzy, a tylko narajony został premieru Tusku przez Siły Wyższe na chłopaka do pyskowania. Mniejsza jednak o te wszystkie aberracje umysłowe i charakterologiczne naszych Umiłowanych Przywódców, bo ważniejsza jest merytoryczna strona sprawy. Ta nerwowa reakcja na raport posła Macierewicza wystąpiła na tle niepewności, co też może zawierać raport ministra Jerzego Millera, który właśnie przedstawił go premieru Tusku do przeczytania. Premier Tusk ma czytać 300-stronicowy raport przez cały tydzień, ale na tym nie koniec, bo ma on zostać udostępniony do wiadomości publicznej dopiero po przetłumaczeniu go na język angielski i rosyjski. Angielski - niechże będzie - ale dlaczego powtórnie tłumaczyć ten cały raport na język rosyjski? Przecież jest publiczną tajemnicą, że komisja min. Millera w zasadzie korzystała z makulatury wytworzonej przez Rosjan na jej użytek - oczywiście w języku rosyjskim - więc przetłumaczenie tego wszystkiego na język mniej wartościowego narodu tubylczego było konieczne. Ponieważ jeszcze w grudniu ub. roku prezydent Miedwiediew oświadczył, że „nie dopuszcza” myśli, by ustalenia polskie mogły różnić się od rosyjskich, to wydaje się, że to powtórne tłumaczenie ma na celu uzyskanie rosyjskiego imprimatur na wstęp i zakończenie. Zwłoka wywołana tymi wszystkimi koniecznymi procedurami budzi rozgoryczenie oficerów frontu ideologicznego, którzy swoim uczuciom dali wyraz piórem Piotra Pacewicza z „Gazety Wyborczej”, czyniącemu premieru Tusku wyrzuty jakby żywcem wzięte z poematu Janusza Szpotańskiego „Towarzysz Szmaciak”: „ a ty się tutaj gimnastykuj z masami sam na sam na styku!” Ale służba nie drużba - co zauważył już Franciszek Maria Arouet, używający pseudonimu Voltaire pisząc, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Tę samą myśl nasi chłopi wyrażają trochę dosadniej, w postaci porzekadła: „jak wół pierdzi, to obora słucha”. Ale bo też i Voltaire, któremu się wydawało, że zjadł wszystkie rozumy, niemile zaskoczony pierwszym rozbiorem Polski, napisał do króla pruskiego Fryderyka Wielkiego: „wy królowie zawsze zrobicie coś takiego, co ośmiesza nas, śmiertelników”. Jestem pewien, że red. Pacewicz nigdy o tym nie słyszał, bo gdyby słyszał, to nawet wysługując się Michnikowi, zachowałby trochę umiaru w zawierzaniu wszystkiemu, co podadzą do wierzenia Moskalikowie za pośrednictwem tubylczego mężyka stanu, ministra Jerzego Millera. I kiedy już widać gołym okiem, że zbliżająca się nieubłaganie kampania wyborcza zostanie zdominowana wzajemnym okładaniem się raportami, dzięki czemu już nikt, nie tylko nasi Umiłowani Przywódcy, ale również wyborcy nie będą mieli głowy do zajmowania się innymi problemami państwa - wybuchł straszliwy skandal w związku z wypowiedzią ojca Tadeusza Rydzyka w Brukseli. Ojciec Rydzyk zauważył tam, nie tylko, że od 1939 roku Polska nie jest rządzona przez Polaków, ale również - że to, co się u nas wyprawia, to jest „totalitaryzm”. Niezależnie od tego, co miał na myśli ojciec Rydzyk mówiąc o Polsce nierządzonej przez Polaków, to jest to prawda. Czymże, bowiem jest rządzenie, jeśli nie ustanawianiem praw? A prawa w Polsce, jak powszechnie wiadomo w przytłaczającej części pochodzą od Komisji Europejskiej, która zasypuje nasz kraj „dyrektywami” w ilości, co najmniej jednej dziennie. W swoim czasie zapoznałem się z półrocznym planem prac legislacyjnych rządu, w którym na 116 projektów ustaw bodajże 100 stanowiły realizacje dyrektyw KE, a reszta - to były nowelizacje, polegające na dopisaniu np. „lub czasopisma”, podejmowane po to, by jakaś zblatowana z tym lub innym ministrem szajka trochę sobie nakradła. A ponieważ w Komisji Europejskiej jedynym Polakiem na 27 członków jest Janusz Lewandowski, który zresztą Bóg wie, komu naprawdę służy, to diagnoza ojca Rydzyka jest całkowicie trafna. Z „totalitaryzmem” trochę ojciec Rydzyk przesadził, bo gdyby tak było rzeczywiście, to zostałby aresztowany już na lotnisku - ale poza tym, coś jest na rzeczy. Polska, bowiem rzeczywiście ześlizguje się w stronę totalniactwa, o czym świadczą choćby skandaliczne wybryki niezawisłych sądów, które najwyraźniej musiały otrzymać rozkaz przykręcenia śruby. Skandaliczne wyroki w sprawie Krzysztofa Wyszkowskiego, w sprawie Jerzego Jachowicza, czy Doroty Kani najlepiej o tym świadczą. Żeby nie być gołosłownym - oto za kraj totalniacki uważana jest u nas Białoruś. Jednym z przejawów tego totalniactwa jest postawienie przed niezawisłym sądem w Grodnie red. Jerzego Poczobuta, któremu za zniewagę prezydenta Łukaszenki grożą nawet 4 lata więzienia. Ale taki sam zarzut postawiła kielecka prokuratura Karolowi Litwinowi, któremu za nazwanie w niszowej kibicowskiej gazetce „Złoto Krwiści” premiera Tuska „ćwokiem”, grożą nawet 3 lata więzienia. Różnica nie tak znowu wielka, zwłaszcza, gdy uświadomimy sobie, że Białoruś już uchodzi za kraj totalniacki, a my dopiero się ześlizgujemy. Oczywiście żaden z ochotników podnoszących klangor w ten sposób sprawy nie analizuje, tylko się „oburza”. Zachęcony tymi odgłosami minister Sikorski wystosował na ojca Rydzyka donos, w formie oficjalnej dyplomatycznej noty do Stolicy Apostolskiej. W odpowiedzi dostał blachę w czoło w postaci wyjaśnienia udzielonego mu przez rzecznika prasowego Watykanu, że Stolica Apostolska nie jest związana żadnymi wypowiedziami księdza Tadeusza Rydzyka. Krótko mówiąc - ośmieszył i siebie i przy okazji Polskę - że takich mądrali ma u siebie za ministrów spraw zagranicznych. A jednak premier Tusk, zamiast litościwie rzucić na ten żałosny incydent zasłonę zapomnienia, wezwał był do siebie nuncjusza. Ten ruch oznacza, że minister Sikorski mógł zrobić to głupstwo na zlecenie, wykonując program żydowskiej loży Zakonu Synów Przymierza, która jeszcze w roku 2007 postawiła sobie dwa priorytety: realizację żydowskich roszczeń majątkowych kosztem Polski i pacyfikację Radia Maryja. Ponieważ planowana początkowo na ostatnią dekadę czerwca wizyta izraelskiego premiera Netanjahu w Warszawie została przełożona na lipiec, niepodobna nie dostrzec koincydencji między rozpętaniem tego dyplomatycznego skandalu, a tą wizytą. Premier Netanjahu ma przekonywać tubylczy rząd do głosowania we wrześniu w Zgromadzeniu Ogólnym ONZ za odrzuceniem palestyńskiego wniosku o uznanie niepodległego państwa. Jest to żądanie bezczelne w sytuacji, gdy rząd Izraela w zmowie z Agencją Żydowską uruchomił program tzw. „odzyskiwania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej w ramach, którego Polska ma zostać wyszlamowana na równowartość 65 mld dolarów. Wygląda na to, że tubylczy rząd premiera Tuska nie tylko nie zamierza uzależnić polskiego stanowiska od odstąpienia Izraela od tego rabunku Polski, ale raczej uzależnia swoje trwanie przy zewnętrznych znamionach władzy za cenę posłusznej realizacji żydowskich postulatów, licząc zapewne na to, że strategiczni partnerzy właśnie tej ekipie powierzą nadzorowanie tubylców przy realizacji scenariusza rozbiorowego. SM

„Rzeczpospolita” sprzedana i co dalej? W 1946 roku gazeciarze warszawscy krzyczeli ponoć: „Rzeczpospolita” sprzedana, „Wolności” nie ma, pozostał tylko „Głos Ludu”. Wygląda na to, że historia się powtarza. Dziennik „Rzeczpospolita” od lat był w sytuacji, co najmniej niezręcznej. Niby miał – z założenia – być dziennikiem rządowym (w spółce Presspublica Skarb Państwa ma 49 proc. udziałów), ale nie był. Od kliku lat popierał PiS i jego linię i kiedy w 2007 roku do władzy doszła Platforma, nagle „rządowy” dziennik stał się „antyrządowy”. Na dłuższą metę nie było to do utrzymania – nie może być, bowiem tak, że Skarb Państwa ma prawie połowę udziałów, w gazeta jest w opozycji do rządu. I nie chodzi tu o sympatie czy antypatie, ale klarowność sytuacji. Winę za tę nienormalną sytuację ponosi nie obecna redakcja, lecz Państwo Polskie, które zrzekło się większościowego udziału w spółce na rzecz kapitału zagranicznego. Był to ruch typowy dla balcerowiczowskiej filozofii polityczno-ekonomicznej. „Rzeczpospolita”, mimo wielu zastrzeżeń, była jednak pismem ciekawym, różniącym się od „Gazety Wyborczej” czy „Dziennika”. Po katastrofie smoleńskiej i kampanii prezydenckiej w 2010 próbowała zmieniać akcenty, starała się dystansować od ostrej linii Jarosława Kaczyńskiego. Wysyłała sygnały w stronę PO. Chyba jednak ośrodek Donalda Tuska nie był skłonny do rozmów, bo po jakimś czasie „Rzeczpospolita” znowu stała się bardziej radykalna, propisowska i „antytuskowa”. Wtedy stało się jasne, że jej dni są policzone. Nie wiadomo było tylko, czy będziemy mieli likwidację spółki Presspublica czy nastąpi inne rozwiązanie. Teraz już wiemy. Co nas teraz czeka? Przejęcie większościowych udziałów przez Grzegorza Hajdarowicza oznacza, że najprawdopodobniej dziennik „Rzeczpospolita” w obecnym kształcie personalnym przestanie istnieć. Raczej trudno sobie wyobrazić, żeby naczelnym tego pisma był nadal Paweł Lisicki, a czołowymi publicystami Bronisław Wildstein czy Rafał Ziemkiewicz. Pewnie dziennik zachowa swój charakter „urzędowy”, ale oblicze polityczne i ideowe zmieni się na pewno. Mówiło się wcześniej o możliwości objęcia stanowiska redaktora naczelnego przez Tomasza Wołka, co nie byłoby jeszcze tragedią, ale były to jedynie spekulacje. Nie jest pewne, co stanie się z tygodnikiem „Uważam Rze”, który powstał, jako „tratwa ratunkowa” na wypadek utraty „Rzeczpospolitej”. Problem w tym, że „Uważam Rze” to własność spółki Presspublica. Jesień pokaże, czy „Rzeczpospolita” dołączy ideowo do takich pism, jak „Gazeta Wyborcza”, „Wprost”, „Przekrój”, „Polityka” – czy utrzymana będzie jakaś równowaga. Jan Engelgard

Papierowe samobójstwo I znów artykuł niepozbawiony sporych kontrowersji (m.in. autor jest zwolennikiem oparcia wartości pieniądza na złocie, wydaje się nie dostrzegać, kto naprawdę produkuje pieniądze), ale ciekawy. – admin.

Podobno Lenin, człowiek, który z pewnością znał się na wywrotowej robocie i organizowaniu rewolucji, powiedział: „Kto chce zniszczyć kapitalistyczne społeczeństwo, musi zniszczyć jego pieniądz”. Co najdziwniejsze, nie, kto inny jak lord Keynes zidentyfikował najpewniejszy środek do osiągnięcia tego celu, mianowicie inflację. Ówże lord Keynes, w oczach dzisiejszych ekonomistów uchodzący – nie bez racji – za inflacjonistę, człowiek, który chciał swoimi teoriami ratować kapitalizm przed socjalizmem, napisał w tekście z 1920 roku, co następuje: „Przy pomocy stałego procesu inflacji państwo może w tajemnicy i niepostrzeżenie konfiskować znaczną część bogactwa swoich obywateli. Ta metoda pozwala rządom nie tylko konfiskować, ale konfiskować arbitralnie; oddaje ona na usługi destrukcji wszystkie ukryte siły praw ekonomicznych, i czyni to w taki sposób, że nawet jeden człowiek na milion nie jest w stanie tego rozpoznać”. Wypada tutaj dodać, że, niestety, do tych niezbyt bystrych ludzi należy dzisiaj również większość ekonomistów, a nie bez wpływu na ten stan rzeczy były właśnie teorie Keynesa. Najpewniejszym i najprostszym środkiem niszczenia każdej waluty jest więc permanentna inflacja – pod tym pojęciem rozumiemy zwiększanie ilości pieniądza w obiegu, lub dokładniej, zwiększanie tak zwanej podaży pieniądza, czyli pieniądza plus kredytów w różnych formach. Tego typu ciągły wzrost podaży pieniądza jest możliwy tylko w systemie pieniądza papierowego, czyli takim, w którym dysponenci papierowej waluty (banki centralne, rządy) nie mają obowiązku wymiany go na rzeczy zachowujące stałą wartość – w pierwszym rzędzie na srebro i złoto. W takim systemie dowolnie wysokie miliardowe sumy powstają za jednym pociągnięciem pióra – czy to pióra prezesa banku centralnego, zarządów banków lub ministra finansów. Od dziesięcioleci wbija się obywatelom do głów, że wzrost gospodarczy wymaga umiarkowanej inflacji, – czyli stałego wzrostu ilości pieniądza. Jest to oczywisty absurd. Na przykład do wybuchu pierwszej wojny światowej mieliśmy sto lat zdrowego pieniądza. W tamtym okresie bogactwo świata zwiększyło się bardziej niż we wszystkich poprzednich epokach historii ludzkości. W tym „stuleciu złota” państwo nie manipulowało pieniądzem i kredytem. Nikt nie „zarządzał” walutami. W USA pomiędzy rokiem 1820 a 1913 tzw. inflacja cenowa w odniesieniu do dóbr konsumpcyjnych wynosiła zero procent. W Zjednoczonym Królestwie ceny towarów konsumpcyjnych były na początku drugiej wojny światowej niższe niż w roku 1800, innymi słowy przez 139 lat mieliśmy do czynienia w tym kraju ze stabilnymi cenami. Tę stabilność gwarantuje wolny rynek wówczas, kiedy stabilna pozostaje podaż pieniądza, ta z kolei pozostaje stabilna, kiedy w obiegu jest złota waluta. To wszystko zakończyło się wraz z nastaniem pieniądza papierowego bez pokrycia i zdominowaniem nauki ekonomii przez teorie lorda Keynesa. Te wulgarne keynesistowskie teorie o dobrodziejstwach inflacji i konieczności prowadzenia polityki fiskalnej zapobiegającej cyklom koniunkturalnym, brzmią jak słodka melodia w uszach polityków, bo legitymizują naukowo ich orgie niekończących się wydatków i długów. Oczywiście, zastrzyki pieniędzy i kredytu początkowo stymulują koniunkturę, ale w fałszywym kierunku. Zobaczmy jak bardzo zniekształcone są ekonomiczne parametry, w których żyją dziś Amerykanie: udział konsumpcji w dochodzie narodowym brutto 70 i więcej procent, udział oszczędności – zero. W nadchodzących latach zobaczymy i odczujemy boleśnie surowość sił rynkowych działających w kierunku ustalenia normalnej proporcji pomiędzy oboma wielkościami. Relatywnie wysoki poziom oszczędności w danej gospodarce jest konieczny dla wykazującej stały wzrost, stabilnej gospodarki narodowej, ponieważ inwestować można tylko to, co zostało realnie zaoszczędzone. Wiedział o tym nawet Keynes operujący równaniem i=o (inwestycja=oszczędności). Po sztucznie wywołanych boomach zawsze dochodzi do załamań, recesji lub depresji, ponieważ polityka łatwego pieniądza i taniego kredytu sygnalizuje istnienie ponadprzeciętnych oszczędności, których realnie wcale nie ma. Inwestycje podjęte pod wpływem fałszywych sygnałów i wiary w iluzje, okazują się w końcu błędne i nierentowne, co po pewnym czasie musi prowadzić do bardzo dotkliwie odczuwanych korektur, czyli przystosowania się do prawdziwych warunków rynkowych. Od momentu porzucenia standardu złota, zatem gdzieś od 1913 roku, system papierowego pieniądza bez pokrycia panuje niepodzielnie na całym świecie. Sytuacja, w której nie ma wyjątków i odstępstw od systemu obejmującego cały glob, oznacza, że dokonano jedynego w swoim rodzaju eksperymentu, unikalnego w dziejach świata. Co nieprzypadkowe, odejście od złota, jako podstawy systemu walutowego zbiega się w czasie z założeniem w 1913 roku Rezerwy Federalnej, czyli amerykańskiego wariantu banku centralnego (nazywanego w skrócie Fed). W systemie czysto papierowego pieniądza jego podaż musi ulec monopolizacji w rękach banku centralnego, ponieważ zakłada się, że w przeciwnym razie banki będą się wpędzały nawzajem w bankructwo, oferując coraz tańsze papierowe, walutowe śmieci. Bo też nie są one niczym więcej niż śmieciami. Już Wolter stwierdził, że pieniądz papierowy prędzej czy później zawsze powraca do swojej wewnętrznej wartości: do zera. Szwajcarski bankier Ferdinand Lips określił założenie Fedu i odejście od złotej waluty „największą tragedią w dziejach świata”. Na pierwszy rzut oka to stwierdzenie wydaje się przesadą, ale nią nie jest. Zauważmy, bowiem: gdyby nie wprowadzono papierowego pieniądza bez pokrycia, nie byłoby pierwszej wojny światowej. Gdyby pieniądz oparty był na złocie, nie trwałaby ona dłużej niż trzy tygodnie, – dlatego właśnie, aby móc wojnę toczyć „aż do zwycięstwa”, zniesiono go w momencie jej wybuchu. W efekcie można ją było sfinansować i toczyć przez cztery lata, a jej skutkiem była rewolucja bolszewicka w Rosji oraz dojście do władzy Lenina, Stalina i towarzyszy. W Niemczech system papierowego pieniądza bez pokrycia doprowadził do gigantycznej inflacji i reformy walutowej lat dwudziestych, wskutek której miliony Niemców utraciło swoje oszczędności i materialne podstawy egzystencji. Gdyby waluta oparta była na złocie, oszczędzone byłyby Niemcom, Europie i światu: wielki kryzys gospodarczy i dojście Hitlera do władzy. Bez tych wszystkich wydarzeń nie do pomyślenia byłaby druga wojna światowa, której, podobnie jak i pierwszej, nie dałoby się sfinansować. Gdyby pieniądz powiązany był ze złotem, Niemcy uniknęliby nie tylko wojny, zniszczeń i dwóch socjalistycznych dyktatur, ale także drugiej reformy walutowej z 1948 roku. Jak również utraty siły nabywczej marki niemieckiej, tej rzekomo najbardziej stabilnej waluty świata, która kiedy ją składano do grobu, aby móc wprowadzić euro, posiadała jedynie 5% wartości, jaką miała w momencie swoich narodzin w roku 1949/50. Nie musieliby się też martwić utratą siły nabywczej euro (50% w ciągu kilku lat od wprowadzenia wspólnej waluty). Bez fałszywego papierowego pieniądza świat nie stanąłby w 2008 roku na skraju finansowej katastrofy, grożącej zniszczeniem zachodniej cywilizacji. Międzynarodowe powiązania i wzajemne zależności banków tonących w oceanie papierowych kredytów i długów, doprowadziły do tego, że obecny kryzys nie ograniczy się – tak jak w poprzednich kryzysach – do upadku kilku banków, ale może w krótkim czasie ogarnąć cały światowy system bankowy. Jest rzeczą absolutnie niepojętą, że w obliczu doświadczeń poprzedniego wieku i od dawna rysujących się na horyzoncie nowych zagrożeń, większość ekonomistów nadal uważa „fiat money”, instytucję banku centralnego i system bankowy oparty na rezerwie cząstkowej („fractional reserve banking”) za rozwiązania dobre i bez alternatywy. Od prawie 100 lat mamy socjalistyczny, produkowany przez państwowego monopolistę, funkcjonujący poza rynkiem pieniądz, który stopniowo zatruwa krwioobieg kapitalizmu i prędzej czy później musi doprowadzić do jego rozkładu. Jednakże ekonomiści nie rozumieją już, czym naprawdę jest pieniądz. Kto z nich czytał fundamentalną pracę Ludwiga von Misesa Teoria pieniądza i kredytu, (wydaną po raz pierwszy w 1912 roku, potem – w wersji rozszerzonej – w 1924) pozostającą po dziś dzień niedościgłym, klasycznym dziełem na temat pieniądza, kredytu i systemu bankowego. Nie rozumiejąc, czym jest pieniądz, nie rozumieją też, czym jest inflacja. Amerykański ekonomista Robert Sennholz słusznie określa współczesną naukę ekonomii mianem „inflacjonomia”. Jednym z niewielu uczonych, którzy nie stali się jej wyznawcami jest Thorsten Polleit z frankfurckiej Wyższej Szkoły Finansów i Zarządzania, autor dwóch tez, od których należy zaczynać każdą analizę obecnej sytuacji finansowo-gospodarczej: 1) „Manipulowanie stopami procentowymi to recepta na katastrofę”; 2) „Przyczyna międzynarodowego kryzysu kredytowego nazywa się «państwowy reżim pieniądza papierowego»”. Od lat ze wzrastającym zdumieniem, wręcz z osłupieniem, śledzę spór ekonomistów na temat znaczenia, jakie przy decyzjach banków centralnych w dziedzinie polityki monetarnej i stóp procentowych ma tzw. drugi filar. Wcześniej zarządy banków centralnych uważały za rzecz bezsporną, iż w kształtowaniu polityki pieniężnej uwzględniać należy zarówno „pierwszy filar”, czyli tzw. inflację (jak – myląco – nazwano stopę wzrostu cen), jak i „drugi filar”, czyli obserwowanie, czy i jak wzrasta ilość pieniądza w obiegu. Od jakiegoś czasu większość ekonomistów zaczęła twierdzić, że można i trzeba zrezygnować z „drugiego filaru”, ponieważ nie stwierdza się zależności pomiędzy podażą pieniądza a inflacją. Jest to błąd nie tylko terminologiczny, ale merytoryczny; i to potworny błąd. Prace poważnych ekonomistów (stanowiących dziś mniejszość) dowodzą niezbicie, że istnieje – wprawdzie przesunięta w czasie, ale jednoznaczna – korelacja (jeden do jednego) pomiędzy wzrostem ilości pieniądza w obiegu i tendencją zwyżkową poziomu cen. Chwalebnym wyjątkiem pośród ekonomistów są ekonomiści Bundesbanku, którzy nie tylko nie przeoczyli faktu, iż tzw. inflacja cenowa nie dotyczy jedynie cen dóbr konsumpcyjnych, ale także aktywów, w których lokuje się kapitał ( „asset price inflation”). Szkodzi ona wartości pieniądza tak samo, jak ta pierwsza, tak samo prowadzi do błędnych alokacji rzadkich zasobów i skutkuje dystrybucją bogactwa nieodpowiadającą stosunkom rynkowym. Rosnące ceny akcji, nieruchomości i innych lokat przyciągają coraz więcej posiadaczy oszczędności, którzy chcą – tak samo jak ich sąsiedzi i koledzy – partycypować we wzroście cen. Powstają bańki cenowe, które po jakimś czasie pękają. Cały ten proces wyrządza w gospodarce olbrzymie szkody. W latach, kiedy ówczesny prezes Fedu Alan Greenspan szeroko otworzył śluzy dla pieniądza tworzonego „z powietrza”, można było ze zdumieniem przyglądać się, jak w USA tworzą się jedna za drugą bańki cen aktywów: najpierw bańka akcji, potem nieruchomości i hipotek, następnie bańka instrumentów pochodnych (sto razy zabezpieczanych i poświadczanych kredytów i długów), bańka obligacji skarbu państwa. Niektóre z nich już pękły, a pozostałe pękną prędzej czy później – ze skutkami, które łatwo przewidzieć. W pewnym momencie w przegrzanym sektorze finansowym pojawiają się straty i trzeba hamować proces kreacji kredytu i pieniądza. Wtedy zaczyna się ruch w dół: spadające ceny aktywów typu akcje i inne lokaty kapitałowe, braki w płynności, chwiejące się banki, spadająca konsumpcja, zwijanie się inwestycji, bankructwa firm, rosnące bezrobocie, recesja lub wręcz depresja. Być może w następnych latach czekają nas jeszcze gorsze rzeczy. Poświęćmy kilka słów terminologii, gdyż zamiast precyzyjnie opisywać procesy gospodarcze coraz częściej wprowadza ona w błąd. „Starzy” ekonomiści z czasów sprzed drugiej wojny światowej (lub wykształceni w tamtym czasie), a dokładniej sprzed Keynesa i jego teorii w stylu voodoo – wiedzieli jeszcze, że „inflacja” oznacza zwiększenie ilości pieniądza w obiegu. To, co było nieuchronnym skutkiem rozdymania ilości pieniądza nazywano (w odróżnieniu od „inflacji”) „inflacja cenową”. Zatem to, co dzisiaj nazywa się „inflacją”, jest w rzeczywistości jej skutkiem. „Inflacja cen dóbr konsumpcyjnych” to skutek inflacji, czyli – zgodnie z pierwotnym, precyzyjnym opisem zjawiska – skutek zwiększenia ilości pieniądza w obiegu. Ale pozostańmy przy dzisiaj obowiązującej terminologii i zgódźmy się na to, że wzrost niektórych, wielu lub wszystkich cen nazywa się „inflacją”. Wówczas niezbita prawda („żelazne prawo teorii pieniądza”) musi brzmieć: jedyną przyczyną inflacji jest pomnożenie ilości pieniądza. To i nic innego! Milton Friedman, światowej sławy ekonomista i laureat nagrody Nobla wyraził ją w jednym zdaniu: „Inflation is always and everywhere a monetary phenomenon” (Inflacja zawsze i wszędzie jest zjawiskiem monetarnym), to znaczy ma ścisły związek z ilością pieniądza wprowadzanego do obiegu, natomiast nie mają na nią żadnego wpływu „presja kosztowa”, „wzrost cen ropy”, „wzrost cen żywności”, „polityka cenowa” i co tam jeszcze przyjdzie rządowym ekonomistom do głowy. Również zwiększenie szybkości obiegu pieniądza w stadium zaawansowanej inflacji cenowej nie jest w ostatecznej instancji niczym innym jak zwiększaniem ilości pieniądza. Jak nisko w okresie po wystąpieniu Keynesa upadła teoretyczna wiedza ekonomiczna w kwestiach pieniądza i kredytu, widać gołym okiem w mediach – w ostatnich latach szczególnie jaskrawo. Nawet w poważnych gazetach niemieckich jak „Frankfurter Allgemeine Zeitung” i „Handelsblatt”, kiedy pisze się o „inflacji cen dóbr konsumpcyjnych” w Niemczech i w Europie, nigdy nie wskazuje się na prawdziwą przyczynę – mianowicie na wahający się od 5 do 13 procent przyrost ilości pieniądza w krajach Unii Europejskiej, jaki występuje tu od lat. Zamiast tego możemy czytać komentarze typu: „Odpowiedzialne za wzrost cen są przede wszystkim energia i żywność. To one odpowiadają za ponad połowę ogólnego wzrostu cen na koniec roku 2006″. Jest to kompletny nonsens, rozpoznawalny natychmiast, kiedy użyjemy właściwych pojęć. Wówczas powyższy komentarz musiałby brzmieć tak „Wzrost cen bierze się z drożyzny”, co odpowiada staremu berlińskiemu „Bieda bierze się z nędzy”. W tym kontekście warto przytoczyć opinię amerykańskiego ekonomisty Richarda Ebelinga na temat amerykańskiego banku centralnego: Fed jest jak policja łapiąca złodzieja (ogólny wzrost cen), którego wcześniej sama wysłała na złodziejską wyprawę. Niczym tekst z kabaretu czyta się wiadomość rozesłaną przez agencję informacyjną Reutera w końcu sierpnia 2007 do dziesiątków, jeśli nie setek redakcji gazet. W poważnym „Handelsblatt” mogliśmy, zatem przeczytać: „Inflacja w Zimbabwe osiągnęła 7635 %. Przyczyna tkwi w trwającej od dziewięciu lat recesji, z powodu, której coraz bardziej drożeje żywność, benzyna i import”. Głupiej już chyba nie można. Przestępca Mugabe, który każe dzień i noc utrzymywać w ruchu prasy drukarskie i dopisywać kolejne zera na banknotach, trzyma się za brzuch ze śmiechu. Powtórzmy raz jeszcze: jedyną przyczyną tego, co dzisiaj nazywa się wzrostem ogólnego poziomu cen (inflacją cenową), jest zwiększenie ilości pieniądza. Nic innego. Ceny benzyny, prądu i żywności mogą wzrastać w wyniku zmian relacji podaży do popytu, ale ogólny wzrost poziomu cen nie występuje, jeśli nie zwiększa się, lub nie zwiększyła się wcześniej, ilość pieniądza. Jeśli wszyscy konsumenci, wszyscy pragnący coś zakupić, mają do dyspozycji taki sam wolumen pieniądza, co przedtem, to – jeśli muszą lub chcą wydać więcej na droższe dobra – zmniejszają zakupy w innym miejscu, rezygnują z innych dóbr, co pcha w dół ich cenę. Dlatego ogólny poziom cen pozostaje taki sam. Wynika to nie tylko z żelaznej logiki, która mówi nam, że nie możemy podnieść lustra wody w wannie nie dolewając dodatkowej wody, ale znajduje potwierdzenie w praktyce funkcjonowania waluty złotej na przestrzeni stu lat: od 1790 do 1913 roku siła nabywcza dolara była stała. Występowały niewielkie fluktuacje w górę lub w dół, ale zasadniczo dolar z roku 1913 był takim samym dolarem jak ten z 1850 i ten z 1790. Działo się tak mimo rewolucyjnych zmian w produkcji dóbr, jakie zaszły w XIX wieku w wyniku wynalezienia i szerokiego zastosowania maszyny parowej, elektryczności i kolei. Któż, więc pomnaża bez opamiętania ilość pieniądza? Któż jest sprawcą stałego drożenia towarów, czyli inaczej mówiąc stałego obniżania się siły nabywczej walut? Na pierwszy rzut oka wykrywamy trzech winowajców: po pierwsze banki centralne, które przy pomocy polityki stóp procentowych i innych działań (na przykład tzw. operacji otwartego rynku) sterują popytem na pieniądz i kredyt. Banki centralne są maszynami produkującymi inflację – i właśnie do tego celu zostały powołane. Po drugie rządy, które swoimi deficytami budżetowymi zwiększają dług publiczny, a tym samym wolumen pieniądza. Kiedy politycy mają możliwość kreowania pieniądza, aby dzięki temu móc składać obietnice wyborcze i łowić głosy, to na pewno z tej możliwości skorzystają. Po trzecie banki, które w systemie „rezerwy cząstkowej” (fractional reserve) z depozytów złożonych przez klientów mogą w formie kredytów wyczarować ilość pieniądza nawet dziesięć razy wyższą niż wartość tych depozytów (w każdym razie wszystkie banki razem wzięte takiego „cudu” mogą dokonać). Kiedy bliżej przypatrzmy się problemowi, to przekonamy się, że działania wszystkich trzech wymienionych wyżej sprawców pieniężno-kredytowej obfitości, możliwe są tylko w systemie papierowego „fiat money”, ba, system ten wręcz do działań takich bezustannie zachęca. Zatem najgłębszym źródłem całego zła jest sam system papierowego pieniądza bez pokrycia. Jego syrenie śpiewy kuszą do pójścia na – wygodne z pozoru – manowce, trafiają do ludzkich słabości – a żaden polityk nie jest gotowy jak Odyseusz dać się przywiązać do masztu. To najbardziej destruktywny system kiedykolwiek wymyślony przez rządzących. Prześledźmy na przykładzie Fedu proces powstawania pustego pieniądza: ministerstwo skarbu USA wystawia papier dłużny i sprzedaje go bankowi X w zamian za odpowiedni przelew na konto – pierwsze cudowne rozmnożenie pieniądza. Bank X posiada teraz poświadczoną wierzytelność wobec państwa amerykańskiego. Bank X sprzedaje tę wierzytelność (papier dłużny) bankowi centralnemu (Fed). W zamian za to Fed zakłada bankowi konto z dodatnim saldem w wysokości odpowiadającej wierzytelności – to jest drugie rozmnożenie pustego pieniądza. Przy minimalnej stopie rezerw wynoszącej 10% bank X może pożyczyć 90% sumy ze swojego konta w Fed innym bankom, które dysponują teraz nowymi depozytami na żądanie i mogą znowu 90% z tego pożyczyć swoim klientom – trzecie cudowne rozmnożenia pieniądza. Kiedy klienci pieniędzmi z kredytu uzyskanego w banku płacą przelewem rachunki za wykonane prace, banki przyjmujące przelew mogą 90% z tego pożyczyć. Mamy, zatem cud czwarty, piąty, potem szósty itd. W ten sposób powstaje „easy money”, pusty pieniądz, za którym nie stoi żadna prawdziwa rzeczowa wartość, i który niczym kaskada spływa w dół systemu bankowego (naturalnie cały ten proces może zostać zainicjowany bezpośrednią sprzedażą papierów dłużnych bankowi centralnemu). Bez papierowego pieniądza, który można emitować w dowolnych ilościach, nie byłoby permanentnych deficytów budżetowych państwa ani nadmiernej ekspansji kredytowej prowadzonej przez banki, do niczego też nie byłyby potrzebne banki centralne z ich polityką stóp procentowych. Tak jak bez alkoholu, nie byłoby pijaków, tak bez „fiat money” nie byłoby inflacji (zwiększenia ilości pieniądza), a co za tym idzie – inflacji cenowej; bez zwiększania ilości pieniądza w obiegu nie byłoby zwyżki ogólnego poziomu cen dóbr konsumpcyjnych, ani cen dóbr kapitałowych, aktywów, akcji, lokat, nieruchomości etc., a bez „inflacji cenowej” nie byłoby ani redukcji siły nabywczej pieniądza, ani kryzysów finansowych i gospodarczych pożerających oszczędności i rujnujących właścicieli, przedsiębiorców i inwestorów. Dlaczego więc, do kroćset, obywatele akceptują inflację? Akceptują, ponieważ wszystkie autorytety wokół nich, wszyscy przemawiający do nich z medialnych ambon – politycy, ekonomiści, dziennikarze, bankierzy i prezesi banków centralnych – to inflacjoniści i zwolennicy „easy money”. Politycy lubią inflację, ponieważ umożliwia im potajemne ściąganie podatków. Mianowicie obywatele utratą siły nabywczej swoich dochodów i oszczędności pośrednio pokrywają rozdęte długi publiczne, które dewaluują się wraz z inflacją. Nie tylko, że obywatele nie mogą wydawać tego, co państwo zabiera im bezpośrednio w postaci podatków, ale również to, co państwo wydaje, zaciągając długi, musi zostać – via inflacja – przez nich „przymusowo zaoszczędzone”, ponieważ zmniejsza siłę nabywczą pieniędzy, jakie im zostają w kieszeni po zapłaceniu podatków. Wychodzi na to samo: czy opodatkuję kogoś zabierając mu 30 ze 100 euro, czy też tak zdewaluuję jego 100 euro, że będzie mógł realnie nabyć towary i usługi za 70 euro. Zmniejszona siła nabywcza, czyli pieniądze stracone z powodu malejącej wartości dochodów i oszczędności, nie znikają ot tak sobie po prostu, nie rozpływają się w powietrzu niczym mgła, ale wydają je inni ludzie, głównie skarbnicy państwowych instytucji. Ponadto w przypadku inflacji korzyść odnosi – dzięki tzw. „zimnej progresji podatkowej” – fiskus: płatnicy podatku dochodowego przesuwają się do wyższej grupy podatkowej nawet wówczas, gdy ich realne dochody rosną jedynie nominalnie, a nie realnie. Wszystko to jest haniebną grą o władzę i forsę, gigantycznym oszustwem, jakiego kasta polityczna dopuszcza się wobec obywateli. Strategiczną koncepcję tego oszustwa można streścić następująco:, w jaki sposób ja, państwo, zabiorę ludziom – najlepiej tak, żeby nawet tego nie zauważyli – tyle z ich dochodów i majątków, aby jak najsilniej uzależnić ich od siebie i od skromnych prezentów, które im rozdaję, i jak z tej zależności czerpać władzę i środki, z których suto wynagradzam wykonawców mojej strategii. Ekonomiści lubią inflację, w każdym razie tzw. umiarkowaną inflację, ponieważ wierzą – wierni teoriom Keynesa, – że sprzyja wzrostowi gospodarczemu i zatrudnieniu. Dziennikarze powtarzają to za nimi jak papugi. Bankierzy traktują inflację, jako cenę istnienia „fiat money”, uboczny skutek produkcji papierowego fałszywego pieniądza, który tak bardzo lubią, ponieważ mogą udzielać w nim o wiele więcej oprocentowanych kredytów niż mogliby czynić to przy walucie mającej pokrycie w kruszcu. Szefowie banków centralnych również ściągają odsetki od kredytów wyczarowanych z powietrza i udzielanych bankom i państwu. Dłużnicy lubią jak inflacja dewaluuje ich długi. Inwestorzy lubią jak rośnie i rośnie wartość ich lokat, przedsiębiorcy cieszą się z klientów szastających pieniędzmi na lewo i prawo. Wszyscy ludzie chcą „łatwego pieniądza”, wszyscy dają się przekonać, że „oszczędzanie to głupota, a zaciąganie kredytu to rzecz opłacalna” – jest wielce znamienne, że w systemie „fiat money” słowo „oszczędności” zastąpiono słowem „kredyt”. Obywatele akceptują inflację i „easy money”, ponieważ nie wiedzą, jaka jest istota pieniądza i ufają autorytetowi inflacjonistów – ekonomistów, polityków, dziennikarzy. Nie rozróżniają już pomiędzy pieniądzem (czy raczej jego papierowym ersatzem), a bogactwem. Naiwnie wierzą, że państwo zapewni im dobrobyt, jeśli tylko wyprodukuje wystarczająco dużo papierowego pieniądza i kredytu, a następnie go rozda. W rzeczywistości wszystko dzieje się na odwrót: wraz z każdym stworzonym z niczego euro czy dolarem, z każdym kredytem niepochodzącym z realnych oszczędności, państwo zabiera im po kawałku dobrobyt, własność, majątek i oszczędności, a na końcu wolność. Państwo nie może dać ludziom żadnego innego pieniądza jak ten, który odebrało im wcześniej, odbiera dziś lub odbierze jutro. Innego pieniądza, pieniądza prawdziwego, bo zarobionego dzięki produktywnej działalności, państwo mieć nie może. To tłumaczy także, dlaczego na przykład trzydziestoletni amerykański robotnik zarabiający rocznie przeciętnie 35 000 dolarów (przy uwzględnieniu obecnej inflacji) przynosi do domu o 5000 dolarów mniej niż jego ojciec w 1974 roku. A przecież trzydzieści trzy lata stałego postępu w wydajności i efektywności produkcji powinny mu dzisiaj zapewnić trzykrotność – mierzoną w realnej sile nabywczej – zarobków z 1974 roku. Zamiast tego – w wyniku permanentnej utraty siły nabywczej pieniądza – stał się biedniejszy. Inflacja cenowa od wielu lat jest od trzech do pięciu razy wyższa niż oficjalnie podawane dane. Sama składka ubezpieczenia zdrowotnego wzrosła w USA od 2001 o 78%, zaś w tym samym czasie pensje tylko o 19%. Kiedy weźmie się pod uwagę dłuższą perspektywę czasową to wygląda to jeszcze gorzej: w 1940 roku jazda metrem w Nowym Jorku kosztowała pięć centów, dzisiaj – dwa dolary, czyli czterdzieści razy więcej. U nas w Niemczech nie jest lepiej. Kiedy miałem jedenaście lat, czyli w 1951 roku, mogłem sobie w kiosku kupić precla za pięć fenigów. Dzisiaj kosztuje jedno euro, – zatem także czterdzieści razy więcej. Obecnie podaje się oficjalnie, że poziom inflacji cenowej w USA wynosi 4,1 %. Statystyk John Williams zmierzył niedawno odpowiednie wskaźniki za pomocą metod, które urzędy statystyczne w USA stosowały jeszcze w 1980 roku, i które dawały mniej zafałszowane wyniki niż te stosowane dzisiaj. Rezultat: w grudniu 2007 roku rzeczywista inflacja cenowa wynosiła prawie 12%. To jest jeden z powodów, dla których Fed od pewnego czasu nie ogłasza już informacji na temat ilości pieniądza w obiegu (M3); rzekomo, dlatego, że dane te niczego istotnego nie mówią, a faktycznie, dlatego, że jest to niezawodny wskaźnik pozwalający ustalić rzeczywisty poziom inflacji cenowej, która podąża tuż za wzrostem wolumenu M3. Zwiększenie ilości pieniądza M3 za rok 2007 wyniosło (według ostrożnych kalkulacji Williamsa) ponad 15%. Aktualnie jej stopa wzrostu jest 6-7 razy wyższa niż stopa wzrostu dochodu narodowego brutto. Prawdziwa inflacja cenowa, lub rzeczywista redukcja siły nabywczej, jest jednak o wiele wyższa niż mówią te liczby. Inflacja cenowa występowałaby także wówczas, gdyby poziom cen pozostawał stabilny. Bowiem przy niezmienionej lub tylko lekko rosnącej ilości pieniądza, postęp w efektywności produkcji sprawiłby, że ceny stale by się nieco obniżały – o około 1 do 1,5 % rocznie, jak dowodzi tego doświadczenie z walutą opartą na złocie. Ekonomista prof. Mark Brandly szacuje, że, gdyby od 1959 roku podaż pieniądza się nie zmieniła, ceny byłyby dzisiaj 34 razy niższe. Samochód, który kosztuje dziś 20 000 dolarów, kosztowałby jedynie 600 dolarów. Tymczasem tylko w dekadzie 1996-2006 ilość pieniądza na świecie (M3) wzrosła prawie 50% więcej niż wyniósł wzrost dochodu światowego (światowy produkt krajowy brutto o 60%, ilość pieniądza o 90%). Kiedy umieści się to zjawisko w szerszym kontekście czasowym, można dostać zawrotu głowy: w USA od 1959 do 2004 roku ilość pieniądza wzrosła z 302 miliardów do 9500 miliardów – eksplozja wynosząca 3000%. W tym samym okresie siła nabywcza dolara spadła o 85%. Bańka kredytowa, bańka w nieruchomościach mogły nabrać w ostatnich latach tak gigantycznych rozmiarów, ponieważ w 2001 roku Alan Greenspan w machinie kreującej pieniądz i kredyt włączył turbosprężarkę. Stopa wzrostu ilości pieniądza skoczyła na 20%, w następnych trzech latach wahała się w okolicy 10% rocznie, by w końcu 2007 roku osiągnąć prawie 18%. W większości krajów europejskich sytuacja wygląda niewiele lepiej. W przerażenie wprawić nas mogą apokaliptyczne liczby wynikające ze zsumowania wszystkich nagromadzonych lokat finansowych (bez nieruchomości, ale łącznie z tzw. derywatami). Ich sumę w skali globalnej szacuje się na 300 000 miliardów dolarów przy światowym produkcie krajowym brutto wynoszącym ok. 50 000 miliardów dolarów. Oznacza to, że gdyby obecne zawirowania na rynkach finansowych trwały nadal a nawet się nasiliły – i gdyby tylko 20% tych finansowych lokat trzeba by spisać na straty, to straty wyniosłyby łącznie o 20% więcej niż światowy produkt krajowy brutto. O tym, że diabelski krąg tworzenia kredytu i zadłużenia zmierza do swojego kresu, może świadczyć fakt, iż obecnie w USA 1 dolar dodatkowego zadłużenia daje przyrost dochodu krajowego brutto w wysokości 20 centów. W latach pięćdziesiątych 1 dolar zadłużenia przynosił 73 centy dochodu. Jestem pewien, że system czysto papierowego pieniądza nie przetrwa następnych dziesięciu lat. Upadnie. Co przyjdzie po nim, tego nikt nie potrafi przewidzieć. Jedno jest też według mnie pewne:, aby się ratować, państwo i jego lokaje nie cofną się przed najgłupszym nawet posunięciem, przed żadnym szaleństwem i żadnym przestępstwem. Jest, zatem rzeczą wielce nieprawdopodobną, że wprowadzi ono lub dopuści do powstania nowego – rozsądnego i poważnego – systemu walutowego. Dodajmy, że w obiegu są jeszcze inne liczby, których wiarygodność trudno zweryfikować. Są ekonomiści, którzy szacują, że w trzecim kwartale 2007 roku suma wszystkich instrumentów pochodnych (derywatów) na świecie wynosi 680 bilionów dolarów, czyli 48 razy więcej niż wynoszący 14 bilionów dolarów amerykański produkt krajowy brutto, lub 13 razy więcej niż rynkowa kapitalizacja wszystkich akcji na świecie (51 bilionów dolarów). Są tą liczby wręcz niewyobrażalne, rodem z jakiegoś ekonomicznego horroru. Z jednej strony można (cynicznie) mówić o szczęściu, że wyczarowane z niczego przez czarodziejów zasiadających w ministerstwach finansów, w bankach centralnych i prywatnych masy pieniądza i kredytu wlały się przez otwarte śluzy przede wszystkim na rynki kapitałowe, a nie rynki dóbr konsumpcyjnych. W przeciwnym razie mielibyśmy już dawno taką hiperinflację jak w Zimbabwe. Z drugiej strony wywindowanie cen dóbr kapitałowych do astronomicznego poziomu grozi olbrzymim niebezpieczeństwem. Kiedy rozpocznie się ruch w dół, a jest to nie do uniknięcia, ponieważ już osiągnięty został maksymalny pułap, przy którym zaczyna działać prawo grawitacji, może to doprowadzić do tego, że światowy system finansowy zawali się jak domek z kart. Rozmiar tej katastrofy i towarzyszące jej okropności trudno sobie nawet wyobrazić. Ale to, co jest już wyobrażalne, to upadek zachodniej cywilizacji. Kiedy przyglądamy się, jak banki centralne wpompowują w system bankowy setki miliardów dolarów, próbując gasić pożar benzyną, to ogarnia nas autentyczny strach na widok tego polityczno-ekonomicznego obłędu zagrażającego całej ludzkości. Nie trzeba dodawać, że gdybyśmy gospodarowali i pracowali w systemie prawdziwego pieniądza rynkowego (opartego na złocie i srebrze), to takich szaleńczych pomysłów nikt nie mógłby wcielać w życie. Warto jeszcze kilka słów poświęcić moralnym skutkom inflacji. Pamiętamy słowa Lenina, że „zniszczenie pieniądza równa się zniszczeniu społeczeństwa”. Szwajcarski autor Erich Leverkus sformułował to trochę inaczej, ale bardzo trafnie „Społeczeństwo, w którym panuje inflacja, to społeczeństwo bezwzględnych egoistów rozpychających się łokciami”. Wzrostowi ilości pieniądza nie odpowiada taki sam wzrost ilości towarów. Jest to podobne do sytuacji zbiorowego żywienia, kiedy wydaje się więcej bonów obiadowych niż jest porcji. Najpierw dochodzi do kłótni, poszturchiwań, kuksańców, wyzwisk, wypychania z kolejki, potem do bójek, rabunków, kradzieży, oszustw, a w końcu do powszechnej walki wszystkich ze wszystkimi. Człowieka nie ograniczają – tak jak zwierząt – instynkty. Dlatego potencjalnie w niczym nie zna umiaru. Kiedy jego życie zanurzone jest w żywiole „nieumiarkowanego pieniądza” – takiego jak dowolnie multiplikowalny pieniądz papierowy – zanika u niego samodyscyplina i rwą się nici wiążące go z rzeczywistością. Zaczynają rządzić nim złudzenia natury czy to psychologicznej, materialnej, finansowej, ideologicznej, politycznej, wojskowej, quasi-religijnej. Staje się bezczelny, roszczeniowy, wiecznie rozdrażniony, cwaniakowaty, skorumpowany, chciwy i zawistny, pełen nienawiści, kłótliwy, hedonistyczny, rozrzutny, pogrąża się w apatii albo bezcelowej, gorączkowej aktywności. Pieniądz i osobisty charakter są w różnoraki i subtelny sposób powiązane ze sobą. Poczucie własnej wartości zależy w dużej mierze od tego, jak społeczeństwo wycenia czyjąś pracę – a pieniądz służy, jako miernik oceny. Kiedy różnica pomiędzy prawdziwym pieniądzem (opartym na kruszcu) a fałszywym (papierowym bez pokrycia) zaczyna się zacierać, tak jak dzieje się to w inflacyjnym systemie „fiat money”, wówczas tracimy najważniejszy miernik i kryterium oceny pracy, gospodarowania, wszelkich form działalności ekonomicznej. Ludzie żyjący w takim systemie wyrzucają za burtę dotychczas obowiązujące tabu, przestają przestrzegać norm, zasad i reguł zachowania. W ślad za inflacją pieniądza podąża inflacja aksjologiczna, to znaczy w sferze wartości zaczyna panować coraz większa dowolność, zamazują się coraz bardziej granice pomiędzy tym, co słuszne a co nie, co wartościowe a co liche itd. Dramatycznie zmienia się to, co ekonomiści nazywają „preferencją czasową”. Ważne staje się tylko „tu i teraz”; przyszłość niech sobie idzie do diabła; zawsze ktoś – najlepiej państwo – przeniesie nas przez głęboką wodę. Ciężka praca, także praca dla rodziny, dla dzieci i wnuków uważana jest za coś głupiego i śmiesznego, zaś robienie długów i wyjadanie z państwowego koryta – za przejaw sprytu i życiowej zaradności. Oszczędzanie i przezorne myślenie o przyszłości powoli stają się przywarami, konsumpcja i nieustanna pogoń za przyjemnościami – cnotami. Ludzie ulegają infantylizacji i popadają w stan permanentnej niedojrzałości. Rozrywka nade wszystko, nawet, jeśli wylewa się – coraz bardziej wulgarna i idiotyczna – z „telewizorni”. Życie zamienia się w grę wideo, napędzaną przez „easy money” i pieniądze z kart kredytowych. Zależność od „easy money” i kredytów jest najkrótszą drogą do popadnięcia w zależność od państwa. Ponieważ ludzie przestali oszczędzać i nie odkładają niczego na czarną godzinę, stają więc bezradni w przypadku nieoczekiwanych większych wydatków spowodowanych chorobą, utratą pracy czy koniecznością większych napraw i remontów, więc wołają państwo na ratunek. Dzieci, które to obserwują, uczą się, że bardziej niż na siebie, na rodzinę i bliskich liczyć trzeba na państwowe ubezpieczenia społeczne i instytucje pomocy socjalnej. Zarówno kształcenie i wychowanie dzieci, jak i opiekę nad ludźmi starszymi oddaje się w ręce biurokracji i instytucji publicznych. Klasa średnia wykrwawia się i proletaryzuje w wyniku inflacji i przykręcania śruby podatkowej. To, czego wielkim socjalistycznym przestępcom nie udało się zrealizować przy pomocy centralnego planowania i zniesienia własności, mianowicie stworzyć „nowego człowieka” – tępej, nieodpowiedzialnej, wywłaszczonej, amoralnej, areligijnej, egoistycznej mrówkowatej istoty, może się udać politycznej kaście demokratów przy pomocy centralnego planowania monetarnego oraz kreowania iluzorycznego, bo opartego na „easy money”, bogactwa. Zatem kiedy przyjdzie wielki kryzys i załamanie całego systemu, ubezwłasnowolnieni podopieczni państwa wołać będą o „silnego człowieka” i o jedną partię, która wszystkim się zajmie, wszystkimi się zaopiekuje, wszystko ureguluje. Ortega y Gasset napisał: „Tak jak albatros jest zwiastunem burzy, tak człowiek czynu pojawia się na horyzoncie zawsze wtedy, kiedy wybucha kryzys”. I – dodajmy – prowadzi masy z powrotem do barbarzyństwa. Amerykański ekonomista Mark Thornton stwierdził: „Musimy mieć świadomość, że współczesny system «fiat money» jest systemem przestępczym, w którym jedni wygrywają a drudzy przegrywają, przy czym wygranymi są państwo i jego wspólnicy, zaś przegranymi – wszyscy pozostali. Tylko system pieniężny działający w oparciu o zasady wolnego rynku eliminuje możliwość inflacji i zapobiega cyklom koniunkturalnym”. Ponadto, dopowiedzmy, stawia bariery przekraczającej wszelkie granice ekspansji władzy państwowej i kładzie kres coraz zuchwalszym zakusom elit politycznych na życie i własność obywateli.I tak dotarliśmy do ostatniego punktu naszych rozważań, czyli do kwestii, jaki kształt powinien przyjąć wolnorynkowy system pieniężny. Najlepszym ze wszystkich systemem byłaby waluta oparta na złocie. Ponieważ jednak zakładałoby to, że przyjmą go wszystkie państwa lub przynajmniej najważniejsze państwa uprzemysłowione, więc możemy to rozwiązanie uznać za niemożliwe na razie do zastosowania. Pozostaje rozwiązanie nieco gorsze, ale najlepsze ze wszystkich innych – „konkurujące ze sobą waluty prywatne” lub po prostu „waluty rynkowe”. Wprowadzić je byłoby względnie łatwo. Należałoby wykonać trzy posunięcia.

Po pierwsze – znieść ustawy i przepisy o tzw. legal tender (prawny środek płatniczy), czyli znieść wszystkie ustawowe regulacje, zapewniające pieniądzowi emitowanemu przez państwowego monopolistę status jedynego dopuszczalnego „prawnego środka płatniczego”.

Po drugie – zezwolić na działalność prywatnych mennic, tak jak miało to miejsce na przykład w Kalifornii przed 1864 rokiem. Państwo mogłoby nadal domagać się zapłaty podatków w euro, ale obywatele mieliby pełną swobodę używania i określania we wszystkich umowach i transakcjach innej, prywatnie bitej waluty, naturalnie za obupólną zgodą stron, co tak czy inaczej jest, przy zawieraniu prywatnych umów, zrozumiałe samo przez się.

Po trzecie – wprowadzić konstytucyjny zakaz nakładania podatków lub innych opłat na wzrost wartości prywatnej monety i na jej użycie. Wykluczone być muszą podatki od samej waluty, nawet, jeśli interesy, w których strony się nią posługują, podlegają nadal zwykłemu opodatkowaniu. Wówczas wszystkie rodzaje walut konkurowałyby na takich samych warunkach zarówno ze sobą, jak i z pieniądzem państwowym. Byłoby wtedy całkowicie obojętne, jak kształtowałyby się ceny złota i srebra czy inne rzeczowe wartości służące ich pokryciu. Nie dokładnie tak samo, ale podobnie brzmią propozycje, które wysunął wielki ekonomista Friedrich August von Hayek w swoim późnym dziele Denationalization of Money (Denacjonalizacja pieniądza). Ostatnie zdania tej książki powinniśmy zapisać sobie tak mocno w pamięci, jak gdyby wypalone zostały rozżarzonym żelazem na wzdętym brzuszysku zdychającego systemu papierowego, inflacyjnego pieniądza: „W przypadku emisji pieniądza nie chodzi o – jak może zdawać się laikom na pierwszy rzut oka – drugorzędny techniczny szczegół ładu pieniężnego”. Wprowadzenie wolnej konkurencji prywatnych walut, pisał Hayek, który marzył o powstaniu ruchu na rzecz wolności pieniądza na wzór ruchu walczącego o wolny handel w XIX wieku, „jest jedynym sposobem, pozwalającym mieć nadzieję, że zahamuje utrzymującą się stale ewolucję wszystkich rządów w kierunku totalitaryzmu, którego nadejście wielu bystrych obserwatorów uważa za nieuchronne. Gdybym miał doradzać, proponowałbym, aby postępować powoli. Ale czasu może być mało”. Denacjonalizacja pieniądza to, zdaniem Hayeka, kwestia decydująca dla przetrwania naszej cywilizacji. Na długo przed Hayekiem, jego nauczyciel akademicki Ludwig von Mises stwierdził: „Nie istnieje możliwość uniknięcia finansowego załamania boomu, wytworzonego przez ekspansję kredytową. Alternatywa jest tylko jedna: albo kryzys nadejdzie wcześniej, jako rezultat dobrowolnego zatrzymania ekspansji kredytowej, albo później w postaci ostatecznej i totalnej katastrofy danego systemu walutowego”. Ta przepowiednia intelektualnego giganta pozwala się domyślić, z jaką powagą formułował swoje ostrzeżenie Hayek, zaklinając ludzi odpowiedzialnych, aby się spieszyli, bo czasu może być za mało. I było go za mało. Teraz jest już chyba za późno. Będziemy zewsząd słyszeć, jak winę za agonię światowego systemu finansowego przypisuje się kapitalizmowi, a nie jego prawdziwemu niszczycielowi – socjalistycznemu pieniądzowi państwowemu. Co pociągnie za sobą papierowe samobójstwo na płaszczyźnie gospodarczej i politycznej, tego doświadczyło pokolenie naszych rodziców i dziadków. Miałem nadzieję, że może naszej generacji i naszym dzieciom zostanie to oszczędzone. Była to nadzieja daremna. Tomasz Gabiś

Tusk, Klich i Arabski wylecieli by z roboty za niezrealizowanie zakupu samolotów i działanie na szkodę firmy. Działaniem na szkodę firmy było:

· nie dokonanie w 2008 roku zakupu samolotów,

· próba dokonania zakupu samolotów Embraer,

· wprowadzanie zamieszania w procedurze zakupów,

· w efekcie końcowym doprowadzenie do katastrofy samolotu.

Tusk, Klich i Arabski wylecieli by z roboty za niezrealizowanie zakupu samolotów. Zaskakujący tytuł? Będzie do niego nawiązanie. Ale na wstępie zacytuję fragment z Białej Księgi Zespołu Parlamentarnego ds. Badania Katastrofy Smoleńskiej. Fragment dotyczący zestawienia faktów przedstawionych w BK a odnoszących się do zakupów samolotów:

Załącznik nr 2 Kalendarium przetargu na samolot dla VIP-ów

Celowo pominięty punkt z Sikorskim – nieistotny dla sprawy.

Czerwiec 2007 r.– MON pod kierownictwem Aleksandra Szczygły odwołuje przetarg, w związku z wykryciem poważnych wad w jego warunkach i kryteriach oceny ofert.

Wrzesień 2007 r.– Minister Szczygło podpisał decyzję o rozpoczęciu przetargu na zakup średnich samolotów do przewozu najważniejszych osób w państwie.

Listopad 2007 r.– Premier Donald Tusk zapowiada podróżowanie samolotami rejsowymi.

Luty 2008 r.– dokumentacja przetargowa jest gotowa – czeka na decyzję ministra Klicha.

Grudzień 2008 r. – Dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik do ministra Bogdana Klicha po rozległej awarii Tu-154M nr 101, do której doszło 30 listopada 2008 roku w trakcie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Mongolii: „Niezbędnym wydaje się jak najszybsze zakończenie procedur przetargowych i zakup nowych samolotów do przewozu najważniejszych osób w państwie (...). Wszystkie samoloty, dopuszczone do przewozu (...) eksploatowane są na podstawie dodatkowych programów biur konstrukcyjnych producentów przedłużających resurs techniczny"(jeden z jedenastu meldunków dotyczących tej sprawy, jakie w latach 2008-2010 gen. Andrzej Błasik skierował do min. Bogdana Klicha).

Grudzień 2008 r. –przedstawiciele MON stwierdzili w wypowiedzi dla „GW”: „Nie zamierzamy rezygnować z TU-154, bo to niezłe samoloty. Ale w przyszłym roku resort ogłosi przetarg na zakup trzech lub czterech samolotów średniej wielkości dla VIP-ów”. Wiceminister MON Zenon Kosiniak-Kamysz: „Okres użytkowania TU-154 kończy się w 2014-15 roku i na razie nie ma powodów, aby wycofywać je ze służby”. W MON zamarznięcie samolotu, którym prezydent podróżował po Azji, traktuje się jako pojedynczy wypadek: „Ze szczątkowych informacji, jakie posiadamy, wynika, że przyczyną unieruchomienia samolotu było oblodzenie, czyli bardziej zawiniła załoga lotniska w Ułan Bator niż jego stan techniczny”. MON chce kupić samoloty innego rodzaju. Mają to być maszyny, które będą mogły zabrać na pokład 19 osób. MON zarezerwował na ten cel środki, ale nie ujawnia, ile, aby sprzedający nie dopasowywali do tego oferty. Według zapowiedzi nowe samoloty miały się pojawić się w 36 splt najpewniej pod koniec 2010 roku2.

Styczeń 2009 r.- minister Bogdan Klich ogłosił, że „ciągnący się od lat "etap analityczny" w sprawie zakupu samolotów dla najważniejszych osób w państwie właśnie się zakończył”. Natomiast zakup nowych maszyn dla władz będzie możliwy jeszcze w tym roku: „Ku mojemu zadowoleniu, przedstawiciele doszli do ustaleń, jakie samoloty są potrzebne. Uznano, że uproszczona procedura jest tą, którą należy zastosować”. Klich poinformował, że 8 stycznia odbyło się spotkanie przedstawicieli kancelarii prezydenta, premiera, marszałka Sejmu i Senatu. Sejmu i Senatu3

Styczeń/Luty 2009 r.– zmiana założeń przetargu na samoloty dla VIP-ów, który przygotowuje MON. Decyzje w tej sprawie zapadły 29 stycznia 2009 r. podczas spotkania przedstawicieli MON z szefem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Tomaszem Arabskim. MON odmówiło Kancelarii Premiera sfinansowania takiego zakupu. W piśmie MON widnieje, że uzgodniono, iż ze względu na trudną sytuację budżetową państwa eliminuje się całkowicie możliwość zakupu według dotychczasowych założeń, tj. zakupu trzech nowych samolotów z opcją do czterech. samolotów z opcją do czterech

Maj 2009 r.– Min. Klich ogłasza, że dwa nowe odrzutowce dla przewozu najważniejszych osób w państwie MON wynajmie od LOT. Maszyny do Polski przylecą na przełomie czerwca i lipca. MON zamówiło Embraery 175 w trybie tak zwanej pilnej potrzeby operacyjnej, z pominięciem procedury przetargowej. Poinformował, że chodzi o "zagospodarowanie" samolotów zamówionych dla PLL LOT.5

2009 r.– w połowie roku min. Klich zamknął trwające od 2007 postępowanie dotyczące zakupu średnich samolotów dalekiego zasięgu do przewozu ważnych osób w państwie i postanowił bez przetargu wyleasingować 2 niespełniające żadnych wymagań stawianych tego rodzaju maszynom EMB 175 LR. 4,5-letni leasing miał kosztować ok. 200 mln zł – tyle, co zakup 2 nowych, spełniających warunki samolotów dyspozycyjnych Bombardiera, Dassault czy Gulfstreama6.

Sierpień 2009 r.–Min. Klich w odpowiedzi na interpelację posła L. Dorna stwierdził m.in.: „Ze względu na wieloaspektowość przedsięwzięcia, pełne koszty leasingu samolotów dla 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego na obecnym etapie prac nie są jeszcze znane. Odnosząc się do kwestii kosztów dostosowania samolotów do służby, uprzejmie informuję, że samoloty Embraer 175 w ich aktualnej konfiguracji spełniają podstawowe wymogi przewozu VIP”7.

Październik 2009 r.– „Rzeczpospolita” podała, że będzie kolejny przetarg na samoloty dla VIP-ów opóźni się też leasing dwóch embraerów. Według „Rzeczpospolitej” - 36 splt jeszcze długo nie dostanie nowych maszyn. MON miał wyleasingować dwa samoloty od PLL LOT. Dokumentację i procedurę przygotowywała Agencja Rozwoju Przemysłu. Do tego celu została powołana specjalna spółka: ARP Fly, prezesem został Mirosław Filip. Według „Rz”, ARP Fly tak zawyżyła koszty całego przedsięwzięcia, że MON postanowił rezygnować z jej pomocy. Marcin Idzik, dyrektor Biura ds. Procedur Antykorupcyjnych w MON twierdził, że koszt pozyskania finansowania leasingu samolotów (tj. czyli kredyty i marże) jest zbyt wysoki i nie do zaakceptowania przez MON. MON próbuje porozumieć się z PLL LOT, by za jego pośrednictwem pozyskać embraery8.

Październik 2009 r.– pojawiają się informacje, że dwie z 12 maszyn, które wcześniej zamówił LOT, za pieniądze z bankowej pożyczki, kupi ARP - specjalnie utworzona przez nią spółka ARP Fly. Ta z kolei miała je wyleasingować MON, które odpowiada za transport lotniczy najważniejszych osób w państwie. Chodziło o to, by zapewnić vipom nowoczesne samoloty, nie obciążając bezpośrednio budżetu państwa, a przy okazji pomóc LOT, który znajduje się w poważnych tarapatach. Nic z tego jednak nie wyszło, choć znalazł się bank gotów pożyczył pieniądze spółce, wyszkolono nawet pilotów, którzy mieli siąść za sterami embraerów. Powód - spółce zabrakło pieniędzy, by m.in. przygotować dokumentację. Ministerstwo Skarbu nie zgodziło się na dofinansowanie ARP Fly. Podczas przygotowywania transakcji okazało się, że leasing byłby zbyt drogi. Kupienie nowych bezpośrednio od producenta wyszłoby taniej - mówi „Polityce” wysoki rangą urzędnik MON. W efekcie całą procedurę wstrzymano, a rząd zaczął się zastanawiać, czy nie kupić maszyn bezpośrednio od LOT9.

Luty 2010 r.– „Rzeczpospolita” podaje, że spółka ARP Fly została postawiona w stan upadłości. MON, przy współpracy kancelarii premiera, opracowało koncepcję kupna samolotów dla prezydenta i premiera. Szef MON Bogdan Klich i szef kancelarii Tomasz Arabski podpisali notatkę w tej sprawie. Na jej podstawie Agencja Rozwoju Przemysłu stworzyła spółkę ARP Fly, która miała kupić od LOT-u dwa samoloty typu Embraer 175 LR i wyleasingować je MON. ARP Fly miała zaciągnąć na to kredyty, kupno samolotu nie wpłynęłoby na budżet państwa i wsparłoby LOT, który ma kłopoty finansowe. Na przedsięwzięcie zgodził się minister skarbu. Urzędnicy doszli do wniosku, że cała koncepcja jest zła, leasing okazał się zbyt drogi. Samoloty kupione bezpośrednio od producenta byłyby tańsze. ARP Fly zalega z zapłatą faktur dłużnikom10.

A teraz nawiązanie z pewnymi skrótami, żeby ukazać istotę sprawy Co by było gdyby wymieni w tytule Tusk, Klich i Arabski tak działali w biznesie? Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację, że nr 2 na liście Forbes - Bill Gates zatrudnia u siebie firmie Microsoft Corporation jesienią 2007 roku takich znakomitych fachowców jak wymienieni w tytule:

Dyrektor generalny korporacji – Donald Tusk

Ten z kolei dobiera sobie personel do obsady kluczowych stanowisk w firmie:

Dyrektor biura bezpieczeństwa korporacji - Bogdan Klich

Dyrektor biura dyrektora generalnego - Tomasz Arabski

Dyrektor generalny odpowiada za zarządzanie całym tym bałaganem a podlegają mu bezpośrednio wymienieni powyżej. Nie będę rozwijał wątków związanych z całą firmą a skoncentruje się tylko na zakupach samolotów dla właściciela, Zarządu, Dyrekcji i firmy. Ze względu na wielkość korporacji, jej pozycję rynkową i osobę właściciela, do przemieszczania się po świecie wybranych grup przedstawicieli firmy, wymagane jest, żeby korporacja jak najszybciej zakupiła kilka samolotów. W chwili obecnej posiadają, co prawda kilka maszyn, ale są one już przestarzałe, zaczynają pojawiać się usterki i awarie sprzętu, nie mówiąc o bezpieczeństwie podróżujących samolotami. Zatem zapada decyzja o zakupie nowych samolotów. Nie dla szpanu, ale z konieczności i względów bezpieczeństwa podróżnych. Za sprawą zewnętrznej firmy doradczej specjalizującej się w doborze samolotów dla VIP-ów, posiadającej odpowiednio wysokiej klasy specjalistów technicznych i z zakresu bezpieczeństwa opracowywane są założenia techniczne i wymogi, jakie mają spełniać samoloty oraz przygotowywana jest procedura konkursu ofert dla dostawców. Powstają one na podstawie odpowiednio zdefiniowanych, wysokich wymagań Klienta. Ze względu na firmę oraz samego właściciela, który będzie również wykorzystywał nowe samoloty, decyzje o zakupie dotyczą maszyn wykorzystywanych do transportu VIP-ów z zapewnieniem poziomu bezpieczeństwa oferowanego: głowom państwa, premierom i najwyższym dostojnikom państwowym. Tak zdefiniowane wymagania zasadnicze (bardzo istotne kryteria m.in. bezpieczeństwa i odpowiedniego zasięgu lotu) w zestawieniu z wymaganiami szczegółowymi (odpowiednie wyposażenie i podział przestrzeni podróżnej wewnątrz - salonki dla Vipów) powodują, że firma doradcza (taką rolę spełnił min. Szczygło)wybiera samoloty, które są w stanie dostarczyć trzej najwięksi producenci samolotów na świecie i na pewno nie jest to brazylijski Embraer. Jest 2007 rok. Dowództwo Sił Powietrznych na rozkaz ministra Szczygły opracowało ponownie WZTT na średni samolot VIP-owski. Zostały one zaakceptowane przez Radę Uzbrojenia MON (specjalny organ opiniujący) i ostatecznie zatwierdzone przez Dowódcę Sił Powietrznych. Na podstawie WZTT komisja przetargowa złożona z najlepszych specjalistów z Sił Powietrznych, Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, Instytutu Lotnictwa, Urzędu Lotnictwa Cywilnego, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Transparency International, kancelarii prezydenta i premiera oraz Sejmu i Senatu opracowała kompletną dokumentację przetargową na zakup 6 nowych średnich samolotów VIP.

Podstawowe parametry przetargu:

Zasięg ? min. 8000 km

Czas lotu ? min. 8 h

Pułap ? min. 13000 m

Prędkość ? min. 0,8 Ma

Liczba pasażerów ? min. 15

Jaka przykrość: żaden Embraer nie spełnia tych parametrów. Znów na placu boju pozostają trzej najwięksi producenci? Gulfstream, Dassault i Bombardier. Nowo zatrudniona dyrekcja dostaje do realizacji to zadanie od samego właściciela ze wskazaniem wysokości priorytetu przy realizacji - najwyższy. Nasza „dyrekcja” nie ma aż takich ograniczeń w zakupach jak nasi POlitycy ale musi kierować się należytą starannością w wyborze rozwiązania i szybkim doprowadzeniu do transakcji zakupu samolotów. Czyli musi odpowiednio zadbać o interesy firmy. Co zatem powinna zrobić? Przeprowadzić, bez zbędnej zwłoki, konkurs ofert zgodnie z opracowanymi wymaganiami i wybrać jak najlepsze rozwiązanie. Procedura konkursu ofert jest gotowa, potencjalni dostawcy wyselekcjonowani, znane też są ich oferty wstępne. Pomimo tego, że jeszcze nie doszło do ostatecznego rozstrzygnięcia konkursu ofert, dyrekcja ma już wiedzę, co będzie można zakupić, od kogo i na jakich warunkach. W ramach procedury wyboru dostawcy i kryteriów oceny ofert najważniejszymi elementami są cena i warunki zakupów oraz poziom bezpieczeństwa zapewniany przez samoloty dla VIPów oferowane w konkursie. Powtórzmy to jeszcze raz - nasi specjaliści powinni wybrać jak najszybciej najlepsze możliwe rozwiązanie. Ale żeby nie było tak wspaniale, w pewnym momencie nasi spece dostają dodatkowe wytyczne od właściciela, że jednym z istotnych elementów kryteriów wyboru samolotów ma być cena. Ze względu na ogólnoświatowy kryzys finansowy zmieniają się warunki potencjalnych zakupów i należy je wziąć pod uwagę. Ponieważ mamy styczność z „wytrawnymi” graczami, możemy się spodziewać, że zmodyfikują specyfikacje zapytania ofertowego (np.: zmniejszą liczbę samolotów, które chcą zakupić) czy też przeprowadzą dodatkowe negocjacje z dostawcami na temat uatrakcyjnienia ich oferty. Zwiększenie tej atrakcyjności może polegać m.in. na:

- rozłożeniu w czasie kosztów zakupu maszyn (dostawcy samolotów w przetargu MON zaproponowali takie rozwiązanie z możliwością rozłożenia zapłaty w ratach do 2012 roku),

- znalezieniu możliwości współpracy z dostawcami i przy okazji dodatkowego zarobku dla firmy (w przetargu, jako dostawcy zaproponowali offset, co mogło być atutem przemawiającym za ostatecznym wyborem takiego rozwiązania). W grudniu 2008 roku MON wysłało do producentów lotniczych? Request for information?, w którym informuje o chęci pilnego nabycia 3 (w opcji 4) nowych średnich samolotów VIP o takich właśnie parametrach.Bardzo interesującą ofertę składa francuski Dassault, proponując szybką dostawę samolotów Falcon, atrakcyjne finansowanie z gwarancjami rządu francuskiego z odsunięciem pierwszej płatności na 2012 r. oraz stworzenie w Bydgoszczy bazy serwisowej na całą Europę Wschodnią i Rosję tudzież stuprocentowy offset. Również Bombardier składa ofertę, że palce lizać. Wydaje się, że samolot dla rządu już jest w polu widzenia... Na początek dobry krok i sprawdzenie, co mogą jeszcze dodatkowo uzyskać, żeby było to w zgodzie z wytycznymi właściciela. Zapowiada to rychłe zrealizowanie zakupu. Ale nagle pojawia się niespodziewany ZONK. Co robią nasi gracze? Zaczynają podejrzanie kombinować. Zamiast wybrać najlepsze rozwiązanie zaczyna się dziać coś takiego. Nasi mistrzowie zaczynają demonstrować, że mają w doopie interes firmy i wszelkie wcześniejsze opracowania, ponieważ maja z góry upatrzonego innego dostawcę. Nie wiedzieć, czemu uparli się na tego a nie innego - Embraera. Samoloty wybrańca nie spełniają najistotniejszych wymagań Klienta. Za mały zasięg, brak odpowiednich systemów bezpieczeństwa, konieczność poważnych przeróbek i adaptacji wnętrza maszyny. Czyli jednym słowem mówiąc – badziew. Ale to nie zraża naszych mistrzów. Robią wszystko, żeby nabyć ten badziew. Po informacjach o ograniczeniu kasy kombinują jeszcze bardziej. Uruchamiane są poszukiwania jeszcze innego rozwiązania zapewniającego pozyskanie samolotów namaszczonego Embraera. Zamiast zakupu – pomysł na wynajęcie samolotów od linii lotniczych. Chwilę później jest już nowy pomysł – leasing.

Nadlatuje Kamysz Nic z tego. Na przełomie lutego i marca tego roku doszło do kolejnej zmiany decyzji. Ze względu na kryzys polecono Siłom Powietrznym opracować nowe WZTT na zakup 2 samolotów używanych i jednego nowego.

Żeby eksperci zrozumieli wreszcie, o co chodzi, podsekretarz stanu w MON ds. Uzbrojenia i Modernizacji Zenon Kosiniak-Kamysz na piśmie polecił zmniejszyć zasięg samolotu do 4500 km (zasięg Embraera to 5000). Co ma kryzys do zasięgu? No to eksperci określili nowe WZTT w następujący sposób:

Zasięg ? min. 4500 km (na polecenie wiceministra Kosiniaka-Kamysza)

Czas lotu ? min. 4 h (odpowiednio dla zaniżonego zasięgu)

Pułap ? min. 13000 m

Prędkość ? min. 0,8 Ma

Liczba pasażerów ? min. 15

Eksperci udali, że nie wiedzą, o co chodzi, i pozostawili parametry pułapu i prędkości. Żaden Embraer nadal do tego nie pasował. Ktoś stracił wówczas cierpliwość. W czerwcu Bogdan Klich ogłosił: ze względu na istotny interes państwa w drodze leasingu, bez żadnego przetargu MON kupi dwa nowe Embraery 175. Wszystkim szczęki opadły. Samolot Embraer 175 nie odpowiada żadnym parametrom, żadnego opracowanego dotąd WZTT. W ogóle Embraer 175 nie jest samolotem średnim. To tak jakby zastanawiać się nad kupieniem osobowego samochodu, by w końcu kupić autobus. Ale nie bądźmy gołosłowni. Parametry Embraera 175 są następujące:

Zasięg ? 2450/3500 km

Czas lotu ? 4 h

Pułap ? 12500 m

Prędkość ? 0,76 Ma

Liczba pasażerów ? 78?86

Ponadto jest to samolot drogi, nieekonomiczny i bardzo usterkowy (około 2000 usterek w roku, 4 razy więcej niż TU 154M). To nic, że samoloty te (Embraery) nie spełniają stawianych im wymagań, to nic, że w realizacji tego pomysłu pomija się zastosowanie procedury konkursu ofert i wybiera jedynego słusznego dostawcę na zasadzie dania mu zamówienia z wolnej ręki. Na domiar złego, to nic, że cena leasingu 2 samolotów nie przystosowanych do transportu VIPów, nie spełniających stawianych im wymagań na okres 4,5 roku wynosi tyle, co zakup nowych samolotów spełniających wszystkiej to bardzo wysokie wymagania realizowane przez wyselekcjonowanych na wstępie dostawców wyspecjalizowanych w produkcji samolotów dla VIP-ów. Mało tego, w tych innych wariantach, ukrywane są dodatkowe informacje o kosztach dostosowania samolotów embraer do stawianych im wymogów a pytających o te kwestie okłamuje się, że leasingowane samoloty spełniają podstawowe wymogi przewozu VIP-ów. Dodatkowo ukrywa się kwestie innych kosztów, jakie pojawią się na początku przy adaptacji samolotów do potrzeb transportu VIPów i po okresie leasingu, w celu przywrócenia funkcjonalność samolotów do pierwotnej wersji przed wprowadzeniem zmian niezbędnych do przygotowania ich do specjalistycznych zadań. Ponadto w celu zrealizowania tego zakupu nasi mistrzowie świata przekazują całą transakcję do firmy zewnętrznej (trzeciej). Firma ta przygotowuje ofertę, która jest znacznie droższa (zawyżone koszty całego przedsięwzięcia – każdy chce zarobić, ale wprowadzony dodatkowo pośrednik po prostu, chce złupić leasingobiorcę). Dodatkowo obciąża naszych mistrzów i to, że pośrednik ma poważne problemy finansowe. Wymaga poważnego dofinansowania i to najlepiej przez samego Klienta. Służyć temu miało powołanie przez Agencję Rozwoju Przemysłu spółki celowej ARP Fly, która miała spełnić funkcję pośrednika. Jednak prezes agencji w porę wycofał się z tego szemranego interesu. Wobec tego akcjami spółek skarbu państwa dofinansowano spółkę EuroLOT, żeby ta mogła kupić brazylijskie samoloty.Kosztowało to nas, podatników, około 200 min zł. Jak już EuroLOT stał się właścicielem dwóch embraerów 175, zaczęły się kombinacje, jak formalnie i zgodnie z prawem przekazać je do 36. SPLT. Zbierały się zespoły i inne mniej formalne gremia, dyskutowano o zastosowaniu trybu zamówień objętych tajemnicą państwową, o trybie negocjacji z jednym wykonawcą, o trybie zamówień w nagłych okolicznościach związanych z bezpieczeństwem państwa, lecz żaden z tych pomysłów nie był zgodny z prawem. Wreszcie postawiono na umowę dzierżawy lub leasingu (też bezprawną), która przez 4 lata kosztowałaby MON około 155 min zł. Sumując koszt akcji wpompowanych w EuroLOT z kosztem leasingu/dzierżawy, uzyskuje się355 min zł- kwotę wystarczającą na zakup trzech nowych średnich samolotów dalekiego zasięgu. Jaki interes miałoby mieć państwo w dzierżawieniu na 4 lata za takie pieniądze samolotów, które na dodatek dla VIP-ów się nie nadają? Nic dziwnego, że trudno było znaleźć jelenia, który podpisałby się pod finalnym dokumentem - umową między MON a EuroLOT-em (lub LOT-em, który jest właścicielem EuroLOT-u). Szczególnie, że sprawie zaczęły się z bliska przyglądać, co najmniej dwie służby specjalne. Najistotniejsze w tym wszystkim jest to, że działania naszych mistrzów są działaniami zmierzającymi do wyboru jednego słusznego ideologicznie dostawcy firmy Embraer. Mamy ewidentnie do czynienia z lobbingiem tego dostawcy. Czy i jakie korzyści z tego lobby mogą uzyskać nasi mistrzowie w przypadku realizacji dealu, możemy się tylko domyślać. W każdym z omawianych przypadków koszty nowych pokrętnych rozwiązań (dzierżawa, leasing) są zawsze większe niż zakup nowych samolotów. O co tu chodzi? Piszemy o tym wszystkim, żeby nikt w przyszłości nie rżnął głupa, iż nie wiedział, że czarter to bezprawie, a embraery nie nadają się dla VIP-ów. Żeby SKW, CBA i inne służby nie mogły się wymigać brakiem informacji. Od roku pokazujemy, jak lobbyści Embraera zawzięcie torpedują każde rozwiązanie zmierzające do uczciwego przetargu, wiedząc, że żaden brazylijski samolot nawet do przetargu nie będzie mógł stanąć, bo parametrami odstaje od współczesnych samolotów dla najważniejszych osób w państwie. Entuzjastom brazylijskiej techniki zależy na przepchnięciu Embraera w Polsce z kilku przyczyn. Po pierwsze liczą na to, że pierwsze dwa samoloty otworzą drogę do dalszych zamówień. Za 2 lata będzie się mówić, że mamy już przeszkolone załogi, mechaników, więc powinniśmy zamówić kolejne embraery, bo to nam się bardziej opłaca. Po drugie Polska byłaby pierwszym państwem, które kupiło dla VIP-ów embraery. Nawet rząd Brazylii lata innymi maszynami. Po trzecie determinacja, z jaką niektórzy politycy walczą o embraery, musi mieć jakieś racjonalne podstawy. Racjonalne z ich punktu widzenia, bo państwu w żaden sposób to się nie opłaca. O kasę i to nie małą - kilkaset milionów PLN. Czy nasi mistrzowie też na coś tu liczą? Może do pewnego momentu liczyli, ale wreszcie wkurzył się właściciel. Po ponad dwóch latach bezowocnych działań wymienionej ekipy dalej nie ma nowych samolotów zakupionych na korzystnych zasadach. Nie ma nawet wydzierżawionych czy wyleasingowanych maszyn. A tu szykuje się wylot rady nadzorczej i zasłużonej grupy pracowników stanowiących trzon firmy na konferencję i targi do Moskwy. Ekipa leci starym samolotem. Przy podejściu do lądowania następuje katastrofa. Wszyscy giną. Właściciel na szczęście nie poleciał – żyje. Co robi z naszymi mistrzami – „dyrekcją cyrku w budowie”? WYWALA ICH NA ZBITY PYSK Z ROBOTY. Kogo? Przede wszystkim Klicha i Arabskiego, jako bezpośrednio odpowiedzialnych za „spieprzenie” zadania. Ponieważ właściciel wie, że osobą, która ponosi nie mniejszą odpowiedzialność za niedopełnienie obowiązków przez podwładnych jest ich szef Donal. T, wywala i jego. Dlaczego? Dlatego, że nie zapewnił właściwego nadzoru nad działaniami swoich mistrzów. Gdyby właściciel tak postąpił, uzyskałby ode mnie pełne poparcie swoich decyzji i działania. Właściciel w żadnym wypadku nie odpuściłby naszej dyrekcji cyrku w budowie. Myślę również ze stosowne kroki związane z rozstaniem się z nielojalnymi, niekompetentnymi i szkodzącymi firmie pracownikami, podjąłby znacznie wcześniej i nie doszłoby do katastrofy. Ustrzegł by w ten sposób firmę przed takimi działaniami dyrekcji, które wyrządziły najpoważniejszą szkodę (zginęło kilkadziesiąt osób kluczowych dla firmy). Działaniem na szkodę firmy było:

·nie dokonanie w 2008 roku zakupu samolotów niezbędnych do bezpiecznego transportu VIPów,

·próba na siłę i za wszelką cenę dokonania wybitnie niekorzystnego zakupu samolotów Embraer,

·wprowadzanie zamieszania w procedurze zakupów oraz włączenie w transakcję nie do końca wiarygodnych pośredników podnoszących znacznie koszty całej transakcji,

·w efekcie końcowym lot przestarzałym i niebezpiecznym samolotem oraz doprowadzenie do jego katastrofy i śmierci kilkudziesięciu osób kluczowych dla firmy. Tak by się działo w biznesie a w POlityce? Tu wszystko jest możliwe. Zakupić, wydzierżawić lub wyleasingować samoloty Embraer, niespełniające wymagań, za wszelką cenę i wszelkimi możliwymi sposobami, nie patrząc na interes tej firmy. Próba dokonania tego wszystkiego z pominięciem obowiązujących procedur zakupów, (co zresztą udało się ostatecznie zrealizować) i to w wyższych cenach lub na mniej korzystnych warunkach niż proponowali wyselekcjonowani na wstępie dostawcy – to po prostu mistrzostwo świata. Kto tak działa? …………… Mistrzostwem jest też fakt, że do dziś NIKT za nic nie poniósł odpowiedzialności. A sam „dyrektor generalny” na wałach powodziowych mówił, że jak ktoś coś spieprzy to powinien za to odpowiadać i zostać wywalony przez wyborców. Mowa, co prawda dotyczyła wójta, ale….. Biała Księga podaje fakty na ten temat. Firma to Polska a właściciel to naród. Czy i co oraz kiedy zrobi z tą menażerią właściciel? Na ile jeszcze pozwoli nieudolnej i wrogiej firmie dyrekcji?

http://mypis.pl/system/files/97/bialaksiega.pdf

http://obnie.com.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=1116:samolot-przetarg&catid=75:kulisy-systemu&Itemid=27

JAdaX

Upadek narodów spowodowany przez bankierów Departament Skarbu Stanów Zjednoczonych pożyczył i już wydał około 100 miliardów dolarów z federalnych kont emerytalnych. Jeżeli do 2 sierpnia nie zostanie przez Kongres przegłosowane podwyższenie limitu długu, rząd prawdopodobnie pożyczy z tych funduszy od 250 do 300 miliardów dolarów. Departament Skarbu nie płaci od tego długu praktycznie żadnych odsetek. Oprocentowanie 3-miesięcznych obligacji skarbowych wynosi obecnie zero procent. Nasze pytanie brzmi: skąd Departament Skarbu wyczaruje pieniądze na spłatę zobowiązań względem funduszy emerytalnych? Co się stanie, jeśli 2 sierpnia przepisy dotyczące podniesienia limitu długu nie zostaną przegłosowane? Czy to się będzie ciągnąć w nieskończoność? Będziemy cię informować o dalszym rozwoju wypadków. Obecna sytuacja dotycząca stanu ożywienia gospodarczego w USA przekształciła się z niepewnej w ponurą i jak przewidywaliśmy rok temu, jest bardzo prawdopodobne, że zostaniemy potraktowani QE3 – czymś czego naprawdę nikt nie chce, ale jak powiedzieliśmy wcześniej, jest ono nieuniknione. Fed i jego władcy – właściciele banków członkowskich systemu Rezerwy Federalnej – wiedzą, że obecne podejście nie działa i jest tylko kwestią czasu, kiedy w wyniku ich polityki, potrzebne będą dalsze bodźce monetarne, co doprowadzi do jeszcze większego wzrostu inflacji. Z powodu obecnego stanu rzeczy, prezes Fed Bernanke robi jedno wystąpienie telewizyjne po drugim. Za każdym razem zostaje przemaglowany, tak, że nie lubi już odbioru publicznego w ogóle. I nie powinien, ponieważ coraz więcej obserwatorów dostrzega, że dwa luzowania ilościowe (QE) nie poskutkowały. Kosztowały, co najmniej 3.6 biliona dolarów funduszy wytworzonych z powietrza i wszystko, co osiągnęły to przedłużenie agonii. Polityka ta spowodowała jednocześnie wzrost inflacji. Czego można się jednak spodziewać, kiedy deficyt osiąga astronomiczne poziomy, a Fed musi kupować 1.6 biliona dolarów obligacji skarbowych. Znaczna część tego długu jest używana do prowadzenia nieustającej wojny w imię nieustającego pokoju. W trakcie tego procesu Prezydent ominął Konstytucję oraz świadomie tłumi wolności obywatelskie Amerykanów. Nie ma już podziału władzy, lecz faktyczna dyktatura kupiona i opłacona przez Wall Street i banki. Powinieneś sobie uzmysłowić, że Twoi władcy w rządzie i ci którzy ich kontrolują, są bezczelnie i arogancko przekonani, że wiedzą lepiej niż ty sam, co jest dla ciebie dobre. Dlatego, gdy do Ciebie mówią ich odpowiedzi ociekają zniżaniem się – jakby chcieli powiedzieć: „Jak śmiesz kwestionować to, co ci mówimy?”. Prezes Fed, Bernanke, jest doskonałym tego przykładem. On i jego poprzednicy stworzyli fałszywą ekonomię opartą na nieustannym długu oraz pieniądzu i kredycie tworzonym z powietrza. Obecnie towarzyszą temu zerowe stopy procentowe – kombinacja, która może jedynie doprowadzić do upadku dolara, inflacji i załamania gospodarki. Bernanke wydaje się sądzić, że wzrost podaży pieniądza ma niewielki lub żaden wpływ na ceny towarów. Musi chyba żyć w jakiejś baśniowej krainie. Myślenie takie jak to, może wyłącznie skończyć się przekształceniem złej sytuacji gospodarczej w jeszcze gorszą. Od ponad miesiąca Stany Zjednoczone stoją w obliczu zadania podwyższenia krótkoterminowego limitu zadłużenia. Teatrzyk, która jest obecnie odgrywany, ma przekonać społeczeństwo, że jedna strona chce zmniejszenia deficytu, a druga nie. W rzeczywistości obie strony nie chcą żadnych cięć. Albo raczej powinniśmy powiedzieć, że oligarchowie, którzy kontrolują rzekomych reprezentantów społeczeństwa nie chcą żadnych cięć. Jedyne, czego chcą to kontynuowanie tej gry, aby mogli dalej łupić gospodarkę. Ciekawym, choć marginalnym, przedstawieniem jest to, że jeśli limit długu Departamentu Skarbu nie zostanie podniesiony, sytuacja znajdzie się w martwym punkcie. Kongres, prezydent i tak zwani negocjatorzy chcą podniesienia krótkoterminowego limitu zadłużenia o 2.4 biliona dolarów. Dałoby to limit zadłużenia w wysokości 16.7 biliona dolarów, wystarczający do następnych wyborów. Zmniejszenie wydatków równoważące ten dług ma nastąpić w ciągu najbliższych dziesięciu lat. Śmieszne i niedorzeczne. Czy oni naprawdę sądzą, że kupimy tę farsę? Propaganda płynie z mediów, aby powstrzymać Amerykanów przed paniką w obliczu braku ożywienia gospodarczego, ryzyka nie podwyższenia limitu długu, porażki finansów rządów municypalnych i stanowych oraz rozpoczynającego się rozpadu Europy. Z powodu tych problemów oligarchowie są w poważnych tarapatach. Wisienką na torcie od nas dla nich jest katastrofa, w jaką obróciło się spotkanie Grupy Bilderberg w Szwajcarii. Poziom zaufania konsumentów jest obecnie w USA niższy niż był na początku kryzysu kredytowego. To nic dziwnego skoro bezrobocie rośnie, sprzedaż detaliczna spada, a produkcja poza obszarem Chicago i Nowego Jorku spada w sposób gwałtowny. To czego większość specjalistów zdaje się nie zrozumieć, to fakt, że problemy, które doprowadziły do wydarzeń z 2006/07 roku nigdy nie zostały rozwiązane. W lutym 2009 roku rozpoczęła się depresja inflacyjna. Od tamtego czasu nastąpiło podwójne dno. Byliśmy świadkami niewielkiego rozbudzenia spowodowanego przez pompowanie do systemu pieniądza i kredytu. Bezrobocie jest bliskie poziomu sprzed 2.5 – 3 lat. Identyczne zjawisko występuje w Wielkiej Brytanii i Europie. W Wielkiej Brytanii – Bank Anglii, a w Europie – EBC, robią to samo, co Fed robi w USA, czyli skupują dług publiczny przez tworzenie pieniądza i kredytu z powietrza. City of London, Wall Street i Frankfurt chcą, abyś wierzył, że te zastrzyki płynności do systemu działają, podczas gdy w rzeczywistości wszystko, czego dokonali to tymczasowe uratowanie Wall Street, City of London i europejskich centrów finansowych oraz zaangażowanych w to rządów. Nie zostało zrobione nic, aby naprawić system strukturalnie i przywrócić ludzi do pracy [zmniejszyć bezrobocie]. Drodzy Czytelnicy, musicie zrozumieć fakt, że to, co zostało zrobione dla gospodarek państw nie działa, a ci którzy to robią, doskonale wiedzą, że nie działa. Specjaliści, którzy nie są powiązani z oligarchami, wpadli w panikę, ponieważ nie rozumieją, co się dzieje – nie rozumieją tego, co zostało im zrobione. Rynek dojrzał do upadku, ale istnieje kolejny ważny czynnik – Wall Street chce podniesienia limitu krótkoterminowego zadłużenia, z niewielkimi lub w ogóle brakiem cięć wydatków. Nowi konserwatyści mówią – nie, nie będziemy tego robić. Rynek pójdzie w dół, dopóki tym przekupionym parlamentarzystom nie zostanie wydany odpowiedni sygnał. Jak nisko sprowadzą rynek w dół? Prawdopodobnie do poziomu 8500 do 10.000 punktów na indeksie Dow Jones albo do czasu, aż Kongres da im to, czego chcą. Jednocześnie będą atakować kursy złota i srebra, aby nikt z inwestujących w nie, nie mógł osiągnąć zysku. Niestety dla nich, tym razem to nie zadziała. Ceny kruszców są zbite, ale ilekroć są spychane w dół, każdorazowo wracają do góry. Sądzimy, że o to właśnie chodzi w całej tej korekcie. Wall Street będzie ściągać rynek w dół, na tyle na ile to konieczne, aby uzyskać to, czego chcą. W międzyczasie Bliski Wschód i Europa pogrążone są w chaosie i wojnach. Ci, którzy posiadają poufne informacje, wiedzą, że rynek jest napędzany przez zwiększone wydatki budżetowe i pompowanie do systemu pieniądza i kredytu w procesie wyinflacjonowania się przez rządy z długów. Stan gospodarki i rynku w ciągu ostatnich dwóch lat nie uzasadnia cen akcji na poziomie, jaki utrzymywał się w tym okresie. To samo dotyczy Wielkiej Brytanii i Europy. Większość specjalistów nie rozumie, co się naprawdę dzieje. Dane makroekonomiczne są słabe i stają się coraz słabsze wraz ze spadającymi statystykami gospodarczymi, wskazującymi na pogorszenie się problemów w przyszłości. W reakcji na nieokiełznane wydatki Stanów Zjednoczonych zagraniczne rządy spowolniły lub wstrzymały zakup amerykańskich obligacji skarbowych i agencyjnych, pozostawiając to zadanie Fedowi. Problem ten będzie się pogarszać wraz z upływem czasu. Obecnie, nie tylko zagraniczne rządy spowolniły zakupy obligacji amerykańskich, ale zrobiły to także amerykańskie gospodarstwa domowe. Ich roczna wyprzedaż wynosi ponad 1 bilion dolarów i rośnie, od kiedy obywatele i fundusze hedgingowe porzucają tę bezwartościową makulaturę rządu. Wraz ze zbliżającym się końcem QE2 inwestorzy stają się coraz bardziej nerwowi. Nazywa się to paniką. W przyszłym tygodniu inwestorzy mogą się niewiele spodziewać po FOMC (Federalny Komitet Otwartego Rynku – organ decyzyjny Systemu Rezerwy Federalnej), a Europa może oczekiwać równie niewiele po spotkaniu UE w następnym tygodniu. Grecja jest w stanie rewolucji i nie widać tam porozumienia w w zasięgu wzroku. W istocie banki, rządy UE i MFW nie mogą dojść do porozumienia w żadnej kwestii. Grecy chcą przesunięcia terminów spłaty zobowiązań. Jeśli tego nie dostaną – nastąpi bankructwo.Przewidywaliśmy, że Grecja do tego będzie właśnie zmierzać i wielokrotnie mówiliśmy im w radiu, telewizji i prasie, aby to zrobili. Bankructwo Grecji nie tylko doprowadzi do upadku euro, ale także całego europejskiego systemu bankowego, co było naszym zamiarem od samego początku. Grecja i inne kraje w kłopotach finansowych i gospodarczych nigdy nie powinny były zostać przyjęte do strefy euro. One się po prostu do tego nie kwalifikowały, a wypłacalne państwa europejskie nie tylko wiedziały o tym, ale dodatkowo stały z boku i bezczynnie patrzyły jak kraje z problemami fałszowały swoje dane finansowe przy współudziale banków JP Morgan, Goldman Sachs i Citigroup. Pisaliśmy o tym 11 lat temu, ale nikt nie słuchał. Grecy po roku oszczędności mają dość i nie są w nastroju do oddania kraju w ręce bankierów. Niemcom sprzedane zostały niedawno udziały w greckiej narodowej firmie telekomunikacyjnej po cenie 30 centów za dolara. Grecy nie będą się dłużej bezczynnie przyglądać tego rodzaju słodkim biznesom. Kiedy Grecy weszli do strefy euro 1 stycznia 2001 roku, byli szczęśliwi z programu oszczędnościowego, mając najwyższą stopę inflacji w Europie. Ich deficyt był wyższy niż w jakimkolwiek innym kraju UE w tym czasie, ale kredyty bankowe i skarbowe płynęły do nich bez przeszkód ze powodów politycznych. UE i strefa euro miały być wzorem dla ustanowienia nowej waluty światowej i nowego rządu światowego. Dlatego Grecy i inni rzucili się do strefy euro. Następnie był nowatorski koncept jednakowej dla wszystkich państw stopy procentowej, co, jak mówiliśmy w tamtym czasie, było gwarancją katastrofy – i którą to katastrofę mamy dziesięć lat później. Od czerwca 2000 roku rekomendujemy zakup złotych i srebrnych monet, sztabek oraz udziałów w firmach wydobywczych, po tym jak wyciągnęliśmy naszych subskrybentów z rynku akcji w drugim tygodniu kwietnia 2000 roku, dwa tygodnie po jego szczycie. To samo zrobiliśmy w odniesieniu do indeksu Dow Jones na poziomie 14000 punktów i przewidzieliśmy jego dno na poziomie 6600 punktów. Spadek dotarł do 6550 punktów. Wyciągnęliśmy naszych subskrybentów z rynku nieruchomości na początku czerwca 2005 roku. Jak widać jesteśmy górą przez wszystkie lata. Przewidzenie rozpadu euro, mamy nadzieję, będzie naszym najlepszym przewidywaniem w historii. Obserwowanym z naszego punktu widzenia ryzykiem jest to, że Grecja zbankrutuje i opuści strefę euro, a po niej to samo zrobi Irlandia i Portugalia, a następnie Belgia, Hiszpania i Włochy. Proces ten zajmie prawdopodobnie od dwóch do trzech lat. Niemcy nie chcą euro i nigdy nie chcieli. Sądzimy, że w ciągu najbliższych trzech lat każdy kraj powróci do własnych walut narodowych i marzenie stworzenia jednego rządu światowego w Europie będzie martwe.

Bankructwo Grecji doprowadzi do upadku wielu „zbyt dużych by upaść” europejskich banków, co może zakończyć się poważnymi szkodami dla krajów udzielających pożyczki. Nie wierzymy, że i tym razem FED będzie w stanie uratować europejskie banki. Amerykańska opinia publiczna nie przystanie na to po tym, jak federalny sąd apelacyjny po dwóch latach dochodzenia stwierdził, że FED kłamał i przekroczył swój statut, będąc bankierem dla całego świata. Problemy w Stanach Zjednoczonych są podobne do tych w Europie i jest tylko kwestią czasu, zanim USA finansowo wybuchnie. Skoro greckie oprocentowanie może dojść do 17.5%, to samo może wydarzyć się we wszystkich krajach, które mają kłopoty, a jest ich wiele. Podatnicy w USA, Wielkiej Brytanii i Europie mają dość płacenia rachunków za te wszystkie spekulacje i obłąkane eskapady polityczne. To wszystko się niedługo skończy. Musi, ponieważ bankructwo wydaje się być jedyną opcją. W USA trzy miesięczne obligacje skarbowe oprocentowane są na 0%, 2-letnie na 0.40%, a 10-letnie 2.91%. Jest tylko jeden kierunek, w jakim mogą pójść – w górę. Istnieje pewna granica kreacji kredytu, ale nie jesteśmy jeszcze w tym punkcie. Ten moment jest oddalony od nas o jakieś 2, może 3 lata. Jednym z aspektów długu, o którym nie pisaliśmy, są reperkusje sytuacji w Grecji, kiedy ta zbankrutuje. Trzydzieści trzy europejskie banki posiadają duże ilości obligacji krajów PIIG i wszystkie one mogą pójść na dno, jeśli 5 lub 6 słabych krajów zbankrutuje. Ponadto, istnieją kraje i inne instytucje, które są silnie załadowane w te obligacje. Podobnie jak Fed, Europejski Bank Centralny ratował banki, co jest sprzeczne z prawem i może postawić jego decydentów w obliczu zarzutów kryminalnych. Sam fakt, że bankierzy ci złamali prawo jest uciążliwy. Pytanie brzmi: czy pójdą za to do więzienia? Jeśli popełnili błędy, to z jakiej racji podatnik ma za to płacić rachunki? Uważamy, że powinni trafić za to do więzienia. Rachunek za narażenie na dług pięciu krajów o słabej kondycji finansowej może wynieść 625 miliardów dolarów. EBC zrobił to samo, co zrobił FED, to znaczy spłacił niewypłacalne banki kupując ich toksyczne aktywa i wprowadzając je do swojego bilansu, za który obywatele muszą zapłacić. Jest to uspołecznienie zadłużenia prywatnych przedsiębiorstw w faszystowskim stylu. Większość tych toksycznych śmieci nie ma żadnej wartości lub niewielką. Od zawsze zastanawiają nas ceny, jakie FED i EBC zapłaciły za te toksyczne aktywa. Obydwie instytucje odmawiają ujawnienia tych informacji. Mówi się, że Europejski Bank Centralny używa dźwigni finansowej 24 do 1 wykorzystując jedynie 116 miliardów dolarów rezerwy kapitałowej. Jeżeli jego aktywa spadną o 4.25% to cała jego baza kapitałowa zostanie wymieciona. To może z łatwością się zdarzyć, jeśli Grecja i inne cztery kraje PIIGS zbankrutują. Uważamy to za złowróżbny fakt, ponieważ żadne z państw, które ma problemy, nie chce spłacić długu wobec stada bankierów, którzy nie są nikim innym jak przestępcami. Nasze przewidywania są takie, że wszystkie te 5 krajów ostatecznie zbankrutuje oraz prawdopodobnie również Belgia. Oznacza to, że Europejski Bank Centralny będzie niewypłacalny, podobnie jak największe banki w całej strefie euro, w tym wiele banków centralnych. Specjaliści nie mają pojęcia o tym, jak poważna jest to sytuacja dla całego światowego systemu finansowego. Sam EBC ma aż 268 miliardów dolarów greckich obligacji. To dwa razy więcej niż jego baza kapitałowa. Ale to błahostka dla tych socjalistycznych płatnych zabójców. Greckie bankructwo przyniosłoby 94% bezpośrednich strat dla europejskich wierzycieli, a 5% uderzyłoby w wierzycieli z USA. Po drugiej stronie równania są amerykańskie korporacje bankowe, które będą musiały przyjąć 90% wszystkich strat z tytułu ubezpieczeń na wypadek niewypłacalności (credit default swaps). Korporacje te to amerykańskie banki, które sprzedały 120 miliardów dolarów swapów kredytowych dla banków europejskich. Są to banki, które są „zbyt duże by upaść”, więc amerykańscy podatnicy będą musieli pokryć ich straty. Stanie się tak, jeśli rząd amerykański i Fed zagwarantował pokrycie tych strat. Sytuacja podobna do tej, jak podejrzewamy, związanej ze sprzedażą przez banki amerykańskie toksycznych śmieci (CDO, MBS) tym samym bankom europejskim. Czy banki te zabezpieczyły się na taką sytuację? Tego nie wiemy, ale wiemy, że to, co zrobiły było irracjonalne i niekompetentne. Jak wygląda sytuacja dowiedzielibyśmy się, gdyby Fed, Skarb Państwa i Fundusz Stabilizacyjny poddane zostały audytowi. Liczby te są wstrząsające, ale narażenie banków amerykańskich na irlandzki dług o wartości 100 miliardów dolarów jest równie złowrogie. Takie spekulacje i tajne interesy muszą się zakończyć, jeśli mamy przetrwać finansowo. Zdecydowanie musimy przywrócić ustawę Glass-Steagall Act, którą przed obaleniem broniliśmy zaciekle 13 lat temu. Gwarantujemy ci, że jeśli Grecja zbankrutuje, EBC stanie się niewypłacalny. Od 12 lat marzymy o tym dniu. Zniszczenie EBC i strefy euro, doprowadzi do częściowego zatrzymania planów oligarchów ustanowienia rządu światowego. Sądzimy, że w celu uniknięcia tej katastrofy EBC może po prostu zacząć drukować pieniądze, podobnie jak robi to obecnie Fed, przedłużając w ten sposób swoją agonię. Prawdziwym mechanizmem ratunkowym byłoby uruchomienie przez Francję i Niemcy rezerw złota w celu uratowania euro. Ale to stanie się pod warunkiem, że Stany Zjednoczone oddadzą Niemcom ich złoto. Możemy za to obiecać Tobie, że jeśli politycy tych dwóch krajów (Francji i Niemiec) spróbują użyć jako zabezpieczenia narodowych rezerw złota, zostaną zlinczowani. Podobnie jak Fed, EBC utracił wiarygodność. Oczywiste jest, że jedynym celem obydwu tych banków centralnych jest uratowanie przed upadkiem systemu finansowego, który posiada te instytucje na własność. Kiedy ludzie w końcu do tego dojrzeją? Bankierzy sądzili, że z Grecją i społeczeństwem greckim pójdzie im jak z płatka. Sądzili, że wjadą tam i złupią ich kraj. Gdy tylko jednak Grecy zorientowali się co się dzieje, dokonali właściwego wyboru. To, dlatego poświęciliśmy tyle czasu na informowanie Greków w radio, telewizji i prasie. Teraz Grecy znają prawdę, a bankierzy, strefa euro i Unia Europejska są pogrzebane. W rezultacie Europejski Bank Centralny jest skończony, czy sobie z tego zdaje sprawę czy nie. Światowy dług jest niespłacalny, w szczególności dług Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i państw strefy euro. Jedynym wyjściem jest kolaps. Uratowanie systemu jest niemożliwe. To tylko kwestia czasu i katalizatora. Może nim być Grecja. Bob Chapman

Tłumaczenie: davidoski

http://bankowaokupacja.blogspot.com


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
484
Wzory druków i umów, POst. o podj. doch. - J.Pancerz, Sygnatura akt 3 Ds 484/99
484
478 484 id 39061 Nieznany (2)
484
484
484
484
484
484
484
484
484
484
484
484 ac
484
Zobowiązania, ART 484 KC, 1998
Zobowiązania, AR 385(1) KC, I CSK 484/06 - wyrok z dnia 25 maja 2007 r
484-492, Rozwój fizyczny i poznawczy w wieku średnim 484-492

więcej podobnych podstron