List do Szewacha Weissa Szanowny Panie Ambasadorze, bardzo dziękuję za pański „List do chuliganów z Jedwabnego”. Pierwsze lata życia spędziłem w Górze Kalwarii, skąd wywodzi się rodzina mojej matki – przed wojną była to jedna z duchowych stolic polskich Żydów. Wielu żyło także w Czerwińsku, gdzie mój dziadek był wójtem. Pański felieton obudził we mnie wspomnienie tego, czego przed laty dowiadywałem się od swoich dziadków, także o ówczesnych polsko-żydowskich konfliktach. Co ważne, i co potwierdza moja wiedza historyczna, te konflikty miały bardzo konkretne przyczyny. Raczej nie brały się z rasizmu, był on wtórny wobec rywalizacji ekonomicznej, napięcia między producentem a pośrednikiem, walki biedy z biedą o zbyt mały dla obu kawałek chleba. To wszystko sprawy minione. Żadnej realnej, politycznej czy ekonomicznej sprzeczności interesów między Polakami a Żydami nie ma już od dawna. Przeciwnie, mamy coraz więcej wspólnych interesów. W tej sytuacji dobrze jest wyraźnie pokazywać, kto nam w ich realizowaniu przeszkadza. Nie ma dość słów potępienia dla chuliganów profanujących pomniki, ale chcę też zauważyć, iż pewne opiniotwórcze ośrodki – nie tylko w Polsce ochoczo przydają niewspółmiernego znaczenia ich ekscesom, by poniżać Polaków i propagować stereotyp narodu antysemitów. Nie wiem, czy się pan ze mną zgodzi, ale zbyt rzadko się zauważa, iż są to te same ośrodki, które równie wrogo jak nas traktują żydowskie państwo. Zdarzają się sytuacje, gdy te same media i osoby upowszechniają określenie „polskie obozy zagłady” i frazy typu „Polacy byli gorsi od Niemców” oraz zrównują Izrael z III Rzeszą, interwencję w Gazie z Holokaustem, a mur wokół Autonomii Palestyńskiej z murem warszawskiego getta. Panie Ambasadorze, mamy dziś nie tylko wspólne interesy. Mamy także wspólnych wrogów. RAZ
Jak bankrutuje Grecja ...Gdyby greckie władze prowadziły zdrowe finanse publiczne, tak jak zdrowe są finanse większości gospodarstw domowych, bo takie wymusza rynek (nie da się więcej wydawać, niż się zarabia), to nie byłoby problemu z tak gigantycznym zadłużeniem. Tymczasem ... Hiszpania bankrutowała 13 razy, Francja, Niemcy i Argentyna po 8 razy, Węgry 7 razy, a Grecja 5 razy. Polska zbankrutowała w 1981 roku. O ewentualności bankructwa Grecji stało się znowu głośno, gdy kilka dni temu Philipp Roesler, minister gospodarki Niemiec i jednocześnie szef liberalnej partii FDP, napisał na łamach niemieckiego dziennika "Die Welt", że nie wyklucza, iż dojdzie do kontrolowanej niewypłacalności tego kraju.
Kosztowne dotacje z UE Problem Grecji nawarstwiał się od lat. Przez dekady grecki rząd wydawał więcej pieniędzy, niż był w stanie zebrać w formie podatków. Sednem sprawy był coroczny deficyt budżetowy (nawet kilkunastoprocentowy), który w uczciwie funkcjonującym państwie w ogóle powinien być zabroniony, (co ciekawe, ostatni raz grecki budżet miał nadwyżkę w 1972 roku, podczas wojskowej dyktatury czarnych pułkowników). Gdyby greckie władze prowadziły zdrowe finanse publiczne, tak jak zdrowe są finanse większości gospodarstw domowych, bo takie wymusza rynek (nie da się więcej wydawać, niż się zarabia), to nie byłoby problemu z tak gigantycznym zadłużeniem. Tymczasem zbyt dużo pieniędzy podatników wydawano na biurokrację, na cele socjalne czy w ramach współfinansowania unijnych dotacji. Tak, można przyjąć, że to właśnie unijne dotacje są jedną z przyczyn kryzysu zadłużeniowego Grecji. Kraj przez lata otrzymywał gigantyczną pomoc z Unii Europejskiej w ramach unijnych dotacji na wszystko. Od 1994 roku Grecja dostała od unijnych podatników łącznie dobrze ponad 100 mld euro - co dla takiego małego kraju jest olbrzymią sumą - jak widać z opłakanym skutkiem. Cały problem wziął się z tego, że unijne dotacje generują gigantyczne koszty, które rosną proporcjonalnie do wielkości "pomocy" i znacznie tę "pomoc" przekraczają. Brukselskie fundusze wymagają mianowicie krajowego współfinansowania z pieniędzy miejscowych podatników. Na przykład w projektach energetycznych czy ekologicznych unijne finansowanie wynosiło zaledwie około 30 proc. całości kosztów, resztę płacili greccy podatnicy. Do tego dochodzi krajowe prefinansowanie "europejskich" inwestycji. Unijne pieniądze to także koszty zwiększonej biurokracji - państwa zatrudniają tysiące urzędników do "pozyskiwania" i "obsługi" dotacji, oraz pieniądze wydane na sporządzanie projektów, zarówno tych, które potem zostaną zatwierdzone, jak i odrzucone. Ponadto należy mieć na uwadze gigantyczne koszty wynikające z samego członkostwa w UE - unijne składki oraz koszty związane z implementacją unioregulacji do prawa krajowego. Z raportu "Poza kontrolą" brytyjskiego think tanku Open Europe wynika, że unijne regulacje kosztują Grecję ponad 6,2 mld euro rocznie. Tymczasem rządzone przez socjalistów państwo nie zamierzało oszczędzać i coraz bardziej żyło ponad stan. W latach 2001-2007 wydatki publiczne Grecji wynosiły około 45 proc. PKB, a potem szybko zaczęły piąć się w górę (między innymi po to, by "obsłużyć" unijne dotacje). W 2008 roku wyniosły już 49,7 proc. PKB, a w 2009 roku - 52,9 proc., podczas gdy dochody publiczne były na stałym poziomie. Oznaczało to coraz większy deficyt, a tym samym coraz większe zadłużenie, które przed kryzysem, według różnych źródeł, wynosiło między 110 a 127 proc. PKB. A zgodnie z teorią cykli koniunkturalnych szkoły austriackiej sztucznie napędzany poprzez ekspansję kredytową wzrost gospodarczy wcześniej czy później zakończy się kryzysem. Tak też było w Grecji, gdzie od 2007 roku gwałtownie zaczęło zwiększać się bezrobocie (z 7,9 proc. w 2007 roku do 10,3 proc. pod koniec 2009 roku), a zaciągnięte długi pozostały i nadal rosły.
Wyspy za długi Bankructwo jest terminem, który odnosi się raczej do przedsiębiorstw (ewentualnie osób fizycznych), a nie państw. Oznacza on, że dana firma nie jest w stanie spłacać własnych długów. Szefostwo takiej firmy podaje się do dymisji i władzę przejmuje syndyk, który wyprzedaje pozostały majątek, by, chociaż częściowo spłacić wierzycieli. Bankructwo firm jest procesem pożądanym w każdej gospodarce rynkowej, ponieważ czyści rynek z przedsiębiorstw, które produkują, handlują czy dostarczają usługi w gorszy sposób niż konkurencja, są mniej wydajne i efektywne od innych. Natomiast miejsce na rynku po upadłej firmie zajmują przedsiębiorstwa bardziej wydajne i efektywne. Rezultatem jest postęp, rozwój i wzrastające bogactwo całego społeczeństwa. Powstaje pytanie, czy podobny mechanizm działa w przypadku państw. Tutaj sytuacja jest inna. Państwo jest suwerenem na swoim terytorium, więc nawet w przypadku bankructwa inne państwo nie przejmie władzy nad tym terytorium. Chyba że dojdzie do wojny. Można teoretycznie wyobrazić sobie sytuację, gdy będące wierzycielami Grecji niemieckie i francuskie banki wynajmą wojsko i siłą zajmą Ateny, by wprowadzić zarząd komisaryczny i nadzorować zbieranie podatków, aż do całkowitego zaspokojenia wierzytelności. W praktyce taka sytuacja jest mało prawdopodobna, choć niektórzy niemieccy politycy przebąkiwali o przejęciu kontroli nad Grecją - minister Roesler napisał we wspomnianym artykule o "przejściowym ograniczeniu suwerennych kompetencji" Grecji, a wcześniej pojawiały się głosy, że w zamian za długi Grecja powinna oddać wierzycielom swoje wyspy na Morzu Egejskim.
Dłużnik nie zaciska pasa Prawo międzynarodowe nie reguluje kwestii bankructwa państw, choć sytuacje z niewypłacalnością państw zdarzały się w historii bardzo często. Jak wyliczyła Carmen Reinhart, ekonomistka z amerykańskiego Uniwersytetu Maryland, w ciągu ostatnich 800 lat doszło, do co najmniej 250 bankructw państw. Hiszpania bankrutowała 13 razy, Francja, Niemcy i Argentyna po 8 razy, Węgry 7 razy, a Grecja 5 razy. Polska zbankrutowała w 1981 roku. Bankructwo to po prostu sytuacja, kiedy państwo-dłużnik przestaje spłacać swoje zobowiązania lub jednostronnie zmienia warunki spłaty swoich długów na mniej korzystne dla wierzyciela. Skoro państwo jest suwerenem, to w każdej chwili może powiedzieć wierzycielom, że zaprzestaje spłacać długi, i nikt nie może wymusić tej spłaty. Jednak w takiej sytuacji rząd, który zaprzestał spłacać swoje długi, całkowicie traci swoją wiarygodność. Państwa tak nie robią, bo mają nadzieję, że w przyszłości... znowu będą mogły dalej pożyczać. Z kolei wierzyciele państwa-dłużnika nie mają możliwości, by złożyć w sądzie pozew, w którym mogliby się domagać zwrotu pieniędzy... chyba, że posłanie wojska. Ponieważ w 2010 roku prywatne banki nie chciały dalej kupować greckich obligacji, które Ateny wypuszczały, by spłacić wcześniej wyemitowane obligacje, Grecja znalazła się na progu bankructwa. Wtedy z pomocą przyszły instytucje międzynarodowe, zaniepokojone rozszerzeniem kryzysu na inne kraje i możliwością bankructwa greckich wierzycieli, czyli głównie francuskich i niemieckich instytucji finansowych. W rezultacie Grecja otrzymała 110 mld euro pomocy od UE i MFW. Drugi pakiet pomocy dla Grecji z lipca tego roku ma wartość 160 mld euro. W zamian za pomoc kredytową Grecja w ciągu trzech lat miała zaoszczędzić 30 mld euro poprzez zmniejszenie wynagrodzeń w strefie publicznej i emerytur, a dodatkowe dochody miały przynieść prywatyzacja (około 50 mld euro) oraz zwiększone podatki (od nieruchomości, VAT, akcyza na papierosy, paliwo i alkohol - 14 mld euro). Jednak Grecja nie sprostała programowi oszczędnościowemu i po 1,5 roku kryzysu wciąż nie widać poprawy. W rzeczywistości pomoc UE i MFW pogorszyła sytuację Grecji w tym sensie, że po udzieleniu pożyczek zadłużenie Aten znacznie wzrosło, a nie spadło, a właśnie zmniejszenie zadłużenia powinno być celem ratunkowym, a nie jego zwiększenie. Wyższe zadłużenie to jeszcze większe prawdopodobieństwo bankructwa, tym bardziej, że znacznie przekracza ono wartość rocznego PKB. To również wyższe koszty bieżącej obsługi tego zadłużenia. Kiedy rozpoczynał się kryzys zadłużeniowy w Grecji, dług publiczny tego kraju wynosił około 115 proc. PKB, teraz w wyniku pakietów pomocowych wynosi już około 155 proc., a szacuje się, że w latach 2012-2014 sięgnie 170 proc. tamtejszego PKB! A biorąc pod uwagę fakt, że gospodarka tego kraju się kurczy, może to być jeszcze więcej. Tak, więc remedium nie są kolejne kredyty, lecz radykalne zmniejszenie wydatków publicznych. Jednak tego obawiają się politycy, bo zdają sobie sprawę, że nie zostaliby wybrani na kolejną kadencję przez cięcia, które dotknęłyby sferę budżetową i opiekę socjalną. Państwo, zaciskając pasa, zostałoby zmuszone do wycofania się z wielu dziedzin życia gospodarczego i społecznego, na przykład poprzez prywatyzację czy zmniejszenie dopłat, subwencji, inwestycji publicznych itp., na co nie zgodzi się żaden socjalistyczny rząd, w tym ten grecki premiera Jeoriosa Andreasa Papandreu z partii PASOK (Panhelleńskiego Ruchu Socjalistycznego). Problem tkwi w tym, że państwo nie powinno wydawać połowy produktu krajowego! Na dodatek głównie na szkodzącą biurokrację i demotywujące cele socjalne!
Lewica pod sąd Co czeka Grecję? W przypadku ogłoszenia bankructwa, wskutek czego grecki rząd nie otrzymałby dalszego finansowania nawet z takich instytucji, jak UE czy MFW, kraj mógłby pogrążyć się w chaosie. Ludzie z pewnością wyszliby na ulice, bo zabrakłoby pieniędzy na bieżące finansowanie urzędników, spraw socjalnych, emerytur i reszty sfery publicznej. Skutki bankructwa to przede wszystkim spadek wartości pieniądza, inflacja, spadek PKB (w 2010 roku PKB Grecji spadł o 4,5 proc., a w II kwartale br. - o 7,3 proc.), wzrastające bezrobocie (już sięga 16 proc.), bieda i przestępczość. Na dodatek walutą Grecji nie jest drachma, lecz międzynarodowe euro. Dlatego właśnie rządy państw strefy euro tak bardzo obawiają się bankructwa Grecji. Dlaczego w takim razie nie rozliczają winnych tego stanu rzeczy, czyli polityków zadłużających przez lata kraj, tak jak to zrobił Viktor Orbán, premier Węgier, który chce, by politycy lewicy odpowiadali przed sądem za zadłużanie kraju podczas swych rządów w latach 2002-2010? Bo ten precedens byłby niebezpieczny dla wszystkich polityków, którzy właśnie zadłużaniem własnego społeczeństwa chcą mu się przypodobać, by wygrywać kolejne wybory. Tomasz Cukiernik
"Codzienna": Wyparowały tajne dokumenty Płk Grzegorz Nawrocki, jeden z szefów kontrwywiadu wojskowego, zgubił tajne dokumenty. W SKW szerzy się pijaństwo, a do służby rekomendowany jest narkoman, syn wysokiego rangą prokuratora – alarmują pracownicy SKW i zawiadamiają prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta oraz NIK. „Gazeta Polska Codziennie” dotarła do szczegółów tej bulwersującej sprawy. Założony przez Antoniego Macierewicza kontrwywiad wojskowy był elitarną służbą, do której trafili najlepsi żołnierze służb specjalnych i urzędnicy. Po objęciu rządów przez Platformę Obywatelską w SKW przeprowadzono totalne czystki, a na kierowniczych stanowiskach znaleźli się zaufani ministra Pawła Grasia.
Alkoholowe libacje Płk Grzegorz Nawrocki, jeden z naczelników w Biurze Pełnomocnika Ochrony i Bezpieczeństwa Wewnętrznego, pracując w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, miał zgubić tajne dokumenty. Zdaniem naszych rozmówców, ścisłe kierownictwo SKW czuje się zupełnie bezkarnie. – Szef SKW Janusz Nosek ma nad sobą parasol ochronny Pawła Grasia, z którym znają się z Krakowa. Janusz Nosek pracował najpierw w krakowskiej delegaturze Urzędu Ochrony Państwa, a później w ABW. W tym czasie Paweł Graś był lokalnym działaczem politycznym – mówi nasz rozmówca z SKW. Pracownicy SKW opowiadają "Codziennej" o licznych skandalach z udziałem szefów SKW.
– Tajemnicą poliszynela są alkoholowe libacje z udziałem gen. Noska. Specjalnie się z tym nie kryją, ponieważ biesiadują na mieście. Często wizyty delegacji zagranicznych przekształcają się w prywatne, kilkudniowe imprezy – twierdzą rozmówcy "Codziennej". Podają konkretne przykłady: wizyta przedstawicieli Korei Płd. i Słowacji w rzeczywistości była kilkudniową bibą na koszt państwa, w której wzięli udział gen. Nosek z żoną i jego najbliżsi koledzy z osobami towarzyszącymi.
Narkoman do SKW W pismach do prokuratora generalnego i prezesa Najwyższej Izby Kontroli pracownicy SKW alarmują o wywieranych naciskach w związku z przyjęciem do pracy Bartosza Staszaka, syna prokuratora Marka Staszaka, odpowiedzialnego w Prokuraturze Generalnej m.in. za stosowanie podsłuchów i operacji specjalnych. Rozmówcy "Codziennej" twierdzą, że ta sprawa ma związek z żoną gen. Noska, która pracowała w spółce Marka P., pełnomocnika instytucji kościelnych w komisji majątkowej (zajmowała się zwrotem majątku kościołom i zakonom). Marek P., były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, a prywatnie bliski znajomy gen. Noska, został aresztowany we wrześniu 2010 r. pod zarzutem wielomilionowych oszustw. „W SKW wielokrotnie ponawiano próbę przyjęcia do pracy Bartosza Staszaka – syna Prokuratora Prokuratury Krajowej Marka Staszaka (związanego z Polskim Stronnictwem Ludowym – przyp. red.). Zgodnie z obiegową wiedzą, po aferze z mieniem kościelnym żonie gen. Noska załatwiono pracę w Ministerstwie Rolnictwa. W zamian za to gen. Nosek zobowiązał się do przyjęcia do pracy Bartosza Staszaka. Z uwagi na fakt, że ww. był karany za przestępstwa związane z narkotykami, początkowo został przyjęty do Służby Kontrwywiadu Wojskowego, jako pracownik cywilny. Po wcześniejszym zatarciu kary gen. Nosek wydał polecenie przyjęcia go do SKW w charakterze funkcjonariusza. Do chwili obecnej to się jednak nie udało, ponieważ w badaniach przeprowadzonych przez Wojskową Komisję Lekarską w Poznaniu stwierdzono obecność narkotyków w moczu ww. Pomimo tego gen. Nosek kilkakrotnie wydawał polecenie ponownego skierowania Bartosza Staszaka na kolejne badania. Każdorazowo stwierdzono obecność narkotyków i każdorazowo SKW płaciło za te badania” – napisali pracownicy SKW w piśmie do prezesa NIK i prokuratora generalnego. Dorota Kania
ZAMACH SMOLEŃSKI - WOKÓŁ HIPOTEZ ...śledztwo polskie mogło mieć pełny dostęp do zwłok. Z tych własnych oględzin zwłok jednak zrezygnowano, sugerując świadomości publicznej magiczną całkowicie zasadę, że na terenie suwerennej Rzeczypospolitej - trumien otwierać nie wolno. Nie objaśniono tylko, że to magiczne zaklęcie zostało nadane z Kremla. Jacek Trznadel, 18 września 2011, zmieniona i uzupełniona wersja artykułu z książki „Wokół zamachu smoleńskiego”, wyd. ANTYK, 2011
Podstawowego, i na pewno, niezbywalnego stwierdzenia, dotyczącego katastrofy smoleńskiej, nie znajduję w raporcie MAK, raporcie Millera, ale także nie ma go w Białej księdze Macierewicza:
Dowodu, że rozbite fragmenty wraku Tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia. Brak, więc w raportach istotnego, wstępnego dowodu - został przyjęty na wiarę. Ale tak nie można badać nawet kraksy samochodowej - bez dokładnego oglądu wraku samochodu i sekcji ofiar, a co dopiero katastrofy lotniczej. Brak, więc autentyczności przedmiotowej śledztwa. Bowiem w odniesieniu do Smoleńska niektórzy internetowi analitycy nie wykluczają, że zamach mógł zostać dokonany nie w tym miejscu. Że być może to, co znamy z Siewiernego, było tylko inscenizacją katastrofy, na tyle kontrolowaną, aby mogła przypominać katastrofę prawdziwą. Nazwano to „maskirowką”. Dodatkiem niejako do technicznych dokumentów i rozważań jest „film Koli” (1,24). Można tutaj pytać, czy film Koli nie byłby swoistym załącznikiem do raportu MAK, pełniącym może rolę „fałszywki”, dowodzącej, że Tupolew z polskimi pasażerami doleciał jednak do Siewiernego. Hipotezę innego miejsca zamachu przedstawiano w Internecie, jako „M2” (miejsce drugie), w przeciwieństwie do Siewiernego: „M1” (miejsce pierwsze). Najwięcej spostrzeżeń przedstawił chyba na ten temat bloger o nicku „FYM”. Niedawno jednak ten kierunek analizy „zaskarżono”, sugerując, że jest to podważanie osiągnięć i wyników badań komisji Macierewicza. Po tej wypowiedzi, jak się zdaje, ukazało się mniej not na temat hipotezy M2. Uważam jednak, że każda analiza zamachu smoleńskiego, jeśli relacjonuje fakty (niezależnie od hipotezy) może nam dostarczyć istotnych szczegółów, ważnych i dla innych hipotez. Nie ma, więc powodu, aby z góry wyłączać hipotezę M2. Ile może zależeć od szczegółu, świadczy przykład złamanej czy raczej przeciętej brzozy. Uderzenie w nią skrzydłem Tupolewa miało zadecydować o rozbiciu się samolotu. A przecież ostatnio polscy badacze z kręgu NASA zakwestionowali możliwość utracenia skrzydła przez Tupolewa w zetknięciu z ową brzozą. Analiza „końcówki” lotu Tupolewa dotyczy właściwie tylko kilku sekund. Tego ułamka czasu, który dzieli lot Tupolewa na wysokości za ledwo dwudziestu metrów od roztrzaskania się na ziemi. Jak wiemy, hipotezy „końca” Tupolewa nie ograniczają się do roli złowrogiej brzozy. Wyrażane jest także przypuszczenie, że na tym najniższym pułapie w samolocie wybuchła zdalnie detonowana bomba lub z ziemi dosięgnięto Tupolewa pociskiem termobarycznym. Ale nie tylko analiza wraku mogłaby nas przybliżyć do wyjaśnienia, co zadecydowało o ostatecznej katastrofie. Drugim podstawowym elementem, obok wraku, może zresztą najważniejszym, a nieprzebadanym wiarygodnie, były ciała ofiar. Tutaj jednak śledztwo polskie mogło mieć pełny dostęp do zwłok. Z tych własnych oględzin zwłok jednak zrezygnowano, sugerując świadomości publicznej magiczną całkowicie zasadę, że na terenie suwerennej Rzeczypospolitej – trumien otwierać nie wolno. Nie objaśniono tylko, że to magiczne zaklęcie zostało nadane z Kremla. Ale wiarygodność wyjaśniania katastrofy - z pominięciem dwu najważniejszych dowodów rzeczowych - musiała w ostatecznym rachunku być wątpliwa. Bo do publicznej wiadomości podano tylko szereg mniej istotnych szczegółów.
Hipotezy zamachu. Jeśli został dokonany na Siewiernym, to wszystko musiałoby być gorączkową wręcz improwizacją, wyśrubowaną w mijającym krótkim czasie. Czy jednak decyzja o zamachu – mogła być taką improwizacją, dokonaną w ostatniej fazie lotu Tupolewa? Czy zainteresowanym służbom i zamachowcom przekazano by decyzję dokonania improwizowanej akcji? Zauważmy, że w każdej improwizacji trudno przewidzieć jej dokładne skutki. Czy wtedy, choćby z dużym wykorzystaniem wcześniej przygotowanych elementów, zamachowcy nie musieliby się liczyć także z pojawieniem się faktów przypadkowych, czy nawet – demaskujących? Jednak ogromna część zwolenników hipotezy zamachu przyjmuje, że dokonano go na Siewiernym. Próbują, więc analizować fakty i zdarzenia, także zaszłe już po rozbiciu się samolotu. Należy je badać, porównując to z przykładami innych katastrof lotniczych. Niektóre fakty zaobserwowane po tej „katastrofie” nie są łatwe do analizy. Zachodzi pytanie, czy te sytuacje trudne do interpretacji, mało wiarygodne w tej katastrofie – nie tłumaczyłyby się lepiej w perspektywie „innego miejsca” katastrofy (M2), przy jednoczesnej „maskirowce”, „inscenizacji” katastrofy na Siewiernym? A zapewne nie da się dobrze zbadać faktów „maskirowki”, wykluczając jej możliwość. Zaskakujący po katastrofie jest brak osób rannych, osób, które przeżyły - a upadek Tupolewa nastąpił podobno z około 15 m. - Wiele osób powinno było znieść ten upadek; nie mógł on dawać przeciążenia podanego przez MAK „na wszelki wypadek, z sufitu” - jako 100g - to niewiarygodne przy upadku z tej niewielkiej wysokości - czwartego czy piątego piętra. Jednocześnie dziwią natychmiastowe niemal uwagi służb rosyjskich, że „wsie pogibli”. Zastanawia widok miejsca „katastrofy” i jej realia, tak jak ukazywały je pierwsze relacje i wczesny materiał zdjęciowy. Nie ma wielu realiów, których należałoby się spodziewać już od pierwszej chwili na miejscu „wypadku”. Nie widać ofiar, o czym mówią relacje bezpośrednich świadków polskich (ambasador Bahr). Brak porozrzucanych fragmentów bagażu. Brak także podstawowych elementów wyposażenia kabiny samolotu, np. foteli (a było ich ponad sto!). A przecież same ściany kabiny uległy rozsypce. Budzi zdziwienie bardzo szybka akcja uprzątnięcia zwłok i umieszczenia ich w trumnach. To, co uważano za nonszalancję służb rosyjskich – brak opisu miejsca znalezienia poszczególnych zwłok i dokumentacji fotograficznej – mogło być efektem transportowania zwłok spoza Siewiernego i kordonu w „miejscu” wypadku, by nie pozwolić świadkom-intruzom na dekonspirujące spostrzeżenia. Na ujęciach z miejsca wypadku zauważamy dużą ilość trumien. Nie przypominam sobie trumien w żadnej relacji w konkretnym miejscu lotniczego wypadku. Normalnie przewozi się odpowiednio ochronione zwłoki, do zakładu anatomii patologicznej. Dopiero z tego miejsca, zbadane zwłoki przekłada się do trumien. I działo się tak w Moskwie. A to podwójne wkładanie do trumien – było może po to, aby żałobną grozą uwiarygodnić miejsce wypadku?… Jak relacjonowano, niektóre ciała były pozbawione ubrania – fakty podobne opisywano przy upadkach z 9 000 czy 10 000 metrów. Nie ma ich przy skokach samobójczych z piątego piętra. Tak przecież można zmierzyć ostatnią wysokość Tupolewa nad Siewiernym (15-20 m). Od razu powstaje zresztą pytanie o inny powód, ogołacający niektóre ciała z ubrań (szalony podmuch, ciśnienie wybuchu bomby, jakiej mianowicie?). Wystawianie przez lekarzy rosyjskich jednobrzmiących aktów zgonu. Po przewiezieniu do Polski całkowity zakaz otwierania trumien, a potem ekshumacji. Komisja Millera zdecydowanie powstrzymała się później od badania zwłok w Polsce, nie było ich jeszcze przeszło półtora roku po wypadku. Czy nie dlatego, że wyniki śledztwa mogłyby nie potwierdzać wszystkich zgonów z powodu upadku z 20 metrów? Nie polemizowano zresztą z tezą, że brak ekshumacji czyni śledztwo mało wiarygodnym. Brak na miejscu katastrofy pewnych elementów charakterystycznych dla wypadków lotniczych. Wokół wraku nie ma śladów lotniczego paliwa (a Tupolew miał go jeszcze 11 ton!), brak wybuchu po uderzeniu samolotu w ziemię i odpowiedniej skali pożaru. Nie badano kokpitu Tupolewa (na ewentualnie zachowanej aparaturze kontrolnej w kokpicie najłatwiej byłoby stwierdzić autentyczność wraku). Nie ma elementów kokpitu w masie szczątków. Podobno kokpit istniał na pierwszych zdjęciach. Jeśli go usunięto, to mógł pochodzić z innej maszyny (wtedy łatwe byłoby stwierdzenie falsyfikatu). Niezwyczajne, ogromne rozczłonkowanie i „rozrzut” elementów wraku samolotu wydaje się mało prawdopodobne przy upadku z tak niewielkiej wysokości. Na przykład zdjęcia wraku z Locerbie (upadek z 10 000m!) ukazują kabinę wprawdzie w trzech kawałkach, ale składających się na całość. Być może w ramach „maskirowki” umieszczenie w tym miejscu wielkich fragmentów korpusu samolotu przekraczało możliwości helikopterów, użytych do inscenizacji? Łatwiej także ukryć nieautentyczność wraku, gdy jest „rozproszkowany”. Dopuszczając istnienie „maskirowki” na Siewiernym, należałoby pytać o właściwe miejsce zamachu, dokonanego być może bez katastrofy samolotu. Inaczej wtedy przebiegałaby „eliminacja” pasażerów i załogi samolotu. Ale nawet w odosobnionym miejscu, nie byłoby łatwo przygotować zwłoki, tak aby wyglądały jak szczątki „ofiar katastrofy”. Czy istnieli by osobnicy potrafiący zrealizować takie nieludzkie zadanie? W tej sprawie moja wyobraźnia wycofuje się… Okazuje się, że łatwiej jest pisać o elementach technicznych zagłady, niż rozważać straszne możliwości osobistego działania samych morderców. Wobec wyobrażonej tu możliwości – wbicie się pilotowanym samolotem w wieżę na Manhattanie wydaje mi się o wiele prostsze do opisania… Wolałbym nawet pominąć takie rozważania… prof. Jacek Trznadel
Łupki i głupki Premier Pawlak podpisał zobowiązanie, które nas uzależnia od rosyjskiego gazu na 35 lat, możemy go nie odbierać, przymusu nie ma, absolutnie, ale płacić musimy. Jak słyszę, Premier Tusk znalazł cudowne rozwiązanie problemów z emeryturami! Hurraaaa! Nie musimy się już martwić, co jest bardzo dobrą wiadomością, zwłaszcza po tym, jak usłyszeliśmy, że rezerwa demograficzna, czyli pieniądze odłożone na daleką przyszłość została, tak, tego, trochę, wicie, rozumicie zużyta już tej jesieni, żeby nie zabrakło pieniędzy na emerytury już teraz, ale dopiero po wyborach. Wyborcy, którzy nie otrzymali emerytury, są przeważnie w stanie niejakiego wzburzenia, więc rzadko, kiedy głosują na rząd, zwłaszcza, gdy opozycja nie rozumie, na czym polega jej rola w systemie demokratycznym i jątrząco i dzieląco krytykuje rząd, zamiast go wspierać i cierpliwie tłumaczyć ludziom jego pomyłki i obiektywne przejściowe trudności. To, co wyprawia opozycja w tym kraju, jest zupełnie niesłychane, przynajmniej zdaniem czołowych funkcjonariuszy rządowej propagandy, jak Paradowska, Miecugow, Żakowski, czy Olejnik. Nie posiadają się oni z oburzenia, że opozycja krytykuje rząd, zamiast go konstruktywnie i odpowiedzialnie wspierać, co jest, jak wiadomo, światowym standardem, jeśli nie na całym świecie, to przynajmniej w czołowych demokracjach, jak Korea Północna, Republika Środkowoafrykańska, Suazi, Puntland, czy pozostałe terytoria plemienne powstałe po rozpadzie Somalii. Ale niech się nikczemna opozycja tak bardzo nie cieszy z nieszczęść rządu, a zatem i Ojczyzny! Po pierwsze, znaleziono dwa źródła, które uchronią emerytów i rencistów od głodu, a co za tym idzie od niezagłosowania na Partię – Matkę. Pierwsze, to, jak już pisaliśmy, ograbienie funduszy emerytalnych i gwarancyjnych, to się już dokonało, dzięki temu zostaną wypłacone emerytury we wrześniu i październiku, co dalej, nie wiadomo, ale to już będzie po wyborach, więc pies to trącał. No, ale jest i drugi cudowny sposób, czyli gaz łupkowy, dzięki czemu nie musimy się już martwić i nic, tylko zagłosować na PO. "Przyjęliśmy te projekty, które są zbliżone do rozwiązań norweskich i trochę kanadyjskich (...) One pozwolą na kilku etapach w sposób ostrożny, bez przesady wyciągać także pieniądze dla państwa polskiego z tego opłacalnego, jak sądzimy dla wszystkich gazowego biznesu" - ocenił premier. To, w tłumaczeniu z ezopowego języka Tuska, oznacza, mniej, więcej, że wszystko zgarną kompanie, które wygrają przetargi, a Polsce zostaną jakieś grosze ściągane „ostrożnie i bez przesady”. „Jak prognozował Tusk, fundusze pozyskane z gazu miałyby też zasilić specjalny fundusz, który "w przyszłości miałby zabezpieczać, gwarantować bezpieczeństwo polskich emerytur? (...) wspierać gminy i ochronę środowiska". Jak pamiętamy, związany pewnymi zobowiązaniami, Pan Prezydent, oby żył wiecznie, wyraził się swego czasu bardzo krytycznie o gazie łupkowym, jako konkurencji dla Gazpromu, że, mianowicie, jest wydobywany metodą odkrywkową, więc jest nie-ekologiczny i w ogóle, no, ale od tego czasu chłopaki policzyły, co, nieco i wyszło, że bez tych obiecanek nie da się niczego spiąć nawet w snach i reklamówkach wyborczych, więc gaz łupkowy, jako myśl rzucona masom wyborczym pozostaje jedyną i ostatnią deską ratunku, niczym Druga Irlandia, Słońce Peru i Zielona Wyspa razem wzięte. No już nie jest nieekologicznie, bo:
"Dostałem zapewnienia, że dobrze przeprowadzone odwierty i eksploatacja nie będzie stanowiła zagrożenia dla środowiska naturalnego, a dla nas to jest bardzo ważne" - zaznaczył premier. Co prawda:
„Według szacunków Kulczyka, przy bardzo optymistycznych założeniach, potrzeba jeszcze trwających ok. dwóch - trzech lat badań, by móc ocenić zasoby gazu w Lubocinie. "Dopiero po wykonaniu tych dodatkowych badań, w tym kolejnych odwiertów i szczelinowań, będziemy w stanie ocenić, czy pozyskiwanie gazu w Lubocinie będzie opłacalne" - powiedział Kulczyk. Za trzy lata będziemy wiedzieli, owszem, ale za trzy tygodnie wybory, zatem bez zbędnego obcyndalania się trzeba obiecać największym grupom wyborców, że kasa z gazu będzie właśnie dla nich. Za chwilę usłyszymy zapewne, przy innej okazji, że z wpływów z gazu sfinansuje się płace lekarzy i pielęgniarek, emerytury mundurowe, żłobki i przedszkola, płace nauczycieli, budowę Orlików, budowę autostrad i pokryje się straty Euro 2012. To znaczy nie na pewno, ale Donald Tusk, jak zawsze „będzie namawiał kolegów”, by tak właśnie zrobili, no, a jak się nie uda, to trudno, w końcu jest demokracja. Gaz nie obchodził Donalda Tuska aż do tej chwili, czyli do trzech tygodni przed wyborami. Premier Pawlak podpisał zobowiązanie, które nas uzależnia od rosyjskiego gazu na 35 lat, możemy go nie odbierać, przymusu nie ma, absolutnie, ale płacić musimy. Mimo to nagle na Pana Premiera spłynęła jasność i wizja kraju zalewanego przez obfitość gazu łupkowego, którym spłacamy emerytury i wszystko inne. Zapewne wszystkim zajmie się słynny już inwestor z Kataru. Prostactwo tej ściemy wyborczej mnie osobiście wręcz obraża, nie wiem, jak was. Ale jest prawdą, że ludzie wierzą w to, co bardzo chcą uwierzyć, a kto nie chce wierzyć, że na starość nie znajdzie się na śmietniku, grzebiąc w jego zawartości? Chwyty wyborcze stosowane przez PO nie są, być może, zbyt wyszukane i wyrafinowane, świadczą raczej o skrajnej rozpaczy i desperacji, ale, jak uczy doświadczenie, zawsze znajdzie się grupa ludzi, która w to wierzy. Bo bardzo chce. Bo inaczej musiała by się przyznać w duchu, albo i przed bliskimi, że została zrobiona w balona. Można powiedzieć, że to, co jest ostatnią nadzieją PO i MAK Donalda Tuska to nie zagłębie łupków, ale raczej zagłębie głupków – czyli ludzi nań głosujących. Seawolf
WARIACI Z AMERYKI Co prawda Warren Buffett apelował do Kongresu, żeby podwyższono mu podatki, ale na apel odpowiedział jak na razie Pan prezydent Obawma:
Utrwala to mnie w przekonaniu, że Buffett swój apel z Obamą wcześniej uzgodnił, dając mu oręż do populistycznej walki w podzięce za datki, jakie otrzymały od rządu banki, w które zainwestował Buffett. Przecież Kongres, w którym w Izbie Reprezentantów przewagę mają Republikanie, podatków nie podniesie. Nawet gdyby podniósł – jak tego chce Obama – o 3 bln USD w ciągu 10 lat, to roczne wpływy wyniosą 300 mld USD. I toi pod warunkiem, że wszyscy podatnicy, którzy zarabiają ponad 1 mln USD rocznie będą potulnie płacić więcej. Taka kwota wystarczy Obamie na miesiąc wydawania. Więc cały ten plan ma wymiar tylko i wyłącznie polityczny. Co ciekawe, Timothy Geithner – obecnie Sekretarz Skarbu USA – podczas spotkania ministrów finansów UE we Wrocławiu sprzeciwiał się europejskim pomysłom wprowadzenia podatku bankowego. Abstrahując od faktu, że podatek ten w planowanej postaci nie ma sensu, to ciekawe, że ludzie, którzy ciężko pracują prowadząc własny biznes, mają płacić wyższe podatki już od pierwszego zarobionego miliona, a banki, którym Geithner z Bernanke rozdają pieniądze na prawo i lewo, podatków płacić nie mają. A tymczasem na Twitterze i Facebooku skrzykiwali się na 17 września na dolnym Manhattanie zwolennicy rewolucji:
Zgodnie z tradycją Ojców Założycieli, rewolucja miała się odbyć w imię wolności! Poza wolnością „to do what you will without the impositions of others” dołożono, zgodnie z duchem nowoczesności, wolność: „to be” i „to love”. Ale widocznie hasło „love without impositions” jakoś nie przypadło ludziom do gustu, bo z zapowiadanych, „co najmniej 20 tys.” przyszło manifestować kilkaset osób. W każdym razie ciekawy rok wyborczy się w USA zapowiada. Kiedyś polscy politycy uczyli się wyborczych sztuczek od Amerykanów dziś może być odwrotnie. Strategia straszenia realizowana skutecznie (aczkolwiek coraz mniej skutecznie) przez PO ma szansę stać się naszym hitem eksportowym za Ocean. Ameryka ma się zacząć bać „republikańskich wariatów”, którzy „nie wierzą w efekt cieplarniany, chcą likwidować system emerytalny, odżegnują się od ochrony środowiska”!
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80645,10304810,Czy_Ameryka_ma_sie_bac.html
Jak ktoś nie wierzył w socjalizm to był wariatem i zamykano go w „psychuszce”. Dziś tylko wariaci nie wierzą w Obamę i efekt cieplarniany! Jeszcze jednak kadencja Obamy i może zaczną ich zamykać? Chyba, że wyborcy zdecydują, że jednak większym wariatem jest ten, kto wierzy, iż drukowanie pieniędzy i rozdawanie ich bankierom, a za to podwyższanie podatków dochodowych tym, którzy w pocie czoła starają się dopiero dorobić majątku, jaki ma już Buffett jest skutecznym sposobem zapewniania wszystkim „freedom to be and freedom to love”. Gwiazdowski
Korwin-Mikke o emeryturach służb mundurowych Na spotkaniu w Grudziądzu miejscowy mecenas spowodował, że zacząłem dostrzegać skalę problemu. Emerytury mundurowych budzą zrozumiałą niechęć społeczeństwa. Bo jak to jest? Ludzie idą do wojska. OK. Biorą jakiś tam żołd, po czym po 15 latach służby przechodzą na emeryturę – a potem mogą spokojnie nadal pracować, odbierając tę emeryturę. Jest to usprawiedliwione tym, że żołnierze pełnią służbę z bronią i są narażeni na utratę życia. Co prawda, gdy ministrem obrony narodowej jest taki np. p. Edmund Klich, pacyfista, który oznajmia, że wojsk do Sudanu nie wyśle, „bo tam jest niebezpiecznie”, nie bardzo widać, dlaczego ten argument miałby mieć znaczenie. Ale w normalnym kraju ma. Tyle, że w normalnym kraju ludziom pracującym z narażeniem życia po prostu płaci się wysoki żołd – i tyle. Niestety, komuniści wpadli na pomysł pożyczania od żołnierzy pieniędzy: płaci się im niski żołd, a za to obiecuje wysoką emeryturę… i tę emeryturę za PRL płacimy teraz my! Oczywiście płacić te emerytury trzeba, bo się obiecało, a pacta sunt servanda. To znaczy: obietnic składanych innym III RP często nie dotrzymuje, – ale z wojskiem i policją lepiej nie ryzykować… Dla nas to nie jest problem. Trzeba dotrzymać – i basta. Problem w tym, żeby od dziś nowemu zaciągowi nie obiecywać gruszek na wierzbie, tylko po prostu uczciwie płacić. Tyle, że jak się obieca, to będzie płacił ktoś za 15 lat – a płacenie dziś to dziura w budżecie. Jednak trzeba to zrobić, by uzdrowić tę sytuację. Najważniejsze jednak, że jeśli płacimy przyzwoity żołd, to do wojska zaciągają się ludzie chcący mieć pieniądze, a niemyślący o przyszłości”. Zaciągną się ludzie odważni, wręcz ryzykanci, – podczas gdy obecnie mamy generałów-kunktatorów, bo 20 i 30 lat temu do wojska zapisywali się kunktatorzy. Niemyślący o przyjemności powojowania i postrzelania sobie, – lecz o emeryturze. I to właśnie tłumaczy zachowanie się większości żołnierzy. Powiedzmy jasno: większość obecnych żołnierzy nie powinna w ogóle być w wojsku. Zapisali się z niewłaściwych pobudek. Podobnie jak większość nauczycielek stanowią kobiety myślące o długich wakacjach i krótkim tygodniu pracy – a nie o uczeniu dzieci. Jaki jest system naboru – takie są rezultaty. To trzeba zmienić jak najprędzej. Z powodu wady zasadniczej – a nie, dlatego, że innych ludzi kłuje to w oczy! Tym, którzy mówią, że „żołnierze nie płacą składek”, odpowiadałem zawsze, że to złudzenie. To taka fikcja prawna. Zamiast płacić żołnierzowi 4000 zł (i potrącać 1500 na składkę emerytalną), płaci mu się 2500. Składkę niejako płaci się za niego. A to, że się nie płaci, nie ma znaczenia. I tak kiedyś trzeba zapłacić… Ale teraz pomówmy chwilę o tym, jak wielkie jest to obciążenie – a to właśnie uświadomił mi ów mądry adwokat. Normalny mężczyzna płaci składkę emerytalną w wysokości średnio 800 zł. Płaci ją przez 45 lat – i po tych 45 latach żyje jeszcze średnio siedem lat, pobierając średnią emeryturę 2000 zł. Jest to oczywista grabież. Dlatego ten system jest przymusowy. Przyjmijmy jednak, że obieramy składkę 400 zł. Wtedy ten system można uznać za jakoś sensownie zrównoważony. I teraz zadajmy to pytanie: ile płacilibyśmy tej składki, której nie płacimy mundurowym? No cóż – kalkulatory w ruch! Tu płacimy składkę 400 zł, by potem wypłacać emeryturę 2000 zł. Płacimy ją przez 45 lat, a emerytura będzie pobierana przez siedem lat. A w wojsku? Składkę płacimy tylko przez 15 lat, by potem pobierać emeryturę przez 30+7 lat! Czyli płacimy trzy razy krócej, a wypłacać będziemy pięć razy dłużej! To jednak nie wszystko. Do wojska idą ludzie przebadani, zdrowi. Istnieje, więc silne podejrzenie, że będą po osiągnięciu 65 lat żyć jeszcze nie siedem, lecz przeciętnie 12 lat! Z tego by wynikało, że – uwzględniając ten ostatni czynnik oraz procent składany – firma ubezpieczeniowa nie zgodziłaby się ubezpieczyć żołnierza za „składkę” niższą niż 7 tys. zł miesięcznie! A jeśli uwzględnić skalę rabunku stosowaną w stosunku do zwykłych ubezpieczonych – za 14 tys. zł miesięcznie. Jeśli Państwa te liczby oszałamiają – a mnie lekko oszołomiły, gdy zacząłem sobie to liczyć – to w charakterze szczepionki proszę sobie pomyśleć, ile firma ubezpieczeniowa musiałaby pobrać „składki” od człowieka, który miałby pracować tylko miesiąc, a potem pobierać „emeryturę” przez 70 lat! Na przykładach skrajnych widać to najlepiej. I właśnie ta suma to realne obciążenie – nie nas, ale dla przyszłych pokoleń – emeryturami mundurowymi. Na szczęście sumy te są niejako rozłożone na raty, a ponadto żołnierze stanowią niewielką część męskiej populacji. Ale zawżdy jest to 10 tys. młodych, zdrowych mężczyzn z każdego rocznika. Warto też zauważyć, że prawdziwi żołnierze, narażający się (w razie, czego…) na kule, stanowią może 1/3 naszego wojska. Reszta to służby tyłowe, służby niby mundurowe, – ale w rzeczywistości mogłyby nosić cywilne ubrania. Część nawet nosi biustonosze. Ale wszyscy pobierają potem emerytury mundurowe. Jest rzeczą oczywistą, że ludziom gotowym narażać życie w walce za nas należy przyzwoicie płacić – i dlatego m.in. w naszym programie jest postulat zwiększenia o 50% wydatków na wojsko, policję i służby specjalne. Jesteśmy na to gotowi – i to zrobimy. Na to musi nas być stać. Za kilka lat rozpadać się będzie Unia Europejska – musimy mieć armię złożoną z bitnych zawadiaków, a nie kandydatów na emerytów. Tych drugich nie chcę widzieć w wojsku. A przy okazji przypominam wszystkim, którzy mieli jakiekolwiek złudzenia, co do WCzc. Jarosława Kaczyńskiego, że podczas Forum Ekonomicznego w Krynicy prezes PiS zaproponował „stworzenie wspólnej armii przez Unię Europejską, co dałoby Brukseli status supermocarstwa porównywalnego z Waszyngtonem” – i dodał: „Chcę, by Europa była supermocarstwem. Jestem eurorealistą i popieram silną Europę, zwłaszcza w aspekcie polityczno-militarnym”. Już się chyba widzi, jako jej prezydent? JKM
Co robimy pod PKW? Jutro o 12.40 robimy briefing pod siedzibą Państwowej Komisji Wyborczej. Wejście do niej jest vis á vis wejścia do hotelu sejmowego – można wejść od ul.Wiejskiej przez Frascati. Jakby ktoś nie miał nic lepszego do roboty – to zapraszam. Wyjaśniam przy tym, że nie mam żadnych pretensyj do PKW: PKW interpretuje Kodeks Wyborczy wedle tych samych zasad, jakie były pod starą Ordynacją Wyborczą. My uważamy, że taka interpretacja jest sprzeczna z celem... i z następnym punktem Kodeksu Wyborczego. Sprzeczność wyjaśni Sąd Najwyższy – i tak powinno być w każdym Państwie Prawa. A tak w ogóle to byłoby dobrze, by Senat i Sejm zamiast uchwalać 20 ustaw dziennie, uchwalały raz na pół roku jedną, – ale za to mądrą i nie zawierającą sprzeczności i niejasności. Dlatego właśnie Kongres Nowej Prawicy pragnie, by ustawy były projektowane przez 11-osobowa Radę Stanu, kontrolowane jeszcze przez Senat i ew. vetowane przez Prezydenta – a nieuchwalane we wrzasku i rozgardiaszu przez 460 partyjnych krzykaczy, którzy potem w dodatku mogą większością głosów (cóż z tego, że „bezwzględną”?) pousuwać poprawki Senatu!! Zresztą Senat dziś jest też upolityczniony – i nawet ostatnio zdarzyło mu się pogorszyć, pod naciskiem reżymu, ustawę o informacji publicznej. Przykro mi, że projekt tej popsujki wniósł p. prof. Marek Rocki. Nie chcę grzmieć, bo nie znam szczegółów - a nadmierne upublicznianie informacyj nie zawsze jest dobre. Jednak tak na oko sformułowanie senackie może być przez biurokrację używane do utajniania prawie wszystkiego. PKW zapowiedziała, że utajni swoje stanowisko w/s rejestracji KW NP JKM. Nasi prawnicy już wysmażyli protest – żądając ujawnienia tego stanowiska. Na szczęście ustawa umożliwiająca administracji utajnianie swoich aktów jeszcze w życie nie weszła... A w ogóle, to, czym jest PKW? Organem administracji? Organem sądowniczym? Prawnicy nie potrafią tego wyjaśnić. Cóż: w świecie też pojawiają się organizmy, o których nie wiemy, czy to gady czy płazy... JKM
Europejska ściema „Więcej z Unii” – ogłasza w swojej billboardowej kampanii wyborczej PO. Przekaz jest jasny. Partia Tuska jest lepiej widziana na europejskich salonach niż PiS, a więc „Europa” da Polakom więcej, jeśli w wyborach spełnią jej oczekiwania i ją wybiorą. Mamy, więc propozycję redukcji obywateli do klientów robiących wszystko, aby zasłużyć na hojność bogatego Zachodu. Nasze polityczne decyzje mają zostać sprowadzone do zgadywania oczekiwań możnych tego świata, a naród – do żebraczej wspólnoty żyjącej z łaski pańskiej. Ośrodki opiniotwórcze III RP powtarzają nam to ciągle. Wciąż słyszymy, że bez dotacji europejskich nie poradzimy sobie, ale jeśli będziemy grzeczni, Unia weźmie nas na utrzymanie. Dotacje europejskie są faktem, ale w żadnym kraju samoistnie nie spowodowały cywilizacyjnego awansu. Owszem, mogły tworzyć tego iluzje, jak w Grecji, ale z tego snu Grecy będą musieli, mimo oporu, obudzić się wreszcie w twardej rzeczywistości. Irlandia, która przed obecnym kryzysem dokonała rzeczywiście wielkiego cywilizacyjnego postępu, zrobiła to własnym wysiłkiem. Strukturalne fundusze pomogły w tym, ale przez wiele lat wcześniej, zanim kraj nie dokonał potrzebnych reform, nie wpływały na jego stan. W Polsce nie ma poważnej dyskusji ani informacji na temat wykorzystania pomocy europejskiej. Nie wiemy, na ile jest ona marnotrawiona i na ile zabieganie o nią przypomina grę o inwestycje w czasach PRL, gdy chodziło o to, aby przekonać centralę do ekonomicznych projektów, bez względu na ich realną potrzebę, gdyż oznaczało to środki, które w innym wypadku wyrwałby, kto inny. Obserwując działania polskich samorządów, można podejrzewać, że podobny mechanizm funkcjonuje dziś w ich relacjach z UE i, być może, pojawia się także na krajową skalę. Propaganda „więcej z Unii” ustawia nas w żebraczej roli i demoralizuje. Jej akceptacja oznacza, że nie przedsiębiorczość i praca zbudują nasz dobrobyt, a w działaniu na jego rzecz podmiotowość i samodzielność mogą być tylko przeszkodą. Wyobrażenie to jest jedną wielką prymitywną ściemą. Wildstein
Pupil GROMu i PROKOMu Mozna dziwic sie prezesowi Krauze i generalowi Petelickiemu, ludziom o duzym doswiadczeniu zyciowym, ze tak usilnie lansuja Radka Sikorskiego na (cytat) "meza stanu". Robia to z wlasnej woli czy pod wplywem generala Dukaczewskiego (ex-szefa WSI)? Rozumiem ze w Polsce trzeba obstawiac numery koni na torze wyscigu do wladzy. Ale czy prezes Krauze i general Petelicki naprawde obstawili wlasciwego konia? General Petelicki kieruje Fundacja GROM, finansowana m.in. przez PROKOM. Prezes Krauze trzymal przez lata na liscie plac PROKOMu Bartosza Jałowieckiego, kolege i podopiecznego Sikorskiego. Dzialalnosc charytatywna jest zawsze mile widziana. Ale od tego do lansowania Sikorskiego na (cytat) "meza stanu", droga jest dluga. Janusz Palikot, twor III RP, ktorego ciezko polubic i respektowac za jego chamskie wypowiedzi w przeszlosci, wie niemniej duzo o korytarzach wladzy III RP i wypuscil niedawno intrygujace rozmyslania na temat Sikorskiego (cytat):
"...Jest cos patologicznego w jego osobowisci. Jest jakby zawsze na granicy rownowagi psychicznej. Miewa dziwne humory. Ma w sobie jakas tajemnice, cos nieprzeniknionego...". Dlaczego wiec Sikorski jest tak promowany przez Fundacje GROM i PROKOM? Tutaj pojawja sie w tle cien generala Dukaczewskiego, oficera wywiadu wojskowego PRL i III RP, ostatniego szefa WSI i aktualnie przewodniczacego Stowarzyszenia SOWA (organizacja bylych oficerow WSI). Pomimo ze ubrany w zielony mundur, general Dukaczewski pozostaje szara eminencja w III RP. Patrzac blizej na PROKOM odkrywamy ze syn generala Dukaczewskiego robi od 10 lat pioronujaca kariere w strukturach PROKOM INVESTMENTS SA, ktora jest glownym ogniwem rozprowadzajacym PROKOMu w Polsce. Zaczynajac od doradcy prezesa, syn generala Dukaczewskiego zostal z czasem wyniesiony na czlonka zarzadu. Do tego dochodza pozycje czlonka rady nadzorczej w spolkach zaleznych (Polnord, Petrolinvest). Czytajac wpisy innego blogera NE (1) dowiadujemy sie ze general Dukaczewski bywal czestym gosciem w gabinecie ministerialnym Sikorskiego wieczorami i nocami. Kiedy s.p. Minister Zbigniew Wassermann ujawnil w wrzesniu 2007 roku ze Dukaczewski przeszedl przeszkolenie w ZSRR, do blyskawicznego ataku na Ministra Wassermanna i do obrony generala Dukaczewskiego zostal oddelegowany wlasnie Sikorski. Na antenie TVN24. Rozumiemy ze general Dukaczewski moze wykonywac rozkazy, ale prezes Krauze i general Petelicki sa przeciez wolnymi ludzmi, w wolnym kraju. Prezes Krauze i general Petelicki maja bardzo duze doswiadczenie zyciowe, trudno wiec i nawet nie wypada dawac im rad. Niemniej, czlowiekowi chcialoby sie wykrzyknac slynne slowa prezydenta Kwasniewskiego, wypowiedziane jesienia 2007, pomimo ostrego ataku choroby goleniowej: "Prezesie Krauze, Generale Petelicki: Nie idźcie tą drogą !"
Stanislas Balcerac
20 września 2011 "Nie powinno się go pokazywać przed 23.00" - twierdzi pan poseł Adam Hofman z Prawa i Sprawiedliwości, mając na myśli pana posła Janusza Palikota. Na temat pokazywania pana Janusza Korwin-Mikke przed 23.00 pan Adam Hofman - rzecznik Prawa i Sprawiedliwości- na razie nie mówi nic. Bo pana Adama Hofmana można pokazywać o każdej porze dnia.. I nikt się nie wystraszy. Pan Janusz Palikot, człowiek lewicy, nawet lewicy międzynarodowej, zarejestrował swój komitet wyborczy w całym kraju i tak jak każdy komitet na prawo uczestniczyć w kampanii wyborczej, tak jak komitet Prawa i Sprawiedliwości. Na takich samych zasadach. Skoro mamy demokrację sterowaną. Gdyby państwowa telewizja nie była upolityczniona od stóp do głów - to nie musielibyśmy wszyscy oglądać tych wszystkich komitetów codziennie, a byłyby wyznaczone polityczne okienka, w których wszystkie komitety mogłyby ględzić, co im się żywnie podoba, byleby nie narzucać się ze swoimi głupstwami wszystkim, którzy chcieliby obejrzeć wiadomości nieupolitycznione do granic nieprzyzwoitości.. A tak miliony ludzi- czy tego chce, czy nie - musi oglądać te same twarze, opowiadające te same bajki, ale w innej wersji. I to wszystko nie jest zakodowane. Można jeszcze oczywiście wyłączyć państwową propagandę - bo to jeszcze wolno. Wielki Brat na to jeszcze pozwala. Tak jak muzyczny program, „ Jaka to melodia”, gdzie w ostatnim odcinku pan Robert Janowski, muzyk i śpiewak - reklamuje ….. Państwowe lasy(????) Naprawdę! Lewica międzynarodowa obchodzi Międzynarodowe Święto Lasów i w związku z tym, pan Janowski poustawiał w studio muzycznym jelenie, sarny i inne zwierzęta, na widowni pousadzał leśnych leśników, zaprosił rzeczniczkę lasów państwowych i dawaj wychwalać pod niebiosa status lasów państwowych.. W końcu Lewica międzynarodowa ma swoje „ święto”. I jeszcze zapowiedział, żeby nikt się nie ważył popierać pomysłów o” prywatyzacji: „lasów.. To wszystko w programie muzycznym(!!!!) Do czego już pomału dochodzimy? Wszędzie polityka, lansowanie lewicowego punktu widzenia, narzucanie nam, co mamy myśleć, jak jest poprawnie, a jak – nie. Jak za poprzedniej komuny, ale tak nachalnie i wścibsko- to jeszcze nie było. W programie muzycznym! Jak tak dalej pójdzie nie da się obejrzeć niczego, bo wszystko trąci propagandą i polityką. Tylko patrzeć jak w programie medycznym, prowadzący będą opowiadać o równouprawnieniu kobiet, w programach o jedzeniu- o aborcji, a w programach sportowych- o eutanazji. Tak jak w programie o pogodzie, o przymusowym, włączaniu świateł mijania. Oczywiście, że jest to postępowanie humanitarne wobec człowieka.. Aborcja jest dobrem, a równouprawnienie kobiet z mężczyznami – to wielkie osiągnięcie współczesnej cywilizacji, a tak naprawdę - anytycywilizacji. Im bliżej demokratycznych wyborów, tym będzie śmieszniej, bo może się zdarzyć, że pan Robert Janowski będzie reklamował w programie muzycznym, swoją byłą żonę, panią Katarzynę Kalicińską, producentkę filmową, która akurat- tak się składa – kandyduje do Sejmu z list Polskiego Stronnictwa Ludowego(???). Bo, że być może będzie reklamował panią Monikę Borzym, swoją synową, bo żonę jego syna Makarego, ponieważ ona już od 3 października będzie wschodzącą gwiazdą polskiego jazzu. W tym dniu wydaje swoją pierwszą płytę.-„Girl Talk” Dzieciaki mają po 21 lat.. W sumie lat 42! Rosną następcy- jest kontynuacja! I na pewno pani Monika zostanie gwiazdą. I jak przejmie w przyszłości program po ojcu - też będzie reklamować państwowej lasy!. Bo to jest cena, którą trzeba zapłacić, żeby zaistnieć w układach.. Kto nie jest z nami- jest przeciw nam? Tym bardziej - a twierdzę to z całą odpowiedzialnością- najbardziej udaną rolą pana Roberta Janowskiego- jest rola homoseksualisty w serialu” Na dobre i na złe”- też pełnego propagandy. Najlepsze są szpitale państwowe, a ten w „ Leśnej Górze” – najlepszy! Nie ma korupcji, nie ma w nim długów, lekarze leczą pacjentów, i to jest ich główne zajęcie. Serial wzorowany na scenariuszu” Szpitala na peryferiach”, czeskiego szpitala też państwowego. Bo najlepsze jest państwowe- prywatne jest oczywiście złe! Bo” prywaciarz” ciągle myśli o zysku, a to utrudnia mu leczenie pacjentów. Funkcjonariusz państwowy, zwanym lekarzem- nie myśli o zysku, myśli o leczeniu pacjentów, no i ewentualnie jak go podejść, żeby zapłacił prywatnie.. Tak jak sklepikarz, tylko myśli o zysku, liczy koszty, i nie ma czasu obsługiwać prawidłowo klientów.. Jak najszybciej należy upaństwowić sklepy?. Żeby nareszcie obsługa się poprawiła, chociaż na takim poziomie - tak jak w państwowych szpitalach. W następnym programie muzycznym” Jaka to melodia, „a właściwie w programie ideologicznym o lasach -„ Jakie to lasy”, można spróbować z funkcjonariuszami państwowymi zajmującymi się naszym zdrowiem.. W roli głównej oczywiście nie zastąpić pani Ewy Kopacz nikim innym, posadzić rzecznika Ministerstwa Zdrowia, szefa Narodowego Funduszu Zdrowia, i niech opowiadają jak to dobrze pacjenci leczeni są w państwowej służbie zdrowia…, ale zaraz zrobić by chciały to samo, inne komitety.. Usadzić więc przedstawicieli innych komitetów, i niech opowiadają w programie”: Jaka to melodia”, pardon”- Jaka to służba zdrowia”- jak widzą sytuację w państwowej służbie zdrowia, jakie mają recepty na jej uzdrowienie, byleby nie zmieniać charakteru własności- bo socjalizm pomieszany z komunizmem- musi być fundamentem upaństwowionego leczenia.. Byleby płacić coraz wyższe składki abonamentowe. Musi być jednak wielkie zasilanie, na przynajmniej 10 000 wolt!
Bo czy się człowiek tam leczy, czy też nie- musi płacić! To chyba jasne! To jest istota socjalizmu. Wszyscy płacą za wszystkich i jest ok.! I jest wielkie marnotrawstwo- to też jest ok.! Czekają latami na przyjęcie, jak Jurand ze Szychowa- to też jest ok.! A co nie jest ok.! Oczywiście pacjenci nie są ok.. Pacjenci – tak naprawdę- są zbędni w - obiegu leczenia państwowej służby zdrowia.. Można wytypować określoną liczbę statystów- pacjentów- i wyjdzie na to samo. Ale biurokracja medyczna powinna pozostać- jak najbardziej. I nawet wzrosnąć, bo państwowa służba zdrowia jest powołana, nie dla pacjentów, ale dla zarządzających nimi.. Pacjenci mogą umierać pod drzwiami państwowej służby zdrowia, ale państwowa służba zdrowia powinna pozostać.. I jeszcze poumieszczać, tak jak w poprzedniej komunie -hasła, które świadczyłyby o wielkiej wadze, jaką rząd przywiązuje do państwowej służby zdrowia.. Np., „Służba Zdrowia w służbie pacjentów”, czy „ Bez Służby Zdrowia nie ma Zdrowia”, albo” Służba Zdrowia to służba Polsce”, labo” Płacąc na Służbę Zdrowia wykuwasz przyszłość zdrowotną swoich dzieci”.. I takie tam różne, inne.. Oczywiście, niech te wszystkie gatki drepczące w miejscu będą okraszane muzyką. Ale tylko w takim zakresie, w jakim muzyka jest niezbędna w programie, „Jaka to melodia”. Główny ciężar programu powinien zostać przesunięty na zagadnienia ideologiczne, tak jak w znanym programie” Tu Jedynka”, emitowanym w Polskim Radio wiele tal temu.. Dzisiaj też jest” Polskie Radio”- i też emituje ciekawe programy ideologiczne.. I też są okraszane muzyką.. Czy wiele się musiało zmienić, żeby niewiele się nie zmieniło? Po co” Solidarność” obalała komunę? W związku, w co angażowało się miliony ludzi w Polsce i za granicą? Żeby nadal komuna trzymała się mocno.. I będzie się trzymała jeszcze mocniej, w miarę budowy najszczęśliwszego ustroju świata. I tego wszystkiego nie powinno się pokazywać przed 23.00.!!! A nie jedynie posła Palikota, któremu spieszy się, żeby szybko wywrócić wszystko do góry nogami i wprowadzić jak najszybciej zabijanie dzieciaków na życzenie rodziców i ze względów społecznych,, zabijanie starszych ludzi szybciej niż Pan Bóg przewiduje no i, żeby wszyscy mogli zawierać się ze wszystkimi, na razie geje z gejami, homo z homosiami, a potem już tylko wszyscy, którzy zakochają się w zwierzętach- ze zwierzętami.. Zawiaski partnerskie i nekrofilskie też powinny być zalegalizowane, o których to związkach na razie pan poseł Janusz Palikot taktownie nie wspomina.. „Społeczeństwo” na razie nie jest na taki wariant przygotowane, …ale trochę propagandy – i wszystko się zmieni w sferze świadomości, czyli nadbudowy… Nieprawdaż? Budowa nowego człowieka w pełnym toku.. WJR
Sikorski Nieruchomości Sp. z.o.o. W roku 2009 MSZ zamknelo Ambasade RP w Mongolii, w ramach "oszczednosci", pomimo tego ze Mongolia ma jedne z największych na świecie niewykorzystanych zasobów naturalnych. Za to MSZ inwestuje fortuny w nowe nieruchomosci w USA i Wielkiej Brytanii. Radek Sikorski, wlasciciel dworku pod Bydgoszcza, utrzymuje dziwna osobista relacje z nieruchomosciami. I to w scisle okreslonych miejscach: NY, Waszyngton, Londyn. Wszystko zaczelo sie na poczatku 2007 roku. Kiedy poprzedni rzad zaproponowal Sikorskiemu wyjazd na placówkę do USA, postawił on dziwny warunek, który wyjawił s.p. Aleksander Szczygło w jednym z wywiadów radiowych:, „Jeśli chodzi o stanowisko ambasadora w Waszyngtonie – tak – była taka propozycja. I to była propozycja, którą Radek przyjmował pod jednym warunkiem:, że kupimy nową siedzibę dla ambasadora w Waszyngtonie”. Sikorski dopial swego, jako aktualny szef MSZ. Ministerstwo ruszylo z kopyta z programem zakupow rezydencji, przede wszystkim w NY, Waszyngtonie i Londynie. Dyrektor generalny w MSZ, Jaroslaw Czubinski stwierdzil w prasie: "Stąd wszystkie inwestycje, realizowane od 3 lat w ramach uruchomionego przez ministra Radosława Sikorskiego procesu modernizacji resortu spraw zagranicznych, to pieniadze inwestowane w tworzenie warunków do tego, by Polska była partnerem na miarę stanu stosunków, jakie utrzymujemy z danymi państwami". Czyli wszystko musi byc w marmurach, bo Polska Sikorskiego wazna jest. Zakupy Sikorskiego przypadly na okres po kryzysie roku 2008, kiedy to ceny nieruchomosci, szczegolnie w USA spadly dramatycznie. Ale to wlasnie w USA kasa polskich podatnikow poleciala najwiekszym strumieniem na najdrozsze luksusowe budynki. W 2008 roku MSZ Sikorskiego kupilo od bylego sekretarza stanu Nicolasa Brady'ego rezydencje w najdrozszej czesci Waszyngtonu tzw. "Embassy Row". Nicolas Brady kupil swoja rezydencje w 1995 roku za 3,8 mln $ i sprzedal ja MSZ Sikorskiego za 10 mln $. Przebicie: 250%. Do 10 mln $ MSZ dolozylo jeszcze 4 mln $ na modernizacje infrastruktury budynku, w tym m.in. wymiane systemow wentylacji, klimatyzacji, ogrzewania. Razem 14 mln $. Oczywiscie MSZ uzasadnia transakcje tym ze (cytat) "Hilary Clinton mieszka niedaleko". A co bedzie jezeli Hilary Clinton sie wyprowadzi? Czy bedzie kolejny zakup MSZ? To jakas dziecinada.
Wyborcza opisywala ten zakup w grudniu 2008 roku:
http://wyborcza.pl/1,76842,6081793,Nasz_czerwony_dom__Obok_Clintonow.html
Dalsze miliony polecialy na nowy konsulat w Londynie (10 mln funtow) i na nowe biura przy ONZ w NY (3,5 mln $ plus czynsz 100 tys $ miesiecznie). W sumie MSZ wydal w ramach pogramu Radka 100 mln PLN na nowe nieruchomosci. Aby zylo sie lepiej. Ta akcja MSZ zostala opisana w prasie na poczatku roku, pod haslem: "Nowe ambasady i konsulaty: nowoczesne, ale kosztowne". Czekamy na dalszy bardziej szczegolowy opis tej akcji. W raporcie NIK.
Pieniądze dla Polski tylko, jeśli wygra PO? W najnowszym spocie Platformy Obywatelskiej Jerzy Buzek, Janusz Lewandowski, Radosław Sikorski i Donald Tusk przekonują, że nadchodzące wybory są „o pieniądzach dla Polski i o tym, kto zdobędzie ich więcej”. Politycy PO deklarują, że są w stanie wywalczyć nawet 300 mld zł dla Polski, gdyż właśnie rozpoczynają się prace nad nowym unijnym budżetem. „Przez ostatnie 4 lata Polska rozwijała się tak dynamicznie dzięki funduszom unijnym. Właśnie zaczynamy batalię o nowy budżet Unii” – podkreśla w spocie Jerzy Buzek, przewodniczący Parlamentu Europejskiego. „Chodzi o miliardy, nawet 300 miliardów złotych. Dzięki tym pieniądzom możemy zmniejszyć bezrobocie wśród młodzieży nawet o połowę” – dodaje Janusz Lewandowski, unijny komisarz ds. budżetu. „O tym są te wybory – o pieniądzach dla Polski i o tym, kto zdobędzie ich więcej. Dlaczego uważamy, że zrobimy to lepiej? Bo mamy mocną drużynę i umiemy skutecznie negocjować” – mówi z kolei Radosław Sikorski. Na koniec pojawia się Donald Tusk, który stwierdza, że to od nas zależy czy wywalczymy te pieniądze i ile ich będzie. „Wszyscy wiemy, że nikt tego za nas nie zrobi” – podsumowuje premier. Skoro zawodnikami tej „mocnej drużyny” są Buzek i Lewandowski, pojawia się pytanie, czy będą o unijne środki dla Polski zabiegać z równą determinacją, jeżeli wybory wygra inne ugrupowanie niż PO. W spocie w niedwuznaczny sposób opowiadają się przecież za Platformą Obywatelską i to właśnie o walce o unijne pieniądze razem z działaczami PO jest mowa. Podczas dzisiejszej konferencji prasowej Jarosław Kaczyński zapowiedział, że jeśli PiS zwycięży w wyborach, będzie zabiegał o dofinansowanie dla Polski. „Jeżeli zostanę premierem, to z całą pewnością będę o tą sumę albo większą (…) zabiegać w UE i chciałem powiedzieć, że będę w tej sprawie współpracował z panem przewodniczącym Buzkiem i z panem komisarzem Lewandowskim i liczę, że oni jeszcze dziś zdeklarują, że są gotowi w tej sprawie współpracować. Przecież oni nie są tam w imieniu PO, to nie są funkcje o charakterze partyjnym” – podkreślił Kaczyński. Przypomniał, że podobną kwotę (300 mld zł) kilka lat temu wywalczył właśnie rząd PiS. Za: MyPiS.org
Zygmunt Bauman, żydowski komunista, chce 30 milionów nowych imigrantów w Europie Socjolog Zygmunt Bauman powiedział w niedzielę w Pordenone na północy Włoch, że jeśli Europa w ciągu następnych 30 lat nie przyjmie, co najmniej 30 milionów imigrantów, „stanie w obliczu upadku demograficznego, który spowoduje upadek cywilizacji europejskiej”. Mieszkający w Wielkiej Brytanii znany polski socjolog w wystąpieniu podczas festiwalu nauki we włoskim mieście mówił o strachu, jaki wywołuje imigracja w społeczeństwach zachodnich, głównie – jego zdaniem – za sprawą polityków. „Polityka prawicy i centrum podsyca iluzję, że można powrócić do dawnej sytuacji, eliminując imigrację. Z takimi obietnicami wygrywa się wybory, ale także politycy wiedzą, że to puste obietnice, gdyż kapitał przemysłowy potrzebuje coraz więcej imigracji” – powiedział Bauman. (Więcej na fakty.interia.pl)
Za: EuroIslam.pl (19 września 2011) – “Bauman chce 30 milionów nowych imigrantów w Europie”
KOMENTARZ BIBUŁY: Informacje podawane przez główne media w Polsce manipulują odbiorcą stosując znaną socjotechniczną metodę polegającą na przemilczaniu wielu, w tym i tych kluczowych informacji. W przypadku powyższej informacji nie podaje się np. pochodzenia i przekonań osobnika określanego mianem “znanego polskiego socjologa”. Przypomnijmy, zatem, że pan Zygmunt Bauman pochodzi z rodziny żydowskiej, jest – nawet do dnia dzisiejszego, co powinno być dowodem swoistej aberracji umysłowej – przekonanym i oddanym marksistą, przyczynił się w ciągu swego życia znacznie do wielu antypolskich akcji, np. wiernie służąc w milicji radzieckiej, potem w tzw. Ludowym Wojsku Polskim, jako sowiecki politruk, by w pełni wykazać się w antypolskich oddziałach Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego – stworzonej przez wywiad sowiecki wojskowej formacji mającej za cel zwalczanie polskiego podziemia i każdego, kto marzył o wolnej Polsce. Oczywiście, w czasach, gdy honoruje się żydowskich komunistów, otrzymał on w listopadzie 2010, w dniu swoich 85-tych urodzin, Złoty Medal ‘Zasłużony Kulturze Gloria Artis’, który wręczył mu minister “Kultury i Dziedzictwa Narodowego”, Bogdan Zdrojewski. Przypomnijmy również, że najbardziej zainteresowaną grupą etniczną w dywersyfikacji narodowościowo-etniczno-religijno-kulturowej, są właśnie Żydzi. Jak szczerze przyznał to swego czasu Leonard S. Glickman, prezydent Hebrew Immigrant Aid Society, opisując sytuację w USA: “Im bardziej amerykańskie społeczeństwo jest zdywersyfikowane, tym bezpieczniej dla Żydów.” Środowiska i lobby żydowskie dążą – dla swojego bezpieczeństwa i dla ułatwienia kontroli nad społeczeństwami – do promowania imigracji, szczególnie zwracając uwagę na mieszanie kultur i ras. Przytaczamy również wpis blogerki Eska:
Ja rozumiem, że Szymborska pisząc wiersze pochwalne dla Stalina była młodą siksą, która chciała zrobić karierę. Ja rozumiem „pryszczatych”, których uwiódł socrealizm itd. Ja rozumiem Broniewskiego i Tuwima, tudzież ich alkoholizm.
Ja natomiast zupełnie nie rozumiem, dlaczego głównym ideologiem, postacią czczoną i zaproszoną na Kongres Kultury Europejskiej we Wrocławiu jest niejaki Bauman, oficer KBW i donosiciel Informacji Wojskowej w czasach, gdy mordowano resztki polskiej elity i zarzynano „żołnierzy wyklętych”. „Studia rozpoczął jeszcze w 1943 w Związku Sowieckim, następnie studiował podczas służby w wojsku, w Akademii Nauk Społecznych i Politycznych. Później studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie został asystentem Juliana Hochfelda. Był pierwszym redaktorem naczelnym Studiów Socjologicznych. W wyniku wydarzeń marcowych został w 1968 usunięty z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie był doktorem habilitowanym socjologii i kierownikiem Katedry Socjologii Ogólnej. W atmosferze antysemickiej nagonki opuścił Polskę.” /za Wiki/ No i proszę –antysemicka nagonka. Biedny Żyd wyrzucony przez faszystów. Oczywiście o tym, że to „wyrzucenie”, podobnie jak wyrzucenie z pracy w UB rodziców pani prezydentowej nastąpiło w wyniku wewnętrznych rozgrywek „Chamów” z „Żydami” w PZPR – ani słowa. Biedny Żyd patrzy na faszystowską Polskę, postnowoczesny świat i udziela rad – a cała masa durniów ślini się ze szczęścia. Z niejakim Lupą na czele. Nota bene – choćbym pękła, nie zrozumiem, co ludzie w tym Lupie widzą. Nergal, szanowni państwo, to jest prostacki pajac, który usiłuje przebić się do kasy. Ludzie, którzy go promują – to już inna bajka. Oni świadomie kształtują przekaz.
Bauman to stary dziadek, który powinien siedzieć cicho i być szczęśliwy, że go nikt przed sądy nie włóczy za to, co robił w latach 40/50. Ludzie, którzy go promują, też czynią to świadomie. Eska
O encyklice „Mortalium animos” Wydana w 1928 roku przez papieża Piusa XI encyklika „Mortalium animos” jest jednym z tych dokumentów, o których z pewnością rzesze współczesnych katolików — zarówno duchownych, jak i świeckich — nigdy nawet nie słyszały. Tymczasem zawiera ona liczne prawdy związane z relacjami pomiędzy Kościołem a heretyckimi i schizmatyckimi sektami. Zauważając ówczesne globalne dążenia do jedności politycznej, papież przestrzega przed fałszywie rozumianym zjednoczeniem religijnym, które miałoby zaistnieć pomiędzy katolikami i ludźmi nieprzyjmującymi wszystkich prawd podanych do wierzenia przez Kościół katolicki:
W tym celu urządzają zjazdy, zebrania i odczyty z nieprzeciętnym udziałem słuchaczy i zapraszają na nie dla omówienia tej sprawy wszystkich, bez różnicy, pogan wszystkich odcieni, jak i chrześcijan, ba, nawet tych, którzy — niestety — odpadli od Chrystusa, lub też uporczywie przeciwstawiają się Jego Boskiej naturze i posłannictwu. Katolicy nie mogą żadnym paktowaniem pochwalić takich usiłowań, ponieważ one polegają na błędnym zapatrywaniu, że wszystkie religie są mniej lub więcej dobre i chwalebne, o ile, że one w równy sposób, chociaż w różnej formie, ujawniają i wyrażają nasz przyrodzony zmysł, który nas pociąga do Boga i do wiernego uznania Jego panowania. Wyznawcy tej idei nie tylko są w błędzie i łudzą się, lecz odstępują również od prawdziwej wiary, wypaczając jej pojęcie i wpadając krok po kroku w naturalizm i ateizm. Z tego jasno wynika, że od religii przez Boga nam objawionej, odstępuje zupełnie ten, ktokolwiek podobne idee i usiłowania popiera1. Niestety, ale czytając powyższy fragment encykliki, przychodzą mi na myśl międzywyznaniowe spotkania w Asyżu, zaaranżowane w 1986 roku przez Jana Pawła II. Czyż nie są one smutnym przykładem tego, o czym pisze Pius XI? Co gorsza, następca papieża z Polski, Benedykt XVI, zapowiedział, że w październiku 2011 r. odbędzie się w Asyżu kolejne spotkanie międzyreligijne z jego udziałem. W dalszej części „Mortalium animos” papież przypomina, że Kościół Chrystusowy był, jest i zawsze będzie tylko jeden — jedyny — a jest nim oczywiście Kościół katolicki. Przytacza także słowa Laktancjusza: Tylko… katolicki Kościół przestrzega prawdziwej wiary. On jest świątynią Boga. Kto do niego nie wstąpi, lub go opuszcza, ten z dala od nadziei życia i zbawienia. Natomiast o właściwym dążeniu do zjednoczenia chrześcijan pisze Pius XI:
Pracy nad jednością chrześcijan nie wolno popierać inaczej, jak tylko działaniem w tym duchu, by odszczepieńcy powrócili na łono jedynego, prawdziwego Kościoła Chrystusowego, od którego kiedyś, niestety, odpadli. Powtarzamy, by powrócili do jednego Kościoła Chrystusa, który jest wszystkim widomy i po wsze czasy, z woli Swego Założyciela, pozostanie takim, jakim go On dla zbawienia wszystkich ludzi ustanowił. Jak widać, prawdziwy „ekumenizm” nie ma wiele wspólnego z tym, jaki uprawiają posoborowi „odnowiciele”. Patrząc na odejście wielu sług Kościoła od tradycyjnej katolickiej doktryny, pozostaje mi jeszcze na koniec przytoczyć wezwanie papieża Piusa XI:
W tej ważnej i doniosłej sprawie prosimy o wstawiennictwo Najświętszej Dziewicy Maryi, Matki Łaski Bożej, Zwyciężczyni wszystkich herezji i Wspomożenia Wiernych i wzywamy wszystkich chrześcijan, by się do Niej modlili, aby Ona przez swe wstawiennictwo dała Nam doczekać się jak najprędzej tego upragnionego dnia, w którym ludzie pójdą za głosem Jej Boskiego Syna i „zachowają jedność ducha węzłem pokoju”. Adam Wątroba
Domodiedowo a Siewiernyj Pismo mówi: szukajcie, a znajdziecie. Grzebiąc, zatem w swoim archiwum w trakcie przygotowywania książki o tragedii z 10-go Kwietnia, znalazłem pierwowzór ruskiej tezy dotyczącej „wypadku” polskiego tupolewa na Siewiernym. Pierwowzór ten to zamieszczana przed rokiem w ruskich mediach (dziś niestety nie mogłem jej już znaleźć na ruskich stronach) wizualizacja katastrofy tupolewa 204 w okolicach lotniska Domodiedowo 22 marca 2010 r. Podobieństwa w obu tych rysunkach, (czyli w schematyzacji przebiegu obu zdarzeń) są wprost uderzające, można, więc się zastanawiać, czy awaryjne lądowanie tu 204 w leśnym obszarze w odległości 1 kilometra od podmoskiewskiego lotniska nie był swoistą „próbą techniczną” (na pokładzie była tylko 8-osobowa załoga, nikt nie zginął, choć byli ranni), a więc katastrofą kontrolowaną i służącą późniejszemu przygotowaniu scenografii „miejsca wypadku” na Siewiernym. Nawiasem mówiąc, podczas tego awaryjnego lądowania w gęstym lesie jedno skrzydło samolotu się złamało, ale nie doszło do „półbeczki” i „plecowego położenia” tupolewa. To pewnie, dlatego, że to był tu-204, a nie 154m.
P.S. Dla przypomnienia (materiały dot. katastrofy z 22-03-2010):
http://www.fakt.pl/Rosyjski-samolot-rozbil-sie-pod-Moskwa,artykuly,67393,1.html
http://www.vesti.ru/doc.html?id=348578 filmik dot. katastrofy (z doskonale nam znaną z 10-go Kwietnia ruską prezenterką) prezenterka ruskiej tv
http://www.vesti.ru/doc.html?id=349690&m=1&photo=1
http://ria.ru/photolents/20100322/215673445.html
http://ria.ru/video/20100322/215680213.html
FYM
W 72 rocznicę 17 września 1939 – Tło historyczne W czasie Drugiej Wojny Światowej Związek Sowiecki miał pod bronią 30 milionów żołnierzy, a umundurowanych Niemców było 22 miliony. Niemcy starali się uzyskać przez pakt z Polską ponad trzy miliony żołnierzy, których można było zmobilizować w Polsce. Nic dziwnego, że Hitler w dniu 5 sierpnia 1935, zadeklarował, że dobre stosunki z Polską są podstawowe dla Niemiec, które wówczas starały się zawrzeć pakt anty-sowiecki z Polakami. Trafiła wówczas przysłowiowa kosa na kamień, ponieważ realistyczna doktryna obronna Polski była podsumowana przez marszałka Piłsudskiego w jego nakazie do rządu polskiego: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją jak dług się da. Jak będzie to niemożliwe to wciągnijcie w konflikt resztę świata”. Polski minister spraw zagranicznych Józef Beck lawirował i przez blisko cztery lata trzymał Berlin w niepewności czy Polska udostępni Niemcom ponad trzy milion żołnierzy przeciwko Rosji. Niepewność ta trwała do 26 stycznia 1939, kiedy w Warszawie minister Beck powiedział kategorycznie niemieckiemu ministrowi von Ribbentrop’owi, że Polska do paktu z Niemcami przeciwko Związkowi Sowieckiemu nie przystąpi. Marszałek Józef Piłsudski rozumiał, że Hitler stara się uzyskać z Polski maksymalną ilość żołnierza na kolosalny front wschodni w celu stworzenia „Wielkich Niemiec na Tysiąc Lat” i przyłączenia żyznej Ukrainy do Niemiec, co naturalnie oznaczało zagarniecie historycznych ziem Polski. Kiedy Liga Narodów starała się zapobiec wojnie w latach 1930, w dniu 11 sierpnia 1939 Hitler, w czasie przygotowywania paktu Ribbentrop-Mołatow, powiedział Jacobowi Burkhardtowi, Komisarzowi Ligi Narodów: „Wszystko, co czynię jest skierowane przeciwko Rosji; Jeżeli Zachód jest zbyt głupi i ślepy żeby to zrozumieć, będę zmuszony do porozumienia się z Rosjanami, pokonać Zachód poczym, po klęsce Zachodu, zaatakuję Związek Sowiecki wszystkim siłami. Potrzebuję Ukrainy, żeby mnie nie wzięli głodem jak to się stało w poprzedniej wojnie.” (Roy Denna: „Missed Chances,” Indigo, Londyn 1997, strona 65). Przed rozmową Hitlera z Burkhardem w dniu 10 marca 1939 w Moskwie na 18. Zjeździe Sowieckiej Partii Komunistycznej, Stalin w przemówieniu nadawanym przez radio oskarżył Francję i Brytanię o podżeganie Niemiec i Japonii do ataku na Związek Sowiecki w celu wyczerpania walczących i dyktowania im warunków korzystnych dla Zachodu. Stalin wówczas zasugerował możliwość współpracy Narodowo-Socialistycznych Niemiec i Związku Sowieckiego. Była to całkowita niespodzianka dla Berlina, któremu Polska blokowała dostęp do Związku Sowieckiego, a jednocześnie z powodu wielkości sił armii polskiej nie był możliwy niemiecki atak na Rosję wprost z pól bitew w Polsce. Trzeba pamiętać, że przyjęcie oferty Stalina przez Hitlera było zdradą paktu anty-sowieckiego zawartego przez Niemcy i Japonię 25 listopada 1936 roku. Polska decyzja samoobrony była wyjątkowa na tle pacyfizmu Europy Zachodniej, Anschluss’u Austrii i zaboru Sudettenland’u oraz stworzenia niemieckiego protektoratu Czech i Moraw. Polska wykoleiła strategię Hitlera uderzenia na Rosję siłą 600 dywizji na armię sowiecką o połowę mniejszą w 1939 roku. Polacy nie tylko odmówili udziału polskich dywizji, ale w rezultacie spowodowali utratę 200 dywizji Japończyków zdradzonych przez Niemcy paktem Ribbentrop-Mołotaw. W rezultacie, Niemcom było brak ponad miliona żołnierzy rocznie na krytycznym froncie wschodnim. Wśród zgubnych dla Niemiec fantazji Hitlera, warto wspomnieć, że Hitler nazywał zbliżający się konflikt „wojną motorów” („Motorenkrieg”), podczas gdy w rzeczywistości armia niemiecka użyła 600,000 koni oraz 200,000 pojazdów motorowych, które jednak okazały się mniej użyteczne niż konie – według książki Stephena Badsay’a „World War II Battle Plans” 2000, str. 96. Natomiast profesor M. K. Dziewanowski, podaje cyfrę 700,000 koni użytych przez armię niemiecką w samym ataku na Rosję. Józef Garliński pisze na stronie 40 w jego książce „POLAND, S.O.E., AND THE ALLIES”: „Propagandziści komunistyczni nieraz mówią, że pakt Ribbentrop-Mołotow był tylko sprytnym posunięciem taktycznym Stalina, żeby zyskać na czasie. Nie był to zwykły pakt o nieagresji, a raczej bliska współpraca komunistów z nazistami, którym sowieci dostarczyli 900,000 ton ropy naftowej, 500,000 ton rudy żelaznej, 500,000 ton nawozów oraz wiele ważnych dostaw.” Dostawy te jak i mordercza koordynacja NKWD z Gestapo we wspólnym „odrąbywaniu głowy narodu polskiego” były swego rodzaju „okupem” Stalina składanym Hitlerowi, żeby odsunąć jak najdalej w czasie atak Niemców na Rosję. Kilka miesięcy przed inwazją Polski, Gestapo i NKWD przygotowywały listy Polaków do stracenia. Dodatkowo, począwszy od 3 października 1939, NKWD rozpoczęło przygotowanie Listy Katyńskiej do egzekucji 21,857 polskich oficerów i urzędników państwowych wziętych do niewoli zgodnie z paktem przyjaźni niemiecko-sowieckiej z 28 września 1939. Według „The Oxford Companion to World War II” (Oxford University Press, 1995), ofensywa sowiecka w sierpniu 1939 na japońską Armię Kwantungu w Mandżuko, pod wodzą generała G. Żukowa była pierwszym w historii zastosowaniem taktyk „blitz-krieg’u”, które były wprowadzane przez Niemców i Sowietów na sowieckich poligonach, po zawarciu traktatu w Rapallo, 16 kwietnia 1922 roku, przez Republikę Weimarską z Sowiecką Rosją. Stalin, w obliczu ciężkich walk z Armią Kwantungu w Mandżurii w 1937 roku, był w obawie przed wojną na dwa fronty. Dlatego posłał on generała Żukowa, żeby niespodzianie uderzył na Japończyków za pomocą 35 batalionów piechoty, 20 szwadronów kawalerii, 500 samolotów i 500 nowych czołgów. Świadomy nadchodzącego ataku Niemiec na Polskę, Żuków zaatakował 20 sierpnia 1939 roku (na trzy dni przed podpisaniem paktu Ribbentrop-Mołotow) i wtedy zadał wielkie straty Japończykom skoordynowanym ogniem czołgów, armat i samolotów, czyli stosując blitz-krieg po raz pierwszy w historii. Ponad 18,000 Japończyków poległo (P. Snow: Nomohan – the Unknown Victory”, History Today, lipiec, 1990). Według autora Laurie Braber („Chek-mate at the Russian Border: Japanese Conflict before Pearl Harbour” 2000): „Ribentrop-Mołotow Pakt nazistów z Sowietami z 23 sierpnia 1939, był uważny przez rząd Japonii z zdradę Paktu Anty-Kominternowskiego i konkluzja Japończyków była, że Hitlerem trzeba manipulować na korzyść Japonii, ale nigdy mu nie ufać. Pakt Niemców ze Sowietami był ogłoszony w czasie klęski wojsk japońskich.” Formalnie walki japońsko-sowieckie skończyły się zawieszeniem broni 16 września 1939 i dopiero po likwidacji frontu w Mandżurii i po zakończeniu wszystkich walk przeciwko Japonii, Sowieci 17 września uderzyli na Polskę w pełnej świadomości, że Francja nie spełni obietnicy i nie zaatakuje Niemiec w czasie, kiedy 70% sił niemieckich walczyło w Polsce, a jednocześnie Francja miała więcej czołgów niż Niemcy. Niemieckie archiwa wykazują, że armia niemiecka użyła dwukrotnie więcej amunicji w Polsce we wrześniu 1939, niż przeciwko Francuzom i Anglikom w 1940 roku. Na marginesie warto zauważyć, że w 1939 roku Polacy zniszczyli jedną trzecią czołgów i jedną czwartą samolotów niemieckich atakujących Polskę. Piloci polscy wśród 17,000 Polaków w lotnictwie polskim w Anglii przyczynili się do pokonania Luftwaffe. Wśród sukcesów polskich marynarzy było znalezienie i udział w zatopieniu pancernika Bismarck. Sławny Polski Drugi Korpus wygrał bitwę o Monte Ciasno i otworzył aliantom drogę do Rzymu. W sierpniu 1944, Pierwsza Polska Dywizja Pancerna odegrała decydującą rolę w bitwie o Normandię pod Fallaise gdzie pokonała m. in. sławną Hermann Goering Pantzer Division. Ważne jest, aby pamiętać, że wojna japońsko-sowiecka skończyła się 16 września 1939 z zawarciem zawieszenia broni. Wówczas Armia Czerwona, wolna do działań wojennych przeciwko Japończykom, przyłączyła się 17 września 1939, do inwazji na Polskę rozpoczętej przez Niemcy 1 września 1939 roku. Po skończeniu działań wojennych, okupowana Polska stała się terenem masowych mordów i deportacji setek tysięcy obywateli polskich przez Gestapo i NKWD w czasie całego okresu współdziałania Hitlera i Stalina. W czasie powojennej dominacji sowieckiej szczegóły zbrodni sowieckich jak i fakty dotyczące daty 17 września 1939, były wykreślone z programów nauki w szkołach w Polsce. Iwo Cyprian Pogonowski
Platforma o 300 mld zł w spocie i na billboardach. "Kolejne obietnice i to >>palcem na wodzie pisane<<"
1. O 300 mld zł mówił na ostatniej konwencji programowej Platformy Premier Tusk, teraz jest już o tym spot wyborczy i billboardy tej partii. Na konwencji Tusk wymienił tę kwotę przynajmniej 5 razy. Jak można się domyślać chodzi o pieniądze, które Platforma już prawie „załatwiła” dla Polski w ramach nowej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020. Sugestia, że tak się już w zasadzie stało, była aż nadto wymowna. Siedzący w pierwszym rzędzie na konwencji Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek i komisarz ds. budżetowych Janusz Lewandowski, znacząco kiwali głowami za każdym razem, kiedy Premier mówił o 300 mld zł. Teraz obydwaj Panowie występują w spocie wyborczym Platformy i zapewniają Polaków, że tylko oni, jako zgrana drużyna, są w stanie takie pieniądze „załatwić”. Wprawdzie nie bardzo wiadomo czy ta kwota około 75 mld euro, to wszystkie pieniądze, jakie mamy mieć zagwarantowane w przyszłym budżecie UE czy też tylko środki na politykę regionalną? Ale ta kwota zwłaszcza, jeżeli jest przeliczona na złote, trzeba przyznać może robić wrażenie.
2. Budżet UE na lata 2014-2020 będzie prawdopodobnie uchwalony dopiero na początku 2014 roku i konia z rzędem temu, kto już w tej chwili jest w stanie powiedzieć jak duży on będzie, a już określenie ile pieniędzy przypadnie poszczególnym krajom członkowskim, to wręcz działalność wróżbiarska. Wynika to głównie z coraz trudniejszej sytuacji gospodarczej i finansowej w wiodących krajach UE. Stąd właśnie list do Komisji Europejskiej podpisany przez przywódców aż 11 państw członkowskich (w tym Niemiec i Francji), które chcą zmniejszenia projektu budżetu UE aż o 120 mld euro do około 900 mld euro, czyli zdecydowanie poniżej 1% PNB Unii Europejskiej. To źle rokuje dla krajów takich jak Polska. Ale jak widać Platforma na tym swoistym „wróżeniu z fusów” oparła nie tylko wystąpienie programowe Tuska ale także ostatnie tygodnie swojej kampanii wyborczej, skoro temu zagadnieniu poświęca spoty i billboardy,, w których obiecuje i obiecuje bez końca.
3. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale już w tej chwili sporo wskazuje na to, że batalia o „duży” budżet została przegrana w momencie, w którym się zaczęła i stało się to podczas polskiej prezydencji. Ten swoisty „prezent” przygotowała Premierowi Tuskowi jego przyjaciółka Pani Kanclerz Angela Merkel, bo to inicjatywa Niemiec była głównym motorem napędowym tzw. listu 11-stu. A tyle razy zapewniała go ona także publicznie o bezwarunkowym poparciu priorytetów naszej prezydencji. To kolejny przykład na potwierdzenie tezy, że w UE coraz mocniej liczą się egoistyczne interesy głównych rozgrywających, a sojusze są zawiązywane tylko wtedy, kiedy służą tym najważniejszym.
4. Jest jeszcze jeden przekaz, który aż bije po oczach z tych spotów i billboardów Platformy. Ta partia nie widzi innego sposobu na rozwój naszego kraju, niż „załatwienie” pieniędzy w UE. A przecież 40-milionowy kraj w środku Europy jest w stanie rozwijać się w oparciu przede wszystkim o własne zasoby, a ewentualna pomoc z UE może być tylko uzupełnieniem tego, co wypracujemy sami. Sugerowanie, więc przez najtęższe głowy Platformy, że nasza przyszłość zależy tylko i wyłącznie od tego czy dostaniemy czy też nie 300 mld zł przez najbliższe 7 lat z UE, jest wręcz szydzeniem z inteligencji Polaków. Doskonale widać, że partia Tuska kompletnie zmarnowała 4 lat swoich rządów, skoro w kampanii wyborczej nie jest w stanie pochwalić się żadnymi poważniejszymi osiągnięciami, i żeby przekonać do siebie Polaków, musi sięgać po kolejne obietnice i to tym razem „palcem na wodzie pisane” Zbigniew Kuźmiuk
Zdrowy System Zdrowia Mam nadzieję, że te rozważania pomogą nam zrozumieć, gdzie szukać prawdziwego rozwiązania tych ważnych problemów. Bo na pewno lekarstwo na uzdrowienie chorych systemów ‘zdrowia’ nie znajduje się w kieszeni podatnika. Wiek XX jest już za nami. Różnie go można oceniać. Ojciec św. Jan Paweł II na spotkaniu z korpusem dyplomatycznym akredytowanym przy Stolicy Apostolskiej, w dniu 13 stycznia 2001r. tak ocenił minione stulecie. Wiek XX – powiedział – przyniósł wspaniałe osiągnięcia w nauce i technice, ale był jednocześnie czasem ‘brutalnej pogardy dla życia ludzkiego’. Zawężając nasze spojrzenie tylko do problemów zdrowia i medycyny, można by powiedzieć, że pomimo wielu niewątpliwych osiągnięć w tej dziedzinie: Wiek XX był wiekiem chorym i wiekiem chorób.
W tym wieku ‘troska’ o choroby była ważniejsza od troski o zdrowie człowieka. Zastanówmy się przez chwilę. Ile to nowych farmaceutyków powstało w minionym wieku? Człowiek i w tym zakresie próbuje zastępować Boga – Stwórcę wszechrzeczy. I zamiast używać lekarstw naturalnych z Bożej apteki, zaczął w tym wieku produkować ‘własne’ medykamenty, sztuczne, chemiczne farmaceutyki, które nie zawsze słusznie nazywamy jeszcze lekarstwami. Ile to nowych szpitali, aparatów medycznych, narzędzi chirurgicznych powstało w tym wieku? I wreszcie, iloma to wspaniałymi osiągnięciami może pochwalić się współczesna medycyna? A przecież, gołym okiem widać, że rośnie nie tylko liczba chorych, ale także liczba chorób. Ile to nowych, przedtem zupełnie nieznanych chorób ‘powstało’ w tym minionym stuleciu? Dlaczego tak się dzieje, że pomimo tego, że zwiększa się ‘spożycie’ lekarstw na głowę człowieka, że zwiększają się nasze wydatki na tzw. leczenie, że zwiększają się nakłady na medycynę, na służbę zdrowia, że zbiera się ogromne pieniądze na różnego rodzaju towarzystwa i fundacje związane z medycyną i farmacją, ludzie wcale nie są zdrowsi, wręcz przeciwnie, rośnie liczba chorych i liczba chorób? To nie jest żaden paradoks XX wieku. Dzieje się tak, dlatego, że pomimo pięknych słów, perfidnie formułowanych haseł i podejmowanych akcji ‘w trosce o zdrowie człowieka’, w istocie troską otacza się ‘zdrowie’ firm farmaceutycznych a nie zdrowie człowieka. Nie trzeba kończyć medycznych studiów, aby zauważyć, że
- nie dlatego chorujemy, że w naszych organizmach brak jest odpowiednich farmaceutyków (np. antybiotyków, medykamentów typu Prozac czy Ritalin), i
- nie dlatego chorujemy na raka czy AIDS, że firmy farmaceutyczne nie wyprodukowały jeszcze odpowiednich farmaceutyków do leczenia tych chorób, i
- nie dlatego chorujemy, że brakuje nam nowych wspaniale wyposażonych szpitali, i wreszcie
- nie dlatego chorujemy, że brak jest pieniędzy na modyfikowanie istniejącego systemu zdrowia.
Dr Józef Krop, polski lekarz, wybitny specjalista medycyny środowiskowej, tak kiedyś scharakteryzował istniejący stan rzeczy. Jeśli boli cię noga, to nie szukaj wspaniałego bandaża, aby ją owinąć. Nie szukaj drogich lekarstw, maści itp. Nie szukaj też najlepszego na świecie szpitala, wyposażonego w najlepszy sprzęt medyczny. I nie zgódź się na amputację nogi. Usuń najpierw gwóźdź, który masz w bucie. Nowoczesne szpitale, wspaniały sprzęt medyczny i nowe farmaceutyki, wszystko to, to już jest troska o nasze choroby, a nie o nasze zdrowie. Człowiek nigdy nie będzie w pełni zdrowy, jeśli lekarz wspólnie z pacjentem nie będzie szukał przyczyn jego choroby, a tylko przepisywał tzw. lekarstwa, które usuwają głównie objawy choroby a nie jej przyczyny. Człowiek nigdy nie będzie w pełni zdrowy, jeśli sam nie będzie troszczył się o swoje zdrowie i zdrowie swojej rodziny. Człowiek nigdy nie będzie w pełni zdrowy, jeśli o swoje zdrowie zacznie się troszczyć dopiero wtedy, gdy jest już ciężko chory. Człowiek nigdy nie będzie w pełni zdrowy, jeśli będzie zatruwał swój organizm fabrycznym, zdegenerowanym pożywieniem. Człowiek nigdy nie będzie w pełni zdrowy, jeśli do jego mieszkania, miejsca pracy i szkoły, zamiast zdrowej wody, doprowadzana będzie zanieczyszczona ciecz, którą ciągle nazywa się wodą. Człowiek nigdy nie będzie w pełni zdrowy, jeśli nie będzie mógł oddychać przez całą dobę świeżym czystym powietrzem. Jeśli chcemy mieć zdrowe społeczeństwo, pierwszym krokiem w tym kierunku jest troska o zdrowie matek i dzieci. Dożyliśmy ‘ciekawych’ czasów. Słowo ‘chleb’ już nie zawsze oznacza chleb. Słowo ‘mleko’ bardzo rzadko oznacza mleko od krowy. A woda w kranie jest bardzo często trującym płynem. Pożywienie, które powinno być naszym jedynym lekarstwem, często szkodzi naszemu zdrowiu (np. margaryna, hot dogi, frytki itp. (ang. junk food)).Farmaceutyki, bardzo często, poprzez tzw. efekty uboczne, bywają przyczyną nowych chorób. Od tych ‘efektów ubocznych’ umierają ludzie, a my ciągle godzimy się na to, aby określano to delikatnym terminem – efekty uboczne. Tzw. szczepienia ochronne (ang. vaccination), zamiast chronić organizm przed chorobami, osłabiają go. Pestycydy, które mają chronić rośliny przed szkodnikami, stanowią poważne zagrożenie dla zdrowia człowieka, i dla środowiska. Lekarz nie zawsze jest lekarzem (aborcja i eutanazja). Dentyści, opierając się na ‘naukowych’ materiałach dostarczanych im m.in. przez CDA (Canadian Dental Association), ciągle jeszcze próbują nam wmawiać, że brak jest naukowych podstaw do tego, aby zaprzestać truć ludzi i zatruwać środowisko, przez stosowanie rtęciowego amalgamatu, ciągle nazywanego srebrnym (ang. silver amalgam). Każdy zdrowo myślący człowiek zapyta – dlaczego tak się dzieje, że produkujemy chleb zdrowy i jednocześnie też chleb, który chlebem nie jest, który szkodzi naszemu zdrowiu? Dlaczego są w sprzedaży jajka od kury i jajka z fabryki? Dlaczego w ogóle produkuje się jeszcze margarynę, czy junk food? Już przed wiekami ojciec naturalnej medycyny, Hipokrates powiedział: ‘Niech pożywienie będzie lekarstwem, a lekarstwo pożywieniem’. A Sebastian Kneipp dodał do tego jeszcze jedną prawdę, że ‘Droga do zdrowia nie prowadzi przez aptekę, ale przez kuchnię’. W naszym organizmie i w naturze, a nie w fabrykach, aptekach i szpitalach jest wszystko to co potrzebne jest dla zdrowia człowieka. Troska o system ‘zdrowia’ w Kanadzie przypomina mi bardzo ‘troskę’ komunistów w Polsce o socjalizm. Kolejne rządy ‘zmieniały’ ten socjalizm na lepszy wiele razy i nigdy im się to nie udało. Dopiero wszystko się zaczęło zmieniać na lepsze, gdy ten socjalizm upadł. Podobnie jest tutaj w Kanadzie z systemem ‘zdrowia’. Kolejne partie, które dochodzą do władzy, dochodzą też szybko do wniosku, że istniejący system ‘zdrowia’ jest właściwie dobry, tylko ciągle jest za mało pieniędzy na to, aby był jeszcze lepszy. Czyli dajcie nam więcej pieniędzy, a wtedy system ‘zdrowia’ będzie wspaniały. Aktualnie, aby skorzystać z pomocy lekarza, trzeba najpierw zachorować. Aby skorzystać z ubezpieczeń medycznych, trzeba najpierw zachorować. A więc, aby skorzystać z istniejącego systemu ‘zdrowia’, trzeba najpierw być chorym. Obdarowano nas setkami różnego rodzaju specjalistów. Jeden jest specjalistą od chorób serca, drugi jest specjalistą od chorób oczu, a trzeci jest specjalistą od chorób skóry. Itd itd. I o dziwo, te terminy same mówią nam prawdę o tych lekarzach, że są to specjaliści od ... chorób. Tylko zabrakło jakoś wśród nich specjalistów od ... zdrowia, a więc lekarzy, którzy troszczyli by się o nasze zdrowie. Istniejący system ‘zdrowia’ jest systemem niesprawiedliwym. Dyskryminowanym jest w nim człowiek zdrowy. Człowiek zdrowy, który przez 30-40 lat swego życia wpłaca pieniądze na OHIP i do firm ubezpieczeniowych, nie może ich nigdy wykorzystać dla podtrzymania swojego zdrowia. A kiedy ciężko zachoruje np. na raka, to oferuje mu się głównie ... operacje, chemioterapie i naświetlenia (ang. radiation). Nie może swoich własnych pieniędzy spożytkować na naturalne metody leczenia, czy chociażby na zakup naturalnego pożywienia, naturalnych suplementów zdrowotnych i lekarstw. A jednocześnie z tego samego funduszu opłaca się aborcje, czyli zabijanie dzieci. Podstawą naszego zdrowia jest system odpornościowy organizmu (ang. immune system). A zatem, największym zagrożeniem dla naszego zdrowia, nie są, jak się nam ciągle wmawia, wirusy i bakterie, lecz osłabianie naturalnej obronności organizmu, czyli systemu odpornościowego, poprzez stresy, poprzez niewłaściwe, małowartościowe, nienaturalne pożywienie, poprzez zanieczyszczenia w środowisku, szeroko pojętym, poprzez niewłaściwy styl życia i wreszcie bardzo często, poprzez ... medykamenty. Wielki dobroczyńca, doktór i myśliciel, Albert Schweitzer, powiedział kiedyś: ‘W każdym naszym pacjencie siedzi doktór, i my jako lekarze, najlepsze co możemy zrobić dla każdego pacjenta, to pomóc mu współpracować z tym lekarzem, który jest w nim’. Deepak Chopra, autor wielu bestselerów na rynku amerykańskim dotyczących zdrowia, sformułował kiedyś następującą opinię: ‘W każdym organizmie znajduje się wspaniała apteka. Są tam przeróżne lekarstwa, na wszystkie dolegliwości.Wytwarzane przez organizm w odpowiednich dawkach, podawane we właściwym czasie i przesyłane dokładnie do miejsca przeznaczenia. A ponadto mają one jeszcze jedną właściwość, są bez żadnych efektów ubocznych’. A Dr Andrew Weil, również bardzo popularna postać na kontynencie amerykańskim, autor wielu książek na temat zdrowia, powiedział kiedyś po prostu tak:
‘To jest niedorzecznością mówić o medycynie, jako o sztuce leczenia. Sztuka leczenia, w moim rozumieniu, to jest tajemnicza mądrość ukryta w ludzkim ciele. Medycyna nie może zrobić nic więcej, jak tylko ułatwić działanie tej niezgłębionej mocy’. Zaś Benjamin Franklin postawił chyba kropkę nad i, gdy powiedział kiedyś: Bóg leczy, a lekarz bierze za to pieniądze. Kiedy troska o zdrowie człowieka, troska o zdrowie rodziny, stanie się ważniejsza od troski o choroby, wtedy dopiero wzrastać będzie liczba ludzi zdrowych i maleć liczba ludzi chorych. Mimo wszystko, normalnego człowieka musi przerażać to, że ci wszyscy ‘dobroczyńcy ludzkości’, którzy żerują na ludzkim nieszczęściu, na ludzkich chorobach, na ‘nie zdrowiu’, nie chcą dostrzec tego, że biznes medyczny oparty na koncepcji zdrowia, jest potencjalnie większym i lepszym biznesem. I może przynieść większe zyski, niż wyzysk biednych i chorych ludzi. W Niemczech opublikowano kilka lat temu badania, z których wynika, że ponad 24 000 farmaceutyków, a więc prawie 98% wszystkich farmaceutyków, które są w sprzedaży, nie posiada żadnego potwierdzenia, że ma jakąś wartość terapeutyczną (zob. www.drrath.com). Zauważmy jeszcze i to, że dla firm farmaceutycznych, rynek zbytu stanowią ludzie chorzy, nie zdrowi. Jest to więc biznes, który nie może być zainteresowany, ani profilaktyką, ani prawdziwym leczeniem. Bo człowiek zdrowy, człowiek wyleczony, nie jest już dla tego biznesu klientem. A jeśli z tego punktu widzenia spojrzymy na szczepienia, to zauważymy, że to jest potencjalnie jeszcze wiekszy biznes niż farmaceutyki. Bo farmaceutyki przyjmują tylko ludzie chorzy, których ciągle jeszcze jest dużo mniej niż ludzi zdrowych. Natomiast szczepienia na ogół ‘proponuje’ się ludziom zdrowym. To właśnie może być jedną z głównych ‘przyczyn’ tego, że w ostatnich latach tak nachalnie forsuje się szczepienia na całym świecie, i dla dzieci i dla dorosłych. Bardzo dużo też mówi się i pisze ostatnio o wydłużaniu życia ludzkiego. Tylko dziwne jest podejście do tego problemu i do jego rozwiązania. Nie potrzeba chyba kończyć studiów medycznych, aby zauważyć, że gdyby naprawdę chodziło w tych badaniach o wydłużenie życia człowieka, to należałoby te badania rozpocząć od matki i od dziecka, a nie od ludzi starszych. Wiekszość z tych badań mówi, co powinien robić człowiek starszy, aby dłużej żył na tej ziemi. A zatem, mamy tu jeszcze jeden przykład fałszywej troski o zdrowie człowieka. W prawdziwym systemie zdrowia, o czym już pisałem wyżej, naczelnym problemem powinna być troska o zdrowie matki i dziecka. Kiedy te problemy będą właściwie postawione i rozwiązywane, wtedy niejako automatycznie, jako efekt uboczny, wydłuży się życia człowieka na ziemi. Reasumując, prawdziwy system zdrowia powinien być oparty na następujących zasadach:
1. Troska o zdrowie jest ważniejsza od troski o choroby.
2. Aby wyleczyć człowieka, trzeba znaleźć i w miarę możliwości usunąć, bądź ograniczyć, przyczynę choroby. Wzmacniać organizm chorego i w miarę możliwości usunąć skutki choroby.
3. Leczyć trzeba całego człowieka, bo to c+u+d, a nie tylko jego ciało.
Gołym okiem widać, że aktualnie nikomu nie chodzi o poprawę naszego zdrowia, wręcz odwrotnie, utrudnia się nam dostęp do naturalnego zdrowego pożywienia, do naturalnych lekarstw i suplementów zdrowotnych, do naturalnej medycyny i do lekarzy, którzy ją stosują, a jednocześnie ‘ułatwia’ się nam dostęp do sztucznych farmaceutyków, szczepień, sztucznych terapii i nienaturalnego, szkodliwego dla zdrowia pożywienia (antypożywienia). Nie oszukujmy biednych i chorych ludzi. Postawmy sprawy jasno, rozróżniając skutki i przyczyny. Brak szpitali i nowoczesnego sprzętu medycznego nie jest przyczyną naszych chorób. Co więcej, jeśli dzisiaj ministerstwo zdrowia postanowi, że najważniejszym problemem w systemie ‘zdrowia’ jest budowa szpitali, to jutro będziemy potrzebowali tych szpitali jeszcze więcej, ponieważ w szpitalach usuwa się głównie skutki a nie przyczyny naszych chorób i dolegliwości. Krótko mówiąc, droga do poprawy zdrowia całego narodu, nie prowadzi przez zwiększanie kosztów utrzymania ‘przy życiu’ starego i chorego systemu chorób.
Dajmy ludziom do picia czystą zdrową wodę, a nietrujący płyn.
Dajmy ludziom zdrowe mieszkania, szkoły i biura.
Dajmy ludziom zdrowe naturalne pożywienie.
Zabrońmy produkcji junk food i wszelkiej degeneracji pożywienia dla ludzi i zwierząt też.
Zabrońmy stosowania rtęciowego amalgamatu.
Zabrońmy stosowania pestycydów.
Zabrońmy genetycznych manipulacji.
Wspierajmy wszelkimi sposobami naturalne rolnictwo, ogrodnictwo i hodowlę.
Wspierajmy naturalną medycynę.
Wspierajmy profilaktykę i ochronę środowiska.
Tam skierujmy nasze wszystkie wysiłki, tam skierujmy nasze pieniądze, a wtedy ludzie będą zdrowi i szczęśliwi.
Podobno w Chinach obowiązywał kiedyś taki system (a może i nadal obowiązuje?), że człowiek, co miesiąc wypłacał lekarzowi określoną sumę pieniędzy, ale pod warunkiem, że był zdrowy. Natomiast, gdy zachorował, wtedy nie płacił lekarzowi nic, aż do wyzdrowienia. A kiedy zachorował ktoś z rodziny cesarskiej karano lekarza za to, że dopuścił do choroby. Taki system chyba można by nazwać systemem zdrowia, bez potrzeby używania cudzysłowa. Niewątpliwie w XX wieku miał miejsce wielki rozwój nauki i techniki, wielki rozwój medycyny i farmacji również. Niestety wiele tych osiągnięć zamiast służyć człowiekowi, zamiast służyć dobru, zostało zaprzęgnięte do czynienia zła. Radio, telewizja, komputery, prasa, książki, antybiotyki, wiele osiągnięć fizyki, chemii i biologii wykorzystuje się także przeciwko człowiekowi i rodzinie. Przez te działania zagrożone jest nie tylko zdrowie człowieka, ale nawet życie na ziemi. Przed nami wiek XXI. Od nas też zależy, czy będzie to wiek troski o zdrowie człowieka. Wróćmy raz jeszcze do tego, co powiedział Ojciec św. Jan Paweł II, tym razem o nadchodzących czasach. W wielkim akcie zawierzenia Matce Bożej Kościoła i świata całego czytamy m.in. „Żyjemy w niezwykłej epoce, porywającej i zarazem pełnej sprzeczności. Ludzkość dysponuje dziś niesłychanie skutecznymi środkami, którymi może zamienić świat w kwitnący ogród albo obrócić go w ruinę. Posiada niezwykłe możliwości oddziaływania na same źródła życia: może je wykorzystywać ku dobru (...), ale może też iść za głosem krótkowzrocznej pychy, która (...) prowadzi ją nawet do podeptania szacunku należnego każdej istocie ludzkiej. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości ludzkość stoi na rozdrożu”. Emanuel Czyzo
The Times: jeśli runie euro, wojna może się rozlać po Europie Żydowski „Times” straszy nas widmem kontynentalnego kataklizmu, którym nieubłaganie musi się skończyć upadek euro. Oczywiście będzie to pewien kataklizm dla banksterów, którzy stworzyli euro głównie po to, aby w bardziej systematyczny sposób okradać narody z ich dorobku. My z naszej strony życzymy sobie jak najszybszego upadku tej waluty i niechaj piekło pochłonie jej wynalazców. – admin.
Tu już nie chodzi tylko o ratowanie wspólnej waluty, o powstrzymanie kolejnej fali kryzysu, europejscy politycy rozpoczęli dramatyczną walkę, która ma zapobiec zamieszkom. Niektórzy wieszczą nawet wojnę – piszą Charles Bremner i Sam Fleming Wszyscy, nie tylko w Brukseli, wstrzymują oddech. W sprawie losów Grecji jest więcej pytań niż odpowiedzi. Z jednej strony niemiecka kanclerz powtarza, że nie pozwoli, by zbankrutowała europejska waluta, by poza strefę euro wyrzucono Grecję. Ale w Niemczech rośnie opozycja wobec postawy pani kanclerz, wielu polityków stawia sprawę tak: jeśli teraz wyrzucimy z euro Grecję, zapłacimy dziesięć razy mniej, niż jeśli dalej będziemy pompować w nią finansową pomoc. To trafia do przeciętnego Niemca, Merkel wie, wyborcy mogą być dla niej bezlitośni. A euro to nie tylko Grecja, niedawne walki na ulicach Rzymu, wcześniejsze demonstracje w Hiszpanii pokazują, że zwykli ludzie nie chcą zaciskać pasa, nie przejmują się losem euro. Dlatego politycy ostrzegają: dzisiejsze demonstracje mogą przybrać coraz bardziej dramatyczne formy, może się polać krew, stąd tylko krok do krwawych konfliktów, do wojen. Stąd pośpieszne spotkanie we środę wieczorem, kiedy to Niemcy i Francja obiecały wspierać Grecję w ramach walki o uratowanie strefy euro przed katastrofą finansową. Ale ostrzegły, że tracą cierpliwość do Aten, które nie dotrzymują obietnic związanych z podwyższaniem podatków i cięciem wydatków. Angela Merkel i Nicolas Sarkozy przekazali ten komunikat premierowi Grecji Jeoriosowi Papandreu. Wcześniej politycy przez cały dzień ostrzegali przed groźbą niewypłacalności Grecji i rozlaniem się kryzysu finansowego na inne kraje, co mogłoby doprowadzić do rozpadu Unii Europejskiej. We wspólnej deklaracji kanclerz Niemiec i prezydent Francji wyrazili przekonanie, że przyszłość Grecji jest w euro, ale dodali: – Realizacja programu ratunkowego jest warunkiem powrotu gospodarki greckiej na ścieżkę trwałego i zrównoważonego wzrostu. Papandreu zapewnił, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby osiągnąć wyznaczone cele. W tym samym czasie w Rzymie protestujący starli się z policją przed parlamentem, który uchwalił wart 54 mld euro pakiet oszczędnościowy mający pomóc gospodarce włoskiej w utrzymaniu się na powierzchni. Sarkozy zorganizował wspomnianą rozmowę telefoniczną z Atenami w celu złagodzenia wrażenia podzielanego przez rynki, krytyków krajowych i przywódców zagranicznych, że władze 17. kraju strefy euro chaotycznie i powoli reagują na kryzys, który grozi pociągnięciem w dół całej gospodarki światowej. Jeden z europejskich ministrów powiedział „Timesowi”, że Grecja może zostać zmuszona do opuszczenia Eurolandu, aby ocalić wspólną walutę. Lord Ashdown, były szef Liberalnych Demokratów, wspomniał też o możliwości wyjścia ze strefy euro przez wszystkie kraje z problemami fiskalnymi, takie jak Hiszpania, Portugalia i Irlandia. Atmosferę dodatkowo podgrzał Waszyngton, kiedy sekretarz skarbu Timothy Geithner powiedział, że przywódcy europejscy wiedzą, że nie nadążali z reakcjami i teraz muszą zrobić więcej, aby zażegnać kryzys. Geithner przywiezie taki komunikat na spotkanie unijnych ministrów finansów, które odbędzie się w ten weekend w Polsce. Naciskają też Chiny, których premier powiedział krajom strefy euro, że muszą najpierw zrobić porządek we własnych domach, zanim będą się domagały pomocy od innych. Chociaż Berlin i Paryż to dementują, staje się oczywiste, że Europa rozważa plany na wypadek niewypłacalności Grecji, a nawet rezygnacji przez ten kraj ze wspólnej waluty. Sarkozy miał powiedzieć we środę, że jeśli Grecji nie uda się uratować, to trzeba, by uniknąć efektu domina, który mógłby się rozprzestrzenić na Portugalię, Hiszpanię i Francję i doprowadzić do krachu strefy euro. Według dziennikarzy „Le Canard enchaîné” Sarkozy powiedział również, że kanclerz Merkel zmienia swój niechętny stosunek do ratowania Eurolandu za pomocą niemieckich pieniędzy. Na razie nie znalazło to jednak żadnego publicznego odzwierciedlenia. Przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso powiedział na forum Parlamentu Europejskiego, że Europa stoi przed obliczem największego kryzysu w tym pokoleniu. – To jest walka o ekonomiczną i polityczną przyszłość Europy. To jest walka o to, co Europa reprezentuje sobą w świecie. To jest walka o integrację europejską – powiedział. „Kakofonia krytyki, czarodziejskich różdżek i cudownych rozwiązań” przesłania według niego rzeczywiste kroki podjęte przez polityków w celu uśmierzenia burzy. Barroso wezwał strefę euro, aby przestała zwlekać z ratyfikacją przyjętej 21 lipca decyzji o zwiększeniu funduszu ratunkowego dla strefy euro. Słowacja, jeden z najmłodszych stażem krajów Eurolandu, odłożyła tymczasem swoją decyzję do grudnia. Barroso poprawił nastroje na rynkach, ogłaszając propozycję emisji euroobligacji, instrumentu do dzielenia się kosztami finansowania przeżywających kłopoty krajów strefy euro, którego wprowadzeniu na razie sprzeciwiają się Niemcy. – Wspólne obligacje niczego nie rozwiążą – powiedział, – ale ratunek tkwi w nowym momencie federalnym. Dramatyczne ostrzeżenie padło z ust polskiego ministra finansów Jacka Rostowskiego. – Europa jest w niebezpieczeństwie. Jeśli strefa euro się rozpadnie, Unia Europejska tego nie przeżyje – powiedział. Rostowski wspomniał również o groźbie powrotu wojny do Europy. O takiej możliwości mówił też François Hollande, najbardziej prawdopodobny kandydat francuskich socjalistów w przyszłorocznej walce z Sarkozym o prezydenturę. – Europa coraz bardziej popada w egoizm, a nacjonalizm prowadzi do wojny – powiedział na wiecu w Strasburgu. Oskarżył Sarkozy’ego i innych przywódców europejskich o to, że nie sprostali wyzwaniu i wykpił konferencję telefoniczną z kanclerz Merkel, mówiąc: – Mam nadzieję, że przynajmniej mieli dobre połączenie. Te krytyczne wypowiedzi padły po kolejnym trudnym dniu dla akcji francuskich banków, co wiązało się z obniżeniem ratingu Société Générale i Crédit Agricole. Richard McGuire, analityk Rabobank w Londynie, powiedział: – Jeśli Grecja ogłosi niewypłacalność, najbardziej ucierpi na tym francuski sektor bankowy. Bankructwo Grecji uruchomiłoby moment Lehmana dla banków w strefie euro i na całym świecie.
„Chinole” sponsorują polskie MSWiA Rzecz ciekawa z jednej strony i absolutnie skandaliczna z drugiej. Otóż okazuje się, że chiński koncern Huawei dostarczył do MSWiA (niby w ramach użyczenia) sprzęt elektroniczny do przeprowadzania wideo konferencji (bardzo modne obecnie rozwiązania redukujące koszty) - LINK. Drobny problem w tym, że jak wynika z zarzutów dziennikarzy resort pana Milera nie zadbał o to by sprawdzić dostarczone systemy wideo konferencji pod względem bezpieczeństwa i ewentualnego usunięcia w nich systemów podsłuchująco-inwigilujących. Co ciekawe wspomniane urządzenia zostały również przekazane komórce zajmującej się nadawaniem nowej tożsamości polskim agentom pracującym za granicą. Można sobie wyobrazić z dość dużym prawdopodobieństwem, że każda taka konferencja miedzy komórką MSWiA czy rezydentem wywiadu będzie pilnie obserwowana przez chiński wywiad oraz przedstawicieli innych wywiadowni, które opłacą swoim żółtym kolegom telewizyjny seans filmowy z Polski. Widać nikt na poważnie nie traktował publicznie rozpuszczanych plotek o tym jakoby wspomniany szyfrant Zielonka (zidentyfikowany podobno po dokumentach znalezionych przy ciele w stanie absolutnego rozkładu, które zachowały się jakimś cudownym sposobem w stanie zupełnie nienaruszonym) wcale nie zaginął tylko wiódł spokojne i dostatnie życie gdzieś w „Państwie Środka”. Może teraz Ś.P. szyfrant organizuje dostawę do MSWiA konia trojańskiego?
2-AM – blog
Kontrwywiad wojskowy pod lupą śledczych Prokuratura sprawdza, czy doszło do łamania prawa w Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. - Prokurator Generalny czeka na wyjaśnienia szefa SKW w związku z zarzutami podnoszonymi przez pracowników SKW – mówi prokurator Mateusz Martyniuk, rzecznik prasowy Prokuratora Generalnego.
O sprawie pisała wczoraj „Gazeta Polska Codziennie”. Pracownicy kontrwywiadu zaalarmowali "Codzienną", że płk Grzegorz Nawrocki, jeden z szefów kontrwywiadu wojskowego, zgubił tajne dokumenty. - W SKW szerzy się pijaństwo, a do służby rekomendowany jest narkoman, syn wysokiego rangą prokuratora. Do Afganistanu wyjeżdżają znajomi szefa SKW gen. Janusza Noska a delegacje zagranicznych gości zamieniają się w kilkudniowe alkoholowe imprezy na koszt państwa – powiedzieli pracownicy SKW, którzy o bulwersujących wydarzeniach zawiadomili prokuraturę i Najwyższą Izbę Kontroli. - Wszelkie kwestie i ewentualne nieprawidłowości związane z finansami służb specjalnych badamy zawsze w związku z kontrolą budżetową. Dlatego też podnoszone w piśmie pracowników SKW zarzuty dotyczące finansów zostaną zweryfikowane podczas corocznej kontrolo budżetowej – usłyszeli dziennikarze w Najwyższej Izbie Kontroli. Po publikacji "Codziennej" SKW wydała komunikat, w którym zaprzeczyła informacjom gazety i zarzuciła jej nierzetelność. "Dokumenty przez nas posiadane świadczą jednak na niekorzyść SKW, a mimo wcześniejszych próśb przedstawiciele służby kontrwywiadu wojskowego zabrali głos dopiero po naszym artykule" - czytamy w dzisiejszej "Codziennej". Gazeta Polska Codziennie
Głasnost’ w Priwislanskim Kraju II Determinacja w przepychaniu nowelizacji Ustawy o dostępie do informacji publicznej świadczy o skali przeniewierstw, które planuje Platforma.
I. Ujawnianie przez utajnianie My tu sobie pitu-pitu, a tymczasem nie-miłościwie panująca Platforma Obywatelska na ostatnim posiedzeniu Sejmu tej kadencji (16.09.2011) przepchnęła kolanem nowelizację Ustawy o dostępie do informacji publicznej, zawierającą zapis uniemożliwiający dostęp do istotnych informacji. Sprawa ma swoją bogatą i wielowątkową historię, którą jakiś czas temu opisałem w notce „Głasnost’ w Priwislanskim Kraju”. W skrócie, chodzi o proponowany pierwotnie przez rząd zapis umożliwiający utajnianie informacji ze względu na „ważny interes gospodarczy państwa”, jeśli miałoby to osłabić „zdolność negocjacyjną Skarbu Państwa w procesie gospodarowania jego mieniem albo zdolność negocjacyjną RP w procesie zawierania umowy międzynarodowej" lub „utrudniłoby w sposób istotny ochronę interesów majątkowych RP w postępowaniu przed sądem, trybunałem lub innym organem orzekającym" (cyt. PAP, za wnp.pl). Przepis dotyczy nie tylko organów państwa, ale wszystkich instytucji wykonujących zadania publiczne (!) - również prywatnych. Jak łatwo się domyślić, tak rozciągliwe sformułowania jak „ważny interes gospodarczy”, „ochrona interesów majątkowych” czy „zdolność negocjacyjna” mają na celu maksymalne rozszerzenie sfery uznaniowości przy utajnianiu danych dotyczących na przykład:
- prywatyzacji kluczowych przedsiębiorstw (Lotos!);
- umów typu kontrakt gazowy;
- planowanego mostu energetycznego z Kaliningradem;
- negocjacji umów mogących zaważyć na przyszłości polskiej gospodarki w rodzaju „pakietu klimatycznego”;
- postępowań przed międzynarodowymi trybunałami mogącymi skutkować wypłatą odszkodowań przez Skarb Państwa;
- zobowiązań podejmowanych np. w ramach paktu „Euro Plus”;
- roszczeń „odszkodowawczych” ze strony Izraela i organizacji żydowskich (program „HEART”);
- kwestii związanych z rozpoznaniem złóż gazu łupkowego, jego eksploatacją i przyszłymi zyskami oraz naszych reakcji na działania podejmowane przez instytucje unijne mające na celu zahamowanie jego wydobycia;
- że o pomniejszych krotochwilach w rodzaju katarskiego inwestora nie wspomnę.
Słowem, chodzi o utajnienie spraw kluczowych dla przyszłości Polski. O tym wszystkim mamy nie wiedzieć – aż będzie za późno. Oczywiście, ustawa jest rażąco sprzeczna z art. 61 ust.1 Konstytucji, ale zanim ktoś skieruje sprawę do Trybunału Konstytucyjnego, zanim Trybunał ją rozpatrzy, zanim orzeczenie wejdzie w życie... tym bardziej, że ten sam art. 61 zostawia furtkę w ust.3., gdzie jest mowa o „ograniczeniu prawa” do informacji m.in. właśnie ze względu na przywołany powyżej „ważny interes gospodarczy państwa”. Na ustęp 3. artykułu 61 Konstytucji powoływał się zresztą autor senackiej poprawki wprowadzającej opisane obostrzenia, o czym za chwilę.
II. „Lex Rocki” Nie mniej skandaliczny niż treść jest sposób przyjęcia ustawy. Pierwotnie, rząd po fali krytyki m.in. ze strony organizacji pozarządowych, wycofał się z kontrowersyjnych zapisów (tzw. „art. 5a”), a „oczyszczona” ustawa przyjęta przez Sejm w trybie pilnym, trafiła do Senatu. I tu zaczęły dać się cuda, albowiem ni z tego ni z owego, senator PO Marek Rocki w ostatniej chwili zgłosił poprawkę przywracającą pierwotne, rządowe rozwiązanie. Uczynił to na posiedzeniu plenarnym „do protokołu”, bez możliwości dyskusji, zaś Senat poprawkę Rockiego przyjął (15.09.2011). Konia z rzędem temu, kto kojarzył wcześniej tego wybitnego ustawodawcę, który teraz ma szansę przejść do historii, jako autor „lex Rocki”. Ale, oczywiście, to nie koniec jaj legislacyjnych. Projekt ustawy z „kneblowym” przepisem trafił z powrotem do Sejmu. Negatywną opinię wydało Biuro Legislacyjne Sejmu, zaś odrzucenie ustawy zarekomendowała Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych. Wydawało się, że „lex Rocki” padnie, – ale nie! Sejm ustawę wraz z poprawką przyjął stosunkiem głosów 187:179. Negatywną rekomendację Komisji odrzuciły PO i PSL (za wyjątkiem kilku posłów z obu partii, którzy się wyłamali), za jej akceptacją głosowała reszta obecnych... za wyjątkiem 10 posłów, którzy się wstrzymali. Jeśli wziąć pod uwagę, że większość bezwzględna niezbędna do odrzucenia poprawki Senatu wynosiła 189 posłów, to wychodzi, że właśnie tych 10 wstrzymujących się potrzeba było, aby przepchnąć rozwiązania będące na rękę rządowi. Niefrasobliwością popisał się niestety PiS – 29 posłów tej partii było nieobecnych. Taki oto prezent zostawiła nam koalicja PO-PSL w ostatnim posiedzeniu Sejmu. Prezent równie parszywy jak ta koalicja, stanowiący symboliczne zwieńczenie tej parszywej kadencji.
III. Manewr „na Tuska” Zwróćmy uwagę: mamy tu do czynienia z klasycznym dla Tuska zagraniem: badamy, na ile można się posunąć w ograniczaniu praw obywatelskich (a nuż jakoś chyłkiem-boczkiem się uda), jeśli zaś natrafimy na opór, a wokół sprawy zrobi się szumek mogący zaszkodzić nam wizerunkowo, to wycofujemy się, tłumacząc, że to nie my, to koledzy, a w ogóle nie ma sprawy, tylko jakieś niedopatrzenie, które zaraz się naprawi. Następnie czekamy na kolejną okazję i ponawiamy próbę. Tak było z podejmowanymi w tej kadencji na różne sposoby usiłowaniami cenzurowania internetu: a to przy okazji „walki z pedofilią w sieci”, to znowu podczas nowelizacji ustawy o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji... Identyczny schemat zastosowano i tym razem – poczekano cierpliwie na koniec kadencji, kiedy uwaga obserwatorów zaprzątnięta będzie bez reszty szczytem kampanii wyborczej i w ekspresowym tempie przegłosowano, co trzeba. Determinacja rządu oznacza, że tajność, ta strefa cienia pod osłoną ustawy, będzie Tuskowi w następnej kadencji bardzo potrzebna, co samo w sobie świadczy o skali wałków i przeniewierstw, które planuje Platforma. Tylko od nas zależy czy na to pozwolimy. Gadający Grzyb
Polska w okowach mafii część VII Polityczne morderstwa Tuska- „PO” trupach do wyborów, po trupach do władzy!! Gdybym przestał byc ,,oszołomem”, wówczas ojciec wstałby z grobu i dałby mi po pysku - Waldemar Łysiak
Tylko my, starzy działacze ,,NSZZ Solidarność”, pierwszej Solidarności, Ci, którzy do dziś pozostali wierni tym wartościom, za które odsiadywaliśmy wroki polityczne, mamy odwagę mówic prawdę. Za ,,5 minut” wybory parlamentarne, a więc roztropnośc nakazuje nigdy nie ufac tym, którzy nas chociaż raz zawiedli, oszukali, zdradzili. Roztropnośc nakazuje także, aby w nadchodzących wyborach parlamentarnych do Sejmu i Senatu, zdecydowanie i solidarnie odsunac od koryta mafię, która doprowadziła kraj do politycznej i ekonomicznej ruiny http://www.dlug-publiczny.pl/ biedy http://www.monitorekonomiczny.pl/s17/Artyku%C5%82y/a184/Dramat_ub%C3%B3stwa_3_.html
afer korupcyjnych, likwidacji przemysłu, ucieczki poza Polskę 2 mln młodych Polaków oraz mordów politycznych Tych, którzy stanęli im na drodze do całkowitego zawładnięcia Polską. ,,Wataha” jeszcze żyje, jeszcze nie została całkowicie wyrżnięta, - ,,jeszcze nie wyginęła jak dinozaury”. Śp. kard S. Wyszyński mówił: ,, Jesteśmy mocni w wierze, ale słabi w czynie!” Nadszedł najwyższy czas, czas wyborów,- aby udowodnic, że jesteśmy także mocni w czynie!! Ogłaszam alarm! STOP DALSZEJ DEGRADACJI POLSKI, STOP BIEDZIE I BEZROBOCIU, STOP POLITYCZNYM ZABÓJSTWOM Za moich czasów komuniści mordowali skrycie i po cichu. W kazamatach ubeckich, esbeckich, mordowano przeciwników politycznych, ginęli z rąk oprawców prawdziwi patrioci. W Poznaniu ginęli na ul; Kochanowskiego, była Rakowiecka i wiele innych miejsc kaźni. Dziś z opozycją rozprawia się jawnie na oczach Polskiego Narodu, na oczach Świata. Tuskowa mafia opanowała media, TK, sędziów. Jest wiele nie wyjaśnionych afer, samobójstw, dziwnych zgonów, dziwnych przypadków które przytrafiają się znanym ludziom. W grudniu 2009 ,,umiera nagle” Grzegorz Michniewicz, dyr. generalny Kancelarii Tuska, [miał dostęp do tajnych dokumentów] który powiesił się ,,sam” na kablu od odkurzacza, żadne ,,polskie media” tego nie zauważyły. Zapewne doskonale wiedział na jakim bagnie zbudowano III RP. To morderstwo, dosłownie na dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia 2009 roku, stało się zaczątkiem mafijnej Polski. To tragiczny ciąg zdarzeń z Magdalenki gdzie Bolek [Wałęsa], Kiszczak, Wolski [Jaruzelski], Szechter [Michnik] i inni wznosili toasty ku ,,chwale Ojczyzny”. Później w dziwnych przypadkach ginie prezes NIK Walerian Pańko, poseł Tadeusz Kowalczyk, Marek Karp, bp Jerzy Dąbrowski [TW], europoseł Filip Adwent, Daniel Podrzycki. Dziwne nie śmiertelne przypadki przytrafiają się J. Kaczyńskiemu, J.Kurskiemu, Adamowi Glapińskiemu, oraz wielu członkom komisji weryfikacyjnej WSI. Pamiętamy jedną z największych afer na początku ,,transformacji” jaką była afera [FOZZ] Fudusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. Wielu z tych którzy dochodzili prawdy ,,nagle zmarli”. Tusk w porozumieniu z Putinem morduje prezydenta RP, jego małżonkę, 94 osoby. W Łodzi nastepuje atak, zginął Marek Rosiak asystent europosła PiS Janusza Wojciechowskiego, w sierpniu br ,,sam” wiesza się nagle Andrzej Lepper –,, Polska zdała i nadal zdaje egzamin”. Zbliżające się wybory parlamentarne do Sejmu i Senatu w Polsce 2011 roku, to okres bardzo niebezpieczny dla Tych, którzy w najmniejszym stopniu nie popierają tej zbrodniczej organizacji jaką jest PO, partia cudów, miłości. Dziwic się należy Polakom, jak taki dupek jakim jest Tusk mógł doprowadzic do tego, że na oczach Świata dochodzi w Polsce do ucieczki za chlebem milionów Polaków poza granice Polski, rozkradania majątku narodowego, biedy, bezrobocia oraz mordów działaczy opozycji, – cud! Mało tego, za zgodą mafioso [Tuska] prowadzono perfidną grę przeciwko śp. prezydentowi L.Kaczyńskiemu który był inwigilowany. Pamiętamy jak żołnierz mafii Arabski odmówił śp. prezydentowi Kaczyńskiemu rządowego samolotu TU-154M. Tusk na pytanie, czy potrzebuje samolotu do swojej pracy odpowiada: - Powiem brutalnie - ,,nie potrzebuję pana prezydenta, na tym polega problem”. Za taką antypolską działalnośc powinien stanąc nie przed TS lecz przed ścianą i byc rozstrzelany, wzorem Nicolae Ceausescu z 1989 roku!! Centrum tajnych danych: Rejestracja Lecha Kaczyńskiego nastąpiła 25 października o godzinie 23.02:38. Dane wprowadził funkcjonariusz delegowany do CAT z innej służby, który posługiwał się kartą ID o numerze 9200167 – właśnie taki numer figuruje na dokumencie potwierdzającym wprowadzenie danych do BWO. W przypadku Lecha Kaczyńskiego załącznikami są m. in. poufne dane dotyczące osoby prezydenta, raport gruziński, dane na temat jego brata, Jarosława Kaczyńskiego i dane z prezydenckiego telefonu z łącznością niejawną – mówią ……. . Pamiętajmy także, że oprócz Tuska największą świną i zdrajcą w antypolskim ,,rządzie” okazał się R.Sikorski, który od września 2009 poza plecami śp. prezydenta prowadził rozmowy z Rosjanami o przygotowaniu wizyty Tuska w Katyniu, nie informując śp L.Kaczyńskiego, a był to przecież jego zasrany obowiązek wynikający z -art 133 ust.3. Do wyborów pozostalo przysłowiowe 10 minut. Aby uświadomic Polakom tragiczną sytuację w jakiej znalazła sie Polska pod rządami mafii, warto na te 10 min przed, powiedziec o przerażającej a ukrywanej prawdzie, o zniszczeniu dorobku dwóch powojennych pokoleń Polaków!! Oto raport opracowany przez Komisję Europejską w oparciu o kolejne roczniki statystyczne, prezentowane dane zyskały uwierzytelnienie poprzez oświadczenie przedstawiciela Banku Światowego w Polsce. Liczby są więc niepodważalnym wykładnikiem rzeczywistości. Nagle wbrew obietnicom danym przez PO w 2007 roku przypomnieli sobie, że 16% Polaków tj: około 3 mln jest bezrobotnych, 19 mln żyje poniżej minimum a 5 mln Polaków żyje w nędzy. Tuskowa mafia przypomniała sobie o tym fakcie teraz na 10 minut przed wyborami. Dlatego też chciałbym zacytowac książkę prof. zwyczajnego ekonomii Uniwersytetu Stanu Washington w Seattle Kazimierza Poznańskiego ,,Wielki przekręt”. Ujawnił ogromną zbrodnię na narodzie polskim podczas tzw transformacji. Właśnie w tym momencie majątek narodowy oceniany na około 240mld USD, przemysł i banki wytworzyły w 1989r conajmniej połowę tego dochodu narodowego czyli około 140mld USD. Tuskowa mafia która wyprzedajac ten majątek za bezcen, otrzymała sumę, która pod konic prywatyzacji osiągnęła około 20 mld USD, czyli mniej niż 10% wartości. To nic innego jak zniszczenie dorobku dwóch powojennych pokoleń Polaków. A więc zdrada stanu. Kupujący i sprzedający wiedzieli co robią. Wnni zdrady narodowej nadal są przy korycie, korzystaja z przywilejów, mordują i znęcają się nad Polską i Polakami. Nadchodzą wybory parlamentarne. Najwyższy czas aby natychmiast zatrzymac dalszy upadek ekonomiczny Polski. Nadchodzi czas w którym Polacy powiedzą dośc. Dośc biedy, bezrobocia, dalszego zadłużania kraju, wyzwisk, ubliżania, politycznych mordów. Dośc rządów mafii. Nadchodzi czas sprawiedliwej zapłaty za lata poniewierki, za wyprzedaż majątku narodowego, za perfidną grę Tuska przeciwko śp. L.Kaczyńskiemu, za mord pd Smoleńskiem, za katarski inwestor który miał zatrzymac upadek polskich stoczni, za umowę gazową która uzależni kraj na wiele lat od Rosji – Naród zapłaci. Nie pozwolimy, aby winni ogromnych nieszczęśc w kraju, stąpali po polskiej ziemi będąc wolnymi. Osobiście jestem daleki od odwetu. Ale Tusk musiał sobie zdawac sprawę, że stojąc na czele Polski, pistując urząd premiera działa na szkodę Polski, Polaków, doprowadza parszywą grą z premierem obcego państwa przeciw własnemu śp. prezydentowi, przyzwala na mordy przeciwników politycznych,- to tym bardziej musi się liczyc z odpowiedzialnością. Taka parszywa działalnośc Tuska i ,,antypolskiego rządu” w historii powojennej Polski oceniona powinna byc surowo. Wszyscy powinni stanąc pod ścianą i byc rozstrzelani. Oni zdają sobie sprawę z antypolskiej działalności dlatego starch przed PiS ich paraliżuje. Pamiętajmy o tym szczególnie przed wyborami. Jeszcze Polska nie zginęła.
Grzegorz Michalski
Prezydencie, obroń jawność! Gdy wybuchła "afera stoczniowa" chciałam sprawdzić w dokumentach jak faktycznie wyglądała umowa prywatyzacyjna, poprosiłam więc w Ministerstwie Skarbu o kopię umów i kalendarium prywatyzacji, które na mocy obowiązującej (jeszcze) ustawy o dostępie do informacji publicznej niewątpliwie stanowią informację publiczną, bo jej definicja jest bardzo szeroka a ustawowe ograniczenia nieliczne. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy w odpowiedzi otrzymałam informację, że:
"przedmiotowe umowy sprzedaży oraz kalendarium prac nad sprzedażą składników majątku Stoczni nie są dokumentami urzędowymi w rozumieniu ustawy. Nie spełniają one bowiem definicji ustawowej: “treść oświadczenia woli lub wiedzy, utrwalona i podpisana w dowolnej formie przez funkcjonariusza publicznego w rozumieniu przepisów Kodeksu karnego, w ramach jego kompetencji, skierowana do innego podmiotu lub złożona do akt sprawy”. Biorąc powyższe pod uwagę nie jest możliwe udostępnienie Pani wnioskowanych treści." Zdziwienie było jeszcze większe, gdy okazało się, że anonimowy mail z ministerstwa był wysłany z mailowego adresu, na który nie dało się odpowiedzieć bo alias "odbijał". Nie mogłam więc poprosić nieujawnionego z nazwiska urzędnika o wydanie spełniającej wymogi postępowania administracyjnego decyzji, którą mogłabym następnie zaskarżyć i wydrzeć ministerstwu informacje za pośrednictwem sądu administracyjnego, co powoli staje się praktyką tego rządu. A potem przyszły inne tematy i odpuściłam, choć wygrana była raczej pewna, bo kończąca właśnie 10 lat ustawa jest naprawdę całkiem niezła i daje władzy niewiele możliwości zgodnego z prawem utajniania informacji. Praktyka pokazuje jednak - niestety - że władza, zwłaszcza obecna bo ta jak żadna przed nią nie ma powodu bać się gniewu obywateli, mediów czy wpływowych środowisk, nie cofa się przed łamaniem prawa, jeśli z jakiegoś powodu chce niewygodne dla siebie informacje przed opinią publiczną ukryć. Dlatego tak ważne jest obronienie obecnej ustawy przed tym co z nią w piątek zrobiła Platforma, która rzutem na taśmę wepchnęła zapis-worek, do którego będzie można wrzucać - już teraz zgodnie z prawem - takie wnioski obywateli jak choćby ten mój, przytaczany na wstępie. Bo przecież "ochrona ważnego interesu gospodarczego państwa" może wymagać utrzymania w tajemnicy umowy prywatyzacyjnej, na wypadek jakiegoś przyszłego postępowania, albo tak po prostu. Senator Rocki, nie oszukujmy się, nie z własnej inicjatywy, wyposażył władzę w bardzo poręczny, uniwersalny klucz, którym będzie mogła nam zamknąć, praktycznie według własnego widzimisię, dostęp do informacji o naszym państwie. Przykładów jak ta władza chce i potrafi wykorzystać każdą możliwość poszerzenia granic swojej swobody podawać chyba nie trzeba. Robi co chce, nawet jak nie może. Strach pomyśleć, co będzie, jak zacznie móc. Teraz losy jawności są w rękach prezydenta, który musi mieć naprawdę dobry powód, żeby zawetować ustawę swojej partii, tym bardziej, że przecież sam też na niej skorzysta. Walka Balcerowicza o ujawnienie prezydenckich ekspertyz ws. OFE pokazuje, że prezydent też nie jest wielkim fanem pełnej jawności władzy. Jeśli więc masowo, najgłośniej jak można, nie powiemy prezydentowi jak bardzo nowa ustawa nam się nie podoba, nie będzie miał powodu jej zablokować. Pozwolimy władzy jeszcze bardziej zmniejszyć szparę, przez którą ją podglądamy. Nie można do tego dopuścić, nawet jeśli wiara w to, że prezydent się przychyli do protestów obywateli jest naiwna bo interesy polityczne zazwyczaj wygrywają z wolą obywateli. Ale spróbować trzeba, bo - jak powiedział wczoraj jeden z założycieli KOR Wojciech Onyszkiewicz - "każdy z nas musi wziąć odpowiedzialność za to, na co mamy wpływ". Choćby po to - dodam od siebie - żeby sprawdzić czy i jaki jeszcze mamy. Jutro wyślę więc swoją prośbę do prezydenta o zablokowanie tej tak niebezpiecznej dla demokracji ustawy, i wszystkich do tego zachęcam. Jeśli będziemy oburzać się w milczeniu, nie damy prezydentowi powodu, żeby mu ręka z piórem zadrżała. A przecież przykład ustawy o GMO pokazuje, że czasami nawet tam gdzie wchodzą w grę ogromne interesy, jak się opinia publiczna skrzyknie, to coś jednak może. Wielu wpisów na tym blogu nie powstałoby gdyby nie ustawa o dostępie do informacji publicznej, nawet nie liczyłam ile informacji użytych w tekstach dzięki niej wydobyłam, nie mając żadnych "dojść" ani legitymacji dziennikarskiej. Właśnie dlatego, że ta ustawa daje każdemu Kowalskiemu ogromne możliwości zaglądania za kulisy władzy, jest dla władzy tak bardzo niewygodna. Jeśli chcemy zachować sobie minimum kontroli, musimy COŚ zrobić zanim będzie za późno. Piszmy do prezydenta. Nic innego nie przychodzi mi już do głowy Kataryna
DOSTĘP DENNIED Na filmach sensacyjnych często widzimy, jak „pozytywny” bohater stara się czegoś dowiedzieć o siłach „zła”, a na ekranie komputera pojawia się napis: „access denied” – „dostęp zastrzeżony”. Siły zła – czyli posłowie PO i PSL – pod osłoną nocy, na ostatni posiedzeniu Sejmu zaakceptowali poprawkę zgłoszoną chyłkiem przez Senat do ustawy o dostępie do informacji publicznych. Będziemy mieć „access denied” do „opinii i analizy przygotowywanych na zlecenie władzy wszelkich szczebli”, a także „podmiotów wykonujących zadania publiczne”, jeżeli ich ujawnienie „naruszyłyby ważny interes gospodarczy państwa” lub mogło osłabić jego „zdolności negocjacyjne”. Pan Premier Tusk oświadczył po głosowaniu, że jest „radykalnym rzecznikiem swobody dostępu do informacji i wolności”:
http://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/356786,premier-broni-kontrowersyjnej-ustawy.html
Jak pamiętamy jest też rzecznikiem (oczywiście „radykalnym”) obniżania podatków i przywracania swobód gospodarczych? Na stronie:
http://wyborcza.pl/1,75248,10310618,Platforma_i_PSL_ograniczaja_dostep_do_informacji.html
jest link do „listy hańby”, – czyli jak kto głosował!
http://wyborcza.pl/1,75248,10305388,Jak_glosowali_poslowie_.html
Ostatnio często polemizowałem z autorami GW na tematy gospodarcze, ale za tę listę serdeczne dzięki. Tak powinna wyglądać reakcja wszystkich mediów. Niestety nie wygląda. Po głosowaniu, Wielce Czcigodni „przedstawiciele Narodu”, do którego należy – zgodnie z art. 4 Konstytucji – „władza zwierzchnia” w Rzeczpospolitej Polskiej, która jest – zgodnie z art. 2 Konstytucji – „demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”, bili sobie brawo! Powinni jeszcze sami sobie wręczyć kwiaty – jak Panu Ministrowi Grabarczykowi, którego obronili przed votum nieufności za takie osiągnięcia jak autostrady na Euro i punktualnie odjeżdżające pociągi PKP z piątego peronu na dworcu w Katowicach, którego nie było. Jest jednak mała nadzieja, że ta spontaniczna radość okaże się przedwczesna. Organizacje pozarządowe apelują do Pana Prezydenta Komorowskiego o zawetowanie ustawy. Zaczęli Zieloni 2004. Brawo za szybką mobilizację. Czy jest nadzieja na weto? Co prawda Pan Prezydent Komorowski odmówił Panu Profesorowi Balcerowiczowi dostępu do ekspertyz na temat Otwartych Funduszy Emerytalnych, które posłużyły za podstawę podpisania ustawy zmniejszającej wysokość składki przekazywanej do OFE, ale może jednak zdecyduje się zawetować zmianę ustawy o dostępie do informacji publicznych na siłę przeforsowaną przez rządzącą koalicję. Skąd taka nadzieja? Otóż z przeświadczenia, że Pan Prezydent nie ujawnił Panu Profesorowi ekspertyz na temat OFE nie, dlatego, że nie chciał, tylko, dlatego, że nie mógł. A to z tej prozaicznej przyczyny, że ich nie miał. Ale jako, że politycy lubią się powoływać na autorytet ekspertów, to i Pan Prezydent się nieopacznie powołał i głupio wyszło. Zamiast się zapierać, mógł podesłać Panu Profesorowi moją habilitację, albo choćby któryś z artykułów na temat OFE w charakterze ekspertyzy, – bo gdzie jest napisane, że „ekspertyza” nie może być po prostu publikacją, tylko musi być specjalnie napisana dla zleceniodawcy? Jak się pisze na zlecenie, to czasami wysokość rachunku, który ma się wystawić po przyjęciu ekspertyzy przez zamawiającego, przesłania piszącemu zdrowy rozsądek. Pewnie, dlatego, jednym z argumentów za przyjęciem nowelizacji ustawy o braku dostępu do informacji publicznych było to, że eksperci chcieliby, żeby ich opinie nie były upubliczniane. Czyżby wstydzili się tego, co piszą? Jak słyszę, co niekiedy mówią politycy powołując się na ekspertów, to sam się wstydzę za tych ekspertów, więc nie dziwota, że oni też się mogą czasami w odruchu przyzwoitości wstydzić sami za siebie. Jak Pan Prezydent nowelizację zawetuje, to wystąpię do Pana Premiera o udostępnienie opinii, które ją uzasadniały. A jak Pan Prezydent weta nie zgłosi, to się pewnie okaże, że ich ujawnienie naruszyłyby czyjś „ważny interes” lub mogło osłabić „zdolności negocjacyjne”. Może ci eksperci, którzy pisali, że obniżenie składek do OFE jest sprzeczne z art. 2 Konstytucji RP zechcą teraz (pro bono) napisać ekspertyzę, czy nowelizacja ustawy o dostępie do informacji publicznych nie jest aby sprzeczna z ogólna zasadą art. 61 ust 1 Konstytucji RP, który stanowi, że „obywatel ma prawo do uzyskiwania informacji o działalności organów władzy publicznej oraz osób pełniących funkcje publiczne”. Gwiazdowski
Wilki i pasterze Funkcjonariusz komunistycznej bezpieki oskarżający dziennikarzy i niezależnych historyków to kuriozum godne twórczości Franza Kafki Edward Kotowski, b. etatowy pracownik Służby Bezpieczeństwa, zarejestrowany przez komunistyczny wywiad pod ps. "Pietro", pod którym pełnił funkcję rezydenta Departamentu I SB w Rzymie w latach 1979-1983, złożył niedawno pozew do Sądu Okręgowego w Sokółce na Białostocczyźnie. Oskarża w nim dziennikarza i redaktora naczelnego jednego z ogólnopolskich dzienników o popełnienie przestępstwa z art. 212 par. 2 kodeksu karnego i domaga się, aby skazano ich na "1 rok pozbawienia wolności, z warunkowym zawieszeniem jej wykonania na okres próby wynoszący 5 lat". Występuje także, co w tym wypadku jest oczywiste, o zasądzenie dla siebie pieniędzy. Co skłoniło esbeckiego emeryta do takiego kroku? Otóż jedna z zaskarżonych osób przeprowadziła ze mną wywiad, w którym opisałem rolę, jaką odgrywał rezydent "Pietro" w infiltracji polskiego środowiska kościelnego w Watykanie. Nawiasem mówiąc, część "zasług" owego rezydenta opisałem także trzy lata temu w książce "Księża wobec bezpieki", ukazując jego związki z kontaktem informacyjnym o ps. "Fermo", pod jakim zarejestrowano późniejszego abp. poznańskiego Juliusza Paetza. W innych publikacjach opisywałem także jego związki z kontaktem informacyjnym o ps. "Cappino", pod jakim zarejestrowano obecnego nuncjusza abp. Józefa Kowalczyka, o którym do dziś wyraża się on zawsze z wielką atencją. Jednak ani tej książki, ani tych publikacji były esbek nigdy nie zaskarżył. Co więcej, w omawianym pozwie wyłączył mnie z oskarżenia. Czemu postępuje tak niekonsekwentnie? Pewnie, dlatego, że wie, iż mikrofilmy posiadanych przeze mnie dokumentów, wyszperanych w wyniku żmudnej kwerendy, to prawdziwa puszka Pandory, na której otwarciu nie powinno zależeć ani byłym rezydentom SB w Wiecznym Mieście, ani tym bardziej abp. Kowalczykowi, który tak wytrwale zabiega, i to bez żadnej kozery, o prymasowski urząd. Rzecz intrygująca, temu ostatniemu list skierowany do mnie Kotowski wysłał w pierwszej kolejności. Przypadek? Absolutnie nie. Co do owych rezydentów, to żaden z nich nie był niewinną owieczką, na jaką kreuje się autor pozwu. Jako agenci służący reżymowi komunistycznemu byli oni raczej wilkami krzywdzącymi swymi działaniami Kościół katolicki. Ich głównym figurantem, czyli osobą przeznaczoną do rozpracowania, był papież Jan Paweł II. Dr Sławomir Cenckiewicz, wytrawny badacz akt wywiadu, tak napisał o nich: "Warto wspomnieć, że zwłaszcza od czasu wyboru kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową rezydentura rzymska należała do najważniejszych placówek wywiadowczych PRL. Rzymscy rezydenci Departamentu I MSW o pseudonimach Canto (1975-1980), Bralski (1980-1984), Dis (1984-1988) oraz Irt (1988-1990) należeli do najlepszych oficerów wywiadu PRL". Z analizy innych historyków wynika, że ich raporty trafiały na biurka nie tylko w Warszawie, ale i w Moskwie, bo działania polskie SB, zwłaszcza w kwestii Watykanu i osoby Jana Pawła II, było przedłużeniem działań wywiadu sowieckiego. Tak czy siak, proces w Sokółce zapowiada się ciekawie. Inna sprawa, że dla Sokółki, tego sympatycznego miasta, znanego ostatnio z cudu eucharystycznego, będzie to wątpliwa reklama. Co do działań bezpieki wobec pasterzy Kościoła, warto w tym miejscu zachęcić wszystkich do odwiedzenia wystawy o ks. Władysławie Gurgaczu, otwartej w tych dniach w Bibliotece Wojewódzkiej przy ul. Rajskiej 1 w Krakowie. Wystawa ta, doskonale przygotowana przez IPN, ukazuje męczeństwo kapelana antykomunistycznego podziemia, zamordowanego w 1949 r. przez UB. Kapłan ten do niedawna był postacią zapomnianą, również przez władze kościelne. Dziś, ukazany w pełnym blasku, staje się idealnym kandydatem na ołtarze. Jeżeli jesteśmy przy męczeństwie polskich duchownych, to informuję, że na placu przy kościele Matki Boskiej Królowej Różańca Świętego w Dzierżoniowie odsłonięto i poświęcono pomnik upamiętniający rzymskokatolickich księży pomordowanych na Kresach II Rzeczypospolitej w latach 1939-1947 przez - jak głosi napis - "faszystowskie bandy OUN i UPA". Męczennicy ci także byli autentycznymi pasterzami, którzy bronili w czasie II wojny światowej swych owczarni przed najróżniejszej maści wilkami. Pomnik powstał przy pomocy dobroczyńców, samorządowców i duchownych. W czasie uroczystości Edward Bień, prezes stowarzyszenia "Kresowiacy", powiedział: "Ponieważ odchodzą świadkowie historii czasu wojny, dlatego tak ważne są inicjatywy utrwalające pamięć". Z kolei ks. proboszcz Zygmunt Kokoszka zaznaczył: "To bardzo ważne dla młodych pokoleń, które potrzebują jasnych dowodów prawdy, jaka tworzy historię naszej ojczyzny". Warto też odnotować starania o nadanie jednemu z bulwarów we Wrocławiu imienia rotmistrza Witolda Pileckiego, także zamordowanego przez UB. Animatorem tych działań jest Dolnośląska Inicjatywa Historyczna, która prosi wszystkie osoby, również spoza stolicy Dolnego Śląska, o pisemne wsparcie. Na adres przewodniczącego Rady Miejskiej prof. Jacka Ossowskiego: 50-107 Wrocław, ul. Sukiennice 9, można wysyłać dowolne deklaracje, byleby znalazło się w nich sformułowanie: "Zdecydowanie popieram inicjatywę powołania we Wrocławiu bulwaru Rotmistrza Witolda Pileckiego między ul. Krupniczą a ul. Świdnicką". Można także podpisać się pod apelem na stronie internetowej: www.takdlapileckiego.pl
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Edward Kotowski, historyk sztuki, dr„Pietro”, specagent w Watykanie Kotowski, oficer Służby Bezpieczeństwa rozpracowujący Kościół oraz Stolicę Apostolską, to postać, która nie odpowiada stereotypowi esbeka. Już pochodzenie ma nietypowe jak na funkcjonariusza komunistycznych służb. Jego ojciec był podoficerem, jeńcem obozu w Kozielsku, większość kolegów stracił w Katyniu. Edward Kotowski jest historykiem sztuki, z doktoratem dokończonym już w szeregach SB. Funkcjonariuszem został ponoć z rozpaczy, po głośnym na początku lat 70 konflikcie o freski odkryte w oranżerii biskupa Ignacego Krasickiego w Lidzbarku Warmińskim. Kotowski z wilczym biletem został wyrzucony z pracy. Po bezskutecznym poszukiwaniu nowego zajęcia zgłosił się do Milicji Obywatelskiej. Przyjęty został do IV Wydziału Służby Bezpieczeństwa zajmującego się Kościołem. Szkołę oficerską w Legionowie Kotowski ukończył z najlepszą lokatą. W 1973 r. zaczął pracować w centrali SB. Głównym obszarem jego zainteresowań była kadra naukowa Akademii Teologii Katolickiej i KUL. Pracując, jako nauczyciel, długo przed wstąpieniem do SB, poznał Czesława Glempa, brata obecnego prymasa. Korzystając z protekcji, udało mu się dotrzeć do ks. Józefa Glempa. Kotowski podawał się za pracownika MSZ. Przyszłemu prymasowi wystawił pozytywną opinię, co mogło mieć znaczenie dla jego nominacji na biskupa warmińskiego. W 1975 r. zaczął się uczyć włoskiego. 14 października 1978 r., dwa dni przed wyborem Karola Wojtyły na papieża, Kotowski otrzymał delegację do pracy w Rzymie. Wyjechał rok później. Ponownie okazał się bardzo dobrym materiałem na agenta. W czasie testów z kontr obserwacji udało mu się zidentyfikować aż 25 śledzących go równocześnie pracowników SB. W krótkim czasie nawiązał kontakty z wieloma pracującymi w Watykanie Polakami. Znał wszystkich. Twierdzi, że żaden rozmówca nie miał pojęcia, iż spotyka się z agentem wywiadu. Raporty przekazywane przez „Pietro”, jak wynika z jego teczki personalnej, oceniano wysoko. Część z nich trafiała na biurka najważniejszych osób w PRL. 15 października 1983 r. „Pietro” opuścił Rzym. Dostał etat niejawny. Zatrudniono go w Urzędzie ds. Wyznań. W tym czasie władze zaczęły bardziej bać się Kościoła niż podziemnej „Solidarności”. Jeszcze przed Okrągłym Stołem, w lipcu 1988 r., dzięki kontaktom z czasów rzymskich, udało mu się doprowadzić do wyjazdu polskich kapelanów do Katynia. 68-letni emerytowany funkcjonariusz mieszka w południowo-wschodniej Polsce w niewielkim 35-metrowym mieszkaniu w bloku. Andrzej Godlewski
Abp Józef Kowalczyk nie był świadomym agentem wywiadu PRL, a przedstawiciele instytucji państwowych (IPN i TVP) prowadzą nagonkę na osobistego przedstawiciela papieża – pisze w liście do „Rzeczpospolitej” dr Edward Kotowski. Autor napisał ten list w trosce o relacje polsko-watykańskie, ponieważ „sam brał bardzo aktywny udział w ich przywracaniu po półwiekowej przerwie”. Niesamowite. Dr Edward Kotowski to rezydent wywiadu PRL w Rzymie o pseudonimie Pietro. W latach 70. i 80. prowadził tam siatkę agenturalną, zbierał informacje na temat papieża oraz polskich duchownych w Watykanie. Do MSW w Warszawie raportował m.in. o nieporozumieniach wśród duchownych, krytycznych opiniach hierarchów o działalności ks. Jerzego Popiełuszki i Solidarności. Według materiałów, do których dotarł ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, „Pietro” był w Rzymie w chwili zamachu na Jana Pawła II. Dziś ten oficer komunistycznych tajnych służb ma czelność wystawiać świadectwa moralności i zapewniać, że troszczy się o dobro Kościoła i relacje z Watykanem. Nawet w Polsce trudno o podobne przykłady hipokryzji.
Nieznana notatka z rozmowy z bp. Dąbrowskim z czerwca 1989 r.
Jak wybrać Jaruzelskiego
Tygodnik Przegląd, 2003-07-14
Poniżej publikujemy dokument z gorących dni przed nawiązaniem stosunków dyplomatycznych; ukazuje on stosunek strony kościelnej zarówno do wyników obrad Okrągłego Stołu, jak też wyborów prezydenckich. Jest ważnym dokumentem ukazującym stosunki polsko-watykańskie. Dokument pochodzi ze zbiorów prywatnych.
Warszawa, 23 czerwca 1989 r. Notatka z rozmowy z biskupem Jerzym Dąbrowskim, Zastępcą Sekretarza Episkopatu Polski, odbytej 23 czerwca, z jego inicjatywy.
……7. Rozwój sytuacji społeczno-politycznej w kraju ocenia pesymistycznie. Przewiduje poważne napięcia jesienią tego roku na tle ekonomicznym. Uważa, że „Zachód nie spieszy się z udzieleniem Polsce pomocy, a partia, podobnie jak „Solidarność” L. Wałęsy, jak się okazuje, nie są w stanie wcielić w praktyce porozumień tzw. okrągłego stołu. Co więcej, coraz bardziej widać, że wiele sił opozycyjnych i partyjnych jest przeciwnych tej polityce, która jest rezultatem tego stołu”. dr Edward Kotowski
Lustrowanie nuncjusza Opoka z Gość Niedzielny (3/2009) Rejestracji ks. Kowalczyka dokonał oficer wywiadu PRL o pseudonimie „Pietro”. W rzeczywistości nazywał się Edward Kotowski i uchodził w MSW za specjalistę od spraw watykańskich. Zanim pojechał na placówkę dyplomatyczną do Rzymu, zdobywał doświadczenie „po linii czwartej”, zajmującej się inwigilacją duchowieństwa najpierw w Olsztynie, a później w Warszawie. Jak na ubeka, miał dość nietypowe zainteresowania, był historykiem sztuki, obronił nawet doktorat na Uniwersytecie Mickiewicza w Poznaniu. Znał kilka języków, dobrze włoski i rosyjski. Specjalizował się m.in. w werbunku duchownych i świeckich pracowników katolickich uczelni. W październiku 1978 r., a więc kiedy rozpoczął się pontyfikat Papieża Polaka, por. Kotowski został przez kierownictwo MSW przekazany z pionu czwartego do pierwszego, czyli do wywiadu PRL. Jego wyjazd do Rzymu nastąpił pod tzw. dyplomatycznym przykryciem, i to jest kwestia niezwykle istotna dla zrozumienia sensu przedstawionej w „Rzeczpospolitej” dokumentacji. Kotowski oficjalnie pracował w ambasadzie, jako II sekretarz, któremu podlegały m.in. wszystkie sprawy konsularne. Co jednak ważniejsze, Kotowski był także pracownikiem Zespołu ds. Stałych Roboczych Kontaktów między Rządem PRL a Stolicą Apostolską. Wyłącznie w tym charakterze, jak wynika z materiałów ewidencyjnych, spotykał się z ks. prałatem Kowalczykiem. Głównym zadaniem „Pietra” w Rzymie była praca operacyjna ze źródłami informacyjnymi przekazanymi przez Departament IV MSW, pion R, i pozyskiwanie nowych agentów, lub przejmowanie agentów przekazanych mu przez pion IV z Warszawy. Jego pracę w Warszawie nadzorował naczelnik Wydziału XVI departamentu I MSW, płk Kazimierz Walczak. Kotowski zakończył pracę w Rzymie w styczniu 1984 r., już w randze kapitana. Nie wrócił jednak w szeregi SB, lecz został przeniesiony do Urzędu do Spraw Wyznań. Tam zakończył karierę w stopniu majora, na etacie niejawnym, jako starszy inspektor, realizując na rzecz Departamentu IV „ważne zadania z zakresu problematyki wyznaniowej ze szczególnym uwzględnieniem odcinka watykańskiego”.
Agent „Prorok” szpiegował Jana Pawła II w Watykanie Jako pierwsi ujawniamy kulisy działalności „Proroka” – kontaktu informacyjnego wywiadu PRL, który inwigilował ks. Popiełuszkę, dezintegrował Kościół i Solidarność, a mógł przyczynić się nawet do zamachu na Jana Pawła II. Jego tożsamości nie znamy. Ale nie ulega wątpliwości, że właśnie natrafiono na ślad najniebezpieczniejszego i najcenniejszego informatora bezpieki w Rzymie za pontyfikatu Karola Wojtyły. W archiwach IPN wytropił go ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, autor książki „Księża wobec bezpieki”. W rozmowie z „Polską” duchowny ujawnia szczegóły dotyczące osoby i działalności „Proroka”. Z „Prorokiem” kontaktował się „Pietro”, funkcjonariusz wywiadu PRL. To właśnie żyjący do dziś ppłk Edward Kotowski, który pozyskiwał informacje od polskich duchownych, zna kulisy operacji bezpieki w Watykanie. Ale „Pietro” milczy. Z ks. Isakowiczem – Zaleskim, autorem książki „Księża wobec bezpieki”, rozmawia Tomasz Pompowski
Jakie informacje zbierał „Pietro”? Interesowało go, jaki jest rozkład dnia Ojca Świętego, z kim się przyjaźni, kogo przyjmuje na prywatnych audiencjach, jak się zachowuje na audiencjach prywatnych. Znalazłem nawet raport uzyskany od jednego z kontaktów informacyjnych, który opisywał wystrój pokoju prywatnego, w którym papież przebywał najczęściej. Informował bezpiekę bardzo szczegółowo, mówiąc, jaki kolor ma obicie krzesła, na którym siedział papież. Przekazywał informacje o tym, co papież najczęściej jada. Mówił bezpiece, jakie papież zażywa lekarstwa. A także skąd wyjeżdża papamobile. Podawał szczegóły dotyczące budowy auta i jego wnętrza….
A co ma wspólnego z tym „Pietro”? Wiemy, że na długo przed zamachem zbierał informacje dotyczące papieża. Pracował od końca lat 70. I był w Rzymie w chwili zamachu na Jana Pawła II. To „Pietro” przekazywał w swoich raportach szczegółowe informacje dotyczące papieża, uzyskane od swoich kontaktów informacyjnych. Nie zeznał jednak nigdy przed opinią publiczną, jakie metody wywiadu stosował w operacjach de facto prowadzonych przeciwko Ojcu Świętemu. „Prorok” nie był jedynym kontaktem. W aktach pojawiają się pseudonimy innych.
Z kim kontaktował się Kotowski? Oprócz „Proroka” i „Cappino” miał z nim kontakt „Fermo”, czyli Juliusz Paetz.
Pajęczyna w Watykanie Komunistyczni wywiadowcy i agenci szkodzili zarówno Ojcu Świętemu, jak i wielu polskim obywatelem, którzy wiernie służyli Stolicy Apostolskiej. Jeżeli ktoś uważnie przeczytał moją książkę "Księża wobec bezpieki", to zauważył, że dwa razy występuje w niej oficer wywiadu PRL o ps. "Pietro". Raz jako oficer prowadzący kontakt informacyjny o ps. "Fermo", pod którym zarejestrowano ks. Juliusza Paetza. Drugi - jako osoba rozpracowująca polskiego księdza działającego w jednej z kongregacji watykańskich, któremu nadano pseudonim "Aniene". Idąc po nitce do kłębka, natrafiłem niedawno na kolejne informacje o owym esbeku. Okazało się, że jest nim Edward Kotowski. Był on ważnym i wydajnym pracownikiem najpierw Wydziału IV SB w Olsztynie, gdzie rozpracowywał Kościół katolicki, a następnie Wydziału III Departamentu I MSW. Za swoje dokonania zawodowe został awansowany ze stopnia kaprala do podpułkownika, co mówi samo za siebie. W latach 1978-1983 r. był członkiem wywiadu w Rzymie, gdzie przebywał pod przykrywką pracownika polskiej ambasady. Głównymi obszarami jego zainteresowania, tak jak całej komunistycznej bezpieki, były bynajmniej nie zabytki Wiecznego Miasta, lecz działalność Jana Pawła II, o którym zbierano szczegółowe informacje, zwłaszcza o prywatnym życiu zarówno papieża, jak i jego współpracowników. Każda najmniejsza nawet wiadomość miała duże znaczenie, bo zestawiona z innymi tworzyła bogatą panoramę, która służyła do działań operacyjnych i dezinformacyjnych, w tym do intryg i prowokacji. Oczywiście peerelowski wywiad nie robił tego tylko dla siebie, lecz wykonywał usługi dla radzieckiego KGB. Dlatego najważniejsze informacje tłumaczono na język rosyjski, a następnie rozsyłano do Moskwy i "zaprzyjaźnionych" wywiadów. W ten sposób np. w Urzędzie ds. Akt Służby Bezpieczeństwa byłej NRD w Berlinie, zwanym popularnie Instytutem Gaucka, można znaleźć bardzo wartościowe dokumenty o Watykanie i tamtejszym polskim środowisku. Noszą one nadruk "uzyskane przez polską SB, tłumaczone z języka rosyjskiego". Dla KGB niektóre z tych informacji były wręcz bezcenne, bo mogły służyć do takich operacji jak zamach na Ojca Świętego w 1981 r. Nawiasem mówiąc, Kotowski w tej sprawie dwukrotnie był przesłuchiwany przez pion prokuratorski IPN, ale opinia publiczna do tej pory nie została poinformowana o treści jego zeznań. Działalność wywiadu była wyjątkowo szkodliwa dla Kościoła, dlatego też za kuriozum można uznać niedawną wypowiedź "Pietro" dla jednej z gazet, w której stwierdził, że w Rzymie zajmował się przede wszystkim "normalizacją stosunków państwo-Kościół czy też postulatami w zakresie rozwoju stosunków polsko-watykańskich". Warto zauważyć, że w wypowiedzi tej "Pietro" broni zażarcie kontaktu informacyjnego o ps. "Cappino", pod którym to pseudonimem zarejestrowano nuncjusza papieskiego abp. Józefa Kowalczyka. Jest, bowiem prawie regułą, że esbecy bronią źródeł informacji. Po pierwsze, dlatego, że boją się ujawnienia prawdy o podłości swoich działań, a w wypadku wywiadu działającego na terenie Watykanu - prawdy o udziale w przygotowaniu wspomnianego zamachu. Po drugie, dlatego, że między oficerem prowadzącym a jego współpracownikiem bardzo często wytwarzała się silna więź emocjonalna. Nierzadko też osoby te utrzymywały kontakty po 1989 r., pomagając sobie nawzajem w najtrudniejszych sprawach. Dla przykładu, znam polityków i duchownych, którzy będąc TW, wystawiali swoim oficerem prowadzącym "świadectwo moralności", dzięki któremu ci drudzy mogli otrzymać pracę w Urzędzie Ochrony Państwa. Po trzecie, powodem werbunku, (choć nie tak częstym) były sprawy obyczajowe, na których utajnieniu bardzo im zależy. Innym ważnym kontaktem operacyjnym, z którym w Rzymie stykał się Kotowski, była osoba o ps. "Prorok". Jak słusznie zauważył dr Sławomir Cenckiewicz, osoba ta tylko w latach 1985-1987 udzieliła SB aż 400 informacji, z których połowa posłużyła do "opracowania samodzielnych bądź zbiorczych opracowań". Był to swoistego rodzaju rekord. Z zachowanych akt wiemy, że informacje te w 64 proc. dotyczyły "polityki wschodniej Watykanu, stosunków państwo-Kościół i Watykan-PRL", a także "tematyki włoskiej, ekonomicznej, dywersji i NATO". Źródło to SB oceniało, jako dobre, choć niektóre dane były fragmentaryczne lub półoficjalne. Przykładem ważnej informacji jest ta, która mówi o poufnych rozmowach kard. Franciszka Macharskiego z Janem Pawłem II i urzędnikami Sekretariatu Stanu, dotyczących konieczności trzymania twardego kursu wobec władz komunistycznych. W informacji tej "Prorok" ujawniał także różnice pomiędzy metropolitą krakowskim a prymasem Polski, który był zwolennikiem kursu łagodnego. Inna mówiła o stanowisku Watykanu i Jana Pawła II w sprawie ks. Jerzego Popiełuszki. Była ona podstawą do szerszego opracowania, do którego informacji dostarczały także osoby ukrywające się pod pseudonimami "Hermitt", "Dis", "Metrampaz", "Konrado", "Rayo" oraz wspomniany "Pietro". Dlatego dla dobra Kościoła akta te powinny być przebadane i opublikowane, aby zniszczyć agenturalną pajęczynę. Poza tym nie chodzi tutaj o żadną zemstę czy sensację, ale o bezpieczeństwo, a także sprawiedliwość, choć to ostatnie pojęcie nie jest dziś modne. Niestety do tej pory po dokumenty te sięgnęli nieliczni historycy. Na ogół tylko niezależni, bo ci, których badania uzależnione są od decyzji władz państwowych czy kościelnych, omijają je szerokim łukiem. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Opowieści oficera „Pietro” Czy wytrawny dyplomata watykański utrzymujący kontakty z przedstawicielem ambasady PRL mógł nie zdawać sobie sprawy z roli, jaką w komunistycznej dyplomacji odgrywają służby specjalne? – zastanawia się historyk Arcybiskupa J. Kowalczyka będę bronić z całych sił” – napisał w liście do redakcji „Rzeczpospolitej” ppłk Edward Kotowski, który jako II sekretarz ambasady PRL w Rzymie utrzymywał rozległe kontakty w środowisku watykańskich duchownych i dostojników („Oficer »Pietro« broni nuncjusza”, 29.01.2009). Kotowski, który w wewnętrznym obiegu informacji SB występował, jako „Pietro”, zaprzeczył, jakoby abp Kowalczyk był w przeszłości świadomym kontaktem informacyjnym (KI), a nawet stwierdził, że nigdy nie słyszał o kryptonimie „Cappino”. Ile warte są te zaprzeczenia, pokazuje odręczny raport „Pietro” z 13 stycznia 1983, w którym posługuje się kryptonimem „Cappino” w odniesieniu do źródła informacji. To dobitny dowód na to, że Kotowski mija się z prawdą. „Pietro” twierdzi dziś, że jego kontakty z Kowalczykiem „służyły rozwijaniu bilateralnych stosunków polsko-watykańskich i służyły normalizacji stosunków państwo – Kościół w Polsce”. Stanowisko byłego oficera SB, który przez kilkanaście lat służby specjalizował się w zwalczaniu Kościoła katolickiego („Pietro, specagent w Watykanie”, „Rz”, 2 stycznia 2009), zostało szybko podchwycone przez protagonistów nuncjusza apostolskiego. Jednak wyznanie „Pietro”, a zwłaszcza sprowadzenie przez niego działań operacyjnych bezpieki przeciwko Kościołowi i Stolicy Apostolskiej do kwestii „rozwijania bilateralnych stosunków polsko-watykańskich”, powinno raczej wzbudzić zastanowienie i ostrożność w ocenach aniżeli zachwyt nad kolejnym argumentem w obronie niesłusznie „pomawianego” nuncjusza („W obronie nuncjusza apostolskiego abp. Józefa Kowalczyka”, „Niedziela”, nr 6, 2009).
Ile wiedzieli dyplomaci Koronnym argumentem obrońców nuncjusza jest powoływanie się na jego nieświadomość kontaktowania się z oficerem SB, gdyż w latach 1979 – 1983 Kotowski występował w roli II sekretarza ambasady PRL w Rzymie (A. Grajewski, ks. J. Myszor, „Zostajemy przy swoim”, „Gość Niedzielny”, 31.01.2009). Być może relacje te miały charakter wyłącznie oficjalny i nieświadomy, choć po ponad 25 latach, jakie upłynęły od tamtych wydarzeń, trudno tę kwestię rozstrzygnąć, zważywszy na powściągliwość samego abp. Kowalczyka, zniszczenie teczki KI „Cappino” oraz powierzchowność przeprowadzonej dotychczas kwerendy archiwalnej. Znana nam obecnie teoria i praktyka pracy operacyjnej Departamentu I MSW pozwala stwierdzić, że w zależności od sytuacji i konkretnego przypadku działalność KI mogła mieć różnoraki charakter – od nieświadomej współpracy w ramach kontaktów oficjalnych i towarzyskich aż po współpracę świadomą, skutkującą przekazywaniem konkretnych informacji i dokumentów oficerowi wywiadu (S. Cenckiewicz, „Współpracownicy wywiadu PRL”, „Rz”, 21.01.2009). W opracowaniu Departamentu I MSW pt. „Środki i metody pracy wywiadu PRL” z sierpnia 1973 r. o KI czytamy: „Często nie wie, że jest wykorzystywany przez wywiad, ponieważ nie mówi się z nim otwarcie o działalności wywiadowczej. Niekiedy zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z wywiadem, ale sam woli o tym z różnych względów nie mówić”. W świetle powyższego warto się zastanowić, czy wytrawny dyplomata watykański utrzymujący kontakty z przedstawicielem ambasady PRL mógł nie zdawać sobie sprawy z roli, jaką w komunistycznej dyplomacji odgrywają służby specjalne. Rozważając na tym etapie kwestię świadomości utrzymywanych relacji z placówką PRL, nie powinniśmy wykluczyć a priori żadnej z możliwości.
Znajomi „Pietra” 15 grudnia 1982 roku kierujący Sekcją Polską Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej ks. Józef Kowalczyk został zarejestrowany pod nr 14092 przez Departament I MSW jako kontakt informacyjny o kryptonimie „Cappino”. Zdjęcie z ewidencji, czyli wyrejestrowanie, nastąpiło dopiero 17 stycznia 1990 r., kiedy Kowalczyk był już arcybiskupem tytularnym Heraklei oraz nuncjuszem apostolskim w Polsce. Niemal w tym samym czasie (3 stycznia 1990 r.) zastępca dyrektora Departamentu I MSW płk Bronisław Zych zatwierdził postanowienie o zniszczeniu dwóch tomów „akt sprawy czynnej” KI „Cappino” z powodu „objęcia stanowiska nuncjusza przez figuranta”. Zniszczenia akt „Cappina” „wraz z okładkami” dokonała komisja w składzie: mjr Andrzej Wroński i por. Jan Brodniak z Wydziału III Departamentu I MSW oraz por. Leszek Uzarski z Wydziału VII Departamentu I MSW. W dokumencie tym stwierdzono ponadto, że ks. Kowalczyk „pozostawał od 1971 r. w zainteresowaniu Departamentu I MSW w związku ze swoim pobytem we Włoszech” (IPN BU 01746/4, k. 4). Ze znanych informacji wynika, że na terenie Watykanu (lub Rzymu) kontakt z „Cappinem” utrzymywał zalegendowany jako dyplomata PRL ppłk Kotowski (kryptonim operacyjny Pietro). Przebywał on w Rzymie od sierpnia 1979 r. do października 1983 r. W swoich pamiętnikach Kotowski wyznał, że wolał utrzymywać relacje z „międzynarodowymi” pracownikami Kurii Rzymskiej aniżeli z duchownymi polskiego pochodzenia, gdyż tych ostatnich cechowała zbyt wielka „podejrzliwość wobec polskich przedstawicieli dyplomatycznych” („Wspomnienia 1971 – 1990”, Warszawa 2007, maszynopis). Jednak z dostępnych dokumentów Departamentu I MSW wynika, że „Pietro” dysponował sporą grupą znajomych wśród polskich duchownych. Spotkał m.in. ks. Franciszka Mączyńskiego, ks. Józefa Michalika, ks. Janusza Bolonka i ojca Konrada Hejmo. Wśród nich był także ks. Józef Kowalczyk, którego od końca 1982 r. traktowano w wywiadzie cywilnym PRL jako KI „Cappino”. Co ciekawe, w wewnętrznej charakterystyce Kotowskiego za okres pracy w rezydenturze rzymskiej wymienia się tylko jedno osobowe źródło informacji zakwalifikowane, jako KI, które miał osobiście zwerbować do współpracy: „pozyskał 1 KI z własnego naprowadzenia – jednostka wartościowa”. Chodzi o włoskiego dyplomatę, któremu nadano kryptonim „Serpedon”. Czy może to oznaczać, że wcześniej z KI „Cappino” utrzymywał kontakt inny pracownik rezydentury rzymskiej? Trudno powiedzieć. Wiemy natomiast, że po odwołaniu Kotowskiego kontakt z KI „Cappino” przejął oficer „Tibor”, czyli kpt. Janusz Czekaj, który funkcję II sekretarza ambasady PRL w Rzymie pełnił od października 1983 r. do lipca 1988 r. Świadczy o tym szyfrogram wywiadowczy z 1 grudnia 1983 r. sporządzony na podstawie informacji „Tibora” uzyskanych od „Cappina” 30 listopada 1983 r. Podczas tego spotkania KI „Cappino” miał przekazać opinię o dojrzewającej w Sekretariacie Stanu koncepcji powołania w Warszawie stałego przedstawicielstwa Stolicy Apostolskiej – na wzór specjalnej komórki do spraw kontaktów z Kościołem przy ambasadzie PRL w Rzymie (IPN BU 0449/31, t. 9, k. 54).
11 szyfrogramów W wyniku własnej kwerendy archiwalnej, która dotyczy tematyki związanej z aktywnością wywiadu PRL na kierunku amerykańskim oraz udziału ludzi służb w przedsięwzięciach gospodarczych, przypadkowo natknąłem się na dokumenty ukazujące działania Departamentu I MSW w Watykanie. Wśród nich odnalazłem 11 szyfrogramów sporządzonych na podstawie informacji uzyskanych od KI „Cappina” od czerwca 1982 r. do listopada 1983 r. przez dwóch oficerów wywiadu: „Pietra” i „Tibora”. Warto zaznaczyć, że podobnych materiałów jest zapewne więcej, ale ich odnalezienie wymaga żmudnej i metodycznej kwerendy archiwalnej w dokumentacji Departamentu I MSW, a zwłaszcza Wydziału III (Watykan i NATO) oraz rezydentury rzymskiej. W rekonstruowaniu przypadku „Cappina” niezbędne jest sięgnięcie po akta osobowe funkcjonariuszy SB, którzy na przestrzeni lat stykali się z tą sprawą (rezydenci, oficerowie prowadzący sprawę i ich przełożeni oraz członkowie komisji, którzy w 1990 r. zniszczyli akta „Cappina”). Warto również skorzystać z materiałów archiwalnych Ministerstwa Spraw Zagranicznych, gdzie oprócz raportów z ambasady w Rzymie i korespondencji z centralą MSZ znajdziemy chociażby teczki personalne funkcjonariuszy SB oddelegowanych do pracy w dyplomacji PRL. Jak zawsze w przypadku spraw dotyczących Kościoła, należy zajrzeć także do materiałów Urzędu do spraw Wyznań.Dopiero wówczas, mimo niedostępności dokumentacji watykańskiej, będziemy mogli pokusić się o w miarę pełną ocenę sprawy kontaktów obecnego nuncjusza apostolskiego z wywiadem PRL. Jednak z uwagi na wygłaszane opinie i komentarze, które cechuje stronniczość i „chciejstwo”, a nie chłodna analiza dostępnych archiwaliów, postanowiłem przybliżyć pokrótce treść odnalezionych dokumentów na temat „Cappina”.
Papież pielgrzym i kurialiści Meldunki spisywane przez „Pietra” i „Tibora” na podstawie informacji pochodzących od KI „Cappino” dotyczyły przede wszystkim przygotowań do drugiej pielgrzymki papieża do Polski. Z dokumentów wynika ponadto, że w rozmowach z dyplomatami PRL „Cappino” dzielił się swoimi spostrzeżeniami na temat stosunku kurialistów rzymskich do Polski i strategii politycznej Jana Pawła II, sporów pomiędzy polskimi hierarchami oraz ich stanowiska wobec władz PRL i „Solidarności”. Ale wśród szyfrogramów przesyłanych z Rzymu do centrali Departamentu I MSW znalazły się również i takie, których treść (oparta na informacjach od KI „Cappino”) dotyczyła kwestii przyjazdu kardynała Józefa Glempa na kanonizację św. Maksymiliana Kolbego (informacja z 4 października 1982 r., IPN BU 0449/32, t. 4, k. 126) czy też poglądów kardynała Agostino Casarolego na temat planów Jana Pawła II względem Ameryki Południowej i Łacińskiej, w tym pielgrzymki na Kubę (szyfrogram z 8 stycznia 1983 r., IPN BU 0449/31, t. 6, k. 148). Jak już wspomniano, jednym z głównych wątków rozmów prowadzonych z KI „Cappino” była sprawa pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. W informacji przesłanej do Warszawy 21 kwietnia 1982 r. przez rezydenta „Bralskiego” powołano się na rozmowę Kotowskiego z „Cappinem” z 17 czerwca 1982 r., podczas której miał on przekonywać dyplomatę PRL, że według zamiarów papieża pielgrzymka nie może „pogorszyć sytuacji wewnętrznej, przeciwnie – ma dać impuls do normalizacji i wdrożenia porozumienia narodowego”, a „pozytywny przebieg wizyty wpłynie na przełamanie blokady zachodniej w sensie politycznym i gospodarczym” (IPN BU 0449/32, t. 4, k. 193). W styczniu 1983 r. „Cappino” miał powrócić do tej sprawy. „Pietro” poinformował przełożonych, że KI „Cappino” (także na podstawie rozmów z ks. Stanisławem Dziwiszem i ks. Józefem Bolonkiem) scharakteryzował poglądy kard. Casarolego, abp. Achille Silvestriniego i abp. Luigi Poggiego na temat relacji pomiędzy USA a ZSRR w kontekście planowanej podróży papieża do Polski, która nie powinna zakłócić ogólnego procesu „odprężenia”. „W związku z tym – relacjonował rozmowę z „Cappinem” oficer „Pietro” – według Kurii Rzymskiej treści wizyty Jana Pawła II powinny wynikać z chłodnej oceny sytuacji światowej, sytuacji wewnątrz Polski (zlikwidowanie »Solidarności«, aktualna pozycja episkopatu, opadnięcie temperatury nastrojów politycznych, utrwalenie pozycji gen. Jaruzelskiego) i z realnych możliwości wpływania papieża na ewentualny rozwój sytuacji w Polsce w kierunku jej kontrolowanej ewolucji”. Według rękopiśmiennej notatki oficera rezydentury rzymskiej Jan Paweł II miał sceptycznie podejść do „realistycznych” pomysłów kurialistów i stanowczo opowiedzieć się za zwolnieniem wszystkich więźniów politycznych, zaniechaniem represji i przywróceniem ich do pracy. „W innym przypadku podróż papieża do Polski mogłaby obniżyć w Polsce jego autorytet, tak jak to się stało z kard. J. Glempem, i mogłoby być to przedmiotem politycznej instrumentalizacji ze strony władz” – pisał „Pietro” 13 stycznia 1983 r. (IPN BU 0449/31, t. 6, k. 155 – 157). Z kolei w notatce z 19 stycznia 1983 r. oficer „Pietro”, powołując się na opinie swoich kilkuosobowych źródeł informacji w Watykanie („Cappino”, „Vecchio”, „Potenza”, „Milivio” i „Polikarp”), przekazał garść informacji dotyczących planowanych przez Jana Pawła II przemówień w Polsce na temat „inspiracji chrześcijańskiej w kulturze współczesnej” (IPN BU 0449/31, t. 6, k. 164 – 165). Pielgrzymki dotyczy także szyfrogram z 23 marca 1983 r., w którym opisano rozmowę „Pietro” z KI „Cappino” z 18 marca 1983 r.: „W następstwie wizyty Glempa doszło do zaakceptowania jego stanowiska w sprawie wizyty [papieża w Polsce]. W odzew [tak w oryginale – S.C.] innym opiniom ze strony Macharskiego i Gulbinowicza (chcieli rozszerzenia programu i podkreślenia wartości »S«) papież poparł stanowisko G[lempa] i abp. Dąbrowskiego” (IPN BU 0449/53, t. 1, k. 6).
Wałęsa i „Solidarność” 16 listopada 1982 r. „Pietro” miał uzyskać od KI „Cappino” informację na temat stanowiska Sekretariatu Stanu w sprawie zwolnienia z internowania Lecha Wałęsy. Według dyplomatów watykańskich „zwolnienie Wałęsy stanowiło kolejny krok w zakresie spacyfikowania nastrojów” społecznych i było „przygotowaniem operacji »honorowego wycofania się ze stanu wojennego«”. Zdaniem „Pietro” jego rozmówca powoływał się także na ks. Stanisława Dziwisza, który uznał, że taktyka władz PRL „umożliwiła wyjście – niespodziewanie – naprzeciw postulatom Kościoła”. „Cappino” miał też wyrazić obawę co do możliwości sterowania „tak jak dotychczas – zachowaniem W[ałęsy], którego lekkomyślność może doprowadzić do strat w »S« podziemnej infiltrowanej przez służby specjalne” (IPN BU 0449/31, t. 9, k. 144). Osoba Wałęsy pojawiła się także w rozmowie pomiędzy „Pietro” a KI „Cappino”
20 maja 1983 r. Miał on przekazać informację o naciskach Departamentu Stanu USA na Watykan w kwestii wymuszenia spotkania papieża z Wałęsą w Polsce podczas pielgrzymki. „Naciski przyjęto z niesmakiem. Casaroli i Silvestrini są zdania, że do takiego spotkania nie powinno dojść, jako że stanowiłoby to »nieprzyjazny gest wobec Jaruzelskiego i mogłoby to skomplikować jego stosunki z sojusznikami«. Papież nie zajął dotąd stanowiska, ale wiadomo, że chciałby spotkać się z W., a tym »gestem zrównoważyć spotkania z przedstawicielami władzy«” (IPN BU 0449/31, t. 8, k. 54).
W tym celu miał zostać wezwany do Watykanu abp Bronisław Dąbrowski. Zdaniem „Pietro”, powołującego się na swoją rozmowę z KI „Cappino” z 13 czerwca1983 r., abp Dąbrowski na polecenie Jana Pawła II miał przygotować szczegóły spotkania z Wałęsą. Zapewnił jednak, że papież nie będzie akcentował w Polsce spraw związanych z „Solidarnością”. „Cappino” miał też przekazać informację dotyczącą sporów pomiędzy biskupami: „Abp [Bronisław] D[ąbrowski] skarżył się na Glempa i J[erzego] Dąbrowskiego w sprawie ich stosunku do przygotowań do wizyty, twierdząc, że G. miał się wypowiedzieć, że »sytuacja w P[olsce] jest tak skomplikowana, że nie ma na nią silnych. Przekona się o tym papież, gdy przyjedzie z wizytą i na pewno nic nie wskóra!«” (IPN BU 0449/31, t. 5, k. 10). Innym razem KI „Cappino” miał z kolei opisać rozmowę abp. Dąbrowskiego z abp. Silvestrinim, w której polski hierarcha przekonywał włoskiego kurialistę, że ekipa gen. Wojciecha Jaruzelskiego „jest mimo wszystko liberalna”, a jej odsunięcie od władzy może spowodować usztywnienie kursu wobec Kościoła (IPN BU 0449/31, t. 8, k. 25).
Zobowiązany do kontaktów? Informacje przekazywane przez KI „Cappino” traktowano w centrali wywiadu, jako wiarygodne, gdyż stanowiły tzw. relację bezpośrednią. Ponadto potwierdzały wiadomości uzyskane od innych osobowych źródeł informacji. Może, dlatego, z wyjątkiem informacji dotyczącej ks. Dziwisza z 17 listopada 1982 r., która uzyskała ocenę dobrą, w zdecydowanej większości zakwalifikowano je jako dostateczne (w sześciopunktowej skali). Jeśli nawet uznamy, że kierując Sekcją Polską Sekretariatu Stanu, ks. Józef Kowalczyk był zobowiązany do kontaktów z ambasadą PRL w Rzymie, to i tak nasuwa się pytanie, w jaki sposób jego relacje z „Pietrem” i „Tiborem” mieściły się w dyplomatycznych szachach. Czytając dokumenty wywiadowcze, przynajmniej czasami można mieć, co do tego wątpliwości. Chyba, że przyjmiemy za obiektywny pogląd ppłk. Kotowskiego, że w gruncie rzeczy we wzajemnych kontaktach chodziło o dobro państwa i Kościoła, co też tak chętnie akcentują dzisiaj polscy hierarchowie. W swoich wspomnieniach Kotowski napisał, że chcąc uzyskać jakieś korzyści dla Kościoła, duchowni nie wahali się wejść w relacje z SB: „można zaryzykować też stwierdzenie, że w wielu przypadkach hierarchia kościelna, tak do współpracy duchowieństwa z aparatem wyznaniowym, jak i Służbą Bezpieczeństwa, miała stosunek dość liberalny i praktyczny; jeśli nie wprost, to w domyśle godząc się na kontakty z nimi duchowieństwa, jeśli to przynosiło korzyści Kościołowi, jako całości”. Jeśli tak było, to tym bardziej warto o tym pisać i dyskutować, odwołując się nie tylko do subiektywnych relacji świadków, ale także do ówczesnej dokumentacji, którą powinno się rzetelnie przebadać. 20 lat po upadku komunizmu należy wreszcie zaprezentować ów bilans korzyści. Lekcja płynąca ze sprawy KI „Cappino” i innych osobowych źródeł informacji PRL-owskich służb specjalnych usytuowanych w Kościele pokazuje, jak ważne jest zrozumienie i zrekonstruowanie gry, jaką prowadzili komuniści, zwłaszcza po objęciu Tronu Piotrowego przez Jana Pawła II. Bez wątpienia celem tej gry było utrzymywanie komunizmu w Polsce i ochrona interesów całego bloku sowieckiego. To w imię interesów Związku Sowieckiego wywiad PRL rozpracowywał Kościół i Stolicę Apostolską, o czym często zapominają ci, którzy w oficerach SB widzą jedynie dbających o poprawność stosunków państwo – Kościół dyplomatów.
Sławomir Cenckiewicz
Esbek wytoczył mi proces Esbek wytoczył mi proces karny na podstawie par. 212 Wczoraj rano do mego biura przyjechał funkcjonariusz policji, który wręczył mi wezwanie do sądu w Warszawie. Zostałem, bowiem pozwany przez podpułkownika Edwarda Kotowskiego o ps. „Pietro”, oficera Służby Bezpieczeństwa, który w latach 1979 – 1983 był pracownikiem komunistycznego wywiadu w Rzymie. Zajmował się polskimi duchownymi w Watykanie. Jest on jednym z „bohaterów” mojej książki pt. „Księżą wobec bezpieki”. Skarży mnie jednak nie za książkę, ale za jeden z wywiadów prasowych.
O sprawie pisałem w grudniu 2009 r. w „Gazecie Polskiej”. http://www.isakowicz.pl/index.php?page=news&kid=88&nid=2505
Proces ma się odbywać z zastosowaniem prawa karnego. Podstawą oskarżenia jest osławiony paragraf 212, Który od stanu wojennego służy do kneblowania wolności słowa, a przeciwko któremu od kilku lat protestuje środowisko dziennikarskie, w tym nawet „Gazeta Wyborcza”. Ekipa Donalda Tuska obiecywała skasować ów paragraf, ale nic w tej sprawie nie uczyniła. Z tego też powodu w ostatnim czasie byli funkcjonariusze SB doprowadzili do skazania znanych dziennikarzy, w tym Dorotę Kanię i Jerzego Jachowicza. Kopię wezwania przekazałem władzom archidiecezji krakowskiej, do której należę, ale wątpię, abym z tej strony otrzymał jakąkolwiek pomoc prawną. Procesem jednak nie przejmuję się. Co więcej, uważam to za chlubę, że jako kapelan podziemnej „Solidarności” i działacz opozycji Demokratycznej będę sądzony z powództwa byłego esbeka, działającego w strukturach antykościelnych instytucji. Poza tym, sam już proces kompromituje tak układ ”Okrągłego Stołu”, jak i obecną władzę, która przymyka oczy na bolszewickie metody zwalczania wolności słowa. Na razie nie podaję terminu rozprawy, bo pierwsze posiedzenia ma być tzw. pojednawcze. Później jednak będę na blogu i „Gazecie Polskiej” informować na bieżącą o odbywających się rozprawach. O Kotowskim przeczytaj pod linkiem
http://lustronauki.wordpress.com/2009/02/02/edward-kotowski/
Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Wielkie łowy na frajera (premiera…) W Pałacu Prezydenta, tzw. ‘Leśniczówce’, wrze jak w ulu. Z pośpiechem dopracowuje się ostatnie szczegóły planu na następne cztery lata prosperity. Za kilka tygodni odbędzie się ważna impreza – polowanie z nagonką. Nareszcie главнокомандующий Gajowy ( nasz ukochany Prezydent, który ma wąsy jak z malin…) ukaże w całej krasie swój łowiecki talent – pójdzie w kąt znienawidzona kamera, a ukochana dubeltówka z pełnym wdzięku ułoży się w ukochanej dłoni. Zgraja dobrze wytresowanych ogarów, z prof. Kuźmą i Nowakiem na czele, poprowadzi medialno-sejmową nagonkę… Tym razem nie na kaczki, lisy czy inne jelenie, ale na nowego Prezesa Rady Ministrów. Bowiem, rzecz niesłychana, żaden z liderów czołowych partii nie przejawia zainteresowania do objęcia tego stanowiska. Zgroza! Zaiste, dziwne nastały czasy. Wydawać by się mogło, że wybory można wygrać biciem się w piersi za puste obietnice (oszustwa pisząc prościej) – mea culpa, modłami do wyższej instancji, – bo pomysłów na uzdrowienie gospodarki raczej brakuje, albo straszeniem nadchodzącą wojną światową i upadkiem europejskiej cywilizacji, – co oby czasami nie przyszło komuś do głowy rzucić hasłem rozliczeń, ( ale to już załatwili nam nasi Senatorowie poprawką do ustawy, no tej niepublicznej…). Tym czasem nadchodzi druga fala kryzysu (kreatywna księgowość nic już tu nie pomoże i wkrótce prawdziwy dług publiczny ujrzy światło dzienne, – kto się odważy w tej sytuacji stanąć walutą do waluty, chyba tylko frank…). Polska rozkopana i rozgrabiona ( trzeba będzie spłacić dług, a złotówek, – bo już przechwycone przez OFE – brakuje), koleje jeżdżą 40 km/h podobnie jak ruch na wszystkich autostradach. No, kto się odważy, by przejąć ten burdelik na kółkach…? Nie dziwota, że Negral stał się synonimem walki o władzę, czyli zastępczym straszakiem w miejsce wszechobecnego Kaczyńskiego, który przyjął taktykę muchy na ścianie i propagowania debaty bez debaty. Co prawda wysyła, co jakiś czas, sygnały o niekompetencji rządowych ekspertów (Rostkowski, Grabarczyk, Hall, Sikorski) i tyle… Tusk i Napieralski również nabrali wody w usta. W takiej sytuacji, wszystkie reflektory na Negrala, lub jemu podobnemu pijaczynę lejącemu na ścianę z napisem: Katyń pomścimy… Zaiste ciekawa filozofia zdobywania władzy. Nic o przyszłości, bo jak tu cokolwiek przewidzieć w cieniu nadchodzącej drugiej fali kryzysu, a co dopiero głosić jakieś plany na następne cztery lata… Łatwiej, więc skupić się na problemie publicznego sikania, jak to odważnie podjęli ten temat tuzy dziennikarstwa i polityki – Zaremba i Dorn. Dzięki nim mamy kolejną bezużyteczną dyskusję, która ponownie odwraca uwagę telewidowni od spraw ważnych, aczkolwiek zbyt trudnych do zrozumienia i przyczynienia się do wygrania wyborów…. Zapadła, więc głucha cisza. Wszyscy wstrzymali oddech, jedynie Michnik męci ‘sensacjami’ z Wiki-Leaks, jakby to rzeczywiście mogło coś zmienić w umysłach zmęczonych Polaków. To oczywiste, że media przechodzą kryzys wiarygodności (maść na szczury nie zdobywa nowych klientów, a wręcz przeciwnie…); slogan PO: „Polska w budowie” zaskoczył ich samych i wpadli w wykopy; PSL ciągle liczy na cruse control – chyba nie tym razem; PiS wiadomo – Smoleńsk, rocznice i płacz przed pałacem. Mało, kto się wychyla, nikt nie zadaje trudnych pytań, bo jedno zbyt mocne słowo może zburzyć tak misternie skonstruowany zamek z kart. Puff… Cienko już przędzie ten okrągło-stołowy system – ludzie zmądrzeli, a może żołądki zaczęły zmniejszać swoją odległość od kręgosłupów… Atmosfera zaczyna być napięta. Czyżby zrodziła się obawa, że ktoś polegnie od własnej broni? Populizm naszym kosztem? Czy dlatego unika się debat na konkretne tematy, a jedynie rozbiera się przeszłość na czynniki pierwsze. I dlatego Gajowy będzie miał ‘pełne’ ręce roboty… Stawiam na Napieralskiego albo Palikota. Ten drugi, chyba założy pomarańczową kamizelkę, by łatwiej być trafionym… Vitus
Historia poprawiana przez sąd W imię, jakich wartości składy sądów gwarantują – wbrew obowiązującemu prawu – bezkarność sprawcom zbrodni komunistycznych? – pyta prawnik i publicysta. Czy uchwalenie podczas polskiej prezydencji Dnia Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych, potępiające i de facto zrównujące zbrodnie narodowego i międzynarodowego socjalizmu, które to systemy określane są mianem nazizmu i komunizmu, zmieni niechęć sądów Rzeczypospolitej do rozliczenia komunistycznej przeszłości? Dlaczego tak się działo i dzieje? I to w państwie, którego przedstawiciele i prawie cała jurysprudencja z powagą przywołują od lat konstytucyjną formułkę o demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej?
Lista honoru, lista hańby W 2008 r. sądownicy wydali jubileuszowe dzieło nawiązujące do powołania 90 lat wcześniej odrodzonego po zaborach sądownictwa w II RP. Należy domniemywać, że do swej tradycji włączyli tradycję sądów PRL-u. A więc także sądów z sekcji tajnej skazujących patriotów w celach na Rakowieckiej oraz sądów stanu wojennego. Czyż jednak autorytetu sądownictwa nie podniosłoby udokumentowanie akcji odwetowej przeprowadzonej wobec sędziów po zamachu 13 grudnia 1981? Odbyła się ona pod kierownictwem byłego funkcjonariusza milicji w pierwszych latach powojennych, komendanta MO we Wrocławiu, prof. Włodzimierza Berutowicza, będącego wówczas I prezesem Sądu Najwyższego. Od sędziów PRL nie odebrano przysięgi na wierność nowemu państwu – Rzeczypospolitej Polskiej. Do dziś nie ma listy odwołanych w stanie wojennym, internowanych lub aresztowanych sędziów i pracowników wymiaru sprawiedliwości. Byłaby to przecież lista honoru sądownictwa polskiego. Zamiast ujawnienia tej listy niezweryfikowany wpływowy establishment sądowy po roku 1989 postanowił ukryć listę domowej hańby, zawierającej nazwiska tych, którzy celom politycznej represji podporządkowali sędziowską niezawisłość i bezstronność, na co rzekomo zezwalał im stan wyższej konieczności nazwany wówczas stanem wojennym. Niegdyś grupa młodych sędziów Justitii przygotowała projekt tzw. uchwały oczyszczającej. Wzywała ona do złożenia urzędu wszystkich sędziów, którzy w czasach PRL-u sprzeniewierzyli się godności współpracując z organami bezpieczeństwa. Nie dopuszczono nawet do dyskusji nad projektem, a później sprawę dyskretnie wyciszono, trafnie przewidując, że z czasem przyschnie i się przedawni.
Sztuczki z przedawnieniem Artykuł 44 Konstytucji RP stanowi: „Bieg przedawnienia w stosunku do przestępstw, nieściganych z przyczyn politycznych, popełnianych przez funkcjonariuszy publicznych lub na ich zlecenie, ulega zawieszeniu do czasu ustania tych przyczyn”. Jednak nagminna, grubymi nićmi szyta sądowa zwłoka w ściganiu i karaniu bezprawia, zwłoka zmierzająca do jego przedawnienia, spowodowała, że parlament, nowelizując ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej, przedłużył termin przedawnienia komunistycznych zbrodni. Dla zwolenników ich bezkarności powstał problem: jak zdezawuować wolę ustawodawcy? W marcu 2009 r. sąd skazał na rok więzienia – notabene przy zagrożeniu karą do lat 10 – esbeka, który wielokrotnie stosował przemoc i znęcał się nad działaczami opozycji. Obrona zaskarżyła wyrok, a sąd odwoławczy natychmiast zwrócił się z pytaniem prawnym do Trybunału Konstytucyjnego: czy ustawą o IPN można przedłużyć terminy przedawnienia? Nie było to roztropne, gdyż wynikało z kiepskiej znajomości orzecznictwa TK. Trybunał, bowiem już wcześniej stwierdził, że prawo do przedawnienia nie może być uznane za konstytucyjnie chronione prawo podmiotowe, że ustalanie terminów przedawnienia należy wyłącznie do ustawodawcy oraz że ograniczenie praw i wolności w państwie prawa jest możliwe, jeżeli jest konieczne „dla usunięcia bezkarności sprawców zbrodni, popełnionych pod protektoratem państwa totalitarnego”. Kiedy więc ktoś zainteresowany bezkarnością funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa zwrócił krakowskim sądownikom na to uwagę, sąd szybko wycofał pytanie prawne z Trybunału. Tym samym TK musiał sprawę w styczniu 2010 r. umorzyć. Wtedy krakowski sąd bezzwłocznie poszukał pomocy w Sądzie Najwyższym, do którego zwrócił się z analogicznym pytaniem. Ten zaś okazał się Sądem Najszybszym. Rozpoznał sprawę i wydał wyrok już po trzech miesiącach!
Bardzo cienka linia W kwestii rozliczenia przeszłości Sąd Najwyższy uzurpował sobie od początku kierowniczą rolę w państwie. Nie polega ona wcale na rozstrzyganiu poszczególnych spraw, do czego ma on oczywiście prawo. Chodzi o to, że sąd ten w sprawach rozliczenia przeszłości naruszał konstytucyjny podział władz, sytuując się de facto ponad parlamentem. Czynił tak, kiedy swymi ostatecznymi rozstrzygnięciami uzupełniał lub korygował obowiązujące przepisy ustaw. Sąd Najwyższy – niedługo po uchwaleniu w kwietniu 1997 r. ustawy lustracyjnej, notabene zbojkotowanej skutecznie przez środowisko sędziowskie niepotrafiące przez ponad pół roku wybrać 21 sędziów Sądu Lustracyjnego – nie mając do tego żadnego prawa, dwoma wyrokami zmienił ustawową definicję współpracy ze służbami specjalnymi PRL. SN pod przewodnictwem prof. UJ Piotra Hofmańskiego przy udziale sędziów Jacka Sobczaka i Józefa Szewczyka zakwestionował zarzut kłamstwa lustracyjnego, orzeczony przez trzy sądy apelacyjne wobec osoby, która odręcznie zobowiązała się do współpracy z SB, odręcznie pisała donosy i pobierała za to wynagrodzenie. Uczynił to wbrew ustawowej definicji współpracy. Wobec publicznego protestu licznych posłów i senatorów oraz dziennikarzy, rzecznik SN wyraził pogląd, że interpretację prawa od jego stanowienia dzieli „bardzo cienka linia”. Działając, jako Sąd Najszybszy, pod przewodnictwem sędziego W. Płóciennika z udziałem sędziów R. Sądeja (sprawozdawca) i J. Szewczyka wydał wyrok skutkujący bezkarnością, skazanego wcześniej esbeka. Tym samym uwolnił od odpowiedzialności wszystkich funkcjonariuszy UB i SB – używając kodeksowych określeń – stosujących przemoc, groźbę bezprawną czy znęcających się fizycznie lub psychicznie nad innymi osobami. Tym razem SN posłużył się zgoła odwrotnym zabiegiem – uzurpował on sobie rolę nie pozytywnego, ale negatywnego ustawodawcy. Nie poprawił konkretnego przepisu prawa, ale zanegował kompetencje parlamentu do suwerennej, odmiennej od dotychczasowej, regulacji zawartej w nowelizacji ustawy o IPN. Sąd Najszybszy stwierdził mianowicie, że przepis przedłużający okres przedawnienia zbrodni komunistycznych w noweli ustawy do o IPN nie stanowi samodzielnej podstawy normatywnej do ustalenia terminu karalności tych zbrodni. Oznacza to, że ostatnie unormowanie w kwestii przedawnienia jest nieważne i nieobowiązujące. Co więcej, sądy orzekające w tych sprawach mają obowiązek uwzględnić m.in. przepisy peerelowskiego Kodeksu karnego z 1969 r. W taki oto kuriozalny sposób – w państwie, ufundowanym na monteskiuszowskim podziale władz – owa „bardzo cienka linia” zupełnie zanikła, skoro Sąd, nawet Najwyższy, może de facto uchylić niemiły mu przepis ustawy. Przepis, którego racją było właśnie przedłużenie przez parlament okresu przedawnienia zbrodni komunistycznych.
Licencja na bezkarność Sąd ten przy okazji przejawił wyraźną awersję do używania terminu „zbrodnia komunistyczna”. W początku uzasadnienia, nie mając – jak widać – odwagi opatrzenia tego terminu inkryminującym cudzysłowem, poprzedził go zwrotem „używając terminu ustawy o IPN”. Nie powinno to dziwić, skoro składowi przewodniczył sędzia SN Waldemar Płóciennik, wsławiony w swoim czasie udziałem w siedmioosobowym składzie SN, który pod przewodnictwem ówczesnego I prezesa SN prof. Lecha Gardockiego wydał wiekopomną uchwałę negującą istnienie zbrodni sądowej, uchwałę, która wprost wikłała SN demokratycznego państwa w dobrowolne współuczestnictwo w zamachu z 13 grudnia. Celem tej uchwały było niewyrażenie zgody na pozbawienie immunitetu i zapewnienie bezkarności Zdzisławowi Bartnikowi, sędziemu SN, który bez podstawy prawnej skazał na 4 lata więzienia za rozrzucanie ulotek. Skutkiem tego, – o czym nie mogli przecież nie wiedzieć sędziowie SN niepoślednich w końcu kwalifikacji – był zakaz karalności każdej zbrodni sądowej popełnionej od zarania PRL. Dodatkowo, aby związać w przyszłości inne sądy, sędziowską licencję na bezkarność Sąd nakazał wpisać do księgi zasad prawnych. W tym przypadku korporacyjna solidarność przekroczyła wszelką miarę, co spowodowało wniosek rzecznika praw obywatelskich śp. Janusza Kochanowskiego do TK o uznania przepisów umożliwiających tak wyrafinowaną sztuczkę prawną za niekonstytucyjne. Co też Bogu dzięki, po pewnych wahaniach proceduralnych, Trybunał uczynił. Przeważył jeden głos, co dziwić nie powinno. Sędziowie i prawnicy w ogóle, w większości byli i są przeciw rozliczeniom przeszłości. Doszło do tego, że łagodną i nierepresyjną w porównaniu z innymi krajami ustawę lustracyjną prof. Marek Mazurkiewicz, były przewodniczący Komisji Konstytucyjnej i późniejszy wiceprezes TK, porównał do ustaw norymberskich. Jeśli pozostać przy metaforyce Norymbergii, to wolno stwierdzić, że gdyby na podobny prawniczy sylogizm sędziego Gardockiego w sprawie sędziego Bartnika stać było sędziego Jacksona w procesie norymberskim, to ten proces w ogóle by się nie odbył. Co gorsza, najprawdopodobniej pierwsze wybory w RFN wygrałaby NSDAP, a pierwszym kanclerzem zachodnich Niemiec zostałby nie Konrad Adenauer, a być może Herman Goering.
Kilka ważnych pytań Wartość edukacyjna orzecznictwa sądów w sprawach rozliczeń z przeszłością nie polega tylko na tym, że sądy redefiniują zasadę sprawiedliwości w sposób absolutnie niezrozumiały, zupełnie obok społecznych odczuć i intuicji. Nie jest, bowiem prawdą niedawne stwierdzenie sędziego Walczaka, kiedy uniewinniał gen. Czesława Kiszczaka, że sąd nie może poprawiać historii. Bo sądy mogą i właśnie usiłują to robić skutecznie niszcząc swój wizerunek. Wizerunek, – co trzeba jak najmocniej podkreślić – społecznie jakże cenny, bo zupełnie wyjątkowy. Już choćby przez to, że premierów, ministrów, posłów czy senatorów naród może zmienić, co cztery lata. Sędziów nie. Opinia o szafażach sprawiedliwości trwa bardzo długo. Dlatego tak ważne, a nawet najważniejsze jest to, jaki przekaz płynie do społeczeństwa cały czas, z wyroku na wyrok, z sądowych komunikatów dotyczących rozliczeń z przeszłością. Obecny przekaz poraża: w PRL-u nie warto było być przyzwoitym! Czemu zatem warto być przyzwoitym dziś? W PRL sądy były skutecznym i dyspozycyjnym narzędziem w rękach PZPR i urzeczywistniały politykę tej partii. Czyim narzędziem są obecnie składy sądów, które tworzą niewyobrażalnie absurdalne argumentacje prawnicze w sprawach lustracji i rozliczenia przeszłości? W imię, jakich wartości gwarantują – wbrew obowiązującemu prawu – bezkarność sprawcom zbrodni komunistycznych? W powszechnym odczuciu wszelkie immunitety, w tym i sędziowskie, postrzegane są, jako instytucja chroniąca przed wymiarem sprawiedliwości, gdyż immunitet jest przywilejem i stawia ponad powszechnym prawem. Czy zatem ważną regułę art. 44 Konstytucji RP nie należy czytać również tak: bieg przedawnienia w stosunku do sędziów, którzy nie dopuszczają z przyczyn politycznych do ścigania przestępstw, popełnionych przez funkcjonariuszy publicznych lub na ich zlecenie, ulega zawieszeniu do czasu ustania tych przyczyn? Na nic zda się ceremonia biretu i togi sędziowskiej, łańcucha i formuły „Wysoki Sądzie”, jeśli szacunku nie wzbudza polityczny wyrok, o którym trudno powiedzieć w imieniu, której Rzeczypospolitej jest wydany – tej obecnej czy tamtej, Ludowej, czasem zbrodniczej, zawsze zakłamanej, legitymizowanej głównie sowiecką lufą zza Buga. Justitias vestras iudicabo – sprawiedliwość waszą sądzić będą – brzmi adresowana od tysięcy lat przestroga dla sędziów. Lekceważoną dziś Opatrzność zastępuje nie do końca jednak powierzchowna publiczność reprezentująca wszakże rudymentarną intuicję sprawiedliwości. Reguły tej sprawiedliwości są prawomocne niezależnie od czynionych na tych regułach – przez kogokolwiek! – gwałtów.
Jerzy Szczęsny
Łukasza Warzechy przegląd tygodnia. Prośba tygodnia, profesjonalizm tygodnia, profenia tygodnia. "Jaki minister, taki ziomal"
Prośba tygodnia Wszystko wskazuje na to, że ikoną wolności, otwartości i postępu staje się w naszym kraju niejaki Nergal. Rada Programowa TVP nie zamierza go potępiać dzięki głosom tych swoich członków, którzy są nowocześni i tolerancyjni; Magdalena Środa, natchniona przez Nergala, wyznaje, że też by sobie chętnie Biblię podarła; minister Sławomir „Intelektualna Podpora” Nowak oznajmia zaś, że Nergal to jego „ziomal” (jaki minister, taki ziomal). To zresztą i tak postęp od czasu, kiedy ikoną postępu i tolerancji był niejaki Taras – chamowaty, nie umiejący się wysłowić kucharczyk z ASP, który miał jedną wielką zaletę: walczył z krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Nergal to jednak większy kaliber: walczy z krzyżem wszędzie, odważnie i bezkompromisowo drze Biblię i nazywa ją „gównem”, a zarazem jest niezmiernie tolerancyjny, bo zrezygnował jednak z pseudonimu artystycznego „Holocausto” i nie zamierza drzeć Koranu ani Talmudu. A poza tym umie poprawnie sklecić kilka zdań. Taras to przy nim jednak cienias. „Gazeta Wyborcza” w imię postępu i tolerancji broniła Nergala, ale w końcu zabrał w niej głos jej publicysta katolicki Jan Turnau. I to, z jaką mocą! Tu cytat:
„Wydaje mi się, że trzeba spróbować raczej wobec niego jakiejś serdeczności. Poprosić go publicznie bardzo łagodnie, by przestał nas atakować. Ja go o to tutaj nieśmiało proszę”. Dziękuję panu Turnauowi za tę śmiałą deklarację. Jestem pewien, że porażony emanującą z niej dobrocią Nergal nie tylko natychmiast zaprzestanie ataków na katolików, ale też w te pędy pogna, aby wstąpić do zakonu kontemplacyjnego kamedułów.
Profesjonalizm tygodnia W Departamencie Promocji MSZ powstał wspaniały, spektakularny spot, promujący Polskę. Wiele osób było pod wrażeniem, bo w kilkunastominutowym filmiku o naszym kraju mówią największe sławy, takie jak Linda Evangelista, Robert Duvall czy Morgan Freeman. A my, zamiast się cieszyć, radować i podziwiać, jak rośnie w siłę nasza ojczyzna, jak zwykle się czepiamy. Oto jakaś natrętna dziennikarka Radia Zet ośmieliła się indagować ministra Sikorskiego na okoliczność tego, czy pokazane w spocie gwiazdy udzieliły zgody, aby ich wypowiedzi wykorzystać w taki sposób. Najpierw minister usiłował nie odpowiadać, ale dziennikarka się uparła i pytała, czy gwiazdy są świadome tego, jak zostały pokazane. Stwierdził, więc:
„Na pewno są świadome tego, co mówią, tak”. Lecz dziennikarka biła wszelkie rekordy upierdliwości i nie dawała za wygraną, minister oznajmił, więc w końcu:
„Mam wrażenie, że pani szuka dziury w całym. Dziękuję bardzo”. Tak jest, panie ministrze, słusznie. My tu promujemy Polskę na całego, a uciążliwa bździągwa dręczy pana o jakieś zgody i pozwolenia. Parafrazując pańskie słowa sprzed paru lat – niech się pan nie przejmuje tymi karłami moralnymi.
Profeta tygodnia Minister Rostowski od tego tygodnia powinien być przedstawiany w pozie podobnej do tej, jaką na swoim obrazie „Wernyhora” uwiecznił Matejko, przedstawiając ukraińskiego wieszcza. Oto, bowiem nasz minister finansów roztoczył przed zebranymi na sesji Parlamentu Europejskiego dramatyczną wizję Europy, a może i świata, gdyby upadło euro. W swym wieszczym zapale Jan Vincent-Rostowski przewidział nawet, że wybuchnie z tego powodu wojna. Przerażeni słuchacze pochowali się pod ławki, 23 osoby zemdlały, a w wielu krajach rozpoczęła się mobilizacja. Wszak szef naszego ministerstwa finansów znany jest ze swoich trafnych prognoz. Jak wynika z przecieków ze sztabu PO, Donald Tusk chce go w związku z tym wykorzystać na jednej z ostatnich konwencji przed wyborami. Minister Rostowski ma tam roztoczyć wizję Polski po ewentualnej przegranej Platformy i podobno przebije w tym nawet Kabaret Moralnego Niepokoju. Łukasz Warzecha
Durczok straszy Ziemkiewicza sądem Kamil Durczok zapowiada pozwanie Rafała Ziemkiewicza, którego oskarża o naruszenie dóbr osobistych. Publicysta miał sugerować, że dziennikarz TVN był na antenie pijany. Adwokat upełnomocniony przez Durczoka przysłał do redakcji „Galicyjskiego Tygodnika Informacyjnego TEMI" pismo z żądaniem udostępnienia prywatnego adresu Ziemkiewicza, aby móc mu wysłać pozew o ochronę dóbr osobistych klienta. Dobra osobiste Durczoka miały zostać naruszone felietonem „Kto pije i płaci", zamieszczonym w numerze 9/2011 tygodnika, a szczególności zawartym nim stwierdzeniem, iż Kamil Durczok prowadził program telewizyjny „Fakty po Faktach" będąc „urżniętym". Felieton Rafała Ziemkiewicza można przeczytać na blog.rp.pl oraz na stronie temi.pl. - Kamil Durczok już przez sam fakt straszenia mnie pozwem zyskał niewątpliwie na poważaniu; a jeśli jeszcze zamierza pod przysięgą upierać się w sądzie, że jego zachowanie przed kamerą wynikało z przeciążenia goleni prawej albo egzotycznej grypy, to bardzo też zyska na wiarygodności - powiedział Ziemkiewicz. Kamil Durczok nie chciał komentować sprawy.
rp.pl
Zapowiada się wyjątkowo smakowity proces. Durczok pozywa Ziemkiewicza. Za słowa, iż "prowadził „Fakty po Faktach" będąc >> urżniętym<<" "Durczok straszy Ziemkiewicza sądem" - informuje "Rzeczpospolita". Według dziennika, Kamil Durczok zapowiada pozwanie Rafała Ziemkiewicza, którego oskarża o naruszenie dóbr osobistych. Publicysta miał sugerować, że dziennikarz TVN był na antenie pijany. Pismo z żądaniem udostępnienia prywatnego adresu Ziemkiewicza, (aby móc mu wysłać pozew o ochronę dóbr osobistych klienta) nadeszło już do redakcji „Galicyjskiego Tygodnika Informacyjnego TEMI". "Rzeczpospolita" cytuje fragment dokumentu:
Dobra osobiste Durczoka miały zostać naruszone felietonem, „Kto pije i płaci", zamieszczonym w numerze 9/2011 tygodnika, a szczególności zawartym nim stwierdzeniem, iż Kamil Durczok prowadził program telewizyjny „Fakty po Faktach" będąc „urżniętym". "Rzeczpospolita" na swoich stronach internetowych zamieszcza wspomniany felieton. Oto jego fragment:
Pamiętacie jeszcze Państwo ten tłumek podnieconych dziennikarzy, biegających z niedysponowanym posłem Dornem, zagradzającym mu drogę do wyjścia i błyskających w strutą twarz fleszami? A pamiętacie państwo podobnie potraktowaną posłankę Kruk, i miesiącami powtarzane żarty na temat „coś tam, coś tam"? A tego uchwyconego w kamery posełka, który po pijaku próbował wsiąść do cudzego samochodu? Ależ miało wtedy bractwo używanie, co? No, ale kiedy na wizji pojawił się urżnięty Kamil Durczok − cisza. Ani słowa komentarza. Filmik z występem dziwnie rozradowanego i bełkoczącego prezentera umieścił ktoś w Internecie, skąd zaraz został usunięty na żądanie TVN, by, jak to zwykle w takich sytuacjach, pojawić się na nowo w dziesiątkach innych miejsc. Ale w branżowych mediach, na konkurencyjnych kanałach, w prasie − absolutna cisza. Mało tego. W samym TVN 24 dwa dni później, zapując, przypadkiem zobaczyłem niechcący jak w „Szkle kontaktowym" redaktor Miecugow z zaproszonym gościnnie redaktorem Iwaszkiewiczem używają sobie, tradycyjnie, jak na łysej kobyle, na pośle Dornie, przypominając jego nieco już zapomniane „zmęczenie" w Sejmie. W wypowiedzi dla rp.pl Ziemkiewicz komentuje sprawę:
Kamil Durczok już przez sam fakt straszenia mnie pozwem zyskał niewątpliwie na poważaniu; a jeśli jeszcze zamierza pod przysięgą upierać się w sądzie, że jego zachowanie przed kamerą wynikało z przeciążenia goleni prawej albo egzotycznej grypy, to bardzo też zyska na wiarygodności - komentuje Ziemkiewicz. Zapowiada się smakowity proces.
Skaj
Durczok-Ziemkiewicz. Czy gwiazda TVN była "urżnięta"? I co to znaczy? Rusza proces. O tym nasz wywiad z Ziemkiewiczem wPolityce.pl We wtorek rano rusza proces, jaki wytoczył panu Kamil Durczok z TVN. Czego żąda w pozwie? Rafał Ziemkiewicz, pisarz, publicysta "Rzeczpospolitej" i "Uważam Rze": To będzie pierwsza rozprawa i mam nadzieję, że dowiem się na niej, o co Kamilowi Durczokowi właściwie chodzi. Z pism procesowych to, bowiem nie za bardzo wynika.
Jak to? Generalnie pisma procesowe stwierdzają, że Durczok poczuł się dotknięty jednak logika i przyczyna tego dotknięcia jest niejasna. Domaga się jakiś pieniędzy, przeprosin w tonie hołdowniczym. Napisałem felieton o tym, że facet w takim stanie nie powinien się pojawiać na wizji. Co najśmieszniejsze napisałem w tym felietonie, że to mogło się zdarzyć każdemu. Także mnie zdarzyło się kiedyś przyjść do telewizji w stanie nieodpowiednim. Miałem jednak to szczęście, że współpracownicy nie wpuścili mnie na antenie. W TVN kogoś takiego zabrakło. Wyraziłem, więc przypuszczenie, że jest to skutkiem jego napiętych relacji z podwładnymi. Co nie dziwi, bo jeżeli ludzi się opier... za upier... stół, to potem ludzie nie przejmują się nadchodzącą kompromitacją urżniętego lidera.
Jak rozumiemy, nie postawił pan zarzutu, że Durczok był pijany na wizji? Nie, napisałem jedynie, że był "urżnięty, co można rozumieć przecież rozmaicie. Już ostrzę sobie zęby na te kilka rozpraw, które zapewne będą poświęcone analizie językoznawczej tego słowa. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że mój felieton w żaden sposób nie można uznać za atak na Kamila Durczoka, o którego się wręcz martwiłem, ale na TVN, że dopuścił do jego kompromitacji. Jednak korporacja mnie nie pozwała, nie obraziła się. Zrobił to prywatnie Durczok. Zadziwiające.
To zadziwia z jeszcze jednego powodu - Durczok mógł panu odpowiedzieć w swoich felietonach, a zdecydował się na kuriozalny proces. Temu się akurat nie dziwię. Nie chcę być zarozumiały, ale skrzyżowanie naszych piór byłoby dla niego ciężkie. Poza tym pamiętajmy, że życie w takiej cieplarni, w której ludzie pielęgnują swoje ogromne ego sprawia, że człowiek robi się strasznie delikatny i wrażliwy na tego rodzaju szpileczki. Gdybym ja za tego typu rzeczy miał podawać ludzi do sądu, nigdy bym z niego nie wychodził. I bym zbankrutował. Nie mówiąc, że byłbym idiotą, bo do sądu idzie się, gdy ktoś zarzuci nam np. przynależność do mafii. A tutaj? Czy to moja wina, że jak się wbija w Google słowo "pijany" to wyskakuje Durczok? W tym kontekście pozywanie o słowo "urżnięty" to jakieś kuriozum. I niezły dowcip. Może to środowisko, które czuje się władcami Polski poza jakąkolwiek kontrolą, traci instynkt samozachowawczy? Co powoduje np. taką Moniką Olejnik, że w prasie kolorowej robi z siebie pośmiewisko przebierając w cyrkowe stroje? Muszą naprawdę mieć poczucie bezkarności, jeśli np. taki Najsztub chwali się, że tkwi w nim kawałek pedofila. A wspomniana Olejnik pucuje się w kolorówkach. Nie mówiąc o Żakowskim, który przy dość skromnych walorach intelektualnych pozuje na wielkiego intelektualistę na miarę Fukuyamy. Używając słowa równie potocznego jak "urżnięty" może należy uznać, że im wszystkim odbija?
CO NAPISAŁ ZIEMKIEWICZ? CZYTAJ: Zapowiada się wyjątkowo smakowity proces. Durczok pozywa Ziemkiewicza. Za słowa, iż "prowadził „Fakty po Faktach" będąc >> urżniętym<<"
OBEJRZYJ MATERIAŁ BĘDĄCY PRZEDMIOTEM SPORU: http://www.youtube.com/watch?v=zvp8F_DCD5I
wu-ka
Złodzieje - i złodzieje Kradzież kradzieży nierówna. Jeśli ktoś wkradnie się do mojego domu, schwyci nieużywany już laptop, spłoszony ucieknie i będzie z tego komputerka korzystał - to popełnia przestępstwo. Jednak z punktu widzenia gospodarki jest to nawet korzyść: jemu się przydało, a u mnie, być może, leżałby sobie w kącie i pół roku... Jeżdżąc po kraju, zauważyłem, że ludzie jak gdyby pogodzili się ... A teraz wyobraźmy sobie, że rabuś włamuje mi się do samochodu, wybija szybę, rozwala panel i kradnie radio. Sprzedał je za 100 zł - a narobił szkody na 600. Otóż ja od 40 lat twierdzę, że ONI okradają obecnie Polskę (i Europę...) w ten drugi sposób: kradną za 100 - a strat powodują za 500. Rabują nakładając i ściągając podatki - kradną po cichu: sprzedając benzynę kosztującą 1,70 za 5 zł. Co poniektóry Polak nawet nie wie, że gdy zapłacił 300 zł, to został okradziony na 200. ONI uważają, że głupich sobie znaleźli. Namawiają ludzi, by nałożyli podatek na piekarza. Ludzie ochoczo się godzą: niech ten bogacz zapłaci! Piekarz podnosi cenę chleba - bo co ma robić? Dokładać nie będzie... I ten frajer, który głosował za podwyżką podatków, ten podatek płaci. Chcemy nadal być frajerami? Producent NIGDY nie płaci podatku - ZAWSZE płaci go klient! Piekarz zresztą też traci - bo po wyższej cenie sprzeda mniej chleba. A najwięcej straci ten, kogo już nie będzie stać na chleb. Czyli biedny. Bo zanim gruby schudnie, biednego nogami do przodu na desce wynoszą... Okazuje się jednak, że jest jeszcze gorzej! Czytam w (lewicowym!) "Przeglądzie" artykuł p. Krzysztofa Pileckiego "Bogaci nie płac[z]ą". Pan redaktor jest za podwyższaniem podatków. Ale w swojej naiwności przytacza druzgocący argument przeciwko podwyżkom. Omawia mianowicie skutki zniesienia najwyższej stawki podatku - 40 proc. (Tak nawiasem: zniosła go nie "liberalna" PO, lecz "socjalny" PiS - którym PO tak nas straszy!). I pisze: "Mimo większej o ok. 40 mld zł - w porównaniu do 2008 roku - kwoty do opodatkowania wpływy z PIT za 2009 r. były niższe o 5,5 mld zł". Co to znaczy? Znaczy, że w wyniku obniżki podatku wzbogaciliśmy się o 40 mld zł. Proszę porównać: z Unii dostajemy (wielkie mecyje...) ok. 10 mld zł - a wystarczyła drobna obniżka podatków, byśmy wzbogacili się o 40 mld! W jaki sposób? Bardzo prosto: gdy obniżyli podatek dochodowy, to Kowalski wymurował dom sąsiadowi - a sąsiad, nie bojąc się wysokiego podatku, zrobił dla Kowalskiego meble. Przy wyższym podatku obydwaj, zamiast się bogacić, siedzieliby przed telewizorami - bo kogo stać na opłacenie reżymowi takiego haraczu?! I teraz ten redaktorek by chciał, byśmy byli o 40 mld biedniejsi, byleby ONI mogli mieć w budżecie 5,5 mld - by je rozkradać, marnować lub po swojemu nas uszczęśliwiać. Np. bezpłatnymi lekcjami homoseksualizmu w szkołach. Czyli aby zrabować nam złotówkę, ONI gotowi są zniszczyć nam ponad 7 złotych! Tymczasem gdyby podatek dochodowy w ogóle znieść, to stalibyśmy się bogatsi nie, o 40, lecz o 250 miliardów! Sami. Z własnej pracy. Bez żadnych dotacji. Niech nam tylko Unia nie przeszkadza! JKM
Podaty to straty! „Gazeta Prawna” napisała, nawet bez szczególnego zdumienia, że w Polsce ludzie mają się wcale dobrze – a to dzięki niskim podatkom. Jest to o tyle nieprawda, że w Polsce mamy nie niskie, lecz bardzo wysokie podatki... ech, ta polska maniera zdrabniania wszystkiego: pieniążki, dziateczki, podatki – mówmy po męsku: podaty. I to wysokie podaty. Proszę sobie przypomnieć, że już dziesięcina była przez normalnych ludzi w normalnych czasach uważana za skandalicznie wysoki podatek. Oczywiście wszystko jest rzeczą względną. Dzisiejszy ogłupiony telewidz porównuje się nie z poddanym śp. Kazimierza Wielkiego, – lecz z „obywatelem” np. Republiki Federalnej Niemiec. I w porównaniu z nim rzeczywiście uciskany jest trochę mniej. Co widać i po wynikach gospodarczych: my jakieś+3% - Szkopy +1%. Dla porównania:
„By wprowadzić socjalizm wystarczy wprowadzić d***krację” (...a głupia większość już ten kretyński ustrój wybuduje). Więc tam socjalizm też działa dłużej – i skutki widać. Niedawno rozmawiałem z jakimiś narodowym socjalistą, który powiedział: „U nas zamykają stocznie – a Niemcy swoje uratowali!”. Odparłem: „...i właśnie, dlatego maja takie wyniki gospodarcze!” O dziwo: zamilkł – a po chwili przyznał mi rację!! Natomiast teza „Gazety Prawnej” jest prawidłowa: im niższe podaty, tym wyższy dobrobyt obywateli. Wynika to po prostu stąd, że jeśli rząd dał nam 100 zł to musiał zabrać nam 140. Te 40 zł idzie na opłacenie urzędników zbierających podaty, urzędników oddających nam te pieniądze – oraz po prostu na zmarnowanie (np. na niezbędne w tym procesie papiery, telefony, komputery, biurka... no, i nasz czas!). Jeśli więc ktoś chce, by np. dać na kulturę 100 milionów – to chce, by Polska stała się o 40 milionów biedniejsza. Kultura zresztą również na tym straci, bo zbiednieli ludzie nie kupią książki, obrazu, rzeźby – nie pójdą do kina, do teatru, na koncert, na wystawę... Jeśli już wiemy, że mamy się (względnie...) dobrze dzięki niskim podatkom – to proszę sobie wyobrazić, jak dobrze byśmy się mieli dzięki jeszcze niższym podatkom. I jeszcze lepiej dzięki jeszcze niższym. I jak znakomicie – gdybyśmy opłacali z podatków tylko wojsko, policję, służby specjalne i jakąś szczątkową administrację, a całą resztę z własnej kieszeni! I dobrze byłoby się zastanowić, co zrobić z tymi, którzy tych podatków nie obniżają – a nawet jakby wręcz przeciwnie. Nie, nie chodzi tylko o „naszych” ONYCH. Również o EurONYCH. I w ogóle ONYCH na całym świecie. O – właśnie czytam, że Międzynarodowy Fundusz Walutowy wziął się za pomaganie Cesarstwu Japonii... i co tym Żółtkom zaproponował? Tak jest: podwyżkę podatków!!!!! JKM
Troska o niewolnika Wyobraźmy sobie, że ZZ Szewców zażądałby surowych kar dla ludzi, którzy nie stawią się na przegląd stóp i nie noszą dobranego przez szewca obuwia... Ale byłby wrzask! Ale by się stukano po głowach! A teraz wyobraźmy sobie, że ZZ Lekarzy, prywatnych jak najbardziej, zażądałby, by pacjenci stawiali się na badania i pod karą grzywny leczyli się w przepisany sposób... Też powiedzielibyśmy, że łapiduchy chcą się nieźle obłowić. A w Portugalii lekarze – tyle, że upaństwowieni – właśnie tego zażądali... i ludzie uważają, że skoro tego żąda „służba zdrowia” - to wszystko w porządku. Bo prywatny to pracuje dla zysku – a państwowy działa „dla dobra chorego”. I sami doktorzy czują się już nie lekarzami, – lecz Urzędnikami Państwowymi – i chcą mieć prawo karania nieposłusznych pacjentów! Ten drobiazg, że dostają za to pieniądze z NFOZu, jakoś umyka uwadze. Zresztą:, co za różnica, czy robią to dla zysku czy nie? I tak jesteśmy traktowani jak bydlęta! JKM
Zamiast IV Rzeczpospolitej - IV Rzesza? Nareszcie wiemy, co jest głównym zadaniem sławnej polskiej prezydencji. Otóż, jak ujawnił to wreszcie premier Tusk, głównym zadaniem sławnej polskiej prezydencji jest uchwalenie tzw. sześciopaktu, to znaczy ustaw poddających kraje członkowskie Eurokolchozu dyscyplinie finansowej. Ta dyscyplina finansowa to zapewne pierwszy krok w kierunku rządu europejskiego, którego utworzenia coraz głośniej domagają się Niemcy pod pretekstem „ratowania” bankrutów takich jak Grecja. Kiedy piszę te słowa tak zwane „rynki finansowe”, czyli finansowi grandziarze zastygli w oczekiwaniu na bankructwo Grecji, której dotychczasowa kuracja przeczyszczająca najwyraźniej nie pomogła. Rozlegające się coraz donośniej głosy wskazujące na potrzebę utworzenia „rządu europejskiego”, który przejąłby ręczne sterowanie mniej wartościowymi krajami członkowskimi skłania mnie do podejrzeń, że jeśli nawet kryzys finansowy jest następstwem odejścia świata w 1971 roku od standardu złota i chciwości banków oraz innych finansowych grandziarzy, to z pewnością został wykorzystany, a może nawet dodatkowo sprowokowany do przyspieszonego osiągnięcia celu w postaci przejęcia nad Europą kontroli przez Niemcy za pośrednictwem „rządu europejskiego”. Przewidziała to już 20 lat temu baronessa Małgorzata Thatcher ostrzegając, że ta cała Unia Europejska to tylko narzędzie służące rozciągnięciu na Europę niemieckiej hegemonii. Dlatego między innymi rozrośnięte w naszym nieszczęśliwym kraju dzięki wieloletniej, racjonalnej hodowli Stronnictwo Pruskie, aż wyłaziło ze skóry, żeby naszemu mniej wartościowemu narodowi tę całą Unię nastręczyć - jak się okazało, ze skutkiem pozytywnym, chociaż w dłuższej perspektywie - oczywiście śmiertelnym. Kryzys prawdopodobnie musiał być sprowokowany, bo przecież każdy normalny człowiek, nawet bez specjalnej znajomości mechanizmów finansowych, musiał zdawać sobie sprawę, że życie ponad stan, jakiemu na przykład oddawała się w swoim czasie Islandia czy Grecja, musi skończyć się katastrofą. Skoro tak, to wykluczone, że nie wiedzieli tego berlińscy bankierzy i nie naradzali się szeptem („już w podziemiach synagog wszystko złoto leży, amunicję przenoszą czarni przemytnicy, naradzają się szeptem berlińscy bankierzy...”), czy przypadkiem nie położyć kresu temu szaleństwu. Jeśli mimo to nie położyli i dalej, jak gdyby nigdy nic, pożyczali pieniądze oczywistym bankrutom pod zastaw przyszłych podatków - a więc przyszłych dochodów obywateli tamtych krajów, to z całą pewnością ktoś musiał im polecić, by niczym się nie przejmowali i nadal pożyczali - bo cała ta sprawa rozstrzygnie się w innych kategoriach. Ten ktoś, to z pewnością nie byle, kto, nie jakiś tajemniczy nieznajomy z ulicy - bo takiego berlińscy bankierzy nigdy by nie usłuchali, tylko ktoś bardzo wpływowy, którego pozycja dawała gwarancję, że wszystko będzie w jak najlepszym porządku i że grandziarze nie stracą ani srebrnika. Takim kimś mógł być tylko niemiecki rząd, realizujący długoterminową strategię, w której doraźne straty traktowane są jako inwestycja obliczona na przyszłe, nie tylko finansowe korzyści. Takie podejrzenia dodatkowo uzasadnia wywiad, jaki w początkach lat 90-tych przeprowadził Radosław Sikorski z Henry Kissingerem, a który wyemitowała wówczas rządowa polska telewizja. W pewnym momencie Radosław Sikorski zapytał Kissingera, czy uruchomienie przez rząd USA i innych krajów zachodnich gigantycznych pożyczek dla państw socjalistycznych w ramach detente było elementem jakiejś długoterminowej strategii, czy też żadna myśl przewodnia temu nie towarzyszyła. Kissinger bez wahania odpowiedział, że te pożyczki stanowiły element strategii obliczonej na to, iż państwa socjalistyczne przyzwyczają się do życia ponad stan i już bez zasilania z zewnątrz nie będą mogły sobie poradzić, a wtedy zacznie się przypierać je do ściany, na której w końcu zostaną rozsmarowane. Skoro, zatem już raz taka sztuka się udała, to, dlaczego nie spróbować jej po raz drugi? „Legitymację partyjną oddał Wincenty Kalemba, a tam zachodnim bankierom włosy stają dęba” - śpiewał w 1980 roku podczas fali strajków, która obaliła Edwarda Gierka Andrzej Rosiewicz. Jeśli nawet zachodnim bankierom włosy stawały dęba, to już wkrótce, za sprawą generała Jaruzelskiego i jego zorganizowanej grupy przestępczej o charakterze zbrojnym, włosy te z powrotem sobie przygładzili, a kiedy zarysowały się kontury sławnej transformacji ustrojowej, przygotowanej przez wojskową razwiedkę do spółki z lewicą laicką, to już całkiem się uspokoili, a nawet nabrali otuchy, bo zorientowali się, że tubylczy złodzieje sami wszystkiego nie rozkradną i będą musieli się z nimi podzielić. Ciekawe, czy „ratowaniu” Grecji też będzie towarzyszył rozkwit twórczości satyrycznej, czy też wszystko rozegra się ponurym milczeniu, w śmiertelnej ciszy. Na razie jednak trzeba będzie przeforsować rozporządzenia, które otworzą drogę do IV Rzeszy. To zadanie zostało przydzielone sławnej polskiej prezydencji, jak najważniejszy jej element. Kto by pomyślał, że to właśnie Polska, pod przewodnictwem prezydenta Komorowskiego i premiera Tuska będzie torowała drogę IV Rzeszy w Europie? A taki właśnie los wypadł nam. SM
Wyjaśnienia Państwowej Komisji Wyborczej do Sądu Najwyższego Wyjaśnienia Państwowej Komisji Wyborczej z dnia 19 września 2011 r. do Sądu Najwyższego w sprawie protestu wyborczego wniesionego przez Komitet Wyborczy Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikke i Janusza Korwin-Mikke.
Warszawa, dnia 19 września 2011r. Sąd Najwyższy Izba Pracy, Ubezpieczeń Społecznych i Spraw Publicznych
Sygn. akt III SW 12/11
Odpowiedź na protest wniesiony przez Komitet Wyborczy Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikke i Janusza Korwin-Mikke. Państwowa Komisja Wyborcza wnosi: - o pozostawienie protestu bez dalszego biegu.
Uzasadnienie
I. Art. 101 Konstytucji stanowi, że wyborcy przysługuje prawo zgłoszenia do Sądu Najwyższego protestu przeciwko ważności wyborów na zasadach określonych w ustawie. Ustawodawca wykonał to upoważnienie i w art. 241 § 1 Kodeksu wyborczego wyraźnie określił zasady (tryb i termin) składania protestu. Protest wyborczy z dnia 14 września 2011 r. nie spełnia zasadniczego warunku określonego w art. 101 Konstytucji i w art. 241 § 1 Kodeksu wyborczego, gdyż wyborów do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej jeszcze nie przeprowadzono i nie ogłoszono ich wyników. W chwili złożenia protestu trwa realizacja kolejnych czynności wyborczych przed głosowaniem wyznaczonym na dzień 9 października 2011. Protest jest, zatem przedwczesny i niedopuszczalny. Zatem na podstawie art. 243 § 1 Kodeksu wyborczego powinien być pozostawiony bez dalszego biegu (por. postanowienie Sądu Najwyższego z dnia 23.09.2005 r. sygn. III SW 15/05). Z przedwczesności protestu zdają sobie sprawę sami autorzy protestu, którym w istocie chodzi o autorytatywny pogląd Sądu Najwyższego w sprawach wymienionych we wstępnej części uzasadniania niniejszego pisma procesowego.
II. Podstawą prawną do wniesienia protestu, w związku z wyborami do Sejmu, są przepisy art. 82 §1 i art. 241 Kodeksu wyborczego. Jak wynika z przepisu art. 82 §1 protest może być wniesiony tylko przeciwko ważności wyborów, ważności wyborów w okręgu lub wyborowi określonej osoby i może być oparty tylko na zarzutach dopuszczenia się przestępstwa przeciwko wyborom, określonego w rozdziale XXXI Kodeksu Karnego, mającego wpływ na przebieg głosowania, ustalenie wyników głosowania lub wyników wyborów lub naruszenia przepisów kodeksu dotyczących głosowania, ustalania wyników głosowania lub wyników wyborów, mających wpływ na wynik wyborów. Zgodnie natomiast z art. 241 § 1 Kodeksu wyborczego protest wnosi się do Sądu Najwyższego w terminie 7 dni od dnia ogłoszenia wyników wyborów przez Państwową Komisję Wyborczą w Dzienniku Ustaw. Protest Komitetu Wyborczego Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikke i Janusza Korwin-Mikke nie spełnia żadnego z wymienionych warunków w związku, z czym jest niedopuszczalny i powinien być pozostawiony bez dalszego biegu (art. 243 §1 Kodeksu wyborczego). Stanowisko Państwowej Komisji Wyborczej znajduje potwierdzenie w dotychczasowym orzecznictwie Sądu Najwyższego (m. in. w postanowieniu z dnia 23 września 2005, III SW 15/05 i w postanowieniu z dnia 7 września 2005, III SW 14/05). Ze względu na niedopuszczalność protestu za bezprzedmiotowe dla rozstrzygnięcia niniejszej sprawy wypada uznać ustosunkowanie się Państwowej Komisji Wyborczej do podniesionych w treści protestu zarzutów. Niemniej jednak mając na względzie nagłośnienie tych zarzutów przez Autora skargi Państwowa Komisja Wyborcza przedstawia w skrócie swoje stanowisko także w tym zakresie.
Protestujący zarzucają, że:
I. Państwowa Komisja Wyborcza nieprawidłowo przyjmuje na podstawie art. 210 §2 Kodeksu wyborczego, iż uprawnionym do zgłoszenia list kandydatów bez poparcia podpisami wyborców jest tylko taki komitet wyborczy, który co najmniej w połowie okręgów wyborczych zarejestrował listy kandydatów z wykazami poparcia, w terminie do 40 dnia przed dniem wyborów; zdaniem protestujących, w ten sposób Państwowa Komisja Wyborcza odbiera wyborcom w połowie Polski możliwość zagłosowania na partię, która utworzyła Komitet Wyborczy Nowej Prawicy.
II. Państwowa Komisja Wyborcza, przy rozpatrywaniu odwołań od uchwał okręgowych komisji wyborczych odmawiających rejestracji list kandydatów na posłów z powodu „niewyraźnego podpisu” lub „niewyraźnego adresu” na wykazach poparcia, nie respektuje wskazówek Sądu Najwyższego zawartych w postanowieniu Sadu Najwyższego z dnia 31 sierpnia 2011r. sygn. akt III SW 10/11.
Obydwa te zarzuty są bezpodstawne.
I. 1. Termin zgłoszenia list kandydatów do okręgowych komisji wyborczych upłynął o godz. 24.00 w dniu 30 sierpnia 2011 r. Do dnia 30 sierpnia 2011 r. listy kandydatów Komitetu poparte podpisami wyborców zostały zarejestrowane w 19 okręgach wyborczych. Ponadto Komitet zgłosił listy kandydatów poparte podpisami wyborców, które nie zostały zarejestrowane w dniu 30 sierpnia 2011 r. w następujących okręgach wyborczych:
1) do Okręgowej Komisji Wyborczej w Radomiu (okręg wyborczy nr 17) w dniu 30 sierpnia 2011 r., o godz. 23.30 – odmówiono rejestracji listy kandydatów;
2) do Okręgowej Komisji Wyborczej w Warszawie I (okręg wyborczy nr 19) w dniu 30 sierpnia 2011 r., o godz. 23.45 – odmówiono rejestracji listy kandydatów;
3) do Okręgowej Komisji Wyborczej w Gdyni (okręg wyborczy nr 26) w dniu 30 sierpnia 2011 r., o godz. 23.55 – odmówiono rejestracji listy kandydatów;
4) do Okręgowej Komisji Wyborczej w Pile (okręg wyborczy nr 38) w dniu 30 sierpnia 2011 r., o godz. 23.50 – odmówiono rejestracji listy kandydatów;
5) do Okręgowej Komisji Wyborczej w Rybniku (okręg wyborczy nr 30) w dniu 29 sierpnia 2011 r., o godz. 12.30 zgłoszono listę kandydatów i po usunięciu wady o godz. 23.15 w dniu 30 sierpnia 2011 r. zarejestrowano listę kandydatów w dniu 1 września 2011 r.
6) do Okręgowej Komisji Wyborczej w Warszawie II (okręg wyborczy nr 20) w dniu 30 sierpnia 2011 r., o godz. 13.37 zgłoszono listę kandydatów i po usunięciu wady w dniu 5 września 2011 r. zarejestrowano listę kandydatów.
Państwowa Komisja Wyborcza jednocześnie zauważa, że w dniu 30 sierpnia 2011 r., tj. w dniu, w którym upłynął termin zgłaszania list i składania wniosków o wydanie zaświadczenia, zarejestrowano 19 list Komitetu Wyborczego Nowa Prawica-Janusza Korwin-Mikke, a nie w 17 jak omyłkowo wskazano w piśmie z dnia 5 września 2011 r. znak: ZPOW-540-12/11 do Pełnomocnika Wyborczego tego Komitetu i Prezesa Kongresu Nowej Prawicy.
I. 2. Zgodnie z art. 210 §2 KW, uprawnionym do zgłoszenia list kandydatów bez poparcia zgłoszenia podpisami wyborców jest komitet wyborczy, który co najmniej w połowie okręgów wyborczych zarejestrował listy kandydatów z zachowaniem wymogów określonych w art. 210 §1 Kodeksu wyborczego. Oczywistym jest, że zwrot „zarejestrował” oznacza w tym przypadku „posiada zarejestrowane” skoro rejestracji, w rozumieniu czynności wyborczej, dokonuje okręgowa komisja wyborcza a nie komitet wyborczy (art. 215 § 1 Kodeksu wyborczego). Dowodem zarejestrowania list kandydatów popartych podpisami wyborców, co najmniej w połowie okręgów wyborczych jest zaświadczenie Państwowej Komisji Wyborczej, o którym mowa w art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego. O takim znaczeniu wymienionego zaświadczenia przesądza zawarte w art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego sformułowanie „spełniające warunek, o którym mowa w § 2”. Zatem, skoro zaświadczenie, o którym mowa w art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego zaświadczać ma o spełnieniu warunku posiadania przez komitet wyborczy, co najmniej w połowie okręgów wyborczych zarejestrowanych list kandydatów popartych podpisami wyborców, to oczywistym jest, że wniosek zainteresowanego komitetu wyborczego o wydanie zaświadczenia dotyczyć może tylko istniejącego już w chwili składania wniosku stanu posiadania zarejestrowanych list kandydatów, wymaganego w art. 210 § 2 Kodeksu wyborczego. Logicznym jest wszakże, że tylko wówczas, gdy określony wymóg został już spełniony, można wnosić o wydanie dokumentu, który spełnienie tego wymogu ma potwierdzać. Przepis art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego stanowi, że wniosek zainteresowanego komitetu wyborczego o wydanie przez Państwową Komisję Wyborczą zaświadczenia musi być złożony do 40 dnia przed dniem wyborów. Przedstawione wyżej argumenty jednoznacznie wskazują na to, że w tym samym terminie, tj. do 40 dnia przed dniem wyborów, komitet wyborczy zainteresowany zaświadczeniem, o którym mowa w art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego, musi posiadać, co najmniej w połowie okręgów wyborczych zarejestrowane listy kandydatów z podpisami poparcia wyborców. Protestujący prezentują pogląd, zgodnie, z którym w 40 dniu przed dniem wyborów zainteresowany komitet wyborczy może legitymować się tylko zgłoszeniami w okręgowych komisjach wyborczych list kandydatów z wykazami poparcia, zaś po zarejestrowaniu tych list w czasie po upływie w/w terminu ma prawo oczekiwać wydania mu, na podstawie wniosku nadanego w tym terminie na poczcie, zaświadczenia, o którym mowa w art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego i następnie, może zgłaszać listy kandydatów niepoparte podpisami wyborców oraz liczyć na ich zarejestrowanie. Pogląd ten nie może się ostać, ponieważ oparty jest na sprzecznym z wyraźnym brzmieniem przepisów art. 210 § 2 Kodeksu wyborczego i art. 211 § 1 Kodeksu wyborczego przyjęciu, że „zarejestrował” oznacza „zgłosił”, oraz, że termin na zgłoszenie list kandydatów ulega przedłużeniu, (do kiedy?) w przypadku list kandydatów zgłoszonych do zarejestrowania na podstawie zaświadczenia, o którym mowa w art. 210 §3 Kodeksu wyborczego. Przyjęta przez Państwową Komisję Wyborczą interpretacja przepisów art. 210 § 2 i art. 211 § 1 oraz 216 Kodeksu wyborczego, które to przepisy, co do zasady powtarzają dotychczasowa regulację art. 142 i 148 ustawy z dnia 12 kwietnia 2001 r. – Ordynacja wyborcza do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i do Senatu Rzeczypospolitej Polskiej (Dz. U. z 2007 r. Nr 190, poz. 1360, z późn. zm.) jest zgodna z wykładnią tych ostatnich przepisów przyjętą przez Sąd Najwyższy w postanowieniu Sądu Najwyższego z dnia 16 listopada 2005 r. (sygn. akt III SW 120/05), dotyczącym protestu wyborczego przeciwko ważności wyborów do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej i do Senatu Rzeczypospolitej Polskiej w 2005 r. Można dodać, że Kodeks wyborczy nie przewiduje terminu, w którym okręgowa komisja wyborcza powinna dokonać rejestracji, ani nie powołuje okoliczności usprawiedliwiających nieuzyskane przez komitet wyborczy w terminie do 40 dnia przed dniem wyborów zarejestrowania list z wykazami poparcia, co najmniej w połowie okręgów wyborczych. W tej sytuacji wyłącznie w sferze dotyczącej samego komitetu wyborczego pozostaje kwestia podejmowania czynności wyborczych w takim czasie, aby możliwe było spełnienie wymogów uprawniających do uzyskania określonego statusu prawnego. Stan faktyczny, który dotyczy zgłoszeń dokonywanych przez Komitet Wyborczy Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikke został szczegółowo opisany w pkt I. 1 niniejszej odpowiedzi. Na marginesie można też zauważyć, że termin, o którym mowa w art. 210 § 3 Kodeksu wyborczego oznacza termin, w którym wniosek musi trafić do Państwowej Komisji Wyborczej. Wprawdzie Kodeks Wyborczy nie wskazuje tego wyraźnie, ale oczywistym jest, że skoro zaświadczenie wydaje Państwowa Komisja Wyborcza, to o jego wydanie należy wnioskować do Państwowej Komisji Wyborczej, przy czym określenie „złożony” wyraża zrealizowaną wobec Państwowej Komisji Wyborczej czynność techniczną. Nadanie tego wniosku w dniu 30 sierpnia 2011 r. za pośrednictwem operatora pocztowego nie spełniło tego wymogu.
II. Postanowienie Sądu Najwyższego z dnia 31 sierpnia 2011r. sygn. akt III SW 10/11 zostało wydane w sprawie dotyczącej odmowy przyjęcia zawiadomienia o utworzeniu Komitetu Wyborczego Wyborów Obywatelskich List Wyborczych Nowego Ekranu, a wyrażony w nim pogląd o braku podstaw do wymagania czytelnych podpisów w wykazach poparcia dotyczył przepisów art. 204 §7 pkt. 3 Kodeksu wyborczego. Państwowa Komisja Wyborcza niezwłocznie wykonała wymienione postanowienie zgodnie z art. 205 § 2 Kodeksu wyborczego. Postanowienie to nie dotyczyło kwestii prawidłowości wpisania danych do wykazu poparcia listy kandydatów na posłów, a więc przepisów art. 209 § 2 Kodeksu wyborczego w związku z art. 216 §1 Kodeksu wyborczego. Wobec tego, zawarte w nim wytyczne, co do metody sprawdzania prawidłowości wpisywania danych osobowych do wykazu poparcia dla utworzenia komitetu wyborczego wyborców nie znajdują zastosowania przy weryfikacji wpisów w wykazach poparcia list kandydatów na posłów. Dodać trzeba, że art. 209 § 2 Kodeksu wyborczego – odmiennie niż art. 204 § 7 pkt. 3 Kodeksu wyborczego – zawiera wyraźny wymóg wpisania w sposób czytelny nazwiska, imienia i adresu zamieszkania wyborcy. Wypada też zauważyć, że przyjęte przez Państwową Komisję Wyborczą kryteria odpowiadają ustalonej linii wykładni, która pozostaje w zgodzie z prezentowaną od wielu lat linią orzecznictwa Sądu Najwyższego dotyczącą koniecznych elementów wykazu obywateli popierających zgłoszenie (np. por. postanowienie Sądu Najwyższego z dnia 29 kwietnia 2010 r. III SW 2/10.
Identyczne wymaganie przewidziane zostało także w innych przepisach Kodeksu wyborczego. Przewidywały je także przepisy obowiązujące przed dniem wejścia w życie Kodeksu; ich stosowanie nigdy nie wywołało zastrzeżeń i było aprobowane przez Sąd Najwyższy. Przewodniczący Państwowej Komisji Wyborcze: Stefan J. Jaworski
Nowa Prawica nie unieważni wyborów
Sąd Najwyższy na wniosek Państwowej Komisji Wyborczej pozostawił protest wyborczy Nowej Prawicy Janusza Korwina-Mikkego bez dalszego biegu - Od czysto formalnej strony nie ma przeciwwskazań, aby taki protest (protest wyborczy Komitetu Wyborczego Nowej Prawicy Janusza Korwina-Mikkego - red.) został złożony po raz wtóry, ale w terminie przewidzianym przez kodeks wyborczy - poinformował rzecznik prasowy Sądu Najwyższego prof. dr hab. Piotr Hofmański. Hofmański tłumaczył, nie nadano protestowi biegu, gdyż ustawodawca nie przewidział możliwości zakwestionowania decyzji PKW. - Środek prawny, którym się posłużono, nie był właściwy - powiedział rzecznik i zaznaczył, że decyzja PKW w stosunku do Komitetu Wyborczego Nowej Prawicy "tym samym pozostaje w mocy". Po decyzji SN komitet Nowej Prawicy zapowiedział, że po wyborach złoży nowy protest wyborczy do Sądu Najwyższego ws. decyzji PKW, jeśli jego skarga na PKW do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego nie zostanie pozytywnie rozpatrzona. - Jeżeli rozstrzygnięcie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego (WSA) uniemożliwi nam wystawienie list w całym kraju, z całą pewnością będziemy składać (protest wyborczy po wyborach - red.) - powiedział Jacek Wilk, prawnik i kandydat Nowej Prawicy. W ubiegłym tygodniu działacze Nowej Prawicy złożyli petycję do SN z prośbą o wyjaśnienie, czy PKW działała zgodnie z prawem, odmawiając rejestracji list ich komitetu wyborczego w całym kraju. Według przedstawicieli Nowej Prawicy PKW zarejestrowała do 30 sierpnia jej listy w 20 okręgach wyborczych, a dopiero 6 września - w kolejnym - 21. - okręgu. Zgodnie z kodeksem wyborczym, komitet wyborczy, który w określonym terminie - w przypadku obecnych wyborów do 30 sierpnia - zarejestrował listy, w co najmniej połowie okręgów (21), uprawniony jest do rejestracji dalszych list bez zebrania wymaganych podpisów. Ze względu na to, że w terminie wynikającym z prawa wyborczego zarejestrowane były listy KW Nowej Prawicy tylko w 20 okręgach, komitet nie uzyskał prawa do rejestracji list w pozostałych okręgach, a tym samym nie wystawi list w całym kraju. Przedstawiciele komitetu podkreślają, że wszystkie dokumenty złożono w terminie. W minioną środę Sąd Najwyższy wezwał PKW do złożenia wyjaśnień i dokumentacji związanej z protestem komitetu Nowej Prawicy. PKW przekazała je do SN w poniedziałek.
PKW: skarga przedwczesna
Według oświadczenia Państwowej Komisji Wyborczej, protest Nowej Prawicy jest „przedwczesny i niedopuszczalny".
"Protest wyborczy z dnia 14 września 2011 r. nie spełnia zasadniczego warunku określonego w art. 101 Konstytucji i w art. 241 § 1 Kodeksu wyborczego, gdyż wyborów do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej jeszcze nie przeprowadzono i nie ogłoszono ich wyników" - czytamy w oświadczeniu PKW. "Zatem na podstawie art. 243 § 1 Kodeksu wyborczego powinien być pozostawiony bez dalszego biegu (por. postanowienie Sądu Najwyższego z dnia 23.09.2005 r. sygn. III SW 15/05). Z przedwczesności protestu zdają sobie sprawę sami autorzy protestu, którym w istocie chodzi o autorytatywny pogląd Sądu Najwyższego w sprawach wymienionych we wstępnej części uzasadniania niniejszego pisma procesowego" - brzmi oświadczenie.
Nowa Prawica unieważni wybory? Sąd podjął decyzję
- Procedura została zakończona, decyzja zapadła. Środek prawny, którym się posłużono w tej sprawie, był niewłaściwy. Nie ma przeszkód, aby ten wniosek został złożony po raz wtóry, ale w odpowiedniej formie, czyli dopiero po wyborach - tłumaczył na konferencji w Łodzi rzecznik Sądu Najwyższego prof. dr hab. Piotr Hofmański. Sąd Najwyższy zadecydował, że pozostawi protest "bez dalszego biegu", oznacza to, że nikt się wnioskiem NP nie zajmie. Przedstawiciele Nowej Prawicy przypomnieli z kolei na swojej konferencji, że nadal mogą złożyć wniosek o unieważnienie wyborów. Nowa Prawica skarżyła się na decyzję PKW, która uniemożliwiła jej rejestrację list w całym kraju. PKW wniosło dzisiaj do Sądu Najwyższego o pozostawienie protestu "bez dalszego biegu". – Jeśli PKW nie uwzględni naszych racji, to konsekwencją będzie złożenie protestu wyborczego o nieuznanie wyborów do Sądu Najwyższego – zapowiedział przedwczoraj lider Nowej Prawicy Janusz Korwin-Mikke. - Co byłoby z kolei tragiczne, bo proszę sobie wyobrazić, że PiS wygrywa wybory i zostaną one unieważnione, to przecież byłaby rewolucja na ulicach - dodał. W ubiegłym tygodniu działacze Nowej Prawicy złożyli petycję do SN z prośbą o wyjaśnienie, czy PKW działała zgodnie z prawem, odmawiając rejestracji list ich komitetu wyborczego w całym kraju. Według przedstawicieli Nowej Prawicy PKW zarejestrowała do 30 sierpnia jej listy w 20 okręgach wyborczych, a dopiero 6 września - w kolejnym - 21. - okręgu. Zgodnie z kodeksem wyborczym, komitet wyborczy, który w określonym terminie - w przypadku obecnych wyborów do 30 sierpnia - zarejestrował listy w co najmniej połowie okręgów (21), uprawniony jest do rejestracji dalszych list bez zebrania wymaganych podpisów.
"Dzisiaj wszyscy powinniśmy być Korwinami"
Europoseł PJN Marek Migalski przyszedł dziś do studia "Faktów po Faktach" w muszce. - Wszyscy powinniśmy być Korwinami - zadeklarował polityk. Dzisiaj Sąd Najwyższy zdecydował, że protest dotyczący niezarejestrowania list Nowej Prawicy pozostawiony zostanie bez rozpoznania. Oznacza to, że partia Janusza Korwina-Mikkego nie wystartuje we wszystkich okręgach wyborczych. - Tak jak wszyscy popieramy wolną konkurencję w ekonomii powinniśmy popierać uczciwość w wyborach - mówił Migalski w TVN 24. Podobne zdanie wyraził Janusz Wojciechowski z PiS. - Orzeczenie trzeba szanować - mówił. Jak zaznaczył, aby je skomentować "trzeba się zapoznać z uzasadnieniem?. - W Kodeksie Wyborczym jest bardzo wiele różnych pułapek, gdzie wybory mogą być wypaczane przez takie wpadki. PKW powinna się wytłumaczyć - przekonywał polityk PiS. Paweł Zalewski (PO) podkreślił, że "do tej pory, to prawo wyborcze nie było krytykowane". - Systemowo to prawo spełnia swoją rolę, co nie oznacza, że nie ma w nim jakichś luk. Tak czy inaczej poparcie dla tej partii (Nowej Prawicy - red.) nie jest wielkie. Ale w takich sytuacjach prawo powinno działać na korzyść tych, którzy chcą zarejestrować listy wyborcze - przekonywał polityk PO w TVN 24.
Nowa Prawica skarży się na PKW Po decyzji SN komitet Nowej Prawicy zapowiedział, że po wyborach złoży nowy protest wyborczy do Sądu Najwyższego ws. decyzji PKW, jeśli jego skarga na PKW do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego nie zostanie pozytywnie rozpatrzona. - Jeżeli rozstrzygnięcie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego (WSA) uniemożliwi nam wystawienie list w całym kraju, z całą pewnością będziemy składać (protest wyborczy po wyborach - przyp. red.) - powiedział dzisiaj na konferencji prasowej Jacek Wilk, prawnik i kandydat Nowej Prawicy, pytany, czy po wyborach Nowa Prawica ponowi protest do SN. Komentując decyzję SN, Wilk mówił: - Sąd Najwyższy nic nie rozstrzyga. Zajmuje jedynie stanowisko, że to jeszcze nie ten moment na protest. Z prawnego punktu widzenia sprawa pozostaje otwarta. Możliwość składania protestu na ważność wyboru też zostaje otwarta. Nowa Prawica skarży się na PKW, bo zgodnie z postanowieniem Komisji jej list nie zarejestrowano w całym kraju. Stało się tak, dlatego, że w wymaganym terminie, czyli do 30 sierpnia, komitet Nowej Prawicy nie miał zarejestrowanych list w ponad połowie okręgów wyborczych (21), nie uzyskał, więc, zgodnie z prawem wyborczym, możliwości zarejestrowania list w całym kraju. Działacze Nowej Prawicy tłumaczyli, że wszystkie dokumenty złożyli w okręgowych komisjach w terminie i zarzucali organom wyborczym, że ich listy były przetrzymywane. Wskazywali, że okręgowa komisja nie zdążyła policzyć podpisów pod listami z powodu wewnętrznych procedur. - Okręgowe komisje przetrzymywały nas (...) nawet 7 dni. To nie jest nasza wina - mówił lider ugrupowania Janusz Korwin-Mikke. W efekcie, według działaczy Nowej Prawicy, rejestracja list w 21 okręgach zakończyła się już po terminie, i tym samym ich komitet nie uzyskał możliwości zarejestrowania list w pozostałych okręgach, czyli w całej Polsce.
APELUJĘ DO PANA JANUSZA I KW NOWEJ PRAWICY, ŻEBY JASNO I WYRAŹNIE UMIEŚCIĆ NA WSZYSTKICH MOŻLIWYCH STRONACH INTERNETOWYCH INFORMACJĘ NA TEMAT:
1) OKRĘGÓW, GDZIE NOWA PRAWICA JEST ZAREJESTROWANA
2) SPOSOBU GŁOSOWANIA DLA OSÓB, KTÓRE CHCĄ GŁOSOWAĆ W INNYCH OKRĘGACH, PONIEWAŻ W ICH OKRĘGU NP NIE JEST ZAREJESTROWANA
3) SPOSOBU GŁOSOWANIA LUDZI MIESZKAJĄCYCH ZA GRANICĄ
TO SĄ KLUCZOWE INFORMACJE I JEŚLI NP. CHCE MIEĆ JAKIEKOLWIEK SZANSE W NADCHODZĄCYCH WYBORACH NIE MOŻE ZOSTAWIAĆ TEGO NA OSTATNIĄ CHWILĘ, TAK JAK SKŁADANIA PODPISÓW W KOMISJACH, BO MOŻE SIĘ OKAZAĆ ZNOWU, ŻE BYŁO 100 TYS. CHĘTNYCH DO GŁOSOWANIA W SĄSIEDNIM OKRĘGU, ALE NIE WIEDZIAŁO JAK TO ZROBIĆ ALBO NA WYDANIE ZAŚWIADCZENIA URZĄD MIAŁ NA PRZYKŁAD 2 TYGODNIE I OSOBY, KTÓRE SIĘ ZGŁOSIŁY PO 23 WRZEŚNIA NIE ZDĄŻYŁY GO OTRZYMAĆ!!! TA INFORMACJA MUSI SIĘ ZNALEŹĆ NA STRONACH NIEZWŁOCZNIE, BO LUDZIE OGLĄDAJĄCY TELEWIZJĘ BĘDĄ TERAZ MYŚLELI, ŻE NOWA PRAWICA NIE STARTUJE, ALE TELEWIZJI NIEOGLĄDAJĄCY NIE BĘDĄ W OGÓLE NICZEGO WIEDZIELI!