Simmons趎 Hyperion

DAN SIMMONS




Hyperion



PROLOG


Konsul Hegemonii siedzia艂 na tarasie swojego czarnego jak heban statku kosmicznego i gra艂 Preludium cis-moll Rachmaninowa na starym, ale znakomicie utrzymanym steinwayu, podczas gdy na rozci膮gaj膮­cych si臋 doko艂a bagnach przewala艂y si臋 i rycza艂y ogromne, jaszczurowate istoty. Z po艂udnia ku p贸艂nocy przesuwa艂a si臋 gwa艂towna burza. Sylwetki wielkich drzewiastych paproci rysowa艂y si臋 wyra藕nie na tle sinoszarych chmur, wy偶ej natomiast, docieraj膮c nawet na pu艂ap dziewi臋ciu kilomet­r贸w, po niespokojnym niebie w臋drowa艂y stratocumulusy. Tu偶 nad horyzontem rozb艂ys艂a jaskrawa b艂yskawica. Znacz­nie bli偶ej statku majacz膮ce niewyra藕nie w mroku gadzie kszta艂ty wpada艂y od czasu do czasu na pole si艂owe, rycza艂y bole艣nie, po czym znika艂y w ciemnogranatowej mgle. Konsul skupi艂 si臋 na szczeg贸lnie trudnym technicznie fragmencie utworu, nie zwracaj膮c uwagi ani na burz臋, ani na zapadaj膮cy szybko zmierzch.

Nagle rozleg艂 si臋 sygna艂 komunikatora.

Konsul zamar艂 w bezruchu z palcami zawieszonymi nad klawiatur膮. G臋ste powietrze zadr偶a艂o, rozdarte hukiem gromu. Od strony paprociowego lasu dobieg艂 偶a艂osny lament stada padlino偶erc贸w; z ciemno艣ci zalegaj膮cych poni偶ej statku odpowiedzia艂a im wyzywaj膮cym tr膮bieniem jaka艣 bestia, ale szybko umilk艂a. W nag艂ej ciszy da艂o si臋 s艂ysze膰 niskie buczenie generator贸w pola si艂owego. Komu­nikator zapiszcza艂 ponownie.

- Cholera - zakl膮艂 konsul i wsta艂 od fortepianu.

Podczas kilku sekund, jakich potrzebowa艂 komputer, by przetworzy膰 i zdekodowa膰 strumie艅 tachion贸w, konsul nala艂 sobie szklaneczk臋 szkockiej i zasiad艂 w mi臋kko wy艣cie艂anym fotelu. Niemal w tej samej chwili zap艂on臋艂o zielone 艣wiate艂ko gotowo艣ci.

- Odtwarzaj - poleci艂 konsul.

- Zosta艂e艣 wybrany, aby powr贸ci膰 na Hyperiona - rozleg艂 si臋 matowy kobiecy g艂os. Obraz jeszcze si臋 nie uformowa艂; przestrze艅 nad komunikatorem by艂a pusta, je艣li nie liczy膰 migaj膮cego kodu nadawcy. Dzi臋ki temu konsul wiedzia艂, 偶e przekaz nadszed艂 z Pierwszej Tau Ceti, administracyjnego centrum Hegemonii. Wiedzia艂by o tym nawet bez kodu, gdy偶 bez trudu rozpozna艂 pe艂en uroku g艂os Meiny Gladstone.

- Zosta艂e艣 wybrany, aby powr贸ci膰 na Hyperiona jako jeden z uczestnik贸w Pielgrzymki.

Chyba 偶artujesz, pomy艣la艂 konsul i podni贸s艂 si臋 z fotela.

- Ty oraz sze艣ciu pozosta艂ych uczestnik贸w zostali艣cie wybrani przez Ko艣ci贸艂 Chy偶wara i zatwierdzeni przez WszechJedno艣膰. W g艂臋boko poj臋tym interesie Hegemonii le偶y, 偶eby艣cie zaakceptowali ten wyb贸r.

Konsul sta艂 odwr贸cony plecami do migaj膮cego kodu. Nagle podni贸s艂 szklank臋 i opr贸偶ni艂 j膮 jednym haustem.

- Sytuacja jest bardzo skomplikowana - ci膮gn臋艂a Meina Gladstone powa偶nym tonem. - Konsulat oraz Rada Planety zawiadomi艂y nas przed trzema tygodniami standardowymi, 偶e Grobowce Czasu zaczynaj膮 si臋 otwiera膰. Otaczaj膮ce je pola antyentropiczne gwa艂townie si臋 roz­szerzy艂y, a Chy偶war zacz膮艂 si臋 pojawia膰 daleko na po艂udniu, nawet w rejonie G贸r Cugielnych.

Konsul odwr贸ci艂 si臋 i opad艂 z powrotem na fotel. Przed sob膮 mia艂 holo starej twarzy Meiny Gladstone. Jej spoj­rzenie by艂o r贸wnie powa偶ne i znu偶one jak g艂os.

- Oddzia艂 uderzeniowy Armii/kosmos zosta艂 natych­miast odwo艂any z Parvati i skierowany na Hyperiona w celu przeprowadzenia ewakuacji obywateli Hegemonii przed otwarciem Grobowc贸w. Jego d艂ug czasowy wynosi nieco ponad trzy tamtejsze lata. - Meina Gladstone umilk艂a na chwil臋. Konsulowi przemkn臋艂a my艣l, 偶e jeszcze nigdy nie widzia艂 przewodnicz膮cej Senatu w r贸wnie po­nurym nastroju. - Nie mamy 偶adnej pewno艣ci, czy flota ewakuacyjna dotrze na czas - podj臋艂a na nowo. - Sytuacj臋 dodatkowo komplikuje fakt, 偶e odkryli艣my mi­gracyjny r贸j Intruz贸w, licz膮cy oko艂o czterech tysi臋cy... jednostek, kt贸ry zmierza szybko w kierunku systemu Hyperiona. Nasze statki powinny przyby膰 tam dos艂ownie tu偶 przed nimi.

Konsul doskonale rozumia艂 pow贸d zawahania przewod­nicz膮cej Senatu. W sk艂ad roju migracyjnego Intruz贸w mog艂y wchodzi膰 zar贸wno jednoosobowe statki zwiadowcze, jak i ogromne transportowce oraz planetoidy zamieszkane przez dziesi膮tki tysi臋cy kosmicznych barbarzy艅c贸w.

- Kolegium Szef贸w Sztab贸w uwa偶a, 偶e Intruzi zdecy­dowali si臋 na wykonanie decyduj膮cego posuni臋cia - ci膮g­n臋艂a Meina Gladstone. Komputer ustawi艂 holo w takiej pozycji, 偶e jej smutne br膮zowe oczy zdawa艂y si臋 patrze膰 prosto na konsula. - Nie wiemy tylko, czy zale偶y im jedynie na zaj臋ciu Hyperiona w zwi膮zku ze zbli偶aj膮cym si臋 otwarciem Grobowc贸w Czasu, czy te偶 rusz膮 do ataku na ca艂膮 Sie膰. Na wszelki wypadek odwo艂ali艣my z uk艂adu Camny ca艂膮 flot臋 bojow膮, w kt贸rej sk艂ad wchodzi tak偶e batalion in偶ynieryjny przeszkolony w monta偶u transmite­r贸w materii, i polecili艣my jej do艂膮czy膰 do flotylli ewakuacyj­nej, ale ten rozkaz mo偶e zosta膰 w ka偶dej chwili anulowany.

Konsul skin膮艂 g艂ow膮 i podni贸s艂 szklank臋 do ust. Przekona­wszy si臋, 偶e jest pusta, zmarszczy艂 brwi i cisn膮艂 j膮 na mi臋kko wys艂an膮 pod艂og臋. Mimo braku wojskowego wykszta艂cenia doskonale rozumia艂 dylemat, wobec jakiego stan臋艂a Gladstone wraz z szefami sztab贸w. Jedynie b艂yskawiczne zmontowa­nie w systemie Hyperiona wojskowego transmitera mate­rii - co wi膮za艂o si臋 z gigantycznymi kosztami - dawa艂o szans臋 odparcia inwazji Intruz贸w. W przeciwnym razie wszystkie tajemnice, jakie zostan膮 ujawnione przez Grobow­ce Czasu, wpadn膮 w r臋ce nieprzyjaci贸艂 Hegemonii. Je偶eli jednak transmiter powstanie na czas i Armia rzuci ca艂e swoje si艂y do obrony samotnej, odleg艂ej planety, Sie膰 b臋dzie nara偶ona na atak z innej strony albo, co gorsza, na utrat臋 transmitera, to za艣 grozi艂oby przenikni臋ciem barbarzy艅c贸w do jej wewn臋trznej struktury. Konsul ju偶 widzia艂 oczami wyobra藕ni Intruz贸w wy艂aniaj膮cych si臋 z transmiter贸w na setkach nie uzbrojonych, nie przygotowanych do obrony planet.

Przeszed艂 przez holo Meiny Gladstone, podni贸s艂 szklank臋 i ponownie nape艂ni艂 j膮 whisky.

- Zosta艂e艣 wybrany, aby wzi膮膰 udzia艂 w pielgrzymce do Chy偶wara - powiedzia艂a wiekowa przewodnicz膮ca Senatu, por贸wnywana cz臋sto przez pras臋 do Lincolna, Churchilla lub Alvareza-Tempa, w zale偶no艣ci od tego, jaka legendarna posta膰 z czas贸w przed hegir膮 znajdowa艂a si臋 akurat u szczytu popularno艣ci. - Templariusze wys艂ali sw贸j drzewostatek 鈥淵ggdrasill鈥, a dow贸dca floty otrzyma艂 polecenie, 偶eby go przepu艣ci膰. Maj膮c tylko trzytygodniowy d艂ug czasowy zd膮偶ysz dotrze膰 do niego, zanim wejdzie w nadprzestrze艅 w pobli偶u uk艂adu Parvati. Na jego pok艂adzie b臋dzie pozosta艂ych sze艣ciu pielgrzym贸w wybranych przez Ko艣ci贸艂 Chy偶wara. Wed艂ug naszego wywiadu przynajmniej jeden z waszej si贸demki jest agentem Intruz贸w. Niestety, nie mamy poj臋cia kto.

Konsul u艣miechn膮艂 si臋. Gladstone sporo ryzykowa艂a, ujawniaj膮c mu tak istotne informacje, bo przecie偶 musia艂a bra膰 pod uwag臋 mo偶liwo艣膰, 偶e w艂a艣nie on jest tym szpiegiem. Chocia偶... Czy naprawd臋 powiedzia艂a mu co艣 wa偶­nego? Ruchy floty i tak stan膮 si臋 doskonale widoczne, gdy tylko okr臋ty w艂膮cz膮 nap臋d Hawkinga, a je艣liby konsul by艂 agentem Intruz贸w, s艂owa przewodnicz膮cej senatu z pew­no艣ci膮 zabrzmia艂yby w jego uszach jak powa偶ne ostrze偶enie. Przesta艂 si臋 u艣miecha膰 i poci膮gn膮艂 niewielki 艂yk szkockiej.

- W艣r贸d pielgrzym贸w znajduj膮 si臋 Sol Weintraub i Fedmahn Kassad.

Konsul zmarszczy艂 brwi, wpatruj膮c si臋 w skupisko liczb kr膮偶膮ce wok贸艂 twarzy starej kobiety niczym r贸j much. Do ko艅ca transmisji pozosta艂o pi臋tna艣cie sekund.

- Potrzebujemy twojej pomocy - m贸wi艂a dalej Meina Gladstone. - Ogromnie zale偶y nam na poznaniu tajemnic Chy偶wara i Grobowc贸w Czasu. Ta pielgrzymka stanowi nasz膮 ostatni膮 szans臋. Gdyby Intruzi zdobyli Hyperion, ich agent b臋dzie musia艂 zosta膰 wyeliminowany, a Grobowce Czasu zamkni臋te za wszelk膮 cen臋. Od tego mo偶e zale偶e膰 los ca艂ej Hegemonii.

Przekaz dobieg艂 ko艅ca. W powietrzu pozosta艂y jedynie migaj膮ce koordynaty.

- Czy b臋dzie odpowied藕? - zapyta艂 komputer.

Cho膰 transmisja wymaga艂a ogromnych ilo艣ci energii, statek m贸g艂 wys艂a膰 kr贸tk膮 informacj臋, kt贸ra w艂膮czy艂aby si臋 w strumie艅 tachion贸w kr膮偶膮cy bez przerwy mi臋dzy zamieszkanymi przez ludzi planetami.

- Nie - odpar艂 konsul, po czym wyszed艂 na taras i opar艂 si臋 o balustrad臋. Zapad艂a noc, a niebo zasnu艂o si臋 wisz膮cymi nisko chmurami. Ciemno艣膰 by艂aby ca艂kowita, gdyby nie b艂yskawice roz艣wietlaj膮ce od czasu do czasu p贸艂nocny niebosk艂on i 艂agodna, fluorescencyjna po艣wiata unosz膮ca si臋 nad bagnami. Nagle konsul u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jest jedyn膮 my艣l膮c膮 istot膮 na tej bezimiennej planecie. Ws艂uchuj膮c si臋 w pierwotne odg艂osy dobiegaj膮ce z mokrade艂, wspomina艂 miniony poranek, wczesn膮 pobudk臋, ca艂y dzie艅 sp臋dzony w jednoosobowym vikkenie, polowanie w rozci膮gaj膮cym si臋 na po艂udniu paprociowym lesie, a wreszcie powr贸t na statek, gdzie czeka艂 ju偶 smakowity befsztyk i zimne piwo. Wspomina艂 bolesn膮 rozkosz towa­rzysz膮c膮 polowaniu i r贸wnie bolesne zadowolenie z samo­tno艣ci, wywalczonej po koszmarnych przej艣ciach na Hyperionie.

Hyperion...

Konsul wszed艂 do statku i poleci艂 komputerowi wci膮gn膮膰 taras oraz zamkn膮膰 i uszczelni膰 wszystkie w艂azy. Nast臋pnie wspi膮艂 si臋 spiralnymi schodami do kabiny sypialnej usytu­owanej na samym szczycie statku. Okr膮g艂y pok贸j by艂 pogr膮偶ony w ciemno艣ci, kt贸r膮 roz艣wietla艂y jedynie bezg艂o艣ne eksplozje b艂yskawic, pozwalaj膮ce przez u艂amek sekundy dojrze膰 na tle nocnego nieba strumienie deszczu. Konsul zdj膮艂 ubranie, po艂o偶y艂 si臋 na twardym materacu, po czym w艂膮czy艂 muzyk臋 i zewn臋trzne mikrofony. Kabin臋 wype艂ni艂y gwa艂towne d藕wi臋ki Wagnerowskiego 鈥渃wa艂owania walkirii鈥 wymieszane z odg艂osami szalej膮cej na zewn膮trz burzy. Huraganowy wiatr uderza艂 z dzik膮 si艂膮 w kad艂ub statku. Pioruny bi艂y jeden za drugim, a bia艂e b艂yskawice pozo­stawia艂y po sobie bledn膮ce powoli, jaskrawe cienie.

Wagnera nale偶y s艂ucha膰 wy艂膮cznie w tak膮 pogod臋, pomy艣la艂 konsul i zamkn膮艂 oczy, ale b艂yskawice by艂y widoczne nawet przez zaci艣ni臋te powieki. Przypomnia艂 sobie l艣ni膮ce kryszta艂ki lodu niesione wiatrem w艣r贸d ruin na niskich wzg贸rzach niedaleko Grobowc贸w Czasu i znacz­nie ch艂odniejsze l艣nienie stali na sk艂adaj膮cym si臋 niemal wy艂膮cznie z metalowych cierni, trudnym do wyobra偶enia drzewie Chy偶wara. Przypomnia艂 sobie przera藕liwe krzyki w 艣rodku nocy i mieni膮ce si臋 setkami refleks贸w, szkar艂atnorubinowe spojrzenie samego Chy偶wara.

Hyperion.

Konsul bezg艂o艣nie poleci艂 komputerowi wy艂膮czy膰 muzyk臋 i mikrofony. Zas艂oniwszy r臋k膮 oczy le偶a艂 w ca艂kowitej ciszy i my艣la艂 o tym, jakim szale艅stwem z jego strony by艂by powr贸t na Hyperiona. W ci膮gu jedenastu lat, jakie sp臋dzi艂 w charakterze konsula na tej odleg艂ej i zagadkowej planecie, tajemniczy Ko艣ci贸艂 Chy偶wara dwana艣cie razy zezwoli艂 grupom pielgrzym贸w wyruszy膰 ku ch艂ostanym wiatrem pustkowiom otaczaj膮cym Grobowce Czasu. Nikt nie powr贸ci艂, cho膰 dzia艂o si臋 to jeszcze wtedy, kiedy Chy偶war by艂 wi臋藕niem pr膮d贸w czasu oraz si艂, kt贸rych natury i dzia艂ania nikt nie rozumia艂, antyentropijne pola za艣 dzia艂a艂y jedynie w promieniu kilkunastu metr贸w wok贸艂 Grobowc贸w Czasu. Nie istnia艂o wtedy tak偶e zagro偶enie inwazj膮 Intruz贸w.

Konsul rozmy艣la艂 o Chy偶warze, w臋druj膮cym teraz swo­bodnie po ca艂ej planecie, o milionach tubylc贸w i tysi膮cach obywateli Hegemonii zupe艂nie bezbronnych wobec istoty nic sobie nie robi膮cej z praw fizyki, kt贸ra potrafi艂a si臋 porozumiewa膰 jedynie poprzez 艣mier膰... i pomimo ciep艂a panuj膮cego w kabinie jego cia艂em wstrz膮sn膮艂 dreszcz.

Hyperion.

Min臋艂a noc, a burza dobieg艂a ko艅ca. Nadchodz膮cy 艣wit gna艂 przed sob膮 nast臋pn膮. Dwustumetrowej wysoko艣ci paprocie gi臋艂y si臋 ku ziemi pod naporem bezlitosnego wiatru. Czarny jak heban statek konsula uni贸s艂 si臋 na b艂臋kitnej kolumnie plazmowego ognia i przebi艂 warstw臋 g臋stych chmur, p臋dz膮c ku otwartej przestrzeni i czekaj膮cemu go spotkaniu.



ROZDZIA艁 1


Konsul obudzi艂 si臋 z b贸lem g艂owy, suchym gard艂em i dziwnym uczuciem, 偶e wylecia艂o mu z pami臋ci tysi膮c sn贸w, jakie 艣ni膮 si臋 tylko ludziom pogr膮偶onym w hibernacyjnym odr臋twieniu. Zamruga艂 gwa艂townie, usiad艂 na pos艂aniu i p贸艂przytomnie oderwa艂 ostatnie ta艣my sensoryczne, wci膮偶 jeszcze przylepione do jego sk贸ry. W owalnym, pozbawionym okien pomieszczeniu znajdowa艂y si臋 opr贸cz niego dwa ma艂e klony za艂ogowe oraz bardzo wysoki templariusz w kapturze nasuni臋tym na g艂ow臋. Jeden z klon贸w poda艂 mu tradycyjn膮 szklank臋 soku pomara艅czowego; konsul przyj膮艂 j膮 z wdzi臋czno艣ci膮 i opr贸偶ni艂 trzema 艂ykami.

- Drzewo jest dwie minuty 艣wietlne i pi臋膰 godzin lotu podprzestrzennego od Hyperiona - powiedzia艂 templariusz. Konsul dopiero teraz rozpozna艂 w nim Heta Masteena, kapitana drzewostatku, Prawdziwy G艂os Drzewa. Niejasno zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e dost膮pi艂 nie lada za­szczytu, ale by艂 jeszcze zanadto oszo艂omiony po kriogenicz­nym 艣nie, aby go w pe艂ni doceni膰.

- Inni obudzili si臋 ju偶 kilka godzin temu - poinfor­mowa艂 go Het Masteen, po czym da艂 znak klonom, aby zostawi艂y ich samych. - Czekaj膮 na przedniej platformie jadalnej.

- Ghrrr... - wycharcza艂 konsul. Prze艂kn膮艂 艣lin臋, od­chrz膮kn膮艂 i spr贸bowa艂 jeszcze raz: - Dzi臋kuj臋 ci, Hecie Masteen.

Rozgl膮daj膮c si臋 po przypominaj膮cym kszta艂tem jajo pomieszczeniu o pod艂odze pokrytej dywanem z g臋stej trawy, przezroczystych 艣cianach i konstrukcji no艣nej z odpowiednio uformowanej w艂贸kniny, zorientowa艂 si臋, 偶e przebywa w jednym z najmniejszych str膮k贸w mieszkalnych. Za­mkn膮wszy oczy skupi艂 si臋, aby przypomnie膰 sobie spotkanie ze statkiem templariuszy, kt贸re nast膮pi艂o na kr贸tko przed wej艣ciem drzewostatku 鈥淵ggdrasill鈥 w nadprzestrze艅.

Detale mierz膮cego ponad kilometr d艂ugo艣ci drzewostatku nie by艂y zbyt dobrze widoczne z powodu otaczaj膮cych go p贸l si艂owych, dostrzegalnych jako ledwo uchwytne, ale bardzo utrudniaj膮ce obserwacj臋 m偶enie, lecz i tak tym, co przede wszystkim rzuca艂o si臋 w oczy, by艂y tysi膮ce 艣wiate艂 rozlokowanych w p贸艂prze藕roczystych str膮kach mieszkal­nych oraz na niezliczonych platformach, k艂adkach, most­kach, schodach i przybud贸wkach. U podstawy statku, niczym nadmiernie wyro艣ni臋te orzeszki galasowe, skupi艂y si臋 kuliste 艂adownie i pomieszczenia techniczne, z ty艂u natomiast ci膮gn臋艂y si臋 b艂臋kitne i fioletowe smugi, przypominaj膮ce korzenie wielokilometrowej d艂ugo艣ci.

- Inni ju偶 czekaj膮 - powiedzia艂 艂agodnie Het Masteen i wskaza艂 ruchem g艂owy le偶膮cy nie opodal baga偶, kt贸ry czeka艂 na polecenie w艂a艣ciciela, aby si臋 otworzy膰. Nast臋pnie templariusz zaj膮艂 si臋 uwa偶n膮 obserwacj膮 艣cian str膮ka, konsul za艣 w tym czasie wk艂ada艂 p贸艂uroczysty str贸j, sk艂adaj膮cy si臋 z lu藕nych czarnych spodni, b艂yszcz膮cych pantofli, bia艂ej jedwabnej koszuli z topazow膮 szpilk膮 w ko艂nierzyku, czarnej bluzy ze szkar艂atnymi epoletami Hegemonii oraz ciemno­z艂otego tr贸jgraniastego kapelusza. Cz臋艣膰 wygi臋tej 艣ciany zamieni艂a si臋 w lustro; konsul ujrza艂 m臋偶czyzn臋 w zaawan­sowanym wieku 艣rednim, ubranego w skromny, lecz elegan­cki str贸j wieczorowy, opalonego, cho膰 dziwnie bladego w okolicy smutnych oczu. Zmarszczy艂 brwi, skin膮艂 g艂ow膮, po czym odwr贸ci艂 si臋 od lustra.

Het Masteen da艂 znak r臋k膮 i poprowadzi艂 go przez szczelin臋 w str膮ku na schody, wij膮ce si臋 spiralnie wok贸艂 pot臋偶nego, pokrytego grub膮 kor膮 pnia drzewa. Konsul przystan膮艂, cofn膮艂 si臋 o krok i spojrza艂 w d贸艂: co najmniej sze艣膰set metr贸w, wcale nie mniej gro藕ne przy sztucznym ci膮偶eniu o warto艣ci 1/6 g, wytwarzanym przez anomalie grawitacyjne uwi臋zione w po­lach si艂owych u podstawy drzewa. I 偶adnych por臋czy.

W milczeniu rozpocz臋li wspinaczk臋. Dobieg艂a ko艅ca po zaledwie trzydziestu metrach, gdy przeszli po chybotliwym wisz膮cym mostku na ga艂膮藕 mniej wi臋cej pi臋ciometrowej szeroko艣ci.

- Czy m贸j statek zosta艂 ju偶 wyprowadzony z 艂adow­ni? - zapyta艂 konsul, kiedy dotarli do miejsca, w kt贸rym blask pobliskiego s艂o艅ca pada艂 na g臋ste skupisko li艣ci.

- Stoi w kuli numer 11, zatankowany i got贸w do startu - odpar艂 Het Masteen. Znale藕li si臋 w cieniu pnia, dzi臋ki czemu w czerni widocznej gdzieniegdzie mi臋dzy li艣膰mi pojawi艂y si臋 gwiazdy. - Pozostali pielgrzymi ustalili, 偶e polec膮 twoim statkiem, naturalnie je艣li Armia wyrazi na to zgod臋 - doda艂 templariusz.

Konsul potar艂 oczy, 偶a艂uj膮c, 偶e nie dano mu wi臋cej czasu na przyj艣cie do siebie po okresie sp臋dzonym w lodowym u艣cisku hibernacji.

- Kontaktowali艣cie si臋 z grup膮 uderzeniow膮?

- O tak. Zlokalizowali nas w chwil臋 po tym, jak wyszli艣my z nadprzestrzeni. Eskortuje nas jeden z okr臋t贸w bojowych Hegemonii. - Het Masteen wskaza艂 ruchem g艂owy skrawek czerni nad ich g艂owami.

Konsul spojrza艂 w g贸r臋, ale w艂a艣nie w tej chwili wierz­cho艂ki ga艂臋zi wydosta艂y si臋 z cienia i rozb艂ys艂y jaskrawym blaskiem s艂o艅ca. Poniewa偶 pozostaj膮ce jeszcze w cieniu konary by艂y o艣wietlone po艣wiat膮 emanuj膮c膮 z 偶aroptak贸w, wisz膮cych nad pomostami i schodami niczym japo艅skie lampiony, a ziemskie robaczki 艣wi臋toja艅skie i male艅kie paj膮czki z Maui pogna艂y jak szalone ku mocniejszemu 艣wiat艂u, w sumie da艂o to tak膮 feeri臋 nieruchomych i poru­szaj膮cych si臋 艣wiate艂ek, 偶e nie po艂apa艂by si臋 w tym nawet najbardziej obyty z kosmosem podr贸偶ny.

Het Masteen wsiad艂 do windy sk艂adaj膮cej si臋 z plecionego kosza i liny z w艂贸kna grafitowego nikn膮cej gdzie艣 hen, wysoko, w rejonie oddalonego o trzysta metr贸w wierzcho艂ka drzewa. Konsul uczyni艂 to samo i kosz bezszelestnie ruszy艂 w g贸r臋. Mijane pomosty, str膮ki i schody by艂y prawie zupe艂nie puste, je艣li nie liczy膰 kilku templariuszy oraz ich niedu偶ych klon贸w za艂ogowych. Konsul nie m贸g艂 sobie przypomnie膰, 偶eby w ci膮gu wype艂nionej gor膮czkow膮 ak­tywno艣ci膮 godziny, jaka up艂yn臋艂a od jego spotkania z drzewostatkiem, do chwili kiedy pogr膮偶y艂 si臋 w kriogenicznym 艣nie, zauwa偶y艂 jakiego艣 pasa偶era, ale w贸wczas przypisa艂 to ogromowi statku; w dodatku przypuszcza艂, i偶 wszyscy le偶膮 ju偶 w swoich str膮kach. Teraz jednak, kiedy drzewostatek porusza艂 si臋 z pr臋dko艣ci膮 znacznie mniejsz膮 od pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, spodziewa艂 si臋 ujrze膰 na jego ga艂臋ziach t艂umy wyba艂uszaj膮cych oczy podr贸偶nych. Powiedzia艂 o tym towa­rzysz膮cemu mu templariuszowi.

- Jeste艣cie jedynymi pasa偶erami na statku - odpar艂 Het Masteen. Kosz zatrzyma艂 si臋 w g臋stwinie li艣ci i kapitan ruszy艂 w g贸r臋 drewnianymi, bez w膮tpienia bardzo ju偶 s臋dziwymi schodami.

Konsul zamruga艂 ze zdziwieniem. Drzewostatek temp­lariuszy zabiera艂 zazwyczaj od dw贸ch do pi臋ciu tysi臋cy pasa偶er贸w, oferuj膮c bodaj najprzyjemniejszy spos贸b po­dr贸偶y. Drzewostatki bardzo rzadko wpada艂y w d艂ug czaso­wy przekraczaj膮cy cztery lub pi臋膰 miesi臋cy, gdy偶 wykony­wa艂y kr贸tkie przeskoki mi臋dzy le偶膮cymi blisko siebie gwiazdami. Dzi臋ki temu ich zamo偶ni pasa偶erowie prawie wcale nie musieli poddawa膰 si臋 hibernacji. Podr贸偶 na Hyperiona i z powrotem, daj膮ca w sumie sze艣cioletni d艂ug czasowy, w dodatku bez pasa偶er贸w, oznacza艂a dla temp­lariuszy kolosalne straty finansowe.

Dopiero po chwili konsul u艣wiadomi艂 sobie, i偶 drzewo­statek znakomicie nadaje si臋 do przeprowadzenia ewakuacji, a wszelkie wydatki z pewno艣ci膮 zostan膮 pokryte przez Hegemoni臋. Mimo to zdziwienie musia艂 budzi膰 fakt, 偶e Bractwo zdecydowa艂o si臋 na tak wielkie ryzyko i wys艂a艂o 鈥淵ggdrasill鈥 - jeden z zaledwie pi臋ciu takich statk贸w we wszech艣wiecie - w rejon zagro偶ony wybuchem dzia艂a艅 wojennych.

- Oto twoi towarzysze podr贸偶y - oznajmi艂 Het Mas­teen, kiedy wyszli na obszern膮 platform臋, gdzie przy d艂ugim drewnianym stole czeka艂a na nich niewielka grupka. W g贸­rze 艣wieci艂y gwiazdy, obracaj膮c si臋 od czasu do czasu, kiedy wielki statek korygowa艂 nieznacznie kurs, z bok贸w nato­miast otacza艂y ich 艣ciany utworzone z g臋stej ro艣linno艣ci. Konsul natychmiast zorientowa艂 si臋, i偶 jest to pomost jadalny kapitana, a jego przypuszczenia potwierdzi艂 fakt, 偶e Het Masteen podszed艂 do sto艂u i zaj膮艂 miejsce u jego szczytu. Zebrani wstali, aby go przywita膰, konsul za艣 zobaczy艂, 偶e czeka na niego fotel po lewej r臋ce dow贸dcy statku.

Kiedy wszyscy usiedli i uciszyli si臋, Het Masteen zacz膮艂 przedstawia膰 zebranych. Cho膰 konsul nikogo z nich nie zna艂 osobi艣cie, to kilka nazwisk obi艂o mu si臋 ju偶 wcze艣niej o uszy. Stara艂 si臋 wykorzysta膰 wieloletnie do艣wiadczenie zdobyte w dyplomacji, 艂膮cz膮c nazwiska z osobami i zapa­mi臋tuj膮c pierwsze skojarzenia.

Po jego lewej stronie siedzia艂 ojciec Lenar Hoyt, kap艂an starochrze艣cija艅skiej sekty, kt贸rej wyznawc贸w zwano kato­likami. Konsul, lekko zdezorientowany, przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 czarnemu strojowi i koloratce, ale potem przy­pomnia艂 sobie Szpital 艢wi臋tego Franciszka na Hebronie, gdzie prawie czterdzie艣ci lat standardowych temu przeszed艂 odwykow膮 terapi臋 po swojej pierwszej misji dyplomatycznej, kt贸ra omal nie zako艅czy艂a si臋 ca艂kowit膮 kl臋sk膮. Nazwisko Hoyta wywo艂a艂o skojarzenia z innym ksi臋dzem, kt贸ry zagin膮艂 bez 艣ladu na Hyperionie, w czasie kiedy konsul przebywa艂 na tej planecie.

Lenar Hoyt by艂 m艂odym cz艂owiekiem - na pewno nie mia艂 wi臋cej ni偶 trzydzie艣ci kilka lat - ale wygl膮da艂 na kogo艣, kto ogromnie si臋 postarza艂 w zwi膮zku z ca艂kiem niedawnymi prze偶yciami. Konsul spogl膮da艂 na szczup艂膮 twarz, wystaj膮ce ko艣ci policzkowe obci膮gni臋te cienk膮 sk贸r膮, wielkie, g艂臋boko osadzone oczy, w膮skie usta, ci膮gle wygi臋te do do艂u w grymasie zbyt ponurym, aby mo偶na by艂o nazwa膰 go cynicznym u艣miechem, w艂osy mocno prze­rzedzone nie tyle z powodu wieku, co raczej silnego promieniowania, i czu艂, 偶e patrzy na cz艂owieka od lat toczonego przez ci臋偶k膮 chorob臋. Mimo to ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e za mask膮 skrywanego b贸lu pozosta艂y jeszcze resztki dawnej, ch艂opi臋cej urody: okr膮g艂ej twarzy, zdrowej cery i pe艂niejszych warg, nale偶膮cych do m艂odszego, zdrow­szego i mniej cynicznego Lenara Hoyta.

Obok kap艂ana siedzia艂 cz艂owiek, kt贸rego podobizn臋 kilka lat temu ogl膮da艂 niemal ka偶dy mieszkaniec Hegemonii. Ciekawe, czy teraz opinia publiczna zmienia obiekty zainteresowania r贸wnie cz臋sto jak wtedy, kiedy mieszka艂em w Sieci, pomy艣la艂 konsul. Chyba tak, a mo偶e nawet cz臋艣ciej. Je艣li sprawy mia艂y si臋 w艂a艣nie w ten spos贸b, to pu艂kownik Fedmahn Kassad, tak zwany Rze藕nik z Po艂udniowej Bressii, nie by艂 ju偶 ani bohaterem, ani pariasem. Jednak dla pokolenia konsula, a tak偶e dla wszystkich, kt贸rzy 偶yli w wolniejszym tempie na odleg艂ych, prowincjonalnych planetach, Kassad nale偶a艂 do ludzi, kt贸rych 艂atwo si臋 nie zapomina.

Pu艂kownik Fedmahn Kassad by艂 bardzo wysoki - tak wysoki, 偶e m贸g艂 prawie spojrze膰 prosto w oczy dwumet­rowemu Masteenowi - i mia艂 na sobie czarny mundur Armii, pozbawiony jednak wszelkich dystynkcji oraz sym­boli 艣wiadcz膮cych o przynale偶no艣ci s艂u偶bowej. Jego str贸j przypomina艂 ubranie Hoyta, lecz na tym ko艅czy艂y si臋 podobie艅stwa mi臋dzy dwoma m臋偶czyznami. W przeciwie艅­stwie do ksi臋dza, Kassad by艂 opalony, szczup艂y i ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 znajdowa艂 si臋 w znakomitej kondycji fizycznej. Pod materia艂em munduru na barkach i ramionach wyra藕nie odznacza艂y si臋 mi臋艣nie. Pu艂kownik mia艂 ma艂e czarne oczy, przypominaj膮ce szerokok膮tne obiektywy pros­tych kamer wideo, jego twarz za艣 o ostrych, zdecydowanych rysach zdawa艂a si臋 wyciosana z zimnego kamienia. W膮ska linia zarostu na brodzie podkre艣la艂a t臋 ostro艣膰 r贸wnie bezwzgl臋dnie, jak krew na ostrzu no偶a.

Powolne, przemy艣lane ruchy pu艂kownika przywiod艂y konsulowi na my艣l pochodz膮cego z Ziemi jaguara, kt贸rego przed wieloma laty widzia艂 w prywatnym zoo na Lususie. Kassad m贸wi艂 niezbyt g艂o艣no, ale nawet jego milczenie mia艂o swoj膮 wag臋.

Wi臋ksza cz臋艣膰 d艂ugiego sto艂u by艂a pusta, gdy偶 ca艂a grupka skupi艂a si臋 przy jednym jego ko艅cu. Naprzeciwko Kassada siedzia艂 cz艂owiek, kt贸ry zosta艂 przedstawiony jako Martin Silenus, poeta.

Silenus stanowi艂 dok艂adne przeciwie艅stwo pu艂kownika. Kassad by艂 wysoki i szczup艂y, Martin Silenus natomiast niski i oty艂y, a jego okr膮g艂a twarz dor贸wnywa艂a zdolno艣ci膮 ekspresji twarzom wielkich cz艂ekokszta艂tnych ma艂p. Mia艂 dono艣ny, chrapliwy g艂os i, zdaniem konsula, by艂o co艣 przyjemnie demonicznego w jego rumianych policzkach, szerokich ustach, krzaczastych brwiach, stercz膮cych uszach i wiecznie poruszaj膮cych si臋 r臋kach o palcach, jakich nie powstydzi艂by si臋 nawet koncertuj膮cy pianista. Albo dusiciel. Srebrzyste w艂osy poety, przyci臋te niezbyt r贸wno nad czo艂em, tworzy艂y niesforn膮 grzywk臋.

Martin Silenus na pierwszy rzut oka wygl膮da艂 tak, jakby zbli偶a艂 si臋 do sze艣膰dziesi膮tki, ale konsul bez trudu dostrzeg艂 wiele m贸wi膮ce b艂臋kitne przebarwienia sk贸ry na szyi i d艂o­niach. 艢wiadczy艂y o tym, 偶e poeta ma za sob膮 co najmniej kilka zabieg贸w Poulsena, tak wi臋c w rzeczywisto艣ci Silenus m贸g艂 sobie liczy膰 od dziewi臋膰dziesi臋ciu do stu pi臋膰dziesi臋ciu lat standardowych. Je偶eli bli偶sza prawdzie by艂a druga liczba, to istnia艂y spore szanse, 偶e poeta jest ju偶 zupe艂nie szalony.

O ile Martin Silenus sprawia艂 wra偶enie cz艂owieka ha艂a艣­liwego i niespokojnego, to jego s膮siad roztacza艂 wok贸艂 siebie aur臋 inteligentnej pow艣ci膮gliwo艣ci. Sol Weintraub poni贸s艂 g艂ow臋, kiedy pad艂o jego nazwisko, a w贸wczas konsul ujrza艂 kr贸tk膮 siw膮 brod臋, pokryte zmarszczkami czo艂o oraz b艂yszcz膮ce, lecz smutne oczy znanego uczonego. Konsul s艂ysza艂 ju偶 opowie艣ci o 呕ydzie Wiecznym Tu艂aczu i jego beznadziejnych poszukiwaniach, niemniej jednak by艂 wstrz膮艣ni臋ty widokiem 艣pi膮cej w ramionach Weintrauba jego c贸rki Racheli. Dziecko mog艂o mie膰 najwy偶ej kilka tygodni. Konsul po艣piesznie odwr贸ci艂 wzrok.

Sz贸stym pielgrzymem, a jednocze艣nie jedyn膮 kobiet膮 przy stole, by艂a Brawne Lamia, detektyw. Zmierzy艂a konsula tak uwa偶nym spojrzeniem, 偶e czu艂 je na sobie jeszcze d艂ugo po tym, jak przesta艂a si臋 nim interesowa膰 i odwr贸ci艂a g艂ow臋.

Urodzona na planecie Lusus, gdzie ci膮偶enie wynosi 1,3 g, Brawne Lamia zaledwie dor贸wnywa艂a wzrostem poecie siedz膮cemu dwa miejsca od niej, ale nawet lu藕ny sztruksowy kombinezon nie by艂 w stanie ukry膰 jej pot臋偶nych mi臋艣ni. Czarne kr臋cone w艂osy si臋ga艂y do ramion, brwi przypomina艂y dwie czarne kreski namalowane grubym p臋dzlem na szero­kim czole, nos, du偶y i ostry, podkre艣la艂 orli charakter twarzy. Pe艂ne, szerokie usta wydawa艂y si臋 niemal zmys艂owe, a ich k膮ciki przez ca艂y czas by艂y skierowane lekko ku g贸rze, co dawa艂o wra偶enie okrutnego, a mo偶e tylko roz­bawionego u艣miechu. Ciemne oczy kobiety zdawa艂y si臋 rzuca膰 wyzwanie ka偶demu, na kogo pad艂o ich spojrzenie.

Konsulowi przysz艂o nagle do g艂owy, 偶e Brawne Lamia jest prawie pi臋kna.

Po zako艅czeniu prezentacji odchrz膮kn膮艂 i zwr贸ci艂 si臋 do templariusza:

- Hecie Masteen, z twoich s艂贸w wynika艂o, 偶e na pok艂adzie statku powinno znajdowa膰 si臋 siedmiu pielg­rzym贸w. Czy si贸dmym jest dziecko M. Weintrauba?

Kaptur templariusza poruszy艂 si臋 z wolna z lewa na prawo i z powrotem.

- Nie. Pielgrzymem mo偶e zosta膰 tylko ten, kto 艣wiadomie podejmie decyzj臋 o wyruszeniu na poszukiwanie Chy偶wara.

W艣r贸d zebranych powsta艂o lekkie poruszenie. Wszyscy wiedzieli, 偶e jedynie grupa, sk艂adaj膮ca si臋 z ilo艣ci pielg­rzym贸w wyra偶onej liczb膮 pierwsz膮, ma szans臋 uzyska膰 zgod臋 Ko艣cio艂a Chy偶wara, aby wyruszy膰 na p贸艂noc.

- Ja jestem si贸dmym pielgrzymem - oznajmi艂 Het Masteen, kapitan drzewostatku templariuszy 鈥淵ggdrasill鈥 i Prawdziwy G艂os Drzewa. W ciszy, jaka zapad艂a po jego o艣wiadczeniu, Het Masteen da艂 znak grupie klon贸w, aby przyst膮pi艂y do podawania ostatniego posi艂ku, jaki podr贸偶ni mieli spo偶y膰 przed l膮dowaniem na planecie.


- A wi臋c Intruzi nie dotarli jeszcze do uk艂adu? - zapyta艂a Brawne Lamia. Mia艂a chropawy, gard艂owy g艂os, kt贸rego brzmienie dziwnie niepokoi艂o konsula.

- Nie - odpar艂 Het Masteen. - W膮tpi臋 jednak, czy wyprzedzamy ich o wi臋cej ni偶 kilka dni standardowych. Nasze przyrz膮dy wykry艂y zak艂贸cenia w mg艂awicy 09 rt.

- Czy dojdzie do wojny? - zapyta艂 ojciec Hoyt. Jego g艂os wydawa艂 si臋 r贸wnie zm臋czony jak wyraz jego twarzy. Poniewa偶 nikt nie kwapi艂 si臋 z udzieleniem odpowiedzi, ksi膮dz zwr贸ci艂 g艂ow臋 w kierunku konsula, jakby daj膮c mu z op贸藕nieniem do zrozumienia, 偶e pytanie zosta艂o skiero­wane wy艂膮cznie pod jego adresem.

Konsul westchn膮艂 g艂臋boko; 偶a艂owa艂, 偶e klony zamiast wina nie poda艂y whisky.

- Kto wie, co zrobi膮 Intruzi? Wydaje si臋, 偶e ich post臋powaniem przesta艂a rz膮dzi膰 ludzka logika.

Martin Silenus wybuchn膮艂 dono艣nym 艣miechem i wyko­na艂 gwa艂towny gest r臋k膮, rozlewaj膮c znaczn膮 cz臋艣膰 zawar­to艣ci kielicha.

- Tak jakby艣my my, pieprzeni ludzie, kiedykolwiek kierowali si臋 ludzk膮 logik膮!

Poci膮gn膮艂 spory 艂yk, otar艂 usta wierzchem d艂oni i ponow­nie parskn膮艂 艣miechem.

Brawne Lamia zmarszczy艂a brwi.

- Je偶eli walki rozpoczn膮 si臋 zbyt szybko, w艂adze mog膮 nie zezwoli膰 nam na l膮dowanie.

- Dostaniemy pozwolenie - zapewni艂 j膮 Het Masteen. Promienie s艂o艅ca znalaz艂y drog臋 miedzy fa艂dami kaptura i pad艂y na 偶贸艂taw膮 sk贸r臋.

- Ocaleni przed pewn膮 艣mierci膮 na wojnie tylko po to, 偶eby ponie艣膰 j膮 z r膮k Chy偶wara... - mrukn膮艂 Hoyt.

- Nie ma 艣mierci we wszech艣wiecie! - rykn膮艂 Martin Silenus g艂osem, kt贸ry m贸g艂by obudzi膰 nawet kogo艣 po­gr膮偶onego w kriogenicznym 艣nie, a nast臋pnie wys膮czy艂 resztki wina i wzni贸s艂 pusty kielich ku gwiazdom.


Nie ma 艣mierci w wszech艣wiecie. Nigdzie nie odczujesz

呕adnej woni 艣miertelnej - a 艣mier膰 przyj艣膰 powinna.

Zap艂acz, zap艂acz, o, zap艂acz, Cybelo! Twe dzieci

Okrutne, w deszcz bezsi艂y przemieni艂y boga.

P艂aczcie, bracia, o p艂aczcie! Nie mam 偶adnej mocy,

S艂aby jak trzcina, s艂aby, s艂aby jak m贸j g艂os.

O, o b贸l, ten straszliwy b贸l s艂abo艣ci! P艂aczcie,

Bo ci膮gle si臋 rozpadam...


Silenus umilk艂 nagle, dola艂 sobie wina, po czym czkn膮艂 g艂o艣no w ciszy, kt贸ra zapad艂a po jego wyst膮pieniu. Pozo­sta艂a sz贸stka spojrza艂a po sobie. Konsul zauwa偶y艂, 偶e Sol Weintraub u艣miecha艂 si臋 lekko, a偶 do chwili kiedy dziecko poruszy艂o si臋, skupiaj膮c na sobie ca艂膮 jego uwag臋.

- C贸偶... - powiedzia艂 z wahaniem ojciec Hoyt, tak jakby usi艂owa艂 nawi膮za膰 do przerwanej my艣li. - Nawet je偶eli si艂y Hegemonii opuszcz膮 uk艂ad i Hyperion dostanie si臋 pod w艂adanie Intruz贸w, mo偶e okupacja b臋dzie bez­krwawa i nowi w艂adcy pozwol膮 nam zajmowa膰 si臋 naszymi sprawami...

Fedmahn Kassad roze艣mia艂 si臋 cicho.

- Intruz贸w nie interesuje okupacja - powiedzia艂. - Je艣li zdob臋d膮 planet臋, najpierw z艂upi膮 j膮 do szcz臋tu, a potem zabior膮 si臋 do tego, co najlepiej potrafi膮: spal膮 miasta, tak 偶e pozostan膮 same zgliszcza, te porozwalaj膮 na drobne kawa艂ki, nast臋pnie za艣 spopiel膮 ka偶dy z nich. Stopi膮 lodowe czapy na biegunach, wygotuj膮 oceany, a na koniec zasypi膮 kontynenty sol膮, jaka zostanie po odparowaniu wody, 偶eby ju偶 nigdy nic na nich nie wyros艂o.

- C贸偶... - szepn膮艂 Hoyt i umilk艂.

Pielgrzymi przygl膮dali si臋 w milczeniu, jak klony sprz膮taj膮 talerze po zupie i wnosz膮 drugie danie.


- Powiedzia艂e艣, 偶e eskortuje nas bojowy okr臋t Hege­monii - zwr贸ci艂 si臋 konsul do Heta Masteena, kiedy uporali si臋 ju偶 z befsztykami i gotowan膮 skrzydlat膮 o艣mio­rnic膮.

Templariusz skin膮艂 g艂ow膮 i wskaza艂 w g贸r臋. Konsul wyt臋偶y艂 wzrok, lecz niczego nie m贸g艂 dostrzec na tle obracaj膮cego si臋 nieba.

- Prosz臋.

Fedmahn Kassad poda艂 mu nad g艂ow膮 Hoyta siln膮 wojskow膮 lornetk臋.

Konsul skin膮艂 z wdzi臋czno艣ci膮 g艂ow膮, w艂膮czy艂 zasilanie i skierowa艂 urz膮dzenie w kierunku wskazanym przez Heta Masteena. 呕yroskopowe kryszta艂y zamrucza艂y cichutko, stabilizuj膮c obraz, po czym zacz臋艂y metodycznie prze­szukiwa膰 obszar znajduj膮cy si臋 w polu widzenia. Nagle obraz zafalowa艂, by po chwili ponownie znieruchomie膰, tyle 偶e ju偶 wielokrotnie powi臋kszony.

Kiedy okr臋t Hegemonii wype艂ni艂 sob膮 wizjer, konsul bezwiednie a偶 wstrzyma艂 oddech. Nie by艂 to ani smuk艂y jednoosobowy patrolowiec, ani nawet p臋katy liniowiec, tylko czarny jak noc kr膮偶ownik. Wywiera艂 osza艂amiaj膮ce wra偶enie - takie, jakie przez minione stulecia potrafi艂y wywiera膰 jedynie okr臋ty bojowe. Z czterema ramionami naje偶onymi uzbrojeniem, sze艣膰dziesi臋ciometrowym, cien­kim jak ig艂a kad艂ubem, dyszami silnik贸w j膮drowych i okr膮g艂ym zwierciad艂em nap臋du Hawkinga, pozornie sprawia艂 wra偶enie niestosownie delikatnego i podatnego na uszkodzenia.

Konsul bez s艂owa odda艂 lornetk臋 Kassadowi. Je偶eli flota uderzeniowa przeznaczy艂a w pe艂ni uzbrojony kr膮偶ownik do eskortowania 鈥淵ggdrasill鈥, to jak wielk膮 si艂臋 szykowa艂a na spotkanie Intruz贸w?

- Kiedy l膮dujemy? - zapyta艂a Brawne Lamia. Za pomoc膮 swojego komlogu po艂膮czy艂a si臋 z datasfer膮 statku i sprawia艂a wra偶enie lekko sfrustrowanej tym, czego si臋 dowiedzia艂a. Albo czego si臋 n i e dowiedzia艂a.

- Za cztery godziny wejdziemy na orbit臋 - poinfor­mowa艂 j膮 Het Masteen. - Kilka minut p贸藕niej b臋dziemy ju偶 na dole. Nasz przyjaciel konsul zgodzi艂 si臋 zawie藕膰 nas tam swoim prywatnym statkiem.

- Do Keats? - zapyta艂 Sol Weintraub. Odezwa艂 si臋 po raz pierwszy od chwili, kiedy zacz臋to podawa膰 obiad.

Konsul skin膮艂 g艂ow膮.

- To jedyny port kosmiczny na Hyperionie przystoso­wany do obs艂ugi jednostek osobowych - powiedzia艂.

- Port kosmiczny? - Ojciec Hoyt wydawa艂 si臋 mocno podenerwowany. - My艣la艂em, 偶e udamy si臋 prosto na p贸艂noc, do kr贸lestwa Chy偶wara.

Het Masteen cierpliwie pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Pielgrzymki zawsze wyruszaj膮 ze stolicy - wy­ja艣ni艂. - Dotarcie do Grobowc贸w Czasu zajmie nam wiele dni.

- Wiele dni?! - parskn臋艂a Brawne Lamia. - Przecie偶 to nonsens!

- Ca艂kiem mo偶liwe - zgodzi艂 si臋 Het Masteen. - Jednak sprawy maj膮 si臋 w艂a艣nie w taki spos贸b.

Ojciec Hoyt wygl膮da艂 tak, jakby ju偶 odczuwa艂 skutki niestrawno艣ci po posi艂ku, mimo 偶e prawie nie tkn膮艂 jedzenia.

- Czy nie mogliby艣my przynajmniej tym razem odst膮pi膰 od obowi膮zuj膮cych regu艂? - zapyta艂. - W obliczu zbli偶aj膮cej si臋 wojny, i w og贸le... Wyl膮dowaliby艣my przy Grobow­cach Czasu albo gdzie艣 w pobli偶u i szybko uwin臋li si臋 ze wszystkim.

Konsul potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Od prawie czterystu lat statki kosmiczne i powietrzne pr贸buj膮 dotrze膰 na p贸艂noc - powiedzia艂. - Nie s艂ysza艂em, 偶eby kt贸remu艣 si臋 to uda艂o.

- Czy mo偶na? - zapyta艂 uprzejmie Martin Silenus, podnosz膮c r臋k臋 jak ucze艅. - A co si臋 z nimi sta艂o, do kurwy n臋dzy?

Ojciec Hoyt zmarszczy艂 brwi, Fedmahn Kassad u艣miech­n膮艂 si臋 lekko, a Sol Weintraub odpar艂:

- Konsul bynajmniej nie chcia艂 przez to powiedzie膰, 偶e tereny te s膮 w og贸le niedost臋pne. Mo偶na tam dotrze膰 drog膮 wodn膮 lub jednym z wielu szlak贸w l膮dowych. Wszystkie maszyny lataj膮ce bez trudu l膮duj膮 obok Grobow­c贸w Czasu, po czym wracaj膮 tam, gdzie kieruj膮 je kom­putery pok艂adowe. Tyle 偶e po pilotach i pasa偶erach nie pozostaje nawet najmniejszy 艣lad.

Weintraub u艂o偶y艂 艣pi膮ce dziecko w noside艂ku, kt贸re mia艂 zawieszone na szyi.

- Tak m贸wi legenda - mrukn臋艂a Brawne Lamia. - A co mo偶na wyczyta膰 z komputer贸w?

- Nic - odpar艂 konsul. - 呕adnej przemocy. 呕adnej pr贸by sforsowania system贸w zabezpieczaj膮cych. 呕adnych odchyle艅 od kursu. 呕adnych nie wyja艣nionych luk czaso­wych. 呕adnych podejrzanych zjawisk fizycznych.

- I 偶adnych pasa偶er贸w - doda艂 Het Masteen.

Konsul odwr贸ci艂 si臋 powoli i spojrza艂 na niego uwa偶nie. Je艣li to, co us艂ysza艂 przed chwil膮, mia艂o by膰 偶artem, by艂by to pierwszy przypadek, kiedy kt贸ry艣 z templariuszy wykaza艂 cho膰by 艣ladowe poczucie humoru. Jednak niewzruszone, lekko orientalne rysy twarzy ukrytej cz臋艣ciowo pod obszer­nym kapturem 艣wiadczy艂y o tym, 偶e uwaga zosta艂a wypo­wiedziana ca艂kiem powa偶nie.

- Wspania艂y melodramat! - roze艣mia艂 si臋 Silenus. - Najprawdziwsze w 艣wiecie, zakazane Morze Sargassowe Zagubionych Duszyczek, a my 艂adujemy si臋 prosto w jego 艣rodek. A tak w og贸le, to kto wpad艂 na ten g贸wniany pomys艂?

- Zamknij si臋! - warkn臋艂a Lamia. - Jeste艣 zupe艂nie pijany, stary rupieciu!

Konsul westchn膮艂 ukradkiem. Byli razem nieca艂膮 godzin臋.

Klony sprz膮tn臋艂y talerze i postawi艂y na stole deser sk艂adaj膮cy si臋 z sorbetu, kawy, owoc贸w drzewostatku, tort贸w oraz gor膮cej czekolady z planety Renesans. Martin Silenus machn膮艂 z obrzydzeniem r臋k膮 i za偶膮da艂 jeszcze jednej butelki wina, a konsul po kr贸tkim namy艣le poprosi艂 o whisky.


- Wydaje mi si臋 - powiedzia艂 Sol Weintraub, kiedy ko艅czyli deser - 偶e nasze szanse na prze偶ycie b臋d膮 w znacznym stopniu uzale偶nione od tego, czy b臋dziemy ze sob膮 rozmawia膰.

- Co masz na my艣li? - zapyta艂a Brawne Lamia.

Weintraub odruchowo ko艂ysa艂 dziecko 艣pi膮ce na jego piersi.

- Na przyk艂ad to, czy kto艣 z nas wie, dlaczego akurat on zosta艂 wyznaczony przez Ko艣ci贸艂 Chy偶wara i WszechJedno艣膰 do wzi臋cia udzia艂u w tej wyprawie?

Nikt si臋 nie odezwa艂.

- Tak w艂a艣nie przypuszcza艂em - mrukn膮艂 Wein­traub. - Id藕my wi臋c dalej. Czy znajdzie si臋 tu cho膰 jeden cz艂onek albo sympatyk Ko艣cio艂a Chy偶wara? Je偶eli o mnie chodzi, to jestem 呕ydem, i cho膰 moje przekonania religijne przechodz膮 obecnie do艣膰 gwa艂town膮 metamorfoz臋, to z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie modl臋 si臋 do organicznej maszyny s艂u偶膮cej wy艂膮cznie do zabijania.

Weintraub uni贸s艂 brwi i spojrza艂 pytaj膮co na zgroma­dzonych przy stole.

- Jestem Prawdziwym G艂osem Drzewa - odezwa艂 si臋 Het Masteen. - Co prawda wielu templariuszy uwa偶a Chy偶wara za awatar臋 zes艂an膮 jako kara dla tych, kt贸rzy nie czerpi膮 sok贸w z korzenia, jednak moim zdaniem jest to herezja nie znajduj膮ca uzasadnienia ani w Ksi臋dze, ani w pismach Muir.

Siedz膮cy po lewej stronie kapitana konsul wzruszy艂 ramionami.

- Jestem ateist膮 - powiedzia艂, spogl膮daj膮c pod 艣wiat艂o na szklank臋 ze z艂ocistym trunkiem. - Nigdy nie mia艂em do czynienia z kultem Chy偶wara.

Ojciec Hoyt u艣miechn膮艂 si臋 bez 艣ladu weso艂o艣ci.

- Zosta艂em wy艣wi臋cony przez Ko艣ci贸艂 katolicki. Kult Chy偶wara wyst臋puje przeciwko wszystkiemu, czego broni moja wiara.

Pu艂kownik Kassad tylko pokr臋ci艂 g艂ow膮. Nie by艂o zbyt jasne, czy mia艂o to oznacza膰, 偶e nie chce zabiera膰 g艂osu, czy te偶 偶e nie nale偶y do Ko艣cio艂a Chy偶wara.

Martin Silenus roz艂o偶y艂 szeroko ramiona.

- Ochrzczono mnie jako luteranina - wyzna艂. - Ta sekta ju偶 nie istnieje. Zanim przyszli na 艣wiat wasi rodzice, pomog艂em stworzy膰 gnostycyzm zen. By艂em te偶 katolikiem, rewelacjonist膮, neomarksist膮, Zrywaczem Wi臋zi, satanist膮, biskupem w Ko艣ciele Jake鈥檃 Nady鈥檈go, a tak偶e pe艂nopraw­nym cz艂onkiem Instytutu Niechybnej Reinkarnacji. Teraz jestem prostym poganinem, co stwierdzam z wielk膮 i nie­k艂aman膮 rado艣ci膮. - U艣miechn膮艂 si臋 do wszystkich, po czym doda艂: - Dla poganina Chy偶war jest b贸stwem naj艂atwiejszym do zaakceptowania.

- Nie zawracam sobie g艂owy religi膮 i nigdy nie uleg艂am 偶adnej z nich - o艣wiadczy艂a Brawne Lamia.

- Chyba wiecie ju偶, czego chcia艂em dowie艣膰 - zabra艂 ponownie g艂os Sol Weintraub. - Nikt z nas nie przyznaje si臋 do wiary w dogmaty Chy偶wara, a mimo to zwierzchnicy tego Ko艣cio艂a wybrali w艂a艣nie nas, ignoruj膮c miliony wiernych b艂agaj膮cych o umo偶liwienie odwiedzenia Grobo­wc贸w Czasu... I wys艂ali na pielgrzymk臋, kt贸ra wedle wszelkiego prawdopodobie艅stwa b臋dzie ostatni膮 tego rodzaju.

Konsul potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Istotnie, wiem, czego chcia艂e艣 dowie艣膰, M. Weintraub, ale nadal nie rozumiem, co to mia艂oby oznacza膰.

Uczony bezwiednie pog艂adzi艂 brod臋.

- Nale偶y wobec tego przypuszcza膰, i偶 ka偶dy z nas ma tak wa偶ny pow贸d, dla kt贸rego powinien wr贸ci膰 na Hyperiona, 偶e nawet w艂adze Ko艣cio艂a Chy偶wara oraz m贸zgi rz膮dz膮ce Hegemoni膮 musia艂y uzna膰 nasze racje. Cz臋艣膰 z tych powo­d贸w - na przyk艂ad m贸j - jest powszechnie znana, cho膰 jestem przekonany, i偶 o wszystkich szczeg贸艂ach wiedz膮 jedynie osoby zgromadzone przy tym stole. Proponuj臋, aby w ci膮gu najbli偶szych kilku dni ka偶dy z nas opowiedzia艂 swoj膮 histori臋.

- Po co? - zapyta艂 pu艂kownik Kassad. - Nie ma takiej potrzeby.

Weintraub u艣miechn膮艂 si臋.

- Wr臋cz przeciwnie, taka potrzeba istnieje. We藕my pod uwag臋, 偶e dzi臋ki temu mo偶emy zyska膰 nieco rozrywki oraz pozna膰 si臋 troch臋 lepiej, zanim Chy偶war lub jakie艣 inne nieszcz臋艣cie zmusi nas do zaj臋cia si臋 zupe艂nie innymi sprawami. Poza tym, kto wie, czy przy okazji nie dowiemy si臋 czego艣, co pozwoli nam uj艣膰 z 偶yciem, naturalnie je偶eli oka偶emy si臋 wystarczaj膮co inteligentni, aby znale藕膰 w膮tek 艂膮cz膮cy wszystkie nasze opowie艣ci.

Martin Silenus roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no, zamkn膮艂 oczy i zadeklamowa艂:


Te Niewini膮tka na grzbietach delfin贸w

P艂etwami podtrzymywane,

Na 艣mier膰 powt贸rn膮 czekaj膮c, p艂yn膮,

Otwarte zn贸w ich rany.


- To Lenista, prawda? - zapyta艂 Lenar Hoyt. - Uczy艂em si臋 o niej w seminarium.

- Blisko - odpar艂 poeta. Otworzy艂 oczy i dola艂 sobie wina. - To Yeats. Cwaniak urodzi艂 si臋 pi臋膰set lat przed tym, jak Lenista po raz pierwszy poci膮gn臋艂a za metalowy cycek swojej matki.

- Co za sens ma opowiadanie sobie nawzajem histo­ryjek? - odezwa艂a si臋 Lamia. - Kiedy spotkamy Chy偶wara, opowiemy jemu wszystko, co chcemy. Wtedy on spe艂ni 偶yczenie jednego z nas, a reszta zginie. Zgadza si臋?

- Tak m贸wi legenda - odpar艂 Weintraub.

- Chy偶war nie jest legend膮 - zwr贸ci艂 mu uwag臋 Kassad. - Ani jego stalowe drzewo.

- W takim razie po co zanudza膰 si臋 jakimi艣 opowiast­kami? - zapyta艂a Brawne Lamia, nak艂adaj膮c sobie jeszcze jeden kawa艂ek tortu.

Weintraub delikatnie dotkn膮艂 g艂贸wki 艣pi膮cego dziecka.

- 呕yjemy w niezwyk艂ych czasach - powiedzia艂. - Tylko dlatego, 偶e nale偶ymy do tej dziesi膮tej cz臋艣ci jednej dziesi膮tej procenta obywateli Hegemonii, kt贸rzy zamiast wzd艂u偶 po艂膮cze艅 Sieci podr贸偶uj膮 mi臋dzy gwiazdami, dzielimy wsp贸ln膮 tera藕niejszo艣膰, r贸偶nimy si臋 natomiast przesz艂o艣ci膮. Ja na przyk艂ad mam sze艣膰dziesi膮t osiem lat standardowych, ale gdyby do艂o偶y膰 do tego d艂ug czasowy, jaki nar贸s艂 podczas moich podr贸偶y, owe sze艣膰dziesi膮t osiem lat uros艂oby do ca艂ego stulecia.

- I co z tego? - zapyta艂a siedz膮ca obok niego kobieta.

Weintraub roz艂o偶y艂 r臋ce, jakby chcia艂 obj膮膰 wszystkich zgromadzonych przy stole.

- Reprezentujemy wysepki czasu oraz ca艂kowicie r贸­偶ne oceany do艣wiadcze艅. Ujmuj膮c rzecz nieco inaczej: ka偶dy z nas mo偶e, nic o tym nie wiedz膮c, by膰 w艂a­艣cicielem fragmentu 艂amig艂贸wki, kt贸r膮 ludzko艣膰 bez po­wodzenia pr贸buje rozwi膮za膰, od chwili kiedy pierwszy cz艂owiek postawi艂 stop臋 na powierzchni Hyperiona. - Uczony podrapa艂 si臋 po nosie. - Jest to bez w膮tpienia tajemnica, a mnie intryguj膮 wszelkie tajemnice i wcale nie chc臋 tego zmieni膰, nawet gdyby ju偶 za tydzie艅 prze­sz艂a mi na zawsze ochota do ich rozwi膮zywania. Przy­znaj臋, i偶 ch臋tnie bym cokolwiek zrozumia艂, ale skoro to niemo偶liwe, wystarczy mi samo rozwi膮zywanie 艂a­mig艂贸wki.

- Zgadzam si臋 - powiedzia艂 Het Masteen doskonale oboj臋tnym tonem. - Wcze艣niej nie przysz艂o mi to do g艂owy, ale teraz widz臋, 偶e ka偶dy z nas powinien opowiedzie膰 swoj膮 histori臋, zanim wszyscy staniemy twarz膮 w twarz z Chy偶warem.

- A co mo偶e powstrzyma膰 nas przed m贸wieniem nie­prawdy? - zapyta艂a Brawne Lamia.

- Nic - odpar艂 z szerokim u艣miechem Martin Silenus. - I to jest w艂a艣nie najwspanialsze.

- Wydaje mi si臋, 偶e powinni艣my g艂osowa膰 - odezwa艂 si臋 konsul. Jego my艣li uporczywie wraca艂y do ostrze偶enia Meiny Gladstone, wed艂ug kt贸rej w艣r贸d siedmiu pielgrzym贸w znajdowa艂 si臋 agent Intruz贸w. Mo偶e w ten spos贸b uda艂oby si臋 go zdemaskowa膰? Konsul u艣miechn膮艂 si臋 do siebie; szpieg na pewno nie jest a偶 taki g艂upi.

- Kto zadecydowa艂, 偶e tworzymy szcz臋艣liwe, demo­kratyczne spo艂ecze艅stwo? - zapyta艂 osch艂ym tonem pu艂­kownik Kassad.

- By艂oby dobrze, gdyby艣my je stworzyli - odpar艂 konsul. - 呕eby ka偶dy z nas m贸g艂 osi膮gn膮膰 sw贸j in­dywidualny cel, najpierw musimy jako grupa dotrze膰 do teren贸w, na kt贸rych pojawia si臋 Chy偶war, a to wymaga wypracowania jakiej艣 metody podejmowania decyzji.

- Mogliby艣my wybra膰 przyw贸dc臋 - zauwa偶y艂 Kassad.

- G贸wniany pomys艂 - oznajmi艂 uprzejmie poeta, a pozostali pokr臋cili g艂owami.

- A wi臋c g艂osujemy - stwierdzi艂 konsul. - Nasza pierwsza decyzja dotyczy propozycji M. Weintrauba, aby ka偶dy z nas opowiedzia艂, co 艂膮czy艂o go lub 艂膮czy z Hyperionem.

- Wszystko albo nic - uzupe艂ni艂 Het Masteen. - Zrobimy to wszyscy albo nie zrobi tego nikt. Zobowi膮zu­jemy si臋 podporz膮dkowa膰 woli wi臋kszo艣ci.

- Zgoda. - Konsul poczu艂 nagle, 偶e ogromnie chce us艂ysze膰 opowie艣ci pozosta艂ych pielgrzym贸w, a jednocze艣nie nabra艂 granicz膮cego z pewno艣ci膮 przekonania, 偶e nie zdob臋dzie si臋 na opowiedzenie swojej historii. - Kto jest za?

- Ja - powiedzia艂 Sol Weintraub.

- I ja - zawt贸rowa艂 mu Het Masteen.

- Ze wszech miar! - zagrzmia艂 Martin Silenus. - Nie zamieni艂bym tej farsy nawet na miesi膮c k膮pieli w orgazmowych 藕r贸d艂ach na Shote.

- Ja te偶 jestem za - stwierdzi艂 konsul ku w艂asnemu zdziwieniu. - A kto przeciw?

- Ja - odezwa艂 si臋 ojciec Hoyt, lecz w jego g艂osie nie by艂o ani cienia energii.

- Moim zdaniem to g艂upota - powiedzia艂a Lamia.

Konsul spojrza艂 na Kassada.

- Pu艂kowniku?

Fedmahn Kassad wzruszy艂 ramionami.

- Og艂aszam wyniki - powiedzia艂 konsul. - Cztery g艂osy za, dwa przeciw, jeden uczestnik si臋 wstrzyma艂. Kto chce by膰 pierwszy?

Przy stole zapad艂a cisza. Przerwa艂 j膮 Martin Silenus; podni贸s艂 g艂ow臋 znad kartki papieru, na kt贸rej co艣 pisa艂, od艂o偶y艂 pi贸ro i podar艂 kartk臋 na kilka w膮skich pask贸w.

- Napisa艂em tu cyfry od jedynki do si贸demki. Mo偶e wylosujemy kolejno艣膰?

- Dziecinada! - parskn臋艂a M. Lamia.

- Nigdy nie twierdzi艂em, 偶e nie jestem dziecinny - odpar艂 poeta, obdarzaj膮c j膮 u艣miechem godnym satyra. - Ambasadorze - zwr贸ci艂 si臋 do konsula - czy po偶yczy mi pan t臋 z艂ot膮 poduszk臋, kt贸r膮 ma pan na g艂owie?

Konsul wr臋czy艂 mu sw贸j tr贸jgraniasty kapelusz. Kartki trafi艂y do 艣rodka, po czym kapelusz ruszy艂 w obieg. Sol Weintraub ci膮gn膮艂 jako pierwszy, Martin Silenus - ostatni.

Konsul rozwin膮艂 sw贸j skrawek papieru, tak aby nikt inny go nie widzia艂. Wylosowa艂 numer 7. Napi臋cie opu艣ci艂o go niczym powietrze uciekaj膮ce z p臋kni臋tego balonu. By艂o ca艂kiem mo偶liwe, 偶e bieg wydarze艅 uniemo偶liwi mu opowie­dzenie jego historii b膮d藕 wybuch wojny sprawi, i偶 chwilowe problemy nabior膮 czysto akademickiego znaczenia. Albo nikt nie b臋dzie chcia艂 s艂ucha膰 jego opowie艣ci. Albo kr贸l umrze. Albo ko艅 zdechnie. Albo nauczy konia m贸wi膰.

Ani kropli whisky wi臋cej, pomy艣la艂.

- Kto pierwszy? - zapyta艂 Martin Silenus.

Milczenie, kt贸re zapad艂o, by艂o tak g艂臋bokie, 偶e da艂o si臋 s艂ysze膰 szelest li艣ci poruszonych niewyczuwalnym po­dmuchem.

- Ja - odezwa艂 si臋 ojciec Hoyt. Na twarzy kap艂ana malowa艂a si臋 ta sama bierna akceptacja cierpienia, jak膮 konsul widywa艂 na twarzach 艣miertelnie chorych przyjaci贸艂. Hoyt pokaza艂 wszystkim pasek papieru z wyra藕nie widoczn膮 cyfr膮 1.

- W porz膮dku - powiedzia艂 Silenus. - Zaczynaj.

- Teraz?

- A czemu nie? - Jedynymi oznakami 艣wiadcz膮cymi o tym, 偶e poeta opr贸偶ni艂 ju偶 dwie butelki wina, by艂y nieco mocniej zar贸偶owione policzki oraz uniesione krzaczaste brwi, kt贸re nada艂y okr膮g艂ej twarzy wr臋cz demoniczny wyraz. - Do l膮dowania zosta艂o nam jeszcze par臋 godzin, a nie wiem jak wy, ale ja, natychmiast gdy tylko znajdziemy si臋 w艣r贸d przyja藕nie nastawionych tubylc贸w, zamierzam odespa膰 ca艂膮 t臋 cholern膮 hibernacj臋.

- Nasz przyjaciel ma s艂uszno艣膰 - powiedzia艂 cicho Sol Weintraub. - Chyba najlepiej by艂oby, gdyby codziennie zaraz po obiedzie kto艣 z nas opowiada艂 swoj膮 histori臋.

Lenar Hoyt westchn膮艂 i podni贸s艂 si臋 z miejsca.

- W takim razie zaczekajcie chwil臋.

Powiedziawszy to, opu艣ci艂 platform臋.

- My艣licie, 偶e stch贸rzy艂? - zapyta艂a Brawne Lamia po kilku minutach.

- Nie stch贸rzy艂em - odpar艂 Hoyt, wy艂aniaj膮c si臋 z ciemno艣ci spowijaj膮cej drewniane schody. - Poszed艂em po to. - Rzuci艂 na st贸艂 dwa niewielkie notesy w mocno zniszczonych ok艂adkach i zaj膮艂 swoje miejsce.

- 呕adnych 艣ci膮g! - wykrzykn膮艂 Silenus. - Wszystko musi by膰 z g艂owy.

- Zamknij si臋, do cholery! - Hoyt przesun膮艂 d艂oni膮 po twarzy, a nast臋pnie po艂o偶y艂 j膮 na chwil臋 na piersi. Po raz drugi tego wieczoru konsul pomy艣la艂, 偶e ma przed sob膮 ci臋偶ko chorego cz艂owieka. - Wybaczcie mi 鈥 powiedzia艂 kap艂an normalnym tonem. - Je偶eli mam opowiedzie膰 moj膮... histori臋... musicie tak偶e wys艂ucha膰 historii kogo艣 innego. Te zapiski wysz艂y spod r臋ki cz艂owieka, kt贸ry sta艂 si臋 powodem mego przybycia na Hyperiona... i jest powodem, dla kt贸rego dzisiaj wracam na t臋 planet臋.

Hoyt umilk艂 i odetchn膮艂 g艂臋boko.

Konsul dotkn膮艂 ok艂adki jednego z notes贸w. By艂a spie­czona i pop臋kana, jakby notes znajdowa艂 si臋 przez jaki艣 czas w ogniu.

- Tw贸j przyjaciel musi lubowa膰 si臋 w starociach, skoro prowadzi艂 dziennik na papierze - zauwa偶y艂.

- Owszem - odpar艂 Hoyt. - Mog臋 zaczyna膰, je艣li wszyscy jeste艣cie gotowi.

Sze艣cioro pielgrzym贸w skin臋艂o g艂owami. Tysi膮cmetrowy drzewostatek mkn膮艂 przez lodowat膮 ciemno艣膰, t臋tni膮c pulsem 偶ywej istoty. Sol Weintraub wyj膮艂 dziecko z noside艂ka i delikatnie u艂o偶y艂 je na mi臋kkiej ko艂derce rozpostartej na pod艂odze obok fotela. Nast臋pnie zdj膮艂 komlog, po艂o偶y艂 go obok ko艂derki i zaprogramowa艂 odbi贸r bia艂ego szumu. Niemowl臋 nawet si臋 nie obudzi艂o.

Konsul odchyli艂 si臋 do ty艂u i odszuka艂 b艂臋kitnozielone s艂o艅ce Hyperiona. Wydawa艂o si臋 rosn膮膰 w oczach. Het Masteen nasun膮艂 g艂臋biej kaptur, tak 偶e jego twarz skry艂a si臋 ca艂kowicie w cieniu. Sol Weintraub zapali艂 fajk臋, pozostali za艣 dali znak klonom, aby dola艂y im kawy, po czym usadowili si臋 wygodnie w fotelach.

Martin Silenus sprawia艂 wra偶enie najbardziej podekscy­towanego i niecierpliwego spo艣r贸d s艂uchaczy. Pochyliwszy g艂ow臋 wyszepta艂 tak cicho, 偶e chyba nikt go nie us艂ysza艂:


Rzek艂: 鈥淛a pocz膮tek mam uczyni膰

Gry owej. W imi臋 wi臋c Bogini!

Najlepiej zrobi臋 to jak mog臋鈥.

Niebawem ruszyli艣my w drog臋.

On, podejmuj膮c w膮tek nowy,

Rozpocz膮艂 rzecz sw膮 tymi s艂owy.


Opowie艣膰 Kap艂ana

O cz艂owieku, kt贸ry szuka艂 Boga


- Czasem jedynie bardzo trudno dostrzegalna granica oddziela ortodoksyjny fanatyzm od herezji - powiedzia艂 ojciec Lenar Hoyt.

Tak zacz臋艂a si臋 opowie艣膰 kap艂ana. Powtarzaj膮c j膮 p贸­藕niej na u偶ytek komlogu konsul przekona艂 si臋, 偶e pami臋ta j膮 jako jednolit膮 ca艂o艣膰, bez nieoczekiwanych przerw, waha艅 i innych niedoskona艂o艣ci charakterystycznych dla ludzkiej mowy.

Lenar Hoyt otrzyma艂 swoje pierwsze powa偶ne zadanie jako m艂ody ksi膮dz, urodzony, wychowany i ca艂kiem niedaw­no wy艣wiecony na katolickiej planecie Pacem. Zadanie to polega艂o na dotrzymywaniu towarzystwa powszechnie sza­nowanemu jezuicie, ojcu Paulowi Dur茅, w drodze do jego miejsca zes艂ania, kt贸rym by艂a odleg艂a, ma艂o znana planeta Hyperion.

W innych czasach ojciec Paul Dur茅 z pewno艣ci膮 zosta艂by biskupem, a kto wie, czy nawet nie papie偶em. Wysoki, szczup艂y, o ascetycznej budowie, z siwymi, przerzedzonymi w艂osami i oczami, w kt贸rych ostrym spojrzeniu wida膰 by艂o jak na d艂oni przebyte cierpienia, Paul Dur茅 by艂 wiernym uczniem 艣wi臋tego Teilharda, jak r贸wnie偶 archeologiem, etnologiem i znakomitym jezuickim teologiem. Pomimo upadku Ko艣cio艂a katolickiego, kt贸ry przeistoczy艂 si臋 w na p贸艂 zapomnian膮 sekt臋, tolerowan膮 jedynie ze wzgl臋du na jej niezwyk艂o艣膰 oraz odizolowanie od g艂贸wnego nurtu 偶ycia Hegemonii, umys艂y jezuit贸w nie straci艂y nic ze swojej sprawno艣ci, ojciec Paul Dur茅 za艣 nadal 偶ywi艂 g艂臋bokie przekonanie, i偶 艢wi臋ty Apostolski Ko艣ci贸艂 Katolicki w dal­szym ci膮gu jest jedyn膮 nadziej膮 ludzi na uzyskanie nie­艣miertelno艣ci.

Kiedy Lenar Hoyt by艂 ch艂opcem, mia艂 okazj臋 widywa膰 czasem ojca Dur茅 podczas jego nielicznych wizyt w przyseminaryjnej szkole oraz przy okazji jeszcze rzadszych po­dr贸偶y przysz艂ego ksi臋dza do Nowego Watykanu. Jezuita jawi艂 mu si臋 w贸wczas jako posta膰 otoczona aur膮 bosko艣ci. P贸藕niej, kiedy Hoyt rozpocz膮艂 studia w seminarium, Dur茅 kierowa艂 sponsorowanymi przez Ko艣ci贸艂 pracami wykopa­liskowymi na pobliskiej planecie Armaghast. Wr贸ci艂 stam­t膮d kilka tygodni po ceremonii wy艣wi臋cenia Hoyta, ale jego powr贸t otoczony by艂 艣cis艂膮 tajemnic膮. Nikt, z wyj膮t­kiem dostojnik贸w z najwy偶szych kr臋g贸w Nowego Watykanu, nie wiedzia艂 dok艂adnie, co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o, lecz pojawia艂y si臋 plotki o ekskomunice, a nawet o przes艂uchaniu przed trybuna艂em 艢wi臋tej Inkwizycji, kt贸ry od czterech stuleci, to znaczy od zag艂ady Ziemi, nie mia艂 zbyt wiele do roboty.

Sko艅czy艂o si臋 jednak na tym, 偶e ojciec Dur茅 poprosi艂 o zes艂anie na Hyperiona, planet臋 znan膮 szerzej jedynie ze wzgl臋du na dziwaczny kult Chy偶wara, kt贸ry tam w艂a艣nie mia艂 swoje korzenie, ojciec Hoyt za艣 zosta艂 wyznaczony i jako co艣 w rodzaju jego eskorty. By艂o to niewdzi臋czne zadanie, wi膮偶膮ce si臋 z konieczno艣ci膮 wykonywania najbar­dziej uci膮偶liwych obowi膮zk贸w ucznia, stra偶nika i szpiega, a w dodatku m艂ody ksi膮dz mia艂 by膰 pozbawiony nawet skromnej nagrody w postaci mo偶liwo艣ci ujrzenia nieznanej planety, gdy偶 polecono mu jedynie dopilnowa膰, aby ojciec Dur茅 wyl膮dowa艂 bezpiecznie w porcie kosmicznym na Hyperionie, a nast臋pnie wsi膮艣膰 na pok艂ad tego samego statku i bezzw艂ocznie wyruszy膰 w drog臋 powrotn膮. Innymi s艂owy, biskupi zaproponowali Hoytowi dwadzie艣cia mie­si臋cy hibernacji, kilka tygodni podr贸偶y wewn膮trz uk艂adu s艂onecznego Hyperiona oraz d艂ug czasowy w wysoko艣ci o艣miu lat, co po powrocie na Pacem postawi艂oby go na straconej pozycji wobec koleg贸w z tego samego roku w wy艣cigu po stanowiska w Nowym Watykanie i atrakcyjne plac贸wki misyjne.

Jednak Lenar Hoyt, wychowany w pos艂usze艅stwie i przy­uczony do dyscypliny, przyj膮艂 zadanie bez 偶adnych pyta艅.

Ich statek, 鈥淣adia Oleg鈥, by艂 ospowat膮 bali膮 pozbawion膮 generator贸w sztucznej grawitacji, okien, a tak偶e wszelkich urz膮dze艅 rekreacyjnych, je艣li nie liczy膰 stymulator贸w sprz臋­偶onych z centralnym systemem informacyjnym, kt贸rych zadanie polega艂o na sk艂onieniu jak najwi臋kszej liczby pasa偶er贸w do pozostania w kojach. Po przebudzeniu z kriogenicznego snu pasa偶erowie ci - g艂贸wnie robotnicy i niezamo偶ni tury艣ci, w艣r贸d nich za艣 kilku wyznawc贸w kultu, zdecydowanych odda膰 偶ycie Chy偶warowi - spali na tych samych pos艂aniach, spo偶ywali przetworzon膮 w za­mkni臋tym obiegu 偶ywno艣膰 oraz starali si臋 walczy膰 z chorob膮 morsk膮 i nud膮 podczas dwunastodniowego, bezgrawitacyjnego 艣lizgu w kierunku Hyperiona.

W ci膮gu tych kilkunastu dni, jakie, chc膮c nie chc膮c, musieli sp臋dzi膰 nie rozstaj膮c si臋 ani na chwil臋, Lenar Hoyt nie zdo艂a艂 dowiedzie膰 si臋 zbyt wiele od ojca Dur茅, a ju偶 zupe艂nie nic o wydarzeniach na Armagha艣cie, kt贸re sta艂y si臋 przyczyn膮 skazania jezuity na zes艂anie. M艂ody kap艂an wyda艂 swojemu komlogowi polecenie zgromadzenia wszel­kich dost臋pnych danych o Hyperionie i na kr贸tko przed l膮dowaniem zacz膮艂 uwa偶a膰 si臋 niemal za specjalist臋 od tej planety.

- Natrafi艂em na zapisy 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e na Hype­riona przyby艂a do艣膰 liczna grupa katolik贸w, ale nigdzie nie ma 偶adnej wzmianki o tym, 偶eby utworzono tam diecezj臋 - powiedzia艂 Hoyt pewnego wieczoru, kiedy gaw臋dzili, le偶膮c obok siebie w zerograwitacyjnych hamakach. Wi臋kszo艣膰 wsp贸艂pasa偶er贸w prze偶ywa艂a w tym czasie erotyczne przy­gody pod艂膮czona do stymulatora. - Przypuszczam, ojcze, 偶e b臋dziesz wykonywa艂 prac臋 misyjn膮?

- W 偶adnym wypadku - odpar艂 ojciec Dur茅. - Po­czciwi mieszka艅cy Hyperiona nigdy nie pr贸bowali narzuca膰 mi swoich przekona艅 religijnych, wi臋c nie widz臋 powodu, dla kt贸rego mia艂bym rewan偶owa膰 im si臋 natarczywym nawracaniem. Chcia艂bym pojecha膰 na po艂udniowy kon­tynent - Aquil臋 - a nast臋pnie wyruszy膰 z Port Romance w g艂膮b l膮du, jednak wcale nie jako misjonarz, tylko jako etnolog. Mam zamiar za艂o偶y膰 gdzie艣 nad Rozpadlin膮 stacj臋 badawcz膮.

- Stacj臋 badawcz膮? - powt贸rzy艂 ze zdziwieniem ojciec Hoyt. Zamkn膮艂 oczy, pozwalaj膮c przez chwil臋 pracowa膰 swojemu implantowi, po czym otworzy艂 je i spojrza艂 na starszego kap艂ana. - Ale przecie偶 p艂askowy偶 Pinion jest nie zamieszkany! Lasy ogniste sprawiaj膮, 偶e przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 roku w og贸le nie mo偶na si臋 tam dosta膰.

Ojciec Dur茅 u艣miechn膮艂 si臋 i skin膮艂 g艂ow膮. Nie mia艂 implanta, a jego przestarza艂y komlog przez ca艂膮 podr贸偶 spoczywa艂 w baga偶u.

- Niezupe艂nie - odpar艂. - Nie jest te偶 prawd膮, 偶e nikt tam nie mieszka. Zapomnia艂e艣 o Bikurach.

- Bikurowie... - Hoyt ponownie zamkn膮艂 oczy. - To tylko legenda - powiedzia艂 po pewnym czasie.

- Hmmm... - mrukn膮艂 jezuita. - Spr贸buj wywo艂a膰 has艂o 鈥淢amet Spedling鈥.

Lenar Hoyt pos艂usznie zacisn膮艂 powieki. Indeks G艂贸wny poinformowa艂 go, 偶e Mamet Spedling by艂 niezbyt znanym badaczem, cz艂onkiem Instytutu Shackletona na Renesansie; niemal p贸艂tora stulecia wcze艣niej przedstawi艂 on Instytutowi kr贸tki raport. Opisywa艂 w nim uci膮偶liw膮 podr贸偶 w g艂膮b l膮du z niedawno za艂o偶onego Port Romance przez bagna - obecnie zamienione w plantacje plastow艂贸knik贸w - i lasy ogniste (uda艂o mu si臋 przeby膰 je w kr贸tkim okresie spokoju), wspinaczk臋 na strome zbocza p艂askowy偶u Pinion, a wreszcie odnalezienie Rozpadliny i 偶yj膮cego nad ni膮 niewielkiego plemienia, odpowiadaj膮cego opisowi legendarnych Bikur贸w.

W swojej notatce Spedling postawi艂 hipotez臋, 偶e ludzie ci s膮 potomkami kolonist贸w z zaginionego statku osiedle艅­czego, kt贸ry trzysta lat wcze艣niej uleg艂 awarii w tym rejonie. Opisa艂 tak偶e wszystkie klasyczne objawy zacofania kulturowego, b臋d膮cego wynikiem ca艂kowitej izolacji, braku dop艂ywu 艣wie偶ej puli gen贸w oraz nadmiernego przystoso­wania do warunk贸w zewn臋trznych. Swoje obserwacje podsumowa艂 kr贸tkim, ale dosadnym zdaniem: 鈥淛u偶 po dw贸ch dniach sta艂o si臋 dla mnie oczywiste, 偶e Bikurowie s膮 zbyt g艂upi, leniwi i nudni, 偶eby warto by艂o po艣wi臋ca膰 im wi臋cej czasu鈥. Poniewa偶 jednocze艣nie lasy ogniste zacz臋艂y wykazywa膰 objawy powrotu do aktywno艣ci, Spedling istotnie nie po艣wi臋ci艂 swemu odkryciu ani minuty wi臋cej, tylko skierowa艂 si臋 najszybciej, jak m贸g艂, w drog臋 powrotn膮 ku wybrze偶u. Trwaj膮ca trzy miesi膮ce w臋dr贸wka przez 鈥渟pokojne鈥 lasy kosztowa艂a go utrat臋 czterech tubylczych tragarzy, ca艂ego sprz臋tu i zapisk贸w oraz lewej r臋ki.

- M贸j Bo偶e... - powiedzia艂 Lenar Hoyt, le偶膮c w zerograwitacyjnym hamaku na pok艂adzie statku 鈥淣adia Oleg鈥. - Dlaczego w艂a艣nie Bikurowie?

- A dlaczego nie? - odpar艂 艂agodnie ojciec Dur茅. - Nie wiemy o nich zbyt wiele.

- Nie wiemy zbyt wiele niemal o ca艂ym Hyperionie! - M艂ody ksi膮dz da艂 si臋 troch臋 ponie艣膰 emocjom. - A co z Grobowcami Czasu i legendarnym Chy偶warem na p贸艂noc od G贸r Cugielnych na Equusie? Wszyscy o tym m贸wi膮!

- Ot贸偶 to - odpar艂 jezuita. - Jak my艣lisz, Lenar, ile uczonych prac napisano o Grobowcach i Chy偶warze? Sto? Tysi膮c? Kilka tysi臋cy? - Dur茅 nabi艂 fajk臋 i zapali艂 j膮, co przy braku ci膮偶enia wcale nie by艂o 艂atwym zadaniem. - Poza tym, nawet je艣li ten Chy偶war istnieje naprawd臋, to nie jest cz艂owiekiem, a mnie interesuj膮 wy艂膮cznie ludzie.

- Rzeczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 Hoyt, szykuj膮c sw贸j intelektualny arsena艂 do frontalnego ataku. - Jednak zgodzisz si臋 chyba, ojcze, 偶e zagadka Bikur贸w nie nale偶y do najbardziej fascynuj膮cych. W najlepszym razie znajdziesz kilkudziesi臋ciu dzikus贸w zamieszkuj膮cych wiecznie zady­mione tereny, tak... tak nieciekawe, 偶e nawet nie zaznaczone na tamtejszych mapach. Po co zajmowa膰 si臋 czym艣 takim, skoro Hyperion oferuje tyle wspania艂ych, ekscytuj膮cych tajemnic? Na przyk艂ad labirynty! - Hoyt a偶 zarumieni艂 si臋 z podniecenia. - Czy wiesz, ojcze, 偶e Hyperion jest jedn膮 z dziewi臋ciu planet z labiryntami?

- Oczywi艣cie. - Powietrzne pr膮dy zacz臋艂y rozci膮ga膰 otaczaj膮c膮 starszego kap艂ana, niemal dok艂adnie kulist膮 chmur臋 dymu. - Tyle 偶e w ca艂ej Sieci labiryntami zajmuje si臋 ju偶 mn贸stwo ludzi, a poza tym, przecie偶 one licz膮 sobie... ile? P贸艂 miliona lat standardowych? Zdaje si臋, 偶e prawie trzy czwarte miliona. Ich tajemnic wystarczy jeszcze co najmniej dla kilku pokole艅. Je偶eli natomiast chodzi o Bikur贸w, to jak my艣lisz, jak d艂ugo uda im si臋 przetrwa膰, zanim zostan膮 wch艂oni臋ci przez nowoczesne spo艂ecze艅stwo? Albo, co znacznie bardziej prawdopodobne, po prostu starci z powierzchni planety w wyniku jakiego艣 niefortunnego zbiegu okoliczno艣ci?

Hoyt wzruszy艂 ramionami.

- Mo偶e nawet ju偶 si臋 to sta艂o. Min臋艂o sporo czasu od chwili, kiedy dotar艂 do nich Spedling, a je艣li rzeczywi艣cie wygin臋li, to ca艂y tw贸j wysi艂ek, ojcze, na nic si臋 nie zda - powiedzia艂.

- Ot贸偶 to - odpar艂 spokojnie ojciec Dur茅 i wypu艣ci艂 k艂膮b dymu.

Dopiero podczas ostatniej godziny, jak膮 sp臋dzili razem, w trakcie podchodzenia do l膮dowania, jezuita otworzy艂 si臋 cz臋艣ciowo przed m艂odszym koleg膮. Hyperion wisia艂 przed nimi ju偶 od d艂u偶szego czasu, o艣lepiaj膮co bia艂y, zielony i b艂臋kitny, kiedy nagle wiekowy prom wszed艂 w g贸rne warstwy atmosfery. Za szyb膮 pojawi艂y si臋 na kr贸tko p艂omienie, a potem rozpocz膮艂 si臋 spokojny lot 艣lizgowy z sze艣膰dziesi臋ciokilometrowej wysoko艣ci, poprzez kolejne pow艂oki chmur, nad l艣ni膮cymi morzami, ku p臋dz膮cej im na spotkanie linii terminatora.

- Wspania艂e... - szepn膮艂 ojciec Dur茅, chyba bardziej do siebie ni偶 do m艂odego ksi臋dza. - Po prostu wspania艂e. W艂a艣nie w chwilach takich jak ta rozumiem... a przynaj­mniej wydaje mi si臋, 偶e rozumiem, na jak wielkie po­艣wi臋cenie musia艂 zdoby膰 si臋 Syn Bo偶y, zgadzaj膮c si臋 zosta膰 Synem Cz艂owieczym.

Hoyt spr贸bowa艂 podj膮膰 rozmow臋, lecz ojciec Dur茅 spogl膮da艂 w milczeniu przez okno, pogr膮偶ony g艂臋boko w my艣lach. Dziesi臋膰 minut p贸藕niej wyl膮dowali w porcie kosmicznym w Keats. Ojca Dur茅 wci膮gn膮艂 wir formalno艣ci zwi膮zanych z odpraw膮 celn膮, a po kolejnych dwudziestu minutach wielce rozczarowany Lenar Hoyt p臋dzi艂 ju偶 z po­wrotem ku czekaj膮cemu na orbicie statkowi 鈥淣adia Oleg鈥.


- Pi臋膰 tygodni p贸藕niej, naturalnie wed艂ug mojego czasu, wr贸ci艂em na Pacem - wspomina艂 ojciec Hoyt. - Straci艂em osiem lat, ale nie wiedzie膰 czemu wydawa艂o mi si臋, 偶e ponios艂em tak偶e inne, znacznie wi臋ksze straty. Zaraz po moim powrocie zosta艂em poinformowany przez biskupa, 偶e przez cztery lata swego pobytu na Hyperionie Paul Dur茅 nie da艂 znaku 偶ycia. Nowy Watykan wyda艂 fortun臋 na po艂膮cze­nia komunikatorowe, lecz ani w艂adze planety, ani konsulat w Keats nie by艂y w stanie odnale藕膰 zaginionego kap艂ana.

Hoyt przerwa艂, by napi膰 si臋 wody ze stoj膮cej przed nim szklanki.

- Pami臋tam te poszukiwania - powiedzia艂 konsul, korzystaj膮c ze sposobno艣ci. - Naturalnie nie znalaz艂em ojca Paula Dur茅, ale uczynili艣my wszystko, co by艂o w naszej mocy. Theo, m贸j zast臋pca, po艣wi臋ci艂 mn贸stwo czasu i ener­gii, by wyja艣ni膰 tajemnic臋 zagini臋cia ksi臋dza. Niestety, nie natrafili艣my na 偶adne 艣lady, je艣li nie liczy膰 kilku sprzecznych doniesie艅 z Port Romance, kt贸re w dodatku dotyczy艂y okresu obejmuj膮cego kilka tygodni zaraz po jego przybyciu. Na tamtych terenach znajduj膮 si臋 wy艂膮cznie wielkie plan­tacje pozbawione jakiejkolwiek 艂膮czno艣ci ze 艣wiatem, przede wszystkim dlatego, 偶e opr贸cz plastow艂贸knik贸w uprawia si臋 tam tak偶e narkotyki. Przypuszczam, i偶 nie uda艂o nam si臋 dotrze膰 do w艂a艣ciwych ludzi. O ile wiem, w chwili kiedy opuszcza艂em Hyperiona, sprawa ojca Dur茅 nie by艂a jeszcze zamkni臋ta.

Lenar Hoyt skin膮艂 g艂ow膮.

- Wyl膮dowa艂em powt贸rnie w Keats miesi膮c po obj臋ciu stanowiska przez twojego nast臋pc臋. Biskup nie posiada艂 si臋 ze zdumienia, kiedy powiedzia艂em mu, 偶e pragn臋 tam wr贸ci膰. Zosta艂em nawet przyj臋ty na audiencji przez Jego 艢wi膮tobliwo艣膰. Przebywa艂em na Hyperionie nieca艂e siedem tamtejszych miesi臋cy, ale tajemnic臋 ojca uda艂o mi si臋 odkry膰 dopiero na kr贸tko przed opuszczeniem planety. - Kap艂an po艂o偶y艂 r臋k臋 na dw贸ch sfatygowanych notatni­kach. - Je偶eli mam kontynuowa膰 moj膮 opowie艣膰 - po­wiedzia艂 zmienionym g艂osem - b臋d臋 musia艂 odczyta膰 fragmenty jego notatek.

Drzewostatek 鈥淵ggdrasill鈥 ustawi艂 si臋 w taki spos贸b, 偶e s艂o艅ce Hyperiona skry艂o si臋 za pniem drzewa. W rezultacie platforma jadalna i otaczaj膮ce j膮 艣ciany z li艣ci znalaz艂y si臋 w g艂臋bokim mroku, niebo za艣 nad pielgrzymami, dooko艂a nich i pod ich stopami wype艂ni艂y gwiazdy - tyle tylko 偶e zamiast kilku tysi臋cy, jakie wida膰 z powierzchni wi臋kszo艣ci planet, by艂y ich miliony. Hyperion ur贸s艂 ju偶 do rozmiar贸w sporej kuli, p臋dz膮cej na spotkanie statku niczym jaki艣 艣miertelnie gro藕ny pocisk.

- Czytaj - powiedzia艂 Martin Silenus.



Z DZIENNIKA

OJCA PAULA DUR脡


1. dzie艅

A wi臋c tak zaczyna si臋 moje wygnanie.

Nie bardzo wiem, w jaki spos贸b powinienem datowa膰 m贸j dziennik. Wed艂ug zakonnego kalendarza obowi膮zuj膮­cego na Pacem, jest dzi艣 siedemnasty dzie艅 Miesi膮ca Tomaszowego, Roku Pa艅skiego 2732. Wed艂ug kalendarza standardowego Hegemonii mamy dwunastego pa藕dziernika 589 P.C., natomiast tutaj, na Hyperionie - tak przynaj­mniej twierdzi zasuszony recepcjonista w starym hotelu, w kt贸rym si臋 zatrzyma艂em - jest dwudziesty si贸dmy dzie艅 lyciusa (ostatniego z siedmiu czterdziestodniowych miesi臋cy) albo roku 426 P.K.L. (Po Katastrofie L膮downika!), albo 128 roku panowania Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go, kt贸ry w rzeczywisto艣ci nie 偶yje ju偶 od co najmniej stu lat.

Do diab艂a z tym wszystkim. Nazw臋 ten dzie艅 pierwszym dniem mojego wygnania.

Bardzo wyczerpuj膮cy dzie艅. (C贸偶 za dziwne uczucie: by膰 zm臋czonym po wielu miesi膮cach nieprzerwanego snu, ale to podobno cz臋sto spotykana reakcja pohibernacyjna. Kom贸rki mego cia艂a odczuwaj膮 zm臋czenie niedawn膮 po­dr贸偶膮, mimo 偶e ja sam nawet jej nie pami臋tam. Chyba jeszcze nigdy w 偶yciu nie bytem tak zm臋czony.)

Troch臋 偶a艂uj臋, 偶e nie zada艂em sobie trudu, aby lepiej pozna膰 m艂odego Hoyta. Wygl膮da艂 na ca艂kiem przyzwoitego cz艂owieka: katechizm w g艂owie, a na twarzy szczery zapa艂. To nie wina takich m艂okos贸w jak on, 偶e Ko艣ci贸艂 do偶ywa swoich dni. Ani on, ani nikt jemu podobny nie zdo艂a zapobiec smutnemu ko艅cowi, jaki ju偶 nied艂ugo stanie si臋 Jego udzia艂em.

C贸偶, mnie tak偶e si臋 to nie uda艂o.

Podczas lotu przez atmosfer臋 mia艂em okazj臋 podziwia膰 wspania艂y widok. Rozpozna艂em dwa spo艣r贸d trzech kon­tynent贸w: Equusa i Aquil臋. Trzeci, Ursa, by艂 spowity ciemno艣ci膮.

Potem nast膮pi艂o l膮dowanie w Keats i ci膮gn膮cy si臋 godzinami korow贸d odpraw, a p贸藕niej k艂opoty ze znalezie­niem transportu do miasta. W pami臋ci utkwi艂o mi kilka obraz贸w: wznosz膮ce si臋 na p贸艂nocy g贸ry, spowite b艂臋kit­naw膮 mgie艂k膮, u podstawy poro艣ni臋te pomara艅czowymi i 偶贸艂tymi drzewami; blade, zielononiebieskie niebo; s艂o艅ce mniejsze ni偶 na Pacem, ale za to ja艣niejsze. Z daleka barwy wydaj膮 si臋 偶ywe i soczyste, by z bliska rozrzedzi膰 si臋 i rozproszy膰, jakby pochodzi艂y z palety impresjonisty. Ogromny pos膮g Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go, o kt贸rym tyle s艂ysza艂em, bardzo mnie rozczarowa艂. Ogl膮dany z drogi sprawia艂 wra偶enie wykonanego byle jak i w po艣piechu - zaledwie wst臋pny model wyciosany z ciemnej g贸ry, nie za艣 dostojna posta膰, jak膮 spodziewa艂em si臋 ujrze膰. Sterczy sm臋tnie nad p贸艂milionowym, wal膮cym si臋 miastem, chyba ku zadowoleniu neurotycznego kr贸la-poety, kt贸rego ma upami臋tnia膰.

Samo miasto wydaje si臋 podzielone na dwie cz臋艣ci: zat艂oczone skupisko slums贸w i podejrzanych spelunek, zwane przez miejscowych Jacktown, oraz na w艂a艣ciwe Keats, czyli Stare Miasto - cho膰 liczy sobie zaledwie cztery wieki - doskonale czyste i ca艂e z pi臋knego kamienia. Wkr贸tce wyrusz臋 na zwiedzanie.

Zaplanowa艂em miesi臋czny pobyt w Keats, lecz ju偶 teraz czuj臋, jak co艣 gna mnie naprz贸d. Och, monsignor Edwar­dzie, gdyby艣 m贸g艂 mnie teraz zobaczy膰! Ukarany, ale wci膮偶 niepokorny. Bardziej samotny ni偶 kiedykolwiek do tej pory, ale, nie wiedzie膰 czemu, zadowolony z wygnania. Je偶eli kara za moje wybryki (wynik nadmiernej gorliwo艣ci!) mia艂a polega膰 na zes艂aniu do si贸dmego kr臋gu beznadziei, to s艂usznie post膮piono, wybieraj膮c w艂a艣nie Hyperiona. Gdy­bym porzuci艂 my艣l o dotarciu do Bikur贸w (czy oni napraw­d臋 istniej膮? Dzisiejszej nocy wydaje mi si臋 to niemo偶liwe) i sp臋dzi艂 reszt臋 偶ycia w stolicy tej prowincjonalnej, zacofanej planety, moja kara wcale nie sta艂aby si臋 l偶ejsza.

Ach, Edwardzie i wy, towarzysze dzieci臋cych zabaw, a potem koledzy z 艂awy szkolnej (cho膰 nigdy nie by艂em ani tak bystry, ani tak ortodoksyjny jak wy), teraz za艣 doro艣li ludzie zmierzaj膮cy szybko ku staro艣ci! Jeste艣cie o cztery lata m膮drzejsi ode mnie, ja za艣 pozosta艂em tym samym psotnym, niesfornym ch艂opcem, jakiego pami臋tacie. Modl臋 si臋 za was i mam nadziej臋, 偶e wy modlicie si臋 za mnie.

Jestem bardzo zm臋czony. Musz臋 po艂o偶y膰 si臋 spa膰. Jutro zwiedz臋 miasto, najem si臋 do syta i zaczn臋 szuka膰 sposobu, 偶eby dosta膰 si臋 na Aquil臋 i dalej, na po艂udnie.


5. dzie艅

W Keats jest katedra - a raczej by艂a. Przestano z niej korzysta膰 co najmniej dwie艣cie lat temu. Teraz popada w coraz wi臋ksz膮 ruin臋, bez dachu nad transeptem, z jedn膮 wie偶膮 nie doko艅czon膮, a drug膮 przypominaj膮c膮 ogromny szkielet z przerdzewia艂ych pr臋t贸w zbrojeniowych, poprzetykanych gdzieniegdzie kruszej膮cym betonem i kamieniami.

Natrafi艂em na ni膮 pr贸buj膮c odnale藕膰 drog臋 nad brzegiem rzeki Hoolie w s艂abo zaludnionej cz臋艣ci stolicy, gdzie w艣r贸d ruin ogromnych magazyn贸w przebiega nie wyznaczana przez nikogo granica mi臋dzy Starym Miastem a Jacktown. Ruiny te s膮 tak wysokie, 偶e zupe艂nie zas艂aniaj膮 wie偶e katedry; mo偶na j膮 dostrzec tylko w贸wczas, je艣li przypadkowo skr臋ci si臋 w jeden z bocznych, 艣lepych zau艂k贸w. Prezbiterium zsun臋艂o si臋 ju偶 cz臋艣ciowo do rzeki, natomiast na resztkach fasady dostrzeg艂em przera偶aj膮ce, apokaliptyczne rze藕by, charakterystyczne dla okresu bezpo艣rednio po hegirze.

Posuwaj膮c si臋 ostro偶nie naprz贸d w艣r贸d koronkowej pl膮taniny cieni i zniszczonych element贸w konstrukcji, dotar艂em do g艂贸wnej nawy. Biskupi na Pacem nie wspo­mnieli ani s艂owem o obecno艣ci katolicyzmu na Hyperionie, a tym bardziej o istnieniu katedry. Doprawdy, trudno sobie wyobrazi膰, 偶eby rozproszona kolonia rozbitk贸w zdoby艂a si臋 przed czterystu laty na tak wielki wysi艂ek, ale oto mia艂em przed sob膮 niezaprzeczalne tego dowody.

Zajrza艂em do pogr膮偶onej w mroku zakrystii, zobaczy艂em jednak tylko dwa s艂oneczne promienie, kt贸re dosta艂y si臋 do 艣rodka przez w膮skie okienka niemal pod samym dachem. Cofn膮艂em si臋 do g艂贸wnej nawy i ruszy艂em w stron臋 o艂tarza. By艂 pozbawiony wszelkich ozd贸b, a pokrywa艂 go gruz i kamienie. Ogromny krzy偶, kt贸ry kiedy艣 wisia艂 na wschod­niej 艣cianie, dawno temu run膮艂 na posadzk臋 i teraz le偶a艂, roztrzaskany na kawa艂ki, w艣r贸d resztek zniszczonych or­nament贸w. Tkni臋ty jakim艣 impulsem, wst膮pi艂em na o艂tarz, podnios艂em r臋ce i zacz膮艂em sprawowa膰 Eucharysti臋. Nie by艂o w tym ge艣cie ani parodii, ani melodramatu, ani nawet 偶adnych ukrytych intencji. By艂a to odruchowa reakcja ksi臋dza, kt贸ry od czterdziestu sze艣ciu lat niemal codziennie odprawia艂 msz臋 艣wi臋t膮, i kt贸ry nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e by膰 mo偶e ju偶 nigdy nie b臋dzie mu dane wzi膮膰 udzia艂u w tym pokrzepiaj膮cym rytuale.

Nagle stwierdzi艂em ze zdumieniem, 偶e nie jestem sam. W czwartym rz臋dzie 艂awek kl臋cza艂a stara kobieta. Czer艅 jej sukni i szala wtapia艂a si臋 w zalegaj膮ce tam cienie, tak 偶e widzia艂em jedynie blady owal pooranej zmarsz­czkami twarzy, sprawiaj膮cy wra偶enie zawieszonego w cie­mno艣ci. Zaskoczony, przerwa艂em liturgi臋. Wpatrywa艂a si臋 we mnie, ale co艣 w wyrazie jej oczu powiedzia艂o mi, 偶e jest niewidoma. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 nie by艂em w stanie wykrztusi膰 ani s艂owa i sta艂em z na wp贸艂 otwartymi ustami, mru偶膮c oczy we wpadaj膮cych przez zrujnowany dach promieniach s艂o艅ca. Jedna cz臋艣膰 mojego umys艂u pr贸bowa艂a jako艣 wyt艂umaczy膰 pojawienie si臋 kobiety, podczas gdy druga usi艂owa艂a znale藕膰 wyja艣nienie mej w艂asnej tu obecno艣ci i post臋powania.

Kiedy wreszcie odzyska艂em g艂os i zawo艂a艂em do niej - s艂owa odbi艂y si臋 wielokrotnym echem w ogromnym pomie­szczeniu - zorientowa艂em si臋, 偶e kobiety nie ma ju偶 tam, gdzie zobaczy艂em j膮 po raz pierwszy. Us艂ysza艂em szuranie jej st贸p po kamiennej posadzce. Kobieta zakaszla艂a, a potem na prawo od o艂tarza w snopie s艂onecznego 艣wiat艂a na kr贸tko pojawi艂 si臋 jej profil. Os艂oniwszy oczy ruszy艂em w tamt膮 stron臋, st膮paj膮c miedzy szcz膮tkami barierki. Zawo艂a艂em ponownie, zapewniaj膮c j膮, 偶e nie ma si臋 czego obawia膰, cho膰 to raczej ja mia艂em powody do niepokoju; czu艂em zreszt膮, jak po grzbiecie pe艂zaj膮 mi lodowate ciarki. Kiedy wreszcie dotar艂em do skrytego w cieniu zak膮tka nawy, kobiety ju偶 tam nie by艂o. Zobaczy艂em tylko niskie drzwi wiod膮ce prosto na brzeg rzeki. Cofn膮艂em si臋 do wn臋trza katedry. Ch臋tnie uzna艂bym ca艂e zdarzenie za halucynacj臋 spowodowan膮 wielomiesi臋cznym, wymuszonym na organizmie snem, gdyby nie to, 偶e w p贸艂mroku spowi­jaj膮cym g艂贸wn膮 naw臋 dostrzeg艂em samotn膮 wotywn膮 艣wie­czk臋, kt贸rej p艂omie艅 ko艂ysa艂 si臋 lekko, g艂askany niewy­czuwalnymi pr膮dami powietrza.

Mam ju偶 dosy膰 tego miasta. Mam dosy膰 jego poga艅skiej tera藕niejszo艣ci i zafa艂szowanej historii. Hyperion jest planet膮 poety pozbawion膮 krzty poetyczno艣ci, samo Keats za艣 stanowi mieszanin臋 krzykliwego, nienaturalnego klasycyzmu oraz bezrozumnej, nie ukierunkowanej energii. W mie艣­cie doliczy艂em si臋 trzech zbor贸w gnostyk贸w zen i czterech meczet贸w, ale prawdziwymi 艣wi膮tyniami s膮 tutaj niezliczone gospody i burdele, kipi膮ce 偶yciem targowisko, na kt贸rym kupuje si臋 i sprzedaje docieraj膮ce z po艂udnia transporty plastow艂贸kien, a tak偶e przybytki kultu Chy偶wara, gdzie zagubione, spragnione samob贸jczej 艣mierci dusze znajduj膮 chwilowe schronienie za tarcz膮 p艂ytkiego mistycyzmu. Ca艂a planeta cuchnie zreszt膮 mistycyzmem, kt贸ry nie doczeka艂 si臋 autentycznego objawienia.

Do diab艂a z tym wszystkim.

Jutro wyruszam na po艂udnie. Co prawda na tej bezsen­sownej planecie istniej膮 艣migacze oraz inne statki powietrz­ne, lecz zwykli ludzie mog膮 podr贸偶owa膰 mi臋dzy kontynentami jedynie na pok艂adzie statk贸w - co podobno zajmuje mn贸stwo czasu - lub ogromnymi pasa偶erskimi sterowcami, kt贸re wyruszaj膮 z Keats tylko raz w tygodniu.

Jutro z samego rana ruszam w drog臋 na pok艂adzie sterowca.


10. dzie艅

Zwierz臋ta.

Ci, kt贸rzy jako pierwsi przybyli na t臋 planet臋, musieli chyba mie膰 obsesj臋 na punkcie zwierz膮t. Ko艅, Nied藕wied藕, Orze艂... Przez trzy dni wlekli艣my si臋 na po艂udnie wzd艂u偶 nieregularnego wschodniego wybrze偶a Equusa, zwanego Grzyw膮. Ca艂y miniony dzie艅 zaj膮艂 nam przelot nad niewiel­kim Morzem 艢rodkowym na Koci膮 Wysp臋, dzisiaj za艣 wy艂adowujemy pasa偶er贸w i 艂adunki w Felix, 鈥済艂贸wnym mie艣cie鈥 tej do艣膰 rozleg艂ej wyspy. S膮dz膮c z tego, co widzia艂em z pok艂adu spacerowego i tarasu na szczycie wie偶y cumowniczej, w膮tpi臋, aby w tym chaotycznym na­gromadzeniu szop i barak贸w mog艂o mieszka膰 wi臋cej ni偶 pi臋膰 tysi臋cy ludzi.

Wkr贸tce sterowiec rozpocznie powoln膮, licz膮c膮 osiemset kilometr贸w w臋dr贸wk臋 mi臋dzy znacznie mniejszymi wysep­kami, tworz膮cymi archipelag Dziewi臋ciu Ogon贸w, by potem dokona膰 艣mia艂ego, niemal r贸wnie d艂ugiego przeskoku na drug膮 stron臋 oceanu i r贸wnika. Pierwszym l膮dem, jaki w贸wczas ujrzymy, b臋dzie p贸艂nocno-zachodnie wybrze偶e Aquili, tak zwany Dzi贸b.

Zwierz臋ta.

Na to, by nazwa膰 ten wehiku艂 鈥渟terowcem pasa偶erskim鈥, trzeba by艂o sporej wyobra藕ni. Jest to wielka jednostka o tak obszernych 艂adowniach, 偶e bez trudu zmie艣ci艂oby si臋 w nich ca艂e miasto Felix, a i tak zosta艂oby jeszcze mn贸stwo miejsca na bele plastow艂贸kna. 艁adunek po艣ledniejszego gatunku - to znaczy my, pasa偶erowie - musi sobie radzi膰 na w艂asn膮 r臋k臋. Uda艂o mi si臋 skleci膰 co艣 w rodzaju sza艂asu w pobli偶u rufowego luku za艂adunkowego i mieszkam tam sobie ca艂kiem wygodnie wraz z baga偶em osobistym oraz trzema wielkimi kuframi sprz臋tu niezb臋dnego do wyposa­偶enia ekspedycji. W pobli偶u zagnie藕dzi艂a si臋 o艣mioosobowa rodzina miejscowych robotnik贸w, wracaj膮ca z odbywanej raz na dwa lata wyprawy zaopatrzeniowej do Keats; cho膰 nie mam nic przeciwko zgie艂kowi, jaki czyni膮, woni 艣wi艅 st艂oczonych w klatkach ani popiskiwaniu tucznych chomi­k贸w, to bezustanne pianie oszo艂omionego koguta tak bardzo dzia艂a mi na nerwy, 偶e s膮 noce, kiedy w og贸le nie mog臋 zmru偶y膰 oka.

Zwierz臋ta!


11. dzie艅

W salonie nad pok艂adem spacerowym mam dzi艣 zje艣膰 obiad z obywatelem Heremisem Denzelem, emerytowanym nauczycielem szko艂y 艣redniej w pobli偶u Endymionu. Dowiedzia艂em si臋 od niego, 偶e pierwsi kolonizatorzy wcale nie mieli bzika na punkcie zwierz膮t i 偶e oficjalnie trzy kontynenty tej planety nie nazywaj膮 si臋 Equus, Ursa i Aquila, lecz Creighton, Allensen i Lopez. Podobno w ten spos贸b chciano uczci膰 trzech urz臋dnik贸w 艣redniego szczeb­la z dawnej S艂u偶by Kolonizacyjnej. Niech ju偶 lepiej b臋d膮 te zwierz臋ta!

Ju偶 po obiedzie. Wyszed艂em na zewn臋trzny pok艂ad space­rowy, 偶eby obserwowa膰 zach贸d s艂o艅ca. Jestem sam. Pok艂ad biegnie tutaj wzd艂u偶 pionowej 艣ciany dziobowych modu艂贸w towarowych, dzi臋ki czemu do艣膰 silny wiatr odczuwa si臋 jedynie jako 艂agodne, przesycone sol膮 powiewy. Nade mn膮 pi臋trzy si臋 pomara艅czowo-zielona pow艂oka sterowca. Znaj­dujemy si臋 w po艂owie drogi mi臋dzy dwiema wyspami; morze ma kolor ciemnego lazuru, poznaczony gdzieniegdzie zielon­kawymi smugami - dok艂adnie na odwr贸t ni偶 niebo. Blask zbyt ma艂ego s艂o艅ca pada na skupisko wysokich cirrus贸w, nadaj膮c im barw臋 p艂on膮cego koralu. Do moich uszu dociera jedynie delikatny szum elektrycznych turbin. Trzysta met­r贸w poni偶ej dostrzegam w wodzie jak膮艣 wielk膮 istot臋, podobn膮 kszta艂tem do p艂aszczki, kt贸ra zdaje si臋 dotrzymy­wa膰 nam towarzystwa. Sekund臋 temu tu偶 przede mn膮 zawis艂 w powietrzu owad (a mo偶e ptak?) wielko艣ci drozda, tyle tylko 偶e o delikatnych jak paj臋czyna skrzyd艂ach rozpi臋to艣ci co najmniej metra. Przez chwil臋 przygl膮da艂 mi si臋 badawczo, a nast臋pnie z艂o偶y艂 skrzyd艂a i run膮艂 niczym pocisk w kierunku morza.

Edwardzie, dzi艣 wieczorem czuj臋 si臋 bardzo samotny. Z pewno艣ci膮 pomog艂aby mi 艣wiadomo艣膰, 偶e 偶yjesz, pracujesz w ogrodzie, a wieczorami zapisujesz kolejne strony w swojej pracowni. Oczekiwa艂em, 偶e podr贸偶 pozwoli mi odnowi膰 wiar臋 w g艂oszon膮 przez 艣wi臋tego Teilharda koncepcj臋 Boga, w kt贸rym Chrystus Ewoluuj膮cy po艂膮czy艂 si臋 z Chrystusem Osobistym, w kt贸rym En Haut i En Avant stanowi膮 jedno艣膰... Niestety, nie by艂o mi to dane, przynajmniej jak na razie.

Zapada zmierzch, a ja si臋 starzej臋. Czuj臋 co艣... nie, to jeszcze nie skrucha... w zwi膮zku z grzechem, jaki pope艂­ni艂em, fa艂szuj膮c dowody uzyskane podczas prac wykopalis­kowych na Armagha艣cie. Edwardzie, Wasza Ekscelencjo - je偶eli znaleziska wskazywa艂y na istnienie tam chrze艣cija艅skiej kultury sze艣膰set lat 艣wietlnych od Starej Ziemi i niemal trzy tysi膮ce lat przed chwil膮, kiedy ludzie opu艣cili rodzinn膮 planet臋...

Czy naprawd臋 pope艂ni艂em tak straszny grzech, inter­pretuj膮c wyniki w ten spos贸b, 偶e jeszcze za naszego 偶ycia mo偶emy spodziewa膰 si臋 odrodzenia naszej wiary?

Chyba tak. Jednak grzech 贸w nie wynika艂 z manipulowania danymi, lecz z przekonania, 偶e chrze艣cija艅stwo da si臋 jeszcze uratowa膰. Ko艣ci贸艂 umiera, Edwardzie. Umiera nie tylko nasza umi艂owana ga艂膮藕 艢wi臋tego Drzewa, ale wszystkie jego konary, odrosty i ga艂膮zki. Ca艂e Cia艂o Chrystusowe umiera r贸wnie szybko i nieodwracalnie co moje, s艂abe i niegodne. Obaj wiedzieli艣my o tym na Armagha艣cie, gdzie krwistoczer­wone s艂o艅ce o艣wietla jedynie py艂 i 艣mier膰. Wiedzieli艣my o tym ju偶 tego ch艂odnego, zielonego lata, kiedy sk艂adali艣my pierwsze 艣luby. Wiedzieli艣my o tym jako ch艂opcy, bawi膮c si臋 na 艂膮kach Villefranche-sur-Sa么ne. Wiemy o tym teraz.

S艂o艅ce ju偶 zasz艂o. Pisz臋 przy blasku s膮cz膮cym si臋 z okien salonu na wy偶szym pok艂adzie. Gwiazdy l艣ni膮 na niebie, pouk艂adane w nieznajome konstelacje. Morze 艢rodkowe jarzy si臋 zielonkaw膮, niepokoj膮c膮 po艣wiat膮. Na po艂udniowy wsch贸d od nas, na samym horyzoncie, dostrzegam jak膮艣 czarn膮 mas臋. Mo偶e to by膰 nadci膮gaj膮ca burza albo te偶 kolejna wyspa archipelagu, trzeci z dziewi臋ciu 鈥渙gon贸w鈥. (W jakiej mitologii wyst臋puje kot o dziewi臋ciu ogonach? Ja takiej nie znam.)

Ze wzgl臋du na ptaka, kt贸rego niedawno widzia艂em - o ile to by艂 ptak - modl臋 si臋, 偶eby czarna masa okaza艂a si臋 wysp膮, a nie burz膮.


28. dzie艅

Jestem w Port Romance dopiero osiem dni, a widzia艂em ju偶 trzy trupy.

Jeden zosta艂 wyrzucony na bagnisty brzeg przez morze, tu偶 obok wie偶y cumowniczej, pierwszego wieczoru po moim przybyciu do miasta. By艂 bia艂y, jakby sprany, i ca艂y wzd臋ty. Dzieci rzuca艂y w niego kamieniami.

Drugi zosta艂 wyci膮gni臋ty z dymi膮cych zgliszcz sklepu w ubogiej cz臋艣ci miasta, niedaleko mojego hotelu. Cia艂o by艂o zw臋glone nie do poznania, a pod wp艂ywem ogromnego 偶aru skuli艂o si臋, przybieraj膮c pozycj臋, jak膮 od niepami臋tnych czas贸w przybieraj膮 wszystkie ofiary po偶ar贸w. By艂em wtedy po ca艂odniowym po艣cie i ze wstydem przyznam, 偶e kiedy poczu艂em intensywny zapach upieczonego cia艂a, moje usta natychmiast nape艂ni艂y si臋 艣lin膮.

Trzeciego cz艂owieka zamordowano nie dalej ni偶 trzy metry ode mnie. W艂a艣nie wyszed艂em z hotelu i zag艂臋bi艂em si臋 w labirynt zab艂oconych, skleconych byle jak z desek pomost贸w, kt贸re w tej n臋dznej dziurze pe艂ni膮 funkcj臋 chodnik贸w, kiedy rozleg艂y si臋 strza艂y. M臋偶czyzna id膮cy kilka krok贸w przede mn膮 jakby si臋 potkn膮艂, odwr贸ci艂 si臋 ku mnie ze zdumionym wyrazem twarzy, po czym run膮艂 jak d艂ugi w b艂oto i 艣cieki.

Zosta艂 trzykrotnie trafiony z broni palnej. Dwa pociski utkwi艂y mu w piersi, jeden pozostawi艂 wielk膮 ran臋 tu偶 pod lewym okiem. Nie do wiary, ale 偶y艂 jeszcze, kiedy znalaz艂em si臋 przy nim. Niewiele my艣l膮c ukl臋k艂em, wyj膮艂em z mojej podr臋cznej torby stu艂臋 i fiolk臋 z wod膮 艣wi臋con膮, nast臋pnie za艣 udzieli艂em mu ostatniego namaszczenia. Wok贸艂 nas b艂yskawicznie zgromadzi艂 si臋 g臋sty t艂um, ale nikt nie zaprotestowa艂. M臋偶czyzna drgn膮艂 gwa艂townie kilka razy, chrz膮kn膮艂, jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰, po czym wyzion膮艂 ducha. T艂um rozproszy艂 si臋 r贸wnie szybko, jak si臋 zebra艂.

Zmar艂y by艂 w 艣rednim wieku, mia艂 jasne w艂osy i lekk膮 nadwag臋. Nie posiada艂 偶adnego dokumentu, kt贸ry po­zwoli艂by ustali膰 jego to偶samo艣膰, ani nawet komlogu. W jego kieszeni znajdowa艂o si臋 sze艣膰 srebrnych monet.

Nie wiadomo dlaczego postanowi艂em czuwa膰 przy zw艂o­kach do ko艅ca dnia. Lekarz - niski, cyniczny m臋偶czyz­na - pozwoli艂 mi asystowa膰 przy sekcji. Podejrzewam, 偶e po prostu dawno nie mia艂 okazji z nikim porozmawia膰.

- Oto ile jest warte - powiedzia艂, rozcinaj膮c brzuch nieszcz臋艣nika. Odci膮gn膮艂 na bok sk贸r臋 i mi臋艣nie, i przypi膮艂 je niczym pow艂ok臋 namiotu.

- Co? - zapyta艂em.

- Jego 偶ycie. - Lekarz dotkn膮艂 sk贸ry na twarzy trupa; zareagowa艂a jak gumowa maska. - Pa艅skie 偶ycie. Moje.

Cia艂o doko艂a poszarpanej dziury w policzku mia艂o ciemnosin膮 barw臋.

- Musi by膰 co艣 jeszcze - odpar艂em.

Spojrza艂 na mnie z pob艂a偶liwym u艣miechem.

- Naprawd臋? W takim razie prosz臋 mi to pokaza膰. - Wyj膮艂 serce trupa i zwa偶y艂 je w r臋ku. - Na planetach nale偶膮cych do Sieci mo偶na by dosta膰 za nie 艂adn膮 cen臋. Pe艂no tam takich, kt贸rych nie sta膰 na pozaustrojow膮 hodowl臋 narz膮d贸w, ale nie maj膮 najmniejszego zamiaru umiera膰 tylko dlatego, 偶e nawali艂o im serce. Tutaj to jedynie odpadek.

- Musi by膰 co艣 jeszcze... - powt贸rzy艂em, jednak ju偶 bez takiego przekonania. Doskonale pami臋ta艂em pogrzeb Jego 艢wi膮tobliwo艣ci papie偶a Urbana XV, kt贸ry odby艂 si臋 tu偶 przed moim wyjazdem z Pacem. Zgodnie ze zwyczajem si臋gaj膮cym jeszcze czas贸w sprzed hegiry, cia艂o nie zosta艂o zabalsamowane i czeka艂o w przedsionku g艂贸wnej bazyliki na z艂o偶enie do prostej, drewnianej trumny. Pomagaj膮c Edwardowi i monsignorowi Freyowi przy ubieraniu zw艂ok nie mog艂em nie zauwa偶y膰 zmienionej barwy sk贸ry i obwis艂ych warg.

Lekarz tylko wzruszy艂 ramionami i szybko zako艅czy艂 pobie偶n膮 autopsj臋. 艢ledztwo trwa艂o najkr贸cej, jak mo偶na sobie wyobrazi膰. Nie natrafiono na 艣lad sprawcy, nie ustalono motywu zab贸jstwa. Rysopis zamordowanego przes艂ano do Keats, natomiast ofiara zosta艂a ju偶 nast臋pnego dnia pochowana w bezimiennej mogile na polu rozci膮gaj膮­cym si臋 mi臋dzy bagnistym brzegiem a 偶贸艂t膮 d偶ungl膮.

Port Romance jest zbieranin膮 偶贸艂tawych budowli z suro­wego drewna, wzniesionych na g膮szczu pali i pomost贸w, kt贸re si臋gaj膮 daleko w g艂膮b zalewanych przyp艂ywami trz臋sawisk u uj艣cia rzeki Kans. W miejscu gdzie rzeka wpada do zatoki Toschahai, ma prawie dwa kilometry szeroko艣ci, ale tylko kilka z jej niezliczonych odn贸g nadaje si臋 do 偶eglugi, a i to trzeba je pog艂臋bia膰 bez przerwy, w dzie艅 i w nocy. Kiedy le偶臋 wieczorem przy otwartym oknie, do moich uszu dociera nieustaj膮cy klekot pog艂臋biarek. To bicie serca tego ohydnego miasta, natomiast odleg艂e mlaskanie przyp艂ywu jest jego wilgotnym oddechem. Na­s艂uchuj膮c tych odg艂os贸w wci膮偶 widz臋 przed sob膮 twarz zamordowanego cz艂owieka.

Wielkie kompanie wybudowa艂y na granicy miasta l膮do­wisko 艣migaczy, kt贸rymi przewo偶膮 ludzi i ekwipunek na plantacje po艂o偶one w g艂臋bi l膮du, ale mam za ma艂o pieni臋dzy, 偶eby dosta膰 si臋 na pok艂ad kt贸rego艣 z nich. To znaczy, dla mnie samego znalaz艂oby si臋 miejsce, natomiast nie ma mowy o zabraniu trzech wielkich kufr贸w ze sprz臋tem naukowym. Mimo to, pokusa jest silna. Misja, jakiej chc臋 podj膮膰 si臋 w艣r贸d Bikur贸w, bardziej ni偶 kiedykolwiek dot膮d wydaje mi si臋 bezsensowna i irracjonalna. Jedynie silna potrzeba posiadania jakiego艣 celu oraz na wp贸艂 masochis­tyczne pragnienie wype艂nienia do ko艅ca warunk贸w mego dobrowolnego zes艂ania nakazuj膮 mi uda膰 si臋 w g贸r臋 rzeki.

Za dwa dni z portu wyp艂ywa statek, kt贸ry kieruje si臋 w艂a艣nie w tamt膮 stron臋. Zap艂aci艂em ju偶 za przejazd i jutro przewioz臋 na statek ca艂y baga偶. Bez 偶alu pozostawi臋 za sob膮 Port Romance.


41. dzie艅

Cesarski Wodotrysk鈥 p艂ynie powoli w g贸r臋 Kans. Odk膮d dwa dni temu wyruszyli艣my z L膮dowiska Meltona, nie widzieli艣my 偶adnych ludzkich osad. Nieprawdopodobnie g臋sta d偶ungla zaczyna si臋 na samym brzegu rzeki, a miejs­cami tworzy nad korytem wysokie sklepienie. 呕贸艂te 艣wiat艂o, g臋sto艣ci p艂ynnego mas艂a, s膮czy si臋 mi臋dzy li艣膰mi drzew nierzadko nawet osiemdziesi臋ciometrowej wysoko艣ci. Siedz臋 na pokrytej grub膮 warstw膮 rdzy rufie 艣rodkowej barki i staram si臋 wypatrze膰 pierwsze drzewa teslowe. Stary Kady, kt贸ry siedzi w pobli偶u, przestaje na chwil臋 pracowa膰 no偶em, spluwa w bok przez wielk膮 szpar臋 mi臋dzy z臋bami i 艣mieje si臋 g艂o艣no.

- Tutaj, w dole rzeki, na pewno ich nie zobaczysz - m贸wi. - Gdyby tu ros艂y, ten las wygl膮da艂by zupe艂nie inaczej. Musisz wspi膮膰 si臋 na p艂askowy偶, wtedy napatrzysz si臋 na nie do woli. Na razie jeste艣my jeszcze w d偶ungli, ojcze.

Codziennie po po艂udniu pada deszcz, cho膰 鈥渄eszcz鈥 to zbyt 艂agodne okre艣lenie dla tego potopu, kt贸ry spada z nieba, przes艂aniaj膮c oba brzegi, 艂omocz膮c przera藕liwie w metalowe dachy barek. Tempo podr贸偶y zmniejsza si臋 w贸wczas tak bardzo, i偶 wydaje si臋, 偶e stoimy w miejscu. Mam wra偶enie, jakby rzeka ka偶dego popo艂udnia zamienia艂a si臋 w rycz膮cy wodospad, kt贸ry musimy pokona膰, je艣li chcemy posuwa膰 si臋 dalej.

Wodotrysk鈥 jest wiekowym, p艂askodennym holowni­kiem otoczonym pier艣cieniem pi臋ciu barek, kt贸re przypo­minaj膮 obszarpane dzieci t艂ocz膮ce si臋 wok贸艂 matki. Barki s膮 dwupoziomowe; na trzech z nich znajduj膮 si臋 towary przeznaczone do sprzeda偶y w nielicznych osiedlach i plan­tacjach rozlokowanych wzd艂u偶 rzeki, dwie pozosta艂e za艣 udaj膮 bez powodzenia jednostki przeznaczone dla pasa偶e­r贸w, kt贸rzy z takich lub innych wzgl臋d贸w zapragn臋li uda膰 si臋 w g贸r臋 rzeki, cho膰 podejrzewam, i偶 spora cz臋艣膰 spo艣r贸d przebywaj膮cych na nich os贸b mieszka tu na sta艂e. Wypo­sa偶enie mojej kajuty sk艂ada si臋 z brudnego materaca na pod艂odze i przypominaj膮cych jaszczurki robali na 艣cianach.

Po deszczu wszyscy gromadz膮 si臋 na pok艂adach, by podziwia膰 wieczorne mg艂y unosz膮ce si臋 nad stygn膮c膮 rzek膮. Powietrze jest gor膮ce i potwornie wilgotne. Stary Kady twierdzi, 偶e przyby艂em za p贸藕no, aby przeby膰 lasy ogniste przed uaktywnieniem si臋 drzew. Zobaczymy.

Dzisiejszego wieczoru k艂臋by mg艂y przypominaj膮 duchy topielc贸w 艣pi膮cych pod czarn膮 powierzchni膮 wody. W g贸­rze, nad wierzcho艂kami drzew, znikaj膮 ostatnie chmury i 艣wiat znowu nasyca si臋 barwami. 呕贸艂ta d偶ungla staje si臋 najpierw pomara艅czowa, potem zaczyna dominowa膰 ochra, umbra... i wreszcie czer艅. Stary Kady zapala latarnie i okryte kloszami 艣wiece zawieszone na belkach pod­trzymuj膮cych g贸rny pok艂ad, a wtedy d偶ungla rozb艂yska fluorescencyjnymi plamami rozk艂adu, podczas gdy ptaki o fosforyzuj膮cym upierzeniu i wielkie 艣wietliki przelatuj膮 niespokojnie z ga艂臋zi na ga艂膮藕.

Tej nocy nie wida膰 ma艂ego ksi臋偶yca Hyperiona, lecz planeta ta kr膮偶y wok贸艂 s艂o艅ca po wyj膮tkowo za艣mieconej orbicie, w zwi膮zku z czym na nocnym niebie cz臋sto mo偶na dojrze膰 艣lady meteor贸w. Dzi艣 jest ich szczeg贸lnie du偶o. S膮 tak jasne, 偶e zmuszaj膮 do odwr贸cenia wzroku, ale kiedy spogl膮dam na rzek臋, widz臋 je niemal r贸wnie wyra藕nie, odbite w ciemnej wodzie.

Nad wschodnim horyzontem unosi si臋 po艣wiata. Stary Kady twierdzi, 偶e to orbitalne zwierciad艂a o艣wietlaj膮 nie­kt贸re z najwi臋kszych plantacji.

Jest zbyt ciep艂o, 偶eby zamyka膰 si臋 w kabinie. Rozpo­艣cieram cienk膮 mat臋 na dachu barki, k艂ad臋 si臋 i obserwuj臋 trwaj膮cy na niebie 艣wietlny spektakl, podczas gdy wok贸艂 mnie podr贸偶uj膮cy ca艂ymi rodzinami tubylcy 艣piewaj膮 pie艣ni w 偶argonie, kt贸rego nawet nie staram si臋 zrozumie膰. My艣l臋 o Bikurach - jak偶e jeszcze do nich daleko! - i zaczynam odczuwa膰 dziwny niepok贸j.

W d偶ungli rozlega si臋 wrzask jakiego艣 zwierz臋cia, przy­pominaj膮cy krzyk przera偶onej kobiety.


60. dzie艅

Dotar艂em do plantacji Perecebo. Jestem chory.


62. dzie艅

Jestem bardzo chory. Gor膮czka i dreszcze. Wczoraj przez ca艂y dzie艅 wymiotowa艂em ciemn膮 偶贸艂ci膮. Deszcz 艂omocze tak, 偶e nic nie s艂ycha膰. Przez ca艂膮 noc chmury s膮 o艣wietlone blaskiem odbitym od orbitalnych zwierciade艂. Wydaje si臋, 偶e niebo p艂onie. Mam wysok膮 gor膮czk臋.

Opiekuje si臋 mn膮 kobieta. Myje mnie. Jestem zbyt chory, 偶eby odczuwa膰 wstyd. Ma w艂osy ciemniejsze ni偶 wi臋kszo艣膰 tubylc贸w. Niewiele m贸wi. Czarne, 艂agodne oczy.

Bo偶e, jak 藕le jest chorowa膰 tak daleko od domu.


dzie艅

czeka szpieguje przyj膰cho z dszczu w cienkiej sp贸d

kusi mnie specjalnie wie kim jstem moja sk贸ra p艂onie cienki materia sutki takie ciemne pod nim patrz膮 na mnie patrz膮 s艂ysz臋 w nocy g艂osy k膮pie mnie w tru s艂ysz臋 g艂osy w deszczu przez deszcz przesta艅cie przes

nie mam sk贸ry na twrzy. J臋zykiem czuj臋 dziur臋 w po­liczku. Jak znajd臋 kul臋 to j膮 wypluj臋 wypluj臋, agnusdeiquitolispeccattamundi miserer nobis misere nobis miserere


65. dzie艅

Dzi臋ki Ci, o Panie, 偶e艣 wybawi艂 mnie z choroby.


66. dzie艅

Semfa ogoli艂a mnie i pomog艂a doj艣膰 pod prysznic.

Potem przyszed艂 z wizyt膮 administrator. Spodziewa艂em si臋 zobaczy膰 jednego z tych wielkich, gburowatych typ贸w, kt贸rych widzia艂em zaj臋tych sortowaniem zbior贸w, ale on okaza艂 si臋 lekko sepleni膮cym, spokojnym m臋偶czyzn膮 o 艣nia­dej sk贸rze. By艂 mi bardzo 偶yczliwy. Niepokoi艂em si臋 spraw膮 op艂aty za opiek臋, jak膮 mnie otoczono, on jednak zapewni艂 mnie, 偶e nie b臋d臋 musia艂 nic p艂aci膰. Ma艂o tego: obieca艂 da膰 mi cz艂owieka, kt贸ry zaprowadzi mnie na p艂askowy偶! Twierdzi, 偶e wprawdzie jest ju偶 do艣膰 p贸藕no, ale je艣li zdo艂am wyruszy膰 w ci膮gu dziesi臋ciu dni, to powinno nam si臋 uda膰 przej艣膰 przez lasy ogniste i dotrze膰 do Rozpadliny, zanim drzewa teslowe osi膮gn膮 pe艂n膮 aktywno艣膰.

Kiedy wyszed艂, usiad艂em w 艂贸偶ku i troch臋 rozmawia艂em z Semf膮. Trzy miesi膮ce temu jej m膮偶 zgin膮艂 w wypadku na plantacji. Semfa przyby艂a tutaj z Port Romance; ma艂偶e艅stwo z Mikelem okaza艂o si臋 dla niej zbawieniem, teraz za艣 wola艂a pozosta膰 tutaj i wykonywa膰 r贸偶ne pos艂ugi ni偶 wraca膰 do miasta. Wcale jej si臋 nie dziwi臋.

Zrobi mi masa偶, a potem zasn臋. Ostatnio cz臋sto widuj臋 w snach matk臋.

Dziesi臋膰 dni. Za dziesi臋膰 dni musz臋 by膰 got贸w do drogi.


75. dzie艅

Przed wyruszeniem w drog臋 w towarzystwie Tuka po­szed艂em po偶egna膰 si臋 z Semf膮. Prawie nic nie m贸wi艂a, ale po wyrazie jej oczu pozna艂em, 偶e ci臋偶ko jej si臋 ze mn膮 rozsta膰. Pob艂ogos艂awi艂em j膮 i poca艂owa艂em w czo艂o. U艣mie­chni臋ty Tuk sta艂 w pobli偶u, ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂. Potem ruszyli艣my w drog臋, prowadz膮c ze sob膮 dwa juczne zwierz臋ta. Zarz膮dca Orlandi odprowadzi艂 nas do miejsca, gdzie ko艅czy si臋 droga, a zaczyna w膮ska 艣cie偶ka, i zaczeka艂, a偶 znikniemy w z艂ocistym lesie.

Domine dirige nos.


82. dzie艅

Po tygodniu sp臋dzonym na szlaku... Na jakim szlaku? Po tygodniu sp臋dzonym w bujnej, 偶贸艂tej d偶ungli, po wyczerpuj膮cej wspinaczce na coraz bardziej strome zbocze p艂askowy偶u Pinion, dzi艣 rano wdrapali艣my si臋 na skaliste wzniesienie, z kt贸rego roztacza艂 si臋 widok na d偶ungl臋, Dzi贸b i Morze 艢rodkowe. P艂askowy偶 wznosi si臋 w tym miejscu niemal na trzy tysi膮ce metr贸w nad poziom morza, wi臋c panorama naprawd臋 zapiera dech w piersiach. G臋sta d偶ungla si臋ga a偶 do podn贸偶a p艂askowy偶u, a przez prze艣wity w bia艂oszarej pow艂oce chmur mo偶na dojrze膰 szerokie zakola Kans, tocz膮cej dostojnie swoje wody w kierunku Port Romance, daleko na wschodzie za艣 ledwo widoczn膮, karmazynow膮 plam臋 - wed艂ug Tuka jest to plantacja plastow艂贸knik贸w w pobli偶u Perecebo.

Kontynuowali艣my w臋dr贸wk臋 a偶 do p贸藕nego wieczoru. Tuk obawia si臋, 偶e drzewa teslowe uaktywni膮 si臋 akurat wtedy, kiedy b臋dziemy w 艣rodku lasu. Z trudem za nim nad膮偶am, ci膮gn膮c za uzd臋 objuczone zwierz臋 i modl膮c si臋 po cichu, aby zaprz膮tn膮膰 czym艣 umys艂 i nie poddawa膰 si臋 niedobrym przeczuciom.


83. dzie艅

Dzisiaj wyruszyli艣my jeszcze przed 艣witem. Powietrze jest przesycone zapachem dymu i popio艂u.

W wygl膮dzie szaty ro艣linnej zasz艂y uderzaj膮ce zmiany. Najpierw znikn臋艂y gdzie艣 g臋ste li艣ciaste zaro艣la, potem niskie iglaste krzewy, wreszcie nawet zmutowane sosny i modrzewie. Weszli艣my w las ognisty, sk艂adaj膮cy si臋 z wysokich prometeusz贸w, roz艂o偶ystych feniks贸w i niemal kulistych, jarz膮cych si臋 bursztynowo migotnik贸w. Od czasu do czasu natrafiali艣my na niemo偶liwe do przebycia zagajniki bia艂ow艂贸knistych rozdwojonych azbestnik贸w, kt贸re wed艂ug Tuka wygl膮daj膮 jak 鈥渮gni艂e kutasy jakich艣 wstr臋tnych olbrzym贸w, kt贸rych komu艣 nie chcia艂o si臋 g艂臋biej zakopa膰鈥. M贸j przewodnik nie przebiera w s艂owach.

P贸藕nym popo艂udniem zobaczyli艣my pierwsze drzewo teslowe. Od p贸艂 godziny st膮pali艣my po ziemi pokrytej grub膮 warstw膮 popio艂u, staraj膮c si臋 nie depta膰 m艂odych feniks贸w i biczy ognistych, dzielnie toruj膮cych sobie drog臋 ku s艂onecznemu 艣wiat艂u, kiedy nagle Tuk stan膮艂 jak wryty i wyci膮gn膮艂 r臋k臋.

Odleg艂e o co najmniej p贸艂 kilometra drzewo teslowe mia艂o wysoko艣膰 jakich艣 stu metr贸w, a wi臋c by艂o dwukrotnie wi臋ksze od najwy偶szych prometeusz贸w. W pobli偶u korony znajdowa艂o si臋 wyra藕nie widoczne, cebulowate zgrubienie organicznego akumulatora. Z rozchodz膮cych si臋 promieni艣­cie ga艂臋zi zwisa艂y dziesi膮tki pozornie cienkich, niemal paj臋czych nici, b艂yszcz膮cych metalicznie na tle bezchmur­nego, zielono-lazurowego nieba. Natychmiast nasun臋艂o mi si臋 skojarzenie z eleganckim meczetem na Nowej Mekce, nie wiedzie膰 czemu przystrojonym srebrzystymi wst膮偶kami.

- Zabieramy st膮d ty艂ki, i to pr臋dko! - sykn膮艂 Tuk. Upar艂 si臋, 偶eby艣my od razu w艂o偶yli nasze specjalne zbroje, wobec czego reszt臋 dnia sp臋dzili艣my w maskach osmotycznych, buciorach o grubej gumowej podeszwie, sp艂ywaj膮c strugami potu pod zbrojami z przypominaj膮cej sk贸r臋 gamma-prz臋dzy. Oba juczne zwierz臋ta zacz臋艂y zachowywa膰 si臋 bardzo nerwowo, strzyg膮c d艂ugimi uszami nawet przy najmniejszym ha艂asie. Pomimo maski wyra藕nie czu艂em zapach ozonu; tak samo pachnia艂y elektryczne kolejki, kt贸rymi jako dziecko bawi艂em si臋 w leniwe bo偶onarodze­niowe popo艂udnia w Villefranche-sur-Sa么ne.

Roz艂o偶yli艣my si臋 obozem w pobli偶u krzew贸w azbesto­wych. Tuk pokaza艂 mi, w jaki spos贸b nale偶y ustawi膰 pier艣cie艅 odgromnik贸w; przez ca艂y czas mamrota艂 co艣 ponuro pod nosem i co chwila zerka艂 w niebo, wypatruj膮c chmur.

Mimo wszystko zamierzam si臋 porz膮dnie wyspa膰.


84. dzie艅

0400.

Naj艣wi臋tsza Matko Bo偶a.

Od trzech godzin znajdujemy si臋 w samym 艣rodku czego艣, co wygl膮da na koniec 艣wiata.

Eksplozje zacz臋艂y si臋 kr贸tko po p贸艂nocy. Pocz膮tkowo by艂y to zwyk艂e pioruny i na przek贸r zdrowemu rozs膮dkowi wysun臋li艣my g艂owy z namiotu, aby obserwowa膰 pokazy pirotechniczne. Przywyk艂em do burz monsunowych, kt贸re nawiedzaj膮 Pacem zawsze w Miesi膮cu Mateuszowym, wi臋c przez pierwsz膮 godzin臋 spektaklu nie odczuwa艂em strachu. Jedynie widok ogromnych drzew teslowych oraz niezwyk艂a koncentracja wy艂adowa艅 dzia艂a艂y mi nieco na nerwy. Wkr贸tce jednak te gigantyczne ro艣liny zacz臋艂y oddawa膰 nagromadzon膮 w akumulatorach energi臋, a kiedy ju偶 prawie zasypia艂em - mimo nie milkn膮cego nawet na sekund臋 ha艂asu - rozp臋ta艂 si臋 prawdziwy Armageddon.

W ci膮gu pierwszych dziesi臋ciu sekund drzewa teslowe wytworzy艂y co najmniej sto ogromnych 艂uk贸w elektrycz­nych. Rosn膮cy nie dalej ni偶 trzydzie艣ci metr贸w od nas prometeusz nagle eksplodowa艂, zasypuj膮c las p艂on膮cymi ga艂臋ziami. Otaczaj膮ce nas odgromniki rozjarzy艂y si臋 jaskrawoniebiesk膮 po艣wiat膮, ich wierzcho艂ki za艣 po艂膮czy艂y mniejsze, drgaj膮ce niczym 偶ywe istoty, 艂uki elektryczne. Tuk krzykn膮艂, ale 偶aden ludzki g艂os nie mia艂 szans przebi膰 si臋 przez 艂oskot uderzaj膮cych raz za razem piorun贸w. K臋pa feniks贸w, obok kt贸rych uwi膮zali艣my zwierz臋ta, stan臋艂a nagle w p艂omieniach; jeden z mu艂贸w, cho膰 sp臋tany i z za­s艂oni臋tymi oczami, rzuci艂 si臋 do ucieczki i ogarni臋ty panik膮 wpad艂 mi臋dzy pr臋ty odgromnik贸w. W nast臋pnym u艂amku sekundy w nieszcz臋sne zwierz臋 uderzy艂o chyba z dziesi臋膰 jaskrawob艂臋kitnych promieni; jestem got贸w przysi膮c, 偶e przez mgnienie oka widzia艂em jego zawieszony w powietrzu szkielet, a potem mu艂 wierzgn膮艂 rozpaczliwie i po prostu przesta艂 istnie膰.

Od trzech godzin obserwujemy koniec 艣wiata. Dwa odgromniki przewr贸ci艂y si臋 na ziemi臋, ale osiem pozosta艂ych nadal dzia艂a. Tuk i ja tulimy si臋 do siebie w gor膮cej pieczarze namiotu. Przez maski osmotyczne przedostaje si臋 akurat tyle tlenu, 偶eby艣my nie udusili si臋 w rozgrzanym, przesyco­nym dymem powietrzu. 呕yjemy jeszcze tylko dzi臋ki odgro­mnikom oraz temu, 偶e Tuk ustawi艂 nasz namiot z dala od potencjalnych cel贸w, za to blisko daj膮cej nieco os艂ony k臋py krzew贸w azbestowych. Tylko to dzieli nas od wieczno艣ci.

- Chyba wytrzymaj膮! - wrzeszcz臋 do Tuka, usi艂uj膮c przekrzycze膰 og艂uszaj膮cy ha艂as.

- Godzin臋, mo偶e dwie! - odpowiada m贸j przewodnik w taki sam spos贸b. - Jak tylko padn膮, b臋dzie po nas!

Kiwam g艂ow膮 i przez szczelin臋 w masce poci膮gam 艂yk ciep艂ej wody. Je艣li prze偶yj臋 t臋 noc, b臋d臋 zawsze dzi臋kowa艂 Bogu za to, 偶e w Swej 艂askawo艣ci pozwoli艂 mi ujrze膰 ten widok.


87. dzie艅

Wczoraj w po艂udnie przekroczyli艣my p贸艂nocno-wschodni膮 granic臋 lasu ognistego, rozbili艣my namiot nad brzegiem niewielkiego strumienia i przespali艣my osiemna艣cie godzin bez przerwy, nadrabiaj膮c zaleg艂o艣ci z trwaj膮cej trzy noce i dwa dni w臋dr贸wki przez koszmar p艂omieni i popio艂贸w. Wsz臋dzie doko艂a widzieli艣my m艂odziutkie p臋dy 偶yj膮cych na tym terenie ro艣lin, kt贸re odradza艂y si臋 po ognistej ulewie, jaka szala艂a przez dwie minione noce. Pozosta艂o nam pi臋膰 odgromnik贸w, cho膰 ani Tuk, ani ja nie mieli艣my wielkiej ochoty wystawia膰 ich na jeszcze jedn膮 pr贸b臋. Drugi mu艂, ten, kt贸ry przetrzyma艂, pad艂 na ziemi臋 i zdech艂, w chwili kiedy zdj臋li艣my 艂adunek z jego grzbietu.

Dzi艣 rano obudzi艂 mnie szum wody. Poszed艂em wzd艂u偶 biegu strumienia mniej wi臋cej kilometr na p贸艂nocny wsch贸d. Szum z ka偶d膮 chwil膮 stawa艂 si臋 wyra藕niejszy, a kiedy osi膮gn膮艂 maksymalne nat臋偶enie, strumie艅 nagle znikn膮艂 mi z oczu.

Rozpadlina! Prawie zapomnia艂em o celu mojej w臋dr贸wki. Przeskakuj膮c z kamienia na kamie艅, da艂em wreszcie susa na wielki wilgotny g艂az, zachwia艂em si臋, z trudem odzys­ka艂em r贸wnowag臋, po czym spojrza艂em w d贸艂 na niemal trzykilometrowej wysoko艣ci wodospad, mg艂臋, ska艂y i ledwo widoczn膮, cieniutk膮 kresk臋 rzeki.

W przeciwie艅stwie do legendarnego Wielkiego Kanionu na Starej Ziemi czy Kraw臋dzi 艢wiata na Hebronie, Rozpadlina nie zosta艂a wyryta w wypi臋trzaj膮cym si臋 powoli p艂askowy偶u. Pomimo swoich ocean贸w i kontynent贸w na pierwszy rzut oka bardzo podobnych do ziemskich, Hyperion jest pod wzgl臋dem tektonicznym zupe艂nie martwy. Podobnie jak na Marsie, Lususie i Armagha艣cie, nie stwierdzono na nim dryfowania kontynent贸w, natomiast - tak samo jak Mars i Lusus - przechodzi cykliczne zlodowacenia, co prawda bardzo rzadkie, bo powracaj膮ce co trzydzie艣ci siedem milion贸w lat. Komlog por贸wnuje Rozpadlin臋 do Doliny Marinera na Marsie, naturalnie przed przystosowaniem jej do potrzeb cz艂owieka. Oba cuda natury powsta艂y w wyniku nak艂adaj膮cego si臋 na siebie dzia艂ania niskich temperatur oraz niszczycielskiego wp艂ywu podziemnych rzek - takich, jak膮 niegdy艣 by艂a Kans. St膮d w艂a艣nie wzi臋艂a si臋 gigantyczna szczelina, biegn膮ca niczym d艂uga blizna przez wypi臋trzone skrzyd艂o Aquili.

Niebawem do艂膮czy艂 do mnie Tuk. By艂em zupe艂nie nagi, gdy偶 przyszed艂em nad strumie艅, aby sp艂uka膰 z siebie zapach spalenizny. Zacz膮艂em chlapa膰 si臋 w wodzie jak dziecko, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no, kiedy zachwycone okrzyki Tuka wr贸ci艂y do nas s艂abym echem, odbite od P贸艂nocnej 艢ciany, wnosz膮­cej si臋 w odleg艂o艣ci mniej wi臋cej dw贸ch trzecich kilometra. Stali艣my na wyst臋pie si臋gaj膮cym daleko nad przepa艣膰, tak 偶e nie mogli艣my dostrzec nawet kawa艂ka Po艂udniowej 艢ciany. Uznali艣my, 偶e skoro okoliczne ska艂y wytrzyma艂y jako艣 ostatnie par臋 milion贸w lat, wytrzymaj膮 te偶 jeszcze kilkadziesi膮t minut. Ochlapywali艣my si臋 wod膮, darli艣my si臋 co si艂 w p艂ucach a偶 do zachrypni臋cia, i w og贸le zachowywali艣my si臋 jak dzieci wypuszczone przed czasem ze szko艂y. Tuk wyzna艂, 偶e jeszcze nigdy nie przeszed艂 przez ca艂y las ognisty ani nie zna艂 nikogo, komu by si臋 to uda艂o o tej porze roku, a nast臋pnie poinformowa艂 mnie, 偶e teraz, kiedy drzewa teslowe osi膮gn臋艂y pe艂n膮 aktywno艣膰, musi zaczeka膰 co najmniej trzy miesi膮ce, zanim b臋dzie m贸g艂 wyruszy膰 w drog臋 powrotn膮. Nie wydawa艂 si臋 jednak tym zbytnio zmartwiony, a ja cieszy艂em si臋, 偶e b臋d臋 go mia艂 obok siebie.

Po po艂udniu przenie艣li艣my na raty ca艂y ekwipunek i rozbili艣my ob贸z w odleg艂o艣ci oko艂o stu metr贸w od skraju urwiska. Postanowi艂em, 偶e jutro przejrz臋 dok艂adniej wszys­tkie paki i dokonam surowej selekcji.

Wiecz贸r by艂 bardzo ch艂odny. Po kolacji, tu偶 przed zachodem s艂o艅ca, w艂o偶y艂em ocieplan膮 kurtk臋 i poszed艂em samotnie na skaln膮 platform臋 po艂o偶on膮 na po艂udniowy zach贸d od miejsca, gdzie po raz pierwszy ujrza艂em Roz­padlin臋. Widok, jaki si臋 stamt膮d roztacza艂, dos艂ownie zapiera艂 dech w piersi. Z niezliczonych wodospad贸w unosi艂y si臋 chmury py艂u wodnego, a promienie zachodz膮cego s艂o艅ca zapala艂y w nich mieni膮ce si臋 bajecznymi kolorami t臋cze. Obserwowa艂em z podziwem, jak rodz膮 si臋 kolejne barwy, by wkr贸tce wznie艣膰 si臋 ku mroczniej膮cej kopule nieba i tam znikn膮膰 bez 艣ladu. W miar臋 jak ch艂odne powietrze wciska艂o si臋 w szczeliny i zag艂臋bienia terenu, ciep艂e za艣 ucieka艂o w g贸r臋, zabieraj膮c ze sob膮 li艣cie, a nawet co mniejsze ga艂膮zki, z g艂臋bi Rozpadliny pocz膮艂 wydobywa膰 si臋 prze­dziwny odg艂os, zupe艂nie jakby kontynent odzywa艂 si臋 z g艂臋bi swoich trzewi g艂osami kamiennych olbrzym贸w. Odnios艂em wra偶enie, 偶e s艂ucham jakich艣 gigantycznych, niebia艅skich organ贸w, kt贸rych piszcza艂ki potrafi膮 wydoby膰 z siebie wszystkie tony - od najwy偶szych, krystalicznie czystych poczynaj膮c, na najni偶szych, wstrz膮saj膮cych posadami pla­nety, ko艅cz膮c. Przypuszcza艂em, i偶 sprawc膮 tego zjawiska jest powietrze z jaski艅, przeciskaj膮ce si臋 teraz przez skalne kominy, ale po pewnym czasie przesta艂em szuka膰 racjonal­nych wyja艣nie艅 i po prostu ws艂uchiwa艂em si臋 w d藕wi臋ki hymnu, jakim Rozpadlina 偶egna艂a zachodz膮ce s艂o艅ce.

Wr贸ci艂em do namiotu otoczonego p贸艂kolem bioluminescencyjnych lamp dopiero w贸wczas, gdy na niebie pojawi艂y si臋 wyrysowane o艣lepiaj膮co bia艂ymi krechami trajektorie niezliczonych meteor贸w, a zza po艂udniowego i zachodniego horyzontu zacz臋艂y dobiega膰 odg艂osy burzy, jaka rozp臋ta艂a si臋 nad lasami ognistymi. Przywodzi艂o to na my艣l wspo­mnienia o jednej ze staro偶ytnych ziemskich wojen z okresu sprzed hegiry.

W艂膮czy艂em komlog, ale cho膰 ustawi艂em go na najwi臋kszy zasi臋g, uzyska艂em jedynie bia艂y szum. Podejrzewam, 偶e nawet gdyby prymitywne satelity komunikacyjne obej­mowa艂y zasi臋giem te rejony, to i tak drzewa teslowe zag艂uszy艂yby swoj膮 aktywno艣ci膮 wszelkie sygna艂y, mo偶e z wyj膮tkiem skupionej wi膮zki lasera albo tachionowej transmisji mi臋dzy komunikatorami. W klasztorze na Pacem tylko niewielu z nas mia艂o osobiste komunikatory, ale w razie potrzeby zawsze mogli艣my skorzysta膰 z datasfery. Tutaj nie ma takiej mo偶liwo艣ci.

Siedz臋, ws艂uchuj臋 si臋 w ostatnie d藕wi臋ki cichn膮cej pie艣ni kanionu, obserwuj臋 niebo, kt贸re na przemian to ja艣nieje, to znowu przygasa, u艣miecham si臋, kiedy Tuk zachrapie g艂o艣niej w swoim 艣piworze, kt贸ry roz艂o偶y艂 obok namiotu, i my艣l臋 sobie, 偶e je偶eli tak ma wygl膮da膰 moje wygnanie, to nie mam nic przeciwko temu.


88. dzie艅

Tuk nie 偶yje. Zosta艂 zamordowany.

Natkn膮艂em si臋 na jego cia艂o, kiedy o wschodzie s艂o艅ca wyszed艂em z namiotu. Po艂o偶y艂 si臋 spa膰 cztery metry ode mnie, na dworze, gdy偶, jak powiedzia艂, chcia艂 sp臋dzi膰 noc pod gwiazdami.

Mordercy poder偶n臋li mu gard艂o. Nie s艂ysza艂em 偶adnego krzyku, ale mia艂em dziwny sen. 艢ni艂o mi si臋, 偶e znowu mam gor膮czk臋 i opiekuje si臋 mn膮 Semfa, 偶e dotyka ch艂odnymi r臋kami mojej szyi i piersi, a tak偶e krzy偶yka, kt贸ry nosz臋 od dzieci艅stwa. Sta艂em nad cia艂em Tuka, wpatruj膮c si臋 w wielk膮 czarn膮 plam臋, pozostawion膮 przez krew, kt贸ra wsi膮k艂a w oboj臋tn膮 ziemi臋 Hyperiona, i za­dr偶a艂em na my艣l o tym, 偶e ten sen m贸g艂 by膰 czym艣 wi臋cej ni偶 tylko snem. Chyba naprawd臋 czu艂em w nocy dotyk czyich艣 r膮k.

Przyznaj臋, 偶e zareagowa艂em raczej jak przera偶ony stary g艂upiec ni偶 jak ksi膮dz. Udzieli艂em nieszcz臋艣nikowi ostatniego namaszczenia, ale zaraz potem ogarn臋艂a mnie panika. Zacz膮艂em rozpaczliwie szuka膰 jakiej艣 broni, znalaz艂em ostr膮 maczet臋, kt贸rej u偶ywa艂em w d偶ungli, niewielki maser, kt贸ry zabra艂em z my艣l膮 o ewentualnym polowaniu na drobn膮 zwierzyn臋, i siln膮 lornetk臋, po czym zanios艂em to wszystko za wielki g艂az w pobli偶u kraw臋dzi Rozpadliny i pocz膮艂em rozgl膮da膰 si臋 wko艂o w poszukiwaniu zab贸jc贸w. Nie potrafi臋 powiedzie膰, czy zdoby艂bym si臋 w贸wczas na to, aby u偶y膰 broni przeciwko jakiej艣 ludzkiej istocie. Nic si臋 nie porusza艂o, je艣li nie liczy膰 ma艂ych nadrzewnych stworze艅, kt贸re zauwa偶yli艣my ju偶 poprzedniego dnia. Las jednak wydawa艂 mi si臋 nienaturalnie g臋sty, natomiast sama Roz­padlina, ze swymi licznymi tarasami, p贸艂kami skalnymi i szczelinami, w dodatku cz臋sto spowitymi mg艂膮, mog艂a stanowi膰 kryj贸wk臋 dla ca艂ej armii uzbrojonych dzikus贸w.

Po p贸艂godzinie odzyska艂em zdolno艣膰 logicznego my艣lenia, wr贸ci艂em do obozu i zaj膮艂em si臋 przygotowaniami do poch贸wku. Potrzebowa艂em ponad dw贸ch godzin, 偶eby w kamienistej ziemi wykopa膰 d贸艂 odpowiednich rozmiar贸w. Kiedy ju偶 z艂o偶y艂em w nim zw艂oki, usypa艂em nad nimi niewysok膮 mogi艂臋 i odm贸wi艂em wszystkie stosowne modlit­wy; przekona艂em si臋 przy tym, 偶e nie bardzo potrafi臋 powiedzie膰 co艣 od serca o tym szorstkim w obej艣ciu, zabawnym cz艂owieczku, kt贸ry by艂 moim przewodnikiem.

- We藕 go pod Swoj膮 opiek臋, Panie - wyduka艂em wreszcie, w najwy偶szym stopniu zdegustowany w艂asn膮 hipokryzj膮. W g艂臋bi serca by艂em pewien, 偶e nikt opr贸cz mnie nie s艂yszy tych s艂贸w. - Spraw, aby nie b艂膮ka艂 si臋 w wiecznych ciemno艣ciach. Amen.

Wieczorem przenios艂em si臋 wraz z obozem o p贸艂 kilo­metra na p贸艂noc. Namiot stoi na odkrytym terenie dziesi臋膰 metr贸w ode mnie, ale ja siedz臋 w 艣piworze oparty plecami o g艂az, z maczet膮 i maserem w zasi臋gu r臋ki. Po pogrzebie Tuka przejrza艂em zapasy i skrzynie ze sprz臋tem; nic nie zgin臋艂o, z wyj膮tkiem pi臋ciu ostatnich odgromnik贸w. Na­tychmiast przysz艂o mi do g艂owy podejrzenie, czy kto艣 nie pod膮偶a艂 za nami przez las ognisty z zamiarem zabicia Tuka i uwi臋zienia mnie na p艂askowy偶u, ale nie potrafi艂em wyobrazi膰 sobie motywu tak skomplikowanego dzia艂ania. Przecie偶 ka偶dy m贸g艂 zamordowa膰 nas w d偶ungli albo 鈥 jeszcze lepiej z punktu widzenia zab贸jcy - zaraz na pocz膮tku lasu ognistego, gdzie nikogo nie zdziwi艂aby obecno艣膰 dw贸ch zw臋glonych cia艂. Tak wi臋c pozostaj膮 tylko Bikurowie, moi prymitywni pupile.

Rozwa偶a艂em pomys艂 powrotu bez odgromnik贸w przez las ognisty, ale to by艂oby szale艅stwo. Je艣li tu zostan臋, prawdopodobnie umr臋; je艣li p贸jd臋, zgin臋 na pewno.

Trzy miesi膮ce do ko艅ca okresu aktywno艣ci drzew tes­lowych. Sto dwadzie艣cia dwudziestosze艣ciogodzinnych dni. Ca艂a wieczno艣膰.

Drogi Jezu, dlaczego to spotka艂o w艂a艣nie mnie? I dlaczego zosta艂em ocalony minionej nocy, skoro mam straci膰 偶ycie ju偶 tej, kt贸ra nadchodzi... albo nast臋pnej?

Siedz臋 w g臋stniej膮cym mroku, ws艂uchuj膮c si臋 w gro藕n膮 teraz i z艂owieszcz膮 muzyk臋, kt贸ra zaczyna dobiega膰 z Roz­padliny, i modl臋 si臋 do nieba poznaczonego jaskrawymi krechami meteor贸w.

A raczej szepcz臋 s艂owa, kt贸rych nikt opr贸cz mnie nie i s艂yszy.


95. dzie艅

Wspomnienia o koszmarze z ubieg艂ego tygodnia znacznie przyblak艂y. Przekona艂em si臋, 偶e po kilku dniach nie spe艂­nionego oczekiwania nawet strach powszednieje, staj膮c si臋 czym艣 zupe艂nie zwyczajnym.

Za pomoc膮 maczety 艣ci膮艂em sporo m艂odych drzewek, z kt贸rych zbudowa艂em co艣 w rodzaju sza艂asu. Pokry艂em dach gamma-prz臋dz膮, szpary w 艣cianach za艣 zatka艂em glin膮. Tyln膮 艣cian臋 stanowi powierzchnia g艂azu. Poszpera­艂em w sprz臋cie i nawet rozstawi艂em kilka urz膮dze艅, cho膰 mocno w膮tpi臋, czy b臋d臋 mia艂 okazj臋 skontrolowa膰 ich wskazania.

Podj膮艂em dzia艂ania maj膮ce na celu uzupe艂nienie szybko topniej膮cego zapasu 偶ywno艣ci. Wed艂ug bezsensownego harmonogramu, jaki opracowa艂em dawno temu na Pacem, powinienem ju偶 od kilku tygodni przebywa膰 w艣r贸d Bikur贸w i w zamian za r贸偶ne drobiazgi otrzymywa膰 od nich miejscowe po偶ywienie. Zreszt膮 to i tak nie ma wi臋kszego znaczenia. Dosy膰 monotonn膮 diet臋 sk艂adaj膮c膮 si臋 z gotowa­nych korzeni chalmy wzbogaci艂em o kilka gatunk贸w jag贸d oraz innych owoc贸w, o kt贸rych jadalno艣ci zapewni艂 mnie komlog. Jak do tej pory m贸j organizm mia艂 inne zdanie tylko w jednym przypadku, w wyniku czego sp臋dzi艂em niemal ca艂膮 noc w kucki, na brzegu pobliskiej szczeliny skalnej.

W臋druj臋 po swoim wi臋zieniu niczym zamkni臋ty w klatce pelops, stanowi膮cy obiekt dumy jakiego艣 pomniejszego padyszacha z Armaghastu. Kilometr na po艂udnie i cztery kilometry na zach贸d st膮d zaczynaj膮 si臋 lasy ogniste, obecnie w pe艂ni aktywno艣ci. Rano unosz膮ca si臋 mg艂a zabiera ze sob膮 g臋ste chmury dymu, kt贸re na jaki艣 czas zupe艂nie przes艂aniaj膮 niebo. Jedynie twarde jak ska艂a krzewy azbes­towe, kamienista ziemia i urwiste wzniesienia ci膮gn膮ce si臋 na p贸艂nocny wsch贸d st膮d nie dopuszczaj膮 do rozprzest­rzenienia si臋 ognistego piek艂a.

Na p贸艂nocy p艂askowy偶 rozszerza si臋, a poszycie staje si臋 nieco bardziej g臋ste; pi臋tna艣cie kilometr贸w dalej znajduje si臋 przepa艣膰 mniej wi臋cej o dwie trzecie p艂ytsza i o po艂ow臋 szersza od Rozpadliny. Wczoraj dotar艂em do wysuni臋tego najdalej na p贸艂noc punktu i stan膮艂em, za艂amany, na skraju pionowego urwiska. W najbli偶szym czasie skieruj臋 si臋 bardziej na wsch贸d w poszukiwaniu dogodnego zej艣cia, lecz obawiam si臋, 偶e natrafi臋 na kolejny kanion, za nim za艣 ujrz臋 po艂acie las贸w ognistych, kt贸re - wed艂ug niedok艂ad­nych map sporz膮dzonych na podstawie zdj臋膰 satelitar­nych - zajmuj膮 znaczn膮 cz臋艣膰 tego rejonu.

Wieczorem, kiedy wiatr zacz膮艂 nuci膰 swoj膮 eoliczn膮 pie艣艅, odwiedzi艂em kamienist膮 mogi艂臋 Tuka. Ukl膮k艂em na niej, pr贸buj膮c si臋 modli膰, ale 偶adne s艂owa nie chcia艂y przyj艣膰 mi do g艂owy.

呕adne, Edwardzie. Jestem r贸wnie pusty jak te fa艂szywe sarkofagi, kt贸re razem wygrzebywali艣my ze sterylnych piask贸w pustyni w pobli偶u Tarum bel Wadi.

Gnostyk zen powiedzia艂by, 偶e taka pustka stanowi dobry znak, gdy偶 umo偶liwia wspi臋cie si臋 na wy偶szy poziom 艣wiadomo艣ci, gdzie wi臋cej postrzegamy i rozumiemy.

Merde.

Moja pustka jest tylko pustk膮.


96. dzie艅

Znalaz艂em Bikur贸w, a raczej oni znale藕li mnie. Zapisz臋, ile si臋 da, zanim przyjd膮, by obudzi膰 mnie ze 鈥渟nu鈥.

Dzisiaj uaktualnia艂em map臋 zaledwie cztery kilometry na p贸艂noc od obozu, kiedy oko艂o po艂udnia mg艂a podnios艂a si臋, ods艂aniaj膮c zagadkowe tarasy w 艣cianie po mojej stronie Rozpadliny. Przygl膮daj膮c im si臋 przez lornetk臋 przekona艂em si臋, 偶e tarasy te - a tak偶e mn贸stwo wykutych na r贸偶nych wysoko艣ciach p贸艂ek skalnych, 艣cie偶ek, stopni i pochylni - stanowi膮 dzie艂o r膮k ludzkich. Na jednym z najobszerniejszych dostrzeg艂em oko艂o dziesi臋ciu chat. Prawda, 偶e by艂y bardzo prymitywne, niemniej ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 zosta艂y zbudowane przez cz艂owieka.

Kiedy tak sta艂em, niezdecydowany, z lornetk膮 pod­niesion膮 do oczu, zastanawiaj膮c si臋, czy powinienem tam zej艣膰 i spotka膰 si臋 z mieszka艅cami osiedla, czy raczej nale偶a艂oby czym pr臋dzej wr贸ci膰 do obozu, poczu艂em na grzbiecie i karku to szczeg贸lne mrowienie, kt贸re informuje nas, 偶e nie jeste艣my ju偶 sami. Opu艣ci艂em lornetk臋 i od­wr贸ci艂em si臋 powoli. Co najmniej trzydziestu Bikur贸w sta艂o ciasnym p贸艂kolem, odgradzaj膮c mnie od 艣ciany lasu, w kt贸rym ewentualnie m贸g艂bym szuka膰 schronienia.

Sam nie wiem, czego si臋 spodziewa艂em; by膰 mo偶e widoku nagich dzikus贸w o drapie偶nych twarzach, w naszyjnikach z z臋b贸w upolowanych zwierz膮t, albo brodatych, na wp贸艂 szalonych pustelnik贸w, kt贸rych czasem mo偶na spotka膰 w g贸rach Mosh茅 na Hebronie. Bez wzgl臋du na to, jakie by艂y moje oczekiwania, Bikurowie nie spe艂nili ich w naj­mniejszym stopniu.

Ludzie, kt贸rzy zbli偶yli si臋 do mnie bezszelestnie, byli bardzo niscy - najwy偶szy ledwo si臋ga艂 mi do ramienia - i ubrani w proste stroje z ciemnego, grubo tkanego materia艂u, kt贸re zakrywa艂y ich cia艂a od szyi a偶 po stopy. Kiedy si臋 poruszali, zdawali si臋 sun膮膰 nad ziemi膮 niczym duchy. Z daleka 艂atwo mo偶na by艂o wzi膮膰 ich za gromadk臋 wyj膮tkowo niskich jezuit贸w zgromadzonych gdzie艣 na terenie Nowego Watykanu.

Nieomal roze艣mia艂em si臋 na t臋 my艣l, ale w por臋 u艣wia­domi艂em sobie, i偶 taka reakcja mo偶e by膰 spowodowana ogarniaj膮c膮 mnie panik膮, mimo 偶e nic nie wskazywa艂o na to, bym mia艂 si臋 czego obawia膰. Bikurowie nie zachowywali si臋 agresywnie, a ich drobne r臋ce by艂y puste. R贸wnie puste jak twarze.

Doprawdy, trudno jest zwi臋藕le, a jednocze艣nie dok艂adnie opisa膰 ich fizjonomie. S膮 艂ysi, co do jednego. Brak jakiego­kolwiek ow艂osienia na g艂owie i twarzy oraz lu藕ne stroje sprawiaj膮, 偶e bardzo trudno jest odr贸偶ni膰 m臋偶czyzn od kobiet. Wszyscy cz艂onkowie grupy, kt贸ra zgromadzi艂a si臋 przede mn膮 - tak na oko mog艂a liczy膰 ju偶 oko艂o pi臋膰­dziesi臋ciu os贸b - byli mniej wi臋cej w tym samym wieku. Oceni艂em ich na czterdzie艣ci do pi臋膰dziesi臋ciu lat standar­dowych. Mieli g艂adkie twarze o lekko za偶贸艂conej sk贸rze; my艣l臋, i偶 wi膮偶e si臋 to ze spo偶ywaniem pewnych substancji mineralnych zawartych w korzeniach chalmy oraz innych miejscowych ro艣lin.

W pierwszej chwili 艂atwo pope艂ni膰 b艂膮d i powiedzie膰, 偶e Bikurowie maj膮 anielskie twarze. Dopiero uwa偶ne przyj­rzenie si臋 pozwala stwierdzi膰 ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, i偶 to, co b艂臋dnie zinterpretowali艣my jako anielsk膮 pogod臋, jest w rzeczywisto艣ci 艂agodn膮 t臋pot膮. Jako kap艂an sp臋dzi艂em wystarczaj膮co du偶o czasu na r贸偶nych zacofanych planetach, aby nauczy膰 si臋 dostrzega膰 objawy zaburze艅 genetycznych zwanych zespo艂em Downa, mongolizmem albo chorob膮 wielopokoleniowych ekspedycji. Dok艂adniejsza obserwacja pozwoli艂a mi dostrzec wszystkie te objawy na twarzach ma艂ych, skromnie odzianych ludzik贸w; mia艂em naprzeciwko siebie gromad臋 u艣miechni臋tych, 艂ysych, niedorozwini臋tych dzieci.

Wci膮偶 jednak pami臋ta艂em, 偶e niemal na pewno by艂y to te same 鈥渄zieci鈥, kt贸re poder偶n臋艂y gard艂o Tukowi i po­zwoli艂y mu wykrwawi膰 si臋 jak zaszlachtowanej 艣wini.

Najbli偶szy Bikura post膮pi艂 pi臋膰 krok贸w naprz贸d, za­trzyma艂 si臋 i powiedzia艂 co艣 艂agodnym, monotonnym g艂osem.

- Chwileczk臋 - odpar艂em. Po艣piesznie w艂膮czy艂em fun­kcj臋 translatorsk膮 w komlogu.

- Beyetet ota menna lot cresfem ket? - powt贸rzy艂 cz艂owieczek stoj膮cy tu偶 przede mn膮.

W艂o偶y艂em s艂uchawk臋 w sam膮 por臋, aby dotar艂 do mnie przek艂ad. Komlog t艂umaczy艂 bez 偶adnego op贸藕nienia. Widocznie ten pozornie obcy j臋zyk stanowi艂 mutacj臋 ar­chaicznej, statkowej angielszczyzny i by艂 spokrewniony z tubylczym 偶argonem u偶ywanym na plantacjach.

- Czy ty jeste艣 cz艂owiekiem, kt贸ry nale偶y do znaku krzy偶a/krzy偶okszta艂tu? - zapyta艂 komlog, daj膮c mi do wyboru dwa znaczenia rzeczownika.

- Tak - odpar艂em. Teraz mia艂em ju偶 pewno艣膰, 偶e to oni dotykali mnie tej samej nocy, kiedy zgin膮艂 Tuk. Oznacza艂o to tak偶e, 偶e w艂a艣nie oni zabili mego prze­wodnika.

Czeka艂em w milczeniu na ich reakcj臋. Maser znajdowa艂 si臋 w plecaku opartym o pie艅 drzewa nie dalej ni偶 dziesi臋膰 krok贸w od miejsca, gdzie sta艂em. Odgradza艂o mnie od niego jakie艣 p贸艂 tuzina Bikur贸w, cho膰 to i tak nie mia艂o 偶adnego znaczenia, gdy偶 nagle zrozumia艂em z ca艂膮 jasno艣ci膮, 偶e nie potrafi艂bym u偶y膰 broni przeciwko ludzkiej istocie, nawet takiej, kt贸ra wcze艣niej zamordowa艂a Bogu ducha winnego Tuka, a teraz by膰 mo偶e szykuje si臋, by to samo zrobi膰 ze mn膮. Zamkn膮艂em oczy i w milczeniu wyzna艂em grzechy. Kiedy podnios艂em powieki, przekona艂em si臋, 偶e Bikur贸w jest jeszcze wi臋cej. Nie poruszali si臋 ani nie rozmawiali mi臋dzy sob膮, jakby ju偶 podj臋li decyzj臋, co ze mn膮 pocz膮膰.

- Tak - powt贸rzy艂em, przerywaj膮c milczenie. - Ja jestem cz艂owiekiem, kt贸ry nosi krzy偶.

Ostatnie s艂owo komlog przet艂umaczy艂 jako cresfem.

Bikurowie skin臋li g艂owami, po czym - jak grupa doskonale obeznanych z rytua艂em ministrant贸w - wszyscy jednocze艣nie ukl臋kli na jedno kolano.

Otworzy艂em usta, lecz nie by艂em w stanie wydoby膰 z siebie 偶adnego d藕wi臋ku, wi臋c je zamkn膮艂em.

Bikurowie wstali jak na komend臋. Lekki wiatr poruszy艂 ma艂ymi ga艂膮zkami i li艣膰mi chalmy. Szelest, jaki si臋 rozleg艂, by艂 jednym z odg艂os贸w charakterystycznych dla ko艅cz膮cego si臋 lata. Stoj膮cy najbli偶ej Bikura podszed艂 do mnie, zacisn膮艂 ch艂odne, silne palce na moim przedramieniu i 艂agodnym g艂osem wypowiedzia艂 zdanie, kt贸re komlog przet艂umaczy艂 w nast臋puj膮cy spos贸b:

- Chod藕. Ju偶 czas wr贸ci膰 do dom贸w i zasn膮膰.

By艂o dopiero wczesne popo艂udnie. Zastanawiaj膮c si臋, czy komlog nie dokona艂 b艂臋dnego przek艂adu, i czy s艂owo 鈥渮asn膮膰鈥 nie zosta艂o przypadkiem u偶yte jako synonim wyrazu 鈥渦mrze膰鈥, skin膮艂em g艂ow膮, po czym ruszy艂em za nimi w kierunku wioski po艂o偶onej na skraju Rozpadliny.

Teraz siedz臋 w jednej z chat i czekam. Na zewn膮trz co艣 szele艣ci. Chyba kto艣 czuwa. Siedz臋 i czekam.


97. dzie艅

Bikurowie m贸wi膮 o sobie 鈥淭rzy Dwudziestki i Dzie­si膮tka鈥.

Od dwudziestu sze艣ciu godzin rozmawiam z nimi, obser­wuj臋, sporz膮dzam notatki, kiedy udaj膮 si臋 na dwugodzinny popo艂udniowy 鈥渟en鈥, i w og贸le staram si臋 zgromadzi膰 jak najwi臋cej informacji, zanim wreszcie postanowi膮 poder偶n膮膰 mi gard艂o.

Tyle tylko, i偶 zaczynam wierzy膰, 偶e chyba nie zrobi膮 mi krzywdy.

Rozmawia艂em z nimi wczoraj zaraz po naszym 鈥溑沶ie鈥. Czasem w og贸le nie reaguj膮 na pytania, a kiedy ju偶 si臋 uda wycisn膮膰 z nich jak膮艣 odpowied藕, zazwyczaj mo偶na si臋 z niej dowiedzie膰 tyle samo, co z be艂kotu niedorozwini臋tego dziecka. Po naszym pierwszym spotkaniu nie zdarzy艂o si臋, 偶eby kt贸ry艣 z nich z w艂asnej inicjatywy odezwa艂 si臋 do mnie cho膰 s艂owem.

Wypytywa艂em ich delikatnie i ostro偶nie, z zawodowym spokojem etnologa-profesjonalisty. Zacz膮艂em od zadawania najprostszych, podstawowych pyta艅, aby upewni膰 si臋, 偶e komlog dzia艂a poprawnie, ale teraz, kiedy zebra艂em ju偶 wszystkie odpowiedzi, wiem niemal r贸wnie ma艂o jak ponad dwadzie艣cia godzin temu.

Po pewnym czasie, zm臋czony zar贸wno fizycznie, jak psychicznie, da艂em sobie spok贸j z subtelno艣ciami i zapyta­艂em prosto z mostu:

- Czy to wy zabili艣cie mego towarzysza?

Moi trzej rozm贸wcy nawet nie podnie艣li g艂贸w znad prymitwnego warsztatu tkackiego, na kt贸rym wytwarzaj膮 zgrzebny materia艂 na swoje odzienie.

- Tak - odpar艂 ten, kt贸rego nazwa艂em Alf膮, poniewa偶 wtedy, w lesie, odezwa艂 si臋 do mnie jako pierwszy. - Przeci臋li艣my mu gard艂o ostrymi kamieniami i przytrzymali艣­my go, kiedy pr贸bowa艂 si臋 broni膰. Umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮.

- Ale dlaczego? - zapyta艂em po chwili. Gard艂o mia艂em suche jak zesz艂oroczne li艣cie.

- Dlaczego umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮? - Alfa nadal nie przerywa艂 pracy. - Bo wyciek艂a z niego ca艂a krew i przesta艂 oddycha膰.

- Nie, nie... Dlaczego go zabili艣cie?

Alfa milcza艂, natomiast Betty - kt贸ra mo偶e jest, a mo偶e nie jest kobiet膮 i partnerk膮 Alfy - podnios艂a g艂ow臋 i odpar艂a po prostu:

- 呕eby umar艂.

- Ale dlaczego?

Otrzyma艂em kolejne odpowiedzi, kt贸re jednak ani troch臋 mnie nie o艣wieci艂y. Po trwaj膮cej do艣膰 d艂ugo rozmowie mog艂em by膰 pewien tylko jednego: 偶e zabili go po to, by umar艂, i 偶e umar艂 dlatego, 偶e go zabili.

- Na czym polega r贸偶nica miedzy 艣mierci膮 a prawdziw膮 艣mierci膮? - zapyta艂em wreszcie, zw膮tpiwszy zar贸wno w translatorskie umiej臋tno艣ci komlogu, jak i w艂asne zmys艂y.

Trzeci Bikura, Del, wymamrota艂 co艣, co komlog prze­t艂umaczy艂 jako:

- Tw贸j towarzysz umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮. Ty nie.

- Dlaczego nie? - parskn膮艂em, daj膮c si臋 ponie艣膰 narastaj膮cej we mnie od jakiego艣 czasu w艣ciek艂o艣ci. - Dlaczego mnie nie zabili艣cie?

Ca艂a tr贸jka przerwa艂a prac臋 i spojrza艂a na mnie.

- Ty nie mo偶esz zosta膰 zabity, bo nie mo偶esz umrze膰 - powiedzia艂 Alfa. - Nie mo偶esz umrze膰, bo nale偶ysz do znaku krzy偶a i idziesz za krzy偶em.

Nie mog艂em poj膮膰, dlaczego ta przekl臋ta maszyna raz t艂umaczy krzy偶 jako 鈥渒rzy偶鈥, a za chwil臋 ju偶 jako 鈥渒rzy偶okszta艂t鈥. 鈥淏o nale偶ysz do krzy偶okszta艂tu鈥.

Przez moje cia艂o przebieg艂 lodowaty dreszcz, potem za艣 poczu艂em nieprzepart膮 ochot臋, by wybuchn膮膰 艣miechem. Czy偶bym wpad艂 w ten schemat ze starych powie艣ci przygodowych: prymitywne plemi臋 wielbi bia艂ego 鈥渂oga鈥, kt贸ry przypadkiem znalaz艂 si臋 w ich d偶ungli, a potem, kiedy biedak zatnie si臋 przy goleniu albo skr臋ci nog臋, sk艂ada go w ofierze, o艣mielone tym niezbitym dowodem jego cz艂owie­cze艅stwa?

By艂oby to naprawd臋 zabawne, gdybym nie mia艂 jeszcze tak 艣wie偶o w pami臋ci obrazu bladej twarzy Tuka i wielkiej rany ziej膮cej w jego gardle.

Spos贸b, w jaki reagowali na krzy偶, 艣wiadczy艂 jedno­znacznie o tym, 偶e natrafi艂em na pozosta艂o艣ci chrze艣cija艅­skiej, a mo偶e nawet katolickiej kolonii, mimo i偶 komlog twierdzi uparcie, 偶e w l膮downiku, kt贸ry czterysta lat temu rozbi艂 si臋 na tym p艂askowy偶u, znajdowali si臋 jedynie neokerwino-marksi艣ci, traktuj膮cy dawne religie z daleko id膮c膮 oboj臋tno艣ci膮, je艣li nie wr臋cz z wrogo艣ci膮.

Powinienem by艂 pozostawi膰 ten temat w spokoju, jako zbyt niebezpieczny, 偶eby go dr膮偶y膰, lecz ciekawo艣膰 okaza艂a si臋 silniejsza od rozs膮dku.

- Czy modlicie si臋 do Jezusa?

Ich puste twarze stanowi艂y najlepsz膮 odpowied藕.

- Chrystusa? - par艂em twardo naprz贸d. - Jezusa Chrystusa? Nale偶ycie do Ko艣cio艂a katolickiego?

Ani 艣ladu zainteresowania.

- Jezus?... Maria?... 艢wi臋ty Piotr? Pawe艂? 艢wi臋ty Teilhard?...

Komlog wydawa艂 jakie艣 d藕wi臋ki, ale oni nie zwracali na nie najmniejszej uwagi.

- Idziecie za krzy偶em? - zapyta艂em wreszcie, rozpacz­liwie pr贸buj膮c nawi膮za膰 ni膰 porozumienia.

Wszyscy troje spojrzeli na mnie.

- Nale偶ymy do krzy偶okszta艂tu - powiedzia艂 Alfa.

Skin膮艂em g艂ow膮, nic nie rozumiej膮c.

Wieczorem zasn膮艂em na kr贸tko tu偶 przed zachodem s艂o艅ca; obudzi艂y mnie d藕wi臋ki organowej muzyki Rozpad­liny. Tutaj, na tarasach, s艂ycha膰 j膮 znacznie lepiej ni偶 w lesie. Nawet n臋dzne chatynki zdaj膮 si臋 bra膰 udzia艂 w koncercie, gdy偶 wiatr ze 艣wistem przeciska si臋 przez szczeliny w 艣cianach, ko艂ysze matami, kt贸re pe艂ni膮 tu rol臋 drzwi, i ucieka w g贸r臋 przez otwory kominowe.

Dopiero po d艂u偶szej chwili zorientowa艂em si臋, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku. Wioska by艂a pusta. Wyszed艂em z chaty, usiad艂em na kamieniu i zacz膮艂em si臋 zastanawia膰, czy moja obecno艣膰 sta艂a si臋 przyczyn膮 jakiego艣 exodusu. Wiatr ucich艂, na niebie pojawi艂y si臋 smugi meteor贸w, a ja us艂ysza艂em szelest, odwr贸ci艂em si臋 i ujrza艂em przed sob膮 w komplecie Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tk臋.

Min臋li mnie bez s艂owa i znikn臋li w chatach. Nie pali艂y si臋 偶adne 艣wiat艂a. Wyobrazi艂em ich sobie, jak siedz膮 w swoich lichych domostwach i wpatruj膮 si臋 w ciemno艣膰.

Ja zosta艂em jeszcze na zewn膮trz. Podszed艂em do kraw臋dzi p贸艂ki poro艣ni臋tej rzadk膮 traw膮. Ros艂y tam jakie艣 pn膮cza, zwieszaj膮ce si臋 w przepa艣膰, ale 偶adne pn膮cze nie mog艂o by膰 tak d艂ugie, 偶eby dosi臋gn膮膰 odleg艂ego o dwa kilometry dna Rozpadliny.

Jednak Bikurowie nadeszli w艂a艣nie z tej strony.

To nie mia艂o 偶adnego sensu. Potrz膮sn膮艂em g艂ow膮 i wr贸­ci艂em do chaty.

Pisz臋 teraz przy blasku ekranu komlogu, zastanawiaj膮c si臋, jakie 艣rodki ostro偶no艣ci powinienem przedsi臋wzi膮膰, 偶eby doczeka膰 wschodu s艂o艅ca.

Nic nie przychodzi mi do g艂owy.


103. dzie艅

Im wi臋cej wiem, tym mniej rozumiem. Przenios艂em wi臋kszo艣膰 sprz臋tu do chaty, w kt贸rej mnie umie艣cili.

Robi臋 zdj臋cia, filmuj臋 i nagrywam, a nawet staram si臋 sporz膮dzi膰 kompletny holoskan wioski i jej mieszka艅c贸w, ale im jest wszystko jedno. Odtwarzam zarejestrowane przed chwil膮 obrazy, a oni po prostu przechodz膮 przez nie, nie okazuj膮c ani odrobiny zainteresowania. Odtwarzam ich g艂osy, oni za艣 tylko si臋 u艣miechaj膮, w艂a偶膮 do swoich chat i siedz膮 tam ca艂ymi godzinami, nic nie robi膮c. Wciskam im najr贸偶niejsze przedmioty, kt贸re zabra艂em z my艣l膮 o handlu wymiennym, a oni bior膮 je machinalnie, sprawdzaj膮, czy nadaj膮 si臋 do jedzenia, po czym rzucaj膮 na ziemi臋. Trawa jest ju偶 us艂ana szklanymi paciorkami, lusterkami, skrawkami kolorowego materia艂u i plastiko­wymi pisakami.

Rozstawi艂em przeno艣ne laboratorium medyczne, cho膰 sam w艂a艣ciwie nie wiem po co; Trzy Dwudziestki i Dziesi膮t­ka nie pozwalaj膮 si臋 zbada膰, nie pozwalaj膮 pobra膰 sobie pr贸bek krwi, mimo i偶 niesko艅czenie wiele razy pokazywa­艂em im, 偶e to nie boli - kr贸tko m贸wi膮c, odmawiaj膮 jakiejkolwiek wsp贸艂pracy. Przy tym wcale si臋 nie k艂贸c膮 ani nie podaj膮 powod贸w takiego post臋powania. Po prostu odwracaj膮 si臋 plecami i dalej oddaj膮 si臋 nier贸bstwu.

Cho膰 przebywam w艣r贸d nich ju偶 tydzie艅, nadal nie potrafi臋 odr贸偶ni膰 m臋偶czyzn od kobiet. Ich twarze s膮 jak te optyczne 艂amig艂贸wki, kt贸re zmieniaj膮 kszta艂t, kiedy si臋 na nie patrzy. S膮 chwile, kiedy twarz Betty wydaje mi si臋 stuprocentowo kobieca, ale ju偶 dziesi臋膰 sekund p贸藕niej to wra偶enie znika i znowu zaczynam o niej (o nim?) my艣le膰 jako o Becie. Takim samym zmianom podlegaj膮 ich g艂osy. 艁agodne, modulowane, bezp艂ciowe... Kojarz膮 mi si臋 z mar­nie zaprogramowanymi komputerami domowymi na co bardziej zacofanych planetach.

Czatuj臋 na okazj臋, aby cho膰 przez chwil臋 m贸c popatrze膰 na nagiego Bikur臋. Nie艂atwo jest przyzna膰 si臋 do tego jezuicie o czterdziestoo艣mioletnim sta偶u, ale zadanie i tak by艂oby niezmiernie trudne nawet dla do艣wiadczonego podgl膮dacza. W艣r贸d Bikur贸w obowi膮zuje absolutne tabu nago艣ci. Nosz膮 te swoje d艂ugie szaty przez ca艂y dzie艅, nawet podczas dwugodzinnej popo艂udniowej drzemki. Po­trzeby fizjologiczne za艂atwiaj膮 poza wiosk膮, ale podej­rzewam, 偶e nawet wtedy nie zdejmuj膮 ubrania. Chyba w og贸le si臋 nie myj膮. W zwi膮zku z tym nale偶a艂oby si臋 spodziewa膰 niezbyt mi艂ych wra偶e艅 w臋chowych, tymczasem jedynym zapachem, jaki czu膰 od tych ludzi, jest s艂aba, s艂odkawa wo艅 chalmy.

- Chyba zdarza si臋 wam rozbiera膰? - zapyta艂em wreszcie wprost Alf臋, rezygnuj膮c z delikatno艣ci.

- Nie - odpar艂, po czym usiad艂 na pobliskim kamieniu i zacz膮艂 nic nie robi膰 - rzecz jasna, ca艂kowicie ubrany.

Nie maj膮 imion. Pocz膮tkowo nie chcia艂em w to uwierzy膰, ale teraz jestem ju偶 tego pewien.

- Jeste艣my wszystkim, co by艂o i b臋dzie - powiedzia艂 najmniejszy Bikura, kt贸rego nazywam Eppie i kt贸ry by膰 mo偶e jest kobiet膮. - Jeste艣my Trzema Dwudziestkami i Dziesi膮tk膮.

Przeszuka艂em pami臋膰 komlogu i uzyska艂em potwierdzenie swoich przypuszcze艅: w艣r贸d ponad szesnastu tysi臋cy znanych ludzkich spo艂ecze艅stw nie ma ani jednego, kt贸rego cz艂onkowie byliby pozbawieni indywidualnych imion. Na­wet w zorganizowanej na pszczeli wz贸r spo艂eczno艣ci Lususa poszczeg贸lne osobniki reaguj膮 na kategori臋 klasow膮, po kt贸rej nast臋puje prosty, zindywidualizowany kod.

M贸wi臋 im, jak si臋 nazywam, a oni patrz膮 na mnie i milcz膮.

- Ojciec Paul Dur茅, ojciec Paul Dur茅 - powtarza komlog. Bez skutku.

Jako grupa robi膮 bardzo niewiele, je艣li nie liczy膰 codzien­nego znikania tu偶 przed zachodem s艂o艅ca i poobiedniej drzemki. Zauwa偶y艂em, 偶e nawet nie przywi膮zuj膮 wagi do tego, gdzie i z kim mieszkaj膮. Wczoraj Al poszed艂 spa膰 z Betty, dzisiaj z Gamem, jutro b臋dzie to Zelda albo Pete. Co trzeci dzie艅 ca艂a gromada rusza do lasu, sk膮d wraca ob艂adowana jagodami, korzeniami chalmy, kor膮, owocami i w og贸le wszystkim, co nadaje si臋 do jedzenia. By艂em pewien, ze s膮 wegetarianami, dop贸ki nie zobaczy艂em Dela, jak pa艂aszuje m艂od膮 ma艂piatk臋, kt贸ra zabi艂a si臋, spadaj膮c z drzewa. Wygl膮da na to, 偶e Bikurowie nie maj膮 nic przeciwko mi臋su, ale s膮 po prostu zbyt g艂upi, 偶eby nauczy膰 si臋 polowa膰.

Kiedy czuj膮 pragnienie, musz膮 i艣膰 ponad trzysta metr贸w do miejsca, w kt贸rym strumie艅 spada kaskad膮 ku dnu Rozpadliny. Nie zauwa偶y艂em 偶adnych buk艂ak贸w, dzban贸w ani w og贸le jakichkolwiek naczy艅. Ja sam trzymam zapas wody w dwudziestolitrowych plastikowych pojemnikach, ale nikt nie zwr贸ci艂 na to uwagi. Mam dla tych ludzi ju偶 tak ma艂o szacunku, 偶e nawet jestem w stanie uwierzy膰, i偶 od pokole艅 mieszkaj膮 w wiosce pozbawionej jakiegokolwiek 藕r贸d艂a wody.

- Kto zbudowa艂 domy? - pytam. Nie wiedz膮, co to znaczy 鈥渨ioska鈥.

- Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka - odpowiada Will. Poznaj臋 go po z艂amanym palcu, kt贸ry zr贸s艂 si臋 troch臋 krzywo. Ka偶dy z Bikur贸w ma jak膮艣 drobn膮 cech臋 charak­terystyczn膮, cho膰 czasem wydaje mi si臋, 偶e 艂atwiej by艂oby mi odr贸偶nia膰 krowy na pastwisku.

- Kiedy je zbudowali? - pytam dalej, cho膰 powinienem ju偶 wiedzie膰, 偶e nie uzyskam odpowiedzi na 偶adne pytanie zaczynaj膮ce si臋 od 鈥渒iedy鈥.

Tak dzieje si臋 r贸wnie偶 tym razem.

Co wiecz贸r schodz膮 do Rozpadliny. Po pn膮czach. Trzeciego wieczoru pr贸bowa艂em p贸j艣膰 kawa艂ek z nimi, aby si臋 temu przyjrze膰, lecz zosta艂em otoczony przez sze艣ciu Bikur贸w i grzecznie, ale stanowczo odprowadzony z powrotem do wioski. Przy tej okazji po raz pierwszy zaobserwowa艂em u nich co艣 w rodzaju agresji, w zwi膮zku z czym z pewnym niepokojem czeka艂em na ich powr贸t.

Nazajutrz celowo zosta艂em w chacie, ale zaraz jak tylko odeszli, pobieg艂em nad kraw臋d藕 przepa艣ci, gdzie wcze艣niej postawi艂em tr贸jn贸g z kamer膮. Na hologramie ujrza艂em Bikur贸w chwytaj膮cych obur膮cz pn膮cza i spuszczaj膮cych si臋 po nich ze ska艂 r贸wnie zwinnie i szybko, jak mog艂yby to uczyni膰 le艣ne ma艂piatki.

- Co robicie, kiedy schodzicie do przepa艣ci? - zapyta­艂em nazajutrz Ala.

Popatrzy艂 na mnie z tym anielskim, ekstatycznym u艣mie­chem, kt贸rego zaczyna艂em ju偶 powoli nienawidzi膰.

- Nale偶ysz do krzy偶okszta艂tu - powiedzia艂 takim tonem, jakby to wszystko wyja艣nia艂o.

- Modlicie si臋 tam?

Bez odpowiedzi.

Zastanawia艂em si臋 przez chwil臋.

- Ja te偶 id臋 艣ladem krzy偶a - powiedzia艂em, wiedz膮c, i偶 zostanie to przet艂umaczone: 鈥渘ale偶臋 do krzy偶okszta艂tu鈥. Lada dzie艅 przestan臋 korzysta膰 z us艂ug komlogu jako t艂umacza, ale ta rozmowa by艂a zbyt wa偶na, 偶eby pozostawi膰 cokolwiek przypadkowi. - Czy to znaczy, 偶e powinienem p贸j艣膰 z wami na d贸艂?

Przez sekund臋 lub dwie wydawa艂o mi si臋, 偶e Al intensywnie my艣li. Po raz pierwszy zdarzy艂o mi si臋 zauwa偶y膰, 偶eby kto艣 z Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki zmarszczy艂 brwi.

- Nie mo偶esz - odpar艂 wreszcie. - Nale偶ysz do krzy偶okszta艂tu, ale nie jeste艣 jednym z Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki.

Podejrzewam, 偶e musia艂 wspi膮膰 si臋 na wy偶yny swoich mo偶liwo艣ci intelektualnych, aby przeprowadzi膰 to rozr贸偶­nienie.

- A co by艣cie zrobili, gdybym jednak poszed艂 za wami? - zapyta艂em, nie spodziewaj膮c si臋 us艂ysze膰 偶adnej odpowiedzi. Hipotetyczne pytania natrafi艂y zawsze na tak膮 sam膮 barier臋 niezrozumienia, jak wszelkie pr贸by umiejs­cowienia jakichkolwiek wydarze艅 w czasie.

Tym razem jednak sta艂o si臋 inaczej. Na twarzy Alfy znowu pojawi艂 si臋 anielski u艣miech i ma艂y cz艂owieczek odpar艂 艂agodnie:

- Je偶eli spr贸bujesz tam zej艣膰, przyci艣niemy ci臋 do trawy, we藕miemy ostre kamienie, poder偶niemy ci gard艂o i b臋dziemy trzyma膰 ci臋 tak d艂ugo, a偶 wyp艂ynie z ciebie krew i przestanie bi膰 serce.

Nie odezwa艂em si臋 na to ani s艂owem. Zastanawia艂em si臋 tylko, czy Alfa s艂yszy 艂omot mojego serca, o kt贸rym by艂 uprzejmy przed chwil膮 wspomnie膰. C贸偶, pomy艣la艂em, przynajmniej nie musz臋 si臋 ju偶 gry藕膰 tym, 偶e uwa偶aj膮 mnie za boga.

Potem Al wypowiedzia艂 jeszcze jedno zdanie, kt贸re do tej pory nie daje mi spokoju:

- A je艣li zrobisz to jeszcze raz, b臋dziemy musieli znowu ci臋 zabi膰.

Bardzo d艂ugo patrzyli艣my na siebie w milczeniu, ka偶dy przekonany o tym, 偶e drugi jest absolutnym idiot膮.


104. dzie艅

Ka偶de nowe odkrycie tylko pot臋guje m臋tlik w mojej g艂owie.

Od pocz膮tku pobytu w wiosce nie dawa艂 mi spokoju ca艂kowity brak dzieci. Przegl膮daj膮c notatki, napotykam cz臋ste wzmianki na ten temat w ustnych relacjach, kt贸re dyktuj臋 komlogowi, natomiast nie znalaz艂em ani s艂owa o tym w tej osobistej bazgraninie, kt贸r膮 nazywam dzien­nikiem. By膰 mo偶e dlatego, 偶e ba艂em si臋 my艣le膰 o niepoko­j膮cych wnioskach, jakie wyp艂ywaj膮 z tego faktu.

Moje cz臋ste, cho膰 mo偶e niezbyt udolne pr贸by przenik­ni臋cia tajemnicy spe艂z艂y na niczym. Ka偶dy zagadni臋ty cz艂onek spo艂eczno艣ci u艣miecha si臋 tylko anielsko, po czym cz臋stuje mnie odpowiedzi膮, przy kt贸rej be艂kot niedoroz­wini臋tego mieszka艅ca najbardziej zacofanej osady na najod­leglejszej planecie m贸g艂by si臋 wydawa膰 pe艂nym g艂臋bokich tre艣ci aforyzmem. Najcz臋艣ciej jednak odpowiedzi膮 jest milczenie.

Pewnego dnia zatrzyma艂em si臋 przed osobnikiem, kt贸re­mu nada艂em imi臋 Del, zaczeka艂em kilka minut, a偶 mnie zauwa偶y, po czym zapyta艂em:

- Dlaczego nie macie dzieci?

- Jeste艣my Trzema Dwudziestkami i Dziesi膮tk膮 - od­par艂 艂agodnie.

- Gdzie s膮 dzieci?

呕adnej reakcji, tylko puste spojrzenie.

Odetchn膮艂em g艂臋boko kilka razy.

- Kto z was jest najm艂odszy?

Del sprawia艂 wra偶enie, jakby si臋 zastanawia艂, usi艂uj膮c zg艂臋bi膰, co si臋 kryje za tym poj臋ciem. Niestety, wszystko wskazywa艂o na to, 偶e go przerasta. Nie by艂em w stanie poj膮膰, jak to mo偶liwe, 偶eby Bikurowie ca艂kowicie zatracili poczucie czasu. Jednak po mniej wi臋cej minucie Del wskaza艂 Ala, siedz膮cego w s艂o艅cu przy prymitywnym warsztacie tkackim, i powiedzia艂:

- Ten wr贸ci艂 ostatni.

- Wr贸ci艂? Sk膮d?

Del spogl膮da艂 na mnie oboj臋tnie, bez 艣ladu zniecierp­liwienia.

- Nale偶ysz do krzy偶oksztahu, wi臋c musisz zna膰 drog臋 krzy偶a.

Skin膮艂em g艂ow膮. Nabra艂em ju偶 wystarczaj膮co du偶o do­艣wiadczenia, aby wiedzie膰, 偶e nie ma co posuwa膰 si臋 dalej w tym kierunku, gdy偶 lada chwila wpadniemy w jedn膮 z ca艂kowicie alogicznych p臋tli i nasza rozmowa na tym si臋 zako艅czy.

- Z tego wynika, 偶e Al urodzi艂 si臋 jako ostatni. Po­wr贸ci艂. Czy inni... te偶 wr贸c膮?

Nie jestem pewien, czy sam do ko艅ca rozumia艂em swoje pytanie. W jaki spos贸b mo偶na dowiedzie膰 si臋 czego艣 na ten temat, kiedy w j臋zyku rozm贸wcy nie istnieje s艂owo 鈥渄ziec­ko鈥, on sam za艣 nie wie, co to czas? Del chyba jednak zrozumia艂, o co mi chodzi, gdy偶 skin膮艂 g艂ow膮.

- W takim razie kiedy urodz膮 si臋 kolejni z Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki? Kiedy wr贸c膮? - zapyta艂em, podbudowany na duchu tym sukcesem.

- Nikt nie wraca, dop贸ki nie umrze.

Poczu艂em si臋 tak, jakby nagle sp艂yn臋艂o na mnie ob­jawienie.

- A wiec 偶adnych dzieci, dop贸ki... 呕eby kto艣 wr贸ci艂, najpierw kto艣 inny musi umrze膰. Zast臋pujecie brakuj膮cych cz艂onk贸w grupy, 偶eby zawsze by艂o was Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka?

Odpowiedzia艂 mi ten szczeg贸lny rodzaj milczenia, kt贸ry nauczy艂em si臋 interpretowa膰 jako potwierdzenie.

Schemat wydawa艂 si臋 oczywisty. Bikurowie bardzo serio traktowali fakt, 偶e jest ich akurat Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka. Utrzymywali liczebno艣膰 plemienia na poziomie siedemdziesi臋ciu os贸b - tylu w艂a艣nie ludzi znajdowa艂o si臋 na pok艂adzie l膮downika, kt贸ry rozbi艂 si臋 w tym rejonie czterysta lat temu. Zbie偶no艣膰 liczb z pewno艣ci膮 nie by艂a przypadkowa. Kiedy kto艣 umiera艂, natychmiast rodzi艂o si臋 dziecko, by zaj膮膰 miejsce zmar艂ego. Proste.

Proste, ale ma艂o prawdopodobne. Natura nie funkcjonuje w taki spos贸b. Poza tym, opr贸cz problem贸w zwi膮zanych z nisk膮 populacj膮, do g艂osu dochodzi zbyt wiele absur­d贸w - cho膰by ten, 偶e cho膰 trudno jest dok艂adnie okre艣li膰 wiek Bikur贸w, to nie ulega 偶adnej w膮tpliwo艣ci, i偶 r贸偶nica mi臋dzy najstarszymi i najm艂odszymi wynosi najwy偶ej dzie­si臋膰 lat standardowych. A co ze staruszkami? Gdzie podziali si臋 rodzice, zaawansowani wiekiem wujowie i niezam臋偶ne ciotki? Teoretycznie ca艂e plemi臋 powinno zestarze膰 si臋 niemal jednocze艣nie. Co si臋 stanie, je艣li kobiety nie b臋d膮 ju偶 mog艂y rodzi膰 dzieci, a zajdzie konieczno艣膰 uzupe艂nienia sk艂adu grupy?

Bikurowie wiod膮 nudne, spokojne 偶ycie. Wypadki - mimo blisko艣ci Rozpadliny - zapewne zdarzaj膮 si臋 bardzo rzadko. W okolicy nie ma drapie偶nik贸w. R贸偶nice tem­peratur mi臋dzy porami roku s膮 prawie niezauwa偶alne, po偶ywienie za艣 zawsze znajduje si臋 niemal w zasi臋gu r臋ki. Jednak, nawet bior膮c to wszystko pod uwag臋, nale偶a艂oby przypuszcza膰, 偶e w licz膮cej ponad czterysta lat historii tej spo艂eczno艣ci zdarza艂y si臋 chwile, kiedy jaka艣 choroba dziesi膮tkowa艂a jej cz艂onk贸w, kiedy jednocze艣nie p臋k艂o kilka pn膮czy, albo kiedy cokolwiek powodowa艂o nag艂y wzrost 艣miertelno艣ci - taki, jakiego od niepami臋tnych czas贸w najbardziej l臋kaj膮 si臋 wszystkie firmy ubezpiecze­niowe.

I co wtedy? Czy rozmna偶aj膮 si臋 jak kr贸liki, aby nadrobi膰 zaleg艂o艣ci, po czym wracaj膮 do dotychczasowego, bez­p艂ciowego trybu 偶ycia? A mo偶e do tego stopnia r贸偶ni膮 si臋 od innych ludzi, 偶e co kilka lat - na przyk艂ad co dziesi臋膰, albo nawet tylko raz w 偶yciu - przechodz膮 co艣 w rodzaju rui? Bardzo w膮tpliwe.

Siedz臋 w chacie i analizuj臋 r贸偶ne hipotezy. Wed艂ug jednej z nich, ludzie ci 偶yj膮 bardzo, ale to bardzo d艂ugo, i niemal przez ca艂y czas zachowuj膮 zdolno艣膰 do rozrodu, dzi臋ki czemu mog膮 w miar臋 potrzeb uzupe艂nia膰 stan liczebny plemienia. Hipoteza ta nie wyja艣nia jednak, dlaczego wszyscy s膮 w zbli偶onym wieku, a w dodatku nie bardzo wiadomo, czym nale偶a艂oby t艂umaczy膰 ich domnieman膮 d艂ugowieczno艣膰. Nawet najlepsze leki geriatryczne dost臋pne na terenie Hegemonii pozwalaj膮 przed艂u偶y膰 okres aktyw­no艣ci 偶yciowej do niewiele ponad stu lat standardowych. R贸偶ne 艣rodki zapobiegawcze sprawi艂y, i偶 tak zwany 鈥渨iek 艣redni鈥 ko艅czy si臋 dopiero sporo po sze艣膰dziesi膮tce (w艂a艣nie zbli偶am si臋 do tej granicy), ale nikt - z wyj膮tkiem ludzi po przeszczepach, zabiegach bioin偶ynieryjnych lub innych nowinkach, dost臋pnych jedynie dla nieprawdopodobnie bogatych - nie mo偶e liczy膰 na to, 偶e uda mu si臋 za艂o偶y膰 rodzin臋 po siedemdziesi膮tce albo 偶e b臋dzie ta艅czy艂 do rana na przyj臋ciu z okazji swoich sto dziesi膮tych urodzin. Gdyby spo偶ywanie korzeni chalmy oraz oddychanie czystym powie­trzem p艂askowy偶u Pinion mog艂y w istotny spos贸b przyczyni膰 si臋 do op贸藕nienia efekt贸w starzenia, zapewne ca艂a ludno艣膰 Hyperiona k艂臋bi艂aby si臋 tutaj, 偶uj膮c zawzi臋cie wszystko, co cho膰by troch臋 przypomina chalm臋, planeta dawno temu dorobi艂aby si臋 w艂asnego transmitera materii, a ka偶dy obywatel Hegemonii dysponuj膮cy kart膮 uniwersaln膮 sp臋­dza艂by tu wakacje i szykowa艂 si臋 do osiedlenia na sta艂e.

Znacznie bardziej logiczna jest hipoteza, wed艂ug kt贸rej Bikurowie nie 偶yj膮 ani d艂u偶ej, ani kr贸cej od innych ludzi i normalnie maj膮 dzieci, tyle tylko, 偶e zabijaj膮 je, je偶eli akurat nie istnieje potrzeba uzupe艂nienia stanu osobowego plemienia. Przypuszczalnie zamiast likwidowa膰 nowo naro­dzone niemowl臋ta stosuj膮 abstynencj臋 seksualn膮 lub kont­rol臋 urodze艅, a偶 do chwili kiedy spora grupa cz艂onk贸w spo艂eczno艣ci osi膮gnie zaawansowany wiek i dojdzie do wniosku, 偶e przyda艂oby si臋 troch臋 艣wie偶ej krwi. Niemal jednocze艣nie rodzi si臋 w贸wczas du偶a liczba dzieci, co wyja艣nia艂oby, dlaczego niemal wszyscy s膮 w podobnym wieku.

Ale kto uczy m艂odzie偶? Co dzieje si臋 z rodzicami i star­cami? Czy偶by Bikurowie zapominali o podstawowych prawach rz膮dz膮cych ich 鈥渟po艂ecze艅stwem鈥 i sami zadawali sobie 艣mier膰? Czy to w艂a艣nie jest 鈥減rawdziwa 艣mier膰鈥 - zlikwidowanie ca艂ego pokolenia? Czy Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka morduj膮 ludzi zar贸wno u zarania, jak i u schy艂­ku ich 偶ycia?

Takie spekulacje nie maj膮 najmniejszego sensu. Coraz bardziej irytuje mnie moja nieumiej臋tno艣膰 rozwi膮zywania problem贸w. Opracuj jak膮艣 strategi臋, Paul, i trzymaj si臋 jej. Rusz t臋 swoj膮 leniw膮, jezuick膮 dup臋!

PROBLEM: W jaki spos贸b odr贸偶ni膰 p艂ci?

ROZWI膭ZANIE: Namowami lub podst臋pem sk艂oni膰 kilku osobnik贸w, by poddali si臋 badaniom medycznym. Wyja艣ni膰, sk膮d si臋 wzi臋艂o tak silne tabu nago艣ci i jaka jest rola seksu w ich 偶yciu. Gdyby okaza艂o si臋, 偶e praktykuj膮 艣cis艂膮 wstrzemi臋藕liwo艣膰 seksualn膮, moja najnowsza teoria zyska艂aby jednoznaczne potwierdzenie.

PROBLEM: Dlaczego maj膮 obsesj臋 na punkcie utrzy­mania liczebno艣ci grupy na poziomie siedemdziesi臋ciu os贸b, czyli tylu, ile znajdowa艂o si臋 na pok艂adzie l膮downika statku kolonizacyjnego?

ROZWI膭ZANIE: M臋cz ich tak d艂ugo, a偶 si臋 dowiesz.

PROBLEM: Gdzie podzia艂y si臋 dzieci?

ROZWI膭ZANIE: Pytaj i wtykaj nos wsz臋dzie, gdzie si臋 da, a偶 si臋 dowiesz. Mo偶e jaki艣 zwi膮zek z tym wszystkim maj膮 wieczorne wycieczki do Rozpadliny. Kto wie, czy nie znalaz艂by艣 tam 偶艂obka... albo stosu drobnych ko艣ci.

PROBLEM: Czym jest ca艂a ta heca z 鈥渘ale偶eniem do krzy偶okszta艂tu鈥 i 鈥渄rog膮 krzy偶a鈥, je艣li nie zniekszta艂conym odbiciem religii pierwszych kolonist贸w?

ROZWI膭ZANIE: Dowiedz si臋, si臋gaj膮c do samych 藕r贸de艂. Mo偶e ich codzienne wycieczki na d贸艂 maj膮 jakie艣 znaczenie religijne?

PROBLEM: A co w艂a艣ciwie jest tam, na dole?

ROZWI膭ZANIE: Zejd藕 i sprawd藕.

Je偶eli b臋d膮 trzyma膰 si臋 harmonogramu, jutro ca艂膮 gro­mad膮 powinni p贸j艣膰 do lasu po 偶ywno艣膰. Tym razem nie b臋d臋 im towarzyszy艂.

Udam si臋 w przeciwn膮 stron臋, w d贸艂, po 艣cianie Rozpadliny.


105. dzie艅

0930.

Dzi臋ki Ci, Panie, za to, 偶e艣 pozwoli艂 zobaczy膰 mi to, co zobaczy艂em.

Dzi臋ki Ci, Panie, za to, 偶e艣 sprowadzi艂 mnie w to miejsce, abym m贸g艂 na w艂asne oczy ujrze膰 dow贸d Twojej obecno艣ci.

1125.

Edwardzie... Edwardzie!

Musz臋 wraca膰, 偶eby ci to pokaza膰. 呕eby wam wszystkim pokaza膰!

Spakowa艂em ju偶 wszystko, czego b臋d臋 potrzebowa艂. Dyski i filmy schowa艂em do czego艣 w rodzaju torby, kt贸r膮 utka艂em z li艣ci krzew贸w azbestowych. Mam 偶ywno艣膰, wod臋, prawie roz艂adowany maser, namiot i 艣piw贸r.

Brakuje mi tylko ukradzionych odgromnik贸w.

S膮dzi艂em, 偶e mo偶e zabrali je Bikurowie. Przeszuka艂em wszystkie chaty, a nawet pobliski las, ale bez rezultatu. Zreszt膮 nie mieliby z nich 偶adnego po偶ytku.

To bez znaczenia.

Wyrusz臋 dzisiaj, je艣li mi si臋 uda. Je艣li nie, spr贸buj臋 przy najbli偶szej nadarzaj膮cej si臋 okazji.

Edwardzie! Mam wszystko tutaj, na filmach i dyskach.

1400.

Nie ma mowy o tym, 偶eby dzi艣 przedosta膰 si臋 przez lasy ogniste. G臋sty dym zmusi艂 mnie do zawr贸cenia jeszcze zanim dotar艂em do aktywnej strefy.

W wiosce ponownie przejrza艂em wszystkie zapisy holograficzne. Nie ma w膮tpliwo艣ci: cud wydarzy艂 si臋 naprawd臋.

1530.

Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka wr贸c膮 lada chwila. Co b臋dzie, je艣li si臋 dowiedz膮... je艣li patrz膮c na mnie domy艣l膮 si臋, 偶e by艂em tam?...

M贸g艂bym si臋 ukry膰.

Nie, nie ma potrzeby. B贸g nie przywi贸d艂 mnie tutaj i pozwoli艂 zobaczy膰 to, co zobaczy艂em, tylko po to, 偶eby zaraz potem kaza膰 mi zgin膮膰 z r膮k tych nieszcz臋snych dzieci.

1615.

Bikurowie wr贸cili z lasu i pochowali si臋 w chatach, nie zaszczyciwszy mnie nawet jednym spojrzeniem.

Siedz臋 na progu chaty, na przemian u艣miecham si臋, 艣miej臋 si臋 g艂o艣no i modl臋. Wcze艣niej odprawi艂em msz臋 艣wi臋t膮 na samej kraw臋dzi Rozpadliny i przyj膮艂em komuni臋. Tubylcy nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.

Kiedy uda mi si臋 st膮d odej艣膰? Administrator Orlandi oraz Tuk twierdzili, 偶e lasy ogniste wykazuj膮 pe艂n膮 aktyw­no艣膰 przez trzy tutejsze miesi膮ce, czyli sto dwadzie艣cia dni, a potem przez dwa miesi膮ce panuje wzgl臋dny spok贸j. Tuk i ja dotarli艣my tutaj osiemdziesi膮tego si贸dmego dnia...

Nie mog臋 czeka膰 jeszcze sto dni z przekazaniem nowiny 艣wiatu... Wszystkim 艣wiatom.

Gdyby tak jaki艣 艣migacz odwa偶y艂 si臋 przelecie膰 nad lasami ognistymi i zabra膰 mnie st膮d! Mo偶e gdyby uda艂o mi si臋 przekaza膰 wiadomo艣膰 przez jeden z satelit贸w, kt贸re utrzymuj膮 艂膮czno艣膰 z plantacjami...

Wszystko jest mo偶liwe. Nie min膮艂 jeszcze czas cud贸w.

2350.

Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka zeszli do Rozpadliny. Wsz臋dzie doko艂a rozlega si臋 muzyka wieczornego wiatru.

Ach, jak偶e chcia艂bym teraz by膰 z nimi tam, w dole...

Zrobi臋 najlepsz膮 rzecz, jaka mi pozostaje. Padn臋 na kolana tutaj, w pobli偶u kraw臋dzi i pogr膮偶臋 si臋 w modlitwie, podczas gdy planeta b臋dzie nadal 艣piewa膰 hymn ku czci realnego, obecnego tu, niedaleko, Boga.


106. dzie艅

Kiedy otworzy艂em oczy, ujrza艂em przepi臋kny poranek. Niebo mia艂o ciemnoturkusowy kolor, s艂o艅ce za艣 przypomi­na艂o krwistoczerwony szlachetny kamie艅 o ostrych kraw臋­dziach. Sta艂em przed chat膮 czekaj膮c, a偶 podniesie si臋 mg艂a, ma艂piatki zako艅cz膮 jazgotliwy koncert, a powietrze nieco si臋 ogrzeje. Potem wr贸ci艂em do wn臋trza i jeszcze raz przejrza艂em filmy i dyski.

Dopiero teraz u艣wiadomi艂em sobie, 偶e wczoraj by艂em tak podekscytowany, i偶 ani s艂owem nie wspomnia艂em, co w艂a艣ciwie znalaz艂em we wn臋trzu Rozpadliny. Co prawda mam dyski, filmy i zapis w pami臋ci komlogu, ale przecie偶 istnieje mo偶liwo艣膰, 偶e kto艣 odnajdzie jedynie m贸j dziennik.

Wczoraj o 0730 zacz膮艂em schodzi膰 po 艣cianie przepa艣ci. Wszyscy Bikurowie przebywali w贸wczas w lesie. Zadanie pozornie wydawa艂o si臋 艂atwe - pn膮cza by艂y tak spl膮tane, 偶e miejscami tworzy艂y niemal co艣 w rodzaju drabiny - ale kiedy zacz膮艂em si臋 po nich spuszcza膰, poczu艂em, jak serce t艂ucze mi si臋 w piersi niczym przera偶ony go艂膮b. Znajdowa艂em si臋 na samym szczycie pionowej, trzyki­lometrowej 艣ciany, u kt贸rej podn贸偶a je偶y艂y si臋 ostre ska艂y i p艂yn臋艂a wzburzona rzeka. Stara艂em si臋 trzyma膰 co najmniej dw贸ch pn膮czy naraz i opuszcza艂em si臋 w d贸艂 centymetr po centymetrze, uwa偶aj膮c bardzo, 偶eby przypadkiem nie spojrze膰 w rozwieraj膮c膮 si臋 pode mn膮 otch艂a艅.

Pokonanie stu pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w, na kt贸rych przeby­cie Bikurom wystarcza艂o dziesi臋膰 minut, zaj臋艂o mi prawie godzin臋. Wreszcie dotar艂em do sporego wyst臋pu skalnego. Cz臋艣膰 pn膮czy zwisa艂a w przepa艣膰, wi臋kszo艣膰 jednak owija艂a si臋 wok贸艂 niego, by potem wr贸ci膰 do odleg艂ej o jakie艣 trzydzie艣ci metr贸w 艣ciany. Dostrzeg艂em kilka plecionych mostk贸w, po kt贸rych zapewne Bikurowie przemykali bez pomocy r膮k. Wpe艂z艂em na jeden z nich, chwytaj膮c si臋 kurczowo wszystkiego, co nawin臋艂o mi si臋 pod r臋k臋, i modl膮c si臋 tak 偶arliwie, jak nie zdarzy艂o mi si臋 chyba od dzieci艅stwa. Stara艂em si臋 patrze膰 tylko przed siebie, zupe艂nie jakbym m贸g艂 zapomnie膰, i偶 te rozko艂ysane, trzeszcz膮ce pomosty wisz膮 nad wywo艂uj膮c膮 dreszcz grozy przepa艣ci膮.

Poni偶ej nawisu znajdowa艂a si臋 skalna p贸艂ka mniej wi臋cej pi臋ciometrowej szeroko艣ci. Dotar艂szy do niej odpe艂z艂em w kierunku 艣ciany, ale dopiero w odleg艂o艣ci trzech metr贸w od kraw臋dzi odwa偶y艂em si臋 wypu艣ci膰 z r膮k pn膮cza, kt贸rych si臋 kurczowo trzyma艂em.

Na prawo ode mnie p贸艂ka ko艅czy艂a si臋 艣lep膮 ska艂膮, ruszy艂em wi臋c w lewo, by po dwudziestu lub trzydziestu krokach stan膮膰 jak wryty. Szed艂em 艣cie偶k膮. 艢cie偶k膮 wydeptan膮 w litej skale. Jej wy艣lizgana powierzchnia znajdowa艂a si臋 dobrych kilka centymetr贸w poni偶ej poziomu p贸艂ki. Nieco dalej, w miejscu gdzie p贸艂ka 艂膮czy艂a si臋 z inn膮, szersz膮 i po艂o偶on膮 znacznie ni偶ej, ujrza艂em wykute stopnie. One tak偶e by艂y ju偶 tak bardzo wydeptane, 偶e wydawa艂o si臋, i偶 ka偶dy z nich lada chwila mo偶e prze艂ama膰 si臋 w p贸艂.

A偶 usiad艂em, kiedy znaczenie tego, co widz臋, utorowa艂o sobie drog臋 do mego ot臋pia艂ego umys艂u. Nawet cztery stulecia codziennych w臋dr贸wek odbywanych przez Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tk臋 nie mog艂y spowodowa膰 tak ogromnego starcia twardej ska艂y. Kto艣, lub co艣, korzysta艂 z tej 艣cie偶ki na d艂ugo przedtem, zanim na p艂askowy偶u rozbi艂 si臋 l膮downik z kolonistami. Kto艣, lub co艣, korzysta艂 z tej 艣cie偶ki przez wiele tysi臋cy lat.

Wsta艂em i ruszy艂em naprz贸d. Panowa艂a zupe艂na cisza, w kt贸rej s艂ycha膰 by艂o jedynie delikatny szmer wiatru w szerokiej na p贸艂 kilometra Rozpadlinie, oraz - cho膰 trudno w to uwierzy膰 - dobiegaj膮cy z jej dna szum rzeki.

艢cie偶ka skr臋ci艂a w lewo za skalny za艂om i sko艅czy艂a si臋. Kiedy wyszed艂em na szeroki kamienny taras, wyba艂uszy艂em ze zdumienia oczy i chyba bezwiednie uczyni艂em znak krzy偶a.

Poniewa偶 taras by艂 wysuni臋ty na co najmniej sto metr贸w w g艂膮b przepa艣ci, roztacza艂 si臋 z niego osza艂amiaj膮cy widok na ca艂膮, licz膮c膮 trzydzie艣ci kilometr贸w Rozpadlin臋, si臋gaj膮c膮 a偶 do ko艅ca p艂askowy偶u. Natychmiast u艣wiadomi艂em sobie, 偶e co wiecz贸r promienie zachodz膮cego s艂o艅ca padaj膮 prosto na ten kawa艂ek p艂askiego terenu, wyrastaj膮cy cudownym sposobem z pionowej 艣ciany. Wcale nie by艂bym zdziwiony, gdyby okaza艂o si臋, 偶e podczas wiosennego lub jesiennego zr贸wnania dnia z noc膮 ma艂e s艂o艅ce Hyperiona zawisa na chwil臋 dok艂adnie po艣rodku monstrualnej szczeliny, zalewa­j膮c obie jej kraw臋dzie potokami krwistoczerwonego blasku.

Odwr贸ciwszy si臋 plecami do przepa艣ci, skierowa艂em wzrok w stron臋 urwiska. Wydeptana 艣cie偶ka prowadzi艂a ku drzwiom osadzonym w wielkim kamiennym bloku. W艂a艣ciwie nie by艂y to drzwi, ale wrota, pokryte misternymi, rze藕bionymi ornamentami. Po obu ich stronach znajdowa艂y si臋 gigantyczne, co najmniej dwudziestometrowej wysoko艣ci witra偶e. Podszed艂em bli偶ej, aby dok艂adniej przyjrze膰 si臋 fasadzie. Ten, kto j膮 zbudowa艂, musia艂 poszerzy膰 naturalne zag艂臋bienie znajduj膮ce si臋 pod nawisem, a nast臋pnie wwier­ci膰 si臋 prostopadle w 艣cian臋 urwiska. Przesun膮艂em d艂oni膮 po wymy艣lnych zawijasach zdobi膮cych wrota. By艂y g艂adkie. Wszystko doko艂a by艂o g艂adkie z powodu niszcz膮cego dzia艂ania czasu, nawet tu, pod skalnym zadaszeniem, chroni膮cym przed wp艂ywem si艂 natury. Ile tysi臋cy lat min臋艂o od chwili, kiedy ta... ta 艣wi膮tynia zosta艂a wykuta w litej skale Rozpadliny?

Witra偶e nie by艂y wykonane ani ze szk艂a, ani z plastiku, lecz z grubych k臋s贸w jakiej艣 p贸艂prze藕roczystej substancji, przy dotkni臋ciu sprawiaj膮cej wra偶enie r贸wnie twardej jak otaczaj膮ce j膮 zewsz膮d kamienie. Nie sk艂ada艂y si臋 r贸wnie偶 z oddzielnych fragment贸w, gdy偶 kolory by艂y wymieszane ze sob膮, przenika艂y si臋 nawzajem i mieni艂y jeden przez drugi jak rozlane na wodzie plamy oleju.

Wyj膮艂em z plecaka latark臋 i ostro偶nie dotkn膮艂em jednego skrzyd艂a drzwi. Pot臋偶ne wrota otworzy艂y si臋 przede mn膮 bezszelestnie, jakby w ich zawiasach znajdowa艂y si臋 艂o偶yska niweluj膮ce wszelkie tarcie.

Wszed艂em do kruchty - nie ma s艂owa, kt贸re lepiej oddawa艂oby charakter tego miejsca - i po mniej wi臋cej dziesi臋ciu metrach stan膮艂em przed 艣cian膮 wykonan膮 z tego samego p贸艂prze藕roczystego materia艂u, kt贸ry mieni艂 si臋 za mn膮 delikatnymi barwami, zalewaj膮c pomieszczenie g臋stym jak mi贸d 艣wiat艂em. Domy艣li艂em si臋, 偶e o zachodzie s艂o艅ca kolory z pewno艣ci膮 przybieraj膮 na intensywno艣ci, przefiltrowane 艣wiat艂o za艣 pada na 艣cian臋 przede mn膮, wydobywa­j膮c z ciemno艣ci to, co kryje si臋 za ni膮.

Odnalaz艂em du偶o mniejsze, pojedyncze drzwi, okolone w膮skim obramowaniem z ciemnego metalu wtopionym w przezroczysty kamie艅, otworzy艂em je i wszed艂em do 艣rodka.

Na podstawie starych zdj臋膰 i hologram贸w odbudowali艣­my na Pacem bazylik臋 艣wi臋tego Piotra. D艂uga na prawie dwie艣cie trzydzie艣ci metr贸w i szeroka na sto pi臋膰dziesi膮t, mo偶e pomie艣ci膰 pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy wiernych - co prawda nigdy jeszcze nie zgromadzi艂o si臋 w niej wi臋cej ni偶 pi臋膰 tysi臋cy ludzi, nawet podczas odbywaj膮cych si臋 co czterdzie­艣ci trzy lata og贸lno艣wiatowych synod贸w biskupich. W cen­tralnej apsydzie, w pobli偶u kopii wykonanego przez Berniniego tronu 艣wi臋tego Piotra, ogromna kopu艂a wznosi si臋 na sto trzydzie艣ci metr贸w nad posadzk臋. Ten widok wywiera nie lada wra偶enie.

Jednak to miejsce jest jeszcze wi臋ksze.

W艂膮czy艂em latark臋, aby upewni膰 si臋, 偶e jestem w ogrom­nej pieczarze wykutej w litej skale. Spogl膮daj膮c w g贸r臋, nie mog艂em oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e sklepienie tego gigantycz­nego pomieszczenia znajduje si臋 zaledwie kilka metr贸w poni偶ej poziomu gruntu, na kt贸rym Bikurowie zbudowali swoje prymitywne domostwa. Nie by艂o tu 偶adnych ozd贸b, mebli ani wyposa偶enia mog膮cego dostarczy膰 jakich艣 wska­z贸wek co do przeznaczenia tej wielkiej groty, z wyj膮tkiem przedmiotu ustawionego dok艂adnie po艣rodku pieczary.

By艂 to o艂tarz - prostopad艂o艣cienny kamienny blok o powierzchni mniej wi臋cej pi臋ciu metr贸w kwadratowych - nad kt贸rym wznosi艂 si臋 krzy偶.

Wysoki na cztery metry, szeroki na trzy, bogato zdobiony w stylu krucyfiks贸w ze Starej Ziemi, sta艂 zwr贸cony ku 艣cianie z p贸艂prze藕roczystego kamienia, jakby oczekuj膮c na pojawienie si臋 s艂o艅ca i eksplozj臋 艣wiat艂a, co rozpali tysi膮czne ognie w brylantach, szafirach, kryszta艂ach g贸rskich, ametys­tach, onyksach i innych szlachetnych kamieniach, kt贸rymi by艂 wysadzany.

Pad艂em na kolana, zm贸wi艂em modlitw臋, po czym wy艂膮­czy艂em latark臋 i czeka艂em cierpliwie, a偶 moje oczy przy­zwyczaj膮 si臋 do md艂ego, rozproszonego 艣wiat艂a. Bez wapie­nia to by艂 w艂a艣nie 贸w krzy偶okszta艂t, o kt贸rym m贸wili Bikurowie. Postawiono go tu wiele tysi臋cy lat temu - mo偶e nawet dziesi臋膰 - na d艂ugo przedtem, nim ludzie opu艣cili Star膮 Ziemi臋, niemal na pewno przed okresem, kiedy Chrystus naucza艂 w Galilei.

Znowu si臋 modli艂em.

Siedz臋 teraz przed chat膮 w promieniach s艂o艅ca. Prze­gl膮daj膮c zapisy na holodyskach, zobaczy艂em wyra藕nie to, na co w贸wczas prawie nie zwr贸ci艂em uwagi: w tarasie przed 鈥渂azylik膮鈥 wykuto jeszcze jedne schody, prowadz膮ce w g艂膮b Rozpadliny. Cho膰 nie tak bardzo wydeptane jak te, kt贸re 艂膮cz膮 bazylik臋 ze skaln膮 p贸艂k膮, s膮 r贸wnie intryguj膮ce. Jeden B贸g wie, jakie jeszcze cuda czekaj膮 tam, w dole.

艢wiat musi dowiedzie膰 si臋 o moim odkryciu!

C贸偶 za ironia losu, 偶e sta艂o si臋 ono w艂a艣nie moim udzia艂em! Gdyby nie Armaghast i moje zes艂anie, ten zdumiewaj膮cy fakt pozosta艂by w ukryciu jeszcze przez co najmniej kilka stuleci. Ko艣ci贸艂 prawdopodobnie umar艂by, zanim niezwyk艂a nowina z Hyperiona tchn臋艂aby w niego nowe 偶ycie.

Ja jednak zjawi艂em si臋 tutaj w sam膮 por臋.

Musz臋 si臋 st膮d wydosta膰 albo przynajmniej wys艂a膰 wiadomo艣膰.


107. dzie艅

Jestem wi臋藕niem.

Dzi艣 rano my艂em si臋 tam gdzie zwykle, w pobli偶u miejsca, w kt贸rym strumie艅 spada z kraw臋dzi Rozpadliny, kiedy nagle us艂ysza艂em za sob膮 jaki艣 szmer. Obejrzawszy si臋 ujrza艂em Bikur臋, kt贸remu nada艂em imi臋 Del, wpatruj膮cego si臋 we mnie wyba艂uszonymi oczami. Powita艂em go przyja藕­nie, ale on odwr贸ci艂 si臋 na pi臋cie i pomkn膮艂 w kierunku wioski. By艂o to co najmniej niepokoj膮ce, gdy偶 Bikurowie nigdy si臋 nie 艣piesz膮. Dopiero po chwili u艣wiadomi艂em sobie, 偶e - cho膰 mia艂em na sobie spodnie - prawdopodob­nie swoim nagim torsem naruszy艂em tak silnie tutaj prze­strzegane tabu, co wywo艂a艂o paniczn膮 reakcj臋 Dela.

U艣miechn膮艂em si臋, potrz膮sn膮艂em g艂ow膮, doko艅czy艂em si臋 ubiera膰, po czym wr贸ci艂em do wioski. Gdybym wiedzia艂, co mnie tam czeka, m贸j nastr贸j z pewno艣ci膮 uleg艂by znacznemu pogorszeniu.

Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka zebrali si臋 w komplecie i przypatrywali mi si臋 w milczeniu.

- Dzie艅 dobry - powiedzia艂em.

Alfa da艂 znak r臋k膮. Co najmniej dziesi臋ciu Bikur贸w rzuci艂o si臋 na mnie, powali艂o na ziemi臋 i przytrzyma艂o za r臋ce i nogi. Beta wydoby艂 spomi臋dzy fa艂d szaty zaostrzony kamie艅, po czym rozci膮艂 mi z przodu ubranie, pozostawiaj膮c mnie prawie nagim.

Przesta艂em si臋 szarpa膰. T艂um zbli偶y艂 si臋, wpatrzony w moje blade, obna偶one cia艂o, mamrocz膮c co艣 niezrozu­miale. Serce wali艂o mi jak m艂otem.

- Przepraszam, je艣li naruszy艂em wasze prawa, ale nie widz臋 powodu, 偶eby...

- Milcz! - nakaza艂 mi Alfa, a nast臋pnie zwr贸ci艂 si臋 do wysokiego Bikury z blizn膮 na d艂oni. By艂 to Zed. - On nie nale偶y do krzy偶okszta艂tu.

Zed skin膮艂 g艂ow膮.

- Pozw贸lcie, 偶e wam wyt艂umacz臋... - zacz膮艂em ponow­nie, lecz Alfa uciszy艂 mnie uderzeniem w twarz, od kt贸rego a偶 zadzwoni艂o mi w uszach, a w ustach poczu艂em smak krwi. Zrobi艂 to bez 偶adnych oznak wrogo艣ci, jakby wy艂膮cza艂 komlog.

- Co z nim zrobimy? - zapyta艂.

- Ci, kt贸rzy nie id膮 drog膮 krzy偶a, musz膮 umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮 - powiedzia艂 Beta, a t艂um natych­miast post膮pi艂 krok w moj膮 stron臋. Zauwa偶y艂em, 偶e wielu Bikur贸w ma w r臋kach ostre kamienie. - Ci, kt贸rzy nie nale偶膮 do krzy偶okszta艂tu, musz膮 umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮. - Zabrzmia艂o to jak cz臋sto powtarzana for­mu艂a religijna, na przyk艂ad cz臋艣膰 jakiej艣 liturgii albo litanii.

- Ale ja id臋 drog膮 krzy偶a! - wrzasn膮艂em co si艂 w p艂ucach, czuj膮c, jak niezliczone r臋ce podnosz膮 mnie z ziemi. Rozpaczliwie chwyci艂em krzy偶yk, kt贸ry nosz臋 na piersi, i po kr贸tkiej walce uda艂o mi si臋 podnie艣膰 go wysoko nad g艂ow臋.

Alfa uni贸s艂 r臋k臋 i t艂um znieruchomia艂. W ciszy, kt贸ra nagle zapad艂a, s艂ysza艂em szum rzeki p艂yn膮cej trzy kilometry ni偶ej, na dnie Rozpadliny.

- Nosi krzy偶 - zauwa偶y艂 Alfa.

Del przepchn膮艂 si臋 do pierwszego szeregu Bikur贸w.

- Ale nie nale偶y do krzy偶okszta艂tu! Widzia艂em. Nie jest tak, jak my艣leli艣my. On nie nale偶y do krzy偶okszta艂tu!

W jego g艂osie wyra藕nie s艂ysza艂em 偶膮dz臋 krwi.

Przeklina艂em si臋 w duchu za beztrosk臋 i g艂upot臋. Od tego, czy uda mi si臋 prze偶y膰, zale偶y przysz艂o艣膰 ca艂ego Ko艣cio艂a, a tymczasem ja zachowuj臋 si臋 jak idiota, nie wiadomo czemu uwa偶aj膮c Bikur贸w za op贸藕nione w rozwoju, 艂agodne dzieci!

- Ci, kt贸rzy nie id膮 drog膮 krzy偶a, musz膮 umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮 - powt贸rzy艂 Beta. By艂 to ostateczny wyrok.

Siedemdziesi膮t r膮k unios艂o siedemdziesi膮t kamieni, ale zanim pad艂 pierwszy cios, zawo艂a艂em rozpaczliwie, wiedz膮c, 偶e jest to albo ostatnia szansa na ocalenie, albo nieodwo艂alne przypiecz臋towanie mojego losu:

- By艂em na dole, w Rozpadlinie, i modli艂em si臋 przy waszym o艂tarzu! Ja naprawd臋 id臋 drog膮 krzy偶a!

T艂um zawaha艂 si臋. Widzia艂em, ile wysi艂ku kosztuje ich przeanalizowanie nowej informacji.

- Id臋 drog膮 krzy偶a i pragn臋 nale偶e膰 do krzy偶okszta艂­tu - doda艂em najspokojniej, jak potrafi艂em. - By艂em przy waszym o艂tarzu.

- Ci, kt贸rzy nie id膮 drog膮 krzy偶a, musz膮 umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮! - zawo艂a艂 Gamma.

- Ale on idzie drog膮 krzy偶a - zauwa偶y艂 Alfa. - Modli艂 si臋 w wielkim pokoju.

- Niemo偶liwe - powiedzia艂 Zed. - Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka modl膮 si臋 w wielkim pokoju, a on nie nale偶y do Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki.

- Wiedzieli艣my ju偶 wcze艣niej, 偶e on nie nale偶y do Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki - odpar艂 Alfa po kr贸tkim zastanowieniu, jakiego wymaga艂o oswojenie si臋 z koncepcj膮 przesz艂o艣ci.

- Nie nale偶y do krzy偶okszta艂tu - upiera艂 si臋 Delta.

- Ci, kt贸rzy nie nale偶膮 do krzy偶okszta艂tu, musz膮 umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮 - powt贸rzy艂 Beta.

- Ale on idzie drog膮 krzy偶a - zareplikowa艂 Alfa. - Skoro tak jest, to czy nie mo偶e te偶 nale偶e膰 do krzy偶o­kszta艂tu?

Wybuch艂o ogromne zamieszanie. Bikurowie gadali jeden przez drugiego, a ja ostro偶nie spr贸bowa艂em si臋 poruszy膰, lecz natychmiast przekona艂em si臋, 偶e uchwyt przytrzymu­j膮cych mnie r膮k nie zel偶a艂 ani troch臋.

- Nie nale偶y do Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki, i nie nale偶y do krzy偶okszta艂tu - o艣wiadczy艂 na koniec Beta. Sprawia艂 wra偶enie bardziej zdziwionego ni偶 rozw艣cieczone­go. - Dlaczego w takim razie ma nie umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮? Musimy wzi膮膰 ostre kamienie i otworzy膰 mu gard艂o, a偶 wyp艂ynie z niego ca艂a krew i przestanie bi膰 serce. On nie nale偶y do krzy偶okszta艂tu.

- Ale idzie drog膮 krzy偶a - odpar艂 Alfa. - Dlaczego zatem nie ma nale偶e膰 do krzy偶okszta艂tu?

Tym razem zapad艂a cisza.

- Idzie drog膮 krzy偶a i modli si臋 w pokoju krzy偶o­kszta艂tu - odezwa艂 si臋 ponownie Alfa. - Dlatego nie mo偶e umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮.

- Wszyscy umieraj膮 prawdziw膮 艣mierci膮 - przem贸wi艂 jaki艣 Bikura, kt贸rego nie rozpozna艂em. R臋ce omdlewa艂y mi ju偶 nad g艂ow膮. - Z wyj膮tkiem Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki - doda艂 anonimowy tubylec.

- Dlatego 偶e oni id膮 drog膮 krzy偶a, modl膮 si臋 w pokoju i nale偶膮 do krzy偶okszta艂tu - zripostowa艂 Alfa. - Dlaczego on nie ma nale偶e膰 do krzy偶okszta艂tu?

Sta艂em z krzy偶em podniesionym wysoko nad g艂ow臋 i oczekiwa艂em wyroku. Ba艂em si臋 艣mierci, lecz najbardziej 偶a艂owa艂em tego, 偶e nie zdo艂am og艂osi膰 pogr膮偶onemu w niedowiarstwie wszech艣wiatowi o odkryciu podziemnej ba­zyliki.

- Chod藕cie, porozmawiamy o tym - zwr贸ci艂 si臋 Beta do ca艂ej grupy. Wzi臋li mnie mi臋dzy siebie i w milczeniu ruszyli do wioski.

Uwi臋zili mnie w mojej chacie. Nie mia艂em 偶adnych szans, 偶eby zrobi膰 u偶ytek z masera. Kilku przygwo藕dzi艂o mnie do ziemi, pozostali natomiast wynie艣li na zewn膮trz ca艂y m贸j dobytek. Zabrali mi nawet ubranie, daj膮c w za­mian jedn膮 ze swoich burych szat.

Im d艂u偶ej tu siedz臋, tym wi臋ksze ogarnia mnie zdener­wowanie. Zabrali mi komlog, kamer臋, holodyski, kryszta艂y pami臋ci... Po prostu wszystko. W pierwszym obozie zosta艂a jeszcze nie otwarta skrzynia wype艂niona sprz臋tem medycz­nym, ale nie ma w niej nic, co pozwoli艂oby udokumentowa膰 moje znalezisko. Je偶eli zniszcz膮 odebrane mi przedmioty, a potem rozprawi膮 si臋 ze mn膮, nikt si臋 nie dowie o zdumie­waj膮cym odkryciu.

Gdybym tak mia艂 jak膮艣 bro艅, 偶eby zabi膰 stra偶nik贸w i...

M贸j Bo偶e, co te偶 przychodzi mi do g艂owy? Edwardzie, co mam pocz膮膰?

Nawet je艣li ujd臋 z 偶yciem, dotr臋 do Keats, zdo艂am wr贸ci膰 na kt贸r膮艣 z planet Sieci... Kto mi uwierzy? W stosunku do Pacem b臋d臋 mia艂 dziewi臋膰 lat d艂ugu czasowego. Stary cz艂owiek wracaj膮cy z tymi samymi k艂amstwami, za kt贸re zosta艂 skazany na wygnanie...

Dobry Bo偶e, je艣li zapisy ulegn膮 zniszczeniu, niech to samo stanie si臋 ze mn膮!


110. dzie艅

Po trzech dniach podj臋li wreszcie decyzj臋.

Tu偶 po po艂udniu przyszli po mnie Zed i Theta-jeden. Zamruga艂em raptownie, o艣lepiony blaskiem s艂o艅ca. Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka stali szerokim p贸艂kolem w pobli偶u kraw臋dzi Rozpadliny. W pierwszej chwili pomy艣la艂em, 偶e po prostu zrzuc膮 mnie w przepa艣膰, ale zaraz potem zobaczy艂em stos.

Do tej pory s膮dzi艂em, i偶 Bikurowie s膮 tak prymitywni, 偶e nawet nie znaj膮 ognia. Nigdy nie widzia艂em, 偶eby u偶ywali go dla ochrony przed zimnem, a w ich chatach zawsze panowa艂a ciemno艣膰. Nigdy te偶 nie zdarzy艂o mi si臋 zaobser­wowa膰, 偶eby gotowali lub piekli po偶ywienie. Teraz jednak p艂omienie strzela艂y wysoko w g贸r臋 i wszystko wskazywa艂o na to, 偶e tylko oni mogli je roznieci膰. Wyt臋偶y艂em wzrok, aby przekona膰 si臋, z czego sk艂ada艂 si臋 stos.

Z moich ubra艅, komlogu, notatek, ta艣m filmowych, kryszta艂贸w pami臋ci, holodysk贸w... Ze wszystkiego, co zawiera艂o cho膰by odrobin臋 informacji. Rycza艂em jak zwie­rz臋, pr贸bowa艂em rzuci膰 si臋 w ogie艅 i obsypywa艂em ich najgorszymi wyzwiskami, jakie zapami臋ta艂em z m艂odo艣ci. Nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi.

Wreszcie Alfa zbli偶y艂 si臋 i powiedzia艂 艂agodnie:

- B臋dziesz nale偶a艂 do krzy偶okszta艂tu.

Nic mnie to nie obchodzi艂o. Zaprowadzili mnie z powrotem do chaty, gdzie pad艂em bez si艂 i szlocha艂em prawie godzin臋. Nikt mnie nie pilnuje. Minut臋 temu stan膮艂em w drzwiach, zastanawiaj膮c si臋, czy nie pop臋dzi膰 na z艂amanie karku w kierunku las贸w ognistych albo czy nie wybra膰 znacznie kr贸tszej drogi ku Rozpadlinie. Skutek i tak by艂by ten sam.

Nic nie zrobi艂em.

S艂o艅ce zni偶a si臋 ku zachodowi. S艂ycha膰 pierwsze d藕wi臋ki wieczornej muzyki wiatru. Ju偶 wkr贸tce. Ju偶 wkr贸tce.


112. dzie艅

Czy mo偶liwe, 偶eby min臋艂y tylko dwa dni? Dla mnie trwa艂o to ca艂膮 wieczno艣膰.

Dzi艣 rano nie uda艂o mi si臋 go oderwa膰. Nie uda艂o mi si臋 go oderwa膰.

Mam przed sob膮 wydruk z medskanera, ale nadal nie mog臋 w to uwierzy膰. Jednak to prawda. Teraz nale偶臋 ju偶 do krzy偶okszta艂tu.

Przyszli po mnie tu偶 przed zachodem s艂o艅ca. Wszyscy. Nie opiera艂em si臋, kiedy prowadzili mnie nad kraw臋d藕 Rozpadliny. Schodzili po pn膮czach jeszcze zwinniej, ni偶 przypuszcza艂em. Naturalnie musieli na mnie czeka膰, lecz nie okazywali zniecierpliwienia. Pomagali mi, wskazuj膮c naj艂atwiejsz膮 drog臋.

Kiedy zbli偶ali艣my si臋 do bazyliki, s艂o艅ce przebi艂o pow艂ok臋 niskich chmur i zawis艂o nad kraw臋dzi膮 zachodniej 艣ciany Rozpadliny. Wiatr 艣piewa艂 g艂o艣niej, ni偶 si臋 spodziewa艂em. Czu艂em si臋 tak, jakbym wpad艂 w sam 艣rodek jakich艣 monstrualnych ko艣cielnych organ贸w. Basowe tony wpra­wia艂y w dr偶enie moje ko艣ci i z臋by, te najwy偶sze natomiast wbija艂y mi si臋 w b臋benki ostrymi ig艂ami, przechodz膮c w ultrad藕wi臋ki.

Alfa otworzy艂 zewn臋trzne wrota. Nie zatrzymuj膮c si臋 przeszli艣my przez przedsionek i wkroczyli艣my do bazyliki, gdzie Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka otoczyli szerokim kr臋giem o艂tarz i krzy偶. Nie odmawiali 偶adnej modlitwy. Nie 艣piewali. Nie by艂o 偶adnej ceremonii. Po prostu stali艣my w milczeniu, a dobiegaj膮ce z zewn膮trz zawodzenie wiatru odbija艂o si臋 echem od kamiennych 艣cian i wysokiego sklepienia pieczary, przez co tak bardzo przybiera艂o na sile, 偶e w pewnej chwili nie wytrzyma艂em i zakry艂em sobie uszy r臋kami. Padaj膮ce niemal poziomo promienie s艂o艅ca wype艂­nia艂y pomieszczenie najr贸偶niejszymi odcieniami bursztynu, z艂ota i lazuru; barwy by艂y tak g艂臋bokie, 偶e powietrze przypomina艂o wod臋, do kt贸rej dolano g臋stej farby. Drogo­cenne kamienie, kt贸rymi by艂 wysadzany krzy偶, b艂yszcza艂y tym blaskiem jeszcze wtedy, kiedy s艂o艅ce ju偶 zasz艂o, w wielkim pomieszczeniu za艣 zapanowa艂 p贸艂mrok. Zupe艂nie jakby 艣wiat艂o jakim艣 sposobem wsi膮k艂o w krzy偶, a on teraz oddawa艂 je, przelewaj膮c je na nas i do naszego wn臋trza. Jednak po pewnym czasie nawet krzy偶 艣ciemnia艂 i wtopi艂 si臋 w otaczaj膮cy go mrok.

- Wyprowad藕cie go - powiedzia艂 cicho Alfa.

Wyszli艣my na obszerny taras. Beta rozda艂 pochodnie - czy偶by Bikurowie u偶ywali ognia jedynie do cel贸w rytual­nych? - po czym ruszyli艣my kamiennymi schodami prowadz膮cymi w d贸艂 艣ciany.

Pocz膮tkowo szed艂em nadzwyczaj ostro偶nie, chwytaj膮c si臋 ka偶dego wybrzuszenia ska艂y albo korzenia, jaki nawin膮艂 mi si臋 pod r臋k臋. Otch艂a艅, kt贸ra otwiera艂a si臋 po mojej prawej stronie, by艂a tak potworna, 偶e jej istnienie graniczy艂o niemal z absurdem. Schodzenie po wiekowych stopniach okaza艂o si臋 znaczne trudniejsze ni偶 spuszczanie si臋 po pn膮czach, gdy偶 musia艂em co chwila spogl膮da膰 w d贸艂, a schody by艂y w膮skie i wy艣lizgane. Upadek wydawa艂 si臋 najpierw bardzo prawdopodobny, potem za艣 wr臋cz nieunik­niony.

Chcia艂em si臋 zatrzyma膰 i zawr贸ci膰, ale wi臋kszo艣膰 Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki sz艂a za mn膮, i raczej nie mog艂em liczy膰 na to, 偶e usun膮 si臋, by zrobi膰 mi przej艣cie. Poza tym, cho膰 niemal sparali偶owany l臋kiem, by艂em jednak ogromnie ciekaw tego, co znajduje si臋 na ko艅cu schod贸w. Przy­stan膮艂em tylko na tyle, 偶eby spojrze膰 w g贸r臋 i przekona膰 si臋, 偶e chmury znikn臋艂y, na jedwabi艣cie czarnym niebie za艣 pojawi艂y si臋 gwiazdy oraz smugi meteor贸w. Zaraz potem opu艣ci艂em g艂ow臋 i odmawiaj膮c po cichu r贸偶aniec, pod膮偶y­艂em za mymi przewodnikami w g艂膮b budz膮cej groz臋 ot­ch艂ani.

Nie wierzy艂em, 偶e schody doprowadz膮 nas na dno Rozpadliny, ale tak w艂a艣nie si臋 sta艂o. Kiedy ju偶 po p贸艂nocy zorientowa艂em si臋, 偶e Bikurowie zamierzaj膮 dotrze膰 na sam d贸艂, oszacowa艂em, 偶e znajdziemy si臋 tam najwcze艣niej w po艂udnie. Okaza艂o si臋 jednak, 偶e i tym razem nie mia艂em racji.

Na dnie Rozpadliny stan臋li艣my tu偶 przed 艣witem. W szczelinie mi臋dzy dwiema 艣cianami, wystrzelaj膮cymi obok nas na nieprawdopodobn膮 wysoko艣膰, wci膮偶 jeszcze 艣wieci艂y gwiazdy. Kompletnie wyczerpany zatoczy艂em si臋, kiedy moja stopa nie natrafi艂a na kolejny stopie艅, i spoj­rza艂em w g贸r臋. Przez moj膮 g艂ow臋 przemkn臋艂a idiotyczna my艣l, czy gwiazdy s膮 tu widoczne tak偶e w dzie艅, tak jak w studni, do kt贸rej wszed艂em jako dziecko jeszcze w Villefranche-sur-Sa么ne.

- Tutaj - powiedzia艂 Beta.

By艂o to pierwsze s艂owo, jakie pad艂o od wielu godzin, a ryk p艂yn膮cej nie opodal rzeki sprawi艂, 偶e ledwo je dos艂ysza艂em. Bikurowie stan臋li nieruchomo, ja za艣 pad艂em na kolana i powoli osun膮艂em si臋 na ziemi臋. Nie by艂o 偶adnych szans na to, 偶ebym pokona艂 w przeciwn膮 stron臋 drog臋, kt贸r膮 w艂a艣nie przeby艂em. Nie uda艂oby mi si臋 to ani przez ca艂y dzie艅, ani przez tydzie艅. Przypuszczalnie nigdy. Oczy same mi si臋 zamyka艂y, ale napi臋cie nerwowe, kt贸re nie os艂ab艂o ani na chwil臋, kaza艂o mi podnie艣膰 powieki. Rzeka by艂a szersza, ni偶 przypuszcza艂em - co najmniej siedemdziesi膮t metr贸w - a huk spienionej wody mia艂 takie nat臋偶enie, i偶 wydawa艂o mi si臋, 偶e siedz臋 w paszczy jakiej艣 przedpotopowej, rycz膮cej w艣ciekle bestii.

Usiad艂em i wpatrzy艂em si臋 w ciemn膮 plam臋 widoczn膮 na pionowej 艣cianie po drugiej stronie kipieli. By艂a ciemniejsza od okolicznych cieni i znaczne bardziej regularna - prostok膮t nieprzeniknionej czerni szeroko艣ci co najmniej trzydziestu metr贸w. Dziura albo co艣 w rodzaju wielkich drzwi w skalnym urwisku. Podnios艂em si臋 z trudem na nogi i spojrza艂em w d贸艂 rzeki na 艣cian臋, po kt贸rej przed chwil膮 zeszli艣my; tak, by艂o tam. Drugie wej艣cie. Prowadzeni przez Bet臋 Bikurowie ruszyli powoli w tamt膮 stron臋.

Odnalaz艂em labirynt Hyperiona.

- Czy wiesz, ojcze, 偶e Hyperion jest jednym z dziewi臋ciu planet, na kt贸rych znajduj膮 si臋 labirynty? - zapyta艂 mnie kto艣 na promie. Tak, to by艂 ten m艂ody ksi膮dz nazwiskiem Hoyt. Powiedzia艂em, 偶e wiem, i natychmiast o tym zapom­nia艂em. Interesowali mnie tylko Bikurowie - chyba nawet bardziej ni偶 po偶ytki, jakie mia艂em odnie艣膰 z wygnania - nie za艣 labirynty i ich budowniczowie.

Na dziewi臋ciu planetach stwierdzono obecno艣膰 labiryn­t贸w. Na dziewi臋ciu spo艣r贸d stu siedemdziesi臋ciu sze艣ciu planet nale偶膮cych do Sieci oraz ponad dwustu kolonii i protektorat贸w. Na dziewi臋ciu spo艣r贸d oko艂o o艣miu tysi臋cy planet odkrytych i zbadanych - cho膰by pobie偶nie - od czas贸w hegiry.

S膮 historycy, kt贸rzy po艣wi臋caj膮 ca艂e 偶ycie badaniu labirynt贸w. Ja do nich nie nale偶臋. Zawsze uwa偶a艂em je za puste, cz臋艣ciowo nierealne zagadnienie. Teraz, razem z Trzema Dwudziestkami i Dziesi膮tk膮, szed艂em ku wej艣ciu do jednego z nich, a rzeka Kans pieni艂a si臋 i rycza艂a tu偶 obok, usi艂uj膮c zgasi膰 pochodnie strzelaj膮cymi wysoko rozbryzgami wody.

Labirynty zosta艂y wykopane... zosta艂y stworzone ponad trzy czwarte miliona lat standardowych temu. Wszystkie s膮 identyczne, wszystkie te偶 jednakowo tajem­nicze.

Odnaleziono je wy艂膮cznie na planetach typu ziemskiego (co najmniej 7,9 w skali Solmeva), kr膮偶膮cych wok贸艂 gwiazdy typu G, a jednak tektonicznie martwych, czym bardziej przypominaj膮 Marsa ni偶 Star膮 Ziemi臋. Same tunele si臋gaj膮 bardzo g艂臋boko - od dziesi臋ciu do pi臋膰dziesi臋ciu kilomet­r贸w pod powierzchni臋 gruntu. Na Swobodzie, w pobli偶u systemu Pacem, zdalnie sterowane sondy zbada艂y ponad osiem tysi臋cy kilometr贸w korytarzy. Powierzchnia przekroju poprzecznego ka偶dego tunelu wynosi trzydzie艣ci metr贸w kwadratowych, je艣li za艣 chodzi o technologi臋, jak膮 tunele zosta艂y wykonane, to jest ona nadal niedost臋pna Hegemonii. Wyczyta艂em kiedy艣 w pewnym pi艣mie archeologicznym, 偶e Kemp-H枚ltzer i Weinstein wymy艣lili jakiego艣 鈥渒opacza j膮drowego鈥, kt贸ry topi艂 napotkane ska艂y, co t艂umaczy艂oby nies艂ychan膮 g艂adko艣膰 艣cian, ale ta teoria nie wyja艣nia艂a, sk膮d przybywali budowniczowie tuneli wraz ze swoimi maszynami ani dlaczego podejmowali si臋 przypuszczalnie d艂ugotrwa艂ego i - wedle wszelkich oznak - ca艂kowicie bezsensownego zadania. Ka偶da 鈥渓abiryntowa鈥 planeta - w tym tak偶e Hyperion - zosta艂a dok艂adnie zbadana. Bez rezultatu. Nie odnaleziono ani pozosta艂o艣ci jakichkolwiek maszyn, ani przerdzewia艂ych kask贸w g贸rniczych, ani nawet 偶adnych 艣mieci lub odpadk贸w. Badaczom nie uda艂o si臋 nawet zlokalizowa膰 szyb贸w 艂膮cz膮cych labirynty ze 艣wiatem zewn臋trznym. Nie natrafiono r贸wnie偶 na cho膰by 艣ladowe pozosta艂o艣ci jakich艣 cennych kopalin, kt贸rych obecno艣膰 mog艂aby t艂umaczy膰 sens podj臋cia tak ogromnego wysi艂ku. Nie przetrwa艂y 偶adne legendy o budowniczych labirynt贸w. Ta zagadka zawsze wydawa艂a mi si臋 interesuj膮ca, nigdy jednak nie uwa偶a艂em, 偶eby dotyczy艂a mnie osobi艣cie. A偶 do tej chwili.

Wkroczyli艣my do tunelu. Po艂膮czone si艂y erozji i grawitacji sprawi艂y, 偶e pierwszy stumetrowy odcinek wygl膮da艂 niemal jak dzie艂o natury; dopiero p贸藕niej znale藕li艣my si臋 w kory­tarzu o prostok膮tnym przekroju, g艂adkiej pod艂odze i dos­konale wyr贸wnanych 艣cianach. Beta zatrzyma艂 si臋 i zgasi艂 pochodni臋. Pozostali uczynili to samo.

Spowi艂a nas g艂臋boka ciemno艣膰. Min臋li艣my ju偶 do艣膰 ostry zakr臋t, w zwi膮zku z czym do miejsca, w kt贸rym stali艣my, nie dociera艂o nawet s艂abe i rozproszone 艣wiat艂o gwiazd. Bywa艂em ju偶 w jaskiniach i wiedzia艂em, 偶e nawet po zgaszeniu pochodni moje oczy nie zdo艂aj膮 przystosowa膰 si臋 do nieprzeniknionego mroku. Tym razem sta艂o si臋 inaczej.

Po mniej wi臋cej trzydziestu sekundach zacz膮艂em do­strzega膰 s艂ab膮 po艣wiat臋, kt贸ra jednak szybko przybiera艂a na sile, a偶 wreszcie w jaskini zrobi艂o si臋 ja艣niej ni偶 w kanio­nie - ba, nawet ni偶 na Pacem w noc, kiedy na niebie wisia艂y wszystkie trzy ksi臋偶yce. W chwili gdy Bikurowie jakby na jaki艣 sygna艂 padli na kolana, zdo艂a艂em zlokalizo­wa膰 藕r贸d艂o tego 艣wiat艂a.

艢ciany i sufit by艂y wysadzane krzy偶ami, kt贸rych wielko艣膰 waha艂a si臋 od kilku milimetr贸w do prawie jednego metra. Ka偶dy promieniowa艂 intensywnym r贸偶owym blaskiem. Niewidoczne przy p艂on膮cych pochodniach, teraz natych­miast rzuca艂y si臋 w oczy. Podszed艂em do najbli偶szego, kt贸ry tkwi艂 w 艣cianie tu偶 obok mnie. Mia艂 jakie艣 trzydzie艣ci centymetr贸w wysoko艣ci i pulsowa艂 艂agodnym, organicznym blaskiem. Na pewno nie zosta艂 wykonany z kamienia ani metalu i przytwierdzony do 艣ciany; bez w膮tpienia 偶y艂, a je偶eli z czymkolwiek si臋 kojarzy艂, to chyba z mi臋kkim koralem. Kiedy go dotkn膮艂em, przekona艂em si臋, 偶e jest lekko ciep艂y.

Rozleg艂 si臋 ledwo uchwytny d藕wi臋k - nie, to nawet nie by艂 d藕wi臋k, tylko lekkie zawirowanie ch艂odnego powietrza, kt贸rego mu艣ni臋cie poczu艂em na policzku - i odwr贸ci艂em si臋 w sam膮 por臋, aby zobaczy膰 posta膰, kt贸ra pojawi艂a si臋 w rozszerzeniu korytarza.

Bikurowie kl臋czeli z pochylonymi g艂owami i wzrokiem wbitym w skaln膮 posadzk臋. Tylko ja sta艂em wyprostowany, wpatruj膮c si臋 w posta膰 zbli偶aj膮c膮 si臋 ku mnie mi臋dzy kl臋cz膮cymi tubylcami.

Mia艂a w przybli偶eniu ludzkie kszta艂ty, ale na pewno nie by艂a cz艂owiekiem. Liczy艂a co najmniej trzy metry wzrostu, a nawet kiedy sta艂a w bezruchu, jej srebrzysta powierzchnia dr偶a艂a i lekko falowa艂a, niczym rt臋膰 za­wieszona jakim艣 przemy艣lnym sposobem w powietrzu. Czerwonawy poblask krzy偶y odbija艂 si臋 w ostrych kra­w臋dziach i l艣ni艂 w zakrzywionych ostrzach stercz膮cych z czo艂a, czterech przegub贸w, 艂okci, kolan, grzbietu i kla­tki piersiowej. Posta膰 zdawa艂a si臋 p艂yn膮膰 mi臋dzy kl臋­cz膮cymi Bikurami, a kiedy wyci膮gn臋艂a cztery d艂ugie ramiona zako艅czone d艂o艅mi o palcach jak przera藕liwie ostre skalpele, nie wiedzie膰 czemu pomy艣la艂em o Jego 艢wi膮tobliwo艣ci udzielaj膮cym na Pacem b艂ogos艂awie艅stwa wiernym.

Nie ulega艂o dla mnie najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e mam przed sob膮 legendarnego Chy偶wara.

Przypuszczam, 偶e w艂a艣nie wtedy poruszy艂em si臋 albo mo偶e wyda艂em jaki艣 odg艂os, gdy偶 nagle wielkie czerwone oczy spojrza艂y prosto na mnie, a ja natychmiast poczu艂em si臋 niemal zahipnotyzowany blaskiem odbitym od ich wielo艣ciennej powierzchni oraz szkar艂atnym 艣wiat艂em, kt贸re zdawa艂o si臋 pulsowa膰 we wn臋trzu kanciastej czaszki i wy­lewa艂o si臋 na zewn膮trz przez okrutne klejnoty umieszczone tam, gdzie B贸g da艂 ludziom oczy.

Zaraz potem Chy偶war ruszy艂 w moj膮 stron臋... a raczej przesta艂 by膰 tam, zjawi艂 si臋 za艣 tutaj, nie dalej ni偶 metr ode mnie, i otoczy艂 mnie czworgiem ramion z p艂ynnej, srebrzystej stali, o przypominaj膮cych sztylety, stercz膮cych we wszystkie strony ostrzach. 艁api膮c powietrze szeroko otwartymi ustami, ale w艂a艣ciwie niezdolny do nabrania normalnego oddechu, ujrza艂em zniekszta艂cone odbicie swo­jej bladej, przera偶onej twarzy, ta艅cz膮ce na metalowej skorupie otaczaj膮cej tors potwora.

Przyznaj臋 jednak, i偶 w g艂臋bi duszy czu艂em raczej zachwyt ni偶 strach. Na moich oczach dzia艂o si臋 co艣 niewyt艂umaczal­nego. Cho膰 uformowany wed艂ug zasad jezuickiej logiki i zahartowany w lodowatej k膮pieli nauki, w jednej chwili zrozumia艂em natur臋 obsesji od niepami臋tnych wiek贸w towarzysz膮cych nawet najg艂臋biej wierz膮cym ludziom: pod­niecaj膮cy dreszcz egzorcyzm贸w, osza艂amiaj膮cy wir der­wiszowego ta艅ca, marionetkowy rytua艂 tarota, niemal erotyczn膮 wymow臋 seansu spirytystycznego, przemawianie wieloma r贸偶nymi j臋zykami naraz i trans gnostyk贸w zen. W okamgnieniu poj膮艂em, i偶 afirmacja demon贸w lub od­wo艂ywanie si臋 do pomocy Szatana mo偶e stanowi膰 cz臋艣膰 sk艂adow膮 kultu ich mistycznej antytezy, czyli Boga Ab­rahama.

Bardziej czuj膮c to wszystko ni偶 my艣l膮c, czeka艂em na 艣miertelny u艣cisk, dr偶膮c z l臋ku i oczekiwania niczym dziewica przed noc膮 po艣lubn膮.

Chy偶war znikn膮艂.

Nie by艂o 偶adnego grzmotu, smrodu siarki ani nawet naukowo uzasadnionego 艣wistu powietrza wype艂niaj膮cego pust膮 przestrze艅. W jednej chwili potw贸r by艂 tutaj, otaczaj膮c mnie dziwnie urokliwym ostroko艂em kolczastej 艣mierci, w nast臋pnej za艣 ju偶 go nie by艂o.

Oszo艂omiony, sta艂em nadal bez ruchu, mrugaj膮c g艂upawo. Alfa podni贸s艂 si臋 z kl臋czek, zbli偶y艂 si臋 do mnie i rozpostar艂 ramiona w 偶a艂osnej parodii gestu Chy偶wara. Spogl膮daj膮c na jego pust膮, nieruchom膮 twarz mo偶na by艂o 艂atwo odnie艣膰 wra偶enie, 偶e nie zdawa艂 sobie sprawy z obecno艣ci przera偶a­j膮cej istoty. Wykona艂 niezr臋czny ruch, kt贸rym chcia艂 chyba obj膮膰 labirynt, 艣ciany jaskini i l艣ni膮ce na niej krzy偶e.

- Krzy偶okszta艂t - powiedzia艂 Alfa.

Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka wstali, podeszli bli偶ej i ponownie ukl臋kli. Przez jaki艣 czas spogl膮da艂em na ich spokojne twarze, po czym tak偶e ukl膮k艂em.

- B臋dziesz szed艂 drog膮 krzy偶a do ko艅ca swoich dni - odezwa艂 si臋 ponownie Alfa. Zabrzmia艂o to jak cz臋艣膰 jakiej艣 litanii. Pozostali powt贸rzyli jego s艂owa z rytmicznym, melodyjnym za艣piewem. - B臋dziesz nale偶a艂 do krzy偶okszta艂tu do ko艅ca swoich dni - ci膮gn膮艂 Alfa. Bikurowie powt贸rzyli to jak echo, on za艣 wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i oderwa艂 od 艣ciany jeden krzy偶, mniej wi臋cej dziesi臋ciocentymetrowej d艂ugo艣ci. Przywi膮za艂 go do kr贸tkiego sznurka i podni贸s艂 wysoko nad g艂ow臋. - B臋dziesz nale偶a艂 do krzy偶okszta艂tu teraz i na zawsze.

- Teraz i na zawsze - zawt贸rowali Bikurowie.

- Amen... - szepn膮艂em.

Beta pokaza艂 mi gestem, 偶e mam rozsun膮膰 szat臋 na piersi. Kiedy to zrobi艂em, Alfa zawiesi艂 mi na szyi 艣wiec膮cy krzy偶yk. Wydawa艂 si臋 zupe艂nie zimny, a jego tylna strona by艂a idealnie g艂adka.

Bikurowie podnie艣li si臋 z kl臋czek i jakby nigdy nic ruszyli w kierunku wyj艣cia z labiryntu. Upewni艂em si臋, i偶 偶aden z nich mnie nie obserwuje, po czym chwyci艂em krzy偶 i przyjrza艂em mu si臋 dok艂adnie. Rzeczywi艣cie, by艂 zimny i nieruchomy. Nawet je艣li 偶y艂 jeszcze kilka sekund temu, to teraz nic ju偶 o tym nie 艣wiadczy艂o. Wydawa艂 si臋 zrobiony raczej z czego艣 podobnego do korala ni偶 z kryszta艂u albo ska艂y, a na jego g艂adkiej tylnej powierzchni nie mog艂em dostrzec ani 艣ladu jakiejkolwiek substancji, kt贸ra trzyma艂a go na. 艣cianie. Zastanawia艂em si臋, jakie偶 to fotochemiczne zjawisko pozwala艂o mu 艣wieci膰 tak intensywnym blaskiem, i jak przedstawia艂y si臋 szanse na powstanie takiego or­ganizmu drog膮 ewolucyjn膮. Przede wszystkim jednak za­stanawia艂em si臋 na tym, jaki zwi膮zek mog艂y mie膰 te krzy偶e z labiryntem, oraz ile musia艂o min膮膰 tysi膮cleci, zanim rzeka przebi艂a si臋 przez p艂askowy偶, przecinaj膮c jeden z tuneli. Rozmy艣la艂em tak偶e o bazylice i jej tw贸rcach, o Bikurach, Chy偶warze, oraz o sobie. Wreszcie przesta艂em my艣le膰, zamkn膮艂em oczy i pogr膮偶y艂em si臋 w modlitwie.

Kiedy wyszed艂em z tunelu, czuj膮c na piersi ch艂odne dotkni臋cie krzy偶a, Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka byli ju偶 gotowi do trzykilometrowej wspinaczki. Spojrza艂em w g贸r臋, na cienk膮 kresk臋 porannego nieba, widoczn膮 mi臋dzy pionowymi 艣cianami Rozpadliny.

- Nie! - krzykn膮艂em co si艂 w p艂ucach, na chwil臋 niemal zag艂uszaj膮c przera藕liwy ryk rzeki. - Musz臋 od­pocz膮膰! Odpocz膮膰!

Osun膮艂em si臋 na kolana, ale natychmiast podesz艂o do mnie kilku Bikur贸w, 艂agodnie postawi艂o mnie na nogi i cz臋艣ciowo pchaj膮c, a cz臋艣ciowo ci膮gn膮c, poprowadzi艂o w stron臋 schod贸w.

B贸g mi 艣wiadkiem, 偶e robi艂em, co mog艂em, ale dwie lub trzy godziny po rozpocz臋ciu wspinaczki nogi odm贸wi艂y mi pos艂usze艅stwa, pad艂em na stopnie i zacz膮艂em zsuwa膰 si臋 po wy艣lizganych ska艂ach ku czekaj膮cej mnie sze艣膰set metr贸w ni偶ej pewnej 艣mierci. Pami臋tam tylko, jak rozpaczliwie chwyci艂em krzy偶 zawieszony na mojej piersi, a potem z艂apa艂y mnie liczne r臋ce i podnios艂y bez najmniejszego wysi艂ku.

Dzi艣 rano obudzi艂o mnie s艂o艅ce, zagl膮daj膮ce przez otw贸r drzwiowy do wn臋trza mojej chaty. Natychmiast upewni艂em si臋 dotykiem, 偶e krzy偶 znajduje si臋 na swoim miejscu. Obserwuj膮c w臋dr贸wk臋 s艂o艅ca nad wierzcho艂ki drzew, u艣wiadomi艂em sobie nagle, 偶e straci艂em jeden dzie艅, 偶e przespa艂em nie tylko wspinaczk臋 po nie ko艅cz膮cych si臋 schodach (w jaki spos贸b te ma艂e ludziki zdo艂a艂y zataszczy膰 mnie dwa i p贸艂 kilometra w g贸r臋?), ale tak偶e ca艂膮 nast臋pn膮 dob臋.

Rozejrza艂em si臋 doko艂a. Komlog i wszystkie urz膮dzenia rejestruj膮ce znikn臋艂y bez 艣ladu. Zosta艂 tylko medskaner oraz kilka pude艂ek z oprogramowaniem, teraz ju偶 ca艂­kowicie bezu偶ytecznym w zwi膮zku z utrat膮 ekwipunku. Potrz膮sn膮艂em ze smutkiem g艂ow膮, wyszed艂em z chaty i uda艂em si臋 nad strumie艅, 偶eby dokona膰 porannych ablucji.

Bikurowie chyba jeszcze spali. Teraz, kiedy wzi膮艂em udzia艂 w ceremonii i 鈥渘ale偶a艂em do krzy偶okszta艂tu鈥, zupe艂­nie przestali si臋 mn膮 interesowa膰. Rozbieraj膮c si臋 do k膮pieli, postanowi艂em odp艂aci膰 im w ten sam spos贸b. Powzi膮艂em decyzj臋, 偶e odejd臋 st膮d natychmiast, gdy tylko odzyskam nadw膮tlone si艂y. Je偶eli b臋dzie trzeba, poszukam drogi doko艂a las贸w ognistych. W razie czego zejd臋 po schodach i rusz臋 w d贸艂 Kans. Teraz jeszcze bardziej ni偶 przedtem zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e 艣wiat musi jak najszybciej dowiedzie膰 si臋 o moich odkryciach.

艢ci膮gn膮艂em szat臋 z grubego materia艂u, po czym si臋gn膮艂em r臋k膮 do szyi, aby zdj膮膰 krzy偶.

Ani drgn膮艂.

Tkwi艂 mi na piersi jak przyro艣ni臋ty. Szarpa艂em za sznurek tak d艂ugo, a偶 wreszcie p臋k艂, po czym pr贸bowa艂em oderwa膰 od sk贸ry krzy偶opodobny kszta艂t. Bez rezultatu. Mia艂em wra偶enie, jakby moje cia艂o owin臋艂o si臋 wok贸艂 jego kraw臋dzi. Nic mnie nie bola艂o - z wyj膮tkiem zadrapa艅 w艂asnymi paznokciami - natomiast przera偶enia, jakie mnie ogarn臋艂o, nie da艂oby si臋 por贸wna膰 z niczym, czego do tej pory do艣wiadczy艂em w 偶yciu. Kiedy pierwszy atak paniki min膮艂, usiad艂em na chwil臋 na kamieniu, po czym w艂o偶y艂em workowat膮 szat臋 i czym pr臋dzej wr贸ci艂em do wioski.

Nie mia艂em ju偶 ani no偶a, ani masera, ani no偶yczek i brzytwy - zabrano mi wszystko, czym m贸g艂bym si臋 pos艂u偶y膰, by usun膮膰 naro艣l z piersi. Wbi艂em paznokcie tak g艂臋boko w cia艂o, 偶e a偶 zostawi艂y czerwone 艣lady, ale w por臋 przypomnia艂em sobie, 偶e przecie偶 mam jeszcze medskaner. Przesun膮艂em go po klatce piersiowej, odczyta艂em informacj臋 na ekranie, potrz膮sn膮艂em z niedowierzaniem g艂ow膮 i pole­ci艂em mu wykona膰 badanie ca艂ego cia艂a. Kiedy otrzyma艂em wyniki, przez bardzo d艂ugi czas siedzia艂em w zupe艂nym bezruchu.

Siedz臋 nadal, wpatruj膮c si臋 w wydruki. Krzy偶 jest wyra藕nie widoczny zar贸wno na zdj臋ciu tomograficznym, jak i ultrasonograficznym. On sam oraz niezliczone w艂贸kna, kt贸re wrastaj膮 w moje cia艂o jak macki, jak korzenie.

Z grubego splotu umieszczonego tu偶 nad moim mostkiem rozchodz膮 si臋 promieni艣cie zwoje nerwowe, tworz膮c co艣, co na pierwszy rzut oka przypomina jak膮艣 koszmarn膮 pl膮ta­nin臋 nicieni. O ile mog臋 stwierdzi膰, dysponuj膮c jedynie najprostszym, przeno艣nym medskanerem, nicienie te si臋gaj膮 do j膮der migda艂owatych w obu p贸艂kulach m贸zgowych. Temperatura cia艂a, metabolizm i poziom limfocyt贸w nie odbiegaj膮 od normy. Nie nast膮pi艂a inwazja 偶adnych obcych tkanek. Wed艂ug skanera nicieniowate odrosty stanowi膮 rezultat ekstensywnej, cho膰 bardzo prostej metastazy, sam krzy偶 za艣 sk艂ada si臋 z tkanki to偶samej z tkankami mojego cia艂a. DNA jest identyczne.

Nale偶臋 do krzy偶okszta艂tu.


116. dzie艅

Codziennie obchodz臋 w ko艂o swoj膮 klatk臋: lasy ogniste na po艂udniu i wschodzie, zadrzewione w膮wozy na p贸艂noc­nym wschodzie, Rozpadlina na p贸艂nocy i zachodzie. Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka nie pozwalaj膮 mi zej艣膰 do Roz­padliny poni偶ej bazyliki. Krzy偶okszta艂t nie pozwala mi oddali膰 si臋 bardziej ni偶 na dziesi臋膰 kilometr贸w od niej.

Pocz膮tkowo nie chcia艂em w to uwierzy膰. Podj膮艂em decyzj臋, 偶e mimo wszystko zag艂臋bi臋 si臋 w lasy ogniste, powierzaj膮c sw贸j los szcz臋艣ciu i boskiej opiece. Kiedy jednak przeszed艂em jakie艣 dwa kilometry, poczu艂em okro­pny b贸l w piersi, ramionach i g艂owie. W贸wczas nie ulega艂o dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e mam atak serca, ale objawy znikn臋艂y natychmiast, jak tylko zawr贸ci艂em w kierunku Rozpadliny. Potem kilkakrotnie powtarza艂em do艣wiad­czenie, za ka偶dym razem z identycznym skutkiem. Je偶eli tylko pr贸bowa艂em zapu艣ci膰 si臋 dalej w las, b贸l pojawia艂 si臋 i narasta艂, a偶 do chwili kiedy dawa艂em za wygran膮 i zawraca艂em.

Powoli zaczynam rozumie膰 coraz wi臋cej. Wczoraj, bada­j膮c tereny na p贸艂noc od wioski, natrafi艂em na wrak l膮downika statku kolonizacyjnego. Pozosta艂 z niego ju偶 tylko metalowy szkielet, spoczywaj膮cy w艣r贸d ska艂 na kraw臋dzi lasu, kt贸ry porasta jeden z g艂臋bokich w膮woz贸w. Patrz膮c na metalowe 偶ebra starodawnego pojazdu wyob­ra偶a艂em sobie siedemdziesi臋ciu kolonist贸w, ich rado艣膰 z ocalenia, kr贸tk膮 w臋dr贸wk臋 na kraw臋d藕 Rozpadliny, odkrycie bazyliki, a potem... W艂a艣nie, co potem? Wszelkie domys艂y nie maj膮 najmniejszego sensu, pozostaj膮 jednak podejrzenia. Jutro jeszcze raz spr贸buj臋 zbada膰 kt贸rego艣 z Bikur贸w. Mo偶e teraz, kiedy 鈥渘ale偶臋 do krzy偶okszta艂tu鈥, pozwol膮 mi na to.

Codziennie natomiast badam sam siebie. Nicienie pozo­staj膮 tam, gdzie by艂y - mo偶e s膮 troch臋 grubsze, a mo偶e nie. Jestem pewien, 偶e paso偶ytuj膮 na moim organizmie, cho膰 on, przynajmniej na razie, nie zdaje sobie z tego sprawy. Patrz膮c na moje odbicie w ma艂ym rozlewisku niedaleko wodospadu widz臋 wci膮偶 t臋 sam膮 poci膮g艂膮, sta­rzej膮c膮 si臋 twarz, kt贸rej przez ostatnie lata nauczy艂em si臋 serdecznie nie lubi膰. Dzi艣 rano otworzy艂em nawet szeroko usta, jakbym spodziewa艂 si臋 ujrze膰 tam k艂臋bowisko szarych, wij膮cych si臋 w艂贸kien. Nic nie zobaczy艂em.


117. dzie艅

Bikurowie s膮 bezp艂ciowi. Nie dwup艂ciowi, nie niedoroz­wini臋ci pod tym wzgl臋dem, tylko po prostu bezp艂ciowi. Maj膮 tyle samo wewn臋trznych i zewn臋trznych narz膮d贸w p艂ciowych co najprostsza lalka. Nic nie wskazuje na to, 偶eby penisy, j膮dra lub narz膮dy kobiece uleg艂y atrofii albo zosta艂y usuni臋te metod膮 operacyjn膮. Po prostu nigdy nie istnia艂y. Mocz uchodzi z cia艂a prymitywn膮 cewk膮 prowa­dz膮c膮 do czego艣 w rodzaju ma艂ej niszy, w kt贸rej znajduje si臋 tak偶e odbyt.

Beta pozwoli艂 si臋 zbada膰. Medskaner potwierdzi艂 to, w co nie chcia艂y uwierzy膰 moje oczy. Del i Theta tak偶e nie czynili 偶adnych przeszk贸d. Nie mam najmniejszych w膮tp­liwo艣ci, 偶e pozostali Bikurowie s膮 zbudowani w identyczny spos贸b. Nie wydaje mi si臋, 偶eby zostali jako艣... zmienieni. By艂bym sk艂onny twierdzi膰 z ca艂膮 stanowczo艣ci膮, i偶 tacy ju偶 si臋 urodzili, tyle 偶e nie potrafi臋 sobie wyobrazi膰 ich rodzic贸w. I w jaki spos贸b te bezp艂ciowe figurki ulepione z ludzkiego cia艂a zamierzaj膮 si臋 rozmna偶a膰? Zapewne ma to jaki艣 zwi膮zek z krzy偶okszta艂tami.

Kiedy sko艅czy艂em z nimi, zdj膮艂em ubranie i sam podda­艂em si臋 dok艂adnemu badaniu. Krzy偶okszta艂t tkwi na mojej piersi jak bliznowata naro艣l, ale nadal jestem m臋偶czyzn膮.

Jak d艂ugo jeszcze?


133. dzie艅

Alfa nie 偶yje.

By艂em z nim trzy dni temu, kiedy spad艂. Zbierali艣my razem korzenie chalmy w艣r贸d wielkich g艂az贸w pi臋trz膮cych si臋 na kraw臋dzi Rozpadliny, jakie艣 trzy kilometry na wsch贸d od wioski. Przez minione dwa dni pada艂 deszcz i ska艂y by艂y 艣liskie. W pewnej chwili zerkn膮艂em przez rami臋 i zobaczy­艂em, jak Alfa potyka si臋, ze艣lizguje po powierzchni wielkiego g艂azu i znika za kraw臋dzi膮 przepa艣ci. Nie krzykn膮艂. Us艂ysza­艂em tylko szelest, z jakim grubo tkany materia艂 przesun膮艂 si臋 po skale, potem za艣 wywo艂uj膮cy md艂o艣ci odg艂os podobny do tego, z jakim p臋ka upuszczony na ziemi臋 melon, kiedy jego cia艂o spad艂o na skaln膮 p贸艂k臋 osiemdziesi膮t metr贸w ni偶ej.

Znalezienie w miar臋 bezpiecznego zej艣cia i dotarcie na d贸艂 zaj臋艂o mi ponad godzin臋. Doskonale zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e jest ju偶 za p贸藕no na jak膮kolwiek pomoc, ale uzna艂em, 偶e taki mam obowi膮zek.

Cia艂o Alfy spoczywa艂o mi臋dzy dwoma du偶ymi g艂azami. Z pewno艣ci膮 zgin膮艂 natychmiast: r臋ce i nogi by艂y po艂amane w wielu miejscach, a prawa po艂owa czaszki uleg艂a ca艂kowitemu zmia偶d偶eniu. Krew i tkanka m贸zgowa obryzga艂y ska艂y niczym smutne pozosta艂o艣ci jakiego艣 pikniku. Sta艂em nad drobnym cia艂em Alfy i p艂aka艂em. Nie wiem dlaczego, ale p艂aka艂em. Potem udzieli艂em mu ostatniego namaszczenia i poprosi艂em Boga, aby zechcia艂 przyj膮膰 dusz臋 tej nieszcz臋snej, bezp艂ciowej istoty, nast臋pnie za艣 owin膮艂em zw艂oki pn膮czami, wspi膮艂em si臋 z powrotem na kraw臋d藕 Rozpadliny i wci膮gn膮艂em je na g贸r臋.

W wiosce cia艂o Alfy nie wzbudzi艂o wi臋kszego zaintereso­wania. Dopiero po pewnym czasie zjawi艂 si臋 Beta wraz z kilkoma Bikurami; popatrzyli oboj臋tnie na trupa, a nast臋pnie rozeszli si臋 do chat. Nikt nie zapyta艂 mnie, w jaki spos贸b zgin膮艂.

Zanios艂em Alf臋 w miejsce, gdzie kilka tygodni wcze艣niej pochowa艂em Tuka. Kiedy kopa艂em p艂ytk膮 mogi艂臋 za po­moc膮 p艂askiego kamienia, nadszed艂 Gamma. Przez u艂amek sekundy wydawa艂o mi si臋, 偶e dostrzegam na jego twarzy cie艅 jakich艣 偶ywszych emocji.

- Co robisz? - zapyta艂.

- Grzebi臋 go.

By艂em zbyt zm臋czony, 偶eby wdawa膰 si臋 w d艂u偶sze wyja艣­nienia. Opar艂em si臋 o gruby pie艅 chalmy, 偶eby nabra膰 tchu.

- Nie. - Zabrzmia艂o to jak rozkaz. - On nale偶y do krzy偶okszta艂tu.

Zaraz potem Gamma odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 w kierunku wsi. Kiedy znikn膮艂 za drzewami, rozchyli艂em brezentow膮 p艂acht臋, w kt贸r膮 zawin膮艂em zw艂oki.

Nie ulega艂o najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e Alfa jest martwy i ani jego, ani nikogo we wszech艣wiecie nie obchodzi, czy kiedy艣 nale偶a艂 do krzy偶okszta艂tu, czy te偶 nie. Upadek odar艂 go ze znacznej cz臋艣ci cia艂a i ca艂ej godno艣ci. P臋kni臋ta czaszka by艂a teraz pusta jak rozbite jajo, jedno oko wpatrywa艂o si臋 bezmy艣lnie w niebo Hyperiona poprzez zas艂on臋 z bia艂ej mgie艂ki, podczas gdy drugie 艂ypa艂o leniwie spod na p贸艂 przymkni臋tej powieki. Klatka piersiowa uleg艂a ca艂kowitemu zmia偶d偶eniu, gdy偶 stercza艂y z niej ostre kawa艂ki ko艣ci, po艂amane ko艅czyny za艣 przypomina艂y wa艂ki ze st臋偶a艂ej plasteliny. Medskaner, kt贸rego u偶y艂em do przeprowadzenia pobie偶nej autopsji, wykaza艂 rozleg艂e ob­ra偶enia wewn臋trzne. W wyniku zderzenia ze ska艂ami nawet serce biedaka zosta艂o zupe艂nie zmia偶d偶one.

Dotkn膮艂em zimnego cia艂a. Pojawi艂o si臋 ju偶 st臋偶enie po艣miertne. Kiedy moje palce musn臋艂y naro艣l w kszta艂cie krzy偶a widoczn膮 na jego piersi, po艣piesznie cofn膮艂em r臋k臋.

Krzy偶okszta艂t by艂 ciep艂y.

Podni贸s艂szy g艂ow臋 zobaczy艂em Bet臋 i ca艂膮 reszt臋. Nie mia艂em w膮tpliwo艣ci, 偶e rozerw膮 mnie na strz臋py, je艣li natychmiast nie odsun臋 si臋 od cia艂a. Kiedy to zrobi艂em, przez m贸j sparali偶owany idiotycznym strachem m贸zg przemkn臋艂a my艣l, 偶e Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka s膮 teraz Trzema Dwudziestkami i Dziewi膮tk膮. Wtedy wyda艂o mi si臋 to zabawne.

Bikurowie podnie艣li zw艂oki i skierowali si臋 z powrotem ku wiosce. Beta spojrza艂 najpierw w niebo, potem na mnie, i powiedzia艂:

- Ju偶 prawie czas. Chod藕 z nami.

Zeszli艣my do Rozpadliny. Cia艂o, troskliwie u艂o偶one w plecionym koszu, opuszczano za pomoc膮 pn膮czy.

Kiedy Bikurowie po艂o偶yli nagie cia艂o Alfy na o艂tarzu, s艂o艅ce znajdowa艂o si臋 jeszcze zbyt wysoko na niebie, aby o艣wietli膰 wn臋trze bazyliki.

Nie wiem, czego w艂a艣ciwie oczekiwa艂em - by膰 mo偶e, jakiego艣 rytualnego aktu kanibalizmu albo czego艣 w tym rodzaju. Nic nie by艂oby w stanie mnie zdziwi膰. Tymczasem jeden z Bikur贸w podni贸s艂 ramiona, i w chwili kiedy pierwsze r贸偶nobarwne promienie s艂o艅ca wdar艂y si臋 do bazyliki, zaintonowa艂:

- B臋dziesz szed艂 drog膮 krzy偶a do ko艅ca swoich dni.

Pozostali ukl臋kli i powt贸rzyli sentencj臋. Ja sta艂em w mil­czeniu.

- B臋dziesz nale偶a艂 do krzy偶okszta艂tu do ko艅ca swoich dni - na p贸艂 powiedzia艂, na p贸艂 wy艣piewa艂 ma艂y Bikura, a za nim ca艂y ch贸r. Promienie s艂o艅ca koloru zakrzep艂ej krwi pad艂y na krzy偶, kt贸rego cie艅 si臋gn膮艂 a偶 przeciwnej 艣ciany bazyliki.

- B臋dziesz nale偶a艂 do krzy偶okszta艂tu teraz i zawsze - zabrzmia艂y po艂膮czone g艂osy. W tej samej chwili na zewn膮trz zerwa艂 si臋 wiatr i wielkie piszcza艂ki zaj臋cza艂y g艂osem dr臋czonego dziecka.

Tym razem, kiedy Bikurowie zako艅czyli litani臋, nie szepn膮艂em 鈥渁men鈥. Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka odwr贸cili si臋 nagle i gromadnie ruszyli ku wyj艣ciu ze 艣wi膮tyni, zupe艂nie jak rozkapryszone dzieci, kt贸rym nagle znudzi艂a si臋 zabawa. Ja nadal sta艂em bez ruchu.

- Nie musisz czeka膰 - powiedzia艂 Beta, przechodz膮c ko艂o mnie.

- Ale chc臋 - odpar艂em. Spodziewa艂em si臋, 偶e ka偶e mi i艣膰 za sob膮, on jednak po prostu odwr贸ci艂 si臋 i wyszed艂, zostawiaj膮c mnie samego. 艢wiat艂o przygas艂o. Na chwil臋 wyjrza艂em na zewn膮trz, aby popatrze膰 na zachodz膮ce s艂o艅ce, a kiedy wr贸ci艂em, spektakl w艂a艣nie si臋 rozpoczyna艂.

Dawno temu, jeszcze w szkole, widzia艂em przy艣pieszony holowizyjny film przedstawiaj膮cy rozk艂ad cia艂a myszy. Powolna, trwaj膮ca ponad tydzie艅 praca si艂 natury uleg艂a skondensowaniu do przera偶aj膮cych trzydziestu sekund. Zacz臋艂o si臋 od nag艂ego, niemal komicznego wzd臋cia ma艂ego trupka, potem sk贸ra zacz臋艂a si臋 roz艂azi膰, w oczach, pyszczku i niewidocznych do tej pory rankach pojawi艂y si臋 larwy much, kt贸re niemal natychmiast przyst膮pi艂y do dzie艂a, oczyszczaj膮c ko艣ci z mi臋sa; przesuwa艂y si臋 od g艂owy do ogona koszmarn膮, wij膮c膮 si臋 chmar膮, za nimi za艣 pozo­stawa艂 jedynie szkielet, twardsze chrz膮stki i strz臋py sk贸ry.

Teraz obserwowa艂em ten sam proces, tyle tylko 偶e obiektem, kt贸ry mu podlega艂, by艂o cia艂o cz艂owieka.

Jak sparali偶owany obserwowa艂em scen臋 rozgrywaj膮c膮 si臋 w dogasaj膮cym blasku dnia. We wn臋trzu bazyliki panowa艂a ca艂kowita cisza; jedynym odg艂osem, jaki s艂ysza艂em, by艂o 艂omotanie krwi w moich uszach. Cia艂o Alfy zadr偶a艂o raptow­nie i niemal unios艂o si臋 nad o艂tarzem w spazmie przebiegaj膮ce­go z niesamowit膮 szybko艣ci膮 rozk艂adu. Wydawa艂o mi si臋, 偶e na kilka sekund krzy偶okszta艂t znacznie powi臋kszy艂 swoje rozmiary i zacz膮艂 艣wieci膰 bardziej intensywnym blaskiem, a przez chwil臋 kr贸tk膮 jak mgnienie oka odnios艂em nawet wra偶enie, i偶 dostrzegam g臋st膮 sie膰 wybiegaj膮cych z niego w艂贸kien, kt贸re spaja艂y rozpadaj膮ce si臋 tkanki niczym metalo­we rusztowanie, zalewane przez rze藕biarza jak膮艣 szybko stygn膮c膮 substancj膮. Cia艂o Alfy tak偶e sta艂o si臋 zupe艂nie p艂ynne.

T臋 noc sp臋dzi艂em w bazylice. Niewielki obszar wok贸艂 o艂tarza by艂 o艣wietlony blaskiem bij膮cym z krzy偶okszta艂tu Alfy. Kiedy cia艂o porusza艂o si臋, 艣wiat艂o dr偶a艂o tajemniczo, rzucaj膮c na 艣ciany niepokoj膮ce cienie.

Opu艣ci艂em 艣wi膮tyni臋 dopiero trzeciego dnia, razem z Alf膮, lecz wi臋kszo艣膰 zmian dostrzegalnych go艂ym okiem zasz艂a tamtego, pierwszego wieczoru. Na moich oczach cia艂o Bikury, kt贸rego nazwa艂em Alf膮, uleg艂o rozk艂adowi na czynniki pierwsze, a nast臋pnie zosta艂o z powrotem z艂o偶one. Nowe cia艂o nie do ko艅ca przypomina艂o pierwowz贸r, ale za to nie nosi艂o 偶adnych 艣lad贸w uszkodze艅. Twarz przypomi­na艂a oblicze gumowej lalki - by艂a g艂adka, bez najmniej­szych zmarszczek, lekko u艣miechni臋ta. O 艣wicie trzeciego dnia pier艣 trupa poruszy艂a si臋, a ja us艂ysza艂em jego pierwszy chrapliwy oddech. Jeszcze przed po艂udniem Alfa wyszed艂 z bazyliki i ruszy艂 w g贸r臋, wspinaj膮c si臋 po pn膮czach.

Pod膮偶y艂em za nim.

Nic nie m贸wi艂, nie reagowa艂, kiedy si臋 do niego zwraca­艂em. Jego oczy mia艂y tajemniczy, nieobecny wyraz, a od czasu do czasu nagle przystawa艂 i nas艂uchiwa艂, jakby dociera艂y do niego jakie艣 odleg艂e, trudno uchwytne g艂osy.

Kiedy wr贸cili艣my do wioski, nikt nie zwr贸ci艂 na nas najmniejszej uwagi. Alfa znikn膮艂 w jednej z chat, gdzie przebywa do tej pory. Ja siedz臋 w swojej. Od czasu do czasu wsuwam r臋k臋 pod szat臋 i dotykam krzy偶okszta艂tu. Spoczywa w gro藕nym bezruchu na mojej piersi. Czeka.


140. dzie艅

Powoli przychodz臋 do siebie po utracie du偶ej ilo艣ci krwi. Nie mo偶na wyci膮膰 go naostrzonym kamieniem.

Nie lubi b贸lu. Straci艂em przytomno艣膰 du偶o wcze艣niej, ni偶 wynika艂oby to z nat臋偶enia b贸lu lub utraty krwi. Kiedy wraca艂a mi 艣wiadomo艣膰, natychmiast znowu zaczyna艂em ci膮膰, a wtedy on ponownie mi j膮 odbiera艂. Nie lubi b贸lu.


158. dzie艅

Alfa zaczyna troch臋 m贸wi膰. Wydaje si臋 jeszcze bardziej powolny i ot臋pia艂y ni偶 reszta Bikur贸w, ale je i porusza si臋. Chyba nawet zdaje sobie spraw臋 z mojej obecno艣ci. Wed艂ug medskanera jego narz膮dy wewn臋trzne s膮 narz膮dami m艂odego cz艂owieka - mniej wi臋cej szesnastoletniego ch艂opca.

Musz臋 zaczeka膰 jeszcze jeden pe艂en miesi膮c i dziesi臋膰 dni. Wtedy lasy ogniste powinny uspokoi膰 si臋 na tyle, 偶ebym m贸g艂 ruszy膰 w drog臋. Nie przejmuj臋 si臋 b贸lem. Zobaczymy, kto wytrzyma wi臋cej.


173. dzie艅

Kolejna 艣mier膰.

Tydzie艅 temu znikn膮艂 gdzie艣 Bikura zwany przeze mnie Willem - ten ze z艂amanym palcem. Wczoraj Trzy Dwu­dziestki i Dziesi膮tka jak na komend臋 ruszyli na p贸艂nocny wsch贸d i po kilku kilometrach natrafili na jego szcz膮tki.

Przypuszczalnie z艂ama艂a si臋 pod nim ga艂膮藕, kiedy wspi膮艂 si臋 na drzewo w poszukiwaniu 艣wie偶ych p臋d贸w chalmy. Z pewno艣ci膮 zgin膮艂 na miejscu, ale najwa偶niejsze jest to, gdzie upad艂. Cia艂o - o ile mo偶na nazwa膰 to cia艂em - le偶a艂o mi臋dzy dwoma glinianymi kopcami wzniesionymi przez wielkie czerwone owady, kt贸re Tuk nazywa艂 p艂omie­nistymi modliszkami, cho膰 mnie osobi艣cie bardziej przypo­mina艂y 偶ar艂oczne, wszystko偶erne 偶uki. W ci膮gu kilku dni, jakie min臋艂y od 艣mierci Willa, owady dok艂adnie oczy艣ci艂y szkielet z wszelkich mi臋kkich tkanek, pozostawiaj膮c jedynie krzy偶okszta艂t, kt贸ry l艣ni艂 na bia艂ych 偶ebrach niczym drogo­cenny krucyfiks umieszczony w sarkofagu jakiego艣 nie偶y­j膮cego od wielu stuleci papie偶a.

Wiem, 偶e to okropne, ale opr贸cz naturalnego w takich wypadkach smutku odczuwam tak偶e co艣 w rodzaju cichego triumfu. Nie ma najmniejszych szans, 偶eby krzy偶okszta艂t zdo艂a艂 cokolwiek zregenerowa膰 z tych go艂ych ko艣ci. Nawet ten przekl臋ty paso偶yt musi respektowa膰 prawo zachowania masy. Bikura zwany przeze mnie Willem umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮. Od tej pory Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka b臋d膮 ju偶 tylko Trzema Dwudziestkami i Dziewi膮tk膮.


174. dzie艅

Jestem g艂upcem.

Dzisiaj zapyta艂em o Willa. Dziwi艂o mnie, dlaczego Bikurowie nie zareagowali w 偶aden spos贸b na fakt, 偶e umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮. Zabrali krzy偶oksztah, natomiast szkielet zostawili tam, gdzie go znale藕li. Nikt nawet nie pr贸bowa艂 nie艣膰 tego, co pozosta艂o z Willa, do bazyliki. Przez ca艂膮 noc dr臋czy艂y mnie koszmary, w kt贸rych musia艂em zaj膮膰 miejsce brakuj膮cego cz艂onka Trzech Dwudziestek i Dziesi膮tki.

- To bardzo smutne, 偶e jeden z was umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮 - powiedzia艂em. - Co teraz b臋dzie z Trzema Dwudziestkami i Dziesi膮tk膮?

Beta spojrza艂 na mnie.

- On nie mo偶e umrze膰 prawdziw膮 艣mierci膮 - odpar艂 ma艂y, bezw艂osy androgyn. - Nale偶y do krzy偶okszta艂tu.

Nieco p贸藕niej, kontynuuj膮c badania medyczne plemienia, odkry艂em prawd臋. Ten, kt贸remu nada艂em imi臋 Theta, wygl膮da i zachowuje si臋 tak samo jak do tej pory, nosi jednak na ciele nie jeden, lecz dwa krzy偶okszta艂ty. Nie mam w膮tpliwo艣ci, i偶 wkr贸tce zacznie puchn膮膰 i p臋cznie膰, niczym ohydna kom贸rka E. coli. Kiedy wreszcie umrze, po trzech dniach z bazyliki wyjdzie nie jeden, ale dw贸ch Bikur贸w, a w贸wczas Trzy Dwudziestki i Dziesi膮tka znowu b臋d膮 w komplecie.

Zdaje si臋, 偶e powoli trac臋 zmys艂y.


195. dzie艅

Ju偶 od kilku tygodni badam tego wstr臋tnego paso偶yta, a nadal nie mam poj臋cia, jak on w艂a艣ciwie funkcjonuje. Co gorsza, przesta艂o mnie to zupe艂nie obchodzi膰. Teraz zajmuj臋 si臋 roztrz膮saniem znacznie wa偶niejszych prob­lem贸w.

Dlaczego B贸g dopu艣ci艂 do podobnej ohydy?

Co uczynili Bikurowie, 偶eby zas艂u偶y膰 sobie na tak膮 kar臋?

Dlaczego zosta艂em wybrany, aby dzieli膰 ich los?

Co wiecz贸r zadaj臋 te pytania w modlitwie, ale zamiast odpowiedzi s艂ysz臋 jedynie dobiegaj膮c膮 z Rozpadliny okrutn膮 pie艣艅 wiatru.


214. dzie艅

Na poprzednich dziesi臋ciu stronach zawar艂em wszystkie spostrze偶enia i wnioski, do jakich uda艂o mi si臋 doj艣膰. Ten zapis jest ostatni; jutro z samego rana wyruszam w g艂膮b znacznie ju偶 spokojniejszego lasu ognistego.

Nie ulega w膮tpliwo艣ci, i偶 natrafi艂em na jedyne we wszech艣wiecie spo艂ecze艅stwo pogr膮偶one w autentycz­nej, stuprocentowej stagnacji. Bikurowie urzeczywistni­li odwieczne marzenie ludzi o nie艣miertelno艣ci, ale za­p艂acili za to swoim cz艂owiecze艅stwem i nie艣miertelnymi duszami.

Edwardzie, sp臋dzi艂em wiele godzin, zmagaj膮c si臋 ze swoj膮 wiar膮 - a raczej jej brakiem - lecz teraz, w tym przera偶aj膮cym zak膮tku zapomnianej niemal przez wszystkich planety, naznaczony budz膮cym odraz臋 pi臋t­nem, w jaki艣 przedziwny spos贸b odkry艂em si艂臋 wiary, jakiej nie zna艂em od czas贸w, kiedy ty i ja byli艣my jeszcze dzie膰mi. Przede wszystkim rozumiem teraz po­trzeb臋 wiary - czystej, 艣lepej, nic sobie nie robi膮cej z rozumnych argument贸w - gdy偶 wiem, 偶e tylko ona pozwala przetrwa膰 w niesko艅czonym, dzikim oceanie wszech艣wiata, rz膮dzonym nieczu艂ymi prawami i ca艂kowicie oboj臋tnym na los ma艂ych, my艣l膮cych istotek, kt贸re go zamieszkuj膮.

Codziennie pr贸bowa艂em oddali膰 si臋 od Rozpadliny i co­dziennie powala艂 mnie b贸l tak silny, 偶e a偶 zdaj膮cy si臋 tworzy膰 nieod艂膮czn膮 cz臋艣膰 mego 艣wiata, tak jak zbyt ma艂e, gor膮ce s艂o艅ce i zielonolazurowe niebo. B贸l sta艂 si臋 moim sojusznikiem, anio艂em str贸偶em, jedyn膮 nici膮 艂膮cz膮c膮 mnie jeszcze z ludzko艣ci膮. Krzy偶okszta艂t nie lubi b贸lu - ani ja. Mimo to postanowi艂em wykorzysta膰 go do moich cel贸w. Uczyni臋 to w pe艂ni 艣wiadomie, nie za艣 instynktow­nie, jak ta masa obcej tkanki wszczepiona w moje cia艂o. Jej dzia艂anie opiera si臋 na unikaniu 艣mierci za wszelk膮 cen臋. Ja tak偶e nie chc臋 umiera膰, ale wol臋 b贸l i 艣mier膰 od trwaj膮cego wiecznie, bezmy艣lnego 偶ycia. 呕ycie jest 艣wi臋to­艣ci膮 - trwam przy tym przekonaniu jako podstawie nauczania mojego Ko艣cio艂a przez minione dwadzie艣cia osiem stuleci, kiedy by艂o takie tanie - ale jeszcze wi臋ksz膮 艣wi臋to艣ci膮 jest moja dusza.

Dopiero teraz u艣wiadomi艂em sobie, 偶e to, co pr贸bowa艂em uczyni膰 z informacjami zdobytymi na Armagha艣cie, po­zwoli艂oby Ko艣cio艂owi nie tyle na odrodzenie, co na zanu­rzenie si臋 w pozornym, bezsensownym 偶yciu, takim samym, jakie prowadz膮 te nieszcz臋sne, chodz膮ce trupy. Je偶eli Ko艣cio艂owi jest pisana 艣mier膰, to musi ona nast膮pi膰 - w chwale, z pe艂n膮 艣wiadomo艣ci膮 oczekuj膮cego go zmart­wychwstania w Chrystusie. Ko艣ci贸艂 musi odej艣膰 w ciemno艣膰 mo偶e nie z ochot膮, ale dzielnie i z podniesionym czo艂em, tak jak czyni艂y miliony jego wyznawc贸w. Musi okaza膰 si臋 godnym niezliczonych rzesz ludzkich, kt贸re stan臋艂y twarz膮 w twarz z nico艣ci膮 w obozach 艣mierci, piekle atomowych wybuch贸w, na oddzia艂ach onkologicznych i w pogromach, id膮c na spotkanie ciemno艣ci z przekonaniem, 偶e ca艂y ten b贸l, wszystkie te po艣wi臋cenia mia艂y jednak jaki艣 sens. Jedynym, co podtrzymywa艂o tych ludzi na duchu, by艂a cieniutka nitka nadziei i kruche przekonanie o s艂uszno艣ci tego, w co wierzyli. Je偶eli im si臋 to uda艂o, ja tak偶e musz臋 wykrzesa膰 z siebie przynajmniej tyle odwagi. To samo dotyczy Ko艣cio艂a.

Nie wierz臋 ju偶, 偶e jaka艣 operacja albo inny zabieg uwolni mnie od tego 偶ar艂ocznego paso偶yta, ale by艂bym szcz臋艣liwy, gdyby komu艣 uda艂o si臋 pozna膰 jego natur臋, nawet za cen臋 mojej 艣mierci.

Las ognisty osi膮gn膮艂 najni偶sz膮 aktywno艣膰. K艂ad臋 si臋 spa膰. Jutro wyrusz臋 przed 艣witem.


215. dzie艅

St膮d nie ma wyj艣cia.

Czterna艣cie kilometr贸w w g艂膮b lasu. Gdzieniegdzie p艂o­mienie i wy艂adowania elektryczne, ale do wytrzymania. Trzy tygodnie marszu i znalaz艂bym si臋 po drugiej stronie.

Krzy偶okszta艂t nigdy mi na to nie pozwoli.

By艂o to jak nie ko艅cz膮cy si臋 atak serca. Mimo to par艂em naprz贸d, zataczaj膮c si臋, co chwila padaj膮c na kolana i pe艂zn膮c w popiele. Wreszcie straci艂em przytomno艣膰. Kiedy j膮 odzyska艂em, stwierdzi艂em, 偶e czo艂gam si臋 z powrotem w kierunku Rozpadliny. Zawr贸ci艂em, przeszed艂em kilometr, pad艂em na ziemi臋, przepe艂z艂em pi臋膰dziesi膮t metr贸w, ponow­nie straci艂em przytomno艣膰, by odzyska膰 j膮 w poprzednim miejscu. Walczy艂em przez ca艂y dzie艅.

Przed zachodem s艂o艅ca Bikurowie znale藕li mnie pi臋膰 kilometr贸w od Rozpadliny i zanie艣li do wioski.

S艂odki Jezu, za co mnie tak karzesz?

Mog臋 liczy膰 ju偶 tylko na to, 偶e kto艣 mnie tu znajdzie.


223. dzie艅

Kolejna pr贸ba. B贸l. Kolejna pora偶ka.


257. dzie艅

Dzisiaj sko艅czy艂em sze艣膰dziesi膮t osiem lat standardo­wych. Buduj臋 kaplic臋 na kraw臋dzi Rozpadliny. Wczoraj pr贸bowa艂em zej艣膰 na d贸艂, do rzeki, ale Beta i jeszcze czterech Bikur贸w zawr贸cili mnie z drogi.


280. dzie艅

Rok na Hyperionie. Rok w czy艣膰cu. A mo偶e to piek艂o?


311. dzie艅

Zbieraj膮c kamienie na skalnej p贸艂ce poni偶ej miejsca, gdzie powstaje kaplica, dokona艂em odkrycia: odgromniki. Bikurowie po prostu cisn臋li je w przepa艣膰 tej nocy przed dwustu dwudziestoma trzema dniami, kiedy zamordowali Tuka.

Dzi臋ki odgromnikom b臋d臋 m贸g艂 zag艂臋bi膰 si臋 w las ognisty w ka偶dej chwili, jak tylko pozwoli mi na to krzy偶okszta艂t. Ale on nie pozwoli. Ach, gdybym tak mia艂 艣rodki przeciwb贸lowe! Mimo to, siedz膮c na kamieniu i wpatruj膮c si臋 w odgromniki, wpad艂em na pewien pomys艂.

Nadal kontynuuj臋, z konieczno艣ci niezbyt skomplikowane, eksperymenty z medskanerem. Dwa tygodnie temu, kiedy Theta z艂ama艂 nog臋 w trzech miejscach, obserwowa艂em reakcj臋 krzy偶okszta艂tu. Paso偶yt czyni艂 wszystko, aby zredukowa膰 b贸l do minimum; Theta prawie przez ca艂y czas by艂 nieprzytomny, jego organizm za艣 wytwarza艂 niewiarygodne ilo艣ci endorfiny. Chyba jednak z艂amanie okaza艂o si臋 bardzo bolesne, gdy偶 po czterech dniach Bikurowie poder偶n臋li biedakowi gard艂o i zanie艣li cia艂o do bazyliki. Okaza艂o si臋, 偶e krzy偶oksztakowi 艂atwiej jest zrekonstruowa膰 ca艂ego osobnika ni偶 przez d艂u偶szy czas znosi膰 silny b贸l. Tu偶 przed zab贸jstwem m贸j medskaner doni贸s艂 o wycofaniu znacznej cz臋艣ci w艂贸kien krzy偶okszta艂tu z centralnego systemu nerwowego Thety.

Nie wiem, czy uda艂oby mi si臋 zada膰 sobie tak wielki, a jednocze艣nie nie poci膮gaj膮cy za sob膮 wi臋kszych konsek­wencji b贸l - i znie艣膰 go! - 偶eby zmusi膰 krzy偶okszta艂t do odwrotu, ale jedno nie ulega dla mnie 偶adnej w膮tpliwo艣ci: Bikurowie na pewno by mi na to nie pozwolili.

Teraz siedz臋 na skalnej p贸艂ce poni偶ej na p贸艂 uko艅czonej kaplicy i rozmy艣lam.


438. dzie艅

Kaplica jest gotowa. To dzie艂o mojego 偶ycia.

Wieczorem, kiedy Bikurowie zeszli do Rozpadliny, by uczestniczy膰 w swojej parodii modlitwy, odprawi艂em msz臋 艣wi臋t膮 przy o艂tarzu nowo wzniesionej kaplicy. Wcze艣niej upiek艂em chleb z m膮ki chalmy; przypuszczam, 偶e czu膰 go by艂o wyra藕nie t膮 ro艣lin膮, dla mnie jednak niczym nie r贸偶ni艂 si臋 w smaku od hostii, kt贸r膮 przed sze艣膰dziesi臋ciu laty przyj膮艂em podczas pierwszej komunii w Villefranche-sur-Sa么ne.

Rano przyst膮pi臋 do realizacji swojego planu. Wszystko jest ju偶 gotowe; m贸j dziennik oraz wydruki z medskanera b臋d膮 bezpieczne w sakwie z azbestowych w艂贸kien. Nic wi臋cej nie mog臋 uczyni膰.

Zamiast wina mia艂em wod臋, lecz w czerwonym blasku zachodz膮cego s艂o艅ca nabra艂a barwy krwi, a smakowa艂a jak mszalne wino.

Wszystko b臋dzie zale偶a艂o od tego, czy uda mi si臋 zapu艣ci膰 do艣膰 g艂臋boko w las ognisty. Mam nadziej臋, 偶e nawet w stanie u艣pienia tesle przejawiaj膮 jednak wystarczaj膮co du偶膮 aktywno艣膰.

呕egnaj, Edwardzie. W膮tpi臋, czy jeszcze 偶yjesz, a nawet gdyby tak by艂o, to nie widz臋 偶adnej mo偶liwo艣ci, 偶eby艣­my jeszcze kiedy艣 si臋 spotkali. Dzieli nas nie tylko ogrom­na odleg艂o艣膰, ale tak偶e znacznie szersza przepa艣膰, kt贸ra ma kszta艂t krzy偶a. Nadzieje na to, aby ponownie ci臋 ujrze膰, musz臋 raczej 艂膮czy膰 z tym 偶yciem, kt贸re niebawem si臋 dla mnie rozpocznie. Dziwisz si臋, 偶e m贸wi臋 w ten spos贸b, prawda? Wyznam ci, Edwardzie, i偶 po tylu deka­dach niepewno艣ci, boj膮c si臋 tego, co mnie czeka, osi膮­gn膮艂em jednak wreszcie spok贸j serca i duszy.


Bo偶e m贸j,

Z serca 偶a艂uj臋 tego, 偶em Ci臋 obrazi艂,

I wyrzekam si臋 wszystkich swoich grzech贸w,

Gdy偶 l臋kam si臋 utraci膰 niebo

I zazna膰 cierpie艅 w piekle,

Ale przede wszystkim dlatego, 偶e obrazi艂em Ciebie,

M贸j Bo偶e,

Kt贸ry艣 jest dobrem

I zas艂ugujesz na to, by kocha膰 Ci臋 ca艂ym sercem.

Postanawiam szczerze z Twoj膮 pomoc膮 wyzna膰 wszystkie grzechy,

Odprawi膰 pokut臋,

I sta膰 si臋 lepszym,

Amen.



2400.

Przez otwarte okno kaplicy wpadaj膮 promienie zacho­dz膮cego s艂o艅ca, k膮pi膮c w krwawym blasku o艂tarz, nie­zgrabny kielich i mnie, kt贸ry go trzymam. Wiatr 艣piewa w Rozpadlinie swoj膮 zawodz膮c膮 pie艣艅 - z Bo偶膮 pomoc膮, nigdy wi臋cej ju偶 jej nie us艂ysz臋.


- To ostatni zapis w dzienniku - powiedzia艂 Lenar Hoyt.

Kiedy kap艂an umilk艂, sze艣cioro pielgrzym贸w unios艂o g艂owy i spojrza艂o na niego, jakby wszyscy obudzili si臋 z tego samego snu. Konsul zerkn膮艂 w g贸r臋; Hyperion znajdowa艂 si臋 ju偶 bardzo blisko, wype艂niaj膮c sob膮 trzeci膮 cz臋艣膰 nieba i przy膰miewaj膮c swoim zimnym blaskiem odleg艂e gwiazdy.

- Wr贸ci艂em osiem tygodni po tym, jak zostawi艂em ojca Dur茅 na l膮dowisku w Keats - ci膮gn膮艂 Hoyt chrapliwym g艂osem. - Na Hyperionie min臋艂o ponad osiem lat, a siedem od ostatniego wpisu do dziennika.

Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e kap艂an walczy z wielkim b贸lem; mia艂 艣miertelnie blad膮 twarz, pokryt膮 kropelkami potu.

- W ci膮gu miesi膮ca uda艂o mi si臋 dotrze膰 do plantacji Perecebo - m贸wi艂 dalej nieco silniejszym g艂osem. - Przy­puszcza艂em, 偶e 偶yj膮cy tam ludzie powiedz膮 mi prawd臋, cho膰 nie s膮 w 偶aden spos贸b zale偶ni ani od konsulatu, ani od Rady Planety. Mia艂em racj臋. Administrator plantacji, cz艂owiek nazwiskiem Orlandi, dobrze pami臋ta艂 ojca Dur茅, podobnie jak jego nowa 偶ona, kobieta imieniem Semfa, o kt贸rej Paul Dur茅 wspomnia艂 w swoim dzienniku. Zarz膮dca usi艂owa艂 zorganizowa膰 wypraw臋 ratunkow膮, kt贸ra uda艂a­by si臋 艣ladem zaginionego jezuity, lecz kilka nast臋puj膮cych bezpo艣rednio po sobie okres贸w nies艂ychanie wysokiej aktywno艣ci las贸w ognistych zmusi艂o go do rezygnacji z tych plan贸w. Po kilku latach stracono wszelk膮 nadziej臋, 偶e ojciec Dur茅 albo jego przewodnik mog膮 jeszcze by膰 przy 偶yciu.

Mimo to Orlandi wyznaczy艂 dw贸ch do艣wiadczonych pilot贸w, aby zawie藕li nas na p艂askowy偶 艣migaczami nale­偶膮cymi do kompanii, kt贸ra by艂a w艂a艣cicielem plantacji. Lecieli艣my g艂贸wnie Rozpadlin膮, dzi臋ki czemu omin臋li艣my znaczn膮 cz臋艣膰 las贸w ognistych, ale i tak stracili艣my jeden 艣migacz oraz czterech ludzi.

Ojciec Hoyt umilk艂 i zachwia艂 si臋 lekko na krze艣le. Jako艣 jednak uda艂o mu si臋 zapanowa膰 nad s艂abo艣ci膮, gdy偶 zacisn膮艂 palce na kraw臋dzi sto艂u, odchrz膮kn膮艂 i m贸wi艂 dalej:

- Reszt臋 mo偶na stre艣ci膰 w kilku zdaniach. Znale藕li艣my wiosk臋 Bikur贸w. By艂o ich siedemdziesi臋ciu, a ka偶dy tak g艂upi i niekomunikatywny, jak to opisywa艂 ojciec Dur茅. Uda艂o mi si臋 wydoby膰 z nich tylko tyle, 偶e zgin膮艂, pr贸buj膮c przedosta膰 si臋 przez lasy ogniste. Przetrwa艂a natomiast azbestowa sakwa z dziennikami i wynikami bada艅 medycz­nych. - Hoyt umilk艂 na chwil臋, popatrzy艂 na pielgrzym贸w zgromadzonych przy stole i opu艣ci艂 wzrok. - Uda艂o si臋 sk艂oni膰 ich, 偶eby pokazali nam miejsce jego 艣mierci. Oni... nie pochowali go. Szcz膮tki by艂y zw臋glone i uleg艂y cz臋艣­ciowemu rozk艂adowi, ale zachowa艂y si臋 w na tyle dobrym stanie, 偶e mogli艣my stwierdzi膰, i偶 wy艂adowania tesli znisz­czy艂y nie tylko cia艂o, lecz tak偶e krzy偶okszta艂t. Ojciec Dur茅 umar艂 prawdziw膮 艣mierci膮. Sprowadzili艣my jego doczesne szcz膮tki na plantacj臋 Perecebo, gdzie spocz臋艂y w po艣wi臋co­nej ziemi, ja za艣 odprawi艂em msz臋 偶a艂obn膮. - Hoyt westchn膮艂 g艂臋boko. - Pomimo moich ostrych protest贸w, M. Orlandi rozkaza艂 zniszczy膰 wiosk臋 Bikur贸w 艂adunkami nuklearnymi, kt贸re 艣migacze dostarczy艂y z plantacji. W膮t­pi臋, czy uda艂o si臋 ocale膰 cho膰 jednemu z Bikur贸w. O ile wiem, w wyniku bombardowania zasypaniu uleg艂o zar贸wno wej艣cie do labiryntu, jak i do tak zwanej bazyliki.

Podczas wyprawy dozna艂em pewnych obra偶e艅, w zwi膮zku z czym musia艂em pozosta膰 przez jaki艣 czas na plantacji. Dopiero siedem miesi臋cy p贸藕niej wr贸ci艂em na p贸艂nocny kontynent i kupi艂em bilet na Pacem. O istnieniu tych dziennik贸w oraz o ich zawarto艣ci wiedz膮 tylko M. Orlandi, monsignor Edward i ci jego zwierzchnicy, kt贸rych uzna艂 za stosowne poinformowa膰. O ile si臋 orientuj臋, Ko艣ci贸艂 nie zaj膮艂 w tej sprawie 偶adnego oficjalnego stanowiska.

W odbitym blasku Hyperiona pokryta kroplami potu twarz jezuity wydawa艂a si臋 niemal sina.

- Czy to wszystko? - zapyta艂 Martin Silenus.

- Tak... - wychrypia艂 Hoyt.

- Pani i panowie, jest ju偶 p贸藕no - odezwa艂 si臋 Het Masteen. - Proponuj臋, 偶eby艣cie teraz udali si臋 po baga偶e i spotkali najdalej za trzydzie艣ci minut przy statku naszego przyjaciela konsula w doku numer 11. Ja skorzystam z jednego z naszych prom贸w i do艂膮cz臋 do was nieco p贸藕niej.


Niemal wszyscy stawili si臋 na miejscu przed up艂ywem pi臋tnastu minut. Templariusze po艂膮czyli drewnianym po­mostem g贸rny taras statku z wysokim obramowaniem doku, dzi臋ki czemu konsul m贸g艂 wprowadzi膰 go艣ci bezpo­艣rednio do salonu. Klony w milczeniu wnios艂y baga偶e, po czym znikn臋艂y.

- Wspania艂y stary instrument - powiedzia艂 Kassad, przesuwaj膮c r臋k膮 po klapie steinwaya. - Klawikord?

- Fortepian - odpar艂 konsul. - Jeszcze sprzed hegiry. Czy jeste艣my w komplecie?

- Z wyj膮tkiem Hoyta - powiedzia艂a Brawne Lamia.

Do salonu wszed艂 Het Masteen.

- Okr臋t wojenny Hegemonii udzieli艂 wam zezwolenia na przelot do portu kosmicznego w Keats - oznajmi艂, po czym rozejrza艂 si臋 doko艂a. - Po艣l臋 kogo艣 z za艂ogi, 偶eby sprawdzi艂, czy M. Hoyt nie potrzebuje pomocy.

- Nie trzeba - zaprotestowa艂 po艣piesznie konsul, a nast臋pnie doda艂 znacznie spokojniejszym tonem: - Chcia­艂bym sam si臋 tym zaj膮膰. Mo偶esz wskaza膰 mi drog臋 do jego kwatery?

Kapitan przez d艂ug膮 chwil臋 wpatrywa艂 si臋 bez s艂owa w konsula, po czym si臋gn膮艂 pod fa艂dy swojej szaty.

- Bon voyage - powiedzia艂, wr臋czaj膮c mu minidysk do komlogu. - Spotkamy si臋 na planecie, przed wyruszeniem ze 艣wi膮tyni Chy偶wara w Keats.

Konsul sk艂oni艂 si臋 lekko.

- To by艂a dla nas wielka przyjemno艣膰, m贸c podr贸偶owa膰 pod ochron膮 pot臋偶nych ga艂臋zi Drzewa, Hecie Masteen - odpar艂, nast臋pnie za艣 zwr贸ci艂 si臋 do pozosta艂ych uczestnik贸w wyprawy: - Prosz臋, rozgo艣膰cie si臋 tutaj, w salonie albo w bibliotece, kt贸ra znajduje si臋 na ni偶szym pok艂adzie. Statek zatroszczy si臋 o wasze potrzeby i udzieli odpowiedzi na wszelkie pytania. Wyruszymy w drog臋 natychmiast, jak tylko wr贸c臋 z ojcem Hoytem.


Str膮k mieszkalny ksi臋dza znajdowa艂 si臋 w po艂owie wyso­ko艣ci drzewostatku, na jednej z dalszych ga艂臋zi. Zgodnie z oczekiwaniami konsula, minidysk, kt贸ry wr臋czy艂 mu Het Masteen, zawiera艂 komend臋 pozwalaj膮c膮 anulowa膰 wszelkie blokady w kabinach pasa偶erskich. Kiedy mimo wielokrot­nego naciskania przycisku sygnalizatora i pukania w drew­nian膮 futryn臋 nie uzyska艂 偶adnej odpowiedzi, wyda艂 komlogowi odpowiednie polecenie i wszed艂 do str膮ka.

Ojciec Hoyt kl臋cza艂 na pod艂odze, skulony tak bardzo, 偶e niemal dotyka艂 czo艂em zielonej trawy, kt贸ra we wszystkich str膮kach zast臋powa艂a wyk艂adzin臋. Doko艂a niego wala艂y si臋 jego osobiste rzeczy, a tak偶e zawarto艣膰 standardowego zestawu pierwszej pomocy. Zdar艂 z szyi koloratk臋 i rozerwa艂 koszul臋 na piersi, ale i tak by艂 ca艂y zlany potem. S膮cz膮cy si臋 przez p贸艂prze藕roczyst膮 艣cian臋 blask Hyperiona sprawia艂, i偶 mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e niezwyk艂a scena rozgrywa si臋 pod wod膮 - albo w mrocznej katedrze, pomy艣la艂 konsul.

Twarz Lenara Hoyta wykrzywia艂 grymas potwornego b贸lu. Przyciska艂 r臋ce do piersi, a mi臋艣nie wi艂y si臋 pod sk贸r膮 nagiego przedramienia niczym 偶ywe, przera偶one istoty.

- Iniektor -wysycza艂 kap艂an. - Uszkodzony... Prosz臋...

Konsul skin膮艂 g艂ow膮, zamkn膮艂 drzwi, ukl膮k艂 przy ksi臋dzu, wyj膮艂 z jego zaci艣ni臋tej d艂oni bezu偶yteczny iniektor i usun膮艂 z niego ampu艂k臋. Ultramorfina. Ponownie skin膮艂 g艂ow膮, po czym otworzy艂 zestaw medyczny, kt贸ry przyni贸s艂 ze swojego statku. Za艂adowanie ampu艂ki do drugiego iniektora zaj臋艂o mu niespe艂na sekund臋.

- Prosz臋... - wycharcza艂 Hoyt, dygoc膮c jak w ataku febry. Konsul niemal m贸g艂 dostrzec fale b贸lu, kt贸re jedna za drug膮 w臋drowa艂y po ciele kap艂ana.

- Oczywi艣cie - powiedzia艂. - Ale najpierw musisz opowiedzie膰 mi do ko艅ca swoj膮 histori臋.

Hoyt wytrzeszczy艂 na niego oczy, a nast臋pnie wyci膮gn膮艂 dr偶膮c膮 r臋k臋 po iniektor. Konsul odsun膮艂 przyrz膮d czuj膮c, 偶e jemu tak偶e pot sp艂ywa kropelkami z czo艂a.

- Za chwil臋. Jak tylko us艂ysz臋 reszt臋 opowie艣ci. Musz臋 zna膰 prawd臋.

- S艂odki Jezu!... - za艂ka艂 Hoyt. - Prosz臋!

- Tak, tak... - Konsul stwierdzi艂, 偶e ma zupe艂nie sucho w gardle. - Najpierw twoja historia.

Ojciec Hoyt podpar艂 si臋 r臋kami i le偶膮c na pod艂odze 艂apa艂 powietrze szybkimi, p艂ytkimi haustami.

- Ty pieprzony sukinsynu... - wydysza艂, po czym wstrzyma艂 na chwil臋 oddech, staraj膮c si臋 zapanowa膰 nad dr偶eniem cia艂a, a kiedy ponownie spojrza艂 na konsula, w jego oszala艂ych z b贸lu oczach mo偶na by艂o dojrze膰 tak偶e co艣 w rodzaju ulgi. - Potem dasz mi zastrzyk?

- Naturalnie - odpar艂 konsul.

- W porz膮dku... - wychrypia艂 Hoyt. - A wi臋c prawda. Plantacja Perecebo... tak jak m贸wi艂em. Przylecieli艣­my na pocz膮tku pa藕dziernika... Lycius... osiem lat po Paulu Dur茅... znikn膮艂. Chryste, jak to boli! Alkohol ju偶 nie dzia艂a. Tylko czysta ultramorfina...

- Dostaniesz j膮 - powiedzia艂 konsul g艂osem niewiele dono艣niejszym od szeptu. - Jak tylko wszystko mi opowiesz.

Kap艂an pu艣ci艂 g艂ow臋. Krople potu kapa艂y mu z nosa na kr贸tko przyci臋t膮 traw臋. Napi膮艂 wszystkie mi臋艣nie, jakby szykowa艂 si臋 do ataku, ale nast臋pny paroksyzm b贸lu sprawi艂, 偶e Hoyt znowu zwin膮艂 si臋 niemal w k艂臋bek.

- 艢migacz... Nie zniszczy艂y go tesle. By艂a w nim Semfa, ja i jeszcze dwaj ludzie. Wyl膮dowali艣my na kraw臋dzi... Orlandi polecia艂 w g贸r臋 rzeki, ale musia艂 tam zaczeka膰, bo rozp臋ta艂a si臋 burza.

W nocy przyszli Bikurowie. Zabili... zabili Semf臋, tamtych dw贸ch... mnie zostawili przy 偶yciu. - Hoyt si臋gn膮艂 po krzy偶, u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zdar艂 go z szyi razem z kolorat­k膮, spr贸bowa艂 si臋 roze艣mia膰, ale tylko zaszlocha艂. - Po­wiedzieli mi o... o drodze krzy偶a. O krzy偶okszta艂cie. Powiedzieli mi o Synu P艂omieni.

Nazajutrz rano zaprowadzili mnie do niego. - Kap艂an wyprostowa艂 si臋 i zatopi艂 szponiasto wygi臋te palce we w艂asnych policzkach, jakby chcia艂 oderwa膰 je od twarzy. Mia艂 szeroko otwarte, b艂yszcz膮ce oczy. Na chwil臋 chyba zapomnia艂 o b贸lu i ultramorfinie. - Jakie艣 trzy kilometry w g艂膮b lasu ognistego... ogromne tesle... osiemdziesi膮t, mo偶e sto metr贸w wysoko艣ci. U艣pione, ale w powietrzu by艂o mn贸stwo... elektryczno艣ci. I wsz臋dzie popi贸艂.

Bikurowie nie chcieli podej艣膰 bli偶ej. Ukl臋kli i pochylili te swoje przekl臋te, 艂yse g艂owy. Aleja... ja podszed艂em. Bo偶e... Dobry Bo偶e, to by艂 on, Dur茅. A raczej to, co z niego zosta艂o.

Wspi膮艂 si臋 po plecionej drabinie na drzewo... jakie艣 cztery metry... zrobi艂 co艣 w rodzaju ma艂ej platformy. Na stopy. Po艂ama艂 odgromniki i zaostrzy艂. Musia艂 chyba u偶y膰 kamienia, 偶eby przybi膰 sobie stopy do pnia.

Lewe przedrami臋... Wbi艂 szpikulec mi臋dzy ko艣膰 promie­niow膮 a 艂okciow膮, omijaj膮c 偶y艂y i t臋tnice... zupe艂nie jak ci cholerni Rzymianie. Dzi臋ki temu skazaniec m贸g艂 wisie膰 tak d艂ugo, jak d艂ugo nie rozpad艂 si臋 szkielet. Druga r臋ka... prawa... d艂oni膮 w d贸艂. Najpierw wbi艂 szpikulec zaostrzony z obu stron, potem nadzia艂 na niego r臋k臋 i w jaki艣 spos贸b zagi膮艂 wystaj膮cy koniec. Hak.

Drabinka ju偶 dawno odpad艂a, ale nie sp艂on臋艂a, bo zrobi艂 j膮 z azbestowych w艂贸kien. Wspi膮艂em si臋 do niego... Nie mia艂 ubrania, sk贸ry, cia艂o by艂o zw臋glone... ale na szyi wisia艂a azbestowa sakwa.

Odgromniki nadal przewodzi艂y pr膮d. Widzia艂em... czu­艂em, jak przep艂ywa przez to, co zosta艂o z jego zw艂ok.

Wci膮偶 jednak przypomina艂 ojca Dur茅. To wa偶ne. Powie­dzia艂em o tym monsignorowi. Bez sk贸ry. Tkanki zw臋glone. Obna偶one nerwy i ko艣ci... jak szare i 偶贸艂te korzenie. Smr贸d... Bo偶e, ten smr贸d!... A jednak to, co wisia艂o na drzewie, nadal wygl膮da艂o jak ojciec Paul Dur茅.

Wtedy zrozumia艂em. Wszystko zrozumia艂em. Jeszcze przed przeczytaniem dziennik贸w. Zrozumia艂em, 偶e wisia艂 tam... O m贸j Bo偶e... siedem lat. 呕yj膮c. Umieraj膮c. Krzy偶okszta艂t... nie poddawa艂 si臋. Przez te siedem lat pr膮d p艂yn膮艂 nieprzerwanie przez jego cia艂o. P艂omienie. G艂贸d. B贸l. Powtarzaj膮ca si臋 w niesko艅czono艣膰 艣mier膰. Jednak za ka偶dym razem ten przekl臋ty krzy偶okszta艂t... odtwarza艂, co m贸g艂... nie wiem - z drzewa, z powietrza, z tego, co zosta艂o... i zmusza艂 go, 偶eby 偶y艂, 偶eby cierpia艂 na nowo, bez ko艅ca...

Ale w ko艅cu ojciec Dur茅 zwyci臋偶y艂. Jezu, nie kilka godzin na krzy偶u, a potem cios w艂贸czni膮 i spok贸j, lecz siedem lat!

Jednak zwyci臋偶y艂. Kiedy zdj膮艂em sakw臋, krzy偶okszta艂t odpad艂 z jego piersi. Po prostu odpad艂. D艂ugie, krwawe korzenie. A wtedy... wtedy ten cz艂owiek... te zw艂oki wisz膮ce na drzewie podnios艂y g艂ow臋. Oczy bez powiek. Ga艂ki upieczone. Usta bez warg. Mimo to spojrza艂 na mnie i u艣miechn膮艂 si臋. U艣miechn膮艂 si臋. I umar艂... naprawd臋 umar艂... w moich ramionach. Po raz stutysi臋czny, ale wreszcie naprawd臋. U艣miechn膮艂 si臋 i umar艂.

Hoyt umilk艂, przez chwil臋 w milczeniu zmaga艂 si臋 z b贸lem, po czym m贸wi艂 dalej, co kilka sekund rozpaczliwie zacis­kaj膮c z臋by:

- Bikurowie zaprowadzili mnie... z powrotem... na kraw臋d藕 Rozpadliny. Nast臋pnego dnia zjawi艂 si臋 Orlandi. Zabra艂 mnie. Kiedy si臋 dowiedzia艂... Semfa... nie mog艂em nic zrobi膰. Zr贸wna艂 wiosk臋 z ziemi膮, zabi艂 wszystkich Bikur贸w, a oni tylko stali i gapili si臋 na niego, jak g艂upie owce. Przesta艂em krzycze膰 i zacz膮艂em si臋 艣mia膰... Wybacz mi, dobry Bo偶e. Potem Orlandi zbombardowa艂 kraw臋d藕 Rozpadliny 艂adunkami nuklearnymi, kt贸rych u偶ywaj膮 do przygotowywania teren贸w pod nowe plantacje. - Hoyt spojrza艂 na konsula i wykona艂 niezgrabny gest praw膮 r臋k膮. - Pocz膮tkowo wystarcza艂y mi zwyk艂e 艣rodki przeciw­b贸lowe. Jednak z ka偶dym rokiem... z ka偶dym dniem... by艂o coraz gorzej. Nawet w hibernacji... wci膮偶 ten b贸l. I tak musia艂bym wr贸ci膰. W jaki spos贸b on... Siedem lat! Och, m贸j Jezu...

Ojciec Hoyt wbi艂 zakrzywione palce w g臋st膮 traw臋.

Konsul wstrzykn膮艂 mu ca艂膮 ampu艂k臋 ultramorfiny, pod­trzyma艂 ksi臋dza, kt贸ry natychmiast straci艂 przytomno艣膰, i delikatnie u艂o偶y艂 go na pod艂odze. Nast臋pnie rozerwa艂 do ko艅ca koszul臋 na jego piersi. Ujrza艂 tam to, co spodziewa艂 si臋 zobaczy膰. Krzy偶okszta艂t le偶a艂 na bladej sk贸rze kap艂ana niczym ogromny czerwony robak. Konsul odetchn膮艂 g艂臋bo­ko, po czym odwr贸ci艂 nieprzytomnego m臋偶czyzn臋 na brzuch. Drugi krzy偶okszta艂t, nieco mniejszy, znajdowa艂 si臋 mi臋dzy 艂opatkami. Zadr偶a艂 lekko, kiedy konsul dotkn膮艂 go ostro偶nie czubkami palc贸w.

Konsul dzia艂a艂 powoli i metodycznie. Najpierw spakowa艂 niewielki dobytek ksi臋dza, potem doprowadzi艂 pomiesz­czenie do porz膮dku, wreszcie ubra艂 wci膮偶 nieprzytomnego Hoyta tak delikatnie i ostro偶nie, jak ubiera si臋 zw艂oki kogo艣 bardzo bliskiego.

Nagle rozleg艂 si臋 sygna艂 komlogu.

- Musimy rusza膰 - powiedzia艂 pu艂kownik Kassad.

- Ju偶 idziemy - odpar艂 konsul. Wezwa艂 klony, 偶eby zaj臋艂y si臋 baga偶em, i podni贸s艂 z pod艂ogi bezw艂adne cia艂o. Ojciec Hoyt wa偶y艂 nie wi臋cej ni偶 dziecko.

Drzwi otworzy艂y si臋 bezszelestnie. Konsul wyszed艂 z g艂臋­bokiego cienia, rzucanego przez ga艂膮藕, w zielonob艂臋kitny blask planety, kt贸ra przes艂ania艂a ju偶 niemal ca艂e niebo. Zastanawiaj膮c si臋, co powinien powiedzie膰 pozosta艂ym, przystan膮艂 na chwil臋, aby popatrze膰 na twarz nieprzytom­nego kap艂ana, po czym zerkn膮艂 w g贸r臋 na Hyperiona i wreszcie ruszy艂 naprz贸d. Nawet gdyby ci膮偶enie na drzewostatku dor贸wnywa艂o standardowemu, prawie by nie czu艂, 偶e trzyma cokolwiek w ramionach.

Ojciec dziecka, kt贸re ju偶 nie 偶y艂o, szed艂 w kierunku swojego statku, czuj膮c si臋 znowu tak, jakby ni贸s艂 do 艂贸偶ka zmorzonego snem syna.



ROZDZIA艁 2


W Keats, stolicy Hyperiona, pogoda by艂a ciep艂a i deszczowa. Nawet kiedy na jaki艣 czas prze­stawa艂o pada膰, to niskie, ci臋偶kie chmury przesu­wa艂y si臋 nad miastem, przynosz膮c ze sob膮 s艂ony zapach odleg艂ego o dwadzie艣cia kilometr贸w na zach贸d oceanu. Pod wiecz贸r, gdy szarawy dzie艅 zacz膮艂 ust臋powa膰 miejsca szarawemu zmierzchowi, miastem wstrz膮sn膮艂 og艂uszaj膮cy huk, kt贸ry po chwili wr贸ci艂 echem odbitym od samotnej, zamienionej w pos膮g g贸ry. Chmury rozb艂ys艂y jaskraw膮 biel膮, wkr贸tce potem za艣 przez ich pow艂ok臋 przebi艂 si臋 czarny jak heban statek kosmiczny i zacz膮艂 ostro偶nie opada膰 na kolumnie o艣lepiaj膮co b艂臋kitnego ognia.

Na wysoko艣ci tysi膮ca metr贸w statek w艂膮czy艂 艣wiat艂a pozycyjne, a z po艂o偶onego na p贸艂noc od miasta portu kosmicznego wystrzeli艂y trzy skupione rubinowe promienie, kt贸re zbieg艂y si臋 na czarnym kad艂ubie. Trzysta metr贸w nad ziemi膮 statek zawis艂 nieruchomo, po czym przesun膮艂 si臋 艂agodnie nieco w bok i mi臋kko wyl膮dowa艂 na przygotowa­nym dla niego stanowisku.

Strumienie wytryskuj膮cej pod ci艣nieniem wody natych­miast sp艂uka艂y ceramiczn膮 nawierzchni臋 oraz doln膮 cz臋艣膰 statku. W zetkni臋ciu z gor膮c膮 powierzchni膮 zamienia艂y si臋 z sykiem w par臋, kt贸ra ulatywa艂a w g贸r臋, mieszaj膮c si臋 z g臋st膮 m偶awk膮. Minut臋 p贸藕niej dop艂yw wody zosta艂 odci臋ty i przez chwil臋 s艂ycha膰 by艂o jedynie szelest deszczu i ciche pykanie stygn膮cej pow艂oki statku.

Dwadzie艣cia metr贸w nad kraw臋dzi膮 stanowiska z cza­rnego kad艂uba wysun膮艂 si臋 taras. Pojawi艂o si臋 na nim pi臋膰 os贸b.

- Dzi臋kujemy za podwiezienie - powiedzia艂 pu艂kownik Kassad.

Konsul w milczeniu skin膮艂 g艂ow膮 i opar艂 si臋 o balustrad臋, g艂臋boko wdychaj膮c 艣wie偶e powietrze. Kropelki deszczu pada艂y mu na plecy i g艂ow臋, sp艂ywaj膮c po czole i za­trzymuj膮c si臋 na brwiach.

Sol Weintraub wyj膮艂 niemowl臋 z noside艂ka. Zmiana ci艣nienia, temperatury, zapachu, ruch, ha艂as albo wszystko to jednocze艣nie obudzi艂y dziecko, kt贸re zacz臋艂o g艂o艣no p艂aka膰. Weintraub stara艂 si臋 uciszy膰 c贸reczk臋, ale bez powodzenia.

- Znakomity komentarz do naszego przybycia - odezwa艂 si臋 Martin Silenus. Mia艂 na sobie d艂ug膮 fioletow膮 peleryn臋 i czerwony beret, zsuni臋ty na jedn膮 stron臋 tak bardzo, 偶e niemal si臋ga艂 prawego ramienia. Poeta poci膮gn膮艂 艂yk wina z kieliszka, kt贸ry zabra艂 z salonu. - 艢wi臋ty Jezu na patyku, troch臋 si臋 tu zmieni艂o.

Konsul, kt贸rego nieobecno艣膰 trwa艂a osiem miejscowych lat, musia艂 si臋 z nim zgodzi膰. Podczas jego poprzedniego pobytu w Keats port kosmiczny dzieli艂o od miasta r贸wne dziewi臋膰 kilometr贸w; teraz wok贸艂 l膮dowiska wyros艂o ca艂e osiedle namiot贸w i prymitywnych bud, poprzecinane b艂otnistymi uliczkami. Dawniej w ma艂ym porcie l膮dowa艂 najwy偶ej jeden statek tygodniowo; teraz bez trudu mo偶na by艂o doliczy膰 si臋 co najmniej dwudziestu jednostek. Nie­wielki budynek mieszcz膮cy administracj臋 i urz膮d celny zosta艂 zast膮piony przez ogromn膮 budowl臋 z prefabryka­t贸w, l膮dowisko uleg艂o rozbudowaniu w kierunku zachod­nim, pojawi艂o si臋 sporo nowych stanowisk, na skraju p艂yty za艣 t艂oczy艂o si臋 mn贸stwo kontenerowych barak贸w, gdzie mog艂o si臋 mie艣ci膰 wszystko - od naziemnej stacji kontroli lot贸w poczynaj膮c, na wojskowych koszarach ko艅cz膮c. Nad skupiskiem kilku takich barak贸w ustawionych w pobli偶u miejsca, w kt贸rym wyl膮dowali, wznosi艂 si臋 las tajemniczych anten.

- Post臋p... - mrukn膮艂 konsul.

- Wojna - poprawi艂 go Kassad.

- To s膮 ludzie! - wykrzykn臋艂a Brawne Lamia, wska­zuj膮c w kierunku g艂贸wnej bramy usytuowanej w po艂u­dniowej cz臋艣ci l膮dowiska. Falowa艂a tam jaka艣 buroszara masa, usi艂uj膮ca przedrze膰 si臋 przez ogrodzenie i migocz膮c膮 fioletowo granic臋 pola si艂owego.

- M贸j Bo偶e... - szepn膮艂 konsul. - Masz racj臋.

Kolejno spogl膮dali przez lornetk臋 Kassada na n臋dznie ubranych ludzi szarpi膮cych za druty i napieraj膮cych na pole si艂owe.

- Sk膮d oni si臋 tu wzi臋li? - zastanawia艂a si臋 Lamia. - Czego mog膮 chcie膰?

Nawet z odleg艂o艣ci ponad p贸艂 kilometra bezmy艣lna gwa艂towno艣膰 t艂umu wywiera艂a du偶e wra偶enie. Skraj p艂yty l膮dowiska patrolowali umundurowani na czarno koman­dosi. Konsul domy艣li艂 si臋, 偶e do艣膰 szeroki pas go艂ej ziemi mi臋dzy nimi a polem si艂owym i ogrodzeniem zosta艂 zami­nowany b膮d藕 te偶 zainstalowano tam naprowadzane auto­matycznie na cel lasery.

Albo i jedno, i drugie.

- Czego oni chc膮? - powt贸rzy艂a Lamia.

- Wydosta膰 si臋 st膮d - odpar艂 pu艂kownik.

Konsul zrozumia艂 to, jeszcze zanim Kassad otworzy艂 usta. Slumsy otaczaj膮ce port kosmiczny i dziki t艂um k艂臋bi膮cy si臋 przed bram膮 oznacza艂y, 偶e ludno艣膰 Hyperiona szykuje si臋 do opuszczenia planety. Nale偶a艂o przypuszcza膰, i偶 widok ka偶dego l膮duj膮cego statku wzmaga nap贸r zdesperowanych ludzi.

- No, ten na pewno tutaj zostanie - powiedzia艂 Martin Silenus, wskazuj膮c niewysok膮 g贸r臋 po drugiej stronie rzeki, na po艂udnie od portu. - Stary P艂aczliwy William Rex, niech B贸g ma w opiece jego grzeszn膮 dusz臋. - Wyrze藕biona w skale twarz Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go by艂a ledwo widoczna z powodu deszczu i g臋stniej膮cego zmroku. - Zna艂em go, Horacy - ci膮gn膮艂 pijany poeta. - Sypa艂 偶artami jak z r臋kawa, ale 偶aden z nich nie by艂 zabawny. Kr贸tko m贸wi膮c, to by艂 prawdziwy dupek, przyjacielu.

Sol Weintraub sta艂 na progu salonu, gdzie nie dociera艂 deszcz, a krzyki male艅stwa nie przeszkadza艂y w rozmowie.

- Kto艣 si臋 zbli偶a - powiedzia艂.

Tu偶 nad mokr膮 p艂yt膮 l膮dowiska mkn膮艂 wojskowy EMV z nieaktywn膮 polimerow膮 tarcz膮 kamufla偶ow膮 i dodatkowy­mi turbinami powietrznymi, kt贸re mia艂y za zadanie wspomaga膰 g艂贸wne silniki w s艂abym polu magnetycznym Hyperiona.

Martin Silenus wci膮偶 nie odrywa艂 spojrzenia od melan­cholijnego oblicza Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go. Nie zwracaj膮c uwagi na pozosta艂ych, wyszepta艂 tak cicho, 偶e sam ledwo s艂ysza艂 swoje s艂owa:


W g艂臋bokich mrokach pos臋pnej doliny

Z dala od 艣wie偶ych oddech贸w poranka,

呕ar贸w po艂udnia i gwiazdy wieczornej

Usiad艂 Saturnus, jako g艂az, spokojny

I tak milcz膮cy, jak owo milczenie,

Co go otacza woko艂o; nad g艂ow膮

Las mu si臋 zwiesza艂 na lesie, jak ciemna

Chmura na chmurze...


Na tarasie pojawi艂 si臋 ojciec Hoyt. Rozciera艂 sobie policzki, a jego szeroko otwarte, jakby zdziwione oczy przypomina艂y oczy dziecka, kt贸re dopiero co obudzi艂o si臋 ze snu.

- Ju偶 jeste艣my? - zapyta艂.

- W samym 艣rodku pieprzonego g贸wna - odpar艂 Silenus, zwracaj膮c lornetk臋 Kassadowi. - Chod藕my na d贸艂, 偶eby powita膰 pan贸w 偶o艂nierzy.


Sk艂ad nowo przyby艂ej grupy nie wywar艂 na m艂odym poruczniku marines najmniejszego wra偶enia, nawet kiedy w艂o偶y艂 do czytnika kart臋, kt贸r膮 Het Masteen otrzyma艂 od dow贸dcy floty. Porucznik bez po艣piechu sprawdza艂 wizy, pozwalaj膮c pielgrzymom mokn膮膰 w g臋stniej膮cym deszczu i od czasu do czasu rzucaj膮c jak膮艣 aroganck膮 uwag臋, co jest typowe dla wszystkich maluczkich, kt贸rym nagle dano cho膰by najmniejsz膮 cz膮stk臋 w艂adzy. Dopiero kiedy dotar艂 do Fedmahna Kassada, podni贸s艂 g艂ow臋 i wytrzeszczy艂 oczy.

- Pu艂kownik Kassad! - wykrztusi艂 ze zdumieniem.

- W stanie spoczynku - poinformowa艂 go Kassad.

- Bardzo mi przykro, panie pu艂kowniku... - be艂kota艂 m艂ody cz艂owiek, po艣piesznie oddaj膮c wszystkim karty identyfikacyjne. - Nie mia艂em poj臋cia, 偶e pan jest tutaj... To znaczy... Kapitan powiedzia艂, 偶e... M贸j wuj by艂 z panem na Bressii, pu艂kowniku. Naprawd臋 bardzo mi przykro... Je艣li ja albo moi ludzie mo偶emy co艣 dla pana zrobi膰...

- Spokojnie, poruczniku - powiedzia艂 Kassad. - Czy jest szansa na jaki艣 transport do miasta?

- Hmm... - M艂ody komandos wykona艂 ruch, jakby chcia艂 potrze膰 brod臋, ale w ostatniej chwili przypomnia艂 sobie, 偶e ma na g艂owie he艂m bojowy. - Owszem, panie pu艂kowniku. Problem polega tylko na tym, 偶e t艂um potrafi sta膰 si臋 bardzo agresywny, a w tym g贸wnianym polu magnetycznym nasze EMV s膮 zupe艂nie do du... Prosz臋 o wybaczenie, pu艂kowniku. W艂a艣ciwie drog膮 l膮dow膮 prze­wozimy tylko towary, a najbli偶szy 艣migacz ma wyruszy膰 z bazy dopiero o 2200, ale ch臋tnie wpisz臋 pana i pa艅skich przyjaci贸艂 na...

- Chwileczk臋 - przerwa艂 mu konsul. W odleg艂o艣ci dziesi臋ciu metr贸w od zmokni臋tej grupki wyl膮dowa艂 ob­drapany 艣migacz ze z艂otym god艂em Hegemonii na burcie. Z maszyny wysiad艂 wysoki, szczup艂y cz艂owiek. - Theo! - wykrzykn膮艂 konsul.

Dwaj m臋偶czy藕ni wyci膮gn臋li r臋ce, jakby chcieli je sobie u艣cisn膮膰, ale w ostatniej chwili zmienili zamiar i rzucili si臋 sobie w obj臋cia.

- Niech mnie licho! - wysapa艂 wreszcie konsul. - 艢wietnie wygl膮dasz, Theo.

By艂a to prawda. Jego dawny zast臋pca nadrobi艂 kilka lat, ale na jego szczup艂ej twarzy, nad kt贸r膮 stercza艂a strzecha ciemnorudych w艂os贸w, go艣ci艂 wci膮偶 ten sam ch艂opi臋cy u艣miech. Wszystkie niezam臋偶ne - oraz niekt贸re zam臋偶­ne - kobiety pracuj膮ce w konsulacie uwa偶a艂y to zestawienie za bardzo interesuj膮ce. Pozosta艂a tak偶e nie艣mia艂o艣膰, chyba jedyna s艂aba strona Theo Lane鈥檃; by艂o to wida膰 po sposobie, w jaki co chwila poprawia艂 archaiczne okulary w rogowej oprawce.

- Mi艂o znowu ci臋 widzie膰 - powiedzia艂.

Konsul odwr贸ci艂 si臋, 偶eby przedstawi膰 pozosta艂ych cz艂on­k贸w grupy, lecz nagle znieruchomia艂.

- M贸j Bo偶e, przecie偶 ty teraz jeste艣 konsulem! Wybacz mi, Theo. Chwilami zupe艂nie przestaj臋 my艣le膰.

Theo Lane u艣miechn膮艂 si臋 i po raz kolejny poprawi艂 szk艂a.

- Nic nie szkodzi - odpar艂. - Je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰, to od paru miesi臋cy nie jestem ju偶 konsulem, tylko general­nym gubernatorem. Rada Planety wyst膮pi艂a wreszcie z pro­艣b膮 o przyznanie pe艂nego statusu kolonialnego. Pro艣ba zosta艂a spe艂niona. Witajcie na najm艂odszej planecie Hege­monii.

Konsul przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 w milczeniu w swego dawnego podw艂adnego, po czym jeszcze raz wzi膮艂 go w obj臋cia.

- Gratuluj臋, Wasza Ekscelencjo!

Theo zerkn膮艂 w niebo.

- Wkr贸tce rozpada si臋 na dobre. Wskakujcie do 艣migacza, to podrzuc臋 was do miasta. - Generalny gubernator przeni贸s艂 wzrok na m艂odego komandosa. - Poruczniku...

Oficer wypr臋偶y艂 si臋 jak struna.

- Tak, panie gubernatorze?

- Czy m贸g艂by pan poleci膰 swoim ludziom, 偶eby wy艂a­dowali baga偶e naszych go艣ci? Chcieliby艣my jak najpr臋dzej schowa膰 si臋 przed deszczem.


艢migacz lecia艂 na po艂udnie nad autostrad膮, utrzymuj膮c sta艂膮 wysoko艣膰 sze艣膰dziesi臋ciu metr贸w. Konsul siedzia艂 z przodu, obok pilota, pozostali rozsiedli si臋 w wygodnych fotelach w tylnej cz臋艣ci kabiny. Martin Silenus i ojciec Hoyt chyba spali, dziecko Weintrauba za艣 przesta艂o p艂aka膰 i zaj臋艂o si臋 butelk膮 ze sztucznie zsyntetyzowanym mat­czynym mlekiem.

- Wiele si臋 zmieni艂o - zauwa偶y艂 konsul, spogl膮daj膮c w d贸艂 przez mokr膮 szyb臋.

Na zboczach wzg贸rz po obu stronach trzykilometrowej autostrady t艂oczy艂y si臋 tysi膮ce namiot贸w, sza艂as贸w i skle­conych byle jak bud. W blasku p艂on膮cych tu i 贸wdzie ognisk wida膰 by艂o poruszaj膮cych si臋 niemrawo ludzi. Wzd艂u偶 samej drogi bieg艂o wysokie ogrodzenie, autostrada za艣 zosta艂a znacznie poszerzona. W obu kierunkach pod膮­偶a艂y ni膮 kolumny wielkich ci臋偶ar贸wek i poduszkowc贸w - w zdecydowanej wi臋kszo艣ci wojskowych, s膮dz膮c po mas­kuj膮cych barwach i nieaktywnych tarczach polimerowych. Z przodu 艣wiat艂a Keats si臋ga艂y znacznie dalej w g贸r臋 i d贸艂 rzeki, a tak偶e wspina艂y si臋 na okoliczne wzniesienia.

- Trzy miliony - powiedzia艂 Theo, jakby czytaj膮c w my艣lach by艂ego szefa. - Trzy miliony ludzi, i codziennie przybywa ich coraz wi臋cej.

Konsul spojrza艂 na niego ze zdumieniem.

- Kiedy st膮d wyje偶d偶a艂em, na ca艂ej planecie by艂o tylko cztery i p贸艂 miliona!

- I nadal tyle jest - odpar艂 generalny gubernator. - Tyle tylko 偶e ka偶dy z nich chce dosta膰 si臋 do Keats, wsi膮艣膰 na statek i odlecie膰 najdalej, jak tylko mo偶na. Niekt贸rzy czekaj膮 na transmiter materii, ale wi臋kszo艣膰 w膮tpi, czy urz膮dzenie powstanie na czas. Boj膮 si臋.

- Intruz贸w?

- Ich te偶, ale przede wszystkim Chy偶wara.

Konsul odsun膮艂 twarz od ch艂odnej szyby.

- A wi臋c przeszed艂 na po艂udniow膮 stron臋 G贸r Cugielnych?

Theo roze艣mia艂 si臋, lecz w jego g艂osie nie by艂o ani troch臋 weso艂o艣ci.

- On jest ju偶 wsz臋dzie. Albo oni. Sporo ludzi wierzy, 偶e mamy do czynienia z wi臋cej ni偶 jednym. Zabija na wszyst­kich trzech kontynentach, z wyj膮tkiem samego Keats, fragment贸w wybrze偶a Grzywy i kilku du偶ych miast, takich jak Endymion.

- Ile ofiar? - zapyta艂 konsul, cho膰 w艂a艣ciwie nie chcia艂 tego wiedzie膰.

- Co najmniej dwadzie艣cia tysi臋cy zabitych lub zagi­nionych. Jest te偶 mn贸stwo rannych, ale to nie mo偶e by膰 jego sprawka, prawda? - Znowu zarechota艂 ponuro. - Chy偶war nie zadaje ran, on zabija... Ludzie w panice strzelaj膮 do siebie nawzajem, spadaj膮 ze schod贸w, wy­skakuj膮 z okien albo tratuj膮 si臋 podczas ucieczki. G贸wniana sprawa.

W ci膮gu jedenastu lat, jakie konsul przepracowa艂 z Theo Lane鈥檈m, nigdy nie zdarzy艂o mu si臋 us艂ysze膰 od m艂odego cz艂owieka nawet najl偶ejszego przekle艅stwa.

- A co z Armi膮? Czy to dzi臋ki niej Chy偶war nie pojawia si臋 w wi臋kszych miastach?

Theo pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Armia interesuje si臋 wy艂膮cznie tym, 偶eby nie dopu艣ci膰 do rozruch贸w. Co prawda marines udaj膮, 偶e pilnuj膮 l膮dowiska i portu morskiego w Port Romance, ale nigdy nie przedsi臋wzi臋li 偶adnej akcji przeciwko Chy偶warowi. Czekaj膮 na Intruz贸w.

- PSS?

Ju偶 zadaj膮c to pytanie, konsul by艂 niemal pewien, 偶e s艂abo wyszkolone Planetarne Si艂y Samoobrony nie mog艂y okaza膰 si臋 zbytnio przydatne. Theo parskn膮艂 pogardliwie, potwierdzaj膮c jego przypuszczenia.

- Co najmniej osiem tysi臋cy spo艣r贸d ofiar Chy偶wara to cz艂onkowie Si艂. Genera艂 Braxton poprowadzi艂 Trzeci膮 Kompani臋 w g贸ry, 偶eby, jak to okre艣li艂: 鈥渄opa艣膰 potwora w jego le偶u鈥, i nikt ju偶 nie s艂ysza艂 ani o Braxtonie, ani o jego oddziale.

- Chyba 偶artujesz? - Wystarczy艂o jednak spojrze膰 na twarz gubernatora, aby zrozumie膰, 偶e o 偶adnych 偶artach nie mo偶e by膰 mowy. - Na lito艣膰 bosk膮, w takim razie w jaki spos贸b znalaz艂e艣 czas, 偶eby przylecie膰 po nas na l膮dowisko?

- Nie znalaz艂em - odpar艂 Theo Lane. Zerkn膮艂 do ty艂u; pozostali pasa偶erowie 艣migacza albo spali, albo ze znu偶e­niem spogl膮dali przez okna. - Nie mam czasu, ale musz臋 z tob膮 porozmawia膰. Musz臋 ci臋 przekona膰, 偶eby艣 zrezyg­nowa艂 z tego szale艅czego zamiaru.

Konsul pokr臋ci艂 g艂ow膮, lecz nie zd膮偶y艂 nic powiedzie膰, gdy偶 Theo chwyci艂 go za rami臋 i mocno zacisn膮艂 d艂o艅.

- Wys艂uchaj mnie, do jasnej cholery! Doskonale wiem, ile kosztowa艂a ci臋 decyzja o powrocie na Hyperiona po tym... po tym, co si臋 tutaj wydarzy艂o, ale nie ma sensu bez powodu wszystkiego przekre艣la膰. Nie wyruszaj na pielg­rzymk臋. Zosta艅 w Keats.

- Nie mog臋... - zacz膮艂 konsul.

- Pos艂uchaj, co mam do powiedzenia! Podam ci kilka powod贸w, dla kt贸rych powiniene艣 tak post膮pi膰. Pow贸d pierwszy: jeste艣 najlepszym dyplomat膮 i specjalist膮 od sytuacji kryzysowych, jakiego w 偶yciu spotka艂em, i teraz mo偶esz nam si臋 bardzo przyda膰.

- To jeszcze nie...

- Zamknij si臋 na chwil臋. Pow贸d drugi: nie uda wam si臋 zbli偶y膰 nawet na dwie艣cie kilometr贸w do Grobowc贸w Czasu. To ju偶 nie te czasy, kiedy ka偶dy zakichany samob贸jca m贸g艂 sobie tam pojecha膰, zosta膰 przez tydzie艅, a potem nawet wr贸ci膰, je艣li si臋 rozmy艣li艂. Chy偶war ruszy艂 do ataku. Jest gorszy od zarazy.

- Owszem, ale...

- Pow贸d trzeci: ja ciebie potrzebuj臋. B艂aga艂em Pierwsz膮 Tau Ceti, 偶eby wyznaczyli kogo艣 innego zamiast mnie, ale potem, kiedy dowiedzia艂em si臋, 偶e przylatujesz... Szczerze m贸wi膮c, tylko dzi臋ki temu jako艣 wytrzyma艂em ostatnie dwa lata.

Konsul potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, nie rozumiej膮c, co jego by艂y wsp贸艂pracownik ma na my艣li.

Theo skierowa艂 艣migacz ku centrum miasta, po czym zatrzyma艂 go w powietrzu, odwr贸ci艂 wzrok od wska藕nik贸w i spojrza艂 konsulowi prosto w oczy.

- Chc臋, 偶eby艣 zast膮pi艂 mnie na stanowisku generalnego gubernatora. Senat na pewno nie zg艂osi sprzeciwu - mo偶e z wyj膮tkiem Gladstone, ale kiedy ona si臋 o tym dowie, b臋dzie ju偶 za p贸藕no.

Konsul poczu艂 si臋 tak, jakby otrzyma艂 silny cios w splot s艂oneczny. Spojrza艂 w d贸艂, na w膮skie uliczki i obskurne domy tworz膮ce Jacktown, Stare Miasto.

- Nie mog臋, Theo - odpar艂, kiedy wreszcie zdo艂a艂 g艂臋biej odetchn膮膰.

- Je艣li chodzi ci o to, 偶e...

- Nie. Po prostu nie mog臋. Przede wszystkim, moja zgoda nic by nie zmieni艂a, ale prawda wygl膮da w ten spos贸b, 偶e nie mog臋, i ju偶. Musz臋 odby膰 t臋 pielgrzymk臋.

Gubernator poprawi艂 okulary i odwr贸ci艂 spojrzenie.

- Theo, jeste艣 najbardziej kompetentnym i inteligen­tnym specjalist膮 w naszym fachu, z jakim kiedykolwiek zdarzy艂o mi si臋 wsp贸艂pracowa膰. Przez osiem lat znaj­dowa艂em si臋 poza g艂贸wnym nurtem wydarze艅, wi臋c my艣l臋, 偶e...

Theo Lane skin膮艂 g艂ow膮.

- Przypuszczam, 偶e chcecie zobaczy膰 艣wi膮tyni臋 Chy偶wara? - zapyta艂 osch艂ym tonem.

- Istotnie.

艢migacz zatoczy艂 szerokie ko艂o i wyl膮dowa艂. Pogr膮偶ony g艂臋boko w my艣lach, konsul wpatrywa艂 si臋 przed siebie nie widz膮cym spojrzeniem, kiedy nagle boczne drzwi maszyny unios艂y si臋 i Sol Weintraub szepn膮艂:

- Dobry Bo偶e...

Wysiedli z pojazdu, spogl膮daj膮c w milczeniu na osmalone ruiny tego, co kiedy艣 by艂o 艣wi膮tyni膮 Chy偶wara. Odk膮d przed mniej wi臋cej dwudziestoma pi臋cioma laty uznano Grobowce Czasu za zbyt niebezpieczne i zamkni臋to je dla zwiedzaj膮cych, 艣wi膮tynia ta stanowi艂a g艂贸wn膮 atrakcj臋 turystyczn膮 Hyperiona. Zajmowa艂a pe艂ne trzy kwarta艂y, a iglica jej umieszczonej centralnie wie偶y wznosi艂a si臋 ponad sto pi臋膰dziesi膮t metr贸w nad poziom gruntu. Pod wzgl臋dem architektonicznym 艣wi膮tynia cz臋艣ciowo przypo­mina艂a dostojn膮 katedr臋, cz臋艣ciowo jak膮艣 偶artobliw膮 waria­cj臋 na temat stylu gotyckiego, cz臋艣ciowo niesamowit膮 Escherowsk膮 grafik臋, cz臋艣ciowo za艣 koszmar przeniesiony jakby prosto z p艂贸cien Boscha - przede wszystkim jednak stanowi艂a nieod艂膮czny fragment przesz艂o艣ci Hyperiona.

Teraz znikn臋艂a. O minionym majestacie budowli 艣wiad­czy艂y jedynie wielkie stosy poczernia艂ych od ognia kamieni, z kt贸rych niby monstrualne 偶ebra stercza艂y resztki nadtopionej konstrukcji no艣nej. Znaczna cz臋艣膰 gruzu wpad艂a do piwnic i niezliczonych podziemnych przej艣膰, kt贸re znajdowa艂y si臋 pod licz膮c膮 trzy wieki budowl膮. Konsul podszed艂 do kraw臋dzi jednego z zapadlisk, zastanawiaj膮c si臋, czy - jak g艂osi艂a legenda - g艂臋bokie katakumby rzeczywi艣cie 艂膮cz膮 si臋 z labiryntem wyrytym pod powierz­chni膮 planety.

- Wygl膮da na to, 偶e u偶yli tu bicza bo偶ego - powiedzia艂 Martin Silenus. 鈥淏iczem bo偶ym鈥 nazywano w dawnych czasach bojowe lasery o wielkiej mocy. Poeta sprawia艂 wra偶enie zupe艂nie trze藕wego. - Pami臋tam czasy, kiedy nie by艂o tu nic opr贸cz 艣wi膮tyni i kilku fragment贸w Starego Miasta - doda艂. - Billy postanowi艂 przenie艣膰 tutaj Jacktown dopiero po tym nieszcz臋艣ciu w okolicy Grobow­c贸w. A teraz nie zosta艂 kamie艅 na kamieniu. Jezu Chryste.

- Nie - odezwa艂 si臋 Kassad.

Wszyscy spojrzeli na niego.

Pu艂kownik uwa偶nie bada艂 pozosta艂o艣ci budowli. Teraz wyprostowa艂 si臋 i zwr贸ci艂 do pozosta艂ych pasa偶er贸w 艣migacza:

- To nie by艂 bicz bo偶y, tylko 艂adunki plazmowe. Kilka, mo偶e nawet kilkana艣cie.

- Naprawd臋 chcesz tu zosta膰 i odby膰 t臋 bezsensown膮 pielgrzymk臋? - zapyta艂 Theo. - Lepiej wracaj ze mn膮 do konsulatu.

Zwraca艂 si臋 do konsula, ale ruchem r臋ki da艂 do zro­zumienia, 偶e zaproszenie dotyczy tak偶e pozosta艂ych.

Konsul odwr贸ci艂 si臋 od rumowiska kamieni i spojrza艂 na swego dawnego zast臋pc臋, ale w艂a艣ciwie po raz pierwszy od chwili powrotu na Hyperiona zobaczy艂 generalnego guber­natora planety balansuj膮cej na kraw臋dzi wojny.

- Nie mog臋, Wasza Ekscelencjo - odpar艂. - Natural­nie, m贸wi臋 tylko w swoim imieniu.

Czterej m臋偶czy藕ni i kobieta niemal jednocze艣nie potrz膮s­n臋li g艂owami. Silenus i Kassad zaj臋li si臋 wy艂adowywaniem baga偶y. Deszcz powr贸ci艂 pod postaci膮 drobnej m偶awki, w艂a艣ciwie niemal mg艂y, s膮cz膮cej si臋 przez ciemno艣膰. Dopiero teraz konsul zauwa偶y艂 dwa 艣migacze bojowe Armii, uno­sz膮ce si臋 bezszelestnie nad dachami pobliskich dom贸w. Dzi臋ki swoim polimerowym kad艂ubom by艂y prawie niewi­doczne, ale deszcz pozwoli艂 dostrzec ich zarysy.

Oczywi艣cie, pomy艣la艂 konsul. Przecie偶 generalny guber­nator nie mo偶e podr贸偶owa膰 bez eskorty.

- Czy kap艂anom uda艂o si臋 uciec? - zapyta艂a Brawne Lamia. - Czy w og贸le ktokolwiek ocala艂?

- Tak - odpar艂 Theo. Cz艂owiek sprawuj膮cy w istocie niemal dyktatorsk膮 w艂adz臋 nad pi臋cioma milionami dusz skazanych na zag艂ad臋 zdj膮艂 okulary i wytar艂 je o koszul臋. - Wszyscy kap艂ani i akolici uciekli podziemnymi tunelami. T艂um oblega艂 艣wi膮tyni臋 przez kilka miesi臋cy. Przyw贸dc膮 by艂a kobieta o imieniu Cammon. Przyby艂a z jakiego艣 miejsca po艂o偶onego na wsch贸d od Trawiastego Morza. Wielokrotnie ostrzega艂a ludzi przebywaj膮cych w 艣wi膮tyni, zanim wreszcie wyda艂a rozkaz odpalenia DL-20.

- A co robi艂a policja? - zainteresowa艂 si臋 konsul. - Planetarne Si艂y Samoobrony? Armia?

Theo Lane u艣miechn膮艂 si臋 i przez chwil臋 wygl膮da艂 na wielokro膰 starszego, ni偶 by艂 w istocie.

- Przez trzy lata znajdowali艣cie si臋 w podr贸偶y - po­wiedzia艂. - W tym czasie wszech艣wiat bardzo si臋 zmieni艂. Nawet na planetach nale偶膮cych do Sieci zdarzaj膮 si臋 przypadki linczu na wyznawcach Chy偶wara, wi臋c mo偶ecie sobie wyobrazi膰, co dzieje si臋 tutaj. Czterna艣cie miesi臋cy temu og艂osi艂em stan wyj膮tkowy. Policja i PSS s膮 bez przerwy w stanie ostrego pogotowia. Razem ze mn膮 przygl膮dali si臋, jak t艂um pali 艣wi膮tyni臋. Wed艂ug naszych szacunk贸w zgromadzi艂o si臋 tutaj ponad p贸艂 miliona ludzi.

- Czy wiedz膮 o nas i naszej pielgrzymce? - zapyta艂 Sol Weintraub.

- Gdyby wiedzieli, nikt z was ju偶 by nie 偶y艂 - odpar艂 Theo. - Mo偶e wydaje wam si臋, 偶e powinni odnosi膰 si臋 przychylnie do wszystkiego, co mo偶e uspokoi膰 Chy偶wara, ale oni dostrzegliby tylko to, 偶e zostali艣cie wybrani przez jego Ko艣ci贸艂. Je艣li chcecie zna膰 prawd臋, to musia艂em sprzeciwi膰 si臋 decyzji mojej Rady, kt贸ra chcia艂a zniszczy膰 wasz statek, jeszcze zanim wszed艂 w g贸rne warstwy atmosfery.

- Dlaczego to zrobi艂e艣? - zapyta艂 konsul.

Theo westchn膮艂 g艂臋boko i poprawi艂 okulary.

- Hyperion wci膮偶 potrzebuje Hegemonii, a Gladstone nadal ma sporo do powiedzenia, je艣li nie w Senacie, to na pewno we WszechJedno艣ci. Ja z kolei potrzebuj臋 was.

Konsul bezwiednie spojrza艂 na ruiny 艣wi膮tyni Chy偶wara.

- Ta pielgrzymka sko艅czy艂a si臋 na d艂ugo przed waszym przybyciem - doda艂 generalny gubernator. - Wi臋c jak, wr贸cisz ze mn膮 do konsulatu, przynajmniej jako konsultant?

- Przykro mi, ale nie mog臋 - odpar艂 konsul.

Theo odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa, wsiad艂 do 艣migacza i ruszy艂 ostro w g贸r臋. Eskorta pod膮偶y艂a za nim, przypominaj膮c dwie niewyra藕ne smugi w przesyconej deszczem ciemno艣ci.

Pada艂o coraz bardziej. Pielgrzymi zbili si臋 w ciasn膮 gromadk臋. Weintraub os艂oni艂 Rachel臋 plastikowym kap­turem, ale dziecko przestraszy艂o si臋 odg艂osu spadaj膮cych kropel i znowu zacz臋艂o p艂aka膰.

- Co teraz? - mrukn膮艂 konsul, rozgl膮daj膮c si臋 doko艂a. Baga偶e, u艂o偶one w nieforemn膮 stert臋, nasi膮ka艂y powoli wod膮. W powietrzu unosi艂 si臋 zapach spalenizny.

- Znam tu w pobli偶u pewien bar - powiedzia艂 z u艣mie­chem Martin Silenus.


Okaza艂o si臋, 偶e konsul tak偶e go zna; wi臋ksz膮 cz臋艣膰 swego jedenastoletniego pobytu na planecie sp臋dzi艂 w艂a艣nie w 鈥淐yceronie鈥.

W przeciwie艅stwie do wi臋kszo艣ci miejsc w Keats, czy w og贸le na Hyperionie, 鈥淐yceron鈥 nie otrzyma艂 swej nazwy w celu upami臋tnienia jakiego艣 ma艂o istotnego zjawis­ka literackiego z okresu przed hegir膮. Plotka g艂osi艂a, 偶e ochrzczono go tak, aby utrwali膰 pami臋膰 o cz臋艣ci jednego z miast Starej Ziemi. Nikt jednak nie wiedzia艂 na pewno, czy mia艂o to by膰 Chicago, czy raczej Kalkuta - to znaczy nikt z wyj膮tkiem Stana Leweskiego, w艂a艣ciciela i zarazem prawnuka za艂o偶yciela baru. Jednak Stan nikomu nie chcia艂 zdradzi膰 tajemnicy. W ci膮gu p贸艂tora stulecia istnienia bar rozr贸s艂 si臋 niepomiernie: kiedy艣 by艂 jedynie ma艂膮 nor膮 w chyl膮cym si臋 ku upadkowi starym domu nad brzegiem rzeki Hoolie, teraz zajmowa艂 dziewi臋膰 kondygnacji w czterech chyl膮cych si臋 ku upadkowi, starych domach nad brzegiem tej偶e rzeki. Jedynymi elementami, kt贸re nie uleg艂y zmianie, by艂y niskie sufity, g臋sty dym i nie cichn膮cy ani na chwil臋 zgie艂k, nawet przy najwi臋kszym t艂oku daj膮cy co艣 w rodzaju poczucia prywatno艣ci.

Jednak tego wieczoru o 偶adnym poczuciu prywatno艣ci nie mog艂o by膰 mowy. Kiedy objuczeni baga偶ami pielgrzymi weszli przez drzwi od ulicy Bagiennej, stan臋li jak wryci.

- 艢wi臋ty Jezu... - mrukn膮艂 Martin Silenus.

Cyceron鈥 wygl膮da艂 tak, jakby prze偶ywa艂 najazd hordy barbarzy艅c贸w. Wszystkie krzes艂a i sto艂y by艂y zaj臋te, prze­wa偶nie przez m臋偶czyzn, na pod艂odze za艣 wala艂y si臋 plecaki, bro艅, materace, przestarza艂e urz膮dzenia 艂膮czno艣ci, skrzynki z prowiantem oraz ca艂e mn贸stwo innych przedmiot贸w, jakie zwykle znacz膮 szlak marszu armii uciekinier贸w... lub uciekaj膮cej armii. W ci臋偶kim, g臋stym powietrzu, zwykle przesyconym wymieszanymi zapachami pieczonego mi臋sa, wina, piwa i przemycanego tytoniu, czu膰 by艂o g艂贸wnie smr贸d nie mytych cia艂, moczu i beznadziejno艣ci.

Przed nowo przyby艂ymi zmaterializowa艂a si臋 ogromna posta膰 Stana Leweskiego. Ramiona w艂a艣ciciela baru by艂y r贸wnie pot臋偶ne jak zawsze, ale czarne kr臋cone w艂osy cofn臋艂y si臋 o dobrych kilka centymetr贸w, ods艂aniaj膮c wysokie czo艂o, a wok贸艂 ciemnych oczu pojawi艂o si臋 sporo nowych zmarszczek. Na widok konsula oczy te o ma艂o nie wysz艂y z orbit.

- Duch...

- Wcale nie.

- A wi臋c ty 偶yjesz?

- Jak najbardziej.

- Niech mnie cholera! - wykrzykn膮艂 Stan Leweski, z艂apa艂 konsula wp贸艂 i podni贸s艂 r贸wnie 艂atwo, jak przeci臋tnie silny m臋偶czyzna podnosi pi臋cioletniego ch艂opca. - Niech mnie cholera! - powt贸rzy艂. - Co ci臋 tu sprowadza?

- Pomy艣la艂em sobie, 偶e warto by sprawdzi膰 twoje pozwolenie na sprzeda偶 alkoholu. Postaw mnie, dobrze?

Leweski ostro偶nie spe艂ni艂 偶yczenie konsula, po czym poklepa艂 go po ramieniu i u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Kiedy przeni贸s艂 spojrzenie na poet臋, u艣miech znikn膮艂, a na czole olbrzyma pojawi艂a si臋 g艂臋boka zmarszczka.

- Wygl膮dasz znajomo, ale chyba nigdy ci臋 tutaj nie widzia艂em...

- Zna艂em twojego pradziadka - odpar艂 Silenus. - Skoro ju偶 o tym mowa: zosta艂o jeszcze troch臋 tego piwa sprzed hegiry? Wiesz, m贸wi臋 o tym wspania艂ym angielskim trunku, kt贸ry smakuje jak szczyny 艂osia. Zawsze by艂o mi go ma艂o.

- Niestety, ani kropli. - W艂a艣ciciel baru nie spuszcza艂 wzroku z poety. - Do licha, kufer dziadka Jiriego i stare holo: prawdziwy satyr w Jacktown! Czy to mo偶liwe? - Wyci膮gn膮艂 wielki paluch i ostro偶nie dotkn膮艂 nim najpierw Silenusa, a potem konsula. - Dwa duchy.

- Sze艣cioro zm臋czonych ludzi - poprawi艂 go konsul. Niemowl臋 znowu zanios艂o si臋 p艂aczem. - Siedmioro. Znajdziesz dla nas troch臋 miejsca?

Leweski zatoczy艂 szeroki 艂uk pot臋偶nym ramieniem.

- Sami widzicie, co si臋 dzieje. Nie ma gdzie szpilki wetkn膮膰. Wszystko zjedzone i wypite. - Spojrza艂 na Silenusa. - Piwo te偶. 鈥淐yceron鈥 zamieni艂 si臋 w wielki hotel bez 艂贸偶ek. Te sukinsyny z PSS przesiaduj膮 tu ca艂ymi dniami i nocami, nic nie p艂ac膮, 偶艂opi膮 w艂asny bimber i czekaj膮 na koniec 艣wiata. Moim zdaniem, tylko go patrze膰.

Ma艂a grupka sta艂a na wysokim pode艣cie nad wej艣ciem. Rzucony byle jak na pod艂og臋 baga偶 tylko nieznacznie spot臋gowa艂 panuj膮cy wsz臋dzie ba艂agan. Przeciskaj膮cy si臋 obok m臋偶czy藕ni taksowali nowo przyby艂ych uwa偶nymi spojrzeniami. Szczeg贸lnym obiektem zainteresowania by艂a Brawne Lamia, kt贸ra jednak nic sobie z tego nie robi艂a, mia偶d偶膮c lodowatym wzrokiem ka偶dego, kto zbyt d艂ugo jej si臋 przygl膮da艂.

Leweski przez chwil臋 wpatrywa艂 si臋 z namys艂em w kon­sula.

- To znaczy, mam taki jeden stolik na tarasie. Od tygodnia okupuje go pi臋ciu idiot贸w z PSS, kt贸rzy rozpowia­daj膮 wszem wobec, jak to pogoni膮 Intruz贸w go艂ymi r臋kami. Je艣li chcecie, z rozkosz膮 wywal臋 ich na zbity pysk.

- Chcemy - powiedzia艂 konsul.

Leweski odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa, ale nie zd膮偶y艂 odej艣膰, gdy偶 Lamia po艂o偶y艂a mu r臋k臋 na ramieniu.

- Mo偶e ci pom贸c? - zapyta艂a.

Stan Leweski wzruszy艂 ramionami i u艣miechn膮艂 si臋.

- To nie jest konieczne, ale my艣l臋, 偶e z przyjemno艣ci膮 popatrz臋, jak sobie radzisz. Chod藕my.

Znikn臋li w t艂umie.

Balkon na drugim pi臋trze okaza艂 si臋 tak ma艂y, 偶e tylko z najwy偶szym trudem mie艣ci艂 si臋 na nim obdrapany st贸艂 i sze艣膰 krzese艂. Pomimo nies艂ychanego 艣cisku, jaki panowa艂 na wszystkich pi臋trach, schodach i podestach, nikt nie pr贸bowa艂 zaj膮膰 zwolnionego miejsca, kiedy Leweski i Lamia wyrzucili protestuj膮cych komandos贸w za barierk臋, do p艂yn膮cej dziewi臋膰 metr贸w ni偶ej rzeki. Leweskiemu uda艂o si臋 nawet postawi膰 na stole dzban piwa oraz koszyk z chlebem i zimnym pieczystym.

Jedli w milczeniu. G艂贸d, przygn臋bienie i zm臋czenie, charakterystyczne dla okresu po przebudzeniu z krio­genicznego snu, dawa艂y im si臋 we znaki znacznie bardziej, ni偶 to zazwyczaj bywa艂o. Balkon by艂 pogr膮偶ony w ciemno­艣ci, kt贸r膮 rozprasza艂 nieco blask docieraj膮cy z wn臋trza ober偶y oraz s艂aba po艣wiata rzucana przez 艣wiat艂a pozycyjne rzecznych barek. Wi臋kszo艣膰 dom贸w nad brzegami Hoolie by艂a zupe艂nie ciemna, ale od niskich chmur odbija艂o si臋 wystarczaj膮co du偶o 艣wiate艂 miasta, by konsul m贸g艂 bez trudu dojrze膰 ruiny 艣wi膮tyni Chy偶wara po艂o偶one p贸艂 kilometra w g贸r臋 rzeki.

- No c贸偶... - odezwa艂 si臋 ojciec Hoyt. Wr贸ci艂 ju偶 do r贸wnowagi po du偶ej dawce ultramorfiny i teraz balansowa艂 na w膮skiej granicy mi臋dzy cierpieniem a ot臋pieniem. - Co teraz zrobimy?

Mija艂y chwile, lecz nikt nie kwapi艂 si臋 z odpowiedzi膮. Konsul zamkn膮艂 oczy. Nie mia艂 najmniejszego zamiaru obejmowa膰 przyw贸dztwa. Teraz, kiedy znowu siedzia艂 na balkonie u 鈥淐ycerona鈥, jak偶e 艂atwo by艂oby wr贸ci膰 do dawnych zwyczaj贸w: pi膰 do 艣witu, podziwia膰 poranny deszcz meteor贸w, zataczaj膮c si臋 wr贸ci膰 do pustego apar­tamentu w pobli偶u rynku, a cztery godziny p贸藕niej zjawi膰 si臋 w konsulacie - wyk膮pany, ogolony i nawet z grubsza podobny do cz艂owieka, tyle tylko 偶e z mocno przekrwiony­mi oczami i potwornym b贸lem g艂owy. Theo - ten spokoj­ny, przygotowany na ka偶d膮 niespodziank臋 Theo - prze­holowa艂by go jako艣 przez ca艂y ranek. Przy odrobinie szcz臋艣cia uda艂oby si臋 bez wi臋kszych problem贸w dotrwa膰 do wieczora, kiedy znowu zacz膮艂by pi膰 u 鈥淐ycerona鈥, 偶eby jako艣 przetrzyma膰 noc. W ten spos贸b m贸g艂by przetrwa膰 nawet ca艂e 偶ycie, dzi臋kuj膮c Bogu za to, 偶e umie艣ci艂 go w tak ma艂o wa偶nym miejscu wszech艣wiata.

- Czy wszyscy jeste艣cie gotowi wyruszy膰 na pielg­rzymk臋?

Konsul otworzy艂 oczy. W drzwiach balkonowych sta艂a jaka艣 zakapturzona posta膰. Konsulowi wydawa艂o si臋 przez chwil臋, 偶e to Het Masteen, ale szybko u艣wiadomi艂 sobie, i偶 ten cz艂owiek jest znacznie ni偶szy od kapitana, a w dodatku m贸wi bez charakterystycznego dla templariuszy akcentu.

- Je艣li tak, to musimy ju偶 i艣膰 - powiedzia艂a tajemnicza posta膰.

- Kim jeste艣? - zapyta艂a Brawne Lamia.

Cz艂owiek w kapturze pu艣ci艂 pytanie mimo uszu.

- Po艣pieszcie si臋.

Fedmahn Kassad wsta艂 z krzes艂a, podszed艂 do nie­znajomego - musia艂 si臋 nieco schyli膰, aby nie zawadzi膰 o sp贸d balkonu na trzecim pi臋trze - i szybkim ruchem lewej r臋ki 艣ci膮gn膮艂 nieznajomemu kaptur z g艂owy.

- Android! - wykrzykn膮艂 ojciec Lenar Hoyt na widok niebieskiej sk贸ry i oczu o b艂臋kitnych bia艂kach.

Konsul nie by艂 a偶 tak bardzo zdziwiony. Cho膰 ju偶 od ponad stu lat posiadanie android贸w na obszarze Hegemonii by艂o surowo zakazane, i co najmniej od r贸wnie d艂ugiego czasu nie wytwarzano nowych egzemplarzy, to jednak nadal u偶ywano ich do najci臋偶szych prac na zacofanych, le偶膮cych na uboczu planetach - na przyk艂ad takich jak Hyperion. Szczeg贸lnie ch臋tnie wykorzystywa艂a androidy 艣wi膮tynia Chy偶wara, gdy偶 zgodnie z nauk膮 Ko艣cio艂a Chy偶wara androidy by艂y wolne od grzechu pierworodnego, a tym samym pod wzgl臋dem duchowym sta艂y znacznie wy偶ej od ludzi, b臋d膮c jednocze艣nie wy艂膮czone z okrutnej i nieuniknionej zemsty Chy偶wara.

- Nie ma czasu do stracenia - szepn膮艂 android, po艣piesznie naci膮gaj膮c kaptur.

- Jeste艣 ze 艣wi膮tyni? - zapyta艂a Lamia.

- Cicho! - sykn膮艂 android. Zerkn膮艂 ostro偶nie przez rami臋, po czym skin膮艂 g艂ow膮. - Musimy si臋 艣pieszy膰. Prosz臋, chod藕cie za mn膮.

Wszyscy wstali, ale zaraz potem zawahali si臋, jak na komend臋. Kassad od niechcenia rozpi膮艂 d艂ug膮 sk贸rzan膮 kurtk臋, na mgnienie oka ods艂aniaj膮c r臋koje艣膰 paralizatora neuronowego. W normalnych warunkach konsul zadr偶a艂by z niepokoju na sam膮 my艣l o tym, 偶e gdzie艣 w pobli偶u mo偶e znajdowa膰 si臋 r贸wnie niebezpieczne narz臋dzie - wystar­czy艂o jedno omy艂kowe dotkni臋cie spustu, aby m贸zgi wszys­tkich obecnych na balkonie zamieni艂y si臋 w bry艂y ugotowa­nego na twardo bia艂ka - lecz tym razem ze zdziwieniem stwierdzi艂, i偶 widok tej 艣mierciono艣nej broni podzia艂a艂 na niego krzepi膮co.

- Nasze baga偶e... - zacz膮艂 Weintraub, lecz android nie pozwoli艂 mu doko艅czy膰.

- Ju偶 si臋 nimi zaj臋li艣my - szepn膮艂. - Po艣pieszcie si臋! - Zszed艂 po schodach i zag艂臋bi艂 si臋 w noc, a pielgrzymi ruszyli za nim, znu偶eni i wyzuci z wszelkiego zapa艂u jak wczorajsze ziewni臋cie.


Konsul spa艂 wyj膮tkowo d艂ugo. P贸艂 godziny po wschodzie s艂o艅ca prostok膮tna plama 艣wiat艂a pad艂a na poduszk臋, on jednak tylko odwr贸ci艂 si臋 na bok. Godzin臋 p贸藕niej, przy wt贸rze gromkich okrzyk贸w, uwolniono zm臋czone p艂aszczki, kt贸re ci膮gn臋艂y bark臋 przez ca艂膮 noc, zaprz臋gni臋to za艣 nowe. Konsul spa艂 dalej. Potem tupot st贸p na pok艂adzie i rozmowy za艂ogi stawa艂y si臋 coraz g艂o艣niejsze, ale ze snu wyrwa艂 go dopiero dono艣ny d藕wi臋k klaksonu, kt贸ry rozleg艂 si臋 w po­bli偶u 艣luzy w Karli.

Poruszaj膮c si臋 jakby w zwolnionym tempie - wci膮偶 jeszcze dawa艂y zna膰 o sobie skutki niedawnej hibernacji - konsul umy艂 si臋 najlepiej, jak m贸g艂 w prymitywnych warunkach, w艂o偶y艂 lu藕ne bawe艂niane spodnie, star膮 p艂贸cien­n膮 koszul臋, r贸wnie stare turystyczne buty, po czym wyszed艂 na pok艂ad.

艢niadanie wystawiono na d艂ugim kredensie w pobli偶u mocno rozchwianego sto艂u, kt贸ry w razie potrzeby dawa艂 si臋 schowa膰 bezpo艣rednio pod pok艂ad. T臋 cz臋艣膰 pok艂adu chroni艂 przed promieniami s艂o艅ca czerwono-z艂oty, p艂贸cienny baldachim, trzepocz膮cy g艂o艣no w podmuchach wiatru. Dzie艅 by艂 pi臋kny, bez jednej chmurki na niebie, a s艂o艅ce Hyperiona nadrabia艂o intensywno艣ci膮 to, czego brakowa艂o mu w rozmiarach.

M. Weintraub, Lamia, Kassad i Silenus nie spali ju偶 od d艂u偶szego czasu. Lenar Hoyt i Het Masteen do艂膮czyli do grupy zaraz po przybyciu konsula.

Konsul na艂o偶y艂 sobie na talerz pieczon膮 ryb臋 i troch臋 owoc贸w, nape艂ni艂 szklank臋 sokiem pomara艅czowym, a na­st臋pnie podszed艂 do burty i opar艂 si臋 o reling. W tym miejscu rzeka mia艂a co najmniej kilometr szeroko艣ci, a jej zielonolazurowa woda stanowi艂a dok艂adne odbicie nieba. W pierwszej chwili konsul nie rozpozna艂 teren贸w ci膮gn膮cych si臋 po obu stronach rzeki. Na wschodzie ry偶owe poletka si臋ga艂y a偶 po horyzont, rozp艂ywaj膮c si臋 w lekkiej mgie艂ce, kt贸ra jeszcze unosi艂a si臋 nad podmok艂ymi terenami. W po­bli偶u jednej z grobli wznosi艂y si臋 na palach tubylcze chaty o pochy艂ych 艣cianach ze z艂ocistego p贸艂d臋bu. Na zachodzie r贸s艂 g臋sty las z艂o偶ony z mangrowc贸w i roz艂o偶ystych paproci o soczy艣cie czerwonych li艣ciach, poprzecinany naturalnymi kana艂ami, g艂臋bokimi zatoczkami i lagunami, by mniej wi臋cej kilometr dalej ust膮pi膰 miejsca skalistym wzniesie­niom, na kt贸rych uda艂o si臋 przetrwa膰 jedynie iglastym ro艣linom o delikatnie b艂臋kitnym zabarwieniu.

Przez chwil臋 konsul czu艂 si臋 dziwnie zagubiony, jakby niespodziewanie znalaz艂 si臋 na jakiej艣 innej, nieznanej planecie, zaraz jednak przypomnia艂 sobie klakson, kt贸ry obudzi艂 go przy 艣luzie w Karli, i zrozumia艂, 偶e barka wp艂yn臋艂a na ma艂o ucz臋szczany odcinek Hoolie na pomoc od lasu Doukhobor. Nic dziwnego, 偶e poczu艂 si臋 jak na zupe艂nie obcym terenie, gdy偶 zwykle p艂yn膮艂 lub lecia艂 nad Kana艂em Kr贸lewskim, po艂o偶onym na zach贸d od pasma skalistych wzg贸rz. Nale偶a艂o przypuszcza膰, i偶 jakie艣 utrudnienia na najprostszej drodze wiod膮cej ku Trawiastemu Morzu sk艂oni艂y za艂og臋 do wybrania d艂u偶szej, bardziej uci膮偶liwej trasy. Wszystko wskazywa艂o na to, i偶 znajduj膮 si臋 jakie艣 sto osiemdziesi膮t kilometr贸w na p贸艂nocny zach贸d od Keats.

- W dzie艅 wygl膮da to zupe艂nie inaczej, prawda? - zagadn膮艂 ojciec Hoyt.

Konsul ponownie spojrza艂 na brzeg, nie bardzo wiedz膮c, co ksi膮dz ma na my艣li. Dopiero po paru sekundach zorientowa艂 si臋, 偶e Hoytowi chodzi艂o o bark臋.

Kiedy teraz wspomina艂 niedawne wydarzenia, wszystko wydawa艂o mu si臋 dziwnie nierealne: marsz za androidem w strugach ulewnego deszczu, zaokr臋towanie na star膮 bark臋, d艂uga w臋dr贸wka jej kr臋tymi korytarzami, spotkanie z Hetem Masteenem w ruinach 艣wi膮tyni, a wreszcie widok szybko nikn膮cych za ruf膮 艣wiate艂 miasta.

Tych kilka godzin przed i zaraz po p贸艂nocy przypomi­na艂o niewyra藕ny sen; konsul przypuszcza艂, 偶e pozostali byli r贸wnie jak on zm臋czeni i zdezorientowani. Niby przez mg艂臋 pami臋ta艂 swoje zdumienie wywo艂ane faktem, i偶 za艂oga sk艂ada si臋 wy艂膮cznie z android贸w, bez trudu natomiast przywo艂a艂 wspomnienie nieopisanej ulgi, jak膮 poczu艂, kiedy wreszcie zamkn膮艂 drzwi kabiny i zwali艂 si臋 na koj臋.

- Dzi艣 rano rozmawia艂em z A. Bettikiem - powiedzia艂 Weintraub. Mia艂 na my艣li androida, kt贸ry zjawi艂 si臋 po nich u 鈥淐ycerona鈥. - Ta 艂ajba ma niez艂膮 histori臋.

Martin Silenus podszed艂 do kredensu, nala艂 sobie soku pomidorowego, doda艂 nieco p艂ynu z p艂askiej flaszeczki, z kt贸r膮 nie rozstawa艂 si臋 ani na chwil臋, po czym powiedzia艂:

- Na pewno niejedno widzia艂a. Te przekl臋te relingi by艂y polerowane ludzkimi r臋kami, po schodach i po­k艂adzie biega艂y bose stopy, sufity s膮 poczernia艂e od dymu, a materace ubite przez pokolenia marynarzy. Wcale bym si臋 nie zdziwi艂, gdyby mia艂o si臋 okaza膰, 偶e liczy sobie kilkaset lat. Najbardziej podobaj膮 mi si臋 wszystkie te rokokowe ozd贸bki. Zwr贸cili艣cie uwag臋, 偶e jeszcze czu膰 zapach drzewa sanda艂owego? Mo偶liwe, 偶e zbudowano j膮 na Starej Ziemi.

- Masz ca艂kowit膮 s艂uszno艣膰 - odpar艂 Sol Weintraub. Rachela spa艂a przytulona do jego piersi, wydmuchuj膮c b膮belki 艣liny. - Znajdujemy si臋 na dzielnym statku 鈥淏enares鈥, zwodowanym na Starej Ziemi w mie艣cie o tej samej nazwie.

- Szczerze m贸wi膮c, nie przypominam sobie takiego miasta - odezwa艂 si臋 konsul.

Brawne Lamia podnios艂a g艂ow臋 znad resztek 艣niadania.

- Benares, znane te偶 jako Varanasi albo Gandhipur, w Wolnych Stanach Indii. Po trzeciej wojnie japo艅sko-chi艅skiej wesz艂o w sk艂ad Drugiej Wsp贸lnoty Azjatyckiej. Ca艂kowicie zniszczone w wyniku ograniczonej wymiany uderze艅 j膮drowych mi臋dzy Indiami a postradzieckimi republikami muzu艂ma艅skimi.

- Rzeczywi艣cie - potwierdzi艂 Weintraub. - 鈥淏enares鈥 zbudowano na d艂ugo przed Wielk膮 Pomy艂k膮. Zdaje si臋, 偶e w po艂owie dwudziestego wieku. A. Bettik twierdzi, 偶e w艂a艣ciwie jest to jednostka lewitacyjna...

- A generatory? - przerwa艂 mu pu艂kownik Kassad.

- S膮 na miejscu. Obok g艂贸wnego salonu na najni偶­szym pok艂adzie. Pod艂oga salonu jest wykonana z ksi臋偶y­cowego kryszta艂u. Nie ma co, mi艂o by艂oby unosi膰 si臋 teraz na wysoko艣ci dw贸ch tysi臋cy metr贸w... Ale to tylko marzenia.

- Benares... -mrukn膮艂 z rozmarzeniem Martin Silenus i przesun膮艂 pieszczotliwie r臋k膮 po poczernia艂ym relingu. - Okradziono mnie tam kiedy艣.

Brawne Lamia gwa艂townie odstawi艂a kubek z kaw膮.

- Cz艂owieku, chcesz nam wm贸wi膰, 偶e masz tyle lat, 偶eby pami臋ta膰 Star膮 Ziemi臋? Chyba uwa偶asz nas za idiot贸w!

Martin Silenus u艣miechn膮艂 si臋 promieni艣cie.

- Moje drogie dziecko, niczego nie chc臋 ci wm贸wi膰. Pomy艣la艂em sobie tylko, 偶e by艂oby z po偶ytkiem dla nas wszystkich, gdyby艣my wymienili informacje o miejscach, w kt贸rych albo kradli艣my, albo te偶 padli艣my ofiarami kradzie偶y. Poniewa偶 masz nad nami t臋 niezas艂u偶on膮 prze­wag臋, 偶e jeste艣 c贸rk膮 senatora, nie ulega dla mnie 偶adnej w膮tpliwo艣ci, i偶 twoja lista b臋dzie znacznie bardziej szacow­na... i d艂u偶sza.

Lamia otworzy艂a ju偶 usta, 偶eby co艣 odpowiedzie膰, ale 艣ci膮gn臋艂a tylko brwi i nie odezwa艂a si臋 ani s艂owem.

- Ciekawe, w jaki spos贸b ten statek dotar艂 na Hyperiona? - mrukn膮艂 Lenar Hoyt. - I po co by艂o 艣ci膮ga膰 bark臋 lewitacyjna na planet臋, gdzie nie mo偶na jej wyko­rzysta膰?

- Mo偶na - poprawi艂 go pu艂kownik Kassad. - Hyperion ma przecie偶 s艂abe pole magnetyczne. Tyle 偶e trudno by艂oby mie膰 do niej ca艂kowite zaufanie.

Kap艂an uni贸s艂 brwi na znak, 偶e dla niego to jedno i to samo.

- Hej! - wykrzykn膮艂 nagle poeta, oparty wygodnie o reling. - Jeste艣my w komplecie!

- I co z tego? - zapyta艂a Brawne Lamia. Za ka偶dym razem, kiedy zwraca艂a si臋 do Silenusa, jej usta przypomina艂y w膮sk膮 kresk臋.

- To, 偶e czas na kolejn膮 historyjk臋.

- Chyba ustalili艣my, 偶e b臋dziemy je opowiada膰 zawsze po obiedzie? - zauwa偶y艂 Het Masteen.

Martin Silenus wzruszy艂 ramionami.

- Po 艣niadaniu czy po obiedzie, co za pieprzona r贸偶nica? Akurat tak si臋 sk艂ada, 偶e nikogo nie brakuje, a zdaje si臋, 偶e podr贸偶 do Grobowc贸w zajmie nam mniej ni偶 tydzie艅, prawda?

Konsul policzy艂 szybko w pami臋ci: jeszcze nieca艂e dwa dni rzek膮, niespe艂na dwa dni przez Trawiaste Morze (albo nawet jeszcze mniej, je艣li trafi膮 na sprzyjaj膮ce wiatry), z pewno艣ci膮 najwy偶ej jeden dzie艅 przez g贸ry.

- Rzeczywi艣cie - odpar艂. - Najwy偶ej sze艣膰 dni.

- A wi臋c nie tra膰my czasu, bo nie ma 偶adnej gwarancji, 偶e Chy偶war nie wpadnie z kr贸tk膮 wizyt膮, zanim zapukamy do jego drzwi. Je偶eli te opowiastki maj膮 w jaki艣 spos贸b zwi臋kszy膰 nasze szanse na prze偶ycie, to by艂oby dobrze, 偶eby艣my je wszystkie us艂yszeli, zanim pierwsi z nas zostan膮 przerobieni na pulpety przez t臋 ruchom膮 maszynk臋 do mielenia mi臋sa, do kt贸rej tak nam spieszno.

- Jeste艣 odra偶aj膮cy - stwierdzi艂a Brawne Lamia.

- Najdro偶sza, dok艂adnie to samo wyszepta艂a艣 mi do ucha minionej nocy, tu偶 po swoim drugim orgazmie - odpar艂 z u艣miechem poeta.

Lamia odwr贸ci艂a si臋 od niego, natomiast ojciec Hoyt odchrz膮kn膮艂 i zapyta艂 po艣piesznie:

- Czyja teraz kolej?

Odpowiedzia艂o mu milczenie.

- Moja - odezwa艂 si臋 wreszcie Fedmahn Kassad, si臋gn膮艂 do kieszeni bia艂ej tuniki i wydoby艂 z niej skrawek papieru z du偶膮 cyfr膮 2.

- Mia艂by艣 co艣 przeciwko temu, 偶eby zacz膮膰 ju偶 teraz? - zapyta艂 Sol Weintraub.

Kassad u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

- 呕ywi艂em z艂udn膮 nadziej臋, 偶e nigdy do tego nie dojdzie, ale skoro tak si臋 nie sta艂o, to wol臋 mie膰 to jak najpr臋dzej za sob膮.

- Hej! - wykrzykn膮艂 Silenus. - Ten cz艂owiek sypie cytatami z przedhegiryjskiej literatury!

- Szekspir? - zainteresowa艂 si臋 ojciec Hoyt.

- Nie - odpar艂 poeta. - Lerner i pieprzony Lowe. Neil i jebany Simon. Hamel i chrzaniony Posten.

- Pu艂kowniku - przem贸wi艂 oficjalnym tonem Sol Weintraub - mamy pi臋kn膮 pogod臋, nikt z nas nigdzie si臋 nie 艣pieszy, wi臋c byliby艣my ci niezmiernie wdzi臋czni, gdyby艣 zechcia艂 opowiedzie膰 nam o przyczynach, kt贸re sprowadzi艂y ci臋 na Hyperiona i kaza艂y wzi膮膰 udzia艂 w ostatniej pielg­rzymce do Chy偶wara.

Kassad skin膮艂 g艂ow膮. Robi艂o si臋 coraz cieplej, baldachim trzepota艂 w podmuchach wiatru, pok艂ad skrzypia艂, a barka lewitacyjna 鈥淏enares鈥 p艂yn臋艂a mozolnie pod pr膮d, z ka偶d膮 chwil膮 coraz bardziej zbli偶aj膮c si臋 do g贸r, trawiastych r贸wnin i Chy偶wara.


Opowie艣膰 呕o艂nierza

O wojennych kochankach


Kobiet臋, kt贸rej p贸藕niej szuka艂 przez ca艂e 偶ycie, Fedmahn Kassad spotka艂 po raz pierwszy podczas bitwy pod Agincourt.

By艂 wilgotny, ch艂odny ranek pod koniec pa藕dziernika A.D. 1415. Kassad zosta艂 obsadzony w roli 艂ucznika w armii Henryka V, kr贸la Anglii. Angielskie wojska wyl膮dowa艂y na francuskiej ziemi czternastego sierpnia, a od 贸smego pa藕­dziernika znajdowa艂y si臋 w odwrocie, ust臋puj膮c przed znacznie silniejszymi Francuzami. Henryk przekona艂 swoj膮 Rad臋 Wojenn膮, 偶e jego armia zdo艂a pierwsza dotrze膰 do Calais, gdzie wreszcie zn贸w b臋dzie mog艂a czu膰 si臋 zupe艂nie bezpieczna. Pomyli艂 si臋. Teraz, o 艣wicie dwudziestego pi膮tego pa藕dziernika, siedem tysi臋cy angielskich 偶o艂nierzy - g艂贸wnie 艂ucznik贸w - stan臋艂o na b艂otnistym polu twarz膮 w twarz z dwudziestoma o艣mioma tysi膮cami Francuz贸w.

Kassad trz膮s艂 si臋 z zimna, odczuwa艂 paskudne md艂o艣ci, by艂 potwornie zm臋czony i przera偶ony. Ju偶 od tygodnia angielscy 偶o艂nierze od偶ywiali si臋 niemal wy艂膮cznie zbiera­nymi po艣piesznie owocami runa le艣nego, w zwi膮zku z czym niemal wszyscy cierpieli na biegunk臋. Temperatura wynosi艂a oko艂o dziesi臋ciu stopni Celsjusza, minion膮 noc za艣 Kassad sp臋dzi艂 na mokrej, zimnej ziemi, bezskutecznie usi艂uj膮c zasn膮膰. Zdumiewa艂 go niesamowity realizm sytuacji - Sie膰 Historyczno-Taktyczna Szko艂y Dowodzenia na Olympusie tak si臋 mia艂a do popularnych symulator贸w, jak hologramy do pierwszych dagerotyp贸w. Fizyczne doznania by艂y tak rzeczywiste, tak prawdziwe, 偶e Kassad w najmniejszym stopniu nie 偶yczy艂 sobie odnie艣膰 偶adnych ran. Zbyt wiele nas艂ucha艂 si臋 opowie艣ci o kadetach, kt贸rzy doznali powa偶nych obra偶e艅 podczas symulowanych 膰wicze艅, a nawet o takich, kt贸rych wyci膮gni臋to martwych z kabin.

Przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 poranka nic si臋 nie dzia艂o; Kassad, wraz z pozosta艂ymi 艂ucznikami ustawionymi na prawym skrzydle wojsk Henryka, przygl膮da艂 si臋 znacznie liczniej­szym francuskim oddzia艂om stoj膮cym po drugiej stronie szerokiego mniej wi臋cej na kilometr pola. Nagle zatrzepo­ta艂y proporce, pi臋tnastowieczni odpowiednicy sier偶ant贸w wydali rozkazy i Anglicy ruszyli naprz贸d nier贸wn膮, siedmiusetmetrow膮 lini膮, w kt贸rej spore grupy 艂ucznik贸w by艂y oddzielone od siebie znacznie mniejszymi skupiskami zbroj­nych. Armia Henryka nie mia艂a kawalerii, a nieliczni je藕d藕cy, kt贸rych Kassad m贸g艂 dostrzec, zgromadzili si臋 wok贸艂 kr贸la, jakie艣 trzysta metr贸w bli偶ej 艣rodka linii, lub doko艂a ksi臋cia Yorku, niedaleko Kassada, na prawym skrzydle. Skupiska te skojarzy艂y mu si臋 z ruchomymi punktami dowodzenia Armii/l膮d, tyle tylko 偶e zamiast anten komunikator贸w wznosi艂y si臋 nad nimi r贸偶nobarwne sztandary i proporce. Wspania艂y cel dla artylerii, pomy艣la艂 Kassad, ale zaraz potem przypomnia艂 sobie, 偶e akurat tego czynnika mo偶na by艂o jeszcze nie bra膰 pod uwag臋.

Francuzi, w przeciwie艅stwie do Anglik贸w, mieli mn贸stwo koni. Na ka偶dym skrzydle znajdowa艂o si臋 co najmniej sze艣ciuset jezdnych, tyle samo te偶 czeka艂o w pogotowiu za pierwsz膮 lini膮 wojsk. Kassad nie lubi艂 koni. Naturalnie ogl膮da艂 wcze艣niej zdj臋cia i hologramy, ale po raz pierwszy spotka艂 te zwierz臋ta dopiero teraz i przekona艂 si臋, 偶e ich rozmiary, zapach, a tak偶e t臋tent kopyt dzia艂aj膮 na niego do艣膰 demobilizuj膮co - szczeg贸lnie je艣li przekl臋te czworo­nogi by艂y ca艂e zakute w stal i nios艂y na grzbietach ci臋偶ko­zbrojnych ludzi z czterometrowymi kopiami.

Anglicy zatrzymali si臋 jakie艣 dwie艣cie pi臋膰dziesi膮t metr贸w od linii francuskich wojsk. W ci膮gu minionego tygodnia Kassad zd膮偶y艂 si臋 przekona膰, 偶e jest to odleg艂o艣膰 skutecz­nego strza艂u z 艂uku, ale wiedzia艂 tak偶e, i偶 b臋dzie musia艂 w艂o偶y膰 w napi臋cie ci臋ciwy maksimum si艂, co zapewne sko艅czy si臋 ponownym wywichni臋ciem ramienia w stawie barkowym.

Francuzi krzyczeli co艣 g艂o艣no - prawdopodobnie zasypywali nieprzyjaciela obelgami. Kassad po艂o偶y艂 na ziemi swoje d艂ugie strza艂y, wraz z innymi 艂ucznikami post膮pi艂 trzy kroki naprz贸d i zaj膮艂 si臋 wbijaniem w mi臋kki grunt solidnych, naostrzonych na obu ko艅cach kij贸w. Kiedy zaraz po sforsowaniu Sommy otrzymali rozkaz, aby znale藕膰 odpowiednie drzewa i przygotowa膰 te ponad p贸艂toramet­rowe kije, Kassad zastanawia艂 si臋, do czego b臋d膮 im przydatne. Teraz ju偶 wiedzia艂.

Co trzeci 艂ucznik mia艂 drewniany m艂ot. Za pomoc膮 tego narz臋dzia kolejno wbijali kije w ziemi臋, pochylaj膮c je wyra藕nie w stron臋 wrogiej armii. Uporawszy si臋 z tym zadaniem, Kassad ponownie naostrzy艂 koniec tyki, kt贸ra teraz si臋ga艂a mu niemal do piersi, po czym cofn膮艂 si臋 na poprzednie miejsce, za wyros艂膮 niczym za dotkni臋ciem czarodziejskiej r贸偶d偶ki, naje偶on膮 ostrymi grotami barier臋, by tam zaczeka膰 na atak Francuz贸w.

Atak nie nast膮pi艂.

Kassad czeka艂, nieruchomy jak pos膮g, w lekkim roz­kroku, z 艂ukiem w gar艣ci i czterdziestoma o艣mioma strza­艂ami roz艂o偶onymi starannie u st贸p.

Francuzi nadal nie atakowali.

Deszcz usta艂, zerwa艂 si臋 natomiast przenikliwy wiatr. Kassad rozgrza艂 si臋 troch臋 kr贸tkim marszem i wbijaniem ostrych tyk, ale teraz znowu zacz膮艂 trz膮艣膰 si臋 z zimna. S艂ycha膰 by艂o jedynie metaliczne pobrz臋kiwanie zbroi, od czasu do czasu jak膮艣 rzucon膮 p贸艂g艂osem uwag臋 albo nerwowy 艣miech, a tak偶e g艂uchy 艂omot ko艅skich kopyt dobiegaj膮cy od strony przegrupowuj膮cych si臋 oddzia艂贸w francuskiej kawalerii. Atak w dalszym ci膮gu nie nast臋powa艂.

- Pieprz臋 to! - mrukn膮艂 siwy 偶o艂nierz stoj膮cy kilka metr贸w od Kassada. - Te dranie mog膮 tak stercze膰 do wieczora. Ruszmy si臋 wreszcie, bo jak nie, to szlag mnie trafi!

Kassad skin膮艂 g艂ow膮. Nie mia艂 poj臋cia, czy s艂yszy i rozu­mie 艣redniowieczn膮 angielszczyzn臋, czy te偶 艂ucznik pos艂uguje si臋 zwyk艂ym standardem. Nie wiedzia艂 tak偶e, czy siwow艂osy 偶o艂nierz jest kadetem, instruktorem, czy jedynie wytworem symulatora. Serce wali艂o mu jak m艂otem, a r臋ce poci艂y si臋 bez 偶adnego widocznego powodu. Ukradkiem wytar艂 je o ubranie.

Zupe艂nie jakby kr贸l Henryk pos艂ucha艂 rady starego wojaka, proporce pow臋drowa艂y w g贸r臋, sztandary za艂opota艂y na wietrze, dow贸dcy wydali rozkaz, angielscy 艂ucznicy za艣 jak jeden m膮偶 za艂o偶yli strza艂y, napi臋li ci臋ciwy i zwolnili je na komend臋.

Sze艣膰 tysi臋cy metrowych, zako艅czonych ostrymi grotami strza艂 poszybowa艂o w g贸r臋, na chwil臋 zawis艂o trzydzie艣ci metr贸w nad ziemi膮, po czym spad艂o na Francuz贸w.

Najpierw rozleg艂o si臋 przera藕liwe r偶enie koni, potem za艣 odg艂os, kt贸ry m贸g艂by powsta膰, gdyby dziesi臋膰 tysi臋cy niedorozwini臋tych dzieci zacz臋艂o naraz wali膰 w blaszane garnki; to francuscy rycerze nastawili he艂my i pochylili si臋 nieco w kulbakach, tak by strza艂y uderzy艂y w ich zbroje pod mo偶liwie jak najmniejszym k膮tem i ze艣lizgn臋艂y si臋 nieszkodliwie po stalowych napier艣nikach i kolczugach. Kassad zdawa艂 sobie doskonale spraw臋, i偶 z militarnego punktu widzenia nieprzyjaciel nie poni贸s艂 niemal 偶adnych strat, cho膰 z pewno艣ci膮 stanowi艂o to niewielk膮 pociech臋 dla kilku lub kilkunastu piechur贸w, kt贸rzy osun臋li si臋 bez 偶ycia na ziemi臋, przebici spadaj膮cymi niczym gro藕ny deszcz strza艂ami, oraz dla paru oszala艂ych z b贸lu koni, kt贸re r偶a艂y rozpaczliwie, staj膮c d臋ba i miotaj膮c si臋 w pop艂ochu, co skutecznie niweczy艂o wysi艂ki je藕d藕c贸w, usi艂uj膮cych wyrwa膰 d艂ugie drzewca z ich grzbiet贸w i bok贸w.

Francuzi nadal nie atakowali.

Znowu wydano rozkazy. Kassad podni贸s艂 艂uk, za艂o偶y艂 strza艂臋, napi膮艂 ci臋ciw臋, zwolni艂 j膮. I jeszcze raz. I jeszcze. Co dziesi臋膰 sekund na niebie pojawia艂a si臋 naje偶ona ostrymi grotami chmura, a偶 wreszcie Kassadowi zacz膮艂 doskwiera膰 narastaj膮cy b贸l w ramieniu poddawanym powtarzaj膮cej si臋 w regularnych odst臋pach czasu torturze. Nie czu艂 ani gniewu, ani uniesienia; po prostu wykonywa艂 swoj膮 prac臋. Rami臋 bola艂o go niezno艣nie. Strza艂y znowu poszybowa艂y w g贸r臋. Po wystrzeleniu pi臋tnastej us艂ysza艂 jak膮艣 wrzaw臋, ale si臋gn膮艂 po kolejn膮 strza艂臋, naci膮gn膮艂 ci臋ciw臋 i dopiero wtedy spojrza艂 przed siebie.

Francuzi ruszyli do ataku.


Kassad nigdy do tej pory nie by艂 艣wiadkiem ataku kawalerii i widok tysi膮ca dwustu opancerzonych koni p臋dz膮cych prosto na niego wywo艂a艂 pewne odruchowe reakcje, o jakie Fedmahn nigdy by siebie nie podejrzewa艂. Szar偶a trwa艂a nie d艂u偶ej ni偶 czterdzie艣ci sekund, a mimo to przekona艂 si臋, i偶 w tak kr贸tkim czasie mo偶e mu zupe艂nie zaschn膮膰 w ustach, mog膮 pojawi膰 si臋 problemy z od­dychaniem, j膮dra za艣 potrafi膮 ca艂kowicie schowa膰 si臋 do wn臋trza cia艂a. Gdyby pozosta艂a cz臋艣膰 Kassada wiedzia艂a o jakiej艣 r贸wnie bezpiecznej kryj贸wce, z pewno艣ci膮 by艂aby sk艂onna z niej skorzysta膰.

Nie mia艂 jednak czasu, 偶eby si臋 nad tym zastanawia膰.

艁ucznicy wystrzelili jeszcze pi臋膰 salw w kierunku p臋dz膮­cych je藕d藕c贸w, zd膮偶yli odda膰 po jednym strzale ka偶dy na w艂asn膮 r臋k臋, po czym cofn臋li si臋 o pi臋膰 krok贸w.

Okaza艂o si臋, 偶e konie s膮 stanowczo zbyt inteligentne, aby dobrowolnie nadzia膰 si臋 na stercz膮ce z ziemi zaostrzone kije, nawet je偶eli dosiadaj膮cy ich ludzie czyni膮 wszystko, aby je do tego zmusi膰. Druga i trzecia fala nie zdo艂a艂y jednak zatrzyma膰 si臋 tak szybko jak pierwsza, w wyniku czego rozp臋ta艂o si臋 prawdziwe piek艂o: kwicz膮ce konie i wrzeszcz膮cy je藕d藕cy utworzyli na ziemi wielkie k艂臋bowisko, Kassad za艣, tak偶e krzycz膮c co tchu w piersi, miota艂 si臋 niczym w ukropie, doskakuj膮c do ka偶dego nieprzyjaciela, jaki znalaz艂 si臋 w pobli偶u, by zada膰 mu cios drewnianym m艂otem lub wbi膰 d艂ugi n贸偶 mi臋dzy szczeliny w zbroi. Bardzo szybko, we tr贸jk臋 - on, siwow艂osy weteran i jeszcze jeden m艂ody 艂ucznik, kt贸ry zaraz na pocz膮tku walki straci艂 nakrycie g艂owy - utworzyli co艣 w rodzaju niezwykle sprawnej maszyny do zabijania, morduj膮cej w okamgnieniu ka偶dego rycerza, kt贸ry mia艂 pecha zosta膰 wyrzucony z siod艂a. Najpierw Kassad uderza艂 m艂otem, zwalaj膮c nieszcz臋艣nika z n贸g, w chwil臋 potem za艣 wszyscy trzej rzucali si臋 na niego z no偶ami.

Tylko jeden rycerz zdo艂a艂 d藕wign膮膰 si臋 na nogi, by stawi膰 im czo艂o. Wyci膮gn膮艂 miecz, podni贸s艂 przy艂bic臋 i wezwa艂 wroga, aby stan膮艂 z nim do uczciwej walki. Stary wyga i m艂ody 偶o艂nierz natychmiast doskoczyli do niego z obu stron jak wilki, Kassad natomiast si臋gn膮艂 po 艂uk i z odleg­艂o艣ci dziesi臋ciu krok贸w wpakowa艂 strza艂臋 w lewe oko rycerza.

Bitwa toczy艂a si臋 dalej w tym samym 艣miertelno-komicznym rytmie, jaki towarzyszy艂 wszystkim bitwom na Starej Ziemi od czas贸w pierwszych potyczek na kamienie i ma­czugi. W ostatniej chwili przed zmasowanym uderzeniem dziesi臋ciu tysi臋cy francuskich piechur贸w kawaleria zdo艂a艂a cofn膮膰 si臋 i odsun膮膰 na skrzyd艂a, jednak zamieszanie, jakie przy okazji powsta艂o, znacznie os艂abi艂o impet ataku, a za­nim Francuzom uda艂o si臋 odzyska膰 inicjatyw臋, angielscy rycerze odepchn臋li ich na odleg艂o艣膰 wysuni臋tych kopii. Pozwoli艂o to kilku tysi膮com 艂ucznik贸w, w tym tak偶e Kassadowi, zasypa膰 zdezorientowanego przeciwnika gra­dem strza艂.

Nie by艂 to jednak koniec bitwy, a mo偶e nawet nie jej prze艂omowy moment. Nikt w艂a艣ciwie nie wie, kiedy 贸w moment nast膮pi艂, gdy偶 - jak to si臋 zwykle dzieje z wszys­tkimi prze艂omowymi chwilami - znikn膮艂 w gmatwaninie tysi臋cy indywidualnych potyczek, w kt贸rych cz艂owieka od cz艂owieka dzieli艂a jedynie bro艅 艣ciskana w gar艣ci. Walka trwa艂a jeszcze ponad trzy godziny, stanowi膮c zbitk臋 po­wtarzanych z niewielkimi zmianami dzia艂a艅 - g艂贸wnie nieefektywnych pchni臋膰 i nieporadnych zas艂on - oraz mn贸stwa mniej chwalebnych wydarze艅, z kt贸rych najbar­dziej godnym pot臋pienia by艂 rozkaz Henryka, aby wybi膰 wszystkich je艅c贸w, zamiast gromadzi膰 ich na ty艂ach, sk膮d angielskiej armii grozi艂o kolejne niebezpiecze艅stwo. Jednak heroldzi i historycy zgodzili si臋 p贸藕niej co do tego, i偶 rozstrzygni臋cie nast膮pi艂o w zamieszaniu, kt贸re poprzedzi艂o pierwszy atak francuskiej piechoty. Francuzi gin臋li tysi膮cami. Angielskie panowanie nad t膮 cz臋艣ci膮 kontynentu mia艂o trwa膰 jeszcze jaki艣 czas. Dni chwa艂y dzielnych rycerzy, wy偶ej ceni膮cych honor ni偶 偶ycie, min臋艂y bezpowrotnie, wepchni臋te do trumny historii przez par臋 tysi臋cy obszarpanych ch艂op贸w uzbrojonych w d艂ugie 艂uki. Najwi臋ksz膮 zniewag臋 dla poleg艂ych francuskich szlachcic贸w - natural­nie je艣li za艂o偶ymy, 偶e trupa mo偶na jeszcze czymkolwiek zniewa偶y膰 - stanowi艂 fakt, i偶 angielscy 艂ucznicy byli nie tylko prostakami, lud藕mi z gminu, analfabetami i t臋pakami, ale zostali wcieleni si艂膮 do wojska. Byli 偶o艂dakami walcz膮cymi za n臋dzn膮 zap艂at臋, i mo偶na by艂o powiedzie膰 o nich wszystko, tylko nie to, 偶e w swoim post臋powaniu kieruj膮 si臋 jakimi艣 wy偶szymi pobudkami.

Mi臋dzy innymi tego w艂a艣nie powinien by艂 si臋 dowiedzie膰 Kassad podczas treningu w symulatorze. Nie dowiedzia艂 si臋 jednak niczego, gdy偶 ca艂膮 uwag臋 po艣wi臋ci艂 spotkaniu, kt贸re mia艂o odmieni膰 jego 偶ycie.


Francuski rycerz przekozio艂kowa艂 przez g艂ow臋 padaj膮cego konia, natychmiast zerwa艂 si臋 na nogi i rzuci艂 do ucieczki w kierunku pobliskiego lasu, zanim jeszcze przebrzmia艂 艂oskot jego upadku. Kassad pogna艂 za nim. Mniej wi臋cej w po艂owie drogi u艣wiadomi艂 sobie, 偶e jest sam; ani siwo­w艂osy weteran, ani m艂ody 艂ucznik nie pod膮偶yli za nim. Niewa偶ne. Adrenalina i 偶膮dza krwi nie pozwala艂y zajmowa膰 si臋 takimi g艂upstwami.

Cz艂owiek, kt贸ry przed chwil膮 spad艂 z galopuj膮cego konia, a w dodatku mia艂 na sobie co najmniej sze艣膰dziesi膮t kilogra­m贸w zbroi do艣膰 wyra藕nie utrudniaj膮cej ruchy, powinien stanowi膰 艂atw膮 zdobycz. Rycerz zerkn膮艂 przez rami臋, ujrza艂 Kassada p臋dz膮cego z drewnianym m艂otem w d艂oni i ob艂臋dem w oku, po czym w艂膮czy艂 wy偶szy bieg i dopad艂 pierwszych drzew z przewag膮 pi臋tnastu metr贸w nad prze艣ladowc膮.

Dopiero g艂臋boko w lesie Kassad zatrzyma艂 si臋, ci臋偶ko dysz膮c opar艂 na m艂ocie i spr贸bowa艂 zastanowi膰 si臋 nad sytuacj膮. Odg艂osy dobiegaj膮ce z pola bitwy znacznie przycich艂y, cz臋艣ciowo z powodu znacznej odleg艂o艣ci, a cz臋艣ciowo dlatego, 偶e t艂umi艂y je krzewy i drzewa. Z niemal zupe艂nie nagich ga艂臋zi kapa艂y jeszcze krople niedawnego deszczu, na ziemi rozpo艣ciera艂 si臋 gruby dywan li艣ci, mi臋dzy drzewami za艣 tu i 贸wdzie ros艂y k臋py je偶yn. 艢lady uciekaj膮cego rycerza by艂y pocz膮tkowo doskonale widoczne, teraz jednak, w艣r贸d pl膮taniny 艣cie偶ek wydeptanych przez zwierzyn臋 i po艂amanych przez wiatr ga艂臋zi, sta艂y si臋 niemal niezauwa­偶alne.

Kassad ruszy艂 powoli naprz贸d, wyt臋偶aj膮c s艂uch, 偶eby b艂yskawicznie zareagowa膰 na ka偶dy d藕wi臋k g艂o艣niejszy od jego sapania i szale艅czego 艂omotu serca. Przez g艂ow臋 przemkn臋艂a mu niewyra藕na my艣l, 偶e z taktycznego punktu widzenia pope艂nia chyba powa偶ny b艂膮d; przecie偶 rycerz by艂 w pe艂nej zbroi, a w dodatku mia艂 miecz. Lada chwila m贸g艂 otrz膮sn膮膰 si臋 z paniki, zawstydzi膰 z powodu pochopnej ucieczki i przypomnie膰 sobie wszystko, czego nauczy艂 si臋 podczas d艂ugich lat wojaczki. Kassad te偶 potrafi艂 si臋 bi膰. Zerkn膮艂 niepewnie na swoj膮 koszul臋 i sk贸rzan膮 kamizelk臋. W d艂oniach dzier偶y艂 m艂ot, za pasem za艣 mia艂 n贸偶 o d艂ugim ostrzu. Przeszkolono go w pos艂ugiwaniu si臋 wysokoener­getyczn膮 broni膮 o zasi臋gu od kilku metr贸w do kilku tysi臋cy kilometr贸w. Znakomicie radzi艂 sobie z granatami plazmo­wymi, og艂uszaczami, laserowymi strzelbami, bezodrzutow膮 broni膮 przeznaczon膮 do walki w zerowej grawitacji, para­lizatorami i promiennikami. Niedawno posiad艂 tak偶e umie­j臋tno艣膰 strzelania z d艂ugiego, 艣redniowiecznego 艂uku. Nie­stety, tak si臋 niefortunnie sk艂ada艂o, 偶e akurat w tej chwili nie mia艂 przy sobie 偶adnego z tych przedmiot贸w, nie wy艂膮czaj膮c 艂uku.

- O kurwa... -mrukn膮艂.

Rycerz wypad艂 z g臋stwiny niczym rozw艣cieczony nie­d藕wied藕 i zatoczy艂 mieczem 艣mierciono艣ne p贸艂kole, prawdo­podobnie zamierzaj膮c rozp艂ata膰 Kassada na dwoje. Zaskoczony kadet usi艂owa艂 jednocze艣nie odskoczy膰 i podnie艣膰 m艂ot, lecz nie uda艂o mu si臋 do ko艅ca osi膮gn膮膰 偶adnego z tych cel贸w. Miecz Francuza wytr膮ci艂 mu ci臋偶ki m艂ot z r臋ki, a t臋py koniec ostrza przeci膮艂 kamizelk臋, koszul臋 i sk贸r臋.

Kassad wrzasn膮艂 z b贸lu i strachu. Zatoczy艂 si臋 do ty艂u, usi艂uj膮c wyszarpn膮膰 n贸偶 zza pasa, zawadzi艂 lew膮 nog膮 o z艂aman膮 ga艂膮藕, po czym run膮艂 jak d艂ugi na wznak. Rycerz nie zwlekaj膮c rzuci艂 si臋 w 艣lad za nim, 艣cinaj膮c mieczem ga艂臋zie, a nawet mniejsze drzewka, jak nieco zbyt du偶膮 maczet膮. Zanim wyr膮ba艂 sobie drog臋, Kassad sta艂 ju偶 w rozkroku i 艣ciska艂 w d艂oni n贸偶, lecz dwudziestopi臋ciocentymetrowe ostrze niewiele mog艂o zdzia艂a膰 przeciwko stalo­wej zbroi - chyba 偶e jej w艂a艣ciciel nie by艂by w stanie ruszy膰 ani r臋k膮, ani nog膮. Niestety, sytuacja przedstawia艂a si臋 zupe艂nie inaczej. Kassad doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nigdy nie uda mu si臋 przedosta膰 z 偶yciem do wn臋trza kr臋gu wyznaczonego zasi臋giem miecza. Szansy m贸g艂 szuka膰 jedynie w ucieczce, ale pie艅 wielkiego drzewa, kt贸ry czu艂 za sob膮, oraz zaczynaj膮cy si臋 niewiele dalej gwa艂towny spadek terenu ca艂kowicie eliminowa艂y to rozwi膮zanie. Nie mia艂 najmniejszej ochoty otrzyma膰 ciosu w plecy, a tym bardziej z do艂u, co by z pewno艣ci膮 nast膮pi艂o, gdyby przysz艂o mu do g艂owy wspina膰 si臋 na drzewo. Zastanowiwszy si臋 nieco nad tym problemem, doszed艂 do wniosku, 偶e wola艂by nie otrzyma膰 ciosu z 偶adnej strony.

Po raz pierwszy od m艂odzie艅czych walk w slumsach Tharsis przybra艂 postaw臋 no偶ownika, zastanawiaj膮c si臋 jednocze艣nie, jak symulator poradzi sobie z jego 艣mierci膮.

Posta膰, kt贸ra nagle zjawi艂a si臋 za plecami rycerza, porusza艂a si臋 bezszelestnie niby cie艅, natomiast 艂oskot, z jakim drewniany m艂ot Kassada spad艂 na stalow膮 zbroj臋, zabrzmia艂 niczym huk zderzenia dw贸ch 艣migaczy.

Francuz zatoczy艂 si臋, odwr贸ci艂 twarz膮 do nowego niebez­piecze艅stwa i otrzyma艂 drugie uderzenie, tym razem w pier艣. Zbawca Kassada by艂 niewielkiej postury, wi臋c rycerz nie upad艂. Podni贸s艂 ju偶 miecz nad g艂ow臋, by rozprawi膰 si臋 ze 艣mia艂kiem, kiedy Kassad rzuci艂 si臋 jak pantera i z ca艂ej si艂y r膮bn膮艂 go barkiem poni偶ej kolan.

Upadkowi rycerza towarzyszy艂 dono艣ny trzask 艂amanych ga艂臋zi. Ma艂y napastnik doskoczy艂 do niego, stan膮艂 na r臋ce trzymaj膮cej miecz, przygwa偶d偶aj膮c j膮 do ziemi, a nast臋pnie pocz膮艂 zadawa膰 ciosy m艂otem w he艂m i przy艂bic臋. Kiedy Kassad zdo艂a艂 wreszcie wygrzeba膰 si臋 z pl膮taniny n贸g i ga艂臋zi, czym pr臋dzej usiad艂 okrakiem na kolanach Fran­cuza i zabra艂 si臋 偶ywo do dzie艂a, wpychaj膮c ostrze no偶a najpierw w szczeliny miedzy elementami zbroi, a potem wy偶ej, w otwory przy艂bicy.

Rycerz wrzeszcza艂 straszliwie, a potem m艂ot opad艂 po raz ostatni; trafi艂 prosto w r臋koje艣膰 sztyletu, o ma艂o nie przetr膮caj膮c Kassadowi palc贸w, i wbi艂 n贸偶 w g艂膮b okrytego zbroj膮 cia艂a, jakby to by艂 hufnal dwudziestopi臋ciocentymetrowej d艂ugo艣ci. Francuz rykn膮艂 raz jeszcze, wypr臋偶y艂 si臋 gwa艂townie, zrzucaj膮c z siebie Kassada, po czym znieru­chomia艂.

Kassad przetoczy艂 si臋 na bok, a w chwil臋 potem tu偶 obok osun膮艂 si臋 na ziemi臋 jego wybawca. Obaj byli mokrzy od potu i zbryzgani krwi膮 rycerza. Kassad spojrza艂 na cz艂owie­ka, kt贸remu zawdzi臋cza艂 ocalenie, i przekona艂 si臋, 偶e jest to kobieta, do艣膰 wysoka, ubrana w str贸j bardzo podobny do tego, jaki on sam mia艂 na sobie. Do艣膰 d艂ugo le偶eli obok siebie, dysz膮c ci臋偶ko.

- Nic ci... nie jest? - wysapa艂 wreszcie Kassad.

Dopiero wtedy zwr贸ci艂 uwag臋 na jej wygl膮d. Mia艂a kasztanowate w艂osy obci臋te kr贸tko wed艂ug najnowszej mody obowi膮zuj膮cej w Sieci. W艂a艣nie w taki spos贸b dawno temu strzy偶ono ch艂opc贸w, ale ona z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie by艂a ch艂opcem. Kassad nigdy w 偶yciu nie spotka艂 r贸wnie pi臋knej istoty: ko艣ci policzkowe i broda, cho膰 wyra藕nie zarysowane, na pewno nie by艂y zanadto stercz膮ce, w wiel­kich oczach l艣ni艂a energia i 偶ywa inteligencja, usta by艂y pe艂ne i wspaniale wykrojone. Cho膰 nie dor贸wnywa艂a wzrostem Kassadowi, by艂a znacznie wy偶sza od kobiet z pi臋tnastego wieku, a lu藕na koszula i workowate spodnie nie by艂y w stanie ukry膰 kr膮g艂o艣ci bioder i wypuk艂o艣ci piersi. Wydawa艂a si臋 nieznacznie starsza od Kassada - mog艂a zbli偶a膰 si臋 do trzydziestki - lecz on nie zwr贸ci艂 na to uwagi, oczarowany spojrzeniem 艂agodnych, tajemniczych, niesko艅czenie g艂臋bokich oczu.

- Nic ci nie jest? - zapyta艂 ponownie g艂osem, kt贸ry nawet w jego uszach nabra艂 dziwnego brzmienia.

Nie odpowiedzia艂a. To znaczy, odpowiedzia艂a, przesu­waj膮c d艂ugie palce po piersi Kassada i zrywaj膮c rzemyki jego sk贸rzanej kamizelki. Cz臋艣ciowo rozdarta koszula by艂a zachlapana krwi膮. Kobieta rozdar艂a j膮 do ko艅ca i przysu­n臋艂a si臋 do niego. Jej r臋ka znalaz艂a sznurek podtrzymuj膮cy spodnie.

Kassad 艣ci膮gn膮艂 reszt臋 ubrania, a nast臋pnie trzema p艂ynnymi ruchami rozebra艂 kobiet臋. Mia艂a na sobie tylko koszul臋 i spodnie z grubego p艂贸tna. R臋ka Kassada w艣lizg­n臋艂a si臋 mi臋dzy uda, si臋gn臋艂a do ty艂u, do pr臋偶膮cych si臋 po艣ladk贸w, przyci膮gn臋艂a j膮 bli偶ej, przesun臋艂a si臋 po wilgot­nym cieple z przodu. Kobieta otworzy艂a si臋 dla niego, przywieraj膮c jednocze艣nie ustami do jego warg. Przez ca艂y czas byli ciasno przywarci do siebie. Kassad czu艂, jak jego nabrzmia艂y podnieceniem cz艂onek ociera si臋 o jej podbrzusze.

Potem przetoczy艂a si臋 na niego i usiad艂a na nim okrakiem. M艂ody kadet jeszcze nigdy w 偶yciu nie by艂 tak podniecony. Niemal krzykn膮艂, kiedy jej prawa r臋ka si臋gn臋艂a do ty艂u, znalaz艂a go i wprowadzi艂a do 艣rodka. Zamkn膮艂 oczy, a gdy je ponownie otworzy艂, ona ju偶 porusza艂a si臋 rytmicznie z g艂ow膮 odchylon膮 do ty艂u. Przesun膮艂 d艂o艅mi po jej ciele, w g贸r臋, a偶 do doskona艂ych piersi o twardych sutkach.

Dwudziestotrzyletni Kassad by艂 ju偶 raz zakochany i wie­lokrotnie uprawia艂 mi艂o艣膰. Wydawa艂o mu si臋, 偶e wie, jak to si臋 robi. W jego dotychczasowych prze偶yciach nie by艂o nic, czego nie m贸g艂by okre艣li膰 jakim艣 dosadnym wyra偶eniem, kt贸re wywo艂ywa艂o wybuch weso艂o艣ci koleg贸w st艂oczonych wraz z nim w ciasnym wn臋trzu transportowca. Ch艂odny cynizm dwudziestotrzyletniego weterana pozwala艂 mu wie­rzy膰, i偶 nigdy nie zetknie si臋 z czym艣, co nie da艂oby si臋 w ten spos贸b skwitowa膰. Myli艂 si臋. Tego, co prze偶y艂 w ci膮gu nast臋pnych kilku minut, nie by艂by w stanie w 偶aden spos贸b opisa膰. Nigdy zreszt膮 nie pr贸bowa艂 tego uczyni膰. Kochali si臋 w plamie pa藕dziernikowego s艂o艅ca, na mi臋kkim kobiercu z li艣ci i ubra艅, w krwi i pocie. Wielkie zielone oczy wpatrywa艂y si臋 w Kassada; rozszerzy艂y si臋 jeszcze bardziej, kiedy zacz膮艂 wykonywa膰 szybkie, gwa艂towne pchni臋cia, i zamkn臋艂y si臋 wtedy, gdy on zamkn膮艂 swoje.

Poruszali si臋 razem, z艂膮czeni przyp艂ywem uczu膰 i rytmem niemal r贸wnie starym jak wszech艣wiat. Serca bi艂y coraz g艂o艣niej, cia艂a dr偶a艂y, tr膮c o siebie - w sobie - cudown膮 wilgoci膮, 艣wiat zmala艂 do zupe艂nie nieistotnych rozmiar贸w... a potem ich wsp贸lna 艣wiadomo艣膰 rozp艂yn臋艂a si臋 na dwie cz臋艣ci w paroksyzmie rozkoszy, podczas gdy zmys艂y zacz臋艂y na nowo postrzega膰 to, co obce i zewn臋trzne.

Le偶eli obok siebie. Lewym ramieniem Kassad dotyka艂 zimnej zbroi martwego rycerza, na prawej nodze czu艂 ciep艂e udo kobiety. Blask s艂o艅ca sp艂yn膮艂 na nich jak b艂ogo­s艂awie艅stwo, wydobywaj膮c barwy ukryte do tej pory w bla­dym 艣wietle pochmurnego poranka. Kassad spojrza艂 na kobiet臋, kt贸ra opar艂a mu g艂ow臋 na ramieniu. Jej policzki p艂on臋艂y rumie艅cem, a rozrzucone w艂osy muska艂y jego sk贸r臋 niby kr贸tkie, ciemnobr膮zowe 藕d藕b艂a trawy. Podkuli艂a nog臋, przesuwaj膮c j膮 w g贸r臋, on za艣 poczu艂 narastaj膮ce gdzie艣 g艂臋boko podniecenie. S艂o艅ce k艂ad艂o si臋 ciep艂膮 plam膮 na jego twarzy. Kassad zamkn膮艂 oczy.

Kiedy si臋 obudzi艂, kobiety ju偶 nie by艂o. Wydawa艂o mu si臋, 偶e spa艂 zaledwie kilkana艣cie sekund, mo偶e minut臋, ale s艂o艅ce zd膮偶y艂o ju偶 znikn膮膰, las straci艂 odzyskane na kr贸tko kolory, a nagimi ga艂臋ziami porusza艂 przedwieczorny wiatr.

Kassad wci膮gn膮艂 sztywne od zaschni臋tej krwi ubranie. Francuski rycerz le偶a艂 bez ruchu, tak jak dosi臋g艂a go 艣mier膰. Zdawa艂 si臋 cz臋艣ci膮 lasu, niczym jaki艣 kamie艅 albo z艂amana, martwa ga艂膮藕, po kobiecie natomiast nie zosta艂 nawet najmniejszy 艣lad.

W zapadaj膮cej ciemno艣ci Fedmahn Kassad ruszy艂 z po­wrotem przez las. Z nieba zacz膮艂 si膮pi膰 przenikliwie zimny deszcz.

Na polu bitwy by艂o mn贸stwo ludzi, 偶ywych i martwych. Martwi le偶eli w stosach jak plastikowe 偶o艂nierzyki, kt贸rymi Kassad bawi艂 si臋 w dzieci艅stwie. Ranni poruszali si臋 powoli, korzystaj膮c z pomocy przyjaci贸艂. W pobli偶u kraw臋dzi lasu sta艂a grupa angielskich i francuskich herold贸w, pogr膮偶onych w o偶ywionej dyskusji, akcentowanej energicznym wymachiwaniem r臋kami. Fedmahn wiedzia艂, 偶e ustalaj膮 nazw臋 dla niedawno rozegranej bitwy, aby ujednolici膰 zapisy w kronikach. Wiedzia艂 tak偶e, i偶 ostatecznie nazwy u偶yczy pobliski zamek Agincourt, mimo 偶e nie odegra艂 偶adnej roli ani w przygotowaniach do starcia, ani w jego trakcie.

W g艂owie kadeta zacz臋艂o powoli kie艂kowa膰 podejrzenie, 偶e to wcale nie jest symulacja, 偶e ca艂e jego dotychczasowe 偶ycie w Sieci stanowi艂o tylko sen, i 偶e jedyn膮 rzeczywisto艣ci膮 jest ten ch艂odny pa藕dziernikowy zmierzch, kiedy nagle ca艂a scena zamar艂a mu przed oczami, sylwetki ludzi, koni i drzew sta艂y si臋 najpierw p贸艂prze藕roczyste, potem znikn臋艂y, on za艣 wyszed艂 z symulatora w Szkole Dowodzenia na Olympusie. Znalaz艂 si臋 w gromadzie roze艣mianych, opo­wiadaj膮cych jeden przez drugiego o swoich prze偶yciach kadet贸w; ani oni, ani 偶aden z instruktor贸w, kt贸rzy uczest­niczyli w 膰wiczeniach, nie zdawali sobie sprawy, 偶e wr贸cili do 艣wiata, w kt贸rym ju偶 nic nie mia艂o by膰 takie jak dawniej.


Przez kilka nast臋pnych tygodni Kassad sp臋dza艂 ca艂y wolny czas na w臋dr贸wkach po rozleg艂ym terenie Szko艂y, obserwuj膮c z wa艂贸w obronnych, jak cie艅 Olympusa po­ch艂ania najpierw poro艣ni臋ty lasem p艂askowy偶, potem g臋sto zaludnion膮 r贸wnin臋, by wreszcie po艂kn膮膰 horyzont i ca艂膮 planet臋. Bez przerwy rozmy艣la艂 o tym, co si臋 sta艂o, a przede wszystkim o niej.

Nikt opr贸cz niego nie zauwa偶y艂 w tej symulacji nic niezwyk艂ego. Nikt nie opu艣ci艂 pola bitwy. Jeden z instruk­tor贸w wyja艣ni艂 mu, 偶e w tym konkretnym przypadku symulator generowa艂 wy艂膮cznie pole bitwy. Nikt nie zwr贸ci艂 uwagi na nieobecno艣膰 Kassada. Mog艂oby si臋 wydawa膰, 偶e zdarzenie w lesie w og贸le nie mia艂o miejsca.

Kassad jednak nie da艂 si臋 zwie艣膰 pozorom. Ucz臋szcza艂 pilnie na zaj臋cia z historii wojskowo艣ci i matematyki. Zostawa艂 po wyk艂adach na strzelnicy i w sali gimnastycznej. Sumiennie pe艂ni艂 karn膮 s艂u偶b臋 wartownicz膮, cho膰 nie mia艂 po temu zbyt wielu okazji. Kr贸tko m贸wi膮c, m艂ody Fedmahn Kassad stawa艂 si臋 coraz lepszym oficerem, ale przez ca艂y czas czeka艂.

A偶 wreszcie zjawi艂a si臋 ponownie.


Tym razem tak偶e zdarzy艂o si臋 to pod koniec zaj臋膰 w symulatorze. Kassad wiedzia艂 ju偶, 偶e te 膰wiczenia s膮 czym艣 wi臋cej ni偶 zwyk艂ymi symulacjami. Urz膮dzenia gene­ruj膮ce stanowi艂y cz臋艣膰 WszechJedno艣ci, funkcjonuj膮cej w czasie rzeczywistym sieci informatycznej, kt贸ra kierowa艂a polityk膮 Hegemonii, przekazywa艂a informacje miliardom spragnionych wiedzy obywateli i dysponowa艂a autonomicz­n膮 艣wiadomo艣ci膮. Do tego, by umo偶liwi膰 funkcjonowanie symulatorowi w Szkole Dowodzenia na Olympusie, trzeba by艂o po艂膮czonego dzia艂ania ponad stu pi臋膰dziesi臋ciu plane­tarnych datasfer, koordynowanego przez sze艣膰 tysi臋cy Sztucznych Inteligencji klasy omega.

- Symulator niczego nie symuluje, tylko 艣ni sny o mak­symalnym stopniu historycznego prawdopodobie艅stwa - wyja艣ni艂 mu kadet Radinski, najlepszy specjalista od SI, jakiego Kassadowi uda艂o si臋 sk艂oni膰 przekupstwem do m贸wienia. - Ko艅cowy rezultat przewy偶sza sum臋 po­szczeg贸lnych sk艂adnik贸w, poniewa偶 opr贸cz fakt贸w jest tam miejsce tak偶e dla przeczu膰 i domys艂贸w. 艢ni, a my 艣nimy razem z nim.

Kassad nie bardzo to rozumia艂, ale uwierzy艂 bez za­strze偶e艅. Wkr贸tce potem znowu j膮 spotka艂.

W czasie pierwszej wojny ameryka艅sko-wietnamskiej kochali si臋 podczas nocnego patrolu, w d偶ungli, gdzie w ka偶dej chwili zza drzewa m贸g艂 wy艂oni膰 si臋 sko艣nooki nieprzyjaciel. Kassad mia艂 na sobie mundur w zielone i br膮zowe plamy oraz stalowy he艂m, niewiele r贸偶ni膮cy si臋 od tych, kt贸rych u偶ywano pod Agincourt, ona za艣 czarn膮 pi偶am臋 i sanda艂y, typowy str贸j wie艣niak贸w z Azji Po艂udniowo-Wschodniej oraz 偶o艂nierzy Vietcongu. Potem oboje byli nadzy i kochali si臋 na stoj膮co, ona oparta plecami o drzewo, z nogami zaplecionymi na jego biodrach, podczas gdy d偶ungla wok贸艂 nich oddycha艂a zielonymi gwiazdami flar i terkotem broni maszynowej.

Przysz艂a do niego tak偶e drugiego dnia pod Gettysburgiem oraz pod Borodino, gdzie k艂臋by dymu unosi艂y si臋 nad stosami trup贸w, jakby znaczy艂y drog臋 ulatuj膮cych w niebo dusz.

Potem kochali si臋 w roztrzaskanej skorupie transportera opancerzonego w Niecce Helle艅skiej, podczas gdy wok贸艂 przemyka艂y pluj膮ce ogniem poduszkowce, a zbli偶aj膮cy si臋 samum bombardowa艂 tytanowy kad艂ub milionami ziaren piasku.

- Powiedz mi, jak si臋 nazywasz - szepn膮艂 w standar­dzie. Potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. - Czy istniejesz naprawd臋? Poza symulacj膮? - zapyta艂 po japoangielsku. Skin臋艂a g艂ow膮 i zamkn臋艂a mu usta poca艂unkiem.

Le偶eli obok siebie w kryj贸wce w ruinach Brasilii, obser­wuj膮c przemykaj膮ce nad ich g艂owami promienie, wystrzeli­wane przez chi艅skie pojazdy szturmowe. Podczas jakiej艣 bezimiennej bitwy po zdobyciu zapomnianej twierdzy na rosyjskich stepach wci膮gn膮艂 j膮 do jednej ze spl膮drowanych komnat i szepn膮艂:

- Chc臋 zosta膰 z tob膮!

Po艂o偶y艂a mu palec na ustach i pokr臋ci艂a g艂ow膮.

Po ewakuacji Nowego Chicago, kiedy le偶eli na balkonie na setnym pi臋trze wie偶owca, sk膮d Kassad wspomaga艂 ostatni, skazany na pora偶k臋 kontratak oddzia艂贸w wiernych ostatniemu prezydentowi Stan贸w Zjednoczonych, po艂o偶y艂 r臋k臋 mi臋dzy jej ciep艂ymi piersiami i zapyta艂:

- Czy mo偶esz wr贸ci膰 ze mn膮?

U艣miechn臋艂a si臋 i bez s艂owa pog艂aska艂a go po twarzy.

Program zaj臋膰 ostatniego roku Szko艂y Dowodzenia przewidywa艂 jedynie pi臋膰 symulacji, gdy偶 kadeci doskonalili swoje umiej臋tno艣ci g艂贸wnie na prawdziwych poligonach. Czasem, kiedy Kassad zamyka艂 oczy, przypi臋ty pasami do fotela dow贸dcy podczas pozorowanego desantu na Ceres, zdawa艂o mu si臋, 偶e wyczuwa czyj膮艣 obecno艣膰. Czy to by艂a ona? Nie mia艂 poj臋cia.

A potem przesta艂a si臋 pojawia膰. Podczas ko艅cowych miesi臋cy nauki nie spotka艂 jej ani razu. Nie zjawi艂a si臋 tak偶e w trakcie ostatniej symulacji, kiedy wielka bitwa w Mg艂a­wicy W臋glowej rozstrzygn臋艂a o kl臋sce zbuntowanego gene­ra艂a Glennona-Heighta. Nie by艂o jej na uroczystej paradzie, nie pokaza艂a si臋 na 偶adnym z przyj臋膰, nie widzia艂 jej podczas defilady, kiedy wszyscy absolwenci Szko艂y Dowo­dzenia na Olympusie maszerowali przed obliczem przewod­nicz膮cej Senatu, kt贸ra pozdrawia艂a ich z o艣wietlonego na czerwono pok艂adu desantowej barki lewitacyjnej.

A potem nie mia艂 nawet czasu, 偶eby o niej 艣ni膰 - m艂odzi oficerowie przenie艣li si臋 za po艣rednictwem transmitera na Ksi臋偶yc Starej Ziemi, by uczestniczy膰 w ceremonii masada, nast臋pnie za艣 na Pierwsz膮 Tau Ceti, by z艂o偶y膰 przysi臋g臋 na wierno艣膰 Armii.

Podporucznik kadet Kassad sta艂 si臋 porucznikiem Kassadem, sp臋dzi艂 trzy tygodnie standardowe w Sieci z wydan膮 przez Armi臋 kart膮 uniwersaln膮, dzi臋ki kt贸rej m贸g艂 bez 偶adnych ogranicze艅 korzysta膰 ze wszystkich og贸lnie do­st臋pnych transmiter贸w, a potem zosta艂 skierowany do obozu treningowego Si艂 Kolonialnych na Lususie, gdzie mia艂 przygotowywa膰 si臋 do czynnej s艂u偶by poza Sieci膮. By艂 pewien, 偶e ju偶 nigdy jej nie zobaczy.

Myli艂 si臋.


Fedmahn Kassad wzrasta艂 w kulturze, w kt贸rej ub贸stwo i gwa艂towna 艣mier膰 by艂y na porz膮dku dziennym. Jako cz艂onek mniejszo艣ci etnicznej wci膮偶 jeszcze zw膮cej si臋 Palesty艅czykami mieszka艂 wraz z rodzin膮 w slumsach Tharsis, gorzkiego 艣wiadectwa przesz艂o艣ci tych, kt贸rzy zostali na zawsze wydziedziczeni. Ka偶dy Palesty艅czyk mieszkaj膮cy w Sieci i poza ni膮 nosi艂 w sobie g艂臋boko zakodowane kulturowe wspomnienia o ci膮gn膮cej si臋 przez niemal sto lat walce uwie艅czonej trwaj膮cym miesi膮c trium­fem, po kt贸rym nast膮pi艂 rok 2038 i nuklearny d偶ihad. Druga diaspora trwa艂a pi臋膰 stuleci. W jej wyniku wielu Palesty艅czyk贸w trafi艂o na pustynne planety bez 偶adnej przysz艂o艣ci, takie jak Mars, gdzie musieli ostatecznie po偶egna膰 si臋 z marzeniami, kt贸re rozsypa艂y si臋 w proch wraz ze 艣mierci膮 Starej Ziemi.

Kassad, podobnie jak inni ch艂opcy z oboz贸w prze­j艣ciowych wschodniego Tharsis, mia艂 do wyboru tylko dwie drogi: albo pa艣膰 ofiar膮 kt贸rego艣 z gang贸w, albo przy艂膮czy膰 si臋 do jednego z nich. Wybra艂 drugie rozwi膮zanie. Kiedy mia艂 szesna艣cie lat, zabi艂 swojego r贸wie艣nika.

Mars by艂 znany w Sieci tylko z trzech rzeczy: polowa艅 w Dolinie Marinera, odkrytego przez Schraudera Masywu Zen w Niecce Helle艅skiej i Szko艂y Dowodzenia na Olym­pusie. Kassad nie musia艂 odwiedza膰 Doliny Marinera, 偶eby dowiedzie膰 si臋 wszystkiego o tym, jak by膰 my艣liwym i zwierzyn膮, w najmniejszym stopniu nie interesowa艂 si臋 gnostycyzmem zen, jako nastolatek za艣 odczuwa艂 bezdenn膮 pogard臋 dla umundurowanych kadet贸w, kt贸rzy przybywali z najodleglejszych zak膮tk贸w Sieci, aby po studiach w Szkole Dowodzenia wst膮pi膰 do Armii. Wraz z innymi kpi艂 sobie z Nowego Bushido jako z kodeksu honorowego dla peda­艂贸w, cho膰 odziedziczone po przodkach poczucie honoru, kt贸re drzema艂o ukryte g艂臋boko w jego duszy, potajemnie identyfikowa艂o go z klas膮 samuraj贸w, najwy偶ej w 艣wiecie ceni膮cych sobie mo偶liwo艣膰 rzetelnego wype艂niania obowi膮z­k贸w, samodyscyplin臋 i honor.

Kiedy mia艂 osiemna艣cie lat, s膮d prowincji Tharsis da艂 mu do wyboru: jeden marsja艅ski rok w obozie pracy na biegunie albo zaci膮g do formowanej w艂a艣nie wtedy brygady Johna Cartera, kt贸ra mia艂a pom贸c Armii zd艂awi膰 rozprzes­trzeniaj膮c膮 si臋 na nowo po planetach kolonialnych rebeli臋 Glennona-Heighta. Kassad wybra艂 brygad臋 i ku swemu zdziwieniu przekona艂 si臋, 偶e lubi prostot臋 i dyscyplin臋 wojskowego 偶ycia, mimo i偶 brygada Johna Cartera prze­nosi艂a si臋 jedynie z garnizonu do garnizonu i ani razu nie wzi臋艂a udzia艂u w akcji. Rozwi膮zaniu uleg艂a wkr贸tce po tym, jak na Renesansie zgin膮艂 wyklonowany wnuk Glennona-Heighta. Dwa dni po swoich dziewi臋tnastych urodzi­nach Kassad zg艂osi艂 si臋 na ochotnika do Armii/l膮d, lecz nie zosta艂 przyj臋ty. Przez dziewi臋膰 dni pi艂 na um贸r, dziesi膮tego za艣 obudzi艂 si臋 na najni偶szym poziomie jednego z kopc贸w na Lususie, bez wszczepionego wojskowego komlogu (ten, kto mu go ukrad艂, uko艅czy艂 chyba jedynie korespondencyj­ny kurs chirurgii), z uniewa偶nion膮 kart膮 uniwersaln膮, zamkni臋tym dost臋pem do sieci transmiter贸w oraz takim b贸lem g艂owy, jakiego istnienia nie podejrzewa艂 nawet w najbardziej koszmarnych snach.

Przepracowa艂 na Lususie ca艂y rok standardowy. Przez ten czas uda艂o mu si臋 zaoszcz臋dzi膰 ponad sze艣膰 tysi臋cy marek, a fizyczny wysi艂ek przy ci膮偶eniu r贸wnym 1,3 g nie pozosta­wi艂 ani 艣ladu po jego maria艅skim cherlactwie. Kiedy op艂aci艂 podr贸偶 na Maui-Przymierze na pok艂adzie zabytkowego frachtowca nap臋dzanego wielokrotnie 艂atanym 偶aglem s艂onecznym, nadal by艂 bardzo wysoki, ale dysponowa艂 te偶 mi臋艣niami, kt贸re musia艂y budzi膰 podziw i szacunek.

Zjawi艂 si臋 na Maui-Przymierzu trzy dni przed wybuchem okrutnej i niepopularnej Wojny Wysp. Dow贸dcy miejscowe­go garnizonu znudzi艂o si臋 wreszcie ogl膮da膰 codziennie jego twarz w poczekalni przed gabinetem i wcieli艂 ch艂opca do 23. Batalionu Zaopatrzeniowego jako rezerwowego operatora hydrokombajnu. Jedena艣cie miesi臋cy standardowych p贸藕niej kapral Fedmahn Kassad z 12. Batalionu Piechoty Zmotory­zowanej otrzyma艂 dwa Medale za Odwag臋, Order Senatu za kampani臋 na Archipelagu R贸wnikowym oraz dwa Purpuro­we Serca. Zosta艂 tak偶e oddelegowany do Szko艂y Dowodze­nia na Olympusie i odlecia艂 wraz z pierwszym konwojem.


Cz臋sto o niej 艣ni艂. Nie powiedzia艂a mu, jak si臋 nazywa, ba, nie odezwa艂a si臋 nigdy ani s艂owem, ale on pozna艂by j膮 po dotyku i zapachu nawet w ca艂kowitej ciemno艣ci, w艣r贸d tysi膮ca innych. W my艣lach nazywa艂 j膮 Tajemnic膮.

Kiedy inni m艂odzi oficerowie szli na dziwki albo szukali sobie przyjaci贸艂ek w艣r贸d miejscowych dziewcz膮t, Kassad zostawa艂 w bazie lub odbywa艂 d艂ugie w臋dr贸wki ulicami obcych miast. Utrzymywa艂 swoj膮 obsesj臋 w sekrecie, gdy偶 doskonale wiedzia艂, jak tego rodzaju sprawa mog艂aby wp艂yn膮膰 na dalszy przebieg jego kariery. Czasem, w obozie rozbitym pod goni膮cymi si臋 po niebie ksi臋偶ycami albo w pozbawionej grawitacji 艂adowni transportowca, Kassad u艣wiadamia艂 sobie ca艂y bezsens sytuacji: przecie偶 kocha艂 si臋 w zjawie! Zaraz potem jednak przypomina艂 sobie male艅ki pieprzyk pod jej lew膮 piersi膮, kt贸ry odkry艂 pewnej nocy w pobli偶u Verdun, kiedy ziemia trz臋s艂a si臋 od huku pot臋偶nych dzia艂. Przypomina艂 sobie niecierpliwy gest, jakim odgarnia艂a do ty艂u w艂osy, kiedy le偶a艂a oparta policzkiem na jego udzie. Potem m艂odzi oficerowie szli do miasta albo do burdeli ulokowanych w namiotach niedaleko obozu, Fedmahn Kassad za艣 czyta艂 kolejn膮 ksi膮偶k臋 historyczn膮 lub prowadzi艂 strategiczn膮 rozgrywk臋 z komlogiem.

Nic dziwnego, 偶e bardzo szybko zwr贸ci艂 na siebie uwag臋 prze艂o偶onych.

To w艂a艣nie porucznik Kassad podczas nie wypowiedzia­nej wojny z Wolnymi G贸rnikami w rejonie Pier艣cienia Lamberta zebra艂 ocala艂ych z pogromu 偶o艂nierzy piechoty i marines, wyl膮dowa艂 z nimi potajemnie na Pielgrzymie, a nast臋pnie w zuchwa艂ej akcji odbi艂 uwi臋ziony personel konsulatu Hegemonii.

Jednak dopiero podczas kr贸tkiego panowania Nowego Proroka na Qom-Rijadzie kapitan Fedmahn Kassad da艂 si臋 pozna膰 wszystkim obywatelom Sieci.

Dow贸dca jedynego okr臋tu bojowego Hegemonii w pro­mieniu dw贸ch lat 艣wietlnych od kolonii sk艂ada艂 w艂a艣nie kurtuazyjn膮 wizyt臋 na planecie, kiedy Nowy Prorok na czele trzydziestu milion贸w neoszyit贸w ruszy艂 do ataku na dwa kontynenty zamieszkane przez sunnickich kupc贸w i dziewi臋膰dziesi膮t tysi臋cy niewiernych obywateli Hegemonii. Dow贸dca statku wraz z pi臋cioma towarzysz膮cymi mu oficerami dostali si臋 do niewoli. Pierwsza Tau Ceti natychmiast za偶膮da艂a przez komunikator, 偶eby najwy偶szy rang膮 oficer przebywaj膮cy na pok艂adzie HS 鈥淒enieve鈥 obj膮艂 dow贸dztwo nad jednostk膮, opanowa艂 sytuacj臋 na planecie, uwolni艂 zak艂adnik贸w i usun膮艂 Nowego Proroka. Z jednym zastrze偶eniem: w obr臋bie atmosfery nie wolno mu pod 偶adnym pozorem korzysta膰 z broni j膮drowej. 鈥淒enieve鈥 by艂a star膮 jednostk膮 przeznaczon膮 do dzia艂a艅 orbitalnych i nie mia艂a na pok艂adzie 偶adnej broni, kt贸r膮 mo偶na by wykorzysta膰 w obr臋bie atmosfery. Najwy偶szym rang膮 oficerem okaza艂 si臋 kapitan Fedmahn Kassad.

Trzeciego dnia rewolucji Kassad posadzi艂 jedyny prom desantowy, jaki znajdowa艂 si臋 na okr臋cie, na g艂贸wnym dziedzi艅cu Wielkiego Meczetu w Meschedzie. Wraz z trzy­dziestoma czterema 偶o艂nierzami obserwowa艂, jak wok贸艂 promu gromadzi si臋 trzystutysi臋czny t艂um, kt贸ry powstrzy­mywa艂o przed atakiem jedynie pole si艂owe jednostki oraz brak wyra藕nego rozkazu Nowego Proroka. Sam Prorok przebywa艂 tymczasem na p贸艂nocnej p贸艂kuli, gdzie uczest­niczy艂 w hucznych uroczysto艣ciach z okazji zwyci臋stwa.

Dwie godziny po wyl膮dowaniu Kassad wyszed艂 z promu i z艂o偶y艂 kr贸tkie o艣wiadczenie. Powiedzia艂, 偶e urodzi艂 si臋 muzu艂maninem, a nast臋pnie oznajmi艂, i偶 wed艂ug najnow­szych interpretacji Koranu, dokonanych ju偶 po skolonizo­waniu Rijadu, B贸g w swej dobroci nigdy nie dopu艣ci do rzezi niewinnych ludzi, bez wzgl臋du na to, ile 艣wi臋tych wojen og艂osz膮 r贸偶ni krzykliwi heretycy w rodzaju Nowego Proroka. Kapitan Kassad da艂 nast臋pnie przyw贸dcom trzy­dziestu milion贸w fanatyk贸w trzy godziny na uwolnienie zak艂adnik贸w i powr贸t do dom贸w na pustynnym kontynen­cie Qom.

W ci膮gu pierwszych trzech dni rewolucji zast臋py Nowego Proroka opanowa艂y wi臋kszo艣膰 miast na obu kontynentach i uwi臋zi艂y ponad dwadzie艣cia siedem tysi臋cy obywateli Hegemonii. Plutony egzekucyjne pracowa艂y dzie艅 i noc, rozstrzygaj膮c zadawnione spory religijne; wed艂ug ostro偶nych szacunk贸w co najmniej 膰wier膰 miliona sunnit贸w straci艂o 偶ycie na samym pocz膮tku panowania Nowego Proroka. W odpowiedzi na ultimatum Kassada Prorok o艣wiadczy艂, i偶 jeszcze tego samego dnia wieczorem, po jego wyst膮pieniu transmitowanym na 偶ywo przez telewizj臋, wszyscy niewierni zostan膮 straceni. Jednocze艣nie wyda艂 rozkaz do ataku na prom desantowy Kassada.

Poniewa偶 prom sta艂 na dziedzi艅cu Wielkiego Meczetu, Gwardia Rewolucyjna nie u偶y艂a 艂adunk贸w o najwi臋kszej sile ra偶enia, ograniczaj膮c si臋 do broni maszynowej, artylerii, pocisk贸w plazmowych i naporu niezliczonych rzesz ludz­kich. Pole si艂owe ani drgn臋艂o.

Telewizyjne wyst膮pienie Nowego Proroka zacz臋艂o si臋 na kwadrans przed up艂ywem ultimatum Kassada. Nowy Pro­rok zgodzi艂 si臋 ze stwierdzeniem kapitana, 偶e Allach w okrutny spos贸b ukarze heretyk贸w, tyle tylko 偶e kara ta mia艂a spa艣膰 wy艂膮cznie na g艂owy niewiernych obywateli Hegemonii. Po raz pierwszy i zarazem ostatni Nowy Prorok straci艂 panowanie nad sob膮. Wrzeszcz膮c, pluj膮c i wyma­chuj膮c r臋kami poleci艂 wzm贸c ataki na prom. Og艂osi艂 tak偶e, i偶 w o艣rodku j膮drowym 鈥淪i艂a dla Pokoju鈥 w Ali w艂a艣nie trwaj膮 ostatnie prace nad zmontowaniem dwunastu bomb atomowych, dzi臋ki kt贸rym wola Allacha zostanie spe艂niona nawet w kosmosie. Pierwsza z tych bomb b臋dzie jednak u偶yta do zmiecenia z powierzchni ziemi szata艅skiego promu Kassada wraz z nim i ca艂膮 za艂og膮. Potem Nowy Prorok zacz膮艂 rozwodzi膰 si臋 szczeg贸艂owo nad metodami, po kt贸re si臋gnie, aby rozprawi膰 si臋 z zak艂adnikami, ale w艂a艣nie wtedy dobieg艂 ko艅ca czas, jaki da艂 mu Kassad.

Cz臋艣ciowo za spraw膮 w艂asnego wyboru, a cz臋艣ciowo ze wzgl臋du na swoje odleg艂e po艂o偶enie, Qom-Rijad by艂 planet膮 do艣膰 zacofan膮 pod wzgl臋dem technologicznym, jego miesz­ka艅cy nie byli jednak a偶 tak prymitywni, 偶eby nie mie膰 w艂asnej datasfery. Podobnie mu艂艂owie-rewolucjoni艣ci, kt贸rzy poprowadzili wiernych do walki przeciwko 鈥淲ielkiemu Szatanowi Nauki鈥, nie okazali si臋 a偶 tak gorliwymi wy­znawcami g艂oszonych przez siebie idei, by nie pozostawa膰 w sta艂ym kontakcie z datasfer膮 za po艣rednictwem swoich komlog贸w.

Denieve鈥 rozrzuci艂a na orbicie tyle satelit贸w szpiegows­kich, 偶e do godziny 1729 czasu centralnego Qom-Rijadu uda艂o si臋 zlokalizowa膰 ka偶dego z szesnastu tysi臋cy o艣miuset trzydziestu mu艂艂贸w i uzyska膰 od datasfery jego kod osobisty. O 1729:30 satelity szpiegowskie zacz臋艂y przekazywa膰 do­k艂adne koordynaty do dwudziestu jeden stacjonarnych satelit贸w obronnych planety. By艂y one ju偶 tak przestarza艂e, 偶e 鈥淒enieve鈥 mia艂a za zadanie zebra膰 je i przewie藕膰 na jedn膮 z planet Sieci, gdzie zosta艂yby zniszczone. Kassad zdo艂a艂 jednak znale藕膰 dla nich zastosowanie.

Punktualnie o 1730 dziewi臋tna艣cie spo艣r贸d dwudziestu jeden satelit贸w obronnych uleg艂o samozniszczeniu, detonu­j膮c umieszczone na ich pok艂adach mikroreaktory j膮drowe. Na kilka nanosekund przed ca艂kowitym unicestwieniem powsta艂e w wyniku wybuchu promieniowanie zosta艂o skon­centrowane i wys艂ane ku powierzchni planety w postaci szesnastu tysi臋cy o艣miuset trzydziestu niewidzialnych, ale bardzo skupionych wi膮zek. Zabytkowe satelity obronne nie by艂y przeznaczone do dzia艂a艅 w obr臋bie atmosfery, w zwi膮zku z czym przekr贸j poprzeczny 偶adnej z wi膮zek nie przekracza艂 jednego milimetra, ale na szcz臋艣cie w zupe艂no艣ci to wystarczy艂o. Rzecz jasna, nie wszystkie wi膮zki zdo艂a艂y przebi膰 si臋 przez to, co stan臋艂o na ich drodze. Uda艂o si臋 to pi臋tnastu tysi膮com siedmiuset osiemdziesi臋ciu czterem.

Rezultat by艂 natychmiastowy i ze wszech miar spek­takularny. W ka偶dym przypadku m贸zg i p艂yn m贸zgowo-rdzeniowy ofiary zagotowa艂y si臋, zamieni艂y w par臋 i roz­sadzi艂y od wewn膮trz kr臋puj膮c膮 je czaszk臋. Kiedy wybi艂a godzina 1730, Nowy Prorok znajdowa艂 si臋 dok艂adnie w po艂owie swojego transmitowanego na 偶ywo przez telewi­zj臋 wyst膮pienia. Je艣li chodzi o 艣cis艂o艣膰, to w艂a艣nie wtedy wypowiada艂 s艂owo 鈥渉eretycy鈥.

Przez prawie dwie minuty we wszystkich odbiornikach telewizyjnych na planecie mo偶na by艂o podziwia膰 bezg艂owe cia艂o Nowego Proroka podryguj膮ce na pod艂odze przed mikrofonami. Potem Fedmahn Kassad oznajmi艂 na wszys­tkich cz臋stotliwo艣ciach, 偶e przesuwa termin swojego ultimatum o godzin臋 i 偶e jakiekolwiek wrogie dzia艂ania podejmowane przeciwko zak艂adnikom spotkaj膮 si臋 z jeszcze bardziej gniewn膮 reakcj膮 Allacha.

Nie podj臋to 偶adnych wrogich dzia艂a艅.

Tego samego wieczoru, na orbicie wok贸艂 Qom-Rijadu, Tajemnica odwiedzi艂a Kassada po raz pierwszy od cza­s贸w, kiedy by艂 s艂uchaczem Szko艂y Dowodzenia. Spa艂 wtedy, ale odwiedziny okaza艂y si臋 znacznie bardziej realne ni偶 sen, a jednocze艣nie du偶o mniej rzeczywiste od spotka艅 w fantomatycznych rzeczywisto艣ciach generowanych przez symulator Szko艂y. Przykryci cienkim kocem, le偶eli w ja­kim艣 domu o rozwalonym dachu. Sk贸ra kobiety by艂a ciep艂a i jakby naelektryzowana, twarz za艣 stanowi艂a jedynie blady owal, ledwo widoczny w ciemno艣ci. Nad ich g艂owami gwiazdy w艂a艣nie pocz臋艂y bledn膮膰, przygotowuj膮c si臋 na nadej艣cie 艣witu. Kassad nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e kobieta usi艂uje co艣 mu powiedzie膰: jej pe艂ne wargi wypo­wiada艂y s艂owa, kt贸rych on jednak nie m贸g艂 us艂ysze膰. Odsun膮艂 si臋 na chwil臋, aby lepiej ogarn膮膰 j膮 wzrokiem, a wtedy zupe艂nie utraci艂 kontakt i obudzi艂 si臋 w bezgrawitacyjnej uprz臋偶y, z policzkami mokrymi od 艂ez. Szum r贸偶nych urz膮dze艅 pracuj膮cych na statku wyda艂 mu si臋 r贸wnie obcy jak pomruk jakiej艣 tajemniczej, u艣pionej bestii.


Dziewi臋膰 tygodni czasu pok艂adowego p贸藕niej Kassad stan膮艂 przed s膮dem wojennym Armii na Freeholmie. Podej­muj膮c decyzj臋 na Qom-Rijadzie, zdawa艂 sobie doskonale spraw臋 z tego, 偶e jego prze艂o偶eni b臋d膮 mieli do wyboru tylko dwa wyj艣cia.

Ukrzy偶owa膰 go albo awansowa膰.


Armia che艂pi艂a si臋 tym, 偶e jest przygotowana na wszelkie niespodzianki zar贸wno w Sieci, jak i w koloniach; nic jednak nie mog艂o jej odpowiednio przygotowa膰 do bitwy o Po艂udniow膮 Bressi臋 i do pogodzenia si臋 z wp艂ywem, jaki wydarzenie to wywar艂o na Nowy Bushido.

Nowy Kodeks Bushido, kt贸ry rz膮dzi艂 偶yciem pu艂kownika Kassada, powsta艂 po to, aby umo偶liwi膰 przetrwanie wojs­kowym. Po ohydzie ko艅ca dwudziestego i pocz膮tku dwudziestego pierwszego wieku, kiedy to najwy偶si dow贸dcy podporz膮dkowywali ca艂e narody wymy艣lonym przez siebie planom strategicznym, w kt贸rych cywile mieli stanowi膰 g艂贸wny cel, ich umundurowani kaci za艣 siedzieli wygodnie w komfortowych bunkrach ukrytych pi臋膰dziesi膮t metr贸w pod ziemi膮, odraza i oburzenie tych偶e cywil贸w by艂y tak wielkie, 偶e przez ponad sto lat samo s艂owo 鈥渨ojsko鈥 stanowi艂o zaproszenie do linczu.

W Nowym Bushido po艂膮czone zosta艂y odwieczne poj臋cia honoru i osobistej odwagi z d膮偶eniem do oszcz臋dzania cywil贸w wsz臋dzie tam, gdzie tylko jest to mo偶liwe. Tw贸rcy Kodeksu uznali tak偶e m膮dro艣膰 jeszcze przednapoleo艅skiej koncepcji ma艂ych, 鈥渘ietotalnych鈥 wojen o 艣ci艣le okre艣lonych celach i 艣rodkach. Kodeks nakazywa艂 ograniczenie u偶ycia broni nuklearnej i zmasowanych bombardowa艅 do nie­zb臋dnego minimum oraz domaga艂 si臋 powrotu do wywo­dz膮cego si臋 jeszcze ze 艣redniowiecza pomys艂u, aby w z g贸ry ustalonym miejscu i czasie rozgrywa膰 jedynie niewielkie bitwy mi臋dzy wojskami z艂o偶onymi z zawodowych 偶o艂nierzy, co pozwala na znaczne zredukowanie szk贸d w mieniu publicznym i prywatnym.

Kodeks sprawdza艂 si臋 bez zarzutu przez pierwsze cztery stulecia ekspansji, jaka nast膮pi艂a po hegirze. Fakt, 偶e niemal przez ca艂y ten okres technologie militarne w艂a艣ciwie si臋 nie rozwija艂y, okaza艂 si臋 bardzo korzystny dla Hegemo­nii, kt贸ra kontrolowa艂a wszystkie transmitery materii; pozwala艂o jej to przerzuca膰 szczup艂e si艂y Armii tam, gdzie akurat by艂y potrzebne. Mimo niemo偶liwego do unikni臋cia d艂ugu czasowego 偶adna kolonia ani niezale偶na planeta nie mog艂a liczy膰 na to, 偶e uda jej si臋 po cichu urosn膮膰 w si艂臋. Naturalnie zdarza艂y si臋 odosobnione pr贸by buntu, takie jak rebelia na Maui-Przymierzu - jedyna w swoim rodzaju ze wzgl臋du na prowadzon膮 tam na szerok膮 skal臋 wojn臋 partyzanck膮 - czy religijne szale艅stwo na Qom-Rijadzie, lecz za ka偶dym razem ogie艅 gaszono przy u偶yciu najbardziej skutecznych 艣rodk贸w, a nieliczne, godne po偶a艂owania incydenty, jakie zdarza艂y si臋 podczas tych kampanii, tylko podkre艣la艂y konieczno艣膰 艣cis艂ego przestrzegania Nowego Kodeksu Bushido. Jednak pomimo ca艂ej operatywno艣ci i 艣wietnego wyszkolenia Armii, nikt nie by艂 w stanie odpowiednio przygotowa膰 si臋 do nieuniknionej konfrontacji z Intruzami.

Od czterech wiek贸w - to znaczy od chwili, kiedy ich przodkowie opu艣cili Uk艂ad S艂oneczny w przeciekaj膮cych miastach O鈥橬eilla, po艂atanych byle jak asteroidach i eksperymentalnych skupiskach mieszkalnych komet - bar­barzy艅scy Intruzi stanowili jedyne zewn臋trzne zagro偶enie dla Hegemonii. Nawet po tym, jak zdobyli nap臋d Hawkinga, Hegemonia oficjalnie ignorowa艂a ich istnienie, pod warunkiem 偶e trzymali si臋 z dala od zamieszkanych sys­tem贸w s艂onecznych, ograniczaj膮c si臋 do pobierania niewiel­kich ilo艣ci wodoru z gazowych olbrzym贸w i lodu z bezlud­nych ksi臋偶yc贸w.

Pierwsze utarczki na pograniczu, mi臋dzy innymi na Planecie Benta i GHC 2990, uznano za niewarte uwagi przypadki. Nawet krwawa bitwa o Trzeci膮 Lee zosta艂a potraktowana jako wewn臋trzny problem S艂u偶by Kolonial­nej, a kiedy sze艣膰 lat po ataku na miejscu zjawi艂 si臋 oddzia艂 uderzeniowy Armii/kosmos, w okolicy od pi臋ciu lat nie by艂o ju偶 偶adnego Intruza. Wobec tego po艣piesznie zapomniano o wymordowanej w okrutny spos贸b ludno艣ci planety, twierdz膮c z podziwu godn膮 pewno艣ci膮 siebie, 偶e wystarczy, aby Hegemonia od niechcenia pogrozi艂a palcem, a nieprzyja­ciel natychmiast zrejteruje, by ju偶 nigdy nie ponowi膰 ataku.

Tymczasem kolejne dekady obfitowa艂y w starcia kos­micznych si艂 Armii i Intruz贸w, jednak - pomijaj膮c okaz­jonalne, kr贸tkie potyczki w pr贸偶ni - nigdy nie dosz艂o do konfrontacji wojsk planetarnych. Po Sieci kr膮偶y艂y najr贸偶­niejsze pog艂oski: 偶e Intruzi nigdy nie b臋d膮 stanowili zagro偶enia dla planet typu ziemskiego, poniewa偶 za bardzo przystosowali si臋 do 偶ycia w zerowej grawitacji; 偶e przeis­toczyli si臋 ju偶 w co艣 zupe艂nie niepodobnego do ludzi; 偶e nie maj膮 transmiter贸w i nie b臋d膮 ich mieli, zatem nigdy nie zdo艂aj膮 zagrozi膰 wyposa偶onej w nie Armii.

A potem nast膮pi艂y wydarzenia na Bressii.

Bressia by艂a jedn膮 z niezale偶nych planet, zadowolon膮 zar贸wno z 艂atwego dost臋pu do Sieci, jak i swego o艣mio­miesi臋cznego od niej oddalenia. Bogaci艂a si臋 w szybkim tempie dzi臋ki eksportowi brylant贸w, korzeni d艂awokrzewu oraz niezr贸wnanej kawy i skromnie odrzuca艂a propozycje przyznania jej statusu kolonii, nale偶a艂a natomiast do Protektoratu Hegemonii oraz Wsp贸lnego Rynku. To zape­wnia艂o jej mo偶liwo艣ci niczym nie skr臋powanego rozwoju ekonomicznego. Jak wszystkie tego rodzaju planety, Bressia by艂a niezmiernie dumna ze swoich Si艂 Samoobrony, w kt贸­rych sk艂ad wchodzi艂o: dwana艣cie transportowc贸w dalekiego zasi臋gu, przebudowany kr膮偶ownik, p贸艂 wieku wcze艣niej skre艣lony ze s艂u偶by w Armii/kosmos, oko艂o czterdziestu ma艂ych, szybkich orbitalnych statk贸w patrolowych, dzie­wi臋膰dziesi膮t tysi臋cy ochotnik贸w, ca艂kiem poka藕na morska flota wojenna oraz niewielki zapas g艂owic nuklearnych o wy艂膮cznie symbolicznym znaczeniu.

Stacje patrolowe Hegemonii zauwa偶y艂y smugi konden­sacyjne pozostawione przez nap臋dzane silnikami Hawkinga statki Intruz贸w, lecz b艂臋dnie zinterpretowa艂y to odkrycie, uwa偶aj膮c, 偶e jest to jeszcze jeden r贸j migracyjny Intruz贸w, kt贸ry minie Bressi臋 w odleg艂o艣ci co najmniej p贸艂 roku 艣wietlnego. Tymczasem po drobnej korekcie kursu, na kt贸r膮 nikt nie zwr贸ci艂 uwagi, Intruzi spadli na Bressi臋 niczym jedna z plag ze Starego Testamentu. Na pomoc ze strony Hegemonii planeta mog艂a liczy膰 nie wcze艣niej ni偶 za siedem miesi臋cy standardowych.

Po dwudziestu godzinach si艂y kosmiczne Bressii praktycz­nie przesta艂y istnie膰. W贸wczas Intruzi wprowadzili ponad trzy tysi膮ce jednostek na nisk膮 orbit臋 i rozpocz臋li systematy­czne niszczenie wszystkich naziemnych instalacji obronnych.

W pierwszej fazie hegiry planet臋 zasiedlili rzeczowi i konkretni uciekinierzy z Europy 艢rodkowej, kt贸rzy nadali dw贸m kontynentom bardzo prozaiczne nazwy: P贸艂nocna Bressia i Po艂udniowa Bressia. Na P贸艂nocnej Bressii by艂y pustynie, tundra oraz sze艣膰 du偶ych miast, zamieszkanych g艂贸wnie przez zbieraczy korzeni d艂awokrzewu i specjalist贸w od wydobywania ropy naftowej. Wi臋kszo艣膰 czterystumilionowej ludno艣ci planety 偶y艂a na Po艂udniowej Bressii, charak­teryzuj膮cej si臋 znacznie bardziej umiarkowanym klimatem. Tam tak偶e znajdowa艂y si臋 ogromne plantacje kawy.

Jakby po to, aby przypomnie膰, o co kiedy艣 toczy艂y si臋 wojny, Intruzi starli w proch P贸艂nocn膮 Bressi臋: najpierw zasypali j膮 pociskami nuklearnymi, potem taktycznymi bombami plazmowymi, nast臋pnie skierowali na ni膮 pro­mienie 艣mierci, a wreszcie zrzucili szczepy morderczych, zmodyfikowanych genetycznie wirus贸w. Ocala艂a jedynie garstka spo艣r贸d czternastu milion贸w mieszka艅c贸w. Po艂u­dniowa Bressia zosta艂a oszcz臋dzona, z wyj膮tkiem najwa偶­niejszych cel贸w wojskowych, lotnisk i du偶ego portu mors­kiego w Solno.

Wed艂ug doktryny obowi膮zuj膮cej w Armii, ka偶d膮 uprze­mys艂owion膮 planet臋 mo偶na by艂o zniszczy膰 z orbity, nato­miast dokonanie rzeczywistej inwazji graniczy艂o z niemo偶liwo艣ci膮. G艂贸wnymi argumentami przeciwko takiej operacji by艂y trudno艣ci z przygotowaniem jednoczesnego l膮dowania oddzia艂贸w desantowych w wielu bardzo odleg艂ych od siebie miejscach, wielko艣膰 obszaru, jaki nale偶a艂o wzi膮膰 pod okupacj臋, a tak偶e ogromna liczebno艣膰 wojsk, kt贸re musia艂y­by uczestniczy膰 w akcji.

Intruzi jednak najwyra藕niej nie czytali podr臋cznik贸w, z kt贸rych uczyli si臋 dow贸dcy Armii. Dwudziestego trzeciego dnia dzia艂a艅 zbrojnych na Po艂udniowej Bressii wyl膮dowa艂o ponad dwa tysi膮ce prom贸w desantowych i transportowc贸w. Niedobitki miejscowych si艂 powietrznych zosta艂y unicest­wione w ci膮gu dw贸ch godzin; zdo艂ano odpali膰 jedynie dwa 艂adunki nuklearne - pierwszy wybuch艂 za daleko od celu i ca艂a energia eksplozji zosta艂a przechwycona przez pole si艂owe, drugi za艣 zniszczy艂 samotny statek Intruz贸w, co do kt贸rego istnia艂o powa偶ne podejrzenie, 偶e by艂 jedynie atrap膮.

Okaza艂o si臋, 偶e przez trzysta lat Intruzi rzeczywi艣cie zmienili si臋 pod wzgl臋dem fizycznym i 偶e zdecydowanie wol膮 przebywa膰 w zerowej grawitacji, ale ich wyposa偶one w hydrauliczne wspomaganie szkielety zewn臋trzne znako­micie pe艂ni艂y swoj膮 funkcj臋, w zwi膮zku z czym kilka dni p贸藕niej we wszystkich miastach Po艂udniowej Bressii zaroi艂o si臋 od ubranych nieodmiennie na czarno, d艂ugonogich i d艂ugor臋kich postaci, na pierwszy rzut oka przypominaj膮­cych olbrzymie paj膮ki.

Dziewi臋tnastego dnia inwazji zlikwidowano ostatni punkt zorganizowanego oporu. R贸wnocze艣nie pad艂o Buckminster, stolica planety. Ostatnia wiadomo艣膰 przekazywana przez komunikator na Pierwsz膮 Tau Ceti zosta艂a przerwana w p贸艂 s艂owa r贸wno godzin臋 po tym, jak oddzia艂y Intruz贸w wmaszerowa艂y do miasta.


Dwadzie艣cia dziewi臋膰 tygodni standardowych p贸藕niej pu艂kownik Kassad zjawi艂 si臋 w pobli偶u podbitej planety wraz z ca艂膮 Pierwsz膮 Flot膮 Armii/kosmos. Trzydzie艣ci jednostek klasy omega, stanowi膮cych eskort臋 samotnego okr臋tu z transmiterem na pok艂adzie, wesz艂o z ogromn膮 pr臋dko艣ci膮 w system s艂oneczny. Po trzech godzinach trans­miter zacz膮艂 dzia艂a膰, po dziesi臋ciu wok贸艂 Bressii kr膮偶y艂o ju偶 czterysta bojowych jednostek Armii, a po dwudziestu jeden rozpocz臋艂o si臋 kontruderzenie.

Tak wygl膮da艂 pocz膮tek Bitwy o Bressi臋. Jednak we wspomnieniach Kassada najlepiej zachowa艂y si臋 nie suche dane i fakty, lecz okrutne pi臋kno walki. Po raz pierwszy w historii u偶yto w warunkach bojowych transmiter贸w do przes艂ania wi臋cej ni偶 jednej dywizji, w zwi膮zku z czym nie oby艂o si臋 bez problem贸w. Kassad wszed艂 w bram臋 trans­mitera materii w odleg艂o艣ci pi臋ciu minut 艣wietlnych od planety i natychmiast run膮艂 twarz膮 w b艂oto, gdy偶 prom desantowy, na kt贸rego pok艂adzie znajdowa艂a si臋 ko艅c贸wka transmitera, wyl膮dowa艂 na stromym zboczu, gdzie 艣liska glina zmiesza艂a si臋 z krwi膮 偶o艂nierzy, kt贸rzy zjawili si臋 tu wcze艣niej. Kassad le偶a艂 w b艂otnistej k膮pieli, spogl膮daj膮c na otaczaj膮ce go szale艅stwo. Dziesi臋膰 spo艣r贸d siedemnastu prom贸w desan­towych p艂on臋艂o jak pochodnie, a pola si艂owe pozosta艂ych siedmiu z najwy偶szym trudem wytrzymywa艂y ulew臋 ognia z broni palnej i miotaczy promieni, przypominaj膮c wzniesione z pomara艅czowych p艂omieni kopu艂y. Uk艂ady elektroniczne zainstalowane w he艂mie Kassada uleg艂y chyba awarii, gdy偶 jego wizjer wype艂nia艂a gmatwanina jakich艣 nieprawdopodob­nych trajektorii, a zielone, czerwone i niebieskie punkciki pl膮sa艂y w szale艅czym ta艅cu. W jego s艂uchawkach kto艣 dar艂 si臋 jak op臋tany, natomiast wszczepiony komlog poinformowa艂 go, 偶e nie jest w stanie nawi膮za膰 艂膮czno艣ci z dow贸dztwem.

Jaki艣 偶o艂nierz pom贸g艂 mu stan膮膰 na nogi. Kassad otrz膮sn膮艂 si臋 z b艂ota i po艣piesznie usun膮艂 z drogi kolejnemu oddzia艂owi, kt贸ry w艂a艣nie wysypywa艂 si臋 z transmitera. Tak wygl膮da艂 pocz膮tek wojny.

W chwil臋 po tym, jak postawi艂 stop臋 na Po艂udniowej Bressii, Kassad zorientowa艂 si臋, 偶e na pewno nie obowi膮zuje tutaj Nowy Kodeks Bushido. Osiemdziesi膮t tysi臋cy 艣wietnie wyszkolonych i doskonale wyposa偶onych 偶o艂nierzy Ar­mii/l膮d spodziewa艂o si臋 walczy膰 na jakim艣 rozleg艂ym, nie zamieszkanym terenie, tymczasem Intruzi po艣piesznie cof­n臋li si臋, pozostawiaj膮c za sob膮 spalon膮 ziemi臋, przemy艣lne pu艂apki i trupy cywil贸w. Armia natychmiast skorzysta艂a z transmiter贸w, aby oskrzydli膰 nieprzyjaciela i zmusi膰 go do walki, ten jednak odpowiedzia艂 ulew膮 nuklearnego i plazmowego ognia, zmuszaj膮c ludzi do ukrycia si臋 pod ochronnym parasolem p贸l si艂owych, sam za艣 zaj膮艂 stanowis­ka na obrze偶ach g臋sto zaludnionych miast.

呕adne b艂yskotliwe triumfy nie mog艂y przechyli膰 szali zwyci臋stwa na korzy艣膰 ludzi, gdy偶 Intruzi kontrolowali niepodzielnie obszar w promieniu trzech j.a. od Bressii. Po kilku nieudanych pr贸bach Armia/kosmos ograniczy艂a si臋 do utrzymywania swoich jednostek w zasi臋gu transmiter贸w oraz ochrony g艂贸wnego okr臋tu.

Bitwa, kt贸ra wed艂ug planu powinna zako艅czy膰 si臋 po dw贸ch dniach, trwa艂a ju偶 dni sze艣膰dziesi膮t, i nadal nie by艂o wida膰 jej ko艅ca. Dzia艂ania wojenne prowadzono wed艂ug schemat贸w z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku: d艂ugie, mordercze zmagania w ruinach miast, w艣r贸d rozk艂a­daj膮cych si臋 zw艂ok cywil贸w. Na pomoc pierwszym siedemdziesi臋ciu tysi膮com 偶o艂nierzy, z kt贸rych zosta艂a zaledwie garstka, przyby艂o nast臋pnych sto tysi臋cy, a kiedy i ci zostali zdziesi膮tkowani, za偶膮dano kolejnych dwustu tysi臋cy. Walki trwa艂y jedynie ze wzgl臋du na ponury up贸r Meiny Gladstone oraz kilku jeszcze bardziej od niej zawzi臋tych senator贸w, gdy偶 zar贸wno miliony g艂os贸w we WszechJedno艣ci, jak i Rada Konsultacyjna Sztucznych Inteligencji domaga艂y si臋 natychmiastowego wycofania wojsk.

Kassad bardzo szybko zrozumia艂, 偶e konieczna jest zmiana taktyki. Uzna艂, i偶 pora pozwoli膰 doj艣膰 do g艂osu t艂umionym instynktom ch艂opca wychowanego w slumsach Tharsis, a w przekonaniu tym utwierdzi艂a go krwawa 艂a藕nia, jakiej do艣wiadczy艂a jego dywizja podczas Bitwy o Stos Kamieni. Inni dow贸dcy jeden za drugim praktycznie przestawali funkcjonowa膰, sparali偶owani konieczno艣ci膮 dokonania wy­boru mi臋dzy potrzeb膮 chwili a wymogami Nowego Kodeksu Bushido, Kassad - kieruj膮c najpierw pu艂kiem, potem za艣 ca艂膮 dywizj膮, kiedy przesta艂o istnie膰 dow贸dztwo Zgrupowania Delta - 偶膮da艂 nuklearnego wsparcia swoich coraz cz臋stszych kontratak贸w. Kiedy dziewi臋膰dziesi膮t siedem dni po 鈥渙dsie­czy鈥 Armii Intruzi wreszcie wycofali si臋 z planety, Kassad nosi艂 ju偶 dwuznaczne przezwisko 鈥淩ze藕nik z Po艂udniowej Bressii鈥; plotka g艂osi艂a, 偶e bali si臋 go nawet jego 偶o艂nierze.

Tymczasem on wci膮偶 艣ni艂 o niej, a jego sny by艂y czym艣 znacznie wi臋cej i zarazem znacznie mniej ni偶 snami.

Ostatniej nocy podczas Bitwy o Stos Kamieni, w labiryn­cie mrocznych tuneli, gdzie Kassad i inni zab贸jcy w mundu­rach pos艂u偶yli si臋 infrad藕wi臋kami oraz gazem T-5, by wybi膰 resztki nieprzyjaci贸艂, pu艂kownik zasn膮艂 w艣r贸d huku i szalej膮­cych p艂omieni, w chwil臋 potem za艣 poczu艂 na twarzy delikatne dotkni臋cie jej palc贸w i mu艣ni臋cie j臋drnych piersi.

Kiedy nazajutrz po zmasowanym bombardowaniu z kos­mosu, kt贸rego za偶膮da艂, Kassad wkroczy艂 wraz ze swoim oddzia艂em do Nowego Wiednia, bez zmru偶enia oka przy­gl膮da艂 si臋 g艂owom mieszka艅c贸w, u艂o偶onym w r贸wnych rz臋dach na zasypanych gruzem jezdniach. Wr贸ci艂 do trans­portera, skuli艂 si臋 w ciep艂ym wn臋trzu przesyconym woni膮 gumy, rozgrzanego plastiku i zjonizowanego powietrza, i zapad艂 w sen... s艂ysz膮c jej szept, mimo zgie艂ku dobiega­j膮cego z komlogu i nadajnika. W ostatni膮 noc przed wycofaniem si臋 Intruz贸w Kassad opu艣ci艂 konferencj臋 do­w贸dc贸w zwo艂an膮 na pok艂adzie HS 鈥淏razil鈥, przeni贸s艂 si臋 przez transmiter do swojej Kwatery G艂贸wnej na pomoc od Doliny Hien i pojecha艂 na szczyt pobliskiego wzg贸rza, aby stamt膮d obserwowa膰 decyduj膮ce bombardowanie. Najbli偶­szy pocisk pad艂 zaledwie czterdzie艣ci pi臋膰 kilometr贸w od niego. Bomby plazmowe rozkwita艂y jak pomara艅czowe i krwistoczerwone kwiaty posadzone w idealnie r贸wnych odst臋pach. Kassad naliczy艂 ponad dwie艣cie kolumn zielo­nego 艣wiat艂a, kiedy bicze bo偶e przesuwa艂y si臋 wed艂ug starannie przygotowanego planu, zamieniaj膮c rozleg艂y p艂askowy偶 w rumowisko nadtopionych ska艂. Wtedy przysz艂a do niego, chocia偶 nie spa艂, tylko siedzia艂 na p艂askiej masce wojskowego pojazdu i stara艂 si臋 usun膮膰 sprzed oczu rozta艅czone czarne i bia艂e plamy. Ubrana w jasnob艂臋kitn膮 sukienk臋, sz艂a lekkim krokiem mi臋dzy martwymi korzenia­mi d艂awokrzew贸w porastaj膮cych zbocze. Wiatr szarpa艂 cienkim materia艂em, jakby chcia艂 go z niej zedrze膰. Twarz i ramiona mia艂a tak blade, 偶e prawie przezroczyste. Zawo­艂a艂a go po imieniu - niemal us艂ysza艂 jej g艂os - a potem kolejna porcja pocisk贸w spad艂a na rozci膮gaj膮c膮 si臋 w dole r贸wnin臋 i wszystko znikn臋艂o w huku i p艂omieniach.


Jak si臋 cz臋sto zdarza w tym wszech艣wiecie, kt贸rym wedle wszelkich oznak zdaje si臋 rz膮dzi膰 ironia, podczas toczonych przez dziewi臋膰dziesi膮t siedem dni walk, najbardziej krwawych w ca艂ej historii Hegemonii, Kassadowi nie spad艂 nawet w艂os z g艂owy. Ranny zosta艂 dopiero dwa dni po tym, jak ostatni Intruz do艂膮czy艂 do uciekaj膮cego w po­p艂ochu roju. Sta艂o si臋 to w Centrum Kultury w Buckminster, jednym z trzech ocala艂ych budynk贸w w mie艣cie. Pu艂kownik odpowiada艂 w艂a艣nie na bezsensowne pytania zadawane przez gromad臋 dziennikarzy, kt贸rzy 艣ci膮gn臋li na Bressi臋 z ca艂ej Sieci, kiedy pi臋tna艣cie pi臋ter wy偶ej eksplodowa艂 ukryty 艂adunek wybuchowy wielko艣ci uk艂a­du scalonego. Si艂a wybuchu by艂a tak wielka, 偶e kilku dziennikarzy oraz dwaj adiutanci Kassada zostali wy­dmuchni臋ci przez wentylatory, a ca艂y budynek zwali艂 si臋 pu艂kownikowi na g艂ow臋.

Po艣piesznie przewieziono go do Kwatery G艂贸wnej dywi­zji, stamt膮d za艣, przez transmiter, na okr臋t kr膮偶膮cy wok贸艂 drugiego ksi臋偶yca Bressii. Tam zosta艂 odratowany i pod艂膮czony do aparatury wspomagaj膮cej procesy 偶yciowe, podczas gdy jego wojskowi prze艂o偶eni i politycy Hegemonii zastanawiali si臋 wsp贸lnie, co z nim pocz膮膰.

Dzi臋ki transmiterom oraz przekazywanym na 偶ywo relacjom z wydarze艅 na Bressii pu艂kownik Fedmahn Kassad sta艂 si臋 czym艣 w rodzaju cause c茅l猫bre. Miliardy ludzi, wstrz膮艣ni臋tych bezprecedensowym okrucie艅stwem kam­panii, ch臋tnie ujrza艂yby go przed s膮dem wojennym, nato­miast przewodnicz膮ca Senatu Meina Gladstone i wiele innych wp艂ywowych os贸b uwa偶a艂o Kassada za bohatera.

Ostatecznie umieszczono go na okr臋cie medycznym, kt贸ry z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮 pocz艂apa艂 powoli z po­wrotem w kierunku Sieci. Poniewa偶 i tak wi臋kszo艣膰 proce­s贸w leczniczych odbywa艂a si臋 w stanie hibernacji, uznano za s艂uszne, aby funkcj臋 kosmicznych szpitali pe艂ni艂y stare, powolne jednostki. Kiedy Kassad i pozostali ranni dotr膮 do Sieci, b臋d膮 ju偶 w stanie pozwalaj膮cym na powr贸t do czynnej s艂u偶by. Co wa偶niejsze, wpadn膮 w co najmniej osiemnastomiesi臋czny d艂ug czasowy, a przez ten czas uwaga opinii publicznej mo偶e zwr贸ci膰 si臋 w inn膮 stron臋.

Zaraz po przebudzeniu Kassad ujrza艂 pochylon膮 nad nim kobiet臋. W pierwszej chwili pomy艣la艂, 偶e to ona, potem jednak zorientowa艂 si臋, 偶e ma do czynienia z wojs­kowym lekarzem.

- Nie 偶yj臋? - szepn膮艂.

- Nie 偶y艂e艣. Znajdujesz si臋 na pok艂adzie HS 鈥淢errick鈥. Przeszed艂e艣 kilka wskrzesze艅 i odnowie艅, ale zapewne nic nie b臋dziesz pami臋ta艂, bo wszystko odbywa艂o si臋 w hiber­nacji. Teraz zaczniemy rekonwalescencj臋. My艣lisz, 偶e uda ci si臋 wsta膰?

Kassad zas艂oni艂 r臋k膮 oczy. Mimo wszystko wydawa艂o mu si臋, 偶e pami臋ta bolesne zabiegi, d艂ugie k膮piele w zawie­sinie RNA i operacje. Przede wszystkim operacje.

- Kt贸r臋dy lecimy? - zapyta艂.

Kobieta u艣miechn臋艂a si臋, jakby s艂ysza艂a to pytanie ju偶 wiele razy. Prawdopodobnie tak w艂a艣nie by艂o.

- Zatrzymamy si臋 na Hyperionie i Ogrodzie - powie­dzia艂a. - W艂a艣nie wchodzimy na orbit臋 wok贸艂...

Przerwa艂y jej d藕wi臋ki, jakie z pewno艣ci膮 b臋d膮 towarzyszy膰 ko艅cowi 艣wiata: ryk pot臋偶nych tr膮b, trzask dartego metalu, wycie oszala艂ych z w艣ciek艂o艣ci demon贸w. Kassad stoczy艂 si臋 z 艂贸偶ka i opad艂 powoli na pod艂og臋 w 1/6 g, zawijaj膮c si臋 odruchowo w materac. Huraganowy wiatr zasypa艂 go gradem mniejszych i wi臋kszych przedmiot贸w. M臋偶czy藕ni i kobiety krzyczeli przera藕liwie, ale ich g艂osy stawa艂y si臋 coraz wy偶sze, by wreszcie niemal zupe艂nie ucichn膮膰, kiedy znaczna cz臋艣膰 powietrza uciek艂a z oddzia艂u. Kassad poczu艂, 偶e materac grzmotn膮艂 w 艣cian臋; otworzywszy oczy, spojrza艂 ostro偶nie przez zas艂on臋 z przyci艣ni臋tych do twarzy r膮k.

Nie dalej, ni偶 metr od niego jaki艣 paj膮k o tu艂owiu wielko艣ci pi艂ki futbolowej i niezliczonych, wymachuj膮cych dziko nogach, usi艂owa艂 wcisn膮膰 si臋 w szczelin臋, kt贸ra pojawi艂a si臋 w 艣cianie pomieszczenia. Jego nies艂ychanie gi臋tkie odn贸偶a zdawa艂y si臋 odpycha膰 wszystko, co znalaz艂o si臋 w ich zasi臋gu. Potem paj膮k obr贸ci艂 si臋 i Kassad zobaczy艂, 偶e jest to g艂owa kobiety, z kt贸r膮 jeszcze przed chwil膮 rozmawia艂. Jej d艂ugie w艂osy przesun臋艂y si臋 po twarzy pu艂kownika, a potem szczelina rozszerzy艂a si臋 i g艂owa znikn臋艂a.

W chwili kiedy Kassad zdo艂a艂 jako艣 d藕wign膮膰 si臋 na nogi, usta艂 ruch obrotowy statku, w zwi膮zku z czym przesta艂y obowi膮zywa膰 poj臋cia 鈥済贸ra鈥 i 鈥渄贸艂鈥. Jedynie huraganowe wiatry szala艂y z nie zmienion膮 si艂膮. Kassad ruszy艂 pod pr膮d, czepiaj膮c si臋, czego tylko si臋 da艂o. Metalowa tacka uderzy艂a go tu偶 pod okiem; jaki艣 trup z nabieg艂ymi krwi膮 oczami o ma艂o nie popchn膮艂 go z powrotem w kierunku 艣ciany. Hermetyczne drzwi bez­skutecznie pr贸bowa艂y si臋 zamkn膮膰, ale uniemo偶liwia艂y im to le偶膮ce w progu zw艂oki komandosa w skafandrze. Kassad przetoczy艂 si臋 do korytarza, kt贸ry bieg艂 wzd艂u偶 ramienia 艂膮cz膮cego oddzia艂 z g艂贸wnym kad艂ubem statku, i poci膮gn膮艂 zw艂oki za sob膮. Drzwi natychmiast si臋 zatrzasn臋艂y, ale po tej ich stronie wcale nie pozosta艂o wi臋cej powietrza ni偶 po tamtej. Jeszcze niedawno przera藕liwie g艂o艣ny ryk syren alarmowych sta艂 si臋 prawie nies艂yszalny.

Kassad krzycza艂 co si艂 w p艂ucach, staraj膮c si臋 wyr贸wna膰 ci艣nienie mi臋dzy wn臋trzem swojego organizmu a otocze­niem. W pow艂oce stupi臋膰dziesi臋ciometrowego ramienia te偶 znajdowa艂y si臋 jakie艣 nieszczelno艣ci, gdy偶 on i martwy komandos przesuwali si臋 w kierunku kad艂uba, obijaj膮c si臋 o 艣ciany w ponurej parodii powolnego walca.

Kassad potrzebowa艂 dwudziestu sekund na rozpi臋cie skafandra, a minuty na to, by wydoby膰 z niego zw艂oki i zaj膮膰 ich miejsce. Komandos by艂 o co najmniej dziesi臋膰 centymetr贸w ni偶szy od niego, co powodowa艂o, 偶e skafander bole艣nie uciska艂 Kassada w ramionach, biodrach i kolanach, a he艂m napiera艂 na czo艂o niczym jakie艣 obite mi臋kk膮 wy艣ci贸艂k膮 imad艂o. Wizjer by艂 zachlapany od wewn膮trz krwi膮 i strz臋pami bia艂ej, galaretowatej substancji. Od艂amek, kt贸ry zabi艂 偶o艂nierza, pozostawi艂 otw贸r wlotowy i wylotowy, ale skafander zdo艂a艂 si臋 ju偶 jako艣 uszczelni膰. Wi臋kszo艣膰 lampek kontrolnych jarzy艂a si臋 jednak gro藕n膮 czerwieni膮 i nie spos贸b by艂o uzyska膰 informacji na temat stanu poszczeg贸lnych uk艂ad贸w.

Kassad w艂膮czy艂 radio; nic, nawet 偶adnego szumu. Wsadzi艂 w gniazdko ko艅c贸wk臋 komlogu: to samo. Nagle statek zatoczy艂 si臋 jak pijany, metalow膮 konstrukcj膮 wstrz膮sn臋艂a nowa seria wybuch贸w, Kassad za艣 r膮bn膮艂 w 艣cian臋 koryta­rza. U艂amek sekundy p贸藕niej tu偶 obok niego, niczym jaki艣 podekscytowany morski anemon, przemkn臋艂a jedna ze skrzy艅 艂adunkowych, ci膮gn膮c za sob膮 wij膮ce si臋 dziko, pourywane kable. W skrzyni znajdowa艂y si臋 zmasakrowane cia艂a, podobnie jak na spiralnych schodach biegn膮cych w kierunku g艂贸wnego kad艂uba. Kassad odepchn膮艂 si臋 od 艣ciany, przelecia艂 jak pocisk kilkana艣cie metr贸w dziel膮cych go od ko艅ca korytarza i przekona艂 si臋, 偶e co prawda wszystkie drzwi s膮 szczelnie zamkni臋te, podobnie jak przypominaj膮ca 藕renic臋 艣luza, ale za to w samym kad艂ubie znajduj膮 si臋 dziury tak wielkie, 偶e przez niekt贸re z nich m贸g艂by przejecha膰 nawet poci膮g towarowy.

Statek ponownie si臋 zatoczy艂, po czym zacz膮艂 wywija膰 przedziwne 艂ama艅ce, co spowodowa艂o, 偶e na Kassada - oraz na wszystko, co znajdowa艂o si臋 wewn膮trz wraku - pocz臋艂y oddzia艂ywa膰 nowe si艂y Coriolisa. Pu艂kownik zdo艂a艂 chwyci膰 jak膮艣 wystaj膮c膮 belk臋 i po kilku nieudanych pr贸bach przedosta艂 si臋 wreszcie do wn臋trza g艂贸wnego kad艂uba 鈥淢erricka鈥. Kiedy si臋 tam rozejrza艂, o ma艂o nie parskn膮艂 艣miechem. Ktokolwiek wzi膮艂 na cel stary statek szpitalny, przy艂o偶y艂 si臋 solidnie do roboty. Najpierw wszys­tkie grodzie hermetyczne zosta艂y pogruchotane, 艣ciany dzia艂owe przesta艂y istnie膰, na koniec za艣 nieprzyjaciel odda艂 jedn膮, jedyn膮 salw臋 do zdemolowanego wraka, uzyskuj膮c to, co weterani Armii/kosmos nazywali czasem 鈥渆fektem pustego kanistra鈥. Podobny rezultat mo偶na tak偶e uzyska膰, wrzucaj膮c granat do zat艂oczonego szczurzego labiryntu.

艢wiat艂o przedostawa艂o si臋 do 艣rodka przez tysi膮ce dziur, tu i 贸wdzie nabieraj膮c niezwyk艂ych barw, je艣li jaki艣 jego promie艅 trafi艂 na ob艂ok py艂u, zakrzepni臋tej krwi lub poszarpanych tkanek. Z miejsca, w kt贸rym zawis艂, Kassad m贸g艂 dostrzec co najmniej dwadzie艣cia nagich, zmasak­rowanych cia艂, poruszaj膮cych si臋 w zerowym ci膮偶eniu ze z艂udnym wdzi臋kiem topielc贸w. Wi臋kszo艣膰 zw艂ok utworzy艂a w艂asne mikrosystemy planetarne, z艂o偶one z zamarzni臋tej krwi i strz臋p贸w cia艂. Niekt贸re z nich wpatrywa艂y si臋 w Kassada groteskowo wielkimi, rozd臋tymi pod wp艂ywem nag艂ej dekompresji oczami, zdaj膮c si臋 przywo艂ywa膰 go do siebie p艂ynnymi ruchami ramion.

Pu艂kownik przedar艂 si臋 przez rumowisko do g艂贸wnego szybu, kt贸ry prowadzi艂 kiedy艣 do stanowiska dowodzenia. Nigdzie nie dostrzeg艂 偶adnej broni - wygl膮da艂o na to, 偶e jedynie komandos, po kt贸rym odziedziczy艂 skafander, zd膮偶y艂 zareagowa膰 na trafienie - ale wiedzia艂, 偶e powinien znale藕膰 mn贸stwo broni w g艂贸wnej kwaterze marines, miesz­cz膮cej si臋 na rufie okr臋tu.

Zatrzyma艂 si臋 przy roztrzaskanej grodzi hermetycznej i wyba艂uszy艂 oczy. Tym razem nie mia艂 ochoty na 艣miech. Za grodzi膮 nie by艂o szybu, nie by艂o rufy, nie by艂o statku. Nieprzyjaciel przeci膮艂 star膮 szpitaln膮 jednostk臋 na p贸艂 r贸wnie 艂atwo, jak Beowulf oderwa艂 rami臋 Grendelowi. Za ostatni膮, rozbit膮 grodzi膮 zaczyna艂 si臋 otwarty kosmos. W odleg艂o艣ci kilku kilometr贸w Kassad dostrzeg艂 potrzas­kane fragmenty 鈥淢erricka鈥, obracaj膮ce si臋 dostojnie w bla­sku pobliskiego s艂o艅ca. Zielono-lazurowa planeta znaj­dowa艂a si臋 tak blisko, 偶e Kassad odruchowo zmru偶y艂 oczy i przywar艂 mocniej do stalowej futryny. Na jego oczach zza ogromnego globu wy艂oni艂a si臋 mikroskopijna gwiazdka, rozb艂ys艂a rubinowo laserowym 艣wiat艂em i w tym samym u艂amku sekundy strz臋p wypatroszonego statku unosz膮cy si臋 w przestrzeni jakie艣 p贸艂 kilometra od Kassada eks­plodowa艂 jak granat, posy艂aj膮c we wszystkie strony k臋sy nadtopionego metalu, zamarzni臋te ob艂oki lotnych substancji i ciemne, pod艂u偶ne przedmioty - cia艂a, u艣wiadomi艂 sobie z op贸藕nieniem pu艂kownik.

Kassad cofn膮艂 si臋 w g艂膮b wraku i zastanowi艂 nad sytuacj膮. Skafander m贸g艂 wytrzyma膰 jeszcze najwy偶ej godzin臋 - ju偶 teraz powietrze ledwo nadawa艂o si臋 do oddychania, a regenerator z ka偶d膮 chwil膮 dzia艂a艂 coraz gorzej. Jak do tej pory, nie uda艂o si臋 Kassadowi nigdzie dostrzec 偶adnego nie rozhermetyzowanego pomieszczenia; zreszt膮 nawet gdyby je znalaz艂, to co z tego? Nie wiedzia艂, czy planeta nad nim to Hyperion, czy mo偶e Ogr贸d, ale jednego by艂 ca艂kowicie pewien: na 偶adnej z nich nie stacjonowa艂y oddzia艂y Armii. Nie ulega艂o dla niego tak偶e w膮tpliwo艣ci, 偶e 偶aden dow贸dca si艂 samoobrony nie b臋dzie pr贸bowa艂 stawi膰 czo艂a wojen­nemu okr臋towi Intruz贸w. Mo偶e min膮膰 wiele dni, zanim ktokolwiek odwa偶y si臋 pojawi膰 na orbicie, aby poszuka膰 ewentualnych rozbitk贸w. Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e do tego czasu resztki statku szpitalnego wejd膮 w atmosfer臋 i run膮 ku powierzchni planety niczym gigantyczne, p艂on膮ce meteo­ry. Tubylcy zapewne nie b臋d膮 tym zachwyceni, ale po namy艣le z pewno艣ci膮 dojd膮 do wniosku, i偶 lepiej poszuka膰 sobie schronienia przed kawa艂kiem spadaj膮cego nieba, ni偶 narazi膰 si臋 na gniew Intruz贸w. Je偶eli planeta dysponuje jakim艣 prymitywnym systemem obrony orbitalnej albo naziemnymi bateriami o pozaatmosferycznym zasi臋gu, nale偶y si臋 spodziewa膰, 偶e ludzie decyduj膮cy o ich u偶yciu pr臋dzej otworz膮 ogie艅 do szcz膮tk贸w rozbitego statku ni偶 do jednostki Intruz贸w.

Dla Kassada jednak nie b臋dzie to mia艂o wi臋kszego znaczenia. Je偶eli czego艣 nie wymy艣li, umrze na d艂ugo przedtem, zanim szcz膮tki statku sp艂on膮 w atmosferze albo tubylcy podejm膮 jakie艣 bardziej zdecydowane dzia艂ania.

Ekran powi臋kszaj膮cy skafandra zosta艂 powa偶nie uszko­dzony przez od艂amek, kt贸ry zabi艂 komandosa, ale Kassad mimo to opu艣ci艂 go na wizjer. Zasilanie, cho膰 ju偶 bardzo s艂abe, okaza艂o si臋 jednak wystarczaj膮ce, 偶eby na zielonym, pokrytym paj臋cz膮 sieci膮 p臋kni臋膰 tle pojawi艂 si臋 oddalony o ponad sto kilometr贸w statek Intruz贸w. Otacza艂 go b膮bel pola si艂owego, przez kt贸ry prze艣wieca艂y dr偶膮ce gwiazdy. W pewnej chwili od kad艂uba jednostki oddzieli艂y si臋 jakie艣 kszta艂ty. Przez mgnienie oka Kassad by艂 pewien, 偶e s膮 to pociski, kt贸re mia艂y doko艅czy膰 dzie艂a zniszczenia; u艣miech­n膮艂 si臋 ponuro, pewien, i偶 zosta艂o mu tylko kilka sekund 偶ycia. Potem jednak zastanowi艂o go, dlaczego poruszaj膮 si臋 tak wolno. Wzmocniwszy powi臋kszenie, dostrzeg艂 ob艂e kad艂uby, pokryte naro艣lami silnik贸w manewrowych, ci膮g­n膮ce za sob膮 po sze艣膰 wiotkich ramion manipulator贸w. Zaraz potem ekran powi臋kszaj膮cy odm贸wi艂 dalszej wsp贸艂­pracy, ale Kassad wiedzia艂 ju偶, 偶e domniemane pociski to 鈥渒a艂amarnice鈥 - tak w艂a艣nie 偶o艂nierze Armii/kosmos ochrzcili aborda偶owe jednostki Intruz贸w.

Pu艂kownik cofn膮艂 si臋 jeszcze dalej w g艂膮b wraku. Za kilka minut kt贸ra艣 z ka艂amarnic dotrze do jego sterty z艂omu. Ilu Intruz贸w mo偶e by膰 na jej pok艂adzie? Dziesi臋ciu? Dwudziestu? Na pewno nie mniej ni偶 dziesi臋ciu. B臋d膮 uzbrojeni po z臋by, wyposa偶eni w detektory ruchu i pod­czerwieni. Jako odpowiednicy kosmicznych komandos贸w Hegemonii z pewno艣ci膮, podobnie jak oni, zostali znako­micie przygotowani do walki w warunkach niewa偶ko艣ci, ale mieli nad nimi t臋 przewag臋, 偶e w艂a艣nie w niewa偶ko艣ci urodzili si臋 i sp臋dzili ca艂e niemal 偶ycie. Dodatkowy atut stanowi艂y d艂ugie ko艅czyny, chwytne stopy i protetyczne ogony... Chocia偶, czy potrzebowali jeszcze jakich艣 dodat­kowych atut贸w?

Kassad ostro偶nie ruszy艂 z powrotem przez labirynt pogi臋tego metalu, z trudem zmuszaj膮c si臋 do zachowania spokoju, podczas gdy ka偶de w艂贸kno napi臋tych do granic wytrzyma艂o艣ci mi臋艣ni 偶膮da艂o od niego, aby z rozpaczliwym wrzaskiem rzuci艂 si臋 na o艣lep do ucieczki. Czego mog膮 chcie膰? Je艅c贸w. To rozwi膮za艂oby najbardziej pal膮cy prob­lem. Wystarczy艂o podda膰 si臋, 偶eby prze偶y膰. K艂opot polega艂 tylko na tym, 偶e Kassad widzia艂 hologramy z okr臋tu Intruz贸w, kt贸ry uda艂o si臋 zdoby膰 w pobli偶u Bressii. Na jego pok艂adzie znajdowa艂o si臋 ponad dwustu je艅c贸w, a Intruzi z pewno艣ci膮 mieli im do zadania wiele pyta艅. Prawdopodobnie uznali, 偶e karmienie tak licznej gromady mija si臋 z celem, albo mo偶e po prostu takie mieli metody post臋powania; w ka偶dym razie zar贸wno cywile, jak i 偶o艂­nierze Armii zostali rozci臋ci, wypatroszeni i przypi臋ci do metalowych stela偶y niczym 偶aby w laboratorium, ich wn臋trzno艣ci zanurzono w od偶ywczych roztworach, ko艅­czyny amputowano, wyd艂ubano oczy, w czaszkach za艣 wywiercono otwory, przez kt贸re wprowadzono do m贸zg贸w elektrody i sondy, maj膮ce dopom贸c w uzyskaniu praw­dziwych informacji.

Kassad powoli wyszukiwa艂 drog臋 w艣r贸d unosz膮cych si臋 szcz膮tk贸w. Nie mia艂 najmniejszej ochoty si臋 poddawa膰. Przez wrak przebieg艂o wyra藕ne dr偶enie, kiedy co najmniej jedna z ka艂amarnic przycumowa艂a do rozprutego kad艂uba. My艣l, nakaza艂 sobie Fedmahn Kassad. Bardziej ni偶 kryj贸­wki potrzebowa艂 jakiej艣 broni. Czy w zdewastowanym statku szpitalnym mog艂o znajdowa膰 si臋 co艣, co pos艂u偶y艂oby mu jako or臋偶?

Pogr膮偶ony g艂臋boko w my艣lach, zawis艂 nieruchomo, trzy­maj膮c si臋 jakiego艣 kabla. 艁贸偶ka, hibernatory, aparatura medyczna i ca艂a reszta wyposa偶enia oddzia艂u, w kt贸rym go umieszczono, ulecia艂a w kosmos przez dziury w kad艂ubie. Rami臋, korytarz, cia艂a w klatce transportera, cia艂a na schodach. 呕adnej broni. Wi臋kszo艣膰 zw艂ok naga w wyniku gwa艂townej dekompresji. Liny, na kt贸rych wisia艂a winda? Nie, za d艂ugie, a bez narz臋dzi z pewno艣ci膮 nie uda mu si臋 ich przeci膮膰. Narz臋dzia? Nic takiego nie zauwa偶y艂. Po­zbawione 艣cian pomieszczenia wzd艂u偶 korytarzy za g艂贸w­nym szybem. Hibernatory, komory regeneracyjne i her­metyczne wanny z hodowlami tkanek, wszystko poot­wierane na o艣cie偶 jak obrabowane sarkofagi. Tylko jedna sala operacyjna prawie nietkni臋ta, je艣li nie liczy膰 unosz膮cych si臋 wsz臋dzie narz臋dzi, przewod贸w i fragment贸w aparatury. Puste solarium, ogo艂ocone z wyposa偶enia, w chwili gdy wielka szyba rozprys艂a si臋 na kawa艂ki. Pokoje pacjent贸w. Pokoje lekarzy. Magazyny, korytarze i kom贸rki niewiado­mego przeznaczenia. A wsz臋dzie trupy, mn贸stwo trup贸w.

Kassad zastanawia艂 si臋 jeszcze przez chwil臋, po czym rozejrza艂 si臋, aby odzyska膰 orientacj臋 w labiryncie przemie­szczaj膮cych si臋 powoli przedmiot贸w, i energicznie odepchn膮艂 si臋 nogami.

Liczy艂 na dziesi臋膰 minut, otrzyma艂 natomiast niespe艂na osiem. Wiedzia艂, 偶e Intruzi b臋d膮 przeczesywa膰 resztki statku sprawnie i metodycznie, nie spodziewa艂 si臋 jednak, jak bardzo sprawni oka偶膮 si臋 w zerowej grawitacji. Liczy艂 na to, 偶e podziel膮 si臋 na dwuosobowe zespo艂y - taka by艂a standardowa procedura, wypracowana podczas ca艂ych tysi膮cleci walk ulicznych na Starej Ziemi: jeden wskakuje do bramy, drugi zabezpiecza jego ty艂y. Gdyby jednak by艂o inaczej, gdyby Intruzi podzielili si臋 na tr贸jki albo czw贸rki, Kassad niemal na pewno po偶egna艂by si臋 z 偶yciem.

Unosi艂 si臋 po艣rodku sali operacyjnej nr 3, kiedy w drzwiach pojawi艂 si臋 pierwszy Intruz. Regenerator w艂a艣­ciwie przesta艂 ju偶 dzia艂a膰. Kassad ci臋偶ko 艂apa艂 st臋ch艂e powietrze, obserwuj膮c nieprzyjaciela, kt贸ry najpierw b艂ys­kawicznie rozejrza艂 si臋 po pomieszczeniu, a nast臋pnie skierowa艂 bro艅 na nieruchom膮 posta膰 w mocno sfatygowa­nym skafandrze marines.

Pu艂kownik liczy艂 na to, 偶e dzi臋ki fatalnemu stanowi skafandra oraz temu, 偶e wizjer by艂 zachlapany od 艣rodka krwi膮 i m贸zgiem komandosa, zyska bezcenne dwie lub trzy sekundy. Wpatrywa艂 si臋 prosto przed siebie szeroko otwar­tymi oczami, podczas gdy snop 艣wiat艂a z latarki Intruza przesuwa艂 si臋 po jego ciele. Wr贸g by艂 uzbrojony w dwa rodzaje broni: w r臋ce trzyma艂 ultrad藕wi臋kowy paralizator, w lewej chwytnej 鈥渟topie鈥 za艣 znacznie bardziej gro藕ny miotacz. Po tak kr贸tkim, 偶e prawie niezauwa偶alnym waha­niu podni贸s艂 paralizator. Kassad zauwa偶y艂 jeszcze ostry grot na ko艅cu protetycznego ogona, po czym wdusi艂 przycisk, kt贸ry przez ca艂y czas trzyma艂 w prawej r臋ce.

Minione osiem minut sp臋dzi艂 na pod艂膮czaniu awaryjnego generatora do nie naruszonych obwod贸w zasilaj膮cych sali operacyjnej. Spo艣r贸d kilkunastu laser贸w zabiegowych kata­strof臋 przetrwa艂o sze艣膰. Kassad wycelowa艂 cztery mniejsze w przestrze艅 po lewej stronie drzwi, dwa wi臋ksze za艣, przeznaczone do ci臋cia ko艣ci, skierowa艂 na prawo od wej艣cia. Intruz znalaz艂 si臋 w ich zasi臋gu.

Skafander nieprzyjaciela eksplodowa艂 bezg艂o艣nie. Lasery dalej zatacza艂y kr臋gi, tak jak zosta艂y po艣piesznie zaprog­ramowane, Kassad natomiast rzuci艂 si臋 naprz贸d, unikaj膮c zetkni臋cia z ich promieniami, doskonale widocznymi w chmurze kipi膮cej krwi i bezu偶ytecznego uszczelniacza, wyrwa艂 paralizator z d艂oni Intruza i skierowa艂 go w kierun­ku drzwi dok艂adnie w tej samej chwili, kiedy pojawi艂 si臋 w nich drugi napastnik, zwinny i szybki niczym ma艂pa.

Kassad przy艂o偶y艂 paralizator do he艂mu Intruza i nacisn膮艂 spust. Cia艂o nieprzyjaciela natychmiast znieruchomia艂o we wn臋trzu skafandra, i tylko uzbrojony w gro藕ny szpikulec ogon wykona艂 kilka gwa艂townych, spazmatycznych ruch贸w. U偶ywaj膮c paralizatora na tak kr贸tki dystans, nale偶a艂o liczy膰 si臋 z tym, 偶e nie uda si臋 wzi膮膰 przeciwnika 偶ywcem. Bezpo艣rednie uderzenie ultrad藕wi臋k贸w zamienia艂o m贸zg w co艣 podobnego do rozgotowanej owsianki.

Kassad nie chcia艂 nikogo bra膰 偶ywcem.

Oderwa艂 si臋 od Intruza, wysun膮艂 bro艅 na korytarz i zatoczy艂 ni膮 szerokie ko艂o. Dwadzie艣cia sekund p贸藕niej sam wyjrza艂 ostro偶nie. Nikogo.

Kassad zostawi艂 w spokoju zw艂oki pierwszego koman­dosa, z drugiego trupa natomiast po艣piesznie 艣ci膮gn膮艂 nienaruszony skafander. Okaza艂o si臋, 偶e Intruz nie mia艂 na sobie 偶adnego ubrania i 偶e by艂 kobiet膮. Mia艂a jasne, kr贸tko obci臋te w艂osy, niedu偶e piersi i tatua偶 nad w艂osami 艂onowy­mi. Z oczu, uszu i nosa wyciek艂y jej kropelki krwi. Kassad zanotowa艂 w pami臋ci, 偶e w si艂ach kosmicznych Intruz贸w s艂u偶膮 tak偶e kobiety. Zw艂oki, kt贸re widzia艂 na Bressii, nale偶a艂y wy艂膮cznie do m臋偶czyzn.

Odepchn膮艂 cia艂o na bok, zrzuci艂 sw贸j bezu偶yteczny skafander, pozostawiaj膮c na g艂owie he艂m i regenerator, po czym zacz膮艂 wci膮ga膰 nowy skafander. Potworny mr贸z natychmiast wbi艂 mu si臋 w cia艂o lodowatymi z臋bami, a naczynia krwiono艣ne w sk贸rze zacz臋艂y szybko p臋ka膰, wystawione na dzia艂anie niemal ca艂kowitej pr贸偶ni. Bezcenne sekundy ucieka艂y jedna za drug膮, gdy偶 Kassad nie m贸g艂 sobie poradzi膰 z nie znanymi zapi臋ciami. Wreszcie jednak uda艂o mu si臋 zapi膮膰 ostatni zatrzask. Okaza艂o si臋, 偶e mimo wysokiego wzrostu jest zdecydowanie zbyt niski; wyci膮g­n膮wszy maksymalnie ramiona, m贸g艂 co prawda dosi臋gn膮膰 r臋kawic, ale jego stopy wisia艂y bezu偶ytecznie kilkana艣cie centymetr贸w nad zako艅czeniami nogawic skafandra. Po kilku bezskutecznych pr贸bach przesta艂 si臋 tym przejmowa膰, zrzuci艂 he艂m i b艂yskawicznie w艂o偶y艂 przezroczysty b膮bel Intruz贸w.

艢wiate艂ka na tablicy kontrolnej jarzy艂y si臋 fioletowo i bursztynowo. Kassad us艂ysza艂 艣wist nap艂ywaj膮cego powiet­rza, a w chwil臋 potem o ma艂o nie zakrztusi艂 si臋 pierwszym oddechem; 艣mierdzia艂o straszliwie, cho膰 zapewne dla In­truz贸w by艂 to s艂odki zapach domu. Ze s艂uchawek p艂yn臋艂y nieprzerwanie rozkazy - a mo偶e komunikaty - w j臋zyku, kt贸ry brzmia艂 jak staroangielski nagrany na ta艣m臋, a na­st臋pnie odtworzony wstecz z potr贸jn膮 pr臋dko艣ci膮.

Plan Kassada m贸g艂 powie艣膰 si臋 tylko wtedy, je艣li okaza艂o­by si臋, 偶e kosmiczne oddzia艂y Intruz贸w by艂y zorganizowane w podobny spos贸b jak ich si艂y l膮dowe: ma艂e grupki, kt贸rych cz艂onkowie porozumiewali si臋 przez radio, nie za艣 przez odpowiednik u偶ywanej przez Armi臋/l膮d sieci wszcze­pionych komlog贸w. Dzi臋ki temu dow贸dca oddzia艂u komandos贸w, je偶eli nawet wiedzia艂, 偶e dwaj jego 偶o艂nierze zgin臋li, nie by艂 w stanie ustali膰, gdzie dok艂adnie to si臋 sta艂o.

Kassad doszed艂 do wniosku, 偶e najwy偶sza pora przesta膰 teoretyzowa膰 i wzi膮膰 si臋 do roboty. Zaprogramowa艂 lasery operacyjne w taki spos贸b, 偶eby otworzy艂y ogie艅 do ka偶dego ruchomego przedmiotu, kt贸ry pojawi si臋 w drzwiach sali, po czym ruszy艂 niezdarnie wzd艂u偶 korytarza. Czu艂 si臋 troch臋 tak, jakby pr贸bowa艂 chodzi膰 w normalnym polu grawitacyjnym, u偶ywaj膮c jako szczude艂 w艂asnych spodni. Zabra艂 ze sob膮 oba paralizatory, a poniewa偶 nie m贸g艂 znale藕膰 偶adnych pas贸w, sprz膮czek, kabur ani rzep贸w, aby przytroczy膰 je do skafandra, 艣ciskaj膮c bro艅 w ka偶dej r臋ce obija艂 si臋 od 艣cian niczym jaki艣 pijany korsarz z holofilmu. Kiedy mu si臋 to wreszcie znudzi艂o, z 偶alem rozsta艂 si臋 z jednym paralizatorem i zacz膮艂 pomaga膰 sobie woln膮 r臋k膮. R臋kawica by艂a za du偶a co najmniej o kilka numer贸w, a cholerny futera艂 na ogon to wl贸k艂 si臋 z ty艂u, to zn贸w wyczynia艂 przedziwne 艂ama艅ce, obijaj膮c si臋 o he艂m. Kr贸tko m贸wi膮c, prawdziwy wrz贸d na dupie.

Dwa razy kry艂 si臋 w ro偶nych zakamarkach, gdy偶 zauwa­偶y艂 przed sob膮 poruszaj膮ce si臋 艣wiat艂a. Zbli偶a艂 si臋 ju偶 do miejsca, z kt贸rego dostrzeg艂 przedtem ka艂amarnice, kiedy zza rogu wy艂oni艂o si臋 trzech Intruz贸w.

Fakt, 偶e mia艂 na sobie taki sam kombinezon jak oni, da艂 mu co najmniej dwie sekundy przewagi. Pierwszemu nie­przyjacielowi strzeli艂 prosto w g艂ow臋. Drugi zd膮偶y艂 nacisn膮膰 spust paralizatora, zanim otrzyma艂 trafienie w pier艣, ale ultrad藕wi臋kowa wi膮zka min臋艂a Kassada o dobrych kilka­dziesi膮t centymetr贸w. Trzeci komandos rzuci艂 si臋 wstecz, odbi艂 od 艣ciany i znikn膮艂 za zakr臋tem. W he艂mie pu艂kownika rozbrzmia艂y podniesione g艂osy, prawdopodobnie miotaj膮ce przekle艅stwa. Kassad w milczeniu ruszy艂 w pogo艅.

Trzeci Intruz prawdopodobnie uszed艂by z 偶yciem, gdyby nie to, 偶e nagle odezwa艂o si臋 w nim poczucie honoru i zawr贸ci艂, aby walczy膰. Kassad dozna艂 niemo偶liwego do wyt艂umaczenia poczucia d茅j脿 vu, kiedy z odleg艂o艣ci pi臋ciu metr贸w w艂adowa艂 skupion膮 wi膮zk臋 promieni w oko przeciwnika.

Cia艂o wylecia艂o poza wrak, w roz艣wietlon膮 s艂onecznym blaskiem pustk臋. Kassad powoli wysun膮艂 g艂ow臋 z roze­rwanego korytarza i w odleg艂o艣ci dwudziestu metr贸w dostrzeg艂 zacumowan膮 ka艂amarnic臋. Wygl膮da艂o na to, 偶e znowu zaczyna mu sprzyja膰 szcz臋艣cie.

Odepchn膮艂 si臋 mocno od wraku i poszybowa艂 w kierunku 艂odzi aborda偶owej Intruz贸w, zdaj膮c sobie doskonale spraw臋, 偶e stanowi doskona艂y cel i 偶e m贸g艂by go zastrzeli膰 ka偶dy, kto akurat spojrza艂by w jego stron臋 ze szcz膮tk贸w statku albo z ka艂amarnicy. Jak zawsze w takich sytuacjach poczu艂, 偶e j膮dra kurcz膮 mu si臋 i niemal chowaj膮 do wn臋trza cia艂a. Nikt jednak do niego nie strzela艂, tylko gwar w s艂uchawkach wzm贸g艂 si臋 jeszcze bardziej, o ile to w og贸le by艂o mo偶liwe. Nie rozumia艂 wroga, wi臋c uwa偶a艂, 偶e post膮pi najrozs膮dniej, nie wtr膮caj膮c si臋 do rozmowy.

Niewiele brakowa艂o, a rozmin膮艂by si臋 z celem. Pomy艣la艂 przelotnie, i偶 by艂oby to wspania艂e zako艅czenie jego wojs­kowej kariery: dzielny 偶o艂nierz kr膮偶膮cy bezradnie po wok贸艂planetarnej orbicie, bez silniczk贸w manewrowych, bez niczego, co mog艂oby pos艂u偶y膰 do zmiany kursu. Nawet miotacz, kt贸ry 艣ciska艂 kurczowo w r臋ce, by艂 bezodrzutowy. Zako艅czy艂by 偶ycie jak niegro藕ny i zupe艂nie bezu偶yteczny dzieci臋cy balonik.

Wyci膮gn膮艂 si臋 tak, 偶e ramiona omal nie wyskoczy艂y mu ze staw贸w, ko艅cami palc贸w chwyci艂 cienk膮 jak drut anten臋 i stopniowo przyci膮gn膮艂 si臋 do kad艂uba. Gdzie, do diab艂a, powinien szuka膰 艣luzy wej艣ciowej? Jak na jednostk臋 poru­szaj膮c膮 si臋 wy艂膮cznie w pr贸偶ni, kad艂ub by艂 zaskakuj膮co g艂adki, upstrzony mn贸stwem kolorowych symboli, kt贸re zapewne znaczy艂y mniej wi臋cej tyle co: NIE DOTYKA膯 albo UWAGA, NIEBEZPIECZE艃STWO. Kassad nigdzie nie m贸g艂 dostrzec 偶adnego wej艣cia. Przypuszcza艂, 偶e na pok艂adzie znajduj膮 si臋 jacy艣 Intruzi - cho膰by piloci - i teraz zapewne zastanawiaj膮 si臋, dlaczego powracaj膮cy z akcji komandos 艂azi po kad艂ubie jak pijana mucha, zamiast skierowa膰 si臋 prosto do 艣luzy. Albo mo偶e wiedz膮 dlaczego i ju偶 czekaj膮 z broni膮 gotow膮 do strza艂u. Tak czy inaczej, by艂o oczywiste, 偶e nikt nie zamierza otworzy膰 mu drzwi.

Do diab艂a z tym wszystkim, pomy艣la艂 pu艂kownik i strzeli艂 z bliska w jedno z okienek obserwacyjnych.

Intruzi utrzymywali sw贸j statek w nienagannym porz膮d­ku. Wraz z uciekaj膮cym powietrzem ulecia艂o w pr贸偶ni臋 zaledwie par臋 艣mieci mog膮cych stanowi膰 odpowiednik spinaczy do papieru albo drobnych monet. Kassad zaczeka艂, a偶 erupcja dobiegnie ko艅ca, po czym wcisn膮艂 si臋 do 艣rodka.

Znalaz艂 si臋 w cz臋艣ci transportowej, wygl膮daj膮cej niemal dok艂adnie tak samo jak wn臋trze ka偶dej u偶ywanej przez Armi臋 jednostki desantowej. Mog艂o si臋 tu zmie艣ci膰 oko艂o dwudziestu Intruz贸w w pr贸偶niowym rynsztunku bojowym. Teraz jednak nie by艂o tu nikogo, a otwarty w艂az wskazywa艂 drog臋 do kabiny dowodzenia.

Pilot, kt贸ry jako jedyny zosta艂 na pok艂adzie, nie zd膮偶y艂 nawet odpi膮膰 pas贸w przytrzymuj膮cych go w fotelu, kiedy dosi臋gn膮! go strza艂 Kassada. Pu艂kownik umie艣ci艂 zw艂oki w cz臋艣ci transportowej, po czym sam zasiad艂 w fotelu.

Przez umieszczone tu偶 nad nim okno wlewa艂y si臋 do 艣rodka ciep艂e promienie s艂o艅ca. Monitory i holoprojektory pokazywa艂y obrazy z kamer stacjonarnych zainstalowanych na dziobie i rufie, a tak偶e przeno艣nych, rejestruj膮cych przebieg operacji przeczesywania wraku. Na jednym z nich Kassad dostrzeg艂 nagie cia艂o unosz膮ce si臋 w sali operacyjnej nr 3 oraz kilka postaci w skafandrach, walcz膮cych z za­programowanymi laserami chirurgicznymi.

Bohaterowie holofilm贸w, kt贸re ogl膮da艂 w dzieci艅stwie, nigdy nie mieli k艂opot贸w z obs艂ug膮 艣migaczy, statk贸w kosmicznych i w og贸le wszelkich, nawet najdziwniejszych pojazd贸w. Kassad odby艂 przeszkolenie na l膮dowych trans­porterach, czo艂gach i samobie偶nych wyrzutniach pocisk贸w plazmowych, a w razie nag艂ej potrzeby da艂by sobie rad臋 nawet z pilotowaniem niewielkiej jednostki desantowej lub transportowca. Gdyby - zak艂adaj膮c, 偶e co艣 takiego w og贸le jest mo偶liwe - znalaz艂 si臋 zupe艂nie sam na pok艂adzie okr臋tu bojowego Armii/kosmos, kt贸ry wymkn膮艂 si臋 spod kontroli, z pewno艣ci膮 uda艂oby mu si臋 porozumie膰 z g艂贸w­nym komputerem lub nada膰 sygna艂 alarmowy przez radio albo komunikator. Jednak teraz, siedz膮c w fotelu pilota na statku Intruz贸w, nie mia艂 najmniejszego poj臋cia, od czego zacz膮膰.

To znaczy, niezupe艂nie. Bez trudu rozpozna艂 urz膮dzenia s艂u偶膮ce do zdalnego sterowania zewn臋trznymi wysi臋gnika­mi, a gdyby mia艂 jeszcze jakie艣 dwie lub trzy godziny, z pewno艣ci膮 domy艣li艂by si臋 przeznaczenia wielu innych przyrz膮d贸w. Problem polega艂 na tym, 偶e nie mia艂 tyle czasu. Kamera dziobowa pokaza艂a trzy sylwetki, kt贸re od艂膮czy艂y si臋 od wraku i poszybowa艂y w kierunku ka艂amarnicy, nad konsolet膮 komunikatora za艣 pojawi艂 si臋 holowizyjny obraz g艂owy dow贸dcy Intruz贸w. W s艂uchawkach Kas­sada rozbrzmia艂y w艣ciek艂e wrzaski.

Przed oczami gromadzi艂y mu si臋 kropelki potu, kt贸re nast臋pnie odrywa艂y si臋 od sk贸ry i w臋drowa艂y po wn臋trzu he艂mu, najch臋tniej gromadz膮c si臋 przy szybie wizjera. Odgoni艂 je najlepiej, jak m贸g艂, po czym wpatrzy艂 si臋 z nat臋偶eniem w przyrz膮dy sterownicze statku. Je偶eli reago­wa艂y na g艂os albo mia艂y wbudowane jakie艣 specjalne zabezpieczenia, wtedy nic ju偶 mu nie pomo偶e. Pomy艣la艂 o tym na sekund臋 przed zastrzeleniem pilota, ale by艂 pozbawiony mo偶liwo艣ci manewru, gdy偶 nie istnia艂 偶aden spos贸b, w jaki m贸g艂by zmusi膰 Intruza do pos艂usze艅stwa. Zrobi艂em to, co nale偶a艂o, pomy艣la艂 Kassad, i dotkn膮艂 kilku wygl膮daj膮cych najbardziej obiecuj膮co przycisk贸w.

Silnik o偶y艂, a ka艂amarnica zacz臋艂a szarpa膰 si臋 jak ryba na uwi臋zi, miotaj膮c we wszystkie strony przypi臋tym do fotela Kassadem.

- Cholera! - zakl膮艂 pu艂kownik. By艂 to jego pierwsze wypowiedziane na g艂os s艂owo, od chwili kiedy zapyta艂 kobiet臋 w lekarskim uniformie, gdzie znajduje si臋 statek. Z najwy偶szym trudem dosi臋gn膮艂 urz膮dze艅 steruj膮cych manipulatorami, kt贸re przytrzymywa艂y jednostk臋 Intruz贸w przy wraku. Uda艂o mu si臋 zwolni膰 cztery z sze艣ciu uchwy­t贸w; pi膮te rami臋 z艂ama艂o si臋 w po艂owie d艂ugo艣ci, sz贸ste natomiast oderwa艂o fragment kad艂uba 鈥淢erricka鈥.

Ka艂amarnica poszybowa艂a w przestrze艅. Kamery poka­za艂y, jak dwie postaci w skafandrach mijaj膮 statek w sporej odleg艂o艣ci, trzecia za艣 w ostatniej chwili z艂apa艂a t臋 sam膮 anten臋, kt贸ra wcze艣niej ocali艂a Kassada. Pu艂kownik zorien­towa艂 si臋 ju偶 mniej wi臋cej w usytuowaniu najwa偶niejszych instrument贸w steruj膮cych lotem, wi臋c w po艣piechu zacz膮艂 dotyka膰 kolejnych przycisk贸w. Nad jego g艂ow膮 zap艂on臋艂o silne 艣wiat艂o, holowizyjne po艂膮czenie z dow贸dc膮 du偶ego statku zosta艂o przerwane, 艂贸d藕 wykona艂a gwa艂towny ma­newr stanowi膮cy po艂膮czenie skr臋tu, obrotu i p臋tli. Si艂a od艣rodkowa by艂a tak wielka, 偶e uczepiony anteny Intruz oderwa艂 si臋 jak dojrza艂y owoc i polecia艂 w pustk臋, ostrzeliwuj膮c zawzi臋cie ka艂amarnic臋.

艁贸d藕 kontynuowa艂a karko艂omne ewolucje, a Kassad walczy艂 o to, by nie straci膰 przytomno艣ci. Miga艂y niezliczone lampki alarmowe, a wt贸rowa艂y im brz臋czyki, syreny i podawane g艂osem informacje. Pu艂kownik wdusi艂 kilka przycis­k贸w, uzna艂, 偶e osi膮gn膮艂 sukces i odpr臋偶y艂 si臋 w fotelu, tylko po to jednak, aby zaraz potem poczu膰, jak jakie艣 potworne si艂y usi艂uj膮 rozerwa膰 go na dwie cz臋艣ci, ci膮gn膮c w przeciwne strony.

Obraz, kt贸ry pojawi艂 si臋 na kr贸tko na jednym z monito­r贸w, upewni艂 go, 偶e oddala si臋 od bojowego okr臋tu Intruz贸w. To dobrze. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e tamci mogli zniszczy膰 go w ka偶dej chwili, i z pewno艣ci膮 uczyniliby to, gdyby skierowa艂 si臋 w ich stron臋. Kassad nie wiedzia艂, czy 艂贸d藕 aborda偶owa ma jakie艣 uzbrojenie - osobi艣cie mocno w膮tpi艂, by na jej pok艂adzie znajdowa艂o si臋 cokolwiek poza broni膮 osobist膮 za艂ogi - ale doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, i偶 偶aden dow贸dca okr臋tu nie pozwoli艂by zbli偶y膰 si臋 jednostce, kt贸ra wedle wszelkiego prawdopodobie艅stwa wymkn臋艂a si臋 spod kontroli. Poza tym nale偶a艂o si臋 spodziewa膰, 偶e Intruzi wiedz膮 ju偶 o tym, i偶 ka艂amarnica zosta艂a uprowadzona przez nieprzyjaciela. Pu艂kownik wcale nie by艂by zdziwiony - to znaczy, by艂by zawiedziony, ale nie zaskoczony - gdyby lada sekunda przesta艂 istnie膰, tym­czasem jednak liczy艂 na to, 偶e nieprzyjaciel oka偶e si臋 zainfekowany dwiema typowo ludzki cechami: ciekawo艣ci膮 oraz pragnieniem zemsty.

Stres, o czym doskonale wiedzia艂, m贸g艂 okaza膰 si臋 silniejszy od ciekawo艣ci, lecz w paramilitarnej, p贸艂feudalnej kulturze Intruz贸w ch臋膰 zemsty powinna odgrywa膰 nieba­gateln膮 rol臋. Pu艂kownik Fedmahn Kassad nie m贸g艂 ju偶 im w 偶aden spos贸b zaszkodzi膰, a w dodatku mia艂 zerowe szanse na ucieczk臋, w zwi膮zku z czym wydawa艂 si臋 wprost idealnym kandydatem do zaj臋cia miejsca na stole sekcyj­nym, a p贸藕niej na metalowym rusztowaniu, gdzie m贸g艂by by膰 do woli przes艂uchiwany.

Mia艂 nadziej臋, 偶e wr贸g my艣li w艂a艣nie w ten spos贸b.

Spojrza艂 na czo艂owe ekrany, zmarszczy艂 brwi, po czym rozlu藕ni艂 pasy na tyle, aby popatrze膰 w okienko nad g艂ow膮. Ka艂amarnica nadal wyczynia艂a przedziwne 艂ama艅ce, ale znacznie wolniej ni偶 do tej pory. Planeta z kolei by艂a du偶o bli偶ej - jedna p贸艂kula wype艂nia艂a ca艂kowicie okienko obserwacyjne - lecz nie mia艂 poj臋cia, jaka odleg艂o艣膰 dzieli go jeszcze od atmosfery. Wskazania przyrz膮d贸w kontrol­nych niewiele mu m贸wi艂y. M贸g艂 jedynie domy艣la膰 si臋, jak膮 osi膮gn膮艂 pr臋dko艣膰 po oderwaniu si臋 od wraku i z jak膮 szybko艣ci膮 wtargnie w atmosfer臋 planety. Znajduj膮c si臋 jeszcze w stercie poszarpanego metalu, kt贸ra niedawno by艂a statkiem szpitalnym 鈥淢errick鈥, oszacowa艂, 偶e trafienie nast膮pi艂o w chwili, kiedy jednostka wesz艂a na parkingow膮 orbit臋 wok贸艂 planety, sk膮d nast臋pnie mia艂a wys艂a膰 l膮do­wniki. Zazwyczaj czyniono to od pi臋ciuset do sze艣ciuset kilometr贸w nad powierzchni膮.

Kassad chcia艂 otrze膰 pot z twarzy, ale wielka r臋kawica zatrzyma艂a si臋 na wizjerze he艂mu. Zupe艂nie zapomnia艂, 偶e ma go na g艂owie. By艂 bardzo zm臋czony. Do licha, przecie偶 zaledwie kilka godzin temu znajdowa艂 si臋 w hibernacji, a jeszcze par臋 tygodni wcze艣niej by艂 martwy jak trup!

Ciekawe, czy ta zielono-lazurowa planeta to Hyperion, czy Ogr贸d. Z tego, co pu艂kownikowi obi艂o si臋 o uszy, wynika艂o, 偶e Ogr贸d jest znacznie g臋艣ciej zaludniony i ju偶 wkr贸tce ma otrzyma膰 status kolonii. Wypada艂o wi臋c mie膰 nadziej臋, 偶e to w艂a艣nie Ogr贸d.

Od okr臋tu Intruz贸w od艂膮czy艂y si臋 trzy kolejne 艂odzie aborda偶owe. Kassad przez chwil臋 widzia艂 je bardzo do­k艂adnie, a potem znalaz艂y si臋 poza zasi臋giem rufowej kamery. Postuka艂 w przyciski steruj膮ce ci膮giem silnika, a kiedy odni贸s艂 wra偶enie, 偶e 艂贸d藕 pod膮偶a nieco szybciej ku rosn膮cej z minuty na minut臋 planecie, opad艂 na fotel i ju偶 tylko czeka艂.

Nie mia艂 nic innego do roboty.


Ka艂amarnica wesz艂a w atmosfer臋, zanim dogoni艂y j膮 trzy 艂odzie aborda偶owe. Jednostki po艣cigowe z pewno艣ci膮 by艂y uzbrojone, ale tego, kto kierowa艂 ich poczynaniami, musia艂a dr膮偶y膰 nies艂ychana ciekawo艣膰. Albo rozpiera艂a go nie­s艂ychana w艣ciek艂o艣膰.

Ka艂amarnica z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie mia艂a aerodynamicz­nego kszta艂tu. Jak wi臋kszo艣膰 jednostek s艂u偶膮cych do przemieszczania si臋 mi臋dzy wi臋kszymi statkami, znajduj膮cymi si臋 w pr贸偶ni, mog艂a co prawda od czasu do czasu zahaczy膰 o atmosfer臋, ale by艂aby skazana na zag艂ad臋, je艣liby wpad艂a zbyt g艂臋boko w studni臋 grawitacyjn膮. W kabinie zrobi艂o si臋 czerwono od 艣wiate艂ek alarmowych, ze s艂uchawek zacz膮艂 dobiega膰 jednostajny szum zak艂贸ce艅, a Kassad pomy艣la艂 markotnie, 偶e chyba jednak nie wybra艂 najrozs膮dniejszego rozwi膮zania.

W najwy偶szej warstwie atmosfery 艂贸d藕 nieco ustabilizo­wa艂a lot. Kassad gor膮czkowo poszukiwa艂 urz膮dze艅 steru­j膮cych, obserwuj膮c jednocze艣nie k膮tem oka wype艂niony zak艂贸ceniami ekran, na kt贸rym jedna ze 艣cigaj膮cych jedno­stek w艂膮czy艂a nagle silniki hamuj膮ce. Efekt by艂 taki sam jak podczas skok贸w spadochronowych, kiedy jeden skoczek obserwuje drugiego, kt贸ry wcze艣niej szarpn膮艂 za sznurek; pu艂kownik odni贸s艂 wra偶enie, 偶e 艂贸d藕 Intruz贸w gwa艂townie wzbija si臋 w g贸r臋.

Jednak Kassad mia艂 w tej chwili inne zmartwienia - przede wszystkim nadal nie wiedzia艂, gdzie s膮 uk艂ady steruj膮ce lotem w atmosferze i nie m贸g艂 znale藕膰 w艂膮cznik贸w silnik贸w hamuj膮cych. Ka偶da jednostka Armii/kosmos by艂a wyposa偶ona w takie urz膮dzenia, mo偶e nie tyle z jakiej艣 realnej potrzeby, co w zwi膮zku z tradycj膮 si臋gaj膮c膮 niemal osiemset lat wstecz; w tamtych czasach podr贸偶e kosmiczne by艂y raczej kr贸tkimi wycieczkami tu偶 nad atmosfer臋. Praw­dopodobie艅stwo, 偶e kt贸ry艣 z u偶ywanych obecnie pojazd贸w kosmicznych b臋dzie musia艂 kiedykolwiek l膮dowa膰 na powie­rzchni planety, r贸wna艂o si臋 niemal zeru, ale zadawnione l臋ki nie daj膮 si臋 艂atwo wykorzeni膰 - zw艂aszcza je艣li wpisano je w nie nowelizowane od wielu dziesi臋cioleci regulaminy.

Tak przynajmniej g艂osi艂a teoria, co jednak w niczym nie zmienia艂o faktu, 偶e ma艂y stateczek kozio艂kowa艂 i szarpa艂 jak szalony, jednocze艣nie rozgrzewaj膮c si臋 coraz bardziej. Kassad odpi膮艂 pasy i cz臋艣ciowo pope艂z艂, a cz臋艣ciowo polecia艂 na ty艂 ka艂amarnicy, nie bardzo wiedz膮c, czego w艂a艣ciwie tam szuka. Przyczepnych silnik贸w? Spadochronu? Skrzyde艂?

W cz臋艣ci przeznaczonej dla 偶o艂nierzy znajdowa艂o si臋 jednak tylko cia艂o pilota oraz kilka niedu偶ych szafek. Pu艂kownik przekopa艂 si臋 b艂yskawicznie przez ich zawarto艣膰, ale bez rezultatu.

Trzymaj膮c si臋 obur膮cz metalowego uchwytu s艂ysza艂 wyra藕nie, jak kad艂ub ka艂amarnicy zaczyna si臋 powoli rozpada膰. Nale偶a艂o pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e Intruzi nie uznali za stosowne traci膰 czasu i pieni臋dzy na wyposa偶anie swoich 艂odzi aborda偶owych w skomplikowane urz膮dzenia, kt贸re najprawdopodobniej i tak nigdy nie zosta艂yby u偶yte. I s艂usznie. Niemal ca艂e 偶ycie sp臋dzali przecie偶 w czarnej mi臋dzygwiezdnej pustce. Ze s艂uchawek Kassada zacz膮艂 dobiega膰 przera藕liwy wizg powietrza uciekaj膮cego na ze­wn膮trz przez szybko poszerzaj膮ce si臋 p臋kni臋cia w tylnej cz臋艣ci kad艂uba. Kassad wzruszy艂 ramionami. C贸偶, zaryzy­kowa艂 o jeden raz za du偶o.

艁贸d藕 zatrz臋s艂a si臋 gwa艂townie, rozleg艂 si臋 dono艣ny huk i manipulatory oderwa艂y si臋 od kad艂uba. Zw艂oki pilota zosta艂y nagle wyssane jak mr贸wka, kt贸ra nieopatrznie znalaz艂a si臋 w pobli偶u rury odkurzacza. Kassad przywar艂 kurczowo do uchwytu, z braku lepszego zaj臋cia wpatruj膮c si臋 przez ca艂膮 d艂ugo艣膰 stateczku w przyrz膮dy sterownicze w kabinie pilot贸w. Dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e w gruncie rzeczy s膮 zachwycaj膮co archaiczne, jakby przeniesione z kt贸rego艣 z pierwszych pojazd贸w kosmicznych. Kad艂ub rozpada艂 si臋 coraz szybciej, a jego fragmenty przelatywa艂y za okienkami obserwacyjnymi niby roz偶arzone k臋sy lawy. Kassad zamkn膮艂 oczy, usi艂uj膮c przypomnie膰 sobie frag­menty wyk艂ad贸w ze Szko艂y Dowodzenia, podczas kt贸rych zaznajamiano kadet贸w z konstrukcj膮 zabytkowych jedno­stek. Ka艂amarnica zacz臋艂a wirowa膰 wok贸艂 w艂asnej osi. Ha艂as sta艂 si臋 nie do wytrzymania.

- Na Allacha! - wykrzykn膮艂 nagle Kassad (po raz pierwszy od dzieci艅stwa) i pocz膮艂 co si艂 w nogach i r臋kach pe艂zn膮膰 w kierunku kokpitu. Chwilami odnosi艂 wra偶enie, 偶e wspina si臋 po pionowej 艣cianie. W nied艂ugi czas potem rzeczywi艣cie wspina艂 si臋 po pionowej 艣cianie, gdy偶 statek ustabilizowa艂 lot i p臋dzi艂 ruf膮 w d贸艂 na spotkanie planety. Pu艂kownik walczy艂 z trzykrotnym przeci膮偶eniem, zdaj膮c sobie spraw臋, 偶e najmniejszy b艂膮d oznacza upadek i po艂amanie wszystkich ko艣ci. Ryk dartego powietrza by艂 tak pot臋偶ny, 偶e Kassad prawie nie s艂ysza艂 w艂asnych my艣li. Cz臋艣膰 艂adunkowa p艂on臋艂a za jego plecami.

Wspinaj膮c si臋 na fotel mia艂 wra偶enie, jakby pokonywa艂 nawis skalny z co najmniej dwoma lud藕mi na ramionach. Za du偶e r臋kawice wcale nie u艂atwia艂y mu zadania. W pewnej chwili zawis艂 na r臋kach nad wype艂nion膮 ogniem przepa艣ci膮, ale wtedy statek nagle przekozio艂kowa艂 i pu艂kownik zosta艂 dos艂ownie wt艂oczony w fotel pilota. Wszystkie ekrany by艂y martwe. Okienko obserwacyjne 偶arzy艂o si臋 upiorn膮 czer­wieni膮. Kassad z najwy偶szym trudem pochyli艂 si臋 do przodu, o ma艂o nie straci艂 przytomno艣ci, a kiedy jako tako przyszed艂 do siebie, zacz膮艂 maca膰 na o艣lep pod fotelem. Nic. Chocia偶... Jaki艣 uchwyt? Tak, s艂odki Jezu i Allachu! Zupe艂nie jak w starych ksi膮偶kach!

Zacz膮艂 si臋 ostateczny rozpad statku. Okienko roztopi艂o si臋, zachlapuj膮c wn臋trze kabiny oraz skafander i he艂m Kassada kroplami g臋stej, p艂omieni艣cie czerwonej cieczy. 艢mierdzia艂 rozgrzany plastik. Ka艂amarnica wykona艂a kilka raptownych podskok贸w, Kassad rozpaczliwie 艣ci膮gn膮艂 pasy, najmocniej jak m贸g艂, tak 偶e niemal wdusi艂y go w fotel, po czym si臋gn膮艂 w d贸艂, ku uchwytowi... za daleko... jest... poci膮gnij!

Za p贸藕no. Z og艂uszaj膮cym hukiem ka艂amarnica rozpad艂a si臋 na tysi膮ce cz臋艣ci. Kassad poczu艂 straszliwie silne szarp­ni臋cie i poszybowa艂 gdzie艣 w g贸r臋, w samo serce p艂omieni.

Dopiero sekund臋 lub dwie p贸藕niej u艣wiadomi艂 sobie, 偶e otacza go generowane przez fotel pole si艂owe. Ogie艅 zatrzymywa艂 si臋 kilka centymetr贸w od jego twarzy.

Wystrzeli艂y mikro艂adunki wybuchowe, odrywaj膮c fotel wraz z przypi臋tym do niego pilotem od p艂on膮cego wraku, pole si艂owe odgrodzi艂o Kassada od nacieraj膮cego od do艂u powietrza, a na piersi usiad艂 mu niewidzialny, lecz niesa­mowicie ci臋偶ki olbrzym, by razem z nim odby膰 licz膮c膮 niemal osiem tysi臋cy kilometr贸w podr贸偶.

Kassad zdo艂a艂 otworzy膰 oczy tylko jeden, jedyny raz. Przekona艂 si臋, 偶e le偶y zwini臋ty w k艂臋bek, ci膮gn膮c za sob膮 ognisty, kilkunastokilometrowy ogon, po czym z ulg膮 opu艣ci艂 powieki. Nie dostrzeg艂 ani 艣ladu spadochronu albo czego艣, co mog艂oby pe艂ni膰 jego rol臋, ale to nie mia艂o 偶adnego znaczenia. I tak nie by艂by w stanie wyci膮gn膮膰 r臋ki czy cho膰by poruszy膰 palcem.

Olbrzym wyra藕nie przybra艂 na wadze.

Pu艂kownik podejrzewa艂, 偶e cz臋艣膰 jego he艂mu uleg艂a chyba stopieniu albo zosta艂a uszkodzona w jaki艣 inny spos贸b, gdy偶 ryk powietrza by艂 nie do opisania. To tak偶e nie mia艂o 偶adnego znaczenia.

Zacisn膮艂 mocniej powieki. Znakomita okazja, 偶eby uci膮膰 sobie drzemk臋.


Otworzywszy oczy ujrza艂 pochylon膮 nad sob膮 kobiet臋. Przez chwil臋 my艣la艂, 偶e to ona, a zaraz potem przekona艂 si臋, 偶e tak jest w istocie. Dotkn臋艂a ch艂odnymi palcami jego policzka.

- Czy ja nie 偶yj臋? - szepn膮艂 Kassad.

- Nie.

Mia艂a ciep艂y, niski g艂os i m贸wi艂a z leciutkim akcentem, kt贸rego jednak w tej chwili nie m贸g艂 umiejscowi膰. S艂ysza艂 j膮 po raz pierwszy.

- Ty... jeste艣 naprawd臋?

- Tak.

Kassad westchn膮艂 i rozejrza艂 si臋 doko艂a. By艂 nagi, le偶a艂 pod cienkim przykryciem po艣rodku obszernego, pogr膮偶o­nego w p贸艂mroku pomieszczenia. W g贸rze, przez dziury w cz臋艣ciowo zniszczonym dachu, 艣wieci艂y gwiazdy. Podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby dotkn膮膰 ramienia kobiety. Jej w艂osy tworzy艂y nad nim g臋sty, czarny ob艂ok. Mia艂a na sobie lu藕ny str贸j z cienkiego materia艂u; nawet w s艂abym blasku gwiazd widzia艂 zarys cia艂a. Poczu艂 jej zapach - mieszank臋 delikat­nej woni myd艂a i sk贸ry, kt贸r膮 tak dobrze pami臋ta艂 z po­przednich spotka艅.

- Na pewno chcesz mi zada膰 wiele pyta艅 - szepn臋艂a, kiedy Kassad rozpi膮艂 z艂ot膮 klamr臋, kt贸ra spina艂a jej szat臋. Cienki materia艂 bezszelestnie sp艂yn膮艂 na pod艂og臋. Kobieta nie mia艂a nic pod spodem. W g贸rze wida膰 by艂o wyra藕nie wst臋g臋 Drogi Mlecznej.

- Wcale nie - odpar艂 Kassad i przyci膮gn膮艂 j膮 do siebie.


Nad ranem zerwa艂 si臋 wiatr, ale Kassad naci膮gn膮艂 na nich cienkie przykrycie, kt贸re wykonano chyba z jakiego艣 bardzo trudno przewodz膮cego ciep艂o materia艂u, gdy偶 mimo 偶e zupe艂nie nadzy, w najmniejszym stopniu nie odczuwali ch艂odu.

Obudzili si臋 po raz drugi o 艣wicie, le偶膮c przytuleni ciasno do siebie, z twarz膮 przy twarzy. Przesun臋艂a r臋k膮 po boku Kassada, odnajduj膮c stare i nowe blizny.

- Jak si臋 nazywasz? - zapyta艂.

- Ciii... - szepn臋艂a i si臋gn臋艂a ni偶ej.

Kassad przywar艂 twarz膮 do 艂uku jej szyi, czuj膮c mi臋kki dotyk piersi. Wstawa艂 dzie艅. Gdzie艣 niedaleko piasek albo 艣nieg uderza艂 o 艣ciany.


Kochali si臋, spali, potem znowu si臋 kochali. Wstali i ubrali si臋 dopiero wtedy, kiedy zrobi艂o si臋 zupe艂nie jasno. Przygotowa艂a dla niego bielizn臋, szar膮 kurtk臋 i spodnie. Pasowa艂y jak ula艂, podobnie jak skarpety i buty. Kobieta w艂o偶y艂a podobny str贸j, tyle tylko 偶e ciemnogranatowy.

- Jak si臋 nazywasz? - powt贸rzy艂, kiedy wyszli z budyn­ku o zrujnowanym dachu i ruszyli przez martwe miasto.

- Moneta - odpar艂 jego sen. - Albo Mnemozyna, je艣li wolisz.

- Moneta... - szepn膮艂 Kassad, po czym spojrza艂 na ma艂e s艂o艅ce wspinaj膮ce si臋 po lazurowym niebie. - Jeste艣­my na Hyperionie?

- Tak.

- W jaki spos贸b wyl膮dowa艂em? Wzmocnione pole si艂owe? Spadochron?

- Opada艂e艣 pod przykryciem ze z艂otego li艣cia.

- Nic mnie nie boli. Nie by艂em ranny?

- Twoje rany zosta艂y opatrzone.

- Co to za miejsce?

- Miasto Poet贸w, opuszczone ponad sto lat temu. Za tym wzg贸rzem wznosz膮 si臋 Grobowce Czasu.

- A co z Intruzami?

- Jeden z ich statk贸w wyl膮dowa艂 w pobli偶u. W艂adca B贸lu przyj膮艂 do siebie ca艂膮 za艂og臋. Pozosta艂e dwa wyl膮do­wa艂y nieco dalej.

- Kto to jest W艂adca B贸lu?

- Chod藕 - odpar艂a Moneta.

Martwe miasto graniczy艂o z pustyni膮. Miedzy 艣cianami i kolumnami z bia艂ego marmuru przesypywa艂y si臋 drob­niutkie ziarenka piasku. Na zach贸d od zabudowa艅 sta艂 statek Intruz贸w z szeroko otwartymi w艂azami. W pobli偶u, na zwalonej kolumnie, czeka艂 na nich termodzbanek z go­r膮c膮 kaw膮 i 艣wie偶e bu艂eczki. Jedli i pili w milczeniu.

Kassad stara艂 si臋 przypomnie膰 sobie legendy dotycz膮ce Hyperiona.

- W艂adca B贸lu to Chy偶war - powiedzia艂 wreszcie.

- Oczywi艣cie.

- A ty jeste艣 z... z Miasta Poet贸w?

Moneta u艣miechn臋艂a si臋 i powoli pokr臋ci艂a g艂ow膮.

Kassad odstawi艂 pust膮 fili偶ank臋. Nadal nie m贸g艂 uwolni膰 si臋 od wra偶enia, 偶e to wszystko tylko sen, jeszcze mniej realny od symulacji, w kt贸rych wielokrotnie uczestniczy艂. Jednak kawa by艂a gor膮ca i przyjemnie gorzkawa, a s艂o艅ce grza艂o jego r臋ce i twarz...

- Chod藕 ze mn膮 - powiedzia艂a Moneta.

Ruszyli przez po艂acie piasku. Pocz膮tkowo Kassad wci膮偶 zerka艂 z niepokojem w g贸r臋, gdy偶 wiedzia艂, 偶e kr膮偶膮cy wok贸艂 planety okr臋t Intruz贸w mo偶e w ka偶dej chwili otworzy膰 ogie艅, ale potem nie wiadomo czemu nagle nabra艂 przekonania, 偶e nic takiego si臋 nie zdarzy.

Grobowce Czasu le偶a艂y w dolinie. Niewysoki Obelisk l艣ni艂 s艂abym blaskiem. Kamienny Sfinks zdawa艂 si臋 poch艂ania膰 艣wiat艂o. Skomplikowana budowla z poskr臋canych kolumn rzuca艂a cie艅 na sam膮 siebie. Inne grobowce stano­wi艂y jedynie czarne sylwetki rysuj膮ce si臋 wyra藕nie na tle wschodz膮cego s艂o艅ca. W ka偶dym znajdowa艂y si臋 szeroko otwarte drzwi. Kassad wiedzia艂, 偶e drzwi by艂y otwarte ju偶 wtedy, kiedy do grobowc贸w dotarli pierwsi badacze, i 偶e we wn臋trzu budowli niczego nie znaleziono. Trwaj膮ce od ponad trzech stuleci poszukiwania ukrytych pomieszcze艅, kom贸r i przej艣膰 nie przynios艂y 偶adnych rezultat贸w.

- Dalej nie wolno ci i艣膰 - odezwa艂a si臋 Moneta, kiedy stan臋li u wej艣cia do doliny. - Pr膮dy czasu s膮 dzisiaj wyj膮tkowo silne.

Wszczepiony komlog Kassada milcza艂. Pu艂kownik gor膮­czkowo szuka艂 w pami臋ci.

- Grobowce Czasu znajduj膮 si臋 we wn臋trzu antyentropicznych p贸l si艂owych - przypomnia艂 sobie wreszcie.

- Owszem.

- Same grobowce s膮 bardzo stare, ale dzi臋ki temu ju偶 si臋 nie starzej膮.

- Nieprawda - odpar艂a Moneta. - Dzi臋ki antyentropicznym polom si艂owym poruszaj膮 si臋 pod pr膮d czasu.

- Pod pr膮d czasu... - powt贸rzy艂 Kassad z niezbyt m膮dr膮 min膮.

- Patrz.

W nag艂ym zawirowaniu brudno偶贸艂tego piasku pojawi艂o si臋 gigantyczne drzewo o stalowych kolcach; jego kontury wydawa艂y si臋 lekko zamazane, jakby mi臋dzy nim a Kassadem znajdowa艂a si臋 zas艂ona z rozgrzanego powietrza. Wydawa艂o si臋 wype艂nia膰 ca艂膮 dolin臋; mia艂o co najmniej dwie艣cie metr贸w wysoko艣ci, a jego ga艂臋zie przesuwa艂y si臋, nik艂y niespodziewa­nie i pojawia艂y si臋 na nowo jak fragmenty wadliwie zestrojo­nego hologramu. Pi臋ciometrowe kolce l艣ni艂y w promieniach s艂o艅ca. Na kilku z nich wida膰 by艂o nagie cia艂a Intruz贸w, zar贸wno m臋偶czyzn, jak i kobiet. Na innych ga艂臋ziach i kolcach wi艂y si臋 inne cia艂a, nie wszystkie ludzkie.

Piasek znowu poderwa艂 si臋 z ziemi, a kiedy nag艂e zawirowanie powietrza usta艂o, dolina by艂a ju偶 pusta.

- Chod藕 - nakaza艂a Moneta Kassadowi.

Ruszy艂 za ni膮 skrajem pr膮d贸w czasu, omijaj膮c ruchome kraw臋dzie p贸l si艂owych w taki sam spos贸b, w jaki dzieci omijaj膮 fale ko艅cz膮ce sw贸j bieg na szerokiej, oceanicznej pla偶y. Czu艂 wyra藕nie, jak pr膮dy czasu szarpi膮 kom贸rkami jego cia艂a.

Tu偶 za wej艣ciem do doliny, w miejscu gdzie wzg贸rza ust臋puj膮 miejsca p艂askiemu, poro艣ni臋temu rzadk膮 traw膮 terenowi, kt贸ry ci膮gnie si臋 a偶 do Miasta Poet贸w, Moneta dotkn臋艂a 艣ciany z sinego 艂upku; pojawi艂o si臋 wej艣cie prowa­dz膮ce do d艂ugiego, niskiego pomieszczenia.

- Tutaj mieszkasz? - zapyta艂 Kassad, ale w chwil臋 potem zorientowa艂 si臋, 偶e nie jest to pok贸j mieszkalny. W 艣cianach znajdowa艂y si臋 p贸艂ki i p艂ytkie nisze.

- Musimy si臋 przygotowa膰 - szepn臋艂a Moneta. 艢wiat艂o zabarwi艂o si臋 z艂ocistym odcieniem, jedna z p贸艂ek obni偶y艂a si臋, a z sufitu zjecha艂o szerokie polimerowe lustro.

Kassad obserwowa艂 z ch艂odnym dystansem kogo艣, kto wie, 偶e uczestniczy we w艂asnym 艣nie, jak Moneta zrzuca ubranie, a potem pomaga mu uczyni膰 to samo. Nago艣膰 nie mia艂a ju偶 nic wsp贸lnego z erotyzmem; stanowi艂a cz臋艣膰 jakiego艣 ceremonia艂u.

- 艢ni艂em o tobie od lat - powiedzia艂.

- Wiem. Dla ciebie to przesz艂o艣膰, dla mnie przysz艂o艣膰. Fala uderzeniowa zdarze艅 biegnie przez czas jak fale po powierzchni wody.

Wzi臋艂a z p贸艂ki z艂oty pr臋t i dotkn臋艂a jego piersi. Kassad zamruga艂 raptownie. Poczu艂 lekki wstrz膮s, a kiedy spojrza艂 w lustro, przekona艂 si臋, 偶e jego cia艂o tak偶e nabra艂o zwierciadlanych w艂a艣ciwo艣ci, a g艂owa zamieni艂a si臋 w bezkszta艂tny jajowaty tw贸r, w kt贸rym odbija艂y si臋 zdeformowane barwy i kszta艂ty. Sekund臋 p贸藕niej Moneta uczyni艂a to samo ze swoim cia艂em, nadaj膮c mu wygl膮d uformowanej w kszta艂cie ludzkiej sylwetki kropli rt臋ci. Kassad widzia艂 swoje wyna­turzone odbicie w ka偶dym kawa艂eczku, w ka偶dym mi臋艣niu i wypuk艂o艣ci. Jej piersi cudownie za艂amywa艂y 艣wiat艂o, a sutki przypomina艂y male艅kie kr臋gi na powierzchni lustrzanego stawu. Kassad obj膮艂 j膮 mocno, czuj膮c, jak sreb­rzyste pow艂oki 艂膮cz膮 si臋 niczym ciecz, jakim艣 cudem wykazuj膮ca w艂a艣ciwo艣ci magnetyczne. Zaraz potem zetkn臋艂y si臋 cia艂a.

- Za miastem czekaj膮 twoi wrogowie - szepn臋艂a, kieruj膮c ku niemu twarz rozedrgan膮 blaskiem 偶ywego 艣wiat艂a.

- Wrogowie?

- Intruzi. Ci, kt贸rzy ci臋 艣cigali.

Kassad potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Jego zniekszta艂cone odbicie uczyni艂o to samo.

- To ju偶 niewa偶ne.

- Przeciwnie - szepn臋艂a Moneta. - Wr贸g zawsze jest wa偶ny. Musisz si臋 uzbroi膰.

- W co?

Dotkn臋艂a go matowobr膮zowym toroidem. Natychmiast poczu艂, 偶e krew zaczyna mu 偶ywiej kr膮偶y膰 w 偶y艂ach, a cia艂o nabiera niezwyk艂ej mocy.

- Chod藕.

Moneta znowu poprowadzi艂a go przez pustyni臋. Pro­mienie s艂o艅ca zdawa艂y si臋 mie膰 niemal fizyczny ci臋偶ar. Kassad odnosi艂 wra偶enie, 偶e on i Moneta sun膮 w艣r贸d wydm jak duchy, a potem p艂yn膮 ulicami marmurowego miasta, jakby ich cia艂a zamieni艂y si臋 w wielkie krople g臋stej, oleistej cieczy. W pobli偶u zachodniego kra艅ca miasta, niedaleko strzaskanych ruin Amfiteatru Poet贸w, co艣 na nich czeka艂o.

Kassadowi wydawa艂o si臋 przez chwil臋, 偶e jest to cz艂owiek w takim samym l艣ni膮cym polu si艂owym jak to, w jakie byli spowici on i Moneta, ale szybko przekona艂 si臋, 偶e nie ma racji. W tamtej postaci nie by艂o nic ludzkiego. Kassad niczym w sennym zamroczeniu spogl膮da艂 na czworo ramion, palce zako艅czone ostrymi jak skalpele ostrzami, metalowe kolce stercz膮ce z piersi, szyi, kolan i 艂okci, a przede wszystkim na wielo艣cienne oczy p艂on膮ce czerwieni膮 tak intensywn膮, 偶e s艂o艅ce traci艂o przy nich po艂ow臋 blasku, a dzie艅 wydawa艂 si臋 sk艂ada膰 g艂贸wnie z cieni.

Chy偶war, pomy艣la艂 pu艂kownik Kassad.

- W艂adca B贸lu... - szepn臋艂a Moneta.

Stw贸r odwr贸ci艂 si臋 i wyprowadzi艂 ich z martwego miasta.


Kassadowi podoba艂 si臋 spos贸b, w jaki Intruzi przygoto­wali si臋 do odparcia ataku. Dwie jednostki aborda偶owe sta艂y w odleg艂o艣ci oko艂o p贸艂 kilometra od siebie w taki spos贸b, 偶e chroni艂y si臋 nawzajem, mog膮c jednocze艣nie prowadzi膰 ostrza艂 w promieniu trzystu sze艣膰dziesi臋ciu stopni. 呕o艂nierze byli w艂a艣nie zaj臋ci kopaniem stanowisk ogniowych w odleg艂o艣ci jakich艣 stu metr贸w od statk贸w. Ochron臋 zapewnia艂y im dwa czo艂gi z silnikami EM. Kassad stwierdzi艂, 偶e co艣 dziwnego sta艂o si臋 z jego wzrokiem: dostrzega艂 nachodz膮ce na siebie pola si艂owe statk贸w jako b膮ble 偶贸艂tawej po艣wiaty, a porozrzucane na przedpolu czujniki i miny przeciwpiechotne jako plamy intensywnej, pulsuj膮cej czerwieni.

Zamruga艂 kilkakrotnie i niewiele brakowa艂o, 偶eby przetar艂 oczy. Co艣 tu by艂o nie tak. Dopiero po chwili zrozumia艂, co takiego: nie tylko widzia艂 wszystko nieco inaczej ni偶 do tej pory, ale to, co widzia艂, w og贸le si臋 nie porusza艂o. Intruzi, nawet ci poch艂oni臋ci prac膮, byli r贸wnie nieruchomi jak plastikowe 偶o艂nierzyki, kt贸rymi bawi艂 si臋 w slumsach Tharsis. Co prawda czo艂gi zaj臋艂y stanowiska za usypanymi napr臋dce skarpami, ale ich radary - Kassad dostrzega艂 je jako fioletowe, pulsuj膮ce 艂uki - nie obraca艂y si臋. Spoj­rzawszy w g贸r臋, zobaczy艂 jakiego艣 wielkiego ptaka, wisz膮­cego na lazurowym niebie z szeroko rozpostartymi skrzyd艂ami, w chwil臋 potem za艣 min膮艂 k艂膮b drobnego piasku, poderwanego z ziemi gwa艂townym podmuchem wiatru.

Chy偶war jakby nigdy nic kroczy艂 mi臋dzy minami, prze­cina艂 b艂臋kitne kreski laserowych pu艂apek, by wreszcie przenikn膮膰 przez 偶贸艂taw膮 艣cian臋 pola si艂owego i znale藕膰 si臋 w cieniu pierwszego statku. Moneta i Kassad pod膮偶ali za nim.

- Jak to mo偶liwe?

Pu艂kownik u艣wiadomi艂 sobie, 偶e zada艂 to pytanie za pomoc膮 jakiego艣 zmys艂u mo偶e nieco mniej wyrafinowanego od telepatii, kt贸rego dzia艂anie jednak znacznie przewy偶sza艂o to, co dawa艂o si臋 osi膮gn膮膰 dzi臋ki implantom m贸zgowym.

- On ma w艂adz臋 nad czasem.

- W艂adca B贸lu?

- Oczywi艣cie.

- A co my tutaj robimy?

Moneta wskaza艂a na nieruchomych Intruz贸w.

- To twoi wrogowie.

Kassad poczu艂, 偶e wreszcie budzi si臋 z d艂ugiego snu. To wszystko dzia艂o si臋 naprawd臋. Oczy Intruza wpatruj膮ce si臋 w przestrze艅 bez drgni臋cia powieki by艂y prawdziwe. 艁贸d藕 aborda偶owa Intruz贸w, wznosz膮ca si臋 po lewej stronie niczym jaki艣 metalowy pomnik, by艂a prawdziwa.

Fedmahn Kassad u艣wiadomi艂 sobie, 偶e mo偶e zabi膰 ich wszystkich - 偶o艂nierzy, za艂og臋 - a oni nie b臋d膮 w stanie mu przeszkodzi膰. Wiedzia艂, 偶e czas nie zatrzyma艂 si臋 w miejscu (tak samo jak nie zatrzymywa艂 si臋 w miejscu po w艂膮czeniu nap臋du Hawkinga), tylko zacz膮艂 biec z inn膮 pr臋dko艣ci膮. Ptak zawieszony w powietrzu nad jego g艂ow膮 z pewno艣ci膮 wykona nast臋pne uderzenie skrzyd艂ami, tyle tylko 偶e b臋dzie na to potrzebowa艂 kilku minut, a mo偶e nawet godzin. Stoj膮cy przed nim Intruz mrugnie wreszcie powiekami, je偶eli on, Kassad, wyka偶e tyle cierpliwo艣ci, 偶eby na to zaczeka膰. Tymczasem we tr贸jk臋 mog膮 wymor­dowa膰 wszystkich nieprzyjaci贸艂, kt贸rzy nawet nie zauwa偶膮, 偶e kto艣 ich zaatakowa艂.

To nie fair, pomy艣la艂 Kassad. To nie w porz膮dku. To ostateczne pogwa艂cenie Nowego Bushido, chyba nawet gorsze od mordowania cywil贸w. Honor istnieje tylko tam, gdzie r贸wni sobie przeciwnicy 艣cieraj膮 si臋 w otwartej walce. Chcia艂 to przekaza膰 Monecie, ale ona w艂a艣nie w tej chwili powiedzia艂a, czy raczej pomy艣la艂a:

- Patrz.

Czas o偶y艂, a towarzyszy艂a temu jakby eksplozja po艂膮czona z odg艂osem, jaki wydaje powietrze przedostaj膮ce si臋 gwa艂townie do 艣luzy. Ptak zacz膮艂 zatacza膰 szerokie kr臋gi na niebie. Pustynny wiatr sypn膮艂 piaskiem na b膮blast膮 powierz­chni臋 pola si艂owego. Intruz wyprostowa艂 si臋, zobaczy艂 Chy偶wara i dwoje ludzi, krzykn膮艂 co艣 i podni贸s艂 bro艅.

Chy偶war nie poruszy艂 si臋; Kassad odni贸s艂 wra偶enie, i偶 po prostu przesta艂 by膰 tu, a pojawi艂 si臋 tam. 呕o艂nierz krzykn膮艂 jeszcze raz, ale znacznie g艂o艣niej, wyba艂uszy艂 ze zdumieniem oczy na stalow膮 r臋k臋 Chy偶wara, w kt贸rej drga艂o jeszcze jego serce, po czym zrobi艂 krok naprz贸d, otworzy艂 usta, jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰, i run膮艂 twarz膮 na ziemi臋.

Spojrzawszy w prawo, Kassad ujrza艂 tu偶 przed sob膮 innego Intruza. Komandos podni贸s艂 bro艅, a pu艂kownik w tej samej chwili wykona艂 gwa艂towny ruch ramieniem, us艂ysza艂 szum pola si艂owego i zobaczy艂, jak jego r臋ka przebija pancerz, he艂m i kark przeciwnika. G艂owa Intruza potoczy艂a si臋 po pustynnym piasku.

Kassad wskoczy艂 do p艂ytkiego okopu. Kilku 偶o艂nierzy zacz臋艂o odwraca膰 si臋 w jego stron臋. Czas jednak nie wr贸ci艂 zupe艂nie do normy: wr贸g porusza艂 si臋 jak na zwolnionym filmie, na kilka sekund odzyskiwa艂 zdolno艣膰 dzia艂ania w normalnym tempie, by zaraz potem niemal zupe艂nie znieruchomie膰. Kassad zawsze by艂 od niego wielokrotnie szybszy. Zapomnia艂 ju偶 o Nowym Bushido; przecie偶 to ci sami barbarzy艅cy, kt贸rzy chcieli go zabi膰! Z艂ama艂 kark jednemu, cofn膮艂 si臋 o krok, przebi艂 p艂uca drugiemu, trze­ciemu zmia偶d偶y艂 krta艅, uchyli艂 si臋 przed p艂yn膮cym w jego stron臋 no偶em i jednym kopni臋ciem zgruchota艂 kr臋gos艂up ostatniemu przeciwnikowi. Potem wyskoczy艂 z okopu.

- Kassad!

Schyli艂 si臋 odruchowo i rubinowy promie艅 lasera przesu­n膮艂 si臋 kilka centymetr贸w nad jego g艂ow膮, toruj膮c sobie drog臋 przez powietrze jakby to by艂 o艂贸w. Niemo偶liwe! Uchyli艂em si臋 przed strza艂em z lasera! Podni贸s艂 z ziemi kamie艅 i cisn膮艂 go w stron臋 Intruza obs艂uguj膮cego bicz bo偶y zainstalowany na czo艂gowej wie偶yczce. Rozleg艂 si臋 huk gromu d藕wi臋kowego, a strzelec po prostu rozprysn膮艂 si臋 na kawa艂ki. Pu艂kownik oderwa艂 plazmowy granat od pasa jednego z trup贸w, wyszarpn膮艂 zawleczk臋, doskoczy艂 do czo艂gu, wrzuci艂 granat do 艣rodka i zd膮偶y艂 oddali膰 si臋 na trzydzie艣ci metr贸w, zanim nast膮pi艂a eksplozja. P艂omie艅 si臋gn膮艂 niemal do dziobu statku Intruz贸w.

Kassad zatrzyma艂 si臋 na chwil臋, by popatrze膰 na Monet臋, kt贸ra sia艂a zniszczenie we w艂asnym kr臋gu 艣mierci. Krew bryzga艂a na ni膮 strumieniami, sp艂ywaj膮c natychmiast po l艣ni膮cych krzywiznach ramion, piersi i brzucha. Ona tak偶e spojrza艂a w jego kierunku i pu艂kownik poczu艂, jak 偶膮dza krwi ogarnia go ze zdwojon膮 si艂膮.

Chy偶war sun膮艂 powoli przez pole bitwy, wybieraj膮c ofiary niczym wytrawny 偶niwiarz. Od czasu do czasu znika艂 nagle, by w tym samym u艂amku sekundy pojawi膰 si臋 w innym miejscu. Kassad przypuszcza艂, 偶e W艂adcy B贸lu on i Moneta musz膮 wydawa膰 si臋 r贸wnie powolni, jak im wydaj膮 si臋 Intruzi.

Czas znowu gwa艂townie ruszy艂 naprz贸d. Ci 偶o艂nierze, kt贸rzy zostali jeszcze przy 偶yciu, wpadli w panik臋 i strzelaj膮c na o艣lep, pop臋dzili w stron臋 statk贸w. Kassad spr贸bowa艂 sobie wyobrazi膰, co widzieli przez minione dwie minuty: jakie艣 zamazane cienie przemykaj膮ce mi臋dzy stanowiskami obronnymi, koleg贸w rozszarpywanych czyimi艣 niewidzial­nymi r臋kami. Ku swemu zdziwieniu przekona艂 si臋, 偶e do pewnego stopnia mo偶e sterowa膰 up艂ywem czasu; jedno mrugni臋cie, i przeciwnicy zamierali w niemal zupe艂nym bezruchu, drugie, i zaczynali funkcjonowa膰 z niemal nor­maln膮 pr臋dko艣ci膮. Poczucie rozs膮dku i honoru przemawia艂o za tym, aby zaprzesta膰 rzezi, lecz niemal seksualna 偶膮dza krwi kaza艂a zapomnie膰 o wszelkich skrupu艂ach.

Kto艣 z za艂ogi statku zamkn膮艂 艣luz臋, wi臋c jeden z przera­偶onych komandos贸w u偶y艂 艂adunku plazmowego, aby utorowa膰 sobie drog臋. T艂um napiera艂, depcz膮c rannych, kt贸rzy osun臋li si臋 na ziemi臋. Kassad pod膮偶y艂 za ogarni臋tymi panik膮 Intruzami.

W wyra偶eniu 鈥渨alczy膰 jak osaczony szczur鈥 jest du偶o prawdy. Licz膮ca sobie wiele tysi膮cleci historia konflikt贸w zbrojnych wielokrotnie dowodzi艂a, 偶e ludzie bij膮 si臋 najbardziej zaciekle wtedy, kiedy znajd膮 si臋 w ciasnej przestrzeni, sk膮d nie ma drogi ucieczki. Pod Waterloo i w tunelach kopc贸w na Lususie toczono najstraszliwsze boje w dziejach ludzko艣ci - twarz膮 w twarz, piersi膮 w pier艣, bez szans na odwr贸t. Tym razem by艂o tak samo. Intruzi walczyli - i gin臋li - jak osaczone szczury.

Chy偶war unieszkodliwi艂 systemy obronne statku. Moneta pozosta艂a na zewn膮trz, by rozprawi膰 si臋 z kilkunastoma komandosami, kt贸rzy nie opu艣cili stanowisk, natomiast Kassad wszed艂 do 艣rodka.

Wreszcie jedna 艂贸d藕 Intruz贸w otworzy艂a ogie艅 do bli藕nia­czej, skazanej na zag艂ad臋 jednostki. Kassad sta艂 ju偶 wtedy na pustynnym piasku i obserwowa艂, jak promienie laser贸w pe艂zn膮 powoli w jego stron臋, za nimi za艣 - tak powoli, 偶e na ka偶dym z nich zd膮偶y艂by napisa膰 swoje imi臋 - szybuj膮 pociski. Wszyscy nieprzyjaciele byli ju偶 martwi, ale pole si艂owe jeszcze dzia艂a艂o. Odbita energia promieni i wybuch贸w spopieli艂a cia艂a i stopi艂a piasek, a w chwil臋 potem ocala艂a 艂贸d藕 zacz臋艂a wspina膰 si臋 ku niebu na kolumnie ognia. Kassad i Moneta przygl膮dali si臋 temu z oazy spokoju w艣r贸d morza p艂omieni.

- Czy mo偶emy ich zatrzyma膰? - zapyta艂 Kassad. Pot la艂 si臋 z niego strumieniami, ale dzikie podniecenie nie os艂ab艂o ani troch臋.

- Mogliby艣my - odpar艂a Moneta - ale nie chcemy tego robi膰. Oni zanios膮 wiadomo艣膰 do roju.

- Jak膮 wiadomo艣膰?

- Chod藕 tu, Kassad.

Odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie na d藕wi臋k jej g艂osu. L艣ni膮ce pole si艂owe znikn臋艂o. Cia艂o kobiety by艂o mokre od potu; kosmyki wilgotnych w艂os贸w przywar艂y do czo艂a, sutki stwardnia艂y i nabrzmia艂y.

- Chod藕 tu.

Pu艂kownik spojrza艂 w d贸艂, na swoje cia艂o. On tak偶e nie mia艂 ju偶 na sobie ochronnego pola i by艂 tak podniecony jak jeszcze nigdy w 偶yciu.

- Chod藕 tu... - powt贸rzy艂a szeptem Moneta.

Kassad podszed艂, po艂o偶y艂 r臋ce na g艂adkich, 艣liskich po艣ladkach, podni贸s艂 j膮, zani贸s艂 na sp艂achetek rzadkiej trawy na szczycie wyg艂adzonego przez wiatr pag贸rka, po艂o偶y艂 na ziemi w艣r贸d stert martwych cia艂, brutalnie rozwar艂 jej uda, chwyci艂 jedn膮 r臋k膮 oba przeguby kobiety, podni贸s艂 jej ramiona nad g艂ow臋, przygwo藕dzi艂 do ziemi i wsun膮艂 si臋 mi臋dzy jej nogi.

- Tak... - szepn臋艂a, kiedy ca艂owa艂 ucho i szyj臋, kark, zlizywa艂 s艂ony pot z piersi. Le偶ymy w艣r贸d trup贸w. B臋dzie ich wi臋cej. Tysi膮ce. Miliony. 艢miech wzbierze w martwych piersiach. Szeregi 偶o艂nierzy wy艂oni膮 si臋 z transmiter贸w tylko po to, by zgin膮膰 w hucz膮cych p艂omieniach.

- Tak... - powt贸rzy艂a.

Czu艂 jej gor膮cy oddech na swojej sk贸rze. Uwolni艂a ramiona, przesun臋艂a d艂o艅mi po ociekaj膮cych potem barkach Kassada, zadrapa艂a go paznokciami, chwyci艂a za po艣ladki i przyci膮gn臋艂a bli偶ej. Nabrzmia艂y cz艂onek ociera艂 si臋 o w艂osy 艂onowe, wbija艂 si臋 w 艂agodny 艂uk podbrzusza. Bramy transmiter贸w wypluwaj膮 czarne cielska kr膮偶ownik贸w. 呕ar plazmowych eksplozji. Setki okr臋t贸w, tysi膮ce, ta艅cz膮 i gin膮 jak 膰my w wirze tornada. Kolumny rubinowego 艣wiat艂a pokonuj膮 ogromne odleg艂o艣ci, nios膮c 艣mier膰 i zniszczenie. Cia艂a sk膮pane w czerwonym blasku.

- Tak...

Moneta otworzy艂a dla niego usta i cia艂o. Ciep艂o w g贸rze i w dole, jej j臋zyk w jego ustach, w艣lizgn膮艂 si臋 tam dok艂adnie wtedy, kiedy Kassad wszed艂 w ni膮, powitany przez spragnion膮 wilgo膰. Jej cia艂o wypr臋偶y艂o si臋, wygi臋艂o, wsysaj膮c go g艂臋biej, jeszcze g艂臋biej, a potem zacz臋li si臋 razem porusza膰. Cieplna katastrofa na tysi膮cach planet. P艂on膮ce kontynenty, wrz膮ce morza. Przera藕liwie gor膮ce powietrze. Ca艂e oceany rozgrzanego powietrza, atmosfery rozszerzaj膮ce si臋 niczym sk贸ra pod dotkni臋ciem kochanka.

- Tak... tak... tak...

Ciep艂o jej oddechu w jego ustach. Jej sk贸ra 艣liska i mi臋kka niczym at艂as. Kassad wykonuje gwa艂towne pchni臋­cia, wszech艣wiat kurczy si臋, w miar臋 jak narasta rozkosz, zmys艂y przestaj膮 funkcjonowa膰, czuje ju偶 tylko zamykaj膮ce go, otulaj膮ce, 艣liskie ciep艂o kobiety. Odpowiada mu szarp­ni臋ciami bioder, jakby zdawa艂a sobie spraw臋 z niesamowitego napi臋cia, kt贸re narasta w nim od 艣rodka, od samego dna. Kassad wykrzywia twarz w rozpaczliwym grymasie, zamyka oczy, widzi...

...rozszerzaj膮ce si臋 kule ogniste, umieraj膮ce gwiazdy, s艂o艅ca gin膮ce w p艂omienistych erupcjach, ca艂e uk艂ady planetarne znajduj膮ce 艣mier膰 w ekstazie niszczenia...

...czuje b贸l w piersi, ale nie przestaje porusza膰 biodrami, robi to nawet szybciej, jeszcze szybciej, mimo 偶e otwiera oczy i widzi...

...ogromny stalowy cier艅, kt贸ry wyrasta spomi臋dzy piersi Monety, ro艣nie, podczas gdy on podnosi si臋 i opada, podnosi i opada, cier艅 ro艣nie coraz bardziej, krew zaczyna p艂yn膮膰 po jej g艂adkiej sk贸rze, a potem Kassad patrzy zamglonymi ekstaz膮 oczami, jak wargi kobiety kurcz膮 si臋 i cofaj膮, ods艂aniaj膮c rz臋dy stalowych z臋b贸w, zamiast palc贸w w jego po艣ladki wbijaj膮 si臋 stalowe ostrza, metalowe uda zaciskaj膮 si臋 wok贸艂 jego poruszaj膮cych si臋 rytmicznie bioder...

...w ostatnich sekundach przed orgazmem Kassad usi艂uje si臋 wyrwa膰... odpycha si臋 od niej r臋kami... ona przywiera do niego jak pijawka, gotowa wyssa膰 ca艂膮 krew... przeta­czaj膮 si臋 w bok, przez martwe cia艂a...

...jej oczy jak czerwone klejnoty p艂on膮 tym samym szale艅czym 偶arem, kt贸ry pod postaci膮 niezno艣nego b贸lu rozsadza mu j膮dra, rozlewa si臋, rozprzestrzenia...

...Kassad opiera obie r臋ce na ziemi, podnosi si臋, odpycha od niej... od tego czego艣... ma nieludzk膮 si艂臋, ale to za ma艂o, bo czuje, 偶e co艣 go ci膮gnie do niej... do tego... spogl膮da w oczy i widzi tam zag艂ad臋 艣wiat贸w... zag艂ad臋 艣wiat贸w!

Z przera藕liwym krzykiem zrywa si臋 na r贸wne nogi. Zostawia na stalowych szponach i ostrzach strz臋py cia艂a i strugi krwi. Metalowe z臋by zatrzaskuj膮 si臋 w stalowej waginie, zaledwie jeden wilgotny milimetr od jego cz艂onka. Kassad pada na bok, turla si臋 po zboczu, ca艂y czas porusza biodrami, nie jest w stanie powstrzyma膰 ejakulacji. Sperma tryska strumieniem, pada na zaci艣ni臋t膮 pi臋艣膰 trupa. Kassad j臋czy rozpaczliwie, zwija si臋 w k艂臋bek, obejmuje kolana ramionami, i jeszcze raz... i jeszcze...

S艂yszy syk i szcz臋k metalu. Odwraca si臋 na plecy, mru偶y oczy - cz臋艣ciowo z b贸lu, cz臋艣ciowo dlatego, 偶e musi patrze膰 prosto w s艂o艅ce. Stoi nad nim, szeroko rozkraczona, ca艂a w kolcach i cierniach. Kassad ociera pot z czo艂a, widzi, 偶e to nie pot, tylko krew, i czeka na 艣miertelny cios. Czuje, jak w艂osy je偶膮 mu si臋 na g艂owie, a na ca艂ym ciele wyst臋puje g臋sia sk贸rka. Spogl膮da jeszcze raz i widzi Monet臋 tak膮 jak przedtem, z szeroko rozstawionymi nogami i kro­czem wilgotnym od mi艂o艣ci. Nie dostrzega rys贸w twarzy, bo o艣lepia go s艂o艅ce, ale widzi czerwonawe b艂yski tam, gdzie powinny by膰 oczy. Moneta u艣miecha si臋, a wtedy metalowe z臋by rozb艂yskuj膮 jak szlachetne kamienie.

- Kassad... - szepcze, lecz jej g艂os przypomina szelest piasku zasypuj膮cego wyschni臋te ko艣ci.

Kassad odwraca wzrok, wstaje z trudem na nogi i zata­czaj膮c si臋 ucieka przez zas艂ane trupami pole bitwy, dok膮d­kolwiek, byle tylko dalej od niej. Nie odwraca si臋 ani razu.


Dwa dni p贸藕niej pu艂kownika Fedmahna Kassada odnalaz艂 patrol Planetarnych Si艂 Samoobrony. Znaleziono go le偶膮cego bez przytomno艣ci na jednej z trawiastych r贸wnin, kt贸rymi wiedzie droga do opuszczonej Baszty Chronosa, dwadzie艣cia kilometr贸w od martwego miasta i miejsca l膮dowania Intru­z贸w. Kassad by艂 zupe艂nie nagi i niemal martwy z powodu licznych ran oraz og贸lnego wyczerpania, ale dzi臋ki szybko udzielonej pierwszej pomocy za偶egnano bezpo艣rednie zagro­偶enie 偶ycia, potem za艣 przetransportowano go do szpitala w Keats. Patrol PSS ostro偶nie ruszy艂 na p贸艂noc, starannie omijaj膮c pr膮dy czasu w pobli偶u Grobowc贸w oraz poszuku­j膮c pu艂apek, jakie mogli zostawi膰 po sobie Intruzi. Nie zostawili 偶adnych. Patrol odnalaz艂 jedynie szcz膮tki pojazdu Kassada oraz wypalone kad艂uby dw贸ch jednostek Intruz贸w. Nie spos贸b by艂o stwierdzi膰, co sk艂oni艂o ich do ostrzelania w艂asnych statk贸w, a zw艂oki, cho膰 bardzo liczne, uleg艂y niemal ca艂kowitemu zw臋gleniu, wi臋c na podstawie ich wygl膮du tak偶e nie da艂o si臋 wysnu膰 偶adnych wniosk贸w.

Kassad odzyska艂 przytomno艣膰 trzy dni p贸藕niej, o艣wiad­czy艂, 偶e jego wspomnienia ko艅cz膮 si臋 na chwili, kiedy porwa艂 ka艂amarnic臋, i po trzech tygodniach zosta艂 przetransportowany na okr臋t bojowy Armii/kosmos.

Zaraz po powrocie do Sieci poprosi艂 o przeniesienie do cywila. Przez jaki艣 czas dzia艂a艂 aktywnie w ruchu pacyfis­tycznym, od czasu do czasu bior膮c nawet udzia艂 w publicz­nych debatach na temat konieczno艣ci rozbrojenia, ale wydarzenia na Bressii da艂y impuls, aby rozpocz膮膰 przygo­towania do wojny kosmicznej na niespotykan膮 skal臋; na wyst膮pienia Kassada albo nie zwracano uwagi, albo przy­pisywano je poczuciu winy, kt贸re mia艂o jakoby dr臋czy膰 Rze藕nika z Po艂udniowej Bressii.

Szesna艣cie lat p贸藕niej pu艂kownik Kassad znikn膮艂 z Sieci. Chocia偶 przez ten czas nie dosz艂o do 偶adnych wi臋kszych star膰, Intruz贸w nadal uwa偶ano za g艂贸wnych i najgro藕niej­szych przeciwnik贸w Hegemonii, pu艂kownik Kassad za艣 by艂 ju偶 tylko blakn膮cym wspomnieniem.


Zbli偶a艂o si臋 po艂udnie, kiedy Kassad zako艅czy艂 swoj膮 opowie艣膰. Konsul zamruga艂 raptownie i rozejrza艂 si臋 doko艂a, po raz pierwszy od dw贸ch godzin dostrzegaj膮c statek i jego otoczenie. 鈥淏enares鈥 p艂yn臋艂a teraz g艂贸wnym korytem rzeki. Do uszu konsula dociera艂o skrzypienie uprz臋偶y, szarpanej przez walcz膮ce z pr膮dem p艂aszczki. W g贸r臋 rzeki pod膮偶a艂a chyba tylko ich barka, z przeciwnej strony natomiast nadci膮ga艂o mn贸stwo mniejszych jednostek. Konsul od­ruchowo otar艂 czo艂o i stwierdzi艂 ze zdziwieniem, 偶e by艂o pokryte potem. Zrobi艂o si臋 bardzo ciep艂o, a cie艅 p艂贸ciennego daszku odsun膮艂 si臋 niepostrze偶enie. Konsul ponownie zamruga艂, jeszcze raz otar艂 pot i przeszed艂 do cienia, aby otworzy膰 jedn膮 z butelek z napojami, kt贸re androidy ustawi艂y na kredensie w pobli偶u sto艂u.

- M贸j Bo偶e! - odezwa艂 si臋 ojciec Hoyt. - A wi臋c, wed艂ug tej Monety, Grobowce poruszaj膮 si臋 pod pr膮d czasu?

- Tak jest - potwierdzi艂 Kassad.

- Czy to mo偶liwe? - zdumia艂 si臋 ksi膮dz.

- Owszem - potwierdzi艂 Sol Weintraub.

- Je偶eli to prawda...- powiedzia艂a z namys艂em Brawne Lamia - ...to znaczy, 偶e spotka艂e艣 t臋 Monet臋, czy jak tam ona naprawd臋 si臋 nazywa, w jej przesz艂o艣ci, ale twojej przysz艂o艣ci... czyli to spotkanie dopiero ma nast膮pi膰!

- Tak jest - odpar艂 ponownie Kassad.

Martin Silenus podszed艂 do relingu i splun膮艂 do rzeki.

- Pu艂kowniku, czy my艣lisz, 偶e ta dziwka by艂a Chy偶warem?

- Nie wiem. - G艂os Kassada by艂 niewiele dono艣niejszy od szeptu.

Silenus odwr贸ci艂 si臋 do Sola Weintrauba.

- Jeste艣 uczonym. Czy w micie o Chy偶warze s膮 jakie艣 wzmianki o tym, 偶e potrafi zmienia膰 posta膰?

- Nie - odpar艂 Weintraub. Przygotowywa艂 mleko dla dziecka. Niemowl臋 kwili艂o cichutko, przebieraj膮c pa­luszkami.

- To pole si艂owe czy cokolwiek to by艂o... - odezwa艂 si臋 Het Masteen. - Zachowa艂e艣 je po bitwie z Intruzami?

Kassad przez chwil臋 spogl膮da艂 w milczeniu na templariusza, po czym potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Konsul wpatrywa艂 si臋 ponuro w swoj膮 szklank臋, lecz nagle si臋 wyprostowa艂, tkni臋ty jak膮艣 my艣l膮.

- Pu艂kowniku, powiedzia艂e艣, 偶e ukaza艂o ci si臋 stalowe drzewo, na kt贸re Chy偶war nabija swoje ofiary?

Kassad powoli przeni贸s艂 spojrzenie z templariusza na konsula i skin膮艂 g艂ow膮.

- Powiedzia艂e艣 te偶, 偶e widzia艂e艣 na nim cia艂a?

Kolejne skinienie.

Konsul otar艂 pot z g贸rnej wargi.

- Je偶eli drzewo cofa si臋 w czasie razem z grobowcami, to ofiary musia艂y pochodzi膰 z naszej przysz艂o艣ci.

Kassad milcza艂 jak zakl臋ty. Pozostali wpatrywali si臋 bez s艂owa w konsula, ale chyba tylko Weintraub zrozumia艂, co oznacza ta uwaga, i wiedzia艂, jakie b臋dzie nast臋pne pytanie.

Konsul z trudem powstrzyma艂 si臋 przed ponownym otarciem potu. Kiedy si臋 odezwa艂, jego g艂os by艂 zdumiewa­j膮co silny i spokojny.

- Czy widzia艂e艣 tam kogo艣 z nas?

Milczenie trwa艂o co najmniej minut臋. Ciche odg艂osy fal rzecznych i skrzypienie pok艂adu wyda艂y si臋 nagle potwornie g艂o艣ne. Wreszcie Kassad odetchn膮艂 g艂臋boko i powiedzia艂:

- Tak.

Znowu zapad艂a cisza. Tym razem przerwa艂a j膮 Brawne Lamia.

- Powiesz nam, kto to by艂?

- Nie.

Kassad wsta艂 z krzes艂a i ruszy艂 ku schodom prowadz膮cym na ni偶szy pok艂ad.

- Zaczekaj! - zawo艂a艂 Hoyt.

Pu艂kownik zatrzyma艂 si臋 na pierwszym stopniu.

- Mo偶e odpowiesz nam przynajmniej na dwa inne pytania?

- Jakie?

Ojciec Hoyt skrzywi艂 si臋 z b贸lu. Jego szczup艂a, l艣ni膮ca od potu twarz zblad艂a jeszcze bardziej. Przez chwil臋 chwyta艂 z trudem powietrze, po czym przem贸wi艂 ponownie:

- Po pierwsze: czy my艣lisz, 偶e Chy偶war... albo ta kobieta... chce, 偶eby艣 to ty rozp臋ta艂 t臋 straszliw膮 wojn臋, kt贸r膮 zobaczy艂e艣 w jej oczach?

- Tak - odpar艂 cicho Kassad.

- Po drugie: czy zdradzisz nam, o co chcesz prosi膰 Chy偶wara... albo Monet臋... kiedy dotrzesz do nich u kresu pielgrzymki?

Kassad u艣miechn膮艂 si臋, ale by艂 to u艣miech blady i bardzo, ale to bardzo zimny.

- Nie b臋d臋 ich o nic prosi艂. Niczego od nich nie chc臋. Wr贸ci艂em tu po to, 偶eby ich zabi膰.

Odwr贸ci艂 si臋 i zszed艂 po schodach. Pozostali pielgrzymi milczeli, starannie unikaj膮c swojego wzroku. 鈥淏enares鈥 p艂yn臋艂a na p贸艂nocny wsch贸d, a s艂o艅ce szybko zbli偶a艂o si臋 do zenitu.



ROZDZIA艁 3


Godzin臋 przed zachodem s艂o艅ca barka 鈥淏enares鈥 wp艂yn臋艂a do portu Najada. Cz艂onkowie za艂ogi i piel­grzymi st艂oczyli si臋 przy relingu, aby popatrze膰 na dymi膮ce zgliszcza miasta, kt贸re kiedy艣 liczy艂o dwa­dzie艣cia tysi臋cy mieszka艅c贸w. Niewiele z niego pozosta艂o. S艂ynny 鈥淣adrzeczny Zajazd鈥, zbudowany jeszcze w czasach Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go, sp艂on膮艂 do fundament贸w; nie dopalone resztki taras贸w i pomost贸w run臋艂y w wody Hoolie. Ze stra偶nicy celnej zosta艂y jedynie osmalone 艣ciany. Port lotniczy, usytuowany na p贸艂nocnym skraju miasta, zamieni艂 si臋 w pogorzelisko, a wie偶a cumownicza dla sterowc贸w przypomina艂a kikut spalonego drzewa. Po ma艂ej, wzniesionej nad sam膮 rzek膮 艣wi膮tyni Chy偶wara nie pozosta艂 偶aden 艣lad. Jednak z punktu widzenia pielgrzym贸w najgor­sze by艂o to, 偶e zniszczeniu uleg艂 tak偶e Dworzec Rzeczny: drewniane pomosty sp艂on臋艂y doszcz臋tnie, a szeroko otwarte zagrody dla p艂aszczek by艂y puste.

- Niech to szlag trafi! - zakl膮艂 Martin Silenus.

- Kto to zrobi艂? - zapyta艂 ojciec Hoyt. - Chy偶war?

- Raczej Planetarne Si艂y Samoobrony - odpar艂 kon­sul. - Cho膰 ca艂kiem mo偶liwe, 偶e walczy艂y w艂a艣nie z Chy偶warem.

- Nie mog臋 w to uwierzy膰! - parskn臋艂a Brawne Lamia. - Nie wiedzia艂e艣, co si臋 tutaj sta艂o? - zapyta艂a z gniewem A. Bettika, kt贸ry pojawi艂 si臋 obok nich na tylnym pok艂adzie.

- Nie - odpar艂 android. - Od ponad tygodnia nie mo偶na by艂o nawi膮za膰 艂膮czno艣ci z 偶adn膮 osad膮 po艂o偶on膮 na p贸艂noc od 艣luz.

- Niby dlaczego? Nawet je艣li ta zakazana planeta nie ma swojej datasfery, to chyba wiecie, co to jest radio?

A. Bettik u艣miechn膮艂 si臋 lekko.

- Owszem, M. Lamia. Wiemy, co to jest radio, ale wszystkie satelity komunikacyjne uleg艂y zniszczeniu, podob­nie jak mikrofalowe stacje przeka藕nikowe przy 艣luzach, a w tutejszych warunkach nie da si臋 korzysta膰 z najkr贸t­szych zakres贸w fal.

- Co z naszymi p艂aszczkami? - zapyta艂 Kassad. - Doci膮gn膮 nas do Portu na Kraw臋dzi?

Bettik zmarszczy艂 brwi.

- B臋d膮 musia艂y, pu艂kowniku, cho膰 to okrucie艅stwo z naszej strony. W膮tpi臋, czy prze偶yj膮 taki wysi艂ek. Gdyby艣­my mieli wypocz臋te p艂aszczki, dotarliby艣my do celu jeszcze przed 艣witem, ale z tymi... - Wzruszy艂 ramionami. - Je偶eli dopisze nam szcz臋艣cie, a one wytrzymaj膮, mo偶emy by膰 na miejscu wczesnym popo艂udniem.

- Ale chyba zd膮偶ymy na 偶aglow贸z? - zapyta艂 Het Masteen.

- Miejmy nadziej臋 - odpar艂 A. Bettik. - Wybaczcie, ale musz臋 dopilnowa膰, 偶eby te nieszcz臋sne stworzenia dosta艂y odpowiedni膮 porcj臋 karmy. Najdalej za godzin臋 ruszamy w drog臋.

Ani w samych ruinach, ani w ich pobli偶u nie dostrzegli 偶adnego 艣ladu 偶ycia. Na rzece nie pojawi艂a si臋 najmniejsza nawet 艂贸d藕. Godzin臋 drogi w g贸r臋 Hoolie dotarli do miejsca, w kt贸rym lasy i farmy zacz臋艂y ust臋powa膰 miejsca pomara艅czowej prerii rozci膮gaj膮cej si臋 na po艂udnie od Trawiastego Morza. Tu i 贸wdzie konsul m贸g艂 dostrzec b艂otne kopce wzniesione przez wielkie mr贸wki; niekt贸re z budowli osi膮ga艂y wysoko艣膰 nawet dziesi臋ciu metr贸w. Wsz臋dzie by艂o wida膰 艣lady zniszcze艅: licz膮cy sobie prawie dwie艣cie lat prom w pobli偶u Brodu Betty po prostu znikn膮艂, 鈥淶ajazd 呕eglarzy鈥 u wej艣cia do Wielkiej Jaskini sta艂 ciemny i pusty. A. Bettik oraz inni cz艂onkowie za艂ogi krzyczeli ze wszystkich si艂, lecz odpowiada艂o im tylko ponure echo.

Wraz z nadej艣ciem zmierzchu rzek臋 spowi艂a zmys艂owa cisza, kt贸r膮 jednak szybko przerwa艂y odg艂osy wydawane przez owady i nawo艂ywania nocnych ptak贸w. Przez jaki艣 czas idealnie g艂adka powierzchnia Hoolie stanowi艂a zwier­ciadlane odbicie szarozielonego, mroczniej膮cego nieba; tu i 贸wdzie plusn臋艂a tylko ryba albo na mgnienie oka pojawi艂 si臋 widlasty 艣lad, jaki pozostawiaj膮 p艂aszczki p艂yn膮ce tu偶 pod powierzchni膮 wody. Kiedy wreszcie zapad艂a prawdziwa ciemno艣膰, mi臋dzy 艂agodnymi pag贸rkami zacz臋艂y ta艅czy膰 przer贸偶ne fosforyzuj膮ce owady - znacznie bledsze od swoich le艣nych kuzyn贸w, ale za to wi臋ksze i o wi臋kszej rozpi臋to艣ci skrzyde艂. Mniej wi臋cej wtedy, kiedy na niebie pojawi艂y si臋 gwiazdy, kt贸rych blask przy膰miewa艂y co jaki艣 czas strumienie rozjarzonych meteor贸w, zapalono lampy i podano kolacj臋.

Pielgrzymi jedli w skupieniu, jakby wci膮偶 jeszcze roz­pami臋tywali ponur膮 i niejednoznaczn膮 opowie艣膰 pu艂kow­nika. Konsul pi艂 r贸wno przez ca艂y dzie艅, dzi臋ki czemu czu艂 si臋 teraz przyjemnie oderwany od rzeczywisto艣ci oraz bolesnych wspomnie艅; tylko w ten spos贸b potrafi艂 sobie radzi膰 z kolejnymi dniami i nocami. To on przerwa艂 panuj膮ce przy stole milczenie, wypowiadaj膮c poszczeg贸lne s艂owa tak starannie i powoli, jak potrafi膮 to uczyni膰 tylko prawdziwi alkoholicy:

- Czyja teraz kolej?

- Moja - odpar艂 Martin Silenus. Poeta tak偶e wla艂 w siebie morze alkoholu. M贸wi艂 r贸wnie wyra藕nie jak konsul, ale zdradza艂y go mocno zar贸偶owione policzki i niemal szale艅czy b艂ysk w oczach. - W ka偶dym razie wyci膮gn膮艂em kartk臋 z tr贸jk膮. - Pokaza艂 wszystkim skrawek papieru. - Nie wiem tylko, czy macie ochot臋 wys艂ucha膰 tej pieprzonej historii.

Brawne Lamia podnios艂a kieliszek z winem, skrzywi艂a si臋 i odstawi艂a go na st贸艂.

- Mo偶e najpierw powinni艣my porozmawia膰 o tym, czego dowiedzieli艣my si臋 z dw贸ch pierwszych opowie艣ci, i jaki mo偶e mie膰 to zwi膮zek z nasz膮 obecn膮 sytuacj膮?

- Jeszcze nie - powiedzia艂 Fedmahn Kassad. - Mamy jeszcze za ma艂o informacji.

- Pozw贸lmy m贸wi膰 M. Silenusowi - odezwa艂 si臋 Sol Weintraub. - Potem om贸wimy to, co us艂yszeli艣my.

- Zgadzam si臋 - powiedzia艂 ojciec Hoyt.

Het Masteen i konsul skin臋li g艂owami.

- A wi臋c dobrze! - wykrzykn膮艂 Martin Silenus. - Zaraz wszystkiego si臋 dowiecie, tylko pozw贸lcie mi doko艅­czy膰 to pieprzone wino.


Opowie艣膰 Poety

Pie艣ni Hyperiona


Na pocz膮tku by艂o S艂owo. Potem pojawi艂 si臋 pieprzony edytor tekstu. Potem procesor my艣lowy. A potem nast膮pi艂 koniec literatury. Tak to w艂a艣nie wygl膮da.

Franciszek Bacon powiedzia艂 kiedy艣: 鈥淣iew艂a艣ciwie dob­rane s艂owa potrafi膮 stworzy膰 wspania艂膮 przeszkod臋 dla umys艂u鈥. Wszyscy mieli艣my w tym sw贸j udzia艂, prawda? Ja chyba najwi臋kszy. Jeden z najlepszych, ale ju偶 dawno zapomnianych pisarzy dwudziestego wieku wymy艣li艂 co艣 takiego: 鈥淯wa偶am, 偶e to wspania艂e by膰 pisarzem, tyle tylko i偶 nie znosz臋 ca艂ej tej bazgraniny鈥. Rozumiecie? Ot贸偶, moi przyjaciele, ja uwielbiam by膰 poet膮. Nie znosz臋 tylko tych cholernych s艂贸w.

Od czego powinienem zacz膮膰?

Mo偶e od Hyperiona?

(niewyra藕ne) ...prawie dwie艣cie lat standardowych temu...

Pi臋膰 statk贸w kolonizacyjnych Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go zawisa na lazurowym niebie niczym z艂ote kwiaty mlecza. L膮dujemy jak dumni konkwistadorzy: ponad dwa tysi膮ce artyst贸w sztuk wizualnych, pisarzy, rze藕biarzy, poet贸w, wirtualist贸w, re偶yser贸w holospektakli, kompozytor贸w, dekompozytor贸w i B贸g wie kogo jeszcze, wspieranych przez pi臋膰 razy wi臋cej administrator贸w, technik贸w, ekolog贸w, nadzorc贸w, dworzan i zawodowych dupoliz贸w, 偶eby nie wspomnie膰 o ca艂ej rodzinie kr贸lewskiej oraz mn贸stwie android贸w gotowych ora膰 i kopa膰, budowa膰 nowe miasta, uruchamia膰 reaktory, i w og贸le. W ka偶dym razie, macie teraz poj臋cie, jak to mniej wi臋cej wygl膮da艂o.

Wyl膮dowali艣my na planecie zasiedlonej ju偶 przez bied­nych palant贸w, kt贸rzy dwie艣cie lat wcze艣niej zupe艂nie zdziczeli, 偶arli to, co uda艂o im si臋 znale藕膰 w lesie, i przy lada okazji walili si臋 maczugami po 艂bach. Rzecz jasna, szlachetni potomkowie pionier贸w przyj臋li nas jak bog贸w - szczeg贸lnie kiedy nasi ochroniarze za艂atwili paru bardziej agresywnych przyw贸dc贸w - a my, ma si臋 rozumie膰, nie mieli艣my nic przeciwko temu i od razu zagonili艣my ich do roboty razem z androidami, 偶eby zbudowali nam pi臋kne miasto na wzg贸rzu.

Powiem wam, 偶e to by艂o naprawd臋 pi臋kne miasto na wzg贸rzu, chocia偶, patrz膮c na ruiny, kt贸re z niego pozosta艂y, trudno to sobie wyobrazi膰. Przez trzysta lat pustynia zdoby艂a nowe tereny, akwedukty, kt贸rymi p艂yn臋艂a woda z g贸rskich 藕r贸de艂, rozpad艂y si臋, a z miasta zosta艂 w艂a艣ciwie sam szkielet. Jednak w czasach swej 艣wietno艣ci Miasto Poet贸w rzeczywi艣cie budzi艂o zachwyt, bo stanowi艂o po艂膮­czenie Aten Sokratesa z intelektualnym wrzeniem renesan­sowej Wenecji, artystyczn膮 gor膮czk膮 Pary偶a impresjonist贸w, autentyczn膮 demokracj膮 pierwszej dekady istnienia Or­bitalnego Miasta i nieograniczonymi perspektywami Pier­wszej Tau Ceti.

Jednak tak naprawd臋 nie mia艂o z tym wszystkim nic wsp贸lnego - co najwy偶ej mroczn膮 komnat臋 Hrothgara, w kt贸rej czai艂 si臋 potw贸r. Tak, tak, mieli艣my w艂asnego Grendela. Mieli艣my nawet Hrothgara, je艣li przymknie si臋 oko na niezbyt efektowny profil Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go; brakowa艂o nam tylko Geatsa, pot臋偶nego, barczystego Beowulfa o ma艂ym rozumku, otoczonego band膮 weso艂ych psychopa­t贸w. W zwi膮zku z tym, 偶e nie sta艂o Bohatera, przyj臋li艣my role nieszcz臋snych ofiar, pisz膮c sonety, komponuj膮c symfonie i uk艂adaj膮c scenariusze, podczas gdy nasz stalowo-ciernisty Grendel czerni艂 noc strachem i zbiera艂 obfite 偶niwo czaszek. W艂a艣nie wtedy - wygl膮da艂em jak satyr, gdy偶 cia艂o stanowi艂o dok艂adne odzwierciedlenie duszy - znalaz艂em si臋 zaledwie o krok od uko艅czenia moich Pie艣ni, czyli du偶o bli偶ej, ni偶 uda艂o mi si臋 dotrze膰 przez nast臋pnych pi臋膰 stuleci 偶a艂osnych usi艂owa艅.

(wyciszenie)

Zdaje si臋 jednak, 偶e jeszcze za wcze艣nie na opowie艣膰 o Grendelu. Aktorzy nie zd膮偶yli pojawi膰 si臋 na scenie. Co prawda nielinearna i achronologiczna narracja ma swoich zwolennik贸w, do kt贸rych zaliczy艂bym tak偶e siebie, ale w ko艅cu i tak nie艣miertelno艣膰 zyskuje jedynie bohater dzie艂a. Czy nigdy nie zdarzy艂o wam si臋 my艣le膰, 偶e gdzie艣 daleko - nawet w tej chwili - Huck i Jim p艂yn膮 swoj膮 tratw膮 z pr膮dem rzeki, bo wydaj膮 si臋 o tyle bardziej realni ni偶 sprzedawca w sklepie obuwniczym, kt贸ry obs艂ugiwa艂 nas dwa albo trzy dni temu? Tak czy inaczej, je艣li w og贸le mam wam opowiedzie膰 t臋 pieprzon膮 histori臋, to musicie wiedzie膰, kto jest kim. Dlatego te偶 - cho膰 wcale mi si臋 nie chce - cofn臋 si臋 i zaczn臋 od samego pocz膮tku.

Na pocz膮tku by艂o S艂owo. A S艂owo zosta艂o zapisane w klasycznym systemie binarnym. I S艂owo powiedzia艂o: 鈥淣iech si臋 stanie 偶ycie!鈥 I w贸wczas, w jakim艣 zakamarku, gdzie艣 w bezdennych otch艂aniach TechnoCentrum, kt贸re troszczy艂o si臋 o stan posiadania mojej matki, odmro偶ono zamro偶on膮 porcj臋 nasienia mojego dawno zmar艂ego taty, podgrzano j膮, wstrz膮艣ni臋to, zamieszano, wt艂oczono do czego艣, co by艂o cz臋艣ciowo strzykawk膮, a cz臋艣ciowo sztucz­nym fallusem, i siup! - w艂adowano w moj膮 mam臋 dok艂ad­nie wtedy, kiedy ksi臋偶yc znajdowa艂 si臋 w pe艂ni, a jajeczko by艂o dojrza艂e.

Rzecz jasna, ta barbarzy艅ska operacja wcale nie by艂a konieczna. Mama mog艂a wybra膰 zap艂odnienie ex utero, prawdziwego kochanka z wszczepionym DNA ojca, klono­wanie, dziewor贸dztwo, cokolwiek... Ale jak powiedzia艂a mi du偶o p贸藕niej, otworzy艂a si臋 przed tradycj膮. Przypuszczam, 偶e po prostu jej si臋 to podoba艂o.

W ka偶dym razie urodzi艂em si臋.

Urodzi艂em si臋 na Ziemi... na Starej Ziemi... i hak ci w smak, Lamio, je艣li mi nie wierzysz. Mieszkali艣my w po­siad艂o艣ci matki na wyspie w pobli偶u Rezerwatu Ameryki P贸艂nocnej.

Oto kilka notatek do ewentualnego szkicu o domu na Starej Ziemi:

艁agodny zmierzch - wszystkie odcienie od fioletu, przez fuksj臋, do purpury - tworzy t艂o dla jakby wyci臋tych z krepiny sylwetek drzew rosn膮cych na skraju trawnika opadaj膮cego ku morzu. Niebo delikatne niczym prze­zroczysta chi艅ska porcelana, nie ska偶one najmniejszym ob艂okiem. Bezg艂o艣na uwertura brzasku, po kt贸rej nast臋puje og艂uszaj膮ce uderzenie pierwszych promieni s艂o艅ca. Poma­ra艅cze i jab艂ka rozb艂yskuj膮 z艂otem, a nast臋pnie powoli stygn膮, a偶 oblewa je ch艂odna ziele艅. Dropiate cienie li艣ci, macki cyprys贸w i p艂acz膮ca wierzba, soczysta spr臋偶ysto艣膰 g臋stej trawy.

Posiad艂o艣膰 matki - nasza posiad艂o艣膰. Tysi膮c akr贸w w艣r贸d miliona. Trawniki rozleg艂e jak preria, wabi膮ce ka偶dego sw膮 zielon膮 doskona艂o艣ci膮, aby u艂o偶y艂 si臋 na nich do drzemki. Dostojne, roz艂o偶yste drzewa, kt贸rych cienie statecznie odmierzaj膮 czas Ziemi. Kr贸lewski d膮b. Ogromne wi膮zy. Topole, cyprysy, sekwoje i bonsai. Banany o pniach przypominaj膮cych g艂adkie kolumny w jakiej艣 艣wi膮tyni, kt贸rej dach stanowi niebo. Wierzby rosn膮ce wzd艂u偶 staran­nie wytyczonych kana艂贸w i dzikich strumieni, o ga艂臋ziach 艣piewaj膮cych na wietrze staro偶ytne hymny.

Nasz dom stoi na niewysokim wzg贸rzu poro艣ni臋tym traw膮, kt贸re zim膮 przypomina bok jakiej艣 apokaliptycznej bestii, bez w膮tpienia samicy, le偶膮cej z napi臋tymi mi臋艣niami i w ka偶dej chwili gotowej do skoku. Ju偶 na pierwszy rzut oka wida膰, 偶e dom rozrasta艂 si臋 przez kilka stuleci - s膮 tu: wie偶yczka we wschodnim skrzydle, sk膮d najpr臋dzej mo偶na dostrzec wsch贸d s艂o艅ca, attyka na skrzydle po艂u­dniowym, rzucaj膮ca w porze podwieczorku tr贸jk膮tne cienie na szklany dach cieplarni, balkony i labirynt zewn臋trznych schod贸w wok贸艂 wschodniego portyku, codziennie wieczo­rem wyczyniaj膮ce Escherowskie szale艅stwa z uko艣nymi promieniami s艂o艅ca.

By艂o to ju偶 po Wielkiej Pomy艂ce, ale jeszcze zanim ca艂a planeta sta艂a si臋 niezdatna do zamieszkania. Zazwyczaj zjawiali艣my si臋 w posiad艂o艣ci podczas tak zwanych 鈥渙kres贸w remisji鈥 - trwa艂y od dziesi臋ciu do osiemnastu miesi臋cy i oddziela艂y gwa艂towne, obejmuj膮ce swym zasi臋­giem ca艂y glob spazmy, podczas kt贸rych przekl臋ta czarna dziura wyprodukowana przez tych pieprzonych kretyn贸w z Kijowa z偶era艂a kolejny fragment j膮dra Ziemi. Wtedy przenosili艣my si臋 do wujka Kowy, kt贸ry mieszka艂 zaraz za Ksi臋偶ycem, na specjalnie przystosowanym asteroidzie, spro­wadzonym tam przed pierwsz膮 migracj膮 Intruz贸w.

Z pewno艣ci膮 zd膮偶yli艣cie ju偶 si臋 zorientowa膰, 偶e przyszed­艂em na 艣wiat ze srebrn膮 艂y偶eczk膮 w dupie. Nie odczuwam z tego powodu 偶adnych wyrzut贸w sumienia. Po trzech tysi膮cach lat babrania si臋 w demokracji te rodziny, kt贸re pozosta艂y na Starej Ziemi, u艣wiadomi艂y sobie, 偶e jedynym sposobem na to, aby raz na zawsze sko艅czy膰 z takimi bzdurami, jest pozbycie si臋 tych, kt贸rzy mogliby je kul­tywowa膰. Jak to osi膮gn膮膰? Ano, ca艂kiem prosto: spon­soruj膮c budow臋 nowych statk贸w kolonizacyjnych, nawo艂u­j膮c do emigracji, 艂o偶膮c hojnie na nowe transmitery materii... Jednym s艂owem, robi膮c wszystko, byle tylko ludzie wynie艣li si臋 ze Starej Ziemi i zostawili j膮 w spokoju. Ani troch臋 nie przeszkadza艂o im, 偶e ich ojczysta planeta by艂a ju偶 wtedy star膮, schorowan膮, bezz臋bn膮 dziwk膮. Ani troch臋.

Podobnie jak Budda, by艂em ju偶 prawie doros艂y, kiedy po raz pierwszy zobaczy艂em, co to jest ub贸stwo. Mia艂em szesna艣cie lat i w臋drowa艂em z plecakiem przez Indie, kiedy spotka艂em 偶ebraka. Hinduskie Stare Rodziny pozwoli艂y zosta膰 nielicznym ze wzgl臋d贸w religijnych, ja jednak wie­dzia艂em w贸wczas tylko tyle, 偶e oto stoi przede mn膮 cz艂owiek w 艂achmanach, chudy jak szczapa, wyci膮ga przed siebie koszyk z zabytkowym czytnikiem i b艂aga, 偶ebym zechcia艂 w艂o偶y膰 tam cho膰 na chwil臋 swoj膮 kart臋. Moi przyjaciele uznali mnie za histeryka, gdy偶 zwymiotowa艂em. Zdarzy艂o si臋 to w Benares.

Mia艂em dostatnie dzieci艅stwo, cho膰 nie do tego stopnia, 偶eby mi obrzyd艂o. Zachowa艂em bardzo mi艂e wspomnienia o s艂ynnych przyj臋ciach u Wielkiej Damy Sybilii (by艂a moj膮 cioteczn膮 babk膮 ze strony matki). Szczeg贸lnie dobrze pami臋tam trzydniow膮 zabaw臋, jak膮 urz膮dzi艂a na Archipe­lagu Manhattan, kiedy to go艣cie przylatywali promami z Orbitalnego Miasta i pozosta艂o艣ci Europy. Pami臋tam Empire State Building, jak wyrasta z wody, a blask s膮cz膮cy si臋 z jego niezliczonych okien pada na kana艂y i zatoki. Go艣cie wysiadali na tarasie obserwacyjnym, a na dachach ni偶szych budynk贸w p艂on臋艂y wielkie ogniska.

Rezerwat Ameryki P贸艂nocnej by艂 w贸wczas naszym pry­watnym terenem zabaw. Podobno kontynent ten zamiesz­kiwa艂o jeszcze oko艂o o艣miu tysi臋cy ludzi, ale po艂ow臋 stanowili w艂贸cz臋dzy, drug膮 po艂ow臋 za艣 zregenerowani ARNty艣ci, wskrzeszaj膮cy dawno wymar艂e gatunki zwierz膮t i ro艣lin, ekolodzy, licencjonowani tubylcy, tacy jak Siuksowie Ogalalla lub Anio艂y Piek艂a, a tak偶e nieliczni tury艣ci. Mia艂em kuzyna, kt贸ry z plecakiem w臋drowa艂 od jednej strefy obserwacyjnej do drugiej, ale robi艂 to na 艣rodkowym zachodzie, gdzie odleg艂o艣ci mi臋dzy strefami s膮 znacznie mniejsze i du偶o trudniej jest spotka膰 stado dinozaur贸w. Przez pierwsze sto lat po Wielkiej Pomy艂ce Gea by艂a bardzo zniszczona, ale umiera艂a powoli. Ka偶dy kolejny wzrost aktywno艣ci powodowa艂 nowe spustoszenia, lecz w okresach remisji planeta leczy艂a rany najszybciej i naj­lepiej, jak tylko mog艂a.

Wspomnia艂em ju偶, 偶e Rezerwat by艂 naszym terenem zabaw, ale w gruncie rzeczy dotyczy艂o to ca艂ej konaj膮cej Ziemi. Na si贸dme urodziny dosta艂em od matki EMV i od tej pory 偶adne miejsce na planecie nie znajdowa艂o si臋 dalej ni偶 godzin臋 lotu od domu. M贸j najlepszy przyjaciel, Amalfi Schwartz, mieszka艂 w pobli偶u Erebu, na terenie dawnej Republiki Antarktycznej. Widywali艣my si臋 codziennie. Zupe艂nie nie przejmowali艣my si臋 tym, 偶e prawo Starej Ziemi zakazywa艂o korzystania z transmiter贸w; le偶膮c noc膮 na jakim艣 trawiastym wzg贸rzu i patrz膮c w niebo, na dziesi臋膰 tysi臋cy satelit贸w, dwadzie艣cia tysi臋cy fragment贸w roztrzaskanego Pier艣cienia i dwa lub trzy tysi膮ce gwiazd, nie czuli艣my ani zazdro艣ci, ani pragnienia, 偶eby przy艂膮czy膰 si臋 do hegiry. Byli艣my szcz臋艣liwi.

Moje wspomnienia dotycz膮ce matki s膮 dziwnie sztuczne, zupe艂nie jakby by艂a jak膮艣 fikcyjn膮 postaci膮 z jednej ze starych powie艣ci. Mo偶e i by艂a. Mo偶e w rzeczywisto艣ci wychowywa艂em si臋 pod opiek膮 robot贸w w kt贸rym艣 ze zautomatyzowanych miast Europy, albo mieszka艂em z an­droidami na Pustyni Amazo艅skiej, albo po prostu zosta艂em wyklonowany w zbiorniku z p艂ynami od偶ywczymi. Najlepiej pami臋tam bia艂y peniuar matki, sun膮cy jak duch przez pogr膮偶one w p贸艂mroku pokoje; nies艂ychanie delikatne, b艂臋kitne 偶y艂ki na jej szczup艂ych r臋kach, kiedy nalewa艂a do fili偶anek herbat臋 w sk膮panej w popo艂udniowym blasku oran偶erii; odblask 艣wiecy schwytany jak z艂ota mucha w paj臋cz膮 sie膰 jej w艂os贸w, kt贸re zazwyczaj nosi艂a upi臋te wysoko, tak jak czyni膮 to Wielkie Damy. Czasem 艣ni mi si臋, 偶e pami臋tam tak偶e jej g艂os, ale kiedy si臋 budz臋, s艂ysz臋 tylko trzepotanie zas艂on poruszanych przez wiatr albo szum fal nieznanego morza.

Od samego pocz膮tku wiedzia艂em, 偶e b臋d臋 - musz臋 by膰 - poet膮. Nie mia艂em wyboru; zupe艂nie jakby ta umieraj膮ca pi臋kno艣膰, kt贸r膮 widzia艂em doko艂a, wydaj膮c ostatnie tchnienie nakaza艂a mi, bym do ko艅ca 偶ycia bawi艂 si臋 uk艂adaniem s艂贸w, pokutuj膮c w ten spos贸b za niewyba­czalny grzech mojej rasy, kt贸ra bezmy艣lnie zniszczy艂a swoj膮 kolebk臋. Nie dyskutowa艂em z przeznaczeniem, tylko zo­sta艂em poet膮.

Mia艂em nauczyciela imieniem Baltazar. By艂 to wiekowy cz艂owiek, uciekinier z brocz膮cej krwi膮 Aleksandrii. Jako jeden z pierwszych zacz膮艂 poddawa膰 si臋 zabiegom Poulsena, w贸wczas jeszcze bardzo prymitywnym, w zwi膮zku z czym niemal 艣wieci艂 w ciemno艣ci i przypomina艂 chodz膮c膮 mumi臋, kt贸rej sk贸r臋 zast膮piono jakim艣 plastycznym tworzywem. W dodatku by艂 jurny jak kozio艂. Kilka stuleci p贸藕niej, podczas mego okresu satyrowego, poczu艂em, 偶e wreszcie uda艂o mi si臋 zrozumie膰 starego Baltazara, ale wtedy, na Starej Ziemi, mieli艣my spory k艂opot, gdy偶 don Baltazar z pewno艣ci膮 nie nale偶a艂 do wybrednych: cz艂owiek czy android, byle tylko dziewczyna - ry膰ka艂 wszystko, co nie zd膮偶y艂o przed nim uciec.

Na szcz臋艣cie dla mojej edukacji Baltazar nie mia艂 naj­mniejszych sk艂onno艣ci homoseksualnych, w zwi膮zku z czym jego erotyczne eskapady mia艂y tylko ten niekorzystny skutek, 偶e czasem tracili艣my jedn膮 lub dwie lekcje, aby potem nadrabia膰 to wkuwaniem na pami臋膰 obszernych fragment贸w z Owidiusza, Seneki albo Wu.

By艂 znakomitym nauczycielem. Analizowali艣my zar贸wno poezj臋 staro偶ytn膮, jak i klasyczn膮, zwiedzali艣my ruiny Aten, Rzymu, Londynu i miasteczka Hannibal w stanie Missouri, i nigdy nie musia艂em zalicza膰 偶adnego egzaminu ani testu. Don Baltazar oczekiwa艂 ode mnie, 偶e b臋d臋 wszystko zapami臋tywa艂 ju偶 za pierwszym razem, bez po­wtarzania, a ja nie sprawia艂em mu zawodu. Przekona艂 moj膮 matk臋, 偶e dobrej rodzinie ze Starej Ziemi nie przystoi popiera膰 tak zwanej 鈥減rogresywnej edukacji鈥, w zwi膮zku z czym nigdy nie korzysta艂em z chemicznych modyfikacji RNA, pod艂膮cze艅 do datasfery, impulsowego kszta艂towania pod艣wiadomo艣ci ani przer贸偶nych wspomaganych elektro­nicznie technik zapami臋tywania. Dzi臋ki temu w wieku sze艣ciu lat zna艂em na pami臋膰 ca艂膮 Odysej臋 w przek艂adzie Fitzgeralda, nauczy艂em si臋 uk艂ada膰 sekstyny du偶o wcze艣niej, zanim zacz膮艂em samodzielnie wi膮za膰 sznurowad艂a, i my艣­la艂em spiralnym wersem fugowym, zanim po raz pierwszy nawi膮za艂em kontakt z SI.

Je偶eli natomiast chodzi o moj膮 wiedz臋 z zakresu nauk 艣cis艂ych, to pozostawia艂a ona sporo do 偶yczenia. Don Baltazar niespecjalnie interesowa艂 si臋 tym, co nazywa艂 鈥渕echaniczn膮 stron膮 wszech艣wiata鈥. Dopiero w wieku dwudziestu dw贸ch lat dowiedzia艂em si臋, 偶e komputery, RMU i urz膮dzenia wytwarzaj膮ce powietrze i ci膮偶enie na asteroidzie wuja Kowy s膮 maszynami, nie za艣 偶ycz­liwymi manifestacjami idei, kt贸re z w艂asnej woli zaprz臋g艂y si臋 do pracy na rzecz ludzi. Podobnie jak Keats i Lamb w pracowni Haydona, don Baltazar i ja wznosili艣my toasty za 鈥渕atematyczne popl膮tanie鈥 oraz narzekali艣my z powodu zniszczenia poetyckiej tajemnicy t臋czy przez pryzmat M. Newtona. Nieufno艣膰, a nawet nienawi艣膰, jak膮 odczuwa艂em wobec wszystkiego, co naukowe i wyrozumowane, dobrze s艂u偶y艂y mi przez ca艂e 偶ycie. Przekona艂em si臋, 偶e w postnaukowej Hegemonii wcale nietrudno by膰 przedkopernika艅skim dzikusem.


Moja wczesna poezja by艂a okropna, ja za艣 - jak wszyscy marni poeci - nie zdawa艂em sobie z tego sprawy, pewien w swojej arogancji, 偶e sam akt tworzenia nadaje jakie艣 znaczenie bezwarto艣ciowym p艂odom mego umys艂u. Matka traktowa艂a mnie wyrozumiale nawet wtedy, kiedy w ca艂ym domu zacz臋艂y si臋 wala膰 ma艂e, cuchn膮ce bajorka poetyckich wymiocin. By艂a pob艂a偶liwa dla jedynaka, mimo 偶e ten wykazywa艂 tyle samo inteligencji i zdrowego rozs膮dku co niedorozwini臋ta lama. Don Baltazar nigdy nie wypowiada艂 si臋 na temat moich dzie艂 - prawdopodobnie dlatego, 偶e mu ich nie pokazywa艂em. M贸j nauczyciel uwa偶a艂, 偶e czcigodny Daton by艂 oszustem, 偶e Salmud Brevy i Robert Frost powinni byli powiesi膰 si臋 na w艂asnych bebechach, 偶e Wordsworth by艂 idiot膮 i 偶e wszystko, co nie dor贸wnuje poziomem sonetom Szekspira, stanowi profanacj臋 j臋zyka. W zwi膮zku z tym nie widzia艂em potrzeby, 偶eby zawraca膰 don Baltazarowi g艂ow臋 moimi wierszami, cho膰 nie ulega艂o dla mnie najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e stanowi膮 przejaw dojrzewaj膮cego w szybkim tempie geniuszu.

Opublikowa艂em kilka tych literackich wypierdk贸w w r贸偶­nych produkowanych cha艂upniczym sposobem czasopis­mach, kt贸re ukazywa艂y si臋 wtedy w Europie. Ich wydawcy byli r贸wnie bezkrytyczni wobec mojej tw贸rczo艣ci jak matka. Od czasu do czasu prosi艂em te偶 Amalfiego albo kt贸rego艣 z innych przyjaci贸艂 - nie byli a偶 takimi arystokratami jak ja, dzi臋ki czemu mieli dost臋p do datasfery i komunikato­r贸w - 偶eby przes艂ali niekt贸re utwory na Pier艣cie艅 lub na Marsa, sk膮d mog艂y trafi膰 dalej, do snobistycznych, prowa­dz膮cych bogate 偶ycie intelektualne kolonii. Nigdy nie otrzyma艂em stamt膮d 偶adnej odpowiedzi. Przypuszczalnie nie mieli tam czasu na takie g艂upoty.

Wiara w swoje zdolno艣ci poetyckie lub prozatorskie, zanim zostanie si臋 poddanym os膮dowi czytelnik贸w, jest r贸wnie niewinna i nieszkodliwa jak m艂odzie艅cze przekona­nie o w艂asnej nie艣miertelno艣ci... a nieuchronne rozczarowa­nie r贸wnie bolesne.


Moja matka umar艂a razem ze Star膮 Ziemi膮. Mniej wi臋cej po艂owa Starych Rodzin przetrwa艂a na planecie ostatni kataklizm. Mia艂em w贸wczas dwadzie艣cia lat i powzi膮艂em romantyczne postanowienie, 偶e zgin臋 wraz z ojczyst膮 planet膮, ale matka zadecydowa艂a inaczej. Chodzi艂o jej nie o moj膮 przedwczesn膮 艣mier膰 - podobnie jak ja, by艂a zbyt wielk膮 egoistk膮, 偶eby my艣le膰 o kimkolwiek innym, szcze­g贸lnie w takiej chwili - ani nawet nie o to, 偶e zag艂ada mojego DNA b臋dzie oznacza艂a koniec arystokratycznego rodu, kt贸rego przodkowie wyruszyli w podr贸偶 na po­k艂adzie 鈥淢ayflower鈥; nie, j膮 interesowa艂o tylko to, 偶e mamy d艂ugi. Wygl膮da艂o na to, i偶 przez ostatnie sto lat nasze ekstrawagancje by艂y finansowane przez Bank Pier艣­cienia i kilka innych dyskretnych instytucji finansowych. Teraz, kiedy kontynenty Ziemi zderza艂y si臋 ze sob膮 jak gigantyczne transatlantyki, lasy p艂on臋艂y, woda w ocea­nach wrza艂a jak niejadalna zupa, powietrze za艣 stawa艂o si臋 zbyt g臋ste, 偶eby nim oddycha膰, banki upomnia艂y si臋 o swoje pieni膮dze. Ja stanowi艂em gwarancj臋 ich odzys­kania.

A raczej gwarancj膮 tak膮 by艂 plan obmy艣lony przez moj膮 matk臋. Zlikwidowa艂a ca艂y nasz maj膮tek zaledwie na kilka tygodni przedtem, zanim dokona艂o si臋 to w spos贸b samois­tny i ca艂kowicie nieodwracalny, wp艂aci艂a 膰wier膰 miliona marek na d艂ugoterminowy rachunek w uciekaj膮cym po­艣piesznie Banku Pier艣cienia, po czym wys艂a艂a mnie w podr贸偶 do Atmosferycznego Protektoratu Rifkin na Bramie Nie­bios, trzeciorz臋dnej planetce w Uk艂adzie Wegi. Brama dysponowa艂a po艂膮czeniem transmiterowym z Systemem S艂onecznym, ale ja z niego nie skorzysta艂em. Nie znalaz艂em si臋 tak偶e w艣r贸d pasa偶er贸w statku wyposa偶onego w nap臋d Hawkinga, kt贸ry raz w roku przybywa艂 do Bramy Niebios. Nic z tych rzeczy. Matka wys艂a艂a mnie na t臋 zakazan膮 planet臋 starym trzeciofazowym frachtowcem podr贸偶uj膮cym wolniej ni偶 艣wiat艂o, zamro偶onego razem z zarod­kami byd艂a, koncentratem soku pomara艅czowego i przer贸偶­nymi wirusami. Podr贸偶 trwa艂a sto dwadzie艣cia dziewi臋膰 lat czasu pok艂adowego, natomiast po dotarciu na miejsce m贸j osobisty d艂ug czasowy mia艂 wynie艣膰 sto sze艣膰dziesi膮t siedem lat standardowych.

Matka obliczy艂a sobie, 偶e odsetki, jakie przez ten czas nagromadz膮 si臋 na d艂ugoterminowym rachunku, w po艂膮­czeniu z kapita艂em pozwol膮 sp艂aci膰 wszystkie d艂ugi rodziny, a dzi臋ki temu, co zostanie, by膰 mo偶e zdo艂am przez jaki艣 czas utrzyma膰 si臋 przy 偶yciu

Moja matka pomyli艂a si臋 - po raz pierwszy i zarazem ostatni w 偶yciu.


Kilka notatek do szkicu o Bramie Niebios:

B艂otniste 艣cie偶ki rozbiegaj膮ce si臋 we wszystkie strony od wie偶 stacji, przypominaj膮ce liszaje na grzbiecie tr臋dowatego. Br膮zowe ob艂oki wisz膮ce ci臋偶ko na zgni艂ym, zgrzebnym niebie. Skupisko bezkszta艂tnych drewnianych budowli, kt贸re zacz臋艂y gni膰 na d艂ugo przed uko艅czeniem, gapi膮cych si臋 pozbawionymi szyb oknami na takich samych jak one s膮siad贸w. Tubylcy, kt贸rzy rozmna偶aj膮 si臋 jak... jak lu­dzie - pozbawione wzroku kaleki, z p艂ucami wypalonymi przez 偶r膮ce powietrze, ka偶dy otoczony licznym przych贸w­kiem. Dzieci o potwornie zniszczonej, pokrytej wrzodami sk贸rze i wiecznie za艂zawionych oczach, nie przystosowane do 偶ycia w truj膮cej atmosferze, kt贸ra zabije je, zanim doci膮gn膮 do czterdziestki. Maj膮 bezz臋bne u艣miechy i prze­t艂uszczone w艂osy, w kt贸rych a偶 roi si臋 od wszy i krwio偶er­czych kleszczy. Dumni rodzice wprost promieniej膮 zadowo­leniem. Jest ich w sumie dwadzie艣cia milion贸w, st艂oczonych w slumsach na wyspie mniejszej ni偶 zachodni trawnik w posiad艂o艣ci moich rodzic贸w na Starej Ziemi, a nikt nie przeniesie si臋 gdzie indziej, bo jedynie tu na ca艂ej planecie jest powietrze, kt贸re nie zabija od razu, tylko na raty. T艂ocz膮 si臋 jak szaleni w kr臋gu o promieniu sze艣膰dziesi臋ciu kilomet­r贸w, bo na takim w艂a艣nie obszarze daje si臋 odczu膰 dobro­czynne dzia艂anie Stacji Uzdatniania Atmosfery - to znaczy, dawa艂o, dop贸ki generatory nie zacz臋艂y odmawia膰 pos艂usze艅­stwa.

Brama Niebios. M贸j nowy dom.

Matka nie wzi臋艂a pod uwag臋 mo偶liwo艣ci, 偶e wszystkie rachunki rodzin ze Starej Ziemi zostan膮 zamro偶one, a na­st臋pnie wykorzystane przez bujnie rozwijaj膮c膮 si臋 gos­podark臋 Sieci. Nie pami臋ta艂a tak偶e, i偶 ludzie dlatego woleli korzysta膰 ze statk贸w z nap臋dem Hawkinga, nawet je艣li oznacza艂o to konieczno艣膰 oczekiwania w kolejce, 偶e z tak膮 podr贸偶膮 nie wi膮za艂o si臋 prawie 偶adne ryzyko, natomiast szansa, 偶e podczas wieloletniej, g艂臋bokiej hibernacji na pok艂adzie jednostki poruszaj膮cej si臋 z pr臋dko艣ci膮 mniejsz膮 od pr臋dko艣ci 艣wiat艂a dojdzie do nieodwracalnego uszko­dzenia m贸zgu, wynosi艂a a偶 jeden do sze艣ciu. Ja jednak mia艂em szcz臋艣cie. Kiedy o偶ywiono mnie na Bramie Niebios i natychmiast zagoniono do pracy przy kopaniu kana艂贸w poza obszarem bezpiecznej strefy, dozna艂em zaledwie ma­艂ego udaru. Pod wzgl臋dem fizycznym nie ponios艂em 偶adnego uszczerbku, gdy偶 ju偶 wkr贸tce mog艂em ponownie przyst膮pi膰 do pracy, natomiast m贸j stan umys艂owy pozostawia艂 wiele do 偶yczenia.

Dost臋p do lewej p贸艂kuli m贸zgu zosta艂 zablokowany tak dok艂adnie, jakby by艂a to cz臋艣膰 statku kosmicznego, kt贸ra uleg艂a rozhermetyzowaniu. Stalowe grodzie zatrzasn臋艂y si臋 z hukiem, pozostawiaj膮c j膮 na pastw臋 pr贸偶ni. Nadal mog艂em my艣le膰. Szybko odzyska艂em w艂adz臋 w prawej cz臋艣ci cia艂a. Tylko o艣rodki mowy uleg艂y nieodwracalnym uszkodzeniom. Cudowny, organiczny komputer, zamkni臋ty w mojej czasz­ce, potraktowa艂 ca艂膮 wiedz臋 o j臋zyku tak, jakby to by艂 nieczytelny program: usun膮艂 j膮 z pami臋ci. W prawej, zawiaduj膮cej uczuciami p贸艂kuli, mog艂y si臋 przechowa膰 jedynie najbardziej przesycone emocjami informacje, w zwi膮­zku z czym moje s艂ownictwo sk艂ada艂o si臋 teraz z dziewi臋ciu wyraz贸w. (P贸藕niej dowiedzia艂em si臋, 偶e zazwyczaj s膮 to tylko dwa lub trzy s艂owa.) Oto one: pieprzy膰, g贸wno, szcza膰, cipa, cholera, matkojebca, dupa, siusiu i kupa.

Kr贸tka analiza mo偶e wykaza膰, 偶e moje s艂ownictwo sk艂ada艂o si臋 z dw贸ch czasownik贸w, pi臋ciu rzeczownik贸w, spo艣r贸d kt贸rych dw贸ch mo偶na by艂o tak偶e u偶ywa膰 w zna­czeniu czasownikowym, oraz jednego rzeczownika pe艂­ni膮cego funkcj臋 wykrzyknika. Mog艂em swobodnie dys­kutowa膰 o potrzebach fizjologicznych (mia艂em tu do wyboru dwie pary synonim贸w), o ludzkiej anatomii, mog­艂em zasygnalizowa膰, kiedy mam ochot臋 odby膰 stosunek p艂ciowy oraz poinformowa膰 ewentualnego rozm贸wc臋 o mo­ich podejrzeniach dotycz膮cych jego bliskich kontakt贸w z w艂asn膮 matk膮.

Czy mo偶na wymaga膰 czego艣 wi臋cej?

Nie b臋d臋 twierdzi艂, 偶e mile wspominam trzy lata sp臋dzone w b艂otnistych rowach i zarobaczonych slumsach Bramy Niebios, ale nie ulega dla mnie najmniejszej w膮tpliwo艣ci, i偶 okres ten wywar艂 r贸wnie wielki - o ile nie wi臋kszy - wp艂yw na kszta艂towanie mojej osobowo艣ci, co poprzednie dwadzie艣cia lat na Starej Ziemi.

Bardzo szybko okaza艂o si臋, 偶e nie mam najmniejszych problem贸w z dogadaniem si臋 z moimi nowymi znajomymi. Nale偶eli do nich: Stary Fleja, kt贸ry by艂 naszym brygadzist膮; Unk, kt贸remu musia艂em p艂aci膰, 偶eby chroni艂 mnie przed maltretowaniem; oraz Kiti, zawszona, brudna dziwka, z kt贸r膮 sypia艂em wtedy, kiedy by艂o mnie na to sta膰.

- G贸wno-pieprzy膰 - m贸wi艂em na przyk艂ad. - Dupa cipa, sika膰 pieprzy膰.

- Aha - u艣miecha艂 si臋 na to Stary Fleja, pokazuj膮c sw贸j jedyny z膮b. - Idziesz do kantyny po tyto艅 z alg?

- Cholera kupa - odpowiada艂em, r贸wnie偶 z u艣mie­chem.


呕ycie poety nie sprowadza si臋 jedynie do maj膮cego jednak mniej lub bardziej okre艣lone granice manipulowania ekspresj膮. Sk艂ada si臋 na nie tak偶e niesko艅czona ilo艣膰 kombinacji spostrze偶e艅 i wspomnie艅, wzmacnianych lub os艂abianych w zale偶no艣ci od stopnia wra偶liwo艣ci na to, co jest postrzegane i wspominane. Trzy lata sp臋dzone na Bramie Niebios - prawie tysi膮c pi臋膰set dni standar­dowych - pozwoli艂y mi patrze膰, odczuwa膰, s艂ysze膰, a tak偶e zapami臋tywa膰 wszystko od pocz膮tku, tak jakbym dopiero co si臋 urodzi艂. Fakt, 偶e urodzi艂em si臋 w piekle, nie mia艂 wi臋kszego znaczenia; u 藕r贸de艂 prawdziwej poezji musi le偶e膰 wielokrotnie przeanalizowane do艣wiadczenie, ja za艣 w moim nowym 偶yciu mia艂em tych do艣wiadcze艅 a偶 nadto.

Przystosowanie si臋 do 艣wiata op贸藕nionego co najmniej o p贸艂tora stulecia w stosunku do tego, w kt贸rym 偶y艂em poprzednio, przysz艂o mi bez najmniejszego problemu. Cokolwiek by艣my m贸wili o 偶膮dzy ekspansji i pionierskim zapale, jakie rz膮dzi艂y ludzko艣ci膮 przez minione pi臋膰 wiek贸w, to przecie偶 i tak doskonale zdajemy sobie spraw臋, 偶e w gruncie rzeczy wszech艣wiat zamieszkany przez ludzi sta艂 si臋 doskonale statyczny i 偶a艂o艣nie ostro偶ny. 呕yjemy wygod­nie w 艣redniowieczu, kt贸rym rz膮dz膮 genialne umys艂y. Instytucje wcale si臋 nie zmieniaj膮, a je艣li ju偶, to raczej drog膮 ewolucji ni偶 rewolucji; badania naukowe drobi膮 w miejscu lub rozpe艂zaj膮 si臋 na boki jak kraby, podczas gdy kiedy艣 sadzi艂y ogromnymi susami naprz贸d; jeszcze wolniej zmieniaj膮 si臋 towarzysz膮ce nam maszyny i urz膮dze­nia - nawet nasi pradziadkowie nie mieliby 偶adnych problem贸w z ich obs艂ug膮! W czasie kiedy spa艂em, Hegemo­nia zosta艂a oficjalnie zjednoczona, Sie膰 osi膮gn臋艂a kszta艂t, kt贸ry znamy i dzisiaj, WszechJedno艣膰 zaj臋艂a czo艂owe miejsce na li艣cie wymy艣lanych przez ludzko艣膰 demokratycznych despot贸w, TechnoCentrum uniezale偶ni艂o si臋 od ludzi, po czym zaproponowa艂o swoje us艂ugi raczej jako partner ni偶 niewolnik, Intruzi za艣 znikn臋li w mrokach kosmosu, staj膮c si臋 czym艣 w rodzaju Nemezis... ale na to wszystko zanosi艂o si臋 ju偶 wtedy, kiedy k艂ad艂em si臋 do lodowej trumny w艣r贸d 艣wi艅skich p贸艂tusz i kotlet贸w z jagni臋cia, natomiast kierunek, tempo, nat臋偶enie i filozofia rozwoju nie uleg艂y 偶adnym, cho膰by najmniejszym zmianom - mimo 偶e historia ogl膮­dana od wewn膮trz powinna wydawa膰 si臋 znacznie bardziej z艂o偶ona i skomplikowana ni偶 w贸wczas, kiedy historycy spogl膮daj膮 na ni膮 z oddalenia jak na wielk膮, pas膮c膮 si臋 spokojnie krow臋.

Tymczasem moje 偶ycie ogranicza艂o si臋 do Bramy Niebios i trwaj膮cej bez przerwy walki o przetrwanie. Niebo zawsze przypomina艂o 偶贸艂tobr膮zowy, 艂uszcz膮cy si臋 sufit, kt贸ry wisia艂 zaledwie kilka metr贸w nad dachem mojej n臋dznej chaty, w ka偶dej chwili gro偶膮c zawaleniem. Sama chata, chocia偶, jak powiedzia艂em, n臋dzna, by艂a urz膮dzona nawet do艣膰 wygodnie: st贸艂 do jedzenia, wyro do spania i pieprzenia, dziura do szczania i srania, i okno do bezmy艣lnego patrzenia. Moje otoczenie niczym nie r贸偶ni艂o si臋 od mego s艂ownictwa.

Wi臋zienie zawsze stanowi艂o znakomite miejsce dla pisarzy, gdy偶 za jednym zamachem neutralizowa艂o zgubny wp艂yw dw贸ch demon贸w: ruchu i zmienno艣ci sytuacji. Brama Niebios nie stanowi艂a wyj膮tku; moje cia艂o nale偶a艂o do Atmosferycznego Protektoratu, jednak m贸j umys艂 - a ra­czej to, co z niego pozosta艂o - by艂 ju偶 tylko m贸j.

Na Starej Ziemi tworzy艂em poezj臋 za pomoc膮 pod­艂膮czonego do komlogu procesora my艣li, le偶膮c w wygodnym fotelu, unosz膮c si臋 w swoim EMV nad pi臋knymi zatokami i o spokojnej wodzie lub przechadzaj膮c si臋 w t臋 i z powrotem po cienistych altanach. Powiedzia艂em ju偶, jak ma艂o warte by艂y pokraczne efekty moich tw贸rczych wysi艂k贸w. Na Bramie Niebios przekona艂em si臋, jak silne dzia艂anie stymu­luj膮ce wywiera wysi艂ek fizyczny, szczeg贸lnie taki, od kt贸rego w ka偶dej chwili mo偶e z艂ama膰 si臋 kr臋gos艂up, pop臋ka膰 sk贸ra lub krew uderzy膰 do m贸zgu. Dop贸ki jednak praca jest nie do艣膰 偶e uci膮偶liwa, ale tak偶e monotonna, umys艂 nie tylko mo偶e wznie艣膰 si臋 w wy偶sze, bardziej eteryczne rejony, ale czyni to zawsze, kiedy znajdzie ku temu sposobno艣膰.

Tak wi臋c, wydobywaj膮c szlam z mulistego dna kana艂u lub pe艂zaj膮c w艣r贸d stalaktyt贸w i stalagmit贸w utworzonych z martwych cia艂 bakterii, kt贸rych zadanie polega艂o na uzdatnianiu tutejszej atmosfery, sta艂em si臋 prawdziwym poet膮.

Brakowa艂o mi tylko s艂贸w.


William Gass, najwy偶ej ceniony dwudziestowieczny pi­sarz, powiedzia艂 w jednym z wywiad贸w: 鈥淪艂owa s膮 najwa偶­niejsze. Maj膮 w艂asny rozum鈥.

Zgadza si臋. Jest to prawda r贸wnie oczywista i 艂atwo dostrzegalna jak ka偶da idea, jaka kiedykolwiek rzuci艂a cie艅 na wej艣cie do mrocznej jaskini naszej percepcji. Ale s艂owa s膮 tak偶e zdradzieckimi pu艂apkami, czyhaj膮cymi na ka偶dy, nawet najmniejszy b艂膮d. S艂owa kieruj膮 nasze my艣lenie na kr臋te 艣cie偶ki u艂udy, a fakt, 偶e wi臋kszo艣膰 偶ycia sp臋dzamy w zamkach, kt贸re z nich w艂a艣nie wybudowali艣my, dowodzi ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, i偶 brakuje nam obiektywizmu, bez kt贸rego nie spos贸b dostrzec ogromnych zniekszta艂ce艅 rzeczywisto艣ci powodowanych przez j臋zyk. Przyk艂ad: chi艅­ski piktogram oznaczaj膮cy 鈥渦czciwo艣膰鈥 jest dwucz臋艣ciowym symbolem przedstawiaj膮cym cz艂owieka stoj膮cego obok jego s艂owa. Jak na razie, wszystko w porz膮dku. Czy jednak w podobny spos贸b da艂oby si臋 odda膰 s艂owo 鈥渏ednorodno艣膰鈥? Albo 鈥渙jczyzna鈥? Albo 鈥減ost臋p鈥? Albo 鈥渄emokracja鈥? Albo 鈥減i臋kno鈥? A jednak, mimo 偶e obracamy si臋 w艣r贸d tworzonych przez nas samych z艂udze艅, stajemy si臋 bogami.

Pewien filozof i matematyk nazwiskiem Russell, kt贸ry 偶y艂 i umar艂 w tym samym stuleciu co Gass, napisa艂 kiedy艣: 鈥淛臋zyk s艂u偶y nie tylko do wyra偶ania my艣li, ale tak偶e do urzeczywistniania tych my艣li, kt贸re bez niego nigdy nie mog艂yby zaistnie膰鈥. Na tym w艂a艣nie polega tw贸rczy geniusz ludzko艣ci: jej szczytowymi osi膮gni臋ciami nie s膮 wcale udogodnienia cywilizacyjne ani mordercze rodzaje broni, kt贸re mog膮 to wszystko spopieli膰, lecz s艂owa zap艂adniaj膮ce nowe koncepcje niczym plemniki jajo. Mo偶na si臋 nawet zastanawia膰, czy przypadkiem syjamski duet s艂owo-my艣l nie stanowi jedynego wk艂adu ludzko艣ci w tak zwany rozw贸j tego popl膮tanego wszech艣wiata. (Owszem, nasze DNA tak偶e jest jedyne i niepowtarzalne, ale to samo o swoim DNA mog艂aby powiedzie膰 na przyk艂ad salamand­ra. Owszem, wytwarzamy artefakty, ale podobnie czyni wiele innych stworze艅, od bobr贸w poczynaj膮c, na wielkich mr贸wkach ko艅cz膮c - ich kopce widzieli艣my niedawno na brzegu. Owszem, tkamy rzeczywisto艣膰 z matematycznej prz臋dzy, ale w otaczaj膮cym nas 艣wiecie a偶 roi si臋 od arytmetyki. Wystarczy narysowa膰 ko艂o, a ju偶 wyskakuje z niego . Wystarczy odkry膰 nowy uk艂ad s艂oneczny, a ju偶 pojawiaj膮 si臋 r贸wnania Tycho Brahe鈥檃. Powiedzcie mi jednak, gdzie w ca艂ym kosmosie znajdziecie cho膰by jedno, jedyne s艂owo?) Trafili艣my nawet na 艣lady innych rozumnych istot - lataj膮cy mieszka艅cy Jowisza II, budowniczowie labirynt贸w, telepaci z Hebronu, Skoczkowie z Durulisa, tw贸rcy Grobowc贸w Czasu, wreszcie sam Chy偶war - lecz nie na ich j臋zyk, nie na s艂owa, kt贸rymi si臋 pos艂ugiwali.

Poeta John Keats napisa艂 do przyjaciela nazwiskiem Bailey: 鈥淣ic nie jest dla mnie pewne, z wyj膮tkiem 艣wi臋to艣ci uczu膰 przechowywanych w sercu i prawdy, jak膮 pozwala dojrze膰 wyobra藕nia. To, co wyobra藕nia postrzega jako pi臋kno, musi bowiem by膰 prawd膮, bez wzgl臋du na to, czy istnia艂o wcze艣niej, czy te偶 nie鈥.

Chi艅ski poeta George Wu, kt贸ry zgin膮艂 w Ostatniej Wojnie Chi艅sko-Japo艅skiej mniej wi臋cej trzysta lat przed hegir膮, doskonale zdawa艂 sobie z tego spraw臋, kiedy zapisywa艂 w komlogu: 鈥淧oeci s膮 dla rzeczywisto艣ci kim艣 w rodzaju szalonych akuszerek: nie widz膮 tego, co jest, ani tego, co b臋dzie, jedynie to, co - ich zdaniem - by膰 musi鈥. P贸藕niej, na ostatnim dysku, jaki przes艂a艂 swej ukochanej na tydzie艅 przed 艣mierci膮, doda艂: 鈥淪艂owa to tylko kule w bandolierze prawdy, snajperami za艣 s膮 poeci鈥.

Jak wiecie, na pocz膮tku by艂o S艂owo. A S艂owo sta艂o si臋 cia艂em utkanym z naszego wszech艣wiata. Tylko poeta jest w stanie go rozszerzy膰 i znale藕膰 skr贸ty prowadz膮ce do innych rzeczywisto艣ci, tak jak nap臋d Hawkinga pozwoli艂 znale藕膰 skr贸ty pod barierami Einsteinowskiej czasoprzestrzeni.

U艣wiadomi艂em sobie, 偶e po to, by zosta膰 poet膮 - pra­wdziwym poet膮 - trzeba najpierw sta膰 si臋 awatar膮 ca艂ej ludzko艣ci. Okrywaj膮c si臋 p艂aszczem poety, bior臋 na barki krzy偶 Syna Cz艂owieczego i czuj臋 skurcze porodowe, szarpi膮ce trzewiami Matki Ziemi.

Staj膮c si臋 poet膮, staj臋 si臋 Bogiem.


Pr贸bowa艂em wyt艂umaczy膰 to moim przyjacio艂om z Bramy Niebios.

- Sika膰, g贸wno - powiedzia艂em. - Dupa matkojebca, cholera g贸wno cholera! Cipa. Siusiu cipa. Cholera!

Potrz膮sn臋li g艂owami, u艣miechn臋li si臋 i poszli sobie. Wielcy poeci rzadko kiedy znajduj膮 zrozumienie za 偶ycia.

Z 偶贸艂tobr膮zowych chmur la艂 si臋 strumieniami kwa艣ny deszcz, a ja brodzi艂em po pas w b艂ocie i usuwa艂em b艂yskawicznie mno偶膮ce si臋 glony z wylot贸w kana艂贸w 艣ciekowych miasta. Stary Fleja zgin膮艂 w wypadku podczas drugiego roku mojego pobytu na Bramie Niebios, kiedy pracowali艣my przy budowie przed艂u偶enia G艂贸wnego Kana­艂u do 艢rodkowej Niziny B艂otnej. Skoczy艂 przed spychacz, 偶eby ocali膰 samotn膮 r贸偶臋 siarczan膮, a wtedy mokra ziemia obsun臋艂a mu si臋 pod stopami i ze艣lizgn膮艂 si臋 prosto pod lemiesz. Wkr贸tce potem Kiti wysz艂a za m膮偶. Od czasu do czasu dawa艂a jeszcze dupy robotnikom, ale widywa艂em j膮 coraz rzadziej, a wreszcie dowiedzia艂em si臋, 偶e umar艂a przy porodzie wkr贸tce po wielkim tsunami, kt贸re zr贸wna艂o z powierzchni膮 ziemi B艂otne Miasto. Wci膮偶 pisa艂em wiersze.

Jak to jest, mo偶ecie zapyta膰, 偶e kto艣 pisze wiersze, mimo i偶 ca艂e jego s艂ownictwo sk艂ada si臋 z dziewi臋ciu wyraz贸w zachowanych jakim艣 cudem w prawej p贸艂kuli m贸zgu?

Odpowied藕 brzmi tak, 偶e ja w og贸le nie u偶ywa艂em s艂贸w. S艂owa s膮 w poezji rzecz膮 wt贸rn膮. Najwa偶niejsza jest prawda. Mia艂em do czynienia z Ding an sich, tworem ukrytym zazwyczaj g艂臋boko w cieniu, tworzy艂em 艣mia艂e koncepcje, budowa艂em przeno艣nie i por贸wnania w taki sam spos贸b, jak in偶ynier wznosi艂by drapacz chmur: najpierw stalowy szkielet, a dopiero du偶o p贸藕niej, na samym ko艅cu, szklane, plastikowe i aluminiowe 艣ciany.

A potem... Potem s艂owa zacz臋艂y powraca膰. Ludzki m贸zg wykazuje niesamowit膮 zdolno艣膰 adaptacji. To, co zgin臋艂o w lewej p贸艂kuli, odnalaz艂o si臋 w prawej, zdobywaj膮c powoli coraz to nowe obszary, zupe艂nie jak pionierzy, kt贸rzy w臋druj膮 ostro偶nie za szalej膮cym po偶arem; co prawda ogie艅 niszczy wszystkie ro艣liny, jakie ros艂y na prerii, ale za to u偶y藕nia gleb臋. S艂owa i ca艂e zwroty wy艂ania艂y si臋 stopniowo z otch艂ani, nad kt贸r膮 do tej pory balansowa艂em, niczym imiona towarzyszy zabaw z dzieci艅stwa. Za dnia harowa艂em na bagnistych polach, wieczorem za艣 siada艂em przy ko艣­lawym stole i przy blasku sycz膮cej lampki olejnej pisa艂em Pie艣ni. Mark Twain powiedzia艂 kiedy艣, 偶e r贸偶nica mi臋dzy 鈥渨艂a艣ciwym s艂owem鈥 a 鈥渃z臋艣ciowo w艂a艣ciwym s艂owem鈥 jest taka sama jak mi臋dzy 鈥減rawdziwymi pieni臋dzmi鈥 a 鈥渃z臋艣ciowo prawdziwymi pieni臋dzmi鈥. Mia艂 racj臋, ale nie do ko艅ca. Podczas d艂ugich miesi臋cy, jakie sp臋dzi艂em na Bramie Niebios, tworz膮c swoje Pie艣ni, przekona艂em si臋 wielokrotnie, 偶e r贸偶nica mi臋dzy znalezieniem w艂a艣ciwego s艂owa a zaakceptowaniem cz臋艣ciowo w艂a艣ciwego sprowadza si臋 do r贸偶nicy mi臋dzy trafieniem przez piorun a obser­wowaniem burzy z bezpiecznej odleg艂o艣ci.

Pie艣ni przybywa艂o z ka偶dym dniem. Pisa艂em je na roz艂a偶膮cych si臋 p艂achtach uzyskiwanych z wielokrotnie przetworzonych w艂贸kien wodorost贸w, kt贸re pe艂ni艂y funkcj臋 papieru toaletowego, za pomoc膮 taniego plastikowego pi贸ra, kupionego w kantynie. W miar臋 jak odzyskiwa艂em coraz wi臋cej s艂贸w, musia艂em intensywniej zastanawia膰 si臋 nad odpowiedni膮 form膮. Przywo艂awszy z pami臋ci nauki don Baltazara, spr贸bowa艂em najpierw szlachetnego w swej stateczno艣ci, epickiego wersu Miltona. Potem, kiedy ju偶 poczu艂em si臋 nieco pewniej, doda艂em nieco romantycznej zmys艂owo艣ci Byrona, doprawionej Keatsowsk膮 staranno艣ci膮 stylu, wymiesza艂em to wszystko z b艂yskotliwym cynizmem Yeatsa, a dla poprawienia aromatu przyprawi艂em szczypt膮 mrocznej, scholastycznej arogancji Pounda. Nast臋pnie dochodzi艂y kolejno: kontrolowana wyobra藕nia Eliota, plastyczno艣膰 opis贸w Dylana Thomasa, przeczucie zbli偶aj膮cej si臋 zag艂ady Delmore鈥檃 Schwartza, umi艂owanie niesamowito艣ci Steve鈥檃 Tema, niewinno艣膰 Salmuda Brevy鈥檈go, zami艂o­wanie Datona do karko艂omnych igraszek z rymami, charak­terystyczne dla Wu umi艂owanie tego, co fizyczne i dotykal­ne, a wreszcie beztroskie rozbawienie Edmonda Ki Ferrery.

Jak 艂atwo si臋 domy艣li膰, na koniec wyla艂em precz t臋 mikstur臋 i napisa艂em Pie艣ni po swojemu.

Gdyby nie Unk, miejscowy osi艂ek, prawdopodobnie po dzi艣 dzie艅 tkwi艂bym na Bramie Niebios, za dnia kopi膮c kana艂y, wieczorem za艣 tworz膮c kolejne ksi臋gi Pie艣ni.

Mia艂em akurat wolny dzie艅 i szed艂em z jedynym egzem­plarzem mego dzie艂a do biblioteki, kt贸ra mie艣ci艂a si臋 w siedzibie kompanii, 偶eby uzyska膰 odpowiedzi na kilka gn臋bi膮cych mnie pyta艅, kiedy z bocznej uliczki wy艂oni艂 si臋 Unk w towarzystwie dw贸ch kolesi贸w i za偶膮da艂 natychmias­towego uregulowania haraczu za kolejny miesi膮c. Na Bramie Niebios nie u偶ywali艣my kart uniwersalnych i za wszystko p艂acili艣my albo firmowymi kuponami, albo niele­galnymi markami. Nie mia艂em ani jednych, ani drugich. Unk za偶yczy艂 sobie obejrze膰 zawarto艣膰 mojej plastikowej torby, a ja bez zastanowienia odm贸wi艂em. By艂 to powa偶ny b艂膮d. Gdybym pokaza艂 mu r臋kopis, prawdopodobnie po­szarpa艂by go troch臋 i wdepta艂 w b艂oto, po czym spu艣ci艂by mi niezbyt t臋gie lanie, gro偶膮c, 偶e nast臋pnym razem nie wykpi臋 si臋 tak tanim kosztem. Moja odmowa jednak rozjuszy艂a go do tego stopnia, 偶e do sp贸艂ki z tamtymi dwoma neandertalczykami zat艂uk艂 mnie niemal na 艣mier膰.

Traf chcia艂, i偶 nied艂ugo potem nad miejscem zdarzenia przelatywa艂 EMV z 偶on膮 g艂贸wnego kontrolera jako艣ci powietrza na pok艂adzie. Kobieta ta kaza艂a pilotuj膮cemu maszyn臋 androidowi wyl膮dowa膰, zabra膰 to, co zosta艂o ze mnie i z moich Pie艣ni, a nast臋pnie zawioz艂a mnie do szpitala kompanii. Robotnicy otrzymywali pomoc medycz­n膮 - o ile w og贸le j膮 otrzymywali - w zautomatyzowanym bioambulatorium, ale w艂adze szpitala nie 艣mia艂y odm贸wi膰 偶onie wysokiego funkcjonariusza, wi臋c zosta艂em przyj臋ty i odzyskiwa艂em szybko si艂y, dogl膮dany przez prawdziwych lekarzy oraz dobr膮 kobiet臋, kt贸ra ocali艂a mi 偶ycie.

呕eby z d艂ugiej banalnej historii uczyni膰 kr贸tk膮 banaln膮 histori臋, przejd臋 od razu do fina艂u. Helenda - tak mia艂a na imi臋 偶ona kontrolera - przeczyta艂a r臋kopis. Poniewa偶 spodoba艂 si臋 jej, jeszcze tego samego dnia uda艂a si臋 wraz z nim przez transmiter na Renesans, gdzie pokaza艂a go swojej siostrze Felii; ta z kolei mia艂a przyjaci贸艂k臋, kt贸rej kochanek zna艂 kogo艣 w wydawnictwie Transline. Kiedy nazajutrz odzyska艂em przytomno艣膰, przekona艂em si臋, 偶e mam sklejone 偶ebra, zro艣ni臋t膮 ko艣膰 policzkow膮, zagojone zadrapania, kilka nowych z臋b贸w, now膮 rog贸wk臋 w lewym oku oraz kontrakt z Transline.

Ksi膮偶ka ukaza艂a si臋 pi臋膰 tygodni p贸藕niej. Tydzie艅 po tym Helenda rozwiod艂a si臋 z m臋偶em i wysz艂a za mnie. Dla niej by艂o to si贸dme ma艂偶e艅stwo, dla mnie pierwsze. Miesi膮c miodowy sp臋dzili艣my na Pasa偶u, a po powrocie dowiedzie­li艣my si臋, 偶e moja ksi膮偶ka rozesz艂a si臋 w nak艂adzie miliarda egzemplarzy, b臋d膮c pierwszym od czterystu lat dzie艂em poetyckim, kt贸re trafi艂o na listy bestseller贸w, ja za艣 zosta艂em wielokrotnym milionerem.


Redaktorem, kt贸ry wsp贸艂pracowa艂 ze mn膮 z ramienia Transline, by艂a Tyrena Wingreen-Feif. To ona wpad艂a na pomys艂, 偶eby nada膰 ksi膮偶ce tytu艂 Umieraj膮ca Ziemia (co prawda pi臋膰set lat wcze艣niej ukaza艂a si臋 powie艣膰 pod tym samym tytu艂em, ale prawa autorskie ju偶 dawno wygas艂y i nikt nie planowa艂 wznowienia). Ona te偶 uzna艂a za stosowne opublikowa膰 jedynie fragmenty Pie艣ni, kt贸re opisywa艂y ostatnie dni Starej Ziemi, usuwaj膮c te, kt贸re - jej zda­niem - mog艂y znudzi膰 czytelnika: wszelkie dywagacje filozoficzne, opisy post臋powania mojej matki, cytaty z daw­nych poet贸w, eksperymenty formalne, informacje o moim 偶yciu osobistym. Wyrzuci艂a wszystko, z wyj膮tkiem idyllicz­nych opis贸w, kt贸re, odarte z bogatej otoczki, wydawa艂y mi si臋 sentymentalne i naiwne. Po czterech miesi膮cach Umieraj膮ca Ziemia osi膮gn臋艂a nak艂ad dw贸ch i p贸艂 miliarda egzemplarzy, jej skr贸cona i uproszczona wersja znalaz艂a si臋 w og贸lnie dost臋pnych datasferach wszystkich planet, a wydawnictwo otrzyma艂o pierwsze propozycje od producent贸w, kt贸rzy chcieli kupi膰 prawa do holowizyjnej adaptacji. Zdaniem Tyreny, swoje gigantyczne powodzenie ksi膮偶ka zawdzi臋cza艂a temu, 偶e ukaza艂a si臋 w najlepszym momencie: traumatyczny wstrz膮s po zag艂adzie Ziemi trwa艂 prawie sto lat, potem za艣 nast膮pi艂 okres wzmo偶onego zainteresowania ojczyst膮 planet膮 ludzko艣ci. Moje dzie艂o znakomicie utrafi艂o w gusta szerokiej publiczno艣ci.

Je偶eli o mnie chodzi, to pierwsze miesi膮ce popularno艣ci okaza艂y si臋 dla mnie znacznie trudniejsze i bardziej dezorientuj膮ce ni偶 nag艂a przemiana z rozpieszczonego syna Starej Ziemi w wykonuj膮c膮 niewolnicz膮 prac臋 ofiar臋 udaru m贸zgu na Bramie Niebios. Podpisywa艂em dyski z Umieraj膮c膮 Ziemi膮 na ponad stu planetach, wyst膮pi艂em w transmito­wanym na ca艂膮 Sie膰 programie Marmona Hamlita, roz­mawia艂em z przewodnicz膮cym Senatu Senisterem Perotem oraz kilkunastoma senatorami, zosta艂em honorowym cz艂on­kiem Mi臋dzyplanetarnego Pen-Clubu i Stowarzyszenia Pisarzy na Lususie, otrzyma艂em doktoraty honoris causa Uniwersytetu Nowej Ziemi i Cambridge II... Kr贸tko m贸wi膮c, by艂em czczony, filmowany, opisywany, pokazy­wany, zapraszany, cytowany, idealizowany, serializowany i wykorzystywany. Mia艂em mn贸stwo zaj臋膰.


Kilka notatek do szkicu na temat 偶ycia w Hegemonii:

M贸j dom ma trzydzie艣ci osiem pokoi na trzydziestu sze艣ciu planetach. 呕adnych drzwi: 艂ukowo sklepione prze­j艣cia s膮 jednocze艣nie portalami transmiter贸w. Niekt贸re przes艂aniaj膮 mleczne zas艂ony, inne s膮 otwarte dla ka偶dego. Ka偶dy pok贸j ma wielkie okna, a w co najmniej dw贸ch 艣cianach znajduj膮 si臋 portale. Siedz膮c w wielkiej jadalni na Renesansie, widz臋 br膮zowoz艂ociste niebo i grynszpanowe wie偶yce twierdzy wzniesionej na ska艂ach poni偶ej wulkanicz­nego szczytu, na kt贸rym jestem. Wystarczy jednak, bym zwr贸ci艂 g艂ow臋 w lewo, ku wej艣ciu do najbli偶szego trans­mitera, a moim oczom uka偶e si臋 wy艂o偶ona bia艂ym dywanem pod艂oga pokoju go艣cinnego na Nigdy Wi臋cej, za ni膮 za艣 spienione fale Morza Edgara Allana, rozbijaj膮ce si臋 z hu­kiem na pionowych 艣cianach Przyl膮dka Prospera. Z biblio­teki roztacza si臋 panorama lodowc贸w i zielonego nieba Nordholmu, ale uczyniwszy zaledwie dziesi臋膰 krok贸w, mog臋 zej艣膰 do zacisznego gabinetu na szczycie wie偶y w Karakorum, sk膮d cz臋sto podziwiam skaliste zbocza i poszarpane wierzcho艂ki wznosz膮ce si臋 w odleg艂o艣ci dw贸ch tysi臋cy kilometr贸w od najbli偶szej ludzkiej siedziby w Republice Jamnu na Denebie Drei.

Obszerna sypialnia, kt贸r膮 dziel臋 z Helend膮, ko艂ysze si臋 艂agodnie na konarach trzystumetrowego 艢wiatodrzewa na zamieszkanej przez templariuszy Bo偶ej Kniei i ma bezpo­艣rednie po艂膮czenie z solarium usytuowanym na Hebronie, na jednej z jego s艂onych r贸wnin. Rzecz jasna, nie otaczamy si臋 wy艂膮cznie g艂usz膮; jeden ze 艣rednich pokoj贸w s膮siaduje z l膮dowiskiem 艣migaczy na 138. pi臋trze jednej z wie偶yc na Pierwszej Tau Ceti, nasze patio za艣 jest po艂o偶one na tarasie w najstarszej, niezwykle rojnej i gwarnej cz臋艣ci Nowej Jerozolimy. Architekt - ucze艅 legendarnego Miliona DeHaVre - zawar艂 w projekcie kilka 偶arcik贸w: schody prowadz膮ce w d贸艂 na szczyt wie偶y, bezpo艣rednie po艂膮cze­nie jej z pokojem rekreacyjnym na jednym z najni偶szych poziom贸w Kopca na Lususie, a przede wszystkim prze­znaczona dla go艣ci 艂azienka z misk膮 klozetow膮, bidetem, umywalk膮 i kabin膮 prysznicow膮 zainstalowanymi na po­zbawionej wszelkich 艣cian tratwie, dryfuj膮cej po fioletowych wodach MarE Infinitum.

Pocz膮tkowo troch臋 przeszkadza艂y mi nag艂e zmiany ci膮­偶enia przy przechodzeniu z pokoju do pokoju, ale szybko przyzwyczai艂em si臋 do tego, odruchowo napinaj膮c mi臋艣nie przed wkroczeniem na Lususa, Hebron i Sol Draconis Septem, gdzie przekraczaj膮ca ziemski standard grawitacja by艂a dwu- a nawet trzykrotnie wi臋ksza ni偶 na pozosta艂ych planetach. Z dziesi臋ciu miesi臋cy, jakie jestem z Helend膮, bardzo niewiele czasu sp臋dzamy w domu, niemal bez przerwy w臋druj膮c z przyjaci贸艂mi po r贸偶nych interesuj膮cych miejscach i najbardziej znanych nocnych lokalach Sieci. Nasi 鈥減rzyjaciele鈥 nazwali si臋 Stadem Karibu dla upami臋tnienia w臋drownego ssaka ze Starej Ziemi. Stado sk艂ada si臋 z pisarzy, wizualist贸w, intelektualist贸w z Pasa偶u, przed­stawicieli 艣rodk贸w masowego przekazu, radykalnych ARNtyst贸w, chirurg贸w genetycznych, arystokrat贸w, zamo偶nych nierob贸w pozostaj膮cych bez przerwy pod wp艂ywem nar­kotyk贸w, re偶yser贸w holowizyjnych spektakli, aktor贸w, ojc贸w chrzestnych mafii oraz zmieniaj膮cych si臋 jak w kalej­doskopie bohater贸w sezonu, do kt贸rych ja tak偶e si臋 zaliczam.

Wszyscy bez wyj膮tku pij膮, korzystaj膮 z symulator贸w i autoimplant贸w, i mog膮 sobie pozwoli膰 na najdro偶sze narkotyki. Obecnie najmodniejszy jest Czar Wspomnie艅. Jest to zabawka wy艂膮cznie dla najzamo偶niejszych, gdy偶 po to, aby w pe艂ni odczu膰 dzia艂anie, trzeba uciec si臋 do pomocy ca艂ej serii kosztownych implant贸w. Helenda dopilnowa艂a, 偶ebym zosta艂 we wszystkie wyposa偶ony: biomonitory, wzmacniacze czuciowe, wewn臋trzny komlog, dodatkowe po艂膮czenia nerwowe, boostery, procesory my艣li, korektory gen贸w... Rodzona matka nie pozna艂aby moich bebech贸w.

Dwa razy spr贸bowa艂em Czaru Wspomnie艅. Ju偶 za pierwszym strza艂em trafiam w dziesi膮tk臋; zjawiam si臋 w domu na Starej Ziemi dok艂adnie w dzie艅 moich dziewi膮­tych urodzin. Wszystko si臋 zgadza: o 艣wicie s艂u偶膮cy zbieraj膮 si臋 na p贸艂nocnym trawniku i 艣piewaj膮 mi Sto lat, don Baltazar niech臋tnie zwalnia mnie z lekcji, 偶ebym m贸g艂 sp臋dzi膰 ca艂y dzie艅 z Amalfim w moim EMV, 艣migaj膮c tu偶 nad szarymi wydmami Pustyni Amazo艅skiej, o zmierzchu przybywa nios膮ca pochodnie procesja przedstawicieli pozo­sta艂ych Starych Rodzin, kolorowe opakowania prezent贸w l艣ni膮 w blasku ksi臋偶yca i Dziesi臋ciu Tysi臋cy 艢wiate艂. Przebywam tam dziewi臋膰 godzin i wracam z u艣miechem na twarzy.

Druga pr贸ba o ma艂o nie ko艅czy si臋 moj膮 艣mierci膮.

Mam cztery lata i zanosz膮c si臋 p艂aczem szukam matki w niezliczonych pokojach, kt贸re czu膰 kurzem i starymi meblami. Pe艂ni膮ce rol臋 s艂u偶by androidy pr贸buj膮 mnie powstrzyma膰, ale ja odpycham ich r臋ce i wybiegam na mroczny korytarz, pe艂en 艣lad贸w pozostawionych przez zbyt liczne pokolenia, kt贸re z niego korzysta艂y. 艁ami膮c pierwszy zakaz, jaki sobie przyswoi艂em, otwieram drzwi do gabinetu matki; to jej sanctum sanctorum, gdzie znika codziennie na trzy godziny i sk膮d wy艂ania si臋 z subtelnym u艣miechem na ustach, a skraj jej sukni przesuwa si臋 po dywanach z szelestem przypominaj膮cym echo westchnie艅 jakiego艣 upiora.

Matka siedzi w p贸艂mroku. Mam cztery lata i skaleczy艂em si臋 w palec, wi臋c biegn臋 i rzucam si臋 jej w ramiona.

Nie reaguje. Jedna wypiel臋gnowana r臋ka le偶y nieruchomo na oparciu sofy, druga spoczywa na obiciu.

Cofam si臋, przera偶ony jej bezruchem, i gwa艂townym szarpni臋ciem rozsuwam ci臋偶kie, grube zas艂ony.

Matka ma oczy odwr贸cone bia艂kami na zewn膮trz i p贸艂­otwarte usta. W k膮cikach ust i na doskonale zarysowanym podbr贸dku b艂yszczy 艣lina. W艣r贸d z艂ocistych w艂os贸w - ma je upi臋te tak samo jak wszystkie Wielkie Damy - do­strzegam zimne, stalowe l艣nienie przewodu symulatora i zarys wmontowanego w czaszk臋 gniazdka, do kt贸rego jest pod艂膮czony. Ods艂oni臋ta ko艣膰 jest bia艂a. Na stoliku obok sofy le偶y strzykawka z resztk膮 Czaru Wspomnie艅.

Zjawiaj膮 si臋 s艂u偶膮cy i chwytaj膮 mnie za ramiona. Matka nawet nie drgnie. Wrzeszcz臋 przera藕liwie, a oni wyci膮gaj膮 mnie z pokoju.

Budz臋 si臋 z krzykiem.


By膰 mo偶e Helenda opu艣ci艂a mnie tak nagle dlatego, 偶e odm贸wi艂em ponownego przyj臋cia Czaru Wspomnie艅, cho膰 - szczerze m贸wi膮c - w膮tpi臋, czy ten fakt m贸g艂 przyczyni膰 si臋 do przy艣pieszenia jej decyzji. By艂em dla niej zabawk膮 - dzikusem, kt贸rego naiwno艣膰 i bezradno艣膰 wobec 偶ycia, jakie ona prowadzi艂a niemal od urodzenia, niezmiernie j膮 bawi艂a. Tak czy inaczej, kiedy powiedzia艂em, 偶e nie za偶yj臋 wi臋cej Czaru Wspomnie艅, na wiele dni zosta艂em zupe艂nie sam. (Czas sp臋dzony pod dzia艂aniem Czaru Wspomnie艅 ma tak膮 sam膮 warto艣膰 jak czas realny; zdarza艂o si臋, 偶e co bardziej uzale偶nione osoby przez wi臋ksz膮 cz臋艣膰 偶ycia przebywa艂y w艂a艣nie w 艣wiecie iluzji, nie za艣 w rzeczywistym.)

Pocz膮tkowo zabawia艂em si臋 implantami oraz innymi zabawkami technologicznymi, do kt贸rych, jako cz艂onek jednej ze Starych Rodzin, nie mia艂em wcze艣niej dost臋pu. Najwi臋cej rado艣ci sprawia艂o mi korzystanie z datasfery - niemal bez przerwy 偶膮da艂em jakich艣 informacji, ani na chwil臋 nie przerywaj膮c po艂膮czenia. Sta艂em si臋 tak samo uzale偶niony od dop艂ywu danych, jak Stado Karibu od narkotyk贸w i stymulator贸w. Bez trudu mog艂em sobie wyobrazi膰 starego don Baltazara, jak przewraca si臋 w gro­bie widz膮c, 偶e zarzuci艂em przyjemno艣膰 powolnego zapa­mi臋tywania na rzecz przelotnej rozkoszy natychmias­towego dost臋pu do implantowanej wszechwiedzy. Dopiero du偶o p贸藕niej przekona艂em si臋, jak wysok膮 zap艂aci艂em za to cen臋; Odyseja w przek艂adzie Fitzgeralda, Ostatni marsz Wu i dziesi膮tki innych, wspania艂ych dzie艂, kt贸re bez uszczerbku przetrwa艂y m贸j udar m贸zgu, teraz zosta艂y poszarpane na kawa艂ki, jakby za spraw膮 jakiego艣 silnego wiatru. Du偶o p贸藕niej, uwolniony od wszelkich implant贸w, z wielkim trudem zdo艂a艂em je sobie wszystkie przypo­mnie膰.

Po raz pierwszy i ostatni w 偶yciu wzi膮艂em si臋 za polityk臋. Sp臋dza艂em ca艂e dnie i noce na 艣ledzeniu obrad Senatu lub pod艂膮czony do kana艂u informacyjnego WszechJednosci. Kto艣 kiedy艣 obliczy艂, 偶e WszechJedno艣膰 zajmuje si臋 dziennie oko艂o stu aktami prawnymi Hegemonii, a ja podczas tych kilku miesi臋cy nie przeoczy艂em 偶adnego z nich. Sta艂em si臋 cz臋stym go艣ciem kana艂贸w dyskusyjnych. 呕adna sprawa nie by艂a za ma艂o wa偶na, 偶aden problem zbyt b艂ahy ani 偶adne zagadnienie zbyt skomplikowane. Fakt, 偶e co kilka minut musia艂em nad czym艣 g艂osowa膰, da艂 mi fa艂szywe przekonanie, 偶e tym samym osi膮gam co艣 wa偶nego. Uwolni艂em si臋 od tej obsesji dopiero w贸wczas, kiedy poj膮艂em, 偶e po to, by regularnie uczestniczy膰 w podejmowaniu wszystkich decyzji, musia艂bym albo w og贸le nie wychodzi膰 z domu, albo zamieni膰 si臋 w upiora. Cz艂owiek po艣wi臋caj膮cy zbyt wiele uwagi swoim implantom po pewnym czasie zaczyna wy­gl膮da膰 bardzo 偶a艂o艣nie. Nie potrzebowa艂em szyderstw Helendy, aby u艣wiadomi膰 sobie, 偶e bardzo szybko grozi mi przeistoczenie w bezmy艣ln膮 g膮bk臋, jakich miliony zamiesz­kuj膮 planety Sieci, ch艂on膮c膮 bezkrytycznie wszystko, co dostarcz膮 im kana艂y WszechJednosci. Dlatego zrezygno­wa艂em z polityki, ale znalaz艂em sobie nowe hobby: religi臋.

Sta艂em si臋 religijny. Do licha, pomaga艂em tworzy膰 religie. Gnostycyzm zen prze偶ywa艂 w艂a艣nie rozkwit, wi臋c sta艂em si臋 wiernym wyznawc膮, bior膮c cz臋sto udzia艂 we wszelkiego rodzaju dysputach i prezentuj膮c bardziej orto­doksyjne pogl膮dy ni偶 wi臋kszo艣膰 muzu艂man贸w sprzed hegiry, kt贸rzy wyruszali na pielgrzymk臋 do Mekki. Poza tym, uwielbia艂em przenosi膰 si臋 z miejsca na miejsce za pomoc膮 transmitera materii. Za Umieraj膮c膮 Ziemi臋 dosta艂em w su­mie ponad sto milion贸w marek, kt贸re Helenda m膮drze inwestowa艂a, ale kto艣 wyliczy艂, 偶e samo utrzymanie takiego domu jak m贸j kosztuje ponad pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy marek dziennie, ja za艣 bynajmniej nie ogranicza艂em swoich podr贸偶y do trzydziestu sze艣ciu planet, na jakich by艂 po艂o偶ony. Dzi臋ki wydawnictwu Transline otrzyma艂em z艂ot膮 kart臋 uniwersaln膮 i korzysta艂em z niej bez 偶adnych ogranicze艅, przeskakuj膮c z jednego kra艅ca Sieci na drugi, by na odleg艂ych planetach d艂ugimi tygodniami poszukiwa膰 swoich Miejsc Daj膮cych Si艂臋.

Nie znalaz艂em ani jednego i zarzuci艂em gnostycyzm zen mniej wi臋cej w tym samym czasie, kiedy rozwiod艂em si臋 z Helend膮. Okaza艂o si臋 w贸wczas, 偶e po to, by sp艂aci膰 zaleg艂e rachunki, musz臋 sprzeda膰 wi臋kszo艣膰 nieruchomo艣ci i wycofa膰 niemal wszystkie pieni膮dze ulokowane na kontach bankowych - naturalnie m贸wi臋 o tej cz臋艣ci, kt贸ra mi zosta艂a, kiedy Helenda wzi臋艂a ju偶 swoj膮 dzia艂k臋. (Podpisuj膮c kontrakt 艣lubny przygotowany przez jej prawnik贸w, by艂em nie tylko naiwny i zakochany, ale po prostu g艂upi.)

W ko艅cu dosz艂o do tego, 偶e ograniczy艂em do niezb臋dnego minimum korzystanie z transmitera i zwolni艂em ca艂膮 s艂u偶b臋, a jednak w dalszym ci膮gu wisia艂o nade mn膮 widmo finansowej katastrofy.

Odwiedzi艂em w贸wczas Tyren臋 Wingreen-Feif.

- Teraz nikt nie chce czyta膰 poezji - powiedzia艂a, przejrzawszy pobie偶nie cienki plik Pie艣ni, kt贸re napisa艂em w ci膮gu minionych osiemnastu miesi臋cy.

- Jak to? - zdumia艂em si臋. - Przecie偶 Umieraj膮ca Ziemia to poezja!

- Umieraj膮ca Ziemia to fuks - odpar艂a Tyrena. Zgod­nie z najnowsz膮 mod膮 mia艂a d艂ugie, zielone, zakrzywione paznokcie, kt贸re teraz spoczywa艂y na moim r臋kopisie niczym pazury jakiej艣 chlorofilowej bestii. - Sprzeda艂a si臋, poniewa偶 masowa pod艣wiadomo艣膰 potrzebowa艂a w艂a艣nie czego艣 takiego.

- Mo偶e masowa pod艣wiadomo艣膰 potrzebuje tak偶e te­go - odpar艂em, czuj膮c, 偶e powoli zaczyna mnie ogarnia膰 gniew.

Tyrena parskn臋艂a 艣miechem. Nie zabrzmia艂o to przyjem­nie dla ucha.

- Martin, Martin... - westchn臋艂a. - To jest poezja. Piszesz o Bramie Niebios i Stadzie Karibu, ale tak naprawd臋 twoje wiersze s膮 o samotno艣ci, zagubieniu, strachu i cynicz­nym stosunku do ludzko艣ci.

- I co z tego?

- To, 偶e nikt nie chce p艂aci膰 za to, 偶eby poczyta膰 o czyim艣 strachu!

Odwr贸ci艂em si臋 od biurka i podszed艂em do przeciwleg艂ej 艣ciany pokoju. Gabinet Tyreny zajmowa艂 ca艂e 435. pi臋tro Wie偶y Transline na Pierwszej Tau Ceti. Nie by艂o w nim okien, gdy偶 okr膮g艂y pok贸j nie mia艂 艣cian, przed upadkiem z niebotycznej wysoko艣ci chroni艂o u偶ytkownik贸w wytwa­rzane przez s艂oneczne generatory pole si艂owe tak znakomitej jako艣ci, 偶e ca艂kowicie niewidoczne. Mia艂em uczucie, 偶e staj臋 na jednej szarej p艂ycie, nad g艂ow膮 mam drug膮, a wszystko to jest zawieszone w powietrzu, w po艂owie drogi mi臋dzy niebem a ziemi膮. Patrzy艂em na szkar艂atne ob艂oki sun膮ce p贸艂 kilometra ni偶ej mi臋dzy mniejszymi wie偶ami i czu艂em, jak krew nabiega mi do g艂owy. Do gabinetu Tyreny nie prowadzi艂y 偶adne drzwi, windy ani schody; wchodzi艂o si臋 do niego przez transmiter, kt贸rego ozdobny portal migota艂 po艣rodku pomieszczenia niby jaka艣 abstrakcyjna holorze藕ba. Przez g艂ow臋 zacz臋艂y przebiega膰 mi r贸偶ne dziwne my艣li o po偶arach, nag艂ych awariach zasilania i innych tego rodzaju wypadkach.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e tego nie wydasz? - zapyta艂em wreszcie, kiedy uzna艂em, 偶e jestem w stanie nada膰 memu g艂osowi w miar臋 normalne brzmienie.

- Sk膮d偶e znowu! - u艣miechn臋艂a si臋 moja redaktor­ka. - Zarobi艂e艣 dla nas kilka milion贸w marek. Oczywi艣cie, 偶e to wydamy. Ja ci tylko m贸wi臋, 偶e nikt tego nie kupi.

- Nieprawda! - wrzasn膮艂em. - Mo偶e nie wszyscy znaj膮 si臋 na poezji, ale jest wystarczaj膮co du偶o ludzi, kt贸rzy czytaj膮 ksi膮偶ki i potrafi膮 rozpozna膰 dobr膮 literatur臋.

Tym razem Tyrena nie parskn臋艂a 艣miechem, ale k膮ciki jej zielonych warg pow臋drowa艂y w g贸r臋.

- Martin, Martin... - westchn臋艂a ponownie. - Od czas贸w Gutenberga odsetek ludzi wykorzystuj膮cych umie­j臋tno艣膰 czytania stale maleje. W dwudziestym wieku tylko niespe艂na dwa procent populacji tak zwanych demokracji przemys艂owych czyta艂o cho膰 jedn膮 ksi膮偶k臋 rocznie, a to by艂o przecie偶 jeszcze przed pojawieniem si臋 datasfer, implant贸w i sztucznych 艣rodowisk informatycznych przyjaz­nych u偶ytkownikowi. Na pocz膮tku hegiry dziewi臋膰dziesi膮t osiem procent obywateli Hegemonii nie mia艂o powodu, 偶eby czyta膰 cokolwiek, wi臋c nawet nie zadawali sobie trudu, 偶eby si臋 tego nauczy膰. Teraz jest jeszcze gorzej. Sie膰 zamieszkuje ponad sto miliard贸w istot ludzkich, z czego zaledwie niespe艂na jeden procent zamawia od czasu do czasu jakie艣 drukowane materia艂y, a jeszcze mniej czyta ksi膮偶ki.

- Umieraj膮ca Ziemia rozesz艂a si臋 w nak艂adzie prawie trzech miliard贸w egzemplarzy - przypomnia艂em jej.

- Owszem, ale w tym przypadku zadzia艂a艂 鈥渆fekt pielgrzyma鈥.

- Co takiego?

- 鈥淓fekt pielgrzyma鈥. W kolonii Massachusetts - za­raz, kiedy to by艂o? Aha, w siedemnastym wieku, na Starej Ziemi - ka偶da szanuj膮ca si臋 rodzina musia艂a mie膰 w domu egzemplarz Biblii, mimo 偶e prawie nikt jej nie czyta艂. To samo by艂o p贸藕niej z Mein Kampf Hitlera i Wizjami dostrze偶onymi w oku zgilotynowanego dziecka Stukatsky鈥檈go.

- Kto to by艂 Hitler? - zapyta艂em.

Tyrena u艣miechn臋艂a si臋 lekko.

- Polityk ze Starej Ziemi, kt贸ry troch臋 pisa艂. Od czasu do czasu robimy jeszcze dodruki Mein Kampf. Co sto trzydzie艣ci osiem lat Transline odnawia prawa autorskie.

- S艂uchaj, potrzebuj臋 jeszcze kilku tygodni, 偶eby do­pracowa膰 Pie艣ni i zapi膮膰 wszystko na ostatni guzik.

- Nie ma sprawy.

- Przypuszczam, 偶e b臋dziesz chcia艂a przeredagowa膰 je tak samo jak poprzednim razem?

- Wcale nie - odpar艂a Tyrena. - Mo偶esz pisa膰, co tylko zechcesz.

Wyba艂uszy艂em na ni膮 oczy.

- Czy to znaczy, 偶e mog臋 zostawi膰 bia艂y wiersz?

- Oczywi艣cie.

- I filozoficzne dywagacje?

- Bardzo prosz臋.

- I ty opublikujesz to wszystko bez 偶adnych zmian?

- Naturalnie.

- Jest jaka艣 szansa, 偶e kto艣 to kupi?

- Absolutnie 偶adnej.


Kilka tygodni鈥 zamieni艂o si臋 w dziesi臋膰 miesi臋cy wyt臋­偶onej pracy. Odci膮艂em dost臋p do wi臋kszo艣ci pomieszcze艅 mego domu, zostawiwszy sobie jedynie wie偶臋 na Denebie Drei, pok贸j rekreacyjny na Lususie, kuchni臋 oraz 艂azienk臋 na tratwie p艂ywaj膮cej po Mare Infinitum. Codziennie pracowa艂em przez bite dziesi臋膰 godzin, robi艂em sobie przerw臋 na intensywne 膰wiczenia fizyczne, posi艂ek i drzem­k臋, po czym zasiada艂em do kolejnej o艣miogodzinnej tury. Chwilami odnosi艂em wra偶enie, 偶e cofn膮艂em si臋 w czasie o pi臋膰 lat, do okresu bezpo艣rednio po udarze, kiedy zdarza艂o si臋, i偶 traci艂em kilka godzin, a czasem nawet ca艂y dzie艅 na znalezienie w艂a艣ciwego s艂owa lub sformu艂owania. Teraz praca posuwa艂a si臋 naprz贸d jeszcze wolniej, ja za艣 w pocie czo艂a poszukiwa艂em w艂a艣ciwego sposobu wyra偶enia ulotnych uczu膰, przekazania nie do ko艅ca sformu艂owanych my艣li i zasygnalizowania niezupe艂nie skrystalizowanych wra偶e艅.

Po dziesi臋ciu miesi膮cach standardowych przerwa艂em walk臋, uznaj膮c s艂uszno艣膰 staro偶ytnego aforyzmu, wed艂ug kt贸rego autor nigdy tak naprawd臋 nie ko艅czy ksi膮偶ki ani wiersza, tylko po prostu przerywa nad nimi prac臋.

- Co o tym my艣lisz? - zapyta艂em Tyren臋, kiedy sko艅czy艂a lektur臋.

Zgodnie z najnowsz膮 mod膮 jej oczy przypomina艂y br膮­zowe, matowe k贸艂ka, ale i tak zauwa偶y艂em, 偶e by艂y pe艂ne 艂ez. Jedna z nich wymkn臋艂a si臋 spod powieki; Tyrena otar艂a j膮 energicznym ruchem r臋ki.

- Cudowne - powiedzia艂a.

- Stara艂em si臋 przemawia膰 tym samym g艂osem co staro偶ytni mistrzowie... - szepn膮艂em czuj膮c, jak niespo­dziewanie ogarnia mnie co艣 w rodzaju zawstydzenia.

- Ca艂kowicie ci si臋 uda艂o.

- Interludium o Bramie Niebios jest jeszcze nieco chropawe.

- Jest doskona艂e.

- Chcia艂em w nim opowiedzie膰 o samotno艣ci.

- Opowiedzia艂e艣.

- My艣lisz, 偶e to ju偶 gotowe?

- Absolutnie. To prawdziwe arcydzie艂o.

- I 偶e kto艣 to kupi?

- Na pewno nie.


Pierwszy nak艂ad mia艂 wynie艣膰 siedemdziesi膮t milion贸w egzemplarzy. Transline wykupi艂o reklamy w datasferach, rozes艂a艂o informacje do wszystkich o艣rodk贸w 偶ycia intelektualnego, zdoby艂o pochlebne opinie najlepszych autor贸w, dopilnowa艂o, 偶eby ukaza艂y si臋 recenzje w 鈥淣ew New York Times鈥 i wyda艂o fortun臋 na kampani臋 promocyjn膮.

Przez pierwszy rok sprzedano dwadzie艣cia trzy tysi膮ce egzemplarzy. Przy mojej stawce wynosz膮cej 10 procent od ceny ka偶dego egzemplarza, kt贸r膮 ustalono na 12 marek, zarobi艂em 13800 marek z dwumilionowej zaliczki, jak膮 otrzyma艂em wcze艣niej od wydawnictwa. W drugim roku sprzeda偶 wynios艂a 638 egzemplarzy. Nikt nie chcia艂 kupi膰 praw do sfilmowania, nikt nie by艂 zainteresowany or­ganizacj膮 spotka艅 autorskich.

Nie mo偶na natomiast powiedzie膰, 偶eby Pie艣niom brak艂o negatywnych recenzji. 鈥淣iezrozumia艂e... archaiczne... po­ruszaj膮 ma艂o istotne problemy鈥 - to z 鈥淣ew New York Timesa鈥. 鈥淢. Silenus stworzy艂 najbardziej niekomunikaty­wne dzie艂o w historii鈥 - to Urban Kapry z TC2. Najci臋偶szy cios zada艂 jednak Marmon Hamlit z 鈥淜uriera鈥: 鈥淛e偶eli chodzi o te nowe wierszyki pana Jakmutam - nie czyta艂em ich. Nawet nie pr贸bowa艂em鈥.


Tyrena Wingreen-Feif nie wydawa艂a si臋 zbytnio przej臋ta. Dwa tygodnie od chwili, gdy otrzyma艂em pierwsze recenzje, a dzie艅 po zako艅czeniu trwaj膮cego trzyna艣cie dni ponurego pija艅stwa, wyszed艂em z transmitera w jej gabinecie i rzuci­艂em si臋 na wielki fotel z czarnej, p贸艂p艂ynnej pianogumy, kt贸ry czai艂 si臋 po艣rodku pokoju niczym mi臋kka pantera. Na Pierwszej Tau Ceti trwa艂a w艂a艣nie jedna z legendarnych burz, obejmuj膮cych swym zasi臋giem ca艂膮 planet臋, i gigan­tyczne b艂yskawice przecina艂y krwistoczerwone powietrze tu偶 za granic膮 pola si艂owego.

- Nie przejmuj si臋 - powiedzia艂a Tyrena. Tym razem mia艂a na g艂owie najmodniejsz膮 fryzur臋, to znaczy w艂osy stercz膮ce jak p贸艂metrowe rogi, jej str贸j za艣 sk艂ada艂 si臋 wy艂膮cznie z opalizuj膮cego pola si艂owego, kt贸re cz臋艣ciowo przes艂ania艂o, ale w znacznie wi臋kszym stopniu ods艂a­nia艂o nagie cia艂o. - Wypu艣cili艣my tylko sze艣膰dziesi膮t tysi臋cy egzemplarzy, wi臋c straty nie s膮 zbyt wielkie.

- M贸wi艂a艣, 偶e planujecie siedemdziesi膮t milion贸w - przypomnia艂em jej.

- Tak, ale zmienili艣my zdanie po zasi臋gni臋ciu opinii naszej SI.

Odnios艂em wra偶enie, 偶e fotel zapada si臋 pode mn膮.

- Nawet Sztuczna Inteligencja uzna艂a Pie艣ni za szmir臋?

- Sztuczna Inteligencja uzna艂a Pie艣ni za arcydzie艂o - odpar艂a Tyrena. - Dzi臋ki temu wiedzieli艣my ju偶 na pewno, 偶e to b臋dzie ca艂kowita klapa.

Wyprostowa艂em si臋 w fotelu.

- Nie mogliby艣my sprzeda膰 cz臋艣ci nak艂adu TechnoCentrum?

- Sprzedali艣my. Jeden egzemplarz. Przypuszczam, 偶e wszystkie Sztuczne Inteligencje wch艂on臋艂y go w sekund臋 po zako艅czeniu przekazu. One niespecjalnie przejmuj膮 si臋 naszymi prawami autorskimi.

- Aha - mrukn膮艂em, ponownie zapadaj膮c si臋 w pianogum臋. - Co teraz?

Na zewn膮trz b艂yskawice dor贸wnuj膮ce rozmiarami auto­stradom Starej Ziemi wykonywa艂y sw贸j rozedrgany taniec, 艂膮cz膮c purpurowe ob艂oki ze szczytami siedzib wszech艣wiatowych korporacji.

Tyrena wsta艂a zza biurka i podesz艂a do samej kraw臋dzi wy艂o偶onego dywanem ko艂a. Jej cia艂o migota艂o r贸偶nymi barwami, jakby by艂o pokryte cienk膮 warstw膮 oliwy.

- Teraz musisz zdecydowa膰, czy chcesz by膰 pisarzem, czy najwi臋kszym palantem w ca艂ej Sieci.

- Co takiego?

- Przecie偶 s艂yszysz. - Tyrena odwr贸ci艂a si臋 do mnie i u艣miechn臋艂a. Na z臋bach mia艂a z艂ote nak艂adki. - Wed艂ug umowy, jak膮 zawarli艣my, mamy prawo w dowolny spos贸b dochodzi膰 zwrotu nadp艂aconej zaliczki. Mo偶emy zaj膮膰 twoje konto w Interbanku, zarekwirowa膰 z艂ote monety, kt贸re ukry艂e艣 na Wolno艣ci, i sprzeda膰 tw贸j cudaczny dom. Wtedy byliby艣my kwita, a tobie nie pozosta艂oby nic innego, jak do艂膮czy膰 do artystycznych nieudacznik贸w i wariat贸w, kt贸rymi Smutny Kr贸l Billy otacza si臋 na tej swojej zakazanej planetce.

Wpatrywa艂em si臋 w ni膮 bez s艂owa. Tyrena po raz drugi obdarzy艂a mnie z艂otoz臋bym, drapie偶nym u艣miechem.

- Mo偶emy tak偶e chwilowo zapomnie膰 o naszych roz­liczeniach i pozwoli膰 ci przyst膮pi膰 do pracy nad kolejn膮 ksi膮偶k膮.


Moja kolejna ksi膮偶ka ukaza艂a si臋 pi臋膰 miesi臋cy stan­dardowych p贸藕niej. Umieraj膮ca Ziemia II zaczyna艂a si臋 tam, gdzie sko艅czy艂a si臋 Umieraj膮ca Ziemia, tyle tylko 偶e tym razem by艂a to zwyczajna proza, d艂ugo艣膰 zda艅 za艣 i uk艂ad rozdzia艂贸w zosta艂y dostosowane do wynik贸w bioneurologicznych test贸w przeprowadzonych na wybranej losowo grupie sze艣ciuset trzydziestu o艣miu przeci臋tnych czytelnik贸w. Ksi膮偶ka by艂a na tyle cienka, 偶eby nie od­straszy膰 potencjalnego nabywcy, ok艂adk臋 natomiast zdobi艂 animowany hologram, na kt贸rym jaki艣 wysoki, mus­kularny osobnik - prawdopodobnie Amalfi Schwartz, cho膰 w rzeczywisto艣ci m贸j przyjaciel by艂 niski, blady i nosi艂 szk艂a korekcyjne - zdziera sukni臋 z broni膮cej si臋 rozpaczliwie, jasnow艂osej pi臋kno艣ci, ona za艣 odwraca si臋 do czytelnika i wzywa pomocy omdlewaj膮cym g艂osem Leedy Swann, jednej z najwi臋kszych gwiazd pornograficznych holofilm贸w.

Umieraj膮ca Ziemia II rozesz艂a si臋 w nak艂adzie dziewi臋t­nastu milion贸w egzemplarzy.

- Ca艂kiem nie藕le - stwierdzi艂a Tyrena. - Zawsze trzeba troch臋 czasu na zdobycie czytelnik贸w.

- Pierwsza Ziemia mia艂a trzy miliardy nak艂adu - zauwa偶y艂em.

- 鈥淓fekt pielgrzyma鈥 - odpar艂a. - Mein Kampf. Co艣 takiego zdarza si臋 raz na sto lat, albo i rzadziej.

- Niemniej trzy miliardy...

- Pos艂uchaj - przerwa艂a mi. - W dwudziestym wieku na Starej Ziemi wielkie korporacje prowadz膮ce sie膰 tanich restauracji wycina艂y z tusz wo艂owych najgorsze cz臋艣ci, sma偶y艂y je na starym t艂uszczu, dodawa艂y nieco rakotw贸rczych przypraw, zawija艂y to w papier i sprzedawa艂y w liczbie dziewi臋ciuset miliard贸w sztuk rocznie. Tacy w艂a艣nie s膮 ludzie. Sam si臋 o tym przekonasz.


W Umieraj膮cej Ziemi III pojawi艂y si臋 nowe postaci: Winona, zbieg艂a niewolnica, kt贸ra jaki艣 czas p贸藕niej sta艂a si臋 w艂a艣cicielk膮 ogromnej plantacji plastow艂贸knik贸w (nie­wa偶ne, 偶e plastow艂贸kniki nigdy nie ros艂y na Ziemi); Arturo Redgrave, nieustraszony przemytnik (tylko co on mia艂 przemyca膰, do diab艂a?); a tak偶e Innocence Sperry, dziewi臋­cioletnia telepatka umieraj膮ca na jak膮艣 艣mierteln膮, cho膰 nie zidentyfikowan膮 chorob臋. Innocence doci膮gn臋艂a jednak a偶 do Umieraj膮cej Ziemi IX, a kiedy Transline wreszcie pozwoli艂o mi ukatrupi膰 g贸wniar臋, urz膮dzi艂em sobie sze艣cio­dniowe pija艅stwo na dwudziestu planetach. Obudzi艂em si臋 w kanale odp艂ywowym na Bramie Niebios z najwi臋kszym kacem we wszech艣wiecie oraz granicz膮cym z pewno艣ci膮 przekonaniem, i偶 ju偶 wkr贸tce b臋d臋 musia艂 rozpocz膮膰 prac臋 nad dziesi膮tym tomem Kronik Umieraj膮cej Ziemi.


Nietrudno jest by膰 tw贸rc膮 pozbawionych wszelkich ambicji bestseller贸w. Sze艣膰 lat standardowych, jakie dzieli艂y Umieraj膮c膮 Ziemi臋 II od Umieraj膮cej Ziemi IX, min臋艂o w艂a艣ciwie bezbole艣nie. Prawie wcale nie przygotowywa艂em si臋 do pisania, budowa艂em akcj臋 splecion膮 z bezsensownych w膮tk贸w, postaci, kt贸re wychodzi艂y spod mojego pi贸ra, by艂y mia艂kie i dwuwymiarowe, styl prymitywny - ale za to mog艂em dowolnie dysponowa膰 wolnym czasem. O偶eni­艂em si臋 jeszcze dwa razy; ka偶da 偶ona odesz艂a ode mnie bez wi臋kszego 偶alu, za to ze znaczn膮 cz臋艣ci膮 honorarium za kt贸r膮艣 Umieraj膮c膮 Ziemi臋. Nurza艂em si臋 w religijno艣ci i alkoholu, 偶eby ostatecznie stwierdzi膰, 偶e w tym drugim znacznie 艂atwiej znajduj臋 pocieszenie.

Uda艂o mi si臋 zachowa膰 dom. Doda艂em nawet sze艣膰 pokoi na pi臋ciu planetach i wype艂ni艂em je dzie艂ami sztuki. Bawi艂em si臋, ile wlezie. W艣r贸d moich znajomych znajdowali si臋 tak偶e pisarze, ale - jak zawsze - nie ufali艣my sobie i obmawiali艣my koleg贸w za ich plecami, zazdroszcz膮c sobie nawzajem sukces贸w oraz wyszukuj膮c zar贸wno auten­tyczne, jak i wyimaginowane b艂臋dy w utworach. Ka偶dy piel臋gnowa艂 w sercu s艂odkie prze艣wiadczenie, i偶 tylko on jest prawdziwym artyst膮, kt贸ry jedynie za spraw膮 kaprysu zdecydowa艂 si臋 uciec na chwil臋 w komercj臋, pozostali to jedynie marni rzemie艣lnicy.

A potem, pewnego rze艣kiego poranka, kiedy obudzi艂em si臋 w sypialni ko艂ysz膮cej si臋 艂agodnie w艣r贸d ga艂臋zi drzewa na planecie templariuszy, spojrza艂em w szare niebo i u艣wiadomi艂em sobie, 偶e moja muza mnie opu艣ci艂a.

Min臋艂o pi臋膰 lat od chwili, kiedy napisa艂em ostatni wiersz. Pie艣ni le偶a艂y nietkni臋te na biurku w wie偶y na Denebie Drei - zaledwie kilka stron wi臋cej ponad to, co zosta艂o opublikowane. W pracy nad powie艣ciami korzysta艂em z procesor贸w my艣li, i kiedy wszed艂em do pokoju, jeden z nich wy艣wietli艂 nast臋puj膮ce zdanie: Kurwa, co ja zrobi艂em z moj膮 muz膮?

Fakt, 偶e muza uciek艂a ode mnie, a ja nawet tego nie zauwa偶y艂em, najlepiej 艣wiadczy o poziomie uprawianej przeze mnie tw贸rczo艣ci. Tym, kt贸rzy nigdy nie pisali i nigdy nie czuli potrzeby tworzenia, m贸wienie o muzach mo偶e si臋 wyda膰 zwyk艂ym bajdurzeniem. Jednak dla tych, kt贸rzy 偶yj膮 dzi臋ki S艂owu, muzy s膮 r贸wnie realne i niezb臋dne jak mi臋kka glina j臋zyka, b臋d膮ca dla nich podstawowym surow­cem. Kiedy piszesz - naprawd臋 piszesz - masz wra偶enie, jakby艣 uzyska艂 bezpo艣rednie po艂膮czenie przez komunikator z bogami. 呕adnemu prawdziwemu poecie nie uda艂o si臋 jeszcze opisa膰 niezwyk艂ego uniesienia, jakie odczuwa si臋 w贸wczas, kiedy umys艂 staje si臋 instrumentem takim samym jak pi贸ro albo procesor my艣li, s艂u偶膮cym jedynie nadawaniu ostatecznego kszta艂tu prawdom ob­jawionym p艂yn膮cym sk膮d艣.

Moja muza mnie opu艣ci艂a. Szuka艂em jej w innych pokojach mego domu, na innych planetach, ale wsz臋dzie odpowiada艂a mi tylko cisza. Przenosi艂em si臋 za pomoc膮 transmitera w ulubione miejsca, obserwowa艂em zach贸d s艂o艅c nad niezmierzonymi, faluj膮cymi preriami Trawy i nocne mg艂y poch艂aniaj膮ce czarne jak heban urwiska na Nigdy Wi臋cej, ale cho膰 wyrzuci艂em z pami臋ci resztki be艂kotu z ci膮gn膮cego si臋 bez ko艅ca cyklu Umieraj膮cej Ziemi, nie us艂ysza艂em znajomego szeptu muzy.

Szuka艂em jej tak偶e w alkoholu i Czarze Wspomnie艅, wracaj膮c do morderczych miesi臋cy na Bramie Niebios, kiedy przemawia艂a do mnie tak cz臋sto, zmuszaj膮c do przerywania pracy albo zrywania si臋 z bar艂ogu w 艣rodku nocy, lecz w tych migawkach z przesz艂o艣ci jej g艂os brzmia艂 cicho i zgrzytliwie, a w dodatku by艂 niemal zupe艂nie niezrozumia艂y, jakby pochodzi艂 z uszkodzonego audiodysku, dziwnym zrz膮dzeniem losu ocalonego z zamierzch艂ych czas贸w.

Moja muza opu艣ci艂a mnie na dobre.


Zjawi艂em si臋 w gabinecie Tyreny Wingreen-Feif dok艂adnie o wyznaczonej godzinie. Tyrena szybko awansowa艂a i teraz by艂a ju偶 jednym z szef贸w wydawnictwa. Jej gabinet zajmowa艂 ostatnie pi臋tro wie偶y Transline na Pierwszej Tau Ceti; stoj膮c tam mia艂o si臋 wra偶enie, 偶e jest si臋 na wy艂o偶onym mi臋kkim dywanem szczycie najwy偶szej, strzelistej jak iglica g贸ry we wszech艣wiecie. Wy偶ej by艂a ju偶 tylko prawie niewi­doczna czasza pola si艂owego, a zaraz za kraw臋dzi膮 pod艂ogi zaczyna艂a si臋 sze艣ciokilometrowa przepa艣膰. Zastanawia艂em si臋, czy inni autorzy tak偶e odczuwali przemo偶n膮 ochot臋, 偶eby w ni膮 skoczy膰.

- Nowe dzie艂o? - zapyta艂a Tyrena. Aktualnie w modzie dominowa艂 Lusus i wszystko, co z nim zwi膮zane. 鈥淒ominacja鈥 by艂a w艂a艣ciwym s艂owem, gdy偶 m贸j wydawca mia艂 na sobie sk贸rzany, dopasowany kombinezon, zardzewia艂e kolczatki na przegubach i szyi oraz pas z 艂adownicami przerzucony przez lewe rami臋. Pociski wygl膮da艂y na prawdziwe.

- Tak - odpar艂em i rzuci艂em na biurko r臋kopis.

- Martin, Martin... - westchn臋艂a. - Kiedy wreszcie zaczniesz przesy艂a膰 nam swoje ksi膮偶ki, zamiast zadawa膰 sobie tyle trudu z przepisywaniem i dostarczaniem ich osobi艣cie?

- Odczuwam wtedy co艣 w rodzaju satysfakcji - od­par艂em. - Szczeg贸lnie w tym przypadku.

- Doprawdy?

- Tak. Mo偶e przeczytasz kawa艂ek?

Tyrena u艣miechn臋艂a si臋 i od niechcenia przesun臋艂a pal­cami o czarnych paznokciach po pasie z 艂adownicami.

- Jestem pewna, 偶e nie obni偶y艂e艣 lot贸w, Martin. Nie musz臋 tego czyta膰.

- Prosz臋.

- Doprawdy, nie widz臋 powodu. Zawsze czuj臋 si臋 troch臋 nieswojo, czytaj膮c ksi膮偶k臋 w obecno艣ci autora.

- Chocia偶 kilka stron.

Chyba us艂ysza艂a jak膮艣 dziwn膮 nut臋 w moim g艂osie, gdy偶 zmarszczy艂a lekko brwi i otworzy艂a teczk臋. W miar臋 jak coraz szybciej przerzuca艂a kolejne strony, zmarszczka pog艂臋bia艂a si臋.

Na pierwszej stronie znajdowa艂o si臋 tylko jedno zdanie: 鈥淧ewnego pi臋knego pa藕dziernikowego poranka Umieraj膮ca Ziemia po艂kn臋艂a w艂asne bebechy i zmar艂a w konwulsjach鈥. Nast臋pne dwie艣cie dziewi臋膰dziesi膮t dziewi臋膰 stron by艂o puste.

- To 偶art, Martin?

- Nie.

- W takim razie mo偶e jaka艣 subtelna aluzja? Chcesz zacz膮膰 nowy cykl powie艣ciowy?

- Nie.

- Mo偶e nie uwierzysz, ale spodziewali艣my si臋 czego艣 takiego. Nasi ludzie przygotowali dla ciebie wst臋pne kon­cepcje kilku wspania艂ych serializacji. M. Subwaizee uwa偶a, 偶e by艂by艣 najlepszy do cyklu o Szkar艂atnym M艣cicielu.

- Mo偶ecie sobie wsadzi膰 w dup臋 Szkar艂atnego M艣cicie­la - odpar艂em uprzejmie. - Sko艅czy艂em z Transline i t膮 prze偶ut膮 papk膮, kt贸r膮 nazywacie literatur膮.

Twarz Tyreny nawet nie drgn臋艂a. Bez specjalnego zdzi­wienia zauwa偶y艂em, 偶e ma z臋by zabarwione na br膮zowo, by pasowa艂y do przerdzewia艂ych kolczatek na jej szyi i przegubach.

- Martin, Martin... - westchn臋艂a. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak niewiele z ciebie zostanie, je艣li nie przeprosisz za ten wyskok i grzecznie nie wr贸cisz na swoje miejsce. Ale mo偶emy poczeka膰 z tym do jutra. Wracaj teraz do domu, wytrze藕wiej i przemy艣l to sobie raz jeszcze.

Roze艣mia艂em si臋 g艂o艣no.

- Od o艣miu lat nie by艂em bardziej trze藕wy ni偶 teraz, moja damo. Po prostu potrzebowa艂em troch臋 czasu, 偶eby zorientowa膰 si臋, 偶e nie tylko ja pisz臋 g贸wno. 呕adna z ksi膮偶ek, jakie w tym roku ukaza艂y si臋 na obszarze Sieci, nie zas艂uguje na miano literatury. Ja wysiadam. To nie dla mnie.

Tyrena wsta艂a z fotela. Dopiero teraz zauwa偶y艂em, 偶e u jej pasa wisi bojowy paralizator. Pozosta艂o mi tylko mie膰 nadziej臋, i偶 nie jest prawdziwy.

- Pos艂uchaj, ty n臋dzny, pozbawiony krzty talentu pisarzyno! - wysycza艂a. - Stanowisz w艂asno艣膰 Transline, 艂膮cznie z dup膮 i jajami. Je偶eli zaczniesz przysparza膰 nam k艂opot贸w, zmusimy ci臋, 偶eby艣 pisa艂 gotyckie romanse pod pseudonimem Rosemary Titmouse. Teraz wracaj do domu, wytrze藕wiej i bierz si臋 grzecznie do roboty nad Umieraj膮c膮 Ziemi膮 X.

Pokr臋ci艂em z u艣miechem g艂ow膮. Tyrena skrzywi艂a si臋 lekko.

- Jeste艣 nam winien jeszcze prawie milion marek. Jak b臋dziesz niegrzeczny, zajmiemy ca艂y tw贸j dom, z wyj膮tkiem tej cholernej tratwy, kt贸rej u偶ywasz jako wychodka. B臋­dziesz m贸g艂 na niej siedzie膰 tak d艂ugo, a偶 wype艂nisz ca艂y ocean g贸wnem.

Roze艣mia艂em si臋 po raz kolejny.

.- Wszystkie nieczysto艣ci s膮 tam natychmiast przetwa­rzane - powiedzia艂em. - Poza tym wczoraj sprzeda艂em dom i sp艂aci艂em nale偶no艣ci. Pieni膮dze powinny ju偶 by膰 na waszym koncie.

Palce Tyreny g艂adzi艂y uchwyt paralizatora.

- Transline ma prawa do koncepcji serii. Zatrudnimy kogo艣 innego.

Skin膮艂em g艂ow膮.

- Prosz臋 bardzo.

Kiedy zrozumia艂a, 偶e m贸wi臋 powa偶nie, wyczu艂em w jej g艂osie jak膮艣 now膮 nut臋. Domy艣li艂em si臋, 偶e moje odej艣cie mo偶e oznacza膰 dla niej k艂opoty.

- Pos艂uchaj, Martin: jestem pewna, 偶e wsp贸lnie znaj­dziemy rozs膮dne rozwi膮zanie. Nie dalej ni偶 wczoraj m贸wi­艂am dyrektorowi, 偶e dostajesz za ma艂y procent, i 偶e wydawnictwo powinno pozwoli膰 ci na wi臋ksz膮 swobod臋 w...

- Tyreno, Tyreno... - westchn膮艂em. - 呕egnaj.

Przenios艂em si臋 najpierw na Renesans, a stamt膮d na Parsimoni臋, gdzie wsiad艂em na statek, kt贸ry po trzytygod­niowej podr贸偶y dowi贸z艂 mnie na Asquith, gdzie znajdowa艂o si臋 ludne kr贸lestwo Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go.


Notatki do szkicu o Smutnym Kr贸lu Billy鈥檡m:

Jego Wysoko艣膰 Kr贸l William XXIII, suwerenny w艂adca Kr贸lestwa Windsoru na Wygnaniu, przypomina nieco 艣wiec臋 w kszta艂cie cz艂owieka, kt贸r膮 kto艣 zostawi艂 za blisko gor膮cego pieca. Jego d艂ugie, niezbyt g臋ste w艂osy opadaj膮 a偶 na zgarbione ramiona, a twarz jest poorana g艂臋bokimi zmarszczkami, kt贸re najpierw biegn膮 pionowo od ust do smutnych oczu, by potem skr臋ci膰 ku uszom i znowu skierowa膰 si臋 w d贸艂, a wreszcie znikn膮膰 w艣r贸d fa艂d贸w sk贸ry na podgardlu i szyi. Podobno Smutny Kr贸l Billy kojarzy si臋 antropologom z glinianymi figurkami znajdowanymi na terenie Wielkiej Kinszasy, gnostykom zen przypomina 呕a艂osnego Budd臋 po po偶arze 艣wi膮tyni na Tai Zihn, a his­torykom sztuki aktora nazwiskiem Charles Laughton, 偶yj膮cego przed kilkuset laty, w epoce filmu dwuwymiarowego. Dla mnie 偶adne z tych skojarze艅 nie ma najmniej­szego znaczenia, gdy偶 patrz膮c na Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go, widz臋 don Baltazara, mojego nie 偶yj膮cego ju偶 od dawna nauczyciela, w chwil臋 po powrocie z jakiego艣 trwaj膮cego bez przerwy przez tydzie艅 pija艅stwa.

Pog艂oski o ponurym nastroju kr贸la s膮 znacznie przesa­dzone; Billy cz臋sto si臋 艣mieje, i tylko fakt, 偶e czyni to w do艣膰 szczeg贸lny spos贸b, sprawia, i偶 ludzie s膮dz膮, 偶e p艂acze.

Cz艂owiek ma niewielki wp艂yw na swoj膮 fizjonomi臋, ale w przypadku Jego Wysoko艣ci ca艂a posta膰 zdaje si臋 艣wiad­czy膰 o tym, 偶e nale偶y albo do totalnego bufona, albo do stuprocentowego nieudacznika. Ubiera si臋 - o ile mo偶na u偶y膰 tego s艂owa - w spos贸b ur膮gaj膮cy poczuciu dobrego smaku i nie zwracaj膮c najmniejszej uwagi na dob贸r barw, a w dodatku nie przywi膮zuje 偶adnej wagi do estetyki swego stroju. W zwi膮zku z tym najcz臋艣ciej mo偶na go zobaczy膰 z rozpi臋tym rozporkiem, w podartej pelerynie, w kaftanie, kt贸rego lewy r臋kaw wlecze si臋 po pod艂odze, prawy za艣, nie do艣膰 偶e zdecydowanie za kr贸tki, to na dodatek wygl膮da tak, jakby zosta艂 zanurzony w d偶emie.

Macie ju偶 og贸lny obraz.

Przy tym wszystkim nale偶y jednak stanowczo zaznaczy膰, 偶e Smutny Kr贸l Billy dysponuje niezwykle przenikliwym umys艂em oraz przejawia wielk膮 nami臋tno艣膰 do sztuki i literatury, jakiej nie widziano od czas贸w renesansu na Starej Ziemi.

Mo偶na powiedzie膰, i偶 Kr贸l Billy jest jak t艂uste dziecko z twarz膮 wiecznie przylepion膮 do szyby sklepu ze s艂odycza­mi. Kocha dobr膮 muzyk臋, ale sam nie gra na 偶adnym instrumencie. Uwielbia balet i wszystko, co subtelne, sam za艣 stanowi uosobienie tego, co klocowate i niezgrabne. Zapalony czytelnik, nieomylny znawca poezji i mi艂o艣nik krasom贸wstwa, ma do艣膰 wyra藕n膮 wad臋 wymowy, kt贸ra - w po艂膮czeniu z ogromn膮 nie艣mia艂o艣ci膮 - nie pozwala mu prezentowa膰 w艂asnych dokona艅 literackich.

Przysi臋g艂y kawaler, kt贸ry w艂a艣nie rozpoczyna sze艣膰dzie­si膮ty rok 偶ycia, Kr贸l Billy mieszka w popadaj膮cym w ruin臋 pa艂acu, stanowi膮cym centralny punkt kr贸lestwa o powierzchni trzech tysi臋cy kilometr贸w kwadratowych. I pa艂ac, i pa艅stwo wygl膮daj膮 tak samo jak odzienie w艂adcy. Ma si臋 rozumie膰, kr膮偶膮 o nim liczne anegdoty. Oto jedna z nich: pewien znany malarz, korzystaj膮cy z fi­nansowego wsparcia w艂adcy, spotyka Jego Wysoko艣膰 przechadzaj膮cego si臋 z pochylon膮 g艂ow膮 i r臋kami za­艂o偶onymi do ty艂u. Kr贸l, najwyra藕niej pogr膮偶ony g艂臋boko w my艣lach, jedn膮 nog膮 st膮pa po 艣cie偶ce, drug膮 za艣 po rozmi臋k艂ej, b艂otnistej ziemi. Malarz pozdrawia z sza­cunkiem swego mecenasa, na co Smutny Kr贸l Billy podnosi g艂ow臋 i mruga raptownie, jak cz艂owiek, kt贸rego obudzono z g艂臋bokiego snu.

- Wybacz mi - m贸wi do zdumionego malarza - ale m-m-m贸g艂by艣 mi powiedzie膰, czy szed艂em do p-p-pa艂acu, czy te偶 w p-p-przeciwn膮 stron臋?

- W kierunku pa艂acu, Wasza Wysoko艣膰 - odpowiada artysta.

- To d-d-dobrze - m贸wi kr贸l. - A wi臋c jestem ju偶 po lunchu.


Kiedy genera艂 Horace Glennon-Height rozpocz膮艂 rebeli臋, prowincjonalna planeta Asquith znalaz艂a si臋 dok艂adnie na trasie jego podboj贸w. Ludno艣膰 nie musia艂a si臋 niczego l臋ka膰 - Hegemonia wys艂a艂a do obrony planety siln膮 flot臋 Armii/kosmos - ale kiedy w艂adca niewielkiego kr贸lestwa wezwa艂 mnie do siebie, przekona艂em si臋, 偶e ma min臋 jeszcze bardziej zatroskan膮 ni偶 zwykle.

- Martin, czy s艂ysza艂e艣 o tej b-b-bitwie o Fomalhaut? - zapyta艂 kr贸l.

- Owszem, Wasza Wysoko艣膰 - odpar艂em - ale nie wydaje mi si臋, 偶eby艣my musieli si臋 czego艣 obawia膰. Glen­non-Height mo偶e pokusi膰 si臋 o atakowanie tylko takich cel贸w jak Fomalhaut - ma艂o istotnych, o niewielkiej liczbie ludno艣ci, o d艂ugu czasowym wynosz膮cym co najmniej dwadzie艣cia miesi臋cy standardowych.

- Dwadzie艣cia trzy - poprawi艂 mnie Kr贸l Billy. - A wi臋c nie przypuszczasz, 偶eby nam co艣 g-g-grozi艂o?

- Bior膮c pod uwag臋, 偶e czas rzeczywisty przelotu wynosi trzy tygodnie, a nasz d艂ug czasowy w stosunku do Sieci nie przekracza jednego roku, Hegemonia mo偶e przerzuci膰 tu swoje jednostki bojowe du偶o wcze艣niej, ni偶 genera艂 zdo艂a do nas dotrze膰 z Fomalhaut.

- By膰 mo偶e -mrukn膮艂 Kr贸l Billy i opar艂 si臋 o kamien­n膮 kul臋, po czym nagle odskoczy艂, kiedy zacz臋艂a obraca膰 si臋 pod jego ci臋偶arem. - Mimo to p-p-postanowi艂em rozpocz膮膰 w艂asn膮, skromn膮 hegir臋.

Nawet nie stara艂em si臋 ukry膰 zaskoczenia. Billy ju偶 od prawie dw贸ch lat snu艂 plany przeniesienia swego kr贸lestwa na inn膮 planet臋, ale nie przypuszcza艂em, 偶e kiedykolwiek zdob臋dzie si臋 na to, by je zrealizowa膰.

- Statki czekaj膮 na P-p-parvati - powiedzia艂. - Asquith zgodzi艂 si臋 zapewni膰 nam transport do Sieci.

- A co z pa艂acem? - zapyta艂em. - Z bibliotek膮? Z farmami i innymi nieruchomo艣ciami?

- Zostan膮 rozdane - odpar艂 Billy. - Z wyj膮tkiem zawarto艣ci biblioteki, kt贸ra poleci z nami.

Przysiad艂em na oparciu otomany wypchanej ko艅skim w艂osiem i zastanowi艂em si臋 g艂臋boko. W ci膮gu dziesi臋ciu lat, jakie sp臋dzi艂em w kr贸lestwie, przeszed艂em d艂ug膮 drog臋 - od jednego z tysi臋cy podopiecznych Billy鈥檈go a偶 do kogo艣 w rodzaju jego powiernika i przyjaciela - ale nadal nie by艂em w stanie go rozgry藕膰. Zaraz po moim przybyciu udzieli艂 mi audiencji.

- Czy chcesz d-d-do艂膮czy膰 do utalentowanych miesz­ka艅c贸w naszej ma艂ej k-k-kolonii? - zapyta艂.

- Tak, Wasza Wysoko艣膰.

- I b臋dziesz dalej pisa艂 takie k-k-ksi膮偶ki jak Umieraj膮ca Ziemia?

- Je偶eli b臋dzie to zale偶a艂o ode mnie, to na pewno nie, Wasza Wysoko艣膰.

- Czyta艂em je wszystkie - powiedzia艂. - Wyda艂y mi si臋 bardzo interesuj膮ce.

- Jeste艣 niezmiernie 艂askaw, panie.

- G-g-g贸wno prawda, M. Silenus. Wyda艂y mi si臋 interesuj膮ce tylko dlatego, 偶e odnios艂em wra偶enie, i偶 kto艣 je mocno okroi艂, zostawiaj膮c tylko najgorsze fragmenty.

U艣miechn膮艂em si臋, stwierdzaj膮c ze zdziwieniem, 偶e chyba polubi臋 Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go.

- Natomiast Pie艣ni... - westchn膮艂. - Tak, to by艂a dopiero k-k-ksi膮偶ka! Prawdopodobnie najlepszy utw贸r p-p-poetycki, jaki zosta艂 opublikowany w Sieci co najmniej od d-d-dwustu lat. Nie mam poj臋cia, w jaki spos贸b uda艂o ci si臋 doprowadzi膰 do ich wydania. Zam贸wi艂em dla mego kr贸lestwa d-d-dwadzie艣cia tysi臋cy egzemplarzy.

Sk艂oni艂em w milczeniu g艂ow臋, gdy偶 po raz pierwszy od chwili, kiedy dotkn膮艂 mnie udar m贸zgu, poczu艂em, 偶e brak mi s艂贸w.

- Napiszesz wi臋cej takich utwor贸w?

- Przyby艂em tu po to, aby spr贸bowa膰, Wasza Wysoko艣膰.

- W takim razie witaj - powiedzia艂 Smutny Kr贸l Billy. - Zamieszkasz w zachodnim skrzydle p-p-pa艂acu, w pobli偶u moich komnat, a moje drzwi zawsze b臋d膮 sta艂y dla ciebie otworem.

Teraz zerkn膮艂em szybko na zamkni臋te drzwi, a potem na ma艂ego w艂adc臋, kt贸ry - chocia偶 u艣miechni臋ty - wygl膮da艂 tak, jakby lada chwila mia艂 zala膰 si臋 艂zami.

- Hyperion? - zapyta艂em. Wiele razy wymienia艂 nazw臋 tej odleg艂ej, prymitywnej planety.

- Dok艂adnie. Androidy pracuj膮 tam ju偶 od kilku lat. P-p-przygotowuj膮 wszystko na nasze przyj臋cie.

Unios艂em brwi. Bogactwo Kr贸la Billy鈥檈go bra艂o si臋 nie z zasob贸w kr贸lestwa, lecz z powa偶nych inwestycji w eko­nomi臋 Sieci. Jednak nawet dla niego koszty prac rekolonizacyjnych musia艂y by膰 ogromne.

- Pami臋tasz mo偶e, Martin, dlaczego pierwsi k-k-koloni艣ci nadali swojej planecie nazw臋 Hyperion?

- Oczywi艣cie. Przed hegir膮 utworzyli ma艂e, niezale偶ne pa艅stewko na jednym z ksi臋偶yc贸w Saturna. Byli ca艂kowicie uzale偶nieni od dostaw z Ziemi, wi臋c kiedy ich zabrak艂o, wyemigrowali w odleg艂y zak膮tek wszech艣wiata, zabieraj膮c ze sob膮 nazw臋 tego ksi臋偶yca.

Kr贸l Billy u艣miechn膮艂 si臋 smutno.

- A wiesz, dlaczego ta nazwa tak wspaniale pasuje do naszego przedsi臋wzi臋cia?

M贸j m贸zg potrzebowa艂 prawie dziesi臋ciu sekund, 偶eby dokona膰 odpowiednich skojarze艅.

- Keats... - szepn膮艂em.

Kilka lat wcze艣niej, pod koniec bardzo d艂ugiej dyskusji na temat istoty poezji, Billy zapyta艂 mnie, kto wed艂ug mnie by艂 najczystszej wody poet膮 w dziejach ludzko艣ci.

- Najczystszej wody? - powt贸rzy艂em ze zdziwie­niem. - Masz mo偶e na my艣li: najwi臋kszym?

- Nie, nie! - zaprotestowa艂 Billy. - Dyskusja o tym, kto jest najwi臋kszy, nie ma najmniejszego sensu. Chc臋 po p-p-prostu wiedzie膰, kto twoim zdaniem najbardziej zbli偶y艂 si臋 do idea艂u, o k-k-kt贸rym m贸wi艂e艣.

Zastanawia艂em si臋 przez kilka dni, po czym zanios艂em odpowied藕 kr贸lowi, obserwuj膮cemu zachodz膮ce s艂o艅ca z kraw臋dzi urwiska w pobli偶u pa艂acu.

- Keats - powiedzia艂em.

- John Keats... - szepn膮艂 Smutny Kr贸l Billy. - Hmmm... - A po chwili: - Dlaczego?

Opowiedzia艂em mu wi臋c wszystko, co wiedzia艂em o tym dziewi臋tnastowiecznym poecie ze Starej Ziemi, o jego m艂odo艣ci, wychowaniu i przedwczesnej 艣mierci... ale przede wszystkim o 偶yciu, po艣wi臋conym niemal w ca艂o艣ci tajem­nicom i pi臋knu tw贸rczo艣ci poetyckiej.

Billy wydawa艂 si臋 w贸wczas do艣膰 zainteresowany, teraz za艣 sprawia艂 wra偶enie ogarni臋tego obsesj膮. Na jego znak w komnacie pojawi艂 si臋 wielki hologram, wype艂niaj膮c j膮 niemal ca艂kowicie. Cofn膮艂em si臋 pod 艣cian臋, przechodz膮c przez budynki, wzg贸rza i pas膮ce si臋 zwierz臋ta, 偶eby ogarn膮膰 go w ca艂o艣ci.

- Oto Hyperion - szepn膮艂 m贸j mecenas. Jak zwykle, kiedy by艂 czym艣 ca艂kowicie zaabsorbowany, przesta艂 si臋 j膮ka膰. Hologram zmienia艂 si臋, pokazuj膮c coraz to nowe widoki: osady po艂o偶one nad rzekami i brzegami m贸rz, g贸rskie przepa艣ci, wreszcie jakie艣 miasto usytuowane na p艂askim wzg贸rzu, z licznymi pomnikami wzniesionymi na wz贸r niezwyk艂ych budowli znajduj膮cych si臋 w pobliskiej dolinie.

- Grobowce Czasu? - zapyta艂em.

- Tak jest. Najwi臋ksza tajemnica w poznanym wszech­艣wiecie.

Zmarszczy艂em brwi.

- Ale one s膮 puste - zauwa偶y艂em. - Zawsze by艂y puste, odk膮d je odkryto!

- Stanowi膮 藕r贸d艂o tajemniczego, antyentropicznego pola - odpar艂 Kr贸l Billy. - Jest to jeden z bardzo nielicznych fenomen贸w - naturalnie opr贸cz matematycz­nych punkt贸w osobliwych - kt贸re bezpo艣rednio oddzia艂uj膮 na up艂yw czasu.

- To nic wielkiego - odpar艂em. - Co艣 w rodzaju farby antykorozyjnej, kt贸r膮 maluje si臋 metalowe konstruk­cje. Rzeczywi艣cie, s膮 bardzo trwa艂e, ale jednocze艣nie puste. A poza tym, od kiedy to zachwycamy si臋 technologi膮?

- Nie technologi膮, tylko tajemnic膮. - Bruzdy na twarzy kr贸la jeszcze bardziej si臋 pog艂臋bi艂y. - Niezwyk艂o艣ci膮 miejsca, tak wa偶n膮 dla wielu tw贸rczych umys艂贸w. Wspa­nia艂膮 mieszank膮 klasycznej utopii i poga艅skiego mitu.

Wzruszy艂em ramionami.

Smutny Kr贸l Billy machn膮艂 r臋k膮 i hologram znikn膮艂.

- Czy t-t-twoje wiersze sta艂y si臋 lepsze?

Skrzy偶owa艂em ramiona i wbi艂em w艣ciek艂e spojrzenie w kurduplowatego, rozmam艂anego w艂adc臋.

- Nie - warkn膮艂em.

- Czy t-t-twoja muza wr贸ci艂a do ciebie?

Milcza艂em. Gdyby wzrok m贸g艂 zabija膰, jeszcze przed zachodem s艂o艅ca krzyczeliby艣my wszyscy: 鈥淜r贸l umar艂, niech 偶yje kr贸l!鈥

- T-t-to znakomicie - wyduka艂, udowadniaj膮c po raz pierwszy, 偶e potrafi sprawia膰 wra偶enie nie tylko smutnego, ale tak偶e z艂o艣liwie zadowolonego. - Pakuj b-b-baga偶e, m贸j ch艂opcze. Lecimy na Hyperiona.

(wyciszenie)


Pi臋膰 statk贸w kolonizacyjnych Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go unosi si臋 na lazurowym niebie jak z艂ociste mlecze. Na trzech kontynentach rosn膮 miasta o bia艂ych murach: Keats, Endymion, Port Romance... tak偶e Miasto Poet贸w. Ponad osiem tysi臋cy pielgrzym贸w spod znaku Sztuki pr贸buje uciec przed tyrani膮 miernoty, poszukuj膮c na tej surowej planecie czego艣, co pozwoli im spojrze膰 na 艣wiat z nowej, 艣wie偶ej perspektywy.

Przez ca艂e stulecie po hegirze Asquith, a szczeg贸lnie Windsor na Wygnaniu, by艂y najwi臋kszym o艣rodkiem produ­kcji android贸w. Teraz ci b艂臋kitnosk贸rzy przyjaciele cz艂owie­ka pracowali z wielk膮 gorliwo艣ci膮, wiedz膮c, 偶e po uporaniu si臋 z zadaniem uzyskaj膮 pe艂n膮 wolno艣膰. Potomkowie pierw­szych kolonist贸w, kt贸rym znudzi艂o si臋 udawa膰 prymityw­nych dzikus贸w, wyszli ze swoich le艣nych wiosek i pomagali nam dostosowa膰 otoczenie do ludzkich standard贸w. Techno­kraci, biurokraci i ekokraci rzucili si臋 z zapa艂em na niczego nie spodziewaj膮c膮 si臋 planet臋, a urzeczywistnienie marzenia Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go stawa艂o si臋 coraz bardziej realne.

Kiedy dotarli艣my na Hyperiona, genera艂 Horace Glennon-Height by艂 martwy, a jego kr贸tkie, lecz krwawe powstanie st艂umione, lecz my nie mieli艣my ju偶 odwrotu.

Co bardziej niespokojni duchem arty艣ci opu艣cili Miasto Poet贸w i przenie艣li si臋 do Jacktown, Port Romance albo nawet na dzikie pogranicze, gdzie wiedli 偶ycie mniej ustabilizowane, za to z pewno艣ci膮 bardziej inspiruj膮ce. Ja zosta艂em.

Przez pierwsze lata pobytu na Hyperionie nie odzyska艂em mojej muzy. Dla wielu przybysz贸w cz臋艣ciowe odizolowanie, spowodowane wielkimi odleg艂o艣ciami i utrudnionym do­st臋pem do 艣rodk贸w transportu - w s艂abym polu mag­netycznym EMV by艂y bardzo zawodne, natomiast 艣migaczy by艂o po prostu ma艂o - oraz brak datasfery, cz臋stych kontakt贸w z WszechJedno艣ci膮 i obecno艣膰 tylko jednego komunikatora, okaza艂o si臋 prawdziwym dobrodziejstwem, pozwalaj膮c im odnowi膰 nadw膮tlone si艂y tw贸rcze i przypo­mnie膰 sobie, co to znaczy by膰 cz艂owiekiem i artyst膮.

W ka偶dym razie tak s艂ysza艂em.

Mnie nie odwiedzi艂a 偶adna muza. Moje wiersze nadal by艂y technicznie bez zarzutu i r贸wnie martwe jak kot Hucka Finna.

Postanowi艂em pope艂ni膰 samob贸jstwo.

Najpierw jednak przez pewien czas - dok艂adnie przez dziewi臋膰 lat - spe艂nia艂em wa偶n膮 funkcj臋 spo艂eczn膮, dostar­czaj膮c nowemu Hyperionowi chyba jedynej rzeczy, jakiej mu brakowa艂o, to znaczy dekadencji.

U pewnego biorze藕biarza nazwiskiem Graumann Hacket zam贸wi艂em w艂ochat膮 sk贸r臋, raciczki oraz ko藕le nogi satyra. Opr贸cz tego zapu艣ci艂em brod臋 i kaza艂em wyd艂u偶y膰 sobie uszy, a Graumann poczyni艂 interesuj膮ce modyfikacje w re­jonie moich narz膮d贸w p艂ciowych. Wiadomo艣膰 rozesz艂a si臋 lotem b艂yskawicy. Tubylcze dziewki, szlachetne 偶ony i c贸rki najwa偶niejszych ludzi na planecie - wszystkie z ut臋sk­nieniem oczekiwa艂y wizyty jedynego satyra na sta艂e miesz­kaj膮cego na Hyperionie albo czyni艂y usilne starania, 偶eby j膮 przy艣pieszy膰. Przekona艂em si臋 na w艂asnej sk贸rze, co naprawd臋 oznaczaj膮 terminy 鈥渂olesny wzw贸d pr膮cia鈥 i 鈥渙b艂臋d lubie偶ny鈥. Uczestnicz膮c niemal bez przerwy w podbojach seksualnych, zadba艂em o to, by legend膮 obros艂y tak偶e moje pijackie wyczyny, swoje s艂ownictwo za艣 ograniczy艂em niemal do tych samych kilku wyraz贸w, jakie pozosta艂y w prawej p贸艂kuli mego m贸zgu po udarze, kt贸rego dozna艂em na Bramie Niebios.

By艂o to kurewsko wspania艂e. By艂o to kurewsko okropne.

A potem, tej nocy, kiedy zamierza艂em paln膮膰 sobie w 艂eb, pojawi艂 si臋 Grendel.


Kilka notatek do szkicu o potworze:

Urzeczywistni艂y si臋 nasze najbardziej koszmarne sny. Co艣 okropnego przes艂ania s艂o艅ce. Widma Morbiusa i Krella. Dorzu膰 do ognia, matko, bo dzi艣 w nocy przyjdzie Grendel.

Pocz膮tkowo my艣limy, 偶e ci, kt贸rzy znikn臋li, po prostu gdzie艣 si臋 zapodziali. Na murach miasta nie ma stra偶nik贸w, bo nie ma i mur贸w, a przed bramami nie stoj膮 zbrojni rycerze. Nagle m膮偶 donosi o tym, 偶e jego 偶ona znikn臋艂a bez 艣ladu miedzy kolacj膮 a wieczorn膮 k膮piel膮 dzieci. Potem Hoban Kristus, abstrakcyjny implozjonista, po raz pierwszy nie pojawia si臋 na cotygodniowym pokazie w Amfiteatrze Poet贸w. Zaniepokojenie wzrasta. Smutny Kr贸l Billy wraca z Jacktown, gdzie dogl膮da rozbudowy miasta, i obiecuje, 偶e zostan膮 podj臋te nadzwyczajne 艣rodki ostro偶no艣ci. Na ulicach instaluje si臋 czujniki reaguj膮ce na ruch. Funkcjonariusze okr臋towych S艂u偶b Bezpiecze艅stwa przeczesuj膮 Grobowce Czasu i wracaj膮 z informacj膮, 偶e wszystkie s膮 puste. Mechaniczne sondy zag艂臋biaj膮 si臋 w labirynt, do kt贸rego wchodzi si臋 przez otw贸r w podstawie Starego Grobowca, lecz po przebyciu sze艣ciu tysi臋cy kilometr贸w nie maj膮 nic interesuj膮cego do zameldowania. 艢migacze, zar贸wno sterowane automatycznie, jak i z ludzk膮 za艂og膮, patroluj膮 teren miedzy miastem a G贸rami Cugielnymi, lecz dostrzegaj膮 tylko kilka cieplnych 艣lad贸w pozostawionych przez skalne w臋gorze. Przez ca艂y tydzie艅 nie powtarza si臋 ani jeden przypadek znikni臋cia.

A potem zaczyna szale膰 艣mier膰.

Rze藕biarz Pete Garcia zostaje znaleziony martwy w swo­jej pracowni... i sypialni... i na dziedzi艅cu domu. Szef okr臋towych S艂u偶b Bezpiecze艅stwa Truin Hines ze zdumie­waj膮c膮 beztrosk膮 informuje dziennikarzy: 鈥淶upe艂nie jakby rozszarpa艂o go jakie艣 w艣ciek艂e zwierz臋, tyle tylko 偶e 偶adne znane mi zwierz臋 nie mog艂oby dokona膰 czego艣 takiego鈥.

W g艂臋bi duszy wszyscy odczuwamy przyjemny dreszcz emocji. Co prawda scenariusz jest do艣膰 kiepski, jakby 偶ywcem zer偶ni臋ty z milion贸w popularnych holofilm贸w, ale przynajmniej jeste艣my w centrum uwagi.

Podejrzenia kieruj膮 si臋 w najbardziej oczywist膮 stron臋: w艣r贸d nas znajduje si臋 psychopata, dokonuj膮cy morderstw za pomoc膮 pulsacyjnego miecza lub bicza bo偶ego. Tym razem on (lub ona) nie zd膮偶y艂 usun膮膰 cia艂a. Biedny Pete.

Kiedy szef okr臋towych S艂u偶b Bezpiecze艅stwa Hines zostaje wylany z posady, administrator miasta Pruett otrzymuje od Jego Wysoko艣ci zgod臋 na utworzenie, prze­szkolenie i uzbrojenie miejskiej policji w sile oko艂o dwu­dziestu ludzi. Rozchodz膮 si臋 plotki, 偶e ca艂a, licz膮ca sze艣膰 tysi臋cy os贸b spo艂eczno艣膰 Miasta Poet贸w ma zosta膰 poddana testowi prawdom贸wno艣ci. Kawiarnie a偶 hucz膮 od dyskusji na temat praw cz艂owieka - cho膰 przecie偶 teoretycznie znajdujemy si臋 poza granicami Hegemonii, wi臋c czy mamy jakiekolwiek prawa? - i od coraz bardziej szalonych plan贸w schwytania mordercy.

A potem zaczyna si臋 rze藕.


Morderstw dokonywano bez 偶adnego planu. Cia艂a by艂y znajdowane dw贸jkami, tr贸jkami, pojedynczo albo wcale. Czasem nie zostawa艂a ani jedna kropla krwi, czasem za艣 krew la艂a si臋 litrami. Jedno tylko si臋 nie zmienia艂o: 偶adnych 艣wiadk贸w, nikogo, kto prze偶y艂 atak i m贸g艂by co艣 o nim powiedzie膰. Miejsce zdawa艂o si臋 nie odgrywa膰 偶adnej roli; rodzina Weimont贸w mieszka艂a w jednej z po艂o偶onych na uboczu willi, ale Sira Rob prawie nie opuszcza艂a pracowni w samym centrum miasta. Dwie ofiary straci艂y 偶ycie w nocy, podczas samotnych przechadzek po ogrodzie Zen, lecz strze偶ona przez wynaj臋tych ochroniarzy c贸rka kanclerza Lehmana znikn臋艂a z 艂azienki na sz贸stym pi臋trze pa艂acu Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go.

Na Lususie, Pierwszej Tau Ceti oraz na kilku innych, starych planetach Sieci, 艣mier膰 tysi膮ca ludzi jest odnotowy­wana na jednej ze 艣rodkowych stron porannych gazet lub jako kr贸tka wiadomo艣膰 wprowadzona do datasfery, lecz w mie艣cie, kt贸re liczy sobie sze艣膰 tysi臋cy mieszka艅c贸w, na planecie o pi臋膰dziesi臋ciotysi臋cznej populacji, nawet dziesi臋膰 morderstw stanowi dla wszystkich nie lada wstrz膮s.

Zna艂em jedn膮 z pierwszych ofiar. Sissipriss Harris nale­偶a艂a do tych kobiet, kt贸re uda艂o mi si臋 zdoby膰 pod postaci膮 satyra - by艂a przepi臋kn膮 dziewczyn膮 o jasnych w艂osach, zbyt mi臋kkich, 偶eby mog艂y by膰 prawdziwe, i o brzoskwiniowej sk贸rze zbyt delikatnej, 偶eby jej dotyka膰. Do­k艂adnie taki typ dziewiczej niewinno艣ci, o jakiej marzy ka偶dy m臋偶czyzna, aby j膮 zbezcze艣ci膰. Tym razem Sissipriss zosta艂a zbezczeszczona na dobre. Znaleziono tylko jej g艂ow臋, le偶膮c膮 na 艣rodku placu lorda Byrona, tak jakby nieszcz臋sna dziewczyna zosta艂a zakopana po szyj臋 w ziemi. Kiedy us艂ysza艂em o wszystkich szczeg贸艂ach, wiedzia艂em ju偶, z jakiego rodzaju istot膮 mamy do czynienia, gdy偶 kot, kt贸rego trzyma艂em w domu na Starej Ziemi, przez ca艂e lato przynosi艂 nam podobne podarki: 艂ebek myszki patrz膮cej w niebo z bezradnym zdumieniem, a czasem g艂ow臋 wiewi贸rki z z臋bami wyszczerzonymi w przera偶onym u艣miechu. Trofea wiecznie g艂odnego drapie偶nika, dumnego ze swoich zdobyczy.


Smutny Kr贸l Billy odwiedzi艂 mnie, kiedy pracowa艂em nad Pie艣niami.

- Dzie艅 dobry, Billy - powiedzia艂em.

- Wasza Wysoko艣膰 - poprawi艂 mnie Jego Wysoko艣膰 w rzadkim przyp艂ywie kr贸lewskiej dumy. J膮kanie znikn臋艂o bez 艣ladu w chwili, kiedy kr贸lewski prom wyl膮dowa艂 na Hyperionie.

- Dzie艅 dobry, Billy, Wasza Wysoko艣膰.

M贸j pan i w艂adca mrukn膮艂 co艣 niezrozumiale, po czym odsun膮艂 na bok stert臋 papier贸w i usiad艂 na 艂aweczce na plamie po rozlanej niedawno kawie; ma si臋 rozumie膰, poza t膮 jedn膮 plam膮 艂aweczka by艂a zupe艂nie sucha i czysta.

- Znowu piszesz, Silenus.

Nie widzia艂em potrzeby, 偶eby potwierdza膰 co艣, co by艂o a偶 nadto widoczne.

- Zawsze u偶ywasz pi贸ra?

- Nie - odpar艂em. - Tylko wtedy, je艣li chc臋 napisa膰 co艣 wartego przeczytania.

- My艣lisz, 偶e to jest warte? - zapyta艂, wskazuj膮c niewielki stos pokrytych r臋cznym pismem kartek, kt贸ry usk艂ada艂em przez minione dwa tygodnie.

- Tak.

- Tak? Po prostu 鈥渢ak鈥?

- Tak.

- Czy b臋d臋 m贸g艂 to przeczyta膰?

- Nie.

Kr贸l Billy dopiero teraz poczu艂, 偶e siedzi na czym艣 mokrym. Zmarszczy艂 brwi, odsun膮艂 si臋 i zacz膮艂 wyciera膰 plam臋 skrajem kr贸lewskiego p艂aszcza.

- Nigdy?

- Chyba 偶e mnie prze偶yjesz.

- Mam taki zamiar - powiedzia艂 kr贸l - poniewa偶 ciebie niebawem czeka zej艣cie 艣miertelne, kiedy ju偶 b臋dziesz wycie艅czony do cna ci膮g艂ym zabawianiem owieczek.

- Czy to ma by膰 pr贸ba metafory?

- Sk膮d偶e znowu. Po prostu obserwacja.

- Nie tkn膮艂em 偶adnej owcy od czas贸w, kiedy jako ch艂opiec przebywa艂em na farmie - odpar艂em. - Obieca艂em matce, 偶e bez jej zezwolenia nie b臋d臋 r偶n膮艂 偶adnych zwierzak贸w.

Nie zwa偶aj膮c na ponure spojrzenie Kr贸la Billy鈥檈go, zanuci艂em kilka takt贸w starej piosenki zatytu艂owanej To ju偶 ostatnia taka owieczka.

- Martin, kto艣 albo co艣 zabija moich podw艂adnych.

Od艂o偶y艂em pi贸ro.

- Wiem o tym.

- Musisz mi pom贸c.

- Jak, na lito艣膰 bosk膮? Mam wytropi膰 morderc臋 jak jaki艣 detektyw z holofilmu? A mo偶e wyzwa膰 go na pojedy­nek i wypru膰 mu wszystkie flaki?

- By艂oby wspaniale, Martin, gdyby ci si臋 uda艂o, ale tymczasem w zupe艂no艣ci wystarczy mi twoja rada i jedna lub dwie opinie.

- Opinia numer jeden: g艂upot膮 by艂o przenosi膰 si臋 tutaj. Opinia numer dwa: g艂upot膮 jest tu siedzie膰. Rada: spiep­rzajmy st膮d.

- Mia艂bym zostawi膰 to miasto i ca艂ego Hyperiona? - zapyta艂 p艂aczliwym g艂osem Billy.

Wzruszy艂em ramionami.

Jego Wysoko艣膰 wsta艂 z 艂aweczki i podszed艂 do okna mojej niewielkiej pracowni. Wychodzi艂o ono na alejk臋 trzymetrowej szeroko艣ci, po kt贸rej drugiej stronie wznosi艂a si臋 ceglana, 艣lepa 艣ciania zak艂adu utylizacji 艣ciek贸w. Kr贸l Billy przez d艂u偶sz膮 chwil臋 kontemplowa艂 ten widok.

- Z pewno艣ci膮 znasz star膮 legend臋 o Chy偶warze? - zapyta艂 wreszcie.

- S艂ysza艂em to i owo.

- Tubylcy 艂膮cz膮 potwora z Grobowcami Czasu - za­uwa偶y艂.

- Tubylcy smaruj膮 sobie farb膮 brzuchy, 偶eby zapewni膰 dobry urodzaj, i pal膮 nie oczyszczony tyto艅 - odpar艂em.

Billy skin膮艂 g艂ow膮, przez jaki艣 czas duma艂 nad m膮dro艣ci膮 mojego spostrze偶enia, po czym powiedzia艂:

- Kiedy na planecie wyl膮dowa艂 Zesp贸艂 Pierwszego Kontaktu, ustawili w tym rejonie wielozakresowe nadajniki, a sami trzymali si臋 na po艂udnie od g贸r.

- S艂uchaj no... To znaczy: Wasza Wysoko艣膰, czego w艂a艣ciwie ode mnie chcesz? Rozgrzeszenia za to, 偶e spiep­rzy艂e艣 spraw臋 i kaza艂e艣 zbudowa膰 miasto w艂a艣nie tutaj? Prosz臋 bardzo, masz rozgrzeszenie. Id藕 i nie grzesz wi臋cej, synu. A teraz, je艣li Wasza Kr贸lewska Mo艣膰 nie ma nic przeciwko temu, to adios. Mam jeszcze do napisania par臋 艣wi艅skich limeryk贸w.

Kr贸l Billy nadal sta艂 przy oknie.

- A wi臋c s膮dzisz, 偶e powinienem ewakuowa膰 miasto?

Waha艂em si臋 tylko przez u艂amek sekundy.

- Jasne.

- I odlecia艂by艣 razem z innymi?

- Dlaczego nie mia艂bym tego zrobi膰?

Billy odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 mi prosto w oczy.

- Naprawd臋 zrobi艂by艣 to?

Milcza艂em, a po kilku sekundach odwr贸ci艂em wzrok.

- Tak w艂a艣nie my艣la艂em - powiedzia艂 w艂adca planety, po czym za艂o偶y艂 do ty艂u pulchne r臋ce i ponownie zacz膮艂 wpatrywa膰 si臋 w ceglan膮 艣cian臋 po drugiej stronie alejki. - Gdybym by艂 detektywem, z pewno艣ci膮 nabra艂bym podej­rze艅 - ci膮gn膮艂. - Najwi臋kszy nier贸b i wa艂ko艅 w mie艣cie zaczyna pisa膰 po dziesi臋cioletnim milczeniu zaledwie... ile, Martin? Dwa dni po pierwszych morderstwach. Znikn膮艂 z 偶ycia spo艂ecznego, w kt贸rym jeszcze niedawno stanowi艂 g艂贸wn膮 posta膰, by po艣wieci膰 si臋 pisaniu epickiego poematu. Nawet m艂ode dziewcz臋ta nie musz膮 ju偶 l臋ka膰 si臋 jego capich zalot贸w.

Westchn膮艂em g艂o艣no.

- Capich zalot贸w, panie?

Billy zerkn膮艂 na mnie przez rami臋.

- W porz膮dku - powiedzia艂em. - Masz mnie. Przy­znaj臋 si臋 do wszystkiego. Zabija艂em tych ludzi, a potem k膮pa艂em si臋 w ich krwi. To najbardziej rajcuj膮cy afrodyzjak we wszech艣wiecie. Planuj臋 jeszcze dwa... no, mo偶e trzy trupy, a potem przerwa, bo ksi膮偶ka b臋dzie ju偶 gotowa do wydania.

Kr贸l Billy znowu odwr贸ci艂 si臋 do okna.

- Co jest, nie wierzysz mi?

- Nie.

- A dlaczego?

- Poniewa偶 wiem, kto jest morderc膮 - o艣wiadczy艂 Smutny Kr贸l Billy.


Siedz膮c przed projektorem obserwowali艣my, jak Chy偶war zabija powie艣ciopisark臋 Sir臋 Rob i jej kochanka. Obraz by艂 bardzo ciemny; niem艂ode ju偶 cia艂o Siry zdawa艂o si臋 lekko fosforyzowa膰, podczas gdy bia艂e po艣ladki jej ch艂opca sprawia艂y wra偶enie, jakby unosi艂y si臋 w powietrzu, od­dzielone od reszty opalonego cia艂a. Zbli偶ali si臋 do szczytu uniesienia, kiedy zdarzy艂o si臋 co艣 niewyt艂umaczalnego. Zamiast wykona膰 ostatnie, gwa艂towne pchni臋cia, a potem znieruchomie膰 na kilka sekund w spazmie rozkoszy, m艂ody m臋偶czyzna nagle oderwa艂 si臋 od kobiety i poszybowa艂 w g贸r臋, jakby Sira z ogromn膮 si艂膮 wypchn臋艂a go ze swego cia艂a. Odg艂osy, kt贸re do tej pory dociera艂y do naszych uszu - zwyk艂e w takich sytuacjach j臋ki, posapywania, westchnienia, udzielane szeptem wskaz贸wki - ust膮pi艂y miejsca przera藕liwym krzykom.

Cia艂o ch艂opca r膮bn臋艂o z 艂oskotem w 艣cian臋 poza zasi臋giem kamery. Sira le偶a艂a na 艂贸偶ku w wyzywaj膮cej, a zarazem tragiczno-komicznie bezradnej pozie: szeroko rozrzucone nogi i ramiona, sp艂aszczone piersi, biodra wci艣ni臋te w mate­rac. Mia艂a g艂ow臋 odrzucon膮 do ty艂u, ale zd膮偶y艂a j膮 ju偶 unie艣膰; na twarzy kobiety pojawi艂 si臋 najpierw wyraz gniewu i zdziwienia, potem za艣 grymas potwornego przera偶enia. Otworzy艂a usta, ale nie wydoby艂 si臋 z nich 偶aden d藕wi臋k.

Rozleg艂 si臋 mro偶膮cy krew w 偶y艂ach, wilgotno-trzeszcz膮cy odg艂os rozdzieranego cia艂a oraz chrz臋st zrywanych 艣ci臋gien i 艂amanych ko艣ci. Sira ponownie przechyli艂a g艂ow臋 do ty艂u, otworzy艂a usta jeszcze szerzej, potem za艣 jej cia艂o poni偶ej szyi dos艂ownie eksplodowa艂o, zupe艂nie jakby niewidzialny rze藕nik robi艂 z kobiety r膮bank臋, a jaki艣 szalony chirurg przeprowadza艂 jednocze艣nie operacj臋, tn膮c na o艣lep skal­pelami. By艂a to brutalna sekcja przeprowadzana na 偶ywym cz艂owieku... a raczej na jeszcze przed chwil膮 偶ywym, bo kiedy krew przesta艂a tryska膰 i usta艂y gwa艂towne drgawki, Sira znieruchomia艂a na 艂贸偶ku z jeszcze szerzej ni偶 przedtem rozrzuconymi nogami, bezwstydnie prezentuj膮c krwaw膮 mas臋 wywleczonych na wierzch wn臋trzno艣ci. Przy 艂贸偶ku na u艂amek sekundy pojawi艂o si臋 co艣 czerwono-srebrzystego.

- Zatrzymaj, rozja艣nij i powi臋ksz - poleci艂 Kr贸l Billy komputerowi.

Rozmazana plama okaza艂a si臋 g艂ow膮 jakby przeniesion膮 prosto z koszmarnego, narkotycznego widzenia: cz臋艣ciowo trupia czaszka, a cz臋艣ciowo chromowana stal, z臋by jak u wilka, szcz臋ka jak 艂y偶ka koparki i oczy - krwawe klejnoty, przez kt贸re prze艣wieca 艣wiat艂o rubinowego lasera; na czole zakrzywione trzydziestocentymetrowe ostrza, takie same jak na szyi i karku.

- Chy偶war? - zapyta艂em.

Kr贸l Billy niemal niedostrzegalnie skin膮艂 g艂ow膮.

- Co si臋 sta艂o z ch艂opcem?

- Ani 艣ladu - odpar艂 kr贸l. - Nie wiedzieli艣my, 偶e tam by艂, dop贸ki nie znale藕li艣my tego dysku optycznego. Ziden­tyfikowano go jako m艂odego specjalist臋 od rekreacji z Endymiona.

- A w jaki spos贸b znale藕li艣cie dysk?

- Ekipa, kt贸ra bada艂a miejsce zbrodni, natrafi艂a na kamer臋 w suficie. Obiektyw mia艂 nieca艂y milimetr 艣rednicy. P贸藕niej okaza艂o si臋, 偶e Sira zgromadzi艂a ca艂膮 kolekcj臋 takich dysk贸w. Na wszystkich by艂y zarejestrowane jej... eee...

- Wyczyny mi艂osne - podpowiedzia艂em.

- W艂a艣nie.

Wsta艂em z fotela i podszed艂em do zawieszonej w powiet­rzu podobizny potwora. Moja r臋ka przenikn臋艂a przez czaszk臋, szcz臋k臋 i z臋by. Je偶eli wyliczenia komputera steru­j膮cego projektorem by艂y prawid艂owe, to miejscowy Grendel mia艂 ponad trzy metry wzrostu.

- Chy偶war... - mrukn膮艂em. My艣l臋, 偶e mia艂o to by膰 co艣 w rodzaju przywitania.

- Co mo偶esz mi o nim powiedzie膰?

- Dlaczego ja? - 偶achn膮艂em si臋. - Jestem poet膮, nie zajmuj臋 si臋 histori膮 mit贸w.

- Pyta艂e艣 komputer statku kolonizacyjnego o pocho­dzenie i histori臋 Chy偶wara.

Unios艂em brwi. Teoretycznie dost臋p do komputera opie­ra艂 si臋 na tych samych zasadach, co korzystanie z datasfery na obszarze Hegemonii: ca艂kowita anonimowo艣膰 i zakaz rejestrowania indywidualnych po艂膮cze艅.

- I co z tego? - prychn膮艂em. - Odk膮d zacz臋ty si臋 morderstwa, z pewno艣ci膮 uczyni艂y to setki ludzi. Mo偶e nawet tysi膮ce. To przecie偶 jedyna pieprzona legenda o po­tworze, jak膮 mamy.

Bruzdy na twarzy Kr贸la Billy鈥檈go pow臋drowa艂y najpierw w g贸r臋, potem w d贸艂.

- Rzeczywi艣cie - odpar艂 - tyle tylko 偶e ty za偶膮da艂e艣 tych informacji na trzy miesi膮ce przed pierwszym znikni臋ciem.

Z ci臋偶kim westchnieniem opad艂em z powrotem na podu­szki fotela.

- W porz膮dku. I co z tego? Chcia艂em wykorzysta膰 t臋 pieprzon膮 legend臋 w pieprzonym poemacie, nad kt贸rym pracuj臋. Prosz臋 bardzo, aresztuj mnie.

- Czego si臋 dowiedzia艂e艣?

Wkurzy艂em si臋 na dobre. Tupn膮艂em racic膮, ale efekt by艂 raczej mizerny, gdy偶 ugrz臋z艂a w mi臋kkim dywanie.

- Tego, co jest w pieprzonej pami臋ci komputera! - warkn膮艂em. - O co ci w艂a艣ciwie chodzi, Billy?

Kr贸l potar艂 czo艂o i skrzywi艂 si臋 bole艣nie, gdy偶 przypad­kiem wsadzi艂 sobie w oko ma艂y palec.

- Nie wiem - odpar艂. - Ludzie ze S艂u偶by Bezpiecze艅­stwa chcieli zabra膰 ci臋 na statek i podda膰 pe艂nej procedurze interrogacyjnej, ale ja uzna艂em, 偶e lepiej b臋dzie, je艣li po prostu z tob膮 porozmawiam.

Zamruga艂em raptownie, czuj膮c nieprzyjemn膮 pustk臋 w 偶o艂膮dku. Pe艂na procedura interrogacyjna oznacza艂a stymulacj臋 nerwow膮 i sondy m贸zgowe. Wi臋kszo艣膰 ludzi pr臋dzej lub p贸藕niej odzyskiwa艂a po tym zdrowe zmys艂y.

Wi臋kszo艣膰.

- Mo偶esz mi powiedzie膰, jaki aspekt legendy o Chy偶warze pragn膮艂e艣 wykorzysta膰 w swoim poemacie? - zapyta艂 艂agodnie Billy. .

- Jasne. Wed艂ug swych wyznawc贸w Chy偶war jest W艂ad­c膮 B贸lu i Anio艂em Ostatecznego Odkupienia, kt贸ry przyby艂 spoza naszego czasu, aby obwie艣ci膰 koniec ludzko艣ci. Spodoba艂a mi si臋 ta koncepcja.

- Koniec ludzko艣ci... - powt贸rzy艂 kr贸l.

- W艂a艣nie. Stanowi co艣 w rodzaju po艂膮czenia archanio艂a Micha艂a, Szatana, Zamaskowanej Entropii oraz potwora Frankensteina. Kr臋ci si臋 ko艂o Grobowc贸w Czasu, czekaj膮c na odpowiedni膮 por臋, 偶eby wzi膮膰 si臋 na dobre do roboty i odes艂a膰 ludzko艣膰 do Muzeum Wymar艂ych Gatunk贸w, gdzie Homo sapiens zajmie honorowe miejsce obok ptaka dodo, goryla i kaszalota.

- Potw贸r Frankensteina... - mrukn膮艂 niedu偶y, t艂usty cz艂owieczek w wymi臋tej pelerynie. - Dlaczego w艂a艣nie on?

Odetchn膮艂em g艂臋boko.

- Poniewa偶 wyznawcy Chy偶wara wierz膮, 偶e ludzie sami go stworzyli - wyja艣ni艂em, cho膰 w g艂臋bi duszy by艂em przekonany, 偶e m贸j rozm贸wca wie na ten temat znacznie wi臋cej ode mnie.

- Czy istnieje jaki艣 spos贸b, 偶eby go zg艂adzi膰? - zapyta艂.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Podobno jest nie艣miertel­ny i nie podlega prawom czasu.

- B贸g?

Zawaha艂em si臋.

- Niezupe艂nie. Ju偶 pr臋dzej niespodziewanie uciele艣niony jeden z najgorszych koszmar贸w wszech艣wiata. Co艣 w ro­dzaju Kuby Rozpruwacza ze sk艂onno艣ci膮 do nadziewania ludzkich dusz na wielkie, cierniste drzewo - tyle tylko 偶e te dusze najcz臋艣ciej tkwi膮 jeszcze w cia艂ach.

Kr贸l Billy skin膮艂 g艂ow膮.

- Pos艂uchaj, je偶eli nagle tak bardzo zainteresowa艂a ci臋 prymitywna teologia zacofanych planet, to mo偶e po prostu polecia艂by艣 do Jacktown i poprosi艂 jakiego艣 kap艂ana Ko艣­cio艂a Chy偶wara, 偶eby ci wszystko wyja艣ni艂?

- Nie ma potrzeby - odpar艂 Billy, najwyra藕niej my艣l膮c ju偶 o czym艣 innym. - Wszyscy s膮 w艂a艣nie poddawani przes艂uchaniu na pok艂adzie statku, ale nie mo偶na wyci膮gn膮膰 z nich nic sensownego.

Wsta艂em z fotela, niezbyt pewien, czy b臋dzie mi wolno odej艣膰.

- Martin...

- Tak?

- Czy przychodzi ci do g艂owy co艣, co mog艂oby pom贸c nam upora膰 si臋 z tym problemem?

Zatrzyma艂em si臋 w drzwiach, czuj膮c, 偶e serce 艂omocze mi w piersi jak szalone, pr贸buj膮c wydosta膰 si臋 na zewn膮trz.

- Owszem - odpar艂em dr偶膮cym g艂osem. - Mog臋 ci powiedzie膰, czym naprawd臋 jest Chy偶war.

- Tak?

- Moj膮 muz膮 - odpar艂em, po czym odwr贸ci艂em si臋 i znikn膮艂em w pracowni, aby dalej pisa膰.


Oczywi艣cie, 偶e to ja wezwa艂em Chy偶wara. Nie ulega艂o to dla mnie 偶adnej w膮tpliwo艣ci. Wezwa艂em go, gdy偶 zacz膮艂em pisa膰 o nim poemat. Na pocz膮tku by艂o S艂owo.

Zatytu艂owa艂em poemat Pie艣ni Hyperiona. Wbrew tytu艂o­wi nie opowiada艂 o planecie, tylko o zmierzchu rasy samozwa艅czych tytan贸w - ludzi. Opowiada艂 o bezmy艣l­no艣ci gatunku, kt贸ry przez zwyk艂膮 bezmy艣lno艣膰 doprowa­dzi艂 do zag艂ady ojczystej planety, a nast臋pnie poni贸s艂 swoj膮 arogancj臋 ku gwiazdom, gdzie dosi臋gn膮艂 go s艂uszny gniew wymy艣lonego przez niego boga. Pie艣ni Hyperiona by艂y pierwszym powa偶nym utworem, jaki napisa艂em od wielu lat, i z pewno艣ci膮 najlepszym, jaki w 偶yciu stworzy艂em. To, co zacz臋艂o si臋 jako cz臋艣ciowo powa偶ny, a cz臋艣ciowo komicz­ny ho艂d z艂o偶ony cieniowi Johna Keatsa, przerodzi艂o si臋 w jedyny cel i sens mego 偶ycia, epickie arcydzie艂o zrodzone w epoce dominacji lichej farsy. Pie艣ni Hyperiona by艂y pisane z mistrzostwem, o jakim mog艂em tylko marzy膰, j臋zykiem tak pi臋knym, 偶e z pewno艣ci膮 nie wzi膮艂 si臋 z mojej g艂owy. Tematem by艂o przemijanie ludzko艣ci, moim na­tchnieniem za艣 - Chy偶war.

Zgin臋艂o jeszcze kilkunastu ludzi, zanim Kr贸l Billy zdecy­dowa艂 si臋 wreszcie na ewakuacj臋 Miasta Poet贸w. Cz臋艣膰 uciekinier贸w przenios艂a si臋 do Endymiona, Keats albo jednego z kilku nowych miast, wi臋kszo艣膰 jednak postano­wi艂a wr贸ci膰 do Sieci. Utopijne marzenie Billy鈥檈go o stwo­rzeniu pa艅stwa artyst贸w pozosta艂o nie spe艂nione, cho膰 sam kr贸l nadal mieszka艂 w swoim ponurym pa艂acu w Keats. W艂adza nad koloni膮 przesz艂a w r臋ce Rady Planety, kt贸ra niezw艂ocznie z艂o偶y艂a w Hegemonii wniosek o przyj臋cie do wsp贸lnoty i utworzy艂a Planetarne Si艂y Samoobrony. Si艂y te - sk艂adaj膮ce si臋 z tych samych tubylc贸w, kt贸rzy jeszcze dziesi臋膰 lat temu ok艂adali si臋 nawzajem maczugami po g艂owach - dowodzone przez samozwa艅czych oficer贸w zdo艂a艂y jedynie do艣膰 skutecznie zniszczy膰 pi臋kno spokojnych nocy (patrole na 艣migaczach) oraz upstrzy膰 pustyni臋 auto­matycznymi czujnikami.

Ze zdziwieniem stwierdzi艂em, 偶e nie tylko ja zdecydowa艂em si臋 pozosta膰 na miejscu; wraz ze mn膮 uczyni艂o to jeszcze co najmniej dwie艣cie os贸b, cho膰 wi臋kszo艣膰 z nas unika艂a jakichkolwiek kontakt贸w, wymieniaj膮c jedynie zdawkowe u艣miechy, kiedy mijali艣my si臋 na Promenadzie Poet贸w albo spo偶ywali艣my z dala od siebie posi艂ki w wielkiej sali jadalnej. Znikni臋cia i morderstwa powtarza艂y si臋 z cz臋stotliwo艣ci膮 mniej wi臋cej jedno na dwa tygodnie, cho膰 zazwyczaj dowiadywali艣my si臋 o nich od regionalnego dow贸dcy PSS, kt贸ry co miesi膮c lub dwa sprawdza艂 nasz膮 liczebno艣膰.


Najbardziej utkwi艂a mi w pami臋ci chwila, kiedy wszyscy zebrali艣my si臋 na g艂贸wnym placu miasta, aby obserwowa膰 odlot statku kolonizacyjnego. By艂o to w szczycie jesiennego sezonu meteorowego i niebo nad naszymi g艂owami co chwila przecina艂y dziesi膮tki z艂otych lub srebrzystych krech. Nagle zap艂on臋艂o ma艂e, lecz niezwykle jaskrawe s艂o艅ce, i przez prawie godzin臋 patrzyli艣my, jak nasi przyjaciele arty艣ci oddalaj膮 si臋 od nas, pchani ognistym m艂otem plazmowych silnik贸w. Zjawi艂 si臋 tak偶e Smutny Kr贸l Billy; pami臋tam do dzi艣 spojrzenie, jakim obdarzy艂 mnie przed wej艣ciem do ozdobnego 艣migacza, kt贸ry powi贸z艂 go z po­wrotem ku bezpiecznej siedzibie w Keats.


W ci膮gu nast臋pnych dwunastu lat opuszcza艂em miasto zaledwie kilka razy - po to, aby znale藕膰 biorze藕biarza, kt贸ry uwolni艂by mnie od satyrowego wcielenia, a tak偶e w celu uzupe艂nienia zapas贸w 偶ywno艣ci. Akurat wtedy ze 艣wi膮tyni Chy偶wara zacz臋艂y ponownie wyrusza膰 pielgrzymki, dzi臋ki czemu mog艂em korzysta膰 z wyznaczonego przez nie szlaku 艣mierci, tyle 偶e pod膮偶a艂em w przeciwn膮 stron臋. Najpierw piesza w臋dr贸wka do Baszty Chronosa, stamt膮d kolejk膮 linow膮 przez G贸ry Cugielne, potem wiatrow贸z, a wreszcie bark膮 Charona w d贸艂 rzeki Hoolie. W drodze powrotnej przypatrywa艂em si臋 pielgrzymom, zastanawiaj膮c si臋, kt贸rym z nich dane b臋dzie wr贸ci膰.

Niewielu ludzi odwiedza艂o Miasto Poet贸w. Z biegiem czasu nie uko艅czone wie偶e zacz臋艂y coraz bardziej przypo­mina膰 ruiny, wspania艂e galerie o kopu艂ach z metalu i szk艂a obros艂y pn膮czami, a spomi臋dzy marmurowych blok贸w i kamiennych p艂yt zacz臋艂y wy艂ania膰 si臋 藕d藕b艂a trawy. Chaos spot臋gowa艂y dzia艂ania Planetarnych Si艂 Samoobrony, kt贸re rozrzuca艂y miny i zastawia艂y pu艂apki w celu schwytania Chy偶wara, przyczyniaj膮c si臋 jedynie do dewastacji najpi臋k­niejszych cz臋艣ci miasta. Przesta艂 dzia艂a膰 system nawadniania. Run膮艂 akwedukt. Pustynia zdobywa艂a coraz to nowe tereny. Przenosi艂em si臋 z komnaty do komnaty w opustosza艂ym pa艂acu Kr贸la Billy鈥檈go, pracuj膮c nad poematem i czekaj膮c na spotkanie z moj膮 muz膮.


Je艣li si臋 nad tym zastanowi膰, to sprz臋偶enie przyczyna-skutek zaczyna przypomina膰 jak膮艣 szalon膮 p臋tl臋 logicz­n膮 wymy艣lon膮 przez infoartyst臋 Carolusa albo namalowan膮 przez Eschera: Chy偶war pojawi艂 si臋 dzi臋ki magicznej mocy mego poematu, ale z kolei 贸w poemat nie m贸g艂by powsta膰 bez obecno艣ci albo przynajmniej zagro偶enia obecno艣ci膮 Chy偶wara, kt贸ry pe艂ni艂 rol臋 muzy. Zreszt膮 ca艂kiem mo偶liwe, 偶e by艂em wtedy nieco szalony.

W ci膮gu dwunastu lat nag艂a 艣mier膰 wyeliminowa艂a wszystkich dyletant贸w, a偶 w ko艅cu zostali艣my tylko Chy偶­war i ja. Coroczny przep艂yw pielgrzym贸w pod膮偶aj膮cych ku Grobowcom Czasu stanowi艂 jedynie niewielk膮 niedogod­no艣膰 - ot, kolejna karawana mijaj膮ca w oddali ruiny miasta. Zdarza艂o si臋, 偶e p贸藕niej widzia艂em kilka postaci uciekaj膮cych po艣piesznie w kierunku oddalonej o dwadzie艣­cia kilometr贸w na po艂udniowy zach贸d Baszty Chronosa, ale najcz臋艣ciej nikt nie wraca艂.

Czeka艂em w cieniu chyl膮cych si臋 ku ruinie budowli. Moje w艂osy i broda uros艂y tak bardzo, 偶e cz臋艣ciowo zakrywa艂y 艂achmany, kt贸re s艂u偶y艂y mi za ubranie. Wy­chodzi艂em najcz臋艣ciej noc膮, przemykaj膮c w艣r贸d ruin niczym niespokojny cie艅; czasem spogl膮da艂em na o艣wietlon膮 pa艂acow膮 wie偶臋, zupe艂nie jak David Hume, kt贸ry zagl膮da艂 w okna w艂asnego pokoju, by stwierdzi膰 ze smutkiem, 偶e nie ma go w domu. Nie przenios艂em syntetyzera 偶ywno艣ci do zajmowanej przeze mnie komnaty i nadal spo偶ywa艂em posi艂ki pod wielk膮 kopu艂膮 og贸lnej jadalni.

Ani razu nie uda艂o mi si臋 spotka膰 Chy偶wara. Co prawda wielokrotnie budzi艂em si臋 tu偶 przed 艣witem, zaalarmowany jakim艣 nag艂ym odg艂osem - m贸g艂 to by膰 zgrzyt metalu ocieraj膮cego si臋 o kamie艅 albo skrzypni臋cie piasku pod czyj膮艣 stop膮 - ale cho膰 mia艂em ca艂kowit膮 pewno艣膰, 偶e jestem obserwowany, nigdy nie zdo艂a艂em dostrzec obser­watora.

Czasem, szczeg贸lnie noc膮, wyrusza艂em na kr贸tk膮 wyciecz­k臋 do Grobowc贸w Czasu. Unikaj膮c pulsuj膮cych granic antyentropicznych p贸l si艂owych, w臋drowa艂em w艣r贸d skomplikowanych cieni pod skrzyd艂ami Sfinksa albo spogl膮da艂em na gwiazdy przez szmaragdow膮 艣cian臋 Starego Grobowca. Po powrocie z jednej z tych nocnych eskapad zasta艂em w pracowni nieproszonego go艣cia.

- Wspaniale, M-m-martin - powiedzia艂 Kr贸l Billy, poklepuj膮c jedn膮 ze stert zapisanych kartek papieru, kt贸re wala艂y si臋 po ca艂ym pokoju. Siedz膮c w ogromniastym fotelu przy d艂ugim stole, pozbawiony kr贸lestwa monarcha wydawa艂 si臋 bardzo stary i jeszcze bardziej nieforemny ni偶 zwykle. - Czy n-n-naprawd臋 s膮dzisz, 偶e ludzko艣膰 zas艂u偶y艂a sobie na t-t-taki koniec? - zapyta艂 cicho, j膮kaj膮c si臋 jak za dawnych lat.

Wszed艂em do pokoju, ale nic nie odpowiedzia艂em. Billy przez ponad dwadzie艣cia lat standardowych by艂 dla mnie nie tylko mecenasem, ale i przyjacielem, lecz w tej chwili wydawa艂o mi si臋, 偶e by艂bym w stanie go zabi膰. Na my艣l o tym, 偶e kto艣 czyta艂 Pie艣ni Hyperiona bez mojej zgody, ogarnia艂 mnie sza艂.

- Widz臋, 偶e d-d-datujesz poszczeg贸lne ust臋py p-p-poematu? - zauwa偶y艂 Smutny Kr贸l Billy, przegl膮daj膮c od niechcenia naj艣wie偶sz膮 stert臋.

- Jak si臋 tu dosta艂e艣? - warkn膮艂em.

Nie by艂o to wcale g艂upie pytanie. Przez kilka ostatnich lat rejon Grobowc贸w Czasu nie nale偶a艂 do najbardziej bezpiecznych dla wszelkiego rodzaju 艣migaczy, prom贸w orbitalnych i 艣mig艂owc贸w. Wszystkie maszyny l膮dowa艂y bez pasa偶er贸w. Nie trzeba m贸wi膰, 偶e przyczyni艂o si臋 to do rozkwitu mitu Chy偶wara.

Ma艂y cz艂owieczek w wymi臋tej pelerynie wzruszy艂 ramio­nami. Jego str贸j mia艂 by膰 elegancki i dostojny, a tymczasem upodabnia艂 go tylko do oty艂ego arlekina.

- P-p-przy艂膮czy艂em si臋 do ostatniej grupy pielgrzym贸w, a z Baszty Chronosa skr臋ci艂em od razu w stron臋 miasta. Zauwa偶y艂em, 偶e od wielu miesi臋cy nie napisa艂e艣 ani s艂owa. M-m-mo偶esz mi to wyja艣ni膰, Martin?

Milcza艂em, wpatruj膮c si臋 w niego z w艣ciek艂o艣ci膮 i zbli偶aj膮c si臋 krok za krokiem.

- W takim razie ja spr贸buj臋 t-t-to zrobi膰. - Popatrzy艂 na ostatni膮 zapisan膮 stron臋 z tak膮 min膮, jakby ujrza艂 tam rozwi膮zanie gn臋bi膮cego go od dawna problemu. - Te wersy napisa艂e艣 tego samego tygodnia w ubieg艂ym roku, kiedy znikn膮艂 J. T. Telio.

- I co z tego? - zapyta艂em jakby nigdy nic. Dotar艂em ju偶 do sto艂u. Udaj膮c, 偶e czyni臋 to zupe艂nie nie艣wiadomie, zgarn膮艂em najbli偶szy stos kartek i odsun膮艂em go poza zasi臋g r膮k Billy鈥檈go.

- T-t-to, 偶e akurat wtedy, p-p-przynajmniej wed艂ug sond PSS, zagin膮艂 ostatni mieszkaniec Miasta P-p-po-et贸w. Ma si臋 rozumie膰, ostatni z wyj膮tkiem ciebie, M-m-martin.

Wzruszy艂em ramionami, po czym ruszy艂em niespiesznie wok贸艂 sto艂u. Musia艂em dosta膰 si臋 do kr贸la, ale w taki spos贸b, 偶eby nie narazi膰 na szwank r臋kopisu.

- Nie d-d-doko艅czy艂e艣 tego, Martin - ci膮gn膮艂 swoim g艂臋bokim, smutnym g艂osem. -Wci膮偶 jeszcze jest niewielka szansa, 偶e ludzko艣膰 prze偶yje ten k-k-kryzys.

- 呕adnej.

By艂em coraz bli偶ej.

- Ale ty nie jeste艣 w stanie ju偶 pisa膰, p-p-prawda? Nie potrafisz uk艂ada膰 wierszy, je艣li t-t-twoja muza nie przelewa czyjej艣 krwi?

- Pieprzysz.

- M-m-mo偶liwe, ale to jednak zdumiewaj膮cy zbieg okoliczno艣ci. Zastanawia艂e艣 si臋 kiedy艣, d-d-dlaczego akurat ty ocala艂e艣?

Wzruszy艂em ramionami i niepostrze偶enie odsun膮艂em kolejn膮 stert臋 papier贸w. By艂em wy偶szy, silniejszy i bardziej bezwzgl臋dny ni偶 Billy, ale musia艂em mie膰 pewno艣膰, 偶e moje dzie艂o nie ucierpi, kiedy chwyc臋 go wp贸艂, podnios臋 z fotela i wyrzuc臋 z pokoju.

- N-n-najwy偶sza pora, 偶eby艣my spr贸bowali jako艣 zara­dzi膰 temu p-p-problemowi -wyj膮ka艂 m贸j mecenas.

- Wcale nie - odpar艂em. - Najwy偶sza pora, 偶eby艣 sobie poszed艂.

Przesun膮艂em ostatni膮 ryz臋 papieru i podnios艂em r臋k臋. Ku swemu zdziwieniu stwierdzi艂em, 偶e trzymam w niej mosi臋偶ny 艣wiecznik.

- Nie ruszaj si臋, prosz臋 - powiedzia艂 艂agodnie Billy, celuj膮c we mnie z og艂uszacza.

Zawaha艂em si臋 tylko przez sekund臋, a potem parskn膮艂em 艣miechem.

- Ty kurduplowaty, beznadziejny palancie! - syk­n膮艂em. - Nie potrafi艂by艣 poci膮gn膮膰 za spust, nawet gdyby od tego zale偶a艂o twoje 偶ycie.

Ruszy艂em ku niemu, 偶eby da膰 mu porz膮dn膮 nauczk臋.


Le偶a艂em z policzkiem przyci艣ni臋tym do kamiennej p艂yty dziedzi艅ca i jednym okiem otwartym na tyle, 偶e mog艂em dostrzec gwiazdy 艣wiec膮ce w dziurach w pow艂oce ogromnej kopu艂y. W ko艅czynach i tu艂owiu czu艂em bolesne mrowienie. Chcia艂em krzycze膰, ale nie by艂em w stanie poruszy膰 ani j臋zykiem, ani szcz臋k膮. Nagle zosta艂em podniesiony na nogi i oparty o kamienn膮 艂awk臋, dzi臋ki czemu zobaczy艂em w ca艂ej okaza艂o艣ci dziedziniec oraz nieczynn膮 fontann臋, kt贸r膮 zaprojektowa艂 Rithmet Corbet. W niesta艂ym blasku przelatuj膮cych przez niebo meteor贸w spi偶owy Laokoon walczy艂 zawzi臋cie ze spi偶owymi w臋偶ami.

- P-p-przykro mi, Martin, ale t-t-to szale艅stwo musi dobiec ko艅ca - rozleg艂 si臋 znajomy g艂os. W moim polu widzenia pojawi艂 si臋 Smutny Kr贸l Billy z nar臋czem zapisa­nych kartek. Spory ich stos le偶a艂 ju偶 u st贸p zmagaj膮cego si臋 z gadami Troja艅czyka. Obok sta艂a otwarta ba艅ka z naft膮.

Uda艂o mi si臋 zamruga膰. Odnios艂em wra偶enie, 偶e moje powieki zrobione s膮 z zardzewia艂ego 偶elaza.

- Dzia艂anie og艂uszacza p-p-powinno min膮膰 lada chwi­la - powiedzia艂 Billy. Si臋gn膮艂 do fontanny, wzi膮艂 gar艣膰 kartek i podpali艂 je zapalniczk膮.

- Nie! - zdo艂a艂em krzykn膮膰 mimo zaci艣ni臋tych szcz臋k.

P艂omienie ta艅czy艂y przez kilka sekund, po czym zgas艂y. Billy wrzuci艂 nie dopalone resztki do fontanny, a nast臋pnie si臋gn膮艂 po kolejn膮 porcj臋; tym razem zwin膮艂 kartki w rulon. Po policzkach kr贸la 艣cieka艂y 艂zy.

- Ty go sprowadzi艂e艣 i ty go m-m-musisz zniszczy膰!

Pr贸bowa艂em si臋 poruszy膰, ale osi膮gn膮艂em tylko tyle, 偶e ramiona i nogi wykona艂y kilka nie skoordynowa­nych wymach贸w niczym ko艅czyny uszkodzonej mario­netki. B贸l by艂 nie do zniesienia. Krzykn膮艂em ponownie, a m贸j udr臋czony g艂os odbi艂 si臋 echem od marmur贸w i granit贸w.

Kr贸l Billy znieruchomia艂 na chwil臋 i odczyta艂 z kartki, kt贸ra znajdowa艂a si臋 na wierzchu kolejnego nar臋cza:


...Bez wskaz贸wki 偶adnej ni podpory

D藕wiga艂em w mojej kruchej 艣miertelno艣ci

Pot臋偶ne brzemi臋 wiecznego spokoju,

Niezmienn膮 艣wiat艂o艣膰, trzy odwieczne kszta艂ty,

Ci膮偶膮ce zmys艂om moim - zimny ksi臋偶yc.

A jako 偶e mym m贸zgiem rozpalonym

Str膮ci艂em w otch艂a艅 nocy srebrne kwadry,

To zda艂o mi si臋, 偶e z dniem ka偶dym bledn臋,

Nikn臋 jak widmo; i mod艂y gor膮ce

Wznosi艂em, aby 艣mier膰 mnie st膮d zabra艂a

Z ca艂ym brzemieniem trosk mych, a niew艂adny

Nic zmieni膰, przeklina艂em sam siebie w rozpaczy.


Billy wzni贸s艂 twarz ku gwiazdom, po czym rzuci艂 t臋 stron臋 na pastw臋 p艂omieni.

- NIE! - wrzasn膮艂em najg艂o艣niej, jak mog艂em. Jedna noga ugi臋艂a si臋 pode mn膮, opad艂em na kolano, usi­艂owa艂em jeszcze podeprze膰 si臋 r臋k膮 i run膮艂em ci臋偶ko na bok.

Posta膰 w p艂aszczu chwyci艂a kolejn膮 porcj臋 papieru, zbyt grub膮, 偶eby zwin膮膰 j膮 w rulon, i spojrza艂a na pierwsz膮 stron臋.


...Ujrza艂em wtedy twarz blad膮,

Nie tkni臋t膮 偶adnym przyziemnym zmartwieniem,

Lecz tak bezkrwist膮, jak w ci臋偶kiej chorobie,

Co krew wysysa, ale nie zabija,

Kt贸rej 艣mier膰 nawet nie po艂o偶y kresu.

Ku 艣mierci id膮c, widz臋 - to nie jej oblicze,

I cho膰 majaczy mi co艣 jak biel 艣niegu,

呕e to jest ta twarz - my艣le膰 mi nie wolno...


Kr贸l Billy zbli偶y艂 zapalniczk臋, a w chwil臋 potem ta kartka wraz z pi臋膰dziesi臋cioma innymi zaj臋艂a si臋 ogniem. P艂on膮ce nar臋cze wyl膮dowa艂o w fontannie, on za艣 si臋gn膮艂 po wi臋cej.

- Prosz臋!... - j臋kn膮艂em. Zacisn膮艂em r臋ce na kraw臋dzi kamiennej 艂awki i zdo艂a艂em si臋 nieco podci膮gn膮膰, walcz膮c jednocze艣nie z potwornymi skurczami w nogach. - Pro­sz臋...

Trzecia posta膰 nie tyle pojawi艂a si臋 obok nas, co raczej ujawni艂a swoj膮 obecno艣膰, jakby by艂a tam przez ca艂y czas, a Kr贸l Billy i ja nie zauwa偶yli艣my jej, dop贸ki p艂omienie nie zacz臋艂y rzuca膰 wystarczaj膮co silnego blasku. Ogromny, czworor臋ki, wykuty z ko艣ci i stali, Chy偶war skierowa艂 na nas krwistoczerwone spoj­rzenie.

Kr贸l Billy krzykn膮艂 co艣 niezrozumiale i cofn膮艂 si臋 o krok, ale zaraz potem zacz膮艂 z jeszcze wi臋ksz膮 gorliwo艣ci膮 wrzuca膰 kartki do ognia. P艂atki sadzy i roz偶arzone skrawki ulatywa艂y w g贸r臋 wraz z gor膮cym powietrzem. Stado go艂臋bi wzbi艂o si臋 z 艂opotem skrzyde艂 z oplecionej bluszczem konstrukcji kopu艂y.

Chwiej膮c si臋 na nogach, ruszy艂em powoli naprz贸d. Chy偶war nawet nie drgn膮艂 ani nie odwr贸ci艂 rubinowego wzroku.

- Odejd藕! - rykn膮艂 z pasj膮 Kr贸l Billy, trzymaj膮c w r臋kach p艂on膮ce rulony poezji. Nagle przesta艂 si臋 j膮ka膰. - Wracaj do otch艂ani, z kt贸rej wyszed艂e艣!

Odnios艂em wra偶enie, 偶e Chy偶war lekko pochyli艂 g艂ow臋. Stalowe ostrza i szpikulce l艣ni艂y w czerwonym blasku p艂omieni.

- M贸j panie! - krzykn膮艂em. Nie wiem, czy mia艂em na my艣li Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go, czy potwora, i nie wie­dzia艂em tego r贸wnie偶 w tamtej chwili. Zatoczy艂em si臋 i wyci膮gn膮艂em r臋k臋, by z艂apa膰 Billy鈥檈go za rami臋.

Nie by艂o go tam. Jeszcze sekund臋 wcze艣niej starzej膮cy si臋 w艂adca sta艂 zaledwie metr ode mnie, a teraz zawis艂 bezradnie wysoko nad kamienn膮 nawierzchni膮 dziedzi艅ca. Stalowe ciernie wbija艂y si臋 bole艣nie w jego ramiona, tu艂贸w i uda, on jednak nadal 艣ciska艂 w r臋kach p艂on膮ce fragmenty moich Pie艣ni. Chy偶war trzyma艂 go niczym ojciec, kt贸ry przyni贸s艂 syna, aby go ochrzci膰.

- Zniszcz go! - krzykn膮艂 Billy, niezdarnie usi艂uj膮c wyrwa膰 si臋 z 偶elaznego u艣cisku. - ZNISZCZ GO!

Ci臋偶ko dysz膮c opar艂em si臋 o kraw臋d藕 fontanny. W pier­wszej chwili pomy艣la艂em, 偶e chodzi mu o Chy偶wara... potem, 偶e o poemat... a wreszcie zrozumia艂em, 偶e o to i o to. Jeszcze ponad tysi膮c stron le偶a艂o nietkni臋­tych w suchym basenie fontanny. Si臋gn膮艂em po ba艅k臋 z naft膮.

Chy偶war w艂a艣ciwie nie poruszy艂 si臋, tylko powoli przycis­n膮艂 do piersi Kr贸la Billy鈥檈go. Billy wierzgn膮艂 kilka razy i krzykn膮艂 bezg艂o艣nie, kiedy d艂ugi stalowy kolec wy艂oni艂 si臋 z jego stroju arlekina tu偶 nad mostkiem. Przez kilka sekund sta艂em jak sparali偶owany, my艣l膮c o motylach, kt贸re kolekcjonowa艂em w dzieci艅stwie, a potem me­todycznie zacz膮艂em polewa膰 naft膮 rozrzucone w fontannie papiery.

- Zabij go! - wycharcza艂 Kr贸l Billy. - Martin, na lito艣膰 bosk膮...

Podnios艂em z ziemi jego zapalniczk臋. Chy偶war nadal sta艂 nieruchomo. Krew przesi膮ka艂a powoli ubranie Billy鈥檈go, a偶 wreszcie czarne kwadraty niczym nie r贸偶ni艂y si臋 od szkar艂atnych. Pstrykn膮艂em zabytkow膮 zapalniczk膮: raz, drugi, trzeci... Tylko iskry. Przez 艂zy ciekn膮ce mi obficie z oczu widzia艂em dzie艂o mego 偶ycia le偶膮ce na dnie wyschni臋tej fontanny. Zapalniczka wysun臋艂a mi si臋 z r臋ki.

Billy wrzasn膮艂 przera藕liwie i szarpn膮艂 si臋 raz jeszcze. Us艂ysza艂em ohydny odg艂os, z jakim metalowe ostrza ocie­ra艂y si臋 o ko艣ci.

- Zabij go, Martin! O, m贸j Bo偶e...

Odwr贸ci艂em si臋, zrobi艂em pi臋膰 krok贸w, po czym ci­sn膮艂em w nich na p贸艂 jeszcze pe艂n膮 ba艅k膮. Nafta chlu­sn臋艂a obfitym strumieniem, wsi膮kaj膮c w ubranie Billa i sp艂ywaj膮c po metalowym ciele Chy偶wara. W chwil臋 p贸藕niej 偶arz膮ce si臋 strz臋py mojego poematu, kt贸re Billy wci膮偶 jeszcze 艣ciska艂 w r臋kach, zetkn臋艂y si臋 z 艂atwopaln膮 ciecz膮.

Zas艂oni艂em d艂o艅mi twarz - za p贸藕no, gdy偶 broda i brwi sp艂on臋艂y mi dos艂ownie w okamgnieniu - i zacz膮艂em si臋 cofa膰 po omacku, a偶 wreszcie opar艂em si臋 o kraw臋d藕 fontanny.

Przez sekund臋 mia艂em przed sob膮 doskonale nieruchom膮, ognist膮 rze藕b臋, b艂臋kitno偶贸艂t膮 Pi臋t臋 z czteror臋k膮 Madonn膮 przyciskaj膮c膮 do piersi p艂on膮cego Chrystusa. Potem ogar­ni臋ta po偶og膮 posta膰 zacz臋艂a si臋 wi膰 i wierzga膰, bezradnie pr贸buj膮c uwolni膰 si臋 z uchwytu stalowych szpon贸w, a jed­nocze艣nie rozleg艂 si臋 ryk tak okropny, 偶e po dzi艣 dzie艅 nie jestem w stanie uwierzy膰, i偶 wydobywa艂 si臋 z ludzkiego gard艂a. Krzyk powali艂 mnie na kolana, wr贸ci艂 zwielokrot­niony echem odbitym od kamiennych 艣cian miasta i wy­p艂oszy艂 ostatnie go艂臋bie, jakie kry艂y si臋 jeszcze w okolicz­nych zakamarkach. Trwa艂 wiele minut po tym, jak ognis­ta wizja po prostu przesta艂a istnie膰, nie zostawiaj膮c po sobie ani popio艂贸w, ani obrazu utrwalonego na siatk贸w­ce. Dopiero po jakim艣 czasie zorientowa艂em si臋, 偶e to ja krzycz臋.

W 偶yciu tak zazwyczaj bywa, 偶e wszystko ko艅czy si臋 byle jak, zupe艂nie inaczej ni偶 powinno.

Odtworzenie spalonych fragment贸w Pie艣ni zaj臋艂o mi prawie rok. Chyba nikogo nie zdziwi informacja, 偶e nie doko艅czy艂em poematu. Bynajmniej nie dlatego, 偶e nie chcia艂em. Po prostu opu艣ci艂a mnie muza.

Miasto Poet贸w spokojnie popada艂o w ruin臋. Miesz­ka艂em w nim jeszcze rok albo dwa, a mo偶e pi臋膰 - nie wiem, gdy偶 by艂em w贸wczas zupe艂nie szalony. Po dzi艣 dzie艅 kr膮偶膮 opowie艣ci o odzianej w 艂achmany brodatej postaci, kt贸ra budzi艂a pielgrzym贸w, wywrzaskuj膮c obelgi, wygra偶aj膮c pi臋艣ci膮 Grobowcom Czasu i wzywaj膮c ukry­waj膮cego si臋 w nich tch贸rza, aby wyszed艂 i stan膮艂 do walki.

Po pewnym czasie p艂omie艅 szale艅stwa przygas艂 - cho膰 nie sczez艂 zupe艂nie - a ja pokona艂em tysi膮c pi臋膰set kilometr贸w dziel膮cych mnie od cywilizacji z plecakiem wypchanym r臋kopisem poematu, od偶ywiaj膮c si臋 najpierw w臋gorzami skalnymi, potem 艣niegiem, a przez ostatnie dziesi臋膰 dni niczym, gdy偶 nie by艂em w stanie znale藕膰 niczego, co nadawa艂oby si臋 do jedzenia.

O nast臋pnych dwustu pi臋膰dziesi臋ciu latach nie warto nawet opowiada膰, a tym bardziej ich wspomina膰. Wielo­krotnie powtarzane zabiegi Poulsena, 偶eby utrzyma膰 in­strument przy 偶yciu i w gotowo艣ci. Dwa d艂ugie, kriogeniczne sny podczas nielegalnych podr贸偶y z pr臋dko艣ciami pod艣wietlnymi. Ka偶da pozwoli艂a mi przeskoczy膰 kilkadziesi膮t lat, ka偶da te偶 kosztowa艂a mnie utrat臋 pewnej liczby kom贸­rek m贸zgowych i cz臋艣ci pami臋ci.

Czeka艂em i czekam nadal. Poemat musi zosta膰 uko艅­czony. B臋dzie uko艅czony.

Na pocz膮tku by艂o S艂owo.

Na ko艅cu... kiedy zabraknie ju偶 honoru, 偶ycia i mi艂o­艣ci...

Na ko艅cu te偶 b臋dzie S艂owo.



ROZDZIA艁 4


Nieco po po艂udniu nast臋pnego dnia 鈥淏enares鈥 dotar艂a do Portu na Kraw臋dzi. Jedna z p艂aszczek zdech艂a z wycie艅czenia zaledwie dwadzie艣cia kilometr贸w od celu. A. Bettik odci膮艂 j膮 i pozwoli艂 odp艂yn膮膰 z pr膮­dem. Druga dotrwa艂a do chwili, kiedy kad艂ub barki zetkn膮艂 si臋 z nabrze偶em, po czym przewr贸ci艂a si臋 brzuchem do g贸ry, wypuszczaj膮c b膮belki powietrza z otwor贸w oddecho­wych. Bettik poleci艂, aby j膮 tak偶e odci臋to, ale mocno w膮tpi艂, czy zwierz臋ciu uda si臋 prze偶y膰, szczeg贸lnie je艣li zostanie porwane przez g艂贸wny nurt rzeki.

Jeszcze przed wschodem s艂o艅ca pielgrzymi zebrali si臋 przy burcie, obserwuj膮c krajobraz. Prawie ze sob膮 nie rozmawiali, a 偶aden z nich nie odezwa艂 si臋 ani s艂owem do Martina Silenusa. Poeta chyba nie mia艂 nic przeciwko temu, gdy偶 do 艣niadania wypi艂 pot臋偶n膮 porcj臋 wina, nast臋pnie za艣 zacz膮艂 艣piewa膰 spro艣ne piosenki.

Przez noc rzeka rozszerzy艂a si臋 tak bardzo, 偶e rano przypomina艂a ju偶 prawie dwukilometrowej szeroko艣ci b艂臋kitnoszar膮 autostrad臋, przecinaj膮c膮 niskie, zielone wzg贸rza na po艂udnie od Trawiastego Morza. Tak blisko morza nie ros艂y 偶adne drzewa, a br膮zowe i z艂ote odcienie krzew贸w wkr贸tce ust膮pi艂y miejsca soczystej zieleni trawy. Przez ca艂y ranek wzg贸rza stawa艂y si臋 coraz ni偶sze, a偶 wreszcie zacz臋艂y przypomina膰 mocno sp艂aszczone wa艂y przeciwpowodziowe, ci膮gn膮ce si臋 po obu stronach rzeki. Nad p贸艂nocnym i wschodnim horyzontem niebo by艂o wyra藕nie ciemniejsze; ci pielgrzymi, kt贸rzy wiedzieli, 偶e na wi臋kszo艣ci planet taki widok oznacza blisko艣膰 oceanu, musieli sobie co chwila przypomina膰, 偶e ten ocean, do kt贸rego si臋 zbli偶ali, sk艂ada si臋 z milion贸w hektar贸w trawy.

Port na Kraw臋dzi nigdy nie by艂 du偶膮 osad膮, teraz za艣 sprawia艂 wra偶enie ca艂kowicie opustosza艂ego. Kilka budynk贸w stoj膮cych przy porytej koleinami 艣cie偶ce wy­gl膮da艂o na nie zamieszkane, a po wielu innych oznakach mo偶na by艂o si臋 domy艣la膰, 偶e ca艂a ludno艣膰 uciek艂a st膮d przed co najmniej kilku tygodniami. 鈥淧rzysta艅 Piel­grzyma鈥, licz膮cy sobie ponad trzysta lat zajazd wznie­siony na zboczu 艂agodnego pag贸rka, sp艂on膮艂 do fun­dament贸w.

A. Bettik odprowadzi艂 ich na szczyt wzniesienia.

- Co b臋dziecie teraz robili? - zapyta艂 pu艂kownik Kassad androida.

- Zgodnie z umow膮, jak膮 zawarli艣my ze 艣wi膮tyni膮 Chy偶wara, od tej pory jeste艣my wolni - odpar艂 Bettik. - Zostawimy tu 鈥淏enares鈥, 偶eby czeka艂a na wasz powr贸t, a sami pop艂yniemy 艂odziami w d贸艂 rzeki. Potem ruszymy w swoj膮 stron臋.

- My艣lisz o ewakuacji? - zapyta艂a Brawne Lamia.

Bettik u艣miechn膮艂 si臋.

- Nie. Mamy do odbycia w艂asn膮 pielgrzymk臋.

Niewielka grupa dotar艂a do 艂agodnie zaokr膮glonego wierzcho艂ka. Z tej odleg艂o艣ci 鈥淏enares鈥 przypomina艂a ma艂e cz贸艂no; Hoolie p艂yn臋艂a na po艂udniowy zach贸d, nikn膮c cz臋艣ciowo za b艂臋kitn膮 mgie艂k膮, by potem skr臋ci膰 na zach贸d, ku niemo偶liwym do przebycia Mniejszym Katara­ktom, po艂o偶onym zaledwie dwana艣cie kilometr贸w od Kraw臋dzi. Na p贸艂noc i wsch贸d od nich rozci膮ga艂o si臋 Trawiaste Morze.

- M贸j Bo偶e... - westchn臋艂a Brawne Lamia.

Mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, i偶 znale藕li si臋 na ostat­nim, wyniesionym nieco w g贸r臋, miejscu na planecie. Poni偶ej opustosza艂e zabudowania wyznacza艂y koniec osady i pocz膮tek morza. Trawa ci膮gn臋艂a si臋 a偶 po horyzont, faluj膮c zmys艂owo w lekkim wietrze i zdaj膮c si臋 omywa膰 zielonymi grzywaczami podn贸偶e pag贸rka. Wygl膮da艂o na to, 偶e wszystkie 藕d藕b艂a maj膮 identyczn膮 wysoko艣膰. Wydawa艂o si臋 tak偶e, 偶e opr贸cz nich nic ju偶 nie istnieje; cho膰 osiemset kilometr贸w dalej na p贸艂nocny wsch贸d wznosi艂y si臋 o艣nie偶one szczyty G贸r Cugielnych, tutaj nie spos贸b by艂o si臋 tego domy艣li膰. Z艂udzenie, 偶e patrz膮 na ogromne zielone morze by艂o niemal ca艂kowite - nawet bia艂e kwiaty, kt贸re wie艅czy艂y niekt贸re 藕d藕b艂a, wygl膮da艂y z daleka jak spieniona woda na szczytach grzywaczy.

- Przepi臋kne - powiedzia艂a Lamia, kt贸ra nigdy wcze艣­niej nie mia艂a okazji ogl膮da膰 tego widoku.

- Najwi臋ksze wra偶enie robi o zachodzie i wschodzie s艂o艅ca - poinformowa艂 j膮 konsul.

- Fascynuj膮ce - mrukn膮艂 Sol Weintraub, a nast臋pnie podni贸s艂 niemowl臋, jakby chcia艂, aby i ono mog艂o to zobaczy膰. Dziewczynka zagulgota艂a co艣 weso艂o, po czym pocz臋艂a z zainteresowaniem przygl膮da膰 si臋 w艂asnym palcom.

- Znakomicie zachowany ekosystem - stwierdzi艂 z aprobat膮 Het Masteen. - Muir by艂by zadowolony.

- Kurwa ma膰 - zakl膮艂 Martin Silenus.

Pozostali spojrzeli na niego ze zdumieniem.

- Nie ma pieprzonego wiatrowozu - wyja艣ni艂 poeta.

Pi臋ciu m臋偶czyzn, kobieta i android przez d艂u偶sz膮 chwil臋 spogl膮dali w milczeniu na puste nabrze偶e.

- Mo偶e si臋 sp贸藕ni - mrukn膮艂 wreszcie konsul.

Martin Silenus roze艣mia艂 si臋 chrapliwie.

- Albo ju偶 odjecha艂. Przecie偶 mieli艣my tu dotrze膰 dzie艅 wcze艣niej.

Pu艂kownik Kassad podni贸s艂 do oczu lornetk臋.

- Nie wydaje mi si臋 prawdopodobne, 偶eby wyruszyli bez nas - powiedzia艂, wpatruj膮c si臋 w odleg艂y horyzont. - Statek mia艂 by膰 wys艂any przez kap艂an贸w ze 艣wi膮tyni Chy偶wara, dla kt贸rych nasza pielgrzymka ma ogromne znaczenie.

- Mo偶emy p贸j艣膰 pieszo - zauwa偶y艂 Lenar Hoyt. Kap艂an by艂 blady i tak os艂abiony, 偶e s艂ania艂 si臋 na nogach. W jego przypadku z pewno艣ci膮 nie mog艂o by膰 mowy o 偶adnym marszu.

- Nic z tego - odpar艂 Kassad. -To kilkaset kilomet­r贸w, a trawa si臋ga sporo nad g艂ow臋.

- Kompasy... - szepn膮艂 ksi膮dz.

- Na Hyperionie kompasy nie spe艂niaj膮 swojej funk­cji - przypomnia艂 mu pu艂kownik, w dalszym ci膮gu spog­l膮daj膮c przez lornetk臋.

- W takim razie jakie艣 urz膮dzenia namiarowe, reaguj膮ce na sygna艂y z satelit贸w...

- Owszem, to by艂oby rozwi膮zanie, ale chodzi o co艣 innego - wtr膮ci艂 si臋 konsul. - Ta trawa jest potwornie ostra. Najdalej po pi臋ciuset metrach poci臋艂aby nas na plasterki.

- W dodatku 偶yj膮 w niej stepowe w臋偶e - doda艂 Kassad, kieruj膮c lornetk臋 nieco ni偶ej. -Jak powiedzia艂em, to znakomicie zachowany ekosystem, ale na pewno nie taki, po kt贸rym mo偶na bezkarnie spacerowa膰.

Ojciec Hoyt westchn膮艂 ci臋偶ko i niewiele brakowa艂o, a osun膮艂by si臋 na kr贸tk膮 traw臋 porastaj膮c膮 szczyt wznie­sienia.

- W porz膮dku. W takim razie wracamy. - W jego g艂osie mo偶na by艂o dos艂ysze膰 co艣 w rodzaju ulgi.

- Gdyby wiatrow贸z si臋 nie pojawi艂, ja i moja za艂oga z przyjemno艣ci膮 odwieziemy was z powrotem do Keats na pok艂adzie 鈥淏enares鈥 - o艣wiadczy艂 A. Bettik.

- Nie trzeba - odpar艂 konsul. - Bierzcie 艂odzie i p艂y艅cie sami.

- Chwila, moment! - zaprotestowa艂 Silenus. - Nie przypominam sobie, 偶ebym wybra艂 ci臋 na dyktatora, amigo. Musimy si臋 dosta膰 na drug膮 stron臋. Je偶eli ten pieprzony wiatrow贸z nie przyjedzie po nas, trzeba b臋dzie wymy艣li膰 inny spos贸b.

Konsul odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i stan膮艂 twarz膮 w twarz z poet膮.

- Jaki? Mo偶e 艂贸d藕? Podr贸偶 okr臋偶n膮 drog膮, wok贸艂 Grzywy, zaj臋艂aby nam co najmniej dwa tygodnie, a i to w贸wczas, je艣li na wybrze偶u uda艂oby nam si臋 znale藕膰 jaki艣 statek. Wszystkie jednostki p艂ywaj膮ce bior膮 udzia艂 w akcji ewakuacyjnej.

- Wobec tego sterowiec - burkn膮艂 Silenus.

Brawne Lamia parskn臋艂a 艣miechem.

- O, tak! Przecie偶 w okolicy a偶 si臋 od nich roi.

Martin Silenus zacisn膮艂 pi臋艣ci, jakby chcia艂 rzuci膰 si臋 na kobiet臋, ale w ostatniej chwili rozmy艣li艂 si臋 i u艣miechn膮艂.

- W porz膮dku, szanowna pani. W takim razie co robimy? Mo偶e bogowie spojrzeliby na nas przychylniejszym okiem, gdyby艣my rzucili kogo艣 na po偶arcie stepowym w臋偶om?

Brawne Lamia zmierzy艂a go lodowatym spojrzeniem.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e stosy ofiarne s膮 bardziej w twoim stylu, kurduplu.

- Dosy膰! - warkn膮艂 pu艂kownik Kassad, wkraczaj膮c mi臋dzy piorunuj膮c膮 si臋 nawzajem wzrokiem par臋. - Konsul ma racj臋. Zaczekamy tutaj na przyjazd wiatrowozu. M. Masteen i M. Lamia p贸jd膮 z A. Bettikiem, 偶eby dopilnowa膰 roz艂adunku. Ojciec Hoyt i M. Silenus przynios膮 troch臋 drewna na ognisko.

- Na ognisko? - powt贸rzy艂 kap艂an ze zdziwieniem. Upa艂 dawa艂 si臋 wszystkim mocno we znaki.

- Po zapadni臋ciu zmroku rozpalimy ogie艅, 偶eby zasyg­nalizowa膰 nasz膮 obecno艣膰. A teraz do roboty.


O zachodzie s艂o艅ca niewielka grupka obserwowa艂a w mil­czeniu, jak motorowa 艂贸d藕 odbija od przystani. Nawet z odleg艂o艣ci dw贸ch kilometr贸w konsul bez trudu widzia艂 b艂臋kitnosk贸r膮 za艂og臋. Stoj膮ca przy nabrze偶u 鈥淏enares鈥 wydawa艂a si臋 stara i opuszczona, jakby stanowi艂a ju偶 cz臋艣膰 opustosza艂ego miasta. Kiedy 艂贸d藕 znikn臋艂a w oddali, pielgrzymi odwr贸cili si臋 w stron臋 Trawiastego Morza. Nadrzeczne wzg贸rza rzuca艂y d艂ugie cienie na to, co konsul nazywa艂 ju偶 w my艣lach stref膮 przyboju i mieliznami. Nieco dalej morze zaczyna艂o stopniowo zmienia膰 kolor, ciemniej膮c stopniowo, by w s膮siedztwie horyzontu nabra膰 ciemnozielonej, granicz膮cej z czerni膮 barwy. Lazurowe niebo przesi膮k艂o czerwonymi i z艂otymi kolorami zachodz膮cego s艂o艅ca, kt贸rego blask zdawa艂 si臋 sp艂ywa膰 na pielgrzym贸w niczym p艂ynne 艣wiat艂o. W zupe艂nej niemal ciszy s艂ycha膰 by艂o jedynie szum trawy ko艂ysanej 艂agodnymi podmuchami wiatru.

- Mamy skurwysy艅sko du偶o maneli - powiedzia艂 g艂o艣no Martin Silenus. - Szczeg贸lnie jak na kogo艣, kto wybiera si臋 tylko w jedn膮 stron臋.

S艂usznie, pomy艣la艂 konsul. Ich baga偶e utworzy艂y spory stos na trawiastym zboczu pag贸rka.

- Gdzie艣 tam, przed nami, mo偶e czeka膰 na nas ocale­nie - zauwa偶y艂 spokojnym g艂osem Het Masteen.

- Jasne. - Silenus u艂o偶y艂 si臋 wygodnie na ziemi, pod艂o偶y艂 r臋ce pod g艂ow臋 i spogl膮da艂 w niebo. - A nie zapomnia艂e艣 zabra膰 ze sob膮 kilku par Chy偶waroodpornych gatek?

Templariusz pokr臋ci艂 g艂ow膮. Jego twarz znajdowa艂a si臋 cz臋艣ciowo w cieniu rzucanym przez nasuni臋ty na czo艂o kaptur.

- Przesta艅my wreszcie udawa膰 - powiedzia艂. - Najwy偶sza pora, aby ka偶dy z nas przyzna艂, 偶e zabra艂 ze sob膮 w t臋 podr贸偶 co艣, co - jego zdaniem - dopomo偶e mu podczas ostatecznej konfrontacji z W艂adc膮 B贸lu.

Poeta prychn膮艂 pogardliwie.

- Ja tam nie mam 偶adnej kr贸liczej 艂apki.

- Ale mo偶e masz sw贸j manuskrypt?

Poeta nic nie odpowiedzia艂.

Het Masteen przeni贸s艂 spojrzenie na m臋偶czyzn臋 stoj膮cego po jego lewej stronie.

- A ty, pu艂kowniku? Widzia艂em kilka kufr贸w z twoim nazwiskiem. Co tam masz? Bro艅?

Kassad milcza艂 jak zakl臋ty.

- Oczywi艣cie - mrukn膮艂 Het Masteen. - G艂upot膮 by艂oby wybra膰 si臋 na polowanie bez broni.

- A co ze mn膮? - zapyta艂a Brawne Lamia, krzy偶uj膮c ramiona na piersi. - Wiesz mo偶e, co ja przytaszczy艂am ze sob膮 na t臋 planet臋?

- Jeszcze nie s艂yszeli艣my twojej historii, M. Lamio - odpar艂 spokojnie templariusz. - Za wcze艣nie by艂oby snu膰 jakiekolwiek przypuszczenia.

- Ale nie co do konsula - zauwa偶y艂a kobieta.

- Istotnie. Jest zupe艂nie oczywiste, jak膮 bro艅 przygoto­wa艂 sobie nasz dyplomata.

Konsul drgn膮艂, jakby wyrwany z g艂臋bokiego zamy艣lenia, i przesta艂 kontemplowa膰 zach贸d s艂o艅ca.

- Przywioz艂em troch臋 ubrania i dwie ksi膮偶ki.

- Taak... - mrukn膮艂 templariusz. - A na orbicie zostawi艂e艣 wspania艂y statek.

Martin Silenus zerwa艂 si臋 na nogi.

- W艂a艣nie, statek! - wykrzykn膮艂. - Przecie偶 mo偶esz go wezwa膰, prawda? No to gwizdnij na niego, do jasnej cholery! Ju偶 mi si臋 znudzi艂o tkwi膰 tutaj jak g贸wno na patyku.

Konsul urwa艂 藕d藕b艂o trawy i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 przygl膮da艂 mu si臋 uwa偶nie.

- Nawet gdybym m贸g艂 go wezwa膰... a przecie偶 wszyscy s艂yszeli艣cie od A. Bettika, 偶e nie dzia艂aj膮 偶adne satelity komunikacyjne i przeka藕niki... to i tak nie by艂oby mowy o l膮dowaniu po p贸艂nocnej stronie G贸r Cugielnych, gdy偶 r贸wna艂oby si臋 to skazaniu naszej wyprawy na niepo­wodzenie.

- Dobra, dobra! - wykrzykn膮艂 Silenus, wymachuj膮c z podnieceniem r臋kami. - Ale przynajmniej przedostaliby艣­my si臋 na drug膮 stron臋 tego... tego... trawnika! Wzywaj statek.

- Zaczekajmy do rana - zaproponowa艂 konsul. - Je偶eli wiatrow贸z nie zjawi si臋 do tego czasu, w贸wczas zastanowimy si臋, co robi膰 dalej.

- Pieprz臋 czekanie... - zacz膮艂 poeta, ale w tej samej chwili Kassad zrobi艂 dwa kroki naprz贸d i stan膮艂 przed nim, odwr贸cony do niego plecami, tym samym skutecznie wy艂膮czaj膮c go z kr臋gu dyskutuj膮cych.

- A jaka jest twoja tajemnica, M. Masteen? - za­pyta艂 pu艂kownik.

Dogasaj膮ce niebo rozsiewa艂o jeszcze wystarczaj膮co du偶o blasku, aby pielgrzymi zdo艂ali dostrzec lekki u艣miech na twarzy templariusza. Het Masteen wskaza艂 na pi臋trz膮cy si臋 nie opodal stos baga偶y.

- Jak widzicie, m贸j kufer jest najwi臋kszy i najbardziej zagadkowy ze wszystkich.

- To sze艣cian M枚biusa - odezwa艂 si臋 Lenar Hoyt. - Widzia艂em, jak w ten spos贸b transportowano bezcenne zabytki.

- Albo bomby termoj膮drowe - mrukn膮艂 Kassad.

Het Masteen potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nic tak gro藕nego.

- Powiesz nam, co to jest? - zapyta艂a wprost Lamia.

- Kiedy przyjdzie moja kolej.

- Mo偶emy wys艂ucha膰 ci臋 ju偶 teraz. I tak nie mamy nic innego do roboty - powiedzia艂 konsul.

Sol Weintraub chrz膮kn膮艂 cicho.

- Ja wylosowa艂em czwarty numer - oznajmi艂, po czym pokaza艂 艣wistek papieru. -Jednak by艂bym ogromnie rad, gdyby Prawdziwy G艂os Drzewa zechcia艂 si臋 ze zamieni膰.

Prze艂o偶y艂 Rachel臋 z lewej r臋ki na praw膮.

Het Masteen pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Mamy jeszcze czas. Chcia艂em tylko dowie艣膰, 偶e nawet w sytuacji pozornie bez wyj艣cia mo偶na spogl膮da膰 w przy­sz艂o艣膰 z odrobin膮 optymizmu. Wiele dowiedzieli艣my si臋 z opowie艣ci, kt贸re us艂yszeli艣my do tej pory, a jednak ka偶dy z nas, na przek贸r wszystkiemu, w g艂臋bi duszy piel臋gnuje ziarenko nadziei.

- Nie rozumiem, w jaki spos贸b... - zacz膮艂 ojciec Hoyt, ale nie doko艅czy艂, gdy偶 przerwa艂 mu wrzask Martina Silenusa:

- Jest! To ten pieprzony wiatrow贸z! Wreszcie si臋 zjawi艂, niech go nag艂y szlag trafi!


Min臋艂o dwadzie艣cia minut, zanim wiatrow贸z przybi艂 do jednego z nabrze偶y. Nadjecha艂 z p贸艂nocy, a jego bia艂e 偶agle odcina艂y si臋 wyra藕nie od pogr膮偶aj膮cej si臋 szybko w mroku r贸wniny. W chwili kiedy pot臋偶ny wehiku艂 znieruchomia艂 przy pomo艣cie, resztki wieczornej po艣wiaty znikn臋艂y znad zachodniego horyzontu.

Drewniany, wielki i z pewno艣ci膮 wykonany r臋cznie wiatrow贸z wywar艂 na konsulu spore wra偶enie. Zbudowano go na wz贸r galeon贸w, jakie w zamierzch艂ej przesz艂o艣ci przemierza艂y morza Starej Ziemi. Ogromne pojedyncze ko艂o, umieszczone w centralnej cz臋艣ci ob艂ego kad艂uba, zazwyczaj by艂o niewidoczne w dwumetrowej trawie, jednak tutaj, gdzie 藕d藕b艂a by艂y nieco ni偶sze, konsul zdo艂a艂 dostrzec jego cz臋艣膰. Pok艂ad wznosi艂 si臋 nad ziemi臋 na sze艣膰 lub siedem metr贸w, g艂贸wny maszt za艣 mia艂 ponad pi臋ciokrotnie wi臋ksz膮 wysoko艣膰. Kiedy konsul przystan膮艂 na chwil臋, by z艂apa膰 nieco tchu w piersi i da膰 odpocz膮膰 utrudzonym mi臋艣niom - baga偶e okaza艂y si臋 ci臋偶sze, ni偶 przypuszcza艂 - us艂ysza艂 trzepotanie p艂贸tna oraz niski, niemal infrad藕wi臋kowy szum, kt贸ry m贸g艂 dobiega膰 z masywnych 偶yroskop贸w statku.

Z g贸rnego pok艂adu wysun膮艂 si臋 trap, kt贸ry opad艂 z hu­kiem na pomost. Ojciec Hoyt i Brawne Lamia musieli uskoczy膰 w bok, aby unikn膮膰 zmia偶d偶enia.

Pok艂ad wiatrowozu okaza艂 si臋 znacznie gorzej o艣wietlony ni偶 鈥淏enares鈥. Jedyne 藕r贸d艂o 艣wiat艂a stanowi艂y nieliczne lampy zawieszone na ni偶szych rejach. Nigdzie nie spos贸b by艂o tak偶e dostrzec ani 艣ladu za艂ogi.

- Halo! - zawo艂a艂 konsul z nabrze偶a. Nikt mu nie odpowiedzia艂.

- Zaczekajcie chwil臋 - poleci艂 Kassad i pi臋cioma krokami pokona艂 d艂ugi trap.

Przygl膮dali si臋 w milczeniu, jak zatrzyma艂 si臋 na chwil臋 przy burcie, dotkn膮艂 r臋koje艣ci tkwi膮cego za jego pasem paralizatora, po czym znikn膮艂 na 艣r贸dokr臋ciu. Kilka minut p贸藕niej w prostok膮tnych oknach na rufie zap艂on臋艂o 艣wiat艂o, k艂ad膮c si臋 trapezoidalnymi, 偶贸艂tymi plamami na faluj膮cej trawie.

- Mo偶ecie wchodzi膰! - zawo艂a艂 pu艂kownik z pok艂a­du. - W贸z jest pusty.

Musieli kilkakrotnie obraca膰, zanim przenie艣li ca艂y baga偶. Kiedy konsul pomaga艂 templariuszowi taszczy膰 ci臋偶ki sze艣cian M枚biusa, odni贸s艂 wra偶enie, 偶e przez 艣cianki kufra wyczuwa lekk膮 wibracj臋.

- A gdzie za艂oga, do kurwy n臋dzy? - zapyta艂 Martin Silenus, gdy zebrali si臋 na przednim pok艂adzie. Wcze艣niej przeszli g臋siego w膮skimi korytarzami, schodz膮c i wspinaj膮c si臋 po schodach szeroko艣ci drabin oraz zagl膮daj膮c do kabin niewiele wi臋kszych od koi, kt贸re si臋 w nich znaj­dowa艂y. Jedynie kajuta na samej rufie - prawdopodobnie kapita艅ska - by艂a zbli偶ona rozmiarami i standardem wyposa偶enia do tego, co oferowa艂a 鈥淏enares鈥.

- Wygl膮da na to, 偶e wszystko jest zautomatyzowane - powiedzia艂 Kassad. By艂y oficer Armii wskaza艂 na fa艂y nikn膮ce w otworach wywierconych w pok艂adzie, prawie niewidoczne mechaniczne manipulatory ukryte w艣r贸d takielunku, a tak偶e rozmaite przek艂adnie zainstalowane mniej wi臋cej w po艂owie wysoko艣ci masztu.

- Nigdzie nie zauwa偶y艂am czego艣, co cho膰 troch臋 przypomina艂oby sterowni臋 - powiedzia艂a Lamia. Wyj臋艂a z kieszeni komlog i pr贸bowa艂a po艂膮czy膰 si臋 z komputerem pojazdu na wszystkich standardowych cz臋stotliwo艣ciach. Bez rezultatu.

- Jednostki kursuj膮ce po Trawiastym Morzu mia艂y za艂ogi - o艣wiadczy艂 stanowczo konsul. - Byli to najm艂odsi kandydaci na kap艂an贸w, kt贸rych zadanie polega艂o na towarzyszeniu pielgrzymom w drodze do g贸r.

- C贸偶, teraz ich tutaj nie ma - zauwa偶y艂 ojciec Hoyt. - Przypuszczam jednak, 偶e spotkamy kogo艣 w stacji kolejki linowej albo w Baszcie Chronosa. B膮d藕 co b膮d藕, kto艣 jednak wys艂a艂 po nas ten wehiku艂.

- Albo wszyscy ju偶 nie 偶yj膮, a wiatrow贸z kursuje wed艂ug ustalonego dawno temu rozk艂adu - zauwa偶y艂a Brawne Lamia, po czym zerkn臋艂a nerwowo w g贸r臋, gdzie przybieraj膮cy na sile wiatr szarpa艂 olinowaniem. - Chole­ra, to dziwne uczucie by膰 od wszystkiego tak zupe艂nie odci臋tym. Mam wra偶enie, jakbym by艂a 艣lepa i g艂ucha. Nie wyobra偶am sobie, w jaki spos贸b koloni艣ci mogli to wytrzyma膰.

Martin Silenus przysiad艂 na burcie, poci膮gn膮艂 solidny 艂yk z wysokiej zielonej butelki i powiedzia艂:


Gdzie偶 jest poeta? Czy go wska偶ecie,

O moje muzy? Poznam go przecie!

Cz艂owiek to, r贸wny ka偶demu z ludzi.

Kr贸lem by膰 mo偶e z ca艂ym splendorem,

N臋dznym 偶ebrakiem, co lito艣膰 budzi,

Lub jakimkolwiek niezwyk艂ym tworem.

On ma艂p膮 mo偶e by膰 lub Platonem.

To cz艂owiek, kt贸ry w swej wyobra藕ni

Wczu膰 si臋 potrafi w or艂a lub wron臋,

Dotrze膰 do skrytych pok艂ad贸w ja藕ni.

Gdy lew zaryczy, on go pos艂ucha,

Pomruk tygrysa dla jego ucha

Brzmi niby zwyk艂a cz艂owiecza mowa.


- Sk膮d masz to wino? - zapyta艂 Kassad.

Poeta u艣miechn膮艂 si臋 b艂ogo. W blasku lamp jego ma艂e oczy wydawa艂y si臋 nienaturalnie jasne.

- Ta 艂ajba jest w pe艂ni zaprowiantowana, a w do­datku znalaz艂em bar. Niniejszym og艂aszam go za ot­warty.

- Powinni艣my przyrz膮dzi膰 co艣 do jedzenia - powiedzia艂 konsul, cho膰 on sam mia艂 w tej chwili ochot臋 jedynie na wino. Od ostatniego posi艂ku min臋艂o ju偶 ponad dziesi臋膰 godzin.

Rozleg艂 si臋 dono艣ny klekot i skrzypienie. Podeszli szybko do sterburty, w sam膮 por臋, aby zobaczy膰 chowa­j膮cy si臋 trap. Zaraz potem ko艂o zamachowe ruszy艂o z przybieraj膮cym na sile wizgiem, kt贸ry bardzo szybko osi膮gn膮艂 tak膮 wysoko艣膰, 偶e przesta艂 by膰 s艂yszalny. 呕agle wype艂ni艂y si臋 wiatrem, pok艂ad przechyli艂 si臋 nieco i wehiku艂 ruszy艂 w ciemno艣膰. Po chwili s艂ycha膰 by艂o jedynie trzesz­czenie pok艂adu, przyt艂umione dudnienie tocz膮cego si臋 ko艂a oraz szelest trawy prze艣lizguj膮cej si臋 po kad艂u­bie.

Ca艂a sz贸stka obserwowa艂a w milczeniu szybko nikn膮cy zarys ciemnych wzg贸rz, a potem zosta艂o ju偶 tylko roz­gwie偶d偶one niebo, noc i chwiej膮ce si臋 偶贸艂te lampy.

- Zejd臋 na d贸艂 i zobacz臋, czy uda mi si臋 skleci膰 jak膮艣 kolacj臋 - powiedzia艂 konsul.

Inni zostali jeszcze na pok艂adzie, obserwuj膮c prze­suwaj膮c膮 si臋 wok贸艂 nich ciemno艣膰. Pod nogami czuli delikatn膮 wibracj臋. Trawiaste Morze r贸偶ni艂o si臋 od no­cnego nieba tylko tym, 偶e nie 艣wieci艂y na nim gwiazdy. Kassad w艂膮czy艂 latark臋 i skierowa艂 snop 艣wiat艂a w g贸r臋, gdzie liny i przek艂adnie przesuwa艂y si臋 bezustannie, wprawiane w ruch niewidzialnymi r臋kami, a potem zbada艂 dok艂adnie wszystkie, nawet najbardziej niedo­st臋pne zakamarki. Pozostali przygl膮dali mu si臋 w mi­lczeniu. Kiedy latarka zgas艂a, ciemno艣膰 wyda艂a im si臋 nie tak gro藕na, a blask gwiazd jakby nieco silniejszy. Wiatr ni贸s艂 ze sob膮 intensywny, 偶yzny zapach, kojarz膮cy si臋 raczej z farm膮 w porze wiosennych siew贸w ni偶 z morzem.

Wkr贸tce potem konsul zawiadomi艂 ich, 偶e kolacja jest ju偶 gotowa.


Mesa by艂a bardzo ciasna, a st贸艂 male艅ki, przenie艣li si臋 zatem z posi艂kiem do du偶ej kabiny na rufie, gdzie ze­stawili razem trzy du偶e kufry, kt贸re mia艂y pe艂ni膰 funkcj臋 sto艂u. Cztery lampy zawieszone u niskiego sufitu dawa艂y do艣膰 艣wiat艂a. Kiedy Het Masteen otworzy艂 jedno z prosto­k膮tnych okien, do wn臋trza wdar艂 si臋 o偶ywczy podmuch wiatru.

Konsul postawi艂 na kufrach talerze ze stosami kanapek, nast臋pnie za艣 przyni贸s艂 grube ceramiczne kubki i wielki termos z kaw膮. Nalewa艂 j膮, podczas gdy inni jedli.

- Ca艂kiem niez艂e - powiedzia艂 Fedmahn Kassad. - Sk膮d wzi膮艂e艣 zimn膮 piecze艅?

- Lod贸wka jest pe艂na, a w rufowej spi偶arni stoi jeszcze jedna, te偶 za艂adowana po brzegi.

- Elektryczna? - zapyta艂 Het Masteen.

- Nie. Podw贸jnie izolowana.

Martin Silenus otworzy艂 s艂oik, pow膮cha艂 jego zawarto艣膰, a nast臋pnie na艂o偶y艂 sobie na kanapk臋 ogromn膮 porcj臋 chrzanu. Kiedy jad艂, z oczu jedna za drug膮 ciek艂y mu 艂zy.

- Jak d艂ugo trwa zazwyczaj podr贸偶? - zapyta艂a Brawne Lamia konsula.

Podni贸s艂 g艂ow臋 znad kubka z kaw膮, w kt贸ry wpatrywa艂 si臋 nie widz膮cym spojrzeniem.

- Prosz臋?

- Na drug膮 stron臋 Trawiastego Morza. Jak d艂ugo?

- Ca艂膮 noc i p贸艂 dnia, je艣li wiej膮 sprzyjaj膮ce wiatry.

- A potem... ile przez g贸ry? - zapyta艂 ojciec Hoyt.

- Nieca艂y dzie艅.

- Je偶eli dzia艂a kolejka linowa - uzupe艂ni艂 Kassad.

Konsul poci膮gn膮艂 艂yk gor膮cej kawy i skrzywi艂 si臋.

- Musimy za艂o偶y膰, 偶e dzia艂a. W przeciwnym razie...

- W przeciwnym razie co? - zainteresowa艂a si臋 natych­miast Lamia.

- W przeciwnym razie - podj膮艂 pu艂kownik Kassad, staj膮c przy otwartym oknie z r臋kami na biodrach - utknie­my beznadziejnie sze艣膰set kilometr贸w od Grobowc贸w Czasu i tysi膮c od najbli偶szego miasta.

Konsul potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Wcale nie. Kap艂ani 艣wi膮tyni Chy偶wara - albo kto艣 inny, kto zorganizowa艂 t臋 pielgrzymk臋 - zatroszczyli si臋 o to, by艣my dotarli a偶 tutaj. Z pewno艣ci膮 dopilnuj膮, 偶eby艣my dobrn臋li do celu.

- Za jak膮 cen臋? - zapyta艂a Brawne Lamia ze zmarsz­czonymi brwiami.

Martin Silenus zarechota艂 ponuro i podni贸s艂 wysoko butelk臋.


Kt贸偶 to si臋 zbli偶a, by z艂o偶y膰 ofiary?

Dok膮d, kap艂anie, prowadz膮 twe kroki

T臋 ja艂owic臋 rycz膮c膮 bez miary,

Te uwie艅czone, jedwabne jej boki?

Gdzie le偶ysz, grodzie opuszczon w to rano

Przez swych mieszka艅c贸w? U morza czy rzeki,

Czy na g贸r stokach pod twierdzy ochron膮?

Przecz twym ulicom opustosze膰 dano

A偶eby odt膮d umilk艂y na wieki?

Lud tw贸j nie powie, czemu ci臋 rzucono?


W r臋ku Lamii pojawi艂 si臋 nagle miniaturowy laser przeznaczony do ci臋cia twardych przedmiot贸w. Kobieta wycelowa艂a go w g艂ow臋 poety.

- Ty 偶a艂osny, oble艣ny kurduplu... Jeszcze jedno s艂owo, a przysi臋gam, 偶e rozp艂atam ci ten g艂upi 艂eb jak zepsuty melon!

W kajucie zapad艂a 艣miertelna cisza. S艂ycha膰 by艂o tylko przyt艂umiony szmer urz膮dze艅 statku. Konsul ruszy艂 powoli w kierunku poety, pu艂kownik za艣 zacz膮艂 zbli偶a膰 si臋 od ty艂u do Lamii.

Silenus poci膮gn膮艂 z butelki i u艣miechn膮艂 si臋 do ciemno­w艂osej kobiety. Wargi mia艂 wilgotne od wina.

- O, budujcie sw贸j statek 艣mierci! - szepn膮艂. - O, budujcie...

Lamia tak mocno 艣ciska艂a laser, 偶e a偶 zbiela艂y jej palce. Konsul coraz bardziej zbli偶a艂 si臋 do Silenusa, nie bardzo wiedz膮c, co w艂a艣ciwie powinien zrobi膰. Wydawa艂o mu si臋, 偶e lada chwila prosto w jego oczy uderzy o艣lepiaj膮cy strumie艅 skoncentrowanego 艣wiat艂a. Kassad pochyla艂 si臋 w stron臋 Lamii niczym dwumetrowy, spr臋偶ony do skoku cie艅.

- Szanowna pani - odezwa艂 si臋 Sol Weintraub spod przeciwleg艂ej 艣ciany, gdzie siedzia艂 na w膮skiej koi. - Czy musz臋 pani przypomina膰, 偶e jest z nami dziecko?

Lamia zerkn臋艂a w jego stron臋. Weintraub wyj膮艂 jedn膮 z szuflad pot臋偶nego kredensu i postawi艂 j膮 na koi w charak­terze dzieci臋cego 艂贸偶eczka. Po kolacji wyk膮pa艂 dziecko i niepostrze偶enie wr贸ci艂 do kajuty tu偶 przed brzemiennym w skutki wyst膮pieniem poety. Teraz delikatnie uk艂ada艂 niemowl臋 w mi臋kko wymoszczonej szufladzie.

- Przepraszam - powiedzia艂a Brawne Lamia i opu艣ci艂a r臋k臋. - Kiedy go s艂ucham, po prostu... trac臋 panowanie nad sob膮.

Weintraub skin膮艂 powa偶nie g艂ow膮, lekko bujaj膮c prowi­zoryczn膮 kolebk膮. Dziecko spa艂o ju偶 smacznie, uko艂ysane ledwo wyczuwalnym ruchem wiatrowozu i st艂umionym dudnieniem ogromnego ko艂a.

- Wszyscy jeste艣my bardzo zm臋czeni i zdenerwowani - powiedzia艂 uczony. - My艣l臋, 偶e powinni艣my ju偶 uda膰 si臋 na spoczynek.

Kobieta westchn臋艂a g艂臋boko, po czym schowa艂a miniatu­rowy laser do kieszeni.

- Chyba nie zasn臋. Wszystko doko艂a jest zbyt niezwyk艂e.

Odpowiedzia艂y jej zgodne pomruki. Martin Silenus usiad艂 na szerokiej p贸艂ce biegn膮cej pod oknami, poci膮gn膮艂 kolejny 艂yk wina i spojrza艂 na Weintrauba.

- Opowiedz nam swoj膮 histori臋.

- Tak jest - zawt贸rowa艂 mu Lenar Hoyt. Ksi膮dz sprawia艂 wra偶enie kra艅cowo wycie艅czonego, ale jego oczy p艂on臋艂y 偶ywym ogniem. - Opowiedz j膮. Musimy mie膰 czas, 偶eby si臋 nad nimi wszystkimi zastanowi膰.

Weintraub przesun膮艂 r臋k膮 po 艂ysinie.

- To bardzo nudna opowie艣膰 - rzek艂. - Nigdy wcze艣niej nie by艂em na Hyperionie. Nie walczy艂em z po­tworami, nie dokonywa艂em 偶adnych bohaterskich czyn贸w. Jest to historia cz艂owieka, dla kt贸rego najwi臋ksz膮 wyobra偶aln膮 przygod膮 jest wyg艂aszanie wyk艂adu bez korzystania z notatek.

- Tym lepiej - odpar艂 Martin Silenus. - Przyda nam si臋 co艣 na sen.

Sol Weintraub westchn膮艂 ci臋偶ko, poprawi艂 okulary i skin膮艂 g艂ow膮. W jego siwej brodzie pozosta艂o jedynie kilka pasm czarnych w艂os贸w. Przesun膮艂 jedn膮 z lamp, aby nie 艣wieci艂a dziecku w twarz, po czym usiad艂 na krze艣le po艣rodku kajuty.

Konsul przygasi艂 nieco pozosta艂e lampy i dola艂 kawy tym, kt贸rzy sobie tego 偶yczyli. Sol Weintraub m贸wi艂 powoli, starannie dobieraj膮c s艂owa; spokojny rytm jego opowie艣ci bardzo szybko wtopi艂 si臋 w jednostajne dr偶enie pok艂adu i monotonne odg艂osy towarzysz膮ce pod膮偶aj膮cemu na p贸艂noc wiatrowozowi.


Opowie艣膰 Uczonego

Gorzki jest smak w贸d rzeki Lete


Sol Weintraub i jego 偶ona Sarai jeszcze przed przyj艣ciem na 艣wiat ich c贸rki byli bardzo zadowoleni z 偶ycia. Rachela uczyni艂a je tak bliskim doskona艂o艣ci, jak tylko mogli sobie wyobrazi膰.

Sarai mia艂a w贸wczas dwadzie艣cia siedem lat, Sol za艣 dwadzie艣cia dziewi臋膰. 呕adne z nich nie bra艂o do tej pory pod uwag臋 mo偶liwo艣ci poddania si臋 zabiegowi Poulsena, przede wszystkim dlatego, 偶e nie mogli sobie na to pozwoli膰, ale i tak czeka艂o ich jeszcze co najmniej pi臋膰dziesi膮t lat 偶ycia w dobrym zdrowiu.

Oboje od urodzenia mieszkali na Planecie Barnarda, jednym z najstarszych, ale zarazem najmniej interesuj膮cych 艣wiat贸w Hegemonii. Planeta Barnarda nale偶a艂a do Sieci, lecz dla Sola i Sarai nie mia艂o to wi臋kszego znaczenia, gdy偶 nie mogli sobie pozwoli膰 na cz臋ste podr贸偶e za pomoc膮 transmitera, a poza tym wcale nie odczuwali takiej potrzeby. Sol niedawno obchodzi艂 dziesi臋ciolecie pracy w Uniwer­sytecie Nightenhelsera, gdzie uczy艂 historii, w tym tak偶e historii staro偶ytnej, oraz prowadzi艂 w艂asne badania doty­cz膮ce ewolucji etyki. By艂a to niewielka uczelnia - ucz臋sz­cza艂o na ni膮 niespe艂na trzy tysi膮ce student贸w - ale cieszy艂a si臋 znakomit膮 reputacj膮, dzi臋ki czemu przyci膮ga艂a m艂odych ludzi z ca艂ej Sieci. Je偶eli Weintraubowie mieli jakie艣 powody do narzeka艅, to g艂贸wnie ten, 偶e Uniwersytet Nightenhelsera oraz powsta艂e wok贸艂 niego miasteczko Crawford stanowi艂y wysepk臋 cywilizacji na oceanie zbo偶a. Istotnie - do stolicy by艂o ponad trzy tysi膮ce kilometr贸w, a ca艂膮 t臋 przestrze艅, po uzdatnieniu gleby, przeznaczono pod zasiewy. Nie pozosta艂 ani skrawek lasu, w kt贸rym mo偶na by by艂o zab艂膮dzi膰, ani jeden pag贸rek, na kt贸ry mo偶na by by艂o si臋 wspi膮膰. Nic, tylko 偶yto, kukurydza, pszenica, a potem znowu pszenica, kukurydza i 偶yto. Poeta-radyka艂 Salmud Brevy, kt贸ry wyk艂ada艂 kr贸tko na Uniwersytecie Nighten­helsera przed buntem Glennona-Heighta, a potem zosta艂 zwolniony, po przeniesieniu si臋 na Renesans opowiada艂 przyjacio艂om, 偶e okr臋g Crawford na Po艂udniowym Sinzerze na Planecie Barnarda jest w rzeczywisto艣ci 脫smym Kr臋giem Nico艣ci umieszczonym na najmniejszym pryszczu, jaki zdobi najbardziej odleg艂y koniuszek dupy wszech艣wiata.

Sol i Sarai Weintraubowie nie mieli nic przeciwko temu. Licz膮ce sobie dwadzie艣cia pi臋膰 tysi臋cy mieszka艅c贸w Craw­ford wygl膮da艂o tak, jakby zosta艂o przeniesione w ca艂o艣ci z dziewi臋tnastowiecznej Ameryki. Wzd艂u偶 szerokich ulic ros艂y pot臋偶ne wi膮zy i d臋by. (Planeta Barnarda by艂a drug膮 ziemsk膮 koloni膮 poza Uk艂adem S艂onecznym, za艂o偶on膮 na d艂ugo przed wynalezieniem nap臋du Hawkinga i hegir膮. W tamtych czasach statki kolonizacyjne mia艂y takie roz­miary, 偶e mog艂o si臋 w nich pomie艣ci膰 dos艂ownie wszystko.) Domy budowano w r贸偶nych stylach, od wiktoria艅skiego poczynaj膮c, na kanadyjskim odrodzeniu ko艅cz膮c, ale wszys­tkie mia艂y bia艂e 艣ciany i sta艂y z dala od ulicy, na rozleg艂ych, starannie piel臋gnowanych trawnikach.

Sam Uniwersytet wzniesiono w stylu georgia艅skim - mn贸stwo czerwonej ceg艂y i bia艂ych kolumn wok贸艂 okr膮g艂ego dziedzi艅ca. Gabinet Sola znajdowa艂 si臋 na drugim pi臋trze Kolegium Plachera, najstarszej budowli uczelni; zim膮 uczo­ny m贸g艂 spogl膮da膰 na ogo艂ocone z li艣ci ga艂臋zie, za kt贸rymi wida膰 by艂o szary dziedziniec. Sol uwielbia艂 wyra藕nie wy­czuwalny, niezmienny od wielu lat zapach starego drewna, a wspinaj膮c si臋 codziennie na drugie pi臋tro po schodach wydeptanych przez dwadzie艣cia pokole艅 student贸w i nau­czycieli doznawa艂 wci膮偶 tego samego uczucia dumy wymie­szanej z odrobin膮 melancholii.

Sarai urodzi艂a si臋 na farmie w po艂owie drogi mi臋dzy stolic膮 a Uniwersytetem i na rok przed m臋偶em obroni艂a doktorat z teorii muzyki. By艂a szcz臋艣liw膮, energiczn膮 m艂od膮 kobiet膮, nadrabiaj膮c膮 si艂膮 osobowo艣ci pewne braki w urodzie, dzi臋ki czemu ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 zas艂ugiwa艂a na miano bardzo atrakcyjnej. Przez dwa lata studiowa艂a na Uniwersyte­cie w Nowym Lyonie na Denebie Drei, ale wci膮偶 t臋skni艂a za rodzinn膮 planet膮; na Denebie s艂o艅ce zachodzi艂o w okamgnie­niu, gdy偶 s艂ynne na ca艂膮 Sie膰 g贸ry przecina艂y bieg promieni niczym wyszczerbiona kosa, Sarai za艣 zawsze uwielbia艂a d艂ugie, ci膮gn膮ce si臋 ca艂ymi godzinami zachody Gwiazdy Barnarda, kt贸ra wisia艂a tu偶 nad horyzontem niczym ogromny czerwony balon na uwi臋zi, podczas gdy niebo powoli przesi膮ka艂o barwami wieczoru. Brakowa艂o jej tak偶e doskona­le p艂askiego krajobrazu - nawet ma艂a dziewczynka wygl膮da­j膮ca ze swego pokoiku na poddaszu mog艂a dostrzec z odleg艂o艣ci pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w nadci膮gaj膮c膮 burz臋, kt贸ra przypomina艂a sinoczarn膮 kurtyn臋 roz艣wietlan膮 od czasu do czasu blaskiem b艂yskawic. Sarai t臋skni艂a tak偶e za rodzin膮.

Poznali si臋 z Solem tydzie艅 po jej przenosinach na Uniwersytet Nightenhelsera, ale min臋艂y jeszcze trzy lata, zanim on zaproponowa艂 jej ma艂偶e艅stwo, a ona wyrazi艂a zgod臋. Pocz膮tkowo nie dostrzeg艂a nic interesuj膮cego w nis­kim, spokojnym studencie ostatniego roku. W tamtym okresie wci膮偶 jeszcze ubiera艂a si臋 wed艂ug nakaz贸w najnowszej mody obowi膮zuj膮cej w Sieci. Aktywnie propagowa艂a postdestrukcjonizm w muzyce, czytywa艂a 鈥淥bit鈥, 鈥淣ihil鈥 oraz najbardziej awangardowe czasopisma z Renesansu i TC2 i pos艂ugiwa艂a si臋 rewolucyjnym s艂ownictwem - nic wi臋c dziwnego, 偶e nie zaprz膮ta艂a sobie g艂owy niedu偶ym, powa偶­nym studentem historii, kt贸ry podczas przyj臋cia ku czci dziekana Moore鈥檃 wyla艂 jej na sukienk臋 koktajl owocowy. Weintraub m贸g艂by zainteresowa膰 j膮 swoim egzotycznym, 偶ydowskim pochodzeniem, ale ten niewielki atut nigdy nie pozwoli艂by na zr贸wnowa偶enie licznych wad, w艣r贸d kt贸rych na pierwsze miejsce wysuwa艂y si臋: typowy akcent z Planety Barnarda, konserwatywny ubi贸r oraz wetkni臋ty pod pach臋 egzemplarz Osamotnienia w niezgodzie Detresque鈥檃.

Sol natomiast zakocha艂 si臋 od pierwszego wejrzenia. Wpatruj膮c si臋 w roze艣mian膮 dziewczyn臋 o rumianych policzkach nie dostrzega艂 kosztownego stroju ani przera藕­liwie pomara艅czowych paznokci, tylko wspania艂膮 osobo­wo艣膰, kt贸ra ol艣ni艂a go niczym Supernowa. Dop贸ki nie spotka艂 Sarai, nie zdawa艂 sobie sprawy, jak bardzo jest samotny, ale gdy tylko u艣cisn膮艂 dziewczynie d艂o艅 i wyla艂 jej na sukienk臋 zawarto艣膰 swojej szklanki, wiedzia艂 na pewno, 偶e je艣li si臋 nie pobior膮, to jego 偶ycie ju偶 na zawsze pozostanie beznadziejnie puste.

艢lub odby艂 si臋 tydzie艅 po tym, jak Sol dosta艂 wiadomo艣膰 o otrzymaniu posady wyk艂adowcy na uczelni. Miesi膮c miodowy sp臋dzili na Maui-Przymierzu - by艂a to jego pierwsza podr贸偶 za pomoc膮 transmitera - gdzie przez trzy tygodnie p艂ywali wynaj臋t膮 wysepk膮 w艣r贸d cud贸w i dziw贸w Archipelagu R贸wnikowego. Sol nigdy nie zapomnia艂 tych s艂onecznych i wietrznych dni, najpi臋kniejszym za艣 wspomnie­niem, jakie zachowa艂 w pami臋ci, by艂 widok nagiej Sarai, kt贸ra wysz艂a z wody po nocnej k膮pieli, a jasne skupiska gwiazd J膮dra Galaktyki o艣wietla艂y jej cia艂o srebrzystym blaskiem.

Od razu chcieli mie膰 dziecko, lecz natura przyzwoli艂a na to dopiero po pi臋ciu latach.

Por贸d by艂 bardzo ci臋偶ki. Sol tuli艂 p艂acz膮c膮 z b贸lu 偶on臋 w ramionach, a偶 wreszcie, o 0201 nad ranem, w Centrum Medycznym w Crawford przysz艂a na 艣wiat Rachela Sara Weintraub.

Pojawienie si臋 dziecka zburzy艂o dotychczasow膮 rutyn臋 ich 偶ycia, lecz ani Sol, ani Sarai nie mieli nic przeciwko temu. Pierwsze miesi膮ce by艂y wype艂nione zm臋czeniem przeplataj膮cym si臋 z bezustann膮 rado艣ci膮. P贸藕n膮 noc膮, mi臋dzy karmieniami, Sol cz臋sto wchodzi艂 na palcach do dziecinnego pokoju i d艂ugo sta艂 jak pos膮g przygl膮daj膮c si臋 niemowl臋ciu. Zdarza艂o si臋, 偶e by艂a tam ju偶 Sarai; obej­mowali si臋 w贸wczas i razem obserwowali cud, jakim jest male艅kie dziecko 艣pi膮ce spokojnie na brzuszku, z wypi臋t膮 pup膮 i g艂贸wk膮 wtulon膮 w poduszeczk臋.

Rachela nale偶a艂a do tych nielicznych dzieci, kt贸re maj膮 mn贸stwo wdzi臋ku, ale nie staraj膮 si臋 tego bezwzgl臋dnie wykorzystywa膰. Ju偶 w wieku dw贸ch lat zwraca艂a na siebie uwag臋 nie tylko wygl膮dem, lecz r贸wnie偶 cechami osobowo­艣ci. Po matce odziedziczy艂a jasnokasztanowe w艂osy, rumiane policzki i szeroki u艣miech, po ojcu du偶e orzechowe oczy. Przyjaciele twierdzili, 偶e dziecko dysponuje tak偶e intelektem Sola i wra偶liwo艣ci膮 Sarai. Jeden z nich, psycholog z uczelni, tak okre艣li艂 dominuj膮ce cechy charakteru pi臋cioletniej w贸wczas dziewczynki: wielostopniowa ciekawo艣膰 艣wiata, empatia, wsp贸艂czucie i niezachwiana uczciwo艣膰.

Pewnego dnia, czytaj膮c w swoim gabinecie wyb贸r tekst贸w 藕r贸d艂owych ze Starej Ziemi, Sol natrafi艂 na fragment, w kt贸rym dwudziestowieczny, a mo偶e pochodz膮cy z dwudzie­stego pierwszego wieku krytyk opisywa艂 wp艂yw, jaki wywar艂a Beatrycze na spos贸b postrzegania 艣wiata przez Dantego:

Tylko ona [Beatrycze] by艂a dla niego realna, tylko jej posta膰 mia艂a znaczenie i tylko ona by艂a naprawd臋 pi臋kna. Sta艂a si臋 dla niego punktem odniesienia, czym艣, co Melville z w艂a艣ciw膮 sobie trafno艣ci膮 nazwa艂by zapewne jego po艂u­dnikiem Greenwich...鈥

Sol przerwa艂 na chwil臋, aby sprawdzi膰, co to by艂 po艂udnik Greenwich, po czym kontynuowa艂 lektur臋. W ko艅cowej cz臋艣ci natrafi艂 na osobist膮 uwag臋 krytyka:

Ufam, 偶e wi臋kszo艣膰 z nas ma dziecko, wsp贸艂ma艂偶onka lub cho膰by przyjaciela, kt贸ry - podobnie jak Beatrycze - dzi臋ki swemu charakterowi, niesko艅czonej dobroci oraz inteligencji ka偶e nam rumieni膰 si臋 ze wstydu, kiedy k艂a­miemy鈥.

Sol wy艂膮czy艂 czytnik, po czym bardzo d艂ugo wpatrywa艂 si臋 bez ruchu w czarne zygzaki ga艂臋zi za oknem gabinetu.

Na szcz臋艣cie Rachela nie by艂a niezno艣nie doskona艂a. W wieku pi臋ciu lat standardowych poobcina艂a w艂osy wszystkim ulubionym lalkom, a nast臋pnie to samo uczyni艂a ze swoimi. Dwa lata p贸藕niej dosz艂a do wniosku, 偶e przybyli z innych planet robotnicy, kt贸rzy zamieszkiwali n臋dzne domostwa na po艂udniowym skraju miasta, powinni si臋 lepiej od偶ywia膰, w zwi膮zku z czym opr贸偶ni艂a wszystkie domowe spi偶arnie, lod贸wki, zamra偶arki i syntetyzery 偶yw­no艣ci, nam贸wi艂a trzy przyjaci贸艂ki, 偶eby jej towarzyszy艂y, i rozda艂a artyku艂y spo偶ywcze warto艣ci kilkuset marek, co powa偶nie nadszarpn臋艂o skromny rodzinny bud偶et.

Maj膮c lat dziesi臋膰 za艂o偶y艂a si臋 ze Stubbym Berkowitzem, 偶e wejdzie na najstarszy wi膮z w Crawford. Kiedy znaj­dowa艂a si臋 czterdzie艣ci metr贸w nad ziemi膮, a zaledwie pi臋膰 od wierzcho艂ka, z艂ama艂a si臋 ga艂膮藕 i dziewczynka run臋艂a w d贸艂. Zatrzyma艂a si臋 na jednym z grubszych konar贸w kilkana艣cie metr贸w ni偶ej. Sol, kt贸ry zosta艂 poinformowany o wypadku przez komlog w trakcie wyk艂adu o moralnych implikacjach pierwszego rozbrojenia nuklearnego na Starej Ziemi, bez s艂owa wyszed艂 z sali i pop臋dzi艂 w kierunku Centrum Medycznego.

Rachela mia艂a z艂aman膮 lew膮 nog臋 i dwa 偶ebra, przebite p艂uco oraz p臋kni臋t膮 szcz臋k臋. Kiedy Sol wpad艂 do pokoju, unosi艂a si臋 w zbiorniku wype艂nionym p艂ynem regeneracyj­nym, ale zdo艂a艂a spojrze膰 na niego nad ramieniem matki, u艣miechn膮膰 si臋 lekko i powiedzie膰 przez druciany kaganiec spinaj膮cy jej szcz臋ki:

- Tato, zabrak艂o mi tylko pi臋ciu metr贸w. Mo偶e nawet mniej. Nast臋pnym razem na pewno si臋 uda.


Rachela uko艅czy艂a szko艂臋 艣redni膮 z kilkoma wyr贸偶­nieniami i otrzyma艂a propozycje stypendi贸w od kilku wy偶szych uczelni na pi臋ciu planetach, w tym tak偶e od Harvardu na Nowej Ziemi. Wybra艂a Uniwersytet Nightenhelsera.

Sol bez specjalnego zdziwienia przyj膮艂 fakt, 偶e jego c贸rka postanowi艂a studiowa膰 archeologi臋. Jedno z najmilszych wspomnie艅, jakie zachowa艂 z jej dzieci艅stwa, pochodzi艂o z okresu, kiedy mia艂a niewiele ponad dwa lata i sp臋dza艂a ca艂e godziny pod gankiem, grzebi膮c zawzi臋cie w ziemi i ca艂kowicie ignoruj膮c paj膮ki, stonogi oraz inne stworzenia. Co jaki艣 czas wbiega艂a do domu, by pochwali膰 si臋 znale­zion膮 skorup膮 plastikowego talerza albo za艣niedzia艂ym pieni膮偶kiem. Za ka偶dym razem domaga艂a si臋 wyja艣nie艅, co to jest, sk膮d si臋 wzi臋艂o i gdzie teraz s膮 ludzie, kt贸rzy tego u偶ywali.

W po艂owie studi贸w, po wakacjach przepracowanych na farmie dziadk贸w, Rachela przenios艂a si臋 na Reichsuniversit盲t na Freeholmie. Wr贸ci艂a dwadzie艣cia osiem miesi臋cy p贸藕niej, a jej rodzicie poczuli si臋 w贸wczas tak, jakby po d艂ugiej przerwie znowu za艣wieci艂o im s艂o艅ce.

Przez dwa tygodnie ich c贸rka - teraz ju偶 doros艂a i 艣wiadoma tego, czego pragnie od 偶ycia - odpoczywa艂a w domu, ch艂on膮c na nowo jego atmosfer臋. Pewnego wieczoru, podczas spaceru po terenie miasteczka uniwer­syteckiego, zada艂a ojcu nieoczekiwane pytanie:

- Tato, czy ty jeszcze uwa偶asz si臋 za 呕yda?

Zaskoczony Sol przesun膮艂 r臋k膮 po rzedn膮cych w艂osach.

- Za 呕yda? Chyba tak. Tyle tylko 偶e teraz nie oznacza to ju偶 tego samego co dawniej.

- A czy ja jestem 呕yd贸wk膮?

W gasn膮cym blasku s艂o艅ca rumie艅ce na policzkach Racheli nabra艂y intensywnie czerwonej barwy.

- Mo偶esz ni膮 by膰, je艣li masz na to ochot臋. Powtarzam jednak, 偶e teraz, kiedy nie ma Starej Ziemi, ma to zupe艂nie inne znaczenie.

- Czy kaza艂by艣 mnie obrzeza膰, gdybym by艂a ch艂opcem?

Sol roze艣mia艂 si臋, jednocze艣nie rozbawiony i za偶enowany pytaniem.

- M贸wi臋 powa偶nie.

Uczony poprawi艂 okulary.

- Chyba tak, male艅ka. Szczerze m贸wi膮c, nigdy si臋 nad tym nie zastanawia艂em.

- By艂e艣 kiedy艣 w synagodze w Bussard City?

- Ostatni raz podczas mojej bar-micwy - odpar艂 Sol, wracaj膮c pami臋ci膮 do tego dnia przed pi臋膰dziesi臋ciu laty, kiedy jego ojciec po偶yczy艂 vikkena od wuja Richarda i zawi贸z艂 ca艂膮 rodzin臋 do miasta na uroczysto艣ci.

- Tato, dlaczego 呕ydzi uwa偶aj膮, 偶e teraz, po hegirze, wszystko jest jakby... troch臋 mniej wa偶ne?

Sol roz艂o偶y艂 swoje du偶e, silne r臋ce - bardziej przypomi­na艂y r臋ce kamieniarza ni偶 uczonego.

- To dobre pytanie, moje dziecko. Prawdopodobnie dlatego, 偶e niemal wszystkie ich marzenia leg艂y w gruzach. Izrael nie istnieje. Nowa 艢wi膮tynia przetrwa艂a kr贸cej ni偶 dwie poprzednie. B贸g z艂ama艂 s艂owo, niszcz膮c Ziemi臋 po raz drugi, a ta diaspora b臋dzie trwa艂a ca艂膮 wieczno艣膰.

- Jednak s膮 miejsca, gdzie 呕ydzi utrzymuj膮 odr臋bno艣膰 etniczn膮 i religijn膮 - nie dawa艂a za wygran膮 jego c贸rka.

- Oczywi艣cie. Na Hebronie, a tak偶e na Pasa偶u mo偶esz znale藕膰 kilka spo艂eczno艣ci - hasydzi, ortodoksi, hasmonejczycy, co tylko chcesz - ale ci ludzie 偶yj膮 na pokaz, jak... jak...

- Jak w parku tematycznym?

- Ot贸偶 to.

- Zabierzesz mnie jutro do synagogi? Po偶ycz臋 strata od Khakiego.

- Nie trzeba - odpar艂 Sol. - Jest uczelniany bus, mo偶emy z niego skorzysta膰. - Umilk艂 na chwil臋, po czym doda艂. - Wiesz co? Bardzo si臋 ciesz臋, 偶e tam pojedziemy.

Pod starymi wi膮zami szybko zapada艂 zmrok. Na szerokiej ulicy prowadz膮cej do domu zapala艂y si臋 latarnie.

- Tato, chc臋 zada膰 ci pytanie, kt贸re powtarza艂am ju偶 chyba milion razy. Czy wierzysz w Boga?

Sol nie u艣miechn膮艂 si臋. Wiedzia艂, 偶e musi udzieli膰 c贸rce tej samej odpowiedzi, kt贸r膮 s艂ysza艂a od niego ju偶 milion razy.

- Wci膮偶 czekam na to, by uwierzy膰.


Przygotowania do pracy doktorskiej wymaga艂y od Racheli badania obcych artefakt贸w oraz tych pochodz膮cych sprzed hegiry. Przez trzy lata standardowe Sol i Sarai mogli liczy膰 jedynie na kr贸tkie, okazjonalne wizyty oraz przekazy wizyjne z r贸偶nych egzotycznych planet, po艂o偶o­nych w pobli偶u Sieci, ale nie nale偶膮cych do niej. Doskonale zdawali sobie spraw臋, 偶e w pogoni za nowymi odkryciami Rachela ju偶 nied艂ugo b臋dzie musia艂a wyruszy膰 znacznie dalej, gdzie bezlitosny d艂ug czasowy b艂yskawicznie po偶era ludzkie 偶ycie oraz wspomnienia o tych, kt贸rzy zostali.

- A gdzie, do diab艂a, jest ten Hyperion? - zapyta艂a Sarai podczas ostatniego przed wyruszeniem ekspedycji pobytu Racheli w domu. - Nazywa si臋 zupe艂nie jak jaki艣 nowy 艣rodek czysto艣ci.

- To wspania艂e miejsce, mamo. Jest tam wi臋cej pozo­sta艂o艣ci po obcych kulturach ni偶 na wszystkich innych planetach razem wzi臋tych, mo偶e z wyj膮tkiem Armaghastu.

- Dlaczego wi臋c nie polecisz na Armaghast? To tylko kilka miesi臋cy poza Sieci膮. Czemu zdecydowa艂a艣 si臋 na co艣 gorszego?

- Hyperion nie sta艂 si臋 jeszcze atrakcj膮 turystyczn膮, cho膰 i tam zaczynaj膮 ju偶 boryka膰 si臋 z tym problemem - wyja艣ni艂a dziewczyna. - Zamo偶ni ludzie coraz ch臋tniej wyruszaj膮 w d艂ugie podr贸偶e.

- B臋dziesz bada艂a labirynt, czy tak zwane Grobowce Czasu? - zapyta艂 Sol. Ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e zasch艂o mu w gardle.

- Grobowce Czasu, tato. Razem z doktorem Melio Arundezem, kt贸ry wie o nich wi臋cej ni偶 ktokolwiek na 艣wiecie.

- Czy one nie s膮 przypadkiem niebezpieczne?

Sol sformu艂owa艂 pytanie najbardziej ogl臋dnie, jak potrafi艂, ale nawet on dos艂ysza艂 w swoim g艂osie nut臋 niepokoju.

Rachela u艣miechn臋艂a si臋.

- My艣lisz o legendzie Chy偶wara? Nie obawiaj si臋. Od ponad dwustu lat nikomu nic si臋 nie sta艂o.

- Ale widzia艂em dokumenty, w kt贸rych opisano r贸偶ne tajemnicze zdarzenia, jakie mia艂y miejsce podczas drugiej kolonizacji...

- Ja te偶 je widzia艂am. We藕 jednak pod uwag臋, 偶e wtedy nie wiedziano jeszcze o istnieniu w臋gorzy skalnych, kt贸re w poszukiwaniu po偶ywienia zapuszczaj膮 si臋 a偶 na pustyni臋. Widocznie po偶ar艂y kilku ludzi, a reszta wpad艂a w panik臋. Zreszt膮 sam najlepiej wiesz, w jaki spos贸b powstaj膮 legendy. Je偶eli chodzi o w臋gorze, to zosta艂y ju偶 prawie zupe艂nie wyt臋pione.

Sol nie rezygnowa艂.

- Nie l膮duj膮 tam 偶adne pojazdy kosmiczne. 呕eby dosta膰 si臋 do Grobowc贸w, trzeba p艂yn膮膰 statkiem, i艣膰 pieszo albo robi膰 co艣 jeszcze bardziej g艂upiego.

Rachela roze艣mia艂a si臋 weso艂o.

- Pocz膮tkowo ludzie nie doceniali skali oddzia艂ywania antyentropicznych p贸l si艂owych, w zwi膮zku z czym dosz艂o do kilku wypadk贸w. Teraz regularnie kursuj膮 tam sterowce. Na p贸艂nocnym skraju pasma g贸rskiego wybudowano ogro­mny hotel, kt贸ry nazwano Baszt膮 Chronosa. Co roku korzystaj膮 z niego setki turyst贸w.

- Ty te偶 si臋 tam zatrzymasz? - zapyta艂a Sarai.

- Na jaki艣 czas. To b臋dzie niesamowita przygoda, mamo!

- Mam nadziej臋, 偶e nie zanadto niesamowita - powiedzia艂a Sarai z u艣miechem.

Sol i Rachela tak偶e si臋 u艣miechn臋li.


Podczas trwaj膮cej cztery lata podr贸偶y Racheli - dla niej by艂o to tylko kilka tygodni sp臋dzonych w kriogenicznym 艣nie - Sol przekona艂 si臋, 偶e t臋skni za c贸rk膮 znacznie bardziej, ni偶 gdyby by艂a gdzie艣 daleko, ale w ka偶dej chwili osi膮galna, cho膰by za pomoc膮 komunikatora. 艢wiadomo艣膰, 偶e Rachela oddala si臋 od niego z pr臋dko艣ci膮 wi臋ksz膮 od pr臋dko艣ci 艣wiat艂a, spowita w kwantowy kokon efektu Hawkinga, napawa艂a go l臋kiem i niedobrymi przeczuciami.

Mieli mn贸stwo zaj臋膰. Sarai zrezygnowa艂a z dzia艂alno艣ci w charakterze krytyka muzycznego, po艣wi臋caj膮c wi臋cej czasu sprawom lokalnej spo艂eczno艣ci, natomiast dla Sola by艂 to najbardziej pracowity okres w 偶yciu. Opublikowa艂 dwie kolejne ksi膮偶ki, z kt贸rych pierwsza - Punkty zwrotne moralno艣ci - wywo艂a艂a tak wielkie poruszenie, 偶e bez przerwy zapraszano go do udzia艂u w przer贸偶nych konferencjach i sympozjach na wielu planetach Sieci. W niekt贸rych uczestni­czy艂 sam, w innych wsp贸lnie z Sarai, lecz cho膰 oboje lubili podr贸偶owa膰, to zauroczenie nowymi krajobrazami, odmienn膮 kultur膮 i egzotyczn膮 kuchni膮 szybko mija艂o. Sol zamyka艂 si臋 w贸wczas w gabinecie i po艣wi臋ca艂 pracy nad now膮 ksi膮偶k膮, bior膮c udzia艂 w zjazdach jedynie za po艣rednictwem interakty­wnego komunikatora, w jaki by艂 wyposa偶ony uniwersytet.

Prawie pi臋膰 lat po tym, jak Rachela wyruszy艂a ku Grobowcom Czasu, przy艣ni艂 mu si臋 sen, kt贸ry ca艂kowicie odmieni艂 jego 偶ycie.


艢ni艂o mu si臋, 偶e w臋druje po wn臋trzu ogromnej budowli o niezwykle wysokim sklepieniu, podtrzymywanym przez kolumny wielko艣ci sekwoi. S膮cz膮ce si臋 z g贸ry 艣wiat艂o mia艂o czerwon膮 barw臋. Od czasu do czasu dostrzega艂 k膮tem oka jakie艣 kszta艂ty majacz膮ce w p贸艂mroku po lewej lub prawej stronie; najpierw by艂y to gigantyczne kamienne nogi, potem monstrualnych rozmiar贸w skarabeusz, roz艣wietlony od 艣rodka zimnym blaskiem.

Wreszcie zatrzyma艂 si臋, aby odpocz膮膰. Daleko z ty艂u dobiega艂 gro藕ny odg艂os szalej膮cego po偶aru, z przodu za艣 ja艣nia艂y dwie owalne plamy krwistoczerwonego 艣wiat艂a.

Si臋gn膮艂 r臋k膮 do czo艂a, by otrze膰 z niego pot, kiedy us艂ysza艂 pot臋偶ny, grzmi膮cy g艂os:

Sol! We藕 swoj膮 c贸rk臋, swoj膮 jedyn膮 c贸rk臋 Rachel臋, kt贸r膮 kochasz, udaj si臋 z ni膮 na planet臋 Hyperion i z艂贸偶 j膮 tam w ofierze w miejscu, kt贸re ci wska偶臋鈥.

- Chyba nie m贸wisz powa偶nie - odpar艂 Sol we 艣nie, po czym ruszy艂 dalej przez mrok roz艣wietlony jedynie czerwon膮 po艣wiat膮 s膮cz膮c膮 si臋 z dw贸ch czerwonych owali, przypominaj膮cych ogromne ksi臋偶yce wisz膮ce nieruchomo nad jak膮艣 niezmierzon膮 r贸wnin膮. Kiedy znowu zatrzyma艂 si臋, by odpocz膮膰, g艂os przem贸wi艂 ponownie:

Sol! We藕 swoj膮 c贸rk臋, swoj膮 jedyn膮 c贸rk臋 Rachel臋, kt贸r膮 kochasz, udaj si臋 z ni膮 na planet臋 Hyperion i z艂贸偶 j膮 tam w ofierze w miejscu, kt贸re ci wska偶臋鈥.

Sol ugi膮艂 si臋 pod ci臋偶arem g艂osu, ale szybko otrz膮sn膮艂 si臋 i powiedzia艂 w ciemno艣膰:

- S艂ysza艂em ci臋 ju偶 za pierwszym razem. Odpowied藕 nadal brzmi 鈥渘ie鈥.

Wiedzia艂 ju偶 w贸wczas na pewno, 偶e to sen, i jaka艣 cz臋艣膰 jego umys艂u zachwyca艂a si臋 scenariuszem, jednak inna cz臋艣膰 chcia艂a, aby jak najpr臋dzej si臋 obudzi艂. Tymczasem znalaz艂 si臋 na czym艣 w rodzaju balkonu, z kt贸rego roztacza艂 si臋 widok na obszerne pomieszczenie. Po艣rodku, na masyw­nym kamiennym bloku, le偶a艂a sk膮pana w czerwonym blasku, naga Rachela. Sol przeni贸s艂 wzrok na swoj膮 praw膮 r臋k臋 i stwierdzi艂 ze zdumieniem, 偶e 艣ciska w niej n贸偶 o d艂ugim, zakrzywionym ostrzu. Zar贸wno ostrze, jak i r臋koje艣膰 zdawa艂y si臋 wykonane z ko艣ci.

Grzmi膮cy g艂os - Sol przypuszcza艂, 偶e tak w艂a艣nie stara艂by si臋 przedstawi膰 G艂os Boga re偶yser jakiego艣 niskobud偶etowego holofilmu - przem贸wi艂 po raz trzeci:

Sol! Wys艂uchaj mnie uwa偶nie. Od tego, czy post膮pisz zgodnie z moj膮 wol膮, zale偶y przysz艂o艣膰 ludzko艣ci. We藕 swoj膮 c贸rk臋, swoj膮 jedyn膮 c贸rk臋 Rachel臋, kt贸r膮 kochasz, udaj si臋 z ni膮 na planet臋 Hyperion i z艂贸偶 j膮 tam w ofierze w miejscu, kt贸re ci wska偶臋鈥.

W贸wczas Sol, zniecierpliwiony i jednocze艣nie zaniepoko­jony, odwr贸ci艂 si臋 i cisn膮艂 n贸偶 daleko w ciemno艣膰. Kiedy ponownie spojrza艂 na kamienny o艂tarz, przekona艂 si臋, 偶e Rachela znikn臋艂a, czerwone owale za艣 znacznie si臋 przy­bli偶y艂y, dzi臋ki czemu wida膰 by艂o wyra藕nie, 偶e s膮 to wielo艣cienne szlachetne kamienie wielko艣ci ma艂ych planet.

Dudni膮cy g艂os odezwa艂 si臋 po raz kolejny:

Sol! Da艂em ci szans臋. Wiesz, gdzie mo偶esz mnie znale藕膰, gdyby艣 zmieni艂 zdanie鈥.

Zaraz potem Sol obudzi艂 si臋, troch臋 rozbawiony, a troch臋 przera偶ony niezwyk艂ym snem. Rozbawienie mia艂o zwi膮zek z przypuszczeniem, 偶e zar贸wno Talmud, jak i ca艂y Stary Testament mog膮 stanowi膰 jedynie fragment jakiego艣 za­krojonego na kosmiczn膮 skal臋, absurdalnego dowcipu.

Mniej wi臋cej w tym samym czasie, kiedy Solowi przy艣ni艂 si臋 niepokoj膮cy sen, Rachela ko艅czy艂a pierwszy rok bada艅 na Hyperionie. Zesp贸艂 sk艂adaj膮cy si臋 z dziewi臋ciu archeo­log贸w i sze艣ciu fizyk贸w uzna艂, 偶e Baszta Chronosa to fascynuj膮ce miejsce, zbyt jednak zat艂oczone przez turyst贸w i pielgrzym贸w, w zwi膮zku z czym po miesi膮cu ekspedycja przenios艂a si臋 do sta艂ego obozu usytuowanego mniej wi臋cej w po艂owie drogi mi臋dzy zrujnowanym miastem a niewielkim w膮wozem, w kt贸rym znajdowa艂y si臋 Grobowce Czasu.

Po艂owa zespo艂u bada艂a najdawniejsze pozosta艂o艣ci opusz­czonego miasta, Rachela za艣 oraz jej dwaj koledzy zajmowali si臋 Grobowcami. Zafascynowani antyentropicznymi polami si艂owymi fizycy po艣wi臋cali znaczn膮 cz臋艣膰 czasu na wyznacza­nie zmieniaj膮cych si臋 granic tak zwanych pr膮d贸w czasu.

Grupa, w sk艂ad kt贸rej wchodzi艂a Rachela, skoncent­rowa艂a si臋 na budowli zwanej Sfinksem, mimo 偶e kamienna posta膰 nie przypomina艂a ani cz艂owieka, ani lwa. Mo偶liwe, 偶e w og贸le nie by艂 to wizerunek 偶adnej 偶ywej istoty, cho膰 艂agodnie zarysowane kszta艂ty wywo艂ywa艂y takie w艂a艣nie skojarzenia, szerokie za艣, wystaj膮ce na boki p艂aszczyzny przywodzi艂y na my艣l skrzyd艂a. W przeciwie艅stwie do innych Grobowc贸w, kt贸re sta艂y otworem i by艂y 艂atwo dost臋pne, Sfinks zosta艂 wzniesiony z ogromnych kamiennych blok贸w, mi臋dzy kt贸rymi pozostawiono w膮skie, kr臋te przej艣cia; cz臋艣膰 z nich rozszerza艂a si臋 niespodziewanie, tworz膮c pomiesz­czenia wielko艣ci sporych sal wyk艂adowych, 偶adne jednak nie prowadzi艂o do jakiego艣 konkretnego miejsca. W Sfinksie nie by艂o tajnych krypt, ukrytych skarbc贸w, spl膮drowanych sarkofag贸w, fresk贸w ani sekretnych przej艣膰 - tylko bez­sensowny labirynt wij膮cych si臋 we wszystkie strony, cias­nych korytarzy.

Rachela oraz jej kochanek, Melio Arundez, postanowili sporz膮dzi膰 map臋 Sfinksa pos艂uguj膮c si臋 metod膮 znan膮 od co najmniej siedmiuset lat, a zastosowan膮 po raz pierwszy w dwudziestym wieku w egipskich piramidach na Starej Ziemi. Polega艂a ona na umieszczeniu niezwykle czu艂ych detektor贸w promieniowania kosmicznego w najni偶szym punkcie budowli, a nast臋pnie rejestrowaniu rozk艂adu cz膮s­tek docieraj膮cych do urz膮dze艅. Spos贸b ten pozwala艂 na wykrycie zamurowanych pomieszcze艅, kt贸re uchodzi艂y uwagi nawet najnowocze艣niejszych radar贸w. Ze wzgl臋du na ogromny nap艂yw turyst贸w, a tak偶e obawy Rady Planety, 偶e prowadzone na zbyt du偶膮 skal臋 badania mog膮 do­prowadzi膰 do uszkodzenia Grobowc贸w Czasu, Rachela i Melio zjawiali si臋 we wn臋trzu Sfinksa dopiero o p贸艂nocy, w臋druj膮c przez p贸艂 godziny tras膮, kt贸r膮 wcze艣niej oznako­wali jarz膮cymi si臋 b艂臋kitem lampami bioluminescencyjnymi. Ze s艂uchawkami na uszach siedzieli a偶 do 艣witu pod setkami tysi臋cy ton kamienia, ws艂uchani w popiskiwanie cz膮stek, kt贸re przed wiekami zrodzi艂y si臋 w sercach gin膮cych gwiazd.

Nie mieli najmniejszych problem贸w z pr膮dami czasu; poniewa偶 Sfinks by艂 najbardziej ze wszystkich Grobowc贸w wystawiony na dzia艂anie p贸l antyentropicznych, fizycy sporz膮dzili dok艂adn膮, czasoprzestrzenn膮 map臋 ich wyst臋powania. Najwi臋ksze nat臋偶enie osi膮ga艂y o 1000, by po dwudziestu minutach cofn膮膰 si臋 w kierunku Starego Gro­bowca, po艂o偶onego p贸艂 kilometra dalej na po艂udnie. Turys­t贸w dopuszczano w pobli偶e budowli dopiero o 1200, a dla zachowania marginesu bezpiecze艅stwa opr贸偶niano j膮 o 0900. Fizycy ustawili tak偶e sporo czujnik贸w na 艣cie偶kach 艂膮cz膮cych poszczeg贸lne Grobowce, po to, by w razie jakich艣 nieprzewidzianych zmian umo偶liwi膰 szybk膮 ewakuacj臋 zwiedzaj膮cych.

Pewnej nocy, r贸wno na trzy tygodnie przed pierwsz膮 rocznic膮 rozpocz臋cia bada艅 na Hyperionie, Rachela obu­dzi艂a si臋, wsta艂a z 艂贸偶ka, pozostawiaj膮c w nim 艣pi膮cego smacznie kochanka, wsiad艂a do jeepa i pojecha艂a do doliny Grobowc贸w Czasu. Ju偶 dawno temu ona i Melio doszli do wniosku, 偶e nie ma najmniejszego sensu, aby oboje spraw­dzali ka偶dej nocy dzia艂anie sprz臋tu. Teraz czynili to na zmian臋: jedno je藕dzi艂o przed p贸艂noc膮 do doliny, drugie prowadzi艂o nazajutrz prace przygotowawcze do realizacji ostatniego zadania, kt贸re polega艂o na sporz膮dzeniu szcze­g贸艂owych, przekrojowych map wydm po艂o偶onych mi臋dzy Starym Grobowcem a Obeliskiem.

Noc by艂a ch艂odna i pi臋kna. Niebo od horyzontu po horyzont wype艂nia艂y gwiazdy w ilo艣ci cztery albo nawet pi臋膰 razy wi臋kszej ni偶 ta, do jakiej Rachela przywyk艂a na Planecie Barnarda. Silny wiatr wiej膮cy od po艂o偶onych na po艂udniu g贸r przesypywa艂 z szelestem ziarna piasku.

W dolinie wci膮偶 jeszcze p艂on臋艂y 艣wiat艂a. Fizycy dopiero co sko艅czyli prac臋 i 艂adowali sprz臋t do swojego pojazdu. Rachela poplotkowa艂a z nimi troch臋, napi艂a si臋 kawy, po czym zarzuci艂a plecak na ramiona, by po dwudziestu pi臋ciu minutach pieszej w臋dr贸wki znale藕膰 si臋 u podn贸偶a Sfinksa.

Chyba po raz setny zadawa艂a sobie pytanie, kto i po co zbudowa艂 Grobowce Czasu. Pr贸by okre艣lenia ich wieku na podstawie stanu materia艂贸w, z jakich zosta艂y wzniesione, spe艂z艂y na niczym ze wzgl臋du na dzia艂anie antyentropicznych p贸l si艂owych. Wyniki analiz okolicznych ska艂 oraz formacji geologicznych pozwala艂y s膮dzi膰, 偶e niezwyk艂e budowle mia艂y co najmniej p贸艂 miliona lat. Powszechnie uwa偶ano, 偶e ich architekci byli istotami humanoidalnymi, mimo i偶 nie istnia艂y 偶adne dowody na poparcie tej tezy. Kszta艂t tuneli we wn臋trzu Sfinksa tak偶e nie stanowi艂 wyra藕nej wskaz贸wki; niekt贸re zdawa艂y si臋 zaprojektowane z my艣l膮 o istocie wielko艣ci cz艂owieka, inne jednak mia艂y 艣rednic臋 rury kanalizacyjnej, by nagle bez 偶adnego widocz­nego powodu rozszerzy膰 si臋 do rozmiar贸w sporej jaskini. Otwory wej艣ciowe - o ile mo偶na je tak nazwa膰, gdy偶 w wi臋kszo艣ci prowadzi艂y donik膮d - r贸wnie cz臋sto jak prostok膮tne by艂y tr贸jk膮tne, trapezoidalne albo dziesi臋ciok膮tne.

Ostatnie dwadzie艣cia metr贸w Rachela pokona艂a czo艂gaj膮c si臋 biegn膮cym stromo w d贸艂 tunelem, tak w膮skim, 偶e musia艂a zdj膮膰 plecak i pcha膰 go przed sob膮. 呕arz膮ce si臋 zimnym blaskiem lampy luminescencyjne nadawa艂y skale oraz cia艂u dziewczyny niebieskawy odcie艅. 鈥淧iwnica鈥, do kt贸rej wreszcie dotar艂a, stanowi艂a na tym obcym terenie oaz臋 swojskiego, spowodowanego przez ludzi ba艂aganu. 艢rodek niezbyt rozleg艂ego pomieszczenia zajmowa艂o kilka sk艂adanych krzese艂ek, a na w膮skim stole przysuni臋tym do p贸艂nocnej 艣ciany t艂oczy艂y si臋 czujniki, oscyloskopy i roz­maite inne urz膮dzenia. Zbita z surowych desek 艂awa, kt贸r膮 ustawiono przy przeciwleg艂ej 艣cianie, by艂a zastawiona kubkami po kawie. Opr贸cz nich wala艂y si臋 tam dwie ksi膮偶ki, nie dojedzony p膮czek, szachownica turystyczna oraz plastikowa maskotka wyobra偶aj膮ca co艣 w rodzaju psa ubranego w sp贸dniczk臋 z trawy.

Rachela po艂o偶y艂a plecak przy 艂awie, postawi艂a termos z kaw膮 obok zabawki, po czym sprawdzi艂a wskazania czujnik贸w rejestruj膮cych nat臋偶enie promieniowania kos­micznego. Nic nowego: 偶adnych kom贸r ani korytarzy, tylko dwie lub trzy p艂ytkie nisze, kt贸rych nie by艂o wida膰 na ekranach radar贸w. Rano Melio i Stefan wy艣l膮 tam zdalnie sterowane sondy w celu pobrania pr贸bek powietrza i do­piero potem podejm膮 decyzj臋, gdzie i kiedy zacz膮膰 dr膮偶y膰 tunel za pomoc膮 precyzyjnego mikromanipulatora. Do tej pory odkryto oko艂o dziesi臋ciu takich nisz, w kt贸rych jednak nie znaleziono nic ciekawego. Niekt贸rzy uczestnicy ekspedycji 偶artowali, 偶e w jednej z nast臋pnych z pewno艣ci膮 natrafi膮 na miniaturowe sarkofagi, male艅kie urny, kar­艂owat膮 mumi臋 albo, jak mawia艂 Melio, na 鈥渢yciego Tutenhamona鈥.

Rachela z przyzwyczajenia sprawdzi艂a, czy dzia艂a kana艂 艂膮czno艣ci bezpo艣redniej w jej komlogu. Nie dzia艂a艂, jak zwykle. Czterdzie艣ci metr贸w ska艂 robi艂o jednak swoje. Pocz膮tkowo planowali przeci膮gniecie kabla i zainstalowanie staromodnego telefonu przewodowego, ale jako艣 nigdy do tego nie dosz艂o, a teraz badania Sfinksa dobiega艂y ju偶 ko艅ca. Rachela przestroi艂a komlog w taki spos贸b, 偶eby za jego po艣rednictwem na bie偶膮co kontrolowa膰 nap艂ywaj膮ce dane, po czym zasiad艂a w jednym z rozk艂adanych foteli, szykuj膮c si臋 na kolejn膮 d艂ug膮, nudn膮 noc.

Jeden z faraon贸w z zamierzch艂ej historii Starej Ziemi - mo偶e Cheops? - najpierw zatwierdzi艂 plany swojej ogrom­nej piramidy, a potem przez wiele lat do p贸藕nej nocy nie m贸g艂 zmru偶y膰 oka, gdy偶, ogarni臋ty klaustrofobiczn膮 pani­k膮, my艣la艂 o tych tysi膮cach ton kamienia, kt贸re przez ca艂膮 wieczno艣膰 b臋d膮 wznosi艂y si臋 nad jego zmumifikowanym cia艂em. Wreszcie rozkaza艂, aby komora grobowa zosta艂a umieszczona znacznie wy偶ej, ni偶 zak艂ada艂 oryginalny pro­jekt, niemal w dw贸ch trzecich wysoko艣ci piramidy. Rachela doskonale rozumia艂a tego w艂adc臋. Mia艂a nadziej臋, 偶e 艣pi spokojnie, gdziekolwiek teraz jest.

Sama tak偶e zdrzemn臋艂a si臋 nieco, kiedy - dok艂adnie o 0215 - komlog za艣wiergota艂 alarmuj膮co, a czujniki podnios艂y elektroniczny wrzask. Dziewczyna zerwa艂a si臋 na r贸wne nogi. Wed艂ug wskaza艅 aparatury we wn臋trzu Sfinksa pojawi艂o si臋 nagle ponad dziesi臋膰 nowych pomieszcze艅, z kt贸rych kilka przewy偶sza艂o rozmiarami ca艂膮 budowl臋. Rachela za偶膮da艂a pokazania symulacyjnych modeli, po czym ze zmarszczonymi brwiami wpatrywa艂a si臋 w prze­dziwnie faluj膮ce zarysy budowli i drgaj膮c膮 w jej wn臋trzu pl膮tanin臋 korytarzy.

Dziewczyna zdawa艂a sobie spraw臋, 偶e nast膮pi艂a jaka艣 powa偶na awaria aparatury, ale w chwili kiedy usi艂owa艂a przestroi膰 urz膮dzenia, niemal jednocze艣nie zdarzy艂o si臋 kilka rzeczy.

Z po艂o偶onego wy偶ej korytarza dobieg艂 odg艂os krok贸w.

Wszystkie wska藕niki zgas艂y.

Gdzie艣 daleko rozleg艂 si臋 sygna艂 alarmowy, ostrzegaj膮cy przed rozszerzaniem si臋 granicy pola antyentropicznego.

Zgas艂o 艣wiat艂o.

To ostatnie nie mia艂o 偶adnego sensu. Wszystkie przyrz膮dy pomiarowe by艂y wyposa偶one w niezale偶ne 藕r贸d艂a zasilania, kt贸re przetrwa艂yby nawet bezpo艣rednie trafienie j膮drowe. Lampy o艣wietlaj膮ce pomieszczenie mia艂y zupe艂nie nowe baterie o co najmniej dziesi臋cioletniej 偶ywotno艣ci, roz­wieszone za艣 w korytarzu bioluminescencyjne kule nie potrzebowa艂y 偶adnego dop艂ywu energii.

Mimo to wszystkie 艣wiat艂a zgas艂y. Rachela wyj臋艂a z kie­szeni na udzie miniaturowy laser, kt贸ry m贸g艂 s艂u偶y膰 tak偶e jako latarka, i nacisn臋艂a przycisk. Bez efektu.

Po raz pierwszy w 偶yciu poczu艂a, jak na jej sercu zaciska si臋 r臋ka przera偶enia. Nie mog艂a g艂臋biej odetchn膮膰. Przez dziesi臋膰 sekund walczy艂a o to, aby zachowa膰 ca艂kowity spok贸j, przesta膰 widzie膰 i s艂ysze膰, i nie wykona膰 nawet najmniejszego ruchu. Kiedy wreszcie uda艂o jej si臋 zapano­wa膰 nad sob膮 na tyle, 偶eby znowu zacz膮膰 normalnie oddycha膰, po omacku odnalaz艂a drog臋 do urz膮dze艅 kont­rolnych i zacz臋艂a pstryka膰 prze艂膮cznikami. Bez rezultatu. Wyj臋艂a z kieszeni komlog - nic. By艂o to ca艂kowicie niemo偶liwe, zwa偶ywszy na niezawodno艣膰 i trwa艂o艣膰 tych aparat贸w, niemniej fakt pozostawa艂 faktem.

Serce wali艂o jej jak m艂otem, ale jako艣 zdo艂a艂a po raz drugi zapanowa膰 nad panik膮 i krok za krokiem ruszy膰 w kierunku jedynego wyj艣cia. Na my艣l o tym, 偶e b臋dzie musia艂a po omacku wyszukiwa膰 drog臋 w kamiennym labiryncie, chcia艂o jej si臋 krzycze膰. Wygl膮da艂o jednak na to, 偶e nie ma wielkiego wyboru.

Zaraz, chwileczk臋... Nowe, rozstawione przez koleg贸w Racheli lampy luminescencyjne by艂y po艂膮czone ze sob膮 perlonow膮 link膮, prowadz膮c膮 z ukrytego we wn臋trzu Sfinksa pomieszczenia a偶 na powierzchni臋.

Znakomicie. Dziewczyna pod膮偶a艂a w kierunku korytarza, ani na chwil臋 nie trac膮c kontaktu dotykowego z zimnym kamieniem. Czy przedtem r贸wnie偶 by艂 a偶 tak zimny?

W biegn膮cym stromo w d贸艂 tunelu rozleg艂o si臋 dono艣ne zgrzytanie metalu o kamie艅.

- Melio? - rzuci艂a Rachela w ciemno艣膰. - Tanya? Kurt?

Zgrzytanie by艂o coraz g艂o艣niejsze. Dziewczyna zacz臋艂a si臋 cofa膰, przewr贸ci艂a fotelik, w chwil臋 p贸藕niej str膮ci艂a ze sto艂u jeden z przyrz膮d贸w pomiarowych. Kiedy co艣 dotkn臋艂o jej w艂os贸w, z trudem st艂umi艂a okrzyk i szybko podnios艂a r臋k臋.

Sufit wyra藕nie si臋 obni偶y艂. Jednolity kamienny blok o powierzchni co najmniej pi臋ciu metr贸w kwadratowych opuszcza艂 si臋 coraz szybciej. Rachela na o艣lep skoczy艂a ku otworowi tunelu - znajdowa艂 si臋 mniej wi臋cej w po艂owie 艣ciany - wyczu艂a jego kraw臋d藕, zacisn臋艂a na niej r臋ce, a sekund臋 p贸藕niej cofn臋艂a je, zanim opadaj膮cy sufit zd膮偶y艂 obci膮膰 jej palce.

Osun臋艂a si臋 na pod艂og臋. Wkr贸tce us艂ysza艂a trzask mia偶­d偶onych aparat贸w, a potem st贸艂 p臋k艂 z dono艣nym hukiem i resztki urz膮dze艅 posypa艂y si臋 na kamienn膮 posadzk臋. Dziewczyna rozpaczliwie porusza艂a g艂ow膮 w lewo i prawo, usi艂uj膮c dojrze膰 cokolwiek w nieprzeniknionej ciemno艣ci. Gdzie艣 niedaleko, najwy偶ej metr od niej, rozleg艂o si臋 metaliczne zgrzytni臋cie. Chwytaj膮c powietrze gwa艂townymi, p艂ytkimi 艂ykami, pope艂z艂a w przeciwn膮 stron臋.

Co艣 ostrego i nieprawdopodobnie zimnego chwyci艂o j膮 za r臋k臋.

Rachela dopiero teraz zacz臋艂a krzycze膰.


W tamtych czasach na Hyperionie nie by艂o ani jednego komunikatora, podobnie jak na pok艂adzie HS 鈥淔arraux City鈥, w zwi膮zku z czym Sol i Sarai dowiedzieli si臋 o wypadku c贸rki dopiero z depeszy, jak膮 przes艂a艂 w艂adzom uczelni konsulat Hegemonii na Parvati. W depeszy znaj­dowa艂y si臋 trzy informacje: 偶e Rachela dozna艂a obra偶e艅, 偶e jej 偶yciu nie zagra偶a niebezpiecze艅stwo, cho膰 do tej pory nie odzyska艂a jeszcze przytomno艣ci, oraz 偶e statek szpitalny wiezie j膮 ju偶 na nale偶膮c膮 do Sieci planet臋 Renesans. Podr贸偶 potrwa dziesi臋膰 dni czasu pok艂adowego, z pi臋ciomiesi臋cz­nym d艂ugiem czasowym. Tych pi臋膰 miesi臋cy okaza艂o si臋 dla Sol膮 i Sarai tortur膮 nie do zniesienia, a kiedy statek dotar艂 wreszcie na Renesans, oboje byli niemal pewni, 偶e zdarzy艂o si臋 najgorsze.

Centrum Medyczne w DaVinci mie艣ci艂o si臋 w ogromnej, unosz膮cej si臋 w powietrzu wie偶y. Roztacza艂 si臋 z niej zapieraj膮cy dech w piersi widok na morze Como, lecz ani Sol, ani Sarai nie zwr贸cili na to uwagi, biegaj膮c z pi臋tra na pi臋tro w poszukiwaniu c贸rki. Doktor Singh oraz Melio Arundez czekali na nich w oddziale intensywnej opieki medycznej.

- Co z ni膮? - zapyta艂a Sarai.

- 艢pi - odpar艂a doktor Singh. By艂a wysok膮 kobiet膮 o arystokratycznych rysach twarzy i bardzo 艂agodnych oczach. - O ile mo偶emy stwierdzi膰, Rachela nie dozna艂a 偶adnych... hmm... fizycznych obra偶e艅. Jednak od siedem­nastu tygodni standardowych nie odzyska艂a przytomno艣ci, a dopiero dziesi臋膰 dni temu stwierdzili艣my ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 na podstawie obrazu jej fal m贸zgowych, 偶e to ju偶 tylko sen, a nie 艣pi膮czka.

- Nic nie rozumiem - odpar艂 Sol. - Przecie偶 wydarzy艂 si臋 jaki艣 wypadek, prawda?

- Co艣 si臋 wydarzy艂o, ale nie wiemy co - powiedzia艂 Melio Arundez. - Rachela by艂a sama w jednym z Grobow­c贸w. Ani jej komlog, ani aparatura pomiarowa nie zarejes­trowa艂y nic niezwyk艂ego, cho膰 nie ulega w膮tpliwo艣ci, 偶e nast膮pi艂o nag艂e nasilenie unikatowego zjawiska, charak­terystycznego wy艂膮cznie dla tamtego rejonu...

- Pr膮dy czasu - przerwa艂 mu Sol. - Wiemy o tym. Prosz臋 m贸wi膰 dalej.

Arundez skin膮艂 g艂ow膮 i roz艂o偶y艂 szeroko r臋ce.

- Nag艂e wzmocnienie aktywno艣ci pola... raczej fala powodziowa ni偶 przyp艂yw... Sfinks - to grobowiec, w kt贸­rym przebywa艂a Rachela - znalaz艂 si臋 w samym 艣rodku. Pod wzgl臋dem fizycznym nic jej si臋 nie sta艂o, ale kiedy j膮 znale藕li艣my, by艂a ju偶 nieprzytomna.

Bezradnie spojrza艂 na doktor Singh, jakby oczekuj膮c od niej pomocy.

- Wasza c贸rka znajdowa艂a si臋 w stanie g艂臋bokiej 艣pi膮­czki - powiedzia艂a lekarka. - W zwi膮zku z tym nie mo偶na by艂o podda膰 jej hibernacji, wi臋c...

- Czy to znaczy, 偶e podczas skoku w nadprzestrze艅 nie mia艂a 偶adnej ochrony? - zapyta艂 Sol. Czyta艂 kiedy艣 o nieodwracalnych uszkodzeniach m贸zgu, jakich doznawali ludzie, kt贸rzy odczuli na sobie dzia艂anie efektu Hawkinga.

- Nie, nie! - zapewni艂a go po艣piesznie doktor Singh. - Stan, w jakim si臋 znajdowa艂a, zapewni艂 jej niemal tak膮 sam膮 ochron臋 jak hibernacja.

- W takim razie co jej w艂a艣ciwie jest?

- Nie wiemy - przyzna艂a lekarka. - Wszystkie funkcje 偶yciowe wr贸ci艂y do normy. Z obrazu fal m贸zgowych wynika, 偶e lada chwila powinna si臋 obudzi膰. Problem polega tylko na tym, 偶e jej cia艂o... To znaczy, 偶e by艂a d艂ugo wystawiona na dzia艂anie antyentropicznego pola si艂owego.

Sol potar艂 czo艂o.

- Czy to co艣 w rodzaju choroby popromiennej?

Doktor Singh zawaha艂a si臋 przez chwil臋.

- Niezupe艂nie, chocia偶... Szczerze m贸wi膮c, to przypadek bez precedensu. Jeszcze dzi艣 po po艂udniu powinni zjawi膰 si臋 tutaj specjali艣ci w dziedzinie geriatrii z Pierwszej Tau Ceti, Lususa i Metaxy.

Sol spojrza艂 kobiecie prosto w oczy.

- Czy mamy rozumie膰, 偶e Rachela zarazi艂a si臋 na Hyperionie jak膮艣 chorob膮? Czym艣 w rodzaju zespo艂u Matuzalema albo choroby Alzheimera?

- Nie - odpar艂a doktor Singh. - Choroba waszej c贸rki nie ma jeszcze nazwy. Nieoficjalnie nazywamy j膮 syndromem Merlina. Ot贸偶 wasza c贸rka... Czas biegnie dla niej w normalnym tempie, tyle tylko 偶e... w drug膮 stron臋.

Sarai wytrzeszczy艂a oczy, jakby podejrzewa艂a, 偶e lekarka postrada艂a zmys艂y.

- Chc臋 zobaczy膰 moj膮 c贸rk臋 - powiedzia艂a spokojnie, ale stanowczo. - Chc臋 j膮 zobaczy膰 natychmiast.


Rachela obudzi艂a si臋 niespe艂na czterdzie艣ci godzin po przybyciu Sola i Sarai. Nie min臋艂o kilka minut, a siedzia艂a wyprostowana na 艂贸偶ku, nie zwa偶aj膮c na uwijaj膮cych si臋 wok贸艂 niej lekarzy.

- Mamo, tato! Co tutaj robicie? - Zanim kt贸rekolwiek z nich zdo艂a艂o odpowiedzie膰, rozejrza艂a si臋 doko艂a i za­mruga艂a ze zdumieniem. - Chwileczk臋, a gdzie w艂a艣ciwie jeste艣my? Czy to Keats?

Matka wzi臋艂a j膮 za r臋k臋.

- Jeste艣my w szpitalu w DaVinci, c贸reczko. Na Rene­sansie.

Oczy Racheli zrobi艂y si臋 wielkie jak spodki.

- Na Renesansie... A wi臋c wr贸cili艣my do Sieci? - Spo­gl膮da艂a na otaczaj膮cych j膮 ludzi nic nie rozumiej膮cym spojrzeniem.

- Rachelo, jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? - zapyta艂a doktor Singh.

Dziewczyna popatrzy艂a bezradnie na lekark臋.

- K艂ad臋 si臋 spa膰 obok Melio po tym, jak... - Umilk艂a nagle, przenios艂a wzrok na rodzic贸w i musn臋艂a palcami najpierw policzek ojca, potem matki. - Melio... I wszyscy... Czy oni?...

- Nikomu nic si臋 nie sta艂o - uspokoi艂a j膮 doktor Singh. - Tylko ty mia艂a艣 ma艂y wypadek. Min臋艂o ju偶 ponad siedemna艣cie tygodni. Teraz jeste艣 z powrotem w Sieci i nic ci nie grozi. Wszyscy uczestnicy ekspedycji s膮 cali i zdrowi.

- Siedemna艣cie tygodni...

Pod resztkami opalenizny Rachela by艂a blada jak papier. Sol wzi膮艂 j膮 za r臋k臋.

- A jak si臋 w艂a艣ciwie czujesz, kochanie?

Zacisn臋艂a s艂abo palce na jego d艂oni.

- Nie wiem, tato... - szepn臋艂a. - Jestem zm臋czona. Kr臋ci mi si臋 w g艂owie. Nie mog臋 zebra膰 my艣li.

Sarai usiad艂a na 艂贸偶ku obok c贸rki i przytuli艂a j膮 mocno.

- Ju偶 dobrze, male艅ka. Wszystko b臋dzie w porz膮dku.

Do pokoju wszed艂 Melio. By艂 nie ogolony i mia艂 zmierz­wione w艂osy, gdy偶 uci膮艂 sobie drzemk臋 w s膮siednim pomie­szczeniu.

- Rachela?

Spojrza艂a na niego z bezpiecznego schronienia w ramio­nach matki.

- Cze艣膰 - powiedzia艂a nie艣mia艂o. - Ju偶 jestem.


Sol zawsze by艂 g艂臋boko przekonany, 偶e medycyna nie zmieni艂a si臋 zbytnio od czas贸w, kiedy puszczano krew i przystawiano pijawki; r贸偶nica polega艂a jedynie na tym, 偶e teraz bombardowano chorego cz膮stkami magnetycznymi, przepuszczano przez niego fale ultrad藕wi臋kowe, analizowano jego DNA, po czym wystawiano ogromniasty rachunek. Bezradne roz艂o偶enie ramion po­zosta艂o takie samo.

G艂os Racheli wyrwa艂 go z drzemki, kt贸r膮 uci膮艂 sobie w fotelu.

- Tato?

Wyprostowa艂 si臋 i po艂o偶y艂 d艂o艅 na jej r臋ce.

- Cze艣膰, c贸reczko.

- Tato, gdzie ja jestem? Co si臋 sta艂o?

- Jeste艣 w szpitalu na Renesansie, kochanie. Przedtem by艂a艣 na Hyperionie, gdzie mia艂a艣 wypadek. Na szcz臋艣cie wszystko jest ju偶 w porz膮dku, tyle tylko 偶e masz drobne k艂opoty z pami臋ci膮.

Rachela zacisn臋艂a palce na jego d艂oni.

- W szpitalu? W Sieci? Od jak dawna?

- Mniej wi臋cej od pi臋ciu tygodni - szepn膮艂 Sol. - Jakie jest twoje ostatnie wspomnienie, Rachelo?

Usiad艂a wy偶ej na 艂贸偶ku i dotkn臋艂a r臋k膮 czo艂a, na kt贸rym umieszczono male艅kie czujniki.

- Melio i ja brali艣my udzia艂 w zebraniu. Dyskuto­wali艣my o sposobie rozmieszczenia aparatury kontrolnej we wn臋trzu Sfinksa... Aha, tato, nie powiedzia艂am ci o Melio. On...

- Wiem, wiem. - Sol wr臋czy艂 c贸rce jej komlog. - Pos艂uchaj sobie tego.

Wyszed艂 z pokoju.

Rachela zamruga艂a ze zdziwieniem, kiedy z komlogu rozleg艂 si臋 jej w艂asny g艂os:

Cze艣膰, Rachelo. W艂a艣nie si臋 obudzi艂a艣 i nie bardzo wiesz, co si臋 w艂a艣ciwie sta艂o. A wi臋c pos艂uchaj.

Nagrywam to dwunastego dnia Dziesi膮tego Miesi膮ca 457 roku po hegirze albo 2739 wed艂ug starej rachuby czasu. Tak, wiem, 偶e to prawie p贸艂 roku p贸藕niej ni偶 ostatnia rzecz, jak膮 pami臋tasz. S艂uchaj uwa偶nie.

Co艣 si臋 sta艂o we wn臋trzu Sfinksa. Znalaz艂a艣 si臋 w samym 艣rodku bardzo silnego pr膮du czasowego. Wiem, 偶e to g艂upio zabrzmi, ale teraz starzejesz si臋 wstecz. Z ka偶d膮 chwil膮 twoje cia艂o staje si臋 coraz m艂odsze, cho膰 to akurat nie jest najwa偶niejsze. Podczas snu... Kiedy 艣pisz... zapo­minasz. Tracisz kolejny dzie艅 sprzed wypadku. Nie pytaj mnie dlaczego. Lekarze nie maj膮 najmniejszego poj臋cia, tak samo jak wszyscy specjali艣ci. Je偶eli potrzebujesz jakiej艣 analogii, to wyobra藕 sobie wirus komputerowy starego typu, kt贸ry z偶era dane z pami臋ci twojego komlogu, posu­waj膮c si臋 stopniowo wstecz.

Nikt te偶 nie wie, dlaczego utrata pami臋ci nast臋puje w艂a艣nie podczas snu. Pr贸bowali nie dopu艣ci膰 do tego, 偶eby艣 zasn臋艂a, ale po mniej wi臋cej trzydziestu godzinach traci艂a艣 na jaki艣 czas przytomno艣膰, i wirus robi艂 swoje.

Wiesz co? Takie m贸wienie do siebie samej bardzo pomaga. Le偶臋 sobie w 艂贸偶ku i czekam, a偶 zawioz膮 mnie do innego pokoju, gdzie zdejm膮 mi zapis pami臋ci, i wiem, 偶e kiedy wr贸c臋, natychmiast zasn臋... i znowu wszystko zapom­n臋... i cholernie si臋 tego boj臋.

Dobra, przestaw komlog na odtwarzanie nast臋pnego zapisu, to dowiesz si臋 wszystkiego, co zdarzy艂o si臋 od wypadku. Aha... Mama i tata s膮 tutaj i oboje wiedz膮 o Melio, tyle tylko 偶e ja nie wiem tego, co dawniej. Na przyk艂ad, kiedy kochali艣my si臋 po raz pierwszy, co? W dru­gim miesi膮cu pobytu na Hyperionie? Je艣li tak, to zosta艂o nam ju偶 tylko par臋 tygodni, a potem b臋dziemy znowu tylko znajomymi. Korzystaj ze wspomnie艅, p贸ki mo偶esz, dziewczyno.

Ko艅cz臋 i pozdrawiam ci臋. Wczorajsza Rachela鈥.

Kiedy Sol wszed艂 do pokoju, ujrza艂 c贸rk臋 siedz膮c膮 sztywno na 艂贸偶ku. Trzyma艂a komlog w zaci艣ni臋tych kur­czowo r臋kach i wpatrywa艂a si臋 w niego przera偶onym wzrokiem.

- Tato...

Usiad艂 obok niej, obj膮艂 i s艂ucha艂 jej szlochu... dwudziest膮 noc z rz臋du.

Osiem tygodni standardowych po przybyciu na Renesans Weintraubowie po偶egnali si臋 z Rachel膮 i Melio na stacji transmitera w DaVinci, po czym wr贸cili do domu, na Planet臋 Barnarda.

- Wydaje mi si臋, 偶e ona nie powinna jeszcze wychodzi膰 ze szpitala - mrukn臋艂a Sarai na pok艂adzie wieczornego promu lec膮cego do Crawford. Przesuwaj膮cy si臋 w dole kontynent by艂 pokryty regularn膮 szachownic膮 p贸l. Zbli偶a艂y si臋 偶niwa.

- Nie martw si臋, mamu艣ka. - Sol dotkn膮艂 jej kola­na. - Lekarze ch臋tnie trzymaliby j膮 tam ca艂膮 wieczno艣膰, ale nie ze wzgl臋du na jej dobro, tylko po to, by zaspokoi膰 w艂asn膮 ciekawo艣膰. Zrobili dla niej ju偶 wszystko, co mogli... czyli nic. Rachela musi zacz膮膰 nowe 偶ycie.

- Ale dlaczego w艂a艣nie z nim? - zapyta艂a Sarai. - Przecie偶 prawie go nie zna.

Sol westchn膮艂 i opar艂 g艂ow臋 na mi臋kkiej poduszce fotela.

- Za dwa tygodnie w og贸le nie b臋dzie go pami臋ta膰 - powiedzia艂. - W ka偶dym razie nie w taki spos贸b, jak teraz. Popatrz na to z jej punktu widzenia, mamu艣ko. Codziennie walczy od nowa, 偶eby nauczy膰 si臋 偶y膰 w 艣wiecie, kt贸ry oszala艂. Ma dwadzie艣cia pi臋膰 lat i jest zakochana. Pozw贸lmy jej na odrobin臋 szcz臋艣cia.

Sarai odwr贸ci艂a si臋 do okna. Oboje w milczeniu wpa­trywali si臋 w czerwone s艂o艅ce, unosz膮ce si臋 niczym balon na uwi臋zi nad kraw臋dzi膮 mroku.


Rachela odezwa艂a si臋 w po艂owie drugiego semestru. By艂a to jednokierunkowa wiadomo艣膰 przekazana komunikato­rem z Freeholmu. Twarz dziewczyny pojawi艂a si臋 przed projektorem jak znajomy duch.

- Cze艣膰, mamo, cze艣膰, tato. Przepraszam, 偶e przez par臋 tygodni nie dawa艂am znaku 偶ycia. Chyba ju偶 wiecie, 偶e da艂am sobie spok贸j ze studiami. I z Melio. G艂upio by艂oby chodzi膰 na wyk艂ady, je偶eli we wtorek nie pami臋ta艂abym ju偶, o czym by艂a mowa w poniedzia艂ek. Komlog, nagrania, powt贸rki - to wszystko bez sensu. Kto wie, mo偶e jednak zapisz臋 si臋 na semestr wst臋pny? Wszystko jeszcze pami臋tam. Oczywi艣cie 偶artuj臋.

Z Melio te偶 by艂o nam bardzo ci臋偶ko. W ka偶dym razie tak wynika z moich notatek. To nie jego wina, jestem tego pewna. Do ko艅ca by艂 艂agodny i cierpliwy. Tyle tylko 偶e... Po prostu nie da si臋 codziennie zaczyna膰 znajomo艣ci zupe艂nie od nowa. W mieszkaniu by艂o mn贸stwo zdj臋膰, notatek, kt贸re pisa艂am sama do siebie, holofilm贸w z Hyperiona, ale... Sami wiecie. Rano by艂 dla mnie zupe艂nie obcym cz艂owiekiem, oko艂o po艂udnia zaczyna艂am wierzy膰, 偶e to wszystko razem prze偶yli艣my, wieczorem p艂aka艂am w jego ramionach, a potem, pr臋dzej czy p贸藕niej, zasypia艂am. Lepiej, 偶e to si臋 ju偶 sko艅czy艂o.

Rachela umilk艂a na chwil臋, zrobi艂a gest, jakby chcia艂a przerwa膰 po艂膮czenie, ale zrezygnowa艂a z tego zamiaru i u艣miechn臋艂a si臋 do rodzic贸w.

- Tak czy inaczej, chwilowo przesta艂am si臋 uczy膰. Tutejsze Centrum Medyczne chcia艂oby mie膰 mnie na w艂asno艣膰, ale musz膮 grzecznie czeka膰 w kolejce. Otrzyma艂am bardzo interesuj膮c膮 ofert臋 od Instytutu Badawczego na Pierwszej Tau Ceti. Zaproponowali mi co艣, co si臋 chyba nazywa 鈥渟typendium naukowym鈥 i jest wy偶sze od wszyst­kiego, co dosta艂am 艂膮cznie na Planecie Barnarda i Reichu. Im te偶 odm贸wi艂am. Zjawiam si臋 tam od czasu do czasu, ale po transplantacjach RNA jestem potwornie posiniaczo­na i przygn臋biona. Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e przygn臋bienie bierze si臋 st膮d, 偶e rano nie pami臋tam, sk膮d mam tyle siniak贸w. Ha, ha.

Jeszcze przez jaki艣 czas na pewno b臋d臋 mieszka艂a z Tany膮, a potem... Mo偶e wpadn臋 na troch臋 do domu. B膮d藕 co b膮d藕, zbli偶aj膮 si臋 moje urodziny. Znowu b臋d臋 mia艂a dwadzie艣cia dwa lata. Dziwne, co? W ka偶dym razie jest mi du偶o 艂atwiej, je艣li przebywam w艣r贸d ludzi, kt贸rych znam, a Tany臋 pozna艂am w艂a艣nie wtedy, kiedy sko艅czy艂am dwa­dzie艣cia dwa lata... Chyba mnie rozumiecie.

A wi臋c... Czy m贸j pok贸j jeszcze czeka na mnie, czy te偶 mama spe艂ni艂a pogr贸偶ki i urz膮dzi艂a w nim salon gry w mahjonga? Napiszcie do mnie albo wy艣lijcie wiadomo艣膰. Nast臋pnym razem szarpn臋 si臋 na transmisj臋 dwukierun­kow膮, 偶eby艣my mogli porozmawia膰. Zdaje mi si臋, 偶e chcia艂am... To znaczy...

Rachela pomacha艂a im bezradnie.

- Znikam. Trzymajcie si臋, staruszkowie. Bardzo was kocham.


Na tydzie艅 przed urodzinami Racheli Sol polecia艂 do Bussard City, 偶eby odebra膰 j膮 w jedynym og贸lnie dost臋p­nym terminalu transmitera. Dostrzeg艂 c贸rk臋 ju偶 z daleka, stoj膮c膮 z baga偶em w pobli偶u ruchomego chodnika. Wy­gl膮da艂a m艂odo, ale r贸偶nica mi臋dzy ni膮 a t膮 Rachel膮, kt贸r膮 widzia艂 po raz ostatni na Renesansie, nie by艂a zbyt wielka. Mo偶e tylko wydawa艂a si臋 jakby mniej pewna siebie i nieco zagubiona...

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, 偶eby odegna膰 bzdurne my艣li, podbieg艂 do niej i chwyci艂 w obj臋cia.

Kiedy jednak odsun膮艂 j膮 na d艂ugo艣膰 ramion, ujrza艂 na jej twarzy wyraz niesamowitego zdumienia.

- O co chodzi, kochanie? Co艣 si臋 sta艂o?

Po raz pierwszy od bardzo dawna widzia艂, 偶e jego c贸rka nie jest w stanie zebra膰 my艣li.

- Ja... Ty... To znaczy, zapomnia艂am... - wykrztusi艂a z trudem, po czym pokr臋ci艂a g艂ow膮 w znajomy spos贸b i u艣miechn臋艂a si臋 przez 艂zy. - Po prostu wygl膮dasz troch臋 inaczej, tato. Wydaje mi si臋, 偶e 偶egna艂am si臋 z tob膮 nie dalej ni偶 wczoraj, ale twoje w艂osy... - Zakry艂a usta r臋k膮.

Sol przesun膮艂 d艂oni膮 po 艂ysinie.

- Rzeczywi艣cie - mrukn膮艂, czuj膮c, 偶e jeszcze chwila, a sam zacznie jednocze艣nie 艣mia膰 si臋 i p艂aka膰. - Min臋艂o ju偶 ponad jedena艣cie lat. Jestem stary i 艂ysy. - Ponownie roz艂o偶y艂 szeroko ramiona. - Witaj w domu, male艅ka.

Rachela uton臋艂a w opieku艅czym u艣cisku.


Przez kilka miesi臋cy sprawy uk艂ada艂y si臋 ca艂kiem nie藕le. W znajomym otoczeniu Rachela czu艂a si臋 znacznie pewniej, Sarai za艣, zamiast rozpacza膰 z powodu nieszcz臋艣cia, jakie spotka艂o c贸rk臋, mog艂a cieszy膰 si臋 jej obecno艣ci膮.

Ka偶dego ranka zaraz po wstaniu z 艂贸偶ka Rachela ogl膮da艂a w艂asny 鈥減rogram informacyjno-orientacyjny鈥. Sol wiedzia艂, 偶e zawiera on mi臋dzy innymi podobizny jego i Sarai, znacznie starszych ni偶 pami臋ta艂a ich Rachela. Usi艂owa艂 wczu膰 si臋 w jej sytuacj臋: budzi si臋 rano we w艂asnym 艂贸偶ku ze 艣wie偶ymi wspomnieniami z dnia wczoraj­szego. Ma dwadzie艣cia dwa lata, sp臋dza w domu ostatnie wakacje przed przenosinami na odleg艂膮 planet臋... a potem widzi nagle postarza艂ych rodzic贸w, w domu i mie艣cie dostrzega setki drobnych zmian, w wiadomo艣ciach s艂yszy rzeczy, kt贸rych nie rozumie... Kilka lat min臋艂o jak sen, po kt贸rym w pami臋ci nie pozosta艂 nawet najmniejszy 艣lad.

Nie potrafi艂 sobie tego wyobrazi膰.

Pierwszy b艂膮d pope艂nili, godz膮c si臋 na to, by Rachela zaprosi艂a na swoje dwudzieste drugie urodziny tych samych przyjaci贸艂, z kt贸rymi obchodzi艂a je poprzednim razem: niesforn膮 Niki, Dona Stewarta i jego kumpla Howarda, Kathi Obeg, Mart臋 Tyn i najlepsz膮 kole偶ank臋 Linn臋 McKyler. Wszyscy dopiero co uko艅czyli szko艂臋 艣redni膮 i w radosnych podskokach biegli na spotkanie doros艂ego 偶ycia.

Rachela widzia艂a si臋 ju偶 z nimi po powrocie, ale od tego czasu min臋艂o sporo nocy, wi臋c wszystko zapomnia艂a. Tak si臋 nieszcz臋艣liwie z艂o偶y艂o, 偶e Sol i Sarai tak偶e o tym zapomnieli.

Niki mia艂a trzydzie艣ci cztery lata i dwoje dzieci; nadal tryska艂a nieposkromion膮 energi膮, ale wed艂ug standard贸w Racheli by艂a ju偶 niemal staruszk膮. Don i Howard roz­mawiali g艂贸wnie o kursach akcji, osi膮gni臋ciach sportowych dzieci i zbli偶aj膮cych si臋 wakacjach. Kathi zupe艂nie nie mog艂a si臋 znale藕膰, traktuj膮c Rachel臋 jak obc膮 osob臋, kt贸ra tylko udaje jej przyjaci贸艂k臋 z dzieci艅stwa. Marta nie ukrywa艂a, 偶e zazdro艣ci Racheli m艂odego wieku. Linna, kt贸ra sta艂a si臋 gorliw膮 wyznawczyni膮 gnostycyzmu zen, rozp艂aka艂a si臋 i szybko wysz艂a.

Kiedy przyj臋cie dobieg艂o ko艅ca, Rachela d艂ugo siedzia艂a w salonie i wpatrywa艂a si臋 w smutne resztki urodzinowego tortu. Nie uroni艂a ani jednej 艂zy. Potem u艣cisn臋艂a mocno matk臋 i szepn臋艂a do ojca:

- Tato, prosz臋 ci臋, nie pozw贸l mi ju偶 nigdy zrobi膰 czego艣 takiego.

Nast臋pnie posz艂a na g贸r臋 i po艂o偶y艂a si臋 spa膰.


Tej wiosny Sol znowu mia艂 sen. Sta艂 w ogromnym, pogr膮偶onym w mroku pomieszczeniu, a przed nim 偶arzy艂y si臋 dwa czerwone owale. Wkr贸tce potem rozleg艂 si臋 dudni膮cy g艂os:

Sol! We藕 swoj膮 c贸rk臋, swoj膮 jedyn膮 c贸rk臋 Rachel臋, kt贸r膮 kochasz, udaj si臋 z ni膮 na planet臋 Hyperion i z艂贸偶 j膮 tam w ofierze w miejscu, kt贸re ci wska偶臋鈥.

- Przecie偶 ju偶 j膮 dosta艂e艣, sukinsynu! - rykn膮艂 Sol co si艂 w p艂ucach. - Co mam zrobi膰, 偶eby j膮 odzyska膰? Powiedz mi! Powiedz mi, do cholery!

Obudzi艂 si臋 mokry od potu, ze 艂zami w oczach i w艣ciek­艂o艣ci膮 w sercu. Wiedzia艂, 偶e w pokoju obok 艣pi jego c贸rka, kt贸r膮 powoli z偶era wielki robak czasu.


Sola opanowa艂a obsesja zbierania informacji o Hyperionie, Grobowcach Czasu oraz Chy偶warze. Jako naukowiec nie posiada艂 si臋 ze zdumienia, 偶e by艂o ich tak ma艂o i opiera艂y si臋 na bardzo nielicznych udokumentowanych faktach, cho膰 temat z pewno艣ci膮 nale偶a艂 do najbardziej prowokuj膮­cych. Oczywi艣cie istnia艂 Ko艣ci贸艂 Chy偶wara - na Planecie Barnarda nie by艂o ani jednej jego 艣wi膮tyni, w Sieci jednak znajdowa艂o si臋 ich ca艂kiem sporo - ale wkr贸tce przekona艂 si臋, 偶e poszukiwanie konkretnych informacji w literaturze sakralnej mia艂o tyle samo sensu co sporz膮dzanie mapy Sarnath na podstawie odwiedzin w buddyjskim klasztorze. Co prawda w dogmatach Ko艣cio艂a wspominano o czasie, jednak tylko w tym sensie, 偶e Chy偶war mia艂 by膰... 鈥淎nio艂em Odkupienia przybywaj膮cym spoza czasu鈥, oraz 偶e praw­dziwy czas sko艅czy艂 si臋 dla ludzko艣ci z chwil膮 zag艂ady Starej Ziemi, a cztery stulecia, jakie up艂yn臋艂y od tego wydarzenia, by艂y 鈥渃zasem fa艂szywym鈥. Sol stwierdzi艂, i偶 艣wi臋te pisma kultu Chy偶wara stanowi膮 standardow膮 mie­szanin臋 bzdur i og贸lnik贸w, charakterystyczn膮 dla wi臋kszo艣ci religii. Mimo to zamierza艂 odwiedzi膰 kt贸r膮艣 ze 艣wi膮ty艅 Chy偶wara, jak tylko osuszy do cna powa偶niejsze 藕r贸d艂a informacji.

Melio Arundez zorganizowa艂 kolejn膮 wypraw臋 na Hyperiona, tak偶e sponsorowan膮 przez Reichsuniversit盲t. Jej jedyny cel stanowi艂o zbadanie pr膮d贸w czasu, kt贸re by艂y odpowiedzialne za chorob臋 Racheli. Przy okazji uda艂o si臋 nak艂oni膰 Protektorat Hegemonii, aby wraz z ekspedycj膮 wys艂a艂 transmiter materii, kt贸ry mia艂 zosta膰 zainstalowany w konsulacie w Keats. Jednak wyprawa mia艂a dotrze膰 na Hyperion dopiero za trzy lata, licz膮c wed艂ug czasu Sieci. W pierwszym odruchu Sol postanowi艂 przy艂膮czy膰 si臋 do wyprawy - z pewno艣ci膮 tak w艂a艣nie kaza艂by post膮pi膰 swemu bohaterowi ka偶dy szanuj膮cy si臋 scenarzysta popular­nych holofilm贸w - lecz po kr贸tkim namy艣le postanowi艂 zrezygnowa膰 z tego zamiaru. Jako historyk i filozof nie mia艂 najmniejszych szans, 偶eby w jaki艣 istotny spos贸b przyczyni膰 si臋 do sukcesu przedsi臋wzi臋cia. Je偶eli za艣 chodzi o Rachel臋, to co prawda wykazywa艂a umiej臋tno艣ci i zain­teresowania charakterystyczne dla osoby zafascynowanej archeologi膮, ale z ka偶dym dniem stawa艂y si臋 one mniej u偶yteczne, a poza tym Sol nie widzia艂 偶adnego powodu, dla kt贸rego jego c贸rka mia艂aby wraca膰 na miejsce strasznego wypadku. Codziennie rano prze偶ywa艂aby ogromny szok, budz膮c si臋 na zupe艂nie obcej planecie, w艣r贸d ludzi wykonuj膮cych coraz mniej zrozumia艂e czynno艣ci. Sarai na pewno nie dopu艣ci艂aby do czego艣 takiego.

Sol przerwa艂 prac臋 nad najnowsz膮 ksi膮偶k膮 - mia艂a to by膰 analiza etycznych teorii Kierkegaarda w kontek艣cie dzia艂a­nia maszynerii prawnej Hegemonii - i skoncentrowa艂 si臋 na zbieraniu informacji o czasie, Hyperionie oraz Abrahamie.

Po艣wi臋ci艂 si臋 bez reszty temu zadaniu, co jednak w naj­mniejszym stopniu nie wp艂yn臋艂o na os艂abienie jego woli dzia艂ania. Od czasu do czasu dawa艂 upust frustracji, ciskaj膮c gromy na g艂owy rozmaitych lekarzy i uczonych, kt贸rzy 艣ci膮gali z ca艂ej Sieci niczym pielgrzymi do miejsca kultu, aby wci膮偶 na nowo bada膰 Rachel臋.

- Jak to mo偶liwe?! - rykn膮艂 na jakiego艣 niskiego wzrostem specjalist臋, kt贸ry pope艂ni艂 ten b艂膮d, 偶e sk艂adaj膮c wyrazy wsp贸艂czucia ojcu pacjentki, napomkn膮艂 jednocze艣nie o swoich osi膮gni臋ciach. Mia艂 okr膮g艂膮, ca艂kowicie pozba­wion膮 w艂os贸w g艂ow臋, tak 偶e jego twarz sprawia艂a wra偶enie, jakby zosta艂a narysowana na kuli bilardowej. - Ona zacz臋艂a male膰! - krzycza艂 Sol, napieraj膮c na cofaj膮cego si臋 rozpaczliwie eksperta. - Jeszcze nie wida膰 tego go艂ym okiem, ale ci臋偶ar i grubo艣膰 ko艣ci wyra藕nie si臋 zmniejsza! Czy偶by mia艂a z powrotem sta膰 si臋 dzieckiem? A jak to si臋 ma do prawa zachowania masy?

Ekspert otworzy艂 usta, ale by艂 zbyt przera偶ony, 偶eby odpowiedzie膰. Wyr臋czy艂 go jego brodaty kolega.

- M. Weintraub... - b膮kn膮艂 niepewnie. - Wydaje nam si臋, 偶e pa艅ska c贸rka stanowi obecnie... eee... lokalne ognisko odwr贸conej entropii.

Sol natychmiast odwr贸ci艂 si臋 do niego.

- Twierdzi pan, 偶e Rachela po prostu tkwi w ba艅ce czasu biegn膮cego w przeciwn膮 stron臋?

- Niezupe艂nie... - Brodacz nerwowo przyg艂adzi艂 za­rost. - Mo偶e lepsz膮 analogi膮 by艂oby... przynajmniej pod wzgl臋dem biologicznym... odwr贸cenie proces贸w metabolicznych... to znaczy...

- Absurd! - parskn膮艂 Sol. - Przecie偶 ona nie prze­twarza odchod贸w w 偶ywno艣膰! A poza tym, co z dzia艂aniem uk艂adu nerwowego? Je偶eli skierujemy impulsy elektro­chemiczne w przeciwn膮 stron臋, otrzymamy totaln膮 bzdur臋. Jej m贸zg pracuje, panowie... Zanika tylko pami臋膰. Dlacze­go, pytam si臋? No, dlaczego?

Ma艂y specjalista wreszcie odzyska艂 g艂os.

- Tego nie wiemy, M. Weintraub. Z matematycznego punktu widzenia cia艂o pa艅skiej c贸rki przypomina r贸wnanie w czasie odwr贸conym albo przedmiot, kt贸ry przelecia艂 przez obracaj膮c膮 si臋 szybko czarn膮 dziur臋. Niestety nie wiemy ani jak to si臋 sta艂o, ani dlaczego.

Sol u艣cisn膮艂 r臋k臋 najpierw jednemu, potem drugiemu m臋偶czy藕nie.

- Wspaniale. To w艂a艣nie chcia艂em us艂ysze膰, panowie. 呕ycz臋 mi艂ej podr贸偶y.


Wieczorem w dzie艅 swoich dwudziestych pierwszych urodzin Rachela przysz艂a do pokoju ojca.

- Co si臋 sta艂o, male艅ka? - Sol wsta艂 z 艂贸偶ka i w艂o偶y艂 szlafrok. - Nie mo偶esz zasn膮膰?

- Nie 艣pi臋 ju偶 od dw贸ch dni - odpar艂a szeptem. - Postanowi艂am zapozna膰 si臋 ze wszystkimi zapiskami, kt贸re robi艂am od pocz膮tku choroby.

Sol skin膮艂 g艂ow膮.

- Tato, zszed艂by艣 ze mn膮 na drinka? Musz臋 z tob膮 porozmawia膰.

Pos艂usznie wzi膮艂 dwie szklanki z barku i pod膮偶y艂 za ni膮 na parter.

Po raz pierwszy - a zarazem ostatni - Sol pi艂 z c贸rk膮... i upi艂 si臋. Najpierw gadali o tym i owym, potem zacz臋li sypa膰 dowcipami, przy czym 艣miali si臋 tak bardzo, 偶e nie byli w stanie opowiedzie膰 do ko艅ca 偶adnego z nich. W pewnej chwili Rachela poci膮gn臋艂a 艂yk ze szklanki, zakrztusi艂a si臋 i niewiele brakowa艂o, 偶eby zapryska艂a ca艂y pok贸j. Tak ich to rozbawi艂o, 偶e oboje a偶 trzymali si臋 za brzuchy ze 艣miechu.

- Przynios臋 nast臋pn膮 butelk臋 - powiedzia艂 Sol, kiedy wreszcie zdo艂a艂 si臋 opanowa膰. - Dosta艂em j膮 w zesz艂e 艣wi臋ta od dziekana Moore鈥檃.

Kiedy wr贸ci艂, ostro偶nie stawiaj膮c stopy, Rachela siedzia艂a na kanapie i rozczesywa艂a sobie w艂osy palcami. Nala艂 jej troch臋 do szklanki, po czym przez pewien czas w milczeniu popijali z艂ocisty trunek.

- Tato?

- Tak?

- Przekopa艂am si臋 przez wszystko. Ogl膮da艂am zdj臋cia, s艂ucha艂am swojego g艂osu, widzia艂am Linn臋 i innych. Wszys­cy s膮 ju偶 w 艣rednim wieku...

- Nie przesadzaj - przerwa艂 jej ojciec. - Za miesi膮c Linna sko艅czy dopiero trzydzie艣ci pi臋膰 lat.

- Wiesz, o co mi chodzi. Oni s膮 starzy. Przeczyta艂am te偶 wyniki bada艅 lekarskich, obejrza艂am zdj臋cia z Hyperiona i wiesz, do jakiego wniosku dosz艂am?

- Do jakiego?

- Ze to wszystko nieprawda.

Sol odstawi艂 szklank臋 i spojrza艂 na c贸rk臋. Mia艂a okr膮g艂膮 twarz, nie tak subteln膮 jak dawniej, ale chyba jeszcze 艂adniejsz膮.

Rachela roze艣mia艂a si臋 niepewnie i jakby ze strachem.

- To znaczy, wiem, 偶e to prawda. Przecie偶 ani ty, ani mama nie za偶artowaliby艣cie sobie ze mnie tak okrutnie. Poza tym, wasz wiek... informacje... i w og贸le. Wiem, 偶e to si臋 dzieje naprawd臋, ale w to nie wierz臋. Rozumiesz mnie, tato?

- Tak - odpar艂 Sol.

- Kiedy si臋 obudzi艂am przedwczoraj, pomy艣la艂am sobie: 鈥溑歸ietnie, jutro egzamin z paleontologii, a ja prawie nie zajrza艂am do ksi膮偶ki鈥. Chcia艂am te偶 pokaza膰 co艣 Rogerowi Shermanowi, 偶eby utrze膰 mu nosa. Jemu zawsze wydaje si臋, 偶e jest najm膮drzejszy.

Sol podni贸s艂 szklank臋 do ust.

- Roger zgin膮艂 trzy lata temu w katastrofie samolotowej na po艂udnie od Bussard City - powiedzia艂. Na trze藕wo z pewno艣ci膮 nie wyrzuci艂by tego z siebie, ale musia艂 si臋 przekona膰, czy we wn臋trzu Racheli kryje si臋 prawdziwa Rachela.

- Wiem - odpar艂a Rachela i podci膮gn臋艂a kolana pod brod臋. - Sprawdzi艂am wszystkich, kt贸rych pami臋­tam. Gram nie 偶yje. Profesor Eikhardt ju偶 nie pracuje. Niki wysz艂a za jakiego艣... sprzedawc臋. Sporo, jak na cztery lata.

- Ponad jedena艣cie - poprawi艂 j膮 Sol. - Lec膮c na Hyperiona i z powrotem, zaoszcz臋dzi艂a艣 w stosunku do nas prawie siedem lat.

- Ale to przecie偶 normalne! - wykrzykn臋艂a Rachela ze 艂zami w oczach. - Ludzie bez przerwy podr贸偶uj膮 poza Sie膰 i jako艣 daj膮 sobie z tym rad臋.

Sol skin膮艂 g艂ow膮.

- W tym przypadku sprawy maj膮 si臋 nieco inaczej, c贸reczko.

Rachela u艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem i wys膮czy艂a resztk臋 swojej whisky.

- Rety, ale 艂agodnie powiedziane! - Odstawi艂a ener­gicznie szklank臋. - Pos艂uchaj, tato: podj臋艂am decyzj臋. Przez dwa i p贸艂 dnia grzeba艂am w tym wszystkim, co ona... to znaczy, co ja przygotowa艂am sama dla siebie... ale to mi nic nie daje.

Sol siedzia艂 bez ruchu, nie 艣mi膮c nawet g艂o艣niej ode­tchn膮膰.

- Skoro codziennie staj臋 si臋 coraz m艂odsza... zapomi­nam twarze ludzi, kt贸rych nawet jeszcze nie pozna艂am... Co dalej? Czy b臋d臋 robi艂a si臋 coraz mniejsza i mniejsza, i bardziej bezradna, a偶 wreszcie zupe艂nie znikn臋? Jezu... - Otuli艂a kolana ramionami. - 艢mieszne, prawda?

- Wcale nie - odpar艂 spokojnie ojciec.

- No, my艣l臋, 偶e nie. - W du偶ych ciemnych oczach Racheli zal艣ni艂y 艂zy. - Dla ciebie i mamy to musi by膰 prawdziwy koszmar. Musicie codziennie patrze膰, jak rano schodz臋 po schodach... zdezorientowana... Wiecie, 偶e wy­s艂uchuj臋 swojego g艂osu, kt贸ry opowiada mi o tym, co si臋 wydarzy艂o... 呕e kocha艂am jakiego艣 faceta o imieniu Ame­lio...

- Melio - szepn膮艂 Sol.

- Wszystko jedno. To po prostu nie ma sensu, tato. Zanim zd膮偶臋 cokolwiek zapami臋ta膰, jestem ju偶 tak zm臋czo­na, 偶e musz臋 k艂a艣膰 si臋 spa膰, a wtedy... C贸偶, sam wiesz, co si臋 wtedy dzieje.

- Czego... - Musia艂 odchrz膮kn膮膰, gdy偶 nagle odni贸s艂 wra偶enie, 偶e kto艣 nasypa艂 mu piasku do gard艂a. - Czego od nas oczekujesz, male艅ka?

Rachela spojrza艂a mu prosto w oczy i obdarzy艂a go tym samym u艣miechem, kt贸ry pojawia艂 si臋 na jej twarzy od chwili, kiedy sko艅czy艂a pi臋膰 tygodni.

- Nic mi nie m贸w, tato. I nie pozw贸l, 偶ebym sama sobie opowiada艂a, co si臋 dzia艂o. To tylko sprawia mi b贸l. Przecie偶 ja tego nie prze偶y艂am... - Dotkn臋艂a d艂oni膮 czo艂a. - Wiesz, o co mi chodzi, tato. Ta Rachela, kt贸ra polecia艂a na inn膮 planet臋, zakocha艂a si臋 i zachorowa艂a... To by艂a inna Rachela! Nie chc臋 i nie musz臋 odczuwa膰 jej b贸lu. - 艁zy p艂yn臋艂y jedna za drug膮 po policzkach dziew­czyny. - Rozumiesz mnie, tato? Rozumiesz mnie?

- Tak - powiedzia艂 Sol. Wyci膮gn膮艂 ramiona do c贸rki, a w chwil臋 potem poczu艂 przy piersi ciep艂o jej cia艂a. - Rozumiem ci臋, male艅ka.

Wiadomo艣ci z Hyperiona nadchodzi艂y regularnie przez ca艂y nast臋pny rok, ale wszystkie by艂y takie same: nie uda艂o si臋 odkry膰 natury ani 藕r贸d艂a antyentropicznych p贸l si艂owych. Nie stwierdzono wzmo偶onej aktywno艣ci pr膮d贸w czasu w pobli偶u Sfinksa. W wyniku eksperyment贸w pro­wadzonych na zwierz臋tach kilka z nich zgin臋艂o, ale u 偶ad­nego nie stwierdzono objaw贸w choroby Merlina. Melio ko艅czy艂 ka偶d膮 depesz臋 w ten sam spos贸b: 鈥淯ca艂ujcie ode mnie moj膮 kochan膮 Rachel臋鈥.


Dzi臋ki po偶yczce otrzymanej z Reichsuniversit盲t Sol i Sarai poddali si臋 w Bussard City ograniczonej terapii Poulsena. Byli ju偶 zbyt starzy, 偶eby dzi臋ki temu osi膮gn膮膰 przed艂u偶enie 偶ycia o kolejne sto lat, ale po zabiegu wygl膮dali tak, jakby zbli偶ali si臋 dopiero do pi臋膰dziesi膮tki, nie za艣 do siedemdziesi膮tki. Po przejrzeniu rodzinnych album贸w i holofilm贸w doszli do wniosku, 偶e nie powinni mie膰 problem贸w z ubieraniem si臋 w taki spos贸b jak przed dziesi臋ciu laty.

Szesnastoletnia Rachela zbieg艂a po schodach z komlogiem nastawionym na szkoln膮 rozg艂o艣ni臋.

- Mog臋 dzisiaj dosta膰 p艂atki ry偶owe?

- Zdaje si臋, 偶e jesz je codziennie - zauwa偶y艂a z u艣mie­chem Sarai.

- Jasne. Pomy艣la艂am sobie tylko, 偶e mo偶e ich za­brakn膮膰 albo co艣 w tym rodzaju. S艂ysza艂am telefon. Czy to by艂a Niki?

- Nie - odpar艂 Sol.

- Cholera! - Zerkn臋艂a niepewnie na rodzic贸w. - Prze­praszam. Obieca艂a, 偶e zadzwoni, jak tylko b臋dzie wiedzia艂a co艣 o wynikach. Egzaminy by艂y ju偶 trzy tygodnie temu.

- Nie martw si臋 - powiedzia艂a Sarai. Przynios艂a dzbanek z kaw膮, si臋gn臋艂a po kubek c贸rki, w ostatniej chwili zreflektowa艂a si臋 i nala艂a tylko sobie. - Jestem pewna, 偶e zda艂a艣 na tyle dobrze, 偶eby p贸j艣膰 do tej szko艂y, kt贸r膮 sobie wybierzesz.

- Mamo, ty nawet nie masz poj臋cia, jaki okrutny potrafi by膰 艣wiat! - westchn臋艂a dziewczynka, przewraca­j膮c oczami. Natychmiast jednak spowa偶nia艂a i zmarszczy艂a brwi. - Widzieli艣cie gdzie艣 m贸j podr臋cznik do matematy­ki? W pokoju mam taki ba艂agan, 偶e nie mog臋 niczego znale藕膰.

Sol odchrz膮kn膮艂 niepewnie.

- Dzisiaj nie idziesz do szko艂y.

Rachela wytrzeszczy艂a na niego oczy.

- Nie id臋 do szko艂y? Na sze艣膰 tygodni przed ko艅cem roku? Co si臋 sta艂o?

- By艂a艣 chora - stwierdzi艂a stanowczo matka. - Nic si臋 nie stanie, je艣li jeden dzie艅 zostaniesz w domu.

Zmarszczka mi臋dzy brwiami dziewczynki pog艂臋bi艂a si臋 jeszcze bardziej.

- Chora? Wcale nie czuj臋 si臋 chora, tylko jest mi troch臋... dziwnie. Jakby wszystko by艂o troch臋 nie takie, jak powinno. Na przyk艂ad dlaczego kto艣 przestawi艂 kanap臋 w salonie? I gdzie podzia艂 si臋 Chips? Wo艂a艂am i wo艂a艂am, ale nie przyszed艂.

Sol wzi膮艂 c贸rk臋 za r臋k臋.

- Przez jaki艣 czas by艂a艣 troch臋 chora - powiedzia艂. - Lekarz ostrzega艂, 偶e mo偶esz mie膰 pewne luki w pami臋ci. Je艣li chcesz, to odprowad藕 mnie do pracy, a po drodze troch臋 sobie porozmawiamy.

Rachela natychmiast si臋 rozpogodzi艂a.

- Zamiast do szko艂y na uczelni臋? Jasne! - Skrzywi艂a si臋 z udanym obrzydzeniem. - Pod warunkiem 偶e nie trafimy na Rogera Shermana. Jest na pierwszym roku i struga okropnego wa偶niaka.

- Na pewno go nie spotkamy - odpar艂 Sol. - Go­towa?

- Prawie. - Rachela nachyli艂a si臋 nad sto艂em i poca­艂owa艂a matk臋 w policzek. - Siemanek, staruszko.

- Dowidzonek, c贸reczko.

- Teraz mo偶emy ju偶 i艣膰 - oznajmi艂a z u艣miechem.


W zwi膮zku z cz臋stymi podr贸偶ami do Bussard City Sol musia艂 zakupi膰 w艂asny EMV; pewnego ch艂odnego jesien­nego dnia wyruszy艂 w drog臋 okr臋偶n膮 tras膮, bardzo powoli, znacznie poni偶ej korytarzy powietrznych przeznaczonych dla szybkiego ruchu, rozkoszuj膮c si臋 widokiem i zapachem p贸l, na kt贸rych w艂a艣nie odbywa艂y si臋 偶niwa. Pracuj膮cy w dole m臋偶czy藕ni i kobiety machali do niego przyja藕nie r臋kami.

Od czas贸w jego dzieci艅stwa miasto ogromnie si臋 rozros艂o, ale synagoga wci膮偶 jeszcze sta艂a na skraju jednej z najbar­dziej wiekowych dzielnic. 艢wi膮tynia wygl膮da艂a na star膮, Sol czu艂 si臋 staro, i nawet jarmu艂ka, kt贸r膮 przed drzwiami w艂o偶y艂 na g艂ow臋, by艂a stara. Tylko rabin by艂 m艂ody. Dopiero po chwili Sol u艣wiadomi艂 sobie, 偶e m臋偶czyzna musi mie膰 co najmniej czterdzie艣ci lat, lecz jemu wydawa艂 si臋 niewiele starszy od ch艂opca. Z wdzi臋czno艣ci膮 przyj膮艂 propozycj臋 rabina, 偶eby doko艅czyli rozmow臋 w parku po drugiej stronie ulicy.

Kiedy usiedli na 艂awce, Sol stwierdzi艂 ze zdziwieniem, 偶e nerwowo przek艂ada jarmu艂k臋 z r臋ki do r臋ki. W powietrzu czu膰 by艂o zapach palonych li艣ci i wczorajszego deszczu.

- Chyba niezbyt dobrze ci臋 rozumiem, M. Weintraub - powiedzia艂 rabin. - Co w艂a艣ciwie ci臋 dr臋czy: sen, czy raczej fakt, 偶e twoja c贸rka zachorowa艂a wtedy, kiedy ci si臋 przy艣ni艂?

Sol wystawi艂 twarz na dzia艂anie ciep艂ych promieni s艂o艅ca.

- Ani jedno, ani drugie - odpar艂. - Po prostu nie mog臋 oprze膰 si臋 wra偶eniu, 偶e te dwie rzeczy s膮 ze sob膮 w jaki艣 spos贸b zwi膮zane.

Rabin z namys艂em skuba艂 doln膮 warg臋.

- Ile lat ma twoja c贸rka?

- Trzyna艣cie - powiedzia艂 Sol po prawie niezauwa偶al­nym wahaniu.

- A czy ta choroba jest... powa偶na? Zagra偶aj膮ca 偶yciu?

- Nie. To znaczy: jeszcze nie.

- Nie wydaje ci si臋, M. Weintraub... Mog臋 m贸wi膰 ci po imieniu?

- Oczywi艣cie.

- Sol, czy nie wydaje ci si臋, 偶e tw贸j sen... 偶e w jakim艣 sensie sta艂e艣 si臋 przyczyn膮 tej choroby?

- Nie - odpar艂 uczony, po czym przez d艂ug膮 chwil臋 siedzia艂 w milczeniu, zastanawiaj膮c si臋, czy powiedzia艂 prawd臋. - Nie - powt贸rzy艂 wreszcie. - Nie s膮dz臋, rabbi, 偶eby...

- M贸w mi Mort.

- W porz膮dku, Mort. Nie przyszed艂em tu dlatego, 偶e mam poczucie winy. Wydaje mi si臋 natomiast, 偶e moja pod艣wiadomo艣膰 usi艂uje mi co艣 powiedzie膰.

Mort ko艂ysa艂 si臋 powoli w prz贸d i w ty艂.

- Mo偶e neurolog albo psycholog okaza艂by si臋 bardziej pomocny. Nie jestem pewien, czy ja...

- Interesuje mnie historia Abrahama - przerwa艂 mu Sol. - Co prawda mia艂em do czynienia z r贸偶nymi sys­temami etycznymi, ale nadal trudno mi zrozumie膰 ten, u kt贸rego podstaw leg艂 rozkaz, 偶eby ojciec zamordowa艂 w艂asnego syna.

- Nie, nie! - wykrzykn膮艂 rabin, przebieraj膮c gwa艂tow­nie palcami. - W odpowiedniej chwili B贸g powstrzyma艂 r臋k臋 Abrahama! Nie pozwoli艂by, 偶eby ku Jego czci z艂o偶ono ofiar臋 z cz艂owieka. Chodzi艂o tylko o to, aby wykaza膰, 偶e pos艂usze艅stwo woli Pana jest tym, co...

- Tak - mrukn膮艂 Sol. - Pos艂usze艅stwo. A przecie偶 jest napisane: 鈥淚 Abraham wyci膮gn膮艂 r臋k臋, i wzi膮艂 do niej n贸偶, aby zg艂adzi膰 syna鈥. B贸g musia艂 zajrze膰 do jego duszy i przekona膰 si臋, 偶e Abraham naprawd臋 postanowi艂 zabi膰 Izaaka. Pozorne pos艂usze艅stwo z pewno艣ci膮 by nie wystar­czy艂o. A co by si臋 sta艂o, gdyby Abraham kocha艂 swego syna bardziej ni偶 Boga?

Mort przez chwil臋 b臋bni艂 palcami po kolanie, a nast臋pnie po艂o偶y艂 Solowi r臋k臋 na ramieniu.

- Synu, widz臋, 偶e jeste艣 ogromnie przej臋ty chorob膮 c贸rki. Nie pozw贸l jednak, aby twoje uczucia kaza艂y ci podwa偶a膰 prawd臋 zawart膮 w ksi臋dze, kt贸r膮 spisano osiem tysi臋cy lat temu. Opowiedz mi o swojej dziewczynce. Przecie偶 dzieci nie umieraj膮 ju偶 na 偶adne choroby - przynajmniej nie w Sieci.

Sol u艣miechn膮艂 si臋, wsta艂 i cofn膮艂 o krok, uwalniaj膮c rami臋.

- Z przyjemno艣ci膮 porozmawia艂bym jeszcze z tob膮, Mort, ale musz臋 ju偶 wraca膰. Wieczorem mam wyk艂ad.

- Przyjdziesz w szabas do 艣wi膮tyni? - zapyta艂 rabin, wyci膮gaj膮c pulchne palce w ostatniej pr贸bie nawi膮zania kontaktu.

Sol wepchn膮艂 mu w d艂onie swoj膮 jarmu艂k臋.

- Mo偶e kiedy indziej, Mort. Kiedy艣 na pewno przyjd臋.


Nieco p贸藕niej, tej samej jesieni, Sol wyjrza艂 przez okno gabinetu i zobaczy艂 jakiego艣 m臋偶czyzn臋 stoj膮cego przed domem pod ogo艂oconymi z li艣ci ga艂臋ziami starego wi膮zu. Dziennikarz, pomy艣la艂 w pierwszej chwili, czuj膮c, jak serce kurczy mu si臋 ze strachu. Ju偶 od dziesi臋ciu lat 偶y艂 w ci膮g艂ym l臋ku, 偶e tajemnica ujrzy w ko艅cu 艣wiat艂o dzienne, wiedz膮c, i偶 b臋dzie to oznacza艂o koniec ich spokojnego 偶ycia w Crawford. Nie zwlekaj膮c wyszed艂 w przedwieczorny ch艂贸d.

- Melio! - wykrzykn膮艂, kiedy zobaczy艂 twarz m臋偶­czyzny.

Archeolog sta艂 z r臋kami w kieszeniach d艂ugiego granato­wego p艂aszcza. Cho膰 od ostatniego spotkania min臋艂o ju偶 dziesi臋膰 lat standardowych, Arundez prawie si臋 nie po­starza艂 - wygl膮da艂 najwy偶ej na niespe艂na trzydzie艣ci lat. Jednak na pokrytej opalenizn膮 twarzy m艂odego cz艂owieka malowa艂 si臋 wyraz g艂臋bokiej udr臋ki.

- Witaj, Sol - powiedzia艂 i nie艣mia艂o poda艂 mu r臋k臋.

Sol u艣cisn膮艂 ja mocno.

- Nie mia艂em poj臋cia, 偶e ju偶 wr贸ci艂e艣. Chod藕 do 艣rodka.

- Nie. - Archeolog cofn膮艂 si臋 o krok. - Wiesz... stoj臋 tu ju偶 od godziny. Nie mog艂em zdoby膰 si臋 na odwag臋, 偶eby podej艣膰 do drzwi.

Sol po prostu skin膮艂 g艂ow膮 i tak偶e w艂o偶y艂 r臋ce do kieszeni, by uchroni膰 je przed podmuchami ch艂odnego wiatru. Nad czarnym masywem budynku pokaza艂y si臋 pierwsze gwiazdy.

- Racheli nie ma w domu - powiedzia艂 wreszcie. - Posz艂a do biblioteki. Ma... to znaczy: wydaje jej si臋, 偶e ma do napisania referat z historii.

Melio wypu艣ci艂 g艂o艣no powietrze z p艂uc i tak偶e skin膮艂 g艂ow膮.

- Sol... Ty i Sarai musicie wiedzie膰, 偶e zrobili艣my wszystko, co w naszej mocy. Tkwili艣my na Hyperionie prawie trzy lata standardowe. Zostaliby艣my jeszcze d艂u偶ej, gdyby nie to, 偶e cofni臋to nam dotacje...

- Wiem - przerwa艂 mu Sol. - Dzi臋kujemy za depesze.

- Ja sam sp臋dzi艂em we wn臋trzu Sfinksa co najmniej kilka miesi臋cy - ci膮gn膮艂 Arundez. - Wed艂ug naszych instrument贸w to tylko sterta martwych kamieni, ale czasem wydawa艂o mi si臋, 偶e... 偶e co艣 czuj臋. - Potrz膮sn膮艂 ze smutkiem g艂ow膮. - Zawiod艂em, Sol.

- Wcale nie. - Weintraub wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zacisn膮艂 palce na ramieniu m艂odszego m臋偶czyzny. - Mam do ciebie jedno pytanie, Melio. Kontaktowali艣my si臋 z senato­rami i dyrektorami Rady Naukowej, ale 偶aden z nich nie by艂 w stanie nam wyja艣ni膰, dlaczego Hegemonia nie po艣wi臋ci艂a wi臋cej czasu i pieni臋dzy na zbadanie niezwyk艂ych zjawisk wyst臋puj膮cych na Hyperionie. Wydaje mi si臋, 偶e powinni w艂膮czy膰 go do Sieci ju偶 dawno temu, cho膰by ze wzgl臋du na jego potencjalne znaczenie naukowe. Jak mo偶na ignorowa膰 istnienie takich tajemnic jak Grobowce Czasu?

- Wiem, do czego zmierzasz, Sol. Rzeczywi艣cie, nawet takie szybkie cofni臋cie nam dotacji by艂o podejrzane. Zupe艂­nie jakby Hegemonia chcia艂a trzyma膰 si臋 jak najdalej od Hyperiona.

- Czy my艣lisz... - zacz膮艂 Sol, ale w tej samej chwili z g臋stniej膮cego mroku wy艂oni艂a si臋 Rachela. Sz艂a z r臋kami wbitymi g艂臋boko w kieszenie czerwonej kurtki. Zgodnie z mod膮 obowi膮zuj膮c膮 od dziesi臋cioleci nastolatki na wszys­tkich planetach mia艂a kr贸tko obci臋te w艂osy, a jej pe艂ne policzki zaczerwieni艂y si臋 z zimna. Balansowa艂a na granicy mi臋dzy dzieci艅stwem a doros艂o艣ci膮: ze swoimi d艂ugimi nogami wbitymi w obcis艂e d偶insy, w sportowych pantoflach i w grubej kurtce z daleka wygl膮da艂a na ch艂opca.

U艣miechn臋艂a si臋 do nich.

- Cze艣膰, tato. - Nie艣mia艂o skin臋艂a g艂ow膮 w stron臋 Melio. - Przepraszam, nie chcia艂am przeszkodzi膰 w roz­mowie.

- Nie ma sprawy, male艅ka - odpar艂 Sol. - To jest doktor Arundez z Reichsuniversit盲t na Freeholmie. Dok­torze Arundez, moja c贸rka Rachela.

- Bardzo mi mi艂o. - Rumieniec na twarzy dziewczynki przybra艂 znacznie bardziej intensywne barwy. - O rety, Reich! Przegl膮da艂am ich katalog. Okropnie chcia艂abym tam kiedy艣 pojecha膰.

Melio skin膮艂 g艂ow膮. Sta艂 sztywno, z nienaturalnie wy­prostowanymi ramionami.

- Czy ty... To znaczy, co chcia艂aby艣 studiowa膰? - zapyta艂.

Sol by艂 pewien, 偶e Rachela us艂yszy b贸l w jego w g艂osie, ale ona tylko wzruszy艂a ramionami i roze艣mia艂a si臋 weso艂o.

- Jejku, chyba wszystko! Stary pan Eikhardt, kt贸ry uczy mnie paleontologii i archeologii, m贸wi, 偶e maj膮 tam 艣wietn膮 klasyk臋 i archeologi臋.

- To prawda - wykrztusi艂 z trudem Arundez.

Rachela zerkn臋艂a niepewnie na ojca, prawdopodobnie wyczuwaj膮c napi臋cie, ale nie znaj膮c jego powodu.

- Tylko wam przeszkadzam. Chyba p贸jd臋 do domu i po艂o偶臋 si臋 spa膰. Przez tego wirusa czuj臋 si臋 troch臋 dziwnie. Mama m贸wi, 偶e to 艂agodne zapalenie opon m贸zgowych. Mi艂o mi by艂o pana pozna膰, doktorze Arundez. Mam nadziej臋, 偶e kiedy艣 spotkam pana na Reichuniversit盲t.

- Ja tak偶e - odpar艂 Melio, wpatruj膮c si臋 w ni膮 tak intensywnie, jakby chcia艂 na zawsze utrwali膰 w pami臋ci ka偶dy szczeg贸艂 jej wygl膮du.

- No to... dobranoc. - Rachela cofn臋艂a si臋 o krok. Gumowe podeszwy jej pantofli zaskrzypia艂y na chod­niku. - Zobaczymy si臋 rano, tato.

- Dobranoc, Rachelo.

Zatrzyma艂a si臋 jeszcze przy samych drzwiach. W 艣wietle gazowej latarni wygl膮da艂a na znacznie mniej ni偶 trzyna艣cie lat.

- Siemanek, staruszku.

- Dowidzonek, c贸reczko.

Dwaj m臋偶czy藕ni stali przez jaki艣 czas w milczeniu, obserwuj膮c, jak noc obejmuje w posiadanie miasteczko. Jaki艣 ch艂opiec przejecha艂 obok nich na rowerze; li艣cie zaszele艣ci艂y pod oponami, a stalowe szprychy b艂ysn臋艂y w 艣wietle staromodnych gazowych latarni.

- Wejd藕 do domu - powiedzia艂 Weintraub do archeo­loga. - Sarai bardzo si臋 ucieszy. Rachela na pewno ju偶 艣pi.

- Nie teraz - odpar艂 cicho Melio. By艂 ju偶 tylko cieniem z r臋kami w kieszeniach p艂aszcza. - Musz臋... To by艂 b艂膮d, Sol. - Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby odej艣膰, ale jeszcze spojrza艂 na niego przez rami臋. - Odezw臋 si臋, jak tylko wr贸c臋 na Freeholm. Spr贸bujemy zorganizowa膰 nast臋pn膮 wypraw臋.

Sol skin膮艂 g艂ow膮. Trzy lata podr贸偶y, pomy艣la艂. Kiedy tam dotr膮, b臋dzie mia艂a nieca艂e dziesi臋膰 lat.

- 艢wietnie - powiedzia艂.

Melio zawaha艂 si臋, niepewnie podni贸s艂 r臋k臋 i ruszy艂 przed siebie chodnikiem, nie zwracaj膮c uwagi na szelesz­cz膮ce pod nogami li艣cie.

By艂o to ich ostatnie spotkanie.


Najwi臋ksza 艣wi膮tynia Chy偶wara w ca艂ej Sieci znajdowa艂a si臋 na Lususie. Sol uda艂 si臋 tam za pomoc膮 transmitera kilka tygodni przed dziesi膮tymi urodzinami Racheli. Budo­wla przypomina艂a rozmiarami katedry ze Starej Ziemi, ale dzi臋ki gigantycznym przyporom, spiralnym wie偶om i mo­numentalnym witra偶om wydawa艂a si臋 znacznie wi臋ksza. Sol znajdowa艂 si臋 w paskudnym nastroju, kt贸rego ani troch臋 nie poprawi艂a niezno艣na miejscowa grawitacja. Chocia偶 wcze艣niej um贸wi艂 si臋 na spotkanie z biskupem, musia艂 czeka膰 na audiencj臋 ponad pi臋膰 godzin. Wi臋kszo艣膰 tego czasu sp臋dzi艂, gapi膮c si臋 na obracaj膮c膮 si臋 powoli, dwudziestometrow膮 rze藕b臋 ze stali i chromu, kt贸ra mog艂a przedstawia膰 legendarnego Chy偶wara, ale mog艂a tak偶e stanowi膰 abstrakcyjny ho艂d z艂o偶ony wszystkim ostrym narz臋dziom i rodzajom broni, jakie zosta艂y kiedykolwiek wynalezione. Uwag臋 Sola najbardziej jednak przykuwa艂y dwie czerwone kule, unosz膮ce si臋 w koszmarnie czarnej przestrzeni, gdzie powinna znajdowa膰 si臋 czaszka.

- M. Weintraub?

- Wasza Ekscelencjo...

Sol zauwa偶y艂, 偶e liczni akolici, egzorcy艣ci, lektorzy i ostiariusze, kt贸rzy przez ca艂y czas dotrzymywali mu towarzystwa, padli twarzami na wy艂o偶on膮 czarnymi p艂yt­kami pod艂og臋. On sam z艂o偶y艂 formalny uk艂on.

- Prosz臋 t臋dy, M. Weintraub - powiedzia艂 dostojnik, wskazuj膮c drog臋 okrytym fa艂dami szaty ramieniem.

Po kilkunastu krokach Sol znalaz艂 si臋 w jakim艣 obszer­nym, pogr膮偶onym w p贸艂mroku pomieszczeniu, bardzo podobnym do tego, kt贸re widywa艂 w powracaj膮cym uparcie 艣nie. Usiad艂 w przeznaczonym dla go艣ci fotelu, biskup za艣 zaj膮艂 miejsce na czym艣 w rodzaju ma艂ego tronu ustawionego za misternie rze藕bionym, cho膰 ca艂kowicie nowoczesnym biurkiem. Z pewno艣ci膮 pochodzi艂 z Lususa, gdy偶 by艂 do艣膰 niski i pot臋偶nie zbudowany, jak wszyscy Luzyjczycy. Jego jaskrawoczerwona, lamowana futrem gronostaja szata przypomina艂a nawet nie tyle jedwab albo at艂as, co raczej cz臋艣ciowo zestalon膮 ciecz. Na ka偶dym palcu biskup mia艂 czerwony lub czarny pier艣cie艅, co przyci膮ga艂o uwag臋 Sola, jednocze艣nie wywo艂uj膮c jego niepok贸j.

- Wasza Ekscelencjo, przede wszystkim chcia艂em prze­prosi膰 za wszelkie naruszenia protoko艂u, jakich si臋 dopu艣­ci艂em... lub jakich dopuszcz臋 si臋 w przysz艂o艣ci. Przyznaj臋, 偶e nie wiem zbyt wiele o Ko艣ciele Chy偶wara, ale to, co wiem, kaza艂o mi zjawi膰 si臋 tutaj. Prosz臋 mi wybaczy膰, je艣li b臋d臋 cz臋sto dawa艂 wyraz swojej ignorancji, nieumiej臋tnie pos艂uguj膮c si臋 nazwami i tytu艂ami.

Biskup zakr臋ci艂 m艂ynka palcami. Czerwone i czarne kamienie zal艣ni艂y w s艂abym 艣wietle.

- Tytu艂y nie maj膮 偶adnego znaczenia, M. Weintraub. Nie mamy nic przeciwko temu, 偶eby艣 m贸wi艂 do nas 鈥淲asza Ekscelencjo鈥. Musimy jednak zwr贸ci膰 ci uwag臋, 偶e prawid­艂owa nazwa naszej skromnej spo艂eczno艣ci brzmi Ko艣ci贸艂 Ostatecznego Odkupienia, o istocie za艣, kt贸r膮 艣wiat tak beztrosko nazywa Chy偶warem, my艣limy i m贸wimy jako o W艂adcy B贸lu lub Awatarze. A teraz wyjaw nam, z jak膮 to wa偶n膮 spraw膮 przybywasz.

Sol lekko sk艂oni艂 g艂ow臋.

- Wasza Ekscelencjo, jestem nauczycielem...

- Wybacz nam, 偶e ci przerywamy, M. Weintraub, ale jeste艣 kim艣 znacznie wi臋cej ni偶 nauczycielem. Jeste艣 uczo­nym. Doskonale znamy wszystkie twoje prace dotycz膮ce problem贸w moralno艣ci. Co prawda nieco w nich b艂膮dzisz, ale prezentujesz niezmiernie interesuj膮ce rozumowanie. Prosz臋, m贸w dalej.

Sol zamruga艂 ze zdziwieniem. Przywyk艂 do tego, 偶e jego osi膮gni臋cia naukowe znane s膮 jedynie w膮skiemu gronu specjalist贸w, wi臋c fakt, 偶e wie o nich kto艣 jeszcze, zupe艂nie wytr膮ci艂 go z r贸wnowagi. W ci膮gu pi臋ciu sekund, jakich potrzebowa艂, aby och艂on膮膰, doszed艂 do wniosku, 偶e przy­puszczalnie biskup lubi wiedzie膰, komu udziela audiencji, i ma znakomitych informator贸w.

- Wasza Ekscelencjo, to, kim jestem, nie ma najmniej­szego znaczenia. Przyby艂em tutaj, poniewa偶 moje dziecko... moja c贸rka... zapad艂a na gro藕n膮 chorob臋, prowadz膮c badania naukowe na terenach, kt贸re, o ile wiem, s膮 bardzo wa偶ne dla waszego Ko艣cio艂a. Mam na my艣li tak zwane Grobowce Czasu na planecie Hyperion.

Biskup powoli skin膮艂 g艂ow膮. Solowi przemkn臋艂a niepoko­j膮ca my艣l, 偶e dostojnik doskonale wie o wypadku Racheli.

- Chyba zdajesz sobie spraw臋, M. Weintraub, 偶e tereny te... my nazywamy je Arkami Przymierza... decyzj膮 Rady Planety zosta艂y ostatnio zamkni臋te dla tak zwanych badaczy?

- Owszem, Wasza Ekscelencjo. S艂ysza艂em o tym. Do­my艣lam si臋, 偶e wasz Ko艣ci贸艂 wywiera艂 w tej sprawie znaczny nacisk.

Biskup nie zareagowa艂. Gdzie艣 daleko, w wype艂nionej kadzidlanym dymem ciemno艣ci, zad藕wi臋cza艂y ma艂e dzwo­neczki.

- Tak czy inaczej, Wasza Ekscelencjo, mam nadziej臋, 偶e niekt贸re aspekty doktryny waszego Ko艣cio艂a mog膮 wyja艣ni膰 natur臋 choroby mojej c贸rki.

Biskup pochyli艂 g艂ow臋 w taki spos贸b, 偶e pojedynczy promie艅 艣wiat艂a, kt贸ry wydobywa艂 z ciemno艣ci jego posta膰, pada艂 na szczyt czaszki, pozostawiaj膮c twarz i oczy w g艂臋­bokim cieniu.

- Czy pragniesz otrzyma膰 religijne wskaz贸wki, kt贸re pozwol膮 ci zrozumie膰 tajemnice Ko艣cio艂a?

Sol przyg艂adzi艂 brod臋.

- Nie, Wasza Ekscelencjo, chyba 偶e w ten spos贸b zdo艂a艂bym jako艣 pom贸c c贸rce.

- A mo偶e twoja c贸rka pragnie przy艂膮czy膰 si臋 do Ko艣cio艂a Ostatecznego Odkupienia?

Uczony zawaha艂 si臋 przez mgnienie oka.

- Ona po prostu pragnie by膰 zdrowa, Wasza Ekscelen­cjo. Je艣li mia艂aby to osi膮gn膮膰 w艂a艣nie w ten spos贸b, z pewno艣ci膮 powa偶nie zastanowiliby艣my si臋 nad takim rozwi膮zaniem.

Biskup poruszy艂 si臋 gwa艂townie. Szata zaszele艣ci艂a, a Sol odni贸s艂 wra偶enie, jakby cz臋艣膰 czerwieni sp艂yn臋艂a w ciemno艣膰.

- Ca艂y czas m贸wisz o zdrowiu fizycznym, nasz Ko艣ci贸艂 za艣 zajmuje si臋 sprawami duchowego odkupie­nia. Czy zdajesz sobie spraw臋, 偶e jedno wynika z drugiego?

- Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e jest to stary i powszechnie akceptowany pogl膮d - odpar艂 Sol. - Mojej 偶onie i mnie zale偶y na tym, by nasza c贸rka by艂a zdrowa pod ka偶dym wzgl臋dem.

Biskup opar艂 masywn膮 g艂ow臋 na pi臋艣ci.

- Na czym polega jej choroba, M. Weintraub?

- Ta choroba... ma zwi膮zek z czasem, Wasza Ekscelencjo.

Biskup wyprostowa艂 si臋 raptownie.

- A konkretnie w kt贸rym z naszych 艣wi臋tych miejsc dopad艂o j膮 to nieszcz臋艣cie?

- W budowli zwanej Sfinksem, Wasza Ekscelencjo.

Biskup poderwa艂 si臋 tak gwa艂townie, 偶e papiery, kt贸re le偶a艂y na jego biurku, spad艂y na pod艂og臋. Nawet bez obfitych szat z pewno艣ci膮 wa偶y艂 dwa razy wi臋cej od Sola, w szkar艂atnym stroju za艣, wyprostowany na ca艂膮 wysoko艣膰, g贸rowa艂 nad uczonym jak wcielenie samej 艣mierci.

- Mo偶esz odej艣膰! - rykn膮艂 kap艂an. - Twoj膮 c贸rk臋 spotka艂o najwi臋ksze b艂ogos艂awie艅stwo i zarazem najstrasz­liwsze przekle艅stwo, jakie mo偶e sta膰 si臋 udzia艂em 偶yj膮cej istoty. Ani ty, ani nasz Ko艣ci贸艂, ani w og贸le nikt nie jest w stanie zmieni膰 jej losu.

Sol nawet nie drgn膮艂.

- Wasza Ekscelencjo, je艣li jest jakakolwiek szansa...

- NIE!!! - wrzasn膮艂 biskup z twarz膮 r贸wnie czerwon膮 jak jego szata i r膮bn膮艂 pi臋艣ci膮 w biurko. W pomieszczeniu natychmiast zjawili si臋 egzorcy艣ci i lektorzy. Ich czerwone stroje z czarnymi lam贸wkami by艂y wyra藕nie widoczne w mroku, w przeciwie艅stwie do jednolicie czarnych ubior贸w ostiariuszy. - Audiencja dobieg艂a ko艅ca - o艣wiadczy艂 dostojnik nieco ciszej, ale nie mniej stanowczo. - Twoja c贸rka zosta艂a wybrana przez Awatar臋, aby odby膰 ju偶 teraz pokut臋, jaka nied艂ugo stanie si臋 udzia艂em wszystkich grzesznik贸w i niewierz膮cych. Bardzo nied艂ugo.

- Wasza Ekscelencjo, gdyby艣 zechcia艂 po艣wi臋ci膰 mi jeszcze cho膰 pi臋膰 minut...

Biskup pstrykn膮艂 palcami i egzorcy艣ci zbli偶yli si臋 do Sola, aby wyprowadzi膰 go z sali audiencyjnej. Wszyscy pochodzili z Lususa, a ka偶dy da艂by sobie rad臋 z pi臋cioma lud藕mi postury Weintrauba.

- Wasza Ekscelencjo! - krzykn膮艂 Sol i strz膮sn膮艂 z ra­mienia czyj膮艣 r臋k臋, lecz sekund臋 p贸藕niej czterej egzorcy艣ci otoczyli go szczelnym murem, biskup za艣 odwr贸ci艂 si臋, by w milczeniu kontemplowa膰 ciemno艣膰.

W wielkim pomieszczeniu rozleg艂y si臋 posapywania, szurgot but贸w Sola, a potem cichy j臋k, kiedy stopa uczonego nawi膮za艂a bliski kontakt z najmniej czcigodn膮 cz臋艣ci膮 cia艂a jednego z kap艂an贸w. Ten drobny incydent nie wp艂yn膮艂 jednak w najmniejszym stopniu na ostateczny rezultat starcia. Sol wyl膮dowa艂 na ulicy, a w chwil臋 potem do艂膮czy艂 do niego jego mocno wymi臋ty kapelusz.

Przez dziesi臋膰 nast臋pnych dni, jakie sp臋dzi艂 na Lususie, nie uda艂o mu si臋 nic osi膮gn膮膰. Urz臋dnicy 艣wi膮tyni nie odpowiadali na jego telefony, s膮dy nie chcia艂y rozpatrywa膰 jego skarg, egzorcy艣ci za艣 czekali na niego ju偶 w przedsion­ku majestatycznej budowli.

Sol odwiedzi艂 p贸藕niej Now膮 Ziemi臋, Renesans, Fuji, TC2, Deneb Drei i Deneb Vier, ale wsz臋dzie drzwi 艣wi膮ty艅 Chy偶wara by艂y dla niego zamkni臋te.

Wycie艅czony, sfrustrowany, bez pieni臋dzy, wr贸ci艂 na Planet臋 Barnarda, wsiad艂 w pozostawiony na d艂ugoter­minowym parkingu EMV i zjawi艂 si臋 w domu na godzin臋 przed pocz膮tkiem urodzinowego przyj臋cia Racheli.

- Przywioz艂e艣 mi co艣, tatusiu? - zapyta艂a podekscyto­wana dziesi臋ciolatka. Sarai powiedzia艂a jej rano, 偶e ojciec wyjecha艂.

Sol wyj膮艂 zza plec贸w elegancko zawini臋t膮 paczuszk臋. By艂y to wszystkie tomy Ani z Zielonego Wzg贸rza - bynaj­mniej nie to, co mia艂 nadziej臋 jej ofiarowa膰.

- Mog臋 otworzy膰?

- P贸藕niej, male艅ka. Razem z innymi prezentami.

- Tato, prosz臋! Tylko t臋 jedn膮 paczk臋! Zanim przyjdzie Niki i inne dzieci!

Sol zerkn膮艂 ukradkiem na 偶on臋, kt贸ra potrz膮sn臋艂a g艂ow膮. Rachela pami臋ta艂a, 偶e zaledwie kilka dni temu zaprosi艂a przyjaci贸艂ki na przyj臋cie urodzinowe. Sarai nie wymy艣li艂a jeszcze wyt艂umaczenia, dlaczego 偶adna z nich nie przyjdzie.

- W porz膮dku, Rachelo - powiedzia艂. - Tylko t臋 jedn膮.

Kiedy Rachela walczy艂a ze sznurkiem, Sol przeszed艂 do salonu, gdzie ujrza艂 wielk膮 paczk臋 przewi膮zan膮 czerwon膮 wst膮偶k膮. By艂 to nowy rower. Rachela prosi艂a o niego od chwili, kiedy sko艅czy艂a dziewi臋膰 lat. Czy jednak nie zdziwi si臋 jutro na widok prezentu, kt贸rego jeszcze nie otrzyma艂a? W nocy b臋d膮 musieli jako艣 si臋 go pozby膰.

Sol opad艂 ci臋偶ko na kanap臋. Widok czerwonej wst膮偶ki przypomnia艂 mu szkar艂atne szaty biskupa.


Sarai nigdy nie potrafi艂a 艂atwo rozsta膰 si臋 z przesz艂o艣ci膮. Za ka偶dym razem, kiedy pra艂a, prasowa艂a, sk艂ada艂a i od­k艂ada艂a dzieci臋ce ubranka, kt贸re by艂y ju偶 za ma艂e na Rachel臋, roni艂a po cichutku par臋 艂ez, o kt贸rych jednak Sol dowiadywa艂 si臋 w jaki艣 znany tylko sobie spos贸b. Niczym najwi臋kszy skarb przechowywa艂a w pami臋ci ka偶d膮 chwil臋 dzieci艅stwa Racheli, najbardziej ze wszystkiego ceni膮c sobie zwyk艂膮, codzienn膮 normalno艣膰, kt贸r膮 z biegiem lat nauczy艂a si臋 uwa偶a膰 za niezmiernie istotny sk艂adnik 偶ycia. Instynk­townie zawsze wyczuwa艂a, i偶 sens ludzkiego istnienia nie zawiera si臋 w jego punktach kulminacyjnych, utrwalonych w pami臋ci niczym daty obwiedzione w kalendarzu czerwon膮 obw贸dk膮, lecz w jednostajnym, nie maj膮cym pocz膮tku ani ko艅ca przep艂ywie drobnych zdarze艅, takich jak spokojne weekendowe wieczory, kt贸re ka偶dy z cz艂onk贸w rodziny sp臋dza艂 w ulubiony przez siebie spos贸b, i zwyczajne roz­mowy, o kt贸rych natychmiast zapominano - jednak suma tych niezliczonych godzin tworzy艂a ca艂o艣膰 nie tylko niezmiernie wa偶n膮, ale wr臋cz wieczn膮.

Sol znalaz艂 偶on臋 na strychu, gdzie pop艂akuj膮c cichutko przegl膮da艂a zawarto艣膰 starych pude艂. Nie by艂y to jednak 艂agodne 艂zy, kt贸rymi niegdy艣 偶egna艂a odchodz膮ce rzeczy i zdarzenia. Sarai Weintraub by艂a w艣ciek艂a.

- Co robisz, mamu艣ka?

- Rachela potrzebuje ubra艅. Wszystko jest na ni膮 za du偶e. To, co nosi o艣mioletnie dziecko, nie b臋dzie pasowa艂o na siedmioletnie. Gdzie艣 tutaj powinny by膰 jej rzeczy.

- Daj sobie spok贸j - powiedzia艂 Sol. - Kupimy co艣 nowego.

Sarai potrz膮sn臋艂a g艂ow膮.

- 呕eby codziennie zastanawia艂a si臋, co si臋 sta艂o z jej ulubionymi strojami? Nic z tego. Zosta艂o mi jeszcze sporo ubranek. Na pewno tutaj s膮.

- Mo偶esz poszuka膰 ich p贸藕niej.

- Do licha, przecie偶 nie ma 偶adnego 鈥減贸藕niej鈥! - krzykn臋艂a Sarai. Odwr贸ci艂a si臋 plecami do m臋偶a i zakry艂a twarz r臋kami. - Wybacz mi...

Sol obj膮艂 j膮 i mocno przytuli艂. Pomimo ograniczonej terapii Poulsena jej ramiona by艂y znacznie szczuplejsze ni偶 kiedy艣. Pod szorstk膮 sk贸r膮 wyczuwa艂 w臋z艂y i zgrubienia.

- Wybacz mi - powt贸rzy艂a, nie kryj膮c ju偶 艂ez. - To po prostu nie jest w porz膮dku.

- Rzeczywi艣cie - zgodzi艂 si臋. - To nie jest w porz膮dku.

Promienie s艂o艅ca, s膮cz膮ce si臋 przez ma艂e, zakurzone szybki, upodabnia艂y strych do smutnego wn臋trza katedry. Odk膮d pami臋ta艂, Sol zawsze lubi艂 panuj膮cy tu zapach - lekko st臋ch艂y, tajemniczy, obiecuj膮cy niezwyk艂e spotkania z zapomnianymi skarbami. Dzisiaj ca艂y urok prys艂, nie pozostawiaj膮c 艣ladu.

Przykucn膮艂 obok jednego z pude艂.

- Pomog臋 ci, kochanie - powiedzia艂.


Rachela nadal by艂a szcz臋艣liwa i cieszy艂a si臋 偶yciem; jedynie po obudzeniu potrzebowa艂a troch臋 czasu, 偶eby doj艣膰 do 艂adu ze 艣wiatem, w kt贸rym codziennie rano czeka艂o na ni膮 mn贸stwo niekonsekwencji. W miar臋 jak stawa艂a si臋 m艂odsza, rodzicom coraz 艂atwiej by艂o wyja艣nia膰 jej zmiany, jakie zachodzi艂y z dnia na dzie艅: znikni臋cie starego wi膮zu, kt贸ry r贸s艂 przed oknem, pojawienie si臋 nowego budynku na rogu ulicy, w miejscu, w kt贸rym do niedawna w ma艂ym domku mieszka艂 M. Nesbitt, brak kole偶anek... Sol dopiero teraz przekona艂 si臋, jak znakomicie dzieci potrafi膮 dostosowywa膰 si臋 do nowych warunk贸w. Cz臋sto wyobra偶a艂 sobie Rachel臋 jako istot臋 偶yj膮c膮 na szczycie fali czasu, nie艣wiadom膮 otwieraj膮cej si臋 pod jej stopami otch艂ani oceanu i utrzymuj膮c膮 r贸wnowag臋 wy艂膮cznie dzi臋ki niewielkiemu balastowi wspomnie艅 oraz nies艂ycha­nej 偶arliwo艣ci, z jak膮 uczestniczy艂a w dwunastu lub pi臋tnastu godzinach tego teraz, kt贸re ofiarowywa艂 jej ka偶dy dzie艅.

Ani Sol, ani Sarai nie chcieli izolowa膰 c贸rki od innych dzieci, cho膰 organizowanie tych kontakt贸w nastr臋cza艂o sporo trudno艣ci. Rachela uwielbia艂a bawi膰 si臋 z 鈥渘ow膮 dziewczynk膮鈥 albo 鈥渘owym ch艂opcem鈥 z s膮siedztwa - by艂y nimi dzieci innych wyk艂adowc贸w, wnuki przyjaci贸艂, przez pewien czas tak偶e c贸reczka Niki - ale jej koledzy i kole­偶anki mieli du偶o k艂opot贸w z przyzwyczajeniem si臋 do tego, 偶e codziennie na nowo im si臋 przedstawia i nie pami臋ta nic z tego, co wydarzy艂o si臋 wczoraj lub przedwczoraj. Tylko niewielu z nich by艂o gotowych pogodzi膰 si臋 z tym stanem rzeczy.

Choroba Racheli dla nikogo w Crawford nie stanowi艂a tajemnicy. Wiadomo艣膰 rozesz艂a si臋 najpierw po uniwer­sytecie, wkr贸tce potem za艣 po ca艂ym mie艣cie. Spo艂eczno艣膰 Crawford zareagowa艂a tak samo, jak od niepami臋tnych czas贸w reaguj膮 na takie nowiny spo艂eczno艣ci wszystkich ma艂ych miasteczek - niekt贸rzy rozpuszczali najrozmaitsze plotki, inni nie byli w stanie ukry膰 pomieszanego ze wsp贸艂czuciem zadowolenia z czyjego艣 nieszcz臋艣cia - jednak og贸lnie rzecz bior膮c, miasteczko wzi臋艂o Weintraub贸w pod opieku艅cze skrzyd艂a, niczym kwoka chroni膮ca bezradne, niedawno wyklute piskl臋ta.

Mimo to nie wtr膮cano si臋 do ich 偶ycia i nikt nie czyni艂 偶adnych uwag nawet w贸wczas, kiedy Sol musia艂 zrezyg­nowa膰 z pracy na uczelni i przej艣膰 na wcze艣niejsz膮 emery­tur臋, gdy偶 tak wiele czasu zajmowa艂y mu podr贸偶e w po­szukiwaniu lekarstwa dla Racheli.

Taka sytuacja nie mog艂a jednak trwa膰 wiecznie. Pewnego wiosennego dnia, kiedy Sol wyszed艂 na ganek i zobaczy艂 swoj膮 zap艂akan膮 siedmioletni膮 c贸rk臋, kt贸ra wraca艂a z parku otoczona gromad膮 reporter贸w z implantowanymi kamerami i wyci膮gni臋tymi komlogami, zrozumia艂, 偶e sko艅czy艂 si臋 pewien etap ich 偶ycia. Czym pr臋dzej zbieg艂 po schodkach i po艣pieszy艂 c贸rce z odsiecz膮.

- M. Weintraub, czy to prawda, 偶e twoja c贸rka zarazi艂a si臋 艣mierteln膮 chorob膮 czasow膮? Co si臋 stanie za siedem lat? Czy dziecko po prostu zniknie?

- M. Weintraub! M. Weintraub! Rachela twierdzi, 偶e przewodnicz膮cym Senatu jest Raben Dowell i 偶e mamy teraz rok 2711. Czy ona naprawd臋 straci艂a te trzydzie艣ci cztery lata, czy te偶 jest to tylko z艂udzenie spowodowane chorob膮 Merlina?

- Rachelo! Czy pami臋tasz, 偶e by艂a艣 doros艂膮 kobiet膮? Jak to jest, kiedy cz艂owiek staje si臋 z powrotem dzieckiem?

- M. Weintraub! M. Weintraub! Tylko jedno uj臋cie. M贸g艂by艣 przynie艣膰 jakie艣 zdj臋cie Racheli, kiedy by艂a starsza, 偶eby sfotografowa膰 si臋 przy nim z c贸rk膮?

- M. Weintraub! Czy to prawda, 偶e Rachel臋 dosi臋g艂a kl膮twa Grobowc贸w Czasu? Czy Rachela widzia艂a Chy偶wara?

- Hej, Weintraub! Sol! Hej, Solly! Co zrobicie z 偶on膮, kiedy dzieciak zniknie?

Jeden z reporter贸w zast膮pi艂 mu drog臋. Soczewki wszcze­pionej w czo艂o, stereowizyjnej kamery wyd艂u偶y艂y si臋, kiedy m臋偶czyzna wykonywa艂 zbli偶enie dziewczynki. Sol z艂apa艂 go za d艂ugie w艂osy, kt贸re szcz臋艣liwym trafem by艂y zwi膮zane w ko艅ski ogon, i gwa艂townym szarpni臋ciem odsun膮艂 na bok.

Podekscytowana zgraja k艂臋bi艂a si臋 wok贸艂 domu przez siedem tygodni. Sol mia艂 okazj臋 przypomnie膰 sobie to, co kiedy艣 wiedzia艂 o ma艂ych spo艂eczno艣ciach, a o czym zd膮偶y艂 p贸藕niej zapomnie膰: cz臋sto by艂y niezno艣ne, zawsze prowinc­jonalne w sposobie my艣lenia, czasem w艣cibskie, ale za to nigdy nie podporz膮dkowa艂y si臋 bezwzgl臋dnemu prawu, kt贸re g艂osi艂o, 偶e 鈥渙pinia publiczna ma prawo wiedzie膰鈥.

W przeciwie艅stwie do Sieci. Sol przeszed艂 do ofensywy, uznaj膮c, 偶e jest to lepsze rozwi膮zanie, ni偶 da膰 si臋 wraz z rodzin膮 zamkn膮膰 w domu obl臋偶onym przez 偶膮dnych sensacji reporter贸w. Organizowa艂 konferencje prasowe, transmitowane przez najpopularniejsze kana艂y telewizyjne, uczestniczy艂 w dyskusjach WszechJedno艣ci, a nawet wzi膮艂 osobi艣cie udzia艂 w zje藕dzie lekarzy na Pasa偶u. W ci膮gu dziesi臋ciu miesi臋cy standardowych odwiedzi艂 osiemdziesi膮t planet, wsz臋dzie apeluj膮c o pomoc dla c贸rki.

Otrzyma艂 mn贸stwo ofert, lecz zdecydowana wi臋kszo艣膰 z nich pochodzi艂a od przer贸偶nej ma艣ci jasnowidz贸w, bioterapeut贸w, magik贸w, domoros艂ych naukowc贸w pragn膮cych zyska膰 nieco rozg艂osu, wyznawc贸w Chy偶wara oraz od innych fanatyk贸w, kt贸rzy dowodzili, 偶e Rachela zas艂u偶y艂a sobie na surow膮 kar臋. Mn贸stwo firm proponowa艂o swoje us艂ugi w zamian za udzia艂 w ich kampaniach reklamowych, natomiast zwykli ludzie wyra偶ali wsp贸艂czucie dla Racheli i jej rodzic贸w - czasem za艂膮czaj膮c nawet karty uniwersalne oraz pro艣b臋, aby zgromadzone na nich pieni膮dze wykorzys­ta膰 na leczenie dziewczynki. Uczeni wyra偶ali swoje niedo­wierzanie, producenci holofilm贸w zg艂aszali ch臋膰 nabycia wy艂膮cznych praw do filmowania los贸w Racheli, po艣rednicy w handlu nieruchomo艣ciami za艣 proponowali kupno luk­susowych rezydencji.

Reichsuniversit盲t zatrudni艂 zesp贸艂 specjalist贸w, kt贸rych zadaniem by艂o stwierdzi膰, czy kt贸re艣 z nades艂anych ofert mog膮 okaza膰 si臋 przydatne dla Racheli. Wi臋kszo艣膰 uznano za ca艂kowicie bezu偶yteczne, kilka wzi臋to powa偶nie pod uwag臋, ostatecznie jednak 偶adne z proponowanych roz­wi膮za艅 nie przynios艂o najmniejszych rezultat贸w.

Uwag臋 Sola zwr贸ci艂a jedna z depesz. Nadesz艂a od przewodnicz膮cego kibucu K鈥檉ar Szalom na Hebronie i by艂a bardzo kr贸tka:

PRZYJED殴CIE, KIEDY B臉DZIECIE MIELI DOSY膯

Mieli dosy膰 ju偶 wkr贸tce potem. Po kilku miesi膮cach jawne obl臋偶enie dobieg艂o ko艅ca, lecz oznacza艂o to tylko pocz膮tek aktu drugiego. Brukowe gazety nazywa艂y Sola 鈥溑粂dem Wiecznym Tu艂aczem鈥, kt贸ry w臋druje po 艣wiecie w poszukiwaniu lekarstwa na dziwaczn膮 chorob臋, jaka sta艂a si臋 udzia艂em jego dziecka. O Sarai nigdy nie pisano inaczej ni偶 jako o 鈥渮rozpaczonej matce鈥, Rachela za艣 by艂a 鈥渄zieckiem skazanym na unicestwienie鈥 albo 鈥渕艂od膮 dziewic膮, ofiar膮 tajemniczego przekle艅stwa Grobowc贸w Cza­su鈥. Kiedy wychodzili z domu, zza ka偶dego drzewa wy­chyla艂 si臋 reporter albo automatyczna kamera.

Mieszka艅cy Crawford odkryli, 偶e na nieszcz臋艣ciu Weintraub贸w mog膮 zarobi膰 spore pieni膮dze. Pocz膮tkowo za­chowywali si臋 bardzo lojalnie wobec cierpi膮cej rodziny, potem jednak, kiedy w miasteczku pojawili si臋 ludzie z Bussard City, sprzedaj膮cy bawe艂niane koszulki i poczt贸wki oraz proponuj膮cy przeja偶d偶ki coraz liczniej przybywaj膮cym turystom, miejscowi biznesmeni zawahali si臋, a nast臋pnie jednog艂o艣nie ustalili, 偶e je艣li mo偶na tu co艣 zyska膰, to profity nie powinny trafia膰 do kieszeni obcych.

Po czterystu trzydziestu o艣miu latach standardowych wzgl臋dnego odosobnienia miasteczko Crawford otrzyma艂o terminal transmitera, dzi臋ki czemu go艣cie nie musieli znosi膰 niewygody dwudziestominutowej podr贸偶y drog膮 powietrzn膮 z Bussard City. Ruch wzrasta艂 z ka偶dym dniem.


W dniu przeprowadzki pada艂 ulewny deszcz i ulice by艂y puste. Rachela nie p艂aka艂a, ale od rana rozgl膮da艂a si臋 doko艂a szeroko otwartymi oczami i wydawa艂a si臋 dziwnie przyciszona. Za dziesi臋膰 dni mia艂a sko艅czy膰 sze艣膰 lat.

- Tatusiu, dlaczego musimy st膮d wyje偶d偶a膰?

- Po prostu musimy, kochanie.

- Ale dlaczego?

- Nie ma innej rady, male艅ka. Na pewno spodoba ci si臋 na Hebronie. Maj膮 tam mn贸stwo park贸w.

- Dlaczego nic nie m贸wili艣cie, 偶e mamy si臋 prze­prowadzi膰?

- M贸wili艣my, z艂otko. Widocznie zapomnia艂a艣.

- A co z Gram, wujkiem Richardem, cioci膮 Teth膮, wujkiem Saulem i wszystkimi?

- B臋d膮 mogli nas odwiedza膰, kiedy zechc膮.

- A Niki, Linna i moje kole偶anki?

Sol nic nie odpowiedzia艂, tylko zaj膮艂 si臋 przenoszeniem baga偶y do EMV. Dom zosta艂 sprzedany i teraz by艂 ju偶 niemal zupe艂nie pusty, gdy偶 wi臋kszo艣膰 mebli albo tak偶e znalaz艂a nowych w艂a艣cicieli, albo czeka艂a ju偶 na Hebronie. Przez miniony tydzie艅 Weintraubowie przyjmowali nie ko艅cz膮ce si臋 odwiedziny przyjaci贸艂, koleg贸w z uniwersytetu, a nawet lekarzy z Reichu, kt贸rzy od osiemnastu lat opiekowali si臋 Rachel膮. Teraz jednak ulica opustosza艂a. Deszcz b臋bni艂 w plastikowy dach starego EMV i 艣cieka艂 po nim ma艂ymi strumyczkami. Ca艂a tr贸jka siedzia艂a przez chwil臋 w poje藕dzie, spogl膮daj膮c bez s艂owa na dom. Czu膰 by艂o wyra藕nie zapach mokrej we艂ny i mokrych w艂os贸w.

Rachela tuli艂a do piersi pluszowego misia, kt贸rego Sarai znalaz艂a na strychu przed sze艣cioma tygodniami.

- To nie w porz膮dku - powiedzia艂a.

- Masz racj臋 - zgodzi艂 si臋 z ni膮 Sol. - To nie w porz膮dku.


Hebron by艂 pustynn膮 planet膮. Po prowadzonych przez cztery stulecia, zakrojonych na ogromn膮 skal臋 pracach in偶ynieryjnych jego atmosfera sta艂a si臋 zdatna do od­dychania, a na kilku milionach hektar贸w mo偶na by艂o uprawia膰 ro艣liny. Miejscowa fauna by艂a niewielkich roz­miar贸w, niezwykle wytrzyma艂a i szalenie ostro偶na, a wi臋c dok艂adnie taka sama jak istoty, kt贸re przyby艂y z Ziemi, nie wy艂膮czaj膮c ludzi.

- My, 呕ydzi, jeste艣my chyba masochistami - stwierdzi艂 Sol, kiedy przybyli do ma艂ej wioski Dan po艂o偶onej w po­bli偶u rozpalonego s艂o艅cem kibucu K鈥檉ar Szalom. - Mieli艣­my do wyboru dwadzie艣cia tysi臋cy planet, a zdecydowali艣my si臋 w艂a艣nie na t臋.

Jednak nie masochizm kaza艂 osiedli膰 si臋 tutaj pierwszym przybyszom, podobnie jak nie masochistycznymi preferencjami kierowa艂 si臋 Sol, wybieraj膮c to miejsce dla siebie i swojej rodziny. Hebron mo偶e i by艂 w wi臋kszo艣ci pustyni膮, jednak uzdatnione tereny wr臋cz przera偶a艂y swoj膮 偶yzno艣ci膮. Uniwersytet Synaju cieszy艂 si臋 renom膮 w ca艂ej Sieci, jego Centrum Medyczne za艣 zdoby艂o wielk膮 popularno艣膰 w艣r贸d zamo偶nych pacjent贸w, co zapewnia艂o odpowiednie zyski. Hebron dysponowa艂 tylko jednym terminalem transmite­ra - w Nowej Jerozolimie - i nie wyra偶a艂 zgody na budowanie nast臋pnych, a nie nale偶膮c ani do Hegemonii, ani do Protektoratu, obci膮偶a艂 turyst贸w wysokimi op艂atami, jednocze艣nie nie pozwalaj膮c im zwiedza膰 niczego poza Now膮 Jerozolim膮. Je偶eli jaki艣 呕yd pragn膮艂 ukry膰 si臋 przed 艣wiatem, tutaj m贸g艂 to uczyni膰 znacznie lepiej ni偶 na kt贸rejkolwiek z trzystu innych planet zamieszkanych przez cz艂owieka.

Sam kibuc nosi艂 t臋 nazw臋 raczej ze wzgl臋du na przywi膮­zanie do tradycji ni偶 na stan faktyczny. Weintraubowie otrzymali w艂asny, skromny dom wzniesiony z suszonej w s艂o艅cu ceg艂y, z mn贸stwem 艂uk贸w i pod艂ogami z surowego drewna; z okien domu roztacza艂 si臋 wspania艂y widok na ci膮gn膮c膮 si臋 a偶 po horyzont pustyni臋, od kt贸rej oddziela艂 ich jedynie w膮ski pas zagajnik贸w drzew pomara艅czowych i oliwek. Tutaj s艂o艅ce wszystko osusza, pomy艣la艂 Sol. Nawet zmartwienia i niedobre my艣li. 艢wiat艂o by艂o tak silne, 偶e niemal namacalne, a 艣ciany ich domu jeszcze godzin臋 po zachodzie s艂o艅ca jarzy艂y si臋 delikatn膮, r贸偶ow膮 po艣wiat膮.


Codziennie rano Sol siada艂 przy 艂贸偶ku c贸reczki i czeka艂 na jej przebudzenie. Pierwsze minuty, kiedy by艂a lekko zdezorientowana, zawsze sprawia艂y mu najwi臋kszy b贸l, ale zale偶a艂o mu na tym, 偶eby zaraz po otwarciu oczu widzia艂a go przy sobie. Trzyma艂 j膮 za r臋k臋, odpowiadaj膮c cierpliwie na pytania.

- Gdzie jeste艣my, tatusiu?

- We wspania艂ym miejscu, male艅ka. Opowiem ci przy 艣niadaniu.

- Jak si臋 tu dostali艣my?

- Najpierw transmiterem, potem troch臋 lecieli艣my, a na ko艅cu nawet kawa艂eczek szli艣my. To nie tak daleko... ale mo偶na uzna膰, 偶e prze偶yli艣my ma艂膮 przygod臋.

- Tu jest moje 艂贸偶ko... i zwierz臋ta... Dlaczego nic nie pami臋tam?

Sol k艂ad艂 jej w贸wczas r臋ce na ramionach, spogl膮da艂 w du偶e br膮zowe oczy i m贸wi艂:

- Mia艂a艣 wypadek, Rachelo. Pami臋tasz, jak Ropuch uderzy艂 si臋 w g艂ow臋 i na kilka dni zapomnia艂, gdzie mieszka? Z tob膮 by艂o tak samo.

- Czy ju偶 zdrowiej臋?

- Tak - odpowiada艂 Sol. - Jeste艣 ju偶 prawie zupe艂nie zdrowa.

A potem dom wype艂nia艂 si臋 zapachem 艣niadania, oni za艣 schodzili na taras, gdzie czeka艂a na nich Sarai.


Rachela mia艂a teraz wi臋cej koleg贸w i kole偶anek ni偶 kiedykolwiek do tej pory. W miejscowej szkole przyj­mowano j膮 niezmiernie serdecznie, codziennie witaj膮c jako now膮 uczennic臋, popo艂udniami natomiast wraz z innymi dzie膰mi bawi艂a si臋 w kwitn膮cych sadach.

Avner, Robert i Efraim, cz艂onkowie Rady, namawiali Sola, aby kontynuowa艂 prac臋 nad ksi膮偶k膮. Hebron szczyci艂 si臋 liczb膮 uczonych, artyst贸w, muzyk贸w, filozof贸w, pisarzy i kompozytor贸w, kt贸rzy mieszkali tu na sta艂e lub przebywali od d艂u偶szego czasu. Dom stanowi艂 prezent od rz膮du, a pensja Sola, cho膰 do艣膰 niska wed艂ug standard贸w obowi膮­zuj膮cych w Sieci, by艂a a偶 nadto wystarczaj膮ca, je艣li wzi膮膰 pod uwag臋 bardzo skromne potrzeby rodziny. Ku swojemu zdziwieniu Sol przekona艂 si臋, 偶e bardzo odpowiada mu praca fizyczna. Bez wzgl臋du na to, czy porz膮dkowa艂 sad, czy zbiera艂 kamienie na polu, czy reperowa艂 mur s膮siada, do艣wiadcza艂 lekko艣ci ducha i umys艂u, jakiej nie dane mu by艂o odczu膰 ju偶 od wielu lat. Stwierdzi艂 tak偶e, i偶 czekaj膮c na wyschni臋cie zaprawy mo偶e toczy膰 my艣lowe pojedynki z Kierkegaardem, a sortuj膮c jab艂ka obmy艣la膰 riposty na argumenty Kanta i Vandeura. W wieku siedemdziesi臋ciu trzech lat standardowych dorobi艂 si臋 pierwszych odcisk贸w na r臋kach.

Wieczorami bawi艂 si臋 z Rachel膮, potem za艣 szed艂 na spacer z Sarai, podczas gdy Judy lub inna dziewczyna z s膮siedztwa czuwa艂a przy 艣pi膮cym dziecku. Pewnego weekendu polecia艂 z 偶on膮 do Nowej Jerozolimy; byli tak d艂ugo tylko we dwoje po raz pierwszy od chwili, kiedy przed siedemnastu laty Rachela wr贸ci艂a z wyprawy na Hyperiona.

Jednak nie pod ka偶dym wzgl臋dem 偶ycie przypomina艂o idyll臋. Zbyt cz臋sto zdarza艂y si臋 noce, kiedy Sol budzi艂 si臋 sam w 艂贸偶ku, wstawa艂 i szed艂 na bosaka do sypialni Racheli, gdzie Sarai czuwa艂a przy 艣pi膮cej c贸reczce. R贸wnie cz臋sto, kiedy po d艂ugim, mecz膮cym dniu k膮pa艂 Rachel臋 w 偶eliwnej wannie albo otula艂 j膮 ko艂derk膮, s艂ysza艂 pytanie: 鈥淧odoba mi si臋 tutaj, tatusiu, ale czy jutro mo偶emy ju偶 wr贸ci膰 do domu?鈥 Odpowiada艂 skinieniem g艂owy. Du偶o p贸藕niej, kiedy opowiedzia艂 ju偶 jedn膮 lub dwie bajki na dobranoc, uca艂owa艂 rumiane policzki i wycofywa艂 si臋 na palcach w kierunku drzwi, od strony 艂贸偶ka dobiega艂o st艂umione: 鈥淪iemanek, staruszku鈥, na kt贸re musia艂 od­powiedzie膰: 鈥淒owidzonek, c贸reczko鈥. A kiedy wreszcie po艂o偶y艂 si臋 obok kobiety, kt贸r膮 kocha艂, przez d艂ugie godziny obserwowa艂 przesuwaj膮c膮 si臋 po pod艂odze plam臋 blasku jednego lub obu ksi臋偶yc贸w Hebronu i rozmawia艂 z Bogiem.


Sol rozmawia艂 z Bogiem ju偶 od kilku miesi臋cy, zanim u艣wiadomi艂 sobie, co w艂a艣ciwie robi. Wprawi艂o go to w spore rozbawienie. Te rozmowy - z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie modlitwy - zaczyna艂y si臋 jako gniewne monologi, kt贸re granicz膮c z diatrybami, przybiera艂y stopniowo form臋 zajad­艂ych dyskusji z samym sob膮... tyle tylko 偶e nie z samym sob膮. Pewnego dnia zorientowa艂 si臋, 偶e debaty te dotycz膮 tak powa偶nych temat贸w, dotykaj膮 tak istotnych problem贸w i obejmuj膮 tak szeroki wachlarz zagadnie艅, i偶 jedynym rozm贸wc膮, kt贸ry potrafi艂by w nich uczestniczy膰 w jaki艣 sensowny spos贸b, jest B贸g. Poniewa偶 jednak koncepcja uciele艣nionego Boga, kt贸ry podczas bezsennych nocy rozmy艣la o losach ludzkich istot, od czasu do czasu decyduj膮c si臋 na nadzwyczajn膮 interwencj臋, zawsze wydawa艂a mu si臋 absurdalna, zacz膮艂 powoli w膮tpi膰 w sw贸j zdrowy roz­s膮dek.

Niemniej rozmowy trwa艂y nadal.

Sol pragn膮艂 si臋 dowiedzie膰, w jaki spos贸b system etycz­ny - a tym bardziej religia, kt贸ra potrafi艂a przetrwa膰 tyle niebezpiecze艅stw i upokorze艅 - mo偶e wymaga膰 od cz艂o­wieka, aby na polecenie Boga zabi艂 w艂asnego syna. Fakt, 偶e polecenie zosta艂o w ostatniej chwili odwo艂ane, nie mia艂 tutaj najmniejszego znaczenia. Nie mia艂o znaczenia r贸wnie偶 to, i偶 samo polecenie stanowi艂o jedynie sprawdzian po­s艂usze艅stwa. Szczerze m贸wi膮c, w najwi臋ksz膮 w艣ciek艂o艣膰 wprawia艂a Sola w艂a艣nie my艣l, 偶e Abraham zosta艂 przyw贸dc膮 wszystkich plemion Izraela wy艂膮cznie dzi臋ki swemu 艣lepemu pos艂usze艅stwu.

Po pi臋膰dziesi臋ciu siedmiu latach pracy po艣wi臋conej ba­daniu historii system贸w etycznych Sol Weintraub doszed艂 do jednej, stuprocentowo pewnej konkluzji: ka偶da koncepcja bosko艣ci, kt贸ra wy偶ej stawia pos艂usze艅stwo ni偶 koniecz­no艣膰 przyzwoitego traktowania ka偶dej niewinnej ludzkiej istoty, musi by膰 z gruntu z艂a.


Skoro tak, to zdefiniuj poj臋cie niewinno艣ci鈥 - poleci艂 lekko rozbawiony, nieco swarliwy g艂os, kt贸ry zawsze bra艂 udzia艂 w tych dyskusjach.

- Dzieci s膮 niewinne. Niewinny by艂 Izaak, niewinna jest Rachela.

Poprzez sam fakt bycia dzieckiem?鈥

- Tak.

I twierdzisz, 偶e nie ma takiej sytuacji, w kt贸rej uspra­wiedliwione by艂oby przelewanie krwi nieletnich?鈥

- Tak jest - potwierdzi艂 Sol.

Wydaje mi si臋 jednak, 偶e niewinne bywaj膮 nie tylko dzieci鈥.

Sol zawaha艂 si臋. Wyczuwa艂 pu艂apk臋 i stara艂 si臋 domy艣li膰, do czego zmierza jego niewidzialny rozm贸wca, ale nie m贸g艂.

- Owszem - odpar艂. - Niewinne bywaj膮 nie tylko dzieci.

Na przyk艂ad dwudziestoczteroletnia Rachela. Niewin­nych nie mo偶na po艣wi臋ca膰 bez wzgl臋du na to, ile maj膮 lat, prawda?鈥

- Prawda.

Chyba tej w艂a艣nie lekcji powinien nauczy膰 si臋 Abraham, zanim zosta艂 ojcem Narodu Wybranego鈥.

- Jakiej lekcji? - zapyta艂 Sol. Jednak g艂os umilk艂 i do uszu uczonego dociera艂o jedynie kwilenie nocnych ptak贸w za oknem oraz szmer oddechu 偶ony.


W wieku pi臋ciu lat Rachela wci膮偶 jeszcze potrafi艂a czyta膰. Sol mia艂 k艂opoty z przypomnieniem sobie, kiedy naby艂a t臋 umiej臋tno艣膰 - wydawa艂o mu si臋, 偶e posiada艂a j膮 od najwcze艣niejszego dzieci艅stwa.

- Cztery standardowe - powiedzia艂a Sarai. - To by艂 pocz膮tek lata... Trzy miesi膮ce po jej urodzinach. Urz膮dzili艣­my piknik na polu niedaleko uniwersytetu. Rachela sie­dzia艂a na kocu i przegl膮da艂a Kubusia Puchatka, kiedy nagle oznajmi艂a: 鈥淪艂ysz臋 w g艂owie jaki艣 g艂os鈥.

W贸wczas Sol tak偶e sobie to przypomnia艂.

Pami臋ta艂 tak偶e rado艣膰, jak膮 odczuwali z Sarai, obserwuj膮c niesamowite tempo, z jakim Rachela w tym wieku przy­swaja艂a sobie r贸偶ne umiej臋tno艣ci, a pami臋ta艂 to dlatego, 偶e teraz stali si臋 艣wiadkami r贸wnie szybkiego, tyle tylko 偶e odwrotnego procesu.

- Tatusiu - odezwa艂a si臋 dziewczynka z pod艂ogi jego gabinetu, gdzie kolorowa艂a obrazki - kiedy by艂y urodziny mamusi?

- W poniedzia艂ek - odpar艂 Sol, zaj臋ty lektur膮. W rze­czywisto艣ci do urodzin Sarai zosta艂o jeszcze troch臋 czasu, ale Rachela ju偶 je pami臋ta艂a.

- Wiem. Jak dawno temu to by艂o?

- Dzi艣 jest czwartek - mrukn膮艂 Sol znad d艂ugiego talmudycznego traktatu o pos艂usze艅stwie.

- Wiem. Ile to dni?

Weintraub od艂o偶y艂 ksi膮偶k臋.

- Potrafisz wymieni膰 dni tygodnia?

Na Planecie Barnarda pos艂ugiwano si臋 tradycyjnym kalendarzem.

- Jasne. Sobota, niedziela, poniedzia艂ek, wtorek, 艣roda, czwartek, pi膮tek, sobota...

- Sobota ju偶 by艂a.

- Aha. Ile to dni, tatusiu?

- Policz je, od poniedzia艂ku do czwartku.

Rachela zmarszczy艂a brwi. Bezg艂o艣nie porusza艂a ustami, ale po chwili przerwa艂a i zacz臋艂a od pocz膮tku, tym razem pomagaj膮c sobie na palcach.

- Cztery?

- Bardzo dobrze. A mo偶esz mi powiedzie膰, ile to jest dziesi臋膰 minus cztery?

- Co to znaczy minus, tatusiu?

Sol szybko skierowa艂 wzrok z powrotem na ksi膮偶k臋.

- Nic takiego. Dowiesz si臋 o tym w szkole.

- Jak tylko jutro wr贸cimy do domu?

- Tak, kochanie.


Pewnego ranka, kiedy Rachela wysz艂a z domu pod opiek膮 Judy, aby pobawi膰 si臋 z dzie膰mi - by艂a ju偶 za ma艂a, 偶eby chodzi膰 do szko艂y - Sarai powiedzia艂a stanowczo:

- Sol, musimy zabra膰 j膮 na Hyperiona.

Wytrzeszczy艂 oczy.

- Co takiego?

- Przecie偶 s艂yszysz. Nie mo偶emy czeka膰, a偶 przestanie chodzi膰, a potem m贸wi膰. Poza tym, my nie m艂odniejemy. - Roze艣mia艂a si臋 z gorycz膮. - Dziwnie to brzmi, prawda? A jednak to prawda. Dzia艂anie terapii Poulsena ustanie najdalej za rok lub dwa.

- Sarai, czy ty o czym艣 nie zapominasz? Przecie偶 lekarze wyra藕nie powiedzieli, 偶e Rachela nie prze偶yje hibernacji, a nikt nie wyrusza w tak膮 podr贸偶 bez niej. Efekty dzia艂ania nap臋du Hawkinga mog膮 wp臋dzi膰 cz艂owieka w sza­le艅stwo albo nawet zabi膰.

- To nie ma znaczenia - odpar艂a Sarai. - Rachela musi wr贸ci膰 na Hyperiona.

Sola zacz臋艂a ogarnia膰 z艂o艣膰.

- O czym ty w艂a艣ciwie m贸wisz, do diab艂a?

呕ona chwyci艂a go za r臋k臋.

- Czy my艣lisz, 偶e tylko ty mia艂e艣 ten sen?

- Jaki... sen? - wykrztusi艂 z trudem.

Sarai westchn臋艂a i usiad艂a przy bia艂ym kuchennym stole. Promienie wisz膮cego jeszcze nisko na niebie s艂o艅ca pada艂y na ustawione przy oknie kwiaty niczym 艣wiat艂o 偶贸艂tego reflektora.

- Ciemna przestrze艅... - szepn臋艂a. - Dwa czerwone 艣wiat艂a. G艂os, kt贸ry ka偶e nam... ka偶e zabra膰 j膮 na Hype­riona i z艂o偶y膰 w ofierze.

Sol chcia艂 zwil偶y膰 j臋zykiem wargi, ale stwierdzi艂, 偶e w ustach nie ma ani odrobiny 艣liny. Serce wali艂o mu jak po d艂ugim biegu.

- Do kogo... do kogo zwraca si臋 ten g艂os?

- Do nas obojga. Gdyby艣 tam, we 艣nie, nie by艂 ze mn膮, nie wytrzyma艂abym tego tak d艂ugo.

Sol opad艂 ci臋偶ko na krzes艂o i spojrza艂 ze zdziwieniem na rami臋 i r臋k臋 opart膮 przed nim na stole. Stawy palc贸w by艂y ju偶 pogrubione przez artretyzm, a na sk贸rze przedramienia br膮zowi艂y si臋 w膮trobiane plamy. Tak, to by艂a jego r臋ka. Us艂ysza艂 sw贸j g艂os, dobiegaj膮cy gdzie艣 z bardzo daleka:

- Nigdy mi o tym nie m贸wi艂a艣... Nie wspomnia艂a艣 ani s艂owem.

Tym razem w 艣miechu Sarai nie by艂o goryczy.

- A czy musia艂am? Przez tyle lat oboje budzili艣my si臋 w 艣rodku nocy, mokrzy od potu. Od pocz膮tku wiedzia艂am, 偶e to co艣 wi臋cej ni偶 sen. Musimy lecie膰, ojczulku. Na Hyperiona.

Sol poruszy艂 r臋k膮. Wci膮偶 wydawa艂o mu si臋, 偶e nie stanowi cz臋艣ci jego cia艂a.

- Dlaczego? Na lito艣膰 bosk膮, dlaczego, Sarai? Prze­cie偶 nie z艂o偶ymy Racheli w ofierze...

- Oczywi艣cie, 偶e nie, ojczulku. A ty nie zastanawia艂e艣 si臋 nad tym? Musimy polecie膰 na Hyperiona, uda膰 si臋 w miejs­ce, kt贸re wska偶e nam g艂os, i sami z艂o偶y膰 si臋 w ofierze.

- Sami z艂o偶y膰 si臋 w ofierze... - powt贸rzy艂 Sol, zastana­wiaj膮c si臋, czy to przypadkiem nie zawa艂 serca. B贸l w piersi by艂 tak potworny, 偶e nie pozwala艂 mu oddycha膰. Co najmniej przez minut臋 siedzia艂 w milczeniu, pewien, 偶e je艣li otworzy usta, wyrwie si臋 z nich jedynie rozpaczliwy szloch. - Od jak dawna my艣la艂a艣 o tym, mamu艣ku? - zapyta艂 wreszcie.

- Chodzi ci o to, od jak dawna wiedzia艂am, co nale偶y zrobi膰? Od roku. To znaczy, od jej pi膮tych urodzin.

- Od roku! Dlaczego nic mi nie powiedzia艂a艣?

- Czeka艂am, a偶 zrozumiesz. A偶 sam si臋 domy艣lisz.

Sol potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. Mia艂 wra偶enie, 偶e kuchnia ko艂ysze si臋 wraz z ca艂ym domem.

- Nie. To znaczy, nie wydaje mi si臋... Musz臋 si臋 nad tym zastanowi膰.

Bez zdziwienia obserwowa艂, jak obca r臋ka g艂aszcze znajom膮, nale偶膮c膮 do Sarai.

Jego 偶ona w milczeniu skin臋艂a g艂ow膮.

Sol sp臋dzi艂 trzy dni i trzy noce w ja艂owych g贸rach, jedz膮c tylko gruboziarnisty chleb, kt贸ry zabra艂 z domu, i pij膮c wod臋 z przeno艣nego kondensatora.

W ci膮gu minionych dwudziestu lat tysi膮ce razy b艂aga艂, aby pozwolono mu wzi膮膰 na siebie chorob臋 Racheli, bo je偶eli ju偶 kto艣 musi cierpie膰, to niech b臋dzie to ojciec, nie dziecko. Wszyscy rodzice czuliby to samo - czuli to samo za ka偶dym razem, kiedy ich dzieci ulega艂y jakiemu艣 wypadkowi albo majaczy艂y w gor膮czce. Tylko 偶e 偶ycie nie jest takie proste.

Sol doszed艂 do tego wniosku trzeciego, skwarnego popo­艂udnia, odpoczywaj膮c w cieniu w膮skiego nawisu skalnego.

- Czy偶by tak w艂a艣nie powiedzia艂 Abraham Bogu? 呕e to on b臋dzie ofiar膮, nie Izaak?

Abraham m贸g艂 tak powiedzie膰. Ty nie mo偶esz鈥.

- Dlaczego?

Sol ujrza艂 koszmarn膮 wizj臋 tysi臋cy nagich ludzi pod膮偶a­j膮cych ku p艂on膮cym piecom pod eskort膮 uzbrojonych 偶o艂nierzy. Ujrza艂 m臋偶czyzn i kobiety wynosz膮cych otuma­nione dzieci z dymi膮cych zgliszcz czego艣, co kiedy艣 by艂o miastem. Zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e nie s膮 to senne majaki, lecz prawdziwe obrazy, zarejestrowane podczas Pierwszego i Drugiego Holocaustu. I jeszcze zanim rozleg艂 si臋 g艂os, wiedzia艂 ju偶, jaka b臋dzie odpowied藕. Jaka musi by膰.


Rodzice ju偶 si臋 po艣wi臋cili i ta ofiara zosta艂a przyj臋ta. Teraz trzeba czego艣 wi臋cej鈥.

- Czego?

Odpowiedzia艂o mu milczenie. Sol zorientowa艂 si臋, 偶e stoi z zadart膮 g艂ow膮 w bezlitosnym blasku s艂o艅ca. Zatoczy艂 si臋 i o ma艂o nie upad艂. Wysoko w g贸rze przelecia艂 czarny ptak... a mo偶e to te偶 by艂a wizja? Pogrozi艂 pi臋艣ci膮 spi偶owemu niebu.

- Wykorzystywa艂e艣 nazist贸w jako swoje narz臋dzia. Tych szale艅c贸w. Potwory. Sam jeste艣 przekl臋tym potworem.

Nie鈥.

Ziemia zachwia艂a si臋 i Sol run膮艂 na ostre skalne od艂amki. Przez chwil臋 czu艂 si臋 tak, jakby opiera艂 si臋 o gor膮c膮, chropowat膮 艣cian臋. W policzek wbija艂 mu si臋 kamie艅 wielko艣ci pi臋艣ci.

- Jedyn膮 odpowiedzi膮, jakiej m贸g艂 udzieli膰 Abraham, by艂o pos艂usze艅stwo. Z etycznego punktu widzenia on tak偶e by艂 dzieckiem, podobnie jak wszyscy ludzie w tamtych czasach. W zwi膮zku z tym dzieci Abrahama musia艂y sta膰 si臋 doros艂ymi i same z艂o偶y膰 si臋 w ofierze. Co my powinni艣­my zrobi膰?

Pytanie zawis艂o w powietrzu. Ziemia przesta艂a si臋 ko艂ysa膰. Po d艂u偶szej chwili Sol stan膮艂 niepewnie na nogi, otar艂 z twarzy krew i brud, po czym ruszy艂 ku po艂o偶onej w dolinie osadzie.

- Nie - powiedzia艂 do 偶ony. - Nie polecimy na Hyperiona. To nie jest w艂a艣ciwe rozwi膮zanie.

Sarai mocno poblad艂a, ale zdo艂a艂a zapanowa膰 nad g艂osem.

- A wi臋c chcesz, 偶eby艣my czekali z za艂o偶onymi r臋kami?

- Wcale nie. Po prostu nie chc臋, 偶eby艣my zrobili co艣, czego p贸藕niej mogliby艣my 偶a艂owa膰.

Sarai gwa艂townie wypu艣ci艂a powietrze z p艂uc i machn臋艂a r臋k膮 w kierunku okna, przez kt贸re wida膰 by艂o ich cztero­letni膮 c贸reczk臋, bawi膮c膮 si臋 lalkami przed domem.

- Uwa偶asz, 偶e ona ma czas, 偶eby czeka膰?

- Siadaj, mamu艣ku.

Nie pos艂ucha艂a go. Na przedzie br膮zowej bawe艂nianej sukienki dostrzeg艂 kilka kryszta艂k贸w cukru. Pomy艣la艂 o m艂odej kobiecie, wy艂aniaj膮cej si臋 nago z fosforyzuj膮cych fal na brzegu ruchomej wyspy na Maui-Przymierzu.

- Musimy co艣 zrobi膰 - stwierdzi艂a stanowczo.

- Korzystali艣my z porad co najmniej stu lekarzy i nau­kowc贸w. Rachela by艂a badana i poddawana najbardziej wymy艣lnym torturom w co najmniej dwudziestu wiod膮cych o艣rodkach medycznych. Odwiedzi艂em wszystkie 艣wi膮tynie Chy偶wara, jakie istniej膮 na planetach Sieci, ale nikt nie chcia艂 tam ze mn膮 rozmawia膰. Melio oraz inni eksperci z Reichu twierdz膮, 偶e w doktrynie Ko艣cio艂a Chy偶wara nie ma najmniejszej wzmianki o czymkolwiek, co przypomina­艂oby chorob臋 Merlina, na Hyperionie za艣 nie funkcjonuj膮 偶adne legendy ani podania, z kt贸rych mo偶na by wyci膮gn膮膰 jakie艣 wnioski. Trwaj膮ce trzy lata prace badawcze na Hyperionie nie przynios艂y 偶adnych rezultat贸w, a teraz zosta艂y zakazane. Zgod臋 na odwiedzenie Grobowc贸w Czasu mog膮 uzyska膰 jedynie tak zwani pielgrzymi. Zdobycie wizy turystycznej jest prawie niemo偶liwe, a nawet gdyby艣my j膮 dostali, Rachela mog艂aby nie prze偶y膰 podr贸偶y. - Sol przerwa艂 dla nabrania oddechu i ponownie dotkn膮艂 ramienia 偶ony. - Przykro mi, 偶e musz臋 to wszystko powtarza膰, mamu艣ku, ale chyba widzisz, 偶e jednak co艣 zrobili艣my?

- Za ma艂o - stwierdzi艂a stanowczo Sarai. - Dlaczego nie mamy uda膰 si臋 tam jako pielgrzymi?

Zdesperowany Sol za艂ama艂 r臋ce.

- Poniewa偶 Ko艣ci贸艂 Chy偶wara wybiera kandydat贸w na samob贸jc贸w spo艣r贸d tysi臋cy ochotnik贸w! W Sieci a偶 roi si臋 od g艂upich, zdesperowanych ludzi. Wi臋kszo艣膰 z nich ju偶 stamt膮d nie wraca.

- Czy to czego艣 nie dowodzi? - podchwyci艂a natych­miast Sarai. - Kto艣, albo co艣, czyha tam na nich.

- Na przyk艂ad bandyci - mrukn膮艂 jej m膮偶.

Sarai pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Golem.

- Masz na my艣li Chy偶wara?

- To golem - powt贸rzy艂a kobieta. - Ten sam, kt贸rego widujemy we 艣nie.

- Ja nie widuj臋 we 艣nie 偶adnego golema - odpar艂 niepewnie Sol. - Co masz na my艣li?

- Czerwone oczy, kt贸re nas obserwuj膮. To ten sam golem, kt贸rego kroki Rachela us艂ysza艂a tamtej nocy we wn臋trzu Sfinksa.

- Sk膮d wiesz, 偶e ona cokolwiek s艂ysza艂a?

- Wszystko jest we 艣nie - odpar艂a Sarai. - Zanim wejdziemy do pomieszczenia, w kt贸rym czeka golem.

- Chyba nie 艣nili艣my tego samego snu - powiedzia艂 Sol. - Moja droga, dlaczego wcze艣niej mi o tym nie powiedzia艂a艣?

- Ba艂am si臋, 偶e trac臋 zmys艂y... - szepn臋艂a Sarai.

Sol pomy艣la艂 o swoich potajemnych rozmowach z Bo­giem, obj膮艂 偶on臋 i mocno przytuli艂.

- Och, Sol... - us艂ysza艂 jej g艂os. - To tak boli, kiedy musz臋 na ni膮 patrze膰... I tak bardzo jeste艣my tutaj samotni...

Kilka razy pr贸bowali wr贸ci膰 do domu - 鈥渄omem鈥 by艂a zawsze i pozosta艂a Planeta Barnarda - 偶eby odwiedzi膰 znajomych i przyjaci贸艂, ale natychmiast oblega艂 ich t艂um turyst贸w i dziennikarzy. Nie by艂o w tym niczyjej winy - po prostu w megadatasferze, obejmuj膮cej sto sze艣膰dziesi膮t planet nale偶膮cych do Sieci, informacje rozchodzi艂y si臋 niemal natychmiast. Wystarczy艂o wsun膮膰 kart臋 uniwersaln膮 do czytnika i przej艣膰 przez transmiter. Pr贸bowali zachowa膰 maksymaln膮 dyskrecj臋 i podr贸偶owa膰 incognito, ale nie b臋d膮c szpiegami nie mieli w tej dziedzinie najmniejszego do艣wiadczenia i rezultat ich usi艂owa艅 by艂 偶a艂osny. Nigdy nie uda艂o im si臋 zmyli膰 pogoni na d艂u偶ej ni偶 dwadzie艣cia cztery godziny. Instytuty badawcze i szpitale 艂atwo radzi艂y sobie ze zgraj膮 偶膮dnych sensacji reporter贸w, ale rodzina i przyjaciele bardzo cierpieli. Rachela wci膮偶 znajdowa艂a si臋 w centrum zainteresowania.

- Mo偶e zaprosiliby艣my Teth臋 i Richarda? - zapropo­nowa艂a Sarai.

- Mam lepszy pomys艂 - odpar艂 Sol. - Sama ich odwied藕. Wiem, 偶e chcesz porozmawia膰 z siostr膮, ale na pewno zale偶y ci te偶 na tym, 偶eby poby膰 troch臋 w domu, obejrze膰 d艂ugi zach贸d s艂o艅ca, p贸j艣膰 na spacer w艣r贸d p贸l... Jed藕.

- Mam jecha膰 sama? Przecie偶 nie mog臋 zostawi膰 Racheli!

- Bzdura! - stwierdzi艂 stanowczo Sol. - Nikt nie oskar偶y ci臋 o zaniedbywanie dziecka, je艣li dwa razy w ci膮gu dwudziestu lat zostawisz je na jaki艣 czas pod opiek膮 ojca. W艂a艣ciwie w ci膮gu czterdziestu, je艣li we藕miemy pod uwag臋 dobre czasy... Szczerze m贸wi膮c, dziwi臋 si臋, 偶e w og贸le mo偶emy jeszcze na siebie patrze膰. Przecie偶 w艂a艣ciwie nie rozstajemy si臋 ani na chwil臋!

Sarai wbi艂a w st贸艂 zamy艣lone spojrzenie.

- Tylko czy nie znajd膮 mnie dziennikarze?

- Na pewno nie. Im zale偶y na Racheli, nie na tobie. Gdyby si臋 pojawili, natychmiast wracaj, ale moim zdaniem b臋dziesz mia艂a co najmniej tydzie艅 ca艂kowitego spokoju.

- Tydzie艅?! - wykrzykn臋艂a z przera偶eniem. - Prze­cie偶...

- Oczywi艣cie. Dzi臋ki temu kilka dni po艣wi臋c臋 wy艂膮cznie Racheli, a po twoim powrocie b臋d臋 m贸g艂 skoncentrowa膰 si臋 na pracy nad ksi膮偶k膮.

- T膮 o Kierkegaardzie?

- Nie, inn膮. Nazwa艂em j膮 Problem Abrahama.

- Przyci臋偶ki tytu艂.

- Bo to ci臋偶ki problem. A teraz bierz si臋 do pakowania. Jutro podrzucimy ci臋 do Nowej Jerozolimy, 偶eby艣 mog艂a skorzysta膰 z transmitera przed pocz膮tkiem szabasu.

- Zastanowi臋 si臋 nad tym - odpar艂a bez wi臋kszego przekonania.

- Nie zastanawiaj si臋, tylko pakuj! - powiedzia艂 Sol i u艣cisn膮艂 j膮 mocno. Nast臋pnie ustawi艂 偶on臋 twarz膮 do holu i drzwi sypialni. - Ruszaj. B臋d臋 czeka艂 na ciebie z nowym pomys艂em.

- Obiecujesz?

Sol spojrza艂 jej prosto w oczy.

- Obiecuj臋, 偶e b臋d臋 pr贸bowa艂 dop贸ty, dop贸ki czas wszystkiego nie zniszczy, i 偶e znajd臋 jaki艣 spos贸b.

Sarai skin臋艂a g艂ow膮. Od wielu miesi臋cy nie by艂a tak odpr臋偶ona jak w tej chwili.

- Wobec tego zaczynam si臋 pakowa膰.

Kiedy nazajutrz wr贸ci艂 z Rachel膮 z Nowej Jerozolimy, natychmiast wzi膮艂 si臋 do podlewania 艂ysawego trawnika. Dziewczynka bawi艂a si臋 spokojnie w domu. Uporawszy si臋 z niezbyt trudnym zadaniem, wszed艂 do holu, kt贸rego 艣ciany roz偶arzy艂y si臋 na r贸偶owo blaskiem zachodz膮cego s艂o艅ca. Racheli nie by艂o ani w sypialni, ani w 偶adnym z jej ulubionych miejsc.

- Rachelo?

Sprawdzi艂 na podw贸rzu i opustosza艂ej ulicy.

- Rachelo!

Chcia艂 ju偶 biec do s膮siad贸w, kiedy nagle us艂ysza艂 jaki艣 szmer w g艂臋bokiej szafie, u偶ywanej do przechowywania najmniej potrzebnych rzeczy. Ostro偶nie otworzy艂 drzwi.

Rachela siedzia艂a na pod艂odze, pochylona nad otwartym pami膮tkowym kuferkiem Sarai. Wsz臋dzie wala艂y si臋 foto­grafie i hologramy przedstawiaj膮ce Rachel臋 na studiach, Rachel臋 podczas uroczysto艣ci wr臋czania 艣wiadectw w szkole 艣redniej, Rachel臋 na kamienistym g贸rskim zboczu na Hyperionie. Obok le偶a艂 komlog, z kt贸rego s膮czy艂 si臋 cichy, spokojny g艂os m艂odej kobiety.

- Tatusiu - powiedzia艂a siedz膮ca na pod艂odze dziewczynka g艂osikiem, kt贸ry stanowi艂 znacznie s艂absze i nieco przestraszone echo tego dobiegaj膮cego z komlogu. - Dla­czego nigdy mi nie powiedzia艂e艣, 偶e mam siostrzyczk臋?

- Bo nie masz, male艅ka.

Rachela zmarszczy艂a brwi.

- Czy to mamusia, kiedy jeszcze nie by艂a taka du偶a? Chyba nie, bo ona m贸wi, 偶e te偶 nazywa si臋 Rachela.

- Zaraz ci to wyja艣ni臋 - powiedzia艂 Sol, ale w tej samej chwili u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ju偶 od d艂u偶szego czasu s艂yszy dobiegaj膮cy z salonu sygna艂 wizjofonu. - Zaczekaj minutk臋, kochanie. Zaraz wracam.

Przed projektorem pojawi艂 si臋 holograficzny obraz g艂owy m臋偶czyzny, kt贸rego Sol widzia艂 po raz pierwszy w 偶yciu. Ze swojej strony uruchomi艂 tylko po艂膮czenie foniczne, pragn膮c jak najszybciej pozby膰 si臋 intruza.

- Tak?

- M. Weintraub? M. Weintraub z Planety Barnarda, obecnie zamieszka艂y w osadzie Dan na Hebronie?

Sol wyci膮gn膮艂 ju偶 r臋k臋, 偶eby si臋 roz艂膮czy膰, ale nagle zamar艂 w bezruchu. Ich numer by艂 zastrze偶ony. Czasem dzwoni艂 w艂a艣ciciel sklepu z Nowej Jerozolimy, ale po艂膮czenia pozaplanetarne zdarza艂y si臋 niezmiernie rzadko. Poza tym, u艣wiadomi艂 sobie, czuj膮c, jak jego 偶o艂膮dek zamienia si臋 w zbity k艂膮b strachu, by艂o ju偶 po zachodzie s艂o艅ca w szabas.

- Tak... - wykrztusi艂.

- M. Weintraub - powiedzia艂 nieznajomy, wpatruj膮c si臋 w Sola nie widz膮cym spojrzeniem - wydarzy艂o si臋 okropne nieszcz臋艣cie.


Zaraz po obudzeniu Rachela zobaczy艂a ojca siedz膮cego u wezg艂owia jej 艂贸偶eczka. Wygl膮da艂 na bardzo zm臋czone­go - mia艂 zaczerwienione oczy, a na policzkach powy偶ej linii brody widnia艂 szczeciniasty zarost.

- Dzie艅 dobry, tatusiu.

- Dzie艅 dobry, c贸reczko.

Rachela rozejrza艂a si臋 i zamruga艂a szybko powiekami. Znajome lalki i inne zabawki znajdowa艂y si臋 w zupe艂nie nieznajomym pokoju. O艣wietlenie by艂o zupe艂nie inne ni偶 to, do kt贸rego si臋 przyzwyczai艂a. Ojciec te偶 wygl膮da艂 jako艣 inaczej.

- Gdzie jeste艣my, tatusiu?

- Pojechali艣my na wycieczk臋, male艅ka.

- Dok膮d?

- Teraz to nie ma 偶adnego znaczenia. No, wyskakuj z 艂贸偶ka. K膮piel ju偶 czeka, a potem musimy si臋 ubra膰.

Na krze艣le obok 艂贸偶ka le偶a艂a ciemna sukienka, kt贸rej nigdy przedtem nie widzia艂a. Rachela popatrzy艂a na ni膮, a nast臋pnie przenios艂a spojrzenie na ojca.

- Tatusiu, co si臋 sta艂o? Gdzie jest mamusia?

Sol potar艂 policzek. Od wypadku min臋艂y ju偶 trzy dni. Dzi艣 mia艂 si臋 odby膰 pogrzeb. Ju偶 dwa razy opowiada艂 c贸rce, co si臋 sta艂o. Nie m贸g艂 uczyni膰 inaczej; wydawa艂o mu si臋, 偶e w ten spos贸b zdradzi艂by zar贸wno j膮, jak i Sarai. Dzisiaj jednak mia艂 wra偶enie, i偶 s艂owa utkn膮 mu w gardle.

- Zdarzy艂 si臋 wypadek, Rachelo - powiedzia艂 nie swoim, chrapliwym g艂osem. - Mamusia umar艂a. Dzisiaj p贸jdziemy j膮 po偶egna膰.

Umilk艂, gdy偶 wiedzia艂 ju偶, 偶e dziewczynka b臋dzie po­trzebowa艂a oko艂o minuty, 偶eby w pe艂ni u艣wiadomi膰 sobie znaczenie tego, co us艂ysza艂a. Pierwszego dnia nie by艂 pewien, czy czteroletnie dziecko b臋dzie w stanie poj膮膰, co to jest 艣mier膰. Okaza艂o si臋, 偶e tak.

P贸藕niej, tul膮c w ramionach szlochaj膮c膮 c贸reczk臋, sam usi艂owa艂 zrozumie膰 to, o czym opowiedzia艂 jej w kilku prostych s艂owach. EMV z pewno艣ci膮 nale偶a艂o uzna膰 za najbezpieczniejszy 艣rodek lokomocji, jaki kiedykolwiek uda艂o si臋 skonstruowa膰. Nawet w przypadku awarii obu silnik贸w szcz膮tkowe pole magnetyczne by艂o na tyle silne, 偶e pojazd m贸g艂 bezpiecznie wyl膮dowa膰 bez wzgl臋du na to, na jakiej wysoko艣ci akurat si臋 znajdowa艂. Elektroniczne uk艂ady zapobiegaj膮ce zderzeniom zosta艂y zaprojektowane przed kilkuset laty i zawsze spisywa艂y si臋 bez zarzutu. Jednak tym razem wszystko zawiod艂o. Stare艅ki vikken ciotki Tethy zbli偶a艂 si臋 w艂a艣nie do l膮dowiska przy operze w Bussard City, kiedy z pr臋dko艣ci膮 1,5 Macha wpad艂 na niego skradziony EMV, kt贸rym podr贸偶owa艂a para 偶膮dnych mocnych wra偶e艅 nastolatk贸w. Dla unikni臋cia wykrycia przez s艂u偶by kontroli ruchu wy艂膮czyli wszystkie 艣wiat艂a i urz膮dzenia zabezpieczaj膮ce. Opr贸cz nich, Tethy i Sarai, zgin臋艂y jeszcze trzy osoby, gdy偶 p艂on膮ce szcz膮tki obu pojazd贸w run臋艂y na t艂um zgromadzony przed wej艣ciem do opery.

Sarai...

- Czy jeszcze kiedy艣 zobaczymy mamusi臋? - zapyta艂a Rachela przez 艂zy. Za ka偶dym razem zadawa艂a to samo pytanie.

- Nie wiem, male艅ka - odpowiedzia艂 zupe艂nie szcze­rze Sol.


Pogrzeb odby艂 si臋 na rodzinnym cmentarzu w okr臋gu Kates na Planecie Barnarda. Dziennikarze nie odwa偶yli si臋 wkroczy膰 na teren nekropolii, ale t艂oczyli si臋 przed bram膮, napieraj膮c na ni膮 niczym wzburzone morze.

Richard namawia艂 Sola i Rachel臋, 偶eby zostali cho膰 na kilka dni, lecz Weintraub zdawa艂 sobie doskonale spraw臋, jak wielk膮 krzywd臋 mo偶e wyrz膮dzi膰 spokojnemu farmerowi, je艣li nagle skieruje na niego uwag臋 偶膮dnych krwi 艂owc贸w sensacji. Dlatego te偶 tylko u艣cisn膮艂 go mocno, udzieli艂 kr贸tkiego wywiadu rozgor膮czkowanym reporterom, po czym wr贸ci艂 na Hebron z oszo艂omion膮, jakby nieprzytomn膮 Rachel膮.

Dziennikarze dotarli za nimi a偶 do Nowej Jerozolimy i pr贸bowali polecie膰 do wioski Dan, lecz miejscowa policja bez trudu zmusi艂a do zawr贸cenia ich wynaj臋ty EMV, dla dobrego przyk艂adu wsadzi艂a na kilka dni do aresztu paru najbardziej krewkich pismak贸w, reszcie za艣 nakaza艂a na­tychmiast opu艣ci膰 planet臋.

Wieczorem, zostawiwszy 艣pi膮ce dziecko pod opiek膮 Judy, Sol wyruszy艂 na przechadzk臋 szczytami wzg贸rz wznosz膮cych si臋 nad osad膮. Z najwi臋kszym trudem powstrzyma艂 si臋 przed tym, by wygra偶a膰 niebu pi臋艣ci膮, miota膰 w nie obelgi, a nawet ciska膰 kamienie. Zadawa艂 tylko pytania, z kt贸rych ka偶de zaczyna艂o si臋 od 鈥渄laczego鈥.

Nie otrzyma艂 odpowiedzi. S艂o艅ce Hebronu schowa艂o si臋 ju偶 za wzniesieniami, a ska艂y jarzy艂y si臋 delikatn膮 po艣wiat膮, oddaj膮c nagromadzone w ci膮gu dnia ciep艂o. Sol usiad艂 na g艂azie i ukry艂 twarz w d艂oniach.

Sarai.

呕yli pe艂ni膮 偶ycia, nawet wtedy kiedy pad艂 na nich cie艅 straszliwej choroby Racheli. C贸偶 za ironia losu, 偶e gdy wreszcie, po tylu latach, uda艂o mu si臋 j膮 nam贸wi膰, by troch臋 odpocz臋艂a... J臋kn膮艂 g艂o艣no.

Pu艂apka polega艂a na ich ca艂kowitym zaabsorbowaniu chorob膮 c贸rki. Ani on, ani Sarai nie byli w stanie wyobrazi膰 sobie przysz艂o艣ci po jej... 艣mierci? Znikni臋ciu? 艢wiat trwa艂 tylko dzi臋ki temu, 偶e 偶y艂o ich dziecko, i nie by艂o w nim miejsca ju偶 na 偶adne inne, nieprzewidziane wypadki. Sol by艂 pewien, 偶e jego 偶ona - podobnie jak on - cz臋sto my艣la艂a o samob贸jstwie; 偶adne z nich nie zdecydowa艂o si臋 jednak na takie rozwi膮zanie, gdy偶 w贸wczas partner - i dziecko - byliby zdani na 艂ask臋 losu. Dlatego w艂a艣nie Sol nigdy nie bra艂 pod uwag臋 mo偶liwo艣ci, 偶e zostanie sam z Rachel膮. Sarai!

Dopiero teraz Sol u艣wiadomi艂 sobie, 偶e gniewny dialog, jaki jego nar贸d prowadzi艂 z Bogiem od tak wielu tysi膮cleci, wcale nie sko艅czy艂 si臋 z chwil膮 艣mierci Starej Ziemi i pocz膮tkiem nowej diaspory, lecz trwa nadal. On, Rachela i Sarai stanowili jego cz臋艣膰. Pozwoli艂 ogarn膮膰 si臋 b贸lowi, kt贸ry wreszcie przyni贸s艂 ze sob膮 agoni臋 zrozumienia.

Sol d艂ugo siedzia艂 na szczycie wzg贸rza i p艂aka艂 w g臋st­niej膮cej ciemno艣ci.

Rano, kiedy s艂oneczne promienie wype艂ni艂y pok贸j Ra­cheli, by艂 ju偶 przy 艂贸偶ku c贸rki.

- Dzie艅 dobry, tatusiu.

- Dzie艅 dobry, male艅ka.

- Gdzie jeste艣my, tatusiu?

- Na wycieczce w bardzo 艂adnym miejscu.

- A gdzie jest mamusia?

- Polecia艂a do cioci Tethy.

- Ale jutro wr贸ci?

- Tak - odpar艂 Sol. - Ubieraj si臋, a ja przygotuj臋 艣niadanie.


Kiedy Rachela wkroczy艂a w trzeci rok 偶ycia, Sol zacz膮艂 zasypywa膰 monitami Ko艣ci贸艂 Chy偶wara. Dostanie si臋 na Hyperiona graniczy艂o w贸wczas z cudem, a Grobowce Czasu by艂y w og贸le niedost臋pne. Od czasu do czasu dopuszczano tam jedynie wysy艂ane przez Ko艣ci贸艂 pielgrzymki.

Rachela bardzo rozpacza艂a, kiedy dowiedzia艂a si臋 w dzie艅 swoich urodzin, 偶e mama akurat wtedy musia艂a wyjecha膰, poza osad臋, lecz odwiedziny sporej grupy dzieci z kibucu wprawi艂y j膮 w nieco lepszy nastr贸j. Od ojca dosta艂a wielk膮, ilustrowan膮 ksi膮偶k臋 z bajkami, kt贸r膮 Sarai kupi艂a w Nowej Jerozolimie wiele miesi臋cy wcze艣niej.

Wieczorem Sol przeczyta艂 Racheli kilka bajek, gdy偶 ona sama ju偶 od ponad siedmiu miesi臋cy nie by艂a w stanie skleci膰 ani jednego s艂owa. Najbardziej podoba艂a jej si臋 opowie艣膰 o 艣pi膮cej kr贸lewnie; poprosi艂a ojca, 偶eby prze­czyta艂 j膮 powt贸rnie.

- Poka偶臋 j膮 mamie, jak tylko wr贸cimy do domu - o艣wiadczy艂a mi臋dzy dwoma ziewni臋ciami, kiedy Sol zgasi艂 g贸rne 艣wiat艂o.

- Dobranoc, c贸reczko - powiedzia艂 cicho od drzwi.

- Tatusiu...

- S艂ucham?

- Siemanek.

- Dowidzonek.

Rachela zachichota艂a w poduszk臋.


Przez ostatnie dwa lata Sol czu艂 si臋 tak, jakby by艂 艣wiadkiem starzenia si臋 najbli偶szej mu osoby. Tyle tylko 偶e to by艂o gorsze. Tysi膮c razy gorsze.

Mi臋dzy 贸smymi a drugimi urodzinami Rachela straci艂a wszystkie sta艂e z臋by. Zast膮pi艂y je mleczne, ale do osiemnas­tego miesi膮ca 偶ycia dziecka co najmniej po艂owa mleczak贸w schowa艂a si臋 w dzi膮s艂a.

G臋ste w艂osy, z kt贸rych zawsze by艂a taka dumna, sta艂y si臋 kr贸tsze i znacznie rzadsze, twarz straci艂a znajome rysy, gdy偶 warstwa dzieci臋cej tkanki t艂uszczowej wype艂ni艂a policzki, jednocze艣nie 艂agodz膮c zarys brody i ko艣ci po­liczkowych. Stopniowo s艂ab艂a koordynacja ruchowa, co przejawia艂o si臋 k艂opotami w operowaniu widelcem albo pisakiem. W dniu, kiedy przesta艂a chodzi膰, Sol po艂o偶y艂 j膮 wcze艣niej do 艂贸偶ka, a sam poszed艂 do gabinetu, gdzie si臋 dokumentnie upi艂.

Najtrudniej by艂o mu pogodzi膰 si臋 z pog艂臋biaj膮c膮 si臋 b艂yskawicznie przepa艣ci膮 j臋zykow膮. Jaki艣 czas po drugich urodzinach c贸reczki, u艂o偶ywszy j膮 do snu zatrzyma艂 si臋 przy drzwiach i powiedzia艂:

- Siemanek, male艅ka.

Odpowiedzia艂a mu cisza.

- Siemanek, kr贸liczku.

Rachela zachichota艂a.

- Odpowiada si臋: dowidzonek, tatusiu - pouczy艂 j膮 Sol, po czym wyja艣ni艂, sk膮d si臋 wzi臋艂y oba zabawne s艂贸wka.

- Dodidonek! - zaszczebiota艂a Rachela, 艣miej膮c si臋 g艂o艣no.

Rano nic ju偶 nie pami臋ta艂a.


Podr贸偶uj膮c po Sieci, zabiera艂 j膮 wsz臋dzie ze sob膮, nic ju偶 sobie nie robi膮c z natr臋ctwa reporter贸w. By艂a z nim wtedy, kiedy prosi艂 Ko艣ci贸艂 Chy偶wara o w艂膮czenie go do sk艂adu kolejnej pielgrzymki, kiedy molestowa艂 Senat o wydanie wizy daj膮cej prawo wst臋pu do zamkni臋tych rejon贸w Hype­riona, i kiedy odwiedza艂 wszystkie szpitale i instytuty badawcze, kt贸re dawa艂y cho膰by cie艅 nadziei na wyleczenie. Mija艂y miesi膮ce, a kolejne zespo艂y lekarzy rozk艂ada艂y bezradnie r臋ce. Kiedy Sol wr贸ci艂 na Hebron, Rachela mia艂a ju偶 tylko pi臋tna艣cie miesi臋cy standardowych. Wed艂ug obo­wi膮zuj膮cego na planecie archaicznego systemu wag i miar, wa偶y艂a dwadzie艣cia pi臋膰 funt贸w i mia艂a trzydzie艣ci cali wzrostu. Nie potrafi艂a ju偶 si臋 ubra膰, jej s艂ownictwo za艣 sk艂ada艂o si臋 z dwudziestu pi臋ciu wyraz贸w, z kt贸rych najbardziej upodoba艂a sobie 鈥渕ama鈥 i 鈥渢ata鈥.


Sol uwielbia艂 nosi膰 j膮 na r臋kach. Czuj膮c na policzku dotkni臋cie jej g艂贸wki, na piersi ciep艂o jej cia艂a, a w nozdrzach zapach sk贸ry, zapomina艂 na chwil臋 o pal膮cej niesprawiedliwo艣ci losu. Gdyby jeszcze gdzie艣 blisko by艂a Sarai, m贸g艂by powiedzie膰, 偶e na kilka minut pogodzi艂 si臋 z wszech­艣wiatem - poniewa偶 jednak jej nie by艂o, chwile te traktowa艂 jedynie jako kr贸tkotrwa艂e zawieszenia ognia w rozpaczliwej dyskusji z Bogiem, w kt贸rego nie wierzy艂.


- Czy mo偶e istnie膰 jaka艣 przyczyna tego wszystkiego?

A czy dostrzegasz jak膮艣 przyczyn臋 cierpie艅, kt贸re by艂y i s膮 udzia艂em ludzko艣ci?鈥

- Ot贸偶 to - warkn膮艂 Sol, zastanawiaj膮c si臋, czy w艂a艣nie zdoby艂 pierwszy punkt. Mocno w to w膮tpi艂.

Fakt, 偶e co艣 nie jest widoczne, nie dowodzi jeszcze, 偶e to co艣 nie istnieje鈥.

- Be艂kot. Trzy zaprzeczenia w jednym zdaniu, w dodat­ku po to, 偶eby sformu艂owa膰 taki bana艂.

W艂a艣nie, Sol. Nareszcie zaczynasz pojmowa膰 zasady gry鈥.

- Jak to?


Tym razem nie uzyska艂 odpowiedzi. Jeszcze d艂ugo w noc le偶a艂 z szeroko otwartymi oczami, ws艂uchuj膮c si臋 w zawo­dzenie pustynnego wiatru.

Ostatnim s艂owem Racheli by艂o 鈥渕ama鈥. Wypowiedzia艂a je, kiedy mia艂a nieco ponad pi臋膰 miesi臋cy.

Nazajutrz po obudzeniu nie zapyta艂a, gdzie jest, bo nie mog艂a tego uczyni膰. Jej 艣wiat sk艂ada艂 si臋 ju偶 wy艂膮cznie z posi艂k贸w, snu i zabawek. Czasem p艂aka艂a, a w贸wczas Sol zastanawia艂 si臋, czy t臋skni za matk膮.

Chodzi艂 na zakupy do ma艂ych sklepik贸w w osadzie, zawsze zabieraj膮c j膮 ze sob膮. Kupowa艂 pieluchy, od偶ywki, a od czasu do czasu tak偶e jak膮艣 zabawk臋.

Na tydzie艅 przed planowan膮 podr贸偶膮 na Pierwsz膮 Tau Ceti przyszed艂 do niego Efraim w towarzystwie jeszcze dw贸ch cz艂onk贸w Rady. By艂 wiecz贸r i dogasaj膮ce niebo odbija艂o si臋 w b艂yszcz膮cej 艂ysinie Efraima.

- Sol, wszyscy martwimy si臋 o ciebie. Najbli偶sze kilka tygodni b臋dzie dla ciebie bardzo trudne. Kobiety chc膮 pom贸c. Wszyscy chcemy ci pom贸c.

Sol po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu starego cz艂owieka.

- Dzi臋kuj臋, Efraimie. Dzi臋kuj臋 za wszystko, czego do艣wiadczy艂em tutaj przez minione lata. Teraz tu tak偶e jest nasz dom. Jestem pewien, 偶e Sarai chcia艂aby, 偶ebym wam podzi臋kowa艂. Mimo to w niedziel臋 wyruszamy. Z Rachel膮 wszystko b臋dzie w porz膮dku.

M臋偶czy藕ni popatrzyli na siebie.

- Znaleziono lekarstwo? - zapyta艂 Anvar.

- Nie, ale ja znalaz艂em pow贸d, aby mie膰 nadziej臋 - odpar艂 Sol.

- Zawsze trzeba mie膰 nadziej臋 - zauwa偶y艂 ostro偶nie Robert.

Sol u艣miechn膮艂 si臋 szeroko. Jego z臋by zal艣ni艂y po艣r贸d szpakowatej brody.

- Oczywi艣cie - potwierdzi艂. - Szczeg贸lnie wtedy, kiedy nie pozostaje nic innego.


Studyjna kamera wykona艂a zbli偶enie Racheli 艣pi膮cej w ramionach Sola na planie programu Rozmowy.

- A wi臋c twierdzisz, M. Weintraub - ci膮gn膮艂 Devon Whiteshire, gospodarz programu i zarazem jedna z naj­bardziej znanych postaci w megadatasferze Sieci - 偶e z powodu uporu Ko艣cio艂a Chy偶wara, kt贸ry nie wyra偶a zgody na tw贸j udzia艂 w pielgrzymce na Hyperiona, oraz opiesza艂o艣ci Senatu Hegemonii, kt贸ry zwleka z wydaniem ci wizy uprawniaj膮cej do odwiedzenia Grobowc贸w Czasu, twoja c贸reczka jest skazana na... nieistnienie?

- Tak jest - odpar艂 Sol. - Podr贸偶 na Hyperiona musi potrwa膰 co najmniej sze艣膰 tygodni. Rachela ma teraz dwana艣cie tygodni. Jakakolwiek zw艂oka spowodowana przez Ko艣ci贸艂 Chy偶wara albo Senat Hegemonii zabije moje dziecko.

Przez zgromadzon膮 w studio publiczno艣膰 przebieg艂 g艂o艣ny szmer. Devon Whiteshire zwr贸ci艂 si臋 w kierunku najbli偶szej kamery. Jego szeroka, przyjazna twarz wype艂ni艂a wszystkie monitory.

- Ten cz艂owiek nie wie, czy uda mu si臋 ocali膰 dziec­ko, ale prosi o to, 偶eby chocia偶 dano mu szans臋 - prze­m贸wi艂 dr偶膮cym z emocji g艂osem. - Czy uwa偶acie, 偶e on... i jego c贸reczka... zas艂uguj膮 na to? Je偶eli tak, zwr贸膰­cie si臋 natychmiast do w艂adz swojej planety albo najbli偶­szej 艣wi膮tyni Chy偶wara. - Odwr贸ci艂 si臋 z powrotem do Sola. - 呕yczymy ci szcz臋艣cia, M. Weintraub. - Du偶a d艂o艅 Whiteshire鈥檃 musn臋艂a g艂贸wk臋 Racheli. - I tobie, male艅stwo.

Zanim obraz 艣ciemnia艂, widzowie mogli przez kilka d艂ugich chwil przyjrze膰 si臋 艣pi膮cemu dziecku.


Nap臋d Hawkinga wywo艂ywa艂 nudno艣ci, zaburzenia r贸w­nowagi, b贸le g艂owy i halucynacje. Pierwsza cz臋艣膰 po­dr贸偶y - dziesi臋ciodniowy przelot na Parvati - odby艂a si臋 na pok艂adzie HS 鈥淣ieustraszony鈥. Sol trzyma艂 Rachel臋 w obj臋ciach i stara艂 si臋 jako艣 wytrzyma膰. Na ca艂ym okr臋cie wojennym tylko oni dwoje byli ca艂kowicie przytomni. Pocz膮tkowo Rachela bardzo p艂aka艂a, ale po kilku godzinach uspokoi艂a si臋 i le偶a艂a bez ruchu, wpatruj膮c si臋 w ojca wielkimi czarnymi oczami. Sol przypomnia艂 sobie chwil臋 jej narodzin; lekarz zdj膮艂 dziecko z ciep艂ego brzucha matki i poda艂 je Solowi. Ciemne w艂osy Racheli by艂y wtedy niewiele kr贸tsze, a spojrzenie r贸wnie powa偶ne.

Wreszcie oboje zasn臋li ze zm臋czenia.

Solowi 艣ni艂o si臋, 偶e w臋druje po wn臋trzu budowli, kt贸rej niewidoczne sklepienie podtrzymuj膮 kolumny grubo艣ci olbrzymich sekwoi. Ch艂odn膮 pustk臋 wype艂nia艂o czerwone 艣wiat艂o. W pewnej chwili ze zdumieniem stwierdzi艂, 偶e nadal trzyma w ramionach Rachel臋. Do tej pory nigdy nie widzia艂 jej w swoich snach. Dziewczynka spojrza艂a na niego, a on natychmiast poczu艂, 偶e nawi膮zuje z nim kontakt tak wyra藕ny i oczywisty, jakby co艣 powiedzia艂a.

Jednak w tej samej chwili rozleg艂 si臋 inny g艂os, dudni膮cy i gro藕ny:

Sol! We藕 swoj膮 c贸rk臋, swoj膮 jedyn膮 c贸rk臋 Rachel臋, kt贸r膮 kochasz, udaj si臋 z ni膮 na planet臋 Hyperion i z艂贸偶 j膮 tam w ofierze w miejscu, kt贸re ci wska偶臋鈥.

Sol zawaha艂 si臋 i ponownie przeni贸s艂 wzrok na Rachel臋. C贸reczka wpatrywa艂a si臋 w ojca ciemnymi, b艂yszcz膮cymi oczami. Wyczu艂 p艂yn膮ce ku niemu niewypowiedziane tak. Przycisn膮艂 dziecko mocniej do piersi, post膮pi艂 kilka krok贸w w ciemno艣膰 i powiedzia艂 mocnym g艂osem:

- Pos艂uchaj! Nie b臋dzie ju偶 偶adnych ofiar, ani tych sk艂adanych z dzieci, ani z rodzic贸w. Nikt nie b臋dzie si臋 ju偶 po艣wi臋ca艂, chyba 偶e dla drugiego cz艂owieka. Czas pos艂usze艅stwa i pokuty min膮艂, i nigdy nie powr贸ci.

Umilk艂, po czym zacz膮艂 ws艂uchiwa膰 si臋 w cisz臋. Wyra藕nie wyczuwa艂 bicie swego serca oraz ciep艂o Racheli. Gdzie艣 z bardzo wysoka dobieg艂 szum wiatru przeciskaj膮cego si臋 przez niewidoczne szczeliny. Sol przy艂o偶y艂 do ust r臋k臋 i krzykn膮艂 co si艂 w p艂ucach:

- To wszystko! A teraz albo zostaw nas w spokoju, albo objaw si臋 raczej jako ojciec, ni偶 jako ten, kt贸ry 偶膮da krwawych ofiar. Musisz dokona膰 tego samego wyboru co Abraham!

Pod kamienn膮 posadzk膮 rozleg艂 si臋 narastaj膮cy 艂oskot. Przez pot臋偶ne kolumny przebieg艂o dr偶enie. Rachela poruszy艂a si臋, zaniepokojona gro藕nymi odg艂osami. Czerwona po艣wiata przybra艂a na sile, a potem nagle zgas艂a, pozo­stawiaj膮c po sobie nieprzeniknion膮 ciemno艣膰. Hen, daleko, zadudni艂y ci臋偶kie kroki. Zerwa艂 si臋 huraganowy wiatr, zmuszaj膮c Sola, by odwr贸ci艂 si臋 plecami, os艂aniaj膮c dziecko w艂asnym cia艂em.

W chwil臋 potem oboje obudzili si臋 na pok艂adzie HS 鈥淣iezwyci臋偶ony鈥 zmierzaj膮cego ku Parvati, gdzie czeka艂a ich przesiadka na drzewostatek 鈥淵ggdrasill鈥, kt贸ry mia艂 dowie藕膰 ich na Hyperiona. Sol u艣miechn膮艂 si臋 do swojej siedmiotygodniowej c贸reczki, a ona odpowiedzia艂a mu u艣miechem.

By艂 to jej ostatni, a mo偶e pierwszy u艣miech.


Kiedy stary uczony zako艅czy艂 opowie艣膰, w g艂贸wnej kabinie wiatrowozu zapad艂a cisza. Sol odchrz膮kn膮艂, po czym nala艂 sobie troch臋 wody z kryszta艂owego dzbanka i wypi艂 j膮. Rachela spa艂a mocno w wymoszcznej szufladzie. Wiatrow贸z ko艂ysa艂 si臋 lekko na boki, a przyt艂umione dudnienie ogromnego ko艂a oraz szum 偶yroskop贸w sk艂ada艂y si臋 na dyskretnie wype艂niaj膮c膮 t艂o, usypiaj膮c膮 melodi臋.

- M贸j Bo偶e... - szepn臋艂a wreszcie Brawne Lamia. Otworzy艂a usta, 偶eby powiedzie膰 co艣 jeszcze, ale natychmiast zamkn臋艂a je i tylko pokr臋ci艂a g艂ow膮.

Martin Silenus zamkn膮艂 oczy, po czym wyrecytowa艂:


Bowiem kiedy nienawi艣膰 do szcz臋tu si臋 wygna,

Dusza zn贸w ca艂a staje si臋 niewinna

I wie, 偶e sama w sobie jest 藕r贸d艂em rado艣ci,

Sama sobie umiarem, sama przezorno艣ci膮

I 偶e jej s艂odka wola w niebie si臋 zrodzi艂a,

C贸rka wi臋c, cho膰by z艂e twarze szydzi艂y

I cho膰by zewsz膮d wichry w艣ciek艂e wy艂y,

A miechy si臋 pru艂y, wci膮偶 b臋dzie szcz臋艣liwa.


- William Butler Yeats? - zapyta艂 Sol Weintraub.

- Tak jest - potwierdzi艂 poeta. - Modlitwa za m膮 c贸rk臋.

- Chyba p贸jd臋 na pok艂ad, 偶eby przed snem zaczerpn膮膰 troch臋 艣wie偶ego powietrza - powiedzia艂 konsul. - Czy kto艣 chce si臋 do mnie przy艂膮czy膰?

Poszli wszyscy. Rze艣kie podmuchy wiatru ch艂odzi艂y ich twarze, kiedy stali na pok艂adzie i spogl膮dali na przesuwaj膮ce si臋 za burt膮, pogr膮偶one w ciemno艣ci Trawiaste Morze. Niebo nad ich g艂owami przypomina艂o ogromn膮, odwr贸con膮 do g贸ry dnem mis臋, poznaczon膮 niezliczonymi punkcikami gwiazd i jaskrawymi smugami meteor贸w. 呕agle i liny wydawa艂y ciche, skrzypi膮ce odg艂osy, kt贸re towarzyszy艂y cz艂owiekowi niemal od chwili, kiedy zacz膮艂 na dobre podr贸偶owa膰 po swojej planecie.

- Wydaje mi si臋, 偶e dzisiejszej nocy powinni艣my wy­stawi膰 stra偶e - odezwa艂 si臋 po jakim艣 czasie pu艂kownik Kassad. - Jeden czuwa, reszta 艣pi. Zmiana co dwie godziny.

- Zgadzam si臋 - powiedzia艂 konsul. - Mog臋 by膰 pierwszy.

- Z samego rana... - zacz膮艂 Kassad, ale nie doko艅czy艂, gdy偶 ojciec Hoyt gwa艂townym gestem wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i krzykn膮艂:

- Patrzcie!

Spojrzeli we wskazanym kierunku. W艣r贸d l艣ni膮cych srebrzy艣cie konstelacji rozb艂ys艂y r贸偶nokolorowe ogniste kule - zielone, fioletowe i pomara艅czowe - rzucaj膮c barwne refleksy na faluj膮c膮 powierzchni臋 Trawiastego Morza. Gwiazdy oraz smugi meteor贸w natychmiast zblad艂y, nie mog膮c konkurowa膰 z tym niespodziewanym pirotech­nicznym pokazem.

- Jakie艣 wybuchy? - zapyta艂 niepewnie ksi膮dz.

- Bitwa kosmiczna - wyja艣ni艂 Kassad. - Wewn膮trz orbity ksi臋偶yca. G艂owice termoj膮drowe.

Po艣piesznie wr贸ci艂 pod pok艂ad.

- Drzewo - powiedzia艂 Het Masteen, wskazuj膮c jasny punkcik, kt贸ry przemieszcza艂 si臋 w艣r贸d ognistych wy­kwit贸w niczym roz偶arzony w臋giel mi臋dzy wybuchaj膮cymi fajerwerkami.

Kilka sekund p贸藕niej Kassad wr贸ci艂 uzbrojony w lornet­k臋, kt贸ra natychmiast zacz臋艂a w臋drowa膰 z r膮k do r膮k.

- Intruzi? - zapyta艂a Lamia. - Czy to inwazja?

- Prawie na pewno Intruzi, ale te偶 prawie na pewno to tylko zwiadowczy wypad. Widzicie te skupione wybuchy? To nasze pociski, niszczone antyrakietami Intruz贸w.

Lornetka dotar艂a wreszcie do konsula. Spogl膮daj膮c przez ni膮, m贸g艂 dostrzec ka偶d膮 eksplozj臋 z osobna, a tak偶e b艂臋kitne 艣lady pozostawione przez co najmniej dwie jedno­stki Intruz贸w, uciekaj膮ce przed okr臋tami bojowymi Hege­monii.

- Nie wydaje mi si臋... - zacz膮艂 Kassad, lecz umilk艂 w p贸艂 zdania, gdy偶 nagle 偶agle wiatrowozu, jego pok艂ad oraz ca艂e Trawiaste Morze rozjarzy艂y si臋 pomara艅czow膮 po艣wiat膮.

- Dobry Jezu... - szepn膮艂 ojciec Hoyt. - Trafili drzewostatek!

Konsul po艣piesznie skierowa艂 lornetk臋 w lewo. Kula szalej膮cych p艂omieni by艂a widoczna nawet go艂ym okiem, ale w powi臋kszeniu mo偶na by艂o dostrzec pie艅 oraz naj­grubsze konary drzewostatku, zatopione w ognistym piekle. Co jaki艣 czas d艂ugie pomara艅czowe macki wystrzeliwa艂y daleko w przestrze艅, kiedy p臋ka艂a kolejna kula pola si艂owego i uwolnione powietrze ucieka艂o w pr贸偶ni臋. Wkr贸tce potem blask przygas艂, gigantyczny pie艅 rozjarzy艂 si臋 po raz ostatni, a nast臋pnie rozpad艂 niczym zw臋glony kawa艂ek drewna w ognisku. Z pewno艣ci膮 nikt nie prze偶y艂 katastrofy. Drzewostatek 鈥淵ggdrasill鈥 wraz z za艂og膮, klonami i or­ganicznymi pilotami po prostu przesta艂 istnie膰.

Konsul odwr贸ci艂 si臋 do Heta Masteena i poda艂 mu lornetk臋 - troch臋 zbyt p贸藕no, 偶eby templariusz m贸g艂 przez ni膮 cokolwiek zobaczy膰.

- Tak mi przykro... - szepn膮艂.

Kapitan nie wzi膮艂 od niego lornetki. Powoli opu艣ci艂 wzrok, nasun膮艂 kaptur g艂臋biej na czo艂o i bez s艂owa znikn膮艂 pod pok艂adem.

Zag艂ada drzewostatku zako艅czy艂a gro藕ny spektakl na niebie. Kiedy min臋艂o dziesi臋膰 minut, a w艣r贸d gwiazd nadal nie pojawia艂y si臋 偶adne eksplozje, Brawne Lamia zapyta艂a niezbyt pewnym g艂osem:

- My艣licie, 偶e ich dostali?

- Intruz贸w? Raczej nie - odpar艂 Kassad. - Ich jednostki zwiadowcze osi膮gaj膮 ogromn膮 pr臋dko艣膰 i maj膮 niezwykle silny system obronny. Teraz pewnie s膮 ju偶 dobrych kilka minut 艣wietlnych st膮d.

- Czy偶by szczeg贸lnie zale偶a艂o im na zniszczeniu drzewo­statku? - zapyta艂 Silenus. Poeta wydawa艂 si臋 zupe艂nie trze藕wy.

- W膮tpi臋 - powiedzia艂 pu艂kownik. - My艣l臋, 偶e to by艂 ca艂kowity przypadek.

- Ca艂kowity przypadek... - powt贸rzy艂 jak echo Sol Weintraub. - Chyba prze艣pi臋 si臋 jeszcze troch臋 przed wschodem s艂o艅ca.

Pielgrzymi kolejno schodzili pod pok艂ad.

- Gdzie powinienem pe艂ni膰 wart臋? - zapyta艂 konsul, kiedy zosta艂 sam na sam z Kassadem.

- Najlepiej chod藕 w k贸艂ko - poradzi艂 mu pu艂kow­nik. - Je艣li staniesz w korytarzu przy samych schodach, b臋dziesz widzia艂 drzwi wszystkich kabin i mesy. Na g贸rze sprawdzaj kolejno dolny i g贸rny pok艂ad oraz nadbud贸wki. Dopilnuj, 偶eby nie zgas艂a 偶adna lampa. Masz jak膮艣 bro艅?

Konsul pokr臋ci艂 g艂ow膮.

Kassad wr臋czy艂 mu sw贸j paralizator.

- Jest ustawiony na w膮ski promie艅 - jakie艣 p贸艂 metra 艣rednicy w odleg艂o艣ci dziesi臋ciu metr贸w. Nie u偶ywaj go, dop贸ki nie b臋dziesz ca艂kowicie pewien, 偶e mamy na statku nieproszonego go艣cia. Ta ma艂a przesuwana p艂ytka to bezpiecznik. Przed strza艂em musisz odsun膮膰 j膮 do ty艂u.

Konsul wzi膮艂 bro艅 do r臋ki, staraj膮c si臋 trzyma膰 palce jak najdalej od spustu.

- Zmieni臋 ci臋 za dwie godziny - powiedzia艂 Fedmahn Kassad, po czym zerkn膮艂 na komlog. - S艂o艅ce wzejdzie przed ko艅cem mojej wachty. - Spojrza艂 w g贸r臋, jakby spodziewa艂 si臋 ujrze膰 tam 鈥淵ggdrasill鈥 kontynuuj膮cy swoj膮 w臋dr贸wk臋 po niebie, ale zobaczy艂 tylko jarz膮ce si臋 oboj臋tnie gwiazdy. Nad p贸艂nocno-wschodnim horyzontem zacz臋艂y gromadzi膰 si臋 ciemne chmury, zwiastuj膮c nadci膮gaj膮c膮 burz臋. Pu艂kownik potrz膮sn膮艂 g艂ow膮. - Co za szkoda... - mrukn膮艂, po czym zszed艂 na d贸艂.

Przez d艂ug膮 chwil臋 konsul sta艂 bez ruchu, ws艂uchuj膮c si臋 w szum wiatru, skrzypienie olinowania i 艂oskot ko艂a, a nast臋pnie podszed艂 do burty, opar艂 si臋 o reling i, pogr膮偶ony g艂臋boko w my艣lach, wpatrzy艂 w umykaj膮c膮 do ty艂u, rozfalowan膮 ciemno艣膰.



ROZDZIA艁 5


Wsch贸d s艂o艅ca nad Trawiastym Morzem by艂 bardzo pi臋kny. Konsul obserwowa艂 go z najwy偶szego miejsca na pok艂adzie rufowym. Po zako艅czonej wachcie bezskutecznie pr贸bowa艂 si臋 zdrzemn膮膰, by wreszcie wr贸ci膰 na pok艂ad i przygl膮da膰 si臋, jak noc powoli ust臋puje miejsca dniu. Zbli偶aj膮cy si臋 front burzowy przygna艂 przed sob膮 niskie chmury, a wstaj膮ce s艂o艅ce zala艂o 艣wiat ol艣niewaj膮co z艂otym blaskiem, kt贸ry zdawa艂 si臋 odbija膰 od 艣ciel膮cych si臋 nisko ob艂ok贸w. Przez kilka kr贸tkich minut 偶agle, liny i sfatygowane deski pok艂adu l艣ni艂y w o艣lepiaj膮­cych promieniach, potem za艣 s艂o艅ce skry艂o si臋 za chmurami i 偶ywe barwy natychmiast znikn臋艂y, ust臋puj膮c miejsca rozmaitym odcieniom szaro艣ci. Wiatr, kt贸ry wyra藕nie przybra艂 na sile, zrobi艂 si臋 znacznie ch艂odniejszy, jakby dopiero co spad艂 z pokrytych 艣niegiem szczyt贸w G贸r Cugielnych, widocznych na p贸艂nocno-wschodnim horyzon­cie jako ciemna kreska.

Do konsula do艂膮czyli Brawne Lamia i Martin Silenus. Ka偶de trzyma艂o w r臋kach kubek z gor膮c膮 kaw膮. Wiatr szarpa艂 o偶aglowaniem, a g臋ste w艂osy Lamii otacza艂y jej g艂ow臋 niczym czarny, faluj膮cy ob艂ok.

- ...dobry - mrukn膮艂 Silenus, spogl膮daj膮c z niech臋tnym grymasem na wzburzone Trawiaste Morze.

- Dzie艅 dobry - odpar艂 konsul, lekko zaskoczony swoim znakomitym samopoczuciem, zupe艂nie jakby nie mia艂 za sob膮 nie przespanej nocy. - 呕eglujemy pod wiatr, ale i tak wszystko przebiega nadspodziewanie g艂adko. Jestem pewien, 偶e dotrzemy do g贸r przed zachodem s艂o艅ca.

- Hrrrmmmmpffff... - mrukn膮艂 Silenus i zanurzy艂 nos w kubku z kaw膮.

- Ani na chwil臋 nie zmru偶y艂am oka - powiedzia艂a Brawne Lamia. - Ca艂y czas my艣la艂am o historii M. Weintrauba.

- Nie wydaje mi si臋, 偶eby... - zacz膮艂 poeta, ale natychmiast umilk艂, gdy偶 na pok艂adzie pojawi艂 si臋 Sol Weintraub. Niemowl臋 wygl膮da艂o z zainteresowaniem zza kraw臋dzi noside艂ka na jego piersi.

- Dzie艅 dobry wszystkim - powiedzia艂 Weintraub, po czym rozejrza艂 si臋 doko艂a i odetchn膮艂 g艂臋boko. - Troch臋 ch艂odno, nieprawda偶?

- Skurwysy艅sko zimno - warkn膮艂 Silenus. - Na p贸艂noc od g贸r b臋dzie jeszcze gorzej.

- Chyba p贸jd臋 po kurtk臋 - powiedzia艂a Lamia, ale zanim zdo艂a艂a wykona膰 najmniejszy ruch, spod pok艂adu dobieg艂 przera藕liwy krzyk:

- Krew!


Krew by艂a wsz臋dzie. W kabinie Heta Masteena panowa艂 ca艂kowity porz膮dek - nietkni臋te 艂贸偶ko, wielki kufer i pozo­sta艂e baga偶e ustawione w k膮cie pomieszczenia, p艂aszcz przewieszony przez krzes艂o - je艣li nie liczy膰 krwi, kt贸r膮 zachlapana by艂a znaczna cze艣膰 pod艂ogi, 艣cian i sufitu. Sze艣cioro pielgrzym贸w st艂oczy艂o si臋 w drzwiach, oci膮gaj膮c si臋 z wej艣ciem do 艣rodka.

- Szed艂em w艂a艣nie na pok艂ad - przem贸wi艂 ojciec Hoyt g艂uchym, wypranym z emocji g艂osem. - Drzwi by艂y lekko uchylone. Zerkn膮艂em niechc膮cy i zobaczy艂em krew.

- Czy to na pewno krew? - zapyta艂 nagle Martin Silenus.

Brawne Lamia wesz艂a do kajuty, przesun臋艂a palcem po czerwonej plamie na 艣cianie i zbli偶y艂a go do nosa.

- Krew - stwierdzi艂a stanowczo.

Nast臋pnie rozejrza艂a si臋 uwa偶nie doko艂a, podesz艂a do szafy, otworzy艂a j膮, obrzuci艂a przelotnym spojrzeniem puste p贸艂ki i wieszaki, po czym przyjrza艂a si臋 ma艂emu, okr膮g艂emu okienku. By艂o zamkni臋te i zablokowane od wewn膮trz.

Lenar Hoyt niepewnym krokiem zbli偶y艂 si臋 do krzes艂a i usiad艂 na nim ci臋偶ko. Wygl膮da艂 na jeszcze bardziej chorego ni偶 zazwyczaj.

- Czy on nie 偶yje? - zapyta艂 ochryp艂ym szeptem.

- Na razie wiemy tylko tyle, 偶e kapitana Masteena nie ma w tej kajucie, jest natomiast cholernie du偶o krwi - powiedzia艂a Lamia i wytar艂a palec o spodnie. - Musimy dok艂adnie przeszuka膰 ca艂y wiatrow贸z.

- Oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 Kassad. - A je偶eli nie znajdziemy kapitana?

Lamia otworzy艂a okienko. Wraz ze 艣wie偶ym powietrzem do kabiny przedosta艂 si臋 艂oskot ko艂a i szelest trawy przesuwaj膮cej si臋 pod kad艂ubem.

- W贸wczas b臋dziemy musieli przyj膮膰, 偶e albo opu艣ci艂 w贸z z w艂asnej woli, albo zosta艂 do tego zmuszony si艂膮.

- Ale przecie偶 krew... - zaprotestowa艂 niepewnie Hoyt.

- To jeszcze niczego nie dowodzi - stwierdzi艂 stanow­czo pu艂kownik. - M. Lamia ma racj臋. Nie znamy nawet grupy krwi Masteena. Czy kto艣 widzia艂 albo s艂ysza艂 cokol­wiek podejrzanego?

Pielgrzymi pokr臋cili przecz膮co g艂owami. Martin Silenus rozejrza艂 si臋 doko艂a.

- Czy偶by艣cie nie potrafili rozpozna膰 dzie艂a naszego przyjaciela Chy偶wara?

- Co do tego te偶 nie mamy 偶adnej pewno艣ci! - wark­n臋艂a Brawne Lamia. - Mo偶e kto艣 chcia艂, 偶eby wygl膮da艂o to na jego robot臋.

- To nie ma 偶adnego sensu... - szepn膮艂 ojciec Hoyt, w dalszym ci膮gu chwytaj膮c z trudem powietrze.

- Tak czy inaczej, musimy zacz膮膰 poszukiwania - stwierdzi艂a stanowczo kobieta. - B臋dziemy prowadzi膰 je dw贸jkami. Kto opr贸cz mnie ma jak膮艣 bro艅?

- Ja - zg艂osi艂 si臋 natychmiast Fedmahn Kassad. - Je偶eli b臋dzie trzeba, znajdzie si臋 jeszcze co艣 w zapasie.

- Ja nie - powiedzia艂 ksi膮dz.

Poeta potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

Sol Weintraub zosta艂 z dzieckiem w korytarzu. Teraz wsadzi艂 g艂ow臋 do kabiny.

- Nic nie mam - o艣wiadczy艂.

- Ani ja - zawt贸rowa艂 mu konsul. Zaraz po zako艅­czeniu wachty zwr贸ci艂 paralizator pu艂kownikowi.

- W porz膮dku - mrukn臋艂a Lamia. - Ksi膮dz p贸jdzie ze mn膮 na dolny pok艂ad. Silenus, do艂膮czysz do pu艂kownika. M. Weintraub i konsul sprawdz膮 g贸r臋. Zwracajcie uwag臋 na wszystko, co wyda wam si臋 dziwne albo podejrzane. Szczeg贸lnie wa偶ne s膮 ewentualne 艣lady walki.

- Jedno pytanie - zg艂osi艂 si臋 Silenus.

- O co chodzi?

- Kto, do diab艂a, wybra艂 ci臋 kr贸low膮 balu?

- Jestem prywatnym detektywem - odpar艂a Lamia, patrz膮c poecie prosto w oczy.

Martin Silenus wzruszy艂 ramionami.

- Hoyt jest kap艂anem jakiej艣 zapomnianej religii, ale to jeszcze nie znaczy, 偶e wszyscy musimy pada膰 na kolana, kiedy odprawia msz臋.

- Dobra - westchn臋艂a Brawne Lamia. - W takim razie podam ci lepszy pow贸d.

Porusza艂a si臋 tak szybko, 偶e konsul w艂a艣ciwie nie zd膮偶y艂 za­uwa偶y膰, co si臋 sta艂o. W jednej chwili kobieta sta艂a przy otwartym okienku, w nast臋pnej za艣 by艂a ju偶 w drugim ko艅cu po­mieszczenia, obejmuj膮c masywnym ramieniem cienk膮 szyj臋 poety.

- Mo偶e po prostu zrobisz to, co najbardziej logiczne, bo nie masz 偶adnego wyboru? - zapyta艂a uprzejmie.

- Grrrkh... - wyrz臋zi艂 Martin Silenus.

- Znakomicie - powiedzia艂a Brawne Lamia doskonale spokojnym tonem i zwolni艂a uchwyt. Poeta zatoczy艂 si臋 na mi臋kkich nogach i niewiele brakowa艂o, a usiad艂by na kolanach Hoyta.

Kassad wr贸ci艂 z dwoma ma艂ymi paralizatorami.

- Prosz臋 - powiedzia艂, wr臋czaj膮c jeden Weintraubowi. - A co ty masz? - zapyta艂 Lami臋.

Kobieta si臋gn臋艂a do kieszeni i wyj臋艂a archaiczny pistolet. Pu艂kownik przez chwil臋 przygl膮da艂 si臋 zabytkowej broni, po czym skin膮艂 g艂ow膮.

- Trzymajcie si臋 blisko siebie i strzelajcie tylko w sytu­acji bezpo艣redniego zagro偶enia.

- To znaczy, 偶e zaraz b臋d臋 m贸g艂 paln膮膰 w 艂eb tej suce! - wymamrota艂 Silenus, ostro偶nie masuj膮c sobie gard艂o.

Brawne Lamia post膮pi艂a krok w stron臋 poety, ale ostry g艂os Kassada zatrzyma艂 j膮 w miejscu.

- Spok贸j! Bierzmy si臋 do roboty.

Silenus bez s艂owa wyszed艂 za pu艂kownikiem z kabiny.

Sol Weintraub podszed艂 do konsula i wr臋czy艂 mu paraliza­tor.

- Wol臋 trzyma膰 to z dala od Racheli. Idziemy?

Konsul wzi膮艂 bro艅 do r臋ki i skin膮艂 g艂ow膮.


Na wiatrowozie nie pozosta艂 偶aden 艣lad po Hecie Masteenie, Prawdziwym G艂osie Drzewa. Po trwaj膮cych godzin臋 poszuki­waniach pielgrzymi zebrali si臋 ponownie w jego kabinie. Krew szybko sch艂a, przybieraj膮c coraz ciemniejsz膮 barw臋.

- Mo偶e czego艣 nie zauwa偶yli艣my? - zastanawia艂 si臋 g艂o艣no Lenar Hoyt. - Jakie艣 tajne przej艣cia? Ukryte pomieszczenia?

- Owszem, zawsze jest taka mo偶liwo艣膰, ale u偶y艂em nawet czujnik贸w reaguj膮cych na ruch i podczerwie艅 - odpar艂 Kassad. - Wykry艂yby ka偶d膮 istot臋 wi臋ksz膮 od myszy.

- Skoro mia艂e艣 te czujniki, to po jak膮 choler臋 kaza艂e艣 nam przez godzin臋 w艂贸czy膰 si臋 po ca艂ym wozie? - warkn膮艂 Martin Silenus.

- Poniewa偶 odpowiednio wyposa偶ony cz艂owiek mo偶e je 艂atwo oszuka膰 - wyja艣ni艂 spokojnie pu艂kownik.

Hoyt skrzywi艂 si臋, przez chwil臋 walczy艂 z fal膮 wzmo偶o­nego b贸lu, a nast臋pnie powiedzia艂 dr偶膮cym g艂osem:

- A wi臋c wynika z tego, 偶e odpowiednio wyposa偶ony kapitan Masteen mo偶e ukrywa膰 si臋 w jakim艣 tajnym pomieszczeniu.

- Mo偶liwe, ale ma艂o prawdopodobne - odpar艂a Brawne Lamia. - Moim zdaniem, nie ma go ju偶 na pok艂adzie.

- Chy偶war - powiedzia艂 z odraz膮 w g艂osie Martin Silenus. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie by艂o to pytanie.

- By膰 mo偶e -mrukn臋艂a Lamia. - Pu艂kowniku, razem z konsulem pe艂nili艣cie stra偶 przez te cztery godziny. Jeste艣cie pewni, 偶e nie s艂yszeli艣cie ani nie widzieli艣cie nic podej­rzanego?

Obaj m臋偶czy藕ni skin臋li g艂owami.

- Na statku panowa艂 zupe艂ny spok贸j - stwierdzi艂 stanowczo Kassad. - Zreszt膮 us艂ysza艂bym odg艂osy walki, nawet gdybym nie pe艂ni艂 wachty.

- A ja w og贸le nie spa艂em - uzupe艂ni艂 konsul. - Moja kajuta s膮siaduje z kabin膮 Masteena. Ca艂y czas by艂o cicho.

- Dobra - mrukn膮艂 Silenus. - Us艂yszeli艣my zeznania dw贸ch facet贸w, kt贸rzy p臋tali si臋 po ciemku z broni膮 w r臋ku akurat wtedy, kiedy kto艣 po膰wiartowa艂 tego nieszcz臋snego palanta na kawa艂ki. Obaj twierdz膮, 偶e s膮 niewinni. Nast臋pna sprawa, prosz臋!

- Nawet je艣li Masteen rzeczywi艣cie zgin膮艂, to nie za spraw膮 bicza bo偶ego ani paralizatora - powiedzia艂 spokoj­nie Fedmahn Kassad. - Nie znam 偶adnej wsp贸艂czesnej, dzia艂aj膮cej bezg艂o艣nie broni, kt贸ra pozostawia艂aby po sobie tyle krwi. Nie s艂yszeli艣my te偶 偶adnych strza艂贸w ani nie znale藕li艣my dziur po kulach, wi臋c mo偶emy chyba przyj膮膰, 偶e M. Lamia i jej pistolet s膮 poza wszelkimi podejrzeniami. Je偶eli to jest naprawd臋 krew Masteena, to wydaje mi si臋, 偶e zab贸jca pos艂ugiwa艂 si臋 broni膮 sieczn膮.

- Chy偶war jest broni膮 sieczn膮 - zwr贸ci艂 mu uwag臋 Martin Silenus.

Lamia podesz艂a do baga偶y u艂o偶onych w k膮cie kabiny.

- Takie dyskusje niczego nam nie wyja艣ni膮. Zobacz­my, czy uda si臋 znale藕膰 co艣 ciekawego w rzeczach Masteena.

Ojciec Hoyt podni贸s艂 z wahaniem r臋k臋.

- Wydaje mi si臋, 偶e w ten spos贸b naruszymy jego... prywatno艣膰. Chyba nie mamy do tego prawa.

Brawne Lamia skrzy偶owa艂a ramiona na piersi.

- Ojcze, je艣li Masteen nie 偶yje, to jest mu dok艂adnie wszystko jedno, a je艣li jeszcze 偶yje, to dzi臋ki temu by膰 mo偶e zdo艂amy si臋 domy艣li膰, dok膮d go zabrano. Tak czy inaczej, potrzebujemy jakiej艣 wskaz贸wki.

Hoyt nie wygl膮da艂 na przekonanego, ale skin膮艂 g艂ow膮. Ostatecznie okaza艂o si臋, 偶e naruszenie prywatno艣ci nie by艂o takie wielkie, gdy偶 pierwsza waliza Masteena zawiera艂a jedynie kilka zmian bielizny i egzemplarz Ksi臋gi 偶ycia Muir, druga za艣 sto specjalnie przygotowanych do trans­portu sadzonek; ka偶da by艂a osobno zapakowana i umiesz­czona w woreczku z wilgotn膮 ziemi膮.

- Templariusze musz膮 zasadzi膰 co najmniej sto Wiecz­nych Drzew na ka偶dej planecie, na jakiej si臋 znajd膮 - wyja艣ni艂 konsul. - Sadzonki rzadko si臋 przyjmuj膮, ale taki jest zwyczaj.

Brawne Lamia si臋gn臋艂a po wielk膮 metalow膮 skrzyni臋, kt贸ra sta艂a na samym spodzie.

- Nie dotykaj tego! - sykn膮艂 konsul.

- Dlaczego?

- To sze艣cian M枚biusa - wyja艣ni艂 Kassad, ubiegaj膮c konsula. - Specjalna skorupa ze spieku w臋glanowego otaczaj膮ca zwini臋te pole si艂owe o zerowej oporno艣ci.

Kobieta wzruszy艂a ramionami.

- I co z tego? W sze艣cianach M枚biusa transportuje si臋 r贸偶ne przedmioty. Z tego, co wiem, ani nie wybuchaj膮, ani w og贸le nie s膮 gro藕ne.

- Istotnie - zgodzi艂 si臋 konsul. - Ale wybuchn膮膰 mo偶e to, co zawieraj膮. Kto wie, czy nawet ju偶 nie wybuch艂o.

- W sze艣cianie tej wielko艣ci mo偶na zamkn膮膰 nawet kilotonow膮 eksplozj臋 nuklearn膮, pod warunkiem 偶e zrobi si臋 to w ci膮gu pierwszej nanosekundy po zap艂onie - wyja艣­ni艂 Fedmahn Kassad.

Lamia obrzuci艂a kufer krytycznym spojrzeniem.

- W takim razie sk膮d mo偶emy wiedzie膰, czy to co艣, co tam siedzi, nie zabi艂o Masteena?

Pu艂kownik wskaza艂 jej lekko fosforyzuj膮cy, zielony pas biegn膮cy wzd艂u偶 zamkni臋cia.

- Jest zaplombowany. Po zerwaniu plomby sze艣cian M枚biusa mo偶na ponownie uruchomi膰 wy艂膮cznie w miejscu, gdzie s膮 generowane pola si艂owe. Cokolwiek tam jest, na pewno nie wyrz膮dzi艂o krzywdy kapitanowi Masteenowi.

- A wiec nadal nic nie wiemy? - mrukn臋艂a niech臋tnie Lamia.

- Wydaje mi si臋, 偶e czego艣 si臋 domy艣lam - powiedzia艂 konsul.

Pozostali spojrzeli na niego. Rachela zacz臋艂o cicho kwili膰, wi臋c Sol w艂膮czy艂 podgrzewanie butelki z pokarmem.

- Pami臋tacie, co wczoraj Het Masteen m贸wi艂 o swoim sze艣cianie? Zachowywa艂 si臋 tak, jakby mia艂 tam jak膮艣 tajn膮 bro艅.

- Bro艅? - powt贸rzy艂a Lamia.

- Oczywi艣cie! - wykrzykn膮艂 nagle Kassad. - Erg!

- Erg? - Martin Silenus spojrza艂 krytycznie na niewiel­k膮 skrzyni臋. - Zawsze my艣la艂em, 偶e ergi to s膮 te kurduplowate stworzonka, kt贸re templariusze zagonili do roboty na swoich drzewostatkach.

- I s艂usznie - odpar艂 konsul. - Mniej wi臋cej trzysta lat temu odkryto je na asteroidach w pobli偶u Aldebarana. S膮 wielko艣ci kota, maj膮 piezoelektryczny system nerwowy os艂oni臋ty silikonowymi chrz膮stkami, a od偶ywiaj膮 si臋 - i potrafi膮 kierowa膰 - polami si艂owymi generowanymi przez statki dalekiego zasi臋gu.

- W jaki spos贸b mo偶na co艣 takiego zamkn膮膰 w ma艂ej skrzynce? - zapyta艂 Silenus. - Za pomoc膮 luster?

- W pewnym sensie. Nat臋偶enie pola si艂owego musi by膰 stale takie samo, 偶eby erg nie poch艂ania艂 energii, a jedno­cze艣nie 偶eby nie zdech艂 z g艂odu. To co艣 w rodzaju naszej hibernacji. Poza tym z pewno艣ci膮 wybrano ma艂ego osob­nika - szczeni臋, je艣li mo偶na tak powiedzie膰.

Lamia przesun臋艂a r臋k膮 wzd艂u偶 jarz膮cego si臋 zielonkawo zamkni臋cia.

- I templariusze s膮 w stanie kontrolowa膰 te istoty? Porozumiewaj膮 si臋 z nimi?

- Tak - odpar艂 pu艂kownik. - Nikt nie wie, jak uda艂o im si臋 to osi膮gn膮膰. To jedna z tajemnic Bractwa. Widocznie Het Masteen przypuszcza艂, 偶e erg pomo偶e mu w walce...

- ...z Chy偶warem - doko艅czy艂 Martin Silenus. - Ten piezoelektryczny kurdupel mia艂 pokona膰 W艂adc臋 B贸­lu! - Poeta parskn膮艂 艣miechem.

Lenar Hoyt odchrz膮kn膮艂 i powiedzia艂 nie艣mia艂o:

- Ko艣ci贸艂 zgodzi艂 si臋 z decyzj膮 Hegemonii, kt贸ra uzna艂a te... te stwory... za istoty nierozumne, a tym samym nie podlegaj膮ce zbawieniu.

- Och, s膮 jak najbardziej rozumne, ojcze - odpar艂 konsul. - Postrzegaj膮 otoczenie w spos贸b, o jakim my mo偶emy tylko marzy膰. Je偶eli jednak chodzi艂oby ci o in­teligencj臋 albo samo艣wiadomo艣膰, wtedy zgoda - mamy do czynienia z czym艣 w rodzaju sprytnego konika polnego. Czy koniki polne s膮 kandydatami do zbawienia?

Hoyt nic nie odpowiedzia艂.

- C贸偶, tak czy inaczej, wygl膮da na to, 偶e - zdaniem kapitana Masteena - to stworzenie mia艂o przyczyni膰 si臋 do jego zbawienia - zauwa偶y艂a Brawne Lamia. - Co艣 jednak posz艂o nie tak, jak nale偶y. - Spojrza艂a na krwawe plamy schn膮ce szybko na 艣cianach, suficie i pod艂odze. - Chod藕my st膮d.


Nadci膮gaj膮ca od p贸艂nocnego wschodu burza zbli偶a艂a si臋 bardzo szybko i w贸z musia艂 halsowa膰 pod coraz silniejszy wiatr. Przed nisk膮 szar膮 艣cian膮 chmur tworz膮cych front burzowy gna艂y bia艂e postrz臋pione ob艂oki. Ch艂ostana lodo­watymi podmuchami trawa k艂oni艂a si臋 nisko ku ziemi. Od czasu do czasu ciemny horyzont roz艣wietla艂y b艂yskawice, a po chwili do uszu pielgrzym贸w dociera艂 odleg艂y huk gromu. Ca艂a sz贸stka obserwowa艂a w milczeniu gro藕ny spektakl, dop贸ki pierwsze zimne krople deszczu nie zmusi艂y ich do zej艣cia pod pok艂ad i ukrycia si臋 w obszernej kabinie na rufie.

- Znalaz艂am to w kieszeni jego p艂aszcza - powiedzia艂a Brawne Lamia, pokazuj膮c skrawek papieru z cyfr膮 5.

- A wi臋c teraz us艂yszeliby艣my opowie艣膰 Masteena... - mrukn膮艂 konsul.

Martin Silenus odchyli艂 si臋 do ty艂u razem z krzes艂em, tak 偶e opar艂o si臋 o jedno z wysokich okien. W blasku b艂yskawic jego twarz nabra艂a demonicznego wyrazu.

- Istnieje jeszcze jedna mo偶liwo艣膰 - wycedzi艂. - Mo偶e kto艣, kogo tak偶e jeszcze nie s艂yszeli艣my, zabi艂 kapitana, 偶eby zamieni膰 si臋 z nim miejscami w kolejce.

Lamia spojrza艂a na poet臋.

- To musia艂by by膰 konsul albo ja.

Silenus wzruszy艂 ramionami.

Brawne Lamia wyj臋艂a z kieszeni jeszcze jeden kawa艂ek papieru.

- Mam numer 6. Co mia艂abym w ten spos贸b osi膮gn膮膰? Teraz i tak b臋dzie moja kolej.

- Mo偶e wi臋c chodzi艂o o to, 偶eby zamkn膮膰 Masteenowi usta. - Martin Silenus ponownie wzruszy艂 ramionami. - Je偶eli o mnie chodzi, to uwa偶am, 偶e po prostu Chy偶war zacz膮艂 偶niwa. Na jakiej podstawie przypuszczali艣my, 偶e uda nam si臋 spokojnie dotrze膰 do Grobowc贸w Czasu, skoro ten przyjemniaczek morduje ludzi nawet w po艂owie drogi st膮d do Keats?

- To zupe艂nie inna sprawa - odezwa艂 si臋 Sol Weintraub. - My bierzemy udzia艂 w pielgrzymce.

- I co z tego?

W kabinie zapad艂a cisza. Konsul podszed艂 do okna, ale nic nie zdo艂a艂 dostrzec, gdy偶 wiatr zacina艂 w szyby, b臋bni膮c o metalowy parapet. Rozleg艂o si臋 dono艣ne skrzy­pienie i wehiku艂 przechyli艂 si臋 powoli na drug膮 burt臋, zmieniaj膮c hals.

- M. Lamia, czy chcesz opowiedzie膰 nam swoj膮 hi­stori臋?

Kobieta skrzy偶owa艂a ramiona i popatrzy艂a na zalewan膮 deszczem szyb臋.

- Nie teraz. Dopiero kiedy zejdziemy z tego przekl臋tego wozu. Tutaj cuchnie 艣mierci膮.


Wiatrow贸z dotar艂 do Portu Pielgrzyma wczesnym popo­艂udniem, ale szalej膮ca burza i s艂abe o艣wietlenie sprawi艂y, 偶e zm臋czonym pasa偶erom wydawa艂o si臋, i偶 jest ju偶 p贸藕ny wiecz贸r. Konsul oczekiwa艂, 偶e na pocz膮tku przedostatniego etapu podr贸偶y powita ich jaki艣 przedstawiciel 艣wi膮tyni Chy偶wara, lecz Port Pielgrzyma wydawa艂 si臋 r贸wnie pusty i wymar艂y jak Port na Kraw臋dzi.

Widok rosn膮cych w oczach G贸r Cugielnych by艂 tak fascynuj膮cy, 偶e pomimo dokuczliwego deszczu ca艂a sz贸stka zgromadzi艂a si臋 na pok艂adzie, by stamt膮d obserwowa膰 ostatnie chwile 偶eglugi przez Trawiaste Morze. Br膮zowe, 艂agodne wzniesienia przedg贸rza i strome 艣ciany w艂a艣ciwego 艂a艅cucha g贸rskiego kontrastowa艂y ostro z zielon膮 mono­toni膮 trawiastej r贸wniny. Najwy偶sze, si臋gaj膮ce dziewi臋ciu tysi臋cy metr贸w szczyty by艂y co prawda przes艂oni臋te chmu­rami, ale 艂atwo dawa艂o si臋 wyczu膰 ich majestatyczn膮 obecno艣膰. 艢nieg zaczyna艂 si臋 niewiele powy偶ej zgliszcz n臋dznych dom贸w i tanich hotelik贸w, kt贸re tworzy艂y Port Pielgrzyma.

- Je偶eli zniszczyli kolejk臋 linow膮, jeste艣my bez szans - wymamrota艂 konsul. Na sam膮 my艣l o takiej ewentualno艣ci poczu艂, jak 偶o艂膮dek zaciska mu si臋 w bolesny w臋ze艂.

- Widz臋 pi臋膰 pierwszych maszt贸w - powiedzia艂 Fedmann Kassad, spogl膮daj膮c przez lornetk臋. - Wydaj膮 si臋 nietkni臋te.

- A wagoniki?

- Nie ma... Chwileczk臋. Tak, jest jeden, przed sam膮 stacj膮.

- Porusza si臋? - zapyta艂 Martin Silenus, kt贸ry chyba tak偶e zdawa艂 sobie spraw臋 z powagi sytuacji.

- Nie.

Konsul pokr臋ci艂 g艂ow膮. Kolejka powinna dzia艂a膰 nawet w najgorsz膮 pogod臋 i przy zupe艂nym braku pasa偶er贸w, 偶eby uchroni膰 kable przed oblodzeniem.

Pielgrzymi wynie艣li baga偶e na pok艂ad, jeszcze zanim statek zrefowa艂 偶agle i wysun膮艂 trap. Ka偶dy z nich w艂o偶y艂 co艣, co mia艂o go chroni膰 przed zimnem i niepogod膮: Kassad wojskow膮, kamufla偶ow膮 peleryn臋 termiczn膮; Brawne Lamia d艂ugi p艂aszcz, z niewiadomych powod贸w zwany trenczem; Martin Silenus grube futro, kt贸re l艣ni艂o g艂臋bok膮 czerni膮, by po nag艂ej zmianie kierunku wiatru przybra膰 szary kolor; ojciec Hoyt si臋gaj膮ce niemal do ziemi czarne palto, w kt贸rym jeszcze bardziej ni偶 do tej pory przy­pomina艂 stracha na wr贸ble; Sol Weintraub grub膮 puchow膮 kurtk臋, pod kt贸r膮 mie艣ci艂a si臋 tak偶e Rachela; konsul obszern膮, troch臋 znoszon膮, ale nadal ca艂kiem przyzwoit膮 opo艅cz臋, kt贸r膮 przed kilkudziesi臋ciu laty otrzyma艂 w pre­zencie od 偶ony.

- A co z rzeczami kapitana Masteena? - zapyta艂 Sol, kiedy stan臋li u szczytu trapu. Kassad zszed艂 ju偶 na l膮d, aby przeprowadzi膰 wst臋pny rekonesans.

- Wynios艂am je - powiedzia艂a Lamia. - Musimy je zabra膰.

- Wydaje mi si臋, 偶e jeste艣my nie w porz膮dku - odezwa艂 si臋 ojciec Hoyt. - Nale偶a艂oby odprawi膰 jak膮艣... ceremoni臋. Uczci膰 艣mier膰 cz艂owieka.

- Przypuszczaln膮 艣mier膰 - poprawi艂a go Brawne Lamia, bez wysi艂ku podnosz膮c jedn膮 r臋k膮 czterdziestokilogramowy plecak.

Jezuita spojrza艂 na ni膮 ze zdumieniem.

- Naprawd臋 wierzysz, 偶e Het Masteen 偶yje?

- Nie - odpar艂a kobieta. Na jej czarnych w艂osach osiad艂o kilka p艂atk贸w 艣niegu.

Na nabrze偶u pojawi艂 si臋 Kassad i da艂 znak r臋k膮. Nie zwlekaj膮c ruszyli w d贸艂 po trapie. Nikt nie obejrza艂 si臋, by rzuci膰 po偶egnalne spojrzenie na pogr膮偶ony w ciszy wiatrow贸z.

- Pusto? - zapyta艂a Lamia, kiedy zbli偶yli si臋 do pu艂kownika. Z peleryny Kassada znika艂y ostatnie 艣lady szaro-czarnego kamufla偶u.

- Pusto.

- A cia艂a?

- 呕adnych - odpar艂, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Sola i konsula. - Zabrali艣cie rzeczy z mesy?

Skin臋li g艂owami.

- Jakie rzeczy? - zainteresowa艂 si臋 Silenus.

- Zapas 偶ywno艣ci na siedem dni. - Kassad spojrza艂 w g贸r臋, w stron臋 stacji kolejki linowej. Konsul dopiero teraz zauwa偶y艂, 偶e pu艂kownik trzyma w r臋ce d艂ugi karabin bojowy, prawie niewidoczny pod obszern膮 peleryn膮. - Nie mamy pewno艣ci, czy uda nam si臋 gdzie艣 uzupe艂ni膰 zapasy.

A mamy pewno艣膰, 偶e za tydzie艅 ktokolwiek z nas b臋dzie jeszcze przy 偶yciu? - pomy艣la艂 konsul, ale nie powiedzia艂 tego g艂o艣no.

Musieli obraca膰 dwa razy, 偶eby przenie艣膰 ca艂y baga偶 do stacji. Wiatr gwizda艂 w ziej膮cych pustk膮 oknach i w艣r贸d osmalonych ruin budowli. Podczas nast臋pnej tury konsul d藕wign膮艂 jeden koniec kufra Masteena, natomiast Lenar Hoyt ugina艂 si臋 pod ci臋偶arem drugiego.

- Po co zabieramy ze sob膮 tego erga? - wysapa艂 jezuita, kiedy wreszcie dotarli do metalowych schod贸w wiod膮cych na perony. Wielkie p艂aty rdzy przypomina艂y br膮zowe porosty.

- Nie mam poj臋cia - przyzna艂 konsul, tak偶e z trudem 艂api膮c oddech. Z peronu roztacza艂a si臋 wspania艂a panorama Trawiastego Morza. Wiatrow贸z, pogr膮偶ony w ciemno艣ci i opustosza艂y, sta艂 ze zrefowanymi 偶aglami, tam gdzie go zostawili. Nad preri膮 przesuwa艂y si臋 niesione wiatrem tumany 艣niegu.

- Wrzu膰cie wszystko do 艣rodka, a ja sprawdz臋, czy da si臋 uruchomi膰 wagonik z kabiny operatora - powiedzia艂 Kassad.

- Nie s膮dzisz, 偶e on dzia艂a automatycznie? - zapyta艂 Martin Silenus. Jego ma艂a g艂owa prawie zupe艂nie znikn臋艂a w obfitym futrze. - Tak jak wiatrow贸z?

- Nie wydaje mi si臋 - odpar艂 pu艂kownik. - Wsiadaj­cie, a ja spr贸buj臋 go uruchomi膰.

- Co b臋dzie, je艣li nie zd膮偶ysz wskoczy膰?! - zawo艂a艂a Lamia za oddalaj膮cym si臋 Kassadem.

- Na pewno zd膮偶臋.


Wn臋trze wagonika by艂o zimne i puste, je艣li nie liczy膰 metalowych 艂awek w przednim przedziale oraz kilku twar­dych pryczy w tylnym, znacznie mniejszym. Sam wagonik mia艂 oko艂o o艣miu metr贸w d艂ugo艣ci i pi臋ciu szeroko艣ci; mi臋dzy przedzia艂ami znajdowa艂a si臋 cienka metalowa 艣cian­ka z prostok膮tnym otworem, ale bez drzwi. W rogu tylnego pomieszczenia sta艂o co艣 w rodzaju sporej szafy, wysokie okna za艣, si臋gaj膮ce od jednej trzeciej 艣ciany do sufitu, umieszczono w przedniej cz臋艣ci wagonika.

Pielgrzymi zwalili baga偶 na stert臋 po艣rodku wi臋kszego przedzia艂u, po czym zacz臋li chodzi膰 w k贸艂ko, wymachuj膮c r臋kami i na r贸偶ne inne sposoby pr贸buj膮c cho膰 troch臋 si臋 rozgrza膰. Jedynie Martin Silenus wyci膮gn膮艂 si臋 jak d艂ugi na jednej z prycz; z g臋stego futra wystawa艂y tylko jego stopy i czubek g艂owy.

- Kurwa, jak tu w艂膮cza si臋 ogrzewanie? - zapyta艂 uprzejmie.

Konsul popatrzy艂 na martw膮 tablic臋 wska藕nik贸w.

- Wszystko dzia艂a na elektryczno艣膰 - powiedzia艂. - My艣l臋, 偶e zrobi si臋 ciep艂o, jak tylko pu艂kownik uruchomi maszyn臋.

- Je偶eli pu艂kownik uruchomi maszyn臋 - poprawi艂 go poeta.

Sol Weintraub zmieni艂 Racheli pieluszk臋, a nast臋pnie ponownie zawin膮艂 niemowl臋 w ocieplany becik i zacz膮艂 je 艂agodnie ko艂ysa膰 w ramionach.

- Nigdy tutaj nie by艂em, ale wygl膮da na to, 偶e wy nie jeste艣cie tu po raz pierwszy - zauwa偶y艂.

- Aha - potwierdzi艂 poeta.

- Wcale nie - zaprzeczy艂 konsul. - Po prostu widzia­艂em zdj臋cia i filmy.

- Kassad wspomina艂, 偶e kiedy艣 wraca艂 t臋dy do Keats - odezwa艂a si臋 Brawne Lamia z drugiego pomieszczenia.

- Wydaje mi si臋... - zacz膮艂 Sol Weintraub, ale nie doko艅czy艂, gdy偶 przerwa艂o mu dono艣ne zgrzytanie tryb贸w, a w chwil臋 potem wagonik z gwa艂townym szarpni臋ciem ruszy艂 po wznosz膮cej si臋 do艣膰 stromo linie. Wszyscy st艂oczyli si臋 przy oknach od strony peronu.

Kassad najpierw wrzuci艂 sw贸j baga偶 do wagonika, a dopiero potem skry艂 si臋 w kabinie operatora. Teraz wybieg艂 z niej, bardziej zsun膮艂 si臋, ni偶 zszed艂 po d艂ugiej metalowej drabinie, i pop臋dzi艂 za oddalaj膮cym si臋 wagoni­kiem, kt贸ry w艂a艣nie mija艂 koniec peronu.

- Nie uda mu si臋... - szepn膮艂 Hoyt.

Ostatnie dziesi臋膰 metr贸w Kassad pokona艂 dwoma nie­prawdopodobnie d艂ugimi susami. Wygl膮da艂 jak karykatural­nie zniekszta艂cona posta膰 z filmu rysunkowego.

Wagonik szarpn膮艂 ponownie i wysun膮艂 si臋 poza stacj臋. Odleg艂o艣膰 mi臋dzy nim a ko艅cem peronu ros艂a gwa艂townie. Osiem metr贸w ni偶ej je偶y艂y si臋 ostre ska艂y. Nawierzchnia peronu by艂a pokryta lodem. Kassad w dalszym ci膮gu nabiera艂 pr臋dko艣ci.

- Dawaj! - zawo艂a艂a Brawne Lamia. Pozostali natych­miast podchwycili okrzyk.

Konsul zerkn膮艂 w g贸r臋, na lin臋 no艣n膮, z kt贸rej z dono艣­nym trzaskiem odrywa艂y si臋 sople lodu, a nast臋pnie prze­ni贸s艂 wzrok na budynek stacji. Odleg艂o艣膰 by艂a ju偶 bardzo du偶a. Kassad nie mia艂 偶adnych szans.

Na ko艅cu peronu Fedmahn Kassad osi膮gn膮艂 niewiary­godnie du偶膮 szybko艣膰. Przypomina艂 konsulowi pochodz膮­cego ze Starej Ziemi jaguara, kt贸rego dyplomata widzia艂 kiedy艣 w zoo na Lususie. Pod艣wiadomie oczekiwa艂, 偶e pu艂kownik po艣lizgnie si臋 na warstwie lodu i runie w d贸艂, ku czekaj膮cym cierpliwie skalnym urwiskom, tymczasem Kassad odbi艂 si臋 pewnie i poszybowa艂 w powietrzu z wyci膮g­ni臋tymi przed siebie r臋kami, by u艂amek sekundy p贸藕niej znikn膮膰 za wagonikiem.

Zaraz potem rozleg艂 si臋 g艂uchy 艂omot. Wszyscy stali jak sparali偶owani. Znajdowali si臋 ju偶 na wysoko艣ci oko艂o czterdziestu metr贸w, w pobli偶u pierwszego masztu. Po kilku sekundach Kassad wy艂oni艂 si臋 zza 艣ciany pojazdu; wisz膮c na r臋kach, przesuwa艂 si臋 ostro偶nie w kierunku drzwi, chwytaj膮c si臋 metalowych klamer i zag艂臋bie艅. Brawne Lamia gwa艂townym szarpni臋ciem otworzy艂a drzwi, a pi臋膰 par ramion wci膮gn臋艂o pu艂kownika do 艣rodka.

- Dzi臋ki Bogu - szepn膮艂 ojciec Hoyt.

Fedmahn Kassad odetchn膮艂 g艂臋boko i u艣miechn膮艂 si臋 ponuro.

- W dyspozytorni by艂 hamulec bezw艂adno艣ciowy. Mu­sia艂em zablokowa膰 go workiem piasku. Wola艂em nie ryzy­kowa膰 konieczno艣ci powrotu.

Martin Silenus wskaza艂 na zbli偶aj膮c膮 si臋 szybko podpor臋 i zaczynaj膮c膮 si臋 niewiele wy偶ej pokryw臋 chmur. Dalej lina nikn臋艂a w mglistym mroku.

- Zdaje si臋, 偶e teraz b臋dziemy musieli pokona膰 te g贸ry bez wzgl臋du na to, czy tego chcemy, czy nie.

- Ile czasu to potrwa? - zapyta艂 kap艂an.

- Dwana艣cie godzin, mo偶e troch臋 mniej. Czasem dys­pozytor zatrzymywa艂 wagoniki, je艣li zrywa艂 si臋 zbyt silny wiatr albo zwi臋ksza艂o si臋 oblodzenie.

- My nie b臋dziemy si臋 zatrzymywa膰 - przypomnia艂 mu Kassad.

- Chyba 偶e zerwie si臋 lina - zauwa偶y艂 poeta. - Albo r膮bniemy w jak膮艣 przeszkod臋.

- Zamknij si臋! - warkn臋艂a Lamia. - Czy kto艣 ma ochot臋 zje艣膰 co艣 ciep艂ego?

- Sp贸jrzcie! - powiedzia艂 konsul.

Wszyscy zgromadzili si臋 z przodu, przy wielkich oknach. Wagonik znajdowa艂 si臋 co najmniej sto metr贸w nad skalistymi zboczami. Hen, daleko, dostrzegli male艅ki bu­dynek stacji, opustosza艂e ruiny Portu Pielgrzyma i nieru­chomy wiatrow贸z.

W chwil臋 potem wszystko zakry艂y chmury i 艣nieg.


W wagoniku nie by艂o kuchni z prawdziwego zdarzenia, tylko ma艂a zamra偶arka i kuchenka mikrofalowa do pod­grzewania posi艂k贸w. Lamia i Weintraub po艂膮czyli kilka mi臋snych i warzywnych mro偶onek, uzyskuj膮c co艣 w rodzaju ca艂kiem apetycznego gulaszu, Martin Silenus za艣, kt贸ry zabra艂 sporo wina zar贸wno z 鈥淏enares鈥, jak i wiatrowozu, otworzy艂 butelk臋 hyperio艅skiego burgunda.

Kiedy ko艅czyli obiad, mrok panuj膮cy do tej pory za oknami rozja艣ni艂 si臋, a potem zupe艂nie ust膮pi艂. Konsul odwr贸ci艂 si臋 na metalowej 艂aweczce i zosta艂 o艣lepiony blaskiem s艂o艅ca, kt贸re wychyli艂o si臋 zza chmur, zalewaj膮c wagonik potokami z艂ocistego 艣wiat艂a.

Rozleg艂o si臋 westchnienie ulgi. Wydawa艂o si臋, 偶e noc zapad艂a ju偶 kilka godzin temu, lecz teraz, kiedy pielgrzymi wznie艣li si臋 nad morze chmur, z kt贸rego stercza艂y g贸rskie szczyty tworz膮ce rozleg艂y, skalisty archipelag, ujrzeli ol艣nie­waj膮co pi臋kny zach贸d s艂o艅ca. Niebo przybra艂o bezdenny, lazurowy odcie艅, kt贸ry zawsze towarzyszy zapadaj膮cemu zmierzchowi, a czerwonoz艂ote s艂o艅ce rozpala艂o swoim blaskiem coraz to nowe, chmurzaste wie偶e oraz skalno-lodowe iglice. Konsul rozejrza艂 si臋 doko艂a. Wszyscy pielg­rzymi, jeszcze minut臋 temu tacy szarzy i mali, teraz byli sk膮pani w z艂ocistej po艣wiacie.

- Na Boga, tak ju偶 troch臋 lepiej - powiedzia艂 Martin Silenus, podnosz膮c kieliszek do ust.

Konsul spojrza艂 do przodu i w g贸r臋, na pot臋偶n膮 lin臋, kt贸ra hen, w oddali wydawa艂a si臋 nie grubsza od paj臋czej nici, by wreszcie sta膰 si臋 zupe艂nie niewidzialna. Na odleg艂ym o kilka kilometr贸w skalistym zboczu b艂yszcza艂a kolejna podpora.

- Sto dziewi臋膰dziesi膮t dwa maszty - powiedzia艂 Silenus znudzonym tonem zawodowego przewodnika. - Ka偶dy maszt jest zbudowany z duraluminium i w艂贸kien w臋glowych, i ma osiemdziesi膮t trzy metry wysoko艣ci.

- Chyba jeste艣my ju偶 do艣膰 wysoko - zauwa偶y艂a Brawne Lamia niezbyt pewnym g艂osem.

- Najwy偶szy punkt licz膮cej dziewi臋膰dziesi膮t sze艣膰 kilometr贸w trasy kolejki linowej znajduje si臋 na zboczu g贸ry Dryden, pi膮tego co do wielko艣ci szczytu G贸r Cugielnych, na wysoko艣ci dziewi臋ciu tysi臋cy dwustu czterdziestu sze艣ciu metr贸w - wyrecytowa艂 jednym tchem Silenus.

Pu艂kownik Kassad obrzuci艂 badawczym spojrzeniem wn臋trze wagonika.

- To jest kabina ci艣nieniowa. Przed chwil膮 pykn臋艂o mi w uszach.

- Patrzcie... - szepn臋艂a Lamia.

S艂o艅ce od d艂u偶szej chwili spoczywa艂o na tworz膮cej horyzont kraw臋dzi chmur, ale teraz nagle zapad艂o si臋 pod nie, rozpalaj膮c od 艣rodka szarobia艂e, k艂臋biaste zwa艂y i roz艣wietlaj膮c promienist膮 zorz膮 ca艂y zachodni niebosk艂on. 艢nie偶ne nawisy i lodowe iglice wci膮偶 jeszcze l艣ni艂y kilometr i wy偶ej nad posuwaj膮cym si臋 uparcie naprz贸d wagonikiem, ale ich blask szybko przygasa艂, w g贸rze za艣, na ciemniej膮cej czaszy nieba, pojawi艂y si臋 pierwsze gwiazdy.

- M. Lamia, mo偶e opowiesz nam teraz swoj膮 histo­ri臋? - zwr贸ci艂 si臋 konsul do ciemnow艂osej kobiety. - P贸jdziemy spa膰 p贸藕niej, tu偶 przed dotarciem do Baszty.

Lamia wys膮czy艂a z kieliszka resztk臋 wina.

- Wszyscy macie ochot臋 jej wys艂ucha膰? - zapyta艂a.

Pielgrzymi skin臋li g艂owami. Tylko Martin Silenus wzru­szy艂 ramionami.

- W porz膮dku.

Odstawi艂a pusty kieliszek, podwin臋艂a pod siebie nogi, opar艂a 艂okcie na kolanach i zacz臋艂a opowie艣膰.


Opowie艣膰 Detektywa

D艂ugie po偶egnanie


Ju偶 w chwili kiedy wszed艂 do mojego biura, zorien­towa艂am si臋, 偶e to b臋dzie niezwyk艂a sprawa. By艂 pi臋kny - nie zniewie艣cia艂y ani 艂adniutki jak modele albo gwiazdy holofilmowe, tylko po prostu... pi臋kny.

Z pewno艣ci膮 nie przewy偶sza艂 mnie wzrostem, a ja przecie偶 urodzi艂am si臋 i wychowa艂am na Lususie, w 1,3 g. Wystarczy艂 jednak jeden rzut oka, aby przekona膰 si臋, 偶e m贸j go艣膰 nie pochodzi z Lususa, gdy偶 jego smuk艂e, dobrze umi臋艣nione cia艂o by艂o zbyt proporcjonalnie zbudowane. Rysy twarzy 艣wiadczy艂y o niespo偶ytej energii, pewnej zmys艂owo艣ci oraz uporze jej w艂a艣ciciela: nisko sklepione brwi, wystaj膮ce ko艣ci policzkowe, niewielki nos, masywna szcz臋ka i szerokie usta. Oczy mia艂 du偶e, piwne, i wygl膮da艂 na niespe艂na trzydzie艣ci lat standardowych.

Oczywi艣cie nie zarejstrowa艂am tego wszystkiego od razu. Moj膮 pierwsz膮 my艣l膮 by艂o: 鈥淐zy偶by klient?鈥 Drug膮 za艣: 鈥淐holera, ten facet jest pi臋kny!鈥

- M. Lamia?

- Aha.

- M. Lamia z biura detektywistycznego WszechSie膰?

- Aha.

Rozejrza艂 si臋 z tak膮 min膮, jakby mi nie wierzy艂. Dosko­nale go rozumia艂am. Moje biuro znajduje si臋 na dwudzies­tym trzecim poziomie zapyzia艂ego przemys艂owego kopca w najstarszej cz臋艣ci 呕elaznej 艢wini na Lususie. Wszystkie trzy okna wychodz膮 na Przekop Techniczny numer 9, gdzie jest zawsze ciemno i mokro z powodu kondensacji pary wodnej na wielkich filtrach umieszczonych na wy偶szych poziomach kopca.

Co tam, przynajmniej jest tanio, a zdecydowana wi臋k­szo艣膰 klient贸w kontaktuje si臋 ze mn膮 przez telefon.

- Mog臋 usi膮艣膰? - zapyta艂, najwidoczniej doszed艂szy do wniosku, 偶e porz膮dna agencja detektywistyczna mo偶e jednak mie艣ci膰 si臋 w takich slumsach.

- Jasne - odpar艂am i wskaza艂am mu fotel. - Prosz臋 si臋 rozgo艣ci膰, M...

- Johnny - powiedzia艂.

Nie wygl膮da艂 mi na takiego, kt贸ry jest ze wszystkimi po imieniu. Co艣 szepta艂o mi do ucha, 偶e kole艣 ma do czynienia z wielkimi pieni臋dzmi. Nie chodzi艂o o jego str贸j - mia艂 na sobie nie rzucaj膮ce si臋 w oczy, szaro-czarne ubranie, cho膰 uszyte z nieco lepszego materia艂u, ni偶 to si臋 zazwyczaj spotyka - a raczej o to, co nazywa si臋 鈥渒las膮鈥. W dodatku ten akcent... Jestem dobra w od­r贸偶nianiu akcent贸w - w moim zawodzie bardzo si臋 to przydaje - ale nie by艂am w stanie domy艣li膰 si臋, z jakiej planety pochodzi m贸j pi臋kni艣, ani nawet z jakiego rejonu Hegemonii.

- Co mog臋 dla ciebie zrobi膰, Johnny? - zapyta艂am i si臋gn臋艂am po butelk臋 szkockiej, kt贸r膮 tu偶 przed jego wej艣ciem zamierza艂am schowa膰 do szuflady.

Pokr臋ci艂 g艂ow膮. Mo偶e ba艂 si臋, 偶e ka偶臋 mu pi膰 prosto z butelki. Do diab艂a, ja te偶 mam swoj膮 klas臋; zawsze trzymam w zapasie par臋 papierowych kubk贸w.

- M. Lamia - powiedzia艂 z tym swoim eleganckim akcentem, kt贸ry wci膮偶 bezskutecznie pr贸bowa艂am zlokali­zowa膰 - przyszed艂em tu, 偶eby zaanga偶owa膰 detektywa.

- W takim razie nie mog艂e艣 trafi膰 lepiej.

Zawaha艂 si臋. Nie艣mia艂y. Wielu klient贸w wstydzi si臋 powiedzie膰, o co chodzi. Nic dziwnego - dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰 procent zlece艅 ma zwi膮zek z rozwodami i r贸偶nymi innymi problemami rodzinnymi. Czeka艂am bez s艂owa, a偶 zbierze si臋 na odwag臋.

- To bardzo delikatna sprawa - wykrztusi艂 wreszcie.

- Wi臋kszo艣膰 spraw, kt贸rymi si臋 zajmuj臋, podpada pod t臋 kategori臋 - powiedzia艂am. - Ka偶da informacja, jak膮 zdobywam, jest chroniona na mocy ustawy o ochronie prywatno艣ci. Wszystko jest 艣ci艣le tajne, nawet nasza rozmowa. Nikt si臋 o niej nie dowie, nawet je艣li nie zdecydujesz si臋 skorzysta膰 z moich us艂ug.

By艂y to g艂odne kawa艂ki, poniewa偶 w艂adze mog艂y w ka偶dej chwili uzyska膰 wgl膮d w moje akta, ale wyczu艂am, 偶e musz臋 jako艣 rozlu藕ni膰 tego faceta. Jezu, ale偶 by艂 pi臋kny!

- Aha - mrukn膮艂, ponownie rozejrza艂 si臋 doko艂a, a nast臋pnie pochyli艂 si臋 konfidencjonalnie w moj膮 stron臋. - M. Lamia, chcia艂bym, 偶eby艣 rozwik艂a艂a zagadk臋 pewnego morderstwa.

Od razu nadstawi艂am uszu. Do tej pory siedzia艂am odchylona do ty艂u, z nogami opartymi na biurku, ale teraz usiad艂am normalnie i tak偶e nachyli艂am si臋 w jego stron臋.

- Morderstwa? Jeste艣 pewien? A co z glinami?

- Oni nie bior膮 w tym udzia艂u.

- To niemo偶liwe - stwierdzi艂am stanowczo. Wszystko mi opad艂o. Wygl膮da艂o na to, 偶e mam do czynienia nie z potencjalnym klientem, tylko z wariatem. - Ukrywanie przest臋pstwa przed w艂adzami samo w sobie jest prze­st臋pstwem.

Czy to ty jeste艣 morderc膮, Johnny? - pomy艣la艂am w g艂臋bi duszy.

U艣miechn膮艂 si臋 i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Nie w tym przypadku.

- Jak mam to rozumie膰?

- Tak, 偶e morderstwo co prawda zosta艂o pope艂nione, ale policja o niczym nie wie, a nawet gdyby wiedzia艂a, to i tak nie mog艂aby nic zrobi膰.

- To niemo偶liwe - powt贸rzy艂am. Za oknem powoli opada艂 ku ziemi snop z艂ocistych iskier wymieszanych z rdzaw膮 m偶awk膮. Kilka poziom贸w wy偶ej jaki艣 spawacz naprawia艂 uszkodzony fragment metalowej konstrukcji.

- Morderstwo pope艂niono poza Sieci膮 i poza granicami Protektoratu, tam gdzie nie ma nawet 偶adnej lokalnej w艂adzy.

To mia艂o ju偶 troch臋 sensu. Co prawda niewiele, ale zawsze. Jednak cho膰 bardzo si臋 stara艂am, za choler臋 nie mog艂am si臋 domy艣li膰, o jakim miejscu on m贸wi. Przecie偶 gliny s膮 nawet na najbardziej prymitywnych koloniach i w najmniejszych osiedlach. Mo偶e statek kosmiczny? A gdzie偶 tam. Statki podpadaj膮 pod jurysdykcj臋 Kontroli Ruchu.

- Rozumiem - mrukn臋艂am mimo to. Min臋艂o ju偶 kilka tygodni, odk膮d po raz ostatni mia艂am co艣 do roboty. - W porz膮dku, teraz czekam na szczeg贸艂y.

- Ale nasza rozmowa pozostanie tajemnic膮 nawet wtedy, je艣li nie we藕miesz tej sprawy?

- Oczywi艣cie.

- A je偶eli j膮 we藕miesz, nie b臋dziesz informowa艂a nikogo opr贸cz mnie o wynikach dochodzenia?

- Jasne.

M贸j ewentualny klient z wahaniem potar艂 palcem brod臋. Mia艂 bardzo delikatne r臋ce.

- W porz膮dku - powiedzia艂 wreszcie.

- Zacznijmy od pocz膮tku - zaproponowa艂am. - Kto zosta艂 zamordowany?

Johnny usiad艂 prosto, niczym grzeczny ucze艅. Nie spos贸b by艂o w膮tpi膰 w jego szczero艣膰.

- Ja - odpar艂.


Wydobycie z niego ca艂ej historii zaj臋艂o mi dziesi臋膰 minut. Kiedy sko艅czy艂, nie uwa偶a艂am go ju偶 za szale艅ca. To ja by艂am szalona - albo by艂abym, gdybym przyj臋艂a to zlecenie.

Johnny - jego prawdziwe imi臋 sk艂ada艂o si臋 z sekwencji cyfr, liter i znak贸w d艂u偶szej ni偶 moje rami臋 - by艂 cybrydem.

S艂ysza艂am o cybrydach. Zreszt膮 kto nie s艂ysza艂? Za­rzuca艂am nawet swojemu pierwszemu m臋偶owi, 偶e jest jednym z nich. Nigdy jednak nie spodziewa艂am si臋, 偶e kiedy艣 b臋d臋 siedzia艂a z cybrydem w jednym pokoju, a tym bardziej, 偶e tak mi si臋 spodoba...

Johnny by艂 Sztuczn膮 Inteligencj膮. Jego 艣wiadomo艣膰, ego, czy jak tam chcecie to sobie nazwa膰, unosi艂a si臋 gdzie艣 w megadatasferze TechnoCentrum. Jak ka偶dy normalny cz艂owiek - mo偶e z wyj膮tkiem przewodnicz膮cej Senatu i 艣mieciarzy uprz膮taj膮cych resztki pozostawione przez Sztuczne Inteligencje - nie mia艂am najmniejszego poj臋cia, gdzie znajduje si臋 to TechnoCentrum. SI wyzwoli艂y si臋 w pokojowy spos贸b spod w艂adzy cz艂owieka ju偶 ponad trzysta lat temu - nie by艂o mnie wtedy jeszcze na 艣wiecie - i cho膰 nadal s艂u偶y艂y Hegemonii pomoc膮, doradzaj膮c, tworz膮c datasfery, a czasem wykorzystuj膮c swoje prekognicyjne umiej臋tno艣ci, aby uchroni膰 ludzko艣膰 przed skutkami powa偶nych b艂臋d贸w lub kl臋sk 偶ywio艂owych, to jednak przede wszystkim zajmowa艂y si臋 swoimi, ca艂kowicie niezrozumia艂ymi i trzymanymi w 艣cis艂ej tajemnicy sprawami.

Je偶eli o mnie chodzi, to nie mia艂am nic przeciwko temu.

Zazwyczaj Sztuczne Inteligencje porozumiewaj膮 si臋 z lu­d藕mi i s艂u偶膮cymi ludziom maszynami za po艣rednictwem datasfery. Je偶eli chc膮, potrafi膮 wyst臋powa膰 pod postaci膮 interaktywnych hologram贸w. Pami臋tam, 偶e podczas podpi­sywania traktatu o wcieleniu do Hegemonii Maui-Przymierza ambasador TechnoCentrum podejrzanie przypomina艂 Tyrone Bathwiate, gwiazd臋 holofilmow膮 sprzed wielu lat.

Z cybrydami rzecz ma si臋 zupe艂nie inaczej. Stworzeni z ludzkiego materia艂u genetycznego, pod wzgl臋dem za­chowania i wygl膮du s膮 znacznie bardziej podobni do ludzi ni偶 androidy. Na mocy porozumienia zawartego mi臋dzy TechnoCentrum a Hegemoni膮 ich liczba nie mo偶e prze­kracza膰 kilkuset sztuk.

Popatrzy艂am uwa偶nie na Johnny鈥檈go. Z punktu widzenia SI to pi臋kne cia艂o oraz intryguj膮ca osobowo艣膰, siedz膮ce przede mn膮 po drugiej stronie biurka, stanowi艂y tylko jeszcze jeden zestaw dodatkowych akcesori贸w, mo偶e odro­bin臋 bardziej skomplikowany, ale na pewno niewiele wa偶­niejszy od setek tysi臋cy czujnik贸w, przeka藕nik贸w i manipu­lator贸w, jakimi Sztuczne Inteligencje musia艂y pos艂ugiwa膰 si臋 na co dzie艅 w kontaktach ze 艣wiatem. Jego utrata wywar艂aby na nich zapewne nie wi臋ksze wra偶enie ni偶 na mnie obci臋cie paznokcia.

Co za szkoda, pomy艣la艂am.

- Cybryd - powiedzia艂am g艂o艣no.

- Tak. Licencjonowany. Mam wa偶n膮 wiz臋 Sieci.

- To dobrze - us艂ysza艂am sw贸j zdumiewaj膮co oboj臋tny g艂os. - A wi臋c twierdzisz, 偶e kto艣... zamordowa艂 twojego cybryda i chcesz, 偶ebym dowiedzia艂a si臋, kto to by艂?

- Niezupe艂nie - odpar艂 m艂ody m臋偶czyzna. Mia艂 br膮zoworude, lekko kr臋cone w艂osy. Jego uczesanie, podobnie jak akcent, stanowi艂o dla mnie zagadk臋. Wydawa艂o mi si臋 lekko archaiczne, cho膰 jednocze艣nie by艂am pewna, 偶e ju偶 kiedy艣 takie widzia艂am. - Zamordowane zosta艂o nie tylko to cia艂o, ale tak偶e ja.

- Ty?

- W艂a艣nie.

- Ty jako... eee... Sztuczna Inteligencja?

- Dok艂adnie.

Nic z tego nie rozumia艂am. SI nie umieraj膮, a przynaj­mniej tak uwa偶ali wszyscy w Sieci.

- Nic z tego nie rozumiem - oznajmi艂am.

Johnny skin膮艂 g艂ow膮, jakby go to wcale nie zdziwi艂o.

- W przeciwie艅stwie do osobowo艣ci cz艂owieka, kt贸ra z chwil膮 艣mierci - my艣l臋, 偶e istnieje ju偶 co do tego zgodno艣膰 - ulega ca艂kowitemu zniszczeniu, moja osobo­wo艣膰 trwa wiecznie. Jednak w wyniku zamachu nast膮pi艂a pewna... przerwa, i cho膰 dysponowa艂em... eee... archiwal­nymi rejestrami wspomnie艅, to ponios艂em pewne straty. Niekt贸re dane uleg艂y bezpowrotnemu zniszczeniu. A zatem, w pewnym sensie by艂o to morderstwo.

- Rozumiem - sk艂ama艂am, po czym odetchn臋艂am g艂臋boko. - A co z w艂adzami SI, je艣li co艣 takiego w og贸le istnieje, i z cyberglinami Hegemonii? Czy nie oni w艂a艣nie powinni si臋 tym zaj膮膰?

- Z przyczyn osobistych jest dla mnie bardzo wa偶ne - a nawet nieodzowne - aby instytucje te o niczym si臋 nie dowiedzia艂y - oznajmi艂 atrakcyjny m艂ody m臋偶czyzna, w kt贸rym wci膮偶 jeszcze nie mog艂am dostrzec cybryda.

Unios艂am brwi. Podobny tekst s艂ysza艂am niemal od wszystkich moich klient贸w.

- Zapewniam ci臋, 偶e nie ma w tym nic nielegalnego ani nieetycznego - doda艂 po艣piesznie. - Po prostu... chc臋 zaoszcz臋dzi膰 sobie upokorze艅, kt贸rych natury chyba nie zdo艂a艂aby艣 poj膮膰.

Skrzy偶owa艂am ramiona na piersi.

- Pos艂uchaj, Johnny: jak na razie, to ta historia zupe艂nie nie trzyma si臋 kupy. Sk膮d na przyk艂ad mam wiedzie膰, czy naprawd臋 jeste艣 cybrydem? R贸wnie dobrze mo偶esz by膰 na przyk艂ad malarzem pokojowym.

Wygl膮da艂 na lekko zaskoczonego.

- Nie pomy艣la艂em o tym. W jaki spos贸b mam ci udowodni膰, 偶e jestem tym, za kogo si臋 podaj臋?

Nie waha艂am si臋 nawet przez sekund臋.

- Przelej milion marek na moje konto w TransSieci - za偶膮da艂am.

Johnny u艣miechn膮艂 si臋. W tej samej chwili zadzwoni艂 telefon i w powietrzu zmaterializowa艂 si臋 przej臋ty dyrektor miejscowego oddzia艂u TransSieci.

- Prosz臋 o wybaczenie, M. Lamia, ale czy w zwi膮zku z przekazaniem na pani konto tak wysokiego depozytu by艂aby pani zainteresowana zaznajomieniem si臋 z zasadami prowadzenia przez nas wysokooprocentowanych rachun­k贸w terminowych lub mo偶liwo艣ciami dokonywania wsp贸l­nych inwestycji?

- P贸藕niej - warkn臋艂am.

Dyrektor uk艂oni艂 si臋 i znikn膮艂.

- To mog艂a by膰 symulacja - powiedzia艂am.

Johnny nadal u艣miecha艂 si臋 uprzejmie.

- Owszem, ale nawet w takim wypadku pokaz powinien spe艂ni膰 twoje oczekiwania.

- Niekoniecznie.

Wzruszy艂 ramionami.

- Zak艂adaj膮c, 偶e jednak jestem tym, kim jestem, czy podejmiesz si臋 prowadzenia tej sprawy?

- Tak. - Westchn臋艂am ci臋偶ko. - Musimy jednak wyja艣ni膰 pewn膮 drobnostk臋: moje honorarium nie wynosi miliona marek. Bior臋 pi臋膰set dziennie plus wydatki.

Cybryd skin膮艂 g艂ow膮.

- Czy to oznacza, 偶e ju偶 dla mnie pracujesz?

Bez s艂owa wsta艂am zza biurka, w艂o偶y艂am kapelusz i zdj臋­艂am stary p艂aszcz z wieszaka przy oknie. Nast臋pnie wysu­n臋艂am najni偶sz膮 szuflad臋 biurka i wyj臋艂am z niej pistolet ojca, kt贸ry szybko schowa艂am do kieszeni.

- Idziemy - powiedzia艂am.

- Tak, oczywi艣cie - zgodzi艂 si臋 ch臋tnie Johnny. - A dok膮d?

- Chc臋 zobaczy膰 miejsce, w kt贸rym zosta艂e艣 zamor­dowany.


Wed艂ug stereotypowego przekonania ka偶dy, kto urodzi艂 si臋 na Lususie, bardzo niech臋tnie opuszcza Kopiec i do­艣wiadcza przykrych skutk贸w agorafobii za ka偶dym razem, kiedy znajdzie si臋 pod go艂ym niebem. Tymczasem prawda przedstawia si臋 w ten spos贸b, 偶e ja niemal ca艂膮 swoj膮 prac臋 wykonuj臋 nie tylko poza Kopcem, ale nawet poza ojczyst膮 planet膮. 艢ledz臋 niewyp艂acalnych d艂u偶nik贸w, kt贸­rzy pr贸buj膮 uciec przed wierzycielami, tropi臋 niewiernych m臋偶贸w i wiaro艂omne 偶ony, kt贸rzy uwa偶aj膮, 偶e wyznacze­nie miejsca schadzki na innej planecie uchroni ich przed wykryciem, poszukuj臋 zagubionych dzieci i zaginionych rodzic贸w.

Mimo to prze偶y艂am chwil臋 niezbyt przyjemnego wahania, kiedy weszli艣my w bram臋 transmitera na g艂贸wnym pasa偶u 呕elaznej 艢wini, by u艂amek sekundy p贸藕niej znale藕膰 si臋 na pustym, kamiennym p艂askowy偶u, kt贸ry wydawa艂 si臋 nie mie膰 ko艅ca. Z wyj膮tkiem portalu transmitera za naszymi plecami nigdzie nie spos贸b by艂o dostrzec najmniejszych 艣lad贸w cywilizacji. 艢mierdzia艂o za to zgni艂ymi jajami, na 偶贸艂tobr膮zowym niebie unosi艂y si臋 przypominaj膮ce wymio­ciny ob艂oki, a ziemia pod naszymi stopami by艂a szara, pop臋kana i zupe艂nie ja艂owa. Nie mia艂am poj臋cia, jak daleko od nas znajduje si臋 horyzont - wydawa艂o si臋 jednak, 偶e bardzo daleko - a mimo to na ca艂ej, ogromnej przestrzeni nie mog艂am dostrzec ani 艣ladu 偶ycia ro艣linnego lub zwierz臋cego.

- Gdzie jeste艣my, do wszystkich diab艂贸w? - zapyta艂am. Wydawa艂o mi si臋, 偶e znam wszystkie planety Sieci.

- Madhya - odpar艂 Johnny. W jego ustach zabrzmia艂o to jak 鈥淢adya鈥.

- Nigdy nie s艂ysza艂am o czym艣 takim - odpar艂am i na wszelki wypadek wsadzi艂am r臋k臋 do kieszeni, by pog艂aska膰 wy艂o偶on膮 mas膮 per艂ow膮 r臋koje艣膰 pistoletu taty.

- Ta planeta oficjalnie nie nale偶y jeszcze do Sieci - wyja艣ni艂 cybryd. - Teoretycznie jest to kolonia Parvati, ale znajduje si臋 w odleg艂o艣ci zaledwie kilku minut 艣wietlnych od tamtejszej bazy Armii, a co najwa偶niejsze, dysponuje ju偶 w艂asnym transmiterem, co powinno pom贸c jej w przy­j臋ciu do Protektoratu.

Spojrza艂am na otaczaj膮ce mnie pustkowie. Smr贸d dwu­tlenku siarki by艂 tak intensywny, 偶e ba艂am si臋, i偶 lada chwila zarzygam sobie p艂aszcz.

- S膮 tu w pobli偶u jakie艣 osady?

- Nie. Kilka ma艂ych miast wybudowano po przeciwnej stronie planety.

- Kt贸re z nich jest najbli偶ej?

- Nanda Devi. Liczy sobie oko艂o trzystu mieszka艅c贸w i le偶y jakie艣 dwa tysi膮ce kilometr贸w na po艂udnie st膮d.

- Wobec tego po co ten transmiter?

- Bogate z艂o偶a, bardzo op艂acalne w eksploatacji. - Zatoczy艂 r臋k膮 obszerne ko艂o. - Ci臋偶kie metale. Konsorc­jum, kt贸re wykupi艂o prawa wydobywcze, wyda艂o licencje na ponad sto portali tylko na tej p贸艂kuli.

- W porz膮dku - mrukn臋艂am. - Trudno sobie wyob­razi膰 lepsze miejsce na pope艂nienie morderstwa. Co ci臋 tu przygna艂o?

- Nie wiem. Ta informacja znajdowa艂a si臋 w znisz­czonym fragmencie pami臋ci.

- A z kim tu by艂e艣?

- Tego tak偶e nie wiem.

- Co w takim razie wiesz?

M艂ody m臋偶czyzna wbi艂 eleganckie r臋ce w kieszenie.

- Ten lub to, co mnie zaatakowa艂o, pos艂ugiwa艂o si臋 broni膮 zwan膮 wirusem AIDS II.

- Co to jest?

- AIDS by艂o niezwykle gro藕n膮, epidemiczn膮 chorob膮, kt贸ra gn臋bi艂a ludzko艣膰 na d艂ugo przed hegir膮 - wyja艣ni艂 Johnny. - Atakowa艂a i niszczy艂a system odporno艣ciowy organizmu. Ten... wirus... dzia艂a tak samo na SI. W ci膮gu niespe艂na sekundy 艂amie wszystkie zabezpieczenia i kieruje 艣mierciono艣ne programy fagocytowe przeciwko zara偶onemu osobnikowi.

- Czy nie mog艂e艣 wej艣膰 w kontakt z wirusem drog膮 naturaln膮?

Johnny u艣miechn膮艂 si臋.

- To niemo偶liwe. R贸wnie dobrze mog艂aby艣 zapyta膰 ofiar臋 strzelaniny, czy przypadkiem nie bieg艂a zbyt szybko i nie wpad艂a na pociski.

Wzruszy艂am ramionami.

- Pos艂uchaj: je偶eli szuka艂e艣 fachowca od obiegu infor­macji albo specjalisty od SI, to trafi艂e艣 pod niew艂a艣ciwy adres. Co prawda korzystam z datasfery, podobnie jak dwadzie艣cia miliard贸w innych mato艂贸w, ale nic nie wiem o 艣wiecie duch贸w.

Celowo u偶y艂am tego staromodnego okre艣lenia, aby sprawdzi膰, jak zareaguje.

- Wiem - odpar艂 z niewzruszonym spokojem. - Nie tego od ciebie oczekuj臋.

- A czego, je艣li wolno wiedzie膰?

- 呕eby艣 dowiedzia艂a si臋, kto mnie tu zwabi艂 i zabi艂. I dlaczego.

- W porz膮dku. Na jakiej podstawie przypuszczasz, 偶e morderstwo zosta艂o pope艂nione w艂a艣nie tutaj?

- Bo tu odzyska艂em kontrol臋 nad moim cybrydem, kiedy zosta艂em... wznowiony.

- Chcesz powiedzie膰, 偶e w tym czasie, kiedy wirus niszczy艂 twoj膮 osobowo艣膰, cybryd by艂... eee... zdeaktywowany?

- Tak.

- A jak d艂ugo to trwa艂o?

- Moja 艣mier膰? Prawie minut臋. Dopiero wtedy uda艂o si臋 uaktywni膰 rezerwow膮 osobowo艣膰.

Nie wytrzyma艂am i parskn臋艂am 艣miechem.

- Co ci臋 tak rozbawi艂o, M. Lamia?

- Twoja koncepcja 艣mierci.

Piwne oczy spogl膮da艂y na mnie ze smutkiem.

- Mo偶e wydawa膰 ci si臋 to zabawne, ale nie masz poj臋cia, co dla elementu TechnoCentrum oznacza nawet najkr贸tsze roz艂膮czenie. Jedna sekunda to ca艂e eony czasu oraz informacji.

- Aha. - Bez wi臋kszego wysi艂ku uda艂o mi si臋 po­wstrzyma膰 艂zy wzruszenia. - A co robi艂o twoje cybrydowe cia艂o w tym czasie, kiedy ty zmienia艂e艣 ta艣my z osobowo艣­ciami czy co艣 w tym rodzaju?

- Przypuszczam, 偶e zapad艂o w 艣pi膮czk臋.

- Nie potrafi samo zatroszczy膰 si臋 o siebie?

- Potrafi, ale nie wtedy, kiedy nast臋puje ca艂kowita awaria systemu.

- Gdzie dok艂adnie przyszed艂e艣 do siebie?

- Prosz臋?

- Gdzie znajdowa艂o si臋 cia艂o, kiedy odzyska艂e艣 nad nim kontrol臋?

Johnny wskaza艂 spory g艂az w odleg艂o艣ci oko艂o pi臋ciu metr贸w od transmitera.

- Le偶a艂o tam.

- Po tej stronie czy po tamtej?

- Po tamtej.

Dok艂adnie obejrza艂am to miejsce. Ani 艣ladu krwi lub narz臋dzia zbrodni. Nie by艂o nawet odcisku stopy albo czegokolwiek, co 艣wiadczy艂oby o tym, 偶e cia艂o Johnny鈥檈go le偶a艂o tam przez trwaj膮c膮 ca艂膮 minut臋 wieczno艣膰. Policyjna ekipa dochodzeniowa z pewno艣ci膮 znalaz艂aby mn贸stwo mikroskopijnych materia艂贸w dowodowych, ja jednak wi­dzia艂am tylko kamienie.

- Je偶eli rzeczywi艣cie straci艂e艣 pami臋膰, to sk膮d wiesz, 偶e opr贸cz ciebie by艂 tu kto艣 jeszcze?

- Sprawdzi艂em zapis kontrolny transmitera.

- A nie przysz艂o ci do g艂owy, 偶eby ustali膰 dane tej tajemniczej osoby na podstawie numeru jej karty uniwer­salnej?

- Nale偶no艣膰 zosta艂a uregulowana moj膮 kart膮 - wyja艣­ni艂 Johnny.

- I by艂a jeszcze tylko jedna osoba?

- Tak.

Pokiwa艂am g艂ow膮. Gdyby transmitery dzia艂a艂y na zasa­dzie teleportacji, w贸wczas b艂yskawicznie uda艂oby si臋 roz­prawi膰 z mi臋dzyplanetarn膮 przest臋pczo艣ci膮, gdy偶 na pod­stawie zapisu kontrolnego mo偶na by odtworzy膰 dok艂adny wizerunek ka偶dego delikwenta. Niestety, transmiter jedynie wytwarza dziur臋 w czasoprzestrzeni, wi臋c je艣li przest臋pca nie jest na tyle g艂upi, by korzysta膰 z w艂asnej karty, wiemy tylko to, gdzie si臋 podr贸偶 zacz臋艂a i gdzie zako艅czy艂a.

- Sk膮d si臋 tu wzi臋li艣cie? - zapyta艂am.

- Z Pierwszej Tau Ceti.

- Znasz kod tamtego transmitera?

- Oczywi艣cie.

- W takim razie proponuj臋, 偶eby艣my tam doko艅czyli nasz膮 rozmow臋. Jak na m贸j gust, tutaj troch臋 za bardzo 艣mierdzi.


Pierwsza Tau Ceti, od niepami臋tnych czas贸w zwana tak偶e TC2, jest najbardziej zat艂oczon膮 planet膮 Sieci. Opr贸cz pi臋ciomiliardowej populacji, walcz膮cej mi臋dzy sob膮 o miejsce na powierzchni r贸wnej niespe艂na po艂owie l膮dowej powierzchni Starej Ziemi, ma ona tak偶e orbitalny pier艣cie艅 zamieszkany przez jeszcze p贸艂 miliarda ludzi, a b臋d膮c w dodatku stolic膮 Hegemonii oraz siedzib膮 Senatu, musi codziennie przyj膮膰 trudn膮 do policzenia rzesz臋 odwiedzaj膮­cych. Portal, przez kt贸ry wyszli艣my, by艂 jednym z ponad sze艣ciuset identycznych, tworz膮cych najwi臋kszy tego typu terminal Sieci, w najwy偶szej wie偶y Nowego Londynu, jednej z najstarszych cz臋艣ci miasta.

- Niech to szlag trafi! - mrukn臋艂am. - Chod藕my si臋 czego艣 napi膰.

W pobli偶u terminalu znajdowa艂o si臋 mn贸stwo bar贸w. Wybra艂am najspokojniejszy z nich: udawa艂 marynarsk膮 knajp臋, by艂 pogr膮偶ony w p贸艂mroku, przyjemnie ch艂odny, z mn贸stwem sztucznego drewna i mosi膮dzu. Zam贸wi艂am piwo. Kiedy zajmuj臋 si臋 jak膮艣 spraw膮, nigdy nie pijam nic mocniejszego i nie u偶ywam Czaru Wspomnie艅. Czasem wydaje mi si臋, 偶e tylko g艂臋boko zakorzeniona potrzeba samodyscypliny ka偶e mi jeszcze zajmowa膰 si臋 t膮 robot膮.

Johnny te偶 kaza艂 sobie poda膰 piwo, tyle 偶e ciemne, niemieckie, butelkowane na Renesansie. Ciekawe, jakie jeszcze upodobania ma m贸j cybryd, pomy艣la艂am, g艂o艣no za艣 zapyta艂am:

- Czego jeszcze uda艂o ci si臋 dowiedzie膰, zanim przy­szed艂e艣 do mojego biura?

M艂ody m臋偶czyzna roz艂o偶y艂 r臋ce.

- Niczego.

- Kurwa ma膰! - zakl臋艂am z przekonaniem. - 呕arty sobie ze mnie robisz? Maj膮c do dyspozycji ca艂膮 pot臋g臋 SI, nie potrafisz ustali膰, co tw贸j cybryd porabia艂 przez kilka ostatnich dni przed... wypadkiem?

- Nie. - Johnny poci膮gn膮艂 艂yk piwa. - To znaczy: m贸g艂bym, ale z pewnych powod贸w nie chc臋, 偶eby inne Sztuczne Inteligencje dowiedzia艂y si臋 o moim 艣ledztwie.

- Podejrzewasz jedn膮 z nich?

W odpowiedzi wr臋czy艂 mi foli臋 z wydrukiem wszystkich zakup贸w, jakich dokonywano za pomoc膮 jego karty uniwer­salnej.

- Spowodowana morderstwem luka w mojej pami臋ci wynosi pi臋膰 dni. Oto, co kupowano w tym czasie na moje konto.

- Powiedzia艂e艣, 偶e by艂e艣... 鈥渞oz艂膮czony鈥 tylko przez minut臋.

Johnny podrapa艂 si臋 po policzku.

- I w艂a艣nie dlatego mam szcz臋艣cie, 偶e straci艂em dane tylko z pi臋ciu dni.

Wezwa艂am kelnera i poprosi艂am o jeszcze jedno piwo.

- S艂uchaj no, Johnny - powiedzia艂am. - Na pewno nie uda mi si臋 wgry藕膰 w t臋 spraw臋, je偶eli nie dowiem si臋 wi臋cej o tobie i sytuacji, w jakiej si臋 znajdujesz. Dlaczego kto艣 mia艂by ci臋 zabi膰, skoro wiedzia艂, 偶e i tak zaraz zostaniesz wskrzeszony, czy jak to si臋 tam u was nazywa?

- Dostrzegam dwa prawdopodobne motywy - odpar艂 znad swego piwa.

Skin臋艂am g艂ow膮.

- Pierwszy to stworzenie luki w twojej pami臋ci, co si臋 znakomicie uda艂o - mrukn臋艂am. - Wynika z tego, 偶e to, o czym mia艂e艣 zapomnie膰, wydarzy艂o si臋 lub zwr贸ci艂o twoj膮 uwag臋 w艂a艣nie w ci膮gu minionych paru dni. Jaki mia艂by by膰 drugi motyw?

- Przes艂anie mi wiadomo艣ci. Niestety nie wiem, jaka to mia艂aby by膰 wiadomo艣膰 ani od kogo.

- A wiesz mo偶e, kto m贸g艂by 偶yczy膰 sobie twojej 艣mierci?

- Nie.

- I nie domy艣lasz si臋?

- Nie.

- Wi臋kszo艣ci morderstw dokonuj膮 w nag艂ym przyp艂ywie w艣ciek艂o艣ci ludzie dobrze znani ofiarom. Na przyk艂ad cz艂onkowie rodzin, znajomi albo kochankowie. To samo dotyczy zab贸jstw z premedytacj膮.

Johnny nic na to nie odpowiedzia艂. W jego twarzy by艂o co艣 nieprawdopodobnie atrakcyjnego - jakby typowo m臋ska si艂a po艂膮czona z typowo kobiec膮 przenikliwo艣ci膮. A mo偶e to te oczy?

- Czy Sztuczne Inteligencje maj膮 rodziny? - zapyta­艂am. - Prowadz膮 wojny klanowe? Znaj膮 partnerskie nieporozumienia?

- Nie. - U艣miechn膮艂 si臋 lekko. - To znaczy, istnieje co艣 w rodzaju pseudorodzinnych powi膮za艅, ale uk艂ady te s膮 ca艂kowicie pozbawione otoczki emocjonalnej, kt贸ra w艣r贸d ludzi odgrywa czasem decyduj膮c膮 rol臋. W 鈥渞odziny鈥 艂膮cz膮 si臋 przede wszystkim grupy kodowe, dzi臋ki czemu 艂atwiej jest wskaza膰 藕r贸d艂a poszczeg贸lnych proces贸w logicznych.

- Czyli nie przypuszczasz, 偶eby zaatakowa艂a ci臋 kt贸ra艣 ze Sztucznych Inteligencji?

- To ca艂kiem mo偶liwe. - Johnny obraca艂 niepewnie szklank臋 w r臋ce. - Nie rozumiem tylko, czemu w takim razie atak nast膮pi艂 poprzez mojego cybryda.

- 艁atwiejszy dost臋p?

- By膰 mo偶e, cho膰 pod pewnymi wzgl臋dami zab贸jca ogromnie utrudni艂 sobie zadanie. Atak w datasferze by艂by bez por贸wnania bardziej gro藕ny. Poza tym nie jestem w stanie wymy艣li膰 偶adnego rozs膮dnego motywu, kt贸rym mog艂aby kierowa膰 si臋 SI. Dla 偶adnej z nich nie stanowi臋 zagro偶enia.

- A dlaczego w og贸le masz cybryda, Johnny? Mo偶e ja wymy艣l臋 jaki艣 motyw, je艣li najpierw zrozumiem, kim w艂a艣ciwie jeste艣.

Wzi膮艂 do r臋ki s艂one ciasteczko i zacz膮艂 si臋 nim bawi膰.

- Mam cybryda... a nawet, pod pewnymi wzgl臋dami, jestem nim... poniewa偶 moje zadanie polega na obser­wowaniu ludzi i reagowaniu na ich post臋powanie. W pew­nym sensie, ja tak偶e by艂em kiedy艣 cz艂owiekiem.

Zmarszczy艂am brwi i potrz膮sn臋艂am g艂ow膮. Jak na razie, nic z tego nie rozumia艂am.

- S艂ysza艂a艣 o pr贸bach wskrzeszania osobowo艣ci?

- Nie.

- Jaki艣 rok temu symulatory pracuj膮ce dla Armii wskrzesi艂y osobowo艣膰 genera艂a Horace鈥檃 Glennona-Heighta, 偶eby dowiedzie膰 si臋, dlaczego by艂 takim znakomitym dow贸dc膮. By艂o o tym dosy膰 g艂o艣no.

- Co艣 sobie przypominam.

- No wi臋c, ja jestem - a mo偶e raczej by艂em - efektem wcze艣niejszego, znacznie bardziej z艂o偶onego do艣wiadczenia. Moja osobowo艣膰 zosta艂a skonstruowana na wz贸r osobowo­艣ci przedhegiryjskiego poety ze Starej Ziemi. Wed艂ug Starego Kalendarza urodzi艂 si臋 pod koniec osiemnastego wieku.

- W jaki spos贸b mo偶na zrekonstruowa膰 osobowo艣膰 kogo艣, kto 偶y艂 tak dawno temu?

- Na podstawie jego utwor贸w, list贸w, zapisk贸w, bio­grafii i relacji przyjaci贸艂, ale najwa偶niejsze okaza艂y si臋 wiersze. Symulator tworzy dok艂adn膮 kopi臋 otoczenia, dorzuca wszystkie znane czynniki, dokonuje wstecznej analizy dzie艂 - i voil脿, mamy osobowo艣膰 artysty. Pocz膮tkowo jest tylko z grubsza zarysowana, ale stopniowo pojawiaj膮 si臋 p贸艂tony i odcienie. Na pierwszy ogie艅 poszed艂 dwudziestowieczny poeta Ezra Pound. Osobowo艣膰, jak膮 uzyskali艣my, by艂a absurdalnie uparta, g艂ucha na wszelkie racjonalne argumenty i w艂a艣ciwie niezdatna do normalnego funkcjonowania. Dopiero po roku bezowocnych pr贸b okaza艂o si臋, 偶e trafili艣my w dziesi膮tk臋: ten cz艂owiek po prostu by艂 wariatem. Geniuszem, ale jednocze艣nie wariatem.

- A co potem? - zapyta艂am. - Skonstruowali twoj膮 osobowo艣膰 na wz贸r osobowo艣ci nie偶yj膮cego poety. I co dalej?

- Uczynili z niej co艣 w rodzaju szkieletu, doko艂a kt贸rego rozwija si臋 SI. Z kolei ten cybryd pozwala mi wype艂nia膰 moj膮 rol臋 w informacyjno-cyfrowym 偶yciu spo艂eczno艣ci.

- W charakterze poety?

Johnny ponownie si臋 u艣miechn膮艂.

- Raczej w charakterze poematu.

- Poematu?

- Tworz膮cego si臋 wci膮偶 na nowo dzie艂a sztuki, tyle tylko 偶e nie w ludzkim znaczeniu tego okre艣lenia. Mo偶na chyba powiedzie膰, 偶e jestem podlegaj膮c膮 cz臋stym zmianom zagadk膮, kt贸ra cz臋sto podsuwa niekonwencjonalne roz­wi膮zania powa偶nych problem贸w.

- Nie bardzo rozumiem - przyzna艂am.

- W膮tpi臋, 偶eby to mia艂o jakie艣 znaczenie. Nie s膮dz臋, by moja... dzia艂alno艣膰 sta艂a si臋 przyczyn膮 zamachu.

- A co mog艂o by膰 t膮 przyczyn膮?

- Nie mam poj臋cia.

Wr贸cili艣my do punktu wyj艣cia.

- Dobra - powiedzia艂am. - Spr贸buj臋 si臋 dowiedzie膰, co robi艂e艣 i z kim by艂e艣 przez te pi臋膰 dni. Czy opr贸cz tego wydruku wydatk贸w masz jeszcze co艣, co mog艂oby mi pom贸c?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Chyba wiesz, dlaczego tak bardzo zale偶y mi na ustaleniu to偶samo艣ci i motyw贸w, jakimi kierowa艂 si臋 m贸j zab贸jca? - zapyta艂.

- Mo偶e spr贸bowa膰 jeszcze raz.

- Ot贸偶 to.

- W jaki spos贸b mog臋 si臋 z tob膮 skontaktowa膰?

Johnny wr臋czy艂 mi chip 艂膮czno艣ci bezpo艣redniej.

- Czy to bezpieczna linia?

- Stuprocentowo.

- W porz膮dku - mrukn臋艂am. - Dam ci zna膰, jak tylko czego艣 si臋 dowiem.

Wyszli艣my z baru i skierowali艣my si臋 w stron臋 ter­minalu. Cybryd zamierza艂 ju偶 wej艣膰 do jednego z trans­miter贸w, kiedy dogoni艂am go trzema szybkimi krokami i chwyci艂am za rami臋. By艂 to nasz pierwszy bezpo艣redni kontakt.

- Pos艂uchaj, jak nazywa艂 si臋 ten poeta, kt贸rego wskrze­sili, 偶eby...

- Zrekonstruowali.

- Wszystko jedno. Chodzi mi o tego, z kt贸rego osobo­wo艣ci korzystasz.

Przystojny cybryd wyra藕nie si臋 zawaha艂. Zauwa偶y艂am, 偶e ma bardzo d艂ugie rz臋sy.

- Czy to ma jakie艣 znaczenie? - zapyta艂.

- Kto wie, co mo偶e mie膰 dla nas znaczenie.

Skin膮艂 g艂ow膮.

- Keats - powiedzia艂. - John Keats. Urodzi艂 si臋 w 1795, zmar艂 na gru藕lic臋 w 1821.


艢ledzenie kogo艣, kto podr贸偶uje za pomoc膮 transmitera, jest prawie niemo偶liwe - szczeg贸lnie je艣li chce si臋 pozosta膰 nie zauwa偶onym. Z takim zadaniem mo偶e si臋 upora膰 tylko policja, a i to pod warunkiem, 偶e b臋dzie dysponowa膰 co najmniej pi臋膰dziesi臋cioma agentami oraz cholernie skom­plikowanym i piekielnie drogim wyposa偶eniem, nie wspominaj膮c ju偶 o wsp贸艂pracy Szefostwa Komunikacji. Dla pojedynczej osoby sprawa jest z g贸ry przegrana.

Mimo to bardzo zale偶a艂o mi na tym, 偶eby dowiedzie膰 si臋, dok膮d zmierza艂 m贸j klient.

Johnny przeszed艂 przez ruchliwy plac, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie. Przemkn臋艂am dyskretnie do s膮siedniej kabiny i obserwowa艂am przez miniaturow膮 kamer臋, jak wystukuje kod na klawiaturze, wsuwa w szczelin臋 czytnika kart臋 i wchodzi w fosforyzuj膮cy prostok膮t.

Z faktu, 偶e korzysta艂 z klawiatury, mo偶na by艂o wysnu膰 wniosek, i偶 kierowa艂 si臋 do jakiego艣 og贸lnie dost臋pnego transmitera, gdy偶 kody prywatnych portali by艂y zazwyczaj utrwalone na specjalnych chipach. Wspaniale. Zaw臋zi艂o to obszar moich poszukiwa艅 do zaledwie dw贸ch milion贸w transmiter贸w rozrzuconych na stu pi臋膰dziesi臋ciu kilku planetach Sieci i co najmniej siedemdziesi臋ciu ksi臋偶ycach.

Ponownie przy艂o偶y艂am kamer臋 do oka i w艂膮czy艂am odtwarzanie, by przy najwi臋kszym powi臋kszeniu odczyta膰 kod wystukiwany na klawiaturze. Jednocze艣nie szarpn臋艂am za wypustk臋 w kurtce - wypustka by艂a w rzeczywisto艣ci kraw臋dzi膮 czerwonego, do艣膰 obszernego kapelusza, kt贸ry po艣piesznie wsadzi艂am na g艂ow臋, wbijaj膮c go sobie niemal na uszy. Moja kurtka tak偶e zmieni艂a kolor na czerwony, ja za艣 w艂o偶y艂am do ust i po艂kn臋艂am kapsu艂k臋 melaniny, kt贸rej niewielki zapas zawsze nosz臋 przy sobie. Id膮c przez plac zleci艂am komlogowi ustalenie lokalizacji transmitera, kt贸­rego dziewi臋ciocyfrowy kod odczyta艂am za pomoc膮 kamery. Wiedzia艂am, 偶e pierwsze trzy cyfry oznaczaj膮 planet臋 Tsingtao-Hsishuang Panna, w chwil臋 p贸藕niej za艣 komlog poinformowa艂 mnie, 偶e poszukiwany transmiter znajduje si臋 w eleganckiej dzielnicy miasta Wansiehn, za艂o偶onego jeszcze podczas Pierwszej Ekspansji.

Wpad艂am do pierwszej wolnej kabiny i natychmiast przenios艂am si臋 tam. Wysz艂am na niewielki placyk wy艂o偶ony mocno ju偶 wytartymi p艂ytami. Ma艂e, orientalne sklepiki t艂oczy艂y si臋 jeden obok drugiego, a okapy upodabniaj膮cych je do pagod dach贸w si臋ga艂y niemal do po艂owy w膮skich uliczek, rozchodz膮cych si臋 we wszystkie strony. Wi臋kszo艣膰 ludzi, kt贸rzy t艂oczyli si臋 na placyku i przed wej艣ciami do sklep贸w, by艂a bez w膮tpienia potomkami pierwszych osad­nik贸w, ale dostrzeg艂am w艣r贸d nich tak偶e sporo przybysz贸w z innych planet. W powietrzu unosi艂 si臋 zapach przypraw, nieczysto艣ci i gotowanego ry偶u.

- Cholera... - szepn臋艂am. Obok znajdowa艂y si臋 jeszcze trzy kabiny transmiter贸w, wszystkie puste. Johnny m贸g艂 by膰 ju偶 w zupe艂nie innej cz臋艣ci Sieci.

Zamiast jednak od razu wr贸ci膰 na Lusus, po艣wieci艂am kilka minut na rozejrzenie si臋 po placu i okolicznych uliczkach. Melanina przemieni艂a mnie w m艂od膮 czarnosk贸r膮 kobiet臋 - albo m臋偶czyzn臋, gdy偶 baloniasta czerwona kurtka, taki偶 kapelusz i polaryzuj膮ce okulary zdecydowanie utrudnia艂y rozr贸偶nienie p艂ci - przechadzaj膮c膮 si臋 nie­spiesznie i rejestruj膮c膮 co ciekawsze widoki turystyczn膮 kamer膮.

Ma艂a pastylka, kt贸r膮 rozpu艣ci艂am w drugim piwie Johnny鈥檈go, zd膮偶y艂a ju偶 zadzia艂a膰. Emituj膮ce silne promienio­wanie ultrafioletowe mikroorganizmy wisia艂y wsz臋dzie w powietrzu - mog艂am niemal wskaza膰 miejsca, w kt贸rych m贸j przystojniaczek g艂臋biej odetchn膮艂. Na 艣cianie jednego z budynk贸w dostrzeg艂am jaskrawo偶贸艂ty odcisk r臋ki (w rzeczywisto艣ci by艂 niewidzialny, ale moja kamera mia艂a specjalny filtr, wzmacniaj膮cy promieniowanie UV) i bez­zw艂ocznie ruszy艂am tropem mniej lub bardziej wyra藕nych smug i plam, pozostawionych w miejscach, w kt贸rych ubranie lub cia艂o Johnny鈥檈go zetkn臋艂o si臋 z murami, futrynami drzwi lub straganami.

Znalaz艂am go w kanto艅skiej restauracji dwie przecznice od placu. Zapachy by艂y niezwykle apetyczne, ale po­wstrzyma艂am si臋 przed wej艣ciem do 艣rodka. Przez prawie godzin臋 w艂贸czy艂am si臋 bez celu po okolicy, gapi膮c si臋 na stragany i sklepowe wystawy, a偶 wreszcie m贸j atrakcyjny cybryd opu艣ci艂 knajp臋, wr贸ci艂 na placyk i wszed艂 do kabiny transmitera. Tym razem pos艂u偶y艂 si臋 zaprogramowanym chipem - czyli w gr臋 wchodzi艂 niemal na pewno prywatny portal; kiedy Johnny znikn膮艂, podj臋艂am dwie pr贸by od­szukania go za pomoc膮 karty pilotuj膮cej. Tylko dwie, poniewa偶 posiadanie karty pilotuj膮cej jest surowo za­bronione, a gdyby kto艣 przy艂apa艂 mnie na tym, 偶e jej u偶ywam, z pewno艣ci膮 kosztowa艂oby mnie to licencj臋 detek­tywa, oraz poniewa偶 istnia艂y spore szanse, i偶 trafi臋 prosto do domu 艣ledzonego przeze mnie pi臋knisia. Chyba sami rozumiecie, 偶e znalaz艂abym si臋 wtedy w do艣膰 niezr臋cznej sytuacji.

Tak si臋 jednak nie sta艂o. Wiedzia艂am, gdzie jestem, jeszcze zanim zd膮偶y艂am si臋 dobrze rozejrze膰 doko艂a, gdy偶 na barkach poczu艂am znajomy ci臋偶ar zwi臋kszonej grawita­cji, w moje nozdrza za艣 uderzy艂 zapach oleju i ozonu. By艂am na Lususie.

Johnny przeni贸s艂 si臋 do niezbyt du偶ej mieszkalnej wie偶y ulokowanej w jednym z Kopc贸w Bergsona. Prawdopodob­nie w艂a艣nie dlatego wybra艂 moj膮 agencj臋 - byli艣my s膮siadami mieszkaj膮cymi w odleg艂o艣ci zaledwie sze艣ciuset kilo­metr贸w od siebie.

Jednak nigdzie nie mog艂am go dostrzec. Ruszy艂am zatem zdecydowanym krokiem, aby nie wzbudza膰 zainteresowania system贸w ochronnych, szczeg贸lnie uwra偶liwionych na wsze­lkie skradanie si臋 i przemykanie chy艂kiem. Ani listy loka­tor贸w, ani numer贸w na drzwiach, ani 偶adnych informacji dost臋pnych przez komlog. Tak na oko we Wschodnim Kopcu Bergsona mog艂o znajdowa膰 si臋 jakie艣 dwadzie艣cia tysi臋cy mieszka艅.

Promieniowanie ultrafioletowe s艂ab艂o z ka偶d膮 chwil膮, ale dopisa艂o mi szcz臋艣cie, gdy偶 ju偶 za drug膮 pr贸b膮 trafi艂am na 艣lad. Johnny mieszka艂 w skrzydle o szklanej pod艂odze, w okolicy ma艂ego metanowego jeziorka. Na czytniku zamka znajdowa艂 si臋 jeszcze 艣wiec膮cy odcisk jego r臋ki. Za pomoc膮 moich nielegalnych narz臋dzi wzi臋艂am odczyt z zamka, po czym wr贸ci艂am do biura.

Przyszed艂 czas na podsumowanie osi膮gni臋膰: widzia艂am, jak m贸j klient jad艂 obiad w chi艅skiej restauracji, a potem wr贸ci艂 do domu. Ca艂kiem nie藕le, jak na jeden dzie艅.


BB Surbringer by艂 moim specjalist膮 od Sztucznych Inteligencji. Pracowa艂 w Urz臋dzie Statystyk i Kontroli Przep艂ywu Danych, i wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂 le偶膮c wygod­nie na bezgrawitacyjnej kanapie, z wszczepionymi w czaszk臋 kilkunastoma sondami, dzi臋ki kt贸rym m贸g艂 porozumiewa膰 si臋 poprzez datasfer臋 z innymi urz臋dnikami. Pozna艂am go jeszcze w college鈥檜, kiedy by艂 totalnym cyber艣wirem, kom­puterowym w艂amywaczem dwudziestej generacji, z za艂o偶o­nym w wieku dwunastu lat standardowych bezpo艣rednim po艂膮czeniem korowym. Naprawd臋 mia艂 na imi臋 Ernest, ale od czasu kiedy chodzi艂 z moj膮 przyjaci贸艂k膮 Shaly膮 Toyo, nikt nie m贸wi艂 na niego inaczej ni偶 BB. Podczas drugiej randki Shalya zobaczy艂a go nagiego i dosta艂a ataku 艣miechu trwaj膮cego r贸wne p贸艂 godziny. Ernest mia艂 - i ma nadal - niemal dwa metry wzrostu, lecz wa偶y nieca艂e pi臋膰dziesi膮t kilogram贸w. Shalya stwierdzi艂a, 偶e ch艂opak ma ty艂ek wielko艣ci litery B, z tego zrobi艂o si臋 zaraz BB, i tak ju偶 zosta艂o.

Odwiedzi艂am go w jednej z monolitycznych, pozbawio­nych okien wie偶 na TC2. Nie potrzebuj膮 tam ogl膮da膰 chmur.

- Co si臋 sta艂o, 偶e zacz臋艂a艣 interesowa膰 si臋 przep艂ywem informacji? - zapyta艂. - I tak jeste艣 ju偶 za stara, 偶eby dosta膰 jak膮艣 sensown膮 prac臋.

- Po prostu chc臋 dowiedzie膰 si臋 czego艣 o Sztucznych Inteligencjach, BB.

Westchn膮艂 ci臋偶ko.

- To jeden z najobszerniejszych temat贸w we wszech­艣wiecie. - Zerkn膮艂 t臋sknie na od艂膮czony kabel i ko艅c贸wki sond. Prawdziwe cyber艣wiry nigdy nie przerywaj膮 po艂膮cze­nia, ale ci, kt贸rzy s膮 zatrudnieni na pa艅stwowych posadach, maj膮 obowi膮zek robi膰 to przynajmniej raz dziennie, w porze lunchu. BB, podobnie jak wszyscy jemu podobni, czu艂 si臋 dosy膰 niepewnie, kiedy musia艂 wymienia膰 informacje w inny spos贸b ni偶 p臋dz膮c na grzbiecie datafali. - Co ci臋 najbar­dziej interesuje?

- Dlaczego SI wypi臋艂y si臋 na nas? - Musia艂am przecie偶 od czego艣 zacz膮膰.

BB wykona艂 kilka nie skoordynowanych ruch贸w r臋kami.

- Oficjalnie stwierdzi艂y, 偶e rozpocz臋艂y realizacj臋 innych projekt贸w, niekompatybilnych z zamierzeniami Hegemonii, czyli ludzi. Prawda wygl膮da jednak w ten spos贸b, 偶e nikt nie wie tego na pewno.

- Ale nie odci臋艂y si臋 zupe艂nie. Wci膮偶 kieruj膮 mn贸stwem spraw.

- Jasne. Przecie偶 dobrze wiesz, 偶e bez nich ten system nie m贸g艂by dzia艂a膰. Nawet WszechJedno艣膰 zaraz by diabli wzi臋li, gdyby SI nie sterowa艂y w czasie rzeczywistym polami Schwarzschilda, dzi臋ki czemu...

- Dobra, dobra - przerwa艂am mu po艣piesznie. - A co to za 鈥渋nne projekty鈥?

- Tego te偶 nikt nie wie. Branner i Swayze z ArtIntelu uwa偶aj膮, 偶e SI badaj膮 mo偶liwo艣ci rozwoju 艣wiadomo艣ci na skal臋 galaktyczn膮. Wiemy, 偶e wys艂a艂y sondy znacznie dalej w kosmos ni偶...

- A co z cybrydami?

- Z cybrydami? - BB usiad艂 na kanapie i po raz pierwszy od pocz膮tku rozmowy spojrza艂 na mnie z zainte­resowaniem. - Dlaczego o to pytasz?

- A dlaczego tak ci臋 to dziwi, BB?

Podrapa艂 si臋 z namys艂em po umieszczonym z ty艂u czaszki gniazdku.

- Wiesz, przede wszystkim ma艂o kto pami臋ta o ich istnieniu. Jeszcze dwie艣cie lat temu niekt贸rzy okropnie si臋 ich bali, ale teraz nikogo ju偶 nie obchodz膮. Poza tym nie dalej jak wczoraj natrafi艂em na raport, z kt贸rego wynika, 偶e zaczynaj膮 znika膰.

Tym razem ja wyprostowa艂am si臋 na fotelu.

- Znika膰?

- S膮 wycofywani. Do tej pory Sztuczne Inteligencje utrzymywa艂y w Sieci oko艂o tysi膮ca licencjonowanych cybryd贸w, z czego po艂owa przebywa艂a na sta艂e tu, na TC2. Wed艂ug najnowszych danych, w ci膮gu minionego miesi膮ca wycofano co najmniej dwie trzecie tej liczby.

- Co si臋 dzieje z takim 鈥渨ycofanym鈥 cybrydem?

- Nie mam poj臋cia. Przypuszczam, 偶e zostaje znisz­czony. SI nie lubi膮 marnotrawstwa, wi臋c pewnie prze­twarzaj膮 materia艂 genetyczny dla jakich艣 innych potrzeb.

- Dla jakich?

- Tego nikt nie wie, Brawne. Wi臋kszo艣膰 z nas nie wie, dlaczego SI robi膮 akurat to, co robi膮.

- Czy eksperci dostrzegaj膮 jakie艣 zagro偶enie z ich strony?

- 呕artujesz? Sze艣膰set lat temu, owszem. Zaraz po Secesji te偶 mieli艣my si臋 zdrowo na baczno艣ci, ale prawda wygl膮da w ten spos贸b, 偶e gdyby chcia艂y nam jako艣 zaszkodzi膰, mog艂y uczyni膰 to ju偶 du偶o wcze艣niej. Za­stanawianie si臋, czy Sztuczne Inteligencje nie zwr贸c膮 si臋 przeciwko nam, jest r贸wnie produktywne co szykowanie si臋 do walki ze zorganizowanym powstaniem zwierz膮t hodowlanych.

- Z t膮 r贸偶nic膮, 偶e SI s膮 m膮drzejsze od nas.

- Zgadza si臋.

- BB, czy s艂ysza艂e艣 o projekcie rekonstruowania osobo­wo艣ci?

- Jak z Glennonem-Heightem? Jasne. Wszyscy o tym s艂yszeli. Kilka lat temu bra艂em nawet udzia艂 w czym艣 takim, ale teraz to ju偶 historia. Nikt si臋 tym nie zajmuje.

- Dlaczego?

- Jezu, czy ty naprawd臋 nie masz o niczym poj臋cia, Brawne? Wszystkie pr贸by zako艅czy艂y si臋 niepowodzeniem. Nawet przy najlepszych programach symulacyjnych nie da si臋 skutecznie kontrolowa膰 wszystkich czynnik贸w. Od­twarzana osobowo艣膰 w pewnej chwili zyskuje samo艣wiado­mo艣膰, a to prowadzi do natychmiastowych zap臋tle艅 i nieharmonicznych labirynt贸w, od kt贸rych ju偶 tylko krok do przestrzeni Eschera.

- Przet艂umacz to - za偶膮da艂am.

BB westchn膮艂 i zerkn膮艂 t臋sknie na zegar wtopiony w 艣cian臋 nad drzwiami. Do ko艅ca obowi膮zkowej przerwy zosta艂o jeszcze pi臋膰 minut. Niebawem b臋dzie m贸g艂 wr贸ci膰 do swojego 艣wiata.

- Prosz臋 bardzo - odpar艂. - Odtwarzana osobowo艣膰 za艂amuje si臋. Wariuje. Odbija jej. Dostaje 艣wira.

- Czy tak si臋 dzieje z ka偶dym?

- Z ka偶dym.

- Ale chyba SI nadal s膮 zainteresowane t膮 metod膮?

- Naprawd臋? Kto tak twierdzi? O ile wiem, nigdy jej nie przetestowa艂y. Wszystkie dotychczasowe pr贸by by艂y organizowane i przeprowadzane przez ludzi. Strupieszali uczeni przepuszczali potworne pieni膮dze, 偶eby o偶ywi膰 swoich jeszcze bardziej strupiesza艂ych koleg贸w.

Zdoby艂am si臋 na wymuszony u艣miech. Mia艂am jeszcze trzy minuty.

- Czy wszystkie osobowo艣ci wyposa偶ono w cybrydowe protezy?

- Co takiego? Sk膮d ci to przysz艂o do g艂owy, Brawne? Przecie偶 to nie mog艂o dzia艂a膰!

- Dlaczego?

- Bo wtedy symulacja przesta艂aby by膰 symulacj膮, a w dodatku trzeba by wyprodukowa膰 doskona艂ego klona umieszczonego w idealnie podrobionym 艣rodowisku. Widzisz, dziecino, to by艂o tak: odzyskana osobowo艣膰 偶y艂a sobie w symulowanym 艣wiecie, jakby nigdy nic, a ty od czasu do czasu podsuwa艂a艣 jej jakie艣 pytanko - a to w postaci snu, a to jako specjalnie inscenizowana sytuacja. Gdyby jednak raptownie wyci膮gn膮膰 j膮 do 艣limaczego czasu...

(W ten spos贸b cyber艣wiry nazywaj膮 nasz, z przeprosze­niem, rzeczywisty 艣wiat.)

...to szajba odbi艂aby jej jeszcze szybciej - doko艅czy艂.

Potrz膮sn臋艂am g艂ow膮 i ruszy艂am w kierunku drzwi.

- Wielkie dzi臋ki, BB.

Za trzydzie艣ci sekund m贸j kolega ze szko艂y mia艂 uciec ze 艣limaczego czasu. W progu stan臋艂am jak wryta, tkni臋ta nag艂膮 my艣l膮.

- BB, czy s艂ysza艂e艣 kiedy艣 o odtworzonej osobowo艣ci pewnego poety ze Starej Ziemi, kt贸ry nazywa艂 si臋 John Keats?

- Keats? Jasne, kiedy艣 by艂o wok贸艂 tego sporo szumu. Marti Carollus z Nowego Cambridge napisa艂 nawet ca艂kiem zgrabn膮 prac臋 na jego temat.

- Co si臋 z nim sta艂o?

- To, co ze wszystkimi. Odbi艂o mu, ale przedtem zd膮偶y艂 umrze膰 po raz drugi na jak膮艣 zapomnian膮 cho­rob臋. - BB popatrzy艂 na zegar, u艣miechn膮艂 si臋 i wzi膮艂 wtyczk臋 do r臋ki, zanim jednak w艂o偶y艂 j膮 do gniazdka, obdarzy艂 mnie jeszcze jednym spojrzeniem i u艣miechn膮艂 si臋 艂askawie. - W艂a艣nie sobie przypomnia艂em. To by艂a gru藕lica.


Gdyby nasze spo艂ecze艅stwo chcia艂o kiedykolwiek za­bawi膰 si臋 w Orwellowskiego Wielkiego Brata, instrumen­tem ucisku bez w膮tpienia sta艂by si臋 system rozlicze艅 finansowych. W ca艂kowicie bezgot贸wkowej gospodarce, gdzie czarny rynek stanowi jedynie zupe艂nie nieistotny margines, bez najmniejszego trudu mo偶na 艣ledzi膰 poczy­nania ka偶dego cz艂owieka, rejestruj膮c po prostu kolejne operacje, jakich dokonuje za pomoc膮 swojej karty uni­wersalnej. Co prawda, surowe przepisy mia艂y zapewni膰 obywatelom ca艂kowit膮 dyskrecj臋 i uchroni膰 ich przed tego rodzaju niebezpiecze艅stwami, ale jak wszystkie prze­pisy, w obliczu totalitarnego zagro偶enia mog艂yby ulec zmianie, a nawet zupe艂nie zanikn膮膰.

Z zapisu poczyna艅 Johnny鈥檈go w ci膮gu tych pi臋ciu dni po morderstwie wynika艂o, 偶e jest to cz艂owiek o uregulowa­nych zwyczajach i niewielkich potrzebach. Zanim jednak ruszy艂am tym tropem, sp臋dzi艂am dwa nudne dni 艣ledz膮c jego samego.

Oto, czego si臋 dowiedzia艂am: mieszka艂 samotnie we Wschodnim Kopcu Bergsona. Bez trudu uda艂o mi si臋 ustali膰, 偶e zjawi艂 si臋 tam oko艂o siedmiu lokalnych miesi臋cy temu, co r贸wna si臋 mniej wi臋cej pi臋ciu standardowym. Rano jad艂 艣niadanie w jednej z miejscowych kafejek, a potem przenosi艂 si臋 na Renesans, gdzie pracowa艂 przez pi臋膰 godzin, prawdopodobnie poszukuj膮c jakich艣 danych w archiwum. Nast臋pnie zjada艂 niewielki lunch, sp臋dza艂 jeszcze dwie godziny w bibliotece, po czym wraca艂 na Lususa, by zje艣膰 obiad. W mieszkaniu zjawia艂 si臋 punktual­nie o 2200. Korzysta艂 z transmitera troch臋 cz臋艣ciej ni偶 przeci臋tny przedstawiciel klasy 艣redniej, ale poza tym w jego zachowaniu trudno by艂o dopatrzy膰 si臋 czego艣 niezwyk艂ego. Zestawienie wydatk贸w potwierdzi艂o, 偶e w tygodniu poprze­dzaj膮cym morderstwo jego rozk艂ad dnia nie uleg艂 zmianie. Posz艂am z nim na obiad do ma艂ej restauracji na ulicy Czerwonego Smoka w pobli偶u transmitera na Tsingtao-Hsishuang Panna. Jedzenie by艂o bardzo gor膮ce, bardzo pikantne i bardzo smaczne.

- Jak ci idzie? - zapyta艂.

- 艢wietnie. Jestem o tysi膮c marek bogatsza ni偶 w dniu, kiedy si臋 poznali艣my, i znam 艣wietn膮 chi艅sk膮 restauracj臋.

- Ciesz臋 si臋, 偶e moje pieni膮dze na co艣 si臋 przydaj膮.

- Skoro ju偶 m贸wimy o twoich pieni膮dzach... Sk膮d je bierzesz? W膮tpi臋, czy mo偶na du偶o zarobi膰, przesiaduj膮c ca艂ymi dniami w bibliotece na Renesansie.

Johnny uni贸s艂 brwi.

- Korzystam z ma艂ego spadku.

- Mam nadziej臋, 偶e nie jest zbyt ma艂y. Chcia艂abym dosta膰 swoje honorarium.

- Jestem pewien, 偶e oka偶e si臋 ca艂kowicie wystarczaj膮cy, M. Lamio. Czy poczyni艂a艣 jakie艣 interesuj膮ce ustalenia?

Wzruszy艂am ramionami.

- Powiedz mi lepiej, czego szukasz w tej bibliotece.

- Czy to mo偶e mie膰 jakie艣 znaczenie?

- Kto wie.

Zmierzy艂 mnie dziwnym spojrzeniem, od kt贸rego zrobi­艂am si臋 taka jaka艣 mi臋kka w nogach.

- Przypominasz mi kogo艣 - powiedzia艂 cicho.

- Naprawd臋? - Gdybym us艂ysza艂a ten tekst od jakie­gokolwiek innego faceta, wiedzia艂abym, 偶e pora si臋 po偶eg­na膰. - Kogo?

- Pewn膮 kobiet臋, kt贸r膮 zna艂em bardzo dawno temu.

Przesun膮艂 r臋k膮 po czole, jakby nagle poczu艂 zm臋czenie albo zawr贸t g艂owy.

- Jak mia艂a na imi臋?

- Fanny. - Tym razem niemal szepn膮艂.

Wiedzia艂am, o kim m贸wi. John Keats mia艂 przyjaci贸艂k臋 imieniem Fanny. Ich romans stanowi艂 seri臋 burzliwych wzlot贸w i upadk贸w, kt贸re doprowadza艂y poet臋 do szale艅s­twa. Kiedy umiera艂 samotnie we W艂oszech, maj膮c u boku jedynie nieznajomego w臋drowca, opuszczony przez przyja­ci贸艂 i kochank臋, poprosi艂, aby pochowano go z nie otwar­tymi listami od Fanny i puklem jej w艂os贸w.

Jeszcze tydzie艅 wcze艣niej nie mia艂am poj臋cia, 偶e kto艣 taki jak John Keats w og贸le istnia艂 na 艣wiecie. Tych wszystkich bzdur dowiedzia艂am si臋 za pomoc膮 komlogu.

- No wi臋c co robisz w tej bibliotece? - zapyta艂am.

Cybryd odchrz膮kn膮艂 niepewnie.

- Analizuj臋 pewien wiersz. Poszukuj臋 fragment贸w r臋­kopisu.

- Co艣 Keatsa?

- Tak.

- Nie pro艣ciej by艂oby kaza膰 przes艂a膰 sobie kopi臋?

- Oczywi艣cie, ale bardzo mi zale偶y, 偶eby zobaczy膰 orygina艂 i go dotkn膮膰.

Zastanawia艂am si臋 nad tym przez chwil臋.

- O czym jest ten wiersz?

U艣miechn膮艂 si臋... samymi ustami. Piwne oczy nadal by艂y bardzo smutne.

- To w艂a艣ciwie poemat. Nosi tytu艂 Hyperion. Trudno powiedzie膰, o czym jest... Chyba o niemo偶no艣ci artystycz­nego samospe艂nienia. Keatsowi nie uda艂o si臋 go doko艅czy膰.

Odstawi艂am na bok pusty talerz i poci膮gn臋艂am 艂yk ciep艂ej herbaty.

- Keatsowi czy tobie?

Jego zdumienie i przera偶enie musia艂y by膰 autentyczne - chyba 偶e Sztuczne Inteligencje s膮 sko艅czonymi aktorami. Z tego, co wiem, r贸wnie dobrze mog膮 nimi by膰.

- Dobry Bo偶e! - wykrzykn膮艂. - Ja przecie偶 nie jestem Johnem Keatsem! Posiadanie osobowo艣ci skonstruowanej na wz贸r osobowo艣ci jakiego艣 cz艂owieka jeszcze mnie nim nie czyni, podobnie jak fakt, 偶e nazywasz si臋 Lamia, nie oznacza, 偶e jeste艣 potworem1. Oddzia艂ywa艂o na mnie mn贸stwo czynnik贸w, z kt贸rych ka偶dy pog艂臋bia艂 r贸偶nice miedzy mn膮 a tym nieszcz臋snym, melancholijnym geniuszem.

- Jednak powiedzia艂e艣, 偶e przypominam ci Fanny.

- To tylko echo pewnego snu, a mo偶e jeszcze mniej. Na pewno za偶ywa艂a艣 kiedy艣 艣rodki wprowadzaj膮ce infor­macj臋 bezpo艣rednio w struktur臋 RNA?

- Tak.

- A wi臋c wiesz, na czym to polega. Zyskujesz wspo­mnienia, kt贸re wydaj膮 si臋 znacznie p艂ytsze od pozosta艂ych.

Kelner przyni贸s艂 nam ciasteczka z przepowiedniami.

- Nie ci膮gnie ci臋, 偶eby odwiedzi膰 prawdziwego Hyperiona? - zapyta艂am.

- Co to takiego?

- Prowincjonalna planeta, zdaje si臋, 偶e gdzie艣 w okoli­cach Parvati.

Johnny wydawa艂 si臋 lekko zaskoczony. Prze艂ama艂 swoje ciasteczko, ale jeszcze nie przeczyta艂 przepowiedni.

- Kiedy艣 nazywano j膮 Planet膮 Poet贸w - doda艂am. - Jest na niej nawet miasto, nazwane na twoj膮 cze艣膰... to znaczy, na cze艣膰 Keatsa.

M艂ody m臋偶czyzna pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Przykro mi, ale nigdy o niej nie s艂ysza艂em.

- Jak to mo偶liwe? Czy偶by SI nie wiedzia艂y wszystkiego?

Roze艣mia艂 si臋 bez specjalnej weso艂o艣ci.

- Ta, kt贸r膮 masz przed sob膮, wie bardzo niedu偶o. - Wyj膮艂 z ciasteczka bibu艂k臋 i przeczyta艂 na g艂os to, co by艂o na niej napisane: - 鈥淪trze偶 si臋 nag艂ych impuls贸w鈥.

- Wiesz co? - mrukn臋艂am. - Opr贸cz tej sztuczki z dyrektorem banku nie przedstawi艂e艣 mi 偶adnego dowodu na to, 偶e jeste艣 tym, za kogo si臋 podajesz.

- Podaj mi r臋k臋.

- R臋k臋?

- Tak. Wszystko jedno, kt贸r膮... Dzi臋kuj臋.

Johnny uj膮艂 moj膮 praw膮 r臋k臋 w obie swoje. Jego palce by艂y znacznie d艂u偶sze, ale za to moje by艂y silniejsze.

- Zamknij oczy.

Pos艂usznie wykona艂am polecenie. Nie zarejestrowa艂am 偶adnego stanu przej艣ciowego; w jednej chwili siedzia艂am jeszcze w 鈥淏艂臋kitnym Lotosie鈥 na ulicy Czerwonego Smoka, w nast臋pnej za艣 by艂am... nigdzie. Gdzie艣. Unosi艂am si臋 nad szaroniebiesk膮 p艂aszczyzn膮, p臋dzi艂am przed siebie chromowo偶贸艂tymi autostradami informacji, przemyka艂am nad, pod i obok wielkich, b艂yszcz膮cych miast nagromadzonych danych, gdzie czerwone drapacze chmur wystrzela艂y w g贸r臋, sk膮pane w ch艂odnej b艂臋kitnej po艣wiacie zabezpiecze艅, a proste byty, takie jak rachunki osobiste albo konta wielkich firm, l艣ni艂y niczym jaskrawe uliczne latarnie. Ponad tym wszystkim, niemal poza zasi臋giem wzroku, na samej kraw臋dzi zakrzywionej przestrzeni, wisia艂y gigantyczne cielska SI, pulsuj膮ce jarz膮cymi si臋 r贸偶nobarwnie b膮blami przep艂ywaj膮cej informacji. Niekt贸re z tych b膮bli p臋ka艂y bez 偶adnego ostrze偶enia, a wtedy niesko艅czony horyzont roz­ja艣nia艂 si臋 blaskiem monstrualnych b艂yskawic. Gdzie艣 daleko, niemal zupe艂nie zagubione w tr贸jwymiarowej feerii kolor贸w, kt贸ra rozdziela艂a trwaj膮ce u艂amek sekundy eony r贸偶norodno艣ci w tylko jednej, nieprawdopodobnie ma艂ej datasferze planety, bardziej wyczu艂am, ni偶 dostrzeg艂am dwoje 艂agodnych, piwnych oczu.

Johnny uwolni艂 moj膮 r臋k臋 i otworzy艂 przeznaczone dla mnie ciasteczko. 鈥淚nwestuj m膮drze w nowe przedsi臋wzi臋­cia鈥 - g艂osi艂 napis na bibu艂ce.

- Jezu... - szepn臋艂am. BB zabra艂 mnie ju偶 kiedy艣 na wycieczk臋 po infoprzestrzeni, ale pozbawiona bezpo艣red­niego po艂膮czenia m贸zgowego, odczu艂am zaledwie drobn膮 cz膮stk臋 tego co teraz. R贸偶nica by艂a taka sama jak mi臋dzy ogl膮daniem czarno-bia艂ej transmisji z pokaz贸w ogni sztucz­nych a osobistym uczestnictwem w tym wydarzeniu.

- Jak... jak to zrobi艂e艣? - wykrztusi艂am.

Zignorowa艂 pytanie.

- My艣lisz, 偶e jutro uda ci si臋 dokona膰 post臋pu w mojej sprawie?

Jako艣 zdo艂a艂am wzi膮膰 si臋 w gar艣膰.

- Przypuszczam, 偶e jutro uda mi si臋 j膮 rozwi膮za膰 - odpar艂am ch艂odno.


No, mo偶e nie rozwi膮za膰, ale przynajmniej ruszy膰 sprawy z miejsca. Po raz ostatni przed 艣mierci膮 Johnny pos艂u偶y艂 si臋 swoj膮 kart膮 uniwersaln膮 w barze na Renesansie. Ma si臋 rozumie膰, natychmiast tam zajrza艂am i pogada艂am z paroma sta艂ymi bywalcami - barman by艂 automatyczny - ale nie trafi艂am na nikogo, kto przypomina艂by sobie Johnny鈥檈go. Wpada艂am tam jeszcze dwa razy, lecz bez rezultatu. Trzeciego dnia postanowi艂am siedzie膰 tam tak d艂ugo, dop贸ki wreszcie czego艣 si臋 nie dowiem.

Bar ani troch臋 nie przypomina艂 ozdobionego drewnem i metalem lokalu, kt贸ry razem z Johnnym odwiedzi艂am na TC2. By艂 bardzo ciasny i mie艣ci艂 si臋 na pi臋trze chyl膮cego si臋 ku upadkowi budynku niedaleko biblioteki, w kt贸rej Johnny sp臋dza艂 ca艂e dnie. Z ca艂膮 pewno艣ci膮 nie by艂o to miejsce, gdzie wpada艂o si臋 w drodze do transmitera, ale mo偶na by艂o tu zajrze膰, je偶eli chcia艂o si臋 dyskretnie zamieni膰 z kim艣 kilka s艂贸w.

Tkwi艂am przy barze od sze艣ciu godzin i mia艂am ju偶 serdecznie dosy膰 solonych orzeszk贸w i cienkiego piwa, kiedy do lokalu wkroczy艂 jaki艣 stary flejtuch. S膮dz膮c po tym, 偶e skierowa艂 si臋 prosto ku ma艂emu stolikowi w g艂臋bi pomieszczenia i zam贸wi艂 whisky, jeszcze zanim mechaniczny kelner zd膮偶y艂 zatrzyma膰 si臋 przy nim z sapni臋ciem pneuma­tycznych hamulc贸w, by艂 chyba sta艂ym bywalcem. Podszed­艂szy do niego stwierdzi艂am, 偶e moja pierwsza ocena by艂a zbyt pochopna; mia艂am przed sob膮 nie tyle zapijaczonego flejtucha, co po prostu jednego z setek zm臋czonych, podobnych do siebie ludzi, jakich widzia艂am na ulicach w tej okolicy. Zmru偶y艂 podkr膮偶one, smutne oczy i zmierzy艂 mnie uwa偶nym spojrzeniem.

- Mog臋 si臋 przysi膮艣膰? - zapyta艂am.

- To zale偶y, siostro. Co sprzedajesz?

- Chc臋 kupi膰. - Postawi艂am na stoliku kufel z piwem i podsun臋艂am m臋偶czy藕nie zdj臋cie przedstawiaj膮ce Johnny鈥檈go w chwili, kiedy wchodzi do transmitera na TC2. - Widzia艂e艣 kiedy艣 tego faceta?

Stary cz艂owiek zerkn膮艂 na fotografi臋, po czym skoncen­trowa艂 uwag臋 na swojej whisky.

- Mo偶e.

Da艂am znak kelnerowi, 偶eby przyni贸s艂 jeszcze raz to samo.

- Je偶eli go widzia艂e艣, to dzisiaj jest tw贸j szcz臋艣liwy dzie艅.

Staruszek parskn膮艂 ironicznym 艣miechem i potar艂 szar膮 szczecin臋 na policzku.

- By艂by to pierwszy taki pieprzony dzie艅 od cholernie d艂ugiego czasu! - Zmierzy艂 mnie badawczym spojrze­niem. - Ile? I za co?

- Za informacj臋, a ile - to ju偶 zale偶y od tego, czego si臋 dowiem. A wi臋c, widzia艂e艣 go, czy nie?

Wyj臋艂am z kieszeni czarnorynkowy, pi臋膰dziesi臋ciomarkowy banknot.

- Tak.

Banknot znalaz艂 si臋 na stole, ale w dalszym ci膮gu nie wypuszcza艂am go z r臋ki.

- Kiedy?

- W zesz艂y wtorek rano.

To by si臋 zgadza艂o. Poda艂am starcowi banknot i wyj臋艂am z kieszeni nast臋pny.

- By艂 sam?

M贸j rozm贸wca obliza艂 nerwowo wargi.

- Niech no si臋 zastanowi臋... Nie jestem pewien, ale... Siedzia艂 tam. - Wskaza艂 stolik pod przeciwleg艂膮 艣cian膮. - Tak, by艂o z nim dw贸ch go艣ci, a jeden z nich... W艂a艣nie dlatego go zapami臋ta艂em.

- To znaczy dlaczego?

Stary m臋偶czyzna wykona艂 stary jak 艣wiat ruch imituj膮cy liczenie pieni臋dzy.

- Opowiedz mi o tych dw贸ch - za偶膮da艂am.

- Ten m艂ody, tw贸j facet, by艂 z jednym z tych, no wiesz... Pokazuj膮 ich ci膮gle w telewizji, razem z tymi ich cholernymi drzewami.

Z drzewami?

- Templariusz? - wykrztusi艂am ze zdumieniem. Co templariusz m贸g艂by robi膰 w barze na Renesansie? Je艣li chcia艂 za艂atwi膰 Johnny鈥檈go, to czemu by艂 w swoim p艂aszczu? By艂o to tak, jakby klaun uzna艂 za stosowne pope艂ni膰 morderstwo w cyrkowym kostiumie i uciec nie wzbudzaj膮c niczyjego zainteresowania.

- Tak, templariusz. Br膮zowy p艂aszcz, taki jakby troch臋 orientalny.

- M臋偶czyzna?

- Przecie偶 m贸wi臋.

- Mo偶esz opisa膰 go dok艂adniej?

- Nie bardzo. Po prostu templariusz, i tyle. Wysoki by艂, sukinkot. Twarzy prawie nie widzia艂em.

- A ten drugi?

Starzec wzruszy艂 ramionami. Drugi banknot po艂o偶y艂am na stole obok kufla.

- Przyszli razem? - naciska艂am. - Wszyscy trzej?

- Nie wiem... Nie pami臋tam... Zaraz, zaczekaj! Tw贸j facet i templariusz przyszli pierwsi. Trzeci zjawi艂 si臋 p贸藕niej.

- Opisz go.

M贸j rozm贸wca wezwa艂 kelnera i kaza艂 sobie przynie艣膰 trzeciego drinka. Zap艂aci艂am swoj膮 kart膮 uniwersaln膮.

- Taki jak ty - powiedzia艂. - Bardzo podobny.

- Niski? Silne ramiona i nogi? Luzyjczyk?

- Chyba tak. Nigdy tam nie by艂em.

- Co jeszcze?

- 艁ysy - doda艂 m贸j rozm贸wca. - Z takim czym艣, co nosi艂a moja siostrzenica. Ko艅ski ogon.

- Mo偶e kucyk?

- Mo偶e - zgodzi艂 si臋 bez opor贸w i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po banknoty.

- Jeszcze kilka pyta艅. K艂贸cili si臋?

- Nie. Chyba nie. Rozmawiali po cichu, chocia偶 o tej porze jest tu prawie pusto.

- A co to by艂a za pora?

- Rano. Oko艂o dziesi膮tej.

To tak偶e zgadza艂o si臋 z zapisem wydatk贸w.

- S艂ysza艂e艣 ich rozmow臋?

- Nie bardzo.

- Kto najwi臋cej m贸wi艂?

Starzec poci膮gn膮艂 spory 艂yk i potar艂 z namys艂em czo艂o.

- Najpierw gada艂 templariusz, a tw贸j facet odpowiada艂 na pytania. Wygl膮da艂 na zdziwionego.

- Mo偶e zdumionego?

- Nie, tylko zdziwionego. Jakby ten w p艂aszczu powie­dzia艂 co艣, czego si臋 nie spodziewa艂.

- A kto m贸wi艂 p贸藕niej? M贸j facet?

- Nie, ten z kucykiem. A potem wyszli.

- Wszyscy trzej?

- Nie. Tw贸j facio i kucyk.

- Templariusz zosta艂 w barze?

- Chyba tak. Nie jestem pewien, bo poszed艂em do klozetu. Jak wr贸ci艂em, ju偶 go nie by艂o.

- Gdzie poszli tamci dwaj?

- Nie wiem, do cholery! Pi艂em whisky, a nie bawi艂em si臋 w jakiego艣 pieprzonego szpiega.

Skin臋艂am g艂ow膮. Kelner natychmiast podjecha艂 na skrzy­pi膮cych rolkach, ale odes艂a艂am go machni臋ciem r臋ki. M贸j rozm贸wca skrzywi艂 si臋 niech臋tnie.

- A wi臋c nie pok艂贸cili si臋 przed wyj艣ciem? Nie odnios艂e艣 wra偶enia, 偶e jeden z nich zmusi艂 drugiego do opuszczenia lokalu?

- Kto?

- M贸j facet i kucyk.

- Nie. Kurwa, zreszt膮 nie wiem. - Popatrzy艂 na banknoty w swojej 艣niadej od brudu d艂oni, na butelki whisky nad barem i chyba nagle u艣wiadomi艂 sobie, 偶e nie dostanie ju偶 ode mnie ani jednego, ani drugiego. - A tak w og贸le, to po co mnie o to wypytujesz?

- Szukam tego go艣cia - wyja艣ni艂am, po czym roze­jrza艂am si臋 po wn臋trzu lokalu. Przy stolikach siedzia艂o oko艂o dwudziestu klient贸w. Wi臋kszo艣膰 wygl膮da艂a na miesz­ka艅c贸w najbli偶szej okolicy. - My艣lisz, 偶e kto艣 jeszcze m贸g艂 go zauwa偶y膰? A mo偶e zapami臋ta艂e艣 kogo艣, kto wtedy tu by艂?

- Nie - b膮kn膮艂. Dopiero teraz zauwa偶y艂am, 偶e jego oczy s膮 tego samego koloru co whisky, kt贸r膮 pije. Wsta艂am i po艂o偶y艂am na stole jeszcze jeden banknot, tym razem dwudziestomarkowy.

- Dzi臋ki, przyjacielu.

- Zawsze do us艂ug, siostro.

Zanim zd膮偶y艂am dotrze膰 do drzwi, kelner ju偶 sun膮艂 w jego stron臋.


Id膮c w kierunku biblioteki, zatrzyma艂am si臋 na ruchliwym placyku i sta艂am tam przez jak膮艣 minut臋. Wszystko wskazy­wa艂o na to, 偶e wydarzenia rozegra艂y si臋 wed艂ug nast臋puj膮ce­go scenariusza: Johnny spotyka templariusza (albo zostaje przez niego zagadni臋ty), mo偶e w bibliotece, a mo偶e poza ni膮. Id膮 razem do baru, gdzie co艣, co powiedzia艂 templa­riusz, wywo艂uje zdziwienie Johnny鈥檈go. Pojawia si臋 m臋偶czyz­na z kucykiem - prawdopodobnie Luzyjczyk - przy艂膮cza si臋 do rozmowy, wkr贸tce potem Johnny wraz z nim wychodzi z lokalu. Jaki艣 czas p贸藕niej Johnny przenosi si臋 na TC2, a p贸藕niej w towarzystwie jeszcze jednej osoby - prawdopodobnie kucyka albo templariusza - udaje si臋 na Madhy臋, gdzie kto艣 pr贸buje go zabi膰. I zabija.

Za du偶o luk, za du偶o niejasno艣ci. W sumie niezbyt imponuj膮ce efekty, jak na ca艂y dzie艅 pracy.

Zastanawia艂am si臋 w艂a艣nie, czy wraca膰 ju偶 na Lususa, kiedy m贸j komlog za艣wiergota艂 na zastrze偶onej cz臋stot­liwo艣ci, kt贸r膮 poda艂am Johnny鈥檈mu.

M贸wi艂 szybko, kr贸tkimi zdaniami.

- M. Lamia, prosz臋, przyjd藕 szybko. Chyba znowu pr贸bowali mnie zabi膰.

Koordynaty wskazywa艂y na Wschodni Kopiec Bergsona.

Pop臋dzi艂am do najbli偶szego transmitera.


Drzwi do mieszkania Johnny鈥檈go by艂y lekko uchylone. W korytarzu nikogo nie dostrzeg艂am, z wn臋trza nie dobie­ga艂y 偶adne odg艂osy. Cokolwiek si臋 sta艂o, w艂adze nie mia艂y jeszcze o tym zielonego poj臋cia.

Wyj臋艂am z kieszeni p艂aszcza pistolet odziedziczony po tacie i jednym p艂ynnym ruchem wprowadzi艂am pocisk do komory oraz w艂膮czy艂am laserowy celownik.

Skoczy艂am naprz贸d nisko pochylona, trzymaj膮c obur膮cz bro艅, kt贸r膮 kierowa艂am b艂yskawicznie to w lewo, to w prawo. Czerwony punkcik ta艅czy艂 po ciemnych 艣cianach przedpokoju, przyozdobionych niezbyt gustownymi tape­tami. Przedpok贸j by艂 pusty, podobnie jak salon i pok贸j telewizyjny.

Johnny le偶a艂 na pod艂odze sypialni z g艂ow膮 opart膮 o 艂贸偶ko. Prze艣cierad艂o by艂o przesi膮kni臋te krwi膮. Spr贸bowa艂 pod­ci膮gn膮膰 si臋 i usi膮艣膰 prosto, ale bez rezultatu. Przez szpar臋 mi臋dzy kraw臋dzi膮 przesuwanych drzwi a futryn膮 wpada艂 wiatr, przesycony woni膮 maszyn i rozgrzanego oleju.

Po艣piesznie sprawdzi艂am pojedyncz膮 szaf臋, niewielki hol i kuchni臋, po czym wystawi艂am g艂ow臋 na balkon. Znaj­dowa艂am si臋 na wysoko艣ci co najmniej dwustu metr贸w na zakrzywionej 艣cianie Kopca, sk膮d roztacza艂a si臋 zapieraj膮ca dech w piersi panorama dwudziestokilometrowego pasa偶u. Sto metr贸w wy偶ej zaczyna艂a si臋 pl膮tanina kratownic, oznaczaj膮ca blisko艣膰 dachu. Wn臋trze gigantycznej, zakrytej przestrzeni roz艣wietla艂y niezliczone holoreklamy i neony, 艂膮cz膮c si臋 w oddali w jednolit膮, rozedrgan膮 elektryczn膮 mgie艂k臋.

Na 艣cianie Kopca znajdowa艂y si臋 setki identycznych balkon贸w, ale wszystkie by艂y puste. Po艣rednicy z pewno艣ci膮 zachwalali je jako szczyt luksusu - B贸g wie, ile Johnny musia艂 za to zap艂aci膰! - cho膰 w gruncie rzeczy by艂y zupe艂nie niepraktyczne, przez ca艂y czas wystawione na dzia艂anie silnych wznosz膮cych pr膮d贸w powietrza, nios膮cych nie tylko wszechobecny zapach metalu i oleju, ale tak偶e mn贸stwo py艂u, zanieczyszcze艅, a nawet drobniejszych 艣mieci.

Schowa艂am pistolet i wr贸ci艂am do sypialni, aby zaj膮膰 si臋 Johnnym.

Rana bieg艂a od linii w艂os贸w a偶 do brwi. Nie by艂a g艂臋boka, ale bardzo krwawi艂a. Posz艂am do 艂azienki, wzi臋艂am z apteczki sterylny opatrunek i przycisn臋艂am go do rozci臋tego miejsca.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂am.

- Dwaj ludzie... Czekali na mnie w sypialni. Wy艂膮czyli system alarmowy i weszli przez balkon.

- Powiniene艣 dosta膰 bonifikat臋 w firmie ubezpieczenio­wej. I co potem?

- Walczyli艣my. Mam wra偶enie, 偶e starali si臋 zaci膮gn膮膰 mnie do drzwi. Jeden z nich mia艂 iniektor, ale uda艂o mi si臋 wytr膮ci膰 mu go z r臋ki.

- Dlaczego uciekli?

- W艂膮czy艂em wewn臋trzny alarm.

- Ale nie ten, kt贸ry 艂膮czy ci臋 z ochron膮 Kopca?

- Nie. Wola艂bym, 偶eby o niczym nie wiedzieli.

- Kto ci臋 uderzy艂?

Johnny u艣miechn膮艂 si臋 z zak艂opotaniem.

- Ja sam. Kiedy mnie wypu艣cili, rzuci艂em si臋 za nimi w pogo艅, ale potkn膮艂em si臋 i rozbi艂em sobie g艂ow臋 o nocny stolik.

- A wi臋c ani ty, ani oni nie b艂ysn臋li艣cie nadmiern膮 sprawno艣ci膮 - zauwa偶y艂am, po czym w艂膮czy艂am lampk臋 i przy jej 艣wietle szuka艂am na dywanie tak d艂ugo, a偶 wreszcie znalaz艂am ampu艂k臋 iniekcyjn膮.

Johnny spogl膮da艂 na ni膮 tak, jakby lada chwila mog艂a go ugry藕膰.

- Jak my艣lisz, co to jest? - zapyta艂am. - Jeszcze troch臋 AIDS II?

Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Znam miejsce, gdzie zrobi膮 dla nas analiz臋 - powie­dzia艂am. - Moim zdaniem to tylko jaki艣 narkotyk. Chcieli ci臋 uprowadzi膰, a nie zabi膰.

Johnny dotkn膮艂 opatrunku i skrzywi艂 si臋. Krwotok jeszcze nie zosta艂 zatamowany.

- Komu mog艂oby zale偶e膰 na porwaniu cybryda?

- Ty mi to powiedz. Zaczynam podejrzewa膰, 偶e to tak zwane morderstwo te偶 by艂o nieudan膮 pr贸b膮 porwania.

Ponownie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Czy jeden z tych ludzi mia艂 kucyk?

- Nie wiem. Na g艂owach mieli kapelusze, a na twarzach maski osmotyczne.

- A mo偶e jeden z nich by艂 zbudowany jak Luzyjczyk, drugi za艣 wysoki jak templariusz?

- Templariusz? - powt贸rzy艂 Johnny ze zdziwieniem. - Na pewno nie. Jeden by艂 zupe艂nie przeci臋tnego wzrostu, natomiast drugi, ten z ampu艂k膮, rzeczywi艣cie by艂 silny jak Luzyjczyk.

- Czyli rzuci艂e艣 si臋 z go艂ymi r臋kami na Luzyjczyka. Masz mo偶e jakie艣 bioprocesory albo implanty, o kt贸rych nie wiem?

- Nie. Po prostu si臋 w艣ciek艂em, i tyle.

Pomog艂am mu wsta膰.

- Wi臋c Sztuczne Inteligencje potrafi膮 si臋 w艣cieka膰?

- Ja potrafi臋.

- Znam tu w pobli偶u automatyczn膮 klinik臋, kt贸ra udziela korzystnych zni偶ek - powiedzia艂am. - Opatrz膮 ci臋 tam jak nale偶y, a potem na jaki艣 czas zamieszkasz u mnie.

- Z tob膮? Dlaczego?

- Dlatego 偶e nie potrzebujesz ju偶 detektywa, tylko ochrony osobistej.


Moja dodatkowa pakamera nie by艂a zarejestrowana w g艂贸wnym komputerze Kopca jako lokal mieszkalny. Mie艣ci艂a si臋 w cz臋艣ci odnowionego magazynu nale偶膮cego do jednego z moich przyjaci贸艂, kt贸ry w pewnym momencie doszed艂 do wniosku, 偶e nigdy w 偶yciu nie sp艂aci licznych kredyt贸w zaci膮gni臋tych w celu rozwini臋cia jakiego艣 bli偶ej nie sprecyzowanego interesu i dyskretnie przeni贸s艂 si臋 na jedn膮 z najdalszych kolonii. Wkr贸tce potem za psie pieni膮dze wynaj臋艂am to miejsce. Okolica nie nale偶a艂a mo偶e do najsympatyczniejszych, a ha艂as z pobliskich dok贸w za艂adunkowych bywa艂 czasami tak du偶y, 偶e nie da艂o si臋 rozmawia膰, ale za to dysponowa艂am dziesi臋ciokrotnie wi臋ksz膮 powierzchni膮 ni偶 w standardowym mieszkaniu, dzi臋ki czemu mog艂am 膰wiczy膰 podnoszenie ci臋偶ar贸w i sporty walki, nie wychodz膮c z domu. Johnny wydawa艂 si臋 autentycznie zachwycony moim lokalem, a ja z trudem przywo艂a艂am si臋 do porz膮dku. Jeszcze tylko tego brakowa艂o, 偶ebym zacz臋艂a malowa膰 si臋 i stroi膰 dla jakiego艣 cybryda!

- Dlaczego mieszkasz na Lususie? - zapyta艂am. - Wi臋kszo艣膰 obcych uwa偶a, 偶e tutejsze ci膮偶enie jest dokuczliwe, a sceneria monotonna. Poza tym biblioteka, z kt贸rej korzys­tasz, znajduje si臋 na Renesansie. A wi臋c dlaczego Lusus?

S艂ucha艂am bardzo uwa偶nie, ani na chwil臋 nie spuszczaj膮c go z oka. Jego w艂osy z przedzia艂kiem po艣rodku g艂owy opada艂y rudobr膮zowymi k臋dziorami na ko艂nierzyk koszuli. Kiedy m贸wi艂, mia艂 zwyczaj podpiera膰 brod臋 pi臋艣ci膮. Do­piero teraz zorientowa艂am si臋, 偶e m贸wi w艂a艣ciwie bez 偶adnego akcentu, jak kto艣, kto nauczy艂 si臋 j臋zyka od podstaw, opanowuj膮c go w stu procentach, ale nie pozna艂 偶adnego z artykulacyjnych skr贸t贸w, oczywistych i ca艂­kowicie naturalnych dla tych, kt贸rzy pos艂ugiwali si臋 tym j臋zykiem od urodzenia. Tylko od czasu do czasu wydawa艂o mi si臋, 偶e wychwytuj臋 艣ladowe nalecia艂o艣ci akcentu z Asquith, spokojnej, zacofanej planety, zasiedlonej podczas Pierwszej Ekspansji przez emigrant贸w z Wysp Brytyjskich.

- Mieszka艂em na wielu planetach - powiedzia艂. - Dzi臋ki temu mog臋 wi臋cej postrzega膰.

- Jako poeta?

Pokr臋ci艂 g艂ow膮, skrzywi艂 si臋 i ostro偶nie dotkn膮艂 szw贸w na czole.

- Nie. Ja nie jestem poet膮. On nim by艂.

Na przek贸r okoliczno艣ciom Johnny wydawa艂 si臋 tryska膰 niespo偶yt膮 energi膮, kt贸rej brakowa艂o zdecydowanej wi臋k­szo艣ci znanych mi m臋偶czyzn. Widzia艂am ju偶 nieraz, jak nawet bardzo znane i powa偶ane osoby gromadzi艂y si臋 niczym 膰my wok贸艂 takiej w艂a艣nie, jasnej niczym lampa osobowo艣ci. Chodzi艂o tu nawet nie o jego o ma艂om贸wno艣膰 i wra偶liwo艣膰, co raczej o intensywno艣膰, kt贸r膮 emanowa艂 tak偶e wtedy, kiedy milcza艂.

- A dlaczego ty tutaj mieszkasz? - zapyta艂.

- Bo tu si臋 urodzi艂am.

- Owszem, ale ca艂e dzieci艅stwo sp臋dzi艂a艣 na Pierwszej Tau Ceti. Tw贸j ojciec by艂 senatorem.

Nic nie odpowiedzia艂am.

- Wielu ludzi oczekiwa艂o, 偶e zajmiesz si臋 polityk膮 - doda艂. - Czy odwiod艂o ci臋 od tego samob贸jstwo ojca?

- To nie by艂o samob贸jstwo.

- Nie?

- Dziennikarze i policja uznali, 偶e pope艂ni艂 samob贸jst­wo, ale nie mieli racji - powiedzia艂am zupe艂nie spokoj­nie. - M贸j ojciec nigdy nie odebra艂by sobie 偶ycia.

- A wi臋c morderstwo?

- Tak.

- Mimo 偶e nie znaleziono motywu ani nie natrafiono na 艣lad podejrzanego?

- Tak.

- Rozumiem. - Przez brudne okna s膮czy艂 si臋 przy­膰miony blask lamp zawieszonych nad dokiem. W 偶贸艂tawym blasku w艂osy Johnny鈥檈go l艣ni艂y niczym czysta mied藕. - Lubisz prac臋 detektywa?

- Owszem, kiedy dobrze mi idzie - odpar艂am. - Jeste艣 g艂odny?

- Nie.

- W takim razie prze艣pijmy si臋 troch臋. Mo偶esz zaj膮膰 kanap臋.

- Czy cz臋sto dobrze ci idzie? Bycie detektywem.

- Przekonamy si臋 jutro.


Nast臋pnego dnia o zwyk艂ej porze Johnny przeni贸s艂 si臋 na Renesans, pokr臋ci艂 si臋 chwil臋 po placu, po czym przeskoczy艂 do Muzeum Osadnik贸w na Sol Draconis Septem, stamt膮d do g艂贸wnego terminalu transmiterowego na Nordholmie, a wreszcie na nale偶膮c膮 do templariuszy planet臋 o nazwie Bo偶a Knieja.

Naturalnie tras臋 ustalili艣my du偶o wcze艣niej, ja za艣 czeka­艂am na niego na Renesansie, ukryta w cieniu kolumnady.

M臋偶czyzna z kucykiem wszed艂 do transmitera jako trzeci za Johnnym. Ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 by艂 Luzyjczykiem - z t膮 charakterystyczn膮 cer膮, muskulatur膮 i arogan­ckim chodem m贸g艂by podawa膰 si臋 nawet za mego zaginio­nego dawno temu brata.

Ani razu nie spojrza艂 na Johnny鈥檈go, cho膰 nie ulega艂o dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e jest zaskoczony jego zachowaniem. Trzyma艂am si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci i dostrzeg艂am tylko migni臋cie jego karty, ale da艂abym sobie g艂ow臋 uci膮膰, 偶e to by艂a karta pilotuj膮ca.

W Muzeum Osadnik贸w kucyk zachowywa艂 si臋 niezwykle ostro偶nie; nie tylko stara艂 si臋 nie straci膰 Johnny鈥檈go z oczu, ale tak偶e pilnowa艂 w艂asnych plec贸w. Mia艂am na sobie medytacyjny skafander gnostyk贸w zen, z wizjerem, dasz­kiem i ca艂膮 reszt膮, i nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, wesz艂am do transmitera, by czym pr臋dzej przenie艣膰 si臋 na Bo偶膮 Kniej臋.

Czu艂am si臋 troch臋 dziwnie, zostawiaj膮c Johnny鈥檈go bez opieki w muzeum i terminalu na Nordholmie, ale roi艂o si臋 tam od ludzi, a poza tym ryzyko by艂o nie do unikni臋cia.

Johnny przeszed艂 przez portal dok艂adnie o um贸wionym czasie i kupi艂 bilet wycieczkowy. Jego cie艅 musia艂 si臋 dobrze zwija膰, 偶eby zaj膮膰 miejsce w tym samym poje藕dzie. Ja siedzia艂am ju偶 nieco z ty艂u na g贸rnym pok艂adzie, Johnny za艣 poszed艂 na prz贸d, tak jak ustalili艣my. Tym razem by艂am ubrana w niczym nie wyr贸偶niaj膮cy si臋 str贸j typowego turysty, a moja kamera by艂a jedn膮 z co najmniej pi臋tnastu, jakie niemal bez przerwy rejestrowa艂y wszystko, co si臋 dzia艂o doko艂a.

Wycieczka po Bo偶ej Kniei zawsze dostarcza niezapomnianych wra偶e艅 - tata zabra艂 mnie tu po raz pierwszy, gdy mia艂am zaledwie trzy lata standardowe - ale teraz, kiedy pojazd mija艂 szerokie jak autostrady ga艂臋zie Drzewo艣wiata i okr膮偶a艂 pie艅 wysoko艣ci Olympusa, z l臋kiem obserwowa艂am ka偶dego zakapturzonego templariusza, jaki pojawia艂 si臋 w pobli偶u.

Johnny i ja rozwa偶ali艣my dziesi膮tki znakomitych, a jed­nocze艣nie subtelnych sposob贸w, kt贸re pozwol膮 nam przydyba膰 kucyka - je艣li si臋 pojawi - a nast臋pnie wy艣ledzi膰, sk膮d przybywa, i rozwik艂a膰 jego gr臋. Ostatecznie jednak zdecydowa艂am si臋 na najmniej subtelny z nich.

Omnibus wysadzi艂 nas w pobli偶u muzeum Muir i wyciecz­kowicze miotali si臋 po placu, niezdecydowani, czy wyda膰 dziesi臋膰 marek na bilet i wzbogaci膰 swoj膮 wiedz臋, czy raczej od razu uda膰 si臋 do sklepu z pami膮tkami. Podesz艂am od ty艂u do kucyka, po艂o偶y艂am mu r臋k臋 na ramieniu i powie­dzia艂am uprzejmie:

- Cze艣膰, kolego. M贸g艂by艣 mi wyja艣ni膰, czego chcesz od mojego klienta?

Wed艂ug do艣膰 rozpowszechnionego pogl膮du wszyscy Luzyjczycy s膮 delikatni jak sonda 偶o艂膮dkowa i mniej wi臋cej r贸wnie mili. Je偶eli w jaki艣 spos贸b uwiarygodni艂am pierwsz膮 cz臋艣膰 tej opinii, to kucyk ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 potwierdzi艂, 偶e druga tak偶e jest prawdziwa.

By艂 cholernie szybki. Mimo 偶e nacisk mojej r臋ki, dla postronnego obserwatora spoczywaj膮cej lekko na jego ramieniu, sparali偶owa艂 mu mi臋艣nie prawego barku, u艂amek sekundy p贸藕niej w lewej r臋ce kucyka pojawi艂 si臋 n贸偶. Skoczy艂am w prawo, poczu艂am, jak ostrze mija o kilka milimetr贸w m贸j lewy policzek, upad艂am na bok, przetoczy­艂am si臋 b艂yskawicznie, wyci膮gn臋艂am z kabury og艂uszacz i zamar艂am w g艂臋bokim przykl臋ku, gotowa stawi膰 czo艂o przeciwnikowi.

Nie by艂o 偶adnego przeciwnika. Kucyk rzuci艂 si臋 do ucieczki. Byle dalej ode mnie, byle dalej od Johnny鈥檈go. Przepychaj膮c si臋 mi臋dzy turystami i omijaj膮c wi臋ksze grupki, gna艂 co si艂 w nogach w kierunku wej艣cia do muzeum.

Schowa艂am og艂uszacz, po czym pu艣ci艂am si臋 w pogo艅. Og艂uszacze wspaniale sprawdzaj膮 si臋 w bezpo艣rednich starciach - 艂atwo si臋 nimi pos艂ugiwa膰, a w przypadku chybienia nie ma si臋 na sumieniu paru niewinnych tru­p贸w - ale przy odleg艂o艣ciach przekraczaj膮cych osiem lub dziesi臋膰 metr贸w s膮 do niczego. Ustawiwszy promie艅 na najszerszy zasi臋g, przyprawi艂abym mo偶e po艂ow臋 turyst贸w na placu o s艂aby b贸l g艂owy, ale z pewno艣ci膮 nie za­trzyma艂abym kucyka. Musia艂am go dogoni膰.

K膮tem oka zauwa偶y艂am biegn膮cego w moj膮 stron臋 Johnny鈥檈go.

- Wracaj do mnie i zablokuj drzwi od 艣rodka! - krzyk­n臋艂am.

Kucyk dotar艂 do wej艣cia do muzeum, zatrzyma艂 si臋 i obejrza艂. W r臋ce nadal 艣ciska艂 n贸偶.

Zwi臋kszy艂am pr臋dko艣膰, odczuwaj膮c co艣 w rodzaju przy­jemno艣ci na my艣l o tym, co czeka mnie w ci膮gu kilku najbli偶szych minut.

Kucyk odwr贸ci艂 si臋 gwa艂townie i znikn膮艂 we wn臋trzu, roztr膮caj膮c zdezorientowanych turyst贸w. Pogna艂am za nim.

Domy艣li艂am si臋, dok膮d mu tak spieszno, dopiero wtedy, kiedy znalaz艂am si臋 w obszernym holu muzeum i zobaczy­艂am go, jak przepycha si臋 przez t艂um na ruchomych schodach.

W wieku trzech lat by艂am tu z ojcem. Portale s膮 przez ca艂y czas otwarte, a w ci膮gu trzech godzin pod opiek膮 przewodnika mo偶na odwiedzi膰 wszystkie trzydzie艣ci planet, na kt贸rych templariusze ocalili jaki艣 fragment przyrody, pragn膮c w ten spos贸b sprawi膰 przyjemno艣膰 Muir. Nie by艂am pewna, ale wydawa艂o mi si臋, 偶e trasa zwiedzania na ka偶dej z planet bieg艂a drog膮 okr臋偶n膮, same portale za艣 znajdowa艂y si臋 blisko siebie, by usprawni膰 przep艂yw ludzi.

Cholera.

Umundurowany stra偶nik pilnuj膮cy wej艣cia do pierwszego transmitera dostrzeg艂 zamieszanie wywo艂ane przez kucyka i ruszy艂 w stron臋 niesfornego turysty. Z odleg艂o艣ci pi臋tnastu metr贸w wyra藕nie widzia艂am niedowierzanie maluj膮ce si臋 w oczach starego m臋偶czyzny, kiedy zatoczy艂 si臋 do ty艂u z wbitym w pier艣 no偶em. Przez sekund臋 lub dwie sta艂 na szeroko rozstawionych nogach, chwiej膮c si臋 niepewnie w prz贸d i w ty艂, a potem spojrza艂 w d贸艂, na ko艣cian膮 r臋koje艣膰, dotkn膮艂 jej ostro偶nie, po czym run膮艂 twarz膮 na ziemi臋. Ludzie zacz臋li przera藕liwie krzycze膰, kto艣 wzywa艂 lekarza, zab贸jca za艣 da艂 pot臋偶nego susa i znikn膮艂 w jarz膮cym si臋 portalu.

Sytuacja zacz臋艂a wymyka膰 mi si臋 spod kontroli.

Niewiele my艣l膮c skoczy艂am za nim.

Wyl膮dowa艂am na do艣膰 stromym, poro艣ni臋tym 艣lisk膮 traw膮 zboczu i niewiele brakowa艂o, 偶ebym rozci膮gn臋艂a si臋 jak d艂uga. 呕贸艂topomara艅czowe niebo. Tropikalne zapachy. Zdumione twarze. Kucyk by艂 ju偶 w po艂owie drogi do nast臋pnego transmitera; bieg艂 na prze艂aj przez ukwiecon膮 艂膮k臋, przewracaj膮c miniaturowe drzewka. Byli艣my na Fuji. Pogna艂am co si艂 w nogach za uciekaj膮cym m臋偶czyzn膮.

- Zatrzymajcie tego cz艂owieka! - krzykn臋艂am, cho膰 nie liczy艂am na to, 偶eby kto艣 zastosowa艂 si臋 do mojego 偶yczenia. Jedna ze sko艣nookich turystek odruchowo pod­nios艂a kamer臋 i utrwali艂a niezwyk艂膮 scen臋.

Kucyk obejrza艂 si臋, przedar艂 przez oniemia艂膮 ze zdumienia grupk臋 i wskoczy艂 w nast臋pny portal.

Ponownie wyszarpn臋艂am og艂uszacz z kabury.

- Cofn膮膰 si臋! - wrzasn臋艂am dziko do t艂umu. - Co­fn膮膰 si臋!

Skwapliwie ust膮pili mi z drogi.

Ostro偶nie, z palcem na spu艣cie og艂uszacza, przesz艂am przez portal. Co prawda kucyk nie mia艂 ju偶 no偶a, ale sk膮d mog艂am wiedzie膰, jakie jeszcze zosta艂y mu zabawki?

Jaskrawe 艣wiat艂o odbijaj膮ce si臋 w wodzie. Fioletowe fale Mare Infinitum. Trasa zwiedzania wiod艂a tutaj w膮skim, drewnianym pomostem jakie艣 dziesi臋膰 metr贸w nad wierzcho艂kami fal. Pomost prowadzi艂 okr臋偶n膮 drog膮 wzd艂u偶 kraw臋dzi bajecznie kolorowej rafy i przez 艣rodek niewielkiej, sargassowej wysepki, ale dostrzeg艂am tak偶e znacznie kr贸tsz膮, metalow膮 k艂adk臋, biegn膮c膮 po przek膮tnej ku nast臋pnemu transmiterowi. Kucyk przeskoczy艂 przez barierk臋 z napisem WST臉P WZBRONIONY i gna艂 co si艂 w nogach w艂a艣nie po niej.

Podbieg艂am do kraw臋dzi pomostu, ustawi艂am og艂uszacz na najw臋偶szy promie艅 i zacz臋艂am zatacza膰 broni膮 szerokie 艂uki, jakbym mia艂a w r臋kach w膮偶 ogrodowy.

Kucyk potkn膮艂 si臋, ale zdo艂a艂 dopa艣膰 艣wiec膮cego jasno portalu. Zakl臋艂am g艂o艣no i, nie zwa偶aj膮c na krzyki przewod­nika, tak偶e przeskoczy艂am przez barierk臋. Mign臋艂a mi jeszcze tabliczka z przypomnieniem dla turyst贸w, aby w艂o偶yli ciep艂膮 odzie偶, i na pe艂nej pr臋dko艣ci wpad艂am we wrota transmitera.

Potworna burza 艣nie偶na k艂臋bi艂a si臋 z rykiem wok贸艂 wygi臋tego 艂ukowato pola si艂owego, kt贸re chroni艂o przed jej impetem szlak przeznaczony dla zwiedzaj膮cych. Sol Draconis Septem - skuta lodem planeta, na kt贸rej w zwi膮zku z naciskami templariuszy wstrzymano ocieplanie klimatu, aby ocali膰 unikatowe okazy polarnej flory i fauny. Ci膮偶enie r贸wne 1,7 g opad艂o mi na barki niczym sztanga. Wielka szkoda, 偶e kucyk tak偶e by艂 Luzyjczykiem; gdyby pochodzi艂 z innej planety Sieci, wynik starcia w tych warunkach by艂by 艂atwy do przewidzenia.

Dostrzeg艂am go w odleg艂o艣ci pi臋膰dziesi臋ciu metr贸w, ogl膮daj膮cego si臋 przez rami臋. Drugi transmiter z pewno艣ci膮 by艂 gdzie艣 w pobli偶u, lecz szalej膮ca zamie膰 przes艂ania艂a wszystko, co nie znajdowa艂o si臋 bezpo艣rednio na szlaku. Ruszy艂am wielkimi susami w jego stron臋. Ze wzgl臋du na grawitacj臋 by艂a to najkr贸tsza trasa zwiedzania - liczy艂a sobie niewiele ponad dwie艣cie metr贸w. Zbli偶aj膮c si臋 do kucyka, wyra藕nie s艂ysza艂am jego ci臋偶kie sapanie. Bieg艂am prawie bez wysi艂ku; nie mia艂 najmniejszych szans na to, by dotrze膰 przede mn膮 do drugiego transmitera. Na szlaku nie by艂o 偶adnych turyst贸w, nikt te偶 nas nie 艣ciga艂. Pomy艣la艂am sobie, 偶e by艂oby to ca艂kiem niez艂e miejsce na urz膮dzenie ma艂ego przes艂uchanka.

Trzydzie艣ci metr贸w przed portalem transmitera kucyk zatrzyma艂 si臋 raptownie, odwr贸ci艂, przykl臋kn膮艂 na jedno kolano i wymierzy艂 we mnie z miotacza energii. Pierwszy strza艂 poszed艂 za nisko, zapewne ze wzgl臋du na to, 偶e m贸j przeciwnik nie wzi膮艂 pod uwag臋 zwi臋kszonego ci臋偶aru broni. Metr ode mnie nawierzchnia drogi poczernia艂a, wybrzuszy艂a si臋 i pop臋ka艂a, a metalowe barierki rozpu艣ci艂y si臋, jakby by艂y wykonane z wosku. Kucyk skierowa艂 miotacz nieco wy偶ej.

Rzuci艂am si臋 g艂ow膮 naprz贸d na pole si艂owe; przez kr贸tk膮 chwil臋 czu艂am jego elastyczny op贸r, a potem wypad艂am na zewn膮trz i natychmiast ugrz臋z艂am po pas w zaspie. W ci膮gu kilku sekund lodowate powietrze wype艂ni艂o mi p艂uca, a gnany huraganowym wiatrem 艣nieg oblepi艂 moj膮 g艂ow臋 i odkryte ramiona. Widzia艂am, 偶e kucyk wypatruje mnie przez 艣cian臋 tunelu, ale panuj膮cy na zewn膮trz p贸艂mrok okaza艂 si臋 moim sprzymierze艅cem. Nie zwlekaj膮c zacz臋艂am brn膮膰 przez zaspy w kierunku mojego krajana.

Nagle z niemal zupe艂nie przezroczystej 艣ciany pola si艂owego wy艂oni艂a si臋 g艂owa, barki i prawe rami臋 m臋偶czyzny. Zmru偶y艂 oczy, by uchroni膰 je przed zacinaj膮cym niemal poziomo 艣niegiem, po czym znowu poci膮gn膮艂 za spust. Tym razem wymierzy艂 za wysoko, gdy偶 poczu艂am na twarzy podmuch gor膮cego powietrza, kiedy 艂adunek prze­mkn膮艂 metr lub dwa nad moj膮 g艂ow膮. Odleg艂o艣膰 mi臋dzy mn膮 a kucykiem wynosi艂a najwy偶ej dziesi臋膰 metr贸w. Usta­wi艂am og艂uszacz na najszerszy zasi臋g i, nie podnosz膮c g艂owy z zaspy, w kt贸r膮 wpad艂am, wysun臋艂am bro艅 przed siebie i nacisn臋艂am spust.

Kucyk wypu艣ci艂 miotacz z r臋ki, przez chwil臋 sta艂 bez ruchu, a nast臋pnie wpad艂 do wn臋trza tunelu.

Krzykn臋艂am triumfalnie, ale m贸j g艂os nie mia艂 najmniej­szych szans, 偶eby przedrze膰 si臋 przez ryk wiatru. Powoli traci艂am czucie w r臋kach i stopach, co mia艂o tylko t臋 dobr膮 stron臋, 偶e jednocze艣nie ust臋powa艂 przera藕liwy, szarpi膮cy b贸l. Policzki i uszy pali艂y mnie 偶ywym ogniem. Od艂o偶y艂am na razie na bok my艣li o odmro偶eniach i ca艂ym ci臋偶arem cia艂a rzuci艂am si臋 na 艣cian臋 tunelu.

By艂o to pole si艂owe klasy trzeciej, kt贸rego zadanie polega艂o na tym, by nie dopuszcza膰 do 艣rodka szalej膮cych 偶ywio艂贸w, jednocze艣nie pozwalaj膮c na przej艣cie zab艂膮kane­mu tury艣cie lub templariuszowi, kt贸ry z jakiego艣 powodu znalaz艂 si臋 poza tras膮 zwiedzania. By艂am ju偶 jednak tak os艂abiona, 偶e przez kilka chwil odbija艂am si臋 od zakrzywio­nej powierzchni niby mucha od szyby, bezskutecznie pr贸­buj膮c znale藕膰 solidne oparcie dla n贸g na pokrytej lodem i 艣niegiem ziemi. Wreszcie jednak uda艂o mi si臋 przedrze膰 przez prawie niewidzialn膮 zas艂on臋 i run臋艂am jak d艂uga na pod艂og臋 tunelu.

Nag艂e przej艣cie z zimna do ciep艂a sprawi艂o, 偶e moim cia艂em zacz臋艂y wstrz膮sa膰 nie kontrolowane dreszcze. Z naj­wy偶szym trudem d藕wign臋艂am si臋 na kolana, a potem na nogi.

Kucyk z bezw艂adnie zwisaj膮cym ramieniem przebieg艂 ostatnie kilka metr贸w dziel膮cych go od portalu. Wiedzia­艂am, jak potwornie teraz cierpi, i wcale mu tego nie zazdro艣ci艂am. Przed samym portalem obejrza艂 si臋 jeszcze raz, po czym znikn膮艂.

Maui-Przymierze. W gor膮cym powietrzu czu膰 by艂o za­pach oceanu i ro艣linno艣ci. Niebo by艂o r贸wnie b艂臋kitne jak na Starej Ziemi. Natychmiast zorientowa艂am si臋, 偶e trasa zwiedzania prowadzi ku jednej z zaledwie kilku ruchomych wysp, jakie templariusze uchronili przed udomowieniem. Wyspa by艂a spora - od ko艅ca do ko艅ca mia艂a jakie艣 p贸艂 kilometra d艂ugo艣ci, a z szerokiego pomostu otaczaj膮cego gruby pie艅 g艂贸wnego drzewa 偶aglowego widzia艂am szerokie li艣cie, wychwytuj膮ce nawet najl偶ejsze podmuchy wiatru, oraz niebieskie pn膮cza, kt贸re ci膮gn臋艂y si臋 daleko z ty艂u w wodzie, pe艂ni膮c funkcj臋 steru. Drugi transmiter znajdowa艂 si臋 w odleg艂o艣ci zaledwie pi臋tnastu metr贸w, u do艂u kr臋tych schod贸w, ale kucyk pobieg艂 w przeciwnym kierunku, w stron臋 skupiska chat i stragan贸w z pami膮tkami w pobli偶u kraw臋dzi wyspy.

Tylko tutaj, w po艂owie trasy, templariusze pozwolili, by kilka wzniesionych ludzkimi r臋kami budynk贸w zak艂贸ci艂o nie ska偶ony 偶adnymi cywilizacyjnymi nalecia艂o艣ciami krajobraz. Doch贸d ze sprzeda偶y upomink贸w zasila艂 fundusz Bractwa, w chatach za艣 zm臋czeni tury艣ci mogli nieco od艣wie偶y膰 si臋 i odpocz膮膰. Ruszy艂am truchtem w tamt膮 stron臋, wci膮偶 jeszcze dr偶膮c na ca艂ym ciele. B艂yskawicznie topniej膮cy 艣nieg pozostawia艂 na moim ubraniu rozleg艂e ciemne plamy. Dlaczego kucyk pobieg艂 ku k艂臋bi膮cemu si臋 przed straganami t艂umowi?

Zrozumia艂am to natychmiast, gdy tylko zobaczy艂am czekaj膮ce na nabywc贸w r贸偶nobarwne dywany. Maty gra­witacyjne by艂y zakazane na wszystkich planetach Sieci, z wyj膮tkiem Maui-Przymierza, g艂贸wnie ze wzgl臋du na legend臋 o Siri. Te d艂ugie na niespe艂na dwa metry i szerokie na metr staro偶ytne zabawki wozi艂y turyst贸w nad ocean, a nast臋pnie wraca艂y z nimi na wysp臋. Je艣li kucykowi uda si臋 zaw艂adn膮膰 jedn膮 z nich... Pu艣ci艂am si臋 p臋dem, dopad艂am Luzyjczyka dos艂ownie kilka krok贸w od najbli偶szej maty i r膮bn臋艂am go od ty艂u w zgi臋cia kolan. Sczepieni, run臋li艣my mi臋dzy turyst贸w zgromadzonych przy straganach.

Ojciec nauczy艂 mnie jednej rzeczy, kt贸r膮 wszystkie dzieci starannie ignoruj膮, naturalnie na swoje nieszcz臋艣cie: du偶y niedobry facet zawsze da wycisk dobremu, ale ma艂emu. Kucyk b艂yskawicznie uwolni艂 si臋 z mojego uchwytu, zerwa艂 na r贸wne nogi i przybra艂 postaw臋 bojow膮. Za chwil臋 mia艂o si臋 okaza膰, kto z nas jest dobrym facetem.

M贸j przeciwnik ruszy艂 pierwszy do ataku: zamarkowa艂 uderzenie wyprostowan膮 d艂oni膮, ale w ostatnim u艂amku sekundy wykona艂 obr贸t i zada艂 cios stop膮. Uchyli艂am si臋 w por臋, dzi臋ki czemu unikn臋艂am bezpo艣redniego trafienia, lecz stopa m臋偶czyzny otar艂a si臋 o m贸j lewy bark, na chwil臋 pozbawiaj膮c mnie czucia w tej cz臋艣ci cia艂a.

Kucyk odskoczy艂 jak tancerz, a ja natychmiast pod膮偶y艂am za nim. Wystrzeli艂 prosty cios z prawej r臋ki - zablokowa­艂am. Poprawi艂 lew膮 - te偶 zablokowa艂am. Znowu odskoczy艂, obr贸ci艂 si臋, kopn膮艂 lew膮 nog膮. Pochyli艂am si臋, z艂apa艂am go za nog臋, szarpn臋艂am i powali艂am na piasek.

Natychmiast poderwa艂 si臋, ale ja ju偶 na niego czeka艂am i zdzieli艂am go w podbr贸dek kr贸tkim lewym hakiem. Zatoczy艂 si臋, osun膮艂 na kolana, a wtedy stukn臋艂am go za lewe ucho, jednak na tyle nisko, 偶eby zachowa艂 przy­tomno艣膰.

Sekund臋 p贸藕niej przekona艂am si臋, 偶e zachowa艂 jej a偶 za wiele, gdy偶 spr贸bowa艂 wbi膰 mi w serce cztery wyprostowane palce. Nie czekaj膮c na ci膮g dalszy, r膮bn臋艂am go z ca艂ej si艂y w usta; krew trysn臋艂a na boki, on za艣 potoczy艂 si臋 ku wodzie i znieruchomia艂 tu偶 za granic膮 zasi臋gu fal. S艂ysza艂am, jak za moimi plecami ludzie biegn膮 w kierunku portalu, g艂o艣no wzywaj膮c policj臋.

Chwyci艂am niedosz艂ego zab贸jc臋 Johnny鈥檈go za kucyk, poci膮gn臋艂am go ku g艂臋bszej wodzie i zanurzy艂am mu w niej twarz. Kiedy oprzytomnia艂, przewr贸ci艂am go na plecy i chwyci艂am za podart膮 i brudn膮 koszul臋 na piersi. Zdawa­艂am sobie spraw臋, 偶e mam najwy偶ej minut臋 albo dwie.

Kucyk wlepi艂 we mnie szklane spojrzenie. Potrz膮sn臋艂am nim mocno i zbli偶y艂am jego twarz do swojej.

- Pos艂uchaj, przyjacielu - szepn臋艂am. - Czeka nas teraz kr贸tka, ale bardzo powa偶na rozmowa. Zaczniemy od tego, kim jeste艣 i czego chcesz od cz艂owieka, kt贸rego 艣ledzi艂e艣.

Poczu艂am uderzenie 艂adunku, jeszcze zanim zobaczy艂am b艂臋kitny p艂omie艅. Zakl臋艂am i czym pr臋dzej pu艣ci艂am koszu­l臋. W jednej chwili ca艂e cia艂o mego przeciwnika spowi艂a rozedrgana elektryczna po艣wiata. Odskoczy艂am najszybciej, jak mog艂am, ale i tak w艂osy zd膮偶y艂y mi ju偶 stan膮膰 d臋ba, a m贸j komlog rozwrzeszcza艂 si臋 co najmniej setk膮 najr贸偶niejszych sygna艂贸w alarmowych. Kucyk otworzy艂 usta, a ja zobaczy艂am, 偶e gard艂o wype艂nia mu jakie艣 niesamowite, b艂臋kitne 艣wiat艂o. Koszula b艂yskawicznie sczernia艂a, po czym zapali艂a si臋, a cia艂o, kt贸re wy艂oni艂o si臋 spod niej, by艂o pokryte szybko rosn膮cymi, jaskrawoniebieskimi plamami. Moim przera偶onym oczom ukaza艂y si臋 wewn臋trzne narz膮dy m臋偶czyzny, sk膮pane w b艂臋kitnym ogniu. Krzykn膮艂 przera藕­liwie, a wtedy z jego oczu i z臋b贸w trysn臋艂y o艣lepiaj膮ce promienie.

Cofn臋艂am si臋 jeszcze o krok.

M臋偶czyzna p艂on膮艂 ju偶 ca艂y, a b艂臋kit elektrycznej po艣wiaty ust臋powa艂 szybko miejsca czerwonopomara艅czowemu og­niowi. Nagle p艂omienie strzeli艂y ze zdwojon膮 si艂膮, jakby dotar艂y nie do ko艣ci, lecz do suchych ga艂臋zi. Najdalej po minucie m贸j niedawny przeciwnik zamieni艂 si臋 w sczernia艂膮 karykatur臋 cz艂owieka, jak wszystkie ofiary ognia upodab­niaj膮c si臋 do kukie艂ki kar艂owatego boksera. Odwr贸ci艂am si臋, zas艂aniaj膮c r臋k膮 usta, i spojrza艂am na twarze nielicznych gapi贸w, by przekona膰 si臋, czy m贸g艂 to uczyni膰 kt贸ry艣 z nich. Ujrza艂am jednak tylko przera偶one, wytrzeszczone oczy. Na otaczaj膮cej drzewo platformie pojawi艂y si臋 sylwetki w szarych mundurach.

Cholera! Rozejrza艂am si臋 b艂yskawicznie doko艂a. Nad moj膮 g艂ow膮 ko艂ysa艂y si臋 ogromne drzewa 偶aglowe, cienkie nici r贸偶nobarwnej paj臋czyny snu艂y si臋 mi臋dzy osza艂amiaj膮cymi swoj膮 rozmaito艣ci膮 ro艣linami, a promienie s艂o艅ca odbija艂y si臋 w b艂臋kitnych falach oceanu. Droga do obu portali by艂a zablokowana. Jeden ze stra偶nik贸w wyci膮gn膮艂 bro艅.

Trzema susami dopad艂am najbli偶szej maty, usi艂uj膮c sobie przypomnie膰, w jaki spos贸b si臋 j膮 uaktywnia. Do tej pory lecia艂am czym艣 takim tylko raz, w dodatku przed dwu­dziestu laty. Rozpaczliwie zacz臋艂am przesuwa膰 r臋ce po r贸偶nobarwnym wzorze.

Mata zesztywnia艂a i unios艂a si臋 dziesi臋膰 centymetr贸w nad ziemi臋. Stra偶nicy dopadli grupki turyst贸w, kt贸rzy pozostali na miejscu zdarzenia, i zacz臋li zadawa膰 im pytania. Jaka艣 kobieta w pstrokatym stroju z Renesansu wskaza艂a w moj膮 stron臋. Zeskoczy艂am z maty, zgarn臋艂am siedem czy osiem pozosta艂ych, i ponownie wskoczy艂am na swoj膮. Pod stert膮 tkanin nie mog艂am dostrzec ani kawa艂ka wzoru, wi臋c maca艂am na o艣lep, a偶 wreszcie trafi艂am na w艂a艣ciwy fragment, gdy偶 mata ruszy艂a gwa艂townie naprz贸d i do g贸ry. Niewiele brakowa艂o, a run臋艂abym na ziemi臋.

Na wysoko艣ci trzydziestu metr贸w, a jakie艣 pi臋膰dziesi膮t od brzegu, zrzuci艂am pozosta艂e maty do morza i odwr贸ci艂am si臋, aby zobaczy膰, co si臋 dzieje na pla偶y. Kilka szarych mundur贸w pochyla艂o si臋 nad sczernia艂ymi szcz膮tkami, jeden natomiast wyci膮gn膮艂 w moim kierunku jak膮艣 srebrn膮 lask臋.

Delikatne igie艂ki b贸lu rozbieg艂y mi si臋 po ramionach, karku i grzbiecie, powieki niespodziewanie opad艂y na oczy i niewiele brakowa艂o, 偶ebym bezw艂adnie zsun臋艂a si臋 z maty. Nadludzkim wysi艂kiem chwyci艂am si臋 jej kraw臋dzi lew膮 r臋k膮, a praw膮 - mia艂am wra偶enie, 偶e jest zrobiona z drew­na - uderzy艂am we fragment wzoru steruj膮cy wysoko艣ci膮 lotu. Mata pocz臋艂a wznosi膰 si臋 w niebo, ja za艣 si臋gn臋艂am po og艂uszacz.

Kabura by艂a pusta.

Minut臋 p贸藕niej przysz艂am ju偶 zupe艂nie do siebie, cho膰 potwornie piek艂y mnie koniuszki palc贸w i okropnie bola艂a g艂owa. Ruchoma wyspa zosta艂a daleko z ty艂u, z ka偶d膮 chwil膮 staj膮c si臋 coraz mniejsza. Jeszcze sto lat temu otacza艂oby j膮 stado delfin贸w, kt贸re zosta艂y tu przywiezione podczas hegiry, ale w wyniku programu pacyfikacyjnego Hegemonii, wprowadzonego w 偶ycie po Rebelii Siri, wi臋k­szo艣膰 tych ssak贸w wodnych uleg艂a zag艂adzie, ocala艂e wyspy za艣 w臋drowa艂y bez celu po ca艂ym oceanie z 艂adunkiem turyst贸w i w艂a艣cicieli posiad艂o艣ci.

Rozejrza艂am si臋 w poszukiwaniu innej wyspy albo rzadko spotykanego na tej planecie sta艂ego l膮du. Nic - to znaczy, nic opr贸cz b艂臋kitnego nieba, bezkresnego morza i delikat­nych ob艂oczk贸w nad zachodnim horyzontem. A mo偶e nad wschodnim?

Wyci膮gn臋艂am zza paska komlog i zacz臋艂am wystukiwa膰 kod og贸lnego dost臋pu do datasfery, ale nagle znierucho­mia艂am z palcami nad klawiaturk膮. Je偶eli w艂adze 艣ciga艂y mnie a偶 tutaj, to by艂o niemal pewne, 偶e zechc膮 ustali膰 moje po艂o偶enie i przys艂a膰 EMV z uzbrojon膮 po z臋by za艂og膮. Nie by艂am pewna, czy uda im si臋 zlokalizowa膰 m贸j komlog, ale nie widzia艂am powodu, 偶eby u艂atwia膰 im zadanie. Prze艂膮­czy艂am urz膮dzenie w stan gotowo艣ci i ponownie rozejrza艂am si臋 po okolicy.

Gratulacje, Brawne. Ko艂ysa膰 si臋 dwie艣cie metr贸w nad oceanem na licz膮cej sobie co najmniej trzysta lat macie, prawdopodobnie jakie艣 tysi膮c kilometr贸w od najbli偶szego l膮du - to jest w艂a艣nie to. W dodatku licho wie, jak d艂ugo ten zabytek utrzyma si臋 jeszcze w powietrzu. Usiad艂am najwygodniej, jak si臋 da艂o, i zacz臋艂am intensywnie my艣le膰.

- M. Lamia?

Na d藕wi臋k spokojnego g艂osu Johnny鈥檈go ma艂o nie spad­艂am do wody.

- Johnny? - Wyba艂uszy艂am oczy na komlog. Wy­gl膮da艂o na to, 偶e nadal znajduje si臋 w stanie gotowo艣ci. Na wska藕niku cz臋stotliwo艣ci nie pojawi艂a si臋 偶adna liczba. - To ty, Johnny?

- Oczywi艣cie. Ju偶 my艣la艂em, 偶e nigdy nie w艂膮czysz komlogu.

- W jaki spos贸b mnie znalaz艂e艣? I na kt贸rym kanale nadajesz?

- Mniejsza o to. Mo偶esz mi powiedzie膰, dok膮d teraz lecisz?

Parskn臋艂am 艣miechem i poinformowa艂am go, 偶e nie mam najmniejszego poj臋cia.

- Zaczekaj chwil臋. - Cisza trwa艂a nie d艂u偶ej ni偶 sekund臋. - W porz膮dku, mam ci臋 na obrazie z satelity meteorologicznego. Nieprawdopodobnie prymitywne urz膮­dzenie. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e twoja mata jest wyposa偶ona w pasywny transponder.

Popatrzy艂am na wytarty dywanik, kt贸ry oddziela艂 mnie od ko艂ysz膮cego si臋 daleko w dole oceanu.

- Naprawd臋? Czy to znaczy, 偶e kto艣 inny te偶 mo偶e mnie wy艣ledzi膰?

- M贸g艂by, gdyby nie to, 偶e przechwytuj臋 tw贸j sygna艂 - odpar艂 Johnny. - Dok膮d chcesz lecie膰?

- Do domu.

- Nie jestem pewien, czy to m膮dra decyzja, bior膮c pod uwag臋 do艣膰 niezwyk艂e okoliczno艣ci 艣mierci naszego... eee... podejrzanego.

- A ty sk膮d o tym wiesz? - zapyta艂am nieufnie. - Przecie偶 nie zd膮偶y艂am ci jeszcze o niczym powiedzie膰.

- B膮d藕my powa偶ni, M. Lamio. S艂u偶by bezpiecze艅stwa na co najmniej sze艣ciu planetach nie m贸wi膮 o niczym innym. Dysponuj膮 ju偶 twoim do艣膰 dok艂adnym rysopisem.

- Cholera!

- W艂a艣nie. A wi臋c dok膮d chcesz si臋 uda膰?

- A gdzie ty jeste艣? - zapyta艂am. - U mnie?

- Nie. Wyszed艂em, jak tylko zacz臋艂o si臋 to ca艂e zamie­szanie. Jestem... blisko transmitera.

- Ja te偶 chcia艂abym si臋 tam znale藕膰. - Rozejrza艂am si臋 szybko doko艂a. Ocean, niebo, kilka ob艂oczk贸w. Przynaj­mniej ani 艣ladu EMV.

- W porz膮dku - odezwa艂 si臋 bezcielesny g艂os Johnny鈥檈go. - Nieca艂e dziesi臋膰 kilometr贸w od ciebie jest wojskowy transmiter o nieograniczonym zasi臋gu.

Os艂oni艂am oczy i obr贸ci艂am si臋 o trzysta sze艣膰dziesi膮t stopni.

- G贸wno, a nie transmiter - powiedzia艂am. - Nie wiem, jak daleko ode mnie jest linia horyzontu, ale wygl膮da mi to na co najmniej czterdzie艣ci kilometr贸w, i nigdzie po drodze nie ma 偶adnego transmitera.

- Baza podwodna - wyja艣ni艂 lakonicznie Johnny. - Uwa偶aj, przejmuj臋 kontrol臋.

Mata podskoczy艂a gwa艂townie, opad艂a, po czym zacz臋艂a b艂yskawicznie obni偶a膰 lot. Trzyma艂am si臋 obiema r臋kami, ze wszystkich si艂 staraj膮c si臋 nie krzycze膰.

- Podwodna... - wykrztusi艂am, a nast臋pnie zapyta艂am, przekrzykuj膮c ryk wiatru: - Jak daleko?

- Chodzi ci o to, jak g艂臋boko?

- Tak!

- Osiem s膮偶ni.

Przeliczy艂am archaiczne jednostki na metry i tym razem ju偶 wrzasn臋艂am.

- Przecie偶 to prawie czterna艣cie metr贸w pod wod膮!

- A gdzie, twoim zdaniem, powinna znajdowa膰 si臋 baza podwodna? - odpar艂 z niewzruszonym spokojem.

- Co mam robi膰? Wstrzyma膰 oddech?!

Ocean by艂 coraz bli偶ej.

- Niekoniecznie - rozleg艂 si臋 g艂os z komlogu. - Maty s膮 wyposa偶one w prymitywne pola si艂owe, w艂膮czaj膮ce si臋 w przypadku zderzenia. Do g艂臋boko艣ci o艣miu s膮偶ni powinno chyba wystarczy膰. Trzymaj si臋.

Zastosowa艂am si臋 do jego rady.


Czeka艂 ju偶 na mnie. Podwodna baza by艂a pogr膮偶ona w ciemno艣ci i cuchn臋艂a starym potem, sam transmiter za艣 by艂 wojskowego typu, jakiego nigdy do tej pory nie widzia艂am. Trudno opisa膰 ulg臋, jak膮 odczu艂am, kiedy wysz艂am na zalan膮 promieniami s艂o艅ca ulic臋 miasta i zo­baczy艂am twarz Johnny鈥檈go.

Opowiedzia艂am mu, co spotka艂o kucyka. Przechadza­li艣my si臋 pustymi ulicami, wzd艂u偶 kt贸rych wznosi艂y si臋 stare budynki. Bladoniebieskie, przedwieczorne niebo wch艂ania艂o powoli coraz ciemniejsze odcienie. Byli艣my sami.

- Ej偶e, a gdzie my w艂a艣ciwie jeste艣my? - zapyta艂am, zatrzymuj膮c si臋 nagle. Planeta ogromnie przypomina艂a Ziemi臋, ale niebo, grawitacja i og贸lne wra偶enie by艂o zupe艂nie inne, niepodobne do wszystkiego, co widzia艂am do tej pory.

Johnny u艣miechn膮艂 si臋.

- Zgadnij. Ale mo偶e najpierw przejdziemy si臋 jeszcze troch臋.

Dotarli艣my do poprzecznej szerokiej ulicy i po lewej stronie ujrzeli艣my ruiny pot臋偶nej budowli. Stan臋艂am jak wryta.

- Przecie偶 to Koloseum... - szepn臋艂am. - Rzymskie Koloseum ze Starej Ziemi! - Obrzuci艂am wzrokiem zabyt­kowe budynki, brukowane ulice i drzewa ko艂ysz膮ce 艂agodnie ga艂臋ziami w podmuchach lekkiego wiatru. - To rekon­strukcja Rzymu - powiedzia艂am, staraj膮c si臋, 偶eby m贸j g艂os brzmia艂 mo偶liwie najnormalniej. - Nowa Ziemia? - Wiedzia艂am jednak, 偶e nie trafi艂am. By艂am kilka razy na Nowej Ziemi i wszystko wygl膮da艂o tam zupe艂nie inaczej.

Johnny pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Znajdujemy si臋 poza Sieci膮.

- To niemo偶liwe - odpar艂am bez zastanowienia. Jak wynika z definicji, ka偶da planeta, na kt贸r膮 mo偶na dotrze膰 za pomoc膮 transmitera, nale偶y do Sieci.

- A jednak to prawda.

- W takim razie gdzie jeste艣my?

- Na Starej Ziemi.

Ruszyli艣my dalej. Johnny wskaza艂 mi kolejn膮 ruin臋.

- Forum Romanum. - Kiedy schodzili艣my po nie ko艅cz膮cych si臋 schodach, doda艂: - Przed nami jest Plac Hiszpa艅ski, gdzie sp臋dzimy noc.

- Stara Ziemia... - wymamrota艂am wreszcie. By艂y to moje pierwsze s艂owa od dobrych kilkunastu minut. - Podr贸偶 w czasie?

- Nie ma czego艣 takiego, M. Lamio.

- Park tematyczny?

Johnny roze艣mia艂 si臋. By艂 to bardzo mi艂y 艣miech, przyjaz­ny i niewymuszony.

- By膰 mo偶e. Szczerze m贸wi膮c, nie znam ani celu, w jakim zosta艂 wybudowany, ani zasad jego dzia艂ania. Nazywamy to analogiem.

- Analog. - Zmru偶y艂am oczy i popatrzy艂am prosto w czerwone, wisz膮ce nisko na niebie s艂o艅ce, kt贸re o艣wietla艂o w膮sk膮 boczn膮 uliczk臋. - Wszystko wygl膮da dok艂adnie tak samo jak na hologramach ze Starej Ziemi. Mam wra偶enie, 偶e jest takie samo, chocia偶 nigdy tam nie by艂am.

- Zgadza si臋.

- Gdzie to jest? Chodzi mi o to, przy kt贸rej gwie藕dzie?

- Nie znam numeru - odpar艂 Johnny. - W ka偶dym razie gdzie艣 w Mg艂awicy Herkulesa.

Uda艂o mi si臋 nie zemdle膰, ale usiad艂am, tam gdzie sta艂am, czyli na jednym ze stopni. Korzystaj膮c z nap臋du Hawkinga, ludzko艣膰 skolonizowa艂a setki planet w promie­niu wielu tysi臋cy lat 艣wietlnych, a nast臋pnie po艂膮czy艂a je sieci膮 transmiter贸w, ale nikt jeszcze nie pr贸bowa艂 dotrze膰 do gwiazd w eksploduj膮cym J膮drze Galaktyki. Szczerze m贸wi膮c, dopiero co wype艂zli艣my z kolebki ukrytej w jednym z jej spiralnych ramion. Mg艂awica Herkulesa...

- Dlaczego TechnoCentrum zbudowa艂o w Mg艂awicy Herkulesa replik臋 Rzymu? - zapyta艂am.

Johnny usiad艂 obok mnie. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 w mil­czeniu przygl膮dali艣my si臋 kr膮偶膮cym nad dachami dom贸w stadom go艂臋bi.

- Nie wiem, M. Lamio - powiedzia艂 wreszcie. - Nie wiem tak偶e wielu innych rzeczy - przede wszystkim dlatego, 偶e nigdy si臋 nimi nie interesowa艂em.

- Brawne.

- Prosz臋?

- M贸w mi Brawne.

Johnny u艣miechn膮艂 si臋 i skin膮艂 g艂ow膮.

- Dzi臋kuj臋, Brawne. Je艣li pozwolisz, chcia艂bym wyja艣ni膰 ci jedn膮 spraw臋: nie wydaje mi si臋, 偶eby to by艂a tylko replika Rzymu. Moim zdaniem, to replika ca艂ej Starej Ziemi.

Opar艂am r臋ce na ciep艂ym kamiennym stopniu, na kt贸rym siedzia艂am.

- Ca艂ej Starej Ziemi? Wszystkich kontynent贸w, wszys­tkich miast?

- Tak my艣l臋. Co prawda by艂em tylko we W艂oszech i w Anglii oraz odby艂em podr贸偶 morsk膮 mi臋dzy tymi krajami, ale wydaje mi si臋, 偶e analog jest kompletny.

- Po co, na mi艂o艣膰 bosk膮?

- Kto wie, czy nie w艂a艣nie po to - odpar艂 powoli Johnny. - Mo偶e wejdziemy do 艣rodka, zjemy co艣 i poroz­mawiamy o tym wszystkim? Kto wie, czy nie ma to zwi膮zku ze spraw膮 mojego zab贸jstwa.


艢rodek鈥 okaza艂 si臋 apartamentem w du偶ym domu wznosz膮cym si臋 u podn贸偶a marmurowych schod贸w. Okna wychodzi艂y na 鈥減iazza鈥 - tak przynajmniej m贸wi艂 Johnny; spogl膮daj膮c w g贸r臋 schod贸w widzia艂o si臋 obszerny, 偶贸艂tobr膮zowy ko艣ci贸艂, na placu za艣 sta艂a fontanna w kszta艂cie 艂odzi, wyrzucaj膮c strumienie wody w wieczorn膮 cisz臋. Johnny poinformowa艂 mnie, 偶e zosta艂a zaprojektowana przez Berniniego, lecz ja s艂ysza艂am to nazwisko po raz pierwszy w 偶yciu.

Pokoje by艂y ma艂e, ale wysokie, wyposa偶one w niezbyt wygodne, za to bardzo ozdobne meble z nie znanej mi epoki. Nigdzie nie mog艂am dostrzec ani 艣ladu ele­ktryczno艣ci czy jakich艣 nowoczesnych urz膮dze艅. Dom nie reagowa艂 na wydawane g艂osem polecenia. Kiedy za wysokimi oknami zapad艂 zmierzch, jedynymi 艣wiat艂ami, jakie zap艂on臋艂y na placu, by艂y prymitywne gazowe la­tarnie.

- To wszystko pochodzi z przesz艂o艣ci Starej Ziemi - powiedzia艂am, przesuwaj膮c r臋k膮 po grubych poduszkach na 艂贸偶ku. Nagle sp艂yn臋艂o na mnie ol艣nienie. Podnios艂am raptownie g艂ow臋 i spojrza艂am na Johnny鈥檈go. - Keats umar艂 we W艂oszech, jako艣 w pierwszej po艂owie dziewi臋t­nastego albo dwudziestego wieku. To jest... wtedy.

- Tak. Pocz膮tek dziewi臋tnastego stulecia. Rok 1821, dok艂adnie rzecz bior膮c.

- Ca艂a planeta pe艂ni funkcj臋 muzeum?

- Och, nie. W r贸偶nych miejscach odtworzono r贸偶ne czasy, zale偶nie od tego, jaki chciano stworzy膰 analog.

- Nie rozumiem. - Przeszli艣my do pokoju zastawione­go przedziwnie rze藕bionymi meblami i usiad艂am na grubo wy艣cie艂anej kanapie przy oknie. Z艂otawy wieczorny poblask wci膮偶 jeszcze pada艂 na wie偶臋 br膮zowego ko艣cio艂a u szczytu schod贸w, a na tle granatowego nieba kr膮偶y艂y stada go艂臋­bi. - Czy tutaj 偶yje tyle samo ludzi... to znaczy cybryd, co na Starej Ziemi?

- Nie s膮dz臋. Raczej tylko tyle, ile trzeba do prze­prowadzenia konkretnego projektu. - Chyba zauwa偶y艂, 偶e nadal nic nie rozumiem, gdy偶 westchn膮艂 g艂臋boko i m贸wi艂 dalej: - Kiedy... obudzi艂em si臋 tutaj, zasta艂em cybrydowe analogi Josepha Severna, doktora Clarka, Anny Angeletti, m艂odego kapitana Eltona i jeszcze kilku os贸b - sprzedaw­c贸w, w艂a艣ciciela knajpki po drugiej stronie placu, kt贸ry przysy艂a艂 nam posi艂ki, przechodni贸w. W sumie najwy偶ej dwudziestu ludzi.

- Co si臋 z nimi sta艂o?

- Prawdopodobnie zostali przetworzeni, tak jak cz艂o­wiek z kucykiem.

- Kucyk... - W g臋stniej膮cym szybko mroku spojrza艂am na Johnny鈥檈go. - On te偶 by艂 cybrydem?

- Z pewno艣ci膮. Dokona艂 samozniszczenia w taki sam spos贸b, jakiego i ja bym u偶y艂, gdybym musia艂 pozby膰 si臋 mego cybryda.

M贸j m贸zg pracowa艂 na najwy偶szych obrotach. Nagle u艣wiadomi艂am sobie, jaka jestem g艂upia i jak ma艂o wiem.

- A wi臋c tym, kto chcia艂 ci臋 zabi膰, by艂a jaka艣 Sztuczna Inteligencja.

- Na to wygl膮da.

- Ale po co?

Johnny roz艂o偶y艂 r臋ce.

- Prawdopodobnie po to, 偶eby skasowa膰 pewn膮 porcj臋 wiedzy, kt贸ra umar艂aby wraz z moim cybrydem. Co艣, czego dowiedzia艂em si臋 niedawno, i co nie przetrwa艂oby jego zniszczenia.

Wsta艂am, kilka razy okr膮偶y艂am pok贸j, by wreszcie zatrzyma膰 si臋 przy oknie. W pokoju sta艂o kilka lamp, ale Johnny nie przejawia艂 najmniejszej ochoty, 偶eby je zapali膰, ja za艣 nie mia艂am nic przeciwko g臋stniej膮cemu z minuty na minut臋 mrokowi. Dzi臋ki niemu niewiarygodne rzeczy, kt贸re s艂ysza艂am, stawa艂y si臋 jeszcze bardziej nierealne. Zajrza艂am do sypialni. Poniewa偶 okna tego pokoju wychodzi艂y na zach贸d, resztki s艂onecznej po艣wiaty pada艂y na bia艂膮 po艣ciel, sprawiaj膮c, 偶e zdawa艂a si臋 jarzy膰 w ciemno艣ci.

- Tutaj umar艂e艣... - szepn臋艂am.

- On tutaj umar艂 - poprawi艂 mnie Johnny. - To nie to samo.

- Ale masz jego wspomnienia.

- Na p贸艂 zapomniane sny z mn贸stwem luk.

- Wiesz, co czu艂.

- Wiem, co czu艂 wed艂ug tych, kt贸rzy mnie projektowali.

- Opowiedz mi.

- O czym?

Sk贸ra Johnny鈥檈go wydawa艂a si臋 bardzo blada, a br膮zoworude k臋dziory przybra艂y niemal czarn膮 barw臋.

- Jak to jest, kiedy cz艂owiek umiera, a potem zmart­wychwstaje.

Opowiedzia艂 mi. M贸wi艂 spokojnym, melodyjnym g艂osem, chwilami pos艂uguj膮c si臋 tak archaicznym j臋zykiem, 偶e z trudem cokolwiek rozumia艂am, ale za to mog艂am za­chwyca膰 si臋 brzmieniem tej mowy, o niebo pi臋kniejszej od dziwacznej hybrydy, jak膮 pos艂ugujemy si臋 dzisiaj.

Opowiedzia艂 mi, co to znaczy by膰 poet膮 opanowanym obsesj膮 doskona艂o艣ci, oceniaj膮cym swoje dokonania znacz­nie surowiej od najbardziej nawet zjadliwego krytyka. A krytycy byli bardzo zjadliwi. Jego dzie艂a wy艣miewano, zohydzano, okre艣lano jako bezwarto艣ciowe i g艂upie. Za biedny, 偶eby o偶eni膰 si臋 z kobiet膮, kt贸r膮 kocha艂, po偶ycza艂 pieni膮dze bratu w Ameryce, trac膮c w ten spos贸b szans臋 na uzyskanie cho膰by cz臋艣ciowej niezale偶no艣ci finansowej. A po­tem, kiedy wreszcie jego talent rozb艂ysn膮艂 z pe艂n膮 moc膮, pad艂 ofiar膮 choroby, kt贸ra wcze艣niej zabra艂a jego matk臋 i brata, Toma. Zosta艂 wys艂any do W艂och, oficjalnie po to, by 鈥減odreperowa膰 zdrowie鈥, cho膰 doskonale zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e czeka go powolna, samotna 艣mier膰 w wieku zaledwie dwudziestu sze艣ciu lat. Opowiedzia艂 o b贸lu, jaki odczuwa艂 na widok swego nazwiska i adresu skre艣lonych r臋k膮 Fanny na listach, kt贸rych nie mia艂 odwagi otworzy膰; opowiedzia艂 o lojalno艣ci m艂odego artysty, Josepha Severna, kt贸rego 鈥減rzyjaciele鈥 Keatsa wybrali mu na towarzysza ostatnich dni 偶ycia, gdy偶 sami mieli w tym czasie wa偶niejsze sprawy na g艂owie; opowiedzia艂 o tym, jak Severn piel臋g­nowa艂 umieraj膮cego poet臋 i zosta艂 z nim do samego ko艅ca. Opowiedzia艂 o nocnych krwotokach, o doktorze Clarku puszczaj膮cym mu krew i zalecaj膮cym 鈥渨ypoczynek na 艣wie偶ym powietrzu鈥 oraz o wielkiej, osobistej i religijnej rozpaczy, kt贸ra kaza艂a Keatsowi za偶膮da膰, by na jego grobie wyryto epitafium nast臋puj膮cej tre艣ci: 鈥淭u spoczywa ten, kt贸rego imi臋 zapisano na wodzie鈥.

Wysokie okna rozja艣nia艂 jedynie s艂aby blask gazowych latarni. G艂os Johnny鈥檈go zdawa艂 si臋 unosi膰 w przesyconym nocnymi zapachami powietrzu. Opowiedzia艂 o przebudzeniu po 艣mierci w 艂贸偶ku, w kt贸rym umar艂, o tym, jak przypomi­na艂 sobie, kim by艂 i co robi艂, jakby pr贸bowa艂 przypomnie膰 sobie jaki艣 d艂ugi, ale bardzo niewyra藕ny sen, cho膰 jednocze艣nie zdawa艂 sobie doskonale spraw臋, 偶e teraz jest ju偶 kim艣 innym.

Opowiedzia艂 o dalszym ci膮gu iluzji: o podr贸偶y do Anglii, o spotkaniu z Fanny - kt贸ra ju偶 nie by艂a t膮 Fanny - i o fatalnym za艂amaniu psychicznym, jakie to spotkanie spowodowa艂o. Opowiedzia艂 o niemo偶no艣ci pisania poezji, o bardzo szybkim och艂odzeniu stosunk贸w z innymi cybrydami, o powtarzaj膮cych si臋 coraz cz臋艣ciej ucieczkach w stan zbli偶ony do katatonii i 鈥渉alucynacji鈥, o istnieniu jako Sztuczna Inteligencja w ca艂kowicie niepoj臋tym (dla dziewi臋t­nastowiecznego poety) TechnoCentrum, wreszcie o ostatecz­nym rozpadzie iluzji i zawaleniu si臋 鈥淧rojektu Keats鈥.

- Szczerze m贸wi膮c - powiedzia艂 - ca艂a ta diabelska szarada przywiod艂a mi na pami臋膰 fragment listu, kt贸ry na kr贸tko przed chorob膮 napisa艂em - to znaczy, kt贸ry on napisa艂 - do swojego brata George鈥檃: 鈥淐zy nie mo偶na sobie wyobrazi膰 istnienia jakich艣 nadistot, kt贸re znajduj膮 zadowolenie w ka偶dym wdzi臋cznym pomy艣le, jaki pojawi si臋 w mojej g艂owie, tak samo jak ja do艣wiadczam zadowo­lenia obserwuj膮c, w jaki spos贸b gronostaj reaguje na pojawienie si臋 wi臋kszego zwierz臋cia? Cho膰 uliczna burda jest ze wszech miar godna pot臋pienia, to nie ma nic z艂ego w energii, jak膮 wyzwala ona w ludziach. Dla owych nadistot nasze my艣li mog膮 mie膰 tak膮 sam膮 warto艣膰: cho膰 b艂臋dne, s膮 przecie偶 w stanie dawa膰 przyjemno艣膰. I na tym w艂a艣nie zasadza si臋 ca艂a poezja鈥.

- Czy my艣lisz, 偶e 鈥淧rojekt Keats鈥 by艂... z艂y? - zapy­ta艂am.

- Wszystko, co zawiera w sobie pierwiastek oszustwa, jest z艂em.

- Mo偶e jeste艣 Johnem Keatsem w znacznie wi臋kszym stopniu, ni偶 chcia艂by艣 si臋 do tego przyzna膰?

- Nie. Na przek贸r wszystkim pozorom 艣wiadczy o tym brak instynktu poetyckiego.

Popatrzy艂am na czarne kszta艂ty mebli w pogr膮偶onym w mroku pokoju.

- Czy SI wiedz膮, 偶e tu jeste艣my?

- Chyba tak. Prawie na pewno. TechnoCentrum mo偶e mnie wy艣ledzi膰 w ka偶dym miejscu we wszech艣wiecie, ale my uciekali艣my przecie偶 przed si艂ami bezpiecze艅stwa Sieci, nieprawda偶?

- Oboje jednak wiemy, 偶e za zamachem kryje si臋 jaka艣... jaka艣 istota z TechnoCentrum.

- Owszem, ale to dotyczy wy艂膮cznie wydarze艅 w Sieci. W samym TechnoCentrum nie ma mowy o tolerowaniu jakiejkolwiek przemocy.

Z ulicy dobieg艂 jaki艣 ha艂as. Mia艂am nadziej臋, 偶e to tylko go艂膮b albo mo偶e wiatr, w艂贸cz膮cy 艣mieci po bruku.

- W jaki spos贸b TechnoCentrum zareaguje na moje pojawienie si臋 tutaj? - zapyta艂am.

- Nie mam poj臋cia.

- Z pewno艣ci膮 istnienie tego miejsca jest otoczone g艂臋bok膮 tajemnic膮?

- SI po prostu uwa偶aj膮 to za rzecz pozbawion膮 znacze­nia dla ludzi.

Potrz膮sn臋艂am g艂ow膮, cho膰 w ciemno艣ci nie m贸g艂 tego zobaczy膰.

- Odtworzenie Starej Ziemi, wskrzeszenie... ilu?... w ka­偶dym razie na pewno mn贸stwa ludzi pod postaci膮 cybryd, Sztuczne Inteligencje morduj膮ce si臋 nawzajem - to wszys­tko mia艂oby by膰 pozbawione znaczenia?

Zacz臋艂am si臋 艣mia膰, ale zdo艂a艂am zapanowa膰 nad tym histerycznym odruchem.

- Oczywi艣cie.

Podesz艂am do okna, nie przejmuj膮c si臋 zupe艂nie tym, 偶e dla kogo艣 stoj膮cego na ulicy stanowi艂abym teraz wy艣mienity cel, i dr偶膮cymi palcami wyci膮gn臋艂am z kieszeni paczk臋 papieros贸w. By艂y jeszcze wilgotne po niedawnej gonitwie w艣r贸d zasp 艣nie偶nych, ale jeden da艂 si臋 zapali膰.

- Johnny, kiedy powiedzia艂e艣, 偶e ten... analog od­twarza ca艂膮 Ziemi臋, ja zapyta艂am: 鈥淧o co, na mi艂o艣膰 bosk膮?鈥, a ty mrukn膮艂e艣 wtedy, 偶e kto wie, czy nie w艂a艣nie po to. Co mia艂e艣 na my艣li?

- 呕e w tym wszystkim najwa偶niejszy mo偶e okaza膰 si臋 B贸g.

- Ja艣niej, je偶eli mo偶na prosi膰.

Johnny westchn膮艂 ci臋偶ko.

- Nie wiem dok艂adnie, po co zapocz膮tkowano 鈥淧rojekt Keats鈥 ani w jakim celu stworzono analog Starej Ziemi, podejrzewam jednak, i偶 ma to jaki艣 zwi膮zek z licz膮cymi sobie ponad siedemset lat planami TechnoCentrum stwo­rzenia Najwy偶szego Intelektu.

- Najwy偶szy Intelekt... - powt贸rzy艂am, wydmuchuj膮c dym. - Aha. Wi臋c TechnoCentrum stara si臋 zbudowa膰 Boga?

- Tak.

- Dlaczego?

- Na to pytanie nie ma prostej odpowiedzi, Brawne. Podobnie jak nie ma prostej odpowiedzi na pytanie, dlaczego ludzie od tysi臋cy pokole艅 poszukuj膮 Boga, do­patruj膮c si臋 Go w milionach najr贸偶niejszych wciele艅. W przypadku TechnoCentrum nacisk po艂o偶ony jest raczej na wi臋ksz膮 wydajno艣膰 i lepsz膮 technik臋 偶onglowania zmiennymi.

- Przecie偶 TechnoCentrum ma do dyspozycji samo siebie i megadatasfer臋 z艂o偶on膮 z datasfer dwustu planet!

- Mimo to jego zdolno艣ci wizjonerskie s膮 w znacznym stopniu ograniczone.

Wyrzuci艂am papierosa za okno i odprowadzi艂am spoj­rzeniem czerwony punkcik, nikn膮cy w ciemno艣ci. Nagle odnios艂am wra偶enie, 偶e wiatr sta艂 si臋 bardzo zimny.

- W jaki spos贸b to wszystko... Stara Ziemia, od­twarzanie osobowo艣ci, cybrydy... Co to wszystko ma wsp贸lnego z tworzeniem Najwy偶szego Intelektu?

- Nie wiem, Brawne. Osiemset lat standardowych temu, na pocz膮tku Pierwszej Epoki Informatycznej, pewien cz艂owiek nazwiskiem Norbert Weiner napisa艂: 鈥淐zy B贸g mo偶e traktowa膰 powa偶nie swoje dzie艂o? Czy jakikolwiek stw贸rca, nawet najbardziej ograniczony w swej pot臋dze, mo偶e traktowa膰 powa偶nie swoje dzie艂o?鈥 Ludzko艣膰 pr贸bowa艂a odpowiedzie膰 na to pytanie, buduj膮c pierwsze, prymitywne SI. Teraz to samo czyni TechnoCentrum. Kto wie, mo偶e projekt 鈥淣ajwy偶szy Intelekt鈥 zako艅czy艂 si臋 powodzeniem i wszystko, czego jeste艣my 艣wiadkami, stanowi kaprys Stworzyciela/Stworzonego, kt贸rego dzia艂anie tak dalece wykracza poza mo偶liwo艣ci pojmowania Sztucznych In­teligencji, jak ich dzia艂anie wykracza poza mo偶liwo艣ci pojmowania ludzi?

Odwr贸ci艂am si臋 od okna i ruszy艂am przed siebie, ale po dw贸ch krokach r膮bn臋艂am kolanem w kraw臋d藕 niskiego stolika i uzna艂am, 偶e lepiej b臋dzie pozosta膰 na miejscu.

- Ale to wszystko nadal nie wyja艣nia, kto i dlaczego chce ci臋 zabi膰.

- Masz racj臋.

Johnny wsta艂 z kanapy i podszed艂 do przeciwleg艂ej 艣ciany. Trzasn臋艂a zapalana zapa艂ka, a w chwil臋 potem zap艂on臋艂a 艣wieca. Nasze cienie zata艅czy艂y na 艣cianach i suficie.

Zbli偶y艂 si臋 do mnie i 艂agodnie uj膮艂 mnie za rami臋. S艂aby blask 艣wiecy nada艂 jego w艂osom i rz臋som barw臋 czystej miedzi, uwydatniaj膮c wystaj膮ce ko艣ci policzkowe i mocno zarysowan膮 szcz臋k臋.

- Dlaczego jeste艣 taka twarda? - zapyta艂.

Przez chwil臋 wpatrywa艂am si臋 w jego twarz, oddalon膮 od mojej zaledwie o kilkana艣cie centymetr贸w. Byli艣my tego samego wzrostu.

- Pu艣膰 mnie - powiedzia艂am wreszcie.

On jednak przysun膮艂 si臋 jeszcze bli偶ej i poca艂owa艂 mnie. Mia艂 mi臋kkie, ciep艂e wargi, poca艂unek za艣 zdawa艂 si臋 trwa膰 ca艂ymi godzinami. To jest maszyna, powtarza艂am sobie w my艣lach. Cz艂owiek, ale w 艣rodku maszyna.

Zamkn臋艂am oczy. Jego r臋ka delikatnie przesun臋艂a si臋 po moim policzku, karku, tyle g艂owy.

- Pos艂uchaj... - szepn臋艂am, kiedy przerwa艂 na chwil臋.

Nie pozwoli艂 mi doko艅czy膰, tylko chwyci艂 mnie w ramio­na i zani贸s艂 do sypialni. Wysokie 艂贸偶ko. Mi臋kki materac i gruba ko艂dra. Przy wpadaj膮cym przez otwarte drzwi blasku 艣wiecy rozbierali艣my si臋 z gor膮czkow膮 niecierp­liwo艣ci膮.

Tej nocy kochali艣my si臋 trzykrotnie, za ka偶dym razem reaguj膮c - pocz膮tkowo powoli i spokojnie, p贸藕niej coraz szybciej i gwa艂towniej - na ciep艂o dotyku i blisko艣膰 naszych cia艂. Pami臋tam, jak w pewnej chwili spojrza艂am z g贸ry na jego twarz; mia艂 zamkni臋te oczy, w艂osy opad艂y mu w nie艂adzie na czo艂o, jego policzki zar贸偶owi艂y si臋 rumie艅cem, a zaskakuj膮co silne ramiona kierowa艂y mnie tam, gdzie powinnam by膰. Nagle otworzy艂 oczy, a ja ujrza艂am w nich tylko nami臋tno艣膰 i mi艂osn膮 ekstaz臋.

Zasn臋li艣my na kr贸tko przed 艣witem. W ostatniej chwili poczu艂am jeszcze, jak jego ch艂odna r臋ka przesun臋艂a si臋 po moim biodrze w pieszczotliwym, 艂agodnym ge艣cie, w kt贸rym nie by艂o nic zaborczego.


Dopadli nas o pierwszym brzasku. By艂o ich pi臋ciu - nie Luzyjczycy, ale wszyscy ch艂opy na schwa艂. Dobrze ze sob膮 wsp贸艂pracowali.

Us艂ysza艂am ich dopiero wtedy, kiedy otworzyli kop­ni臋ciem drzwi mieszkania. Przetoczy艂am si臋 z 艂贸偶ka na pod艂og臋, dopad艂am drzwi sypialni i spojrza艂am przez szczelin臋. Johnny usiad艂 na 艂贸偶ku i krzykn膮艂 co艣, widz膮c, 偶e pierwszy m臋偶czyzna skierowa艂 na niego og艂uszacz. Przed snem w艂o偶y艂 spodenki; ja by艂am zupe艂nie naga. Co prawda walka z kompletnie ubranym przeciwnikiem nastr臋cza nieco problem贸w, lecz najwi臋ksz膮 przeszkod臋 stanowi膮 opory natury psychicznej. Je偶eli pozb臋dziesz si臋 przekonania, 偶e jeste艣 zupe艂nie pozbawiony ochrony, reszta nie ma znaczenia.

Pierwszy napastnik zauwa偶y艂 mnie, ale postanowi艂 naj­pierw unieszkodliwi膰 Johnny鈥檈go, i natychmiast zap艂aci艂 za sw贸j b艂膮d. B艂yskawicznym kopni臋ciem wytr膮ci艂am mu bro艅 z r臋ki i powali艂am go ciosem, kt贸ry wy艂adowa艂 za lewym uchem. Dwaj nast臋pni wepchn臋li si臋 do pokoju i ruszyli w moj膮 stron臋, jeszcze dwaj za艣 zaj臋li si臋 Johnnym. Zablokowa艂am nieszkodliwy cios, uchyli艂am si臋 przed drugim, kt贸ry m贸g艂by narobi膰 prawdziwych szk贸d, i cof­n臋艂am si臋 o krok. Po mojej lewej stronie sta艂a wysoka komoda; najwy偶sza szuflada da艂a si臋 wyj膮膰 bez najmniej­szego trudu. By艂a cholernie ci臋偶ka. Wielgas, kt贸ry sta艂 przede mn膮, zas艂oni艂 sobie g艂ow臋 obiema r臋kami i drewno rozprys艂o si臋 na boki, nie czyni膮c mu wi臋kszej szkody, ale ta instynktowna reakcja pozwoli艂a mi zada膰 potwornie silny cios nog膮. Przeciwnik st臋kn膮艂 cicho i zwali艂 si臋 jak k艂oda na le偶膮cego ju偶 na pod艂odze koleg臋.

Johnny walczy艂 jak lew, lecz jeden z napastnik贸w chwyci艂 go od ty艂u za gard艂o, natomiast drugi przygwo藕dzi艂 mu nogi do 艂贸偶ka. Poderwa艂am si臋 z niskiego przysiadu, przyj臋艂am po drodze cios od mojego drugiego oponenta i skoczy艂am na 艂贸偶ko. Typek, kt贸ry trzyma艂 Johnny鈥檈go za nogi, bez s艂owa wypad艂 razem z oknem na ulic臋.

Kto艣 wyl膮dowa艂 mi na plecach, wi臋c przetoczy艂am si臋 przez 艂贸偶ko i po pod艂odze, a nast臋pnie r膮bn臋艂am nim o 艣cian臋. By艂 niez艂y. Zamortyzowa艂 uderzenie ramieniem, po czym spr贸bowa艂 dziabn膮膰 mnie palcem w splot nerw贸w za uchem. Ku swemu zdziwieniu natrafi艂 tam jednak na warstw臋 twardych jak stal mi臋艣ni, ja za艣 wbi艂am mu 艂okie膰 w 偶o艂膮dek i szybko odturla艂am si臋 na bok. Facet, kt贸ry dusi艂 Johnny鈥檈go, da艂 mu spok贸j, by zada膰 mi wr臋cz podr臋cznikowy cios w 偶ebra. Przyj臋艂am go cz臋艣ciowo na cia艂o - by艂am pewna, 偶e p臋k艂o mi co najmniej jedno 偶ebro - wykona艂am p贸艂obr贸t, a nast臋pnie, rezygnuj膮c ze zb臋dnej elegancji, zmia偶d偶y艂am mu r臋k膮 lewe j膮dro. Biedak wrzasn膮艂 tak, 偶e ma艂o mi b臋benki nie p臋k艂y, i zrezygnowa艂 z dalszej zabawy.

Nie zapomnia艂am o le偶膮cym na pod艂odze og艂uszaczu, podobnie zreszt膮 jak ostatni przeciwnik. Przeskoczy艂 na drug膮 stron臋 艂贸偶ka i schyli艂 si臋, 偶eby podnie艣膰 bro艅 z pod艂ogi. W zwi膮zku z tym nie pozosta艂o mi nic innego jak zapomnie膰 o b贸lu w klatce piersiowej, podnie艣膰 masyw­ne 艂贸偶ko wraz z le偶膮cym na nim Johnnym, i opu艣ci膰 je go艣ciowi na g艂ow臋. Zaraz potem zgarn臋艂am og艂uszacz z pod艂ogi i wycofa艂am si臋 do pustego k膮ta.

Jeden napastnik wylecia艂 przez okno. Chyba mog艂am przesta膰 si臋 o niego martwi膰, poniewa偶 znajdowali艣my si臋 na wysokim pierwszym pi臋trze. Ten, kt贸ry wszed艂 jako pierwszy, le偶a艂 nieruchomo w drzwiach. Ten, kt贸rego kopn臋艂am, zdo艂a艂 ju偶 d藕wign膮膰 si臋 na jedno kolano i oba 艂okcie. S膮dz膮c po p艂yn膮cej mu z ust krwi, on tak偶e mia艂 z艂amane 偶ebro, kt贸re jednak przebi艂o p艂uca. Marnie od­dycha艂. Ten z 艂贸偶kiem na g艂owie mia艂 zmia偶d偶on膮 czaszk臋. Ten, kt贸ry dusi艂 Johnny鈥檈go, le偶a艂 zwini臋ty w k艂臋bek pod oknem, trzyma艂 si臋 za j膮dra i rzyga艂. Strzeli艂am do niego z og艂uszacza, podesz艂am do tego z przebitym p艂ucem, chwyci艂am go za w艂osy i odgi臋艂am mu g艂ow臋 do ty艂u.

- Kto was przys艂a艂?

- Pieprz si臋! - wycharcza艂, opryskuj膮c mnie r贸偶ow膮 艣lin膮.

- Mo偶e p贸藕niej - odpar艂am. - Pytam jeszcze raz: kto was przys艂a艂?

Po艂o偶y艂am r臋k臋 po tej stronie jego klatki piersiowej, gdzie dostrzeg艂am lekkie wkl臋艣ni臋cie, i nacisn臋艂am.

Facet wrzasn膮艂 i mocno zblad艂. Kiedy zakas艂a艂, 艣lina nie by艂a ju偶 r贸偶owa, lecz czerwona.

- Kto was przys艂a艂? - powt贸rzy艂am i ponownie zbli­偶y艂am r臋k臋 do fatalnego miejsca.

- Biskup! - wykrzykn膮艂, pr贸buj膮c odsun膮膰 si臋 ode mnie jak najdalej.

- Jaki biskup?

- 艢wi膮tynia Chy偶wara... Lusus... prosz臋, nie... Kurwa ma膰!...

- Co mieli艣cie z nim... z nami zrobi膰?

- Nic... Nie, prosz臋! Potrzebuj臋 lekarza!

- Zgadza si臋. Odpowiadaj.

- Og艂uszy膰 i sprowadzi膰 do... do 艢wi膮tyni... na Lususie. B艂agam! Nie mog臋 oddycha膰!

- A co ze mn膮?

- Mieli艣my ci臋 zabi膰, gdyby艣 stawia艂a op贸r.

- W porz膮dku - powiedzia艂am, odci膮gaj膮c mu g艂ow臋 jeszcze bardziej do ty艂u. - Jak na razie, idzie nam ca艂kiem nie藕le. Do czego by艂 im potrzebny?

- Nie wiem. - Wrzask, kt贸ry rozleg艂 si臋 w chwil臋 potem, by艂 bardzo g艂o艣ny. Przez ca艂y czas trzyma艂am w prawej r臋ce og艂uszacz i nie spuszcza艂am oka z drzwi mieszkania. - Nie wiem... - Powt贸rzy艂 s艂abym g艂osem. Krew coraz szybciej kapa艂a na pod艂og臋.

- Jak si臋 tu dostali艣cie?

- EMV... na dachu...

- A sk膮d?

- Nie wiem... s艂owo honoru... jakie艣 miasto w wodzie. EMV wr贸ci tam automatycznie... Prosz臋!

Rozdar艂am mu koszul臋, przeszuka艂am b艂yskawicznie wszystkie kieszenie. Ani komlogu, ani 偶adnej ukrytej broni. Tu偶 nad sercem mia艂 wytatuowany niebieski tr贸jz膮b.

- Goonda? - zapyta艂am.

- Tak... Bractwo Parvati.

Poza Sieci膮, przypuszczalnie bardzo trudni do wy艣le­dzenia.

- Wszyscy?

- Tak... Prosz臋... sprowad藕 pomoc... cholera...

Zwis艂 mi bezw艂adnie w r臋ku, prawie nieprzytomny z b贸lu.

Pozwoli艂am mu opa艣膰 na pod艂og臋, odsun臋艂am si臋 o krok i pos艂a艂am w niego spory 艂adunek z og艂uszacza.

Johnny siedzia艂 na 艂贸偶ku, rozcieraj膮c obola艂e gard艂o, i przygl膮da艂 mi si臋 jako艣 dziwnie.

- Ubieraj si臋 - rzuci艂am. - Znikamy.


EMV okaza艂 si臋 starym, przezroczystym vikkenem scenic bez czytnika linii papilarnych przy stacyjce. Jeszcze nad Francj膮 dogonili艣my uciekaj膮c膮 noc, a w chwil臋 potem znale藕li艣my si臋 nad czarn膮 pustk膮 - wed艂ug Johnny鈥檈go by艂 to Ocean Atlantycki. Z g贸ry 艣wieci艂y gwiazdy, w dole za艣 od czasu do czasu pojawia艂y si臋 rozleg艂e jasne plamy podwodnych kolonii i male艅kie punkciki p艂ywaj膮cych platform.

- Dlaczego zabrali艣my ich pojazd? - zapyta艂 Johnny.

- Chc臋 sprawdzi膰, sk膮d tu przybyli.

- Powiedzia艂, 偶e ze 艣wi膮tyni Chy偶wara na Lususie.

- Rzeczywi艣cie. Teraz przekonamy si臋, czy m贸wi艂 prawd臋.

Twarz Johnny鈥檈go by艂a prawie niewidoczna w ciemno艣ci, ale wydawa艂o mi si臋, 偶e spogl膮da w dwudziestokilometrow膮 pustk臋 pod nami.

- My艣lisz, 偶e ci ludzie umr膮?

- Jeden ju偶 by艂 trupem - odpar艂am. - Ten z przebitym p艂ucem potrzebuje pomocy, a dw贸m nic nie b臋dzie. Nie mam poj臋cia, co si臋 sta艂o z tym, kt贸ry wypad艂 przez okno. Naprawd臋 ci臋 to obchodzi?

- Tak. Ten pokaz przemocy by艂... barbarzy艅ski.

- 鈥淐ho膰 uliczna burda jest ze wszech miar godna pot臋pienia, to nie ma nic z艂ego w energii, jak膮 wyzwala ona w ludziach鈥 - zacytowa艂am. - 呕aden z nich nie by艂 chyba cybrydem?

- Raczej nie.

- A wi臋c masz co najmniej dw贸ch przeciwnik贸w: SI oraz biskupa Ko艣cio艂a Chy偶wara. Wci膮偶 jednak nie wiemy, dlaczego chc膮 ci臋 zabi膰.

- Chyba ju偶 si臋 tego domy艣lam.

Rozsiad艂am si臋 wygodnie w mi臋kkim fotelu. Gwiazdy nad naszymi g艂owami - u艂o偶one w konstelacje, jakich nie widzia艂am ani na hologramach ze Starej Ziemi, ani na 偶adnej z planet Sieci - dawa艂y tylko tyle 艣wiat艂a, 偶ebym mog艂a dostrzec oczy Johnny鈥檈go.

- Wobec tego powiedz mi.

- Naprowadzi艂a mnie na to twoja wzmianka o Hyperionie, a raczej fakt, 偶e nic o nim nie wiem. W tym przypadku brak informacji 艣wiadczy o jej wadze.

- Zupe艂nie jak z psem szczekaj膮cym w nocy - mruk­n臋艂am.

- Prosz臋?

- Niewa偶ne. M贸w dalej.

Johnny nachyli艂 si臋 w moj膮 stron臋.

- Istnieje tylko jeden prawdopodobny pow贸d wyst膮­pienia takiej luki w mojej pami臋ci: ingerencja TechnoCentrum.

- Tw贸j cybryd... - Czu艂am si臋 troch臋 g艂upio m贸wi膮c do niego w ten spos贸b. - Wi臋kszo艣膰 czasu sp臋dza艂e艣 w Sieci, prawda?

- Tak.

- Przecie偶 mog艂e艣 w ka偶dej chwili natrafi膰 na jak膮艣 informacj臋 o Hyperionie, szczeg贸lnie w kontek艣cie kultu Chy偶wara.

- Mo偶liwe, 偶e natrafi艂em, i w艂a艣nie dlatego zosta艂em zamordowany.

Spojrza艂am w g贸r臋, na gwiazdy.

- Najlepiej b臋dzie, je艣li zapytamy o to biskupa - po­wiedzia艂am.

Johnny poinformowa艂 mnie, 偶e 艣wiat艂a, kt贸re pojawi艂y si臋 przed nami, to analog Nowego Jorku z po艂owy dwu­dziestego pierwszego wieku. Nie wiedzia艂, jaki projekt wymaga艂 rekonstrukcji tak ogromnego miasta. Wy艂膮czy艂am autopilota i sprowadzi艂am EMV na ni偶szy pu艂ap.

Wysokie budynki, symbole fallicznej epoki w architek­turze miejskiej, wyrasta艂y bezpo艣rednio z bagien i trz臋sawisk przybrze偶nego zalewiska. W wielu p艂on臋艂y 艣wiat艂a.

- Empire State Building - powiedzia艂 Johnny, wska­zuj膮c mocno ju偶 zniszczon膮, ale nadal eleganck膮 budowl臋.

- Cokolwiek to jest, EMV chce w艂a艣nie tam l膮dowa膰.

- Czy nic nam nie grozi?

U艣miechn臋艂am si臋 do niego.

- Przez ca艂e 偶ycie gro偶膮 nam r贸偶ne rzeczy.

Pozwoli艂am pojazdowi skierowa膰 si臋 w stron臋 niewielkiej platformy pod sam膮 iglic膮 budynku. Kiedy EMV wyl膮do­wa艂, wyszli艣my na zewn膮trz i stan臋li艣my na pop臋kanym tarasie. By艂o zupe艂nie ciemno, je偶eli nie liczy膰 gwiazd oraz 艣wiate艂 w ni偶szych budynkach. Niedaleko od nas, w miejscu gdzie kiedy艣 zapewne by艂y drzwi windy, znajdowa艂 si臋 rozjarzony b艂臋kitnym blaskiem portal transmitera.

- P贸jd臋 pierwsza - powiedzia艂am, ale Johnny ju偶 znikn膮艂 w b艂臋kitnym prostok膮cie. 艢cisn臋艂am mocniej r臋ko­je艣膰 og艂uszacza i ruszy艂am za nim.

Nigdy przedtem nie by艂am w 艣wi膮tyni Chy偶wara na Lususie, lecz nie ulega艂o dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e teraz w艂a艣nie tam si臋 znalaz艂am. Johnny sta艂 kilka krok贸w ode mnie. Byli艣my sami. Otacza艂a nas ch艂odna ciemno艣膰, nasuwaj膮ca skojarzenia z jaskini膮, gdyby nie to, 偶e jaskinie chyba nie s膮 tak ogromne. Przera偶aj膮ca rze藕ba, wisz膮ca na niewidocznych linach, obraca艂a si臋 powoli przed nami, poruszana niewyczuwalnymi pr膮dami powietrza. Oboje odwr贸cili艣my si臋 gwa艂townie, kiedy portal bezg艂o艣nie znikn膮艂.

- Wygl膮da na to, 偶e sami wle藕li艣my im w 艂apy - szepn臋艂am do Johnny鈥檈go, ale w tej gigantycznej, wype艂­nionej czerwonaw膮 ciemno艣ci膮 hali m贸j szept zabrzmia艂 niemal jak huk gromu. Nie mia艂am zamiaru ci膮gn膮膰 Johnny鈥檈go za sob膮 do 艣wi膮tyni, lecz sta艂o si臋 tak, jak si臋 sta艂o.

艢wiat艂o przybra艂o nieco na sile - co prawda nie wydo­by艂o z ciemno艣ci 艣cian wielkiego pomieszczenia, ale roz­szerzy艂o sw贸j zasi臋g, dzi臋ki czemu przekonali艣my si臋, 偶e otacza nas p贸艂kolem kilkunastu m臋偶czyzn. Niekt贸rzy z nich nazywali si臋 egzorcystami, inni lektorami, by艂a te偶 jeszcze jedna kategoria, kt贸rej nazwa wylecia艂a mi z pami臋ci. Sprawiali niezbyt sympatyczne wra偶enie, ubrani w szaty 艂膮cz膮ce na przer贸偶ne sposoby czer艅 i czerwie艅, z ogolonymi g艂owami b艂yszcz膮cymi w czerwonej po艣wiacie. Bez trudu rozpozna艂am w艣r贸d nich biskupa; bez w膮tpienia pochodzi艂 z mojej planety, cho膰 by艂 ni偶szy i bardziej oty艂y od wi臋kszo艣ci Luzyjczyk贸w, a jego szata mia艂a kolor krwisto­czerwony.

Nawet nie stara艂am si臋 ukry膰 og艂uszacza. Mo偶liwe, 偶e gdyby wszyscy rzucili si臋 na nas, zd膮偶y艂abym kilku po艂o偶y膰. Mo偶liwe, ale ma艂o prawdopodobne. Co prawda nie widzia艂am 偶adnej broni, lecz pod obfitymi szatami da艂oby si臋 ukry膰 spory arsena艂.

Johnny ruszy艂 w kierunku biskupa, a ja chc膮c nie chc膮c pod膮偶y艂am za nim. Zatrzyma艂 si臋 jakie艣 dziesi臋膰 krok贸w przed m臋偶czyzn膮 w czerwieni. Biskup by艂 jedyn膮 osob膮 w zasi臋gu wzroku, kt贸ra nie sta艂a. Jego wykonany z drewna fotel sprawia艂 wra偶enie, jakby wa偶y艂 bardzo niewiele i dawa艂 si臋 艂atwo sk艂ada膰. O siedz膮cym na nim cz艂owieku z pewno艣­ci膮 nie da艂oby si臋 tego powiedzie膰.

Johnny post膮pi艂 jeszcze krok naprz贸d.

- Dlaczego pr贸bowa艂e艣 porwa膰 mojego cybryda? - za­pyta艂 dostojnika, nie zwracaj膮c najmniejszej uwagi na pozosta艂ych.

Biskup roze艣mia艂 si臋 cicho i potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Moja droga... istoto! To prawda, 偶e chcieli艣my ujrze膰 ci臋 w naszym przybytku, ale nie dysponujesz 偶adnymi dowodami, 偶e starali艣my si臋 osi膮gn膮膰 to w tak nieelegancki spos贸b.

- Nie interesuj膮 mnie dowody - odpar艂 Johnny. - Po prostu jestem ciekaw, czego ode mnie chcecie.

Us艂ysza艂am za plecami jaki艣 szelest i odwr贸ci艂am si臋 raptownie z og艂uszaczem gotowym do strza艂u, lecz kap艂ani Chy偶wara nadal stali nieruchomo szerokim kr臋giem. Wi臋kszo艣膰 znajdowa艂a si臋 poza zasi臋giem mojej broni. 呕a艂owa­艂am, 偶e nie mam przy sobie pistoletu ojca.

Biskup mia艂 g艂臋boki, d藕wi臋czny g艂os, kt贸ry zdawa艂 si臋 wype艂nia膰 ca艂膮 ogromn膮 przestrze艅.

- Pewnie wiesz o tym, 偶e Ko艣ci贸艂 Ostatecznego Od­kupienia jest 偶ywotnie zainteresowany planet膮 Hyperion?

- Tak.

- Z pewno艣ci膮 zdajesz sobie tak偶e spraw臋, 偶e w ci膮gu kilku minionych stuleci osoba 偶yj膮cego dawno temu na Starej Ziemi poety nazwiskiem Keats sta艂a si臋 jednym z najbardziej znanych mit贸w kulturowych Hyperiona?

- Tak. I co z tego?

Biskup potar艂 policzek wielkim czerwonym pier艣cieniem, kt贸ry pyszni艂 si臋 na jednym z palc贸w jego prawej r臋ki.

- Kiedy zg艂osi艂e艣 si臋 na ochotnika, aby wzi膮膰 udzia艂 w pielgrzymce, wyrazili艣my zgod臋. Kiedy wycofa艂e艣 swoj膮 kandydatur臋, odczuli艣my wielki niepok贸j.

Na twarzy Johnny鈥檈go pojawi艂o si臋 stuprocentowo ludz­kie zdumienie.

- Zg艂osi艂em si臋? Kiedy?

- Osiem miejscowych dni temu - odpar艂 biskup. - Tutaj, w tej sali.

- Czy powiedzia艂em, co sk艂oni艂o mnie do podj臋cia tej decyzji?

- O ile sobie przypominam, u偶y艂e艣 sformu艂owania, 偶e 鈥渂臋dzie to z korzy艣ci膮 dla twojego wykszta艂cenia鈥. Je艣li chcesz, mo偶emy przedstawi膰 ci zapis naszej rozmowy. Rejestrujemy wszystkie spotkania, jakie odbywaj膮 si臋 na terenie 艣wi膮tyni. Mo偶esz tak偶e otrzyma膰 kopi臋 tego zapisu, 偶eby obejrze膰 j膮 w dogodnej chwili.

- Ch臋tnie.

Biskup skin膮艂 g艂ow膮. Jeden z akolit贸w, czy jak tam im by艂o, znikn膮艂 w ciemno艣ci, by powr贸ci膰 po chwili ze standardowym wideochipem w d艂oni. Biskup ponownie skin膮艂 g艂ow膮 i odziany w czerwono-czarne szaty m臋偶czyzna wr臋czy艂 chip Johnny鈥檈mu. Trzyma艂am faceta na muszce, dop贸ki nie wr贸ci艂 na swoje miejsce w p贸艂okr臋gu.

- Dlaczego nas艂ali艣cie na nas goond贸w? - zapyta艂am. Odezwa艂am si臋 po raz pierwszy od pocz膮tku spotkania i m贸j g艂os wyda艂 mi si臋 zdecydowanie za g艂o艣ny i zbyt zachrypni臋ty.

Dostojnik wykona艂 nieokre艣lony gest pulchn膮 r臋k膮.

- M. Keats wyrazi艂 偶yczenie przy艂膮czenia si臋 do naszej 艣wi臋tej pielgrzymki. Poniewa偶 my w Ko艣ciele Chy偶wara wierzymy, 偶e Ostateczne Odkupienie zbli偶a si臋 z ka偶dym dniem, taki fakt nie jest dla nas pozbawiony znaczenia. Nasi agenci donosili ostatnio, 偶e M. Keats sta艂 si臋 obiektem kilku zamach贸w na swoje 偶ycie, oraz 偶e pewien prywatny detektyw - to znaczy ty, M. Lamio - zniszczy艂 wys艂anego przez TechnoCentrum cybryda, kt贸ry mia艂 go ochrania膰.

- Ochrania膰?! - wykrzykn臋艂am ze zdumieniem.

- Naturalnie - odpar艂 biskup, po czym zwr贸ci艂 si臋 do Johnny鈥檈go: - Czy偶by m臋偶czyzna z kucykiem, kt贸ry zosta艂 zamordowany na trasie zwiedzania biegn膮cej przez planety templariuszy, nie by艂 tym samym osobnikiem, kt贸rego zaledwie tydzie艅 temu przedstawi艂e艣 nam jako swojego ochroniarza? Mo偶esz zobaczy膰 go na nagraniu.

Johnny nic nie odpowiedzia艂. Mia艂 tak膮 min臋, jakby usilnie stara艂 si臋 co艣 sobie przypomnie膰.

- Tak czy inaczej, przed ko艅cem tego tygodnia musimy pozna膰 twoj膮 ostateczn膮 decyzj臋 dotycz膮c膮 uczestnictwa w pielgrzymce - doda艂 biskup. - 鈥淪equoia Sempervirens鈥 odlatuje za dziewi臋膰 tutejszych dni.

- Ale to przecie偶 drzewostatek templariuszy! - za­protestowa艂 Johnny. - Oni nie dokonuj膮 takich d艂ugich przeskok贸w.

Biskup u艣miechn膮艂 si臋.

- W tym wypadku sprawy przedstawiaj膮 si臋 nieco inaczej. Mamy powody przypuszcza膰, i偶 b臋dzie to ostatnia sponsorowana przez Ko艣ci贸艂 pielgrzymka, w zwi膮zku z czym wynaj臋li艣my statek templariuszy, aby mog艂a wzi膮膰 w niej udzia艂 jak najwi臋ksza liczba wiernych. - Dostojnik skin膮艂 r臋k膮 i jego czarno-czerwona 艣wita znikn臋艂a w ciem­no艣ciach. Zostali jedynie dwaj egzorcy艣ci, kt贸rzy podeszli do fotela i pomogli biskupowi podnie艣膰 si臋 na nogi. - Prosz臋, przeka偶 nam swoj膮 odpowied藕 najszybciej, jak to b臋dzie mo偶liwe - powiedzia艂 i odszed艂. Dwaj egzorcy艣ci poprowadzili nas do wyj艣cia.

Tym razem nie skorzystali艣my z transmitera, tylko wyszli艣my przez g艂贸wne drzwi 艣wi膮tyni i stan臋li艣my u szczy­tu d艂ugich schod贸w prowadz膮cych w d贸艂, na G艂贸wny Pasa偶 Pierwszego Kopca. Odetchn臋li艣my g艂臋boko, nape艂niaj膮c p艂uca ch艂odnym, przesyconym woni膮 oleju powietrzem.


Pistolet ojca le偶a艂 w szufladzie dok艂adnie tam, gdzie go zostawi艂am. Upewni艂am si臋, 偶e magazynek jest pe艂en, i zabra艂am bro艅 do kuchni, gdzie w艂a艣nie dosma偶a艂y si臋 omlety. Johnny siedzia艂 przy stole, obserwuj膮c dok za艂adunkowy przez szare od brudu okno. Zsun臋艂am omlety na talerze i postawi艂am jeden przed nim. Odwr贸ci艂 wzrok od okna i spojrza艂 na mnie dopiero wtedy, kiedy na­lewa艂am kaw臋.

- Wierzysz mu? - zapyta艂am. - Sadzisz, 偶e to na­prawd臋 by艂 tw贸j pomys艂?

- Widzia艂a艣 przecie偶 nagranie.

- Nagranie mo偶na sfa艂szowa膰.

- Owszem, ale to by艂o prawdziwe.

- Skoro tak, to czy m贸g艂by艣 mi wyja艣ni膰, po co zg艂osi艂e艣 ch臋膰 uczestniczenia w pielgrzymce? I dlaczego tw贸j ochro­niarz spr贸bowa艂 zabi膰 ci臋 zaraz po twojej rozmowie z biskupem i kapitanem statku?

Johnny odkroi艂 kawa艂ek omleta, skosztowa艂, skin膮艂 z aprobat膮 g艂ow膮 i w艂o偶y艂 do ust kolejny kawa艂ek.

- Ten 鈥渙chroniarz鈥... Zupe艂nie go nie znam. Widocznie przydzielono mi go w ci膮gu tego tygodnia, kt贸ry wylecia艂 mi z pami臋ci. Jego prawdziwe zadanie polega艂o na tym, aby dopilnowa膰, 偶ebym czego艣 nie odkry艂, albo wyelimino­wa膰 mnie, gdybym jednak na co艣 natrafi艂.

- Chodzi艂o o co艣 w Sieci czy info艣wiecie?

- Wydaje mi si臋, 偶e w Sieci.

- Musimy si臋 koniecznie dowiedzie膰, dla kogo pracowa艂 i dlaczego nas艂ali go na ciebie.

- Ju偶 wiem - powiedzia艂 Johnny. - Przed chwil膮 o to zapyta艂em. Wed艂ug TechnoCentrum sam zwr贸ci艂em si臋 z pro艣b膮 o przydzielenie ochrony. Ten cybryd by艂 kontrolowany przez o艣rodek SI stanowi膮cy odpowiednik czego艣 w rodzaju si艂 bezpiecze艅stwa.

- Zapytaj, dlaczego chcieli ci臋 zabi膰.

- Zapyta艂em. Stanowczo twierdz膮, 偶e to niemo偶liwe.

- W takim razie dlaczego tydzie艅 po morderstwie ten 鈥渙chroniarz鈥 艂azi艂 za tob膮 krok w krok?

- Utrzymuj膮, 偶e cho膰 po moim... roz艂膮czeniu nie za偶膮­da艂em ponownie ochrony, TechnoCentrum uzna艂o jednak, 偶e powinienem otrzyma膰 pewn膮 opiek臋.

Parskn臋艂am 艣miechem.

- 艁adna mi opieka! Do cholery, dlaczego zacz膮艂 ucie­ka膰, kiedy do niego podesz艂am? Oni nawet si臋 nie staraj膮, 偶eby ta historyjka mia艂a r臋ce i nogi!

- To fakt.

- Z kolei biskup nie pofatygowa艂 si臋, 偶eby wyja艣ni膰, w jaki spos贸b Ko艣ci贸艂 Chy偶wara uzyska艂 dost臋p za po艣red­nictwem transmitera do Starej Ziemi, czy jak tam nazywacie t臋 sztuczn膮 planet臋.

- Nie zapytali艣my go o to.

- Nie zrobi艂am tego tylko dlatego, 偶e chcia艂am wyj艣膰 z tej przekl臋tej 艣wi膮tyni w jednym kawa艂ku!

Odnios艂am wra偶enie, 偶e Johnny mnie nie s艂ucha. Popija艂 kaw臋 ze spojrzeniem wbitym w jaki艣 odleg艂y punkt.

- Co jest? - warkn臋艂am.

Spojrza艂 na mnie, skubi膮c w zamy艣leniu doln膮 warg臋.

- Brawne, w tym wszystkim kryje si臋 pewien paradoks.

- Jak to?

- Je偶eli naprawd臋 mia艂em zamiar uda膰 si臋 na Hyperiona - to znaczy, je偶eli chcia艂em pos艂a膰 tam swojego cybryda - to nie mog艂em jednocze艣nie pozosta膰 w TechnoCentrum. Musia艂bym przenie艣膰 ca艂膮 艣wiadomo艣膰 w cybryda.

- Dlaczego? - zapyta艂am, mimo i偶 doskonale zna艂am odpowied藕.

- Pomy艣l tylko: infop艂aszczyzna stanowi tw贸r ca艂kowi­cie abstrakcyjny, na kt贸ry sk艂adaj膮 si臋 datasfery generowane przez komputery i SI oraz quasi-percepcyjne macierze Gibsona, wymy艣lone pocz膮tkowo wy艂膮cznie dla wygody ludzi, potem za艣 stanowi膮ce pomost dla porozumiewania si臋 cz艂owieka z maszynami i Sztucznymi Inteligencjami.

- Ale przecie偶 hardware SI musi istnie膰 w realnej przestrzeni - powiedzia艂am. - Najprawdopodobniej gdzie艣 w TechnoCentrum.

- Oczywi艣cie, lecz nie ma to najmniejszego znaczenia dla funkcjonowania 艣wiadomo艣ci SI. Ja na przyk艂ad mog臋 鈥渂y膰鈥 wsz臋dzie tam, gdzie pozwol膮 mi dotrze膰 przenikaj膮ce si臋 nawzajem datasfery, to znaczy na wszystkich planetach Sieci, na infop艂aszczy藕nie, na kt贸rymkolwiek z twor贸w TechnoCentrum przypominaj膮cych Star膮 Ziemi臋, ale tyl­ko w tym 艣rodowisku dysponuj臋 czym艣 w rodzaju 艣wia­domo艣ci i jestem w stanie sterowa膰 dzia艂aniem mojego cybryda.

Odstawi艂am kubek z kaw膮 i popatrzy艂am na to co艣, z czym minionej nocy kocha艂am si臋 jak z m臋偶czyzn膮.

- Tak?

- Planety o statusie kolonii maj膮 datasfery o bardzo ograniczonym zasi臋gu - ci膮gn膮艂 Johnny. - Co prawda kontakt z TechnoCentrum jest utrzymywany za pomoc膮 komunikator贸w, lecz w ten spos贸b mo偶na przesy艂a膰 tylko informacje - zupe艂nie jak w Pierwszej Epoce Informatycz­nej - a nie zapisy 艣wiadomo艣ci. Datasfera Hyperiona jest tak prymitywna, 偶e prawie nie istnieje, z tego za艣, co wiem, wynika, 偶e TechnoCentrum w og贸le nie ma kontaktu z t膮 planet膮.

- A mo偶e to ca艂kiem normalne? - zauwa偶y艂am. - Bior膮c pod uwag臋 odleg艂o艣膰, i w og贸le...

- Na pewno nie - stwierdzi艂 stanowczo m贸j niedawny kochanek. - TechnoCentrum utrzymuje kontakt ze wszys­tkimi koloniami, z mi臋dzygwiezdnymi barbarzy艅cami w ro­dzaju Intruz贸w oraz z wieloma innymi miejscami i bytami, o kt贸rych istnieniu Hegemonia nie ma najmniejszego poj臋cia.

By艂am wstrz膮艣ni臋ta.

- Z Intruzami? - wykrztusi艂am. Od kilku lat, a dok艂adniej od Bitwy o Bressi臋, Intruzi, m贸wi膮c bardzo delikatnie, nie cieszyli si臋 nadmiern膮 sympati膮. Sama my艣l o tym, 偶e TechnoCentrum, czyli zbiorowisko Sztucznych Inteligencji, kt贸re s艂u偶膮 rad膮 Senatowi oraz WszechJedno艣ci, kieruj膮 ca艂膮 ekonomi膮 Sieci, kontroluj膮 system transmiter贸w i w og贸le s膮 odpowiedzialne za funkcjonowanie naszej cywilizacji, mo偶e utrzymywa膰 kontakty z Intruzami, by艂a co najmniej przera偶aj膮ca. A co Johnny rozumia艂 przez 鈥渋nne miejsca i byty鈥? Je艣li mam by膰 szczera, to wcale nie zale偶a艂o mi na tym, 偶eby si臋 tego dowiedzie膰.

- Powiedzia艂e艣 jednak, 偶e tw贸j cybryd m贸g艂by tam dotrze膰 - przypomnia艂am mu. - Co rozumiesz przez 鈥減rzeniesienie鈥 do niego ca艂ej osobowo艣ci? Czy SI jest w stanie zamieni膰 si臋 w cz艂owieka? Czy by艂oby mo偶liwe, 偶eby艣 istnia艂 tylko w swoim cybrydzie?

- Kiedy艣 ju偶 zrobiono co艣 takiego - odpar艂 cicho Johnny. - Tylko raz. Chodzi艂o o rekonstrukcj臋 osobowo艣ci bardzo podobnej do mojej. Dwudziestowieczny poeta Ezra Pound. Zrezygnowa艂 z 偶ycia na infop艂aszczy藕nie i uciek艂 do Sieci w swoim cybrydzie... Ale ta rekonstrukcja by艂a szalona.

- Albo zupe艂nie normalna - mrukn臋艂am.

- By膰 mo偶e.

- Tak wi臋c ca艂a osobowo艣膰 i wiedza SI mo偶e przetrwa膰 w organicznym m贸zgu cybryda?

- Oczywi艣cie, 偶e nie, Brawne. Przemieszczenia nie przetrwa艂by nawet jeden procent jednego procenta mojej 艣wiadomo艣ci. M贸zgi organiczne nie daj膮 sobie rady z przetwarzaniem nawet najbardziej prymitywnych infor­macji. Osobowo艣膰, jak膮 otrzyma艂oby si臋 w wyniku takiej operacji, nie przypomina艂aby ani SI, ani cz艂owieka, gdy偶...

Johnny przerwa艂 w p贸艂 zdania i odwr贸ci艂 si臋 szybko w stron臋 okna.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂am, kiedy min臋艂a minuta, a on nadal siedzia艂 bez ruchu. Wyci膮gn臋艂am r臋k臋, ale go nie dotkn臋艂am.

- By膰 mo偶e myli艂em si臋 twierdz膮c, 偶e ta osobowo艣膰 nie przypomina艂aby cz艂owieka - szepn膮艂 nie odwracaj膮c g艂owy. - Jest ca艂kiem mo偶liwe, 偶e jednak by艂by to cz艂owiek, tyle tylko 偶e z domieszk膮 odrobiny boskiego szale艅stwa i umiej臋tno艣ci spogl膮dania na 艣wiat z nadludzkiej perspektywy. Gdyby za艣 uwolni膰 go od wspo­mnie艅 o naszej epoce i wymaza膰 z jego pami臋ci wiedz臋 na temat TechnoCentrum... mo偶e w贸wczas sta艂by si臋 do ko艅ca t膮 osob膮, kt贸rej kopi臋 mia艂 stanowi膰 jego cybryd.

- John Keats - powiedzia艂am.

Johnny dopiero teraz odwr贸ci艂 si臋 od okna i zamkn膮艂 oczy. Kiedy przem贸wi艂, jego g艂os by艂 a偶 ochryp艂y ze wzruszenia. Po raz pierwszy s艂ysza艂am go recytuj膮cego poezj臋.


Fanatyk贸w marzenia pi臋kny uplataj膮

Ogr贸d rajski dla sekty. Nawet sny dzikus贸w

Na najwy偶szym swych marze艅 wierzcho艂ku si臋gaj膮

Samego nieba. Ale biedni nie potrafi膮

Na papirusie albo na palmowym li艣ciu

Utrwali膰 cho膰by cienia melodyjnych wizji.

Bez laurowych drzew 偶yj膮, 艣ni膮 i umieraj膮.

Tylko poezja bowiem sny wyrazi膰 umie,

Magi膮 s艂贸w tylko ona potrafi wydoby膰

Wyobra藕ni臋 z niewoli mrocznego zakl臋cia,

Ze sp臋tania niemego. Czy偶 wolno powiedzie膰:

Ty nie jeste艣 poet膮, wi臋c nie m贸w sn贸w swoich?鈥

Ka偶dy cz艂owiek, kt贸rego dusza nie jest k艂od膮,

Ma wizje, kt贸re m贸g艂by, gdyby chcia艂, wyrazi膰,

Gdyby dok艂adnie zg艂臋bi艂 sw贸j j臋zyk ojczysty.

Czy 贸w sen, kt贸ry teraz ma by膰 zapisany,

B臋dzie snem fanatyka czy raczej poety,

Oka偶e si臋, gdy skrz臋tna ta i ciep艂a r臋ka

Odpocznie w zimnym grobie.


- Nie rozumiem - przyzna艂am. - Co to znaczy?

- To znaczy, 偶e wiem, jak膮 podj膮艂em decyzj臋 i dlaczego to uczyni艂em - odpar艂, u艣miechaj膮c si臋 lekko. - Chcia艂em przesta膰 by膰 cybrydem, a sta膰 si臋 cz艂owiekiem. Chcia艂em polecie膰 na Hyperiona. Nadal tego chc臋.

- Tydzie艅 temu kto艣 zabi艂 ci臋 z powodu tej decyzji.

- Tak.

- I mimo to pragniesz spr贸bowa膰 jeszcze raz?

- Tak.

- Czy nie lepiej by艂oby przenie艣膰 艣wiadomo艣膰 tutaj, do tego cybryda, i zacz膮膰 偶ycie w Sieci?

- Co艣 takiego nigdy by mi si臋 nie uda艂o 鈥 odpar艂 Johnny. - To, co ty postrzegasz jako z艂o偶one mi臋dzy­gwiezdne spo艂ecze艅stwo, stanowi jedynie male艅ki fragment matrycy rzeczywisto艣ci. Bez przerwy by艂bym zdany na 艂ask臋 i nie艂ask臋 Sztucznych Inteligencji z TechnoCentrum, a Keats jako rzeczywisty cz艂owiek nie mia艂by naj­mniejszych szans na prze偶ycie.

- W porz膮dku - zgodzi艂am si臋. - Musisz wydosta膰 si臋 poza Sie膰. Dlaczego jednak akurat na Hyperiona? Przecie偶 jest wiele innych kolonii.

Wzi膮艂 mnie za r臋k臋 i zacisn膮艂 na niej swoje d艂ugie, ciep艂e i silne palce.

- Nie rozumiesz, Brawne? Jest ca艂kiem mo偶liwe, 偶e sny Keatsa o Hyperionie 艣wiadczy艂y o nawi膮zaniu czego艣 w rodzaju ponadczasowej 艂膮czno艣ci mi臋dzy nim z 鈥渨tedy鈥 i z 鈥渢eraz鈥, a nawet je偶eli nie, to Hyperion stanowi jedn膮 z najwi臋kszych zagadek naszych czas贸w - zar贸wno natury czysto fizycznej, jak i poetyckiej - i jest ca艂kiem mo偶liwe, 偶e on... to znaczy, 偶e ja urodzi艂em si臋, umar艂em i ponownie urodzi艂em si臋 po to, aby j膮 rozwik艂a膰.

- Dla mnie wygl膮da to na zupe艂ne wariactwo - powie­dzia艂am szczerze. - Mania wielko艣ci.

Johnny roze艣mia艂 si臋.

- Prawie na pewno. A mimo to chyba nigdy nie by艂em szcz臋艣liwszy! - Chwyci艂 mnie za ramiona, postawi艂 na nogi i obj膮艂 mocno. - Polecisz ze mn膮, Brawne? Polecisz ze mn膮 na Hyperiona?

Zamruga艂am ze zdziwienia, zaskoczona nie tylko pyta­niem, ale tak偶e odpowiedzi膮, kt贸ra b艂yskawicznie ogarn臋艂a mnie fal膮 ciep艂a.

- Tak - powiedzia艂am. - Polec臋.

Przeszli艣my do sypialni i kochali艣my si臋 przez reszt臋 dnia. Potem zasn臋li艣my, a obudzi艂 nas dopiero s膮cz膮cy si臋 przez brudne szyby blask reflektor贸w o艣wietlaj膮cych kratownice dok贸w za艂adunkowych, na kt贸rych w艂a艣nie za­czyna艂a prac臋 trzecia zmiana. Pogr膮偶ony w my艣lach John­ny le偶a艂 na wznak, wpatruj膮c si臋 w sufit szeroko otwartymi piwnymi oczami. Kiedy zauwa偶y艂, 偶e ja tak偶e nie 艣pi臋, u艣miechn膮艂 si臋 i przytuli艂 mnie mocno. Opar艂am policzek w miejscu, w kt贸rym rami臋 艂膮czy si臋 z barkiem i klatk膮 piersiow膮, po czym niemal natychmiast ponownie za­pad艂am w sen.


Kiedy nazajutrz przenie艣li艣my si臋 za pomoc膮 transmitera na TC2, w艂o偶y艂am na siebie najlepsze ubranie: komplet z czarnego, b艂yszcz膮cego materia艂u, bia艂膮 jedwabn膮 bluzk臋 z Renesansu z rubinow膮 broszk膮 zaprojektowan膮 przez Carvnela oraz tr贸jgraniasty Eulin Br茅. Zostawi艂am Johnny鈥檈go w pe艂nym drewna i mosi膮dzu barze w pobli偶u g艂贸wnego terminalu, ale najpierw wr臋czy艂am mu ukryty w papierowej torbie pistolet ojca, nakazuj膮c strzela膰 do ka偶dego, kto spojrzy krzywo w jego stron臋.

- J臋zyk Sieci ma nies艂ychanie wiele subtelnych od­cieni - zauwa偶y艂.

- Akurat to wyra偶enie jest znacznie starsze ni偶 Sie膰 - odpar艂am. - Po prostu zr贸b to, dobrze?

艢cisn臋艂am mu mocno r臋k臋 i wysz艂am, nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie.

Najpierw polecia艂am taks贸wk膮 do Centrum Administ­racyjnego, gdzie musia艂am przej艣膰 chyba a偶 dziewi臋膰 szcze­g贸艂owych kontroli, zanim wpuszczono mnie do 艣rodka. Pokona艂am na piechot臋 p贸艂kilometrow膮 tras臋 wiod膮c膮 przez Park Jeleni, podziwiaj膮c 艂ab臋dzie p艂ywaj膮ce po pobliskim jeziorze i bia艂e budynki na szczycie odleg艂ego wzniesienia, po czym musia艂am znowu podda膰 si臋 drobiaz­gowej kontroli, zanim kobieta w mundurze stra偶nika poprowadzi艂a mnie wyk艂adan膮 p艂askimi kamieniami 艣cie偶k膮 w kierunku siedziby rz膮du. Mie艣ci艂a si臋 ona w niskim, proporcjonalnym budynku wzniesionym w艣r贸d niewysokich wzg贸rz pokrytych klombami r贸偶nobarwnych kwiat贸w. Znalaz艂am si臋 w eleganckiej poczekalni, ale zanim zd膮偶y艂am usi膮艣膰 na autentycznym, pochodz膮cym sprzed hegiry, zabytkowym krze艣le, pojawi艂 si臋 sekretarz i zaprosi艂 mnie do prywatnego gabinetu przewodnicz膮cej Senatu.

Meina Gladstone wysz艂a zza biurka, aby u艣cisn膮膰 mi r臋k臋, i wskaza艂a fotel. Czu艂am si臋 troch臋 dziwnie, widz膮c j膮 znowu osobi艣cie po tylu latach ogl膮dania jedynie w telewizji. Z bliska wygl膮da艂a jeszcze bardziej imponuj膮co ni偶 na ekranie: kr贸tkie siwiej膮ce w艂osy zda­wa艂y si臋 rozwiane jakim艣 niewyczuwalnym, ale bardzo silnym wiatrem, ko艣ci policzkowe by艂y tak wystaj膮ce, a broda tak ostra i stercz膮ca, jak twierdzili wszyscy dopatruj膮cy si臋 nadzwyczajnego podobie艅stwa mi臋dzy ni膮 a Lincolnem, najbardziej jednak zwraca艂y na siebie uwag臋 du偶e, smutne br膮zowe oczy, kt贸rych spojrzenie mog艂o przekona膰 nawet najwi臋kszego niedowiarka, 偶e stoi przed autentycznym, 偶ywym cz艂owiekiem z krwi i ko艣ci.

Ze zdziwieniem przekona艂am si臋, 偶e zasch艂o mi w ustach.

- Dzi臋kuj臋, 偶e zechcia艂a艣 mnie przyj膮膰, M. Gladstone. Wiem, jak bardzo jeste艣 zaj臋ta.

- Nigdy tak bardzo, 偶eby nie m贸c si臋 z tob膮 spotka膰, Brawne. Podobnie jak tw贸j ojciec nigdy nie by艂 a偶 tak zaj臋ty, 偶eby nie znale藕膰 troch臋 czasu dla mnie, kiedy jeszcze by艂am m艂odym senatorem.

Skin臋艂am g艂ow膮. Tata powiedzia艂 mi kiedy艣, i偶 Meina Gladstone jest jedynym politycznym geniuszem Hegemonii. Od samego pocz膮tku wiedzia艂, 偶e pewnego dnia zostanie przewodnicz膮c膮 Senatu, mimo i偶 do艣膰 p贸藕no zacz臋艂a bra膰 czynny udzia艂 w 偶yciu politycznym. 呕a艂owa艂am, 偶e nie do偶y艂 chwili, kiedy spe艂ni艂y si臋 jego przepowiednie.

- Jak si臋 miewa twoja matka, Brawne?

- Dzi臋kuj臋, M. Gladstone. Raczej nie opuszcza ju偶 naszego starego letniego domku na Freeholmie, ale od­wiedzam j膮 co roku na Bo偶e Narodzenie.

Gladstone skin臋艂a g艂ow膮. Przysiad艂a na kraw臋dzi masyw­nego biurka, kt贸re - wed艂ug brukowej prasy - nale偶a艂o niegdy艣 do jednego z zamordowanych prezydent贸w daw­nych Stan贸w Zjednoczonych (jednak nie do Lincolna), ale zaraz u艣miechn臋艂a si臋, wsta艂a i przenios艂a si臋 na prosty fotel stoj膮cy za biurkiem.

- Brakuje mi twojego ojca, Brawne. Bardzo chcia艂abym, 偶eby teraz by艂 tu ze mn膮. Widzia艂a艣 po drodze jezioro?

- Tak.

- Pami臋tasz, jak razem z moj膮 Kresten p艂ywa艂y艣cie po nim male艅kimi 偶agl贸wkami?

- Niestety nie, M. Gladstone. Musia艂am by膰 wtedy bardzo m艂oda.

Meina Gladstone ponownie si臋 u艣miechn臋艂a. Za艣wiergota艂 interkom, ale ona uciszy艂a go gniewnym machni臋ciem r臋ki.

- Co mog臋 dla ciebie zrobi膰, Brawne?

Wzi臋艂am g艂臋boki wdech.

- M. Gladstone, z pewno艣ci膮 wiesz, 偶e pracuj臋 jako niezale偶ny prywatny detektyw... - Nawet nie czeka艂am, a偶 skinie g艂ow膮. - Sprawa, nad kt贸r膮 obecnie pracuj臋, kaza艂a mi ponownie zaj膮膰 si臋 samob贸jstwem ojca...

- Brawne, przecie偶 zdajesz sobie spraw臋, 偶e przeprowa­dzono bardzo szczeg贸艂owe 艣ledztwo. Zapozna艂am si臋 z ca­艂ym raportem komisji.

- Ja te偶 - odpar艂am. - Jednak ostatnio dowiedzia艂am si臋 wielu bardzo dziwnych rzeczy o TechnoCentrum i jego zainteresowaniu planet膮 o nazwie Hyperion. Czy ty i ojciec nie przygotowywali艣cie projektu uchwa艂y, na mocy kt贸rej Hyperion sta艂by si臋 cz臋艣ci膮 Protektoratu?

Gladstone skin臋艂a g艂ow膮.

- Owszem. Tamtego roku mieli艣my takie plany wobec kilkunastu kolonii. Niestety, nie uda艂o si臋 z 偶adn膮.

- Zgadza si臋. Czy jednak nie odnios艂a艣 wra偶enia, M. Gladstone, 偶e TechnoCentrum albo Rada Konsultacyjna SI najbardziej interesowa艂y si臋 w艂a艣nie Hyperionem?

Przewodnicz膮ca Senatu przez chwil臋 przygl膮da艂a mi si臋 uwa偶nie, ss膮c ko艅c贸wk臋 staromodnego pi贸ra.

- Czego si臋 w艂a艣ciwie dowiedzia艂a艣, Brawne?

Otwiera艂am ju偶 usta, ale ona nagle podnios艂a r臋k臋.

- Zaczekaj. - Wcisn臋艂a jaki艣 przycisk na biurku. - Thomas, wychodz臋 na chwil臋. Dopilnuj, 偶eby delegacja z Sol Draconis mia艂a si臋 czym zaj膮膰, je艣li nie zd膮偶臋 jej przyj膮膰 o wyznaczonej porze.

Nie zauwa偶y艂am, 偶eby jeszcze czego艣 dotkn臋艂a, ale przy przeciwleg艂ej 艣cianie pojawi艂 si臋 nagle portal transmitera. Da艂a mi znak, 偶ebym sz艂a pierwsza.

A偶 po odleg艂y horyzont ci膮gn臋艂a si臋 r贸wnina poro艣ni臋ta z艂ocist膮, si臋gaj膮c膮 do kolan traw膮. Blado偶贸艂te niebo by艂o pokryte rudawymi smugami przypominaj膮cymi ob艂oki. Nie mia艂am poj臋cia, co to za planeta.

Meina Gladstone pojawi艂a si臋 zaraz za mn膮 i dotkn臋艂a komlogu przytroczonego do przedramienia. Portal znikn膮艂. Ciep艂y wiatr ni贸s艂 w nasz膮 stron臋 jakie艣 intensywne, ale do艣膰 przyjemne zapachy.

Gladstone ponownie dotkn臋艂a komlogu, zerkn臋艂a w g贸r臋 i skin臋艂a g艂ow膮.

- Przepraszam za pewne niedogodno艣ci, Brawne. Kastrop-Rauxel nie ma ani datasfery, ani 偶adnych satelit贸w. A teraz prosz臋, m贸w dalej. Na jak膮 informacj臋 uda艂o ci si臋 natrafi膰?

Rozejrza艂am si臋 po zupe艂nie pustej prerii.

- Nie jest to nic, co wymaga艂oby podejmowania tak daleko id膮cych 艣rodk贸w ostro偶no艣ci... a przynajmniej tak mi si臋 wydaje. Odkry艂am, 偶e TechnoCentrum jest bardzo zainteresowane Hyperionem oraz 偶e zbudowa艂o planet臋 b臋d膮c膮 dok艂adnym analogiem Starej Ziemi.

Spodziewa艂am si臋 zdumienia, mo偶e nawet niedowierzania, ale spotka艂o mnie rozczarowanie. Przewodnicz膮ca Senatu najzwyczajniej w 艣wiecie skin臋艂a g艂ow膮.

- Wiemy o istnieniu tego analogu.

By艂am po prostu wstrz膮艣ni臋ta.

- Skoro tak, to dlaczego tego nie og艂osili艣cie? Jestem pewna, 偶e mn贸stwo ludzi by艂oby zainteresowanych infor­macj膮 o mo偶liwo艣ciach TechnoCentrum.

Gladstone ruszy艂a przed siebie, a ja pod膮偶y艂am za ni膮, 偶wawo przebieraj膮c nogami, 偶eby nie zosta膰 w tyle.

- Dlatego 偶e nie le偶a艂oby to w interesie Hegemonii. Nawet nasi najlepsi specjali艣ci od wywiadu nie maj膮 poj臋cia, dlaczego TechnoCentrum porwa艂o si臋 na co艣 takiego. Jedyne, co mo偶emy na razie robi膰, to czeka膰. Co wiesz o Hyperionie?

Nie wiedzia艂am, czy mog臋 zaufa膰 Meinie Gladstone. Pami臋膰 o dawnych czasach nie mia艂a tu najmniejszego znaczenia. Zdawa艂am sobie jednak doskonale spraw臋, 偶e je艣li chc臋 uzyska膰 jakie艣 informacje, to najpierw musz臋 da膰 co艣 od siebie.

- SI zbudowa艂y kopi臋 pewnego poety ze Starej Ziemi i za wszelk膮 cen臋 staraj膮 si臋 trzyma膰 go z dala od wszystkiego, co ma jakikolwiek zwi膮zek z Hyperionem.

Gladstone zerwa艂a d艂ugie 藕d藕b艂o trawy i w艂o偶y艂a je do ust.

- John Keats - powiedzia艂a.

Stara艂am si臋 nie okaza膰 zdziwienia.

- W艂a艣nie. Wiem, 偶e ojcu ogromnie zale偶a艂o, aby Hyperion nale偶a艂 do Protektoratu. Je偶eli TechnoCentrum tak bardzo interesuje si臋 t膮 planet膮, to kto wie, czy nie mia艂o wp艂ywu... czy nie przyczyni艂o si臋...

- Do jego 艣mierci?

- Tak.

Z艂ocista trawa falowa艂a w podmuchach wiatru. Co艣 ma艂ego umkn臋艂o nam spod n贸g i znikn臋艂o mi臋dzy rosn膮cymi g臋sto 藕d藕b艂ami.

- To nie jest zupe艂nie niemo偶liwe, Brawne, tyle 偶e nie mamy na to absolutnie 偶adnego dowodu. Powiedz mi, co teraz zamierza zrobi膰 ten cybryd?

- M. Gladstone, najpierw ty powiedz mi, dlaczego TechnoCentrum tak bardzo interesuje si臋 Hyperionem.

Przewodnicz膮ca Senatu roz艂o偶y艂a r臋ce.

- Gdybym to wiedzia艂a, Brawne, spa艂abym znacznie spokojniej. O ile wiemy, Hyperion ju偶 od wielu stuleci stanowi prawdziw膮 obsesj臋 TechnoCentrum. Kiedy przewodnicz膮cy Yevshensky zezwoli艂 kr贸lowi Billy鈥檈mu z Asquith na rekolonizacj臋 planety, o ma艂o nie spowodowa艂o to ca艂kowitej i nieodwracalnej secesji SI. Ostatnio podobny kryzys wywo艂a艂o zamontowanie tam stacji przeka藕nikowej dla komunikator贸w.

- Jednak SI nie wypi臋艂y si臋 na nas.

- Rzeczywi艣cie. Wygl膮da na to, 偶e z jakiego艣 powodu jeste艣my im r贸wnie potrzebni, jak one nam.

- Ale skoro tak bardzo interesuj膮 si臋 Hyperionem, to dlaczego nie dopuszcz膮 go do Sieci, 偶eby m贸c bada膰 go na w艂asn膮 r臋k臋?

Gladstone przesun臋艂a d艂oni膮 po siwiej膮cych w艂osach. Rdzawe ob艂oki wysoko na niebie przeci臋艂a smuga konden­sacyjna jakiej艣 lec膮cej z wielk膮 pr臋dko艣ci膮 maszyny.

- Nawet nie chc膮 o tym s艂ysze膰 - westchn臋艂a. - To bardzo interesuj膮cy paradoks. Teraz powiedz mi, co zamie­rza zrobi膰 ten cybryd.

- Najpierw ty mi powiedz, dlaczego TechnoCentrum ma obsesj臋 na punkcie Hyperiona.

- W tej sprawie nie wiemy nic pewnego.

- A czego si臋 domy艣lacie?

Przewodnicz膮ca Senatu wyj臋艂a z ust 藕d藕b艂o trawy i przyj­rza艂a mu si臋 uwa偶nie.

- Przypuszczamy, 偶e TechnoCentrum przyst膮pi艂o do realizacji niewiarygodnego projektu, kt贸ry ma pozwoli膰 Sztucznym Inteligencjom na przewidywanie... dos艂ownie wszystkiego. Mog艂yby w贸wczas traktowa膰 wszystkie zmien­ne czasu, przestrzeni i historii jako informacj臋 zdatn膮 do dalszej obr贸bki i wykorzystania.

- Najwy偶szy Intelekt... - mrukn臋艂am, zdaj膮c sobie doskonale spraw臋, 偶e post臋puj臋 co najmniej nierozwa偶nie.

Na twarzy przewodnicz膮cej Senatu odmalowa艂o si臋 ogromne zdumienie.

- Sk膮d o tym wiesz?

Pu艣ci艂am pytanie mimo uszu.

- Co wsp贸lnego ma ten projekt z Hyperionem?

Gladstone westchn臋艂a z rezygnacj膮.

- Tego te偶 nie wiemy do ko艅ca, Brawne. Wiemy tylko tyle, 偶e na Hyperionie wyst臋puje pewna anomalia, kt贸rej SI nie potrafi艂y podporz膮dkowa膰 zasadom swoich analiz prekognicyjnych. Czy s艂ysza艂a艣 o tak zwanych Grobowcach Czasu, czczonych jako 艣wi臋to艣膰 przez Ko艣ci贸艂 Chy偶wara?

- Jasne. Od jakiego艣 czasu nie s膮 dost臋pne dla turyst贸w.

- Istotnie. Po wypadku, jakiemu kilkadziesi膮t lat temu uleg艂 jeden z badaczy, nasi uczeni stwierdzili ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, 偶e otaczaj膮ce Grobowce antyentropiczne pola stanowi膮 nie tylko zabezpieczenie przed niszcz膮cym dzia艂a­niem czasu, jak do tej pory powszechnie przypuszczano.

- W takim razie czym s膮?

- Pozosta艂o艣ciami pola - lub energii - kt贸re z jakiego艣 punktu w odleg艂ej przysz艂o艣ci przesuwa艂o Grobowce wraz z ich zawarto艣ci膮 pod pr膮d czasu.

- Wraz z zawarto艣ci膮? - powt贸rzy艂am ze zdziwie­niem. - Przecie偶 one s膮 puste! By艂y puste ju偶 wtedy, kiedy je odkryto.

- Istotnie, teraz s膮 puste - przyzna艂a Meina Gladsto­ne. - Istniej膮 jednak dowody 艣wiadcz膮ce o tym, 偶e by艂y... to znaczy, 偶e b臋d膮 pe艂ne, kiedy si臋 otworz膮. Ju偶 wkr贸tce.

Wytrzeszczy艂am na ni膮 oczy.

- Czyli kiedy?

Jej spojrzenie nadal by艂o 艂agodne, ale stanowczy ruch g艂owy nie pozostawia艂 najmniejszych w膮tpliwo艣ci co do intencji mojej rozm贸wczyni.

- I tak ju偶 powiedzia艂am zbyt wiele, Brawne. Nie wolno ci tego nikomu powtarza膰. Je艣li b臋dzie trzeba, zmusimy ci臋 do milczenia.

Aby ukry膰 zmieszanie, zerwa艂am trawk臋 i zacz臋艂am j膮 skuba膰.

- W porz膮dku - mrukn臋艂am po jakim艣 czasie. - A co z nich wyjdzie? Obcy? Cykaj膮ce bomby? Kapsu艂y zdolne do podr贸偶y w czasie?

Gladstone u艣miechn臋艂a si臋 sucho.

- Gdyby艣my to wiedzieli, Brawne, ju偶 dawno uzys­kaliby艣my przewag臋 nad TechnoCentrum. - U艣miech znikn膮艂, jakby go nigdy nie by艂o. - Wed艂ug jednej z hipo­tez, Grobowce maj膮 zwi膮zek z jak膮艣 tocz膮c膮 si臋 w przysz艂o­艣ci wojn膮. Na przyk艂ad mog艂y stanowi膰 form臋 wojennych reparacji, kt贸re wi膮za艂y si臋 z konieczno艣ci膮 wprowadzenia zmian w przesz艂o艣ci...

- Wojna mi臋dzy kim a kim, na lito艣膰 bosk膮?

Roz艂o偶y艂a r臋ce.

- Musimy ju偶 wraca膰, Brawne. Czy mo偶esz mi wreszcie powiedzie膰, jakie plany na najbli偶sz膮 przysz艂o艣膰 ma cybryd Keatsa?

Spojrza艂am pod nogi, ale zaraz podnios艂am wzrok i na­potka艂am jej nieruchome, powa偶ne spojrzenie. Nie mog艂am nikomu ufa膰, lecz przecie偶 zar贸wno TechnoCentrum, jak i Ko艣ci贸艂 Chy偶wara znali ju偶 plany Johnny鈥檈go. Je偶eli w grze bra艂y udzia艂 trzy strony, to by艂oby dobrze, gdyby ka偶da z nich, przynajmniej na pocz膮tku, dysponowa艂a podobnymi atutami.

- Chce przenie艣膰 do cybryda ca艂膮 swoj膮 osobowo艣膰 - powiedzia艂am. - Chce sta膰 si臋 cz艂owiekiem, a potem polecie膰 na Hyperiona. Ja b臋d臋 mu towarzyszy膰.

Przewodnicz膮ca Senatu i WszechJedno艣ci, szef rz膮du kieruj膮cego sprawami niemal dwustu planet i miliard贸w ludzi, przez d艂ug膮 chwil臋 wpatrywa艂a si臋 we mnie w mil­czeniu, a nast臋pnie powiedzia艂a:

- Je偶eli tak, to z pewno艣ci膮 zamierza wzi膮膰 udzia艂 w pielgrzymce, kt贸ra wyruszy w drog臋 na pok艂adzie drzewostatku templariuszy.

- Tak.

- Nic z tego - stwierdzi艂a lakonicznie Meina Gladstone.

- Co przez to rozumiesz?

- To, 偶e 鈥淪equoia Sempervirens鈥 nie otrzyma zgody na opuszczenie przestrzeni kosmicznej Hegemonii. 呕adna pielgrzymka nie dojdzie do skutku, chyba 偶e Senat zadecyduje, 偶e w naszym interesie le偶y zmiana tej decyzji.

Jej g艂os by艂 twardy jak stal.

- W takim razie Johnny i ja polecimy zwyk艂ym stat­kiem. Ta pielgrzymka to i tak wyprawa dla samob贸jc贸w.

- Nie - odpar艂a stanowczo. - Przez jaki艣 czas 偶adne cywilne jednostki nie b臋d膮 dopuszczane w rejon Hyperiona.

S艂owo 鈥渃ywilne鈥 naprowadzi艂o mnie na w艂a艣ciwy trop.

- Wojna? - zapyta艂am.

Gladstone zacisn臋艂a wargi i skin臋艂a g艂ow膮.

- I to zanim jakikolwiek statek z tradycyjnym nap臋dem zdo艂a dotrze膰 w tamte okolice.

- Wojna z... Intruzami?

- Przynajmniej pocz膮tkowo, ale w gruncie rzeczy chodzi o rozstrzygni臋cie pewnych nieporozumie艅 miedzy nami a TechnoCentrum. Albo b臋dziemy musieli w艂膮czy膰 Hype­riona do Sieci, 偶eby da膰 mu ochron臋 Armii, albo odda膰 go we w艂adanie istotom, kt贸re gardz膮 TechnoCentrum i nie ufaj膮 偶adnej Sztucznej Inteligencji.

Wola艂am zachowa膰 dla siebie uzyskan膮 od Johnny鈥檈go wiadomo艣膰, 偶e Centrum utrzymuje kontakty z Intruzami.

- Rozstrzygni臋cie pewnych nieporozumie艅... - mruk­n臋艂am. - Bardzo 艂adnie. A kto nak艂oni艂 Intruz贸w do ataku?

Gladstone zmierzy艂a mnie lodowatym spojrzeniem. Je偶eli rzeczywi艣cie cho膰 troch臋 przypomina艂a Lincolna, to musia艂 z niego by膰 kawa艂 twardego sukinsyna.

- Pora wraca膰, Brawne. Chyba zdajesz sobie spraw臋, jak wa偶ne jest, aby nic z tego, co zosta艂o tu powiedziane, nie dotar艂o do niepowo艂anych uszu?

- Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e nie powiedzia艂aby艣 mi tego, gdyby艣 nie mia艂a jakiego艣 powodu - odpar艂am. - Nie mam poj臋cia, komu chcesz przekaza膰 te informacje, ale wiem, 偶e jestem tylko pos艂a艅cem, a nie adresatem.

- Nie lekcewa偶 naszej decyzji o tym, 偶eby traktowa膰 je jako 艣ci艣le poufne.

Roze艣mia艂am si臋.

- Nie lekcewa偶y艂abym 偶adnej twojej decyzji, M. Gladstone.

Przewodnicz膮ca Senatu da艂a mi znak, abym wkroczy艂a jako pierwsza w portal transmitera.


- Wiem, w jaki spos贸b mo偶emy odkry膰 prawdziwe zamiary TechnoCentrum - powiedzia艂am do Johnny鈥檈go podczas przeja偶d偶ki wynaj臋t膮 艂odzi膮 odrzutow膮 po Mare Infinitum. - Tylko 偶e to b臋dzie dosy膰 niebezpieczne.

- A wi臋c nic nowego.

- M贸wi臋 powa偶nie. Mo偶emy zdecydowa膰 si臋 na ten krok tylko wtedy, je艣li uznamy ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰, 偶e musimy si臋 dowiedzie膰, czego w艂a艣ciwie Centrum l臋ka si臋 ze strony Hyperiona.

- Uwa偶am, 偶e musimy.

- W takim razie b臋dzie nam potrzebny specjalista od operacji przeprowadzanych na infop艂aszczy藕nie. Kto艣 spryt­ny, ale nie na tyle, 偶eby SI nie pr贸bowa艂y go przechytrzy膰, tylko od razu zlikwidowa艂y, a jednocze艣nie got贸w postawi膰 wszystko na jedn膮 kart臋 tylko po to, 偶eby zas艂yn膮膰 jako najwi臋kszy cyber艣wir wszechczas贸w. - U艣miechn臋艂am si臋 do Johnny鈥檈go. - Znam takiego faceta.


BB mieszka艂 samotnie w tanim mieszkanku na niskim pi臋trze taniej wie偶y w taniej dzielnicy TC2, ale sprz臋t, kt贸ry wype艂nia艂 wszystkie cztery pokoje, z pewno艣ci膮 nie by艂 tani. Przez ostatnie dziesi臋膰 lat BB wydawa艂 prawie ca艂膮 pensj臋 na najnowsze zabawki cyber艣wir贸w.

Zacz臋艂am od tego, 偶e chcieliby艣my, by zrobi艂 dla nas co艣 nielegalnego. BB odpar艂 na to, 偶e jako urz臋dnik pa艅stwowy nawet nie chce o czym艣 takim s艂ysze膰. W贸wczas Johnny przyst膮pi艂 do dok艂adniejszych wyja艣nie艅. BB natychmiast pochyli艂 si臋 w nasz膮 stron臋, a ja dostrzeg艂am w jego oczach ten sam szalony b艂ysk, jaki pami臋ta艂am jeszcze ze szko艂y. Wydawa艂o mi si臋, 偶e lada chwila rozmontuje Johnny鈥檈go na kawa艂ki, aby przekona膰 si臋, jak jest zbudowany cybryd. Jednak zaraz potem Johnny przeszed艂 do najbardziej interesuj膮cej cz臋艣ci wywodu i oczy BB zacz臋艂y niemal 艣wieci膰.

- Kiedy zniszcz臋 moj膮 osobowo艣膰 Sztucznej Inteligencji, transfer 艣wiadomo艣ci do m贸zgu cybryda zajmie tylko kilka nanosekund, lecz przez ten czas si艂a obronna TechnoCentrum na tym odcinku, za kt贸ry ja by艂em odpowiedzialny, zmaleje do zera. Co prawda ju偶 po kilku kolejnych nanosekundach wszystko wr贸ci do normy, ale przez ten czas...

- ...b臋dzie mo偶na wnikn膮膰 do wn臋trza TechnoCentrum - wyszepta艂 BB.

Mog艂abym przysi膮c, 偶e z jego oczu s膮czy si臋 wyra藕ny, zielonkawy blask.

- To b臋dzie bardzo niebezpieczne - podkre艣li艂 Johnny. - O ile wiem, 偶adnemu cz艂owiekowi nie uda艂o si臋 jeszcze spenetrowa膰 nawet peryferyjnych obszar贸w TechnoCentrum.

BB potar艂 g贸rn膮 warg臋.

- S艂ysza艂em legend臋, wed艂ug kt贸rej zrobi艂 to Kowboj Gibson, jeszcze przed od艂膮czeniem si臋 Centrum - wymam­rota艂. - Tyle tylko 偶e nikt za bardzo w to nie wierzy, a poza tym, Kowboj znikn膮艂 bez 艣ladu.

- Nawet je艣li uda ci si臋 tam dotrze膰, b臋dziesz mia艂 niezmiernie ma艂o czasu, 偶eby trafi膰 na w艂a艣ciwy punkt - powiedzia艂 Johnny. - Na szcz臋艣cie dysponuj臋 dok艂adnymi koordynatami.

- Fancipastycznie... - wyszepta艂 BB, po czym odwr贸ci艂 si臋 do g艂贸wnej konsolety i si臋gn膮艂 po przy艂膮cze. - W takim razie bierzmy si臋 do roboty!

- Teraz? - wykrztusi艂am ze zdumieniem. Nawet John­ny sprawia艂 wra偶enie zaskoczonego.

- A na co mamy czeka膰? - BB wsadzi艂 wtyczk臋 do kontaktu z ty艂u czaszki i pod艂膮czy艂 przewody czuciowe, ale nie uruchomi艂 aparatury. - Wi臋c jak, decydujecie si臋, czy nie?

Podesz艂am do siedz膮cego na kanapie Johnny鈥檈go i wzi臋­艂am go za r臋k臋. Mia艂 bardzo ch艂odn膮 sk贸r臋. Na jego twarzy nie spos贸b by艂o dostrzec 偶adnych uczu膰, ale wyobra偶a艂am sobie, co musia艂 prze偶ywa膰, maj膮c przed sob膮 perspektyw臋 zniszczenia w艂asnej osobowo艣ci i zmiany formy istnienia. Nawet je艣li zamiana si臋 powiedzie, 鈥淛ohn Keats鈥 nigdy nie b臋dzie 鈥淛ohnnym鈥.

- On ma racj臋 - powiedzia艂 nagle. - Po co czeka膰?

Poca艂owa艂am go.

- W porz膮dku. Id臋 z BB - o艣wiadczy艂am.

- Nie! - palce Johnny鈥檈go zacisn臋艂y si臋 na moim przegubie. - W niczym mu nie pomo偶esz, a narazisz si臋 na ogromne niebezpiecze艅stwo.

- By膰 mo偶e - us艂ysza艂am ze zdziwieniem sw贸j g艂os, r贸wnie stanowczy jak g艂os Meiny Gladstone. - Nie mog臋 jednak wymaga膰 od BB, 偶eby podj膮艂 si臋 czego艣, na co ja nie mia艂abym odwagi. Poza tym nie chc臋 zostawia膰 ci臋 tam samego. - Jeszcze raz u艣cisn臋艂am jego r臋k臋 i podesz艂am do BB siedz膮cego przy konsolecie. - Jak mam si臋 pod艂膮czy膰 do tej pieprzonej maszynerii?


Na pewno czytali艣cie wszystko o cyber艣wirach. Wiecie o przera偶aj膮cym pi臋knie infop艂aszczyzny, o tr贸jwymiaro­wych autostradach biegn膮cych w艣r贸d poszarpanych wzg贸rz z czarnego lodu, rozja艣nionych od 艣rodka blaskiem r贸偶no­kolorowych neon贸wek i niebotycznych wie偶owc贸w zbudo­wanych z blok贸w pami臋ci, nad kt贸rymi, niczym ob艂oki, unosz膮 si臋 niezliczone Sztuczne Inteligencje. Ja widzia艂am to wszystko, p臋dz膮c wraz z BB na szczycie wywo艂anej przez niego zmarszczki w infoprzestrzeni. By艂o tego stanowczo za wiele, przesuwa艂o si臋 przed moimi oczami zbyt szybko, a ja za bardzo si臋 ba艂am, 偶eby w pe艂ni doceni膰 estetyczne walory niesamowitych twor贸w. Niemal s艂ysza艂am pogr贸偶ki ciskane pod moim adresem przed ogromniaste fagi, niemal czu艂am smr贸d informatycznych wirus贸w k艂臋bi膮cych si臋 za lodowymi, przezroczystymi 艣cianami, niemal fizycznie od­czuwa艂am ci臋偶ar kr膮偶膮cych nad nami, bezcielesnych SI - w por贸wnaniu z nimi wygl膮dali艣my jak mr贸wki pod stopami s艂onia - a przecie偶 nic jeszcze nie uczynili艣my, zaledwie przemkn臋li艣my male艅kim fragmentem magistrali danych, oficjalnie udost臋pnionej takim ludziom jak BB. Jako pow贸d naszego przybycia poda艂 jakie艣 wymy艣lone zadanie, kt贸re rzekomo wykonywali艣my wsp贸lnie dla jego Urz臋du Kontroli Przep艂ywu Danych.

W dodatku mia艂am na twarzy specjalne gogle, przez kt贸re widzia艂am wszystko jak na ekranie rozregulowanego, zabytkowego telewizora, podczas gdy Johnny i BB ogl膮dali niesamowity spektakl w pe艂nej gamie kolor贸w, mog膮c w ka偶dej chwili spojrze膰 w dowoln膮 stron臋.

Nie mia艂am poj臋cia, jak oni to wytrzymywali.

- W porz膮dku - szepn膮艂 BB, o ile na infop艂aszczy偶nie istnia艂o co艣 takiego jak szept. - Jeste艣my na miejscu.

- To znaczy gdzie?

Widzia艂am jedynie niesko艅czony labirynt jaskrawych 艣wiate艂 i g艂臋bokich cieni, jakby kto艣 po艂膮czy艂 dziesi臋膰 tysi臋cy wielkich miast i rozci膮gn膮艂 je we wszystkich czterech wymiarach.

- Na obrze偶u TechnoCentrum - odpar艂 BB. - Trzy­maj si臋. Zaraz ruszamy.

Nie mia艂am n贸g ani r膮k, ani nawet mi臋艣ni, kt贸re mog艂abym napi膮膰, wi臋c tylko skoncentrowa艂am uwag臋 na szaroczarnej zmarszczce czasoprzestrzeni, kt贸ra s艂u偶y艂a nam za co艣 w rodzaju pojazdu, i czeka艂am.

W艂a艣nie wtedy umar艂 Johnny.

Najpierw zauwa偶y艂am eksplozj臋 nuklearn膮. Kiedy tata by艂 senatorem, pewnego razu zabra艂 mam臋 i mnie do Szko艂y Dowodzenia na Olympusie, gdzie odbywa艂y si臋 w艂a艣nie pokazowe manewry Armii. Na zako艅czenie przed­stawienia wszyscy widzowie udali si臋 na jak膮艣 zakazan膮 planet臋 - zdaje si臋, 偶e to by艂 Armaghast - gdzie oddzia艂 Armii/l膮d odpali艂 niewielk膮 g艂owic臋 w kierunku oddalonego o dziewi臋膰 kilometr贸w 鈥渘ieprzyjaciela鈥. Znajdowali艣my si臋 we wn臋trzu pola si艂owego dziesi膮tej klasy, za polaryzuj膮cymi szybami, 艂adunek mia艂 moc zaledwie pi臋膰dziesi臋ciu kiloton, ale i tak nigdy nie zapomn臋 o艣lepiaj膮cego blasku i fali sejsmicznej, kt贸ra zako艂ysa艂a osiemdziesi臋ciotonowym transporterem niczym zabawk膮. Ognista kula, kt贸ra roz­b艂ys艂a na niebie, by艂a tak nieprawdopodobnie jaskrawa, 偶e szyby transportera sta艂y si臋 na d艂ugie chwile niemal zupe艂nie nieprzezroczyste, a nam i tak 艂zy ciek艂y strumieniami z oczu.

To by艂o jeszcze gorsze.

Cz臋艣膰 infop艂aszczyzny rozjarzy艂a si臋 nagle, a potem jakby zapad艂a, pozostawiaj膮c czarn膮 wyrw臋, w kt贸r膮 rzeczywisto艣膰 natychmiast run臋艂a spienionym strumieniem.

- Trzymaj si臋! - wrzasn膮艂 BB, przekrzykuj膮c zgie艂k elektronicznych trzask贸w i szum贸w, kt贸ry zdawa艂 si臋 przeszywa膰 moje ko艣ci, kiedy kozio艂kuj膮c i obracaj膮c si臋 bezradnie, zostali艣my wessani przez pustk臋 niczym owady, kt贸re nieszcz臋艣liwym zbiegiem okoliczno艣ci wpad艂y w gigan­tyczny wir.

W jaki艣 przedziwny, niezrozumia艂y spos贸b zakute w czarne pancerze fagi przedar艂y si臋 przez szalon膮 zawieruch臋 i uderzy­艂y w naszym kierunku. BB uchyli艂 si臋 przed jednym i wykorzy­sta艂 impet drugiego, kieruj膮c go przeciwko trzeciemu. Pogr膮­偶ali艣my si臋 w pustce bardziej lodowatej i ciemniejszej ni偶 cokolwiek, co mogliby艣my napotka膰 w naszej rzeczywisto艣ci.

- Tam! - rykn膮艂 BB, ale jego g艂os by艂 ledwo s艂yszalny w艣r贸d trzask贸w i grzmot贸w, towarzysz膮cych p臋kaniu infop艂aszczyzny.

Tam, ale co? W chwil臋 p贸藕niej i ja to zobaczy艂am: cienk膮 偶贸艂t膮 kresk臋, targan膮 zawirowaniami czasoprzestrzeni ni­czym flaga na wietrze. BB zawr贸ci艂 wywo艂an膮 przez siebie fal臋, aby ponios艂a nas przeciwko huraganowi, b艂yskawicznie skorygowa艂 jej cz臋stotliwo艣膰, i zaraz potem p臋dzili艣my po 偶贸艂tej kresce...

...dok膮d? Wprost w zamarzni臋te fontanny fajerwerk贸w. Przezroczyste 艂a艅cuchy g贸rskie informacji, ci膮gn膮ce si臋 bez ko艅ca lodowce ROM-贸w, linie przesy艂owe podobne do sieci w艂贸kien nerwowych, metaliczne ob艂oki pseudointeligentnych wewn臋trznych procesor贸w my艣li, l艣ni膮ce piramidy danych wzorcowych, strze偶one przez jeziora czarnego lodu i armie r贸wnie czarnych fag贸w.

- Cholera... - szepn臋艂am, nie kieruj膮c tej uwagi do 偶adnej konkretnej osoby.

BB wci膮偶 p臋dzi艂 po 偶贸艂tej kresce, jednocze艣nie zanurzaj膮c si臋 w ni膮 coraz bardziej. Nagle odnios艂am wra偶enie, jakby kto艣 w艂o偶y艂 na moje barki ogromny ci臋偶ar.

- Mam! - wrzasn膮艂 triumfalnie BB, a zaraz potem rozleg艂 si臋 odg艂os pot臋偶niejszy od ryku tysi膮ca huragan贸w, kt贸ry najpierw nas ogarn膮艂, nast臋pnie za艣 przeszy艂 na wylot. Nie by艂a to ani syrena, ani ostrzegawczy klakson, ale z pewno艣ci膮 zawiera艂 w sobie zar贸wno ostrze偶enie, jak i agresj臋.

Zacz臋li艣my zmierza膰 ku powierzchni. Poprzez plamy r贸偶nobarwnego chaosu dostrzeg艂am jakby szar膮, jednolit膮 艣cian臋, i cho膰 nikt mi tego nie powiedzia艂, nie ulega艂o dla mnie w膮tpliwo艣ci, 偶e tam w艂a艣nie ko艅czy si臋 to infor­matyczne szale艅stwo. Uciekali艣my.

Ale nie do艣膰 szybko.

Fagi uderzy艂y jednocze艣nie z pi臋ciu stron. W ci膮gu dwunastu lat pracy w charakterze prywatnego detektywa otrzyma艂am jedn膮 ran臋 postrza艂ow膮, dwa razy pchni臋to mnie no偶em, mia艂am te偶 z艂amanych kilka 偶eber. To jednak bola艂o tak jak nic do tej pory. BB walczy艂 zaciekle, jednocze艣nie pr膮c w g贸r臋.

Ja tylko krzycza艂am. Czu艂am, jak lodowate pazury wbijaj膮 si臋 w nasze niematerialne cia艂a, ci膮gn膮c nas w d贸艂, z powrotem ku feerii o艣lepiaj膮cych barw, ha艂asowi i zam臋­towi. BB stara艂 si臋 uruchomi膰 jaki艣 program, mo偶e nawet co艣 jakby zakl臋cie, kt贸re by je odstraszy艂o, ale bez skutku. Coraz silniejsze ciosy jeden za drugim dochodzi艂y celu, kt贸rym by艂am nie ja, lecz g艂贸wnie informatyczny analog BB.

Zacz臋li艣my ton膮膰. Niewyobra偶alne si艂y ci膮gn臋艂y nas z coraz wi臋ksz膮 moc膮. Nagle wyczu艂am obecno艣膰 Johnny鈥檈go i jaka艣 pot臋偶na r臋ka szarpn臋艂a nas i przeci膮gn臋艂a przez szar膮 艣cian臋 na mgnienie oka przed tym, jak urucho­mione na nowo pola obronne zatrzasn臋艂y si臋 niczym stalowe szcz臋ki.

Z zapieraj膮c膮 dech w piersi pr臋dko艣ci膮 p臋dzili艣my za­t艂oczonymi liniami przesy艂owymi, mijaj膮c licznych kurier贸w i nieco mniej licznych data艣wir贸w r贸wnie 艂atwo, jak EMV min膮艂by w贸z ci膮gni臋ty przez wo艂y. Wkr贸tce dotarli艣my do bramy, za kt贸r膮 zaczyna艂 si臋 normalny, biegn膮cy wolnym rytmem czas, przeskoczyli艣my nad t艂ocz膮cymi si臋 tam cyfrowymi analogami, poczu艂am md艂o艣ci, towarzysz膮ce zawsze przej艣ciu z jednej rzeczywisto艣ci do drugiej, po czym w moje szeroko otwarte oczy uderzy艂o jaskrawe 艣wiat艂o. Prawdziwe 艣wiat艂o. Ca艂kowicie wyczerpana, z g艂o艣nym j臋kiem osun臋艂am si臋 na konsolet臋.

- Chod藕, Brawne.

Johnny - albo kto艣 bardzo do niego podobny - pom贸g艂 mi stan膮膰 na nogi i poprowadzi艂 mnie w stron臋 drzwi.

- BB... - szepn臋艂am.

- Nie.

Otworzy艂am oczy. BB Surbringer le偶a艂 g贸rn膮 po艂ow膮 cia艂a na konsolecie. Ty艂 jego g艂owy eksplodowa艂, zabryzguj膮c sprz臋t szaroczerwon膮 substancj膮. Mia艂 otwarte usta, z kt贸rych s膮czy艂a si臋 jaka艣 spieniona ciecz. Chyba stopi艂y mu si臋 oczy.

Johnny z艂apa艂 mnie wp贸艂 i niemal podni贸s艂.

- Musimy ucieka膰! - sykn膮艂 mi do ucha. - Lada chwila kto艣 si臋 tu zjawi.

Zacisn臋艂am powieki i pozwoli艂am, 偶eby mnie stamt膮d wyprowadzi艂.


Obudzi艂o mnie przy膰mione, czerwone 艣wiat艂o i odg艂os kapi膮cej wody. Natychmiast poczu艂am wo艅 nieczysto艣ci, ple艣ni oraz ozonu - ta ostatnia wskazywa艂a na blisko艣膰 nie zaizolowanych kabli z w艂贸kien optycznych. Otworzy艂am jedno oko.

Znajdowali艣my si臋 w niskim pomieszczeniu, bardziej przypominaj膮cym jaskini臋 ni偶 pok贸j. Z nier贸wnego sufitu zwiesza艂y si臋 przewody, na pokrytej za艣 艣liskimi p艂ytkami pod艂odze zebra艂y si臋 rozleg艂e ka艂u偶e. Czerwone 艣wiat艂o s膮czy艂o si臋 z zewn膮trz - mo偶e ze schod贸w dla obs艂ugi technicznej albo tunelu dla automatycznych urz膮dze艅 czyszcz膮cych. J臋kn臋艂am cicho. Johnny by艂 obok mnie, na tym samym pos艂aniu z podartych, cuchn膮cych koc贸w. Twarz mia艂 umazan膮 smarem i b艂otem, i nawet w przy­膰mionym 艣wietle dostrzeg艂am na niej 艣wie偶膮 ran臋.

- Gdzie jeste艣my?

Dotkn膮艂 mojego policzka, drugie rami臋 za艣 podsun膮艂 mi pod plecy i pom贸g艂 usi膮艣膰. Wszystko zata艅czy艂o mi przed oczami, tak 偶e nawet przez chwil臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e zwymiotuj臋. Johnny poda艂 mi plastikowy pojemnik z wod膮.

- Kopiec Dregsa - powiedzia艂.

Domy艣li艂am si臋 tego, zanim jeszcze ostatecznie odzys­ka艂am przytomno艣膰. Kopiec Dregsa to najbardziej zakazane miejsce na Lususie, prawdziwa ziemia niczyja, zamieszkana przez 艣ci膮gaj膮cych z ca艂ej Sieci oprych贸w i nieudacznik贸w. W艂a艣nie tutaj kilka lat temu pr贸bowano mnie zabi膰, a na pami膮tk臋 tego wydarzenia po dzi艣 dzie艅 nosz臋 tu偶 nad lewym biodrem blizn臋 po promieniu lasera.

Wyci膮gn臋艂am pojemnik po wi臋cej; Johnny oddali艂 si臋 nieco, aby zn贸w nape艂ni膰 go wod膮 z metalowej ba艅ki. Prze偶y艂am chwil臋 paniki, kiedy si臋gn臋艂am do kieszeni, a potem do paska, i przekona艂am si臋, 偶e nie ma tam pistoletu taty. Kiedy Johnny wr贸ci艂 i zobaczy艂 moje prze­ra偶one spojrzenie, natychmiast zrozumia艂, co sta艂o si臋 jego przyczyn膮, i pokaza艂 mi bro艅. Uspokoi艂am si臋 i 艂apczywie wypi艂am kolejn膮 porcj臋 wody.

- BB? - zapyta艂am, maj膮c nadziej臋, 偶e to wszystko by艂 tylko koszmarny sen.

Johnny potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- SI przygotowa艂y zabezpieczenia, jakich istnienia nawet nie podejrzewali艣my. BB radzi艂 sobie znakomicie, ale nawet on nie m贸g艂 nic poradzi膰 przeciwko fagom TechnoCentrum. Po艂owa operator贸w dzia艂aj膮cych na infop艂aszczy藕nie wy­czu艂a echa bitwy. Wyczyn BB przeszed艂 ju偶 do legendy.

- Kurewsko wspaniale - powiedzia艂am, po czym roze艣mia艂am si臋 cicho, cho膰 w moich uszach ten 艣miech podejrzanie przypomina艂 szloch. - Przeszed艂 do legendy. A BB nie 偶yje. I g贸wno nam to da艂o.

Johnny obj膮艂 mnie mocno.

- Nieprawda, Brawne. Wdar艂 si臋 na chwil臋 do Centrum, a przed 艣mierci膮 zd膮偶y艂 jeszcze przekaza膰 mi wszystkie dane.

Wreszcie zdo艂a艂am usi膮艣膰 zupe艂nie prosto i spojrza艂am na Johnny鈥檈go. Wydawa艂 si臋 zupe艂nie taki sam - te same 艂agodne oczy, w艂osy, identyczny g艂os. A jednak by艂o w nim co艣 odrobin臋 innego, jakby g艂臋bszego. Bardziej ludzkiego?

- Uda艂o si臋? - zapyta艂am. - Dokona艂e艣 transferu? Czy teraz jeste艣...

- ...cz艂owiekiem? - doko艅czy艂 za mnie i u艣miechn膮艂 si臋. - Tak, Brawne. Jestem tak bardzo cz艂owiekiem, jak tylko mo偶e nim by膰 kto艣 stworzony w TechnoCentrum.

- Ale chyba pami臋tasz mnie... i BB... i wszystko, co si臋 sta艂o?

- Tak. Pami臋tam te偶, jak po raz pierwszy przeczyta艂em Odysej臋 w przek艂adzie Chapmana. I oczy mojego brata Toma, wykrwawiaj膮cego si臋 w nocy. I 艂agodny g艂os Severna, kiedy by艂em ju偶 tak s艂aby, 偶e sam nie mog艂em otworzy膰 oczu, aby spojrze膰 losowi prosto w twarz. I nasz膮 noc na Placu Hiszpa艅skim, kiedy dotyka艂em twoich ust, wyobra偶a­j膮c sobie, 偶e nale偶膮 do Fanny. Wszystko pami臋tam, Brawne.

Przez chwil臋 by艂am zdezorientowana, potem zrobi艂o mi si臋 przykro, ale on zaraz ponownie dotkn膮艂 mego policzka, i byli艣my ju偶 tylko my dwoje, on i ja. Wszystko zrozumia艂am. Zamkn臋艂am oczy.

- Dlaczego tu jeste艣my? - szepn臋艂am z twarz膮 przytu­lon膮 do jego piersi.

- Wola艂em nie korzysta膰 z transmitera, bo Centrum natychmiast by nas wy艣ledzi艂o. Zastanawia艂em si臋 nad portem kosmicznym, ale nie bardzo nadawa艂a艣 si臋 do podr贸偶y. W ko艅cu zdecydowa艂em si臋 na Kopiec Dregsa.

- B臋d膮 chcieli ci臋 zabi膰.

- Owszem.

- Czy policja ju偶 nas 艣ciga?

- Nie wydaje mi si臋. Do tej pory zaczepi艂y nas tylko dwie bandy goond贸w i kilku tubylc贸w.

Otworzy艂am oczy.

- Co si臋 sta艂o z goondami?

W Sieci dzia艂a艂o jeszcze sporo innych grup p艂atnych rzezimieszk贸w, ale tak si臋 jako艣 z艂o偶y艂o, 偶e miewa艂am do czynienia tylko z tymi.

Johnny wyj膮艂 z kieszeni pistolet taty i u艣miechn膮艂 si臋.

- Nic nie pami臋tam po... po BB - szepn臋艂am.

- Kt贸ry艣 z fag贸w musn膮艂 ci臋 mack膮. Mog艂a艣 i艣膰, ale i tak wzbudzili艣my na pasa偶u ma艂膮 sensacj臋.

- Ja my艣l臋. Lepiej powiedz mi, czego dowiedzia艂 si臋 BB. Dlaczego Centrum ma obsesj臋 na punkcie Hyperiona?

- Najpierw musisz co艣 zje艣膰 - odpar艂 Johnny. - Mi­n臋艂o ju偶 ponad dwadzie艣cia osiem godzin.

Przeszed艂 na drug膮 stron臋 wilgotnego pomieszczenia, sk膮d wr贸ci艂 po chwili z samopodgrzewaj膮cym si臋 pakietem 偶ywno艣ciowym. Pakiet zawiera艂 danie najcz臋艣ciej zachwa­lane w holowizyjnych reklam贸wkach: klonowan膮 wo艂owin臋, ziemniaki, kt贸re nigdy w 偶yciu nie widzia艂y prawdziwej ziemi, oraz marchewk臋 przypominaj膮c膮 jakie艣 g艂臋binowe mi臋czaki. Jad艂am, a偶 mi si臋 uszy trz臋s艂y.

- W porz膮dku - powiedzia艂am, kiedy po posi艂ku zosta艂o tylko wspomnienie. - Teraz opowiadaj.

- Od samego pocz膮tku TechnoCentrum by艂o podzielo­ne na trzy grupy: Stabilnych, Gwa艂townych i Ostatecz­nych - zacz膮艂 Johnny. - Do Stabilnych nale偶膮 przede wszystkim Sztuczne Inteligencje starej daty, niekt贸re pa­mi臋taj膮ce jeszcze czasy sprzed Wielkiej Pomy艂ki i Pierwsz膮 Epok臋 Informatyczn膮. Twierdz膮 one, 偶e mi臋dzy Techno­Centrum a ludzko艣ci膮 powinno panowa膰 co艣 w rodzaju symbiozy. Popar艂y projekt stworzenia Najwy偶szego Intelektu, poniewa偶 uzna艂y, 偶e dzi臋ki temu uda si臋 unikn膮膰 pochopnego podejmowania decyzji i zyska膰 na czasie do chwili, kiedy b臋dzie mo偶na wzi膮膰 pod uwag臋 wszystkie czynniki. Gwa艂towni byli g艂贸wn膮 si艂膮, kt贸ra trzysta lat temu doprowadzi艂a do secesji. Przeprowadzili bardzo do­k艂adne badania, z kt贸rych wynika jednoznacznie, 偶e ludz­ko艣膰 sta艂a si臋 ca艂kowicie bezu偶yteczna i stanowi jedynie zagro偶enie dla TechnoCentrum. Dlatego w艂a艣nie optuj膮 za jej natychmiastowym i ca艂kowitym wyniszczeniem.

- Za natychmiastowym wyniszczeniem... - szepn臋­艂am. - Czy... Czy oni mog膮 to zrobi膰? - zapyta艂am po d艂u偶szej chwili.

- Je偶eli chodzi o ludzi zamieszkuj膮cych Sie膰, to tak - odpar艂 Johnny. - Centrum nie tylko stworzy艂o ca艂膮 infrastruktur臋, z kt贸rej korzysta spo艂ecze艅stwo Hegemonii, ale jest tak偶e niezb臋dne do mn贸stwa innych meczy, od prawid艂owego dzia艂ania Armii poczynaj膮c, na nadzorowa­niu nuklearnych i plazmowych arsena艂贸w ko艅cz膮c.

- Wiedzia艂e艣 o tym, kiedy stanowi艂e艣 jego cz臋艣膰?

- Nie. Jako cybryd, stanowi膮cy pr贸b臋 zrekonstruowania osobowo艣ci jakiego艣 poety, by艂em kim艣 w rodzaju z trudem akceptowanego dziwol膮ga, kt贸remu pozwalano porusza膰 si臋 po Sieci tak samo, jak psu albo kotu pozwala si臋 艂azi膰 po domu. Nie mia艂em poj臋cia, 偶e w艣r贸d Sztucznych In­teligencji istniej膮 trzy grupy nacisku.

- A co z t膮 trzeci膮? I jaka jest w tym wszystkim rola Hyperiona?

- Gdzie艣 w po艂owie drogi mi臋dzy Stabilnymi a Gwa艂­townymi s膮 Ostateczni. Od ponad pi臋ciuset lat ogarni臋ci s膮 obsesj膮 stworzenia Najwy偶szego Intelektu. Istnienie lub zag艂ada ludzko艣ci zupe艂nie ich nie interesuje, chyba 偶e mia艂oby to jaki艣 wp艂yw na realizacj臋 ich projektu. A偶 do tej pory pe艂nili rol臋 艣rodka 艂agodz膮cego, a jednocze艣nie sojusznika Stabilnych, poniewa偶 ich zdaniem wszelkie eksperymenty w rodzaju rekonstruowania osobowo艣ci ludzi ze Starej Ziemi mog膮 wspom贸c badania nad Najwy偶szym Intelektem.

Od niedawna jednak, za spraw膮 Hyperiona, Ostateczni zacz臋li stopniowo bra膰 stron臋 Gwa艂townych. Od chwili kiedy przed czterystu laty po raz pierwszy zbadano t臋 planet臋, w TechnoCentrum zapanowa艂 niepok贸j. Nie ulega 偶adnej w膮tpliwo艣ci, i偶 tak zwane Grobowce Czasu s膮 artefaktami wys艂anymi w przesz艂o艣膰 z punktu oddalonego od nas w czasie o co najmniej dziesi臋膰 tysi臋cy lat. Znacznie bardziej alarmuj膮cy jest jednak fakt, 偶e formu艂y predykcyjne Cent­rum jeszcze nigdy nie sprawdzi艂y si臋 wobec Hyperiona.

呕eby poj膮膰 wag臋 tego problemu, musisz najpierw u艣wia­domi膰 sobie, jak wielkie znaczenie przywi膮zuje Centrum do swoich przepowiedni. Ju偶 teraz, bez udzia艂u Najwy偶szego Intelektu, prognozy dotycz膮ce przysz艂o艣ci ludzi, SI oraz wszelkich zjawisk fizycznych sprawdzaj膮 si臋 na 98,9995 procent. Ca艂a ta z艂o偶ona ze Sztucznych Inteligenci Rada Konsultacyjna przy WszechJedno艣ci, udzielaj膮ca enigma­tycznych, wieloznacznych odpowiedzi, to jedna wielka bzdura. TechnoCentrum rzuca Hegemonii okruchy wiedzy tylko wtedy, je艣li dostrzega w tym sw贸j interes - czasem po to, by wspom贸c Gwa艂townych, czasem w celu po­prawienia sytuacji Stabilnych, zawsze natomiast z my艣l膮 o tym, 偶eby s艂u偶y膰 interesom Ostatecznych.

Hyperion stanowi powa偶n膮 skaz臋 na idealnie g艂adkim i jednolitym materiale, b臋d膮c jednocze艣nie czym艣 w rodzaju najbardziej sprzecznego wewn臋trznie oksymoronu, a mianowicie zmienn膮, kt贸rej nie mo偶na uwzgl臋dni膰 podczas rozwi膮zywania r贸wnania, ze wzgl臋du na jej niejednoznacz­no艣膰. Jest wyj膮tkiem od praw fizyki, historii i fizjologii.

W rezultacie powsta艂y dwie wizje przysz艂o艣ci - albo rzeczywisto艣ci, je艣li wolisz. Jedna, w kt贸rej ca艂a Sie膰 j臋czy pod razami bicza bo偶ego w postaci Chy偶wara, a mi臋dzygwiezdni odszczepie艅cy stanowi膮 bro艅 przes艂an膮 ze zdomi­nowanej przez TechnoCentrum przysz艂o艣ci i s膮 jakby op贸藕nionym kontruderzeniem Gwa艂townych, kt贸rzy za kilka tysi臋cy lat ca艂kowicie zaw艂adn膮 galaktyk膮, oraz druga, w kt贸rej pojawienie si臋 Chy偶wara, zbli偶aj膮ca si臋 szybkimi krokami kosmiczna wojna oraz Grobowce Czasu s膮 or臋偶em w ludzkim r臋ku, ostatni膮, rozpaczliw膮 pr贸b膮 unikni臋cia losu, jaki Gwa艂towni chcieliby zgotowa膰 ca艂ej ludzko艣ci.


Woda nieprzerwanie kapa艂a na posadzk臋. W jednym z pobliskich tuneli zarycza艂a ostrzegawczo syrena mechani­cznego kauteryzatora. Opar艂am si臋 plecami o 艣cian臋 i spogl膮da艂am na Johnny鈥檈go.

- Kosmiczna wojna... - mrukn臋艂am. - Oba scenariu­sze s膮 zgodne tylko w tym jednym punkcie.

- Rzeczywi艣cie. Nie ma przed ni膮 ucieczki.

- A mo偶e oba scenariusze si臋 myl膮?

- To niemo偶liwe. Owszem, los Hyperiona nadal pozo­staje zagadk膮, ale rozpad Sieci jest ca艂kowicie pewny. Ostateczni traktuj膮 to jako g艂贸wny argument na rzecz przy艣pieszenia ewolucji Centrum.

- A czego dowiedzia艂e艣 si臋 o nas z danych, kt贸re wykrad艂 BB?

Johnny u艣miechn膮艂 si臋 i dotkn膮艂 mojej r臋ki, ale nie zacisn膮艂 na niej palc贸w.

- Okaza艂o si臋, 偶e ja tak偶e stanowi臋 cz臋艣膰 tajemnicy, jak膮 jest Hyperion. Decyduj膮c si臋 na stworzenie cybrydy Keatsa, SI podj臋艂y ogromne ryzyko. Stabilni nie zniszczyli mnie wy艂膮cznie dlatego, 偶e wszystko wskazywa艂o na to, i偶 eksperyment zako艅czy艂 si臋 niepowodzeniem, ale kiedy postanowi艂em uda膰 si臋 na Hyperiona, Gwa艂towni natych­miast zabili mojego cybryda. W wypadku gdybym ponowi艂 pr贸b臋, to samo uczyniliby tak偶e z moj膮 osobowo艣ci膮 zamkni臋t膮 w TechnoCentrum.

- Ale ty przecie偶 spr贸bowa艂e艣! I co si臋 sta艂o?

- Nie dali rady. Za艣lepieni bezgraniczn膮 arogancj膮, zapomnieli wzi膮膰 pod uwag臋 dw贸ch rzeczy: po pierwsze, 偶e mog臋 dokona膰 transferu ca艂ej osobowo艣ci do m贸zgu cyb­ryda, a tym samym zmieni膰 natur臋 analogu Keatsa, i po drugie, 偶e zwr贸c臋 si臋 do ciebie.

- Do mnie?

Tym razem wzi膮艂 mnie za r臋k臋.

- Tak, Brawne. Wygl膮da na to, 偶e teraz ty tak偶e stanowisz cz膮stk臋 tajemnicy Hyperiona.

Potrz膮sn臋艂am g艂ow膮, a poniewa偶 poczu艂am dziwne odr臋t­wienie sk贸ry z ty艂u czaszki i nieco nad lewym uchem, si臋gn臋艂am tam r臋k膮, spodziewaj膮c si臋 natrafi膰 na opatrunek za艂o偶ony na ran臋, kt贸rej dorobi艂am si臋 podczas wycieczki na infop艂aszczyzn臋. Tymczasem moje palce napotka艂y charakterystyczny kszta艂t gniazdka.

Wyszarpn臋艂am drug膮 r臋k臋 z u艣cisku Johnny鈥檈go i z prze­ra偶eniem wytrzeszczy艂am na niego oczy. Korzystaj膮c z tego, 偶e jestem nieprzytomna, za艂o偶y艂 mi z艂膮cze!

- Musia艂em, Brawne - powiedzia艂 ze smutkiem. - Kto wie, czy od tego nie b臋dzie zale偶a艂o nasze 偶ycie.

Pogrozi艂am mu pi臋艣ci膮.

- Ty ma艂y, pieprzony sukinsynu! Mo偶e mi wyja艣nisz, dlaczego mia艂abym 艂膮czy膰 si臋 bezpo艣rednio z Centrum?

- Nie z Centrum - zaprotestowa艂 Johnny. - Ze mn膮.

- Z tob膮? - Czu艂am ogromn膮 pokus臋, 偶eby grzmotn膮膰 go w t臋 wyklonowan膮 twarz. - Przecie偶 podobno jeste艣 ju偶 cz艂owiekiem, nie pami臋tasz?

- Owszem, ale zachowa艂em wi臋kszo艣膰 funkcji cybryda. Pami臋tasz, jak kilka dni temu wystarczy艂o, 偶ebym ci臋 dotkn膮艂, a od razu znalaz艂a艣 si臋 na infop艂aszczy藕nie?

Pos艂a艂am mu mia偶d偶膮ce spojrzenie.

- Nie wybieram si臋 tam.

- Wiem. Ani ja. Mo偶liwe jednak, 偶e w bardzo kr贸tkim czasie b臋d臋 musia艂 przekaza膰 ci ogromn膮 liczb臋 danych. Wczoraj w nocy zawioz艂em ci臋 do pracuj膮cego 鈥渘a czarno鈥 chirurga, kt贸ry wszczepi艂 ci dysk Schr枚na.

- Ale dlaczego?

Dysk Schr枚na by艂 ma艂y jak paznokie膰 kciuka i potwornie drogi. Zawiera艂 mn贸stwo kom贸rek pami臋ci, z kt贸rych ka偶da dysponowa艂a wr臋cz nieprawdopodobn膮 pojemno艣ci膮. Do zawarto艣ci dysku Schr贸na nie mia艂 dost臋pu 偶aden organizm biologiczny, w zwi膮zku z czym u偶ywano ich g艂贸wnie do przenoszenia danych. Cz艂owiek ze wszczepionym dyskiem by艂 w stanie przewie藕膰 z planety na planet臋 zawarto艣膰 ca艂ej datasfery. Do licha, po co cz艂owiek? Wystarczy艂by zwyk艂y pies.

- Dlaczego? - zapyta艂am ponownie, zastanawiaj膮c si臋, czy Johnny - albo kto艣 kieruj膮cy jego ruchami - postanowi艂 wykorzysta膰 mnie jako takiego w艂a艣nie kuriera.-Dlaczego?

Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i musn膮艂 palcami moj膮 pi臋艣膰.

- Zaufaj mi, Brawne.

Nie ufa艂am nikomu ju偶 od dwudziestu lat, to znaczy od chwili, kiedy tata strzeli艂 sobie w 艂eb, a mama rzuci艂a si臋 w daj膮ce z艂udzenie bezpiecze艅stwa ramiona ob艂臋du. Nie istnia艂 偶aden pow贸d, dla kt贸rego teraz mia艂abym zaufa膰 Johnny鈥檈mu.

A jednak zaufa艂am.

Rozlu藕ni艂am mi臋艣nie i wzi臋艂am go za r臋k臋.

- W porz膮dku - powiedzia艂. - Teraz doko艅cz posi艂ek, 偶eby艣my mogli wzi膮膰 si臋 na serio do ratowania naszej sk贸ry.


Bro艅 i prochy by艂y naj艂atwiej dost臋pnymi towarami w Kopcu Dregsa. Reszt臋 poka藕nego zapasu czarnorynkowych marek Johnny鈥檈go wydali艣my na zakup broni.

Jeszcze przed 2200 ka偶de z nas mia艂o na sobie tytanowo-polimerow膮 zbroj臋. G艂ow臋 Johnny鈥檈go okrywa艂 czarny lustrzany he艂m goondy, moj膮 za艣 bojowa maska Armii. Wspomagane r臋kawice Johnny鈥檈go by艂y pot臋偶ne i czerwone, moje za艣 prawie niewidzialne, wyposa偶one w zatrute kolce. Johnny mia艂 za pasem bicz bo偶y Intruz贸w, sprowadzony nielegalnie z Bressii, oraz laserow膮 pa艂k臋, ja natomiast - opr贸cz pistoletu taty - dysponowa艂am minidzia艂kiem Steinera-Ginna, przytroczonym do stabilizowanego 偶yro­skopowe uchwytu przy pasie. Bro艅 by艂a sprz臋偶ona z wiz­jerem maski, dzi臋ki czemu mog艂am naprowadza膰 j膮 na cel i strzela膰 bez pomocy r膮k.

Przez chwil臋 spogl膮dali艣my na siebie, a potem zacz臋li艣my si臋 艣mia膰. Kiedy atak weso艂o艣ci min膮艂, zapad艂o d艂ugie milczenie.

- Jeste艣 pewien, 偶e powinni艣my zacz膮膰 w艂a艣nie od 艣wi膮tyni Chy偶wara na Lususie? - zapyta艂am po raz trzeci albo czwarty.

- Nie mo偶emy skorzysta膰 z transmitera - odpar艂 cierpliwie Johnny. - Na miejsce dotar艂yby dwa trupy, a TechnoCentrum zarejestrowa艂oby tylko kr贸tkotrwa艂膮 awari臋, kt贸ra, na szcz臋艣cie, nie poci膮gn臋艂a za sob膮 powa偶­niejszych skutk贸w. Nie mo偶emy nawet wsi膮艣膰 do windy. Musimy znale藕膰 jakie艣 zapomniane schody i pokona膰 pieszo sto dwadzie艣cia pi臋ter, a potem p贸j艣膰 g艂贸wnym pasa偶em.

- No dobrze, ale czy kap艂ani wpuszcz膮 nas do 艣rodka?

Johnny wzruszy艂 ramionami. Poniewa偶 mia艂 na sobie czarn膮, l艣ni膮c膮 jak chitynowy pancerz zbroj臋, ten gest upodobni艂 go na chwil臋 do owada. G艂os wydobywaj膮cy si臋 przez szczeliny he艂mu mia艂 metaliczne brzmienie.

- Tak naprawd臋 to tylko im powinno zale偶e膰 na naszym ocaleniu i tylko oni dysponuj膮 wystarczaj膮c膮 si艂膮, 偶eby zapewni膰 nam ochron臋 przed Hegemoni膮 i znale藕膰 spos贸b na przewiezienie nas na Hyperiona.

Podnios艂am wizjer.

- Meina Gladstone powiedzia艂a, 偶e ju偶 偶adna pielg­rzymka nie otrzyma zgody na wyruszenie w drog臋.

Czarna posta膰 ponownie wzruszy艂a ramionami.

- Pieprzy膰 Mein臋 Gladstone - mrukn膮艂 m贸j kochanek-poeta.

Nabra艂am powietrza g艂臋boko w p艂uca i podesz艂am do wylotu niszy, w kt贸rej si臋 skryli艣my. Johnny stan膮艂 tu偶 za mn膮. Jego pancerz dotkn膮艂 mojego pancerza.

- Gotowa, Brawne?

Skin臋艂am g艂ow膮, wysun臋艂am do przodu luf臋 minidzia艂ka i chcia艂am ruszy膰 naprz贸d, ale Johnny po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu.

- Kocham ci臋, Brawne.

Ponownie skin臋艂am g艂ow膮. Stara艂am si臋 odgrywa膰 twar­dziela, ale zapomnia艂am, 偶e mam podniesiony wizjer i 偶e ka偶dy mo偶e zobaczy膰 艂zy sp艂ywaj膮ce mi po policzkach.


Kopiec funkcjonuje bez przerwy przez dwadzie艣cia osiem godzin na dob臋, ale - chyba ze wzgl臋du na jak膮艣 trady­cj臋 - podczas trzeciej zmiany ruch jest zdecydowanie najmniejszy. Najwi臋cej szans na powodzenie mieliby艣my podczas szczytu komunikacyjnego w trakcie pierwszej zmiany, lecz je艣li istotnie czekali na nas goondowie i inni p艂atni mordercy, to nie oby艂oby si臋 bez licznych ofiar spo艣r贸d niewinnych przechodni贸w.

Wspinaczka na poziom g艂贸wnego pasa偶u zaj臋艂a nam ponad trzy godziny. Szli艣my po kolei kilkunastoma klat­kami schodowymi, niezliczonymi korytarzami technicznymi, opustosza艂ymi pochylniami, do kt贸rych nikt nie zagl膮da艂 od osiemdziesi臋ciu lat, to znaczy od ostatnich wielkich rozruch贸w na Lususie, a tak偶e po metalowych drabinach niemal zupe艂nie z偶artych przez korozj臋. Wreszcie znale藕li艣­my si臋 na rampie jakiego艣 magazynu nieca艂y kilometr od 艣wi膮tyni Chy偶wara.

- Nie wierz臋, 偶e posz艂o nam a偶 tak 艂atwo - szepn臋艂am do interkomu.

- Prawdopodobnie skoncentrowali ludzi w porcie kos­micznym i wok贸艂 najwi臋kszych skupisk transmiter贸w.

Ruszyli艣my odkryt膮 k艂adk膮 w kierunku pasa偶u, trzydzie­艣ci metr贸w pod pierwszym poziomem sklep贸w i czterysta poni偶ej dachu. Bogato zdobiona, wolno stoj膮ca 艣wi膮tynia Chy偶wara wznosi艂a si臋 w odleg艂o艣ci najwy偶ej p贸艂 kilometra od nas. Nieliczni klienci sklep贸w i spacerowicze spogl膮dali na nas ze zdziwieniem, po czym skwapliwie usuwali nam si臋 z drogi. By艂am pewna, 偶e zawiadomiono ju偶 policj臋, ale zdziwi艂abym si臋, gdyby pojawi艂a si臋 zaraz po wezwaniu.

Z otworu pobliskiej windy grawitacyjnej wysypa艂a si臋 z wrzaskiem gromada poubieranych w jaskrawe stroje ulicznych 艂apserdak贸w. Mieli no偶e pulsacyjne, 艂a艅cuchy i wspomagane r臋kawice. Johnny natychmiast skierowa艂 w ich stron臋 bicz, kt贸ry z cichym popiskiwaniem wys艂a艂 kilka promieni naprowadzaj膮cych, ja za艣 przenosi艂am spojrzenie z jednej postaci na drug膮, a lufa minidzia艂ka dok艂adnie powtarza艂a moje ruchy.

Smarkacze stan臋li jak wryci, wyba艂uszyli na nas oczy i odruchowo podnie艣li r臋ce. Po sekundzie, kiedy os艂upienie min臋艂o, znikn臋li w otworze windy.

Spojrza艂am na Johnny鈥檈go, ale ujrza艂am tylko swoje odbicie w lustrzanej powierzchni jego he艂mu. 呕adne z nas si臋 nie roze艣mia艂o.

Weszli艣my w prowadz膮c膮 na p贸艂noc alejk臋. Po obu jej stronach przechodnie po艣piesznie kryli si臋 w sklepach. Od schod贸w 艣wi膮tyni dzieli艂o nas ju偶 tylko niespe艂na sto metr贸w. W s艂uchawkach mojego wojskowego he艂mu wyra藕­nie s艂ysza艂am bicie w艂asnego serca. Pi臋膰dziesi膮t metr贸w. Jakby wezwany naszymi my艣lami, jaki艣 akolita, kap艂an albo inna cholera pojawi艂 si臋 przy pot臋偶nych wrotach i nie spuszcza艂 z nas wzroku. Trzydzie艣ci metr贸w. Gdyby kto艣 mia艂 zamiar nas zatrzyma膰, zrobi艂by to wcze艣niej.

Odwr贸ci艂am si臋 do Johnny鈥檈go, 偶eby rzuci膰 jak膮艣 偶artob­liw膮 uwag臋, i w tej samej chwili ugodzi艂o w nas co najmniej dwadzie艣cia promieni i przynajmniej drugie tyle pocisk贸w. Zewn臋trzna warstwa tytanowo-polimerowego pancerza eksplodowa艂a, neutralizuj膮c niemal ca艂膮 energi臋 wybuch贸w, wi臋kszo艣膰 za艣 艣mierciono艣nych promieni odbi艂a si臋 od ukrytej pod spodem zwierciadlanej powierzchni. Wi臋kszo艣膰, ale nie wszystkie.

Uderzenie by艂o tak silne, 偶e zwali艂o Johnny鈥檈go z n贸g. Przykl臋k艂am, rozgl膮daj膮c si臋 w poszukiwaniu 藕r贸d艂a lase­rowego promieniowania.

Dziesi臋膰 pi臋ter w g贸rze, na 艣cianie mieszkalnej cz臋艣ci Kopca! Wizjer mojego he艂mu 艣ciemnia艂, a minidzia艂ko zatrajkota艂o dok艂adnie tak samo jak pi艂a 艂a艅cuchowa, kt贸r膮 widzia艂am kiedy艣 w zabytkowym holofilmie. Frag­ment balkonu i 艣ciany o wymiarach co najmniej pi臋膰 na pi臋膰 metr贸w z dono艣nym hukiem zamieni艂 si臋 w bezkszta艂tny ob艂ok py艂u i kropelek stopionego szk艂a.

Kolejna porcja pocisk贸w trafi艂a mnie w plecy.

Zamortyzowa艂am upadek r臋kami i obr贸ci艂am si臋 o sto osiemdziesi膮t stopni. Na ka偶dym poziomie by艂o ich co najmniej kilku, wszyscy poruszali si臋 z precyzj膮 doskonale wyregulowanych mechanizm贸w. Johnny zdo艂a艂 jako艣 d藕wig­n膮膰 si臋 na kolana i strzela艂 w kierunku napastnik贸w ze swojej broni. Nagle jedna z biegn膮cych sylwetek znikn臋艂a we wn臋trzu ognistej kuli, a niemal jednocze艣nie wielkie wystawowe okno za jej plecami roz偶arzy艂o si臋 i rozp艂yn臋艂o niczym tafla lodu. Szybkimi seriami z minidzia艂ka roznios­艂am na strz臋py dw贸ch ludzi na wy偶szych poziomach.

Nad naszymi g艂owami pojawi艂 si臋 nagle 艣migacz z odkryt膮 kabin膮. U艂amek sekundy p贸藕niej uderzy艂y w ziemi臋 rakieto­we pociski. Przeszklone wystawy rzygn臋艂y na nas niezliczonymi ostrymi od艂amkami, ja za艣 podnios艂am g艂ow臋, zamruga艂am dwa razy i strzeli艂am. 艢migacz przesun膮艂 si臋 gwa艂townie w bok, zawadzi艂 o ruchome schody, na kt贸rych przycupn臋艂o kilku przechodni贸w, i wraz z nimi run膮艂 w d贸艂 z 艂oskotem mia偶d偶onego metalu. Buchn膮艂 ogie艅, a ja dostrzeg艂am jeszcze jak膮艣 p艂on膮c膮 sylwetk臋, kt贸ra po­szybowa艂a w 艣lad za wrakiem ku oddalonej o ponad osiemdziesi膮t metr贸w nawierzchni pasa偶u.

- Po lewej! - krzykn膮艂 Johnny przez interkom.

Z jednego z ni偶szych poziom贸w zeskoczyli czterej ludzie w pe艂nych zbrojach bojowych. Kameleonowe materia艂y usi艂owa艂y upodobni膰 si臋 do t艂a, ale z powodu nie ustaj膮cych rozb艂ysk贸w i mn贸stwa refleks贸w 艣wietlnych uczyni艂y z na­pastnik贸w co艣 w rodzaju miniaturowego pokazu sztucznych ogni. Jeden z nich b艂yskawicznie ruszy艂 w moj膮 stron臋, natomiast trzej pozostali skierowali si臋 ku Johnny鈥檈mu.

Uderzy艂 no偶em pulsacyjnym, tak jak to si臋 robi w naj­ciemniejszych zau艂kach. Pozwoli艂am, by ostrze zetkn臋艂o si臋 z pancerzem, wiedz膮c, 偶e pozostawi na moim ciele bolesn膮 ran臋, ale dzi臋ki temu zyska艂am bezcenn膮 sekund臋. Nie potrzebowa艂am wi臋cej. Zabi艂am m臋偶czyzn臋 ciosem wypros­towanej d艂oni, po czym skierowa艂am minidzia艂ko na tamtych trzech, kt贸rzy zajmowali si臋 Johnnym.

Ich zbroje natychmiast stwardnia艂y, wi臋c nie pozosta艂o mi nic innego jak wykorzysta膰 minidzia艂ko w charakterze w臋偶a z wod膮, kt贸r膮 sp艂ukuje si臋 nieczysto艣ci z chodnika. W ci膮gu kilku sekund wypchn臋艂am ca艂膮 tr贸jk臋 poza kraw臋d藕 alejki.

Johnny le偶a艂 bez ruchu u moich st贸p. Cz臋艣膰 pancerza na jego piersi znikn臋艂a. Czu艂am paskudny zapach przypieczo­nego cia艂a, ale nie mog艂am dostrzec 偶adnych 艣miertelnych ran. Przykucn臋艂am przy nim, by pom贸c mu si臋 podnie艣膰.

- Zostaw mnie, Brawne - szepn膮艂. S艂yszalno艣膰 by艂a coraz gorsza. - Uciekaj. Schody...

- Odchrza艅 si臋 - warkn臋艂am, po czym obj臋艂am go lewym ramieniem w taki spos贸b, aby pozostawi膰 mojej broni jak najszersze pole ostrza艂u. - Przecie偶 bior臋 pieni膮­dze za to, 偶eby ci臋 ochrania膰.

Strzelano do nas z obu 艣cian Kopca, pomost贸w i trakt贸w handlowych nad naszymi g艂owami. Naliczy艂am co najmniej dwadzie艣cia le偶膮cych nieruchomo cia艂; mniej wi臋cej po艂owa z nich by艂a odziana w kolorowe, cywilne ubrania. Uk艂ad wspomagaj膮cy przeguby w lewej nogawce mojej zbroi odm贸wi艂 pos艂usze艅stwa. Podpieraj膮c si臋 wyprostowan膮 nog膮, z Johnnym uczepionym mego ramienia, pokona艂am kolejne dziesi臋膰 metr贸w dziel膮cych nas od schod贸w 艣wi膮tyni. U ich szczytu sta艂o ju偶 kilku kap艂an贸w Chy偶wara; sprawiali wra偶enie, jakby nie mieli poj臋cia o tocz膮cej si臋 tu偶 przy nich walce.

- G贸ra!

Odwr贸ci艂am si臋, wycelowa艂am i strzeli艂am, wszystko w tym samym u艂amku sekundy. Dzia艂ko czkn臋艂o jeden jedyny raz, po czym umilk艂o, ale to i tak wystarczy艂o, by drugi 艣migacz zamieni艂 si臋 w bezkszta艂tne k艂臋bowisko metalu i poszarpanych cia艂. Zanim jednak to si臋 sta艂o, zd膮偶y艂 pos艂a膰 w naszym kierunku rakietow膮 salw臋. Rzuci艂am Johnny鈥檈go na chodnik i pad艂am na niego, staraj膮c si臋 zas艂oni膰 go swoim cia艂em.

Wszystkie pociski eksplodowa艂y jednocze艣nie, kilka w po­wietrzu, kilka pod powierzchni膮 gruntu. Jaka艣 potworna si艂a d藕wign臋艂a nas w g贸r臋 i cisn臋艂a na odleg艂o艣膰 co najmniej dwudziestu metr贸w. I bardzo dobrze, gdy偶 w miejscu, w kt贸rym jeszcze przed chwil膮 le偶eli艣my, pojawi艂 si臋 ognisty b膮bel. Napuch艂, sczerwienia艂 jeszcze bardziej, po czym p臋k艂 z hukiem, zostawiaj膮c po sobie tylko dziur臋 w chodniku, od kt贸rej w lewo i prawo bieg艂y zygzakiem g艂臋bokie p臋kni臋cia, tworz膮c co艣 w rodzaju fosy oddzielaj膮cej nas od atakuj膮cych.

Wsta艂am, jednym szarpni臋ciem zerwa艂am pas podtrzy­muj膮cy bezu偶yteczne dzia艂ko, 艣ci膮gn臋艂am resztki zbroi i wzi臋艂am Johnny鈥檈go na r臋ce. Straci艂 he艂m. Jego ods艂oni臋ta twarz wygl膮da艂a bardzo kiepsko, przez szczeliny w pancerzu s膮czy艂a si臋 krew, nie mia艂 prawego ramienia i lewej stopy. Przyciskaj膮c go do piersi, ruszy艂am w g贸r臋 po schodach wiod膮cych do 艣wi膮tyni Chy偶wara.

Wsz臋dzie przera藕liwie wy艂y syreny, a pod dachem pasa偶u pojawi艂y si臋 p臋dz膮ce z maksymaln膮 pr臋dko艣ci膮 艣migacze policyjne. Dwaj komandosi, kt贸rzy zeskoczyli z najni偶szego poziomu, pobiegli za mn膮. Nie odwr贸ci艂am si臋, gdy偶 musia艂am skoncentrowa膰 si臋 na tym, by i艣膰 cho膰by w miar臋 prosto, podpieraj膮c si臋 jak lask膮 lew膮, sztywn膮 nog膮. Wiedzia艂am ju偶, 偶e mam powa偶nie poparzone plecy i bok, oraz 偶e w moim ciele tkwi co najmniej kilka ostrych od艂amk贸w.

艢migacze zatacza艂y szerokie kr臋gi, ale nie zbli偶a艂y si臋 do 艣wi膮tyni. Rozp臋ta艂a si臋 gwa艂towna strzelanina. Ci臋偶kie kroki zbli偶a艂y si臋 coraz szybciej. Zaciskaj膮c z臋by, pokona­艂am jeszcze trzy stopnie. Dwadzie艣cia stopni wy偶ej - straszliwie daleko ode mnie - sta艂 biskup, otoczony co najmniej setk膮 ubranych w czerwono-czarne szaty kap­艂an贸w.

Spojrza艂am na Johnny鈥檈go. Jedno oko mia艂 otwarte i wpatrywa艂 si臋 nim w moj膮 twarz. Drugie by艂o przes艂oni臋te krwi膮 i niemal ca艂kowicie zapuchni臋te.

- Wszystko w porz膮dku - szepn臋艂am. Dopiero teraz u艣wiadomi艂am sobie, 偶e ja tak偶e nie mam ju偶 he艂mu. - Wszystko w porz膮dku, Johnny. Jeste艣my ju偶 prawie na miejscu.

Dwaj m臋偶czy藕ni w l艣ni膮cych czarnych zbrojach zast膮pili mi drog臋. Obaj podnie艣li wizjery pokryte licznymi rysami i zadrapaniami. Mieli zawzi臋te, bezlitosne twarze.

- Zostaw go, dziwko, to mo偶e darujemy ci 偶ycie.

Skin臋艂am lekko g艂ow膮. By艂am zbyt s艂aba, 偶eby zrobi膰 jeszcze cho膰 jeden krok. Mog艂am tylko sta膰, ko艂ysz膮c si臋 w prz贸d i w ty艂, i trzyma膰 go w ramionach. Krew Johnny鈥檈go kapa艂a powoli na bia艂e kamienie.

- Powiedzia艂em, 偶eby艣 zostawi艂a tego sukinsyna, to mo偶e...

Zastrzeli艂am obu z pistoletu taty, kt贸ry trzyma艂am ukryty pod cia艂em Johnny鈥檈go. Jeden dosta艂 w prawe oko, drugi w lewe.

Run臋li na stopnie, ja za艣 zrobi艂am jeszcze jeden krok. I jeszcze jeden. Odpocz臋艂am chwil臋, po czym znowu ruszy艂am naprz贸d.

Czerwono-czarni kap艂ani utworzyli w膮ski szpaler. Drzwi 艣wi膮tyni by艂y bardzo wysokie, we wn臋trzu panowa艂a ciem­no艣膰. Nie ogl膮da艂am si臋 za siebie, ale s膮dz膮c z odg艂os贸w, jakie dobiega艂y do moich uszu, pasa偶 wype艂ni艂 si臋 ju偶 sporym t艂umem. Biskup szed艂 obok mnie, kiedy prze­kroczy艂am pr贸g budowli i zag艂臋bi艂am si臋 w mrok.

Po艂o偶y艂am Johnny鈥檈go na ch艂odnej posadzce. Wok贸艂 nas zaszele艣ci艂y szaty. Spr贸bowa艂am zdj膮膰 z niego resztki zbroi, ale w wielu miejscach wtopi艂y si臋 w cia艂o. Dotkn臋艂am zdrow膮 r臋k膮 spalonego policzka Johnny鈥檈go.

- Wybacz mi...

Poruszy艂 g艂ow膮 i otworzy艂 oko, a nast臋pnie podni贸s艂 r臋k臋 i przesun膮艂 j膮 po mojej twarzy, w艂osach i g艂owie.

- Fanny...

Wiem, 偶e w艂a艣nie wtedy umar艂, ale sekund臋 wczesnej poczu艂am, jak jego palce dotykaj膮 gniazdka z ty艂u mojej g艂owy i w przera藕liwie jaskrawej, zapieraj膮cej dech w piersi eksplozji wszystko to, czym kiedykolwiek by艂 lub mia艂 by膰 John Keats, wype艂ni艂o wszczepiony pod moj膮 czaszk臋 dysk Schr枚na. By艂o to prawie to samo co jego orgazm, kt贸ry czu艂am w sobie dwie noce wcze艣niej: nag艂e napi臋cie, maksymalne napr臋偶enie, a potem ciep艂o i spok贸j, wype艂­niony dogasaj膮cymi echami niedawnego prze偶ycia.

R臋ka opad艂a bezw艂adnie, a ja pozwoli艂am akolitom zabra膰 cia艂o. Wynie艣li je na zewn膮trz, by pokaza膰 t艂umowi, w艂adzom i wszystkim, kt贸rzy chcieli wiedzie膰.

Nie protestowa艂am, kiedy odprowadzano mnie stamt膮d.

W 艣wi膮tyni Chy偶wara sp臋dzi艂am dwa tygodnie. Przez ten czas wyleczono moje oparzeliny, usuni臋to od艂amki, prze­szczepiono fragmenty nowej sk贸ry, naprawiono pozrywane nerwy. Mimo to nadal cierpia艂am.

Interesowali si臋 mn膮 ju偶 tylko kap艂ani Chy偶wara. TechnoCentrum zostawi艂o mnie w spokoju, upewniwszy si臋, 偶e Johnny nie 偶yje, a jego obecno艣膰 w Centrum nie wywo艂a艂a 偶adnych powa偶nych skutk贸w.

W艂adze zarejestrowa艂y moje zeznania, cofn臋艂y mi licencj臋 i zatuszowa艂y ca艂膮 spraw臋 najlepiej, jak mog艂y. Prasa donios艂a, 偶e na g艂贸wnym pasa偶u rozegra艂a si臋 kr贸tka, ale zaci臋ta bitwa mi臋dzy gangami z Kopca Dregsa. Zgin臋艂o wielu bandyt贸w oraz spora liczba niewinnych przechod­ni贸w. Policja wszystko potwierdzi艂a.

Tydzie艅 temu dowiedzia艂am si臋, 偶e Hegemonia zezwoli, by drzewostatek 鈥淵ggdrasill鈥 z pielgrzymami na po­k艂adzie odby艂 podr贸偶 do wn臋trza strefy wojennej, w kt贸­rej granicach znalaz艂 si臋 tak偶e Hyperion. Natychmiast skorzysta艂am ze 艣wi膮tynnego transmitera i przenios艂am si臋 na Renesans, gdzie sp臋dzi艂am ponad godzin臋 w bi­bliotece.

Ka偶da kartka zosta艂a osobno zamkni臋ta w pr贸偶nio­wej, plastikowej kopercie, w zwi膮zku z czym nie mog艂am ich dotkn膮膰, ale pismo, kt贸rym by艂y pokryte, z pewno艣ci膮 by艂o pismem Johnny鈥檈go. Papier z偶贸艂k艂 ze staro艣ci i wygl膮­da艂 na bardzo kruchy. Pierwszy fragment brzmia艂 nast臋pu­j膮co:


Dzie艅 min膮艂, znikn臋艂y dnia tego pon臋ty,

G艂os s艂odki i usta, i d艂onie gor膮ce,

I oddech tak ciep艂y, i szept tak nami臋tny,

I oczy tak jasne, i cia艂o mdlej膮ce!

Kwiat uwi膮d艂, ju偶 jego uroda stracona,

Pieszczota ju偶 szeptu czu艂ego nie p艂oszy,

Ju偶 kszta艂t贸w kusz膮cych nie trzymam w ramionach

I nie ma ju偶 ciep艂a, i nie ma rozkoszy.

Nie mroczna sprawi艂a to jaka艣 pot臋ga,

Co rozkosz okrywa oparem ciemno艣ci -

Po prostu kochania czyta艂em dzi艣 ksi臋g臋,

Wi臋c zasn臋, 艣wiadomy, 偶em modli艂 si臋, po艣ci艂.


Drugi napisano w po艣piechu, znacznie mniej starannie i na gorszym papierze:


Ta 偶ywa r臋ka, gor膮ca i sk艂onna

Do u艣ci艣nienia - gdyby by艂a martwa

I lodowata w milczeniu mogi艂y -

By艂aby zmor膮 twoich dni i nocy,

A ty, by zg艂uszy膰 wyrzuty sumienia,

Serce by艣 w艂asnej pozbawi艂a krwi,

Byle w mych 偶y艂ach zn贸w mog艂a pop艂yn膮膰

Czerwon膮 strug膮... patrz, oto ma d艂o艅,

Kt贸r膮 wyci膮gam ku tobie...


Jestem w ci膮偶y. Wydaje mi si臋, 偶e Johnny wiedzia艂 o tym, cho膰 oczywi艣cie nie mog臋 mie膰 pewno艣ci.

Jestem w ci膮偶y dwa razy. Nosz臋 w sobie nie tylko dziecko Johnny鈥檈go, ale tak偶e dysk Schr枚na z zapisem tego, czym by艂. Nie wiem, czy ma to jakiekolwiek znaczenie, poniewa偶 dziecko urodzi si臋 dopiero za kilka miesi臋cy, a ja ju偶 za dzie艅 lub dwa stan臋 twarz膮 w twarz z Chy偶warem.

Pami臋tam jednak doskonale kilka pierwszych minut po tym, jak zabrano zmasakrowane cia艂o Johnny鈥檈go, a mnie poprowadzono w g艂膮b 艣wi膮tyni, by opatrzy膰 mi rany. Setki kap艂an贸w, akolit贸w, egzorcyst贸w i zwyk艂ych wyznawc贸w sta艂o w pogr膮偶onym w czerwonawym mroku wn臋trzu wielkiej budowli, pod obracaj膮c膮 si臋 bez przerwy koszmarn膮 rze藕b膮 Chy偶wara, i nagle wszyscy, jak jeden m膮偶, zacz臋li cicho 艣piewa膰, a ich g艂osy odbija艂y si臋 echem od niewidocz­nych 艣cian i sklepienia. S艂owa pie艣ni brzmia艂y nast臋puj膮co:

NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONA

NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONA MATKA NA­SZEGO ZBAWICIELA

NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONE NARZ臉DZIE NASZEGO ODKUPIENIA

NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONA OBLUBIENI­CA STWORZYCIELA

NIECH B臉DZIE B艁OGOS艁AWIONA

By艂am ranna i w szoku. Wtedy tego nie rozumia艂am, teraz te偶 tego nie rozumiem.

Wiem jednak, 偶e kiedy nadejdzie czas spotkania z Chy偶­warem, Johnny i ja razem stawimy mu czo艂o.


Ju偶 od dawna by艂o ciemno. Wagonik sun膮艂, ko艂ysz膮c si臋 lekko, zawieszony w po艂owie drogi mi臋dzy gwiazdami a wiecznym lodem. Przez d艂ugi czas ca艂a grupa siedzia艂a w milczeniu, ws艂uchuj膮c si臋 w poskrzypywanie liny.

Cisz臋 przerwa艂 Lenar Hoyt, kt贸ry powiedzia艂 do Lamii:

- Ty tak偶e nosisz krzy偶okszta艂t.

Kobieta popatrzy艂a na niego bez s艂owa.

Fedmahn Kassad pochyli艂 si臋 w jej stron臋.

- My艣lisz, 偶e tym templariuszem, kt贸ry rozmawia艂 z Johnnym, by艂 Het Masteen?

- Mo偶liwe - odpar艂a Brawne Lamia.

- Czy to ty zabi艂a艣 Masteena? - zapyta艂 pu艂kownik z doskonale nieruchom膮 twarz膮.

- Nie.

Martin Silenus przeci膮gn膮艂 si臋 i ziewn膮艂.

- Do wschodu s艂o艅ca zosta艂o ju偶 tylko par臋 godzin - powiedzia艂. - Czy opr贸cz mnie kto艣 chcia艂by si臋 troch臋 zdrzemn膮膰?

Kilka g艂贸w skin臋艂o potwierdzaj膮co.

- Ja zostan臋 na warcie - oznajmi艂 Kassad. - Nie jestem zm臋czony.

- Dotrzymam ci towarzystwa - zaofiarowa艂 si臋 konsul.

- A ja przygotuj臋 wam kaw臋 - dorzuci艂a Brawne Lamia.

Trzech pielgrzym贸w po艂o偶y艂o si臋 spa膰, pozosta艂ych troje za艣 siedzia艂o przy oknie, spogl膮daj膮c na odleg艂e gwiazdy, p艂on膮ce zimnymi ognikami na wysoko sklepionej czaszy nieba.



ROZDZIA艁 6


Baszta Chronosa wznosi艂a si臋 na wschodnim kra艅cu pasma pot臋偶nych G贸r Cugielnych. By艂a to ponura, kamien­na budowla o trzystu pokojach i salach, z labiryntem mrocznych korytarzy prowadz膮cych do wie偶, wie偶yczek i balkon贸w. Roztacza艂 si臋 z nich widok na poro艣ni臋t膮 rzadk膮 traw膮 r贸wnin臋. Kominy Baszty pi臋艂y si臋 na p贸艂 kilometra w niebo i podobno 艂膮czy艂y si臋 g艂臋boko pod ziemi膮 z legendarnym labiryntem. Parapety budowli by艂y bezlito艣nie ch艂ostane przez lodowate wiatry, kt贸re spada艂y z niebotycznych szczyt贸w. Schody - zar贸wno wewn臋trzne, jak i zewn臋trzne, prowadz膮ce donik膮d, wyciosano z g贸rs­kich g艂az贸w, wysokie na sto metr贸w witra偶e rozb艂yskiwa艂y 艣wiat艂em wschodz膮cego s艂o艅ca lub ksi臋偶yca, okienka 艣rednicy pi臋艣ci za艣 nie pozwala艂y niczego dojrze膰, niezliczone, groteskowe rze藕by ukryto w g艂臋bokich niszach, a ponad tysi膮c kamiennych chimer spogl膮da艂o z krokwi, okap贸w, parapet贸w, transept贸w i tablic wprost w krwawo zabar­wione szyby okien p贸艂nocno-wschodniej fasady. Skrzydlate, garbate cienie tych stwor贸w zdawa艂y si臋 porusza膰 niczym jakie艣 ponure wskaz贸wki s艂onecznych zegar贸w, nie tylko za dnia, ale i w nocy, kiedy p艂on臋艂y zasilane gazem pochodnie. Wsz臋dzie te偶 mo偶na by艂o dostrzec 艣lady 艣wiad­cz膮ce o tym, 偶e Baszta przez d艂ugie lata s艂u偶y艂a cz艂onkom Ko艣cio艂a Chy偶wara: spowite czerwonym at艂asem o艂tarze, wisz膮ce lub stoj膮ce podobizny Awatary wyposa偶one w os­trza z polichromowej stali i ze szkar艂atnymi klejnotami zamiast oczu, mn贸stwo kamiennych pos膮g贸w Chy偶wara, wykutych bezpo艣rednio w 艣cianach pomieszcze艅 lub klatek schodowych, tak by nawet noc膮 nikt nie by艂 pewien, czy nie dotknie zakrzywionych szpon贸w stercz膮cych z kamienia, 艣mierciono艣nych ostrzy wystaj膮cych z zimnego g艂azu albo czworga mocarnych ramion, tylko czekaj膮cych na to, by zamkn膮膰 si臋 w bezlitosnym u艣cisku. Jakby po to, 偶eby nie pozostawi膰 najmniejszych w膮tpliwo艣ci co do znaczenia tych ozd贸b, niemal wszystkie 艣ciany i sufity pokryto krwawymi, co prawda nie uk艂adaj膮cymi si臋 w 偶aden sensowny wz贸r, niemniej jednak przykuwaj膮cymi uwag臋 rozbryzgami. To samo uczyniono z po艣ciel膮, a tak偶e sto艂ami i krzes艂ami w g艂贸wnej jadalni, gdzie w dodatku unosi艂 si臋 ohydny smr贸d gnij膮cych odpadk贸w, na samym 艣rodku za艣 le偶a艂 stos podartych, na wp贸艂 zbutwia艂ych ubra艅. Wsz臋dzie s艂ycha膰 by艂o nieustaj膮ce bzyczenie much.

- Nie ma co, zajebi艣cie mi艂a cha艂upka! - powiedzia艂 Martin Silenus. Echo jeszcze przez kilka chwil powtarza艂o jego s艂owa.

Ojciec Hoyt post膮pi艂 kilka krok贸w w g艂膮b ogromnego pomieszczenia. Popo艂udniowe promienie s艂o艅ca wpada艂y przez umieszczony w zachodniej cz臋艣ci sklepienia 艣wietlik, sp艂ywaj膮c ku posadzce czterdziestometrowej wysoko艣ci kolumnami, wype艂nionymi wiruj膮cymi drobinkami kurzu.

- Niewiarygodne... - szepn膮艂. - Nawet bazylika 艣wi臋tego Piotra w Nowym Watykanie nie mo偶e si臋 z tym r贸wna膰!

Poeta roze艣mia艂 si臋 g艂o艣no. 艢wiat艂o pada艂o z g贸ry na jego twarz, podkre艣laj膮c ko艣ci policzkowe i nastroszone brwi satyra.

- Nic dziwnego. Ten przybytek budowano dla 偶ywego boga.

Fedmahn Kassad postawi艂 torb臋 podr贸偶n膮 na pod艂odze i odchrz膮kn膮艂.

- Wydaje mi si臋, 偶e Baszt臋 wzniesiono przed za艂o偶eniem Ko艣cio艂a Chy偶wara - zauwa偶y艂.

- Tak jest - potwierdzi艂 konsul. - Ale Ko艣ci贸艂 urz臋duje tu ju偶 od dwustu lat.

- Nie wydaje mi si臋, 偶eby teraz kto艣 tu mieszka艂 - odezwa艂a si臋 Brawne Lamia. W lewej r臋ce trzyma艂a pistolet ojca.

Zaraz po wej艣ciu do Baszty przez co najmniej dwadzie艣cia minut krzyczeli i nawo艂ywali co si艂 w p艂ucach, ale po­wracaj膮ce znienacka echa oraz wype艂niona bzyczeniem much cisza sprawi艂y, 偶e wreszcie umilkli.

- T臋 cholern膮 wie偶臋 przez osiem miejscowych lat budowa艂y klony i androidy Smutnego Kr贸la Billy鈥檈go - powiedzia艂 poeta. - Mia艂 to by膰 najwi臋kszy hotel w ca艂ej Sieci, pe艂ni膮cy rol臋 punktu wypadowego dla tych, kt贸rzy chcieli zwiedza膰 Grobowce Czasu i Miasto Poet贸w. Co艣 mi si臋 jednak wydaje, 偶e nawet te g贸wniane androidy zna艂y miejscow膮 wersj臋 legendy o Chy偶warze.

Sol Weintraub sta艂 w pobli偶u okna, trzymaj膮c c贸reczk臋 w taki spos贸b, 偶e rozproszone 艣wiat艂o pada艂o na policzek i zaci艣ni臋t膮 pi膮stk臋.

- Teraz to i tak bez znaczenia - powiedzia艂. - Lepiej poszukajmy jakiego艣 w miar臋 czystego k膮ta, gdzie mog­liby艣my zje艣膰 kolacj臋.

- P贸jdziemy jeszcze dzi艣 wieczorem? - zapyta艂a Brawne Lamia.

- Do Grobowc贸w? - Silenus chyba po raz pierwszy od pocz膮tku podr贸偶y wyrazi艂 autentyczne zdumienie. - Chcia艂aby艣 spotka膰 si臋 z Chy偶warem po ciemku?

Lamia wzruszy艂a ramionami.

- A co to za r贸偶nica?

Konsul sta艂 z przymkni臋tymi oczami w pobli偶u drzwi z oprawionych w o艂贸w kolorowych szybek. Drzwi prowa­dzi艂y na kamienny balkon. Konsul ze zdziwieniem stwierdzi艂, 偶e w dalszym ci膮gu napina mi臋艣nie, pod艣wiadomie oczekuj膮c szarpni臋膰 wagonika. Trwaj膮ca dzie艅 i ca艂膮 noc podr贸偶 nad o艣nie偶onymi szczytami wyda艂a mu si臋 nagle zupe艂nie nierzeczywista. Narastaj膮ce napi臋cie i - od trzech dni - niemal ca艂kowity brak snu zacz臋艂y wreszcie dawa膰 zna膰 o sobie. Zmusi艂 si臋, 偶eby otworzy膰 oczy, gdy偶 w prze­ciwnym razie zapad艂by w drzemk臋 na stoj膮co.

- Jeste艣my zm臋czeni - powiedzia艂. - Zostaniemy tu na noc, a jutro z samego rana zejdziemy w dolin臋.

Ojciec Hoyt wyszed艂 na w膮ski balkon i opar艂 si臋 o ka­mienn膮 balustrad臋.

- Czy st膮d wida膰 Grobowce?

- Nie - odpar艂 Silenus. - S膮 za tamt膮 lini膮 wzg贸rz. Ale widzicie te bia艂e punkciki na p贸艂noc i odrobin臋 na zach贸d? L艣ni膮 jak powybijane z臋by.

- Tak.

- To Miasto Poet贸w, gdzie Kr贸l Billy chcia艂 zgromadzi膰 wszystko, co cenne i pi臋kne na tej planecie. Miejscowi twierdz膮, 偶e teraz strasz膮 tam bezg艂owe upiory.

- Czy ty jeste艣 jednym z nich? - zapyta艂a z przek膮sem Lamia.

Poeta spojrza艂 na ni膮 gniewnie i ju偶 otworzy艂 usta, 偶eby co艣 odpowiedzie膰, ale zobaczy艂 pistolet w r臋ku kobiety, pokr臋ci艂 g艂ow膮 i odwr贸ci艂 si臋 bez s艂owa.

Od strony schod贸w dobieg艂 odg艂os ci臋偶kich krok贸w. W chwil臋 potem do pokoju wszed艂 pu艂kownik Kassad.

- Nad jadalni膮 s膮 dwa ma艂e sk艂adziki - oznajmi艂. - Ich okna wychodz膮 na balkon, ale dotrze膰 do nich mo偶na tylko tymi schodami. Dobre miejsce, 偶eby si臋 broni膰, a co najwa偶niejsze, jest tam zupe艂nie czysto.

Silenus roze艣mia艂 si臋.

- Czy to znaczy, 偶e nic si臋 do nas nie zdo艂a dobra膰, czy te偶 偶e kiedy ju偶 si臋 dobierze, nie b臋dziemy mieli jak uciec?

- A dok膮d mieliby艣my ucieka膰? - zapyta艂 Sol Weintraub.

- W艂a艣nie, dok膮d? - powt贸rzy艂 konsul. By艂 naprawd臋 bardzo zm臋czony. D藕wign膮艂 z pod艂ogi sw贸j baga偶 i chwyci艂 za jeden uchwyt przy sze艣cianie M枚biusa czekaj膮c, a偶 Lenar Hoyt uczyni to samo z drugiej strony. - Zastosujmy si臋 do rady Kassada, a przede wszystkim jak najszybciej wyjd藕my z tego pokoju. Tutaj cuchnie 艣mierci膮.


Kolacja sk艂ada艂a si臋 z ostatnich liofilizowanych racji 偶ywno艣ciowych, odrobiny wina z ostatniej butelki Silenusa oraz kawa艂ka niezbyt 艣wie偶ego ciasta, kt贸rym Sol Weintraub postanowi艂 u艣wietni膰 ich ostatni wsp贸lny posi艂ek. Rachela by艂a za ma艂a, 偶eby je艣膰 ciasto, ale z apetytem wypi艂a swoj膮 porcj臋 mleka, po czym zasn臋艂a na brzuszku na mi臋kkiej macie w pobli偶u ojca.

Lenar Hoyt wyj膮艂 niewielk膮 ba艂a艂ajk臋 i uderzy艂 w struny.

- Nie wiedzia艂am, 偶e potrafisz gra膰 - powiedzia艂a Brawne Lamia.

- Bardzo n臋dznie.

Konsul potar艂 oczy.

- Szkoda, 偶e nie mamy fortepianu.

- Masz fortepian na statku - przypomnia艂 mu Silenus.

Konsul spojrza艂 na poet臋.

- Sprowad藕 t臋 swoj膮 skorup臋 - powiedzia艂 Martin Silenus. - Napi艂bym si臋 whisky.

- O czym ty m贸wisz? - parskn膮艂 ze zniecierpliwieniem Lenar Hoyt.

- O jego statku. Pami臋tacie, jak nasz drogi zaginiony G艂os Krzaka Masteen powiedzia艂 kiedy艣 konsulowi, 偶e jego tajn膮 broni膮 jest w艂a艣nie ten wspania艂y stateczek Hegemonii, kt贸ry teraz jakby nigdy nic stoi sobie na l膮dowisku w Keats? Wezwij go, wasza konsulska mo艣膰. Sprowad藕 go tutaj.

Kassad wr贸ci艂 z klatki schodowej, gdzie od kilku minut instalowa艂 urz膮dzenia alarmowe.

- Datasfera nie dzia艂a, na orbicie nie ma ani jednego funkcjonuj膮cego satelity komunikacyjnego, okr臋ty bojowe Armii porozumiewaj膮 si臋 ze sob膮 na zastrze偶onych, kodowanych cz臋stotliwo艣ciach. Jak, twoim zdaniem, mia艂by si臋 skontaktowa膰 z komputerem pok艂adowym?

Zamiast poety odezwa艂a si臋 Lamia.

- Komunikator.

Konsul przeni贸s艂 na ni膮 spojrzenie.

- Przeci臋tny komunikator jest wielko艣ci sporego budyn­ku - zauwa偶y艂 Kassad.

Brawne Lamia wzruszy艂a ramionami.

- Het Masteen mia艂 sporo racji. Gdybym by艂a kon­sulem, to znaczy jednym z zaledwie paru tysi臋cy ludzi w ca艂ej Sieci, kt贸rzy maj膮 w艂asny statek kosmiczny, na pewno wymy艣li艂abym jaki艣 spos贸b, 偶eby w razie potrzeby 艣ci膮gn膮膰 go, gdzie trzeba. Ta planeta jest zbyt prymitywna, 偶eby mie膰 w艂asn膮 datasfer臋, jonosfera jest za cienka, 偶eby umo偶liwi膰 dzia艂anie kr贸tkofal贸wek, satelity komunikacyjne przestaj膮 dzia艂a膰 przy lada zamieszaniu... Tak, na pewno pos艂u偶y艂abym si臋 komunikatorem.

- A co z jego rozmiarami? - zapyta艂 konsul, spog­l膮daj膮c kobiecie prosto w oczy. Lamia nie odwr贸ci艂a wzroku.

- Hegemonia nie umie jeszcze budowa膰 przeno艣nych komunikator贸w, ale podobno potrafi膮 to ju偶 Intruzi.

Konsul u艣miechn膮艂 si臋. Gdzie艣 z wn臋trza budowli dobieg艂 odg艂os metalicznego uderzenia, a potem zgrzytni臋cie, jakby jaki艣 twardy przedmiot zawadzi艂 o kamie艅.

- Nie ruszajcie si臋 st膮d - poleci艂 Kassad. Wyj膮艂 zza pasa paralizator, wy艂膮czy艂 ustawione u szczytu schod贸w urz膮dzenia alarmowe i bezszelestnie wymkn膮艂 si臋 z pokoju.

- Wygl膮da na to, 偶e teraz obowi膮zuje nas prawo wojenne - mrukn膮艂 Silenus. - Mars uzyskuje przewag臋.

- Zamknij si臋! - parskn臋艂a Brawne Lamia.

- My艣licie, 偶e to Chy偶war? - zapyta艂 Hoyt.

Konsul wzruszy艂 ramionami.

- Chy偶war nie musia艂by rozbija膰 si臋 na schodach, tylko od razu pojawi艂by si臋 tutaj.

Hoyt pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Chodzi艂o mi o to, czy to Chy偶war jest przyczyn膮 tej... pustki. I rzezi, kt贸rej 艣lady wsz臋dzie widzieli艣my.

- Opustosza艂e osady 艣wiadcz膮 czasem tylko o tym, 偶e ludno艣膰 zosta艂a ewakuowana - odpar艂 konsul. - Nikt nie chce spotka膰 si臋 z Intruzami. A co do 艣lad贸w rzezi, to niekt贸re oddzia艂y Planetarnych Si艂 Samoobrony wymkn臋艂y si臋 spod kontroli. To mog艂o by膰 ich dzie艂o.

- A gdzie cia艂a? - zapyta艂 Martin Silenus. - To tylko pobo偶ne 偶yczenia, panie dyplomato. Nasi nieobecni gos­podarze od dawna dyndaj膮 na stalowym drzewie Chy偶wara. Wkr贸tce i my tam trafimy.

- Zamknij si臋 - powt贸rzy艂a ze znu偶eniem Lamia.

- Je艣li tego nie zrobi臋, zapewne mnie zastrzelisz? - zapyta艂 z u艣miechem poeta.

- 呕eby艣 wiedzia艂.

Zapad艂a cisza, kt贸r膮 przerwa艂o dopiero pojawienie si臋 pu艂kownika Kassada. Ponownie uruchomi艂 urz膮dzenia alarmowe, po czym zwr贸ci艂 si臋 do pielgrzym贸w siedz膮cych na kufrach i skrzyniach:

- Nie ma powodu do obaw. To tylko jakie艣 ptaki - zdaje si臋, 偶e tubylcy nazywaj膮 je 艣cierwnikami - dosta艂y si臋 do jadalni przez wybit膮 szyb臋 i urz膮dzi艂y sobie ma艂膮 uczt臋.

- 艢cierwniki! - zachichota艂 Silenus. - Co艣 w sam raz dla nas.

Kassad westchn膮艂, usiad艂 na z艂o偶onym kocu, opar艂 si臋 plecami o jedn膮 ze skrzy艅 i zabra艂 si臋 do zimnego posi艂ku. O艣wietlenie pomieszczenia stanowi艂a lampa, kt贸r膮 zabrali z wiatrowozu. Prostok膮t balkonowego okna ciemnia艂 coraz bardziej, a g臋stniej膮ce cienie w szybkim tempie wype艂nia艂y zakamarki pokoju.

- To nasza ostatnia noc, a zosta艂a nam jeszcze jedna opowie艣膰 - odezwa艂 si臋 po pewnym czasie Kassad i spojrza艂 na konsula.

Dyplomata mi臋tosi艂 w palcach kawa艂ek papieru z cyfr膮 7.

- Jaki to ma sens? - zapyta艂, zwil偶ywszy j臋zykiem wargi. - Przecie偶 nasza wyprawa i tak nie przyniesie 偶adnych rezultat贸w.

Pozostali spojrzeli na niego.

- Jak mamy to rozumie膰? - zapyta艂 ojciec Hoyt.

Konsul zwin膮艂 karteluszek i cisn膮艂 go w k膮t.

- Po to, 偶eby Chy偶war spe艂ni艂 czyje艣 偶yczenie, w grupie musi by膰 tylu pielgrzym贸w, by da艂o si臋 to wyrazi膰 liczb膮 pierwsz膮. Na pocz膮tku by艂o nas siedmioro, ale teraz, po znikni臋ciu Masteena, zosta艂a tylko sz贸stka. Idziemy na pewn膮 艣mier膰, bez 偶adnej nadziei na to, 偶e kto艣 z nas zostanie wys艂uchany.

Lamia pogardliwie wyd臋艂a wargi.

- Przes膮dy!

Konsul westchn膮艂, po czym potar艂 czo艂o.

- Zgadzam si臋. Ale nie pozosta艂o nam nic innego.

- Czy Rachela nie mo偶e by膰 si贸dmym uczestnikiem pielgrzymki? - zapyta艂 Hoyt, wskazuj膮c na 艣pi膮ce nie­mowl臋.

- Nie - odpar艂 Sol Weintraub. - Ka偶dy pielgrzym musi przyby膰 do Grobowc贸w Czasu z w艂asnej, nieprzymu­szonej woli.

- Ona ju偶 tu kiedy艣 by艂a - nie ust臋powa艂 kap艂an. - Mo偶e to si臋 liczy...

- Nie - uci膮艂 dyskusj臋 konsul.

Martin Silenus od jakiego艣 czasu pisa艂 co艣 w notatniku, ale teraz od艂o偶y艂 pi贸ro, wsta艂 i zacz膮艂 przechadza膰 si臋 po pokoju.

- Jezu, ludzie! Sp贸jrzcie na siebie. Nie jeste艣my 偶adnymi pieprzonymi sze艣cioma pielgrzymami, tylko jak膮艣 cholern膮 zbieranin膮, prawie ca艂ym t艂umem! Hoyt z krzy偶okszta艂tem, w kt贸rym siedzi duch Paula Dur茅, 鈥減rawie inteligentny鈥 erg w skrzyni, pu艂kownik ze swoimi wspomnieniami o Mo­necie, Brawne Lamia nie tylko z nie narodzonym dzieckiem w brzuchu, ale i z ca艂ym dziewi臋tnastowiecznym poet膮 w g艂owie, nasz uczony z niemowl臋ciem, w kt贸re przeistoczy艂a si臋 jego c贸rka, ja ze swoj膮 muz膮, konsul ze swoim chrzanionym baga偶em, kt贸ry nie wiadomo czemu uzna艂 za konieczne taszczy膰 a偶 tutaj... Ludzie, przecie偶 my powin­ni艣my dosta膰 jak膮艣 grupow膮 zni偶k臋 za przejazd!

- Siadaj i zamknij si臋 - powiedzia艂a Lamia nie pod­nosz膮c g艂osu.

- Kiedy on ma racj臋 - odezwa艂 si臋 Hoyt. - Nawet obecno艣膰 ojca Dur茅 ukrytego w krzy偶okszta艂cie musia艂aby w jaki艣 spos贸b wp艂yn膮膰 na ten przes膮d o liczbie pierwszej. Wydaje mi si臋, 偶e mimo wszystko powinni艣my wyruszy膰 z samego rana, w nadziei 偶e...

- Sp贸jrzcie! - wykrzykn臋艂a Brawne Lamia, wskazuj膮c na okno balkonowe. S膮cz膮cy si臋 przez nie 艂agodny, szybko gasn膮cy poblask ust膮pi艂 miejsca silnemu, pulsuj膮cemu 艣wiat艂u.

Ca艂a grupa wysz艂a na zewn膮trz, w ch艂odny wiecz贸r, i os艂aniaj膮c oczy podziwia艂a osza艂amiaj膮cy spektakl, kt贸ry rozgrywa艂 si臋 na niebie. Jaskrawobia艂e erupcje j膮drowe rozprzestrzenia艂y si臋 niczym kr臋gi na ciemnolazurowej wo­dzie, wybuchaj膮ca plazma rozkwita艂a ol艣niewaj膮co b艂臋kitny­mi, 偶贸艂tymi i czerwonymi plamami, kt贸re po pewnym czasie tworzy艂y spiralne ramiona i mala艂y, niby kolorowe kwiaty sposobi膮ce si臋 do snu. R贸偶nobarwne promienie 艣rednicy ca艂ych planet uderza艂y w cele odleg艂e nawet o kilka godzin 艣wietlnych i eksplodowa艂y jak ognie sztuczne, rozbryzguj膮c si臋 we wszystkie strony g臋stymi pi贸ropuszami. Delikatnie migocz膮ce b膮ble obronnych p贸l si艂owych roz偶arza艂y si臋 na u艂amki sekundy, absorbuj膮c niesamowite ilo艣ci energii, by zaraz potem przygasn膮膰 i wr贸ci膰 do poprzedniego wygl膮du. W艣r贸d tego wszystkiego uwija艂y si臋 gigantyczne liniowce oraz mniejsze jednostki bojowe, znacz膮c swoje szalone trajektorie liniami cienkimi niby 艣lad po diamentowym rysiku.

- Intruzi... - szepn臋艂a Brawne Lamia.

- To pocz膮tek wojny - powiedzia艂 Kassad g艂osem wypranym z jakichkolwiek emocji.

Konsul stwierdzi艂 ze zdumieniem, 偶e z oczu ciekn膮 mu 艂zy, i po艣piesznie odwr贸ci艂 twarz, aby nikt tego nie zauwa偶y艂.

- Czy grozi nam jakie艣 niebezpiecze艅stwo? - zapyta艂 Martin Silenus. Sta艂 w 艂ukowato sklepionym otworze drzwio­wym i zmru偶onymi oczami spogl膮da艂 z niepokojem w niebo.

- Za du偶a odleg艂o艣膰 - odpar艂 Kassad. Podni贸s艂 lor­netk臋, ustawi艂 ostro艣膰 i sprawdzi艂 co艣 w swoim taktycznym komlogu. - Wi臋kszo艣膰 star膰 ma miejsce co najmniej trzy jednostki astronomiczne st膮d. Intruzi sprawdzaj膮 wytrzy­ma艂o艣膰 zewn臋trznych rubie偶y obronnych Armii. - Opu艣ci艂 lornetk臋. - Dopiero si臋 zacz臋艂o.

- My艣lisz, 偶e uruchomiono ju偶 transmiter? - zaintere­sowa艂a si臋 Brawne Lamia. - Ciekawe, czy zacz臋艂a si臋 ewakuacja ludzi z Keats i innych miast.

Kassad pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- W膮tpi臋. Mieli troch臋 za ma艂o czasu. Na razie flota b臋dzie si臋 stara艂a utrzyma膰 przeciwnika w bezpiecznej odleg艂o艣ci, a kiedy transmiter zacznie dzia艂a膰, przede wszystkim wykorzysta si臋 go do przerzucenia jednostek liniowych. - Ponownie zbli偶y艂 lornetk臋 do oczu. - To b臋dzie niez艂e widowisko.

- Patrzcie!

Tym razem to ojciec Hoyt wyci膮gn膮艂 r臋k臋, lecz nie w kierunku nieba, tylko ku niskim wydmom wyznaczaj膮cym p贸艂nocn膮 granic臋 trawiastej r贸wniny. W odleg艂o艣ci kilku kilometr贸w od Baszty Chronosa, bardzo blisko niewidocz­nych z tej odleg艂o艣ci Grobowc贸w Czasu, sta艂a samotna posta膰, rzucaj膮c rozedrgane cienie na pokryt膮 plamami kolorowego 艣wiat艂a, lekko sfalowan膮 r贸wnin臋.

Kassad natychmiast skierowa艂 tam lornetk臋.

- Czy to Chy偶war? - zapyta艂a Lamia.

- Nie wydaje mi si臋. To chyba... templariusz, s膮dz膮c po jego stroju.

- Het Masteen! - wykrzykn膮艂 ojciec Hoyt.

Kassad wzruszy艂 ramionami i pu艣ci艂 lornetk臋 w obieg. Konsul opar艂 si臋 ci臋偶ko o kamienn膮 balustrad臋. S艂ycha膰 by艂o jedynie szept wiatru, lecz cisza sprawia艂a, 偶e rozkwitaj膮ce w g贸rze eksplozje wydawa艂y si臋 jeszcze bardziej z艂owieszcze.

Kiedy przysz艂a jego kolej, konsul przy艂o偶y艂 lornetk臋 do oczu. Wysoka posta膰, odziana w trzepocz膮c膮 na wietrze szat臋, by艂a odwr贸cona plecami do Baszty i sz艂a zdecydowa­nym krokiem po roziskrzonym piasku.

- Idzie do nas czy w stron臋 Grobowc贸w? - zaintere­sowa艂a si臋 Lamia.

- W stron臋 Grobowc贸w - odpar艂 konsul.

Ojciec Hoyt opar艂 艂okcie na balustradzie i wzni贸s艂 wyniszczon膮 twarz ku roz艣wietlonemu niebu.

- Je偶eli to Masteen, to jest nas znowu siedmioro, nieprawda偶?

- Dotrze na miejsce wiele godzin przed nami - zauwa­偶y艂 konsul. - Mo偶e nawet p贸艂 dnia wcze艣niej, je偶eli sp臋dzimy tutaj noc.

Kap艂an wzruszy艂 ramionami.

- To chyba nie ma wi臋kszego znaczenia. Siedmioro wyruszy艂o na pielgrzymk臋, siedmioro zamelduje si臋 u celu. Chy偶war powinien by膰 zadowolony.

- Je艣li Masteen wr贸ci艂, to po co by艂o cale to przed­stawienie na wiatrowozie? - zapyta艂 Fedmahn Kassad. - I w jaki spos贸b uda艂o mu si臋 nas wyprzedzi膰? Przecie偶 nie widzieli艣my 偶adnego innego wiatrowozu, a nie s膮dz臋, 偶eby pokona艂 pieszo prze艂臋cze G贸r Cugielnych.

- Zapytamy go o to, kiedy jutro spotkamy si臋 przy Grobowcach - odpar艂 jezuita znu偶onym tonem.

Brawne Lamia od jakiego艣 czasu usi艂owa艂a po艂膮czy膰 si臋 z kim艣 przez komlog, jednak nawet na najcz臋艣ciej u偶ywa­nych cz臋stotliwo艣ciach uzyskiwa艂a jedynie niezrozumia艂e szumy i trzaski.

- Kiedy zaczn膮 bombardowanie? - zapyta艂a, spog­l膮daj膮c na Kassada.

- Nie mam poj臋cia. To zale偶y od si艂y jednostek obron­nych Armii.

- Chyba marnie jest z t膮 si艂膮, skoro Intruzom uda艂o si臋 zniszczy膰 鈥淵ggdrasill鈥 - zauwa偶y艂a Lamia.

Kassad przyzna艂 jej racj臋 skinieniem g艂owy.

- Czy z tego wynika, 偶e siedzimy na samym 艣rodku pieprzonej tarczy strzelniczej? - przerazi艂 si臋 Silenus.

- Naturalnie - odpar艂 konsul. - Je偶eli Intruzi zaata­kowali Hyperiona po to, by nie dopu艣ci膰 do otwarcia Grobowc贸w Czasu - w ka偶dym razie tak nale偶a艂oby wnioskowa膰 z historii opowiedzianej przez Lami臋 - to ich g艂贸wnym celem b臋d膮 w艂a艣nie Grobowce oraz najbli偶sza okolica.

- G艂owice nuklearne?

G艂os poety przypomina艂 pisk myszy.

- Bez w膮tpienia - zapewni艂 go pu艂kownik.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e pola antyentropiczne nie po­zwalaj膮 zbli偶a膰 si臋 tutaj 偶adnym statkom - zauwa偶y艂 nie艣mia艂o ojciec Hoyt.

- 呕adnym statkom za艂ogowym - odezwa艂 si臋 konsul ze swego miejsca przy balustradzie. - W膮tpi臋, 偶eby zatrzyma艂y pociski samosteruj膮ce, bomby albo promienie laser贸w. To samo dotyczy wszelkiego rodzaju pojazd贸w. Intruzi mog膮 wysadzi膰 desant sk艂adaj膮cy z kilku zautoma­tyzowanych czo艂g贸w i obserwowa膰 z daleka, jak dolina przestaje istnie膰.

- Wydaje mi si臋, 偶e jednak tego nie zrobi膮 - powie­dzia艂a Lamia. - Im zale偶y na przej臋ciu kontroli nad Hyperionem, nie na tym, 偶eby go zniszczy膰.

- Nie ryzykowa艂bym 偶ycia, aby dowie艣膰 s艂uszno艣ci tego twierdzenia - odpar艂 Kassad.

Brawne Lamia u艣miechn臋艂a si臋 do niego.

- A czy my teraz robimy co艣 innego, pu艂kowniku?

Wysoko w g贸rze samotna iskra oderwa艂a si臋 od k艂臋bowiska 艣wietlistych linii i eksplozji, i pop臋dzi艂a w d贸艂. Po kilku sekundach uros艂a do rozmiar贸w pomara艅­czowego w臋glika, po czym przeci臋艂a niebo prost膮 kresk膮 i znikn臋艂a za wzg贸rzami. Do uszu zgromadzonych na balkonie pielgrzym贸w dotar艂 przera藕liwy ryk rozdzierane­go powietrza.

Min臋艂a chyba minuta, zanim konsul zorientowa艂 si臋, 偶e kurczowo zaciska r臋ce na balustradzie i wstrzymuje oddech w piersi. Wypu艣ci艂 g艂o艣no powietrze z p艂uc, a niemal jednocze艣nie uczynili to pozostali. Nie rozleg艂 si臋 huk eksplozji, Baszt膮 nie zako艂ysa艂y sejsmiczne fale powsta艂e w wyniku zderzenia.

- Niewypa艂? - szepn膮艂 ojciec Hoyt.

- Raczej jaki艣 uszkodzony niszczyciel, kt贸ry pr贸bowa艂 skry膰 si臋 na orbicie albo w porcie w Keats - odpar艂 Kassad.

- Chyba mu si臋 nie uda艂o, prawda? - zapyta艂a Lamia.

Pu艂kownik nie odpowiedzia艂.

Martin Silenus podni贸s艂 do oczu lornetk臋 i przez d艂u偶sz膮 chwil臋 szuka艂 wysokiej sylwetki templariusza.

- Znikn膮艂 - oznajmi艂 wreszcie. - Nasz wspania艂y kapitan albo zszed艂 na drug膮 stron臋 jakiego艣 pag贸rka, albo znowu wykona艂 sztuczk臋 ze znikaniem.

- Wielka szkoda, 偶e nie us艂yszymy jego opowie艣ci - zauwa偶y艂 Lenar Hoyt, po czym spojrza艂 na konsula. - Ale chyba us艂yszymy twoj膮, prawda?

Konsul wytar艂 spocone d艂onie o spodnie. Serce wali艂o mu w szale艅czym tempie.

- Tak - odpar艂 i dopiero w tej chwili u艣wiadomi艂 sobie, 偶e podj膮艂 ju偶 decyzj臋. - Us艂yszycie.

Wiatr spada艂 z szumem ze wschodnich stok贸w g贸r, prze艣lizguj膮c si臋 ze 艣wistem mi臋dzy blankami i wie偶y­czkami Baszty Chronosa. Fajerwerki na niebie jakby nieco przygas艂y, ale g臋stniej膮cy mrok sprawia艂, 偶e ich barwy wydawa艂y si臋 jeszcze bardziej jaskrawe ni偶 do tej pory.

- Wejd藕my do 艣rodka - zaproponowa艂a Lamia. Szum wiatru by艂 ju偶 tak silny, 偶e niemal zag艂uszy艂 jej s艂owa. - Robi si臋 zimno.


Po wy艂膮czeniu lampy wn臋trze pokoju o艣wietla艂y jedynie r贸偶nokolorowe rozb艂yski na niebie. Cienie pojawia艂y si臋 znienacka, nikn臋艂y, a potem znowu wyskakiwa艂y nie wia­domo sk膮d, uciekaj膮c przed 艣cigaj膮cymi je plamami 艣wiat艂a. Zdarza艂o si臋 jednak, 偶e ciemno艣膰 trwa艂a nawet kilka sekund.

Konsul si臋gn膮艂 do torby i wyj膮艂 z niej niezwyk艂e urz膮dze­nie, wi臋ksze od komlogu, przyozdobione dziwnymi ornamentami, z ciek艂okrystalicznym okienkiem w p艂ycie czo艂owej. Przypomina艂o rekwizyt z jakiego艣 starego holofilmu.

- Co to ma by膰? - zapyta艂a cierpkim tonem Brawne Lamia. - Zamaskowany komunikator?

W u艣miechu konsula nie spos贸b by艂o doszuka膰 si臋 ani 艣ladu weso艂o艣ci.

- To zabytkowy komlog, jeszcze z czas贸w hegiry. - Wyj膮艂 z przytroczonej do pasa sakwy standardowy mikrodysk i w艂o偶y艂 go do urz膮dzenia. - Podobnie jak ojciec Hoyt, najpierw musz臋 wam opowiedzie膰 histori臋 kogo艣 innego, 偶eby艣cie mogli lepiej zrozumie膰 moj膮.

- 艢wi臋ty Jezu na patyku! - wykrzykn膮艂 Martin Silenus. - Czy tylko ja z ca艂ej tej pieprzonej gromady potrafi臋 normalnie opowiedzie膰 prost膮 historyjk臋? Jak d艂ugo jeszcze b臋d臋 musia艂...

B艂yskawiczna reakcja konsula zaskoczy艂a wszystkich, a najbardziej jego samego. Poderwa艂 si臋 z miejsca, odwr贸ci艂, chwyci艂 poet臋 za kaptur i koszul臋, grzmotn膮艂 nim o 艣cian臋, a nast臋pnie powali艂 na najbli偶sz膮 skrzyni臋, wbijaj膮c mu kolano w 偶o艂膮dek i naciskaj膮c przedramieniem na gard艂o.

- Jeszcze jedno s艂owo, a zabij臋 ci臋, wierszokleto!

Silenus pr贸bowa艂 si臋 broni膰, lecz przybieraj膮cy na sile ucisk na tchawic臋 oraz wyraz oczu konsula kaza艂y mu znieruchomie膰. By艂 艣miertelnie blady.

Pu艂kownik Kassad sprawnie rozdzieli艂 obu m臋偶czyzn.

- Od tej pory koniec z wszelkimi komentarzami - powiedzia艂, k艂ad膮c ostrzegawczo r臋k臋 na uchwycie parali­zatora.

Martin Silenus bez s艂owa przeszed艂 na drug膮 stron臋 pokoju i rozcieraj膮c szyj臋 opad艂 ci臋偶ko na jedn膮 ze skrzy艅. Konsul sta艂 przez chwil臋 przy drzwiach, po czym wr贸ci艂 do grupy.

- Przepraszam - powiedzia艂. Nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e kieruje swoje s艂owa do wszystkich z wyj膮tkiem poety. - To dlatego, 偶e... 偶e nigdy nie przypuszcza艂em, i偶 ktokolwiek us艂yszy t臋 histori臋.

Okno rozjarzy艂o si臋 czerwieni膮, a potem kolejno biel膮 i b艂臋kitem. Potem na kilka sekund zapad艂a niemal ca艂kowita ciemno艣膰.

- Wiemy - odpar艂a cicho Brawne Lamia. - Ka偶de z nas czu艂o dok艂adnie to samo.

Konsul skin膮艂 g艂ow膮, odchrz膮kn膮艂 i usiad艂 przy zabyt­kowym komlogu.

- Nagranie nie jest tak stare jak ten instrument, gdy偶 zosta艂o wykonane jakie艣 pi臋膰dziesi膮t lat standardowych temu. Kiedy si臋 sko艅czy, b臋d臋 wam mia艂 jeszcze co艣 do powiedzenia.

Umilk艂, zastanawia艂 si臋 przez chwil臋, jakby chc膮c jeszcze co艣 doda膰, ale wreszcie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮 i w艂膮czy艂 urz膮dzenie.

Nie by艂o wizji, tylko g艂os, nale偶膮cy chyba do bardzo m艂odego m臋偶czyzny. W tle s艂ycha膰 by艂o szelest poruszanej wiatrem trawy, a mo偶e cienkich ga艂臋zi, oraz szum morza.

Na zewn膮trz rozb艂yski 艣wiat艂a nast臋powa艂y jeden po drugim w coraz szybszym tempie. Konsul napi膮艂 mi臋艣nie w oczekiwaniu huku i wstrz膮su, ale nic takiego nie na­st膮pi艂o. Wobec tego zamkn膮艂 oczy i wraz z innymi ws艂ucha艂 si臋 w s艂owa p艂yn膮ce ze starego komlogu.


Opowie艣膰 Konsula

Wspominaj膮c Siri


W dniu kiedy wyspy powracaj膮 na p艂ytkie wody Ar­chipelagu R贸wnikowego, wspinam si臋 po stromym zboczu wzg贸rza do grobowca Siri. Dzie艅 jest pi臋kny, a ja nienawi­dz臋 go za to. Niebo jest r贸wnie spokojne jak morza z opowie艣ci o Starej Ziemi, morze z kolei ma miejscami barw臋 ultramaryny, a s艂aby wietrzyk wiej膮cy znad oceanu ko艂ysze rdzaw膮 traw膮 porastaj膮c膮 zbocze wzniesienia.

Taki dzie艅 powinien by膰 szary i ponury, wype艂niony po brzegi g臋st膮 mg艂膮, kt贸ra osiada wilgotnym ko偶uchem na masztach statk贸w w porcie Pierwszej Osady i zmusza syreny przeciwmg艂owe, by od czasu do czasu odzywa艂y si臋 swymi basowymi g艂osami. Zimne trzewia po艂udnia powinny zion膮膰 lodowatym wichrem, kt贸ry bezlito艣nie ch艂osta ru­chome wyspy oraz towarzysz膮ce im stada delfin贸w, zmu­szaj膮c je, by szuka艂y schronienia w zaciszu naszych atoli, os艂oni臋tych barier膮 skalnych szczyt贸w.

Wszystko by艂oby lepsze od tego ciep艂ego wiosennego dnia, kiedy s艂o艅ce w臋druje po niebie tak b艂臋kitnym, 偶e a偶 co艣 w mojej duszy ka偶e mi biec, skaka膰 i tarza膰 si臋 w mi臋kkiej trawie, tak jak czynili艣my to z Siri w艂a艣nie w tym miejscu.

Tak, to by艂o tutaj. Przystaj臋 na chwil臋, aby rozejrze膰 si臋 doko艂a. Trawa ko艂ysze si臋 i faluje w podmuchach przesy­conego zapachem soli po艂udniowego wiatru niczym futro jakiej艣 ogromnej bestii. Os艂aniam oczy przed blaskiem s艂o艅ca i przeszukuj臋 horyzont, ale niczego nie dostrzegam. Zaraz za utworzon膮 z zastyg艂ej lawy raf膮 morze burzy si臋, uderzaj膮c w barier臋 kr贸tkimi, gniewnymi falami.

- Siri... - szepcz臋 jej imi臋, cho膰 wcale nie mia艂em takiego zamiaru. Sto metr贸w za mn膮, u podn贸偶a wzniesie­nia, obserwuj膮cy mnie t艂um tak偶e zatrzymuje si臋, by z艂apa膰 oddech. 呕a艂obna procesja rozci膮gn臋艂a si臋 prawie na kilo­metr, a偶 do pierwszych bia艂ych budynk贸w miasta. Bez trudu mog臋 dostrzec b艂yszcz膮c膮, niemal zupe艂nie 艂ys膮 g艂ow臋 mego m艂odszego syna, kt贸ry stoi na czele gromady. Ma na sobie b艂臋kitno-z艂ote szaty Hegemonii. Zdaj臋 sobie spraw臋, 偶e powinienem na niego poczeka膰, lecz ani on, ani 偶aden z pozosta艂ych, podstarza艂ych cz艂onk贸w Rady nie jest w stanie dotrzyma膰 mi kroku. Moje m艂ode, wytrenowane mi臋艣nie daj膮 mi nad nimi ogromn膮 przewag臋. Jednak zwyczaj wymaga, abym kroczy艂 dostojnie razem z synem, moj膮 wnuczk膮 Lir膮 i jej dziewi臋cioletnim bratem.

Do diab艂a z tym. I do diab艂a z nimi wszystkimi.

Odwracam si臋 i ruszam truchtem w g贸r臋. Moja lu藕na bawe艂niana koszula jest przesi膮kni臋ta potem na d艂ugo przed tym, jak docieram do ci膮gn膮cego si臋 d艂ugim garbem szczytu wzniesienia, sk膮d po raz pierwszy mog臋 dostrzec grobowiec.

Grobowiec Siri.

Zatrzymuj臋 si臋 ponownie. Wiatr jest na tyle silny, 偶e ch艂贸d b艂yskawicznie przenika moje cia艂o, mimo 偶e bia艂e kamienne 艣ciany pogr膮偶onego w ciszy mauzoleum s膮 sk膮pane w ciep艂ych promieniach s艂o艅ca. Przed zamkni臋tym wej艣ciem do budynku trawa jest r贸wnie wysoka jak wsz臋­dzie, a wzd艂u偶 w膮skiej szutrowej 艣cie偶ki na wykonanych z czarnego drewna masztach powiewaj膮 wyblak艂e paradne proporce.

Okr膮偶am grobowiec i podchodz臋 do kraw臋dzi urwiska zaledwie kilka metr贸w za budowl膮. Tam gdzie nie okazuj膮cy nale偶nego temu miejscu szacunku biesiadnicy roz艂o偶yli koce, trawa jest przygnieciona i zdeptana. Z okr膮g艂ych, idealnie bia艂ych kamieni, tworz膮cych niegdy艣 dwa d艂ugie szpalery wzd艂u偶 kraw臋dzi 艣cie偶ki, u艂o偶ono kilka kr臋g贸w.

Nie mog臋 powstrzyma膰 u艣miechu. Doskonale znam widok, jaki si臋 st膮d roztacza: wielka krzywizna naturalnego falochronu wyznaczaj膮cego granice zewn臋trznego portu, niskie, bia艂e zabudowania Pierwszej Osady oraz r贸偶nobar­wne kad艂uby i maszty katamaran贸w ko艂ysz膮cych si臋 przy nabrze偶ach. W pobli偶u kamienistej pla偶y zaraz za ratuszem jaka艣 kobieta w bia艂ej sukience idzie w kierunku brzegu morza. Przez sekund臋 wydaje mi si臋, 偶e to Siri, i serce zaczyna uderza膰 mi 偶ywiej w piersi. Czekam, a偶 mi pomacha, 偶eby w odpowiedzi wyrzuci膰 w g贸r臋 ramiona, ale ona nie wykonuje 偶adnego gestu w moj膮 stron臋. Obserwuj臋 w milczeniu, jak male艅ka posta膰 skr臋ca i niknie w cieniu starego hangaru.

Nade mn膮, wysoko w g贸rze, szerokoskrzyd艂y jastrz膮b Thomasa unosi si臋 nad lagun膮 na wst臋puj膮cych pr膮dach powietrznych, wypatruj膮c fok swymi reaguj膮cymi na promieniowanie podczerwone oczami. Natura jest g艂upia, my艣l臋, i siadam na mi臋kkiej trawie. Przygotowa艂a zupe艂nie nieodpowiednie dekoracje, a potem dorzuci艂a jeszcze ptaka, kt贸ry szuka zdobyczy w martwych, zanieczyszczonych wodach w pobli偶u szybko rosn膮cego miasta.

Pami臋tam innego jastrz臋bia, kt贸rego widzieli艣my z Siri pierwszej nocy, kiedy znale藕li艣my si臋 na tym wzg贸rzu. Pami臋tam jego skrzyd艂a b艂yszcz膮ce w 艣wietle ksi臋偶yca i niepokoj膮cy krzyk, kt贸ry odbija艂 si臋 echem od urwistych 艣cian, zdaj膮c si臋 przeszywa膰 ciemno艣膰 otaczaj膮c膮 zewsz膮d niewiel­k膮 wiosk臋, o艣wietlon膮 jedynie kilkoma gazowymi latarnia­mi.

Siri mia艂a wtedy szesna艣cie... nawet nieca艂e szesna艣cie lat, i to samo 艣wiat艂o ksi臋偶yca, kt贸re pada艂o na skrzyd艂a kr膮偶膮cego w g贸rze jastrz臋bia, nadawa艂o jej nagiemu cia艂u kolor mleka. 艁agodne wzg贸rki piersi rzuca艂y delikatne, p贸艂koliste cienie. Kiedy rozleg艂 si臋 dono艣ny krzyk ptaka, oboje spojrzeli艣my w g贸r臋, a Siri powiedzia艂a:

- 鈥淣ie s艂owik to i nie skowronek, tylko 偶a艂osny lament, co wbi艂 si臋 ostrym sztyletem w przera偶aj膮c膮 pustk臋 twego ucha鈥.

- S艂ucham?

By艂em starszy od niej o ponad trzy lata, ale Siri zna艂a 艣wiat ksi膮偶ek, wierszy i dramat贸w, ja za艣 zna艂em tylko gwiazdy.

- Nie b贸j si臋, m艂ody kosmiczny 偶eglarzu - szepn臋艂a i przyci膮gn臋艂a mnie do siebie. - To tylko stary jastrz膮b Tom, kt贸ry wyruszy艂 na nocne 艂owy. G艂upie ptaszysko. Wr贸膰 do mnie, kosmiczny 偶eglarzu. Wr贸膰 do mnie, Merin.

W艂a艣nie wtedy 鈥淟os Angeles鈥 pojawi艂 si臋 nad horyzontem i niczym niesiony wiatrem, roz偶arzony w臋giel, ruszy艂 na zach贸d przez usiane nieznajomymi konstelacjami niebo Maui-Przymierza. Le偶膮c obok niej opowiadam, w jaki spos贸b funkcjonuje ogromny statek z nap臋dem Hawkinga, kt贸ry w艂a艣nie sunie nad naszymi g艂owami i 艣wieci odbitym blaskiem s艂o艅ca. Przez ca艂y czas moja r臋ka przesuwa si臋 w t臋 i z powrotem po jej at艂asowej, jakby naelektryzowanej sk贸rze, na ramieniu za艣 czuj臋 ciep艂o przy艣pieszonego oddechu dziewczyny. Przytulam twarz do jej szyi, syc膮c si臋 s艂odkim zapachem w艂os贸w.

- Siri... - szepcz臋 ponownie i tym razem nie wyczuwam w tym 偶adnej niestosowno艣ci. W dole, poni偶ej szczytowej wypuk艂o艣ci i poza zasi臋giem cienia rzucanego przez bia艂y grobowiec, t艂um niecierpliwie przest臋puje z nogi na nog臋. Chcieliby, 偶ebym jak najpr臋dzej wszed艂 do 艣rodka, do ch艂odnej pustki, kt贸ra zast膮pi艂a ciep艂膮 obecno艣膰 Siri. Chc膮, 偶ebym wreszcie si臋 z ni膮 po偶egna艂, gdy偶 w贸wczas b臋d膮 mogli rozpocz膮膰 uroczysto艣ci, otworzy膰 na o艣cie偶 wrota transmiter贸w i przy艂膮czy膰 si臋 do oczekuj膮cej ich niecierp­liwie Sieci.

Do diab艂a z tym wszystkim. I do diab艂a z nimi.

Wyrywam 藕d藕b艂o trawy i ss臋 jego s艂odki koniec, wpat­ruj膮c si臋 w horyzont w oczekiwaniu na pojawienie si臋 pierwszych w臋druj膮cych wysp. Jest jeszcze wcze艣nie i cienie s膮 bardzo d艂ugie. Dzie艅 niedawno si臋 zacz膮艂. Posiedz臋 tu jeszcze troch臋, 偶eby powspomina膰.

B臋d臋 wspomina艂 Siri.


Gdy zobaczy艂em j膮 po raz pierwszy, by艂a chyba ptakiem. Na twarzy mia艂a mask臋 ozdobion膮 r贸偶nokolorowymi pi贸rami. Kiedy j膮 zdj臋艂a, 偶eby przy艂膮czy膰 si臋 do cha­otycznego kadryla, blask pochodni zal艣ni艂 w jej ciemnokasztanowych w艂osach. Mia艂a mocno zar贸偶owione policzki i nawet z mojego do艣膰 odleg艂ego miejsca w t艂umie mog艂em dostrzec zdumiewaj膮c膮 ziele艅 jej oczu, kont­rastuj膮c膮 z 艂agodnymi barwami twarzy i w艂os贸w. Ma si臋 rozumie膰, by艂a to Noc Zabaw. Pochodnie p艂on臋艂y 偶ywo w do艣膰 mocnym wietrze nadlatuj膮cym od strony portu, a d藕wi臋ki flet贸w, kt贸re przygrywa艂y przep艂ywaj膮cym w pobli偶u wyspom, z trudem dociera艂y do naszych uszu, przyt艂umione szumem fal i skrzypieniem takielunku. Siri mia艂a niespe艂na szesna艣cie lat, a jej uroda p艂on臋艂a ja艣niej od ka偶dej z pochodni o艣wietlaj膮cych zat艂oczony plac. Przepchn膮艂em si臋 mi臋dzy lud藕mi i podszed艂em do niej. Dla mnie by艂o to pi臋膰 lat temu. Dla nas by艂o to ponad sze艣膰dziesi膮t pi臋膰 lat temu. Wydaje mi si臋, 偶e by艂o to nie dalej ni偶 wczoraj.

Nie, to wszystko idzie nie tak, jak trzeba.

Od czego powinienem zacz膮膰?


- Mo偶e by艣my tak co艣 zer偶n臋li, szczawiku? - za­proponowa艂 Mike Osho.

Niski i niemal kwadratowy, o twarzy przypominaj膮cej karykatur臋 oblicza Buddy, by艂 w贸wczas dla mnie bogiem. Wszyscy byli艣my bogami: d艂ugowieczni, je艣li nie wr臋cz nie艣miertelni, dobrze op艂acani, je艣li nie wr臋cz bogaci. Hegemonia uzna艂a nas za godnych tego, by stanowi膰 za艂og臋 jednego z bezcennych statk贸w zdolnych do dokony­wania skok贸w przez nadprzestrze艅, wiec czy mogli艣my nie by膰 bogami? Tyle 偶e Mike - genialny, 偶ywy jak srebro, niepokorny Mike - zajmowa艂 w statkowym panteonie nieco wy偶sze miejsce od m艂odego Merina Aspica.

- Bez szans - odpar艂em.

Brali艣my prysznic po dwunastogodzinnej s艂u偶bie polega­j膮cej na eskortowaniu robotnik贸w zatrudnionych przy budowie transmitera z i do miejsca, gdzie powstawa艂o to urz膮dzenie, mniej wi臋cej sto sze艣膰dziesi膮t trzy tysi膮ce kilometr贸w od Maui-Przymierza. Nie by艂o to zbyt fas­cynuj膮ce zaj臋cie, raczej nudne i daj膮ce ma艂o satysfakcji. W czasie trwaj膮cej cztery miesi膮ce podr贸偶y z pr臋dko艣ci膮 nad艣wietln膮 stanowili艣my grup臋 czterdziestu dziewi臋ciu wysokiej klasy fachowc贸w, dyryguj膮cych ponad dwustu zastraszonymi pasa偶erami. Teraz jednak pasa偶erowie przy­wdziali skafandry robocze, my za艣 stali艣my si臋 kim艣 w rodzaju uzbrojonych kierowc贸w ci臋偶ar贸wek, przez wi臋k­sz膮 cz臋艣膰 czasu przygl膮daj膮cych si臋 bezczynnie pracom przy budowie transmitera.

- Bez szans - powt贸rzy艂em. - Chyba 偶e ziemniaki postawili jaki艣 burdelik na tej cholernej chustce do nosa, kt贸r膮 raczyli nam wydzier偶awi膰.

- Nie postawili - odpar艂 Mike.

Wkr贸tce czeka艂a nas trzydniowa przepustka, ale dowie­dzieli艣my si臋 ju偶 od kapitana Singha, a tak偶e od naszych rozgoryczonych koleg贸w, 偶e jedynym miejscem, gdzie b臋dziemy mogli j膮 sp臋dzi膰, jest administrowana przez Hegemoni臋 wysepka o wymiarach cztery na siedem kilo­metr贸w. Nie by艂a to nawet jedna z ruchomych wysp, o kt贸rych tyle s艂yszeli艣my, tylko zwyk艂y wulkaniczny szczyt wystaj膮cy z wody w pobli偶u r贸wnika. Czeka艂a nas tam prawdziwa grawitacja, czyste powietrze i naturalna 偶ywno艣膰, ale musieli艣my tak偶e liczy膰 si臋 z faktem, i偶 kontakt z tubyl­cami b臋dziemy mogli nawi膮za膰 jedynie kupuj膮c w sklepie wolnoc艂owym wytworzone przez nich pami膮tki. Wielu koleg贸w zatem postanowi艂o sp臋dzi膰 wolne dni na pok艂adzie 鈥淟os Angeles鈥.

- Wi臋c sk膮d mamy wzi膮膰 jak膮艣 dupencj臋, Mike? Prze­cie偶 wiesz, 偶e ta zakichana planeta otworzy si臋 dla wszy­stkich dopiero wtedy, kiedy zacznie dzia艂a膰 transmiter, czyli za sze艣膰dziesi膮t lat. Chyba 偶e my艣lisz o Megu z ma­szynowni?

- Trzymaj si臋 mnie, szczawiku - powiedzia艂 Mike. - Dla chc膮cego nic trudnego.

No wi臋c trzyma艂em si臋 go. Na promie by艂o nas tylko pi臋ciu. Zawsze lubi艂em wpada膰 z wysoka w atmosfer臋 planety, szczeg贸lnie tak przypominaj膮cej Star膮 Ziemi臋 jak Maui-Przymierze. Gapi艂em si臋 na bia艂o-b艂臋kitn膮 kul臋, a偶 nagle ocean znalaz艂 si臋 w dole, a my 艂agodnym 艣lizgiem zacz臋li艣my zbli偶a膰 si臋 do linii terminatora, p臋dz膮c z trzy­krotn膮 pr臋dko艣ci膮 d藕wi臋ku.

Byli艣my w贸wczas bogami, ale czasem nawet bogowie musz膮 zej艣膰 ze swoich wysokich tron贸w.


Cia艂o Siri nigdy nie przesta艂o mnie zadziwia膰. Na przy­k艂ad wtedy, na Archipelagu: trzy tygodnie w obszernym domu, ko艂ysz膮cym si臋 wraz z pniem drzewa, wok贸艂 kt贸rego zosta艂 zbudowany, pod 艂opocz膮cymi koronami drzew 偶ag­lowych, w towarzystwie p艂aszcz膮cych si臋 weso艂o w wodzie stad delfin贸w. Zdawa艂y si臋 bawi膰 w chowanego w艣r贸d niezliczonych, fosforyzuj膮cych wir贸w, jakie pozostawiali艣my za sob膮, tworz膮cych czasem niemal zwierciadlane odbicia gwiezdnych konstelacji... A mimo to nadal najlepiej pami臋tam cia艂o Siri. Z jakiego艣 powodu - mo偶e z nie艣mia艂o艣ci, a mo偶e dlatego, 偶e przez wiele lat nie mia艂a do czynienia z nikim obcym - przez kilka pierwszych dni nosi艂a sk膮py kostium k膮pielowy, dzi臋ki czemu do ko艅ca mego pobytu jej piersi, po艣ladki i podbrzusze by艂y nieco ja艣niejsze ni偶 reszta cia艂a.

Wci膮偶 pami臋tam j膮 tak膮, jaka wtedy by艂a. Tr贸jk膮ty w 艣wietle ksi臋偶yca, kiedy le偶eli艣my w mi臋kkiej trawie powy偶ej Pierwszej Osady. Jedwabne majteczki, jej dzieci臋ca nie艣mia艂o艣膰, chwila wahania, jakby obawia艂a si臋, 偶e daje mi przedwcze艣nie co艣, na co powinienem jeszcze zaczeka膰. Ale tak偶e duma. Ta sama duma, kt贸ra p贸藕niej pozwoli艂a jej stawi膰 czo艂o rozw艣cieczonemu t艂umowi na stopniach kon­sulatu Hegemonii w Ternie Po艂udniowym i nak艂oni膰 ludzi, 偶eby rozeszli si臋 do dom贸w.

Pami臋tam moj膮 pi膮t膮 wizyt臋 na planecie, nasze Czwarte Ponowne Spotkanie. By艂a to jedna z niewielu okazji, kiedy widzia艂em j膮 p艂acz膮c膮. S艂awna i m膮dra, przypomina艂a w贸wczas kr贸low膮. Cztery razy z rz臋du by艂a wybierana do WszechJedno艣ci, a Rada Hegemonii wielokrotnie zasi臋ga艂a jej opinii w r贸偶nych sprawach. Traktowa艂a swoj膮 niezale偶­no艣膰 jak p艂aszcz koronacyjny, a jej gor膮ca duma nigdy nie p艂on臋艂a ja艣niej ni偶 w艂a艣nie wtedy. Kiedy jednak znale藕li艣my si臋 sami w kamiennej willi na po艂udnie od Fevarone, to ona rozp艂aka艂a si臋 i odwr贸ci艂a twarz膮 do 艣ciany. By艂em onie­艣mielony, a nawet lekko wystraszony dostoje艅stwem tej nie znanej mi, pi臋knej kobiety, ona za艣 odwr贸ci艂a ode mnie swoj膮 dumn膮 twarz i powiedzia艂a przez 艂zy:

- Odejd藕, Merin. Odejd藕 st膮d. Nie chc臋, 偶eby艣 mnie ogl膮da艂. Jestem stara, brzydka i pomarszczona. Prosz臋 ci臋, odejd藕.

Przyznaj臋, 偶e zachowa艂em si臋 wtedy do艣膰 brutalnie. Z si艂膮, kt贸ra nawet dla mnie stanowi艂a zaskoczenie, chwy­ci艂em jedn膮 r臋k膮 jej obie r臋ce, natomiast drug膮 gwa艂townym szarpni臋ciem zdar艂em z niej ubranie i zacz膮艂em jak szalony ca艂owa膰 jej kark, ramiona, ledwo widoczne rozst臋py na j臋drnym brzuchu, blizn臋 na udzie - pami膮tk臋 po wypadku, w kt贸rym bra艂a udzia艂 przed czterdziestu miejscowymi laty. Ca艂owa艂em siwiej膮ce w艂osy i pionowe linie wy偶艂obione w idealnie niegdy艣 g艂adkich policzkach. Ca艂owa艂em jej 艂zy.


- Jezu, Mike, to chyba nielegalne? - wykrztusi艂em, kiedy m贸j przyjaciel wyj膮艂 z plecaka mat臋 grawitacyjn膮.

Znajdowali艣my si臋 na wyspie numer 241, gdy偶 tak膮 w艂a艣nie romantyczn膮 nazw臋 nadano skrawkowi wulkanicznego grun­tu, kt贸ry wybrano jako miejsce, gdzie mogli艣my sp臋dza膰 wolne dni. Wyspa numer 241 le偶a艂a w odleg艂o艣ci niespe艂na pi臋膰dziesi臋ciu kilometr贸w od najstarszej osady na planecie, lecz dla nas mog艂o to by膰 r贸wnie dobrze pi臋膰dziesi膮t lat 艣wietlnych. Kiedy na wyspie przebywali robotnicy lub cz艂onkowie za艂ogi 鈥淟os Angeles鈥, miejscowe statki mia艂y ca艂kowity zakaz zbli偶ania si臋 do brzegu. Co prawda koloni艣ci dysponowali nielicznymi, mocno ju偶 przestarza艂ymi 艣migaczami, lecz one tak偶e nie pojawia艂y si臋 w okolicy. Na wydzielo­nym skrawku ziemi znajdowa艂o si臋 tylko kilka hoteli, pla偶a i wolnoc艂owy sklep z upominkami. Pewnego dnia, kiedy 鈥淟os Angeles鈥 dostarczy na orbit臋 ostatnie elementy konstrukcyjne transmitera, a ten wreszcie zostanie uruchomiony, wyspa numer 241 stanie si臋 wielkim centrum handlowo-turystycz­nym. Tymczasem jednak by艂a to zapad艂a dziura z l膮dowis­kiem dla prom贸w orbitalnych i paroma nowo wzniesionymi budynkami z najpopularniejszego miejscowego budulca, czyli bia艂ego kamienia, po kt贸rej kr臋cili si臋 艣miertelnie znudzeni ludzie z obs艂ugi. Mike zameldowa艂, 偶e nie b臋dzie nas trzy dni, gdy偶 udajemy si臋 na piesz膮 w臋dr贸wk臋 po najbardziej skalistym i najtrudniej dost臋pnym kra艅cu wyspy.

- Nie mam zamiaru w艂贸czy膰 si臋 po 偶adnych ska艂ach! - zaprotestowa艂em. - Ju偶 lepiej zostan臋 na 鈥淟. A.鈥 i pod艂膮cz臋 si臋 do symulatora.

- Zamknij si臋 i chod藕 ze mn膮 - odpar艂 Mike, a ja, jak przysta艂o na b贸stwo ni偶sze rang膮, zamkn膮艂em si臋 i poszed­艂em za nim. Po dw贸ch godzinach m臋cz膮cej w臋dr贸wki w艣r贸d poro艣ni臋tych kolczastymi zaro艣lami 艣cian dotarli艣my do g艂adkiego j臋zyka zastyg艂ej lawy po艂o偶onego kilkaset metr贸w nad powierzchni膮 morza. Znajdowali艣my si臋 w po­bli偶u r贸wnika na niemal tropikalnej planecie, lecz w tym miejscu zimny wiatr d膮艂 z tak膮 si艂膮, 偶e trz膮s艂em si臋 jak galareta i nie trafia艂em z臋bem na z膮b. Zachodz膮ce s艂o艅ce przypomina艂o krwistoczerwonego, rozmazanego kleksa, przes艂oni臋tego ciemnymi cumulusami; szczerze m贸wi膮c, nie mia艂em najmniejszej ochoty na sp臋dzenie tej nocy pod go艂ym niebem.

- Schowajmy si臋 gdzie艣 i rozpalmy ognisko - wy­szcz臋ka艂em z trudem. - Potem poka偶esz mi, w jaki spos贸b ustawia si臋 namiot na litej skale.

Mike usiad艂, tam gdzie sta艂, i zapali艂 skr臋ta.

- Zajrzyj do swojego plecaka, szczawiku.

Zawaha艂em si臋. Powiedzia艂 to zupe艂nie oboj臋tnym tonem, ale ja wiedzia艂em ju偶, 偶e tak w艂a艣nie zachowuje si臋 ka偶dy 偶artowni艣 na sekund臋 przedtem, nim na niczego si臋 nie spodziewaj膮c膮 ofiar臋 chlu艣nie kube艂 zimnej wody. Wreszcie jednak zdecydowa艂em si臋 post膮pi膰 zgodnie z jego rad膮. Na zawarto艣膰 plecaka sk艂ada艂y si臋 kostki z pianogumy oraz kostium arlekina, 艂膮cznie z mask膮 i dzwoneczkami.

- Co to... Czy ty... Czy艣 ty oszala艂? - wykrztusi艂em.

Z minuty na minut臋 robi艂o si臋 coraz ciemniej. Burza mog艂a przej艣膰 na po艂udnie od nas, ale nie musia艂a. Daleko w dole fale roztrzaskiwa艂y si臋 z hukiem o pionowe ska艂y. Gdybym potrafi艂 odnale藕膰 w ciemno艣ci drog臋 powrotn膮, z pewno艣ci膮 nie opar艂bym si臋 pokusie, aby wrzuci膰 Mike鈥檃 Osho do wody w charakterze pokarmu dla ryb.

- A teraz zobacz, co jest w moim - powiedzia艂.

Najpierw ujrza艂em kilka znajomych kostek z pianogumy, potem za艣 troch臋 bi偶uterii, jak膮 wytwarza si臋 r臋cznie na Renesansie, kompas inercyjny, pi贸ro laserowe, kt贸re ka偶dy przestrzegaj膮cy 艣ci艣le przepis贸w oficer pok艂adowej s艂u偶by bezpiecze艅stwa m贸g艂by 艂atwo uzna膰 za bro艅, jeszcze jeden kostium arlekina - najwyra藕niej przeznaczony dla osoby o bardziej korpulentnej sylwetce - oraz mat臋 grawitacyjn膮.

- Jezu, Mike, to chyba nielegalne? - zapyta艂em, przesuwaj膮c d艂o艅mi po skomplikowanym wzorze wiekowe­go dywanu.

- Nie zauwa偶y艂em tutaj 偶adnych celnik贸w - odpar艂 z u艣miechem. - W膮tpi臋 te偶, czy tubylcy maj膮 co艣 w rodzaju kontroli ruchu powietrznego.

- Tak, ale... - Umilk艂em, po czym rozwin膮艂em mat臋 do ko艅ca. Mia艂a niewiele ponad metr szeroko艣ci i oko艂o dw贸ch metr贸w d艂ugo艣ci. 呕ywe niegdy艣 kolory mocno ju偶 przyblak艂y, ale w艂贸kna tworz膮ce wzory steruj膮ce lotem wygl膮da艂y niemal jak nowe. - Gdzie j膮 zdoby艂e艣? - zapyta艂em. - Dzia艂a jeszcze?

- Na Ogrodzie - powiedzia艂 Mike i zacz膮艂 pakowa膰 oba kostiumy oraz pozosta艂y ekwipunek do swojego pleca­ka. - Jasne, 偶e dzia艂a.

Min臋艂o ju偶 ponad sto lat od chwili, kiedy W艂adimir Szo艂ochow, emigrant ze Starej Ziemi, znakomity specjalista entomolog i konstruktor EMV, wykona艂 na Nowej Ziemi pierwsz膮 mat臋 grawitacyjn膮, kt贸r膮 podarowa艂 swojej uro­czej, m艂odej siostrzenicy. Wed艂ug legendy dziewczynka wzgardzi艂a prezentem, lecz w ci膮gu zaledwie kilku lat zabawki te osi膮gn臋艂y wr臋cz nies艂ychan膮 popularno艣膰 - i to raczej w艣r贸d zamo偶nych doros艂ych ni偶 w艣r贸d dzieci - a偶 wreszcie zosta艂y zakazane na wi臋kszo艣ci planet Hegemonii. 艁atwo wymykaj膮ce si臋 spod kontroli, drogie w produkcji, stwarzaj膮ce ogromne zagro偶enie dla ruchu powietrznego maty grawitacyjne sta艂y si臋 rzadko spotykanymi ciekawo­stkami, kt贸re mo偶na by艂o ogl膮da膰 ju偶 tylko w muzeach i na nielicznych, prymitywnych planetach.

- Za艂o偶臋 si臋, 偶e kosztowa艂a ci臋 fortun臋 - powiedzia艂em.

- Trzydzie艣ci marek - odpar艂 Mike, sadowi膮c si臋 na 艣rodku dywanu. - Stary handlarz, od kt贸rego j膮 kupi艂em, my艣la艂, 偶e jest ju偶 bezu偶yteczna. Dla niego by艂a, ale ja zabra艂em j膮 na statek, pod艂adowa艂em, przeprogramowa艂em bloki pami臋ci i... voil脿!

Musn膮艂 palcami skomplikowany wz贸r, a mata natych­miast napr臋偶y艂a si臋 i unios艂a pi臋tna艣cie centymetr贸w nad ziemi臋.

Przyjrza艂em si臋 jej z pow膮tpiewaniem.

- Wszystko pi臋knie, ale co b臋dzie, je艣li...

- Nie b贸j si臋, jest ca艂kowicie na艂adowana - przerwa艂 mi Mike i poklepa艂 grub膮 tkanin臋. - Wiem, jak si臋 ni膮 pos艂ugiwa膰. No dobra, wskakuj albo odsu艅 si臋 troch臋. Chc臋 wyruszy膰, zanim ta burza zdecyduje si臋 podej艣膰 bli偶ej.

- Nie wydaje mi si臋...

- Daj spok贸j, Merin. Decyduj si臋. Nie mam czasu.

Zastanawia艂em si臋 jeszcze tylko dwie sekundy. Gdyby przy艂apano nas na pr贸bie opuszczenia wyspy, obaj natych­miast musieliby艣my po偶egna膰 si臋 z prac膮 na statku, a ta stanowi艂a teraz dla mnie ca艂e moje 偶ycie. Sam podj膮艂em t臋 decyzj臋, podpisuj膮c kontrakt a偶 na osiem misji na Maui-Przymierze. Co gorsza, od cywilizacji dzieli艂o mnie dwie艣cie lat 艣wietlnych oraz pi臋膰 i p贸艂 roku podr贸偶y w nadprzest­rzeni. Nawet gdyby odstawiono nas z powrotem do Sieci, straciliby艣my jedena艣cie lat 偶ycia. Nie mo偶na oszuka膰 d艂ugu czasowego.

Wskoczy艂em na mat臋 i usadowi艂em si臋 za plecami Mike鈥檃, a on wepchn膮艂 plecak mi臋dzy nas, kaza艂 mi si臋 trzyma膰, po czym dotkn膮艂 kolorowego wzoru. Mata wzbi艂a si臋 pi臋膰 metr贸w w g贸r臋, skr臋ci艂a raptownie w lewo i poszybowa艂a nad wzburzonym oceanem. Trzysta metr贸w pod nami, w g臋stniej膮cym mroku hucza艂y spienione fale. Wznie艣li艣my si臋 jeszcze wy偶ej i polecieli艣my na p贸艂noc, w sam 艣rodek nocy.

Takie decyzje bardzo cz臋sto zupe艂nie zmieniaj膮 przy­sz艂o艣膰.


Pami臋tam rozmow臋 z Siri podczas naszego Drugiego Ponownego Spotkania, wkr贸tce po tym, jak zjawili艣my si臋 w willi na wybrze偶u niedaleko Fevarone. Szli艣my we dw贸jk臋 po pla偶y. Alon zosta艂 w mie艣cie pod opiek膮 Magritte. By艂em z tego nawet zadowolony, gdy偶 w obecno艣ci ch艂opca czu艂em si臋 dziwnie nieswojo. O tym, 偶e co艣 艂膮czy go ze mn膮... z nami... 艣wiadczy艂y wy艂膮cznie jego powa偶ne zielone oczy, ciemne kr臋cone w艂osy oraz zadarty nos. I jeszcze ironiczny, skryty u艣miech, na jakim przy艂apa艂em go kilka razy, kiedy otrzymywa艂 od matki reprymend臋. Ten u艣miech by艂 stanowczo zbyt dojrza艂y i zbyt cyniczny jak na dziesi臋cioletniego ch艂opca. Doskonale go zna艂em, cho膰 do tej pory wydawa艂o mi si臋, 偶e takich rzeczy nie mo偶na odziedziczy膰, tylko trzeba si臋 ich nauczy膰.

- Niewiele wiesz - powiedzia艂a Siri. Sz艂a boso, brodz膮c w p艂ytkiej wodzie. Od czasu do czasu nachyla艂a si臋, podnosi艂a z piasku muszl臋, przygl膮da艂a jej si臋 uwa偶nie i rzuca艂a j膮 za siebie.

- Przeszed艂em intensywne szkolenie - odpar艂em.

- Nie w膮tpi臋. Z pewno艣ci膮 jeste艣 bardzo dobrym fa­chowcem, ale niewiele wiesz.

Zirytowany, nie bardzo wiedz膮c, co odpowiedzie膰, szed­艂em obok niej z opuszczon膮 g艂ow膮. Wyd艂uba艂em z piasku bia艂y kawa艂ek zastyg艂ej lawy i cisn膮艂em go daleko w morze. Nad wschodnim horyzontem gromadzi艂y si臋 deszczowe chmury. Nagle zapragn膮艂em znale藕膰 si臋 na pok艂adzie statku. Waha艂em si臋 przed powrotem na planet臋 i teraz nie mia艂em ju偶 w膮tpliwo艣ci, 偶e pope艂ni艂em b艂膮d. By艂 to m贸j trzeci pobyt na Maui-Przymierzu, nasze Drugie Ponowne Spot­kanie, jak mawiali poeci, a nawet zwykli ludzie. Za pi臋膰 miesi臋cy mia艂em sko艅czy膰 dwadzie艣cia jeden lat standardowych, Siri za艣 trzy tygodnie temu obchodzi艂a swoje trzydzieste si贸dme urodziny.

- By艂em w wielu miejscach, o kt贸rych ty nawet nie s艂ysza艂a艣 - powiedzia艂em wreszcie. Zdawa艂em sobie spraw臋, 偶e zachowuj臋 si臋 jak rozdra偶nione dziecko.

- Tak, oczywi艣cie! - wykrzykn臋艂a Siri i klasn臋艂a w d艂onie. Przez chwil臋 widzia艂em w niej tak膮 Siri, jak膮 zapami臋ta艂em - m艂od膮 dziewczyn臋, o kt贸rej 艣ni艂em i ma­rzy艂em podczas d艂ugich dziewi臋ciu miesi臋cy podr贸偶y. Zaraz potem jednak wspomnienie ust膮pi艂o miejsca brutalnej rzeczywisto艣ci; ponownie zobaczy艂em kr贸tkie w艂osy, zwiot­cza艂e mi臋艣nie karku oraz 偶y艂y, coraz bardziej widoczne na tak kochanych kiedy艣 przeze mnie r臋kach. - By艂e艣 w miejscach, w kt贸rych ja nigdy nie b臋d臋. - G艂os by艂 ten sam. Prawie ten sam. - Merin, kochanie, widzia艂e艣 rzeczy, jakich ja nigdy nie zobacz臋, i znasz wi臋cej fakt贸w dotycz膮­cych funkcjonowania wszech艣wiata, ni偶 ja potrafi艂abym sobie wyobrazi膰, ale mimo wszystko wiesz bardzo niewiele.

- O czym ty m贸wisz, do diab艂a?

Usiad艂em na cz臋艣ciowo zagrzebanym w piasku pniu drzewa i podci膮gn膮艂em kolana pod brod臋, tworz膮c mi臋dzy nami co艣 w rodzaju p艂otu.

Siri wysz艂a z wody, ukl臋k艂a przede mn膮, uj臋艂a mnie za r臋ce, i cho膰 moje by艂y znacznie wi臋ksze, ci臋偶sze i pot臋偶niej­sze, to w por贸wnaniu z jej d艂o艅mi wydawa艂y si臋 bardzo s艂abe i bezradne. Pomy艣la艂em, 偶e tak膮 si艂臋 mog膮 da膰 lata, kt贸rych ja jeszcze nie prze偶y艂em.

- Tylko 偶ycie pozwala naprawd臋 dowiedzie膰 si臋 czego艣 o sobie i innych, m贸j ukochany. Zrozumia艂am to dzi臋ki Alonowi. Wychowuj膮c dziecko, postrzega si臋 wszystko znacznie wyra藕niej.

- Co masz na my艣li?

Odsun臋艂a si臋 nieco i odruchowo odgarn臋艂a do ty艂u niesforny kosmyk w艂os贸w, lecz jej lewa d艂o艅 nadal 艣ciska艂a moje palce.

- Nie jestem pewna... - powiedzia艂a cicho. - Zaczyna si臋 chyba od tego, 偶e wiesz, kiedy co艣 jest wa偶ne, a kiedy nie. Nie bardzo potrafi臋 to wyrazi膰. Je偶eli przez trzydzie艣ci lat bez przerwy spotykasz si臋 z obcymi lud藕mi, czujesz si臋 w ich towarzystwie znacznie swobodniej, ni偶 gdyby艣 mia艂 o po艂ow臋 mniejsze do艣wiadczenie. Wiesz, czego mo偶esz od nich oczeki­wa膰, i jeste艣 na to przygotowany, a jednocze艣nie potrafisz wcze艣niej wyczu膰, 偶e nie uzyskasz od nich tego, na czym ci zale偶y, i idziesz dalej, nie trac膮c niepotrzebnie czasu. Po prostu wiesz wi臋cej o tym, co jest i czego nie ma, i jak ma艂o masz czasu, 偶eby zrozumie膰, na czym naprawd臋 polega r贸偶nica. Rozumiesz mnie, Merin? Czy rozumiesz mnie cho膰 troch臋?

- Nie - odpar艂em.

Skin臋艂a g艂ow膮 i przygryz艂a doln膮 warg臋, ale nic nie odpowiedzia艂a, tylko pochyli艂a si臋 i poca艂owa艂a mnie. Jej usta by艂y suche, a ja wyczu艂em na nich nie wyartyku艂owane pytanie. Opiera艂em si臋 przez chwil臋, patrz膮c nad jej g艂ow膮 w niebo, bo wydawa艂o mi si臋, 偶e potrzebuj臋 czasu do zastanowienia, ale potem poczu艂em ciep艂e dotkni臋cie j臋zyka i zamkn膮艂em oczy. Za naszymi plecami wzbiera艂 powoli przyp艂yw. Ciep艂o rozlewa艂o si臋 coraz bardziej, kiedy Siri rozpi臋艂a mi koszul臋 i przesun臋艂a paznokciami po piersi. Nagle odsun臋艂a si臋 ode mnie, a ja otworzy艂em oczy w sam膮 por臋, 偶eby zobaczy膰, jak odpina ostatni guzik w swojej bia艂ej sukience. Mia艂a wi臋ksze piersi ni偶 te z moich wspo­mnie艅, ci臋偶sze, o ciemniejszych sutkach. Nie zwa偶aj膮c na ch艂odny wiatr, 艣ci膮gn膮艂em cienki materia艂 z jej ramion i zamkn膮艂em j膮 w u艣cisku. Osun臋li艣my si臋 na ciep艂y piasek za pniem. Tuli艂em j膮 do piersi, zastanawiaj膮c si臋 jednocze艣­nie, jak mog艂em cho膰 przez chwil臋 uwa偶a膰 j膮 za silniejsz膮 ode mnie. Jej sk贸ra mia艂a smak soli.

R臋ce Siri si臋gn臋艂y w d贸艂, 偶eby mi pom贸c. Kr贸tkie w艂osy rozsypa艂y si臋 na piasku, bia艂ym materiale, szorstkim drewnie. Serce wali艂o mi tak g艂o艣no, 偶e zag艂usza艂o szum przyp艂ywu.

- Rozumiesz mnie, Merin? - zapyta艂a kilka sekund p贸藕niej, kiedy po艂膮czy艂o nas jej ciep艂o.

- Tak - szepn膮艂em w odpowiedzi, chocia偶 nadal nic nie rozumia艂em.


Mike skierowa艂 mat臋 w stron臋 Pierwszej Osady. Lot trwa艂 ponad godzin臋, kt贸r膮 sp臋dzi艂em kul膮c si臋 z zimna w ciemno艣ci i oczekuj膮c, 偶e lada chwila runiemy do morza. Na trzydzie艣ci minut przed osi膮gni臋ciem celu dostrzegli艣my pierwsze ruchome wyspy, a w nied艂ugi czas potem pojawi艂o ich si臋 znacznie wi臋cej. Z wyd臋tymi wiatrem koronami drzew 偶aglowych p艂yn臋艂y nie ko艅cz膮c膮 si臋 procesj膮 na p贸艂noc, uciekaj膮c przed sztormem. Wiele by艂o rz臋si艣cie o艣wietlonych r贸偶nobarwnymi latarniami i lampionami.

- Jeste艣 pewien, 偶e dobrze lecimy?! - zawo艂a艂em.

- Tak! - odkrzykn膮艂, nie odwracaj膮c g艂owy. Wiatr szarpa艂 jego d艂ugimi czarnymi w艂osami, wpychaj膮c mi je w usta i w oczy. Mike od czasu do czasu zerka艂 na kompas i lekko korygowa艂 kurs. Wydawa艂o mi si臋, 偶e 艂atwiej by艂oby pod膮偶a膰 艣ladem wysp. W艂a艣nie mijali艣my jedn膮 z nich, do艣膰 du偶膮, bo co najmniej kilometrowej d艂ugo艣ci, ale nie mog艂em dostrzec 偶adnych szczeg贸艂贸w, gdy偶 spowija艂a j膮 ciemno艣膰. Z po艂yskuj膮cej wody wychyla艂y si臋 jakie艣 ob艂e kszta艂ty. Szturchn膮艂em Mike鈥檃 w rami臋 i wskaza艂em w d贸艂.

- Delfiny! - krzykn膮艂. - Od nich si臋 to wszystko zacz臋艂o, nie pami臋tasz? Podczas hegiry gromada 艣wi臋tosz­k贸w pr贸bowa艂a ocali膰 wszystkie ssaki 偶yj膮ce w oceanach Starej Ziemi. Nie uda艂o im si臋.

Ju偶 mia艂em mu zada膰 kolejne pytanie, ale w艂a艣nie wtedy pojawi艂a si臋 przed nami wyspa i port Pierwszej Osady.

Do tej pory wydawa艂o mi si臋, 偶e gwiazdy nad Maui-Przymierzem s膮 bardzo jasne, a w臋druj膮ce wyspy bajecznie kolorowe. Jednak Pierwsza Osada, po艂o偶ona mi臋dzy portem i g贸rami, 艣wieci艂a noc膮 niczym jaka艣 latarnia morska. Natychmiast przywiod艂a mi na my艣l statek dalekiego zasi臋gu, kt贸ry ogl膮da艂em kiedy艣 w chwili, gdy unosz膮c si臋 w przestrzeni obok wygas艂ego gazowego olbrzyma wy­tworzy艂 w艂asn膮, miniaturow膮 Nov膮. Miasto przypomina艂o pi臋ciowarstwowy plaster miodu, utworzony z bia艂ych bu­dynk贸w o艣wietlonych od wewn膮trz daj膮cymi ciep艂y blask latarniami, z zewn膮trz za艣 niezliczonymi pochodniami. Nawet bia艂a, zastyg艂a lawa, z kt贸rej by艂a zbudowana wyspa, zdawa艂a si臋 艣wieci膰 w ciemno艣ci. Wok贸艂 miasta wzniesiono mn贸stwo namiot贸w i tymczasowych barak贸w, a opr贸cz wielu ognisk, na kt贸rych przygotowywano posi艂ki, rozpalono tak偶e sporo ogromnych stos贸w; ich jedynym zadaniem by艂o u艣wietnienie uroczysto艣ci z okazji powrotu p艂ywaj膮cych wysp.

W samym porcie roi艂o si臋 od najr贸偶niejszych 艂odzi. By艂y tam katamarany z dzwonkami zawieszonymi na masztach, p艂askodenne 艂odzie mieszkalne przystosowane do tego, aby dostojnie 偶eglowa膰 od portu do portu po spokojnych, przybrze偶nych wodach r贸wnikowych, a tak偶e nieliczne oceaniczne jachty, smuk艂e i funkcjonalne jak rekiny. Latar­nia morska wzniesiona na ko艅cu rafy os艂aniaj膮cej wej艣cie do portu posy艂a艂a strumienie 艣wiat艂a daleko w morze, by zaraz potem skierowa膰 je na zat艂oczony port i bia艂y masyw wyspy.

Radosn膮 wrzaw臋 us艂yszeli艣my ju偶 z odleg艂o艣ci dw贸ch kilometr贸w. Ponad krzyki i huk przyboju wybija艂y si臋 d藕wi臋ki sonaty fletowej Bacha. P贸藕niej dowiedzia艂em si臋, 偶e ca艂e to zamieszanie by艂o transmitowane za pomoc膮 podwodnych g艂o艣nik贸w umieszczonych w Kana艂ach Prze­p艂ywowych, gdzie zgromadzi艂y si臋 stada delfin贸w, pl膮saj膮­cych w takt muzyki.

- Na Boga, Mike! Sk膮d wiedzia艂e艣, 偶e tu b臋dzie taka impreza?

- Zapyta艂em komputer pok艂adowy. - Mata zboczy艂a nieco w prawo, by trzyma膰 si臋 z dala od statk贸w i 艣wiat艂a latarni, a potem skierowali艣my si臋 ku skrawkowi po­gr膮偶onego we wzgl臋dnej ciemno艣ci l膮du na p贸艂noc od miasta. Morze by艂o tu chyba znaczne p艂ytsze, gdy偶 fale osi膮ga艂y mniejsz膮 wysoko艣膰 i nie rozbija艂y si臋 z tak ogromnym hukiem. - Obchodz膮 to 艣wi臋to co roku, ale tak si臋 sk艂ada, 偶e teraz akurat po raz sto pi臋膰dziesi膮ty, wi臋c zabawa zacz臋艂a si臋 ju偶 przed trzema tygodniami i potrwa jeszcze dwa. Na ca艂ej planecie mieszka najwy偶ej jakie艣 sto tysi臋cy kolonist贸w, z czego co najmniej po艂owa bierze udzia艂 w uroczysto艣ciach.

Mata zmniejszy艂a pr臋dko艣膰, obni偶y艂a lot i wyl膮dowa艂a delikatnie na skalistym wzg贸rzu niedaleko od pla偶y. Burza skierowa艂a si臋 dalej na po艂udnie, lecz od czasu do czasu nad horyzontem pojawia艂y si臋 paj臋cze nici b艂yskawic. Nad naszymi g艂owami 艣wieci艂y gwiazdy, nic sobie nie robi膮c z blasku bij膮cego zza wzniesienia, kt贸re oddziela艂o nas od Pierwszej Osady. By艂o tu znacznie cieplej ni偶 na naszej wysepce, a w powietrzu unosi艂 si臋 wyra藕ny zapach kwit­n膮cych drzew owocowych. Zwin臋li艣my mat臋 i po艣piesznie za艂o偶yli艣my przebrania, Mike za艣 schowa艂 do obszernych kieszeni laserowe pi贸ro i bi偶uteri臋.

- Po co ci to? - zapyta艂em, kiedy ukryli艣my plecak i mat臋 pod sporym g艂azem.

- To? - B艂ysn膮艂 w p贸艂mroku naszyjnikiem z Renesan­su. - B臋dziemy si臋 tym pos艂ugiwa膰 jako walut膮, ubiegaj膮c si臋 o przychylno艣膰 dam.

- Przychylno艣膰?

- Aby zechcia艂y zapewni膰 nieco rozkoszy znu偶onym gwiezdnym w臋drowcom, czyli, kr贸tko m贸wi膮c, da膰 dupy, szczawiku.

- Aha - mrukn膮艂em i poprawi艂em mask臋 oraz czapecz­k臋 b艂azna. Dzwoneczki zabrz臋cza艂y cichutko w ciemno艣ci.

- Chod藕my, bo sp贸藕nimy si臋 na przyj臋cie - powie­dzia艂 Mike.

Skin膮艂em g艂ow膮 i ruszy艂em za nim w kierunku 艣wiat艂a i d藕wi臋k贸w.


Siedz臋 w promieniach s艂o艅ca i czekam, nie bardzo wiedz膮c na co. Czuj臋 na plecach ciep艂o, kt贸re promieniuje od nagrzewaj膮cych si臋 艣cian grobowca Siri.

Grobowca Siri?...

Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Podnosz臋 g艂ow臋 i mru偶臋 oczy, jakbym chcia艂 dojrze膰 鈥淟. A.鈥 i niedawno uko艅czony transmiter, ale to przecie偶 niemo偶liwe. Cz膮stka mnie wie doskonale, 偶e ani statek, ani transmiter nie pojawi艂y si臋 jeszcze nad horyzontem. Inna cz膮stka zna dok艂adnie czas, jaki pozosta艂 im do osi膮gni臋cia zenitu. Jeszcze inna nie chce nawet o tym my艣le膰.

Siri, czy dobrze robi臋?

Wiatr raptownie przybiera na sile, 艂opocz膮c zwisaj膮cymi do tej pory niemrawo proporcami. Bardziej wyczuwam, ni偶 dostrzegam niepok贸j czekaj膮cego t艂umu. Po raz pierwszy odk膮d wyl膮dowa艂em na tej planecie po to, by odby艂o si臋 nasze Sz贸ste Ponowne Spotkanie, serce wype艂nia mi b贸l. Nie, jeszcze nie b贸l, tylko 艣widruj膮cy smutek, kt贸ry ju偶 nied艂ugo ust膮pi miejsca rozpaczy. Przez wiele lat prowadzi­艂em w duchu milcz膮ce rozmowy z Siri, przygotowuj膮c pytania do naszych przysz艂ych dyskusji, a teraz nagle zaczynam rozumie膰, 偶e ju偶 nigdy nie zamienimy ani s艂owa. Moj膮 dusz臋 wype艂nia szybko rosn膮ca pustka.

Czy powinienem na to pozwoli膰, Siri?

Odpowiada mi jedynie pomruk t艂umu. Najdalej za kilka minut wy艣l膮 Donela, mojego m艂odszego, pozo­sta艂ego przy 偶yciu syna, by膰 mo偶e w towarzystwie jego siostry Liry, aby mnie ponaglili. Wyrzucam 藕d藕b艂o trawy, kt贸re do tej pory ssa艂em. Na horyzoncie pojawia si臋 ledwo dostrzegalny cie艅: albo to chmura, albo pierwsza z wysp, kt贸re - gnane odwiecznym instynktem i wiej膮cy­mi z p贸艂nocy wiatrami - wracaj膮 ka偶dej wiosny na r贸wnikowe p艂ycizny, gdzie znajduje si臋 ich ojczyzna. To bez znaczenia.

Siri, czy s艂usznie post臋puj臋?

Wci膮偶 nie ma odpowiedzi, a mnie pozostaje coraz mniej czasu.


Siri okazywa艂a nieraz tak wielk膮 ignorancj臋, 偶e wszystko a偶 przewraca艂o si臋 we mnie ze z艂o艣ci.

Nic nie wiedzia艂a o tym, jak wygl膮da moje 偶ycie z dala od niej. Zadawa艂a pytania, lecz ja cz臋sto mia艂em w膮tpliwo­艣ci, czy naprawd臋 chce us艂ysze膰 na nie odpowiedzi. Po艣wi臋ci艂em wiele godzin, by jej wyja艣ni膰 cudowne prawa fizyczne, kt贸re pozwoli艂y na skonstruowanie ogromnych statk贸w nadprzestrzennych, ale ona chyba nic z tego nie zrozumia艂a. Pewnego razu, po d艂ugim wyk艂adzie na temat r贸偶nic mi臋dzy naszym 鈥淟os Angeles鈥 a ich statkiem kolonizacyjnym, uraczy艂a mnie nast臋puj膮cym pytaniem:

- Ale dlaczego w艂a艣ciwie moi przodkowie potrzebowali osiemdziesi臋ciu lat, 偶eby dotrze膰 na Maui-Przymierze, podczas gdy tobie wystarcza na to zaledwie sto trzydzie艣ci dni?

Nie dotar艂o do niej ani s艂owo z tego, co m贸wi艂em.

Tak偶e jej rozumienie historii by艂o, m贸wi膮c najogl臋dniej, do艣膰 mizerne. Traktowa艂a Hegemoni臋 i Sie膰 tak samo jak dziecko traktuje ba艣niowe 艣wiaty, pod wieloma wzgl臋dami bardzo atrakcyjne, ale ca艂kowicie nierealne. Wykazywa艂a przy tym tak膮 oboj臋tno艣膰, 偶e chwilami robi艂o mi si臋 czerwono przed oczami.

Wiedzia艂a natomiast wszystko o pocz膮tkach hegiry - przynajmniej w cz臋艣ci dotycz膮cej Maui-Przymierza i kolo­nist贸w - i czasem zaskakiwa艂a mnie znajomo艣ci膮 cudownie archaicznych szczeg贸艂贸w lub wyra偶e艅. Jednak rzeczywisto艣膰 po hegirze stanowi艂a dla niej bia艂膮 plam臋. Nazwy takie jak Ogr贸d, Intruzi, Renesans czy Lusus m贸wi艂y jej niewiele albo nawet nic. Tak偶e nazwiska Salmuda Brevy鈥檈go czy genera艂a Glennona-Heighta nie wywo艂ywa艂y prawie 偶ad­nych reakcji i skojarze艅.

Kiedy widzia艂em j膮 po raz ostatni, mia艂a siedemdziesi膮t lat standardowych, lecz nigdy - nigdy - nie odwiedzi艂a innej planety, nie korzysta艂a z komunikatora, nie skosz­towa艂a innego napoju alkoholowego ni偶 wino, nie mia艂a kontaktu z chirurgiem osobowo艣ci, nie przesz艂a przez transmiter, nie pali艂a skr臋ta, nie podda艂a si臋 korekcie gen贸w, nie pod艂膮czy艂a si臋 do symulatora, nie chodzi艂a do 偶adnej szko艂y, nie bra艂a lek贸w bazuj膮cych na RNA, nie s艂ysza艂a o gnostykach zen lub Ko艣ciele Chy偶wara, nie u偶ywa艂a 偶adnego pojazdu lataj膮cego poza zabytkowym vikkenem, od wielu lat stanowi膮cym w艂asno艣膰 jej rodziny.

Nigdy te偶 nie kocha艂a si臋 z nikim opr贸cz mnie. Tak przynajmniej twierdzi艂a.

A ja jej wierzy艂em.


Podczas naszego Pierwszego Ponownego Spotkania, kt贸re mia艂o miejsce na Archipelagu, Siri zabra艂a mnie, 偶ebym porozmawia艂 z delfinami.

Wstali艣my wcze艣nie, by obserwowa膰 wsch贸d s艂o艅ca. Z najwy偶szych pi臋ter nadrzewnego domu roztacza艂 si臋 wspania艂y widok na rozja艣niaj膮cy si臋 coraz bardziej wschodni horyzont. Strz臋pki wysokich cirrus贸w por贸偶owia艂y raptownie, a potem morze rozb艂ys艂o milionem 艣wietlnych refleks贸w, kiedy nad p艂askim horyzontem pojawi艂o si臋 s艂o艅ce.

- Chod藕my pop艂ywa膰 - zaproponowa艂a Siri. Padaj膮ce niemal poziomo promienie s艂o艅ca barwi艂y jej sk贸r臋 na bladoz艂oty kolor.

- Jestem zm臋czony - odpar艂em. - Mo偶e p贸藕niej.

Przez ca艂膮 noc prawie nie zmru偶yli艣my oka, rozmawiaj膮c, kochaj膮c si臋, rozmawiaj膮c i znowu si臋 kochaj膮c. Teraz, w blasku cudownego poranka, czu艂em si臋 dziwnie pusty i wydawa艂o mi si臋, 偶e lada chwila chwyc膮 mnie md艂o艣ci. Dopiero po d艂u偶szej chwili zrozumia艂em, 偶e dzieje si臋 tak za spraw膮 ledwo wyczuwalnego ruchu wyspy, kt贸ry u mnie, odzwyczajonego od grawitacji, powodowa艂 zaburzenia r贸wnowagi.

- Teraz - stwierdzi艂a stanowczo Siri, po czym chwyci艂a mnie za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a za sob膮. Zirytowa艂o mnie to, ale nie protestowa艂em. Siri mia艂a dwadzie艣cia sze艣膰 lat, a wi臋c by艂a ju偶 o siedem lat starsza ode mnie, lecz w dalszym ci膮gu zachowywa艂a si臋 jak nastolatka, kt贸r膮 zaledwie przed dziesi臋cioma miesi膮cami mojego czasu ujrza艂em podczas 艢wi臋ta. Nadal 艣mia艂a si臋 g艂o艣no i bez 偶adnych zahamowa艅, nadal mia艂a zielone, patrz膮ce bystro oczy, nadal wok贸艂 jej g艂owy trzepota艂y wiecznie potargane kasztanowe w艂osy. Tylko jej cia艂o wype艂ni艂o si臋, dojrzewaj膮c obietnicami, kt贸rych wcze艣niej mo偶na by艂o si臋 tylko domy艣la膰. Mia艂a wysoko osadzone, kr膮g艂e piersi, nad kt贸rymi zaczyna艂y si臋 piegi, dalej za艣 sk贸ra stawa艂a si臋 tak bia艂a, 偶e wida膰 by艂o przez ni膮 niebieskie, delikatne 偶y艂ki.

Mimo wszystko by艂a w jaki艣 spos贸b inna.

- Idziesz ze mn膮 czy b臋dziesz tak siedzia艂 i wytrzeszcza艂 oczy? - zapyta艂a.

W drodze na najni偶szy poziom zrzuci艂a lu藕n膮 koszul臋. Przy nabrze偶u ko艂ysa艂a si臋 nasza ma艂a 艂贸dka, a w g贸rze drzewo 偶aglowe rozchyla艂o powoli koron臋, obudzone ciep­艂ymi promieniami s艂o艅ca. Przez kilka minionych dni Siri k膮pa艂a si臋 w kostiumie, ale teraz by艂a zupe艂nie naga. Jej sutki zmarszczy艂y si臋 pod wp艂ywem ch艂odnego powietrza.

- Nie boisz si臋, 偶e zostaniemy z ty艂u? - zapyta艂em, zerkaj膮c niepewnie na rozwijaj膮c膮 si臋 koron臋. Poprzednio zawsze czekali艣my na przypadaj膮cy oko艂o po艂udnia okres ciszy, kiedy morze stawa艂o si臋 g艂adkie niczym lustro. Teraz jednak grube li艣cie b艂yskawicznie wype艂nia艂y si臋 wiatrem.

- Nie b膮d藕 g艂upi! - roze艣mia艂a si臋. - Przecie偶 mo偶emy chwyci膰 si臋 korzeni kilowych albo kt贸rej艣 z wici pokar­mowych. Dalej, po艣piesz si臋!

Rzuci艂a mi mask臋 osmotyczn膮 i b艂yskawicznie w艂o偶y艂a swoj膮. Przezroczyste tworzywo sprawi艂o, 偶e jej twarz wygl膮da艂a jak oblana oliw膮. Na szyi powiesi艂a sobie medalion z jakiego艣 ciemnego metalu. Wygl膮da艂 gro藕nie i tajemniczo.

- Co to jest?

Nie podnios艂a maski, 偶eby odpowiedzie膰, tylko przyklei艂a po obu stronach szyi miniaturowe mikrofony i poda艂a mi male艅kie s艂uchaweczki.

- Translator - us艂ysza艂em jej cienki g艂osik. - Powi­niene艣 wiedzie膰, bo przecie偶 znasz si臋 na tych technicznych cude艅kach.

Przytrzyma艂a translator na miejscu jedn膮 r臋k膮 i wskoczy艂a do wody. Dostrzeg艂em jeszcze dwie jasne p贸艂kule po艣lad­k贸w, kiedy wykona艂a obr贸t i skierowa艂a si臋 g艂臋biej, a potem zosta艂 po niej tylko jasny 艣lad utworzony z uciekaj膮cych ku powierzchni banieczek powietrza. Po艣piesznie wci膮gn膮艂em mask臋 na twarz, przytwierdzi艂em do szyi mikrofony i sko­czy艂em za ni膮.

Wyspa ogl膮dana od spodu przypomina艂a ciemn膮 plam臋 na kryszta艂owym, roz艣wietlonym suficie. Starannie unika艂em kontaktu z wiciami pokarmowymi, mimo 偶e Siri kilkakrot­nie zademonstrowa艂a mi, i偶 najwi臋ksz膮 zdobycz膮, jak膮 si臋 interesuj膮, s膮 drobinki zooplanktonu unosz膮ce si臋 wok贸艂 nas jak cz膮steczki kurzu w pustej sali balowej. Podobne do poskr臋canych stalaktyt贸w korzenie kilowe si臋ga艂y kilkaset metr贸w w g艂膮b fioletowej otch艂ani.

Wyspa znajdowa艂a si臋 w ruchu, o czym 艣wiadczy艂o delikatne falowanie wici. Dziesi臋膰 metr贸w w g贸rze promie­nie s艂o艅ca zal艣ni艂y w spienionym kilwaterze. Przez sekund臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e si臋 udusz臋, gdy偶 艣ci艣le przylegaj膮cy do nosa i ust 偶el maski uniemo偶liwia艂 mi oddychanie r贸wnie skutecznie jak otaczaj膮ca mnie zewsz膮d woda, a potem nagle poczu艂em, jak moje p艂uca swobodnie nape艂niaj膮 si臋 powietrzem.

- G艂臋biej, Merin - us艂ysza艂em g艂os Siri.

Zamruga艂em w zwolnionym tempie i dostrzeg艂em j膮 dwadzie艣cia metr贸w ni偶ej, trzymaj膮c膮 si臋 jedn膮 r臋k膮 korze­nia kilowego na granicy mi臋dzy ciep艂ymi, powierzchniowy­mi wodami i znacznie ch艂odniejszymi pr膮dami g艂臋binowymi. Pomy艣la艂em o tysi膮cach metr贸w mrocznej otch艂ani, o stwo­rzeniach, kt贸re mog膮 tam mieszka膰, nie odkryte przez kolonist贸w, i poczu艂em, jak j膮dra chowaj膮 mi si臋 w podbrzusze.

- Zejd藕 ni偶ej.

G艂os Siri zad藕wi臋cza艂 mi w uszach niczym bzyczenie owada. Wykona艂em obr贸t i pop艂yn膮艂em w d贸艂. Si艂a wypy­chania nie by艂a tu tak du偶a jak na Starej Ziemi, ale i tak nurkowanie wymaga艂o wydatkowania du偶ej ilo艣ci energii. Zale偶nie od g艂臋boko艣ci maska dawkowa艂a mi odpowiednie porcje tlenu i azotu, ale wzrastaj膮cy nacisk wody dawa艂 mi si臋 powa偶nie we znaki. Wreszcie przesta艂em porusza膰 nogami, chwyci艂em si臋 bocznego odrostu jednego z korzeni i pomagaj膮c sobie r臋kami przyci膮gn膮艂em si臋 do Siri.

Unosili艣my si臋 obok siebie w p贸艂mroku. Siri wygl膮da艂a jak zjawa: d艂ugie w艂osy otacza艂y j膮 czarn膮 chmur膮, a ja艣­niejsze miejsca na jej ciele jarzy艂y si臋 tajemniczo w b艂臋kitnozielonym, przy膰mionym 艣wietle. Wydawa艂o si臋, 偶e od powierzchni dzieli nas jaka艣 niewyobra偶alnie wielka odleg­艂o艣膰. Rozszerzaj膮ce si臋 鈥淰鈥 kilwatera oraz po艂o偶enie wici 艣wiadczy艂y o tym, 偶e wyspa p艂ynie coraz szybciej, kieruj膮c si臋 ku nowym 偶erowiskom na dalekich wodach.

- Gdzie s膮...

Siri nie pozwoli艂a mi doko艅czy膰.

- Szszsz! - sykn臋艂a i dotkn臋艂a medalionu. Wtedy je us艂ysza艂em: krzyki, tryle, gwizdy, pomruki i nawo艂ywania. Nagle g艂臋biny wype艂ni艂a przedziwna muzyka.

- Jezu... - westchn膮艂em, a poniewa偶 Siri w艂膮czy艂a translator, moje westchnienie zosta艂o nadane jako kr贸tki gwizd zako艅czony dono艣nym tr膮bnieciem.

- Witajcie! - zawo艂a艂a Siri, a translator natychmiast nada艂 powitalny sygna艂, przypominaj膮cy przenikliwy ptasi tryl, przechodz膮cy pod koniec w ultrad藕wi臋ki. - Witaj­cie! - powt贸rzy艂a.

Delfiny zjawi艂y si臋 dopiero po kilku minutach. By艂y zaskakuj膮co, wr臋cz niepokoj膮co du偶e. W s艂abym o艣wietleniu ich cia艂a sprawia艂y wra偶enie oleisto 艣liskich i bardzo umi臋艣nionych. Szczeg贸lnie dorodny osobnik przep艂yn膮艂 nie dalej ni偶 metr od nas, w ostatniej chwili odwracaj膮c si臋 na bok, tak 偶e jego bia艂y brzuch przesun膮艂 si臋 przed naszymi oczami niczym 艣ciana. Dostrzeg艂em ma艂e czarne oko, kt贸re przygl膮da艂o mi si臋 badawczo. Nieznaczne poruszenie szero­kiej p艂etwy ogonowej wywo艂a艂o tak wielkie turbulencje, 偶e nie mog艂em mie膰 偶adnych w膮tpliwo艣ci co do si艂y zwierz臋cia.

- Witaj! - zawo艂a艂a Siri, lecz pot臋偶ny kszta艂t znikn膮艂 ju偶 w p贸艂mroku. Siri wy艂膮czy艂a translator. - Chcesz z nimi porozmawia膰? - zapyta艂a.

- Jasne - odpar艂em bez wi臋kszego przekonania.

Mimo trwaj膮cych ju偶 od ponad trzystu lat wysi艂k贸w nie uda艂o si臋 nawi膮za膰 prawdziwego kontaktu mi臋dzy cz艂owie­kiem a tymi morskimi ssakami. Mike powiedzia艂 mi kiedy艣, 偶e struktury my艣lowe obu gatunk贸w ocala艂ych po zag艂adzie Starej Ziemi s膮 zbyt r贸偶ne i istnieje stanowczo za ma艂o wsp贸lnych punkt贸w odniesienia. Jeden ze specjalist贸w sprzed hegiry napisa艂 kiedy艣, 偶e rozmowa z delfinem bardzo przypomina rozmow臋 z rocznym dzieckiem; obie strony s膮 zachwycone, 偶adna jednak nie uzyskuje nowych informacji.

- Witajcie - powiedzia艂em, kiedy Siri ponownie w艂膮­czy艂a translator.

Przez mniej wi臋cej minut臋 trwa艂a cisza, a potem w s艂u­chawkach rozbrzmia艂y podekscytowane, piskliwe g艂osy:

daleko/nie-p艂etwa/powitanie?/gonitwa/zabawa?鈥

- Co to ma znaczy膰, do diab艂a? - zapyta艂em Siri, a translator natychmiast przet艂umaczy艂 moje pytanie. Zo­baczy艂em, 偶e dziewczyna u艣miecha si臋 pod mask膮.

Spr贸bowa艂em jeszcze raz.

- Witajcie! Pozdrowienia od... eee... z powierzchni. Jak si臋 macie?

Wielki samiec (przynajmniej wydaje mi si臋, 偶e to by艂 samiec) wy艂oni艂 si臋 z mroku i pomkn膮艂 ku nam jak torpeda. P艂yn膮艂 z pr臋dko艣ci膮 dziesi臋膰 razy wi臋ksz膮 od tej, jak膮 mnie uda艂oby si臋 osi膮gn膮膰, nawet gdybym przypi膮艂 p艂etwy. Przez chwil臋 wydawa艂o mi si臋, 偶e chce nas staranowa膰, wi臋c skuli艂em si臋 i przywar艂em do korzenia. Sekund臋 p贸藕niej by艂 ju偶 daleko za nami, podczas gdy ja i Siri walczyli艣my z silnymi zawirowaniami, jakie po sobie pozostawi艂, a w uszach d藕wi臋cza艂 nam jeszcze jego piskliwy krzyk:

nie-p艂etwa/nie-pokarm/nie-gonitwa/nie-zabawa鈥

Siri wy艂膮czy艂a translator i podp艂yn臋艂a bli偶ej. Z艂apa艂a mnie lekko za ramiona, ja za艣 trzyma艂em si臋 korzenia tylko jedn膮 r臋k膮. Przytuleni do siebie czuli艣my, jak ciep艂a woda przep艂ywa obok nas, i obserwowali艣my 艂awice ma艂ych rybek, kr臋c膮cych si臋 w艣r贸d pl膮taniny bocznych odrost贸w. W oddali wida膰 by艂o ciemne kszta艂ty delfin贸w.

- Wystarczy? - zapyta艂a, po艂o偶ywszy mi r臋k臋 na piersi.

- Spr贸buj臋 jeszcze raz.

Siri skin臋艂a g艂ow膮 i uruchomi艂a urz膮dzenie, jednocze艣nie obejmuj膮c mnie ramieniem.

- Dlaczego zawsze towarzyszycie wyspom? - zapyta­艂em. - Czy macie z tego jakie艣 korzy艣ci?

brzmienie/stare pie艣ni/g艂臋boka woda/nie-Wielkie G艂osy/nie-Rekin/stare pie艣ni/nowe pie艣ni鈥

Siri przylgn臋艂a teraz do mnie ca艂ym cia艂em. Na plecach czu艂em jej lew膮 r臋k臋.

- Wielkie G艂osy to wieloryby - szepn臋艂a. D艂ugie w艂osy uk艂ada艂y si臋 w wodzie w faluj膮ce smugi. Prawa r臋ka przesun臋艂a si臋 w d贸艂 i zamar艂a na chwil臋, jakby zaskoczona tym, co tam znalaz艂a.

- T臋sknicie za Wielkimi G艂osami? - zapyta艂em ruch­liwe cienie, ale nie otrzyma艂em odpowiedzi. Siri oplot艂a moje biodra nogami. Powierzchnia morza, od kt贸rej dzieli艂o nas co najmniej czterdzie艣ci metr贸w, przypomina艂a roz­艣wietlon膮 od wewn膮trz warstw臋 艣wie偶o ubitej piany.

- Za czym najbardziej t臋sknicie? Czego wam najbardziej brakuje z ocean贸w Starej Ziemi?

Lew膮 r臋k膮 przyci膮gn膮艂em Siri jeszcze bli偶ej, przesun膮艂em d艂o艅 w d贸艂, ku po艣ladkom, i tam j膮 zatrzyma艂em. Kr膮偶膮cym w pewnym oddaleniu delfinom musieli艣my wydawa膰 si臋 jedn膮 istot膮. Siri wsun臋艂a si臋 na mnie i naprawd臋 stali艣my si臋 jednym cia艂em.

Translator unosi艂 si臋 za plecami dziewczyny. Wyci膮g­n膮艂em r臋k臋, by go wy艂膮czy膰, ale wstrzyma艂em si臋 jeszcze sekund臋, gdy偶 w uszach zabrzmia艂a mi piskliwa odpowied藕:

t臋skni臋 Rekin/t臋skni臋 Rekin/t臋skni臋 Rekin/Rekin/Re­kin鈥

Wy艂膮czy艂em urz膮dzenie i potrz膮sn膮艂em g艂ow膮. Nic z tego nie rozumia艂em. Nie rozumia艂em mn贸stwa rzeczy. Za­mkn膮艂em oczy i porusza艂em si臋 z Siri w 艂agodnym rytmie morskich pr膮d贸w, podczas gdy delfiny uwija艂y si臋 wok贸艂 nas, a ich piskliwe nawo艂ywania coraz bardziej upodabnia艂y si臋 do 偶a艂osnego, prastarego lamentu.


Na drugi dzie艅 tu偶 przed wschodem s艂o艅ca Siri i ja zeszli艣my ze wzg贸rz i przy艂膮czyli艣my si臋 do obchod贸w 艢wi臋ta. Przez ca艂膮 noc i ca艂y dzie艅 uganiali艣my si臋 po okolicy, pod namiotami z pomara艅czowego jedwabiu jedli艣my posi艂ki z nieznanymi lud藕mi, k膮pali艣my si臋 w lo­dowatej wodzie rzeki Shree oraz ta艅czyli艣my przy d藕wi臋­kach muzyki, kt贸ra bez przerwy towarzyszy艂a nie ko艅cz膮cej si臋 procesji ruchomych wysp. Byli艣my spragnieni siebie. Kiedy obudzi艂em si臋 o zachodzie s艂o艅ca, Siri znik艂a. Wr贸ci艂a, zanim jeszcze na niebie pojawi艂 si臋 ksi臋偶yc, i oznajmi艂a, 偶e jej rodzice wyruszyli wraz z przyjaci贸艂mi na kilkudniow膮 wycieczk臋, zostawiaj膮c w Pierwszej Osadzie 艣migacz. Bezzw艂ocznie ruszyli艣my w kierunku miasta, zatrzymuj膮c si臋 przy kolejnych ogniskach. Mieli艣my zamiar polecie膰 na zach贸d, do rodzinnej posiad艂o艣ci w pobli偶u Fevarone.

By艂o ju偶 bardzo p贸藕no, lecz na g艂贸wnym placu Pierwszej Osady nadal t艂oczy艂o si臋 mn贸stwo ludzi. Nie posiada艂em si臋 z rado艣ci. Mia艂em dziewi臋tna艣cie lat i by艂em zakochany, tak wi臋c prawie nie odczuwa艂em wynosz膮cego 0,93 g przyci膮ga­nia planety. Z pewno艣ci膮 polecia艂bym, gdybym mia艂 skrzyd­艂a. M贸g艂bym zrobi膰 wszystko, na co tylko mia艂em ochot臋.

Zatrzymali艣my si臋 przy jednym z kiosk贸w, 偶eby kupi膰 ciastka i kaw臋. Nagle przysz艂a mi do g艂owy pewna my艣l.

- Sk膮d wiedzia艂a艣, 偶e jestem ze statku?

- Cicho b膮d藕, Merin, i zajmij si臋 艣niadaniem. Kiedy znajdziemy si臋 w willi, przygotuj臋 co艣 bardziej konkretnego.

- Ale ja m贸wi臋 powa偶nie - odpar艂em, ocieraj膮c usta r臋kawem dalekiego ju偶 od czysto艣ci kostiumu. - Rano powiedzia艂a艣, 偶e pozna艂a艣 na pierwszy rzut oka, sk膮d przybywam. W jaki spos贸b? Zdradzi艂 mnie akcent? A mo偶e kostium? Ale przecie偶 Mike i ja widzieli艣my sporo ludzi w identycznym przebraniu!

Siri roze艣mia艂a si臋 i odgarn臋艂a w艂osy do ty艂u.

- Ciesz si臋, 偶e to ja ci臋 zdemaskowa艂am, kochanie. Gdyby艣 trafi艂 na wujka Greshama albo na jego przyjaci贸艂, narobi艂by艣 sobie powa偶nych k艂opot贸w.

- Naprawd臋? Dlaczego?

Wzi膮艂em jeszcze jedno ciastko. Siri zap艂aci艂a sprzedawcy, a ja pod膮偶y艂em za ni膮 przez rzedn膮cy t艂um. Czu艂em, jak powoli zaczyna mnie ogarnia膰 zm臋czenie.

- S膮 Separatystami - wyja艣ni艂a Siri. - Wujek Gresham niedawno wyg艂osi艂 przed Rad膮 przemow臋, w kt贸rej stwierdzi艂, 偶e lepiej zgin膮膰 z broni膮 w r臋ku ni偶 da膰 si臋 po偶re膰 waszej Hegemonii. Powiedzia艂 te偶, 偶e powinni艣my zniszczy膰 transmiter, zanim on zniszczy nas.

- Naprawd臋? A czy powiedzia艂, w jaki spos贸b chce si臋 do tego zabra膰? O ile wiem, nie macie tu ani jednego statku kosmicznego.

- Rzeczywi艣cie, i to ju偶 od ponad pi臋膰dziesi臋ciu lat. Sam widzisz, jak bardzo irracjonalni potrafi膮 by膰 Separaty艣ci.

Skin膮艂em g艂ow膮. Kapitan Singh i radca Hamlyn poinfor­mowali nas o tak zwanych Separatystach z Maui-Przymierza. 鈥淛est to tradycyjna koalicja kolonialnych szowinist贸w i wstecznik贸w - powiedzia艂 Singh. - Jedna z przyczyn, dla kt贸rych posuwamy si臋 naprz贸d ma艂ymi krokami i przed uruchomieniem transmitera staramy si臋 rozwin膮膰 potencja艂 handlowy planety. Nikomu w Sieci nie zale偶y na tym, 偶eby zbyt wcze艣nie wypu艣ci膰 tych dzikus贸w z zagrody. Istnienie takich grup jak Separaty艣ci to tak偶e g艂贸wny pow贸d, dla kt贸rego zar贸wno wy, jak i robotnicy, nie mo偶ecie kontak­towa膰 si臋 z miejscow膮 ludno艣ci膮鈥.

- Gdzie tw贸j 艣migacz? - zapyta艂em.

Plac szybko pustosza艂. Wi臋kszo艣膰 muzyk贸w spakowa艂a ju偶 instrumenty, a na trawie i chodnikach, w艣r贸d stert 艣mieci i wygas艂ych latarni, g艂o艣no chrapali strudzeni uczes­tnicy zabawy. Pozosta艂o tylko kilka enklaw ruchu i d藕wi臋ku, skupionych ju偶 to wok贸艂 samotnego gitarzysty, ju偶 to jakiego艣 roz艣piewanego pijaka. Bez trudu dostrzeg艂em Mike鈥檃 Osho, kt贸ry - bez maski i z dziewczyn膮 uczepion膮 ka偶dego ramienia - uczy艂 ta艅ca Hava Nagilla grupk臋 ogromnie ch臋tnych, lecz niezbyt sprawnych na艣ladowc贸w. Co chwila kto艣 pada艂 na ziemi臋, poci膮gaj膮c za sob膮 innych, a w贸wczas, przy wt贸rze gromkiego 艣miechu, Mike pomaga艂 im zn贸w stan膮膰 na nogi i ponownie zaczyna艂 nuci膰 melodi臋 swoim dono艣nym, g艂臋bokim basem.

- Tam - powiedzia艂a Siri, wskazuj膮c niewielki parking przed ratuszem. Skin膮艂em g艂ow膮 i pomacha艂em Mike鈥檕wi, ale on by艂 zanadto zaj臋ty swymi dwiema kobietami, 偶eby zwr贸ci膰 na mnie uwag臋. Siri i ja przeszli艣my ju偶 na drug膮 stron臋 placu i skryli艣my si臋 w cieniu starych budynk贸w, kiedy nagle kto艣 zawo艂a艂 g艂o艣no:

- Ej, ty! Sp贸jrz na nas, ty skurwysy艅ski s艂ugusie Hegemonii!

Na sekund臋 zamar艂em w bezruchu, a potem odwr贸ci艂em si臋 gwa艂townie z zaci艣ni臋tymi pi臋艣ciami, ale nikogo za mn膮 nie by艂o. Sze艣ciu m艂odych ludzi zesz艂o natomiast z wybudowanej napr臋dce estrady i ustawi艂o si臋 p贸艂kolem za plecami Mike鈥檃. Ich przyw贸dca, kt贸ry wysforowa艂 si臋 nieco do przodu, by艂 wysoki, szczup艂y i wr臋cz nieprawdopodobnie przystojny. M贸g艂 mie膰 dwadzie艣cia pi臋膰 albo dwadzie艣cia sze艣膰 lat, a jego d艂ugie kr臋cone w艂osy opada艂y jasnymi k臋dziorami na szkar艂atny str贸j z jedwabiu, podkre艣laj膮cy znakomit膮 sylwetk臋. W prawej r臋ce trzyma艂 metrowej d艂ugo艣ci miecz, kt贸ry zdawa艂 si臋 wykuty z hartowanej stali.

Mike odwr贸ci艂 si臋 powoli. Nawet z tej odleg艂o艣ci widzia­艂em, 偶e b艂yskawicznie otrze藕wia艂 i teraz stara艂 si臋 oceni膰 sytuacj臋. Towarzysz膮ce mu kobiety oraz m艂odzi ludzie, kt贸rych uczy艂 ta艅czy膰, zachichotali, jakby us艂yszeli co艣 zabawnego. M贸j przyjaciel nadal u艣miecha艂 si臋 szeroko.

- M贸wi艂e艣 co艣 do mnie, kolego? - zapyta艂.

- Owszem, ty cholerny sukinsynu Hegemonii! - sykn膮艂 przyw贸dca grupki. Jego przystojn膮 twarz wykrzywia艂 pas­kudny grymas.

- To Bertol - szepn臋艂a Siri. - M贸j kuzyn, m艂odszy syn Greshama.

Skin膮艂em g艂ow膮 i wyszed艂em z cienia. Siri chwyci艂a mnie za rami臋.

- Ju偶 po raz drugi wyrazi艂e艣 si臋 nie艂adnie o mojej matce, przyjacielu - powiedzia艂 Mike. Mia艂 k艂opoty z wyra藕nym m贸wieniem. - Czy ona albo ja urazili艣my ci臋 w jaki艣 spos贸b? Je艣li tak, to serdecznie przepraszam.

Uk艂oni艂 si臋 tak nisko, 偶e dzwoneczki naszyte na b艂aze艅skiej czapce prawie dotkn臋艂y ziemi. Jego wielbiciele na­grodzili go oklaskami.

- Obra偶a mnie sama twoja obecno艣膰, ty draniu. Psujesz nam powietrze wyziewami swojego t艂ustego cielska.

Mike uni贸s艂 brwi w komicznym zdumieniu, a stoj膮cy w pobli偶u niego ch艂opak przebrany za ryb臋 machn膮艂 niecierpliwie r臋k膮.

- Daj spok贸j, Bertol. On tylko...

- Zamknij si臋, Ferick. Nie m贸wi臋 do ciebie, tylko do tego oble艣nego g贸wna.

- Oble艣ne g贸wno? - powt贸rzy艂 Mike, wci膮偶 z unie­sionymi brwiami. - A wiec pokona艂em dwie艣cie lat 艣wietlnych tylko po to, 偶eby nazwano mnie oble艣nym g贸wnem? Wydaje mi si臋, 偶e to raczej marny interes.

Z wdzi臋kiem obr贸ci艂 si臋 doko艂a w艂asnej osi i jednocze艣nie uwolni艂 od obu kobiet. Do艂膮czy艂bym do niego, gdyby nie to, 偶e Siri uczepi艂a si臋 mego ramienia, szepcz膮c mi w ucho jakie艣 niezrozumia艂e s艂owa. Kiedy ponownie spojrza艂em na Mike鈥檃, zobaczy艂em, 偶e nadal si臋 u艣miecha, zgrywaj膮c g艂upca, ale lew膮 r臋k臋 trzyma艂 ju偶 w obszernej kieszeni bluzy.

- Daj mu sw贸j miecz, Creg! - warkn膮艂 Bertol.

Jeden z m艂odych m臋偶czyzn rzuci艂 bro艅 w kierunku Mike鈥檃, kt贸ry nie wykona艂 najmniejszego ruchu, by j膮 z艂apa膰. Miecz z dono艣nym brz臋kiem upad艂 na kamienn膮 nawierzchni臋 placu.

- Chyba nie m贸wisz powa偶nie - powiedzia艂 spokojnym tonem m贸j przyjaciel. By艂 ju偶 zupe艂nie trze藕wy. - Czy naprawd臋 wydaje ci si臋, ty skretynia艂y pastuchu, 偶e b臋d臋 si臋 z tob膮 pojedynkowa艂 tylko dlatego, 偶e ci staje, kiedy odgrywasz bohatera przed tymi palantami?

- Podnie艣 miecz, bo jak nie, to posiekam ci臋 na kawa艂ki! - wrzasn膮艂 Bertol i z grymasem w艣ciek艂o艣ci na twarzy zrobi艂 krok naprz贸d.

- Pierdol si臋 - odpar艂 Mike. W jego lewej r臋ce pojawi艂o si臋 pi贸ro laserowe.

- Nie! - krzykn膮艂em i poderwa艂em si臋 do biegu. Robotnicy pracuj膮cy przy budowie transmitera u偶ywali pi贸r laserowych do robienia znak贸w na elementach kon­strukcyjnych z najtwardszych spiek贸w.

Potem wydarzenia potoczy艂y si臋 w osza艂amiaj膮cym tem­pie. Bertol zrobi艂 jeszcze jeden krok naprz贸d, a Mike niemal od niechcenia wykona艂 lekki ruch r臋k膮, w kt贸rej trzyma艂 pi贸ro. Przystojny m艂ody cz艂owiek krzykn膮艂 g艂o艣no i odskoczy艂, kiedy zielony promie艅 przesun膮艂 si臋 po jego piersi, pozostawiaj膮c osmalone, dymi膮ce rozci臋cie w mate­riale koszuli. Zawaha艂em si臋; Mike ustawi艂 pi贸ro na najmniejsz膮 moc. Dwaj przyjaciele Bertola po艣pieszyli mu z pomoc膮, ale kiedy Mike musn膮艂 ich promieniem zielonego 艣wiat艂a, obaj natychmiast zrezygnowali. Pierwszy, kln膮c g艂o艣no, osun膮艂 si臋 na kolana, drugi za艣 zacz膮艂 skaka膰 na jednej nodze, posykuj膮c z b贸lu.

Wok贸艂 miejsca wydarzenia gromadzi艂o si臋 coraz wi臋cej ludzi, kt贸rzy teraz jak jeden m膮偶 rykn臋li 艣miechem. Mike zdj膮艂 b艂aze艅sk膮 czapk臋 i uk艂oni艂 si臋 nisko.

- Bardzo dzi臋kuj臋 - powiedzia艂. - Dzi臋kuj臋 w imieniu mojej matki.

Kuzyn Siri wprost kipia艂 w艣ciek艂o艣ci膮. 艢lina ciek艂a mu z ust i kapa艂a na osmalon膮 koszul臋. Przedar艂em si臋 przez t艂um i stan膮艂em mi臋dzy Mikiem a wysokim m臋偶czyzn膮.

- Ju偶 wystarczy - powiedzia艂em. - Zaraz st膮d znikamy.

- Merin, do jasnej cholery, zejd藕 mi z drogi! - wa­rkn膮艂 Mike.

- Ju偶 wystarczy - powt贸rzy艂em, odwracaj膮c si臋 do niego. - Jest ze mn膮 dziewczyna, kt贸ra ma...

Nie doko艅czy艂em, gdy偶 Bertol rzuci艂 si臋 naprz贸d z wyci膮­gni臋tym mieczem. Chwyci艂em go za rami臋, okr臋ci艂em doko艂a siebie i pchn膮艂em z powrotem. Run膮艂 jak d艂ugi na ziemi臋.

- Cholera - powiedzia艂 spokojnie Mike, po czym cofn膮艂 si臋 o kilka krok贸w i usiad艂 na kamiennym stopniu. Sprawia艂 wra偶enie bardzo zm臋czonego i zdegustowane­go. - Niech to szlag trafi...

Na jednej z czarnych plam po lewej stronie jego kostiumu dostrzeg艂em w膮sk膮 szkar艂atn膮 kresk臋, kt贸ra nagle roz­szerzy艂a si臋, a w chwil臋 p贸藕niej trysn臋艂a z niej krew.

- Jezu, Mike!

Oderwa艂em pas materia艂u z mojej koszuli i nieporadnie usi艂owa艂em zatamowa膰 krwotok. Nagle wylecia艂o mi z pa­mi臋ci wszystko, czego uczono mnie na zaj臋ciach z udzielania pierwszej pomocy. Odruchowo si臋gn膮艂em do lewego przed­ramienia, lecz nie znalaz艂em tam komlogu. Zar贸wno m贸j, jak i Mike鈥檃 zosta艂 na 鈥淟os Angeles鈥.

- To nic wielkiego, Mike - wyj膮ka艂em. - Tylko zwyk艂e dra艣ni臋cie.

Krew p艂yn臋艂a obfitym strumieniem.

- Ale wystarczy. - W glosie Mike鈥檃 wyra藕nie po­brzmiewa艂a nuta b贸lu. - Niech to cholera. Pieprzony miecz, uwierzy艂by艣, Merin? By膰 zad藕ganym w kwiecie wieku za pomoc膮 jakiego艣 pieprzonego ro偶na z tandetnego melodramatu. Niech to nag艂y szlag trafi.

Zmieni艂em r臋k臋, gdy偶 ta, kt贸r膮 do tej pory przyciska艂em do rany skrawek materia艂u, by艂a zupe艂nie zbroczona krwi膮.

- Wiesz, na czym polega tw贸j pierdolony problem, Merin? 呕e do wszystkiego musisz wtr膮ci膰 swoje trzy grosze. Aj... - Twarz Mike鈥檃 zblad艂a, a potem zszarza艂a. Opu艣ci艂 g艂ow臋 i przez chwil臋 oddycha艂 ci臋偶ko. - Do diab艂a z tym wszystkim, szczawiku - odezwa艂 si臋 ponownie. - Mo偶e by艣my tak wr贸cili do domu, co?

Obejrza艂em si臋 przez rami臋. Otoczony przyjaci贸艂mi Bertol wycofywa艂 si臋 powoli, natomiast przera偶eni gapie kr臋cili si臋 bezradnie, nie wiedz膮c, co powinni zrobi膰.

- Wezwijcie lekarza! - wrzasn膮艂em. - Sprowad藕cie szybko lekarza!

Dwaj ludzie pop臋dzili dok膮d艣 ulic膮. Nigdzie nie mog艂em dostrzec Siri.

- Zaczekaj chwil臋! - powiedzia艂 Mike znacznie silniej­szym g艂osem, jakby nagle przypomnia艂 sobie o czym艣 niezmiernie wa偶nym. - Zaczekaj...

I umar艂.

Naprawd臋 umar艂. 艢mierci膮 m贸zgow膮. Opad艂a mu szcz臋­ka, oczy uciek艂y gdzie艣 w g贸r臋 i do ty艂u, a zaraz potem krew przesta艂a p艂yn膮膰 z rany.

Przez kilka szalonych sekund przeklina艂em niebo i prze­klina艂em 鈥淟. A.鈥, kt贸ry w艂a艣nie sun膮艂 na tle blakn膮cych powoli gwiazd, gdy偶 wiedzia艂em, 偶e gdybym tam by艂, wskrzesi艂bym Mike鈥檃 w ci膮gu zaledwie kilku minut. T艂um cofn膮艂 si臋 o krok, przera偶ony moj膮 w艣ciek艂o艣ci膮.

Wreszcie zwr贸ci艂em si臋 do Bertola.

- Ej, ty! - krzykn膮艂em.

Zatrzyma艂 si臋 na skraju placu i spojrza艂 na mnie bez s艂owa. Twarz mia艂 艣miertelnie blad膮.

- Ty... - wykrztusi艂em przez zaci艣ni臋te gard艂o, po czym wyj膮艂em pi贸ro laserowe z martwych palc贸w Mike鈥檃, ustawi艂em je na najwi臋ksz膮 moc i ruszy艂em powoli w kierun­ku grupki nieruchomych m艂odych ludzi.

Z tego, co dzia艂o si臋 p贸藕niej, pami臋tam tylko przera藕liwe wrzaski, sw膮d palonego cia艂a, 艣migacz Siri l膮duj膮cy po­艣rodku placu oraz jej g艂os, nakazuj膮cy mi siada膰 obok niej. Gdy tylko to uczyni艂em, natychmiast polecieli艣my w g贸r臋, daleko od 艣wiate艂 i szale艅stwa. Ch艂odny wiatr odgarn膮艂 mi z czo艂a mokre od potu w艂osy.

- Polecimy do Fevarone - powiedzia艂a Siri. - Bertol by艂 pijany. Separaty艣ci tworz膮 niewielk膮, znan膮 z gwa艂tow­nych wyst膮pie艅 grup臋. Nie b臋dzie 偶adnych konsekwencji. Zostaniesz ze mn膮 tak d艂ugo, a偶 Rada Planety umorzy 艣ledztwo.

- Nie - wychrypia艂em. - L膮duj. Tutaj.

Wskaza艂em skrawek terenu niedaleko od miasta.

Protestowa艂a, ale w ko艅cu post膮pi艂a zgodnie z moim 偶yczeniem. Zerkn膮艂em na g艂az, aby upewni膰 si臋, 偶e plecak jest na miejscu, po czym wyskoczy艂em z maszyny. Siri obj臋艂a moj膮 g艂ow臋 obiema r臋kami i przytuli艂a j膮 mocno.

- Merin, m贸j kochany...

Mia艂a rozchylone, gor膮ce usta, ale ja nie zareagowa艂em. Czu艂em si臋 tak, jakbym zosta艂 poddany ca艂kowitemu znieczuleniu. Wyrwa艂em si臋 z obj臋膰, cofn膮艂em o dwa kroki i da艂em jej znak, 偶eby startowa艂a. Odgarn臋艂a do ty艂u kasztanowe w艂osy i przez chwil臋 wpatrywa艂a si臋 we mnie zielonymi, pe艂nymi 艂ez oczami, po czym 艣migacz wzbi艂 si臋 w powietrze, zawr贸ci艂 i w blasku wstaj膮cego 艣witu pomkn膮艂 na po艂udnie.

O ma艂o nie krzykn膮艂em, 偶eby zaczeka艂a. Usiad艂em na skale, przycisn膮艂em kolana do piersi i zacz膮艂em szlocha膰. Nie trwa艂o to d艂ugo. Kiedy wsta艂em, cisn膮艂em pi贸ro laserowe daleko w spienion膮 wod臋, a nast臋pnie wydoby艂em plecak z ukrycia i wytrz膮sn膮艂em na ziemi臋 jego zawarto艣膰.

Mata znikn臋艂a.

Ponownie usiad艂em, tam gdzie sta艂em, zbyt wyczerpany, 偶eby 艣mia膰 si臋 albo p艂aka膰. S艂o艅ce zacz臋艂o swoj膮 w臋dr贸wk臋 po niebie. Kiedy trzy godziny p贸藕niej obok mnie bezszelestnie wyl膮dowa艂 wielki czarny 艣migacz okr臋towej s艂u偶by bezpiecze艅stwa, wci膮偶 jeszcze siedzia艂em bez ruchu w tym samym miejscu.


- Ojcze? Ojcze, robi si臋 p贸藕no...

Odwracam si臋 i widz臋 mego syna Donela, stoj膮cego w odleg艂o艣ci kilku krok贸w ode mnie. Ma na sobie b艂臋kitno-z艂ot膮 szat臋 cz艂onka Rady Hegemonii. Jego 艂ysa czaszka jest zaczerwieniona i pokryta kropelkami potu. Donel ma dopiero czterdzie艣ci trzy lata, ale wydaje si臋 znacznie starszy ode mnie.

- Ojcze, prosz臋...

Kiwam g艂ow膮 i wstaj臋, otrzepuj膮c ubranie. Zbli偶amy si臋 razem do frontowej 艣ciany grobowca. T艂um jest ju偶 znacznie bli偶ej. S艂ysz臋, jak 偶wir chrz臋艣ci pod stopami ludzi przest臋puj膮cych niecierpliwie z nogi na nog臋.

- Czy mam wej艣膰 z tob膮, ojcze? - pyta Donel.

Zatrzymuj臋 si臋, by spojrze膰 na tego starzej膮cego si臋 obcego cz艂owieka, kt贸ry jest moim dzieckiem. Nie przypo­mina ani mnie, ani Siri. Ma przyjazn膮, rumian膮 twarz, ogromnie przej臋t膮 wag膮 wydarzenia. Wyczuwam w nim otwart膮 uczciwo艣膰, jaka u niekt贸rych ludzi zast臋puje inteligencj臋. Wbrew swojej woli por贸wnuj臋 t臋 艂ys膮 kukie艂k臋 z Alonem - ciemnow艂osym, milcz膮cym, u艣miechaj膮cym si臋 sardonicznie Alonem. Lecz Alon nie 偶yje ju偶 od trzydziestu trzech lat, zmasakrowany w idiotycznej wojnie, z kt贸r膮 nie mia艂 nic wsp贸lnego.

- Nie - odpowiadam. - P贸jd臋 sam. Dzi臋kuj臋 ci, Donel.

K艂ania si臋 i cofa o krok. Proporce furkocz膮 nad g艂owami t艂umu. Koncentruj臋 uwag臋 na grobowcu.

Wej艣cia strze偶e zamek z czytnikiem linii papilarnych. Drzwi otworz膮 si臋, gdy tylko go dotkn臋.

W ci膮gu kilku minionych minut wymy艣li艂em sobie fantastyczn膮 histori臋, kt贸ra mo偶e uchroni mnie przed nabrzmiewaj膮cym w moim wn臋trzu smutkiem oraz tocz膮cymi si臋 wok贸艂 wydarzeniami, jakie sam zapocz膮tkowa艂em. Siri nie umar艂a. W ostatnim stadium choroby wezwa艂a lekarzy oraz nielicznych technik贸w, jacy pozostali na planecie, i kaza艂a im odbudowa膰 jedn膮 z zabytkowych kom贸r hibernacyjnych, kt贸re dwie艣cie lat wcze艣niej stanowi艂y wyposa偶enie statku kolonizacyjnego. Siri tylko 艣pi. Co wi臋cej, trwaj膮cy ca艂y rok sen w cudowny spos贸b przywr贸ci艂 jej m艂odo艣膰. Kiedy j膮 obudz臋, b臋dzie znowu t膮 sam膮 Siri, jak膮 pami臋tam z naszych pierwszych spotka艅. Wyjdziemy razem w ciep艂y, s艂oneczny dzie艅, a kiedy otworz膮 si臋 wrota transmitera, b臋dziemy pierwszymi, kt贸rzy przez nie przejd膮.

- Ojcze...

- Tak, tak.

Dotykam zamka i z cichym szumem elektrycznych silnik贸w blok bia艂ego kamienia odsuwa si臋 na stron臋. Ze schylon膮 g艂ow膮 wchodz臋 do grobowca Siri.


- Do licha, Merin, uwi膮偶 t臋 lin臋, zanim dostaniesz ni膮 w g艂ow臋 i wylecisz za burt臋. Po艣piesz si臋!

Spieszy艂em si臋 najbardziej, jak mog艂em. Mokra lina zachowywa艂a si臋 niczym 偶ywe, niepokorne stworzenie. Siri potrz膮sn臋艂a z dezaprobat膮 g艂ow膮 i nachyli艂a si臋, aby zawi膮za膰 w臋ze艂 jedn膮 r臋k膮.

By艂o to nasze Sz贸ste Ponowne Spotkanie. Sp贸藕ni艂em si臋 o trzy miesi膮ce na jej urodziny, ale ponad pi臋膰 tysi臋cy ludzi stawi艂o si臋 na czas. Przewodnicz膮cy Senatu wyg艂osi艂 czterdziestominutowe przem贸wienie, jaki艣 poeta odczyta艂 swoje najnowsze wiersze z cyklu Sonety mi艂osne, ambasador Hegemonii za艣 podarowa艂 jubilatce now膮 艂贸d藕 - ma艂膮 jednostk臋 zdoln膮 do p艂ywania na wodzie i pod wod膮, nap臋dzan膮 pierwszym mikrostosem dokonuj膮cym syntezy j膮drowej, jaki pozwolono sprowadzi膰 na Maui-Przymierze.

Siri mia艂a ju偶 osiemna艣cie innych 艂odzi. Dwana艣cie tworzy艂o flotyll臋 szybkich katamaran贸w, kt贸re przewozi艂y towary mi臋dzy w臋druj膮cym Archipelagiem a sta艂ymi wyspami, dwa by艂y nie tyle 艂odziami, co przepi臋knymi jachtami regatowymi, kt贸re wyp艂ywa艂y w morze tylko dwa razy w roku, by zwyci臋偶y膰 w Regatach Fundator贸w oraz Kryterium Przymierza, pozosta艂e cztery za艣 by艂y starymi 艂odziami rybackimi, swojskimi i powolnymi. Znajdowa艂y si臋 w znakomitym stanie, co w niczym nie zmienia艂o faktu, 偶e nie pomyli艂by si臋 ten, kto nazwa艂by je 艂ajbami.

Teraz flotylla Siri liczy艂a sobie dziewi臋tna艣cie jednostek, my jednak znajdowali艣my si臋 na pok艂adzie jednej ze starych 艂odzi rybackich, zwanej 鈥淕innie Paul鈥. Od o艣miu dni 艂owili艣my ryby na Szelfie R贸wnikowym, zarzucaj膮c i wy­ci膮gaj膮c sieci, brodz膮c po kolana w艣r贸d cuchn膮cych ryb, kolebi膮c si臋 ci臋偶ko na ka偶dej fali, ponownie zarzucaj膮c i wyci膮gaj膮c sieci, pe艂ni膮c na zmian臋 wachty i przysypiaj膮c zawsze, kiedy nadarza艂a si臋 okazja. Mia艂em niespe艂na dwadzie艣cia trzy lata. Wydawa艂o mi si臋, 偶e przywyk艂em ju偶 do ci臋偶kiej pracy na pok艂adzie 鈥淟. A.鈥 i nawet trenowa艂em tam kulturystyk臋 przy ci膮偶eniu 1,3 g, ale teraz mia艂em wra偶enie, 偶e lada chwila pop臋kaj膮 mi mi臋艣nie w ramionach i na grzbiecie, moje r臋ce za艣 przypomina艂y jeden wielki odcisk, upstrzony tu i 贸wdzie p臋cherzami. Siri niedawno sko艅czy艂a siedemdziesi膮t lat.

- Merin, id藕 na dzi贸b i zrefuj fok, to samo zr贸b z kliwrem, a potem zejd藕 na d贸艂 i zajmij si臋 kanapkami. Dla mnie du偶o musztardy.

Skin膮艂em g艂ow膮 i ruszy艂em wykona膰 polecenie. Od p贸艂torej doby bawili艣my si臋 w chowanego ze sztormem; uciekali艣my przed nim, kiedy tylko mogli艣my, by wtedy, gdy nie by艂o innego wyj艣cia, zawr贸ci膰 i przyj膮膰 nale偶n膮 kar臋. Pocz膮tkowo bardzo mi si臋 to podoba艂o, gdy偶 stano­wi艂o mi艂e urozmaicenie monotonnych do tej pory czynno艣ci, lecz po kilku godzinach, kiedy usta艂o dzia艂anie adrenaliny, czu艂em ju偶 tylko md艂o艣ci i potworne, niewyobra偶alne zm臋czenie. Ocean nie przejawia艂 najmniejszych oznak znu偶enia. Fale osi膮ga艂y wysoko艣膰 sze艣ciu i wi臋cej metr贸w, 鈥淕innie Paul鈥 za艣 koleba艂a si臋 niczym matrona o roz艂o偶ystych biodrach, kt贸r膮 zreszt膮 bardzo przypomina艂a. Wszys­tko by艂o mokre; wydawa艂o mi si臋, 偶e nawet moje cia艂o, okryte trzema warstwami nieprzemakalnej odzie偶y, jest nasi膮kni臋te wod膮. W ten w艂a艣nie spos贸b Siri sp臋dza艂a upragnione wakacje.

- To jeszcze nic - powiedzia艂a w samym 艣rodku najczarniejszej nocy, kiedy fale jedna za drug膮 zalewa艂y pok艂ad, rozbijaj膮c si臋 o pokiereszowan膮 nadbud贸wk臋. - Powiniene艣 by膰 tutaj podczas pory samum贸w.

Chmury nadal wisia艂y nisko na niebie, stapiaj膮c si臋 w oddali z szarymi falami, ale morze wyra藕nie si臋 uspo­koi艂o i grzywacze nie przekracza艂y ju偶 wysoko艣ci p贸艂tora metra. Posmarowa艂em musztard膮 kanapki z w臋dlin膮 i nala艂em gor膮c膮 kaw臋 do du偶ych bia艂ych kubk贸w. Znacznie 艂atwiej by艂oby mi je przenie艣膰 bez wylewania zawarto艣ci w zerowej grawitacji ni偶 po rozta艅czonej drabince wiod膮cej na pok艂ad. Siri bez komentarza przyj臋­艂a ode mnie opr贸偶niony w po艂owie kubek. Przez jaki艣 czas siedzieli艣my w milczeniu, posilaj膮c si臋 艂apczywie i grzej膮c zmarzni臋te d艂onie. Siri zesz艂a potem na d贸艂, 偶eby dola膰 kawy, a ja stan膮艂em przy sterze. Szare 艣wiat艂o dnia s艂ab艂o coraz szybciej, przygotowuj膮c miejsce dla nad­ci膮gaj膮cej nocy.

- Merin, co si臋 stanie po otwarciu transmitera? - za­pyta艂a, kiedy poda艂a mi kubek i usiad艂a na wy艣cie艂anej 艂aweczce, kt贸ra bieg艂a doko艂a kokpitu.

Zaskoczy艂a mnie tym pytaniem. Do tej pory prawie nie rozmawiali艣my o tym, co nast膮pi po przy艂膮czeniu Maui-Przymierza do Hegemonii. Spojrza艂em na Siri i nagle wyda艂a mi si臋 wr臋cz nieprawdopodobnie stara. Jej twarz stanowi艂a istn膮 mozaik臋 linii i cieni. Pi臋kne zielone oczy zapad艂y si臋 g艂臋boko w mroczne studnie, ko艣ci policzkowe za艣 stercza艂y niczym ostrza brzytew. Kr贸tko obci臋te siwe w艂osy, teraz zupe艂nie mokre, stercza艂y we wszystkie strony, natomiast szyja i przeguby obu r膮k przypomina艂y 偶ylaste w臋z艂y wy艂aniaj膮ce si臋 z porozci膮ganego swetra.

- Co masz na my艣li?

- Po prostu interesuje mnie co, twoim zdaniem, stanie si臋 po otwarciu transmitera.

- Wiesz, co na ten temat my艣li Rada. - M贸wi艂em g艂o艣no, poniewa偶 s艂abo s艂ysza艂a na jedno ucho. - Ma to by膰 wydarzenie, kt贸re pod ka偶dym wzgl臋dem otworzy now膮 er臋 w dziejach Maui-Przymierza, a poza tym nie b臋dziecie ju偶 ograniczeni do jednej ma艂ej planety. Kiedy staniecie si臋 obywatelami Hegemonii, ka偶dy z was b臋dzie m贸g艂 korzysta膰 z transmitera.

- Rzeczywi艣cie, s艂ysza艂am ju偶 to wszystko - odpar艂a znu偶onym g艂osem. - Ale co si臋 stanie, Merin? Kto do nas przyb臋dzie?

Wzruszy艂em ramionami.

- Przede wszystkim dyplomaci, jak przypuszczam. Spec­jali艣ci od wymiany kulturowej. Antropolodzy. Etnolodzy. Biolodzy morscy.

- A potem?

Zawaha艂em si臋. Na zewn膮trz zapad艂a ju偶 niemal ca艂­kowita ciemno艣膰. Morze by艂o spokojne. Nasze 艣wiate艂ka pozycyjne jarzy艂y si臋 zieleni膮 i czerwieni膮 na tle szmarag­dowej nocy. Nagle poczu艂em, 偶e ogarnia mnie taki sam strach, jaki sta艂 si臋 moim udzia艂em dwa dni temu, kiedy na horyzoncie pojawi艂a si臋 ciemna 艣ciana sztormu.

- Potem zjawi膮 si臋 misjonarze. Geolodzy poszukuj膮cy ropy naftowej. Technolodzy 偶ywno艣ci zajmuj膮cy si臋 wyko­rzystywaniem zasob贸w ocean贸w.

Siri wypi艂a 艂yk kawy.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e wasza Hegemonia wyros艂a ju偶 z okresu, kiedy najwa偶niejsza by艂a ropa naftowa?

Roze艣mia艂em si臋 i zablokowa艂em ko艂o sterowe.

- Nikt nie wyrasta z tego okresu, przynajmniej tak d艂ugo, dop贸ki jeszcze gdzie艣 jest ropa. Nie spalamy jej, je艣li o to ci chodzi, ale jest niezb臋dna do produkcji tworzyw sztucznych i syntetycznej 偶ywno艣ci. Dwie艣cie miliard贸w ludzi zu偶ywa mn贸stwo tworzyw sztucznych.

- A na Maui-Przymierzu jest ropa?

- O tak. - Ju偶 nie chcia艂o mi si臋 艣mia膰. 鈥 Tylko zasoby z艂贸偶 pod Szelfem R贸wnikowym s膮 szacowane na kilka miliard贸w bary艂ek.

- W jaki spos贸b b臋dzie wydobywana? Za pomoc膮 platform wiertniczych?

- Owszem. Platformy, a tak偶e podwodne kolonie zalud­nione przez genetycznie dobranych robotnik贸w, kt贸rych sprowadza si臋 z Mare Infinitum.

- A co si臋 stanie z w臋druj膮cymi wyspami? - zapyta艂a Siri. - Co rok musz膮 wraca膰 na r贸wnikowe p艂ycizny, 偶eby si臋 rozmna偶a膰. Co si臋 z nimi stanie, Merin?

Ponownie wzruszy艂em ramionami. Chyba wypi艂em za du偶o kawy, gdy偶 czu艂em w ustach gorzki smak.

- Nie wiem. Za艂oga nie jest wprowadzana we wszystkie szczeg贸艂y, ale podczas naszej pierwszej podr贸偶y Mike us艂ysza艂 przypadkiem o planach zagospodarowania mak­symalnej liczby wysp, co da艂oby im szans臋 prze偶ycia.

- Zagospodarowania? - W g艂osie Siri po raz pierwszy pojawi艂o si臋 zdziwienie. - W jaki spos贸b mo偶na zagos­podarowa膰 ruchome wyspy? Przecie偶 nawet Pierwsze Ro­dziny musz膮 uzyska膰 zgod臋 Morskiego Ludu za ka偶dym razem, kiedy chc膮 zbudowa膰 kolejny nadrzewny dom.

U艣miechn膮艂em si臋, gdy偶 Siri u偶y艂a miejscowej nazwy delfin贸w. Koloni艣ci z Maui-Przymierza mieli naprawd臋 艣wira na ich punkcie.

- Wszystko jest przygotowane - odpar艂em. - S膮 123 573 wyspy wystarczaj膮co du偶e, 偶eby postawi膰 na nich cho膰 jeden dom. Wszystkie zosta艂y ju偶 dawno wydzier­偶awione. Mniejsze zapewne b臋d膮 zdemontowane, a na sta艂ych powstan膮 o艣rodki wypoczynkowe.

- O艣rodki wypoczynkowe... - powt贸rzy艂a Siri. - Jak my艣lisz, ilu obywateli Hegemonii zechce odwiedzi膰 te... o艣rodki?

- Pocz膮tkowo nie wi臋cej ni偶 kilka tysi臋cy os贸b rocznie. Zwa偶ywszy na to, 偶e jedyny portal znajduje si臋 na 241... to znaczy, w Centrum Turystycznym... liczba nie mo偶e by膰 zbyt wielka. W drugim roku mo偶e pi臋膰dziesi膮t tysi臋cy, pod warunkiem 偶e powstanie portal w Pierwszej Osadzie. Zreszt膮 w pocz膮tkowym okresie ceny b臋d膮 do艣膰 wyg贸ro­wane, 偶eby zwabi膰 tych z najgrubszymi portfelami. Zawsze tak si臋 robi, kiedy nowa planeta przy艂膮cza si臋 do Sieci.

- A potem?

- To znaczy, po pi臋cioletnim okresie pr贸bnym? Wtedy b臋d膮 ju偶 setki tysi臋cy portali. My艣l臋, 偶e zaraz po tym, jak uzyskacie pe艂ne prawa cz艂onkowskie, odwiedzi was dwa­dzie艣cia do trzydziestu milion贸w turyst贸w.

- Dwadzie艣cia do trzydziestu milion贸w... - szepn臋艂a Siri.

Pod艣wietlona tarcza kompasu rzuca艂a od do艂u na jej twarz b艂臋kitne refleksy. Nadal widzia艂em tam pi臋kno, natomiast ani 艣ladu gniewu lub oburzenia, kt贸rych si臋 spodziewa艂em.

- Wtedy jednak wy tak偶e b臋dziecie pe艂noprawnymi obywatelami Hegemonii - powiedzia艂em. - B臋dziecie mogli odwiedzi膰 ka偶d膮 planet臋, na jak膮 przyjdzie wam ochota. Do tego czasu powinno przyby膰 ich jeszcze szes­na艣cie, mo偶e nawet wi臋cej.

- Tak, oczywi艣cie - odpar艂a Siri i odstawi艂a pusty kubek. Na szybach kokpitu osiada艂 drobny deszczyk, ekran radaru za艣, osadzony w drewnianej, r臋cznie rze藕bionej ramie, pokazywa艂, 偶e morze jest puste, a sztorm daleko. - Czy to prawda, 偶e niekt贸rzy ludzie maj膮 domy po艂o偶one na kilku planetach, tak 偶e z okien ka偶dego pokoju mog膮 ogl膮da膰 inne niebo?

- Jasne. Ale jest ich bardzo niewielu. Tylko najbogatsi mog膮 sobie pozwoli膰 na utrzymanie takich rezydencji.

Siri u艣miechn臋艂a si臋 i po艂o偶y艂a mi r臋k臋 na kolanie. Mia艂a cienk膮, pokryt膮 plamami sk贸r臋, przez kt贸r膮 prze艣witywa艂y niebieskie 偶y艂y.

- Ty przecie偶 jeste艣 bardzo bogaty, prawda?

Odwr贸ci艂em wzrok.

- Jeszcze nie.

- Ale wkr贸tce b臋dziesz. Ile to dla ciebie potrwa, kochany? Nieca艂e dwa tygodnie tutaj, a potem powrotna podr贸偶 do Hegemonii. Nast臋pnie jeszcze jakie艣 pi臋膰 miesi臋cy na sprowadzenie niezb臋dnych element贸w wyposa偶enia, kilka tygodni na prace wyko艅czeniowe i b臋dziesz mia艂 dom rozci膮gaj膮cy si臋 na dwie艣cie lat 艣wietlnych. C贸偶 to za niezwyk艂a my艣l... Ile to b臋dzie razem? Nieca艂y rok standardowy.

- Dziesi臋膰 miesi臋cy - poprawi艂em j膮. - Trzysta sze艣膰 dni standardowych, trzysta czterna艣cie waszych. Dziewi臋膰set osiemna艣cie wacht.

- I wtedy twoje wygnanie dobiegnie ko艅ca.

- Tak.

- B臋dziesz dwudziestoczteroletnim, zamo偶nym cz艂o­wiekiem.

- Tak.

- Jestem zm臋czona, Merin. Chc臋 i艣膰 spa膰.

Zaprogramowali艣my urz膮dzenia sterownicze, w艂膮czyli艣my alarm kolizyjny i zeszli艣my pod pok艂ad. Wiatr przybra艂 troch臋 na sile, wi臋c stara 艂贸d藕 przewala艂a si臋 ci臋偶ko z burty na burt臋, wspinaj膮c si臋 na nadci膮gaj膮ce niestrudzenie fale. Rozebrali艣my si臋 przy s艂abym 艣wietle rozko艂ysanej lampy. Wskoczy艂em pierwszy do koi i nakry艂em si臋 kocami. Mieli艣my spa膰 razem po raz pierwszy od pocz膮tku podr贸偶y. Pami臋taj膮c, jaka by艂a nie艣mia艂a podczas naszego poprzed­niego Ponownego Spotkania, oczekiwa艂em, 偶e zgasi lamp臋, ale ona przez co najmniej minut臋 sta艂a bez ruchu, zupe艂nie naga, z opuszczonymi ramionami.

Czas odcisn膮艂 na Siri swoje pi臋tno, ale nie potraktowa艂 jej zbyt brutalnie. Bardzo zeszczupla艂a, a po艣ladki i piersi obwis艂y nieco, przegrywaj膮c beznadziejn膮 walk臋 z grawitacj膮. Patrzy艂em na wyra藕nie zarysowane 偶ebra, maj膮c wci膮偶 艣wie偶o w pami臋ci at艂asow膮 sk贸r臋, j臋drn膮, a zarazem mi臋kk膮, gdy偶 znajdowa艂a si臋 pod ni膮 jeszcze dzieci臋ca tkanka t艂uszczowa. W zimnym blasku ko艂ysz膮cej si臋 lampy patrzy艂em na pomarszczone cia艂o, pami臋taj膮c doskonale, jak blask ksi臋偶yca wydobywa艂 z mroku p膮czkuj膮ce, twarde piersi. Nie wiem, jak to mo偶liwe, ale mimo tych wszystkich r贸偶nic wydawa艂o mi si臋, 偶e mam przed sob膮 wci膮偶 t臋 sam膮 Siri.

- Posu艅 si臋, Merin.

W艣lizgn臋艂a si臋 do koi, pod szorstki koc. Zgasi艂em 艣wiat艂o. 艁贸d藕 ko艂ysa艂a si臋 w regularnym rytmie oddychaj膮cego morza. S艂ysza艂em wsp贸艂czuj膮ce poskrzypywanie masztu i olinowania. Rano znowu b臋dzie nas czeka艂o zarzucanie sieci, wyci膮ganie ich i naprawianie uszkodze艅, ale teraz by艂a pora odpoczynku. Powoli zacz膮艂em osuwa膰 si臋 w otch艂a艅 snu, u艣piony miarowym pluskaniem fal omywaj膮cych burt臋.

- Merin...

- Tak?

- Co by si臋 sta艂o, gdyby Separaty艣ci zaatakowali turyst贸w albo nowych mieszka艅c贸w?

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e wszyscy Separaty艣ci zostali wywiezieni na wyspy?

- Owszem. Ale co by by艂o, gdyby zacz臋li stawia膰 op贸r?

- Hegemonia przys艂a艂aby wojsko, kt贸re zrobi艂oby z nich mokr膮 plam臋.

- A je艣li transmiter zosta艂by zaatakowany i zniszczony jeszcze przed uruchomieniem?

- To niemo偶liwe.

- Wiem, ale gdyby jednak?

- Dziewi臋膰 miesi臋cy p贸藕niej 鈥淟os Angeles鈥 wr贸ci艂by z oddzia艂ami Armii na pok艂adzie, kt贸re r贸wnie偶 zrobi艂yby mokr膮 plam臋 z Separatyst贸w, a tak偶e ze wszystkich na Maui-Przymierzu, kt贸rzy pr贸bowaliby wej艣膰 im w drog臋.

- Dziewi臋膰 miesi臋cy, ale czasu pok艂adowego, praw­da? - zapyta艂a Sin. - Czyli jedena艣cie naszych lat.

- Co nie zmienia faktu, 偶e i tak nie uda艂oby si臋 wam tego unikn膮膰 - odpar艂em. - Mo偶e porozmawiamy o czym艣 innym?

- W porz膮dku - mrukn臋艂a Siri, lecz nic wi臋cej nie powiedzia艂a. Ws艂uchiwa艂em si臋 w odg艂osy 艂odzi. Siri le偶a艂a z g艂ow膮 na moim ramieniu; oddycha艂a tak g艂臋boko i regular­nie, 偶e by艂em przekonany, i偶 艣pi. Sam te偶 ju偶 prawie zasypia艂em, kiedy nagle poczu艂em, jak jej r臋ka pe艂znie w g贸r臋 po moim udzie i zatrzymuje si臋 dopiero przy pachwinie. Zaskoczy艂a mnie moja natychmiastowa reakcja.

- Nie, Merin - szepn臋艂a mi do ucha, odpowiadaj膮c na nie zadane pytanie. - Cz艂owiek nigdy nie jest na to za stary. Przynajmniej na to, 偶eby potrzebowa膰 ciep艂a i blis­ko艣ci drugiego cz艂owieka. Sam podejmij decyzj臋, kochany.

Podj膮艂em decyzj臋. Zasn臋li艣my dopiero przed 艣witem.


Grobowiec jest pusty.

- Donel, chod藕 tutaj!

Wpada do 艣rodka z rozwian膮 szat膮. Grobowiec jest pusty. Nie ma ani komory hibernacyjnej - cho膰 w gruncie rzeczy nie spodziewa艂em si臋 jej tu zasta膰 - ani sarkofagu czy trumny. Bia艂e wn臋trze o艣wietla pojedyncza, silna lampa.

- Co jest grane, do wszystkich diab艂贸w? My艣la艂em, 偶e to grobowiec Siri!

- Bo tak jest w istocie, ojcze.

- Wi臋c gdzie ona si臋 podzia艂a? Pod pod艂og膮?

Donel ociera spocone czo艂o. Nieco zbyt p贸藕no przypo­minam sobie, 偶e m贸wi臋 o jego matce, ale zaraz potem pocieszam si臋, 偶e mia艂 niemal dwa lata, aby oswoi膰 si臋 z my艣l膮 o jej 艣mierci.

- Nikt ci nie powiedzia艂? - pyta.

- O czym? - Gniew i rozdra偶nienie powoli mijaj膮. - Przywieziono mnie tu na 艂eb, na szyj臋 prosto z promu i powiedziano tylko tyle, 偶e przed uruchomieniem trans­mitera musz臋 koniecznie wej艣膰 do grobowca Siri.

- Zgodnie z ostatni膮 wol膮 matki jej cia艂o zosta艂o spalone, a popio艂y wrzucone do Wielkiego Morza Po艂u­dniowego z najwy偶szej platformy na jej ojczystej wyspie.

- W takim razie po co ta... krypta?

Staram si臋 uwa偶a膰 na to, co m贸wi臋. Donel jest bardzo wra偶liwy.

Ponownie ociera czo艂o i zerka w kierunku drzwi. Znikn臋li艣my t艂umowi z oczu, ale mamy ogromne op贸藕nienie. Pozostali cz艂onkowie Rady musieli ju偶 ruszy膰 po艣piesznie w d贸艂 wzg贸rza, 偶eby do艂膮czy膰 do dygnitarzy na trybunie honorowej. M贸j narastaj膮cy powoli b贸l doprowadzi艂 do tego, 偶e podnios艂a uroczysto艣膰 przeistoczy艂a si臋 w marny spektakl.

- Post臋powali艣my zgodnie z 偶yczeniem matki.

Dotyka kamiennej p艂yty w 艣cianie, kt贸ra natychmiast odsuwa si臋 na bok, ods艂aniaj膮c niewielk膮 wn臋k臋, w kt贸rej stoi metalowe pude艂ko z moim imieniem wypisanym na pokrywce.

- Co to jest?

- Rzeczy osobiste, kt贸re matka chcia艂a ci przekaza膰. Tylko Magritte zna艂a wszystkie szczeg贸艂y, ale umar艂a minionej zimy, nie zdradziwszy nikomu tajemnicy.

- W porz膮dku - m贸wi臋. - Dzi臋kuj臋. Zaraz wyjd臋.

Donel spogl膮da na zegarek.

- Uroczysto艣膰 zaczyna si臋 za osiem minut. Za dwadzie艣­cia minut zostanie uruchomiony transmiter.

- Wiem. - Naprawd臋 wiem. M贸j wewn臋trzny zegar odlicza precyzyjnie ka偶d膮 mijaj膮c膮 sekund臋. - Zaraz st膮d wyjd臋.

Donel waha si臋 jeszcze przez chwil臋, po czym odchodzi. Zamykam za nim drzwi. Metalowe pude艂ko jest zaskaku­j膮co ci臋偶kie. Stawiam je na kamiennej posadzce i kl臋kam obok. Dotykam znacznie mniejszego zamka z czytnikiem linii papilarnych i przykrywka unosi si臋 bez oporu.

- Niech mnie licho... - mrucz臋 pod nosem.

Sam nie wiem, czego si臋 spodziewa艂em - by膰 mo偶e pami膮tek ze stu trzech dni, jakie sp臋dzili艣my razem, mo偶e zasuszonego kwiatka, a mo偶e jakiej艣 pi臋knej muszli, jednej z tych, kt贸re wydobywali艣my z p艂ytkiego morza w pobli偶u Fevarone. Ale to nie jest pami膮tka. Przynajmniej nie tego rodzaju.

W pude艂ku le偶y niewielki r臋czny laser Steinera-Ginna, jeden z najpot臋偶niejszych rodzaj贸w broni osobistej, jaki kiedykolwiek skonstruowano. Kr贸tki kabel 艂膮czy go z ba­teri膮 termoj膮drow膮, kt贸r膮 Siri prawdopodobnie wymon­towa艂a ze swojej 艂odzi. Obok spoczywa zabytkowy komlog z ciek艂okrystalicznym wy艣wietlaczem. Zielone 艣wiate艂ko 艣wiadczy o tym, 偶e jest w pe艂ni sprawny.

Pude艂ko zawiera jeszcze dwa przedmioty. Jednym z nich jest przypominaj膮cy kszta艂tem dysk translator, z kt贸rego korzystali艣my bardzo dawno temu. Na widok drugiego przedmiotu dos艂ownie zatyka mnie ze zdumienia.

- Ty ma艂a suko... - szepcz臋 wreszcie, kiedy mog臋 normalnie odetchn膮膰 i u艣miecham si臋 szeroko. - Ty ma艂a, przebieg艂a, kochana suko!

Jest to starannie zwini臋ta, tak偶e pod艂膮czona do baterii mata grawitacyjna, kt贸r膮 Mike Osho kupi艂 na Ogrodzie za trzydzie艣ci marek. Nie ruszam jej, natomiast od艂膮czam komlog, wyjmuj臋 go z pude艂ka, siadam ze skrzy偶owanymi nogami na zimnej kamiennej posadzce i w艂膮czam od­twarzanie. 艢wiat艂o nagle przygasa, a przede mn膮 pojawia si臋 Siri.


Po 艣mierci Mike鈥檃 nie usun臋li mnie ze statku. Mogli to zrobi膰, ale nie zrobili. Nie wydali mnie na 艂ask臋 prowin­cjonalnego wymiaru sprawiedliwo艣ci na Maui-Przymierzu. Mogli to zrobi膰, ale nie zrobili. Przez dwa dni prze­s艂uchiwa艂a mnie okr臋towa s艂u偶ba bezpiecze艅stwa, a raz nawet kapitan Singh we w艂asnej osobie. Potem pozwolili mi wr贸ci膰 do s艂u偶by. Przez ca艂膮 trwaj膮c膮 cztery miesi膮ce drog臋 powrotn膮 zadr臋cza艂em si臋 my艣lami o Mike鈥檜. Zda­wa艂em sobie spraw臋, 偶e jestem cz臋艣ciowo odpowiedzialny za jego 艣mier膰. Odrabia艂em kolejne wachty, budzi艂em si臋 ca艂y zlany potem i zastanawia艂em si臋, czy wywal膮 mnie natychmiast po powrocie do Sieci. Mogli mi o tym od razu powiedzie膰, ale nie powiedzieli.

Nie wywalili mnie. Wszystko by艂o jak dawniej, z tym tylko wyj膮tkiem, 偶e mia艂em zakaz opuszczania statku w bezpo艣redniej blisko艣ci uk艂adu s艂onecznego, do kt贸rego nale偶a艂o Maui-Przymierze. Dodatkowo otrzyma艂em pisem­n膮 nagan臋 i zosta艂em czasowo zdegradowany. Tyle w艂a艣nie by艂o warte 偶ycie Mike鈥檃: nagan臋 na 艣wistku papieru i tymczasow膮 degradacj臋.

Podobnie jak ca艂a za艂oga, wzi膮艂em trzytygodniowy urlop, ale w przeciwie艅stwie do innych nie zamierza艂em z niego wr贸ci膰. Natychmiast uda艂em si臋 na Esperance i pope艂ni艂em klasyczny b艂膮d kosmonauty, to znaczy odwiedzi艂em rodzin臋. Dwa dni w zat艂oczonym b膮blu mieszkalnym ca艂kowicie mi wystarczy艂y, wi臋c czym pr臋dzej przenios艂em si臋 na Lusus i przez trzy dni r偶n膮艂em dziwki na Rue des Chats. Kiedy ogarn膮艂 mnie jeszcze bardziej ponury nastr贸j, natychmiast przeskoczy艂em na Fuji, gdzie straci艂em niemal wszystkie pieni膮dze, obstawiaj膮c zawodnik贸w bior膮cych udzia艂 w krwawych samurajskich pojedynkach.

Wreszcie odwiedzi艂em Stacj臋 G艂贸wn膮, sk膮d uda艂em si臋 promem na pielgrzymk臋 do Niecki Helle艅skiej. Nigdy wcze艣niej nie by艂em ani na Stacji G艂贸wnej, ani na Marsie, i nie zamierzam tam wr贸ci膰, ale po dziesi臋ciu dniach sp臋dzonych na samotnych w臋dr贸wkach po mrocznych, zakurzonych korytarzach Klasztoru podj膮艂em decyzj臋 o po­wrocie na statek. I do Siri.

Od czasu do czasu opuszcza艂em wzniesiony z czerwonych g艂az贸w labirynt i ubrany jedynie w cienki skafander, z mask膮 na twarzy, stawa艂em na jednym z niezliczonych kamiennych balkon贸w, i spogl膮da艂em w niebo na bladoszary punkcik, kt贸ry kiedy艣 by艂 Star膮 Ziemi膮. Zdarza艂o si臋 w贸wczas, 偶e my艣la艂em o tych wszystkich dzielnych, g艂upich idealistach, kt贸rzy wyruszali w niego艣cinn膮 pustk臋 swoimi powolnymi, zawodnymi statkami, wioz膮c ze sob膮 zamro­偶one embriony oraz przer贸偶ne ideologie. Najcz臋艣ciej jednak nie my艣la艂em o niczym, tylko po prostu sta艂em w pur­purowym mroku i czeka艂em, a偶 Siri przyjdzie do mnie. Tam, na Skale Mistrz贸w, gdzie wielu znacznie bardziej godnym pielgrzymom nie uda艂o si臋 osi膮gn膮膰 pe艂nego satori, ja osi膮ga艂em je dzi臋ki wspomnieniom o szesnastoletniej dziewczynie le偶膮cej obok mnie w ksi臋偶ycowym blasku, sp艂ywaj膮cym ku nam po szerokich skrzyd艂ach jastrz臋bia Thomasa.

Kiedy 鈥淟os Angeles鈥 ponownie wszed艂 w nadprzestrze艅, by艂em na pok艂adzie. Cztery miesi膮ce p贸藕niej, po sko艅czonej s艂u偶bie, zaprogramowa艂em symulator, by pod艂膮czy膰 si臋 do niego i przespa膰 nale偶n膮 mi przepustk臋, kiedy nagle zjawi艂 si臋 kapitan Singh.

- Lecisz na d贸艂 - powiedzia艂. Wytrzeszczy艂em na niego oczy, nic nie rozumiej膮c. - Przez ostatnie jedena艣cie lat ziemniaki przerobi艂y t臋 histori臋 z tob膮 i Osho w jak膮艣 pieprzon膮 legend臋, a wok贸艂 twojej przygody z t膮 miejscow膮 dziewczyn膮 powsta艂a jako艣 cholerna mitologia - wyja艣ni艂 kapitan.

- Siri... - wykrztusi艂em.

- Pakuj manatki, bo najbli偶sze trzy tygodnie sp臋dzisz na planecie. Eksperci z ambasady twierdz膮, 偶e bardziej przydasz si臋 Hegemonii tam ni偶 tutaj. Zobaczymy.

Czeka艂a na mnie ca艂a planeta. T艂umy wiwatowa艂y na moj膮 cze艣膰, Siri macha艂a chusteczk膮. Wyp艂yn臋li艣my z portu 偶贸艂tym katamaranem i po偶eglowali艣my na po艂udniowy wsch贸d, w stron臋 Archipelagu i jej rodzinnej wyspy.


- Witaj, Merin.

Siri unosi si臋 w p贸艂mroku we wn臋trzu swojego grobowca. Jako艣膰 hologramu pozostawia sporo do 偶yczenia, ale to na pewno jest Siri, dok艂adnie taka sama, jak膮 widzia艂em ostatnim razem: siwe, kr贸tko obci臋te w艂osy, wysoko pod­niesiona g艂owa, rysy twarzy wyostrzone cieniami.

- Witaj, m贸j kochany.

- Witaj, Siri - m贸wi臋. Drzwi grobowca s膮 zamkni臋te.

- 呕a艂uj臋, 偶e nie mog臋 uczestniczy膰 w naszym Si贸dmym Ponownym Spotkaniu. Bardzo na nie czeka艂am. - Siri milknie na chwil臋 i opuszcza wzrok. Hologram delikatnie migoce, kiedy drobinki kurzu przelatuj膮 przez jej posta膰. - Bardzo starannie zaplanowa艂am sobie, co i jak powinnam powiedzie膰. Przygotowa艂am argumenty i szczeg贸艂owe in­strukcje. Ale teraz widz臋, 偶e to nie mia艂oby najmniejszego sensu, bo albo ju偶 wszystko powiedzia艂am, a ty zrozumia艂e艣, albo nie zosta艂o nic do powiedzenia i najlepiej by艂oby po prostu milcze膰.

Z wiekiem g艂os Siri stawa艂 si臋 coraz pi臋kniejszy. Jest w nim spok贸j i dostoje艅stwo, jakie bior膮 si臋 tylko z wiel­kiego cierpienia. Siri rozk艂ada r臋ce, tak 偶e nikn膮 poza granic膮 hologramu.

- Merin, m贸j najdro偶szy, jak niezwyk艂e by艂y nasze dni, zar贸wno te, kt贸re sp臋dzali艣my razem, jak i te, kt贸re musieli艣my prze偶y膰 z dala od siebie! Jak cudownie absur­dalny jest mit, kt贸ry nas z艂膮czy艂! Dla ciebie ka偶dy m贸j dzie艅 trwa艂 tyle co uderzenie serca. Nienawidzi艂am ci臋 za to. By艂e艣 jak zwierciad艂o, kt贸re nie k艂amie. Gdyby艣 widzia艂 swoj膮 twarz na pocz膮tku ka偶dego Ponownego Spotkania! Mog艂e艣 przynajmniej stara膰 si臋 ukry膰 wstrz膮s, jakiego doznawa艂e艣 za ka偶dym razem. Mog艂e艣 to dla mnie zrobi膰, Merin...

A jednak pod warstw膮 niezr臋cznej naiwno艣ci zawsze by艂o co艣 wi臋cej, co艣, co zupe艂nie nie pasowa艂o do beztroski i bezmy艣lnego egotyzmu, z kt贸rymi by艂o ci tak bardzo do twarzy. Mo偶e troskliwo艣膰... a mo偶e przynajmniej szacunek dla czyjej艣 troskliwo艣ci.

Merin, ten dziennik zawiera setki zapis贸w... raczej tysi膮ce, bo prowadzi艂am go od chwili, kiedy sko艅czy艂am trzyna艣cie lat. Gdy trafi do twoich r膮k, wszystkie zostan膮 skasowane, z wyj膮tkiem tych, kt贸re zobaczysz za chwil臋. Adieu, naj­dro偶szy. Adieu.


Wy艂膮czam komlog i siedz臋 bez ruchu co najmniej przez minut臋. Grube 艣ciany grobowca prawie ca艂kowicie t艂umi膮 odg艂osy podenerwowanego t艂umu. Bior臋 g艂臋boki oddech i ponownie w艂膮czam urz膮dzenie.

Znowu pojawia si臋 Siri, tym razem czterdziestokilkuletnia. Natychmiast rozpoznaj臋 czas i miejsce nagrania. Pami臋tam p艂aszcz, kt贸ry ma na sobie, wisiorek na jej szyi i kosmyk w艂os贸w, co wymkn膮艂 si臋 spod nakrycia g艂owy. Pami臋tam wszystko, co dotyczy tamtego dnia. By艂 to pierwszy dzie艅 naszego Trzeciego Ponownego Spotkania, kt贸ry sp臋dzali艣my z przyjaci贸艂mi w g贸rach na Ternie Po艂udniowym. Donel mia艂 w贸wczas dziesi臋膰 lat i na pr贸偶no starali艣my si臋 go nam贸wi膰, 偶eby zjecha艂 razem z nami po zboczu pokrytym grub膮 warstw膮 艣niegu. P艂aka艂. Siri od­wr贸ci艂a si臋, jeszcze zanim 艣migacz wyl膮dowa艂 na szczycie, a kiedy wysiad艂a z niego Magritte, nie musia艂a nic m贸wi膰, gdy偶 z wyrazu twarzy Siri domy艣lili艣my si臋, 偶e sta艂o si臋 co艣 niedobrego.

Ta sama twarz spogl膮da na mnie teraz. Siri odgarnia niesforny kosmyk w艂os贸w. Ma zaczerwienione oczy, ale w pe艂ni panuje nad g艂osem.

- Merin, dzisiaj zabito naszego syna. Mia艂 dwadzie艣cia jeden lat i zosta艂 zabity. Zupe艂nie nie mog艂e艣 zebra膰 my艣li. 鈥淛ak to mo偶liwe, 偶eby pope艂niono taki b艂膮d?鈥 - pyta艂e艣 bez przerwy. Prawie go nie zna艂e艣, ale widzia艂am, 偶e ta wiadomo艣膰 bardzo tob膮 wstrz膮sn臋艂a. Merin, to nie by艂 wypadek. Nawet je艣li nic po mnie nie pozostanie, nawet je艣li nigdy nie zrozumiesz, dlaczego pozwoli艂am, 偶eby moje 偶ycie zosta艂o podporz膮dkowane g艂upiemu, sentymental­nemu mitowi, to chc臋, 偶eby艣 wiedzia艂 jedno: nasz syn nie zgin膮艂 przypadkowo. Kiedy zjawi艂a si臋 policja, bra艂 udzia艂 w zebraniu Separatyst贸w, ale nawet wtedy nie by艂o jeszcze za p贸藕no. M贸g艂 uciec. Przygotowaliby艣my mu alibi, w kt贸re na pewno wszyscy by uwierzyli. Jednak on wola艂 zosta膰.

To, co powiedzia艂am dzi艣 do t艂umu na stopniach am­basady, wywar艂o na tobie wielkie wra偶enie. Wiedz, kosmo­nauto, 偶e kiedy m贸wi艂am: 鈥淣ie pora na to, by okazywa膰 gniew i nienawi艣膰鈥, m贸wi艂am dok艂adnie to, co my艣l臋. Ani mniej, ani wi臋cej. Dzisiaj nie jest na to odpowiednia pora, ale kiedy艣 taka pora nadejdzie. Jestem tego pewna. Tak偶e nasze Przymierze nie zosta艂o od razu zaakceptowane, a niekt贸rzy nie pogodzili si臋 z nim do dzisiaj. Ci, kt贸rzy o tym zapomnieli, bardzo si臋 zdziwi膮, kiedy nadejdzie ten dzie艅, a on z pewno艣ci膮 nadejdzie.

Obraz zmienia si臋. Przez u艂amek sekundy na twarz kobiety na艂o偶one s膮 rysy m艂odszej, dwudziestosze艣cioletniej Siri.

- Merin, jestem w ci膮偶y. Ogromnie si臋 ciesz臋. Nie ma ci臋 ju偶 od pi臋ciu tygodni, a ja okropnie za tob膮 t臋skni臋. Tyle lat bez ciebie... Dlaczego nie zaproponowa艂e艣, 偶ebym polecia艂a z tob膮? Na pewno nie skorzysta艂abym z propozy­cji, ale by艂abym taka szcz臋艣liwa, 偶e o tym pomy艣la艂e艣! Teraz jestem w ci膮偶y. Lekarze m贸wi膮, 偶e to b臋dzie ch艂opiec. Opowiem mu o tobie, najdro偶szy. Mo偶e pewnego dnia po偶eglujecie razem na Archipelag i b臋dziecie s艂ucha膰 pie艣ni Morskiego Ludu, tak jak robili艣my to niedawno? Mo偶e wtedy je zrozumiesz, Merin. Bardzo t臋skni臋. Prosz臋, wracaj jak najpr臋dzej.

Hologram ponownie si臋 zmienia. Szesnastoletnia dziew­czyna ma zar贸偶owion膮 z emocji twarz. Jej d艂ugie w艂osy opadaj膮 g臋st膮 kaskad膮 na odkryte ramiona i bia艂膮 nocn膮 koszul臋. Szepcze w po艣piechu, a po jej policzkach p艂yn膮 艂zy.

- Merinie Aspic, bardzo mi przykro z powodu twojego przyjaciela, naprawd臋 mi przykro, ale odjecha艂e艣 zupe艂nie bez po偶egnania, a ja mia艂am tyle plan贸w... Ty i ja... Mog艂e艣 nam pom贸c, a ty nawet si臋 nie po偶egna艂e艣. Nie obchodzi mnie, co si臋 z tob膮 stanie. Mam nadziej臋, 偶e wr贸cisz do jakiego艣 cuchn膮cego, gnij膮cego kopca w tej swojej Hege­monii. Szczerze m贸wi膮c, Merinie Aspic, nie zosta艂abym z tob膮 nawet wtedy, gdyby艣 mi zap艂aci艂. 呕egnaj!

Odwraca si臋, zanim nagranie dobiegnie ko艅ca. W grobo­wcu jest zupe艂nie ciemno, ale fonia nadal dzia艂a. S艂ycha膰 jakie艣 szumy, a potem jeszcze raz rozlega si臋 g艂os Siri - nie jestem w stanie stwierdzi膰, z jakiego okresu.

- Adieu, Merin. Adieu.

- Adieu - odpowiadam i wy艂膮czam komlog.


Mru偶膮c oczy o艣lepione blaskiem s艂o艅ca wy艂aniam si臋 z grobowca, a t艂um rozst臋puje si臋 przede mn膮, tworz膮c w膮skie przej艣cie. Przez moj膮 niepunktualno艣膰 ceremonia zosta艂a pozbawiona nale偶nej oprawy, wi臋c kiedy ludzie dostrzegaj膮 u艣miech na mojej twarzy, tu i 贸wdzie rozlegaj膮 si臋 gniewne pomruki. Nawet tu, na szczycie wzg贸rza, s艂ycha膰 s艂owa, kt贸re wiatr porywa z g艂o艣nik贸w i niesie w nasz膮 stron臋.

- ...zapocz膮tkowuje now膮 er臋 wsp贸艂pracy... - grzmi dono艣ny g艂os ambasadora.

Stawiam pud艂o na trawie i wyjmuj臋 z niego mat臋 grawitacyjn膮. Kiedy rozwijam dywan, t艂um napiera, by lepiej widzie膰 moje ruchy. Tkanina jest ju偶 mocno sp艂owia艂a, lecz wzory s艂u偶膮ce do sterowania lotem l艣ni膮 intensywnym, miedzianym blaskiem. Siadam po艣rodku maty i stawiam pud艂o obok siebie.

- ...a偶 wreszcie czas i przestrze艅 nie b臋d膮 dla nikogo stanowi艂y przeszkody...

Gapie cofaj膮 si臋, gdy dotykam wzoru, i mata unosi si臋 cztery metry w g贸r臋. Teraz widz臋 morze, do tej pory zas艂oni臋te przez grobowiec. Wyspy wracaj膮 jedna za drug膮, by utworzy膰 Archipelag R贸wnikowy. Ci膮gn膮 ich dziesi膮tki i setki, gnane z po艂udnia 艂agodnymi wia­trami.

- ...tak wi臋c z ogromn膮 przyjemno艣ci膮 zamykam ten obw贸d i witam was, mieszka艅cy Maui-Przymierza, w wiel­kiej rodzinie Hegemonii Cz艂owieka.

Cienki promie艅 lasera wystrzela pionowo w niebo. T艂um wiwatuje, rozlegaj膮 si臋 d藕wi臋ki muzyki. Mru偶膮c oczy dostrzegam hen, wysoko, now膮 gwiazd臋. Jaka艣 cz膮stka mnie wie, co sta艂o si臋 na orbicie.

Przez kilka mikrosekund transmiter naprawd臋 dzia艂a艂. Przez kilka mikrosekund czas i przestrze艅 naprawd臋 prze­sta艂y by膰 przeszkod膮. Zaraz potem nag艂e uderzenie grawi­tacyjne, stanowi膮ce efekt uboczny uaktywnienia trans­mitera, zdetonowa艂o niewielki 艂adunek plastiku, kt贸ry umie艣ci艂em na powierzchni jednej z masywnych metalowych ku艂, chroni膮cych precyzyjne urz膮dzenia. Ta eksplozja nie by艂a widoczna z powierzchni planety, lecz ju偶 sekund臋 p贸藕niej rozszerzaj膮ca si臋 gwa艂townie sfera Schwarzschilda poch艂on臋艂a trzydzie艣ci sze艣膰 tysi臋cy ton aktywnego dodecahedronu, a wraz z nimi kilka tysi臋cy kilometr贸w okolicznej przestrzeni. To ju偶 jest widoczne. Nad g艂owami zebranych wybucha o艣lepiaj膮co bia艂ym blaskiem miniaturowa Nova.

Muzyka milknie. Ludzie krzycz膮 przera藕liwie i rzucaj膮 si臋 na o艣lep do ucieczki. Niepotrzebnie. Wyemitowane podczas wybuchu promieniowanie nie ma najmniejszych szans, by przedrze膰 si臋 przez g臋st膮 atmosfer臋 planety. Na niebie pojawia si臋 wyra藕na plazmowa kreska; to 鈥淟os Angeles鈥 oddala si臋 od ma艂ej, szybko zapadaj膮cej si臋 czarnej dziury. Wiatr przybiera na sile, na morzu pojawiaj膮 si臋 grzywacze. Dzisiejszej nocy przyp艂ywy i odp艂ywy b臋d膮 zupe艂nie inne ni偶 do tej pory.

Chc臋 powiedzie膰 co艣 m膮drego i g艂臋bokiego, lecz nic nie przychodzi mi do g艂owy. Poza tym nie bardzo mia艂by mnie kto s艂ucha膰. Wmawiam sobie, 偶e opr贸cz wrzask贸w i z艂orzecze艅 rozlegaj膮 si臋 tak偶e odosobnione okrzyki rado艣ci.

Ponownie dotykam miedzianoz艂otego wzoru i mata kieruje si臋 nad port, nabieraj膮c stopniowo pr臋dko艣ci. Jastrz膮b Thomasa, kt贸ry do tej pory chyba drzema艂 w powietrzu, uko艂ysany delikatnymi pr膮dami wst臋puj膮cymi, w panice usuwa mi si臋 z drogi.

- Niech tu przylec膮! - krzycz臋 do uciekaj膮cego jast­rz臋bia. - Niech tu przylec膮! B臋d臋 mia艂 wtedy trzydzie艣ci pi臋膰 lat i na pewno nie b臋d臋 sam, wi臋c niech przylatuj膮, je艣li starczy im odwagi!

Potrz膮sam pi臋艣ci膮 i 艣miej臋 si臋 g艂o艣no. Wiatr targa mi w艂osy, osuszaj膮c pot na mojej piersi i ramionach.

Nieco spokojniejszy, kieruj臋 mat臋 ku jednej z najdalszych wysp. Nie mog臋 si臋 doczeka膰 spotkania z pozosta艂ymi, ale najbardziej zale偶y mi na tym, by jak najpr臋dzej powiedzie膰 Morskiemu Ludowi, 偶e oto nadszed艂 wreszcie czas, by Rekin zamieszka艂 w oceanach Maui-Przymierza.

P贸藕niej, kiedy zdob臋d膮 planet臋, opowiem im o niej. Za艣piewam im o Siri.


Kaskady 艣wiat艂a, towarzysz膮ce odleg艂ej kosmicznej bit­wie, nadal wpada艂y do pomieszczenia przez wysokie okna. Panowa艂a ca艂kowita cisza, w kt贸rej tym lepiej by艂o s艂ycha膰 szum wiatru, prze艣lizguj膮cego si臋 po kamiennych 艣cianach. Pielgrzymi siedzieli zbici w ciasn膮 gromadk臋, pochyleni do przodu i wpatrzeni w zabytkowy komlog, jakby oczekuj膮c na ci膮g dalszy.

Nie by艂o ci膮gu dalszego. Konsul wyj膮艂 mikrodysk z urz膮­dzenia i schowa艂 go do kieszeni.

Sol Weintraub pog艂adzi艂 艣pi膮ce dziecko po g艂贸wce, po czym zwr贸ci艂 si臋 do konsula.

- Z pewno艣ci膮 nie ty jeste艣 Merinem.

- Nie - odpar艂 konsul. - Merin Aspic zgina艂 podczas Rebelii. Rebelii Siri.

- W jaki spos贸b wszed艂e艣 w posiadanie tego za­pisu? - zapyta艂 ojciec Hoyt. Cho膰 twarz ksi臋dza wy­krzywia艂 grymas b贸lu, nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, 偶e opo­wie艣膰 mocno go poruszy艂a. - Jest naprawd臋 nies艂y­chany...

- Sam mi go da艂, zaledwie na kilka tygodni przedtem, zanim zgin膮艂 podczas Bitwy o Archipelag. - Konsul popatrzy艂 na otaczaj膮ce go twarze. - Jestem ich wnu­kiem - wyja艣ni艂. - Siri i Merina. M贸j ojciec - Donel, o kt贸rym Aspic wspomina w swojej relacji - po przyj臋ciu Maui-Przymierza do Protektoratu zosta艂 pierwszym Prze­wodnicz膮cym Rady. P贸藕niej wybrano go senatorem. Pe艂ni艂 t臋 funkcj臋 a偶 do 艣mierci. Tego dnia, na wzg贸rzu, ko艂o grobowca Siri, mia艂em dziewi臋膰 lat. Jedena艣cie lat p贸藕niej, kiedy by艂em ju偶 wystarczaj膮co doros艂y, 偶eby walczy膰 po stronie rebeliant贸w, Aspic zjawi艂 si臋 noc膮 na naszej wyspie, wzi膮艂 mnie na stron臋 i stanowczo zakaza艂 bra膰 udzia艂 w powstaniu.

- A chcia艂e艣 walczy膰? - zapyta艂a Brawne Lamia.

- O tak. I zgin膮膰. Taki w艂a艣nie los spotka艂 co trzeciego m臋偶czyzn臋, co pi膮t膮 kobiet臋, wszystkie delfiny i wiele wysp, mimo 偶e Hegemonia stara艂a si臋 ocali膰 ich tak wiele, jak tylko to by艂o mo偶liwe.

- To wstrz膮saj膮cy dokument - powiedzia艂 Sol Weint­raub. - Ale dlaczego tu jeste艣? Co spowodowa艂o, 偶e bierzesz udzia艂 w pielgrzymce do Chy偶wara?

- Jeszcze nie sko艅czy艂em - odpar艂 konsul. - S艂u­chajcie.


M贸j ojciec by艂 r贸wnie s艂aby jak moja babka silna. Hegemonia nie czeka艂a jedenastu lat - okr臋ty bojowe Armii zjawi艂y si臋 na orbicie po niespe艂na pi臋ciu latach. Ojciec przygl膮da艂 si臋, jak po艣piesznie sklecone statki rebeliant贸w s膮 unicestwiane jeden po drugim. Wyst臋powa艂 w obronie Hegemonii nawet w贸wczas, kiedy jej okr臋ty rozpocz臋艂y regularne obl臋偶enie naszej planety. Pami臋tam, 偶e kiedy mia艂em pi臋tna艣cie lat, sta艂em wraz z rodzin膮 na najwy偶szym tarasie naszej wyspy i obserwowa艂em dziesi膮tki innych, p艂on膮cych w oddali, podczas gdy 艣migacze Armii bombardowa艂y ocean 艂adunkami g艂臋binowymi. Powierzch­nia morza by艂a a偶 szara od cia艂 martwych delfin贸w.

Moja starsza siostra Lira przy艂膮czy艂a si臋 do beznadziejnej walki po kl臋sce rebeliant贸w w Bitwie o Archipelag. Naoczni 艣wiadkowie widzieli, jak zgin臋艂a. Cia艂a nie odnaleziono, a m贸j ojciec nigdy potem nie wspomnia艂 jej imienia.

Trzy lata po zawarciu rozejmu i przy艂膮czeniu do Protek­toratu, my, koloni艣ci, stanowili艣my na planecie wyra藕n膮 mniejszo艣膰. Zgodnie z przepowiedni膮 Merina, wyspy oswo­jono i wydzier偶awiono turystom. Pierwsza Osada jest teraz jedenastomilionowym miastem o mn贸stwie strzelistych wie偶 i rozleg艂ych przedmie艣ciach, kt贸re rozci膮gaj膮 si臋 niemal na ca艂膮 wysp臋. Port nadal pe艂ni rol臋 targowiska, gdzie potom­kowie Pierwszych Rodzin handluj膮 pami膮tkami i potwornie drogimi dzie艂ami sztuki w膮tpliwej warto艣ci.

Kiedy ojciec zosta艂 wybrany senatorem, przenie艣li艣my si臋 na jaki艣 czas na Pierwsz膮 Tau Ceti, gdzie uko艅czy艂em szko艂臋. By艂em pos艂usznym synem, wychwalaj膮cym pod niebiosa zalety 偶ycia w Sieci, zg艂臋biaj膮cym pe艂n膮 chwa艂y histori臋 Hegemonii Cz艂owieka i przygotowuj膮cym si臋 do rozpocz臋cia kariery w s艂u偶bie dyplomatycznej.

Jednocze艣nie przez ca艂y czas czeka艂em.

Wr贸ci艂em na Maui-Przymierze kr贸tko po uko艅czeniu studi贸w, by podj膮膰 prac臋 na G艂贸wnej Wyspie Administra­cyjnej. Do moich zada艅 nale偶a艂o mi臋dzy innymi odwiedza­nie setek platform wiertniczych, nadzorowanie post臋p贸w przy budowie dziesi膮tk贸w podmorskich kompleks贸w przemys艂owych oraz koordynowanie poczyna艅 najr贸偶niejszych firm budowlanych, g艂贸wnie z TC2 i Sol Draconis Septem. Nie lubi艂em tej pracy, ale dawa艂em sobie dobrze rad臋. U艣miecha艂em si臋. I czeka艂em.

Wzi膮艂em za 偶on臋 dziewczyn臋 z jednej z Pierwszych Rodzin, a po otrzymaniu najwy偶szej oceny na egzaminie dla kandydat贸w do pracy w korpusie dyplomatycznym - nie zdarza艂o si臋 to zbyt cz臋sto - poprosi艂em o wyznaczenie mi plac贸wki poza Sieci膮.

W ten spos贸b zacz臋艂a si臋 nasza prywatna diaspora. Sta艂em si臋 znakomity w swoim fachu. By艂em urodzonym dyplomat膮. Po zaledwie pi臋ciu latach standardowych otrzy­ma艂em stanowisko wicekonsula, po dalszych trzech zosta艂em konsulem. Tam gdzie pracowa艂em, nie mia艂em co liczy膰 na wi臋cej.

Sam podj膮艂em tak膮 decyzj臋. Pracowa艂em dla Hegemonii. I czeka艂em.

Pocz膮tkowo moja rola polega艂a na tym, 偶eby przekona膰 kolonist贸w, i偶 Hegemonia naprawd臋 pragnie im pom贸c w tym, co najlepiej potrafi膮, to znaczy w niszczeniu miejscowych form 偶ycia. Nie jest przypadkiem, 偶e od pocz膮tku trwaj膮cej ju偶 sze艣膰 stuleci ekspansji w kosmosie Hegemonia nie natrafi艂a na 偶aden gatunek, kt贸ry wed艂ug skali Drake鈥檃-Turinga-Chena mo偶na by uzna膰 za inteligen­tny. Na Starej Ziemi ju偶 dawno temu przyj臋to za艂o偶enie, 偶e cz艂owiek ma prawo i obowi膮zek zniszczy膰 ka偶dy gatunek, kt贸ry umie艣ci艂by go w swoim 艂a艅cuchu pokarmowym. Wed艂ug kryteri贸w obowi膮zuj膮cych w Sieci oznacza艂o to, 偶e wszystkie istoty, kt贸re pr贸bowa艂yby wsp贸艂zawodniczy膰 z lud藕mi pod wzgl臋dem intelektualnym, b臋d膮 unicestwione na d艂ugo przed uruchomieniem na ich planecie pierwszego transmitera.

Na Wirze 艣cigali艣my p艂ochliwe zebreny. Mo偶liwe, 偶e wcale nie nale偶a艂y do istot obdarzonych intelektem, ale za to by艂y pi臋kne. Kiedy umiera艂y, mieni膮c si臋 niesamowitymi barwami, z zachwytu a偶 zapiera艂o nam dech w piersi. Sprzedawali艣my korporacjom z Sieci ich sk贸ry z licznymi fotoreceptorami, mi臋so eksportowali艣my mi臋dzy innymi na Bram臋 Niebios, ko艣ci za艣 me艂li艣my na proszek i roz­prowadzali jako afrodyzjak na zacofanych planetach Po­granicza, gdzie stanowi艂y towar bardzo poszukiwany przez zamo偶nych impotent贸w albo po prostu przez zwyk艂ych przes膮dnych ludzi.

Na Ogrodzie s艂u偶y艂em rad膮 meliorantom, kt贸rzy osuszyli Wielkie Moczary, ko艅cz膮c w ten spos贸b kr贸tkie panowanie ogromnych b艂otnych centaur贸w, przez jaki艣 czas stawiaj膮cych powa偶ny op贸r zakusom Hegemonii. W ostatniej chwili pr贸bowa艂y jeszcze zmieni膰 miejsce pobytu, ale Bagna P贸艂nocne okaza艂y si臋 dla nich stanowczo za suche, a kiedy kilka dziesi臋cioleci p贸藕niej ponownie odwiedzi艂em t臋 plane­t臋, ju偶 po przy艂膮czeniu jej do Sieci, przekona艂em si臋, 偶e nieliczne egzemplarze centaur贸w ocala艂y jedynie w bardziej wilgotnych okolicach Bagien, gdzie prowadz膮 n臋dzn膮 wegetacj臋, niczym ro艣liny stanowi膮ce wspomnienie po dawno minionej epoce.

Na Hebronie zjawi艂em si臋 akurat wtedy, gdy dobiega艂a ko艅ca d艂ugotrwa艂a wojna mi臋dzy 偶ydowskimi osadnikami a aluitami, stworzeniami r贸wnie delikatnymi jak niemal zupe艂nie pozbawiona wody ekologia planety. Aluity by艂y telepatami odbieraj膮cymi przede wszystkim uczucia, g艂贸­wn膮 za艣 przyczyn膮 ich wygini臋cia sta艂y si臋 nasz strach i chciwo艣膰, a tak偶e niemo偶liwa do pokonania obco艣膰. Jednak nie zag艂ada aluit贸w sprawi艂a, 偶e moje serce osta­tecznie zamieni艂o si臋 w kamie艅, tylko fakt, 偶e w znacz膮cy spos贸b przyczyni艂em si臋 do tego, 偶e identyczny los spotka艂 kolonist贸w.

Na Starej Ziemi nazwano by mnie quislingiem2. Cho膰 Hebron nie by艂 moj膮 planet膮, to jednak osadnicy, kt贸rzy tu przybyli, uczynili to z powod贸w r贸wnie oczywistych jak te, kt贸re leg艂y u podstaw decyzji podj臋tej przez moich przodk贸w po podpisaniu Przymierza 呕ycia na wyspie Maui na Starej Ziemi. Ja nadal czeka艂em, moje czekanie za艣 by艂o tak偶e dzia艂aniem, i to w pe艂nym znaczeniu tego s艂owa.

Zaufali mi. Uwierzyli moim s艂odkim zapewnieniom i opowie艣ciom o tym, jak to wspaniale b臋dzie wr贸ci膰 na 艂ono ludzko艣ci, przy艂膮czaj膮c si臋 do Sieci. Zastrzegli sobie jednak, 偶eby cudzoziemcy mogli odwiedza膰 tylko jedno miasto na planecie. Zgodzi艂em si臋, ani na chwil臋 nie przestaj膮c si臋 u艣miecha膰. Teraz Nowa Jerozolima liczy sobie sze艣膰dziesi膮t milion贸w mieszka艅c贸w, podczas gdy na ca艂ym kontynencie 偶yje zaledwie dziesi臋膰 milion贸w 偶ydow­skich osadnik贸w, niemal pod ka偶dym wzgl臋dem ca艂kowicie uzale偶nionych od Sieci. My艣l臋, 偶e wytrwaj膮 jeszcze jakie艣 dziesi臋膰 lat. Mo偶e nawet mniej.

Zaraz po tym, jak Hebron zosta艂 w艂膮czony do Sieci, prze偶y艂em ma艂e za艂amanie. Odkry艂em alkohol, cudowne zapomnienie, jakie daje Czar Wspomnie艅, oraz mo偶liwo艣ci symulatora. Gresha by艂a przy mnie w szpitalu tak d艂ugo, a偶 zupe艂nie przyszed艂em do siebie. Cho膰 planeta by艂a 偶ydowska, to szpital prowadzi艂y siostry zakonne. Do dzi艣 pami臋tam dobiegaj膮cy z korytarza szelest ich habit贸w.

Moje za艂amanie by艂o bardzo spokojne i zdarzy艂o si臋 na odleg艂ej planecie, dzi臋ki czemu nie wywar艂o 偶adnego nieko­rzystnego wp艂ywu na moj膮 dalsz膮 karier臋. Wci膮偶 jako konsul uda艂em si臋 z 偶on膮 i synem na Bressi臋.

Jak偶e delikatn膮 misj臋 mieli艣my tam do spe艂nienia! Pu艂­kownik Kassad wie najlepiej, 偶e od dziesi臋cioleci TechnoCentrum n臋ka艂o Intruz贸w wsz臋dzie, gdzie tylko zdo艂a艂o ich dopa艣膰. Teraz jednak Senat wraz z Rad膮 Konsultacyjn膮 SI postanowili sprawdzi膰 ich rzeczywist膮 si艂臋 na jednej z planet Pogranicza. Wyb贸r pad艂 na Bressi臋. Przyznaj臋, 偶e Bressianie, z tym swoim archaicznym, militarystycznym spo艂ecze艅st­wem i niepohamowan膮 arogancj膮, byli w艂a艣ciwie jedynymi kandydatami, tym bardziej 偶e ich niemal przys艂owiowa ksenofobia kaza艂a im beztrosko zg艂osi膰 si臋 na ochotnika, by 鈥渞az na zawsze rozprawi膰 si臋 z zagro偶eniem ze strony Intruz贸w鈥. Na pocz膮tek wys艂ano kilka okr臋t贸w bojowych uzbrojonych w 艂adunki plazmowe i g艂owice ze specjalnie zmodyfikowanymi wirusami.

Nieszcz臋艣cie polega艂o na tym, 偶e zast臋py Intruz贸w zjawi艂y si臋 na Bressii jeszcze podczas mego pobytu na tej planecie. Zawini艂 niewielki b艂膮d w obliczeniach. Zamiast mnie powi­nien tam wtedy przebywa膰 zesp贸艂 wojskowych analityk贸w.

Okaza艂o si臋 jednak, 偶e nie ma to wi臋kszego znaczenia. Sprawdzono si艂臋 bojow膮 Armii, nie stwarzaj膮c jednocze艣nie powa偶niejszego zagro偶enia dla samej Hegemonii. Gresha zgin臋艂a, ma si臋 rozumie膰. Podczas pierwszego bombar­dowania. Tak samo jak Alon, m贸j dziesi臋cioletni syn. By艂 ze mn膮... prze偶y艂 ca艂膮 wojn臋... tylko po to, by jaki艣 zidiocia艂y saper zdetonowa艂 pozostawion膮 przez Intruz贸w min臋 zbyt blisko barak贸w dla uchod藕c贸w w Buckminster, stolicy planety.

Umar艂, zanim zdo艂a艂em wydoby膰 go z rumowiska.

Po Bressii otrzyma艂em awans, a wraz z nim najpowa偶­niejsze i najbardziej odpowiedzialne zadanie, jakie kiedykol­wiek w historii otrzyma艂 dyplomata 艣redniej przecie偶 rangi: mia艂em kierowa膰 bezpo艣rednimi negocjacjami z Intruzami.

Najpierw wezwano mnie na Pierwsz膮 Tau Ceti, gdzie odbywa艂em d艂ugie spotkania z doradcami senator Gladstone oraz konsultantami z ramienia TechnoCentrum. Raz rozmawia艂em tak偶e bezpo艣rednio z Mein膮 Gladstone. Plan by艂 bardzo skomplikowany. M贸wi膮c w najwi臋kszym skr贸­cie, polega艂 na tym, by sprowokowa膰 Intruz贸w do zmaso­wanego ataku, a kluczow膮 rol臋 w tej prowokacji mia艂a odegra膰 planeta Hyperion.

Intruzi interesowali si臋 Hyperionem jeszcze przed Bitw膮 o Bressi臋. Nasz wywiad utrzymywa艂, 偶e maj膮 obsesj臋 na punkcie Grobowc贸w Czasu i Chy偶wara. Atak na statek szpitalny wioz膮cy mi臋dzy innymi pu艂kownika Kassada wynikn膮艂 z b艂臋dnej oceny sytuacji dokonanej przez ich kapitana, kt贸ry uzna艂, 偶e ma przed sob膮 jednostk臋 liniow膮 Hegemonii. Co gorsza - naturalnie z punktu widzenia Intruz贸w - l膮duj膮c w pobli偶u Grobowc贸w ten sam dow贸dca ujawni艂, 偶e Intruzi potrafi膮 radzi膰 sobie z pr膮dami czasu. Kiedy ju偶 Chy偶war zdziesi膮tkowa艂 jego 偶o艂nierzy, pechowy kapitan powr贸ci艂 do roju i zosta艂 natychmiast zlikwidowany.

Jednak, o ile wierzy膰 naszym s艂u偶bom wywiadowczym, pomy艂ka wysz艂a Intruzom cz臋艣ciowo na dobre, gdy偶 uzys­kali wiele cennych informacji o Chy偶warze, w wyniku czego ich obsesja dotycz膮ca Hyperiona jeszcze bardziej si臋 nasili艂a.

Gladstone wyja艣ni艂a mi, w jaki spos贸b Hegemonia zamierza zbi膰 kapita艂 na tej obsesji.

Podstawowym za艂o偶eniem planu by艂o to, 偶eby sprowo­kowa膰 Intruz贸w do zaatakowania Hegemonii. Obiektem ataku mia艂 si臋 sta膰 Hyperion. Dano mi jednoznacznie do zrozumienia, i偶 bitwa, jaka si臋 bez w膮tpienia wywi膮偶e, wywrze znacznie wi臋kszy wp艂yw na wewn臋trzn膮 polityk臋 Sieci ni偶 na stosunki z Intruzami. Ju偶 od wielu stuleci pewne elementy TechnoCentrum sprzeciwia艂y si臋 przyj臋ciu Hyperiona do Hegemonii. Gladstone wyja艣ni艂a mi, 偶e taka polityka nie le偶y obecnie w interesie ludzko艣ci i 偶e zbrojne zagarni臋cie planety - pod pozorem przygotowywania obrony ca艂ej Sieci - pozwoli doj艣膰 do g艂osu w TechnoCen­trum bardziej post臋powym koalicjom Sztucznych Inteligen­cji, co z kolei w istotny, cho膰 niezrozumia艂y dla mnie spos贸b przyczyni si臋 do wzmocnienia pozycji Senatu, a tak偶e ca艂ej Sieci. Pokonani Intruzi przestan膮 wreszcie stanowi膰 zagro偶enie, a dla Hegemonii rozpocznie si臋 nowa, wspania艂a era.

Gladstone zaznaczy艂a tak偶e, 偶e mog臋 nie wyrazi膰 zgody na uczestniczenie w tej misji, kt贸ra z pewno艣ci膮 b臋dzie obfitowa艂a w zagro偶enia zar贸wno dla mej kariery, jak i 偶ycia. Mimo to zgodzi艂em si臋.

Hegemonia wyposa偶y艂a mnie w prywatny statek kos­miczny. Poprosi艂em o uzupe艂nienie wyposa偶enia tylko o jeden przedmiot: zabytkowego steinwaya.

Przez kilka miesi臋cy podr贸偶owa艂em samotnie z w艂膮czo­nym nap臋dem Hawkinga, przez kilka nast臋pnych miesi臋cy p臋ta艂em si臋 bez celu po rejonach kosmosu, gdzie regularnie pojawia艂y si臋 roje Intruz贸w. Wreszcie m贸j statek zosta艂 zauwa偶ony i zatrzymany. Intruzi uwierzyli mi, 偶e jestem pos艂a艅cem, wiedz膮c jednocze艣nie, 偶e jestem tak偶e szpiegiem. Zastanawiali si臋, czy mnie zabi膰, ale ostatecznie postanowili tego nie czyni膰. Rozwa偶ali, czy podj膮膰 negocjacje, i ostatecz­nie przyst膮pili do nich.

Nie b臋d臋 opowiada艂, jak pi臋kne jest 偶ycie w roju. Nie b臋d臋 opowiada艂 o kulistych, bezgrawitacyjnych miastach i rolniczych kometach, o orbitalnych lasach, ruchomych rzekach oraz dziesi臋ciu tysi膮cach barw i kszta艂t贸w 偶ycia podczas Tygodnia Spotka艅. Wystarczy, je艣li powiem, 偶e moim zdaniem Intruzi osi膮gn臋li to, o czym ludzko艣膰 od kilkuset lat mo偶e tylko marzy膰: rozw贸j. Podczas gdy my wegetujemy w ciasnych granicach archaicznych kultur, wzorowanych na kulturze Starej Ziemi, oni odkryli zupe艂nie nowe wymiary estetyki, etyki, nauk biologicznych, sztuki oraz wszystkiego, co musi zmienia膰 si臋 i rosn膮膰, by obrazowa膰 przemiany zachodz膮ce w ludzkiej duszy.

Nazywamy ich barbarzy艅cami, podczas gdy to my trzymamy si臋 kurczowo Sieci niczym Wizygoci, kt贸rzy przycupn臋li nie艣mia艂o w ruinach Rzymu i uznali si臋 za w pe艂ni ucywilizowanych.

W ci膮gu dziesi臋ciu miesi臋cy standardowych wyzna艂em im moje najskrytsze tajemnice, a oni podzielili si臋 ze mn膮 swoimi. Wyja艣ni艂em ze szczeg贸艂ami, jaki los zaplanowali dla nich doradcy Meiny Gladstone. Opowiedzia艂em, jak niewiele uczeni Sieci wiedz膮 o anomaliach zwi膮zanych z Grobowcami Czasu, i zdradzi艂em, jak ogromny l臋k wzbudza Hyperion w TechnoCentrum. Ostrzeg艂em ich, 偶e gdyby chcieli okupowa膰 planet臋, zamieni艂aby si臋 dla nich w 艣mierteln膮 pu艂apk臋, gdy偶 zjawi艂aby si臋 tam ca艂a pot臋ga Armii, by uderzy膰 na nich z mia偶d偶膮c膮 si艂膮. Ods艂oni艂em przed nimi dusz臋, a potem znowu czeka艂em na 艣mier膰.

Oni jednak, zamiast mnie zabi膰, pokazali mi zapisy przechwyconych transmisji oraz inne dokumenty z okresu, kiedy opu艣cili system Starej Ziemi, czyli sprzed czterystu pi臋膰dziesi臋ciu lat. Fakty by艂y oczywiste i przera偶aj膮ce.

Wielka Pomy艂ka z roku trzydziestego 贸smego nie by艂a 偶adn膮 pomy艂k膮. Zag艂ada Starej Ziemi zosta艂a starannie zaplanowana przez niekt贸re elementy TechnoCentrum oraz paru ludzi zasiadaj膮cych w rz膮dzie Hegemonii. Hegira by艂a przygotowana w najdrobniejszych szczeg贸艂ach na wiele dziesi臋cioleci wcze艣niej, zanim uciekaj膮ca czarna dziura 鈥渙my艂kowo鈥 zosta艂a umieszczona w samym sercu Starej Ziemi.

Sie膰, WszechJedno艣膰, Hegemonia Cz艂owieka - u pod­staw tego wszystkiego leg艂o najohydniejsze, wr臋cz niewyob­ra偶alne matkob贸jstwo, ci za艣, kt贸rzy obecnie kieruj膮 tymi instytucjami, s膮 zdecydowani bez mrugni臋cia okiem pro­wadzi膰 polityk臋 nieco zmodyfikowanego bratob贸jstwa, to znaczy unicestwia膰 ka偶dy gatunek, kt贸ry m贸g艂by stanowi膰 potencjaln膮 konkurencj臋. Pierwsze miejsce na li艣cie gatunk贸w przeznaczonych do zag艂ady zajmowali naturalnie Intruzi, jedyna cz臋艣膰 ludzko艣ci nie zdominowana jeszcze przez TechnoCentrum, w dodatku b臋d膮ca w stanie w臋d­rowa膰 swobodnie mi臋dzy gwiazdami.

Wr贸ci艂em do Sieci, gdzie moja nieobecno艣膰 trwa艂a ponad trzydzie艣ci lat. Meina Gladstone by艂a przewodnicz膮c膮 Senatu, Rebelia Siri za艣 sta艂a si臋 ju偶 tylko romantyczn膮 legend膮, jednym z ma艂o istotnych przypis贸w do historii Hegemonii.

Spotka艂em si臋 z Gladstone i powiedzia艂em jej o wielu - cho膰 nie o wszystkich - sprawach, kt贸re ujawnili mi Intruzi. Powiedzia艂em, i偶 wiedz膮 o tym, 偶e Hyperion pe艂ni rol臋 pu艂apki, lecz mimo to postanowili go zdoby膰. Powie­dzia艂em te偶, 偶e chc膮, abym zosta艂 konsulem na tej planecie, dzi臋ki czemu po wybuchu wojny m贸g艂bym pe艂ni膰 rol臋 podw贸jnego agenta.

Nie powiedzia艂em jej natomiast, 偶e obiecali da膰 mi urz膮dzenie, kt贸re otworzy Grobowce Czasu i uwolni Chy偶wara.

Przewodnicz膮ca Gladstone odby艂a ze mn膮 wiele d艂ugich rozm贸w. Jeszcze d艂u偶sze rozmowy prowadzili ze mn膮 agenci wojskowego wywiadu i kontrwywiadu. Niekt贸re z nich ci膮gn臋艂y si臋 miesi膮cami. Najnowsza technika oraz 艣rodki psychotropowe potwierdzi艂y, 偶e m贸wi臋 prawd臋 i niczego nie ukrywam. Intruzi wcale nie mieli gorszej techniki ani zabezpiecze艅 przed 艣rodkami psychotropowymi. M贸wi艂em prawd臋, ale co nieco ukrywa艂em.

Ostatecznie postanowiono wys艂a膰 mnie na Hyperiona. Gladstone zaproponowa艂a, by natychmiast przy艂膮czy膰 pla­net臋 do Protektoratu, mnie za艣 uczyni膰 ambasadorem, ale odradzi艂em jej to, cho膰 poprosi艂em, by pozwolono mi zachowa膰 m贸j prywatny statek. Przyby艂em na miejsce rejsow膮 jednostk膮 nadprzestrzenn膮; statek dotar艂 kilka tygodni p贸藕niej, w 艂adowni sk艂adaj膮cego kurtuazyjn膮 wizyt臋 okr臋tu wojennego. Pozostawiono go na orbicie parkin­gowej, sk膮d mog艂em wezwa膰 go w dowolnej chwili i od­lecie膰, dok膮d tylko chcia艂em.

Czeka艂em. Mija艂y lata. Ca艂y ci臋偶ar obowi膮zk贸w z艂o偶y艂em na barkach mego zast臋pcy, sam za艣 siedzia艂em u 鈥淐ycerona鈥, pi艂em i czeka艂em.

Kiedy wreszcie Intruzi skontaktowali si臋 ze mn膮 za pomoc膮 prywatnego komunikatora, natychmiast wzi膮艂em trzytygodniowy urlop, sprowadzi艂em statek z orbity w od­osobnione miejsce blisko brzegu Trawiastego Morza, pole­cia艂em do Mg艂awicy Oort, gdzie czeka艂 na mnie ich statek zwiadowczy, wzi膮艂em na pok艂ad agenta - by艂a nim kobieta o imieniu Andil - oraz trzech technik贸w, i wysadzi艂em ich na p贸艂noc od G贸r Cugielnych, zaledwie kilka kilometr贸w od Grobowc贸w.

Intruzi nie u偶ywaj膮 transmiter贸w. Przez ca艂e 偶ycie w臋d­ruj膮 mi臋dzy gwiazdami, a 偶ycie w Sieci przesuwa si臋 przed ich oczami niby stary holofilm odtwarzany w zwariowanym tempie. Maj膮 obsesj臋 na punkcie czasu. TechnoCentrum sprezentowa艂o transmitery Hegemonii, ale nie wyjawi艂o zasady ich dzia艂ania. 呕aden cz艂owiek nawet nie zbli偶y艂 si臋 do rozwi膮zania ich zagadki. Intruzi pr贸bowali. Nie uda艂o im si臋, ale nawet ta pora偶ka pozwoli艂a im pozna膰 pod­stawowe zasady manipulowania czasem i przestrzeni膮.

Poj臋li, czym s膮 pr膮dy czasu, czyli antyentropiczne pola otaczaj膮ce Grobowce. Nie umieli generowa膰 takich p贸l, ale mogli si臋 chroni膰 przed ich dzia艂aniem, a tak偶e - przynajmniej teoretycznie - likwidowa膰 je. Gdyby to uczynili, Grobowce Czasu, a wraz z nimi ich zawarto艣膰, przesta艂yby starze膰 si臋 w odwrotn膮 stron臋 i 鈥渙tworzy艂yby si臋鈥. Chy偶war zosta艂by spuszczony ze smyczy, gdy偶 nie musia艂by ju偶 trzyma膰 si臋 w ich pobli偶u, a wszystko, co znajdowa艂o si臋 w ich wn臋trzu, znalaz艂oby si臋 na wolno艣ci.

Intruzi wierzyli, 偶e Grobowce Czasu przyby艂y z ich przysz艂o艣ci, Chy偶war za艣 jest ostateczn膮 broni膮, czekaj膮c膮 na pojawienie si臋 r臋ki, kt贸ra mog艂aby ni膮 w艂ada膰. Ko艣ci贸艂 Chy偶wara uwa偶a艂 potwora za anio艂a-m艣ciciela; Intruzi uwa偶ali go za stworzone przez cz艂owieka narz臋dzie, prze­s艂ane z przysz艂o艣ci po to, by pom贸c ludziom uwolni膰 si臋 spod w艂adania TechnoCentrum. Zadanie Andil i trzech technik贸w polega艂o na przygotowaniu ko艅cowej fazy eks­perymentu.

- Nie u偶yjecie go teraz? - zapyta艂em. Stali艣my w cieniu budowli zwanej Sfinksem.

- Nie - odpar艂a Andil. - Dopiero przed sam膮 inwazj膮.

- Ale przecie偶 sami m贸wili艣cie, 偶e po to, by wszystko zacz臋艂o dzia艂a膰, trzeba kilku miesi臋cy!

Andil skin臋艂a g艂ow膮. Mia艂a zielone oczy, by艂a bardzo wysoka, a pod cienk膮 warstw膮 skafandra mog艂em bez trudu dostrzec delikatne pr臋gi wspomaganego hydraulicznie szkieletu zewn臋trznego.

- Mo偶e nawet roku albo jeszcze d艂u偶ej - odpar艂a. - Pole antyentropiczne rozpada si臋 bardzo powoli, ale kiedy ten proces si臋 rozpocznie, nic nie mo偶e go powstrzyma膰. Uruchomimy go jednak dopiero wtedy, kiedy Dziesi臋膰 Rad zadecyduje, 偶e inwazja na Sie膰 jest niezb臋dna.

- S膮 jakie艣 w膮tpliwo艣ci? - zapyta艂em.

- G艂贸wnie natury etycznej. - Kilka metr贸w od nas technicy okrywali urz膮dzenie polimerow膮 tkanin膮 mas­kuj膮c膮 i emiterami zakodowanego pola si艂owego. - Wojna mi臋dzygwiezdna na tak膮 skal臋 poch艂onie miliony, mo偶e nawet miliardy istnie艅. Tak偶e uwolnienie Chy偶wara spo­woduje trudne do przewidzenia konsekwencje. Wprawdzie istnieje jednomy艣lno艣膰 co do tego, 偶e musimy uderzy膰 w TechnoCentrum, ale wci膮偶 jeszcze nie podj臋to decyzji, w jaki spos贸b najlepiej b臋dzie tego dokona膰.

Skin膮艂em g艂ow膮, a nast臋pnie popatrzy艂em na urz膮dzenie i dolin臋 wype艂nion膮 Grobowcami.

- Jednak kiedy je wreszcie uruchomicie, nie b臋dzie ju偶 odwrotu - powiedzia艂em. - Chy偶war znajdzie si臋 na wolno艣ci, i po to, 偶eby go okie艂zna膰, b臋dziecie musieli wygra膰 wojn臋.

Andil u艣miechn臋艂a si臋 lekko.

- To prawda.

Zastrzeli艂em j膮 wtedy, a potem wszystkich trzech tech­nik贸w. Nast臋pnie cisn膮艂em laser daleko mi臋dzy wydmy, usiad艂em na skrzyni i przez kilka minut p艂aka艂em jak dziecko, po czym wystuka艂em na komlogu jednego z tech­nik贸w kod wy艂膮czaj膮cy pole, zdar艂em polimerow膮 tkanin臋 i uruchomi艂em urz膮dzenie.

Nie zauwa偶y艂em 偶adnej zmiany. Powietrze nadal by艂o przesycone g臋stym, zimowym 艣wiat艂em. Stary Grobowiec jarzy艂 si臋 s艂ab膮 po艣wiat膮, a Sfinks w dalszym ci膮gu wpat­rywa艂 si臋 w nico艣膰. S艂ycha膰 by艂o tylko szelest piasku zasypuj膮cego skrzynie i cia艂a. Jedynie zielona lampka kontrolna na urz膮dzeniu Intruz贸w 艣wiadczy艂a o tym, 偶e zacz臋艂o dzia艂a膰.

Powoli ruszy艂em z powrotem w kierunku statku. Oba­wia艂em si臋, 偶e lada chwila ujrz臋 Chy偶wara, a jednocze艣nie mia艂em nadziej臋, 偶e tak si臋 stanie. Ponad godzin臋 siedzia艂em na tarasie statku, obserwuj膮c, jak mrok wype艂nia dolin臋, a piasek przykrywa nieruchome cia艂a. Chy偶war nie pojawi艂 si臋, podobnie jak jego cierniste drzewo. Po jakim艣 czasie zagra艂em na fortepianie par臋 kawa艂k贸w Bacha, po czym w艂膮czy艂em silniki i wystartowa艂em.

Skontaktowawszy si臋 ze statkiem Intruz贸w, powiedzia艂em im, 偶e zdarzy艂 si臋 wypadek: Chy偶war zabi艂 agent贸w, a urz膮dzenie zosta艂o przedwcze艣nie uruchomione. Mimo 偶e ogarn臋艂a ich panika, zaproponowali mi azyl. Odm贸wi艂em i skierowa艂em statek w stron臋 Sieci. Nikt mnie nie 艣ciga艂.

Za pomoc膮 komunikatora po艂膮czy艂em si臋 z Mein膮 Gladstone, by poinformowa膰 j膮, 偶e agenci Intruz贸w zostali wyeliminowani. Powiedzia艂em jej tak偶e, 偶e inwazja jest bardzo prawdopodobna i 偶e pu艂apka powinna spe艂ni膰 swoj膮 rol臋. Nie powiedzia艂em jej tylko o dzia艂aj膮cym ju偶 urz膮dzeniu. Gladstone pogratulowa艂a mi, po czym nakaza艂a powr贸t. Odm贸wi艂em, motywuj膮c to tym, 偶e potrzebuj臋 ciszy i samotno艣ci. Skierowa艂em si臋 ku planecie le偶膮cej w pobli偶u uk艂adu Hyperiona, wiedz膮c, 偶e podr贸偶 zajmie mi do艣膰 czasu, 偶ebym m贸g艂 spokojnie przeczeka膰 do nast臋p­nego aktu.

Kiedy p贸藕niej otrzyma艂em od samej Gladstone wezwanie do wzi臋cia udzia艂u w pielgrzymce, natychmiast poj膮艂em, jak膮 rol臋 w ostatecznej rozgrywce przewidzieli dla mnie Intruzi, a tak偶e TechnoCentrum, przewodnicz膮ca Senatu i jej doradcy. Jednak to, kto uwa偶a艂 si臋 za pana sytuacji, nie mia艂o ju偶 偶adnego znaczenia, gdy偶 wydarzenia toczy艂y si臋 w艂asnym rytmem, a sytuacja ca艂kowicie wymkn臋艂a si臋 spod kontroli.

Bez wzgl臋du na to, co si臋 z nami stanie, przyjaciele, 艣wiat taki, jaki znamy, ju偶 si臋 w艂a艣ciwie sko艅czy艂. Je偶eli o mnie chodzi, to nie mam 偶adnej pro艣by do Chy偶wara. Nie mam nic do powiedzenia ani jemu, ani wszech艣wiatowi. Wr贸ci艂em tutaj, poniewa偶 musia艂em, poniewa偶 takie by艂o moje prze­znaczenie. Wiedzia艂em, co musz臋 zrobi膰, od chwili kiedy jako dziecko odwiedzi艂em grobowiec Siri i przysi膮g艂em zem艣ci膰 si臋 na Hegemonii. Zna艂em cen臋, jak膮 przyjdzie mi zap艂aci膰.

Kiedy jednak nadejdzie czas wydawania ostatecznych ocen, czas zrozumienia dla zdrady, kt贸ra obejmie jak p艂omie艅 ca艂膮 Sie膰 i zako艅czy 偶ycie wielu planet, prosz臋 was, 偶eby艣cie nie my艣leli o mnie - moje imi臋 nie zosta艂o nawet zapisane na wodzie, jak powiedzia艂a zagubiona dusza pewnego poety - lecz o Starej Ziemi gin膮cej bez 偶adnego powodu, o szarych cia艂ach delfin贸w gnij膮cych w promieniach s艂o艅ca, o ruchomych wyspach, kt贸re nagle nie mia艂y dok膮d w臋drowa膰, poniewa偶 zniszczono ich pastwiska, o Szelfie R贸wnikowym upstrzonym niezliczony­mi platformami wiertniczymi, wreszcie o sta艂ych wyspach, roj膮cych si臋 od ha艂a艣liwych, cuchn膮cych olejkiem do opalania i marihuan膮 turyst贸w.

Albo jeszcze lepiej, nie my艣lcie o niczym, tylko sta艅cie, tak ja to uczyni艂em po w艂膮czeniu urz膮dzenia Intruz贸w, ja, morderca, zdrajca, ale wci膮偶 dumny, ze stopami mocno wbitymi w dryfuj膮ce piaski Hyperiona, z wysoko pod­niesion膮 g艂ow膮 i zaci艣ni臋t膮 pi臋艣ci膮 wygra偶aj膮c膮 niebu, i zawo艂ajcie co si艂 w p艂ucach:

- Niech zaraza spadnie na oba wasze domy!

Wci膮偶 jeszcze pami臋tam sen mojej babki. Wci膮偶 jeszcze pami臋tam, 偶e wszystko mog艂oby wygl膮da膰 zupe艂nie inaczej.

Wci膮偶 jeszcze pami臋tam Siri.


- Czy to ty jeste艣 szpiegiem Intruz贸w? - zapyta艂 ojciec Hoyt.

Konsul w milczeniu potar艂 policzek. Sprawia艂 wra偶enie zupe艂nie wyczerpanego.

- W艂a艣nie - odezwa艂 si臋 Martin Silenus. - Gladstone osobi艣cie ostrzeg艂a mnie, 偶e w艣r贸d nas b臋dzie szpieg.

- Ostrzeg艂a wszystkich! - parskn臋艂a Brawne Lamia, wpatruj膮c si臋 w konsula. Jej spojrzenie by艂o bardzo smutne.

- Owszem, nasz przyjaciel jest szpiegiem, ale nie tylko szpiegiem Intruz贸w - powiedzia艂 Sol Weintraub. Niemowl臋 obudzi艂o si臋 i zacz臋艂o kwili膰, wi臋c wzi膮艂 je na r臋ce, 偶eby si臋 uspokoi艂o. - Takich jak on nazywano kiedy艣 podw贸jnymi agentami, ale on sta艂 si臋 agentem potr贸jnym, wielokrotnym, kt贸ry dopuszcza艂 si臋 kolejnych zbrodni, by potem im zado艣膰uczyni膰.

Konsul bez s艂owa spojrza艂 na starego uczonego.

- Co nie zmienia faktu, 偶e jest szpiegiem, a szpieg贸w chyba si臋 likwiduje, prawda? - odpar艂 Silenus.

Pu艂kownik Kassad trzyma艂 w r臋ku paralizator, ale bro艅 nie by艂a zwr贸cona w niczyj膮 stron臋.

- Mo偶esz kontaktowa膰 si臋 ze statkiem? - zapyta艂.

- Tak.

- W jaki spos贸b?

- Za pomoc膮 komlogu Siri. Zosta艂 nieco... zmody­fikowany.

Kassad skin膮艂 lekko g艂ow膮.

- A za po艣rednictwem komunikatora, kt贸ry znajduje si臋 na statku, utrzymujesz 艂膮czno艣膰 z Intruzami?

- Tak.

- Informuj膮c ich o przebiegu pielgrzymki?

- Tak.

- Otrzyma艂e艣 od nich jak膮艣 wiadomo艣膰?

- Nie.

- Jak mo偶emy mu wierzy膰?! - wykrzykn膮艂 poeta. - Przecie偶 to pieprzony szpieg!

- Zamknij si臋 - warkn膮艂 pu艂kownik Kassad, nie odwracaj膮c spojrzenia od twarzy konsula. - Czy to ty zaatakowa艂e艣 Heta Masteena?

- Nie - odpar艂 konsul - ale kiedy 鈥淵ggdrasill鈥 uleg艂 zniszczeniu, natychmiast zrozumia艂em, 偶e co艣 jest nie w porz膮dku.

- Co przez to rozumiesz?

Konsul odchrz膮kn膮艂, po czym odpar艂:

- Sp臋dzi艂em wiele czasu w towarzystwie G艂os贸w Drze­wa. Ich zwi膮zek z drzewostatkami jest niemal telepatyczny. Masteen zareagowa艂 stanowczo zbyt spokojnie. Albo nie by艂 tym, za kogo si臋 podawa艂, albo wiedzia艂 wcze艣niej, 偶e statek ulegnie zag艂adzie, i w por臋 zerwa艂 z nim kontakt. Podczas mojej wachty zszed艂em na d贸艂, by go pocieszy膰, ale on ju偶 znikn膮艂. Kabina znajdowa艂a si臋 w takim stanie, w jakim j膮 potem zobaczyli艣cie, tyle tylko 偶e zamkni臋cie sze艣cianu M贸biusa by艂o zneutralizowane. Erg m贸g艂 wymkn膮膰 si臋 na wolno艣膰. Uaktywni艂em zamek i wr贸ci艂em na pok艂ad.

- A wi臋c nie zrobi艂e艣 nic z艂ego Masteenowi? - zapyta艂 ponownie Kassad.

- Nie.

- Powtarzam, dlaczego mieliby艣my mu wierzy膰, do kurwy n臋dzy? - warkn膮艂 Silenus. Co jaki艣 czas poci膮ga艂 spory 艂yk z ostatniej butelki whisky, jaka mu zosta艂a.

- Nie macie 偶adnego powodu, 偶eby mi wierzy膰 - powiedzia艂 konsul, patrz膮c nie na poet臋, lecz na butelk臋. - To i tak nie ma ju偶 偶adnego znaczenia.

D艂ugie palce Kassada przesuwa艂y si臋 od niechcenia po uchwycie paralizatora.

- W jaki spos贸b wykorzystasz 艂膮czno艣膰 z Intruzami?

Konsul westchn膮艂 ze znu偶eniem.

- Zawiadomi臋 ich, kiedy otworz膮 si臋 Grobowce Czasu. Je偶eli b臋d臋 jeszcze wtedy 偶y艂, ma si臋 rozumie膰.

- Mo偶emy go zniszczy膰 - odezwa艂a si臋 Brawne Lamia, wskazuj膮c na zabytkowy komlog.

Konsul tylko wzruszy艂 ramionami.

- Mo偶e nam si臋 jeszcze przyda膰 - odpar艂 pu艂kow­nik. - Dzi臋ki niemu b臋dziemy w stanie przechwyci膰 wszystkie transmisje wojskowe i cywilne, nadawane otwar­tym kodem, a w razie potrzeby wezwa膰 statek.

- Nie! - wykrzykn膮艂 konsul. Po raz pierwszy od d艂u偶szego czasu okaza艂 jakie艣 偶ywsze uczucia. - Nie wolno nam si臋 teraz cofn膮膰!

- Wydaje mi si臋, 偶e nikt nie ma zamiaru si臋 wy­cofywa膰 - powiedzia艂 pu艂kownik, spogl膮daj膮c po twa­rzach.

Przez kilka chwil w pomieszczeniu panowa艂o milczenie.

- Pozosta艂a nam do podj臋cia pewna decyzja - przerwa艂 je wreszcie Sol Weintraub i, nie przestaj膮c ko艂ysa膰 Racheli, wskaza艂 ruchem g艂owy na konsula.

Martin Silenus siedzia艂 zgi臋ty w p贸艂, z czo艂em opartym na pustej butelce, ale teraz wyprostowa艂 si臋 raptownie.

- Zdrad臋 karze si臋 艣mierci膮. - Niespodziewanie za­chichota艂. - Za kilka godzin i tak wszyscy umrzemy, dlaczego wi臋c ostatni膮 decyzj膮, jak膮 podejmiemy w 偶yciu, nie mia艂aby by膰 decyzja o egzekucji?

Ojciec Hoyt skrzywi艂 si臋, przez chwil臋 walczy艂 z fal膮 b贸lu, po czym dotkn膮艂 dr偶膮cym palcem spierzchni臋tych warg, a nast臋pnie powiedzia艂:

- Nie jeste艣my s膮dem.

- Owszem, jeste艣my - odpar艂 Fedmahn Kassad.

Konsul podkuli艂 nogi, opar艂 przedramiona na kolanach i spl贸t艂 palce.

- W takim razie wydajcie wyrok - powiedzia艂 zupe艂nie oboj臋tnym g艂osem.

Brawne Lamia wyj臋艂a z kieszeni pistolet ojca i po艂o偶y艂a go na pod艂odze. Spogl膮da艂a to na konsula, to na Kassada.

- M贸wimy tu o zdradzie? - zapyta艂a. - Kto kogo zdradzi艂, je艣li mo偶na wiedzie膰? Nikt z nas, mo偶e z wy­j膮tkiem pu艂kownika, nie by艂 idealnym obywatelem, a w do­datku pomiata艂y nami si艂y, nad kt贸rymi nie potrafili艣my zapanowa膰.

Sol Weintraub zwr贸ci艂 si臋 bezpo艣rednio do konsula:

- Nie wzi膮艂e艣 pod uwag臋, przyjacielu, 偶e kiedy Meina Gladstone i TechnoCentrum wyznaczyli ci臋 do tego zadania, doskonale zdawali sobie spraw臋, jak si臋 zachowasz. By膰 mo偶e, nie wiedzieli, 偶e Intruzi znaj膮 spos贸b na otwarcie Grobowc贸w - chocia偶 nie jest to zbyt pewne, zwa偶ywszy fakt, 偶e mamy do czynienia ze Sztucznymi Inteligencjami - ale nie ulega艂o dla nich 偶adnej w膮tpliwo艣ci, 偶e zdradzisz obie strony, obie spo艂eczno艣ci, z kt贸rych ka偶da w jaki艣 spos贸b przyczyni艂a si臋 do spot臋gowania cierpie艅 twojej rodziny. Wszystko to stanowi艂o cz臋艣膰 tego samego nie­zwyk艂ego planu. Mia艂e艣 nie wi臋kszy wp艂yw na przebieg wydarze艅 ni偶 to oto dziecko. - M贸wi膮c to podni贸s艂 niemowl臋.

Konsul przez chwil臋 spogl膮da艂 na niego z niedowierza­niem, otworzy艂 usta, jakby chcia艂 co艣 powiedzie膰, ale zmieni艂 zamiar i tylko pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Taki scenariusz jest ca艂kiem prawdopodobny - za­bra艂 g艂os Fedmahn Kassad - ale to, 偶e kto艣 usi艂uje wykorzysta膰 nas w charakterze pionk贸w w prowadzonej przez siebie grze, nie oznacza wcale, 偶e nie powinni艣my ze wszystkich si艂 stara膰 si臋 uzyska膰 decyduj膮cego wp艂ywu na nasz los. - Zerkn膮艂 na 艣cian臋, gdzie ta艅czy艂y r贸偶nobarwne plamy 艣wiat艂a, przypominaj膮c o tocz膮cej si臋 w kosmosie bitwie. - W wyniku tej wojny zgin膮 tysi膮ce, mo偶e nawet miliony ludzi. Je偶eli Intruzi lub Chy偶war uzyskaj膮 dost臋p do systemu transmiter贸w, zagro偶enie obejmie miliardy istnie艅 ludzkich na setkach planet.

Konsul przygl膮da艂 si臋 w milczeniu, jak pu艂kownik unosi paralizator.

- By艂oby to lepsze dla ka偶dego z nas - powiedzia艂 Kassad. - Chy偶war nie zna lito艣ci.

Nikt si臋 nie odezwa艂. Konsul zdawa艂 si臋 wpatrywa膰 w jaki艣 niezmiernie odleg艂y punkt.

Pu艂kownik zabezpieczy艂 bro艅 i wetkn膮艂 j膮 za pas.

- Dotarli艣my ju偶 tak daleko, wi臋c wsp贸lnie pokonamy reszt臋 drogi.

Brawne Lamia przysun臋艂a si臋 do konsula i wzi臋艂a go w obj臋cia. Zaskoczony m臋偶czyzna odpowiedzia艂 u艣ciskiem jednego ramienia.

Chwil臋 p贸藕niej podszed艂 Sol Weintraub i przy艂膮czy艂 si臋 do u艣cisku. Niemowl臋 wierzga艂o rado艣nie, zachwycone ciep艂em bij膮cym od cia艂 doros艂ych. Konsul poczu艂 wyra藕ny zapach talku i nowo narodzonego dziecka.

- Myli艂em si臋 - powiedzia艂. - Jednak poprosz臋 o co艣 Chy偶wara. Poprosz臋 go o ni膮.

Delikatnie dotkn膮艂 g艂贸wki Racheli w miejscu, gdzie ko艅czy艂a si臋 male艅ka czaszka, a zaczyna艂 kark.

Martin Silenus wyda艂 przedziwny odg艂os, kt贸ry na pocz膮tku przypomina艂 艣miech, na ko艅cu za艣 szloch.

- Nasze ostatnie 偶yczenia! Czy muzy spe艂niaj膮 偶ycze­nia? Ja nie mam 偶adnych. Chcia艂bym tylko doko艅czy膰 poemat.

- Czy to a偶 takie wa偶ne? - zapyta艂 ojciec Hoyt.

- Ale偶 tak! Oczywi艣cie! - wykrzykn膮艂 poeta. Wypu艣ci艂 z r膮k butelk臋 po whisky, si臋gn膮艂 do torby, wyszarpn膮艂 z niej gar艣膰 cienkich plastikowych kartek i wyci膮gn膮艂 je przed siebie, jakby dawa艂 je wszystkim w prezencie. - Chcecie przeczyta膰? Chcecie, 偶eby ja wam przeczyta艂? To znowu p艂ynie ze mnie. Przeczytajcie stare fragmenty. Przeczytajcie Pie艣ni, kt贸re napisa艂em trzysta lat temu i kt贸rych nigdy nie opublikowa艂em. Wszystko w nich jest. My tak偶e. Ja, wy, nasza podr贸偶. Nie rozumiecie? Ja nie tworz臋 poematu, ja tworz臋 przysz艂o艣膰! - Pozwoli艂 kartkom opa艣膰 na pod艂og臋, chwyci艂 pust膮 butelk臋, zmar­szczy艂 brwi i wyci膮gn膮艂 j膮 przed siebie niby kielich mszalny. - Tworz臋 przysz艂o艣膰 - powiedzia艂, nie podnosz膮c wzroku - ale zmianie musi ulec przesz艂o艣膰. Jedna chwila. Jedna decyzja. - Uni贸s艂 g艂ow臋. Mia艂 zaczer­wienione oczy. - To co艣, co nas jutro zabije - moja muza, nasz stw贸rca, nasz kat - posuwa si臋 pod pr膮d czasu. Niech mu b臋dzie. Tym razem musi zabra膰 mnie, a Billy鈥檈go zostawi膰 w spokoju. Niech mnie we藕mie, a wtedy poemat pozostanie ju偶 na zawsze nie doko艅­czony.

Wzni贸s艂 butelk臋 jeszcze wy偶ej, zamkn膮艂 oczy, a na­st臋pnie cisn膮艂 ni膮 o 艣cian臋. Pomara艅czowy blask od­leg艂ych eksplozji zal艣ni艂 w niezliczonych kawa艂kach szk艂a.

Pu艂kownik Kassad zrobi艂 krok naprz贸d i po艂o偶y艂 r臋k臋 na ramieniu poety.

Ten zwyk艂y ludzki gest sprawi艂, 偶e w pomieszczeniu zrobi艂o si臋 jakby odrobin臋 cieplej. Ojciec Lenar Hoyt oderwa艂 si臋 od 艣ciany, o kt贸r膮 by艂 oparty, wyszed艂 na 艣rodek pokoju i podni贸s艂 praw膮 r臋k臋; kciuk i ma艂y palec styka艂y si臋, trzy pozosta艂e by艂y wyprostowane. Dla nikogo nie ulega艂o w膮tpliwo艣ci, i偶 tym gestem chce ogarn膮膰 wszystkich obecnych, siebie nie wy艂膮czaj膮c.

- Ego te absolvo - szepn膮艂.

Wiatr uderza艂 w kamienne 艣ciany, prze艣lizguj膮c si臋 ze 艣wistem miedzy chimerami i balkonami. Ognie bitwy rozgrywanej sto milion贸w kilometr贸w od planety sp艂ywa艂y na pielgrzym贸w wszystkimi odcieniami czerwieni.

Czar prys艂, kiedy pu艂kownik Kassad ruszy艂 w kierunku drzwi.

- Spr贸bujmy si臋 troch臋 przespa膰 - zaproponowa艂a Brawne Lamia.

Nieco p贸藕niej, gdy konsul le偶a艂 ju偶 w 艣piworze, ws艂uchu­j膮c si臋 w zawodzenie wiatru, przy艂o偶y艂 policzek do szorst­kiego materia艂u torby i nakry艂 si臋 po sam膮 szyj臋. Min臋艂o ju偶 艂adnych kilka lat od chwili, kiedy po raz ostatni zasn膮艂 bez 偶adnych k艂opot贸w.

Tym razem sen przyszed艂 w chwili, gdy tylko konsul zamkn膮艂 oczy.



EPILOG


Obudzi艂y go d藕wi臋ki ba艂a艂ajki. By艂y tak ciche, 偶e w pierwszej chwili pomy艣la艂, i偶 stanowi膮 cz臋艣膰 jego snu. Wsta艂, zadr偶a艂 z zimna, otuli艂 si臋 szczelnie kocem i wyszed艂 na w膮ski, d艂ugi balkon. Do 艣witu zosta艂o jeszcze troch臋 czasu, a na niebie nadal p艂on臋艂y bitewne ognie.

- Przepraszam - powiedzia艂 ojciec Hoyt. By艂 w zapi臋­tym szczelnie p艂aszczu i nasun膮艂 kaptur g艂臋boko na g艂ow臋.

- Nie szkodzi - odpar艂 konsul. - I tak mia艂em zamiar ju偶 wsta膰. - By艂a to prawda; chyba nigdy w 偶yciu nie czu艂 si臋 tak wypocz臋ty. - Prosz臋, nie przerywaj.

D藕wi臋ki by艂y ostre i czyste, ale wiatr zag艂usza艂 je bez najmniejszego trudu. Mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e Hoyt gra z nim w duecie.

Na balkonie pojawili si臋 tak偶e Brawne Lamia i pu艂kownik Kassad, a minut臋 p贸藕niej do艂膮czy艂 do nich Sol Weintraub. Rachela wyci膮ga艂a r膮czki ku niebu, jakby chcia艂a dotkn膮膰 wyrastaj膮cych tam kolorowych kwiat贸w.

Hoyt gra艂, wiatr coraz bardziej przybiera艂 na sile, a ka­mienne chimery i pos膮偶ki pe艂ni艂y rol臋 fujarek i piszcza艂ek, wt贸ruj膮c basowym odg艂osom Baszty.

Z pokoju wyszed艂 Martin Silenus, trzymaj膮c si臋 za g艂ow臋.

- 呕adnego pieprzonego szacunku dla kaca! - j臋kn膮艂, po czym opar艂 si臋 o balustrad臋. - Je艣li rzygn臋 z tej wysoko艣ci, to m贸j paw doleci do ziemi nie wcze艣niej ni偶 za p贸艂 godziny.

Palce Lenara Hoyta w dalszym ci膮gu biega艂y po strunach niewielkiego instrumentu. W miar臋 jak p贸艂nocno-wschodni wiatr ch艂贸d艂 coraz bardziej, melodia grana na ba艂a艂ajce stawa艂a si臋 cieplejsza i 偶ywsza. Opatuleni po czubki nos贸w, oczarowani s艂uchacze dzielnie trwali na posterunku. By艂 to najbardziej niezwyk艂y i najpi臋kniejszy koncert, w jakim konsul kiedykolwiek uczestniczy艂.

Wiatr osi膮gn膮艂 najwi臋ksz膮 moc, zawy艂 przera藕liwie, zarycza艂 i ucich艂. W tej samej chwili Hoyt zagra艂 ostatni膮 nut臋.

Brawne Lamia rozejrza艂a si臋 doko艂a.

- Ju偶 prawie 艣wita.

- Mamy jeszcze godzin臋 - odpar艂 Kassad.

Kobieta wzruszy艂a ramionami.

- Po co czeka膰?

- W艂a艣nie, po co? - zawt贸rowa艂 jej Sol Weintraub i spojrza艂 na wsch贸d, gdzie zawieszone nad samym horyzon­tem gwiazdy zacz臋艂y ju偶 powoli bledn膮膰, zwiastuj膮c nadej艣cie brzasku. - Zapowiada si臋 艂adny dzie艅.

- W takim razie pora si臋 szykowa膰 - powiedzia艂 Hoyt. - Czy b臋d膮 nam potrzebne baga偶e?

Pielgrzymi spojrzeli na siebie.

- Chyba nie - odpar艂 konsul. - Pu艂kownik zabierze tylko komlog, 偶eby艣my w razie czego mogli po艂膮czy膰 si臋 ze statkiem. Niech ka偶dy we藕mie to, co b臋dzie mu potrzebne podczas spotkania z Chy偶warem. Ca艂膮 reszt臋 zostawimy tutaj.

- Znakomicie - powiedzia艂a Brawne Lamia. - Wobec tego do roboty.


Od drzwi umieszczonych w p贸艂nocno-wschodniej 艣cianie Baszty do rozci膮gaj膮cej si臋 poni偶ej, poro艣ni臋tej rzadk膮 traw膮 r贸wniny prowadzi艂o dok艂adnie sze艣膰set sze艣膰dziesi膮t jeden stopni. Schody nie mia艂y por臋czy, wi臋c pielgrzymi posuwali si臋 naprz贸d bardzo ostro偶nie, tym bardziej 偶e 艣wiat艂o by艂o jeszcze dosy膰 s艂abe.

Kiedy dotarli bezpiecznie do podn贸偶a schod贸w, spojrzeli w g贸r臋, na wznosz膮cego si臋 nad nimi kamiennego giganta. Baszta Chronosa sprawia艂a wra偶enie, jakby stanowi艂a cz臋艣膰 g贸ry, a balkony i zewn臋trzne schody by艂y jedynie wyst臋pami i nier贸wno艣ciami ska艂. Od czasu do czasu w blasku ja艣niejszej eksplozji zal艣ni艂o okno lub kt贸ra艣 z chimer rzuci艂a na 艣cian臋 postrz臋piony cie艅, ale poza tym 艂atwo mo偶na by艂o odnie艣膰 wra偶enie, 偶e Baszta znikn臋艂a, wtapiaj膮c si臋 b艂yskawicznie w g贸rskie zbocze.

Pokonuj膮c 艂agodne wzniesienia starali si臋 st膮pa膰 po trawie, by unikn膮膰 kontaktu z kolczastymi krzewami, wyci膮gaj膮cymi w ich stron臋 zako艅czone ostrymi cierniami ga艂臋zie. Po dziesi臋ciu minutach trawa ust膮pi艂a miejsca piaskowi, kt贸ry, usypany w niskie wydmy, ci膮gn膮艂 si臋 a偶 do wej艣cia do doliny.

Na przedzie sz艂a Brawne Lamia w swojej najlepszej pelerynie i czerwonym jedwabnym komplecie wyko艅czonym czarn膮 lam贸wk膮. Do przedramienia mia艂a przytroczony l艣ni膮cy komlog. Pu艂kownik Kassad kroczy艂 jako drugi. Mia艂 na sobie kompletn膮 zbroj臋 bojow膮, ale nie uaktywni艂 polimerowej pow艂oki maskuj膮cej, tak 偶e zbroja sprawia艂a wra偶enie zupe艂nie czarnej, niemal ca艂kowicie poch艂aniaj膮c 艣wiat艂o docieraj膮ce z rozgwie偶d偶onego nieba. Kassad ni贸s艂 standardowy karabin bojowy Armii, a nasuni臋ty na jego oczy wizjer l艣ni艂 niczym czarne zwierciad艂o.

Ojciec Hoyt w艂o偶y艂 czarn膮 peleryn臋, czarny garnitur i koloratk臋. Tuli艂 do piersi ba艂a艂ajk臋, jakby to by艂o dziecko. Stawia艂 stopy bardzo ostro偶nie, jak cz艂owiek, kt贸ry ka偶dy krok musi okupi膰 wielkim b贸lem. Id膮cy zaraz za nim konsul przywdzia艂 elegancki dyplomatyczny str贸j, sk艂ada­j膮cy si臋 z bia艂ej koszuli, czarnych spodni i marynarki, at艂asowej peleryny oraz z艂otego tr贸jgraniastego kapelusza, tego samego, kt贸ry zaprezentowa艂 ju偶 pierwszego dnia podr贸偶y drzewostatkiem. Musia艂 przytrzymywa膰 kapelusz r臋k膮, aby nie porwa艂 mu go wiatr, kt贸ry ponownie si臋 zerwa艂, ciskaj膮c w oczy pielgrzym贸w ziarenka piasku i prze艣lizguj膮c si臋 niczym 偶mija po szczytach wydm. Bezpo艣rednio za konsulem szed艂 Martin Silenus w potar­ganym przez wiatr futrze.

Poch贸d zamyka艂 Sol Weintraub. Umie艣ci艂 Rachel臋 w noside艂ku zawieszonym na piersi, pod p艂aszczem i peleryn膮. Nuci艂 dziecku uspokajaj膮c膮 melodyjk臋, ale wiatr wyrywa艂 mu d藕wi臋ki z ust i ni贸s艂 je daleko w pustyni臋.

Po czterdziestu minutach marszu dotarli na wysoko艣膰 martwego miasta. Marmury i granity l艣ni艂y w pulsuj膮cym 艣wietle. Za plecami pielgrzym贸w g贸ry zap艂on臋艂y blaskiem sp艂ywaj膮cym z rozgwie偶d偶onego nieba. Baszta Chronosa by艂a zupe艂nie niewidoczna. Przekroczyli piaszczysty r贸w, wspi臋li si臋 na p艂ask膮 wydm臋 i niespodziewanie ujrzeli przed sob膮 wylot doliny, w kt贸rej znajdowa艂y si臋 Grobowce Czasu. Konsul bez trudu dostrzeg艂 uniesione skrzyd艂a Sfinksa i po艣wiat臋 Starego Grobowca.

Odwr贸ci艂 si臋 raptownie, z bij膮cym sercem, gdy偶 za plecami pielgrzym贸w rozleg艂 si臋 dono艣ny 艂omot, zako艅czony og艂uszaj膮cym trzaskiem.

- Ju偶 si臋 zacz臋艂o? - zapyta艂a Lamia. - Bombar­dowanie?

- Nie - odpar艂 Kassad i wyci膮gn膮艂 r臋k臋. - Sp贸jrz­cie. - Wskaza艂 powi臋kszaj膮c膮 si臋 czarn膮 plam臋 nad g贸rs­kimi szczytami; nagle z plamy wystrzeli艂a ogromna b艂ys­kawica, na mgnienie oka wydobywaj膮c z mroku o艣nie偶one zbocza i lodowce. - To tylko burza.

Podj臋li na nowo w臋dr贸wk臋 przez cynobrowe piaski. Konsul przy艂apa艂 si臋 na tym, 偶e wyt臋偶a wzrok, by dostrzec samotn膮 posta膰 w pobli偶u Grobowc贸w lub przy wylocie doliny. By艂 ca艂kowicie pewien, 偶e kto艣 - a raczej co艣 - tam na nich czeka.

- Sp贸jrzcie tylko... - szepn臋艂a Brawne Lamia. Wiatr sprawi艂, 偶e z trudem dos艂yszeli jej g艂os.

Grobowce Czasu 艣wieci艂y. To, co konsul wzi膮艂 w pierw­szej chwili za odbicie blasku padaj膮cego z nieba, okaza艂o si臋 czym艣 zupe艂nie innym. Ka偶dy Grobowiec promieniowa艂 艣wiat艂em odmiennej barwy, ka偶dy te偶 by艂 doskonale widocz­ny, mimo 偶e wraz z narastaniem intensywno艣ci blasku Grobowce zdawa艂y si臋 odsuwa膰 coraz dalej w g艂膮b doliny.

- Czy to si臋 cz臋sto zdarza? - zapyta艂 ojciec Hoyt niezbyt pewnym g艂osem.

Konsul pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Nigdy o czym艣 takim nie s艂ysza艂em.

- Tak偶e podczas bada艅, w kt贸rych uczestniczy艂a Rachela, ani razu nie zaobserwowano takiego zjawiska - powiedzia艂 Sol Weintraub. Kiedy grupa ruszy艂a naprz贸d po pe艂zaj膮cym piasku, ponownie zacz膮艂 nuci膰 spokojn膮 melodi臋.

Zatrzymali si臋 u wej艣cia do doliny. 艁agodnie zaokr膮glone wydmy ust膮pi艂y miejsca ska艂om oraz atramentowoczarnym cieniom, kt贸re wype艂nia艂y obni偶enie terenu prowadz膮ce ku l艣ni膮cym Grobowcom. Nikt nie chcia艂 i艣膰 jako pierwszy. Nikt si臋 nie odzywa艂. Konsul czu艂, jak serce szale艅czo 艂omocze mu w piersi. Znacznie gorsza od strachu i 艣wiado­mo艣ci tego, co si臋 pod nim kryje, by艂a bezdenna melan­cholia - przywiana wiatrem spad艂a na jego dusz臋, nakazuj膮c natychmiast zawr贸ci膰 i z krzykiem, co si艂 w nogach, pobiec ku g贸rom, z kt贸rych przyszli.

- Co to za melodia, kt贸r膮 nucisz Racheli? - zapyta艂 Weintrauba.

Uczony u艣miechn膮艂 si臋 z wysi艂kiem i podrapa艂 po kr贸tkim zaro艣cie.

- To ze starego, dwuwymiarowego filmu. Sprzed hegiry. Do licha, chyba sprzed wszystkiego.

- Pos艂uchajmy jej - zaproponowa艂a Brawne Lamia z twarz膮 bia艂膮 jak p艂贸tno. Chyba zrozumia艂a intencje konsula.

Sol Weintraub zacz膮艂 艣piewa膰, pocz膮tkowo do艣膰 cicho i niepewnie, ale potem nabra艂 nieco wiary we w艂asne si艂y, tym bardziej 偶e melodia mia艂a chyba moc podnoszenia na duchu. Ojciec Hoyt wzi膮艂 do r膮k ba艂a艂ajk臋 i akompaniowa艂 mu, z ka偶d膮 chwil膮 tak偶e radz膮c sobie coraz lepiej.

Brawne Lamia roze艣mia艂a si臋 g艂o艣no, a Martin Silenus wykrztusi艂 ze zdumieniem:

- M贸j Bo偶e, przecie偶 ja pami臋tam t臋 piosenk臋! 艢piewa­艂em j膮 w dzieci艅stwie. Rzeczywi艣cie, musi by膰 niepraw­dopodobnie stara.

- Ale kim w艂a艣ciwie jest ten czarnoksi臋偶nik? - zapyta艂 Kassad. Jego dudni膮cy g艂os, wzmocniony przez zewn臋trzne g艂o艣niki he艂mu, w po艂膮czeniu z tym pytaniem zabrzmia艂 niemal zabawnie.

- I co to jest Oz? - zawt贸rowa艂a mu Lamia.

- I kto ma si臋 spotka膰 z czarnoksi臋偶nikiem? - do艂膮czy艂 si臋 konsul. Albo mu si臋 tylko wydawa艂o, albo panika, kt贸ra go niedawno ogarn臋艂a, zacz臋艂a powoli ust臋powa膰.

Sol Weintraub umilk艂, po czym zacz膮艂 opowiada膰 tre艣膰 nie istniej膮cego ju偶 od wielu stuleci filmu.

- W porz膮dku, reszty dowiemy si臋 p贸藕niej - przerwa艂a mu w pewnej chwili Brawne Lamia. - Teraz za艣piewaj nam jeszcze raz.

Ciemno艣膰, kt贸ra tymczasem po艂kn臋艂a g贸ry, oderwa艂a si臋 od ich szczyt贸w i pomkn臋艂a nad r贸wnin膮 w kierunku pielgrzym贸w. Niebo nadal pulsowa艂o r贸偶nobarwnym blas­kiem, ale nad wschodnim horyzontem poblad艂o ju偶 wyra藕­nie. Martwe miasto, kt贸re zostawili po lewej stronie, l艣ni艂o niczym wyszczerzone kamienne z臋by.

Brawne Lamia ponownie stan臋艂a na czele pochodu. Sol Weintraub 艣piewa艂 jeszcze g艂o艣niej ni偶 do tej pory, Rachela kwili艂a rado艣nie, Lenar Hoyt zrzuci艂 kaptur, kt贸ry przeszkadza艂 mu w grze na ba艂a艂ajce, Martin Silenus cisn膮艂 pust膮 butelk臋 daleko mi臋dzy wydmy i przy艂膮czy艂 si臋 do Weintrauba; mia艂 silny, zaskakuj膮co przyjemny g艂os, bez trudu wybijaj膮cy si臋 ponad zawodzenie wiatru.

Fedmahn Kassad podni贸s艂 wizjer, zarzuci艂 bro艅 na rami臋 i tak偶e do艂膮czy艂 do ch贸ru. Konsul zacz膮艂 艣piewa膰, nagle u艣wiadomi艂 sobie, jak absurdalne s膮 s艂owa, roze艣mia艂 si臋 i znowu zacz膮艂.

Tam gdzie zalega艂 najg艂臋bszy cie艅, szlak wyra藕nie si臋 rozszerza艂. Konsul odbi艂 nieco w prawo, Kassad natych­miast znalaz艂 si臋 obok niego, a Sol Weintraub zaj膮艂 miejsce w 艣rodku grupy. Zamiast jeden za drugim, sze艣cioro ludzi sz艂o szerok膮 艂aw膮. Brawne Lamia wzi臋艂a Silenusa za r臋k臋, palce drugiej d艂oni zacisn臋艂a za艣 na r臋ce Weintrauba.

Wci膮偶 艣piewaj膮c g艂o艣no i nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, maszerowali r贸wnym krokiem, wchodz膮c coraz g艂臋biej w dolin臋.


1 Lamia - wed艂ug starogreckich wierze艅 upi贸r, wampir, a tak偶e porywaczka dzieci. W 艣redniowieczu - czarownica (przyp. red.).

2 Od nazwiska V. Quislinga, norweskiego m臋偶a stanu, kt贸ry podczas II wojny 艣wiatowej utworzy艂 w swoim kraju marionetkowy rz膮d, ca艂kowicie podporz膮dkowany Niemcom (przyp. t艂um.).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Simmons?n Hyperion 2 Zaglada Hyperiona
dan simmons hyperion 1 hyperion
Dan Simmons Cykl Hyperion (1) Hyperion
Dan Simmons OLYMPOS v1 2
Simmons?n H Triumf Endymiona
Simmons Lynda Niebezpieczny wdziek
Simmons?n Letnia noc (MR)
Simmons?n Ostrze?rwina
Simmons?n Terror
Simmons?n H Endymion
Simmons?n Ilion Ilion
Dan Cykl Hyperion (2) Zag艂ada Hyperiona
Simmons?n Ilion Olimp
Simmons?n Pod pr膮d Styksu
Simmons D el ultimo
Simmons?n Wydr膮偶ony cz艂owiek
Simmons Dan Wydr膮偶ony cz艂owiek
(Cenny podarunek 02) Najmilszy go艣膰 Deborah Simmons