Dan Simmons
Olimp
Olympos
Tom 2
Przekład Wojciech Szypuła
Część 1
Harman z Arielem spadali w ciemność. Trwało to niewyobrażalnie długo.
Zamiast roztrzaskać się u stóp Golden Gate w Machu Picchu, miękko wylądowali w dżungli na grubej, liczącej setki lat warstwie próchnicy i gnijących liści.
W pierwszej chwili oszołomiony Harman nie mógł uwierzyć, że nie zginął. Potem jednak uklęknął, opędzając się od małego Ariela – który i tak już odskoczył poza zasięg jego rąk – i wstał chwiejnie. Zamrugał kilka razy. Otaczała go ciemność.
Ciemność. Przy Golden Gate był dzień, więc musieli spaść... gdzie indziej. Ale gdzie? Harman był pewien dwóch rzeczy: znajdowali się teraz po przeciwnej stronie planety, w gęstej dżungli. Noc intensywnie pachniała roślinną zgnilizną. Gęste od wilgoci powietrze lepiło mu się do skóry jak przemoczony koc; koszula przesiąkła w mgnieniu oka i przylgnęła do ciała. Z nieprzeniknionego mroku dobiegał szelest liści palmowych, któremu towarzyszył brzęk owadzich skrzydeł i odgłosy insektów przemieszczających się w poszyciu oraz tupot mniejszych i większych zwierząt. Czekając, aż wzrok przywyknie do ciemności, zacisnął pięści. Miał nadzieję, że prędzej czy później dosięgnie Ariela. Zadarł głowę. Wysoko, bardzo wysoko między liśćmi przeświecały gwiazdy.
Upłynęła może z minuta, zanim dostrzegł bladą, widmową i lekko fosforyzującą sylwetkę Ariela, który stał jakieś trzy metry od niego.
– Zabierz mnie z powrotem – burknął Harman.
– Dokąd?
– Na most. Albo do Ardis. Byle szybko.
– To niemożliwe.
Bezpłciowy głos brzmiał obelżywie. I doprowadzał Harmana do szału.
– Możliwe. I masz to natychmiast zrobić. Nie wiem, jak mnie tu przeniosłeś, ale żądam, abyś odwrócił ten proces. I to już!
– A jeśli nie? Co mi zrobisz? – spytał lekko rozbawiony blady ludzik.
– Zabiję cię – odparł obojętnym tonem Harman.
Mówił najzupełniej poważnie. Zamierzał udusić tego białozielonego wymoczka, wycisnąć z niego życie, a potem napluć na trupa.
I zostaniesz sam w ciemnej dżungli, odezwały się w nim resztki logiki. Zignorował tę myśl, – Jejku. jejku – zakpił z udawanym przerażeniem Ariel. – Zaszczypiesz mnie na śmierć?
Harman rzucił się na niego. Mała postać – Ariel miał nie więcej niż metr dwadzieścia wzrostu – złapała go w pół skoku i cisnęła na dziesięć metrów w głąb dżungli. Śmignął w powietrzu, łamiąc po drodze paprocie i rwąc liany.
Dobre dwie minuty trwało, zanim odzyskał oddech, kolejną zajęło mu dźwignięcie się na kolana. Zdawał sobie sprawę, że gdyby Ariel potraktował go w ten sposób w innym miejscu – na przykład na Golden Gate, gdzie się przed momentem znajdowali – miałby przetrącony kręgosłup. Stanął na miękkiej ziemi, wytężył w ciemności wzrok i przedarł się przez gąszcz z powrotem na maleńką polankę.
Ariela już tam nie było.
– Patrz! – zabrzmiał skądś jego wesoły głosik. – Jest nas więcej!
Harman znieruchomiał. Jego wzrok przyzwyczaił się już do sączącego się z góry skąpego blasku gwiazd, i to, co zobaczył, zaparło mu dech w piersi.
Na polance, pomiędzy drzewami, wśród lian i paproci stało około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu drobnych postaci. Nie były ludźmi, wojniksami ani kalibanami. Nie przypominały żadnych dwunogich istot, jakie Harman widział w swoim trwającym dziewięćdziesiąt dziewięć lat i dziewięć miesięcy życiu. Kształtami trochę podobne do ludzi, były niewiele wyższe od Ariela i miały – tak jak on – przezroczystą skórę, pod którą, w zielonkawym płynie, pławiły się organy wewnętrzne. O ile jednak Ariel miał normalne usta, policzki, nos i oczy młodego mężczyzny lub młodej kobiety, o tyle im brakowało zarówno warg, jak i ludzkich oczu. Wpatrywały się w Harmana czarnymi kropkami, które przywodziły na myśl dwie bryłki węgla. Miały po trzy palce u rąk, nie miały zaś ani szkieletów, ani żadnych cech które różniłyby je między sobą.
– Chyba nie miałeś jeszcze okazji poznać moich pomocników. – Ariel pełnym wdzięku, kobiecym skinieniem głowy wskazał zgromadzony w półmroku tłumek. – Ich miejsce jest tutaj, w niższym świecie. Zostali nań wypluci, zanim narodził się wasz rodzaj. Różne noszą miana. Jego Prosperowatość nazywa je tak i siak, jak mu przyjdzie ochota, są jednak podobni do mnie. Wywodzą się z chlorofilu i pyłków, które rozsiano po lesie, aby dokonywały pomiarów. To się działo jeszcze przed nastaniem postludzi. Oto zeki. Są robotnikami, pomocnikami i więźniami jednocześnie. Jak my wszyscy, nieprawdaż?
Harman wpatrywał się w zielone stworki. Odpowiadały mu niewzruszonymi spojrzeniami.
– Brać go – wyseplenił Ariel.
Cztery zeki skoczyły naprzód. Harman nawet nie podejrzewał, że te potworki mogą mieć tyle gracji, i zanim zdążył uciec czy choćby stawić opór, dwa chwyciły go w żelazny uścisk trójpalczastych łapek. Trzeci podszedł tak blisko, że piersią dotknął piersi człowieka, kolejny zaś wziął Harmana za rękę – tak jak przed chwilą Ariel – i wepchnął ją głęboko w pierś stojącego przed człowiekiem zielonego stworka. Dłoń bez trudu przeszła przez miękką skórę i Harman poczuł, że trzyma w palcach sercopodobny organ zeka. W głowie usłyszał niewypowiedziane głośno słowa:
Nie drażnij Ariela. Może cię zabić bez powodu. Chodź z nami, nie opieraj się, tak będzie lepiej dla ciebie i twojej pani Ady.
– Skąd wiecie o Adzie?! – zawołał.
Chodź!
Tak brzmiało ostatnie słowo, przekazane z pulsującej ręki do tętniącej bólem głowy Harmana. Zek szarpnął się wstecz i Harman został z zaciśniętym w dłoni sercem, które nagle zamarło i zwiotczało. Zek bezszelestnie upadł na ziemię, skurczył się, zwiotczał i umarł. Nikt poza Harmanem nie zwrócił na niego uwagi. Ariel odwrócił się i ruszył ledwie widoczną ścieżką w głąb dżungli.
Dwa uczepione Harmana zeki nie zamierzały go wypuścić, ale ich uścisk zelżał. Nie próbował się wyrywać. Z trudem dotrzymywał im kroku, kiedy gęsiego szli przez ciemny las.
Kiedy, potykając się, brnął przez dżunglę, jego umysł pracował znacznie żwawiej niż nogi. Chwilami listowie nad jego głową gęstniało tak bardzo, że nie przepuszczało ani odrobiny światła. Nie widział wtedy nawet własnych stóp, dawał się zekom prowadzić za ręce i pogrążał w rozmyślaniach. Wiedział, że jeśli chce jeszcze kiedyś zobaczyć Adę i Ardis, musi wykazać się większym sprytem niż kiedykolwiek w ostatnich miesiącach.
Po pierwsze, co to za miejsce? Na Golden Gate był burzowy poranek, tutaj – pora znacznie późniejsza. Próbował przywołać z pamięci całą swoją wiedzę geograficzną, ale mapy i półkule mieszały mu się w głowie, a takie nazwy jak „Azja” czy „Europa” nic nie znaczyły. Ciemność sugerowała, że opuścili południowy kontynent, na którym znajdował się most. Nie miał więc co marzyć o tym, że wróci piechotą do Machu Picchu, Hannah, Petyra i sonika.
Po drugie, jak Ariel go tu przeniósł? W zielonych kulach na Golden Gate nigdzie nie było faksu. Gdyby był – gdyby Savi powiedziała im o faksowym połączeniu z Machu Picchu – z pewnością nie leciałby sonikiem po broń i amunicję ani nie transportowałby w ten sposób umierającego Odyseusza. Nie... Ariel musiał w jakiś inny sposób przerzucić go do ciemnego lasu, cuchnącego stęchlizną i rojącego się od insektów.
Biorąc pod uwagę, że szedł najdalej dziesięć kroków za awatarem biosfery (tak kiedyś nazwał Ariela Prospero), mógł mu po prostu zadać te pytania. Najgorsze, co go czekało ze strony bladego chochlika – którego ciało odbijało słabe światło gwiazd, ilekroć przechodzili przez J odsłonięte polany – był brak odpowiedzi.
Ariel odpowiedział na oba pytania. Zaczął od drugiego.
– Jeszcze tylko przez parę godzin będę ci towarzyszył – powiedział. – Później muszę cię dostarczyć mojemu panu, wkrótce po tym, jak usłyszelibyśmy pianie kura, gdyby jakieś kury mieszkały w tej smętnej dziurze.
– Twojemu panu? – powtórzył Harman. – Prosperowi?
Ariel milczał.
– A jak właściwie nazywa się ta smętna dziura?
Chochlik się roześmiał. Jego śmiech przypominał dźwięk srebrzystych dzwoneczków, ale ciarki przechodziły od niego po plecach.
– Powinni ją nazwać Arielową Wylęgarnią, bo to właśnie tutaj się narodziłem, dziesięciokroć po dwieście lat temu. Moja świadomość wyłoniła się z miliarda czujniko-nadajników, które ludzie tacy jak ty, mój gościu, nazywali pyłkami. Dzięki nim drzewa rozmawiały ze sobą nawzajem i ze swoimi ludzkimi panami, połączone omszałą siecią, która dała początek noosferze. Opowiadały o temperaturze, ptasich gniazdach, pisklętach i ciśnieniu osmotycznym w kilogramach na centymetr kwadratowy. Usiłowały skwantyfikować fotosyntezę jak stary urzędniczyna, który zaropiałymi ślepiami przelicza paciorki i błyskotki, traktując je jak skarby. Zeki, moi ukochani pośrednicy – których ten potwór, mag, ukradł mi i uprowadził na Czerwoną Planetę – również powstały w ten sposób, lecz nie tutaj, czcigodny gościu. Nie tutaj.
Harman prawie nic z tego nie zrozumiał, ale dopóki Ariel mówił – czy może raczej paplał – prędzej czy później musiał zdradzić się z czymś interesującym.
– Dziewięć miesięcy temu rozmawiałem z twoim panem, Prosperera, na jego orbitalnej wyspie. Nazwał cię awatarem biosfery.
– Pewnie. – Ariel parsknął śmiechem. – Ja zaś nazywam Prospera, mojego pana, jak o nim mówisz, Tomem Gnojkiem. – Odwrócił się do Harmana. Białozielona twarzyczka emanowała delikatną poświatą niczym jakaś fosforyzująca roślina. Liście naparły na nich ze wszystkich stron. Zanurzyli się w absolutny mrok. – Harmanie, mężu Ady, przyjacielu Nomana. Zdaje się, że jesteś grzesznikiem, człowiekiem, którego wartość w tym niższym świecie raczej sprowadza się do tego, czym nie jest, niż wynika z tego, kim jest. Ze wszystkich ludzi właśnie ty najmniej nadajesz się do życia. Bliski jesteś pełnych pięciu dwudziestek, jak długo wypiekane posiłki naszego brata Kalibana. Czas i jego przypływy pozbawiły cię rozumu. A trzeba ci wiedzieć, że nawet ludzie dzielniejsi niż ty wieszają i topią swoje prawdziwe ja.
Tym razem Harman nie zrozumiał nic a nic, Ariel zaś zbywał jego dalsze pytania milczeniem – aż trzy godziny później i wiele kilometrów dalej zastał ich świt.
Godzinę po tym, jak stwierdził, że brak mu już sił, zeki dały mu odpocząć. Oparł się o leżący przy ścieżce głaz i rozpaczliwie łapał oddech. Dopiero kiedy się przejaśniło, zorientował się, że to coś za jego plecami nie jest głazem.
Kamień okazał się ścianą, a ściana – częścią sporej, schodkowej budowli. Z przesiglowanych lektur wiedział, że ma przed sobą coś, co nazywano „świątynią”. Ale musiała minąć jeszcze długa chwila, zanim dotarło do niego, co naprawdę widzi i czego dotyka.
Każdy centymetr muru pokryty był wymyślnymi płaskorzeźbami. Niektóre były całkiem spore, jak wyprostowane męskie ramię, większość jednak dałby radę zakryć rozpostartą dłonią. Promienie tropikalnego słońca ściekały spod leśnego sklepienia, wyławiając z półmroku coraz większą ilość zdobień. Przedstawiały mężczyzn kochających się – uprawiających seks – z kobietami, czasem z więcej niż jedną, a także mężczyzn z mężczyznami, kobiety z kobietami, kobiety i mężczyzn z – najprawdopodobniej – końmi, mężczyzn ze słoniami, kobiety z bawołami, kobiety z kobietami i małpami, mężczyzn z mężczyznami... i następnymi mężczyznami...
Rozdziawił usta. Żył dziewięćdziesiąt dziewięć lat i nigdy nie widział czegoś podobnego. Na jednym z fryzów, akurat na wysokości oczu, dostrzegł mężczyznę leżącego z głową między udami klęczącej kobiety i dosiadanego okrakiem przez drugiego mężczyznę, którego penis w pełnej erekcji tkwił w ustach tejże kobiety. Druga kobieta, z umocowanym na biodrach sztucznym członkiem, wchodziła w tę pierwszą od tyłu, ta zaś, zajęta już trojgiem ludzi, jedną ręką masturbowała podniecone zwierzę, w którym – obeznany ze spektaklem turyńskim – Harman rozpoznał konia, drugą zaś pieściła stojącego obok mężczyznę.
Odsunął się i podniósł wzrok na oplecioną pnączami budowlę. Pokrywały ją tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy podobnych płaskorzeźb przedstawiających praktyki seksualne, jakich nigdy sobie nawet nie wyobrażał. Jakich nie potrafiłby sobie wyobrazić. Na przykład te słonie... Postacie ludzi były mocno wystylizowane – miały owalne twarze i piersi, mocno wydłużone oczy w kształcie migdałów, usta wykrzywione w dekadenckich uśmiechach.
– Co to za miejsce? – zapytał.
W odpowiedzi Ariel zaśpiewał falsetem:
– Nad ich głowami majaczą, w powietrznej pomroce, Dzieła artystów umarłych w pradawnej epoce. Co znaczyły figury żądzy i miłości dla tych, z których dziś nie zostały nawet kości?
– Co to za miejsce? – powtórzył Herman.
– Khadżuraho.
Chociaż raz Ariel udzielił prostej odpowiedzi, tyle że niczego ona nie wyjaśniła.
Na dany przez Ariela znak dwa zielone, przezroczyste zeki pociągnęły Harmana za ręce i wąską ścieżką zaczęli oddalać się od świątyni. Ostatni raz obejrzał się przez ramię na kamienną budowlę – a właściwie budowle, bo zdobionych erotycznymi rzeźbami świątyń było więcej – i dopiero z tej perspektywy dostrzegł do jakiego stopnia dżungla zawładnęła okolicą. Spółkujące pary były oplecione pnączami, częściowo przesłonięte trawami, zdławione w uściskach korzeni i zielonych wąsów.
A potem Khadżuraho zatonęło w zieleni i Harman skoncentrował się na maszerowaniu śladem Ariela. Słońce rozświetlało otaczającą ich dżunglę, nadając jej tysiące odcieni zieleni (większości z nich nigdy sobie nawet nie wyobrażał), a on rozmyślał tylko o tym, jak wrócić do Ardis i Ady – albo przynajmniej na Golden Gate, zanim Petyr odleci sonikiem. Nie chciał czekać trzy dni, aż Petyr wróci po Hannah i ozdrowiałego – jeśli sarkofag istotnie mógł przywracać życie i zdrowie – Odyseusza-Nomana.
– Arielu? – zagadnął małą figurkę, która zdawała się unosić w powietrzu przed zekami.
– Tak, mój panie? – Głos był miły, ale jego bezpłciowość działała Harmanowi na nerwy.
– Jak przeniosłeś mnie z Golden Gate do dżungli?
– Czyżbym nie był dość delikatny, człowieku?
– Byłeś – zapewnił go Harman. Bał się, że lada chwila chochlik znów zacznie mówić od rzeczy. – Ale ja pytam, jak to zrobiłeś?
– A jak ty przemieszczasz się z miejsca na miejsce, jeśli nie leżysz akurat na brzuchu w latającym spodku?
– Faksuję się. Ale przecież na Golden Gate nie ma pawilonu faksu. Nie ma węzła.
Ariel wzniósł się wyżej, otarł się o gałęzie i obryzgał zeki i Harmana deszczem strąconych kropli.
– A czy twój przyjaciel Daeman udał się do faksowęzła, kiedy dziesięć miesięcy temu pożarł go allozaur?
Harman stanął jak wryty. Zeki też się zatrzymały; chwilowo nie próbowały go ponaglać.
No tak. Przez całe życie miał to jak na dłoni – i mimo to był ślepy. Kiedy człowiek faksował się do konserwatorni na zakończenie którejś z pierwszych czterech dwudziestek, udawał się do najbliższego pawilonu faksu. Kiedy ktoś wybierał się w podróż, udawał się do najbliższego pawilonu. Ale kiedy ktoś wskutek nieprzewidzianych okoliczności został ranny – lub zabity, rozszarpany czy na wpół pożarty, jak Daeman – pierścienie same go do siebie ściągały.
Sam przecież był na górze, na wyspie Prospera, w konserwatorni. Na własne oczy widział, jak nagie ciała zjawiały się w zbiornikach, jak niebieskie larwy naprawiały je w bulgoczącym płynie odżywczym, i jak potem ci sami ludzie znikali, wracając na Ziemię. Razem z Daemanem nadzorował ich faksowanie, słuchając poleceń Prospera. Zniszczyli służki i posługując się wirtualnymi przyrządami sterowniczymi, odesłali do domu znaczną liczbę naprawionych ciał.
Ludzie mogli się faksować bez pawilonów, aby wyruszać w świat, nie był potrzebny żaden z trzystu kilkudziesięciu znanych węzłów.
Patrzył na to przez całe życie – bez mała sto lat! – i wcale tego nie widział. Mit o obecności postludzi, którzy ściągali rannych i zabitych do pierścieni, był zbyt silnie zakorzeniony w świadomości ludzi. Faksowęzły były dziełem nauki, ale nieplanowane wizyty w konserwatorni bardziej przypominały namiastkę religii.
W konserwatorni na wyspie Prospera automaty mogły faksować, kogo chciały i dokąd chciały, bez węzłów i pawilonów.
Dopóki Harman i Daeman jej nie zniszczyli.
Zeki łagodnie pociągnęły go do przodu, on jednak jeszcze przez chwilę im się opierał. Od wagi tych przemyśleń kręciło mu się w głowie. Gdyby małe zielone stworki go nie podtrzymywały, mógłby osunąć się na ziemię.
Wyspa Prospera została zniszczona – ludzie całymi miesiącami oglądali jej płonące szczątki na nocnym niebie – ale Ariel nadal mógł się faksować, i to niezależnie od węzłów, portali i pawilonów. Było w pierścieniach – albo nawet na samej Ziemi – coś, co go rozpoznawało, kodowało i przenosiło z miejsca na miejsce. W ten sam sposób przeniosło także jego, Harmana, z mostu do Khadżuraho. W miejsce, które, na ile się orientował, znajdowało się gdzieś na końcu świata.
Mógłby więc wrócić do Ady, gdyby udało mu się wyciągnąć od Ariela sekret swobodnego faksowania.
Zeki znów go szarpnęły, nie za mocno, lecz zdecydowanie. Ariel wysforował się daleko do przodu, szybując ku widocznej w oddali plamie światła. Harman nie chciał sprawiać zekom kłopotów – tak jak nie chciał tracić Ariela z oczu. Chochlik trzymał w garści jego bilet powrotny.
Potknął się, ale przyspieszył kroku, chcąc za wszelką cenę dogonić awatara ziemskiej biosfery.
Na polanie słońce oślepiło Harmana. Zmrużył oczy i osłonił je dłonią, przez co w pierwszej chwili w ogóle nie zauważył wznoszącej się przed nim budowli. Kiedy zaś ją zobaczył, stanął jak skamieniały.
Konstrukcja – bo trudno byłoby ją nazwać budynkiem – była wprost gigantyczna. Zdaniem Harmana, który zawsze miał oko do oceniania rozmiarów i odległości, musiała mieć co najmniej trzysta metrów wysokości. Nagi, kratownicowy szkielet z ciemnych stalowych belek opiera się na kwadratowej podstawie. Wyrastał z niej czterema podporami, które spięto łukami na wysokości wierzchołków okolicznych drzew, i płynnymi liniami zwężał się ku górze, aż przechodził w prawdziwą iglicę, zakończoną ciemnym zgrubieniem wysoko, wysoko nad ziemią. Harman przypomniał sobie określenie, jakiego kiedyś użyła Hannah, najlepsza w Ardis specjalistka od metalurgii: „kute żelazo”. Nie miał cienia wątpliwości, że wszystkie dźwigary, wiązary, łuki i wsporniki, czarne w świetle tropikalnego słońca, zostały zrobione właśnie z żelaza.
– Co to jest? – wyszeptał.
Zeki puściły go i cofnęły się w cień drzew, jakby bały się zbliży do niebotycznej wieży. U jego stóp, na przestrzeni dobrego pół hektara, rosła tylko wypielęgnowana, króciutko przycięta trawa, tak jak by budowla w jakiś sposób stawiała opór napierającej ze wszystkie stron dżungli.
– Siedem tysięcy ton – odparł Ariel. Nigdy wcześniej nie miał tak męskiego głosu. – Dwa i pół miliona nitów. Cztery tysiące trzysta jedenaście lat, przynajmniej tyle miałby oryginał. W całym eiffe bahnie Khan Ho Tepa jest ponad tysiąc czterysta takich konstrukcj
– W całym eiffelbahnie... – powtórzył Harman. – Nie...
– Chodź – powiedział Ariel tym samym męskim głosem: basowyr złowieszczym, nieznoszącym sprzeciwu.
We wnętrzu jednej z wygiętych łukowato podpór znaleźli żelazną klatkę.
– Wsiadaj – polecił Ariel.
– Muszę wiedzieć...
– Jeżeli wsiądziesz, wszystkiego się dowiesz. Także tego, jak wrócić do swojej ukochanej Ady. Jeżeli tu zostaniesz, zginiesz.
Harman wszedł do klatki. Zasunęła się za nim ściana z metalów siatki, szczęknęły przekładnie, zgrzytnął metal i klatka zaczęła się wznosić po łuku, ciągnięta stalowymi linami po żelaznym torze.
– Ty nie jedziesz? – zawołał do Ariela.
Chochlik nie odpowiedział. Winda wjeżdżała coraz wyżej.
Wieża miała trzy główne kondygnacje. Pierwsza, najszersza, znajdowała się tuż ponad koronami drzew. Roztaczał się z niej widok na lity zielony kobierzec dżungli. Winda się nie zatrzymała.
Drugie piętro zaprojektowano na takiej wysokości, że klatka posuwała się już prawie pionowo. Harman, stojąc pośrodku windy, widział już, że spod szczytu wieży biegną liny, które daleko na wschodzie i na zachodzie lekko obwisały i znikały we mgle. Ale także i tu winda się nie zatrzymała.
Trzeci podest, najwyższy, wznosił się trzysta metrów nad powierzchnią ziemi – tuż poniżej kopulastego, najeżonego antenami wierzchołka. Tutaj winda musiała przystanąć – zazgrzytały wiekowe zębatki, klatka zwolniła, zatrzymała się... i osunęła dobre dwa metry w dół! Harman z całej siły chwycił się żelaznych belek i przygotował na śmierć.
Zadziałał hamulec. Winda stanęła. Krata się odsunęła. Harman na drżących nogach przeszedł dwa metry po pomoście ze spróchniałych desek i stanął przed ozdobnymi drzwiami – w konstrukcję z kutego żelaza wstawiono płytki polerowanego mahoniu. Drzwi szczęknęły, zahuczały i otworzyły się z sykiem. Harman tylko przez sekundę ociągał się z wejściem do ciemnego wnętrza, wszystko było lepsze niż ta odsłonięta kładka, poprowadzona na szczycie żelaznej kratownicy trzysta metrów nad ziemią.
Znalazł się w pokoju. Kiedy drzwi ze szczękiem i sykiem zamknęły się za jego plecami, poczuł, że we wnętrzu wieży jest o dobre dziesięć, piętnaście stopni chłodniej niż na zewnątrz, w pełnym słońcu. Przez chwilę stał nieruchomo, czekając, aż wzrok przywyknie mu do półmroku.
Znajdował się na małej, wyłożonej dywanem i obstawionej regałami antresoli, stanowiącej część znacznie większego pomieszczenia. Kręcone żelazne schodki prowadziły w dół, ale biegły też na górę, gdzie musiało się znajdować pięterko.
Zszedł na dół.
Nigdy wcześniej nie widział takich sprzętów: miękko tapicerowanych mebli o dziwnych kształtach, obitych czerwonym welurem, i grubych zasłon na przeszklonej południowej ścianie, przewiązanych sznurami, których ozdobne złote frędzle opadały aż na rudobrązowy dywan. W północnej ścianie był kominek, ozdobiony deseniem z czarnego metalu i zielonej ceramiki. Długi stół na rzeźbionych nogach miał dobre dwa i pół metra długości i stał pod czteroipółmetrową oszkloną ścianą. W rogach pokoju konstrukcja okna upodabniała się do splotów pajęczyny. Nie zabrakło grubo wypchanych foteli, równie pękatych podnóżków, rzeźbionych krzeseł z inkrustowanego złotem czarnego, błyszczącego drewna, oraz przedmiotów z polerowanego metalu, o którym Hannah mówiła, że niegdyś nazywano go mosiądzem. Była tam dzwonowato rozszerzająca się mosiężna rura głosowa, były mosiężne dźwignie, osadzone w zawieszonych na ścianach skrzynkach z ciemnowiśniowego drewna, były przybory stojące na stole, zaopatrzone w mosiężne przyciski i wolno obracając się przekładnie, było nawet astrolabium, w którym większe i mniejsze mosiężne obręcze obracały się w różnych płaszczyznach. Mosiężna lampa świeciła łagodnym blaskiem. Na stole leżały porozkładane mapy, obciążone mosiężnymi przyciskami. Plik zwiniętych map tkwił również w mosiężnym koszu na podłodze.
Podbiegł do stołu, chciwie wpatrując się w mapy, wyjmował kolejne, rozkładał je, przyciskał, żeby się nie zwijały. Jeszcze nigdy nie widział takich map. Miały wykreśloną siatkę, na nią zaś nałożone tysiące krętych, równoległych linii. Tam, gdzie mapa była zielone lub brązowa, linie się zagęszczały; w miejscach, gdzie dominowała biel, rzedły. Nieregularne plamy błękitu oznaczały – jak domyślał się Harman – jeziora i morza; długie, kręte niebieskie linie musiały być rzekami. Nosiły niezwykle nazwy: Tungabhadra, Krishna, Godavari, Normada, Mahanadi, Ganga.
We wschodniej i zachodniej ścianie również znajdowały się okna, mniejsze niż to od południa, ale też złożone z wielu małych szybek. Przestrzeń między nimi zajmowały kolejne regały z książkami, mosiężnymi bibelotami i mechanizmami oraz figurkami z jaspisu. Ściągnął z jednej półki na chybił trafił trzy księgi, wdychając woń stuleci unoszącą się znad wiekowego, lecz nadal mocnego papieru i skórzanych opraw. Na widok tytułów serce żywiej mu zabiło: Trzecia dynastia Khan Ho Tepa – A.D. 2601-2939, Pisma Ramajany i Mahabharaty, poprawione przez Ganeshę cyborga, Konserwacja eiffelbahnu i interfejs SI. Położył prawą dłoń na pierwszej książce przymknął oczy, żeby wywołać funkcję siglowania, ale zmienił zamiar. Gdyby wystarczyło mu czasu, wolałby je po prostu przeczytać, wypowiadać słowa na głos i z kontekstu domyślać się ich znaczenia.
Była to metoda powolna, żmudna, mozolna, ale bardziej satysfakcjonująca niż siglowanie.
Z szacunkiem odłożył książki na błyszczący blat stołu i po schodach wbiegł na piętro. Znalazł się w sypialni. Wezgłowie łóżka wykonano z polerowanych mosiężnych rurek, a narzutę z czerwonego aksamitu zdobiły kręte wzory wyszyte wzdłuż całej krawędzi. Obok mosiężnej lampy stojącej znalazło się miejsce dla fotela – był szeroki, wygodny i ozdobiony kwiatowymi motywami. Tuż obok stał obity skórą podnóżek. Do sypialni przylegało trzecie, najmniejsze pomieszczenie – łazienka. Dziwna porcelanowa muszla stała pod niemniej dziwnym porcelanowym zbiornikiem na wodę, z którego zwieszał się zakończony mosiężną gałką łańcuszek. Zachodnią ścianę stanowiła witrażowa szyba. Kran, kurki i korek w umywalce były również mosiężne, podobnie jak armatura porcelanowej wanny, osadzonej na czterech pazurzastych łapach. Harman wrócił do sypialni. Północna ściana tego pokoju również była przeszklona, lecz zamiast zwykłych okien znajdowały się w niej szklane drzwi z żelaznymi klamkami.
Otworzył dwoje z tych drzwi. Prowadziły na balkonik zawieszony trzysta metrów nad dżunglą. Słoneczny żar uderzył go jak rozpalona pięść. Zmrużył oczy. Nie ufał sobie i wolał nie wchodzić na żelazną konstrukcję. W dole widział całą kratownicę wieży. Wystarczyłoby najlżejsze pchnięcie, żeby spadł w przepaść.
Nie puszczając krawędzi drzwi, wychylił się, jak mógł najdalej. Balkon miał około trzech metrów szerokości, stał tam żelazny stół i meble z przywiązanymi poduszkami. Nad głową Harmana znajdowała się ogromna metalowa tarcza, przywodząca na myśl olbrzymie koło zamachowe, a nad nią złota kopuła wieńcząca sam wierzchołek wieży. Stalowe liny, grubsze niż jego udo, biegły ze wschodu na zachód, przechodząc po drodze przez koło zamachowe. Kiedy zmrużył oczy, na wschodzie dostrzegł pionową krechę następnej wieży. Musiała znajdować się daleko, dobre sześćdziesiąt kilometrów od miejsca, w którym stał. Na zachodzie kilkanaście lin znikało w sino-czarnych burzowych chmurach na horyzoncie.
Cofnął się do pokoju. Starannie zamknął drzwi i wrócił schodami na dół, rękawem ocierając pot z czoła i szyi. Przyjemny chłód wnętrza nie zachęcał do powrotu do dżungli.
– Witaj, Harmanie – rozległ się w półmroku znajomy głos. Dobiegał od strony stołu i ciemnych zasłon.
Prospero wyglądał o wiele bardziej materialnie, niż kiedy widzieli się poprzednio, na asteroidzie w pierścieniu R. Nie miał już półprzeźroczystej skóry jak tamten hologram. Szaty z jedwabiu i niebieskiej wełny, wyszywane w złote planety, szare komety i ogniste gwiazdy z czerwonego jedwabiu, zwieszały się cięższymi fałdami i ciągnęły za nim po dywanie jak tren. Długie srebrzystobiałe włosy opadały mu zza szpiczastych uszu na ramiona. Podeszły wiek wycisnął swoje piętno na jego czole i dłoniach, paznokcie pożółkły i stwardniały jak szpony. Uwagę Harmana zwrócił kostur w prawej ręce maga, rzeźbiony i powykręcany, i błękitne pantofle, które zdawały się mieć własny ciężar, kiedy powłócząc nogami, szedł po drewnianej podłodze lub wchodził na dywan.
– Odeślij mnie do domu – zażądał Harman, podchodząc bliżej. – Natychmiast!
– Cierpliwości, człowieku imieniem Harman – odparł mag, odsłaniając w uśmiechu pożółkłe zęby.– Cierpliwości, przyjacielu Nomana.
– W dupie mam cierpliwość!
Aż do tej chwili Harman nie zdawał sobie sprawy, jaka wściekłość w nim kipi. Ariel uprowadził go z Golden Gate, uniemożliwił powrót do Ardis, Ady i ich nienarodzonego dziecka – a wszystko zapewne na rozkaz tej zgarbionej pokraki w niebieskich szatach.
Podszedł jeszcze bliżej, wyciągnął rękę, złapał za powłóczysty rękaw szaty maga...
Przeleciawszy trzy metry w powietrzu, wyrżnął plecami o podłogę w miejscu, gdzie kończył się dywan. Przed oczami wirowały mu pomarańczowe plamy.
– Nikt nie będzie mnie dotykał – ostrzegł półgłosem Prospero. – Nie zmuszaj mnie, bym użył tego kija. – Pomachał kosturem.
Harman podniósł się na jedno kolano.
– Odeślij mnie do domu, proszę. Nie mogę zostawić Ady samej. Nie w takiej chwili.
– Przecież sam postanowiłeś ją zostawić, prawda? Nikt ci nie kazał wieźć Nomana do Machu Picchu, chociaż, naturalnie, nikt cię też nie zatrzymywał.
– Czego ode mnie chcesz? – Harman wstał, ciągle kręciło mu się w głowie. Usiadł na pierwszym z brzegu krześle. – Jak udało ci się przeżyć, kiedy zniszczyliśmy asteroidę? Myślałem, że twój hologran jest tam uwięziony. Jak Kaliban.
– Był. – Prospero przechadzał się po pokoju tam i z powrotem. – Nie jest to najważniejsza cząstka mojej istoty, ale jednak znacząca. I to wy przewieźliście mnie na Ziemię.
– My... Sonikiem, tak? Załadowałeś hologram do pamięci sonika?
– Właśnie.
Harman pokręcił głową.
– Mogłeś go sprowadzić w każdej chwili.
– Bynajmniej. Maszyna była własnością Savi i przewoziła na orbitę i z powrotem tylko ludzi, do których się nie zaliczam. Nie tak do końca.
– Jak wobec tego udało się uciec Kalibanowi? Bo na pewno nie w soniku ze mną, Daemanem i Hannah.
Prospero wzruszył ramionami.
– Przygody Kalibana są teraz wyłącznie jego sprawą. Nie jest już moim sługą.
– Służy Setebosowi – domyślił się Harman. – Znowu.
– Zgadza się.
– Ale prawdą jest, że przeżył i po latach nieobecności wrócił na Ziemię.
– Tak.
Harman westchnął i przetarł twarz dłonią. Nagle poczuł się ogromnie zmęczony. Chciało mu się pić.
– To drewniane pudło pod antresolą to coś w rodzaju lodówki – poinformował go Prospero. – Znajdziesz tam jedzenie... i butelkowaną wodę.
Harman wyprostował się na krześle.
– Czytasz w moich myślach, magu?
– Nie. W twojej twarzy. Nie ma bardziej oczywistej mapy niż ludzkie oblicze. Idź, napij się. Posiedzę tu, przy oknie. Kiedy się posilisz, wrócimy do naszej rozmowy.
Podchodząc do skrzynki z mosiężną rączką, Harman czuł, jak nogi się pod nim uginają. Ręce mu się trzęsły. Długą chwilę wpatrywał się w zimne wnętrze, poukładane w nim butelki z wodą i zapakowane w folię jedzenie. Napił się do syta.
Wrócił do Prospera, który siedział przy stole, mając słońce za plecami.
– Dlaczego kazałeś Arielowi ściągnąć mnie tutaj? – zapytał.
– Pozwól, że gwoli ścisłości podkreślę, iż kazałem duchowi biosfery przenieść cię do dżungli nieopodal Khadżuraho, ponieważ w promieniu dwudziestu kilometrów od eiffelbahnu nie można się faksować.
– Od eiffelbahnu? – Harman cały czas popijał lodowatą wodę. Czy tak właśnie nazywacie z Arielem tę wieżę?
– Nie, mój drogi Harmanie. Tak nazywamy cały ten system. Właściwie miano to nie my wymyśliliśmy, lecz Khan Ho Tep, który przed tysiącami lat kazał go zbudować. To zaledwie jedna z... niech pomyślę... z czternastu tysięcy ośmiuset takich wieź.
– Po co ich aż tyle?
– Khan Ho Tep tak chciał. Poza tym tyle ich trzeba, żeby połączyć wschodnie brzegi Chin z Bruzdą Atlantycką na wybrzeżu Hiszpe jeśli uwzględni się nie tylko główną linię, ale też wszystkie boczne odnogi.
Harman nie miał pojęcia, o co chodzi Prosperowi.
– Czy eiffelbahn to jakiś system komunikacyjny?
– To twoja szansa, żeby chociaż raz udać się w podróż w wielkim stylu. A właściwie nasza szansa. Przez krótki czas będę ci towarzyszył.
– Nigdzie się nie wybieram, dopóki...
Harman urwał w pół zdania, wypuścił butelkę z rąk i oburącz złapał się masywnego stołu.
Piętrowy apartament, zawieszony trzysta metrów nad ziemią, gwałtownie podskoczył. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt, jakby dartej blachy, a potem pokój, jakby go ktoś szarpał, zaczął się coraz bardziej przechylać.
– Wieża się wali! – zawołał Harman.
Przez małe szybki okien widział, jak zielony widnokrąg przechyla się, na chwilę stabilizuje, i znów przechyla.
– Bynajmniej – powiedział Prospero.
Piętrowe mieszkanie spadało. Oddzielało się od wieży i przy wtórze metalicznego jazgotu przechylało się coraz bardziej, jakby czyjeś olbrzymie dłonie wypychały je z wnęki pod szczytem.
Harman puścił stół i rzucił się do drzwi na antresoli, ale w tej samej chwili padł na czworaki – piętrowy domek odłączył się wreszcie od wieży, opadł o jakieś pięć metrów, szarpnął się i zaczął sunąć na zachód.
Wolał nie wstawać. Z bijącym sercem czekał, aż kołyszący się niebezpiecznie pokój znieruchomieje. Metaliczny zgrzyt przeszedł w donośne buczenie. W końcu Harman odważył się wstać, na chwiejnych nogach podszedł do stołu i wyjrzał przez okno.
Wieża znajdowała się na lewo od nich – i powoli się oddalała. Trzysta metrów nad ziemią, w miejscu, z którego wyśliznęła się piętrowa klatka, ziała pusta przestrzeń. Zobaczywszy ciągnące się nad nią liny, Harman domyślił się, że źródłem buczenia musi być koło zamachowe, które widział nad sypialnią. Eiffelbahn był czymś w rodzaju kolei linowej, a apartament, w którym się znajdowali, wagonikiem. Pionowa krecha, którą przedtem widział daleko na wschodzie, stanowiła kolejną wieżę, taką samą jak ta, którą właśnie opuścili. Wagonik szybko sunął na zachód.
Odwrócił się do Prospera i podszedł bliżej, zatrzymując się poza zasięgiem kostura.
– Musisz mi pozwolić wrócić do Ady. – Bardzo chciał, żeby jego słowa zabrzmiały stanowczo, ale usłyszał tylko żałosne biadolenie. – Wojniksy otoczyły Dwór Ardis. Nie chcę, żeby była sama, gdy grozi im takie niebezpieczeństwo. Proszę, mistrzu Prospero. Proszę.
– Za późno, abyś próbował zmienić losy Dworu Ardis, Harmanie, druhu Nomana – odparł mag starczym, zachrypniętym głosem. – Odłóżmy na bok, mój panie, nasze morskie udręki. Nie obciążajmy wspomnień ciężkim snem, który się rozwiał. Wyruszamy bowiem w nową całkiem podróż, która z pewnością przyniesie wielkie zmiany, przyjacielu Nomana. Jeden z nas wkrótce stanie się mądrzejszym, głębszym, pełniejszym człowiekiem, nasi wrogowie zaś, zwłaszcza zrodzony z Sykoraks mroczny stwór, którego wychowałem, pić będą morską wodę i żywić się wyschniętymi korzeniami porażki i łupinami pogardy.
Nad Olympus Mons zbierały się czarne chmury. Burza piaskowa otuliła Marsa czerwonym całunem. Wiatr zawodził przeraźliwie wokół egidy, pola siłowego, które nieobecny Zeus ustawił nad domem bogów. Drobinki przenoszące ładunek elektrostatyczny naładowały egidę do tego stopnia, że w szczyt góry dniem i nocą biły pioruny i przewalały się infradźwiękowe gromy. Widziane z wierzchołka słońce rozmywało się w krwawą, matową poświatę, rozdzieraną błyskawicami i niemilknącym ani na chwilę łoskotem wichury i grzmotów.
Achilles – z martwą Pentesileją, ukochaną królową Amazonek, na rękach – teleportował się do domu swojego jeńca, Hefajstosa, Boga Ognia, naczelnego Rzemieślnika całego panteonu i męża Aglai (znanej również jako Charis, „zachwycająca sztuka”) – jednej z najpiękniejszych Gracji. Niektórzy twierdzili, że małżonkę też sam sobie stworzył.
Hefajstos przeniósł ich właściwie nie do samego domu, lecz przed jego drzwi wejściowe. Na pierwszy rzut oka rezydencja kalekiego Boga Ognia niczym nie różniła się od domostw innych nieśmiertelnych – biały kamień, białe kolumny, biały portyk – ale były to tylko pozory. Dom i rozległe warsztaty Hefajstosa znajdujące się na stromym południowym stoku Olimpu sięgały daleko w głąb góry, z dala od Jeziora Kalderowego i skupiska świątyń innych bogów. Mieszkał w jaskini. A była to jaskinia nie byle jaka, o czym Achilles przekonał się, gdy przekroczyli próg i Hefajstos zamknął za nimi kilkoro stalowych drzwi.
Grota została wyryta w litej czarnej skale Olimpu. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, ciągnęło się setki metrów w głąb góry. Wszędzie znajdowały się stoły, a na nich tajemnicze przyrządy, szkła powiększające, narzędzia i maszyny w najróżniejszych stadiach powstawania lub demontażu. W głębi jaskini płomień buzował w palenisku, na którym płynna stal bulgotała jak pomarańczowa lawa. Bliżej wejścia, gdzie stołki, sofy, stoliki, łóżko i metalowe koksowniki wydzielały z ogromnego warsztatu przestrzeń mieszkalną, siedziały, stały i spacerowały niesławne pomocnice Hefajstosa – złote, mechaniczne kobiety, nitowane, zaopatrzone w ludzkie oczy, metalowe piersi, miękkie sromy z syntetycznego ciała, ale przede wszystkim, jak powiadano, w kradzione ludzkie dusze.
– Połóż ją tam – polecił Achillesowi bóg, wskazując zaśmiecony stół roboczy. Jednym ruchem kosmatej ręki zmiótł wszystko z blatu.
Achilles puścił go i ostrożnie, z najwyższą delikatnością odłożył zawinięte w białe płótno brzemię. Hefajstos długo wpatrywał się w odsłoniętą twarz Pentesilei.
– Rzeczywiście piękna. No i widać, że Atena maczała palce w zachowaniu ciała: minęło parę dni i ani śladu rozkładu. Nawet przebarwień nie ma; zachowały się rumieńce na policzkach. Pozwolisz, że odwinę całun? Chciałbym obejrzeć cycki.
– Jeśli dotkniesz jej, albo choćby samego całunu, zabiję cię.
Hefajstos podniósł ręce w obronnym geście.
– Już dobrze, w porządku. Byłem po prostu ciekaw. – Klasnął. – Jedzenie! A potem pomyślimy, jak ożywić twoją panią.
Pomocnice przyniosły tace z gorącą strawą i kielichy wina. Postawiły je na okrągłym stole pośrodku kręgu wyznaczanego przez sofy dla gości. Szybkonogi Achilles i włochaty Hefajstos rzucili się na jedzenie jak wilki. Kiedy któryś się odzywał, to tylko po to, aby poprosić o dokładkę.
Na przystawkę podano przysmak Achillesa – smażone wątróbki w owczych flaczkach. Potem na stół wjechało pieczone prosię nadziewane małymi ptaszkami, rodzynkami, orzechami, żółtkami jaj i doprawianym korzeniami mięsem oraz misy duszonej wieprzowiny w jabłkach i gruszkach. Potem przyszła pora na prawdziwe rarytasy – pieczoną macicę świni i oliwki z pastą grochową. Głównym daniem była olbrzymia ryba, przysmażona na piękny brunatny kolor.
– Z Jeziora Kalderowego na Olimpie – wyjaśnił z pełnymi ustami Hefajstos.
Na deser i dla odświeżenia podniebienia pomiędzy kolejnymi frykasami przegryzali owoce, przeróżne słodycze i orzechy. Kobiety ze złotego metalu podawały misy fig i migdałów, talerze dojrzałych daktyli i półmiski przepysznych miodowych ciasteczek, których Achilles próbował dotąd tylko raz w życiu, przy okazji wizyty w małej mieścinie zwanej Atenami. Na koniec pojawił się ukochany deser Agamemnona, Priama i innych królów nad królami – sernik.
Mechaniczne kobiety uprzątnęły ze stołu i podłogi resztki posiłku, po czym przyniosły kolejne baryłki z winem (w co najmniej dziesięciu odmianach) i opatrzone podwójnymi uchwytami amfory na trunek. Czyniący honory domu Hefajstos osobiście mieszał wino z wodą i podawał naczynia gościowi.
Bóg-karzeł i człowiek-bóg pili przez dwie godziny, żaden jednak nie osiągnął stanu, który rodacy Achillesa nazywali paroinia – pijackim szałem. Mało rozmawiali. Zdali się na złote kobiety, które zapewniały im pod dostatkiem rozrywek – tańczyły wokół stołu, przybierając zmysłowe pozy, które esteci w rodzaju Odyseusza nazywali komos.
Najpierw jeden, potem drugi skorzystał z toalety, a kiedy wrócili do picia wina, Achilles zapytał:
– Czy już jest noc? Czy nie czas, abyś przeniósł mnie do sali uzdrowień?
– Naprawdę myślisz, synu mokropierśnej Tetydy, że kadzie lecznicze na Olimpie przywrócą życie twojej dupencji? Zbudowano je po to, żeby odnawiały ciała nieśmiertelnych, a nie wskrzeszały ludzkie kurewki... Choćby i najpiękniejsze.
Achilles był zbyt mocno wstawiony i za bardzo roztargniony, żeby się obrazić.
– Bogini Atena powiedziała, że Pentesileja odzyska tam życie. Atena nie kłamie.
– Atena nie robi nic innego! – prychnął Hefajstos. Pociągnął solidny łyk z amfory. – Parę dni temu stałeś u stóp Olimpu, ciskałeś kamieniami w nieprzebitą egidę Zeusa i darłeś się na Atenę, żeby zeszła do ciebie i stanęła do walki. Zabiłbyś ją, tak jak zabiłeś tę Amazonkę. Co się zmieniło, szlachetny mężobójco?
Achilles spojrzał na niego spode łba.
– Wojna trojańska... skomplikowała się, kuternogo.
– Wypiję za to! – Hefajstos się zaśmiał i uniósł amforę do ust.
Zanim przetekowali się do sali uzdrowień, Achilles ubrał się w zbroję. Z wypolerowaną tarczą i mieczem naostrzonym na kole szlifierskim Boga Ognia podszedł do stołu, gotowy zarzucić sobie na ramię ciało Pentesilei.
– Zostaw ją – odezwał się Hefajstos.
– Co ty wygadujesz? – warknął syn Peleusa. – Gdyby nie ona, nigdzie byśmy się nie wybierali. Nie mogę jej tu zostawić.
– Nie wiadomo, kogo z bogów i strażników tam zastaniemy. Jeśli będziesz musiał przebijać się przez falangę wojska, chcesz to robić z trupem Amazonki na plecach? A może miałeś zamiar użyć jej pięknego ciała jak tarczy?
Achilles się zawahał.
– Nic jej tu nie grozi – zapewnił go Hefajstos. – Pieniły się tu dawniej szczury, nietoperze i karaluchy, ale odkąd zbudowałem mechaniczne koty, sokoły i modliszki, mam spokój.
– Mimo wszystko...
– Jeżeli w sali uzdrowień nikogo nie będzie, wrócimy tu w sekundę, a w następnej będziemy znów na Olimpie, razem z martwą Amazonką. Tymczasem moje złote dziewczyny jej przypilnują. – Bóg Ognia pstryknął palcami i sześć metalowych pomocnic otoczyło stół z ciałem. – Gotowy?
– Tak.
Achilles złapał Hefajstosa za pobliźnione prawe ramię i obaj zniknęli.
Sala uzdrowień była pusta. Nie natknęli się na nieśmiertelnych strażników, ale najdziwniejsze – także dla Hefajstosa – było to, że większość kadzi świeciła pustkami. Tej nocy Uzdrowiciel nie wskrzeszał ani nie leczył żadnych bogów. W rozległym wnętrzu, rozświetlanym zaledwie kilkoma koszami z żarzącym się węglem i fioletową poświatą bulgoczących zbiorników, poruszali się tylko oni dwaj – powłóczący nogą Hefajstos i zasłaniający się tarczą szybkonogi Achilles.
Do czasu, aż zza jednej z kadzi wynurzył się Uzdrowiciel.
Achilles wyżej uniósł tarczę.
Kiedy stał nad ciałem Pentesilei, Atena powiedziała mu: „Zabij Uzdrowiciela, olbrzymią, potworną stonogę, opatrzoną mnóstwem rąk i oczu. Zniszcz całą Salę Uzdrowień”.
Wtedy myślał, że bogini po prostu obraża Uzdrowiciela, a nie opisuje jego wygląd.
Tymczasem stwór rzeczywiście miał wielosegmentowe ciało stonogi, tyle że wznosił się dziesięć metrów nad posadzką. Chwiał się na boki, a rozmieszczone dookoła najwyższego segmentu oczy utkwił w Achillesie i Hefajstosie. Miał czułki i całe mnóstwo podzielonych na segmenty odnóży, z których kilka kończyło się delikatnymi dłońmi. Palce były tak cienkie, że przypominały odnóża pająka. Jeden z górnych segmentów cielska okrywała kamizelka z mnóstwem wypchanych kieszeni. Zresztą całe ciało Uzdrowiciela było obwieszone narzędziami przyczepionymi do czarnych pasków, taśm i sprzączek.
– Uzdrowicielu! – zawołał Hefajstos. – Gdzie się wszyscy podziali?
Stonoga zachybotała się, zamachała odnóżami i jej niewidoczny pysk bluznął niezrozumiałym jazgotem.
– Zrozumiałeś? – spytał Hefajstos Achillesa.
– Co miałem zrozumieć? To brzmiało, jakby dzieciak przeciągnął patykiem po żebrach szkieletu.
– Ale było po grecku. Wsłuchaj się i powtórz to sobie wolniej w myślach. – Hefajstos zwrócił się ponownie do Uzdrowiciela: – Mój przyjaciel, śmiertelnik, nie zrozumiał, co powiedziałeś. Mógłbyś powtórzyć swoje słowa, Uzdrowicielu?
– Pan I Bóg Zeus Postanowił Że Żaden Śmiertelnik Nie Może Trafić Do Kadzi Regeneracyjnych Bez Jego Wyraźnego Rozkazu. Nikt Nie Wie Gdzie Szukać Pana I Boga Zeusa A Ponieważ Uzdrowiciel Słucha Tylko Jego Rozkazów Na Olimpie Nie Przyjmę Śmiertelnika Dopóki Zeus Znów Nie Zasiądzie Na Tronie.
– A to zrozumiałeś? – zapytał Boski Rzemieślnik.
– Powiedział, że słucha tylko Zeusa i nie zgodzi się, żebyśmy włożyli Pentesileję do kadzi, jeżeli Zeus nie wyda mu takiego rozkazu?
– Zgadza się.
– Mógłbym robala zabić.
– Niewykluczone – przytaknął Hefajstos. – Chociaż mówi się, że Uzdrowiciel jest jeszcze bardziej nieśmiertelny niż nowi bogowie. Ale jeśli go zabijesz, nikt nie wskrzesi Pentesilei. Tylko Uzdrowiciel zna się na tej maszynerii i umie rozkazywać niebieskim larwom, które są niezbędne w procesie leczenia.
– Ty tu jesteś Rzemieślnikiem. – Achilles postukał mieczem w rąbek tarczy. – Na pewno wiesz, jak działają te machiny.
– Akurat... To nie jest banalna postludzka technologia, jakiej sami używaliśmy. Nigdy nie rozgryzłem tych kwantowych maszyn Uzdrowiciela... Zresztą nawet gdyby mi się udało, nie umiałbym zapędzić larw do roboty. Przypuszczam, że reagują tylko na telepatyczne rozkazy Uzdrowiciela.
– Powiedział, że spośród bogów na Olimpie słucha tylko Zeusa – zauważył Achilles. Krew go zalewała i był o krok nie tylko od zabicia Boga Ognia i olbrzymiej stonogi, ale także od wyrżnięcia w pień wszystkich bóstw, jakie zastanie na Olimpie. – Kto jeszcze mógłby mu rozkazywać?
– Kronos – odparł Hefajstos. Jego uśmieszek doprowadzał Achillesa do szału. – Ale wygnano go razem z innymi tytanami do Tartaru, na wieczność. W tym wszechświecie tylko Zeus rozkazuje Uzdrowicielowi.
– A gdzie on jest?
– Tego nikt nie wie. Korzystając z jego nieobecności, bogowie żrą się między sobą o władzę. Walki koncentrują się wokół Ilionu, gdzie jedni nadal wspierają Greków, a drudzy Trojan. Olimp świeci pustkami i mamy tu względny spokój. To dlatego zszedłem po stoku, żeby obejrzeć zniszczenia szybu windy.
– Dlaczego Atena dała mi bogobójczy nóż i kazała zabić Uzdrowiciela, kiedy ten wskrzesi już Pentesileję?
– Kazała ci zabić Uzdrowiciela?! – Hefajstos wytrzeszczył oczy. Mówił cicho i z wahaniem. – Nie mam pojęcia. Na pewno ma jakiś plan, ale to szaleństwo. Gdyby zabrakło Uzdrowiciela, kadzie byłyby bezużyteczne i całą naszą nieśmiertelność szlag by trafił. Owszem, jesteśmy długowieczni, ale bez nanokuracji odmładzających nas też czekałyby cierpienia, Pelido. Okrutne cierpienia.
Achilles zbliżył się do Uzdrowiciela. Zasłonił się tarczą tak dokładnie, że ponad jej krawędzią wyzierały tylko widoczne w szparach hełmu oczy. Zamachnął się mieczem.
– Zmuszę gada, żeby włączył kadź dla Pentesilei.
Hefajstos pospiesznie złapał go za ramię.
– Nie, mój śmiertelny przyjacielu. Uwierz mi, Uzdrowiciel nie boi się śmierci. W ten sposób nic nie wskórasz. Słucha tylko Zeusa. Bez niego jebane larwy nawet nie drgną. Bez jebanych larw kadzie są bezużyteczne. A bez tych jebanych kadzi twoja zasrana amazońska królowa, kurwa jej mać, pozostanie martwa na wieki!
Achilles gniewnym gestem strząsnął jego dłoń.
– Ten robal przyjmie ją i włoży do kadzi.
W tej samej chwili przypomniał sobie, że to przecież Atena kazała mu zabić Uzdrowiciela.
Co ta dziwka knuje? Wykorzystuje mnie, ale do czego? W jakim celu? Nie jest głupia; na pewno nie chciałaby tak po prostu zabić jedynej istoty, która zapewnia jej nieśmiertelność.
– Uzdrowiciel się ciebie nie boi, synu Peleusa. Możesz go zabić, ale jeżeli to zrobisz, już nigdy nie odzyskasz swojej królowej.
Achilles wyminął Hefajstosa, odepchnął Uzdrowiciela i przepiękną tarczą, z koncentrycznymi kręgami kutych ozdób, wyrżnął w przezroczysty plastik jednej z kadzi. Echo uderzenia poniosło się po sali. Odwrócił się do Hefajstosa.
– Niech będzie. Robal słucha Zeusa. Gdzie jest Zeus?
Bóg Ognia zaczął się śmiać, ale śmiech uwiązł mu w gardle, gdy spojrzał w pałające gniewem oczy Achillesa.
– Pytasz poważnie? Chcesz zmusić do posłuszeństwa Gromowładnego, Ojca Bogów?
– Gdzie Zeus?
– Nie wiadomo.
Powłócząc nogą, bóg podszedł do drzwi wejściowych. Pod naporem burzy piaskowej cała egida iskrzyła. Kolumny wycinały słupy mroku w zalewającym salę uzdrowień srebrzystym świetle.
– Od ponad dwóch tygodni nikt go nie widział – ciągnął Hefajstos, nie odwracając się do Achillesa. Skubnął zmierzwioną brodę. – Podejrzewamy, że Hera maczała w tym palce. Może wtrąciła go w otchłań Tartaru, gdzie dołączył do ojca Kronosa i matki Rei.
– Wiesz, jak go znaleźć? – Achilles odwrócił się plecami do Uzdrowiciela i schował miecz za pas. Przewiesił tarczę przez plecy. – Zaprowadzisz mnie do niego?
Hefajstosowi opadła szczęka.
– Naprawdę byłbyś gotów zejść do Tartaru i stłuc Boga Bogów i kwaśne jabłko, żeby zrobił to, czego od niego chcesz? W pierwotnym panteonie jest tylko jedna forma życia, która może wiedzieć gdzie go szukać. Ma straszliwą moc. Tak się składa, że jest równie jedyną istotą na Marsie, która mogłaby nas wysłać do Tartaru. Pójdziesz tam, jeśli będziesz musiał?
– Przejdę przez bramę śmierci tam i z powrotem, jeśli w ten sposób zwrócę życie mojej Amazonce – odparł półgłosem Achilles.
– Tartar jest tysiąc razy gorszy od śmierci i mrocznych dworów Hadesu, Pelido.
– Zaprowadź mnie do nieśmiertelnego, o którym wspomniałeś – zażądał Achilles, tocząc dokoła błędnym wzrokiem.
Brodaty Boski Rzemieślnik długą chwilę stał nieruchomo, przygarbiony. Oddychał z wysiłkiem, patrzył w dal i nieświadomie skubał brodę.
– Dobrze – powiedział w końcu.
Prześliznął się po wypolerowanym marmurze z szybkością, o jaką trudno byłoby go podejrzewać, i zacisnął obie masywne dłonie na przedramieniu Achillesa.
Harman nie chciał spać. Był wyczerpany, ale postanowił tylko napić się i coś zjeść. Podgrzał pyszny gulasz i zjadł go przy stole pod oknem. Prospero siedział bez słowa na fotelu i czytał dużą, sfatygowaną księgę w skórzanej oprawie.
Kiedy Harman odwrócił się do Prospera, aby w jeszcze bardziej stanowczy sposób zażądać odesłania do Ardis, stwierdził, że stary mag zniknął razem z księgą. Harman długą chwilę siedział bez ruchu. Nie myślał już o tym, że trzysta metrów pod skrzypiącym, wielkim jak dom wagonikiem przesuwa się bezkresna dżungla. Wstał i wdrapał się po schodkach, tylko po to – jak sobie wmawiał – żeby zajrzeć do sypialni. Chwilę gapił się bezmyślnie na łóżko, aż padł na nie jak ścięty.
Obudził się w nocy. Padające przez okna światło księżyca i pierścieni zalewało sypialnię, tak intensywnie migocząc na aksamitach i mosiądzu, że przypominało białą farbę. Otworzył szklane drzwi i wyszedł na balkon.
Wysoko nad dżunglą było nieco chłodniej, tym bardziej że ruch wagonika sprawiał, iż na skórze czuło się lekki wiatr. Buchająca z dołu wilgoć, gorąco i zapachy zielonego życia i tak go oszołomiły. W zielonym listowiu, skąpanym w białej poświacie, praktycznie nie byto przerw. Czasem wiatr przynosił z dołu niezwykłe dźwięki, słyszalne mimo ciągłego wizgu maszynerii wagonika i poskrzypywania długiej liny. Patrząc w niebo na przecinające się pierścienie P i R, Harman zorientował się mniej więcej, dokąd jedzie.
Kiedy wagonik wyjechał z wieży, ruszył prosto na zachód. Teraz jednak – a Harman przespał dobre dziesięć godzin – poruszał się z całą pewnością na północ, z lekkim odchyleniem ku wschodowi. Na południowym zachodzie – czyli w kierunku przeciwnym do tego, w którym jechał – tuż nad horyzontem majaczył błyszczący wierzchołek jednej z wież eiffelbahnu; od drugiej, bliższej, na północnym wschodzie, dzieliło go około trzydziestu kilometrów. Najwidoczniej kiedy spał, wagonik skręcił na którymś z rozgałęzień. Harman był samoukiem. Jego znajomość geografii pochodziła z książek, które sam nauczył się czytać, i do niedawna z całą pewnością był jedynym człowiekiem na świecie, który miał jakie takie pojęcie o geografii i zdawał sobie sprawę z faktu, że Ziemia jest kulą. Jakoś nigdy nie interesował się trójkątnym subkontynentem, który wyrastał na południe z lądu zwanego Azją. Ale też nie musiał być wielkim kartografem, żeby wiedzieć, że jeśli Prospero nie kłamał – jeżeli naprawdę miał dotrzeć na wybrzeże Europy w miejscu, gdzie wzdłuż czterdziestego równoleżnika przebiegała Bruzda Atlantycka – to posuwał się w niewłaściwym kierunku.
Nie miało to wielkiego znaczenia, bo nie zamierzał spędzić w tej dziwnej maszynerii całych tygodni czy miesięcy, jakich wymagałaby tak długa podróż. Był potrzebny Adzie. I to zaraz.
Zaczął spacerować po balkonie, chwytając się poręczy za każdym razem, gdy wagonikiem zbytnio chybotało. Robił właśnie trzecią rundkę, kiedy tuż za balustradą dostrzegł żelazną drabinkę. Przeszedł nad barierką, złapał górny szczebel i podciągnął się na drabinę. Pod stopami miał teraz trzysta metrów powietrza i wierzchołki drzew.
Drabinka prowadziła na górę. Wdrapał się po niej, znalazł dogodny chwyt i podciągnął się na płaski dach wagonika. Wstał ostrożnie, balansując rozłożonymi rękami. Wagonik wspinał się właśnie po linie w kierunku migoczących piętnaście kilometrów dalej światełek następnej wieży. Za nią, na horyzoncie, wyrastało pasmo gór, których ośnieżone wierzchołki lśniły oślepiająco w nocnym świetle.
Oszołomiony nocą i szybkością, Harman zauważył, że niespełna metr od przedniej krawędzi wagonika obraz księżyca, pierścieni i dżungli leciutko się rozmywa. Podszedł do skraju dachu i wyciągnął rękę najdalej jak mógł. Dotknął pola siłowego. Nie było zbyt mocne – stawiało opór, ale ręka przeszła mu przez nie jak przez półprzepuszczalną membranę; przypomniało mu się wejście do konserwatorni na orbitalnej wyspie Prospera – mimo to skutecznie chroniło przed pędem powietrza, który pozbawioną osłony dłoń spychał z ogromną siłą. Wagonik musiał się poruszać znacznie szybciej, niż się to Harmanowi wydawało.
Po mniej więcej półgodzinie spacerowania po dachu, wsłuchiwania się w buczenie lin, wypatrywania następnej wieży i wymyślania sposobów powrotu do Ady zszedł po drabince, zeskoczył na balkonik i wrócił do sypialni.
Prospero czekał na niego na dole. Siedział w tym samym fotelu, ze stopami opartymi na podnóżku, książką na kolanach i kosturem pod ręką.
– Czego ode mnie chcesz? – zapytał Harman.
Mag podniósł wzrok.
– Widzę, młody paniczu, że ma pan równie nieskładne maniery jak nasz wspólny przyjaciel Kaliban ciało.
Harman zacisnął pięści.
– Czego ode mnie chcesz? – powtórzył.
– Wyruszasz na wojnę, Harmanie z Ardis.
– Na wojnę?
– Tak. Wasz rodzaj będzie musiał walczyć. Rodzaj, gatunek, rasa... Nazwij to, jak chcesz.
– Co ty wygadujesz? Wojna? Z kim?
– Pytanie „z czym” byłoby chyba bardziej na miejscu.
– Masz na myśli wojniksy? Przecież już z nimi walczymy. Przywiozłem Nomana-Odyseusza na most w Machu Picchu głównie po to, żeby sprowadzić więcej broni.
– Nie chodziło mi o wojniksy. Ani o kalibany, chociaż jednym i drugim wyznaczono zadanie wymordowania takich jak ty. Miałem na myśli Nieprzyjaciela.
– Setebosa?
– O tak... – Prospero położył starczą dłoń na szerokiej karcie, przełożył stronice podłużnym liściem niczym zakładką i delikatnie zamknął księgę. Wstał, podpierając się kosturem. – Setebos, jak ośmiornica wieloramienny, przybył w końcu i tutaj, do twojego i mojego świata.
– Wiem. Daeman widział go w Kraterze Paryskim. Setebos oplótł tamtejszy faksowęzeł i kilkanaście innych pajęczyną sinego lodu. W Chomie jest tak samo, i w...
– Czy wiesz, dlaczego wieloramienny zjawił się na Ziemi?
– Nie.
– Aby żerować – wyjaśnił półgłosem mag.
– Na nas?
Wagonik zwolnił i podskoczył, a Harman zobaczył przez okno, jak na ułamek sekundy oplatają ich kratownice wieży eiffelbahnu. Wagonik wpasował się w peron na wysokości trzystu metrów nad ziemią, tak jak na początku podróży, skręcił – czemu towarzyszył zgrzyt i szczęk mechanizmów – i wyjechał z wieży w innym kierunku, bardziej na wschód.
– Czy Setebos będzie na nas żerował?
– Niezupełnie. – Prospero się uśmiechnął. – Nie bezpośrednio.
– A co to ma niby znaczyć, do diabła ciężkiego?
– To znaczy, młodzieńcze, że Setebos jest upiorem. Nasz wieloramienny przyjaciel żywi się osadem strachu i bólu, mroczną energią lęku, intensywną grozą gwałtownej śmierci. Nie tylko w tym świecie, ale wszędzie, gdzie mieszkają wojownicze, świadome istoty, wspomnienie tej grozy zalega w ziemi, tak jak węgiel czy ropa naftowa, jak cała drzemiąca pod powierzchnią gruntu energia zapomnianej ery.
– Nie rozumiem.
– Istotnie, Setebos, Pożeracz Światów, Smakosz Mrocznych Wieków, zamknął część waszych faksowęzłów w niebieskiej stazie. Chce złożyć jaja i rozesłać swój pomiot po całej Ziemi. Wysysa z niej ciepło jak sukkub tchnienie z piersi śpiącego człowieka. On jednak zamiast oddechu karmi się waszą pamięcią i historią. Opije się nimi jak wieloramienny kleszcz.
~ Nadal nie rozumiem.
– W tej chwili ma gniazda w Kraterze Paryskim, Chomie i paru innych prowincjonalnych ośrodkach, w których wy, ludzie, bawicie się, przesypiacie i trwonicie wasze bezużyteczne życie. Na żer wyruszy jednak do Waterloo, HoTepsy, Stalingradu, Ground Zero, Kurska, Hiroszimy, Sajgonu, Rwandy, Kapsztadu, Montrealu, Gettysburga, Rijadu, Kambodży, Chanstaku, Chancellorsville, na Okinawę i Tarawę, do My Lai, Bergen-Belsen, Oświęcimia, nad Sommę... Znasz którąś z tych nazw, Harmanie?
– Nie.
Prospero westchnął.
– Na tym właśnie polega nasz problem. Dopóki przynajmniej część z was nie odzyska waszej rasowej pamięci, nie będziecie mogli walczyć z Setebosem. Nie zrozumiecie go. Nie rozumiecie samych siebie.
– Dlaczego tak się tym przejmujesz, Prospero?
Stary mag odpowiedział następnym westchnieniem.
– Jeżeli Setebos pochłonie ludzki ból i pamięć, jeżeli wyssie energię, którą ja nazywam umaną, ten świat będzie żywy już tylko w sensie fizycznym, pozostanie zaś duchowo martwy dla każdej świadomej istoty. Dla mnie też.
– Jak to duchowo martwy?
Harman znał ten przysłówek z przeczytanych i przesiglowanych książek. Duch, duchowość, duchowy-niejasne pojęcia, mające coś wspólnego z dawnymi mitami i religią. Nie rozumiał jednak, dlaczego mówi mu o nich holograficzny awatar logosfery, ugrzeczniony twór zabytkowego oprogramowania i protokołów komunikacyjnych.
– Duchowo martwy – powtórzył Prospero. – Martwy pod względem psychicznym, filozoficznym, organicznym. W kwantowej pamięci każdego żywego świata zapisuje się ślad wszystkich przeżyć i uczuć jego mieszkańców, Harmanie z Ardis: miłości, nienawiści, strachu, nadziei. Odbywa się to na podobnej zasadzie, jak układanie się cząsteczek magnetytu na osi północ-południe. Bieguny mogą się zmieniać, błądzić, znikać – ale zapis pozostaje. Wytwarza pole energetyczne równie rzeczywiste – choć trudniejsze do zmierzenia i zbadania – jak magnetosfera wirującej planety z rozżarzonym rdzeniem, która chroni żyjące na planecie istoty przed okrucieństwami kosmosu. Wspomnienia bólu i cierpienia w podobny sposób chronią przyszłość rozumnej rasy. Czy to już brzmi sensowniej?
– Nie.
Prospero wzruszył ramionami.
– No to uwierz mi na słowo, że tak właśnie jest. Jeżeli chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć Adę, musisz się nauczyć... Bardzo dużo.
Może nawet zbyt dużo. Ale później będziesz mógł dołączyć do walczących. Nie będzie nadziei, nigdy nie ma, kiedy Setebos zaczyna pochłaniać pamięć świata, ale przynajmniej powalczymy.
– Co cię to obchodzi? Jakie to ma dla ciebie znaczenie, czy ludzkość przetrwa? Czy ocaleją jej wspomnienia?
Prospero uśmiechnął się lekko.
– Za kogo ty mnie masz? Myślisz, że jestem zwykłą pochodną starych e-maili? Internetową ikonką w powłóczystej szacie i z kosturem?
– Nie mam zielonego pojęcia, kim jesteś. Poza tym, że hologramem.
Prospero zrobił krok w przód i spoliczkował Harmana. Harman zatoczył się do tyłu. Rozdziawił usta. Dotknął obolałego policzka. Zacisnął pięść. Prospero uśmiechnął się i odgrodził od niego kosturem.
– Nawet o tym nie myśl. Chyba że chcesz się ocknąć za dziesięć minut na podłodze, z najgorszą migreną w życiu.
– Chcę wrócić do domu. Do Ady.
– Próbowałeś ją odszukać? Korzystałeś z funkcji?
– Tak... – odparł zaskoczony Harman.
– Działają w wagoniku? Albo w dżungli?
– Nie.
– I nie zaczną działać, dopóki nie opanujesz wszystkich.
Starzec ostrożnie rozsiadł się w fotelu.
– Wszystkich... Co masz na myśli?
– Ile funkcji opanowałeś?
– Pięć.
Jedną znali wszyscy. Funkcję wyszukiwania z dołączonym chronometrem. Savi pokazała mu jeszcze trzy inne, a sam odkrył następną, piątą.
– Wymień je.
Harman westchnął.
– Wyszukiwanie, bliskosieć, dalekosieć, wszechsieć i siglowanie. Czytanie przez dotyk.
– Opanowałeś wszechsieć, Harmanie z Ardis?
– Nie do końca.
Natłok informacji był zbyt duży. Za szerokie pasmo, jak powiedziała Savi.
– Jak myślisz, Harmanie z Ardis, czy dawni ludzie, tacy prawdziwi, niezmodyfikowani, też dysponowali tymi funkcjami?
– Nie wiem... – Nigdy się nad tym nie zastanawiał.
– Nie mieli. Jesteście produktem czterech tysięcy lat działania nanotechnologii i manipulacji genetycznych. Jak odkryłeś siglowanie, Harmanie z Ardis?
– Ja... Po prostu eksperymentowałem z wyobrażaniem sobie różnych kształtów: trójkątów, kwadratów, kół... Aż któraś kombinacja zadziałała.
– Tak powiedziałeś Adzie i innym – zauważył Prospero. – Ale to kłamstwo. Jak naprawdę nauczyłeś się siglować?
– Przyśnił mi się kod funkcji – powiedział Harman. Innym się do tego nie przyznał, bo wydało mu się to zbyt dziwne. Zbyt cenne.
– Ariel pomógł ci przy tym śnie. – Na usta Prospera znów zabłąkał się wątły uśmieszek. – Zaczynaliśmy się niecierpliwić. Nie jesteś ciekaw, ile funkcji każdy z was, ludzi, ma zakodowanych w komórkach, krwi i mózgu?
– Więcej niż pięć?
– Sto. Równiutką setkę.
Harman zrobił krok w stronę maga.
– Naucz mnie ich.
Prospero pokręcił przecząco głową.
– Nie mogę. I nie chcę. Ale ty i tak musisz je poznać. I poznasz, podczas tej podróży.
– Jedziemy w niewłaściwym kierunku.
– Słucham?
– Mówiłeś, że dotrę eiffelbahnem na początek Bruzdy Atlantyckiej, ale jedziemy na wschód. Oddalamy się od Europy.
– Za dwie wieże skręcimy na północ. A co, niecierpliwisz się?
– Owszem.
– Niepotrzebnie. Podczas podróży będzie cię zaprzątała nauka. Doznasz zmiany nad zmianami. Poza tym wierz mi, że nie chciałbyś podążać najkrótszą trasą, nad dawnym Pakistanem i górskimi przełęczami Afganistanu, dalej nad Basenem Śródziemnym i bagnami Sahary.
– Dlaczego?
Harman pamiętał, jak z Savi i Daemanem polecieli sonikiem na wschód, pokonali Atlantyk, przemknęli nad Saharą i trafili do Jerozolimy, skąd pełzaczem zjechali do Basenu Śródziemnego. Znał tamte okolice. Chciał się przekonać, czy nad Wzgórzem Świątynnym nadal bije w niebo błękitny snop tachionów. Savi twierdziła, że są w nim zakodowane osobowości jej rodaków sprzed tysiąca czterystu lat.
– Kalibany są na wolności.
– Wyszły z Basenu?
– Zostały uwolnione. Nic ich nie powstrzyma. Na świecie, a w każdym razie w tej jego części, zapanowała anarchia.
– Dokąd w takim razie jedziemy?
– Cierpliwości, Harmanie z Ardis. Cierpliwości. Jutro przejedziemy przez łańcuch górski, co, jak mniemam, będzie dla ciebie niezwykle pouczające. I ruszymy w głąb Azji, gdzie ujrzysz dzieła potężnych nieżyjących... A potem już tylko na zachód. Bruzda nie ucieknie.
– Za wolno. – Harman nerwowo spacerował po pokoju. – Za długo! Funkcje nie działają, więc nie wiem nawet, gdzie jest Ada! Muszę do niej iść. Muszę wracać do domu.
– Chcesz się dowiedzieć, co u Ady? – Prospero już się nie uśmiechał. Wskazał przewieszoną przez oparcie sofy czerwoną szmatkę. – Weź to. Tylko ten jeden raz.
Harman zmarszczył brwi. Wziął szmatkę do ręki.
– Całun turyński?
Materiał był czerwony – a zwykle całuny były złotobrązowe. Poza tym wszyte miał inne obwody.
– Są tysiące różnych odbiorników – wyjaśnił Prospero. – Tak jak i przekaźników. Każdy człowiek może być przekaźnikiem.
Harman pokręcił głową.
– Nie interesuje mnie spektakl turyński, Troja, Agamemnon, wszystkie te bzdury. Nie mam nastroju na rozrywki.
– Ten całun nie pokaże ci Ilionu, lecz losy Ady. Przekonaj się. Harman wyciągnął się na sofie. Trzęsącymi się rękami położył sobie całun na twarzy i przesunął haft na środek czoła. Zamknął oczy.
Królowa Mab” hamowała. W kierunku Ziemi buchał słup nuklearnego ognia. Co trzydzieści sekund statek wypluwał bombę atomową wielkości puszki coca-coli. Impet wybuchu uderzał w płytę napędową umocowaną na rufie trzystumetrowej jednostki. Potężne tłoki i cylindry w maszynowni pracowały jak w zegarku, w półminutowych odstępach wyrzucały następną puszkę...
Mahnmut patrzył w ekran przekazujący obraz z kamery rufowej.
Jeżeli na Ziemi jeszcze ktoś o nas nie wiedział, teraz wie na pewno, nadał do Orphu na wydzielonym kanale. Pierwszy raz podczas całego rejsu zaproszono ich na mostek. Jechali właśnie największą windą towarową na dziób statku, który podczas hamowania – co zrozumiałe – był zwrócony przeciwnie do kierunku ruchu, w przestrzeń kosmiczną, nie zaś ku rosnącej w oczach Ziemi.
Chyba nie zależało im na dyskrecji, odparł Orphu.
To oczywiste. Jesteśmy dyskretni jak pompa żołądkowa, jak płatna toaleta na oddziale zarażonym dyzenterią, jak...
Do czego zmierzasz?
Jesteśmy zbyt niedyskretni. Zbyt widoczni. Zbyt jawni. Na miłość Boską! Sam pomyśl: projekt statku wzięty z XX wieku. Bomby atomowe. Wyrzutnik żywcem przeniesiony z fabryki coca-coli w Atlancie, z 1959...
A zatem? – wtrącił Orphu. Dawniej zwróciłby umieszczone na wypustkach i wysięgnikach oczy i kamery na Mahnmuta – przynajmniej część z nich – ale po wypaleniu nerwu optycznego nikt mu ich ponownie nie zainstalował.
Domyślam się, że towarzyszą nam dyskretniejsze okręty morawców, nowoczesne jednostki, z kamuflażem i niewykrywalnym napędem.
Ja również tak podejrzewam, przyznał potężny morawiec próżniowy.
Nigdy o tym nie mówiłeś.
Ty też nie.
Czemu Asteague/Che i inni integratorzy nam o tym nie powiedzieli? Skoro wystawia się nas na wabia na szpicę, mamy chyba prawo o tym wiedzieć?
Orphu nadał w odpowiedzi serię infradźwięków, co Mahnmut nauczył się interpretować jako wzruszenie ramion.
A co to za różnica? Jeżeli ktoś z Ziemi ostrzela nas i przełamie nasze słabe pole siłowe, zginiemy, zanim zdążymy się poskarżyć.
Skoro już mowa o strzelaniu z Ziemi... Czy głos z miasta na orbicie odezwał się jeszcze raz po tym komunikacie sprzed dwóch tygodni?
Wiadomość była bardzo zwięzła. Nagrany kobiecy głos powtarzał: „Przyprowadźcie mi Odyseusza” przez dwadzieścia cztery godziny, a potem wyłączył się równie niespodziewanie, jak wcześniej zaczął nadawać. Nadajnik maserowy był wycelowany dokładnie w „Królową Mab”.
Cały czas prowadzą nasłuch na wszystkich kanałach, odparł Or-phu. Nic nowego nie słyszałem.
Winda zahuczała i się zatrzymała. Otworzyły się ogromne drzwi i Mahnmut stanął na mostku po raz pierwszy od odlotu z Phobosa. Orphu ruszył za nim.
Okrągły mostek miał średnicę trzydziestu metrów i wysoko wy-sklepiony półokrągły sufit. Na całym jego obwodzie znajdowały się okna o grubych szybach i holoekrany. Gdyby rozpatrywać go ogólnie w kategorii statków kosmicznych, prezentował się, zdaniem Mahn-muta, całkiem zadowalająco. Mimo że bezzałogowa jednostka, którą wraz z Orphu i nieodżałowanymi Korosem III i Ri Po przybył na Marsa, była o całe stulecia nowocześniejsza – rozpędzona w akceleratorze magnetycznym do jednej piątej prędkości światła, wyposażona w borowy żagiel świetlny, silniki termojądrowe i masę innych morawieckich wynalazków – ten atomowy okręt w stylu retro wyglądał... dobrze. Tak jak wyglądać powinien. Nie było w nim wirtualnych sterów, do których można by się bezpośrednio podłączyć. Kilkunastu morawieckich inżynierów siedziało w staromodnych fotelach antyprzeciążeniowych przed jeszcze bardziej staromodnymi, materialnymi pulpitami sterowniczymi ze szkła i metalu. Nie zabrakło najprawdziwszych przełączników, dźwigienek, zegarów – zegarów! – i setki innych miłych dla oka (i kamery) detali. Metalowa podłoga o wyrazistej fakturze wyglądała jak przeniesiona żywcem z jakiegoś okrętu morskiego z drugiej wojny światowej.
Ci sami, co zwykle, podejrzani (jak mówił o nich, nie wiedzieć czemu, Orphu) czekali na nich przy głównym stole nawigacyjnym, na środku mostka: Asteague/Che, europański pierwszy integrator; generał Beh bin Adee, przedstawiciel morawców bojowych z Pasa Asteroid; Cho Li, callistańska nawigatorka (która Mahnmutowi niepokojąco przypominała nieżyjącego Ri Po); Suma IV, masywny mo-rawiec z Ganimedesa, o oczach muchy i fulerenowym pancerzu; i przypominający pająka Sinopessen Wsteczny.
Mahnmut zbliżył się do stołu i stanął na metalowej półeczce, z której mniejsze morawce mogły swobodnie oglądać mapy na blacie. Orphu włączył silniki manewrowe i także podfrunął bliżej.
– Za niecałe czternaście godzin wejdziemy na niską orbitę około-ziemską – zaczął Asteague/Che bez zbędnych wstępów. Jego głos, który w uszach Mahnmuta, obeznanego z filmami i transmisjami radiowymi z Zapomnianej Ery, zawsze kojarzył się z Jamesem Masonem, brzmiał miło, lecz bardzo konkretnie. – Musimy postanowić, co robimy.
Pierwszy integrator wokalizował, zamiast nadawać na wspólnym paśmie. Na mostku panowało normalne ziemskie ciśnienie atmosferyczne, które europańskie morawce uwielbiały, a reszta bez problemu tolerowała. Możliwa w tych warunkach zwykła rozmowa była dyskretniejsza niż wspólne pasmo i nie ocierała się o konspirację, jak wymiana zdań na prywatnych, wydzielonych kanałach.
– Czy kobieta, która zażądała dostarczenia jej Odyseusza, odezwała się ponownie? – zainteresował się Orphu.
– Nie – odparła Cho Li, pękata nawigatorka z Callisto. Jak zwykle mówiła bardzo, bardzo cicho. – Ale wiemy już, że nagranie zostało wyemitowane z orbity.
Przesunęła manipulatorem nad mapą i nad blatem stołu wyświetlił się holograficzny obraz Ziemi. Pierścienie równikowy i biegunowy świeciły jak obręcze z lampek. Tworzące je elementy poruszały się z zachodu na wschód nad równikiem i z północy na południe wzdłuż jednego z południków.
– To transmisja na żywo – powiedziała srebrna skrzyneczka na pajęczych odnóżach; czyli Sinopessen Wsteczny z Amaltei.
– Odbieram dane ze wspólnego kanału – odezwał się Orphu z Io. – Można też powiedzieć, że „widzę” was na radarach i w podczerwieni, ale niewykluczone, że pewne subtelności obrazu holograficznego uchodzą mej uwagi. Wiecie, jestem niewidomy.
– Będę ci mówił, co widać – zaproponował Mahnmut. – Na osobnym kanale.
Zestawił połączenie i szerokim strumieniem zaczął przesyłać opis niebiesko-białej Ziemi, zawieszonej nad stołem, obwiedzionej dwoma przecinającymi się pierścieniami. Z tej odległości było już widać, że składają się z osobnych obiektów, lśniących na czarnym tle przestrzeni kosmicznej.
– Powiększenie? – zapytał Orphu.
– Nieduże – odparł Sinopessen. – Dziesięć razy. Jak mała lornetka. Zbliżamy się do orbity księżyca, który w tej chwili znajduje się po przeciwnej stronie Ziemi. Znalazłszy się w przestrzeni okołoksiężycowej, przestaniemy wyrzucać bomby i przejdziemy na napęd jonowy; nie chcemy bez powodu robić sobie wrogów. W tej chwili nasza prędkość wynosi dziesięć kilometrów na sekundę i cały czas spada.
Z pewnością zauważyliście, że od dwóch dni mamy na statku grawi-tację równą jeden koma dwadzieścia pięć g.
– Jak Odyseusz znosi przeciążenie? – spytał Mahnmut. Od tygodnia nie widział ich jedynego ludzkiego pasażera. Miał nadzieję, że Hockenberry tekuj e się z powrotem na „Królową Mab”, ale na razie nic takiego się nie wydarzyło.
– Doskonale – zadudnił Suma IV, wysoki Ganimedanin. – Rzadko wstaje z koi i wychodzi z kajuty, ale tak samo się zachowywał, zanim nastąpiło przeciążenie.
– Mówił coś o tym kobiecym głosie z masera? – spytał Orphu. – O „Przyprowadźcie mi Odyseusza”?
– Nie – odpowiedział mu Asteague/Che. – Nie zna tego głosu, ale jest pewien, że nie należy do Ateny, Afrodyty ani innych znanych mu olimpijskich nieśmiertelnych.
– Skąd nadano wiadomość? – spytał Mahnmut.
Cho Li włączyła wskaźnik laserowy, wbudowany w jeden z manipulatorów, i wskazała jeden z punkcików w pierścieniu biegunowym, który właśnie zbliżał się do bieguna południowego po drugiej stronie przezroczystej kuli ziemskiej.
– Powiększenie – poleciła głównej sztucznej inteligencji „Królowej Mab”.
Punkcik skoczył im na spotkanie i rósł w oczach, aż zajął miejsce holograficznej Ziemi. Przypominał małe miasteczko w kształcie hant-li, zbudowane z metalowych dźwigarów, matowego pomarańczowego szkła i światła: wysokie szklane wieże, bąble, kopuły, poskręcane iglice i łuki. Mahnmut tak to właśnie opisał Orphu.
– To jeden z największych sztucznych obiektówna orbicie okołoziemskiej – powiedział Sinopessen Wsteczny. – Mierzy blisko dwadzieścia kilometrów, czyli jest mniej więcej wielkości Manhattanu, miasta, które w Zapomnianej Erze zostało zalane przez morze. Ma metalowo-kamienny rdzeń, zapewne schwytaną asteroidę, która zapewnia, lub zapewniała, niewielką grawitację.
– To znaczy? – zapytał Orphu.
– Około dziesięciu centymetrów na sekundę kwadrat. Wystarczy, aby człowiek albo niezmodyfikowany postczłowiek nie mógł zbyt łatwo osiągnąć prędkości ucieczki, a zarazem pozwala wszędzie dowolnie się przemieszczać.
– Wielkością i ciążeniem przypomina Phobosa – zauważył Mahnmut. – Macie jakiś pomysł, kto może tam mieszkać? Czyj to głos?
– Postludzie zbudowali te orbitalne siedziby ponad dwa tysiące lat temu – powiedział pierwszy integrator Asteague/Che. – Jak wiecie, myśleliśmy, że później wymarli. Ich transmisje radiowe ucichły ponad tysiąc lat temu, w tym samym okresie, kiedy zanotowaliśmy wzrost strumienia energii kwantowej na linii Ziemia-Mars. W teleskopach nie widać, żeby mieli jakieś statki w przestrzeni okołoksiężycowej. Na samej Ziemi również nie pozostał po nich żaden ślad. Nie można jednak wykluczyć, że pewna ich liczba ocalała. Albo wyewoluowała.
– W co? – zapytał Orphu.
Asteague/Che wykonał najstarszy, najbardziej niezwykły, a przy tym także najbardziej wyrazisty z ludzkich gestów: wzruszył ramionami. Zanim Mahnmut zdążył go opisać Orphu, ten uspokoił go, że odebrał reakcję integratora na radarze i wyczytał z podczerwieni.
– Pozwólcie, że zanim postanowimy zrzucić „MrocznąDamę” w atmosferę Ziemi, pokażę wam coś, co niedawno zarejestrowaliśmy.
Asteague/Che przesunął ludzką dłonią nad stołem. Hologram orbitalnej wysepki zniknął, a jego miejsce zajął obraz Ziemi i Marsa. Proporcje globów zostały zachowane, zmniejszono tylko dzielącą je odległość. Setki niebieskich, zielonych i białych włókienek łączyły orbitę okołoziemskąz Marsem. W przestrzeni zapłonęły holograficz-ne kolumny liczb. Planety wyglądały jak oplecione siecią zwariowanego pająka, tyle że nici pajęczyny pulsowały, na przemian kurczyły się i puchły, rosły, rozgałęziały się i splatały jakby kierowane własną wolą.
Mahnmut czym prędzej zaczął opisywać obraz na wydzielonym kanale.
Spokojnie, nadał Orphu. Czytam dane. To prawie jakbym widział obraz.
– Aktywność kwantowa w ostatnich dziesięciu dniach – wyjaśniła Cho Li. – Zauważcie, że w porównaniu z okresem, kiedy odlatywaliśmy z Phobosa, nasiliła się o blisko dziesięć procent. Niestabilność zbliża się do wartości krytycznej...
– Jak bardzo? – zaciekawił się Orphu z Io.
Asteague/Che obrócił się do niego.
– Tak bardzo, że na decyzję mamy około tygodnia, nie więcej A nawet mniej, jeśli sytuacja będzie się dalej rozwijać w takim stop niu. Tak wysoka niestabilność systemu zagraża całemu Układów Słonecznemu.
– O jakiej decyzji mówimy? – zdziwił się Mahnmut.
Głos zabrał generał Beh bin Adee:
– Czy zniszczyć pierścienie otaczające Ziemię, bo to z nich wypływa strumień zaburzeń kwantowych. A także czy zbombardować krater na szczycie Olympus Mons i inne węzły kwantowe na Marsie, W razie potrzeby należy również wyjałowić Ziemię.
Orphu zagwizdał. Niezwykły dźwięk poniósł się echem po obszernym mostku.
– Czy „Królowa Mab” ma taki potencjał bojowy? – spytał półgłosem.
– Nie.
Chyba miałem rację, mówiąc o niewidocznej flocie, pomyślał Mahnmut.
Chyba mieliśmy racją, mówiąc o niewidocznej flocie, nadał na wydzielonym kanale Orphu.
Gdyby Mahnmut miał prawdziwe oczy, wytrzeszczyłby je ze zdziwienia, że ich skojarzenia były aż tak podobne.
Milczenie się przedłużało. Żaden z sześciu stojących przy stole morawców nie werbalizował ani nie nadawał przez dobrą minutę.
– To jeszcze nie wszystko – powiedział w końcu Suma IV.
Dotknął holograficznego pulpitu i nad blatem wyświetlił się nowy, powiększony obraz Ziemi. Mahnmut rozpoznał dawne Wyspy Brytyjskie – Szekspir! – a potem holoekran powiększył fragment kontynentu europejskiego i podzielił się na dwa obrazy. Jeden z nich przedstawiał dziwaczne miasto, rozchodzące się promieniście od leżącego w centrum czarnego krateru, drugi – prawdopodobnie to samo miasto, lecz oplecione błękitną pajęczyną, do złudzenia przypominającą obraz kwantowych więzi łączących Ziemię z Marsem. Mahnmut opisał ten widok Orphu.
– Co to niby jest? – spytał morawiec z Io.
– Nie wiemy – odparł Suma IV. – Ale pojawiło się nie dalej niż siedem standardowych dni temu. Współrzędne pasują do starożytnego miasta o nazwie Paryż na terenie państwa zwanego Francją. Tyle że zamiast ludzkiej aktywności, prymitywnej, ale zauważalnej, jaką obserwowali nasi astronomowie z Marsa i przestrzeni okołomarsjańskiej, teraz widać tylko tę niebieską kopułę, iglice i pajęczynę wokół wyrwanego przez czarną dziurę krateru.
– Co mogło utkać taką sieć? – zapytał Mahnmut.
– Tego również nie wiemy. Ale spójrzcie na pomiary z jej wnętrza.
Tym razem Orphu nie gwizdnął, za to Mahnmut miał na to ogromną ochotę. Temperatura w oplecionych błękitem częściach Paryża spadła poniżej minus stu stopni Celsjusza, chociaż tuż obok utrzymywała się na poziomie normalnym dla tego regionu o tej porze roku, a parę metrów dalej osiągała wartości, przy których topiłby się ołów.
– Czy to może być zj awisko naturalne? Sprawka postludzi, którzy w Czasie Demencj i eksperymentowali z ziemską ekologią i różnymi formami życia?
– Nigdy wcześniej nie widzieliśmy ani nie zarejestrowaliśmy czegoś podobnego – odparł Asteague/Che. – A prowadzimy stałą obserwację Ziemi z przestrzeni Konsorcjum. Spójrzcie jeszcze na to.
Na holograficznej mapie – widzianej teraz z dalszej perspektywy, tak że w holotanku mieściła się cała Ziemia – pojawiło się kilkanaście dalszych obszarów oznaczonych na niebiesko: w Europie, w Azji, Ameryce Południowej, Afryce... Łącznie było ich dwanaście. Wyświetlone obok niebieskich kropek liczby podawały wartości pomiarów, zbliżone do tych z Paryża. Podawały też dokładny czas zarejestrowania niebieskiej pajęczyny przez czujniki morawców: dzień, godzinę, minutę i sekundę. Mahnmut czym prędzej opisał Orphu ten obraz.
– I jeszcze to – dodał Asteague/Che.
Na następnej mapie Ziemi, z Paryża i innych błękitnych punktów, w tym także z miasta opisanego jako „Jerozolima”, cienkie niebieskie promienie świeciły prosto w niebo, sięgając poza granice Układu Słonecznego.
– Coś takiego już widzieliśmy – stwierdził Orphu, wysłuchawszy opisu Mahnmuta. – Taki sam promień tachionowy pojawił się na tej drugiej Ziemi, iliońskiej, w Delfach, kiedy zniknęli wszyscy mieszkańcy.
– Zgadza się – przytaknął pierwszy integrator.
– Tamten promień nie celował w żadne konkretne miejsce – zauważył Mahnmut. – A te?
– Nie, chyba że za „celowanie” uznamy fakt, że prześlizguje się po Mniejszym Obłoku Magellana – powiedziała Cho Li. – Ziemskie promienie różni jeszcze to, że mają jeszcze komponent kwantowy.
– Co to znaczy „komponent kwantowy”? – zdziwił się Orphu.
– Przesunięcie w fazie na poziomie kwantowym. Istniejąbardziej w przestrzeni Calabi-Yau niż w czterowymiarowej czasoprzestrzeni einsteinowskiej.
– Chcesz powiedzieć, że to przesunięcie przenosi je do innego wszechświata? – upewnił się Mahnmut.
– Właśnie.
– Tego z Ilionem? – zapytał z nadzieją Mahnmut.
Kiedy przed kilkoma tygodniami zamknęła się ostatnia dziura w branie, łącząca dwa wszechświaty, morawce straciły wszelki kontakt z Ziemią Troi i Agamemnona. Mimo to Hockenberry’emu udało się teleportować przez membranę Calabi-Yau na pokład „Królowej Mab”, a potem zapewne także z powrotem, chociaż nikt nie miał pewności, dokąd udał się stary scholiasta po opuszczeniu statku. Mahnmut, który zaprzyjaźnił się z wieloma Grekami i Trojanami, miał nadzieję, że kiedyś te wszechświaty znów się połączą.
– Raczej nie – odparła Cho Li. – Powody, dla których tak sądzimy, są równie skomplikowane jak matematyka wielomembranowej przestrzeni Calabi-Yau, na której opieramy się w naszych założeniach. Dodam, że kierujemy się też danymi uzyskanymi po uruchomieniu przez ciebie urządzenia, które aktywowałeś na Marsie przed ośmioma miesiącami. Przypuszczamy, że promień tachionowy zostaje przesunięty w fazie do jednego lub kilku wszechświatów, ale raczej nie do tego, w którym znajduje się iliońska Ziemia.
Mahnmut rozłożył ręce.
– Więc co to ma wszystko wspólnego znasza misją na Ziemi? Miałem usiąść za sterami „Mrocznej Damy”, kiedy ta będzie przemierzać ziemskie morza i oceany i dowieźć na miejsce Sumę IV, tak jak poprzednio miałem dostarczyć Ri Po w okolice Olympus Mons. Czy te niebieskie pajęczyny albo promienie tachionów wymusiłyjakajS zmianę planów?
Znów zapadło dłuższe milczenie.
– Nastąpiła znaczna proliferacja niebezpieczeństw i imponderabiliów związanych z penetracją atmosfery – odparł Suma IV.
– Można prosić o tłumaczenie? – odezwał się Orphu, – Patrzcie.
Nad stołem wyświetlił się holograficzny zapis obserwacji astronomicznej. Mahnmut opisał go Orphu przez radio.
– Proszę zwrócić uwagę na datę – powiedział Asteague/Che.
– Ponad osiem miesięcy temu – stwierdził Mahnmut.
– Zgadza się, niedługo po tym, jak korzystając z dziur w branie, przenieśliśmy się do iliońskiej czasoprzestrzeni. Zauważcie, że rozdzielczość jest słaba, nieporównywalna z obrazem pierścieni orbitalnych, który możemy dziś podziwiać. Ten obraz został zarejestrowany z bazy na Phobosie.
Na holoekranie pojawił się obiekt orbitalny podobny do tego, z którego wysłano przeznaczony dla „Królowej Mab” komunikat. Wyglądał jak wolno obracający się głaz, na którego powierzchni wyrosły szklane wieże, kopuły i inne budowle, był jednak znacznie mniejszy, bo miał niespełna dwa kilometry długości. Nagle w polu widzenia pojawił się inny obiekt: trzykilometrowa metalowa konstrukcja, przywodząca na myśl srebrną różdżkę z przeplatających się dźwigarów, zbiorników i cylindrów z paliwem. Główna kolumna konstrukcji kończyła się pękatą, migotliwą kulą. Widać było pracujące silniki manewrowe, Mahnmut wątpił jednak, by mieli przed sobą zwykły statek kosmiczny.
– A cóż to takiego? – Orphu, wysłuchawszy opisu i zapoznawszy się z danymi numerycznymi, nie krył zdziwienia.
– Orbitalny akcelerator liniowy, zaopatrzony w kolektor wormholei – wyjaśnił Asteague/Che. – Zauważcie, że ktoś lub coś z tej asteroidy przesyłał maserem rozkazy dla bezzałogowego akceleratora, łamiąc kolejne zabezpieczenia i kierując go wprost na asteroidę.
– Ale po co?
Nikt nie odpowiedział. Pięć morawców w milczeniu patrzyło – a Orphu słuchał – jak potężna machina zderza się z orbitalną wyspą. Asteague/Che spowolnił odtwarzanie. Błyszczące wieże i kopuły eksplodowały w zwolnionym tempie, odłamki rozbryzgiwały się na wszystkie strony, w końcu pękła sama asteroida, gdy kolektor wormhole’i uderzył w nią i eksplodował jak tysiąc bomb wodorowych. Na ostatnich zwolnionych kadrach bezgłośnie wybuchały zbiorniki paliwa, silniki manewrowe, a na końcu także główny napęd akceleratora.
– Teraz uważajcie – zapowiedział Suma IV.
Obok holograficznych eksplozji pojawił się najpierw drugi obraz z teleskopu, a chwilę później – odczyty z radaru. Mahnmut na bieżąco opisywał Orphu rozgrywającą się na jego oczach scenę: wszędzie w pierścieniu zabłysły płomienie małych silników manewrowych. Dziesiątki, a potem setki małych jednostek pomknęły na spotkanie eksplodującej asteroidy.
– Jaka to jest skala? – zainteresował się Orphu.
– Mająrozmiary mniej więcej trzy na sześć metrów – odparła Cho Li.
– Bezzałogowe... Morawce?
– Raczej służki, takie same, jakich przed wiekami używali ludzie powiedział Asteague/Che. – Prościutka SI, zaprogramowana tylko w jednym celu, jak za chwilę zobaczycie.
Mahnmut rzeczywiście zobaczył. I powiedział Orphu, co widzi, Każdy ze stateczków, których liczba szła już w tysiące, był po prosta niewielkiej mocy laserem, zaopatrzonym w napęd, mózg i celownik. Wydarzenia z następnej godziny morawce śledziły w przyspieszonym tempie. Laserki śmigały wśród odłamków asteroidy i akceleratora i rozstrzeliwały te z nich, które były wystarczająco duże, aby przetrwać lot w ziemskiej atmosferze.
– Postludzie nie byli głupi – stwierdził Asteague/Che. – Przynajmniej jeśli idzie o kwestie inżynierskie. Łączna masa dwóch pierścieni orbitalnych stanowi całkiem pokaźny ułamek masy Luny. Two-’ rzy je ponad milion obiektów. Niektóre z nich, tak jak ten, z którego odebraliśmy transmisję, dorównują rozmiarami Phobosowi. Dlatego zainstalowali niezawodne zabezpieczenia, które gwarantowały utrzymanie ich na orbicie, a w ostatniej linii obrony wystawili laserowe; szerszenie, które miały rozbijać ewentualne spadające na Ziemię śmieci. Minęło osiem miesięcy, meteoryty nadal lecą z nieba, ale nie doszło do żadnej katastrofy.
– Orbitalne leukocyty – powiedział Orphu z Io.
– W rzeczy samej – zgodził się z nim pierwszy integrator Konsorcjum Pięciu Księżyców.
– Teraz rozumiem – odezwał się Mahnmut. – Obawiacie się, że jeśli zgodnie z planem polecimy na Ziemię ładownikiem, który ma przewieźć „Mroczną Damę”, zautomatyzowane leukocyty wytropią nas i zestrzelą.
– Ładownik z batyskafem w ładowni ma wystarczającą masę, żeby stanowić zagrożenie dla Ziemi-przytaknął Asteague/Che. – Widzieliśmy, jak... leukocyty, jak nazwał je Orphu, rozstrzeliwały i spychały z kursu znacznie mniejsze odłamki asteroidy.
Mahnmut pokręcił głową.
– Nadal nie rozumiem. Dysponujecie tym nagraniem i tą wiedzą od ponad ośmiu miesięcy, a mimo to wieziemy „Mroczną Damę” taki kawał drogi... Co się zmieniło?
Generał Beh bin Adee wskazał coś na odtwarzanym po raz drugi nagraniu. Obraz został powiększony, ziarno wygładzone, zbliżenie się wyostrzyło.
Co się dzieje? – nadał Orphu.
Mahnmut opisał mu, co widzi. Pośród wybuchów i rozbijanych odłamków było widać mały pojazd, a w nim, w otwartej, zdawałoby się, kabinie – trzy leżące ludzkie sylwetki. Tylko leciutkie migotanie pola siłowego wyjaśniało, jakim cudem żyją w próżni.
– Co to jest? – zapytał na głos Mahnmut.
– Zabytek – odparł Orphu. – Ludzie i postludzie używali takich tysiące lat temu. To tak zwany SPL, samodzielny pojazd latający, albo po prostu sonik. Postludzie latali sonikami do pierścieni i z powrotem.
Nagranie przewinęło się do przodu, zatrzymało, znów przewinęło. Mahnmut opisywał Orphu gwałtowne manewry sonika, który desperacko unikał zderzenia z rozbitymi kawałkami asteroidy. Potem wszedł w atmosferę, zwężającą się spiralą zniżył się nad centralną Ameryką Północną i wylądował na południe od jednego z Wielkich Jezior.
– Mieliśmy obejrzeć to miejsce – stwierdził Asteague/Che.
Nacisnął kilka ikon i na ekranie pojawiło się zbliżenie dużego domu
na wzgórzu. Rezydencję otaczały zabudowania gospodarcze i drewniana palisada. Ludzie – a w każdym razie istoty przypominające ludzi – kręciły się po okolicy: w kadrze mieściło się ich kilkadziesiąt.
– To zdjęcie sprzed tygodnia, kiedy zaczynaliśmy hamowanie – wyjaśnił generał. – A to z wczoraj.
Perspektywa się nie zmieniła, ale dom i palisada były zburzone i spalone, a wszędzie wśród zgliszcz leżały ludzkie ciała.
– Nie rozumiem... – przyznał Mahnmut. – W tym samym miejscu, gdzie osiem miesięcy wcześniej wylądował sonik, teraz coś morduje ludzi. Tylko co?
Beh bin Adee wyświetlił i powiększył następny obraz. Pod bezlist-nymi drzewami kryły się dziesiątki dwunogich istot. Miały matowy, srebrnoszary kolor i ciemną wypukłość w miejscu głowy. Ich kończyny nie przypominały ani ludzkich rąk i nóg, ani morawieckich manipulatorów.
– A to co? Jakieś służki? Roboty?
– Nie wiemy – przyznał Asteague/Che. – Wiemy natomiast, że właśnie takie istoty mordują ludzi w osiedlach na całej Ziemi.
– To straszne, ale jak to się ma do naszej misji?
– Ja rozumiem – wtrącił się Orphu. – Chodzi nam o to, żeby wylądować i się rozejrzeć. Pytanie brzmi: dlaczego leukocyty nie ostrzelały sonika? Był przecież dostatecznie duży, żeby stanowić zagrożenie dla mieszkańców planety. Jak to się stało, że go oszczędzono?
– Na pokładzie byli ludzie – zauważył po chwili zastanowienia Mahnmut.
– Albo postludzie – poprawił go Asteague/Che. – Przy tej rozdzielczości obrazu trudno byłoby ich odróżnić, – Leukocyty przepuściły statek z ludźmi lub postludźmi na pokładzie – podsumował wolno Mahnmut. – Wiecie o tym od ośmiu miesięcy. To właśnie dlatego kazaliście mi uprowadzić Odyseusza.
– Zgadza się – przytaknął Suma IV. – Ten człowiek jest nam potrzebny. Jego DNA będzie naszą przepustką.
– Tymczasem głos z orbitalnej wyspy zażyczył sobie oddania mu Odyseusza – zadudnił Orphu bulgoczącym basem, który z równym powodzeniem mógł oznaczać ironię jak i niestrawność.
– No właśnie – westchnął Asteague/Che. – Nie wiemy, czy bez człowieka na pokładzie ładownik z batyskafem będzie mógł wejść w ziemską atmosferę.
– Możemy przecież zignorować żądanie tego kogoś z pierścienia biegunowego – zauważył Mahnmut. – Zabralibyśmy Odyseusza na Ziemię, a potem odesłali go w ładowniku na górę... – Zawiesił głos. – Nie, to się nie uda. Miasto na steroidzie może ostrzelać „Królową Mab”, kiedy okaże się, że nie zamierzamy dostarczyć Odyseusza na miejsce.
– Rzeczywiście, to całkiem realna groźba – zgodził się z nim integrator. – Żądanie oddania Odyseusza i rzeź ludzi na Ziemi to nowe czynniki, których nie uwzględnialiśmy w planach wyprawy.
– Szkoda, że nie ma z nami doktora Hockenberry’ego. Nawet jeśli jego DNA zostało odtworzone przez olimpijskich bogów, pewnie by wystarczyło, żeby oszukać leukocyty.
– Zostało nam niecałe jedenaście godzin. Później zacumujemy do orbitalnego miasta i będzie już za późno, żeby wysłać ładownik na Ziemię. Proponuję spotkać się tutaj za dwie godziny i podjąć ostateczną decyzję.
Kiedy wsiadali do windy – Mahnmut pieszo, Orphu unosząc się w powietrzu i manewrując silniczkami – Orphu położył jeden manipulator na ramieniu Mahnmuta.
No, Stanley... – nadał na wydzielonym kanale. Znów wpakowałeś nas w niezłą kabałę.
Harman śledził przebieg ataku na Dwór Ardis w czasie rzeczywistym.
Do tej pory traktował spektakl turyński – odbierany pod całunem zmysłami bezimiennego uczestnika – jako dramatyczną, ale niezbyt interesującą rozrywkę. Teraz miał wrażenie, że trafił prosto do piekła. Zamiast niedorzecznej i zapewne fikcyjnej wojny trojańskiej oglądał szturm na Ardis, o którym wiedział, że ma – lub miał – miejsce naprawdę. To była transmisja na żywo albo bardzo świeże nagranie.
Spędził pod całunem ponad sześć godzin. Świat przestał dla niego istnieć. Obejrzał cały szturm wojniksów: od początku, tuż po północy, aż po wschód słońca, kiedy dwór stał w ogniu, a sonik odlatywał na północ po tym, jak jego najdroższą Adę – ranną, zakrwawioną i nieprzytomną – wrzucono na pokład jak worek łoju.
Zdziwił się na widok Petyra. Gdzie się podziali Hannah i Odyse-usz? Krzyknął głośno, kiedy trafiony kamieniem Petyr spadł z soni-ka. Tylu przyjaciół umierało na jego oczach... Młoda Paean została ranna; piękna Emme z oderwaną ręką wpadła do płonącego rowu razem z Remanem; Salas zginął; Laman padł, trafiony kamieniem. Broń przywieziona przez Petyra z Golden Gate nie była w stanie przeważyć szali zwycięstwa na korzyść obrońców. Wojniksów było zbyt dużo.
Harman patrzył i pojękiwał cicho pod czerwonym jak krew całunem turyńskim.
Kiedy sześć godzin po włączeniu mikroobwodów transmisja się skończyła, zerwał się z sofy i odrzucił całun.
Maga nie było. Harman wszedł do łazienki, skorzystał z dziwnej toalety, spuścił wodę, ciągnąc za mosiężną gałkę na łańcuszku, wodą z kranu najpierw ochlapał sobie twarz, a potem opił się jej do syta. Wrócił do sypialni. Przeszukał cały wagonik.
– Prospero! – Jego krzyki niosły się echem po niewielkich wnętrzach.-Pro spero!
Wyszedł na balkon. Skoczył na drabinkę, zapominając o rozciągającej się pod nim przepaści, i szybko wspiął się na dach pędzącego pod górę wagonika.
Było lodowato. Spędził pod całunem resztę nocy i w tej chwili chłodne, złote słońce powoli wznosiło się nad horyzont po jego prawej ręce.
Stanął na krawędzi dachu i spojrzał w dół. Nie tylko wagonik jechał pod górę; cały eiffelbahn od ładnych paru godzin wznosił się coraz wyżej. Dżungla i równiny zostały daleko w tyle, kolejka pokonali już pierwsze wzgórza i wjechała pośród szczyty gór.
– Prospero!!!
Krzyk odbił się echem od leżących setki metrów w dole skał.
Stał na dachu tak długo, aż słońce podniosło się nad widnokrąg na szerokość dwóch dłoni. Nie czuł ciepła jego promieni, przeciwnie-przemarzł do kości. Eiffelbahn wiózł go w krainę lodu, skał i nieba; wszystko, co żywe i zielone, zostało na dole. W dole widział teraz olbrzymią rzekę lodu – z przesiglowanych książek wiedział, że takie formy nazywa się „lodowcami”. Wiła się jak biały wąż wśród skalnych i ośnieżonych szczytów, pomarszczona czarnymi szczelinami i dziobata od niesionych w dół głazów. Jej powierzchnia oślepiająco mieniła się w słońcu.
Z lin spadał kruszący się lód. Wizg mechanizmu zabrzmiał nowym, zimnym tonem. Lód zbierał się również na dachu, obrastał szczeble drabiny, połyskiwał na linach. Obolały i zziębnięty Harman ostrożnie podczołgał się do drabinki, zsunął się na pokryty lodem balkon i na chwiejnych nogach wszedł do ciepłej sypialni.
W żelaznym kominku płonął ogień. Prospero grzał sobie nad nim ręce.
Harman przez kilka minut stał przy zarośniętych szronem szklanych drzwiach. Nie wiedział, czy bardziej trzęsie się z zimna, czy ze złości. Ledwie się pohamował, żeby nie rzucić się staruchowi do gardła. Nie miał czasu do stracenia; nie chciał na dziesięć minut stracić przytomności.
– Prospero, mój panie – przemówił w końcu rozsądnym, przymilnym głosem. – Zrobię, co każesz. Będę tym, kim zechcesz; w każdym razie dołożę wszelkich starań, by tak się stało. Przysięgam na życie mojego nienarodzonego dziecka. Ale proszę cię, pozwól mi teraz wrócić do Ardis. Moja żona jest ranna, umiera. Jestem jej potrzebny.
– Nie – odparł Prospero.
Harman rzucił się na niego. Najpierw połamie mu ten zasrany kostur na tej łysej pale, a potem...
Nie stracił przytomności. Impuls elektryczny cisnął nim na drugą stronę pokoju, gdzie Harman odbił się od sofy i wylądował na czworakach. Oślepiony czerwonymi plamami warknął wściekle i wstał.
Następnym razem urwę ci prawą nogę – ostrzegł go mag bezbarwnym, całkowicie przekonującym tonem. – Nawet jeśli kiedyś wrócisz do swojej kobiety, będziesz musiał podskakiwać na lewej. Harman znieruchomiał.
Powiedz mi, co mam zrobić – szepnął.
Usiądź. Nie, nie tutaj. Przy stole, żebyś mógł wyglądać przez okno.
Harman usiadł przy stole. Odbijające się od lodowca słońce oślepiało, tym bardziej że większość lodu na szybach zdążyła się już stopić. Góry wznosiły się coraz wyżej – tak wysokich wierzchołków jeszcze nigdy nie widział. Prezentowały się o wiele bardziej dramatycznie niż góry przy Golden Gate w Machu Picchu. Jechali wzdłuż grani. Lodowiec powoli zostawał w dole, z lewej strony. Wagonik przetoczył się właśnie przez kolejną wieżę i Harman musiał się przytrzymać stołu, kiedy całym pokojem zakołysało, rzuciło, zgrzytnął lód – i skrzypiący pojazd wspinał się dalej.
Wieża została w tyle. Przycisnął twarz do zimnego szkła i odpro-wadzałjąwzrokiem. Nie była czarna, jak poprzednie, lecz przepięknie srebrzysta. Błyszczała w słońcu, a jej żelazne łuki i wiązary srebrzyły się jak okryta poranną rosą pajęczyna. Lód, domyślił się Harman. Spojrzał w drugą stronę, gdzie liny pięły się wciąż wyżej i wyżej, i zobaczył białą ścianę najbardziej niezwykłej góry, jaką można sobie wyobrazić... Nie, góry przekraczającej możliwości wyobraźni. Na zachód od niej zbierały się chmury, napierając na grań zębatą i okrutną jak kościany nóż. Przecinały ją skalne i lodowe żebra, a wieńczyła kopuła z białego śniegu i oślepiającego lodu. Wagonik zgrzytał i ślizgał się na oblodzonych linach, posuwając się wzdłuż wschodniej grani tego olśniewającego szczytu. Na stoku znajdowała się kolejna wieża, połączona linami z wierzchołkiem niemożliwie wysokiej góry, okrytym lodową kopułą o idealnym kształcie, w tej chwili złotą w promieniach wschodzącego słońca. Cztery białe wieże eiffelbahnu wznosiły się na równie białej platformie, wywieszonej na dźwigarach nad przepaścią i połączonej z okolicznymi szczytami za pośrednictwem co najmniej sześciu smukłych mostów wiszących – wyższych, węższych i mających bardziej eleganckie kształty niż Golden Gate w Machu Picchu.
– Co to za miejsce? – wyszeptał Harman.
– Czomolungma – odparł Prospero. – Bogini Matka Świata.
– A ta budowla na szczycie...
– Rongbok Pumori Chu-mu-lang-ma Feng Dudh Kosi Lhotse-Nuptse Khumbu aga Ghat-Mandir Khan Ho Tep Rauza. W tych okolicach nazywana po prostu Tadż Mojra. Zatrzymamy się właśnie tam.
Tej pierwszej zimnej i deszczowej nocy, którą Daeman spędził na Głodnej Skale, wojniksy nie oblazły ich całymi setkami, jak się tego obawiano. Nie zaatakowały również następnej nocy. Zanim zmierzch zapadł po raz trzeci, wszyscy byli półżywi z głodu, ran i chorób: przeziębienia, grypy i wykluwającego się zapalenia płuc. Lewa ręka Daemana pulsowała bólem w miejscu, gdzie kaliban z Krateru Paryskiego odgryzł mu dwa palce; od bólu kręciło mu się w głowie. Wojniksy nie przyszły.
Drugiego dnia Ada odzyskała przytomność. Miała liczne powierzchowne obrażenia – rozcięcia, otarcia, złamany prawy nadgarstek i dwa pęknięte żebra z lewej strony-lecz najgroźniejsze były potencjalny wstrząs mózgu i zaczadzenie dymem. Ocknęła się z potwornym bólem głowy, chrypą, kaszlem i zatartymi wspomnieniami z masakry, ale umysł miała całkiem sprawny. Wypranym z emocji głosem wypytywała o przyjaciół, których śmierć widziała – na jawie lub we śnie. Tylko po jej oczach dawało się poznać, że w ogóle reaguje na wyliczankę Greogiego.
– Petyr? – spytała półgłosem, powstrzymując kaszel.
– Nie żyje.
– Reman?
– Nie żyje.
– Emme?
– Zginęła z Remanem.
– Paean?
– Nie żyje. Dostała kamieniem w pierś, zmarła już tutaj, na Głodnej Skale.
– Salas?
– Nie żyje.
– Oelleo?
– Nie żyje.
Po dalszych dwudziestu paru imionach Ada opuściła głowę na brudny plecak, służący jej za poduszkę. Twarz – pod skorupą zakrzepłej krwi i smugami sadzy – miała biadaj ak płótno.
Daeman klęczał przy niej. W jego plecaku, ukryte, spoczywało jajo Setebosa. Odchrząknął.
– Wielu z nas przeżyło. Jest z nami Boman. I Kaman. Kaman, jeden z pierwszych uczniów Odyseusza, wysiglował z książek wszystko, co dotyczyło historii wojskowości. Laman stracił cztery palce u prawej ręki, ale jest tutaj i ma się dobrze. Są też Loes i Stoman, i paru z tych, których wysłałem w świat: Caul, Oko, Elle, Edide. Tom i Siris też żyją.
– Świetnie.
Ada się rozkaszlała. Tom i Siris byli najlepszymi medykami w Ardis.
– Nie mamy za to sprzętu ani leków – wtrącił Greogi.
– A co mamy?
Wzruszył ramionami.
– Broń, którą mieliśmy przy sobie. Odrobinę amunicji. Ubrania, które mieliśmy na grzbiecie. Parę koców i brezentowych płacht, pod którymi chronimy się przed deszczem i zimnem.
– Wróciliście do Ardis, żeby pogrzebać poległych?
Gdyby nie chrypa i przyspieszony oddech, głos Ady brzmiałby całkiem zwyczajnie.
Greogi zerknął na Daemana i spuścił wzrok. Spojrzał w dół, poza krawędź skały.
– Nie da rady – odparł łamiącym się głosem. – Próbowaliśmy, ale wojniksy czekają. To zasadzka.
– A może udało się ściągnąć jakieś zapasy?
Greogi pokręcił głową.
– Nic ważnego. Ardis już nie ma, Ado. Przestało istnieć.
Ada tylko skinęła głową. Ponad dwa tysiące lat rodzinnej historii i dumy spłonęło i przepadło na zawsze. Nie myślała teraz o Dworze Ardis, lecz o ludziach, którzy przeżyli i ranni, przemarznięci głodowali na wierzchołku skały.
– Co zjedzeniem i piciem?
– Łapiemy deszczówkę w brezent. Dzięki sonikowi udaje nam się czasem wyskoczyć na szybkie polowanie. – Greogi wyraźnie się ucieszył, że może zmienić temat. – Głównie na króliki, ale wczoraj wieczorem udało nam się ustrzelić jelenia. Do tej pory wydłubujemy z mięsa kartacze.
– Dlaczego wojniksy nas nie dobiją? – spytała Ada z umiarkowanym zaciekawieniem w głosie.
– Bardzo dobre pytanie – zauważył Daeman. Miał na ten temat pewną teorię, ale na razie nie był gotowy się nią dzielić.
– Na pewno się nas nie boją – stwierdził Greogi. – W lesie sąidj ze dwa, trzy tysiące; nam amunicji starczyłoby na zabicie zaledwi kilku setek. Mogłyby w każdej chwili wdrapać się na górę. Ale tego nie robią.
– Próbowaliście dostać się do faksowęzła – odezwała się Ada. Właściwie nie było to pytanie.
– Czekały na nas. Wpadliśmy w zasadzkę.
Greogi zmrużył oczy. To był pierwszy słoneczny dzień od bardzo długiego czasu. Wszyscy próbowali suszyć koce i ubrania, rozkładając je jak flagi sygnałowe na mierzącym pół hektara płaskim szczycie Głodnej Skały. Nadal jednak panował chłód, jakiego najstarsi mieszkańcy Ardis nie pamiętali, i w bladym słońcu wszyscy trzęśli się z zimna.
– Robiliśmy próby – powiedział Daeman. – Do sonika upchnie się dwanaście osób, dwa razy więcej niż wynosi nominalna ładowność. Powyżej tej liczby SI odmawia startu. A przy dwunastu pasażerach prowadzi się go jak kloc.
– Jak powiedziałeś? Ile nas tu jest?
– Pięćdziesiąt trzy osoby – odparł Greogi. – W tym dziewięcioro, do których i ty się niedawno zaliczałaś, ciężko chorych lub rannych, O własnych siłach nigdzie nie pójdą.
– Z dziewięciorga zrobiło się ośmioro – stwierdziła stanowczo Ada. – Ewakuacja wszystkich wymagałaby pięciu kursów, pod warunkiem że wojniksy od razu by się na nas nie rzuciły. I że byłoby się dokąd ewakuować.
– Właśnie. Gdybyśmy mieli gdzie uciec...
Kiedy Ada znów zasnęła – zwyczajnie zasnęła, jak zapewnił ich Tom, a nie zapadła w śpiączkę – Daeman wziął do rąk plecak i podszedł z nim do krawędzi Głodnej Skały. W dole widział wojniksy-srebrzyste korpusy ze skórzastymi wypustkami zamiast głów przemykały wśród drzew. Od czasu do czasu jakaś ich grupa w niewiadomym celu przemierzała szeroką łąkę na południe od Głodnej Skały, Żaden nie patrzył do góry.
Zaciekawieni Greogi, Boman i ciemnowłosa Edide podeszli do niego.
– Chcesz skoczyć? – spytał Boman.
– Nie. Zastanawiałem się, czy mamy tu jakąś linę... Chciałbym zjechać na dół, ale nie za nisko, tak żeby pozostać poza zasięgiem ich ramion.
– Mamy około trzydziestu metrów liny – odparł Greogi. – Dalej byłbyś jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów od nich. Sporo. Chociaż nie przeszkodziło by im, gdyby chciały wdrapać się po skale i cię dopaść. Właściwie po co chcesz do nich zjeżdżać?
Daeman ukucnął, postawił plecak na skale i wyjął jajo Setebosa. Tamci też przykucnęli, wytrzeszczając oczy, ale zanim zdążyli o cokolwiek zapytać, wyjaśnił im, skąd je ma.
– Po co ci ono? – spytała Edide.
Nie pozostało mu nic innego, jak w odpowiedzi wzruszyć ramionami.
– To był impuls. Wydawało mi się, że to dobry pomysł wziąć sobie jedno.
– Ja zawsze potem cierpię za takie dobre pomysły.
Edide była drobna, ciemnowłosa i, jak oceniał Daeman, mogła mieć zasobą już nawet cztery dwudziestki. Rzecz jasna trudno było mieć pewność, skoro kuracje w konserwatorni przywracały młodość, ale starsi ludzie mieli zwykle więcej pewności siebie od młodych.
Zaklinował jajo w szczelinie skalnej, żeby się nie sturlało, i powiedział:
– Dotknijcie go.
Boman pierwszy zaryzykował. Przyłożył do zakrzywionej skorupy dłoń, jakby chciał się ogrzać w cieple płynącym z jaja, ale natychmiast ją cofnął, jak porażony prądem.
– Co to ma...
– Też to poczułem – uspokoił go Daeman. – Tak jakby wyciągało z ciebie energię. Jakby wysysało ci serce. Albo duszę.
Greogi i Edide ostrożnie dotknęli jaja, błyskawicznie cofnęli ręce i odsunęli się na bezpieczną odległość.
– Zniszczmy je – zaproponowała Edide.
– Co będzie, jeśli Setebos po nie przyjdzie? – zaniepokoił się Greogi. – Wiecie, matki tak robią, jak się im kradnie jaja. Traktują to bardzo osobiście. Zwłaszcza takie matki, które są gigantycznymi mózgami z mnóstwem rąk i żółtych ślepi.
– Myślałem o tym – przyznał Daeman.
– I co? – zainteresowała się Edide.
Daeman znał ją od niedawna – poznali się w Ardis zaledwie kilka miesięcy wcześniej – ale zawsze sprawiała wrażenie osoby rozsądnej i kompetentnej. Właśnie dlatego wybrał ją do grona posłańców, którzy mieli ostrzec wszystkie trzysta faksowęzłów.
– Chcesz, żebym ja to zrobiła? – Edide wstała i włożyła skórzane rękawice. – Ciekawe, jak daleko rzucę tym draństwem. Może trafię jakiegoś wojniksa?
Daeman przygryzł wargę.
– Na pewno nie chcemy, żeby coś nam się z niego wykluło właśnie tutaj, na szczycie Głodnej Skały – dodał Boman, celując wjajo z kuszy. – Sądząc z opisu mamo-taty, którego spotkałeś w Kraterze, nawet miniaturka Setebosa spokojnie mogłaby nas wymordować.
– Zaczekajcie – powiedział Daeman. – Na razie nic się nie wykluło. Zimno nie wystarczy, żeby zabić małego Setebosa, ale chyba przedłuża czas wylęgu... Czy jak to nazwać, kiedy z jaja ma się wykluć potwór. Chcę przeprowadzić pewną próbę.
Wzięli sonik. Greogi pilotował, Boman i Edide klęczeli na tylnych leżankach z kartaczownicami gotowymi do strzału. Wyłączyli pole siłowe.
Wojniksy kręciły się pod drzewami po drugiej stronie łąki, niecałe sto metrów od nich. Sonik zawisł trzydzieści metrów nad ziemią-tak wysoko nie potrafiły skakać.
– Jesteś pewien? – zapytał Greogi. – Są od nas szybsze.
Daeman pokiwał głową, bał się, że głos uwięźnie mu w gardle.
Sonik zniżył lot. Daeman wyskoczył na trawę, a pojazd wzniósł
się pionowo do góry, jak okrągła winda.
Daeman miał przewieszoną przez ramię naładowaną kartaczownicę, zamiast jednak zdjąć ją teraz z pleców, sięgnął po plecak. Ściągnął go z ramion i częściowo odsłonił jajo Setebosa, uważając, żeby nie dotknąć go gołą ręką. Nawet w pełnym świetle słońca jajo świeciło jak radioaktywne mleko.
Trzymając plecak w rękach jak prezent, ruszył w stronę zebranych na skraju lasu wojniksów, które namierzały go wbudowanymi w pierś czujnikami podczerwieni. Obracały się powoli, śledząc jego ruch. Na brzegu łąki zbierało się ich coraz więcej.
Zerknął do góry. Sonik szybował dwadzieścia metrów nad jego głową. Boman i Edide czekali z bronią gotową do strzału, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że wojniks w pełnym biegu rozpędza się do ponad stu kilometrów na godzinę. Stalowe bestie dopadłyby go, zanim sonik zdążyłby go podjąć z ziemi, a gdyby było ich wystarczająco dużo, ostrzał z góry niewiele by mu pomógł.
Świecące jajo przywodziło na myśl częściowo rozpakowany prezent, w sam raz nadający się na imprezę z okazji kolejnej skończonej dwudziestki. Kiedy drgnęło i rozjarzyło się mocniej, Daeman był tak zaskoczony, że omal nie wypuścił go z rąk. Na szczęście zdążył złapać w garść brudny materiał plecaka. Chwilę jeszcze balansował pakunkiem, ale w końcu ruszył dalej. Znalazł się tak blisko wojniksów, że prawie czuł w powietrzu typowy dla nich zapach rdzy i starej skóry.
Zawstydził się, czując, jak trzęsą mu się ręce i nogi.
Jestem za głupi, żeby wymyślić inny sposób.
Ale nie istniał inny sposób – nie teraz, kiedy wielu obrońców Ar-dis było w ciężkim stanie, a wszyscy zaczynali głodować.
Znajdował się mniej niż piętnaście metrów od grupy liczącej około trzydziestu wojniksów. Podniósłjajo wyżej, jak talizman, i ruszył prosto na nie.
Kiedy odległość zmalała do dziesięciu metrów, zaczęły się przed nim cofać.
Przyspieszył, prawie zaczął biec. Ze wszystkich stron wojniksy przed nim uciekały.
Bał się, że mógłby się potknąć, przewrócić i rozbić jajo – dręczyła go obrzydliwa wizja, w której jajo pękało i ze środka wyłaził mały mózg, Setebosek, przebierający maleńkimi rączkami i mackami, i rzucał mu się na twarz – ale nie ustępował. Biegł na spotkanie wojniksów.
Te zaś coraz częściej opadały na cztery łapy i rozbiegały się na boki, jak roślinożerne zwierzęta na jakiejś prehistorycznej równinie, spłoszone obecnością drapieżnika. Biegł tak długo, aż dalej biec nie był w stanie.
Osunął się na kolana, przyciskając plecak do piersi. Wyczuwał drżenie i ruchy we wnętrzu jaja i czuł, jak mały Setebos wysysa z niego energię, dopóki nie odepchnął plecaka i nie postawił go na ziemi jak bańki z trucizną – którą w istocie był.
Greogi posadził sonik na ziemi.
– Mój Boże – wyszeptał. – Mój Boże...
Daernan skinął głową.
– Wracamy do podnóża Głodnej Skały. Będę tam czekał z jajem, a ty zwieziesz na dół wszystkich, którzy dadzą radę przej ść o własnych siłach do pawilonu faksu. Poprowadzę ten pochód. Zabierzesz do sonika najsłabszych i rannych i będziesz leciał za nami.
– Skąd... – Edide nie dokończyła pytania. Pokręciła głową.
– Wiem – przyznał Daeman. – Przypomniałem sobie wmarznicte w lód wojniksy w Kraterze Paryskim. Wszystkie uciekały przed Setebosem.
Kiedy wracali do Głodnej Skały, unosząc się dwa metry nad ziemią, siedział na brzegu sonika z plecakiem na kolanach. Ani między drzewami, ani na samej łące nie było widać śladu wojniksów.
– Dokąd się przefaksujemy? – spytał Boman.
– Nie wiem. – Daeman nagle poczuł się bardzo zmęczony. – Pomyślę o tym po drodze.
Będzie ci potrzebna termoskóra – powiedział Prospero. – Po co? – spytał z roztargnieniem Harman. Wyglądał przez oszklone drzwi na przepiękną potrójną kopułę i marmurowe łuki Tadż Mojry. Wagonik wcisnął się we wnękę w po-łudniowo-wschodniej wieży eiffelbahnu, jednej z czterech ulokowanych w rogach olbrzymiego marmurowego kwadratu, który – podniesiony na wspornikach – wznosił się wyżej niż wierzchołek Czomolungmy. Wieża musiała mieć dobre trzysta metrów wysokości. Szczyt cebulastej kopuły Tadż Mojry sięgał jeszcze ze sto pięćdziesiąt metrów wyżej.
– Znajdujemy się na wysokości ośmiu tysięcy ośmiuset czterdziestu ośmiu metrów – odparł mag. – Więcej tu próżni niż powietrza. Temperatura w słońcu wynosi minus trzydzieści pięć stopni Celsjusza. Ten zefirek wieje z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. W szafie przy łóżku jest niebieska termoskóra. Włóż ją. Weź też ubranie i buty. Krzyknij, jak już założysz maskę; muszę obniżyć ciśnienie w wagoniku, zanim otworzymy drzwi.
Zjechali windą z zawieszonej na wysokości trzystu metrów platformy. Patrząc na mijane wsporniki, dźwigary i łuki żelaznej wieży, Harman mimo woli się uśmiechał. Sekret białego koloru wieży znalazł prozaiczne wyjaśnienie – czarne żelazo niczym nie różniło się od surowca użytego w innych konstrukcjach eiffelbahnu, lecz tu pomalowano je białą farbą. Czuł, jak winda i cała wieża drżą od wściekłych podmuchów wiatru. Taka wichura z pewnością zdzierała farbę po paru tygodniach, najdalej miesiącach – nie, jak w łagodniejszym klimacie, po całych latach. Próbował sobie wyobrazić pracującą w takim miejscu ekipę konserwatorską, ale był to zupełnie bezcelowy wysiłek.
Postanowił posłuchać maga, ponieważ w ten sposób mógł przynajmniej uwolnić się z więzienia, jakim stał się wagonik. Niech no tylko wejdzie do tej kretyńskiej świątyni, pałacu, grobowca, czy co to tam zbudowano na szczycie tej cholernej góry. Na pewno znajdzie jakiś sposób, żeby wrócić do Ady. Jeżeli Ariel mógł się faksować bez pawilonów, on też tego dokona. Chociaż na razie nie wiedział jak.
Przeszedł w ślad za Prosperem po czerwonym piaskowcu i białym marmurze do frontowych drzwi budowli. Wiało tak, że z najwyższym trudem utrzymywał się na nogach, ale, o dziwo, kamienne podłoże nie było wcale oblodzone.
– Magowie nie odczuwają zimna?! – zawołał do starca w powłóczystych szatach. – Nie muszą oddychać?
– W żadnym razie. – Huraganowy wiatr rozwiewał szatę Prospera i zdmuchiwał mu na bok resztki włosów z łysiejącej czaszki. – To jeden z przywilejów starości.
Harman zboczył w prawo – balansując rozłożonymi rękami – i podszedł do niskiej marmurowej balustrady: ogrodzenie miało najwyżej pół metra wysokości i obiegało cały plac niczym banda na lodowisku.
– Dokąd to? – zaniepokoił się Prospero. – Uważaj!
Harman wyjrzał za barierkę.
Później, oglądając mapy, zdał sobie sprawę, że musiał wyjrzeć na północne stoki góry zwanej Czomolungmą, Chu-mu-lang-ma Feng, HoTepma Chini-ka-Rauza lub Everestem (w zależności od roku i miejsca wydania mapy) i że zza barierki roztaczał się widok na setki kilometrów na północ – i blisko dziewięć kilometrów w dół – w głąb kraju noszącego dawniej nazwę Dziewiątego Królestwa Chana, Tybetu lub Chin.
Ten widok uderzył go niczym pięść w żołądek.
Platforma Tadż Mojry przywodziła na myśl olbrzymi miejski plac nadziany na wierzchołek Bogini Matki Świata jak taca na szpiczasty kamień; jak nabita na nóż kartka papieru. Konstrukcja z fulerenowych wspornikowi dźwigarówbyła imponująca, wręcz niewiarygodna, jakby jej budowniczy – zapewne jakiś niedojrzały bóg – za wszelką cenę chciał się popisać.
Stał przy półmetrowej, szerokiej na dwadzieścia pięć centymetrów balustradzie i patrzył prosto w dół dziewięciokilometrowej ściany, czując na plecach podmuchy huraganu próbujące zepchnąć go w otchłań. Z map odczytał później nazwy innych gór, a także dowiedział się, że przed sobą widział lodowce Rongbuk (wschodni i zachodni) i brunatne równiny Chin, ciągnące się aż po zakrzywiony horyzont, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Popychany mocarną dłonią wichury rozpostarł ramiona, żeby nie stracić równowagi, i przewieszając się przez ogrodzenie, patrzył dziewięć kilometrów w dół. Prosto w dół.
Padł na czworaki i odczołgał się z powrotem do świątyni-grobow-ca i czekającego nań maga. Dziesięć metrów od wrót z marmurowej mozaiki sterczał ostry kamień półtorametrowej wysokości, zakończony o połowę niższą piramidką z lodu. Prospero z założonymi na piersi rękami i uśmiechem na twarzy patrzył, jak Harman doczołguje się do głazu i opierając się o niego, podnosi się z ziemi. Nawet kiedy już wstał, nie wypuszczał głazu z objęć. Oparł brodę na czubku piramidy; bał się, że jeżeli spojrzy przez ramię, pokusa podbiegnięcia do barierki i rzucenia się w przepaść będzie zbyt silna. Zamknął oczy, – Będziesz tak stał przez cały dzień? – spytał mag.
– To możliwe – odparł Harman, nie otwierając oczu. Minęła minuta, zanim znów przekrzyczał wichurę: – Co to za kamulec? Jakiś symbol? Pomnik?
– Wierzchołek Czomolungmy.
Prospero odwrócił się i zniknął w łukowato sklepionym wejściu budowli, którą nazwał Rongbok Pumori Chu-mu-lang-ma Feng Dudh Kosi Lhotse-Nuptse Khumbu aga Ghat-Mandir Khan Ho Tep Rauza. Półprzepuszczalna membrana zafalowała, kiedy przez nią przechodził – kolejny dowód, pomyślał Harman, że nie jest zwykłym hologramem.
Dopiero po długiej chwili, kiedy okulary i wylot maski osmotycz-nej zaczęły mu zarastać lodem – niesione wiatrem kryształki śniegu cięły jak lodowe pociski – Harman doznał olśnienia. W środku, po drugiej stronie pola siłowego, mogło być cieplej.
Dzielące go od wejścia dziesięć metrów pokonał już nie na czworakach, ale idąc, zgarbiony, ze spuszczoną głową i rozczapierzonymi rękami – w każdej chwili gotów paść na kolana i się czołgać.
Pod kopułą znajdowało się jedno olbrzymie pomieszczenie. Marmurowe schody prowadziły do góry, na ciąg połączonych pomostami antresol, które wznosiły się we wnętrzu kopuły na stu kondygnacjach. Sam szczyt kopuły przesłaniała mgła. Maleńkie otworki, które widział, jadąc eiffelbahnem wagonikiem, i o których myślał, że są wykute w białym marmurze chyba tylko dla dekoracji, w rzeczywistości okazały się dziesiątkami perspeksowych okien. Wpadające przez nie światło wolno przesuwało się po grzbietach niezliczonych ksiąg. Świetlne plamy miały kształt kwadratów, prostokątów i rombów.
– Jak myślisz, ile czasu zajęłoby ci przesiglowanie tej biblioteki? – spytał Prospero. Wsparty na kosturze wodził wzrokiem po zastawionych książkami antresolach.
Harman otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale zaraz je zamknął. Tygodnie? Miesiące? Samo przesuwanie się od książki do książki i przykładanie dłoni do grzbietów, żeby złote litery zaczęły mu spływać po palcach i ramionach, musiałoby chyba trwać całe lata.
Mówiłeś, że w pobliżu eiffelbahnu funkcje nie działają – zauważył. – Czyżby coś się zmieniło? Przekonamy się.
Mag wszedł w głąb pomieszczenia, postukując kosturem o posadzkę. Stukot niósł się zwielokrotnionym echem w perfekcyjnej akustyce kopuły. Harman uświadomił sobie tymczasem, że w środku naprawdę jest ciepło. Zdjął kaptur i gogle.
Wnętrze podzielono na osobne sektory – niezasługujące na miano pokojów z prawdziwego zdarzenia – labiryntem marmurowych przegród, wysokich zaledwie na dwa i pół metra i bynajmniej nie litych: marmur był ażurowy, a w wielu miejscach dodatkowo poprzebijany eleganckimi otworami w kształcie serc, elips i liści. Wewnętrzne ściany kopuły do wysokości ponad dziesięciu metrów, gdzie zaczynały się pierwsze antresole, były gęsto pokryte płaskorzeźbami kwiatów, pnączy i fantazyjnych roślin i wykładane dodatkowo szlachetnymi kamieniami. Podobnie zdobione były przegrody. Harman dotknął jednej z nich, idąc za Prosperem przez labirynt – bo był to istny labirynt – i uświadomił sobie, że jednym przyłożeniem dłoni przykrywa co najmniej dwa lub trzy wzory, przez co pod palcami zawsze czuł dotyk klejnotów. Niektóre kwiaty zajmowały nawet kilka centymetrów kwadratowych, a składały się z pięćdziesięciu, sześćdziesięciu kamieni.
– Co to za kamienie? – spytał Harman. Wiedział, że ludzie chętnie noszą ozdoby ze szlachetnych kamieni, dostarczane na żądanie przez służki, ale nigdy nie zastanawiał się nad tym, skąd się brały.
– Kamienie... Agaty, jaspisy, lazuryty, krwawniki i karneole. Widzisz ten liść goździka pod moją dłonią? Wyłożono go ponad trzydziestoma pięcioma odmianami karneolu.
Rzeczywiście. Harmanowi zakręciło się w głowie. Marmur naza-chodniej ścianie mienił się i błyszczał w prześlizgujących się po nim promieniach słońca, migocząc tysiącami klejnotów.
– Co to za miejsce? – spytał Harman i dopiero wtedy zdał sobit sprawę, że szepcze.
– Mauzoleum... to znaczy grobowiec. – Mag skręcił na skrzyżowaniu korytarzy. Bezbłędnie kierował się w stronę środka pomieszczenia, jakby szedł śladem wymalowanych na podłodze żółtych strzałek. Zatrzymał się przed łukowatym wejściem do prostokątnego pomieszczenia leżącego w samym środku marmurowego labiryntu. – Umiesz odczytać napis na tej steli, Harmanie z Ardis?
Harman zmrużył oczy. W mlecznym świetle wykute w marmurze litery wyglądały dziwnie – były pozakręcane i udziwnione, nie zaś proste i zwyczajne, jak te, które znał z książek – ale napis sporządzono w standardowym angielskim.
– Przeczytaj na głos – polecił mu Prospero.
– Wejdź z nabożną czcią do przewspaniałego grobowca KhanHo Tępa, Króla Azji i Protektora Ziemi, oraz jego małżonki, umiłowanej Lias Lo Amumjy, którą podziwiał cały świat. Odeszła z tego ulotnego świata w czternastą noc miesiąca rahab-septem w 987 Roki Chanatu. Zamieszkała ze swym panem w gwiaździstych niebiosach i stamtąd patrzy na ciebie, który tu wchodzisz.
– No i co ty na to? – spytał mag, stając pod ozdobnym łukiem, skąd nie widać było jeszcze wnętrza komnaty.
– O inskrypcji? Czy o tym miejscu?
– O jednym i drugim.
Harman podrapał się po brodzie i policzku, czując pod kiełkujący zarost.
– To miejsce jest... nie takie jak trzeba. Za duże. Zbyt Przerośnięte. Tylko książki są w porządku.
Prospero się roześmiał. Jego śmiech zadźwięczał echem pod kopułą.
– Zgadzam się z tobą, Harmanie z Ardis. Wszystko, co tu widzisz zostało ukradzione: pomysł, projekt, ozdoby, szachownica na dziedzińcu... Antresole i księgi pojawiły się tutaj sześćset lat po powstaniu grobowca, za sprawą Radżahara Milczącego, odległego potomka Khan Ho Tępa. Khan kazał ponad dziesięciokrotnie powiększyć oryginalny Tadż Mahal, przepiękny dowód prawdziwej miłości, a oryginał zniszczyć ogniem laserów, żeby potomni zapamiętali tylko jego mauzoleum. Oto pomnik godnej pożałowania megalomanii, niczego więcej.
– Ale sama lokalizacja jest... interesująca.
– To prawda. – Prospero podwinął rękawy. – Jeśli chodzi o nieruchomości, pewne aspekty pozostają niezmienne od czasów Odyseusza: lokalizacja jest wszystkim. Chodź.
Weszli do marmurowego labiryntu. W centrum odsłoniętego kwadratu posadzki o boku długości około stu metrów znajdowało się coś, co Harman w pierwszej chwili wziął za wypełniony wodą basen. Kostur Prospera stukał miarowo o podłogę.
To nie był basen.
– Chryste Panie! – wrzasnął Harman. Odskoczył do tyłu.
Patrzył w przepaść. Po lewej, na skraju pola widzenia, ciągnęła się
pionowa pomocna ściana góry, za to dokładnie pod jego nogami, około dziesięciu metrów poniżej poziomu podłogi i dziewięć kilometrów nad zygzakowatym lodowcem, unosił się w powietrzu sarkofag ze stali i kryształu. Leżała w nim naga kobieta. Wąskie, kręcone schody z białego marmuru prowadziły z mauzoleum w dół. Urywały się tuż obok sarkofagu.
To nie może być odsłonięta przestrzeń, pomyślał Harman. Nie czuł podmuchu powietrza, nie słyszał wycia wichury. Poza tym sarkofag musiał przecież na czymś spoczywać. Mrużąc oczy, dostrzegł ledwie widoczne fasetowe ściany; komorę grobową wykonano z jakiegoś niewiarygodnie przejrzystego plastiku, szkła albo kryształu. Dlaczego jednak nie widział sarkofagu z wagonika albo...
– Komora grobowa jest od zewnątrz niewidoczna – wyjaśnił półgłosem Prospero. – Przyjrzałeś się kobiecie?
– Umiłowanej Lias Lo Amumji? – Nagi trup niespecjalnie interesował Harmana. – Która odeszła z tego ulotnego świata w którąś tam noc i tak dalej? Gdzie leży Khan Ho Tep? Też ma swoją kryształową komnatę?
Prospero się roześmiał.
– Ho Tępa i jego umiłowaną Lias Lo Amumję, córkę Cezara Amumji, władcy Cesarstwa Środkowoafrykańskiego – a możesz mi wierzyć, Harmanie z Ardis, że była z niej niezła suka i hetera – wyrzucono za burtę niespełna dwieście lat po pogrzebie.
– Wyrzucono za burtę?
– Doskonale zakonserwowane ciała bezceremonialnie zrzucono w przepaść za tą samą skalną ścianą, którą oglądałeś przed półgodziną. Wyrzucono je jak wczorajsze śmieci z pokładu trampa. Następcy Khan Ho Tępa, każdy kolejny coraz mniej znaczący, kazali się tu grzebać na wieczność. Wieczność trwała do momentu, aż następnemu dziedzicowi tronu zamarzyło się najlepsze mauzoleum.
Harman mógł to sobie wyobrazić.
– Skończyło się to tysiąc czterysta lat temu – dodał Prospero, ponownie spoglądając na stojący cztery piętra niżej stało wo-krysztalowy sarkofag. – Ta kobieta naprawdę była ukochaną pewnego możnego władcy i przez tysiąc czterysta lat, odkąd tu spoczywa, nikt nie zmącił jej spokoju. Spójrz na nią, Harmanie z Ardis.
Harman skierował wprawdzie wzrok w pobliże sarkofagu, ale usilnie starał się nie patrzeć na samo ciało. Kobieta była-jak na jego gust – za bardzo rozebrana i za młoda na to, żeby umrzeć. Miała jasną, zaróżowioną skórę, wyraźnie rysujące się piersi (brodawki, nawet widziane z odległości dziesięciu metrów, były intensywnie różowe), krótkie ciemne włosy, dzięki którym jej głowa rysowała się jak przecinek na tle satynowej poduszki, gęsty trójkąt włosów w kroczu – drugi przecinek, ciemne brwi, wyraziste rysy, szerokie usta... Wydała mu się dziwnie znajoma.
– Chryste Panie! – jęknął drugi raz tego dnia. Jego okrzyk poniósł się wysoko i wrócił, odbity echem od wnętrza kopuły i antresol z książkami.
Była młodsza, znacznie młodsza, włosy miała kruczoczarne, bez śladu siwizny, a ciało młode i jędrne, niepomarszczone przez stulecia – jak wtedy, pod cieniutką termoskórą. Twarz zachowała jednak znajomą wyrazistość, kości policzkowe były po staremu ostre, brwi równie mocne, podbródek tak samo wydatny. Nie mogło być mowy o pomyłce.
To była Savi.
Gdzie się wszyscy podziali? – pyta szybkonogi Achilles, syn Pe-Ileusa, kiedy idą z Hefajstosem przez trawnik na szczycie Olimpu.
Jasnowłosy mężobójca i Bóg Ognia, największy Rzemieślnik wśród bogów, znajdują się na brzegu Jeziora Kalderowego pomiędzy domem uzdrowień i Dworem Bogów. Ozdobione białymi kolumnami domy bogów są ciemne i sprawiają wrażenie opuszczonych. Na niebie nie ma rydwanów. Na utwardzonych ścieżkach, oświetlonych niskimi, żółtymi lampami – nie pochodniami, jak zauważa Achilles – nie widać nieśmiertelnych.
– Przecież ci mówiłem – odpowiada Hefajstos. – Kota nie ma, myszy harcują. Prawie wszyscy sąna Ziemi, pod Ilionem, gdzie właśnie rozgrywa się ostatni akt waszej wojenki trojańskiej.
– Jak się rozwija sytuacja?
– Zniknąłeś, więc nie ma komu zabić Hektora. Twoi Myrmidonowie, Achajowie, Argiwowie i reszta waszej bandy dostają od Trojan w dupę.
– Armia Agamemnona w odwrocie?!
– Owszem. Kiedy ostatnio zaglądałem do holotanku na Dworze Bogów – parę godzin temu, tuż przed tym, jak nierozważnie poszedłem obejrzeć kryształową windę i wdałem się z tobą w pojedynek zapaśniczy – szturm Agamemnona na miasto właśnie się załamał i Achajowie wycofywali się do okopów przy czarnych okrętach. Hektor szykował się do wyprowadzenia wojsk z miasta i planował kontratak. Wszystko sprowadza się do tego, kto z nas, nieśmiertelnych, okaże się najtwardszy w prawdziwej walce. Nawet kiedy po stronie Greków walczą te zajadłe suki, Hera i Atena, a Posejdon trzęsie ziemią, bo wiesz, to jego działka, protrojańska ekipa – Apollo, Ares, podstępna Afrodyta i jej przyjaciółka Demeter – rządzi. Agamemnon jako generał do niczego się nie nadaje.
Achilles bez słowa kiwa głową. Związał swój los z Pentesileją, nie z Agamemnonem i jego żołnierzami. Wierzy, że Myrmidonowie zachowają się właściwie – uciekną, jeśli nadarzy się po temu okazja, lub będą walczyć do końca, jeśli zostaną do tego zmuszeni. Odkąd Atena – a właściwie Afrodyta w przebraniu Ateny, jak zdradziła mu niedawno bogini mądrości – zamordowała mu ukochanego Patroklo-sa, Achilles pałał wyłącznie żądzą zemsty na bogach. Teraz ma nowy cel – nawet jeśli jest on tylko wynikiem działania magii perfum – zamierza wskrzesić ukochaną Pentesileję i zatłuc tę dziwkę Afrodytę. Odruchowo poprawia zatknięty za pas bogobójczy sztylet. Jeżeli Atena nie kłamała – a czemu miałaby kłamać? – ten zmanipulowany kwantowo kawałek stali przyniesie śmierć bogini miłości i wszystkim nieśmiertelnym, którzy staną mu na drodze – także temu kulasowi, Bogu Ognia, gdyby przyszło mu do głowy uciekać albo przeciwstawić się woli Achillesa.
Hefajstos prowadzi go na parking przed Dworem Bogów, gdzie ni trawie stoi ponad dwadzieścia rydwanów, połączonych metalowymi pępowinami z jakimś podziemnym generatorem mocy. Bóg Ognia wsiada do jednego z pojazdów i kiwa na Achillesa.
Ten się waha.
– Dokąd jedziemy?
– Przecież ci mówiłem, na spotkanie z jedynym nieśmiertelnyą który może wiedzieć, gdzie jest Zeus.
Achilles nadal nie wsiada.
– Może byśmy go po prostu poszukali?
Tysiące razy jeździł rydwanem jako woźnica i pasażer, ale nigdy nie latał nim jak bogowie, których widuje się nad Ilionem i Olimpem. Perspektywa sama w sobie go nie przeraża, ale jakoś nie spieszy mu się do rozstania z twardym gruntem.
– Zeus dysponuje technologią maskującą. Gdy jej używa, mogą go wykryć moje czujniki i urządzenia szpiegowskie. Wygląda na to, że ktoś ją właśnie aktywował, chociaż wątpię, żeby zrobił to sam Bóg Bogów. Podejrzewam o to Herę.
– Kim jest ten nieśmiertelny, który może znać miejsce jego pobytu?
Uwagę Achillesa przyciąga wycie wiatru i błyski piorunów setki metrów nad ich głowami, gdzie burza piaskowa uderza w egidę.
– To Nyks – mówi Hefajstos.
– Noc?
Szybkonogi mężobójca zna imię tej bogini, córki kaosu, jednej z pierwszych świadomych istot, jakie wyłoniły się z Otchłani u początków czasu, zanim prawdziwi bogowie pomogli oddzielić mroki Erebu od błękitów i zieleni Gai. Nie słyszał jednak nigdy o mieście w Azji ani Afryce, które oddawałoby Nocy cześć. Jeśli wierzyć legendom i mitom, Nyks sama – nie było żadnego nieśmiertelnego, który by jązapłodnił – powiła Eris (Niezgodę), Mojry, Hypnosa (Sen), Nemezis (Zemstę), Tanatosa (Śmierć) i Hesperydy.
– Zawsze myślałem, że Noc to tylko personifikacja – wyjaśnia Achilles. – Albo inny bzdet.
Hefajstos się uśmiecha.
– Personifikacje i inne bzdety też mają fizyczne postaci w tym nowym wspaniałym świecie, który postludzie, Sykoraks i Prospero pomogli nam stworzyć. Wsiadasz? Czy mam się tekować z powrotem do laboratorium i... zabawić z twoją śpiącą Pentesileją, gdy ty będziesz tu stał i się zastanawiał?
– Wiesz, że jeśli to zrobisz, znajdę cię i zabiję – mówi Achilles. W jego ustach te słowa nie są groźbą, lecz spokojną obietnicą.
– Wiem – potakuje Hefajstos. – Dlatego pytam jeszcze raz: wsiądziesz wreszcie do tego zasranego rydwanu czy nie?
Lecą na południowy wschód, powoli okrążając marsjański glob, chociaż Achilles nie ma pojęcia, że widzi właśnie Marsa i że Mars jest kulą. Wie tylko, że stromego startu nad kalderąna szczycie Olimpu, przebicia egidy i zanurzenia się w sercu szalejącej burzy piaskowej – w ślad za czwórką koni, które nie wiedzieć skąd pojawiły się przed rydwanem – wolałby w najbliższym czasie nie powtarzać. Zaciska palce na drewnianobrązowej krawędzi rydwanu i bardzo się stara nie zamknąć oczu. Na szczęście sam pojazd też jest otoczony polem siłowym – jakąś zminiaturyzowaną egidą, jak przypuszcza Achilles, albo odmianą pola, jakiego bogowie używają w walce – które chroni pasażerów przed naporem wichury i niesionymi przez niątumanami piasku.
W końcu wznoszą się ponad chmury, pod czarne, rozgwieżdżone niebo. Dwa małe księżyce pędzą po firmamencie. Mijając linię wytyczoną przez trzy wulkany, rydwan znajduje się poza zasięgiem burzy piaskowej. W blasku gwiazd widać powierzchnię planety.
Achilles oczywiście wie, że dom bogów na Olimpie znajduje się winnym świecie. Osiem miesięcy walczył na czerwonej równinie w okolicy dziury w branie, jak nazwałyjąmorawce; patrzył, jak cieple fale pozbawionego pływów pomocnego morza, które nie było ziemskim morzem, wypełzają na plażę – ale nigdy nie przypuszczał, ze świat bogów jest aż tak ogromny.
Lecą nad ciągnącym się bez końca, szerokim, zatopionym wąwozem. W ciemności widać tylko odbicie gwiazd w wodzie i nieliczne poruszające się latarnie, czyli – jak twierdzi Hefajstos – światła pozycyjne barek małych zielonych ludzików. Achilles nie widzi powodu, żeby się dopytywać, co Bóg Ognia ma na myśli.
Lecą nad górami – najpierw jałowymi, potem porośniętymi lasem – i nad okrągłymi zagłębieniami terenu, które Hefajstos nazywa kraterami. Wiele z nich jest zerodowanych i zarośniętych, z widocznymi pośrodku jeziorami, ale większość ma strome ściany i ostre krawędzie.
Wznoszą się wyżej, aż świst powietrza wokół otulającej rydwan miniegidy cichnie i Achilles zaczyna oddychać powietrzem generowanym przez rydwan. Jest w nim tak dużo tlenu, że czuje się jak pijany.
Hefajstos podaje mu nazwy niektórych przesuwających się pod nimi gór i dolin. Achillesowi przywodzi na myśl znudzonego przewoźnika, który bez entuzj azmu zapowiada kolejne przystanki na rzece, – Shalbatana Vallis – mówi nieśmiertelny. A kilka minut później: – Margaratifer Terra. Meridiania Planum. Terra Sabaea. Te lasy na północy to Schiaparelli, a wzgórza na wprost nas to Huygens. Skręcamy na południe.
Lecący za czterema mozolącymi się, półprzeźroczystymi końmi rydwan przechyla się w skręcie i Achilles odruchowo chwyta się burty pojazdu, żeby nie wypaść, ale cały czas, o dziwo, ma wrażenie, że podłoga jest tam, gdzie powinna być – na dole.
– A to co? – pyta chwilę później.
Większość południowego widnokręgu zajmuje olbrzymie, okrągłe jezioro. Rydwan obniża lot. Burza piaskowa nie sięga tak daleko, ale znów słychać skowyt wiatru.
– Basen Hellas – chrząka Bóg Ognia. – Ma ponad dwa tysiące kilometrów średnicy, więcej niż cały Pluton.
– Pluton?
– To taka planeta, prymitywie.
Achilles rozluźnia uchwyt na krawędzi rydwanu. Myśli o tym, żeby złapać Boga Ognia w dwie ręce, przełożyć przez kolano, złamać mu kręgosłup i wyrzucić go z pojazdu. Kiedy jednak zerka w dół, na górskie szczyty i czarne doliny, wciąż odległe o wiele, wiele kilometrów, dochodzi do wniosku, że lepiej będzie poczekać, aż kulawy pokurcz wyląduje. Jezioro wypełnia cały południowy horyzont, Przelatują nad łukowato wygiętym północnym brzegiem i zniżająsic nad błyszczącą od gwiazd wodę. Do Achillesa dociera, że okrągłe jezioro jest w istocie niewielkim oceanem.
– Ma od trzech do ponad sześciu kilometrów głębokości – mówi Hefajstos, takjakby odpowiadał na pytanie Achillesa. Takjakby Achillesa to interesowało. – Dwie rzeki, które wpadajądo niego od północy, nazywają się Dao i Harmakhis. Początkowo zamierzaliśmy osiedlić w tych żyznych dolinach kilka milionów ludzi, żeby mnożyli się w cholerę, ale jakoś się nie złożyło. Musielibyśmy wycelować promień w tę stronę i ich zdefaksować. Zresztą Zeus i inni Pierwotni z panteonu pozapominali wszystko z okresu, zanim stali się bogam Tamte czasy są dla nas jak sen. W dodatku Zeus był na początk zajęty obalaniem rodziców, nieśmiertelnych z pierwszego pokolenii tytanów: Kronosa i Rei. Przez brane zesłał ich do świata zwaneg Tartarem.
Bóg Ognia odchrząkuje i zaczyna recytować, udając minstrela. Jeg głos kojarzy się Achillesowi z brzmieniem liry przerzynanej zardze wiała piłą wpół.
Dźwięk straszliwy zmącił bezkresne morze.
Krzyk okrutny dobył się z piersi Ziemi.
Niebiosa wielkie zadygotały z jękiem.
Olimp daleki zachwiał się w posadach
Pod naporem bogów nieśmiertelnych, I drżenie przebiegło Tartaru mroki.
Po obu stronach rydwanu rozpościera się teraz bezkres ciemnycł wód, umykający wstecz z niewiarygodną prędkością. Nie widać jui okalających ocean urwisk. Na południu z wody wyrasta skalista wyspa.
– Zeus wygrał wojnę tylko dzięki temu, że wrócił do postludzkich machin na orbicie okołoziemskiej... Mówię o prawdziwej Ziemi, nie o tej twojej fałszywce ani o tym terraformowanym gównie tutaj. Tamte machiny potrafiły wyrywać dziury w branie. W ten sposób sprowadził Setebosa i jego wykluwający się z jaj pomiot i poszczuł nimi armię Kronosa. Sturękie potwory z bronią energetyczną i zdolnością do wysysania strachu z Ziemi faktycznie wygrały, ale powiem ci, że potem piekielnie trudno było się ich pozbyć. Poza tym jeden z tych kurewskich tytanich synalków, Prometeusz, syn Japeta, okazał się podwójnym agentem. A w czterysta dwudziestym czwartym roku wojny przez dziurę w branie przelazł wyhodowany w laboratorium stugłowy Tyfon. Mówię ci, to był widok! Pamiętam, jak...
– Jesteśmy już na miejscu? – pyta Achilles.
##akap##– Wyspa – jak monotonnym głosem objaśnia Hefajstos, gdy zniżają lot – ma ponad czterysta kilometrów średnicy i roi się na niej od potworów.
– Potworów? – pyta Achilles.
Potwory ma w nosie. Chce znaleźć Zeusa, powiedzieć mu, że ma nakazać Uzdrowicielowi otworzyć kadzie odmładzające i wskrzesić Pentesileję. Nic innego go nie interesuje.
– Potwory – powtarza Bóg Ognia. – Pierwszymi dziećmi Gai i Ura nosa były demony, ohydnie zdeformowane, ale niezwykle potężne Zeus pozwolił im tu zostać, zamiast zsyłać je w inny wymiar, do Tartaru. Trzy z nich są podobne do Setebosa.
Ten fakt też nie wzbudza ciekawości Achillesa, który patrzy, jak wyspa rośnie w oczach, i w samym jej środku dostrzega wybudowany na skałach mroczny zamek. Nieliczne okna w pionowych kamiennych blokach połyskują pomarańczowym blaskiem, jakby w środku wybuchł pożar.
– Mieszkają tu również niedobitki cyklopów – mówi dalej Hefajstos. – I erynie.
– Furie? Myślałem, że to mit.
– Bynajmniej. – Nieśmiertelny skręca i nakierowuje konie na płaski kawał skały u podnóża zamku. Skały i samą budowlę spowijają ciemne, skłębione chmury. W dole po obu stronach coś przemyka w ciemnościach. – Kiedy zostaną uwolnione, po wsze czasy będą ścigać i karać grzeszników. One naprawdę „kroczą w ciemnościach”, mają węże zamiast włosów, czerwone oczy i płaczą krwawymi łzami.
– Niech przylatują – mówi syn Peleusa. – Czekam.
Rydwan siada łagodnie u stóp olbrzymiego posągu stojącego na
czarnej półce skalnej. Słychać skrzypnięcie drewnianych kół. Konie rozpływają się w powietrzu. Dziwny pulpit sterowniczy, z którego Boski Rzemieślnik sterował pojazdem, znika.
Rzeźba przyciąga wzrok – ma co najmniej sto metrów wysokości i przedstawia mężczyznę, który na potężnych barkach dźwiga Ziemię i Niebo.
– Japet – domyśla się Achilles.
– Wcale nie – odpowiada burkliwie Hefajstos. – Atlas we własnej osobie. Skamieniały na wieki.
Czterechsetny stopień jest tym ostatnim. Nad ich głowami wznosi się czarny zamek; wieże, iglice i baszty giną w czarnych chmurach. Dwoje drzwi we frontowej ścianie ma po piętnaście metrów wysokości. Dzieli je również piętnaście metrów.
– Codziennie mijają się w tym miejscu Nyks i Hemera – szepcze Hefajstos. – Noc i Dzień. Jedno wychodzi, drugie wraca. Nigdy nie są w zamku razem.
Achilles podnosi głowę i spogląda w bezgwiezdne niebo.
– Przyszliśmy nie w porę. Nie zamierzam rozmawiać z Hemerą. Mówiłeś, że mamy się spotkać z Nyks.
– Cierpliwości, synu Peleusa – mamrocze Bóg Ognia. Denerwuje: Zerka na małą, pękatą maszynę na nadgarstku. – Eos... właśnie wste
Nad wschodnią krawędzią wyspy pojawia się pomarańczowa { świata. I zaraz blednie.
– Spolaryzowana egida wyspy nie przepuszcza światła słonei nego – mówi szeptem Hefajstos. – Ale świt jest tuż-tuż. Za parę i kund słońce wzejdzie nad Dao, Harmakhis i wschodnimi klifa Basenu Hellas.
Błysk światła oślepia Achillesa. Jedne żelazne wrota zatrzaski się z hukiem, drugie się uchylają. Kiedy heros odzyskuje wzrok, drugie są już zamknięte, a przed nim stoi Noc.
Achilles, syn Peleusa i Tetydy, który zawsze z pokorą traktów Atenę, Herę i inne boginie, pierwszy raz w życiu odczuwa najpra’ dziwszy strach w obliczu nieśmiertelnej. Hefajstos pada na koła i pochyla głowę z lęku i szacunku dla straszliwej postaci, lecz Ach les siłą woli nakazuje sobie stać prosto. Z trudem zwalcza chęć zdj cia z pleców tarczy i skulenia się za niąz bogobójczym sztylecikie w ręce. Rozdarty między pragnieniem ucieczki i żądzą walki, w biera kompromis – pochyla głowę.
Achilles wie, że bogowie mogą przybierać dowolne rozmiary nigdy nie słyszał o prawie zachowania masy i energii i nie zrozumia by, w jaki sposób je obchodzą – ale naj chętniej poprzestają na trzeć metrach wzrostu. To wystarczy, żeby śmiertelnicy czuli się przy nic jak dzieci, a przy tym kości nie wymagają jeszcze dodatkowyc wzmocnień i bogowie mogą swobodnie poruszać się po swoich olin pijskich pałacach.
Nyks ma cztery i pół metra wzrostu. Otula ją kłębiąca się mgł; a pod nią szata z wielu warstw niezwykłej, półmaterialnej, czarne tkaniny. Albo Noc ma czarne nakrycie głowy z woalką, albo twar; która wygląda jak rzeźbiony woal. Wydaje się to niemożliwe, aleje czarne oczy są doskonale widoczne pod mgłą i woalem. Achille odwraca wzrok, ale zdąża jeszcze zauważyć, że bogini ma niewiary godnie wielkie piersi, jakby cały świat mogła wykarmić ciemnością Tylkojej dłonie – silne i smukłe – są białe, jak ze skrystalizowane^ światła księżyca.
Achilles nagle zdaje sobie sprawę, że Hefajstos mówi coś śpiew nym głosem:
– ...Okadzona pochodniami Nyks, bogini-rodzicielko, źródłe słodkiego zapomnienia żalów, matko bogów i ludzi, wysłuchaj błogosławiona Nyks, skąpana w świetle gwiazd, nocy hebanowa, która mieszkasz w słodkiej ciszy snu. Sny i spokój łagodny kroczą ^ w twym mrocznym orszaku. O ty, która zachwycasz się ceremonią długich zmierzchów, ty, która rozpraszasz lęk i troski, przyjaciółko szczęścia, która w pędzie oszałamiającym okrążasz Ziemię. I widm i majaków sennych...
– Przestań – mówi Noc. – Jeśli najdzie mnie ochota na słuchanie orfickich hymnów, przeniosę się w czasie. Jak śmiesz, Boże Opia, sprowadzać nędznego śmiertelnika do Hellas i otulonego mrokiem domu Nyks?
Achilles wzdryga się na dźwięk jej głosu. Brzmi jak roztrzaskujące się o skały fale zimowego morza – ale jest całkiem zrozumiały.
– Bogini, która mocą swą przedzielasz naturalny dzień – płaszczy się Hefajstos, w dalszym ciągu na kolanach i ze spuszczoną głowąten śmiertelnik, syn nieśmiertelnej Tetydy, na swojej Ziemi jest półbogiem. To Achilles, syn Peleusa. Jego wojenne czyny...
– Słyszałam o Achillesie, synu Peleusa, i jego czynach: łupi miasta, gwałci kobiety, morduje mężczyzn – przyznaje Noc swoim ogłuszającym głosem. – Jakiż to miałeś powód, aby sprowadzić tego... piechura... w moje progi, Boski Rzemieślniku?
Achilles uznaje, że najwyższy czas zabrać głos.
– Muszę się spotkać z Zeusem, bogini – mówi.
Piersiaste mroczne widmo zwraca się lekko w jego kierunku. Można odnieść wrażenie, że nie stoi, lecz unosi się w powietrzu, tak płynnie się porusza. Z ukrytej za woalem twarzy – albo z woalu mającego kształt twarzy – spogląda na Achillesa para oczu czarniejszych niż czerń. Chmury kłębią się i burzą wokół Nocy.
– Musisz się spotkać z Gromowładnym, Bogiem Bogów, Zeusem Pelazgijskim, Panem Dziesięciu Tysięcy Świątyń i kaplicy Dodony, Ojcem Bogów i Ludzi, Najwyższym Królem, który włada chmurami burzowymi i rozkazuje całemu Stworzeniu?
– Tak.
– W jakiej sprawie?
Tym razem wtrąca się Hefajstos:
– Achilles chce umieścić śmiertelniczkę w kadzi odmładzającej Uzdrowiciela, o pani, Matko pierwszego czarnego jaja. Chce prosić Ojca Zeusa, aby ten kazał Uzdrowicielowi przywrócić do życia Pentesileję, królową Amazonek.
Noc się śmieje. Jej zwykły głos przywodzi na myśl sztormowe fale przyboju; jej śmiech brzmi w uszach Achillesa jak skowyt zimowej wichury nad Morzem Egejskim.
– Pentesileję? – powtarza odziana w czerń bogini. Wciąż chichocze.-Tę bezmózgą, jasnowłosą, cycatą, rozpustną lesbę? Dlaczego, na milion bogów, chcesz wskrzesić tę muskularną kurewkę, synu Peleusa? Widziałam przecież, jak przeszyłeś ją oj cowską włócznią – razem z koniem – na wylot, jak papryczkę nadziewaną na szpikulec szaszłyka.
– Nie mam innego wyjścia – dudni basem Achilles. – Kocham ją.
Noc znów wybucha śmiechem.
– Kochasz? I to mówi Achilles, który bzyka niewolnice, pokonane księżniczki i zniewolone królowe równie beztrosko, jak inni zajadają oliwki, a potem odrzuca je jak pestki? Ty jąkochasz?!
– To dzieło perfum feromonowych Afrodyty – wyjaśnia klęczący Hefajstos.
Noc poważnieje.
– Których?
– Numer dziewięć. Eliksir Puka. Samoduplikujące się nanomechanizmy we krwi, które cały czas produkują substancje uzależniające i pozbawiająmózg endorfin i serotoniny, jeśli ofiara próbuje ignorować uczucie. Nie ma na to odtrutki.
Noc zwraca rzeźbioną w woalce twarz w kierunku Achillesa.
wygląda na to, że zostałeś koncertowo wychędożony, synu Peleusa. Zeus nigdy się nie zgodzi wskrzesić śmiertelniczki, zwłaszcza Amazonki. Ojciec Bogów i Ludzi rzadko zaprząta sobie głowę Amazonkami, nie ma o nich najlepszego mniemania i nie rozumie, po co komu takie wojowniczki. Zwłaszcza dziewice. Ożywienie Amazonki równałoby się dla niego zbezczeszczeniu kadzi i pohańbieniu Uzdrowiciela.
– I tak go poproszę – upiera się Achilles.
Wielkopierśna, hebanowo czarna, strzępiasta Noc milczy przez chwilę, po czym spogląda na klęczącego Hefajstosa.
– Kaleki Boże Ognia, pracowity Rzemieślniku na usługach szlachetniejszych bogów... Co widzisz, kiedy spoglądasz na tego śmiertelnika?
– Durnia – chrząka Hefajstos. – Psia jego mać.
– A ja widzę kwantową osobliwość. Czarną dziurę prawdopodobieństwa. Miriady równań, które mająto samo potrójne rozwiązanie. Dlaczego, Rzemieślniku?
Noc słyszy w odpowiedzi kolejne chrząknięcie.
– Jego matka, Tetyda o piersiach oplecionych morszczynem, włożyła go kiedyś w niebiański ogień kwantowy. Był wtedy dzieckiem, szczenięciem zaledwie. Warunki i czas jego śmierci, z dokładności} do dnia, godziny i minuty zostały określone ze stuprocentowym prawdopodobieństwem, nie można ich zmienić, co w swoisty sposób czyni go niewrażliwym na inne ataki.
– Taaak... Synu Hery, mężu bezmózgiej Gracji zwanej Aglą ją Wspaniałą... Dlaczego pomagasz temu człowiekowi?
Hefajstos kuli się jeszcze bardziej.
– Najpierw pokonał mnie w zapasach, o umiłowana bogini straszliwego cienia. Potem zaś stwierdziłem, że mamy zbieżne cele.
– Ty też szukasz Ojca Zeusa? – szepcze Noc.
Gdzieś po lewej, w wąwozach, coś lub ktoś wyje przeraźliwie.
– Chcę tylko powstrzymać potop kaosu, bogini.
Noc kiwa głową i spogląda w stronę zamku.
– Słyszę krzyk gwiazd, kaleki Rzemieślniku. Wiem, że mówiąc kaos, masz na myśli chaos na poziomie kwantowym. Nie licząc Zeusa, tylko tyj eden pamiętasz, kim byliśmy i jak myśleliśmy przed Przemianą... I pamiętasz takie drobiazgi jak fizykę.
Hefajstos nic nie mówi. Nie podnosi głowy.
– Monitorujesz zmiany strumienia kwantowego, Rzemieślniku?pyta Noc.
Achilles nie ma pojęcia, czemu w jej głosie słychać gniew i rot drażnienie.
– Tak, bogini.
– Jak sądzisz, Boże Ognia, ile pożyjemy, jeśli zawirowania chaosu probabilistycznego będą narastać w takim wykładniczym tempie?
– Kilka dni, bogini. Najwyżej.
– Mojry też tak twierdzą, synu Hery. – Ogłuszający łoskot głosu Nyks sprawia, że Achilles ma ochotę zatkać sobie uszy. – Dniem i noq Moirai, obce istoty przezwane przez ludzi Mojrami, trudzą się przy elektronicznych liczydłach i manipulująbąblami magnetycznej energii i kilometrowymi zwojami obliczeniowego DNA. Z każdym dniem ich wizja przyszłości staje się coraz bardziej niepewna, a nici prawdopodobieństwa bardziej splątane, jakby uszkodzone zostało krosno Czasu.
– To przez tego kutasa Setebosa – mruczy Hefajstos. – Za przeproszeniem, pani.
– Nie przepraszaj, Rzemieślniku. Dobrze wiesz, że ten wiele mienny kutas Setebos został uwolniony z lodowatych mórz tego św i podążył na Ziemię. Nie na tę, z której pochodzi ten śmierteli lecz na naszą ojczystą planetę.
– Nie! – Hefajstos wreszcie podnosi głowę. – Tego nie wiedj łem!
– Tak właśnie się stało, Mózg przeniknął przez brane.
Nyks wybucha śmiechem. Tym razem Achilles nie wytrzymuje i i prawdę zatyka uszy. Żadnego śmiertelnika nie powinno się zmusi do słuchania tego dźwięku.
– Co mówią Moirail – szeptem pyta Hefajstos. – Ile mamy c; su?
– Kloto, Prządka, twierdzi, że zostało nam zaledwie kilka godz Później wskutek zaburzeń strumienia energii kwantowej ten wszec świat imploduje. Atropos, Nieodwracalna, dzierżąca przerażające n życe, którymi w chwili śmierci przecina nić życia, utrzymuje, że mo to potrwać nawet i cały miesiąc.
– ALachesis?
– Dawczyni Losu, która chyba najlepiej z całej trójki umie ślizgi się po falach elektronicznych liczydeł, przepowiada, że w tym świ cie i w całej branie triumf kaosu nastąpi za tydzień lub dwa. Jakko wiek patrzeć, zostało nam niewiele czasu, Rzemieślniku.
– Uciekniesz, bogini?
Noc nie odpowiada. Echo niesie skowyt rozlegający się w wąw(zach i rozpadlinach wokół jej zamku.
– Dokąd, Rzemieślniku? Gdzie znajdzie schronienie garstka Piei wotnych, kiedy świat, w którym się narodziliśmy, ulegnie zagładzie Każda dziura w branie, którą otworzymy, każdy skok w kwantów nadprzestrzeń będą połączone z tym wszechświatem nićmi chaosu Nie. Dla nas nie ma ucieczki.
– Co nam zatem pozostaje, bogini? Mamy się schylić, złapać Zi kostki i pocałować we własny zadek na do widzenia?
Noc wydaje podobny odgłos jak Morze Egejskie wzburzone wesołym sztormem.
– Musimy się naradzić ze Starszymi Bogami. I to jak najprędzej.
– Ze Starszymi... – Hefajstosowi głos zamiera w gardle. – Masz namyśli Kronosa, Reę, Okeanosa, Tetydę... Wszystkich strąconych do Tartaru?
– Tak.
– Zeus się na to nie zgodzi. Żadnemu bogu nie wolno się konti towaćz...
– Pora, żeby Zeus przyjął fakty do wiadomości. W przeciwnt razie wszystko utonie w chaosie. Jego królowanie również.
Achilles wchodzi na pierwsze dwa stopnie schodów, zbliżając sit do olbrzymiej, czarnej sylwetki. Zasłania się tarczą, jakby szykowi! się do walki.
– Hola! – woła. – Nie zapomnieliście czasem o mnie? Pytała o coś. Gdzie jest Zeus?
Nyks nachyla się ku niemu i wycelowuje w niego blady, kościsty palec niczym broń.
– Prawdopodobieństwo, że zginiesz z mojej ręki, może być zm we, synu Peleusa, ale gdybym rozbiła się na pojedyncze cząsteczki a potem na atomy, wszechświat mógłby mieć spory kłopot z zachowaniem tego aksjomatu. Nawet na poziomie kwantowym.
Achilles ani drgnie. Dawno się przekonał, że bogowie lubią sobie czasem pogadać od rzeczy. Trzeba wtedy poczekać, aż znów zaczną mówić z sensem.
W końcu Nyks przemawia tym swoim głosem jak wściekłe fale:
– Hera, siostra i małżonka Zeusa, córka Rei i Kronosa, kazirodcza kochanka własnego boskiego brata, sojuszniczka Achą jów, gotowa posunąć się w ich obronie do zdrady i morderstwa, uśpiła czujność Zeusa, odwiodła go od obowiązków, uwiodła go i wstrzyknęła mu eliksir Snu. Stało się to w domu, w którym żona bohatera trudzi się i płacze, za dnia tka, nocą zaś pruje swoje dzieło. Bohater nie zabrał pod Troję najlepszego łuku, który wisi na kołku w sekretnym pokoju za tajemnymi drzwiami, ukryty przed złodziejami i zalotnikarni. Łuku tego nie umie naciągnąć nikt poza właścicielem, a wypuszczona zeń strzała niemylna uch toporów dwanaście przebija, lub półtora tuzina winnych i niewinnych ciał.
– Dzięki ci, bogini – mówi Achilles. Odwraca się i schodzi po schodach.
Hefajstos się za nim ogląda i cofa się od schodów, uważając, żeby nie zwrócić się tyłem do hebanowej postaci w rozwianych szatach. Kiedy w końcu wstaje, Nocy nie ma już na schodach.
– Co to miało znaczyć, do diabła?! – szepcze Rzemieślnik, wsiadając do rydwanu. Uruchamia wirtualny panel sterowniczy, wyświetlają się holograficzne konie. – Zapłakana żona bohatera, jakieś po-ukrywane pokoje, dwanaście uch toporów... Nyks bredziła nie lepiej od tej waszej wyroczni w Delfach.
Zeus jest na Itace – odpowiada Achilles. Wznoszą się nad zamkiem i oddalają od wyspy i ryków niewidocznych w ciemności potworów. – Odyseusz mówił mi, że zostawił łuk w pałacu na wyspie, ukryty w skarbczyku, wśród odzieży woniącej. W dawnych dobrych czasach odwiedzałem go czasem na Itace i wiem, że tylko on potrafi naciągnąć ten potężny łuk; tak przynajmniej twierdzi. Ja nigdy nie próbowałem. Kiedy syn Laertesa wieczorem sobie popije, szyje z tego łuku przez dwanaście ustawionych w rzędzie uch głowni toporów. Taka rozrywka. Jeśli zaś zalotnicy starają się o rękę jego seksownej małżonki, Penelopy, z pewnością chętnie postrzelałby do nich, zamiast do toporów.
– Dom Odyseusza na Itace... – mruczy Hefajstos. – Doskonałe miejsce dla Hery, żeby ukryć śpiącego męża. Masz pojęcie, synu Peleusa, co ci Zeus zrobi, jak go obudzisz?
– Przekonajmy się. Możesz nas tam teleportować prosto z rydwanu?
– Uważaj.
Bóg i człowiek znikają. Pusty rydwan leci na północny zachód nad Basenem Hellas.
– To nie jest Savi.
– A czy ja twierdziłem inaczej, druhu Nomana?
Harman stał na stalowym katafalku, zawieszonym kilkaset metrów od północnej ściany Czomolungmy i dziewięć kilometrów nad dnem doliny. Mimo najszczerszych chęci nie mógł nie patrzeć na twarz i nagie ciało młodej, nieżyjącej Savi. Prospero stał za nim, na żelaznych schodach. Na zewnątrz wiatr się wzmagał.
– Wygląda jak Savi – powiedział Harman. Serce waliło mu jak miotem. Kręciło mu się w głowie zarówno z braku tlenu, jak i na widok leżącego przed nim ciała. – Ale Savi nie żyje.
– Jesteś pewny?
– Jestem pewny, do diabła! Widziałem, jak twój Kaliban ją zabił. Widziałem, jak pożerał jej krwawe szczątki, i widziałem, co po niej zostało! Savi nie żyje. A poza tym nigdy nie widziałem jej takiej młodej.
Naga kobieta, leżąca na wznak w kryształowej trumnie, mogła mieć najwyżej dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata. A Savi byta... wiekowa. Wszyscy, jak jeden mąż – Hannah, Ada, Daeman i Har-man – byli wstrząśnięci widokiem siwych włosów, zmarszczek i ciała, które swój najlepszy czas miało dawno za sobą. Nikt z nich nie znał objawów starości, dopóki nie poznali Savi. Nikt również nie widział ich później, ale wskutek zniszczenia konserwatorni miało się to wkrótce zmienić.
– To nie był mój Kaliban. Już nie. Kiedy dziewięć miesięcy tera na owej orbitalnej wysepce spotkałeś tę bestię, ohydny pomiot Sykoraks i niewolnik Setebosa sam sobie był panem.
– To nie może być Savi – uparł się Harman. Wrócił po schodach w kierunku głównej komory Tadż Mojry, odepchnąwszy na bok magi w niebieskich szatach. Zatrzymał się jednak poniżej poziomu podłogi. – Czy ona żyje? – zapytał półgłosem.
– Dotknij jej – zaproponował Prospero.
Harman cofnął się jeszcze stopień wyżej.
– Ani myślę. Po co?
– Zejdź i jej dotknij. – Prospero, a właściwie jego hologram, pro jekcja czy inny wizerunek, stanął obok sarkofagu. – Przekonasz się. czy żyje.
– Wierzę ci na słowo.
– Nie dałem ci słowa, druhu Nomana. Nie powiedziałem, czy mas przed sobą śpiącą kobietę, trupa, czy może woskową figurę bez dtcha. Mogę cię jednak zapewnić, małżonku Ady z Ardis, że jeśli si| obudzi – jeśli okaże się prawdziwa i jąobudzisz – a następnie wdas się w dysputę z tą przebudzoną, wolną duszą, poznasz od
na wszystkie dręczące cię pytania.
– Co masz na myśli? – spytał Harman. Korciło go, żeby ucięciu górę, ale wbrew swojej woli zaczął schodzić.
Zamiast odpowiedzieć, mag podniósł kryształową pokrywę sarkofagu.
Nie zapachniało zgnilizną. Harman stanął na metalowej trumnie-katafalku – i podszedł do Prospera. Do niedawna jedynym zwłokami, jakie widział w życiu, były bezwłose trupy w kadziad leczniczych na wyspie Prospera. Nowi ludzie nie mieli okazji oglądać umarłych. Później jednak brał udział w walkach i pogrzebać w Ardis i zdążył poznać wszystkie okrutne aspekty śmierci: przeb wienie ciała, stężenie pośmiertne, oczy uciekające przed światłe twardą, zimną skórę.
Ta kobieta – ta Savi – nie miała podobnych objawów. Skórę mi< miękką i zaróżowioną, usta i sutki prawie czerwone, a ozdobio długimi rzęsami oczy przymknięte, ale wyglądała tak, jakby moŁ się w każdej chwili przebudzić.
– Dotknij jej.
Harman wyciągnął drżącą rękę, ale czym prędzej ją cofnął. Cia kobiety było otoczone słabym polem siłowym, przepuszczalnym, a stawiającym lekki opór; w jego wnętrzu panowała wyższa temper tura niż w samej komorze grobowej. Sięgnął drugi raz, najpierw c szyi, gdzie wyczuł delikatny puls, łagodny jak drgnienie motyla. Opa dłoń między jej piersiami... Tak. Serce. Biło słabiutko i bardzo p< woli – znacznie wolniej niż u zwykłego śpiącego człowieka.
– Jej sarkofag przypomina ten, w którym złożyliście Nomana powiedział Prospero. – Wstrzymuje czas. Zamiast jednak uzdrawia ją i chronić przez trzy dni, tak jak Odyseusza, jest jej domem o ponad tysiąca czterystu lat.
Harman cofnął gwałtownie rękę, jakby ukąsił go wąż.
– To niemożliwe.
– Tak? Zbudź ją. Sam zapytaj.
– Kto to jest? Bo przecież nie Savi.
Prospero się uśmiechnął. Chmury napłynęły pod pomocną ściam góry i kłębiły się szarą masą pod szklaną posadzką komory grobowej
– Nie, to chyba nie może być Savi. Jaja znam jako Mojrę.
– Mojrę? Więc tę budowlę nazwano na jej cześć?
– Ależ naturalnie. To jej grób. A przynajmniej miejsce spoczynku. Mojrajestpostczłowiekiem, przyjacielu Nomana.
– Postludzie nie żyją... Odeszli. Widzieliśmy z Daemanem i Savi ich ciała, nadjedzone przez Kalibana, zmumifikowane, unoszące się w cuchnącym powietrzu na twojej orbitalnej wyspie.
Harman odsunął się od sarkofagu.
– Mojra jest ostatnia. Ponad półtora tysiąca lat temu zeszła z pierjcienia B. Była kochanką i małżonką Ahmana Ferdinanda Marka Alonzo Khan Ho Tępa.
– A kto to niby był?
Chmury otuliły już całą platformę Tadż Mojry. Harman poczuł się | pewniej, widząc pod stopami skłębioną szarą masę zamiast przepaści.
– Potomek Khan Ho Tępa. Bibliofil. Rządził tym, co pozostało z Ziemi w czasach, gdy wojniksy pierwszy raz się uaktywniły. Ten sarkofag temporalny zbudował dla siebie, ale tak bardzo kochał Mojrc, że go jej oddał. A ona przespała w nim całe stulecia.
Harman parsknął niepewnym śmiechem.
– To bez sensu. Dlaczego ten cały Ho Tep nie kazał zbudować drugiej takiej trumny dla siebie?
Uśmiech Prospera doprowadzał go do białej gorączki.
– Kazał. Przez pewien czas jego trumna stała tutaj, na tym samym katafalku, obok sarkofagu Mojry. Ale przez półtora tysiąca nawet tak niedostępna budowla jak Rongbok Pumori Chu-mu-lang-ma Feng Dudh Kosi Lhotse-Nuptse Khumbu aga Ghat-Mandir Khan Ho Tep Rauza musiała się doczekać gości. Jeden z pierwszych intruzów wyciągnął na górę sarkofag Ahmana Ferdinanda Marka Alonzo Khan Ho Tępa i zrzucił go w przepaść.
– Dlaczego ten z Mojrą zostawił na swoim miejscu? – spytał Harman, podejrzliwy wobec każdego słowa Prospera.
Mag starczą dłonią wskazał śpiącą kobietę.
– A ty byś wyrzucił takie ciało?
– Czemu w takim razie nie splądrował głównej sali?
– Są tam zabezpieczenia, które później z przyjemnością ci zademonstruję.
– A dlaczego ci... intruzi nie próbowali jej obudzić?
– Próbowali. Nie umieli tylko otworzyć pokrywy sarkofagu.
– Tobie się to udało.
– Byłem obecny przy tym, jak Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan zbudował tę maszynę. Znam wszystkie szyfry i hasła.
– W takim razie ty ją zbudź. Ja poczekam, a potem chętnie z nią porozmawiam.
– Nie mogę obudzić tej postludzkiej kobiety. Rabusiom też by się nie udało, nawet gdyby obeszli zabezpieczenia, złamali kody i otworzyli sarkofag. Tylko jedna rzecz może ją przebudzić.
Harman czekał na najniższym stopniu schodów, gotowy do ucieczki
– Jaka?
– Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan Ho Tep albo inny mężczyzna z jego rodu musi odbyć z nią stosunek płciowy.
Harman otworzył usta, ale ponieważ nie bardzo wiedział, co powiedzieć, po prostu stał jak wrośnięty w ziemię i gapił się bezmyślnie na maga, który albo właśnie zwariował, albo od dawna był obłąkany – bo trzeciego wyjścia nie było.
– Jesteś potomkiem Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan Hi Tępa – ciągnął Prospero głosem tak spokojnym i obojętnym, jakb; rozprawiał o pogodzie. – DNA zawarte w twoim nasieniu obudzi Mojrę.
Mahnmut i Orphu wyszli na kadłub „Królowej Mab”, żeby spo kojnie porozmawiać.
Kiedy statek minął orbitę Księżyca i przestał strzelać bombam atomowymi w puszkach po coli – chcieli zaanonsować swoje przybycie, ale nie zamierzali prowokować mieszkańców pierścieni dc otwarcia ognia – uruchomiono pomocnicze silniki jonowe na długich wysięgnikach i dalsze hamowanie odbywało się z łagodnym przeciążeniem wielkości jednej ósmej g. Mahnmut uważał, że błękitna poświata za rufą „Królowej Mab” prezentuje się o wiele sympatyczniej niż płomienie regularnych eksplozji jądrowych.
Mały morawiec musiał bardzo uważać, znalazłszy się w próżni na kadłubie hamującego statku, żeby nie stracić z nim kontaktu. Trzyma) się oplatających „Królową” chodników, ostrożnie wspinał się po drabinach poprowadzonych po całej trzystumetrowej skorupie jednostki. Wiedział też, że jeśli zrobi jakieś głupstwo, Orphu z lo go uratuje. Mógł przebywać w próżni zaledwie przez dwanaście godzin, zanim zacznie mu brakować powietrza. Rzadko też korzystał z wbudowanych w korpus silniczków odrzutowych. Za to Orphu czuł się w tej krainie skrajnego zimna, okrutnych upałów, wściekłego promieniowania i absolutnej próżni jak ryba w wodzie. No to co robimy? – zapytał Mahnmut.
Moim zdaniem koniecznie powinniśmy polecieć ładownikiem na Ziemią, zabierając „Mroczną Damą „, stwierdził Orphu. / to jak naj-sybciej.
My? – powtórzył Mahnmut. Dlaczego my? Suma IV miał pilotować ładownik, generał Beh bin Adee z trzydziestoma żołnierzami, skałowcami pod dowództwem centuriona Mepa Ahoo, zająć miejsca w kabinie pasażerskiej, a Mahnmut – czekać w ładowni. Gdyby zaistniała potrzeba użycia batyskatu, Suma IV wraz z niezbędnym personelem mieli zejść szybem dostępowym na pokład „Mrocznej Damy”. Mahnmut nie był zachwycony perspektywą rozstania z przyjacielem, ale nikt do tej pory nie wspominał o zabraniu oślepionego olbrzyma na Ziemię. Orphu miał zostać na „Królowej Mab” jako specjalista od systemów zewnętrznych.
Dlaczego my? – powtórzył Mahnmut.
Doszedłem do wniosku, że jestem w tej misji niezbądny. Poza tym masz przecież dla mnie miejsce, tą wygodną niszą w ładowni baty skafu. Są tam przyłącza energetyczne i komunikacyjne, dostęp do radaru i innych czujników... Z przyjemnością się tam zagnieździ
Mahnmut pokręcił głową. Zorientował się, że robi to przed niewidomym morawcem, i znieruchomiał. Potem zdał sobie sprawę, że Orphu widzi go na radarze i w podczerwieni – i jeszcze raz pokręcił gło\ą
Dlaczego uważasz, że powinniśmy się przy tym upierać? Lądowanie na Ziemi może nam uniemożliwić kontakt z nadawcą komunikatu w pierścieniu biegunowym.
Pieprzyć nadawcą, burknął Orphu z Io. Na razie trzeba jak najszybciej wylądować na planecie.
Dlaczego?
Dlaczego? – powtórzył Orphu. Dlaczego?] To ty masz oczy, małf przyjacielu, nie ja. Widziałeś chyba te zdjęcia z teleskopu, któreś opisywałeś, co?
Masz na myśli tę spaloną wioskę?
Tak, mam na myśli tę spaloną wioskę. I trzydzieści albo cztercbit-ści innych ludzkich osiedli, szturmowanych przez bezgłowe istot/ najwyraźniej specjalizujące się w wyrzynaniu ludzi. Ludzi, Mafa mucie. Takich samych jak ci, którzy zaprojektowali naszych pnot kaw.
Przecież to nie jest operacja ratunkowa – odparł Mahnmut.
Ziemia – olbrzymia, jasnoniebieska kula – rosła w oczach. Pierścienie B i R świeciły prześlicznie.
Jest, odkąd zobaczyliśmy, jak ktoś morduje tam ludzi, powiedzilŁ Orphu basowym, wpadającym w infradźwięki tonem, który mópj oznaczać dwie rzeczy: albo ioński morawiec był ogromnie rozbawiony, albo mówił bardzo, ale to bardzo serio. A Mahnmut wątpił, żeby było mu do śmiechu.
Myślałem, że próbujemy ratować Pięć Księżyców, Pas Asteroid i cały Układ Słoneczny przed całkowitym kolapsem kwantowym, Jutro się tym zajmiemy, zabuczał Orphu. Dziś możemy pomóc ludziom.
Ale jak? Nie znamy wszystkich aspektów sytuacji. Nie wiemy, co się tam dzieje. Te bezgłowe potwory to zwykłe roboty, które ludzie sami zbudowali, żeby się nawzajem pozabijać. Lokalne wojny to nie nasza sprawa.
Wierzysz w to, co mówisz?
Mahnmut zawahał się z odpowiedzią. Spojrzał w dół, gdzie jonowe silniki cięły przestrzeń niebieskim światłem. Pod nimi rosła coraz bliższa biało-niebieska kula.
Nie, odparł w końcu. Nie wierzę. Wydaje mi się, że na Ziemi dzieje się coś złego, tak jak na Marsie, na tej iliońskiej Ziemi, i wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć.
Zgadzam sięz tobą. A teraz chodźmy przekonać Asteague/Che i powstałych integratorów, żeby wystrzelili ładownik z batyskafem, kiedy znajdziemy się po drugiej stronie Ziemi. Ze mną na pokładzie.
Ciekaw jestem, jak chcesz ich do tego namówić?
Tym razem basowe dudnienie Orphu, od którego wibrowały kości, zdecydowanie wskazywało na rozbawienie.
Złożę im propozycję nie do odrzucenia.
Harman miał ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie – jak najdalej od kryształowej trumny. Najchętniej wróciłby do wagonika eiffel-bahnu, ale wiatr wiejący z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę mógł zepchnąć go z tarasu przed Tadż Mojrą. Uciekł więc na antresole z książkami.
Były wąskie i stromo wznosiły się do góry, każda kolejna dalej niż poprzednia przesunięta nad znajdujący się na podłodze marmurowy labirynt – zakrzywione do wewnątrz ściany kopuły spychały antresole wraz z ustawionymi na nich regałami coraz bliżej środka. Gdyby nie paląca potrzeba oddalenia się od śpiącej kobiety na możliwie największą odległość, Harman z pewnością czułby się nieswojo na wysoko zawieszonych pomostach z ażurowej stali. Książki nie miały na grzbietach tytułów i wszystkie były tej samej wielkości. W tym olbrzymim wnętrzu musiały ich być setki tysięcy. Harman wziął z półki pierwszą lepszą i otworzył ją na chybił trafił. Była napisana drobną czcionką, w prerubikonowej angielszczyźnie – tak starej książki jeszcze nie widział – i dobrych kilka minut zajęto mu przesylabizowanie pierwszych dwóch zdań. Odstawił ją na miejsce, przyłożył dłoń do jej grzbietu i wyobraził sobie pięć niebieskich trójkątów w rzędzie.
Nic się nie wysiglowało. Złote litery nie chciały spłynąć mu po ręce i zapaść w pamięć. Albo nie działało tu siglowanie, albo stare książki po prostu tnu się nie poddawały.
– Istnieje sposób na to, aby je wszystkie przeczytać – powiedział Prospero.
Harman aż podskoczył. Nie słyszał kroków maga na stalowym pomoście – Prospero po prostu nagle zmaterializował się na wyciągnięcie ręki od niego.
– Jaki?
– Wagonik odjeżdża za dwie godziny. Jeżeli w niego nie wsiądziesz, zostaniesz tu na długo. Dokładnie na jedenaście lat. Także jeśli chcesz przeczytać te wszystkie książki, najlepiej zacznij od razu.
– Mógłbym jechać w każdej chwili, ale przy takim wietrze nie dam rady dojść do wagonika.
– Kiedy będziemy gotowi, każę służkowi przeciągnąć linę, żebyś miał się czego trzymać.
– Służkowi? Tu są działające służki?
– Oczywiście. A co myślałeś, że mechanizmy eiffelbahnu albo Tadż Mojra same się naprawiają i konserwują? – Prospero parsknął śmiechem. – W pewnym sensie tak właśnie jest, bo większość służkówto nanotechniczne maszyny, tak małe, że ich nie widać.
– Wszystkie służki w Ardis i innych osiedlach nagle przestały działać. Spadły na ziemię i już. No i nie ma już zasilania.
– To zrozumiałe. Takie są konsekwencje zniszczenia konserwatorni i mojej wyspy na orbicie. Ale same sieci energetyczne, zarówno planetarna, jak i orbitalna, są sprawne. Podobnie jak większość mechanizmów. Gdybyście chcieli, moglibyście nawet mieć drugą konserwatornię.
Harmana zamurowało. Odwrócił się, oparty o barierkę stara) się nie zwracać uwagi na otwierającą się w dole przepaść i po prostu głęboko oddychał. Kiedy dziewięć miesięcy wcześniej za namowa maga doprowadzili z Daemanem do zderzenia „kolektora wormho-le’i” z orbitalną wyspą, chcieli zniszczyć makabryczną stołówkę Kalibana, od stuleci pożerającego ciała i kości ludzi, którzy po piątej dwudziestce trafiali do konserwatorni. Od tamtej pory-odkąd konserwatomia przestała istnieć, a ludzkość zrozumiała, że skon się ratunkowe faksowanie po każdym poważniejszym wypadku, wet po każdej pełnej dwudziestce – śmiertelność bardzo zaci wszystkim na duchu. Starzenie się stało się codziennością. Jeżel nak Prospero nie kłamał, prawdziwa młodość i nieśmiertelnos dal były w zasięgu ręki! Harman nie wiedział jeszcze, co o ty dzić, ale na samą myśl o tym, że miałby podjąć tego rodzaju de< robiło mu się niedobrze.
– Jest inna konserwatomia?
Mówił cicho, ale olbrzymia kopuła i tak zwielokrotniła jego
Naturalnie. Na orbitalnej wyspie Sykoraks. Trzeba byjątylkc
czyć, tak jak orbitalne projektory energii i automatyczny system fi
– Sykoraks? – powtórzył Harman. – Tak się nazywa ta wiec która jest matką Kalibana, prawda?
– Owszem.
Harman już chciał zapytać, jak ma polecieć do pierścienia, uruchomić konserwatornię, zasilanie i faksy, kiedy przypomni; bie, że sonik Savi, który mieli w Ardis, mógł pokonać tę drogę, tchnął głęboko.
Harmanie, druhu Nomana – odezwał się Prospero. – Posłi mnie. Możesz stąd odjechać za godzinę i pięćdziesiąt cztery mi kiedy eiffelbahn znów zacznie działać. Albo, jeśli wolisz, m< wyjść na dwór, rzucić się w przepaść i roztrzaskać o lodowiec K bu. Wybór należy do ciebie. Jeśli jednak nie obudzisz Mojry pewne jak świt, który przychodzi po nocy, że nigdy już nie zobaczysz Ady ani nie wrócisz do zgliszcz Dworu Ardis. Daeman, nah i inni twoi przyjaciele przegrają wojnę z kalibanami i wojn mi, a ty, zamiast oglądać zieleniącą się Ziemię, będziesz patrzy umiera w niebieskich objęciach wiecznie głodnego Setebosa.
Harman odsunął się od niego i zacisnął pięści. Prospero podr. się kosturem jak laską, ale było oczywiste, że wystarczy jeden ruch, żeby Harman poleciał w dół i roztrzaskał się na ozdób marmurowych ścianach labiryntu.
– Musi być inny sposób – wycedził przez zęby.
– Nie ma innego sposobu.
Harman uderzył pięścią w balustradę.
– Przecież w tym nie ma za grosz sensu!
– Nie truj umysłu roztrząsaniem całej dziwności owych spn Słowa Prospera odbiły się echem od wnętrza kopuły. – W wolnie
chwili, która nadejdzie niebawem, Mojra poda ci całkiem proste rozwiązanie każdej z zagadek*. Lecz najpierw musisz ją obudzić. Harman pokręcił głową.
– Nie wierzę, że jestem potomkiem tego Ahmana jak-mu-tam Khan Ho Tępa. To niemożliwe! Stworzyli nas postludzie, całe wieki po tym, jak lud Savi zniknął w ostatnim faksowaniu...
– W rzeczy samej. – Prospero się uśmiechnął. – Jak sądzisz, druhu Nomana, skąd wzięli wasze wzorce DNA i gotowe ciała? Mojra ci wszystko wyjaśni. Jest ostatnim z postludzi. Wie, co musiałbyś zrobić, aby przeczytać te wszystkie księgi, zanim eiffelbahn ruszy w dalszą drogę. Może wie również, jak pokonać wojniksy?Albokalibany? A może nawet samego Kalibana i jego pana, Setebosa? Musisz szybko zdecydować, czy życie Ady jest warte małej niewierności. Została nam godzina i czterdzieści pięć minut. W jednej chwili możesz przerwać prawie półtoratysiącletni sen. A Mojra musi się otrząsnąć, coś zjeść, zrozumieć, co się dzieje... Dopiero wtedybfdzie gotowa ruszyć z nami w podróż.
– To ona pojedzie z nami? – zdumiał się Harman. – Eiffelbahnem? Do Ardis?
– Jestem tego prawie pewien.
Harman ścisnął barierkę z taką siłą, że knykcie najpierw poczerwieniały mu, a potem zbielały. W końcu puścił ją i odwrócił się do maga.
– Dobrze – powiedział. – Ale ty zostaniesz tutaj. Albo lepiej wrócisz do wagonika. Żebym cię tu nie widział. Zrobię to, ale muszę być sam.
Prospero zniknął. Harman jeszcze przez minutę stał na podeście, wdychając zapach zakurzonej skóry i starych ksiąg, a potem zbiegi po najbliższych schodach.
Zbieranina czterdzieściorga pięciorga przemarzniętych i obdartych ludzi ruszyła w drogę z Głodnej Skały do pawilonu faksu. Prowadził Daeman, niosąc plecak z białym, opalizującym i czasem poruszającym się jajem Setebosa. Ada – poobijana, z pękniętymi żebra mi – szła obok niego. Najgorsze były pierwsze kilometry. Droga wiod la przez las; dawały im się we znaki nierówny, kamienisty teren i sła ba widoczność (znów zaczął padać śnieg). Wszyscy tylko czekali n atak niewidocznych wojniksów. Minęło pół godziny, czterdzieści pię minut, a potem cała godzina i nadal nic się nie wydarzyło – nie zoba czyli nawet jednego wojniksa. Dopiero wtedy wszyscy zaczęli sii odprężać.
Trzydzieści metrów nad nimi Greogi i Tom wieźli sonikiem naj ciężej rannych. Greogi wypuszczał się do przodu, zataczał koło nac lasem i cofał się do pieszych. Zniżał lot na sekundę, tyle tylko, żeb) krzyknąć, co widać:
– Wojniksy sąniecały kilometr od was, ale się cofają. Nie chcą się zbliżyć do jaja.
Ada cierpiała katusze – głowa jej pękała, nadgarstek tętnił bólem, żebra bolały przy każdym oddechu – i takie informacje niespecjalnie ją pocieszały. Co z tego, że od wojniksów dzielił ich kilometr? Wiedziała, jak szybko biegają. Widziała, jak wskakiwały na drzewa i z nich zeskakiwały. Mogły ich dopaść w minutę, a oni mieli tylko dwadzieścia pięć sztuk broni i niewiele amunicji. Ze względu na odniesione rany nie dostała kartaczownicy ani pistoletu i czuła się potwornie bezbronna, idąc obok Daemana, Edide, Bomana i innych. Zaspy w lesie sięgały chwilami do wysokości pół metra. Ledwie starczało jej sił, żeby wydeptywać sobie drogę w mokrym i lepkim śniegu.
Nawet kiedy zostawili już za sobą najgęstszy i najbardziej kamienisty skrawek lasu i skierowali się na południowych wschód, do drogi łączącej Ardis z faksowęzłem, poruszali się rozpaczliwie powoli. Ranni i chorzy, w tym ofiary dwudniowego wychłodzenia, opóźniali marsz. Siris – drugi medyk w grupie – kursowała tam i z powrotem wzdłuż całego szyku, upewniając się, że najsłabsi nie zostają w tyle, i prosząc tych na czele, żeby zwolnili.
– Nie rozumiem – powiedziała Ada. Wyszli na łąkę, którą pamiętała z wielu letnich wędrówek.
– Czego nie rozumiesz? – spytał Daeman.
Niósł plecak w wyprostowanej ręce, jakby jajo śmierdziało. Co zresztą, jak zauważyła Ada, było prawdą – zalatywało zgniłą rybą i ściekami. Dopóki jednak emanowało poświatę i od czasu do czasu drżało lekko, mały Setebos w środku chyba żył.
– Dlaczego wojniksy nas nie atakują? Co jajo ma z tym wspólnego?
– Widocznie się go boją.
Daeman przełożył plecak z prawej do lewej ręki.
– To oczywiste – przytaknęła Ada, nieco zbyt ostro jak na swój gust. Ból głowy, żeber i ramion sprawiał, że łatwo się irytowała. – Chodzi mi o to... Co ten stwór z Krateru Paryskiego ma wspólnego z wojniksami?
– Nie wiem.
– Wojniksy są na świecie od... od zawsze. A Setebos dopiero co się pojawił.
– To prawda, ale mimo wszystko czuję, że coś ich łączy. Może zawsze łączyło.
Ada pokiwała głową, skrzywiła się z bólu i szła dalej.
Wśród maszerujących niewiele słychać było rozmów. Przebrnęli przez następny lasek, przeszli przez na wpół zamarznięty strumyk i ruszyli w dół stoku porośniętego ściętymi mrozem chwastami i trawą.
Sonik obniżył lot.
– Do drogi zostało czterysta metrów – zameldował Greogi. – Wojniksy oddalają się na południe. W tej chwili są trzy kilometry od was.
Kiedy dotarli do drogi, grupa trochę się ożywiła. Ludzie poszepty-wali z zapałem, poklepywali się po plecach. Ada spojrzała na zachód, w stronę Ardis. Widać było kryty most, dalej droga skręcała i prowadziła do dworu, ale sama budowla, naturalnie, zniknęła. Zgliszcza nawet już nie dymiły. Czarne plamy zatańczyły jej przed oczami, zrobiło jej się niedobrze. Zatrzymała się, oparła dłonie na kolanach, spuściła głowę.
– Co się dzieje, Ado? – spytał Laman. Był w łachmanach, nawet prawą dłoń, u której stracił cztery palce, miał obwiązaną szmatą.
– Nic.
Wyprostowała się, uśmiechnęła do niego i dogoniła grupkę idącą na czele.
Znajdowali się niespełna półtora kilometra od pawilonu i okolica wyglądała coraz bardziej znajomo – poza tym, że wszystko skrywał śnieg. Wojniksów nigdzie nie było widać. Sonik zataczał raz węższe, raz szersze kręgi, ale Greogi za każdym razem dawał znać, że jest bezpiecznie, i leciał dalej.
– Dokąd się przefaksujemy? – spytała Ada. Własny głos zabrzmiał w jej uszach płasko i bezbarwnie, ale była tak zmęczona i obolała, że na nic więcej nie umiała się zdobyć.
– Nie wiem – odparł Daeman, szczupły, muskularny mężczy niepodobny do pulchnego hedonisty, który dawno temu próbowi uwieść. – Nie wiem, gdzie będziemy mogli zostać na dłużej. Ch Ułanbat, Krater Paryski, Bellinbad i inne najludniejsze węzły sąp nie oblepione niebieskim lodem Setebosa. Ale znam jeden bezlm węzeł, w tropikach. Czasem tam wpadam. Opuszczona mieścina, i jakimś oceanem, nie wiem gdzie, laguna, ciepło. Ze zwierząt wid; łem tam tylko jaszczurki i zdziczałe świnie. Nie boją się ludzi. Mi libyśmy łowić ryby, zapolować, zrobić jakąś broń, zaopiekować chorymi... Przyczaić się. Może opracować jakiś plan.
– Jak nas znajdą Harman, Hannah i Noman?
Daeman umilkł na dłuższą chwilę. Ada prawie czytała mu w ir ślach: „Nie wiemy nawet, czy Harman żyje; Petyr mówił, że pn padł gdzieś razem z Arielem”. Ale na głos powiedział co innego:
– Z tym nie będzie problemu. Ktoś z nas będzie się tu regularn faksował. Możemy też zostawić w Ardis wiadomość, gdzie jesteśrti razem z kodem tamtego węzła. Harman umie czytać, wojniksy r czej nie.
Ada uśmiechnęła się smutno.
– Wojniksy potrafią mnóstwo rzeczy, o które nigdy byśmy ich ni podejrzewali.
– To prawda.
Żadne z nich nie odezwało się już, dopóki nie dotarli do pawilonu
Pawilon przez ostatnie czterdzieści osiem godzin – kiedy Daemai widział go poprzednio – specjalnie się nie zmienił. Palisada była zdru zgotana, wszędzie zostały ślady ludzkiej krwi, ale wojniksy lub dzikie zwierzęta zabrały gdzieś ciała obrońców. Sam pawilon był nietknięty, faks stał na swoim miejscu, pośrodku otwartej przestrzeni.
Przybysze stanęli na skraju pawilonu, oglądając się przez ramię na ciemny las. Sonik wylądował. Rannym, którzy mogli chodzić, pomagano dojść do faksu; pozostałych przeniesiono.
– W promieniu ośmiu kilometrów nie widać żadnego ruchu – zameldował Greogi. – Aż dziwne. Widziałem parę wojniksów, które uciekały na południe, jakbyście je gonili.
Daeman spojrzał na mlecznobiałe jajo pulsujące w plecaku. Westchnął.
– Nie będziemy ich gonić. Chcemy się tylko stąd wydostać.
Wyłożył wszystkim swój plan.
Wybuchła krótka sprzeczka. Niektórzy chcieli się faksować do znanych węzłów, sprawdzić, czy ich bliscy i przyjaciele żyją. Caul upierał się, że Setebos, potwór, o którym opowiadał Daeman, na pewno nie dotarł do Posiadłości Lomana. Tam właśnie mieszkała matka Caula.
– Posłuchajcie! – Daeman podniósł głos, przekrzykując narastającą wrzawę. – Nie wiemy, gdzie Setebos może teraz być. Ale wiemy, że wystarczyły mu niecałe dwadzieścia cztery godziny, żeby z Krateru Paryskiego zrobić lodowy zamek. Odkąd wróciłem, minęły już dwie doby. Po mnie nikt się nie faksował. Proponuję więc...
Ada zwróciła uwagę, że rozmowy ucichły. Ludzie go słuchali. Uznali Daemana za przywódcę, tak jak wcześniej widzieli w tej roli ją... i Harmana. Łzy stanęły jej w oczach.
– Zdecydujmy najpierw, czy jeszcze przez jakiś czas chcemy się trzymać razem, czy nie. – Głęboki głos Daemana był wszędzie słyszalny. – Może głosować...
– Co to znaczy „głosować”? – zapytał Boman.
Daeman wyjaśnił ideę głosowania.
– Jeżeli połowa plus jedno z nas zagłosuje, że trzymamy się razem... – odezwała się Oko. – To wszyscy muszą się podporządkować?
– Przez jakiś czas – odparł Daeman. – Powiedzmy... przez tydzień. Razem jesteśmy bezpieczniejsi niż w pojedynkę. Poza tym mamy chorych i rannych, którzy sami się nie obronią. Jeżeli teraz każdy przefaksuje się gdzie indziej, możemy się już nigdy nie znaleźć. Czy tym, którzy chcą podróżować sami, oddajemy kusze i kartaczownice, czy też cała broń zostaje w grupie?
– Co będziemy robić przez ten tydzień? – zapytał Tom. – Jeśli już zgodzimy się przenieść z tobą do tego tropikalnego raju na ziemi?
– Tak jak mówiłem, odzyskamy siły. Znajdziemy albo skonstruujemy broń. Zbudujemy obronną osadę... Jest tam wysepka za rafą. Moglibyśmy zbudować łodzie i ulokować na niej pierwszą linię obrony...
– Co ty myślisz, że wojniksy nie potrafią pływać? – zawołał Stoman.
Wszyscy parsknęli nerwowym śmiechem. Ada spojrzała na Daemana. Humor był wisielczy – nauczyła się tego określenia z przesi-glowanych w bibliotece książek – ale rozładował napięcie.
Daeman roześmiał się swobodnie.
– Nie mam pojęcia, czy umieją pływać, ale jeśli nie, ta wyśpi dzie dla nas idealnym schronieniem.
– Dopóki się tak nie rozmnożymy, że przestaniemy się na mieścić – zauważył Tom.
Zapanowała powszechna wesołość.
– Z tamtego faksowęzła roześlemy zwiadowców – ciągnął I man. – Zaczniemy od razu, pierwszego dnia. Dzięki temu będzii mieli rozeznanie w tym, co się dzieje na świecie i dokąd można bezpiecznie faksować. Po tygodniu wszyscy, którzy będą chc odejść, odejdą. Wydaje mi się jednak, że na razie lepiej będzie ti mać się razem. Chorzy muszą wydobrzeć, a my wszyscy powii śmy coś zjeść i się przespać.
– Głosujmy – powiedział Caul.
Zagłosowali więc – niepewnie, z wahaniem, śmiejąc się, że poważną sprawę rozstrzygnąć ma zwyczajne podnoszenie rąk. V nik: czterdzieści trzy do siedmiu za pozostaniem w grupie; troje n ciężej rannych – nieprzytomnych – nie brało udziału w głosowań
– W porządku – stwierdził Daeman i wszedł na platformę faks
– Zaczekaj – powstrzymał go Greogi. – Co robimy z sonikiei Nie przefaksujemy go, a tutaj nie można go zostawić, bo wojnifc go dopadną. A przecież kilka razy ocalił nam życie.
– Cholera! – zaklął Daeman. – O tym nie pomyślałem...
Przetarł dłonią twarz, brudną i zakrwawioną. Ada dostrzegła, j
potwornie jest zmęczony, chociaż stara się wyglądać na pełnego w rwy.
– Mam pewien pomysł – odezwała się.
Wszystkie oczy zwróciły się w jej stronę.
– Większość z was wie, że Savi pokazała nam w zeszłym rok jak korzystać z nowych funkcji: bliskosieci, dalekosieci i wszechsii ci; niektórzy nawet sami próbowali ich używać. Kiedy już znajdzie my się w tym raju na ziemi, możemy wywołać dalekosieć i sprav dzić, gdzie jesteśmy. A wtedy ktoś faksuje się tutaj i poleci sonikiet na wyspę. Dotarcie do Golden Gate w Machu Picchu zajęło Harma nowi, Hannah, Petyrowi i Nomanowi niecałą godzinę. Lot do raj nie może trwać dużo dłużej.
Odpowiedziały jej chichoty i liczne potakujące skinienia głowy.
– Ja mam jeszcze lepszy pomysł – wtrącił Greogi. – Faksujcie sii do raju sami, a ja popilnuję sonika. Potem jedno z was wróci tu i ra zem polecimy na tę wyspę. Jeszcze dziś.
– Zostanę z tobą – zaproponował Loman. W lewej, zdrowej ręce trzymał kartaczownicę. – Przyda ci się ktoś, gdyby wojniksy miały wrócić. Poza tym będę pilnował, żebyś nie zasnął w czasie lotu.
Daeman uśmiechnął się ze znużeniem.
– To jak? Zaczynamy?
Ludzie ruszyli hurmem, gotowi do faksowania.
– Zaraz – powstrzymał ich. – Nie wiemy, co nas tam czeka. Poproszę szóstkę z kartaczownicami: Caula, Kamana, Elle, Bomana, Casmana i Edide. Idziecie ze mną. Faksujemy się pierwsi. Jeżeli po tamtej stronie wszystko jest w porządku, wracamy najdalej za dwie minuty. Potem przenosimy chorych i rannych. Tom i Siris zorganizująpary noszowych. Greogi i wasza szóstka, wy macie na wszystko oko. Faksujecie się ostatni. Wszystko jasne?
Odpowiedziały mu zniecierpliwione skinienia głów. Uzbrojona szóstka podeszła do gwiazdy na podłodze pawilonu. Daeman wyciągnął rękę nad klawiaturą.
– Jedziemy.
Wpisał kod tropikalnego węzła.
Nic się nie stało. Nie było odgłosu zasysania, powietrze nie zamigotało, ludzie nie zniknęli.
– Pojedynczo – powiedział Daeman, chociaż faksowęzły bez trudu radziły sobie z szóstką pasażerów jednocześnie. – Caul. Stań na gwieździe.
Caul posłusznie wszedł na gwiazdę. Nerwowym gestem poprawił kartaczownicę. Daeman wpisał kod. Nic. Wiatr skowyczał i sypał śniegiem do wnętrza pawilonu.
– Może ten węzeł już nie działa? – zawołała z tłumu kobieta imieniem Seaes.
– Wpiszę Posiadłość Lomana – odparł Daeman i wklepał kod.
Nic się nie stało.
– Chryste Panie! – krzyknął Kaman. Przepchnął się do przodu. – Pokaż, może coś źle robisz. Ja spróbuję.
Spróbował, a po nim jeszcze kilka osób. Sprawdzili ze czterdzieści znanych sobie kodów. Faks nie zadziałał. Nie przeniósł ich do Krateru Paryskiego, Chomu, Bellinbadu, Ułanbatu... Nigdzie.
Stali w milczeniu, oszołomieni i bezradni, z twarzami zastygłymi w wyrazie zgrozy i bezsilności. Żaden koszmar, którego doświadczyli przez ostatni rok – deszcz meteorów, odcięcie dopływu prądu i awaria służków, pierwsze ataki wojniksów, wieści z Krateru Paryskiego, masakra w Ardis, beznadziejna wegetacja na szczycie G nej Skały – nie przepełnił ich serc takim poczuciem beznadziei.
Faksowęzły nie działały. Świat, w jakim się urodzili i wychoi przestał istnieć. Nie mieli dokąd uciekać. Pozostało im czekać na śm Zabiją ich wojniksy – które w końcu wrócą, mróz, choroby albo g
Ada wspięła się na podest przy kolumnie faksu, żeby było ją tylko słychać, ale i widać, kiedy przemówi.
– Wracamy do Dworu Ardis – oznajmiła stanowczym, nieznoi cyrn sprzeciwu głosem. – To niecałe dwa kilometry stąd, drogą.] wet w takim stanie dojdziemy tam najdalej za godzinę. Greogi i T zabiorą tych, którzy nie dadzą rady iść.
– A co takiego jest w Ardis, do kurwy nędzy? – zapytała kobic której Ada nie znała. – Trupy, padlina, popioły i wojniksy!
– Nie wszystko spłonęło. – Ada podniosła głos. Nie miała po cia, czy wszystko się spaliło, czy nie. Była nieprzytomna, kiedy s nik zabrał ją z płonącego dworu. Ale Daeman i Greogi twierdzili, część zabudowań ocalała. – Nie wszystko – powtórzyła. – Zosta sporo drewna, resztki namiotów i baraków. Możemy zburzyć palis dę i z bali zbudować chaty. Poza tym nawet ze zgliszczy uda się pe\ nie coś uratować. Broń? Może coś jeszcze...
– Wojniksy – podpowiedział Elos, cały w bliznach.
– Być może – przytaknęła. – Ale wojniksy są wszędzie. I na razi boją się jaja Setebosa, które niesie Daeman. Dopóki je mamy, ni zbliżą się. Powiedz mi, Elosie, gdzie wolałbyś się z nimi spotkać w ciemnym lesie czy w Ardis, przy ognisku albo w ciepłej chacie gdzie przyjaciele pomogą ci trzymać straż?
Zapadła złowroga cisza. Niektórzy nadal próbowali wpisywać kod; różnych faksowęzłów i ze złości tłukli w kolumnę pięściami.
– Może zostaniemy tutaj? – zaproponowała Elle. – W pawilonie Ma przynajmniej dach. Postawilibyśmy ściany, rozpalili ogień... Palisada jest mniejsza, łatwiej będzie ją odbudować. A jeśli faksznów zacznie działać, szybko się stąd wyniesiemy.
– Niezły pomysł – przyznała Ada. – Ale co z wodą? Do strumienia jest stąd czterysta metrów. Ktoś musiałby dostarczać wodę, narażając się na atak wojniksów. Miejsca pod dachem nie starczy dla wszystkich, a wody nie ma gdzie magazynować. Poza tym w dolinie jest zimno. W Ardis będzie więcej słońca i budulca. No i mamy tam studnię. Moglibyśmy zbudować nowy dworek wokół niej, żeby nie musieć chodzić po wodę.
Ludzie przestępowali z nogi na nogę, ale nikt nie zabrał głosu. Myśl o tym, że mieliby porzucić azyl, jakim był pawilon faksu, i wrócić na zmrożoną drogę, zdawała się zbyt przerażająca, aby poważnie ją rozważyć.
– Ja idę – oświadczyła Ada. – Za kilka godzin będzie ciemno. Warto by było rozpalić solidne ognisko, zanim zostanie nam tylko światło pierścieni i gwiazd.
Wyszła z pawilonu i ruszyła drogą na zachód. Daeman ruszył za nią. Następny był Boman, po nim Edide, dalej Tom, Siris, Kaman i większość pozostałych. Greogi nadzorował załadunek rannych do sonika.
Daeman dogonił Adę i szepnął jej do ucha:
– Mam dwie wiadomości: dobrą i złą.
– Jaka jest ta dobra?
Ada była zmęczona, w głowie łomotało jej z taką siłą, że musiała zamykać oczy. Otwierała je tylko od czasu do czasu, żeby nie zboczyć z drogi.
– Wszyscy idą.
– A zła?
Nie będę płakać, pomyślała. Nie będę płakać.
– Ten przeklęty mały Setebos zaraz się wykluje.
Rozbierając się w kryształowej krypcie pod podłogą marmurowego kompleksu Tadż Mojry, Harman zdał sobie nagle sprawę, że w szklanej komnacie jest przeraźliwie zimno. Na górze, w głównej komorze, też musiał panować ziąb, ale dzięki termoskórze zabranej z szafy w wagoniku nie zwrócił na to uwagi. Teraz zaś, cisnąwszy ubranie w kąt i ściągnąwszy termoskórę do połowy, zawahał się. Na piersi i ramionach miał gęsią skórkę.
Tak się nie robi. Nie można.
Poza na poły mistycznym szacunkiem, jakim od dziecka darzyli żyjących w pierścieniach postludzi, i wiarą, że po piątej dwudziestce udadzą się do nich na górę i spędzą tam całą wieczność, ludzie pokroju Harmana nie mieli pojęcia o religii. Najbliższą namiastką nabożeństwa i religijnej pompy były migawki ze spektaklu turyńskie-go, w których występowali greccy bogowie.
Co nie zmieniało faktu, że Harman czuł, iż za chwilę popełn na kształt grzechu.
Życie Ady – i wszystkich drogich mi ludzi – może zależeć od i czy uda mi się obudzić tę kobietę.
– Mam to zrobić, uprawiając seks z obcą kobietą, która w śpiączce? – wyszeptał. – Albo w ogóle nie żyje?! Tak nie mo To obłęd!
Obejrzał się przez ramię na schody, ale nigdzie nie zobaczył spera. Wyśliznął się z termoskóry. Mróz przejął go do szpiku k(Spojrzał w dół i omal nie parsknął śmiechem, taki był mały i poma czony.
A jeśli to żart tego świrowatego maga?
Skąd miał wiedzieć, że Prospero nie kręci się w pobliżu w jak czapce niewidce albo innym magicznym kawałku garderoby?
Stał nagi przed kryształową trumną i trząsł się z zimna, ale ch był drobnostką. Znacznie bardziej dokuczała mu świadomość te co miał zrobić. Na samą myśl o tym, że jest potomkiem Ahmana F dinanda Marka Alonzo Khan Ho Tępa, ogarniały go mdłości.
Przypomniał sobie Adę, ranną i nieprzytomną, leżącą na szczy Głodnej Skały razem z niedobitkami ocalałymi z rzezi Ardis.
Skąd pewność, że to wydarzyło się naprawdę? Przecież Prosps na pewno mógłby sprawić, żeby całun turyński pokazywał niepra dziwe wydarzenia.
Musiał jednak zachowywać się tak, jakby przekaz był prawdziv Jakby prawdą było poruszające stwierdzenie Prospera, że musi s wiele nauczyć i bardzo się zmienić, zanim podejmie walkę z Seteb sem, wojniksami i kalibanami.
Co wskóra jeden człowiek, w dodatku tuż przed piątą dwudziestki
Wdrapał się na sarkofag i ostrożnie wśliznął do środka, nie dot kając nagich stóp śpiącej. Dzięki polu siłowemu miał wrażenie, i zanurza się w ciepłej kąpieli, pokonując membranę, od której dot} ku mrowiła go skóra. Uklęknął, tak że ponad polem znajdowały si tylko głowa i ramiona.
Sarkofag był długi i szeroki. Harman mógłby swobodnie położy się obok kobiety, nadal jej nie dotykając. Miękki materiał, na któryii spoczywała, wyglądał jak jedwab, ale w dotyku przypominał raczę tkaninę z miękkiego, metalicznego włókna. Znalazłszy się we wnę trzu sarkofagu temporalnego, wyraźnie czuł przypływy i odpływ} energii dającej sobowtórowi Savi młodość i – podobno – życie.
Może kiedy schowam głowę pod pole siłowe, też zasnę na tysiąc pięćset lat? To by rozwiązało wszystkie moje problemy. Zwłaszcza ten najpilniejszy: co ja tutaj robię?
Schylił się i schował cały pod mrowiącą zaporą, klęcząc na czworakach nad nogami kobiety. W sarkofagu było cieplej, a drżenie wibrującej maszynerii przenikało mu całe ciało, ale jakoś nie chciało mu się spać.
Co dalej?
Na pewno już kiedyś w życiu czuł się równie niezręcznie, ale nie mógł sobie przypomnieć, kiedy to było.
Tak jak w świecie Harmana nie było miejsca na pojęcie grzechu, nie istniała w nim również idea gwałtu. W dogorywającym świecie starych ludzi nie istniały ani żadne prawa, ani służby, które mogłyby je egzekwować – lecz wraz z nimi zniknęła zarówno agresja między przedstawicielami różnych płci, jak i seks bez obustronnego przyzwolenia. Nie było prawa, policji, więzień – wszystkie te słowa Har-man wysiglował sobie dopiero w ostatnich ośmiu miesiącach. Zastępował je nieformalny ostracyzm, obowiązujący w niewielkich społecznościach, grupach, koteriach i wspólnotach połączonych bliskością faksu. Nikt nie chciał żyć sam.
A seksu było pod dostatkiem dla wszystkich chętnych – czyli prawie dla wszystkich.
Prawie przez całe pięć dwudziestek Harman nie żałował sobie seksu. Dopiero w ostatnich dziesięciu latach, kiedy nauczył się odczytywać dziwne robaczki w książkach, porzucił wyznaczającą rytm życia rutynę: faks – seks. Wyrobił sobie nawet niecodzienny pogląd, że gdzieś na świecie istnieje, albo przynajmniej może istnieć, osoba mu przeznaczona, której on również jest przeznaczony i z którą seks byłby przeżyciem absolutnie wyjątkowym, zupełnie różnym od luźnych związków i intymnych przyjaźni, z jakich składał się ludzki świat.
Pomysł był naprawdę dziwaczny. Nikt by go nie zrozumiał, ale też Harman nikomu się z nim nie zdradził. Może to młodość Ady – miała zaledwie dwadzieścia siedem lat, kiedy się pierwszy raz kochali i pokochali – pozwoliła jej dzielić z nim tę niezwykłą, romantyczną ideę wyłączności. Urządzili sobie nawet „ślub” i „wesele” w dworze Ardis i choć większość z czterystu gości po prostu potraktowała to jako jedną z wielu imprez, na które zostali zaproszeni, Petyr, Dae-man, Hannah i garstka najbliższych przyjaciół wiedzieli, że uroczystość miała dla nich ogromne znaczenie.
Takie myśli nie pomogą ci w tym, co masz zrobić, Harmanie
Klęczał nago nad kobietą, również nagą i śpiącą-jak twie kłamliwy awatar logosfery – od blisko półtora tysiąca lat. Właśi co w tym dziwnego, że nie miał ochoty na seks?
Dlaczego była tak bardzo podobna do Savi? Savi była chyba bardziej intrygującą osobą, jaką Harman spotkał w całym sw życiu: odważna, tajemnicza, wiekowa – pochodziła przecież z i epoki, nie do końca szczera, enigmatyczna i nieprzenikniona w sób, o jakim jego współcześni nie mogli nawet marzyć. Mimo t(gdy nie pociągała go jako kobieta. Przypomniał sobie wyspę Pro: ra i chude ciało Savi opięte termoskórą.
Ta jej młodsza wersja wcale nie była chuda. Upływ czasu nie szkodził jej ciału. Włosy – wszystkie – miała ciemne; nie czarne, mu się w pierwszej chwili wydawało, nie smoliście czarne jak u A lecz ciemnobrązowe. Chmury przy północnej ścianie Czomolung rozproszyły się i w przebijających je promieniach słońca niekti kosmyki włosów młodej Savi lśniły jak miedź. Widział drobniutl pory jej skóry. Z bliska zauważył, że sutki ma bardziej brązowe i różowoczerwone. Miała wyrazisty podbródek z dołeczkiem, jak pra dziwa Savi, ale zmarszczki na czole, w kącikach ust i oczujeszc się nie pojawiły.
Kto to jest?
Pięćdziesiąty raz zadawał sobie to pytanie.
Nieważne, kim naprawdę jest! – wydarł się w duchu na siebie. X żeli Prospero nie łże, musisz ją przelecieć, żeby się obudziła i tu uczyła cię rzeczy, które pozwolą ci wrócić do domu.
Pochylił się i częściowo oparł na kobiecie. Leżała na wznak, z r^ karni ułożonymi wzdłuż ciała, dłońmi do dołu, i lekko rozchylonyrr nogami. Czując się jak gwałciciel, najpierw prawym kolanem od sunął jej lewą nogę w bok, potem to samo zrobił lewym kolanen z jej prawą nogą. Nie mogła być już bardziej odsłonięta.
A on – mniej podniecony.
Wsparł się na rękach, jakby robił nad nią pompki. Wystawił głowę nad buczące cicho pole siłowe i haustami chłonął lodowate powietrze. Kiedy znów zanurzył się w sarkofagu, czuł się jak topielec, którzy trzeci raz idzie pod wodę.
Położył się na kobiecie. Nie zareagowała. Miała długie, ciemne rzęsy, ale jej oczy pod powiekami nawet nie drgnęły. Przypomniał sobie, jak tyle razy obserwował oczy śpiącej Ady, leżąc obok niej.
Ada.
Zamknął oczy i przywołał z pamięci jej obraz. Przypomniał ją sobie nie ranną i nieprzytomną na Głodnej Skale, jaką widział pod czerwonym całunem Prospera, lecz taką, z jaką spędził osiem miesięcy w Dworze Ardis. Przypomniał sobie, jak budził się obok niej tylko po to, żeby patrzeć, jak śpi. Przypomniał sobie jej kobiecy zapach zmieszany z aromatem mydła, kiedy leżeli w łóżku przy oknie widokowym.
Coś w nim drgnęło.
Nie myśl o tym. Nie myśl, tylko wspominaj.
Wrócił pamięcią do pierwszego razu z Adą, od którego minęło dziewięć miesięcy, trzy tygodnie i dwa dni. Podróżowali w towarzystwie Savi, Daemana i Hannah i właśnie spotkali przebudzonego Odyseusza na Golden Gate w Machu Picchu. Spali wtedy w osobnych pokojach – w zielonych, okrągłych bańkach oblepiających pomarańczowy pylon i zwieszających się z całego mostu jak winogrona. Te najniższe, przyczepione do poziomego dźwigara, znajdowały się dobre dwieście pięćdziesiąt metrów nad położonymi w dole ruinami.
Kiedy wszyscy rozeszli się do swoich sypialni, oszołomieni widokiem przezroczystych podłóg – tak jak w tej kryształowej krypcie (nie myśl o tym!) – Harman wymknął się z pokoju i zapukał do drzwi Ady. Kiedy mu otworzyła, zauważył, że jej czarne oczy pałają niezwykłym blaskiem.
Chciał z nią wtedy porozmawiać, nie kochać się... Tak mu się przynajmniej wydawało. Rł^; już zranił jej uczucia – w Kraterze Paryskim, jak sobie przypominał, w domicylu matki Daemana, na trój-bambusowej wieży nad skrajem krateru. Ada ryzykowała życie – a na pewno faks do konserwatorni – przechodząc ze swojego balkonu na jego balkon, tysiąc kilometrów nad dnem krateru po czarnej dziurze, żeby tylko być blisko niego. A on ją zbył. Powiedział: „Później”. Ona zaś czekała, choć pewnie żaden mężczyzna nigdy nie zignorował w taki sposób pięknej, kruczowłosej Ady z Dworu Ardis.
Za to tamtej nocy w przezroczystej bańce na Golden Gate, z widokiem na skaliste góry, które – jak się później domyślił – musiały być niebotycznymi Andami, i nawiedzone ruiny trzysta metrów niżej, przyszedł do niej porozmawiać o... O czym? A tak. Chciał ją przekonać, że powinna zostać w Ardis z Hannah i Odyseuszem, kiedy on z Dae-manem i Savi udadzą się na legendarną Atlantydę, gdzie mieli nadzieję znaleźć statek, który zawiezie ich do pierścieni. Był bardzo przekonujący. Kłamał jak z nut. Twierdził, że będzie dobrze, jeśli to ona przedstawi Odyseusza mieszkańcom Ardis, i obiecywał, że wrócą z Daema-nem najdalej za kilka dni. Tymczasem w duchu bał się jak diabli, że Savi ściągnie im na głowę śmiertelne niebezpieczeństwo – co też zrobiła, płacąc za to życiem – i nie chciał, żeby Adzie stała się krzywda. Już wtedy czuł, że gdyby coś jej się stało, pękłoby mu serce.
W noc, kiedy miał ją posiąść, otworzyła mu drzwi ubrana w krótką, cieniuteńką koszulę nocną z delikatnego jedwabiu. Blask księżyca kładł się bielą na jej ramionach i rzęsach, a on z zapałem namawiał ją, żeby wróciła do Ardis z tym obcym człowiekiem, Odyseuszem.
Potem ją pocałował. Chociaż nie... Na zakończenie rozmowy cmoknął ją w policzek, jak ojciec albo dobry znajomy. To ona pierwsza go pocałowała. To był długi, pełny, niespieszny pocałunek. Objęła go, gdy stali w świetle gwiazd i księżyca, i przyciągnęła do siebie. Przypomniał sobie dotyk jej piersi pod cienkim jedwabiem.
Przeniósł ją na wąskie łóżko pod zakrzywioną, przezroczystą ścianą. Pomogła mu się rozebrać. Oboje poruszali się pospiesznie i niezdarnie.
Czy kiedy zaczęli się kochać, z gór zeszła burza i uderzyły pierwsze pioruny? Jeśli nie od razu, to z pewnością niedługo potem. Dobrze pamiętał jej twarz, białą w świetle księżyca, i oświetlone bia-rym światłem sutki, kiedy ujmował w dłonie i całował jej piersi.
Pamiętał też, jak huraganowy wiatr chłostał most i kołysał bąblem – groźnie, ale zmysłowo, w tym samym momencie, kiedy i oni zaczęli się kołysać. Ada leżała pod nim, obejmując go w talii udami; sięgnęła dłonią w dół, znalazła go, naprowadziła...
Teraz nikt go nie prowadził, kiedy zesztywniał i zaczął się ocierać o srom kobiety w kryształowej trumnie.
To na nic, pomyślał jeszcze, walcząc ze wspomnieniami i narastającym pożądaniem. Będzie sucha jak pieprz. Będę musiał...
Myśl rozpłynęła się w nicość, gdy zdał sobie sprawę, że wcale nie jest sucha, lecz miękka, wilgotna i zachęcająca, jakby właśnie na niego czekała przez te wszystkie lata.
Ada też była gotowa, wilgotna i ciepła. Całowała go gorącymi ustami, obejmowała natarczywie, wbijała mu delikatnie palce w plecy, gdy poruszał się w niej i razem z nią. Całowali się i całowali, aż od samych pocałunków Harman – chociaż kończył wtedy cztery dwudziestki i dziewiętnaście lat; Ada nigdy nie miała równie starego kochanka – omdlewał z chłopięcej żądzy.
Poruszali się w takim samym rytmie, w jakim kołysał się szklany bąbel. Najpierw powoli, wydawałoby się bez końca, później coraz gwałtowniej, coraz bardziej namiętnie, gdy Ada kazała mu się rozluźnić i odrzucić hamulce, gdy otworzyła się dla niego i wciągnęła go głębiej, przytrzymując mocnymi ramionami, zaciśniętymi udami i rozdrapującymi plecy paznokciami.
Doszedł i pulsował w niej długo, bardzo długo. Odpowiedziała mu wewnętrznymi skurczami, które przywodziły na myśl wstrząsy dobiegające z jakiegoś głębokiego epicentrum, dopóki nie poczuł, jak obejmuje go niby maleńka dłoń, na przemian zaciskająca się i rozluźniająca.
Zadygotał w kobiecie, która wyglądała jak Savi, chociaż nie mogła niąbyć. Nie czekał, tylko od razu się wycofał. Serce waliło mu jak młotem, przepełniały go wyrzuty sumienia i zgroza, przemieszane z miłością do Ady i jej wspomnieniem.
Sturlał się na bok i wyciągnął, zdyszany i nieszczęśliwy, obok nieruchomej kobiety, na poduszkach okrytych metalicznym jedwabiem. Ciepłe podmuchy powietrza próbowały go uśpić i poczuł, że właściwie mógłby zasnąć i przespać następne półtora tysiąca lat. Przespać wszystkie zagrożenia dla świata, przyjaciół i jego jedynej, doskonałej, zdradzonej ukochanej.
Jakieś drgnienie wytrąciło go z drzemki, w którą zaczynał zapadać.
Otworzył oczy i serce prawie przestało mu bić, gdy zobaczył, że kobieta też podniosła powieki. Odwróciła głowę i przyglądała mu się bystrym, spokojnym wzrokiem. Po tak długim śnie taki stopień świadomości wydawał mu się zgoła niewiarygodny.
– Kim jesteś? – zapytała głosem nieżyjącej Savi.
Koniec końców to nie elokwencja Orphu, lecz tysiąc różnych czynników zadecydowało o wystrzeleniu ładownika niosącego „Mroczną Damę”.
Do ponownego spotkania morawców doszło znacznie szybciej niż po proponowanych przez Asteague/Che dwóch godzinach. Wydarzenia toczyły się w zawrotnym tempie. Dwadzieścia minut po naradzie na zewnątrz kadłuba „Królowej Mab” Mahnmut i Orphu znaleźli się z powrotem na mostku, gdzie w ziemskiej atmosferze i przy ziemskim ciążeniu dyskutowali z callistanką Cho Li, pierwszym integratorem Asteague/Che, generałem Beh bin Adee, jego porucznikiem Mepem Ahoo, złowrogo wyglądającym Sumą IV, podekscytowanym Sinopessenem Wstecznym, a także paroma innymi integratorami i ska-łowieckimi żołnierzami.
– Oto przekaz odebrany osiem minut temu – zapowiedziała Cho Li. Prawie wszyscy już go słyszeli, mimo to wiadomość została odtworzona ponownie na wydzielonym kanale radiowym.
Źródło maserowej transmisji znajdowało się w tym samym miejscu, co poprzednio, na tej samej asteroidzie w pierścieniu biegunowym Ziemi. Tym razem jednak zamiast kobiecego głosu popłynął ciąg współrzędnych miejsca spotkania i opis trajektorii lotu.
– Ta dama iycTy sobie, żebyśmy przywieźli jej Odyseusza prosto do domu – stwierdził Orphu. – Zamiast po drodze odwiedzać drugą półkulę Ziemi.
– A możemy to zrobić? – spytał Mahnmut. – To znaczy, wejść bezpośrednio na taką orbitę?
– Moglibyśmy, gdybyśmy przez najbliższe dziewięć godzin ostro hamowali za pomocą bomb jądrowych – odparł Asteague/Che. – Ale z różnych powodów wolelibyśmy tego nie robić.
– Przepraszam – ciągnął Mahnmut – jestem zwykłym pilotem batyskafu, żaden ze mnie inżynier czy nawigator, ale nie rozumiem, jak mamy wyhamować, skoro napęd jonowy daje nam tak niewielkie przyspieszenie. Czy na ten ostatni odcinek lotu mamy jakieś niespodzianki w zanadrzu?
– Aerodynamikę – odparła mała pękata callistanką Cho Li.
Mahnmut parsknął śmiechem, wyobraziwszy sobie „Królową
Mab” – mierzącą trzysta dziewięć metrów, baniastą, najeżoną dźwigami i zgoła nieaerodynamiczną bryłę – wytracającą prędkość w ziemskiej atmosferze. I nagle zdał sobie sprawę, że Cho Li wcale nie żartuje.
– Chcecie tym czymś wejść w atmosferę?!
Sinopessen Wsteczny wysunął się naprzód, drobiąc pajęczymi odnóżami.
– Oczywiście. Od początku to planowaliśmy. Sześćdziesięciometrowa płyta napędowa z pokryciem antyablacyjnym cofa się, lekko morfuje i staje się świetną osłoną. Chmura plazmy, która otoczy „Królową Mab” podczas tego manewru, nie będzie zbyt groźna; nie uniemożliwi nawet pracy nadajników maserowych. Początkowo zamierzaliśmy prześliznąć się przez atmosferę na wysokości stu czterdziestu pięciu kilometrów nad poziomem morza i kilkakrotnie powtórzyć ten manewr w celu ustabilizowania orbity. Najtrudniej zapowiadało się przejście przez sztuczne pierścienie B i R – są gęste i nie ma w nich takiej luki jak Przerwa Cassiniego w pierścieniach Saturna – ale koniec końców obliczenia okazały się niezbyt skomplikowane. Po prostu będziemy musieli się zwijać jak sto diabłów. Ponieważ wygląda na to, że musimy się stawić na spotkanie w orbitalnym miasteczku w pierścieniu B, zamierzamy zanurkować, zejść na wysokość trzydziestu siedmiu kilometrów, wytracić prędkość znacznie szybciej i od razu przy pierwszej próbie wejść na odpowiednią orbitę.
Orphu zagwizdał z podziwem. Mahnmut próbował sobie wyobrazić cały manewr.
– Chcemy opaść trzydzieści kilometrów nad powierzchnię Ziemi? Z takiej wysokości będziemy mogli zaglądać ludziom w oczy!
– Niezupełnie – powiedział Asteague/Che. – Ale rzeczywiście wyjdzie to bardziej widowiskowo, niż planowaliśmy. Z pewnością zostawimy ognistą smugę na niebie, wątpię jednak, żeby ktoś zwrócił na nią teraz uwagę. Ludzie mają inne zmartwienia.
– Jakie? – zainteresował się Orphu z Io.
Asteague/Che wyświetlił najświeższe zdjęcia. Mahnmut opisał te ich elementy, których Orphu nie mógł wyczytać bezpośrednio z towarzyszących im danych.
Nowe rzezie. Zniszczone ludzkie osiedla. Kruki ucztujące na zwłokach. W podczerwieni widać było gorące budynki, zimne ciała i równie zimne bezgłowe stwory, mordujące ludzi. Na zaciemnionej stronie planety w miejscu dawnych miast i osad szalały pożary. Wszędzie na całej Ziemi niezidentyfikowane metalowe potwory bez głów przypuściły szturm na ludzi. Na czterech kontynentach rozrastały się pajęczyny niebieskiego lodu. Pojawiły się również zdjęcia olbrzymiej istoty, przypominającej ludzki mózg z oczami – tyle że mózg był wielkości sporego magazynu. Miejsce zdjęć zajęło nagranie wideo: pionowe ujęcia, z góry, prosto na mózgostwora, który poruszał się na gigantycznych dłoniach. Z całego cielska wyrastały mu podobne do neuronów macki, a wokół otworów gębowych wiły się ohydne wyrostki, przyssane do ziemi, jakby coś z niej wypijały.
– Widzę dane – powiedział Orphu – ale nie bardzo mogę s wyobrazić te istotę. Nie wierzę, żeby była aż tak paskudna, jak ir wydaje.
– Myją widzimy – odparł generał Beh bin Adee. – I nie wie my własnym oczom.
– Mamy jakąś teorię, która tłumaczyłaby, co to jest? – spytał Mi mut. – I skąd się wzięło?
– Ma jakiś związek z niebieskim lodem. Widziano ją w dawr Paryżu, tam pojawiła się pierwszy raz – odparła Cho Li. – Tam jest największa lodowa konstrukcja. Domyślam się jednak, że o to pytałeś. Nie, nie wiemy, skąd pochodzi.
– Od stuleci morawce obserwują Ziemię przez teleskopy zain: lowane w przestrzeni okołojowiszowej i w okolicach Saturnauważył Orphu. – Czy widzieliśmy już coś podobnego?
– Nie – odparli jednocześnie Asteague/Che i Suma IV.
– Ten mózgoręki stwór nie jest sam – wtrącił Sinopessen Wste ny. Wywołał na ekranie następne zdjęcia, holograficzne i dwuv miarowe. – Widzieliśmy go w osiemnastu różnych miejscach. Ws: dzie towarzyszyły mu te istoty.
– Ludzie? – spytał Orphu. Dane były niejednoznaczne.
– Niezupełnie – odparł Mahnmut. Powiedział o łuskach, kłai przerośniętych łapach i błoniastych stopach stworzeń ze zdjęć.
– Jeśli wierzyć czujnikom, są takich bestii setki – zauważył C phu.
– Tysiące – powiedział Mep Ahoo. – Oglądaliśmy zdjęcia robi ne w tym samym czasie w miejscach odlegrych o tysiące kilometró Łącznie naliczyliśmy co najmniej trzy tysiące dwieście tych płaz kształtnych istot.
– Kaliban...-mruknąłMahnmut.
– Słucham? – W głosie Asteague/Che dało się słyszeć zaskoczi nie.
– Na Marsie małe zielone ludziki wspominały o Prosperze i Kal banie... To postaci z Burzy Szekspira. Kamienne głowy, jak zapewr pamiętacie, miały przedstawiać właśnie Prospera. Emzetele ostrzeg; ry nas przed Kalibanem. Te stwory są do niego podobne. Tak mni(więcej przedstawiano go w ziemskich teatrach na przestrzeni wiekóv
Żaden z morawców nie miał nic do dodania.
– Odkąd przed dwoma tygodniami wykryliśmy gwałtowny wzros aktywności kwantowej, na Ziemi pojawiło się jedenaście nowych dziur w branie – powiedział w końcu generał Beh bin Adee. – Mózgostwór otworzyłje albo przynajmniej je wykorzystuje, aby przenosić się z miejsca na miejsce razem z łuskowatymi płazami, które nazwałeś Kalibana-mi. Miejsca, które odwiedzają, nie są bynajmniej przypadkowe.
Nad stołem materializowały się kolejne obrazy. Mahnmut opisywał je przyjacielowi, który błyskawicznie przyswajał towarzyszące im dane.
– Pola bitew – stwierdził Orphu. – Miejsca masakr i ludobójstw.
– Zgadza się – przytaknął generał. – Pierwsze przebicie brany nastąpiło w Paryżu. Jak wiadomo, dwa i pół tysiąca lat temu, kiedy Cesarstwo Unii Europejskiej zostało zniszczone, w Paryżu i okolicach zginęło ponad czternaście milionów ludzi.
– Inne dziury w branie także pasują do tego schematu – zauważył Mahnmut. – Hiroszima, Oświęcim, Waterloo, HoTepsa, Stalingrad, Kapsztad, Montreal, Gettysburg, Chanstak, Okinawa, Somma, New Wellington... Przed tysiącami lat wszystkie spłynęły krwią.
– Czyżbyśmy mieli do czynienia z mózgiem-turystą, który podróżuje sobie w przestrzeni Calabi-Yau przez dziury w branie? – zakpił Orphu.
– Albo z czymś gorszym – odparła Cho Li. – Wiązki neutrin i tachionów, które to... to coś po sobie zostawia, niosą jakąś złożoną zakodowaną informację. Są międzywymiarowe; sięgają poza nasz wszechświat. Nie możemy się do nich podłączyć i ich odkodować.
– Moim zdaniem to jest gul – stwierdził Orphu z Io.
– Jaki gul? – zdziwił się pierwszy integrator Asteague/Che.
Orphu wyjaśnił znaczenie tego słowa.
– Przypuszczam, że wysysa z tych miejsc jakąś negatywną energię – dodał.
– To mało prawdopodobne – zaświergotał Sinopessen Wsteczny. – Nic mi nie wiadomo o tym, żeby gwałtowne wydarzenia pozostawiały po sobie jakiekolwiek... mierzalne ślady energetyczne. To metafizyka. Bzdura, a nie nauka.
Orphu wzruszył czterema z licznych ramion.
– Czy ten chodzący mózg mógł zostać zaprojektowany i wyhodowany lub zbudowany po rubikonie, w Czasie Demencji? – zapytał centurion Mep Ahoo. – Podobnie jak Kaliban i bezgłowe roboty mordercy? Może to kolejne wytwory nieodpowiedzialnych specjalistów od RNA, reintrodukowane na Ziemi tak jak inne rośliny i zwierzęta sprzed wieków?
– Mózgostwór na pewno nie – stwierdził Suma IV, Ganimeda Musielibyśmy go wcześniej wykryć. Przybył przez dziurę w t z innego wszechświata. I to zaledwie przed paroma dniami. Ni< my, skąd się wzięły Kalibany i garbate roboty, które dziesiątkują kość; one rzeczywiście mogą być owocem manipulacji genetycz Nie zapominajmy, że tysiąc pięćset lat temu postludzie zaproj wali samych siebie, opierając się na ludzkiej puli genów.
– Widziałem hologramy dinozaurów, strachptaków i szable nych kotów – dodał Mep Ahoo. – Na Ziemi jest ich pełno.
– Czy te garbate metaliczne istoty wymordowały dziesięć pre ludzkiej populacji? – spytał Mahnmut. Zawsze się upierał, aby sownika „dziesiątkować” używać w zgodzie z jego pierwotnym czeniem.
– Tak – przytaknął generał Beh bin Adee. – Jeśli nie więcej, tylko w okresie, jaki zajął nam lot z Phobosa.
– Co robimy? – zapytał Orphu. – Jeżeli nikt nie ma gotowej powiedzi, chętnie przedstawię własną sugestię.
– Słuchamy – powiedział Asteague/Che.
– Moim zdaniem należy odmrozić tysiąc skałowieckich żołi rzy, których wieziemy w kriogenicznej śpiączce, wystrzelić lądi nik i te kilkanaście szerszeni przystosowanych do lotów w atmo: rze, które są na pokładzie, wyładować je wojskiem do gra możliwości i wkroczyć do akcji.
– Wkroczyć do akcji? – powtórzyła Cho Li.
– Zacznijmy od zbombardowania tego mózgostwora. Atomów żeby została z niego radioaktywna miazga. Potem lądujemy i bro my ludzi, zabijamy Kalibany i bezgłowe roboty. Walczymy.
– Cóż za niecodzienna propozycja... – Cho Li była wstrząśnie
– Na razie z całą pewnością mamy za mało informacji, żeby pc jąć decyzję – stwierdził Asteague/Che. – Na razie ten mózgostwi jak go nazywamy, może być jedyną rozumną, pokojowo nastawia istotą na Ziemi. Może to jakiś międzywszechświatowy archeolo antropolog albo historyk?
– Albo gul – dodał Mahnmut.
– Mieliśmy przeprowadzić zwiad – przypomniał stanowczym t< nem Suma IV. ~A nie wywołać wojnę.
– Możemy upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu – zauważ; Orphu. – Sama „Królowa Mab” jest tak uzbrojona, że możemy spe ro zdziałać w konflikcie, który rozgrywa się na Ziemi. Poza tym i Mahnmut o niczym oficjalnie nie wiemy, ale domyślamy się, że towarzyszy nam cały rój nowoczesnych okrętów bojowych, z pełnym kamuflażem i ciężkim uzbrojeniem. Mamy doskonałą okazję, żeby odstrzelić tego stwora i wszystkie mniejsze razem z nim. Nawet się nie zorientują, co je zaatakowało.
– Doprawdy, niecodzienna propozycja – powtórzyła Cho Li. – Absolutnie niecodzienna.
– Na razie zależy nam nie na wszczęciu wojny, lecz na dostarczeniu Odyseusza do miasteczka orbitalnego na niewielkiej asteroidzie w pierścieniu biegunowym – zauważył Asteague/Che głosem Jamesa Masona, tak dobrze znanym Mahnmutowi ze starych, dwuwymiarowych filmów. – Tak zażyczył sobie Głos.
– Zanim to zrobimy, musimy zdecydować, czy chcemy pod osłoną manewru hamowania wystrzelić ładownik i kontynuować pierwotną misję, czy też wolimy poczekać z tym do zakończenia wizyty w orbitalnym mieście – dodał Suma IV.
– Mam pytanie – odezwał się Mahnmut.
– Tak?
Pierwszy Integrator Asteague/Che również pochodził z Europy, byli więc z Mahnmutem podobnego wzrostu i teraz spojrzeli sobie prosto w fotoreceptory.
– Czy nasz pasażer chce, abyśmy dowieźli go tam, gdzie zażyczył sobie tego Głos?
Przedłużającą się ciszę mącił tylko szum wentylatorów, meldunki morawców przy pulpitach sterowniczych i rzadkie pomruki silników manewrowych.
– Rety... – powiedziała w końcu Cho Li. – Jak mogliśmy go o to nie zapytać?
– Byliśmy zajęci – odparł generał Beh bin Adee.
– Zapytam go – zapowiedział Suma IV. – Ale znajdziemy się w kłopotliwej sytuacji, jeśli odpowie „nie”.
– Jego szaty są przygotowane – wtrącił Sinopessen Wsteczny.
– Szaty? – zadudnił Orphu. – Czy syn Laertesa jest mormonem?
Nikt nie odpowiedział. Wszystkie morawce interesowały się historią ludzkości – w ich ewoluującym DNA i obwodach elektronicznych zaprogramowano podtrzymywanie takich zainteresowań – niewielu jednak tak dogłębnie poznało ludzki sposób myślenia jak olbrzymi przybysz z lo. Żaden też nie miał tak dziwnego poczucia humoru.
– Odkąd przebywa na pokładzie „Królowej Mab”, nosi ubrania naszego projektu – zauważył Sinopessen. – Strój, który włoży na spotkanie na asteroidzie, będzie naszpikowany nanoskopowymi urządzeniami rejestrującymi, żebyśmy mogli na bieżąco śledzić, co się z nim dzieje.
– Wszyscy? – spytał Orphu. – Ci w ładowniku też?
Zapadła cisza. Morawce rzadko bywały zakłopotane, ale czasem im się zdarzało.
– Nie przewidziano cię w załodze ładownika – odparł Asteague/ Che krótko, ale całkiem sympatycznie.
– Wiem, ale chyba uda mi się was przekonać, że wystrzelenie lądownika musi nastąpić podczas hamowania „Królowej Mab”, a ja muszę się znaleźć na pokładzie. Zajmę kawałek ładowni batyskafu, wystarczy. Będę tam miał wszystkie niezbędne łącza i piękne widoki.
– Z ładowni nie ma żadnych widoków – zauważył Sum IV. – Chyba że przez łącze wideo, ale to może zostać uszkodzone, jeśli batyskaf znajdzie się pod ostrzałem.
– Żartowałem.
– Poza tym jesteś... – Cho Li wydała odgłos przypominający chrząkanie jakiegoś małego zwierzątka– ...technicznie rzecz biorąc... niewidomy. W zakresie widzialnym.
– Zauważyłem – przyznał Orphu. – Ale nawet nie biorąc pod uwagę zasad zatrudniania zgodnych z akcją afirmatywną... Nieważne, szkoda czasu na wyjaśnienia. Mam trzy przekonujące powody, dla których warto uwzględnić mnie w składzie misji na Ziemię.
– Nie postanowiliśmy jeszcze nawet, że misja dojdzie do skutku – przypomniał Asteague/Che. – Ale proszę, mów dalej. Potem my, pierwsi integratorzy, będziemy mieli kwadrans na podjęcie wszystkich najważniejszych decyzji.
– Przede wszystkim, co zrozumiałe, będę doskonałym ambasadorem morawców przy spotkaniach ze wszystkimi rozumnymi istotami, na jakie możemy się tam natknąć.
Generał Beh bin Adee prychnął niezbyt uprzejmie.
– Przed czy po tym, jak zostanie z nich radioaktywna miazga?
– Po drugie, co może być mniej oczywiste, ale jednak znaczące, żaden ze znajdujących się na „Królowej Mab” morawców nie zna się tak dobrze jak ja na prozie Marcela Prousta, Jamesa Joyce’a, Williama Faulknera, George’a Marie Wonga, jak również poezji Emily
Dickinson i Walta Whitmana. Tak więc, tudzież ergo, najlepiej z was znam się na ludzkiej psychologii. Gdyby przyszło nam rozmawiać z prawdziwym człowiekiem, moje doświadczenie będzie nie do przecenienia.
Nie mówiłeś, że zajmujesz się także Joyce ‘em, Faulknerem, Won-giem, Dickinson i Whitmanem, nadał na wydzielonym kanale Mahn-mut.
Jakoś się nie złożyło. W ciągu tysiąca dwustu lat standardowych, jakie spędziłem w próżni siarkowego torusa Io, miałem sporo czasu na czytanie.
Tysiąca dwustu lat?! Morawce mogły funkcjonować całkiem długo, ale za uczciwą średnią uchodziło trzysta lat standardowych. Mahn-mut miał niecałe sto pięćdziesiąt. Nie mówiłeś, że jesteś taki stary!
Jakoś się nie złożyło.
– Pogubiłem się w tym rozumowaniu, które przedstawiłeś, zanim zacząłeś porozumiewać się z Mahnmutem przez radio – przyznał Asteague/Che. – Ale mów dalej, z łaski swojej. Mówiłeś, zdaje się, o trzech przekonujących powodach, dla których powinniśmy wysłać cię na Ziemię.
– Trzecim powodem, dla którego zasługuję na miejsce w ładowniku, jest fakt, że to ja to wszystko rozgryzłem.
– Wszystko? – zdziwił się Suma IV. Nie było widać, żeby czarny Ganimedanin zerkał na zegarek, ale jego głos zdradzał, że właśnie to robi. – Czyli co?
– Wszystko – odparł Orphu. – Skąd wzięli się greccy bogowie na Marsie. Dlaczego tunel czasoprzestrzenny łączy Marsa z inną Ziemią, na której trwa opisana przez Homera wojna trojańska. Jak udało się tak szybko terraformować Marsa. Dlaczego Prospero i Kaliban, postaci z antycznego dramatu szekspirowskiego, czekają na nas na Ziemi. Dlaczego dziury w branie naruszają kwantowe fundamenty całego Układu Słonecznego. Wszystko.
Kobieta wyglądająca jak młoda Savi rzeczywiście miała na imię Mojra, chociaż Prospero czasem nazywał ją Mirandą – a raz, z uśmiechem – Monetą, co tylko potęgowało zamęt w głowie Harmana. Był ogromnie zakłopotany. Nie tylko nie mógł spojrzeć Moj-rze w oczy, ale nawet w jej kierunku. Kiedy razem usiedli do śniadania (przysiadł się do nich Prospero), Harman wreszcie odważył się do niej odwrócić, ale nie podniósł wzroku ponad poziom stołu. Nagle zdał sobie sprawę, że wygląda, jakby gapił się na jej biust, spuścił więc oczy. Mojra nie zwracała uwagi na jego katusze.
– Prospero... – powiedziała, sącząc podany przez służka sok pomarańczowy. – Ty stara, parszywa glisto. To był twój pomysł, żeby mnie tak obudzić?
– Oczywiście, że nie, moja droga Mirando.
– Nie mów do mnie „Mirando”, bo zacznę cię nazywać Mandragorą.
– Przecieżjesteś mojącórką, Mirando. Zawsze nią byłaś – zamruczał mag. – Czy istniał kiedyś postczłowiek, któremu nie pomogłem stać się postczłowiekiem? Czy to nie moje laboratoria genetyczne były waszym łonem i kołyską? Czy to nie czyni mnie twoim ojcem?
– Są jeszcze jacyś żywi postludzie, Prospero?
– Nic mi o tym nie wiadomo, Mirando.
– No to wal się.
Spojrzała na Harmana, łyknęła kawy i ostrym nożem odkroiła kawałek pomarańczy.
– Mam na imię Mojra – powiedziała.
Siedzieli przy stole w niewielkim pokoiku – właściwie w niszy, która nie zasługiwała nawet na miano pokoju, a która wcześniej uszła uwagi Harmana. Znajdowała się w połowie wysokości wewnętrznej ściany grobowca, co najmniej sto metrów nad marmurowym labiryntem i posadzką. Było całkiem zrozumiałe, że nie wypatrzył jej z dołu – jej ściany były dokumentnie zastawione książkami. Podobnych wnęk nie brakowało zresztą we wnętrzu kopuły – w innych znajdowały się miękko obite ławy, tajemnicze przybory, parawany. Okazało się, że metalowe schody są ruchome; gdyby nie to, dotarcie na górę zajęłoby im znacznie więcej czasu. Widok – nie było tu barierek, a wąskie pomosty i schody składały się w większej mierze z powietrza niż żelaza – przyprawiał o palpitacje serca. Harman ze wszystkich sił starał się nie patrzeć w dół. Błądził więc wzrokiem po książkach, a idąc, ocierał się barkiem o regały.
Kobieta była ubrana podobnie jak Savi, kiedy pierwszy raz ją zobaczył – w bluzkę z niebieskiej bawełny, sztruksowe spodnie i wysokie skórzane buty. Miała nawet krótki wełniany płaszczyk, podobny do tego, w którym widział Savi, tyle że nie intensywnie czerwony, lecz ciemnożółty – za to jego skomplikowany, fałdzisty krój był chyba identyczny. Oprócz wieku różniło je jeszcze to, że starsza Savi nosiła pistolet – pierwszy okaz broni palnej, jaki Harman widział w życiu. Młodsza Savi – Mojra, Miranda czy Moneta – była nieuzbrojona, kiedy się poznali. Tego był pewien.
– Co się wydarzyło, odkąd zasnęłam, Prospero? – zapytała.
– Mam ci streścić czternaście stuleci w czternastu zdaniach, kochanie?
– Bardzo proszę.
Mojra podzieliła pomarańczę na cząstki i jednąz nich podała Har-manowi, który zjadł ją, nie czując nawet smaku.
– Lasy niszczeją – zaczął Prospero – niszczeją i giną;
Chmury kroplami spływają na ziemią; Człowiek przychodzi, orze, by lec potem W ziemi; po iluś latach łabędź kona. A mnie jednego trawi nieśmiertelność Okrutna: oto w twych ramionach więdnę Tu, na spokojnym skraju świata, siwy Cień, co bez końca, niby sen, się błąka Wśród mgieł rozległych, milczących pustkowi, Gdzie światło sączy się z pałaców świtu*. Mag lekko skłonił na wpół łysą, siwiejącą głowę.
– Titonus – powiedziała Mojra. – Od Tennysona przed śniadaniem zawsze boli mnie brzuch. Powiedz mi, Prospero, czy świat jest teraz normalny?
– Nie, Mirando.
– Czy wszyscy tacy jak ja pomarli lub zostali przeobrażeni?
Jadła winogrona, przegryzała aromatyczny ser i popijała lodowatą
wodę z kielicha, który służki cały czas napełniały.
– Jedno, drugie albo jedno i drugie jednocześnie.
– A wrócą, Prospero?
– Bóg jeden wie, córeczko.
– Nie wyjeżdżaj mi tu z Bogiem, proszę. Co z dziewięcioma tysiącami stu trzynastoma Żydami Savi? Czy ktoś ich wydobył z pętli neutrinowej?
– Nie, kochanie. Wszyscy Żydzi i inni, którzy przeżyli rub wciąż są promieniem niebieskiego światła w Jerozolimie.
– Czyli nie dotrzymaliśmy słowa?
Mojra odsunęła talerz, wytarła z rąk okruchy i resztki soku.
– Nie, córeczko.
– A ty, mój gwałcicielu... – Mojra spojrzała pytająco na Ha na. – Czym się zajmujesz w tym świecie poza wykorzystywał obcych śpiących kobiet?
Harman otworzył usta, ale nie bardzo wiedział, co powied Zacisnął wargi. Zrobiło mu się niedobrze. Mojra dotknęła jego ręki.
– Nie obwiniaj się, mój Prometeuszu. Nie miałeś wyboru. Po trze w sarkofagu było przesycone silnym afrodyzjakiem w aeroj Prospero oddał go jednej z przeobrażonych, Afrodycie. Oboje m szczęście, że jego działanie jest krótkotrwałe.
Harman poczuł ulgę, a zaraz potem złość.
– Jak to, nie miałem wyboru?
– Nie miałeś, jeśli masz w sobie DNAAhmana Ferdinanda M; Alonzo Khan Ho Tępa. A wszyscy mężczyźni twojej rasy pow mieć jego geny. – Mojra spojrzała na Prospera. – A gdzie Ferdir Mark Alonzo? Co się z nim stało?
Mag pochylił głowę.
– Droga Mirando... Trzy lata po tym, jak spoczęłaś w sarkofi zmarł na jedną z mutacji rubikonu, które co roku, z regularno letniego zefirku, przeczesywały całą populację. Został złóż w kryształowej trumnie obok ciebie, chociaż aparatura faksuj mogła co najwyżej powstrzymać rozkład ciała, bo konserwatoi nie nauczyła się jeszcze leczyć rubikonu. Zanim kadzie osiągr stosowny poziom wiedzy, na Mount Everest wspięła się banda m droidów Kalifatu, które przełamały zabezpieczenia i złupiły Te Zaczęły od trumny nieszczęsnego Ferdinanda Marka Alonzo; zr ciły ją w przepaść.
– A dlaczego moją oszczędziły? I dlaczego nie obrabowały g bowca do końca? Widziałam, że agaty, jaspisy, krwawniki, szmar dy, lazuryty, kameole i inne błyskotki są na swoich miejscach, ścianach i w marmurowym labiryncie.
– Kaliban przefaksował się tutaj i wyciął je w pień. Miesiąc trv ło, zanim służki zmyły wszystkie ślady krwi.
Mojra podniosła głowę.
– Kalibanżyje?
– Ależ tak. Zapytaj Harmana.
Zerknęła na Harmana, ale zaraz znów wróciła spojrzeniem do maga.
– Dziwne, że też mnie nie zgwałcił.
– Próbował, droga Mirando. – Prospero uśmiechnął się smutno. – Wielokrotnie. Ale nie umiał otworzyć sarkofagu. Gdyby świat zechciał się nagiąć do jego woli i członka, dawno już zaludniłby ten świat małymi Kalibanami z twojego łona.
Mojra wzdrygnęła się i odwróciła do Harmana.
– Muszę poznać twoją historię, charakter i twoje dzieje. Daj rękę.
Oparła prawy łokieć na stole i zwróciła dłoń w jego stronę. Harman bez przekonania zrobił to samo, nie dotykając jej.
– No nie... Czyżby ludzie zapomnieli o funkcji uwspólnienia?
– Owszem – wtrącił Prospero. – Nasz przyjaciel Harman zna, a właściwie znał, bo eiffeibahn odciął mu dostęp, tylko wyszukiwanie, wszechsieć, dalekosieć i bliskosieć. A włącza je, wyobrażając sobie pewne figury geometryczne.
– Matko... – Mojra opuściła rękę. – A czytać potrafią?
– Tylko Harman i te parę osób, które w ostatnich miesiącach tego nauczył. A, byłbym zapomniał, od niedawna Harman umie także siglować.
– Siglować? – Mojra parsknęła śmiechem. – Przecież siglowanie nie służy rozumieniu książek, to tylko funkcja indeksująca. Tak jakbyś spojrzał na przepis w książce kucharskiej i uznał, że zjadłeś obiad. Lud Harmana to chyba najgłupsza odmiana Homo sapiens w dziejach, co?
– Zaraz – odezwał się Harman. – Ja też tu jestem. A wy rozmawiacie o mnie jak o kimś nieobecnym. Może i nie znam funkcji uwspólnienia, ale mogę się jej nauczyć. A na razie moglibyśmy porozmawiać. Bo wiesz, ja też mam do ciebie parę pytań.
Kiedy tym razem na niego spojrzała, uderzyła go głęboka zieleń jej oczu.
– Masz rację – przyznała. – Byłam nieuprzejma. Przemierzyłeś kawał świata, żeby mnie obudzić, zrobiłeś to wbrew swojej woli i nie wątpię, że wolałbyś być w tej chwili gdzie indziej. Wypada więc, abym przynajmniej okazała ci nieco uwagi i odpowiedziała na twoje pytania.
– Naucz mnie używać funkcji uwspólnienia – poprosił Harman. Bardzo usilnie starał się nie stracić panowania nad sobą w rozmowie z kobietą, która do złudzenia przypominała mu nieżyjącą Savi i w datku przemawiała jej głosem. – Albo pokaż mi, jak się faksc bez pawilonów. Ariel to potrafi.
– Ariel... – Mojra zerknęła na Prospera. – Ludzie oduczyli faksować?
– Oduczyli się prawie wszystkiego. Kazaliście im zapomnieć. V Tirzah, Rahaba...
Mojra postukała w dłoń płazem noża.
– Dlaczego wykorzystałeś tego człowieka, żeby mnie obudź Czyżby Sykoraks odzyskała siły i uwolniła Kalibana spod two wpływów?
– Odzyskała i uwolniła. Ja jednak uznałem, że czas cię obudz ponieważ Setebos przybył do tego świata.
– Sykoraks, Kaliban i Setebos...
Mojra ze świstem wciągnęła powietrze przez zęby.
– Wiedźma, półdemon i stwór ciemności mogą razem zawładn ziemią i księżycem – wyjaśnił Prospero. – O wszystkim decydow i zagarnąć całą władzę.
Mojra skinęła głową. Przygryzła wargę.
– Kiedy wagonik rusza w dalszą drogę?
– Za godzinę. Wsiądziesz do niego, Mirando najdroższa? C; wolisz znów zasnąć w temporalnej faksotrumnie, pozwalając, ał twoje atomy i wspomnienia przez wieki odtwarzały się w bezrozun nej pętli?
– Wsiądę do tego pieprzonego wagonika. Z banków pamięci p(biorę aktualizację, żeby wiedzieć wszystko o tym nowym wspanii łym świecie, w którym się odrodziłam. Najpierw jednak odpowiei na pytania młodego Prometeusza, a potem poradzę mu, co powinie zrobić, żeby odzyskać dostęp do funkcji. – Mojra spojrzała znaczę co pod szczyt kopuły.
– Nie – powiedział Prospero.
– Harmanie... – Mojra przykryła dłoń Harmana swoją. – Pytaj.
Oblizał wargi.
– Naprawdę jesteś postczłowiekiem?
– Tak. Tak nazywali nas rodacy Savi przed ostatnim faksowaniem
– Dlaczego tak bardzo jesteś do niej podobna?
– O... Znałeś ją, tak? Dowiem się, co się z nią stało, przy aktualizacji. Ja teżjąznałam, ale, co ważniejsze, Ahman FerdinandMarkAlonzc Khan Ho Tep się w niej zakochał. Bez wzajemności. Pochodzili, jeśli można tak powiedzieć, z dwóch różnych szczepów. Przybrałam więc jej postać i głos, przejęłam jej wspomnienia... wszystko... Dopiero później przybyłam tutaj.
– W jaki sposób przybrałaś jej postać?
Mojra spojrzała pytająco na Prospera.
– Oni naprawdę nic nie wiedzą, co? – Znów zwróciła się do Harmana. – My, postludzie, osiągnęliśmy stadium rozwoju, w którym pozbyliśmy się ciał, mój młody Prometeuszu. W każdym razie ciał w waszym rozumieniu. Nie były nam potrzebne. Było nas zaledwie kilka tysięcy. Wyhodowaliśmy się z ludzkiej puli genów dzięki uprzejmości i umiejętnościom awatara logosfery...
– Do usług – wtrącił Prospero.
– Kiedy chcieliśmy przybrać ludzką postać, kobiecą, powinnam dodać, bo zawsze wcielaliśmy się w kobiety, po prostu sobie jakąś pożyczaliśmy.
– Ale jak?
Mojra westchnęła.
– Widziałeś pierścienie na niebie? Dalej tam są?
– Naturalnie.
– Oba? Biegunowy i równikowy?
– Tak.
– Jak sądzisz, Harmanie, czym one są? Składają się z ponad miliona obiektów...
Harman znów oblizał wargi; powietrze w grobowcu było bardzo suche.
– Wiemy, że znajdowała się tam konserwatornia, w której dokonywano zabiegów odmładzających. Większość z nas uważa, że pozostałe obiekty w pierścieniach to wasze domy. Domy postludzi. Są też maszyny, miasta, tak jak na wyspie Prospera... W zeszłym roku byłem tam, Mojro. Pomogłem ją rozbić.
– Tak? – Mojra spojrzała przelotnie na maga. – Pięknie, Prometeuszu. Mylisz się jednak, sądząc, że ten milion umieszczonych na orbicie satelitów, w większości znacznie mniejszych od wyspy Prospera, to domy postludzi oraz maszynerie służące naszym celom. Naturalnie, kilkanaście osiedli mieszkalnych by się tam znalazło. A także kilkanaście tysięcy generatorów wormhole’i, kolektorów czarnych dziur i generatorów dziur w branie. To wszystko pozostałości naszych wczesnych eksperymentów z podróżami międzywymiarowymi. Ale pozostała maszyneria służy wam.
– Nam?
– Wiesz, na czym polega faksowanie?
– Faksowałem się od dziecka.
– To wiem. Ale czy rozumiesz zasadę działania faksu?
Harman westchnął.
– Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale kiedy w zeszłym rola podróżowałem z Savi, a potem spotkałem Prospera, tłumaczy/i mi, że w pawilonie faksu moje ciało zostaje zakodowane w postaci energetycznej, z której odtwarza sieje razem z umysłem i wspomnieniami w innym węźle.
Mojra pokiwała głową.
– Z grubsza tak. Tyle że pawilony i węzły nie są niezbędne. Wymyśliliśmy je, żebyście nie pałętali się, gdzie was nie chcą. Ta forma teleportacji stanowiła potworne obciążenie dla komputerów, nawet tych wyposażonych w najbardziej zaawansowaną pamięć białkową i bąbelkową. Masz pojęcie, ile pamięci trzeba na zapisanie wszystkich informacji o ciele jednego człowieka, nawet bez frontu falowego przedstawiającego jego osobowość i wspomnienia?
– Nie.
Mojra wskazała szczyt kopuły nad ich głowami, Harman domyślił się jednak, że jej gest dotyczy raczej nieba i przecinających się na nim pierścieni.
– Milion orbitalnych banków pamięci. Każdy przypisany jednemu z was, ludzi. A poza tym? Zasilane energią czarnych dziur urządzenia teleportacyjne, satelity GPS, skanery, reduktory, kompilatory, odbiorniki i nadajniki. Przez całe życie, Harmanie Prometeuszu, miałeś na niebie gwiazdę, na której wypisane było twoje imię.
– Dlaczego akurat milion?
– Uznano, że taka będzie najmniejsza populacja zdolna do samodzielnej egzystencji. Chociaż przypuszczam, że dziś jest was o wiele mniej, ponieważ kobietom zezwalaliśmy na posiadanie tylko jednego dziecka. Za moich czasów żyło tylko dziewięć tysięcy trzysta czternaścioro przedstawicieli waszego podgatunku, z wbudowanymi i aktywnymi funkcjami nanogenetycznymi, oraz kilkaset tysięcy dawnych ludzi, takich jak mój ukochany, Ahman Ferdinand Mark Alonzo Khan Ho Tep. Ostatni potomek królewskiego rodu.
– Czym są wojniksy? – zapytał Harman. – Skąd przybyły? Dlaczego tak długo nam służyły, a po zniszczeniu wyspy Prospera zaczęły atakować ludzi? Jak je powstrzymać?
– Tyle pytań... – westchnęła Mojra. – Jeżeli chcesz poznać wszystkie odpowiedzi, będzie ci potrzebny szerszy kontekst. W tym celu musisz przeczytać te książki.
Harman powiódł wzrokiem po wyłożonym książkami wnętrzu kopuły. Nie potrafił oszacować zajmowanej przez nie powierzchni ani objętości, ale intuicyjnie szacował ich liczbę na co najmniej milion.
– Które? – spytał.
– Wszystkie. – Mojra szerokim gestem ogarnęła całe wnętrze. – To jest możliwe.
– Nie, Mojro – wtrącił Prospero. – To go zabije.
– Bzdura. Młody jest.
– Ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Siedemdziesiąt pięć więcej niż ciało Savi, kiedy je dla siebie klonowałaś. Przejęłaś jej pamięć. Harman też ma wspomnienia. To nie jest tabula rasa.
Mojra wzruszyła ramionami.
– Jest silny. I zdrowy, spójrz na niego.
– Zabijesz go, a wraz z nim przepadnie nasza najlepsza broń do walki z Setebosem i Sykoraks.
Harman był wściekły, ale i podekscytowany.
– O czym wy mówicie? – Cofnął rękę przed dotykiem Mojry. – Mam przesiglować te wszystkie książki? To by mi zajęło całe miesiące, jeśli nie lata! Albo i dziesięciolecia.
– Nie przesiglować – odparła Mojra – tylko zjeść.
– Zjeść... – powtórzył Harman.
Ciekawe, pomyślał, czy była szurnięta, jeszcze zanim położyła się w tej kryształowej trumnie temporalnej, czy zwariowała dopiero od trwającej całe wieki ciągłej replikacji?
– Tak, zjeść. W takim sensie, jak wspomina o tym Talmud. Zjeść je, a nie przeczytać.
– Nie rozumiem.
– A wiesz, co to jest Talmud?
– Nie.
Mojra ponownie wskazała szczyt kopuły, wznoszący się siedemdziesiąt pięter nad ich głowami.
– Na górze, mój przyjacielu, znajduje się kopułka z krystalicznie przejrzystego szkła, a w niej klatka ze złota, macicy perłowej i kryształu. Mam do niej klucz. Złoty. W środku znajduje się cały świat.
– To tak jak twój sarkofag? – upewnił się Harman. Serce biło mu jak oszalałe.
– Bynajmniej – roześmiała się Mojra. – Moja trumna to po pro jeszcze jeden węzeł w karuzeli faksów. Odtwarzała moje ciało pn stulecia, aż przyszedł czas, żeby wstać i wziąć się do roboty. 1V^ łam o maszynie, która umożliwi ci przeczytanie tych wszystkich ks żek przed odjazdem eiffelbahnu ze stacji Tadż Mojra za... – zerkr ła na dłoń – ... pięćdziesiąt osiem minut.
– Nie rób tego, Mojro – powiedział Prospero. – Nie przyda m się w wojnie z Setebosem jako trup albo śliniący się kretyn.
– Milcz, Prospero! Spójrz na niego. Już jest kretynem. Można by pomyśleć, że od czasów Savi cała jego rasa została poddana lobot mii; właściwie równie dobrze mógłby nie żyć. Jeśli klatka zadział a on to przeżyje, może pomóc i nam, i sobie. – Mojra wzięła Harm na za rękę. – Czego pragniesz najbardziej we wszechświecie, Ha manie Prometeuszu?
– Chcę wrócić do domu i zobaczyć żonę.
Mojra westchnęła.
– Nie dam ci gwarancji, że kryształowa klatka, dzięki której pc znasz wszystkie niuanse księgozbioru mojego biednego Ahmana Fei dinanda Marka Alonzo, pozwoli ci się faksować do domu i do... Ja ma na imię twoja żona?
– Ada.
Na sam dźwięk tych sylab zachciało mu się płakać. Po pierwsz dlatego, że za nią tęsknił, po drugie – ponieważ ją zdradził.
– Do Ady. Zapewniam cię jednak, że jeśli nie zaryzykujesz, nii wrócisz do domu i nie zobaczysz jej żywej.
Harman wstał i wyszedł na pozbawioną balustrady marmurowi półkę przed niszą, sto metrów nad zimną marmurową posadzką. Spoj rżał na szczyt kopuły – dwieście metrów na głową – ale najwyższe metalowe podesty plątały się tam jak czarne, cienkie pajęcze nici rozpływając się w nieprzeniknioną dla wzroku mgiełkę.
– Harmanie, druhu Nomana... – zaczął Prospero.
– Zamknij się – uciszył go Harman i zwrócił się do Mojry: – Chodźmy.
„„eleportowałem nas zgodnie z twoimi wskazówkami – mówi Hefajstos. ~ Tylko gdzie, na Hadesa, jesteśmy?
– Na Itace – odpowiada Achilles. – To surowa, skalista wyspa, ale czuła niańka dla chłopców, którzy chcą być mężczyznami.
– Wygląda i śmierdzi jak kloaka. Zwłaszcza w tym upale.
Bóg Ognia kuśtyka kamienistą ścieżką, prowadzącą stromo pod górę wśród łąk, na których pasą się owce i bydło, do miejsca, gdzie czerwone dachówki domów prażą się w bezlitosnym słońcu.
– Bywałem tu już wcześniej – ciągnie Achilles. – Pierwszy raz jeszcze jako dzieciak.
Ciężką tarczę ma przytroczoną do pleców, pas z mieczem w pochwie przewiesił przez ramię. Nie poci się, chociaż idą pod górę. Za to Boski Rzemieślnik powłóczy kaleką nogą, sapie z gorąca i ocieka potem. Brodę ma wprost przemoczoną.
Stroma, wąska ścieżka kończy się na szczycie wzgórza, skąd widać jakieś zabudowania.
– Pałac Odyseusza – oznajmia Achilles i truchtem pokonuje ostatnie pięćdziesiąt metrów.
– Pałac?! – sapie Bóg Ognia. Kulejąc, wychodzi na plac przed bramą, opiera obie ręce na kolanie krótszej nogi i zgina się wpół, jakby miał zwymiotować. – Chyba raczej chlew, tylko dziwnie wysoki.
Pięćdziesiąt metrów na prawo od domu, na skalnej ostrodze nad urwiskiem, wznoszą się ruiny małej, porzuconej twierdzy. Sam dom – pałac Odyseusza – został zbudowany z nowszego kamienia i świeższego drewna niż forteczka i tylko drzwi, które squchylone, składają się z dwóch wiekowych kamiennych płyt. Terakotowy taras wygląda na drogi kaprys – płytki są ułożone równo, elegancko, z pewnością pracowali przy nich najlepsi rzemieślnicy i kamieniarze – ale przydałoby się go zamieść. Ściany i kolumny są pomalowane na jasne kolory. Malowana winna latorośl, ozdobiona ptakami i gniazdami, oplata białe kolumny przy wejściu. Obok pnie się prawdziwa winorośl, wabiąc prawdziwe ptaki, które uwiły w jej splotach prawdziwe gniazdo. Za drzwiami widać pogrążony w cieniu westybul, ozdobiony kolorowymi freskami.
Achilles zamierza wejść do środka, gdy Hefajstos łapie go za rękę i osadza w miejscu.
– Tu jest pole siłowe, synu Peleusa.
– Nie widzę.
– Nie zobaczysz, dopóki w nie nie wejdziesz. Każdego innego śmiertelnika zabiłoby na miejscu. Ty jesteś szybkonogim mężobójcą, a prawdopodobieństwo twojej śmierci określa, jak to powiedziała Nyks, kwantowa osobliwość, więc odbiłbyś się i klapnął na dups Moje przyrządy wskazują napięcie dwustu kilowoltów i ampei który może naprawdę zrobić krzywdę. Odsuń się.
Brodaty bóg-karzeł zaczyna majstrować przy pudełkach i spii nie skręconych metalowych przedmiotach, które nosi zawieszone paskach przy kamizeli, sprawdza wskazania maleńkich zegarów, k kodylkiem przypina coś, co wygląda jak martwa metalowa fretka, końcówki mocy w niewidzialnym polu, spina kolorowymi przev darni cztery romboidalne urządzenia i w końcu przyciska mosięż guzik.
– Proszę – mówi. – Pole wyłączone.
– Za to właśnie lubię arcykapłanów – mówi Achilles. – Nic i robią, a potem się tym przechwalają.
– Nie mówiłbyś, że to takie nic, gdybyś się w to wpieprzył – rar czy Bóg Ognia. – Moje instrumenty sugerują, że to sprawka Hery
– Wtakim razie dziękuję – mówi Achilles i przechodzi przezpn między kamiennymi skrzydłami drzwi. Wchodzi do westybulu pał cu Odyseusza.
Słychać zwierzęcy warkot i z półmroku wyskakuje jakaś bestia. Achilles błyskawicznie dobywa miecza, ale pies pada na ziemi zanim zdąży się do niego zbliżyć.
– Argus... – Achilles głaszcze leżącego, dyszącego psa po łbie. Odyseusz wychował go od szczeniaka, dziesięć lat temu, opowiad. mi o tym. Ale popłynął pod Troję, zanim zdążył przyuczyć Argus do polowań na dziki i jelenie. Syn naszego przebiegłego druha, Tek mach, miał się opiekować psem.
– Od tygodni nikt się nim nie zajmował – zauważa Hefajstos. Kundel zdycha z głodu.
To prawda, Argus nie ma siły stanąć na nogi ani nawet podnieśi głowy. Wodzi tylko wielkimi, proszącymi ślepiami za dłonią głasz czącego go Achillesa. Żebra sterczą mu pod obwisłą skórą o zmato wiałej sierści jak przyrzucone płachtą płótna wręgi budowanego stat ku.
– Nie mógł się wydostać spod pola siłowego – domyśla się Achilles. – A założę się, że w środku nie ma nic do jedzenia. Spijał pewnie wodę z rynien i zlizywał deszczówkę, ale nic nie jadł.
Wyjmuje z torby kilka sucharów, które udało mu się podkraść z domu Rzemieślnika, i karmi psa. Argos z trudem przeżuwa chleb. Achilles kładzie jeszcze trzy suchary obok jego łba i wstaje.
– Nie ma nawet trupów, które mógłby obgryzać – mówi Hefajstos. – Na całej Ziemi ludzie zostali tylko w okolicy Ilionu... Wszędzie indziej zniknęli. Jak dym, kurwa, jak dym...
Achilles odwraca się do niego.
– Co się z nimi stało? Co z nimi zrobiliście ty i inni nieśmiertelni?
Boski Rzemieślnik podnosi ręce w obronnym geście.
– To nie nasze dzieło, synu Peleusa. Nawet wielki Zeus nie przyłożył do tego ręki. Jakaś inna siła opróżniła Ziemię z ludzi. My, olimpijscy bogowie, potrzebujemy czcicieli. Bez śmiertelnych wyznawców, suplikantów i budowniczych ołtarzy bylibyśmy jak Narcyz – a trzeba ci wiedzieć, że znam go osobiście – w świecie bez luster. To nie my.
– Chcesz powiedzieć, że są jeszcze jacyś inni bogowie? – dziwi się Achilles. Nie opuszcza miecza.
– Duże pchły mają małe pchły, te małe mają jeszcze mniejsze, te mniejsze sąpodgryzane przezjeszcze mniejsze, i tak dalej, adinfinitum, czy jak to się tam mówi.
– Milcz.
Achilles ostatni raz poklepuje po łbie wyraźnie ożywionego kundla i odwraca się plecami do Hefajstosa.
Przechodzą przez westybul do sali tronowej, gdzie Odyseusz z Pe-nelopąniegdyś przyjmowali Achillesa. Telemach był wtedy sześcioletnim, nieśmiałym chłopczykiem; ledwie dało się go przekonać, żeby ukłonił się Myrmidonom, zanim niania musiała go odprowadzić.
Sala tronowa jest pusta.
Hefajstos majstruje coś przy jednym ze swoich pudełkowatych przyrządów.
– Tędy-mówi.
Cofają się do ozdobnego przedpokoju i wchodzą do innej komnaty, podłużnej i ciemnej. To sala bankietowa. Najwięcej miejsca zajmuje w niej niski, długi na dziesięć metrów stół.
Zeus leży na nim na wznak, z rozrzuconymi rękami i nogami. Jest nagi. Chrapie. W komnacie panuje bałagan. Puchary, miski i sztućce leżą dosłownie wszędzie, kołczan spadł ze ściany, strzały rozsypały się po podłodze, zdarty z drugiej ściany gobelin zwija się pod ciałem śpiącego boga.
– Sen Absolutny, jak nic – mruczy pod nosem Hefajstos.
– Tak brzmi – przytakuje Achilles. – Aż dziw, że od tego chrapania sufit się nie zawalił.
Mężobójca ostrożnie przestępuje nad haczykowatymi grotami rozrzuconych na podłodze strzał. Mało który Grek by się do tego przyznał, ale większość z nich chętnie smaruje groty strzał i włóczni trucizną, Achilles zaś wie – od wyroczni i od matki, Tetydy – że przyczyną jego śmierci będzie zatruta strzała, która przebije mu jedyną wrażliwą na ciosy część ciała. Ani matka jednak, ani Mojry nie zdradziły mu gdzie i kiedy zginie, podobnie jak nie powiedziały, kto wystrzeli zabójczy pocisk. Głupio by było, myśli sobie Achilles, ukłuć się w palec którąś z zabytkowych strzał Odyseusza i umrzeć w męczarniach, zanim obudzi Zeusa i każe mu wskrzesić Pentesileję.
– Sen Absolutny to nazwa narkotyku, którym uśpiła go Hera – wyjaśnia Rzemieślnik. – Sam pomogłem jej opracować ten eliksir, chociaż pomysłodawczyniąbyła Nyks.
– Możesz go obudzić?
– Ależ tak – mówi Hefajstos. – Tak sądzę.
Odpina paski wszyte w kamizelę, które podtrzymują sakiewki i pudełka. Zagląda do środka każdego z nich i wyjmuje różne przedmioty. Niektóre od razu chowa z powrotem, inne ustawia na stole obok olbrzymiego Zeusowego uda.
Kiedy bóg-karzeł zajmuje się swoimi sprawami, Achilles pierwszy raz ma okazję przyjrzeć się z bliska Ojcu Bogów i Ludzi, Zeusowi, Który Rządzi Chmurami Burzowymi.
Ma cztery i pół metra wzrostu i wygląda imponująco, nawet kiedy leży na plecach na przykrytym gobelinem stole. Ma doskonałe, muskularne ciało, a naoliwiona broda układa mu się w idealne loki, ale pomijając takie drobiazgi jak nieprzeciętne rozmiary i fizyczna perfekcja, jest po prostu mężczyzną, który po kapitalnym seksie słodko zasnął. Penis długi jak miecz Achillesa leży oklapły i zaróżowiony na boskim udzie. Gromowładny chrapie i ślini się jak prosię.
– To go powinno ocucić.
Hefajstos podnosi olbrzymią strzykawkę – Achilles pierwszy raz w życiu widzi takie urządzenie – z długą na blisko pół metra igłą.
– Na bogów! – wykrzykujejasnowłosy mężobójca. – Chcesz wsadzić coś takiego Ojcu Zeusowi?!
Hefajstos chichocze paskudnie.
– Wbiję mu igłę prosto w to kłamliwe, lubieżne serce. Tysiąc mililitrów najczystszej boskiej adrenaliny z dodatkiem mojej autorskiej mieszanki amfetaminowej. To jedyna odtrutka na Sen Absolutny.
Achilles ma ochotę schować się za tarczą.
– Co zrobimy, kiedy się obudzi?
Hefajstos wzrusza ramionami.
– Nie zamierzam na to czekać. Wstrzyknę mu ten koktajl i znikam. To, jak Zeus zareaguje, budząc się z igłą w sercu, to twój problem, synu Peleusa.
Achilles chwyta go za brodę i przyciąga do siebie.
– Jeżeli w ogóle wyniknie z tego jakiś problem, kaleki Rzemieślniku, zapewniam cię, że ciebie również będzie dotyczył.
– Co mam zrobić, śmiertelniku? Potrzymać cię za rączkę? To był twój kretyński pomysł, żeby go budzić.
Achilles nie zwalnia chwytu.
– Obudzenie Zeusa leży także w twoim interesie, krótkonogi boże.
– Niby jak? – Hefajstos mruży zdrowe oko.
– Pomóż mi – szepcze mu do ucha mężobójca. – A za tydzień to ty zasiądziesz na złotym tronie w Dworze Bogów, a nie Zeus.
– Jakim cudem? – Hefajstos, choć nadal nieufny, też zniża głos do szeptu. Mruży oko już nie podejrzliwie, ale z zainteresowaniem.
Achilles – szeptem, nie puszczając jego brody – wykłada mu swój plan.
Zeus budzi się z rykiem.
Hefajstos dotrzymuje słowa i znika zaraz po wstrzyknięciu Ojcu Bogów końskiej dawki adrenaliny, wyciągnięciu igły i odrzuceniu strzykawki. Trzy sekundy później Zeus siada, wrzeszczy tak głośno, że Achilles musi sobie zatykać uszy. Ojciec Bogów zrywa się na równe nogi, przewraca stół i rozbija całą południową ścianę domu Odyse-usza.
– Hero! – dudni basem. – Bądź przeklęta!
Achilles nie kuli się ani nie ucieka, choć mimo woli cofa się, kiedy Zeus roztrzaskuje ostatni kawał ściany, wyrwanym dźwigarem rozbija wielki jak koło rydwanu kandelabr na tysiąc kawałeczków, jednym ciosem gigantycznej pięści druzgocze masywny stół i zaczyna nerwowo przechadzać się po komnacie. W końcu zauważa Achillesa, stojącego w drzwiach do westybulu.
– Ty!
– Ja – przytakuje Achilles, syn Peleusa.
Miecz trzyma za pasem, tarczę grzecznie zawieszoną na plecach, nie na przedramieniu, dłonie ma puste. Bogobójczy sztylet, który dała mu Atena, każąc zabić Afrodytę, tkwi – niewidoczny – za pasem.
– Co robisz na Olimpie? – grzmi Zeus.
Wciąż nagi, łapie się lewą ręką za czoło. W jego przekrwionych oczach widać pulsujący ból głowy. Wygląda na to, że Sen Absolutny wywołuje potężnego kaca.
– To nie Olimp, Zeusie, mój panie – odpowiada półgłosem Achilles. – Jesteśmy na Itace, w sali bankietowej pałacu Odyseusza, syna Laertesa. Wyspę okrywa złota chmura maskująca.
Zeus mruży oczy. Rozgląda się, marszczy brwi i znów spogląda z góry na Achillesa.
– Jak długo spałem, śmiertelniku?
– Dwa tygodnie, Ojcze Zeusie.
– Ale przecież ty, Argiwie, szybkonogi mężobójco, nie obudziłbyś mnie ze snu wywołanego przez białoręką Herę. Kto to zrobił? I po co?
– O Zeusie, Który Rządzisz Chmurami Burzowymi! – Achilles pochyla głowę i spuszcza wzrok w geście, który od biedy można by uznać za pełen pokory. Wiele razy widział, jak ci naprawdę pokorni gną się w takim ukłonie. – Prawdą jest, że choć większość olimpijskich bogów cię porzuciła, to jednak nie wszyscy. Nadal masz wśród nich przynajmniej jednego wiernego sługę. Ja zaś odpowiem na wszystkie twoje pytania, lecz najpierw chcę cię prosić o nagrodę.
– O nagrodę?! – ryczy Zeus. – Jeśli jeszcze raz odezwiesz się niepytany, dam ci taką nagrodę, że popamiętasz! Stój tu i milcz!
Skinieniem ręki zmienia jedną z trzech ocalałych ścian – tę, na której wisiał wspaniały łuk i kołczan pełen zatrutych strzał – w trójwymiarowy ekran, podobny do holotanku w Dworze Bogów.
Achilles zdaje sobie sprawę, że właśnie ogląda pałac Odyseusza z lotu ptaka. Widzi leżącego przed wejściem Argusa – zagłodzony pies zjadł suchary i nabrał dość sił, żeby dowlec się do cienia.
– Hera na pewno zostawiła pole siłowe – mruczy Zeus. – Tylko Hefajstos umiałby je wyłączyć. Później się z nim rozprawię.
Wykonuje następny gest i na ekranie wyświetla się obraz wierzchołka Olimpu. Widać puste domy i pałace, porzucone rydwany.
– Poszli się pobawić ulubionymi zabawkami – mamrocze Zeus.
Teraz Achilles widzi – jest środek dnia – bitwę pod murami Ilionu.
Wojska Hektora spychająArgiwów i ich machiny oblężnicze w stronę Zarośniętego Wzgórza i dalej, ku plaży. W powietrzu śmigająstrza-ły i co najmniej ze dwadzieścia latających rydwanów. Pioruny i promienie czerwonego blasku dźgają pole bitwy. Eksplozje wstrząsają Ziemią i Niebem. Bogowie ścierają się ze sobą; na Ziemi ich podopieczni walczą na śmierć i życie. Zeus kręci głową.
– Widzisz ich, Achillesie? Są uzależnieni od wojny jak narkomani od kokainy czy heroiny, jak hazardziści od pokera czy ruletki. Od ponad pięciuset lat, kiedy to pobiłem ostatnich tytanów, pierwszych Przeobrażonych, i strąciłem Kronosa, Reę i resztę Pierwotnych w gazową otchłań Tartaru, ewoluujemy, rozwijamy nasze olimpijskie moce, odgrywamy role bogów... Po co?!
Achilles, którego nie poproszono oficjalnie o zabranie głosu, woli milczeć.
– Cholerne dzieciaki! Grają w te swoje dziecinne gierki! – krzyczy Zeus. Achilles znów zatyka uszy. – Są beznadziejni jak ćpuny, jak nastolatki z Zapomnianej Ery z tymi ich grami komputerowymi. Po długich dziesięciu latach sekretnych spisków, knowań i potajemnych walk, których przecież zakazałem, spowalniania czasu, żeby mogli dozbroić swoich pupilów, nie mogą się powstrzymać i muszą doprowadzić wojnę do gorzkiego końca. Tylko po to, żeby się przekonać, kto wygra! Tak jakby to miało jakieś znaczenie, psia ich mać!
Achilles dobrze wie, że człowiek mniejszego formatu – a w jego oczach wszyscy ludzie są mniejszego formatu – już dawno padłby na kolana i wył z bólu, gdyby kazano mu słuchać boskich wrzasków, ale tym razem nawet on słabnie od naddźwiękowego łoskotu.
– Uzależnieni. – Głos Zeusa schodzi w znośniejsze rejestry. – Powinienem był pięć lat temu kazać im się zapisać do Anonimowych Ilionoholików. Uniknęliby straszliwej zemsty, od której teraz nie będzie ucieczki. Hera i jej sojusznicy posunęli się za daleko.
Achilles śledzi rzeź wyświetlaną na ścianie. Obraz jest tak głęboki, tak przestrzenny, że ma wrażenie, jakby patrzył na pola śmierci pod Ilionem przez okno. Achajowie pod nędznym dowództwem Agamem-nona cofają się. Apollo, Pan Srebrnego Łuku, najgroźniejsze z bóstw, spycha rydwany Hery i Ateny w stronę morza, ale na razie nie ma mowy o panicznej ucieczce – ani na lądzie, ani w powietrzu. Na widok jatki krew zaczyna żywiej krążyć w żyłach Achillesa. Mężobójca chętnie rzuciłby się w wir walki, prowadząc Myrmidonów do kontrataku, który zakończyłby dopiero przed marmurowym pałacem Priama, najlepiej wlokąc za rydwanem krwawiące truchło Hektora.
– No?! Mów!
– Co mam mówić, Ojcze Bogów?
– Jakiej to... nagrody ode mnie żądasz, synu Tetydy?
Oglądając spektakl na ekranie, Zeus zdążył się ubrać.
Achilles robi krok do przodu.
– W zamian za odnalezienie cię i obudzenie, Ojcze Zeusie, pr szę, byś zgodził się na przywrócenie życia Pentesilei w jednej z w; szych kadzi leczniczych...
– Pentesilei?! – dudni Zeus. – Mówisz o tej amazońskiej kurewc z północy? O jasnowłosej suce, która zamordowała własną sióstr Hippolitę, żeby zdobyć nic niewart amazoński tron? Jak zginęła? I c ją łączy z Achillesem?
Achilles zgrzyta zębami, ale nie podnosi wzroku. Jego oczy mic tająbłyskawice.
– Kocham ją, Ojcze Zeusie, i...
Zeus zanosi się śmiechem.
– Kochasz ją, powiadasz? Synu Tetydy! Widywałem cię na ekra nach i na własne oczy wielokrotnie, odkąd przyszedłeś na świat i po tem, gdy oddano ciebie, zarozumiałego młokosa, pod opiekę cierpli wego Chirona. Nigdy jednak nie widziałem, żebyś pokochał kobietę Nawet dziewkę, która urodziła ci syna, porzucałeś jak zbędny bagaż ilekroć przyszła ci ochota wyruszyć na wojnę, porabować trochę i po dupczyć. Twierdzisz, że kochasz Pentesileję, bezmózgącipcię z dzidą Wiesz co, synu Tetydy? Wymyśl inną bajeczkę.
– Naprawdę ją kocham i chcę, aby została wskrzeszona – cedź przez zęby Achilles. W tej chwili wszystkie jego myśli krążą wokó; sztyletu, który dała mu Atena. Pamięta, że już go wcześniej okłamywała; jeżeli skłamała także tym razem, byłby głupcem, rzucając się na Zeusa. Ale i tak jest głupcem, skoro przybył błagać Ojca o taki dar. Upiera się więc przy swoim i tylko zwieszone dłonie zaciska w potężne pięści. – Afrodyta dała królowej Amazonek perfumy, których ta użyła przed walką...
Zeus znów wybucha śmiechem.
– No nie! Numer dziewięć? No, przyjacielu, zostałeś koncertowo wychędożony. A jak zginęła ta pipa Pentesileja? Nie, nic nie mów. Sam zobaczę.
Kolejny ruch ręki Ojca Bogów. Ściana rozpływa się, obraz się mgli, cofa w czasie i przenosi w przestrzeni. Achilles patrzy, jak Pentesileja prowadzi swoje wojowniczki do ataku na czerwonej równinie u stóp Olimpu. Widzi, jak Klonia, Bremusa i inne Amazonki padają od mieczy i strzał. Widzi również siebie, jak rzuca niechybną ojcowską włócznią, która przeszywa na wylot Pentesileję razem z koniem i przy-szpila oboje do ziemi jak wijącego się insekta przed preparacją.
– Pięknie – zachwyca się Zeus. – A teraz chciałbyś ją wskrzesić w kadzi Uzdrowiciela, tak?
– Tak, mój panie.
– Nie wiem, skąd dowiedziałeś się o sali uzdrowień – mówi Zeus. Znów zaczyna spacerować po komnacie. – Powinieneś jednak zdawać sobie sprawę, że nawet nadnaturalne umiejętności Uzdrowiciela nie przywrócą życia śmiertelnikowi.
– Panie mój... – Achilles mówi cicho, lecz z wyraźnie słyszalnym naciskiem. – Atena rzuciła na ciało mojej ukochanej zaklęcie, dzięki któremu nie ima się go rozkład. Może dałoby się...
– Cisza! – Tym razem fala dźwiękowa spycha Achillesa pod prowizoryczny holoekran. – Nikt z pierwotnego panteonu nieśmiertelnych nie będzie mówił Ojcu Zeusowi, co jest możliwe albo właściwe! Tym bardziej nie będzie mi tego dyktował jakiś śmiertelny umięśniony dupek!
– Nie śmiałbym, Ojcze. – Achilles podnosi wzrok na brodatego olbrzyma. – Miałem tylko nadzieję, że...
– Cisza – powtarza Zeus, ale robi to znacznie ciszej. Achilles nie musi już zatykać sobie uszu i opuszcza ręce. – Teraz pójdę ukarać Herę, strącę jej wspólników w otchłanie Tartaru, ukarzę innych bogów, tak że nigdy tego nie zapomną, i raz na zawsze zmiotę argiwską armię z powierzchni Ziemi. Wy, Grecy, działacie mi na nerwy tą waszą bezczelnością i służalczością. – Zeus rusza do drzwi. – Jesteś na iliońskiej Ziemi, synu Tetydy. Sam trafisz do domu, chociaż zajmie ci to sporo czasu. Nie radzę ci natomiast wracać pod Ilion. Nie zastaniesz tam ani jednego żywego Achaja.
– Nie – mówi Achilles.
Zeus okręca się na pięcie. Uśmiecha się, naprawdę się uśmiecha.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem: „nie”. Masz spełnić moją prośbę.
Achilles zdejmuje z pleców tarczę i mocuje ją sobie do przedramienia, jakby wybierał się na front. Wyciąga miecz. Zeus wybucha śmiechem.
– Spełnić twoją prośbę... A jak nie, to co mi zrobisz, bękarcie Tetydy?
– Wtedy rzucę wątrobę Zeusa psu Odyseusza, który czeka wygłodniały na dziedzińcu.
Uśmiechnięty Zeus kręci głową.
– Wiesz, czemu jeszcze żyjesz, robaku?
– Bo jestem Achillesem, synem Peleusa. – Mężobójca podchodzi bliżej. Żałuje, że nie ma włóczni. – Najsławniejszym i najszlachetniejszym z wojowników, niepokonanym przyjacielem zamordowanego Patroklosa. Nie służę żadnemu człowiekowi... ani bogu.
Zeus znów kręci głową.
– Nie jesteś synem Peleusa.
Achilles staje jak wryty.
– Co ty wygaduj esz, Władco Much? Władco Końskiego Gnoju... Jestem synem Peleusa, syna Aiakosa; synem śmiertelnika, który spłodził mnie z nieśmiertelną boginią morza, Tetydą j króla z prastarej dynastii Myrmidonów.
– Nie. – Tym razem to Zeus robi krok w przód. Pochyla się złowrogo nad Achillesem. – Urodziła cię Tetyda, ale zapłodniło ją moje nasienie, nie Peleusa.
– Twoje! – Śmiech Achillesa zmienia się w chrapliwy skrzek. – Moja nieśmiertelna matka nie kłamała, mówiąc mi...
– Twoja nieśmiertelna matka łże jak z nut, cedząc słowa przez obrośnięte morskim zielskiem zęby – zaśmiał się Zeus. – Minęły prawie trzy dekady, odkąd zapragnąłem Tetydy. Nie była wtedy pełnoprawną boginią, ale urodą przewyższała większość śmiertelniczek. Ale Mojry, przeklęte rachmistrzynie przerzucające paciorki na liczydłach wyposażonych w pamięć DNA, ostrzegały mnie, że dziecko, które spłodzę z Tetydą, może mi przynieść zgubę, stać się przyczyną mojej śmierci i zagłady całego Olimpu.
Widoczne w szczelinach hełmu oczy Achillesa pałają niedowierzaniem i nienawiścią.
– No, ale miałem na nią ochotę, więc ją zerżnąłem – ciągnie Zeus. – Najpierw jednak morfowałem w Peleusa, śmiertelnego prostaczka, w którym troszkę się wtedy podkochiwała. Nasienie, z którego się począłeś, to boska sperma Zeusa, Achillesie, synu Tetydy. Nie zapominaj. Nie zastanawiałeś się, dlaczego matka zabrała cię od tego idioty Peleusa i oddała na wychowanie staremu centaurowi?
– Łżesz – warczy Achilles.
Kiedy tym razem Ojciec Bogów i Ludzi kręci głową, jest w tym geście odrobina smutku.
– Zaraz zginiesz, młody Achillesie. Ale umrzesz ze świadomością, że powiedziałem prawdę.
– Nie możesz mnie zabić, Władco Wszy.
Zeus drapie się po brodzie.
– Istotnie, nie mogę. Nie bezpośrednio. Tetyda o to zadbała. Kiedy się dowiedziała, że to ja ją bzyknąłem, a nie ten fiutek Peleus, wiedziała już o przepowiedni Mojr i zdawała sobie sprawę, że zabiję cię przy pierwszej okazji. Mój ojciec, Kronos, z tego samego powodu wolał zjadać swoje dzieci niż ryzykować ich bunty i rewolty, gdy dorosną. Zrobiłbym to samo, Achillesie, pożarłbym cię jako małe dziecko, gdyby nie Tetyda, która zanurzyła cię w płomieniach kwantowego ognia niebieskiego. Jesteś kwantowym wybrykiem natury, jedynym we wszechświecie, nieślubny synu Tetydy i Zeusa. Chwila twojej śmierci – której szczegółów nie znam, bo nawet mnie Mojry nie chciały ich zdradzić – jest precyzyjnie wyznaczona i niezmienna.
– W takim razie stawaj, Boże Odchodów!
Achilles rusza naprzód z mieczem wzniesionym do ciosu. Zeus powstrzymuje go gestem i Achilles zamiera bez ruchu. Sam czas staje w miejscu.
– Nie mogę cię zabić, porywczy dzikusie... – mruczy Zeus pod nosem. – Ale co się stanie, jeśli zedrę ci ciało z kości, a potem rozszczepię je na pojedyncze molekuły? Wszechświat trochę się będzie musiał natrudzić, żeby poskładać cię z powrotem. To może trwać całe wieki i wątpię, żeby było całkiem bezbolesne.
Zamrożony w pół kroku Achilles wie, że może coś powiedzieć, ale woli milczeć.
– A może gdzieś cię wysłać? – Zeus wskazuje na sufit. – Gdzieś, gdzie nie ma powietrza. To dopiero byłaby zagwozdka dla takiej kwantowej osobliwości ognia niebieskiego.
– Tylko w oceanach nie ma powietrza – rzuca pogardliwym tonem Achilles i wtej samej chwili przypomina sobie, jak nie dalej niż poprzedniego dnia dławił się i dusił na stokach Olimpu.
– Próżnia kosmiczna zadałaby kłam temu twierdzeniu. – Zeus uśmiecha się prowokacyjnie. – Gdyby rzucić cię za orbitę Urana, na przykład... Albo gdzieś w Pas Kuipera. Tartar też by się nadawał. Atmosfera składa się tam głównie z metanu i amoniaku – wypaliłaby ci płuca na żużel. Za to gdybyś wytrzymał kilka godzin okrutnego bólu, może połączyłbyś się w cierpieniu z dziadkami. Wiesz, że oni zjadają śmiertelnych?
– Goń się!-krzyczyAchilles.
– Jak chcesz. Miłej podróży, synu. Krótkiej, bolesnej, ale miłej
Król Bogów zatacza prawą ręką krótki, łagodny łuk i ceramiczr płytki pod stopami Achillesa zaczynają się rozpływać. W podłocb sali bankietowej pałacu Odyseusza otwiera się dziura. Szybkonoj mężobójca zdaje się stać w rozjaśnianym błyskami ognia powietrzi W dole, w przerażającej czeluści, kłębią się siarkowe opary, pięto się czarne góry przypominające przegniłe zęby, burzą się jeziora ro; topionego ołowiu, syczy bulgocząca lawa. Nieludzkie kształty rzi cają gigantyczne cienie. Słychać niemilknący ryk i skowyt potwc rów nazywanych niegdyś tytanami.
Zeus wykonuje jeszcze jeden ruch, prawie niezauważalny. Achil les wpada do dziury. Nie krzyczy.
Król Bogów jeszcze przez minutę wpatruje się w płomienie i czai ne chmury, a potem przesuwa dłonią z lewa na prawo. Otwór się za myka, w jego miejscu materializują się ręcznie kładzione płytki po sadzki i do domu Odyseusza wraca cisza, przerywana tylko żałosnyn ujadaniem wygłodniałego psa imieniem Argus, który błąka się gdzie po dziedzińcu.
Zeus z westchnieniem teleportuje się pod Ilion, aby wyrównać ra chunki z niczego niespodziewającymi się bogami.
Prospero został na dole, kiedy Mojra poprowadziła Harmana pc marmurowej półce bez barierki, po żelaznych schodach ruchomych, spiralą do góry, cały czas do góry, aż posadzka grobowca skurczyła się do rozmiarów krążka leżącego – wydawałoby się – całe kilometry niżej. Serce Harmana waliło jak młotem.
W zakrzywionych ścianach kopuły znajdowało się kilka małych, okrągłych okien. Z dołu i z zewnątrz nie było ich widać, ale przepuszczały trochę światła i dawały Harmanowi pretekst do krótkich postojów dla złapania oddechu i nabrania odwagi.
Przy jednym z okien stali prawie minutę. Harman patrzył na wierzchołki gór, skrzące się lodowato w przedpołudniowym świetle. Chmury napłynęły do dolin na wschodzie i pomocy, skrywając przed jego wzrokiem poszatkowane szczelinami lodowce. Zastanawiał się, jak daleko sięga jego wzrok – za górami, lodowcami i masą chmur przymglony horyzont zdawał się już zakrzywiać. Sto kilometrów? Dwieście? Trzysta? Jeszcze więcej?
– Nie zrobiłeś nic złego – powiedziała półgłosem Mojra.
Harman odwrócił się do niej.
– Budząc mnie – wyjaśniła. – Nie zrobiłeś nic złego. Przykro mi, ale naprawdę nie miałeś wyboru. Mechanizmy, które cię do tego zachęciły, wprowadzono na długo przed narodzinami prapradziadka twojego dziadka.
– Ale jakie były szansę, że okażę się potomkiem tego całego Ferdinanda Marka Alonzo Khan Ho Tępa? – zdziwił się Harman.
Nie umiał – ale i nie chciał – ukryć żalu w głosie.
O dziwo, Mojra skwitowała jego słowa śmiechem. Śmiała się jak Savi – spontanicznie, chętnie, chociaż bez nuty goryczy, którą tak często dało się usłyszeć w śmiechu starszej kobiety.
– Szansę? Sto procent.
Zaskoczony Harman nie wiedział, co powiedzieć.
– Ferdinand Mark Alonzo zadbał o to, żeby podczas... przygotowywania nowego rodu ludzkiego wszyscy mężczyźni nosili w sobie jego chromosomy.
– Nie dziwota, że jesteśmy słabi, tępi i do niczego się nie nadajemy. Chów wsobny.
Harman niecałe trzy tygodnie wcześniej – chociaż teraz zdawało mu się, że minęły całe wieki – przesiglował książkę traktującą o podstawach genetyki. Ada spała obok niego, a on patrzył, jak złote litery spływają mu po dłoni i ramieniu.
Mojra znów parsknęła śmiechem.
– Jesteś gotowy, żeby wspiąć się do kryształowej klatki?
Przezroczysta kopułka na szczycie Tadż Mojry była o wiele większa, niż wydawało się to możliwe z dołu; zdaniem Harmana musiała mieć dobre dwadzieścia metrów średnicy. Nie było w niej marmurowych półek, a schody ruchome i metalowe pomosty kończyły w środku posadzki. Wnętrze rozświetlał blask słońca.
Harman nigdy wcześniej nie był na takiej wysokości – nawet na szczycie pylonu Golden Gate w Machu Picchu, dwieście metrów nad podwieszoną na linach jezdnią – i nigdy wcześniej nie miał takiego lęku przestrzeni. Rozpostartą dłonią mógł przysłonić całą marmurową posadzkę Tadż Mojry. Labirynt i wejście do krypty przywodziły na myśl wyszyte na całunie turyńskim mikroobwody. Siłą woli zabronił sobie patrzenia w dół, w ślad za Mojrą pokonał ostatni odcinek schodów i pajęczynę pomostów, aż stanęli na żelaznej platformie w samym środku kopułki.
– To jest ta klatka? – zapytał, wskazując wysoką na trzy i pół metra konstrukcję na środku platformy.
– Tak.
Spodziewał się zobaczyć kolejną wersję kryształowej trumny, ale klatka w niczym jej nie przypominała. Harmanowi przyszło na myśl słowo „dodekaedr”, ale ponieważ poznał je, siglując książkę, a nie czytając ją, nie był pewny jego znaczenia. Kryształowa klatka składała się z wielobocznych szyb wprawionych w przypominający kulę szkielet w kolorze starej cyny. Miała dwanaście takich przezroczystych, bezbarwnych ścian. Odchodzące od nich wiązki wielokolorowych przewodów i rurek łączyły się z czarną metalową podstawą. W pobliżu klatki stało kilka krzeseł z siedziskami z metalowej siatki, trochę dziwnych przyrządów z klawiaturami i ciemnymi ekranami i postawione na sztorc cieniuteńkie płyty przezroczystego plastiku, niektóre wysokie na blisko dwa metry.
– Co to za miejsce?
– Serce Tadż Mojry.
Mojra włączyła kilka zaopatrzonych w ekrany urządzeń i dotknęła jednego z plastikowych paneli. Plastik rozpłynął się w powietrzu i jego miejsce zajął holograficzny pulpit sterowniczy. Dłonie kobiety zatańczyły na wirtualnych przyciskach, ściany grobowca zawibrowały od dziwnego dźwięku i złoty płyn – nie żółty, lecz naprawdę przypominający roztopione złoto, choć rzadki jak woda – zaczął wlewać się do klatki.
Harman podszedł bliżej.
– Wypełnia się płynem – stwierdził.
– Zgadza się.
– To jakiś idiotyzm. Jak ja mam tam wejść? Przecież się utopię.
– Nie utopisz się.
– Czyli mam być w środku, kiedy naleją się tam trzy metry tej złotej cieczy?
– Mhm.
Harman pokręcił głową, cofnął się i zatrzymał dwa metry od skraju platformy.
– Nie. Nie, nie, nie. To szaleństwo!
– Jak chcesz, ale to jedyny sposób, żebyś wchłonął zawartość tych wszystkich książek. Ta ciecz jest ośrodkiem, który pośredniczy w jej przekazaniu. Ta wiedza będzie ci niezbędna, jeśli masz być naszym Prometeuszem w wojnie przeciwko Setebosowi i innym z jego rodzaju. Będziesz jej potrzebował, żeby uczyć swoich rodaków. I żeby uratować swojqukochanąAdę.
– No tak, ale jeśli woda, czy co to tam jest, wypełni klatkę, będzie jej tam trzy metry albo więcej. Ja słabo pływam...
Ariel pojawił się obok nich na platformie, chociaż nie było słychać, żeby szedł po schodach i pomostach. Niósł jakiś pakunek zawinięty w czerwony całun turyński.
– Ariel, skarbie! – wykrzyknęła Mojra. Takiego zachwytu i podniecenia w jej głosie Harman jeszcze nie słyszał. Nie słyszał go również u prawdziwej Savi.
– Bądź pozdrowiona, Mirando – odparł chochlik.
Odwinął czerwoną tkaninę i podał Mojrze jakiś zabytkowy strunowy instrument. Ludzie, których Harman znał, grali czasem i śpiewali, ale on sam znał tylko kilka instrumentów. Nikt ich już nie produkował.
– Gitara! – ucieszyła się Mojra, przyjmując dziwny instrument z rąk połyskującego zielonkawo chochlika.
Długimi palcami musnęła struny. Dźwięk, który się z nich dobył, przypominał Harmanowi głos Ariela. Ariel ukłonił się i wyrecytował uroczystym tonem:
Weź
Tego niewolnika muzyki, przez wzgląd
Na tego, który w twojej jest niewoli.
Naucz go harmonii wszelkiej, W której ty i tylko ty
Pławisz ducha w zachwycie, Do chwili, gdy radość się odradza
I, nazbyt śmiała, w ból przemienia;
Za pozwoleniem i z rozkazu
Bowiem twojego Ferdynanda
Ariel nieszczęsny śle ten dowód
Wszystkiego, co niewysłowione.
Mojra również się ukłoniła, odłożyła dźwięczny instrument na stół i pocałowała Ariela w czoło.
– Dziękuję ci, przyjacielu, czasem miły sługo, nigdy jednak niewolniku. Jak poczynał sobie mój Ariel, odkąd zasnęłam?
I dodała:
Po twej śmierci Księżyc cichy W księżycowej omdlałości Nie tak smutny jest w swej celi Jak osamotniony Ariel. Gdy odrodzisz się na ziemi, Niczym gwiazda niewidoczna, Ariel przez morze cię powiedzie Życia twego, od narodzin.
Musnęła chochlika w policzek, spojrzała na Harmana, wróciła wzrokiem do awatara biosfery.
– Spotkaliście się już kiedyś?
– Tak, znamy się – odparł Harman.
– Co słychać w świecie, Arielu?
Mojra ponownie zwróciła się do chochlika, który znów odpowiedział wierszem:
Wiele zmian zobaczył świat, Odkąd z Ferdynandem wraz Rozkochaliście się w sobie. Ariel Zdąża waszym śladem, służyć zawsze wam gotowy. Po czym, głosem mniej oficjalnym, jakby właśnie zakończyłjakąś ceremonię, dodał:
– A co słychać u ciebie, pani moja? Widzę, żeś ponownie narodzona?
Tym razem to Mojra odpowiedziała głosem uroczystym i dźwięcznym, jakiego Harman nie spodziewałby się ani po niej, ani po Savi: Ta świątynia, tak smutna i taka samotna, Jest wszystkim, co oparło się pożodze wojny Stoczonej dawno temu przez potężnych władców Przeciwko buntownikom. Ta olbrzymia postać, Której dostojne rysy przeorała klęska, To Prospero. Ja, Miranda, jedna pozostałam, By odprawiać obrzędy kapłańskie wśród pustki*.
Harman z przerażeniem zauważył, że postludzka kobieta i nieludzki awatar biosfery płaczą rzewnymi łzami.
Ariel corhął się, ukłonił, skinieniem ręki wskazał Harmana.
* Parafraza fragmentu Upadku Hyperiona J. Keatsa oparta na przekładzie Z. Kubiaka (przyp. tłum.).
– Czy ten śmiertelnik, który – wbrew swemu imieniu – nikogo nie skrzywdził*, przybył do kryształowej klatki, aby zginąć?
– Nie – odparła Mojra. – Aby się uczyć.
W
pierwszą noc, jaką spędzili w ruinach Dworu Ardis, mały Se-tebos wykluł się z jaja.
Widok zniszczeń w domu rodzinnym wstrząsnął Adą do głębi. Kiedy ewakuowano ją sonikiem, była nieprzytomna, a na skutek uderzenia w głowę i innych obrażeń niewiele zapamiętała z potwornego ataku wojniksów. Teraz zaś zobaczyła ruiny swojego dawnego życia, domu i wspomnień w bezlitosnym dziennym świetle. Miała ochotę osunąć się na kolana i płakać tak długo, aż zaśnie, ale nie zapomniała, że prowadzi grupę ostatnich czterdziestu czterech osób, jakie ocalały z rzezi. Trzymała się prosto i dzielnie przełykała łzy, kiedy wspinali się na ostatnie wzgórze. Sonik z najciężej rannymi krążył nad jej głową. Mijając zgliszcza, rozglądała się na boki tylko o tyle, o ile było to potrzebne, aby wskazać innym przedmioty i resztki wyposażenia przydatne przy budowie nowego obozu.
Jej dom – wspaniały Dwór Ardis, dwa tysiące lat dumnego rodzinnego dziedzictwa – praktycznie przestał istnieć. Zostały z niego tylko osmolone najgrubsze belki i kamienne kominki. Za to w innych miejscach znaleźli zdumiewające zasoby cennych przedmiotów. Niestety, nie brakowało też rozkładających się szczątków ludzkich.
Ada naradziła się z Daemanem i innymi i zgodnie uznali, że przede wszystkim należy zapewnić ludziom ogień i dach nad głową – na początek jakiś szałas dla wszystkich, w którym doczekają rana, nie zamarzając, i ciepłe schronienie dla chorych i rannych, których należało wygodnie ułożyć i opatrzyć jeszcze przed końcem krótkiego zimowego dnia. Dwór Ardis nie nadawał się wprawdzie do zamieszkania, ale ocalały fragmenty baraków, szop i innych dodatkowych zabudowań, które powstały podczas dziewięciu miesięcy poprzedzających deszcz meteorytów. Można było się tam od biedy wcisnąć, lecz baraki byłyby trudne do obronienia, zwłaszcza że znajdowały
* Harm (ang.) – krzywda, szkoda (przyp. tłum.).
się blisko lasu i, co za tym idzie, daleko od studni wykopanej tuż przy głównym gmachu.
Zgromadzili stertę suchego opału. Zużyli – zdaniem Ady – stanowczo zbyt dużo zapałek ze skromnych zapasów, ale w końcu rozpalili ogromne ognisko. Sonik wylądował. Półprzytomnych i nieprzytomnych chorych ułożyli przy ogniu na prowizorycznych pryczach i siennikach. Wyznaczono ekipę zaopatrzeniową, która systematycznie zbierała i znosiła drewno z ruin; nikt nie miał ochoty zapuszczać się do ciemniejącego lasu, zresztą Ada na ten jeden dzień wydała zakaz podobnych wycieczek. Zmęczony Greogi poderwał sonik i zataczał nad Ardis kręgi o średnicy półtora kilometra. Wziął ze sobąBomana z kartaczownicą, obaj mieli wypatrywać wojniksów. W jednym z baraków – tym samym, który Odyseusz własnoręcznie zbudował dla swoich uczniów – odkryto prawdziwy skarb: zapas koców i płótna, śmierdzących dymem, ale zdatnych do użytku. Nieopodal zbudowanego przez Hannah żeliwiaka, w zawalonej szopie, która jednak nie spłonęła doszczętnie, Caul znalazł łopaty, kilofy, łomy, motyki, młotki, gwoździe, nylonową linę, karabińczyki i inne narzędzia, których dawniej używały służki. Teraz ten sam sprzęt mógł uratować życie ludziom. Z wydobytego z resztek zabudowań drewna i bali tworzących palisadę zaczęto budować krzyżówkę namiotu z wiejską chatą. Schronienie usytuowano przy studni, tuż obok dogasających zgliszcz dworu. Miało charakter tymczasowy, ale z pewnością mogło posłużyć za mieszkanie przez kilka najbliższych nocy. Boman obmyślał już plan solidnego domu z wieżyczką, otworami strzelniczymi i ciasną palisadą, ale Ada poradziła mu, żeby najpierw pomógł budować szałas. 0 zamku pomyśli później.
Wojniksów nadal nie było widać. Do wieczora zostało jeszcze trochę czasu, ale wiedząc, jak szybko zapada zmierzch, Ada i Daeman kazali Kamanowi i dziesięciu najlepszym strzelcom utworzyć szeroki kordon wokół ruin. Pozostali, którzy mieli pistolety lub kartaczownice – łącznie naliczyli dwadzieścia cztery sprawne sztuki broni i jeden uszkodzony egzemplarz; do tego niecałe sto dwadzieścia magazynków kryształowych kartaczy – mieli pełnić straż przy ognisku i szałasie.
Zbicie i postawienie konstrukcji szałasu zajęło im nieco ponad trzy godziny. Ściany z bali miały niespełna dwa metry wysokości, nad nimi wznosił się zmontowany z desek szkielet dachu, obity płótnem. Ranni nie mogli leżeć na gołej ziemi, ale na zbudowanie podłogi nie
I Rar
było już czasu, więc klepisko najpierw usłano słomą przyniesioną z dawnej stodoły znajdującej się przy północnym odcinku palisady, a następnie przyrzucono płótnem. Bydło zniknęło – albo zabiły je wojniksy, albo po prostu uciekło w popłochu. Nikt nie zamierzał go na razie szukać po lesie, a sonikowi wyznaczono inne zadania.
Pod wieczór szałas był gotowy. Ada, zaj ęta dotąd wyposażaniem studni w nowe wiadra i liny oraz nadzorująca grabarzy, którzy kilofami i łopatami wygrzebywali w zmrożonej ziemi płytkie groby, obejrzała budowlę i stwierdziła, że na noc zmieści się w niej czterdzieści pięć stłoczonych osób, reszta zaś będzie w tym czasie pełnić straż na zewnątrz. Przy posiłkach powinny się w środku zmieścić wszystkie pięćdziesiąt trzy osoby, chociaż byłoby im ciasno. Trzy ściany szałasu były drewniane, czwarta zaś – od strony studni i dwóch ognisk – płócienną w tej chwili częściowo zwinięta, żeby wnętrze bez przeszkód chłonęło ciepło. La-man i Edide zebrali metalowe i ceramiczne resztki, znalezione w zgliszczach, i zamierzali zmontować z nich może nie prawdziwy komin, ale z pewnością rurę grzejną. Musiało to jednak poczekać do następnego dnia. Nie znaleźli szkła na okna, ale w drewnianych ścianach na różnej wysokości znajdowały się otwory strzelnicze zasłonięte płótnem i zabezpieczone drewnianymi klapkami. Nawet Daeman musiał przyznać, że w razie potrzeby mogą się schronić do szałasu i pokryć ogniem zaporowym spory szmat dziedzińca, ale płócienny dach i płócienna czwarta ściana nie pozostawiały złudzeń co do tego, co by się stało, gdyby wojniksy przypuściły zdecydowany szturm.
Na razie jednak jajo Setebosa skutecznie zniechęcało je do ataku.
Było już prawie ciemno, gdy Daeman zaprowadził Adę, Toma i Łamana do resztek żeliwiaka i pokazał im trzymane w plecaku jajo. Świeciło coraz mocniej, emanując ohydną, mlecznobiałą poświatę. Skorupa pokryła się siateczką rys, ale na razie jeszcze nie pękła.
– Kiedy coś się z niego wykluje? – spytała Ada.
– Skąd niby mam wiedzieć? Pewien jestem tylko tego, że mały Setebosek w środku żyje i próbuje się wydostać. Jeśli przyłożycie ucho do skorupy, usłyszycie popiskiwanie i odgłosy żucia.
– Nie, dziękuję.
– A co będzie, jak już się wykluje? – spytał Laman, który od początku był zwolennikiem zniszczenia jaja.
Daeman wzruszył ramionami.
– Po co właściwie wykradłeś je z gniazda Setebosa w Kraterze Paryskim? – spytał Tom, który słyszał całą opowieść Daemana.
– Nie wiem. Wtedy wydawało mi się, że to dobry pomysł.
– A jeśli mamusia zacznie go szukać? – zaniepokoił się Laraan To pytanie padało nie pierwszy raz.
Daeman znów odpowiedział wzruszeniem ramion.
– Jeśli będzie trzeba, możemy go zabić – odparł półgłosem, wpa trzony w gęstniejący wśród drzew mrok.
– Tak myślisz?
Laman przyłożył rękę do zarysowanej skorupy, ale natychmias cofnął dłoń, jakby się oparzył. Wszyscy, którzy mieli okazję dotknąć jaja, skarżyli się, że wrażenie było nieprzyjemne, jakby coś próbowało wysysać z nich energię.
Zanim Daeman zdążył znów się odezwać, wtrąciła się Ada.
– Gdybyś go tu nie przyniósł, Daemanie, większość z nas prawdopodobnie już by nie żyła. Jajo odstrasza wojniksy. Może będą się też bały małego Setebosa.
– Dopóki nie zeżre nas, kiedy będziemy spali – mruknął Laman, tuląc do piersi okaleczoną prawą dłoń. – On sam albo jego mama-tata.
Ściemniło się już na dobre, kiedy Siris znalazła Adę i szepnęła jej, że właśnie zmarł Sherman, jeden z dwóch najpoważniej rannych obrońców Ardis. Ada skinęła głową, wzięła jeszcze dwie osoby-Edide i korpulentnego Ralluma – i dyskretnie przenieśli ciało poza krąg światła. Złożyli je przy stercie drewna i kamieni przy zawalonych barakach, żeby rano urządzić Shermanowi przyzwoity pogrzeb. Wiał lodowaty wiatr.
Ada odsłużyła czterogodzinną wartę z nabitą kartaczownicą w rękach. Ognisko płonęło daleko, od najbliższego strażnika dzieliło ją pięćdziesiąt metrów, a obita głowa pulsowałajej takim bólem, że nie zauważyłaby wojniksa ani nawet Setebosa, choćby usiedli jej na kolanach. W dodatku miała złamany nadgarstek i zamiast trzymać broń w ręce, musiała ją opierać na przedramieniu. Kiedy Caul ją zluzował, wróciła na ostatnich nogach do zatłoczonego szałasu i mimo ogłuszających pochrapywań zasnęła kamiennym snem, który mąciły tylko okrutne koszmary.
Daeman obudził ją przed świtem.
– Setebos się wykluł -■ szepnął jej do ucha.
Ada usiadła. Było ciemno, czuła ciepło i słyszała oddechy śpiących. Przez długą chwilę miała wrażenie, że koszmar trwa. Chciała, żeby Harman potrząsnął ją za ramię i wyciągnął z otchłani snu na
światło dnia. Czekała, aż ją obejmie i zmiecie tę mroźną ciemność, napór obcych ciał i, migoczący za płócienną ścianą, ogień.
– Wykluł się – powtórzył cicho Daeman. – Wolałbym cię nie budzić, ale musimy coś postanowić.
– Wiem – odparła szeptem Ada.
Spała w ubraniu, wyśliznęła się więc tylko spod wilgotnych koców i ostrożnie przeszła pomiędzy śpiącymi w ślad za Daemanem. Odgarnęli płótno na bok, minęli przygasłe, ale wciąż płonące i doglądane ognisko, i ruszyli na wschód w stronę drugiego, znacznie mniejszego ogniska.
– Tutaj spałem – wyjaśnił Daeman, kiedy oddalili się na bezpieczną odległość. – Jak najdalej od reszty.
Mówił tylko nieco głośniej niż poprzednio, ale każda zgłoska łomotała w głowie Ady jak młot. Pierścienie B i R jak zwykle obracały się nad ich głowami, przecinając się na tle gwiazd i księżyca, który tej nocy przypominał obrzynek paznokcia. Ada dostrzegła jakiś ruch na niebie i serce podeszło jej do gardła, zanim rozpoznała szybujący bezszelestnie sonik.
– Kto lata sonikiem? – spytała tępo.
– Oko.
– Nie wiedziałam, że potrafi go pilotować.
– Greogi ją wczoraj nauczył.
Zbliżyli się do ogniska na tyle, że Ada zobaczyła stojącą przy nim sylwetkę.
– Dzień dobry, Ada Uhr – powiedział Tom.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu, słysząc oficjalną formę grzecznościową, która w ostatnich miesiącach poszła w zapomnienie.
– Dzień dobry, Tomie – odparła szeptem. – Gdzie jest?
Daeman wyjął z ogniska płonący kawał drewna i podniósł go jak
pochodnię.
Ada cofnęła się o krok.
Daeman z Tomem ułożyli z bali trójkątną zagrodę i uwięzili w niej... stwora, który teraz biegał po jej wnętrzu tam i z powrotem. Nie ulegało wątpliwości, że wkrótce zdoła się wspiąć o własnych siłach na półmetrowe drewniane ścianki.
Ada wzięła od Daemana pochodnię i przykucnęła, żeby w migotliwym świetle przyjrzeć się małemu Setebosowi z bliska.
Liczne żółte ślepia zamrugały, oślepione blaskiem ognia. Mały Setebos – jeśli to rzeczywiście był mały Setebos – miał około trzy
dziestu centymetrów długości, czyli już przerastał rozmiarami, a zapewne także i wagą, przeciętny ludzki mózg, chociaż z ohydnie zaróżowionymi zwojami i fałdami wciąż do złudzenia go przypominał. Półkule były połączone paskiem szarej tkanki, całość pokrywała śluzowata błona, a mózg falował, jakby oddychał. Miał również liczne pulsujące paszcze oraz dziesiątki maleńkich różowych rączek, które wyrastały zarówno z jego spodniej strony, jak i z niektórych otworów w ciele. Przemykał w tę i z powrotem na krótkich, pulchnych paluszkach, które Adzie do złudzenia przypominały rojące się różowe robaki.
W końcu żółte ślepia przestały mrugać i spoczęły na twarzy Ady. Z jednego z otworów wydobył się ciąg piskliwych zgrzytów.
– Myślicie, że próbuje coś powiedzieć? – spytała Ada szeptem.
– Nie mam pojęcia – odparł Daeman. – Ma dopiero kilka minut. Nie zdziwiłbym się, gdyby po godzinie od wyklucia się zaczął normalnie mówić.
– Nie powinniśmy czekać, aż dożyje godziny – stwierdził Tom spokojnie, ale stanowczo. – Trzeba go zabić. Rozwalić z kartaczownicy, spalić truchło i rozrzucić popioły na wietrze.
Ada spojrzała na niego, nie kryjąc zdziwienia. Medyk samouk zawsze należał do najłagodniejszych i żywiących największy szacunek dla życia mieszkańców Ardis.
– A przynajmniej wziąć na smycz – stwierdził Daeman, obserwując podejmowane przez stwora próby wydostania się z więzienia.
Włożył grube płócienno-wełniane rękawice, których wcześniej używali w Ardis w zimie przy oporządzaniu bydła, i wbił cienki, ostry, zakrzywiony gwóźdź w lite pasmo włókien – spoidło wielkie, jak przypomniała sobie Ada – łączące półkule mózgu Setebosa. Szarpnięciem upewnił się, że hak mocno tkwi w szarej tkance i karabiń-czykiem przypiął doń pięciometrowy kawałek nylonowej liny.
Mała bestia piszczała i wyła tak głośno, że Ada obejrzała się przez ramię w stronę obozowiska, czekając, aż wszyscy w panice wybiegną z szałasu – ale nikt się nie pojawił. Strażnik przy ognisku tylko zerknął sennie w jej stronę i wrócił do kontemplowania płomieni.
Mały Setebos wił się, szarpał i turlał po ziemi, obijał o ściany zagrody, aż w końcu zaczął przełazić przez jednąz nich jak krab. Daeman szarpnął go z powrotem.
Pojawiło się więcej małych dłoni, dotąd ukrytych w otworach na ciele Setebosa. Jedne chwyciły linę i zaczęły nią szarpać na wszystkie
strony, inne obmacywały karabińczyk i hak, próbując go wyrwać. Wytrzymał. Daeman dał się nawet przyciągnąć bliżej, ale zaraz ściągnął potwora na zmrożoną trawę.
– Silny jest, skurczybyk – szepnął.
– Popuść mu liny – zaproponowała Ada. – Zobaczymy, gdzie polezie. I co zrobi.
– Mówisz poważnie?
– Jak najbardziej. Nie puszczaj go za daleko, ale warto się dowiedzieć, czego właściwie chce.
Tom kopniakiem zburzył ściankę zagrody i mały Setebos wyczołgał się na wolność. Drobne rączki poruszały się w zgodnym rytmie, szybko jak odnóża pełznącej stonogi. Daeman skrócił smycz i pozwalał mu się ciągnąć. Ada i Tom szli obok niego, gotowi w każdej chwili odskoczyć, gdyby potwór chciał się na nich rzucić. Poruszał się zaś tak szybko i z taką determinacją, że mieli pełne prawo się go obawiać. Tom trzymał go na muszce, Daeman miał kartaczownicę przewieszoną przez plecy.
Setebos nie kierował się bynajmniej w stronę ogniska i szałasu. Pociągnął Daemana dwadzieścia metrów dalej w mrok, na zachodni trawnik, gdzie zsunął się w głąb jednego z rowów obronnych – Ada osobiście pomagała go wykopać – który później zalano naftą i podpalono. Tam przycupnął i znieruchomiał. Po bokach mózgu otworzyły się dwie następne dziury i wysunęły się z nich pulsujące macki pozbawione dłoni. Zakołysały się w powietrzu, zadrżały i nagle przyssały się do ziemi. Rozległ się dźwięk będący połączeniem odgłosów rycia i siorbania.
– A to co znowu, u licha? – zaniepokoił się Tom.
Mocniej wcisnął kolbę kartaczownicy w bark, celując w Setebosa. Ada zdawała sobie sprawę, że kiedy Tom pociągnie za spust, tysiące wystrzelonych z prędkością naddźwiękowąkryształowych zadziorów rozedrą różowe, pulsujące paskudztwo na strzępy. Przebiegł ją dreszcz. Miarowy łomot pod czaszką zaczynał przyprawiać ją o mdłości.
– Wiem, co to za miejsce – szepnęła drżącym głosem. – Tu zginęli Reman i Emme... Spłonęli żywcem.
Mały Setebos na przemian rył w ziemi i mlaskał.
– Aon...-zaczął Daeman.
– Je – powiedziała Ada.
Tom położył palec na spuście.
– Pozwól mi go zabić, Ada Uhr. Proszę.
– Dobrze. Ale jeszcze nie teraz. Jestem przekonana, że gdy tylk zginie, wrócą wojniksy. Na razie jest ciemno, a my nie jesteśmy go towi do obrony. Wracajmy do obozowiska.
Razem poszli w stronę ogniska. Daeman ciągnął na smyczy zapie rającego się wszystkimi dłońmi Setebosa.
H
arman tonął. Ta suka, Mojra, mnie oszukała!
Tak brzmiała ostatnia myśl, jaka przemknęła mu przez głowę, zanim ciecz wdarła mu się do płuc. Potem zakrztusił się, zadławił i utopił w złocistym płynie.
Harman przyglądał się z zewnątrz, jak złota woda wypełnia kryształowy dwunastościan, aż w środku zostało najwyżej pół metra wolnej przestrzeni. Savi-Mojra-Miranda nazwała płyn „ośrodkiem”, który miał mu umożliwić przesiglowanie (chociaż nie tego słowa użyła) całego olbrzymiego księgozbioru w Tadż Mojrze. Rozebrał się do termoskóry.
– To też musisz zdjąć – zapowiedziała Mojra.
Ariel przepadł gdzieś w półmroku i w plamie światła zostali tylko we dwoje. Gitara leżała na stole.
– Czemu?
– Żeby umożliwić kontakt skóry z ośrodkiem. Inaczej struktura molekularna termoskóry zablokuje transfer.
– Jaki transfer? – Harman oblizał wargi. Denerwował się. Serce waliło mu jak oszalałe.
W odpowiedzi Mojra szerokim gestem ogarnęła nieskończone regały z książkami na stu poziomach antresol we wnętrzu kopuły.
– Skąd mam wiedzieć, że w tych starych książkach jest coś, co pomoże mi wrócić do Ady?
– Tego nie wiesz.
– Gdybyście chcieli, moglibyście z Prosperem odesłać mnie do domu w dowolnej chwili. – Harman stanął tyłem do klatki. – Dlaczego tego nie zrobicie? Darowalibyśmy sobie te bzdury...
– To nie takie proste.
– Akurat!
Ale Mojra mówiła dalej, jakby Harman się nie odezwał.
– Po pierwsze, z całunu turyńskiego i od Prospera wiesz, że faksowęzły nie działają.
– Kto je wyłączył?
Harman obejrzał się przez ramię na kryształową klatkę. Złocisty płyn wirował i falował pół metra od jej górnej powierzchni. Mojra otworzyła właz – jedną ze szklanych ścian – do którego prowadziła drabinka.
– Setebos albo jego sojusznicy.
– Jacy sojusznicy? On ma jakichś sojuszników? Po prostu powiedzcie mi wszystko, co powinienem wiedzieć. I już.
Mojra pokręciła przecząco głową.
– Mój młody Prometeuszu... Od blisko roku różni ludzie mówią ci różne rzeczy, ale słuchanie ich niczego nie da, dopóki nie ogarniesz kontekstu, w którym należy te informacje rozpatrywać. Najwyższy czas, żebyś ten kontekst posiadł.
– Dlaczego nazywasz mnie Prometeuszem?! – zezłościł się Harman. – Wszyscy tu mająpo dziesięć różnych imion... Prometeusz... Nic mi to nie mówi. Skąd to imię?
Mojra się uśmiechnęła.
– Zapewniam cię, że gdy wejdziesz do kryształowej klatki, to jedno z pewnością się wyjaśni.
Harman odetchnął głęboko.
Jaka zadowolona z siebie... Jeszcze raz się tak uśmiechnie, a zdzielę ją w twarz.
– Prospero ostrzegał, że to mnie może zabić – przypomniał, woląc patrzeć na klatkę niż na postczłowieka w skórze Savi.
– Mogłoby. – Mojra pokiwała głową. – Ale w to wątpię.
– Jaką mam szansę przeżyć?
Własny głos wydał się Harmanowi piskliwy i żałosny.
– Nie wiem, ale chyba całkiem sporą. Inaczej nie namawiałabym cię do tego... przykrego eksperymentu.
– Ty tego próbowałaś?
– Transferu w kryształowej klatce? Nie. Nie miałam powodu.
– A kto próbował? Ilu przeżyło? Ilu zginęło?
– Wszyscy Główni Bibliotekarze musieli poddać się transferowi. Wszyscy strażnicy Tadż Mojry. Wszyscy potomkowie Khan Ho Tępa.
– Twój ukochany Ferdinand Mark Alonzo też?
– Też.
– Ilu tych strażników przeżyło transfer?
Harman nie zdjął jeszcze termoskóry. Odsłonięta twarz i dłor marzły mu okrutnie. Pod szczytem kopuły panował przenikliwy zią Musiał się powstrzymywać, żeby nie szczękać zębami.
Bał się, że Mojra będzie go chciała zbyć wzruszeniem ramion, 1 wtedy po prostu poszedłby sobie stamtąd raz na zawsze – a tego n chciał robić. Jeszcze nie. Musiał się więcej dowiedzieć. Wypełnioi złotą cieczą kryształowa klatka mogła go zabić – ale mogła też prz spieszyć jego powrót do Ady.
Nie wzruszyła ramionami. Spojrzała na niego – miała oczy Savi i odparła:
– Nie wiem, ilu zginęło. Zdarza się, że słaby umysł nie wytrzymi je natłoku informacji. Wątpię jednak, by twój umysł zaliczał się d słabych, Prometeuszu.
Harman zacisnął pięści.
– Nie nazywaj mnie tak.
– Dobrze.
– Ile to potrwa?
– Sam transfer? Mniej niż godzinę.
– Aż tyle? Eiffelbahn odjeżdża za czterdzieści pięć minut!
– Zdążymy – powiedziała uspokajająco Mojra. Harman był pełei wątpliwości. – Ten płyn jest ciepły – dodała, jakby czytała mu w my ślach, chociaż wystarczyło, że zauważyła, jak się trzęsie.
Może właśnie ten argument przeważył, bo Harman ściągnął ter tnoskórę. Był trochę zawstydzony, stając nago przed obcą kobietą z którą niespełna dwie godziny wcześniej uprawiał cokolwiek nieco dzienny seks. A tu w dodatku było tak zimno...
Pospiesznie wdrapał się po drabince na ścianie klatki; metal by w dotyku lodowaty.
Z ulgą prześliznął się przez otwartą szybę i spadł w złotą ciecz Rzeczywiście, była ciepła. Nie miała zapachu ani – sądząc po tych paru kroplach, które chlapnęły mu na wargi – smaku.
Ariel wyfrunął z cienia i zatrzasnął przezroczystą klapę nad głową Harmana.
Mojra dotknęła wirtualnego pulpitu sterowniczego.
Gdzieś w podstawie kryształowej klatki ożyła pompa. Do środka znów popłynął złoty płyn.
Harman krzyknął. Wrzeszczał, żeby go wypuścili, a kiedy oboje – postczłowiek i nieludzki awatar biosfery – zignorowali go, zaczął
poste
kopać w szkło i okładać je pięściami. Próbował wyłamać ścianę stanowiącą wejście do klatki lub rozbić kryształ. Płynu nieubłaganie przybywało. Jeszcze przez chwilę zachłystywał się resztką powietrza, wciśniętą pod poziomą płytę dwunastościanu. Bez wytchnienia tłukł rękami w ścianę, aż w końcu płyn wypełnił całą bańkę. Ostatnią namiastkę powietrza w klatce stanowiły bąbelki wydobywające się zjegoustinosa.
Wstrzymywał oddech tak długo, jak mógł. Chciał poświęcić ostatnie myśli Adzie, miłości do niej i wyrzutom sumienia, jakimi napełniała go zdrada, której się dopuścił. Przez chwilę nawet o tym myślał, ale na sam koniec, gdy płuca paliły go żywym ogniem, jego umysł ogarnęła bezładna mieszanina przerażenia, wściekłości i żalu.
Dłużej nie mógł wstrzymywać oddechu. Waląc pięściami w niewzruszony kryształ, wypuścił powietrze z płuc, zrobił wdech, zakaszlał, zakrztusił się, zaklął, zakrztusił się jeszcze bardziej, wciągnął do płuc gęstniejący płyn i poczuł, że ogarnia go ciemność. Panika wciąż pompowała mu w żyły adrenalinę. W końcu złota ciecz wyparła z jego płuc ostatnie ślady powietrza, ale już o tym nie wiedział. Cięższy o wodę w płucach, nieruchomy, nieoddychający Harman opadł na dno dwunastościennej klatki.
K Ta mostku „Królowej Mab” wybuchło zamieszanie, a w eterze 1 N zawrzało od wymienianych przez radio uwag, gdy nadajnik maserowy w orbitalnym mieście w pierścieniu biegunowym wysłał kolejną wiadomość. Okazało się jednak, że zawiera ona tylko powtórzenie współrzędnych podejścia, więc kiedy przez pięć minut nic się w niej nie zmieniło, morawce wróciły do stołu.
– Na czym stanęliśmy? – zapytał Orphu z Io.
– Miałeś nam właśnie przedstawić swoją teorię – przypomniał pierwszy integrator Asteague/Che.
– Powiedziałeś, że wiesz, kim jest Głos – dodała Cho Li. – Kim albo czym.
– Nie wiem – odparł Orphu, wokalizując łagodnie dudniącym głosem, zamiast nadawać przez radio. – Ale mam uzasadnione podejrzenia.
– Mów – powiedział generał Beh bin Adee, a ton jego głosu bardziej niż uprzejmą prośbę sugerował rozkaz.
– Wolałbym najpierw wyłożyć wam swoją teorię, a dopiero potem powiedzieć, kto nadaje te komunikaty. W takim kontekście będzie to miało większy sens.
– Prosimy – powiedział Asteague/Che.
Mahnmut wyraźnie usłyszał, jak jego przyjaciel wciąga solidny haust powietrza, chociaż w zbiornikach miał przecież miesięczny zapas tlenu. Miał ochotę zapytać przez radio, czy na pewno Orphu chce brnąć w te wyjaśnienia, ale ponieważ nie miał pojęcia, czego będą dotyczyć, wolał milczeć. Za to denerwował się za dwóch.
– Zacznijmy od tego, że nie upowszechniliście jeszcze tej informacji, ale jestem przekonany, że wiecie już, czym w istocie są sztuczne satelity, które w liczbie około miliona tworzą pierścienie wokół Ziemi. Idę o zakład, że większość z nich nie jest ani asteroidami, ani modułami mieszkalnymi.
– Zgadza się.
– Wiemy, że niektóre z nich służyły postludziom do prowadzenia pierwszych doświadczeń z wytwarzaniem i gromadzeniem czarnych dziur. Na przykład ten kolektor wormhole’i, który dziewięć miesięcy temu staranował orbitalną wyspę. Ale ile ich może być, kilka tysięcy?
– Mniej niż dwa tysiące – potwierdził Asteague/Che.
– Domyślam się, że większość z miliona... elementów... ulokowanych przez postludzi na orbicie to urządzenia do przechowywania danych. Nie wiem, jakiego typu. Mogłaby to być pamięć genetyczna, ale to by wymagało systemów podtrzymywania życia. Dlatego obstawiam raczej pamięć bąbelkową sprzężoną z zaawansowanym komputerem kwantowym i rodzajem pamięci masowej, jakiego my, morawce, jeszcze nie odkryliśmy.
Orphu zawiesił głos. Mahnmut miał wrażenie, że cisza trwa i trwa, że ciągnie się całymi godzinami. Pierwsi integratorzy i morawieccy dowódcy nie patrzyli na siebie, ale było oczywiste, że naradzają się na wydzielonych częstotliwościach radiowych.
W końcu Asteague/Che przerwał milczenie, które w rzeczywistości trwało zapewne nie więcej niż parę sekund.
– Owszem, większość z tych modułów to banki pamięci – przyznał. – Nie znamy mechanizmu ich działania, ale wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z pamięcią bąbelkową, w której zapisywane są fronty kwantowych fal prawdopodobieństwa.
– Moduły są niezależne – dodał Orphu. – Każdy ma własny twardy dysk, jeśli można się tak wyrazić.
– Tak.
– Reszta satelitów, prawdopodobnie około dziesięciu tysięcy, to przekaźniki mocy i nadajniki modulowanych fal tachionowych.
– Sześć tysięcy czterysta osiem przekaźników mocy – potwierdziła Cho Li. -1 równe trzy tysiące nadajników tachionowych.
– Skąd ty to wszystko wiesz, Orphu z Io? – zainteresował się Suma IV, potężnie zbudowany Ganimedanin. – Podsłuchiwałeś na kanałach integratorskich? A może włamałeś się do naszej bazy danych?
Orphu podniósł dwa przednie manipulatory, jakby się poddawał.
– Ależ skąd. Skromne umiejętności programistyczne, które posiadłem, nie pozwoliłyby mi nawet włamać się do elektronicznego pamiętnika mojej siostry... Gdybym miał siostrę, a ona pamiętnik.
– Jak zatem... – wtrącił Sinopessen Wsteczny.
– To się układa w logiczną całość. Od dawna interesuję się ludźmi i ich literaturą. I od wieków śledzę publikowane przez Konsorcjum Pięciu Księżyców wyniki obserwacji Ziemi, zbudowanych przez postludzi pierścieni i garstki ludzi, którzy po dziś dzień żyją na tej planecie.
– Konsorcjum nie opublikowało wniosków dotyczących orbitalnych jednostek pamięci – zauważył Suma IV.
– To prawda, ale to po prostu jedyna sensowna konkluzja. Kiedy tysiąc czterysta lat temu postludzie wynieśli się z Ziemi, wszystko wskazywało na to, że było ich zaledwie kilka tysięcy, prawda?
– Tak-przytaknąłAsteague/Che.
– Co więcej, ówcześni morawieccy eksperci nie mieli nawet pewności, czy postludzie zachowali jeszcze fizyczne ciała... Ciała w takim sensie, w jakim dziś o nich myślimy. Z pewnością nie potrzebowali więc miliona orbitalnych miast.
– Trudno jeszcze wysnuć stąd wniosek, że większość sztucznych satelitów Ziemi to banki pamięci – zauważył generał Beh bin Adee.
Mahnmut złapał się na tym, że zaczyna się zastanawiać, jaką karę przewidziano na „Królowej Mab” za szpiegostwo.
– Nie tak trudno, jeśli weźmie się pod uwagę, czym postludzie zajmowali się na Ziemi przez ostatnie bez mała półtora tysiąca lat. I czym się nie zajmowali.
– Co masz na myśli, mówiąc o tym, czym się nie zajmowali? – zainteresował się Mahnmut. Początkowo nie zamierzał brać udziału w tej rozmowie, ale koniec końców ciekawość zwyciężyła.
– Przede wszystkim w przeciwieństwie do ludzi się nie rozmnażali. Przez kilka stuleci było ich mniej niż dziesięć tysięcy. Tysiąc czterysta lat temu z Jerozolimy wystrzelił w niebo promień neutrinowy, sterowany, jeśli wierzyć opublikowanym raportom astronomów, modulowaną wiązką tachionową. Promień, który nie celuje w żaden konkretny punkt w kosmosie. A potem nagle okazało się, że ludzie zniknęli. Wszyscy, co do jednego.
– Na krótko – zauważył Asteague/Che.
– Na krótko, ale jednak... – Wydawało się, że Orphu zgubił wątek, ale szybko go podjął. – Niecałe sto lat później Ziemię zamieszkiwało już około miliona ludzi, którzy z całą pewnością nie byli potomkami tamtych marnych dziesięciu tysięcy, które zniknęły. Nie było mowy o normalnym przyroście populacji, po prostu bum! Milion w środę, milion w sobotę. Dziękujemy państwu.
– Jaki z tego wniosek? – Asteague/Che sprawiał wrażenie dyskretnie rozbawionego, jak nauczyciel, którego uczeń wykazał się niespodziewanym przebłyskiem intelektu.
– Najważniejszy? Że ci ludzie wcale się nie urodzili. Zostali odmrożeni.
– Dzieworództwo? – Głos callistańskiej nawigatorki ociekał sarkazmem.
– W pewnym sensie. – Swobodny bas Orphu nie zdradzał cienia urazy. – Moim zdaniem postludzie zapisali w orbitalnych bankach pamięci, i nadal w nich przechowują, informacje na temat miliona istot ludzkich: ich osobowości, wspomnienia i strukturę ciał. Może nawet każdy człowiek ma własnego satelitę w pierścieniach, kto wie? W każdym razie postludzie po prostu odtworzyli sobie stadko. To by też wyjaśniało, dlaczego co kilka stuleci populacja dobijała do miliona, potem spadała do zaledwie kilku tysięcy, a następnie znów, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, osiągała magiczny milion.
– Jak to? – zdziwił się centurion Mep Ahoo, który, podobnie jak Mahnmut, był szczerze zaciekawiony wyjaśnieniami Orphu.
– Minimalna liczebność stada. Postludzie pozwalali ludziom odnawiać tylko połowę populacji, czyli po jednym dziecku na kobietę. A i to dopiero wtedy, kiedy ktoś umarł. Słyszałem również o przypuszczeniach, jakoby zwykli ludzie żyli równe sto lat, a potem znikali bez śladu. W sam raz, żeby liczebność stada została zachowana bez względu na zmiany klimatyczne i inne, zerowe ryzyko nadmiernego przyrostu naturalnego i przekroczenia przez ludzkość granic
rezerwatu. Populacja szybko się kurczy, ale mniej więcej co tysiąc lat zostaje odnowiona i znów liczy około miliona osobników. Dopóki kobietom pozwala się mieć tylko jedno dziecko, populacja spada nieuchronnie. Aż do następnego uzupełnienia.
– Gdzie przeczytałeś, że ludzie żyją dokładnie sto lat? – zainteresowała się zaszokowana Cho Li.
– W „Scientific Ganimedan” – wyjaśnił Orphu. – Prenumeruję go od ponad ośmiuset lat.
Pierwszy integrator Asteague/Che uciszył go gestem bardzo ludzkiej ręki.
– Wybacz, Orphu z Io, ale o ile chętnie pogratuluję ci przenikliwości, która pozwoliła ci odkryć przeznaczenie satelitów w pierścieniach i określić długość życia pozostałych na Ziemi stu tysięcy ludzi – przynajmniej do niedawna, zanim zostali zaatakowani przez nieznane istoty – o tyle muszę ci przypomnieć, że obiecałeś nam wytłumaczyć, skąd wzięli się greccy bogowie na Marsie, kim jest Głos, jak możliwe było błyskawiczne terraformowanie Marsa i co jest źródłem kwantowych niestabilności łączących go z Ziemią.
– Zaraz do tego dojdziemy. Chyba że wolicie, abym skondensował teorię i przesłał wam ją w jednym krótkim pakiecie radiowym? To nie zajmie nawet sekundy.
– Nie, nie ma takiej potrzeby. Może po prostu mów nieco szybciej. Do momentu, w którym można będzie wystrzelić ładownik, o ile się na to zdecydujemy, zostały niecałe trzy godziny.
Orphu zadudnił poddźwiękowym basem, w którym wprawne ucho Mahnmuta bezbłędnie rozpoznało śmiech.
– Na Ziemi ludzie zamieszkują około trzystu osiedli, rozrzuconych na pięciu kontynentach, prawda?
– Tak – przytaknęła Cho Li.
– Populacja tych osiedli zmienia się, chociaż nasze teleskopy nigdy nie zarejestrowały obecności środków transportu. Nie ma tam samolotów, nie ma żadnych większych dróg, balonów na ciepłe powietrze, statków, nawet takich śmiesznych żaglówek, jakie pływają po Marsie; przepłynęliśmy z Mahnmutem taką feluką całą Valles Marineris. Doszliście więc do wniosku, że ludzie znają mechanizm teleportacji kwantowej, mimo że naszym naukowcom nie udało się go opanować.
– To rozsądna konkluzja – powiedział Suma IV.
– Rozsądna, lecz błędna. Dzięki śladom pozostawionym przez tak zwanych bogów olimpijskich na Marsie i na tej drugiej Ziemi w in
nym wszechświecie, gdzie wciąż trwa wojna trojańska, wiemy dziś, na czym polega prawdziwa teleportacja kwantowa. Umiemyjąroz-poznać. Wiemy już także, że to, co robią ludzie, kiedy przenoszą się z punktu A do punktu B, nie jest teleportacja kwantową.
– Skoro teleportacja kwantowa nie wchodzi w grę, to w jaki sposób od tysiąca czterystu lat przenoszą się z miejsca na miejsce? – zaciekawił się Mep Ahoo.
– Korzystająze staromodnej teleportacji. Koduje się ludzkie ciało, osobowość i umysł i przekształca materię na energię. Energię przesyła się w żądane miejsce i tam odtwarza z niej oryginał, tak jak w Star Trucku, serialu telewizyjnym z Zapomnianej Ery.
– W Star Treku – poprawił generał Beh bin Adee.
– No proszę! Kolejny wielbiciel!
Generał szczęknął zębatymi szczypcami – nie wiadomo, czy z zakłopotania, czy z irytacji.
– Postludzie zbudowali na orbicie banki pamięci, dzięki którym zwykli ludzie przez stulecia wozili tyłki z miejsca na miejsce – ciągnął Orphu. – Nie umożliwili swoim pupilom prawdziwej teleportacji kwantowej, z jakiej korzystają nasz przyjaciel Hockenberry i zamieszkujący Olimp bogowie, lecz prymitywne, mechaniczne rozszarpywanie molekuł i składanie ich w całość w nowym miejscu.
– Po co postludzie wyświadczali im taką przysługę? – zapytał Mahnmut. – Tak ogromne przedsięwzięcie dla wygody kilkuset tysięcy istot, które traktują prawie jak domowe zwi erzaki... albo okazy w zoo. Od ponad półtora tysiąca lat nie notuje się na Ziemi śladów żadnych innych projektów inżynierskich, budowlanych czy w ogóle przejawów twórczego myślenia.
– Teleportacja może mieć coś wspólnego z tym opóźnieniem cywilizacyjnym, ale nie musi. Co nie zmienia faktu, że właśnie taki jest jej mechanizm. Coś w rodzaju „przenieś mnie, Scooty”.
– Scotty – odezwał się Sinopessen.
– Dziękuję – powiedział Orphu i nadał do Mahnmuta: – Razem jest nas już czterech.
– Całkiem możliwe, że masz rację, twierdząc, że ludzie nie korzystają z teleportacji kwantowej, lecz z prostego mechanizmu replikacji i transmisji – zgodził się Asteague/Che. – Nie wyjaśnia to jednak Marsa ani...
– To jeszcze nie. Ale proszę nie zapominać o obsesji, jaką postludzie mają na punkcie przenoszenia się do innych wszechświatów.
Orphu w mentorskim zapale nie zauważył nawet, że wszedł w słowo najważniejszemu pierwszemu integratorowi w całym Konsorcjum Pięciu Księżyców.
– Skąd pewność tej obsesji? – spytał Beh bin Adee.
– To jakiś żart? – zdziwił się Orphu.
Mahnmut pomyślał sobie, że skałowiecki generał rzadko spotyka się w swojej karierze z takim pytaniem.
– Proszę spojrzeć, ile śmiecia zostawili po sobie na orbicieciągnął Orphu, nie zwracając uwagi na zaskoczenie generała. – Kolektory wormholeM, generatory czarnych dziur... Pozostałości pierwszych prób rozerwania czasoprzestrzeni, znalezienia dróg na skróty w naszym wszechświecie... lub w innych.
– Czarne dziury i wormhole nie sprawdzają się jako środki transportu – zauważyła oschle Cho Li.
– Zgoda. My to wiemy dzisiaj, a postludzie odkryli to półtora tysiąca lat temu. Zainstalowali na orbicie satelity z bankami pamięci, zbudowali ludziom – których, jak sądzę, wykorzystywali w charakterze królików doświadczalnych – prymitywne portale teleportacyjne, działające w oparciu o mechanizm replikacji materii, i dopiero wtedy zaczęli bawić się dziurami w branie i teleportacją kwantową.
– Nasi naukowcy od kilkuset lat... bawiąsię jakto ująłeś... wteleportację kwantową i generowanie dziur w branie Calabi-Yau – powiedział Sinopessen Wsteczny. Był tak podekscytowany, że prawie tańczył na długich pajęczych szczudłach. – Bez powodzenia.
– Zabrakło nam tego, co postludziom pozwoliło dokonać przełomu w badaniach – odparł Orphu z Io i zrobił efektownąpauzę. Wszyscy czekali. Mahnmut dobrze wiedział, że jego przyjaciel napawa się tą chwilą. – Miliona ludzkich ciał, umysłów, wspomnień i osobowości, zapisanych w postaci cyfrowej w orbitalnych bankach danych – dodał Orphu triumfalnym tonem, jakby udało mu się rozwikłać jakiś od dawna nierozwiązany problem matematyczny.
– Nie rozumiem – odezwał się centurion Mep Ahoo.
Orphu powiódł radarem po rozmówcach, omiatając ich delikatnie falami radiowymi.
Mahnmut miał wrażenie, że czeka na ich reakcję, na okrzyki zachwytu... Nikt się jednak nie poruszył. Nikt się nie odezwał.
– Ja też – powiedział.
– Czym jest ludzki mózg? – zapytał retorycznie Orphu. – Każdy z nas, morawców, ma w sobie cząstkę takiego mózgu. Ale jak on
wygląda? Jak działa? Czy przypomina komputery binarne albo oparte na DNA, którymi też wspomagamy nasze obliczenia?
– Nie – odparła Cho Li. – Wiemy, że ludzki mózg nie jest komputerem. Nie jest również chemicznym bankiem pamięci, wbrew twierdzeniom naukowców z Zapomnianej Ery. Mózg, a właściwie umysł, to front holistycznej fali stojącej, opisującej stan kwantowy.
– Właśnie! – wykrzyknął Orphu. – Postludzie doskonale rozumieli funkcjonowanie mózgu i bazując na tej wiedzy, otwierali dziury w branie, podróżowali w czasie i stosowali teleportację kwantową.
– Nadal tego nie rozumiem – powiedział Asteague/Che.
– A jak działa teleportacja kwantowa? Cho? Ty to wyjaśnisz lepiej ode mnie.
Callistanka zabulgotała coś pod nosem. Po chwili zmodulowała bulgot w słowa.
– Pierwsze eksperymenty z teleportacja kwantową przeprowadzano już w XX stuleciu. Wykorzystywano w nich pary splątanych fotonów. Teleportowano jeden z nich, a właściwie teleportowano tylko jego pełny stan kwantowy, a zwykłymi kanałami przesyłano analizę stanu drugiego fotonu.
– Czy to nie jest sprzeczne z zasadą nieoznaczoności Heisenberga? – zapytał Mep Ahoo, który, podobnie jak Mahnmut, nie został wtajemniczony w naturę mechanizmów pozwalających bogom z marsjańskiego Olympus Mons tekować się pod Ilion. – Albo ograniczenia prędkości, wynikającego z teorii Einsteina?
– Nie. Teleportowane fotony nie niosły z sobą żadnej informacji, nawet opisu własnego stanu kwantowego.
– Czyli ich teleportacja nie miała sensu – skonstatował centurion. – Przynajmniej z łącznościowego punktu widzenia.
– Niezupełnie. Odbiorca teleportowanego fotonu miał dwadzieścia pięć procent szans na prawidłowe odgadnięcie jego stanu – foton ma tylko cztery możliwe stany – i mógł wykorzystać tak zdobyte strzępki informacji. Nazywa sieje kubitami. Nam również udało się wykorzystać je do natychmiastowych transmisji komunikacyjnych.
Mahnmut pokręcił głową.
– Od skwantowanych fotonów, które nie niosą żadnej informacji, do greckich bogów, teleportujących się pod Troję, droga jest jeszcze daleka, prawda?
– ”Wyobraźnię można porównać do snu Adama” – wyrecytował Orphu z Io. – „Kiedy Adam się obudził, stwierdził, że jego imaginacje są prawdziwe”. John Keats.
– Mógłbyś postarać się mówić mniej zagadkowo? – zasugerował kąśliwie Suma IV.
– Mógłbym się postarać.
– Co ma wspólnego John Keats z teleportacją kwantową i przyczynami obecnego kryzysu kwantowego? – spytał Mahnmut.
– Twierdzę, że tysiąc pięćset lat temu postludzie dokonali przełomu w badaniach nad dziurami w branie i teleportacją kwantową właśnie dzięki temu, że doskonale rozumieli holistyczną naturę kwantową ludzkiej świadomości – odparł całkiem poważnie Orphu. – Przeprowadziłem pewne symulacje na pokładowym komputerze kwantowym. Jeśli przedstawimy świadomość, zgodnie zresztą ze stanem faktycznym, jako front fali stojącej, uwzględnimy terabajty kwantowych danych opisujących rzeczywistość i zastosujemy wobec fal świadomości odpowiednie transformacje relatywistyczne, staje się oczywiste, w jaki sposób postludzie otwierali dziury w branie, prowadzące do innych wszechświatów, a następnie się do nich teleportowali.
– To znaczy? – zapytałAsteague/Che.
– Najpierw przez dziury w branie docierali do tych wszechświatów alternatywnych, w których znajdowały się takie punkty czasoprzestrzeni, gdzie splątane parami fronty falowe ludzkiej świadomości już kiedyś były.
– Że co?! – prychnął Mahnmut.
– Czym jest rzeczywistość, jeśli nie frontem stojącej fali kwantowej załamującej się na stanach prawdopodobieństwa? Czym jest ludzki umysł, jeśli nie swoistym interferometrem, który wychwytuje te funkcje falowe i powoduje ich kolapsy?
Mahnmut cały czas kręcił głową. Zapomniał, że obok stoją inne morawce, że za niecałe trzy godziny może zostać zrzucony w baty-skafie na Ziemię, że znajdują się w niebezpieczeństwie... Wiedział tylko, że od gadaniny Orphu boli go głowa.
– Postludzie dostawali się przez dziury w branie do wszechświatów, które zostały stworzone – albo przynajmniej dostrzeżone – dzięki oddziaływaniu wcześniej istniejących holograficznych frontów falowych, zogniskowanych w soczewce ludzkiej wyobraźni. Ludzkiego geniuszu.
– Albo Jezusa Chrystusa – zakpił generał Beh bin Adee.
– Niewykluczone. Przy założeniu, że zbiór alternatywnych wszechświatów jest nieskończony lub prawie nieskończony, wiele z nich
musiało wykrystalizować się po prostu za sprawą ludzkiego geniuszu. Można powiedzieć, że są osobliwościami geniuszu, analizatorami stanu kwantowej piany, z której zbudowana jest rzeczywistość.
– To metafizyka... – wyszeptała wstrząśnięta Cho Li.
– To bzdura! – mruknął Suma IV.
– Wcale nie – powiedział Orphu. – Widzieliśmy terraformowanego Marsa ze zmienioną grawitacją i kazano nam uwierzyć, że taka przemiana zajęła dosłownie kilka lat. To dopiero jest bzdura. Widzieliśmy na Marsie posągi Prospera. Widzieliśmy na Olimpie bogów, którzy przemierzając czasoprzestrzeń, trafiają na inną Ziemię, gdzie Achilles i Hektor walczą o przyszłość Ilionu. Toż to piramidalna bzdura! Chyba że...
– Chyba że postludzie otworzyli portale do światów i wszechświatów, które ludzka wyobraźnia powołała wcześniej do istnienia – dokończył Asteague/Che. – To wyjaśniałoby istnienie posągów Prospera, obecność kalibanopodobnych potworów na Ziemi, a także istnienie Achillesa, Hektora, Agamemnona i reszty Ziemian pod Ilionem.
– A co z bogami? Spotkamy Jahwe? – zadrwił Beh bin Adee. – Albo Buddę?
– To możliwe – odparł Orphu z Io. – Przypuszczam wszakże, że olimpijscy bogowie, których spotkaliśmy, to po prostu przeobrażeni postludzie. Kiedy tysiąc czterysta lat temu przepadli bez śladu, zmienili się w bogów.
– Ale po co? – zdziwił się Sinopessen Wsteczny. – Jakie są zalety bycia bogiem, którego moc ma źródło w nanotechnologii i sztuczkach kwantowych?
– Trochę ich jest. Nieśmiertelność. Swoboda wyboru płci. Seks między sobą i z dowolnie wybranymi śmiertelnikami. Możliwość płodzenia potomstwa, boskiego lub śmiertelnego, co postludziom we własnym gronie jakoś nie bardzo wychodziło. No i trwająca od dziesięciu lat partia szachów, czyli oblężenie Troi.
Mahnmut podrapał się po głowie.
– Więc terraformowanie i zmiana ciążenia na Marsie...
– Tak. Nie trwało to trzy lata, tylko czternaście stuleci. I to tylko dzięki temu, że bogowie dysponują zaawansowaną technologią kwantową.
– Chcesz powiedzieć, że gdzieś tam jest prawdziwy Prospero? – spytał Mahnmut. – Mag z Burzy Szekspira?
– Jeśli nie on sam, to jego bliski substytut.
– A co z mózgostworem, który przed paroma dniami przybył na Ziemię przez dziurę w branie? – zapytał gniewnym głosem Suma IV. – On też jest bohaterem tej bezcennej ludzkiej literatury?
– Być może – przytaknął Orphu. – Robert Browning napisał kiedyś wiersz zatytułowany Kaliban o Setebosie, w którym Kaliban, potwór z Burzy Szekspira, rozmyśla o swoim bóstwie, istocie imieniem Setebos, którą opisuje jedynie jako, jak ośmiornica wieloramienną”. Setebos miał być potężnym bogiem, karmiącym się strachem i przemocą.
– Odważna koncepcja – przyznał Asteague/Che.
– Owszem, tyle że sfotografowany przez nas mózg chodzący na olbrzymich ludzkich dłoniach do przeciętnych nie należy. Chyba w każdym wszechświecie kazałby wątpić w prawa ewolucji, nie sądzicie? Ale Robert Browning miał nietuzinkową wyobraźnię.
– Spotkamy na Ziemi Hamleta? – spytał Suma IV, nie kryjąc lekceważenia.
– Och... – odezwał się Mahnmut. – Ojej... To by było... cudowne!
– Nie rozpędzajmy się – ostudził jego zapał Asteague/Che. – Powiedz mi, Orphu, skąd ci to wszystko przyszło do głowy?
Orphu westchnął i zamiast odpowiedzi włączył projektor hologra-ficzny, ulokowany na górnej powierzchni sfatygowanego korpusu. Nad stołem wyświetlił się trójwymiarowy obraz.
Na wirtualnym regale stało sześć opasłych ksiąg. Jedna z nich – Mahnmut zdążył podejrzeć tytuł: W poszukiwaniu straconego czasu, tom III: Strona Guermantes – wyśliznęła się z półki i otworzyła na stronie 445. Orphu powiększył obraz.
Mahnmut uświadomił sobie, że jego przyjaciel jest przecież ślepy i nie widzi, co wyświetla. To zaś oznaczało, że zna wszystkie sześć tomów Prousta na pamięć! Na myśl o tym Mahnmutowi chciało się wyć.
Czytał razem z innymi z zawieszonej w powietrzu stronicy:
Smakosze mówią nam dziś, że Renoir to jest wielki malarz XVIII wieku. Ale mówiąc tak, zapominają o Czasie i o tym, że dużo go było trzeba, nawet w pełni wieku XIX, aby Renoira uznano wielkim artystą. Aby osiągnąć takie zrozumienie, oryginalny malarz, oryginalny artysta postępują na sposób okulistów. Leczenie ich malarstwem, ich stylem nie zawsze jest przyjemne. Kiedy jest ukończone, lekarz powiada do nas: „Teraz patrz”. I oto świat (który nie był stworzony raz, ale równie często, jak często zjawił się oryginalny artysta) ukazuje się nam zupełnie
odmienny od dawnego, ale całkowicie jasny. Mijają nas na ulicy kobiety różne od dawniejszych, bo to są Renoiry; oweRenoiry, w których wzdragaliśmy się niegdyś widzieć kobiety. Powozy są też Renoiry i woda, i niebo; mamy ochotę przechadzać się po lesie podobnym do tego, który pierwszego dnia wydawał nam się wszystkim, a nie lasem, na przykład dywanem o barwach bogatych, ale pozbawionym właśnie barw właściwych lasom. Oto jest nowy i nietrwały świat, świeżo stworzony. Będzie trwał aż do następnej geologicznej katastrofy, którą rozpęta nowy oryginalny malarz albo pisarz*.
Morawce milczały jak zaklęte. Dało się słyszeć tylko buczenie wentylatorów, odgłosy maszynerii i ściszone komunikaty pilotów prowadzących „Królową Mab” w kluczowych momentach podejścia do okalających Ziemię pierścieni.
– Solipsystyczny bzdet! – żachnął się w końcu generał Beh bin Adee. – Metafizyczny knot. Jeden wielki gnój.
– Może i gnój... – zgodził się z nim Asteague/Che. – Ale przez ostatnie dziewięć surrealistycznych miesięcy nie słyszałem niczego równie rozsądnego. Orphu z Io ma zapewnione miejsce w ładowni „Mrocznej Damy”, kiedy ładownik oddzieli się od „Królowej Mab”, co nastąpi za... dwie godziny i czternaście minut. Przygotujmy się.
Orphu i Mahnmut ruszyli do windy – oszołomiony Mahnmut szedł, Orphu bezgłośnie szybował – gdy powstrzymał ich okrzyk Asteague/ Che:
– Orphu!
Olbrzymi morawiec zatrzymał się i obrócił w miejscu, uprzejmym gestem kierując ślepe kamery na pierwszego integratora.
– Miałeś nam jeszcze powiedzieć, kim jest Głos, z którym się dziś spotkamy.
– No tak... – Mahnmut odniósł wrażenie, że pierwszy raz tego dnia Orphu jest zakłopotany. – Mogę się tylko domyślać...
– Podziel się tymi domysłami.
– No dobrze. Oprzyjmy się na mojej teorii. Kto mógłby tyczyć sobie spotkania z naszym pasażerem, Odyseuszem, synem Laertesa?
– Święty Mikołaj?
– Wątpię. Mówi kobiecym głosem. Dlatego proponuję Kalipso.
* Przeł. T. Boy-Żeleński.
Pozostałe dwa morawce nie zareagowały na to imię. – We wszechświecie, z którego pochodzą nasi nowi przyjaciele, ta sama czarodziejka jest znana jako Kirke.
H
arman utonął, ale nie umarł. I wkrótce miał zacząć żałować, że żyje.
Woda – czy raczej złota ciecz – wypełniająca kryształowy dwuna-stościan była nasycona tlenem. Gdy tylko wypełniła mu płuca, tlen zaczął przenikać przez ścianki pęcherzyków płucnych wprost do krwi, co w zupełności wystarczało, żeby podtrzymać – lub, jak powiedzieliby niektórzy, ponownie wywołać – bicie serca, które na pół minuty przestało pracować, i utrzymać przy życiu mózg – otępiały, przerażony, na pozór oderwany od ciała, ale wciąż sprawny. Harman nie mógł wciągnąć powietrza do płuc, ciało instynktownie dopominało się o powietrze, ale żył.
Zmusił się do otwarcia oczu, za co wątpliwą nagrodą była wizja miliarda złotych słów i dziesięciu miliardów pulsujących obrazów, które tylko czekały, aby pojawić się w jego umyśle. Ledwie zdawał sobie sprawę z tego, że za złotymi obrazami znajduje się pięciokątna szyba, a zamazany kształt za niąnależy do Mojry, Prospera albo może nawet Ariela. Zresztą nie było to istotne.
Nadal chciał normalnie oddychać. Gdyby nie był półprzytomny – złoty płyn zawierał środek uspokajający, aby lepiej przygotować ciało do transferu – odruch wykrztuśny zabiłby go albo przynajmniej doprowadził do obłędu.
Kryształowa klatka znała jednak inne sposoby wpędzenia człowieka w szaleństwo.
Zaczęły się w niego wlewać informacje pochodzące, jak twierdzili Mojra i Prospero, z miliona starych ksiąg. Słowa i myśli miliona dawno nieżyjących umysłów, a nawet więcej, bo przecież w każdej książce rozbrzmiewał więcej niż jeden głos – w sporach, zaprzeczeniach, żarliwych potakiwaniach, gwałtownych ocenach i buntach.
Napływ wiedzy nie przypominał żadnego ze znanych Harmanowi doświadczeń. Na przestrzeni dziesięcioleci nauczył się czytać i stał się pierwszym od wieków człowiekiem, który rozumiał robaczki
i kropki w pleśniejących książkach zalegających regały w najróżniejszych miejscach. Ale słowa spływały z książki do głowy po kolei w spokojnym, konwersacyjnym tempie; czytając, zawsze słyszał w głowie głos, który nie do końca był jego własnym, odczytujący kolejne słowa. Siglowanie pozwalało przyswoić sobie treść szybciej, chociaż mniej dogłębnie – nanotechniczna funkcja przerzucała informacje do głowy jak węgiel sypany w palenisko, bez spokojnej przyjemności i szerszego kontekstu prawdziwej lektury. Po przesi-glowaniu książki często łapał się na tym, że wprawdzie posiadł nową wiedzę, ale znakomita część sensu książki umyka mu ze względu na utratę niuansów znaczeniowych i brak kontekstu. Przy siglowaniu nie słyszał głosu pod czaszką i często zastanawiał się, czy funkcja ta nie miała służyć ludziom z Zapomnianej Ery do wchłaniania dużych ilości suchych faktów i wstępnie przetworzonych danych. Nie było sensu siglować powieści czy dramatu Szekspira. Pierwszą sztuką Szekspira, którą przeczytał, była niesamowita, wzruszająca historia zatytułowana Romeo i Julia. Wcześniej nie wiedział nawet, że coś takiego jak „sztuka” czy „dramat” istnieje. W jego czasach jedyną formą fabularnej rozrywki był spektakl turyński, opowiadający o oblężeniu Troi – a i to dopiero w ostatnim dziesięcioleciu.
Czytanie było procesem powolnym i liniowym, siglowanie przypominało łaskotanie mózgu, po którym zostawał osad informacji, a kryształowa klatka...
Dziewczyna mnie chwyciła w borze, Kiedy tańczyłem (któż mi odda Tę chwilą?) i zamknęła w klatce Kluczykiem, który był ze złota*.
Informacje nie docierały do niego przez oczy, uszy ani inne ludzkie zmysły, które natura wykształciła w celu dostarczania wrażeń do nerwów i mózgu. Na dobrą sprawę nie dochodziły do niego za pośrednictwem dotyku, chociaż miliardy miliardów ukłuć w złotym płynie świadczyły o tym, że przenikają przez wszystkie pory skóry.
Wiedział już, że DNA lubi standardowy model podwójnej helisy. Ewolucja wybrała go na nośnik swojego najcenniejszego ładunku z różnych względów, ale głównie dlatego, że był to najłatwiejszy i zarazem najwydajniej szy sposób na zapewnienie przepływu energii
* Ten i dalsze cytaty zostały zaczerpnięte z Kryształowej klatki Williama Blake’a w przekładzie Z. Kubiaka (przyp. tłum.).
swobodnej. Energia swobodna determinuje bowiem załamania, sploty, kształt i funkcję ogromnych cząsteczek białka, RNA i DNA. Każdy układ chemiczny będzie dążył do stanu, w którym jego energia swobodna jest najniższa, to zaś następuje, kiedy dwa uzupełniające się łańcuchy nukleotydów splatają się jak podwójne spiralne schody.
Jednak postludzie, którzy całkowicie przeprojektowali genom tej gałęzi rodzaju ludzkiego, do której należał Harman, wprowadzili również zmiany w nadmiarowym DNA odtworzonych ciał. Zamiast skręconych w prawą stronę helis B-DNA wprowadzili skręcone przeciwnie Z-DNA, nie zmieniając ich rozmiarów. Nowe helisy miały więc około dwóch nanometrów średnicy. Wykorzystując białka Z-DNA w charakterze fundamentów, wznieśli na nich rusztowanie z bardziej złożonych helis – na przykład podwójnie skrzyżowanych cząsteczek DNA, DX DNA, tworząc z nich szczelnie zamknięte proteinowe klatki. W miliardach ułożonych piętrami klatek, rozlokowanych w kościach, włóknach mięśni, tkankach wnętrzności, jądrach, palcach i mieszkach włosowych znajdowały się makromolekuły receptorów biologicznych, podporządkowane jeszcze bardziej złożonym kompleksom nanoelektrycznej pamięci organicznej.
Całe ciało Harmana – każda jego komórka – pożerało złożony z miliona woluminów księgozbiór Tadż Mojry. A klatka była kryształowa, Zdobiona złotem i perłami. Wewnątrz na świat się otwierała I na maleńką noc z gwiazdami.
Bolało. Bardzo bolało. Harman unosił się w złotym płynie brzuchem do góry jak śnięta ryba i czuł bolesne mrowienie, jak w ręce albo nodze, która zdrętwiała i powoli budzi się do życia, jakby nakłuwana dziesiątkiem tysięcy ostrych, rozpalonych do białości igieł. Tylko że tym razem mrowienie nie ograniczało się do ręki czy nogi. Każda komórka jego ciała, w środku i na zewnątrz, każda molekuła w każdym jądrze komórkowym i każdym kawałku błony komórkowej budziła się pod wpływem wiedzy, która szlakiem energii swobodnej przepływała kanałami Yan-Shen-Yurke po całym zbiorczym organizmie nazywanym Harmanem.
Harman nie tylko nie mógł znieść tego bólu, ale nawet go sobie nie wyobrażał. Co chwilę otwierał usta do krzyku, ale nie miał powietrza ani w płucach, ani dookoła siebie i jego struny głosowe wibrowały bezsilnie w złotej cieczy, w której utonął.
Metaliczne nanocząsteczki, węglowe nanorurki i inne, bardziej zło żonę nanomechanizmy w ciele i mózgu Harmana, które istniały, za nim się narodził, zareagowały na przepływ prądu, spolaryzowały się obróciły w trzech wymiarach i zaczęły przewodzić i magazynował informacje. Każdy z bilionów mostków DNA obracał się, przyjmo wałnowąpozycję, łączył z innymi i zapisywał dane w strukturze or ganizmu.
Harman widział za szkłem twarz Mojry. Zaglądała do środka ciem nymi oczami Savi, a jej wykrzywiona przez kryształ twarz wyraża ła... Co właściwie? Niepokój? Wyrzuty sumienia? Czystą ciekawość’ Tam inną Anglią zobaczyłem I Londyn z jego Parlamentem, Inną Tamizę, inne wzgórza, Inne też Błonia uśmiechnięte.
Książki, jak uświadomił sobie Harman, zalewany prawdziwąNia-garąbólu, były tylko węzłami niemal nieskończonej czterowymiaro-wej matrycy informacji, ewoluującej w stronę idei pomysłu aproksymacji cienia Prawdy – wertykalnie, poprzez czas, ale i horyzontalnie, poprzez wiedzę.
W dzieciństwie Harman często brał do rączek rzadkie w jego świecie kawałki pergaminu i jeszcze rzadsze rysiki, zwane ołówkami. Pokrywał pergamin kropkami i próbował je wszystkie połączyć. Zawsze okazywało się, że jest jeszcze jedna linia do wykreślenia, jeszcze dwa punkty do połączenia; zanim skończył, biały arkusz pergaminu stawał się jednolicie szary. Zastanawiał się później, czyjego młody umysł nie próbował w ten sposób ogarnąć i wyrazić idei sieci faksów, którymi podróżował, odkąd nauczył się chodzić – a właściwie odkąd matka zaczęła go nosić w różne miejsca. Trzysta znanych faksowęzłów. Dziewięćdziesiąt tysięcy połączeń.
Tym razem zabawa w „połącz kropki” – czyli w przypisywanie informacji do czekających na nie makromolekularnych klatek – była znacznie bardziej skomplikowana. I nieskończenie bardziej bolesna. Taką, jak ona, zobaczyłem Pannę: jak piękna i jak złudna! Jedna się w drugiej zawierała. Było ich trzy. Przedziwne cuda!
I jakiż uśmiech! Trzy uśmiechy, Trzy mnie płomienie ogarnęły.
Pocałowałem ją. I oto Trzy pocałunki warg dotknęły.
Harman wiedział już, że William Blake zarabiał na życie jako rytownik, i to niespecjalnie popularny. [Wszystko jest kontekstem]. Zmarł w gorący, parny niedzielny wieczór, dwunastego sierpnia 1827 roku. Mało kto zdawał sobie wtedy sprawę, że milkliwy, choć krewki rytownik był również poetą, w dodatku cenionym przez sławniej szych współczesnych, między innymi Samuela Taylora Coleridge’a. [Kontekst jest dla informacji tym, czym woda dla delfina]. [Delfiny to gatunek wodnych ssaków, które wyginęły na początku XXII wieku]. William Blake uważał się – jak najbardziej dosłownie – za proroka na miarę Ezechiela i Izą jasza, żywiąc przy tym najgłębszą pogardę dla wszelkiego mistycyzmu, okultyzmu i popularnych w jego czasach teozofii. [Ezekiel Mao Kent – tak nazywał się biolog obecny przy śmierci Almoreniana d’Azure, ostatniego delfina, który zmarł na raka w bengalskim oceanarium w gorący i parny wieczór jedenastego sierpnia 2134 roku. Komitet Gatunków Stosowanych przy NONZ postanowił nie odtwarzać rodziny Delfinidae z zapasów DNA i zgodził się, aby ostatni przedstawiciel gatunku dołączył do innych waleni i łagodnie zszedł z tego świata].
Nagi Harman, stojący z wytrzeszczonymi oczami w środku kryształowej klatki, rozumiał już, że sam napływ informacji da się znieść. Najgorszy był ból kontekstu, który rozdzierał mu układ nerwowy.
Chciałem najgłębszą chwycić postać.
Niech nie ucieka, wiotka, płocha!
I kryształową roztrzaskałem
Klatkę: jak dziecko, które szlocha
Zbłąkane, jak kobieta w borze
Ogromnym smutna, tak płakałem.
Tam, gdzie zewnętrzne jest przestworze, Swój ból wichrowi oddawałem.
Dłużej tego bólu i tej złożoności nie mógł znosić. Poruszywszy rękami i nogami w gęstym złotym płynie, stwierdził, że ma bardziej ograniczoną możliwość ruchu od embriona, palce zmieniły mu się w płetwy, mięśnie w atrofii upodobniły się do mokrych szmat, a ból stał się prawdziwym ośrodkiem i odżywczym płynem łożyskowym wszechświata.
Nie jestem tabula rasa! – chciał krzyknąć temu draniowi Prospe-rowi i tej suce Mojrze. To by go zabiło.
Niebo z piekłem razem są zrodzone, pomyślał, i wiedział też, Blake wymyślił to wcześniej, odrzucając głoszoną przez Swede borga kalwińską wiarę w predestynację:
Prawda, Szatanie, jesteś tylko Durniem I nie odróżniasz Ludzi od Odzieży... * Przestań! Dość! Boże, błagam!
Mimo że jesteś Czczony pod imieniem Boga: Jezusa i Jehowy, to jesteś jedynie Synem Poranka wśród mijania Nocy I snem zagubionego pod zboczem wędrowca. Krzyczał – mimo braku powietrza w płucach, gdzie mógłby s uformować krzyk, w gardle, gdzie by się narodził, i w złotej klatc gdzie mógłby się rozejść. [Mechanizm – jeden z sześciu bilionów składa się z czterech podwójnych helis, połączonych w środku dw ma niesparowanymi włóknami DNA. Obszar przecięcia może przj mować jeden z dwóch stanów; wszechświat lubi binarne rozwiązani Przekręcenie dwóch helis o pół obrotu wokół centralnie umieszczi nego mostka tworzy tak zwany PX, czyli stan przecięcia parani micznego]. Przy powtórzeniach w tempie trzech miliardów cyk na sekundę otrzymujemy torturę tak wyrafinowaną, że najgenia niejszym wynalazcom inkwizycji nawet się o niej nie śniło. Harman znów próbował krzyknąć. Minęło piętnaście sekund od rozpoczęcia transferu. Do jego zakończenia pozostały czterdzieści cztery minuty i cztei dzieści pięć sekund.
N
azywam się Thomas Hockenberry. Jestem doktorem filolog klasycznej. Specjalizuję się w Iliadzie Homera. Piszę o nią badam ją i wykładam.
Przez prawie trzydzieści lat byłem profesorem – z tego ostatnii piętnaście na Uniwersytecie Stanowym Indiany, w Bloomington Potem umarłem. Obudziłem się – czy też zostałem wskrzeszony -
* Te i dalsze cytaty to fragmenty Do oskarżyciela, hory jest Bogiem tegt świata Williama Blake’a w przekładzie K. Puławskiego.
U-Olimp 161
na Olimpie, to znaczy na stokach góry, którą istoty podające się tu za bogów nazywają Olimpem, a która, jak się później przekonałem, nazywa się Olympus Mons i jest olbrzymim marsjańskim wulkanem tarczowym. Ci... bogowie – a może ich bogowie, istoty, o których słyszałem, ale o których nic nie wiem, poza tym, że jedna z nich nosi imię Prospero, tak jak bohater Burzy Szekspira – wskrzesili mnie i przydzielili mi rolę scholiasty, obserwatora wojny trojańskiej. Przez dziesięć lat składałem raporty jednej z muz, zapisując codzienne spostrzeżenia w mówiących kamieniach tekstowych, bo pod Troją nawet bogowie nie potrafią czytać. Te słowa notuję na małym elektronicznym rejestratorze, który podkradłem z „Królowej Mab”, morawieckiego statku kosmicznego.
Około dziewięciu miesięcy temu wszystko szlag trafił. Wojna trojańska, jaką znamy z Homera, kompletnie się wykoleita. Zrobiło się zamieszanie, Achilles i Hektor – a wraz z nimi Grecy i Tro-Janie – zawarli przymierze i wspólnie wystąpili przeciw bogom. Zamęt się spotęgował, namnożyło się zdrad, zamknęła się ostatnia dziura w branie łącząca współczesnego Marsa ze starożytnym Ilionem i morawieccy inżynierowie i żołnierze musieli uciekać z trojańskiej Ziemi. Kiedy zabrakło Achillesa, który został po drugiej stronie dziury, na Marsie w odległej przyszłości, wojna rozgorzała na nowo. Zeus zniknął, a pod jego nieobecność bogowie i boginie zstąpili na ziemię, by walczyć u boku swoich faworytów. Przez jakiś czas wyglądało na to, że wojska Menelaosa i Agamemnona zdobędą Troję; Diomedes był o krok od zajęcia miasta. Wtedy jednak Hektor otrząsnął się z ponurej zadumy – co ciekawe, wydarzenia te stanowią lustrzane odbicie losów obrażonego Achillesa, który w prawdziwej Iliadzie całymi tygodniami przesiaduje w namiocie – i czym prędzej zabił w pojedynku pozornie niezwyciężonego Diomedesa.
Następnego dnia, jak słyszałem, pokonał jednego z Ajaksów – Ajaksa Wielkiego, Ajaksa z Salaminy. Helena twierdzi, że Ajaks błagał o zmiłowanie, ale Hektor nie znał litości. Tego samego dnia zginął Menelaos, dawny mąż Heleny, który rozpętał tę przeklętą wojnę. Strzała przeszyła mu mózg.
I wtedy – tak jak setki razy byłem tego świadkiem podczas dziesięcioletniego obserwowania wojny trojańskiej – szala zwycięstwa znów przechyliła się w drugą stronę, tym razem na korzyść Acha-jów. Sprzyjający im bogowie, z Herą i Ateną na czele, poprowadzili kontratak. Posejdon-ziemiowstrząs burzył domy w całym mie
ście. Wojska Hektora zostały zmuszone do odwrotu. Podobno Hektor osobiście niósł rannego brata, bohaterskiego Deifobosa.
Dwa dni temu, gdy Troja znów znalazła się na skraju przepaści i niewiele brakowało, by uległa rozwścieczonym Achajom, prowadzonym przez najpotężniejsze i najbardziej bezlitosne bóstwa i spychającymi wstecz Apolla i resztę obrońców, wrócił Zeus.
Helena mówi, że rozerwał Herę na strzępy, strącił Posejdona w piekielną czeluść Tartaru, a resztę bogów przegnał precz na Olimp. I podobno ci wielcy i straszni bogowie – a były ich pod Ilionem całe dziesiątki, w złotych latających rydwanach i lśniących pancerzach – posłusznie teleportowali się na Olimp, jak dzieci, które coś przeskrobały i spodziewają się ojcowskich klapsów.
No i Grecy dostają w tyłek. Sam Zeus, który – jak utrzymuje Helena – urósł tak bardzo, że głową sięgał wyżej niż najbardziej wypiętrzone stratocumulusy, zabił tysiące Argiwów, resztę przepędził na plażę, a potem piorunami spalił im czarne okręty. Bóg Bogów przyzwał następnie olbrzymią falę, która zatopiła osmolone wraki. Wreszcie zniknął i więcej się nie pojawił.
Po dwóch tygodniach, kiedy już obie strony odprawiły dziewięciodniowe rytuały pogrzebowe i spaliły poległych na stosach, Hektor poprowadził swoją armię do udanego natarcia, w którym odrzucił Achajów jeszcze dalej od murów miasta. Ocalało ponoć około trzydziestu tysięcy Argiwów – ze stu tysięcy, które przyby-ty pod Troję – w tym wielu rannych i zniechęconych, tak jak ich król Agamemnon. Pozbawieni okrętów, na których mogliby uciec, i możliwości sprowadzenia budulca z zalesionych stoków Idy, zrobili, co mogli najlepszego: okopali się, uzbroili okopy zaostrzonymi kołkami, obłożyli drewnem skarpy, przekopali kilometry łączników, usypali szańce z piasku i ustawili włócznie, tarcze i zabójczych tuczników w lity mur wokół tego kurczącego się półkola śmierci. To ostatni bastion Greków.
Zaczyna się trzeci poranek, odkąd tu przybyłem. Jestem w greckim obozie, osłoniętym łukowato wygiętymi okopami i niespełna pięciusetmetrową palisadą, za którą, wokół zgliszcz czarnych okrętów, kuli się trzydzieści tysięcy nieszczęśliwych Achajów. Za plecami mają morze.
Hektor ma przewagę pod każdym względem – prawie cztery razy więcej ludzi, lepsze morale, więcej jedzenia. Grecy przymierają głodem, czując zapach pieczonych na trojańskich ogniskach
prosiaków i cieląt. Helena i Priam sądzili, że Trojanie zmiażdżą Argiwów już dwa dni temu, ale ludzie zdesperowani, którzy nie mają nic do stracenia, są najwaleczniejsi. Argiwowie walczyli jak zapędzone w kąt szczury. Było im o tyle wygodniej, że mają krótszy szyk i stałe fortyfikacje, trzeba jednak pamiętać, że wkrótce ta przewaga straci na znaczeniu. Kończą im się zapasy, nie mają wody, odkąd Trojanie zatamowali rzekę kilometr od plaży, a w zatłoczonym i niehigienicznym obozowisku szerzy się tyfus.
Agamemnon nie bierze udziału w walkach. Od trzech dni syn Atreusa, władca Myken i głównodowodzący niegdyś ogromnej armii, nie wychodzi z namiotu. Helena mówiła mi, że został ranny podczas odwrotu, ale kapitanowie i gwardziści w obozie twierdzą, że obrażenia – ma złamaną lewą rękę – nie zagrażają jego życiu. Wygląda jednak na to, że jego morale podupadło. Wielki król, nieprzejednany wróg Achillesa, nie zdołał nawet zabrać ciała brata, kiedy Menelaos został trafiony strzałą w oko i podczas gdy Diomedes, Ajaks Wielki i inni polegli herosi doczekali się należytych ceremonii pogrzebowych i spłonęli na wysokich stosach na brzegu morza, Hektor przywiązał zwłoki Menelaosa za rydwanem i włóczył je dookoła Troi przy wtórze wiwatów gapiów, którzy tłumnie wylegli na mury. To była kropla, która w wypadku aroganckiego i sztywnego Agamemnona przepełniła czarę goryczy – zamiast wpaść w szał bojowy, pogrążył się w depresji.
Ale Grecy i bez niego wiedzieli, że czeka ich walka na śmierć i życie. Dowództwo zostało mocno przerzedzone – zginęli Ajaks, Diomedes i Menelaos, Achilles i Odyseusz pozostali po drugiej stronie dziury w branie – i przez ostatnie dwa dni obroną musiat dowodzić stary gaduła Nestor. Niegdyś bardzo poważny, dziś odzyskał dawny szacunek, przynajmniej wśród kurczącej się achaj-skiej armii, gdy na zaprzężonym w cztery konie rydwanie pojawiał się wszędzie tam, gdzie greckie szyki zdawały się kruszyć pod naporem Trojan. Ponaglał saperów, którzy wkopywali w ziemię nowe pale, wyrzucali piach z przysypanych okopów, umacniali fortyfikacje, sypali ziemne ławy i wycinali w nich otwory strzelnicze. Nocą posyłał ludzi do obozu wroga, aby wykradali Trojanom wodę; a przede wszystkim nie szczędził Achajom słów otuchy. Jego synowie Antilochus i Trazymedes, którzy przez pierwsze dziesięć lat konfliktu i potem, w krótkiej wojnie przeciw bogom, spisywali się przeciętnie, w ostatnich dwóch dniach walczyli jak lwy. Wczoraj Trazymedes został dwukrotnie ranny. Tra
fita go wtócznia i strzała – w bark – ale walczył do końca i dowc dzeni przez niego Pylijczycy powstrzymali natarcie Trojan, któr groziło rozerwaniem obronnego półkola.
Niedawno wzeszło słońce. Niewykluczone, że zaczyna się osta ni dzień wojny. Trojanie przez całą noc formowali szyki, sprowe dzali posiłki, zbierali rydwany, gromadzili wyposażenie do prze kraczania okopów. W tej chwili wokół półokręgu, w którym okopa się Achajowie, zebrało się około stu tysięcy względnie wypoczę tych trojańskich wojowników.
Przyszedłem z rejestratorem właśnie tutaj, do obozowiska Age memnona, ponieważ Nestor zwołał naradę ocalałych wodzów jeśli nie wszystkich, to przynajmniej tych, którzy mogą bezpiece nie zejść ze swoich stanowisk. Są zmęczeni, brudni i zupełnie ni zwracają na mnie uwagi. Pamiętają pewnie, że podczas ośmic miesięcznej wojny z bogami kręciłem się przy Achillesie, wię godzą się z moją obecnością. Widok cienkiej płytki rejestrator który trzymam w ręce, nic dla nich nie znaczy.
Nie wiem już, dla kogo obserwuję i rejestruję te wydarzenie Gdybym pokazał się na Olimpie i wręczył rejestrator muzie, któ ra próbowała mnie zabić, byłbym pewnie klinicznym przykładen persona non grata. Dlatego zrobię to wyłącznie przez wzgląd n; pamięć o naukowcu, którym kiedyś byłem, zapominając o scho liaście-niewolniku, którego ze mnie zrobiono. Jeśli nawet nie je stem już uczonym, mogę przynajmniej być korespondentem wo jennym, który relacjonuje ostatnie godziny heroicznej obron; greckiego obozu, ostatniego aktu epoki bohaterów.
Nestor:
Jakie wieści? Czy wasi ludzie utrzymają swoje pozycje?
iDOMENEUS:
(Dowódca kontyngentu kreteńskiego. Kiedy poprzednio go wi działem, zabił włócznią Bremusę, Amazonkę. Chwilę później zamknęła się dziura w branie. Idomeneus jako jeden z ostatnich porzuci Achillesa).
Na moim odcinku źle to wygląda, szlachetny Nestorze. Miejsce każdego Trojanina, którego zabiliśmy w ciągu ostatnich dwóch dni, w nocy zajęło trzech nowych. Szykują się do zasypywania okopów, mają włócznie w pogotowiu, łuczników systematycznie przybywa. Dzisiaj wszystko się rozstrzygnie.
Ajaks MaŁy:
(Ajaksowie, choć tak różni, byli sobie bliscy jak bracia. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby Ajaks Mały, Ajaks z Lokrydy, miat tak ponurą minę. Błoto i krew uwypukliły zmarszczki i bruzdy na jego twarzy, upodabniając ją do maski z teatru kabuki).
Nestorze, synu Neleusa, bohaterze tych mrocznych dni! Moi lo-krydzcy wojownicy ścierali się z wrogiem przez całą noc; wysłani przez Deifobosa zwiadowcy próbowali nas oflankować od północy. Odparliśmy atak. Fale morza spłynęły czerwienią. Okopy zapełniają się ciałami Greków i Trojan w zatrważającym tempie. Niebawem będzie można przejść po nich na drugą stronę. Straciłem trzecią część ludzi, reszta jest wyczerpana. Hektor przysłał posiłki.
Nestor:
Podaliriusie, jak się miewa Agamemnon, syn Atreusa?
PODALIRIUS:
(Syn Asklepiosa jest jednym z niewielu pozostałych przy życiu greckich medyków. Wspólnie z bratem Machaonem dowodzi Te-salczykami z Trikki).
Szlachetny Nestorze! Wstawiłem rękę Agamemnona w łubki, Nie podałem mu żadnych ziół przeciwbólowych, jest przytomny i trzeźwo myślący.
Nestor:
Dlaczego zatem nie wychodzi z namiotu? Dowodzi największym oddziałem w całej naszej armii, ale jego ludzie chowają się w środku obozu jak baby. Bez wodza tracą ducha walki.
PODALIRIUS:
Ich wódz stracił serce, gdy zabrakło jego brata Menelaosa.
Teukros:
(Znakomity łucznik, przyrodni brat i serdeczny przyjaciel nieżyjącego Ajaksa Wielkiego).
Achilles miał zatem rację, kiedy przed miesiącami wystąpił przeciwko Agamemnonowi na oczach nas wszystkich i powiedział, że wielki król ma zajęcze serce., (Spluwa na piasek).
EUMELUS:
(Syn Admetosa i Alcestis, dowódca Tesalczyków z Ferae; Achilles i Odyseusz często nazywali go „Władcą Ludzi”).
A gdzie podziewa się Achilles, ten oskarżyciel? Tchórz wolał zostać pod Olimpem, zamiast wraz z towarzyszami stawić czoło śmierci. Okazuje się, że z zająca ma nie tylko serce, ale i skoki.
Menestejos:
(Wielki jak dąb dowódca Myrmidonów, dawniej porucznik Achillesa).
Zabiję każdego, kto powie tak o synu Peleusa. Nigdy nie porzuciłby nas z własnej woli. Wszyscy widzieliśmy i słyszeliśmy, jak Atena powiedziała Achillesowi, że padł ofiarą zaklęcia Afrodyty.
EUMELUS:
Chyba uroku amazońskiej dupci.
(Menestejos robi krok w jego kierunku i sięga po miecz).
Nestor:
(Rozdziela ich).
Dość tego! Czyżby Trojanie zbyt wolno przetrzebiali nasze szyki, że musimy im w tym pomagać? Eumelusie, odstąp! Menestejo-sie, schowaj miecz.
PODALIRIUS:
(Przemawia tym razem nie jako medyk Agamemnona, lecz ostatni lekarz wśród Greków).
Zabija nas przede wszystkim choroba. Zmarło następnych dwustu ludzi, głównie Epejczyków, którzy bronią brzegów rzeki na południu.
POLIKSYNUS:
(Syn Agastenesa, drugi dowódca oddziałów epejskich). To prawda, dostojny Nestorze. Co najmniej dwustu zmarłych i tysiąc niezdatnych do walki.
DRESEUS:
(Kapitan Epejczyków, świeżo wyniesiony do rangi dowódcy). Kiedy dziś rano otrąbiono pobudkę, połowa moich ludzi nie zareagowała, Nestorze.
PODALIRIUS:
Choroba się rozprzestrzenia.
Amfion:
(Kolejny niedawno awansowany epejski kapitan).
To Apollo Febus zabija nas swoim srebrnym łukiem. Tak jak dziesięć miesięcy temu, kiedy zesłał na nas zarazę; noc w noc płonęty stosy. To z jej powodu pierwszy raz Achilles pokłócił się zAga-memnonem. To ona była przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
PODALIRIUS:
Sram na Apolla Febusa z jego srebrnym łukiem! Bogowie, nie wyłączając Zeusa, skrzywdzili nas, odeszli i nikt nie wie, czy wrócą. Prawdę powiedziawszy, mam ich gdzieś. Choroba i zgony nie są dziełem Apolla, jego srebrny łuk nie ma tu nic do rzeczy. Przypuszczam, że jej źródłem jest nieświeża woda. Pijemy własne szczyny i taplamy się w gównie. Mój ojciec Asklepios miał pewną teorię na temat chorób, które lęgną się w zakażonej wodzie...
Nestor:
Uczony Podaliriusie, z radością posłuchamy teorii twojego ojca, ale przy innej okazji. Teraz interesuje mnie tylko to, czy uda nam się dziś powstrzymać Trojan i co radzą nasi kapitanowie.
ECHEPOLUS:
(Syn Anchizesa). Powinniśmy się poddać.
Trazymedes:
(Syn Nestora, który dzień wcześniej wsławił się bohaterską obroną szańców; rany ma opatrzone i obandażowane, ale dziś mu chyba bardziej dokuczają niż wczoraj, w ogniu walki).
Jeszcze czego! Skąd wśród nas, Argiwów, biorą się tacy tchórze, którzy myślą tylko o tym, jak skapitulować? Poddaj się mnie, synu Anchizesa, a skrócę twoje męki równie szybko i skutecznie jak Trojanie!
ECHEPOLUS:
Hektor jest człowiekiem honoru. Król Priam też nim był – i może nadal jest. Przypłynąłem tu z Odyseuszem, kiedy przybył do
Troi negocjować z Priamem. Chciał go przekonać, by oddał He lenę i w ten sposób uniknął wojny. Priam i Hektor zachowywał się rozsądnie i godnie. Hektor przyjmie naszą kapitulację.
Trazymedes:
To było jedenaście lat temu, głupcze. Od tego czasu sto tysięcy dusz zstąpiło w mroki Hadesu. Widziałeś wspaniałomyślność Hektora, kiedy Ajaks błagał go o litość ze łzami w oczach i flegmę płynącą z ust. Hektor rozbił mu tarczę jakby była z cyny, rozrąbal mu kręgosłup i wyrwał serce. Wątpię, by jego ludzie okazali ci aż tyle litości.
Nestor:
Wiem, że od jakiegoś czasu mówi się o kapitulacji, ale Trazymedes ma rację. Zbyt wiele krwi przelano na trojańskiej ziemi, aby mogła tlić się jeszcze nadzieja na miłosierdzie. My przecież nie mielibyśmy litości dla mieszkańców Ilionu, gdybyśmy przed trzema tygodniami – albo przed dziesięciu laty – wdarli się za mury. Wszyscy, jak tu jesteście, dobrze wiecie, że wymordowalibyśmy mężczyzn zdolnych nosić miecze i łuki, wycięlibyśmy w pień starców za to, że spłodzili naszych wrogów, zgwałcilibyśmy kobiety, a te, które by przeżyły, wzięlibyśmy razem z dziećmi w niewolę, miasto zaś spalilibyśmy razem z jego pałacami i świątyniami... Ale ci, którzy kierują losami wojny – bogowie albo Mojry – zwrócili się przeciwko nam. Nie powinniśmy spodziewać się po Trojanach, których najechaliśmy na ich ziemi i oblegaliśmy przez dziesięć lat, większego miłosierdzia niż to, które sami zamierzaliśmy im okazać. Jeśli usłyszycie, że wasi ludzie szepczą o kapitulacji, tak im właśnie powiedzcie. To byłoby szaleństwo. Lepiej zginąć, stojąc, niż na klęczkach.
Idomeneus:
Najlepiej byłoby nie ginąć w ogóle. Czy nie ma już dla nas ratunku?
Alastor:
(Dowódca Teukrosa).
Okręty spalone. Zapasy się kończą, ale i tak prędzej pomrzemy z pragnienia niż z głodu. Choroba co godzinę zbiera nowe żniwo.
Menestejos:
Moi Myrmidonowie chcą się wyrwać z okrążenia, przełamać trojańskie szeregi i ruszyć na południe, do lasów na stokach Idy.
Nestor:
(Kiwa głową).
Nie tylko twoi ludzie myślą o przerwaniu pierścienia Trojan i ucieczce, waleczny Menestejosie. Ale sami tego nie zrobią. Żadne z naszych plemion nie da sobie rady samo. Szyki Trojan ciągną się kilometrami, a ich sojuszników jest jeszcze więcej. Tylko czekają, aż spróbujemy się przedrzeć. Może nawet zastanawiają się, dlaczego jeszcze tego nie zrobiliśmy. Znasz żelazne prawa rządzące walką na miecze, tarcze i włócznie, Menestejosie, wszyscy Myrmidonowie i Achajowie je znają. Tam, gdzie w zwarciu zginie jeden żołnierz, podczas ucieczki polegnie setka. My nie mamy rydwanów; wojownicy Hektora mają ich setki. Rozjadą nas i urządzą nam rzeź jak owcom, zanim przekroczymy wyschnięte koryto Skamandra.
DRESEUS:
Zatem zostajemy? Żeby zginąć dziś lub jutro przy zgliszczach czarnych okrętów?
Antilochus:
(Drugi syn Nestora).
Nie. Nikt, kto ma jaja, nie myśli poważnie o kapitulacji. Nie zdołamy też bronić się tu dłużej niż przez kilka godzin. Może nie przetrzymamy nawet najbliższego szturmu. Proponuję więc przełamać szyki Trojan i wyrwać się z oblężenia. Mamy trzydzieści tysięcy ludzi zdolnych do walki; ponad dwadzieścia tysięcy z nich będzie w stanie nie tylko walczyć, ale i uciekać. Czterech na pięciu zginie – zostaną zarżnięci jak jagnięta, zanim zdołamy skryć się na zboczach Idy. Ale cztery do pięciu tysięcy przetrwa. Połowa z nich przeżyje w lasach, kiedy Trojanie i ich sojusznicy będą na nas polować jak na jelenie. Z nich z kolei połowie uda się, być może, opuścić ten przeklęty kontynent i przez ciemne jak wino morze pożeglować do domu. Dla mnie to uczciwa szansa.
Trazymedes:
Dla mnie również.
Teukros:
Każda szansa jest lepsza niż pewność, że nasze kości będ; bieleć po wieki na tej obszczanej, zasranej, pierdolonej plaży!
Nestor:
Czy to znaczy, że chcesz przełamać oblężenie, synu Telamo
na?
TEUKROS:
Do kurwy nędzy! A żebyś wiedział, szlachetny Nestorze!
Nestor:
Dostojny Epeusie, nie zabrałeś jeszcze głosu. Jakie jest twoje zdanie?
EPEUS:
(Zakłopotany przestępuje z nogi na nogę i patrzy w ziemię. Jesl najlepszym bokserem wśród Achajów i po jego twarzy i ogolone na łyso głowie widać, że od lat para się tym sportem: zdeformowane uszy, spłaszczony nos, wieczne blizny na policzkach, łukach brwiowych, nawet na czaszce. Nie mogę nie dostrzec ironii losu, rozpatrując sytuację Epeusa na tej naradzie, zwłaszcza kiedy pomyślę, jaki wpływ na jego los miały moje działania. Nigdy nie słynął z waleczności, ale wygrałby zawody bokserskie na urządzonych przez Achillesa igrzyskach ku czci zabitego Patroklosa, a potem został budowniczym wymyślonego przez Odyseusza drewnianego konia, gdybym przed rokiem nie zaczął mieszać w fabule homeryckiego poematu. Co z tego wynikło? Proszę bardzo: Epeus uczestniczy w naradzie wodzów tylko dlatego, że wszyscy wyżsi rangą przełożeni, z Menelaosem włącznie, zginęli).
Szlachetny Nestorze! Kiedy wróg jest zbyt pewny siebie i zbliża się do ciebie z przekonaniem, że zaraz powali cię na piasek, a ty nie zdołasz się podnieść, wtedy jest najdogodniejszy moment, żeby uderzyć. Trzeba uderzyć mocno, z całej siły, ogłuszyć go, powalić... i uciekać. Widziałem igrzyska, na których jeden z bokserów tak właśnie zrobił.
(Ogólna wesołość i śmiechy).
EPEUS:
Ale musimy poczekać do nocy.
Nestor:
Zgadzam się. Za dnia wzrok sięga daleko, a rydwany pędzą zbyt szybko, żebyśmy mieli szansę.
Meriones:
(Syn Molusa, bliski towarzysz Idomeneusa, zastępca dowódcy Kreteńczyków). Księżyc idzie do pełni. W nocy nie będzie wiele lepiej.
Laerces:
(Myrmidon, syn Haemana).
Mamy zimę. W tym tygodniu słońce zachodzi wcześnie, a księżyc późno wstaje. Przed wschodem księżyca na trzy godziny zapanują całkowite ciemności. Takie, że bez pochodni nic nie będzie widać.
Nestor:
Pozostaje pytanie, czy przetrzymamy dzień? Czy naszym ludziom wystarczy sił, żeby walczyć do zmroku, potem w skoncentrowanym natarciu przerwać trojański szyk i przebiec trzydzieści i więcej kilometrów pod Idę?
IDOMENEUS:
Jeśli się dowiedzą, że nocą będą mieli szansę ratunku, wytrzymają. Proponuję zaatakować Trojan w środku szyku, tam gdzie dowodzi Hektor. Dzisiaj przerzucił większość sił na flanki. Tym bardziej należy dziś w nocy wyrwać się z okrążenia.
Nestor.Co na to pozostali? Chcę znać wasze zdanie. Wóz albo przewóz. Spróbujemy wszyscy albo nikt.
PODALIRIUS:
Będziemy musieli zostawić chorych i rannych, a do wieczora przybędą ich tysiące. Trojanie ich wymordują. Może nawet będą torturować, kiedy się wściekną po naszej ucieczce.
Nestor:
To prawda. Takie są jednak koleje losu i wojny. Mówcie, szlachetni wodzowie Achajów.
Trazymedes:
Jestem za. Próbujemy dziś w nocy. Niech bogowie mają w opiece tych, których zostawimy i tych, którzy zostaną schwytani po drodze.
Teukros:
Jestem za. Pieprzyć bogów! Jeżeli los przeznaczył nam śmierć na tym cuchnącym kawałku piasku, trzeba mu się zaśmiać w twarz. Ruszamy, gdy zapadną ciemności.
POLIKSYNUS:
Zgoda.
Alastor:
Tak, dziś w nocy.
Ajaks MaŁy: Tak.
EUMELUS:
Tak. Wóz albo przewóz.
Menestejos:
Gdyby był tu mój wódz Achilles, rzuciłby się Hektorowi do gardła. Może przy odrobinie szczęścia i nam uda się dopaść tego sukinsyna.
Nestor:
Czyli jesteś za, Echepolusie?
ECHEPOLUS:
Jeżeli tu zostaniemy, zginiemy wszyscy. Jeżeli rzucimy się do ucieczki, również zginiemy. Ja w każdym razie zostanę przy rannych i poddam się Hektorowi. Zawierzę nadziei, że tli się w nim resztka dawnego honoru i litości. Swoim ludziom powiem, żeby sami zdecydowali.
Nestor:
Nie, Echepolusie. Większość żołnierzy pójdzie za dowódcą. Jeżeli chcesz, zostań i skapituluj, ale ja zdejmuję cię ze stanowiska
i mianuję na twoje miejsce Amfiona. Prosto z narady możesz iść do lazaretu, ale z nikim nie rozmawiaj. Twój oddział jest niewielki i zajmuje pozycję na lewo od kontyngentu Amfiona; połączą się bez przeszkód i zbędnego zamieszania. Oczywiście Amfion zostanie dowódcą połączonych sił pod warunkiem, że głosuje za przebiciem się pod Idę.
Amfion:
Tak właśnie głosuję.
Dreseus:
W imieniu moich Epejczyków powiadam: będziemy walczyć i albo tej nocy zginiemy, albo uda nam się uciec. Ja w każdym razie chcę jeszcze kiedyś zobaczyć dom i rodzinę.
EUMELUS:
Ludzie Agamemnona twierdzili, że nasze miasta i domy są puste, nasze królestwa – wyludnione. Morawce to potwierdziły. Zeus ukradł naszych rodaków.
DRESEUS:
W dupie mam Agamemnona i morawieckie zabawki. Pieprzę Zeusa. Wracam do domu, gdzie czekają na mnie bliscy. Wiem, że tak jest.
POLIPOETES:
(Drugi syn Agastenesa, zastępca dowódcy Lapitów z Argissy). Moi ludzie obronią dziś obóz, a wieczorem poprowadzą natarcie. Przysięgam na bogów.
TEUKROS:
Nie lepiej byłoby przysiąc na coś bardziej stałego? Na przykład na własne bebechy? (Ogólna wesołość, śmiechy).
Nestor:
W takim razie postanowione. Przychylam się do woli większości. Zrobimy, co w naszej mocy, aby za dnia wytrzymać napór Trojan. Podaliriusie, każ rozdać całe zapasy żywności; zostawcie na noc tylko tyle, ile człowiek może schować za pazuchą. Pod
wójcie też poranne racje wody. Przeszukajcie prywatne spiżarnie Agamemnona i nieżyjącego Menelaosa. Zabierzcie z nich wszystko, co nadaje się do jedzenia. Dowódcy... Powiedzcie przed bitwą swoim ludziom, że muszą wytrzymać do zmierzchu, bo wtedy zaatakujemy. Niech walczą dla siebie, a umierają – tylko dla innych. Niektórzy z nas dotrą do lasów, a jeśli los będzie im łaskawy, wrócą do domów i rodzin. Ci, którym się nie uda, zapiszą się złotymi zgłoskami w dziejach i zyskają wieczną chwałę. Wnuki wnuków naszych dzieci, które odwiedzą nasze kurhany w tej przeklętej krainie, powiedzą: „Tak, w tamtych czasach żyli prawdziwi mężczyźni”. Niech wasi sierżanci i żołnierze solidnie się posilą, bo większość z nas zje dziś kolację w Domu Zmarłych. A w nocy, kiedy zapadnie zmrok, a księżyc jeszcze nie zdąży wzejść, nasz najlepszy bokser Epeus przejedzie wzdłuż naszych szeregów, krzycząc „Apetel”, jakby dawał sygnał do rozpoczęcia wyścigu rydwanów albo biegu na igrzyskach. I wtedy wywalczymy sobie wolność!
(Tam właśnie narada powinna się zakończyć – mocnym, podnoszącym na duchu akcentem. Nestor jest urodzonym przywódcą i wie, jak tchnąć w podwładnych nowego ducha. Dziekan mojego wydziału na uniwersytecie w Indianie nigdy nie opanował tej sztuki. Niestety, jak zwykle musi się znaleźć ktoś, kto przełamie idealny rytm doskonałego scenariusza. Tym kimś jest Teukros).
Teukros:
Epeusie, znakomity wojowniku, nie powiedziałeś nam jeszcze, jak się skończyła twoja historia. Co się stało z tym bokserem, który ogłuszył przeciwnika i uciekł z areny?
EPEUS:
(Który, jak wiadomo, jest do bólu uczciwy, lecz nieszczególnie bystry). Z nim? Kapłani wytropili go w lesie i zabili jak psa.
Achajscy wodzowie rozeszli się do swoich oddziałów. Nestor z synami wyszli. Podalirius, królewski uzdrowiciel, zebrał grupę ludzi, którym kazał rozejrzeć się po namiocie Agamemnona w poszukiwaniu jadła i wina. Zostałem na plaży sam – na tyle, na ile mogę być sam, kiedy ciasno otacza mnie trzydzieści tysięcy niemytych żołnierzy, cuchnących potem i strachem.
Dotykam ukrytego pod tuniką medalionu teleportacyjnego. Nestor nie zapytał mnie o zdanie. Achajscy herosi nie zaszczycili mnie nawet spojrzeniem. Wiedzą, że nie biorę udziału w walce. I chyba wcale nie mają mi tego za złe. Starożytni Grecy w podobny sposób traktują tych mężczyzn, którzy lubią nosić damskie fatałaszki i malować twarze na biało. W ich oczach nie widzę pogardy, lecz obojętność. Jestem dziwadłem, autsajderem, nie do końca mężczyzną.
Nie zamierzam czekać na gorzki koniec. Wątpię, żebym wytrwał tu przez cały dzień, zwłaszcza kiedy za pół godziny chmury strzat zasnują niebo. Nie mam bransolety morfującej ani kompozytowego pancerza scholiasty. Nie włożyłem nawet skórzanej albo metalowej zbroi, jaką bez trudu mógłbym ściągnąć z któregoś z leżących wszędzie achajskich trupów. Gdybym tu został, i tak pewnie nie dożyłbym wieczora – od dwóch dni kulę się tchórzliwie po kątach, na tyłach, jak najdalej od linii frontu, nieopodal namiotu, w którym umierają ranni. A gdybym nawet przetrwał do wieczora, mam zerowe szansę przeżycia szturmu na trojańskie pozycje.
Po co zresztą miałbym zostawać? Przecież, na litość boską, na szyi mam medalion teleportacyjny! Za dwie sekundy mogę być w apartamentach Heleny, a za pięć pławić się w odprężającej gorącej kąpieli!
Po co miałbym tu zostać?
Mimo to nie jestem gotowy do odejścia. Jeszcze nie. Nie jestem już scholiastą, a w tym świecie nie ma chyba miejsca dla naukowców. Ale nawet jako korespondent wojenny, którego depesz nikt nigdy nie przeczyta, nie chcę przegapić ostatniego, wspaniałego dnia odchodzącej w przeszłość wielkiej epoki.
Zostanę jeszcze chwilę.
Grają rogi. Grecy nie zdążyli jeszcze zjeść obiecanego sutego śniadania, Trojanie już przypuścili szturm na całej długości frontu.
W
iedzieć, że wszystko we wszechświecie się łączy – fakty historyczne, odkrycia naukowe, utwory poetyckie, dzieła sztuki, kompozycje muzyczne, ludzie, miejsca, rzeczy i idee – to jedno. Ale doświadczyć tego połączenia, nawet w sposób niedoskonały, to zupełnie co innego.
Harman przez dziewięć dni był prawie cały czas nieprzytomny. Odzyskiwał świadomość na krótko i krzyczał wtedy z bólu głowy, którego czaszka i mózg nie potrafiły pomieścić. Wymiotował. Potem znów zapadał w śpiączkę.
Dziewiątego dnia ocknął się na dobre. Ból głowy miażdżył go bezlitośnie, z natężeniem, jakiego nie zaznał nigdy w życiu, ale w porównaniu z dziewięciodniowym koszmarem, kiedy chciało mu się wyć, trochę osłabł. Mdłości przestały go dręczyć, żołądek miał kompletnie pusty; dopiero znacznie później miał sobie zdać sprawę, że schudł dwanaście kilogramów. Leżał nagi na łóżku w sypialni na pięterku eiffelbahnu.
Wagonik jest zbudowany i urządzony w stylu art nouveau, pomyślał, zsuwając się z łóżka. Włożył jedwabny szlafrok, który ktoś zostawił na oparciu empirowego fotela. Ciekawe, gdzie się teraz hoduje jedwabniki? Może kiedy ludzkość popadła w obezwładniające lenistwo, zajmowały się tym służki? A może wytwarzano go sztucznie, w fabrykach, tak jak postludzie stworzyli – czy raczej odtworzyli – zmodyfikowaną genetycznie i nanotechnicznie ludzką rasę? Ból głowy nie pozwalał mu skupić się na tych kwestiach.
Przystanął na antresoli, zamknął oczy i się skoncentrował. Nic. Cały czas był w wagoniku. Spróbował jeszcze raz. Na próżno.
Nogi się pod nim uginały, a w głowie mu się kręciło, kiedy zszedł po żelaznych schodkach do saloniku i osunął się na jedyne krzesło stojące przy stole, blisko okna. Stół był przykryty białym obrusem.
Milczał, kiedy Mojra przyniosła mu sok pomarańczowy w kryształowej szklance, czarną kawę w białym dzbanku, gotowane bez skorupki jajko i kawałek łososia. Nalała mu kawy. Harman pochylił głowę i poczuł na twarzy bijące z filiżanki ciepło.
– Często tu zaglądasz? – zapytała Mojra.
Prospero wszedł do pokoju i stanął w oślepiającym, wstrętnym świetle poranka, wpadającym przez oszklone drzwi.
– Harman... A może powinniśmy cię nazywać Newmanem, Nowym Człowiekiem? Miło cię widzieć przytomnego i w dobrym zdrowiu.
– Zamknij się – powiedział Harman.
Nie jadł, sączył tylko ostrożnie kawę. Wiedział już, że Prospero jest hologramem, ale materialnym. Awatar logosfery formował się na nowo w każdej mikrosekundzie, z materii przesyłanej z jednego z akumulatorów faksowych na orbicie. Zdawał sobie też sprawę, że jeśli spróbuje rzucić się na starego maga, ten zdematerializuje się szybciej, niż człowiek jest w stanie zareagować.
– Wiedziałeś, że mam jedną szansę na sto, że przeżyję kryształową klatkę – powiedział, nie patrząc na Prospera. Światło było zbyt jasne.
– Chyba trochę więcej... – odparł mag. Zlitował się nad Harmanem i zaciągnął grube zasłony.
Mojra przysunęła sobie krzesło i dosiadła się do Harmana. Narzuciła na ramiona czerwoną kurtkę, poza tym jednak miała na sobie to samo solidne ubranie podróżne, które włożyła już w Tadż Mojrze.
Harman spojrzał na nią obojętnie.
– Znałaś młodą Savi. Byłaś na przyjęciu z okazji ostatniego faksowania w Empire State Building, w Archipelagu Nowojorskim. Jej przyjaciołom powiedziałaś, że się z nianie spotkałaś, a w rzeczywistości zaledwie dwa dni wcześniej odwiedziłaś ją w domu na Antarktydzie.
– Skąd ty to wiesz, do licha?!
– Petra, przyjaciółka Savi, napisała krótki esej o tym, jak próbowała ją odnaleźć wspólnie ze swoim ukochanym, Pinchasem. Przed ostatnim faksowaniem ktoś go wydrukował i oprawił, a on jakimś cudem trafił do biblioteki Ferdinanda Marka Alonzo.
– Ale skąd Petra wiedziała, że byłam u Savi przed przyjęciem?
– Przypuszczam, że przeszukując jej lokum na stokach Erebusa, znaleźli jakieś notatki – odparł Harman.
Po kawie nie zbierało mu się wprawdzie na wymioty, ale ból głowy wcale nie zamierzał ustąpić.
– Więc wiesz już wszystko?
Harman parsknął śmiechem... i natychmiast tego pożałował. Odstawił filiżankę i złapał się za głowę.
– Nie – odparł po dłuższej chwili. – Wiem akurat tyle, żeby zdawać sobie sprawę, jak mało wiem o czymkolwiek. Poza tym na Ziemi jest jeszcze czterdzieści jeden takich bibliotek i czterdzieści jeden kryształowych klatek.
– To by cię zabiło – zauważył Prospero.
W tej chwili Harman nie miałby nic przeciwko temu. Łomotanie w głowie sprawiało, że wszystko, na co spojrzał, otaczała pulsująca korona. Napił się jeszcze kawy, modląc się w duchu, żeby mdłości nie wróciły. Wagonik, skrzypiąc, posuwał się naprzód – z prędkością-jak już wiedział Harman – przekraczającą trzysta kilometrów
na godzinę. Lekkie kołysanie bynajmniej nie pomagało mu zapanować nad nudnościami.
– Opowiem wam o Gustawie Aleksandrze Eiffelu, chcecie? Urodził się w Dijon, piętnastego grudnia 1832 roku. W 1855 ukończył Ecole Centrale des Arts et Manufactures. Zanim wpadł na pomysł wybudowania wieży z okazji wystawy na stulecie Republiki w 1889 roku, zaprojektował ruchomą kopułę obserwatorium w Nicei i szkielet Statui Wolności w Nowym Jorku. Był też...
– Przestań – przerwała mu Mojra. – Ludzie nie lubią, jak ktoś się tak popisuje.
– Gdzie my właściwie jesteśmy?
Harman wstał z wysiłkiem i rozchylił zasłony. Jechali piękną, lesistą doliną, ponad dwieście metrów nad krętym korytem rzeki. Na grani rysowały się kontury wiekowych ruin jakiegoś zamku.
– Niedawno minęliśmy Cahors – odparł Prospero. – Przy następnej wieży skręcimy w stronę Lourdes.
Harman przetarł oczy, otworzył szklane drzwi i wyszedł na balkon. Dzięki polu siłowemu nie musiał się bać, że podmuch powietrza zwieje go na dół.
– O co chodzi? – zapytał przez ramię. – Nie chcecie jechać na północ i odwiedzić katedry z niebieskiego lodu, którą zbudował wasz przyjaciel?
Mojra nie kryła zaskoczenia.
– A o tym skąd się dowiedziałeś? W grobowcu nie było książki...
– Nie było – zgodził się z nią Harman. – Ale Daeman widział, co się stało, kiedy pojawił się Setebos. Z książek wiedziałem, co zrobi Wieloramienny w Kraterze Paryskim. Nadal tu jest, tak? Na Ziemi?
– Tak – przytaknął Prospero. – Ale nie jest naszym przyjacielem.
Harman wzruszył ramionami.
– Przecież to wy go tu sprowadziliście za pierwszym razem. Jego i innych.
– Nie taki był nasz plan – powiedziała Mojra.
Słysząc te słowa, Harman po prostu musiał się roześmiać, choćby głowa miała mu od tego pęknąć na pół.
– Nie, no jasne... Otwieracie bramę prowadzącą do innego wymiaru, w ciemność, zostawiacie ją tak, a kiedy przelezie przez nią jakieś paskudztwo, mówicie: „Nie taki był nasz plan”.
– Wiele się nauczyłeś – przyznał Prospero. – Nadal jednak nie rozumiesz wszystkiego, co powinieneś, żeby...
– Tak, tak... Słuchałbym cię pewnie z większą uwagą, Prospero, gdybym nie wiedział, że właściwie też jesteś jednym z tych stworów, które przyszły z drugiej strony. Postludzie przez tysiąc lat próbowali nawiązać kontakt z obcymi – przy okazji zmienili strukturę kwantową całego Układu Słonecznego – ale udało im się sprowadzić tylko wieloręki mózg i szekspirowski wirus komputerowy z odzysku.
Stary mag tylko się uśmiechnął. Zirytowana Mojra pokręciła głową, nalała kawy do drugiej filiżanki i wypiła ją bez słowa.
– Nawet gdybyśmy chcieli wpaść przywitać się z Setebosem, nie byłoby to możliwe. Już od czasów prerubikonowych w Kraterze Paryskim nie ma wieży eiffelbahnu.
– Wiem. – Harman cofnął się w głąb pokoju, ale cały czas wyglądał na zewnątrz. Wziął do ręki swoją filiżankę. – Czemu nie mogę się faksować? – spytał ostrym tonem.
– Słucham? – zdziwiła się Mojra.
– Dlaczego nie mogę się faksować? Umiem uruchomić funkcję bez wyobrażania sobie symboli geometrycznych, ale kiedy wstałem z łóżka, nie udało mi się nigdzie przefaksować. Chcę wrócić do Ardis.
– Setebos wyłączył planetarny system faksujący – wyjaśnił Prospero. – Nie działająpawilony, nie działa swobodne taksowanie. Nic.
Harman pokiwał głową i przesunął dłonią po policzku. Pod palcami zaszurał mu półtoratygodniowy zarost, prawdziwa broda.
– Czyli wy dwoje i, jak przypuszczam, Ariel możecie się faksować do woli, a ja muszę tkwić w tym wagoniku jak dureń, dopóki nie dojedziemy na początek Bruzdy Atlantyckiej, tak? A potem? Naprawdę mam przej ść po dnie Atlantyku do Ameryki Północnej? Ada umrze ze starości, zanim dotrę do Ardis.
– Nanotechnologia, która daje wam dostęp do funkcji, nie umożliwia teleportacji kwantowej – powiedział smutno Prospero.
– Mnie nie, ale ty mógłbyś mnie tekować do domu. – Harman stanął nad siedzącym na sofie magiem. – Dotknę cię, a ty się tekujesz. To proste.
– Wcale nie. Poza tym masz już chyba wystarczającą wiedzę, żeby nie próbować grozić mnie ani Mojrze.
Zaraz po przebudzeniu Harman sprawdził czas na orbitalnych zegarach, wiedział więc, że przespał prawie dziewięć dni. Miał ochotę wyrżnąć pięścią w stół, rozbić filiżanki, dzbanek i blat.
– Jesteśmy na trasie numer 11 eiffelbahnu – powiedział. – Z Everestu musieliśmy pojechać na Hah Xii Shan i minąć bąbel Tarim Pendi.
Mogłem tam znaleźć soniki, broń, pełzacze, uprzęże lewitacyjne pancerze bojowe... Wszystko to, czego Ada i reszta potrzebują, żeb) przeżyć.
– Zrobiliśmy... objazd. Gdybyś zapuścił się w głąb Tarim Pendi znalazłbyś się w niebezpieczeństwie.
– W niebezpieczeństwie! – prychnąłHarman. – Bo przecież poza tym żyjemy w najbezpieczniejszym świecie z możliwych, prawda, magu? Mojro?
– Przed kryształową klatką byłeś bardziej dojrzały – stwierdziła z niesmakiem Mojra.
Postanowił się z nią nie kłócić. Odstawił filiżankę, oparł się obiema rękami o stół, spojrzał Mojrze w oczy i powiedział:
– Wiem, że wojniksy zostały wysłane w przyszłość przez Kalifat Światowy z zadaniem wymordowania Żydów, ale nie rozumiem dlaczego wy, postludzie, postanowiliście zakodować ich wszystkich, dziewięć tysięcy sto czternaście osób, i wystrzelić promieniem neutrin w kosmos. Dlaczego po prostu nie zabraliście ich do siebie, do pierścieni? Albo nie przenieśliście w inne bezpieczne miejsce? Zdążyliście już przecież odkryć i terraformować tego drugiego Marsa, w równoległym wszechświecie. Czemu zmieniliście ludzi w wiązkę neutrin?
– Dziewięć tysięcy sto trzynaście – poprawiła go Mojra. – Savi została.
Harman czekał na odpowiedź.
Mojra odstawiła filiżankę. W jej oczach, podobnie jak w oczach Savi, odbijał się każdy, nawet najmniejszy ślad gniewu.
– Rodakom Savi powiedzieliśmy, że zostaną zakodowani w neutrinowej pętli na kilka tysięcy lat, których potrzebujemy, aby posprzątać na Ziemi – powiedziała półgłosem. – Pomyśleli, że chcemy usunąć konstrukty powstałe na bazie RNA, które pozostały po Czasie Demencji, wśród nich dinozaury, strachptaki i sagowce, ale nam chodziło również o takie drobiazgi jak wojniksy, Setebos, wiedźma z miasta na orbicie...
– Wojniksów nie uprzątnęliście – zauważył Harman. – Uaktywniły się i zbudowały Trzecią Świątynię obok Kopuły Na Skale...
– Nie mogliśmy ich usunąć, ale udało nam sieje przeprogramować. Przez czternaście stuleci wiernie wam służyły.
– Dopóki nie zaczęły nas mordować. – Harman spojrzał na maga. – To zaś nastąpiło zaraz po tym, jak posłuchaliśmy cię z Daemanem
i rozbiliśmy orbitalne miasto, gdzie byliście zKalibanem... uwięzieni. Wszystko po to, żeby odzyskać jeden hologram, Prospero?
– Raczej coś na kształt czołowego płata mózgu – odparł mag. – A wojniksy zbuntowałyby się, nawet gdybyście nie zniszczyli stacji sterującej w moim mieście.
– Dlaczego?
– Setebos. Był uwięziony przez półtora tysiąca lat. Musiał się żywić na alternatywnych Ziemiach i terraformowanym Marsie, ale to dobiegło końca. Kiedy otworzył pierwszą dziurę w branie i zwęszył tę Ziemię, wojniksy zareagowały zgodnie ze starym programem.
– Wprowadzonym trzy tysiące lat temu – dodał Harman. – Ale nie wszyscy ludzie są potomkami Żydów.
Prospero wzruszył ramionami.
– Wojniksy o tym nie wiedzą. Za czasów Savi na Ziemi żyli sami Żydzi, więc dla ograniczonych umysłowo wojniksów wszyscy ludzie są ich potomkami. Jeżeli A równa się B i B równa się C, to A równa się C. Jeżeli Kreta jest wyspą i Anglia jest wyspą...
– To Kreta jest Anglią. Ale wirus rubikonu nie wydostał się z izraelskiego laboratorium. To potwarz.
– Istotnie. Rubikon był największym osiągnięciem naukowym, jakie islam podarował światu w swojej dwutysiącletniej historii.
– Jedenaście miliardów ofiar. – Głos Harmana drżał. – Dziewięćdziesiąt siedem procent populacji.
– To była długa wojna.
Harman parsknął śmiechem.
– A wirus koniec końców zabił wszystkich poza grupą, przeciw której był wymierzony.
– Izraelscy naukowcy od dawna już zajmowali się w nanomanipulacjami genetycznymi. Wiedzieli, że jeśli chcą zabezpieczyć swoje DNA przed wirusem, muszą się spieszyć.
– Mogli podzielić się swoją wiedzą z innymi.
– Chcieli to zrobić. Nie zdążyli. Udało się tylko... zmagazynować wasze DNA.
– Ale przecież Kalifat Światowy nie wymyślił podróży w czasie – zauważył Harman, nie wiedząc właściwie, czy powinien sformułować pytanie, czy stwierdzenie.
– To prawda. Pierwszą działającą bańkę czasową opracował Francuz...
– Henri Rees Delacourte – mruknął Harman.
– ...żeby cofnąć się do roku 1478 i zbadać pewien intrygując rękopis, zakupiony przez Rudolfa II, władcę Świętego Cesarstw Rzymskiego, w roku 1586 – ciągnął Prospero. – Wycieczka zapc wiadała się prościutko. Dziś wiemy, że manuskrypt, napisany nit zwykłym szyfrem i zawierający cudowne rysunki nieziemskich ro: lin, układów gwiezdnych i nagich ludzi, był fałszywką. Doktc Delacourte i jego rodzinne miasto zapłacili straszliwą cenę za te eksperyment, kiedy czarna dziura, wykorzystywana jako źródło enei gii, wyzwoliła się z pętającego ją pola siłowego.
– Ale dlaczego Francuzi i Nowa Unia Europejska przekazali prc jekt wehikułu czasu Kalifatowi?
Prospero rozłożył ręce o starych, pożyłkowanych i poznaczonyc wątrobowymi plamami dłoniach, jakby udzielał Harmanowi błogc sławieństwa.
– Przyjaźnili się z palestyńskimi naukowcami.
– Ciekaw jestem, czy ten antykwariusz z początków XX wieki Wilfrid Voynich, mógł sobie wymarzyć, że od jego nazwiska weźmi nazwę cała rasa samoreplikujących się potworów.
– Mało kto zdaje sobie sprawę z pełni swojego dziedzictwa.
Mojra westchnęła.
– Skończyliście już to babranie się we wspomnieniach?
Harman odwrócił się w jej stronę.
– Mój ty Prometeuszu... Coś ci wisi. Jeżeli to ma być pojedynel spojrzeń z jednookim potworem, przegrałam. Mrugnęłam pierwsza
Harman spojrzał w dół. Podczas rozmowy rozchyliły mu się poh szlafroka. Pospiesznie przewiązał się paskiem.
– Za godzinę będziemy w Pirenejach – mówiła dalej Mojra. – Ko rzystając z faktu, że Harman ma już w głowie coś więcej niż miernil rozkoszy, moglibyśmy przedyskutować pewne sprawy... podjąć decy zje. Proponuję, żeby nasz Prometeusz poszedł na górę odświeżyć sif i ubrać. Dziadunio niech się zdrzemnie, a ja pozmywam po śniadaniu.
A
chilles zastanawia się, czy nie popełnił błędu, zmuszając Zeuse do zrzucenia go w najgłębszą i najczarniejszą czeluść Tartaru, nawet jeśli wcześniej wyglądało to na niezły pomysł.
Przede wszystkim nie bardzo może tu oddychać. Wprawdzie kwantowa osobliwość gwarantująca mu śmierć z ręki Parysa teoretycznie czyni go nieśmiertelnym, ale nie powstrzymuje rzężenia, sapania i bolesnego upadku na gorący jak lawa czarny kamień. Metanowa atmosfera wypala mu płuca. Czuje się tak, jakby próbował wdychać kwas.
Po drugie, Tartar to naprawdę paskudne miejsce. Okrutne ciśnienie atmosferyczne, równoważne ciśnieniu panującemu w ziemskich morzach na głębokości pięćdziesięciu metrów, miażdży obolałe ciało Achillesa. Panuje tu nieznośny upał, który dawno zabiłby nie tylko przeciętnego śmiertelnika, ale nawet takiego herosa jak Diomedes czy Odyseusz. Nawet półboski Achilles cierpi; z jego powodu skórę pokrywą jąmu czerwone plamy i coraz liczniejsze bąble.
W dodatku nic nie widzi i prawie nic nie słyszy. Słabiutka czerwonawa poświata nie zapewnia wystarczająco dużo światła. Przy tym ciśnieniu, gęstej atmosferze i niskim pułapie chmur wszechobecny wulkaniczny poblask natychmiast ginie w kłębach wulkanicznych dymów oraz pary i potokach kwaśnego deszczu. Gorące powietrze napiera szybkonogiemu mężobójcy na bębenki w uszach, przez co wszystkie dźwięki upodabniają się do łoskotu bębnów lub tupotu tytanicznych stóp. Ich dudnienie dopasowuje się rytmem do łomotu w ściskanej nieludzkim ciśnieniem głowie Achillesa.
Sięga pod skórzany pancerz i dotyka mechanizmu naprowadzającego, który dał mu Hefajstos. Czuje, jak pulsuje mu w dłoni. Dobrze, że nie został zmiażdżony tym samym powietrzem, które wciska Achillesowi oczy w głąb czaszki.
W pewnym momencie Achilles wyczuwa jakieś poruszenie, w półmroku przesuwają się olbrzymie sylwetki. Ale nawet kiedy wulkaniczna czerwień przybiera na sile, nie potrafi rozpoznać ich kształtów. Wyczuwa tylko, że są zbyt wielkie i zbyt dziwaczne, aby mogły należeć do ludzi. Czymkolwiek są, na razie ignorują jego istnienie.
Szybkonogi Achilles, syn Peleusa, wódz Myrmidonów, najszlachetniejszy bohater wojny trojańskiej, półbóg straszliwy w swoim gniewie, leży na pulsującym gorącem głazie, oślepiony i ogłuszony. Całą energię zużywa na oddychanie.
Może trzeba było opracować inny plan pokonania Zeusa, myśli. Inny sposób wskrzeszenia Pentesilei.
Na myśl o Pentesilei ma ochotę rozpłakać się jak dziecko, ale nie jak mały Achilles, bo mały Achilles nigdy nie płakał. Ani razu. Chi-ron nauczył go tłumić emocje – poza złością, gniewem, zazdrością
głodem, pragnieniem i żądzą seksualną, bo te przecież są w życiu wojownika najważniejsze. Żeby płakać z miłości? Szlachetny Chi-ron parsknąłby centaurzym śmiechem i smagnął Achillesa kijem.
– Miłość to żądza, tylko inaczej zapisana – powiedziałby i przyłożył siedmioletniemu Achillesowi kijem w skroń.
Znalazłszy się w tym piekle, gdzie nawet oddychać się nie da, Achilles ma tym większą ochotę zapłakać, że w głębi serca zdaje sobie sprawę, iż ta amazońska cipuchna nic a nic go nie obchodzi. Przecież rzuciła się na niego z zatrutą włócznią, kurwa jedna! Gdyby wszystko potoczyło się zwykłym torem, wyrzucałby sobie, że tak długo trwało, zanim zabił ją razem z koniem. A tymczasem cierpi piekielne męki i rzuca wyzwanie samemu Zeusowi, żeby tylko przywrócić jej życie. Wszystko przez perfumy, które ta lesba Afrodyta wylała na cuchnącą wojowniczkę.
Z mgły wyłaniają się trzy olbrzymie postaci. Są na tyle blisko, że wytężając załzawione oczy, Achilles rozpoznaje w nich kobiety – to znaczy rozpoznałby, gdyby kobiety miewały po dziesięć metrów wzrostu i cyce większe niż cały jego tułów. Są nagie, ale ciała mają pomalowane w jaskrawe barwy, których nie przyćmiewa nawet jednolicie czerwone wulkaniczne światło. Mają pociągłe, niewyobrażalnie paskudne twarze. Ich włosy wiją się jak węże w nagrzanym powietrzu albo po prostu są wijącymi się wężami. Rozróżnia ich słowa tylko dzięki temu, że dudnienie ich głosów jest o wiele głośniejsze od wszechobecnego dudnienia w tle.
– Siostro Ione? – dudni pierwsza postać, nachylając się w mroku nad Achillesem. – A cóż to za stwór leży tu rozpostarty na kamieniu niczym rozgwiazda jakowaś?
– Siostro Azjo – odzywa się druga olbrzymka. – Rzekłabym, iż mąż to śmiertelny, gdyby tylko śmiertelnicy mogli tu trafić i żyć, czego nie potrafią. Nie jestem zresztą pewna, czy to mąż, leży bowiem na brzuchu. Ma piękne włosy.
– Siostry okeanidy – mówi trzecia. – Zobaczmy, jakiej płci jest ta rozgwiazda.
Ogromna dłoń łapie Achillesa i przetacza go na wznak. Palce grube jak jego uda zdzierają mu zbroję i pas i odwiją ją przepaskę biodrową.
– Mąż li to? – pyta pierwsza, nazwana przez siostrę Azją.
– Niewiele ma tej męskości – mówi trzecia.
– Kimkolwiek jest, leży tu pobity i zwyciężony.
Nagle cienie, które Achilles brał do tej pory za skały, kołyszą się i odpowiadają nieludzkimi głosami:
– Pobity i zwyciężony!
Z czerwonych głębin nocy odpowiada im echo:
– Pobity i zwyciężony!
W końcu Achilles rozpoznaje te imiona. Chiron uczył go nie tylko teologii, aby mógł czcić żywych, współczesnych bogów, lecz także mitologii. Azja i Ione to okeanidy, córki Okeanosa. Mają jeszcze trzecią siostrę, Panteę. Pochodzą z drugiego pokolenia tytanów, które wspólnie z Gająrządziło ziemią i niebem w pradawnych czasach, zanim potomek z trzeciego pokolenia, Zeus, pokonał ich i strącił do Tartaru. Ze wszystkich tytanów tylko Okeanosa skazano na banicję w przyjemniejszym miejscu – został uwięziony w międzywymiarowej warstwie pod kwantową powłoką iliońskiej Ziemi. Bogowie wciąż mogli go odwiedzać, lecz całe jego potomstwo zostało wygnane do Tartaru: Azja, Ione, Pan-tea i reszta tytanów, nie wyłączając Kronosa, brata Okeanosa i ojcaZeu-sa, siostry Okeanosa Rei (matki Zeusa) oraz trzech jego córek, okeanid. Inni męscy potomkowie Uranosa i Gai – Kojos, Krios, Hyperion i Ja-pet, wraz z resztą córek: Teją, Temidą, Mnemosyne, złocistąFebe i słodką Tetydą – po zwycięstwie Zeusa, który tysiące lat temu pokonał ich na Olimpie, również trafili do Tartaru.
Całą tę wiedzę zawdzięcza Achilles nauce pod okiem Chirona.
Na nic mi się to gówno teraz nie przyda, myśli.
– To mówi? – Pantea jest wyraźnie zdumiona.
– Na pewno popiskuje – mówi Ione.
Trzy olbrzymie okeanidy nachylają się nad Achillesem, nasłuchując podejmowanych przez niego prób artykulacji. Każda próba wiąże się z okrutnym bólem, ponieważ wymaga wciągnięcia do płuc żrącej mieszaniny gazów. Postronny słuchacz mógłby z wydobywających się z ust mężobójcy dźwięków wywnioskować – całkiem słusznie – że w gęstej jak zupa mieszance dwutlenku węgla, metanu i amoniaku jest także zdumiewająco dużo helu.
– Piszczy jak przydepnięta mysz – śmieje się Azja.
– Jak przydepnięta mysz, która próbuje mówić – dudni Ione.
– Ale akcent ma fatalny – stwierdza Pantea.
– Musimy go zabrać do Demogorgona – orzeka Azja.
Dwie dłonie chwytają go bezceremonialnie wpół, wyciskając mu z obolałych płuc większość dwutlenku węgla, metanu, amoniaku i helu. Argiwski bohater dyszy i porusza ustami jak wyjęta z wody ryba.
– Demogorgon na pewno chętnie zobaczy takie dziwadło – przytakuje Ione. – Weź go, siostro. Zanieśmy go Demogorgonowi.
– Zanieście go Demogorgonowi! – wtórują jej gigantyczne owadzie sylwetki i ruszają w ślad za tytankami.
– Zanieście go Demogorgonowi! – powtarzająwiększe, niezidentyfikowane postaci, trzymające się w większej odległości.
E
iffelbahn kończył się na wysokości czterdziestego równoleżnika na wybrzeżu nieistniejącego już państwa o nazwie Portugalia, kawałek na południe od Figueira da Foz. Harman wiedział, że nieca-te trzysta kilometrów na południowy wschód stamtąd płyty modulowanego pola siłowego, znane jako Dłonie Herkulesa, powstrzymują Atlantyk przed zalaniem Basenu Śródziemnego. Wiedział również bardzo dobrze, dlaczego postludzie osuszyli tamtejsze morze i w jakich celach wykorzystywali Basen przez blisko dwa tysiąclecia. Wiedział i o tym, że niespełna trzysta kilometrów na północny wschód od końca eiffelbahnu znajduje się krąg zeszklonej ziemi o promieniu stu kilometrów w miejscu, gdzie trzy tysiące dwieście lat wcześniej Kalifat Światowy stoczył decydującą bitwę z Nową Unią Europejską-ponad trzy miliony protowojniksów dosłownie zadeptały dwieście tysięcy skazanych na klęskę żołnierzy piechoty zmechanizowanej. Wiedział, że...
Przede wszystkim wiedział, że wie za dużo. Za to stanowczo za mało rozumiał.
Stali we troje – Mojra, materialny hologram Prospera i Harman, wciąż dręczony nieziemskim bólem głowy – na najwyższej platformie ostatniej wieży eiffelbahnu. Przejażdżka kolejką linową – być może ostatnia w życiu Harmana – dobiegła końca.
Za plecami mieli zielone wzgórza dawnej Portugalii, a przed nimi rozpościerał się Ocean Atlantycki z Bruzdą biegnącą na zachód dokładnie na przedłużeniu eiffelbahnu. Dzień był prześliczny – idealna temperatura, łagodny zefirek, bezchmurne niebo. Słońce mieniło się w zaroślach porastających urwiska, odbijało od białego piasku i ślizgało po rozległych połaciach błękitu po obu stronach Bruzdy Atlantyckiej. Harman miał świadomość, że nawet z wierzchołka wieży sięga
wzrokiem najdalej sto kilometrów na zachód, miał jednak wrażenie, że panorama rozpościera się dziesięć, dwadzieścia razy dalej. Bruzda zaczynała się stumetrowej szerokości aleją, ograniczoną niskimi zielono-błękitnymi progami, i ciągnęła się w dal, aż w postaci czarnej pionowej kreski wrzynała się w odległy widnokrąg.
– Nie spodziewacie się chyba, że dojdę pieszo do Ameryki Północnej.
– Spodziewamy się, że spróbujesz.
– Dlaczego?
Nie odpowiedzieli. Mojra ruszyła po schodach w dół, na niższą platformę. Niosła plecak i trochę sprzętu, jaki miał się Harmanowi przydać podczas wędrówki. Drzwi windy się otworzyły. Weszli do klatki i z cichym buczeniem zaczęli mijać kolejne żelazne dźwigary.
– Przejdę się z tobą dzień czy dwa – powiedziała Mojra.
– Tak? – zdziwił się Harman. – Po co?
– Pomyślałam, że przyda ci się towarzystwo.
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Odezwał się dopiero, kiedy stanęli na trawniku pod wieżą.
– Kilkaset kilometrów na południowy wschód stąd, w Basenie Śródziemnym, jest kilkanaście postludzkich magazynów, o których Savi nie miała pojęcia. Wiedziała o Atlantydzie i trzech fotelach, które pozwalały wjechać na błyskawicy do pierścieni, ale to był właściwie tylko okrutny żart postludzi. Nie słyszała o sonikach i najprawdziwszych statkach kosmicznych ukrytych w bańkach staży temporalnej. Nie wiem, czy te bańki nadal tam są...
– Są – zapewnił go Prospero.
Harman spojrzał na Mojrę.
– Może przejdź się ze mną do Basenu. To zajmie kilka dni, a nie trzy miesiące, jak spacer po dnie oceanu... Spacer, którego końca mogę nie dożyć. Polecimy sonikiem do Ardis albo promem do pierścieni, gdzie włączymy zasilanie faksów.
Mojra pokręciła przecząco głową.
– Zapewniam cię, mój młody Prometeuszu, że nie chciałbyś teraz kręcić się pieszo po Basenie Śródziemnym.
– Grasuje tam prawie milion kalibanów – wyjaśnił Prospero. – Kiedyś były tam uwięzione, ale Setebos je uwolnił. Wyrżnęły w pień wojniksy strzegące Jerozolimy, rozpełzły się po całej północnej Afryce i Bliskim Wschodzie, a gdyby Ariel ich nie powstrzymywał, zalałyby pół Europy.
– Ariel! – zawołał Harman. Myśl o tym, że maleńki... chochlik... w pojedynkę stawia czoło milionowi żarłocznych kalibanów była niedorzeczna.
– Ariel dysponuje zasobami, o jakich nie śniło się filozofom, Harmanie, druhu Nomana.
– Hm... – mruknął bez przekonania Harman.
Podeszli na skraj trawiastego klifu, skąd wąska ścieżka zygzakiem schodziła na plażę. Widziana z tak bliska Bruzda Atlantycka była znacznie bardziej rzeczywista i dziwnie straszna. Fale rozbryzgiwały się po obu stronach wykopanego w oceanie rowu.
– Stworzyłeś kalibany, żeby zaradzić zagrożeniu ze strony wojniksów-powiedział Harman do Prospera. – Dlaczego pozwalasz im grasować na swobodzie?
– Nie jestem już ich panem.
– Od przybycia Setebosa?
Mag się uśmiechnął.
– Przestałem je kontrolować, podobnie jak samego Kalibana, całe stulecia przed pojawieniem się Setebosa.
– My... To znaczy postludzie... – wtrąciła Mojra. – Poprosiliśmy Prospera i jego towarzyszkę o stworzenie istot wystarczająco silnych, aby zdołały powstrzymać mnożące się wojniksy przed zagarnięciem całego Basenu Śródziemnego, gdzie mogłyby zagrozić prowadzonym przez nas pracom. Wykorzystywaliśmy Basen do...
– Hodowaliście tam jadalne rośliny, bawełnę, herbatę i inne dobra niezbędne na orbitalnych wyspach – wszedł jej w słowo Harman. – Wiem. – Zamyślił się nad słowami Mojry. – Powiedziałaś: towarzyszkę? Czyżbyś nie miała na myśli Ariela?
– Nie. Widzisz, tysiąc pięćset lat temu istota, którą nazywamy Sykoraks, nie była jeszcze...
– Wystarczy – uciął Prospero z wyraźnym zakłopotaniem w głosie.
Harman nie zamierzał tak łatwo odpuścić.
– Czy powiedziałeś nam wtedy prawdę? Sykoraks jest matką Kalibana, a Setebos jego ojcem... A może jednak kłamałeś?
– Nie. Kaliban jest potworem spłodzonym przez potwora i zrodzonym z wiedźmy.
– Tak się zastanawiam... Jak gigantyczny mózg wielkości stodoły, z dziesiątkami rąk większych niż ja sam, zabrał się do spółkowania z wiedźmą ludzkich rozmiarów?
– Bardzo ostrożnie – odparła Mojra.
Mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi, pomyślał Harman. Mojra wyciągniętą ręką wskazała Bruzdę.
– Możemy ruszać?
– Mam jeszcze jedno pytanie do Prospera – powiedział Harman, ale kiedy odwrócił się do maga, ten już zniknął. – Niech go szlag! Nie cierpię, kiedy się tak zachowuje.
– Ma jeszcze inne sprawy na głowie.
– Nie wątpię. Ale chciałem go po raz ostatni zapytać, dlaczego każe mi maszerować Bruzdą. To nie ma sensu. Umrę po drodze z głodu.
– Spakowałam ci tuzin batoników.
Harman roześmiał się na głos.
– No dobrze. Czyli umrę z głodu po kilkunastu dniach. Albo z pragnienia...
Mojra wyjęła z plecaka coś miękkiego i płaskiego, co przypominało bukłak ze spektaklu turyńskiego, tyle że praktycznie pusty, za to z dołączoną cienką rurką. Podała go Harmanowi. Bukłak był zimny w dotyku.
– To jest hydrator. Wychwytuje i gromadzi wszelką wilgoć z powietrza. Jeżeli włożysz termoskórę, będzie filtrował twój pot i oddech i wydobywał z nich wodę pitną. Z pragnienia nie umrzesz.
– Nie zabrałem termoskóry.
– Spakowałam ci ją. Będzie ci potrzebna do polowania.
– Jakiego polowania?
– Może powinnam powiedzieć: do łowienia ryb. W każdej chwili możesz się przecisnąć przez powstrzymujące wodę pole siłowe i zapolować na ryby. Nurkowałeś już w termoskórze na wyspie Prospera, więc wiesz, że ochroni cię przed ciśnieniem. A maska osmotyczna pozwoli ci normalnie oddychać.
– A co mam im rzucić na przynętę?
Mojra uśmiechnęła się zupełnie jak Savi.
– Na rekiny, orki i innych mieszkańców głębin ty sam nadasz się najlepiej, mój Prometeuszu.
Harman nie był ubawiony.
– A czym będę zabijał te rekiny, orki i innych mieszkańców głębin, których mógłbym skonsumować? Ordynarnymi bluzgami?
Mojra wyjęła z plecaka czarny pistolet. Był bardziej pękaty, cięższy i bardziej niezgrabny z wyglądu niż mała kartaczownica, ale leżał w ręce całkiem znajomo.
– Nie strzela kryształowymi kartaczami, tylko kulami. Ładunek je prochowy, nie gazowy, jak broń, do której przywykłeś, ale zasada dzii łania zbliżona. W plecaku znajdziesz trzy pudełka amunicji: sześćs* pocisków samokawitujących, czyli wytwarzających przed sobąpróżni w locie, dzięki czemu woda ich nie spowalnia. To jest bezpiecznik. Zwa niasz go, naciskając kciukiem tę czerwoną kropkę. Ma silniejszy odrzi niż kartaczownice i jest znacznie głośniejszy, ale się przyzwyczaisz.
Harman zważył broń w dłoni, na próbę wycelował ją w morze sprawdził bezpiecznik i schował pistolet do plecaka. Postanowił gi wypróbować później, już w Bruździe.
– Przydałoby się parę takich w Ardis – powiedział.
– Ten możesz im oddać.
Harman zacisnął pięść i okręcił się na pięcie.
– Są ponad trzy tysiące kilometrów stąd! Nie wiem, ile dam rad< przejść w ciągu dnia, nawet jeśli uda mi się upolować jakąś zasraną rybę a ten twój pieprzony hydrator będzie działał cały czas. Trzydzieści kilometrów? Czterdzieści? Czyli za dwieście dni będę na wschodnim wybrzeżu Ameryki, i to pod warunkiem że dno Bruzdy jest płaskie... a właśnie podglądam mapy w blisko – i dalekosieci. Tam są całe góry po drodze! Wąwozy głębsze niż Wielki Kanion! Głazy, szczeliny skalne, row> w miejscach, gdzie dryft kontynentalny wlókł po dnie płyty tektoniczne, i wielkie wyrwy tam, gdzie te płyty się ze sobą ścierały, tryskając lawą! Dno oceanu nieustannie się odnawia; jest większe, bardziej kostropate i skaliste niż w przeszłości. Przejście na drugą stronę zajmie mi rok, a potem czeka mnie jeszcze prawie półtora tysiąca kilometrów marszu, zanim dotrę do Ardis – przez lasy i góry, gdzie grasują dinozaury, szablozębe koty i wojniksy. Ty i zmutowana cyberosobowość Prospera moglibyście teleportować się kwantowo w dowolne miejsce i zabrać mnie ze sobą. Albo wezwać tu sonik z którejś z tych kryjówek, gdzie pochowaliście swoje zabawki. W kilka godzin wróciłbym do domu, żeby pomóc Adzie. Ale nie, wy wolicie mnie posłać na śmierć. Zresztą nawet jeśli przeżyję, miną miesiące, zanim znajdę się w Ardis. Do tego czasu wszyscy, których znam, umrą. Zabije ich pomiot Setebosa, wojniksy, zima albo głód. Dlaczego mi to robicie?!
Mojra nie spuściła wzroku.
– Czy Prospero mówił ci kiedyś o predykatorach logosfery?
– O predykatorach logosfery? – powtórzył tępo Harman. W żyłach krążyło mu coraz mniej adrenaliny. Zaczynał poddawać się rozpaczy. Jeszcze chwila i ręce zaczną mu się trząść.
– Tak. Są równie niepowtarzalne i czasami równie niebezpieczne jak on sam. Czasem im ufa, czasem nie. W tym wypadku powierzył im twoje życie i, być może, przyszłość twojej rasy.
Mojra wyjęła z plecaka drugi hydrator. Przewiesiła go sobie przez plecy, a rurkę oparła o policzek. Ruszyła stromą ścieżką na plażę.
Harman jeszcze przez minutę stał na urwisku. Zarzucił plecak na ramię, osłonił oczy przed słońcem i spojrzał do tyłu, na rysującą się na tle błękitnego nieba wieżę eiffelbahnu. Liny biegły z niej na wschód. Następnej wieży nie było widać.
Obrócił się i popatrzył na zachód. Białe ptaki, małe i duże – mewy i rybołówki, jak podpowiadały mu genetyczne banki pamięci – z piskiem kołowały nad leniwie falującym oceanem. Bruzda Atlantycka imponowała swoimi niewiarygodnymi rozmiarami, które dopiero teraz, gdy Mojra się do niej zbliżyła, można było naprawdę docenić.
Westchnął, dociągnął paski – pot już zaczynał mu przesiąkać przez bluzę w miejscach, gdzie bawełniany plecaczek dotykał mu pleców – i ruszył za Mojrą wąską ścieżką, na spotkanie plaży i morza.
W
szystko działo się jednocześnie. „Królowa Mab” – całe jej trzysta czterdzieści metrów – rozpoczęła manewr hamowania aerodynamicznego. Płyta napędowa przemorfowała i zakrzywiła się tak, aby osłaniać całą rufę statku, otuloną teraz obłokiem rozpalonej plazmy. W chwili gdy burza jonowa wokół „Królowej Mab” osiągnęła największe natężenie, Suma IV zwolnił zaczepy mocujące ładownik.
Ładownik – podobnie jak statek, którym Orphu i Mahnmut przylecieli na Marsa – pozostał po prostu bezimiennym „ładownikiem” i tak właśnie nazywali go we wszystkich meldunkach i rozmowach. W jego ładowni spoczywała „Mroczna Dama”, a siedzący w jej kabinie Mahnmut na bieżąco opisywał widok przekazywany w paśmie widzialnym przez wszystkie kamery – tę w ładowniku i te na pokładzie „Królowej Mab”. Jajowaty, okryty powłoką maskującą ładownik oderwał się od ognistego statku, wszedł w atmosferę z prędkością pięciokrotnie przekraczającą prędkość dźwięku, a kiedy zwolnił
do marnych trzech machów, rozłożył krótkie skrzydła do lotów z d żymi prędkościami.
Początkowo generał Beh bin Adee zamierzał dołączyć do zało ładownika, ale wizja nieuchronnej wizyty na asteroidzie sprawiła,; pierwsi integratorzy zgodnie zagłosowali za pozostaniem genera na „Królowej”. Centurion Mep Ahoo usiadł na składanym fotel w przedziale pasażersko-bagaźowym, umieszczonym w górnej czi ści kadłuba ładownika, zaraz za głównym bąblem widokowym. Obo w uprzężach antyprzeciążeniowych siedzieli jego żołnierze: dwudzif stu pięciu świeżo odmrożonych skałowcówz Pasa Asteroid, z ciężk bronią energetyczną postawioną na sztorc między kolanami.
Suma IV był doskonałym pilotem. Mahnmut z podziwem patrzy jak prowadzi ładownik w górnych warstwach atmosfery. Operowć silnikami tak delikatnie i oszczędnie, że maszyna zdawała się sam szybować w powietrzu. Mahnmut uśmiechnął się na wspomnieni własnego tragicznego przelotu przez marsjańską atmosferę – oczy wiście jego statek był poważnie uszkodzony, ale nie zmieniało t faktu, że umiał docenić dobrego pilota w akcji.
Dane cyfrowe i profil radarowy są imponujące, nadał Orphu z ła downi. A co widać?
Błękit i biel, odpowiedział Mahnmut. Wszystko jest biało-niebie skie, jeszcze piękniejsze niż na zdjęciach. Ziemia jest oceanem.
Cała?
Rzadko zdarzało się Mahnmutowi słyszeć równie szczere zasko czenie w głosie Orphu.
Cała. To wodny świat: błękitny ocean, miliony zmarszczek odbija jących światło słońca, białe chmury, cirrusy, cirrostratusy, bliżą horyzontu skłębiony stratocumulus... Nie, zaraz. To cyklon! Ma przynajmniej tysiąc kilometrów średnicy. Widzę oko. Jest biały, potężny, niesamowity.
Trajektorię mamy normalną lecimy znad Antarktydy nad południowym Atlantykiem, na północny wschód.
„Królowa Mab „wyszła właśnie z atmosfery po drugiej stronie planety. Satelity komunikacyjne, które wystrzeliliśmy, działają bez zarzutu. „Królowa „wyhamowała do piętnastu kilometrów na sekundę i cały czas zwalnia. Hamuje silnikiem jonowym. Kieruje się w stronę pierścienia biegunowego. Trajektoria w normie. Leci zgodnie ze współrzędnymi podanymi przez Głos. Nikt do niej na razie nie strzela.
Co ważniejsze, do nas też nie.
Suma IV odczekał, aż atmosfera spowolni ładownik do prędkości poddźwiękowej. Przelatywali właśnie nad Afryką. Wkrótce powinni znaleźć się nad wyschniętym Morzem Śródziemnym, gdzie mieli obfotografować i zmierzyć niezwykłe budowle, ale ze wskazań instrumentów wynikało teraz, że do wysokości czterdziestu kilometrów rozciąga się nad morzem antyenergetyczne pole tłumiące. Istniało ryzyko, że kiedy ładownik się w nim znajdzie, spadnie jak kamień. Suma IV przypuszczał wręcz, że przestanie działać nie tylko ładownik, ale także wszystkie morawce na jego pokładzie. Odbił więc na wschód, nad Saharę, i szerokim łukiem zaczął okrążać osuszone morze.
Dane z „Królowej Mab” płynęły szerokim strumieniem, przesyłane z drugiej strony Ziemi za pośrednictwem rozrzuconych na orbicie kilkudziesięciu przekaźników satelitarnych.
Statek osiągnął punkt o współrzędnych podanych przez Głos – wycinek przestrzeni kosmicznej tuż za krawędziąpierścienia biegunowego, około dwóch tysięcy kilometrów od orbitalnego miasta, z którego nadano komunikat. Głos najwyraźniej nie życzył sobie znaleźć się w zasięgu fali uderzeniowej napędzających statek wybuchów jądrowych.
Poza spływającymi w czasie rzeczywistym oficjalnymi danymi lą-downik odbierał z „Królowej Mab” dwadzieścia innych transmisji: obrazy z kamer, informacje z czujników, nasłuch komunikacji radiowej na mostku, meldunki rozlokowanych na orbicie satelitów obserwacyjnych i przekazy od Odyseusza. Morawce nie tylko zainstalowały w jego ubraniu nanokamery i nadajniki molekularne, ale w ostatnim okresie snu próbowały nanieść mu na czoło i dłonie przetworniki obrazu wielkości pojedynczych komórek. Ze zdumieniem stwierdziły jednak, że ich podopieczny ma już wbudowane w skórę nanoskopowe kamery. Okazało się również, że jeszcze zanim trafił na pokład, jego kanały słuchowe zostały zmodyfikowane: ktoś wbudował w nie nanocytowe odbiorniki dźwięku. Zmodyfikowano więc tylko łącza, aby wszystkie informacje trafiały bezpośrednio do rejestratorów „Królowej”, i opleciono Odyseusza siecią dodatkowych czujników, dzięki czemu nawet w wypadku jego śmierci dane na temat otoczenia wciąż spływałyby do morawców.
W tej chwili Odyseusz stał właśnie na mostku w towarzystwie pierwszego integratora Asteague/Che, Sinopessena Wstecznego, na-wigatorki Cho Li, generała Beh bin Adee i reszty dowództwa.
Orphu i Mahnmut zgodnie nastawili odbiorniki, kiedy dotarł nich przekaz radiowy z mostka.
– Komunikat maserowy – zameldowała Cho Li.
– Przyślijcie Odyseusza samego – zabrzmiał namiętny kobiecy g z miasta na orbicie. – Dajcie mu nieuzbrojony prom. Jeżeli wykr broń na pokładzie, zniszczę statek. Podobnie się stanie, jeżeli v kryję obecność innych istot biologicznych lub robotów.
– Fabuła się zagęszcza – mruknął Orphu na wspólnym paśn łącznościowym ładownika.
Z zaledwie sekundowym opóźnieniem patrzyli, jak Sinopess Wsteczny prowadzi Odyseusza do hangaru numer 8. Poniew wszystkie szerszenie były uzbrojone, żądaniom Głosu odpowiadć tylko trzy znajdujące się na pokładzie promy montażowe, używa do budowy „Królowej Mab” na Phobosie.
Prom montażowy był malutki. W zdalnie sterowanym jaju z ti dem mieścił się dorosły człowiek i skromny system podtrzymywar życia, dostarczający tylko powietrze i gwarantujący utrzymanie si łej temperatury. Pomagając achajskiemu wojownikowi wcisnąć s do oplecionej kablami i zawalonej elektroniką ciasnej kabiny, Sin pessen Wsteczny zapytał:
– Na pewno tego chcesz?
Odyseusz długo wpatrywał się bez słowa w pająkowatego morai ca z Amaltei, zanim odparł po grecku:
– Nie mogę przestać wędrować: chcę wypić aż do dna życie. Z wsze się cieszyłem mocno, cierpiałem mocno – albo z tymi, co mn kochali, albo sam: na brzegu i w deszczu, którym dręczyły Hyjac morze zamglone. Stałem się imieniem... Wiele poznałem: miast obyczaje, różne pogody i rządy, i rady, nie najmniej siebie; wszysc mnie cenili i rozkosz walki piłem pośród równych tam, na dzwoni; cych wietrznej Troi polach... Stanąć, nie iść dalej, nie błysnąć w cz; nie, rdzewieć jak miecz w pochwie – wstrętne. Oddychać – to jes; cze nie życie. Choćbyś nad życiem życie piętrzył, nigdy nie będzi dosyć. A z tego jednego ile zostało? Lecz każda godzina, wiekuist* mu wydarta milczeniu, nowa jest. Marne byłoby i podłe – przez trz obroty słońca – w cieniu chować ducha siwego... * Zamykaj te przs klęte drzwi, pajęczy stworze.
– Przecież to... – zaczął Orphu.
1 Przeł. Z. Kubiak.
– Pewnie przeczytał to w bibliotece na „Królowej”... – zawtórował mu Mahnmut.
– Cisza! – uciął Suma IV.
Patrzyli, jak prom zostaje hermetycznie zamknięty. Sinopessen Wsteczny został w hangarze – chwycił się tylko mocno jakiegoś wspornika, żeby próżnia nie wyssała go na zewnątrz. Prom wyśliznął się w przestrzeń na bezszelestnych nadtlenkowych silnikach manewrowych. Przekoziołkował, wyrównał lot, skierował się dziobem w stronę miasta na orbicie – iskierki wśród tysięcy innych iskierek w pierścieniu biegunowym – i pomknął na spotkanie Głosu.
– Zbliżamy się do Jerozolimy – zameldował Suma IV przez interkom.
Mahnmut skupił się na monitorach i wskazaniach czujników lą-downika.
Powiedz mi, co widzisz, stary druhu, poprosił Orphu.
Już mówię... Jesteśmy ponad dwadzieścia kilometrów nadziemią. Przy zerowym powiększeniu na obrazie dominuje wyschnięte Morze Śródziemne – jestjakieś sześćdziesiąt do osiemdziesięciu kilometrów na zachód stąd i wygląda jak szachownica czerwonych skal, czarnej gleby i plam zieleni, któreprzypominająpola uprawne. Przy brzegu, w miejscu dawnej Strefy Gazy, zieje olbrzymi krater, jakby po uderzeniu meteorytu, jakpółksiężycowata zatoka morza. Dalej teren się wznosi. Na jednym ze wzgórz znajduje się Jerozolima.
Jak wygląda?
Poczekaj, powiększę... Już. Suma IVnałożył na obraz stare zdjęcia satelitarne. Przedmieścia i większość nowej zabudowy zniknęły. Za to obwiedzione murem Stare Miasto stoi, jak stało. Widzę Bramę Damasceńską... Ścianę Płaczu... Wzgórze Świątynne... Kopułę Na Skale... Jest też jakaś nowa budowla, której nie było na zdjęciach. Wysoka, wielofasetowa, z polerowanego kamienia i szkła. Świeci z niej niebieski promień.
Przeglądam właśnie dane na jego temat. To promień neutrinowy w tachionowym oplocie. Nie mam zielonego pojęcia, jakąpełni funkcję, i założę się, że nasi najlepsi naukowcy też tego nie wiedzą.
Zaczekaj chwilę... Zrobiłem zbliżenie Starego Miasta. Tam się... coś rusza.
Ludzie?
Nie...
Może te bezgłowe roboty?
Nie. Daj mi powiedzieć, co widać, zamiast mnie poganiać.
Przepraszam.
Widzę tysiące – jeśli nie więcej – ziemnowodnych stworzeń naplt twiastych, szponiastych łapach. Wyglądają jak Kaliban z Burzy.
Co robią?
Nic szczególnego, kręcą się w kółko... Nie zaraz. Na ulicy Daw da, przy Bramie Jąffy, leżą ciała. W starej dzielnicy żydowskiej, nit daleko Ściany Płaczu, jest ich jeszcze więcej...
Ludzkie?
Nie... To są właśnie te pozbawione głów cyborgi. Rozszarpane n strzępy, wypatroszone...
Czyżby Kalibany je jadły?
Nie mam pojęcia.
– Zaraz wlecimy w to niebieskie światło – zapowiedział Suma P przez interkom. – Trzymajcie się mocno. Muszę wprowadzić sensc ry na wysięgnikach w sam promień.
Czy to rozsądne? – zaniepokoił się Mahnmut.
Cała ta wyprawa na Ziemię jest nierozsądna, staruszku, odpai Orphu. Nie mamy na pokładzie magida.
Czego?
Magida. Dawno temu, na długo przed rubikonem i wojną z Kali fatem, w czasach, kiedy ludzie ubierali się w zwierzęce skóry i T-shirty Żydzi utrzymywali, że mądry człowiek ma magida, kogoś w rodzaji duchowego doradcy, pochodzącego z innego świata.
Może sami jesteśmy takimi magidami, zasugerował Mahnmut. Przy byliśmy przecież z innego świata.
To prawda, ale nie grzeszymy przesadną mądrością. Mówiłem c kiedyś, że jestem gnostykiem?
Przeliteruj.
Orphu z Io przeliterował.
A co to takiego, u licha?
W ostatnich dniach ich znajomość obfitowała w objawienia – ta kie jak fakt, że Orphu nie jest tylko ekspertem od Prousta, lecz spe cjalizuje się także w twórczości Jamesa Joyce’a i innych pisarzy z Zapomnianej Ery – i Mahnmut nie był pewien, czy jest przygotowań) na następne niespodzianki.
Mniejsza o to, kim jest gnostyk, nadał Orphu w odpowiedzi. Stc lat przed spaleniem w Rzymie Giordana Bruna chrześcijanie spalił w Mantui gnostyka, sufickiegomaga, Salomona Molko. Molko nauczał, że kiedy nadejdzie czas przemian, Smok zostanie unicestwiony bez użycia broni i zmieni wszystko na ziemi i w niebie.
– Smok? – powiedział na głos Mahnmut. – Mag?!
– Słucham? – zdziwił się Suma IV.
– Proszę powtórzyć – odezwał się Mep Ahoo z modułu transportowego.
– Proszę o powtórzenie – dobiegły z „Królowej Mab” wypowiedziane z brytyjskim akcentem słowa Asteague/Che.
Statek macierzysty najwidoczniej prowadził nasłuch nie tylko oficjalnych komunikatów z ładownika, ale także łączności interkomo-wej. Mahnmut miał tylko gorącą nadzieję, że nikt nie podsłuchuje na wydzielonych kanałach radiowych.
Zapomnij, nadał do Orphu. Kiedy indziej wypytam cię o smoki i magów.
– Przepraszam... – powiedział głośno, przez interkom. – Tonie... Głośno myślałem.
– Obowiązuje dyscyplina radiowa – żachnął się Suma IV.
– Oczywiście... Tak jest.
Siedzący w ładowni Orphu zaśmiał się infradźwiękami.
Prom montażowy z Odyseuszem na pokładzie wolno zbliżał się do jasno oświetlonego miasta na orbicie. Odczyty z czujników potwierdzały kartoflowaty kształt asteroidy i jej rozmiary: dwadzieścia kilometrów długości i około jedenastu kilometrów średnicy w najszerszym miejscu. Każdy centymetr kwadratowy żelazowo-niklowej powierzchni zajmowało kryształowe miasto. Wieże i kopuły ze stali, szkła i fulerenu piętrzyły się na wysokość pół kilometra. We wnętrzu budynków panowało ciśnienie atmosferyczne takie jak na Ziemi na poziomie morza. Wyciekające przez nieszczelności powietrze stanowiło ziemską mieszankę tlenu, azotu i dwutlenku węgla. Umiarkowana temperatura z pewnością odpowiadałaby człowiekowi żyjącemu nad Morzem Śródziemnym przed okresem zmian klimatycznych, do jakich doszło pod koniec Zapomnianej Ery – czyli na przykład Odyseuszowi.
Na mostku odległej o tysiąc kilometrów „Królowej Mab” mora-wieccy dowódcy wpatrywali się w ekrany i odczyty sensorów. Niewidzialna macka energetyczna wysunęła się z miasta, chwyciła prom i zaczęła go ściągać w kierunku włazu na szczycie najwyższej wieży.
– Wyłączyć silniki i autopilota – poleciła Cho Li.
1
– Nasz ludzki przyjaciel ma się dobrze – stwierdził Sinopessen Wsteczny, śledzący wskaźniki biotelemetryczne. – Napewno wygląda przez okno. Jest podekscytowany, serce bije mu szybciej, wzrósł poziom adrenaliny... Poza tym nic mu nie jest.
Nad konsolami i stołem przepływały holograficzne obrazy. Prom zbliżył się do wieży i zniknął w czarnym otworze śluzy. Zamknęły się szklane wrota. Czujniki na promie wykryły potencjał pola sitowego, ściągający go „w dół” z przeciążeniem wynoszącym sześćdziesiąt osiem setnych przyciągania ziemskiego. Do śluzy napłynęło powietrze, tak samo zdatne do oddychania jak atmosfera w okolicach Ilionu.
– Niezakłócony odbiór fal radiowych, przekazu maserowego i kwantowych danych telemetrycznych – zameldowała Cho Li. – Szklane ściany nie blokują transmisji.
– Jeszcze nie jest w mieście – zauważył generał Beh bin Adee. – To tylko śluza. Nie zdziwię się, jeśli Głos odetnie wszelką łączność, kiedy Odyseusz wejdzie głębiej.
Śledzili obraz z kamer w naskórku, podobnie jak obserwatorzy na pokładzie ładownika. Odyseusz wygramolił się z ciasnej kabiny, przeciągnął i ruszył w stronę drzwi. Miał na sobie miękkie, dostarczone przez morawce ubranie, uparł się jednak, żeby wbrew sprzeciwom morawców zabrać tarczę i miecz. Zasłaniając się tarczą, z bronią gotową do pchnięcia brodacz podszedł do oświetlonych drzwi.
– Jeżeli nikt nie zamierza dłużej badać Jerozolimy i strumienia neutrin, ruszamy do Europy – odezwał się Suma IV.
Nikt nie zaprotestował, chociaż Mahnmut był akurat zajęty opisywaniem barw Starego Miasta: czerwieni popołudniowego słońca na ścianach wiekowych budowli, złotego połysku kopuły meczetu, uliczek barwy wyschniętej gliny, ciemnoszarych cieni zalegających w zaułkach, niezwykłej, jaskrawej zieleni rozrzuconych po okolicy gajów oliwnych i wszechobecnej oślizłej, lepkiej, wilgotnej zieleni płazokształtnych stworów.
Ładownik przyspieszył do trzech machów i skierował się na północny wschód, w stronę dawnej Syrii – w państwie Khan Ho Tępa znanej jako prowincja Nyainąentanglha Shan Zachodnia – i jej stolicy, Dimashą, utrzymując bezpieczną odległość od antyenergetycz-nej kopuły nad wyschniętym morzem. Przeleciawszy nad Syrią, skręcili w lewo, na zachód, nad wybrzeżem Anatolii i lecąc z prędkością dwa i osiem dziesiątych macha, znaleźli się trzydzieści cztery tysiące metrów nad terytorium niegdysiejszej Turcji.
– Moglibyśmy zwolnić? – poprosił Mahnmut. – I zatoczyć krąg nad wybrzeżem Morza Egejskiego na południe od Hellespontu?
– Moglibyśmy, ale jesteśmy już spóźnieni – odparł Suma IV. – Mamy zbadać lodowe miasto we Francji. Czy na tym wybrzeżu jest coś, co byłoby warte tego, aby zboczyć z drogi i powiększyć opóźnienie?
– Miejsce, w którym stała Troja. Ilion.
Ładownik zaczął hamować i wytracać wysokość. Kiedy zwolnił do marnych trzystu kilometrów na godzinę – brunatnozielona połać suchego morza rosła w oczach, a na północy było widać wody Hellespontu – pojazd złożył delto watę skrzydełka i rozpostarł stumetrowe, wielopłaszczyznowe i supercienkie skrzydła z wolno pracującymi wirnikami. Mahnmut wyrecytował przez interkom:
Ponoć Achilles w mrokach się poruszył... I Priam, i jego pięćdziesięciu synów Budzą się zdumieni na dźwięk karabinów I znów drżą o Troję.
Z czego to? – zainteresował się Orphu. Nie znam... Rupert Brooke. Poeta brytyjski z czasów pierwszej wojny światowej. Napisał ten wiersz, jadąc do Gallipoli... Nie dotarł tam. Po drodze rozchorował się i zmarł.
– Nie będę się wypowiadał na temat dyscypliny w eterze, mały Europańczyku – odezwał się na wspólnym kanale Beh bin Adee. – Ale to był kawał pięknej poezji.
Drzwi w kryształowej śluzie podniosły się i Odyseusz wszedł do miasta. Świeciło słońce, zieleniły się drzewa i pnącza, śpiewały egzotyczne ptaki, szemrały strumyki. Przez omszałą skalną ostrogę przelewał się z szumem wodospad. Nie zabrakło starych ruin zamieszkanych przez drobne zwierzęta. Skubiący trawę płowy jeleń podniósł głowę, spojrzał na człowieka z mieczem i tarczą i spokojnie się oddalił.
– Czujniki wskazują, że zbliża się ludzka postać – oznajmiła Cho Li. – Na razie jej nie widać, bo drzewa ją zasłaniają.
Odyseusz najpierw usłyszał kroki – bose stopy na kamieniach i ubitej ziemi. Kiedy ją zobaczył, opuścił tarczę i schował miecz za pas.
Żadne słowa nie oddałyby jej urody. Nawet morawce, którym daleko było do ludzi – w stalowo-plastikowych skorupach obok podwójnych serc, organicznego i hydraulicznego, znajdował się biologiczny mózg i biologiczne gruczoły, sąsiadujące z plastikowymi pompami i nanomechanizmami – na widok hologramu tej kobiety musiały przyznać, że jest nieziemsko piękna.
Miała złotobrązową skórę. Długie i ciemne, chociaż przetykane jaśniejszymi pasemkami włosy opadały jej w lokach na ramiona. Była ubrana w skąpy dwuczęściowy strój z najdelikatniejszego, połyskliwego jedwabiu, podkreślający jej pełne, ciężkie piersi i szerokie biodra. Przyszła boso, za to na szczupłych kostkach zapięła złote bransoletki. Na przegubach dłoni miała ich po kilka, a ramiona przyozdobiła złotymi i srebrnymi obręczami.
Kiedy podeszła bliżej, wszyscy – Odyseusz, morawce wpatrujące się w nią z kosmosu i morawce przyglądające się jej znad Troi – docenili brwi wygięte w zmysłowe łuki, niewiarygodnie zielone oczy i długie czarne rzęsy. To, co jeszcze z odległości kilku kroków można było wziąć za makijaż, z bliska okazywało się naturalną grą cieni na jej twarzy. Usta miała miękkie, pełne i bardzo, bardzo czerwone. Odyseusz stał jak skamieniały.
– Witaj, Odyseuszu – powiedziała w doskonałej grece z czasów trojańskich, głosem cichym i delikatnym jak podmuch zefirka wśród palm albo dźwięk idealnie zestrojonych dzwonków wietrznych. – Czekałam na ciebie od lat. Nazywam się Sykoraks.
^od wieczór drugiego dnia marszu dnem Bruzdy Atlantyckiej, w to-1 warzystwie Mojry, Harman złapał się na tym, że rozmyśla o różnych rzeczach.
Wznoszące się po bokach ściany wody – znajdowali się prawie sto kilometrów od brzegu i ocean miał tu ponad sto pięćdziesiąt metrów głębokości – miały w sobie coś hipnotyzującego. Coś mesmeryczne-go. Wiązka białek pamięciowych, ukryta w zmodyfikowanych helisach DNA gdzieś przy kręgosłupie, dopominała się o uwagę i nieproszona podsuwała mu szczegółowe informacje [słowo „mesmeryczny” pochodzi od nazwiska Franza Antona Messmera, urodzonego dwudziestego trzeciego maja 1734 roku w Iznang, w Szwabii, zmarłego piątego marca 1815 w Meersburgu, również w Szwabii, niemieckiego lekarza, który opracował system terapeutyczny nazwany mesmery-zmem; mesmeryzm pozwalał rzekomo zapanować nad świadomością pacjenta i poprzedzał spopularyzowany później hipnotyzm...], ale umysł Harmana, błąkający się po labiryntach myśli, odsuwał od siebie podobne przeszkody. Coraz łatwiej przychodziło mu wyłączanie nieproszonych głosów dobiegających z obrzeży świadomości, ale głowa nadal bolała go jak wszyscy diabli.
Stupięćdziesięciometrowe ściany wody po bokach szerokiego na osiemdziesiąt metrów pasa suchego gruntu oprócz zachwytu wzbudzały także strach i nawet pełne dwa dni spędzone na dnie Bruzdy nie wyzwoliły Harmana z klaustrofobii i lęku przez zalaniem – mimo że przecież raz już wszedł do Bruzdy Atlantyckiej, przed dwoma laty, kiedy obchodził dziewięćdziesiąte ósme urodziny. Wyruszył wtedy z faksowęzła numer 124, Posiadłości Lomana na dawnym wybrzeżu New Jersey, zapuścił się na dwa dni w głąb morskiej rozpadliny i wrócił tą samą drogą, pokonawszy znacznie krótszy odcinek niż teraz w towarzystwie Mojry. Ściany wody i półmrok na dnie jakoś mniej go wtedy przerażały.
Nic dziwnego, pomyślał. Byłem młodszy. I wierzyłem w czary.
Nie rozmawiali z Mojrą od dobrych paru godzin, ale dobrze im się szło w milczeniu. Harman analizował informacje, które wypełniały jego wewnętrzny wszechświat, ale przede wszystkim rozmyślał o tym, co może i co powinien zrobić, jeśli zdoła dotrzeć do Ardis.
Najpierw, uznał, ze szczerego serca przeprosi Adę za to, że wybra! się w tę idiotyczną podróż do Golden Gate w Machu Picchu. Nie powinien był zapominać o ciężarnej żonie. Już wtedy miał taką świadomość, teraz zaś miał pewność.
Usiłował również ułożyć jakiś plan ocalenia ukochanej, nienarodzonego dziecka, przyjaciół i całego rodzaju ludzkiego. Nie było to łatwe.
Ale przynajmniej miliony wpompowanych w niego książek zwiększały liczbę dostępnych mu możliwości.
Po pierwsze, odzyskał dostęp do wszystkich funkcji, których jego ciało wciąż jeszcze się uczyło. Najważniejszą z nich, w każdym razie w najbliższym czasie, miało być swobodne faksowanie. Zamiast szukać faksowęzłów, mógł użyć nanomechanizmów obecnych w ciele każdego człowieka, których działanie wreszcie zrozumiał. Pozwalały faksować się w dowolne miejsce na Ziemi, a nawet – gdyby znieść dotychczasowe ograniczenia – do wybranych miejsc w orbitalnym pierścieniu złożonym z miliona stu ośmiu tysięcy stu trzech obiektów, machin i miast. Swobodne faksowanie mogło ocalić ludzi przed wojniksami, Setebosem, kalibanami i samym Kalibanem, ale w tym celu należało włączyć znajdujące się na orbicie generatory, zasilić urządzenia faksujące i banki pamięci.
Po drugie, znał teraz więcej niż jeden sposób dotarcia do pierścieni i miał pewne pojęcie o pochodzącej z innego wymiaru wiedźmie imieniem Sykoraks, rządzącej dawnym postludzkim światem orbitalnym. Nie wiedział jednak, jak ludzie mogliby pokonać jąi Kaliba-na. Był za to przekonany, że to Setebos wysłał swojego jedynego syna do pierścieni, aby ten wyłączył faksy. Zdawał sobie też sprawę, że jeśli ludziom uda się zwyciężyć, czeka go jeszcze wiele morderczych kąpieli w kryształowych klatkach, zanim zdobędzie wystarczającą wiedzę, aby włączyć skomplikowaną sieć faksów.
Po trzecie, przeglądając dostępne mu funkcje – z których wiele służyło badaniu ciała i umysłu w poszukiwaniu zapisanych w nich informacji – przekonał się, że bez trudu podzieli się swoją wiedzą z innymi. Jedna z zapomnianych funkcji służyła właśnie temu celowi. Uwspólnienie było czymś w rodzaju odwróconego siglowania. Mógł dotknąć innego człowieka, wybrać proteinowe pakiety pamięci zamknięte w klatkach z RNA i DNA i przesłać je przez dotyk. Dwa tysiące lat wcześniej udoskonalono ten – wówczas prototypowy – mechanizm transferu danych na małych zielonych ludzikach, a następnie wbudowano istotom ludzkim. Wszyscy ludzie mieli nanoin-dukowanąpamięć DNA i sto zapomnianych funkcji w ciałach i umysłach – wystarczył jeden człowiek, żeby obudzić w nich tę wiedzę.
Uśmiechnął się. Mojra potrafiła być – i najczęściej była – irytująca z tymi swoimi żartami i mętnymi odniesieniami nie wiadomo do czego, ale rozumiał już przynajmniej, dlaczego nazywała go Prome-teuszem. Według Hezjoda słowo prometheus oznaczało „dalekowi-dzącego” lub „proroka”; u Ajschylosa, Shelleya, Wu i innych wielkich poetów Prometeusz był tytanem i rewolucjonistą, który wykradł bogom sekret wiedzy – ogień – i obdarzył nim nędzną rasę ludzką, przez co wyniósł ich prawie do rangi bogów. Prawie.
– To dlatego odcięliście nas od funkcji – stwierdził, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos.
– Słucham?
Spojrzał na postludzką kobietę, idącą obok niego w pogłębiającym się zmierzchu.
– Nie chcieliście, żebyśmy stali się bogami. Dlatego nie uruchomiliście nam wszystkich funkcji.
– Naturalnie.
– Ale sami postanowiliście przenieść się do innego wszechświata i zabawić w bogów.
– Oczywiście.
Teraz rozumiał. Warunkiem koniecznym istnienia każdego boga – i tego przez małe „b”, i tego przez duże „B” – było pierwszeństwo. Inni bogowie nie mogli pojawić się przed nim. Harman znów pogrążył się w rozmyślaniach.
Od czasu kryształowej klatki wiele się w jego rozumowaniu zmieniło. Dawniej koncentrował się na rzeczach, miejscach, ludziach i emocjach, teraz zaś stało się bardziej abstrakcyjne, niczym skomplikowany taniec metafor, metonimii, ironii i synekdoch. Po tym, jak miliardy faktów – rzeczy, miejsc i ludzi – ulokowały się w komórkach jego ciała, jego myśli zwróciły się ku związkom, niuansom, odcieniom i rozumieniu faktów. Emocje nie zniknęły – ba, wręcz się wzmogły – ale o ile dawniej przelewały się w nim potężną, wzburzoną falą niczym głośny kontrabas zagłuszający resztę orkiestry, o tyle teraz dźwięczały delikatnie, jak grające solo skrzypce.
Mnóstwo mętnych metafor, choć mierny ze mnie myśliciel, pomyślał i uśmiał się z bezczelności własnego umysłu. A te absurdalne ali-teracje... Ty apodyktyczny arogancie.
Mimo kpiny z samego siebie wiedział doskonale, że posiadł dar spoglądania na świat – na ludzi, miejsca, rzeczy, uczucia i na siebie – ze zrozumieniem, które płynie tylko z dojrzałości, zdolności docenienia szczegółów, z samopoznania i umiejętności pogodzenia się z ironią, metaforami, synekdochami i metonimiami nie tylko w języku, lecz także w twardej materii wszechświata.
Gdyby udało mu się spotkać innych ludzi, nawet niekoniecznie wrócić do Ardis, przekazałby im nowe funkcje i raz na zawsze zmienił rodzaj ludzki. Nie, nie narzucałby się z nimi, ale ponieważ ta akurat iteracja homo sapiens znalazła się o włos od wymazania z powierzchni tego postpostmodernistycznego świata, każdy człowiek zaatakowany przez wojniksy, kalibany i gigantyczny mózg wysysający dusze i poruszający się na olbrzymich dłoniach doceniłby nowe dary i moce, zwiększające jego szansę przetrwania.
Czy na dłuższą metę te funkcje też przyniosą ludziom korzyści?
Odpowiedź, którą usłyszał w głowie, była donośnym okrzykiem mistrza zen, któremu uczeń zadał głupie pytanie: „Mu!”, czyli, w przybliżeniu: „Cofnij pytanie!” Po tym okrzyku następowała często kolejna monosylaba: „Qwatz!”, oznaczająca krzyk mistrza połączony z okładaniem przygłupiego ucznia kijem po głowie i ramionach.
Mu. Nie ma żadnej „dłuższej mety”. Przydatność funkcji ocenią moi synowie i córki i ich dzieci. A razie wszystko, dosłownie wszystko, istnieje tylko na krótką metę.
Groźba wypatroszenia przez garbatego wojniksa czyni cuda, jeśli chodzi o koncentrację. Gdyby dało się uruchomić wszystkie stare funkcje... Wiedział, dlaczego nie działa wyszukiwanie, wszechsieć, bliskosieć, dalekosieć, siglowanie i inne – ktoś w pierścieniach wyłączył je, tak samo jak wyłączył faksy.
Gdyby udało sieje uruchomić...
Ale jak to zrobić?
Znów zaczął rozważać możliwości powrotu do pierścieni, włączenia zasilania, służków, faksów, funkcji...
Musiał się dowiedzieć, czy na orbicie czyha więcej takich istot jak Sykoraks i jak mogą się przed nim bronić. Milion książek, które wchłonął w kryształowej klatce, nie zawierał odpowiedzi na to kluczowe pytanie.
– Może Prospero tekowałby mnie do pierścieni? – zapytał i spojrzał na Mojrę. Zrobiło się tak ciemno, że ledwie ją widział. Jedynym źródłem światła były orbitalne pierścienie.
– Wolelibyśmy tego nie robić – odparła w sposób, który doprowadzał go do szału.
Harman przypomniał sobie, że ma w plecaku pistolet. Czy gdyby wycelował w nią broń – i pozwolił jej się przekonać, że nie żartuje, bo wszyscy postludzie mieli wbudowane możliwości czytania i rozumienia ludzkich reakcji z wyrazu twarzy – przemówiłby jej do rozumu? Czy wtedy zgodziłaby się go teleportować do Ardis? Albo do pierścieni?
Nie, nie zgodziłaby się. Gdyby myślała, że może być dla niej zagrożeniem, nie dałaby mu pistoletu. Z pewnością jakoś się zabezpieczyła. Może siłą postludzkich myśli umiała powstrzymać wystrzał? Wystarczyłaby prosta blokada broni odczytująca jej fale mózgowe. Albo równie prosty i skuteczny mechanizm w jej ciele.
– Zadaliście sobie z magiem wiele trudu, żeby mnie porwać, przewieźć przez pół Indii, dostarczyć w Himalaje, tylko po to, żeby utopić mnie w kryształowej klace i wyedukować – ciągnął. Odkąd zagłębili się w Bruzdę, nie wypowiedział tak długiego zdania i dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak banalnie brzmią. – Po co to zrobiliście, jeśli nie chcecie, żebym pokonał Setebosa i resztę jego bandy? Tym razem Mojra się nie uśmiechnęła.
– Jeżeli twoim przeznaczeniem jest dostać się do pierścieni, znajdziesz na to sposób.
– To „przeznaczenie” brzmi w twoich ustach okropnie kalwińsko.
Harman ominął grudę zasuszonego koralu. Do tej pory droga po
dnie Bruzdy była zdumiewająco łagodna. Nad nielicznymi rozpadlinami przerzucono żelazne mosty, w skalistych i koralowych graniach wycięto laserem przejścia, stoki były łagodne, a na rzadkich większych stromiznach rozpięto poręcze ze stalowych lin. Nie musiał nawet specjalnie patrzeć pod nogi. Teraz jednak, w półmroku, nie widział, po czym stąpa. Mojra nie zareagowała na jego wątpliwy żart.
– Są jeszcze inne konserwatornie – powiedział.
– Prospero już wcześniej ci o tym mówił.
– To prawda, ale dopiero teraz to do mnie dotarło. Wcale nie musimy umierać. Nie musimy też od zera rozwijać nauk medycznych. Na orbicie czekają kadzie odmładzające.
– Naturalnie. Postludzie byli przygotowani do obsłużenia ludzkiej populacji liczącej milion osobników. W pierścieniach sąkonserwatornie i kadzie. To chyba oczywiste.
– Może i oczywiste. Nie zapominaj tylko, że zdrowego rozsądku mam mniej więcej tyle, co przeciętny noworodek.
– Nie zapominam.
– Nie znam położenia pozostałych konserwatorni. Możesz mi je wskazać?
– Dzisiaj, jak tylko zgasimy ognisko – odparła kąśliwie Mojra.
– Nie na niebie. Na mapie pierścieni.
– A masz mapę pierścieni, mój młody Prometeuszu? Ją też zjadłeś w Tadż Mojrze?
– Nie, ale ty mogłabyś ją narysować. Ze współrzędnymi i tak dalej...
– Ledwie się narodziłeś i już myślisz o nieśmiertelności, Prometeuszu?
Naprawdę? – zdziwił się Harman. Przypomniał sobie, o czym myślał, zanim uświadomił sobie, że inne konserwatornie czekająna orbicie, obsypane naftaliną: o Adzie, ciężarnej i rannej Adzie.
– Dlaczego wszystkie używane kadzie lecznicze znajdowały się w jednym miejscu, na wyspie Prospera? – zapytał i natychmiast dostrzegł odpowiedź. Pojawiło się wynurzające się z otchłani pamięci wspomnienie koszmaru.
– Prospero tak to ustawił, żeby Kaliban miał co jeść – odparła Mojra.
Żołądek Harmana fiknął koziołka – po części z obrzydzenia, że zdarzało mu się żywić przyjazne uczucia wobec awatara logosfery, ale przede wszystkim dlatego, że od przedświtu nic nie jadł, a i wtedy przełknął tylko dwa kawałki przypadającego na ten dzień batoni-ka. W dodatku przez ostatnie kilka godzin ciągle zapominał się napić z hydratora.
– Dlaczego się zatrzymałaś? – zdziwił się.
– Robi się za ciemno, żeby dalej iść. Rozpalimy ognisko, upieczemy kiełbaski i pianki, pośpiewamy. A potem zdrzemniesz się parę godzin i będziesz śnił o życiu wiecznym w świetlanej przyszłości i kadziach z niebieskimi robalami.
– Wiesz co? Czasem twój sarkazm bywa naprawdę upierdliwy.
Mojra uśmiechnęła się w odpowiedzi prawie jak kot z Cheshire;
poza tym uśmiechem niewiele było już widać.
– Zanim moje liczne siostry odfrunęły daleko stąd, żeby zostać bogami – niektóre zmieniły płeć, co moim zdaniem jest degradacjąteż mi to powtarzały. No, wyciągaj z plecaka całe to suche drewno i zielsko, które od rana zbieramy i rozpal ognisko jak grzeczny człowieczek...
29
M
amo! Mamusiu! Boję się! Tu jest tak zimno i ciemno. Mamo! Pomóż mi! Mamusiu! Proszę!
Ada obudziła się ledwie pół godziny po tym, jak zapadła w sen w zimny, wczesny zimowy poranek. Dziecięcy głosik rozbrzmiewający w jej głowie przypominał małą, lodowatą i niechcianą rączkę, która wśliznęła się jej pod ubranie.
Mamo, proszę! Nie podoba mi się tutaj. Jest ciemno, zimno i nie mogę wyjść. Ten kamień jest taki twardy. I jestem głodny. Mamusiu, pomóż mi stąd-wyjść. Mamusiu!
Mimo skrajnego wyczerpania zwlekła się z siennika i wyszła na zimne powietrze. Dwanaście dni po tym, jak wrócili do zgliszcz, w Ardis
mieszkało czterdzieści osiem osób. Z ocalałego płótna pobudowali namioty. Ada spała w jednym z nich z czterema innymi kobietami. Miasteczko namiotowe i pierwszy szałas przy studni znajdowały się w środku nowej palisady, oddalonej zaledwie o trzydzieści metrów od ruin Dworu Ardis.
Mamusiu! Mamo!
Głos rozbrzmiewał prawie bez przerwy i chociaż Ada nauczyła się nie zwracać na niego uwagi na jawie, nie dawał jej spać. Tej nocy, w ciemnych godzinach przedświtu, było znacznie gorzej niż zwykle.
Wciągnęła spodnie, buty i gruby sweter. Wyszła z namiotu, na palcach, żeby nie obudzić Elle i reszty śpiących. Przy ognisku siedziało już kilkoro ludzi, przy palisadzie kręcili się wartownicy, ale przestrzeń między Adą i Dziurą była pusta.
Było bardzo, ale to bardzo ciemno. Grube chmury zakryły gwiazdy i pierścienie, zanosiło się na śnieg. Ostrożnie podeszła na skraj Dziury – wielu ludzi wolało spać pod gołym niebem, zwłaszcza po tym, jak poszyli sobie lepsze i grubsze sienniki i śpiwory, i bała się, że kogoś nadepnie. Była dopiero w piątym miesiącu ciąży, ale już czuła się gruba i niezdarna.
Mamusiu!
Nienawidziła tego głosu. Czując, jak wjej łonie rośnie prawdziwe dziecko, nie mogła znieść tego skamlącego niby-dziecięcego głosu dobiegającego z Dziury, nawet jeśli rozlegał się tylko wjej głowie. Zastanawiała się, czy kształtujący się system nerwowy jej maleństwa odczuwa tę telepatyczną inwazję. Miała nadzieję, że nie.
Mamusiu, proszę, wypuść mnie. Tu jest tak ciemno.
Postanowili wystawić przy Dziurze stały posterunek. Tej nocy służbę pełnił Daeman. Stał z przewieszoną przez ramię kartaczownicą. Rozpoznała jego szczupłą, muskularną sylwetkę, zanim zobaczyła twarz. Odwrócił się do niej.
– Nie możesz spać? – spytał szeptem.
– Nie daje mi.
– Wiem. Zawsze go słyszę, kiedy cię tak błaga. Głos jest słaby, ale wyczuwalny, jak swędzenie w mózgu. Słyszę to „Mamusiu!” i mam ochotę władować mu cały magazynek kartaczy.
– Dobry pomysł.
Ada spojrzała w dół, na kratę przykrywającą Dziurę, przyspawaną do wbitych w skałę bolców – dużą, gęstą i ciężką. Wyjęli ją ze starego podziemnego zbiornika na wodę w ruinach dworku. Mały Setę
bos urósł już tak bardzo, że nie mógł przecisnąć dłoni na wypustkach przez oka kraty. Sama Dziura miała tylko cztery metry głębokości, ale wykuli ją w litej skale. I choć potwór był silny – wielooki i wie-loręki mózg miał blisko półtora metra średnicy i coraz mocniejsze macki i dłonie – na razie nie mógł wyrwać wbitych w skałę prętów ani rozerwać spawów. Na razie.
– Byłby dobry, gdyby nie fakt, że pięć minut później mielibyśmy na karku dwadzieścia tysięcy wojniksów – szepnął Daeman.
Nie musiał jej o tym przypominać, ale kiedy usłyszała te słowa, lodowaty dreszcz przeszył ją do szpiku kości. Sonik krążył nad obozowiskiem poniżej pułapu chmur, wypatrując niebezpieczeństw, ale przekazywane przez załogę informacje codziennie brzmiały tak samo: wojniksy nie zbliżały się do Ardis, lecz stały w niemal idealnym kręgu niespełna trzy kilometry od – być może – ostatniego ludzkiego osiedla na Ziemi. Z każdym dniem było ich coraz więcej. Według szacunków Greogiego z poprzedniego dnia od dwudziestu do dwudziestu pięciu tysięcy metalicznych istot kręciło się wśród bezlist-nych drzew; do rana ich liczba z pewnością jeszcze wzrosła. Cały czas ich przybywało – to był pewnik, taki sam jak blade zimowe wschody słońca; taki sam jak świadomość, że błagalne skamlenie dobiegające z Dziury nie ucichnie, dopóki potwór nie wydostanie się na wolność.
Co wtedy? – zastanawiała się Ada.
Mogła sobie to wyobrazić. Już sama obecność stwora przygnębiała nowych mieszkańców Ardis. Nawet bez rozbrzmiewającego im w głowach biadolenia małego Setebosa mieli wystarczająco dużo kłopotów w codziennym życiu – z budową i rozbudową schronów i namiotów, zbieraniem materiałów w ruinach, ulepszaniem słabiut-kiej palisady, nie mówiąc już o zdobywaniu żywności.
Z tym ostatnim były największe problemy. Kiedy wojniksy masakrowały mieszkańców Ardis, spłoszone bydło rozbiegło się po okolicy. Podczas lotów zwiadowczych piloci sonika znajdowali tylko rozkładające się bydlęce truchła w lesie i na polach. Wojniksy wybiły zwierzęta do nogi. Ziemia była zamarznięta, perspektywa plonów z pól i ogrodów odległa o całe miesiące, jedzenie w puszkach, przechowywane w piwnicy dworku i przysypane niedopalonymi resztkami budynku, stopiło się na jednolitąmasę. Życie czterdzieściorga ośmiorga mieszkańców Ardis zależało od myśliwych, którzy codziennie udawali się sonikiem na polowanie. W promieniu trzech kilometrów – w obrębie kordonu wojniksów – nie było żadnej zwierzyny, więc codziennie dwie osoby z kartaczownicami ryzykowały wypad poza utworzony przez nie pierścień. Z każdym dniem wycieczki te stawały się coraz dłuższe, w miarę jak jelenie i inne większe zwierzęta oddalały się od Ardis, ale przy odrobinie szczęścia jakiś jelonek albo dzik wieczorem obracał się na rożnie nad ogniem. Ostatnio jednak szczęście przestało im dopisywać – nie co dzień myśliwi przywozili świeżą zdobycz. Polowania trwały coraz dłużej, zwierzyny ubywało, starali się więc konserwować mięso dymem i bezcennymi resztkami soli, znalezionymi w zburzonych magazynach. Żuli niesmaczną wędzoną wołowinę, patrzyli, jak wojniksy zbierają się dookoła Ardis i z każdym dniem coraz bardziej podupadali na duchu. Mały Setebos zapuszczał małe, lepkie rączki i telepatyczne macki w głąb ich umysłów. Nawet we śnie. A o sen – podobnie jak o mięso – było coraz trudniej.
– Za parę dni wyrwie się z klatki – mruknął Daeman. Wziął do ręki pochodnię i poświecił w głąb dołu. Pokryty szarym śluzem mały Setebos, który osiągnął rozmiary cielaka, wisiał na kracie, wczepiony w nią półtuzinem zakończonych dłońmi macek. Żółte ślepia – cztery albo pięć par – zamrugały, zmrużyły się i zamknęły, oślepione nagłym błyskiem światła. Dwoje drgających ust otwarło się, odsłaniając rzędy równych białych ząbków. Ada nie mogła oderwać od nich wzroku.
– Mamusiu... – pisnął Setebos. Mówił już od tygodnia, ale jego prawdziwy głos nie był ani tak dziecinny, ani nawet w przybliżeniu tak ludzki jak ten telepatyczny.
– Tak – szepnęła Ada. – Musimy zwołać naradę. Będziemy głosować, ile jeszcze dać mu czasu, ale musimy jak najszybciej rozpocząć przygotowania do odejścia stąd.
Plan nieszczególnie im się podobał, ale niczego lepszego nie potrafili wymyślić. Daeman z grupką ochotników mieli pilnować potwora, a reszta zajęłaby się przenoszeniem materiałów i ewakuacją ludzi na wyspę na rzece, którą wypatrzyli z sonika. Od Ardis dzieliło ją ponad pięćdziesiąt kilometrów. Nie przypominała rajskiej wysepki na drugim końcu świata, na którą chciał się faksować Daeman, ale była mała, skalista i znajdowała się na samym środku rzeki, gdzie nurt był najbystrzejszy. Dawała nadzieję na obronę.
Przypuszczali, że wojniksy faksują się skądś w okolice Ardis, mimo że codziennie sprawdzany faksowęzeł w dalszym ciągu nie funkcjo
nował. To oznaczało, że bez trudu będą mogły podążyć za ludźmi, a może nawet faksować się prosto na wysepkę. Zamierzali jednak rozbić obozowisko w trawiastej niecce na szczycie najwyższego wzgórza, latać – tak jak teraz – sonikiem na polowania i liczyć na to, że z powodu ograniczonej przestrzeni na wysepce wojniksy będą mogły faksować się najwyżej po kilkaset naraz. A taką ich liczbę mieli szansę zabić lub przepędzić.
Ci, którzy ostatni opuszczą Ardis – a Ada miała szczery zamiar należeć do tej grupy – zabijąpomiot Setebosa. Wojniksy pomkną na Ardis skokami, jak wściekłe koniki polne, ale ludzie będą już bezpieczni na wyspie. Bezpieczni najwyżej przez kilka godzin, jak się domyślała.
Czy wojniksy umiały pływać? Wszyscy wytężali pamięć, próbując sobie przypomnieć, czy widzieli pływającego wojniksa w zamierzchłej przeszłości, czyli więcej niż przed dziesięcioma miesiącami, kiedy niebo spadło na ziemię; kiedy Harman, Daeman i nieżyjąca już Savi zniszczyli wyspę Prospera, a wraz z nią konserwatornię. W czasach, gdy istniał jeszcze ich głupawy świat niekończących się przyjęć, faksów i bezpieczeństwa. Nikt sobie takiego widoku nie przypominał.
Ada jednak wiedziała swoje. Wojniksy umiały pływać. A jeśli nie, to mogły przejść po dnie, nie bacząc na wodę nad głową i rwący nurt. Kiedy mały Setebos zginie, dopadną chroniących się na wyspie ludzi.
A ci, jeśli przeżyją, znów będą musieli uciekać. Tylko dokąd? Ada głosowałaby za Golden Gate w Machu Picchu. Pamiętała, co mówił Petyr o tłumach wojniksów, które nie mogły się dostać do zielonych bąbli mieszkalnych zwieszających się ze wsporników i lin mostu. Większość mieszkańców Ardis bała się jednak lecieć do miejsca, którego nigdy nie widzieli. Było zbyt daleko, potrzebowaliby zbyt wiele czasu, a w dodatku daliby się zamknąć w zawieszonych w powietrzu bąblach, otoczeni mrowiem wojniksów.
Przypomniała im, że Harman, Petyr, Hannah i Odyseusz-Noman dotarli do mostu w niespełna godzinę, kiedy sonik wystrzelił jak z procy ponad atmosferę, prześliznął się po obrzeżach przestrzeni kosmicznej i zanurkował pionowo w dół nad południowym kontynentem. Tłumaczyła, że maszyna ma w pamięci tamten plan lotu, dzięki czemu podróż do Golden Gate trwałaby niewiele dłużej niż przerzucenie ludzi na rzeczną wyspę.
Nie chcieli ryzykować. Jeszcze nie.
Ada i Daeman snuli jednak plany takiej właśnie ostatecznej ewakuacji.
Nagle od strony ciemnej linii drzewna południowy zachód odArdis dobiegł dziwny dźwięk, jakby grzechoczący i syczący jednocześnie.
Daeman ściągnął z pleców broń. Odbezpieczył ją.
– Wojniksy! – krzyknął.
Ada zagryzła wargę. Na chwilę zupełnie zapomniała o uwięzionym Setebosie; natarczywy głosik w jej głowie zginął w ogólnym zgiełku. Ktoś przy ognisku zaczął bić w dzwon na alarm. Ludzie wypadali, potykając się, z szałasu i namiotów, pokrzykiwali, budzili następnych.
– Raczej nie – powiedziała, podnosząc głos, żeby Daeman jqustyszał. – To był inny dźwięk.
Dzwon ucichł, krzyki przycichły i dobiegający od strony lasu hałas stał się wyraźniej szy. Metaliczny, chrapliwy zgrzyt nie przypominał szelestu i szczękania tysiąca atakujących wojniksów.
Poj awiło się światło. Zawieszony na wysokości stu metrów reflektor przeszył mrok, krąg światła wyłowił z ciemności nagie gałęzie, zmrożoną i osmoloną trawę, palisadę i zaskoczonych strażników.
Sonik nie miał reflektora.
– Do broni! – krzyknęła Ada do tłoczących się przy ogniu ludzi. Niektórzy mieli już kartaczownice w rękach, inni dopiero teraz chwycili broń i szykowali się do obrony.
– Nie stójcie tak! – zawołał Daeman. Pobiegł w kierunku największego skupiska ludzi, wymachując rękami. – Kryć się!
Ada musiała przyznać mu rację. Nie wiedzieli, kim są intruzi, ale jeśli mieli złe zamiary, nie należało im ułatwiać zadania, skupiając się w jednym miejscu.
Buczenie i zgrzytanie przybrało na sile, tak bardzo, że zagłuszyło nawet dźwięk dzwonu, w który ktoś – całkiem niepotrzebnie – znów zaczął bić.
Widziała już, że do Ardis zbliża się jakiś pojazd latający, znacznie większy od sonika, ale też o wiele bardziej niezgrabny i wolniejszy. Nie miał smukłego, owalnego kadłuba, lecz składał się z dwóch gru-złowatych, metalowych kół. Miotający się na wszystkie strony promień światła wydobywał się z pierwszego koła. Pojazd leciał nierówno, chybotliwie, jakby lada chwila miał się roztrzaskać, ale jednak prześliznął się nad palisadą (strażnik rzucił się na ziemię, aby unik
nąć zderzenia), opadł, odbił się od zmrożonej ziemi w pobliżu Dziury, jeszcze na chwilę poderwał się w powietrze, aż wreszcie ciężko wylądował.
Daeman i Ada rzucili się w jego stronę. Ada pędziła najszybciej jak mogła z pochodnią w ręce, Daeman biegł obok niej z kartaczownicą gotową do strzału. Z pojazdu gramolili się już pierwsi pasażerowie.
Było ich siedmioro, jeśli Ada się nie myliła, i byli ludźmi. Pierwszych nie znała, ale w dwojgu ostatnich – to oni siedzieli za sterami maszyny, w przednim kole – rozpoznała Hannah i Odyseusza, a właściwie Nomana, bo tak kazał się nazywać, zanim został ranny i przewieziony na Golden Gate.
Objęły się z Hannah i wybuchnęły płaczem. Zwłaszcza Hannah nie mogła powstrzymać spazmatycznego szlochu.
– Gdzie dwór? – sapnęła, kiedy odsunęły się na długość ramienia i spojrzały sobie w oczy. – Co się z nim stało? Gdzie są wszyscy? Co tu się stało? Petyr jest cały?
– Petyr nie żyje – odparła Ada wypranym z emocji głosem. Zbyt wielu strasznych przeżyć doświadczyła w tym krótkim czasie. Miała poobijaną duszę. – Wojniksy zaatakowały niedługo po tym, jak odlecieliście. Przelazły przez palisadę, rzucały kamieniami. Dwór spłonął. Emme nie żyje. Reman nie żyje. Peaen też...
Lista tych, którzy zginęli w czasie szturmu i po jego zakończeniu, była bardzo długa.
Hannah zawsze był szczupła, teraz jednak, w świetle pochodni, wyglądała przeraźliwie chudo. W geście przerażenia zakryła dłonią otwarte usta.
– Chodźcie. – Ada objęła Hannah, a drugą ręką musnęła nadgarstek Nomana. – Musicie być głodni jak wilki. Chodźcie do ogniska. Przedstawicie nam swoich przyjaciół, a my damy wam coś do zjedzenia. Musicie mi o wszystkim opowiedzieć.
Siedzieli przy ogniu do wschodu słońca, wymieniając się informacjami na tyle beznamiętnie, na ile w tych okolicznościach byli w stanie. Laman ugotował na śniadanie gęsty gulasz, który popijali mocną, aromatyczną kawą, zaparzoną z reszek zapasów znalezionych w jed-nym z niedopalonych składzików.
Hannah i Noman przywieźli pięcioro gości – trzech mężczyzn i dwie kobiety: Bemana, Eliana, Stefe’a, Iyayi i Susan. Elian, przywódca
grupy, był zupełnie łysy i prawie równie stary jak Harman; wiek przydawał mu wielkiego autorytetu. Wszyscy byli poranieni i pobanda-żowani, więc kiedy inni opowiadali, co się z nimi działo, Tom i Siris opatrywali im rany, wykorzystując ocalałe z pożaru resztki medykamentów.
Ada szybko opowiedziała młodej Hannah – która już wcale nie wyglądała tak młodo – i Nomanowi o rzezi w Ardis, dniach i nocach na Głodnej Skale, nieczynnym faksowęźle, zbierających się wojnik-sach i niedawno wyklutym małym Setebosie.
– Poczułem go w głowie, jeszcze zanim wylądowaliśmy – przyznał półgłosem Noman.
Kiedy Hannah zaczęła opowiadać, barczysty, siwobrody Grek-mimo mrozu ubrany tylko w zgrzebną tunikę – podszedł na skraj Dziury, żeby przyjrzeć się więźniowi.
– Odyseusz wyszedł z sarkofagu trzy dni po tym, jak Ariel z Harmanem zniknęli – mówiła tymczasem Hannah. Oczy jej błyszczały. – Wojniksy cały czas próbowały dostać się do środka, ale Odyseusz zapewnił mnie, że dopóki działa pole siłowe i na bąblach jest zerowe tarcie, nie uda im się. Zresztą po paru dniach gdzieś zniknęły. Zjedliśmy kolację, poszliśmy spać... – Spuściła oczy. Ada domyślała się, że na spaniu się nie skończyło. – Czekaliśmy, aż Petyr wróci zgodnie z obietnicą. Ale po tygodniu Odyseusz zaczął eksperymentować z częściami soników i innych pojazdów, które znaleźliśmy wgarażu... whangarze... czyjakgo tam zwać. Ja zajmowałam się spawaniem kadłuba, Odyseusz elektroniką i napędem. Kiedy brakowało nam części, przeszukiwałam inne bąble i hangary. W hangarze udało nam się oderwać od ziemi i zawisnąć w powietrzu; pojazdjest zmontowany z dwóch tak zwanych tratw powietrznych, machin latających przypominających służki. Nie bardzo nadaje się do dalekich podróży, tym bardziej że są kłopoty z nawigacją i sterowaniem. W końcu Odyseusz musiał rozebrać małą SI sterującą kuchnią na Golden Gate. Zostawił jej pamięć odpowiedzialną za przepisy i gotowanie i wbudował w tratwę, żeby nią kierowała. Kiepsko się tym lata, tym bardziej że SI cały czas proponuje nam różne dania i chce gotować.
Ada i kilkoro innych słuchaczy parsknęli śmiechem. Słów Hannah słuchało łącznie kilkanaście osób, wśród nich Greogi, jednoręki La-man, Ella, Edide, Boman i dwoje medyków. Pięciu rannych przybyszów zajadało ciepły gulasz. Nie odzywali się, ale też słuchali. Śnieg,
który od paru godzin wisiał w powietrzu, rzeczywiście zaczął padać, ale od razu topniał na ziemi. Zza pędzących po niebie chmur wyzierało słońce.
– W końcu doszliśmy do wniosku, że Ariel i Harman na pewno nie wrócą, a Petyr po nas nie przyleci, więc załadowaliśmy na tratwę zapasy i broń, którą znalazłam w tajnym schowku. Otworzyliśmy drzwi hangaru i polecieliśmy na północ, licząc na to, że grawireflektory utrzymają nas w powietrzu, a prymitywny system nawigacji doprowadzi w pobliże Ardis.
– To było wczoraj, tak? – spytała Ada.
– To było dziewięć dni temu – odparła Hannah, a widząc malujące się na twarzy Ady niedowierzanie, dodała: – Tratwa naprawdę wolno lata, najwyżej sto kilometrów na godzinę. Poza tym nie obeszło się bez kłopotów. W miejscu, gdzie, jak twierdzi Odyseusz, dawniej ciągnął się Przesmyk Panamski, wpadliśmy do morza i straciliśmy większość zapasów. Na szczęście zaopatrzyliśmy tratwę w worki wypornościowe, dzięki czemu przez parę godzin funkcjonowała jak zwykła pływająca tratwa. Przez ten czas pozbyliśmy się zbędnego balastu, a Odyseusz naprawił napęd.
– Czy Elian i pozostali byli już wtedy z wami? – zainteresował się Boman.
Hannah pokręciła głową, upiła łyk kawy i skuliła się nad kubkiem, jakby czerpała z niego życiodajne ciepło.
– Po przekroczeniu Przesmyku Panamskiego zatrzymaliśmy się jeszcze na wybrzeżu, przy faksowęźle Hughes Town. Ado, ty chyba tam byłaś? Pamiętasz? Plastobetonowy wieżowiec, opleciony bluszczem...
– Byłam tam kiedyś na imprezie z okazji czyjejś trzeciej dwudziestki – przytaknęła Ada.
Przypomniała sobie panoramę oceanu rozpościerającą się z tarasu wieżowca. Miała wtedy niecałe piętnaście lat. Mniej więcej w tym okresie poznała pulchniutkiego „kuzyna” Daemana. Wtedy też zaczęły się budzić jej zmysły.
Elian chrząknął głośno. Na twarzy, ramionach i dłoniach miał świeże blizny, był w łachmanach, ale nosił się z godnością.
– Kiedy przed miesiącem Hughes Town zaatakowały wojniksy, było nas tam ponad dwustu ludzi – zaczął niskim, ściszonym głosem. – Nie mieliśmy broni. Na szczęście główny wieżowiec był na tyle wysoki, że nie mogły łatwo wskoczyć na górę, jego powierzchnia
utrudniała im wspinaczkę, a przewieszone tarasy czyniły z niego wymarzoną twierdzę. Zabarykadowaliśmy schody. Oczywiście windy nie działały od czasu, kiedy spadło niebo. Wszystko, co nam wpadło w ręce, stawało się bronią: narzędzia służków, żelazne pręty, z resorów bryczek i dorożek robiliśmy toporne łuki, z cięciwami ze stalowych linek. Wojniksy zabiły większość z nas. Może z pół tuzina obrońców zdołało przedrzeć się do pawilonu i faksować po pomoc, kiedy jeszcze faksy działały. Ja z piątką ludzi ukryliśmy się w pent-housie na dachu; pięćset wojniksów rozbiegło się po całym wieżowcu. Od pięciu dni nic nie jedliśmy, a od dwóch nie piliśmy, kiedy zobaczyliśmy telepiącą się nad zatoką tratwę Hannah i Nomana.
– Żeby wziąć ich na pokład, musieliśmy wyrzucić większość jedzenia i medykamentów – powiedziała zakłopotana Hannah. – Trochę broni i amunicji też. No i jeszcze trzy razy trzeba było lądować i naprawiać tratwę, ale się udało.
– Skąd system nawigacyjny wiedział, gdzie szukać Ardis? – zapytał Casman, którego zawsze interesowały wszelkie maszyny.
– Nie wiedział. – Hannah parsknęła śmiechem. – Ledwie znalazł kontynent, który Odyseusz nazywa Ameryką Północną. Ale Odyseusz trafił tu najpierw wzdłuż takiej wielkiej rzeki, którą nazwał Missisipi, a potem pod prąd naszej starej, dobrej Ardis, która według niego nazywa się Leanoka albo Ohio. A potem zobaczyliśmy wasze ognisko.
– Lecieliście nocą? – zdziwiła się Ada.
– Musieliśmy. W lasach na południe stąd roi się od dinozaurów i szablozębów, tak że nie dało się na dłużej wylądować. Kiedy Odyseusz szedł się zdrzemnąć, zmienialiśmy go przy sterach, ale przez ostatnie siedemdziesiąt dwie godziny prawie nie spał.
– Wygląda... jakby wyzdrowiał.
Hannah pokiwała głową.
– W sarkofagu wygoiła mu się większość ran zadanych przez wojniksy. Dobrze zrobiliśmy, odwożąc go na Golden Gate. Inaczej by umarł.
Ada milczała. Ta sama decyzja odebrała jej Harmana.
– Szukaliśmy go, Ado – powiedziała Hannah, jakby czytając jej w myślach. – Odyseusz twierdził, że Ariel gdzieś go teleportował... Teleportacja kwantowa to takie ulepszone faksowanie. Bogowie w spektaklu turyńskim cały czas jej używali. W każdym razie Odyseusz upierał się, że Ariel tekował Harmana gdzieś daleko, ale zle
cięliśmy na dół, przeszukaliśmy ruiny Machu Picchu, rozejrzeliśmy się po okolicznych dolinach. Nie znaleźliśmy ani śladu Harmana.
– On żyje – stwierdziła Ada, dotykając powiększonego brzucha.
Zawsze tak robiła. Nie tylko umacniała w ten sposób więź łączącą
jąz Harmanem, ale utwierdzała się w swoich intuicyjnych przekonaniach. Zupełnie jakby nienarodzone dziecko wiedziało, że jego ojciec żyje.
– Tak – powiedziała Hannah.
– Widzieliście jeszcze jakieś osady? – spytał Loes. – Ktoś przeżył?
Hannah pokręciła głową. Ada zwróciła uwagę, że włosy wyraźnie jej urosły.
– Po drodze z Hughes Town zajrzeliśmy jeszcze w dwa miejsca, takie małe osiedla: Live Oak i Hulmanica. Oba spustoszone. Znaleźliśmy tylko szczątki wojniksów i ludzkie kości.
– Jak sądzicie, ilu ludzi tam zginęło? – spytała szeptem Ada.
Hannah wzruszyła ramionami i dopiła kawę.
– Czterdzieści, pięćdziesiąt osób, nie więcej – odparła z obojętnością cechującą wszystkich, którzy przeżyli tak długo. – Na pewno nie było takiej jatki jak tutaj. – Rozejrzała się. – Coś mnie łaskocze w mózgu. Jak złe wspomnienie.
– To mały Setebos. Chce się wydostać z Dziury i wedrzeć do naszych głów.
Ada zawsze myślała o więzieniu Setebosa jako o „Dziurze” przez duże „D”.
– Nie boicie się, że ojciec, matka, czy kogo tam Daeman widział w Kraterze Paryskim, przyjdzie po niego?
Ada obejrzała się przez ramię. Daeman stał nad Dziurą, z przejęciem dyskutując z Nomanem.
– Duży Setebos na razie się nie pokazał. Bardziej obawiamy się tego, co może zrobić ten mały.
Opowiedziała o tym, jak potwór wysysa energię z ziemi w miejscach, gdzie ktoś zginął gwałtowną śmiercią. Hannah aż się wzdrygnęła, chociaż słońce wspięło się wyżej na niebo i zrobiło się cieplej.
– Widzieliśmy wojniksy w lesie – powiedziała. – Jest ich cała masa. Stoją pod drzewami, na wzgórzach, nie dalej niż trzy kilometry stąd. Co zamierzacie?
Ada powiedziała jej o planach ewakuacji na wyspę.
Elian znów odchrząknął.
– Przepraszam... Nie powinienem się wtrącać ani zabierać głosu, ale mam wrażenie, że po przeniesieniu na wyspę znajdziecie się w podobnym położeniu jak my w naszym wieżowcu. Wojniksy będą napierały i napierały. Jest ich tu mrowie. A wy będziecie po kolei ginąć. Lepszy byłby ten most, o którym mówiła Hannah.
Ada skinęła głową. Nie chciała jeszcze dyskutować o ewakuacji: zbyt wielu z tych, którzy siedzieli przy ognisku, na razie głosowałoby za wyspą.
– Masz pełne prawo zabierać głos, Elianie – powiedziała. – Twoi towarzysze również. Jesteście teraz częścią naszej społeczności, tak jak staną się nią inni, których znajdziemy po drodze, więc macie takie same prawa jak ja. Dziękuję za tę opinię. Przy obiedzie szerzej to omówimy. Spytamy też o zdanie wartowników. A na razie się prześpijcie.
Elian, Beman, jasnowłosa Iyayi, wciąż śliczna, mimo łachmanów i ran, niska, milcząca Susan i potężny brodacz imieniem Stefe zgodnie wstali od ogniska i poszli za Tomem i Siris, którzy mieli im wskazać wolne posłania.
– Ty też powinnaś się zdrzemnąć – powiedziała Ada do Hannah.
– Co ci się stało w rękę?
Ada spuściła wzrok na toporną grudę gipsu i brudny bandaż.
– Złamałam nadgarstek w czasie walki. Nic wielkiego. Ciekawe, że wojniksy z Golden Gate gdzieś zniknęły. To może znaczyć, że jest ich skończona liczba. No bo najwyraźniej musiały przerzucić część sił w inne miejsce.
– Skończona to ona może i jest, ale Odyseusz twierdzi, że sięga miliona. Albo więcej. A nas, ludzi, jest niecałe sto tysięcy. – Hannah zawiesiła głos. – To znaczy było, zanim zaczęły się pogromy.
– Czy Noman wie, dlaczego wojniksy nas mordują? – spytała Ada, ścisnąwszy ją za rękę.
– Myślę, że tak. Ale nie chciał mi powiedzieć. Jest trochę skryty.
Eufemizm dwudziestolecia, pomyślała Ada.
– Musisz być wykończona – powiedziała na głos. – Idź spać.
Hannah spojrzała jej w oczy wstydliwie, ale z przekorą i dumą
młodej kochanki.
– Poczekam na Odyseusza.
Ada tylko skinęła głową.
– Mógłbym cię na chwilę prosić? – powiedział Daeman, podchodząc do ogniska.
Ada wsparła się na ramieniu Hannah, wstała niezgrabnie i poszła zaDaemanem w stronę wciąż stojącego nad Dziurą Nomana. Człowiek, którego dawniej nazywali Odyseuszem, był niewiele wyższy odAdy, ale tak barczysty i muskularny, że dosłownie emanował siłą. W rozcięciu tuniki widać było siwe włosy na jego piersi.
– Podoba ci się nasz pupil? – zapytała.
Nie uśmiechnął się. Podrapał się po brodzie, obejrzał przez ramię na dziwnie spokojnego Setebosa i wrócił spojrzeniem do Ady.
– Będziecie musieli go zabić.
– Taki mamy zamiar.
– I to szybko. To nie są właściwie dzieci Setebosa, tylko jego wszy.
– Wszy? Słyszę jego myśli i...
– I będziesz je słyszeć coraz wyraźniej, dopóki nie wylezie z tej jamy; gdyby chciał, pewnie już by to zrobił. A wtedy zacznie wysysać z was całą energię. Wasze dusze.
Ada spojrzała w głąb Dziury. Szary mózg był ledwo widoczny w półmroku. Leżał na dnie ze zwiniętymi mackami, zamkniętymi oczami i wciągniętymi pod śluzowate ciało dłońmi.
– Wylęgają się z jaj – ciągnął Noman. – Są zwiadowcami Setebosa. Dorastajądo pięciu metrów długości, nie więcej. Zną jdująw ziemi... pokarm... i wracają do Setebosa. Nie wiem, jak, pewnie przez dziury w branie. Ten jest jeszcze za młody, żeby taką otworzyć. Setebos dziękuje im za informacje i pożeraje, wchłaniając całe zło i grozę, które te... maleństwa... wyssały ze świata.
– Skąd tyle wiesz o Setebosie i jego... pasożytach?
Noman pokręcił głową, jakby to pytanie nie było teraz najważniejsze. Kiedy wreszcie zaczniesz traktować małą Hannah z miłością i uwagą, na jaką zasługuje, ty męska świnio? – pomyślała Ada.
– Noman chce nam powiedzieć coś ważnego – zaczął zatroskany Daeman. – Poprosić o coś.
– Potrzebny mi sonik – stwierdził Noman.
Ada wytrzeszczyła oczy.
– Dokąd chcesz lecieć?
– Na górę. Do pierścieni.
– Na długo? – spytała Ada, myśląc: „Nie ma mowy!” Wiedziała, że Daeman podziela jej odczucia.
– Nie wiem – odparł Odyseusz z tym swoim dziwnym akcentem.
– To nie wchodzi w grę. Jest nam potrzebny do ewakuacji. Do polowań. Do...
I
– Muszę go wziąć – przerwał Adzie Noman. – To jedyna maszyna na tym kontynencie, która poleci tak wysoko. Nie mam czasu lecieć do Chin czy gdzieś tam szukać drugiej, a w Basenie Śródziemnym roi się od kalibanów.
– Cóż... – Ada rzadko słyszała w swoim głosie tak stanowczy upór. – Nie dostaniesz go. Bez niego zginiemy.
– To nie jest najważniejsze.
Ada roześmiała się, ale śmiech zamarł jej w gardle.
– Dla nas to bardzo ważne, Nomanie. Chcemy żyć. Pokręcił głową, jakby zniecierpliwiony, że musi jej tłumaczyć rzeczy oczywiste.
– Jeżeli nie dostanę się do pierścieni, i to jeszcze dzisiaj, zginą wszyscy ludzie na tej planecie. Sonik jest mi potrzebny. Jeżeli dam radę, wrócę z nim do was albo go wam odeślę. A jeśli mi się nie uda... To i tak nie będzie to miało żadnego znaczenia.
Ada nagle pożałowała, że nie ma przy sobie kartaczownicy. Zerknęła na Daemana, który trzymał broń w rękach. Noman był bezbronny, ale nie wolno było zapominać, jaki jest silny.
– Muszę wziąć sonik. W tej chwili.
– Odmawiam.
Wieloręka sierota na dnie Dziury wydała z siebie płaczliwe, zdławione parsknięcie, które po chwili łudząco upodobniło się do ludzkiego śmiechu.
R
ozpętała się burza. Pierścienie i gwiazdy dawno zniknęły za chmurami, pioruny rozświetlały pionowe ściany wody, a ohydnie biała Bruzda ciągnęła się tak daleko na wschód i zachód, że jeden błysk nie był w stanie ukazać jej ogromu.
Nawałnica się wzmogła. Zanim zgasł ślad jednej błyskawicy, niebo przecinała następna. Grzmoty dudniły echem, odbijając się od spętanych czystą energią ścian wody. Ubrany w termoskórę Harman leżał na plecach w ciepłym, cieniutkim jak jedwab śpiworze i patrzył na przewalające się pięćdziesiąt pięter nad jego głową fale wysokości trzydziestu metrów. Na Atlantyku szalał sztorm. Pędzone szkwałami, postrzępione chmury mknęły po niebie zaledwie sto metrów
r
nad grzbietami fal. Przy dnie Bruzdy, na głębokości stu pięćdziesięciu metrów, panowały cisza i spokój, ale kiedy spojrzało się wyżej, było widać poruszone masy wody. Wzburzone były również lejko-mosty – nie wiedział, jak inaczej nazwać wypełnione wodą przezroczyste walce, stożki i utrwalone polem siłowym tunele, łączące północną i południową część oceanu. Mojra nazywała je po prostu „rurami”. Teraz też widział dwa takie lejkomosty – w każdym razie widział je, kiedy się błyskało – jeden znajdował się pięćdziesiąt metrów od dna i niecały kilometr na zachód od miejsca, w którym zatrzymali się na noc, drugi zostawili nieco ponad kilometr za sobą. W obu przewalały się olbrzymie ilości wody. Zastanawiał się, czy podczas sztormu masa wymienianej wody gwałtownie się zwiększa – ale z całą pewnością więcej lało im się na głowy. Pole siłowe powstrzymywało wprawdzie fale przed zalaniem Bruzdy, ale kiedy się rozbryzgiwały, delikatna mgiełka systematycznie opadała w głąb rozpadliny. Harman schował ubranie do plecaka, który, jak się przekonał, był zupełnie nieprzemakalny – podobnie zresztą j ak śpiwór. Zdjął maskę osmotyczną i wystawił twarz na drobne kropelki. Kiedy oblizał wargi, poczuł w ustach sól.
Piorun uderzył w dno Bruzdy niecałe sto metrów od niego. Od grzmotu zadrżały mu zęby trzonowe.
– Nie powinniśmy się przenieść?! – zawołał do Mojry, również
ubranej w termoskórę. Rozebrała się do naga i włożyła jąbez cienia
zażenowania, zupełnie jakby byli kochankami. Zgodnie z prawdą
zresztą, co uświadomił sobie z rumieńcem na twarzy.
– Co?! – odkrzyknęła. Łoskot fal i grzmoty zagłuszyły jego słowa.
– Nie powinniśmy się przenieść?!
Przysunęła się i nachyliła mu nad uchem. Też miała zdjętą maskę, w dodatku nie przykryła się śpiworem, tylko leżała na nim jak na materacu. Termoskóra nasiąkła wodną mgiełką i opinała się wyraźnie na żebrach i krągłościach bioder.
– Bezpieczniej będzie tylko pod wodą – powiedziała, podnosząc
glos. – Piorun nas na pewno nie trafi. Pasuje ci?
Nie pasowało. Myśl o tym, że miałby przecisnąć się przez pole siłowe w świat absolutnej ciemności i zabójczych ciśnień – nawet jeśli magiczna termoskóra ochroniłaby go przed utonięciem i zmiażdżeniem – tej nocy całkowicie go przerastała. Poza tym burza chyba powoli się uspokajała. Fale miały już nie trzydzieści, lecz dwadzieścia metrów. Może dwadzieścia pięć.
– Nie, dzięki! odkrzyknął. – Zaryzykuję. Zostanę tutaj.
Wytarł twarz i założył maskę. Łatwiej mu było się skoncentrować, kiedy sól nie szczypała go w oczy. A miał się na czym koncentrować. Nadal usiłował rozgryźć wszystkie nowe funkcje.
Wiele nowo nabytych – a właściwie „nowo poznanych” – funkcji zostało zablokowanych, kiedy przestały działać faksy. Umiałby na przykład wejść do logosfery, żeby zasięgnąć informacji albo skontaktować się z wybraną osobą, ale ten, kto ostatnio rządził w pierścieniach, odciął to połączenie.
Były też funkcje, które działały bez zarzutu, ale niespecjalnie pomagały mu się uspokoić. Na przykład monitor medyczny powiedział mu i pokazał, że dieta złożona z popijanych wodąbatoników prowadzi do awitaminozy, jeżeli stosuje się ją dłużej niż trzy miesiące bez przerwy. Poinformował go również, że w lewej nerce odkłada mu się wapń, który najdalej za rok utworzy prawdziwy kamień nerkowy; że od ostatniej wizyty w konserwatorai dorobił się dwóch polipów w okrężnicy; że jego mięśnie starzeją się i wiotczeją (jak by nie patrzeć, od ostatniego przeglądu minęło prawie dwadzieścia lat); że tylko dzięki genetycznie podkręconej odporności paciorkowce nie mogły zagnieździć mu się w gardle; że ma nadciśnienie; że w lewym płucu zarysował się delikatny, ledwie zauważalny cień, którym warto byłoby się jednak bliżej zainteresować.
Pięknie, pomyślał i potarł pierś, tak jakby „cień” (który z pewnością był rakiem) już zaczynał sprawiać mu ból. Co ja mam zrobić z tymi informacjami? Bo konserwatornia chwilowo jest poza moim zasięgiem.
Inne funkcje miały bardziej konkretne zastosowania. Niedawno odkrył, że ma funkcję powtórki, dzięki której może wrócić do dowolnego momentu ze swojego życia, i to z zadziwiającą wyrazistością, tak jakby przeżywał wszystko po raz drugi, a nie tylko odtwarzał z pamięci. Odpowiednie wspomnienie zostawało znalezione w pakiecie proteinowym i załadowane do mózgu, skąd mógł dodatkowo sterować tempem jego odtworzenia. Już dziewięciokrotnie obejrzał powtórkę pierwszego spotkania z Adą (zwykła pamięć na pewno nie podpowiedziałaby mu, że na tamtym przyjęciu miała na sobie jasnoniebieską sukienkę) i ponad trzydzieści razy odtworzy! sobie chwilę, kiedy po raz ostatni się z nią kochał. Nawet Mojra zwróciła uwagę, że gapi się w przestrzeń i idzie sztywno jak automat, Musiała się zresztą domyślać, co się dzieje, bo ani termoskóra, ani
nawet wierzchnie ubranie nie były w stanie zamaskować erekcji, jaką wywołały te wspomnienia.
Miał dość zdrowego rozsądku, żeby zdawać sobie sprawę z tego, jak łatwo się od tej funkcji uzależnić i z jakim umiarem należy ją stosować – zwłaszcza spacerując po dnie oceanu – ale chętnie wracał do rozmów z Savi, czerpał wiedzę z jej słów odnoszących się do przeszłości, pierścieni i świata. Wtedy wydawało mu się, że mówiła od rzeczy, teraz zaś, po kryształowej klatce, rozumiał coraz więcej. Ze smutkiem zrozumiał również, że działała w oparciu o żałośnie niepełne informacje, kiedy przez stulecia szukała sposobu na dotarcie do pierścieni i rozpoczęcie negocj acj i z postludźmi.Nie wiedziała na przykład o prawdziwych statkach kosmicznych ukrytych na terenie Basenu Śródziemnego. Nie umiała też skontaktować się z Arielem przez prywatne łącza Prospera. Kiedy oglądał te nagrania, wyraźnie widział, że Mojra jest kopią o wiele młodszej Savi – ale doceniał też to, jak bardzo są do siebie podobne.
Badał również inne funkcje. Bliskosieć, dalekosieć i wszechsieć zostały odłączone tak jak faksy i cała logosfera. Wyglądało na to, że działają wszystkie funkcje wewnętrzne, te zaś, które wymagały wykorzystania planetarnego systemu satelitów, orbitalnych akumulatorów masy, faksów, transmiterów danych i tym podobnych urządzeń, pozostawały niedostępne.
Ale dlaczego organizm sygnalizował mu, że nie działa także siglo-wanie? Powinno być przecież tak samo „wewnętrzne” jak monitor medyczny – który funkcjonował aż za dobrze. Czyżby siglowanie wymagało jednak współpracy satelitów? Za mało się dowiedział w kryształowej klatce, żeby odpowiedzieć na to pytanie.
– Mojro?! – zawołał.
Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że burza ucichła i ciszę mącił tylko szum i łoskot fal. Poza tym założył maskę i wbudowane w nią mikrofony poniosły jego wrzask prosto do słuchawek biednej Mojry. Zdjął maskę i zaciągnął się zapachem oceanu.
– Co się stało, mężu o donośnym głosie? – spytała. Leżała nie dalej niż metr od niego.
– Czy kiedy użyję funkcji uwspólnienia, żeby przekazać wiedzę Adzie, mojej żonie, otrzyma ją również dziecko, które w sobie nosi?
– Dzielisz skórę na niedźwiedziu czy tylko mi się tak wydaje?
– Po prostu odpowiedz mi na pytanie, do cholery!
– Będziesz musiał się sam przekonać. Nie pamiętam wszystkich parametrów projektu, a nigdy nie uwspólniałam niczego z ciężarnymi, tym bardziej że my, postludzie, nie zachodziliśmy w ciążę. Zwłaszcza że nie było wśród nas mężczyzn. Wróć do domu i sprawdź. Pamiętam tylko, że funkcja ma wbudowane pewne zabezpieczenia. Nie możesz zalać płodu masą szkodliwych informacj i. Nie uda ci się na przykład pokazać mu momentu jego poczęcia. Nie chcielibyśmy przecież, żeby maluch przez najbliższe trzydzieści lat nie wychodził od terapeuty, prawda?
Harman udał, że nie słyszał sarkazmu w jej głosie. Przetarł dłonią zarośnięte policzki. Ogolił się, zanim wyruszyli w drogę – dziesięć miesięcy wcześniej na wyspie Prospera nauczył się, że zarost pod termoskórą to nie najlepszy pomysł – ale dwudniowa szczecina za-chrzęściła mu pod palcami.
– Sami też macie te wszystkie funkcje, które nam wbudowaliście? – zapytał, w ostatnim ułamku sekundy zmieniając stwierdzenie w pytanie.
– Masz nas za durniów, kotku? Mielibyśmy dać wam, zwykłym ludziom, coś, czego sami nie mamy?
– Czyli znacie więcej funkcji. Więcej niż sto, prawda?
Mojra nie odpowiedziała.
Harman odkrył już, że w skórę ma wbudowane skomplikowane nanokamery i rejestratory dźwięku. Niektóre pakiety protein potrafiły magazynować pochodzące z nich dane. Były też komórki, które po odpowiednich modyfikacjach pełniły rolę bioelektronicznych nadajników. Miały krótki zasięg, ponieważ zasilała je tylko własna energia komórkowa, ale sygnał był wystarczający, żeby dało się go odebrać i wzmocnić.
– Spektakl turyński – powiedział Harman.
– Słucham? – zdziwiła się Mojra. Głos miała senny. Przysypiała.
– Już wiem, jak przesyłaliście transmisje spod Ilionu. Może nie ty, tylko twoje siostry-transwestytki. I wiem, jak odbieraliśmy je z całunów.
– Hm... – mruknęła Mojra i poszła spać.
Rozumiał już, że nie będzie potrzebował całunu do odbierania takich transmisji. Dzięki multimediałnemu połączeniu i protokołom odpowiedzialnym za przesyłanie głosu w logosferze mógł dzielić pełnię wrażeń zmysłowych z każdym, kto podłączy się do tego samego strumienia danych.
Jak by to było, podłączyć się do Ady, kiedy się kochaliśmy? – pomyślał i zaraz zbeształ się za sprośne myśli. Ty stary zbereźniku! Napalony, stary zbereźniku.
Poza połączeniem z logosferą znalazł funkcję pozwalającą wejść w skomplikowany kontakt z biosferą. Była uzależniona od działania satelitów i na razie niedostępna, więc mógł się tylko domyślać, jak działa. Czy przypominałoby to pogaduszki z Arielem? A może człowiek od razu stawał się jednością z mleczami i kolibrami? Czy mógłby w ten sposób porozumiewać się na odległość z małymi zielonymi ludzikami? Spoważniał, gdy przypomniał sobie słowa Prospera – Ariel miał z pomocą emzeteli powstrzymywać napór miliona kaliba-nów na południowe rubieże Europy. Zrozumiał też, że mógłby poprosić zeki o pomoc w walce z wojniksami.
Od tego grzebania w funkcjach jeszcze bardziej rozbolała go głowa. Przypadkiem wywołał monitor medyczny i stwierdził, że to podwyższone ciśnienie i zwiększony poziom adrenaliny rozsadzają mu czaszkę. Włączył inną funkcję medyczną, bardziej aktywną niż diagnostyczna, i ostrożnie wpuścił sobie do krwiobiegu odpowiednie substancje chemiczne. Naczynia krwionośne w szyi rozszerzyły się i rozluźniły. Ciepło spłynęło do przemarzniętych koniuszków palców. Ból głowy ustąpił.
W ten sposób nastoletni chłopak mógłby się pozbyć krępującej erekcji, pomyślał. Oj, naprawdę zbereźny z ciebie staruch.
Nie taki znowu staruch. Monitor sugerował, że ma ciało przeciętnego, lekko zapuszczonego trzydziestojednolatka.
Przypomniał sobie następne funkcje: wyostrzenie zmysłów, poprawiona empatia i coś w rodzaju szału bojowego – czyli gwałtowne podkręcenie poziomu adrenaliny i innych czynników zwiększających wydolność organizmu, przydatne pewnie jako ostatnia deska ratunku podczas walki albo w sytuacji kryzysowej, gdy dziecko przywali tona gruzu. Poza znaną mu już i nadużywaną funkcją powtórki odkrył, że może odtwarzać także dane wprowadzone za pośrednictwem funkcji uwspólnienia. Znalazł też funkcję, która pozwalała wprowadzić ciało w stan podobny do hibernacj i, w którym wszystkie procesy życiowe niemal ulegały zatrzymaniu. Oczywiście nie miała służyć ucinaniu sobie drzemki, lecz spędzaniu czasu w kryształowych sarkofagach, takich jak ten w Tadż Mojrze, kiedy człowiek musiał żyć długo – w wypadku Mojry nawet bardzo długo – ale prowadził niezbyt aktywny tryb życia. Unikało się dzięki niej odleżyn, atrofii mięśni, nieświeżego oddechu i innych przykrych efektów ubocznych normalnej utraty świadomości. Domyślał się, że Savi korzystała z tej funkcji, przesypiając całe wieki w komorze na Golden Gate w Machu Picchu i w innych miejscach, kiedy przez tysiąc czterysta lat ukrywała się przed wojniksami i postludźmi.
Funkcj i było o wiele więcej – niektóre tak niezwykłe, że brakowało mu słów, aby je opisać – ale skupienie, jakiego wymagały, przyprawiało go o kolejną falę bólu głowy. Postanowił wyłączyć na noc tę część mózgu.
Natychmiast ożywiły się zmysły. Z góry dobiegł głośny łoskot fal, a w górnych warstwach wody pojawiła się poświata fotoluminescen-cyjnego fitoplanktonu, która w zmęczonych oczach Harmana do złudzenia przypominała zorzę polarną.
Niebo nad oceanem też tętniło światłem – nie były to już jednak pioruny bijące z nieba w wodę, lecz przeskakujące między chmurami, bezgłośne eksplozje odsłaniające fraktalną złożoność rozświetlanych od środka skłębionych obłoków. Rozbłyski następowały w całkowitej ciszy. Do leżącego na dnie Bruzdy Atlantyckiej Harmananie docierał nawet najlżejszy odgłos grzmotu. Podłożył sobie ręce pod głowę i podziwiał świetlne widowisko.
Wzory. Wszechobecne prawidłowości. Cała natura, cały wszechświat balansował na krawędzi chaosu, nie osuwając się w nią dzięki fraktalnym zaporom i miliardom niewidocznych protokołów algorytmicznych, trwale wpisanych w każdy obiekt i w każdą interakcję, a przy tym pięknych... Och, jakże pięknych! Przypomniał sobie, że jest taka funkcja, której zbadanie odłożył na kiedy indziej, aktora pomogłaby mu rozszyfrować większość tych wzorów znacznie sprawniej niż zwykłe ludzkie zmysły. Ale na pewno jest zablokowana, bo wymaga połączenia z pierścieniami, a w dodatku...
Nie potrzebował genetycznego wspomagania, żeby docenić piękno wystawianej specjalnie dla niego gry świateł na środku Atlantyku.
Leżał na wznak z rękami pod głową, modląc się w intencji Ady i ich nienarodzonego syna lub córki. Kiedy Ada włączy swoje funkcje, od razu pozna płeć dziecka. Żałował, że nie może przy niej teraz być. Modlił się do Boga, o którym nigdy za wiele nie myślał, do Ciszy, której Setebos i jego sługus Kaliban bali się nade wszystko-jeśli wierzyć bełkotowi Kalibana na wyspie Prospera. Modlił się o życie, zdrowie i szczęście Ady w tych strasznych czasach, mimo dzielących ich tysięcy kilometrów.
Zasypiając, słyszał donośne chrapanie Mojry. Uśmiechnął się i odpłynął w sen. Tysiąc lat manipulacji DNA i wszczepiania nanocytów nie wyleczyło postludzi z chrapania. No tak, ale to przecież było ciało Savi, więc...
Zasnął, nie skończywszy myśli.
Ą chilles żałuje, że nie umarł.
iiPowietrze w Tartarze jest gęste i wstrętne, pali w płucach żywym ogniem, oczy pieką go i łzawią, skóra chciałaby implodować pod ciśnieniem powietrza, a wnętrzności najchętniej eksplodowałyby i wydostały się na zewnątrz. Potworna okeanida niesie go w zaciśniętej pięści i miażdży mu żebra. Widoki na przyszłość wyglądaj atak żałośnie, że Achilles najchętniej położyłby się gdzieś, umarł i miał święty spokój.
Ale kwantowe Mojry nie dopuszczają takiej możliwości. Matka Achillesa, przeklęta boginka, wszeteczna Tetyda, która udawała, że kocha jego ojca – czy raczej człowieka, którego zawsze czcił jak ojca, Peleusa – a potem poszła z Zeusem jak jakaś wodna zdzira, którą jest w istocie, wsadziła go w niebiański ogień i wyznaczyła osobliwość kwantową, określającą okoliczności jego śmierci. Ta zaś stała się niemożliwością, odkąd Parys zllionu został zgładzony, a jego ciało spłonęło na stosie. I było, jak to się mówi, po wszystkim.
Cierpi więc i próbuje się skupić na tym, co dzieje się poza obrębem jego małej – i gwałtownie kurczącej się – sfery bólu.
Trzy tytanki, córki Okeanosa – Ione, Azj a i Pantea – szybkim krokiem przemierzają jadowite ciemności, kierując się czerwonawą poświatą, której źródłem mogłaby być wulkaniczna lawa. Azja ściska go w wielkiej, spoconej pięści. W tych krótkich chwilach, gdy Achilles zmusza się do otwarcia powiek, jego załzawionym – nie z nadmiaru emocji, lecz od trującego powietrza – oczom ukazują się strzępy krajobrazu: wysokie, skaliste granie (po jednej z nich właśnie wspinają się okeanidy), grzmiące wulkany, głębokie rozpadliny, którymi płynie lawa i biegają dziwacznie zdeformowane potwory. Czasem zauważa towarzyszące okeanidom gigantyczne stonogi (bez wątpienia spokrewnione z olimpijskim Uzdrowicielem), kiedy indziej migną
mu sylwetki innych tytanów, którzy z łoskotem i dudnieniem przemykają gdzieś w mroku, to znów jego wzrok przykuwają obramowane pomarańczem chmury i wściekłe błyskawice. Nagle Pantea odzywa się:
– Czy to nie zakryty kształt, którego szukamy, na tronie siadł z hebanu?*
– To on-przytakuje Azja. Głos suki grzmi jak toczące się po skałach głazy. Achilles nie ma nawet siły zatkać sobie uszu poparzonymi kwasem rękami. – Spadła zasłona.
– Oto cień potężny wypełnia władcy tron, promienie mroku tryskają wokół jak blaski południa. Sam Demogorgon pozostaje nierozpoznany i bezkształtny, członków ani zarysu formy nie ma, czuć wszak, że ten duch żyje – mówi Pantea.
Wtedy odzywa się Demogorgon. Achilles wciska twarz w szorstką dłoń Azji w bezskutecznej próbie ucieczki przed bólem, jaki sprawiają mu infradźwięki rozbrzmiewające w tym wszechogarniającym głosie.
– Pytajcie, Okeanidy. Co chcecie wiedzieć?
Azja podnosi pięść z Achillesem i rozwiera dłoń.
– Czy mógłbyś zdradzić nam, co to za istotę schwytałyśmy? Rozgwieździe bardziej podobna jest niżeli człowiekowi, lecz wije się i piszczyjak człowiek.
Demogorgon znów wydaje z siebie ryk.
– To zwykły śmiertelnik, choć przypadek i niebiański ogień uczyniły go nieśmiertelnym. Ma na imię Achilles i znalazł się bardzo daleko od domu. Aż po dziś dzień żaden śmiertelnik nie dotarł do Tartaru.
– Aha – mówi Azja i straciwszy zainteresowanie zdobyczą, odkładają na rozpalony głaz.
Achilles czuje wszechobecne gorąco. Kiedy otwiera oczy, jego wzrok sięga dalej niż przedtem, bo wszędzie w pobliżu wybuchają wulkany, ale ogarnia go przerażenie, gdy zauważa, że lawa opływa z obu stron kamień, na którym leży. Spogląda do góry, na siedzącego na tronie Demogorgona. Tron jest prawdziwą górą, wyższą od wszystkich wulkanów, a zamaskowana i pozbawiona kształtu postać, która na nim zasiada, zdaje się wznosić na całe kilometry pod niebo. Bez
* Wszystkie cytaty z Prometeusza wyzwolonego Percy’ego Bysshe Shel-leya i ich parafrazy, którymi przemawiają okeanidy i Demogorgon, podane za przekładem L. Elektorowicza (przyp. tłum.).
kształtność Demogorgona przyprawia Achillesa o mdłości. Wymiotuje. Okeanidy nie zwracają na to uwagi.
– Co jeszcze rzec możesz? – pyta Azja.
– To, o co śmiecie zapytać.
– Świat żyjący kto stworzył?
Achilles zorientował się już, że jest najbardziej gadatliwą, chociaż niekoniecznie najinteligentniejszą z przygłupich okeanid. – Bóg.
– Kto stworzył całą treść jego? Myśl, namiętność, rozum, wyobraźnię, wolę?
– Bóg. Wszechmocny Bóg.
Achilles dochodzi do wniosku, że ten cały Demogorgon jest duchem bardzo małomównym. I pewnie jeszcze mniej myślącym. Właściwie nie wiadomo nawet, czy w ogóle ma głowę. Syn Peleusa wiele by dał za to, żeby wstać, dobyć miecza, zdjąć z pleców tarczę... Najpierw zabiłby Demogorgona, a potem trzy tytanki, po kolei. Bez pośpiechu.
– Kto tchnął uczucie, co z powiewem wiosny w nawiedzeniu tak rzadkim albo w głosie lubym – grzmi dalej Azja – w młodości jedynie słyszanym, wyciska z oczu łzy, mgłą powlekając skrzące spojrzenia kwiatów tak beztroskich, i ziemię ludną zamienia w samotnię, kiedy nie wraca już?
Achilles znów wymiotuje – chociaż tym razem nie jest to reakcja na zawroty głowy, lecz wyraz estetycznego zniesmaczenia. Dochodzi do wniosku, że jednak najpierw zabije okeanidy; Azję najchętniej kilka razy. Wyobraża sobie, jak wydrąża jej czaszkę i w niej zamieszkuje. Mógłby wyglądać przez oczodoły jak przez okrągłe okna.
– Bóg miłosierny.
Nie ma greckiego słowa oznaczającego tyle co: „takoż”, ale Achilles uważa, że Demogorgon powinien je wymyślić. Wcale nie jest zaskoczony, że bezkształtny duch i okeanidy zamieszkujące mroki Tartaru rozmawiają po grecku. Zgoda, są dziwolągami, nawet potworami, ale w świecie Achillesa nawet potwory mówią po grecku. Nie są przecież barbarzyńcami.
– A kto strach stworzył, obłęd, zbrodnię, skruchę? – ciągnie Azja, niezmordowana jak dwuletni brzdąc, który właśnie odkrył, jak podtrzymać rozmowę, sto razy powtarzając pytanie: „A dlaczego?” – Co poprzez wielki łańcuch niższych stworzeń ku myśli każdej w człowieka umyśle prą natarczywie i ciążą, aż wszystkie ugną się, krążąc ku lochowi śmierci; zgasłe nadzieje, miłość, co się zmienia w nienawiść;
kto – dla siebie wzgardę, bardziej niż krew gorzką, ból, co przemawia co dzień jękiem i płaczem, nieusłyszanym, kto...
Okeanida zawiesza głos.
Achilles ma cichą nadzieję, że jakiś tartarski kataklizm zaraz pochłonie podziemny świat i połknie Azję i jej dwie siostry, wrzeszczące jak wysmarowane miodem przystawki na myrmidońskiej uczcie. Ale kiedy otwiera oczy, widzi tylko oślepiający krąg, zalewający czerwony półmrok jasnym światłem.
Dziura w branie.
Na tle tej jasności rysuje się jakaś zgoła niezupełnie ludzka sylwetka. Przypomina człowieka, ale jest zbudowana z metalicznych kul. Jedną z nich ma w miejscu głowy, ale inne kule okrywają także jej tułów, wyciągnięte na boki ramiona, chwiejnie stąpające nogi. Tylko dłonie i stopy, obudowane jakimś jaśniejszym od brązu metalem, wyglądają choć w przybliżeniu jak u człowieka.
Stwór zbliża się i z kul na jego barkach tryskają dwa snopy światła. Czerwony promień, cienki jak oszczep, strzela z jego prawej dłoni i prześlizguje się po ciałach okeanid. Tam, gdzie dotknie ich skóry, ta skwierczy i pęka. Tytanki zataczają się i cofają, brodząc w lawie. Promień nie czyni im wielkiej krzywdy, ale osłaniają wzrok przed boleśnie oślepiającą jasnością dziury w branie.
– Achilles, do cholery! Długo zamierzasz się tak wylegiwać?
To Hefajstos. Achilles domyśla się wreszcie, że błyszczące kule
tworzą coś w rodzaju stroju ochronnego, zakończonego metalowymi rękawicami i butami. Na plecach ma buchający parą, pobekujący aparat do oddychania. Górna kula jest przezroczysta, jak ze szkła. W rozproszonym świetle lamp i lasera widać pod niąpaskudną, brodatą gębę małego boga.
Achilles wydusza z siebie żałosny pisk.
Hefajstos parska śmiechem. Wbudowane w skafander głośniki wzmacniająten dźwięk.
– Nie podoba ci się powietrze i grawitacja, co? Dobrze. Wskakuj w to. To się nazywa termoskóra. Będziesz mógł normalnie oddychać.
Boski Rzemieślnik rzuca jakąś niesamowicie cienką szatę na kamień obok leżącego Achillesa. Heros próbuje się poruszyć, ale powietrze parzy go i wysysa z niego siły. Jest w stanie tylko wić się i wymiotować, na zmianę.
– Kurwa mać... – mamrocze Bóg Ognia. – Będę cię chyba musiał ubrać, jak niemowlę. Tego się właśnie bałem. Leż spokojnie, nie wierć
się. I nie zesraj się na mnie ani nie zrzygaj, kiedy będę cię rozbierał i zakładał ci termoskórę.
Dziesięć minut później, kiedy powietrze zgęstniało od steku przekleństw Hefajstosa nie mniej niż od wulkanicznych popiołów, Achilles stoi na głazie obok Boga Ognia. Pod pancerzem ma złocistą termoskórę, oddycha swobodnie przez membranę opuszczonego na twarz kaptura – karłowaty bóg nazywa ją maską osmotyczną – w rękach dzierży trawioną w piękne wzory tarczę i lśniący miecz i kiedy spogląda na górującą nad nimi bezkształtną masę zwaną Demogor-gonem, znów czuje się niezwyciężony i wściekły. Tylko czeka, aż Azja znów zacznie zadawać te swoje głupkowate pytania – miałby wtedy pretekst, żeby ją zadźgać.
– Demogorgonie! – woła Hefajstos przez wzmacniacz wbudowany w szklanej kuli, którą ma na głowie. – Raz już się spotkaliśmy, dziewiętnaście stuleci temu, podczas wojny olimpijskich bogów z olbrzymami. Jestem Hefajstos...
– Tyś jest chromy bóg – grzmi Demogorgon.
– Zgadza się. Miło, że pamiętałeś. Przybyliśmy z Achillesem do Tartaru, poszukując ciebie i tytanów: Kronosa, Rei i Wiekowych. Chcemy was prosić o pomoc.
– Demogorgon nie udziela pomocy zwykłym bogom i śmiertelnikom.
– To zrozumiałe – potakuje Hefajstos. Głośniki niosą jego stukrotnie wzmocniony głos. – Psiakrew! Chcesz z nim pogadać, Achillesie? Mam wrażenie, jakbym rozmawiał z własnym tyłkiem.
– A myślisz, że ta masa mnie słyszy?
– Słyszę cię.
Achilles zadziera głowę i ogniskuje wzrok na skłębionych rdzawych chmurach, przewalających się wokół pozbawionej rysów, zasłoniętej nietwarzy pochylonej nad nim nieistoty.
– Mówiąc o Bogu, Demogorgonie, masz na myśli Zeusa?
– Mówiąc o Bogu, mam na myśli Boga.
– W takim razie z pewnością mówisz o Zeusie, bo właśnie w tej chwili syn Kronosa i Rei zwołuje wszystkich ocalałych bogów na Olimp, żeby ogłosić, że on, Zeus, jest Bogiem Bogów, Panem Wszelkiego Stworzenia, Bogiem Wszystkich Wszechświatów.
– Zatem albo on łże, albo ty, Synu Człowieczy. Bóg panem jest, lecz nie na Olimpie.
– Zeus zniewolił inne bóstwa i ludzi śmiertelnych – mówi Achilles. Jego głos i niosące go fale radiowe odbijają się od wulkanicznych zboczy i popielnych grani.
– W niewoli wszystkie są duchy, co służą złemu. Czy Zeus jest wśród nich, wiesz sam.
– Wiem – zgadza się Achilles. – Zeus to chciwy, nieśmiertelny sukinsyn. Reo, jeśli tu jesteś i mnie słyszysz, nie obrażaj się za te słowa. Zeus to tchórz i łajdak, ale jeśli uważasz go za Boga, będzie rządził Olimpem i całym wszechświatem na wieki.
– Rzekłem jako i ty rzeczesz, bo Zeus najwyższy wśród żywych.
– Któż panem tego niewolnika?
– Pięknie... – mamrocze Hefajstos. – Pięknie, kurna...
– Stul dziób – mówi Achilles.
Demogorgon grzmi tak głośnio, że w pierwszej chwili Achilles ma wrażenie, jakby wybuchł najbliższy z wulkanów. Po chwili jednak z grzmotu wyłaniają się słowa:
– Gdybyż otchłań sekrety swe mogła wybluznąć?... Lecz brak jej głosu, prawdzie brak obrazu. Bo i cóż z tego, gdybyś patrzeć miata na świat krążący. Gdyby los miał mówić, czas, przyczyna, przypadek i zmiana! Im wszystko poddane prócz wiecznej miłości i doskonałej ciszy.
– Jak uważasz. Ale kiedy my tu sobie rozmawiamy, Zeus ogłasza się Panem Wszechstworzenia. Wkrótce zażąda, aby całe to Stworzenie, nie tylko jego mały światek u stóp Olimpu, korzyło się przed nim i składało mu hołdy. Żegnaj, Demogorgonie.
Achilles odwraca się, łapie zapluwającego się Boga Ognia za pękate metalowe ramię i zaczyna go ciągnąć do dziury w branie, z dala od bezkształtnej masy Demogorgona.
– Stój! Achillesie, rzekomy synu Peleusa, Prawdziwy synu Zeusa, przyszły bogobójco i ojcobójco. Zaczekaj.
Achilles zatrzymuje się i odwraca. Czeka. Okeanidy kulasie i za-słaniajągłowy rękami, jakby gorący popiół sypał się im na głowy.
– Wezwę tytanów z ziemnych rozpadlin i grot, przywołam ich z nor, w których tchórzliwie się kryją. Każę Godzinom Nieśmiertelnym sprowadzić ich tutaj.
Z odgłosem, przy którym inne nieznośne dźwięki bledną, skały wokół tronu Demogorgona pękają w fioletowych mrokach nocy. Ognista lawa płynie szerszym, jaśniejszym strumieniem i ciemności Tartaru przeszywa tęcza niewiarygodnych barw. Rydwany wielkie
jak góry pojawiają się znikąd, zaprzężone w gigantyczne rumaki, które nie są końmi – ba! które zupełnie, nawet w przybliżeniu nie przypominają koni! Jedne są popędzane batem przez woźniców o dzikim wzroku, nie ludzi i nie bogów, inne ze ślepiami pałającymi strachem oglądają się do tyłu. Ludzki wzrok nie jest w stanie znieść widoku woźniców, Achilles spuszcza więc oczy; ma wrażenie, że nierozważnie byłoby zarzygać sobie maskę.
– To Godziny Nieśmiertelne, które wysłuchały waszych próśb. Sprowadzą tu Kronosa i pozostałych.
Powietrze imploduje, rozlega się seria gromów naddźwiękowych, okeanidy wrzeszczą ze strachu. Rydwany otaczają się ognistymi kulami i znikają.
– No... – mówi Hefajstos do mikrofonu, ale nie kończy zdania.
Achilles chowa miecz i poluźnia tarczę.
– Czekamy.
– Niezbyt długo.
Kule ognia znów rozbłyskują w powietrzu. Olbrzymie rydwany wracającałymi setkami, nie, tysiącami! W każdym z nich jedzie jakaś postać – niektóre z tych postaci mają ludzkie kształty, niektóre nie.
– Patrzcie!
– Tak jakby się dało nie patrzeć – mruczy Achilles. Zasłania się tarczą i zapiera o skałę.
Nadj eżdżają rydwany tytanów.
Zanim Harman się obudził, Mojra zniknęła. Dzień był szary, zimny, lało jak z cebra. Na górze morze pieniło się i burzyło, ale nie w płynne, ruchome łańcuchy górskie, jak ostatniej nocy. Źle spał; dręczyły go natarczywe i złowrogie sny.
Złożył cieniuteńki śpiwór, który nawet zwinięty miał szybko wyschnąć, i schował go do plecaka. Postanowił nie wyjmować ubrań z nieprzemakalnego worka. Został w termoskórze, włożył tylko skarpetki i buty.
Wieczorem, przed burzą, rozpalili ognisko, ale oczywiście obeszło się bez kiełbasek i pianek; zresztą gdyby nie książki, które wchłonął w Tadż Mojrze, nie miałby pojęcia, o czym mówiła Mojra.
Zjedli po połówce pozbawionego smaku batonika i popili go wodą, siedząc przy migoczącym ogniu.
Rano popiół był szary i mokry. Dno Bruzdy między twardymi skałami i koralami zmieniło się w błoto, a Harman uświadomił sobie, że chodzi w kółko po obozowisku, szukając jakiegoś śladu po Mojrze... Na przykład liściku.
Nic nie znalazł.
Poprawił plecak, obciągnął kaptur termoskóry, żeby gogle znalazły się na wysokości oczu, przetarł szkła i ruszył na zachód.
Niebo – zamiast się rozjaśniać – z każdą godziną coraz bardziej ciemniało. Deszcz jeszcze się nasilił, ściany wody po bokach urosły i zdawały się napierać na Harmana. Przywykł już do złudzenia, że to nie dno oceanu się obniża, ale ściany Bruzdy stają się coraz wyższe. Ciężko mu się szło. Ścieżka prowadziła przez wycięte w czarnych skałach przejścia. Po wąskich, śliskich żelaznych mostkach bez poręczy przekraczała głębokie rozpadliny; wspinała się na mniej strome wzniesienia. Mimo że w tej okolicy ocean miał nie więcej niż pięćdziesiąt metrów głębokości, wspinaczka była wyczerpująca, a wrażenie klaustrofobii silniejsze niż dotychczas, zwłaszcza kiedy droga prowadziła wypalonym w skale wąwozem. Miał wtedy wrażenie, że niejedna, lecz dwie pary ścian próbują go zmiażdżyć.
W południe (wiedział, że już nadeszła tylko dzięki wbudowanej funkcji chronometru, ponieważ słońca nie było widać, a ulewa siekta z taką siłą, że miał ochotę naciągnąć maskę osmotycznąna nos i usta) górskie wertepy na dnie Bruzdy przeszły w płaskie jak stół dno oceanu, które ciągnęło się tak daleko, jak mógł sięgnąć wzrokiem. To trochę poprawiło mu nastrój – ale tylko trochę.
Z przyjemnością maszerował po skałach i koralu, ponieważ dno, które w suche dni miało przyjemną konsystencję ubitej ziemi, szybko zmieniało się w kleistą błotną aleję. W końcu się zmęczył – południe już dawno minęło, przynajmniej według lokalnego czasu – i usiadł na kamieniu sterczącym z powstrzymywanej polem siłowym północnej połówki oceanu. Wyjął przypadający na ten dzień batonik i zaczął go pogryzać, sącząc wodę z rurki hydratora.
Przy jednym batoniku dziennie cały czas chodził głodny, tym bardziej że ta przekąska smakowała jak trociny – przynajmniej tak sobie wyobrażał smak trocin. Zostały mu cztery ostatnie. Nie bardzo wiedział, czego spodziewali się po nim Mojra i Prospero, kiedy skończą mu się zapasy, a pozostanie jeszcze siedemdziesiąt czy osiem
dziesiąt dni marszu. Czy pistolet naprawdę będzie działał pod wodą? A jeśli tak, to czy da się z niego zastrzelić jakąś większą rybę, a potem wciągnąć ją przez pole siłowe do Bruzdy? W tej odległości od brzegu znajdował już coraz mniej wyschniętych wodorostów i drewna, więc jak miałby upiec tę hipotetyczną zdobycz? W plecaku miał zapalniczkę, która razem z nożem, łyżką, widelcem i innymi zabawkami wchodziła w skład zestawu narzędziowego. Miał też metalową menażkę, która po naciśnięciu w odpowiednim miejscu morfowała w patelnię, ale przecież nie mógł dzień w dzień poświęcać paru godzin na polowanie na...
Niecały kilometr na zachód od miejsca, w którym przysiadł, zobaczył następny głaz – ogromny, większy niż niej edna zębata grań z tych, które mijał po drodze. Sterczał z północnej ściany Atlantyku tuż przed tym, jak dno oceanu opadało gwałtownym uskokiem, i miał niezwykły kształt. Zamiast przecinać w poprzek całą Bruzdę i mieć wypalone przez środek przejście, wystawał ze ściany wody skośnie w dół i wbijał się w dno. W dodatku był dziwnie zaokrąglony, znacznie gładszy niż bazaltowe skały, do jakich Harman przywykł przez ostatnie trzy dni.
Wiedział już, jak zmienić powiększenie obrazu w goglach termo-skóry, i teraz z tej wiedzy skorzystał.
To nie był głaz. Z północnej połówki oceanu wystawało jakieś ogromne, zbudowane ludzką ręką urządzenie, którego przód tkwił w piasku Bruzdy. Było naprawdę ogromne. Od dziobu – przypominającego pysk butlonosa – rozszerzało się płachtami poszarpanego metalu i odsłoniętymi wręgami, przechodząc w gładkie krzywizny podobne do kobiecego uda i znikając w polu siłowym.
Schował resztkę batonika, przypiął pistolet rzepem do termoskóry na wysokości pasa i ruszył w stronę zatopionego statku.
Stanął pod olbrzymim wrakiem, który widziany z bliska był znacznie większy, niż mogło się to wydawać z odległości kilometra. Domyślał się, że ma przed sobą okręt podwodny. Dziób był strzaskany, odsłonięte spod poszycia wręgi pordzewiały chyba bardziej od deszczu niż morskiej wody, ale dalej od dziobu gładki, jakby gumowany kadłub wydawał się nietknięty, kiedy znikał w oceanicznym półmroku. Był widoczny jeszcze na odcinku jakichś dziesięciu metrów w wodzie, a potem rozpływał się w ciemności.
Deszcz zalewał mu kaptur i gogle, a on stał i gapił się na olbrzymią wyrwę przy dziobie. Wyrwa w Bruździe, pomyślał niezbyt mądrze.
Mógłby przez nią wejść do środka, co byłoby czystą głupotą. Zamiast bawić się w badanie wraków sprzed dwóch tysięcy lat, powinien wziąć dupę w troki i gnać do Ardis albo pierwszej lepszej ludzkiej osady, bez względu na to, czy dzieliło go od niej siedemdziesiąt pięć, sto czy trzysta dni. Miał po prostu maszerować na zachód. Nie wiedział, co to za machina, ale w środku na pewno coś mogło go zabić, a nie wydawało mu się mało prawdopodobne, żeby błąkając się po wnętrzu wraku, zmądrzał bardziej niż po kryształowej klatce.
Mimo to...
Nie musiał przeżywać kolejnego oświecenia w złocistym płynie, aby wiedzieć, że rodzaj ludzki – chociaż zmodyfikowany genetycznie i wzmocniony nanocytami – wyewoluował z człekokształtnej małpy. Ciekawość zabiła wiele z tych szlachetnych, kudłatych protoplastów ludzkości, ale też pozwoliła im w końcu stanąć na nogi.
Zostawił plecak przy dziobie okrętu (wiedział, że jest nieprzemakalny, ale nie miał pojęcia, jak zniesie podwyższone ciśnienie), wyciągnął z kabury zabytkowy pistolet, włączył zainstalowane na piersi termoskóry panele świetlne i wcisnął się w mroczne trzewia martwej maszyny.
G
recy nie dożyją zmierzchu. Jeżeli tak dalej pójdzie, nie dożyją nawet obiadu. A ja razem z nimi.
Achą jowie walczą jak lwy, tworząc coraz ciaśniejsze półkole. Mora za ich plecami spływa krwią, a Hektor napiera nieustępliwie. Od świtu, kiedy przypuścił szturm, poległo co najmniej pięć tysięcy Achą jów. Szlachetny Nestor, ciężko ranny, nieprzytomny, został zniesiony z pola bitwy do namiotu; trojańska włócznia trafiła go w bark, strzaskała kość i wyrzuciła go z rydwanu. Stary wiarus, który starał się jak mógt zastąpić nieobecnych i martwych gigantów – Achillesa, Agamemno-na, Menelaosa, Ajaksa Wielkiego, przebiegłego Odyseusza – zrobił wszystko, co w jego mocy, ale grot włóczni w końcu dosięgnął celu. Antilochus, syn Nestora, a w ostatnich dniach najdzielniejszy grecki wojownik, nie żyje. Strzała przeszyła mu wnętrzności. Drugi syn
Nestora, Trazymedes, przepadł bez wieści – na początku bitwy wjechał do pełnego Trojan okopu i od tamtej pory nikt go nie widział. Okop i pobliskie umocnienia wpadły w krwawe ręce Hektora.
Ąjaks Mały jest ranny. Otrzymał paskudne cięcie mieczem przez golenie, tuż powyżej nagolenników, i dosłownie przed chwilą został zaniesiony w nie takie znowu bezpieczne miejsce przy spalonych okrętach. Podalirius, waleczny dowódca i wprawny medyk, syn legendarnego Asklepiosa, nie żyje – mordercy z oddziału Deifobosa otoczyli go kręgiem, zabili, a potem poćwiartowali ciało i zawlekli zakrwawiony pancerz do Troi.
Alastor, dowódca i przyjaciel Teukrosa, który przejął po Trazyme-desie dowództwo w okrutnej bitwie o wzgórze nad porzuconymi okopami, padł na oczach swoich ludzi. Z tuzinem strzał w ciele wił się i klął jeszcze przez długie minuty. Pięciu Argiwów próbowało się przebić przez szyki Trojan, żeby zabrać jego ciało, ale straż przednia Hektora wycięła ich w pień. Teukros płakał, mordując zabójców Ala-stora. Wycofując się razem z resztą Greków, wypuszczał strzałę za strzałą, mierząc w oczy i serca.
Nie mają się już gdzie cofać. Tłoczymy się na plaży, fale liżą nam pięty, a deszcz strzał nie słabnie ani na chwilę. Greckie konie umierają, kwicząc rozpaczliwie, nie licząc tych, które, uwolnione i pognane przez zapłakanych właścicieli, pędzą do Trojan. Kolejna zdobycz wojenna.
Jeżeli tu zostanę, zginę. Kiedy byłem scholiastą – a zwłaszcza tajnym agentem Afrodyty, w uprzęży lewitacyjnej, kompozytowym pancerzu, z bransoletąmorfującą, paralizatorem, zapewniającym niewi-dzialność Hełmem Hadesa i mnóstwem innych gadżetów, czułem się całkiem bezpiecznie, nawet kiedy zdarzyło mi się zaplątać w pobliże jakiejś walki. Nie licząc strzał, których zasięg jest niewiarygodny, w wojnie trojańskiej nie ma właściwie mowy o zabijaniu na odległość. Żołnierz czuje odór potu przeciwnika, czuje jego oddech, a kiedy wbija mu w bebechy kawał stali – czy, znacznie częściej, brązu – zostaje obryzgany jego krwią, mózgiem i plwociną.
Tymczasem przez ostatnie dwie godziny trzy razy znalazłem się o włos od śmierci. Raz włócznia, która przeleciała nad szykiem obrońców, omal nie pozbawiła mnie jąder – uskoczyłem przed nią, ale kiedy wbiła się w piasek, opadłem na nią ciężko i drżące jeszcze drzewce wyrżnęło mnie w klejnoty. Potem strzała przeczesała mi włosy, a minutę później następna – jedna z tysiąca tych, które najpierw
zaczerniają niebo, a potem wrastają w piasek niczym miniaturom las – trafiłaby mnie prosto w szyję, gdyby nie jakiś nieznany mi Achaj, który zasłonił mnie swoją okrągłą tarczą.
Muszę stąd uciekać.
Od świtu setki razy muskałem dłonią zawieszony na szyi medalion, ale jeszcze się nie teleportowałem. Sam nie wiem dlaczego.
A właśnie że wiem. Nie chcę zostawiać tych ludzi. Nie chcę siedzieć bezpieczny w łazience Heleny albo na szczycie któregoś z okolicznych pagórków, wiedząc, że Argiwowie, których przez dziesięć lat podglądałem, z którymi rozmawiałem, piłem i łamałem się chlebem, giną zarzynani jak przysłowiowe bydło na tym grząskim od krwi skrawku plaży.
Ale przecież nie zdołam ich ocalić.
A może?
Zaciskam dłoń na medalionie, wyobrażam sobie znajome miejsce, przekręcam złotą tarczę o pół obrotu. Kiedy otwieram oczy, spadam długim szybem windy.
Nie, nie spadam. Zauważam to trochę poniewczasie, bo zdążyłem już dwa razy wrzasnąć przeraźliwie. Wiszę w nieważkości na środku korytarza na pokładzie „Królowej Mab”, na tym pokładzie, gdzie znajdowała się moja kabina. Tylko że wtedy było tu ciążenie – a teraz jest spadanie bez spadania, koziołkowanie i młócenie ramionami, żeby dostać się do drzwi kabiny albo do oddalonego o dwadzieścia metrów bąbla astronawigacyjnego.
Dwa czarne morawce z Pasa Asteroid – podobni do chitynowych żuków żołnierze z wbudowanym pancerzem, zadziorami i głowami jak maski – wyskakują z pobliskiego szybu windy (samej windy nigdzie nie widać) i łapią mnie za ręce. Zawracają w miejscu i wracamy do szybu, a ja zdaję sobie sprawę, że skałowce poruszają się w nieważkości tak zwinnie nie tylko dlatego, że są do niej przyzwyczajone – w Pasie Asteroid panują pewnie podobne ciążenia – ale także dzięki wbudowanym w skorupę bezgłośnym silniczkom odrzutowym, które plują strugami czegoś, co wygląda jak najzwyklejsza woda. Cokolwiek to jest, przemykają płynnie i szybko w tym nieważkim świecie. Bez słowa wloką mnie tunelem, który ciągnie się przez catą długość kadłuba „Królowej Mab” (wyobraźcie sobie, że wpadacie do szybu windy w Empire State Building), więc robię jedyną rzecz, jaka mi pozostała: drę się wniebogłosy.
H, Żołnierze przelatują ze mną dziesiątki metrów w górę – lub w dół – ybu dudniącego echem moich krzyków, po czym przez membranę jakiegoś pola siłowego wciągająmnie do pomieszczenia, w którym panuje spore poruszenie. Nawet wchodząc tam do góry nogami (tak się akurat złożyło), rozpoznaję mostek. Byłem tu wcześniej tylko raz, ale nie może być mowy o pomyłce. Morawce, które widzę pierwszy raz w życiu, siedzą przy wirtualnych pulpitach sterowniczych, żołnierze skupili się przy holoprojektorach. Rozpoznaję generała Beh bin Adee, ruchliwego pająkowatego morawca, którego imię chwilowo mi umknęło, dziwaczną nawigatorkę Cho Li i pierwszego integratora Asteague/Che.
Właśnie ten ostatni wybija się z obu nóg i bez wysiłku frunie w moją stronę. Skałowce bezpardonowo sadzają mnie na metalowym fotelu i przywiązują, żebym nie uciekł... chociaż nie. Nie traktują mnie jak jeńca, tylko przypinajądo fotela, żebym usiedział na miejscu. Pomaga. Od razu odzyskuję poczucie góry i dołu.
– Nie spodziewaliśmy się pańskiego powrotu, doktorze Hockenberry – mówi pierwszy integrator. Rozmiarami przypomina Mahnmuta, jest tylko zrobiony z plastików, metali i polimerów w innych
barwach. – Przepraszam za ten brak ciążenia. Silniki nie pracują.
Mógłbym ustawić pola siłowe w taki sposób, żeby generowały róż
nicę ciśnień symulującą grawitację, ale będę z panem szczery: orbi
tujemy w pobliżu pierścienia biegunowego Ziemi i nie chcemy bez
wyraźnej potrzeby zdradzać dużego przepływu energii wewnętrznej.
– Nie szkodzi, czuję się doskonale – mówię, mając nadzieję, że
słyszeli, jak krzyczałem. – Muszę porozmawiać z Odyseuszem.
– Odyseuszjest... chwilowo niedysponowany.
– Naprawdę muszę z nim porozmawiać.
– Obawiam się, że to nie będzie możliwe.
Wielkością jest zbliżony do Mahnmuta, ale wygląda i mówi zupełnie inaczej. Ma naprawdę kojący głos.
– Koniecznie muszę... – Urywam w pół zdania. Morawce zabiły
Odyseusza. To oczywiste. Zrobiły coś strasznego jedynemu człowie
kowi, jakiego miały na pokładzie. Nie wiem, po co mieliby go mor
dować, ale nigdy nie rozumiałem przynajmniej połowy rzeczy, które
robią. I których nie robią. – Gdzie on jest? – pytam, starając się
brzmieć poważnie i godnie nawet po przywiązaniu do fotela. – Co
z nim zrobiliście?
– Nie skrzywdziliśmy syna Laertesa – zapewnia mnie Asteague/
Cne.
– Nie mieliśmy powodu – wtóruje mu skrzynka na pajęczych odnóżach. Jak on się nazywa? Ktoś-tam Wsteczny... Jogenson? Gunderson? Jakoś tak skandynawsko...
– No to go tu przyprowadźcie – mówię.
– To niemożliwe – powtarza pierwszy integrator. – Nie ma go na pokładzie.
– Nie ma go na pokładzie?
Przenoszę wzrok na holograflczny ekran wstawiony w niszę, w której powinno znajdować się okno. A właściwie może to nawet jest okno? Wypełniają je obracające się błękity i biele.
– Poleciał na Ziemię – domyślam się. – To moja Ziemia?
Żyłem na niej i umarłem, ale jeśli wierzyć bogom i morawcom, było to tysiące lat temu.
– Nie, nie wrócił na powierzchnię planety. Udał się z wizytą do Głosu, który nawiązał z nami kontakt w trakcie rej su... i zażądał spotkania z Odyseuszem – mówi Asteague/Che.
– Pokażcie doktorowi Hockenberry’emu – proponuje generał Beh bin Adee. – Wtedy zrozumie, dlaczego nie może z nim rozmawiać.
Asteague/Che chyba rozważa tę sugestię, po czym odwraca się do Cho Li, przypuszczalnie komunikuje się z nią przez radio i Cho Li wykonuje długą macką jakiś gest. Pół metra ode mnie otwiera się szerokie na dwa metry holograficzne okno.
Odyseusz kocha się z najbardziej zmysłową kobietą, jakąw życiu widziałem. Nie licząc Heleny Trojańskiej, naturalnie. Moje męskie ego utrzymywało, że seks z Heleną w moim wykonaniu był pełen energii i wyobraźni, ale po trzydziestu sekundach gapienia się z rozdziawionymi ustami na spółkowanie Odyseusza – opalonego, pokrytego bliznami, niewysokiego, ale szerokiego w barach – z jasnoskóą egzotyczną, wyuzdaną, lekko owłosioną kobietą z niesamowitym makijażem przekonuje mnie, że moje wyczyny z Heleną były grzecz-niutkie, nudne i spowolnione. Teraz oglądam prawdziwych wyczynowców.
– Wystarczy – skrzeczę. W ustach mi zaschło. – Wyłączcie to.
Pornograficzny film się urywa.
– Kim jest ta... kobieta? – udaje mi się wykrztusić.
– Przedstawiła się jako Sykoraks – mówi Jakiś-sson Wsteczny. Tubalny głos dobiegający z metalowego pudełka na chudych nóżkach sprawia dziwne wrażenie.
– Chciałbym porozmawiać z Orphu i Mahnmutem.
Znam ich najdłużej, a Mahnmut jest w dodatku najbardziej ludzkim ze wszystkich morawców. Jeżeli mam szansę przekonać kogoś na „Królowej Mab” do swoich racji, to jego najprędzej.
– Przykro mi, ale to również nie będzie możliwe – odpowiada Asteague/Che.
– Dlaczego? Bzykają się z jakimiś morawieckimi dupciami?
W przedłużającej się ciszy wyraźnie zdaję sobie sprawę, jak głupi i żałosny był mój żart.
– Mahnmut i Orphu znajdują się na pokładzie ładownika lecącego na Ziemię – wyjaśnia Asteague/Che.
– Nie możecie się z nimi połączyć przez radio czy coś? Przecież takie sztuczki to były możliwe już w moich czasach, w XX czy XXI wieku.
– Owszem, utrzymujemy z nimi kontakt – przyznaje Ktoś-tam Wsteczny. – Ale w tej chwili ich statek jest pod ostrzałem i wolelibyśmy ich nie rozpraszać bez potrzeby. Kwestia tego, czy przeżyją atak, jest co najmniej dyskusyjna.
Przychodzą mi do głowy następne pytania. Co zaatakowało moich przyjaciół? Dlaczego? Jak? Wiem jednak, że zadając je, zaniedbałbym główny cel wizyty na „Królowej Mab”.
– Musicie otworzyć dziurę w branie prowadzącą na plażę pod Ilionem-mówię.
Generał Beh bin Adee porusza czarnymi, haczykowatymi odnóżami w sposób, który sugeruje pytanie.
– Dlaczego?
– Trojanie wyrzynają w pień Greków, którzy nie zasłużyli na taki marny koniec. Chcę umożliwić im ucieczkę.
– Nie o to mi chodziło. Dlaczego sądzi pan, że umiemy dowolnie otwierać i zamykać dziury w branie?
– Bo widziałem już, jak to robicie. W ten sposób przenieśliście się z Pasa Asteroid na Marsa, a potem, przypadkowo, na tamtą iliońską Ziemię. Dziesięć miesięcy temu. Byłem przy tym.
– Nie dysponujemy technologią wystarczającą do otwierania dziur w branie prowadzących do innych wszechświatów – stwierdza Cho Li.
– Przecież raz je już pootwieraliście, do cholery! – Słyszę skamlącą nutę w swoim głosie.
– Bynajmniej – odzywa się Asteague/Che. – Wtedy... Trochę trudno opisać to, co zrobiliśmy, tym bardziej że nie jestem naukowcem ani inżynierem... Zablokowaliśmy dziury w branie otwarte przez tak zwanych bogów i tunelowaliśmy nasze oddziały w stworzoną przez nich matrycę kwantową.
– No to zróbcie to jeszcze raz. To jedyny ratunek dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Przy okazji moglibyście też sprowadzić na Ziemię te parę milionów Greków i innych mieszkańców tamtej Europy, którzy zniknęli i zostali zamienieni w niebieski promień.
– Tego również nie potrafimy.
A co właściwie potraficie, kutasy głupie?! – mam ochotę zapytać. Nie robię tego jednak.
– Na pokładzie „Królowej Mab” nic panu nie grozi, doktorze Hockenberry – zapewnia mnie Asteague/Che.
Mam ochotę wydrzeć się na niego i wszystkie te plastikowo-meta-lowe zabawki, ale zdaję sobie sprawę, że ma rację. Trojanie na pewno nic mi tu nie zrobią. A może ta laska, którą posuwa Odyseusz, ma sympatyczną siostrę...
– Wracam – słyszę swój głos.
Dokąd, durniu? Marzy ci się Grecki Bastion? Przecież to brzmi jak nazwa orientalnej cukierni w Los Angeles.
– Zginie pan – ostrzega mnie Beh bin Adee, ale nie mam wrażenia, żeby czarny olbrzym o w przybliżeniu ludzkich kształtach byt specjalnie zmartwiony tą perspektywą.
– Nie, jeśli mi pomożecie.
Mam wrażenie, że morawce znów porozumiewają się przez radio. Na jednym z holoekranów po drugiej stronie mostka dalej wyświetla się obraz Odyseusza i jego egzotycznej partnerki. Szaleją jak króliczki, Kobieta siedzi na Greku, ja zaś stwierdzam, że jest jeszcze piękniejsza i bardziej godna pożądania, niż mi się w pierwszej chwili wydawało. Staram się zapanować nad podnieceniem. Gdyby morawce zauważyły moją erekcj ę – a kiedy przychodzi do obserwowania ludzi, są ogromnie spostrzegawcze – mogłyby ją niewłaściwie zinterpretować.
– Pomożemy panu w miarę naszych możliwości – odzywa się w końcu Asteague/Che. – Czego pan potrzebuje?
– Chcę polecieć w jedno miejsce, ale tak żeby nikt mnie nie widział.
Wyjaśniam im, jak działał Hełm Hadesa i moja stara bransoleta morfująca.
– Nie opanowaliśmy technologii morfowania w stopniu pozwalającym stosować jąna żywych organizmach – odpowiada mi... Sinopessen. Tak, Sinopessen Wsteczny. – W grę wchodzi manipulacja
materią na poziomie kwantowym, której na razie w pełni nie rozumiemy. Daleko nam do skonstruowania maszyn, które mogłyby zmienić formę kolapsu funkcji prawdopodobieństwa.
– Nie mamy też pojęcia, jak działał ten Hełm Hadesa – dodaje Cho Li. – Zasada jego funkcjonowania wydaje się dobrze wpisywać w zespół technologii, którymi dysponują bogowie olimpijscy – albo ci, którzy ich stworzyli. Przypuszczamy jednak, że wiąże się z przesunięciem kwantowym nie w przestrzeni, lecz w czasie.
– Moglibyście coś takiego dla mnie zmajstrować? – pytam i uświadamiam sobie, że właściwie nie ma żadnego konkretnego powodu, dla którego morawce miałyby mi pomóc.
– Nie – mówi Asteague/Che.
– Moglibyśmy dać mu przerobiony kombinezon maskujący – wtrąca generał.
– Super – cieszę się. – A co to jest kombinezon maskujący?
– Aktywny polimer kamuflażowy. Prymitywny, ale skuteczny, pod warunkiem że użytkownik nie przemieszcza się zbyt szybko na kontrastowym tle. Podobne pokrycie miał nasz Marstatek, tyle że to jest półprzepuszczalne i niewidoczne w podczerwieni. Ma wbudowane nanocytowe okulary, których nie widać w kamuflażu.
– Bogowie zobaczyli was i zestrzelili statek z orbity – zauważam.
– Istotnie... – przytakuje generał. – To jest sprawa do przemyślenia.
– Nic lepszego się nie znajdzie?
– Tak na szybko? – pyta Asteague/Che. – Nie.
– Niech będzie. Ile czasu potrzebują wasi ludzie... to znaczy wasze... morawce... żeby dopasować na mnie kombinezon i pokazać, jak się go używa?
– Gdy tylko zaczęliśmy tę rozmowę, dałem znać naszym inżynierom środowiska, żeby zaczęli pracę. Pańskie wymiary znamy. Za trzy minuty kombinezon powinien być gotowy.
– Doskonale – mówię, chociaż wcale tak nie myślę.
Dokąd mam iść? Jak przekonam tych, których tam zastanę, żeby pomogli Grekom? I dokąd Grecy uciekną? Ich rodziny, służba, przyjaciele i niewolnicy zostali wessani do niebieskiego promienia, który w Delfach świeci w niebo. Zaczynam się odruchowo bawić zawieszonym na szyi medalionem.
– Powinien pan chyba wiedzieć, że medalion teleportacyjny nie działa – odzywa się Cho Li.
– Jak to?! – Zrywam więzy i unoszę się w powietrze. – Co ty wygadujesz?!
– Zbadaliśmy go, kiedy pierwszy raz przebywał pan na statku. On nic nie robi.
– Gówno prawda! Sami mi powiedzieliście, że jest dostrojony do mojego DNA, przez co nie możecie go skopiować!
Pierwszy integrator Asteague/Che odchrząkuje w zdumiewająco ludzki sposób, jakby z zakłopotaniem.
– Rzeczywiście – mówi. – Zarejestrowaliśmy przepływ energii między medalionem, który ma pan na szyi, doktorze Hockenberry, i komórkami pańskiego ciała. Ale sam medalion nie ma żadnej funkcjonalności kwantowej. Nie teleportuje pana w przestrzeni Calabi-Yau.
– Bzdura – mówię. Tym razem staram się powściągnąć język. Potrzebuję pomocy morawców i ich maskującego płaszczyka. – Przecież jakoś się tu przeniosłem, prawda? Z innego wszechświata!
– To prawda – przyznaje Cho Li. – Przeniósł się pan na „Królową Mab” bez pomocy tego złotego medalionu, który ma pan na szyi. Nie wiemy jak.
Z otwartych drzwi szybu wyłania się morawiecki żołnierz z moim kombinezonem maskującym. Kombinezon wygląda całkiem zwyczajnie, przypomina mi nawet za duży o dwa rozmiary sportowy garnitur, który jak ostatni dureń kupiłem sobie w latach siedemdziesiątych. Ma nawet taki sam kretyńsko spiczasty kołnierz i zielonkawy połysk, który kojarzy mi się z małpimi rzygowinami.
– Klapy rozkładają się i tworzą kaptur – wyjaśnia Asteague/Che, jakby czytał mi w myślach. – Kombinezon nie ma własnego koloru. Ta zieleń to po prostu ustawienie domyślne. Dzięki niej w ogóle widzimy materiał.
Odbieram kombinezon z rąk żołnierza i nierozważnie próbuję go wciągnąć przez głowę. Natychmiast zaczynam koziołkować w powietrzu wokół własnej osi, wymachując bezużytecznym ciuchemjak flagą.
Generał Beh bin Adee i żołnierz łapią mnie za ręce, unieruchamiają – wiedzą doskonale, gdzie zaczepić się stopą o pulpit, żeby też nie pofrunąć w powietrze – i bezceremonialnie wpakowują w kombinezon. Przypinają mnie rzepem do fotela. Nie odlatuję.
Naciągam kaptur na głowę i opuszczam go na oczy.
Nie umywa się do Hełmu Hadesa. Przede wszystkim w tym kame-leonim wdzianku jest piekielnie gorąco. Poza tym nanobą jery, przez
które patrzę, nie dają mi dobrze zogniskować wzroku. Za godzinę teb będzie mi pękał z bólu.
– I jak? – pyta Asteague/Che.
– Świetnie – kłamię. – Widzicie mnie?
– Tak, ale tylko na radarze grawitacyjnym i w paśmie pozaświetlnym. Optycznie rzecz biorąc, idealnie wtopił się pan w tło. A dokładniej w generała Beh bin Adee. Czy istoty, z którymi chce się pan spotkać, korzystająz radarów grawitacyjnych, termo wizualizacji lub podobnych technik?
Skąd mam wiedzieć? – myślę.
– Jest tylko jeden kłopot – mówię na głos.
– Tak? Słuchamy. Może uda mu się zaradzić – mówi pierwszy integrator z autentycznym zatroskaniem w głosie. Moja żona uwielbiała Jamesa Masona.
– Muszę przekręcić tarczę medalionu, żeby się tekować – mówię. Ciekawe, czy kombinezon bardzo tłumi głos. Pot ścieka mi strużkami po skroniach, policzkach i żebrach. – Nie mogę go przekręcić, nie rozpinając kombinezonu, a...
– Kombinezon jest tak uszyty, żeby pozostawiał dużą swobodę ruchów – przerywa mi Beh bin Adee, jak zwykle chyba trochę zdegustowany moją nieporadnością. – Może pan wyciągnąć rękę z rękawa, nawet obie ręce, i chwycić medalion.
– No tak.
To mój ostami wkład w konwersację na mostku. Przyciągam prawą rękę do piersi, przekręcam medalion i teleportuję się z „Królowej Mab”.
A jednak działa! – mam ochotę zawołać, kiedy materializuję się w punkcie czasoprzestrzeni, który wcześniej sobie wyobraziłem. I wtedy uświadamiam sobie, że mogłem poprosić morawce o broń. Albo o coś do jedzenia i picia. Albo o pancerz kompozytowy.
Ale lepiej żebym nie krzyczał.
Pojawiłem się na Dworze Bogów na Olimpie, gdzie zebrali się chyba wszyscy bogowie – poza Herą, której tron jest okryty kirem. Zeus siedzi na swoim złotym tronie. Ma chyba z piętnaście metrów wzrostu.
Nigdy nie widziałem tylu bóstw naraz, nawet podczas ostatniego wielkiego zgromadzenia, na które wpadłem odziany w nieskończenie wygodniejszy Hełm Hadesa. Wielu z nich nie znam, nie rozpoznaję ich mimo dziesięcioletniego stażu w roli trojańskiego korespondenta. Z pewnością jest ich grubo ponad tysiąc.
Wszyscy bogowie milczą. Czekają, aż Zeus przemówi.
Staram się nie dyszeć zbyt głośno i nie zemdleć z gorąca w tym przeklętym kombinezonie, modlę się, żeby nieśmiertelni nie mieli wbudowanych radarów grawitacyjnych ani termowizualizatorów, i stoję nieruchomo jak słup soli w tłumie bogów, bogiń, nimf, Furii, erynii i półbogów. Czekam, co powie Zeus.
Z
anim jeszcze wszedł przez wyrwę w kadłubie, mniej więcej wiedział, co ma przed sobą. Proteinowe pakiety pamięciowe w jego ciele zawierały tysiące odnośników do tysięcy typów okrętów, które w liczącej dziesięć tysięcy lat historii ludzkości przemierzały morza i oceany. Widząc tylko rozbity dziób, walające się po dnie szczątki, rozerwane poszycie kamuflażowe i wręgi z morfowanej stali inteligentnej, nie mógł rozpoznać konkretnego modelu, ale nie miał wątpliwości, że wchodzi na pokład okrętu podwodnego z końcówki Zapomnianej Ery – zapewne zbudowano go już po uwolnieniu wirusa rubikonu, ale przed powstaniem pierwszych genetycznie zmodyfikowanych postludzi. W Czasie Demencji.
Znalazłszy się w środku, w lekko nachylonym korytarzu, miał już całkowitąpewność, że wszedł na pokład okrętu podwodnego. Oddychał przez maskę osmotyczną, chociaż w tej części kadłuba było jeszcze sucho.
Wszedł do pomieszczenia odchylonego od pionu zaledwie o jakieś dziesięć stopni, w którym zderzenie z morskim dnem na głębokości pięćdziesięciu metrów – nikt wtedy jeszcze nie słyszał o Bruździe Atlantyckiej – pofałdowało ściany i zrzuciło ze stojaków kilka długich cylindrów. Wyglądało na to, że broń nie będzie mu potrzebna; na pokładzie nic żywego nie mogło przetrwać. Rzepem przyczepił pistolet na prawym biodrze i naciągnął na kolbę kawałek elastycznej termoskóry. Broń była teraz zabezpieczona przed wypadnięciem równie solidnie jak w olstrach, które widział w książkach w kryształowej klatce.
Przyłożył stuloną dłoń do obłej powierzchni cylindra, zaciekawiony, czy funkcja wyszukiwania informacji zadziała przez mające grubość pojedynczej molekuły rękawice termoskóry.
Zadziałała.
Znajdował się w przedziale torpedowym okrętu podwodnego klasy Mahomet. SI systemu naprowadzającego w torpedzie, której dotknął (samo pojęcie torpedy jeszcze przed milisekundą było mu zupełnie obce), nie działała od ponad dwóch tysięcy lat, lecz w martwych mikroobwodach został wystarczająco wyraźny ślad pamięciowy, aby Harman zrozumiał, że dotyka głowicy atomowej zainstalowanej na czubku siedemnastotonowej samokawitującej i samonaprowadzają-cej się torpedy. Ta konkretna głowica (tego słowa również jeszcze przed chwilą nie znał) była bombą termojądrową prostej konstrukcji, o mocy zaledwie czterystu siedemdziesięciu pięciu kiloton. W miejscu wybuchu kuleczki znajdującej się kilka centymetrów od jego palców i mającej rozmiary sporej perły temperatura w milionową część sekundy osiągnęłaby dziesiątki milionów stopni. Prawie czuł czające się pod blachą zabójcze neutrony i promienie gamma – niewidoczne palce śmierci, gotowe rozpostrzeć się na wszystkie strony z prędkością światła i zabić lub skazić każdy skrawek ludzkiego ciała i tkanki nerwowej, w które wchodziły jak karabinowa kula w masło.
Cofnął dłoń i wytarł ją o udo, jakby czyścił ją z brudu.
Ten okręt był jedną wielką maszyną do zabijania. Kontakt ze szczątkami SI w systemie naprowadzania pozwolił Harmanowi stwierdzić, że torpedy i ich głowice nie miały nic wspólnego z prawdziwą misją okrętu i jego załogi. Chcąc poznać jej naturę, musiał opuścić przedział torpedowy, przejść po przechylonym pokładzie przez strażnicę i mesę, wspiąć się po drabinie, minąć stanowisko sonaru i kabinę łącznościowców i po następnej drabince wdrapać się na mostek.
Tyle że przedział torpedowy był w połowie zalany wodą, a dalej...
Promienie światła z paneli na piersi Harmana padły na odległą o niespełna pięć metrów ścianę Bruzdy. Okręt podwodny spoczął na dnie, pięćdziesiąt metrów pod powierzchnią oceanu, i napełnił się wodą na długo przed powstaniem Bruzdy Atlantyckiej. Siła, która ją stworzyła, odessała wodę z przedziału dziobowego, gdzie do czasów Harmana nie przetrwał nawet najmniej szy ślad żywych istot; nie było nawet zasuszonych pąkli, chociaż przez stulecia musiało tu kwitnąć podmorskie życie. Nie widział również kości ani innych szczątków załogi. Wytyczające Bruzdę pole siłowe nie przepołowiło stalowych ścian ani nie naruszyło konstrukcji okrętu – w świetle paneli rysowała się równa, nienaruszona powierzchnia pokładu – ale z łatwością mógł sobie wyobrazić wypełniający wnętrze owal oceanu. Północna ściana Bruzdy powstrzymywała napór żywiołu, ale głębiej... Patrzył
na czarną ścianę wody i myślał o panującym za nią ciśnieniu. Światło odbijało się od niej jak od ciemnego, wypolerowanego lustra.
Nagle ogarnęła go przyprawiająca o mdłości zgroza. Musiał oprzeć się o nienawistną torpedę, żeby nie upaść na skorodowane płyty pokładu. Chciał uciec, wybiec z tego prastarego wraku na słońce, zerwać maskę, zaczerpnąć świeżego powietrza i zwymiotować, jeśli w ten sposób mógłby się pozbyć jadu zatruwającego mu ciało i umysł.
To była zwykła torpeda, przeznaczona do niszczenia innych okrętów, może jeszcze urządzeń portowych, ale i tak jej ładunek trzykrotnie przekraczał energię bomby zrzuconej na Hiroszimę – kolejne słowo i obraz, które dopiero teraz przeniknęły do głowy Harmana – i mógł zniszczyć wszystko w promieniu piętnastu kilometrów.
Harman – który zawsze miał oko do szacowania odległości i rozmiarów, nawet w czasach, gdy takie umiejętności przestały być potrzebne – wyobraził sobie piętnastokilometrowy okrąg w Kraterze Paryskim. Albo dookoła Dworu Ardis. W Ardis w mgnieniu oka wyparowałby nie tylko sam dworek i otaczające go nowe zabudowania, lecz także zbudowana z mozołem palisada. Niespełna sekundę później ognista kula dosięgłaby odległego o dwa kilometry pawilonu faksowego, odparowała rzekę u stóp wzgórz, spaliła las na popiół i z łatwością sięgnęła Głodnej Skały, którą widział w przekazie pod całunem turyńskim.
Poniewczasie włączył biowspomaganie i otrzymał komunikat, którego się obawiał. Poziom promieniowania w torpedowni był wysoki. Materiał rozszczepialny w uszkodzonych głowicach dawno rozpadł się do nieszkodliwej postaci, ale z pewnością przy okazji napromieniował pół okrętu.
W dodatku czujniki wskazywały, że najgorsze promieniowanie panuje bliżej rufy, czyli tam, gdzie musiał się udać, jeżeli chciał lepiej zrozumieć działanie machiny śmierci. Może napędzający okręt reaktor atomowy przeciekał od stuleci. W każdym razie czekało go tam radioaktywne piekło.
Miał już wystarczające rozeznanie w nowych funkcjach biome-trycznych, żeby wywołać monitor medyczny i zadać proste pytanie:
Czy termoskóra zabezpiecza mnie przed takim promieniowaniem?
Odpowiedź, którą usłyszał w głowie, brzmiała jednoznacznie:
Nie.
Wiedział, że nie powinien iść dalej, to było szaleństwo. Bał się zapuścić w ścianę wody, w wir promieniowania, w głąb przedziału
torpedowego. Ogarniało go przerażenie na myśl o ciemnej i zimnej strażnicy i mesie, gdzie wiekowe liczniki Geigera na pewno dawno powariowały, a wskazówki poodpadały im od tarcz. Bał się ciemnego korytarza, stanowiska sonaru, kabiny łącznościowej, drabin i całej tej niewyobrażalnej, mrożącej krew w żyłach wędrówki na zatopiony mostek.
Samo przebywanie w złowrogim wraku groziło śmiercią – nie musiał się nawet zagłębiać w plątaninę kabin i korytarzy. Wraz z nim umarłaby nadzieja dla ludzkości, wiara Ady w jego powrót, szansa nienarodzonego dziecka na posiadanie ojca w tych okrutnych, niebezpiecznych czasach. Umarłaby cała przyszłość.
Ale musiał wiedzieć. Szczątki SI podpowiedziały mu akurat tyle, żeby dręczyło go jedno straszliwe pytanie. Dlatego mimo wszystko ruszył dalej, przestawiając nogę za nogą.
Minęły trzy dni i trzy noce, odkąd wszedł w Bruzdę Atlantycką, ale dopiero pierwszy raz przecisnął się przez powstrzymujące wodę pole siłowe. Było półprzepuszczalne, takie samo jak membrany na orbitalnej wyspie Prospera. Wiedział już teraz, że „półprzepuszczal-na” oznacza, iż ludzie i postludzie mogli przez nią przechodzić bez przeszkód, poza tym zaś była absolutnie szczelna. Pierwszy raz przechodził jednak przez z nią ze świata ciepła i powietrza w świat zimna, mroku i ogromnych ciśnień.
Wierzył, że termoskóra – chociaż nie chroniła przed promieniowaniem – nie da mu zginąć pod wodą, i się nie zawiódł. Nie chciało mu się nawet sprawdzać danych na temat jej konstrukcji, mimo że z pewnością były łatwo dostępne. Nie interesowało go, w jaki sposób chroni go przed naporem wodnych mas. Najważniejsze, że robi-ta to skutecznie.
Panele na piersi automatycznie zwiększyły natężenie światła, które ginęło w gęstej od zanieczyszczeń wodzie.
W zatopionych partiach okrętu tętniło życie. Istoty, które przetrwały, nie tylko uodporniły się na promieniowanie, ale zdawały się czerpać z niego siły żywotne. Wszystkie metalowe powierzchnie ginęły pod grubą warstwą zwapniałych korali i grzybów albo pod masą żywej tkanki w różnych odcieniach zieleni, różu, szarości i błękitów. Spłoszone światłem kraby uciekały w popłochu. Krwistoczerwony węgorz wychylił się z dziury we włazie wejściowym, ale zaraz cofnął łeb; tylko rzędy białych zębów błysnęły w świetle. Harman wyminął go szerokim łukiem i przecisnął się przez właz.
Z resztek SI pobrał przybliżony plan okrętu, wystarczający, aby dostać się na mostek, ale drabina prowadząca na poziom strażnicy i mesy zniknęła. Okręt był zbudowany głównie z superstopów, które nawet na dnie morza miały przetrwać następne dwa tysiące lat, drabinka jednak – a właściwie „schodnia”, jak podpowiadały mu usłużne proteiny – zwyczajnie skorodowała i się rozpadła.
Wcisnął palce w osad zalegający pokrywy wentylatorów po bokach przechylonej schodni – licząc na to, że nie pcha ich prosto w paszcze następnych węgorzy – i z mozołem zaczął brnąć do góry przez gęstą, zielonkawą zupę. Radioaktywne śmieci i żyjątka czepiały się termoskóry, gogli i maski.
Zanim wdrapał się na wyższy poziom pokładu, był o krok od hi-perwentylacji. Z doświadczenia wiedział, że maska osmotyczna dba
0 odpowiedni skład mieszanki oddechowej, ale na myśl o nacisku mas wody na każdy centymetr kwadratowy jego ciała ciarki przebiegały mu po plecach. Nie musiał sięgać do pamięci proteinowej, żeby wiedzieć, że skoro termoskóra ochroniła go w kosmicznej próżni, tym bardziej zapewni mu bezpieczeństwo pod wodą – ale próżnia była o wiele czystsza.
Ciekawe, czy ten śluz, który zalepia mi okulary, to resztki kobiet
1 mężczyzn, którzy dawno temu pływali tym okrętem...
Odsunął do siebie takie myśli. Były nie tylko makabryczne, ale i niedorzeczne. Nawet jeżeli ktoś tu utonął, to wiecznie głodni mieszkańcy głębin w kilka lat ogryźli ciała do kości, a niedługo później pożarli i kości.
Mimo wszystko...
Skupił się na wyszukiwaniu drogi wśród powywracanych i obrośniętych koralem koi. Tylko dzięki znajomości planu okrętu domyślał się, że znajduje się w dawnym pomieszczeniu sypialnym. Bardziej przypominało pokrytą kurzem stuleci kryptę, w której zamiast Capulettich i Montecchich na porosłych szarym grzybem katafalkach zamieszkały zmutowane kraby i kryjące się przed światłem węgorze.
Będę musiał poczytać trochę tego Szekspira, pomyślał. W pamięci molekularnej co chwila natykał się na odniesienia do jego twórczości.
Przeszedł przez otwarty właz, odgarniając na bok zasłonę oślizłe-go zielska, i wpłynął do dawnej mesy. Długi stół nie wiedzieć czemu przypominał mu stół Kalibana na wyspie Prospera – może dlatego, że zmutowane grzyby i mięczaki w mesie przybrały szkarłatną barwę krwi.
Na drugim końcu krwawej groty miała znajdować się drabinka – najprawdziwsza drabinka, nie żadna schodnia – a dalej kabina łącznościowa, skąd przez stanowisko nasłuchu sonarowego powinien trafić na mostek.
Drabina zniknęła, a wąski, pionowy tunel był zatkany niebiesko-■zielonymi naroślami, przywodzącymi Harmanowi na myśl znane z opowieści Daemana lodowe gniazdo Setebosa w Kraterze Paryskim.
Tę zaporę zbudowały jednak ziemskie organizmy, może trochę zmutowane, ale nic ponad to. Zaczął ją rozrywać, sapiąc ciężko i garściami zdzierając tysiącletnie narośle. Żałował, że nie ma siekiery. W wodzie unosiło się już tyle śluzu i śmiecia, że nie widział własnych rąk. Coś długiego i oślizłego – czyżby następny węgorz lub wąż morski? – przemknęło wzdłuż jego ciała, otarło się o niego i zniknę-to na dolnym pokładzie. Uparcie wyszarpywał grudy gęstej, radioaktywnej papki i przedzierał się na oślep do góry.
Przejście na następny pokład było jak powtórne narodziny – tyle że w o wiele paskudniejszym świecie.
Stoczył tak heroiczną walkę, że nawet znalazłszy się na górze, nie od razu zorientował się, że osiągnął poziom mostku. Wszędzie zwieszały się zielone, śluzowate macki, a w wodzie pływało tyle śmiecia, że oślepiało go odbicie własnych świateł. Długą chwilę leżał w pierwotnej brei i zbierał siły.
W końcu przypomniał sobie, że każda chwila spędzona na statku-widmie przybliża chwilę jego śmierci. Dźwignął się na kolana, ściągnął oblepiające mu ramiona i plecy włókna zielska i zaczął iść w stronę rufy.
Kabina łącznościowa tętniła życiem.
Ledwie sobie to uświadomił, stanął jak wryty. Wbudowane w jego dało funkcje, których nawet nie zdążył skatalogować, wychwyciły puls aparatury łącznościowej, czekającej w gotowości pod żywym, zielonym kobiercem. Próbowała nawiązać kontakt – ale nie z Har-manem, bo żadna SI na pokładzie nie zauważyła jego obecności; kiedy zgasły kwantowe rdzenie komputerów, SI straciły zdolność interakcji z ludźmi.
Chciały jednak się z kimś porozumieć. A przede wszystkim rozpaczliwie wyczekiwały rozkazów.
Wiedział, że nie znajdzie tu tego, co go naprawdę interesuje. Na wpół idąc, na wpół płynąc, wyminął stanowisko sonaru i kabinę nawigacyjną.
Gdyby kiedyś rozmyślał o okrętach podwodnych (SI w głowicy torpedy zdecydowanie wolała w tym wypadku określenie „okręt” od tradycyjnego „statku”) – czego nie miał okazji czynić – przypuszczałby zapewne, że składają się z wielu małych, wodoszczelnych i hermetycznie zamykanych pomieszczeń. Ten wyglądał inaczej. Przestrzenie we wnętrzu były całkiem spore, jeśli porównać je z rozmiarami kadłuba, i nie zostały przesadnie posegmentowane. Gdyby do środka wlała się woda – co, jak widać, kiedyś się zdarzyło – załodze okrętu nie groziła powolna śmierć w męczarniach i rozpaczliwe chwytanie w płuca uwięzionych pod sufitem resztek powietrza, lecz zgon od uderzenia gwałtownej fali, w ułamku sekundy zmiatającej wszystko, co napotka na drodze. Zupełnie jakby pływający na tym okręcie ludzie przedkładali szybką śmierć w otwartej przestrzeni nad powolne konanie w klaustrofobicznych klitkach.
Przestał płynąć i stanął na posadzce, kiedy zorientował się, że trafił na miejsce.
Stal nie była tu tak gęsto obrośnięta materią organiczną. Mając w pamięci plan mostku, rozpoznał stanowiska kierowania ogniem i odpalania torped – pionowe metalowe kolumny, które w warunkach bojowych wyświetlały dziesiątki wirtualnych przyrządów sterowniczych. Chodził po mostku, dłońmi w termoskórze dotykał metalowych i plastikowych powierzchni, słuchał, co mówią zatopione w maszynach martwe mózgi kwantowe.
Nigdzie nie było kapitańskiego krzesła, fotela czy tronu. Kapitan musiał stać w tym miejscu, przy centralnie umieszczonym stole, nad którym znajdował się główny pulpit sterowniczy, wyświetlający dane ze wszystkich systemów i urządzeń na pokładzie. W normalnych warunkach był wirtualny i trójwymiarowy, w razie awarii holopro-jektorów informację kierowano na ekrany ciekłokrystaliczne.
Przesunął dłonią w zielonej zawiesinie i wyobraził sobie ekran sonaru... w tym miejscu. Ekrany taktyczne... po lewej. Parę metrów za jego plecami szare, oślizłe grzyby obrosły fotele techników, zasiadających przy ekranach, na których wyświetlał się kurs okrętu, dane z komór balastowych, informacje z radaru, sonaru, GPS, sond bezzałogowych, sygnały o gotowości i uzbrojeniu torped, koła sterów głębokości...
Gwałtownie cofnął rękę. To go nie interesowało! Chciał się dowiedzieć...
Jest.
Czarny, metaliczny monolit znajdował się tuż za plecami kapitana. Nie pokryły go pąkle, nie obrosły grzyby i korale, nie uczepiły się go żadne mięczaki. Był doskonale czarny. Światło lamp Harmana w ogóle się od niego nie odbijało. Właśnie dlatego przegapił go, gdy rozglądał się po kabinie pierwszy raz.
To była główna SI okrętu, dostosowana do wielorakiej interakcji z kapitanem i członkami załogi. Harman dobrze wiedział, że komputer kwantowy, nawet pochodzący z zamierzchłej przeszłości, martwy od ponad dwóch tysięcy lat i dysponujący zaledwie ułamkiem procentu dawnej mocy, i tak będzie bardziej żywy od wielu nominalnie żywych istot na całej planecie. Kwantowe sztuczne inteligencje umierały powoli i niechętnie.
Zdawał sobie sprawę, że nie zna kodów dostępu do głównych banków pamięci SI, obawiał się, że nie zna nawet języka, w którym były zapisane – ale wiedział też, że nie będzie to miało żadnego znaczenia. Nanogenetyczne funkcje zapisane w jego DNA powstały na długo po tym, jak ta maszyna przestała działać. Nic się przed nim nie ukryje.
Ta myśl go przeraziła.
Nagle zapragnął wydostać się z tego podwodnego grobowca, uciec przed promieniowaniem, które wżerało mu się w skórę, mózg, jądra, bebechy i oczy, kiedy tak stał i zastanawiał się, co zrobić.
Ale musiał się dowiedzieć.
Przyłożył dłoń do czarnego monolitu.
Okręt nazywał się „Miecz Allaha”. Wyszedł na morze w dniu...
Harman pominął wpisy w dzienniku pokładowym, daty, przyczyny wojny... Zatrzymał się tylko na chwilę, aby sprawdzić, czy „Miecz Allaha” faktycznie wszedł do służby po rubikonie, w Czasie Demen-cji, w okresie wojen, kiedy Kalifat Światowy chylił się ku upadkowi, achodnia demokracja legła w gruzach, Nowa Unia Europejska stała się zlepkiem państw cieszących się fikcyjną autonomią i ledwie dyszących pod naporem rosnącego w siłę Chanatu...
To też było bez znaczenia. Liczyło się tylko to, co znajdowało się w trzewiach okrętu, równie prawdziwe i namacalne jak płód w łonie Ady.
Przesłuchał w przyspieszonym tempie zbiorowy testament liczącej dwadzieścia sześć osób załogi. Uzbrojony w pociski balistyczne okręt klasy Mahomet był tak zautomatyzowany, że do jego obsługi wystarczała ośmioosobowa załoga, na ten rejs zgłosiło się jednak tak wielu ochotników, że łącznie aż dwudziestu sześciu wybrańców wzięło udział w ostatniej misji „Miecza Allaha”.
Wszyscy byli mężczyznami, ludźmi niezwykle pobożnymi, i w obliczu zbliżającej się zagłady powierzyli swoje dusze Allahowi. Wyglądało na to, że wokół „Miecza Allaha” nieubłaganie zaciskał się kordon sił Chanatu – okrętów podwodnych i nawodnych, samolotów i statków kosmicznych. Załoga okrętu wiedziała, że pozostało im dosłownie kilka minut życia, a Ziemi – kilka minut istnienia.
Kapitan kazał wystrzelić pociski. Główna SI potwierdziła przyjęcie rozkazu i przekazała go do wykonania.
Dlaczego rakiety nie odpaliły? Harman przeszukał całą SI, aż do jej kwantowych bebechów, ale nie znalazł żadnego wytłumaczenia. Człowiek wydał rozkaz. Cztery klucze zostały włożone na swoje miejsca i przekręcone. Współrzędne celów i instrukcje odpalenia każdego pocisku z osobna zostały zatwierdzone i przekazane. Przełączniki – wirtualne i materialne – zamknęły obwody. Odliczanie odbyło się zgodnie z planem. Zdublowane systemy hydrauliczne otworzyły stalowe pokrywy wyrzutni, tak że każdy pocisk był oddzielony od wód oceanu tylko cienką niebieską pokrywą z włókna szklanego. Same wyrzutnie zostały wypełnione azotem, który równoważył ciśnienie napierającej z zewnątrz wody. Czterdzieści osiem zapalników pod napięciem dwóch i pół tysiąca woltów miało odpalić tyleż pocisków napędzanych energią sprężonego azotu. Sprężony gaz pod ciśnieniem sześciu tysięcy atmosfer powinien w ułamku sekundy wypchnąć je z silosów, otoczone bańkami azotu. W chwili gdy jak korki wyskoczyłyby z morza, miał się włączyć napęd rakietowy, zaopatrzony w podwójnie zdublowane zapalniki, i pociski z rykiem runęłyby na swoje cele. Wskaźniki SI sygnalizowały odpalenie rakiet. Wszystkie czterdzieści osiem wyrzutni brzemiennego rakietami „Miecza Allaha” poprawnie przeszło sekwencję „czekaj, gotowy, start, odpalony”.
A pociski nadal tkwiły na swoich miejscach. Dogorywająca SI wiedziała o tym i kiedy komunikowała się z Harmanem, wyczuwał w przekazywanym przez dłoń mrowieniu coś na kształt wstydu i zakłopotania.
Serce waliło mu jak młotem, oddychał szybko i głęboko – maska osmotyczna musiała ograniczyć przepływ tlenu, żeby zapobiec ni-perwentylacji.
Czterdzieści osiem pocisków, każdy z szesnastoma oddzielnymi głowicami, dawało łącznie siedemset sześćdziesiąt osiem ładunków: gotowych, odbezpieczonych, uzbrojonych – i wycelowanych w sie
demset sześćdziesiąt osiem ocalałych na Ziemi miast, zabytków i kurczących się osiedli ludzi, którzy przeżyli epidemię rubikonu.
Nie były to jednak zwykłe, przeniesione z torped ładunki termojądrowe.
Każda z siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu głowic zawierała uwięzioną w polu siłowym czarną dziurę – taka bowiem była w owym czasie broń ostateczna Kalifatu i całej ludzkiej rasy. Najlepszy detergent, pomyślał Harman, na wpół śmiejąc się, na wpół płacząc.
Czarne dziury były całkiem małe, nie większe niż – jak to mówił w żarliwej przemowie pożegnalnej jeden z marynarzy – „piłka do nogi, za którą w dzieciństwie uganiałem się po ruinach Karaczi”. Gdybyjednak wyzwolone z pól siłowych spadły na wyznaczone cele, skutki uderzenia byłyby znacznie bardziej widowiskowe niż przy zwyczajnej bombie termojądrowej.
Czarna dziura przebiłaby powierzchnię Ziemi, wydzierając w sercu miasta dziurę wielkości piłki futbolowej, ale gdy tylko znalazłaby się na wolności, spowodowałaby implozję plazmową tysiąc razy potężniejszą od wybuchu termojądrowego. Wgryzając się w głąb Ziemi, zamieniałaby piasek, skałę, wodę i magmę w obłok pary i plazmy, zasysając ludzi, domy, samochody, drzewa, całe miasto i okolicę w promieniu dziesiątków kilometrów.
Czarna dziura, która wydarła szeroki na kilometr krater w sercu Paryża miała niecały milimetr średnicy i była niestabilna. Pochłonęła samą siebie, zanim dotarła do jądra Ziemi. Harman wiedział już, że na skutek tamtego nieudanego eksperymentu zginęło jedenaście milionów ludzi.
Te czarne dziury nie miały same się pochłonąć, lecz przelatywać tam i z powrotem przez planetę jak piłeczki pingpongowe. Przebiły-byjąna wylot, po wynurzeniu się z przeciwnej strony wyhamowałyby w atmosferze, spadały na Ziemię i cykl zacząłby się od początku. Siedemset sześćdziesiąt osiem kul radioaktywnej plazmy miało raz zarazem przebijać skorupę planety, płaszcz, jądro, płaszcz i skorupę po drugiej stronie – i tak przez całe miesiące albo lata, aż w końcu znieruchomiałyby w samym środku drogiej, kochanej Ziemi i zaczęły pożerać ją całą.
Dwudziestu sześciu członków załogi, których przedśmiertnych mów odsłuchał wcześniej Harman, nie kryło zachwytu nad planowanym spektakularnym zakończeniem misji. Trafiliby prosto do raju. Bogu niech będzie chwała!
Harman siłą woli powstrzymał się od cofnięcia ręki z monolitu, chociaż miał ochotę przede wszystkim zwymiotować w maskę. Wytrwał tak jeszcze przez całą długą, niekończącą się minutę. Szukał instrukcji, które pozwoliłyby mu rozbroić czarne dziury.
Pola siłowe, w których czarne dziury tkwiły w głowicach, były bardzo silne i mogły wytrzymać całe stulecia, ale przetrwały już dwa i pół tysiąca lat i wyraźnie się zdestabilizowały. Gdyby choć jedna czarna dziura wyrwała się na wolność, inne poszłyby za nią. Nie miato żadnego znaczenia, że w pierwszą podróż na wskroś Ziemi wyruszyłyby nie z pierwotnych celów, lecz z Bruzdy Atlantyckiej. Skutki byłyby równie opłakane.
Ani w SI, ani nigdzie indziej na pokładzie „Miecza Allaha” nie zapisano procedur rozbrojenia głowic. Czarne dziury po prostu istniały, od czasu równego dwudziestu pięciu standardowym okresom ludzkiego życia, ale świat, w którym szczytowym wytworem myśli technicznej była kusza, nie znał sposobu ich rozbrojenia.
Cofnął rękę.
Nie mógł sobie później przypomnieć, jak znalazł drogę wyjścia z zatopionej części okrętu, jak na miękkich nogach przemierzył suchy fragment przedziału torpedowego, jak przez wyrwę w kadłubie wyszedł na zalany słońcem, błotnisty skrawek Bruzdy Atlantyckiej.
Pamiętał za to doskonale, że padł na czworaki, zdarł kaptur i maskę i wymiotował. Odruch wymiotny męczył go jeszcze długo po tym, jak pozbył się resztek treści z żołądka – batoniki były bardzo posilne, ale niewiele po nich zostawało.
Nie miał siły wstać. Odczołgał się od kałuży wymiocin, osunął na ziemię i przetoczył na plecy. Patrzył na długi, wąski pasek nieba i niezbyt kontrastowe, lecz widoczne gołym okiem pierścienie. Obracały się, przecinały, poruszały jak białe wskazówki jakiegoś tajemniczego zegara, odliczającego godziny, dni, miesiące albo lata do chwili, gdy pękną kule pól siłowych, znajdujące się na wyciągnięcie ręki od Harmana.
Wiedział, że powinien jak najszybciej oddalić się od radioaktywnego wraku, choćby pełznąc, ałe nie znajdował w sercu dość woli, by to zrobić. W końcu – upłynęły chyba całe godziny, bo niebo zaczęło ciemnieć – włączył monitor medyczny.
Zgodnie z przewidywaniami dowiedział się, że otrzymał śmiertelną dawkę promieniowania. Zawroty głowy, które już mu zaczynały dokuczać, miały się jeszcze nasilić. Mdłości wkrótce wrócą. Krew już
zaczynała mu się zbierać płytko pod skórą. W ciągu kilku godzin – ten proces już się rozpoczął – komórki we wnętrznościach zaczną się rozdzielać i rozpadać całymi miliardami. Potem przyjdzie krwawa biegunka, z początku przerywana, ale później już ciągła, gdy organizm zacznie dosłownie wydalać rozpuszczone bebechy. Następnym etapem będą krwotoki wewnętrzne, zaczną się rozpadać ściany komórkowe i całe układy zaczną kolejno odmawiać posłuszeństwa.
Wiedział również, że pożyje dostatecznie długo, żeby tego wszystkiego doświadczyć, chociaż następnego dnia osłabnie już tak bardzo, że w przerwach między napadami mdłości i biegunki nie da nawet rady czołgać się dalej na zachód. Będzie leżał nieruchomo na dnie Bruzdy, wstrząsany atakami drgawek. Umierając, nie będzie nawet widział nieba ani gwiazd – monitor już sygnalizował rozwój popromiennych katarakt w obojgu oczach.
Uśmiechnął się. Nic dziwnego, że Mojra i Prospero dali mu tylko garść batoników. Wiedzieli, że więcej nie będzie potrzebował.
Ale dlaczego? Dlaczego uczynili ze mnie Prometeusza, obdarzyli znajomością funkcji, całą tą wiedzą, obietnicą lepszej przyszłości dla Ady i całego rodzaju ludzkiego, skoro i tak skazali mnie na śmierć... I to jaką.
Zachował wystarczająco dużo przytomności i zdrowego rozsądku, żeby mieć świadomość, że miliardy nie gorszych od niego ludzi kierowały te same przedśmiertne myśli prosto w nieczułe niebo.
Był również na tyle mądry, żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie. Prometeusz wykradł ogień bogom. Adam i Ewa spróbowali w rajskim ogrodzie owocu z drzewa wiedzy. Wszystkie stare mity opowiadające o stworzeniu świata opowiadały tę samą historię w różnych wersjach, ale zawsze z tym samym okrutnym morałem – kto ukradnie ogień i wiedzę bogom, stanie się wprawdzie kimś więcej niż zwierzęta, z których wyewoluował, ale do prawdziwego bóstwa nadal będzie mu bardzo, bardzo daleko.
W tej chwili wiele by dał za to, żeby zapomnieć o dwudziestu sześciu testamentach szaleńców z załogi „Miecza Allaha”. W wypranych z emocji mowach pożegnalnych czuł cały ciężar brzemienia, które niósł Adzie, Daemanowi, Hannah i pozostałym – swoim przyjaciołom i całej swojej rasie.
Cały ostatni rok – pokazywana przez całuny opowieść o Troi, którą Prospero żartem sprezentował ludziom za pośrednictwem Odyseusza iSavi, obłąkane misje, śmiertelnie niebezpieczne przedstawienie na orbitalnej wyspie, ucieczka na Ziemię, poznanie tajników konstrukcji broni, zalążek prawdziwego społeczeństwa, odkrycie polityki, nawet nieporadne szukani® awniastki religii...
To wszystko znów uczyniło ich ludźmi.
Ludzkość naprawdę wróciła na Ziemię – po ponad tysiącu czterystu latach obojętności.
Ich dziecko – jego i Ady – mogłoby być prawdziwym człowiekiem, być może pierwszą istotą ludzką, która przyjdzie na świat po wygodnych, nieludzkich, nadzorowanych przez fałszywych bogów stuleciach letargu. Na każdym kroku zmagałoby się z zagrożeniami i swoją śmiertelnością, musiałoby improwizować, nawiązywać kontakty z innymi choćby po to, żeby wyjść zwycięsko z walki z wojniksami, ka-libanami, Kalibanem, Setebosem...
To by było ekscytujące. Przerażające. Prawdziwe.
I doprowadziłoby – mogłoby doprowadzić – z powrotem do „Miecza Allaha”.
Przetoczył się na bok i znów zwymiotował – krwią i śluzem.
Szybciej niż się spodziewałem.
Zacisnął powieki z bólu – cierpiał różne jego rodzaje, ale najbardziej dokuczał mu ból tej nowej wiedzy. Sięgnął do prawego biodra. Namacał pistolet.
Odpiął pasek, wyjął broń z kabury i drugą ręką odciągnął zamek, tak jak pokazała mu to Mojra, wprowadzając nabój do komory. Odbezpieczył pistolet i przystawił sobie do skroni.
D
emogorgon przesłania połowę ognistego nieba. Azja, Pantea i milcząca Ione kulasie przed nim. Okoliczne skały, granie i wulkany roją się od ruchomych sylwetek. Tytani, Godziny, monstrualne rumaki, potwory, przypominające Uzdrowiciela stonogi, nieludzcy Woźnice w rydwanach, następni tytani – wszyscy zajmują miejsca na schodach greckiej świątyni niczym przysięgli na procesie. Dzięki wbudowanym w termoskórę goglom Achilles widzi ich wszystkich doskonale. I musi przyznać, że wolałby nie widzieć.
Potwory z Tartaru sąnaprawdę straszne. Tytani sąkudłaci i... tytaniczni. Woźnice i istoty nazwane przez Demogorgona Godzinami
wymykają się nie tylko słowom, ale i oczom Achillesa, który nie może zogniskować na nich wzroku. Przypomina mu się dzień, w którym cięciem miecza rozchlastałjakiemuś.TtasjfflMrKJwi brzuch i pierś i zobaczył maleńkiego homunkulusa, wpatrującego się weń błękitnymi ślepkami spod strzaskanych żeber i skłębionych wnętrzności. Wtedy to pierwszy i ostatni raz porzygał się na polu bitwy. A teraz patrzenie na Godziny i Woźniców przychodzi mu z podobnym trudem.
Demogorgon czeka, aż monstrualni przysięgli zajmą miejsca. Korzystając z okazji, Hefajstos wyciąga ze swojego okrągłego hełmu cienką linkę i wpina jąwkapturtermoskóry Achillesa.
– Słyszysz mnie? – pyta kaleki bóg. – Mamy chwilę, żeby porozmawiać.
– Ja cię słyszę. Myślisz, że Demogorgon nie? Przedtem słyszał.
Teraz nie. To stałe łącze. Demogorgon to kawał drania, ale J. Edgarem Hooverem na pewno nie jest.
– Kim?
– Nieważne. Posłuchaj, synu Peleusa, musimy się umówić, co powiemy Demogorgonowi i tej zbieraninie olbrzymów. Wiele od tego zależy.
Achilles piorunuje go wzrokiem, który na polu bitwy mrozi przeciwnikom krew w żyłach.
– Nie nazywaj mnie tak.
Hefajstos aż cofa się o krok i niechcący napina łączący ich prze-■’(!.
– Jak?
– Synem Peleusa. Nie chcę tego więcej słyszeć.
Boski Rzemieślnik podnosi dłonie w pancernych rękawicach.
– W porządku. Ale i tak musimy porozmawiać. I to szybko. Zaraz się zacznie sąd kangurów.
– Co to jest kangur?
Achilles zaczyna mieć dość tego boga-miniaturki i jego fałszywej gadki. Trzyma miecz w dłoni. Ma nieodparte wrażenie, że aby zabić rzekomego nieśmiertelnego, wystarczyłoby rozciąć mu to błazeńskie metalowe ubranko, a potem odsunąć się i patrzeć, jak dławi się kwaśnym powietrzem. Chociaż z drugiej strony... Hefajstos jest jednak olimpijskim bogiem i nie przestaje nim być nawet z dala od kadzi Uzdrowiciela. Może więc bezczelny kulas zareagowałby takjakAchil-les – kaszlałby, krztusił się, rzygał i leżał plackiem przez całą wieczność, skręcany bólem i niezdolny wstać, aż któraś okeanida by go
zeżarła. Achilles ma ogromną ochotę przekonać się, jak będzie naprawdę. Ale się powstrzymuj e.iRtgsrtuiui
– Zapomnij – mówi Hefaj stos. – Co chcesz powiedzieć Demogorgonowi? Może wolisz, żebym ja mówił?
– Nie.
– No dobrze, ale w takim razie musimy uzgodnić zeznania. 0 co poprosisz Demogorgona i tytanów, poza zabiciem Zeusa?
– Nie zamierzam prosić Demogorgona, żeby zabił Zeusa – stwierdza stanowczo Achilles.
Brodaty boski karzeł wytrzeszcza oczy. Widać je wyraźnie przez szklaną bańkę hełmu.
– Nie? Myślałem, że po to tu przyszliśmy.
– Sam zabiję Zeusa, a jego wątrobę rzucę Argusowi, psu Odyseusza.
– No dobrze – wzdycha Hefajstos. – Ale jeśli mam zasiąść na olimpijskim tronie, co sam mi zaproponowałeś i w czym Nyks udzieliła mi poparcia, musimy przekonać Demogorgona, żeby interweniował. A Demogorgon jest obłąkany.
– Obłąkany?
Większość potworów pozajmowała już swoje miejsca wśród zębatych grani, stożków popiołu i strug lawy.
– Słyszałeś, jak mówił o Bogu Wszechmocnym, prawda?
– Nie wiem, o kim mógłby mówić, jeśli nie o Zeusie.
– Miał na myśli najwyższego Boga całego wszechświata. – Słyszany przez głośniki wbudowane w termoskórę Hefajstos chrypi jeszcze bardziej niż zazwyczaj. – Jedynego. Boga przez duże B. Innych bogów nie ma.
– To niedorzeczne.
– Właśnie. Dlatego inni przedstawiciele tej rasy wygnali Demogorgona tutaj, do Tartaru, jak do więzienia.
– Rasy? – powtarza z niedowierzaniem Achilles. – Chcesz powiedzieć, że takich demogorgon ów jest więcej?!
– Naturalnie. Nic, co żywe, nie istnieje w pojedynkę. Nawet ty musiałeś się zorientować, że to prawda. A Demogorgon jest szurnięty jak szczur z trojańskiego sracza. Czci jakiegoś wszechmogącego Boga przez duże B, którego czasem nazywa Ciszą.
– Ciszą?
Achilles próbuje sobie wyobrazić boga, który nic nie mówi. W życiu czegoś podobnego nie widział.
– Tak – burczy mu w słuchawkach głos Hefajstosa. – Z tym że ta „Cisza” to nie jest jeszcze cały wszechmocny Bóg przez duże B, tylko jedna z Jego, przez duże J, manifestacji.
– Przestań z tymi dużymi literami. Czyli Demogorgon wierzy jednak w więcej niż jednego boga?
Nie! Po prostu ten jeden Bóg ma wiele wcieleń. Wiele awata-rów. Tak jak Zeus, kiedy chce posunąć jakąś śmiertelniczkę. Pamiętasz, jak zmienił się w łabędzia, żeby...
– Do kurwy nędzy, co to wszystko ma wspólnego z przesłuchaniem, które zacznie się za pół minuty?! – krzyczy Achilles.
Hefajstos przytyka dłonie do szklanej bańki na głowie – mniej więcej w tych miejscach, gdzie pod szkłem znajdują się jego uszy.
– Cicho! Moje słowa mają bardzo dużo wspólnego z próbą przekonania Demogorgona, żeby uwolnił tytanów, a następnie namówienia ich, żeby zaatakowali Zeusa, zlikwidowali bogów olimpijskich i oddali mi tron Olimpu.
– Przed chwilą powiedziałeś, że Demogorgon sam jest tu więźniem.
– Owszem. Nyks otworzyła dziurę w branie, prowadzącą tu z Olimpu. Będziemy mogli nią wrócić, chyba że zaniknie się, zanim to cholerne przesłuchanie, proces, posiedzenie sejmiku, czy co to ma być, się zacznie! A Demogorgon mógłby chyba w każdej chwili stąd uciec.
– Co to za więzienie, z którego można uciec, kiedy się chce? – dziwi się Achilles. Zaczyna podejrzewać, że najbardziej nienormalny w tym towarzystwie jest kaleki Bóg Rzemiosła.
– Powinieneś dowiedzieć się trochę o rasie, z której pochodzi Demogorgon – brzęczy szklana bańka zatknięta na szczycie piramidy z metalowych baniek. – Tylko trochę, bo o nich w ogóle mało wiadomo. Demogorgon sam się tu uwięził, ponieważ tak mu kazano. Może się teleportować, gdzie zechce i kiedy zechce, jeśli tylko uzna, że działa w ważnej sprawie. I my właśnie musimy go przekonać, że tak jest.
– Ale przecież mamy dziurę w branie, możemy przez nią wyjść. A poza tym, co z tego będzie miała Nyks? W domu Odyseusza, zanim obudziliśmy Zeusa, powiedziałeś, że Noc otworzy dziurę w branie. Uwierzyłem ci. Ale dlaczego to robi? Co z tego ma?
– Będzie żyć.
Hefajstos się rozgląda. Poczwary są na miejscach. Sąd rozpoczyna posiedzenie. Wszyscy czekają, aż Demogorgon przemówi. Achilles też to zauważa.
– Jak to, będzie żyć? – syczy do mikrofonu. – Mówiłeś, że Nyks jest jedyną boginią, która napawa strachem samego Zeusa. Ona i te jej przeklęte Mojry. Zeus me może jej nic zrobić.
Szklana bańka chwieje się w przód i w tył, kiedy Hefajstos kiwa głową.
– Nie myślałem o Zeusie, lecz o Prosperze, Sykoraks i ludziach... to znaczy o istotach, które pomogły stworzyć Zeusa, mnie, innych bogów, a nawet tytanów. I nie chodzi tu o Uranosa i Gą ję, matkę Ziemię. Ich wtedy też jeszcze nie było.
Achilles próbuje ogarnąć rozumem ideę stworzenia bogów i tytanów przez kogoś innego niż Ziemia i Noc. Bezskutecznie.
– Złapali potwora imieniem Setebos i przez dziesięć lat więzili go na Marsie i waszej iliońskiej Ziemi – ciągnie Bóg Ognia.
– Kto? – Achilles ma już zupełny mętlik w głowie. – Co to jest Setebos? I co ma wspólnego z tym, co za minutę powiemy Demogorgonowi?
– Z pewnością znasz trochę historię, Achillesie, i słyszałeś o tym, jak Zeus pokonał swojego ojca Kronosa i innych tytanów, chociaż tytani byli silniejsi od olimpijskich bogów.
– Słyszałem. – Achilles znów czuje się jak mały chłopiec pobierający nauki u Chirona. – Zeus wyszedł z wojny z tytanami zwycięsko, ponieważ sprzymierzył się ze straszliwymi potworami, wobec których nawet tytani byli bezradni.
– A kto był ną jstraszniejszym ze straszliwych potworów? – pyta brodaty bóg. Przemawia tak protekcj onalnym tonem, że Achilles ma go ochotę wypatroszyć.
– Sturamienny – odpowiada, z trudem zachowując resztki cierpliwości. Demogorgon lada chwila zacznie przemawiać, a bełkot Hefajstosa wcale nie pomaga Achillesowi zebrać myśli. – Wieloręki potwór, którego wy, bogowie, nazwaliście Briareosem. Pierwsi ludzie nadali mu imię Ajgą jon.
– Stwór przezywany Briareosem lub Ajgą jonem naprawdę nazywa się Setebos – syczy Hefajstos. – Przez dziesięć lat nie mógł sycić swojego głodu jak należy, bo musiał ograniczać się do waszej śmiechu wartej wojenki trojańskiej. Został jednak uwolniony i cały Układ Słoneczny drży w swoich kwantowych posadach. Nyks martwi się, że zniszczeniu ulegnie nie tylko Ziemia, ale także nowy Mars i cały mroczny wymiar egzystencji. Dziury w branie łączą wszystko ze wszystkim, a oni są tacy nierozważni, Prospero, Sykoraks, Setebos
i cała reszta. Jeżeli ktoś nie wtrąci się do gry, Mojry zapowiadają całkowite kwantowe unicestwienie Ziemi i okolic. Nyks wolałaby, żebym ja, kulawy karzeł, zasiadł nastanie-Olimpu, niż żeby miało dojść do takiej katastrofy.
Achilles, który nie ma zielonego pojęcia, co właściwie pieprzy ten boski kurdupel, milczy.
Tymczasem Demogorgon chrząknięciem ucisza ostatnie szmery rozmów tytanów, Godzin, Woźniców, Uzdrowicieli i innych zdeformowanych stworów.
– Ale najlepsze... – Hefajstos szepcze, jakby mimo łączącego ich kabla bezkształtna chmura mogła ich jednak podsłuchać. – ...najlepsze jest to, że Demogorgon i jego bóg, Cisza, zjadają takie Setebosy na śniadanie.
– To nie Demogorgon jest niespełna rozumu – odpowiada Achilles, również szeptem. – To ty jesteś szurnięty jak szczur z trojańskiego sracza.
– Czy mimo to pozwolisz mi przemawiać w naszym imieniu? – dopytuje się natarczywie Hefajstos.
– Dobrze. Ale jeśli powiesz coś, co mi się nie spodoba, posiekam to twoje milutkie metalowe wdzianko na oddzielne kulki, potem odetnę ci jądra i wepchnę ci je do gardła przez tą szklaną bańkę.
– W porządku.
Hefajstos odłącza kabel.
– Możecie zaczynać. Słucham waszych próśb.
Postanowili przegłosować propozycję pożyczenia sonika Noma-1 nowi. Zebranie zostało zaplanowane na dwunastą w południe, kiedy straże były najmniej liczne, a najbardziej nużące codzienne obowiązki wykonane. Dzięki temu większość mieszkańców Ardis – razem z pięciorgiem nowo przybyłych, Hannah i Nomanem zebrało się pięćdziesiąt pięć osób – mogła być na nim obecna. Wieść o prośbie Nomana i tak już lotem błyskawicy obiegła obozowisko i mieszkańcy zamierzali stanowczo mu odmówić.
Hannah i Ada do południa opowiadały sobie nawzajem o ostatnich wydarzeniach. Hannah nie mogła się otrząsnąć po stracie przyjaciół
i samego dworku, ale Ada przypominała jej uparcie, że dwór można przecież odbudować, chociaż zapewne w skromniejszej formie.
– Myślisz, że tego dożyjemy?
Ada nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ścisnęła mocniej dłoń przyjaciółki.
Rozmawiały o Harmanie, o jego tajemniczym zniknięciu z Golden Gate w towarzystwie istoty nazywanej Arielem i o przekonaniu Ady, że nadal żyje. Mówiły też o drobiazgach – o przygotowywaniu posiłków i o planach powiększenia obozowiska, które wzięły w łeb, kiedy wojniksów zaczęło przybywać.
– Wiecie, dlaczego boją się zbliżyć do Setebosa? – spytała Hannah.
– Nie mamy pojęcia.
Ada zaprowadziła przyjaciółkę na skraj Dziury. Mały Setebos-nazwany przez Nomana „wszą” – leżał na dnie, na podkurczonych dłoniach i mackach. Żółte ślepia spojrzały na kobiety z nieludzką obojętnością, która była znacznie gorsza od zwykłej złośliwości.
Hannah złapała się za skronie.
– O Boże... O mój... Skrobie mi w mózg. Jakby chciał wejść do środka!
– Zawsze to robi – przyznała półgłosem Ada. Przyniosła ze sobą kartaczownicę i wycelowała ją teraz od niechcenia w leżącą parę metrów niżej masę błękitnosinej tkanki i różowych dłoni.
– A jeśli kogoś... opęta?
– Zawładnie nami, tak? Zacznie nas szczuć na siebie nawzajem?
– No właśnie...
Ada wzruszyła ramionami.
– Cały czas czegoś takiego się spodziewamy, zwłaszcza w nocy. Rozmawialiśmy o tym. Zwykle wszyscy naraz słyszymy, jak do nas woła, trochę jakbyśmy czuli przykry zapach w powietrzu. Ale kiedy uderza mocniej, tak jak przed chwilą w ciebie, koncentruje się na jednej osobie. Reszta słyszy wtedy tylko... nie wiem, jak to powiedzieć... echo?
– Uważacie zatem, że jeśli zacznie was przejmować, to pojedynczo?
Kolejne wzruszenie ramion.
– Mniej więcej.
Hannah spojrzała na ciężką kartaczownicę w jej rękach.
– Ale gdyby przejął cię w tej chwili, zabiłabyś mnie i całą masę ludzi, zanim...
– To prawda. O tym również rozmawialiśmy.
– I co? Macie jakiś plan?
– Owszem – przytaknęła Ada, zniżając głos. – Zabijemy potwora, zanim do tego dojdzie.
Hannah pokiwała głową.
– Ale najpierw trzeba ewakuować ludzi. Teraz już rozumiem, dlaczego nie chcecie dać Odyseuszowi sonika.
Ada westchnęła ciężko.
– Wiesz, po co mu jest potrzebny?
– Nie. Nie chciał mi powiedzieć. Wielu rzeczy mi nie mówi.
– Mimo to go kochasz.
– Odkąd zobaczyłam go na moście.
– Używałaś całunów turyńskich, kiedy jeszcze działały, więc na pewno wiesz, że tamten Odyseusz miał żonę. Opowiadał Achajom o Penelopie i o nastoletnim synu, Telemachu. Mówili w dziwnym języku, ale pod całunem zawsze ich rozumieliśmy.
Hannah spuściła wzrok.
– To prawda.
Mały Setebos zaczął biegać po dnie Dziury na swoich małych zaróżowionych rączkach. Pięć macek wspięło się po skale, pięć dłoni zacisnęło się na kracie i zaczęło ją ciągnąć z taką siłą, że metal zdawał się wyginać. Żółte ślepia pałały własnym światłem.
Daeman wracał z lasu i spieszył się na południowe spotkanie, kiedy zobaczył ducha. Na plecach niósł gruby płócienny worek z drewnem na opał. Myślał właśnie o tym, że wolałby stać na straży albo polować, zamiast rąbać i nosić drewno – gdy dosłownie dziesięć metrów od niego, spomiędzy drzew, wyszła kobieta.
Dostrzegł ją kątem oka – w sam raz, żeby zorientować się, że widzi nie wojniksa, lecz ludzką kobietę, a więc – zapewne – kogoś z Ardis. Dlatego nie zwolnił kroku, nie wycelował niesionej w wolnej ręce broni, nie podniósł wzroku. Poprawił ciężki pakunek na plecach, odwrócił się w stronę kobiety, żeby się z nią przywitać... i stanął jak wryty.
To była Savi.
Wyprostował się. Ciężki ładunek pociągnął go do tyłu i omal nie przewrócił, ale nawet gdyby padł jak długi, nie można by mu zarzucić, że histeryzuje. Wybałuszył oczy.
To była Savi – ale nie siwowłosa i podstarzała, którą na jego oczach Kaliban najpierw zamordował, a potem zaciągnął do swojej podwodnej groty na wyspie Prospera, tylko młoda, jasnoskóra, piękniejsza.
Zmartwychwstała? Niemożliwe.
Duch! Taka była jego pierwsza myśl – i pierwsze ukłucie strachu. W jego czasach ludzie nie wierzyli w duchy, nie zrozumieliby nawet idei ducha. Nie licząc wzmianek w spektaklu turyńskim, on sam poznał to słowo dopiero na jesieni, siglując stare książki w biblioteczce Dworu Ardis.
Ale to musiał być duch.
Młoda Savi wydawała się półmaterialna. Jej postać migotała lekko, kiedy zobaczyła go, odwróciła się i zaczęła się zbliżać. Daeman uświadomił sobie, że widzi przez nią na wylot, i to nawet z większą łatwością niż przez hologram Prospera.
Wiedział jednak, czuł przez skórę, że to nie jest hologram, tylko coś... coś żywego i prawdziwego. Nie przeszkadzała mu delikatna poświata bijąca z ciała Savi ani fakt, że jej stopy nie dotykały ziemi, kiedy rozgarniając wysokie, brunatne trawy, szła w jego kierunku. Była ubrana tylko w termoskórę. Z własnego doświadczenia wiedział, że w termoskórze – cieńszej niż warstwa farby na naskórku – człowiek czuje się bardziej rozebrany, niż gdyby był zupełnie nagi, i tak właśnie wyglądała Savi. Termoskóra miała delikatnie niebieski odcień, ale każdy mięsień rysował się pod nią wyraźniej, a piersi zdawały się kołysać bardziej, niż powinny. Przywykł do widoku Savi w termoskórze, lecz zamiast lekko obwisłych piersi i pośladków oraz sflaczałych mięśni ud widział teraz jędrny biust, płaski brzuch i silną, młodzieńczą muskulaturę.
Wyplątał się z pasków, zrzucił worek na ziemię i chwycił kartaczownicę oburącz. Dwieście metrów dalej znajdowała się nowa palisada, znad krawędzi wystawała nawet głowa patrolującego ją wartownika, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo innego. Znalazł się sam na sam z duchem na skraju lasu.
– Cześć, Daemanie.
Głos Savi. Młodszy, żywszy, bardziej rozwibrowany od hipnotyzującego tonu, który zapamiętał, ale o pomyłce nie mogło być mowy.
Nie odpowiedział. Zatrzymała się na wyciągnięcie ręki od niego. Z tej odległości widział już, że nie tyle migocze, ile pojawia się i znika. W jednym ułamku sekundy wydawała się całkowicie materialna, chwilę później – przezroczysta i zwiewna. Kiedy się materializowa-ła, widział wyraźnie rysujące się pod termoskóra sutki. Młoda Savi była przepiękna.
Zmierzyła go spojrzeniem znajomych ciemnych oczu.
– Dobrze wyglądasz. Bardzo schudłeś. Zmężniałeś.
Nie odzywał się. Każdy, kto zapuszczał się w głąb lasu, miał przy sobie głośny gwizdek; znaleźli ich kilka w ruinach dworku. Daeman nosił swój na sznurku na szyi. Wystarczyłoby w niego gwizdnąć, a w niespełna minutę przybiegłby mu z pomocą tuzin uzbrojonych kobiet i mężczyzn.
– Maszrację. – Uśmiechnęła się. – Nie jestem Savi. Nigdy się nie spotkaliśmy. Znam cię tylko z nagrań i z opowiadań Prospera.
– Kim jesteś? – zapytał spiętym, zachrypniętym głosem. Kobieta wzruszyła ramionami, jakby jej tożsamość nie była szczególnie istotna.
– Nazywam się Mojra.
To imię nic mu nie mówiło. Savi o nikim takim nie wspominała, Prospero też nie. Przeszło mu przez głowę, że to Kaliban umie zmieniać postać.
– Czym jesteś? – zapytał w końcu.
– Ha! – W tej jednej sylabie pobrzmiewał znajomy, chrapliwy śmiech Savi. – Cudownie inteligentne pytanie. Nie: „dlaczego wyglądasz jak moja nieżyjąca przyjaciółka?”, tylko: „czym jesteś?” Prospero miał rację. Jesteś bystrzejszy, niż na to wyglądasz.
Daeman dotknął zawieszonego na piersi gwizdka. Czekał.
– Jestem postczłowiekiem – powiedziała podobizna Savi.
Daeman ścisnął mocniej gwizdek.
– Postludzi już nie ma.
– Nie było, ale teraz są. To znaczy, jest jeden. Ja.
– Czego tu szukasz?
Wolno wyciągnęła rękę i dotknęła jego przedramienia. Spodziewał się, że jej dłoń się rozpłynie, ale poczuł jej dotknięcie równie wyraźnie, jakby miał przed sobą któregoś z mieszkańców Ardis. Smukłe palce prześliznęły się po rękawie jego kurtki. Poczuł też coś w rodzaju elektryzującego mrowienia.
– Chcę pójść z tobą na spotkanie i zobaczyć, jak będziecie głosować nad pożyczeniem sonika Nomanowi.
Skąd ona o tym wie?
– Jeżeli się tam pokażesz, nie będzie żadnego spotkania ani głosowania. Nawet Odys... To znaczy, nawet Noman będzie chciał się dowiedzieć, kim jesteś, skąd się tu wzięłaś i czego chcesz.
– Być może. – Wzruszyła ramionami. – Ale poza tobą nikt mnie nie będzie widział. To taka sztuczka, którą Prospero wbudował moim
siostrom, kiedy postanowiły zostać bogami. Pomyślałam, że ją sobie zachowam. Czasem się przydaje.
Lewą ręką Daeman bawił się gwizdkiem, palec wskazujący prawej wsunął pod osłonę spustu kartaczownicy. Patrzył, jak Mojra materiali-żuje się, rozpływa i znów krystalizuje. Był tak oszołomiony jej słowami, że nie potrafił nawet wymyślić sensownego pytania. Intuicja podpowiadała mu jednak, że nie powinien na razie odwracać się od tej dziwnej kobiety, chociaż nie umiałby powiedzieć, skąd ten pomysł.
– Dlaczego tak cię interesuje nasza dyskusja? – zapytał.
– Nie sama dyskusja, lecz jej wynik.
– Ale dlaczego?
Uśmiechnęła się.
– Daemanie... Jeżeli twierdzę, że potrafię być niewidzialna dla pięćdziesięciu paru osób, tobie również mogłabym się nie pokazywać, prawda? Chcę jednak, żebyś wiedział, że tam będę. Później porozmawiamy.
– O czym?
Daeman pamiętał widok pobrązowiałych, zmumifikowanych zwłok istot, które z Harmanem i Savi uznali za ostatnich postludzi. Znaleźli je w umierającym królestwie Prospera, w rozrzedzonym, zatęchłym powietrzu. Same kobiety. Większość zwłok została dawno ogryziona przez Kalibana. Nie miał jak rozpoznać, czy kobieta jest tym, za kogo się podaje. Najbardziej przypominała mu boginię ze spektaklu tu-ryńskiego, który rzadko oglądał – Atenę albo odmłodzoną Herę. Urodą nie dorównywała Afrodycie. Nagle przypomniał sobie, że przed rokiem w Kraterze Paryskim mówiło się o stawianiu ołtarzy bogom ze spektaklu turyńskiego.
Mieszkańcy Krateru zginęli. Matka Daemana również. Kaliban zabił ich i zjadł, a samo miasto zostało pokryte błękitnym, lepkim lodem Setebosa. Jeśli więc nawet modlili się do turyńskich bogów i bogiń, nie na wiele im się to zdało. A jeżeli teraz miał przed sobą jedno z tych bóstw, tym bardziej nie mógł się spodziewać niczego dobrego.
– Na przykład o tym, co się dzieje z twoim przyjacielem Harmanem – powiedziało widmo, które przedstawiło się jako Mojra.
– Gdzie on jest? Nic mu się nie stało? – Daeman złapał się na tym, że krzyczy.
Mojra uśmiechnęła się w odpowiedzi.
– Po głosowaniu.
– No to powiedz mi przynajmniej, co takiego interesującego jest w tym głosowaniu, że przyszłaś z... nie wiem, skąd przyszłaś, ale chcesz je zobaczyć.
Głos Daemana był równie stanowczy jak on sam. Mojra skinęła głową.
– Przyszłam je zobaczyć, bo to ważne wydarzenie.
– Dlaczego? Dla kogo ważne? Jakim cudem?
Nie odpowiedziała. Nie uśmiechała się już.
Wypuścił gwizdek z ręki.
– Co będzie lepsze: dać Nomanowi sonik czy mu odmówić?
– Chcę tylko patrzeć. Nie głosować.
– Nie o to pytałem.
– Wiem.
Ktoś uderzył w dzwon. Spotkanie. Ludzie zaczynali się zbierać wokół ogniska przy szałasie.
Daemanowi nie spieszyło się jednak. Wiedział, że mniej by ryzykował, sprowadzając do obozu żywego wojniksa niż tę kobietę. Zdawał sobie też sprawę, że ma bardzo mało czasu na decyzję.
– Mogłabyś niewidzialna obserwować przebieg spotkania. – Zniżył głos. – Dlaczego mi się pokazałaś?
– Już ci mówiłam: bo tak chciałam. A może jestem wampirem? Nie wejdę, dopóki ktoś mnie nie zaprosi?
Daeman nie wiedział, co to jest wampir, ale uznał, że chwilowo nie jest to naj ważniej sze.
– Nie zaproszę cię do ogniska, dopóki nie podasz mi przekonującego powodu, dla którego miałbym to zrobić.
Mojra westchnęła.
– Prospero i Harman uprzedzali mnie, że jesteś uparty, ale nie sądziłam, że aż tak.
– Mówisz, jakbyś spotkała Harmana. Powiedz mi o coś o nim: gdzie jest, jak się miewa. Przekonaj mnie, że go widziałaś.
Kiedy spojrzała mu w oczy, miał wrażenie, że powietrze powinno zaiskrzyć od tego spojrzenia. Dzwon ucichł. Spotkanie się rozpoczęto. Daeman stał bez ruchu. Milczał.
– Dobrze – powiedziała w końcu Mojra. Na jej ustach błąkał się wątły uśmieszek. – Twój przyjaciel Harman ma bliznę tuż nad penisem. Nie pytałam, skąd się wzięła, ale musiał się skaleczyć w ciągu ostatnich dwudziestu lat. W konserwatorni na pewno by jqusunięto.
Daeman nawet nie mrugnął.
– Nigdy nie widziałem Harmana nago. Wymyśl coś innego.
Mojra roześmiała się swobodnie.
– Kłamiesz. Kiedy daliśmy Harmanowi termoskórę, którą teraz nosi, doskonale wiedział, jak ją włożyć. Jak wiesz, za pierwszym razem nie jest łatwo. Powiedział, że na orbitalnej wyspie przez całe tygodnie chodziliście w termoskórach. I że raz ubieraliście się w nie przy Savi. Widziałeś go nago, a tej blizny trudno nie zauważyć.
– Po co mu termoskóra? Gdzie on teraz jest?
– Zaprowadź mnie na spotkanie. Obiecuję, że później opowiem ci o Harmanie.
– Powinnaś opowiedzieć Adzie. Oni są... małżeństwem. – Nie było łatwo wypowiedzieć to niezwykłe słowo.
– Opowiem tobie, a ty jej powtórzysz, jeśli uznasz, że tak trzeba. – Mojra się uśmiechnęła. – Idziemy?
Podała mu lewe ramię, zgięte w łokciu, jakby miał ją wprowadzić na oficjalny bankiet. Wziął ją pod rękę.
– ... i do tego właśnie sprowadza się moja prośba – mówił właśnie Odyseusz-Noman, kiedy Daeman zajął miejsce w kręgu. Większość z ponad pięćdziesięciu słuchaczy siedziała na ziemi na kocach i siennikach, tylko niektórzy stali. Daeman stanął z tyłu.
– Chcesz pożyczyć sonik, który jest naszą jedyną nadzieją – powiedział Boman. – Mimo to nie zamierzasz nam powiedzieć, ani do czego go potrzebujesz, ani na jak długo.
– Właśnie. Może się okazać, że wystarczy mi kilka godzin; wtedy zaprogramuję go na automatyczny powrót. Ale może być i tak, że w ogóle do was nie wróci.
– Wtedy wszyscy zginiemy – odezwał się Stefe, jeden z przybyszów z Hughes Town.
Noman milczał.
– Powiedz, do czego jest ci potrzebny – zasugerowała Siris.
– To moja prywatna sprawa.
Część słuchaczy parsknęła śmiechem, jakby Grek zażartował, ale na twarzy Nomana nie drgnął nawet jeden mięsień. Mówił serio.
– Poszukaj sobie innego sonika! – zawołał Kaman, lokalny ekspert od spraw wojskowych. Nie ukrywał, że nigdy nie ufał prawdziwemu Odyseuszowi, temu ze spektaklu turyńskiego, który oglądał dzień w dzień przez dziesięć lat przed Upadkiem Nieba. Tym bardziej nie miał ochoty zaufać jego podstarzałej wersji.
– Gdybym mógł, tobym to zrobił – odparł beznamiętnie Noman. – Ale najbliższe, o jakich wiem, znajdują się tysiące kilometrów stąd. Skleconą przez nas tratwą leciałbym tam bardzo długo i nie wiadomo, czy w ogóle dałbym radę dotrzeć na miejsce. A sonik jest mi potrzebny jeszcze dzisiaj. Natychmiast.
– Po co? – Loman nieświadomym gestem bezpalcej dłoni potarł obandażowaną lewą rękę.
Noman nie odpowiedział.
Stojąca obok niego Ada, która ogłosiła otwarcie zebrania i wprowadziła wszystkich w sprawę, zaproponowała półgłosem:
– Może powiedz nam, Nomanie, co będziemy mieli z tego, że oddamy ci sonik?
– Jeżeli uda mi się przeprowadzić mój plan, może faksowęzły znów zaczną działać. Za kilka godzin, najdalej za parę dni.
Dało się słyszeć, że wszyscy wstrzymali oddech.
– Bardziej jednak prawdopodobne jest, że pozostaną nieaktywne – dodał Noman.
– Więc to dlatego chcesz sonik? – spytał Greogi. – Żeby uruchomić faksy?
– Nie. To tylko możliwy skutek uboczny mojej wyprawy. Jak powiedziałem, mało prawdopodobny.
– Czy... z wypożyczenia sonika... mogą płynąć dla nas jakieś inne korzyści? – podsunęła Ada. Było oczywiste, że najbardziej ze wszystkich skłania się ku prośbie Nomana.
Noman wzruszył ramionami.
Zapadła taka cisza, że z odległości pół kilometra Daeman usłyszał nawołujących się wartowników. Odwrócił się. Widmowa Mojra sta-ta obok niego z rękami skrzyżowanymi na piersi. Wydawało się to niewiarygodne, ale nikt z tych, którzy również spojrzeli w stronę wartowników – Ada, Noman, Boman, który zerkał spode łba na Daemana, odkąd ten przeszedł przez furtkę w palisadzie – jej nie widział.
Noman wyciągnął przed siebie muskularne ramiona i rozczapierzył palce, jakby chciał ich wszystkich złapać albo odepchnąć.
– Chcecie usłyszeć, że dokonam cudu. – Nie mówił głośno, ale jego dźwięczny, wyszkolony w sztuce retoryki głos i tak niósł się aż do palisady i wracał echem. – Cudu nie będzie. Możecie zostać tu i zatrzymać sonik, ale prędzej czy później i tak zginiecie. Nawet jeśli ewakuujecie się na tę wyspę w dole rzeki, wojniksy pójdą za wami. W dalszym ciągu mogą się faksować i w przeciwieństwie do was
nigdy nie potrzebowały do tego faksowęzłów. Otaczają nas dziesiątkami tysięcy, nie dalej niż trzy kilometry stąd. Na całym świecie ludzkie niedobitki uciekają przed nimi, kryją się w jaskiniach, wieżowcach i ruinach starych miast. Wojniksy mordują ich bez litości. Na razie macie nad nimi przewagę: nie zaatakują, dopóki ten... mały Setebos jest waszym więźniem. Ale najdalej za kilka dni – a może za kilka godzin – setebosowa wesz będzie wystarczająco silna, żeby uciec z dziury i wedrzeć się do waszych głów. A możecie mi wierzyć, że tego byście nie chcieli. Zresztą w końcu i tak przyjdąpo was wojniksy.
– Tym bardziej warto zatrzymać sonikl – zawoiai Cau\.
Noman odwrócił ręce dłońmi do góry.
– Być może. Tyle że niedługo nie będziecie mieli dokąd uciec. Myślicie, że tylko wy znacie funkcję wyszukiwania? Nie tylko. W dodatku wasze funkcje nie działają, a funkcje wojniksów i kalibanów – jak najbardziej. Znajdą was. Nawet Setebos was znajdzie, kiedy skończy się obżerać historią waszej planety.
– Kiedy tak mówisz, nie dajesz nam cienia nadziei – stwierdził Tom, małomówny medyk.
– Nie daję. – Noman podniósł głos. – Nie jestem od dawania wam nadziei, chociaż jeśli mi się powiedzie na mojej wyprawie, może przez przypadek ją wam przywrócę. Ale nie zamierzam was okłamywać; szansę powodzenia mam niewielkie. A wy macie prawo znać prawdę. Tylko że jeżeli coś się szybko nie zmieni, to z sonikiem czy bez wasze szansę przetrwania są równe zeru.
Daeman, który obiecywał sobie solennie, że nie weźmie udziału w dyskusji, zawołał:
– Moglibyśmy polecieć do pierścieni, Nomanie! Sonikiem, po sześciu. Ja wróciłem nim na ziemię z wyspy Prospera. Czy w pierścieniach nie bylibyśmy bezpieczni?
Wszystkie oczy zwróciły się w jego kierunku. Nikt nie spojrzał na stojącą dwa metry obok niego migoczącą Mojrę.
– Nie – odparł Noman. – W pierścieniach nie bylibyście bezpieczni.
Ciemnowłosa Edide zerwała się na równe nogi. Wydawało się, że
śmieje się i płacze jednocześnie.
– Kurwa twoja mać! Ty naprawdę nie dajesz nam najmniejszych szans!
Pierwszy raz Odyseusz się uśmiechnął, co jego wrogów musiało doprowadzić do szewskiej pasji. Białe zęby błysnęły w siwej brodzie.
– Nie jestem od tego, żeby dawać wam szansę – stwierdził oschle. – To rola losu, który albo przychyli się do waszych próśb, albo nie. Za to wy możecie dzisiaj dać szansę mnie... Albo nie.
Ada wyszła na środek kręgu.
– Głosujemy. Ponieważ sprawa jest ogromnej wagi, proszę nie wstrzymywać się od głosu. Ci, którzy zgadzają się na pożyczenie Odyseuszowi... przepraszam, Nomanowi, naszego sonika, ręka do góry. Ci, którzy są przeciw, niech na razie nie podnoszą rąk.
Z
wysokości półtora kilometra Troja – starożytny Ilion – i otaczające ją pole bitwy nie przedstawiały się szczególnie imponująco.
– To tu? – spytał centurion Mep Ahoo z przedziału załogi. – Tutaj walczyliśmy razem z Grekami i Trojanami? Na tym skrawku ziemi i zarośniętym pagórku?
– Sześć tysięcy lat temu – odzywa się Mahnmut. Siedzi za sterami „Mrocznej Damy” w ładowni ładownika.
– I w innym wszechświecie – dodaje Orphu z ładowni „Mrocznej Damy”.
– Wygląda niepozornie – stwierdził pilotujący ładownik Suma IV. – Możemy lecieć dalej?
– Jeszcze jedno kółko, proszę – zaproponował Mahnmut. – Moglibyśmy zejść niżej? Przelecieć między tym wzgórzem i morzem? Nad plażą?
– Nie ma mowy. Możesz sobie powiększyć obraz. Nie zbliżę się dc pola siłowego nad wysuszonym morzem.
– Chciałem, żeby Orphu mógł odebrać wyraźny sygnał z radaru i kamer na podczerwień.
– Poradzę sobie – zadudnił bas z ładowni.
Ładownik zatoczył jeszcze jeden krąg na wysokości tysiąca pięciuset metrów. Najdalej na zachód wysunięty punkt tego okręgu – nad ruinami na szczycie wzgórza – znajdował się dobry kilometr od skraju morza. Mahnmut powiększył sobie obraz z głównej kamery, odciął pozostałe kanały i patrzył w dół. Ogarnął go dziwny smutek.
Resztki ruin dawnego Ilionu znajdowały się na grzbiecie – wzgórza biegnącego ze wschodu na zachód, w stronę egejskiego brzegu, przy którym nigdy nie było portu z prawdziwego zdarzenia, lecz płytka, łukowata zatoka, w której starożytne okręty cumowały do wbitych w dno pali lub kamiennych kotwic. W tym właśnie miejscu Agamem-non i greccy herosi przycumowali setki swoich czarnych okrętów.
Na zachodzie Morze Egejskie i – dalej – Śródziemne, ciemne jak wino, ciągnęły się wtedy aż po horyzont. Teraz jednak, pod migotliwą pokrywą zainstalowanego przez postludzi pola antyenergetycz-nego – które w mgnieniu oka odcięłoby zasilanie ładownika, gdyby ten znalazł się w jego obrębie – ciągnął się osuszony Basen Śródziemny: ziemia, kamienie, a w oddali pola uprawne. Dalej było też widać prastare wyspy, które dawniej wyrastały z morza, a które Achilles podbił po drodze pod Troję: Imbros, Lemnos i Tenedos zmieniły się w strome, zalesione wzgórza, których skaliste podnóża wyrastały wprost ze śródziemnomorskich piasków.
Między nieistniejącym już Morzem Egejskim i ruinami Troi rozciągało się około półtora kilometra aluwialnej równiny, która z biegiem lat zarosła karłowatymi drzewkami. Mahnmut jednak bez trudu wyobraził sobie, jak musiała wyglądać w czasach Odyseusza, Achillesa, Hektora i pozostałych bohaterów. Pięć kilometrów łagodnie zakrzywiającego się morskiego brzegu, na skraju morza piaski i mokradła, dalej zatłoczona plaża, wydmy, w które wsiąkła masa krwi i tysiące namiotów na plaży. Aż wreszcie i szeroka równina, która ciągnie się aż pod mury miasta, dziś zarośnięta, wtedy jednak, po dziesięciu latach wycinki, palenia ognisk i stosów pogrzebowych, kompletnie ogołocona z drzew.
Na północy widać było skrawek wody. Cieśnina najpierw nosząca nazwę Hellespontu, przemianowana później na Dardanele, została zatamowana dłońmi z pola siłowego, podobnymi do tych, które zamykały osuszone morze na zachodzie, między Gibraltarem i wybrzeżem Afryki.
Orphu – który zapewne obserwował okolicę na radarze i innych przyrządach – odezwał się przez radio na wydzielonym kanale:
– Postludzie musieli wybudować kawał pięknej kanalizacji, W przeciwnym razie wszystko by im tu dawno pozalewało.
– To prawda – przyznał Mahnmut, chociaż aspekt techniczno-inżynierski całego przedsięwzięcia niespecjalnie go interesował. Myślał właśnie o lordzie Byronie, o Aleksandrze Wielkim i innych, którzy pielgrzymowali do Ilionu, dziwnie świętego miejsca.
Tu każdy kamień ma swoje imię.
Te słowa znikąd pojawiły się w umyśle Mahnmuta. Kto to napisał? Lukan? Być może. Najprawdopodobniej.
Na wzgórzu pozostało już tylko kilka szaro-białych blizn poruszonej skały i garść bezimiennych kamieni. Ruiny ruin. Część śladów pochodziła zapewne z czasów, gdy archeolog amator, trojański fanatyk Heinrich Schliemann, w latach siedemdziesiątych XIX wieku podjął bezmyślne, rabunkowe prace wykopaliskowe. Tu, na prawdziwej Ziemi. Ponad trzy tysiące lat temu.
Teraz to miej sce nie miało w sobie nic szczególnego. Ostatnie imię, jakie nadali mu ludzie na swoich mapach, brzmiało „Hisarlik”. Kamienie, karłowate drzewa, równina zalewowa, wysokie wzgórze schodzące na północ ku Dardanelom i na zachód, w stronę Morza Egejskiego.
Ale Mahnmut miał przed oczami pole bitwy nad Skamandrem i Sy-mojdą. Widział, gdzie stały mury i niebotyczne wieżyce Ilionu, gdzie stok wzgórza opadał do morza; umiał znaleźć porośnięty krzewami grzbiet między miastem i plażą (Grecy już wtedy nazywali go Zarośniętym Wzgórzem, choć trojańscy kapłani i kapłanki widzieli w nim kurhan Myrine). Przypomniał sobie twarz Zeusa w atomowej chmurze, którą nie tak dawno widział na południe stąd.
Sześć tysięcy lat temu.
Ładownik kończył właśnie ostatniąrundę, kiedy Mahnmut oczami wyobraźni zobaczył Bramę Ską jską powstrzymującąrozwrzeszczaną grecką armię. W Iliadzie, którą oglądał na żywo, nie było konia trojańskiego. Szeroka, wspaniała aleja, prowadziła obok targu i fontann prosto do pałacu Priama, który został zbombardowany – według rachuby Mahnmuta – przed dziesięcioma miesiącami. Na północny wschód stamtąd wznosiła się przepiękna świątynia Ateny. Tam, gdzie teraz walały się kamienie i rosły kolczaste krzaki, znajdowała się Brama Dardanelska, przez którą zawsze przewalały się tłumy. Obok stała wieża strażnicza, w której Helena...
– Nic tu nie ma – dobiegł z interkomu głos Sumy IV. – Lecimy.
– Dobrze – powiedział Mahnmut.
– W porządku – zawtórował mu Orphu.
Ruszyli na północ. Ładownik wciągnął skrzydła, na których szybował w atmosferze, morfował drugie, krótsze, i przekroczył barierę dźwięku. Nikt nie słyszał gromu dźwiękowego, który poniósł się aż na drugi brzeg Dardaneli.
– Nie cieszysz się? – spytał Mahnmut przez radio. – Zaraz zobaczymy Paryż!
– Raczej krater po Paryżu – odparł Orphu. – Przypuszczam, że czarna dziura zabrała ze sobą mieszkanie Prousta.
– No wiesz, ale jednak to tu pisał. James Joyce też przez pewien czas tworzył w Paryżu, jeśli mnie pamięć nie myli.
Orphu tylko zadudnił w odpowiedzi.
– Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że oprócz Prousta interesuje cię także Joyce?
– Jakoś się nie złożyło.
– Ale dlaczego akurat oni, Orphu?
– Dlaczego Szekspir, Mahnmucie? Dlaczego sonety bardziej niż dramaty? Dlaczego Mroczna Dama i Młodzieniec, a nie, powiedzmy, Hamlet?
– Ja pierwszy zapytałem.
Milczenie się przedłużało. Mahnmut wsłuchał się w buczenie silników strumieniowych za plecami i nad głową, w syk tlenu w przewodach i wentylatorach, w szum zakłóceń w eterze.
– Pamiętasz, jak jeszcze na „Królowej” mówiłem o tym, że wielcy artyści, osobliwości ludzkiego geniuszu, potrafią tworzyć nowe rzeczywistości? A przynajmniej otwierać nam prowadzące do nich przejścia przez brany?
– Jak mógłbym zapomnieć? Nikt nie wiedział, czy mówisz serio, czy żartujesz.
– Mówiłem serio. W swoich zainteresowaniach ludzkością skupiłem się na okresie od XX do XXII wieku po Chrystusie. I dawno doszedłem do wniosku, że Proust i Joyce byli głównymi akuszerami tych stuleci.
– Nieszczególna rekomendacja, o ile przypominam sobie historię...
– Nie. To znaczy tak.
Następne kilka minut upłynęło w zupełnej ciszy.
– Chciałbyś usłyszeć wiersz, na który natknąłem się jako młody morawiec, świeżo po wyjściu z fabryki? – spytał Orphu.
Mahnmut próbował sobie wyobrazić nowo narodzonego Orphu z Io, ale szybko się poddał.
– Chętnie – powiedział.
Nigdy wcześniej nie słyszał, żeby jego przyjaciel recytował poezję. Jego głos miał dziwnie miłą barwę...
Poroniony
I.
Mały Rudy Bloom, czerwony na buzi w matczynym łonie
Czerwony blask przenika jego senne, niezborne wizje
Molly szczęka drutami, robi mu czerwony szal
Czuje, jak małe jego stopki kopią ją od środka
Pochłaniają go małe płody snów, przygotowując na woń koców
II.
Mężczyzna delikatnie ociera usta czerwoną serwetką
Wodzi wzrokiem po morzu chmur, przepływającym za wysokimi kominami z cegły
Zanurzony w nagłym wspomnieniu gałązek głogu, które trą o siebie, chłostane wiatrem
Małe rączki wyciągają się do trzepoczących różowych płatków
Zapach dni dawno minionych zwija mu się w wąskich nozdrzach
III.
Jedenaście dni. Jedenaście istnień małej istotki wynurzającej się z kokonu
Jedenaście splamionych cisząporanków, kiedy ciepło i cień pełzły po deskach podłogi
Jedenaście tysięcy uderzeń serca, zanim zapadła noc i kaczki od-frunęły z odległego stawu
Jedenastąpokazały wskazówki, duża i mała, kiedy przycisnęła go io piersi
Przez jedenaście dni patrzyli, jak jego różowe ciałko śpi w splotach czerwonej wełny
IV.
Fragmenty powieści oprawił w wyobraźni
Ale jej luźne kartki fruwały po ciemnych korytarzach jego umysłu
Niektóre były puste, inne zawierały tylko przypisy
Z mozołem znosił skurcze wyobraźni
Lecz kiedy przelał je na papier, wspomnienia nie doczekały ranka...
Kiedy bas Orphu w interkomie zamarł, Mahnmut milczał jeszcze przez chwilę, próbując ocenić wartość dzieła. Nie było to łatwe, wiedział jednak, jakie znaczenie dla Orphu będzie miała jego opinia; pod koniec deklamacji głos olbrzyma z Io prawie drżał.
– Kto go napisał? – spytał.
– Nie wiem. Jakaś poetka z XXI wieku, której nazwisko przepadło razem z całą Zapomnianą Erą. Mówiłem, że na ten wiersz natknąłem
się w młodości, zanim poznałem Prousta, Joyce’a i innych poważnych pisarzy, ale to właśnie on pozwolił mi połączyć Joyce’a z Proustem jako dwa aspekty jednej świadomości. Osobliwość ludzkiego geniuszu i przenikliwości. Nigdy nie wyzbyłem się tego przekonania.
– Trochę jak ze mną, kiedy pierwszy raz zajrzałem do sonetów Szekspira...
– Włączcie transmisję wideo z „Królowej Mab” – polecił Suma IV wszystkim na pokładzie.
Mahnmut posłusznie włączył monitor.
Na szerokim łożu, wśród jedwabnej pościeli i kolorowych wełnianych dywanów, wściekle kopulowały dwie istoty ludzkie. Ich zapał i energia zaskoczyły Mahnmuta, który sporo czytał o stosunkach seksualnych wśród ludzi, ale nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby obejrzeć jakieś archiwalne nagranie.
– Co tam się dzieje? – zdziwił się Orphu na prywatnym kanale radiowym. – Telemetria kompletnie zwariowała: ciśnienie krwi osiąga jakieś niewiarygodne poziomy, dopamina i adrenalina lejąsię strumieniami, serca biją jak oszalałe... Co to, walka na śmierć i życie?
– No cóż...
Postaci na łóżku – poruszające się we frenetycznym rytmie – przetoczyły się na bok, wciąż połączone. Mahnmut pierwszy raz wyraźnie zobaczył twarz mężczyzny.
Odyseusz.
Kobietą musiała być Sykoraks, która przywitała achajskiego bohatera w mieście na orbicie. Jej piersi i pośladki, uwolnione z ubrania, wydawały się teraz jeszcze większe – chociaż akurat w tej chwili biust miała przyciśnięty na płask do piersi Odyseusza.
– Więc...-jąkał się Mahnmut.
Suma IV wybawił go z opresj i.
– To nie jest najważniejszy przekaz – powiedział. – Przełączcie się na widok z przednich kamer ładownika.
Mahnmut zmienił kanał. Orphu przełączył się na inne dostępne mu źródła danych.
Zbliżali się do zmasakrowanego przez czarną dziurę Paryża, ale podobnie jak na zdjęciach, które oglądali na „Królowej Mab”, krateru nie było nigdzie widać. Wszystko przykrywała olbrzymia kopuła z błękitnego, jakby oplecionego pajęczyną lodu.
– A gdzie nasz wieloręki przyjaciel, który to zbudował? – nadał Suma IV na „Królową”.
– Z orbity nie widać żadnych dziur w branie – odpowiedział mu Asteague/Che. – Ani stąd, ze statku, ani z satelitów. Stwór skończył się chyba posilać w Oświęcimiu, Hiroszimie i gdzie indziej. Może wrócił do Paryża. Do domu.
– Wrócił – odezwał się Orphu. – Zobaczcie w podczerwieni. Jakieś ogromne paskudztwo siedzi w samym środku tej sinej pajęczyny, dokładnie pod najwyższym punktem kopuły. Widać sporo kanałów grzewczych; być może ogrzewa gniazdo ciepłem z krateru. W odwzorowaniu warstwowym pod najcieplejszymi obszarami mózgu prawie, prawie widać setki przerośniętych palców.
– Grunt, że jesteśmy w Paryżu – stwierdził Mahnmut na prywatnym kanale. – W mieście Prousta i...
Kiedy później wracał w myślach do tej chwili, nigdy nie potrafił zrozumieć, jakim cudem Suma IV zdołał zareagować tak szybko – nawet jeśli wziąć pod uwagę, że był na stałe podpięty do centralnego komputera i sterów ładownika.
Sześć piorunów wystrzeliło w górę z różnych punktów niebieskiej kopuły. Tylko wysoki pułap, na jakim zawisł ładownik, i niewiarygodny refleks pilota ocalił morawce.
Suma IV przełączył silniki ze zwykłych strumieniowych na nad-dźwiękowe, położył maszynę w skręt z przeciążeniem siedemdziesięciu pięciu g, zanurkował, zrobił beczkę i świecą zaczął zdobywać wysokość; z lekkim odchyleniem w kierunku pomocnym. Mimo to sześć elektrycznych łuków o napięciu miliarda woltów i tak chybiło dosłownie o centymetry. Fala dźwiękowa potężnej implozji uderzyła w ładownik, który dwa razy przekoziołkował, ale Suma IV ani na chwilę nie stracił nad nim panowania. Skrócił skrzydła i rzucił się do ucieczki.
Jeszcze raz szarpnął w bok, celowo przekoziołkował, włączył maskowanie na pełną moc, wystrzelił flary i zbryzgał niebo nad Paryżem deszczem elektronicznych szumów.
Ze skutego lodem miasta wystrzelił tuzin ognistych kul. Lecąc z prędkością trzech machów, szukały celu, szukały, przyspieszyły, szukały dalej. Mahnmut wpatrywał się jak zaklęty w ekran radaru; Orphu – podłączony do radaru bezpośrednio – musiał dosłownie czaić depczące im po piętach plazmowe pociski.
Nie znalazły ładownika. Suma IV przyspieszył do pięciu machów, wzniósł się na trzydzieści dwa tysiące metrów i wyszedł na skraj atmosfery. Ogniste meteory wybuchły pod nimi na różnych wysokościach.
Potężne fale uderzeniowe nałożyły się jak zmarszczki na powierzchni stawu.
– Skurwiel jeden... – zaczął Orphu.
– Cisza! – warknął Suma IV.
Ładownik wszedł w korkociąg, zanurkował, skręcił na południe, poszerzył sferę zakłóceń radarowych i elektronicznych i piął się coraz dalej w otwarty kosmos. Z miasta, które zostawił sześćset kilometrów za rufą i od którego stale się oddalał, nie wyleciały już następne pociski.
– Wygląda na to, że nasz wieloręki móżdżek umie się bronić – zauważył Mahnmut.
– My też – odpowiedział mu Mep Ahoo. – Powinniśmy walnąć mu atomówkę... Podgrzać mu gniazdko. Pół miliona stopni na początek wystarczy.
– Cisza! – krzyknął z kokpitu Suma IV.
W ładowniku rozległ się głos Asteague/Che:
– Moi drodzy, mamy... macie... mały problem.
– Co ty nie powiesz... – zadudnił Orphu z Io, zapominając, że wszedł na wspólny kanał.
– Nie mówię o wielorękim potworze, który was zaatakował. Mam na myśli problem o wiele poważniejszy. Właśnie nad nim przelatujecie. Niczego byśmy nie zauważyli, gdybyśmy nie śledzili was wszystkimi czujnikami.
– Poważniejszy?-powtórzyłMahnmut.
– O wiele. Tym bardziej że nie jest to jeden problem, lecz... siedemset sześćdziesiąt osiem problemów.
M
ówcie. Czego chcecie? – grzmi Demogorgon. Hefajstos szturcha Achillesa pod żebro, dając mu do zrozumienia, że teraz to on będzie mówił. Kłania się niezgrabnie – metalowe kule i wieńcząca je szklana bańka podrygują przy tym zabawnie – i zaczyna:
– Wasza Demogorgonowatość, lordzie Kronosie, szlachetni tytani, Godziny Nieśmiertelne i... inne czcigodne istoty. Przybyliśmy tu z moim przyjacielem Achillesem nie po to, by prosić was o przysłu
gę, lecz aby podzielić się z wami naszą wiedzą w ważnej kwestii Mamy informacje, które powinniście i które z pewnością chcielibyście poznać, informacje, których...
– Mów głośniej, Kaleki Boże.
Hefajstos zmusza się do uśmiechu, zgrzyta zębami i powtarza swoje preambułę.
– Mów więc.
Achilles zastanawia się, czy Kronos i inni tytani – nie mówiąc ju; o olbrzymich, niemożliwych do opisania istotach, które ich otaczają stworzeniach o takich dziwacznych imionach jak „Woźnice” i „Go dziny Nieśmiertelne” – będą mogły normalnie się wypowiedzieć, cz\ też Demogorgon, jako przewodniczący spotkania, musi udzielić irr głosu.
Hefajstos kompletnie go zaskakuje.
Z wypchanego plecaka – topornej konstrukcji z żelaza i płótna, w któ rej, jak przypuszcza Achilles, znajdują się zbiorniki powietrza – wyj muje owalny, mosiężny przedmiot opatrzony mnóstwem szklanycl obiektywów. Kładzie go ostrożnie na głazie dzielącym go od Demo gorgona i zaczyna majstrować przy niezliczonych przełącznikach W końcu podkręca wzmacniacz w hełmie na maksimum i mówi:
– Wasza Demogorgonowatość, przeszlachetne i przerażające Go dziny, dostojni tytani i tytanki, Kronosie, Reo, Kriosie, Kojosie, Hy perionie, Japecie, Tejo, Heliosie, Selene, Eos i inni tytanokształtni którzy się tu zebraliście, wasze wielorękie Uzdrowicielstwa, na wpó ukształtowani Woźnice, czcigodne istoty kryjące się we mgle i po piołach! Zamiast wykładać wam swoje racje, zamiast domagać sii detronizacji tego uzurpatora Zeusa za próbę zagarnięcia pełni bo skości, zamiast przekonywać was do usunięcia go lub przyną jmnie do wystąpienia przeciwko niemu za bezczelne zawłaszczenii wszystkich światów i wszechświatów od dnia dzisiejszego aż pi kres czasu, coś wam pokażę. Kulimy się w mroku ociekającego law; gównianego światka, gdy tymczasem Zeus zwołał na Olimpie zgro madzenie wszystkich nieśmiertelnych. Zainstalowałem na Dworzi Bogów ukrytą kamerę, która przesyła obraz i dźwięk do przekaźniki w Basenie Hellas. Stamtąd przez dziurę w branie – dzieło Nyks nie śmiertelnej – przekaz trafia tutaj z niespełna sekundowym opóźnię niem.
Hefajstos pstryka jeszcze paroma przełącznikami, przekładajaką dźwignię.
Nic się nie dzieje.
Bóg Ognia przygryza wargę, klnie pod nosem i znów majstruje przy mosiężnym jaju. Machina mruga światełkami, warczy, drży i znów zamiera.
Achilles zaczyna wysuwać zza pasa bogobójczy sztylet.
– Patrzcie! – woła Hefajstos, w dalszym ciągu przy maksymalnym wzmocnieniu.
W powietrzu, przed Demogorgonem i setkami majaczących w dymie niewyraźnych sylwetek, pojawia się wyświetlony z jaja prostokąt o co najmniej stumetrowej przekątnej.
– Ja pierdolę... – mamrocze Hefajstos. Wbudowane w szklany hełm głośniki wiernie przekazują jego słowa. Doskakuje do projektora i manipuluje metalowymi prętami, które Achillesowi przypominają uczy królika.
Obraz się wyostrza. Holoprojekcja jest niezwykle wyrazista i trójwymiarowa; ma taką głębię i tak żywe kolory, że wygląda jak okno, przez które można zajrzeć do Dworu Bogów. Obrazowi towarzyszy dźwięk; Achilles wyraźnie słyszy szelest tysiąca par bożych sandałów o marmur. Kiedy Hermes cicho puszcza bąka, wszyscy go słyszą.
Tytani, tytanki, Godziny, Woźnice, owadokształtni Uzdrowiciele i nienazwane potworności – wszyscy poza Demogorgonem – wstrzymują oddech, każdy na swój nieludzki sposób. Są poruszeni nie brakiem manier Hermesa, lecz poszerzającym się, coraz głębszym ho-lograficznym obrazem. Kiedy sfera światła i ruchu zamyka się wokół nich, wrażenie znalezienia się wśród nieśmiertelnych na Dworze Bogów jest nieodparte. Achilles wyciąga nawet sztylet, przekonany, że siedzący na złotym tronie Zeus i otaczający go tysiąc olimpijskich bóstw zaraz usłyszą poruszenie, odwrócą się i zobaczą ich wszystkich, zebranych w cuchnących mrokach Tartaru.
Ale olimpijscy bogowie nie reagują. Transmisjajest jednostronna.
Zeus, który ma prawie piętnaście metrów wzrostu, pochyla się na tronie i z marsem na czole wodzi wzrokiem po szeregach bogów, bogiń, Furii i erynii. Kiedy się odzywa, w archaicznej kadencji jego słów Achilles z łatwością odnajduje nową, bezgraniczną zarozumiałość:
Wy, tu zebrane, potęgi olimpijskie Dzielące chwałę i moc swego pana, Radujcie się! Bo jam odtąd wszechmocny. Wszystko zostało ujarzmione, tylko
Dusza człowieka jak niezgasły ogień Wyzywa niebo płomiennym wyrzutem Lamentem zwątpień, niechętnym pacierzem I krzesze iskry buntu, który mógłby Zachwiać odwieczną naszą władzą, chociaż Na starej wierze opartą i strachu, Co z piekłem powstał. I choć me przekleństwa, Jak śnieg na nagie skał szczyty, spadają I lepną do niej, w mroku mego gniewu Wdziera się ona po urwisku życia Raniąc się, jak lód bose stopy rani Lecz przezwycięża niedolę, zuchwała I nieugięta, choć wkrótce upadnie.
Zeus niespodziewanie wstaje. Promienieje takim blaskiem, że tysiąc nieśmiertelnych bogów i jeden zupełnie śmiertelny człowiek pocący się w płaszczu maskującym – mimo kamuflażu jest doskonale widoczny dla kamery Hefajstosa i, co za tym idzie, także dla zgromadzonej w Tartarze widowni – cofa się o krok. Zeus mówi dalej: Lej wino niebios, boski Ganimedzie, Niech ogniem spłynie w zdobione puchary, A z haftowanej kwieciem boskiej ziemi Wstańcie, zwycięskie wy, harmonie świata, Jak z ziemi rosa pod brzasku gwiazdami, Pijcie! niech krąży w waszych żyłach nektar, Sam smak radości, wy wieczyste bóstwa, Aż zachwycenie buchnie wielkim głosem Niby muzyka elizejskich wiatrów. A wy, siądźcie przy mnie, przyodziani w światło Pragnienia, które jednoczy was ze mną Gdy staję się Bogiem Najwyższym, jedynym Bogiem waszym, Jedynym, prawdziwym, wszechmocnym, Wszechmogącym panem wieczności!
Hefajstos wyłącza mosiężny projektor. Ogromne trójwymiarowe okno, łączące Tartar z olimpijskim Dworem Bogów, rozpływa się wśród popiołów, sadzy, czerwonego blasku i smrodu. Achilles staje w większym rozkroku, poprawia tarczę i chowa za nią zabójczy dla bogów sztylet. Nie ma pojęcia, co się teraz wydarzy.
Przez długą chwilę nie dzieje się zupełnie nic. Achilles spodziewa się krzyków, wrzasków, żądań, aby Hefajstos udowodnił prawdziwość
pokazanych obrazów, ryku tytanów, poruszenia wśród Uzdrowicieli... Tymczasem żadna z setek gigantycznych postaci nie porusza się, żadna nie wydaje głosu. Powietrze jest gęste od dymu, a poświata lawy tak stłumiona przez wszechobecny wulkaniczny pył, że Achilles dziękuje bogom – czy komuś tam – za wbudowane w termoskórę gogle, dzięki którym widzi, co się dzieje. Dyskretnie zerka w stronę dziury w branie, którą-j ak twierdzi Hefaj stos – Nyks, bogini nocy, otworzyła specjalnie dla niego. Dziura jest na swoim miejscu, dwieście metrów od niego, wysoka na piętnaście metrów. Gdyby wybuchło zamieszanie, gdyby Demogorgon postanowił zjeść karłowatego boga i achajskiego herosa na śniadanie, Achilles zamierza rzucić się w stronę dziury, chociaż zdaje sobie sprawę, że na każdym kroku będzie musiał wycinać sobie drogę w ciżbie olbrzymów i potworów. Jest na to przygotowany.
Cisza się przedłuża. Mroczny wiatr wyje nad kostropatymi głazami i jeszcze bardziej zdeformowanymi żywymi istotami. Wulkan bulgocze i beka. Demogorgon długo milczy.
Aż wreszcie się odzywa:
– W niewoli wszystkie są duchy, co służą złemu. Czy Zeus jest wśród nich, wiecie sami.
– Złemu? – huczy Kronos. – Mój syn jest obłąkany! To uzurpator nad uzurpatory!
Rea, matka Zeusa, ma jeszcze donośniejszy głos:
– Zeus jest rozbitkiem własnej swej woli, pośmiewiskiem Ziemi, zgubą Olimpu. Musi stać się wygnańcem świata, wyrzutkiem w pustkowiu, cierpieć, na męki skazany, i zawisnąć w piekle, skuty łańcuchem potężnym.
Kiedy przemawia Uzdrowiciel, Achilles rozdziawia usta ze zdumienia: potwór przemawia niezwykle kobiecym głosem:
– Zeus posuwa się za daleko. Najpierw naśladował los, a teraz z niego drwi.
Jedna z Nieśmiertelnych Godzin grzmi ze skalnego gzymsu nad przepaścią, na którym się usadowiła:
– Upadeknie potrzebuje straszniejszego miana niźli to: Zeus Uzurpator.
Achilles łapie się najbliższego drżącego głazu, przekonany, że właśnie eksplodował wulkan za plecami Demogorgona, ale to tylko przytłumiony szmer rozmów w gronie olbrzymów wstrząsa światem.
Włochaty Krios, brat Kronosa, odzywa się z miejsca, w którym brodzi w lawie:
– Fałszywy pretendent musi zatonąć w potężnych falach własnego upadku. Osobiście wespnę się na Olimp, skąd kiedyś królowaliśmy, i ściągnę tę pustą powłokę do piekła. Będziemy jak sęp i wąż, którzy, znużeni, obaj spadają, spleceni w boju nierozstrzygniętym.
■– Kształcie przerażający! – woła wieloręki Woźnica do Demogor-gona. – Przemów!
– Bóg miłosierny panem – dudni pozbawiony formy Demogorgon, a jego głos niesie się wśród szczytów i dolin Tartaru. – Zeus nie jest Bogiem Wszechmocnym. Nie może dłużej królować na Olimpie.
Achilles do tej pory był święcie przekonany, że Demogorgon nie ma w ogóle kończyn, widzi jednak, jak pozbawiony kształtu olbrzym podnosi odziane szatą ramię (które jeszcze przed chwilą nie istniało) i rozprostowuje coś, co do złudzenia przypomina straszliwe palce.
– Słowa szybkie są i próżne – grzmi. Zebrane wokół niego istoty otacza poszerzający się szybko ognisty krąg. – Jedyną pewną, ostateczną odpowiedzią jest ból.
Hefajstos łapie Achillesa za rękę. Szczerzy zęby od ucha do ucha, jakby postradał rozum.
– Trzymaj się, mały – mówi.
\ A /ydarzenia przybrały fatalny, tragiczny obrót, ale Mahnmut cie-V V szył się jak dziecko.
Ładownik zawisł nisko nad oceanem i zrzucił batyskaf do wody około piętnastu kilometrów na pomoc od newralgicznego punktu. Suma IV wyjaśnił, że nie chciałby pluśnięciem „Mrocznej Damy” zdetonować siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu wykrytych czarnych dziur – ulokowanych najprawdopodobniej w głowicach pocisków na pokładzie wiekowego, zatopionego okrętu podwodnego, którego obecność również stwierdzono z orbity – i nikt się z nim nie spierał.
Gdyby Mahnmut miał ludzkie usta, uśmiechałby się od ucha do ucha jak idiota. Żywiołem „Mrocznej Damy” były skute lodem, ciemne jak trzewia Boga, zgniecione potwornym ciśnieniem wody Europy, ale i w ziemskim Atlantyku batyskaf spisywał się bez zarzutu.
A nawet lepiej.
– Żałuj, że tego nie widzisz – powiedział.
Znów zostali w Orphu tylko we dwóch. Pozostałe morawce bez specjalnego entuzjazmu przyjęły wieść o tym, że miałyby zbliżyć się do siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu młodych, lecz bliskich niestabilności czarnych dziur, toteż kierowany przez Sumę IV ładownik czym prędzej wrócił na trasę rekonesansu i udał się na wschodnie wybrzeże Ameryki Pomocnej.
– Widzę, co pokazują radar, sonar, kamery na podczerwień i reszta czujników – zauważył Orphu.
– Wiem, ale to nie to samo. W ziemskim oceanie jest tak jasno! Nawet tutaj, na dwudziestu metrach i głębiej. Nawet kiedy Jowisz pełnym blaskiem oświetla morza na Europie i trafi się jakaś dziura w pokrywie lodowej, jego światło nie sięga dalej niż na parę metrów w głąb.
– To musi być piękny widok.
– Żebyś wiedział – burknął Mahnmut. Nie usłyszał albo nie chciał usłyszeć ironii w głosie przyjaciela. – Promienie słońca przeszywają zielony półmrok i wszystko jest skąpane w plamach światła. „Mroczna Dama” nie wie, co o tym sądzić?
– To ona zwraca uwagę na światło?
– No pewnie. Przekazuje mi wszystko, co rejestruje. Wybiera dane z odpowiednich sensorów w odpowiednich momentach, a ma wystarczająco rozwiniętą świadomość, żeby dostrzec zmiany światła, ciążenia i całe to piękno. Podoba jej się tutaj.
– Pięknie. Tylko nie mów jej, co nas tu sprowadza i dokąd płyniemy.
– Już wie.
Mahnmut nie zamierzał pozwolić, żeby przyjaciel popsuł mu tę wzniosłą chwilę. Patrzył na ekran sonaru, który meldował o pojawieniu się podwodnego grzbietu. Tego, na którym osiadł okręt, wystający z Zamulonego dna na głębokości niecałych osiemdziesięciu metrów. Ciągle nie mieściło mu się w głowie, że ziemski ocean może być taki płytki. W Europie w najpłytszych miejscach był przynajmniej kilometr wody, a tu wierzchołek podmorskiej grani wypada! zaledwie sześćdziesiąt metrów pod powierzchnią.
– Przejrzałem kompletny protokół rozbrojenia, który Suma IV i Cho Li załadowali nam do komputera pokładowego – powiedział Orphu. – Znalazłeś czas, żeby się z nim zapoznać?
– Nie bardzo.
Mahnmut wprowadził protokół do pamięci, ale był zbyt zajęty wyprowadzeniem „Mrocznej Damy” z ładowni ładownika, a potem przystosowaniem batyskafu do nowego, przepięknego środowiska. Batyskaf był jak nowy. Co tam, był lepszy niż nowy! Mechanicy z Pho-bosa spisali się na medal. Wszystkie układy, które działały w Europie, zanim przed rokiem udali się na Marsa i przymusowo lądowali w Morzu Tetydy, w łagodnym ziemskim morzu spisywały się doskonale.
– Dobra wiadomość jest, że rozbroić taką głowicę z czarną dziurą teoretycznie można – mówił dalej Orphu z Io. – Mamy do tego odpowiednie narzędzia, między innymi palnik wytwarzający temperaturę pięciu i pół tysiąca stopni i generatory zogniskowanych pól siłowych. Na większości etapów mogę być twoimi rękami, a ty moimi oczami w paśmie widzialnym. Będziemy musieli współpracować przy każdej głowicy, ale, jak mówiłem, teoretycznie da się sprawę załatwić.
– To była dobra wiadomość.
– Zła jest taka, że jeśli będziemy pracować non stop, bez przerw na kawę i obiadki, na każdą czarną dziurę musimy poświęcić nieco ponad dziewięć godzin. Nie na każdy pocisk, podkreślam, tylko na każdą czarną dziurę.
– A ponieważ jest ich siedemset sześćdziesiąt osiem...
– ...zajmie nam to sześć tysięcy dziewięćset dwanaście godzin. Ponieważ jesteśmy na Ziemi, standardowy czas morawiecki jest zgodny z czasem planetarnym, więc przelicza się to na dwieście czterdzieści siedem dni i dwanaście godzin. Pod warunkiem że rozbrajanie będzie szło zgodnie z planem, bez niespodzianek.
– No tak... Zaczniemy się tym martwić, kiedy już znajdziemy wrak i stwierdzimy, że w ogóle damy radę dobrać się do tych głowic.
– To dziwne uczucie, podłączyć się bezpośrednio do sonarustwierdził Orphu. – Nie tyle lepiej słyszę, ile raczej mam wrażenie, jakby moja skóra rozrosła się i...
– Jest! – przerwał mu Mahnmut. – Widzę go. Widzę wrak.
Ziemska perspektywa i horyzont znacznie różniły się od marsjańskich – Mars jest jednak sporo mniejszy od Ziemi – do których prawie zdążył się przyzwyczaić. Tym większa była różnica w porównaniu z maleńką Europą, gdzie spędził większość swojej egzystencji. Ale sonar, radar głębokościowy, detektory masy i własne oczy podpowiadały mu, że rufa wraku znaj duj e się pięćset metrów przed nim,
na mulistym dnie, nieco głębiej niż sunąca siedemdziesiąt metrów pod powierzchnią „Mroczna Dama”. Sam okręt miał około pięćdziesięciu pięciu metrów długości.
– Na Boga... – wyszeptał. – Widzisz go na radarze i sonarze?
– Tak.
Dziób statku opadał w dół – nie było go widać w całości, bo wychodził poza zasłonę pola siłowego, które powstrzymywało Atlantyk przed zalaniem pasa suchego lądu łączącego Europę z Ameryką Północną. Tym, co przykuło uwagę Mahnmuta, była jednak świetlista płaszczyzna na granicy wody i powietrza. Na głębokości siedemdziesięciu metrów, gdzie nawet w ziemskim morzu powinien panować mrok, słoneczne plamki padały na wodną ścianę i omszały kadłub zatopionego okrętu.
– Widzę, co go zatopiło – powiedział Mahnmut. – Masz na radarze i sonarze wyrwę w kadłubie powyżej maszynowni? Przed wybrzuszeniem, w którym mieszczą się wyrzutnie...
– Tak.
– Musiał tam eksplodować jakiś ładunek wybuchowy. Torpeda, może bomba głębinowa. Płyty poszycia są wgięte do środka. Żagiel jest wyłamany u podstawy i odgięty w przód.
– Jaki żagiel? Taki, jak mają feluki na Marsie, w Valles Marineris?
– Nie. Miałem na myśli tę część okrętu, która wystaje z niego blisko dzioba, przy samym polu siłowym. Początkowo takie nadbudówki nazywano kioskami, ale kiedy w XX wieku zaczęto budować takie boomery, kioski przezwano żaglami.
– Dlaczego?
– Nie wiem. To znaczy, mam to gdzieś w bankach pamięci, mógłbym sprawdzić, ale to chwilowo nieważne. Nie chcę tracić czasu na wyszukiwanie.
– A co to jest boomer?
– Pieszczotliwa nazwa, jaką ludzie w początkach Zapomnianej Ery nadawali takim okrętom jak ten, uzbrojonym w pociski balistyczne.
– Nadawano pieszczotliwe nazwy maszynom, których jedynym celem było niszczenie miast i zabijanie ludzi?!
– Tak. Ten okręt zatonął jakieś sto do dwustu lat po zwodowaniu. Zbudowało go prawdopodobnie któreś z wielkich państw i sprzedało mniej szemu. Został zatopiony na długo przed powstaniem tej bruzdy w oceanie.
– Damy radę dostać się do czarnych dziur?
– Czekaj, trzymaj się. Zaraz sprawdzimy.
Mahnmut delikatnie pchnął „Mroczną Damę” naprzód. Nie zamierzał ryzykować kontaktu z polem siłowym i rozciągającą się za nim pustką, nie posunął się więc dalej niż okolice wyrzutni. Kiedy instrumenty pokładowe sondowały wnętrze okrętu, silne reflektory baty-skafu ślizgały się po kadłubie.
– Coś tu nie gra – mruknął.
– O co ci chodzi?
– Wrak jest pokryty anemonami i innymi formami morskiego życia, w środku też tętni życiem, ale sprawia wrażenie, jakby zatonął nie dwadzieścia pięć wieków temu, tylko najdalej przed stu laty.
– Myślisz, że jeszcze sto lat temu ktoś nim pływał?
– Nie sądzę... To by znaczyło, że przegapiliśmy go, obserwując Ziemię z daleka. Od dwóch tysięcy lat ludzie na Ziemi obchodzą się bez tego rodzaju techniki. Zresztą nawet gdyby ktoś znalazł ten okręt i go uruchomił, kto miałby go zatopić?
– Postludzie?
– Wątpię. Nie użyliby tak prymitywnej broni jak torpeda czy bomba głębinowa. No i nie zostawiliby uzbrojonych głowic na pastwę losu.
– A głowice faktycznie tu są... Widzę je na radarze głębokościowym. Pola siłowe wokół czarnych dziur dają wyraźny ślad. Bierzmy się do roboty.
– Poczekaj.
Mahnmut wypuścił maleńkie, nie większe od dłoni, zdalnie sterowane robociki do wnętrza wraku i właśnie zaczął zbierać przekazywane przez nie informacje. Jedna z maszyn podłączyła się bezpośrednio do SI na mostku.
Wysłuchali mów pożegnalnych dwudziestu sześciu członków załogi, szykujących się do odpalenia pocisków, które miały zniszczyć ich planetę. Kiedy strumień danych się urwał, morawce milczały jeszcze przez długą chwilę.
– Och, cóż to za świat, w którym żyją tacy ludzie – wyszeptał w końcu Orphu.
– Zejdę na dół – powiedział bezbarwnym głosem Mahnmut. – Przygotuję cię do wyjścia z ładowni. Obejrzymy sobie nasz problem z bliska.
– A moglibyśmy zajrzeć tam, gdzie jest sucho? Do tej wyrwy?
– Ja się tam nie zbliżę. Pole siłowe mogłoby nas uszkodzić; przyrządy batyskafu nie umieją go nawet zidentyfikować. Mogę cię poza tym zapewnić, że „Mroczna Dama” nie nadaje się do żeglugi w powietrzu i po suchym lądzie. Nie podpłynę bliżej.
– Widziałeś zdjęcia z ładownika? Widać na nich dziób okrętu.
– Właśnie je oglądam. Poważne uszkodzenia, ale nam nie będą przeszkadzały. Dostaniemy się do głowic od tyłu.
– Nie o to mi chodzi. Zobacz, co tam leży na piasku. W widmie widzialnym obraz jest pewnie czytelniejszy niż na radarze. A jedna z leżących tam grud wygląda prawie jak człowiek.
Mahnmut wytężył wzrok. Ładownik wykonał pokaźną serię zdjęć, zanim oddalił się do punktu zrzutu i morawiec przejrzał je teraz wszystkie.
– Jeśli nawet, to od dawna nie żyje. Jest spłaszczony, odwodniony, ma nienaturalnie ułożone ręce i nogi. Ja zresztą wątpię, żeby to w ogóle był człowiek. Obawiam się, że to raczej nasze umysły doszukująsię sensu w przypadkowym kształcie. A jest tam niezły śmietnik.
– No dobrze – powiedział Orphu, jakby przypomniał sobie, co jest najważniejsze. – Jak mam się przygotować do wyjścia?
– Nie ruszaj się. Zejdę, pomogę ci i razem wyjdziemy.
„Mroczna Dama” stała na krótkich nóżkach niecałe dziesięć metrów od rufy wraku. Orphu łamał sobie głowę nad tym, jak ma wyjść przez luk ładowni znajdujący się w spodniej części kadłuba batyska-fu, jeśli ten osiadł na dnie, ale jego wątpliwości rozwiały się, gdy „Mroczna Dama” podniosła się wyżej na teleskopowo rozkładanych podporach.
Mahnmut wszedł do ładowni przez wewnętrzną śluzę i podpiął się do Orphu stałym łączem. Autopilot powoli zalał ładownię morską wodą, wyrównał ciśnienie i otworzył luk. Morawce odłączyły Orphu od trzymających go w miejscu przewodów i razem opadły na dno oceanu.
Korpus ogromnego morawca z Io był popękany i dziobaty, ale nie przeciekał. Kiedy zaciekawiony Orphu zapytał o ciśnienie panujące na tej głębokości, Mahnmut zrobił mu mały wykład.
Ciśnienie atmosferyczne na górze, na hipotetycznej plaży – czy po prostu tuż nad powierzchnią oceanu – utrzymywało względnie stałą wartość jednej atmosfery, czyli jednego kilograma na centymetr kwadratowy. Na każde dziesięć metrów głębokości – Mahnmut używał jednostek miar najpopularniejszych w Zapomnianej Erze, wiedząc, że Orphu doskonale się w nich orientuje – ciśnienie wzrastało o jedną
atmosferę. I tak na głębokości dziesięciu metrów wynosiło dwie atmosfery, na dwudziestu metrach rosło do trzech, i tak dalej. Na głębokości, na jakiej leżał wrak, czyli siedemdziesięciu metrów, ciśnienie wody sięgało ośmiu atmosfer.
Morawce były przystosowane do pracy w znacznie surowszych warunkach, chociaż Orphu przywykł raczej do niskich ciśnień w przestrzeni wokół Io, bombardowany silnym promieniowaniem i siarkowymi wyziewami.
Ale skoro o promieniowaniu mowa, to i w pobliżu wraku na jego brak nie można było narzekać. Oba morawce rejestrowały je na bieżąco, a „Mroczna Dama” monitorowała i przesyłała dane na macierzysty statek. Promieniowanie nie stanowiło dla nich zagrożenia, ale przenikające je neutrony i promienie gamma zwróciły ich uwagę.
Mahnmut twierdził, że gdyby byli ludźmi i pod takich ciśnieniem wdychali sprężone standardowe powietrze – czyli mieszankę dwudziestu jeden procent tlenu i siedemdziesięciu dziewięciu procent azotu – ten drugi gaz dałby im się mocno we znaki: przyprawił ich o narkozę azotową, wypaczył zdolność oceny sytuacji, uniemożliwił wynurzenie bez wielogodzinnej dekompresji na różnych głębokościach. Oba morawce wdychały jednak czystym tlenem, a ich układy oddechowe świetnie radziły sobie ze zwiększonym ciśnieniem.
– Może przyjrzymy się przeciwnikowi? – zasugerował Orphu.
Mahnmut ruszył przodem. Mimo że z najwyższą ostrożnością wdrapał się na kadłub okrętu, wzbity z dna muł otulił ich gęstą chmurą niczym burza piaskowa na suchym lądzie.
– Nie masz zakłóceń na radarze? – zapytał Mahnmut. – Bo ten szajs kompletnie blokuje pasmo widzialne. Czytałem o tym w relacjach z nurkowań na dawnej Ziemi: pierwszy nurek na dnie czy we wraku jeszcze co nieco widział, ale następni musieli czekać, aż osad opadnie. Inaczej mieli zero widoczności.
– Zero widoczności, powiadasz? No to witaj w klubie, amigo. Ale selektywny radar, który świetnie się sprawdza w zasiarczonej próżni w okolicach To, pięknie przebija te tumany mułu. Dobrze widzę kadłub, wypukłość wyrzutni, nadbudówkę, jak ją zwał, tak zwał... Jest trzydzieści metrów od nas. Gdybyś potrzebował pomocy, mów. Poprowadzę cię za rączkę.
Mahnmut chrząknął i przełączył się na radar i podczerwień. Przepłynęli nad wyrzutniami, pięć metrów od głowic, używając wbudowanych w korpusy silniczków manewrowych i starając się nie
skierować ich w stronę pocisków. Pod sobą mieli czterdzieści osiem wyrzutni – i czterdzieści osiem otwartych pokryw.
Te pokrywy chyba sporo ważą, nadał Mahnmut na wydzielonym kanale. Wszystko, co widzieli i mówili, także w prywatnym paśmie radiowym, było przekazywane wprost na „Królową Mab” za pośrednictwem boi radiowej, którą Mahnmut wystrzelił wcześniej z „Mrocznej Damy”.
Orphu, który złapał za krawędź jednej z nich – dorównywała mu średnicą-odparł:
– Siedem ton.
Mimo że kapitan rozkazał SI otworzyć wszystkie czterdzieści osiem wyrzutni, rakiety były w dalszym ciągu osłonięte przezroczystymi pokrywami z włókna szklanego. Mahnmutowi wystarczył jeden rzut oka, żeby docenić łatwość, z jakąpociski musiałyby przebić te osłony, wypłynąć na powierzchnię w azotowych bańkach i dopiero wtedy uruchomić główne silniki.
Nic takiego jednak nie nastąpiło, a szklane pokrywy zdążyły dawno skruszeć.
– Co za bą jzel... – mruknął Orphu.
Mahnmut pokiwał głową. Cokolwiek trafiło „Miecz Allaha” i przetrąciło mu kręgosłup tuż nad maszynownią, strzaskało silniki strumieniowe i wpuściło do wnętrza grzmiącą falę morskiej wody, rozbiło również wyrzutnie i roztrąciło rakiety; niektóre wciąż celowały mniej więcej w górę, ale były i takie, które głowicą tkwiły głęboko w mule, wystawiając na światło dzienne skorodowane silniki i zbiorniki paliwa.
Sześć tysięcy dziewięćset dwanaście godzin pracy to nazbyt optymistyczne oszacowanie, nadał Orphu. Do niektórych głowic nawet się przez ten czas nie dokopiemy. Tym bardziej że jak zaczniemy się z którąś szarpać albo mocniej ją przypalimy, inna eksploduje.
Tofakt.
Muł osiadł i Mahnmut oglądał obraz w świetle widzialnym.
– Macie jakieś pomysły? – odezwał się Asteague/Che.
Mahnmut prawie podskoczył. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy
na „Królowej Mab” śledzą ich poczynania, ale rozglądając się po wraku, zapomniał o całym świecie.
– Tak – odparł Orphu na wspólnym kanale. – Oto moja propozycja.
Opisał procedurę możliwie jak najzwięźlej, oszczędnie operując
technicznym żargonem. Zamiast rozbrajać każdą głowicę z osobna
zgodnie z przesłanym przez integratorów protokołem, zamierzał załatwić sprawę szybko i brutalnie. Mahnmut miał osadzić „Mroczną Damę” na dnie na maksymalnie wyciągniętych wspornikach, żeby okrakiem przykucnęła nad zatopionym okrętem jak kwoka na jajach. Włączyliby wszystkie reflektory batyskafu, żeby oświetlić sobie front robót, a następnie palnikami odcięli całe wielogłowicowe czuby rakiet i za pomocą prostego systemu bloków i łańcuchów przetrans-portowalibyje do ładowni batyskafu, gdzie spoczęłyby jak jajka w kartoniku.
– Czy tak pospieszna operacja nie zwiększa ryzyka zdestabilizowania którejś z czarnych dziur? – zaniepokoiła się Cho Li.
– Owszem, zwiększa – zadudnił przez radio Orphu. – Ale jeżeli będziemy się z nimi pieścić przez rok albo dłużej, prawdopodobieństwo katastrofy wyniesie sto procent. Dlatego zrobimy to po mojemu.
Mahnmut dotknął jednego z jego manipulatorów i pokiwał głową na znak zgody; Orphu z pewnością wychwycił ten gest radarem bliskiego zasięgu.
W głośnikach zabrzmiał stanowczy głos Sumy IV:
– A co zamierzacie zrobić potem, kiedy czterdzieści osiem głowic z siedmiuset sześćdziesięcioma ośmioma czarnymi dziurami znajdzie się w ładowni batyskafu?
– Wyniesiesz nas ładownikiem w kosmos, razem z naszym zabójczym ładunkiem – odparł Mahnmut. – Tam uwolnimy czarne dziury.
– Ładownik nie powinien wychylać się poza obręb pierścieni, nie jest odpowiednio skonfigurowany. Poza tym zrobotyzowane leukocyty znów się do nas przyczepią.
– To już twój problem – zabuczał Orphu. – My bierzemy się do roboty. Odcięcie głowic i przeniesienie ich na „Mroczną Damę” zajmie nam od dziesięciu do dwunastu godzin. Dobrze by było, żebyście mieli gotowy jakiś plan działania, kiedy się wynurzymy. Wiemy, że oprócz „Królowej” w misji biorą też udział inne jednostki, zamaskowane, niewidoczne. Niech któraś z nich przechwyci ładownik na niskiej orbicie i uwolni nas od tego chłamu. Nie po to przelecieliśmy taki kawał drogi na Ziemię, żeby ją teraz zniszczyć.
– Potwierdźcie transmisję-powiedział Asteague/Che. – Informuję was, że mamy gościa. Jakaś mała jednostka, chyba sonik, właśnie cumuje do wyspy Sykoraks.
O
beszło się bez uroczystego pożegnania: w jednej chwili No” man leżał w unoszącym się nad ziemią soniku i rozmawiał ze stojącymi obok Daemanem, Hannah i Tomem, a w następnej pojazd wystrzelił pionową świecą do góry. Pole siłowe wcisnęło Nomana w leżankę, sonik szybko zmalał do rozmiarów kryształowego karta-cza i zniknął wśród niskich, ciemnych chmur.
Ada czuła się oszukana. Nie zdążyła się pożegnać ze starym przyjacielem, którego znała jako Odyseusza.
O wyniku zadecydował jeden głos. Ten ostatni, przesądzający o wszystkim, nie należał nawet do żadnego ze stałych mieszkańców Ardis, oddał go Elian, łysy przywódca pięciu uchodźców z Hughes Town, którzy przybyli z Hannah i Nomanem na latającej tratwie.
Ci, którzy sprzeciwiali się oddaniu sonika, byli wściekli. Domagali się powtórnego przeliczenia głosów. Wymachiwali kartaczownicami. Pokrzykiwali bojowo.
Ada wkroczyła w sam środek tego zamieszania i donośnym głosem upomniała wszystkich, że decyzja została już podjęta. Noman mógł wziąć sonik, ale miał go oddać najszybciej, jak będzie to możliwe. Tymczasem w Ardis zostawała latająca tratwa, sklecona przez Hannah i Nomana na Golden Gate w Machu Picchu. Gdyby musieli salwować się ucieczką na wyspę, mogła z powodzeniem zastąpić sonik, tym bardziej że zabierała nie sześciu, lecz czternastu pasażerów. Klamka zapadła.
Ludzie opuścili broń, ale nie przestali mamrotać pod nosem. Dawni przyjaciele jeszcze przez wiele godzin nie chcieli spojrzeć Adzie w oczy. To był koniec. Zużyła cały kredyt zaufania, jakim darzyli ją jako przywódczynię Ardis.
Kiedy Noman odleciał, poczuła się samotna jak nigdy w życiu. Oparła dłoń na brzuchu.
Mały człowieczku, pomyślała, synu lub córko Harmana, jeżeli popełniłam błąd i wystawiłam cię przez to na niebezpieczeństwo, będę tego żałować do ostatniej sekundy życia.
– Ado? – zagadnął Daeman. – Możemy porozmawiać na osobności?
Wyszli za pomocny odcinek palisady, gdzie dawniej stał opleciony rusztowaniem żeliwiak Hannah. Daeman opowiedział Adzie o spo
tkaniu z postludzką kobietą imieniem Mojra, o tym, że wyglądała jak odmłodzona Savi, ale była niewidzialna dla wszystkich poza nim samym, chociaż przez całą naradę i głosowanie stała tuż obok niego. Ada pokręciła z niedowierzaniem głową.
– To nie ma najmniejszego sensu, Daemanie. Po co postczłowiek miałby przybierać kształty Savi? Dlaczego się nam nie pokazał? I jak ona umiała stać się niewidzialna?
– Nie wiem.
– Powiedziała ci coś jeszcze?
– Obiecała mi, że jeśli zabiorę ją na naradę, później powie mi coś
0 Harmanie.
– I co? – Ada wstrzymała oddech. Serce łomotało jej tak głośno, jakby maluch w jej łonie zaczął się wiercić.
– Tylko tyle: „Nomanowa trumna to nie nowa trumna”.
Ada powtórzyła te słowa dwa razy.
– To też jest bez sensu.
– Wiem. – Przybity Daeman zgarbił się i spuścił wzrok. – Chciałem, żeby mi to wyjaśniła, ale wtedy... zniknęła. Po prostu zniknęła.
Ada uniosła podejrzliwie brwi.
– Jesteś pewien, że to wydarzyło się naprawdę? Wszyscy jesteśmy przepracowani, niewyspani i wiecznie się czymś zamartwiamy. Na pewno widziałeś ducha?
Daeman spojrzał wprost na nią. W jego oczach widać było tyle gniewu i przekory, ile w jej źrenicach złości i powątpiewania. Nie odpowiedział.
– Nomanowa trumna to nie nowa trumna – mruknęła Ada.
Rozejrzała się. Ludzie rozeszli się do codziennych zajęć. Nie dobierali się w takie same grupki jak zwykle, lecz zgodnie z tym, jak głosowali. Nikt nie chciał rozmawiać z Elianem. Ada z trudem powstrzymała szloch.
Ani Noman, ani sonik nie wrócili tego dnia. Następnego też nie.
1 dzień później również.
Trzeciego dnia Ada z Hannah, Daemanem i myśliwymi wznieśli się na latającej tratwie ponad otaczający Ardis kordon wojniksów i spróbowali oszacować ich liczbę. Ranek był prześliczny, niebo błękitne i bezchmurne, a ciepły wiatr zapowiadał rychłe nadejście wiosny. Nie ulegało wątpliwości, że wojniksów skupionych trzy kilometry od Dziury przybyło.
– Nie umiem tak ocenić na oko – szepnęła Daemanowi. Zawiśli trzysta metrów nad stalowymi mordercami. – Tutaj, na łące, widać ich ze trzysta, czterysta sztuk, ale nigdy nie musieliśmy operować większymi liczbami. Jak myślisz, ile ich będzie? Piętnaście tysięcy? Więcej?
– Chyba więcej. Trzydzieści, może czterdzieści tysięcy.
– Nie męczą się tym staniem? Nie muszą jeść ani pić?
– Najwyraźniej nie. Dawniej, kiedy jeszcze nam służyły, nigdy nie widziałem, żeby któryś coś jadł czy pił. Ani żeby się zmęczył.
Ada nie odpowiedziała. Tamte czasy wydawały się teraz tak odległe, że nie chciała sięgać do nich pamięcią – a przecież nie upłynął jeszcze nawet rok.
– Może nawet pięćdziesiąt – mruknął Daeman. – Pięćdziesiąt tysięcy wojniksów. I codziennie faksująsię następne.
Hannah poprowadziła tratwę na zachód w poszukiwaniu zwierzyny.
Czwartego dnia mały Setebos osiągnął rozmiary rocznego cielęcia, takiego jak te zabite przez wojniksy, tyle że złożonego wyłącznie z szarego, pulsującego mózgu, dwudziestu różowych rąk na jego spodniej powierzchni, żółtych ślepi, pulsujących otworów i szarych macek zakończonych trójpalczastymi dłońmi.
Mamusiu, szeptał w głowie Ady i wszystkich mieszkańców Ardis. Mamusiu? Już pora, żebym stąd wyszedł. Ten dół jest za mały, a ja zbyt głodny, żeby tu dłużej siedzieć.
Do zmierzchu i kolejnej długiej zimowej nocy została niecała godzina. Na skraju Dziury zebrała się spora grupa ludzi, wciąż skupiających się według wyników głosowania w kwestii wypożyczenia so-nika. Wszyscy mieli przy sobie kartaczownice, a i kusze zawsze były gdzieś pod ręką. Casman, Kaman, Greogi i Edide mierzyli z kartaczownic w Setebosa.
– Hannah? – zagadnęła Ada. – Czy na tratwie jest zapas żywności?
– Tak. Wszystkie skrzynie przewidziane w planie pierwszego lotu zostały załadowane. Oprócz nich zmieści się dziesięcioro ludzi. A potem możemy zabierać jeszcze o cztery osoby więcej.
– Ćwiczyliście lot na wyspę i rozładunek tratwy. Ile czasu wamto teraz zajmuje?
– Czterdzieści dwie minuty – odparł Laman, rozcierając kikuty palców. – Trzydzieści pięć minut na kurs bez bagażu, tylko z pasażerami. Chwilę trwa, zanim wszyscy wsiądą i wysiądą.
– To za długo.
Hannah podeszła do płonącego przy Dziurze ogniska.
– Ado, lot na wyspę zajmuje kwadrans. Z powrotem drugie tyle. Tratwa szybciej nie poleci.
– A sonikowi wystarczyłaby niecała minuta – wytknął Loes, jeden z najzagorzalszych przeciwników oddania maszyny Nomanowi. – Wszystkich przewiozłoby się w dziesięć minut.
– Nie mamy sonika – odparła obojętnie Ada.
Odruchowo spojrzała na południowy zachód, w stronę rzeki i znajdującej się w jej nurcie wysepki – ale także w kierunku lasu i pięćdziesięciu tysięcy czających się w nim wojniksów.
Noman miał rację. Nawet gdyby cała ludzka kolonia przeniosła się na wyspę, wojniksy znalazłyby ich tam najdalej po paru godzinach, a najprawdopodobniej znacznie szybciej. Faksowęzeł Ardis nadal nie działał – dwie osoby pełniły w nim stałą straż i regularnie go sprawdzały – ale wojniksy faksowały się bez przeszkód. Nikt nie wiedział, jak to robią. Dopadłyby ludzi wszędzie, w każdym miejscu na Ziemi.
– Przygotujmy kolację – zaproponowała, żeby uciszyć gniewne pomruki.
Wszyscy słyszeli w głowach lepki głos pomiotu Setebosa.
Mamusiu? Tatusiu? Muszę wyjść. Otwórzcie kratę, mamo i tato, bo inaczej sam to zrobię. Jestem już silny. I głodny. Chcę się z wami spotkać.
Greogi, Daeman, Hannah, Elian, Boman, Edide i Ada rozmawiali do późna w noc. Pierścienie obracały się bezgłośnie nad ich głowami – jak zawsze. Wielki Wóz świecił nisko nad północnym horyzontem. Z księżyca został wąski sierp.
– Moim zdaniem jutro, z samego rana, powinniśmy zapomnieć o wyspie na rzece i zacząć ewakuację na Golden Gate w Machu Picchu – powiedziała Ada. – Dawno należało to zrobić.
– To będzie trwało tygodniami – zauważyła Hannah. – Poza tym tratwa może się zepsuć, wtedy nigdzie nie dolecimy. Nie mamy już Nomana, który by ją naprawił. Pasażerowie będą bezradni.
– Jeśli tratwa się popsuje, tutaj też zginiemy. – Daeman dotknął jej ramienia. Hannah siedziała przygarbiona. – Pięknie się spisujesz, utrzymując ją w gotowości do lotu, ale my po prostu nie rozumiemy tej technologii.
– A jaką rozumiemy? – mruknął Boman.
sie ■
– Kusze – odparła Edide. – Kusze wychodzą nam coraz lepiej.
Nikt się nie roześmiał. Dopiero Elian przerwał przedłużające się’
milczenie:
– Wytłumaczcie mi jeszcze raz, dlaczego wojniksy nie mogą się dostać do części mieszkalnej tego mostu w Machu Picchu.
– Bańki mieszkalne przypominają winogrona na krzaku – zaczęta Hannah, która na Golden Gate spędziła najwięcej czasu ze wszystkich. – Tyle że połączone. Są zrobione z jakiegoś przezroczystego tworzywa: plastiku, szkła... Nie wiem, jaka technologia za to odpowiada, czy ludzka z Zapomnianej Ery, czy już postludzka, ale to szkło jest pokryte cieniuteńkim polem siłowym, po którym wojniksy po prostu się ześlizgują.
– Podobne pole siłowe było w pełzaczu, którym Savi wiozła nas z Jerozolimy do Basenu Śródziemnego – dodał Daeman. – Podobno po to, żeby deszcz nie moczył szyby. Ale wojniksy i kalibany też nie mogły utrzymać się na szkle.
– Chciałbym zobaczyć jakiegoś kalibana – powiedział Elian. Jego twarz zawsze zdawała się wyrażać nieposkromioną ciekawość. – No i tego prawdziwego Kalibana, o którym opowiadałeś.
– Nie – odparł półgłosem Daeman. – Nie chciałbyś. Zwłaszcza prawdziwego Kalibana. Możesz mi wierzyć.
Greogi powiedział głośno to, o czym wszyscy myśleli:
– Będziemy musieli ciągnąć słomki, losować... Czternaście osób będzie mogło polecieć na most. Wezmą broń, wodę, żelazne racje, po drodze może gdzieś zapolują... Tak żeby rzeczywiście czternastka się tam zmieściła. Reszta zostaje.
– Przeżyje czternaścioro z ponad pięćdziesięciorga? – stwierdziła Edide. – Nie powinno tak być.
– Hannah musi lecieć – ciągnął Greogi. – Jeżeli tratwa dotrze do mostu, Hannah może sprowadzić ją tu z powrotem.
Hannah pokręciła głową.
– Latasz nianie gorzej ode mnie. Każdy może się tego nauczyć. Tak że nie wchodzę automatycznie w skład pierwszej ekipy, a drugiego lotu nie będzie, po prostu nie będzie. I dobrze o tym wiecie, bo wiecie, w jakim stanie jest tratwa. Poza tym wojniksy czekają, a Setebos z każdą godziną jest coraz silniejszy. Czternaście krótkich czy długich słomek może przeżyje, ale reszta zginie tu, w Ardis.
– Rozstrzygniemy to, jak tylko zrobi siej asno – zadecydowała Ada.
– Może dojść do bijatyki – ostrzegł Elian. – Ludzie są źli, głodni, rozżaleni. Zamiast grać w słomki o własne życie, rzucą się na tratwę, jeśli nie od razu, to po losowaniu.
Ada pokiwała głową.
– Daemanie, zanim zwołam radę, weźmiesz dziesięciu swoich najlepszych ludzi i otoczycie tratwę kordonem. Będziecie jej pilnować. Edide? Weź parę osób i postarajcie się dyskretnie wyzbierać jak najwięcej porzuconej broni.
– Ludzie sypiają teraz z kartaczownicami pod ręką. Nie będzie łatwo.
– Spróbujcie. Ja ze wszystkimi porozmawiam. Wyjaśnię im, dlaczego to nasza jedyna szansa.
– Ci, którzy przegrają, będą chcieli przynajmniej polecieć na wyspę-dodał Greogi.
– Ja bym chciał – zgodził się z nim Boman. – I polecę, jeśli nie wyciągnę właściwej słomki.
Ada westchnęła.
– To na nic. Na wyspie też czeka nas śmierć. Nie zabierzemy ze sobą Setebosa, więc wojniksy dopadną nas błyskawicznie. Ale niech i tak będzie: przewieziemy chętnych na wyspę, a potem czternastka wybrańców poleci do Machu Picchu.
– To strata czasu – stwierdziła Hannah. – I zbędne dodatkowe obciążenie dla tratwy.
Ada rozłożyła bezradnie ręce.
– Ale może dzięki temu nasi ludzie się nie pozabijają. Czternaście osób dostanie szansę od losu, a reszta będzie mogła wybrać, gdzie umrze. To już coś, przynajmniej jakaś iluzja wyboru.
Nikt nie miał nic więcej do powiedzenia. Rozeszli się do namio-iów i szałasów. Hannah poszła za Adą. Złapała ją za rękę.
– Mam przeczucie, że Harman żyje – wyszeptała. – I dlatego mam nadzieję, że będziesz w tej czternastce.
Ada się uśmiechnęła, jej białe zęby zabłysły w świetle pierścieni.
– Jak też myślę, że on żyje. Ale nie będę jedną z cztemaściorga uchodźców. Nie zamierzam ciągnąć słomek. Zostaję z dzieckiem w Ardis.
Koniec końców całe to nocne planowanie nie miało żadnego znaczenia.
Tuż po wschodzie słońca obudził Adę dotyk zimnych dłoni – w mózgu i w łonie.
Mamusiu! Znalazłem twojego dzidziusia. Jeszcze przez kilka miesięcy będzie u ciebie, ale będą go przez ten czas uczył cudownych rzeczy. I będę się z nim bawił.
Ada krzyknęła rozdzierająco, czując, jak potwór z Dziury dotyka powstającego w niej nowego umysłu. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, zerwała się na równe nogi i z dwoma kartaczownicami pobiegła do Dziury.
Mały Setebos powyginał kraty i zaczął przez nie przeciskać szary mózg. Jego macki sięgały już po pięć metrów na boki, trójpalczaste dłonie wczepiły się w mocno w grunt. Trzy otwory gębowe były szeroko otwarte, a sterczące z nich długie, mięsiste, trąbokształtne wypustki wysysały z ziemi smutek, ból i historię Ardis. Żółte ślepia płonęły wewnętrznym ogniem. Setebos próbował wydźwignąć się z Dziury, a jego różowe dłonie trzepotały jak anemony poruszane silnym morskim prądem.
Mamusiu, ja nie robię nic złego, zasyczał stwór w myślach Ady, przepychając się między zdeformowanymi prętami. Chcę tylko...
Ada usłyszała za plecami tupot stóp, ale zamiast oglądać się za siebie, ściągnęła z ramienia kartaczownicę i wpakowała cały magazynek w Setebosa.
Tysiąc kryształowych pocisków zmasakrował mu lewy płat i odrzucił go do tyłu. Setebos smagnął ziemię mackami, wyciągając je w stronę Ady. Uskoczyła, wbiła w broń drugi magazynek i wystrzeliła prosto w rozdygotany mózg.
Maamuusiuuuuuuuuu...
Opróżniła magazynek, odrzuciła broń i sięgnęła po drugą kartaczownicę. Przełączyła ją na ogień ciągły, weszła trzy kroki głębiej między miotające się macki – i wypaliła prosto między żółte ślepia na przedzie mózgu.
Pomiot Setebosa zawył wszystkimi otworami gębowymi i wpadł do Dziury.
Ada stanęła na skraju dołu, załadowała nowy magazynek i nie zwracając uwagi na krzyki ludzi, opróżniła go. Wsadziła następny. Wystrzeliła. I jeszcze raz. I jeszcze. Mózg rozpadł się na dwie półkule. Zmasakrowała kartaczami każdą z nich z osobna jak miękką dynię. Różowe dłonie i długie macki drgały jeszcze, ale mały Setebos był już martwy.
Ada poczuła, kiedy umarł. Wszyscy to poczuli. Jego ostatni wrzask, krzyk czystego bólu, rozpłynął się po ich umysłach jak brudna woda w rynnie.
Poza wartownikami wszyscy wybiegli z namiotów i szałasów i zebrali się wokół Dziury. Zaglądali do niej, czuli pustkę w głowach, ale jeszcze w nianie wierzyli.
– Chyba nie będzie trzeba zbierać słomek – szepnął Greogi wprost do ucha Ady.
Nagle ze wszystkich stron dobiegł charakterystyczny dźwięk: terkot, buczenie, świst – przerażające, jeszcze odległe, ale z każdą chwilą coraz bliższe, niosące się echem wśród wzgórz i lasów.
– Co to, do cholery... – zdziwił się Casman.
– Wojniksy – powiedział Daeman. Wyjął Adzie z rąk kartaczownicę, załadował nowy magazynek i oddał jej broń. – Wszystkie naraz.
Hatrzę i słucham, jak bóg dostaje świra.
1 Nie wiem, na co liczyłem, przybywając tu, na Olimp, jakie wsparcie chciałem zapewnić moim oblężonym i umierającym Achajom, ale sam znalazłem się w potrzasku, tak jak otoczeni przez Trojan Grecy. Stoję tu, na Dworze Bogów, w tłumie tysiąca nieśmiertelnych, pocę się jak głupi w kombinezonie maskującym i wstrzymuję oddech, żeby nikt mnie nie usłyszał. Tymczasem Zeus, który już jest przecież królem bogów, ogłasza się Bogiem Jedynym, Wiecznym i Wszechmogącym.
Nie powinienem się chyba martwić, że ktoś zwróci na mnie uwagę. Bogowie gapią się na Zeusa z rozdziawionymi gębami i wytrzeszczonymi olimpijskimi oczami.
Zeus zwariował. Mam wrażenie, że patrzy prosto na mnie, kiedy spluwając się, bredzi o dostąpieniu najwyższej boskości. Jestem pewien, że mnie widzi. W jego oczach widać taką samą pobłażliwą cierpliwość jak u kota, który bawi się myszą.
Chwytam w rękę medalion teleportacyjny na piersi.
Gdzie mam się tekować? Na plaży, wśród Achajów, zginę marnie. Mógłbym wrócić do Ilionu, do Heleny, zaznać rozkoszy i przeżyć, ale zdradziłbym... Kogo właściwie? Grecy w ogóle mnie nie zauważali, ajużna pewno nie po tym, jakAchilles i Odyseusz zostali po niewłaściwej stronie dziury w branie. Dlaczego miałbym być wobec nich lojalny, skoro oni...
Ale jestem.
A skoro o Odyseuszu mowa – kiedy o nim pomyślę, przed oczami stają mi sceny z filmu dla dorosłych – wiem, że mógłbym się teleportować na „Królową Mab”. Tam byłbym najbezpieczniej szy – chociaż tak naprawdę wśród morawców nie ma dla mnie miejsca.
Nie wiem, co zrobić. Każda z tych opcji równa się tchórzliwej zdradzie.
Kogo zdradzisz, na miłość boską?! – pytam sam siebie, wzywając imię Pana Boga mego nadaremno w tej samej chwili, gdy nowy pan i władca wszechświata patrzy mi prosto w oczy i kończy swoją zajadłą przemowę, podkreślaną wymachiwaniem pięściami.
Nie kończy jej słowami, jakieś pytania?!”, chociaż sądząc po tym, jak absolutna cisza zapada na Dworze Bogów, można by tak właśnie pomyśleć.
I nagle, zgoła niewytłumaczalnie – biorąc pod uwagę grozę sytuacji – odzywa się we mnie wieczny pedant, niedoszły naukowiec zamiast byłego scholiasty i przypominam sobie Miltonowską kwestię wypowiedzianą przez Lucyfera: „Powyżej gwiazd Bożych postawię mój tron”*.
Coś zdziera dach i górne piętro Dworu Bogów. Na tle nieba widać bezkształtną postać. Wyje wiatr, ryczą obce głosy. Ściana wali się do środka. Olbrzymie sylwetki – niektóre w zarysach podobne do ludzi – rozbijają kamienie, obalają kolumny, spadają z nieba i atakują zaskoczonych bogów. Każdy nieśmiertelny, który ma choć odrobinę oleju w głowie, teleportuje się w cholerę albo przynajmniej rzuca się do ucieczki. Ja stoję jak wrośnięty w ziemię.
Zeus zrywa się na równe nogi. Złota zbroja i broń leżą nie dalej niż pięć metrów od niego, ale to i tak za daleko. Zbyt wiele mrocznych sylwetek napiera na Ojca Bogów. Nie zdąży się uzbroić.
Bierze zamach, żeby cisnąć błyskawicą i pokierować gromem.
Nic się nie dzieje.
– Och! Och! – Zeus z wyrzutem spogląda na swoją dłoń. – Żywioły nie sami posłuszne!
– Nie będzie azylu! Nie będzie łaski! – grzmi głos w skłębionej burzowej chmurze, która zawisła nad budynkiem, spanikowanymi bogami i tłumem intruzów. – Pójdziesz ze mną, uzurpatorze. Wy, którzy zostaniecie, nie darzcie miłością tronów, ołtarzy, sędziowskich ław i wię
* Cytat za Biblią Tysiąclecia. 302
zień, ohydnych kształtów nienawistnych prawdziwemu bogowi i człowiekowi. Chodź, uzurpatorze, tyranie świata, chodź do swego nowego domu, który dziwny jest, dziki, straszny, mroczny i wstrętny.
Głos dudni ogłuszająco, ale najbardziej przeraża jego absolutny spokój.
– Nie! – krzyczy Zeus i gdzieś się teleportuje.
– Kronos! – krzycząnieśmiertelni.-Tytani!
Rzucam się do ucieczki. Mam nadzieję, że morawiecki strój ka-muflażowy nadal zapewnia mi niewidzialność. Przebiegam pomiędzy walącymi się kolumnami, wymijam walczących i najprawdziwsze pioruny i wypadam z Dworu Bogów pod otwarte, rozdarte ogniem niebo nad Olimpem.
Niektórzy bogowie już dopadli latających rydwanów i wzbili się w powietrze, gdzie jednak czekały na nich większe i bardziej dziwaczne rydwany, prowadzone przez woźniców, których nie sposób opisać. Jak okiem sięgnąć nad całym Jeziorem Kalderowym bogowie walczą z tytanami. Widzę istotę, która musi być Kronosem, jak atakuje jednocześnie Apolla i Aresa. Potwory nacierają. Bogowie uciekają.
Nagle ktoś mnie łapie i zatrzymuje. Mocarna dłoń łapie mnie za prawe ramię, tak że nie zdążam sięgnąć po medalion teleportacyjny, i zdziera ze mnie kombinezon maskujący jak świąteczny papier ze źle zapakowanego prezentu.
Rozpoznaję Hefajstosa, brodatego, karłowatego Boga Ognia, Boskiego Rzemieślnika. Obok niego, na trawie, leży garść sczepionych kul armatnich i kuliste akwarium.
– Co ty tu robisz, Hockenberry? – dziwi się niechlujny bóg. Przy innych bóstwach prezentuje się niepozornie, ale ode mnie i tak jest wyższy.
– Jak udało ci się mnie zobaczyć? – Tylko tyle jestem w stanie wykrztusić.
Pięćdziesiąt metrów od nas Apollo pada na ziemię. Kronos zatłukł go olbrzymią pałą. Chmurokształtny stwór unoszący się nad dachem Dworu Bogów rozpływa się w powietrzu, rozwiewany smagającym Olimp wiatrem.
Hefajstos wybucha śmiechem i poklepuje przyrząd z brązu i szkła, zawieszony na pasku kamizelki razem z setką innych gadżetów.
– Normalnie. Zeus też cię widział. Po to właśnie kazał mi cię zbudować, Hockenberry. Chciał mieć świadka, kiedy ogłosi się Bogiem,
i to świadka, który będzie to potrafił opisać. Bo my wszyscy, jak wiesz, jesteśmy już postpiśmienni.
Zanim zdążę zareagować, Hefajstos łapie mój medalion teleporta-cyjny, zrywa mi go z szyi – łańcuszek pęka – i miażdży go w masywnej, stwardniałej, brudnej dłoni.
JezuChrysteMatkoBoska! – przebiega mi przez myśl, a Bóg Ognia rozwiera palce i przesypuje złocisty pył do kieszeni.
– Nie sraj w gacie, Hockenberry – śmieje się. – I tak nigdy nie działał. Widzisz? W środku nie było żadnego mechanizmu, nic, kurwa, nie było! Tylko tarcza, żebyś mógł sobie nią pokręcić jak grzechotką. Placebo.
– Ale działał... tekowałem się... przecież zawsze... był...
– Nie był. Wbudowałem ci wszystkie nanogeny niezbędne do teleportacji kwantowej, tak samo jak nam, bogom. Chodziło tylko o to, żebyś za wcześnie się o tym nie dowiedział. Afrodyta się pospieszyła, dała ci ten medalion, kiedy kazała ci zabić Atenę.
Rozglądam się. Dwór Bogów leży w gruzach, płomienie liżą potrzaskane kolumny, walki trwają, ale szczyt Olimpu z wolna pustoszej e, gdy coraz więcej bogów postanawia szukać schronienia na ilioń-skiej Ziemi. Dziury w branie otwierają się jedna po drugiej – to tytani i inne potwory ścigają bogów. Chmurokształtny burzyciel Dworu Bogów zniknął.
– Musisz mi pomóc ocalić Greków – mówię, chociaż szczękam przy tym zębami.
Hefajstos znów się śmieje. Wierzchem brudnej dłoni ociera tłuste wargi.
– Wszystkich ludzi z tamtej iliońskiej Ziemi już wyrzuciłem w próżnię. Po co miałbym ratować Greków? Albo Trojan? Wszystko jedno. Ani jedni, ani drudzy nic dla mnie nie zrobili. Poza tym przydadzą mi się jacyś wyznawcy, kiedy za parę dni zasiądę na tronie...
Nie wierzę własnym uszom.
– To ty wysłałeś ludzi w kosmos? Ty zakodowałeś Ziemian w niebieskim promieniu światła w Delfach?!
– A myślałeś, że kto? Zeus? Ten inżynierski geniusz?
Hefajstos kręci głową.
Tytaniczni bracia – Kronos, Japet, Hyperion, Krios, Kojos i Oke-anos – idą w naszą stronę. Cali są obryzgani złotym boskim ichorem.
Nagle z płonących ruin wynurza się Achilles, w złocistej zbroi, z piękną tarczą również zachlapaną boską krwią. W ręce trzyma miecz.
Przez szczelinę w osmolonym hełmie widać jego pałające obłędem oczy. Nie zwraca na mnie uwagi, kiedy krzyczy do Hefajstosa:
– Zeus uciekł!
– Naturalnie. Nie sądziłeś chyba, że będzie czekał, aż Demogorgon zawlecze go do Tartaru?
– Nie mogę go znaleźć na holograficznym lokalizatorze! Zmusiłem Dione, matkę Afrodyty, żeby mi pomogła; twierdziła, że lokalizator odszuka Zeusa w dowolnym miejscu we wszechświecie. Nie znalazła go, więc ją zaszlachtowałem. Gdzie on jest?!
Hefajstos się uśmiecha.
– Pamiętasz, szybkonogi mężobójco, gdzie znaleźliśmy Zeusa po tym, jak Hera dała mu się zerżnąć, żeby uśpić go na wieki?
Achilles chwyta go za ramię i prawie podnosi w powietrze.
– Dom Odyseusza! Zabierz mnie tam! Natychmiast!
Bóg ognia mruży oczy. Już nie jest mu do śmiechu.
– Nikt nie będzie w ten sposób rozkazywał przyszłemu władcy Olimpu, śmiertelniku. Jesteś osobliwością, ale musisz się nauczyć szacunku.
Achilles puszcza Hefajstosa.
– Proszę, przenieś mnie tam. Byle szybko. Proszę.
Hefajstos kiwa głową i odwraca się do mnie.
– Lecisz z nami, scholiasto. Zeus chciał cię dzisiaj mieć przy sobie jako świadka. Będziesz więc świadkiem.
M
orawce na „Królowej Mab” odbierały całą tę transmisję na żywo – nanokamery i przekaźniki, które wbudowały w skórę Odyseusza, działały bez zarzutu – ale Asteague/Che postanowił nie przekazywać jej Mahnmutowi i Orphu, zajętym swojąrobotąna dnie oceanu. Minęło sześć z dwunastu godzin, jakie mieli poświęcić na odcięcie głowic i załadowanie ich na „MrocznąDamę”. Nikt nie chciał ich rozpraszać.
Tym bardziej że to, co się w tej chwili działo, można by uznać za rozpraszające.
W miłości – jeżeli można tak nazwać gwałtowną kopulację Odyseusza z kobietą, która przedstawiła mu się jako Sykoraks – nastąpiła właśnie jedna z krótkotrwałych przerw. Leżeli nadzy w zmiętej pościeli, popijając wino z opatrzonych podwójnymi uchwytami pucharów i pogryzając owoce, kiedy jakiś potwór – z kłami, szponami, skrzelami i płetwiastymi stopami – rozchylił zasłony i wczłapał do sypialni.
– Matko. Myśli, że musi oznajmić, iż gdy dynię rozcierał z łupiną, usłyszał Kaliban śluzy szczęk. Coś przyszło w odwiedziny, Matko. Mówi, ma mięso na nosie i palce jak tępe kamienie. Mówi, matki i Jego imię zedrze smaczne mięso z miękkiej kredy jego kości*.
– Nie, dziękuję, Kalibanie, mój skarbie – odparła naga kobieta
0 fioletowych brwiach. – Wprowadź gościa.
Płaz imieniem Kaliban odsunął się od wejścia i do pokoju wszedł starszy Odyseusz.
Wszystkie morawce, nawet te, które miewały czasem kłopoty z odróżnianiem ludzi, natychmiast dostrzegły podobieństwo. Młody Odyseusz leżał wygodnie rozparty na jedwabnych poduszkach i tępo gapił się na starszy model samego siebie. Starszy model miał tę samą krępą posturę i szeroką pierś, ale miał też więcej blizn, siwiejące włosy
1 brodę. I znacznie więcej dostojeństwa niż morawiecki pasażer z „Królowej Mab”.
– Odyseusz... – powiedziała Sykoraks. Na ile morawieckie obwody dźwiękowej analizy ludzkich emocji potrafiły to ocenić, była szczerze zdumiona.
Pokręcił przecząco głową.
– Nazywam się teraz Noman. Miło mi cię znów widzieć, Kirke.
Kobieta się uśmiechnęła.
– Widzę, że oboje się zmieniliśmy. Jestem Sykoraks, dla świata i dla siebie samej, mój pobliźniony Odyseuszu.
Młody Odyseusz zacisnął pięści i próbował wstać z łóżka, ale Sykoraks wykonała niedbały gest lewą ręką i osunął się bezwładnie na pościel.
– Jesteś Kirke – powiedział ten, który przedstawił się jako Noman. – Zawsze nią byłaś. I zawsze będziesz.
Wzruszyła lekko ramionami. Jej piersi delikatnie zafalowały, gdy klepnęła łóżko po swojej prawej stronie; po lewej leżał młody Odyseusz.
* Kaliban przemawia głównie słowami wiersza Roberta Browninga Kaliban o Setebosie, czasem cytując je dosłownie, czasem parafrazując. Jego wypowiedzi zostały skonstruowane w oparciu o przekład T. Kubikowskie-go (przyp. tłum.).
– Usiądź przy mnie... Nomanie.
– Nie, dziękuję. Postoję.
Sykoraks po raz drugi nie zdołała ukryć zaskoczenia – i to, zdaniem morawieckich analizatorów, jeszcze większego niż przed chwilą.
– Molil – wyjaśnił Noman. – Na pewno słyszałaś o molu, to substancja otrzymywana z czarnego korzenia rzadkiej rośliny, która na jesieni zakwita miecznobiałym kwiatem.
Sykoraks z namysłem pokiwała głową.
– Proszę, proszę... Zwiedziłeś kawał świata. Ale nie wiem, czy słyszałeś, że Hermes nie żyje.
– To bez znaczenia.
– Chyba tak. Jak się tu dostałeś, Odyseuszu?
– Jestem Noman.
– Jak się tu dostałeś, Nomanie?
– Przyleciałem sonikiem Savi. Cztery dni czołgałem się przez pierścień, chowając się przed twoimi niszczycielskimi robocikami albo uciekając im w pełnym kamuflażu. Powinnaś coś z nimi zrobić, Kirke. Albo zamontować w sonikach kanalizację.
Sykoraks parsknęła śmiechem.
– Dlaczegóż to miałabym się pozbyć myśliwców?
– Bo cię o to proszę.
– A dlaczego miałabym spełnić twoje życzenie, Ody... Nomanie?
– Powiem ci, kiedy przedstawię ci wszystkie moje prośby.
Przyczajony za plecami Nomana Kaliban warknął groźnie, ale
Noman udał, że go nie słyszy.
– Ależ nie krępuj się – powiedziała Sykoraks. – Mów dalej. Słucham twoich próśb.
Jej uśmiech nie pozostawiał cienia wątpliwości co do tego, jak niewiele uwagi zamierza im poświęcić.
– Po pierwsze, pozbądź się tych zautomatyzowanych myśliwców albo przynajmniej przeprogramuj je tak, żeby można było bezpiecznie latać do pierścieni.
Uśmiech na twarzy Sykoraks ani drgnął. Spojrzenie jej fiołkowych oczu pozostało równie lodowate jak przed chwilą.
– Po drugie – ciągnął Noman – wyłącz pole siłowe nad Basenem Śródziemnym i pola Dłoni Herkulesa.
Wiedźma zaśmiała się półgłosem.
– Niezwykłe żądanie. Tsunami zniszczyłoby pół okolicy.
– Możesz to zrobić pomału, Kirke. Jestem tego pewien. Napełnij morze.
– Zanim przejdziesz do następnych próśb, przedstaw mi choć jeden powód, dla którego miałabym to zrobić.
– W Basenie Śródziemnym są rzeczy, które na razie nie powinny się dostać w ręce ludzi.
– Mówisz o składach... Statki kosmiczne, broń...
– Wiele jest takich rzeczy. Niech ciemne jako wino morze zaleje Basen Śródziemny.
– Nie wiem, może podczas podróży uszło to twojej uwagi, ale ludzkość na Ziemi lada chwila wyginie.
– Zauważyłem. Mimo to proszę, byś powoli i ostrożnie zalała Basen Śródziemny. I przy okazji zlikwidowała tę kretyńską Bruzdę Atlantycką.
Sykoraks pokręciła głową i napiła się wina. Nie poczęstowała No-mana. Młody Odyseusz leżał na łóżku ze szklistymi oczami, najwyraźniej niezdolny się ruszyć.
– To wszystko?
– Nie. Chciałbym również, abyś włączyła faksy, udostępniła ludziom wszystkie funkcje i oddała do ich dyspozycji kadzie regeneracyjne w pierścieniach.
Sykoraks milczała.
– A na koniec chciałbym, żebyś wysłała swoją oswojoną bestię na dół. Niech powie Setebosowi, że Cisza przybywa na Ziemię.
Kaliban zasyczał głośno.
– Myśli, czas wyrwać zdrowe nogi kukle, zostawić kikuty, niech nad nimi duma. On silny jest i Pański. Niech ten kaleka dostanie robaka... nie, dwa robaki, za wzywanie Jego imienia nadaremno.
– Milcz! – uciszyła go Sykoraks. Kiedy wstała, nago wyglądała bardziej po królewsku niż niejedna królowa ze wszystkimi insygniami władzy. – A ty, Nomanie, powiedz mi, czy Cisza naprawdę przybywa na Ziemię?
– Tak sądzę.
Sykoraks z ulgą sięgnęła po kiść winogron, leżących w misie na poduszkach. Podała je Nomanowi, ale odmówił ruchem głowy.
– Wiele ode mnie wymagasz, jak na starego nie-Odyseusza – powiedziała cicho, przechadzając się po sypialni. – Co dostanę w zamian?
– Opowiem ci o moich podróżach.
Roześmiała się.
– Wiem o nich wszystko.
– Nie tym razem. Minęło dwadzieścia lat, nie dziesięć.
Piękna twarz wiedźmy wykrzywiła się w grymasie, który morawci
zinterpretowały jako wyraz drwiny z rozmówcy.
– A ty cały czas szukasz tego samego... swojej Penelopy.
– Nie. Nie tym razem. Odkąd wypchnęłaś mnie, młodszego, zi drzwi prowadzące w głąb przestrzeni Calabi-Yau, błąkałem się w cza soprzestrzeni przez dwadzieścia lat i cały czas szukałem ciebie.
Sykoraks stanęła w miejscu. Spojrzała na Nomana z niedowierza niem.
– Ciebie – powtórzył. – Mojej Kirke. Przez te dwadzieścia lat spo tykaliśmy się i kochaliśmy wielokrotnie. Spotykałem cię jako Kirke Sykoraks, Alys, Kalipso.
– Alys?
Noman skinął głową.
– Miałam przerwę między zębami?
– Tak.
Sykoraks pokręciła głową.
– Kłamiesz. Wszystkie rzeczywistości wyglądają tak samo, Ody seuszu-Nomanie. Ratuję ci życie, wyciągam cię z morza, pomagarr ci, karmię cię smacznym jadłem, poję winem zaprawionym miodem opatruję ci rany, kąpię cię, daję ci rozkosz, o jakiej mógłbyś tylkc śnić, proponuję ci nieśmiertelność i wieczną młodość, a ty i tak od chodzisz. Porzucasz mnie dla tej dziwki i tkaczki Penelopy. Wracas; do niej i do syna.
– Widywałem mojego syna wielokrotnie przez te dwadzieścia lat Pięknie wyrósł. Więcej nie muszę go oglądać. Chcę zostać z tobą.
Sykoraks podeszła do łóżka. Upiła łyk wina.
– Miałabym ochotę zamienić twoich nowych żeglarzy, morawce w świnie.
Noman wzruszył ramionami.
– Czemu nie? We wszystkich innych światach zawsze to robiłaś.
– Jak myślisz, jakie by z nich wyszły świnie? – spytała niedbale wiedźma. – Plastikowe świnki-skarbonki?
– Mojra się przebudziła.
– Mojra? – zdziwiła się Sykoraks. – Po co? Dlaczego właśnie teraz?
– Nie wiem, ale weszła w ciało młodej Savi. Widziałem ją, zanirr odleciałem z Ziemi, ale nie rozmawialiśmy.
– Ciało Savi... Co ona kombinuje? I dlaczego akurat teraz?
– Myśli – odezwał się Kaliban zza pleców Nomana. – On ulepił starą Savi ze słodkiej gliny, by Jego syn mógł gryźć i jeść z plastrem miodu i strąkami, przegryźć jej kark, aż wszystko zacznie wrzeć, prędzej, prędzej, aż kiełbie przez mózg mi popłyną.
Sykoraks podeszła do Nomana, wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć jego obnażonej piersi, ale zmieniła zdanie i comęła dłoń. Kaliban zasyczał i przykucnął, zgarbiony, z dłońmi opartymi o posadzkę między muskularnymi tylnymi łapami. Łyskał złowrogo żółtymi ślepiami, ale nie ruszył się z miejsca.
– Wiesz, że nie mogę posłać syna, aby powiedział ojcu, Setebosowi, o Ciszy – powiedziała wiedźma.
– Wiem, że to coś nie jest twoim synem. Skonstruowałaś go z gówna i wadliwego DNA w kadzi z zielonym szlamem.
Kaliban znów zamierzał coś zasępienie, ale Sykoraks zbyła go machnięciem ręki.
– Wiesz o tym, że twoi morawieccy przyjaciele wynoszą właśnie na orbitę ponad siedemset czarnych dziur?
– Nie wiedziałem. – Noman wzruszył ramionami. – Ale miałem nadzieję, że to zrobią.
– Skąd je wzięli?
– Przecież wiesz. Siedemset sześćdziesiąt osiem głowic mogło się znajdować tylko w jednym miejscu.
– To niemożliwe. Dwa tysiące lat temu zamknęłam wrak w polu statycznym.
– A sto lat temu ja i Savi je przełamaliśmy.
– Widziałam, jak się krzątacie i zabiegacie o realizację swoich beznadziejnych, nic nieznaczących planów, ty i ta kurewka. Na co liczyłeś, ustanawiając łączność z Ilionem przez całuny turyńskie?
– To było przygotowanie.
– Do czego? – prychnęła Sykoraks. – Nie sądzisz chyba, że te dwie ludzkie rasy mogłyby się spotkać, co? Nie żartuj. Grecy i Trojanie zjedliby miejscowych naiwniaków na śniadanie.
– Zakończ wojnę z Prosperem i przekonajmy się, co będzie dalej.
Sykoraks z impetem odstawiła puchar na stół.
– Miałabym się wycofać? Oddać pole temu łotrowi? Teraz naprawdę żartujesz.
– Bynajmniej. Stary Prospero jest obłąkany. Skończony. A ty możesz się wycofać, zanim ten sam obłęd i ciebie dosięgnie. Odejdźmy stąd razem, Kirke. Ty i ja.
– Odejść stąd? – powtórzyła z niedowierzaniem Sykoraks.
– Wiem, że ta asteroida ma wbudowane silniki jądrowe i generatc dziur w branie, który może nas wystrzelić do gwiazd i jeszcze dale Kiedy się znudzimy, będziemy przechodzić przez drzwi Calabi-Ya i kochać się w różnych wszechświatach i epokach; możemy być w ró; nym wieku, nosić różne ciała, młodsze lub starsze, zmieniać je równi łatwo jak stroje, podróżować w czasie i podglądać samych siebie, z; mrażać czas i dołączać do samych siebie zajętych seksem. Zapasyj* dzenia i powietrza wystarczą nam na tysiąc lat. Na dziesięć tysięcy.
– O jednym zapomniałeś. Jesteś śmiertelny. Za dwadzieścia li będę ci musiała zmieniać zapaskudzoną bieliznę i karmić cię łyżeczki Za czterdzieści lat umrzesz.
– Raz już zaproponowałaś mi nieśmiertelność. Masz tu, na w spie, kadzie odmładzające.
– Odrzuciłeś moją ofertę! – krzyknęła Sykoraks i cisnęła wN(mana pucharem. Uchylił się, ale nie ruszył z miejsca. – Odrzucał* nieśmiertelność za każdym razem, kiedy ci ją proponowałam! – Z< częła rwać sobie włosy z głowy i rozdrapywać twarz paznokciami. Ciskałeś mi mój dar w twarz i wracałeś do tej swojej... Penelopy. Za każdym razem! Wyśmiewałeś mnie!
– Teraz cię nie wyśmiewam. Chodź ze mną.
Sykoraks nie posiadała się z gniewu.
– Powinnam kazać Kalibanowi zagryźć cię i zjeść tu, na moic oczach. Mogłabym się śmiać, patrząc, jak wysysa ci szpik z kości.
– Chodź ze mną, Kirke. Włącz faksy, uruchom funkcje, wyłąc Dłonie Herkulesa i resztę zabawek, które do niczego nie będą ci ju potrzebne, i odejdźmy stąd. Razem. Bądź znów moją kochanką.
– Jesteś stary – prychnęła drwiąco wiedźma. – Stary, pobliźnion i siwy. Dlaczego miałabym wybrać starca zamiast młodzieńca? Pogłaskała udo i obwisły członek młodszego Odyseusza, który leż! nieruchomo na łóżku jak zahipnotyzowany.
– Dlatego, że starzec nie odejdzie przez drzwi w przestrzeni Ca labi-Yau za tydzień ani za miesiąc, ani za osiem lat, a młodzienie tak. I dlatego, że ten starzec cię kocha.
Sykoraks wydała zdławiony dźwięk, który dziwnie przypominE prychnięcie. Kaliban zawarczał w odpowiedzi. Noman sięgnął po tunikę i wyjął zatknięty za pas na plecach ciężki pistolet. Wiedźm wytrzeszczyła oczy.
– Chyba nie sądzisz, że możesz mi tym czymś zrobić krzywdę?
– Nie po to go przyniosłem.
Sykoraks przeniosła wzrok na nieruchomego młodego Odyseusza.
– Zwariowałeś? Masz pojęcie, jaki zamęt wprowadzisz na poziomie kwantowym? Już sama myśl o tym jest jak otwarcie drzwi kaosowi. Przerwiesz cykl, który w tysiącu odmian trwa tysiące...
– Trwa zbyt długo.
Noman strzelił sześć razy; każdy następny wystrzał zdawał się głośniejszy od poprzedniego. Sześć masywnych kul przeszyło młodego Odyseusza – strzaskały mu żebra, zmiażdżyły serce, jedna trafiła go w środek czoła. Ciało wzdrygnęło się sześć razy pod uderzeniami pocisków i zsunęło na podłogę. Na jedwabnej pościeli został krwawy ślad. Na marmurowej posadzce rosła kałuża krwi.
– Wybieraj – powiedział Noman.
N
ie wiem, czy teleportowałem się tutaj samodzielnie, już bez medalionu, czy też zabrałem się z Hefajstosem, bo kiedy się teko-wał, złapałem go za rękaw. Ale mniejsza z tym. Jestem tu i już.
Tu, czyli w domu Odyseusza. Jakiś kundel obszczekuje nas jak głupi, kiedy z Hefajstosem i Achillesem pojawiamy się znikąd, ale jedno łypnięcie oka herosa w zakrwawionym hennie wystarcza, żeby podkulił ogon i czmychnął na podwórze.
Stoimy w westybulu pałacu Odyseusza na Itace. Przed nami rozciąga się jadalnia. Słychać buczenie okrywającego dom pola siłowego. W długiej komnacie przy długim stole nie widać zalotników, nie ma drżącej Penelopy, gołowąsa Telemacha, służących, którzy roznosiliby obibokom wino i jadło nieobecnego właściciela. Co nie zmienia faktu, że pokój wygląda, jakby rzeź zalotników już się odbyła: krzesła są powywracane, zerwany ze ściany gobelin leży częściowo na stole, częściowo na podłodze i nasiąka rozlanym winem, nawet wspaniały łuk Odyseusza – ten, którego (jak głosi legenda) nikt inny nie potrafi napiąć, tak cudny i wyjątkowy, że król Itaki postanowił nie zabierać go pod Troję – leży na posadzce wśród słynnych zatrutych strzał o haczykowatych grotach.
Zeus okręca się na pięcie. Ma na sobie te same miękkie szaty, w których widziałem go na olimpijskim tronie, ale nie jest już takim ol
brzymem – tyle że nawet pomniejszony, żeby zmieścić się w pałacu Odyseusza, nadal jest dwa razy wyższy od Achillesa.
Szybkonogi mężobójca daje nam znak, że mamy się cofnąć, podnosi tarczę, ujmuje w dłoń miecz i wchodzi do jadalni.
– Synu! – dudni basem Gromowładny. – Oszczędź mi swojego dziecinnego gniewu. Naprawdę chciałbyś jednym okrutnym ciosem popełnić bogobójstwo, ojcobójstwo i tyranobójstwo jednocześnie?
Achilles podchodzi do miejsca, w którym dzieli ich tylko szerokość stołu.
– Walcz, starcze.
Zeus – bynajmniej nieprzestraszony – nie przestaje się uśmiechać.
– Zastanów się, szybkonogi Achillesie. Chociaż raz użyj mózgu zamiast muskułów i fiuta. Naprawdę chcesz, żeby ten kuternoga zasiadł na olimpijskim tronie?
Skinieniem głowy wskazuje Hefajstosa, który stoi w progu obok mnie. Achilles się nie odwraca.
– Zastanów się ten jeden raz – ciągnie Zeus. Słychać, jak w kuchni, za ścianą, od jego głosu wibruje szkło. – Dołącz do mnie, synu. Zjednocz się z przenikającą wszystko osobowością Zeusa, Ojca Bogów. Tak połączeni, ojciec i syn, nieśmiertelny i śmiertelnik, dwa wielkie duchy zespolą się i stworzą trzeciego ducha, silniejszego niż one oba. Ojciec, syn i wola święta, zjednoczeni w trójcy, będziemy władać niebem i Troją i na zawsze strącimy tytanów w mrok.
– Walcz, świniojebie.
Twarz Zeusa wyraźnie czerwienieje.
– Ohydny potworze! Nawet teraz, choć nie władam już żywiołami ziemi, zdepczę cię!
Bóg chwyta za krawędź stołu i rzuca nim. Piętnaście metrów grubych desek na masywnych nogach wali się Achillesowi na głowę, ten jednak robi unik i stół roztrzaskuje się o ścianę za jego plecami, zbijając płat tynku i bryzgając odłamkami na wszystkie strony.
Achilles robi dwa kroki do przodu.
Zeus rozkłada ręce i pokazuje puste dłonie.
– Zabijesz mnie, człowiecze? Tak po prostu? Bezbronnego? A może zmierzymy się bez broni, jak zapaśnicy na arenie, aż jeden z nas nie będzie mógł się dźwignąć z ziemi, a drugi odbierze nagrodę?
Achilles waha się dosłownie przez ułamek sekundy, a potem ściąga i odkłada hełm. Odpina tarczę, kładzie ją na posadzce, na nią rzuca
miecz, brązowy napierśnik i nagolenniki. Kopniakiem odpycha tarczę ku wejściu. Zostaje w koszuli, krótkiej spódniczce, sandałach i szerokim skórzanym pasie.
Stojąc niespełna trzy metry od Zeusa, ugina nogi i zamiera w zapaśniczej postawie.
Zeus uśmiecha się i błyskawicznie, tak szybko, że mój wzrok ledwie to rejestruje, również ugina nogi – i podnosi z ziemi łuk Odyse-usza i zatrutą strzałę z czarną brzechwą.
Uciekaj! – krzyczę w myślach do Achillesa, ale jasnowłosy heros ani drgnie.
Zeus z łatwością napina łuk, którego nikt poza Odyseuszem napiąć nie potrafi, wycelowuje szeroki grot w odległe o dwa i pół metra serce Achillesa i wypuszcza strzałę.
I chybia.
Nie może chybić, nie z tak bliska, nie tak idealnie prostym, perfekcyjnie uformowanym i upierzonym pociskiem – ale strzała chybia o blisko pół metra i wbija się w rozbity stół, oparty o mur za plecami Achillesa. Prawie czuję, jak zabójczy jad, zebrany ponoć przez samego Herkulesa z zębów jadowych najstraszliwszych węży, wgryza się w drewno.
Zeus wytrzeszcza oczy. Achilles stoi nieruchomo.
Zeus przyklęka z szybkością błyskawicy, podnosi następną strzałę, kładzie ją na cięciwie, napina łuk, podchodzi bliżej, strzela.
Chybia. Dzieli ich pół metra, ale zatruta strzała nie trafia w cel.
Achilles ani drgnie. Z nienawiścią patrzy lekko spanikowanemu Ojcu Bogów prosto w oczy.
Zeus znów się schyla, podnosi strzałę z ziemi, starannie opierają na cięciwie i napina łuk. Pręży błyszczące od potu mięśnie. Łuk zdaje się wibrować od drzemiącej w nim mocy, gdy Król Bogów podchodzi jeszcze bliżej. Kilkanaście centymetrów dzieli grot strzały od piersi Achillesa.
Zeus strzela.
Pudłuje.
To niemożliwe, ale na własne oczy widzę, jak strzała wbija się w ścianę za Achillesem. Nie przeszła przez jego ciało, nie wyminęła go bokiem, ale mimo to w jakiś niewyobrażalny sposób nie trafiła w cel.
Achilles doskakuje do Zeusa, wytrąca mu łuk i obiema rękami łapie dwa razy wyższego boga za gardło.
Zeus zatacza się i miota po całej jadalni, usiłując oderwać Achillesa od swojej szyi. Jedną ręką – zaciśniętą w pięść dwa razy szerszą
niż tułów Greka – okłada go po plecach, ale szybkonogi mężobójc nie zwalnia uścisku. Bóg rzuca się na wszystkie strony, łamie dźwi gary, stół, framugę drzwi, rozbija ścianę. Wygląda jak dorosły męś czyzna z uwieszonym na szyi dzieckiem.
W końcu bóg wciska palce pod znacznie drobniejsze palce Achi! lesa, rozgina mu najpierw lewą, a potem także prawą dłoń i zaczyn rzucać się na sprzęty i ściany, usiłując zmiażdżyć herosa, któreg teraz to on nie wypuszcza z rąk. Uderza go z byka z głowę (słycha echo, jakby zderzyły się dwa ogromne głazy), przyciska boską piei do śmiertelnych żeber Achillesa, aż w końcu dociska go do kawałk nierozbitej jeszcze ściany i kamiennej futryny naprzeciw wejścis Grzbiet Achaja zaczyna się niebezpiecznie wyginać w tył.
Najdalej za pięć sekund kręgosłup Achillesa pęknie jak łuk z t< niej balsy.
Ale Achilles nie czeka tych pięciu sekund. Nie czeka nawet trzeci
Udaje mu się uwolnić prawą rękę, kiedy Zeus napiera i łamie go r kamieniu, aż trzeszczą kręgi.
To, co dzieje się później, widzę tylko w postaci śladu na siatkóv kach oczu. Walka toczy się zbyt szybko.
Achilles podnosi rękę znad pasa. W dłoni ściska krótki sztyle Wbija ostrze w zarośnięty podbródek Zeusa, przekręca je, wpycr głębiej i znów przekręca. Wściekłym krzykiem zagłusza zbolały, przi rażony wrzask boga.
Zeus wypada na korytarz i razem z Achillesem wtaczają się do si siedniego pokoju. Biegniemy z Hefajstosem za nimi.
Są w sypialni Odyseusza i Penelopy. Achilles wyciąga ostrze z r; ny. Ojciec Bogów łapie się za twarz i gardło. Ichor i krew tryska_ mu z nozdrzy i rozdziawionych ust, broda ocieka mu złotem i cze wienią.
Kiedy przewraca się na wznak na łóżko, Achilles bierze zamac sztyletem, wbija go bogu w brzuch i przeciąga mocno do góry i w pn wo, aż magiczne ostrze zgrzyta na żebrach. Zeus znów krzyczy, a zanim zdąży złapać się za brzuch, Achą j wyciąga mu z rany całe met szarych, oślizłych jelit, owija je wokół kolumienki łoża i sprawni szybko przywiązuje żeglarskim węzłem.
Ta kolumienka to drzewko oliwne, wokół którego Odyseusz zbi dował sypialnię i cały dom, uświadamiam sobie. Przypominają ri się wersy z Odysei, które czytałem w dzieciństwie. Odyseusz mó\ do powątpiewającej Penelopy:
W dziedzińcu stało wielkie tam drzewo oliwne, Grube jak filar jaki, rozłogie i ciemne; Jam wkoło oliwnika wzniósł ściany kamienne, Dach zasklepił, drzwi wprawił z silnych tramów zbite I na naszą sypialnię przeznaczył tą klitę. Potem ściąwszy koroną drzewa gęstolistą Sam pień aż do korzenia ociosałem czysto, Zrównałem ostrzem miednym gładko i pionowo, A więc noga do łoża była już gotówą j W której świdrem na wylot wywierciwszy dziury, Wyładziiem łożnicą wspaniałej struktury, Zdobiąc ją w kość słoniową, toż srebrem i złotem, Wreszcie kraśnych rzemieni obciągając splotem. Nie tylko rzemienie są czerwone, kiedy Zeus próbuje uwolnić się z pęt własnych wnętrzności: złoty ichor i zupełnie ludzka krew płyną mu z gardła, twarzy i brzucha. Oślepiony bólem i posokąZeus Wielki po omacku szuka swojego kata, ale każde szarpnięcie i każdy krok, który oddala go od łóżka, wyciąga mu kolejny odcinek błyszczących kiszek. Nawet niewzruszony zwykle Hefajstos zatyka uszy, słysząc wrzaski boga.
Achilles zaś bez trudu wymyka się Zeusowi. Od czasu do czasu doskakuje, żeby ciąć ślepego boga nożem po rękach, udach, penisie i ścięgnach.
Zeus przewraca się na plecy, przywiązany do oliwnego drzewka dziesięciometrowym kawałkiem poskręcanego jelita. Miota się i wyje z bólu, ichor tryska na sufit i kreśli na nim skomplikowane ror-schachowskie figury.
Achilles na chwilę wychodzi z pokoju, a kiedy wraca, niesie w ręce miecz. Nogąprzydeptuje młócące na oślep lewe ramię Zeusa i tnie mieczem z taką siłą, że ostrze krzesze iskry o posadzkę, przeszedłszy gładko przez boską szyję. Głowa Ojca Bogów wtacza się pod łóżko, a Grek przyklęka na jedno kolano i... pakuje twarz prosto w krwawą ranę w muskularnym brzuchu Zeusa. Przez jedną przerażającą chwilę mam wrażenie, że zachowuje się jak drapieżnik, jak wściekły wilk, i wyżera wnętrzności pokonanemu nieprzyjacielowi – jego twarz całkiem znika w przepastnej jamie brzusznej boga. Ale Achilles tylko czegoś szukał.
– Jest! – woła i wyplątuje kawał fioletowej, rozedrganej masy z szarego kłębowiska jelit.
Wątroba Zeusa.
– Gdzie ten przeklęty kundel? – mruczy pod nosem.
Oczy mu błyszczą, kiedy wychodzi rzucić boską wątrobę kulącemu się na podwórzu Argusowi.
Rozstępujemy się z Hefajstosem i przepuszczamy go w drzwiach. Kroki mężobójcy – i bogobójcy – oddalają się, a my rozglądamy się po jadalni. Każdy skrawek podłogi, łóżka, ścian i sufitu jest zachlapany krwią. Olbrzymie, bezgłowe ciało, przywiązane do drzewa oliwnego, podryguje spazmatycznie i zaciska palce.
– O żeż kurwa... – szepcze Hefajstos.
Chciałbym oderwać wzrok od tej sceny, ale nie potrafię. Chciałbym wyjść i gdzieś dyskretnie sobie rzygnąć, ale i tego nie mogę zrobić.
– Jak... dlaczego... onjeszcze... jakby trochę... żyje... – stękam.
Hefajstos uśmiecha się jak szaleniec.
– Nie zapominaj, że Zeus jest nieśmiertelny, Hockenberry. Cierpi, cały czas. Spalę jego szczątki w niebiańskim ogniu. – Podnosi z posadzki sztylet Achillesa. – Przetopię też tę bogobójczą klingę Afrodyty, a z metalu coś odleję... Może tablicę pamiątkową na cześć Zeusa? Nie powinienem był jej dać tego sztyletu.
Mrugam powiekami, kręcę głową, w końcu łapię Boga Ognia za połę kamizelki.
– Co teraz będzie?
Hefajstos wzrusza ramionami.
– Wszystko zgodnie z umową, Hockenberry. Nyks i Mojry, które zawsze rządziły wszechświatem, przynajmniej tym tutejszym, pozwolą mi zasiąść na złotym tronie na szczycie Olimpu. Tylko najpierw musi się skończyć druga wojna z tytanami.
– Skąd wiesz, kto w niej wygra?
W czarnej brodzie dostrzegam błysk białych zębów. Z dziedzińca słychać głos:
– Chodź, piesku... Argus? Dobry piesek, dobry... Chodź, mam coś dla ciebie... grzeczna psinka...
– Nie bez powodu mówi się o Mojrach, że rządzą przeznaczeniem – mówi Hefajstos. – Wojna będzie długa i paskudna, toczona głównie na iliońskiej Ziemi, rzadziej na Olimpie, ale ci nieliczni olimpijczycy, którzy przeżyją, wygrają... Drugi raz.
– A ten stwór... ta mówiąca chmura...
– Demogorgon już wrócił do Tartaru. Gówno go obchodzi, co się dzieje na Ziemi, Marsie i Olimpie.
– A moi ludzie...
– Twoi śliczni Grecy będą chędożeni w tyłek przez najbliższe pięćdziesiąt do stu lat. – Hefajstos uśmiecha się z własnego dowcipu. – Nie wiem, czy lepiej się z tym poczujesz, ale Trojanie również. Wszyscy, którzy zostaną na iliońskiej Ziemi, mająprzechlapane.
Zaciskam dłoń na jego kamizeli.
– Musisz nam pomóc...
Odsuwa moją rękę równie łatwo, jak dorosły mógłby odepchnąć dwuletnie dziecko.
– Ja nic nie muszę, Hockenberry. – Ociera usta wierzchem dłoni, spogląda na podrygujące na podłodze zwłoki i mówi dalej: – Ale tym razem pójdę ci na rękę. Tekuj się do swoich żałosnych Achajów i swojej kobiety, Heleny. Powiedz im, żeby wynosili się w cholerę ze wszystkich wież, uciekali z budynków, złazili z murów. Za kilka minut w Ilionie zacznie się potężne trzęsienie ziemi, dziewiątka. Ja na razie muszę spalić to... to coś. Potem zabiorę naszego herosa na Olimp. Może przekona Uzdrowiciela, żeby wskrzesił mu panienkę.
Achilles wraca do jadalni. Pogwizduje. Słychać chrobot pazurów Argusa, który ochoczo biegnie za nim.
– Ruszaj!-mówi Hefajstos, Bóg Ognia.
Sięgam po medalion, przypominam sobie, że go nie mam i właściwie nie potrzebuję, i tekuję się do Troi.
P
raca, która miała im zająć dwanaście godzin, zajęła nieco ponad osiemnaście. Wyłowienie, posegregowanie i pocięcie czterdziestu ośmiu rozrzuconych po wyrzutni pocisków sprawiło morawcom więcej kłopotu, niż się spodziewały. Niektóre rakiety miały rozbitą metalową powłokę i zostały z nich tylko plastopowe kołyski z czarnymi dziurami otulone polem siłowym i emanujące poświatą promieni Czerenkowa.
Gdyby ktoś poza milczącymi morawcami na „Królowej Mab” śledził całą operację, widok mógłby mu się wydać całkiem interesujący. Batyskaf stał na rozłożonych podporach, okrakiem obejmując kadłub okrętu; umieszczone na jego spodniej stronie reflektory oświetlały świat unoszącego się w wodzie mułu, wirujących anemonów,
pozrywanych lin, poskręcanych przewodów i śmiercionośnych, krytych zielonymi naroślami pocisków i głowic. Jaśniejsze niż c^ słonecznego blasku wpadające przez ścianę Bruzdy Atlantyckiej, jniejsze niż superhalogeny oświetlające teatr działań, jaśniejsze wet niż samo słońce były płomienie palników, którymi niewido Orphu i oślepiony mułem Mahnmut posługiwali się z takąprecy; jakby trzymali w rękach chirurgiczne skalpele.
Windy, wysięgniki, bloki i łańcuchy pracowały ciężko, przenoszą pod nadzorem morawców i samej „Mrocznej Damy” – kolejne cięte głowice. Ładownia batyskafu nigdy nie była zupełnie pu: nawet pozbawiona ładunku, wypełniała się programowalną pian morfującąłuki oporowe i wsporniki wzmacniające ściany pojaz Ta sama pianka otulała ciasno każdy złożony w komorze ładune także Orphu z Io, kiedy ten wciskał się w swój kąt. Teraz zaś dopa wywała się do niekształtnych brył, które Mahnmut i Orphu, kli jak szewcy, upychali w ładowni.
Kiedy mieli już za sobą dobrze ponad połowę wyczerpującej p cy, Mahnmut udał, że poklepuje pole siłowe otaczanej właśnie piai głowicy, i wyrecytował:
Co jest twą treścią? Z czego cię stworzono, Że tyle cieni masz na swe skinienie?*
– To coś z twojego kumpla Willa? – zainteresował się Orphu, I dy obaj opadli z powrotem w tumany mułu i zaczęli odcinać nos stępnego pocisku.
– Mhm. Sonet pięćdziesiąty trzeci.
Mniej więcej dwie godziny później, po tym jak właśnie ulokov w kurczącej się ładowni kolejną głowicę – starali się je rozmie czać w jak największych odstępach – Orphu się odezwał:
– Nasz problem zostanie załatwiony, Mahnmucie, ale ty strać batyskaf.
Mały Europańczyk skinął głową; miał nadzieję, że przyjaciel uważy jego gest na radarze głębokościowym. Gdy tylko Orphu za gerował takie rozwiązanie, Mahnmut zdał sobie sprawę, że będ musiał się pożegnać z ukochaną „Mroczną Damą”. Nie mogło 1 mowy o tym, żeby wydobyli głowice z ładowni i przenieśli je na] kład jakiejś innej jednostki. Najlepszy scenariusz zakładał, że na skiej orbicie okołoziemskiej będzie czekał zbędny morawcom stat
* Przeł. J. Łowiński (przyp. tłum.).
który wypchnie batyskaf ze śmiercionośnym ładunkiem w otchłań kosmosu, delikatnie, ale możliwie jak najszybciej.
– Mam wrażenie, że dopiero co go odzyskałem – rozżalił się Mahnmut. „Mroczną Damę” znał od półtora wieku.
– Zbudują ci nowy.
– To nie będzie to samo.
– To prawda. Nic już nie będzie takie samo.
Minęło osiemnaście godzin. Ostatnie grono emanujących poświatą Czerenkowa czarnych dziur trafiło na swoje miejsce i zostało unieruchomione pianką morfującą. Wrota ładowni zamknęły się za wyczerpanymi fizycznie i psychicznie morawcami, które zawisły w wodzie nad wrakiem.
– Czy powinniśmy dokładniej zbadać „Miecz Allaha”? – spytał Orphu. – Może coś trzeba zabrać z pokładu?
– Nie teraz – odpowiedział mu Asteague/Che z mostka „Królowej Mab”, która przez całe osiemnaście godzin zachowywała ciszę w eterze.
– Nigdy więcej nie chcę go widzieć – oznajmił wykończony Mahnmut. Nie przeszkadzało mu nawet to, że nadaje na otwartym kanale. – To ohyda.
– Amen – powiedział centurion Mep Ahoo, przysłuchujący się rozmowie z pokładu ładownika.
– Powiecie nam, panowie, jak sobie poczynał Odyseusz ze swoją panną przez ostatnie osiemnaście godzin? – zainteresował się Orphu.
– Nie teraz – powtórzył pierwszy integrator. – Wyciągajcie głowice. Tylko ostrożnie.
– Amen – powtórzył Mep Ahoo, tym razem bez cienia ironii w głosie.
Suma IV był naprawdę doskonałym pilotem, a Orphu i Mahnmut w pełni to doceniali. Utrzymał ładownik nieruchomo na takiej wysokości, że „Mroczna Dama” pozostawała w pełnym zanurzeniu, kiedy zamykały się za nią wrota ładowni. Następnie woda została powoli wypompowana, a jej miejsce zajęła pianka morfiijąca, podobna do tej w ładowni batyskafu. „Mroczna Dama” i jej emanujący błękitnym światłem ładunek zostali zabezpieczeni przed wszelkimi wstrząsami.
Orphu z Io wspiął się na kadłub ładownika na długo przed tym, jak ten pochłonął „Mroczną Damę”, Mahnmut zaś dopiero w ostatniej chwili wyskoczył ze sterówki. Wiedział, że batyskaf sam doskonale
będzie się stabilizował podczas delikatnej operacji podniesienia i z ładunku. Czuł, że powinien zdobyć się na jakieś ostatnie słowo, sk ro na zawsze porzuca swoją jednostkę, ale ograniczył się do nadań go przez radio „Żegnaj, Pani”, które pozostało bez odpowiedzi: strony SI batyskafu.
Ładownik wzniósł się nad powierzchnię oceanu, ociekając wo< z odpływów ładowni, a Mahnmut resztkami sił swoich mechanic nych i organicznych mięśni wgramolił się na jego kadłub, skąd pra mniejszy z dwóch włazów opuścił się do części pasażerskiej statk
W innych okolicznościach zamieszanie panujące w kabinie był by wprost komiczne, ale Mahnmutowi nieszczególnie było w tej chw do śmiechu. Orphu z trudem wcisnął się do środka przez więks; właz (musiał w tym celu złożyć wszystkie manipulatory i anten} ale teraz zajmował większość wnętrza, w którym wcześniej mieści się jeszcze dwudziestu skałowieckich żołnierzy wpiętych w pasaże skie uprzęże. Teraz musieli zająć wąski korytarz łączący kabinę z ko pitem. Czarne morawce i ich broń zajmowali każdy skrawek wąski przestrzeni i Mahnmut musiał przeczołgać się po ich opatrzonyi zadziorami pancerzach, żeby dołączyć do Sumy IV i Mepa Ah< w ciasnej kabinie pilotów.
Suma IV prowadził ładownik na sterowaniu ręcznym, za pomoi omnisteru balansując statkiem i jego delikatnym ładunkiem i graj; na silnikach jak – w przeszłości – pianista na fortepianie.
– Nie mamy więcej uprzęży – uprzedził Mahnmuta, nie odryw jąc się od przyrządów. – Ostatnią zużyliśmy na ustabilizowanie tw jego dużego przyjaciela w kabinie pasażerskiej. Rozłóż sobie si dzenie, z łaski swojej, i przyczep się elektromagnesem do kadłub
Mahnmut posłusznie wykonał polecenie. Był tak zmęczony, że r miał siły stać – ziemskie ciążenie było jednak zabójcze – a poza t> spływało z niego napięcie ostatnich osiemnastu godzin i chciało n się płakać.
– Trzymajcie się – ostrzegł Suma IV.
Silniki ryknęły i ładownik zaczął się powoli wznosić – pionowo, mi po metrze, bez wstrząsów, bez niespodzianek. Kiedy Mahnmut wyjn przez okno, osiągnęli już pułap dwóch kilometrów. Ładownik lekko s pochylił; to silniki z ciągu pionowego przeszły częściowo na pozion-Nie wyobrażał sobie, że można tak delikatnie sterować maszyną.
Ale nawet Sumie IV zdarzały się lekkie podskoki. Mahnmut każdym razem wstrzymywał oddech, a jego organiczne serce zacz nało bić szybciej, gdy podświadomie czekał na chwilę, aż któraś z czarnych dziur stanie się niestabilna. Wystarczyłaby jedna, bo milionową część sekundy później i tak nastąpiłby kolaps pozostałych.
Próbował sobie wyobrazić jego skutki. Małe czarne dziury połączyłyby się, przebiły kadłub „Mrocznej Damy” i wrota ładowni lą-downika i z przyspieszeniem dziesięciu metrów na sekundę kwadrat pomknęłyby na spotkanie z jądrem Ziemi, zasysając po drodze oba morawieckie statki, cząsteczki powietrza, wody oceanu, muł z morskiego dna, leżącą pod nim skałę i skorupę ziemską.
Ile dni albo miesięcy mała czarna dziura, złożona z siedmiuset sześćdziesięciu ośmiu mniejszych, przelatywałaby w tę i z powrotem przez Ziemię? Jak daleko wylatywałaby za każdym razem w przestrzeń? Elektroniczna część jego umysłu nieproszona podsunęła mu odpowiedzi na te pytania, ale zmęczenie spowodowało, że nie potrafił sobie ich przyswoić. W każdym razie po stu kursach poprzez Ziemię zassałaby już wszystkie milion obiektów tworzących pierścienie orbitalne, za to nie sięgnęłaby jeszcze Księżyca.
Mahnmutowi, Orphu i pozostałym morawcom, także tym na „Królowej Mab”, byłoby to całkowicie obojętne. Pasażerowie ładownika natychmiast zostaliby przemieleni na spaghetti. Miniaturowa czarna dziura pociągnęłaby za sobą cząsteczki ich ciał, lecąc do wnętrza Ziemi. Wlokłyby się za sobą, rozpraszając się przez cały czas przy kolejnych nawrotach, w których wycinałaby sobie tunele w roztopionym, wirującym planetarnym rdzeniu.
Mahnmut zamknął wirtualne oczy i skupił się na swoim oddechu. Czuł łagodne przyspieszenie wznoszącego się ładownika, jakby jechali po gładkiej jak szkło pochylni prosto do nieba. Suma IV był naprawdę świetny.
Niebo zmieniło kolor z popołudniowego błękitu na próżniową czerń, horyzont zakrzywił się jak napięty łuk, nagle pojawiły się gwiazdy. Mahnmut włączył wizję i patrzył przez okno, równolegle mając podgląd obrazu z kamery ładownika.
Nie lecieli na „Królową Mab”, to było oczywiste. Suma IV wyrównał na wysokości około trzystu kilometrów, tuż ponad granicą atmosfery, i tak pokierował silnikami, że Ziemia wypełniła całe górne okno w kokpicie, słońce zaś oświetliło wrota ładowni. Pierścienie i „Królowa” znajdowały się trzydzieści tysięcy kilometrów wyżej; statek był zresztą w tej chwili po przeciwnej stronie planety.
Mahnmut na chwilę odłączył się od kamer. Nieważkość przyniosła mu ogromną ulgę po osiemnastu godzinach ciężkiej pracy. Patrzył, jak linia terminatora przesuwa się po dawnej Europie, w stronę błę
kitnych wód Atlantyku i okrywających je białych chmur (bruzda w i dzie była z tej wysokości – i pod tym kątem – całkowicie niewido na) i nie po raz pierwszy w ostatnich osiemnastu godzinach zada1 sobie pytanie, jak to możliwe, że istoty żyjące w tak pięknym św cie mogły wyposażyć okręt podwodny – czy w ogóle jakąkolw maszynę albo nawet same siebie – w broń totalnej, bezmyślnej głady. Jak szalony musiałby być wszechświat, aby uzasadniał nie i ko wymordowanie milionów, lecz także unicestwienie całej plane
Wiedział, że cały czas grozi im niebezpieczeństwo. Na dobrą sr. wę równie dobrze mogliby znajdować się wciąż na dnie oceanu kilkaset kilometrów nikogo by nie zbawiło. Gdyby któraś z głc eksplodowała i pociągnęła za sobą destabilizację pozostałych, i sakrujący Ziemię ping-pong byłby równie pewny, równie nieubła ny, jak gdyby zaczął się na jej powierzchni. Nieważkość nie oz czała jeszcze wyrwania się ze sfery przyciągania ziemskiego. Głów musiały się znaleźć bardzo, bardzo daleko – z pewnością poza bitą Księżyca, bo tam ziemska grawitacja z całą pewnością sięgi a najlepiej miliony kilometrów od Ziemi, aby przestać jej zagrai Jedyna różnica wynikająca z nabrania wysokości polegała na t; że spaghettyzacja morawców nastąpiłaby nieco szybciej.
Czarny, matowy kształt zdekamuflował się, zdemaskował, od; nił, uj awnił, wyłączył osłonę maskującą... Psiakrew, już nie wieds jak to nazwać. Statek pojawił się niecałe pięć kilometrów od nich, strony słońca. Był z pewnością dziełem morawców, ale tak zaaw sowanego wytworu morawieckiej techniki Mahnmut jeszcze nie dział. „Królowa Mab” przypominała produkt dwudziestowiec2 ziemskiej techniki, ta maszyna zaś wyglądała tak, jakby o całe sti cia wyprzedzała wszystko, co dotychczas wymyśliły morawce. kimś cudem czarna sylwetka była jednocześnie pękata i zabój smukła, prosta – i niewyobrażalnie złożona w swoich fraktaln> łagodnych krzywiznach. Mahnmut nie miał cienia wątpliwości, u pokładzie okrętu znajduje się śmiercionośna broń.
Zastanawiał się przez chwilę, czy pierwsi integratorzy naprawdę 1 gotowi zaryzykować utratę jednego z zakamuflowanych okrętów jennych, ale... W tym samym momencie okręt morfował otwór w krzywionej dolnej powierzchni kadłuba i ze środka wysunęła s napędzana nadtlenkowymi silnikami manewrowymi – gigantyc miotła. Obróciła się wokół wzdłużnej osi, zrównała z ładownik i odpaliła silniki pomocnicze, ulokowane po bokach absurdalnie brzymiej, dzwonowatej dyszy głównego napędu. Zaczęła się zbliż
Właściwie nie ma się czemu dziwić, nadał Orphu na ich prywatnym kanale. Pierwsi integratorzy mieli ponad osiemnaście godzin na to, żeby coś wymyślić, a my, morawce, mamy przecież dryg do inżynierki.
Mahnmut musiał mu przyznać racj ę. Miotła była coraz bliżej; zwalniała i obracała się wokół osi, żeby ogień z dysz silników hamujących nie liznął brzucha ładownika. Mierzyła około sześćdziesięciu metrów długości. W środku ciężkości – niczym siodło na kościstej szkapie – znajdowała się mała wypukłość, zawierająca mózg sterującej miotłą SI. Dziwny pojazd miał poza tym mnóstwo srebrzystych manipulatorów, stalowych zacisków, jeden ogromny, wysokowydaj-ny silnik umieszczony tuż przed dzwonowatą dyszą i ze dwadzieścia poczwórnych baterii małych silniczków manewrowych.
– Wypuszczam batyskaf – powiedział Suma IV.
Kamery zainstalowane na kadłubie ładownika pokazały, jak otwierają się podłużne wrota ładowni i „Mroczna Dama” pomalutku wynurza się z niej, wypchnięta ledwie dostrzegalnym obłoczkiem gazu. Ukochany batyskaf Mahnmuta z wyłączonymi stabilizatorami koziołkował wolno w próżni. Morawiec musiał przyznać (nie pierwszy raz zresztą), że nie widział chyba jeszcze stworzenia tak bardzo nie w swoim żywiole, jak „Dama” szybująca w przestrzeni kosmicznej, trzysta kilometrów nad powierzchnią ziemskiego oceanu.
Bezzałogowa miotła nie pozwoliła jej długo koziołkować. Delikatnie przyspieszyła, zwolniła, zrównała się z batyskafem, przyciągnęła go i objęła manipulatorami z taką czułością jak dawno nie widzianego kochanka. Zacisnęły się klamry, rozlokowane w taki sposób, żeby wpasować się w otwory cumownicze i wywietrzniki „Mrocznej Damy”. Z podobną delikatnością zautomatyzowana miotła – albo sterujący nią ze statku-matki morawiec – rozłożyła monomolekularną złotą płachtę i ostrożnie, bardzo ostrożnie owinęła nią cały batyskaf. Inżynierowie woleli nie ryzykować zmian temperatury, które mogłyby zdestabilizować delikatny ładunek.
Poczwórne silniki manewrowe plunęły ogniem i miotła wraz z zafo-liowaną „Mroczną Damą” odsunęła się od ładownika. Odwróciła się w taki sposób, że jej dzwonowatą dysza celowała w dół, w kierunku niebieskich mórz, białych chmur i linii terminatora nad Europą.
– Jak zamierzają poradzić sobie z uzbrojonymi w lasery leukocytami? – zainteresował się Orphu.
Mahnmut też się wcześniej zastanawiał, wjaki sposób uniknąć ostrzału i przypadkowego zdetonowania czarnych dziur. Ale ponie
waż przez ostatnie osiemnaście godzin miał większe zmartw potem już nie zawracał sobie tym głowy.
– „Walkiria”, „Niezwyciężony” i „Nimitz” będą towarzyszyć załogowemu transportowcowi i likwidować atakujące leukoc odparł Suma IV. – W pełnym kamuflażu, naturalnie.
Orphu zaśmiał się głośno.
– „Walkiria”, „Niezwyciężony” i „Nimitz”? Rety, z każdą cl coraz bardziej się nas boję. Nas, miłujących pokój morawców.
Nikt nie skomentował jego słów i dopiero Mahnmut przerwa czenie:
– A to który... O, właśnie zniknął.
Matowoczarny fraktal okrył się powłoką maskującą i przepad śladu. Nie została po nim nawet ciemna plama na tle gwiazd i piersi
– „Walkiria” – odparł Suma IV. – Dziesięć sekund.
Nikt nie odliczał na głos. Za to wszyscy – Mahnmut był przel ny – liczyli po cichu.
Kiedy odliczanie się skończyło, dzwonowata dysza zapłonęł likatną niebieską poświatą, przywodzącą na myśl czerenkowo błysk otaczający głowice wydobytych z okrętu pocisków. Mioti częła się rozpędzać – powoli, z mozołem, ale Mahnmut dobrze dział, że każdy statek poruszający się ze stałym przyspieszeniem gnie w końcu niewiarygodną prędkość i wydostanie się z ziem studni potencjału grawitacyjnego. Miał też świadomość, że s miotły będzie pracował coraz mocniej i nie tylko szybkość, ale t przyspieszenie będzie wzrastać. Zanim wraz z owiniętą w „Mroczną Damą” miną orbitę Księżyca, osiągnie prędkość uciei a wtedy nawet jeśli czarne dziury nieoczekiwanie wyzwolą się; siłowych, nie będą już zagrażać Ziemi.
Bezzałogowy statek szybko rozpłynął się na tle pierścieni, towarzyszące mu zakamuflowane okręty w żaden sposób nie 2 dzały swojej obecności.
Suma IV zamknął luk ładowni.
– No dobrze, posłuchajcie mnie teraz. Kiedy nasi dwaj przyj; le pracowali pod wodą, na Ziemi działy się dziwne xtsq,t>j. Mus wracać na „Królową Mab”.
– A co z naszym rekonesansem... – zaczął Mahnmut.
– Po drodze ściągniesz sobie wszystkie zapisy – przerwał Suma IV. – Na razie musimy pilnie wracać na statek macierz; „Królowa Mab” musi się wycofać przynajmniej na orbitę księżyce
– Wykluczone – powiedział Orphu.
To jedno słowo przetoczyło się przez eter jak łoskot gigantycznego dzwonu.
– Jak to, wykluczone? Takie mamy rozkazy.
– Musimy wrócić do tego rowu w Atlantyku. Do wyrwy, bruzdy, czyjak tam jąchcecie nazywać. Jak najszybciej.
– A ty musisz się zamknąć. Wracamy na „Królową”.
– Obejrzyjcie te zdjęcia. – Orphu rozesłał obraz wszystkim morawcom włączonym do pokładowej sieci. – Są zrobione z wysokości kilometra.
Mahnmut spojrzał na zdjęcie. Widział je już wcześniej, zanim zaczęli odcinać głowice pocisków – niewiarygodny rów na środku oceanu, sterczący z jego północnej ściany zmiażdżony dziób okrętu podwodnego, trochę odłamków na piasku.
– W paśmie widzialnym jestem ślepy – ciągnął Orphu. – Ale posiedziałem trochę nad obrazami z radaru i znalazłem coś dziwnego. Oto najlepszy obraz optyczny, jaki udało mi się uzyskać; kompromis między ostrością i powiększeniem. Sami powiedzcie, czy nie ma tam nic, co wymagałoby bliższego zbadania.
– Od razu mogę ci powiedzieć, że nic, co tam zobaczymy, nie zmusi mnie do sprowadzenia ładownika na Ziemię – stwierdził bez ogródek Suma IV. – Wy dwaj jeszcze nic nie wiecie, ale orbitalna wyspa, na której wysadziliśmy Odyseusza, właśnie odlatuje. Zmieniła właśnie ustawienie w przestrzeni i odpala pierwsze silniki. Nasz przyjaciel Odyseusz nie żyje. Milion satelitów tworzących pierścienie wokół Ziemi – akumulatorów masowych, generatorów faksowych i innych – właśnie ożył. Wracamy.
– Obejrzyj te cholerne zdjęcia! – ryknął Orphu z Io.
Wszystkie morawce na pokładzie próbowały zatkać sobie uszy - nawet te, które ich nie miały.
Mahnmut spojrzał na następne cyfrowe zdjęcie, które zostało nie tylko mocno powiększone, ale i porządnie odszumione.
– Widzę coś jakby plecak na dnie rowu – powiedział. – A obok...
– Pistolet – stwierdził centurion Mep Ahoo. – Jeśli się nie mylę, na prochowe naboje z ołowianymi pociskami.
– A obok plecaka leży ludzkie ciało – odezwał się któryś z czarnych, owadokształtnych żołnierzy. – Stare. Spłaszczone i wyschnięte.
– Niezupełnie – wtrącił Orphu. – Sprawdziłem najnowsze wskazania radaru. To nie ciało, tylko termoskóra.
– Co z tego? – zapytał zza sterów Suma IV. – Z wraku wypadł jakiś pasażer. Albo tylko jego rzeczy. Leżą wśród innych odłamków.
– I przetrwały dwadzieścia pięć standardowych stuleci? – i prychnął z niedowierzaniem. – Wątpię, Suma. Spójrz na pistol ma śladu rdzy. I na plecak, ani śladu pleśni. Ta część bruzd odsłonięta, padajątam deszcze, wieje wiatr, świeci słońce, a ten wygląda jak nowy.
– To niczego nie dowodzi. – Suma IV wprowadził współr punktu spotkania z „Królową Mab”. Silniki manewrowe obróć downik we właściwą stronę. – Nie dalej jak przed paru laty człowiek zabłąkał się w głąb rowu na Atlantyku i umarł. Mam) niejsze sprawy na głowie.
– Spójrz na piasek – powiedział Orphu.
– Słucham?
– Piąte zdjęcie. Powiększyłem je. Spójrzcie na piasek. Ja n widzę, ale radar ma rozdzielczość do trzech milimetrów. Co \ cie? Co widzą wasze oczy?
– Odcisk stopy – odparł Mahnmut. – Ślad nagiej ludzkie py. Kilka śladów. Wyraźnie odcisnęły się w błocie i miękkin sku. Prowadzą na zachód. Deszcz zmyłby je najdalej po dniach. Jakiś człowiek był tam nie dalej niż czterdzieści < godzin temu, może nawet w tym samym czasie, kiedy my ro jaliśmy pociski.
– To bez znaczenia. Mam rozkaz wrócić na „Królową Mab” i nie to zamierzam...
– Lądujcie w Bruździe Atlantyckiej – polecił Asteague/Che, słuchujący się rozmowie z wyższej o trzydzieści tysięcy kilon* orbity po drugiej strony Ziemi. – Przejrzeliśmy zdjęcia zrobione czas ostatniego przelotu nad Atlantykiem. Dwadzieścia trzy kil try na zachód od wraku na dnie leży coś, co wygląda jak lui ciało. Macie je natychmiast stamtąd zabrać.
M
aterializuję się i stwierdzam, że tekowałem się prosto do watnej łazienki Heleny Trojańskiej, w głębi pałacu, którj gdyś dzieliła z nieżyjącym już Parysem, a dziś – z byłym teść królem Priamem. Pamiętam, że zostało mi niewiele czasu, ali wiem, co robić.
Niewolnice i służące drą się wniebogłosy, kiedy chodzę po pokojach, nawołując Helenę. Słyszę, jak wołają straże; pewnie będę musiał szybko się stąd tekować, jeśli nie chcę skończyć na czubku trojańskiej włóczni. W którymś z kolei pokoju dostrzegam znajomą twarz, to Hypsipyle – niewolnica z Lesbos i, z rozkazu Andromachy, dawna nadzorczym obłąkanej Kasandry. Może wiedzieć, gdzie znajdę Helenę – Helena i Andromacha bardzo się przyjaźniły, kiedy je ostatnio widziałem – w każdym razie nie ucieka z krzykiem na mój widok.
– Wiesz, gdzie jest Helena? – pytam, podchodząc bliżej. Jej tępa twarz ma mniej więcej tyle samo wyrazu co pusta tykwa.
W odpowiedzi Hypsipyle kopie mnie w jądra, posyłając w powietrze. Łapię się za klejnoty, spadam na kafelki, tarzam się z bólu i kwiczę.
Wymierza mi kopniaka, który urwałby mi głowę, gdybym się nie uchylił. Robię więc unik, przyjmuję cios na bark i ląduję w kącie. Cała lewa ręka mi zdrętwiała, aż do czubków palców. Tym razem nie mam nawet siły kwiczeć.
Z trudem wstaję, przygarbiony. Herod-baba podchodzi do mnie. Źle jej z oczu patrzy.
Tekuj się gdzieś, durniu! – myślę. Gdzie? Gdzie chcesz!
Hypsipyle łapie mnie za poły tuniki, rozdzierają i celuje mi pięścią w twarz. Zasłaniam się obiema rękami. Jej cios omal nie łamie mi obu przedramion. Kiedy odbijam się od ściany, znów łapie mnie za ubranie i wali w brzuch.
Padam na kolana, wstrząsany odruchem wymiotnym. Próbuję trzymać się jednocześnie za jaja i za brzuch. O kwiczeniu nie może już być mowy.
Kopie mnie w żebra. Przynajmniej jedno z nich pęka, a ja przetaczam się na bok. Słyszę tupot strażników na schodach.
Już sobie przypominam. Kiedy ostatni raz spotkałem Hypsipyle, ochraniała Helenę, a ja ją ogłuszyłem, żeby zawlec Helenę na wieżę.
Muskularna niewolnica podnosi mnie jedną ręką jak szmacianą lalkę i policzkuje: z lewej, z prawej, z lewej. Zęby zaczynająmi się ruszać, ale cieszę się, że przynajmniej nie mam na nosie okularów, które przez lata musiałem nosić.
Na litość boską, Hockenberry! – odzywa się we mnie jakiś głos. Przed chwilą widziałeś, jak Achilles zabił w pojedynku Zeusa Gromowładnego, a teraz pozwalasz, żeby jakaś wszawa lesba sprała cię na kwaśne jabłko?!
Uzbrojeni strażnicy wpadają do komnaty. Hypsipyle odwrac do nich – wciąż trzyma w garści moją tunikę, przez co ledwie c kami palców u nóg dotykam podłogi – i podaje im mnie prosi włócznie.
Tekuję nas dwoje na mury.
Oślepiający blask słońca. Trój anie krzyczą i odskakują od nas. sipyle jest tak zaskoczona, że mnie puszcza. Padam na wznak.
Wykorzystuję chwilę jej nieuwagi i podcinam jej nogi. Pac czworaki, ja zaś, leżąc na plecach, podciągam nogi do piersi, pr ję je z impetem i skopuję jąna dół, wprost do miasta.
To cię nauczy, krowo jedna, żeby nie zadzierać z Thomasem kenberrym, doktorem filologii klasycznej...
Wstaję, otrzepuję się i patrzę w dół. Krowa spadła na płóci daszek jakiegoś kramu pod ścianą, rozerwała go, wylądowała na cie czegoś, co przypomina ziemniaki, i właśnie pędzi do scłu przy Bramie Skajskiej, żeby wbiec na górę, do mnie.
Jasna cholera!
Biegnę po koronie muru w stronę platformy widokowej nieor. świątyni Ateny. Helena stoi na niej wśród innych członków roc królewskiej. Wszyscy w napięciu śledzą przebieg bitwy na ph moi Achajowie z pewnością już dogorywają – nikt mi więc nie] szkadza, kiedy łapię Helenę za piękne białe ramię.
– Hock-en-berr-rrii... – dziwi się. – Co się stało? Co ty tu...
– Trzeba ewakuować miasto! – dyszę. – Jak najszybciej! Nai miast!
Helena kręci głową. Strażnicy już mnie zauważyli i sięgnęli po 1 ale zatrzymuje ich gestem.
– Hock-en-berr-rrii... Wszystko idzie doskonale... Wygryw Argiwowie kładą się jak zboże pod ostrzem kosy... Szlachetny i tor lada chwila...
– Trzeba ewakuować miasto! Wszyscy musicie uciekać! – krz;
Nic z tego. Strażnicy otaczą jąnas ciasnym kręgiem, gotowi bi
Heleny, Priama i reszty królewskiego rodu. Mogą mnie zabić na i scu, albo gdzieś odciągnąć. Nie przekonam Heleny ani Priama zdążę ostrzec mieszkańców.
Jestem jeszcze zdyszany, słyszę coraz bliższe kroki Hypsipyk pytam:
– Syreny! Gdzie morawce zainstalowały syreny do alarmów 1 czych?
– Syreny? – powtarza Helena. Jest zaniepokojona, jakby zaczynała przeczuwać, że na mój obłęd trzeba pospiesznie coś zaradzić.
– Syreny przeciwlotnicze. Były nam potrzebne, kiedy bogowie bombardowali miasto. Gdzie morawce, te zabawkowe ludziki, zainstalowały syreny?
– Ach, te... W westybulu świątyni Apolla. Ale poczekaj, Hocken-berr-rrii, dlaczego...
Ściskam ją mocniej za rękę, przywołuję przed oczy obraz schodów iliońskiej świątyni Apolla i tekuję się tam na ułamek sekundy przed tym, jak strażnicy i wielka, wściekła niewolnica z Lesbos wyciągają po mnie swoje łapy.
Materializujemy się na marmurowych schodach. Helena rozgląda się zaskoczona, ale ja od razu ciągnę ją do środka. Straży nie ma. Chyba wszyscy mieszkańcy wylegli na mury i wieże, skąd widać rozgrywający się na plaży ostatni akt wojny.
Sprzęt jest na swoim miejscu, w małej przebieralni dla kapłanów, przylegającej do głównego westybulu świątyni. System ostrzegania przed atakiem powietrznym był zautomatyzowany i sprzężony z radarami i bateriami rakiet przeciwlotniczych pod miastem, ale, jeśli mnie pamięć nie myli, morawce zainstalowały też gdzieś tutaj mikrofon – na wypadek gdyby Priam lub Hektor chcieli przemówić do Trojan przez trzydzieści olbrzymich głośników rozrzuconych po całym mieście.
W kilka sekund zapoznaję się z aparaturą. Została zaprojektowana w taki sposób, żeby nawet dziecko potrafiło jej użyć – po to, by Tro-janie mogli samodzielnie z niej korzystać. A z techniką dla dzieci doktor Thomas Hockenberry jako tako sobie radzi.
– Hock-en-berr-rrii...
Wciskam guzik opisany Nagiośnienie, pstrykam przełącznikiem Mikrofon, biorę do ręki archaiczne urządzenie i zaczynam bełkotać. Moje słowa niosą się echem wśród domów, wież i murów...
– UWAGA! UWAGA! MIESZKAŃCY ILIONU... KRÓL PRIAM OGŁASZA OSTRZEŻENIE PRZED TRZĘSIENIEM ZIEMI... ZARZĄDZA NATYCHMIASTOWĄ EWAKUACJE! NATYCHMIAST OPUŚĆCIE WSZYSTKIE BUDYNKI! ZEJDŹCIE Z MURÓW! KTO MOŻE, NIECH UCIEKA NA OTWARTĄ PRZESTRZEŃ! JEŻELI KTOŚ JEST W WIEŻY, NIECH JAK NAJSZYBCIEJ JA OPUŚCI! ZA CHWILE POD ILIONEM ZATRZĘSIE SIĘ ZIEMIA. KRÓL PRIAM ZARZĄDZA NATYCHMIA
STÓWĄ EWAKUACJĘ MIASTA! OPUŚĆCIE BUDYt WYJDŹCIE NA OTWARTĄ PRZESTRZEŃ!
Drę się tak jeszcze przez minutę, a potem wyłączam mikrofon. za rękę Helenę, która przyglądała mi się z otwartymi ustami trzeszczonymi oczami, i wyciągam ją ze świątyni Apolla na gł miejski targ.
Podekscytowany tłum kłębi się na placu, ludzie zerkająna g ki, z których dobiegły moje ogłuszające ostrzeżenia, ale nikon nie spieszy do opuszczania miasta. Parę osób wychodzi z dc przy placu, nikt jednak nie pędzi na złamanie karku do Bramy skiej i dalej, na równinę – chociaż przecież im kazałem.
– Psiakrew!
– Hock-en-berr-rrii, jesteś bardzo wzburzony. Chodź do napijemy się wina z miodem i...
Ciągnę ją za sobą. Nie chcą, niech nie idą. Ja na pewno uci z Troi. I zamierzam uratować Helenę, czyjej się to podoba, cz
Przy zachodniej krawędzi placu, u wylotu zwężającej się ale ję jak wryty. Co ja najlepszego wyrabiam? Nie muszę przecii chowywać się jak idiota i nigdzie biec. Wystarczy, że wyobra: bie Zarośnięte Wzgórze i tekuję...
– Psiakrew! – wyrywa mi się po raz drugi.
Nad nami otwiera się pozioma, szeroka na całe kilometry dziura i nie, taka sama jak ta, którą widziałem wcześniej nad Olimpem -{ i obwiedziona płomieniami. Widać przez nią nocne niebo i gwiaz
– Niech to szlag!
W ostatniej chwili postanawiam nigdzie się nie teleportować biąc to w chwili, gdy dziura w branie spada nam na głowy, moj śmy na dobre ugrzęznąć w przestrzeni kwantowej.
Wyciągam więc przerażoną Helenę z powrotem w głąb plac miejsca, gdzie przy odrobinie szczęścia nie dosięgnie nas żade lący się gmach.
Ognista pętla spada na nas, na Ilion, na wzgórza, równiny, mol i plaże w promieniu dobrych trzech kilometrów. A kiedy ona s my również padamy. Wrażenie jest takie, jakby cała starożytna zmieniła się w gigantyczną windę, której ktoś przeciął liny. sekundy później rozpętuje się piekło.
Znacznie później morawieccy inżynierowie powiedzą mi, że cał) opadł o sto sześćdziesiąt centymetrów i wylądował na współcz
Ziemi. Zmagający się nad morzem wojownicy – ponad sto pięćdziesiąt tysięcy walczących, wrzeszczących, spoconych mężczyzn-równie nagle spadli z wysokości stu sześćdziesięciu centymetrów, i to nie na miękki piasek plaży, lecz na kamienie i kolczaste krzaki, które zajęły miejsce piasku, kiedy morze cofnęło się o trzysta metrów na zachód.
Niewiele brakowało, żeby ostatnie chwile Ilionu były ostatnimi również dla nas.
Skuliliśmy się przy fontannie, gdy pozbawiona wierzchołka wieża, stojąca przy murze, na południowy wschód od placu – ta sama zniszczona wieża, na której Helena całe wieki temu pchnęła mnie nożem w serce – runęła na niższe budynki niczym walący się w gruzy fabryczny komin. Spadała prosto na nas.
Uratowała nas fontanna. Wielopoziomowa konstrukcja z sadzawką i centralnie umieszczonym obeliskiem wysokim na niecałe cztery metry rozdzieliła sypiący się gruz na dwa potoki. Otoczyła nas chmura kurzu i drobnych odłamków, zakrztusiliśmy się, ale większe kamienie odbiły się od fontanny i potoczyły w inne rejony placu.
Nie wierzyliśmy własnym oczom. Olbrzymie płyty, którymi wyłożono plac, również popękały od wstrząsu. Obelisk odchylił się trzydzieści stopni od pionu, a sama fontanna raz na zawsze wyschła. Chmura pyłu, która otuliła miasto, utrzymywała się nad nim jeszcze przez sześć godzin. Zanim się z Heleną pozbieraliśmy, otrzepaliśmy, wykaszleliśmy i wysmarkaliśmy dławiący biały pył, inni ludzie już uciekali – na oślep i w panice, teraz, kiedy już było za późno. Niektórzy rozkopywali ruiny i gruz w poszukiwaniu rannych.
W Upadku Miasta zginęło ponad pięć tysięcy ludzi, większość z nich znajdowała się w dużych gmachach. Zawaliły się świątynie Ateny i Apolla; kolumny podtrzymujące ich stropy potrzaskały jak zapałki. Pałac Parysa – nowy dom Priama – zmienił się w kupę gruzów. Z widzów na tarasie przeżyła tylko Hypsipyle, która nadal próbowała mnie szukać, kiedy mur się pod nią zawalił. Wielu gapiów stało na murach od zachodu i pohidniowego zachodu, które zawaliły się tylko częściowo, do wewnątrz miasta lub na zewnątrz, na równinę Skamandra. Tak właśnie zginął Priam i kilkoro jego krewnych, w tym przeklęta przez los Kasandra. Andromacha – żona Hektora, która zawsze cało wychodziła z różnych opresji – Upadek Miasta przeżyła niedraśnięta.
Okolice starożytnej Troi były równie aktywne sejsmicznie jak współczesna Turcja; jej mieszkańcy wiedzieli – tak jak dziś wiedzą Turcy – jak się zachować w wypadku trzęsienia ziemi i moje ogłoszenie najprawdopodobniej ocaliło wiele ludzkich istnień. Ludzie wybiegali na place lub chronili się pod futrynami, żeby dom nie zawalił się im na głowę. Z późniejszych szacunków wynikało, że kilka tysięcy Trojan wybiegło za mury, zanim miasto spadło, wieże runęły i z murów posypał się gruz.
Ja zaś wodziłem dookoła wzrokiem i nie wierzyłem własnym oczom. Najwspanialsze z miast, które przetrwało dziesięć lat achaj-skiego oblężenia i kilka miesięcy wojny z samymi bogami, legło w gruzach. Wybuchły pożary – nie wszechobecne, jak we współczesnych mi miastach po trzęsieniu ziemi, bo w Ilionie nie było podziemnych rur z gazem, ale zaprószone od przewróconych koksowników, pieców, ognisk i pochodni w pomieszczeniach, które nagle otworzyły się na świat. Paliło się w wielu miejscach. Dym mieszał się z pyłem, przez co ludzie na placu zataczali się bezradnie, kaszleli jak gruźlicy i ocierali załzawione oczy.
– Muszę odszukać Priama... – wykrztusiła Helena między dwoma kolejnymi kaszlnięciami. – I Andromachę... I Hektora!
– Idź, szukaj swoich – powiedziałem, również targany kaszlem. – Ja zejdę na plażę, poszukam Hektora.
Chciałem odejść, ale złapała mnie jeszcze za rękaw.
– Hock-en-berr-rrii... Kto to zrobił? Kto to zrobił?!
– Bogowie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Dawna przepowiednia głosiła, że Troja nie upadnie, dopóki nie runie masywne nadproże Bramy Skajskiej. Kiedy w spanikowanym tłumie uciekałem z miasta, zauważyłem, że drewniane wrota zostały strzaskane, a obok nich leży potężna kamienna belka.
Minęło zaledwie dziesięć minut, ale nic już nie było takie jak przedtem. Miasto uległo zagładzie w ognistym kręgu. Zmieniła się cała okolica, zmieniło się niebo, zmieniła się pogoda. Nie byliśmy już w Kansas, Toto.
Przez ponad dwadzieścia lat wykładałem Iliadą na uniwersytecie w Indianie i na innych uczelniach, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby pojechać do Troi, której ruiny znajdowały się na wybrzeżu Turcji. Widziałem jednak masę zdjęć z przełomu XX i XXI wieku. Ilion po ciężkim lądowaniu bardziej przypominał ruiny z XXI stulecia w małej tureckiej osadzie Hisarlik niż ludną i gwarną stolicę trojańskiego państwa.
Patrzyłem na odmieniony kraj pod odmienionym niebem. Kiedy Grecy rozpaczliwie bronili się na plaży, dochodziło południe, teraz
zaś zapadał zmierzch. Przypomniałem sobie pieśń z DonJuana By-rona, który napisał ją po odwiedzinach w Troi w 1810 roku. Czuł zarówno bliską więź z heroiczną przeszłością miasta, jak i dzielący go od niej dystans...
Mogiły, wydmy, bez głazu, bez znaku, Nagie, gór dzikich otoczone wieńcy. W oddali Ida na niebieskim szlaku, Skamander (jeśli to on) – i nic więcej. Dla Marsowego stworzone orszaku Pole, gdzie snadnie mężów sto tysięcy Zmieści się; lecz tam, gdzie trojańskie wały, Pasły się trzody i żółwie pełzały*.
Trzód nie widziałem, ale kiedy obejrzałem się przez ramię na zburzone miasto, pomyślałem, że jego sylwetka prawie się nie zmieniła – jeśli nie liczyć oczywistego obniżenia o sto sześćdziesiąt centymetrów w miejscach, gdzie spadło na ruiny odkopane przez Schliemanna, archeologa amatora. Przypomniałem sobie nagle, że starożytni Rzymianie ponad tysiąc lat po upadku dawnej Troi zbudowali na jej gruzach nowe miasto, własny Ilion, i zdałem sobie sprawę, że w gruncie rzeczy mieliśmy szczęście, że spadliśmy zaledwie z metra sześćdziesięciu. Gdyby nie rzymski gruz na wierzchu greckich ruin, lot byłby dłuższy.
Na pomocy, gdzie dawniej kilometrami ciągnęła się równina Sy-mojdy – płaska łąka, doskonałe pastwisko dla słynnych trojańskich koni i miejsce ich wyścigów – teraz rósł las. Gładka równina Ska-mandra, dzieląca miasto od morza na zachodzie, na której przez blisko jedenaście lat toczyła się większość walk, zmieniła się w porznięty wąwozami, podmokły teren, zarośnięty karłowatą dębiną i sosną. Ruszyłem w stronę plaży. Nawet nie zorientowałem się, że wszedłem na Zarośnięte Wzgórze, tym bardziej że kiedy spojrzałem ku zachodowi, zamurowało mnie. Morze zniknęło.
Nie chodziło o to, że woda cofnęła się o kilometr czy dwa, jak zapamiętałem to z XXI stulecia. Całe to cholerne Morze Egejskie po prostu wyparowało!
Usiadłem na największym głazie i zacząłem rozmyślać – nie tylko nad tym, gdzie wysłali nas Nyks z Hefajstosem, ale także w jaki czas.
* Przeł. E. Porębowicz. 334
Zapadał zmierzch. W zasięgu wzroku nigdzie nie było świateł elektrycznych – ani w głębi lądu, ani na wybrzeżu. Dno domniemanego Morza Egejskiego porastały krzewy i całkiem dorodne drzewa.
Toto, my już nie tylko nie jesteśmy w Kansas, ale nawet w Oz, pomyślałem.
Chmury przykryły wieczorne niebo, ale światła było jeszcze dość, żebym wyraźnie widział tysiące ludzi stłoczonych w kilometrowym tukuw miejscu, gdzie jeszcze przed kwadransem rozciągała się plaża. W pierwszej chwili pomyślałem, że nadal walczą – z pewnością po obu stronach przybyły tysiące poległych – ale później zorientowałem się, że raczej łażą bez celu i sensu. Linia frontu, okopy, umocnienia, łączność, dyscyplina – to wszystko przestało istnieć. Później dowiedziałem się, że prawie co trzeci Achaj i Trojanin wyszedł z kataklizmu połamany, najczęściej ze złamaną nogą lub nogami, po półtorametrowym upadku na kamienie i w żleby, których wcześniej tam nie było. Przekonałem się również, że ci sami ludzie, którzy przed chwilą usiłowali posiekać się nawzajem na kawałki albo rozpłatać sobie głowy, razem jęczeli teraz z bólu i próbowali sobie pomagać.
Zbiegłem ze wzgórza i ruszyłem w poprzek równiny aluwialnej, którą tak łatwo było przemierzyć, kiedy po latach wojny była ubita i odarta do naga. Zanim dobrnąłem na tyły trojańskich szyków, zapadł zmrok. Od razu zacząłem wypytywać o Hektora, ale znalezienie go zajęło mi dalsze pół godziny i nie mogliśmy się już obejść bez pochodni.
Hektor i ranny Deifobos naradzali się z tymczasowym dowódcą Achajów, Idomeneusem, synem Deukaliona i dowódcąKreteńczyków, orazĄjaksem Małym z Lokrydy, synem Oileusa. Ajaksa przyniesiono na noszach, po tym, jak w czasie bitwy został ranny w obie piszczele. W spotkaniu uczestniczył również Trazymedes, dzielny syn Nestora, o którym myślałem wcześniej, że zginął – przepadł bez śladu podczas walk o ostatni okop i uznano go za zmarłego, gdy leżał tam wśród trupów. Okazało się jednak, że nie zginął, lecz tylko został raniony po raz trzeci, za to wygrzebanie się z pełnego zwłok rowu zajęło mu dobrych kilka godzin, a wtedy znalazł się wśród Trojan. W jednym z nielicznych w tym dniu – i w ogóle w całej jedenastoletniej wojnie – aktów miłosierdzia wzięli go do niewoli, dzięki czemu teraz, podpierając się ułamaną lancą, mógł negocjować z Hektorem.
– Hock-en-berr-rrii! – zawołał Hektor, który, o dziwo, ucieszył się na mój widok. – Synu Duane’a! Cieszę się, że przeżyłeś ten cały zamęt. Co się stało? Czyje to dzieło?
– Bogów – odpowiedziałem. Nie kłamałem. – A dokładniej Hefajstosa, Boga Ognia, i Nyks, tajemniczej bogini, która mieszka i pracuje z Mojrami.
– Wiem, Hock-en-berr-rrii, że byłeś powiernikiem bogów. Dlaczego to zrobili? Czego od nas chcą?
Pokręciłem głową. Pochodnie z trzaskiem rozdzierały noc, targane silnym zachodnim wiatrem, który wiał od strony dawnego Morza Śródziemnego, ale pachniał zielenią roślin.
– Nieważne, czego chcą. Nigdy więcej ich nie zobaczycie. Odeszli na zawsze.
Stu albo dwustu skupionych wokół nas mężczyzn milczało bardzo długo. Słychać było tylko pochodnie i jęki rannych w ciemnościach.
– Skąd o tym wiesz? – zapytał w końcu Ajaks Mały.
– Właśnie wracam z Olimpu. Wasz Achilles zabił w pojedynku Zeusa.
Pomruki szybko przerodziłyby się w donośny tumult, gdyby Hektor nie uciszył słuchaczy.
– Mów dalej, synu Duane’a.
– Achilles zabił Zeusa. Tytani wrócili na Olimp. Koniec końców Hefajstos zasiądzie na złotym tronie, bo tak już postanowiła Nyks z Mojrami, ale zanim to nastąpi, na waszej Ziemi stoczona zostanie wojna, której nie przeżyłby żaden śmiertelnik. I dlatego Hefajstos przeniósł was tutaj. Wszystkich, razem z miastem.
– A co to za miejsce? – zaciekawił się Idomeneus.
– Nie mam pojęcia.
– Kiedy pozwolą nam wrócić? – zapytał Hektor.
– Nigdy.
Byłem tego pewien i mój głos tę pewność odzwierciedlał. Nie wiem, czy kiedykolwiek przedtem – albo potem – zdarzyło mi się wypowiedzieć z równym przekonaniem choć dwie sylaby.
W tej samej chwili wydarzyła się druga niemożliwa rzecz w tym dniu – za pierwszą uznałem przeniesienie Ilionu do innego wszechświata.
Odkąd miasto osiadło w nowym miejscu, lita pokrywa chmur okrywała niebo od wschodu po zachód. Dlatego też zmierzch zapadł szybciej niż zwykle. Teraz jednak wiatr pachnący roślinami spychał chmury na wschód i odsłaniał wieczorne niebo nad naszymi głowami.
Słyszeliśmy krzyki żołnierzy – Trojan i Achą jów – przez dłuższą chwilę, zanim uświadomiliśmy sobie, że patrzą do góry i pokazują właśnie na niebo.
Nie musiałem nawet zadzierać głowy, żeby niezwykła poświat zwróciła moją uwagę. Było jaśniej niż podczas pełni księżyca, świati było bardziej intensywne, mleczne i jak gdyby bardziej lejące. Pi trzyłem na nasze poruszające się cienie – już nie w blasku pochodn lecz nowego światła – kiedy Hektor szturchnął mnie pod żebro i pc kazał na niebo.
Chmury prawie się rozpierzchły. To było ziemskie niebo: rozpc znałem Oriona, Plejady, Gwiazdę Polarną i Wielki Wóz nisko na północnym horyzontem; wszystkie znajdowały się mniej więcej tan gdzie powinny. Ale znajome konstelacje i wschodzący nad Troją sier księżyca bledły przy nowym źródle światła.
Nad naszymi głowami poruszały się i przecinały dwa szerokie szni ry gwiazd. Jeden z nich znajdował się na południe od nas i obraa się – szybko – z zachodu na wschód, drugi, dokładnie nad naszyrr głowami, przesuwał się z pomocy na południe. Były bardzo jasne mlecznobiałe i niejednolite. Każdy sznur tworzył tysiące gwiazc Z otchłani pamięci wyłowiłem wspomnienie artykułu w dziale na ukowym jakiejś codziennej gazety, którego autor stwierdzał, że w naj pogodniejszą noc z większości miejsc na Ziemi widać najwyżej trz tysiące gwiazd. Teraz widziałem ich dziesiątki, jeśli nie setki tysięcj Tworzyły dwa białe, przecinające się pierścienie na niebie, oświetla jąc wszystko dookoła nocnym półświatłem, przy jakim-jak sobi wyobrażałem – grywa się na Alasce o pomocy w softball. Chyb w obu moich życiach nie widziałem czegoś równie wspaniałego.
– Co to za gwiazdy, synu Duane’a? – zdumiał się Hektor. – Czy ti bogowie? Nowe gwiazdy? Czym są?
– Nie wiem.
W tejże chwili, kiedy sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi zgodnie za dzierało głowy i z otwartymi – z podziwu i lęku – ustami gapiło si na niezwykłe niebo tej nowej Ziemi, żołnierze na plaży podnieśl nowy rwetes. Dłuższą chwilę trwało, zanim dotarło do nas, że n; zachodnich obrzeżach tłumu coś się dzieje, a potem potrzebowali śmy z Hektorem i innymi paru ładnych minut, żeby tam przejść. Sta nęliśmy na skalnym występie, który przed tysiącami lat, w czasacl Troi, mógł być skrajem plaży, i spojrzeliśmy na to, co przykuło uwa gęAchajów.
Dopiero teraz zauważyłem, że spalone wraki czarnych okrętów pi staremu tkwią w piasku. Musiały razem z nami przenieść się prze: dziurę w branie. Leżały teraz daleko od wody, na wieki wyrzucone na suchy ląd, na zarośnięty płaskowyż wznoszący się nad zachodniąrów-niną zalewową. Aż wreszcie zobaczyłem to, o czym krzyczeli Grecy.
Jakaś czarna niczym atrament substancja, w której odbijały się gwiezdne pierścienie, pełzła od zachodu po wyschniętym dnie morza, poruszała się bezszelestnie w naszym kierunku, prześlizgiwała się na wschód gładko, płynnie, ale nieubłaganie jak sama śmierć. Wypełniała zagłębienia terenu, otaczała majaczące na horyzoncie zalesione wzgórza, doskonale widoczne w świetle krzyżujących się na niebie pierścieni, aż przestały być wzgórzami i znów stały się wyspami Lemnos, Tenedos i Imbros.
To był trzeci cud w tym nieskończenie długim dniu.
Ciemne jak wino morze wracało pod mury Ilionu.
H
arman trzymał pistolet przy skroni tylko przez chwilę. Już kładąc palec na spuście, wiedział, że to się w ten sposób nie skończy. To dobre dla tchórzy, a on, choć przerażony nieuchronnością swojej śmierci, nie chciał schodzić ze sceny jak tchórz.
Okręcił się na pięcie, wycelował w sterczący ze ściany Bruzdy wiekowy kadhib okrętu i tak długo raz za razem przyciskał spust, aż dziewięcioma wystrzałami opróżnił magazynek. Ręce tak mu się trzęsły, że nie był nawet pewien, czy trafił, ale samo ostrzelanie wraku pomogło mu skanalizować gniew i odrazę do własnej rasy i dać im symboliczne ujście.
Brudna termoskóra kleiła mu się do ciała. Nie zamierzał jej prać, zdjął ją i wyrzucił. Wymioty i biegunka ustąpiły, wciąż jednak dygotał z osłabienia. Wstał, nie próbując nawet włożyć wierzchniego ubrania i butów, i chwiejnym krokiem ruszył na zachód.
Nie musiał uruchamiać nowo poznanej funkcji monitora medycznego, żeby wiedzieć, że dogorywa. Czuł wpływ zabójczego promieniowania w trzewiach, kościach i genitaliach. Słabość narastała w nim i rozpychała się jak jakiś paskudny homunkulus, który zamieszkał mu w brzuchu. Szedł na zachód, do Ady i Ardis.
Przez kilka godzin miał cudownie spokojny umysł, który ożywiał się tylko w rzadkich chwilach, kiedy Harman musiał wybrać właściwą drogę wśród korali albo uniknąć raniących stopy ostrych ka
mieni. Kątem oka dostrzegł, że ściany Bruzdy wznoszą się cor wyżej – ocean musiał być w tych okolicach głębszy. Zrobiło się chło niej, ale słońce prażyło niemiłosiernie. Kiedy wczesnym popołudnie przypadkiem spuścił wzrok, zobaczył, że całe nogi ma brudne i z krwawione. Podszedł, zataczając się, do południowej ściany Bruzc przebił dłonią pole siłowe i zanurzył ją w oceanie – naga skóra zai jestrowała dotkliwy chłód i bolesne ciśnienie – i wygarnąwszy ti chę wody, obmył się jak umiał. I poszedł dalej.
Kiedy jego umysł otrząsnął się z letargu, Harman z zadowolenie stwierdził, że potrafi myśleć nie tylko o ohydnej machinie do zabi_ nia i jej potwornym ładunku, które dawno zostawił za sobą. Zac; wspominać swoje życie, całe sto lat.
Pierwsze myśli były pełne goryczy. Wyrzucał sobie całe deka stracone na zabawach, przyjęciach i bezmyślnym faksowaniu się z i prezy na imprezę. Szybko się jednak rozgrzeszył. Przecież nav wtedy, w tej epoce zafałszowanej egzystencji, bywał szczęśliv A ostatni rok – rok prawdziwych przyjaźni, miłości i zaangażoy nia – choć w części wynagrodził mu tamte puste lata.
Przemyślał rolę, jaką odegrał w wydarzeniach ostatniego roki i tu również postanowił sobie wybaczyć. Postludzka kobieta, kt< przedstawiła mu się jako Mojra, podkpiwała sobie z niego, nazyv jąc go Prometeuszem, on jednak widział się jako swoisty zlep Adama i Ewy, który – szukając zakazanego owocu w Próżniacr Ogrodzie – skazał swoją rasę na wygnanie z beztroskiego świata
Co właściwie dał w zamian Adzie, swoim przyjaciołom i całej Im kości? Umiejętność czytania? W jego życiu wiedza odegrała kluczo rolę, wątpił jednak, by ta jedna umiejętność – choć potencjalnie o m le ważniejsza niż setka funkcji budzących się do życia w jego ciel wynagrodziła im grozę, cierpienie, niepewność życia i pewność śmie;
Ale może nie było takiej potrzeby.
Zapadał zmierzch. Pas nieba nad głową Harmana ciemniał powi a on szedł, zataczając się, na zachód i rozmyślał o śmierci. Zdai sobie sprawę, że umrze najdalej za parę godzin, ale bardziej inte sowała go sama idea śmierci, z którą ludzkość miała na nowo czynienia zaledwie od paru miesięcy.
Przeszukał zasoby informacji, które jego organizm wchło w kryształowej klatce, i stwierdził, że śmierć – jej ciekawość, str; przed nią, nadzieja na życie po śmierci – przez całe dziewięć rysi leci, z jakich pochodziła jego wiedza, stanowiła główne natchnie
wszystkich religii i całej literatury. Aspekt religijny trochę mu się wymykał – brakowało mu właściwego kontekstu, jedyną jego namiastką był lęk przed śmiercią, jaki sam w tej chwili odczuwał. Dostrzegał jednak tęsknotę, jednoczącą tysiące kultur na przestrzeni tysięcy lat. Wszyscy pragnęli wierzyć w to, że życie trwa, nawet kiedy w oczywisty sposób dobiegnie końca. Ze zdumieniem śledził różne koncepcje życia wiecznego: Walhalla, niebo i piekło; muzułmański raj, do którego tak bardzo chcieli się dostać marynarze z okrętu podwodnego, potrzeba prowadzenia godnego życia, które zapewniałoby nieśmiertelność w umysłach i wspomnieniach innych... Patrzył, jak ten sam wątek na setki sposobów przewij ał się w religiach, w idei mandali, reinkarnacji, Dziewięciorakiej Ścieżce Środka. Wszystko to było piękne, zwiewne i puste jak porzucona przez pająka sieć.
Potykając się w gęstniejącym zmroku, uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że jeśli historia śmierci, zapisana w umierających komórkach jego ciała i w samym DNA, robi na nim w ogóle jakieś wrażenie, to tylko dzięki literackim i artystycznym próbom oddania ludzkiego wymiaru tego zdarzenia, dzięki swoistej przekorze geniuszu. Przeglądał zapisane w genetycznej pamięci ostatnie autoportrety Rembrandta i płakał nad mądrością tego oblicza. Słuchał głosu recytującego mu w głowie pełny tekst Hamleta i zaczynał rozumieć – tak jak rozumiało wiele pokoleń przed nim – że starzejący się książę w czerni mógł być jedynym prawdziwym posłańcem z Drugiej Strony.
Płakał. Nie nad sobą jednak, nie nad zbliżającym się końcem, nie nad Adą nawet i stratą nienarodzonego dziecka, o których myślat przecież nieustannie – płakał, bo nigdy nie dane mu było zobaczyć sztuki Szekspira na scenie. Gdyby wrócił do Ardis w dobrym zdrowiu, a nie jako krwawiący, umierający szkielet, i gdyby przetrwali najazd wojniksów, uparłby się, żeby wystawić któryś z szekspirowskich dramatów.
Tylko który?
Rozważanie tej intrygującej kwestii zaprzątnęło go tak bardzo, że nie zauważył, kiedy niebo na dobre poczerniało, w wycinku przestrzeni nad jego głową zapłonęły gwiazdy i pierścienie, a coraz dotkliwszy chłód zaczął mu się przesączać pod skórę, w głąb ciała i kości.
W końcu nie miał już siły dalej iść. Potykał się o kamienie i inne niewidoczne przeszkody. Nie widział już, gdzie kończy się Bruzda, a gdzie zaczyna ściana wody. Wszystko było ciemne i zimne. Przedsmak śmierci.
Nie chciał umierać. Jeszcze nie. Nie teraz. Skulił się w pozycji płodowej na dnie Bruzdy. Piasek i żwir ocierały mu skórę, sprawiając ból nie mniejszy od bólu samej egzystencji. Podkulił kolana, objął je ramionami, szczękał zębami i leżał bez ruchu, wstrząsany dreszczami – ale żywy. Z żalem wspomniał wyrzucone ubrania i porzucony plecak, w którym zostawił śpiwór. Pamiętał też, że w plecaku zostały batoniki, ale jego żołądek nie chciał o nich słyszeć. W ciągu nocy kilka razy musiał odczołgiwać się od wygrzanego gniazdka, które wygniótł sobie w piasku. Podnosił się na czworaki i czekał, aż ustąpią dręczące go mdłości. Nie wymiotował, bo nie miał czym; żołądek dawno pozbył się wczorajszej treści. Wracał potem powoli, z wysiłkiem do zagłębienia w piasku, wyczekując zachowanych w nim resztek ciepła z taką samą niecierpliwością, z jaką dawniej wyczekiwał wykwintnych posiłków.
Który dramat? Romeo i Julia, przeczytany jako pierwszy, zacho-wałurok świeżości. Wrócił do Króla Leara, który ze swoim „Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy” doskonale pasował do umierającego człowieka, nawet takiego, który nie dożył spotkania ze swoim synem albo córką – ale Król Lear mógł być za trudny na pierwsze spotkanie z Szekspirem. Musieliby wybrać aktorów ze swojego grona, więc nawet nie bardzo wiedział, kto nadawałby się do roli tytułowej... Chyba tylko Odyseusz-Noman. Właśnie, ciekawe, co u Nomana.
Spojrzał w niebo, na obracające się na gwiezdnym tle pierścienie, których piękna nigdy nie doceniał tak bardzo jak właśnie tej nocy. Jasne światełko-jaśniejsze od wszystkich tworzących pierścienie punkcików razem wziętych – niczym rysa na czarnym gagacie przecięło pierścień biegunowy i prześliznęło się między prawdziwymi gwiazdami, znikając w końcu za południową ścianą Bruzdy. Nie miał pojęcia, co to mogło być – na pewno świeciło zbyt długo jak na zwy-kty meteor – ale wiedział, że znajduje się tak bardzo, bardzo daleko, że nic ich nie łączy.
Rozmyślając o śmierci i Szekspirze i szukając najlepszej sztuki na premierę, natknął się na zakodowany w głębinach DNA cytat. Były to słowa Claudia z Miarki za miarkę, który wypowiada je przed egzekucją:
Tak, ale umrzeć i odejść w nieznane;
Leżeć w ciemności zimnej i gnić z wolna, Póki się w bryłę ziemi nie przemieni
To ciało żywe, ciepłe i czujące, A duch tak drogi zatonie w ognistej
Rzece lub pójdzie na wieczne mieszkanie
Drżeć w niezmierzonych lodowych pustyniach;
Lub uwięziony w niewidzianych wiatrach
Mknąć będzie gnany gwałtownym podmuchem
Wokół naszego samotnego świata;
Lub najnędzniejszym stać się z wszystkich nędznych, Tych, których wycie słyszeli poganie, Lub wydawało im się, że je słyszą. - To zbyt okropne! Życie na tym świecie, Choćby najcięższe – jakim starość, nędza
I uwięzienie mogą nas uciskać - Rajem jest, jeśli chcemy je porównać
Z lękiem przed śmiercią*.
Zapłakał. Leżał na ziemi skulony, przemarznięty i płakał – nie ze strachu przed śmiercią, nie z żalu, że wkrótce straci wszystko i wszystkich, ale z wdzięczności, że pochodzi z rasy, która zrodziła człowieka zdolnego napisać takie słowa, pomyśleć takie myśli. Ta świadomość prawie – chociaż tylko prawie – równoważyła zgrozę, jaką budziła w nim myśl o tym, że ci sami ludzie wymyślili, zaprojektowali, zwodowali i obsadzili załogą okręt podwodny z siedmiuset sześćdziesięcioma ośmioma czarnymi dziurami na pokładzie, które miały unicestwić wszelką możliwą przyszłość.
Parsknął śmiechem. Jego umysł sam przeskoczył do Ody do słowika Johna Keatsa i Harman dostrzegł – nikt mu nie musiał zwracać na to uwagi, sam zauważył – ukłon młodego Keatsa w stronę Szekspira w dwuwierszu:
Śpiewałbyś, nie słyszałaby tego śpiewania Pod twym rekwiem wysokim bryła gliny zwykła**. – Trzy razy hip, hip, hurra! Za przymierze bryły ziemi Claudia z głuchą bryłą gliny Johnny’ ego! – zawołał.
Dawno nie próbował czegoś powiedzieć, rozkaszlał się więc teraz rozpaczliwie, a gdy spojrzał na swoje dłonie, oświetlone światłem pierścieni, znalazł na nich krew i trzy zęby.
Jęknął, zwinął się w swojej piaskowej kołysce, zadygotał – i znów musiał się uśmiechnąć. Jego niespokojny umysł cały czas grzebał w Szekspirze, tak jak jego język błądził po trzech świeżych dziurach w dziąsłach. Tym razem radość sprawił mu kuplet z Cymbeline ‘a:
* Przeł. M. Słomczyński. ** Przeł. Z. Kubiak.
Was, panny, chłopcy wyzłoceni Jak kominiarzy śmierć w proch zmieni*. Nareszcie zrozumiał zamysł autora. Jakim trzeba być geniuszem, zastanawiał się, żeby tak dziecinny, zabawny żart umieścić w żałobnym trenie?
Z tą myślą błąkającą mu się po głowie osunął się w zimny sen. Nawet nie poczuł, kiedy z nieba lunął lodowaty deszcz.
Obudził się.
To był pierwszy cud. Podniósł zlepione skrzepłą krwią powieki. Przywitał go szary, zimny i ponury brzask. Po obu stronach ciemne ściany Bruzdy wznosiły się na sto pięćdziesiąt metrów w górę. Ale najważniejsze było, że spał, a teraz się obudził.
Drugi cud polegał na tym, że mógł się poruszać – przynajmniej w pewnym sensie. Piętnaście minut zajęło mu dźwignięcie się na czworaki, za to gdy już dokonał tej sztuki, podpełzł do najbliższego głazu, oparł się o niego i już po dziesięciu minutach wstał. I nie upadł od razu.
Teraz zaś był już gotowy iść dalej na zachód – tyle że nie miał pojęcia, w którą to będzie stronę.
Kompletnie się zgubił. Bruzda ciągnęła się na boki jak okiem sięgnąć, ale nic nie odróżniało w niej kierunków. Roztrzęsiony i obolały Harman – obolały na tyle sposobów, że do niedawna nie wyobrażał sobie nawet, że można tak cierpieć – chodził w kółko, szukając własnych śladów z poprzedniego dnia, ale dno było w tej okolicy głównie skaliste, a deszcz, który tak strasznie go wyziębił, zmył odciski stóp nozostawione na miękim podłożu.
Nogi się pod nim uginały, kiedy podjął decyzję i zrobił cztery kroki w wybranym kierunku. Zatrzymał się, przekonany, że cofa się w stronę okrętu, zawrócił i tym razem zrobił osiem kroków.
Bez sensu. Lita pokrywa chmur dokumentnie odcięła Bruzdę od świata i nie miał pojęcia, gdzie jest wschód, a gdzie zachód. Nie mógł znieść myśli o tym, że mógłby wrócić do okrętu z całym jego okrutnym ładunkiem. Stracić tych kilka kilometrów, które zbliżyły go do Ady i Ardis.
Zatoczył się na ścianę Bruzdy – południową albo północną, bo tego też już nie wiedział – i spojrzał na swoje odbicie, coraz wyraźniejsze w nasilającym się świetle poranka. Z wodnej kurtyny patrzył na niego jakiś stwór, który na pewno nie był Harmanem. Był nagi, chudy jak
Przeł. M. Słomczyński.
szkielet, wszędzie krew zbierała mu się pod skórą – na zapadniętych policzkach, na piersi, przedramionach, nogach, nawet w podbrzuszu. W wodnym zwierciadle wyglądał, jakby płakał krwawymi łzami. W żałosnej próbie poprawienia swojego wyglądu odgarnął włosy z twarzy.
Zapatrzył się na swojądłoń, którą zgarnął sobie z głowy całągarść włosów. Można by pomyśleć, że trzyma w ręce jakieś małe, kudłate zwierzątko. Otworzył dłoń, jeszcze raz przeczesał włosy. Wypadło ichjeszcze więcej. Spojrzał w lustro i zobaczył żywego, na wpół łysego trupa.
Zrobiło mu się ciepło w plecy.
Okręcił się na pięcie i omal przy tym nie upadł.
Słońce pojawiło się dokładnie w Bruździe. Złote promienie musnęły go po plecach w ułamku sekundy, zanim chmury zakryły złotą tarczę. Jaką miał szansę, że słońce wzejdzie tak idealnie na linii Bruzdy Atlantyckiej akurat w tym dniu? Czuł się jak druid czekający w Sto-nehenge na wschód słońca w dniu równonocy.
Zakręciło mu się w głowie. Bał się, że jeśli od razu nie wyruszy w drogę, za chwilę zapomni, gdzie widział słońce. Odwrócił się w kierunku przeciwnym do ciepła, które prześliznęło mu się po grzbiecie i powłócząc nogami, poszedł przed siebie.
W południe – chmury czasem się rozstępowały, w przerwach między jednym deszczem a drugim, i przepuszczały odrobinę słońca – miał już wrażenie, że jego umysł zupełnie oddzielił się od ciała. Robit dwa razy więcej kroków, niż było to potrzebne, zataczając się od jednej ściany Bruzdy do drugiej. Zdarzało się, że musiał oprzeć dłoń o pole siłowe i poczuć mrowienie na skórze, żeby odzyskać odrobinę sił i iść dalej dnem nieskończonego rowu.
Zastanawiał się, jak będzie wyglądała – albo jak mogłaby wyglądać – przyszłość rasy ludzkiej, nie tylko mieszkańców Ardis, ale wszystkich, którzy przeżyją wojnę z wojniksami. Stary świat przepadł. Jaką formę rządów stworzą? Jakie religię, społeczeństwo, kulturę, politykę?
Proteinowy moduł pamięci, zapisany w głębinach DNA, który miai przetrwać znacznie dłużej niż wszystkie inne komórki w ciele Har-mana, podsunął mu cytat z Zapisków więziennych Antonia Gramscie-go: „Kryzys polega właśnie na tym, że stare umiera, a nowe nie może się narodzić. W okresie tego bezkrólewia pojawiają się najróżniejsze objawy chorobowe”.
Parsknął śmiechem, co przypłacił utratą następnego zęba. Objawy chorobowe, bez dwóch zdań. Pobieżnie zapoznał się z kontekstem tych słów i dowiedział się, że Gramsci był intelektualistą, który pro
mował idee rewolucji, socjalizmu i komunizmu. Dwie ostatnie koncepcje umarły śmiercią naturalną gdzieś w połowie Zapomnianej Ery i słusznie zostały porzucone jako naiwne bajdurzenie, ale kwestia bezkrólewia nie straciła na aktualności.
Zanimjak idiota porzucił swojąbrzemiennqukochaną, Ada próbowała zaprowadzić w Ardis coś na kształt prymitywnej ateńskiej demokracji. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale oboje zdawali sobie sprawę, że czte-rystu ludzi zebranych wówczas w Ardis – było to jeszcze przed rzezią, którą oglądał za pośrednictwem całunu turyńskiego w eiffelbahnie – w sposób naturalny uznało ją za przywódczynię, ona zaś całkiem naturalnie przyjęła tę rolę. Odwołując się przy każdej okazji do głosowań, kładła podwaliny pod przyszłą demokrację, gdyby Ardis ocalało.
Jeżeli jednak czerwony całun nie kłamał – a Harman wierzył, że nie-Ardis nie przetrwało. Czterystu ludzi to społeczność. Pięćdziesięciu wygłodniałych obdartusów – raczej nie.
Promieniowanie rozpuściło mu chyba większość śluzówki w gardle, bo za każdym razem, kiedy próbował przełknąć ślinę, kaszlał krwią. Przeszkadzało mu to. Próbował zwolnić rytm przełykania do co dziesiątego kroku. Brodę, pierś i prawą rękę miał całe we krwi.
Ciekawie byłoby zobaczyć, jakie struktury społeczne i polityczne powstaną w tym nowym świecie. Może ludzka populacja, która nawet przed atakami wojniksów była żałośnie mała – cóż to jest sto tysięcy ludzi? – była po prostu niezdolna do stworzenia polityki, religii, armii, hierarchii społecznej...
Wątpił w to. Proteinowe banki pamięci podsuwały mu historyczne przykłady Aten, Sparty i innych greckich organizmów społecznych, istniejących na długo przed tym, jak Ateny i Sparta zyskały na znaczeniu. Spektakl turyński (w którym teraz już bez cienia wątpliwości rozpoznawał Iliadę Homera) zapożyczył bohaterów z królestw tak małych jak Itaka Odyseusza.
Myśl o spektaklu przywołała wspomnienie ołtarza, który widział w Kraterze Paryskim rok wcześniej, wkrótce po tym, jak dinozaur pożarł Daemana. Ołtarz był poświęcony jednemu z olimpijskich bogów, chociaż Harman natychmiast zapomniał któremu. Przez półtora tysiąca lat postludzie pełnili rolę namiastki bogów lub Boga. Jaka będzie wiara i ceremonie religijne przyszłości?
Przyszłość.
Zatrzymał się i dysząc ciężko, oparł o sięgający mu do ramienia czamy głaz, sterczący z północnej ściany Bruzdy. Próbował myśleć o przyszłości.
Nogi okropnie mu się trzęsły, zupełnie jakby mięśnie rozpuszczały mu się w przyspieszonym tempie. Oddychał ciężko, powietrze z coraz większym trudem przeciskało się przez obolałe, krwawe gardło. Spojrzał przed siebie i zmrużył oczy.
Słońce zawisło dokładnie nad szczeliną Bruzdy. Przez jedną przerażającą chwilę bał się, że słońce wciąż wschodzi, a on idzie jednak w złym kierunku, ale otrząsnął się i uświadomił sobie, że w letargu przemaszerował cały dzień. Słońce wynurzyło się spod chmur i właśnie zachodziło na końcu przecinającego Atlantyk korytarza.
Zrobił dwa kroki do przodu i upadł na twarz.
Nie miał siły wstać. Ledwie udało mu się podeprzeć na łokciu, żeby popatrzeć na zachód słońca.
W głowie zupełnie mu się przejaśniło. Nie myślał już o Szekspirze, Keatsie, religii, niebie, śmierci, polityce ani demokracji. Myślało przyjaciołach. Przed oczami stanęła mu Hannah, roześmiana, nadzorująca spust metalu nad rzeką. Przypomniał sobie jej entuzjazm i radość jej przyjaciół, kiedy odlewali pierwszy od niepamiętnych czasów przedmiot z brązu. Wyobraził sobie Petyra w sparingu z Odyseuszem, w czasach, gdy na trawiastym pagórku na tyłach dworku brodaty Grek wygłaszał długie tyrady filozoficzne i bawił się ze słuchaczami w pytania i odpowiedzi. Te spotkania zawsze tętniły energią.
Przypomniał sobie zachrypnięty, cyniczny głos Savi i jej jeszcze bardziej chrapliwy śmiech. Pamiętał, jak się cieszyli i wiwatowali, wyjeżdżając pełzaczem z Jerozolimy, ścigani przez tysiące bezradnych wojniksów. Twarz Daemana widział jak przez dwuogniskowe okulary. Jeden Daeman, z czasów, kiedy się poznali, był grubym egoistą, drugiego – szczupłego, poważnego, godnego najwyższego zaufania – ostatni raz widział przed paroma tygodniami, zanim wsiadł do sonika.
Słońce idealnie symetrycznie zapadło się w głąb Bruzdy Atlantyckiej, muskając jej ściany. Uśmiechnął się na myśl o tym, że powinien się teraz rozlec syk pary, i nawet miał wrażenie, że do jego słabnących uszu dobiegł taki właśnie dźwięk, ale myślał już tylko o Adzie.
Ojej oczach, uśmiechu i łagodnym głosie. Pamiętałjej śmiech i dotyk, pamiętał ich ostatni raz w łóżku. Początkowo się odsunęli, gdy morzył ich sen, później jednak przytulili się do siebie w poszukiwaniu ciepła. Najpierw Ada przycisnęła się do niego od tyłu i objęła go prawą ręką, później on sam przytulił się do jej pleców i perfekcyjnych pośladków. Odpływając w sen, z lewą dłonią na jej piersi, czul delikatny cień podniecenia.
Krew zlepiła mu powieki. Nie mógł już ani zamrugać, ani zamknąć oczu. Zachodzące słońce dotknęło już dna Bruzdy, wypalało mu czerwone powidoki na siatkówkach, ale nie przejmował się tym. Wiedział, że po tym zachodzie słońca oczy nie będąmu już potrzebne. Skupił się na obrazie Ady wytrawionym w sercu i umyśle i patrzył, jak na zachodzie druga połówka słonecznej tarczy ześlizguje się pod widnokrąg.
Coś się poruszyło i przesłoniło mu widok.
Umierający umysł przez długą chwilę nie potrafił zinterpretować tej informacji.
Coś weszło w jego pole widzenia i zasłoniło zachodzące słońce.
Podparty na prawej ręce, lewą starł strupy z powiek.
Coś stało na dnie Bruzdy nie dalej niż pięć metrów od niego. Musiało wynurzyć się zza północnego pola siłowego. Miało wzrost ośmio – lub dziewięcioletniego chłopca i nawet przypominało ludzkie dziecko, tyle że ubrane w jakiś dziwaczny plastikowo-metalowy kombinezon. No i w miejscu oczu miało czarną płytę hełmu.
[Na granicy życia i śmierci, kiedy niedotleniony mózg dogorywa, często występują halucynacje – odezwała się niepytana pamięć proteinowa – stąd u pacjentów po reanimacji częste opowieści o „długim tunelu” kończącym się,jasnym światłem” i...].
Pieprzenie! Patrzył właśnie w głąb długiego tunelu, na końcu którego płonęło oślepiające światło (chociaż ze słońca została już tylko górna krawędź tarczy), a ściany Bruzdy płonęły jego odblaskami, skrzyły się milionem srebrzystych, lustrzanych faset.
Ale chłopiec w czerwono-czarnym kombinezonie był jak najbardziej rzeczywisty.
Na oczach Harmana coś znacznie większego i dziwniejszego przedarło się przez pomocną ścianę Bruzdy.
[Pole siłowe jest półprzepuszczalne, ale tylko dla ludzi i tego, co mają na sobie].
Tymczasem ta druga istota w niczym nie przypominała człowieka. Była dobre dwa razy większa od największej bryczki i przywodziła na myśl gigantycznego mechanicznego kraba – ze szczypcami, metalowymi odnóżami i masywną, poszczerbioną pokrywą, z której głośno spływały strugi wody.
Nikt mi nie mówił, że przed śmiercią ma się takie rozrywkowe wizje, pomyślał jeszcze Harman.
Mały chłopiec podszedł bliżej i odezwał się po angielsku. Miał cichy, dziecinny głos. Tak mógłby mówić w przyszłości synek Harmana.
– Proszę pana? Czy możemy panu jakoś pomóc?
B
yło tuż po wschodzie słońca. Pięćdziesiąt tysięcy wojniksów zaatakowało ze wszystkich stron jednocześnie. Ada patrzyła w gtąb Dziury, w której leżał poszatkowany, martwy pomiot Setebosa. Daeman wziął ją za rękę.
– Nie rób sobie wyrzutów. Prędzej czy później i tak musielibyśmy go zabić.
– Nie mam żalu. – Pokręciła głową i odwróciła się do Greogiego i Hannah. – Poderwijcie tratwę w powietrze!
Za późno. Ponad połowa mieszkańców Ardis spanikowała, słysząc jazgot nacierających wojniksów, które wprawdzie nadal pozostawały pod osłoną drzew, ale z pewnością przemierzyły już połowę dzielącego je od ludzi dystansu. Najdalej za minutę miały być w Ardis.
– Nie! – krzyknęła Ada. – Nie!
Trzydzieści osób naraz próbowało wcisnąć się na pokład wznoszącej się wolno tratwy. Hannah siedziała przy sterze, próbując utrzymać maszynę metr nad ziemią, ale pasażerów przybywało z każdą sekundą.
– Do góry! – zawołał Daeman. – Hannah, do góry!
Za późno. Ciężki pojazd jęknął przeciągle, przechylił się w prawo i spadł, roztrącając ludzi. Ada i Daeman pobiegli w jego kierunku. Hannah spojrzała na nich z lękiem w oczach.
– Drugi raz nie wystartuję. Coś się zepsuło.
– Nie przejmuj się – pocieszyła jąAda. -1 tak by nie doleciała na wyspę. – Ścisnęła ją za rękę, żeby dodać jej otuchy, i podniosła głos: – Wszyscy na palisadę! Biegiem! Zabierzcie całą broń! Musimy odeprzeć pierwszy szturm!
Pobiegła na zachodni odcinek palisady, a chwilę później wszyscy poszli w jej ślady, zajmując nieobsadzone stanowiska przy okrągłym ogrodzeniu. Za przykładem Ady każdy przydźwigał przynajmniej dwie kartaczownice, kuszę i płócienną torbę z magazynkami i bełtami.
Ada znalazła sobie otwór strzelniczy. Daeman cały czas był przy niej.
– Dobrze – powiedział.
Pokiwała głową, chociaż nie miała pojęcia, o co właściwie mu chodziło.
Starannie, bez pośpiechu, włożyła do kartaczownicy nowy magazynek, odbezpieczyła broń i wycelowała ją w odległe o dwieście metrów drzewa.
Szelest, szmer i szczęk wojniksów powoli stawał się ogłuszający. Ada musiała użyć całej siły woli, żeby nie cisnąć kartaczownicy w kąt
i nie zatkać sobie uszu. Serce o mało nie wyskoczyło jej z piersi, zbierałojej się na wymioty – prawie tak samo jak w pierwszym okresie ciąży – ale nie czuła strachu. Jeszcze nie.
– Spektakl turyński – powiedziała, nie zdając sobie sprawy, że mówi na głos. – Tyle lat...
– Co mówisz? – Daeman pochylił się w jej stronę.
Pokręciła głową.
– Myślałam o spektaklu turyńskim. Harman mówił, że to Savi zOdyseuszem dziesięć lat temu przywieźli całuny turyńskie. Może chodziło im o to, żebyśmy nauczyli się mężnie ginąć.
Daeman odbezpieczył kartaczownicę.
– Wolałbym dostać broń, która rozwali pięćdziesiąt tysięcy wojniksów.
Ada parsknęła śmiechem, który przepadł w jazgocie wojniksów. Właśnie wypadły spomiędzy drzew – niektóre skakały na dół z gałęzi, inne biegły po ziemi. Szara ściana metalicznych korpusów i ostrzy pędziła z prędkością stu kilometrów na godzinę. Było ich tyle, że w falującej masie nie dało się rozróżnić poszczególnych egzemplarzy. Zerknęła w bok. Ze wszystkich stron napierało na nich takie samo makabryczne morze wojniksów.
Nikt nie dał rozkazu otwarcia ognia, po prostu w pewnym momencie wszyscy zaczęli strzelać. Kartaczownica w serii ostrych szarpnięć wypluła zawartość pierwszego magazynka, obijając bark Ady, której twarz stężała w drapieżnym uśmiechu.
Odrzuciła pusty magazynek i wbiła na jego miejsce następny.
Kartacze uderzały tysiącami, lśniąc w promieniach wschodzącego słońca, ale ich grad nie przynosił żadnego widocznego efektu. Trafione wojniksy na pewno padały, ale było tyle innych, które skakały i biegły – na dwóch lub czterech nogach, że Ada nie widziała rannych ani zabitych. Srebrnoszara ściana śmierci w kilka sekund pokonała połowę odległości do palisady. Za następne kilka sekund opadną Ardis ze wszystkich stron.
Może to Daeman pierwszy przeskoczył za palisadę – Ada nie dałaby sobie głowy uciąć, zwłaszcza że wielu ludzi podjęło tę samą decyzję niemal równocześnie. Chwycił naładowaną kartaczownicę, wrzasnął głośno, wybił się z podestu, zrobił salto nad zaostrzonymi czubkami pali, spadł na ziemię, przeturlał się i zaczął biec na spotkanie wojniksów.
Ada śmiała się i płakała jednocześnie. Nagle najważniejsze na świecie stało się przyłączenie do tej szarży – najważniejsza stała się
śmierć w natarciu na tych bezmózgich, okrutnych, głupich, zaprogramowanych morderców. Nie było sensu kulić się za palisadą i czekać na śmierć.
Z niedorzeczną w tej sytuacji ostrożnością – była w piątym miesiącu ciąży – zeskoczyła na dół, przetoczyła się po ziemi, zerwała na nogi i popędziła za Daemanem, strzelając w biegu. Słysząc po lewej znajomy głos, zerknęła w tamtą stronę. Hannah i Edide biegły tuż za nią. Przystanęły na ułamek sekundy, strzeliły i biegły dalej.
Z tej odległości widziała już garby na stalowych korpusach. Jednym skokiem wojniksy pokonywały po sześć, siedem metrów. Leciały w powietrzu z obnażonymi ostrzami. Strzelała, nie przerywając biegu. Nie wiedziała już, czy krzyczy, a jeśli tak, to jakie słowa wywrzaskuje. Na ułamek sekundy stanął jej przed oczami Harman, któremu siłą myśli spróbowała przesłać wiadomość: „Przepraszam, najdroższy, przepraszam za dziecko”. Poza tym bez reszty pochłaniały ją bieg i kanonada. Wojniksy były tuż-tuż, już miały ogarnąć ludzi niczym srebrna fala przypływu...
Eksplozja cisnęła Adę trzy metry wstecz i spaliła jej brwi.
Wszędzie dookoła leżeli ludzie odrzuceni impetem wybuchu, kompletnie oszołomieni, niezdolni wykrztusić ani słowa. Niektórzy stracili przytomność.
Ardis było otoczone ścianą płomieni wysokości piętnastu... dwudziestu... trzydziestu metrów. Druga fala wojniksów przedarła się przez ogień. Powstrzymały ją następne eksplozje. Ada z rozdziawionymi ustami śledziła wzrokiem wylatujące w powietrze korpusy i ostrza, kończyny i garby.
Daeman próbował pomóc jej wstać. Dyszał ciężko, twarz miat poparzoną i pokrytą bąblami.
– Ado... musisz się... cofnąć...
Zabrała mu rękę i spojrzała do góry. Nad polaną zawisło pięć pojazdów latających, i to nie soników – cztery mniejsze jednostki, o nie-toperzowatych skrzydłach, zrzucały pod lasem ładunki wybuchowe, a piąta, znacznie większa, z szerokimi skrzydłami, lądowała właśnie na środku obozowiska. Eksplozje powaliły prawie całą palisadę.
Z mniejszych statków opadły liny, po których z wizgiem zjechały czarne, człekokształtne, ale nie ludzkie sylwetki. Znalazły się na ziemi szybciej, niż umiałby to zrobić człowiek, i zaczęły formować kordon obronny. Kiedy wysokie, czarne postaci mijałyjąw pełnym biegu, Ada zorientowała się, że na pewno nie są ludźmi, nawet w dziwacznych pancerzach bojowych. Miały dziwnie rozmieszczo
ne stawy, były wyższe od człowieka i okryte czarnym, jakby chityno-wym pancerzem, opatrzonym mnóstwem kolców i zadziorów.
Następne wojniksy wybiegły z płomieni.
Czarne sylwetki przyklęknęły na jedno kolano i podniosły do ramion broń, która zdawała się zbyt ciężka, aby ją dźwignąć. Broń ożyła z głuchym czug-cink-czug-cink, niczym piła łańcuchowa. Błękitne pociski energetyczne siały spustoszenie wśród wojniksów. Gdzie trafiły, tam któryś z napastników eksplodował.
Daeman w dalszym ciągu próbował odciągnąć Adę w tył, z powrotem do obozowiska.
– Co się dzieje? – zawołała, próbując przekrzyczeć zgiełk. – Co się dzieje?
Pokręcił głową. Albo jej nie słyszał, albo sam nie znał odpowiedzi.
Fala uderzeniowa następnej serii wybuchów przewróciła uciekających ludzi. Tym razem ogniste grzyby wzniosły się blisko sto metrów w chłodnym powietrzu poranka. Wszystkie drzewa na wschód i zachód od Ardis stały w ogniu.
Wojniksy przedzierały się przez płomienie, a chitynowi żołnierze rozstrzeliwali je – najpierw dziesiątkami, potem całymi setkami.
Jeden z czarnych stworów pochylił się nad Adą, wyciągnął czarne, kolczaste ramię i podał jej dłoń, która bardziej niż dłoń przypominała szczypce.
– Ada Uhr? – zapytał basem. – Centurion Mep Ahoo. Powinna się pani spotkać z mężem. Odeskortujemy panią do obozowiska.
Większy statek wylądował tuż obok Dziury. Nie zmieścił się w obrębie palisady i przewrócił jej resztki, które ocalały z eksplozji. Stanął na wysokich, wieloprzegubowych podporach. W jego spodniej stronie ział podłużny otwór.
Harman leżał na noszach na ziemi, w otoczeniu kolejnych niezwykłych istot. Nie zwracając na nie uwagi, Ada podbiegła do noszy.
Ktoś podłożył mu poduszkę pod głowę i przykrył go kocem, ale Ada i tak musiała z całej siły przycisnął dłoń do ust, żeby nie krzyknąć. Twarz miał zniszczoną, policzki zapadnięte, dziąsła praktycznie bezzębne. Krew ciekła mu z oczu. Usta miał tak bardzo spierzchnięte i popękane, jakby coś mu je poogryzało. Ręce trzymał na kocu. Zaczerwieniona skóra schodziła z nich całymi płatami, jak po fatalnym oparzeniu słonecznym, a pod nią zbierała się krew.
Daeman, Hannah, Greogi i kilkoro innych stłoczyło się przy noszach. Wzięła Harmana za rękę. Na jej dotyk odpowiedział delikatnym
uściskiem. Próbował skupić na niej spojrzenie pokrytych bielmem oczu, chciał coś powiedzieć, ale tylko zakaszlał krwią.
– Ty jesteś Ada? – zapytała mała figurka w czerwono-czarnym pancerzu z metalu i plastiku.
Ada nawet na nianie spojrzała. Nie odrywała wzroku od Harmana.
– Tak.
– Zdołał wymówić twoje imię i podać nam współrzędne tego miejsca. Przykro nam, że nie znaleźliśmy go wcześniej.
– Co...
Nie wiedziała, o co zapytać. Obok stała druga rozumna maszyna, olbrzymia. Delikatnie przytrzymywała butelkę z kroplówką, podłączoną do wychudzonej ręki Harmana.
– Dostał śmiertelną dawkę promieniowania – wyjaśnił półgłosem plastikowo-metalowy dzieciak. – Najprawdopodobniej z okrętu podwodnego, na który natknął się w Bruździe Atlantyckiej.
Z okrętu podwodnego, powtórzyła w myślach Ada. Nic jej to nie mówiło.
– Przykro nam, ale nie mamy odpowiedniego wyposażenia medycznego, żeby zapewnić należytą opiekę istocie ludzkiej w takim stanie – mówiła dalej mała maszyna. – Widząc, że macie kłopoty, wezwaliśmy na pomoc szerszenie z „Królowej Mab”. Przywiozły środki przeciwbólowe i kroplówkę, ale na samą chorobę popromienną nie mamy lekarstwa.
Ada nic nie zrozumiała z tej przemowy. Trzymała dłoń Harmana w swoich dłoniach i czuła, jak jej mąż umiera.
Zakaszlał, nie udało mu się nic wyartykułować, zakrztusił się i próbował cofnąć dłoń. Ada nie chciała jej puścić, ale on nalegał. Pociągnął mocniej...
Zdała sobie sprawę, że najprawdopodobniej sprawia mu ból. Puściła jego rękę.
– Przepraszam, kochanie.
Rozległy się kolejne eksplozje, tym razem już nieco dalej. Podobne do nietoperzy pojazdy ostrzeliwały las z charakterystycznym, niemilknącym jazgotem pił łańcuchowych. Wysocy żołnierze w czarnych chitynowych pancerzach rozbiegli się po obozie, udzielając pierwszej pomocy lżej rannym – najczęściej poparzonym – ludziom.
Harman nie cofnął dłoni, lecz podniósł jaku jej twarzy.
Próbowała go za nią złapać, ale odepchnął ją drugą ręką. Czekała więc nieruchomo, gdy wodził palcami po jej szyi, twarzy, aż przyłożył jej dłoń do czoła. Ścisnął mocno, rozpaczliwie.
Zanim zdążyła zareagować, zaczęło się.
Nic, nawet wybuch, po którym przeleciała kilka metrów, nie miał takiej mocy jak to. Najpierw usłyszała wyraźny głos Harmana:
Nie bój się, kochanie. Spokojnie. Nic ci się nie stanie. Muszę prze-kać ci ten dar, póki jeszcze mam siłę.
A potem wszystko dookoła zniknęło, a z dłoni i krwawiących palców Harmana spłynął na nią strumień wiedzy – nie tylko obrazów, które stanęły jej przed oczami, łecz także słów, wspomnień, wizji, eć, danych, dalszych wspomnień, nowych funkcji, cytatów, ksią-tek, całych woluminów, następnych książek, kolejnych wspomnień, jego miłości, jego myśli o niej i o dziecku, miłości, informacji, głosów, imion, dat, myśli, faktów, idei...
– Ado? – Tom klęczał nad nią i spryskiwał jej twarz wodą. – Ado? – Klepnął ją delikatnie w policzek. Hannah Daeman i pozostali też klęczeli w pobliżu. Harman opuścił rękę. Ludzik z plastiku i metalu krzątał się jeszcze przy nim, ale mąż Ady wyglądał jak martwy.
Wstała.
– Daeman! Hannah! Do mnie! Przysuńcie się.
– 0 co chodzi? – zdziwiła się Hannah.
Ada wyciągnęła przed siebie obie ręce. Prawą dłoń położyła na czole Daemana, lewą-na głowie Hannah. Włączyła funkcję uwspólnienia.
Trwało to najwyżej pół minuty – tyle czasu potrzebował Harman, żeby przekazać jej znajomość wszystkich funkcji i najważniejsze informacje, które podczas długich godzin marszu po dnie bruzdy segregował i przygotowywał do transferu – ale te trzydzieści sekund ciągnęły się dla Ady jak trzydzieści wieczności. Gdyby mogła kontynuować to dzieło sama, nie zawracałaby sobie głowy – nawet gdyby miała od tego zależeć przyszłość ludzkiej rasy – ale sama nie dałaby sobie rady. Potrzebowała dwóch osób: jednej, która kontynuowałaby uwspólnienie, i jednej, która pomoże jej uratować Harmana.
Gotowe.
Wszyscy troje zamknęli oczy i osunęli się na kolana.
– Co się dzieje?! – zaniepokoiła się Siris.
Ktoś wbiegł z krzykiem do obozu – jeden z ochotników, których zostawili na straży pawilonu faksowego. Faks znów działał! Kiedy wojniksy ruszyły do szturmu, faksowęzeł ożył.
Nie ma czasu na pawilony, pomyślała Ada.
Zresztą żaden z dostępnych faksowęzłów nie dawał schronienia: wszędzie ludzie albo się cofali, albo właśnie odpierali atak wojnik-sów. W żadnym z nich nie czekało Harmana ocalenie.
Gigantyczny metalowy krab zadudnił po angielsku:
– Na orbicie okołoziemskiej są kadzie odmładzające dla ludzi. Tylko że jedyne, które umiemy znaleźć, znajdują się na asteroidzie Sykoraks, a ona, idąc pełnym ciągiem, właśnie minęła Księżyc. Przykro mi, ale nie znamy innych...
– Nieważne.
Ada uklęknęła przy Harmanie i dotknęła jego ręki. Nie zareagował, ale wyczuła, że jeszcze tli się w nim życie – jego biomonitor zareagował na zapytanie jej funkcji. Pospiesznie zapoznawała się z możliwościami i procedurą faksowania się bez pawilonów.
Na dnie Basenu Śródziemnego znajdowały się pozostawione przez postludzi składy i magazyny, a w nich – lekarstwa na wszystkie przypadłości, także na chorobę popromienną. Składy zostały jednak zamknięte w polach statycznych, a z informacji napływających z wszechsieci wynikało jednoznacznie, że Dłonie Herkulesa zniknęły i Basen Śródziemny zaczął się na nowo wypełniać wodą. Musiałaby mieć jakiś batyskaf, żeby dostać się do tamtejszych zapasów. A na to nie było czasu. Były jeszcze inne tereny magazynowe – na stepach Chin, w Suchej Dolinie na Antarktydzie... Ale wszędzie było daleko, a procedury medyczne były zbyt skomplikowane. Harman mógł nie dożyć chwili, gdy...
Złapała Daemana za rękę i przyciągnęła do siebie. Miał szklisty wzrok.
– Te nowe funkcje... – wykrztusił oszołomiony.
Potrząsnęła nim.
– Powtórz mi słowa Mojry!
– Że co? – Nie umiał skupić na niej wzroku.
– Powtórz mi, co powiedział duch Mojry, kiedy głosowaliśmy nad pożyczeniem sonika Nomanowi: „Nomanowa...”
– A tak, pamiętam: „Nomanowa trumna to nie nowa trumna”. Ale co to ma...
– Bardzo dużo! To nie jest żadna trumna, nie rozumiesz?! Hannah, byłaś przy tym, jak sarkofag na Golden Gate w Machu Picchu uzdrowił Odyseusza. W ogóle najwięcej razy z nas wszystkich byłaś na moście. Faksujesz się teraz ze mną? Spróbujesz?
Hannah wahała się tylko przez chwilę.
– Tak.
– Daemanie... – zaczęła Ada. To już nie był wyścig z czasem, tylko ze śmiercią, która już wkroczyła między nich i chwyciła Harmana w swoje czarne szpony. – Musisz udostępnić uwspólnienie wszystkim w Ardis. Jak najszybciej.
– Dobrze.
Daeman od razu zaczął zwoływać ludzi.
Morawieccy żołnierze – już starzy znajomi, jeśli nie z imienia, to z pewnością z kształtów – ostrzeliwali się w obronnym kordonie i dobijali ostatnich napastników. Ani jeden wojniks nie przedarł się przez ich pierścień.
– Hannah? Przydałyby się nam nosze, ale nie wiem, czy się przefaksują. Weź koc Harmana. W razie czego na nim go przeniesiemy.
– Zaraz! – zawołał mały europański morawiec, kiedy Hannah zabrała umierającemu pacjentowi koc. – On go potrzebuje! Ma dreszcze...
Ada dotknęła jego ramienia. Nie miała wątpliwości, że pod plastikiem i metalem kryje się prawie ludzka istota.
– Będzie dobrze – zapewniła go, sięgając do pamięci, nowej, cybernetycznej pamięci po jego imię. – Mahnmucie, mój przyjacielu, o nic się nie martw. Wiemy, co robimy. Nareszcie.
Gestem kazała się wszystkim odsunąć.
Hannah uklękła po jednej stronie noszy. Jedną rękę oparła na ramieniu Harmana, drugą chwyciła za rączkę noszy. Naprzeciw niej Ada zrobiła to samo.
– Chyba wystarczy, że wyobrazimy sobie główną salę, tę, w której spotkaliśmy Odyseusza, a współrzędne same przyjdą – po wiedziataAda. – To najlepsze miejsce, obie tam byłyśmy.
– To prawda.
– To co, na trzy? Raz... Dwa... Trzy.
Ada, Hannah, Harman i nosze zniknęli.
Mimo że Harman wyglądał, jakby nic nie ważył, musiały się nieźle napocić, żeby wynieść go na noszach z muzeum Golden Gate w Machu Picchu, znieść kilka poziomów po schodach w zielonej bańce, przejść przez salę z sarkofagami, minąć sarkofag Savi i po ostatnich, zakręcających schodach dotrzeć do trumny Odyseusza-Nomana.
Kiedy Ada przyłożyła dłoń do zmasakrowanej piersi Harmana, ledwie wyczuła iskierkę życia, ale nie chciała tracić więcej czasu.
– Jeszcze raz na trzy – zarządziła.
Hannah skinęła głową.
– Raz... Dwa... Trzy.
Zdjęły nagiego Harmana z noszy i włożyły go do trumny Nomana. Hannah zasunęła i zablokowała wieko.
– Jak się to... – Ada była o krok od paniki. Nowe funkcje podpowiadały jej, że może wszystkie informacje wyciągnąć ze zgromadzonej w pomieszczeniu maszynerii, ale to by trwało wieki...
– Patrz-powiedziała Hannah. – Noman mi pokazał, po tym, jak ożyi.
Jej delikatne palce zatańczyły na wirtualnych przyciskach. Funkcje w jej ciele bez trudu porozumiewały się ze sterownikami kadzi uzdrawiającej.
Trumna sapnęła i zaczęła buczeć. Przez niewidoczne otwory do środka trysnęła mgiełka, przesłaniając ciało Harmana. Pokrywa pokryta się szronem. Zapaliły się następne światełka, w tym jedno czerwone.
– Ojej... – westchnęła słabo Hannah.
– Nie – powiedziała Ada chłodnym, stanowczym tonem. – Nie. Nie. Nie.
Oparła dłoń na plastikowej osłonie SI, jakby chciała przemówić maszynie do rozsądku. Czerwona lampka zamrugała, zmieniła kolor na bursztynowy – i znów zapłonęła na czerwono.
– Nie – powtórzyła Ada.
Czerwone światełko mrugnęło, zbladło, zaświeciło na bursztynowo. I takie już zostało. Ada w przelocie musnęła palce Hannah, ale zaraz wróciła dłonią na wybrzuszoną pokrywę SI.
Lampka świeciła bursztynowo.
Kilka godzin później, kiedy popołudniowe chmury przesłoniły najpierw ruiny Machu Picchu, a potem także jezdnię mostu, Ada zaproponowała:
– Wracaj do Ardis, Hannah. Zjedz coś. Odpocznij.
Hannah pokręciła głową.
– No to przynajmniej przynieś nam coś z jadalni, może jakieś owoce. – Ada się uśmiechnęła. -1 wodę.
Bursztynowa lampka świeciła się przez całe popołudnie. Niedługo po zachodzie słońca, kiedy andyjskie szczyty płonęły ostatkami słonecznej czerwieni, na Golden Gate faksowali się Daeman, Tom i Si-ris. Nie zabawili długo.
– Dotarliśmy już do trzydziestu innych społeczności – poinformował Adę Daeman. Skinęła głową, nie odrywając wzroku od bursztynowego światełka.
Faksowali się z powrotem, obiecując, że wrócą nad ranem. Hannah położyła się na podłodze obok trumny, przykryła kocem i zasnęła.
Ada nie spała. Trochę siedziała, trochę klęczała, pogrążona w myślach, z ręką na pokrywie trumny. Cały czas przesyłała Harmanowi swoje myśli za pośrednictwem dzielącej ich elektroniki. Nie spuszczała wzroku z lampki.
Krótko po trzeciej nad ranem światełko zmieniło kolor na zielony.
Tydzień po Upadku Ilionu.
i Achilles i Pentesileja pojawili się na pustym wzgórzu rozdzielającym doliny Skamandra i Symojdy. Zgodnie z obietnicą Hefajstosa czekały na nich dwa konie: ciężki czarny ogier dla Achą ja i mniejsza, ale chyba jeszcze bardziej muskularna, biała klacz dla Amazonki. Dosiedli ich i pojechali się rozejrzeć.
Niewiele zostało z Troi.
– Jak to możliwe, żeby takie miasto jak Ilion po prostu zniknęto? – spytała Pentesileja swoim zwykłym, pogardliwym głosem.
– Wszystkie miasta znikają. Taki już ich los.
Amazonka prychnęła lekceważąco. Achilles już wcześniej zauważył, że blondynka prycha całkiem podobnie do białej klaczy.
– Ale nie w jeden dzień. Nie w godzinę.
Te słowa brzmiały jak płaczliwa skarga. Ledwie dwa dni minęły, odkąd Pentesileja wyszła z kadzi leczniczej Uzdrowiciela, ale Achilles już zdążył się oswoić z jej biadoleniem.
Na pół godziny puścili koniom wodze, żeby błąkały się swobodnie po ciągnącym się przez trzy kilometry nadbrzeżnym gruzowisku, gdzie dawniej znajdowała się dumna Troja. Nie został z niej kamień na kamieniu. Boska magia, która ją zabrała, wycięła ją z ziemi razem z półmetrowym kawałkiem najstarszych fundamentów. Nie zostało dosłownie nic – ani jedna zgubiona włócznia, ani jedno gnijące ciało.
– Zeus naprawdę jest wielki – mruknęła Pentesileja.
Achilles westchnął i pokręcił głową. Dzień był ciepły. Czuło się wiosnę w powietrzu.
– Przecież ci mówiłem, Amazonko, że to nie Zeus to zrobił. Zeusa własnoręcznie zabiłem. A to jest robota Hefajstosa.
Pentesileja prychnęła.
– W życiu nie uwierzę, że ten zboczeniec i kuternoga z cuchnącym oddechem mógłby czegoś takiego dokonać. Wątpię, żeby w ogóle był prawdziwym bogiem.
– Aletojego dzieło – powtórzyłAchilles. Jego i Nyks, dodałwduchu.
– To ty tak twierdzisz, synu Peleusa.
– Mówiłem ci, żebyś mnie tak nie nazywała. Nie jestem już Pelida. Zeus był moim ojcem, co zresztą nie przynosi chwały ani jemu, ani mnie.
– To ty tak twierdzisz. Ale jeśli nie przechwalasz się na próżno, to jesteś ojcobójcą.
– Jestem. Nigdy nie przechwalam się na próżno.
Amazonka i jej klacz prychnęły jednocześnie.
Achilles szturchnął ogiera piętami w żebra i zjechali ze wzgórza na pożłobionąkoleinami drogę prowadzącąniegdyś do Bramy Skaj-skiej (pniak dębu, który rósł w tym miejscu od czasów powstania miasta, został, ale sama brama zniknęła bez śladu) albo w drugą stronę, na równinę Skamandra, rozciągającą się między Troją i morzem.
– Jeżeli ten żałosny Hefajstos jest teraz królem bogów, to dlaczego nie wyściubił nosa ze swojej jaskini, kiedy byliśmy na Olimpie? – spytała Pentesileja. Głos miała głośny i drażniący jak zgrzyt paznokcia na płytce łupku.
– Też ci to mówiłem. Czeka, aż skończy się wojna bogów z tytanami.
– Przecież jest następcą Zeusa, do licha! Gromowładnym! Dlaczego sam jej nie zakończy?
Achilles nie odpowiedział. Przekonał się, że czasem kiedy nic nie powie, Amazonka w końcu zamilknie.
Równina Skamandra – wygładzona przez jedenaście lat, kiedy pełniła funkcję placu boju – wyglądała po staremu: było widać odciski tysięcy obutych w sandały stóp i zaschnięte bryzgi krwi na kamieniach, ale wszystko inne – ludzie, konie, rydwany, broń, trupy i wszelkie wytwory ręki ludzkiej – zniknęło, tak jak zapowiedział Hefajstos. Znik-nęły nawet achajskie namioty i wypalone wraki czarnych okrętów.
Na plaży dali koniom chwilę odsapnąć. Drobne fale Morza Egejskiego leniwie wypełzały na pusty piasek. Achilles nigdy by się do
tego nie przyznał przed tą suką o wilczej duszy, ale serce pękało mu z bólu, gdy pomyślał, że nie spotka już swoich towarzyszy broni: przebiegłego Odyseusza, wielkiego jak góra Ajaksa z dudniącym głosem, uśmiechniętego łucznika Teukrosa, wiernych Myrmidonów, nawet tego głupiego rudzielca Menelaosa i jego podstępnego brata Agamemnona, który był jego – Achillesa – zaprzysięgłym wrogiem. To dziwne, pomyślał, że nawet wrogowie stają się cenni, kiedy się ich traci.
Przypomniał sobie o Hektorze i o tym, co Hefajstos powiedział mu na temat Iliady i jego własnej przyszłości. Rozpacz wezbrała w nim potężną falą. Skierował konia na południe i pociągnął łyk wina z bukłaka przy siodle.
– I nie myśl sobie, że brodaty kulas naprawdę mógł nas pożenić – burknęła za jego plecami Pentesileja. – To było jedno wielkie oszustwo.
– Jest królem bogów – przypomniał jej znużony Achilles. – Któż inny lepiej uświęciłby nasze przysięgi?
– Moją dupę sobie może uświęcić! Co, jedziemy? A dlaczego na południowy wschód? Co tam jest? Dlaczego odjeżdżamy z pola bitwy?
Achilles milczał przez następny kwadrans. Potem ściągnął wodze i wstrzymał konia.
– Widzisz rzekę, kobieto?
– Oczywiście. Co ty myślisz, że ja ślepa jestem? Przecież to stary, zaszlamiony Skamander, za gęsty, żeby dało się go pić, ale za rzadki, żeby można było orać. Siostrzana rzeka Symojdy, która wpada do niego kilka kilometrów stąd.
– Tutaj właśnie, nad rzeką, którą my nazywamy Skamandrem, a bogowie Ksantem, tutaj, jak twierdzi Hefajstos, powołując się na Homera, mojego biografa, miałem odbyć mojąnajwspanialsząarate/ę, która miała mnie unieśmiertelnić jeszcze przed zabiciem Hektora. W tym miejscu miałem w pojedynkę powstrzymać nie tylko całą trojańską armię, ale i wezbraną przez bogów rzekę! Krzyczałbym: „Gińcie! Pierzchajcie! Trwożnych ściga dzida moja, aż nareszcie i dumna obali się Troja”*. Tam, dokładnie tam. Widzisz te bystrza, kobieto? Tam miałem zgładzić Tersylochusa, Midona, Estypilusa, Mnezusa, Trazusa, Aeniusa i Ofelestesa. Potem Peończycy mieli uderzyć na mnie od tyłu, a ja znów miałem wszystkich zabić. Potem po drugiej
* Wszystkie cytaty z Iliady Homera podane za przekładem F.K. Dmo-chowskiego (przyp. tłum.).
stronie rzeki, na trojańskim brzegu, miałem zgładzić oburęcznego Asteropeusa. Moja jedna jesionowa włócznia przeciw jego dwóm. Obaj chybilibyśmy, a potem, kiedy on próbowałby wyrwać moją włócznię tkwiącą w ziemi, ja posiekałbym go mieczem...
Achilles zawiesił głos. Pentesileja zsiadła chwilę wcześniej z konia i poszła sobie ulżyć za krzaki. Słysząc odgłos lejącego się moczu, miał ochotę zabić ją na miejscu, a ciało rzucić sępom i padlino-żernym krukom gnieżdżącym się nad rzeką. Straciły codzienne źródło pożywienia, a on chętnie by je dokarmił.
Ale nie był w stanie skrzywdzić Amazonki. Urok rzucony przez Afrodytę wciąż działał, przyprawiając go o mdłości jak brązowy grot włóczni przewiercający trzewia.
– Możesz mieć tylko nadzieję, że z czasem feromony wywietrzejąpowiedział mu Hefajstos tego ostatniego wieczoru, kiedy obaj upili się, wznosząc toasty za siebie nawzajem i wszystkich, których znali. Pili z oburęcznych pucharów i zdradzali sobie sekrety, jakimi dzielą się tylko bracia i ochlapusy.
Pentesileja dosiadła klaczy i razem sforsowali Skamander. Woda sięgała ostrożnie stąpającym koniom najwyżej do kolan. Achilles skręcił na południe.
– Dokąd jedziemy? – spytała Pentesileja. – Dlaczego stąd odjeżdżamy? Co ci chodzi po głowie? Mam w ogóle coś do powiedzenia czy zawsze o wszystkim będzie decydował wielki Achilles? Nie myśl, że wszędzie w ciemno za tobą pójdę, synu Peleusa. Ba, mogę w ogóle za tobą nie pójść!
– Szukamy Patroklosa – odparł Achilles, nie odwracając głowy.
– Słucham?
– Szukamy Patroklosa.
– Twojego przyjaciela? Twojego ciotowatego kumpla? Patroklos nie żyje, Atena go zabiła. Widziałeś to i sam mi o tym opowiadałeś. Przecież to z tego powodu zacząłeś walczyć z bogami.
– Hefajstos twierdzi, że Patroklos żyje. – Achilles zacisnął dłoń na rękojeści miecza, aż mu knykcie zbielały, ale nie wyciągnął broni z pochwy. – Nie włączył go w błękitny promień, kiedy zebrał w nim wszystkich ludzi na Ziemi, i nie wysłał razem z Ilionem do innego świata. Patroklos żyje i mieszka gdzieś za morzem. Znajdziemy go. Tym właśnie zamierzam się zająć.
– Hefajstos to, Hefajstos tamto... – zadrwiła Amazonka. – Cokolwiek chlapnie, to musi być prawda, tak? Bo przecież stary, chutliwy kulas na pewno by cię nie okłamał, co?
Achilles nie odpowiedział. Jechał na południe starym nadbrzeżnym traktem, tym samym, który przez stulecia ubijały kopyta hodowanych w Troi koni i którym nie tak dawno przybyli z południa sojusznicy Priama, których sam pomagał zabijać.
– Patroklos mieszka za morzem – dworowała sobie z niego Pentesileja. – A jak zamierzasz się przedostać za morze, synu Peleusa? I w ogóle, które to morze?
Achilles nawet nie zwolnił.
– Znajdziemy statek. Albo zbudujemy.
Ktoś prychnął – Amazonka albo jej klacz – ale na pewno obie się zatrzymały, bo tylko dwie pary kopyt klekotały na kamieniach. Pen-tesileja podniosła głos, żeby Achilles na pewno ją usłyszał:
– A co to my jesteśmy, cieśle okrętowi, do pioruna? Czy ty w ogóle masz pojęcia, jak się buduje statki, szybkonogi mężobójco? Wątpię. Jesteś dobry w bieganiu i zabijaniu mężczyzn i Amazonek, które są od ciebie dwa razy lepsze, a nie w budowaniu czegokolwiek. Założę się, że jesteś kompletnie do niczego i przez całe życie nic nie zbudowałeś. Mam rację? Mam czy nie? Te odciski na dłoniach to przecież od włóczni i kielichów, nie od... Synu Peleusa! Czy ty mnie w ogóle słuchasz?!
Achilles odjechał na piętnaście metrów. Nie odwrócił się. Klacz stała tam, gdzie Pentesileja ściągnęła jej wodze, ale zmieszana drapała kopytem ziemię, chcąc jak najszybciej dołączyć do czarnego rumaka.
– Niech cię szlag, Achillesie! Co ty sobie wyobrażasz, że zawsze będę tak za tobą jeździć?! Przecież nawet nie wiesz, gdzie jedziesz, prawda? No przyznaj się, nie wiesz.
Achilles jechał przed siebie ze wzrokiem utkwionym w otuloną linię wzgórz na horyzoncie, nad morze, daleko, bardzo daleko na południu. Zaczynał go dręczyć paskudny ból głowy.
– Nie podoba mi się, że tak po prostu założyłeś sobie... Niech cię Hades pochłonie!
Achilles niespiesznie powiększał dzielący ich dystans, który w tej chwili wynosił już dobre sto metrów. Nie obejrzał się.
Jeden z sępów wzbił się w niebo nad świętym Ksantem i zatoczył krąg nad pustym dziś polem bitwy, zauważając swoim prawie sokolim okiem, że nigdzie nie widać nawet popiołów po stosach pogrzebowych, w których zwykle udawało się znaleźć jakiś smakowity kąsek. Zamachał ciężko skrzydłami i odleciał na południe. Zatoczył
koło kilometr nad głowami dwóch żywych koni i dwojga ludzi – jedynych żywych istot, jakie miał w zasięgu (prawie sokolego) wzroku – i z nadzieją w sercu ruszył ich śladem.
Biały koń i jego jeździec tkwili nieruchomo, czarny rumak z dosiadającym go człowiekiem człapał na południe. Sęp patrzył na nich z wysokości. Słyszał, ale starał się ignorować nieprzyjemne dźwięki wydawane przez pozostającego w tyle człowieka, który w końcu popędził białego konia i dogonił towarzysza.
Dwoje ludzi i dwa konie – biały trzymał się nieco z tyłu – noga za nogą powlekli się na południe wzdłuż zakrzywiającego się łagodnie brzegu Morza Egejskiego. Sęp nie tracił nadziei. Unosząc się bez wysiłku na silnych prądach wznoszących ciepłego popołudnia, kołował nad nimi.
D
ziewięć dni po Upadku Ilionu. Generał Beh bin Adee osobiście poprowadził szturm na Krater Paryski. Z pokładu ładownika dowodził ponad trzema setkami najlepszych morawieckich komandosów, którzy z sześciu szerszeni bojowych sfrunęli i zjechali po linach do skutego niebieskim lodem gniazda.
Generał był przeciwny mieszaniu się do wojny na Ziemi – zalecał raczej neutralność – ale pierwsi integratorzy zdecydowali inaczej, a z ich decyzją nie było dyskusji. Miał znaleźć i zniszczyć istotę zwaną Setebosem. Poradził więc, aby z orbity zbombardować lodową kopułę nad Kraterem, twierdząc, że tylko w ten sposób uzyskają pewność, że Setebos zginął. Integratorzy i tę jego radę odrzucili.
Milenion Mep Ahoo prowadził główną grupę uderzeniową. Kiedy inne zespoły dokonały desantu, przebiły się do wnętrza zmrożonego miasta, zabezpieczyły teren i zameldowały o wykonaniu rozkazu, Setebos znalazł się w potrzasku. Mep Ahoo na czele dwudziestopię-cioosobowej doborowej ekipy wyskoczył z zawieszonego kilometr nad ziemią szerszenia. W ostatniej chwili odpalili silniki, wyhamowali, profilowanymi ładunkami wybuchowymi przebili lodową kopułę, przytwierdzili liny hakami do lodu i zjechali po nich do środka.
– Pusto – zameldował Mep Ahoo. – Nie ma Setebosa.
Generał też to widział. Miał podgląd obrazów przesyłanych przez wbudowane w kombinezony skałowców kamery i nanoprzekaźniki. Podzielić teren na kwadraty – rozkazał na kanale taktycznym. – Kontynuować poszukiwania.
Zaczęły spływać raporty od żołnierzy zabezpieczających teren. Niebieski lód skruszał, przy mocniejszym uderzeniu pięścią potrafił się zawalić cały kawał tunelu. Korytarze i wnętrza same zresztą zaczynały się rozpadać.
Żołnierze Mepa Ahoo wzbili się w powietrze i zaczęli systematyczne przeszukanie obszaru pod centralną kopułą, nad samym kraterem. Zaczęli od góry, żeby mieć pewność, że nic nie chowa się na wysokich tarasach i antresolach, ale wkrótce opuścili się nisko nad fiimarole i porzucone mniejsze gniazda.
– Główne gniazdo zapadło się w głąb krateru – zameldował Mep Ahoo. – Przekazuję obraz na bieżąco.
– Widzimy – powiedział generał. – Czy to możliwe, żeby Setebos ukrył się w samym kraterze?
– Nie, panie generale. Przeszukujemy krater radarem, fale sięgają aż do magmy. Nie ma odgałęzień ani bocznych jaskiń. Setebos zniknął, panie generale.
– To by potwierdzało naszą teorię – odezwała się Cho Li we wspólnym paśmie. – Zdarzeniem kwantowym, które obserwowaliśmy cztery dni temu, było otwarcie dziury w branie właśnie tutaj, pod kopułą.
– Upewnijmy się – odparł generał i przełączył się na kanał taktyczny: Sprawdzić wszystkie gniazda.
Przyjąłem, odpowiedział Mep Ahoo.
Sześć skałowców z głównego oddziału mileniona przeszukało ruiny głównego gniazda, a potem rozproszyło się nad posadzką, zaglądając we wszystkie porzucone mniejsze gniazda i rozpadające się fiimarole.
Nagle rozległ się krzyk któregoś z żołnierzy oddziałów obwodowych, którzy właśnie przebili się do wnętrza kopuły.
– Tu jest coś napisane!
Pół tuzina skałowców z Mepem Ahoo na czele skupiło się wokół wskazanego punktu wysoko na południowej ścianie. Tam właśnie najszerszy korytarz prowadzący do kopuły wychodził na taras i w miejscu, gdzie się rozszerzał, ktoś – lub coś – wyskrobał w lodzie napis, używając do tego paznokci lub szponów: Myśli, Cisza nadchodzi. Jego matka twierdzi, że Cisza zrobiła wszystko, co Setebos mógł tylko drażnić, ale On tak nie uważa.
Lecz chciał, by słabość drażnić, kto ją tworzył. Myśli jednak, czemuż to Setebos podrażniony ucieka? Myśli, czy Siłę Słabość może do ucieczki zmusić? Czy On naprawdę jest Jedynym? Cisza nadchodzi.
– Kaliban – stwierdził Asteague/Che z pokładu „Królowej Mab” zawieszonej na orbicie geostacjonarnej.
– Wszystkie tunele i groty sprawdzone i puste – zameldował któryś z centurionów.
– Doskonale – ucieszył się generał Beh bin Adee. – Przygotować się do odpalenia ładunków termitowych. Lód się stopi i odsłoni ruiny Krateru Paryskiego. Uważajcie, żeby nie zniszczyć budynków. Je też musimy przeszukać.
Coś tu mamy, zameldował Mep Ahoo na kanale taktycznym.
Na monitorach ładownika było widać, jak reflektory na piersiach skałowców oświetlają przewrócone gniazdo nad fumarolą. Wszystkie jaja w gnieździe eksplodowały albo zapadły się do środka... poza jednym. Milenion opuścił się niżej, przykucnął obok jaja, oparł o nie ręce i przystawił do niego głowę. Nasłuchiwał.
Coś tam chyba jeszcze żyje, panie generale. Jakie rozkazy?
Czekajcie, odpowiedział generał Beh bin Adee. Jakie rozkazy? – nadał na „Królową Mab”.
– Proszę zaczekać – odezwał się oficer na mostku.
Po dłuższej chwili zgłosił się pierwszy integrator Asteague/Che:
– Co pan radzi, generale?
– Spalić. Wszystko spalić. Dwa razy.
– Dziękuję, generale. Jeszcze chwila.
Ciszę mącił tylko szmer zakłóceń. Beh bin Adee wyraźnie słyszał oddechy trzystu dziesięciu żołnierzy, przekazywane przez mikrofony w kombinezonach.
– Chcielibyśmy zabrać to jajo – oznajmił Asteague/Che. – Jeżeli to możliwe, proszę umieścić je w kostce pola statycznego. Szerszeń numer 9 przewiezie je na „Królową”. Proszę z nim przysłać mileniona Mepa Ahoo. Na pokładzie jajo zostanie poddane kwarantannie. Na „Królowej” nie ma broni ani materiałów rozszczepialnych... Krążowniki będą na bieżąco kontrolować przebieg prac.
Generał długo milczał.
– Dobrze – powiedział w końcu i przeszedł na kanał taktyczny. Przekazał Mepowi Ahoo rozkaz integratorów. Oddział pod kopuią trzymał już pojemnik z polem siłowym w pogotowiu.
Jest pan pewien, generale? – zapytał Mep Ahoo. Ada i inni mieszkańcy Ardis ostrzegali nas przecież, co potrafi mały Setebos. Nawet jajo ma już pewną moc. A wątpię, żeby Setebos zostawił je tu przez przypadek.
– Wykonać – odparł generał. Na kanale taktycznym dodał jeszcze: Powodzenia, synu.
S
ześć miesięcy po Upadku Ilionu, dziewiątego ava. Daeman dowodził starannie zaplanowanym szturmem na Jerozolimę.
Stu dysponujących wszystkimi funkcjami ludzi faksowało się do miasta w tej samej chwili, trzy minuty przed przybyciem czterech morawieckich szerszeni wiozących następnych stu ochotników z Ardis i innych osiedli. Morawce dawno zaproponowały swoje usługi w kwestii ataku na Jerozolimę, Daeman jednak już rok wcześniej poprzysiągł, że uwolni nieszczęśników uwięzionych w niebieskim promieniu – przyjaciół i krewnych Savi – i w dalszym ciągu uważał, że powinni to zrobić ludzie. Wypożyczyli jednak od morawców pancerze kompozytowe, plecaki odrzutowe i broń energetyczną. Stu ludzi na pokładzie szerszeni – pilotowanych przez morawców, które miały nie brać udziału w walce – przewiozło broń zbyt ciężką, by dato się z nią faksować.
Ludzko-morawiecka ekipa pod kierownictwem Daemana przez trzy tygodnie sprawdzała współrzędne GPS wszystkich ulic, alej, placów i skrzyżowań na Starym Mieście i ustalała je z centymetrową dokładnością, planując sto punktów docelowych dla faksujących się i lądowiska dla szerszeni.
Czekali do sierpnia, do żydowskiego święta przypadającego na dziewiąty ava. Daeman i jego ludzie faksowali się do miasta dziesięć minut po zachodzie słońca, kiedy niebieski promień świecił najjaśniej.
Jeśli wierzyć obserwacjom prowadzonym z „Królowej Mab” i danym zwiadu lotniczego, Jerozolima była jedynym miejscem na Ziemi, gdzie wojniksy i kalibany żyły obok siebie. W Starym Mieście, które tej nocy stanowiło główny cel, wojniksy zajmowały kwartały na północ i północny zachód od Wzgórza Świątynnego, czyli w przybliżeniu
teren dawnych dzielnic chrześcijańskiej i muzułmańskiej. Kalibany gnieździły się w wąskich zaułkach na południowy zachód od Kopuły na Skale i meczetu Al-Aksa, czyli dawnych dzielnicach żydowskiej i ormiańskiej.
Dane z różnej aparatury, także z radarów głębokościowych, sugerowały, że wojniksów i kalibanów jest łącznie około dwudziestu tysięcy.
– Mająprzewagę sto do jednego. – Greogi wzruszył ramionami. – Bywało gorzej.
Faksowali się w absolutnej ciszy. Zdradzić ich mogło tylko delikatne zafalowanie powietrza. Oddział Daemana zmaterializował się przyKotelu... przy Ścianie Płaczu. Było jeszcze całkiem jasno, ale wyszukując cele, wspomagali się termowizjąi radarem. Na samym placu, a także okolicznych dachach i murach znajdowało się około pięciuset kalibanów, które spały, stały nieruchomo, wylegiwały się albo chodziły bez celu w kółko. W kilka sekund Daeman odebrat meldunki od wszystkich dziesięciu dowódców pododdziałów.
– Strzelać bez rozkazu – powiedział.
Broń energetyczną przełączono w ustawienie, w którym niszczyła żywą tkankę – kalibany i wojniksy, ale nie wyrządzała krzywdy materii nieożywionej – czyli budynkom. Celując i strzelając, patrząc, jak szponiaste kalibany padają w pół skoku lub rozbryzgują się tysiącami kawałków, Daeman cieszył się, że to przewidzieli. Nie warto było niszczyć tej wioski po to, by ją ocalić.
W jerozolimskim Starym Mieście rozpętała się burza energetyczna. Kalibany skrzeczały, radiowe meldunki krzyżowały się w eterze, strzępy ciał fruwały w powietrzu.
Zabili wszystkie kalibany w zasięgu wzroku, zanim chronometr w wizjerze Daemana zasygnalizował moment przybycia szerszeni. Odpalił silniki w plecaku, wzniósł się na poziom Wzgórza Świątynnego – sam, nie było czasu, żeby podrywać w powietrze jakieś tłumy – i patrzył, jak pierwsze dwa szerszenie zeszły łukiem do lądowania, usiadły, wyładowały pasażerów i broń i zerwały się do lotu powrotnego. Trzydzieści sekund później zjawiły się dwie pozostałe maszyny i na Wzgórze wysypał się tłum opancerzonych mężczyzn i kobiet z ciężką bronią zaopatrzoną w trójnogi i pakiety odrzutowe. Szerszenie odleciały.
– Wzgórze Świątynne zabezpieczone – nadał Daeman do wszystkich dowódców. – Startujcie, kiedy będziecie gotowi. Nie wchodźcie na ustalone linie strzału.
– Daemanie? – zgłosił się Elian z posterunku przy Bab-el-Nazir w dzielnicy muzułmańskiej. – Tłum wojniksów zbliża się Via Dolorosa. Spore grupy kalibanów idą na wschód ulicą Króla Dawida.
– Dzięki, Elian. Załatwcie je, kiedy się zbliżą. Ciężka broń przyda się do...
Ogłuszył go łoskot działek zainstalowanych na znajdującym się tuż pod nim Wzgórzu Świątynnym. Ludzie na murach i dachach ostrzeliwali się we wszystkich kierunkach jednocześnie, odpierając atak szarych i zielonych potworów. Całe Stare Miasto stanęło w błękitnym ogniu – do niebieskiego promienia dołączyły tysiące błysków broni energetycznej. Filtry w goglach hełmu Daemana trochę się przyciemniły.
– Do wszystkich oddziałów: strzelać bez rozkazu. Zgłaszać przełamanie obrony w waszych sektorach.
Daeman przechylił silniki w plecaku i prześliznął się w powietrzu na północny wschód, gdzie za Kopułą na Skale wznosił się wysoki i nowoczesny gmach, z którego bił w niebo niebieski promień. Ze zdumieniem stwierdził, że serce bije mu z emocji jak oszalałe; musiał uważać, żeby nie dopuścić do hiperwentylacji. Przez ostatnie dwa miesiące ćwiczyli całą operację z pięćset razy, faksując się do makiety Jerozolimy, którą morawce pomogły im zbudować niedaleko od Ardis. Nic jednak nie mogło ich przygotować na walkę w takiej skali, taką bronią, w mieście nad miastami.
Kiedy wylądował przy zamkniętych na głucho drzwiach gmachu, czekała już na niego Hannah z dziesięcioosobowym oddziałem. Skinął głowąLamanowi, Kamanowi i Greogiemu, którzy towarzyszyli Hannah, i powiedział:
– Bierzmy się do roboty.
Laman wprawnie, używając tylko w pełni sprawnej lewej ręki, założył ładunek wybuchowy. Całą dwunastką cofnęli się za róg stalowego budynku. Eksplozja wyrwała drzwi ze ściany.
Wnętrze budynku było niewiele większe niż sypialnia Daemana w Ardis. Pulpit sterowniczy – dzięki niech będą Bogu, kimkolwiek jest – wyglądał prawie dokładnie tak, jak go sobie wyobrażali po przejrzeniu wszystkich danych zaczerpniętych z kryształowej klatki w Tadż Mojrze.
Hannah wykonała najważniejszą część zdania, zwinnie obsługując wirtualną klawiaturę i wpisując siedmiocyfrowe kody dostępu, żądane przez prymitywną SI.
Głębokie – głównie infradźwiękowe – buczenie zagrało im rezonansem w kościach i zębach. Wszystkie ekrany SI zaświeciły na zielono – i zgasły.
– Wychodzimy! – zakomenderował Daeman.
Sam wyszedł ostatni – i wcale się z tym nie pospieszył. Ledwie przekroczył próg, wnętrze, stalowe ściany i cała jedna strona budynku zapadła się dwukrotnie w głąb siebie i zniknęła, stając się czarnym prostokątem.
Odsunęli się aż na bruk samego Wzgórza Świątynnego i patrzyli, jak niebieski promień gaśnie; poddźwiękowe buczenie stało się jeszcze bardziej dokuczliwe i bolesne. Daeman zacisnął powieki i pięści, czując zamierające wibracje już nie tylko w zębach i kościach, lecz także w brzuchu i jądrach. W końcu wszystko ucichło.
Zdjął gogle i zwrócił się do Hannah:
– Ustawcie tu kordon. Jak tylko pierwsza osoba wyjdzie ze środka, wezwijcie szerszenie.
Skinęła głową, rozstawiła ludzi i zaczęli bronić Wzgórza Świątynnego.
W którymś momencie podczas przygotowań do tej pamiętnej nocy ktoś – być może Ada – zażartował, że wypadałoby znać imiona, nazwiska i twarze wszystkich dziewięciu tysięcy stu trzynastu mężczyzn i kobiet, którzy tysiąc czterysta lat wcześniej zostali uwięzieni w niebieskim promieniu. Wszyscy się roześmiali, ale Daeman zwrócił uwagę, że zadanie jest całkowicie wykonalne. Kryształowa klatka przekazała Harmanowi większość niezbędnych danych.
Dlatego też przez całe pięć miesięcy przygotowań Daeman odwoływał się do tych właśnie imion i obrazów. Nie nauczył się wszystkich ponad dziewięciu tysięcy nazwisk – podobnie jak inni mieszkańcy Ardis miał zbyt wiele innych zajęć – ale wcale się nie zdziwił, widząc w progu pierwszych dwoje ludzi wydobytych przez rekom-pilator z neutrinowo-tachionowej wiązki.
– Petro... – powiedział. – Pinchasie... Witajcie.
Musiał ich podtrzymać, bo nogi się pod nimi uginały. Wszyscy, którzy wynurzali się z czarnego otworu – parami, jak zwierzęta wprowadzane na Arkę Noego – byli kompletnie oszołomieni.
Ciemnowłosa Petra, przyjaciółka Savi, powiodła dookoła nieprzytomnym wzrokiem i zapytała:
– Jak długo?
– Zbyt długo – odparł. – Tędy, proszę, do tego statku.
i
Pierwszy szerszeń właśnie wylądował, przywożąc dalszych trzydziestu ochotników, którzy mieli pomagać przy zaokrętowaniu powracających z daleka ludzi. Stefe poprowadził Petrę i Pinchasa po wiekowym bruku do trapu szerszenia.
Daeman stał przy wyj ściu z budynku. Wielu od razu rozpoznawał – tobył Graf z partnerką, Hannah, zaprzyjaźniony z Savi Stefen, Abe, Kile, Sarah, Caleb, William... Wszystkich witał po imieniu i pomagał im pokonać kilka pierwszych kroków, zanim trafili w ręce następnych pomocników.
Wojniksy i kalibany uparcie szturmowały wzgórze, a ludzie równie uparcie je zabijali. Podczas prób potrzebowali czterdziestu pięciu minut – w sprzyjających warunkach – na załadowanie dziewięciu tysięcy stu trzynaściorga ludzi na szerszenie, nawet kiedy między odlotem szerszenia i pojawieniem się następnego upływały dosłownie sekundy. Tego wieczoru, pod ostrzałem, uwinęli się w trzydzieści trzy minuty.
– W porządku – nadał Daeman do wszystkich. – Wycofujemy się.
Zespoły z ciężką bronią załadowały się do ostatnich dwóch szerszeni, które zawisły w powietrzu nad wschodnim skrajem Wzgórza Świątynnego. Kiedy w ślad za innymi odleciały na zachód, w mieście został tylko Daeman i jego pierwsza ekipa.
– Trzy do czterech tysięcy wojniksów idą od strony Bazyliki Grobu Świętego – zameldował Elian.
Daeman naciągnął gogle na oczy. Przygryzł wargę. Bez ciężkiej broni nie będzie łatwo.
– Dobra. Tu Daeman. Ewakuujemy się. Już. Dowódcy oddziałów, meldujcie wyfaksowanie.
Greogi odmeldował się i faksował do domu.
Edide odmeldowała się i opuściła posterunek przy Bab al-Hadid.
Boman zameldował o opuszczeniu Bab al-Ghawanima i zniknął.
Ludzie Loesa faksowali się spod Bramy Lwów. Sam Loes również.
EUe odmeldowała się spod Bramy Ogrodów i zniknęła.
Kaman zameldował o faksowaniu się zespołu i niepotrzebnie poprosił o pozwolenie na faks do domu. Zdaniem Daemana gry wojenne za bardzo przypadły Kamanowi do gustu.
– Dupa w troki i już cię tu nie ma! – odpowiedział.
Oko odmeldowała się i taksowała do Ardis.
Caul, broniący pozycji pod meczetem Al-Aksa, odmeldował się i zniknął.
Elian zgłosił zakończenie misji i ze swoim oddziałem faksował się do Ameryki.
Daeman zebrał swoich ludzi z Hannah na czele i patrzył, jak pojedynczo znikają z placu pod Ścianą Płaczu.
Wiedział, że wszyscy bezpiecznie wrócili do domu, że budynek, z którego był generowany promień, jest pusty – ale musiał to jeszcze sprawdzić. Pstryknął środkowym palcem w klawiaturę sterującą silnikami w plecaku i wzbił się w powietrze. Okrążył gmach, zajrzał do pustego wnętrza, obleciał również pustą Kopułę na Skale, rozejrzał się po placu. Na niższym pułapie zatoczył kilka szerszych kręgów, sprawdzając wszystkie posterunki na terenie Starego Miasta. Jego ludzie utrzymali ochronny kordon. Bez strat.
Wiedział, że powinien wracać do domu – mrowie wojniksów i ka-libanów płynęło wiekowymi, wąskimi uliczkami jak woda zalewająca podziurawiony statek – ale wiedział też, dlaczego zwleka.
Rzucony kamień omal nie oderwał mu głowy. Wbudowany w kombinezon radar ocalił mu życie; wykrył zbliżający się, niewidoczny w ciemności obiekt i przejął sterowanie silników odrzutowych. Daeman przekoziołkował w powietrzu i wyrównał lot tuż nad powierzchnią bruku Wzgórza Świątynnego.
Wylądował włączył pancerz na pełną moc i podniósł do ramienia karabin energetyczny. Wszystkie zmysły i wszystkie czujniki kombinezonu podpowiadały mu, że wysoka, nie całkiem ludzka sylwetka majacząca w otwartym wejściu Kopuły na Skale nie jest zwyczajnym kalibanem.
– Daemannn... – jęknęła.
Podszedł bliżej, z bronią gotową do strzału. Usiłował zapanować nad przyspieszonym oddechem i przebiegającymi przez głowę myślami. Zignorował system celowniczy, który kazał mu natychmiast strzelać.
– Daemannn... – westchnął przerośnięty płaz stojący w progu. – Myśli, możesz źle zrozumieć, myśleć, że ciężko pracuje Kaliban i cierpi nie mniej. Chciałbyś go skrzywdzić?
– Chciałbym go zabić – odkrzyknął Daeman. Trząsł się ze złości. Słyszał zgrzyt i chrzęst tysięcy wojniksów i kalibanów, otaczających Wzgórze Świątynne. – Wyjdź i walcz, Kalibanie.
Cień parsknął śmiechem.
– Myśli, człowiek żywi nadzieję, że zło czasami przemija, zimny muł leczy rany, wrzody giną, tak?
– Stań do walki, Kalibanie.
– Wierzy, że odłoży broń i spotka się z Jego akolitą w uczciwej walce, dłoń i szpon przeciw dłoni i szponowi?
Daeman się zawahał. O uczciwej walce nie mogło być mowy, za dziesięć sekund na szczycie Wzgórza pojawi się tysiąc wojniksów i kalibanów. Już słyszał ich zgiełk pod Ścianą Płaczu i na schodach. Wycelował i włączył automatyczny układ celujący. W słuchawkach usłyszał potwierdzenie namierzenia celu.
Myśli, Daemannn nie strzeli, o nie... – zaskomlał Kaliban z półmroku Kopuły na Skale. – Kocha swoich wrogów, Kalibana i jego pana, Setebosa, tak bardzo, że nie pociągnie... Co, co? Zasłona nad światem od razu, tak? Nieee? Daeman musi poczekać na inny dzień, kiedy wiatr kurz podniesie, śmierć w tych kłębach przyjdzie...
Daeman nacisnął spust. I jeszcze raz.
Wojniksy oblazły ściany Wzgórza przed nim, kalibany wdrapały się po schodach za jego plecami. W Jerozolimie było całkiem ciemno, nawet niebieski promień – obecny na Wzgórzu przez tysiąc czterysta dwadzieścia jeden lat – zgasł. Miastem znów zawładnęły bestie.
Daeman nie musiał patrzeć przez termooptyczny celownik karabinu, żeby wiedzieć, że spudłował: kaliban zdążył się teleportować. Wiedział, że będzie musiał się z nim zmierzyć przy innej okazji, w mniej sprzyjających okolicznościach.
O dziwo, w głębi serca skrycie cieszył się na to spotkanie.
Wojniksy i kalibany rzuciły się w jego stronę. Na sekundę przed tym, jak dosięgły go ich szpony, faksował się do Ardis.
S
iedem i pół miesiąca po Upadku Ilionu. Alys i Ulisses, przez przyjaciół nazywany Samem, powiedzieli rodzicom, że jadą do kina samochodowego Nad Jeziorem na podwójny seans Zabić drozda i Doktora No. W październiku Nad Jeziorem było jedynym czynnym kinem samochodowym w okolicy, miało bowiem na wyposażeniu przenośne grzejniki i głośniki. Zwykle – przynajmniej przez ostatnie cztery miesiące, odkąd Sam zrobił prawo jazdy – kino świetnie wystarczało do zaspokojenia ich młodzieńczej namiętności, ale w ten szczególny wieczór pojechali wśród pól gotowej do zżęcia kukurydzy daleko, w zaciszne miejsce na końcu odludnej drogi.
– A jak rodzice zapytają mnie o filmy? – spytała Alys. – Co mam powiedzieć?
Miała na sobie – jak zawsze – białą bluzkę, narzucony na ramiona jasnobrązowy sweter, ciemną spódnicę, pończochy i dość eleganckie buty jak na randkę w kinie samochodowym. Włosy związała w koński ogon.
– Znasz Zabić drozda, czytałaś książkę. Powiedz im, że Gregory Peck jest świetny jako Atticus Finch.
– A to on go gra?
– A kogo ma grać? Murzyna?
– A ten drugi film?
– To taka szpiegowska historyjka o jakimś Angolu... Nazywa się chyba James Bond, czy jakoś podobnie. Prezydentowi podobała się książka, z której zrobili scenariusz. Powiesz tacie, że film był super, dużo strzelania i w ogóle.
Po drodze minęli kino i Sam zaparkował należącego do ojca chev-roleta bel air, rocznik 1957, na końcu drogi, obok ruin, z widokiem na przerośnięty staw, udający jezioro; to od niego kino wzięło nazwę. Po jego drugiej stronie było widać białą ścianę namiotu, pełniącą funkcję ekranu, dalej światła miasteczka na tle październikowego nieba, a jeszcze dalej światła prawdziwego wielkiego miasta, do którego ich ojcowie codziennie dojeżdżali do pracy. Dawno temu, pewnie w czasach wielkiego kryzysu, tu, na końcu drogi, znajdowała się farma. Dom jednak z czasem się zawalił i zostały z niego tylko zarośnięte fundamenty i drzewa przy podjeździe. Drzewa straciły już większość liści. Październik miał się ku końcowi, robiło się coraz chłodniej.
– Możesz nie gasić silnika? – poprosiła Alys.
– Pewnie.
Sam uruchomił motor.
Od razu zaczęli się całować. Sam przyciągnął dziewczynę, lewą rękę położył na jej prawej piersi i w ułamku sekundy ich otwarte usta stały się gorące i ciepłe, ich języki się spotkały. Dopiero tego lata odkryli tę nową przyjemność.
Nie mógł sobie poradzić z guzikami bluzki. Były małe i zapinały się w niewłaściwą stronę. Alys odrzuciła sweter, pomogła Samowi z najbardziej niesfornym guzikiem, tym przy obojczykach.
– Widziałeś dziś w telewizji wystąpienie prezydenta?
Sam nie miał ochoty na gadki o prezydencie. Oddychał szybko, chrapliwie. Darował sobie rozpinanie ostatniego, najniższego guzika, wsunął dłoń pod bluzkę Alys i dotknął jej piersi w sztywnym, małym staniczku.
– Widziałeś?
– Pewnie. Oglądaliśmy całą rodziną.
– Myślisz, że będzie wojna?
– Gdzie tam...
Sam pocałował dziewczynę, próbując przywrócić stracony nastrój, ale ona się opierała.
Kiedy na chwilę się rozdzielili, Alys wyciągnęła poły bluzki ze spódnicy, zdjęła ją i odrzuciła na tylne siedzenie. Jej ciało i biustonosz były bardzo jasne w świetle gwiazd i żółtawej poświacie zegarów na desce rozdzielczej.
– Mój ojciec mówi, że to się może skończyć wojną.
– Przecież to tylko kwarantanna, do cholery. – Sam objął jąobiema rękami i zmagał się z wciąż niezwykłymi dla niego haftkami stanika. – Nie będzie przecież inwazji na Kubę ani nic.
Nie mógł cholerstwa rozpiąć.
Alys uśmiechnęła się w półmroku, sięgnęła za plecy i stanik w cudowny sposób opadł.
Sam zaczął całować jej piersi – jeszcze bardzo młode; większe i bardziej jędrne niż u młodszej nastolatki, ale wciąż nie w pełni ukształtowane, z miękkimi, wydatnymi brodawkami. Przyjrzał im się w świetle zegarów i wrócił do całowania.
– Nie tak mocno! – poskarżyła się Alys. – Powoli. Zawsze jesteś taki gwałtowny.
.– Przepraszam.
Kiedy tym razem ją pocałował, usta miała gorące, a język chętny i gibki. Naparł na nią z narastającym podnieceniem, wciskając ją w drzwi bel aira. Przednia kanapa chewoleta była szersza, głębsza i wygodniejsza niż sofa w salonie rodzinnego domu Sama. Wyśliznął się spod ogromnej kierownicy, ostrożnie, bo nawet tutaj, na końcu pustej Miller’s Lane, nie chciał przez przypadek nacisnąć klaksonu.
Półleżąc na Alys, ocierał się twardniejącym członkiem o jej lewą nogę, dłońmi pieścił piersi, językiem szukał jej języka. Był tak podniecony, że niewiele brakowało, żeby wytrysnął, kiedy oparła smukłe palce na jego udzie.
– A jeśli Rosjanie zaatakują? – wyszeptała, gdy zrobił sobie przerwę na złapanie oddechu.
W samochodzie było cholernie gorąco. Sam lewą ręką zgasił silnik.
– Przestań.
Wiedział, o co jej chodzi. To ona wybrała tę scenerię. Chciała, żeby cały czas się zastanawiał, z kim ma do czynienia, a on chciał się skupić tylko na tym, co czuje i myśli młody Sam.
– Auć! – pisnęła. Przycisnął jej plecy do masywnej klamki. Nachylił się nad nią do kolejnego pocałunku, kiedy zaproponowała:
– Może przeskoczymy na tył?
Zamurowało go. W ostatnich tygodniach to był ich tajemny sygnał, oznaczający poważną akcję – nie zwykłe zaliczenie trzeciej bazy, co im się parę razy zdarzyło, ale pójście na całość, czego już dwukrotnie byli bardzo blisko.
Alys wysiadła po swojej stronie i skromnie narzuciła bluzkę na ramiona (chociaż, co nie uszło uwagi Sama, nie zapięła jej); on wysiadł od strony kierowcy. Usadowili się z tyłu. Lampka na suficie zgasła, dopiero kiedy zablokowali oboje drzwi. Sam opuścił trochę okno – cały czas brakowało mu tchu, a poza tym chciał w porę usłyszeć warkot samochodu, gdyby Barney zapuścił się na Miller’s Lane w tym swoim czarno-białym przedwojennym radiowozie.
Cofnęli się do wcześniejszego etapu pieszczot, ale nie na długo. Już po chwili rozchylił jej bluzkę i poczuł na swojej skórze dotyk jej piersi. Alys wyciągnęła się na szerokim siedzeniu, on częściowo leżał na niej, częściowo się zsuwał; ona trochę uniosła nogi, on wygiął swoje pod dziwnym kątem. Oboje byli wysocy i nie mieścili się na kanapie.
Przesunął prawą dłonią w górę jej uda. Przestał ją całować. Na policzku poczuł jej przyspieszony oddech. Miała pończochy; w życiu nie dotykał tak delikatnego materiału. Namacał miejsce, w którym nylonowa pończocha była przypięta do...
– Daj spokój. – Ulisses parsknął śmiechem. Sam poszedł w zapomnienie. – To jakiś anachronizm.
Kiedy Alys się do niego uśmiechnęła, w jej rozszerzonych źrenicach dostrzegł tę drugą, prawdziwą kobietę.
– Wcale nie – odparła szeptem. Wsunęła mu język głęboko w usta i przesunęła dłonią po lekko wilgotnym sztruksie jego spodni. – Serio. – Cały czas go pocierała. – To się nazywa pas do pończoch i ona właśnie ma go na sobie. Nie wymyślili jeszcze rajstop.
– Cicho bądź. – Sam zamknął oczy, pocałował ją i przycisnął lędźwie do jej błądzącej dłoni. – Nic nie mów.
Nie mógł wyplątać metalowego kołka z kółeczka wszytego w-jak mu później wyjaśniła – „podwiązkę”. Po prostu nie mógł. Cały czas odruchowo cofał dłoń spomiędzy ud Alys – czuł już jej wilgotną bieliznę; była gotowa na przyjęcie go – i sięgał do tej przeklętej podwiązki.
Alys zachichotała.
– Mogę zdjąć całe to ustrójstwo – szepnęła.
Kiedy to robiła, Sam uświadomił sobie, że będą potrzebowali więcej miejsca. Otworzył tylne drzwi po stronie kierowcy. Światło ich oślepiło.
– Sam!
Sięgnął pod sufit i wyłączył lampkę. Przez długą chwilę siedziel bez ruchu, jak para saren złapanych w światła samochodu. Sam usły szał, jak szelest poruszanych jesiennym wiatrem liści zagłusza tęt niącąmu w uszach krew, i znów pochylił się nad Alys.
Moment rozprzężenia opóźnił wytrysk. Sam posmakował jej warg zsunął się niżej, przesunął językiem po sutkach. Przycisnęła jego gło wę do piersi. Sięgnął w dół, wprawnie rozpiął pasek, guzik i – nieci zbyt pospiesznie – suwak.
Wynurzył się niedraśnięty i pulsujący.
– Sam? – wyszeptała Alys, kiedy próbował się na niej ułożyć Zwinięte pończochy i bieliznę przygniótł kolanem. Dysząc ciężkc zadarł jej spódnicę.
– Co?
– Masz...? No wiesz...
– Chrzanić to – warknął swoim własnym głosem, nawet nie prc bując udawać Sama.
Zachichotała. Uciszył ją pocałunkiem. Przeniósł lekko ciężar cie ła. Kiedy rozchyliła przed nim nogi, poczuł, jakby serce miało m wyskoczyć z piersi. Spódnica podjechała jej prawie pod biust, mrj nęły mu jasne uda, pionowa kreska – jeszcze nie trójkąt – ciemnyc włosów między udami...
– Spokojnie... – Sięgnęła w dół, znalazła go i z wprawązłapai za mosznę. Przesunęła dłonią wzdłuż członka, ujęła żołądź w dw palce. – Powoli, Odyseuszu...
– Jestem... Noman... – wyszeptał zdyszany.
Ustawiała go sobie pod dogodnym kątem. Pobrudził jej uda. Czul bijące od niej ciepło. Ścisnęła go – dostatecznie mocno, żeby zaparło mu dech w piersi, ale nie aż tak, żeby szesnastoletni Sam doszedł.
– Jak możesz tak mówić? – spytała szeptem. – Ja tu czuję co innego*.
Naprowadziła go, a potem musnęła dłonią policzek Sama. Poczuł na palcach zapach jej podniecenia – co prawie wystarczyło, żeby wytrysnął. Zawahał się przez tę jedną doskonałą sekundę.
Błysk pojawił się na niebie dokładnie przed samochodem, za ekranem kina, i nie był jaśniejszy niż tysiąc słońc – był jaśniejszy niż dziesięć tysięcy słońc. Mrok zmienił się w fotograficzny negatyw, wszystko stało się smoliście czarne albo oślepiająco białe. Nic nie było słychać. Na razie.
– Żartujesz – powiedział, podparty nad Alys na wyprostowanych rękach, jakby robił pompki. Dotykałjej tylko samym czubkiem członka.
– Do miasta jest stąd sześćdziesiąt kilometrów – wyszeptała, próbując przyciągnąć go bliżej. – Mamy dużo czasu, zanim dosięgnie nas fala uderzeniowa. Bardzo dużo.
Podała mu usta, złapała go za pośladki i pociągnęła na siebie.
Przyszło mu do głowy, że mógłby się jej oprzeć. Ale po co? Maty Sam był tak napalony, że po dwóch, najdalej trzech pchnięciach i tak musiał eksplodować. Ognisty podmuch wybuchu dosięgnie ich zapewne w tej samej chwili, kiedy będą przeżywać swoje młodzieńcze orgazmy. Czyli – jak się domyślił – dokładnie tak, jak zaplanowała to jego wieczna kochanka.
Światło przygasło, ale wciąż było dość jasne, żeby wyłowić z półmroku delikatny fioletowy cień na powiekach szesnastoletniej Alys. Pochylił się nad nią do ostatniego pocałunku i pchnął mocno.
R
ok po Upadku Ilionu. Niedługo po świcie Helenę Trojańską obudziło senne wspomnienie ryku syren ogłaszających alarm przeciwlotniczy. Wyciągnęła rękę
* Gra słów. lam no man (ang.) – nie jestem mężczyzną(przyp. tłum.). 378
na drugą stronę łóżka w poszukiwaniu swojego kochanka, ale Hoc-kenberry’ego przy niej nie było – nie było go już od ponad miesiąca i tylko pamięć o cieple jego ciała kazała jej co rano go szukać. Nie wzięła sobie jeszcze nowego kochanka, chociaż połowa Trojan i Achajów w Nowym Ilionie miałaby na nią chrapkę.
Niewolnice – wśród nich Hypsipyle – wykąpały ją i wypachniły. Nie spieszyła się. Apartamenty w Domu Kolumnowym przy zawalonej Bramie Ską jskiej nie umywały się do jej poprzedniego pałacu, ale powoli wracały dawne udogodnienia. Do kąpieli zużyła resztkę racjonowanego perfumowanego mydła. To był wyjątkowy dzień. Wspólna Rada miała podjąć decyzję o wyprawie do Delf. Na poranne spotkanie Rady kazała niewolnicom przyszykować najpiękniejszą suknię z zielonego jedwabiu i złote naszyjniki.
Widok Argiwów, Achajów, Myrmidonów i innych najeźdźców w siedzibie trojańskiej rady królewskiej wciąż był dziwny. Świątynia Ateny i większa od niej świątynia Apolla zawaliły się w dna Upadku. W miejscu tej pierwszej – na północ od głównej alei miasta, niedaleko od miejsca, gdzie kiedyś stał pałac Priama z dumnym portykami i kolumnami, zanim bogowie go zbombardowali – trójań scy i greccy murarze wspólnie wznieśli imponujący gmach. Ten Nowj Pałac – nie mieli lepszej nazwy dla głównego budynku użyteczność publicznej – pachniał jeszcze świeżym drewnem, zimnym kamienien i farbą, ale w ten wiosenny dzień był jasny i przewiewny. Helena za jęła miejsce w gronie rodziny królewskiej, obok Andromachy, któr; uśmiechnęła się do niej przelotnie, zanim znów spojrzała na męża.
Wszyscy zauważyli, że kasztanowe włosy i broda Hektora zaczy nały delikatnie siwieć. Większość kobiet uważała, że siwizna nadaj* mu – o ile to w ogóle możliwe – jeszcze bardziej dystyngowany wy gląd. Przypadła mu w udziale rola gospodarza. Właśnie rozpoczyna posiedzenie rady, witając po kolei wszystkich trojańskich dygnitarz; i achajskich gości.
Przybył Agamemnon, trochę jeszcze otumaniony. Często posyła gościom długie, mętne spojrzenia jak przez długie miesiące po Upad ku, ale przynajmniej przemawiał na tyle do rzeczy, że Wspólna Rad; chciała go słuchać. No i miał namiot pełen skarbów.
Nie zabrakło Nestora, którego trzeba było przynieść do miasta z nie pilnowanego już obozowiska Achajów na plaży. Czterech niewolni ków wniosło do sali obrad odsłoniętą lektykę. Stary mędrzec nie odzyskał władzy w nogach po ranach odniesionych w ostatnim dniu okrutnych walk. Poza tym z achajskiego obozu, gdzie ocalało sześćdziesiąt tysięcy wojowników – wystarczająco dużo, żeby domagali się prawa głosu – przybyli Ąjaks Mały, Idomeneus, Poliksynus, Teu-kros i Trazymedes, syn Nestora powszechnie, choć na razie nieoficjalnie, uważany za nowego przywódcę Greków. Niektórych gości przybyłych z Grekami Helena nie znała, wśród nich wysokiego, chudego jak szczapa młodzieńca z kręconymi włosami i brodą.
Kiedy Nestor przedstawił i powitał Trazymedesa, ten zerknął na Helenę, ona zaś skromnie spuściła wzrok i delikatnie się zarumieniła. Niektóre nawyki niełatwo było zmienić, nawet w innym świecie i w innym czasie.
Na końcu Nestor przedstawił wysłańca z Ardis – nie Hockenber-ry’ego, który nie wrócił z wyprawy na zachód, ale wysokiego, szczupłego i małomównego mężczyznę imieniem Boman. Morawcównie było.
Zakończywszy powitania, prezentacje i rytualne wstępy, Hektor przedstawił powody zwołania Rady i decyzje, które należało podjąć przed zakończeniem posiedzenia.
– Chodzi o to, czy wyślemy ekspedycję do Delf – podsumował szlachetny Hektor. – Jeśli tak, trzeba również postanowić, kto płynie, a kto zostaje. Musimy także podjąć decyzję, co zrobić, jeżeli okaże się, że można odwrócić działanie niebieskiego promienia i sprowadzić krewnych Argiwów z powrotem na Ziemię. Trazymedesie, kierujesz ekipą cieśli okrętów. Czy zechciałbyś łaskawie przedstawić nam, jakie poczyniliście postępy?
Trazymedes – z ugiętą w kolanie nogą wspartą na stopniu i hełmem w dłoni, opartym na udzie – skłonił się lekko.
– Jak wiecie, nasz najlepszy cieśla, Harmonides, czyli „Syn konstruktora”, jest odpowiedzialny za budowę okrętów. Oddaję mu głos.
Harmonides, brodaty młodzian, który chwilę wcześniej zwrócił uwagę Heleny, wystąpił kilka kroków naprzód i pospiesznie spuścił wzrok, jakby pożałował, że tak się wychylił. Lekko się jąkał.
– Trzydzieści... okrętów jest... gotowych. Każdy... zabierze... pięćdziesięciu ludzi z bronią i... zapasami na... rejs... do Delf. Prace... przy budowie dalszych... dwudziestu jednostek... zamówionych przez... Radę... dobiegają końca. Będą szersze... od... tamtych trzydziestu... doskonałe do transportu... towarów... i ludzi, gdybyśmy takowe... i takowych znaleźli.
Pospiesznie cofnął się w głąb achajskiej delegacji.
– Doskonale, szlachetny Harmonidesie – odezwał się Hektc Dziękujemy ci w imieniu całej Rady. Widziałem te okręty, sąpięl mocne, solidne, świetnie wykonane.
– Dziękuję za pomoc Trojanom, którzy umieją wyszukać na kach Idy najlepsze drzewa do budowy – dodał Harmonides, tyrr zem bez zająknienia. Był czerwony jak burak, ale promieniał du
– Okręty już mamy – powiedział Hektor. – Ponieważ ludzie, rzy zniknęli, to bliscy i przyjaciele Achajów i Argiwów, nie Tro Trazymedes zgłosił się na ochotnika na dowódcę wyprawy. Pow: nam, Trazymedesie, jaki masz plan.
Trazymedes opuścił nogę. Helena zwróciła uwagę, że bez wys trzyma ciężki hełm w jednej ręce.
– Chcemy wyruszyć za tydzień, kiedy wiosenny wiatr pobłogc wi nasz rejs. – Niski, mocny głos Trazymedesa swobodnie niósł si całej kolumnowej sali. – Trzydzieści okrętów, tysiąc pięciuset dob wych żołnierzy. Jeśli trojańscy poszukiwacze przygód chcieliby zi czyć kawałek świata, nasze zaproszenie jest wciąż aktualne.
Odpowiedziały mu uśmiechy i chichoty.
– Popłyniemy na południe, miniemy puste Kolonae i Lesbos, p ciemne morze na Chios, gdzie zapolujemy i uzupełnimy zapasy s kiej wody. Stamtąd ruszymy na zachód, z lekkim odchylenien południe, po głębokim morzu, miniemy Andros i pokonamy cieśi między Keos i Sunionem. W tym miejscu pięć okrętów oddziel od reszty i skieruje na północ do Aten; ostatni odcinek nasi lu pokonają pieszo. Będą tam szukać śladów rodaków, a jeśli nic znaj dą, pomaszerują do Delf. Ich okręty cofną się na południe i w za nami przepłyną Zatokę Sarońską. Dwadzieścia pięć okrętów moim dowództwem ruszy na południowy zachód wzdłuż wybr; Lakonii. Opłyniemy cały Peloponez. Jeśli pogoda pozwoli, zapi my się w niebezpieczną cieśninę między Kyterą i lądem. Kied; lewej zamajaczą nam brzegi Zakyntosu, zbliżymy się znów do sl go lądu i kierując się najpierw na północny wschód, potem zaś sto na wschód, zagłębimy się w Zatokę Koryncką. Nie wpływają Leukrów i nie rzucając kotwicy u brzegów Beocji, zawiniemy d(kiegoś naturalnego portu, wyciągniemy okręty na brzeg i pójdzi pieszo do Delf. Tam właśnie, jak twierdzą morawce i nasi przyj a le z Ardis, w promieniu niebieskiego światła zaklęci są żywi pr: stawiciele ludzkiej rasy.
Boman wyszedł na środek sali. Po grecku mówił fatalnie. Znacznie gorzej niż staruszek Hockenberry, pomyślała Helena. Mową sprawiał równie barbarzyńskie wrażenie, jak sposobem ubierania się. Ale mimo błędów składniowych, których wstydziłby się nauczyciel trzyletniego dziecka, można go było zrozumieć.
– To dobra pora roku na taką wyprawę – zaczął. – Ale musicie pomyśleć o czymś innym. Jeśli skorzystacie z naszej pomocy i uwolnicie ludzi uwięzionych w niebieskim świetle, co z nimi zrobicie? Nie można wykluczyć, że w Delfach zakodowano całą ziemską populację, czyli około sześciu milionów ludzi, w tym także Chińczyków, Afrykańczyków, Indian z Ameryki Północnej, pre-Azteków...
– Wybacz, Bomanie, synu Ardis... – przerwał mu Trazymedes. – Nie rozumiemy twoich słów.
Boman podrapał się po policzku.
– Wyobrażacie sobie, ile to jest sześć milionów?
Nie wyobrażali sobie. Helena zaczynała powątpiewać, czy przybysz z Ardis ma równo pod sufitem.
– Wyobraźcie sobie trzydzieści Ilionów w szczytowym okresie rozwoju. Tylu właśnie ludzi może wyjść ze Świątyni Niebieskiego Promienia.
Większość Rady gruchnęła śmiechem. Helena zauważyła, że Hektor i Trazymedes są śmiertelnie poważni.
– Dlatego chcemy wam pomóc – ciągnął Boman. – Jesteśmy przekonani, że sprowadzenie do domu waszych braci, Greków, nie sprawi wam wielkiego kłopotu. Nie ma, oczywiście, waszych domów i miast, zniknęły świątynie i zwierzęta domowe, ale jest w bród dzikiej zwierzyny, którą błyskawicznie udomowicie i rozmnożycie...
Boman znów przerwał. Prawie wszyscy śmiali się lub chichotali, ale Hektor dał mu znak, żeby mówił dalej, nie tłumacząc, jaki błąd popełnił. Boman użył słowa „rżnąć się” odnoszącego się wyłącznie do ludzi, chociaż mówił o zwierzętach. Nawet Helena była rozbawiona.
– No, w każdym razie będziemy tam na was czekać. Morawce rozwiozą tych... cudzoziemców w ich ojczyste strony.
Tym razem użył – poprawnie – określenia „barbarzyńców”, chociaż było widać, że rozpaczliwie szukał innego.
– Dziękujemy ~ powiedział Hektor. – Trazymedesie. Jeżeli znajdziecie w Delfach wszystkich swoich rodaków, z Peloponezu, ze wszystkich wysp i wysepek, z Itaki, z Attyki, Beocji, Mesenii, Obe
sty, Chalkidike, Tracji i innych rozproszonych ziem, które wy cy, nazywacie domem, co z nimi zrobicie? Będziecie ich mis branych w jednym miejscu, bez miast, domów i wołów. Trazymedes pokiwał głową.
– Dostojny Hektorze, wyślemy wtedy pięć okrętów do Nc Ilionu z wiadomością o powodzeniu naszej misji. Reszta zo z wyzwoleńcami w Delfach, pomoże im bezpiecznie wrócić d mów, zapewni im pożywienie i schronienie i przypilnuje pors
– To może zająć całe lata – zauważył Deifobos. Brat Hekto gdy nie był entuzjastą Ekspedycji Delfickiej.
– Istotnie – zgodził się z nim Trazymedes. – Ale czy mamy wyjście, niż próbować oswobodzić nasze żony, matki, dziać dzieci, niewolników i sługi? To nasz obowiązek.
– Ktoś z Ardis mógłby faksować się tam w minutę, a uwolni w dwie minuty – rozległ się cierpki głos z sofy. Agamemnon.
Boman znów wystąpił na środek.
– Szlachetny Hektorze, królu Agamemnonie, dostojni członk Rady... Moglibyśmy zrobić tak, jak radzi Agamemnon. A pewi dnia wy również będziecie mogli się faksować, nie tak jak my, żadnych urządzeń, ale za pośrednictwem tak zwanych faksowę? Stąd jest do nich daleko, w Grecji zaś kilka by się znalazło... Ale biegam od tematu. Moglibyśmy udać się do Delf i uwolnić Grel jeśli nie w ciągu kilku minut, to najdalej kilku dni, ale zrozumi chyba, kiedy powiem, że to nie my powinniśmy to zrobić. To \ ludzie. To wy musicie zadbać o ich przyszłość. Kilka miesięcy t< uwolniliśmy nieco ponad dziewięć tysięcy naszych rodaków z inn niebieskiego promienia. Ucieszyliśmy się z przyrostu populacji, ponieważ nie poczyniliśmy zawczasu żadnych planów, okazało się nie bardzo umiemy się nimi zaopiekować. Po świecie włóczą się m wojniksów i kalibanów, nie mówiąc już o dinozaurach, strachptafo i innych dziwolągach, na które się natkniecie, porzuciwszy bezpiei ne mury Nowego Ilionu. Razem z naszymi morawieckimi sojusznik mi pomożemy wam rozwieźć po świecie wszystkich nie-Greków, a przyszłość samych Greków jest w waszych rękach.
Ta krótka przemowa, mimo że okraszona barbarzyńską gramatyki wywołała burzę oklasków. Helena też klaskała. Miała ochotę bliże poznać tego wysokiego mężczyznę.
Hektor stanął na środku sali i powiódł wzrokiem po wszystkie): zebranych.
– Głosujemy. Zwykła większość decyduje. Ci, którzy zgadzą jąsię, że Trazymedes i jego ochotnicy powinni wyruszyć do Delf, gdy tylko powieje sprzyjający wiatr, niech podniosą pięści. Przeciwnicy wyprawy wyciągają rękę przed siebie, dłonią w dół.
W posiedzeniu Wspólnej Rady uczestniczyła nieco ponad setka ludzi. Helena naliczyła siedemdziesiąt trzy podniesione pięści, w tym swoją, i tylko dwanaście opuszczonych dłoni – między innymi De-ifobosa i, z niewyjaśnionych powodów, Andromachy.
Zapanowała ogólna radość, a kiedy heroldowie ogłosili wynik głosowania zebranym na placu targowym tłumom, wiwaty odbiły się echem od świeżo wzniesionych, niskich murów Nowego Ilionu.
Hektor podszedł i zagadnął ją dopiero później, na tarasie. Przywitał się, pochwalił pyszne schłodzone wino i powiedział:
– Bardzo chcę płynąć z nimi, Heleno. Nie zniósłbym myśli, że wyruszyli beze mnie.
Aha, pomyślała Helena. To dlatego Andromacha była przeciw.
– Nie możesz tego zrobić, szlachetny Hektorze – powiedziała na głos. – Miasto cię potrzebuje.
– Też coś. – Hektor dopił wino i z łoskotem odstawił kielich na kamień, którego nie wmurowano jeszcze w ścianę. – Miastu nic nie zagraża. Od dwunastu miesięcy nie widzieliśmy żywego ducha. Przez ten czas odbudowaliśmy mury, jakie by one nie były, ale niepotrzebnie. Na świecie po prostu nie ma innych ludzi, w każdym razie nie w tych okolicach.
– Tym bardziej powinieneś zostać i pilnować naszych. – Helena uśmiechnęła się lekko. – Chronić nas przed dinozaurami i strasznymi ptakami, o których mówił ten wysoki mąż z Ardis.
Hektor dostrzegł figlarny błyskwjej oczachi odpowiedział uśmiechem. Helena zdawała sobie sprawę, że zawsze łączyła ich niezwykła nić – nuta flirtu, odrobiny prowokacji, więź głębsza niż między mężem i żoną.
– Boisz się, że twój przyszły małżonek nie podoła temu zadaniu?
– Wysoko cenię twego brata Deifobosa, Hektorze – odparła Helena z uśmiechem. – Ale nie przyjęłam jego oświadczyn.
– Priam chciałby, żebyś za niego wyszła. Parys też by się ucieszył.
Parys puściłby pawia, pomyślała.
– To prawda, Parys ucieszyłby się, wiedząc, że wychodzę za Deifobosa... albo innego ze szlachetnych synów Priama.
Zmieszanie na twarzy Hektora sprawiło Helenie niekłamaną przyjemność.
– Dochowasz tajemnicy? – zapytał szeptem.
– Naturalnie – odparła. O ile będzie mi to na rękę.
– Dołączę do ekspedycji Trazymedesa. Nie wiem, czy ktokol z niej powróci, ale będę za tobą tęsknił.
Niezdarnym gestem dotknął jej ramienia. Helena Trojańska przykryła jego szorstką dłoń swoją, gładką, i] cisnęła ją do swojego ramienia. Spojrzała mu głęboko w szare c
– Jeżeli popłyniesz z nimi, szlachetny Hektorze, będę za tobąi nić nie mniej od ślicznej Andromachy.
Ale i nie więcej, dodała w myślach. Bo zamierzam być na tej prawie pasażerką na gapę, choćby miało mnie to kosztować ws: kie perły i diamenty z mojej całkiem pokaźnej fortunki.
Trzymając się w ten sposób za ręce, podeszli do balustrady dk go kamiennego tarasu. Tłum na rozciągającym się w dole placu lał ze szczęścia.
Na środek, w to samo miejsce, gdzie przez stulecia stała fonta tłum pijanych Greków i Trojan, spoufalonych jak bracia i sio przywlókł skądś olbrzymiego drewnianego konia. Tak dużego, żt zmieściłby się w Bramie Skajskiej, gdyby jeszcze stała. Nowa, sza i pozbawiona nadproża brama, pospiesznie wybudowana w n scu, gdzie kiedyś rósł dąb, otworzyła się przed nim szeroko.
Jakiś dowcipniś rozgłosił, że drewniany koń ma być symbo Upadku Ilionu, a ponieważ właśnie przypadała rocznica tego wj rżenia, zamierzali spalić drewnianą kukłę. Wszyscy się weselili.
Helena i Hektor patrzyli – cały czas zetknięci dłońmi, bez sło ale nie bez porozumienia – jak tłum podpala olbrzymiego ko Wyrzucone przez morze, suche jak wiór drewno błyskawicznie z; ło się ogniem i tłum w popłochu zaczął się cofać. Konstable rzu się naprzód z włóczniami i tarczami, a zebrani na tarasach dosto cy zaszemrali z dezaprobatą.
Helena i Hektor wybuchnęli gromkim śmiechem.
S
iedem lat i pięć miesięcy po Upadku Ilionu. Mojra teleportowała się na łąkę. Był piękny letni dzień. W ciei pobliskiego lasu szybowały motyle, pszczoły unosiły się nad ko czyną.
Czarny morawiecki żołnierz podszedł do niej ostrożnie, grzecznie ją wypytał i poprowadził na szczyt wzgórza, gdzie łagodny południowy wiatr szeleścił połami niedużego, otwartego namiotu – a właściwie płóciennej wiaty rozpiętej na czterech drążkach. W cieniu stały stoliki, nad którymi nachylało się kilkoro ludzi i morawców. Oglądali i czyścili wyłożone na nich przedmioty.
Najmniejsza postać, siedząca na własnym taboreciku, obróciła się i widząc Mojrę, zeskoczyła i podeszła, żeby się z nią przywitać.
– Mojro – powiedział Mahnmut. – Jakże miło cię widzieć. Wejdź, proszę, schroń się przed słońcem. Napijesz się czegoś?
Razem weszli do cienia.
– Sierżant twierdzi, że na mnie czekałeś.
– Czekałem od naszej ostatniej rozmowy przed dwoma laty.
Mahnmut podszedł do barku i wrócił ze szklanką zimnej lemoniady. Morawce i ludzie zerkali ciekawie na Mojrę, ale na razie nikomu jej nie przedstawiał. Jeszcze nie.
Z wdzięcznością przyjęła lemoniadę i zaczęła jąpopijać. Lód musiał być codziennie faksowany lub tekowany z Ardis albo innej dalekiej osady. Rozejrzała się po łące, która ciągnęła się dobre półtora kilometra do brzegów rzeki, ograniczona od północy lasem, a od południa nierównym, gęsto zarośniętym terenem.
– Przed kim chronią was morawieccy żołnierze? – spytała. – Przed turystami? Tłumem gapiów?
– Prędzej przed strachptakami i młodymi tyranozaurami, które czasem się tu zapuszczają. Co też ci postludzie sobie myśleli, że zacytuję mojego przyjaciela Orphu.
– Często się z Orphu widujecie?
– Codziennie. Wieczorem spotykamy się w Ardis na przedstawieniu. Przyjdziesz?
– Być może. Skąd wiesz, że zostałam zaproszona?
– Nie tyjedna rozmawiasz czasem z Arielem, moja droga. Chcesz jeszcze lemoniady?
– Nie, dziękuję. – Mojra znów zapatrzyła się na łąkę. Na ponad połowie jej obszaru zdjęto kilka górnych warstw gruntu, ale nie byle jak, koparką, lecz delikatnie, starannie, mozolnie. Najpierw zwinięto darń, numerowanymi kółeczkami i linkami zaznaczając wszystkie cięcia. Wszędzie ciągnęły się rowy o głębokości od kilkunastu centymetrów do kilku metrów. – Myślisz, że w końcu je znalazłeś, przyjacielu?
Morawiec wzruszył ramionami.
– To niewiarygodne, jak trudno na podstawie zapisków v wach ustalić dokładne położenie tego miasteczka. Zupełnii jakaś... jakaś moc usunęła ze źródeł wszystkie odniesienia, rzędne GPS, znaki drogowe, wspomnienia. Jakby jakaś... chciała, żebyśmy znaleźli Stratford-on-Avon.
Mojra posłała mu badawcze spojrzenie szaroniebieskich o
– A dlaczego jakaś... siła czy moc miałaby utrudniać ci zr nie tego, czego szukasz, drogi Mahnmucie?
Odpowiedział kolejnym wzruszeniem ramion.
– Mogę tylko zgadywać, ale przypuszczam, że ta hipotetyc: lub moc nie miała nic przeciwko temu, żeby ludzie brykali sobi mnażali się tu do woli, ale nie bardzo podobał jej się pomysł tu pewnego ludzkiego geniusza.
Mojra milczała.
– Chodź. – Mahnmut z dziecięcym entuzjazmem wskazał bliższy stół. – Popatrz. Jeden z ochotników znalazł to wczoraj nowisku numer 309.
Pokazał jej przełamaną kamienną płytę, pokrytą dziwaczn; tami.
– Nie rozumiem...
– My też nie rozumieliśmy. Dopiero doktor Hockenberry nił nam, co naprawdę widzimy. Widzisz tutaj IUM? Niżej US a tutaj ET?
– Skoro tak mówisz.
– Ale tak jest! Już wiemy, że to część inskrypcji pod popis która, jeśli wierzyć naszym zapisom, brzmiała kiedyś tak: JL PYLIUM, GENIO SOCRATUM, ARTE MARONEM: TERP GIT, POPULUS MAERET, OLYMPUS HABET.
– Moja łacina jest trochę zardzewiała – przyznała Mojra.
– Nasza też była. Tłumaczenie brzmi: „Nestor arbitrażu, Sc geniuszu, Wergiliusz sztuki. Ziemia go kryje, lud opłakuje, ma na własność”.
– Olimp... – powtórzyła w zadumie Mojra.
– Mieszkańcy miasteczka ufundowali popiersie i opatrzyli, właśnie tablicą. Kiedy pochowano go w kościele Trójcy Świę blicę też tam wmurowano. Dalszy ciąg jest po angielsku. Chces szeć?
– Naturalnie.
Stań, przechodniu. Doką) tak ci spieszno? Przeczytaj, jeśli łaska, kogo śmierć zawistna
w tym pomniku kryje. szekspira.
Czyja żywa natura zgasła. Czyje imię
grób ten zdobi bardziej niżli kwiaty.
Westchnijcie nad tym, kto tworzył
sztukę, by jego służyła rozumowi.
– Ładna – powiedziała Mojra. – I na pewno pomocna w twoich poszukiwaniach, prawda?
Mahnmut udał, że nie słyszy ironii w jej głosie.
– Datowana na dzień jego śmierci: dwudziesty trzeci kwietnia 1616 roku.
– Ale grobu nie znalazłeś?
– Na razie nie.
– Czy tam nie było jakiegoś nagrobka z inskrypcją? – zapytała Mojra z miną niewiniątka.
Mahnmut spojrzał na nią badawczo.
– Owszem, był – odparł po namyśle. – Był napis na płycie, która przykryła jego kości.
– I co tam napisano? „Morawcom, wara?” „Morawce – do domu?”
– Niezupełnie. Widniał na niej ponoć napis następującej treści:
Niech cię ręka boska broni, drogi przyjacielu, byś miał grzebać w tym dole w jakimkolwiek celu.
Błogosławiony, który w pokoju ostawi kamienie.
Przeklęty ten, który wzruszy poświęconą ziemię.
– Nie martwi cię ta klątwa?
– Nie. Mylisz mnie z Orphu z Io. To on uwielbia dwuwymiarowe czarno-białe horrory z Foksa. No wiesz, Mumia, i tak dalej...
– Ale...
– Nie chcesz, żebyśmy go znaleźli, Mojro?
– Mahnmucie drogi, zorientowałeś się już chyba, że nie chcemy wchodzić w drogę wam, ludziom, naszym nowym gościom z Grecji i Azji... Nikomu. I do tej pory chyba się wam nie naprzykrzaliśmy, prawda?
Mahnmut nie odpowiedział. Mojra dotknęła jego ręki.
– Ale jeśli chodzi o ten... projekt. Nie masz czasem wrażenia, że bawisz się w Boga? Tak odrobinkę?
– Znasz doktora Hockenberry’ego?
– Naturalnie, rozmawiałam z nim w zeszłym tygodniu.
– Dziwne... Nic mi nie mówił. Co tydzień przez dzień na ochotnika pomaga pr2y wykopaliskach. Ale nie o tym mówić. Postludzie i bogowie z Olimpu z całą pewnością I w Boga, kiedy odtworzyli ciało, wspomnienia i osobowośi Hockenberry’ego z jego szczątków, zapisów komputerowy tek DNA. I udało im się. Jest fantastycznym człowiekiem.
– Na to wygląda. Słyszałam, że pisze książkę.
– Tak, tak... – Morawiec pogrążył się w zadumie.
– No, powodzenia. – Mojra podała mu rękę na pożegnar zdrów ode mnie pierwszego integratora Asteague/Che, kie< baczysz. Przekaż mu, że herbatka w Tadżu wyszła bardzc tycznie.
Uścisnęła drobną dłoń morawca i zaczęła iść w stronę las nocnym skraju łąki.
– Mojro!
Odwróciła się.
– Nie wiem w końcu, czy przyjdziesz na przedstawienie
– Chyba tak.
– Zobaczmy się?
– Jeszcze nie wiem. Aleja na pewno cię zobaczę.
S
iedem lat i pięć miesięcy po Upadku Ilionu. Jestem doktorem filologii klasycznej i nazywam się Thon kenberry, dla przyjaciół Hockenbush. Chociaż z moich pr: którzy mnie tak nazywali, żaden już nie żyj e. Nie, inaczej; pi le, którzy mnie tak nazywali – przezwisko pochodzi z moich kich czasów w Wabash College – dawno obrócili się w proc świecie, w którym mnóstwo rzeczy obróciło się w proch.
Na pierwszej, dobrej Ziemi przeżyłem pięćdziesiąt parę lat gim życiu otrzymałem w darze nieco więcej niż dwanaście in nych lat: w Ilionie, na Olimpie, na Marsie (chociaż dowie się, że to Mars, tuż przed tym, jak musiałem się stamtąd w A teraz wróciłem tutaj, do domu. Na moją słodką Ziemię.
Mam wiele do opowiedzenia. Niestety, straciłem wszystkie nagrania i zapiski, jakie przez te dwanaście lat poczyniłem w roli scholia-sty i naukowca. Przepadły kamienie tekstowe, na których rejestrowałem codzienne obserwacje z trojańskiego pola bitwy, żeby oddać je potem muzie, przepadły moje pracowicie nagryzmolone notatki, zgubiłem nawet otrzymany od morawców rejestrator, którego używałem, będąc świadkiem ostatnich dni Zeusa i Olimpu. Nie mam nic.
Ale to bez znaczenia – bo wszystko pamiętam. Każdą twarz. Każdego mężczyznę i każdą kobietę. Wszystkie imiona.
Zdaniem znawcówtematujednąz najpiękniejszych cech Iliadyjest fakt, że u Homera nie było anonimowych śmierci. Potężni, okrutni herosi umierali z pompą i rozmachem, a kiedy ginęli – sparafrazuję tu słowa innego naukowca – ginęli z łoskotem, pociągając za sobą wszystko, co posiadali: broń, pancerz, bydło, żony i niewolników. I imiona. W Iliadzie nikt nie umierał dyskretnie i bezimiennie.
Gdybym miał snuć swoją opowieść, chciałbym, żeby w niej było podobnie.
Ale od czego zacząć?
Jeżeli mam pełnić w niej rolę chóru – choć wcale mi się to nie podoba – mogę zacząć w dowolnym momencie. Zaczną więc od opowiedzenia, gdzie mieszkam.
Przeżyłem piękny czas z Heleną w Nowym Ilionie, kiedy miasto się odbudowywało. Grecy brali udział w budowie na mocy zawartego z Hektorem porozumienia, według którego Trojanie mieli pomóc im przy budowie okrętów, kiedy mury staną i miasto znów ożyje.
Ale ono nie umarło. Bo widzicie, Ilion – czy też Troja – to ludzie: Hektor, Helena, Andromacha, Priam, Kasandra, Deifobos, Parys... kurczę, nawet ta szkaradna Hypsipyle. Niektórzy z nich zginęli, ale inni przeżyli – a wraz z nimi przetrwało miasto. Wergiliusz to rozumiał.
Nie mogę być dla was Homerem. Nie mogę nawet być Wergiliu-szem, który opowie o upadku Troi... Zbyt mało czasu minęło, żeby jakaś historia się z tego wykluła, chociaż doszły mnie słuchy, że to się jeszcze może zmienić. Zobaczymy. Póki żyję, będę obserwował i wytężał słuch.
Na razie jednak mieszkam tutaj, w Ardis Town.
Nie w Ardis. Na łące, dwa kilometry od pawilonu faksu, całkiem blisko dawnego Dworu Ardis wyrósł nowy duży dom, w którym zamieszkała Ada z rodziną. Tam jest Dom Ardis. Ja mieszkam w Ardis Town.
Razem z nieco ponad dwudziestoma ośmioma tysiącam ludzi, jeśli wierzyć wynikom ostatniego spisu podatkoweg pięciu miesięcy. Na wzgórzu, wokół nowego domu Ady,] małe osiedle, ale większość miasta znajduje się tu, na dole, wej drodze do pawilonu. Tu są młyny, rynek z prawdziweg(nia, śmierdzące garbarnie, drukarnia z papiernią, barów w nadmiarze, dwie synagogi, jeden kościół, który chyba i wiej byłoby nazwać Pierwszym Kościołem Chaosu, kilka restauracji, warsztat szkutniczy (śmierdzący niewiele mnie-barnia), biblioteka (którą osobiście pomogłem założyć) i szk ciąż większość dzieci mieszka na razie w Domu Ardis i jego W Ardis Town większość uczniów stanowią dorośli, którzy czytać i pisać.
Około połowy mieszkańców stanowią Grecy. Druga pi Żydzi. Jakoś się dogadują. Zazwyczaj.
Żydzi mają tę przewagę, że są wyposażeni we wszystkie czyli mogą się faksować w cholerę, gdzie chcą i kiedy chcą. potrafię, tylko że u mnie to nie jest faksowanie, a teleportac towa. Mam ją wbudowaną w komórki i DNA, bo tak mn albo Ktoś – zaprojektował i stworzył. Ale już się nie tekuję. odpowiadą jąmi powolniejsze sposoby podróżowania.
Istotnie, pomagam Mahnmutowi w realizacji projektu „! Willa”. Staram się go odwiedzać przynajmniej raz w tygodr pię, żeby udało mu się znaleźć Willa, i przypuszczam, że 01 o tym wie. Traktująto z Orphu jak hobby, a ja pomagam im dzie „co mi szkodzi”. Nikt – chyba nawet Mahnmut – ni< żeby Prospero, Mojra, Ariel i reszta wierchuszki, nawet taj Cisza, o której tyle się mówi, pozwolili małemu morawcow kości Williama Szekspira i rekombinować go z wydobytej DNA. Nie dziwię im się, że czują się zagrożeni.
Wieczorem szykuje się w Ardis przedstawienie. O tym tei cie. Wielu z nas, mieszkańców Ardis Town, wybiera sieje (chociaż – przyznaję – pagórek jest stromy, a droga i stopnie rzone i chętnie zapłacę piątaka za przejażdżkę jednym z p wehikułów obsługiwanych przez firmę Hannah. Żeby jeszczi kielnie nie hałasowały...
Ale skoro mowa o znajdowaniu i nieznajdowaniu ludzi, mniałem chyba wspomnieć, że odnalazł się mój stary komp Nightenhelser.
Kiedy widziałem go ostatni raz, mieszkał wśród prehistorycznych Indian na pustkowiu, które w przyszłości – za jakieś trzy tysiące lat – miało stać się Indianą. Miejsce było paskudne i zżerały mnie wyrzuty sumienia, że go tam zesłałem, ale chciałem znaleźć mu bezpieczną kryjówkę na czas wojny herosów z bogami. Kiedy po niego wróciłem, przepadł gdzieś razem z Indianami.
W dodatku gdzieś po okolicy błąkał się przecież jeszcze wściekły Patroklos, więc liczyłem się z tym, że Nightenhelsera już nie zobaczę.
Ale trzy i pół miesiąca temu faksowałem się do Delf. Trazymedes, Hektor i ich wesoła banda awanturników wyłączyła niebieski promień i-patrzcie i drzyjcie! – po mniej więcej ośmiu godzinach, wśród oszołomionych ludzi, głównie Greków, wychodzących z maleńkiego budyneczku (przypomniała mi się stara cyrkowa sztuczka, w której na arenę wyjeżdżał mały samochodzik i wysiadało z niego pięćdziesięciu klaunów), rozpoznałem Nightenhelsera (tak, zawsze mówiliśmy sobie po nazwisku).
Kupiliśmy sobie lokal, w którym teraz siedzę i piszę. Jesteśmy partnerami. Uwaga: pisząc „partnerzy”, mam na myśli wspólników w interesach, nie partnerów w tym dziwnym dwudziestopierwszo-wiecznym rozumieniu odnoszącym się do dwójki mężczyzn. Nie zamieniłem Heleny Trojańskiej na Nightenhelsera z Ardis Town. Owszem, miewam ze sobą różne problemy, ale nie w tej akurat dziedzinie.
Ciekawe, co by powiedziała Helena o naszej gospodzie? Nazywa się Dombey i Syn (to był pomysł Nightenhelsera, jak na mój gust – zbyt cukierkowy) i ma wielu wiernych klientów. Jest dość czysta w porównaniu z innymi knajpami, które usłały brzeg rzeki jak zwieszające się poza krawędź dachu stare dachówki. Nasze kelnerki są kelnerkami, a nie dziwkami (w każdym razie nie w czasie pracy i nie w naszym lokalu). Sprzedajemy najlepsze piwo – Hannah, która, jak głosi plotka, jest pierwszą milionerką nowej ery Ardis, ma również własny browar. Najwyraźniej tajniki warzenia piwa opanowała razem z sekretami rzeźbiarstwa i metalurgii. Nie pytajcie mnie, jak to możliwe.
Rozumiecie już teraz, dlaczego boję się zacząć moją epicką opowieść? Cały czas zbaczam w dygresje. Nie trzymam się tematu.
Może kiedyś ściągnę Helenę do Ardis Town. Zapytam, jak jej się tu podoba.
Podobno obcięła włosy, przebrała się za mężczyznę i razem z Hektorem i Trazymedesem popłynęła do Delf. Chodzą słuchy, że obaj
wodzą za nią oczami jak psy za kością. Oto kolejny powód, rego nie powinienem zaczynać mojego eposu – metafory i pi nia zawsze kiepsko mi wychodziły. Jak to ujął Nightenhelsei trop-ikalnie upośledzony. Ale mniejsza z tym.
Podobno! Co ja bredzę? Przecież wiem, że Helena \ w skład Ekspedycji Delfickiej. Widziałem jąna własne oczj nie wygląda z tymi krótkimi włosami i opalenizną. Naprawd nie. Nie przypomina już mojej Heleny, ale i tak jest piękna, piękna.
Mógłbym godzinami opowiadać wam o mojej knajpie, Town, o polityce w powijakach (jest tak samo bezużyteczna dząca jak prawdziwe dziecko na tym etapie), o mieszkańca steczka, Grekach i Żydach, tych z funkcjami i tych bez, tych cych i tych cynicznych... Ale to nie ta historia.
Poza tym, jak się wkrótce przekonam, to nie ja jestem p wym gawędziarzem. Nie jestem wybrańcem. Nie jestem 1 Wiem, że w tej chwili te słowa brzmią absurdalnie, ale poc: jeszcze chwilę, a przekonacie się, co miałem na myśli.
Ostatnie osiemnaście lat – a zwłaszcza pierwsze jedenaście było dla mnie bardzo ciężkie. Czuje się tak samo poharatany jany psychicznie, jak stary Orphu z Io fizycznie. Orphu wi czasu spędza w Ardis, na wzgórzu. Niedługo z nim też się sp Przyjdzie na przedstawienie, ale wcześniej, jak co dzień p dniu, ma spotkanie z dzieciakami. To właśnie podsunęło mi i mimo wieloletniego doświadczenia w roli scholiasty i na wcale nie jestem najlepszym gawędziarzem. I nie ja opowie storię, kiedy nadejdzie czas.
Tak, ostatnie osiemnaście lat, a szczególnie pierwsze jed< było trudne – ale chyba sporo mi dały. Mam nadzieję, że i w> jecie to samo, kiedy usłyszycie całą opowieść. A jeśli nie, to dzie w tym mojej winy; abdykuję po drodze. Moje wspomn jednak do wzięcia dla każdego, kto będzie nimi zainteresow
A teraz przepraszam, na mnie już czas. Schodzą się klienci cy: właśnie skończyła się dzienna zmiana w garbarniach. Uc smród... Jedna kelnerka się nam pochorowała, druga uciekfc dym Ateńczykiem, który przybył tu z Delf, i... no cóż... Z< sam. Barman przyjdzie na nocną zmianę za trzy kwadranse razie chyba zacznę polewać piwo i kroić pieczeń.
Dr Thomas Hockenberry. „DR” jak „Do Roboty”.
Przepraszam. Nie licząc paru słownych gierek i wysilonych żartów, poczucie humoru nigdy nie było moją najmocniejszą stroną.
Do zobaczenia po południu, przy gawędzie. Przed przedstawieniem.
S
iedem lat i pięć miesięcy po Upadku Ilionu. W dzień przedstawienia Harman miał coś do załatwienia w Suchej Dolinie. Po lunchu włożył termoskórę i kombinezon bojowy, ze zbrojowni Domu Ardis wypożyczył broń energetyczną i faksował się na Antarktydę.
Odkopywanie pozostawionej przez postludzi kopuły pola statycznego przebiegało zgodnie z planem. Kiedy przechodził między maszynami i agregatami i uskakiwał przed podmuchem z dysz transportowego szerszenia wlokącego ładunek na północ, z trudem przychodziło mu uwierzyć, że osiem i pół roku wcześniej przybył do tej właśnie doliny z Adą, niewiarygodnie młodą Hannah i pucołowatym Daemanem wiecznym chłopcem, szukając śladów Żydówki Wiecznej Tułaczki, która okazała się mieć na imię Savi.
Część statycznej kopuły znajdowała się dokładnie pod głazem, na którym Savi wyryła symbole, które zaprowadziły ich do jej domu na stokach Erebusa. Już wtedy wiedziała, że Harman jest jedynym człowiekiem na świecie, który odczyta jej znaczki.
Prace nadzorowali Raman i Alkinoos. I odwalali kawał dobrej roboty. Harman przejrzał razem z nimi listę sprzętu, żeby było jasne, co gdzie ma trafić: broń energetyczna szła głównie do Hughes Town i Cho-mu, termoskóry do Bellinbadu, pełzacze do Ułanbatu i Posiadłości Lomana. Nowy Ilion dopominał się o kartaczownice starego typu.
Harman się uśmiechnął. Jeszcze dziesięć lat i Grecy z Trojanami będą używać takich samych zdobyczy techniki jak wszyscy, pewnie nawet przenosić się z miejsca na miejsce za pośrednictwem fakso-węzłów. Niektórzy członkowie Ekspedycji Delfickiej znaleźli już pierwszy pawilon, nieopodal Olimpu – ale nie góry, tylko miasta, w którym odbywały się starożytne igrzyska.
No cóż, pozostało tylko stale ich wyprzedzać – w technice i w innych dziedzinach.
Powinien już wracać do domu, ale chciał jeszcze po drodze zć rzec w jedno miejsce. Pożegnał się z Ramanem i Alkinoosem i fa sował się dalej.
Wrócił na Golden Gate w Machu Picchu, gdzie siedem i pół roi wcześniej zwrócono mu życie. Nie faksował się na sam most, tyli na górski grzbiet po drugiej stronie doliny, naprzeciw ruin. Wid zabytkowej budowli nigdy mu się nie nudził, zwłaszcza że z tej odle łości obrastające ją zielone bąble stawały się praktycznie niewidoc ne, ale nie tylko przez sentyment tu wrócił.
Miał się z kimś spotkać.
Patrzył, jak popołudniowe chmury wpływają od strony wodosp du w głąb doliny. Słońce ozłociło je, kiedy na wpół przesłoniły M chu Picchu, upodabniając je do kamieni rzuconych w morze mgi Gdziekolwiek spojrzał, życie wygrywało antyentropicznąwalkę z cł osem i rozpraszaną energią – trawa na stokach gór, korony drzf w dolinie, kondory zataczające koła w powietrzu, strzępy mchów linach nośnych mostu, nawet rdzawe porosty na kamieniach.
Jakby dla wytrącenia go z zachwytu nad życiem i mnogością je form, z południa na pomoc przemknął po niebie statek kosmiczi Zostawił po sobie smugę gazów odrzutowych, która wolno rozp-wała się nad Andami. Harman nie zdążył go rozpoznać, zanim rr szyna zniknęła za pomocnym widnokręgiem, po drugiej stronie ru odprowadzana potrójnym gromem dźwiękowym. Jak na szerszei przewożącego sprzęt z Suchej Doliny była stanowczo zbyt duża i szybka; może to Daeman wracał z jednej z tych wspólnych ludzk – morawieckich wypraw, mających na celu badanie i rejestrował zmniejszającego się napięcia kwantowego między Ziemią i Marse
Mamy własne statki kosmiczne, pomyślał i uśmiechnął się p nosem. Zabawna była ta pycha – ale przyjemnie rozgrzewała sen przynajmniej dopóki nie przypomniał sobie, że statki kosmiczne mc i mają, ale na razie nie potrafią ich budować.
Miał nadzieję, że dożyje czasów, kiedy ludzkość zacznie konsti ować własne statki. Pomyślał o poszukiwaniach kadzi regenerac; nych w pierścieniach orbitalnych.
– Dzień dobry – usłyszał za plecami znajomy głos.
Odruchowo podniósł broń, ale opuścił ją, zanim jeszcze zdążył i
dobrze odwrócić.
– Witaj, Prospero.
Stary mag wyszedł z zagłębienia wśród skał.
– Przybywasz uzbrojony po zęby. Spodziewałeś się, że i ja będę miał broń?
Harman uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Nigdy nie jesteś bezbronny.
– Nie, jeśli dowcip uznamy za broń.
– Albo przebiegłość.
Mag uniósł starcze, pożyłkowane ręce w obronnym geście.
– Ariel mówił, że chciałbyś się ze mną spotkać. Chodzi o sytuację w Chinach?
– Nie, tym zajmiemy się kiedy indziej. Chciałem ci przypomnieć
0 przedstawieniu.
– Ach tak... Przedstawienie.
– Zapomniałeś? Czy postanowiłeś nie przyjść? Nie licząc twojego zastępcy, wszyscy będą niepocieszeni.
– Musiałbym opanować kawał tekstu, mój młody Prometeuszu...
– Nie taki, jakiego nam kazałeś się nauczyć.
Prospero bezradnie rozłożył ręce.
– Mam powiedzieć zastępcy, żeby kontynuował przygotowania? Będzie zachwycony.
– Może jednak bym się pojawił... Ale czy naprawdę muszę być aktorem, nie gościem?
– Tym razem tak. Kiedy będziemy wystawiać Henryka IV, będziesz naszym gościem honorowym.
– Prawdę mówiąc, chętnie zagrałbym Falstaffa.
Harman roześmiał się, aż echo poniosło się po górach.
– Powiem Adzie, że przyjdziesz. Zostaniesz na bankiecie, kiedy opadnie kurtyna?
– Bankietu wprost nie mogę się doczekać. Tremy niekoniecznie.
– No cóż... Połamania nóg.
Harman skinął głową i faksował się do domu.
W Ardis zdał broń i kombinezon, przebrał się w płócienne spodnie
1 kurtkę, włożył lekkie buty i wyszedł na północną łąkę, gdzie w teatrze trwały ostatnie przygotowania. W piwnych altankach, nad sceną i świeżo zbitymi z desek krzesłami wieszano kolorowe lampki. Hannah, stojąc na scenie, sprawdzała nagłośnienie. Ochotnicy nakładali ostatnią warstwę farby na tło. Ktoś na przemian podnosił i opuszczał kurtynę.
Na jego widok Ada próbowała podejść bliżej, prowadząc za rączkę dwuletnią Sarah, ale mała była zmęczona i marudna, więc mama
musiała wziąć ją na ręce. Harman pocałował je obie. A potetr jeszcze raz.
Spojrzała przez ramię na scenę i rzędy krzeseł, odgarnęła z t kosmyk włosów i spytała:
– Burzał Naprawdę myślisz, że jesteśmy na to gotowi?
Harman wzruszył ramionami. Objął ją.
– Była następna w kolejności.
– A nasza gwiazda przyjdzie?
Oparła się o niego. Sarah pisnęła i przesunęła się tak, żeby i buzię w ramiona obojga rodziców.
– Tak powiedział – odparł Harman, chociaż sam nie bardzc wierzył.
– Byłoby miło, gdyby mógł pojawić się na próbie.
– Wiesz... Nie możemy żądać zbyt wiele.
– Tak sądzisz?
Ada posłała Harmanowi spojrzenie, przez które już przed i laty zaliczył ją do niebezpiecznych kobiet.
Sonik z ogromną prędkością śmignął tuż nad lasem i domam rując się w stronę miasta.
– Mam nadzieję, że jakiś zidiociały dorosły, a nie dzieciak – i nęła Ada.
– Skoro o dzieciakach mowa... Gdzie nasz mały? Nie widz się z nim rano, chciałbym się chociaż przywitać.
– Siedzi na ganku. Godzina opowieści.
– No tak, godzina opowieści.
Odwrócił się w stronę dolinki, w której zwykle odbywały s wędy, ale Ada złapała go za ramię.
– Harmanie...
Odwrócił się do niej.
– Przed chwilą przybył Mahnmut. Mówi, że może przyjdzie 1\
Wziął ją za rękę.
– To chyba dobrze... Nie uważasz?
Pokiwała głową.
– Będzie Prospero, będzie Mojra, zaprosiłeś Ariela... A jeśi liban też się zjawi?
– Nikt go nie zapraszał.
Ścisnęła jego dłoń. Nie miała ochoty na żarty. Wskazał miejsca wokół teatru i altanek, gdzie mieli stanąć townicy z bronią energetyczną.
– Ale dzieci przyjdą na przedstawienie. I ludzie z miasta...
Harman pokiwał głową.
– Kochanie, Kaliban może się tu tekować, kiedy zechce. Ale na razie tego nie zrobił.
Pokiwała głową, ale nie puściła jego ręki. Pocałował ją.
– Elian od pięciu tygodni ćwiczy jego rolę – przypomniał jej. – „Nie bój się; wyspa jest pełna przyjemnych dźwięków i śpiewów, które nic nie szkodzą” – zacytował.
– Chciałabym, żeby zawsze tak było.
– Ja też, mój skarbie. Ale oboje wiemy, ty nawet lepiej ode mnie, że to niemożliwe. Idziemy zobaczyć, jak Johnny słucha gawędy?
Orphu z Io nadal był niewidomy, ale rodzice nie bali się, że na coś wpadnie albo kogoś stratuje, kiedy ośmioro czy dziewięcioro najodważniejszych maluchów z Ardis wdrapywało się na bosaka na jego ogromną skorupę. Zwyczaj przejażdżki na Orphu do doliny na godzinę opowieści wpisał się w tradycję Ardis. John, siedmiolatek, najstarszy, siedział w najwyższym punkcie korpusu morawca.
Orphu poruszał się bezszelestnie i uroczyście, popychany bezgłośnymi silniczkami odrzutowymi, i tylko chichoty i pokrzykiwania dzieci – tych na jego grzbiecie i tych idących z tyłu – mąciły podniosły nastrój. Minęli stary wiąz i zeszli w dolinkę między krzewami i nowymi domami.
W płytkim zagłębieniu terenu, w niezwykły sposób ukrytym przed wzrokiem większości mieszkańców Ardis – poza rodzicami kilkorga dzieci – maluchy zeskoczyły z grzbietu morawca i rozsiadły się na trawie. John jak zwykle usiadł najbliżej Orphu. Obejrzał się przez ramię, pomachał tacie, ale nie poszedł się przywitać. Opowieści były ważniejsze.
Harman, stojący obok Ady i pochrapującej Sarah (Adzie zdrętwiały już ręce pod ciężarem dziewczynki), dostrzegł przy żywopłocie Mahn-muta. Skinął mu głową, ale mały morawiec nie odrywał wzroku od Orphu i dzieci.
– Opowiedz o Gilgameszu! – poprosił jeden z sześciolatków.
Metalowy krab zakołysał korpusem w przód i w tył, jakby kręcił
przecząco głową.
– To na razie zamknięty rozdział – zadudnił. – Dziś zaczniemy coś nowego.
Dzieci były zachwycone.
– To będzie długa opowieść.
Basowy głos morawca nawet w uszach Harmana brzmiał kojąco i intrygująco. Dzieci piszczały z uciechy. Dwóch szamoczących się chłopców sturlało się z górki po trawie.
– Słuchajcie – powiedział Orphu.
Długim, giętkim manipulatorem rozdzielił poszturchujących się malców i posadził ich w odległości dwóch metrów. Natychmiast zapomnieli o sprzeczce, zahipnotyzowani jego głębokim basem. Gniew Achilla, bogini, głoś, obfity w szkody, Który ściągnął klęsk tyle na greckie narody, Mnóstwo dusz mężnych wcześnie wtrącił do Erebu, A na pastwę dał sępom i psom bez pogrzebu Walające się trupy rycerskie wśród pola: Tak Zeusa wielkiego spełniała się wola Odtąd, gdy się zjątrzyli sporem niebezpiecznym Agamemnon, król mężów, z Achillem walecznym...
Podziękowania
Dziąkują Jeanowi-Danielowi Breque za to, że pozwolił mi wykorzystać opis jednego ze swoich ulubionych spacerów ~ aleją Daumesnil i Promenadę Plantee. Pełny opis tej cudownej wycieczki znajdziecie państwo w jego eseju Green Tracks, zamieszczonym w opublikowanej przez wydawnictwo Penguin książce Time out Book of Paris Walks.
Dziąkują również profesorowi Keithowi Nightenhelserowi za podsu-niącie cytatu o Renoirze twórcy ze Strony Guermantes.
Dziąkują wreszcie Jane Kathryn Simmons za pozwolenie na przedruk jej wiersza Poroniony.