Dan Simmons
Ilion
Przekład Wojciech Szypuła
Tę powieść dedykuję Wabash College:
jego studentom, wykładowcom i spuściźnie
Tymczasem myśli, zmęczone rozkoszą,
W świat szczęśliwości większej się przenoszą:
Umysł – ocean, gdzie każdy gatunek
Znajdzie swój własny wierny wizerunek -
Wznosi się przecież nad rzeczy gotowe
I tworzy światy inne, morza nowe,
Choć stawia ponad wszystko, co stworzone,
W zielonym cieniu dumanie zielone.
Andrew Marvell Ogród
[Przeł. S. Barańczak.]
Jedne straciwszy, w drugie zamożesz się zbiory,
Nowe pozyskasz sprzęty, stada i obory;
Dusza się nie powróci, nikt się nie doczeka,
Aby na nowo przyszła ożywiać człowieka.
Achilles w Iliadzie Homera
księga IX w. 419-422
[Ten i dalsze cytaty z Iliady w przekładzie F.K. Dmochowskiego.]
Serce bijące gorzko, czekające.
Kaliban w wierszu Roberta Browninga
Kaliban o Setebosie
[Przeł. T. Kubikowski.]
Gniew. Wyśpiewaj, muzo, gniew Achillesa, syna Peleusa, mężobójcy, któremu los śmierć przeznaczył, wyśpiewaj gniew, który kosztował Achajów życie wielu dobrych ludzi i wiele dusz posłał w mroki okrutnego Domu Śmierci. I wyśpiewaj też, muzo, gniew bogów, drażliwych i jakże potężnych tu, na nowym Olimpie; gniew postludzi, choć ci już dawno odeszli z tego świata; gniew nielicznych ocalałych prawdziwych ludzi, choć ci z kolei stali się egocentryczni i bezużyteczni. Śpiewając, muzo, wspomnij też o gniewie tych świadomych, czujących, poważnych, lecz niezbyt bliskich ludziom istot, które śnią pod lodami Europy, umierają w siarkowym popiele Io, rodzą się w zimnych dolinach Ganimedesa.
Ach, śpiewaj i o mnie, muzo, o wskrzeszonym wbrew swojej woli Hockenberrym, biednym, martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciół zwanym Hockenbushem – przez przyjaciół, którzy dawno obrócili się w proch, w świecie, który dawno został zapomniany. Wyśpiewaj mój gniew, muzo – o tak, mój gniew! – nawet jeśli jest on wątły i nic nieznaczący w porównaniu z gniewem bogów nieśmiertelnych albo gniewem Achillesa bogobójcy.
Albo muzo, lepiej w ogóle nie śpiewaj. Znam cię. Byłem twoim sługą i niewolnikiem, dziwko niezrównana. Nie ufam ci. Nie ufam ci ani trochę.
Jeżeli mam w tej opowieści pełnić rolę chóru – choć wcale mi się to nie podoba – mogę zacząć gdziekolwiek. Zacznę więc tutaj...
Ten dzień niczym nie różni się od wielu dni, jakie upłynęły od moich ponownych narodzin, które miały miejsce przed ponad dziewięciu laty. Budzę się na terenie scholii. Otaczają mnie olbrzymie kamienne głowy, czerwony piasek ciągnie się po horyzont, nade mną wisi błękitne niebo. Muza wzywa mnie do siebie, mordercze cerberydy obwąchują mnie i wpuszczają do środka, kryształową windą wjeżdżam – jak zwykle – dwadzieścia siedem kilometrów po zboczu Olimpu na położone pod szczytem łąki i, zaanonsowany w pustej willi muzy, odbieram rozkazy od schodzącego z dyżuru scholiasty, a potem zakładam bransoletę morfującą i pancerz bojowy, wsuwam paralizator za pas i tekuję się – przenoszę za pomocą TK, teleportacji kwantowej – na równinę pod Ilionem. Jest wieczór.
Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić oblężenie Troi – ja zajmowałem się tym zawodowo przez dwadzieścia lat – wiedzcie, że wasze wyobrażenia zapewne do pięt nie dorastały faktom. W moim wypadku tak właśnie było. Rzeczywistość jest o wiele piękniejsza i straszniejsza niż wizje niewidomego poety.
Przede wszystkim samo miasto – Troja, Ilion, jedno z najwspanialszych ufortyfikowanych starożytnych polis. Znajduje się nieco ponad trzy kilometry od plaży, na której stoję, i ze swojego wzniesienia dominuje nad okolicą. Jest piękne. Tysiące pochodni i ognisk oświetlają jego mury i iglice – nie tak może niebosiężne, jak to przedstawiał Marlowe, ale i tak niewiarygodne: wysokie, krągłe, obce. Imponujące.
Dalej: Achajowie, Danajowie i reszta najeźdźców, którzy formalnie nie są jeszcze „Grekami” (ten naród ukształtuje się dopiero za dwa tysiące lat), ale których mimo to tak właśnie będę nazywał. Ich obozowiska ciągną się wzdłuż brzegu na przestrzeni wielu kilometrów. Kiedy wykładałem Iliadę, powtarzałem moim uczniom, że wojna trojańska – mimo epickiego rozmachu, jaki nadał jej Homer – była prawdopodobnie całkiem skromną potyczką: ot, parę tysięcy Greków starło się z paroma tysiącami Trojan. Nawet najznamienitsi członkowie scholii, grupy znawców Iliady chełpiącej się dwutysiącletnią tradycją, twierdzili, że czarne okręty przywiozły na trojański brzeg najwyżej pięćdziesiąt tysięcy Achajów i ich sprzymierzeńców.
Mylili się. Z moich obecnych szacunków wynika, że dwieście pięćdziesiąt tysięcy Greków walczy pod Troją z o połowę mniej liczną armią obrońców. Wygląda na to, że bohaterowie zlecieli się pod Ilion ze wszystkich greckich wysp (wojna to przecież obietnica łupów), zabierając po drodze swoich żołnierzy, sojuszników, służących, niewolników i nałożnice.
Widok jest niesamowity: ciągnące się bez końca rozświetlone namioty, częstokoły, całe kilometry okopów wyrytych w twardym gruncie powyżej plaży – nie po to bynajmniej, żeby się w nich chować, lecz by przeszkodzić natarciu trojańskiej kawalerii. Blask płomieni migocze na tarczach i grotach włóczni; scenerię rozświetlają tysiące ognisk, przy których Grecy grzeją się, gotują, palą trupy.
Palą trupy.
Od kilku tygodni w greckich szeregach szerzy się zaraza. Pierwsze zaczęły padać osły i psy, później gdzieś tam zmarł żołnierz, gdzie indziej służący, aż ostatnio choroba przerodziła się w prawdziwą epidemię. W ciągu dziesięciu dni zmarło więcej Achajów i Danajów, niż przez całe miesiące padło z rąk Trojan. Ja osobiście podejrzewam tyfus. Grecy są przekonani, że to gniew Apolla.
Widziałem Apolla z daleka, zarówno tutaj, jak i na Olimpie. Wredny gość. Boski strzelec, pan srebrnego łuku, który „strzałę wypuszcza daleką”, jest bogiem zdrowia, ale także patronem choroby. Co ważniejsze, jest także głównym niebiańskim sprzymierzeńcem Trojan i gdyby dać mu wolną rękę, wygubiłby Achajów do nogi. Nieważne więc, czy źródłem tyfusu są zatrute trupami rzeki, czy srebrny hak boga; Grecy mają rację, mówiąc, że Apollo źle im życzy.
Tymczasem achajscy królowie – każdy z tych greckich bohaterów jest królem w swoich stronach i w swoich oczach – zbierają się w namiocie Agamemnona, by radzić o tym, jak położyć kres zarazie. Zmierzam w tamtą stronę bez pośpiechu, można by powiedzieć: niechętnie, chociaż po ponad dziewięciu leniwie toczących się latach nadchodzi najbardziej emocjonujący moment w moim życiu w roli obserwatora. Dziś wieczorem Iliada zaczyna się naprawdę.
Byłem już, rzecz jasna, świadkiem wielu wydarzeń, które Homer w swoim poemacie przeniósł w dogodniejszy czas; widziałem na przykład tak zwany Katalog Okrętów, czyli spis sił inwazyjnych, który znalazł się w drugiej księdze eposu, a który oglądałem przed dziewięciu laty w Aulidzie, porcie w cieśninie między Eubeą i greckim lądem, kiedy szykowano ekspedycję pod Troję. Śledziłem epipolesis, dokonany przez Agamemnona przegląd wojsk, który Homer umieścił w księdze czwartej, a który odbył się wkrótce po lądowaniu pod Ilionem Widziałem także scenę którą przedstawiałem niegdyś studentom jako teichoskopię, czyli „widok z muru”, kiedy to Helena wskazuje Priamowi achajskich bohaterów i wodzów trojańskich. Teichoskopia znalazła się w trzeciej księdze Iliady, choć w rzeczywistości miała miejsce wkrótce po lądowaniu i epipolesis.
Jeżeli w ogóle można tu mówić o jakiejś rzeczywistości.
Mniejsza z tym. Dziś wieczorem odbędzie się spotkanie w królewskim namiocie i dojdzie do konfrontacji między Achillesem i Agamemnonem. To początek Iliady, powinienem więc – jak na uczonego przystało – bez reszty skupić się na tej doniosłej chwili, lecz prawda jest taka, że guzik mnie to wszystko obchodzi. Niech się puszą. Niech sobie pokrzykują. Niech Achilles wyciągnie miecz... No nie, muszę przyznać, że akurat ten fragment szczerze mnie intryguje. Czy Atena naprawdę przybędzie osobiście, żeby go powstrzymać? Czy też jej interwencja jest tylko metaforą, a w istocie Achilles sam się opamięta, wiedziony zdrowym rozsądkiem? Całe życie marzyłem o tym, by poznać odpowiedzi na takie pytania, a teraz, gdy od wyjaśnienia zagadki dzielą mnie dosłownie chwile, o dziwo, mam... to wszystko... gdzieś.
Zmęczyło mnie dziewięć lat mozolnego odzyskiwania pamięci po bolesnym zmartwychwstaniu, dziewięć lat wiecznej wojny i przybierania heroicznych póz, że nie wspomnę już o zniewoleniu przez muzę i bogów. Nie zmartwiłbym się, gdyby na niebie pojawił się B-52 i zrzucił bombę atomową na Greków i Trojan. Chrzanię tych wszystkich bohaterów i ich drewniane rydwany.
Ale posłusznie maszeruję w stronę namiotu Agamemnona. Taki już mój los. Jeżeli nie będę świadkiem sporu i nie złożę sprawozdania muzie, ryzykuję coś więcej niż utratę posady. Bogowie po prostu zmienią mnie z powrotem w kupkę DNA, z której mnie stworzyli. I będzie, jak to się mówi, po wszystkim.
Daeman zmaterializował się nieopodal domu Ady. Zamrugał gapowato. Niebo było bezchmurne, zachodzące słońce płonęło czerwienią wśród drzew na grani, rozświetlając obracające się na kobaltowym firmamencie pierścienie B i R. Daeman miał prawo być zdezorientowany: tutaj dzień się kończył, a jeszcze przed sekundą, zanim wyfaksował się z przyjęcia w Ułanbacie, na którym Tobi świętował drugą dwudziestkę, był ranek. Minęły całe lata od jego ostatnich odwiedzin u Ady, a poza domami przyjaciół, których odwiedzał regularnie – Sedmana w Paryżu, Ono w Bellinbadzie, Risir na urwiskach Chomu – nigdy nie wiedział, w jakiej strefie czasowej i na którym kontynencie wyląduje. Chociaż z drugiej strony... I tak nie znał nazw kontynentów, nie miał pojęcia o ich położeniu, nie wiedział, co to geografia i strefy czasowe – nie przejmował się więc swoją niewiedzą.
Mimo wszystko czuł się zagubiony. Stracił cały dzień... A może zyskał? Jednego był pewien: powietrze miało tu inny aromat: bogatszy, bardziej dziki, bardziej wilgotny.
Rozejrzał się. Stał na środku platformy faksowej. Permabetonowy krąg otaczały ozdobne żelazne kolumny, podtrzymujące – niczym w pergoli – kratownicę z żółtego kryształu. Pośrodku znajdował się obowiązkowy obelisk z symbolem, którego Daeman nie umiał odcyfrować. W całej dolinie nie było żadnej innej budowli – tylko trawa, drzewa, strumień w oddali i powoli obracające się pierścienie na niebie, przywodzące na myśl mechanizm jakiegoś olbrzymiego żyroskopu.
Wieczór był ciepły, powietrze – inaczej niż w Ułanbacie – przesycone wilgocią. Platforma znajdowała się na środku łąki okolonej wianuszkiem niskich wzgórz. Pięć metrów od niej czekał stareńki, dwuosobowy, jednokołowy kabriolet. Nad kozłem unosił się równie wiekowy służek, a między drewnianymi hołoblami stał wojniks. Daeman wracał do Ardis po dziesięcioletniej z górą nieobecności, ale szybko przypomniał sobie związane z taką wizytą barbarzyńskie niewygody. Jak można było nie mieć faksowęzła w domu?
– Daeman Uhr? – zapytał służek, chociaż musiał wiedzieć, kogo ma przed sobą.
Daeman chrząknął i pokazał mu sfatygowaną walizkę. Maleńki służek podfrunął bliżej, chwycił bagaż gościa w opatrzone poduszeczkami szczypce i załadował pod płócienną budę. Daeman wsiadł do pojazdu.
– Czekamy jeszcze na kogoś?
– Pan jest ostatni.
Służek zabuczał, zajął miejsce w półkolistej niszy woźnicy i cmoknął na wojniksa, który chwycił hołoble i ruszył truchtem w stronę zachodzącego słońca. Na żwirowej drodze spod zardzewiałych odnóży wojniksa i jedynego koła pojazdu unosiło się niewiele kurzu.
Daeman rozsiadł się na pokrytej zieloną skórą kanapie, wsparł ręce na lasce i napawał się urokami przejażdżki. Nie przybył do Ady w odwiedziny bezinteresownie, lecz po to, by ją uwieść. Bo tym właśnie Daeman się zajmował: uwodził młode kobiety. I kolekcjonował motyle. Różnica wieku – Ada niedawno skończyła dwadzieścia lat, a on zbliżał się do drugiej dwudziestki – zupełnie mu nie przeszkadzała, podobnie jak fakt, że byli ciotecznym rodzeństwem. Kazirodztwo dawno już przestało być tabu. Daeman nigdy nie słyszał o dryfie genetycznym, ale gdyby nawet ktoś uświadomił mu istnienie tego problemu, zaufałby konserwatorni. W konserwatorni wszystko dawało się naprawić.
Kiedy dziesięć lat wcześniej odwiedził wzgórze Ardis i próbował uwieść Virginię, kuzynkę Ady (z nudów, gdyż atrakcyjnością Virginia dorównywała wojniksowi), pierwszy raz zobaczył Adę nago. Szedł właśnie jednym z tysięcy korytarzy dworu Ardis, szukając oranżerii, w której miał zjeść śniadanie. Przechodząc obok pokoju dziewczyny, zajrzał przez uchylone drzwi. W wysokim, lekko zdeformowanym lustrze dostrzegł odbicie kąpiącej się Ady. Siedziała w wannie i ze znudzoną miną – od tamtej pory poznał ją lepiej i przekonał się, że nie jest fanatyczką higieny osobistej – spłukiwała ciało gąbką. Na widok młodej kobiety, która niczym imago motyla dopiero niedawno wynurzyła się z kokonu dzieciństwa, dorosłemu Daemanowi – był wówczas starszy niż Ada obecnie – zaparło dech w piersi.
Mimo jeszcze dziecięcych bioder, ud i pączkujących piersi, Ada rzeczywiście przykuwała wzrok. Miała jasną skórę, która nawet po długim czasie spędzonym na słońcu zachowywała delikatną, pergaminową biel. Jej szare oczy, malinowe usta i czarne jak smoła włosy dopełniały obrazu, jakby żywcem wyjętego z amatorskich erotyków. Zgodnie z obowiązującą modą większość kobiet goliła pachy, ale ani młoda Ada, ani – jak miał nadzieję Daeman – jej dorosła wersja nie przejmowały się zbytnio kaprysami mody. W myślach przebił szpilką i dołączył do swojej kolekcji zamrożony w lustrze obraz – dziewczęco-kobiece kształty, jasne, pełne piersi, kremową skórę i bystre oczy, a wszystko to podkreślone czterema plamami ciemnych włosów: falistym znakiem zapytania na głowie, w kąpieli niedbale podpiętym, zwykle jednak – przy zabawie – rozpuszczonym, dwoma przecinkami pod pachami i kształtnym wykrzyknikiem, nierozrośniętym jeszcze w szeroki trójkąt, ześlizgującym się w cień między udami.
Daeman się uśmiechnął. Nie miał pojęcia, dlaczego Ada po tylu latach zaprosiła go na urodziny ani czyją właściwie dwudziestkę będą świętować, ale był przekonany, że uwiedzie ją, zanim wróci do prawdziwego świata niekończących się przyjęć, długich wizyt i niezobowiązujących romansów ze światowymi kobietami.
Niezmordowany wojniks truchtał wytrwale. Chrzęścił żwir, wiekowe żyroskopy kabrioletu buczały cichutko. W dolinę zakradał się nocny cień, droga jednak wychodziła na grzbiet wzgórza, skąd widać było jeszcze zachodzące słońce, w połowie ukryte za następną granią, a potem opadała w szerszą dolinę, między pola ciągnące się po obu stronach. Nad polami unosiły się służki. Daemanowi przypominały piłki do krykieta.
Droga skręciła na południe – czyli w lewo z punktu widzenia siedzącego w powoziku gościa. Kabriolet przejechał po drewnianym, krytym moście na drugą stronę rzeki, zygzakiem wjechał na strome wzgórze i zagłębił się w stary las. Daeman jak przez mgłę przypominał sobie, że przed dziesięciu laty polował w tym lesie na motyle, po południu tego samego dnia, kiedy ujrzał nagą Adę w lustrze. Pamiętał, jaki był podekscytowany, gdy nieopodal wodospadu udało mu się złapać rzadką odmianę rusałki żałobnika; podobne podniecenie czuł na widok jasnej skóry i czarnych włosów dziewczyny. Przypomniał sobie też, jak Ada na niego spojrzała, gdy podniosła przypadkiem wzrok: nie okazała zadowolenia ani złości, w jej zachowaniu nie było ani wstydu, ani prowokacji. Przyglądała się dwudziestosiedmioletniemu, sparaliżowanemu żądzą Daemanowi równie beznamiętnie, jak on obserwował motyle.
Powozik zbliżał się do dworu Ardis. Pod szczytem wzgórza, w cieniu wiekowych dębów, wiązów i jesionów panował półmrok, ale przy trakcie płonęły żółte latarnie, a w głębi lasu, prawdopodobnie wzdłuż poprowadzonych w nim ścieżek, migotały sznury lamp w innych kolorach.
Kiedy wojniks wynurzył się spomiędzy drzew, oczom Daemana ukazał się dwór Ardis. Od rozświetlonego gmachu we wszystkich kierunkach odchodziły kręte, wysypane białym żwirkiem ścieżki i alejki, rozległy trawnik ciągnął się przez dobre czterysta metrów, aż do skraju lasu, a za dworem wiła się rzeka, mieniąca się resztkami dziennego światła. W wycięciu przełęczy na południowym zachodzie widać było mroczne, zalesione wzgórza, za nimi następne i następne, aż te najdalsze zlewały się z ciemnymi chmurami na horyzoncie.
Daemana przeszedł dreszcz. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie, że dom Ady znajduje się w samym sercu dinozaurowych lasów. Poprzednio las też napawał go strachem, chociaż Virginia, Vanessa i wszyscy pozostali – wszyscy poza piętnastoletnią Adą, która obdarzyła go tym swoim wyrachowanym, lekko rozbawionym spojrzeniem (szybko się nauczył, że to jej zwykły wyraz twarzy) – zapewniali go, że w promieniu blisko tysiąca kilometrów nie ma żadnych niebezpiecznych zwierząt.
Wtedy w pogoni za motylami odważył się zapuścić do lasu. Teraz motyle nie wystarczą. Wiedział, że w obecności służków i wojniksów nic mu nie grozi, ale nie podobała mu się myśl, że miałby dać się pożreć jakiemuś wymarłemu gadowi, a potem obudzić się w konserwatorni z tak wstydliwym wspomnieniem.
Gałęzie olbrzymiego wiązu w pobliżu dworu było obwieszone lampionami. Wokół podjazdu i wzdłuż białych ścieżek płonęły pochodnie. Stacjonarne wojniksy strażnicze stały przy żywopłotach i na skraju lasu. Pod wiązem wystawiono podłużny stół, również oświetlony pochodniami, przy którym powoli zbierali się pierwsi goście. Daeman zauważył również – z pewnym poczuciem wyższości i nie bez satysfakcji – że większość mężczyzn ma na sobie biało-bure burnusy, pełniące rolę wieczorowych płaszczy, które jednak w znamienitszych kręgach towarzyskich (w jakich obracał się na co dzień) wyszły z mody już ładne kilka miesięcy wcześniej.
Kabriolet zajechał na okrągły podjazd. Wojniks zatrzymał się w plamie żółtego światła, padającego z otwartych drzwi, i tak delikatnie oparł hołoble na ziemi, że Daeman nie odczuł nawet najlżejszego wstrząsu. Służek podfrunął po bagaż, Daeman zaś wysiadł i z zadowoleniem rozprostował nogi. Jeszcze trochę kręciło mu się w głowie po ostatnim faksowaniu.
Ada wybiegła mu na spotkanie. Na jej widok Daeman stanął jak wryty i uśmiechnął się głupawo. Nie tylko była piękniejsza, niż pamiętał – była piękniejsza, niż sobie wyobrażał.
Greccy dowódcy zgromadzili się przed namiotem Agamemnona. Zebrał się też tłum gapiów. Sprzeczka między Agamemnonem i Achillesem nabiera rumieńców.
Powinienem nadmienić, że zawczasu morfowałem w Biasa, ale nie pylijskiego kapitana w szeregach wojsk Nestora, lecz kapitana służącego pod Menesteusem. Ten nieszczęsny ateńczyk choruje akurat na tyfus i – mimo że dożyje aż do księgi trzynastej, kiedy to weźmie udział w walkach – na razie rzadko opuszcza namiot, stojący zresztą daleko stąd, na plaży. Bias jako kapitan budzi respekt szeregowych włóczników i gapiów, którzy rozstępują się przede mną i przepuszczają mnie do środka kręgu. Nikt nie oczekuje, że zabiorę głos w nadchodzącej dyspucie.
Przegapiłem tę część przedstawienia, w której Kalchas, syn Testora, wieszczek „pierwszy w swym urzędzie” wyłożył Achajom prawdziwy powód gniewu Apolla. Stojący obok mnie grecki kapitan szepcze mi do ucha, że Kalchas przed zabraniem głosu zażądał gwarancji nietykalności. Poprosił Achillesa o obronę, na wypadek gdyby jego słowa nie przypadły do gustu królowi i tłumom. Achilles przychylił się do jego prośby, Kalchas zaś potwierdził podejrzenia zebranych: Chryzes, kapłan Apolla, błagał, by zwrócono mu uprowadzoną córkę, a odmowna odpowiedź Agamemnona rozwścieczyła boga.
Wodzowi Greków nie spodobały się wyjaśnienia wieszczka.
– Wyglądał, jakby piana miała mu pójść z pyska – chichocze kapitan. Zalatuje od niego winem. O ile się nie mylę, ma na imię Orus i za parę tygodni zginie z ręki Hektora, gdy ten zacznie masowo wyrzynać Achajów.
Orus twierdzi, że przed chwilą Agamemnon zgodził się oddać tę niewolnicę, Chryzeidę. Krzyknął przy tym, iż „posiadanie tej branki bardzo jest mu miłe” i „byłaby w jego domu pociechą jedyną, większą niż Klitajmestra”, po czym zażądał rekompensaty w postaci innej, równie urodziwej dziewczyny. Zdaniem Orusa – nawalonego jak szpak, nawiasem mówiąc – Achilles nazwał go „łakomcą” i „człekiem bezwstydnego czoła” i zauważył, że Argiwowie (to kolejne przezwisko Achajów, Danajów, tych przeklętych Greków o wielu imionach) chwilowo nie mogą oddać wodzowi żadnych więcej łupów. Obiecał jednak Agamemnonowi, że jeśli w przyszłości szala zwycięstwa przechyli się na ich stronę, dostanie swoją dziewczynę, a na razie powinien oddać Chryzeidę ojcu i stulić pysk.
– Dopiero wtedy Agamemnon, syn Atreusa, naprawdę się zapienił. – Orus zaśmiewa się do rozpuku. Inni kapitanowie obrzucają nas gniewnym wzrokiem.
Kiwam ze zrozumieniem głową i spoglądam w sam środek zbiegowiska – Agamemnon jak zwykle znajduje się w centrum wydarzeń. Wygląda jak prawdziwy wódz armii: jest wysoki, ma brodę skręconą w klasyczne loczki, czoło godne półboga, przenikliwe oczy i błyszczące od oliwy muskuły. W najelegantszych szatach i pełnym rynsztunku stoi pośrodku kręgu przed Achillesem, którego wprost trudno opisać. Jest młodszy, silniejszy i piękniejszy od Agamemnona. Kiedy zobaczyłem go pierwszy raz, z górą dziewięć lat wcześniej, przy okazji Katalogu Okrętów, pomyślałem, że wśród tych wszystkich boskich mężczyzn on najbardziej przypomina boga, tak dumnie się prezentował. Od tamtej pory przekonałem się, że Achilles wprawdzie siłą i urodą góruje nad Grekami, jest jednak dość ograniczony – ot, taka nieskończenie przystojniejsza kopia Arnolda Schwarzeneggera.
Krąg wokół tej dwójki tworzą bohaterowie, o których przez dziesięciolecia opowiadałem studentom w moim poprzednim życiu. Widziani na żywo wcale mnie nie rozczarowują. Tuż obok Agamemnona – chociaż bynajmniej nie po jego stronie w tej wściekłej kłótni – stoi Odyseusz. Jest o głowę niższy od dowódcy, ale bardziej barczysty; porusza się wśród Greków jak tryk wśród swoich owieczek. W jego oczach i rysach ogorzałej twarzy widać przypisywaną mu niezwykłą przebiegłość i inteligencję. Nie miałem dotąd okazji z nim porozmawiać, ale mam taki zamiar, zanim wojna się skończy, a on wyruszy w swoją długą podróż.
Po prawicy Agamemnona stoi jego młodszy brat Menelaos, mąż Heleny. Byłbym bogaty, jeślibym dostawał dolara za każdym razem, kiedy zdarzało mi się podsłuchać skargi Achajów, że gdyby Menelaos był lepszym kochankiem – czy też, jak to przed trzema laty ujął Diomedes w rozmowie z przyjacielem, „miał większego kutasa” – Helena nie uciekłaby z Parysem, a herosi nie musieliby zjeżdżać się pod Ilion ze wszystkich greckich wysepek i tracić dziewięciu lat na oblężenie tego przeklętego miasta. Na lewo od Agamemnona stoi Orestes – nie ten rozpieszczony królewski syn, który teraz został w domu, a w przyszłości pomści ojca i zostanie uwieczniony w tragedii, ale jego imiennik, wierny królewski włócznik, który zginie w czasie najbliższego trojańskiego szturmu.
Za plecami Agamemnona widzę Eurybatesa, królewskiego herolda, którego nie należy mylić z Eurybatesetn heroldem Odyseusza. Obok niego stoi Eurymedon, syn Ptolemeusza, przystojny chłopak, woźnica rydwanu Agamemnona – jego z kolei nie należy mylić ze znacznie mniej urodziwym imiennikiem, który powozi końmi w rydwanie Nestora. Muszę przyznać, że czasem miałbym ochotę wymienić te wszystkie cudne patronimika na kilka zwykłych nazwisk.
Dziś wieczorem w kręgu po stronie Agamemnona znajdują się także Ajaksowie, Wielki i Mały, dowódcy wojsk z Salaminy i Lokrydy. Tych dwóch nie sposób pomylić. Zbieżność imion jest najzupełniej przypadkowa: pierwszy z wyglądu przypomina zawodowego futbolistę, drugi – kieszonkowca. Euryalus, trzeci w hierarchii argolidzkich wodzów, stoi obok swojego bezpośredniego przełożonego, Stenelosa, który tak potwornie sepleni, że nie potrafi nawet wymówić własnego imienia. Jest wśród nas również przyjaciel Agamemnona i naczelny dowódca wojsk Argolidy, prostolinijny Diomedes. Twarz ma ponurą. Założył ręce na piersi i wpatruje się posępnie w ziemię. Stary Nestor, z którego ust „słodsze płyną wyrazy od miodu”, stoi mniej więcej w połowie obwodu kręgu i wygląda na jeszcze bardziej stroskanego od Diomedesa, gdy Agamemnon i Achilles przerzucają się wyzwiskami.
Jeżeli wydarzenia potoczą się tak, jak opisywał je Homer, za chwilę Nestor wygłosi swoją płomienną przemowę, próbując – na próżno – pogodzić Agamemnona i Achillesa, zanim przez swój gniew przysłużą się Trojanom. Nie ukrywam, że chciałbym przy tym być, chociażby po to, by usłyszeć, jak wspomina wojnę z centaurami. Centaury zawsze mnie intrygowały. U Homera Nestor mówi o nich jak o zupełnie zwyczajnych istotach, chociaż są jednym z dwóch rodzajów mitycznych bestii wspomnianych w Iliadzie (drugim jest chimera). Czekam więc na wzmiankę o centaurach, a na razie staram się nie rzucać Nestorowi w oczy. Bias, pod którego się podszyłem, jest jednym z jego podwładnych, a ja wolałbym nie wdawać się teraz w konwersację. Chwilowo zresztą nie muszę się tym martwić: uwagę wszystkich zebranych bez reszty pochłania wymiana gniewnych zdań między Agamemnonem i Achillesem.
Obok Nestora stoją – obojętni wobec tego konfliktu – Menesteus (który, jeżeli wszystko pójdzie po myśli Homera, za parę tygodni zginie z ręki Parysa), Eumelus (dowódca wojsk tesalskich z Feraju), Poliksynus (drugi dowódca Epejczyków), jego przyjaciel Talpius, Toas (dowódca wojsk etolskich), Leonteus i Polipoetes w charakterystycznych argiwskich strojach, Machaon z bratem Polidariosem, ich tesalscy porucznicy, ukochany przyjaciel Odyseusza Leukus (któremu los szykuje rychłą śmierć z rąk Antipusa) i inni, których tak dobrze poznałem przez ostatnie dziewięć lat: wiem, jak wyglądają, znam ich głosy, metody walki, sposoby składania ofiar, buńczuczne przechwałki. Nie pamiętam, czy już o tym wspomniałem, ale ci starożytni Grecy niczego nie robią na pół gwizdka. We wszystko, czym się zajmują, wkładają całe serce. W każdy ich wysiłek wkalkulowane jest, jak to powiedział jeden z dwudziestowiecznych naukowców, „pełne ryzyko porażki”.
Naprzeciw Agamemnona i nieco na prawo od Achillesa stoi jego najbliższy przyjaciel Patroklos, którego śmierć (z ręki Hektora) wywoła prawdziwy gniew Achillesa i doprowadzi do największej rzezi w historii wojen. Jest tu także Tlepolemos, piękny syn mitycznego Heraklesa, który uciekł z domu po zabiciu wuja ojca, a wkrótce zginie zabity przez Sarpedona. Między nimi dwoma widzę starego Fojniksa, przyjaciela i byłego nauczyciela Achillesa, który szepcze coś do Orsylochusa, syna Dioklesa; nawiasem mówiąc, Orsylochus niedługo padnie z ręki Eneasza. Z lewej strony wściekającego się Achillesa znajduje się Idomeneus, którego zażyłość z mężobójcą jest znacznie bliższa, niżby to wynikało z Iliady.
Naturalnie w kręgu stoi jeszcze wielu innych bohaterów, a za moimi plecami niezliczona rzesza widzów. Chyba już sobie wyobrażacie, jak się czuję. W tym tłumie nie ma bezimiennych – znam ich albo z poematu, albo z codziennej rzeczywistości pod murami Ilionu: każdy ma imię, patronimikum, swoją historię, swoje włości, żony, dzieci i niewolników, z którymi nie rozstaje się ani w bitwie, ani w słownych potyczkach. To za dużo jak na możliwości zwykłego naukowca.
– Słuchaj no, Achillesie, bogom podobny mężu. Oszukujesz przy grze w kości, na wojnie i w miłości, a teraz próbujesz oszukać i mnie! – krzyczy Agamemnon. – Nie uda ci się! Nie nabiorę się na twoje sztuczki! Masz niewolnicę, Bryzeidę, najpiękniejszą z branek, która nie ustępuje urodą mojej Chryzeidzie, i chciałbyś zachować swoją nagrodę, a ja miałbym zostać z pustymi rękami. Niedoczekanie! Prędzej oddam dowództwo Ajaksowi... Idomeneusowi... przebiegłemu Odyseuszowi... albo i tobie, Achillesie, właśnie tobie, niż dam się tak oszukać!
– Zrób to. – Achilles krzywi się pogardliwie. – Przyda się nam wódz z prawdziwego zdarzenia.
Agamemnon sinieje na twarzy.
– Dobrze. Spuść na wodę czarny okręt, wyładuj go ofiarami dla bogów, zapędź wioślarzy do wioseł i weź Chryzeidę, jeśli się odważysz... Sam będziesz musiał złożyć ofiarę, Achillesie mężobójco. Wiedz jednak, że ja wynagrodzę sobie tę stratę. Zabiorę ci twoją śliczną Bryzeidę!
Grymas wściekłości wykrzywia piękne oblicze Achillesa.
– Bezwstydniku! Okrywasz się swoim bezwstydem jak zbroją, jesteś chciwy i szczwany, tchórzu z mordą psa!
Agamemnon robi krok do przodu. Wypuszcza berło i kładzie dłoń na rękojeści miecza. Achilles jest nieustępliwy. Również sięga po broń.
– Trojanie nic nam nie zrobili, Agamemnonie, ty zaś wyrządziłeś wielkie szkody. To nie trojańscy włócznicy przywiedli nas na ten brzeg, lecz twoja zachłanność. Walczymy dla ciebie, żałosna kupo wstydu! Przypłynęliśmy tu z tobą, bo chciałeś zemścić się na Trojanach, którzy pozbawili honoru ciebie i twojego brata. Menelaos nie potrafił zatrzymać własnej żony w sypialni...
Teraz Menelaos występuje naprzód i chwyta za miecz. Kapitanowie i zwykli żołnierze garną się do bohaterów, krąg pęka, powstają trzy obozy: zwolenników Agamemnona, popleczników Achillesa oraz tych, którzy zbierają się przy Odyseuszu i Nestorze z tak zdegustowanymi minami, jakby mieli ochotę zaszlachtować obu harcowników.
– Odchodzę! – krzyczy Achilles. – Zabieram moich ludzi i wracam do Ftyi. Wolę utonąć na pustym okręcie w drodze do domu, niż zostać tu i w hańbie napełniać kielich Agamemnona winem i gromadzić dla niego łupy.
– Dobrze! – woła Agamemnon. – Odejdź! Proszę bardzo, zdezerteruj. Nie będę cię błagał, byś został i walczył w mojej sprawie. Jesteś wielkim wojownikiem, Achillesie, ale co z tego? Twoje męstwo to dar bogów, nie zaś twoja zasługa. Uwielbiasz wojnę, krew, rzezie... Zabieraj tych swoich Myrmidonów i wynoś się stąd!
Achilles trzęsie się ze złości. Walczy ze sobą: miałby ochotę odwrócić się na pięcie, zabrać swoich żołnierzy i na zawsze odpłynąć spod Troi – ale równie chętnie wyszarpnąłby miecz z pochwy i wypatroszył Agamemnona jak ofiarne jagnię.
– Wiedz jednak – kontynuuje Agamemnon złowieszczym, teatralnym szeptem, doskonale słyszalnym dla wszystkich zebranych – że bez względu na twoją decyzję poddam się naciskowi Apolla i zwrócę Chryzeidę, ale w zamian zatrzymam Bryzeidę. Niech każdy żołnierz wie, że Agamemnon to prawdziwy mężczyzna, w przeciwieństwie do Achillesa, który jest zaledwie aroganckim chłopcem.
Achilles traci panowanie nad sobą. Wyciąga miecz – i tu Iliada by się skończyła: zginąłby Agamemnon, Achilles albo jeden i drugi, Achajowie wróciliby do domu, Homer dożyłby spokojnej starości, Ilion przetrwałby tysiąc lat i, być może, dorównał potęgą Rzymowi... Gdyby nie Atena, która w tej właśnie chwili pojawia się za plecami Achillesa.
Widzę ją. Achilles odwraca się z wściekłym wyrazem twarzy i najwyraźniej również ją widzi. Poza nami nikt jej nie zauważa. Nie rozumiem zasady funkcjonowania tych strojów kamuflażowych, ale technologia, z której sam teraz korzystam, sprawdza się również na usługach bogów.
Zaraz jednak zdaję sobie sprawę, że w wypadku Ateny chodzi o coś więcej niż zwykły kamuflaż. Bogowie znów zatrzymali czas. Chętnie stosują tę sztuczkę, kiedy chcą porozmawiać na osobności z którymś ze swoich pupilów, ale sam widziałem to zaledwie kilkakrotnie. Agamemnon rozdziawia usta, widzę zawisłe w powietrzu kropelki śliny, ale z gardła nie dobywa się żaden dźwięk; jego szczęki tężeją, oczy przestają mrugać. Tak samo nieruchomieją wszyscy żołnierze w kręgu, zasłuchani i zdumieni. Nad naszymi głowami morski ptak zastyga w locie. Fale pienią się, ale nie dochodzą do brzegu. Powietrze gęstnieje niczym syrop, więżąc nas jak owady w bursztynie. W zamrożonym wszechświecie poruszają się tylko Atena Pallas, Achilles – i ja: nachylam się w ich stronę, żeby lepiej słyszeć.
Dłoń Achillesa zaciska się na rękojeści miecza, na wpół wysuniętego z ozdobnej pochwy, ale po tym, jak Atena łapie go za włosy, nie waży się już dobyć broni. Nie rzuci przecież wyzwania bogini.
Oczy płoną mu szaleństwem, kiedy jego krzyk przerywa gęstą, lepką ciszę, jaka zawsze towarzyszy zatrzymaniu czasu:
– Dlaczego?! Dlaczego właśnie teraz, do pioruna?! Czemu w tej chwili przychodzisz do mnie, o bogini, córko Zeusa? Chcesz zobaczyć, jak Agamemnon mnie upokarza?!
– Ustąp mu! – żąda Atena.
Jeżeli nigdy w życiu nie widzieliście boga ani bogini, mogę tylko powiedzieć, że są wielcy – i to całkiem dosłownie: Atena ma sporo ponad dwa metry wzrostu – i uderzająco piękni. Żaden śmiertelnik nie może równać się z nimi urodą. Przypuszczam, że to zasługa rekombinowanego DNA i laboratoriów nanotechnologicznych. Atena jest po prostu cudem wcielonym: łączy w sobie kobiecą urodę, majestat i boską moc. Nawet sobie nie wyobrażałem takiej doskonałości, dopóki w cieniu Olimpu nie przywrócono mnie do życia.
Bogini nie zwalnia chwytu. Ciągnie Achillesa za włosy i zmusza, by odwrócił się plecami do Agamemnona i jego stronników.
– Nie ustąpię! – krzyczy Achilles. Jego głos rozbrzmiewa donośnie nawet w tym znieruchomiałym powietrzu, które tłumi wszystkie dźwięki. – Ten wieprz, który ma się za króla, zapłaci życiem za swoją arogancję!
– Ustąp – powtarza Atena. – Białoręka bogini Hera przysłała mnie z nieba, bym powstrzymała twój gniew. Ustąp!
Widzę wahanie w oczach dzielnego wojownika. Hera, małżonka Zeusa, jest jego patronką i głównym sojusznikiem Achajów na Olimpie.
– Przestań natychmiast – ciągnie Atena. – Schowaj miecz, Achillesie. Przeklnij Agamemnona, jeśli musisz, ale go nie zabijaj. Jeżeli nas posłuchasz, pewnego dnia w trójnasób wynagrodzimy ci tę chwilę. Wiem, że tak będzie, tak jak znam przyszłość twoją i wszystkich śmiertelników. Jeśli jednak się nam sprzeciwisz, zginiesz tu i teraz. Bądź posłuszny mnie i Herze, a nagroda cię nie minie.
Achilles krzywi się, szarpnięciem uwalnia włosy z jej uchwytu i z zawziętą miną wsuwa miecz do pochwy. Mam wrażenie, jakbym obserwował jedyne dwie żywe istoty w gąszczu posągów.
– Nie mogę sprzeciwić się wam obu, bogini – mówi Achilles. – Człowiek powinien słuchać bogów, nawet jeśli serce pęka mu z gniewu. Uczciwość wymaga jednak, by ci sami bogowie słuchali modłów posłusznego im śmiertelnika.
Atena uśmiecha się kącikiem ust i znika – tekuje się z powrotem na Olimp. Czas wznawia bieg. Agamemnon kończy swoją diatrybę. Achilles mężobójca bez broni wychodzi na środek kręgu.
– Ty zapijaczony psie o zajęczym sercu! – woła. – Jesteś jak nasączony winem bukłak! Nazywasz się wodzem, a nigdy nie poprowadziłeś nas do walki, nie stanąłeś w szeregach najlepszych Achajów. Brak ci odwagi, by złupić Ilion, więc szukasz łupów w namiotach swoich żołnierzy. Tytułujesz się królem, ale rządzisz tylko najnędzniejszymi z nas. Obiecuję ci jedno, przysięgam dziś uroczyście... – Setki zebranych ludzi jak jeden mąż wstrzymują oddech. Są bardziej poruszeni obietnicą rychłej klątwy, niż byliby, gdyby Achilles na ich oczach zarżnął Agamemnona jak prosię. – Pewnego dnia synowie Achai srodze zatęsknią za Achillesem. – Głos mężobójcy niesie się tak daleko, że w odległych o sto metrów namiotach żołnierze porzucają grę w kości, żeby go posłuchać. – Wszyscy, co do jednego, pożałują, że go tu nie ma, a ty, Atrydo, z bólem serca zrozumiesz, że nic was nie ocali. Hektor będzie was żął jak dojrzałą pszenicę. Wtedy wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je w rozpaczy, żałując, żeś tak upokorzył najlepszego z Achajów.
Achilles obraca się na swojej słynnej pięcie i wychodzi z kręgu. Żwir plaży chrupie mu pod stopami, gdy znika w ciemności wśród namiotów. Muszę przyznać, że wyjście miał niezgorsze.
Agamemnon krzyżuje ręce na piersi i kręci głową. Ludzie są poruszeni, rozlegają się pierwsze szepty. Nestor występuje na środek, gotów rozpocząć swoją przemowę o wojnach z centaurami i jedności ludzi wobec zagrożenia. Trochę to dziwne: u Homera wygłasza ją jeszcze przed odejściem Achillesa. Odnotowuję to odruchowo moim umysłem scholiasty, ale myślami jestem zupełnie gdzie indziej.
W tej właśnie chwili, gdy wspominam mordercze spojrzenie rzucone przez Achillesa Atenie, zanim ta chwyciła go garścią za włosy i zmusiła do posłuszeństwa, w mojej głowie kiełkuje plan tak nieprawdopodobny, tak niechybnie skazany na porażkę i zarazem tak cudowny, że na dobrą minutę zapiera mi dech w piersi.
– Dobrze się czujesz, Biasie? – pyta stojący obok mnie Orus.
Spoglądam na niego tępym wzrokiem. Nie wiem, kim jest ten człowiek ani jakiego Biasa ma na myśli; zapominam o swojej świeżo wymorfowanej tożsamości. Kręcę głową i przepycham się przez tłum wspaniałych zabójców.
Żwir chrzęści mi pod nogami jakoś mniej heroicznie niż pod stopami odchodzącego Achillesa. Schodzę nad wodę, po czym – zniknąwszy gapiom z oczu – zrzucam kamuflaż. Gdyby ktoś teraz na mnie spojrzał, zobaczyłby Thomasa Hockenberry’ego, okularnika w średnim wieku, odzianego w absurdalny pancerz i futrzany płaszcz achajskiego żołnierza, które skrywają agregat morfujący i pancerz bojowy.
Ocean jest ciemny. Ciemny jak wino, dodaję w myślach, ale wcale mnie to nie bawi.
Czuję nieprzepartą chęć – nie pierwszy raz zresztą – żeby, korzystając z kamuflażu i uprzęży lewitacyjnej, odlecieć z plaży, ostatni raz zatoczyć koło nad Ilionem, a potem pofrunąć na południowy zachód nad ciemnymi jak wino wodami morza, które w przyszłości będzie Morzem Egejskim, aż dotrę do jeszcze nie greckich wysp i nie greckiego lądu. Mógłbym odwiedzić Klitajmestrę, Penelopę, Telemacha i Orestesa. Profesor Hockenberry zarówno w młodości, jak i na starość lepiej dogadywał się z kobietami i dziećmi niż z dorosłymi mężczyznami.
Kłopot w tym, że te protogreckie kobiety i dzieci są bardziej gwałtowne i krwiożercze niż wszyscy mężczyźni, jakich profesor Hockenberry znał w swoim pierwszym, bezkrwawym życiu.
Odkładam więc odlot na później.
Fale wypełzają na brzeg w uspokajającym, łagodnym rytmie.
Zrobię to. Podjąwszy decyzję, czuję to samo podniecenie, które towarzyszy człowiekowi przy lataniu – a właściwie nie przy lataniu, tylko w tej krótkiej chwili nieważkości, spadku swobodnego, kiedy rzuca się z wysokości w dół i wie, że nie ma dla niego powrotu na ląd. Utonie albo będzie pływał. Spadnie – albo poleci w dal.
Zrobię to.
Batyskaf europańskiego morawca Mahnmuta wyprzedzał krakena o trzy kilometry i systematycznie powiększał swą przewagę. Spokój ducha małego roborganicznego automatu mącił jedynie fakt, że macki krakenów miewały nawet i po pięć kilometrów długości.
Kraken go drażnił. Więcej, kraken mu przeszkadzał. Mahnmut kończył właśnie nową analizę Sonetu 116, nie mógł się doczekać, kiedy prześle jej wyniki na Io, do Orphu, i naprawdę nie podobała mu się perspektywa, że jakiś morski stwór połknie mu w tej chwili batyskaf. Namierzył krakena sonarem, stwierdził, że olbrzymia, wygłodniała galareta ściga go uparcie i na ułamek sekundy połączył się z reaktorem, żeby przyspieszyć o trzy węzły.
Kraken, który z rodzinnych głębin zabłąkał się w pełen otwartych kanałów rejon Conamara Chaos, uparcie starał się nadążyć za zdobyczą. Mahnmut zdawał sobie sprawę, że przy tej prędkości monstrum nie może wyciągnąć macek i pochłonąć batyskafu, ale gdyby ten napotkał jakąś przeszkodę – na przykład ławicę świetlistego krasnorostu – i musiał zwolnić albo, co gorsza, zaplątałby się w plechę, kraken dopadłby go niczym...
– Niech to szlag... – mruknął na głos Mahnmut, nie znalazłszy zgrabnego porównania.
Ciszę ciasnego wnętrza batyskafu mąciło tylko monotonne buczenie mechanizmów. Czujniki morawca były podłączone bezpośrednio do sensorów batyskafu. Wirtualny zmysł wzroku ostrzegł go właśnie, że zbliża się do olbrzymiej masy krasnorostu. Świecące kolonie glonów pławiły się w wodach prądów izotermicznych, żywiąc się siarczanem magnezu, którego czerwone żyłki niczym krwiste korzenie opadały w głębinę z unoszących się na powierzchni morza szelfowych lodowców.
Mahnmut w myślach wydał polecenie „zanurz się” i batyskaf zszedł dwadzieścia kilometrów głębiej, zaledwie o kilkadziesiąt metrów wymijając dolne warstwy glonów. Kraken zanurkował w ślad za nim. Gdyby umiał szczerzyć zęby, właśnie teraz by to zrobił: uwielbiał łowy na takiej głębokości.
Mahnmut z żalem skasował Sonet 116 z wirtualnego pola widzenia i zaczął rozważać możliwe wyjścia z sytuacji. Głupio byłoby dać się pożreć niespełna sto kilometrów od Centrum Conamara Chaos. Wszystko przez tych przeklętych biurokratów: powinni byli oczyścić podlodowe morza z potworów, zanim każą morawcowi wracać do bazy.
Mógłby zabić krakena, ale w promieniu tysiąca kilometrów nie było żadnej żniwiarki. Zanim firma zdążyłaby przysłać żniwiarkę, cielsko bestii padłoby łupem pasożytów żyjących w krasnorostach, solnych rekinów, pogonoforów i innych krakenów. A to byłoby straszne marnotrawstwo.
Wygasił na chwilę wirtualną wizję i rozejrzał się po wnętrzu batyskafu, jakby oczekiwał, że widok fizycznego otoczenia podsunie mu jakiś pomysł.
I rzeczywiście.
Na konsoli, obok oprawionych w skórę dzieł Szekspira i pracy Helen Vendler, stała lampa woskowa, żartobliwy prezent od innego morawca, Urtzweila. Dwadzieścia jowiszowych lat wcześniej Urtzweil był partnerem Mahnmuta.
Mahnmut uśmiechnął się i otworzył wirtualny kanał wizyjny na wszystkich częstotliwościach. W tej odległości od centrum musiały być jakieś diapiry, a krakeny nie cierpiały diapirów...
Diapir był grudą rozmiękłego lodu, rozgrzaną w wulkanicznych głębinach i gorących strefach grawitacyjnych i unoszącą się ku powierzchni zasolonego epsomitem morza, a właściwie w stronę okrywającej je lodowej czapy. Dawniej lodowiec pokrywał całą powierzchnię Europy; od rozpoczęcia prac przez krioboty minęły dwa tysiące ziemskich lat, ale lód ustąpił tylko z dwóch procent powierzchni globu.
Diapir wypatrzony przez Mahnmuta miał około piętnastu kilometrów średnicy. Płynął szybko. Krakeny nie przepadały za diapirami z powodu ich specyficznych właściwości elektrycznych. Na widok ciepłego lodu zwijały nie tylko mordercze macki, ale nawet niewinnie wyglądające czułki.
Batyskaf Mahnmuta dopadł diapiru z dziesięciokilometrową przewagą nad krakenem. Zwolnił, wzmocnił kadłub, wciągnął do środka czujniki i sondy i wwiercił się w głąb miękkiej bryły. Za pomocą sonaru i satelitarnego systemu nawigacyjnego namierzył soczewki w lodzie i kanały, od których dzieliło go jeszcze osiem kilometrów w pionie. Za kilka minut diapir z impetem uderzy w lodową skorupę. Tworząca go breja przeciśnie się przez pęknięcia powierzchni i tryśnie stumetrową fontanną rozwodnionego lodu. Ten rejon Conamara Chaos na chwilę upodobni się do parku narodowego Yellowstone, który w zapomnianej erze znajdował się w Ameryce i słynął z zasiarczonych gejzerów i gorących źródeł. Przy ciążeniu Europy siedmiokrotnie słabszym od ziemskiego fontanna opadnie na lód w zwolnionym tempie, niczym leniwy deszcz ze śniegiem, i szybko skrzepnie w rzadkiej, sztucznie wytworzonej atmosferze (ciśnienie na powierzchni wynosiło zaledwie sto milibarów), dodając nowe niezwykłe formy do niewiarygodnych kształtów tutejszych pól lodowych.
Mahnmut nie mógł zginąć w dosłownym sensie tego słowa. Był wprawdzie tworem częściowo organicznym, trudno jednak byłoby powiedzieć, że „żyje”; on po prostu „istniał”, ale – choć prawie niezniszczalny – nie miał ochoty stać się częścią fontanny i spędzić następnego tysiąca ziemskich lat w roli elementu abstrakcyjnej rzeźby z lodu. Zapomniał chwilowo o krakenie i analizowanym sonecie, dokonując gorączkowych obliczeń: uwzględniwszy prędkość wznoszenia diapiru i szybkość batyskafu w miękkim lodzie, przesłał wyniki do maszynowni i zbiorników balastowych. Jeżeli wszystko pójdzie po jego myśli, przebije się na drugą stronę diapiru pół kilometra pod powierzchnią. Prując wodę z maksymalną prędkością, dokona awaryjnego wynurzenia, trafi w kanał w lodzie i znajdzie się tuż przed czołem tsunami wywołanej zderzeniem diapiru ze skorupą. Sto kilometrów na godzinę powinno wystarczyć, żeby utrzymał się na szczycie fali – w ten sposób jak na desce surfingowej przemierzy połowę odległości dzielącej go od Centrum Conamara Chaos. Kiedy impet fali osłabnie, będzie musiał pokonać pozostałe dwadzieścia kilometrów, płynąc po powierzchni morza, ale na to nie mógł już nic poradzić. I tak będzie miał niezłe wejście.
Chyba że kanał okaże się zablokowany. Albo inny batyskaf będzie nim płynął w przeciwnym kierunku. Przez te kilka sekund, zanim Mahnmut i „Mroczna Dama” zostaliby zniszczeni, morawiec najadłby się wstydu jak nigdy.
Przynajmniej krakenem nie musiałby się już przejmować. Te stwory nie zbliżały się bliżej niż na pięć kilometrów do lodowej czapy.
Po wprowadzeniu wszystkich poleceń i sprawdzeniu, że zrobił wszystko, co mógł, by uniknąć zniszczenia i na czas wrócić do bazy, Mahnmut wrócił do przerwanej analizy sonetu.
Batyskaf – który dawno temu Mahnmut nazwał „Mroczną Damą” – pokonał ostatnie dwadzieścia kilometrów drogi do centrum szerokim na kilometr kanałem. Płynął po powierzchni czarnego morza pod czarnym niebem. Jowisz w trzeciej kwarcie właśnie wschodził, rozświetlając chmury bladą poświatą. Maleńka Io ślizgała się przed tarczą wschodzącego olbrzyma, unosząc się nisko nad lodowym horyzontem. Po obu stronach kanału wznosiły się kilkusetmetrowe ściany lodu, którego matową szarość przecinały pręgi o barwie przytłumionej czerwieni.
Podekscytowany Mahnmut wyświetlił sobie sonet Szekspira.
Sonet 116
Niechaj do prawych umysłów złączenia
Żadne warunki nie będą przydane.
Miłością nie jest miłość, co się zmienia
Lub jako rzeczy jest powyginane.
Nie. Miłość znak to we wieczności stały,
Co nie wstrząśnięty jest nawet przez burze,
Gwiazda dla barki, którą wichry gnały,
Wartość nieznana, światło lśniące w górze.
Nie błaznem czasu miłość jest, choć zgodnie
Z prawami jego więdną nasze wdzięki.
Nie zmienia się w godziny i tygodnie,
Lecz do zagłady trwa, do skraju męki.
Gdy sprawdzą na mnie: kłamstwo to – rzecz płocha -
Nigdym nie pisał, nigdy nikt nie kochał.
[Przeł. Aleksander Mierzejewski.]
W ciągu minionych lat znienawidził ten sonet. Takie mniej więcej bzdety ludzie recytowali sobie na weselach w zapomnianej erze. Tandeta. Miernota. Grafoman, nie Szekspir.
Kiedy jednak natrafił na mikrozapisy prac krytycznych Helen Vendler, kobiety, której życie i twórczość przypadały na XIX, XX lub XXI wiek (datowanie nie było jednoznaczne), znalazł klucz do tajemnicy tego wiersza. Może wbrew powszechnemu przekonaniu Sonet Ilonie był wcale niezręczną aprobatą, lecz stanowczą odmową?
Mahnmut przejrzał spis wynotowanych z sonetu słów kluczowych: w co drugiej linijce jakieś „nie”, „żadne”, „nigdy”. A w wersie czternastym „nigdym”, „nie”, „nigdy”, „nikt” i jeszcze raz „nie” – niczym echo nihilistycznego „nigdy, nigdy, nigdy, nigdy, nigdy” króla Leara.
Nie mogło być wątpliwości: to wiersz o odrzuceniu.
Wiedział, że sonet należy do cyklu sonetów adresowanych do „Młodzieńca”, ale wiedział również, że etykietka „Młodzieńca” została dodana niczym listek figowy w późniejszych, bardziej pruderyjnych czasach. Adresatem wierszy miłosnych nie był żaden „Młodzieniec”, lecz po prostu chłopiec, i to najwyżej trzynastoletni. Mahnmut znał opinie krytyków z drugiej połowy XX wieku i wiedział, że traktowali sonety dosłownie, jak prawdziwe listy homoseksualnego dramatopisarza do jego kochanka. Wiedział jednak również – z dzieł o bardziej naukowym charakterze, zarówno wcześniejszych, jak i pochodzących z późniejszego okresu zapomnianej ery – że politycznie motywowana dosłowna interpretacja wierszy jest zwykłą dziecinadą.
Zdaniem Mahnmuta Szekspir skonstruował z sonetów dramat. Młodzieniec i pojawiająca się później Mroczna Dama były dwiema osobami tego dramatu. Sonety powstawały latami i to nie w młodzieńczej gorączce namiętności, lecz w późniejszym, dojrzałym okresie twórczości Szekspira. Czym poeta się w nich zajmował? Miłością. Co o niej sądził?
Tego nikt nigdy się nie dowie – Mahnmut nie miał wątpliwości, że bard był zbyt sprytny, cyniczny i skryty, by okazać swoje prawdziwe uczucia. Ale w dramatach systematycznie pokazywał, jak targające ludźmi emocje, także miłość, czynią z nich głupców. A Szekspir, tak jak Lear, kochał swoich głupców i trefnisiów. Romeo był błaznem Fortuny, Hamlet – Losu, Makbet – Ambicji, Falstaff... No, Falstaff akurat nie był głupcem, ale miłość do księcia Hala uczyniła z niego głupca i sprawiła, że kiedy młody książę go odrzucił, z żalu pękło mu serce.
Morawiec wiedział również, że „poeta” pojawiający się w sonetach, czasem występujący pod imieniem Will, nie był – wbrew twierdzeniom wielu niewydarzonych dwudziestowiecznych „uczonych” – historycznym Williamem Szekspirem, lecz sztucznym tworem, konstrukcją dramatyczną, którą dramatopisarz-poeta powołał do istnienia, by swobodnie badać wszelkie zawiłości uczuć. Czy nie mogło zatem zdarzyć się, że ów poeta był – tak jak szekspirowski hrabia Orsino – błaznem miłości? Człowiekiem, który zakochał się w miłości?
Ta interpretacja bardzo się Mahnmutowi spodobała. Zdał sobie sprawę, że „prawych umysłów złączenie” nie jest homoseksualnym związkiem starego poety i młodego chłopca, lecz prawdziwą unią wrażliwości, aspektem miłości cenionym na długo przed Szekspirem. Z pozoru sonet mógł się wydawać trywialną deklaracją wiecznego uczucia, ale jeśli naprawdę był to wiersz o odrzuceniu...
Tak, wszystko układało się w spójną całość. Wiersze Szekspira, podobnie jak innych wielkich twórców, odsłaniały tylko część poetyckiej rzeczywistości. O jakiego rodzaju odrzucenie chodziło? Co takiego powiedział młodzieniec starzejącemu się, podpitemu poecie, że ten musiał tak ostro zareagować?
Mahnmut rozprostował palce głównego manipulatora, chwycił rysik i zaczął pisać:
Drogi Will u,
z pewnością chcielibyśmy, by nasze prawych umysłów złączenie – dwaj mężczyźni nie mogą bowiem cieszyć się uświęconym sakramentalnie związkiem cielesnym – było równie szczere i wiecznotrwałe, jak prawdziwe małżeństwo. Niestety to niemożliwe. Ludzie się zmieniają, Willu. Okoliczności również. Kiedy ludzie odchodzą – albo kiedy tracą pewne cechy – miłość również się ulatnia. Kiedyś kochałem cię, Willu, naprawdę kochałem, ale ty się zmieniłeś. Potem zmieniłem się ja i zmieniła się nasza miłość.
Twój szczerze oddany
Młodzieniec
Mahnmut przeczytał swój list i parsknął śmiechem, ale śmiech zamarł mu w gardle, gdy dotarło do niego, jak diametralnie zmienia się wymowa Sonetu 116. Zamiast sentymentalnych zapewnień o miłości aż po grób, wiersz stał się protestem przeciw beztrosce i egoizmowi kochanka. Teraz należało go odczytywać inaczej:
Niechaj do prawych umysłów złączenia
Żadne (tak zwane) „warunki” nie będą przydane.
Miłością nie jest miłość, co „się zmienia”
Lub „jako rzeczy jest powyginane”.
Nie!
Mahnmut drżał z podniecenia. Sens i tego sonetu, i całego cyklu nagle stał się oczywisty. Z miłości, która miała być „prawych umysłów złączeniem”, zostały tylko gniew, pretensje, oskarżenia, kłamstwa i niewierność. Emocje wyczerpią się do Sonetu 126, po którym Młodzieniec i idealna miłość odejdą w niepamięć, a ich miejsce zajmą burdelowe rozkosze z Mroczną Damą. Morawiec przeniósł świadomość w przestrzeń wirtualną i zaczął pisać elektroniczny list do swojego wiernego interlokutora, Orphu z Io.
Zawyły syreny. W wirtualnym świecie Mahnmuta rozbłysły światła. W pierwszym odruchu pomyślał: kraken! Ale potwór nie wypłynąłby przecież na powierzchnię i nie ścigał go otwartym kanałem.
Zapisał sonet i swoje notatki, wykasował list z kolejki nadawczej i włączył zewnętrzne sensory.
Od Centrum Conamara Chaos dzieliło go pięć kilometrów. Znajdował się w obszarze doków dla batyskafów, w zasięgu zdalnego sterowania, przekazał więc stery automatycznemu operatorowi i oddał się podziwianiu lodowych urwisk.
Na pierwszy rzut oka Centrum Conamara Chaos niczym nie różniło się od reszty powierzchni Europy: potrzaskane, wypiętrzone na kilkaset metrów wzwyż zwały lodu, labirynt kanałów, czarne soczewki. Dopiero z bliska dawało się zauważyć ślady cywilizacji: ziejący czernią wjazd na teren doków, poruszające się windy na urwisku, okna w lodowej ścianie, migające światła nawigacyjne na naziemnych budowlach, węzłach mieszkalnych i czubkach anten. Wysoko nad krawędzią urwiska od czerni nieba odcinało się kilka zacumowanych na lądowisku i zabezpieczonych przed burzą promów międzyksiężycowych.
Statki kosmiczne w centrum. To było coś niezwykłego. Mahnmut wszedł do doku, przełączył mechanizmy batyskafu w jałowy tryb pracy i zaczął się wysprzęglać z systemów statku. Po co go tu wezwali, do ciężkiej cholery?
Zakończył procedurę cumowania. Z bólem odłączył dodatkowe zmysły i czujniki, dopasowując się do ograniczeń humanoidalnego ciała, i zszedł z pokładu batyskafu. Korytarzem w niebiesko podświetlonym lodzie dotarł do windy, którą ruszył na górę, do odległych węzłów mieszkalnych.
Kolacja przy stole nakrytym dla kilkunastu osób, pod drzewem obwieszonym lampionami: dziczyzna z lasu, łosoś z płynącej nieopodal rzeki, wołowina ze stad pasących się między Ardis i platformą faksową, białe i czerwone wina z miejscowych winnic, świeża kukurydza, sok owocowy z wodą gazowaną, sałata i groszek z ogrodu, kawior przyfaksowany gdzieś z daleka.
– Czyje to urodziny? – zapytał Daeman, kiedy służki zaczęły podawać jedzenie. – I która dwudziestka?
– Moje – odparł przystojny mężczyzna o kręconych włosach. Miał na imię Harman. – Ale to nie dwudziestka.
– Słucham?
Daeman się uśmiechnął. Nie zrozumiał. Nalał sobie soku i podał wazę siedzącej obok kobiecie.
– Harman obchodzi urodziny co roku – wyjaśniła Ada. Siedziała u szczytu stołu. Opalona, w czarnej jedwabnej sukni wyglądała tak pięknie, że Daemana na jej widok przeszedł dreszcz. Teraz pokręcił głową i zmarszczył pytająco brwi. Corocznych urodzin nawet nie odnotowywano, nie mówiąc już o ich uroczystym obchodzeniu.
– A więc to nie jest naturalna dwudziestka – powiedział do Harmana i skinął pustym kieliszkiem na unoszącego się w powietrzu służka.
– Co nie zmienia faktu, że mam dziś urodziny – odparł z uśmiechem Harman. – Dziewięćdziesiąte dziewiąte.
Wstrząśnięty Daeman znieruchomiał i rozejrzał się dyskretnie. Z pewnością padł ofiarą jakiegoś kiepskiego dowcipu, zrozumiałego tylko dla tej bandy prowincjuszy. Dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny to nie temat do żartów. Uśmiechnął się lekko i czekał na puentę.
– Harman mówi poważnie – dodała Ada.
Goście milczeli. Z lasu dobiegał świergot nocnych ptaków.
– Ja... Najmocniej przepraszam – wykrztusił Daeman.
– Nie mogę się doczekać tego roku. – Harman pokręcił głową. – Mam tyle do zrobienia.
– W zeszłym roku Harman przeszedł sto pięćdziesiąt kilometrów po dnie Bruzdy Atlantyckiej – wtrąciła Hannah, młoda, wysportowana, krótko ostrzyżona przyjaciółka Ady.
Teraz Daeman nie miał już wątpliwości: kpili sobie z niego.
– Nie można chodzić po Bruździe Atlantyckiej.
– Mnie się udało. – Harman ogryzał kolbę kukurydzy. – To był tylko rekonesans, tak jak mówi Hannah: sto pięćdziesiąt kilometrów w głąb i tyle samo z powrotem, na wybrzeże Ameryki Północnej. Nic wielkiego.
Daeman uśmiechnął się uprzejmie, nie chcąc nikomu psuć zabawy.
– Ale jak pan dotarł do bruzdy, Harman Uhr? W jej okolicach nie ma żadnego faksowęzła.
Nie miał zielonego pojęcia, gdzie właściwie znajduje się Bruzda Atlantycka czy jakaś tam Ameryka Północna ani gdzie leży Ocean Atlantycki, ale odwiedził wszystkie trzysta siedemnaście węzłów – po kilka razy – i nigdy nie widział legendarnej bruzdy.
Harman odłożył kukurydzę.
– Poszedłem pieszo, Daeman Uhr. Bruzda zaczyna się u wschodnich wybrzeży Ameryki Północnej i biegnie dokładnie wzdłuż czterdziestego równoleżnika aż do krainy, którą w zapomnianej erze nazywano Europą. Jeżeli mnie pamięć nie myli, tereny, w których dosięga Europy, należały dawniej do państwa zwanego Hiszpanią. Ruiny starożytnej Filadelfii, znane panu zapewne jako węzeł 124 w posiadłości Lomana Uhr, są oddalone tylko o kilka godzin marszu od początku bruzdy. Gdyby starczyło mi odwagi – i jedzenia – mógłbym nią dojść do samej Hiszpanii.
Daeman kiwał głową, potakiwał i uśmiechał się. Nic nie rozumiał z bełkotu tego pajaca, z jego bezwstydnego chwalenia się dziewięćdziesiątymi dziewiątymi urodzinami, z bredni o jakichś równoleżnikach, miastach z zapomnianej ery i chodzeniu pieszo. Nikt przecież nie chodzi piechotą dalej niż kilkaset metrów. Bo i po co? Wszystko, co mogłoby człowieka zainteresować, leży w pobliżu faksowęzłów, a jeśli trafi się kuriozum w rodzaju odległej od faksu posiadłości Ady, można tam dotrzeć kabrioletem bądź bryczką. Znał, naturalnie, rozległy majątek Lomana – świętował tam niedawno trzecią dwudziestkę Ono – ale reszta wypowiedzi Harmana nie trzymała się kupy. Najwidoczniej pod koniec życia facet zwariował. Nie szkodzi, ostatni faks do konserwatorni i wniebowstąpienie załatwi sprawę.
Spojrzał na Adę z nadzieją, że zmieni temat, ale gospodyni uśmiechała się, jakby zgadzała się z każdym słowem Harmana. Powiódł wzrokiem po gościach, szukając u nich pomocy, ale wszyscy słuchali ich rozmowy uprzejmie, nawet z pewnym zainteresowaniem, tak jakby plecenie podobnych banialuk przy kolacji było czymś zupełnie naturalnym.
– Całkiem niezły ten łosoś, prawda? – zapytał swoją sąsiadkę z lewej. – Pani też smakuje?
Siedząca naprzeciwko niego kobieta, ruda, krępa, z pewnością dobrze po drugiej dwudziestce, oparła na drobnej piąstce najwydatniejszy ze swoich podbródków i spytała Harmana:
– Jak tam było? To znaczy, jak było w bruździe?
Opalony na brąz Harman z początku nie bardzo chciał spełnić jej prośbę, ale kiedy inni goście – nie wyłączając nieuprzejmej młodej blondynki, która zignorowała pytanie Daemana – zaczęli nalegać, uległ. Uciszył ich pełnym gracji gestem.
– Bruzda wygląda fascynująco, nawet oglądana z brzegu. Zwłaszcza jeśli widzi się ją po raz pierwszy. Ma około siedemdziesięciu metrów szerokości i ciągnie się na wschód jak okiem sięgnąć. Im bliżej horyzontu, tym wydaje się węższa. Na końcu wygląda jak jasna kreska na granicy oceanu i nieba. Kiedy się nią idzie... To dziwne uczucie. Piasek na plaży, u wylotu bruzdy, jest suchy. Fale go nie zalewają. Z początku człowiek nieustannie rozgląda się na boki: schodzi po dnie oceanu i podziwia pionowe ściany wody, które niczym gładkie szkło oddzielają go od kipieli. Nie sposób się oprzeć pokusie dotknięcia ścian: są gąbczaste, przezroczyste i chłodne od napierającej wody; pod mocnym naciskiem leciutko się uginają, ale nie przepuszczają ani kropli. Wchodzi się coraz głębiej, cały czas po suchym gruncie, bo od stuleci dno bruzdy robi się wilgotne tylko wtedy, gdy spadnie deszcz. Piasek i ziemia są stwardniałe. Morskie stwory i rośliny, który zostały na dnie, wyschły na wiór i upodobniły się do skamielin. Po kilkunastu metrach ściany wody sięgają człowiekowi ponad głowę. A w głębinach za nimi poruszają się cienie: małe rybki podpływają do granicy morza i powietrza, czasem mignie sylwetka rekina, to znowu poświata galaretowatej, trudnej do zidentyfikowania istoty. Morskie stwory podpływają do ścian, szturchają je zimnymi łbami, po czym natychmiast zawracają i znikają w otchłani, jakby coś je przestraszyło. Kilometr, może dwa od brzegu ściany sięgają tak wysoko, że na dnie bruzdy robi się wyraźnie ciemniej; po kilkunastu kilometrach mają ponad trzysta metrów wysokości. Na widocznym w górze skrawku nieba widać gwiazdy, nawet w środku dnia.
– Niemożliwe! – wykrzyknął chudy blondyn. Daeman przypomniał sobie, że nazywa się Loes. – Żartujesz.
– Wcale nie. – Harman znów się uśmiechnął. – Szedłem tak cztery dni. Noce przesypiałem. Zawróciłem, kiedy skończyły mi się zapasy.
– Skąd wiedziałeś, czy jest noc, czy dzień? – zapytała Hannah.
– Za dnia niebo jest tam ciemne i widać na nim gwiazdy, ale ocean mieni się wszystkimi odcieniami błękitów i szarości: wysoko jest lazurowy, potem coraz ciemniejszy, a przy dnie, na wysokości wzroku, prawie czarny.
– Znalazłeś tam coś ciekawego? – zainteresowała się Ada.
– Wraki statków. Stare, z zapomnianej ery i starsze. I jeden, który... mógł być nowszy. Jeden z nich obejrzałem z bliska: ogromny, zardzewiały, przechylony na bok wrak sterczał z północnej ściany. Wszedłem do środka przez dziurę w kadłubie, wspiąłem się po drabince i ruszyłem pochylonym korytarzem na północ, przyświecając sobie latarnią, którą zabrałem na drogę, aż dotarłem do dużego pomieszczenia – ładowni, tak się to chyba nazywało – gdzie natrafiłem na granicę Bruzdy Atlantyckiej: od sufitu do podłogi biegła ściana wody, a w niej kłębiły się ryby. Przytknąłem twarz do zimnej, niewidzialnej przegrody. Zobaczyłem za nią pąkle, ślimaki, węże i inne morskie stwory; czepiały się wszelkich możliwych powierzchni i żerowały jedne na drugich. A po drugiej stronie ściany tylko suche powietrze i stara rdza. Jedynymi żywymi istotami byliśmy ja i biały krab, który – podobnie jak ja – musiał przywędrować z lądu.
Zerwał się wiatr. Liście zaszeleściły nad stołem. Lampiony zakołysały się, śląc plamy światła na jedwabne i bawełniane stroje, eleganckie fryzury, na ręce i twarze gości, którzy słuchali jak zaczarowani. Nawet Daeman złapał się na tym, że opowieść Harmana – choć bzdurna – wciągnęła go. Rozstawione przy dróżkach pochodnie trzaskały i migotały w podmuchach wiatru.
– A wojniksy? – zapytała kobieta siedząca obok Loesa. Daeman nie mógł sobie przypomnieć jej imienia. Może Emme? – Czy w oceanie jest ich więcej, czy mniej niż na lądzie? I czy są ruchome, czy stacjonarne?
– Tam w ogóle nie ma wojniksów.
Wszystkim zaparło dech w piersi. Daeman był nie mniej wstrząśnięty niż w chwili, gdy usłyszał, że Harman obchodzi dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny. Zakręciło mu się w głowie. Może to wino było mocniejsze, niż myślał?
– Nie ma wojniksów – powtórzyła Ada. W jej głosie brzmiała raczej melancholia niż zdziwienie. Wzięła ze stołu swój kieliszek. – Proponuję toast.
Służki podfrunęły bliżej, gotowe dolać gościom wina. Daeman otrząsnął się z nieprzyjemnego uczucia i zmusił do uśmiechu. Ada nie wygłosiła toastu, ale wszyscy przy stole wychylili kieliszki. Nawet Daeman po chwili wahania poszedł w ich ślady.
Pod koniec posiłku wiatr jeszcze się wzmógł, chmury zakryły niebo i przesłoniły pierścienie B i R. Zapachniało ozonem i znad wzgórz na zachodzie nadciągnęły kurtyny deszczu, przyjęcie przeniosło się więc do wnętrza. Towarzystwo kurczyło się, gdyż goście parami rozchodzili się po rezydencji w poszukiwaniu rozrywki. W południowej oranżerii służki zorganizowały koncert muzyki kameralnej, kryty basen na tyłach dworku też przyciągnął garstkę chętnych, a na hakowatym tarasie na piętrze przygotowano bufet z przekąskami. Niektóre pary udawały się do sypialni, żeby się kochać, inne w zacisznych miejscach rozwijały swoje całuny i przenosiły się pod Troję.
Daeman udał się z Adą, Hannah i Harmanem do mieszczącej się na drugim piętrze biblioteki. Jeżeli chciał zrealizować swój zamiar uwiedzenia gospodyni przed końcem weekendu, musiał spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dobrze wiedział, że uwodzenie jest w połowie sztuką, a w połowie nauką i wymaga specyficznych umiejętności, samodyscypliny, kontaktu i sprzyjających okoliczności. Ale kontaktu przede wszystkim.
Idąc obok Ady, czuł bijące od niej przez czarny jedwab ciepło. Ze zdumieniem stwierdził, że jej wargi nadal są oszałamiająco pełne, czerwone i wprost stworzone do kąsania. Kiedy podniósłszy rękę, wskazywała Hannah i Harmanowi górne półki bibliotecznych regałów, Daeman obserwował delikatne poruszenie jej piersi pod cienkim materiałem.
Bywał już w różnych bibliotekach, ale takiej dużej jeszcze nie widział. Pokój musiał mieć około trzydziestu metrów długości i piętnastu wysokości. W połowie wysokości wokół trzech ścian biegła antresola. Na obu poziomach przy regałach zainstalowano ruchome drabiny, ułatwiające dostęp do najwyższych półek. Było tu sporo zacisznych alków, wnęk, stołów z rozłożonymi na nich opasłymi tomami i wygodnych kanap; półki z książkami zawieszono nawet nad ogromnym oknem w wykuszu naprzeciwko wejścia. Daeman zdawał sobie sprawę, że zebrane w bibliotece materialne książki musiały w przeszłości – prawdopodobnie przed wiekami – zostać potraktowane chemikaliami, które zapobiegły ich rozkładowi (te bezużyteczne przedmioty wykonano przecież ze skóry i papieru, a zapisano je zwykłym atramentem, na litość boską!), ale wyłożony mahoniem pokój z plamami ciepłego światła, zabytkowymi skórzanymi meblami i ponurymi regałami i tak emanował wonią starości i rozkładu. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Ada i reszta jej rodziny utrzymują w Ardis takie muzeum, tak jak nie wiedział, co sprowadza do niego Hannah i Harmana.
Mężczyzna o kręconych włosach, który twierdził, że spacerował po dnie Bruzdy Atlantyckiej i że właśnie rozpoczyna ostatni rok życia, był zachwycony.
– Jak tu pięknie...
Wszedł na drabinę, przejechał wzdłuż regałów i musnął palcami grubą księgę w skórzanej oprawie. Daeman parsknął śmiechem.
– Myśli pan, że przywrócono funkcję czytania, Harman Uhr?
Harman uśmiechnął się, ale sprawiał wrażenie tak pewnego siebie, że Daeman spodziewał się lada chwila ujrzeć na jego przedramieniu szereg złocistych symboli, które świadczyłyby o uruchomieniu funkcji czytania i skanowaniu zawartości księgi. Nigdy, rzecz jasna, nie widział, jak to działa, ale babka i inni starzy ludzie opowiadali mu o przywilejach, jakimi cieszyli się ich prapradziadkowie. Słowa nie popłynęły. Harman cofnął rękę.
– A pan chciałby ją odzyskać, Daeman Uhr?
Daeman roześmiał się – nie po raz pierwszy tego niezwykłego wieczoru – i nagle zdał sobie sprawę, że obie kobiety przyglądają mu się z ciekawością i jakby ze zmieszaniem.
– Nie, oczywiście, że nie – odparł. – Po co? Czego mógłbym się dowiedzieć z tych staroci? I jaki miałoby to wpływ na moje życie?
Harman wspiął się wyżej.
– A nie intryguje pana, dlaczego nie widuje się już na Ziemi postludzi? Nie jest pan ciekaw, dokąd odeszli?
– Ani trochę. Wrócili do domu, do swoich miast w pierścieniach. Wszyscy o tym wiedzą.
– Ale dlaczego? Przez tysiące lat mieszali się do naszych spraw, pilnowali nas... Dlaczego nas zostawili?
– Bzdura – parsknął Daeman, chyba bardziej arogancko, niż zamierzał. – Cały czas nas pilnują. Z góry.
Harman zrobił taką minę, jakby nagle doznał olśnienia, i przejechał wraz z drabiną dalsze kilka metrów po mosiężnej szynie. Głową ocierał się prawie o sufit pod antresolą.
– A wojniksy?
– Co wojniksy?
– Nie zastanawiał się pan, dlaczego przez setki lat pozostawały nieruchome? I co spowodowało ich nagłe ożywienie?
Daeman otworzył usta, ale nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Twierdzenie, że wojniksy ożywiły się dopiero po ostatnim faksowaniu, to niedorzeczność – wykrztusił wreszcie. – Mit. Bujda.
Ada podeszła do niego.
– A zastanawiałeś się kiedyś, skąd pochodzą?
– Kto skąd pochodzi, kotku?
– Wojniksy.
Daeman roześmiał się głośno i szczerze.
– Oczywiście, że nie, młoda damo. Wojniksy są tu od zawsze. Są wieczne. Ponadczasowe. Poruszają się, czasem ich nie widzimy, ale cały czas są obecne, tak jak słońce i gwiazdy.
– I pierścienie? – zapytała półgłosem Hannah.
– Właśnie. – Daeman ucieszył się, że ktoś go rozumie. Harman zdjął z półki ciężkie tomiszcze.
– Ada mówiła mi, Daeman Uhr, że niezły z pana lepidopterolog.
– Słucham?
– Podobno jest pan ekspertem od motyli.
Daeman poczuł, że się rumieni. Zawsze było mu miło, gdy ktoś doceniał jego wiedzę. Nawet obcy. Nawet lekko szurnięty obcy.
– Żaden ze mnie ekspert, Harman Uhr. Jestem zwyczajnym kolekcjonerem. Od wuja nauczyłem się tego i owego.
Harman zszedł z drabiny i położył książkę na pobliskim stoliku.
– W takim razie mam tu coś, co powinno pana zainteresować.
Otworzył księgę, której strony były pokryte kolorowymi podobiznami motyli. Daeman zaniemówił z wrażenia. Wuj nauczył go nazw około dwudziestu gatunków, od innych kolekcjonerów dowiedział się, jak nazywają się te nieliczne, które udało mu się złowić. Dotknął ilustracji przedstawiającej pazia królowej.
– Paź królowej – powiedział Harman. – Papilio machaon. Daeman nie zrozumiał dwóch ostatnich słów, ale i tak spojrzał na Harmana z podziwem.
– Pan też jest kolekcjonerem!
– Nie. – Harman wskazał kolejny znajomy, złoto-czarny okaz. – Danaida.
– Zgadza się – przytaknął oszołomiony Daeman.
– Admirał. Perłowiec. Przeplatka. Modraszek. Osetnik. Niepylak apollo. – Harman dotykał kolejnych rysunków. Daeman rozpoznał tylko trzy gatunki.
– Pan się naprawdę zna na motylach – stwierdził. Harman pokręcił głową.
– Dopóki nie otworzyłem tej książki, nie wiedziałem nawet, że każdy rodzaj ma własną nazwę.
Daeman przeniósł wzrok na jego dłoń.
– Ma pan aktywną funkcję czytania!
– Nikt jej nie ma. Tak jak nie mamy dostępu do komunikatorów, satelitów nawigacyjnych i datasfery ani możliwości samofaksowania z dala od węzłów.
– W takim razie...
Daeman nic już z tego nie rozumiał. Dlaczego ci ludzie się z nim drażnią? Chciał miło spędzić weekend, przyjechał do Ardis w dobrych zamiarach... To znaczy z zamiarem uwiedzenia Ady, ale w tym nie było nic złego. Tymczasem padł ofiarą jakiegoś złośliwego żartu.
Ada chyba wyczuła narastającą w nim złość, bo pojednawczo pociągnęła go za rękaw.
– Harman nie ma aktywnej funkcji czytania, Daeman Uhr. Po prostu niedawno nauczył się czytać.
Daeman wytrzeszczył oczy. Słowa Ady brzmiały równie nonsensownie jak pomysł uczczenia swoich dziewięćdziesiątych dziewiątych urodzin i brednie o spacerze w Bruździe Atlantyckiej.
– To umiejętność – wyjaśnił spokojnie Harman. – Taka sama jak znajomość nazw motyli albo pewne... talenty towarzyskie, z których pan słynie.
Daemana zatkało. Czyżby jego hobby było aż tak powszechnie znane?
– Harman obiecał, że nauczy nas tej sztuczki – dodała Hannah. – Czytania. Może nam się przydać. Chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o odlewnictwie, zanim się poparzę.
O odlewnictwie? Daeman słyszał kiedyś to słowo, ale nie miał pojęcia, co mogłoby mieć wspólnego z poparzeniami albo funkcją czytania. Oblizał wargi.
– Nie interesują mnie wasze gierki. Czego ode mnie chcecie?
– Musimy znaleźć statek kosmiczny – odparła Ada. – I mamy powody sądzić, że możesz nam w tym pomóc.
Po zakończeniu mojej zmiany, przypadającej na noc sporu Achillesa z Agamemnonem, teleportuję się z powrotem do kompleksu mieszkalnego scholiastów na Olimpie, notuję swoje obserwacje i analizę wydarzeń, zapisuję myśli w kamieniu tekstowym i zanoszę go do małego pokoiku muzy. Pokój ma białe ściany, a jego okna wychodzą na Jezioro Kalderowe. O dziwo, muza jest u siebie. Rozmawia właśnie z innym scholiastą.
Scholiasta ten nazywa się Nightenhelser i przypomina dobrodusznego niedźwiedzia. Znamy się od czterech lat. Dowiedziałem się przez ten czas, że żył, wykładał na uniwersytecie i zmarł na amerykańskim środkowym Zachodzie w początkach XX wieku. Na mój widok muza odprawia go pospiesznie, a on wychodzi przez wykute z brązu drzwi i windą zjeżdża do naszych koszar i rozciągającego się w dole czerwonego świata.
Muza przywołuje mnie gestem. Kładę kamień tekstowy na stojącym przed nią marmurowym stole. Spodziewam się, że odprawi mnie bez słowa, gdyż tak zwykle wyglądają nasze spotkania, ona jednak, nie zwracając na mnie uwagi, bierze kamień do ręki, zamyka oczy i koncentruje się. Czekam. Muszę przyznać, że się denerwuję. Serce wali mi jak młotem, dłonie – splecione za plecami, kiedy stoję przed muzą, nieudolnie naśladując wojskową pozycję „spocznij” – pocą mi się obficie. Dawno już doszedłem do wniosku, że bogowie nie potrafią czytać w myślach, a ich niesamowita zdolność przenikania myśli śmiertelników – herosów i scholiastów – nie jest niczym innym, jak tylko umiejętnością interpretacji drgań mięśni twarzy, ruchów oczu i podobnych drobiazgów. Mogę się jednak mylić. Może są telepatami. Jeśli tak – i jeśli zajrzeli mi do głowy w chwili, gdy po sprzeczce Agamemnona z Achillesem doznałem na plaży olśnienia i podjąłem decyzję – jestem trupem. Znowu.
Widywałem scholiastów, którzy rozzłościli muzę, nie wspominając już o wzbudzeniu gniewu ważniejszych bogów. Parę lat temu, konkretnie w piątym roku oblężenia, żył wśród nas scholiasta z XXVI wieku – pulchniutki, bezczelny Azjata o intrygującym nazwisku Bruster Lin. Był najinteligentniejszym i najbardziej przenikliwym z nas, ale miał niewyparzoną gębę. Wygłosił jeden ironiczny komentarz za dużo. Poszło o pojedynek Parysa z Menelaosem, który mógł zakończyć wojnę. Starcie mano a marto między trojańskim kochankiem Heleny i jej achajskim małżonkiem – kibicowały im całe wiwatujące armie, Parys wystąpił we wspaniałej złotej zbroi, Menelaos stanął naprzeciw niego z wściekłym błyskiem w oku – pozostało jednak nierozstrzygnięte. Kiedy Afrodyta zorientowała się, że jej ukochany Parys zostanie zaraz posiekany na kawałki, sfrunęła spod nieba, porwała go Menelaosowi sprzed nosa i zaniosła do sypialni Heleny. Parys, jak wszyscy zniewieściali liberałowie w dziejach świata, był znacznie lepszym wojownikiem w łóżku niż na polu bitwy. Po jednej z zabawnych uwag Brustera Lina muza – bynajmniej nie rozbawiona – pstryknęła palcami i miliardy miliardów posłusznych nanocytów niczym gromada mikrolemingów równocześnie wyprysnęły z jego ciała. Efekt był taki, że Bruster Lin eksplodował deszczem krwawych ochłapów. Staliśmy przed muzą na baczność, gdy jego uśmiechnięta głowa potoczyła się nam pod nogi.
Wzięliśmy sobie tę lekcję do serca: własne opinie zachować dla siebie, nie żartować z boskich rozrywek. Karą za kpinę jest śmierć.
Muza otwiera oczy i patrzy na mnie.
– Hockenberry... – mówi głosem dwudziestowiecznej kadrowej, która właśnie zamierza zwolnić z pracy urzędnika średniego szczebla. – Od jak dawna z nami jesteś?
Wiem, że to pytanie retoryczne, ale boginiom – nawet tym pomniejszym – odpowiada się nawet na retoryczne pytania.
– Dziewięć lat, dwa miesiące i osiemnaście dni, bogini.
Muza kiwa głową. Jestem najstarszym scholiastą. A właściwie: jestem scholiastą z najdłuższym stażem. I ona o tym wie. Zastanawiam się, czy to potwierdzenie mojej długowieczności nie jest przypadkiem moim nekrologiem. Może za chwilę wybuchnę chmurą nanocytów?
Zawsze uczyłem studentów, że było dziewięć muz, córek Mnemosyne: Klio, Euterpe, Talia, Melpomena, Terpsychora, Erato, Polihymnia, Urania i Kaliope. W tradycji greckiej, zwłaszcza w późniejszym okresie, każda z nich patronowała jakiejś dziedzinie sztuki: grze na flecie, tańcowi, poezji heroicznej. Ja jednak przez ostatnie dziewięć lat, dwa miesiące i osiemnaście dni, odkąd pod Ilionem pełnię rolę obserwatora i sprawozdawcy, spotykam się tylko z tą jedną muzą: wysoką boginią, która siedzi teraz przede mną przy marmurowym stole. Ze względu na jej ostry ton chętnie nazywam ją w myślach Kaliope, chociaż imię to oznaczało „tę o pięknym głosie”. Nie mogę powiedzieć, żeby jej głos był piękny – w moich uszach z pewnością bardziej przypomina wycie syreny niż dźwięki fletu – ale z całą pewnością nauczyłem się, że kiedy rozkazuje „skacz!”, należy skakać.
– Chodź ze mną – mówi. Wstaje z gracją i wychodzi z marmurowej komnaty bocznym wyjściem.
Idę za nią.
Muza dorównuje wielkością bogom: ma dobrze ponad dwa metry wzrostu, ale jej ciało zachowuje przy tym idealne proporcje. Jest może mniej doskonała niż niektóre boginie, lecz i tak przypomina dwudziestowieczne atletki i nawet przy zmniejszonym ciążeniu, jakie panuje na Olimpie, muszę nieźle wyciągać nogi, żeby za nią nadążyć.
Przechodzi po krótko przyciętej trawie między białymi budynkami i zatrzymuje się przy rydwanie. Mówię „rydwanie”, bo pojazd trochę przypomina rydwan: jest niski, podkowiasty w kształcie – nie ma jednak koni, lejców ani woźnicy. Muza wsiada i gestem daje mi do zrozumienia, żebym do niej dołączył.
Niepewnie, z bijącym sercem wsiadam do rydwanu i odsuwam się na bok. Muza dotyka smukłymi palcami złotego klina, który mógłby być panelem sterowniczym. Zapalają się lampki, słychać buczenie i trzaski, pajęczyna wyładowań elektrycznych otacza rydwan i wzbijamy się w powietrze. Z przodu pojawia się nagle para holograficznych koni w galopie; naprawdę można odnieść wrażenie, że są zaprzężone do pojazdu. Zdaję sobie sprawę, że iluzja została stworzona na potrzeby obserwujących nas Greków i Trojan, ale i tak złudzenie, że to materialne rumaki ciągną rydwan, jest bardzo silne. Łapię metalową poręcz i zapieram się o nią odruchowo, ale nie czuję wstrząsów, chociaż rydwan podskakuje i kładzie się w ostry skręt nad skromną świątyńką muzy. Potem przyspiesza i kieruje się prosto w stronę jeziora.
Jadę rydwanem bogów! Zaraz jednak besztam się w myślach za swoją zarozumiałość. To ze zmęczenia. I z nadmiaru adrenaliny.
Oczywiście widywałem już takie rydwany tysiące razy, gdy krążyły wokół Olimpu bądź szybowały nad Ilionem, niosąc bogów pochłoniętych boskimi sprawami – zawsze jednak oglądałem je z ziemi. I konie, i sam rydwan wyglądają z dołu jak prawdziwe. Kiedy siedzi się w środku i leci trzysta metrów nad szczytem wulkanu, który wznosi się na wysokość dwudziestu sześciu kilometrów, złudzenie nie jest już tak zupełne.
Wierzchołek Olimpu powinien być skuty lodem i praktycznie pozbawiony atmosfery, ale wcale tak nie jest: powietrze jest tu gęste i nadaje się do oddychania nie gorzej od tego, które wdycham dwadzieścia pięć kilometrów niżej, w scholii, u stóp wulkanicznych urwisk. Zamiast lodu wszędzie ściele się trawa, rosną drzewa, a przy tutejszych śnieżnobiałych budynkach, olbrzymich i przepięknych, nawet Akropol wyglądałby jak wygódka na podwórzu.
Jezioro Kalderowe w kraterze Olimpu ma kształt ósemki i prawie sto kilometrów długości. Przelatujemy nad nim z prędkością bliską prędkości dźwięku. Tylko dzięki polu siłowemu – albo boskiej magii – świst nas nie ogłusza, a pęd powietrza nie urywa nam głów. Wokół jeziora stoją setki budynków, otoczonych hektarami wypielęgnowanych trawników i ogrodów – zapewne są to domy bogów. Po błękitnej wodzie suną wolno olbrzymie autotriremy. Bruster Lin mówił mi kiedyś, że według jego szacunków Olimp jest wielkości Arizony, a sam trawiasty wierzchołek ma powierzchnię w przybliżeniu równą powierzchni Rhode Island. Dziwnie się czułem, słuchając porównań tutejszej rzeczywistości do tamtego innego świata, innych czasów, innego życia.
Oburącz ściskam wąską poręcz i podziwiam zapierające dech w piersi widoki. Z tej wysokości widać krzywiznę planety. Na północnym zachodzie błękitny ocean ciągnie się aż po łukowato zakreślony horyzont. Na północnym wschodzie biegnie linia brzegowa; oczyma wyobraźni widzę szereg ogromnych kamiennych głów, rozgraniczający wodę od lądu. Dokładnie na północ od nas rysuje się półksiężycowaty, bezimienny archipelag. Widać go z plaży przy koszarach, w których mieszkamy, gdyż leży dosłownie kilka kilometrów od brzegu. Za nim niebieska pustka wód ciągnie się aż do bieguna. Na południowym wschodzie majaczą następne trzy wulkany, z pewnością niższe od Olimpu, ale pozbawione dobrodziejstw sterowanej pogody i w związku z tym pokryte śniegiem. Domyślam się, że jednym z nich jest Helikon, dom mojej muzy i jej sióstr – o ile ona w ogóle ma siostry. Na południu i południowym zachodzie setkami kilometrów ciągną się pola uprawne, dalej puszcza, za nią czerwona pustynia, za nią chyba kolejny las, ale później ląd rozmywa się już we mgle i łączy z niebem. Żadne mruganie ani przecieranie oczu nie pomaga: nie jestem w stanie rozróżnić szczegółów.
Kierowany przez muzę rydwan posłusznie skręca i obniża lot, kierując się ku zachodnim brzegom Jeziora Kalderowego. Widzę już, że białe kropki, które dostrzegłem, kiedy lecieliśmy nad jego taflą, są w rzeczywistości dużymi budowlami ze schodami, kolumnowymi portykami, frontonami i posągami. Jestem przekonany, że żaden scholiasta nie widział tej części Olimpu... a jeśli któryś widział, to nie dożył chwili, w której mógłby nam o tym opowiedzieć.
Lądujemy przy największym z olbrzymich gmachów. Holograficzne konie znikają. Na trawie stoją tu setki zaparkowanych w pośpiechu rydwanów.
Muza wyjmuje z kieszeni coś, co wygląda jak mały medalion.
– Kazano mi zabrać cię do miejsca, w którym nie powinieneś się znaleźć, Hockenberry. Jedna z bogiń poleciła mi, bym przekazała ci dwa rekwizyty. Dzięki nim nawet w wypadku wykrycia nie zostaniesz od razu zgnieciony jak natrętna mucha. Załóż je.
Podaje mi dwa przedmioty: medalion na łańcuszku i coś, co na pierwszy rzut oka przypomina kaptur z miękko wyprawionej skóry. Medalion jest nieduży, ale ciężki, jakby ze złota. Muza sięga po niego i przesuwa ruchomy kawałek jego tarczy w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara.
– To jest osobisty teleporter kwantowy. Takich samych używają bogowie – wyjaśnia półgłosem. – Przeniesie cię w każde miejsce, jakie sobie wyobrazisz. Ten egzemplarz pozwala również śledzić bogów, kiedy teleportują się przez przestrzeń Plancka, natomiast nikt poza boginią, która mi go dała, nie może wytropić ciebie. Rozumiesz?
– Tak – odpowiadam, z trudem powstrzymując drżenie głosu. Nie powinienem przyjmować tego daru. Przyniesie mi zgubę.
Ale drugi prezent jest jeszcze gorszy.
– To Hełm Śmierci – mówi dalej muza. Zakłada mi ozdobne nakrycie głowy, ale zsuwa mi je na ramiona jak fałdy kaptura. – Sam Hades go zrobił. To jedyny przedmiot w całym wszechświecie, która sprawia, że jesteś niewidzialny dla bogów.
Rozdziawiam głupawo usta. W pamięci kołaczą mi się naukowe przypisy dotyczące Hełmu Śmierci; przypominam sobie, że imię Hadesa (po grecku Aides) miało znaczyć „niewidoczny”. O ile jednak pamiętam, Homer tylko raz wspomina o tym hełmie: Atena zakłada go, by ukryć się przed Aresem, bogiem wojny. Dlaczego, na litość boską, któryś z olimpijskich bogów postanowił mi go podarować? W co oni mnie chcą wrobić? Nogi się pode mną uginają.
– Włóż go.
Niezdarnym ruchem naciągam kaptur na głowę. W skórę są wszyte jakieś przyrządy, układy scalone, nanomechanizmy. Otwory na oczy mają przezroczyste, elastyczne osłony, usta zasłania siateczka. Kiedy naciągam kaptur do końca, powietrze wokół mnie faluje lekko, poza tym jednak nic się nie zmienia.
– Nie do wiary – mówi muza. Patrzy na mnie, ale mnie nie widzi.
Zdaję sobie sprawę, że oto urzeczywistniam marzenie każdego młodego chłopaka: jestem niewidzialny. Chociaż nie mam pojęcia, jakim cudem hełm skrywa całe moje ciało przed wzrokiem obcych. Mam ochotę uciec gdzie pieprz rośnie i schować się przed muzą i bogami, ale powstrzymuję się. Na pewno jest w tym jakiś haczyk: żaden bóg, bogini ani nawet moja pomniejsza muza nie daliby zwykłemu scholiaście takiego daru, nie zabezpieczywszy się odpowiednio.
– Teraz jesteś niewidzialny dla wszystkich bogów poza boginią, która upoważniła mnie do przekazania ci hełmu – ciągnie muza, wpatrując się w pustą przestrzeń na prawo od mojej głowy. – Ona jednak będzie cię normalnie widziała i wszędzie cię wytropi, Hockenberry. Medalion tłumi wydawane przez ciebie dźwięki, zagłusza bicie twojego serca i neutralizuje twój zapach, ale zmysły bogów są niewiarygodnie wyczulone. Dlatego przez najbliższe parę minut trzymaj się blisko mnie. Stąpaj lekko, nic nie mów, oddychaj najciszej i najpłycej jak umiesz. Jeżeli twoja obecność zostanie odkryta, ani ja, ani twoja boska patronka nie zdołamy cię uchronić przed gniewem Zeusa.
Jak można oddychać cicho i płytko, kiedy serce podchodzi człowiekowi do gardła?
Bez słowa kiwam głową, zapomniawszy, że muza mnie nie widzi. Kiedy orientuję się, że czeka na moją reakcję, nadal patrząc w miejsce, w którym mnie nie ma, z moich ust dobywa się skrzeczenie:
– Rozumiem, bogini.
– Weź mnie za rękę – rozkazuje mi krótko. – I nie oddalaj się. Jeżeli to zrobisz, zginiesz.
Kładę jej rękę na ramieniu jak nieśmiały debiutant na pierwszym przyjęciu w dobrym towarzystwie. Muza ma zimną skórę.
Zwiedzałem kiedyś halę montażową Centrum Kosmicznego imienia Kennedy’ego na przylądku Canaveral. Przewodnik powiedział nam, że pod sufitem, który znajdował się dobrze ponad sto metrów nad naszymi głowami, tworzą się czasem chmury. Cała ta hala zmieściłaby się w jednym rogu sali, w której się z muzą znaleźliśmy – i nikt by jej tam nie zauważył, tak jak nie zauważa się porzuconych w kącie dziecinnych zabawek.
Kiedy myślimy o bogach, przed oczami stają nam ci najważniejsi: Zeus, Hera, Apollo i paru innych. Tutaj bogów są setki, a mimo to sala świeci pustkami. Kilometry – zdawałoby się – nad nami wznosi się złota kopuła; starożytni Grecy nie odkryli geometrii kopuł, przez co ta budowla wyraźnie kontrastuje z innymi gmachami na Olimpie, które zachowały klasycznie konserwatywny styl. Kopuła odpowiada za niezwykłą akustykę wnętrza: odbija rozmowy i rozprasza je po całym pomieszczeniu.
Podłoga wygląda na wykonaną z kutego złota. Bogowie spoglądają w dół z antresoli, oparci o marmurowe poręcze. W ścianach są całe setki nisz, a w nich – białe marmurowe posągi bóstw, które zebrały się w sali.
Tu i ówdzie dostrzegam hologramy przedstawiające Trojan i Achajów: naturalnej wielkości kolorowe obrazy mężczyzn i kobiet, którzy kłócą się, kochają, jedzą, śpią. Mniej więcej pośrodku sali złota posadzka obniża się (na obszarze większym niż kilkanaście połączonych pełnowymiarowych basenów pływackich), a w zagłębieniu widzę dalsze obrazy przekazywane spod Ilionu: rozległe widoki z powietrza, zbliżenia, panoramy, powtórki. Dialogi słychać tak wyraźnie, jakby Grecy i Trojanie stali obok nas. Dookoła tej wypełnionej obrazami niecki też zgromadzili się bogowie: jedni siedzą na kamiennych tronach, inni leżą rozparci na miękkich otomanach, jeszcze inni stoją z boku, odziani w powłóczyste szaty. To te najważniejsze bóstwa, najpospolitsze, znane każdemu nauczycielowi w szkole średniej.
Pomniejsi bogowie rozstępują się przed muzą, która kieruje się w stronę zagłębienia. Przyspieszam kroku, żeby za nią nadążyć. Moja dłoń drży na jej złocistym ramieniu, kiedy staram się nie potknąć, nie skrzypnąć sandałami, nie kichnąć, nie oddychać. Bogowie chyba mnie nie widzą – przypuszczam, że zorientowałbym się natychmiast, gdyby było inaczej.
Muza zatrzymuje się przed Ateną Pallas. Czuję się jak trzyletnie dziecko, które trzyma się kurczowo fałdów maminej spódnicy.
Trwa jakiś spór. Hebe, jedna z mniej znacznych bogiń, częstuje gości złocistym nektarem, którym napełnia ich złote puchary. Zeus siedzi na tronie – i od razu widać, że to on jest tu królem: Zeus gromowładny, bóg bogów. Nie przypomina bynajmniej rysunku karykaturzysty – jest jak najbardziej prawdziwy, niewiarygodnie wysoki, brodaty i natarty oliwą, a jego królewska aura mrozi mi krew w żyłach.
– Jak mamy kierować tą wojną? – Z tym pytaniem zwraca się do wszystkich, ale tylko Herze, swojej małżonce, posyła mordercze spojrzenie. – Jak rządzić losem Heleny? Jak mamy tego dokonać, kiedy takie boginie jak Hera z Argos i Atena, patronka żołnierzy, cały czas wtrącają się do bitwy? Przecież to Atena powstrzymała Achillesa, kiedy ten chciał zadać cios synowi Atreusa. – Zwraca swój ponury jak burza wzrok ku innej bogini, wyciągniętej na fioletowej sofie. – Ty, Afrodyto, wcale nie jesteś od nich lepsza. Zawsze się śmiejesz i bronisz tego pięknisia Parysa, odpędzasz od niego złe duchy i odbijasz celnie ciśnięte włócznie. Jak ma się ujawnić wola bogów i, co najważniejsze, wola Zeusa, jeśli chronicie swoich faworytów, lekceważąc wyroki przeznaczenia? Mimo wszystkich twoich knowań, Hero, Menelaos może jeszcze odbić Helenę i zabrać ją do domu... Ale równie dobrze Troja może przetrzymać oblężenie. Zakusy kilku bogiń nie powinny o tym decydować.
Hera krzyżuje smukłe ręce na piersi. W poemacie tak często wspomina się o jej „śnieżnym ciele”, że podświadomie oczekuję, iż jej skóra będzie bielsza niż u innych bogiń, tymczasem – choć biała jak mleko – nie jest wcale bielsza niż cera Afrodyty, Hebe (córki Hery) ani innych bogiń, które widzę z mojego miejsca... Tylko Atena się wyróżnia: jest wyraźnie opalona. Wiem dobrze, że opisy pełnią w epickiej poezji Homera funkcję służebną; Achilles jest zazwyczaj „szybkonogi”, Apollo „strzały wypuszcza dalekie”, Agamemnon „narodów król”, „trzyma szerokie panowanie”, okręty Achajów są „czarne” i tak dalej. Powtarzające się epitety bardziej niż opisowi służyły surowym wymogom heksametru daktylicznego – dzięki nim śpiewak mógł zmieścić się w rytmie metrum. Zawsze też podejrzewałem, że niektóre z tych rytualnych fraz, takie jak „różanopalca jutrzenka”, pełniły funkcję zapchajdziury, dającej pieśniarzowi kilka bezcennych sekund na przypomnienie sobie – lub wymyślenie – następnego fragmentu poematu.
Co nie zmienia faktu, że kiedy Hera sposobi się do odpowiedzenia mężowi, patrzę jej na ręce.
– Synu Kronosa, straszliwy w swym majestacie – zaczyna. – O co ci chodzi, do cholery? Śmiesz twierdzić, że moje wysiłki są bezcelowe? Śmiesz lekceważyć moje starania, mój boski pot przelany, by zebrać achajską armię, ugłaskać wybujałe ego naszych herosów i pilnować, żeby nie powyrzynali się nawzajem, zanim wyrżną Trojan. Zadałam sobie wiele trudu, Zeusie, by przysporzyć trosk Priamowi, jego synom i jego miastu.
Zeus marszczy brwi, wspiera się mocniej na poręczach niewygodnego tronu i pochyla do przodu. Na przemian zaciska i rozluźnia pięści.
Hera rozkłada ręce w dramatycznym geście.
– Niech będzie po twojemu, jak zwykle. Ale nie oczekuj, że ktoś z nieśmiertelnych cię za to pochwali.
Zeus wstaje. Inni bogowie mierzą po dwa i pół, może trzy metry, on jednak przewyższa ich znacznie. Musi mieć ponad trzy i pół metra wzrostu. Zmarszczki na jego czole wyrażają więcej zdumienia niż złości, kiedy – to wcale nie jest metafora – grzmi:
– Hero! Moja kochana, droga, nienasycona Hero! Co takiego zrobił Priam albo jego synowie, że tak się na nich uwzięłaś i pałasz żądzą zniszczenia ich miasta? – Hera opuszcza ręce i milczy, czym chyba jeszcze bardziej złości Zeusa. – Więcej w tobie zachłanności niż gniewu, bogini. Nie spoczniesz, póki nie wyłamiesz bram Troi, nie obalisz murów i nie pożresz żywcem obrońców! – Hera patrzy na niego z kamienną twarzą. Nie zaprzecza. – No dobrze... – chrząka niepewnie Zeus. Do złudzenia przypomina potulnego małżonka z którejkolwiek innej epoki. – Rób, co chcesz. Ale coś ci powiem, Hero, i radzę ci, żebyś dobrze zapamiętała moje słowa. Jeżeli kiedyś nastanie dzień, w którym to ja będę chciał unicestwić miasto i pochłonąć jego mieszkańców, miasto, które kochasz równie mocno jak ja kocham Ilion, nie próbuj mi się sprzeciwiać.
Bogini robi trzy szybkie kroki do przodu. Przypomina mi drapieżnika, który rzuca się na zwierzynę, albo wytrawnego szachistę, który dostrzegł lukę w obronie przeciwnika i rusza do ataku.
– Doskonale! Moje trzy ukochane miasta to Argos, Sparta i cudne Mykeny, gdzie ulice są równie szerokie i wspaniałe, jak w Ilionie. Możesz je zniszczyć i złupić, jeśli uraduje to twe barbarzyńskie serce, mój panie. Nie stanę ci na drodze, nie będę miała do ciebie żalu; nie miałoby to zresztą sensu, bo i tak jesteś ode mnie silniejszy. Pozwól jednak, że i ja ci coś przypomnę: jestem wprawdzie twoją małżonką, ale jestem również córką Kronosa. Zasługuję na twój szacunek.
– Nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej – mamrocze Zeus, moszcząc się na tronie.
– Proponuję zatem wzajemne ustępstwo – mówi Hera słodko. – Ty mi pójdziesz na rękę, a ja tobie. Pomniejsi bogowie nam przyklasną. Ale spiesz się, mój mężu. Achilles chwilowo ustąpił z placu boju, Grecy i Trojanie zawarli rozejm, na polu bitwy zapanował spokój. Spraw, żeby Trojanie naruszyli zawieszenie broni. Niech złamią przysięgę i pierwsi uderzą na sławnych Achajów.
Zeus toczy dookoła ponurym wzrokiem, mamrocze coś pod nosem, wierci się, ale w końcu zwraca się do czekającej na jego polecenia Ateny:
– Udaj się czym prędzej na pole bitwy, gdzie Grecy i Trojanie zawarli rozejm. Spraw, żeby Trojanie złamali przysięgę i pierwsi uderzyli na słynnych Achajów.
– Niech zmiażdżą Argiwów – podpowiada Hera.
– Niech zmiażdżą Argiwów – powtarza znużonym głosem Zeus.
Atena znika w błysku teleportacji kwantowej. Zeus i Hera wychodzą, inni bogowie zaczynają się rozchodzić, rozmawiając półgłosem. Muza dyskretnym skinieniem palca daje mi do zrozumienia, że mam iść za nią. Wychodzimy z sali spotkań.
– Hockenberry... – mówi rozparta na sofie bogini miłości. Zmniejszone ciążenie podkreśla jej jedwabiste, pełne kształty.
Muza przyprowadziła mnie do jej komnaty na Dworze Bogów. Wnętrze jest ciemne, rozświetla je tylko żarzący się piecyk koksowy i dziwna poświata, która do złudzenia przypomina blask komputerowego monitora. Muza szeptem kazała mi zdjąć Hełm Śmierci. Z ulgą ściągnąłem skórzany kaptur, choć perspektywa ujawnienia się napawała mnie przerażeniem.
Potem Afrodyta weszła do pokoju, usiadła na sofie i powiedziała:
– To wszystko, Melete. Wezwę cię, kiedy będziesz mi potrzebna. Muza wyszła przez zamaskowane drzwi.
Melete. Imię z wcześniejszej epoki, kiedy muzy były tylko trzy: Melete od „ćwiczenia”, Meneme od „zapamiętywania” i Aoide...
– Widziałam cię na Dworze Bogów, Hockenberry. – Głos Afrodyty wyrywa mnie z naukowych rozważań. – Gdybym pokazała cię Zeusowi, nie zostałaby z ciebie nawet kupka popiołu. Twój medalion teleportacyjny też by ci nie pomógł, bo mogłabym śledzić cię w czasie i przestrzeni. Czy wiesz, dlaczego się tu znalazłeś?
Więc to Afrodyta jest moją patronką. To ona kazała muzie dać mi te dwie magiczne zabawki. Co powinienem zrobić – uklęknąć? Paść plackiem w obliczu bogini? Jak się mam do niej zwracać? Nie licząc mojej muzy, przez ostatnie dziewięć lat, dwa miesiące i osiemnaście dni żadne bóstwo nie zwróciło na mnie uwagi.
Postanawiam ukłonić się lekko i spuścić wzrok, żeby nie zachwycać się jej urodą, nie widzieć prześwitujących spod cieniutkiego jedwabiu różowych sutków, łagodnie zarysowanego brzucha i cienia między udami.
– Nie, bogini – odpowiadam, cudem przypomniawszy sobie jej pytanie.
– A czy wiesz, dlaczego zrobiono z ciebie scholiastę, Hockenberry? Dlaczego twoje DNA zostało zabezpieczone przed wstrząsem nanocytowym? Dlaczego, zanim wybrano cię do reintegracji, wprowadzono do simpleksu twoje dzieła na temat wojny trojańskiej?
– Nie, bogini.
Moje DNA jest zabezpieczone przed wstrząsem nanocytowym?
– A czy wiesz, cieniu śmiertelny, czym jest simpleks?
Wirusem wścieklizny? – myślę.
– Nie, bogini – odpowiadam.
– Simpleks to prosty obiekt geometryczny, wprawka z logistyki, trójkąt lub trapez, wygięty i zwinięty w trzecim wymiarze. Dopiero w przestrzeni wielowymiarowej, po uwzględnieniu algorytmów definiujących nowe obszary pojęciowe, tworzących i odrzucających potencjalne segmenty przestrzeni N, płaszczyzna wykluczenia zmienia się w kontur. Teraz rozumiesz, Hockenberry? Wiesz, co to ma wspólnego z przestrzenią kwantową, z czasem, wojną i twoim przeznaczeniem?
– Nie, bogini. – Tym razem mój głos naprawdę drży. Nic nie mogę na to poradzić.
Słyszę szelest jedwabiu. Na ułamek sekundy podnoszę wzrok i widzę cudne ręce i gładkie uda najpiękniejszej kobiety na świecie. Mości się wygodniej na sofie.
– Nieważne. Parę tysięcy lat temu napisałeś książkę, ty czy też śmiertelnik, który był twoim wzorcem. Pamiętasz jej treść?
– Nie, bogini.
– Jeszcze raz to powiesz, Hockenberry, a rozedrę cię od krocza po czaszkę i zrobię sobie z twoich jelit podwiązki. Czy to przynajmniej rozumiesz?
Trudno się mówi, kiedy człowiek nie ma w ustach ani kropli śliny.
– Tak, bogini – szeleszczę sucho.
– Twoja książka liczyła dziewięćset trzydzieści pięć stron i traktowała o jednym, jedynym słowie: menin. Przypominasz sobie?
– Nie, bo... Obawiam się, że nie pamiętam tej książki, bogini Afrodyto, ale jestem pewien, że się nie mylisz.
Kiedy tym razem na nią zerkam, uśmiecha się. Lewą dłonią podpiera brodą, wyprostowany palec sięga prawie do idealnie zakreślonej brwi. Oczy Afrodyty mają barwę drogiego koniaku.
– Gniew – mówi półgłosem. – Menin aide thea... [(gr.) – „Gniew, bogini, opiewaj...” Pierwsze słowa Iliady.] Wiesz, kto wygra tę wojnę, Hockenberry?
Muszę myśleć szybko. Nędzny byłby ze mnie scholiasta, gdybym nie znał dalszego przebiegu wojny trojańskiej, chociaż sama Iliada kończy się opisem uroczystego pogrzebu Patroklosa, a nie zniszczeniem Troi; o koniu trojańskim dowiadujemy się tylko z małej wzmianki Odyseusza, i to pochodzącej z innego eposu... Jeśli jednak udam, że znam zakończenie tej konkretnej wojny – a z podsłuchanego niedawno sporu jasno wynika, że edykt Zeusa, zakazujący informowania bogów o treści Iliady, pozostaje w mocy – czy nie będzie to wynoszenie się ponad bogów i przeznaczenie? Oni nie wiedzą, co się stanie, a ja miałbym wiedzieć? Pycha nigdy nie należała do cech mile widzianych u śmiertelników. Poza tym Zeus, który jako jedyny zna treść poematu, zakazał bogom zadawania pytań, a nam, scholiastom, dyskutowania o wydarzeniach, które jeszcze nie miały miejsca. A rozdrażnienie Zeusa nie wróży długiego życia na Olimpie. Chociaż jeśli jestem zabezpieczony przed wstrząsem nanocytowym... Z drugiej strony, wierzę bogini miłości bez zastrzeżeń, kiedy grozi, że zrobi sobie z moich jelit podwiązki.
– O co pytałaś, bogini? – udaje mi się wykrztusić.
– Znasz zakończenie Iliady, ale złamałabym zakaz Zeusa, gdybym cię o nie zapytała. – Afrodyta już się nie uśmiecha, lecz krzywi płaczliwie. – Mogę jednak zapytać, czy poemat przepowiada to, co dzieje się w tej chwili. Tak czy nie? Jak uważasz, scholiasto, kto rządzi wszechświatem: Zeus czy przeznaczenie?
O żesz kurna, myślę. Cokolwiek odpowiem, zostanę wypatroszony, a ta piękna kobieta – bogini – założy sobie oślizłe podwiązki.
– Moja opinia, bogini, jest następująca: wszechświat nagina się wprawdzie do woli Zeusa i musi być posłuszny kaprysom boskiej siły zwanej Przeznaczeniem, ale życiem bogów i ludzi rządzi przede wszystkim kaos.
Afrodyta odpowiada mi cichym, rozbawionym prychnięciem. Jest taka delikatna, miękka, kusząca...
– Nie będziemy czekać, aż chaos rozstrzygnie wojnę – mówi. W jej głosie nie ma śladu rozbawienia. – Widziałeś dzisiaj, jak Achilles wycofał się z walki?
– Tak, bogini.
– Wiesz, że mężobójca modlił się już do Tetydy, by ukarała Achajów za hańbę, jaką okrył go Agamemnon?
– Nie byłem przy tym, bogini, ale takie zachowanie byłoby zgodne z... z poematem.
To bezpieczne sformułowanie. Modlitwa należy do przeszłości. Poza tym Tetyda, bogini morza, jest matką Achillesa i cały Olimp po prostu wie, że syn prosił ją o interwencję.
– W rzeczy samej – przytakuje Afrodyta. – Ta głupia kwoka o mokrych cycach była już tutaj, na dworze: rzuciła się Zeusowi do stóp, gdy tylko stary dureń wrócił znad Okeanosa, z hulanki u Etiopów. Błagała go w imieniu Achillesa, żeby Trojanie zwyciężyli, a ten stary pryk się zgodził. Potem przez to ściął się z Herą, główną sojuszniczką Argiwów. I stąd scena, której byłeś świadkiem.
Stoję wyprostowany, z opuszczonymi rękami i dłońmi zwróconymi ku przodowi. Kątem oka obserwuję Afrodytę, jakby była jadowitą kobrą, chociaż mam świadomość, że jeśli zaatakuje, będzie szybsza i bardziej zabójcza od wszystkich węży świata.
– Wiesz, dlaczego żyjesz najdłużej ze wszystkich scholiastów?
Nie wiem, co powiedzieć, żeby się nie narazić. Kręcę przecząco głową.
– Jesteś jeszcze żywy, ponieważ przewidziałam, że możesz mi się przydać.
Pot spływa mi po czole, szczypie w oczy, ścieka po szyi i policzkach. Obowiązkiem scholiastów – także moim, od dziewięciu lat, dwóch miesięcy i osiemnastu dni – jest obserwacja wojny na równinie pod Ilionem. Nie możemy ingerować w jej przebieg, nie wolno nam w ogóle podejmować żadnych działań, które mogłyby wpłynąć na wydarzenia lub zachowanie żołnierzy.
– Słyszałeś mnie, Hockenberry?
– Tak, bogini.
– Chciałbyś usłyszeć, jakie zadanie ci wyznaczyłam, scholiasto?
– Tak, bogini.
Afrodyta wstaje. Kłaniam się nisko i przestaję ją widzieć, ale słyszę szelest sukni, tak jak słyszę delikatny szmer jej ocierających się o siebie ud, kiedy podchodzi do mnie. Staje tak blisko, że czuję zapach jej perfum i kobiecego ciała. Zapomniałem, jak wysokie są boginie, teraz jednak, gdy góruje nade mną, a jej piersi znajdują się na wysokości mojej pochylonej głowy, uświadamiam sobie dzielącą nas różnicą wzrostu. Udaje mi się zwalczyć pokusę wtulenia się w pachnącą dolinę między tymi piersiami. Zdaję sobie sprawę, iż byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobiłbym przed śmiercią, ale przez chwilę mam wrażenie, że byłaby tego warta.
Afrodyta kładzie mi dłoń na ramieniu, muska ozdoby na Hełmie Śmierci, przesuwa palcem po moim policzku. Mimo paraliżującego strachu czuję narastającą potężną erekcję.
Szept bogini, który rozlega się po chwili, jest cichy, zmysłowy, lekko rozbawiony. Afrodyta z pewnością zdaje sobie sprawę z mojego stanu; ba, oczekuje takiej reakcji jako należnego hołdu. Kiedy się nade mną nachyla, czuję na policzku ciepło jej twarzy. Wypowiada mi do ucha dwa proste polecenia.
– Będziesz dla mnie szpiegował bogów – słyszę. Bicie mojego serca prawie zagłusza jej głos. – A w odpowiednim momencie zabijesz Atenę.
Łącznie z Mahnmutem w hermetycznej sali konferencyjnej znajdowało się pięć galilejskich morawców. Mahnmut znał robota z Europy: główny integrator działał w rejonie krateru Pwyll i nazywał się Asteague-Che. Pozostała trójka stanowiła dla takiego prowincjusza jak Mahnmut większą zagadkę niż kraken. Morawiec z Ganimedesa był wysoki, elegancki jak wszyscy Ganimedanie i atawistycznie humanoidalny. Miał wielofasetowe, owadzie oczy i czarną fulerenową skorupę. Robot z Callisto, wielkością i kształtem bardziej podobny do Mahnmuta, mierzył około metra, ważył najwyżej czterdzieści kilogramów i prawie nie przypominał człowieka. Pod jego polimerową powłoką było widać synskórę i fragmenty organicznego ciała. Morawiec przybyły z Io wyglądał... imponująco: stary, zbudowany według dawnych wzorów, zaprojektowany do pracy w ekstremalnych warunkach w plazmowych torusach i wyziewach siarkowych gejzerów, miał dobre trzy metry wysokości i sześć metrów długości. Przypominał gigantycznego ziemskiego skrzypłocza, któremu z grubego pancerza wyrósł chaotyczny gąszcz wyrostków, silników, obiektywów, witek, anten, czujników i manipulatorów. Musiał dużo pracować w próżni: jego skorupa – pokryta dziurami po uderzeniach mikrometeorów, wielokrotnie piaskowana, polerowana i znów dziurawiona – do złudzenia przypominała zrytą kraterami powierzchnię Io. Tylko dzięki potężnym reflektorom grawitacyjnym, które podtrzymywały jego ciężar, nie dziurawił podłogi w sali. Mahnmut wolał trzymać się w bezpiecznej odległości od niego, usiadł więc po przeciwnej stronie wspólnego stołu.
Nikt się nie przedstawił, ani w podczerwieni, ani przez radio, więc Mahnmut również milczał. Podłączył się do pępowin regeneracyjnych w swojej niszy i czekał, sącząc odżywczy płyn.
Lubił oddychać, kiedy tylko mógł sobie na ten luksus pozwolić, ale zdziwił się, że ciśnienie w sali ustalono na poziomie siedmiuset milibarów, i to w obecności morawców z Ganimedesa i Io, które z całą pewnością nie korzystały z dobrodziejstw atmosfery. Dopiero kiedy Asteague-Che się odezwał, dokonując mikromodulacji fal ciśnieniowych rozchodzących się w powietrzu, czyli przemówił, używając – ni mniej, ni więcej – języka angielskiego z zapomnianej ery, Mahnmut zorientował się, że wysokie ciśnienie miało im zapewnić nie komfort, lecz dyskrecję. W układzie galilejskim komunikacja dźwiękowa była najbezpieczniejszym sposobem porozumiewania się i nawet pancerny morawiec z Io został doposażony w stosowne mechanizmy.
– Chcę wam wszystkim podziękować, że zgodziliście się przerwać pracę i przybyć tutaj – zaczął integrator z Pwylla. – Szczególnie wdzięczny jestem tym z was, którzy przybyli spoza planety. Nazywam się Asteague-Che. Witam Korosa III z Ganimedesa, Ri Po z Callisto, Mahnmuta, który prowadzi badania południowych rejonów polarnych tu, na Europie, oraz Orphu, którzy przybył do nas z Io.
Mahnmut pstryknął ze zdziwienia i natychmiast uruchomił łączność radiową na wydzielonym kanale.
– Orphu z Io? Czy to ty jesteś moim długoletnim rozmówcą i krytykiem dzieł Szekspira?
– W rzeczy samej, Mahnmucie. Miło mi poznać cię osobiście, przyjacielu.
– Niesamowite! Jakie mieliśmy szansę, żeby się w ten sposób spotkać?
– Nie ma w tym nic dziwnego, przyjacielu. Kiedy się dowiedziałem, że zostaniesz zaproszony do udziału w tej samobójczej misji, również się zgłosiłem.
– Samobójczej misji?
– ...po ponad pięćdziesięciu jowiszowych latach, czyli około sześciuset ziemskich, w których nie mieliśmy kontaktu z postludźmi – mówił właśnie Asteague-Che – przestaliśmy się orientować w ich poczynaniach. Zaczynamy się niepokoić. Nadszedł czas, aby zorganizować ekspedycję w głąb Układu Słonecznego, w stronę centrum, i sprawdzić, jaki poziom rozwoju osiągnęły te istoty i czy stanowią bezpośrednie zagrożenie dla nas, Galilejczyków. – Asteague-Che zawiesił głos. – Mamy powody sądzić, że tak właśnie jest.
Ściana za jego plecami, dotąd przezroczysta – widać było przez nią błyszczące w świetle gwiazd lodowce Europy i kawał powierzchni Jowisza – zmatowiała nagle, zmieniając się w ekran, na którym wyświetlił się obraz planet i księżyców krążących w dostojnym tańcu wokół odległego Słońca. Projektor dokonał zbliżenia na układ Ziemi, jej księżyca i pierścieni.
– Przez pierwsze pięćset ziemskich lat z zamieszkanych przez postludzi pierścieni, równikowego i biegunowego, docierało do nas coraz mniej sygnałów radiowych, grawitonowych i neutrinowych – ciągnął Asteague-Che. – Sto lat temu pierścienie zamilkły całkowicie. Z samej Ziemi odbieraliśmy tylko szczątkowe sygnały, prawdopodobnie będące efektem działania robotów.
– Czy nadal mieszka na niej ta mała grupka pierwotnych ludzi? – zainteresował się maleńki Ri Po z Callisto.
– Tego nie wiemy. – Asteague-Che skinął ręką i obraz Ziemi na zbliżeniu wypełnił cały ekran.
Mahnmutowi zaparło dech w piersi. Dwie trzecie planety pławiło się w słonecznym blasku, spod wędrujących po niebie białych chmur przezierały masy błękitnej wody i kontury brunatnych kontynentów. Nigdy wcześniej nie widział Ziemi. Oszołomiła go ta niezwykła intensywność kolorów.
– Czy to transmisja w czasie rzeczywistym? – spytał Koros III.
– Tak. Konsorcjum Pięciu Księżyców skonstruowało niewielki teleskop optyczny i umieściło go w przestrzeni kosmicznej tuż poza obrębem magnetosfery Jowisza. Ri Po uczestniczył w tym projekcie.
– Przepraszam za mizerną rozdzielczość – usprawiedliwił się callistański morawiec. – Minęło ponad sto jowiszowych lat, odkąd bawiliśmy się w astronomię w paśmie widzialnym, a prace nad teleskopem przebiegały w pośpiechu.
– Są jakieś ślady pierwotnych? – zapytał Orphu. – To potomkowie twojego Szekspira – dodał przez radio pod adresem Mahnmuta.
– Trudno powiedzieć – odparł Asteague-Che. – Maksymalna rozdzielczość wynosi nieco poniżej dwóch kilometrów. Nie widzieliśmy żadnych oznak życia ani wytworów ludzkich rąk, jeśli nie liczyć dawno opisanych i naniesionych na mapy ruin. Wykryliśmy neutrinowe ślady faksowania, ale nie wykluczamy, że to ślad jakichś automatycznych procesów. Albo aktywność resztkowa. Prawdę mówiąc, pierwotni ludzie niezbyt nas w tej chwili interesują. Co innego postludzie.
– Mojego Szekspira? Chciałeś chyba powiedzieć: naszego Szekspira – nadał Mahnmut do ogromnego przybysza z Io.
– Przykro mi, ale chociaż uwielbiam sonety, a nawet dramaty twojego barda, interesuje mnie przede wszystkim Proust.
– Proust?! Ten esteta?! Chyba żartujesz!
– Bynajmniej.
W poddźwiękowym widmie rozległo się dudnienie, które Mahnmut zinterpretował jako śmiech Orphu.
Asteague-Che wyświetlił na ekranie obraz orbitalnych modułów mieszkalnych, tworzących wirujące wokół Ziemi pierścienie. Większość z nich była biała, część srebrna; odbijając promienie bliskiego Słońca wyglądały prześlicznie, ale sprawiały przy tym wrażenie zdumiewająco zimnych. I pustych.
– Promy nie kursują. Nie ma śladów faksowania z pierścieni na Ziemię. Zniknął też konwój przewożący ciężkie surowce z pierścieni na Marsa, który zaobserwowaliśmy dwadzieścia jowiszowych, a dwieście czterdzieści kilka ziemskich lat temu.
– Uważacie, że postludzie gdzieś się wynieśli? – wtrącił Koros III. – Emigrowali? A może wymarli?
– Wiemy tylko, że drastycznie zmniejszyło się ich zapotrzebowanie na energię: chronoklastyczną, kwantową i grawitacyjną – odparł integrator. Był wyższy i nieco bardziej humanoidalny od Mahnmuta. Miał jaskrawożółty pancerz i cichy, spokojny, modulowany głos. – Teraz interesuje nas głównie Mars.
Obraz czwartej planety Układu Słonecznego wypełnił ekran.
Mahnmut nigdy specjalnie nie interesował się Marsem, toteż ostatnie jego zdjęcia, jakimi dysponował, pochodziły jeszcze z zapomnianej ery. Planeta, którą zobaczył teraz na ekranie, w niczym nie przypominała tamtych hologramów.
Zamiast rudoczerwonej pustyni znaczną część północnej półkuli Marsa pokrywało błękitne morze, do którego wpadała rzeka płynąca doliną Valles Marineris, widoczna w postaci szerokiej na kilka kilometrów niebieskiej wstążki. Półkula południowa w większości zachowała czerwonobrunatną barwę, ale pojawiły się na niej duże plamy zieleni. Wulkany w rejonie Tharsis – z jednego buchał czarny pióropusz dymu – po staremu tworzyły mroczny szereg, biegnący z południowego zachodu na północny wschód, za to Olympus Mons od szerokiej zatoki północnego oceanu dzieliło zaledwie około dwudziestu kilometrów. Nad jasną połową obrazu szybowały skupiska białych obłoków, po drugiej zaś stronie terminatora, na ciemnym obszarze planety, w okolicy Basenu Hellas widać było światła. Na północ od wybrzeży Chryse Planitia Mahnmut dostrzegł spiralnie skręconą chmurę huraganu.
– Terraformowali go – powiedział na głos. – Postludzie terraformowali Marsa.
– Kiedy? – zapytał Orphu.
Galilejczycy nie interesowali się Marsem – prawdę mówiąc, w ogóle nie interesowali się innymi planetami wewnętrznymi, jeśli nie liczyć ziemskiej literatury – toteż zmiany na Marsie mogły nastąpić w dowolnym momencie trwającej dwa i pół tysiąca ziemskich lat przerwy w kontaktach morawców z ludzkością.
– W ciągu ostatnich dwustu lat – odparł Asteague-Che. – Może nawet stu pięćdziesięciu.
– To wykluczone – stwierdził stanowczo Koros III. – Terraformowanie Marsa w tak krótkim czasie byłoby niemożliwe.
– Zgadzam się – przytaknął integrator. – Ale jednak go dokonano.
– I postludzie się tam przenieśli – dodał Orphu.
– Raczej nie – wtrącił Ri Po. – Z Marsa mamy lepsze obrazy niż z Ziemi. Na przykład wzdłuż wybrzeża...
Na ekranie pojawiła się urozmaicona linia brzegowa półwyspu leżącego na północ od Valles Marineris. Płynąca doliną rzeka, przypominająca raczej podłużne morze śródlądowe, uchodziła do ogromnej zatoki, która przez wąską cieśninę łączyła się z rozciągającym się na północy oceanem. Na zbliżeniu widać było maleńkie punkciki, tworzące biegnącą wzdłuż brzegu kropkowaną linię, zarówno tam, gdzie ląd stanowiły czerwone marsjańskie pustynie, jak i w miejscach, gdzie rysowały się zielone, zalesione równiny. Projektor dokonał ostatniego zbliżenia.
– Czy to są... rzeźby? – zdziwił się Mahnmut.
– Najprawdopodobniej kamienne głowy – odparł Ri Po.
Obraz się przesunął: na cieniu rzucanym przez jeden z tajemniczych kształtów można było dopatrzyć się zarysów łuku brwiowego, nosa i wydatnego podbródka.
– To jakiś idiotyzm! – prychnął Koros III. – Gdyby te posągi miały stanąć na całym wybrzeżu oceanu, musiałyby ich być miliony!
– Naliczyliśmy cztery miliony, dwieście trzy tysiące pięćset dziewięć sztuk – powiedział Asteague-Che. – Ich budowa trwa. Oto zdjęcie wykonane kilka miesięcy temu, kiedy Mars był najbliżej nas.
Mrowie maleńkich, niewyraźnych postaci ciągnęło jakąś bryłę, która mogła być olbrzymią kamienną głową leżącą na rolkach. Twarz miała zwróconą ku górze, ciemnymi oczodołami wpatrywała się wprost w obiektyw teleskopu. Wyglądało na to, że mali robotnicy ciągną za umocowane do kamiennej głowy liny. Mahnmutowi do złudzenia przypominali egipskich niewolników, z mozołem wlokących kolejny element piramidy.
– Ludzie? – zaciekawił się Orphu. – Czy roboty?
– Najprawdopodobniej ani jedno, ani drugie. Wielkość się nie zgadza – wyjaśnił Ri Po. – Proszę poza tym zwrócić uwagę na ich kolor podany przez analizator spektralny.
– Zielony? – Mahnmut lubił literackie zagadki, ale za prawdziwymi nie przepadał. – Zielone roboty?
– Może to jakiś nieznany dotąd gatunek zielonych humanoidów – podsunął Asteague-Che.
Orphu zadudnił basowym śmiechem.
– Emzetele – mruknął.
– MZL, małe zielone ludziki – wyjaśnił Orphu na wspólnym paśmie i znów się roześmiał.
Mahnmut zwrócił się do Asteague-Che:
– Po co nas tu wezwano? Nie mamy nic wspólnego z terraformowaniem Marsa.
Integrator wygasił ekran, okno znów stało się przezroczyste. W wieczornym świetle barwne smugi na powierzchni Jowisza i lodowa równina Europy wyglądały blado i nieciekawie w porównaniu z intensywnymi bielami i błękitami planet leżących bliżej Słońca.
– Chcemy wysłać na Marsa ekipę, która zrobi rekonesans i złoży meldunek. Jesteście kandydatami na jej uczestników, ale możecie jeszcze odmówić.
Żaden z czterech morawców się nie odezwał.
– Zwróćcie uwagę, że powiedziałem „złoży meldunek”, a nie „wróci” – ciągnął Asteague-Che. – Nie możemy wam zagwarantować powrotu do układu Jowisza. Jeżeli chcielibyście zrezygnować, słucham.
Wszystkie pasma komunikacyjne pozostały nieme.
– Dobrze. Za chwilę pobierzecie szczegółowe instrukcje, ale pozwólcie, że pokrótce przedstawię wam główne założenia misji. Batyskaf Mahnmuta będzie potrzebny do zwiadu na powierzchni planety. Ri Po i Orphu dokonają mapowania z orbity, natomiast Mahnmut i Koros III wylądują na Marsie. Szczególnie interesuje nas to, co się dzieje na stokach największego wulkanu, Olympus Mons, i w jego okolicy. Notujemy w tym rejonie niezwykle intensywne fluktuacje kwantowe, których nie umiemy wytłumaczyć. Mahnmut przewiezie Korosa III na wybrzeże, skąd nasz ganimedzki przyjaciel wyruszy na rekonesans.
Z lektur i zapisów w pamięci Mahnmut wiedział, że w zapomnianej erze ludzie chrząknięciem dawali znać, że chcą zabrać głos. Wygenerował podobny dźwięk.
– Proszę mi wybaczyć, może to głupie pytanie, ale jak dostarczymy „Mroczną Damę”, to znaczy mój batyskaf, na Marsa?
– Pytanie wcale nie jest głupie. Orphu?
Ogromny skrzypłocz przesunął swój ciężar na reflektorach grawitacyjnych, zwracając na Mahnmuta czarne obiektywy.
– Od wieków niczego nie wysyłaliśmy w głąb układu. Gdybyśmy chcieli posłużyć się starymi technikami, lot trwałby pół roku jowiszowego. Dlatego postanowiliśmy użyć nożyc.
Ri Po poruszył się niespokojnie.
– Myślałem, że nożyce mają być wykorzystywane tylko do podróży międzygwiezdnych.
– Konsorcjum Pięciu Księżyców uznało, że ta wyprawa ma wyjątkowe znaczenie – wyjaśnił Orphu.
– Rozumiem, że zostaniemy tam wysłani w jakimś statku kosmicznym – odezwał się Koros III. – A może zamierzacie nas tam ciskać tak jak stoimy, jak kurczaki wystrzeliwane z trebusza?
Mahnmut podłączył się do wspólnej sieci, skąd dowiedział się, że trebusz jest nazwą machiny oblężniczej, stosowanej w zapomnianej erze przez cywilizacje na drugim poziomie rozwoju – czyli przed nastaniem wieku pary. Urządzenie to było czysto mechaniczne, mocniejsze od zwykłej katapulty i pozwalało miotać olbrzymie głazy na odległość blisko dwóch kilometrów.
– Owszem, mamy taki statek – przyznał Asteague-Che. – Może w kilka dni dolecieć na Marsa. Został zaprojektowany w taki sposób, żeby pomieścić batyskaf Mahnmuta, „Mroczną Damą”. Ma dla niej również komplet osłon termicznych, które umożliwią jej wejście w atmosferę.
– Na Marsa w kilka dni... – powtórzył Ri Po. – Jakiego przeciążenia należy się spodziewać przy starcie z torusa plazmowego Io?
– Niespełna trzy tysiące g – odrzekł integrator. – Ziemskich g. Mahnmut, który nigdy nie doświadczył innego ciążenia niż jedna siódma g na Europie, bezskutecznie próbował sobie wyobrazić przyciąganie, które byłoby dwadzieścia jeden tysięcy razy większe.
– Podczas przyspieszania cały statek, włącznie z „Mroczną Damą”, będzie wypełniony żelem – powiedział Orphu. – Umościmy się w nim wygodnie jak układy scalone w galaretowatej formie.
Nie ulegało wątpliwości, że Orphu brał udział w projektowaniu statku, a Ri Po odpowiadał za obserwację Ziemi i Marsa. Koros III prawdopodobnie został uprzedzony, że przypadnie mu rola dowódcy misji. Wyglądało na to, że tylko Mahnmut nie uczestniczył w przygotowaniach – pewnie dlatego, że rola sternika „Mrocznej Damy” na marsjańskich morzach nie była szczególnie ważna. Może jednak powinien się wycofać?
– Proust? – nadał do gościa z Io.
– Szkoda, że nie lecimy na Ziemię, przyjacielu. Moglibyśmy odwiedzić Stratfordon-Avon i kupić pamiątkowy kufel.
Żart był stary, ale w nowym kontekście okazał się nie mniej zabawny niż dawniej. Mahnmut nadał przez radio całkiem udatną parodię basowego śmiechu Orphu, na co ten zareagował tak donośnym dudnieniem, że wszyscy je usłyszeli.
Pochłonięty obliczeniami Ri Po milczał.
– Przy takim rozwarciu nożyc – odezwał się po chwili – nasza prędkość początkowa byłaby równa dwóm dziesiątym prędkości światła. Nawet po ostrym hamowaniu czerpakiem magnetycznym w głębi układu, na podejściu do Marsa wciąż mielibyśmy prędkość około jednej tysięcznej prędkości światła, czyli ponad trzysta kilometrów na sekundę. Rzeczywiście, dotrzemy na miejsce błyskawicznie, nawet jeśli Mars będzie po drugiej stronie Słońca, tak jak w tej chwili. Ale czy zastanawialiście się nad tym, jak możemy wyhamować?
– Owszem. – Orphu z Io spoważniał. – Zastanawialiśmy się.
Mimo że istniał już trzydzieści lat jowiszowych, nie miał się z kim żegnać na Europie. Odkąd przed osiemnastu laty jego partner w badaniach, Urtzweil, został zniszczony w okolicach krateru Pwyll – zmiażdżył go zamykający się kanał w lodzie – Mahnmut nie zaprzyjaźnił się bliżej z żadną świadomą istotą.
Szesnaście godzin po zakończeniu konferencji na polecenie Centrum Conamara Chaos holowniki orbitalne dźwignęły „Mroczną Damą” z kanału i wyniosły ją na orbitę, gdzie morawce próżniowe, którymi dyrygował Orphu z Io, wepchnęły ją do marstatku. Stare międzyksiężycowe ciągniki sprowadziły marstatek na Io. Biorące udział w ekspedycji morawce rozważały nadanie pojazdowi nazwy, ale kiedy nic ciekawego nie przychodziło im do głowy, chęć ochrzczenia jednostki osłabła i od tej pory nie mówili o niej inaczej niż „statek”.
Podobnie jak większość morawieckich konstrukcji powstałych w ciągu tysiącletniej eksploracji kosmosu, ten statek również nie grzeszył urodą – a w każdym razie trudno byłoby go nazwać klasyczną pięknością. Miał sto piętnaście metrów długości i składał się głównie z fulerenowych dźwigarów, modułów otulonych powłoką antyradiacyjną, półautonomicznych sond, gąszczu anten, czujników i przewodów. Od jednostek kursujących w przestrzeni okołojowiszowej różnił się błyszczącym magnetycznym rdzeniem dipolowym i fantazyjnymi ekranami, chroniącymi gruzłowaty dziób, w którym mieściły się cztery dzwonowate silniki termojądrowe i pięciorożny czerpak Matloffa-Fennelly’ego. W umieszczonym na rufie dziesięciometrowym bąblu znajdował się zwinięty żagiel borowy. Czerpak i żagiel miały znaleźć zastosowanie w drugiej fazie rejsu, przy hamowaniu; podobnie jak silniki jądrowe nie miały nic wspólnego z pierwszym etapem lotu, na którym statek miał nabrać odpowiedniej prędkości.
Mahnmut zasiadł w wyładowanej żelem „Mrocznej Damie”. Koros III i Ri Po zajęli miejsca w odległym o sześćdziesiąt metrów module sterowniczym, który nazwali mostkiem: Ri Po miał zajmować się nawigacją podczas wariackiego lotu w głąb układu, Koros III był zaś oficjalnym dowódcą wyprawy. Zaplanowano, że Ganimedanin przeniesie się na pokład opróżnionej z żelu „Mrocznej Damy” na krótko przed zrzuceniem jej w marsjańską atmosferę. Na Marsie Mahnmut będzie pełnił rolę taksówkarza i zawiezie Korosa III do wybranego przez niego punktu, w którym ten rozpocznie lądowy etap rekonesansu. W tym celu pobrał do pamięci szczegółowe instrukcje, które Mahnmuta nie dotyczyły.
Orphu z Io usadowił się w swojej niszy w zewnętrznej powłoce statku, za zwojami solenoidu, a przed rozporami szotów żagla. Z mostkiem i batyskafem Mahnmuta łączyły go wszelkie możliwe linie komunikacyjne, głosowe i radiowe, wąsko – i szerokopasmowe. Kiedy nie zajmował się technicznymi aspektami lotu, rozmawiał głównie z Mahnmutem.
– Zaintrygowała mnie twoja teoria dramatycznej konstrukcji sonetów, przyjacielu. Mam nadzieję, że pożyjemy dostatecznie długo, byś mógł przeanalizować resztę cyklu.
– Ale Proust?! – nie mógł się nadziwić Mahnmut. – Po co zajmować się Proustem, jeśli można całe istnienie poświęcić badaniu Szekspira?
– Nie jest wykluczone, że Proust był największym badaczem czasu, pamięci i percepcji – odparł Orphu.
Mahnmut odpowiedział trzaskiem zakłóceń. Chropowaty morawiec z Io zareagował basowym chichotem na kanale audio.
– Nie mogę się doczekać chwili, w której przyznasz, że obu da się czytać z przyjemnością i od obu można się czegoś nauczyć, przyjacielu.
Koros III nadał komunikat na wspólnym paśmie:
– Chyba warto włączyć bezpośredni przekaz wizyjny. Zbliżamy się do torusa plazmowego Io.
Mahnmut posłusznie włączył wszystkie czujniki optyczne. Wolał śledzić zachodzące na zewnątrz wydarzenia za pośrednictwem obiektywów Orphu, ale w tej chwili dziobowe kamery statku przekazywały znacznie ciekawszy obraz – i to niekoniecznie w świetle widzialnym.
Pędzili coraz szybciej na spotkanie czerwonożółtej Io. Mieli przeciąć jej płaszczyznę ekliptyki, przelecieć nad północnym biegunem i wpaść w tunel magnetyczny, łączący Io z Jowiszem.
Podczas krótkiego lotu z Europy Ri Po i Orphu pobrali z sieci informacje dotyczące tych okolic przestrzeni okołojowiszowej. W mrokach europańskich oceanów Mahnmut nauczył się korzystać przede wszystkim z sonaru i – w ograniczonym stopniu – światła widzialnego, teraz jednak, dysponując większą liczbą czujników, postrzegał magnetosferę Jowisza jako hałaśliwy i zatłoczony obszar. W widmie fal radiowych widział gruby torus plazmowy Io i odchodzący od niego pod kątem prostym tunel magnetyczny, który niczym przyprawione księżycowi gigantyczne rogi łączył bieguny Io i Jowisza. W obszarze magnetopauzy, daleko poza orbitami księżyców, fale magnetyczne rozbijały się z hukiem przypominającym łoskot przyboju na morskich rafach. Mahnmut słyszał śpiew wstecznych fal Langmuira w ciemności i trzask łamiących się jonowych fal akustycznych, które przebyły długą drogę od Słońca. Samo Słońce widziane z tej odległości było po prostu bardzo jasną gwiazdą na jowiszowym niebie.
Kiedy statek przelatywał nad powierzchnią księżyca, kierując się w stronę tunelu magnetycznego, Mahnmut usłyszał w paśmie radiowym świst wydawany przez Io wpadającą w swój torus plazmowy – pożerającą, w pewnym sensie, własny ogon. Podziwiając szerokie pasma emisji równoleżnikowych, wyciszył ogłuszający szum średnich i długich fal radiowych, którymi pulsował tunel magnetyczny. Cała przestrzeń galilejska tętniła aktywnością elektromagnetyczną – Mahnmut od początku wychwytywał wirtualnymi narządami słuchu jej oznaki – ale przeskok z torusa do tunelu magnetycznego w tak małej odległości od Jowisza sprawiał, że opływające statek kaskady elektronów skowyczały jak potępione dusze. To było całkiem nowe doświadczenie i Mahnmut musiał przyznać, że trochę się denerwuje.
Nagle wpadli w sam środek tunelu.
– Trzymajcie się! – krzyknął jeszcze Koros III, zanim ryk huraganu zagłuszył łącza akustyczne.
Torus plazmowy był olbrzymim pierścieniem naładowanych cząstek, zmieszanych w ciągnącym się za Io ogonie z dwutlenku siarki, siarkowodoru i innych gazów. Ojczysty księżyc Orphu pędził po swojej orbicie z ogromną prędkością: okrążał Jowisza w czasie jednego i siedemdziesięciu siedmiu setnych jowiszowego dnia. Kiedy w silnym polu magnetycznym Jowisza wpadał we własny ogon plazmowy, jego ruch generował silny prąd elektryczny. Magnetyczne fale uderzeniowe o niewiarygodnie dużej gęstości płynęły łukowatym torem, łączącym bieguny Io i Jowisza i nazywanym tunelem magnetycznym. W miejscach, gdzie stykał się z północnym i południowym biegunem magnetycznym Jowisza, tworzyły się niesamowite zorze polarne o najdzikszych barwach. W tunelu płynął stały prąd o natężeniu pięciu megaamperów, który generował moc ponad dwóch bilionów watów. Już przed kilkudziesięciu laty Konsorcjum Pięciu Księżyców doszło do wniosku, że takie zapasy energii nie powinny się marnować.
Przemknęli nad północnym biegunem Io. Materiał wulkaniczny wyrzucany z kraterów, zwłaszcza z leżącego nieopodal równika Prometeusza, wzlatywał na sto czterdzieści kilometrów ponad dziobatą powierzchnię księżyca – zupełnie jakby Io ostrzeliwała ich i próbowała zawrócić z drogi, zanim osiągną punkt, z którego nie ma powrotu.
Za późno.
Na nadawany we wspólnym paśmie obraz z kamer dziobowych Ri Po nałożył grafikę nawigacyjną. Na ekranie widać było planowany tor wejścia w tunel i ułożenie statku względem nożyc. Pędzili na spotkanie Jowisza, który wypełniał ekran niczym coraz bliższy, pasiasty mur.
Fizyczne ostrza nożyc – dwuramiennego obrotowego akceleratora magnetycznego, ulokowanego w obrębie naturalnego akceleratora cząstek, jakim był tunel magnetyczny – miały osiem tysięcy kilometrów długości i zajmowały zaledwie ułamek liczącego pół miliona kilometrów tunelu. W odróżnieniu od niego były jednak ruchome.
– Moment pędu to wspaniała rzecz, przyjacielu – tłumaczył Mahnmutowi Orphu.
Mimo wysiłków holowników jonowych statek niosący na pokładzie ukochany batyskaf Mahnmuta zbliżał się do Io z mizerną prędkością dwudziestu czterech kilometrów na sekundę, czyli niespełna osiemdziesięciu sześciu tysięcy kilometrów na godzinę. Przy tej szybkości pokonanie tunelu magnetycznego trwałoby kilka godzin, a podróż na Marsa – wiele ziemskich lat. Nikt jednak nie zamierzał lecieć dalej w tym żółwim tempie.
Statek wpadł w trzeszczące, huczące, rozedrgane pole tunelu magnetycznego, namierzył zawias nożyc i ustawił się równolegle do jednej z gigantycznych cewek, stanowiących ich ostrza. Napędzany energią tunelu zagłębił się w mierzący pięć kilometrów średnicy pusty rdzeń nadprzewodzącego akceleratora dipolowego. Gdy tylko minął pierwszy zwój solenoidu, niczym piłka krokietowa, która wpada w pierwszą z tysięcy bramek, ostrza akceleratora zaczęły się z ogromną prędkością rozwierać. Wypadkowa prędkość statku była bliska prędkości światła, a w teorii mogła nawet ją przekroczyć. W jednej chwili pędzili po ostrzu nożyc jak po fali rozchodzącej się w biczu, a w następnej wystrzelili z ich czubka, wykorzystując całą energię tunelu magnetycznego.
W ciągu dwóch i sześciu dziesiątych sekundy na statek podziałało przyspieszenie blisko trzech tysięcy g. Jowisz, nad którym przelecieli w mgnieniu oka, zniknął z ekranu. Mahnmut musiał obejrzeć całą transmisję w zwolnionym tempie, żeby w pełni docenić moment startu.
– Jjjuuupiii! – zawołał Orphu ze swojego stanowiska w zewnętrznej powłoce.
Statek i batyskaf zareagowały na przeciążenie jękiem, zgrzytem i skrzypieniem, ale masywna konstrukcja – w oceanach Europy „Mroczna Dama” wytrzymywała ciśnienia mierzone w milionach kilogramów na centymetr kwadratowy – pozwoliła im znieść je bez szwanku. Same morawce były zbudowane równie solidnie.
– Jasny gwint... – mruknął Mahnmut do Orphu, ale przez przypadek jego słowa trafiły w otwarty wspólny kanał radiowy.
– Istotnie – zgodził się z nim Ri Po.
Świetlisty owal zorzy polarnej nad północnym biegunem gazowego olbrzyma i rozpalony punkt styku tunelu magnetycznego z atmosferą Io śmignęły pod brzuchem statku i zniknęły za rufą. Znajdujący się po przeciwnej stronie Jowisza Ganimedes, od którego przed chwilą dzielił ich milion kilometrów, zbliżył się gwałtownie, minął ich i zaraz zniknął im z oczu.
– Unik Sulcus – odezwał się Koros III na wspólnym kanale. Mahnmut pomyślał, że dowódca krztusi się lub klnie szpetnie, po chwili wychwycił jednak melancholijną nutę w jego opanowanym zwykle głosie. Dotarło do niego, że Koros III miał pewnie na myśli swój macierzysty rejon na powierzchni przypominającego brudną kulę śniegu Ganimedesa.
Himalia – maleńki księżyc, na którym nikt z załogi nie był i na który nikt się nie wybierał – śmignęła obok nich jak wystraszony robaczek świętojański.
– Minęliśmy granicę magnetosfery – oznajmił Ri Po z charakterystycznym, niemelodyjnym callistańskim akcentem. – Nie wiem jak wy, ale ja pierwszy raz wyściubiłem nos poza naszą piaskownicę.
Mahnmut zerknął na ekrany. Z danych, które podał Ri Po, wynikało, że oddalili się od Jowisza na odległość równą pięćdziesięciu trzem jego średnicom. Dopiero gdy pogrzebał w rzadko używanych bankach pamięci i stwierdził, że Jowisz ma ponad sto czterdzieści tysięcy kilometrów średnicy, docenił prędkość, jaką rozwinęli, pędząc łukiem nad płaszczyzną ekliptyki. Jak przez mgłę przypominał sobie, że przyciąganie Słońca miało zakrzywić trajektorię ich lotu i skierować ich w stronę Marsa, który w tej chwili znajdował się po przeciwnej stronie Układu Słonecznego. Mniejsza z tym, nie on miał zajmować się nawigacją. Jego rola zacznie się dopiero po lądowaniu na Marsie, a żegluga po marsjańskich oceanach zapowiadała się całkiem przyjemnie: słońce, ciepło, niewielkie głębokości, ciśnienie niewarte wzmianki, praktycznie zero promieniowania (przynajmniej w porównaniu z Europą), nocna nawigacja według gwiazd, dzienna – na podstawie sygnałów z satelitów, które zawczasu rozmieszczą na orbicie. Nie będzie krakenów ani lodu. Nie będzie lodu! Istna sielanka.
Oczywiście jeśli postludzie będą mieli wrogie zamiary, morawce mogą nie przeżyć podróży albo wejścia w marsjańską atmosferę. Jeśli nawet lądowanie się powiedzie, mieli minimalne szanse na powrót w okolice Jowisza... Ale na to Mahnmut nie mógł już nic poradzić. Wrócił myślami do Sonetu 127.
– Co tam u was? – zapytał na wspólnym kanale Koros III.
Nikt nie zgłaszał problemów. Trzeba było czegoś więcej niż miażdżące pierś przeciążenie, żeby przygnębić taką załogę.
Ri Po rozpoczął litanię dalszych informacji nawigacyjnych, ale Mahnmut nie słuchał zbyt uważnie. Sonet 127, pierwszy z sonetów poświęconych Mrocznej Damie, pochłonął go bez reszty.
Daeman spał dobrze i śnił o kobietach. Bawiło go to – i trochę zastanawiało – że kobiety śnią mu się tylko wtedy, gdy śpi sam. Wyglądało na to, że co noc czuje potrzebę przytulenia się do ciepłego, damskiego ciała i podświadomość dostarcza mu stosownych bodźców, gdy podejmowane za dnia wysiłki nie przyniosą oczekiwanych rezultatów. Kiedy obudził się w swoim komfortowym pokoju w dworze Ardis, było już późno. Sen rozpłynął się w świetle dnia, ale została po nim tradycyjna poranna erekcja i dość strzępków, żeby przywołać niejasne wspomnienie Ady, albo kogoś bardzo do niej podobnego: pachniała perfumami, miała ciepłe ciało, jasną skórę, obfite pośladki, pełne piersi i masywne uda. Nie mógł się doczekać, kiedy weekendowa zdobycz wpadnie mu w ręce – bo w ten piękny poranek nie miał wątpliwości, że tak się właśnie stanie.
Wziął prysznic, ogolił się i włożył nieskazitelny strój, który uznał za idealny w tym niewyrafinowanym wiejskim towarzystwie: bawełniane spodnie w biało-niebieskie prążki, kamizelkę z wełnianej serży, marynarkę w pastelowym odcieniu, białą jedwabną koszulę i rubinowy fular. Wizerunku dopełniała jego ulubiona drewniana laska i buty z czarnej skóry, nieco solidniejsze od eleganckich mokasynów, w których wystąpił wieczorem. Przy śniadaniu, które zjadł w osłonecznionej oranżerii, z zadowoleniem odnotował fakt, że Hannah i ten cały Harman wyjechali o świcie.
– Przygotowują się do wieczornego odlewu – wyjaśniła Ada. Brzmiało to tajemniczo, ale Daemanowi nie chciało się prosić o wyjaśnienia. Po prostu cieszył się, że Harmana nie ma.
Ada nie wracała w rozmowie do tematów z poprzedniego wieczoru. Zamiast pleść bzdury o książkach i statkach kosmicznych, oprowadziła go przed południem po dworze, przypomniała mu dawno niewidziane skrzydła gmachu, opatrzone dwuspadowym sufitem korytarze pod dachem, rozległe piwniczki z winem, tajne przejścia i zapomniane strychy. Pamiętał, że podczas pierwszej wizyty w Ardis też odbyli taką wycieczkę; roztargniona Ada wyprowadziła go wtedy po drabinie na lądowisko dla skoczków, on zaś, jak zwykle czujny, dostrzegł pod jej zadartą spódnicą najpiękniejszy widok, o jakim może zamarzyć młody chłopak. Do dziś pamiętał te śnieżnobiałe uda i cień między nimi.
Tego ranka po tej samej drabinie weszli na tę samą platformę, ale tym razem Ada skinęła na niego, żeby szedł przodem i uśmiechem skwitowała dżentelmeńską uwagę, że kobiety mają pierwszeństwo. Przebiegły uśmiech sugerował, że zapamiętała tamto wydarzenie, chociaż Daeman nigdy by jej o to nie podejrzewał.
Dwór Ardis był wysokim budynkiem. Sterczące spomiędzy okien strychu lądowisko, wyłożone mahoniowymi deskami, znajdowało się dwadzieścia metrów nad żwirowym podjazdem z wojniksami, które z tej wysokości przypominały zardzewiałe skarabeusze, stojące na tylnych nogach. Daeman wolał się nie zbliżać do pozbawionej balustrady krawędzi platformy, Ada natomiast od razu do niej podeszła. Tęsknym wzrokiem powiodła po trawniku i odległej linii lasu.
– Nie chciałbyś mieć sprawnego skoczka? – zapytała. – Chociaż na parę dni?
– Nie. Po co?
Ada zamaszystym gestem ogarnęła całą okolicę.
– Nawet na dziecięcym skoczku można by przefrunąć nad lasem i rzeką, zobaczyć, co jest za wzgórzami na zachodzie i lecieć tak, lecieć całymi dniami, z dala od wszystkich faksów.
– Ale po co?
Ada odwróciła się w jego stroną.
– Nie jesteś ciekaw, co tam jest?
Daeman przygładził kamizelkę, jakby strzepywał z niej okruszki.
– Nie bądź śmieszna. Tam nie ma nic ciekawego. To zupełna dzicz, kompletnie niezamieszkana. Nie znam nikogo, kto mieszkałby dalej niż parę kilometrów od faksu. Poza tym w takiej głuszy czyhają tyranozaury.
– Tyranozaury? W naszych lasach? Nonsens. Nigdy nie widziano tu tyranozaura. Kto ci naopowiadał takich bzdur, kuzynie?
– Ty, kiedy tu poprzednio byłem, czyli pół dwudziestki temu.
Ada pokręciła głową.
– Najwyraźniej sobie z ciebie zakpiłam.
Daeman przypomniał sobie strach przed następną wizytą u Ady i dręczące go przez całe lata koszmary z tyranozaurami w rolach głównych – i mógł tylko zmarszczyć gniewnie brwi.
Ada uśmiechnęła się lekko, jakby czytała mu w myślach.
– Zastanawiałeś się kiedyś, kuzynie, dlaczego postludzie postanowili ograniczyć liczebność naszej populacji do miliona osobników? Czemu nie do miliona plus jeden? Albo do dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu tysięcy dziewięciuset dziewięćdziesięciu dziewięciu? Skąd ten milion?
Daeman rozdziawił usta. Nie rozumiał tej dziewczyny. Co miał wspólnego skoczek z zapomnianej ery z dinozaurami i liczebnością ludzkiej populacji, która pozostawała na stałym poziomie od... od... no, od zawsze. Nie podobało mu się też przypomnienie, że są kuzynami; niektórzy wciąż hołdowali starym przesądom, jakoby kontakty seksualne między krewniakami były czymś niewłaściwym.
– Z doświadczenia wiem, że takie próżne rozważania prowadzą do niestrawności – stwierdził. – Nawet w taki piękny dzień jak dzisiaj. Może zmienimy temat na bardziej przyjemny?
– Ależ naturalnie. – Ada posłała mu najsłodszy ze swych uśmiechów. – Proponuję zejść na dół i znaleźć pozostałych gości, zanim zjemy lunch i udamy się na miejsce odlewu.
Tym razem to ona pierwsza weszła na drabinę.
Lunch podano na północnym patio. Daeman gawędził uprzejmie z młodymi ludźmi, których zebrało się całkiem sporo – wszyscy przybyli na wieczorny „odlew”, cokolwiek miałoby to oznaczać. Po posiłku większość gości znalazła sobie miejsce na sofach w pokojach lub na wygodnych fotelach wystawionych na zacienionym trawniku, gdzie, wyciągnąwszy się wygodnie, rozłożyli na oczach całuny turyńskie. Pod całunem spędzało się zwykle około godziny, więc Daeman wybrał się na spacer pod las, wypatrując po drodze ciekawych motyli. Ada dogoniła go u stóp pagórka.
– Nie używasz całunu, kuzynie?
– Nie – odparł przesadnie oficjalnym tonem. – Po dziesięciu latach przyzwyczaiłem się do widoku całunów, ale nie bawią mnie one. Ty również ich unikasz, jak widzę?
– Nie zawsze. – Ada obracała w ręce pomarańczową parasolkę. Światło przesączało się miękko przez materiał i nadawało jej twarzy uroczy blask. – Zaglądam od czasu do czasu, żeby sprawdzić, co się dzieje, ale mam zbyt wiele zajęć, żeby się uzależnić, co wielu ludziom się ostatnio przytrafia.
– Rzeczywiście, całuny stały się wszechobecne.
Ada przystanęła w cieniu rozłożystego wiązu. Złożyła parasol.
– Próbowałeś chociaż?
– Ależ naturalnie. W okresie między moją pierwszą i drugą dwudziestką to był prawdziwy szał. Spędziłem pod całunem kilka tygodni, napawając się tym... przepychem. – Daeman nie potrafił ukryć niesmaku, jaki budziło w nim to wspomnienie. – Ale potem nigdy już nie sięgnąłem po całun.
– Nie lubisz przemocy, kuzynie?
Daeman machnął niezobowiązująco ręką.
– Nie lubię... pośredniości tego doświadczenia.
– To samo mówi Harman. – Ada zaśmiała się cicho. – Jesteście do siebie podobni.
Myśl ta wydała się Daemanowi tak nieprawdopodobna, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Ograniczył się do roztrącenia laską zaściełających ziemię suchych liści.
Zamiast wywołać funkcję czasową na dłoni, Ada spojrzała na słońce.
– Niedługo się ockną. Jak to się mówi: „godzina pod całunem to osiem godzin szlachetnego życia”.
– Tak... – Daeman nie był pewien, czy wyświechtany slogan w ustach Ady nie był jakąś aluzją. Jej wyraz twarzy, jak zwykle figlarny i sympatyczny, niczego nie zdradzał. – Ten odlew... Czy to długo potrwa?
– Co najmniej kilka godzin.
Daemana zatkało.
– Nie będziemy chyba biwakować nad rzeką czy gdzie tam ma się odbyć ta cała impreza?
Był ciekaw, czy noc pod gwiazdami i pierścieniami zwiększy jego szansę na zdobycie tej kobiety.
– Tym, którzy zechcą zostać do rana na miejscu odlewu, zapewni się wszelkie wygody. Hannah obiecuje, że widowisko będzie warte obejrzenia. Mimo to sądzę, że większość z nas po północy wróci do dworu.
– Czy przy tym... eee... odlewie podacie też wino i inne drinki?
– Oczywiście.
Daeman się rozpromienił. Inni goście mogą sobie zostać i oglądać spektakl. On przez cały czas będzie Adzie dolewał wina, toczył z nią „szlachetne” dysputy, a potem odwiezie ją do domu (jeśli dobrze to zaplanuje, przy odrobinie szczęścia znajdą się w kabriolecie sami) i – przy kolejnej odrobinie szczęścia – tej nocy nie będzie musiał śnić o kobietach.
Późnym popołudniem służki zebrały wszystkich gości (niektórzy wciąż trajkotali o wydarzeniach ze spektaklu turyńskiego, czyli bzdurach w rodzaju historii Menelaosa trafionego zatrutą strzałą), sformowały karawanę bryczek i kabrioletów i skierowały ją na „miejsce odlewu”. Jedne wojniksy ciągnęły powozy, inne zaś biegły obok w charakterze eskorty, chociaż Daeman nie widział powodów do obaw, skoro w okolicznych lasach nie było tyranozaurów.
Sprytnie zajął miejsce w pierwszym kabriolecie, obok gospodyni, która wskazywała mu najciekawsze okazy drzew, malownicze łąki i strumienie, kiedy trzykilometrową bitą dróżką telepali się nad rzekę. Rozsiadł się na obitej czerwoną skórą kanapie wygodniej, niż to było konieczne – nawet uwzględniając jego sympatycznie zaokrąglone kształty – dzięki czemu przez całą drogę mógł cieszyć się dotykiem uda Ady na swoim udzie.
Kiedy wyjechali na grzbiet wapiennego wzgórza, zorientował się, że nie zmierzają nad samą rzekę, lecz nad jeden z jej dopływów, mizerną, mierzącą raptem kilkaset metrów szerokości strugę. Na jej brzegu wskutek erozji i zalewów powstała szeroka, piaszczysta łacha – coś na kształt plaży, na której ktoś zbudował wysoką, rozchwierutaną konstrukcję z drewna. Rusztowanie, a właściwie plątanina słupów, koryt, drabin, ramp i schodów kojarzyła się Daemanowi z prymitywną szubienicą, chociaż – co zrozumiałe – nigdy w życiu nie widział prawdziwej szubienicy. Budowla stała w połowie na brzegu, w połowie zaś na palach wbitych w płytki nurt, z którego sterczały też przygotowane na wieczór pochodnie. Sto metrów dalej, w ujściu rzeczki, znajdowała się wąska wysepka, zarośnięta sagowcem i paprocią, z której poderwało się nagle do lotu stado ptaków i fruwających gadów, czyniąc przy tym niemiłosierny hałas. Ciekawe, pomyślał odruchowo Daeman, czy są tam jakieś motyle.
Na trawie powyżej plaży stały piękne, kolorowe namioty, fotele ogrodowe i długie zastawione stoły. Nad wszystkim uwijały się służki, które natychmiast podfrunęły na spotkanie gości.
Kiedy Daeman wysiadł z kabrioletu i ruszył za Adą, rozpoznał niektórych uwijających się na dziwacznym rusztowaniu robotników. Na samej górze stała Hannah w czerwonej bandanie na głowie, zajęta wiązaniem elementów nośnych. Szurnięty Harman – bez koszuli, spocony i nienaturalnie opalony od słońca – stał sześć metrów niżej, na ziemi, i dokładał do ognia płonącego w zabudowanym palenisku. Inni ludzie, młodzi, zapewne przyjaciele Hannah i Ady, śmigali po rampach i drabinach z workami piasku, dodatkowymi balami i okrągłymi kamieniami. W glinianym rdzeniu tej konstrukcji buzował ogień, sypiąc skrami pod ciemniejące wieczorne niebo. Pracującym najwyraźniej przyświecał jakiś cel, ale Daeman nie miał pojęcia, czemu mogłaby służyć sterta patyków, te wszystkie koryta, glina, piasek i ogień.
Służek zaproponował mu drinka. Daeman wziął od niego kieliszek i poszedł poszukać fotela stojącego w cieniu.
– To jest żeliwiak – mówiła Hannah. – Budowaliśmy go prawie przez tydzień. Zwoziliśmy materiały kajakami w dół rzeki, przycinaliśmy i gięliśmy gałęzie, żeby nadać mu odpowiedni kształt.
Wcześniej zjedli wyśmienitą kolację. Promienie słońca oświetlały jeszcze stoki wzgórz po tej stronie rzeki, ale sama dolina pogrążyła się w cieniu. Pierścienie świeciły jasno na mrocznym niebie, iskry wzlatywały ku górze, sapanie miechów i ryk płomieni były ogłuszające. Daeman wziął sobie następnego drinka – ósmego lub dziesiątego z kolei – i sięgnął po drugi kieliszek, żeby podać go Adzie. Ta jednak podziękowała mu ruchem głowy i z powrotem zwróciła się w stronę Hannah.
– Upletliśmy z gałęzi rodzaj dużego kosza. Od środka wylepiliśmy go żaroodporną glinką, uzyskaną ze zmieszania suchego piasku z bentonitem i odrobiną wody. Wymieszaliśmy je łopatą, utoczyliśmy z tej mazi kule, owinęliśmy je świeżymi liśćmi paproci, żeby nie wyschły, i wyłożyliśmy nimi całe wnętrze pieca. Dzięki temu drewniana konstrukcja pieca nie zajmie się ogniem.
Daeman nie miał zielonego pojęcia, o czym ta kobieta mówi. Po co budować takie wielkie paskudztwo z drewna, a potem rozpalać mu ogień u stóp, skoro nie chce się go spalić? To był istny dom wariatów.
– Najwięcej czasu w ostatnich dniach zabrało nam podsycanie płomieni i gaszenie minipożarów okolicznych traw – ciągnęła Hannah. – I tak dobrze, że zbudowaliśmy żeliwiak nad rzeką.
– Cudownie – mruknął Daeman i ruszył na poszukiwania kolejnego drinka.
Hannah i jej przyjaciele, wśród nich nieznośny Harman, bredzili dalej, używając idiotycznych słów w rodzaju „złoże koksu”, „strefa wiatrów”, „dysza powietrzna” (to ostatnie określenie, jak tłumaczyła Hannah, oznaczało dziurę w wyłożonym gliną piecu, przy której młoda kobieta imieniem Emme zmagała się z sapiącymi miechami), „strefa topienia”, „masa formierska”, „otwór spustowy” i „otwór żużlowy”. Wszystkie te nazwy wydały się Daemanowi barbarzyńskie i dziwnie obsceniczne.
– A teraz nadszedł czas, żeby się przekonać, czy to wszystko działa – oznajmiła Hannah. W jej głosie zmęczenie mieszało się z uniesieniem.
Gościom kazano odsunąć się od brzegu rzeki. Daeman z zadowoleniem wycofał się aż na trawę, między stoły. Młodzi – w towarzystwie tego przeklętego Harmana – rzucili się w wir gorączkowych przygotowań. Iskry trysnęły pod samo niebo. Hannah wspięła się na szczyt „żeliwiaka”, Harman zaś, zaglądając w ogień, zaczął wykrzykiwać jakieś polecenia. Kiedy Emme padła w końcu ze zmęczenia przy miechach, zastąpił ją chudy Loes. Daeman jednym uchem słuchał dalszych wyjaśnień, jakich podekscytowana Ada udzielała grupce znajomych. Wyłapywał takie słowa jak „okrężnica”, „klapa podmuchowa”, „schłodzony żużel” (płomienie tymczasem szalały wściekle w palenisku) i „ciśnienie dmuchu”. Odsunął się jeszcze pięć metrów dalej.
– Temperatura spustu dwa tysiące trzysta stopni! – krzyknął Harman do Hannah. Ta otarła pot z czoła, coś przestawiła na szczycie pieca i pokiwała głową.
Daeman zamieszał drinka. Zastanawiał się, ile jeszcze czasu musi minąć, zanim znajdzie się z Adą sam na sam w kabriolecie.
Nagle zrobiło się jakieś zamieszanie. Daeman podniósł wzrok, przekonany, że zobaczy płonące rusztowanie i Hannah z Harmanem palących się jak słomiane lalki. Ale niezupełnie. Hannah chwyciła koc i próbowała ugasić płomyki, które pięły się po drabinie na czubek żeliwiaka – musiała przy tym opędzać się od chętnych do pomocy służków, a nawet jednego wojniksa, który poruszył się, zaniepokojony, że ludziom może się stać krzywda – ale Harman z dwójką pomagierów przestali dokładać do pieca i odblokowali „otwór spustowy”. Coś, co wyglądało jak żółta lawa, popłynęło drewnianymi korytami na plażę.
Część gapiów chciała podejść bliżej, lecz powstrzymały ich ostrzegawcze krzyki Hannah i bijące od roztopionego metalu gorąco. Toporne, nieprecyzyjnie połączone koryta zaczęły dymić, ale żadne nie stanęło w płomieniach. Żółtoczerwony płynny metal spływał leniwie z żeliwiaka do osadzonej w piasku formy w kształcie krzyża.
Hannah zbiegła po drabinie i pomogła Harmanowi zatkać spust. Zajrzeli przez wziernik do wnętrza pieca, pomajstrowali przy – jak właśnie tłumaczyła Ada jednemu z gości – „otworze żużlowym” (nie uszło uwagi Daemana, że różnił się od „otworu spustowego”) i razem – młoda kobieta i stary mężczyzna (któremu już niedużo życia zostało, dodał w myślach Daeman) – pobiegli zobaczyć napełniającą się formę.
Inni poszli w ich ślady. Daeman również zszedł na plażę, odstawiając po drodze kieliszek na podsuniętą przez służka tacę.
Od rzeki wiało chłodem, ale żar buchający od rozpalonej formy uderzył Daemana jak ognista pięść. Metal tężał, tworząc szary krzyż.
– Co to ma być? – zapytał Daeman na głos. – Jakiś symbol religijny?
– Nie. – Hannah zdjęła bandanę i wytarła spoconą, ubrudzoną sadzą twarz. Szczerzyła zęby jak wariatka. – To pierwszy odlew z brązu od... Od jak dawna, Harmanie? Od tysiąca lat?
– Może nawet od trzech tysięcy – odparł półgłosem Harman. Wśród gości dał się słyszeć szmer podziwu, rozległy się oklaski.
Daeman tylko się roześmiał.
– Na co to komu?
– A na co komu niemowlę? – spytał półnagi Harman.
– Dobry przykład. Hałaśliwe, śmierdzące, wymaga stałej opieki... Jest bezużyteczne.
Nikt go nie słuchał. Ada, Hannah, Harman i reszta robotników obściskiwali się właśnie, zupełnie jakby dokonali czegoś sensownego. Tłum się kłębił. Po chwili Harman i Hannah zaczęli się znów krzątać przy piecu, zaglądać przez wizjery, grzebać żelaznymi prętami w palenisku... Wyglądało na to, że popisy pirotechniczne będą trwały do rana.
Daeman przeszedł między stolikami, przez chwilę zastanawiał się, czy nie załatwić naturalnej potrzeby w największym z namiotów (byłoby to bardzo w duchu tych pogańskich zabaw), ale koniec końców postanowił posłuchać głosu natury i zrobić to na świeżym powietrzu. Przeszedł przez łączkę, kierując się ku drzewom w ślad za monarchą wędrownym, który chwilę wcześniej przeleciał mu przed nosem. W widoku motyla nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pora – zarówno dnia, jak i roku – była ciut za późna dla monarchy. Daeman minął ostatniego wojniksa i zanurzył się pod wysokie korony wiązów i sagowców.
Ktoś – może Ada? – zawołał go z odległego o trzydzieści metrów brzegu rzeki, ale Daeman zdążył już rozpiąć spodnie. Zamiast więc odwrócić się i krzyknąć coś w odpowiedzi, wszedł dalsze pięć, sześć metrów w głąb lasu. Otuliła go ciemność. Przecież to potrwa najwyżej minutkę.
Westchnął z ulgą, podziwiając trzepoczące mu nad głową motyle skrzydła. Strumień moczu zaszemrał na korze drzewa.
Olbrzymi alozaur, mierzący blisko dziesięć metrów od czubka pyska do końca ogona, wypadł z mroku z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Uchylił się przed nisko zwisającymi gałęziami drzewa i skoczył.
Daeman zdążył jeszcze krzyknąć, ale potem wolał zapiąć spodnie, niż odwrócić się i wybiec z lasu w takim stanie. Mógł być lubieżnikiem, ale był wstydliwy z natury. Zamachnął się laską na potwora.
Alozaur jednym kłapnięciem szczęk pochłonął laskę z ręką, wyrywając Daemanowi ramię z barku. Daeman wrzasnął i zatoczył się do tyłu w fontannie własnej krwi.
Jaszczur powalił go i odgryzł mu drugą rękę; podrzucił ją w powietrze i złapał w locie w pysk jak krokodyl. Jedną pazurzastą łapą przytrzymał szarpiącą się ofiarę, przełknął niewygodny kąsek i znów pochylił swój paskudny łeb. Jakby od niechcenia przegryzł Daemana wpół i za jednym zamachem połknął tułów z głową, żebra i kręgosłup chrupnęły donośnie i zniknęły w brzuchu potwora. Na koniec zostawił sobie nogi i biodra. Szarpał łbem na boki jak pies, który bawi się złapanym szczurem.
Rozległo się buczenie faksu. Dwa wojniksy dopadły alozaura i zabiły go w mgnieniu oka.
– O mój Boże! – krzyknęła Ada, stanąwszy na skraju lasu. Wojniksy właśnie kończyły krwawe dzieło zniszczenia.
– Ale jatka – mruknął Harman i dał znać pozostałym, żeby się nie zbliżali. – Nie mówiłaś mu, że nie wolno przekraczać kordonu wojniksów? Nie wspomniałaś o dinozaurach?
– Pytał o tyranozaury – odparła Ada. Jedną dłonią wciąż zasłaniała sobie usta. – Więc mu powiedziałam, że ich tu nie ma.
– Szczera prawda – stwierdził Harman.
Za ich plecami żeliwiak huczał i pluł iskrami.
Afrodyta zrobiła ze mnie szpiega. Dobrze wiem, jaka kara spotykała szpiegów z rąk śmiertelników. Mogę sobie tylko wyobrażać, jak zemszczą się na mnie bogowie – ale, szczerze mówiąc, wolałbym tego nie robić.
Rano, następnego dnia po tym, jak zostałem tajnym agentem bogini miłości, Atena teleportuje się z Olimpu pod Ilion i przybiera postać trojańskiego włócznika imieniem Laodokus. Wypełniając wolę Zeusa, który postanowił, że Trojanie mają złamać rozejm, szuka Pandarosa, łucznika, syna Likaona.
Korzystając z Hełmu Hadesa i otrzymanego od muzy medalionu teleportacyjnego, tekuję się w ślad za Ateną, morfuję w trojańskiego kapitana imieniem Echepolus i ruszam za podróżującą w przebraniu boginią. Czemu wybrałem Echepolusa? Dlaczego imię tego mało znaczącego oficera brzmi dla mnie znajomo? Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że Echepolusowi zostało zaledwie kilka godzin życia. Jeżeli udająca Laodokusa Atena doprowadzi do zerwania rozejmu, argiwska strzała wkrótce przeszyje czaszkę mojego Trojanina – przynajmniej według Homera.
No cóż, postaram się, żeby pan Echepolus odzyskał na czas swoje ciało i tożsamość.
W Iliadzie do naruszenia rozejmu dochodzi zaraz po pojedynku Parysa z Menelaosem, kiedy to Afrodyta ratuje życie synowi Priama, unosząc go z pola boju. Tutaj jednak, w naszej wojnie trojańskiej, ten niedoszły pojedynek miał miejsce ładnych kilka lat temu. Obecne zawieszenie broni to nic wielkiego: wysłannicy króla Priama spotkali się z achajskimi heroldami i wypracowali jakąś zawiłą ugodę, która pozwoliła przerwać walki i urządzić festiwal, pogrzeb czy co tam jeszcze innego. Moim skromnym zdaniem jednym z powodów, dla których oblężenie trwa już blisko dziesięć lat, są właśnie takie częste przerwy. Grecy i Trojanie mają równie wiele świąt religijnych, co Hindusi z XXI stulecia, i tyle samo świąt świeckich, co amerykańscy listonosze. Aż się człowiek zaczyna zastanawiać, kiedy oni mają czas się zabijać pośród tych wszystkich uczt, nabożeństw ofiarnych i dziesięciodniowych pogrzebów.
W tej chwili – wkrótce po tym, jak poprzysiągłem zbuntować się przeciw woli bogów (przez co jak nigdy wcześniej stałem się igraszką w ich rękach) – najbardziej intryguje mnie kwestia tego, jak dalece wydarzenia tej wojny mogą odbiegać od treści eposu Homera i jak szybko można je zmienić. Niezgodności, które zaobserwowałem do tej pory – na przykład inna kolejność zwoływania wojsk czy o kilka lat wcześniejszy pojedynek Parysa z Menelaosem – były drobiazgami, które łatwo dało się wytłumaczyć względami praktycznymi – bo jak tu opowiedzieć dziewięć lat wojny w poemacie, który obejmuje zaledwie wycinek ostatniego roku walk. Co by się jednak stało, gdyby wydarzenia naprawdę potoczyły się znacząco innym torem? Co by było, gdybym podszedł dzisiaj do – powiedzmy – Agamemnona i włócznią (należała wprawdzie do biednego Echepolusa, którego los był przesądzony, ale włócznia to włócznia) przebił królewskie serce? Bogowie znają różne sztuczki, ale nie potrafią wskrzeszać martwych ludzi. Ani martwych bogów, chociaż samo określenie „martwy bóg” brzmi jak oksymoron.
– Kimże jesteś, Hockenberry, żeby sprzeciwiać się Przeznaczeniu i woli bogów? – pyta tchórzliwy głosik, któremu byłem posłuszny przez większość poprzedniego życia.
Jestem sobą, Thomasem Hockenberrym, odpowiada mu współczesny Hockenberry, chociaż jest tylko cieniem tamtego starego Thomasa. I mam dość tych łotrów, którzy nazywają się bogami. Od nadmiaru władzy we łbach im się poprzewracało.
Bardziej jako szpieg niż jako scholiasta przysłuchuję się rozmowie Ateny, udającej Laodokusa, z Pandarosem, który jest wprawdzie bufonem, ale po mistrzowsku strzela z łuku. Bogini rozmawia z tym durniem jak żołnierz z żołnierzem, jak Trojanin z Trojaninem. Podjudza go, by zabił Menelaosa, mamiąc obietnicą chwały i prezentów, jakimi w nagrodę obsypie go Parys. Ba, porównuje go nawet do mistrza wszystkich łuczników, samego Apolla, i przekonuje, żeby oddał ten jeden celny strzał.
Pandaros łyka przynętę razem z haczykiem i żyłką – jak przedstawił to jeden z tłumaczy Homera, „chytra jej rada niebacznemu mężowi do serca przypada” – i każe się towarzyszom zasłonić tarczami, kiedy szykuje łuk i wybiera najlepszą strzałę. Scholiaści przez stulecia spierali się, czy Grecy i Trojanie używali zatrutych strzał. Przychylałem się zawsze do zdania większości: nie stosowano trucizny, gdyż przeczyłoby to zasadom honorowej walki, a honor ci szlachetni mężowie cenili wysoko. Myliliśmy się: i jedni, i drudzy czasem smarują strzały trucizną, w dodatku szybko działającą i zabójczą. To wyjaśnia, dlaczego tak wiele z opisanych w Iliadzie ran było śmiertelnych.
Pandaros puszcza cięciwę. Strzała pięknym łukiem pokonuje setki metrów, mierząc prosto w rudowłosego brata Agamemnona. Przeszyje na wylot Menelaosa, który stojąc na czele swoich wojsk, obserwuje dyskutujących na ziemi niczyjej heroldów – przeszyje go, o ile w sprawę nie wtrąci się żadne ze sprzyjających Grekom bóstw. A jednak: mój podrasowany wzrok pozwala mi dostrzec Atenę, która porzuca ciało Laodokusa, tekuje się i staje u boku Menelaosa. Bogini prowadzi podwójną grę: najpierw przekonała Trojan do złamania rozejmu, a teraz robi wszystko, żeby Menelaos, jeden z jej faworytów, przypadkiem nie zginął. Niewidzialna dla wrogów i przyjaciół – widoczna tylko dla mnie, scholiasty – odtrąca strzałę, niczym matka, która odgania natrętną muchę od dziecka (wydaje mi się, że podkradłem Homerowi to porównanie, ale od tak dawna nie czytałem już Iliady – ani w oryginale, ani w przekładzie – że wcale nie mam pewności).
Mimo interwencji Ateny pocisk dosięga celu: Menelaos krzyczy z bólu i upada, strzała sterczy mu z brzucha tuż powyżej pachwiny. Czyżby Atenie nie udało się go ocalić?
Robi się zamieszanie. Heroldowie Priama pędem wracają pod mury i kryją się w szeregach Trojan, wysłannicy Achajów wycofują się pod osłonę greckich tarcz. Agamemnon, który wykorzystał okres spokoju na inspekcję swoich oddziałów (zapewne po to, by w dzień po buncie Achillesa pokazać wojsku, kto tu dowodzi), dopada zebranych wokół Menelaosa oficerów i znajduje brata wijącego się z bólu na ziemi.
Wycelowuję w ich stronę pałkę, która do złudzenia przypomina laskę, jaką mógłby mieć przy sobie trojański oficer. Pałka nie należy jednak do kapitana Echepolusa: jest elementem standardowego wyposażenia scholiastów i łączy funkcje paralizatora i mikrofonu kierunkowego. Mikrofon ma zasięg trzech kilometrów; wychwytuje wszelkie dźwięki, wzmacnia je i przesyła prosto do maleńkich słuchawek, z którymi nie rozstaję się na iliońskiej równinie.
Agamemnon wygłasza kapitalną mowę pogrzebową na cześć brata. Widzę, jak trzyma jego głowę na kolanach i słyszę, jak zapowiada Trojanom srogą zemstę za zabicie szlachetnego Menelaosa. Potem jednak zaczyna lamentować nad Achajami, którzy – nie bacząc na krwawą zemstę Agamemnona – po śmierci Menelaosa stracą zapał do walki, odstąpią od wojny i odpłyną na swych lotnych okrętach za morze. Po co odbijać Helenę, skoro jej mąż rogacz nie żyje? Agamemnon dalej bawi się w proroka:
– Tu, na Priamowych polach robaki toczyć będą twe ciało i kości, bracie mój, który ległeś pod niezdobytymi murami Troi, nie wypełniwszy swej misji.
Ależ radosna ta przemowa. Coś w sam raz dla umierającego człowieka.
– Zaczekaj – stęka Menelaos przez zaciśnięte zęby. – Nie grzeb mnie jeszcze, bracie. Strzała nie dosięgła żadnego ważnego organu. Spójrz: grot przebił mój brązowy pas i utkwił w warstwie tłuszczyku, której chciałem się pozbyć. A mógł trafić w brzuch albo w jaja, prawda?
– Hm...
Agamemnon marszczy brwi i przygląda się ranie, która faktycznie nie jest zbyt poważna. Można by niemal pomyśleć, że jest rozczarowany. Mowę pogrzebową diabli wzięli, a brzmiała tak, jakby od jakiegoś czasu nad nią pracował.
– Ale strzała jest zatruta – dodaje Menelaos, jakby chciał go pocieszyć. Złoty hełm spadł mu z głowy, zmieszany z kurzem pot zlepił jego rude włosy.
Agamemnon puszcza go, wstaje – robi to tak szybko, że Menelaos grzmotnąłby głową o ziemię, gdyby oficerowie go nie podtrzymali – i wzywa Taltybiosa, swojego herolda, któremu każe znaleźć Machaona, syna Asklepiosa, osobistego lekarza królewskiego. Machaon uchodzi za niezłego specjalistę w swoim fachu, gdyż tajniki sztuki lekarskiej poznawał pod okiem centaura Chirona.
Taka scena mogłaby rozgrywać się na dowolnym innym polu bitwy, w dowolnej epoce: leżący na ziemi ranny człowiek drze się wniebogłosy, na przemian klnie i płacze, kiedy pierwszy wstrząs mija i ból zaczyna docierać do jego świadomości. Przyjaciele otaczają go kręgiem, przyklękają przy nim, bezradni i niepotrzebni. Potem zjawia się lekarz z pomocnikami, wydaje polecenia, wyrywa opatrzony zadziorami brązowy grot, wysysa truciznę i opatruje ranę – a Menelaos kwiczy przez ten czas jak zarzynane prosię.
Agamemnon zostawia brata pod opieką Machaona i idzie zagrzewać swoich ludzi do boju – chociaż Achajowie, nawet bez Achillesa, są dziś tak ponurzy i wściekli, że nie potrzebują szczególnej zachęty do bitki.
Dwadzieścia minut po nieprzemyślanym strzale Pandarosa rozejm należy już do przeszłości. Grecy atakują Trojan na trzykilometrowej linii frontu, którą wyznacza chmura kurzu i rzeka krwi.
Czas porzucić ciało Echepolusa, zanim biedny skurczybyk dostanie włócznią w środek czoła.
Niewiele pamiętam z życia na Ziemi. Nie wiem, czy miałem żonę, dzieci, nie pamiętam, gdzie mieszkałem. Mam jakieś mętne wspomnienia pełnego książek gabinetu, w którym czytałem i przygotowywałem się do wykładów, ale sam uniwersytet w Indianie, na którym uczyłem, pamiętam jak przez mgłę: jakieś gmachy z cegły i kamienia, stojące na wzgórzu, z którego rozpościera się wspaniały widok na wschód. Jednym z najdziwniejszych doświadczeń w życiu scholiasty jest fakt, że prescholiastyczne wspomnienia jednak odżywają – czasem po kilku miesiącach, czasem po latach. Może to dlatego bogowie nie pozwalają nam żyć zbyt długo. Ja jestem najstarszym wyjątkiem.
Pamiętam za to sale wykładowe, twarze studentów, same wykłady i dyskusje przy owalnym stole. Pamiętam ładną, młodą dziewczynę, która zapytała, dlaczego wojna trojańska trwała tak długo. Miałem ochotę wytknąć jej, że wychowała się w epoce szybkiego jedzenia i szybkich konfliktów, McDonaldów i wojny w Zatoce Perskiej, Pizzy Hut i wojny z terroryzmem, i że w czasach antycznych zarówno Grecy, jak i ich przeciwnicy wojowali równie niespiesznie, jak niespiesznie spożywali swoje wystawne uczty.
Zamiast jednak ubliżać studentom i wytykać im historyczną krótkowzroczność, wyjaśniłem, że dawni herosi wprost kochali wojnę. Przypomniałem, że jedno z greckich określeń bitwy brzmiało charme i miało wspólny rdzeń ze słowem charo, „radować się”. Zacytowałem scenę, w której dwóch stojących naprzeciw siebie wojowników opisano jako charmei gethosunoi – „radujących się bitwą”. Wyjaśniłem grecką koncepcję aristeiów: pojedynków lub małych potyczek, w których wojownik mógł wykazać się męstwem i okryć chwałą. Wytłumaczyłem, że uczestnicy aristeiów cieszyli się ogromnym szacunkiem i zdarzało się, że całe armie przerywały bój, żeby podziwiać pojedynek.
– To znaczy, że... no... – zająknęła się studentka. Jej mózg buksował bezradnie, jąkanie się ilustrowało zaś ten irytujący defekt w procesach myślowo-słownych, który jak epidemia szerzył się wśród młodych Amerykanów pod koniec XX wieku. – Znaczy, wojna by się szybciej skończyła, no nie, gdyby nie robili tych, no... przerw na te... ariste – coś tam, tak?
– Właśnie – westchnąłem, zerkając błagalnie na wiszący na ścianie zabytkowy zegar, by jak najszybciej uwolnił mnie od tych męczarni.
Teraz zaś, po dziewięciu latach oglądania aristeiów na własne oczy, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że ukochane przez Trojan i Achajów pojedynki naprawdę są jednym z powodów, dla których oblężenie tak niemiłosiernie się wlecze. I tak jak przeciętny Amerykanin, który pojeździwszy trochę po Francji tęskni za szybkim żarciem, tak ja zatęskniłem za szybką wojną. Przydałoby się jakieś małe bombardowanko, atak komandosów, bum, bum, dziękujemy państwu i wracamy do domu, do Penelopy.
Ale nie tym razem.
Echepolus jest pierwszym trojańskim kapitanem, który ginie podczas szturmu Achajów. Nie wiem, może jeszcze się nie pozbierał po tym, jak na chwilę pożyczyłem sobie jego ciało. W każdym razie kiedy dowodzony przez niego oddział ściera się z Grekami pod wodzą Antilochusa, syna Nestora i dobrego przyjaciela Achillesa, nieszczęsny Echepolus zbyt późno unosi włócznię – i Antilochus pierwszy wykonuje pchnięcie. Grot z brązu trafia Trojanina w sam skraj hełmu, ozdobionego kitą z końskiego włosia, ześlizguje się po nim, wchodzi w głąb czaszki. Oko wypływa z oczodołu, mózg wycieka przez zęby i Echepolus pada, jak to mawiał Homer, zwalony jak wieża.
Teraz zaczyna się przedstawienie, które śledziłem już mnóstwo razy, ale które nigdy nie przestaje mnie fascynować. Prawdą jest, że Grecy i Trojanie najwyżej cenią sobie honor, ale żądza zdobycia łupów jako motywacja do bitki niewiele mu ustępuje. To zawodowi wojownicy: zabijają, bo taki mają fach, a łupią, bo taka jest w ich profesji forma zapłaty. Zdobyte na wrogu elementy pięknie zdobionych pancerzy – tarcze, napierśniki, nagolenniki, pasy – przysparzają żołnierzom i honoru, i majątku. Zgarnięcie zbroi wroga jest dla starożytnego Greka równie wielkim powodem do chwały, co dla Siuksa bezkrwawe pokonanie wroga, a przynosi znacznie większą korzyść materialną. Kapitanowie mają pancerze kute z brązu, a wyżsi rangą oficerowie ze złota, i to najczęściej zdobionego szlachetnymi kamieniami.
Zaczyna się więc walka o dobytek zabitego kapitana Echepolusa.
Pierwszy dopada go achajski dowódca imieniem Elefenor: chwyta zmarłego za kostki i zaczyna wlec zakrwawione ciało na tyły, wśród trzasku włóczni, szczęku mieczy i łoskotu tarcz. Widywałem go czasem w greckim obozowisku, śledziłem jego losy w pomniejszych potyczkach i muszę przyznać, że to imię do niego pasuje [Imię Elephenor nasuwa skojarzenie elephant (ang.) – słoń.]: jest potężnie zbudowany, w barach szeroki jak szafa, ma masywne uda i ręce jak młoty; nie jest może najbystrzejszym żołnierzem Agamemnona, ale niedostatki intelektu nadrabia posturą, siłą i odwagą. Patrzę więc, jak syn Chalkodona, Elefenor, dowódca Abantów i król Eubei, który w czerwcu skończył trzydzieści osiem lat, ciągnie zwłoki Echepolusa, chowa się za szeregiem napierających Achajów i zaczyna odzierać martwego wroga ze zbroi.
Wtedy jednak Agenor, Trojanin, syn Antenora i ojciec Echeklosa (obu zdarzało mi się widywać na ulicach Ilionu), prześlizguje się przez mur Achajów i zauważa Elefenora, który, osłaniając się od przodu tarczą, kończy właśnie ściągać pancerz z Echepolusa. Agenor doskakuje do niego i wymierza mu cios włócznią prosto w odsłonięty bok. Grot druzgocze żebra i przebija serce Elefenora, ten zaś, rzygnąwszy krwią, pada na ziemię. Trojanie napierają, spychają Achajów wstecz, Agenor zaś wyrywa włócznię, która utkwiła w piersi zabitego, i zaczyna ściągać z niego pas, nagolenniki, napierśnik. Jego towarzysze odciągają do tyłu niemal nagie ciało Echepolusa.
Walka koncentruje się wokół dwójki poległych. Achaj zwany Ajaksem – Ajaks Wielki, Telamoński, ten z Salaminy, nie mylić z Ajaksem Małym, który dowodzi armią Lokrydy – rąbie na prawo i lewo, przedziera się przez tłum, po czym nagle chowa miecz do pochwy i przebija włócznią młodego Trojanina imieniem Symojzus, który próbował osłaniać wycofującego się Agenora.
Zaledwie przed tygodniem w jednym z trojańskich parków spotkałem się (przebrany za Stenelosa) z Symojzusem. Piliśmy wino i przerzucaliśmy się sprośnymi anegdotami. Szesnastoletni chłopak, kawaler, który nawet jeszcze nie był z kobietą, opowiedział mi o tym, jak jego ojciec, Antemion, nadał mu imię na cześć rzeki Symojdy, która przepływa nieopodal ich skromnego domku, półtora kilometra od miasta. Dzieciak miał niespełna sześć lat, kiedy na horyzoncie pojawiły się czarne achajskie okręty i dopiero kilka tygodni temu ojciec pozwolił mu dołączyć do armii trojańskiej i wyjść wraz z nią za mury. Symojzus przyznał, że boi się śmierci – a właściwie nie tyle śmierci jako takiej, ale śmierci przedwczesnej, która zabierze go, zanim zdąży dotknąć kobiecej piersi i poznać smak pierwszej miłości.
Ajaks Wielki z krzykiem uderza włócznią, która odbija na bok tarczę chłopca, wchodzi w jego pierś powyżej prawego sutka, łamie na pół obojczyk i przebija ciało na wylot, aż z pleców Symojzusa sterczy jej spory kawałek. Symojzus osuwa się na kolana i wytrzeszcza zdumione oczy, a Ajaks opiera mu obutą w sandał stopę na ustach i nosie i wyszarpuje broń z rany. Chłopiec pada twarzą naprzód w wilgotny od krwi piach. Ajaks uderza się triumfalnie w pierś i ryczy na swoich ludzi, żeby szli za nim.
Inny z Trojan, Antifos, stojący nie dalej niż siedem, osiem metrów od Ajaksa, rzuca w niego włócznią. Chybia wprawdzie, ale trafia w podbrzusze innego z Achajów, Leukusa, który akurat pomagał Odyseuszowi odciągnąć na bok ciało jakiegoś trojańskiego żołnierza. Leukus osuwa się na zwłoki przeciwnika. Jeszcze przez krótką, okrutną chwilę żyje – miota się, chwyta wbitą w ciało włócznię, ale kiedy próbuje ją wyciągnąć z rany, wnętrzności wylewają mu się z brzucha na ręce. Krzyczy przy tym przeraźliwie, wolną ręką łapie śliską od krwi dłoń Odyseusza. W końcu umiera, oczy mu się szklą, jedną dłonią wciąż kurczowo ściska broń Antifosa, drugą trzyma Odyseusza za nadgarstek. Odyseusz strząsa jego rękę i odwraca się ze złością w stronę Trojan, szukając nowego przeciwnika. Dowolnego przeciwnika. Ciska włócznią i rusza biegiem w tym samym kierunku. Achajowie rzucają się za nim w wyłom, który powstał w szeregach Trojan.
Pierwszym ciosem Odyseusz zabija Demokona, nieślubnego syna Priama, króla Troi. Byłem przy tym, jak pewnego ranka, dziewięć lat temu, Demokon przyjechał wesprzeć Ilion swoim zbrojnym ramieniem. Tajemnicą poliszynela było, że Priam wyznaczył go na strażnika swojej słynnej stadniny koni wyścigowych w Abydos, mieście leżącym na północny wschód od Troi, na południowym brzegu Hellespontu, żeby nie pokazywał się na oczy żonie króla i jego prawowitym synom. Rumaki z Abydos uchodziły za najpiękniejsze i najszybsze na świecie, toteż Demokon poczytywał sobie za zaszczyt fakt, że powierzono je jego opiece. W tej chwili młody Trojanin odwraca się, słysząc bojowy okrzyk Odyseusza, ale włócznia dosięga go w pół obrotu: wchodzi przez lewą skroń, wychodzi z drugiej strony czaszki i przyszpila go do przewróconego rydwanu. Nieszczęsny stajenny nawet się nie zorientował, co go trafiło.
Trojanie cofają się na całej linii, ustępując przed furią Odyseusza i Ajaksa Wielkiego. Tam, gdzie to możliwe, próbują zabrać ze sobą poległych; tam, gdzie nie mogą ich dosięgnąć, zostawiają ich na pastwę zwycięzców.
Hektor, najmężniejszy i najszlachetniejszy z trojańskich wojowników, zeskakuje z rydwanu, z którego dowodzi armią, i wchodzi pod prąd w tłum pierzchających żołnierzy. Z mieczem i włócznią w rękach próbuje powstrzymać odwrót, na nowo sformować szyk obronny, ale Achajowie nacierają z determinacją, przed którą nawet on musi ustąpić, choć do końca próbuje ratować resztki dyscypliny. Trojanie odgryzają się napierającym Grekom, tną, rąbią i miotają za siebie włócznie.
Zawczasu morfowałem w mało ważnego trojańskiego wojownika, teraz zaś wycofuję się szybciej niż inni, starając się trzymać poza zasięgiem włóczni. Próbowałem wcześniej, maskując się przed wzrokiem śmiertelników, przedrzeć się na tyły achajskiej armii, gdzie mignęła mi Atena, a wkrótce potem także Hera – obie niewidzialne dla walczących – ale walka rozgorzała tak gwałtownie, że po śmierci Echepolusa musiałem wycofać się z pierwszej linii. Został mi tylko mój wspomagany wzrok i mikrofon, dzięki którym wiem, co się dzieje na całym placu boju.
Nagle cała scena tężeje w bezruchu, powietrze gęstnieje, lecące włócznie zatrzymują się w powietrzu, krew przestaje płynąć. Żołnierze znajdujący się o krok od śmierci dostają odroczenie wyroku, z którego nawet nie zdają sobie sprawy. Dźwięki cichną. Ruch zamiera.
Bogowie znów bawią się czasem.
Pierwszy zjawia się Apollo: jego rydwan wychodzi z pola teleportacji kwantowej i pojawia się nieopodal Hektora. Następny przybywa rozzłoszczony Ares, bóg wojny, który przez dłuższą chwilę dyskutuje z Herą i Ateną, a potem przelatuje w swoim rydwanie nad walczącymi i ląduje obok Apolla. Dołącza do nich Afrodyta. Zerka w moją stronę – stoję nieruchomo, udając zamrożonego w czasie zwykłego śmiertelnika – ale trwa to tylko ułamek sekundy, bo zaraz uśmiecha się i wdaje w pogawędkę z Apollem i Aresem, którzy, podobnie jak ona, są sprzymierzeńcami Trojan. Obserwuję ją kątem oka, kiedy gestykuluje zamaszyście nad polem bitwy, niczym jakiś piersiasty George Patton.
Bogowie będą walczyć.
Apollo podnosi rękę. Dźwięk powraca ogłuszającą falą, czas wznawia bieg w kłębach kurzu, jatka trwa w najlepsze.
Ada, Harman i Hannah odczekali dwa dni, uznawane za przyzwoite minimum przed odwiedzinami u człowieka, który właśnie wrócił z konserwatorni, po czym przefaksowali się do Krateru Paryskiego, żeby odszukać Daemana. Było późno, ciemno i zimno, a w dodatku – o czym przekonali się, gdy tylko wyściubili nos spod dachu faksowęzła Guarded Lion [Nazwa jednego z paryskich dworców, Gare de Lyon, zniekształcona w taki sposób, aby brzmiała jak sensowna nazwa angielska.] – padał deszcz. Harman złapał krytą dorożkę i wojniks pociągnął ich na północny zachód wśród ciągnących się kilometrami ruin, wzdłuż wyschniętego łożyska rzeki, pełnego zbielałych czaszek.
– Nigdy nie widziałam Krateru Paryskiego – przyznała Hannah. Była młoda (do pierwszej dwudziestki brakowało jej dwóch miesięcy) i nie lubiła dużych miast, a KP należał do największych ośrodków faksowych na Ziemi: liczył około dwudziestu pięciu tysięcy semipermanentnych mieszkańców.
– Między innymi dlatego faksowaliśmy się do Guarded Lion, a nie na przykład do Hotelu Inwalidów, który leży bliżej krawędzi i miejsca zamieszkania Daemana – wyjaśniła Ada. – To naprawdę stare miasto. Warto się trochę po nim rozejrzeć.
Hannah bez przekonania skinęła głową. Rzędy kamiennostalowych gmachów, w większości otulonych błyszczącą powłoką eterplastu, ciągnęły się bez końca. Były ciemne, puste i zalatywały tanią elegancją. Żarkule i zaaferowane służki unosiły się nad mrocznymi ulicami, na rogach stały nieruchome wojniksy, niewielu natomiast spotykało się ludzi. Ale jak zauważył Harman, było już po dziesiątej wieczór. Nawet taka kosmopolityczna metropolia jak Krater Paryski musi kiedyś spać.
– A to ci dopiero... – Hannah wskazała niezwykłą konstrukcję, wznoszącą się setki metrów ponad okoliczne dachy.
Harman pokiwał głową.
– To budowla z wczesnego okresu zapomnianej ery. Niektórzy mówią, że jest równie stara jak Krater Paryski, inni twierdzą, że nawet starsza, równie wiekowa jak miasto, które istniało tu przed powstaniem krateru. To symbol miasta i jego dawnych budowniczych.
– Ciekawe – przyznała Hannah.
Nieforemna podobizna nagiej kobiety, wykonana najprawdopodobniej z jakiegoś przezroczystego polimeru, miała trzysta metrów wysokości. Chmury chwilami zasłaniały jej głowę, ale Hannah zauważyła, że twarz olbrzymki jest prawie zupełnie pozbawiona rysów – widać było tylko rozwarte w uśmiechu czerwone usta. Ciemne sprężyny o długości piętnastu metrów opadały ze szczytu okrągłej głowy niczym kruczoczarne loki. Kobieta stała na szeroko rozstawionych nogach. Stopy miała zasłonięte przez ciemne sylwetki gmachów w zachodniej części miasta, za to uda grube i szerokie jak wzgórze Ardis. Jej piersi – absurdalnie ogromne i kuliste – na przemian to napełniały się czerwonym, spienionym i fosforyzującym płynem, to opróżniały. Ciecz to spływała kaskadą do wnętrza brzucha i nóg, to znów wznosiła się do uśmiechniętej twarzy i podniesionych rąk. Krwawa poświata brzucha, biustu i gigantycznych pośladków kładła się na szczytach okalających krater budowli.
– A to co? – spytała Hannah.
– La putain enormé – odparła Ada.
– Co to znaczy?
– Tego nikt nie wie – stwierdził Harman.
Kazał wojniksowi skręcić w lewo na rozklekotany mostek. Wjechali na teren, który dawniej, gdy pełnym kości korytem płynęła rzeka, musiał być wyspą. Zbliżali się do ruin dużego budynku. Wśród zburzonych ścian, w kupie gruzu fioletową poświatą lśniła niska, przejrzysta kopuła. Wyglądała jak jajo jakiegoś niezwykłego ptaka, złożone w kamiennym gnieździe.
– Zaczekaj tutaj – polecił Harman wojniksowi i poprowadził kobiety przez ruiny, ku przezroczystej czaszy.
W samym środku spoczywał biały kamienny blok, mierzący blisko półtora metra wysokości. Wokół niego w kamiennej podłodze wyżłobiono rowek uchodzący do odpływów. Nad kamieniem górował toporny posąg nagiego mężczyzny, który trzymał w rękach łuk i strzałę o karbowanym drzewcu.
– Marmur – stwierdziła Hannah, gładząc palcami powierzchnię bloku. Znała się na kamieniach. – Co to za miejsce?
– Świątynia Apolla.
– Słyszałam o tych nowych świątyniach – wtrąciła Ada – ale pierwszy raz taką widzę. Myślałam raczej, że ludzie dla żartu ustawiają gdzieś w lesie parę kamieni, wiecie, że to nic poważnego.
– Takie świątynie są w wielu miejscach w Kraterze Paryskim – powiedział Harman. – W innych dużych miastach również. Są poświęcone Atenie, Zeusowi, Aresowi... W spektaklu turyńskim wszyscy bogowie mają swoje przybytki.
– A ten ściek i odpływy... – zaczęła Hannah.
– Spływa nimi krew składanych w ofierze zwierząt, głównie owiec i bydła.
Hannah cofnęła się i założyła ręce na piersi.
– Ale ludzie chyba nie... nie zabijają zwierząt, prawda?
– Nie. Wojniksy ich w tym wyręczają. Przynajmniej na razie.
Ada stała w progu. Krople deszczu skapywały z opalizującej futryny, tworząc liliowy wodospad.
– Co tu było... wcześniej? Co to za ruiny?
– Sądzę, że w zapomnianej erze też stała tu świątynia – odparł z przekonaniem Harman.
– Apolla? – Hannah stała sztywno wyprostowana, kurczowo przyciskając ramiona do piersi.
– Raczej nie. W gruzach można tu jeszcze znaleźć resztki rzeźb. Nie są to posągi bogów, ludzi ani wojniksów; nie przedstawiają też demonów... Chyba nie. Dawniej nazywano je gargulcami. Nie jestem pewien, jaką właściwie pełniły funkcję.
– Chodźmy stąd – zaproponowała Ada.
Wrócili na brzeg rzeki czaszek i skierowali się na zachód, w stronę krateru. Szerokie bulwary kończyły się w okolicy, w której pochodzące z zapomnianej ery budynki zostały nadbudowane nowszymi, wyższymi konstrukcjami (niektóre z nich były całkiem nowe, miały nie więcej niż tysiąc lat). Kratownice z czarnej fulerenowej koronki i błyszczącego od deszczu trójbambusa pięły się pod samo niebo.
Hannah wywołała funkcję wyszukiwania i zaczęła namierzać Daemana. Prostokąt światła, unoszący się nad jej otwartą lewą dłonią, zmienił kolor na bursztynowy, potem na czerwony i zielony, kiedy korzystając ze schodów i wind dostali się z poziomu ulicy na antresolę, z niej na wiszącą esplanade, piętnaście kondygnacji powyżej dachów starych domów, a stamtąd bezpośrednio na poziom stosów mieszkalnych. Zatrzymała się na chwilę przy barierce na esplanadzie, zauroczona – jak większość nowo przybyłych – widokiem czerwonego oka, jarzącego się całe kilometry niżej, w bezdennej studni krateru. Ada musiała wziąć ją za łokieć, odciągnąć od balustrady i zaprowadzić do następnej windy.
O dziwo, w domicylu Daemana drzwi otworzył im nie służek, lecz żywa kobieta. Ada przedstawiła siebie i dwoje pozostałych gości, kobieta zaś – wyglądająca jak osoba pod pięćdziesiątkę, czyli jak każdy, kto skończył trzy lub cztery dwudziestki – odparła, że ma na imię Marina i jest matką Daemana. Poprowadziła ich pomalowanymi w ciepłe barwy korytarzami, po schodach, aż do prywatnych apartamentów, położonych w wychodzącej na krater części domicylu.
– Oczywiście służek uprzedził mnie o waszym przybyciu – stwierdziła, stając przed pięknie rzeźbionymi mahoniowymi drzwiami – ale nic nie powiedziałam Daemanowi. Nadal jest trochę... rozbity... po wypadku.
– Ale go nie pamięta? – upewnił się Harman.
– Nie, skądże. – Marina była całkiem atrakcyjną kobietą. Ada zwróciła uwagę na jej podobieństwo do syna: mieli takie same rude włosy i sympatycznie krępą budowę ciała. – Ale sami wiecie, co się mówi o takich przypadkach... Komórki pamiętają.
Tylko że to już nie są te same komórki, zauważyła w myślach Ada. Nic jednak nie powiedziała.
– Czy nasza wizyta go nie rozdrażni? – zaniepokoiła się Hannah, chociaż zdaniem Ady w jej głosie więcej było ciekawości niż troski.
Marina skinęła ręką we wdzięcznym, niedbałym geście, jakby chciała powiedzieć „Zobaczymy”. Zapukała do drzwi i otworzyła je, gdy z drugiej strony doleciał stłumiony głos Daemana:
– Proszę.
Duży pokój zdobiły udrapowane na ścianach materie o intensywnych barwach, jedwabne gobeliny i koronkowe zasłony wokół kąta sypialnego. Tylko ściana naprzeciw drzwi była przeszklona i wychodziła na prywatną werandę. Lampy były przygaszone, za to za oknem na obwodzie krateru łukiem ciągnęły się światła miasta. Dalej, po drugiej stronie krateru, majaczyły konstelacje latarń, żarkul i łagodnych świateł elektrycznych. Daeman siedział w rozłożystym fotelu przy oknie. Krople deszczu spływały po szybie, a on wpatrywał się w przestrzeń, jakby odległe światła wprawiały go w zadumę. Zdziwił się na widok Ady, Hannah i Harmana, ale gestem wskazał im kąt gościnny i ustawione w półokrąg miękkie fotele i sofy. Marina zostawiła ich samych. Daeman otworzył drzwi na werandę. W pokoju zapachniało deszczem i mokrym bambusem.
– Wpadliśmy zobaczyć, jak się czujesz – odezwała się Ada. – A ja dodatkowo chciałam cię osobiście przeprosić za ten wypadek... za brak należytej opieki nad gościem.
Daeman uśmiechnął się i wzruszył ramionami, ale ręce mu się trzęsły. Oparł je na okrytych jedwabiem kolanach.
– Pamiętam tylko, że słyszałem, jak jakiś ogromny stwór z chrzęstem przedziera się przez gąszcz. Potem jeszcze zapachniało padliną i obudziłem się w konserwatorni, w zbiorniku. Oczywiście służki zdążyły mi już opowiedzieć, co się stało. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było takie... odrażające.
Ada pokiwała głową, przysunęła się do niego i wzięła go za rękę.
– Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny, Daeman Uhr. Alozaury bardzo rzadko pojawiają się w okolicy posiadłości, a poza tym mamy wojniksy, które nas bronią...
Daeman zmarszczył brwi, ale nie cofnął ręki.
– Mnie jakoś nie obroniły.
– I to właśnie jest dziwne – wtrącił Harman. Założył nogę na nogę i zabębnił palcami w okryte tekturą podłokietniki. – Bardzo dziwne, Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zdarzyło się, żeby w podobnych okolicznościach wojniks nie obronił człowieka.
Daeman spojrzał na niego podejrzliwie.
– Chce pan powiedzieć, że sytuacja, w której rekombinowane zwierzę pożera człowieka, nie jest niczym nadzwyczajnym, Harman Uhr?
– Skądże znowu. Miałem na myśli sytuacje, w których zagrożone jest ludzkie życie.
– Jeszcze raz przepraszam – powiedziała Ada. – Brak reakcji wojniksów pozostaje niewyjaśniony, natomiast moja beztroska jest niewybaczalna. Przykro mi, że nie udał ci się weekend w dworze Ardis, a twoje poczucie harmonii zostało zakłócone.
– Istotnie, zakłócone... To słowo chyba nie bardzo pasuje do sytuacji, kiedy człowiek zostaje pożarty przez sześciotonowego potwora – mruknął Daeman, ale uśmiechnął się lekko i ledwie zauważalnie skinął głową. Przeprosiny zostały przyjęte.
Harman pochylił się w fotelu i złożył dłonie. Kiedy mówił, poruszał nimi rytmicznie w górę i w dół, jakby chciał podkreślić wagę swoich słów.
– Chciałbym wrócić do naszej rozmowy, Daeman Uhr...
– Chodzi o statek kosmiczny. – W głosie Daemana sarkazm zupełnie wyparł ironię.
Harman niezrażony mówił dalej, miarowo kołysząc dłońmi.
– Tak. A właściwie nie tyle o statek kosmiczny, który jest naszym ostatecznym celem, lecz o dowolny pojazd latający. Może to być skoczek, sonik, lotka... Cokolwiek, co pozwoliłoby nam zbadać obszary położone pomiędzy faksowęzłami...
Daeman odchylił się na oparcie, chcąc znaleźć się jak najdalej od natarczywego wzroku Harmana.
– Czemu tak się przy tym upieracie? I dlaczego zawracacie mi głowę?
– Posłuchaj, Daemanie. – Ada musnęła jego dłoń. – Słyszałyśmy z Hannah od kilku różnych osób, że na niedawnym przyjęciu w Ułanbacie, mniej więcej miesiąc temu, mówiłeś, że znasz kogoś, kto podobno widział statek kosmiczny... I kogoś, kto mówił o lataniu pomiędzy węzłami.
Wyraz twarzy gospodarza przez chwilę wyrażał jednocześnie znudzenie i irytację – przynajmniej dopóki Daeman nie roześmiał się i nie zaczął kręcić głową.
– Wiedźma...
– Wiedźma? – zdziwiła się Hannah.
Daeman rozłożył ręce w geście niemal identycznym z tym, jaki wcześniej wykonała jego matka.
– Tak ją nazywaliśmy. Nie pamiętam jej prawdziwego imienia. Była szurnięta. Z pewnością dobiegała końca ostatniej dwudziestki... – Zerknął z ukosa na Harmana. – Pod koniec życia ludzie tracą kontakt z rzeczywistością.
Harman tylko się uśmiechnął. Udał, że nie słyszał przytyku.
– Nie pamięta pan, jak się nazywała?
– Nie. – Tym razem gest Daemana miał w sobie znacznie mniej wdzięku.
– Jak się poznaliście? – spytała Ada.
– Półtora roku temu, przy okazji ostatniego Palenia Człowieka. Nie pamiętam, gdzie odbywała się uroczystość... Wiem tylko, że było tam piekielnie zimno. Przefaksowałem się na miejsce w ślad za moimi przyjaciółmi z Chomu. Nigdy nie interesowały mnie obrzędy z zapomnianej ery, ale na to spotkanie przybyło wiele wspaniałych, młodych kobiet.
– Byłam tam! – wykrzyknęła Hannah z błyskiem w oku. – Zebrało się chyba z dziesięć tysięcy ludzi.
Harman wyjął z kieszeni wielokrotnie złożony arkusz i zaczął go rozkładać na stojącej pośrodku otomanie.
– Pamiętasz węzeł?
– Nie. – Hannah pokręciła głową. – Jeden z tych pustych, na wpół zapomnianych. Dzień przed uroczystością organizatorzy rozesłali kod węzła zainteresowanym. Nikt tam chyba nie mieszkał, to była taka skalista dolina, otoczona ze wszystkich stron połaciami śniegu... Pamiętam, że przez pięć dni i pięć nocy Palenia Człowieka cały czas było jasno. I zimno. Służki osłoniły okolicę polem Plancka, a w samym wąwozie rozstawiły grzejniki, więc dało się przeżyć, ale nie mogliśmy wychodzić poza obręb doliny.
Harman powiódł wzrokiem po wyblakłym, poznaczonym zagięciami mikropergaminie. Arkusz pokrywały kręte linie, kropki i tajemnicze rany, takie jak w książkach. Wskazał palcem punkt blisko dolnej krawędzi.
– Tutaj. Dawna Antarktyda. Węzeł Sucha Dolina.
Daeman spojrzał na niego pytająco.
– Pracuję nad tą mapą od pięćdziesięciu lat – wyjaśnił Harman. – To dwuwymiarowe odwzorowanie powierzchni Ziemi, na które naniesiono wszystkie znane faksowęzły razem z kodami. „Antarktyda” to dawna nazwa jednego z siedmiu kontynentów. Na mapie mam siedem antarktycznych węzłów, ale tylko Sucha Dolina, w której nigdy nie byłem osobiście, jest wolna od śniegu i lodu.
Było widać, że słowa Harmana niczego Daemanowi nie wyjaśniły. Ada i Hannah również sprawiały wrażenie zdezorientowanych.
– Mniejsza z tym – uciął Harman. – Skoro słońce było na niebie przez cały czas, Sucha Dolina jest najbardziej prawdopodobną lokalizacją. Kiedy trwa tam polarne lato, słońce nie zachodzi przez wiele dni.
– W Chomie w czerwcu słońce też nie zachodzi – zauważył Daeman, nie kryjąc znudzenia. – Czy to znaczy, że Chom leży w pobliżu tej Suchej Doliny?
– Nie. – Harman wskazał punkcik przy górnej krawędzi mapy. – Jestem praktycznie pewien, że Chom leży na tym dużym półwyspie, tutaj, za kręgiem polarnym. Blisko bieguna północnego, nie południowego.
– Bieguna północnego? – powtórzyła Ada. Daeman spojrzał na nią i Hannah.
– A ja myślałem, że to wiedźma od Palenia Człowieka była nienormalna.
– Pamięta pan coś jeszcze? – Harman najwyraźniej był za bardzo podekscytowany, żeby się obrazić.
Znużony Daeman pokręcił głową.
– To był bełkot. Sporo wypiliśmy. Nastała noc Palenia, a my przez ten przeklęty wieczny dzień prawie nie sypialiśmy... Tyle co zdrzemnął się człowiek parę godzin w którymś z tych dużych, pomarańczowych namiotów. W ostatnią noc zwykle są orgie, więc myślałem, że może... Ale była za stara jak na mój gust.
– W każdym razie mówiła o statku kosmicznym, tak? – Harman ze wszystkich sił starał się nie tracić cierpliwości.
Daeman wzruszył ramionami.
– Jeden z gości, taki młody człowiek, mniej więcej w wieku Hannah, biadolił, że od ostatniego faksowania nie ma już soników i nie możemy sobie polatać. Wtedy ta... ta wiedźma... Mało mówiła, była już nieźle wstawiona... Ale wtedy powiedziała, że to nieprawda, że są soniki i skoczki, tylko trzeba wiedzieć, gdzie ich szukać. Twierdziła, że korzysta z nich, kiedy chce.
– A ten statek kosmiczny? – przypomniał Harman.
– Powiedziała, że go widziała. To wszystko. – Daeman potarł skronie, jakby rozbolała go głowa. – Stał w pobliżu muzeum. Zapytałem, o jakim muzeum mówi, ale nie odpowiedziała.
– A dlaczego nazwałeś ją wiedźmą? – spytała Hannah.
– To nie był mój pomysł – odparł z rezerwą Daeman. – Wszyscy ją tak nazywali. Twierdziła, że nie użyła faksu, tylko przyszła piechotą. A przecież wszyscy wiedzieliśmy, że to niemożliwe... W pobliżu nie było innych węzłów, a pole Plancka odcięło dolinę od reszty kontynentu.
– To prawda – przytaknęła Hannah. – Ostatnie Palenie Człowieka odbyło się naprawdę na końcu świata. Nigdy nie byłam w takiej głuszy. Szkoda, że nie spotkałam wtedy tej kobiety.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, spędziła tam tylko dwie noce – zauważył Daeman. – Pierwszą i ostatnią. I poza tą krótką wymianą zdań raczej unikała ludzi.
– Skąd wiedziałeś, że jest stara? – spytała cicho Ada.
– Poza tym, że była nienormalna?
– Tak.
– Wyglądała staro – westchnął Daeman. – Tak jakby za często bywała w konserwatorni... – Zawiesił głos i zmarszczył brwi, najwidoczniej wspominając swój ostatni pobyt w konserwatorni. – W życiu nie widziałem nikogo, kto by wyglądał tak staro. Miała nawet bruzdki na twarzy!
– Zmarszczki? – spytała zazdrosnym tonem Hannah.
– I nie pamiętasz, jak się nazywała? – upewnił się Harman.
– Nie. Ktoś przy ogniu zawołał ją po imieniu, ale nie mogę sobie... No wiecie, ja też sporo wypiłem... I jeszcze ten brak snu...
Harman zerknął na Adę, wstrzymał oddech i zapytał:
– Może Savi?
Daeman poderwał głowę.
– Tak, to mogło być to imię... Savi... Tak, brzmi nieźle. Jest odpowiednio niezwykłe. O co chodzi? – spytał, widząc znaczące spojrzenia Ady i Harmana. – To ważne? Znacie ją?
– A znasz legendę o Żydówce Wiecznej Tułaczce? – odpowiedziała pytaniem Ada.
Daeman uśmiechnął się pobłażliwie.
– O kobiecie, która tysiąc czterysta lat temu spóźniła się na ostatnie faksowanie i została skazana na wieczną poniewierkę? Oczywiście, że znam. Ale nie wiedziałem, że jej bohaterka ma imię.
– Ma – powiedział Harman. – Nazywa się Savi.
Do pokoju weszła Marina, a za nią wleciały dwa służki, niosące kubki z grzanym winem i tacę z serem i chlebem. Jedząc i pijąc, rozmawiali o błahostkach i chwila niezręcznego milczenia poszła w zapomnienie.
– Zaraz się tam przefaksujemy – Harman oznajmił Adzie i Hannah. – Do Suchej Doliny. Może znajdziemy jakiś ślad.
– Wątpię. – Hannah oburącz trzymała parujący kubek. – Daeman ma rację: od tamtego Palenia Człowieka minęło ponad osiemnaście miesięcy!
– A kiedy będzie następne? – spytała Ada. Rzadko zdarzało jej się bywać na takich tradycyjnych uroczystościach.
– Nigdy nie wiadomo – odparł Harman. – Kapituła Palenia ustala datę i powiadamia publiczność z minimalnym wyprzedzeniem. Czasem między Paleniami upływa kilka miesięcy, czasem nawet kilkanaście lat. W Suchej Dolinie było ostatnie. Jeżeli ktoś był na jednym z trzech ostatnich, jest automatycznie zaproszony na następne. Ja je przegapiłem, bo wędrowałem wtedy po Basenie Śródziemnym.
– Chcę udać się z wami na poszukiwanie tej kobiety – oznajmił Daeman.
Wszyscy, nie wyłączając matki, spojrzeli na niego zdziwieni.
– Myślisz, że dasz sobie radę? – spytała Ada. Udał, że jej nie słyszy.
– Będę wam potrzebny, żeby zidentyfikować tę całą... Savi.
– Dobrze – zgodził się Harman. – Będziemy ci wdzięczni za pomoc.
– Ale wyruszymy dopiero rano – zastrzegł się Daeman. – Jestem zmęczony.
– Naturalnie. – Ada spojrzała pytająco na Hannah i Hamana. – Wrócimy na noc do Ardis, prawda?
– Wolne żarty! – prychnęła Marina. – Dziś będziecie naszymi gośćmi. Na górnym poziomie mamy wygodne domicyle gościnne. – Zauważyła, że Ada dyskretnie spogląda na Daemana. – Mój syn jest bardzo zmęczony po tym... wypadku. Może się okazać, że będzie spał dziesięć godzin albo i dłużej. Jeżeli zostaniecie, będziecie mogli ruszyć w drogę, gdy tylko wstanie. No i gdy zjecie śniadanie.
– Naturalnie – powtórzyła Ada.
Między Kraterem Paryskim i Ardis było siedem godzin różnicy czasu. W dworze Ardis nie nadeszła jeszcze pora kolacji, ale, jak wszyscy podróżnicy korzystający z faksów, Ada i jej towarzysze łatwo przestawiali się na czas lokalny.
– Umieścimy was w dwóch pokojach – zapowiedziała Marina. Przeszła przez pokój w asyście dwóch służków.
„Pokoje” okazały się w rzeczywistości małymi, samodzielnymi domicylami. Znajdowały się piętro wyżej niż pokój Daemana, a wchodziło się do nich po kręconych schodach. Hannah stwierdziła, że bardzo jej się tu podoba, ale zaraz wyszła pozwiedzać krater. Harman pożegnał się i udał na spoczynek do swojego domicylu. Ada zamknęła drzwi na klucz, popodziwiała ozdobne tkaniny, popatrzyła z balkonu na krater – deszcz ustał i spomiędzy chmur wyjrzały księżyc i pierścienie – po czym zamówiła u służków lekką kolację. Po posiłku zrobiła sobie gorącą, aromatyczną kąpiel. Rozkoszowała się nią co najmniej pół godziny, czując, jak napięcie ustępuje i mięśnie się rozluźniają.
Poznali się z Harmanem zaledwie przed dwunastoma dniami, ale miała wrażenie, że znają się od dawna. Fascynował ją. Nie wybrałaby się pewnie na przyjęcie z okazji letniego przesilenia, wydane w posiadłości nieopodal ruin Singapuru – nie przepadała za takimi imprezami, raczej przeciwnie, starała się unikać faksowania i masowych spotkań, wolała kameralne spotkania w gronie przyjaciół – ale uległa prośbom młodej Hannah. Przyjęcie okazało się na swój sposób udane, poznała na nim ciekawych ludzi (gospodyni obchodziła niedawno czwartą dwudziestkę, Ada zaś lubiła towarzystwo ludzi starszych od siebie), ale kluczowe okazało się przypadkowe spotkanie z Harmanem, kiedy ten myszkował po bibliotece. Był małomówny, skryty, lecz Ada naciągnęła go na zwierzenia, używając tych samych technik, z których korzystały jej bystrzejsze przyjaciółki, kiedy chciały się czegoś od niej dowiedzieć.
Z początku nie wiedziała, co myśleć o umiejętności czytania bez funkcji; zresztą Harman zdradził się z nią dopiero później, na innej imprezie, sześć dni przed spotkaniem w Ardis. Zawsze uważała się za osobę wykształconą; znała wszystkie popularne ludowe piosenki i legendy, nauczyła się na pamięć genealogii Jedenastu Rodów, zapamiętała położenie całkiem znacznej liczby faksowęzłów, ale Harman – człowiek, który umiał odcyfrować stare księgi – naprawdę jej zaimponował. Oszołomił ją ogrom jego wiedzy i bezmiar ciekawości.
Wróciła pamięcią do mapy, którą pokazał Daemanowi, a której nawet wścibska, żądna przygód Hannah zupełnie nie potrafiła docenić. Ada była pełna podziwu. Dopóki Harman przed tygodniem nie pokazał jej swojego rysunku, nie znała w ogóle idei mapy. To on wytłumaczył jej, że świat ma kształt kuli. Ilu jej znajomych mogło pochwalić się taką wiedzą? Ilu w ogóle zastanawiało się kiedyś nad kształtem świata, w którym żyją? Zresztą – po co? „Świat” był domem, po którym człowiek poruszał się za pomocą faksu, kiedy chciał się spotkać z przyjaciółmi. Kogo obchodziła fizyczna struktura leżąca u podstaw faksnetu?
Szybko się zorientowała, że zainteresowanie, jakim Harman darzy nieobecnych od dawna postludzi, zakrawa na obsesję. A właściwie nie, poprawiła się, leżąc w ciepłej kąpieli i goniąc pęcherzyki powietrza na piersiach i szyi. Nie zakrawa, tylko jest obsesją. Harman nie przestaje o nich myśleć: kim są, dlaczego odeszli... Po co mu to?
Oczywiście nie znała odpowiedzi, ale nauczyła się dzielić jego namiętną ciekawość i traktować to pytanie jak zaproszenie do gry, jak zapowiedź przygody. Harman zaś zadawał następne – takie, które inni jej znajomi zbyliby śmiechem:
– Dlaczego nas, ludzi, jest tylko milion? Czym kierowali się postludzie, wybierając akurat taką liczbę? Czemu nie może nas być o jednego więcej albo o jednego mniej? I dlaczego każdy ma przeznaczone równo sto lat życia? Dlaczego ratują nas przed skutkami naszej własnej głupoty, tylko po to, żebyśmy dożyli setki?
Pytania były tak proste i głębokie zarazem, że wprawiały słuchaczy w zakłopotanie. Zupełnie jakby dorosły człowiek pytał, skąd się bierze pępek.
Niemniej jednak Ada przyłączyła się do jego poszukiwań: chcieli znaleźć pojazd latający, może nawet statek kosmiczny, żeby polecieć do pierścieni i osobiście porozmawiać z postludźmi. Teraz mieli następny cel: odszukać legendarną Żydówkę Wieczną Tułaczkę. Każdy dzień przynosił nowe, ekscytujące wydarzenia.
Na przykład śmierć Daemana w paszczy alozaura.
Ada zaczerwieniła się aż po linię wody i bąbelków. To dopiero wstyd. Nikt z gości nie przypominał sobie podobnej tragedii. Dlaczego wojniksy w porę nie zareagowały?
– Czym właściwie są wojniksy? – zapytał ją przed dwunastoma dniami Harman. Siedzieli w nadrzewnym kompleksie mieszkalnym pod Singapurem. – Skąd się biorą? Czy są dziełem ludzi z zapomnianej ery? Produktem demencji rubikonowej? Może stworzyli je postludzie? A może w ogóle nie pochodzą z tego świata ani czasu i zjawiły się tu z sobie tylko znanych powodów?
Pamiętała swój nerwowy śmiech i uczucie lekkiego zażenowania. Siedzieli na oplecionym winoroślą tarasie, z kieliszkami szampana w rękach, a on śmiertelnie poważnym tonem zadawał takie właśnie absurdalne pytania. Nie znała na nie odpowiedzi. Przyjaciele, których potem pytała o to samo, reagowali podobnym niepewnym śmiechem. Nikt się nie zastanawiał nad takimi oczywistościami. A jednak już po kilku dniach Ada, która przez całe życie stykała się z wojniksami, zaczęła obserwować je z lękiem i ciekawością. Hannah również.
Kim jesteście? – pytała w myślach, kiedy wysiedli z dorożki w Kraterze Paryskim. Wojniks stał przed nimi nieruchomo, bezoki, zardzewiały, w mokrym od deszczu skórzanym kapturze, ze schowanymi ostrzami i podkurczonymi manipulatorami, którymi podtrzymywał hołoble.
Wyszła z wanny, wytarła się, włożyła cienki szlafrok i odprawiła służki. Wyszły z pokoju przez jedną z osmotycznych ścian. Ada stanęła na tarasie.
Z prawej strony do jej tarasu przylegał taras Hamana i tylko przepierzenie z gęstej bambusowej plecionki, sięgające ponad pół metra poza barierkę, zapewniało minimum prywatności. Ada podeszła do niego i zerknęła w głąb czerwonookiego krateru. Potem przeniosła wzrok na niebo, rozpraszające się chmury, coraz wyraźniejsze gwiazdy i pierścienie – i przerzuciła nogę nad barierką, czując na wewnętrznej stronie uda dotyk gładkiego, wilgotnego bambusa. Na bosaka, ostrożnie, zaczęła stąpać po wąziutkiej krawędzi przepierzenia.
Przez kilka sekund cały ciężar jej ciała spoczął na czubkach palców rąk i nóg, kiedy po omacku szukała podobnego gzymsu po drugiej stronie przegrody. Nieubłagana grawitacja ściągała ją w przepaść. Jakie to uczucie, pomyślała, spadać na spotkanie morza magmy, wiedząc, że po paru straszliwych minutach spadku swobodnego będę martwa? Zdawała sobie sprawę, że nigdy się tego nie dowie. Gdyby teraz spadła, gdyby jej palce ześliznęły się z mokrego przepierzenia, obudziłaby się w zbiorniku w konserwatorni, nie pamiętając upadku. Postludzie nie pozwolili ludziom zachować wspomnienia śmierci.
Przycisnęła piersi do pionowej krawędzi przegrody i przełożyła lewą nogę na drugą stronę. Namacała palcami podobny gzyms, prowadzący do apartamentu Harmana. Nie odważyła się podnieść wzroku i sprawdzić, czy Harman obserwuje ją z tarasu lub z pokoju – była całkowicie skoncentrowana na tym, by nie pośliznąć się na mokrym trójbambusie. Kiedy dotarła do skraju tarasu, zacisnęła dłonie na balustradzie z taką siłą, że ręce jej zadrżały. Czując, że adrenalina odpływa i siły ją opuszczają, szybko przerzuciła nogę nad barierką, nie zwracając uwagi na rozchylające się poły szlafroka ani na ostry kant poręczy, który zarysował jej udo.
Harman siedział po turecku na białym szezlongu i nie odrywał od niej oczu. Jedyne oświetlenie tarasu stanowiła osłonięta szklanym kloszem świeca.
– Mogłeś mi pomóc – szepnęła Ada, nie bardzo wiedząc, dlaczego to mówi ani dlaczego przemawia szeptem. Zauważyła, że Harman też ma na sobie tylko cienki szlafrok, luźno przewiązany w pasie.
– Świetnie ci szło. – Uśmiechnął się i pokręcił głową. – Nie lepiej było podejść do drzwi i zapukać?
Ada wstrzymała oddech i zamiast odpowiadać, rozwiązała pasek szlafroka. W chłodnym powietrzu, które napływało znad krateru i pieściło jej podbrzusze, dało się wyczuć cieplejsze nuty. Harman wstał, podszedł do niej, zasłonił ją i zawiązał jej pasek.
– Czuję się zaszczycony – powiedział, również szeptem. – Ale nie teraz, Ado. Później.
Wziął ją za rękę i pociągnął na szezlong.
Kiedy już leżeli obok siebie (Ada wciąż lekko oszołomiona, zarumieniona, jakby upokorzona, chociaż trudno byłoby jej powiedzieć, co bardziej ją poruszyło: odmowa Harmana czy jej własna bezczelność), Harman sięgnął po leżące na podłodze dwa całuny turyńskie. Złożył je w taki sposób, żeby mikroobwody elektroniczne znalazły się we właściwym położeniu.
– Ja nie... – próbowała protestować.
– Wiem, ale to wyjątkowa sytuacja. Mam przeczucie, że wydarzy się coś ważnego. Chciałbym, żebyśmy przeżyli to razem.
Ada wyciągnęła się wygodnie na poduszkach i czekała, aż Harman ułoży jej całun na oczach. Poczuła, jak kładzie się przy niej i przykrywa jej lewą dłoń swoją prawą.
A potem napłynęły obrazy, dźwięki i inne odczucia.
Bogowie przyszli się zabawić. A dokładniej: bogowie przyszli zabijać.
Bitwa trwa już jakiś czas. Apollo zagrzewa do boju Trojan, Atena popędza Argiwów, a pozostałe bóstwa wylegują się w cieniu na pobliskim pagórku. Śmieją się, żartują, Iryda i służący dolewają im wina. Widziałem, jak tracki wódz Pirus, dzielny sprzymierzeniec Troi, kamieniem zabił szarookiego Dioresa, zastępcę dowódcy kontyngentu epejskiego. Właściwie kamień strzaskał mu tylko kostkę, ale kiedy jego towarzysze się cofnęli, rozwścieczony Pirus wyrżnął w pień tych paru, którzy zostali bronić dowódcy, a unieruchomiony Diores mógł tylko bezradnie czekać, aż Trojanin dopadnie go, przebije mu włócznią brzuch i haczykowato zakrzywionym grotem wywlecze wnętrzności, głuchy na wrzaski umierającego.
Tak mniej więcej przedstawiały się uroki ostatniej półgodziny starcia, zanim Atena podniosła rękę i – otrzymawszy przyzwalające skinienia głowy od przyglądających się jatce bogów – zatrzymała czas.
Mój podrasowany wzrok – podrasowany soczewkami kontaktowymi, które dostałem od bogów – pozwala mi śledzić Atenę, która po przeciwnej stronie lasu włóczni przerabia właśnie Diomedesa, syna Tydeusa, na prawdziwą machinę do zabijania. Dosłownie. Podobnie jak bogowie – i jak ja – Diomedes stanie się po części maszyną: jego oczy, skóra i krew zostaną ulepszone nanotechnologią, pochodzącą z odległej przyszłości, której mój krótki żywot nie pozwolił mi doświadczyć. Korzystając z chwili przerwy, Atena wstawia Achajowi w oczy soczewki, podobne do tych, które sam noszę. Dzięki nim Diomedes nie tylko zobaczy bogów, ale także, przy odrobinie koncentracji, będzie mógł spowolnić na chwilę bieg czasu, co postronny obserwator odbierze jako trzykrotne przyspieszenie jego reakcji. Homer napisał, że Atena „nowym ogniem Tydejdę zagrzewa”. Teraz nareszcie rozumiem tę metaforę. Korzystając z wbudowanej w dłoń i przedramię nanoaparatury, Atena przeobraża śladowe pole magnetyczne ciała Diomedesa w pole siłowe z prawdziwego zdarzenia. Widziane w podczerwieni członki, tarcza i hełm Greka buchają nagle płomieniem, „jak się wydaje gwiazda, co w czasie jesiennym w oceanie skąpana światłość żywą ciska”. Kiedy tak patrzę na ognistego Diomedesa, zamrożonego w bursztynowym boskim bezczasie, zdaję sobie nagle sprawę, że Homer musiał mieć na myśli Syriusza, Psią Gwiazdę, która pod koniec lata świeci najjaśniej na greckim (i trojańskim) niebie. Dziś też widać ją nad wschodnim horyzontem.
Widzę, jak bogini wstrzykuje w udo Diomedesa miliardy nanorobotów molekularnych. Organizm ludzki traktuje taką inwazję jak zwykłą infekcję, toteż temperatura ciała wojownika od razu rośnie o kilka stopni. Śledzą najazd nanomaszyn, które posuwają się w górę, do serca Diomedesa, dalej do płuc, stąd do rąk i znów do nóg; w podczerwieni jego rozognione ciało rozbłyska nowym światłem.
Zatrzymanie czasu wstrzymało zbierającą obfite żniwo śmierć. Dziesięć metrów ode mnie widzę rydwan, zastygły w bąblu kurzu, ludzkiego potu i końskiej śliny. Jego woźnica – niski, zimnokrwisty Fegeos, syn głównego trojańskiego kapłana Hefajstosa, brat mężnego Ideusa (przez ostatnie parę lat wielokrotnie i w różnych morfowanych przebraniach łamałem się chlebem i piłem wino z Ideusem) – zamarł wychylony z pojazdu; lewą rękę zaciska na przedniej krawędzi rydwanu, w prawej trzyma długą włócznię, której nie zdążył rzucić. Ideus stoi obok brata, stężały w pół wymachu batem nad grzbietami znieruchomiałych koni; w drugiej ręce ściska sztywne wodze. Rydwan szarżuje na Diomedesa. Żaden z ludzkich bohaterów nie zdaje sobie sprawy z tego, że Atena zatrzymała czas i bawi się swoim ulubionym herosem jak lalką, niczym dziesięciolatka, która dostała wymarzoną Barbie: odziewa go w pola siłowe, zakłada mu szkła kontaktowe, montuje nanowspomaganie. Pamiętam jakąś małą dziewczynkę z lalką Barbie. Może to wspomnienie z dzieciństwa – dziewczynka mogłaby być moją siostrą, bo nie przypominam sobie, żebym miał córkę. Oczywiście niczego nie jestem pewien, ponieważ reminiscencje odżywające ostatnio w mojej głowie przypominają drzazgi szkła, w których odbijają się różne zamglone obrazy.
Z bliska widzę gniew malujący się na opalonej twarzy Fegeosa – i strach w jego piwnych, nieruchomych oczach. Jeżeli Homer się nie pomylił, Fegeosowi została niespełna minuta życia.
Inni bogowie zlatują się do bitwy jak kruki do padliny. Ares materializuje się po tej samej stronie linii frontu co ja i podchodzi do rydwanu wiozącego Ideusa i jego skazanego na śmierć brata Fegeosa. Bóg wojny własnym polem siłowym otacza ich obydwóch, pędzących na spotkanie przeznaczenia.
Dlaczego tak mu na nich zależy? Wiadomo, że nie przepada za Grekami; podczas tej wojny nauczył się ich nienawidzić i zabija ich przy każdej okazji – albo własnoręcznie, albo za pośrednictwem swoich zauszników – ale skąd ta jawna troska o Ideusa i Fegeosa? Czy to zwykły kontratak, odpowiedź na pomoc, jakiej Atena udziela Diomedesowi? Spowszedniały mi te szachy, w których rolę figur grają prawdziwi ludzie, krzyczący, krwawiący i umierający każdego dnia, ale strategiczne manewry bogów nie przestają mnie intrygować.
W końcu przypominam sobie, że Ares jest przyrodnim bratem Hefajstosa, boga ognia (obaj są synami Hery, żony Zeusa), a ojciec Fegeosa i Ideusa, Dares, długo i wiernie służył w Troi Hefajstosowi.
Cała ta kretyńska konfrontacja jest bardziej popieprzona i bezsensowna od wojny wietnamskiej, którą jak przez mgłę pamiętam z czasów mojej młodości.
Dziesięć metrów ode mnie nagle pojawia się Afrodyta, moja nowa szefowa. Z pewnością ma ochotę ponapawać się rzezią i wspomóc Trojan, ale...
Na ułamek sekundy przed tym, jak czas znów zaczyna płynąć w zwykłym rytmie, uświadamiam sobie, że jeśli wydarzenia potoczą się zgodnie z prastarym eposem, Diomedes wkrótce zrani Afrodytę. Po co by się tu zjawiała, gdyby wiedziała o tym, że śmiertelnik może jej zrobić krzywdę?
Znam odpowiedź na to pytanie. Od dziewięciu lat wtłacza mi się ją do głowy, ale teraz jej siła powala mnie jak fala uderzeniowa po wybuchu atomowym: bogowie nie znają przyszłości! Tylko Zeus ma wgląd w rozpiskę, którą przygotowało Przeznaczenie.
My, scholiaści, dobrze o tym wiemy. Zeus zakazał nam rozmawiać o przyszłości z bogami, im zaś zabronił wypytywać nas o treść dalszych ksiąg Iliady. Mamy tylko potwierdzać – post factum – że poemat Homera wiernie opisuje wydarzenia, które kazano nam obserwować i rejestrować. Ileż to już razy siadywaliśmy z Nightenhelserem na brzegu morza, podziwialiśmy zachodzące słońce, śledziliśmy trud małych zielonych ludzików, wlokących po plaży ogromne kamienne głowy i rozmawialiśmy o tym paradoksie, o ślepocie bogów na przyszłe zdarzenia.
Ja wiem, że Afrodyta wkrótce zostanie ranna, ona zaś nie ma o tym pojęcia. Co mogę zrobić z taką informacją? Gdybym zdradził ją Afrodycie, Zeus by się o tym dowiedział – nie wiem jak, ale na pewno by się dowiedział – a wtedy ja zamieniłbym się w kupkę popiołu, a bogini miłości zostałaby ukarana w inny, łagodniejszy sposób. Jak wykorzystać wiedzę o tym, że Afrodyta, której zawdzięczam moje szpiegowskie podarunki, zostanie – być może – zraniona przez Diomedesa? Nie mam czasu na szukanie odpowiedzi. Atena kończy oporządzać swojego faworyta i uwalnia czasoprzestrzeń.
Pojawia się prawdziwe światło, znów słychać straszliwy jazgot, dookoła zapanowuje chaos. Diomedes rusza naprzód. Całe jego ciało promienieje, jego blask widzą nawet śmiertelnicy – zarówno jego sojusznicy, Achajowie, jak i wrogowie, Trojanie.
Ideusowi udaje się strzelić z bata. Rydwan z hurgotem pędzi na spotkanie Greków – prosto na oszołomionego Diomedesa.
Fegeos ciska swoją włócznię. Pocisk o centymetry chybia celu: przelatuje tuż nad lewym barkiem syna Tydeusa. Diomedes, z czołem lśniącym od potu i rozpalonym bitewną gorączką, też miota włócznię – i trafia Fegeosa prościuteńko w pierś, „między sutki”, jak to chyba po grecku ujął Homer. Fegeos spada z rydwanu w tył i koziołkuje; włócznia pęka z trzaskiem i rozszczepia się na kawałki, gdy trup nieruchomieje w tabunie kurzu wzbitym kołami pojazdu, którym jeszcze przed chwilą jechał. Na iliońskiej równinie śmierć – kiedy wreszcie nadejdzie – przychodzi szybko.
Ideus zeskakuje z rydwanu, przetacza się po ziemi, łapie równowagę i dobywa miecza. Zamierza bronić zwłok brata. Diomedes chwyta następną włócznię i rusza do ataku, najwyraźniej gotów zadźgać Ideusa tak jak przed chwilą Fegeosa, ten jednak zaczyna uciekać, porzuciwszy ciało brata w kurzu. Ale Diomedes i tym razem rzuca celnie: grot włóczni mierzy w sam środek pleców młodego Trojanina.
Ares, bóg wojny, leci mu na ratunek – dosłownie leci, gdyż posługuje się taką samą uprzężą lewitacyjną, jaką dostają scholiaści – i wstrzymuje bieg czasu. Włócznia zamiera w powietrzu nie dalej niż trzy metry od pleców odwróconego wojownika. Ares rozpościera swoje pole siłowe, na ułamek sekundy uwalnia czas, żeby zdążyło odbić pocisk, a potem uruchamia mechanizm teleportacji kwantowej i ewakuuje Ideusa w bezpieczne miejsce. Wstrząśnięci i przerażeni Trojanie widzą tylko, że ciemna jak noc chmura porwała ich towarzysza.
Zdążam odnotować w myślach, że dzięki temu Hefajstos, brat Aresa, straci tylko jednego z przyszłych kapłanów – i odskakuję wstecz, gdy bitwa zostaje wznowiona i Grecy rzucają się za Diomedesem w wyłom w szeregach wroga. Pusty rydwan kolebie się na wszystkie strony, pędząc po kamienistym gruncie, ale tylko do chwili, gdy zostaje złapany przez triumfujących Achajów.
Ares wraca. Tekuje się na pole bitwy i w półmaterialnej postaci próbuje obudzić w Trojanach ducha walki, lecz jego pupile są rozproszeni: część ucieka w panice przed promieniejącym Diomedesem i tylko niektórzy, posłuszni grzmiącemu głosowi boga wojny, odwracają się i stawiają czoło napastnikom. Nagle nad głowami walczących pojawia się Atena: podlatuje do Aresa, łapie go za przegub dłoni i szepcze mu coś do ucha.
Oboje znikają.
Patrzę w lewo, tam, gdzie stoi Afrodyta, niewidzialna dla Trojan i Greków, którzy walczą, klną i giną dookoła. Widzę, jak daje mi ręką znak, żebym tekował się w ślad za dwojgiem bogów.
Naciągam na głowę Hełm Hadesa i staję się niewidzialny dla wszystkich bogów poza samą Afrodytą. Uruchamiam zawieszony na szyi medalion. Podążam czasoprzestrzennym tropem Aresa i Ateny z taką łatwością, jakbym szedł po śladach odciśniętych w mokrym piasku.
Łatwo jest być bogiem – pod warunkiem że ma się odpowiedni sprzęt.
Nie teleportowali się daleko, może z piętnaście kilometrów, na zacienione brzegi Skamandra, szerokiej rzeki płynącej nieopodal Ilionu, którą bogowie nazywają Ksantosem. Kiedy materializuję się piętnaście kroków od nich, Ares odwraca się gwałtownie i patrzy prosto na mnie. Przez ułamek sekundy jestem przekonany, że mój hełm zepsuł się, bóg wojny widzi mnie i zaraz zginę.
– Co się stało? – dziwi się Atena.
– Wydawało mi się... Coś poczułem. Zakłócenie. Szmer kwantowy.
Bogini spogląda w moim kierunku.
– Tam nic nie ma. Widzę świetnie w całym widmie fazowym.
– Ja też! – warczy Ares i odwraca wzrok. Oddycham z ulgą, najciszej jak potrafię. Hełm Śmierci nadal mnie chroni. Bóg wojny zaczyna przechadzać się brzegiem rzeki. – Zeusa ostatnio wszędzie pełno.
Atena zrównuje się z nim.
– To fakt. Ojciec jest na nas zły.
– To po co go prowokujesz?
Bogini staje jak wryta.
– Czym go prowokuję? Tym, że próbuję ocalić moich Achajów przed jatką?
– Tym, że robisz z Diomedesa rzeźnika. – Pierwszy raz zauważam, że kręcone włosy Aresa mają lekko rudawy odcień. – Prowadzisz niebezpieczną grę, Ateno Pallas.
Bogini parska śmiechem.
– Od dziewięciu lat mieszamy się w tę wojnę. Przecież to gra, na litość boską! Od tego jesteśmy. Dobrze wiem, że jeszcze dziś zamierzasz się wtrącić do bitwy, stanąć po stronie swojego ukochanego Ilionu i wyrżnąć moich Argiwów jak owce. Czy bezpośredni udział boga wojny w takim starciu nie jest niebezpieczny?
– Nie tak, jak dozbrajanie jednej ze stron nanotechnologią. Nie tak, jak wyposażanie żołnierzy w pola siłowe. Co ty sobie wyobrażasz, Ateno? Próbujesz zmienić tych śmiertelników w nas... w bogów.
Atena znów się śmieje, ale poważnieje, widząc, że jej wesołość tylko złości Aresa.
– Bracie, dobrze wiesz, że udoskonalenia Diomedesa mają charakter krótkotrwały. Chcę, by przeżył tę walkę, to wszystko. Afrodyta, twoja ukochana siostrzyczka, namówiła już Pandarosa z Troi, żeby zranił jednego z moich faworytów, Menelaosa. My tu sobie teraz rozmawiamy, a ona właśnie szepcze łucznikowi do ucha: „Zabij Diomedesa”.
Ares odpowiada wzruszeniem ramion. Wiem, że Afrodyta jest jego sojuszniczką – i podżegaczką. Bóg wojny zachowuje się jak rozzłoszczony dzieciak – dwuipółmetrowy dzieciak, otoczony pulsującym polem energetycznym: podnosi z ziemi płaski kamień i ciska go do wody.
– A jakie to ma znaczenie, czy Diomedes zginie dziś, czy za rok? Jest śmiertelny. Musi umrzeć.
Tym razem Atena śmieje się głośno i szczerze.
– Oczywiście, że musi, braciszku. Zgadzam się również, że życie jednego śmiertelnika nic dla nas nie znaczy. Ale w grze obowiązują pewne reguły. Nie pozwolę, żeby ta suka Afrodyta zmieniała wyroki Przeznaczenia.
– A kto z nas je zna? – pyta nieprzejednany Ares. Patrzy spode łba i krzyżuje ramiona na muskularnej piersi.
– Ojciec.
– On tylko tak mówi. – Bóg wojny uśmiecha się pogardliwie.
– Wątpisz w słowa naszego pana i władcy? – pyta Atena tonem, w którym słychać delikatną nutę prowokacji.
Ares rozgląda się nerwowo. Przenika mnie lęk, że zdradziłem się jakimś dźwiękiem, że moje stopy zaszurały o płaski głaz, na którym stoję (boję się, że na piasku mogłyby zostać odciski moich stóp). Ale boski wzrok Aresa gładko się po mnie prześlizguje.
– Szanuję ojca – mówi. Z głosu przypomina mi Richarda Nixona, kiedy mówił do ukrytego w Gabinecie Owalnym mikrofonu, wiedząc o jego obecności. Kiedy nagrywał swoje łgarstwa. – Jestem całkowicie wierny i bez reszty oddany Zeusowi, Ateno Pallas.
– Nasz ojciec z pewnością to docenia i darzy cię podobnymi uczuciami – mówi Atena. Jej głos ocieka sarkazmem.
Ares podnosi na nią wzrok.
– Niech cię diabli! – krzyczy. – Odciągnęłaś mnie od pola bitwy, na którym twoi cholerni Achajowie mordują moich Trojan!
– Naturalnie. – Atena prowokująco cedzi te cztery sylaby i przez chwilę mam wrażenie, że zaraz będę świadkiem wydarzenia, którego przez te całe dziewięć lat nie widziałem ani razu: pojedynku bogów.
Ale rozkapryszony Ares tylko kopie demonstracyjnie w ziemię. Tryska fontanna piasku i bóg wojny tekuje się z powrotem pod Ilion. Uśmiechnięta Atena klęka na brzegu Skamandra i ochlapuje twarz wodą.
– Głupiec – szepcze, zapewne sama do siebie, ja jednak mam nieodparte wrażenie, że zwraca się do mnie, naiwniaka, który myśli, że Hełm Hadesa go ochroni. „Głupiec”. Jakże celna byłaby to ocena mojego zachowania.
Bogini również teleportuje się na pole bitwy. Ja jeszcze przez dobrą minutę stoję roztrzęsiony w miejscu, rozmyślając nad swoim frajerstwem, po czym fazuję i tekuje się w ślad za Ateną.
Grecy i Trojanie nadal wyrzynają się nawzajem. Nic nowego.
Dostrzegam jedynego – poza mną – scholiastę, który obserwuje bitwę. Dla postronnego widza Nightenhelser jest jednym z wielu niechlujnych trojańskich żołnierzy, który po prostu nie pcha się na pierwszą linię frontu. Ja jednak dzięki soczewkom kontaktowym widzę otaczającą go zieloną poświatę, którą bogowie oznaczyli nas, scholiastów. Zdejmuję Hełm Hadesa, morfuję w Falkesa (Trojanina, który niebawem zginie z ręki Antilochusa) i podchodzę do Nightenhelsera, który z niskiego wzniesienia obserwuje przebieg walki.
– Dzień dobry, scholiasto Hockenberry – odzywa się pierwszy. Rozmawiamy po angielsku. W pobliżu nie ma Trojan, którzy mogliby nas podsłuchać w bitewnym zgiełku, a poza tym po obu stronach walczy taka zbieranina ludów, że wszyscy przywykli już do najdziwniejszych języków i dialektów.
– Dzień dobry, scholiasto Nightenhelser.
– Gdzie się podziewałeś przez ostatnie pół godziny?
– Zrobiłem sobie przerwę – odpowiadam. To się zdarza. Czasem nawet my, scholiaści, nie jesteśmy w stanie dłużej znieść widoku rzezi i tekujemy się na godzinkę czy dwie do Troi, żeby odpocząć. Albo żeby przynieść sobie dzban wina. – Dużo straciłem?
Nightenhelser odpowiada mi wzruszeniem ramion.
– Jakieś dwadzieścia minut temu Diomedes zaszarżował na Trojan i zgodnie z planem został trafiony strzałą z haku.
– Z haku Pandarosa. – Kiwam głową. Pandaros wcześniej zranił już Menelaosa.
– Widziałem, jak Afrodyta podburzała Pandarosa, żeby strzelił – dodaje Nightenhelser. Trzyma ręce w kieszeniach płaszcza. Trojańskie płaszcze nie miały, naturalnie, kieszeni, więc sam musiał je sobie doszyć.
To ci dopiero nowina. Homer nie wspomina o tym, żeby Afrodyta namawiała Pandarosa do odstrzelenia Diomedesa – chociaż donosi o podobnych zabiegach ze strony Ateny, kiedy ta chciała doprowadzić do wznowienia wojny. Biedny Pandaros: dzisiaj – a to jego ostatni dzień życia – jest prawdziwą igraszką w rękach bogów.
– Diomedes został ranny? – pytam.
– W ramię. Stenelos zaraz wyciągnął strzałę, która najwyraźniej nie była zatruta. Atena przed chwilą teleportowała się w sam środek zamieszania, odciągnęła na bok swojego pupila i „wlała nową moc w jego członki, stopy i waleczne ramiona”.
Nightenhelser cytuje nieznany mi przekład Homera.
– Dodatkowy zastrzyk nanotechnologii. Czy Diomedes znalazł już i zabił łucznika?
– Jakieś pięć minut temu.
– A czy Pandaros wygłosił przed śmiercią swoją słynną przemowę?
W moim ulubionym tłumaczeniu Pandaros przez czterdzieści wersów opłakuje swój los, rozmawia z Eneaszem, trojańskim kapitanem (tak, tak, z tym Eneaszem), po czym razem ruszają rydwanem na Diomedesa i rzucają oszczepami.
– Nie – mówi Nightenhelser. – Pandaros powiedział tylko: „Kurwa mać!”, kiedy Diomedes nie padł od strzały. Wskoczył do rydwanu Eneasza, rzucił włócznią, która przebiła tarczę i napierśnik Diomedesa, ale nie sięgnęła ciała, i zdążył jeszcze mruknąć: „Psiakrew...”, zanim oszczep Greka trafił go prosto między oczy. Cała ta jego przemowa to chyba kolejny przykład homeryckiej licentia poetica.
– A co z Eneaszem? – dopytuję się. Starcie z Diomedesem ma kluczowe znaczenie nie tylko dla Iliady, ale dla całego biegu historii. Nie mogę sobie darować, że je przegapiłem.
– Afrodyta go ocaliła, dosłownie przed chwilą – potwierdza Nightenhelser. Eneasz jest śmiertelnym synem bogini miłości, która strzeże go jak oka w głowie. – Diomedes zdruzgotał mu kamieniem staw biodrowy, tak jak w poemacie, ale Afrodyta osłoniła swojego synalka polem siłowym i właśnie znosi go z pola bitwy. Diomedes niewąsko się zapienił.
Przysłaniam oczy dłonią.
– Gdzie jest w tej chwili? – Dostrzegam Diomedesa, zanim Nightenhelser zdąży mi go pokazać: jest mniej więcej sto metrów od nas, w samym środku największej ciżby, w głębi trojańskich szyków. Rąbie, tnie i dźga bez opamiętania. Otacza go krwawa mgiełka i stosy trupów. Wspomagany nanotechnologią Diomedes przerzyna się przez falę ludzkich ciał, ścigając wycofującą się powoli Afrodytę. – Jezu Chryste...
– Taaa... Zabił już Astynusa i Hypirona, Abasa i Polidosa, Ksantosa i Toona, Echemona i Chromiusa... Cztery kapitańskie pary.
– Dlaczego pary? – zastanawiam się na głos. Nightenhelser patrzy na mnie jak na niezbyt rozgarniętego pierwszoroczniaka.
– Jechali w rydwanach, Hockenberry. Po dwóch. Diomedes zabijał ich parami, kiedy się zbliżyli.
– Naturalnie – przytakuję zawstydzony.
Bardziej od poległych kapitanów interesuje mnie Afrodyta, która chwilowo przerwała odwrót i z rannym Eneaszem na rękach, widoczna dla Trojan, przechadza się za ich plecami. Wystraszeni natarciem Diomedesa obrońcy kłębią się bez ładu i składu, ale bogini spycha ich do walki prądem i własnym polem siłowym.
Diomedes na jej widok wpada w szał. Przebija się przez ostatni kordon Trojan i staje twarzą w twarz z boginią. Bez słowa wznosi włócznię do ciosu, Afrodyta zaś od niechcenia zasłania się polem siłowym, wyraźnie lekceważąc gniew zwykłego śmiertelnika.
Zapomniała, że ten śmiertelnik został ulepszony przez Atenę.
Diomedes rzuca się na nią. Pole siłowe ustępuje z trzaskiem, włócznia przebija osobisty ekran ochronny Afrodyty, jej jedwabne szaty i boską skórę. Ostry jak brzytwa grot tnie na odlew nadgarstek bogini. Rana lśni czerwienią mięśni i bielą kości. W powietrze tryska fontanna boskiej krwi – złocistego ichoru.
Afrodyta z niedowierzaniem spogląda na ranę i krzyczy z bólu: jej wrzask jest nieludzki, ogłuszający, jakby ogromne kolumny głośnikowe ryknęły wzmocnionym dźwiękiem rockowego koncertu, który odbywa się w piekle.
Bogini zatacza się – nie przestając krzyczeć – i upuszcza rannego Eneasza.
Diomedes zaś, zamiast kontynuować natarcie, dobywa miecza i szykuje się do odcięcia głowy nieprzytomnemu Trojaninowi.
Febus Apollo, pan srebrnego łuku, materializuje się między wściekłym Diomedesem i leżącym na ziemi Eneaszem. Spycha Greka w tył pulsującą półkulą pola siłowego. Zaślepiony żądzą krwi Diomedes tnie na oślep, jego własne pole siłowe trzeszczy i jarzy się czerwono w zetknięciu z żółtą tarczą energetyczną Apolla. Afrodyta nie odrywa wzroku od swojego rozchlastanego przegubu; mam wrażenie, że zaraz zemdleje i legnie bezbronna przed rozjuszonym Grekiem. Z bólu nie może się skoncentrować i teleportować w bezpieczne miejsce.
Nagle zjawia się jej brat, Ares. Ognistym latającym rydwanem roztrąca Greków i Trojan, kiedy poszerza plazmowy ślad pojazdu i ląduje obok siostry. Afrodyta zawodzi płaczliwie, próbując mu wytłumaczyć, że Diomedes oszalał.
– Rzuciłby się na samego Zeusa! – wykrzykuje i pada w ramiona boga wojny.
– Umiesz tym latać? – pyta Ares.
– Nie!
Afrodyta naprawdę traci przytomność. Podtrzymując krwawiącą – a właściwie tryskającą ichorem – lewą rękę prawą, osuwa się bezwładnie na pierś Aresa. Dziwnie się czuję, patrząc na nią. Bogowie nie krwawią. W każdym razie przez ostatnie dziewięć lat nie krwawili.
Iryda, osobista posłanka Zeusa, pojawia się nagle między rydwanem i Apollem, który nadal osłania leżącego na ziemi Eneasza. Trojanie cofnęli się już na bezpieczną odległość, wytrzeszczając oczy. Boskie pole siłowe wciąż opiera się naporowi Diomedesa, który w podczerwieni do złudzenia przypomina wojownika odlanego z wrzącej lawy, tak pulsuje gniewem i bitewnym zapałem.
– Zawieź ją do matki – rozkazuje Irydzie Ares i pakuje nieprzytomną Afrodytę do rydwanu. Iryda podrywa pojazd w powietrze, fazuje i znika.
– Niesamowite – mówi Nightenhelser.
– Zajefajne – przyznaję. Pierwszy raz od ponad dziewięciu lat widziałem, jak śmiertelnikowi udało się zranić boga.
Nightenhelser patrzy na mnie zszokowany. Czasem zapominam, że dzieli nas ponad dziesięć lat.. – Niewiarygodne – wyjaśniam ostrożnie.
Korci mnie, żeby tekować się na Olimp i zobaczyć reakcję Zeusa na przybycie rannej Afrodyty. Oczywiście Homer już je opisał, ale widziałem dziś tyle scen niezgodnych z opisem w Iliadzie, że zżera mnie ciekawość.
Odsuwam się pomalutku od Nightenhelsera, który – zafascynowany bieżącymi wydarzeniami – nawet nie zauważa mojego odejścia. Szykuję się do założenia hełmu i uruchomienia medalionu, kiedy coś mnie powstrzymuje.
Okrzyk bojowy, który dobywa się z piersi Diomedesa, niewiele ustępuje wrzaskowi bólu Afrodyty, którego echo wciąż przetacza się po placu boju. Grek znów szarżuje na Apolla i Eneasza – i tym razem jego wielofazowy miecz, pchnięty nanowspomaganym ramieniem, przebija się przez zewnętrzną powłokę boskiej tarczy energetycznej.
Bóg ani drgnie. Diomedes przedziera się przez pole siłowe jak przez zwały niewidzialnego śniegu. Kiedy Apollo przemawia, jego głos grzmi tak donośnie, że słychać go chyba w promieniu pięciu kilometrów:
– Zastanów się, Diomedesie! Odstąp! Wystarczy tego bezrozumnego zapału, śmiertelniku. Nie walcz z bogami. Nie jesteśmy z tej samej gliny ulepieni. Nigdy nie byliśmy i nigdy nie będziemy równi.
Apollo rośnie w oczach: zamiast dwóch i pół metra wzrostu mierzy w tej chwili ponad sześć metrów.
Diomedes opuszcza miecz i cofa się, chociaż trudno powiedzieć, czy robi to ze strachu, czy po prostu chce odetchnąć przed następnym atakiem.
Apollo przyklęka, jego pole siłowe ciemnieje i matowieje, a kiedy po minucie czarna mgła się rozwiewa, boga nigdzie nie widać, na ziemi leży zaś ranny, krwawiący Eneasz z rozpłatanym biodrem. Trojanie otaczają go kręgiem, zanim Diomedes zdąży go dopaść i zaszlachtować.
Tylko że to wcale nie jest Eneasz. Wiem, że Apollo zostawił tu wiarygodny hologram, a prawdziwego Eneasza przeniósł na wzgórze Pergamon, gdzie stoi trojańska cytadela i gdzie Leto i Artemida, siostra Aresa, za pomocą boskiej nanomedycyny błyskawicznie poskładają go do kupy i uratują mu życie.
Już, już mam się tekować na Olimp, kiedy Apollo niespodziewanie wraca na pole bitwy. Jest niewidzialny dla śmiertelników. Ares, który osłania Trojan swoim polem siłowym i nie przestaje zagrzewać ich do boju, spogląda na niego pytająco.
Niewidzialny dla Achajów Apollo wskazuje zdyszanego Diomedesa.
– Aresie okrutny, co gubisz narody i krew przelewasz, jak możesz pozwolić, żeby byle gnój tak cię znieważał?
– Znieważał? Niby jak mnie znieważył?
– Ty durniu – grzmi Apollo na częstotliwościach naddźwiękowych, słyszalnych wyłącznie dla bogów, scholiastów i trojańskich psów, które odpowiadają mu przeraźliwym skowytem. – Ten... Ten śmiertelnik zaatakował boginię miłości, twoją siostrę, i przeciął jej ścięgna w boskim przegubie. Ba, śmiał nawet rzucić się na mnie, jednego z najpotężniejszych bogów. Atena uczyniła z niego nadczłowieka, żeby wystawić cię na pośmiewisko! Ciebie, Aresa, boga wojny, ociekającego posoką!
Ares spogląda na wykończonego Diomedesa, który od czasu nieudanej próby przedarcia się przez pole siłowe nie zwraca na bogów najmniejszej uwagi.
– Mnie?! – Ares krzyczy tak głośno, że słychać go chyba aż na Olimpie. Lata obserwacji przywiodły mnie do wniosku, że jak na boga, Ares jest raczej głupi. Dziś potwierdza moje spostrzeżenia. – Odważa się ze mnie kpić?! Ze mnie?!
– Zabij go! – judzi Apollo. – Wyrwij mu serce i je zjedz.
Po tych słowach pan srebrnego haku znika.
Ares wpada w szał, ja zaś dochodzę do wniosku, że jeszcze chwilę poczekam z teleportacją. Bardzo jestem ciekaw, jak się miewa Afrodyta, ale najbliższe wydarzenia zapowiadają się niezwykle interesująco.
Bóg wojny morfuje najpierw w Akamasa, bystrego posłańca, księcia Tracji, i zaczyna podburzać spanikowanych Trojan, biegając wśród nich w tę i z powrotem, żeby odepchnęli Greków, którzy natarli za Diomedesem i klinem wbili się w ich szyki. Następnie przybiera postać Sarpedona i prowokuje Hektora, który z niezwykłą u niego rezerwą trzyma się dziś z dala od walki i dopiero zawstydzony oskarżeniami rzekomego Sarpedona dołącza do swoich żołnierzy. Widząc, że Hektor pociągnie za sobą główne siły trojańskie, Ares – już we własnej postaci – staje w kręgu wojowników strzegących hologramu nieprzytomnego Eneasza.
Muszę przyznać, że odkąd obserwuję przebieg wojny, nie widziałem jeszcze tak zaciętych walk. Jeśli Homer może nas czegoś nauczyć, to z pewnością tego, że człowiek jest kruchym naczyniem, miękkim dzbanem pełnym krwi i wnętrzności, które tylko czekają na okazję, żeby się wylać z rozbitej skorupy.
I właśnie się wylewają.
Achajowie nie czekają, aż Ares złapie drugi oddech, lecz ściskają mocniej włócznie, popędzają konie i ruszają falą za Diomedesem i Odyseuszem. Konie kwiczą. Rydwany rozbijają się, a ich odłamki koziołkują po ziemi. Jeźdźcy pchają wierzchowce wprost na mur tarcz i grotów. Ognisty Diomedes staje na czele armii i wydaje rozkazy, machinalnie mordując każdego Trojanina, który podejdzie mu pod miecz.
Apollo wraca w kłębach fioletowej mgły i zrzuca uzdrowionego Eneasza – tego prawdziwego – w sam środek ludzkiego młyna. Eneasz został nie tylko wyleczony – widzę, że pulsuje płynnym światłem podobnie jak Diomedes po zabiegach Ateny. Trojanie, i tak już zagrzewani do walki przez Hektora, na widok swojego wskrzeszonego bohatera wydają triumfalny okrzyk i ruszają do kontrataku.
Teraz Eneasz i Diomedes stają naprzeciw siebie, każdy na czele swojej armii, i hurtowo zabijają żołnierzy przeciwnika. Tymczasem Apollo i Ares spychają na pierwszą linię coraz liczniejsze zastępy Trojan. Na moich oczach Eneasz rozprawia się z nieostrożnymi achajskimi bliźniakami Orsilochusem i Kretonem.
Menelaos, który odzyskał siły po zranieniu, odpycha na bok Odyseusza i prze w stronę Eneasza. Ares śmieje się donośnie: byłby zachwycony, gdyby brat Agamemnona, prawowity mąż Heleny, który rozpętał tę wojnę po tym, jak stracił małżonkę, zginął właśnie dzisiaj. Eneasz i Menelaos stają naprzeciw siebie. Inni żołnierze cofają się, pełni szacunku dla aristei, i zaczyna się pojedynek na włócznie: pchnięcie, unik, finta, znowu pchnięcie.
Nagle Antilochus, syn Nestora i dobry przyjaciel chwilowo zapomnianego Achillesa, doskakuje do Menelaosa i staje przy nim ramię w ramię. Chyba obawia się, że jeśli się nie wtrąci, sprawa grecka polegnie razem z jej głównym zwolennikiem.
Mając naprzeciw siebie dwóch legendarnych wojowników zamiast jednego, Eneasz się wycofuje.
Dwieście metrów na wschód od miejsca tego spotkania Hektor napiera na greckie szeregi z takim impetem, że spycha wstecz nawet Diomedesa i jego przybocznych. Diomedes z pewnością widzi Aresa, który – niewidzialny dla innych śmiertelnych – walczy u boku Hektora.
Wciąż mam ochotę zmyć się stąd, sprawdzić, co z Afrodytą, ale nie mogę się oderwać od widowiska. Nightenhelser pospiesznie notuje coś w swoim ansiblu. Śmiać mi się chce. Szlachetni Trojanie i Argiwowie, którzy zwarli się pod Troją, są równie niepiśmienni, jak przeciętne dwuletnie dzieci. Gdyby znaleźli zapiski Nightenhelsera – nawet spisane po grecku – nie mieliby pojęcia, co znaczą.
Tymczasem do bitwy miesza się coraz więcej bogów.
Zjawiają się Hera i Atena – pierwsza ewidentnie namawia drugą, żeby wzięła udział w walce. Atenie nie trzeba tego dwa razy powtarzać. Hebe, bogini młodości i służka starszych bogów, sfruwa spod nieba w płonącym rydwanie. Hera przejmuje stery i zabiera Atenę, która odrzuciwszy powłóczystą szatę, dopina ostatnie sprzączki błyszczącego kirysu. Osłania się trzeszczącym polem energetycznym, które mieni się jaskrawą żółcią i pulsuje czerwienią. Strzelające z jej miecza błyskawice biją w ziemię.
– Patrz! – Nightenhelser usiłuje przekrzyczeć zgiełk i coś mi pokazać.
Z północy uderza najprawdziwszy piorun. Na rozpalonym popołudniowym niebie wypiętrzają się mierzące dobrze ponad dziesięć kilometrów wysokości burzowe chmury. Ciemne, posępne stratocumulusy przybierają nagle kształty Zeusa. Rozlega się grzmot, w którym słychać wyraźne słowa:
– Do dzieła zatem, żono i córko! Przekonajmy się, Ateno, czy dorównasz bogu wojny. Pokonaj go, jeśli zdołasz!
Czarne chmury zasnuwają niebo nad równiną. Zaczyna padać deszcz. Pioruny nie wybierają – trafiają i Trojan, i Achajów.
Hera prowadzi rydwan nisko nad głowami Greków, po czym jeszcze trochę obniża lot i roztrąca Trojan jak skórzanometalowe kręgle. Atena przeskakuje do prawdziwego rydwanu, obok wyczerpanego, zakrwawionego Diomedesa i jego wiernego woźnicy Stenelosa.
– Cóż to, masz dość na dzisiaj, śmiertelniku?! – kpi Atena. – Chyba jednak nie płynie w twoich żyłach krew twojego ojca, skoro nie Potrafisz dotrzymać pola wrogom?
Wskazuje Hektora i Aresa, którzy ramię w ramię masakrują Greków.
– Ależ bogini... – stęka Diomedes. – Nieśmiertelny Ares wspiera Hektora i...
– Czyż ja cię nie chronię?! – grzmi Atena. Ma pięć metrów wzrostu i jeszcze rośnie, górując nad przygaszonym wojownikiem.
– Owszem, bogini, ale...
– Diomedesie, radości mego serca, idź, zabij tego Trojanina i boga, który go osłania!
Diomedes spogląda na Atenę ze zdumieniem i lękiem w oczach. – Śmiertelnik nie może zabić boga...
– Kto tak powiedział?
Bogini pochyla się nad Grekiem i daje mu nowy zastrzyk energii; przelewa w niego część swojej boskiej mocy. Wyrzuca z rydwanu bezradnego Stenelosa, który przelatuje dziesięć metrów w powietrzu i uderza o ziemię, Atena zaś chwyta wodze i zmusza konie do biegu. Rydwan pędzi prosto na Hektora, Aresa i resztę trojańskiej armii.
Diomedes wznosi włócznię do ciosu. Naprawdę zamierza zabić boga. Naprawdę chce zgładzić Aresa.
A Afrodyta chce, żebym zabił dla niej Atenę, przypominam sobie. Ze strachu i podniecenia czuję, jak serce podchodzi mi do gardła. Wkrótce wydarzenia pod Troją mogą przybrać zupełnie inny obrót niż u Homera.
Niemal od razu po wyjściu z magnetosfery Jowisza statek zaczął zwalniać. Lot po łuku balistycznym ponad płaszczyzną ekliptyki, w kierunku Marsa, który znajdował się po przeciwnej stronie Słońca, miał z tego powodu trwać nie kilka godzin, lecz kilka dni standardowych. Mahnmutowi i Orphu było to na rękę, ponieważ mieli sporo do przedyskutowania.
Niedługo po starcie siedzący na mostku Ri Po i Koros III zapowiedzieli wystrzelenie żagla borowego. Podłączywszy się do czujników, Mahnmut patrzył, jak okrągły żagiel szybuje na fulerenowych szotach siedem kilometrów za rufę statku, po czym rozwija się i osiąga pełną średnicę pięciu kilometrów. Obserwując obraz z rufowej kamery, miał wrażenie, że patrzy wprost w bezdenny czarny otwór, wycięty w samym środku gwiaździstego nieba.
Orphu z Io wynurzył się ze swojej wnęki w kadłubie. Niczym jakiś skrzypłoczowy Quasimodo przemknął po głównym fale żagla, wzdłuż solenoidu, następnie obejrzał wszystkie szoty i sprawdził, czy są właściwie napięte. Na koniec, korzystając z wbudowanych w korpus silniczków rakietowych, prześliznął się nad samym żaglem, wypatrując pęknięć, osłabionych szwów i innych niedoskonałości powierzchni. Nie znalazłszy nic niepokojącego, wrócił na pokład statku. Poruszał się swobodnie, z niezwykłą jak na stan nieważkości gracją.
Koros III uruchomił zmodyfikowany czerpak magnetyczny Matloffa-Fenelly’ego. Mahnmut poczuł lekkie szarpnięcie i odnotował przepływ energii w układach statku. Umieszczone na dziobie urządzenie generowało pole magnetyczne o średnicy tysiąca czterystu kilometrów, które zgarniało zabłąkane jony i chwytało wiatr słoneczny.
– Jak długo musimy hamować, żebyśmy mogli wylądować na Marsie? – zapytał Mahnmut na otwartym kanale.
Miał nadzieję, że zgłosi się Orphu, ale to Koros III odpowiedział mu swoim władczym tonem.
– W miarę spadku prędkości statku efektywne pole powierzchni czerpaka będzie się powiększać. Masa statku osiągnie cztery razy dziesięć do potęgi szóstej. Uwzględniając maksymalną dopuszczalną temperaturę żagla, który mógłby ulec stopieniu przy przekroczeniu dwóch tysięcy kelwinów, hamowanie od naszej obecnej prędkości, równej 0,1992 c, do 0,001 c i punktu nieelastycznego zderzenia potrwałaby dwadzieścia trzy koma sześć lat standardowych...
– Dwadzieścia trzy koma sześć lat standardowych! – wykrzyknął Mahnmut. Nawet mu się nie śniło, że będzie miał tyle czasu na naukowe debaty.
– Przy czym nadal poruszalibyśmy się z całkiem znaczącą prędkością trzystu kilometrów na sekundę – dodał Koros III. – A przy lotach międzyplanetarnych jedna tysięczna prędkości światła to nie w kij dmuchał.
– Czyli na Marsie czeka nas twarde lądowanie.
We wspólnym paśmie dało się słyszeć basowe parsknięcie Orphu i do rozmowy włączył się callistański nawigator.
– Żagiel nie jest naszym jedynym hamulcem, Mahnmucie. Dlatego też podróż potrwa niecałe jedenaście dni standardowych, a na orbitę Marsa wejdziemy z prędkością sześciu kilometrów na sekundę.
– Tak lepiej – odetchnął z ulgą Mahnmut. Siedział w sterówce ”Mrocznej Damy”, ale nie mógł korzystać z żadnych znajomych sensorów. Dziwnie się czuł, pobierając wszystkie informacje ze statku-matki. Tylko zasilanie miał niezależne. – Skąd ta różnica?
– Z wiatru słonecznego – odezwał się Orphu. – Wieje tu z prędkością około trzystu kilometrów na sekundę i ma gęstość jonową rzędu dziesięć do szóstej na metr sześcienny. Przy starcie mieliśmy pół zbiornika wodoru, zabranego z Jowisza, i ćwierć zbiornika deuteru. Czerpak Matloffa-Fenelly’ego pozwoli nam zebrać znacznie więcej, dzięki czemu po drugiej stronie Słońca będziemy mogli uruchomić cztery umieszczone na dziobie silniki termojądrowe. Wtedy też zacznie się prawdziwe hamowanie.
– Nie mogę się doczekać – mruknął Mahnmut.
– Ja również – przyznał Orphu i znów przez łącza przetoczył się jego świszczący, basowy śmiech. Mahnmut doszedł do wniosku, że olbrzymi morawiec albo w ogóle nie wyczuwa ironii, albo ma niezwykle cięte poczucie humoru.
Kiedy Mahnmut czytał À la recherche du temps perdu, czyli W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, statek przelatywał około stu czterdziestu tysięcy kilometrów nad Pasem Asteroid.
Orphu przesłał mu język francuski wraz ze wszystkimi jego klasycznymi zawiłościami, samą powieścią i biografią autora, ale Mahnmut koniec końców i tak przeczytał Prousta w pięciu różnych angielskich przekładach. Z języków używanych w zapomnianej erze dawno upodobał sobie angielski: od półtora ziemskiego wieku koncentrował się na nim w swoich studiach i czuł się swobodnie, kiedy przyszło mu wypowiadać się na temat tworzonej w nim literatury. Orphu skwitował jego decyzję parsknięciem śmiechu i przypomniał mu, że porównywanie Prousta z jego ukochanym Szekspirem byłoby błędem, gdyż różnią się między sobą równie wyraźnie jak skalisty, terraformowany glob, ku któremu zmierzali, różnił się od ich macierzystych księżyców Jowisza. Mahnmut jednak nie dał się przekonać i przeczytał Prousta po angielsku.
Kiedy skończył lekturę (zdawał sobie sprawę, że z konieczności czytał szybko i po łebkach, ale chciał jak najszybciej rozpocząć dyskusję), połączył się z Orphu na wydzielonym kanale radiowym. Morawiec z Io znów opuścił swoje stanowisko, żeby sprawdzić stan żagla, tym razem jednak z kadłubem hamującego statku łączyła go lina ratunkowa; z takimi przeciążeniami nie było żartów.
– Nie wiem, co o tym myśleć – przyznał Mahnmut. – Miałem wrażenie, że czytam pretensjonalne dywagacje estety.
– Estety?
Orphu skierował jedną z anten w stroną kadłuba. Manipulatorami przytrzymywał szot żagla, który wymagał natychmiastowego zespawania. Mahnmutowi, który obserwował całą scenę na ekranie, łuk aparatu spawalniczego przypominał samotną gwiazdę na czarnym tle żagla, rysującego się z tyłu, za niezgrabną sylwetką olbrzymiego morawca.
– Masz na myśli Prousta czy raczej Marcela – narratora? – spytał Orphu.
– A co to za różnica? – Mahnmut udał zdziwienie. Wiedział, że zachowuje się nie fair. W ciągu ostatnich kilkunastu ziemskich lat zasypał Orphu setkami – jeśli nie tysiącami – maili, w których wyjaśniał mu, czym różni się występujący w sonetach poeta imieniem Will od historycznego Szekspira. Przypuszczał, że u Prousta kwestia rozdzielenia autora i postaci z jego dzieł może być równie skomplikowana.
Orphu udał, że nie odebrał jego pytania.
– Przyznaj, że spodobał ci się komizm tej powieści – nadał w odpowiedzi. – Jakkolwiek by na to patrzeć, Proust jest przede wszystkim autorem komicznym.
– Jaki komizm? Nie przypominam sobie.
Mahnmut mówił zupełnie poważnie. Nie chodziło bynajmniej o to, że on sam albo inne morawce nie rozumiały ludzkich żartów. Nawet najstarsze kosmiczne roboty, ewoluujące, ale ledwie świadome własnego istnienia, wysłane przez ludzi w przestrzeń na długo przed pandemią rubikonu, miały zaprogramowane poczucie humoru. Komunikacja z istotami ludzkimi – taka prawdziwa, dwustronna – byłaby bez tego niemożliwa; poczucie humoru było równie nieodłączną cechą ludzkości, jak złość, logika, zazdrość czy pycha, o których Proust nie omieszkał wspomnieć w swojej przydługiej powieści. Ale Proust i jego bohaterowie jako twórcy i postaci komedii? Mahnmut niczego podobnego nie zauważył, a jeśli Orphu miał rację, było to z jego strony ogromne przeoczenie. Sam przecież potrafił całymi dniami ślęczeć nad dramatami Szekspira i wyszukiwać w nich gry słów. Wytropił wszystkie, nawet najdrobniejsze ślady ironii w sonetach.
– No dobrze – rzekł Orphu, kiedy wracając na statek po jednej z fulerenowych linek pomagał sobie silniczkami. – Przeczytaj jeszcze raz ten fragment Miłości Swanna. Swann, zniewolony urokiem niewiernej i kapryśnej Odęty, wznosi się na wyżyny sztuki szantażu emocjonalnego, aby nie poszła bez niego do teatru. Wczuj się w humor tego kawałka. I Orphu przesłał mu wybrany urywek powieści:
– Przysięgam ci – powiadał na chwilę przed jej wyjściem do teatru – proszę cię, żebyś nie szła, ale gdybym był egoistą, powinien bym pragnąć, abyś mi odmówiła. Mam tysiąc rzeczy do roboty dziś wieczór; jeśli się zgodzisz zostać, sam wpadnę we własne sidła i będę w wielkim kłopocie. Ale moje zajęcia, moje przyjemności to dla mnie nie jest wszystko; muszę myśleć o tobie. Może przyjść dzień, kiedy widząc, jak się na zawsze zraziłem do ciebie, będziesz miała prawo wyrzucać mi, żem cię nie ostrzegł w rozstrzygającym momencie; miłość niedługo zdoła przetrwać surowy wyrok wydany w takiej chwili. Widzisz, Noc Kleopatry (co za tytuł!) jest w tym wypadku niczym. Ważne jest to, czy ty jesteś doprawdy istotą na najniższym szczeblu inteligencji, a nawet wdzięku; marnym stworzeniem, niezdolnym oprzeć się przyjemności. Jeżeli jesteś czymś takim, w jaki sposób można by cię kochać? W takim razie nie jesteś nawet kimś, nawet indywiduum, niedoskonałym, ale bodaj zdolnym do udoskonalenia. Jesteś czymś w rodzaju bezpostaciowej cieczy, spływającej po każdej pochyłości; rybą bez pamięci i bez zastanowienia, która dopóki żyje w swoim akwarium, będzie się tłukła sto razy o szybę, wciąż biorąc ją za wodę. Rozumiesz, ja nie mówię, aby twoja odpowiedź koniecznie miała ten skutek, że natychmiast przestanę cię kochać. Oczywiście nie; ale ileż stracisz w moich oczach, kiedy zrozumiem, że ty jesteś nic, że jesteś poniżej wszystkiego, niezdolna wznieść się ponad cokolwiek! Oczywiście wolałbym cię prosić, żebyś się wyrzekła Nocy Kleopatry (skoro mnie zmuszasz, abym splugawił wargi tym ohydnym tytułem), ot, jak o coś bez znaczenia, w nadziei, że i tak pójdziesz. Ale, zdecydowany sporządzić ten bilans, wyciągnąć takie konsekwencje z twojej odpowiedzi, uważałem za lojalniejsze uprzedzić cię.
Odęta zdradzała od paru chwil oznaki wzruszenia i niepewności. Nie rozumiejąc dokładnie słów Swanna, rozumiała, że wchodzą one w pospolity rodzaj „scen”, wyrzutów lub błagań. Znajomość mężczyzn pozwalała Odęcie – bez troski o jakość słów – wnioskować, że nie mówiliby tak, gdyby nie byli zakochani, a z chwilą gdy są zakochani, nie ma potrzeby się z nimi liczyć, bo będą później jeszcze bardziej zakochani. Toteż byłaby słuchała Swanna z największym spokojem, gdyby nie widziała, że czas mija i że o ile mu pozwoli mówić dłużej, spóźni się, jak mu to rzekła z tkliwym, upartym i zawstydzonym uśmiechem: „na uwerturę!” [Ten i dalsze cytaty z W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta w przekładzie T. Żeleńskiego-Boya.]
Zamknięty w ciasnej, hermetycznej sterówce „Mrocznej Damy” Mahnmut zaśmiewał się do rozpuku. Tak, teraz wszystko rozumiał. Humor był najwyższej próby. Kiedy pierwszy raz czytał ten fragment, skupił się na ludzkim uczuciu zazdrości i oczywistych wysiłkach, które bohater imieniem Swann podejmował w celu wpłynięcia na zachowanie tej kobiety, Odęty. Teraz zaś wszystko stało się jasne.
– Dzięki – nadał do Orphu, kiedy sześciometrowy skrzypłocz usadowił się ponownie w swojej komorze. – Wydaje mi się, że zaczynam doceniać komizm tej prozy. Styl, język i struktura są zupełnie inne niż u Szekspira, ale coś jednak jest... podobne.
– Może obsesja na punkcie zagadki człowieczeństwa? – podsunął Orphu. – Twój Szekspir badał różne aspekty ludzkiej natury przez pryzmat reakcji człowieka na zewnętrzne okoliczności. Definiował postać przez jej działania i w ten sposób docierał do jej wnętrza. Bohaterowie Prousta znajdują podobną wieloznaczność, sięgając w głąb swojej pamięci. Twój bard przypomina w pewnym sensie Korosa III, który prowadzi ekspedycję poza granice przestrzeni galilejskiej. Mój kochany Proust jest bardziej podobny do ciebie, kiedy otulony w kokon „Mrocznej Damy” nurkujesz w oceanach i za pomocą echolokacji poznajesz geografię raf i morskiego dna, badasz istoty żywe i cały świat.
Mahnmut zamyślił się na kilka długich nanosekund.
– Nie znalazłem u Prousta klucza do tej zagadki. Nie widzę nawet prób jej rozwiązania, poza postulatem zanurzenia się we wspomnieniach.
– Nie w samych wspomnieniach, mój druhu, lecz w czasie.
Mimo że dzieliły ich dziesiątki metrów, niemal niezniszczalny kadłub batyskafu i szkielet samego statku kosmicznego, Mahnmut poczuł się tak, jakby olbrzymi morawiec z Io jakimś cudem zdołał go dotknąć, w bardzo osobistym, głębokim sensie.
– Czas istnieje niezależnie od pamięci – mruknął pod nosem. – Ale czy pamięć można oddzielić od czasu?
– Właśnie! – zagrzmiał Orphu. – Bohaterowie Prousta – przede wszystkim narrator, Marcel, czyli, „ja”, ale także nieszczęsny Swann – cztery razy mają szansę odkryć tajemnicę życia, poskładać ją jak układankę. Czterokrotnie im się nie udaje, lecz mimo to opowieść jako całość skutecznie się broni. Autor i narrator ponoszą klęskę, ale historia triumfuje!
Tym razem Mahnmut na dłużej pogrążył się w zadumie. Przełączając się z kamery na kamerę, obejrzał całą złożoną konstrukcję statku i przerażający, czarny jak noc żagiel, skierowany „w dół”, w kierunku asteroid. Skoncentrował się i wydał w myślach polecenie „powiększ”.
Na czarnym tle koziołkowała samotna asteroida. Nie było obawy, że w nich uderzy, nie dość że statek znajdował się sto pięćdziesiąt milionów kilometrów ponad płaszczyzną ekliptyki i z ogromną szybkością mijał Pas Asteroid, to jeszcze ten konkretny kawał skały – z astronawigacyjnej bazy danych Ri Po wynikało, że nazywa się Gaspra – oddalał się od nich. Był jednak całkiem zgrabną miniaturową planetką. Miał wymiary dwadzieścia na szesnaście na jedenaście kilometrów i na zbliżeniu (obraz w powiększeniu odpowiadał widokowi z odległości szesnastu tysięcy kilometrów) przypominał nieregularny, kostropaty ziemniak, ozdobiony złożonym wzorem z kraterów. Najciekawiej prezentowały się jednak te elementy asteroidy, które nie były pochodzenia naturalnego: wyryte w kamieniu linie proste, światła migoczące na dnie kraterów, wyraźne świetlne szlaczki na nieforemnym nosie planetki.
– Skałowce – powiedział półgłosem Orphu, który najwyraźniej śledził obraz z tej samej kamery. – W całym pasie jest ich parę milionów.
– Naprawdę są takie nieprzyjazne, jak się o nich mówi? – spytał Mahnmut, zanim zorientował się, że mimowolnie zdradza swoje obawy.
– Nie wiem. Przypuszczam, że tak. Zdecydowały się na ewolucję w kulturze znacznie bardziej agresywnej od naszej. Ponoć boją się postludzi i gardzą nimi, a nas, morawców z planet zewnętrznych, wprost nienawidzą. Koros III może mieć więcej do powiedzenia na temat legend, jakie o nich krążą.
– Dlaczego akurat on?
– Nie jest to powszechnie znany fakt, ale stał na czele ekspedycji do skałowców, którą sześćdziesiąt ziemskich lat temu zorganizował Asteague-Che w porozumieniu z Konsorcjum Pięciu Księżyców. Łącznie wyruszyło dziesięć morawców. Tylko cztery wróciły.
Mahnmut znów miał nad czym myśleć. Pożałował, że nie zna się na żadnej broni. Gdyby skałowce chciały ich pozabijać, jak by się do tego zabrały? Miały jakąś broń energetyczną? Albo pociski hiperkinetyczne, zdolne przechwycić statek? To było raczej mało prawdopodobne, zwłaszcza dopóki ten rozwijał 0,193 prędkości światła.
– Na jakie cztery sposoby bohaterowie Prousta usiłowali przeniknąć tajemnicę życia? – spytał.
Olbrzymi pancerny morawiec wydał odgłos przypominający chrząknięcie i zaczął mówić:
– Najpierw, kierując się instynktem, ruszyli tropem arystokracji, tytułów, przyrodzonych praw i zamożnego ziemiaństwa. Marcel, narrator, podąża tą ścieżką przez jakieś dwa tysiące stron. Wierzy, że najwyżej stojących w hierarchii arystokratów cechuje szlachetność charakteru, ale przeżywa zawód.
– Znajdując zwyczajny snobizm – dodał Mahnmut.
– Nie lekceważ snobizmu – zaoponował z ożywieniem Orphu. – Zdaniem Prousta to właśnie snobizm był spoiwem społeczeństw, niczym klej, i to w każdej epoce. Proust bada go przez całą książkę, na różnych poziomach. Fascynują go wszelkie jego przejawy.
– Mnie nie zafascynowały – mruknął Mahnmut. Miał nadzieję, że nie urazi przyjaciela swoją szczerością, ale basowe dudnienie, jakie przeniosło się na częstotliwościach poddźwiękowych, zabrzmiało uspokajająco. – Jaka była druga ścieżka, którą podążył, aby odkryć tajemnicę życia?
– Miłość.
– Miłość?
Rzeczywiście, na z górą trzech tysiącach stron W poszukiwaniu straconego czasu było jej niemało, ale przedstawiono ją jakoś tak... pesymistycznie.
– Tak. Zarówno miłość sentymentalna, jak i fizyczne pożądanie.
– Masz na myśli sentymentalną miłość Marcela i jak sądzę, Swanna, do rodziny? Do babki Marcela?
– Nie, Mahnmucie, chodzi mi o sentyment do znajomych przedmiotów, o przywiązanie do pamięci i do ludzi, którzy należą do królestwa rzeczy znajomych.
Mahnmut jeszcze raz spojrzał na koziołkującą na ekranie Gasprę. Według danych Ri Po pełny obrót wokół własnej osi zajmował asteroidzie około siedmiu godzin standardowych. Morawiec zastanawiał się, czy taki kawałek skały mógłby być źródłem sentymentu – dla niego albo dla innej świadomej istoty.
– Morza Europy takie właśnie są – mruknął.
– Słucham?
Dreszcz przebiegł po organicznych elementach powłoki Mahnmuta, kiedy uświadomił sobie, że myśli na głos na otwartym kanale.
– Nie, nic. Dlaczego miłość nie pozwoliła mu odkryć sekretu życia?
– Ponieważ Proust wiedział, a jego bohaterowie się przekonali, że ani miłość, ani jej szlachetniejsza kuzynka, przyjaźń, nie są w stanie oprzeć się niszczycielskim ostrzom zazdrości, nudy, familiarności i egoizmu.
Pierwszy raz, odkąd zaczęli się porozumiewać bezpośrednio, Mahnmut odniósł wrażenie, że w głosie pancernego morawca brzmi smutek.
– Naprawdę?
– Naprawdę. – Orphu westchnął ciężko. – Pamiętasz, jak się kończy Miłość Swanna? „I pomyśleć, że spartoliłem kilka lat życia, że chciałem umrzeć, żem przeżył swoją największą miłość – dla kobiety, która mi się nie podobała, która nie była w moim typie!”
– Zwróciłem uwagę na te słowa – przyznał Mahnmut – ale nie zdawałem sobie jeszcze wtedy sprawy, że mają mieć taką strasznie zabawną, okrutnie gorzką albo przeraźliwie smutną wymowę. Jakie właściwie powinny być?
– Takie, takie i takie, mój przyjacielu – odparł Orphu z Io. – Jest w nich wszystkiego po trochu.
– A jaka była trzecia droga, którą bohaterowie Prousta chcieli podążyć, żeby rozwiązać zagadkę życia? – spytał Mahnmut. Zwiększył dopływ tlenu do sterówki, żeby rozwiać pajęcze nici smutku, które zaczynały mu się zbierać w sercu.
– Była nią sztuka, ale zostawmy ją sobie na kiedy indziej – zaproponował Orphu, zupełnie jakby wyczuł zmianę nastroju rozmówcy.
– Koros III planuje poszerzenie czerpaka. Szykują się niezłe fajerwerki w widmie rentgenowskim.
Kiedy przelatywali ponad orbitą Marsa, nie było nic do oglądania. Mars znajdował się bowiem po przeciwnej stronie Słońca. Dzień później minęli orbitę Ziemi: Ziemia przesuwała się daleko w dole, po płaszczyźnie ekliptyki. Tylko Merkurego mogli sobie dokładnie obejrzeć, chociaż z tej odległości blask Słońca zaćmiewał monitory, a szum zagłuszał wszystkie pasma radiowe.
Kiedy minęli samo Słońce w odległości zaledwie dziewięćdziesięciu siedmiu milionów kilometrów (włókna radiacyjne prawie dymiły, intensywnie odprowadzając ciepło), złożyli żagiel, ściągnęli go na pokład i upchnęli w przeznaczonej dla niego komorze rufowej. Orphu wspomógł przy tej pracy zdalne manipulatory. Mahnmut patrzył na ekran, na którym pancerny morawiec z Io krzątał się przy żaglu. Oślepiające światło wydobywało wszystkie skazy i uszkodzenia jego skorupy.
Dwie godziny przed planowanym uruchomieniem silników termojądrowych Koros III kompletnie zaskoczył Mahnmuta: poprosił wszystkich o przybycie na mostek, znajdujący się na dziobie tuż obok czerpaka magnetycznego.
Statek nie miał wewnętrznych korytarzy. Po wyhamowaniu i dotarciu na marsjańską orbitę Koros III miał przejść po kadłubie na pokład „Mrocznej Damy”, przytrzymując się zewnętrznych uchwytów. Pomysł spaceru po kadłubie w tej chwili, przy obecnych przeciążeniach, budził w Mahnmucie niepokój.
– Nie musimy przecież spotykać się osobiście, żeby porozmawiać – powiedział do Orphu. – Poza tym ty i tak się nie zmieścisz w sterówce.
Ale mogę przyczepić się do kadłuba od zewnątrz, obserwować was przez iluminator i połączyć się z wami zabezpieczoną linią komunikacyjną.
– W czym takie rozwiązanie jest lepsze niż rozmowa przez wszechłącze?
– Nie wiem – przyznał Orphu. – Za sto czternaście minut odpalamy silniki. Co ty na to, żebym zabrał cię po drodze z ładowni?
Tak też zrobili. Sama próżnia i promieniowanie kosmiczne nie robiły na Mahnmucie wielkiego wrażenia, ale myśl o odłączeniu się od statku napełniała go dziwnym lękiem. Orphu czekał na niego w głównej ładowni. Mahnmut miał przez chwilę okazję podziwiać niezapomniany widok: „Mroczna Dama” skąpana w ostrych promieniach Słońca, wciśnięta w kąt ładowni jak solny rekin w brzuchu krakena.
Orphu za pomocą manipulatorów ulokował Mahnmuta w osłoniętym zagłębieniu w swoim korpusie. Następnie wpiął się w liny zabezpieczające i włączywszy silniki manewrowe, rozpoczął wędrówkę po czarnym brzuchu statku, na górę, wzdłuż grodzi i obręczy solenoidu, i po górnej powierzchni kadłuba ku dziobowi. Mahnmut zerknął na kopuły kryjące silniki termojądrowe, umieszczone na dziobie jakby na doczepkę, i sprawdził czas: sto cztery minuty do odpalenia.
Dzięki specyficznej powłoce maskującej: matowej, czarnej jak noc i porowatej, statek – nie licząc silników jądrowych, żagla i innych dodanych elementów – był praktycznie niewykrywalny w świetle widzialnym, podczerwieni i ultrafiolecie, niewidoczny dla radarów (także radarów dalekiego zasięgu), detektorów grawitonowych i sond neutrinowych.
– I co z tego, skoro przez najbliższe dwa dni z naszych dysz będą buchać cztery słupy jądrowego ognia?
Na mostek prowadziła śluza. Mahnmut pomógł Orphu podłączyć się do ekranowanej linii komunikacyjnej, po czym przeszedł przez śluzę i zaczął oddychać normalnie, w staromodny sposób, powietrzem.
– Na statku jest broń – oznajmił bez zbędnych wstępów Koros III. Jego słowa poniosły się echem w powietrzu. W wielofasetowych oczach i czarnej humanoidalnej powłoce odbijało się czerwone światło halogenów. Poza nim i Mahnmutem w hermetycznej sterówce znajdował się również maleńki Ri Po.
– Słyszałeś? – subwokalizował Mahnmut na prywatnym kanale łączącym go z Orphu, którego było widać przez iluminator.
– Naturalnie.
– Dlaczego nam o tym mówisz? – spytał Mahnmut.
– Uznałem, że ty i Orphu z Io macie prawo o tym wiedzieć. W tej misji ryzykujecie swoje istnienie.
Mahnmut spojrzał na nawigatora.
– Wiedziałeś wcześniej o broni?
– Zdawałem sobie sprawę, że statek ma wbudowane uzbrojenie obronne – przyznał Ri Po. – Nie wiedziałem natomiast, że zabierzecie broń na powierzchnię planety, ale to logiczne założenie.
– Na powierzchnię planety... – Mahnmut zawiesił głos. – Więc w ładowni „Mrocznej Damy” też jest broń. – To było bardziej stwierdzenie faktu niż pytanie.
Koros III przytaknął mu odwiecznym ludzkim gestem: pokiwał głową.
– Jaka?
– Tego nie wolno mi zdradzić – odparł sztywno dowódca.
– A może mnie nie wolno przewozić broni na pokładzie mojego batyskafu? – warknął Mahnmut.
– Nie masz w tej kwestii nic do powiedzenia – zauważył Koros III tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Mahnmut cały się zjeżył.
– Koros ma rację – odezwał się Orphu na wspólnym kanale. – Nie mamy wyboru. Musimy wykonać zadanie.
– Dlaczego w takim razie nam o tym mówisz? – powtórzył Mahnmut.
– Kiedy minęliśmy Słońce, skierowaliśmy wszystkie instrumenty na Marsa – odparł Ri Po. – I rzeczywiście, mamy potwierdzenie aktywności kwantowej, którą wykryto już z przestrzeni okołojowiszowej, tyle że jej natężenie o kilka rzędów wielkości przekracza wszelkie nasze prognozy. Ta planeta stanowi zagrożenie dla całego Układu Słonecznego.
– Jak to? – zdziwił się Orphu. – Postludzie w swoich miastach orbitalnych wokół Ziemi przez setki lat eksperymentowali z teleportacją kwantową.
Koros III pokręcił głową w ten urokliwie ludzki sposób, chociaż „urokliwy” nie było tym określeniem, które pierwsze przychodziło Mahnmutowi na myśl, kiedy obserwował wysoką, czarną, połyskliwą sylwetkę o ślepiach muchy.
– Nie na taką skalę – wyjaśnił. – W tej chwili natężenie kwantowych przesunięć fazy na Marsie sugeruje istnienie dziury wydartej w samej strukturze czasoprzestrzeni. To nie są rozsądne eksperymenty z technologią kwantową.
– Czy wojniksy mogą mieć z tym coś wspólnego? – zainteresował się Orphu. Wiedza większości jowiszowych morawców na temat wojniksów ograniczała się do faktu, że pierwsza wzmianka na ich temat, wychwycona dwa tysiące ziemskich lat wcześniej z monitorowanych przez morawce postludzkich przekazów komunikacyjnych, zbiegła się w czasie z gwałtownym przyrostem aktywności kwantowej na Ziemi.
– Nie wiemy, czy wojniksy maczały w tym palce – przyznał Koros III, – Nie wiemy nawet, czy nadal są na Ziemi.
– Powtórzę jeszcze raz: uznałem, że z powodów etycznych jestem wam winien informację, iż broń znajduje się zarówno na samym statku, jak i na pokładzie batyskafu, którym będziemy z Mahnmutem podróżować po Marsie. Nie wy będziecie decydować o jej użyciu. Dopóki jestem na pokładzie, cała odpowiedzialność za użycie broni spada na moje barki. Kiedy z Mahnmutem udamy się na Marsa, Ri Po będzie odpowiedzialny za uruchomienie systemów obronnych, ja zaś będę miał wyłączne prawo podjąć decyzję o użyciu broni na powierzchni planety.
– Czy to znaczy, że na statku nie ma broni ofensywnej? Takiej, której można by użyć przeciw celom znajdującym się na Marsie? – upewnił się Mahnmut.
– Tak – potwierdził Ri Po. – Uzbrojenie statku może posłużyć wyłącznie do jego obrony.
– Ale broń na pokładzie „Mrocznej Damy” jest bronią masowej zagłady, prawda? – spytał Orphu z Io.
Koros III zawahał się. Otrzymał wprawdzie rozkazy, ale też zdawał sobie sprawę, że załoga ma prawo znać fakty.
– Tak – przyznał w końcu.
Mahnmut próbował odgadnąć, o jakiej broni mowa. Bomby jądrowe? Termojądrowe? Emitery neutrinowe? Ładunki plazmowe? Miotacze antymaterii? Czarne dziury, zdolne unicestwić całą planetę? Nie miał pojęcia. Przez całe wieki egzystencji nie stykał się z bronią inną niż sieci, ościenie i elektrolizery, którymi odpędzał krakeny i chwytał żywcem istoty zamieszkujące oceany na Europie.
– Posłuchaj, Korosie, czy kiedy przed laty dowodziłeś wyprawą do skałowców, też zabraliście broń? – zapytał półgłosem.
– Nie. Nie było takiej potrzeby. Mimo że na drodze ewolucji morawce z asteroid wykształciły nader nieokrzesaną i wojowniczą naturę, nie stanowiły zagrożenia dla wszystkich istot rozumnych w całym układzie.
Koros III wyświetlił aktualny czas: do włączenia silników zostało czterdzieści jeden minut.
– Są jeszcze jakieś pytania?
Zgłosił się Orphu.
– Po co nam powłoka maskująca, skoro do Marsa zbliżymy się z czterema włączonymi silnikami, świecąc jak supernowa, widoczni w dzień i w nocy dla każdego Marsjanina, który nie jest całkiem ślepy? Ależ... No tak, chcecie ich sprowokować. Chcecie, żeby nas zaatakowali!
– Owszem – przytaknął Koros. – W ten sposób najłatwiej będzie przekonać się, jakie mają zamiary. Silniki wyłączą się w odległości osiemnastu milionów kilometrów od Marsa. Jeżeli do tego czasu nie spróbują nas przechwycić, odrzucimy silniki, solenoid i resztę urządzeń zewnętrznych i zamaskowani wejdziemy na orbitę. Nie wiemy jeszcze, czy postludzie albo inne istoty, które terraformowały Marsa i obecnie go zamieszkują, wykształciły zwykłą cywilizację techniczną czy też bardziej zaawansowaną.
Mahnmut rozważył w myślach słowa dowódcy. Zamierzali odrzucić wszystkie urządzenia napędowe, które mogłyby im umożliwić powrót do domu.
– Intensywna aktywność kwantowa to chyba oznaka wysokiego zaawansowania technologicznego, prawda? – zauważył Orphu.
– Być może – odparł Ri Po. – Ale wszędzie we wszechświecie trafiają się niedorozwinięci geniusze.
Ta tajemnicza uwaga zakończyła dyskusję i całe spotkanie. Z mostku wypompowano powietrze i Orphu przeniósł Mahnmuta z powrotem do jego spoczywającego w ładowni batyskafu.
Na dany sygnał cztery silniki zagrały jak jeden. Następne dwa dni Mahnmut spędził wciśnięty w fotel przeciążeniowy. Wracając na płaszczyznę ekliptyki i kierując się w stronę Marsa, statek hamował z przeciążeniem równym czterysta g. Cała ładownia ponownie wypełniła się żelem, ale kabina „Mrocznej Damy” pozostała pusta. Zwiększony ciężar i przymusowa bezczynność okropnie drażniły Mahnmuta. Nie potrafił sobie nawet wyobrazić, co musi przeżywać Orphu, siedzący w zagłębieniu w zewnętrznej powłoce kadłuba. Buchający z silników ogień przesłonił Marsa i inne obrazy, nadawane z dziobowych kamer, Mahnmut dla zabicia czasu zerkał więc na ekrany pokazujące sam kadłub i świecące za rufą gwiazdy, a także przeglądał À la recherche du temps perdu, wyszukując odniesienia do swoich ukochanych sonetów Szekspira.
Miłość, jaką Mahnmut i Orphu darzyli języki i literaturę ludzi z zaginionej ery, w gruncie rzeczy nie była niczym niezwykłym. Kiedy przed z górą dwoma tysiącami ziemskich lat postludzie wysłali pierwsze morawce, aby nawiązały kontakt z istotami rozumnymi, które – o czym wiedziano – zamieszkiwały atmosferę Jowisza, umieścili w ich pamięci multimedialne informacje o ludzkiej historii, kulturze i sztuce. Było już oczywiście po pandemii rubikonu i uprzednim Wielkim Odwrocie, ale wciąż istniała nadzieja na ocalenie wspomnień i zapisów ludzkiej egzystencji – nawet gdyby nie udało się w ostatnim faksowaniu ocalić pozostałych na Ziemi dziewięciu tysięcy stu czternastu przedstawicieli dawnej ludzkości. Potem urwał się kontakt z Ziemią i na przestrzeni stuleci sztuka, literatura i historia ludzkiej rasy stały się hobby tysięcy morawców, zarówno tych pracujących w przestrzeni międzyplanetarnej, jak i tych, które koncentrowały się na badaniach księżyców Jowisza. Były partner Mahnmuta, Urtzweil, który osiemnaście jowiszowych lat temu został zniszczony w lodowym kanale na Europie, pod kraterem Tyre Macula, pasjonował się Biblią Króla Jakuba. Mahnmut do tej pory przechowywał jeden jej egzemplarz w schowku pod składanym biurkiem, obok otulonej żelem lampy woskowej, którą dostał od Urtzweila w prezencie.
Wpatrując się w stłumiony filtrami obraz ogni termojądrowych, Mahnmut próbował w myślach połączyć historycznego Marcela Prousta – człowieka, który ostatnie trzy lata życia spędził w łóżku, w swojej słynnej, wykładanej korkiem sypialni, w otoczeniu ustawicznie spływających korekt szpaltowych, starych rękopisów i butelek uzależniających trucizn, odwiedzany z rzadka przez męską prostytutkę i pracowników telefonii, którzy zainstalowali mu jeden z pierwszych w Paryżu aparatów transmitujących opery – z innym Marcelem, narratorem ogromnego dzieła traktującego o percepcji świata, jakim było W poszukiwaniu straconego czasu. Mahnmut miał niewiarygodne zasoby pamięciowe. Mógł przywołać plany Paryża z 1921 roku, obejrzeć Vermeera, który doprowadził bohatera Prousta do omdlenia, porównać wszystkie postaci występujące w książce ze wszystkimi ludźmi, których Proust znał osobiście – ale wcale nie pomogło mu to zrozumieć jego dzieła. Dobrze wiedział, że ludzka sztuka wykracza daleko poza ograniczenia samych ludzi.
Orphu wspomniał o czterech drogach, które miały prowadzić do rozwikłania tajemnicy życia. Pierwsza – poszukiwanie ideału wśród arystokracji i najwyższych warstw społecznej hierarchii – w ewidentny sposób prowadziła na manowce. W przeciwieństwie do bohaterów Prousta Mahnmut nie musiał przedzierać się przez trzy tysiące stron opisów uroczystych kolacji, żeby dojść do takiego wniosku.
Za to druga droga, wskazująca miłość jako klucz do zagadki życia, zafascynowała Mahnmuta. Bez wątpienia Proust (zresztą podobnie jak Szekspir) usiłował zgłębić wszystkie aspekty miłości międzyludzkiej: heteroseksualnej, homoseksualnej, biseksualnej, rodzinnej, partnerskiej; interesował się także miłością do miejsc, rzeczy i samego życia. I Mahnmut musiał zgodzić się z przedstawioną przez Orphu tezą: Proust odrzucił miłość jako drogę poznania świata.
Trzecią drogę w życiu Marcela wytyczyły sztuka i muzyka, ale choć poznał dzięki nim piękno, nie doprowadziły go do prawdy.
A czwarta? Jeśli i ona zawiodła bohaterów Prousta, to czy między wierszami dałoby się wyczytać, którędy wiedzie szlak ku prawdzie – nieznany postaciom książkowym, ale, być może, odkryty przez autora?
Wystarczyłoby połączyć się z Orphu i wszystko stałoby się jasne. Ale podczas drugiego dnia hamowania siedzieli pogrążeni w rozmyślaniach i rzadko się komunikowali. Porozmawiamy później, pomyślał Mahnmut. A może wcześniej sam zrozumiem... Przekonam się, czy Proust dogadałby się z Szekspirem w kwestii tajemnicy miłości. Bo pod koniec cyklu sonetów bard odrzucał właściwie wszelką miłość – sentymentalną, romantyczną i fizyczną.
Silniki zgasły. Nagły brak przeciążenia i przenoszonych przez kadłub hałasów i wibracji wydał się Mahnmutowi przerażający.
Natychmiast odrzucono kuliste jednostki napędowe i zbiorniki paliwa; małe silniczki manewrowe zepchnęły je z kursu statku i odsunęły na bezpieczną odległość.
– Odcinam żagiel i solenoid – zameldował Orphu na wspólnym paśmie. Mahnmut przez chwilę śledził na ekranach proces odłączania obu elementów, po czym przełączył się na obraz i kamery na dziobie. Mars był teraz doskonale widoczny – znajdował się osiemnaście milionów kilometrów przed nimi, w dolnej części obrazu. Ri Po nałożył na ekran planowaną trajektorię lotu – zapowiadało się perfekcyjne podejście. Pomocnicze silniczki jonowe korygowały lot statku i kierowały go na orbitę.
– Nie widać, żeby podczas podejścia ktoś nas namierzał radarem albo innymi detektorami – oznajmił Koros III. – Nie zarejestrowano żadnej próby przechwycenia.
Mahnmut zauważył, że mimo całej swojej godności ganimedzki morawiec zdradza skłonność do głoszenia prawd oczywistych.
– Mamy odczyty z sensorów pasywnych – wtrącił Ri Po. Mahnmut zerknął na wyniki. Gdyby zbliżali się na przykład do Europy, na ekranach pojawiłyby się wykresy promieniowania radiowego, grawitonowego, mikrofalowego i innych emisji, związanych z zaawansowaną technicznie cywilizacją morawców. Mars milczał, chociaż po terraformowaniu z pewnością był zamieszkany. Teleskop na dziobie statku wyłowił już białe budowle na Olympus Mons, proste i zakrzywione linie dróg, kamienne głowy, ciągnące się szpalerem wzdłuż brzegów Morza Północnego, nawet jakieś ślady ruchu. Nie wychwycili jednak żadnej aktywności radiowej, żadnych transmisji mikrofalowych, żadnych elektromagnetycznych śladów wysoko rozwiniętej cywilizacji. Jak to powiedział Ri Po? Niedorozwinięci geniusze?
– Czas do wejścia na orbitę Marsa: szesnaście godzin – zapowiedział Koros III. – Planowane dwadzieścia cztery godziny obserwacji z orbity. Mahnmucie, przygotuj batyskaf do lądowania za czterdzieści godzin od teraz.
– Dobrze – odparł Mahnmut. Zdusił impuls, który kazał mu odpowiedzieć: „Tak jest, kapitanie”.
Przez prawie całe dwadzieścia cztery godziny, jakie spędzili na orbicie, Mars wyglądał jak wymarły.
Na Phobosie, w Kraterze Stickneya, odkryli ślady działalności człowieka: maszyny górnicze, resztki akceleratora magnetycznego, potrzaskane kopuły mieszkalne i automatyczne łaziki – wszystko jednak zimne, pokryte pyłem i podziurawione mikrometeorytami. Szczątki z pewnością liczyły sobie ponad trzy tysiące lat. Ktokolwiek w ciągu ostatnich stu lat terraformował Marsa, nie miał nic wspólnego ze śmieciami porzuconymi na jednym z jego księżyców.
Mahnmut znał stare zdjęcia Marsa z czasów, gdy nazywano go jeszcze Czerwoną Planetą (osobiście zawsze uważał zresztą, że Mars jest bardziej pomarańczowy niż czerwony). Teraz jednak trudno byłoby go tak nazwać. Teleskop, wycelowany w północny biegun planety, pokazywał resztki czapy lodowej: małą, białą wysepkę pośrodku ogromnego morza, złożoną zresztą wyłącznie z zamrożonej wody, gdyż w procesie terraformowania cały dwutlenek węgla wysublimował do atmosfery. Nad zajmującym ponad połowę północnej półkuli oceanem szybowały spirale chmur. Wyżyny zachowały swój czerwonopomarańczowy odcień, a niżej położony ląd był w większości brunatny i jałowy, ale w wielu miejscach gołym okiem dało się dostrzec żywą zieleń pól i lasów.
Nikt ich nie zaczepiał; nie było wywołań przez radio, namierzania radarem, wiązką laserową ani modulowanym strumieniem neutrin. Pełne napięcia minuty przechodziły w godziny milczenia, a cztery morawce podziwiały widoki i przygotowywały się do lądowania „Mrocznej Damy”.
Na Marsie z całą pewnością istniało życie – nie potrafili na razie rozstrzygnąć, czy spotkają tam ludzi, czy raczej postludzi, ale nie ulegało wątpliwości, że na powierzchni rezyduje jeszcze co najmniej jeden gatunek istot: uwijające się przy kamiennych głowach stworzenia, przypominające niskie, zielonoskóre ludziki. Statki z białymi żaglami sunęły wzdłuż brzegów oceanu na północy i wpływały do zatopionych wąwozów Valles Marineris – nie było ich jednak zbyt wiele. Dalsze żagle teleskop pokazywał na poznaczonym kraterami morzu, które kiedyś było basenem Hellas. Oczywiste ślady zamieszkania nosił Olympus Mons – na stokach wulkanu morawce wypatrzyły windę lub schody ruchome do przewozu ludzi, nad szczytową kalderą unosiły się zaś liczne pojazdy latające. Dalsze białe budowle i tarasowate ogrody rozciągały się na stokach wulkanów w rejonie Tharsis: Ascraeus Mons, Pavonis Mons i Arsia Mons, nigdzie jednak nie było widać śladów rozległej cywilizacji planetarnej. Koros III oznajmił na wspólnym kanale, że według jego szacunków na stokach czterech wulkanów mieszkają najwyżej trzy tysiące człekokształtnych istot o jasnej skórze. W namiotach na brzegu żyje zaś około dwudziestu tysięcy zielonoskórych robotników.
Mars był w większości pusty. Terraformowany, ale pusty.
– Trudno zatem powiedzieć, żeby stanowił zagrożenie dla wszystkich rozumnych istot w Układzie Słonecznym, prawda? – zauważył Orphu z Io.
– Spójrz na jego widmo kwantowe – odpowiedział mu Ri Po.
– Mój Boże... – mruknął Mahnmut, siedzący w pustej kabinie „Mrocznej Damy”. Ślady aktywności kwantowej płonęły oślepiającą czerwienią. Linie przepływu zbiegały się przy największym wulkanie, Olympus Mons.
– Czy te kilkanaście pojazdów latających może powodować takie zaburzenia kwantowe? – powątpiewał Orphu. – Nie zostawiają śladów w widmie elektromagnetycznym, a z całą pewnością nie mają napędu chemicznego.
– Nie – odparł Koros III. – Te pojazdy poruszają się wprawdzie w obrębie pola fazowego, ale to nie one je generują. W każdym razie nie tylko one. Musi być inne źródło.
Mahnmut przez dobrą minutę przyglądał się nałożonej na obraz z teleskopu mapie widma kwantowego, zanim podsunął rozwiązanie, które rozważał od paru dni:
– Może skontaktować się z nimi przez radio? Albo w inny sposób? Moglibyśmy wyjść z ukrycia i wylądować na szczycie Olympus Mons, pokazać się jako przyjaciele, nie szpiedzy.
– Zastanawialiśmy się nad tym – przyznał Koros III. – Jednak wskutek znacznego nasilenia aktywności kwantowej uważamy, że przed podjęciem dalszych działań należy koniecznie zebrać więcej informacji.
Zebrać więcej informacji, a przy okazji podlecieć z tą bronią masowej zagłady jak najbliżej, pomyślał z goryczą Mahnmut. Nigdy nie pociągała go kariera żołnierza. Morawców nie produkowano z myślą o zastosowaniach wojskowych, a myśl, że miałby zabijać inne istoty świadome, kłóciła się z programami starymi jak cały morawiecki gatunek.
Mimo wszystko zaczął przygotowywać „Mroczną Damę” do lądowania. Przełączył batyskaf na autonomiczne zasilanie i odciął wszystkie układy podtrzymywania życia łączące go ze statkiem – zostawił tylko łącza, które miały zostać odczepione, gdy „Mroczna Dama” wynurzy się z ładowni. Batyskaf został okryty powłoką maskującą i wyposażony w umieszczone na dziobie i rufie silniki manewrowe; podczas lądowania miał nimi kierować Koros III, później zostałyby odrzucone. Ostatnim dodatkiem były podobne do bąbli na skórze batyskafu spadochrony, które spowolnią tempo spadania w marsjańskiej atmosferze. Koros III miał nadzorować ich rozwinięcie i późniejsze odłączenie. Dopiero w oceanie Mahnmut odzyska władzę nad batyskafem.
– Schodzę do batyskafu – zapowiedział z mostku Koros III.
– Zezwalam na wejście na pokład – odpowiedział Mahnmut, chociaż Koros nie prosił o pozwolenie; nie pochodził z Europy i nie znał protokołu. Zaświeciła się lampka ostrzegawcza: wrota ładowni otwierały się, aby Koros mógł dostać się do batyskafu.
Mahnmut przełączył się na inną kamerę. Na ekranie pojawił się Orphu, który od razu zauważył, że ktoś go obserwuje.
– Do zobaczenia za jakiś czas, przyjacielu – powiedział. – Jeszcze się spotkamy.
– Mam taką nadzieję.
Mahnmut otworzył dolną śluzę batyskafu i przygotował się do odcięcia ostatnich łączy.
– Zaczekajcie – odezwał się Ri Po. – Właśnie wychodzimy zza krawędzi tarczy planety.
Koros III cofnął się od włazu i wrócił na swoje miejsce przy konsoli. Mahnmut zdjął palec z detonatora ładunku, który miał odstrzelić przewody.
Zza brzegu marsjańskiej tarczy coś się wynurzało – na razie obiekt był widoczny jedynie jako plamka na radarze. Teleskop dopiero próbował go namierzyć.
– Musiał wylecieć z Olympus Mons, kiedy straciliśmy go z oczu – zauważył Orphu.
– Spróbuję go wywołać – powiedział Ri Po.
Mahnmut śledził transmisję na wszystkich częstotliwościach. Punkcik na radarze nie odpowiadał.
– Wy też to widzicie? – spytał Koros III.
Mahnmut widział. Obiekt miał niespełna dwa metry długości. Był to odkryty rydwan, pozbawiony koni, ale za to otoczony świetlistym polem siłowym. W pojeździe znajdowały się dwie humanoidalne istoty – mężczyzna i kobieta. Kobieta najwyraźniej nim kierowała, mężczyzna zaś, wyższy od niej, stał ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, zupełnie jakby widział statek morawców, okryty powłoką maskującą i odległy o osiem tysięcy kilometrów. Kobieta była wysoką blondynką o iście królewskiej posturze. Mężczyzna miał krótkie, szpakowate włosy i brodę.
Orphu parsknął śmiechem.
– Wygląda jak Bóg z książkowych ilustracji – zadudnił. – Ale tej jego dziewczyny nie znam.
Mężczyzna, jak gdyby w odpowiedzi na kpiny morawca, podniósł rękę.
Ekran rozbłysnął oślepiająco i zgasł. Gwałtowne szarpnięcie wcisnęło Mahnmuta w pasy fotela przeciążeniowego. Statek zadygotał dwukrotnie i wpadł w chaotyczny korkociąg. Siła odśrodkowa miotała Mahnmutem na wszystkie strony.
– Jesteście tam? – zawołał na wszystkich kanałach. – Słyszycie mnie?!
Przez parę sekund słyszał tylko szum. Dopiero po chwili rozległ się trzask zakłóceń i zgłosił się Orphu:
– Słyszę cię, przyjacielu.
– Nic ci się nie stało? Co się dzieje ze statkiem? Strzeliliśmy do nich?
– Jestem uszkodzony i nic nie widzę – odpowiedział Orphu wśród szumów i trzasków. – Ale widziałem, co się stało, zanim błysk mnie oślepił. Nie strzelaliśmy. A co do statku... Została połowa...
– Połowa? – powtórzył bezmyślnie Mahnmut. – Jak to...
– To musiała być lanca laserowa. Mostek zniknął razem z Korosem i Ri Po. Po prostu wyparował. Straciliśmy cały dziób. Górna część kadłuba jest nadtopiona. Statek koziołkuje z częstotliwością około dwóch obrotów na sekundę i właśnie zaczyna się rozpadać. Mam pęknięty korpus, straciłem silniki manewrowe i większość manipulatorów. Tracę zasilanie. Odłącz batyskaf. Pospiesz się!
– Nie umiem! – wrzasnął Mahnmut. – To Koros miał kierować tą operacją! Nie wiem jak...
Statkiem znowu szarpnęło i łączność została przerwana. Słysząc narastający syk, Mahnmut zdał sobie sprawę, że kadłub statku gotuje się wokół niego. Przełączył się na kamery batyskafu: ze wszystkich stron otaczała go rozżarzona plazma.
„Mroczna Dama” zaczęła się miotać na wszystkie strony, chociaż trudno było Mahnmutowi stwierdzić, czy podąża za ruchami statku, czy koziołkuje już na własną rękę. Włączył kolejne kamery, silniki manewrowe i system kontroli zniszczeń. Połowa układów została uszkodzona albo reagowała z opóźnieniem.
– Orphu? – Nikt nie odpowiedział. Mahnmut włączył masery bezkierunkowe, zaczął też przeczesywać przestrzeń skoncentrowaną wiązką radiową. – Orphu?
Brak odpowiedzi. Wstrząsy stawały się coraz gwałtowniejsze. Ładownia, w której spoczywał batyskaf – hermetycznie zamknięta w oczekiwaniu na przybycie Korosa – nagle się rozszczelniła. „Mroczną Damą” szarpnęło.
– Idę po ciebie, Orphu – zawołał Mahnmut. Otworzył śluzę i wypiął się z pasów. Gdzieś za jego plecami – na statku albo w samej „Mrocznej Damie” – rozległ się wybuch. Podmuch eksplozji cisnął morawcem o panel sterowniczy i zepchnął go w ciemność.
Rano, po pysznym śniadaniu, przyrządzonym przez służki matki Daemana w jej mieszkaniu nad kraterem, Ada, Harman, Hannah i Daeman przefaksowali się na miejsce ostatniego Palenia Człowieka. Faksowęzeł był – co zrozumiałe – jasno oświetlony, ale poza obrębem okrągłego pawilonu panowała noc i hulał wiatr, którego zawodzenie dało się słyszeć nawet przez półprzepuszczalne pole siłowe. Harman spojrzał na Daemana.
– Wpisałem kod, jaki mam na mapie: dwa, jeden, osiem, sześć. Miejsce się zgadza?
– Przecież to zwykły faksowęzeł – jęknął Daeman. – One wszystkie wyglądają podobnie. W dodatku na dworze jest ciemno, a w środku jesteśmy tylko my. Jak mam rozpoznać miejsce, w którym byłem osiemnaście miesięcy temu za dnia, otoczony tłumem ludzi?
– Kod wydaje mi się znajomy – wtrąciła Hannah. – Podróżowałam razem z innymi, ale pamiętam, że kod węzła był wysoki. Nigdy przedtem nie faksowałam się do węzła z tak wysokim numerem.
– A ile lat wtedy miałaś? Siedemnaście? – zapytał z przekąsem Daeman.
– Trochę więcej – odparła spokojnie dziewczyna.
W przeciwieństwie do bladego, sflaczałego Daemana była opalona i muskularna. Daeman, jakby nagle dotarła do niego ta różnica, cofnął się o krok – chociaż nie słyszał, żeby ludzie bili się poza spektaklem turyńskim.
Ada udała, że nie słyszy tej rozmowy. Podeszła na skraj pawilonu i przytknęła palce do pola siłowego, które zafalowało pod jej dotykiem, ale nie ustąpiło.
– Pole jest nieprzenikliwe – stwierdziła. – Nie wyjdziemy stąd.
– Nie gadaj bzdur. – Harman dołączył do niej i razem zaczęli napierać na niewidzialną ścianę, pchać ją i szturchać. Bariera, choć elastyczna, wcale nie zamierzała ustąpić. Nie była więc wcale półprzepuszczalna, w każdym razie nie dla ludzi.
– Nigdy o czymś takim nie słyszałam – zdziwiła się Hannah, uderzając barkiem w zaporę. – Jaki sens ma zamykanie platformy faksu polem siłowym?
– Jesteśmy w pułapce! – Daeman przewrócił oczami. – Jak szczury!
– Kretyn – mruknęła Hannah. Tego dnia wyjątkowo nie mogli się z Daemanem dogadać. – Zawsze możesz się wyfaksować z powrotem. Portal masz za plecami. Przecież działa.
Jakby dla potwierdzenia jej słów dwa kuliste służki uniwersalne wynurzyły się z rozedrganego portalu i podleciały do ludzi.
– Pole nie pozwala nam opuścić węzła – poskarżyła się im Ada.
– Wiemy o tym, Ada Uhr – odparł jeden z automatów. – Przepraszamy, że nie przybyliśmy z pomocą wcześniej. Ten węzeł jest... rzadko używany.
– No i co z tego? – Harman skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał spode łba na służka. Druga z maszyn podfrunęła do umieszczonego w białej kolumnie schowka. – Od kiedy to faksowęzły odcina się od świata zewnętrznego?
– Jeszcze raz przepraszam, Harman Uhr – odparła maszyna tym prawie męskim głosem, jakiego używały wszystkie uniwersalne służki. – O tej porze roku klimat w tej okolicy jest niezwykle surowy. Gdyby wyszli państwo na zewnątrz bez termoskór, mieliby państwo niewielkie szansę przeżycia.
Drugi służek wyjął ze schowka cztery cieńsze od papieru skafandry molekularne i rozdał je ludziom. Daeman wziął termoskórę do ręki i spojrzał na nią podejrzliwie.
– To ma być żart?
– Nie – uspokoił go Harman. – Już coś takiego nosiłem.
– Ja też – zawtórowała mu Hannah.
Daeman rozwinął termoskórę. Miał wrażenie, że trzyma w palcach obłok dymu.
– Nie dam rady włożyć tego na ubranie.
– Nie musisz. Skafander powinien przylegać do skóry. Kaptur nie utrudnia widzenia ani słyszenia.
– A możemy założyć ubranie na wierzch? – spytała Ada z odcieniem niepokoju w głosie. Po nocnym akcie ekshibicjonizmu, z którego nic nie wynikło, nie miała ochoty na dalsze przygody. W każdym razie nie na golasa.
– Poza obuwiem lepiej byłoby nie wkładać odzieży wierzchniej, Ada Uhr – odparł pierwszy służek. – Termoskóra działa najlepiej, kiedy nic nie utrudnia osmozy. Okrycie wierzchnie zmniejszyłoby jej skuteczność.
– To chyba jednak jest żart – stwierdził Daeman.
– Moglibyśmy wrócić do domu i włożyć zimowe ubrania – zasugerował Harman. – Chociaż przypuszczam, że nie na wiele by się zdały w tutejszych warunkach. – Zerknął na migotliwą barierę energetyczną. Skowyt wiatru brzmiał przerażająco.
– Rzeczywiście – przytaknął drugi służek. – Standardowe kurtki, płaszcze i czapki nie sprawdziłyby się w Suchej Dolinie. Jeżeli sobie państwo życzą, możemy w ciągu pół godziny sprokurować dyskretniejsze stroje zimowe.
– Do diabła z nimi! – burknęła Ada. – Chcę zobaczyć, co jest na zewnątrz.
Wyszła na środek pawilonu, obok portalu, i zaczęła się rozbierać. Hannah poszła w jej ślady: ściągnęła kurtkę i jedwabne, bufiaste spodnie.
Daeman przez chwilę gapił się bezczelnie – do czasu, aż Harman wziął go pod łokieć, zaprowadził na drugą stronę pawilonu i też zaczął zdejmować ubranie. Daeman nie rezygnował: nawet rozbierając się, zerkał przez ramię na kobiety. Skóra Ady w świetle umieszczonych pod sufitem lamp przybrała ciepły odcień. Hannah była szczupła, silna i opalona. Naciągając termoskórę na uda, podniosła na chwilę głowę i napotkała spojrzenie Daemana, który natychmiast spuścił wzrok.
Kiedy znów zebrali się na środku pawilonu, odziani tylko w buty i termoskóry, Ada parsknęła śmiechem.
– Lepiej wszystko widać, niż gdybyśmy byli całkiem nadzy.
Daeman niepewnie przestępował z nogi na nogę, zakłopotany prawdziwością jej słów. Harman tylko się uśmiechnął. Termoskóry bardziej przypominały warstwę farby niż ubranie.
– Dlaczego mamy różne kolory? – zainteresował się Daeman. Ada była żółta, Hannah pomarańczowa, Harman jaskrawoniebieski, a on sam zielony.
– Łatwiej będzie się państwu rozpoznawać – odpowiedział służek, jakby pytanie było skierowane właśnie do niego.
Ada znów się roześmiała. Jej swobodny, beztroski śmiech wywołał podejrzliwe spojrzenia mężczyzn.
– Przepraszam... Miałam na myśli... Przecież nawet z daleka widać, kto jest kto.
Harman przytknął niebieską dłoń do bariery energetycznej.
– Teraz już możemy wyjść?
Służki nie zareagowały, ale pole siłowe zadrżało i ręka Harmana przeszła przez nie na wylot. Kiedy zrobił krok do przodu, wyglądało to tak, jakby zanurzał się w srebrzystym wodospadzie.
Służki wyleciały za nimi z pawilonu. Na zewnątrz panowała wietrzna noc.
– Nie potrzebujemy eskorty – zauważył Harman.
Daeman zauważył, że wiatr zagłusza jego słowa, a mimo to doskonale je słychać w kapturze termoskóry. Skafandry musiały mieć wbudowany jakiś system łączności.
– Proszę o wybaczenie, Harman Uhr, ale myli się pan. Tu jest ciemno.
Promienie padające z reflektorów wbudowanych w korpusy maszyn oświetlały okoliczny nierówny teren. Harman pokręcił głową.
– Używałem już termoskór w wysokich górach i na dalekiej północy. W obiektywach kapturów są wbudowane wzmacniacze świetlne. – Sięgnął do skroni, jakby czegoś tam szukał. – O, już. Widzę doskonale. Gwiazdy są cudowne.
– O rety... – szepnęła Ada, kiedy uruchomiła noktowizję.
Teraz Sucha Dolina ukazała się jej oczom w całej okazałości; każda skała i każdy głaz wyraźnie odcinały się od tła. Kiedy podniosła głowę, widok gwiazd zaparł jej dech w piersi. Spojrzała w bok: jasno oświetlony pawilon faksu buchał światłem jak rozpalony piec. Termoskóry jarzyły się kolorowym blaskiem.
– Jakie to... cudowne – stwierdziła Hannah.
Skacząc po kamieniach, oddaliła się od reszty. Znajdowali się na dnie szerokiej, skalistej doliny o łagodnych zboczach. Wyżej ciągnęły się błękitnobiałe śniegi. Chmury jak fosforyzujące owce chwilami przesłaniały gwiazdy. Wiatr wył potępieńczo i siekł ich chronione membranami ciała.
– Zimno mi – powiedział Daeman, drepcząc w miejscu. Na nogach miał cienkie pantofle.
– Możecie wrócić do pawilonu – oznajmił służkom Harman. – Damy sobie radę bez was.
– Bez urazy, Harman Uhr, ale mamy wbudowany program ochrony istot ludzkich. Nie możemy państwa zostawić samych w Suchej Dolinie. Moglibyście zabłądzić albo zrobić sobie krzywdę. Jeśli jednak takie jest państwa życzenie, możemy utrzymywać stały dystans stu metrów.
– Takie jest nasze życzenie. I wyłączcie te cholerne lampki! Oślepiacie nas, kiedy mamy włączoną noktowizję.
Służki wykonały polecenie i cofnęły się w okolice pawilonu. Hannah ruszyła przodem, pozostali szli za nią. W dolinie nie rosły drzewa ani trawa, nie było w ogóle śladów życia – jeśli nie liczyć czterech kolorowych sylwetek ludzkich.
– Czego szukamy? – spytała Hannah. Przeszła na drugą stronę rowu, który w lecie mógł być łożyskiem strumienia. O ile lato w ogóle gościło w tej dolinie.
– Czy znajdujemy się w miejscu ostatniego Palenia Człowieka? – zapytał Harman.
Daeman i Hannah jak na komendę rozejrzeli się dookoła.
– Być może – przytaknął z wahaniem Daeman. – Tylko że wtedy wszędzie stały namioty, pawilony, kopuły mieszkalne, dolina była nakryta polem siłowym. Poza tym te grzejniki, Palenie Człowieka, wieczny dzień... Wszystko wyglądało inaczej. I nie było tak zimno. – Cały czas ostrożnie przestępował z nogi na nogą.
– Hannah? – odezwał się Harman.
– Nie jestem pewna. Dolina na pewno była skalista i odludna, ale... Daeman ma rację. W świetle dnia i z tłumem ludzi wyglądała inaczej. Sama nie wiem.
– Proponuję się rozdzielić. – Ada przejęła inicjatywę. – Poszukajmy śladów Palenia Człowieka: resztek po ogniskach, kopczyków kamieni, czegokolwiek... Wątpię, żebyśmy dziś znaleźli tu tę twoją wędrującą Żydówkę, Harmanie.
– Ćśśś... – Harman obejrzał się na trzymające się z daleka służki, ale zaraz zdał sobie sprawę, że przecież i tak rozmawiają na niekodowanym paśmie. – No dobrze – westchnął. – Rozdzielmy się, rozstawmy w tyralierę co pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów. Szukamy czegoś, co...
Urwał w pół zdania. Z bocznego wąwozu wynurzyła się olbrzymia, na wpół humanoidalna sylwetka, która znajomym, niezgrabnym krokiem zaczęła przemierzać usłany kamieniami teren. Kiedy od ludzi dzieliło ją dziesięć metrów, Harman znów się odezwał:
– Wracaj. Nie potrzebujemy wojniksów.
Odpowiedział mu jeden ze służków:
– Będziemy nalegać, panie i panowie. – Głos rozbrzmiał wyraźnie w uszach ludzi, chociaż kulisty automat unosił się w powietrzu daleko za ich plecami. – To najbardziej odludny i niebezpieczny ze znanych faksowęzłów. Nie możemy dopuścić do tego, by komuś stała się krzywda, nawet jeśli prawdopodobieństwo takiego zdarzenia jest niewielkie.
– Są tu dinozaury? – zapytał spięty Daeman. Ada roześmiała się głośno i szeroko rozłożyła ręce.
– Wątpię. Musiałby się tu uchować jakiś rekombinowany zimowy gatunek, o którym w życiu nie słyszałam.
– Wszystko jest możliwe. – Hannah wskazała ogromny głaz, leżący pięćdziesiąt metrów dalej, u wylotu następnego bocznego wąwozu. – To by przecież mógł być alozaur, który tylko czeka, aż podejdziemy bliżej.
Daeman cofnął się, potknął o kamień i omal nie przewrócił.
– Tu nie ma dinozaurów – stwierdził Harman. – Na takim mrozie nic by nie wyżyło. Kto mi nie wierzy, niech zdejmie na chwilę kaptur.
Ledwie Ada, Hannah i Daeman zsunęli kaptury, w słuchawkach rozległy się ich rozpaczliwe krzyki.
– Trzymaj się z tyłu, dopóki cię nie wezwiemy – rozkazał wojniksowi Harman.
Wojniks posłusznie cofnął się o dziesięć metrów.
Ruszyli w górę doliny – czyli na północny zachód, jak podpowiadały wyświetlone na dłoniach kierunkowskazy. Nawet gwiazdy zdawały się drżeć, targane huraganowym wiatrem. Niejednokrotnie musieli kryć się w cieniu olbrzymich głazów, żeby przeczekać uderzenie wichury. Kiedy podmuchy słabły, rozdzielali się i szli dalej.
– Coś znalazłam – oznajmiła nagle Ada.
Pozostała trójka podbiegła do niej. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to zwykły kamień” ale z bliska Daeman zaczął rozróżniać delikatną sierść, dziwne wypustki i czarne otwory, przypominające oczodoły. Stworzenie wyglądało jak sfatygowana, drewniana rzeźba.
– To foka – stwierdził Harman.
Hannah uklękła i dotknęła nieruchomego ciała.
– A co to jest foka?
– Rodzaj wodnego ssaka. Widywałem foki na wybrzeżu, z dala od faksowęzłów. – Ukucnął i również dotknął martwego zwierzęcia. – Zasuszyła się... Została, jak to się mówi, zmumifikowana. Może tu leżeć od setek lat. Albo od tysięcy.
– To znaczy, że jesteśmy blisko wybrzeża – skonkludowała Ada. Harman wstał i rozejrzał się.
– Niekoniecznie.
– Ej! – zawołał nagle Daeman. – Pamiętam ten głaz! Obok niego w namiocie była piwiarnia! – Ruszył w stronę głazu spoczywającego u stóp ściany wąwozu.
– Jesteś pewien? – spytała Ada, kiedy go dogoniła.
Potężny skalny blok sterczał pionowo, wznosząc się ku świecącym lodowato gwiazdom i pędzącym po niebie chmurom. Wszyscy zaczęli szukać śladów namiotów, ognisk, kolein wyrytych kołami kabrioletów – ale na próżno.
– Minęło półtora roku – przypomniał Harman. – Służki wszystko posprzątały...
– O Boże... – jęknęła Hannah.
Wszyscy odwrócili się w jej stronę. Dziewczyna w pomarańczowym kombinezonie patrzyła w niebo. Odruchowo podnieśli wzrok, kątem oka dostrzegając pląsające po okolicznych kamieniach plamy barwnego światła.
Niebo ożyło kurtynami migoczących, roztańczonych świateł, słupów błękitu, żółci i czerwieni.
– Co to jest? – wyszeptała Ada.
– Nie wiem – odparł równie cicho Harman. Światła płynęły po niebie wężowym ruchem. Zdjął kaptur termoskóry. – Mój Boże, nawet bez noktowizji wygląda niesamowicie. Chyba widziałem już coś takiego, dawno temu, kiedy...
– Służki! Co to za światła? – zapytał Daeman.
– Zjawisko atmosferyczne, będące efektem oddziaływania pochodzących ze Słońca naładowanych cząstek z ziemskim polem elektromagnetycznym – odpowiedziała maszyna. – Nie zachowały się szczegółowe naukowe wyjaśnienia tej osobliwości, ale nadawano jej różne nazwy, między innymi...
– Dobrze, dobrze... – przerwał służkowi Harman i naciągnął kaptur. – Wystarczy. Patrzcie!
Na skalnym bloku widać było dziwne rysy. Raczej nie mogły powstać w naturalny sposób.
– A to co znowu? – zdziwiła się Ada. – Nie wygląda jak te symbole z książek.
– Nie – zgodził się z nią Harman.
– Pozostałość po Paleniu Człowieka? – zasugerowała Hannah.
– Nie przypominam sobie, żebym je tu widział – mruknął Daeman. – Może po zakończeniu imprezy służki niechcący zarysowały jego powierzchnię, na przykład przy transporcie sprzętu?
– To możliwe – przyznał Harman.
– Szukamy dalej? – spytała Ada. – Może znajdziemy ślady pobytu tej waszej kobiety. Albo chociaż ślady Palenia Człowieka, jakiś popiół czy coś.
– Przy takim wietrze? – prychnął Daeman. – I to po półtora roku?
– Palenisko w zagłębieniu terenu. Moglibyśmy...
– Nie – przerwał Adzie Harman. – Nic tu nie znajdziemy. Faksujmy się lepiej gdzieś, gdzie jest ciepło, i chodźmy na lunch.
Ada spojrzała na niego podejrzliwie, ale nic nie powiedziała. Służki podfrunęły bliżej, wojniks również się przysunął.
– Wracamy – wyjaśnił Harman bliższej z maszyn. – Możecie nam oświetlić drogę do pawilonu.
W Ułanbacie było wczesne popołudnie. Na siedemdziesiątej dziewiątej kondygnacji Niebiańskich Kręgów, gdzie wciąż trwało przyjęcie z okazji drugiej dwudziestki Tobiego, tłoczyło się jak zwykle – około setki gości. Wiszące ogrody szeleściły i szemrały w podmuchach zefirku wiejącego znad czerwonawej pustyni. Liczni młodzi ludzie, którzy zauważyli kilkudniową nieobecność Daemana, witali się z nim wylewnie, ale on szedł za Harmanem, Hannah i Adą, aż znaleźli na długim stole bankietowym gorące przekąski i schłodzone wino. Potem Harman wyciągnął ich z tłumu i zaprowadził do kamiennego stołu pod niskim murkiem, okalającym cały teren. Dwieście pięćdziesiąt metrów niżej karawany wielbłądów – kierowane przez służki i eskortowane przez wojniksy – przemierzały Trakt Gobijski.
– O co chodzi? – zapytała Ada, kiedy usiedli w cieniu i zaczęli jeść. – Wiem, że coś się stało.
Harman już chciał odpowiedzieć, ale powstrzymał się i poczekał, aż minie ich przelatujący obok służek.
– Zastanawiacie się czasem, czy służek, który was obsługuje, nie jest tym samym, którego przed chwilą widzieliście w zupełnie innym miejscu? Są takie podobne...
– Bzdura – stwierdził Daeman, który między jednym i drugim kęsem mięsa z kurzej nóżki oblizywał palce i popijał wino.
– Być może.
– Co cię tam tak poruszyło? – dopytywała się Hannah. – Te rysy na kamieniu?
– To były liczby. Daeman się roześmiał.
– Wcale nie. Wiem, jak wyglądają liczby. Wszyscy wiemy. To nie były liczby.
– Były. Zapisane słowami.
– Nie przypominały tych zawijasów z książek – zauważyła Ada. – No wiesz, słów.
– Nie, nie przypominały, bo to pismo odręczne. Litery były baloniaste, połączone i trochę zatarte przez wiatr, ale udało mi się je odczytać. Pewnie wyryto te słowa przy okazji Palenia.
– Słowa! – parsknął Daeman. – Przecież dopiero co mówiłeś, że to liczby.
– Co tam było napisane? – zniecierpliwiła się Hannah. Harman rozejrzał się ostrożnie.
– Osiem, osiem, cztery, dziewięć – wyszeptał. Ada pokręciła głową.
– To brzmi jak kod faksowęzła, ale jest za wysoki. Nie słyszałam o węźle, którego kod zaczynałby się od dwóch ósemek.
– Bo takich nie ma – zgodził się z nią Daeman.
– Może i nie. – Harman wzruszył ramionami. – Ale kiedy zjemy, zamierzam przejść się do tutejszego węzła i sprawdzić.
Ada zapatrzyła się w przestrzeń. Na niebie było widać pierścienie, dwie mlecznobiałe pręgi, przecinające błękitny firmament.
– Czy to dlatego postanowiłeś zatrzymać termoskóry, zamiast je wyrzucić, jak kazały nam służki?
– Nie wiedziałem, że zauważyłaś. – Harman uśmiechnął się i napił wina. – Starałem się zachować dyskrecję, ale pewnie kiepski ze mnie konspirator. Dobrze przynajmniej, że służki już sobie poszły.
Jakby na dany sygnał, jedna z usługujących przy stole maszyn zaczęła dolewać im wina. Unosiła się za murkiem, dwieście pięćdziesiąt metrów nad żółtoczerwonym piaskiem, a jej delikatne dłonie w białych rękawiczkach uzupełniały zapas trunku w kieliszkach.
Gdyby Harman nie uparł się, żeby przed faksowaniem przebrali się w termoskóry i ukryli je pod zwykłym ubraniem, mogliby zginąć.
– Na Boga! – wykrzyknął Daeman. – Co to za miejsce? Co się dzieje?!
Nie było pawilonu. Kod 8849 zaprowadził ich prosto w ciemność i chaos. Wiatr zawodził przeraźliwie, pod stopami mieli lód i przy każdym kroku w skowyczącej ciemności wpadali na jakieś ostre, kanciaste obiekty. Portal faksowy zniknął.
– Ada! – zawołał Harman. – Światło!
Nawet gdyby zdążyli założyć kaptury, w tej przestrzeni nie było światła, które noktowizory mogłyby wzmocnić.
– Właśnie... próbuję... włączyć... Jest!
Promień światła z pożyczonej od Tobiego latarki przeciął mrok i padł na otwarte drzwi. Futryna była oblodzona, obwieszona metrowej długości soplami i wrośnięta w płożące się po ziemi lodowe fale. Ada skierowała latarkę w bok, na trzy zastygłe w zdumieniu twarze przyjaciół.
– Nie ma pawilonu – stwierdził Harman.
– W każdym faksowęźle jest pawilon – zaprotestował Daeman. – Portale bez pawilonów nie istnieją. Mam rację?
– Kiedyś było inaczej. Istniały tysiące prywatnych węzłów.
– O czym on mówi? Wynośmy się stąd!
Ada poświeciła w mrok. Znajdowali się w małym pomieszczeniu, w którym lód skuł ściany, lady i regały. Nigdzie nie było widać portalu ani platformy faksowej, zwykle znajdującej się na środku pawilonu – to zaś oznaczało, że droga powrotu jest dla nich zamknięta. Miliony lodowych igiełek tańczyły w snopie światła. Na zewnątrz szalała zamieć.
– Mówiłeś to już wcześniej, Daemanie, ale dopiero teraz faktycznie masz rację – zauważył Harman.
– O czym? Nie przypominam sobie...
– Powiedziałeś, że wpadliśmy w pułapkę. Jak szczury.
Daeman rozdziawił usta. Snop światła przesuwał się po zalodzonych ścianach. Wiatr zawodził wściekle.
– Gwiżdże jak w Suchej Dolinie – mruknęła Hannah. – Ale tam nie było żadnych zabudowań. A może się mylę?
– Raczej nie. Mimo to przypuszczam, że w dalszym ciągu jesteśmy na Antarktydzie.
– Gdzie? – Daeman zaszczękał zębami. – Co to jest anta... Antarktyda?
– Lodowaty kontynent, który odwiedziliśmy dziś rano – przypomniała mu Ada i wyszła za drzwi, na chwilę zostawiając pozostałą trójkę w ciemnościach. – Tu jest korytarz. Chodźcie, tylko patrzcie pod nogi. Na podłodze jest chyba z pół metra śniegu i lodu.
Zmrożony korytarz prowadził do zmrożonej kuchni, ta otwierała się na zmrożoną jadalnię, gdzie wokół poprzewracanych mebli utworzyły się zaspy. Ada poświeciła po oknach, powleczonych potrójną warstwą lodu.
– Chyba wiem, gdzie jesteśmy – szepnął Harman.
– To nieistotne – ucięła Hannah. – Powiedz lepiej, jak się stąd wydostać?
– Zaraz. – Ada opuściła latarkę. Odbite od lodu rozproszone światło padło na twarze. – Chcę usłyszeć, gdzie według Harmana jesteśmy.
– Zgodnie z legendą kobieta, której szukam, Żydówka Wieczna Tułaczka, miała domicyl w kraterze Erebusa, wulkanu na Antarktydzie.
– W Suchej Dolinie? – upewnił się Daeman, oglądając się przez ramię. – Boże, jak tu zimno!
Hannah prześliznęła się po lodzie z taką szybkością, że odruchowo cofnął się i omal nie stracił równowagi.
– Załóż kaptur, głuptasie. Wszyscy załóżcie. Odmrozimy się bez kapturów. Poza tym przez głowę traci się mnóstwo ciepła.
Wyciągnęła zaplątany w koszulę kaptur termoskóry Daemana i nasunęła mu go na głowę. Pozostali wzięli z niej przykład.
– Od razu mi lepiej – przyznał Harman. – Nareszcie coś widzę. I słyszę. Słuchawki tłumią odgłosy wichury.
– Powiedziałeś, że ta kobieta mieszkała w wulkanie nieopodal Suchej Doliny, tak? Na tyle blisko, żebyśmy mogli piechotą dojść do tamtego faksowęzła?
– Nie wiem! – Harman rozłożył bezradnie ręce. – Pomyślałem, że to by wyjaśniało, skąd się wzięła na Paleniu Człowieka. Mogłaby po prostu przyjść pieszo. Ale nie znam geografii Antarktydy. Od Suchej Doliny może nas dzielić równie dobrze kilometr, jak i tysiąc kilometrów.
Daeman spojrzał na ciemne, zalodzone okna. Pancerne szyby zdawały się uginać pod naporem huraganu.
– Ja stąd nie wyjdę – oznajmił oschle. – Za żadne skarby.
– Wyjątkowo muszę się z tobą zgodzić – poparła go Hannah.
– Nic z tego nie rozumiem – poskarżyła się Ada. – Powiedziałeś, że ta kobieta mieszkała tu dawno temu, przed wiekami. Jak to możliwe, żeby...
– Nie wiem.
Harman wziął od Ady latarkę i zapuścił się w następny korytarz. Wszędzie zalegały zwały śniegu, a po chwili drogę zagrodziły mu białe pręty, podobne do krat więziennej celi. Wrócił do ośnieżonej jadalni, wziął najcięższy mebel, jaki udało mu się wyrwać z lodu (był to masywny stół, który postradał przy tej okazji nogi) i zaczął nim wyłamywać grube sople, wyrąbując sobie ścieżkę w zasypanym śniegiem korytarzu.
– Co robisz? – zawołał Daeman. – Po co chcesz tam iść? Od miliona lat nie było tu żywej duszy. Pozamarzamy tylko...
Harman kopniakiem wyłamał drzwi w końcu korytarza. Z drugiej strony buchnęło światło. I fala ciepła. Troje jego towarzyszy dołączyło do niego tak szybko, jak tylko pozwalało na to zdradzieckie podłoże.
Pokój przypominał pomieszczenie, do którego się przefaksowali: nie miał okien i mierzył mniej więcej pięć na pięć metrów, był jednak ogrzewany, oświetlony i wolny od śniegu i lodu. W dodatku większość miejsca zajmowała owalna, metalowa machina, której korpus miał długość ponad czterech metrów. Unosiła się bezszelestnie jakiś metr nad betonową posadzką, otulona od góry migotliwą powłoką pola siłowego. Na jej górnej powierzchni znajdowało się sześć wgłębień wyłożonych czarnym, miękkim materiałem. Rozmiarami odpowiadały wielkości ludzkiego ciała. Na wysokości rąk człowieka, który by się w nich położył, znajdowały się krótkie, pionowe uchwyty.
– Chyba ktoś się tu spodziewał dwojga gości więcej – szepnęła Hannah.
– Co to właściwie jest? – spytał Daeman.
– Wydaje mi się, że sonik. SPL – odparł półgłosem Harman.
– Że co? Co to za nazwy?
– Nie wiem, ale w zapomnianej erze ludzie umieli czymś takim latać. Harman dotknął pola siłowego, które niczym rtęć rozstąpiło się pod jego palcami, opłynęło mu dłoń, sięgnęło do przegubu.
– Uważaj! – krzyknęła Ada.
Harman uklęknął, a po chwili położył się na brzuchu w jednym z zagłębień. Tył jego głowy i plecy ledwie wystawały ponad górną powierzchnię maszyny.
– W porządku – powiedział. – Tu jest całkiem wygodnie. I ciepło. Ten argument wszystkim przemówił do wyobraźni. Ada pierwsza poszła w ślady Harmana: wyciągnęła się na brzuchu w drugim zagłębieniu i oparła dłonie na uchwytach.
– To są stery?
– Nie mam pojęcia – przyznał Harman, kiedy Hannah i Daeman również umościli się w swoich leżankach. Dwa zagłębienia w tylnej części pojazdu pozostały puste.
– Nie umiesz tym latać? – Tym razem głos Ady zdradzał napięcie. – Nie czytałeś o tym w książkach?
Harman pokręcił głową.
– No to po co tu wleźliśmy?
– Żeby poeksperymentować.
Harman odkręcił górną część prawego drążka i nacisnął znaleziony pod spodem czerwony guzik.
Ściana przed nimi zniknęła, jakby huragan porwał ją i uniósł w otchłań antarktycznęj nocy. Do środka wpadł niesiony lodowatym wiatrem tuman śniegu. Ciepło zostało błyskawicznie wyssane na zewnątrz, wokół nich szalała polarna burza śnieżna.
Harman otworzył usta, ale nie zdążył już powiedzieć: „Trzymajcie się mocno!”, bo sonik z niewiarygodną szybkością śmignął na dwór. Pasażerowie i tak kurczowo ścisnęli uchwyty, gdy przyspieszenie wcisnęło im stopy w korpus pojazdu.
Bańka pola siłowego chroniła pasażerów, kiedy sonik (czy SPL, czy jak tam powinno się nazywać tę latającą machinę) wystrzelił z bielusieńkiego wulkanu. Od strony morza na stokach góry znajdowały się zrujnowane, skute lodem zabudowania. W noktowizorach widzieli resztki sosnowego lasu, który poddał się władzy żywiołów i zamarzł. Dalej, nad samym brzegiem, majaczyły przysypane śniegiem ciężkie maszyny, a za nimi rozciągało się białe, zamarznięte morze.
Sonik wyrównał lot na wysokości trzystu metrów nad powierzchnią morza i zaczął oddalać się od lądu. Harman puścił jeden z uchwytów i wywołał na dłoni funkcję kierunkowskazu.
– Północny wschód – powiedział na głos.
Nikt się nie odezwał: jego towarzysze zaciskali dłonie na uchwytach i dygotali na całym ciele; nikomu nie chciało się komentować kierunku lotu, który musiał niechybnie zakończyć się ich śmiercią. Harman przemilczał fakt, że jeśli znane mu stare mapy nie kłamały, w tym kierunku na przestrzeni tysięcy mil rozciągało się tylko morze.
Po dziesięciu minutach sonik zaczął obniżać lot. Lądolód już się skończył i znaleźli się w strefie lodu pływającego.
– Co się dzieje? – zaniepokoiła się Ada, bezskutecznie próbując ukryć drżenie głosu. – Kończy mu się energia? Paliwo... Czy co mu tam jest potrzebne...
– Nie wiem.
Sonik znów wyrównał lot, tym razem niespełna pięćdziesiąt metrów ponad falami oceanu.
– Patrzcie! – krzyknęła Hannah, puściła na chwilę uchwyt i wyciągnęła przed siebie rękę.
Ponad fale wynurzył się grzbiet olbrzymiej żywej istoty – wiekowy, obrośnięty pąklami i pomarszczony ze starości. W okularach noktowizorów ciepło emanujące z ogromnego cielska pulsowało czerwienią krwi. Naraz trysnęła fontanna wody wysoko w górę, w kierunku sonika. W powietrzu, które przenikało przez pole siłowe, dało się wyczuć rybią woń.
– Co... – zaczął Daeman.
– To chyba tak zwany... wieloryb – wyjaśnił Harman. – Ale myślałem, że wieloryby wyginęły dawno temu.
– Może postludzie sprowadzili je z powrotem – zasugerowała Ada.
– Być może.
Lecieli cały czas na północny wschód. Kiedy przez następne kilkanaście minut sonik zachowywał się przyzwoicie, pasażerowie zaczęli się rozluźniać, dostosowując się do nowej sytuacji, tak jak ich przodkowie czynili to od niepamiętnych czasów. Harman odwrócił się na bok i zerkał na gwiazdy, wyzierające chwilami zza chmur, gdy z zadumy wyrwał go okrzyk Ady:
– Patrzcie! Przed nami!
Nad ciemnym horyzontem rysowała się gigantyczna góra lodowa. Sonik leciał prosto na nią. Mijali już podobne bryły lodu, przelatywali nad nimi albo obok, ale nie widzieli jeszcze ani tak szerokiej – ta bowiem niczym niebieskobiały mur ciągnęła się na przestrzeni kilku kilometrów – ani tak wysokiej: lód sięgał znacznie powyżej dziobu sonika.
– Co robimy?
Harman pokręcił głową. Nie wiedział, z jaką prędkością lecą – żadne z nich nie podróżowało jeszcze pojazdem szybszym niż ciągnięta przez wojniksa bryczka – ale zdawał sobie sprawę, że przy takiej prędkości muszą roztrzaskać się o lód.
– Nie masz innych sterowników na uchwytach? – spytała go Hannah.
– Nie.
– Moglibyśmy wyskoczyć – zasugerował Daeman.
Leżał w zagłębieniu znajdującym się na lewo i w tył od Harmana. Sonik zachybotał się lekko, kiedy Daeman dźwignął się na czworaki, muskając głową powierzchnię pola siłowego.
– Nie – odparł z całą stanowczością Harman. – W morzu zginąłbyś najdalej po pół minucie, nawet gdyby udało ci się przeżyć sam upadek... A to wątpliwe. Połóż się.
Daeman posłuchał.
Sonik nie zamierzał zwolnić ani zmienić kursu. Lodowe urwisko, którego długość Harman oceniał na dobre trzy kilometry, zbliżało się błyskawicznie i rosło w oczach. Zanosiło się na to, że uderzą w nie w dwóch trzecich wysokości.
– Naprawdę nic nie możemy zrobić? – odezwała się Ada. Brzmiało to raczej jak stwierdzenie faktu niż pytanie.
Harman ściągnął kaptur i odwrócił się do niej. W otulonym energetyczną barierą kokpicie ziąb nie dawał się zbytnio we znaki.
– Chyba nie. Przykro mi.
Wyciągnął do niej rękę. Ada zdjęła kaptur i spojrzała Harmanowi w oczy. Ich palce splotły się na kilka sekund.
Kiedy od zderzenia z górą lodową dzieliło ich dosłownie kilkaset metrów, sonik znów zwolnił i wzniósł się wyżej. Przemknął nad krawędzią z trzymetrowym zapasem i skręcił ostro w prawo. Przelecieli ponad lodem kawałek na południe, kiedy pojazd zawisł w powietrzu i powoli wylądował. Zasyczał śnieg, topiący się pod rozgrzanym kadłubem.
Jeszcze przez chwilę wszyscy leżeli bez ruchu na swoich miejscach, z dłońmi zaciśniętymi na uchwytach, niechętni do dzielenia się swoimi myślami z resztą towarzystwa.
Nagle pole siłowe zniknęło. Lodowaty wiatr zmusił Harmana do pośpiesznego naciągnięcia kaptura. Ada natychmiast poszła w jego ślady.
– Chyba powinniśmy wysiąść, zanim ta machina postanowi wywieźć nas gdzieś indziej – zasugerowała Hannah na wspólnym kanale radiowym.
Wygramolili się z leżanek i zeszli na lód. Wiatr uderzył w nich ze zdwojoną siłą, zachwiał nimi, zelżał na chwilę – i przypuścił kolejny atak. Drobinki lodu siekły ich po ubraniach.
– Co dalej? – spytała Ada.
Jakby w odpowiedzi na jej słowa zapalił się migający w podczerwieni szpaler zimnych flar nawigacyjnych, tworzący trzymetrowej szerokości ścieżkę, która prowadziła od sonika... donikąd. Ruszyli nią, podtrzymując się wzajemnie i wspólnie opierając uderzeniom wiatru. Gdyby nie wytyczony szlak, jarzący się oślepiająco w okularach noktowizorów, odruchowo odwróciliby się plecami do wiatru i natychmiast zabłądzili. I pewnie błąkaliby się po lodowcu do chwili, aż gdzieś całkiem niedaleko spadliby z urwiska do morza.
Ścieżka kończyła się przy otworze: wykute w lodzie stopnie prowadziły w głąb góry, skąpane w podczerwonej poświacie.
– Wchodzimy? – zapytała Hannah.
– A mamy inne wyjście? – mruknął Daeman.
Schody były śliskie, ale ktoś wbił w prawą ścianę metalowe pręty z pierścieniami i umocował do nich linę, więc mieli się czego trzymać.
Harman naliczył czterdzieści stopni, zanim doszedł do litej lodowej ściany, gdzie schody skręcały w prawo. Dalsze pięćdziesiąt stopni w dół prowadziło do zakrętu w lewo, gdzie czekało ich kolejne pięćdziesiąt. Wmontowane w lód podczerwone flary oświetlały im drogę.
Wreszcie schody się skończyły i dalej oprócz czerwonych prowadziły ich flary zielone i niebieskie. Na rozwidleniach jedna z dróg zawsze była ciemna, wybierali więc tę drugą, oświetloną. W jednym miejscu korytarz lekko się wznosił, w innym zeszli dalsze kilkadziesiąt metrów w głąb. Zakręty i rozwidlenia tworzyły istny labirynt, w którym szybko stracili orientację.
– Ktoś na nas czeka – wyszeptała Hannah.
– Mam taką nadzieję – odparła Ada.
Wreszcie znaleźli się w przestronnej sali, szerokiej na trzydzieści metrów i wysokiej na dziesięć. W ścianach widniały liczne wyloty innych korytarzy – znajdowały się na różnej wysokości i były połączone lodowymi schodami. Ustawione na postumentach grzejniki jarzyły się pomarańczowo; ściany, sufit i posadzkę nabito przeróżnymi źródłami światła. Na jednej z niższych platform leżało kilka poduszek i coś, co przypominało stertę zwierzęcych skór. Obok stał niski stolik, na nim zaś miski z jedzeniem oraz dzbanki i kieliszki z napojami. Goście zgromadzili się wokół stołu, popatrując niepewnie.
– Nie bójcie się – rozległ się za ich plecami kobiecy głos. – Jedzenie nie jest zatrute.
Kobieta weszła do sali przez wysoki lodowy portal powyżej platformy i po biegnących zygzakiem schodach zeszła na jej poziom. Harman zdążył zwrócić uwagę na niezwykły kolor jej włosów – były szpakowate, a poza wyjątkowymi ekscentrykami mało kto decydował się na taką właśnie barwę – i twarz, którą, zgodnie z tym, co mówił Daeman, gęsto żłobiły zmarszczki. Kobieta wyglądała staro. Żadne z nich (poza Daemanem, który spotkał ją przy okazji Palenia Człowieka) nie widziało w życiu człowieka, który by się w taki sposób zestarzał. Na jej widok nawet dziewięćdziesięciodziewięcioletniemu Harmanowi ciarki przeszły po plecach.
Pomijając jednak podeszły wiek, prezentowała się całkiem atrakcyjnie. Miała na sobie zwyczajną niebieską tunikę, sztruksowe spodnie i ciężkie buty. Jedynym niebanalnym elementem jej stroju była zarzucona na ramiona peleryna z czerwonej wełny, o bardzo wymyślnym kroju. Za nic nie chciała ułożyć się w proste fałdy. Kiedy kobieta energicznym krokiem weszła na platformę, na której zebrali się przybysze, Harman zauważył, że trzyma w ręce jakiś ciemny, metalowy przedmiot.
Widząc jego spojrzenie, kobieta podniosła przedmiot, jakby sama pierwszy raz widziała go na oczy.
– Wiecie, co to jest?
– Nie – odparli ściszonym chórem Daeman, Ada i Hannah.
– Tak – powiedział Harman. – Jakaś broń z zapomnianej ery.
Pozostała trójka wybałuszyła oczy. Owszem, widywali broń w spektaklu turyńskim – miecze, włócznie, tarcze, łuki i strzały – nigdy jednak nie widzieli czegoś podobnego. Ten tępy, czarny przedmiot przypominał raczej maszynę.
– Zgadza się. Nazywa się pistolet i służy tylko jednemu celowi: zabijaniu.
Daeman podszedł o krok bliżej.
– Chcesz nas zabić? Po to nas tu sprowadziłaś?
Kobieta uśmiechnęła się i położyła broń na stole, obok misy z pomarańczami.
– Witaj, Daemanie. Miło cię znów widzieć, chociaż wątpię, byś pamiętał nasze ostatnie spotkanie. Byłeś w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego.
– A jednak cię pamiętam, Savi – odparł spokojnie.
– Was również witam serdecznie, Hannah, Ado i Harmanie. Przyznam, że Harman uparcie szedł moim tropem.
Usiadła na stosie skór i skinęła ręką. Przybysze pojedynczo, z wahaniem, dołączyli do niej. Wzięła do ręki pomarańczę i zaczęła ją obierać, pomagając sobie ostrym paznokciem. Goście odmówili poczęstunku.
– Nie zostaliśmy sobie przedstawieni – zauważył Harman. – Skąd zatem znasz moje imię? A właściwie: nasze imiona?
– Zostawiasz za sobą wyraźny trop, Harmanie... Jak to się teraz tytułujecie? A, już wiem: Harman Uhr.
– Jaki trop?
– Włóczysz się z dala od faksowęzłów i wojniksy muszą cię pilnować. Uczysz się czytać. Wyszukujesz i odwiedzasz nieliczne ocalałe biblioteki, także tę należącą do Ady Uhr. – Savi skinęła głową Adzie, która odpowiedziała podobnym gestem.
– Skąd wiesz, że wojniksy mnie śledzą?
– Zauważą każde niecodzienne zachowanie. – Savi podzieliła pomarańczę na cząstki, wyłożyła po dwie na kawałkach płótna i podała gościom. Tym razem nikt nie odmówił. – Ja też cię śledzę – dodała pod adresem Harmana.
– Dlaczego? – Harman odłożył swoją szmatkę na stół. – Dlaczego mnie szpiegujesz? I w jaki sposób?
– To dwa różne pytania, mój młody przyjacielu.
Harman nie mógł powstrzymać się od uśmiechu: znajomi od dawna nie nazywali go młodym.
– W takim razie odpowiedz na pierwsze: dlaczego mnie szpiegujesz?
Savi zjadła drugi kąsek pomarańczy i oblizała palce. Harman zauważył, że Ada z niekłamaną fascynacją przygląda się jej zmarszczkom i starczym plamom na dłoniach. Jeśli jednak sama Savi zwróciła na to uwagę, nie dała nic po sobie poznać.
– Harmanie... Pozwolisz, że daruję sobie Uhr? – Nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: – Jesteś obecnie jedyną istotą ludzką na Ziemi, w populacji liczącej ponad trzysta tysięcy osobników, która umie czytać. Albo która chce czytać. Jedyną oprócz mnie, ma się rozumieć.
– Ale...
– Trzysta tysięcy? – wtrąciła się Hannah. – Jest nas milion. Zawsze był nas milion.
Savi z uśmiechem pokręciła głową.
– Kto ci powiedział, moja droga, że w tej chwili na Ziemi żyje milion ludzi?
– No... nikt, ale... przecież wszyscy wiedzą...
– Właśnie: wszyscy wiedzą. A przecież nie ma jak policzyć ludzi.
– Ale kiedy ktoś przenosi się do pierścieni...
– Wtedy może się urodzić nowe dziecko – dokończyła Savi, widząc zakłopotanie Hannah. – Zgadza się. Tak to się odbywa mniej więcej od tysiąca lat. Co nie zmienia faktu, że ludzi jest znacznie mniej niż milion.
– Dlaczego postludzie mieliby nas okłamywać? – zdziwił się Daeman.
– Postludzie... – Savi uniosła brew. – Tak, postludzie. Rozmawiał pan z nimi ostatnio, Daeman Uhr?
Daeman najwyraźniej uznał, że jest to pytanie retoryczne, ponieważ nie odpowiedział.
– Ja rozmawiałam.
Zapadła cisza jak makiem zasiał. Wszyscy w milczeniu czekali na ciąg dalszy. Sam pomysł, że ktoś mógłby kontaktować się z postludźmi, dosłownie zapierał dech w piersi.
– Dawno temu – dodała Savi głosem tak cichym, że musieli się pochylić nad stołem, żeby ją usłyszeć. – Bardzo dawno temu. Przed ostatnim faksowaniem.
Jej szarobłękitne oczy, jeszcze przed chwilą tak przenikliwe, nagle się zamgliły. Harman pokręcił głową.
– Znam legendę, wiem, co mówi o tobie... o Żydówce Wiecznej Tułaczce, ostatnim człowieku z zapomnianej ery – ale jej nie rozumiem. Jak to możliwe, że przeżyłaś swoją piątą dwudziestkę?
Ada zgromiła go wzrokiem, wstrząśnięta bezczelnością tego pytania, ale Savi wcale nie była wzburzona.
– Po pierwsze: ograniczenie czasu życia do stu lat jest stosunkowo nowym wynalazkiem w dziejach ludzkości. Postludzie wpadli na ten pomysł dopiero po tym tragicznym ostatnim faksowaniu, po tym, jak schrzanili dosłownie wszystko, zmarnowali naszą przyszłość i przyszłość całej Ziemi. Wiele stuleci upłynęło od chwili, gdy dziewięć tysięcy stu trzynastu moich rodaków, którzy przeżyli pandemię rubikonu, zostało wyfaksowanych wprost w strumień neutrin, z którego nie wrócili, chociaż postludzie obiecali im, że będzie inaczej. Dopiero po tym... po tym ludobójstwie... ci wasi wspaniali postludzie odtworzyli populację waszych praprzodków i wpadli na pomysł ze stuletnim życiem i teoretyczną liczebnością populacji wynoszącą milion osobników...
Savi westchnęła ciężko, było widać, że jest bardzo poruszona. Odetchnęła głęboko i wskazała stojące na stole dzbanki.
– Jeśli macie ochotę, częstujcie się. Jest herbata, jest i mocne wino. Ja osobiście napiję się wina.
Nalała sobie drżącymi rękami i spojrzała pytająco na gości. Daeman podziękował ruchem głowy, Hannah i Ada nalały sobie herbaty, Harman przystał na kieliszek czerwonego wina.
– Zanim zboczyłam w dygresję, Harmanie, zadałeś mi dwa pytania – podjęła Savi, wyraźnie spokojniejsza. – Interesowało cię, dlaczego zwróciłam na ciebie uwagę, oraz jak to możliwe, że tak długo żyję. Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi następująco: interesuję się wszystkim tym, czym interesują się i niepokoją wojniksy. Twoje zachowanie w ostatnich latach zwróciło ich uwagę...
– Ale dlaczego moje życie miałoby je obchodzić...
Savi gestem uciszyła Hamana.
– Co do twojego drugiego pytania: żyję tak długo, ponieważ większość czasu przesypiam, a kiedy nie śpię, ukrywam się. Kiedy się przemieszczam, korzystam z sonika, takiego jak ten, którym mieliście się okazję dziś przelecieć, albo wędruję pieszo od jednego faksowęzła do drugiego.
– Nie rozumiem – odezwała się Ada. – Jakim cudem udaje ci się na piechotę przejść taki kawał drogi?
Savi wstała od stołu. Goście również.
– Zdaję sobie sprawę, młodzi przyjaciele, że macie za sobą ciężki dzień, ale jeżeli zdecydujecie się pójść za mną, czeka was jeszcze wiele niespodzianek. Jeśli wolicie zawrócić, sonik zawiezie was do najbliższego pawilonu faksowego... To chyba będzie gdzieś w dawnej Afryce. Wybór należy do was. – Spojrzała na Daemana. – Każdy musi sam zdecydować.
Hannah dopiła herbatę i odstawiła kieliszek.
– Co nam pokażesz, jeśli pójdziemy za tobą, Savi Uhr?
– Wiele rzeczy, drogie dziecko. Przede wszystkim nauczę was latać. Zobaczycie miejsca, o których nie słyszeliście, miejsca, o których nawet wam się nie śniło.
Spojrzeli po sobie. Harman i Ada zgodnie skinęli głowami.
– Wchodzę w to – stwierdziła Hannah.
Daeman przez dłuższą chwilę w milczeniu rozważał propozycję.
– Dobrze, pójdę z wami, ale zanim to zrobię, napiję się wina.
Savi napełniła mu kieliszek.
Mahnmut wyzerował wszystkie swoje układy i dokonał szybkiej oceny zniszczeń: ani jego organiczne, ani cybernetyczne elementy nie doznały uszkodzeń, które uniemożliwiałyby dalsze funkcjonowanie. Eksplozja spowodowała rozhermetyzowanie trzech przednich zbiorników balastowych batyskafu, nie naruszając dwunastu pozostałych. Mahnmut sprawdził czas: był nieprzytomny przez trzydzieści sekund przed wyzerowaniem, ale przez cały czas utrzymywał wirtualny kontakt z „Mroczną Damą” na wszystkich standardowych kanałach. Sądząc po sygnałach, batyskaf koziołkował w niekontrolowany sposób. Poza tym wykazywał drobne pęknięcie kadłuba, przeciążenie systemów obserwacyjnych i temperaturę zewnętrznej powłoki przekraczającą punkt jej wrzenia. Skarżył się także na całą masę innych dolegliwości, żadna jednak nie wymagała natychmiastowej reakcji ze strony Mahnmuta. Morawiec odświeżył połączenia wideo, ale na ekranach widział tylko rozpalone do czerwoności wnętrze ładowni, otwarte wrota i – za nimi – koziołkujące gwiazdy.
– Orphu?
Żadnej odpowiedzi ani na wspólnym paśmie, ani na wydzielonym kanale. Odbiornik maserowy milczał. Nie było nawet trzasków.
Śluza cały czas była otwarta. Mahnmut sięgnął po przenośny silnik odrzutowy, wziął zwój liny z odpornego na zerwanie mikrowłókna i wyszedł z batyskafu. Siła odśrodkowa próbowała miotać nim po całej ładowni, łapał się więc uchwytów, których położenie – po dziesiątkach lat pracy w głębinach oceanów – znał na pamięć. Znalazłszy się na powierzchni kadłuba, upewnił się, że ładownia batyskafu nadal jest otwarta, oszacował ilość potrzebnego mu miejsca i na chybił trafił wyciągnął część zgromadzonego przez Korosa III sprzętu. Odholował całą tę maszynerię jak najdalej od rozpadającego się statku i patrzył, jak nurza się w bąblach plazmy i roztopionego metalu. Nie miał pojęcia, czy wyrzucając ją, pozbywa się broni, którą Koros chciał przewieźć na Marsa (na pokładzie jego batyskafu! Niedoczekanie!), czy też pozbawia się wyposażenia niezbędnego do przetrwania na powierzchni planety, gdyby jakimś cudem udało mu się wylądować. W tej chwili nie miało to znaczenia. Potrzebował dużo wolnego miejsca.
Przywiązał linę do uchwytów na kadłubie „Mrocznej Damy” i wystrzelił się w otwartą przestrzeń, starając się nie uderzyć w zdruzgotane wrota ładowni.
Znalazłszy się w bezpiecznej odległości, czyli jakieś sto metrów od chaotycznie wirującego statku, odwrócił się i spokojnie obejrzał uszkodzenia.
Było gorzej, niż myślał. Orphu nie przesadzał: statek stracił cały dziób. Mostek i następne dziesięć metrów kadłuba zostały odcięte tak gładko, jakby nigdy nie istniały. Tylko obłok rozżarzonej plazmy wskazywał miejsce, w którym siedzieli Koros III i Ri Po.
Cała reszta kadłuba była spękana i potrzaskana. Mógł sobie tylko wyobrażać, jakie byłyby rozmiary katastrofy, gdyby przed atakiem nie odrzucili silników, zbiorników z wodorem, czerpaka magnetycznego i innych elementów napędu. Zarówno on sam, jak i Orphu wyparowaliby w ogniu wtórnych eksplozji.
– Orphu?
Mahnmut nadawał równolegle na wspólnym paśmie i na kanale wydzielonym, ale zewnętrzne anteny uległy stopieniu i nie był w stanie nawiązać kontaktu z przyjacielem.
Unikając latających dookoła kawałków żelastwa, bąbli stopionego metalu i obłoków plazmy, popuścił linę, włączył swoje silniki manewrowe i przeleciał na drugą stronę kadłuba. Statek koziołkował w tak opętańczym tempie – Mars, gwiazdy, Mars, gwiazdy – że Mahnmut musiał zamknąć oczy i zdać się na wskazania radaru.
Orphu tkwił w swojej niszy w kadłubie. Przez ułamek sekundy Mahnmut poczuł, jak przepełnia go radość – z odczytów radarowych: wynikało, że drugi morawiec ma się doskonale; kiedy jednak otworzył oczy, powalił go ogrom zniszczeń.
Eksplozja, która oderwała dziób statku, poharatała też i osmaliła górną powierzchnię kadłuba aż do miejsca, które zajmował Orphu. Ioński morawiec miał okopcony i poważnie pęknięty pancerz, stracił przednie manipulatory, anteny i oczy. Połowę skorupy pokryła siateczka drobnych rys.
– Orphu! – krzyknął Mahnmut, kierując wiązkę radiową bezpośrednio w korpus przyjaciela.
Bez odpowiedzi.
Wykorzystując całą swoją moc obliczeniową, Mahnmut oszacował chaotyczną trajektorię statku i zaczął się do niego przybliżać korygując lot mikroimpulsami wszystkich dziesięciu silników manewrowych. Zbliżywszy się na metr do kadłuba, wstrzelił kołek w powłokę statku i zarzucił nań pętlę z liny, starając się jej zbytnio nie poplątać. Wiedział, że za chwilę będzie musiał szybko się oddalić. Napiął linę i – podwieszony do kołka niczym wahadło – rozhuśtał się i łukiem prześliznął w kierunku dzioba i stanowiska Orphu, które do złudzenia przypominało osmolony krater.
Złapał się korpusu przyjaciela i rozpaczliwie majtając w próżni krótkimi nóżkami, umocował końcówkę stałego łącza do pancerza tuż obok miejsca, w którym jeszcze niedawno Orphu miał oczy.
– Orphu?
– Mahnmut? – Głos Orphu, choć słabo słyszalny, brzmiał całkiem dziarsko. Ale i tak dominowało w nim zdziwienie. – Gdzie jesteś? Jak się ze mną skontaktowałeś? Moje systemy łączności nie działają.
Mahnmut poczuł radość, której większość szekspirowskich bohaterów mogłaby mu tylko pozazdrościć.
– Jestem przy tobie. Zainstalowałem stałe łącze. Zaraz cię stąd wyciągnę.
– Nie wygłupiaj się! Jestem do niczego, nie...
– Zamknij się. Mam linę i muszę cię do niej przywiązać. Gdzie...
– Dwa metry za zespołem czujników jest wygodny uchwyt.
– Był.
Pomysł, że miałby wstrzelić kołek w pancerz Orphu, wcale się Mahnmutowi nie podobał, ale wiedział, że zrobi to, jeśli będzie musiał.
– W takim razie... – Orphu zamilkł na kilka strasznych sekund, w których musiały do niego dotrzeć prawdziwe rozmiary zniszczeń. – Z tyłu. Nad silnikami. To osłonięte miejsce.
Mahnmut nie powiedział mu, że silników też już nie ma, tylko przesunął się we wskazanym kierunku, znalazł uchwyt i solidnie umocował linę. Jeśli coś go łączyło z marynarzami, którzy tysiące lat przed nim przemierzali ziemskie morza, to z pewnością umiejętność wiązania trwałych węzłów.
– Trzymaj się – powiedział jeszcze do Orphu. – Teraz cię wyciągnę. Nie martw się, jeśli urwie nam się łączność. Działają tu przeciążenia, których nie sposób przewidzieć.
– To szaleństwo! Na pokładzie „Mrocznej Damy” nie ma dość miejsca. A nawet gdyby było, do niczego bym ci się nie przydał. Nie mam manipulatorów, żeby przytrzymać się kadłuba.
– Cicho bądź – odparł spokojnie Mahnmut. I dodał: – Przyjacielu. Uruchomił wszystkie silniki manewrowe i szarpnięciem uwolnił zarzuconą na kołek linę. Moc silników wystarczyła, żeby dźwignąć Orphu z jego kołyski, a reszty dokonała bezwładność: odrzucone siłą odśrodkową morawce bardzo szybko znalazły się dobre sto metrów od statku.
Mahnmut napiął linę. Wyliczenia trajektorii statku przesłaniały mu pół pola widzenia, na którym Mars co dwie sekundy zamieniał się miejscami z rozgwieżdżonym niebem. Odpalił silniki z pełną mocą, w przerażającym tempie zużywając paliwo, ale dostosował swoją prędkość do prędkości statku i zaczął podciągać się na linie w kierunku ładowni.
Orphu ważył sporo, akrobacje, jakie wyczyniali w przestrzeni, dodatkowo utrudniały Mahnmutowi zadanie, ale wisiał w tej chwili na niezniszczalnej linie i nic nie mogło złamać w nim ducha walki. Z każdą chwilą zbliżali się do otwartego luku „Mrocznej Damy”.
Poddany niewiarygodnym naprężeniom statek zaczynał się rozpadać. Odłamane w okolicach rufy odpryski poszycia śmigały wokół Mahnmuta, który przywarł do korpusu Orphu. Dwutonowa bryła żelastwa minęła jego głowę o niespełna pięć metrów, ale cały czas parł do przodu.
Na próżno. Także ta część statku, w której znajdowała się „Mroczna Dama”, rozlatywała się na kawałki; pękały hermetyzowane komory, śladowe ilości paliwa eksplodowały i rozdzierały kadłub. Mahnmut wiedział już, że nie zdąży dotrzeć do batyskafu.
– No dobrze – mruknął. – To jednak góra musi przyjść do Mahometa.
– Co takiego?! – Tym razem Orphu wyraźnie się zaniepokoił.
– Nic – odparł Mahnmut. Zapomniał, że łącze cały czas działa. – Trzymaj się mocno.
– Czego się mam trzymać, przyjacielu? Straciłem manipulatory i ręce, a poza tym to ty się mnie trzymasz.
– To fakt.
Mahnmut znów uruchomił silniki. Pracując z pełną mocą, pożerały tyle paliwa, że musiał sięgnąć do rezerw.
Ale udało się. „Mroczna Dama” wynurzyła się z ładowni dosłownie na kilka sekund przed tym, jak środkowa część kadłuba zaczęła się przełamywać.
Mahnmut próbował oddalić się od statku. Bąble stopionego metalu rozbryzgiwały się na zmaltretowanym pancerzu Orphu.
– Przepraszam – wyszeptał.
Wstrzyknął do silników resztkę paliwa, aby jak najszybciej odciągnąć koziołkujący batyskaf od umierającego statku.
– Za co? – zdziwił się Orphu.
– Nieważne – wysapał Mahnmut. – Później ci powiem.
Ciągnął, pchał, holował i szarpał, aż wreszcie udało mu się wcisnąć olbrzymiego iońskiego morawca do prawie pustej ładowni „Mrocznej Damy”. W ciemnym wnętrzu od razu poczuł się lepiej; nie widział marsjańskogwiaździstej karuzeli, która przyprawiała go o zawroty głowy. Upchnął przyjaciela w głównej komorze ładunkowej i umocował w uniwersalnych uchwytach. Orphu był już bezpieczny.
Istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, że cała ich trójka – razem z „Mroczną Damą” – jest i tak skazana na zagładę, ale przynajmniej razem zakończą egzystencję. Mahnmut podłączył system łączności batyskafu do gniazda stałego łącza.
– Chwilowo jesteś bezpieczny – stęknął. Czuł, że jego organicznym elementom w każdej chwili grozi przeciążenie. – Na razie się rozłączę.
– Jak... – Orphu próbował coś powiedzieć, ale Mahnmut odciął łącze i przemieścił się do śluzy. Działała, więc ją zamknął.
Resztkami sił przebrnął przez korytarz do sterówki, zatrzasnął właz, ale nie zahermetyzował wnętrza, tylko od razu podłączył się do systemu podtrzymywania życia i zaczął chłonąć tlen. W słuchawkach było słychać wyłącznie trzaski. Batyskaf cały czas meldował o nieusuniętych, ale niegroźnych uszkodzeniach.
– Jesteś tam jeszcze? – spytał Mahnmut.
– A ty? Gdzie jesteś?
– W sterówce.
– Jak wygląda sytuacja?
– Statek nie wytrzymał tych fikołków i rozleciał się na kawałki. Za to batyskaf jest w miarę sprawny. Powłoka maskująca nienaruszona, silniki na dziobie i rufie w porządku – tylko nie mam pojęcia, jak się je włącza.
– Jak to: włącza? – zdziwił się Orphu, ale po chwili doznał olśnienia. – W dalszym ciągu zamierzasz wejść w atmosferę Marsa?
– A co innego nam pozostaje?
Dobre dwie sekundy upłynęły w całkowitej ciszy, zanim Orphu przetrawił te słowa.
– Zgoda. Umiesz pilotować batyskaf w atmosferze?
– Ni cholery – odparł rozbawiony Mahnmut. – Zainstaluję oprogramowanie sterujące, które Koros wpakował mi do komputera pokładowego, i oddam ci stery.
W słuchawkach rozległo się znajome basowe dudnienie, chociaż Mahnmutowi nie bardzo chciało się wierzyć, że jego przyjaciel uznał ich sytuację za zabawną.
– Chyba żartujesz. Przecież jestem ślepy! Straciłem nie tylko oczy i kamery, spaliła mi się cała sieć optyczna. Jestem ruiną, kawałkiem mózgu w rozwalonym opakowaniu. Powiedz, że żartowałeś.
Mahnmut zaczął ściągać z komputera wszystkie informacje na temat dodatkowego napędu i spadochronów. Nic prawie nie zrozumiał. Włączył wszystkie kamery, ale natychmiast odwrócił wzrok: batyskaf koziołkował w przestrzeni równie szybko – i równie nieprzyjemnie – jak przedtem. Mars wypełniał całe pole widzenia: czapa lodu na biegunie, niebieskie morze, czapa, morze, kawałek czarnego nieba, czapa... Zrobiło mu się niedobrze.
– Dobrze – powiedział po zakończeniu instalacji. – Będę twoimi oczami. Będę ci na bieżąco podawał wszelkie dane nawigacyjne, jakie batyskaf wyciągnie z programu. Ty musisz ustabilizować lot i wprowadzić nas w atmosferę.
Tym razem Orphu na pewno się roześmiał.
– Ależ proszę bardzo. I tak impet upadku wystarczy, żeby nas zabić.
Silniki odrzutowe „Mrocznej Damy” zagrały w narzuconym przez Orphu rytmie.
Diomedes, dosłownie niesiony do ataku przez uzbrojoną po zęby, otuloną mgłą Atenę, która powozi rydwanem, rzuca się na Aresa.
Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Najpierw ulepszony Achaj, syn Tydeusa, ranił Afrodytę, a teraz wyzywa na pojedynek samego boga wojny. Aristeia z bogiem. Niewiarygodne.
Ares – w swoim stylu – rano obiecał Zeusowi i Atenie, że wesprze Greków, teraz zaś, sprowokowany przez Apolla, daje się ponieść swojej zdradzieckiej naturze i bez litości morduje Argiwów. Przed chwilą ściął Peryfasa, syna Ochezjosa, najlepszego żołnierza w całym etolskim kontyngencie, i właśnie obdziera go ze zbroi, gdy, podniósłszy wzrok, dostrzega prowadzony przez Atenę rydwan, który pędzi prosto na niego. Sama bogini okryła się czarną maskującą zasłoną. Ares z pewnością wie, że woźnicą jest któreś z bóstw, ale nie traci czasu na przeniknięcie kamuflażu. W tej chwili myśli tylko o tym, żeby zabić Diomedesa.
Atakuje pierwszy. Rzuca włócznią z precyzją, na jaką stać tylko bogów. Drzewce przelatuje nad przednią burtą pojazdu, mierząc prosto w pierś Diomedesa, ale Atena wyciąga rękę i odbija je w bok. Ares wybałusza oczy: nie może uwierzyć, że jego boski oręż chybił celu. Wolframowy grot wbija się w kamienisty grunt.
Łoskot kół nasila się, rydwan jest coraz bliżej, aż nadchodzi kolej Diomedesa, który bierze zamach, wychyla się z wozu i ciska swoją włócznię z brązowym ostrzem. Ludzka broń, otulona udzielonym jej przez Atenę Pallas polem Plancka, przebija ochronne pole siłowe Aresa, jego ozdobny pas, a na koniec jego brzuch i boskie wnętrzności.
Kiedy Ares krzyczy z bólu, poprzedni skowyt Afrodyty, od którego świat trząsł się w posadach, brzmi przy nim jak szept. Pamiętam, co pisał o nim Homer: „Tak doniośle zaryczał bóg Ares miedziany, jako dziewięć lub dziesięć tysięcy by razem krzyknęło ludzi, krwawym walczących żelazem”. Cóż, wygląda na to, że poeta wyraził się dość powściągliwie. Już drugi raz w tym okrutnym dniu przerażone armie zamierają w bezruchu, porażone boskim jazgotem, i porzucają swe krwawe dzieło. Nawet szlachetny Hektor, który myśli tylko o tym, jak szybko przerąbać się przez tłum Argiwów i dopaść czmychającego Odyseusza, zatrzymuje się i spogląda na spłachetek zakrwawionej ziemi, gdzie zraniono Aresa.
Diomedes zeskakuje z rydwanu, gotowy dobić Aresa, ten jednak, wijąc się w boskim bólu, rośnie, zmienia kształt, stopniowo traci ludzki wygląd. Powietrze wokół Diomedesa, innych Greków i Trojan, ścierających się nad ciałem chwilowo zapomnianego Peryfasa, eksploduje tumanem kurzu, odłamków kamienia, kawałków materiału i skóry: to Ares porzuca swą bosko-ludzką postać i zmienia się w... w coś innego. Tam, gdzie jeszcze niedawno stał potężny bóg wojny, wiruje czarny cyklon plazmy, z którego na oślep biją pioruny, rażąc znajdujących się w pobliżu Greków i Trojan.
Diomedes staje jak wryty, kuli się i cofa. Wściekły wir czystej energii hamuje jego żądzę krwi.
A potem Ares znika, tekuje się w bezpieczne miejsce, podtrzymując zalanymi ichorem dłońmi wypływające z rany trzewia. Pole bitwy jest z pozoru nieruchome, jakby bogowie znów zatrzymali czas... Ale nie: ptaki fruwają, kurz osiada, wieje wiatr. Bezruch jest spowodowany ni mniej, ni więcej, tylko nabożnym lękiem żołnierzy.
– Widziałeś kiedyś coś podobnego, Hockenberry? – Głos Nightenhelsera wyrywa mnie z zadumy. Zapomniałem o jego obecności.
– Nie. – Milczymy przez chwilę. Bitwa rozpala się na nowo, Atena znika z rydwanu Diomedesa, ja odsuwam się od mojego rozmówcy. – Włączę kamuflaż i zajrzę do Troi – mówię. – Zobaczę, co na to powie rodzina królewska.
I znikam Nightenhelserowi z oczu.
Naprawdę morfuję, ale tylko po to, żeby ukryć przed nim moment mojego prawdziwego zniknięcia. Ukryty w chmurze kurzu w głębi trojańskich szyków, zakładam Hełm Śmierci, włączam medalion i tekuję się w ślad za Aresem. Krętym tropem w przestrzeni kwantowej podążam na Olimp.
Nie ląduję ani na zielonej murawie pod szczytem, ani w Dworze Bogów, lecz w rozległej komnacie, która bardziej mi przypomina dwudziestowieczny szpital niż wnętrza tutejszych olimpijskich budowli. W sterylnym pomieszczeniu widzę zebranych w grupki bogów i inne istoty. Przez pół minuty po wyjściu z przestrzeni Plancka wstrzymuję oddech i z bijącym sercem czekam, czy ktoś zwróci na mnie uwagę.
Najwyraźniej ani bogowie, ani ich sługi mnie nie widzą.
Ares siedzi na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, opatrywany przez trzy humanoidalne – ale jednak nie do końca ludzkie – istoty lub maszyny. Mogłyby to być roboty, chociaż są bardzo smukłe, wyglądają na wytwory zaawansowanej biotechnologii i prezentują się niezwykle obco w porównaniu z cyborgami, o których budowie mówiło się za moich czasów. Jeden z nich podłącza bogu kroplówkę, inny skanuje rozpruty brzuch Aresa jakimś fioletowym promieniem. Bóg wojny w dalszym ciągu podtrzymuje rękami wylewające się bebechy. Widać, że cierpi; jest przerażony i wściekły zarazem. Krótko mówiąc, wygląda jak człowiek.
Pod białą ścianą stoją olbrzymie, ustawione pionowo kadzie. Wznoszą się na wysokość ponad pięciu metrów. Są wypełnione fioletowym płynem, pełno w nich różnych przewodów i rurek, są w nich też... bogowie. W wielu z nich pławią się wysokie, opalone sylwetki ludzkie o doskonałych proporcjach, w różnych stadiach rozwoju – lub rozkładu. Widzę otwarte trzewia, białe kości, czerwone, żyłkowane mięśnie, ohydną biel nagich czaszek. Większości nie rozpoznaję, ale w drugim zbiorniku z kolei unosi się Afrodyta – naga, z zamkniętymi oczami, o ciele, które byłoby doskonałe, gdyby nie fakt, że jedna z doskonałych dłoni ledwie trzyma się reszty doskonałej ręki. Wokół obnażonych ścięgien, żył i kości kłębią się jakieś zielone robaki, które albo karmią się jej ciałem, albo próbują je poskładać – albo jedno i drugie. Nie mogę na to patrzeć.
Zeus wchodzi do sali. Mija pozbawione pokręteł monitory, roboty okryte syntetycznym ciałem, bogów, którzy na znak szacunku pochylają głowy i schodzą mu z drogi. Spogląda przelotnie w moją stronę: przenikliwe oczy patrzą wprost na mnie spod siwych brwi i już wiem, że moja obecność została odkryta.
Czekam na boski piorun i grzmot, ale nic się nie dzieje. Zeus odwraca wzrok – czyżby się uśmiechał? – i podchodzi do Aresa, który nadal siedzi zgarbiony na stole w otoczeniu maszyn. Staje przed nim ze skrzyżowanymi na piersi ramionami i spuszczoną głową, w elegancko udrapowanej todze. Ma przystrzyżoną, szpakowatą brodę i bynajmniej nieprzystrzyżone szpakowate brwi. Jego naga pierś emanuje spiżowym blaskiem i siłą. Jego twarz wyraża gniew. Na mój gust bardziej przypomina w tej chwili zirytowanego dyrektora szkoły niż zatroskanego ojca.
Ares odzywa się pierwszy:
– Ojcze Zeusie! Czy nie złości cię czyniony przez ludzi gwałt? Nie drażni cię ten rozlew krwi? Jesteśmy wieczni i nieśmiertelni, jesteśmy bogami, ale, do ciężkiej cholery, nie może być tak, że za każdym razem, kiedy okażemy tym śmiertelnym ścierwom odrobinę łaskawości, jesteśmy narażeni na cierpienie i obelgi, których w naszych boskich sprzeczkach nie brakuje.
Ares wzdycha ciężko, krzywi się z bólu i czeka. Zeus milczy. Przygląda się bogu wojny spode łba, jakby ważył w duchu jego słowa.
– I jeszcze ta Atena! – jęczy zranione bóstwo. – Pozwalasz jej na zbyt wiele, synu Kronosa. Odkąd ta córka chaosu i zniszczenia zrodziła się z twojej głowy, zawsze jej ulegasz. Nigdy nie próbujesz jej poskromić. Zmieniła tego śmiertelnika, Diomedesa, w żywą broń i podżega go do walki z nami. Z bogami!
Ares już nad sobą nie panuje. Jest wściekły. Piana występuje mu na usta. Widzę sine sploty jelit, które podtrzymuje rękoma umazanymi złotym ichorem.
– Najpierw zachęciła tego... tego śmiertelnika, żeby zaatakował Afrodytę. Dźgnął ją w przegub, utoczył jej boskiej krwi. Pomocnicy Uzdrowiciela mówią, że przez cały dzień będzie musiała się regenerować w kadzi. Potem podburzyła Diomedesa przeciwko mnie. Mnie, bogu wojny! Jego wspomagany nanotechnologią organizm funkcjonuje tak szybko, że niewiele brakowało, a ja sam trafiłbym do kadzi na długie dni albo tygodnie! Może nawet wymagałbym wskrzeszenia, gdybym, naturalnie, nie był od niego szybszy. Gdyby grot jego włóczni sięgnął mego serca, wiłbym się z bólu wśród ludzkich zwłok, cierpiąc jeszcze większe katusze niż teraz. Nie oddałbym łatwo pola, ale uległbym pod ciosem oręża zwykłego śmiertelnika. Ległbym osłabiony niczym jakiś duch z naszych starych ziemskich dni i...
– Dość! – Bas Zeusa nie tylko przerywa Aresową diatrybę, ale przy okazji sprawia, że wszyscy bogowie i roboty nieruchomieją. – Nie zamierzam dłużej słuchać twojego biadolenia, Aresie. Ty kłamliwy, dwulicowy, zdradziecki wypierdku, żałosna namiastko człowieka, która do pięt nie dorasta bogom.
Ares rozdziawia usta, ale – całkiem rozsądnie, moim zdaniem – postanawia milczeć.
– Posłuchaj tylko, jak jojczysz nad tym swoim skaleczeniem. – Zeus uśmiecha się pogardliwie. Wyciąga w stronę Aresa rękę z otwartą dłonią, jakby zamierzał siłą woli zmieść go w niebyt. – Ciebie, żałosny hipokryto, nienawidzę najbardziej z całego tego tałatajstwa, które w czasie Przemiany awansowało do rangi bóstw. Kochasz śmierć, krew, wojnę, ale masz zajęcze serce. Jesteś małostkowy jak twoja matka, Aresie, i tak samo porywczy. Muszę przyznać, że czasem ledwie udaje mi się przywołać Herę do porządku, zwłaszcza kiedy coś sobie ubrda. Tak jak teraz upiera się, żeby wyciąć Trojan w pień.
Ares zgina się wpół, jakby słowa Zeusa sprawiały mu ból. Przypuszczam jednak, że przyczyną jego cierpień jest unoszący się w powietrzu kulisty robot, który zszywa mu mięśnie brzucha urządzeniem podobnym do przemysłowej maszyny do szycia.
Nie zwracając uwagi na starania lekarzy, Zeus zaczyna się przechadzać obok stołu. Zatrzymuje się dwa metry ode mnie, po czym zawraca i podchodzi do krzywiącego się, skulonego Aresa.
– Mam nadzieję, boże wojny, że to knowania twojej matki, Hery, przysporzyły ci bólu. – Boski sarkazm w głosie Zeusa jest oczywisty. – Ja pozwoliłbym ci umrzeć...
Kiedy wstrząśnięty Ares podnosi głowę, na jego twarzy maluje się autentyczny strach. Zeus wybucha śmiechem.
– Co, nie wiedziałeś, że możemy zginąć? Że możemy umrzeć prawdziwą śmiercią, po której życia nie przywróci nam ani odbudowa w kadzi, ani nawet wskrzeszenie? Otóż tak, synu, to jest możliwe.
Zmieszany Ares spuszcza wzrok. Maszyna upchnęła mu już wnętrzności w jamie brzusznej i kończy zszywać ostatni kawałek powłoki.
– Uzdrowicielu! – dudni Zeus.
Jakiś wysoki i bardzo niehumanoidalny stwór wynurza się zza rzędu kadzi. Bardziej przypomina stonogę niż robota: ma mnóstwo odnóży, każde zaopatrzone w kilka stawów, i owadzie oczy, osadzone w głowie na szczycie segmentowanego cielska, pięć metrów nad podłogą. Jest cały opleciony dziwaczną uprzężą, do której podwieszone są jakieś taśmy, narzędzia i strzępy materii organicznej.
– Nadal jesteś moim synem – mówi tymczasem Zeus do rozkapryszonego boga wojny. Zniża głos. – Jesteś moim synem tak samo, jak ja jestem synem Kronosa. To ja cię spłodziłem.
Ares wyciąga rękę, jakby chciał go złapać za przedramię, ale Zeus nie zauważa tego gestu.
– Ale będę z tobą szczery, Aresie. Gdybyś zrodził się z nasienia innego boga i wyrósł na takiego beznadziejnego gnojka, możesz mi wierzyć, że dawno już strąciłbym cię w otchłań, w której po dziś dzień cierpią Tytani.
Zeus skinieniem ręki wskazuje Aresa Uzdrowicielowi, po czym odwraca się i energicznym krokiem opuszcza salę.
Podobnie jak wszyscy pozostali bogowie cofam się, kiedy olbrzymi Uzdrowiciel pięcioma odnóżami podnosi Aresa ze stołu, przenosi go do pustej kadzi, podłącza do przeróżnych rurek, przewodów i drenów i zanurza w bulgoczącej fioletowej cieczy. Znalazłszy się pod powierzchnią, Ares zamyka oczy, a z otworów w szkle wynurzają się zielone robaki, które skupiają się wokół jego rozharatanego brzucha i biorą się do roboty.
Czas się stąd wynosić.
Zaczynam się uczyć teleportacji za pomocą medalionu. Wystarczy jasno wyobrazić sobie miejsce, do którego chcę się udać, i przyrząd sam mnie tam tekuje. Przywołuję z pamięci obraz kampusu mojego uniwersytetu w Indianie pod koniec XX wieku. Nic się nie dzieje. Z ciężkim sercem koncentruję się na wizji położonego u stóp Olimpu dormitorium scholiastów.
Medalion natychmiast mnie tam przenosi. Materializuję się – chociaż nie pojawiam, bo wciąż chroni mnie Hełm Hadesa – obok czerwonych schodów, prowadzących do zielonych drzwi koszarowego budynku z czerwonego piaskowca.
Mam za sobą piekielnie długi dzień. Chciałbym po prostu pozbyć się tego całego sprzętu, uwalić na swojej pryczy i spać. Niech Nightenhelser złoży sprawozdanie muzie.
Muza pojawia się dosłownie dwa metry ode mnie, jakby moje myśli powołały ją do istnienia. To niesamowite: nigdy nas tu nie odwiedzała. Zawsze to my jeździmy windą do jej apartamentów.
Wchodzę za nią do świetlicy. Nadal jestem niewidzialny.
– Hockenberry! – woła swoim donośnym, boskim głosem. Blix, młody scholiasta, specjalista od Homera pochodzący z XXI wieku (dziś przypadła mu nocna zmiana pod Ilionem), wychodzi z pokoju na piętrze. Przeciera oczy. Nie bardzo wie, co się dzieje.
– Gdzie Hockenberry? – pyta muza.
Blix kręci bezradnie głową i rozdziawia usta. Sypia w bokserkach i poplamionym podkoszulku.
– Hockenberry! – Muza zaczyna się niecierpliwić. – Nightenhelser powiedział mi, że teleportował się do Ilionu, ale tam go nie ma. Nie zgłosił się do mnie. Widziałeś tu któregoś ze scholiastów z dziennej zmiany?
– Nie, bogini. – Blix pochyla głowę w namiastce uniżonego ukłonu.
– Wracaj do łóżka – odprawia go zdegustowana muza.
Wychodzi na zewnątrz, spogląda w stronę brzegu, na którym zielone ludziki mozolą się przy transporcie kamiennych głów z kamieniołomów, i tekuje się z powrotem. Powietrze z cmoknięciem wypełnia pozostawioną przez nią pustkę.
Mógłbym teleportować się za nią, ale po co? Na pewno chce mi zabrać hełm i medalion. Teraz, kiedy Afrodyta trafiła do kadzi, z takim sprzętem stałem się niebezpieczny. Podejrzewam, że poza boginią tylko muza wie o moim szpiegowskim wyposażeniu, ale nawet ona może nie zdawać sobie sprawy, do czego Afrodyta chce mnie wykorzystać...
Mam szpiegować Atenę, a później ją zabić.
Po co? Nawet jeśli Zeus nie okłamał Aresa – to znaczy, jeśli bogowie naprawdę mogą umrzeć – czy możliwe jest, żeby zwykły śmiertelnik pozbawił ich życia? Diomedes włożył dziś cały swój kunszt w zamach na dwoje bóstw.
I wykluczył ich z wojny. Śpią teraz w kadziach, podgryzani przez zielone robale.
Kręcę głową. Nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Jestem potwornie zmęczony. Postanowiłem sprzeciwić się bogom, ale po zaledwie dwudziestu czterech godzinach moja determinacja ulotniła się bez śladu. Jutro o tej porze będę martwy. Afrodyta się mnie pozbędzie.
Dokąd mam uciec?
Nie mogę zbyt długo ukrywać się przed bogami, bo jeśli zorientują się, że tego próbuję, Afrodyta tym chętniej zrobi sobie podwiązki z moich jelit. Kiedy ozdrowieje, szybko mnie znajdzie.
Mógłbym wrócić na pole bitwy i poczekać, aż muza mnie wytropi. To byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie. Zabrałaby sprzęt, ale pozwoliłaby mi żyć do czasu, aż Afrodyta wyjdzie z kadzi. Co mam do stracenia?
Jeden dzień.
Afrodyta przez cały dzień będzie w szpitalu, a dopóki nie wyjdzie, jestem dla bogów niewidzialny. Jeden dzień.
Innymi słowy: został mi jeden dzień życia.
Mając to na uwadze, wiem już, gdzie powinienem się udać.
Koniec końców czworo podróżnych postanowiło jednak coś zjeść. Savi na kilka minut zniknęła w jednym z podświetlonych tuneli i przyniosła cieplejsze dania: kurczaka, grzany ryż, paprykowe curry i kawałki pieczonej jagnięciny. W Ułanbacie nie mieli specjalnego apetytu, za to teraz z zapałem rzucili się na jedzenie.
– Jeżeli jesteście zmęczeni, możecie dziś tu zanocować – zaproponowała Savi. – W paru pokojach są całkiem przytulne kąciki sypialne. Jutro wyruszymy.
Goście zgodnie odparli, że nie są aż tak znużeni; według czasu lokalnego, który obowiązywał w Kraterze Paryskim, było dopiero późne popołudnie. Daeman rozejrzał się, przełknął kawałek mięsa i spytał:
– Dlaczego mieszkasz we wnętrzu... – Odwrócił się do Hamana. – Jak ty to nazwałeś? Góry lodowej?
Savi się uśmiechnęła.
– Powiedzmy, że z powodu... mojej nostalgicznej natury. – Widząc zdziwione spojrzenie Harmana, dodała: – Można powiedzieć, że spędzałam w podobnym miejscu urlop, kiedy tysiąc czterysta lat temu odbyło się ostatnie faksowanie. Beze mnie.
– Myślałam, że przedtem wszystkich zebrano w jednym miejscu – przyznała Ada, wycierając palce w prześliczną lnianą serwetkę. – Całe te miliony ludzi.
– Żadne miliony, moja droga. Zostało nas niewiele ponad dziewięć tysięcy, kiedy postludzie zarządzili ostatnie faksowanie. Jeżeli się nie mylę, nikt z tych ludzi – a miałam wśród nich wielu przyjaciół – nie został odtworzony po Interludium. Z pandemii ocaleli tylko Żydzi, którzy wykazali największą odporność na wirus rubikonu.
– Kim są Żydzi? – zainteresowała się Hannah. – Albo raczej, kim byli?
– To określenie pewnego teoretycznego tworu rasowego, nie do końca zdefiniowanego zespołu genetycznego, który wytworzył się wskutek trwającej kilka tysięcy lat izolacji kulturalnej i religijnej.
Savi zawiesiła głos i powiodła wzrokiem po gościach. Tylko Harman sprawiał wrażenie, jakby z grubsza wiedział, o czym mówi gospodyni.
– Sam ten fakt nie jest może najważniejszy, ale to dzięki niemu zyskałam przydomek Żydówki Wiecznej Tułaczki. Stałam się mitem, Harmanie. Żywą legendą. Fraza „Wieczna Tułaczka” przetrwała długo po tym, jak straciła swój pierwotny sens. – Savi uśmiechnęła się bez przekonania.
– Jak to się stało, że przegapiłaś faksowanie? – zainteresował się Harman. – Dlaczego postludzie cię zostawili?
– Nie wiem. Od wieków zadaję sobie to pytanie. Może chcieli mieć świadka.
– Świadka? – zdziwiła się Ada. – Czego?
– Zarówno przed ostatnim faksowaniem, jak i po jego zakończeniu na Ziemi i na niebie zaszło wiele zdumiewających zmian. Może postludzie uznali, że ktoś powinien być ich świadkiem. Nawet jeśli miałby to być zwykły, samotny człowiek.
– Jak to, zaszło wiele zmian? – mruknęła Hannah. – Nic z tego nie rozumiem.
– Istotnie, moja droga, nic a nic. Wasz świat, świat waszych rodziców, a także rodziców ich rodziców praktycznie się nie zmienia. No, może poza pojawianiem się i znikaniem ludzi, a i to dzieje się w stałym tempie: po sto lat na osobę. Zmiany, o których ja mówię, też nie zawsze były widoczne. Ale dzisiejsza Ziemia jest zupełnie inna od tej, jaką znali nasi przodkowie i pierwsi postludzie.
– A na czym polega różnica? – zapytał Daeman, chociaż jego głos zdradzał, że wcale go nie interesuje, jaka będzie odpowiedź.
Savi utkwiła w nim spojrzenie przenikliwych, szaroniebieskich oczu.
– Na przykład – może to drobiazg, zwłaszcza w porównaniu z innymi zmianami, ale dla mnie drobiazg niezwykle istotny – nie ma już Żydów.
Zaprowadziła ich do osobnych łazienek i poradziła, żeby przed podróżą zdjęli termoskóry.
– Na pewno nie będą nam potrzebne? – zaniepokoił się Daeman.
– Trochę zmarzniecie, zanim ulokujemy się w soniku, ale potem będziecie mogli się bez nich obejść.
Ada zdjęła termoskórę, włożyła z powrotem ubranie i zdążyła wrócić do głównej sali i rozsiąść się na kanapie, kiedy z jednego z bocznych korytarzy wyszła Savi. Przebrała się w grubsze spodnie, mocniejsze wysokie buty i płaszcz z podszewką. Nie założyła na razie kaptura. Siwe włosy spięła w koński ogon. Przez ramię miała przerzucony spłowiały plecak koloru khaki, który musiał chyba sporo ważyć. Ada, która nie widziała jeszcze tak ubierających się kobiet, była zafascynowana jej strojem. Nie, nie tylko strojem, doszła do wniosku. Savi w ogóle wydała jej się fascynującą osobą.
Harmana interesowała przede wszystkim broń, którą Savi zatknęła sobie za pasek.
– Nadal myślisz o tym, żeby któreś z nas zabić?
– Nie. W każdym razie nie w tej chwili. Czasem jednak trzeba trochę postrzelać.
Wracając na powierzchnię lodu i sadowiąc się w soniku, rzeczywiście przemarzli – wiatr bynajmniej nie zelżał i nadal niósł tumany śniegu – ale w pojeździe, pod osłoną pola siłowego, było całkiem ciepło. Savi zajęła to miejsce z przodu, gdzie wcześniej leżał Harman. Ada ulokowała się na swojej leżance. Kiedy Savi przesunęła dłonią nad czarnym panelem poniżej uchwytu, w powietrzu wyświetliła się holograficzna konsola.
– A to skąd się tu wzięło? – zdziwił się Harman. Leżał na lewo od Savi. Między Daemanem i Hannah pozostało jedno wolne miejsce.
– Wolałam nie ryzykować, że będziecie samodzielnie pilotować sonik – odparła Savi.
Odwróciwszy się, sprawdziła, czy wszyscy leżą bezpiecznie na swoich miejscach, po czym pociągnęła drążek do siebie. Pojazd zabuczał, wzniósł się pionowo dwieście metrów ponad lód, zrobił pętlę (pole siłowe nie pozwoliło pasażerom wypaść, ale nie zapobiegło przemożnemu wrażeniu, że zaraz spadną i roztrzaskają się o rozjarzony oślepiającym blaskiem lód), wyrównał lot, skręcił w lewo i zaczął wznosić się stromym torem ku gwiazdom.
Kiedy już z dużą szybkością i na znacznej wysokości lecieli na północny zachód, Harman wyciągnął lewą rękę i musnął palcami elastyczną powłokę pola siłowego.
– Moglibyśmy tam nim polecieć?
– Tam? To znaczy gdzie? – spytała Savi, skoncentrowana na wskazaniach holograficznych wyświetlaczy. Podniosła wzrok. – Do pierścienia B?
Harman odwrócił się prawie na wznak, podziwiając pierścień, który przesuwał się nad ich głowami z północy na południe: dziesiątki tysięcy osobnych elementów emanowały niesamowicie jasnym światłem. Na tej wysokości powietrze było czyste i rozrzedzone.
– Nie. To tylko sonik, nie statek kosmiczny. Pierścień jest naprawdę wysoko. A po co chciałbyś tam polecieć?
Harman udał, że nie słyszał pytania.
– Wiesz, gdzie moglibyśmy znaleźć statek kosmiczny?
Savi uśmiechnęła się tajemniczo. Ada, która bacznie się jej przyglądała, zaczęła doceniać bogactwo jej mimiki: uśmiechy ciepłe, obojętne i takie jak ten, oschłe i ironiczne.
– Być może – odparła Savi tonem, który sugerował, że lepiej jej nie wypytywać.
– Naprawdę spotkałaś postludzi? – spytała Hannah.
– Tak. Naprawdę.
– Jacy byli? – W tonie Hannah dało się słyszeć tęskną nutę.
– Przede wszystkim: były. Wszyscy postludzie, których poznałam, byli kobietami.
– Jak to?
– Tak to. Podejrzewaliśmy, że na Ziemię fatygowało się bardzo niewielu postludzi, ale że przybierali różne postaci. Zawsze jednak były to postaci kobiece. Może nie było postludzi płci męskiej, może na drodze sterowanej ewolucji odrzucili płeć. Kto to może wiedzieć?
– A miały jakieś imiona? – zaciekawił się Daeman.
– Tak. Ta, którą najlepiej poznałam... to znaczy ta, którą najczęściej widywałam, nazywała się Mojra.
– Jak wyglądały? – dopytywała się Hannah. – Jaki miały charakter?
– Wolały szybować niż chodzić – odparła tajemniczo Savi. – Lubiły urządzać przyjęcia dla nas, zwykłych ludzi. I przemawiać delfickimi zagadkami.
Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem w soniku był szum powietrza, opływającego poliwęglanowy kadłub i bańkę pola siłowego.
– Często zstępowały z pierścieni? – zapytała w końcu Ada.
– Niezbyt często. Zwłaszcza pod koniec. Im bliżej ostatniego faksowania, tym rzadziej je widywano. Ale chodziły słuchy, że w Basenie Śródziemnym postludzie pobudowali jakieś instalacje.
– W Basenie Śródziemnym? – zainteresował się Harman.
Savi się uśmiechnęła. Zdaniem Ady był to jeden z uśmiechów świadczących o szczerym rozbawieniu.
– Tysiąc lat przed ostatnim faksowaniem postludzie osuszyli spore morze, leżące na południe od Europy. Zbudowali tamę łączącą skałę zwaną Gibraltarem z północnym brzegiem Afryki i zabronili wstępu zwykłym ludziom. Twierdzili, że większość osuszonej ziemi przeznaczyli pod uprawy, ja jednak pomyszkowałam tam trochę i zanim zostałam wykryta i wyrzucona, znalazłam... Czy ja wiem? „Miasta” to chyba najlepsze określenie, jeżeli konstrukcję z energomaterii można nazwać miastem.
– Z energomaterii? – zdziwiła się Hannah.
– Nieważne.
Harman położył się z powrotem na brzuchu i oparł na łokciach.
– Nigdy nie słyszałem o żadnym Basenie Śródziemnym. Ani o Gibraltarze. Ani o tej całej... Jak to powiedziałaś? Afryce Północnej?
– Wiem, Harmanie, że udało ci się znaleźć parę map i że nauczyłeś się je czytać... w pewnym sensie. Ale to nędzne mapy. I stare. Nieliczne książki, które postludzie oszczędzili, są raczej niejasne... Nieszkodliwe.
Harman zmarszczył brwi. W milczeniu lecieli na północ.
Opuścili obszar polarnego mroku i wlecieli w strefę popołudniowego światła. Ocean się skończył, lecieli teraz nad lądem – na wysokości, której nawet nie potrafiliby ocenić i z szybkością, o której wcześniej mogli tylko marzyć. Pierścień B zbladł na niebieskim niebie, na północy natomiast zarysował się pierścień R.
Minęli krainę ukrytą w wypiętrzonych, białych chmurach. Kiedy zobaczyli wysokie góry o ośnieżonych szczytach, wyrastające z lodowcowych dolin, Savi sprowadziła sonik niżej, minęła góry od wschodu i prześliznęli się tysiąc metrów nad dżunglą. Nadal pędzili na złamanie karku: punkciki, które pojawiały się nad horyzontem, w kilka minut rosły do rozmiarów prawdziwych górskich olbrzymów.
– Czy to jest Ameryka Południowa? – spytał Harman.
– Kiedyś była.
– Co masz na myśli?
– To, że odkąd nakreślono mapy, które znasz, kontynenty trochę się zmieniły. Ich nazwy również. Czy na twoich mapach ta kraina łączy się z lądem nazywanym Ameryką Północną?
– Tak.
– A teraz już nie.
Savi dotknęła holograficznych symboli, skręciła drążek i obniżyła lot. Ada uniosła się na łokciach, aż jej włosy otarły się o bańkę pola siłowego, i wyjrzała poza krawędź pojazdu. Sonik leciał bezszelestnie, muskając brzuchem czubki drzew – sagowców, ogromnych paproci i wiekowych, bezlistnych olbrzymów. Na wschodzie wśród pofalowanych, zielonych pagórków widać było jeszcze więcej takich prymitywnych drzew. Na zachodzie ciągnęły się wzgórza, stopniowo przechodzące w wyższe góry. Nad brzegami rzek i jezior przechadzały się olbrzymie roślinożerne zwierzęta, bardziej podobne do ruchomych głazów niż do żywych istot. Miały pyski najdziwniejszych kształtów i sierść w różnych odcieniach bieli, brązu i rudości. Ada nie miała pojęcia, co to za zwierzęta.
Nagle wypłoszone stado przebiegło z donośnym tupotem trzydzieści metrów pod brzuchem sonika. Zwierzęta były śmiertelnie przerażone. Ich śladem mknęło pięć lub sześć ptakopodobnych stworów, masywnie zbudowanych, mierzących ponad dwa i pół metra wzrostu, kolorowo upierzonych i paskudnych jak noc. Roślinożercy biegli szybko – Ada oszacowała, że rozwijali prędkość mniej więcej sześćdziesięciu kilometrów na godzinę – ale ptaki były szybsze. Musiały pędzić co najmniej dziewięćdziesiąt na godzinę, a więc czterokrotnie szybciej niż wszystkie znane Adzie kabriolety i bryczki.
– Co to... – zaczęła Hannah.
– Strachptaki – wyjaśniła Savi. – Po pandemii rubikonu arniści przez kilkaset lat mieli wolną rękę i bawili się na całego. Można powiedzieć, że zatriumfowała sprawiedliwość dziejowa: prawdziwe strachptaki przemierzały tutejsze równiny dwa miliony lat temu. Kłopot w tym, że takie rekombinowane śmiecie mają fatalny wpływ na ekologię. Postludzie obiecali, że w czasie Interludium po ostatnim faksowaniu zrobią na Ziemi porządek. Ale nie zrobili.
– Kto to są arniści?
Zwierzęta – zarówno czerwonodziobe ptaszyska, jak i ich potencjalne ofiary – zostały daleko w tyle. Na zachodzie widać było duże stada jeszcze większych stworzeń, na które polowały bestie podobne do tygrysów. Sonik wzbił się wyżej i skręcił w stronę wzgórz.
Z piersi Savi dobyło się znużone westchnienie.
– Rzeźbiarze RNA. Artyści. Specjaliści od rekombinacji, wolni strzelcy, anarchiści i dowcipnisie, którzy zaopatrzyli się w sekwencery i nielegalne zbiorniki regeneracyjne. – Powiodła wzrokiem po swoich słuchaczach. – To bez znaczenia, moje dzieci.
Jeszcze kwadrans lecieli nad spowitym w mgłę lasem, zanim skręcili na zachód, w stronę gór. Widoczne w dole chmury opływały najwyższe szczyty, sonik leciał w śnieżnej zamieci, ale pole siłowe skutecznie odcinało żywiołom dostęp do pasażerów.
Savi musnęła jeden z błyszczących piktogramów. Sonik zwolnił, zatoczył koło i skierował się wprost ku zachodzącemu słońcu. Lecieli bardzo wysoko.
– O rety... – westchnął Harman.
Po dwóch stronach wąskiej przełęczy wznosiły się strome szczyty. Na samym siodle rysowały się zielone tarasy i starożytne ruiny – same kamienne ściany, bez dachów. Most, również pochodzący z zapomnianej ery, ale z pewnością nie tak stary jak zabudowania, spinał stoki gór ponad ruinami. Nie prowadziła do niego żadna droga: most wyrastał wprost z nagiej skały.
Sonik znów zatoczył koło.
– Most wiszący – wyszeptał Harman. – Czytałem o czymś takim.
Ada, która umiała nieźle oceniać odległości i rozmiary, doszła do wniosku, że przęsło musi mieć około półtora kilometra długości. Nawierzchnia była spękana, z dziur w czarnej powłoce wyzierała rdzewiejąca kratownica. Pylony mostu, mocno zardzewiałe, pokryte nędznymi resztkami pomarańczowej farby, wysokie na dobre dwieście metrów, wznosiły się ponad połączone mostem szczyty. Prócz farby pokrywało je coś zielonego, podobnego do bluszczu. Dopiero kiedy sonik podleciał bliżej, Ada zorientowała się, że ten „bluszcz” jest sztuczny: całą konstrukcję obrastały zielone bąble, kopuły i schody z dziwnego tworzywa przypominającego szkło, ale jakby elastycznego: kleiło się to do pylonów, ciągnęło wzdłuż grubych lin nośnych, zwieszało nad sfatygowaną jezdnią. Płynące po niebie chmury mieszały się z mgłą unoszącą się z głębokich wąwozów, otulając południową wieżę i kryjąc przed wzrokiem obserwatorów najbliższy fragment lin i drogi.
– Czy to miejsce się jakoś nazywa?
– Golden Gate w Machu Picchu – odparła Savi. Musnęła stery i podlecieli bliżej.
– Co to znaczy? – spytał Daeman.
– Nie mam pojęcia.
Sonik obleciał północny pylon i powoli, bezgłośnie osiadł na jego wierzchołku. Promienie słońca podkreślały pomarańczowy odcień matowej farby i czerwień szorstkiej rdzy.
Pole siłowe zniknęło. Na dany przez Savi znak pasażerowie wysiedli i zaczęli się przeciągać i rozprostowywać kości. Powietrze było zimne i bardzo rozrzedzone.
Daeman podszedł do krawędzi pordzewiałej platformy i spojrzał w dół. Wychował się w Kraterze Paryskim, więc nie miał lęku wysokości.
– Uważaj, żebyś nie spadł – ostrzegła go Savi. – Stąd nie trafisz do konserwatorni. Jeżeli umrzesz z dala od faksowęzła, będziesz naprawdę martwy.
Daeman odskoczył do tyłu, omal nie tracąc równowagi.
– Co ty wygadujesz?!
– Słyszałeś. – Savi zarzuciła plecak na ramię. – Nie można się stąd dostać faksem do konserwatorni, więc nie zrób sobie krzywdy.
Ada podniosła wzrok. Na niebie przecinały się pierścienie.
– Myślałam, że postludzie mogą nas faksować do siebie z dowolnego miejsca, jeśli... jeśli wpadniemy w tarapaty.
– Do pierścieni? – dodała Savi wypranym z emocji głosem. – Do konserwatorni, gdzie można was wyleczyć? I gdzie wstępujecie po piątej dwudziestce, żeby połączyć się z postludźmi?
– No właśnie – przytaknęła niepewnie Ada. Savi pokręciła głową.
– To nie postludzie faksują was na górę w wypadku jakiegoś nieszczęścia i odtwarzają. To mit. Albo, mówiąc mniej elegancko, kosmiczna bzdura.
Harman chciał coś powiedzieć, ale Daeman go uprzedził:
– Przecież dopiero co stamtąd wróciłem – zauważył ze złością. – Z konserwatorni. Z pierścieni.
– Byłeś w konserwatorni, zgoda, ale to nie postludzie cię wyleczyli. Jeśli nawet są na górze, mają was wszystkich w nosie. A szczerze mówiąc wątpię, żeby jeszcze tam byli.
Stali na szczycie rdzewiejącego pylonu, ponad sto pięćdziesiąt metrów nad zdezelowaną jezdnią i dwieście pięćdziesiąt nad trawiastą przełączką z kamiennymi ruinami. Górski wiatr smagał ich dokuczliwie i burzył im włosy.
– Przecież po ostatniej dwudziestce wzlatujemy do góry i łączymy się z postludźmi... – zaprotestowała słabo Hannah.
Savi roześmiała się tylko i ruszyła w stronę nieregularnej szklanej kapsuły, sterczącej z zachodniej krawędzi platformy.
Szli przez dziesiątki pokojów, przedpokojów, zwykłych schodów, nieczynnych schodów ruchomych i mniejszych pomieszczeń, odchodzących w bok od głównego korytarza. Ada trochę się dziwiła, że niebo, pylony, liny nośne, a także widoczne w dole las i jezdnia widziane przez to niezwykłe tworzywo wcale nie mają zielonkawego odcienia; światło słoneczne również nie zmieniało barwy.
Savi prowadziła ich przez kolejne moduły, z jednej strony rozdwojonego pylonu na drugą, przez cienkie korytarze, które bynajmniej nie kołysały się na wietrze, mimo że na pierwszy rzut oka powinny. Niektóre pomieszczenia wystawały z dziesięć metrów poza obrys pylonu. Ada nie miała pojęcia, w jaki sposób przytwierdzono szkliste tworzywo do betonu i stali.
Niektóre pokoje były puste, w innych znajdowały się różne... przedmioty. W jednym natrafili na zwierzęce szkielety, rysujące się na tle górskiego krajobrazu; w innym natknęli się na kopie różnych maszyn, wystawione na blatach i zawieszone pod sufitem; w jeszcze innym znaleźli zatopione w pleksiglasie płody stu różnych istot, nie ludzkich, ale niepokojąco do ludzi podobnych. W którejś sali przywitał ich wyblakły holograficzny obraz nieba: gwiazdy i pierścienie poruszały się wokół nich i przenikały ich ciała.
– Co to za miejsce? – spytał Harman.
– Jakieś muzeum. Chyba pozbawione najciekawszych eksponatów.
– Kto je stworzył? – wtrąciła Hannah. Savi wzruszyła ramionami.
– Raczej nie postludzie, ale pewności nie mam. Jestem natomiast przekonana, że ten most albo jego oryginał, bo nie jest wykluczone, że tu postawiono tylko kopię, był w zapomnianej erze przerzucony nad wodą w jednym z miast na zachodzie kontynentu, który leżał na północ stąd [Most Golden Gate znajduje się w USA, w San Francisco]. Słyszałeś o takim miejscu, Harmanie?
– Nie.
– Może mi się przyśniło. – Savi zaśmiała się smutno. – Po tylu latach snu pamięć płata mi figle.
– Mówiłaś przedtem, że przespałaś kilkaset lat – przypomniał jej Daeman tonem, który, zdaniem Ady, brzmiał dość opryskliwie. – Co miałaś na myśli?
Savi sprowadziła ich po kręconych schodach, biegnących we wnętrzu przezroczystej rury między linami mostu, i gestem wskazała rząd stojących na podłodze szklanych pojemników, podobnych do trumien.
– Pewną formę kriośpiączki. Właściwie to głupia nazwa, bo ta kriośpiączka nie ma nic wspólnego z zimnem, a przecież takie jest znaczenie przedrostka „krio-”. Niektóre z tych kokonów są wciąż sprawne: tłumią wszelkie drgania molekularne, tylko zamiast zimna wykorzystują mikrotechnologię. Most je zasila.
– Jak to, most? – Ada zmarszczyła brwi.
– To jedna wielka bateria słoneczna. W każdym razie wszystkie te zielone elementy.
Ada spojrzała na przykurzone kryształowe trumny i próbowała sobie wyobrazić, jak kładzie się w jednej z nich i zasypia, czekając... Na co? Ile lat musiałaby spać: dziesięć? Sto? Tysiąc? Zadrżała. Zarumieniła się, czując na sobie spojrzenie Savi – ale Savi tylko się uśmiechnęła. I to tak, jakby naprawdę coś ją rozbawiło.
Wdrapali się do długiego zielonego cylindra, zawieszonego na pordzewiałej i strzępiącej się linie o średnicy co najmniej półtora metra. Ada złapała się na tym, że stara się stąpać jak najostrożniej, jakby chciała się przemieszczać siłą woli, żeby połączony ciężar całej ich piątki nie uszkodził cylindra, nie zerwał liny, nie zburzył mostu. Zauważyła, że Savi znów ją obserwuje – ale tym razem zamiast się zarumienić, spojrzała spode łba, znużona podejrzliwością starej kobiety.
Nagle wszyscy się zatrzymali; mieli wrażenie, że weszli w sam środek sali konferencyjnej pełnej ludzi: dziwnie ubrani mężczyźni i kobiety stali pod ścianami i siedzieli przy biurkach, wpatrzeni w pulpity sterownicze – ale nie poruszali się i nie zwracali uwagi na przybyszy.
– To nie są prawdziwi ludzie – domyślił się Daeman, podchodząc do pierwszej postaci z brzegu i dotykając jej twarzy. Figura przedstawiała mężczyznę w niebieskim garniturze, z szyją przewiązaną kawałkiem materiału.
Zaczęli spacerować wśród nieruchomych ludzi, przyglądać się ich niecodziennym strojom, dziwacznym fryzurom i niezwykłym ozdobom: tatuażom, biżuterii, farbowanym włosom, malunkom na skórze.
– Czytałem, że dawniej służki miały ludzką postać... – zaczął Harman.
– To nie są roboty, tylko manekiny.
– Co znowu? – zaciekawił się Daeman.
Savi, która stanęła z boku i czekała, aż jej goście wszystko spokojnie obejrzą, wyjaśniła mu znaczenie tego słowa.
– Wiesz, kogo przedstawiają? – spytała Hannah. – I co tu robią?
– Nie.
W przeciwległym końcu sali, w szklanej wnęce, jak gdyby na honorowym miejscu, znajdował się posąg mężczyzny, siedzącego na ozdobnym tronie, wyrzeźbionym z drewna i obciągniętym skórą. Manekin siedział, ale było widać, że jest niższy od większości męskich figur w sali. Miał na sobie krótką, jasnobrązową tunikę z szorstkiej tkaniny, spiętą w talii paskiem, na nogach sandały. Właściwie wyglądałby całkiem zabawnie, gdyby nie rysy twarzy: orli nos, wydatne łuki brwiowe, wyzierające spod nich przenikliwe szare oczy i krótkie, kręcone, szpakowate włosy. Ada zbliżała się do niego z rezerwą. Liczne blizny znaczyły muskularne przedramiona, krótkie palce zaciskały się na poręczach tronu z pozoru swobodnie, ale z widoczną siłą. Cała postać mężczyzny emanowała taką mocą – zarówno ciała, jak i ducha – że Ada przystanęła dwa metry od niego. Wyglądał starzej niż ludzie w jej czasach, tak jakby był starszy od Harmana, choć młodszy od Savi. Luźna tunika odsłaniała siwiejące owłosienie torsu.
– Ja go znam! – powiedział Daeman. Szybko podszedł do Ady. – Gdzieś go już widziałem.
– W spektaklu turyńskim! – zawtórowała mu Hannah.
– Tak, tak... – Daeman pstryknął palcami. – Nazywa się...
– Odyseusz – podpowiedział mu siedzący na tronie mężczyzna. Wstał i zrobił krok w stronę zdumionego Daemana. – Jestem Odyseusz, syn Laertesa.
Trajektoria powoli się wyrównuje – poinformował Mahnmut Orphu. – Tempo koziołkowania spadło do jednego obrotu na sześć sekund. Odchylenie bliskie zeru.
– Spróbuję zniwelować obroty. Powiedz mi, kiedy złapiesz w celownik biegunową czapę lodową.
– Mam... Nie, zdryfowała... Jasny gwint! Co za szajs!
Mahnmut próbował zgrać siatkę nitek w okularze z białą, rozmazaną plamą marsjańskiego lodu, ledwie widoczną w chmurze odłamków i resztkach plazmy.
– To prawda – przytaknął Orphu. – Został ze mnie szajs.
– Nie ciebie miałem na myśli.
– Wiem, ale fakt pozostaje faktem. Oddałbym połowę swojej biblioteki Prousta za choćby jedno z sześciorga oczu.
– Spróbujemy cię podpiąć do którejś kamery. Cholera jasna, dalej koziołkujemy.
– Nic nie szkodzi. Dopóki nie wchodzimy w atmosferę, nie ma tragedii, a przynajmniej zaoszczędzimy trochę paliwa. A co do tej drugiej sprawy: nie uda się mnie do niczego podpiąć. Kiedy mnie tu ulokowałeś, przeprowadziłem test wszystkich układów i oszacowałem uszkodzenia. Nie chodzi o to, że straciłem oczy i kamery. Kiedy statek dostał, patrzyłem akurat w stronę dziobu i błysk wypalił mi cały kanał optyczny aż do poziomu organicznego. Mam zwęglone nerwy wzrokowe.
– Przykro mi. – Mahnmutowi zbierało się na wymioty i to nie tylko z powodu gwałtownych podrygów batyskafu. Musiał chwilę odczekać, zanim znów mógł się odezwać. – Kończą nam się zapasy wody, powietrza i paliwa. Na pewno chcesz zostać w tej chmurze szczątków?
– To nasza jedyna szansa. Na radarze będziemy po prostu jednym z wielu odłamków rozbitego statku.
– Na jakim radarze? Nie widziałeś, co nas zaatakowało? To był rydwan, do stu diabłów! Myślisz, że rydwan ma radar?
Orphu zaśmiał się – po swojemu, basowo.
– A myślisz, że ma lancę laserową, która zniszczyła nasz statek? Poza tym, Mahnmucie, owszem, widziałem ten pojazd. To był ostatni widok w moim życiu. Mimo to nie wierzę, że był to zwykły rydwan, którym para przerośniętych humanoidalnych istot wzleciała sobie w próżnię, jakby nigdy nic. Co to, to nie. Nie ma mowy.
Tego argumentu Mahnmut zbić nie potrafił. Żałował, że Orphu nie wyrównał lotu, bo batyskaf znów rozpoczął dzikie harce w locie, ale ponieważ wszystkie inne szczątki statku koziołkowały jak głupie, oni też powinni.
– Chcesz pogadać o sonetach Szekspira? – spytał Orphu.
– Jaja sobie ze mnie robisz?
Morawce uwielbiały wszelkie potoczne wyrażonka z języka dawnych ludzi – im bardziej wulgarne, tym lepiej.
– O tak, przyjacielu. Oczywiście, że robię sobie z ciebie jaja.
– Zaraz, zaraz... Te śmieci wokół nas zaczynają się jarzyć. My też. To jonizacja.
Mahnmut z satysfakcją zauważył, że głos mu wcale nie drży. Co większe odłamki żarzyły się matową czerwienią, podobnie jak dziób „Mrocznej Damy”. Zewnętrzne termometry wskazywały wzrost temperatury kadłuba. Zanurzali się w marsjańską atmosferę.
– Czas wyrównać lot – oznajmił Orphu. Siedział w ładowni, analizował spływające z czujników informacje i dysponując tym co miał, czyli niepełnym oprogramowaniem sterowniczym, uruchamiał silniki batyskafu i stabilizował żyroskopy. – Przestaliśmy koziołkować?
– Niezupełnie.
– Nie możemy dłużej czekać. Odwrócę tę kupę złomu tyłem naprzód, zanim się upieczemy.
– Ta kupa złomu nazywa się „Mroczna Dama” i prawdopodobnie ocali nam życie – zauważył oschle Mahnmut.
– Dobrze, dobrze. Powiedz mi, kiedy krzyż z nitek na rufowym monitorze pokryje się z obrzeżem tarczy Marsa nad biegunem. Wtedy zacznę stabilizować lot. Boże, co ja bym dał, żeby mieć chociaż jedno oko... Przepraszam, więcej tego nie powtórzę.
Mahnmut wpatrywał się w ekran. Ze względu na rozszerzanie się otaczającej ich chmury rupieci mógł namierzać się wyłącznie na powierzchnię planety – nie widział nie tylko gwiazd, ale nawet dwóch malutkich księżyców Marsa. Silniki zagrzmiały głucho i zdezelowany batyskaf powoli się obrócił. Obraz planety zniknął z dziobowego monitora, a jego miejsce zajął obłok rozżarzonej plazmy, stopionego metalu i miliony rozpalonych do białości odłamków, które niedawno były ich statkiem i dwójką współpasażerów.
Czerwono-pomarańczowo-brązowo-zielona tarcza Marsa znalazła się w obiektywie kamery rufowej. Krzyżyk, który Orphu kazał obserwować, sunął w górę ekranu, pomalutku minął spowity w chmury skraj lądu, prześliznął się po niebieskim morzu, wszedł na białe tło podbiegunowego lodu...
– Czapa lodowa – zameldował Mahnmut. – Górna krawędź tarczy.
– W porządku – odparł Orphu. Zagrały wszystkie silniki. – A teraz? Widzisz na rufie biegun?
– Nie.
– A jakieś znajome gwiazdy?
– Nie. Tylko poświatę zjonizowanego kadłuba.
– Wystarczy, to nie apteka. Użyję silników rufowych jako rakiet hamujących.
– Koros III zamierzał użyć zespołu silników na dziobie, żeby wyhamować, a potem, przed wejściem w atmosferę, chciał je odrzucić – stwierdził Mahnmut. Rufa batyskafu świeciła coraz mocniej.
– Ja ich nie odrzucę.
– Dlaczego?
– Zobaczysz.
– Nie wydaje ci się prawdopodobne, że w podwyższonej temperaturze eksplodują?
– To możliwe.
– Poza tym jesteśmy trochę poobijani. Czy batyskaf może się rozlecieć?
– To też jest możliwe – przyznał Orphu i włączył napęd jonowy.
Przyspieszenie wgniotło Mahnmuta w fotel, ale po trzydziestu sekundach ustąpiło. Hałas ucichł, wibracje się zmniejszyły. Głuchy stukot oznajmił odrzucenie pierwszego pierścienia silników, który niczym ognista kula śmignął przez pole widzenia dziobowej kamery, pokazującej teraz obraz przestrzeni za batyskafem.
– Nie da się ukryć, że wchodzimy w atmosferę – stwierdził Mahnmut. Tym razem głos jednak mu zadrżał. Nigdy przedtem nie nurkował w prawdziwej planetarnej atmosferze i świadomość, że otaczają go miliardy ciasno upakowanych cząsteczek, była nad wyraz niepokojąca. – Odrzucone silniki rozgrzały się do białości i buchnęły płomieniem. Widzę, jak nam się rufa nagrzewa. Główny zespół napędowy na dziobie też się żarzy, ale słabiej. Odłamki, które spadają przed nami, palą się na całego. Lecimy w deszczu meteorytów.
– Doskonale – stwierdził Orphu. – Trzymaj się mocno.
Opis Mahnmuta był całkiem trafny: resztki statku kosmicznego wyglądały w marsjańskiej atmosferze jak deszcz meteorytów, rozciągnięty na dystansie kilkuset metrów. Największe szczątki musiały ważyć po kilka ton. Setka ognistych kul przecięła bladobłękitne niebo nad Marsem. Zwielokrotniony grzmot zadudnił nad północną półkulą planety. Płonące kule przeleciały nad czapą lodową na biegunie północnym jak stado ognistych ptaków i pomknęły na południe ponad Morzem Tetydy, ciągnąc za sobą długie ogony oparów plazmowych. Sprawiały wrażenie, jakby szybowały swobodnie, zamiast spadać.
Przez setki milionów lat Mars mógł się poszczycić jedynie śladową atmosferą, o mizernym ciśnieniu ośmiu milibarów, złożoną głównie z dwutlenku węgla, i daleko mu było na przykład do Ziemi, gdzie średnie ciśnienie na poziomie morza osiąga tysiąc czternaście milibarów. A potem nagle, na przestrzeni niespełna stu lat, Mars został terraformowany i ciśnienie na jego powierzchni podniosło się do całkiem znośnych ośmiuset czterdziestu milibarów. Morawce nie miały pojęcia, jak do tego doszło.
Ogniste pociski w luźnym szyku cięły północne niebo. Pierwsze małe odłamki – wystarczająco duże, by nie spłonąć całkowicie, ale zarazem dostatecznie małe, by wyraźnie zwolnić w gęstym powietrzu – zaczęły spadać do wody osiemset kilometrów na południe od bieguna. Widziane z orbity, przypominały ogromne pociski smugowe, którymi jakieś bóstwo ostrzeliwuje północne marsjańskie morza.
„Mroczna Dama” była jednym z tych pocisków. Powłoka maskująca na rufie spaliła się, podobnie zresztą jak dwie trzecie całego poszycia, dołączając do ciągnącego się za koziołkującym batyskafem plazmowego ogona. Zewnętrzne anteny i czujniki uległy stopieniu. Kadłub zaczął się tlić, pękać i gubić zwęglone płatki metalu.
– Eee... Nie powinniśmy przypadkiem wypuścić spadochronów? – zaniepokoił się Mahnmut.
Jeśli dobrze pamiętał, Koros zamierzał rozwinąć fulerenowe spadochrony na wysokości piętnastu tysięcy metrów i łagodnie osiąść na powierzchni oceanu. Kiedy ostatnio widział ocean – zanim stopił się obiektyw kamery rufowej – byli znacznie niżej niż piętnaście kilometrów i spadali bardzo, ale to bardzo szybko.
– Jeszcze nie – stęknął Orphu. Przeciążenie chyba zaczynało mu dokuczać. – Zmierz wysokość radarem.
– Nie mamy już radaru.
– A co z sonarem?
– Zaraz zobaczę. – Sonar, o dziwo, działał: namierzył powierzchnię wody w odległości ośmiu tysięcy dwustu metrów... ośmiu tysięcy... siedmiu tysięcy ośmiuset... Mahnmut na bieżąco przekazywał te informacje Orphu. – Może już czas wypuścić spadochrony?
– Inne odłamki nie mają spadochronów.
– Co z tego?
– Na pewno chcesz tak szybować wolniutko w powietrzu, widoczny razem z czaszą na wszystkich ich ekranach?
– Czyich ekranach? – burknął Mahnmut, chociaż musiał przyznać Orphu rację. Ale... – Pięć tysięcy metrów. Prędkość: trzy tysiące dwieście kilometrów na godzinę. Na pewno chcemy grzmotnąć w wodę przy takiej szybkości?
– Nie – zgodził się z nim Orphu. – Bo nawet gdybyśmy przeżyli zderzenie, wbilibyśmy się głęboko w denne osady. Mówiłeś, zdaje się, że ten północny ocean ma tylko kilkaset metrów głębokości?
– To prawda.
– Odwrócę nas.
– Co takiego?!
Zagrzmiały silniki, zahuczały – czy raczej zgrzytnęły – żyroskopy i „Mroczna Dama” zaczęła z mozołem obracać się wokół własnej osi, dziobem naprzód. Powietrze tarło wściekle o kadłub, zdzierając ostatnie czujniki ulokowane w jego środkowej części. Pękały kolejne przedziały batyskafu. Mahnmut wyłączył ogłuszające sygnały alarmowe.
Dziób batyskafu skierował się w dół. Jedna z ostatnich ocalałych kamer przekazywała obraz rozbryzgów w oceanie – o ile mierzącą dwa kilometry wysokości fontannę plazmy i pary można jeszcze nazwać rozbryzgiem. Zanosiło się na to, że za parę sekund „Mroczna Dama” podzieli los innych szczątków.
Mahnmut opisał widok przyjacielowi i dodał:
– Spadochrony? Proszę...
– Nie – odparł stanowczo Orphu i włączył główne silniki, których nie chciał odrzucić na orbicie.
Przeciążenie wcisnęło Mahnmuta w pasy, którymi był przypięty do fotela. Z rozczuleniem wspomniał żel antyakceleracyjny, którego użyli przy starcie z tunelu magnetycznego Io. Wszędzie dookoła biły w niebo słupy pary, przywodzące na myśl gigantyczne korynckie kolumny; obraz oceanu wypełnił całe pole widzenia. Dysze grzmiały, batyskaf dygotał, ale zwalniał. Nagle silniki umilkły i w tej samej chwili zostały odstrzelone. „Mroczna Dama” znajdowała się zaledwie kilometr nad wodą, która sprawiała wrażenie równie twardej jak europańskie lądolody.
– Spado... – błagał Mahnmut i wcale się tego nie wstydził. Otworzyły się dwie olbrzymie czasze. Przed oczami zatańczyły mu czerwone plamy, potem zrobiło się ciemno. Uderzyli o powierzchnię Morza Tetydy.
– Orphu? Orphu? – Cisza i ciemność otaczały Mahnmuta, który desperacko próbował uruchomić kamery i czujniki. Sterówka była nietknięta, tlen płynął... Nie do wiary. Wewnętrzny zegar podpowiadał mu, że od zderzenia z powierzchnią morza upłynęły trzy minuty. Batyskaf się nie poruszał. – Orphu?
– Grrhhh... Ilekroć uda mi się zasnąć, zaraz mnie budzisz.
– Co z tobą?
– Powinieneś najpierw zapytać: gdzie jestem. Wypadłem z mojego kąta w ładowni. Nie wiem nawet, czy dalej znajduję się na pokładzie „Mrocznej Damy”, ale jeśli tak, to pękł kadłub, bo zalała mnie woda. Słona. Chociaż może nie, może po prostu się zsikałem.
– Stałe łącze działa – zauważył Mahnmut, świadomie ignorując ostatnie słowa Orphu. – Podejrzewam więc, że nadal jesteś w ładowni. Mam już pierwsze odczyty z sonaru. Jesteśmy osiemdziesiąt metrów pod powierzchnią wody. Wbiliśmy się w muł denny, ale nie głęboko, na parę metrów.
– Ciekawe, w ilu jestem kawałkach.
– Nie ruszaj się. Odepnę łącze i zejdę po ciebie. Nie ruszaj się.
– Jak niby miałbym się ruszyć, przyjacielu? – zaśmiał się Orphu. – Wszystkie moje manipulatory i witki odeszły do wielkiego morawieckiego nieba. Jestem krabem bez szczypiec. Nie wiem zresztą, czy mam jeszcze skorupę jak krab. Mahnmucie... Zaczekaj chwilę.
– O co chodzi? – Mahnmut odpiął już pasy i zaczął się odłączać od przewodów odżywczych i sterowniczych.
– Jeżeli nawet jakimś cudem uda ci się do mnie zejść... jeżeli korytarzem da się przejść, a wrota ładowni nie są zablokowane ani zaspawane pod wpływem gorąca... Co chcesz ze mną zrobić?
– Sprawdzę, czy nic ci się nie stało. – Mahnmut odłączył się od kanałów optycznych. Monitory i tak były ciemne.
– Zastanów się, stary druhu. Wyciągniesz mnie stąd, o ile nie rozpadnę ci się w rękach, i co dalej? Nie zmieszczę się w wewnętrznych korytarzach batyskafu. Gdybyś nawet jakoś mnie przeciągnął, nie wejdę do sterówki, a na pewno nie dam rady utrzymać się na zewnątrz kadłuba. Chcesz maszerować tysiąc kilometrów po dnie oceanu, niosąc mnie na plecach?
Mahnmut się zawahał.
– Nadal działam – ciągnął tymczasem Orphu. – W każdym razie porozumiewam się z tobą. Mam tu zasilanie i dopływ tlenu. Muszę więc znajdować się w ładowni, która zapewne została zalana. Może odłożymy osobiste spotkanie na później, a na razie spróbujesz uruchomić „Mroczną Damę” i przewieźć nas w jakieś przyjemniejsze miejsce?
Mahnmut odciął sobie tlen i odetchnął głęboko powietrzem sterówki.
– Dobrze. Zobaczmy, co się da zrobić.
„Mroczna Dama” była umierająca.
Mahnmut pracował z nią – w kolejnych jej wersjach i wcieleniach – przez ponad sto ziemskich lat i wiedział, że potrafi być twarda. Po odpowiednim przygotowaniu znosiła bez szwanku ciśnienie wielu ton na centymetr kwadratowy i przeciążenia rzędu trzech tysięcy g, ale jak każda maszyna miała swoje mocniejsze i słabsze elementy. Te słabsze nie najlepiej zniosły atak na orbicie i jego późniejsze skutki.
Przeciążony kadłub popękał w wielu miejscach i nadpalił się w atmosferze. W tej chwili tkwił w trzymetrowej warstwie osadów na dnie oceanu, z której sterczał tylko mały kawałek rufy. Konstrukcja i poszycie zdeformowały się przy uderzeniu, wrota ładowni zakleszczyły, pękło dziesięć z osiemnastu zbiorników balastowych. Korytarz łączący sterówkę z ładownią był zmiażdżony i zalany wodą. Z powłoki maskującej zostały nędzne strzępy, a razem z nią spaliły się wszystkie zewnętrzne czujniki. Działał tylko jeden z czterech sonarów, w dodatku mógł wysyłać wiązkę ultradźwięków wyłącznie do przodu, przed dziób batyskafu. Ocalał również tylko jeden z czterech głównych silników. Z silniczków manewrowych została miazga.
Bardziej martwiło Mahnmuta zasilanie: podczas ataku energetyczna fala uderzeniowa uszkodziła główny reaktor, którego wydajność spadła do ośmiu procent nominalnej. Akumulatory pracowały na rezerwie mocy, co wystarczało do minimalnej aktywności układów podtrzymywania życia. Gorzej, że „Mroczna Dama” straciła przetwornik substancji odżywczych, a zapas słodkiej wody mógł wystarczyć najwyżej na kilka dni.
Nie działał również generator tlenu i batyskaf nie produkował powietrza. Zanosiło się na to, że Mahnmut i Orphu prędzej się uduszą, niż umrą z głodu lub pragnienia. Mahnmut miał własny zbiornik powietrza, ale wystarczyłoby go na dzień, może dwa ziemskie dni. Mógł mieć tylko nadzieję, że Orphu, któremu zdarzało się całymi miesiącami pracować w próżni, nie przejmie się takim drobiazgiem jak niedobór tlenu. Postanowił odłożyć na później poruszenie tej kwestii.
Tymczasem sztuczna inteligencja batyskafu donosiła o dalszych uszkodzeniach. Gdyby „Mroczna Dama” mogła spędzić przynajmniej miesiąc w lodowych dokach Conamara Chaos, najlepiej pod opieką rzeszy morawców serwisowych, dałoby się ją jeszcze uratować. Ale ponieważ to nie wchodziło w grę, jej dni – mierzone w marsjańskich solach, ziemskich dniach czy europańskich tygodniach – były policzone.
Mahnmut cały czas utrzymywał kontakt z milczącym Orphu, bojąc się, że jego przyjaciel mógłby bez uprzedzenia przestać działać. Teraz przekazał mu możliwie najbardziej optymistyczną wersję raportu o uszkodzeniach i wystrzelił boję peryskopową. Na szczęście wyrzutnia boi znajdowała się w rufowej części kadłuba, sterczała powyżej dna oceanu i zadziałała bez zarzutu.
Sama boja była mniejsza niż dłoń Mahnmuta, ale wypakowana po brzegi przeróżnymi sensorami. Od razu zaczęła przesyłać informacje.
– Mam dobre wieści – oznajmił Mahnmut.
– Konsorcjum Pięciu Księżyców zorganizowało wyprawę ratunkową – zadudnił Orphu.
– Nie aż tak dobre. – Zamiast przesłać Orphu wszystkie dane poza obrazem z kamer, Mahnmut wolał mu o nich opowiedzieć. W ten sposób przynajmniej zmuszał go do reakcji. – Boja działa. Co więcej, satelity komunikacyjne i nawigacyjne, które Koros III i Ri Po rozmieścili na orbicie, nadal tam są. Ciekawe dlaczego ci... te istoty, które nas ostrzelały, ich także nie zestrzeliły.
– Zaatakował nas starotestamentowy Bóg i jego panienka – zauważył Orphu. – Może nie chcieli się zniżać do walki z satelitami.
– Na mój gust bardziej przypominali bóstwa greckie niż Boga ze Starego Testamentu. Chcesz posłuchać, co jeszcze tu mam?
– Wal.
– System nawigacyjny sugeruje, że znajdujemy się na północnym oceanie, w południowej części Chryse Planitia, zaledwie trzysta czterdzieści kilometrów od wybrzeża Xanthe Terra. Mamy fart. Ta część Acidalia i Chryse to jedna wielka zatoka. Gdybyśmy zboczyli kilkaset kilometrów na zachód, grzmotnęlibyśmy prosto we wzgórza Tempe Terra; gdybyśmy polecieli na wschód, rozbilibyśmy się na Arabia Terra. Kilka sekund lotu na południe, nad wyżynami Xanthe Terra...
– Wyparowalibyśmy, gdybyśmy jeszcze kilka sekund lecieli w atmosferze.
– Wiem o tym. Gdyby udało nam się ruszyć „Mroczną Damę”, moglibyśmy popłynąć prosto do delty Valles Marineris.
– Mieliście z Korosem wylądować na drugiej półkuli, na północ od Olympus Mons, zrobić rekonesans i dostarczyć na szczyt przewożoną w ładowni machinę. Nie wmówisz mi, że batyskaf da radę opłynąć półwysep Tempe Terra...
– Nawet nie próbuję – przyznał Mahnmut. Mogliby mówić o niezwykłym szczęściu, gdyby „Mroczna Dama” dowiozła ich do najbliższego lądu, ale tę informację wolał zachować dla siebie.
– Są inne dobre wieści? – spytał Orphu.
– No cóż, na powierzchni oceanu jest piękny dzień. Aż po horyzont ciągnie się woda, nigdzie nie widać ani skrawka lodu. Fale są łagodne i niskie, poniżej metra, niebo błękitne, temperatura dwadzieścia kilka stopni...
– Szukają nas?
– Słucham?
– Czy ci... ludzie... którzy nas ostrzelali, szukają nas?
– Tak. Na pasywnym radarze widziałem kilka tych latających pojazdów...
– Rydwanów.
– ...latających pojazdów. Latają nad strefą, w której szczątki statku spadły do wody. Czyli nad kilkoma tysiącami kilometrów kwadratowych oceanu.
– I nas szukają.
– Nie rejestruję prób użycia radaru ani szperaczy neutrinowych. Nie ma w ogóle żadnych śladów energetycznych...
– Mogą nas znaleźć, Mahnmucie? – Głos Orphu był pozbawiony wszelkich emocji.
Mahnmut się zawahał. Nie chciał okłamywać przyjaciela.
– Być może. Na pewno znaleźliby nas, gdyby korzystali z takiej techniki, jaką dysponują morawce, ale nic na to nie wskazuje. Oni po prostu... rozglądają się. Może mają magnetometry, ale chyba nic więcej.
– Na orbicie znaleźli nas i namierzyli bez trudu.
– To prawda.
Nie ulegało wątpliwości, że rydwan albo jego pasażerowie dysponowali urządzeniem namierzającym, skutecznym na dystansie ponad ośmiu tysięcy kilometrów.
– Ściągnąłeś boję z powrotem?
– Tak. – Na chwilę zapadła cisza, przerywana tylko jęczeniem uszkodzonego kadłuba, sykiem wentylacji i dudnieniem pomp, które bezskutecznie walczyły z wodą zalewającą uszkodzone przedziały batyskafu. – Kilka faktów przemawia na naszą korzyść – odezwał się w końcu Mahnmut. – Po pierwsze, razem z nami spadły całe tony odłamków. Po drugie, obszar, na którym wpadły do morza, jest bardzo rozległy, bo pierwsze szczątki lądowały tuż pod biegunem. Po trzecie, wbiliśmy się w muł dziobem naprzód i ponad dnem sterczy tylko fragment rufy, na którym ocalały resztki powłoki maskującej. Po czwarte, batyskaf pobiera tak znikome ilości energii, że praktycznie nie sposób go wykryć. Po piąte...
– Po piąte? – spytał wyczekująco Orphu.
Mahnmut pomyślał o słabnącym zasilaniu, żałosnych zapasach wody i powietrza i niebudzącym zaufania układzie napędowym.
– Po piąte, nadal nie mają pojęcia, po co tu przylecieliśmy.
Odpowiedział mu charakterystyczny śmiech Orphu.
– My chyba też nie, przyjacielu. – Minęła dobra minuta, zanim Orphu odezwał się ponownie: – Ale muszę ci przyznać rację. Jeżeli nie znajdą nas w ciągu paru najbliższych godzin, mamy szansę. Chyba że masz dla mnie inne złe wiadomości...
– Mamy... drobny kłopot z przetwornikiem tlenu.
– Jak drobny?
– W ogóle nie wytwarzamy powietrza.
– No to faktycznie mamy problem... Na ile wystarczy nam rezerwa?
– Około osiemdziesięciu godzin. Dla nas obu, bo gdybym zużywał je sam, to na dwa razy dłużej.
Orphu zabulgotał przez interkom.
– Ty sam? Chcesz mi zakręcić kurek, stary druhu? Zdajesz sobie chyba sprawę, że moje organiczne elementy też potrzebują tlenu?
Mahnmuta zamurowało.
– Myślałem... Wydawało mi się... Skoro jesteś przystosowany do pracy w próżni...
– Chodzi ci o to, że w przestrzeni wokół Io całymi miesiącami obywam się bez uzupełniania zapasów – westchnął Orphu. – Owszem, sam produkuję tlen na własne potrzeby. Generator tlenu jest zasilany ogniwami fotowoltaicznymi, które mam wbudowane w pancerz.
Mahnmut się uspokoił. Gdyby Orphu faktycznie nie musiał korzystać z zapasów batyskafu, ich szansę przetrwania gwałtownie by wzrosły.
– Kłopot w tym, że te ogniwa szlag trafił – ciągnął Orphu, zniżając głos. – Od chwili, kiedy nas zaatakowano, mój generator tlenu nie działa. Czerpię powietrze z batyskafu. Przykro mi, Mahnmucie.
– Nic nie szkodzi – odparł stanowczym tonem Mahnmut. – I tak zamierzałem nas obu trzymać na tlenie. To żaden kłopot. Wszystko policzyłem: przy obecnym tempie zużycia powietrza wystarczy nam na osiemdziesiąt godzin, a ja mogę to zużycie jeszcze obniżyć. W tej chwili mam wypełnioną całą sterówkę. Wypompuję powietrze do zbiorników i zacznę je racjonować. Bez problemu wytrzymamy osiemdziesiąt godzin, a potem się wynurzymy i odnowimy zapasy. Poszukiwania powinny się przez ten czas skończyć.
– Jesteś pewien, że uda ci się wyciągnąć „Mroczną Damę” z tego bagna?
W głosie Mahnmuta nie było cienia wątpliwości:
– Na sto procent.
– W takim razie proponuję udawać nieszkodliwy kawał złomu przez najbliższe... trzy sole, trzy marsjańskie dni, czyli jakieś siedemdziesiąt trzy godziny. Albo przynajmniej odczekać dwanaście godzin od ostatniego kontaktu radarowego. Potem sprawdzimy, czy rydwany faktycznie wróciły do bazy. Czy przez ten czas zdążymy się wygrzebać z mułu i wynurzyć, zachowując rezerwę powietrza i energii?
Mahnmut spojrzał na wirtualną konsolę, jarzącą się czerwienią lampek awaryjnych.
– Siedemdziesiąt trzy godziny to aż nadto czasu. Ale jeżeli rydwany znikną wcześniej, powinniśmy jak najszybciej się wynurzyć i skierować w stronę lądu. Przy tym poziomie zasilania na powierzchni będziemy robić około dwudziestu węzłów, więc i tak czeka nas półtora dnia żeglugi. Zwłaszcza jeśli nie będziemy chcieli przybić do brzegu byle gdzie.
– Chyba nie bardzo możemy wybrzydzać – mruknął Orphu. – W każdym razie wygląda na to, że naszym największym wrogiem będzie w najbliższych dniach nuda. Może zagramy w pokera? Wziąłeś wirtualne karty?
– Oczywiście! – Mahnmutowi od razu zrobiło się raźniej na duszy.
– Nie oszukałbyś chyba ślepego morawca, prawda?
Mahnmut przerwał w połowie proces ładowania kart i nakrytego zielonym suknem stolika.
– Rany boskie, ja tylko żartowałem – uspokoił go Orphu. – Nie mam oczu, ale została mi przecież pamięć i większość mózgu. Możemy zagrać w szachy.
Trzy sole trwały siedemdziesiąt trzy i osiem dziesiątych godziny, ale Mahnmut nie chciał tak długo tkwić na dnie. Tracili moc szybciej, niż przewidywał (pompy pobierały więcej energii niż w jego wyliczeniach), i układ podtrzymywania życia ledwie funkcjonował.
W pierwszym okresie snu Mahnmut przełączył się na wewnętrzne zasilanie, wziął rygle i spawarkę i wąskim przejściem zaczął się przeciskać do ładowni. Wnętrze batyskafu było zalane, a chodnik nieoświetlony, Mahnmut musiał więc włączyć reflektory na ramionach. Spłynął niżej. Woda była tu znacznie cieplejsza niż w europańskich morzach. Na ostatnich dziesięciu metrach dźwigary pogięły się i popękały, blokując przejście. Mahnmut ciął je spawarką i uparcie brnął naprzód. Musiał zobaczyć Orphu.
Dwa metry przed śluzą ładowni stanął jak wryty. Impet uderzenia wgiął grodzie i przejście, i tak już wąskie, skurczyło się do szerokości dziesięciu centymetrów. Widział przed sobą zamknięty i zdeformowany właz, ale nie miał jak się do niego dostać. Musiałby przeciąć którąś z grubych grodzi, może nawet obie, a potem rozciąć także sam właz. Zajęłoby mu to siedem, osiem godzin, ale najgorszy był fakt, że spawarka potrzebowała tlenu. Używając jej, uszczuplałby zapasy swoje i Orphu.
Przez kilka długich minut unosił się w ciemnej wodzie głową w dół, śledząc wzrokiem muł, który w snopach reflektorowego światła tańczył mu przed obiektywami. Musiał szybko podjąć decyzję. Kiedy Orphu się ocknie i zorientuje w jego zamiarach, będzie próbował go od nich odwieść. A logika podpowiadała, że Mahnmut powinien dać mu się przekonać. Nawet gdyby poświęcił te siedem czy osiem godzin i przedarł się przez grodzie i właz, Orphu miał rację: Mahnmut nie zdoła go podnieść, dopóki tkwią na dnie morza. Nawet pierwsza pomoc będzie z konieczności ograniczona do zasobów, które trzymał na pokładzie batyskafu na własny użytek – i które mogły okazać się całkowicie nieprzydatne w przypadku morawca przystosowanego do pracy w otwartym kosmosie. Gdyby zaś wydobył „Mroczną Damę” z mułu i wypłynął nią na powierzchnię, mógłby się spokojnie dostać do Orphu, nawet jeśli musiałby w tym celu ciąć zewnętrzną powłokę kadłuba. Tlenu na pewno mu nie zabraknie. W razie potrzeby mógłby nawet wyciągnąć Orphu z ładowni i jakoś umocować go do kadłuba, gdzie miałby pod dostatkiem powietrza i światła.
Mahnmut odepchnął się nogami i zawrócił w przekrzywionym korytarzu. Wcisnął się przez śluzę do sterówki, schował spawarkę.
Później.
Ledwie zasiadł w fotelu przeciążeniowym, odezwał się Orphu:
– Nie śpisz?
– Nie.
– Gdzie jesteś?
– W sterówce. Gdzie miałbym być?
– No tak... – Głos Orphu zabrzmiał nagle bardzo, bardzo staro. – Coś mi się przyśniło. Wydawało mi się, że czuję drgania, tak jakbyś... Sam nie wiem.
– Śpij – uspokoił go Mahnmut. Morawce nie potrzebowały odpoczynku, ale lubiły śnić. – Obudzę cię za dwie godziny. Wystrzelimy boję.
Mahnmut co dwanaście godzin wypuszczał boję peryskopową: trzymał ją na powierzchni dosłownie kilkanaście sekund, skanował niebo i łagodnie rozfalowane morze, po czym zwijał linkę i ściągał boję na pokład. Przez pierwsze czterdzieści dziewięć godzin latające maszyny śmigały po niebie dniem i nocą, ale prowadziły poszukiwania dalej na północy, w okolicach bieguna.
Mahnmut nie mógł narzekać. W nienaruszonej sterówce było ciepło i przytulnie i mimo że podłoga lekko przechyliła się ku dziobowi, mógł się po niej swobodnie poruszać. Kilka innych pomieszczeń mieszkalnych – między innymi dawna kabina Urtzweila i jego laboratorium – zostało zalanych. Pompy wprawdzie szybko i sprawnie usunęły wodę, ale Mahnmut celowo nie napełniał ich powietrzem. Po pierwszej rozmowie z Orphu podłączył się bezpośrednio do przewodu tlenu i wypompował powietrze ze sterówki. Tłumaczył sobie, że robi to z oszczędności, ale w rzeczywistości dręczyły go wyrzuty sumienia, że opływa w takie luksusy, kiedy Orphu cierpi – przynajmniej w sensie egzystencjalnym, jeśli nie fizycznym – w ciemnej, zatopionej ładowni. Niewiele mógł na to poradzić, dopóki batyskaf tkwił zagrzebany w mule, ale przeszedł do laboratorium i zmontował sobie moduł łącznościowy i inne narzędzia, które mogły mu być przydatne, gdyby w przyszłości udało mu się oswobodzić towarzysza.
I siebie, dodał w myślach, chociaż rozłąka z „Mroczną Damą” niewiele miała wspólnego z wolnością. Wszystkie krioboty pracujące w otchłaniach europańskich oceanów cierpiały na utajoną agorafobię, którą przekazały w spadku swojemu morawieckiemu potomstwu.
Drugiego dnia, po ósmej partii szachów, Orphu zapytał:
– „Mroczna Dama” na pewno ma jakąś kapsułę ratunkową, prawda?
– Tak – przytaknął Mahnmut, który do tej pory łudził się, że to pytanie nie padnie.
– Jakiego rodzaju?
– Taki hermetyczny bąbel, niewiele większy ode mnie – odparł niechętnie Mahnmut. – Pozwala przeżyć na dużej głębokości i bezpiecznie się wynurzyć.
– Z pewnością jest wyposażony w radiolatarnię, autonomiczny system podtrzymywania życia, napęd i układ nawigacyjny, prawda? I ma własne zapasy jedzenia i wody?
– Tak. I co z tego? Nie zmieścisz się do środka, a ja nie mógłbym cię nim holować.
– Nic, tak tylko pytam.
– Nie podoba mi się pomysł porzucenia „Mrocznej Damy” – przyznał bez ogródek Mahnmut. – Na szczęście nie muszę o tym myśleć ani teraz, ani w najbliższych dniach.
– Niech ci będzie.
– Mówię poważnie.
– Dobrze, Mahnmucie. Pytałem z ciekawości.
Gdyby w tym momencie Orphu zachichotał, Mahnmut był gotów wcisnąć się do kapsuły ratunkowej i odstrzelić ją od batyskafu. Trząsł się ze złości.
– Zagramy jeszcze raz? – zaproponował.
– Nie w tym życiu.
Sześćdziesiąt jeden godzin po katastrofie na ekranie radaru widać było tylko jeden rydwan, za to krążący całkiem blisko: zaledwie osiem kilometrów nad oceanem i dziesięć kilometrów na północ od batyskafu. Mahnmut błyskawicznie ściągnął boję na dół. Siedział w sterówce, słuchając Brahmsa przez interkom. Orphu w ładowni robił zapewne to samo, gdy niespodziewanie zapytał:
– Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego obaj jesteśmy humanistami?
– Co masz na myśli?
– To, co powiedziałem. Wszystkie morawce ewoluują albo w takich humanistów jak my, zafascynowanych dokonaniami dawnej rasy ludzkiej, albo w takie interaktywne typy jak Koros III. To różni Korosowie wykuwają społeczeństwa, zakładają Konsorcja Pięciu Księżyców, tworzą partie polityczne i tak dalej.
– Naprawdę? Nie zauważyłem.
– Nie żartuj!
Mahnmut milczał. Nagle dotarło do niego, że przez półtora wieku zdołał pozostać ignorantem we wszystkich ważnych dziedzinach egzystencji. Całym jego światem były lodowate morza Europy (których, nawiasem mówiąc, miał już nigdy nie ujrzeć) i ten batyskaf (który z kolei w najbliższych godzinach lub – najdalej – dniach, miał na dobre przestać funkcjonować). Poza tym znał się jeszcze na sonetach i dramatach Szekspira. Omal nie parsknął śmiechem. Cóż mogło być bardziej bezużytecznego od starej poezji?
– Co by powiedział twój bard, gdyby znalazł się na naszym miejscu? – spytał Orphu, jakby czytał mu w myślach.
Mahnmut przejrzał informacje o zużyciu energii i innych zapasów. Nie mogli czekać siedemdziesiąt trzy godziny: najdalej za sześć godzin powinni się wynurzyć. Nawet jeśli się pospieszą, muszą wyrwać się z dna przy pierwszej próbie, gdyż inaczej ryzykują przeciążenie reaktora i...
– Mahnmucie?
– Przepraszam, zdrzemnąłem się. Mówiłeś coś o Szekspirze...
– Na pewno miał coś do powiedzenia o wrakach. Wydaje mi się, że u niego aż roi się od zatopionych statków.
– To prawda, jest ich bez liku. W Wieczorze trzech króli, w Burzy... Można by długo ciągnąć taką wyliczankę. Wątpię jednak, byśmy znaleźli w jego dziełach użyteczne wskazówki.
– Opowiedz mi o tych wrakach.
Mahnmut pokręcił głową; dobrze wiedział, że Orphu próbuje go czymś zająć, oderwać od bieżących problemów.
– Lepiej ty mi coś powiedz o swoim ukochanym Prouście. Czy narrator imieniem Marcel wspomina o zabłądzeniu na Marsie?
– Owszem.
– Wolne żarty!
– Ja nigdy nie żartuję na temat À la recherche du temps perdu – odparł Orphu tonem, którym prawie, prawie przekonał Mahnmuta, że mówi serio.
– No dobrze, więc co Proust ma nam do powiedzenia o przetrwaniu na Marsie?
Mahnmut zamierzał za pięć minut ponownie wystrzelić boję, a następnie dokonać wynurzenia, nawet gdyby rydwan unosił się dziesięć metrów nad ich głowami.
– W trzecim tomie wydania francuskiego, a piątym angielskiego, które ci przesłałem, Marcel mówi, że gdybyśmy nagle znaleźli się na Marsie i wyrosłyby nam skrzydła i nowy układ oddechowy, i tak pozostalibyśmy sobą. Dlatego, że bylibyśmy skazani na nasze stare zmysły i starą świadomość.
– Żartujesz...
– Ja nigdy nie żartuję na temat odczuć Marcela w À la recherche du temps perdu – powtórzył Orphu. Tym razem Mahnmut miał pewność, że choć w jego słowach nie brakowało ironii, to jednak o Marsie mówił całkiem serio. – Nie przeczytałeś książek, które wysłałem ci na początku podróży?
– Przeczytałem. Naprawdę przeczytałem. No, może ostatnie dwa tysiące stron przejrzałem tak bardziej pobieżnie...
– To się zdarza... Posłuchaj, zacytuję ci fragment, który następuje zaraz po tym wyrastaniu skrzydeł i drugich płuc na Marsie. Wolisz po francusku czy po angielsku?
– Po angielsku – odparł pospiesznie Mahnmut. Skoro i tak znalazł się o krok od śmierci przez uduszenie, nie chciał powiększać swoich tortur, słuchając francuszczyzny.
– „Jedyną prawdziwą podróżą, jedyną kąpielą w wodzie Młodości byłoby iść nie ku nowym krajobrazom, ale mieć inne oczy, widzieć wszechświat oczami kogoś innego, stu innych, widzieć sto światów, które każdy z nich widzi, którym każdy z nich jest”.
Mahnmut tak głęboko zamyślił się nad znaczeniem tych słów, że na chwilę zapomniał o swojej niechybnej śmierci.
– To jest ta czwarta, ostatnia ścieżka, jaką obiera Marcel, aby przeniknąć tajemnicę życia, prawda, Orphu?
Orphu milczał.
– Mówiłeś mi, że pierwsze trzy zaprowadziły go na manowce – ciągnął Mahnmut. – Próbował uwierzyć w doskonałość arystokracji, później w przyjaźń i miłość, na końcu w sztukę. Żaden z tych motywów nie był motywem transcendentnym, więc spróbował znaleźć czwarty, tę... – Zabrakło mu słów.
– Świadomość, która wykracza poza granice świadomości – odparł półgłosem Orphu. – Wyobraźnię, która lekceważy ograniczenia wyobraźni.
– Właśnie – szepnął Mahnmut. – Teraz rozumiem.
– To dobrze. Jesteś teraz moimi oczami. Widzę cały wszechświat za twoim pośrednictwem.
Mahnmut przez długą chwilę milczał, wsłuchany w syk tlenu w przewodach.
– Spróbujmy się wynurzyć – powiedział w końcu.
– A boja?
– Guzik mnie obchodzi, czy ktoś na nas czeka, czy nie. Wolę zginąć w walce, niż udusić się w tym błocku.
– W porządku – zgodził się Orphu. – Powiedziałeś „spróbujmy”. Masz wątpliwości, czy ci się uda?
– Nie mam zielonego pojęcia, czy wyrwiemy się z tego gówna. – Mahnmut zaczął siłą woli przestawiać wirtualne przełączniki. Podkręcił moc reaktora, aż strzałka weszła na czerwone pole. Uruchomił silnik i dopalacze. – Ale na pewno się postaramy, za... osiemnaście sekund. Trzymaj się, staruszku.
– Rozumiem, że to figura stylistyczna? Straciłem przecież wszystkie chwytaki, manipulatory i witki...
– Trzymaj się zębami. Sześć sekund.
– Jestem morawcem – odparł urażonym tonem Orphu. – Nie mam zębów. Co chciałeś...
Łoskot dopalaczy zagłuszył jego słowa. Grodzie zaskrzypiały donośnie, a cała „Mroczna Dama” jęknęła rozpaczliwie, próbując uwolnić się z mulistych marsjańskich uścisków.
To miasto – Ilion, Troja, Gród Priama, Pergamon – najpiękniejsze jest nocą.
Mury, wysokie na ponad trzydzieści metrów, są oświetlone pochodniami i wystawionymi na blanki koksownikami, a od dołu także poświatą setek ognisk, które rozpaliła koczująca na równinie trojańska armia. Wiele jest tu wysokich wież, które do późnych godzin nocnych pławią się w świetle; z okien sączy się ciepły blask, podwórka lśnią łagodnie, tarasy i balkony jarzą się płomieniami świec. Ulice Ilionu, szerokie i solidnie wybrukowane (próbowałem kiedyś wcisnąć ostrze noża między dwa brukowce, ale mi się nie udało), są oświetlone pochodniami, światłem sączącym się z otwartych drzwi domów i ogniskami tysięcy żołnierzy, sojuszników Priama, którzy z całymi rodzinami ściągnęli tu z bliższych i dalszych stron.
Tu nawet cienie żyją własnym życiem. Młodzi, ubodzy mężczyźni i kobiety kochają się w ciemnych zaułkach i na osłoniętych tarasach. Syte psy i sprytne koty prześlizgują się w półmroku od uliczki do uliczki, z jednego podwórka na drugie; wychylają się na pobocza ulic, gdzie trafiają im się owoce, jarzyny, mięso i ryby, które spadły ze stojących tu za dnia straganów, i znów kryją się w mroku ścieżek i pod osłoną wiaduktów.
Mieszkańcy Ilionu nie muszą bać się śmierci głodowej ani męki pragnienia. Gdy na wieść o achajskiej wyprawie wojennej ogłoszono alarm – dziewięć lat temu, na całe tygodnie przed tym, jak czarne okręty przybiły do trojańskich plaż – do miasta spędzono setki sztuk bydła i tysiące owiec. Okolica wyludniła się na obszarze tysiąca kilometrów kwadratowych. Zresztą podobne transporty bydła do tej pory regularnie trafiają do Troi. Grecy próbują wprawdzie blokować miasto, ale czynią to bez szczególnego zapału. Świeże warzywa i owoce bez przeszkód docierają na targ, dostarczane przez tych samych cwanych wieśniaków, którzy zaopatrują armię achajską.
Troję zbudowano przed wiekami w tym akurat miejscu ze względu na rozciągającą się pod ziemią formację wodonośną. Cztery ogromne miejskie studnie nieprzerwanie dostarczają świeżej i czystej wody, ale Priam na wszelki wypadek dawno już kazał zmienić bieg dopływu Symojdy, przecinającego północną równinę, i skierować go do miasta systemem łatwych do upilnowania kanałów i akweduktów. Grecy mają więcej problemów z wodą niż – teoretycznie oblężeni – Trojanie.
Od początku wojny liczba mieszkańców Ilionu – w owych czasach z całą pewnością największego miasta na Ziemi – zwiększyła się ponad dwukrotnie. Pierwsi zjawili się szukający schronienia przed wojną wieśniacy, pasterze, rybacy i inni koczownicy z iliońskich równin. Później przybyły wojska sprzymierzonych z Troją krain, i to w komplecie z żonami wojowników, ich dziećmi, starszyzną, psami i żywym inwentarzem.
Ci sojusznicy tworzą zadziwiającą mieszaninę; nazywa się ich Trojanami, choć bynajmniej nie pochodzą z Troi. Są wśród nich Dardanowie oraz przybysze z innych, mniejszych miast i ziem całkiem od Ilionu odległych: wierni Priamowi żołnierze spod Idy i z północnej Likii, Adrastejczycy i inni woje z ziem leżących daleko na wschód od Troi, Pelazgowie z położnej na południu Laryssy.
Z Europy przybyli Trakowie, Peończycy i Kikonowie. Z południowych wybrzeży Morza Czarnego nadciągnęli Elizyjczycy, zamieszkujący dolinę rzeki Elis i spowinowaceni z Chalibami, kowalami z prastarych legend. Przy ogniskach słyszy się pieśni i przekleństwa w językach Paflagów i Enetojów, ludzi z północnych obrzeży Morza Czarnego, którzy mogliby być praprzodkami Wenetów. Z północnośrodkowej Azji Mniejszej przyszli włochaci Myzyjczycy. Znam dwóch z nich: Ennomosa i Nastesa, którzy, według Homera, zginą z ręki Achillesa w zbliżającej się bitwie nad rzeką; rzeź ma być tak okrutna, że Skamander miesiącami będzie spływał krwią, a trupy zabitych przez Achillesa wojowników – w tym Nastesa i Ennomosa, o których nikt się nie upomni – zatamują rzeczny nurt.
Po zapachu, rozczochranych kudłach i brązowym rynsztunku o niespotykanych kształtach rozpoznać można Frygijczyków, Meończyków, Karyjczyków i przybyszów z Licji.
Przez całą dobę – z wyjątkiem dwóch, trzech środkowych godzin nocnych – Troja jest zatłoczona, cudownie hałaśliwa i tętniąca życiem. To najpiękniejsze i najwspanialsze miasto na świecie, nie tylko w tej epoce, lecz w całych dziejach ludzkości.
Rozmyślam o nim, leżąc nago u boku Heleny Trojańskiej. Pościel pachnie nami i naszą miłością, nocny zefirek wydyma zasłony i chłodzi nasze ciała. Gdzieś w oddali słychać grzmot. Nadciąga burza. Helena przeciąga się i szepcze moje nazwisko:
– Hock-en-berr-rrii...
Przybyłem do Troi późnym popołudniem; tekowałem się ze szpitala bogów na Olimpie. Zdawałem sobie sprawę, że muza mnie szuka i chce mnie zabić, i jeśli jej się nie uda, zrobi to za nią Afrodyta, gdy tylko wyjdzie z kadzi regeneracyjnej.
Pomyślałem, że mógłbym wtopić się w tłum żołnierzy, obserwujących ostatnią walkę tego dnia: w popołudniowym słońcu spowity w tuman kurzu Diomedes nadal wyrzynał Trojan. Kiedy jednak zobaczyłem, jak Hektor wraca do Troi z garstką przybocznych, morfowałem w jednego z moich dobrych znajomych, Dolona (ten doskonały włócznik i zwiadowca miał wkrótce zostać schwytany i zabity przez Odyseusza i Diomedesa), i poszedłem za nim. Szlachetny wojownik wszedł do miasta przez Bramę Skajską, główną bramę Ilionu, zbudowaną z dębowych desek i sięgającą wysokości dziesięciu mężczyzn postury Ajaksa. Natychmiast obiegły go trojańskie żony i córki, wypytując o mężów, synów, braci i kochanków.
Śledziłem wzrokiem wysoką, rudą kitę na jego hełmie, płynącą przez morze kobiet, które wodziły za nim błagalnymi spojrzeniami. W końcu zatrzymał się i przemówił do gęstniejącego tłumu:
– Módlcie się do bogów, Trojanki – powiedział, po czym okręcił się na pięcie i pomaszerował prosto do pałacu.
Żołnierze skrzyżowanymi włóczniami zagrodzili drogę napierającej masie lamentujących kobiet, ja zaś dołączyłem do trójki najbliższych druhów Hektora i razem z nimi wszedłem do pałacu Priama, „wysokimi przysionki wspaniałego”, jak pisał Homer, oświetlonego pochodniami, które odbijały się w wypolerowanym marmurze kolumnad.
Wieczorne cienie zakradały się już na pałacowe dziedzińce i do królewskich sypialni. Stanęliśmy na straży, gdy Hektor udał się na krótkie spotkanie z Hekubą.
– Nie chcę wina, matko. – Gestem odprawił służącego, który przyniósł mu kielich. – Nie teraz. Jestem zmęczony. Wino wypłukałoby ze mnie resztki sił i czujności, a będę ich potrzebował w wieczornym boju. Poza tym jestem cały zakrwawiony i zakurzony. Wstydziłbym się takimi brudnymi rękami ulać odrobinę wina dla Zeusa.
– Synu mój – powiedziała Hekuba, którą przez te dziewięć lat nieraz widziałem w roli dobrej i czułej matki. – Po co zszedłeś z pola bitwy, jeśli nie po to, by modlić się do bogów?
Hektor zdjął hełm i położył obok siebie na kanapie.
– To ty powinnaś się modlić – rzekł głucho.
Rzeczywiście był brudny: kurz i na wpół skrzepła krew zmieszana z potem utworzyły na jego twarzy maskę z czerwonego błota. Siedział w pozie, jaką przyjmują tylko skrajnie wyczerpani ludzie, ze spuszczoną głową i rękami opartymi na kolanach.
– Idź do świątyni Ateny – mówił – weź ze sobą największą i najpiękniejszą szatę, jaką znajdziesz w pałacu, i zgromadź tam najszlachetniejsze z iliońskich kobiet. Rozpostrzyj szatę na kolanach złotego posągu Ateny i obiecaj, że złożysz jej w ofierze dwanaście rocznych jałówek, jeśli tylko zmiłuje się nad Troją. Błagaj zawziętą boginię, by oszczędziła nasze miasto, żony i bezbronne dzieci przed gniewem Diomedesa.
– Jest aż tak źle? – wyszeptała matka Hektora. Nachyliła się nad nim i ujęła jego zakrwawioną dłoń w swoje ręce. – Do tego już doszło?
– Tak.
Hektor wstał z wysiłkiem, wziął hełm i wyszedł.
Wraz z resztą włóczników ruszyłem za zmęczonym bohaterem do odległej o sześć przecznic rezydencji Parysa i Heleny, ogromnego gmachu z licznymi pięknymi tarasami, wieżami mieszkalnymi i dyskretnymi dziedzińcami. Nie oglądając się na służbę i strażników, Hektor wbiegł po schodach i otworzył drzwi prowadzące do prywatnych apartamentów Parysa i Heleny. Spodziewałem się zastać Parysa nagiego w objęciach uprowadzonej królowej (Homer twierdził przecież, że po tym, jak Afrodyta porwała trojańskiego księcia Menelaosowi sprzed nosa, napalona młoda para natychmiast skoczyła do łóżka), ale kiedy weszliśmy, Parys podniósł wzrok znad zbroi, którą czule gładził, Helena zaś dyrygowała swoimi służącymi, które coś haftowały.
– Co ty sobie wyobrażasz, do kurwy nadzy?! – ryknął Hektor na swojego młodszego brata. – Siedzisz tu jak baba, jak rozbeczany bachor i bawisz się pancerzem, kiedy prawdziwi Trojanie giną setkami, a wróg kłębi się u stóp murów i ogłusza nas swoimi cudzoziemskimi okrzykami bojowymi! Rusz się, dezerterze, jeden! Rusz się, zanim Troja legnie w gruzach wokół twojego tchórzliwego dupska!
Dystyngowany Parys nie oburzył się, nie zerwał na równe nogi, tylko odparł z uśmiechem:
– Ach, Hektorze! Zasłużyłem na twe łajania. Szczera prawda z twoich ust płynie.
– No to poderwij dupcię i włóż zbroję – rzucił szorstkim tonem Hektor, ale już bez złości w głosie. Nie wiem, co go rozbroiło: czy uległość Parysa, czy własne zmęczenie.
– Dobrze – odpowiedział Parys – ale najpierw mnie wysłuchaj. Chcę ci coś powiedzieć.
Hektor milczał. Zachwiał się na nogach i podparł długą włócznią, przeznaczoną specjalnie do rzucania, którą pożyczył od sierżanta naszego oddziałku straży. Pod pachą trzymał hełm.
– Nie ze złości siedzę tu sam tak długo. – Parys szerokim gestem ogarnął wnętrze wraz z Heleną i jej służącymi, jakby były częścią wyposażenia komnaty. – Nie z gniewu, lecz z żalu.
– Z żalu? – powtórzył Hektor z nieskrywaną pogardą w głosie.
– Tak, z żalu. Żałuję swojego tchórzostwa, chociaż z woli boskiej, nie własnej, ustąpiłem pola Menelaosowi i opłakuję los naszego miasta.
– Ten los nie został wykuty w kamieniu – warknął Hektor. – Możemy powstrzymać Diomedesa i jego dyszące żądzą krwi sługi. Włóż zbroję i stań ze mną do walki. Ściemni się dopiero za godzinę. Możemy zgładzić wielu Greków w krwawym blasku zachodzącego słońca i później, w chłodnym świetle zmierzchu.
Parys uśmiechnął się i wstał.
– Masz rację. Nawet ja, najlepszy kochanek świata, ale wcale nie najlepszy wojownik, muszę przyznać, że walka to jedyne wyjście. Sam dobrze wiesz, Hektorze, że szale losu i zwycięstwa przechylają się raz w jedną, raz w drugą stronę, wahają się i uginają jak szereg bezbronnych ludzi pod gradem strzał nieprzyjaciela.
Hektor włożył hełm i w milczeniu czekał, co zrobi Parys. Najwyraźniej nie ufał jego obietnicy przyłączenia się do walki.
– Idź już – dodał Parys. – Dogonię cię, gdy tylko się ubiorę.
Hektor nadal nic nie mówił. Nie chciał odejść sam, ale piękna Helena – a naprawdę była piękna – wstała wtedy z krzesła, przeszła po marmurowej posadzce i musnęła palcami jego zakrwawione ręce.
– Mój przyjacielu – zaczęła głosem drżącym z emocji. – Jesteś mi drogi jak brat, a ja... ja jestem zwykłą suką, wredną dziwką, podłą cipą, koszmarem w kobiecej skórze. Wolałabym, żeby matka utopiła mnie po urodzeniu w Morzu Jońskim, niż żebym miała stać się przyczyną tego, co się wydarzyło.
Cofnęła dłoń i rozpłakała się.
Szlachetnego Hektora zatkało. Wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć włosów Heleny, zaraz jednak ją cofnął i chrząknął zakłopotany. Podobnie jak wielu bohaterów, także wielki Hektor, choć przecież żonaty, nie umiał sobie radzić z kobietami. Chciał coś powiedzieć, ale Helena, wstrząsana szlochem jak czkawką, uprzedziła go:
– Szlachetny Hektorze, jeśli to rzeczywiście z mojego powodu bogowie urządzili Troi tę długoletnią rzeź, tym bardziej żałuję, że nie jestem żoną lepszego człowieka. Chciałabym mieć za męża wojownika, a nie lowelasa; mężczyznę, który zrobiłby coś konkretnego, zamiast zabawiać się z małżonką w łóżku, kiedy miasto dogorywa.
Parys zrobił krok w jej kierunku, jakby chciał ją uderzyć, ale powstrzymała go obecność Hektora. My, zwykli żołnierze, staliśmy pod ścianą, gapiliśmy się w przestrzeń i udawaliśmy, że nie mamy uszu.
Helena spojrzała na Parysa. Łzy napłynęły jej do zaczerwienionych oczu. Mówiła dalej do Hektora, jakby Parysa – człowieka, który uprowadził ją ze Sparty, jej drugiego męża – nie było w pokoju:
– Bo ten... zasłużył na najgłębszą pogardę ze strony prawdziwych mężczyzn. Nie ma w nim ducha walki... Nie ma za grosz charakteru. Nigdy nie było.
Parys rozdziawił usta i zaczerwienił się, jakby go spoliczkowano.
– Ale kiedyś zbierze żniwo swego tchórzostwa, Hektorze – ciągnęła Helena z odrazą, aż drobinki jej śliny spadały na podłogę. – Przysięgam, że pożałuje swojej słabości. Przysięgam na bogów!
Parys dyskretnie się oddalił, a Helena odwróciła się do stojącego przy niej zakrwawionego wojownika.
– A na razie chodź, spocznij obok mnie na sofie, bracie. To ty najwięcej cierpisz przez tę wojnę, a wszystko z mojego powodu. Wszystko przez jedną głupią dziwkę. – Usiadła i poklepała leżące obok poduszki. – Los nas połączył, Hektorze. Zeus posiał w naszych duszach ziarno milionów śmierci, które przyniosą kres naszej epoki. Jesteśmy śmiertelni, mój drogi Hektorze, oboje umrzemy, ale pamięć o nas, zapisana w pieśni, przetrwa tysiące pokoleń...
Hektor chyba nie miał ochoty dalej jej słuchać, bo odwrócił się i wymaszerował z komnaty, zakładając po drodze hełm. Poziome promienie zachodzącego słońca zamigotały na blasze.
Spojrzałem jeszcze raz na Helenę, która siedziała ze spuszczoną głową. Miała śnieżnobiałe ramiona i miękkie piersi, rysujące się pod cienkim materiałem. Ścisnąłem mocniej włócznię, własność Dolona zwiadowcy, i wyszedłem w ślad za Hektorem i trójką jego wiernych żołnierzy.
To ważne, żebym tak właśnie o tym opowiedział. Helena porusza się przez sen, szepcze moje nazwisko i znów nieruchomieje. Moje nazwisko. Kiedy słyszę „Hock-en-berr-rrii”, czuję się tak, jakby grot włóczni przeszywał mi serce.
Leżąc u boku najpiękniejszej kobiety antycznego świata, a może i najpiękniejszej kobiety w historii ludzkości, z pewnością zaś kobiety, przez którą zginęło najwięcej mężczyzn w dziejach, wspominam swoje życie. Moje poprzednie życie. To prawdziwe.
Miałem żonę, Susan. Poznaliśmy się na studiach w Boston College i pobraliśmy wkrótce po uzyskaniu dyplomów. Susan była z wykształcenia pedagogiem, ale od kiedy w 1972 roku przeprowadziliśmy się do Indiany (objąłem posadę wykładowcy filologii klasycznej na tamtejszym uniwersytecie), rzadko pracowała. Nie mieliśmy dzieci, chociaż wcale nie dlatego, że się nie staraliśmy. Żyła jeszcze, kiedy zachorowałem na raka i trafiłem do szpitala.
Dlaczego, na Boga, akurat teraz mi się to przypomina? Przeżyłem dziewięć lat prawie bez wspomnień, a teraz przypomniałem sobie Susan. Dlaczego strzępy mojego poprzedniego życia zaczynają mnie prześladować w takiej chwili?
Nie wierzę w Boga przez duże B. Nie wierzę również w bogów przez małe b, chociaż widziałem ich na własne oczy. Nie traktuję ich jako rzeczywistych sił, zdolnych kształtować wszechświat. Wierzę natomiast w tę sukę Ironię. Jest ponadczasowa, rządzi ludźmi, bogami i Bogiem.
I ma paskudne poczucie humoru.
Czuję się jak Romeo leżący u boku Julii. Słyszę nadciągającą z południowego zachodu burzę: grzmot niesie się echem po dziedzińcu, nasilający się wiatr porusza zasłonami w drzwiach tarasów po obu stronach ogromnej sypialni. Helena znów się porusza, ale się nie budzi. Jeszcze nie.
Zamykam oczy i przez parę minut udaję, że śpię. Mam wrażenie, jakby piasek zgrzytał mi pod powiekami. Starzeję się; powinienem więcej spać, zwłaszcza po trzykrotnym kochaniu się z najpiękniejszą i najbardziej zmysłową kobietą na świecie.
Po wyjściu od Heleny i Parysa poszliśmy z Hektorem do jego domu. Heros, który prawie nigdy nie cofał się z pola boju, uciekł przed pokusą pięknej Heleny. Czmychnął do domu, do Andromachy i swojego rocznego synka.
Wprawdzie przez dziewięć lat błąkania się po Ilionie i jego okolicach ani razu nie rozmawiałem z żoną Hektora, ale znam jej historię. Wszyscy w Troi ją znają.
Andromacha była piękną kobietą – nie tak piękną jak Helena czy boginie, ale niezwykle urodziwą w taki zwyczajny, ludzki sposób. Poza tym była córką króla. Pochodziła z trojańskiego kraiku znanego w Tebach pod nazwą Kilikii, a jej ojcem był Eetion, miejscowy władca, którego wszyscy poddani darzyli szacunkiem, a większość także podziwem. Ich pałac stał na zboczach góry Placos, której lasy słynęły z doskonałego drewna. Bramę Skajską w Ilionie zbudowano właśnie z kilikijskiego drewna – podobnie zresztą jak stojące trzy kilometry od niej, za plecami oblegających Troję wojsk, greckie machiny oblężnicze.
Ojca Andromachy zabił Achilles. Szybkonogi mężobójca ściął Eetiona w walce wkrótce po lądowaniu pod Troją, gdy na czele swoich oddziałów zdobywał okoliczne miasta. Andromacha miała siedmiu braci, pasterzy, nie wojowników. Achilles zabił ich tego samego dnia: wytropił wśród pól i pomordował w kamienistych wąwozach poniżej linii lasu. Oczywistym było, że przyświeca mu zamiar pozbycia się wszystkich męskich potomków kilikijskiego rodu królewskiego. Wieczorem kazał przyodziać Eetiona w zbroję z brązu, spalił jego zwłoki z wszelkimi należnymi honorami i na popiołach króla usypał kurhan. Zwłoki braci Andromachy zostały porzucone na pastwę wilków.
Mimo że Achilles wzbogacił się na łupach z tuzina zdobytych miast, za małżonkę Eetiona zażądał prawdziwie królewskiego okupu. I otrzymał go. Ilion był jeszcze wtedy zamożnym miastem i mógł swobodnie handlować z najeźdźcami.
Matka Andromachy wróciła więc do pustego pałacu w Kilikii, gdzie, według słów samej Andromachy, która chętnie relacjonowała swoje żałobne dzieje, „dosięgła ją strzała Artemidy”.
Przynajmniej w pewnym sensie.
Artemida, córka Zeusa i Leto, siostra Apolla, którą nie dalej jak wczoraj widziałem na Olimpie, jest boginią łowów, ale patronuje też szczęśliwym porodom. Jest taka scena w Iliadzie, kiedy rozwścieczona Hera przed obliczem Zeusa miota na nią przekleństwa:
– Lwicą jesteś dla kobiet, to twoja ozdoba! Możesz zabijać wszystko, co ci się podoba!
Chodzi jej o to, że Artemida nie tylko służy śmiertelnym kobietom jako boska położna, ale także decyduje o śmierci matek w połogu.
Matka Andromachy zmarła dziewięć miesięcy po tym, jak w dzień śmierci Eetiona uprowadził ją Achilles. Zmarła w połogu, wydając na świat dziecko mordercy swojego męża.
I niech mi ktoś powie, że ta zdzira, bogini Ironia, nie rządzi światem.
Andromachy i dziecka nie było w domu. Zostaliśmy przy wejściu, kiedy Hektor biegał po pokojach, wyraźnie zatroskany i chyba bardziej przestraszony niż kiedykolwiek na polu bitwy. W końcu wrócił do nas i zagadnął dwie wchodzące właśnie do domu służące:
– Gdzie Andromacha? Poszła z kobietami do świątyni Ateny? A może do domu mojej siostry? Albo do bratowej?
– Pani poszła na mury – odparła starsza z kobiet. – Wszystkie Trojanki słyszały, że dziś bój był okrutny. Ponoć Diomedes wpadł w szał, a fortuna zwróciła się przeciwko synom Ilionu. Wasza małżonka, panie, postanowiła wyjść na wieżę bramną i zobaczyć, czy jej mąż żyw jeszcze. Biegła jak obłąkana, panie. Niania z dzieckiem ledwie mogła za nią nadążyć.
My też ledwie nadążaliśmy za Hektorem, kiedy ruszył biegiem do Bramy Skajskiej. Dopiero znalazłszy się o przecznicę od niej zdałem sobie sprawę, że nie powinienem iść tam razem z nim. To wydarzenie – spotkanie Hektora i Andromachy na murach miejskich – było zbyt ważne. Bogowie z pewnością zamierzali śledzić jego przebieg. Muza, która na mnie polowała, też mogła się tam pojawić.
Kilkaset metrów przed bramą zostałem z tyłu i wmieszałem się w uliczny tłum. Cienie stały się głębsze, powietrze pochłodniało, ale niebosiężne wieże Ilionu wciąż były oświetlone czerwonymi promieniami zachodzącego słońca. Wszedłem do jednej z nich – cały czas w przebraniu Dolona – i krętymi schodami wdrapałem się na szczyt.
Wieża konstrukcją przypominała minaret (mimo że do narodzin islamu pozostały jeszcze dwa tysiące lat), wyszedłem więc w końcu na wąski, okalający ją balkonik. Byłem sam. Słońce świeciło mi w oczy, ale kiedy spolaryzowałem soczewki i ustawiłem odpowiednie powiększenie, mogłem bez przeszkód obserwować rodzinne spotkanie na blankach.
Andromacha zbiegła z najwyższego poziomu murów i rzuciła się mężowi na szyję. Hektor podniósł ją z ziemi i uściskał z całych sił; słońce zalśniło w polerowanej stali jego hełmu. Żołnierze i ich żony, którzy również znaleźli się na murach, rozstąpili się, by zapewnić wodzowi i jego małżonce odrobinę prywatności. Tylko niania z rocznym chłopczykiem na rękach trzymała się blisko małżonków.
Mógłbym wycelować w ich stronę mikrofon kierunkowy i podsłuchać rozmowę, ale wolałem po prostu patrzeć, śledzić ruchy ich warg i wyrazy twarzy. Kiedy przeminęła chwilowa ulga na widok męża, Andromacha zmarszczyła brwi i zaczęła coś pospiesznie wykładać Hektorowi. Pamiętałem mniej więcej, co według Homera powinna mówić: chciała mu się zwierzyć ze swoich trosk, poskarżyć na samotność, której winny był Achilles, zabójca jej ojca i braci. Niektóre jej słowa naprawdę udało mi się odczytać z ruchu warg:
– Zastępujesz mi teraz ojca i matkę, Hektorze. Jesteś mi jak brat. Zlituj się nade mną, mężu! Nie porzucaj mnie! Nie wracaj na iliońską równinę, gdzie zginiesz, a Achajowie wlec będą twoje zwłoki za rydwanem, aż ciało odejdzie od kości. Zostań! Walcz tutaj, na murach! Broń miasta!
– Nie mogę – odparł krótko Hektor. Jego hełm znów błysnął w słońcu, gdy pokręcił przecząco głową.
– Ależ możesz – zaprotestowała Andromacha. Na jej twarzy malowały się miłość i strach. – Musisz. Zbierz wojsko przy tym figowcu, tam... Widzisz? To najsłabszy punkt naszego ukochanego Ilionu. Argiwowie już trzy razy przypuścili tam szturm; trzykrotnie ich najwięksi bohaterowie prowadzili żołnierzy do boju: obaj Ajaksowie, Idomeneus i ten straszliwy Diomedes. Może jakiś prorok zdradził im słabość naszych linii obronnych. Walcz tutaj, mój mężu. Chroń nas!
– Nie mogę.
– Właśnie że możesz! – krzyknęła Andromacha i wyrwała się z jego objęć. – Ale tego nie zrobisz!
– Nie – poruszyły się usta Hektora. – Nie zrobię.
– Wiesz, co się stanie ze mną, szlachetny Hektorze, kiedy ty zginiesz i staniesz się karmą dla Achajskich psów?
Hektor skrzywił się, ale nic nie powiedział.
– Zostanę kurwą jakiegoś spoconego greckiego kapitana! – Andromacha krzyknęła tak głośno, że usłyszałem ją z mojego minaretu. – Trafię do Argos jako łup wojenny, jako niewolnica któregoś z Ajaksów, straszliwego Diomedesa albo jakiegoś mniej znaczącego oficerka, który będzie mnie posuwał, kiedy mu przyjdzie na to ochota!
– Wiem o tym – odparł Hektor. – Ale ja będę wtedy martwy. Ziemia, która mnie przykryje, stłumi twoje krzyki.
– O tak, tak... – Andromacha na przemian śmiała się i szlochała. – Wielki Hektor będzie martwy. A jego syn, którego cały Ilion zwie Astyanaksem, Władcą Miasta, będzie niewolnikiem achajskich świń. Oddzielą go od skurwionej matki i sprzedadzą. Szlachetne pozostawisz po sobie dziedzictwo, dostojny Hektorze!
Wezwała do siebie nianię, zabrała jej dziecko i uniosła je przed sobą, zasłaniając się nim jak tarczą. Ból odmalował się na twarzy Hektora, kiedy wyciągnął ręce po synka.
– Chodź do mnie, Skamandriosie – powiedział, zwracając się do dziecka po imieniu, zamiast używać ludowego przydomka.
Chłopiec skrzywił się, wyprężył i rozpłakał głośno. Dzielił nas kawał miasta, ale jego zawodzenie wyraźnie niosło się ponad dachami.
To przez hełm. Hełm Hektora: wypolerowany, lśniący brąz, oblepiony kurzem i pokryty smugami krwi, odbijający zdeformowane słońce, fragment murów i twarz dziecka. Na górze wznosiła się ruda kita z końskiego włosia, twarz zasłaniały błyszczące policzki i ogromny nosal.
Chłopiec wystraszył się własnego ojca i z krzykiem wtulił w matczyną pierś. Można by pomyśleć, że Hektor będzie zdruzgotany – nie dane mu było ostatni raz uściskać synka – ale on tylko się roześmiał. Odrzucił głowę do tyłu i zaniósł się serdecznym śmiechem. Po chwili Andromacha poszła w jego ślady.
Hektor ściągnął hełm i postawił go na blankach. Potem zagarnął w ramiona dziecko i zaczął je podrzucać, aż chłopczyk uspokoił się i zaczął kwilić z radości. Wtedy Hektor przycisnął go prawą ręką do piersi, lewym ramieniem przytulił Andromachę i zadarł głowę ku niebu.
– Zeusie! Słyszysz mnie? Usłyszcie mnie wszyscy, nieśmiertelni!
Ludzie na murach ucichli. Na ulicach zapanowało pełne wyczekiwania milczenie. Wyraźnie słyszałem donośny głos Hektora:
– Sprawcie, by ten chłopiec, mój syn, który jest radością mego życia, był we wszystkim podobny do ojca! Niech będzie najsławniejszym z Trojan i wszystkich mężów świata, silny i dzielny jak ja, Hektor, jego ojciec! Pozwólcie, o bogowie, by pewnego dnia Skamandrios, syn Hektora, w chwale władał Ilionem. Niech wszyscy jego podwładni powtarzają: Jest lepszym człowiekiem, niż był jego ojciec. Taka jest moja modlitwa, bogowie. Nie pragnę innych waszych darów.
Oddał syna żonie, wycałował oboje i zszedł na pole bitwy.
Przyznam, że przez kilka następnych godzin chodziłem jak struty. Nie pomagała mi świadomość faktu, że za rok Andromacha naprawdę zostanie uprowadzona z płonącego miasta do obcej krainy, gdzie zostanie ekskluzywną kurtyzaną. Nie podnosiła mnie na duchu wiedza o tym, że jej przyszły pan i władca, Pyrros, który miał z nią spłodzić Molossosa, stać się protoplastą jednego ze słynnych epirskich rodów i zasłużyć sobie na piękny grobowiec w Delfach, wyrwie Skamandriosa (zwanego przez Trojan Astyanaksem, Władcą Miasta) z rąk niani i zrzuci go z murów. Ten sam Pyrros zabije również króla Priama, ojca Parysa i Hektora, i dokona tego w królewskim pałacu, przed ołtarzem Zeusa. W jedną noc ród Priama praktycznie przestanie istnieć. To była przygnębiająca myśl.
Nie chcę się wypierać tego, co zrobiłem później, ale niech to będzie przynajmniej częściowe wyjaśnienie mojego zachowania.
Do zmroku – a nawet dłużej – włóczyłem się ulicami miasta. Nigdy przedtem w mojej karierze scholiasty nie czułem się tak zdołowany i samotny. Porzuciłem kamuflaż Dolona, ale zachowałem strój trojańskiego włócznika. W każdej chwili byłem gotów włożyć Hełm Hadesa i użyć medalionu teleportacyjnego. Błąkając się tak bez celu, trafiłem w końcu w okolice rezydencji Heleny. Nie ukrywam, że przez lata często tam zachodziłem, wykradając czas z naukowych dyżurów i wyczekując chwili, kiedy może przypadkiem uda mi się ją zobaczyć... Ją, Helenę, najpiękniejszą i najbardziej uwodzicielską kobietę na świecie. Ileż razy stawałem naprzeciw jej kilkupiętrowego pałacu, po drugiej stronie ulicy, i gapiłem się na niego jak nieprzytomnie zakochany dzieciak? Czekałem, aż na tarasach i w komnatach zapalą się lampy i wbrew rozsądkowi liczyłem na to, że uda mi się choćby rzucić na nią okiem.
Widok, który wyrwał mnie z rozmarzenia, był nad wyraz trzeźwiący: ponad dachami szybował powoli rydwan, niewidzialny dla śmiertelników, ale doskonale widoczny dla mnie z moim podrasowanym zmysłem wzroku. Moja muza powoziła rydwanem i przechylona przez poręcz przepatrywała ulice. Nigdy nie widziałem, żeby latała tak nisko nad miastem albo nad okoliczną równiną. Nie ulegało wątpliwości, że mnie szuka.
Błyskawicznie naciągnąłem na głowę hełm, kryjąc się – taką miałem nadzieję – przed wzrokiem bogów i ludzi. Technika znów okazała się skuteczna: muza przefrunęła mi trzydzieści metrów nad głową i nawet nie zwolniła.
Kiedy rydwan zaczął zataczać kręgi nad głównym bazarem, położonym kilkanaście kwartałów na południe od pałacu Heleny, włączyłem uprząż lewitacyjną. Wszyscy scholiaści mają takie uprzęże, ale rzadko z nich korzystamy. Osobiście najczęściej używałem jej na zakończenie dnia intensywnych walk, żeby przelecieć nad placem boju i zorientować w ogólnej sytuacji taktycznej. Często leciałem później do Ilionu – no dobrze, powiem prawdę: kierowałem się prosto do pałacu Heleny i przez parę minut z nadzieją wpatrywałem się w jej okna. Dopiero potem tekowałem się do koszar u podnóża Olimpu.
Ale nie tym razem. Wzbiłem się nad ulicą, niewidzialny przeleciałem nad głowami strażników przy głównym wejściu, ponad murem i wylądowałem na tarasie wychodzącym na patio i przylegającym do prywatnych apartamentów Parysa i Heleny. Z bijącym sercem odgarnąłem wydęte wiatrem zasłony i wszedłem do środka przez otwarte drzwi balkonowe. Moje sandały nie robiły najmniejszego hałasu na kamiennej posadzce. Psy mogły mnie zwęszyć (Hełm Hadesa nie maskował zapachu), ale trzymano je tylko na parterze i zewnętrznych dziedzińcach, nie zaś tutaj, w mieszkalnych komnatach królewskiej pary.
Helena właśnie się kąpała. Usługiwały jej trzy bose służące; zostawiały mokre ślady na podłodze, donosząc ciepłej wody do wpuszczonej w marmur wanny. Półprzejrzyste firanki oddzielały wannę od reszty pomieszczenia, ale ponieważ w ich obrębie ustawiono piecyki koksowe i zawieszono lampy, muśliny nie stanowiły przeszkody dla wzroku. Stanąłem niewidzialny przy samej zasłonie i podglądałem Helenę w kąpieli.
Więc to są cycki, dla których tysiące okrętów wyruszyły w rejs, pomyślałem, i natychmiast skląłem się w duchu za takie kretyńskie skojarzenia.
Mam ją wam opisać? Mam wyjaśnić, jak to możliwe, że jej uroda, jej nagie piękno działa na mężczyzn, których dzieli od niej lodowata otchłań tysiącleci?
To chyba nie najlepszy pomysł. Nie chodzi mi bynajmniej o przyzwoitość czy dyskrecję. Widziałem wiele kobiecych piersi. Czy w krągłych, miękkich piersiach Heleny było coś niezwykłego? Coś szczególnie doskonałego w trójkątnej kępce włosów łonowych? Coś niezwykle podniecającego w kształcie jej bladych, umięśnionych ud? Coś niesamowitego w mlecznobiałych pośladkach, muskularnych plecach i szczupłych ramionach?
Było, oczywiście, że było. Ale nie mnie to opisywać, nie mnie, zwykłemu scholiaście. Tylko poeta o talencie większym od Homera, Dantego i Szekspira razem wziętych umiałby opisać urodę Heleny.
Wyszedłem z łazienki na pusty taras przy sypialni. Był chłodny wieczór. Dotknąłem cieniutkiej bransoletki, która pozwalała mi zmieniać postać. Gdybym przemówił na głos, rozjarzyłby się panel sterowania, ale bransoletą można było też sterować dotykiem. W jej pamięci znajdowały się wszystkie sylwetki mężczyzn, które wprowadziłem do niej przez ostatnie dziewięć lat. Teoretycznie mogłem nawet morfować w kobietę, ale jakoś nigdy nie miałem powodu, by to robić. A już z całą pewnością nie miałem go tej nocy.
Powinienem wam wyjaśnić pewne aspekty morfowania. Nie chodzi w nim o proste przestawienie molekuł tworzących kości, mięśnie i pancerz i nadanie im nowego kształtu. Nie mam pojęcia, na jakiej zasadzie cały proces się odbywa, chociaż pewien dwudziestowieczny scholiasta, Hayakawa, próbował mi to wytłumaczyć. Spotkałem go pięć, sześć lat temu; nie pożył długo we wcieleniu scholiasty. Pamiętam, że podkreślał znaczenie zasady zachowania energii i masy, cokolwiek by to mogło znaczyć. Słuchałem go jednym uchem.
W każdym razie morfowanie działa na poziomie kwantowym – jak wszystko, co ma jakiś związek z tymi bogami. Hayakawa kazał mi wyobrazić sobie wszystkich ludzi w okolicach Ilionu, w tym także jego i siebie, jako stojące fale prawdopodobieństwa. Na poziomie kwantowym, mówił, ludzie (podobnie jak wszystkie inne obiekty we wszechświecie) istnieją jako załamujące się fronty falowe: cząsteczki, pamięć, stare blizny, emocje, wąsy czuciowe, śmierdzący piwem oddech – dosłownie wszystko. Otrzymane od bogów bransolety rejestrowały fale prawdopodobieństwa wskazanych przez nas obiektów i umożliwiały nam krótkotrwałe sprzężenie naszych fal z falami zapisanymi w pamięci. Dzięki temu, przenosząc się w nowe ciało, zabieraliśmy ze sobą nasze wspomnienia i wolę. Nie rozumiem, dlaczego to nie naruszało zasady zachowania masy i energii, ale Hayakawa z uporem twierdził, że tak właśnie jest.
Przejęcie kształtów innego człowieka przy zachowaniu własnego charakteru sprawiało, że my, scholiaści, prawie zawsze morfowaliśmy w mało znaczące postaci wojny trojańskiej, w bezimiennych statystów, takich jak strażnik, w którego zmieniłem się po zrzuceniu tożsamości Dolona. Gdybym upodobnił się, na przykład, do Odyseusza, Hektora, Achillesa czy Agamemnona, z wyglądu byłbym nie do odróżnienia, ale moje usposobienie – jakże dalekie od heroicznego usposobienia oryginału – sprawiałoby, że z każdą sekundą przebieg wojny trojańskiej coraz wyraźniej odbiegałby od opisu w Iliadzie.
Nie mam pojęcia, co działo się z oryginałem, w który morfowaliśmy. Być może reprezentująca go fala prawdopodobieństwa rozchodziła się swobodnie w przestrzeni kwantowej, a jej kolaps w to, co nazywamy rzeczywistością, następował dopiero gdy odrzuciliśmy postać i głos oryginału. A może była rejestrowana w bransolecie albo jakiejś maszynie czy układzie scalonym na Olimpie... Nie wiem i niespecjalnie mnie to interesuje. Niedługo przed tym, jak Hayakawa rozzłościł muzę i zniknął, zapytałem go, czy moglibyśmy morfować w bogów. Roześmiał się.
– Bogowie strzegą swoich fal jak oka w głowie, Hockenberry – odparł. – Nie radziłbym ci z nimi zadzierać.
Uruchomiłem bransoletę i zacząłem przeglądać setki zapisanych w niej profili, aż znalazłem ten, którego szukałem. Parys. Podejrzewam, że muza zakończyłaby moją egzystencję, gdyby dowiedziała się, że w ogóle zeskanowałem Parysa z myślą o przyszłym morfowaniu. Scholiaści nie powinni mieszać się do tej historii.
Gdzie był w tej chwili? Wytężyłem pamięć i przesunąłem palcem po ikonie aktywującej morfowanie. Wydarzenia z dzisiejszego popołudnia i wieczoru – spotkanie Hektora z Parysem i Heleną, późniejsze pożegnanie Hektora z żoną na murach – zostały opisane pod koniec szóstej księgi Iliady, prawda?
Nie mogłem się skupić. Samotność rozdzierała mi serce, w głowie mi się kręciło, jakbym od południa bez przerwy chodził pijany.
Tak, pod koniec szóstej księgi, Hektor zostawia Andromache, a Parys dogania go tuż przed wyjściem z miasta albo tuż po wyjściu. Jak to szło w moim ulubionym przekładzie? „I Parys dłużej w swoim pałacu nie siedzi”. Nowy mąż Heleny zgodnie z obietnicą włożył zbroję, pozapinał paski, pobiegł za Hektorem i razem wyszli przez Bramę Skajską na równinę, gdzie czekał ich dalszy ciąg bitwy. Przypomniał mi się odczyt, który wygłosiłem kiedyś na jakiejś konferencji. Analizowałem w nim metaforę przyrównującą Parysa do rumaka, który zerwał się z uwięzi z włosami rozwianymi wiatrem i podobnymi do grzywy i teraz rwie się do boju, i tak dalej, bla, bla, bla.
Gdzie on się podział? Przecież jest noc. Coś przegapiłem? Co się wydarzyło, kiedy łaziłem bez celu po mieście, wpatrywałem się w okna Heleny, a potem gapiłem na jej cycki?
To już była księga siódma, którą zawsze uważałem za miszmasz przypadkowo posklejanych faktów. Kończy się w niej długi dzień, który zaczął się w księdze drugiej. Parys zabija Achaja imieniem Menestejos, Hektor zwycięża Ejoneusa. To tyle, jeśli chodzi o mężowskie i ojcowskie uściski. Potem następują dalsze walki, Hektor wychodzi do pojedynku z Ajaksem Wielkim i...
I co? Nic szczególnego. Ajaks wygrywał – był lepszym wojownikiem – ale wtedy bogowie znów posprzeczali się o wynik starcia, Grecy i Trojanie poprzemawiali i poprzerzucali się groźbami, aż doszło do zawarcia rozejmu. Hektor z Ajaksem wymienili się pancerzami i zaczęli zachowywać jak starzy kumple. Zatwierdzono zawieszenie broni, żeby każda strona mogła zebrać i spalić swoich poległych, a potem...
Co tej nocy robił Parys, do ciężkiej cholery? Został z Hektorem? Pilnował przestrzegania rozejmu i wygłaszał mowy pogrzebowe? Czy raczej zachował się zgodnie ze swoim charakterem i wrócił do łóżka Heleny?
– Kto by się tym przejmował? – powiedziałem na głos, wcisnąłem ikonę aktywującą morfowanie i zmieniłem się w Parysa. Nadal byłem niewidzialny. Miałem na sobie hełm, uprząż lewitacyjną i resztę sprzętu.
Zdjąłem hełm. Rozebrałem się, zostawiając sobie tylko bransoletę morfującą, medalion teleportacyjny i wojskowy rynsztunek Parysa. Swój ekwipunek schowałem za trójnogiem w kącie tarasu. Ściągnąłem również zbroję, którą zostawiłem na tarasie, i stałem się Parysem w tunice. Gdyby muza wypatrzyła mnie w tamtej chwili, jedynym ratunkiem byłaby dla mnie szybka teleportacja.
Wróciłem do łazienki. Kiedy rozsunąłem zasłony, Helena posłała mi zdumione spojrzenie.
– Mój panie? – Najpierw dostrzegłem w jej oczach opór, później jednak spuściła wzrok, jakby chciała mnie przeprosić za wcześniejsze ostre słowa i okazać uległość. – Zostawcie nas – warknęła na służące, które posłusznie wyszły, klapiąc mokrymi stopami o posadzkę.
Helena Trojańska wyszła po schodkach z wanny. Włosy miała prawie suche; tylko nieliczne wilgotne pasemka opadały jej na łopatki i piersi. Nie podnosząc głowy, spojrzała na mnie spod długich rzęs.
– Czego sobie życzysz, mężu?
Przy pierwszej próbie nie udało mi się wykrztusić ani słowa. Dopiero za drugim razem przemówiłem głosem Parysa:
– Chodź do łóżka.
Szli mostem Golden Gate, od jednej zielonej kapsuły do drugiej, po nieczynnych ruchomych schodach i przez oblane zielonym szkłem chodniki, łączące grube liny, do których podwieszono leżącą daleko w dole jezdnię. Odyseusz szedł z nimi.
– Naprawdę jesteś tym Odyseuszem ze spektaklu turyńskiego? – zaciekawiła się Hannah.
– Nie znam spektaklu turyńskiego. Nigdy go nie widziałem.
Ada zauważyła, że mężczyzna podający się za Odyseusza ani nie potwierdził podejrzeń Hannah, ani im nie zaprzeczył. Po prostu uniknął odpowiedzi.
– Jak się tu dostałeś? – spytał Harman. – A przede wszystkim: skąd?
– To skomplikowana sprawa. Od dłuższego czasu jestem w podróży, usiłuję wrócić do domu. Tu tylko zatrzymałem się na odpoczynek.
Za kilka tygodni ruszam dalej. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, wolałbym później opowiedzieć wam swoją historię. Może wieczorem, przy kolacji? Savi Uhr mogłaby wyjaśnić niektóre fragmenty mojej opowieści.
Ada czuła się trochę dziwnie, słuchając człowieka, dla którego angielski nie był językiem ojczystym – nigdy dotąd nie słyszała, żeby ktoś mówił z obcym akcentem. W jej oplecionym siecią faksów świecie nie było nawet dialektów regionalnych, każdy mieszkał wszędzie – i zarazem nie mieszkał nigdzie.
W szóstkę wyszli na szczyt pylonu, na którym Savi posadziła sonik. Słońce właśnie muskało jedną z turni, między którymi rozpięty był most, tę południową. Z zachodu wiał silny, zimny wiatr. Podeszli do balustrady i spojrzeli dwieście pięćdziesiąt metrów w dół, na łagodną, porośniętą trawą przełęcz z ruinami.
– Kiedy byłam tu ostatni raz, czyli przed trzema tygodniami, znalazłam Odyseusza w jednym z tych kriotemporalnych sarkofagów, w których sama zwykle sypiam. To sprawiło, że postanowiłam się z wami skontaktować i zostawiłam wam wskazówki na kamieniu w Suchej Dolinie. Przybycie Odyseusza ma ogromne znaczenie.
Ada, Harman, Hannah i Daeman zgodnie wytrzeszczyli oczy, najwyraźniej nic nie rozumiejąc. Savi jednak nie udzieliła żadnych wyjaśnień. Pozostało im więc liczyć na to, że może Odyseusz powie coś odkrywczego.
– Co będzie na kolację? – zapytał Odyseusz.
– To co zwykle – odparła Savi.
– Nie. – Brodaty mężczyzna pokręcił głową. – Wy dwaj... – Tępym palcem wskazał Harmana i Daemana. – Została godzina do zmierzchu. To dobra pora na polowanie. Pójdziecie ze mną?
– Nie! – odparł Daeman.
– Tak – stwierdził Harman.
– Ja też chcę iść – wtrąciła Ada, zaskoczona własną natarczywością. – Proszę, weźcie mnie ze sobą.
Odyseusz zmierzył ją czujnym spojrzeniem.
– Dobrze – powiedział w końcu.
– Ja też powinnam z wami iść – stwierdziła z wahaniem Savi.
– Umiem obsługiwać tę twoją machinę. – Odyseusz skinieniem głowy wskazał sonik.
– Wiem, ale... – Savi dotknęła zatkniętej za pas broni.
– Nie będzie nam potrzebna. Chcę tylko zapolować, a nie wszcząć wojnę. Nie spotkamy wojniksów.
Savi nie wyglądała na przekonaną. Odyseusz spojrzał na Adę i Harmana.
– Zaczekajcie. Pójdę po włócznię i tarczę.
Harman roześmiał się, zanim zdał sobie sprawę, że barczysty mężczyzna w jasnej tunice bynajmniej nie żartuje.
Odyseusz rzeczywiście umiał pilotować sonik. Wzbili się w powietrze z platformy na szczycie pylonu, zatoczyli koło nad ruinami, rzucającymi wymyślne cienie w promieniach zachodzącego słońca, i z dużą szybkością zlecieli w dolinę.
– Myślałem, że chcesz polować pod mostem – zauważył Harman. Odyseusz pokręcił głową. Szpakowate włosy jak poskręcana grzywa opadały mu na kark.
– Tu są tylko jaguary, wiewiórki i duchy. Musimy wydostać się na równinę i poszukać prawdziwej zwierzyny. Szczególnie interesuje mnie jeden jej rodzaj.
Wylecieli z wąwozu i znaleźli się nad trawiastą wyżyną, na której z rzadka rosły ogromne sagowce i inne drzewa, zwieńczone pióropuszami kiełkujących na ich konarach paproci. Słońce wciąż wyzierało sponad gór, na sawannie kładły się długie cienie. Ada wypatrzyła liczące setki sztuk stado jakichś nieznanych roślinożernych zwierząt, brunatnych z prążkowanymi zadami. Przypominały nieco antylopy, ale były od nich trzy razy większe, miały dziwnie rozmieszczone stawy w nogach, długie, giętkie szyje i obwisłe trąby, które wyglądały jak przyczepione do pysków różowe rury. Sonik przemknął nad nimi bezszelestnie. Żadna z „antylop” nawet nie podniosła łba.
– Co to za zwierzęta? – spytał Harman.
– Jadalne – odparł Odyseusz.
Obniżyli lot i wylądowali za zasłoną z wysokich paproci, trzydzieści metrów po zawietrznej pasącego się stada. Słońce właśnie zachodziło.
Poza dwoma niewiarygodnie długimi włóczniami (były długie jak sonik i sterczały daleko poza bąbel pola siłowego), Odyseusz zabrał okrągłą tarczę z brązu zdobioną misternym wzorem i okrytą kilkoma warstwami wołowej skóry, krótki miecz w pochwie oraz nóż, który nosił zatknięty za pas. Widok trojańskiego bohatera, przeniesionego do jej świata – a właściwie do dzikiej wersji jej świata – przyprawiał Adę (która, wbrew temu, co powiedziała Harmanowi, spędzała pod całunem turyńskim całkiem sporo czasu) o zawroty głowy. Wstała i ruszyła w ślad za oddalającymi się mężczyznami.
– Nigdzie nie idziesz – powstrzymał ją Odyseusz. – Pilnuj pojazdu.
– Niedoczekanie – warknęła.
– Chcę, żebyście oboje zostali tutaj, w krzakach – westchnął Odyseusz. – Nie ruszajcie się. Jeżeli zbliży się do was jakieś zwierzę, wskoczcie do sonika i włączcie pole siłowe.
– Nie umiem! – odparł szeptem Harman.
– Zostawiłem włączoną SI. Wystarczy się położyć na swoim miejscu i powiedzieć „włącz pole siłowe”.
Odyseusz wziął obie włócznie i zaczął się podkradać do „antylop”. Ada wyraźnie słyszała ich pomruki i chrzęst miażdżonej zębami trawy, czuła ich silną, zwierzęcą woń. Nie bały się człowieka. Zanim któraś zauważyła obecność myśliwego i podniosła łeb, Odyseusza dzieliło od nich niewiele ponad dziesięć metrów. Zatrzymał się, odłożył na bok tarczę i jedną z włóczni, a drugą zamachnął się do rzutu.
Zwierzęta przestały żuć i czujnie obserwowały dziwacznego dwunoga, ale w dalszym ciągu nie sprawiały wrażenia przestraszonych.
Muskularne ciało Odyseusza zwinęło się i rozkręciło jak sprężyna. Włócznia śmignęła w powietrzu, trafiła najbliżej stojące zwierzę powyżej kłębu i przeszła prawie na wylot przez długą, umięśnioną szyję. Ofiara zatoczyła się, zakrztusiła i z łoskotem runęła na ziemię.
Rozległo się prychanie, beczenie i reszta stworzeń zgodnie rzuciła się do ucieczki. Biegły zygzakiem, w sposób, jakiego Ada jeszcze nie widziała. Nietypowo rozmieszczone stawy umożliwiały im błyskawiczną zmianę kierunku. Wkrótce grzmot kopyt ucichł – całe stado oddaliło się na północ.
Odyseusz przykucnął obok zabitego zwierzęcia i wyciągnął zza pasa krótki, zakrzywiony nóż. Kilkoma szybkimi cięciami rozpruł brzuch ofiary, wyciągnął wnętrzności i wyrzucił je na trawę, zostawiając tylko coś, co musiało być wątrobą: tę położył na kawałku nieprzemakalnego nylonu, który zawczasu rozłożył obok siebie na ziemi. Następnie rozciął skórę w okolicy łopatki, oddzielił soczysty kawał czerwonego mięsa i również rzucił go na płachtę. Poderżnął martwemu zwierzęciu gardło, wykrwawił je na trawę, i wyciągnął włócznię z rany, ostrożnie, żeby jej nie złamać. Starannie wytarł krew z drzewca i grotu.
Adzie zrobiło się słabo. Usiadła na ziemi, żeby nie zemdleć. Nie widziała jeszcze, żeby człowiek zabił jakieś zwierzę; tym bardziej nie miała okazji przyglądać się skórowaniu i ćwiartowaniu ofiary. Odyseusz był w tym przerażająco... skuteczny. Zawstydzona spuściła głowę, czekając, aż sprzed oczu znikną jej czarne plamy.
Zaniepokojony Harman położył jej dłoń na ramieniu, ale kiedy machnęła uspokajająco ręką, ruszył w stronę myśliwego.
– Nie wychodź! – zawołał Odyseusz. Harman zatrzymał się w pół kroku.
– Stado uciekło. Może pomogę ci nieść...
Odyseusz uciszył go gestem.
– Nie na tę zwierzynę poluję. To tylko... Nie ruszaj się.
Harman i Ada jak na komendę spojrzeli ku zachodowi, skąd zbliżały się dwie dwunożne istoty o ciele w biało-czarno-rude pasy. Pędziły szybko, szybciej niż przed chwilą uciekający roślinożercy. Ada wstrzymała oddech. Harman zamarł bez ruchu.
Stwory mknęły w stronę Odyseusza i jego wypatroszonej ofiary z prędkością stu kilometrów na godzinę, zanim zatrzymały się z poślizgiem, w tumanach kurzu. Ada rozpoznała zwierzęta, które widzieli już wcześniej z sonika: strachptaki, tak nazwała je Savi. O ile jednak z wysoka poruszające się kaczym chodem karykatury strusiów wydawały jej się co najwyżej zabawne, o tyle teraz wyglądały naprawdę przerażająco.
Strachptaki zatrzymały się pięć kroków od truchła, ze wzrokiem utkwionym w Odyseusza. Miały prawie trzy metry wzrostu, muskularne ciała porośnięte białym pierzem, czarne lotki na szczątkowych skrzydłach i masywne nogi o grubych udach. Potężne, półtorametrowe dzioby były drapieżnie zakrzywione, u nasady czerwone, jakby unurzane we krwi, i wyrastały z dobrze umięśnionych szczęk. Tuż powyżej żuchwy rosły długie, czerwone pióra, sięgające aż na tył czaszki. Tkwiące w głębokich, gadzich oczodołach złośliwe ślepia miały paskudny żółty odcień i niebieskie obwódki. Oprócz morderczego dzioba, strachptak miał również szpony u łap (długie jak przedramię Ady) i złowieszcze pojedyncze pazury, wyrastające ze stawów skrzydeł.
Nie ulegało wątpliwości, że strachptaki nie są zwykłymi padlinożercami, lecz okrutnymi drapieżnikami.
Odyseusz zerwał się na równe nogi, dzierżąc po jednej włóczni w każdej ręce. Ptaszyska zgodnie szarpnęły głowami, spojrzały po sobie, zamrugały żółtymi ślepiami – i tanecznym krokiem zaczęły rozchodzić się na boki, żeby zaatakować jednocześnie z dwóch stron. Ada wyraźnie czuła bijącą od nich woń padliny. Widać było, że bez wysiłku mogłyby jednym skokiem dopaść odległej o pięć metrów zdobyczy – w tym wypadku Odyseusza – przygnieść ją ważącym tonę cielskiem i rozszarpać rozcapierzonymi szponami. Oczywiste było również, że na polowaniu stanowią idealnie zgrany zespół.
Odyseusz nie czekał, aż zajmą dogodną pozycję do ataku. Z zabójczą gracją rzucił pierwszą włócznię. Poszybowała w powietrzu płasko, jak błyskawica, i trafiła w pierś strachptaka zachodzącego go z lewej strony, ale Odyseusz nie śledził jej lotu: natychmiast odwrócił się do drugiego drapieżnika. Z dzioba trafionego ptaszyska wydobył się jazgot, który zmroził Adzie krew w żyłach. Sekundę później odpowiedział mu wrzask Odyseusza, który przeskoczył nad trupem roślinożercy, przerzucił drugą włócznię z lewej ręki do prawej i pchnął, celując prosto w oko drugiego z pary strachptaków.
Pierwszy stwór zachwiał się i zatoczył wstecz, drapiąc sterczące mu z piersi drzewce. Gruby, dębowy trzon włóczni pękł jak zapałka. Druga bestia cofnęła głowę wężowym ruchem, szponem odparowała uderzenie i odskoczyła trzy metry do tyłu, najwyraźniej zaskoczona napaścią ze strony tego nieopierzonego dwunożnego dziwoląga.
Odyseusz po każdym pchnięciu musiał błyskawicznie cofać nieporęczny oręż, żeby cios szponu nie wytrącił mu go z ręki. Krzyknął, cofnął się o krok i wydawało się, że potknął się o leżące na ziemi zwłoki roślinożercy. Upadł i przetoczył się po trawie.
Strachptak dostrzegł swoją szansę: wyskoczył na dwa metry w powietrze i spadł na Odyseusza z rozpostartymi skrzydłami.
Odyseusz na ułamek sekundy przed atakiem potwora płynnym ruchem przyklęknął na jedno kolano i mocno wparł tępy koniec włóczni w ziemię. Strachptak całym ciężarem nadział się na grot, który przebił jego szeroką pierś i trafił prosto w okrutne serce. Odyseusz musiał odturlać się na bok, żeby nie zmiażdżył go ciężar martwej bestii.
– Uważaj! – krzyknął Harman i rzucił się biegiem w jego kierunku.
Pierwszy strachptak, zalany krwią, ze złamaną włócznią wciąż tkwiącą w piersi, właśnie zachodził Odyseusza od tyłu, szykując się do skoku. Jego łeb wystrzelił do przodu na dwumetrowej, pierzastej szyi, a dziób kłapnął morderczo w miejscu, gdzie znalazłaby się głowa herosa, gdyby ten zrobił unik. Odyseusz zdążył się jednak odwrócić i rzucić naprzód, po czym natychmiast odturlał się w bok. Strachptak minął go w pełnym pędzie i zawrócił prawie w miejscu, niemal równie szybko, jak potrafiły to robić niezwykłe „antylopy”.
– Hola! – zawołał Harman i rzucił w niego kamieniem.
Ptak targnął głową w bok, rozdrażniony tą niezwykłą impertynencją, i skoczył w stronę Harmana, który zabuksował na piasku, zawrócił i rzucił się do ucieczki.
– Szlag by to... – kwiknął jeszcze, zanim zdał sobie sprawę, że nie ucieknie przed morderczą bestią. Zatrzymał się, odwrócił, stanął w rozkroku i wzniósł pięści, szykując się na przyjęcie szarży ptaszyska.
Ada rozejrzała się rozpaczliwie w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby jej posłużyć za broń: kamienia, gałęzi, czegokolwiek. Nic takiego nie znalazła. Poderwała się na nogi.
Tymczasem Odyseusz rozpędził się, chwycił w przelocie tarczę, wybił się z cielska zabitego roślinożercy jak z trampoliny i wskoczył na grzbiet pędzącego strachptaka. Zdążył jeszcze wyciągnąć miecz.
Ptak nie przestał wprawdzie biec w stronę Harmana i Ady, ale wykręcił łeb i próbował dziobem dosięgnąć Odyseusza, który tarczą zasłaniał się przed jego ciosami. Po każdym kłapnięciu zsuwał się trochę, ale mocno ściskał udami korpus ptaka. W rezultacie jechał odchylony do tyłu, prawie leżąc, niczym woltyżer ze spektaklu turyńskiego – ale nie spadł. Dopiero kiedy strachptak odwrócił się i wbił spojrzenie żółtych ślepi w stojącego mu na drodze Harmana, Odyseusz pochylił się do przodu, przeciągnął mu ostrzem miecza po szyi, nisko, u nasady, i rozorał aortę.
Błyskawicznie zeskoczył, zwinnie wylądował i podbiegł do Harmana. Strachptak zwalił się na ziemię niespełna trzy metry przed nimi. Fontanna krwi, która z początku trysnęła na półtora metra w górę, szybko zmalała, a wkrótce wyschła zupełnie, kiedy olbrzymie serce przestało bić.
Zdyszany, zakrwawiony i brudny od kurzu i trawy Odyseusz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Na kolację potrzebowałem tylko jednego – powiedział, nie opuszczając miecza ani tarczy. – A tak będą dwa. Najwyżej nie zjemy wszystkiego.
Ada złapała Harmana za ramię. Stał nieruchomo, z oczami wychodzącymi z orbit, i nawet na nią nie spojrzał.
Odyseusz podszedł do bliższego z martwych ptaków, odciął mu łeb i rozciął pierś. Zdarł upierzoną skórę i oddzielił mięso od kości z taką łatwością, jakby pomagał komuś ściągnąć gruby płaszcz.
– Będę potrzebował więcej worków foliowych – stwierdził. – Znajdziecie je w schowku na rufie sonika. Powiedzcie „otwórz schowek” i SI to zrobi. Tylko się pospieszcie.
Harman posłusznie skierował się w stronę sonika, ale zawahał się jeszcze i zapytał:
– Dlaczego musimy się spieszyć?
Odyseusz wierzchem dłoni otarł krew z brody i znów uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Te ptaszyska wyczuwają krew na pięćdziesiąt kilometrów. A o tej porze polują tu setki takich par.
Harman odwrócił się do sonika i pognał na złamanie karku.
Ada zauważyła, że Savi i Daeman upili się jeszcze przed rozpoczęciem kolacji.
Jedli w szklanym pokoju, podwieszonym z boku do południowego pylonu. Savi podgrzewała gotowe jedzenie w mikrofalowym bąblu. Ada obserwowała każdy jej ruch: nigdy nie widziała, żeby człowiek osobiście przygotowywał cały posiłek. Brak służków w mieszkalnych pomieszczeniach Golden Gate stał się jeszcze bardziej zauważalny, kiedy zasiedli do stołu.
Odyseusz został na zewnątrz. Na szerokim dźwigarze zbudował prymitywną kamiennostalową konstrukcję, na której rozpalił ognisko z przyniesionego z doliny drewna. Zaczęło padać, musiał więc solidnie dokładać do ognia. Płomienie lizały rdzę i pomarańczowy lakier z boku pylonu.
Harman wyjrzał przez ścianę z zielonego szkła, pociągnął łyk dżinu i spytał:
– Co to ma być? Ołtarz ku czci jego pogańskich bogów?
– Niezupełnie – odparła Savi. – On w ten sposób gotuje jedzenie.
Rozstawiła miski i talerze na okrągłym stole, przy którym siedzieli.
– Zawołaj go, dobrze? Jego kolacja się pali, a nasza tymczasem stygnie. Poza tym idzie burza. A podczas burzy nie należy przesiadywać na takiej wysokości na żelaznym moście.
Odyseusz odstawił drewniane półmiski, wyładowane parującym mięsiwem, na stojącą z boku ladę, żeby jedząc, nie musieli wpatrywać się w nadwęglone szczątki. Zasiedli do stołu i Savi puściła w obieg dzban z winem. Sobie nalała na końcu. Ada usłyszała jej szept:
– Baruch atah adonai, eloheno melech ha olam, borai pri hagafen.
– Co to znaczy? – spytała półgłosem.
Poza nimi dwiema wszyscy śmiali się właśnie z żartu Daemana i nikt nie zwrócił uwagi na mamrotanie Savi. Adzie zdarzało się słyszeć obcy język tylko w spektaklu turyńskim: wojownicy porozumiewali się tam niezrozumiałym bełkotem, całun jednak tłumaczył go bez problemu i widzowie wszystko rozumieli.
Savi tylko pokręciła głową. Może sama nie rozumiała tych słów, a może nie chciała wyjawić ich sensu.
– Zwiedziłam wszystkie poziomy mostu i przylepionych do niego bąbli – mówiła podekscytowana Hannah. – Metal jest stary i zardzewiały, ale... niewiarygodny. W pokojach na dole znalazłam zresztą niesamowite metalowe przedmioty: wolno stojące, nietworzące żadnej konstrukcji. Niektóre mają kształt mężczyzn, inne kobiet.
Savi parsknęła śmiechem. Właśnie dolewała sobie wina, tym razem bez żadnych tajemniczych sentencji.
– To posągi – odparł Odyseusz. – Rzeźby. Nigdy czegoś takiego nie widziałaś?
Hannah wolno pokręciła głową. Mimo że całe lata poświęciła poznawaniu tajników topienia i odlewania metali, pomysł nadawania im kształtu ludzi i innych żywych istot wydawał jej się absurdalny. Ada musiała przyznać, że i dla niej taka myśl jest co najmniej dziwna.
– Oni nie znają sztuki – wyjaśniła Savi Odyseuszowi. – Nie mają pojęcia o rzeźbiarstwie, malarstwie, rzemiośle, fotografii, holografii, nawet o inżynierii genetycznej. Nie mają muzyki, tańca, baletu, nie uprawiają sportów, nie potrafią śpiewać, nie wiedzą, co to teatr, architektura, kabuki, no... Nic nie wiedzą. Są równie twórczy jak... pisklęta. Nie, to nie tak... ptaki umieją przynajmniej śpiewać i budować gniazda. Ci... elojowie... są jak nieme kukułki: mieszkają w gniazdach innych ptaków i nawet śpiewem nie odpłacają za gościnę.
Język zaczynał się jej plątać.
Odyseusz z nieprzeniknioną twarzą powiódł wzrokiem po Hannah, Adzie, Daemanie i Harmanie. Oni tymczasem patrzyli na Savi, nie rozumiejąc, skąd w jej słowach tyle złości.
– Nie mają również literatury – dodała Savi, patrząc Odyseuszowi w oczy. – Podobnie jak ty.
Odyseusz się uśmiechnął – tak samo jak przy wykrawaniu kawałków mięsa z ciała zabitego roślinożercy, pomyślała Ada. Przed kolacją wykąpał się i umył włosy, ale oczyma wyobraźni wciąż widziała w nim myśliwego nad świeżo upolowanym łupem: ręce we krwi, broda pozlepiana posoką w strąki. Nie chciała się wtrącać, ale jej zdaniem Savi nie powinna go tak prowokować.
– Niepiśmienny z natury, poznaj niepiśmiennych z wyboru. – Savi charakterystycznym gestem wskazała czwórkę swoich gości. Uniosła wyprostowany palec. – Ach, byłabym zapomniała o naszym drogim Harmanie. Oto w jednej osobie Balzak i Szekspir bieżącego pokolenia. Opanował umiejętność czytania mniej więcej w takim samym stopniu, jak przeciętny sześciolatek z zapomnianej ery. Prawda, Harman Uhr? Poruszasz wargami, kiedy czytasz?
– Tak. – Harman się uśmiechnął. – Poruszam. Nawet nie wiedziałem, że może być inaczej. Osiągnięcie tego stopnia wtajemniczenia i tak zajęło mi ponad cztery dwudziestki.
Zdaniem Ady dziewięćdziesięciodziewięcioletni Harman doskonale zdawał sobie sprawę, że Savi go obraża, ale zupełnie się tym nie przejmował. Bardziej go ciekawiło, co Savi powie za chwilę.
Ada odchrząknęła.
– Co to było za zwierzę, które... dziś... zabiłeś? – zapytała niepewnie. – Nie chodzi mi o strachptaka, tylko o to drugie, większe.
– Dla mnie to po prostu bezimienny trąbonosy jarosz – odparł Odyseusz. – Chcesz kawałek? – Sięgnął po stojący na ladzie półmisek i podsunął go Adzie.
Nie chcąc być nieuprzejmą, wybrała najmniejszy kawałek i manipulując ostrożnie sztućcami, przeniosła go na swój talerz.
– Ja też poproszę – odezwał się Harman.
Drewniany półmisek poszedł w ruch. Hannah i Daeman skrzywili się, powąchali, uśmiechnęli się uprzejmie, ale odmówili. Kiedy półmisek dotarł do Savi, ta bez słowa oddała go Odyseuszowi.
Ada włożyła do ust najmniejszy kęs, jaki udało jej się odkroić. Był przepyszny; przypominał stek, tylko mocniej pachniał i miał bardziej intensywny smak. Dym nadał mu aromat nieporównywalny z niczym, co wychodziło z mikrofalówki. Odcięła drugi, większy kawałek.
Odyseusz przy jedzeniu posługiwał się swoim zakrzywionym nożem: odcinał cienkie paski mięsa i na czubku ostrza wkładał je do ust. Ada z trudem mogła oderwać od niego wzrok.
– Makrauchenia – powiedziała Savi, zajadając się sałatką i ryżem. Ada spojrzała na nią ciekawie. Czyżby kolejny element tajemniczego rytuału?
– Słucham? – zdziwił się Daeman.
– Makrauchenia. Tak się nazywa zwierzę upolowane przez naszego greckiego przyjaciela, które dwoje twoich znajomych pochłania z takim apetytem, jakby miało nie być drugiego dania. Parę milionów lat temu makrauchenie rozpleniły się na tych równinach, ale wyginęły, zanim człowiek zasiedlił Amerykę Południową. Odtworzyli je arniści w przypływie twórczego szaleństwa po rubikonie, zanim postludzie położyli kres takiemu nieprzemyślanemu wprowadzaniu wymarłych gatunków. Po odtworzeniu makrauchenii niektórzy arniści doszli do wniosku, że przydałyby się jeszcze fororaki.
– Foro... co?
– Fororaki. Phorusrhacos. Strachptaki. Geniusze zapomnieli jednak, że przez miliony lat strachptaki były głównymi drapieżnikami w Ameryce Południowej – do czasu, aż poziom wód w oceanie obniżył się i lądowym pomostem przywędrowały z Ameryki Północnej smilodonty. Wiecie, że Przesmyk Panamski znów znalazł się pod wodą? Że kontynenty ponownie się rozdzieliły?
Savi powiodła wzrokiem po twarzach sąsiadów – wstawiona, zadziorna i stuprocentowo pewna, że żadne z nich nie ma pojęcia, o czym ona mówi.
Harman pociągnął łyk wina.
– Chcemy wiedzieć, co to jest smilodont.
Savi wzruszyła ramionami.
– Cholernie wielki kocur z kłami jak szable. Smilodonty zjadały strachptaki na śniadanie i dłubały sobie ich szponami w zębach. Ci kretyni arniści odtworzyli je wprawdzie, ale nie tutaj, tylko w Indiach. Wiecie, gdzie to jest... To znaczy, gdzie to było? Gdzie powinno być? Postludzie oderwali Półwysep Indyjski od Azji i rozbili go na kawałki. Stworzyli, kurna, archipelag!
Odpowiedziały jej zdumione spojrzenia.
– Dziękuję za przypomnienie – powiedział Odyseusz z tym swoim nienaturalnym akcentem. Wstał i podszedł do lady. – Drugie danie: strachptak. – Postawił duży półmisek na stole. – Od dawna ostrzyłem sobie zęby na ten przysmak, ale jakoś nie miałem czasu na niego zapolować. Kto się przyłączy?
Tylko Daeman i Savi odmówili. Wszyscy dolali sobie wina. Na zewnątrz rozpętała się wściekła burza z piorunami. Most stał skąpany w blasku błyskawic, oświetlających także ruiny, chmury, przełęcz i ostre granie po obu jej stronach.
Ada, Harman i Hannah przełknęli po kawałku jasnego mięsa i obficie popili je wodą i winem. Odyseusz, cały czas używając noża, pochłaniał plaster za plastrem.
– Przypomina... kurczaka – stwierdziła Ada.
– Zgadza się – przytaknęła Hannah. – Kurczak, jak nic.
– Ale z takim dziwnym, gorzkawym posmakiem – dodał Harman.
– Sęp – oznajmił Odyseusz. – Smakuje jak sęp. – Przełknął następny duży kęs. – Następnym razem trzeba zrobić więcej sosu.
Odyseusz pochłaniał góry mięsa strachptaka i makrauchenii, spłukując je obficie winem, pozostali zaś w milczeniu jedli ryż z mikrofalówki. Cisza może byłaby niezręczna, gdyby nie burza: wiatr się wzmógł, pioruny biły bez przerwy, zalewając dyskretnie podświetlony pokój powodzią białego światła, nieustanne dudnienie grzmotów groziło zagłuszeniem każdej konwersacji. Zielona bańka zdawała się chwiać w podmuchach wichury. Czworo gości, którzy pierwszy raz znaleźli się na Golden Gate, spoglądało po sobie z coraz większym niepokojem.
– Nie bójcie się – uspokoiła ich Savi. Nie była już ani zła, ani wstawiona, tak jakby w poprzednich niemiłych słowach wystarczająco dała upust swojej goryczy. – Paraszkło nie przewodzi prądu, a kapsuła jest mocno przytwierdzona do stalowego szkieletu; dopóki most stoi, nic nam nie grozi. – Dopiła wino i uśmiechnęła się smętnie. – Oczywiście jest starszy niż zęby Boga, więc nie gwarantuję wam, że długo postoi.
Kiedy żywioły trochę się wyszalały, a Savi podała kawę i herbatę w szklanych naczyniach o dziwnym kształcie, odezwała się Hannah:
– Obiecał nam pan opowiedzieć o swoim przybyciu tutaj, Odyseusz Uhr.
– Mam wam wyśpiewać zawiłe koleje mojego losu, który raz po raz spychał mnie z obranej drogi po tym, jak z towarzyszami złupiliśmy święte wzgórze pergamońskie? – spytał półgłosem Odyseusz.
– Tak.
– Dobrze, zrobię to, ale wydaje mi się, że najpierw Savi Uhr ma do was sprawę – odparł i wyczekująco spojrzał na starszą kobietę.
– Potrzebuję waszej pomocy – przyznała Savi. – Przez setki lat unikałam kontaktów z waszym światem, z wojniksami i innymi strażnikami, którzy źle mi życzą. Odyseusz nie zjawił się tu jednak bez powodu. Jego cele są zbieżne z moimi. Chciałabym was prosić, żebyście zabrali go ze sobą do siebie do domu, gdzie mógłby spotkać się z waszymi przyjaciółmi i swobodnie z nimi porozmawiać.
Ada, Harman, Hannah i Daeman spojrzeli po sobie.
– Dlaczego po prostu nie przefaksuje się, gdzie chce? – zdziwił się Daeman.
Savi pokręciła głową.
– Nie może się faksować. Tak jak ja.
– Co to za nowa bzdura? Każdy może korzystać z faksu!
Savi z ciężkim westchnieniem dolała sobie resztkę wina.
– Czy ty wiesz, na czym polega faksowanie, chłopczyku?
– No pewnie! – roześmiał się Daeman. – Na przenoszeniu się z miejsca na miejsce.
– Ale czy wiesz, jak to działa?
Daeman pokręcił głową. Ależ ta starucha tępa!
– Co to znaczy: jak to działa? Działa i już. Działają faksy, działają służki, z kranu leje się woda... Przenosisz się z portalu do portalu, z jednego faksowęzła do drugiego.
Harman przerwał mu, podnosząc rękę.
– Savi Uhr pyta chyba o to, jak funkcjonuje maszyneria, dzięki której faksujemy się z miejsca na miejsce, Daeman Uhr.
– Sama się nad tym zastanawiałam – przyznała Hannah. – Umiem skonstruować piec, w którym topi się metal. Ale jak działa portal, który wysyła nas z jednego miejsca do drugiego?
Savi parsknęła śmiechem.
– Faks wcale tego nie robi, moje dzieci. Nigdzie nikogo nie przerzuca. Faks niszczy. Rozbija ciało na atomy. Ba, samych atomów też nigdzie nie wysyła, tylko zachowuje do czasu, aż będą potrzebne innej osobie. Faksowanie to nie podróż, tylko śmierć. Po drugiej stronie z innych atomów odtwarza się nowych was.
Odyseusz popijał wino i obserwował słabnącą burzę. Wyjaśnienia Savi najwyraźniej go nie interesowały. Pozostała czwórka nie odrywała od niej oczu.
– Ale jak... – wyszeptała Ada. – To... to...
– To chore – orzekł Daeman.
– Istotnie – przytaknęła Savi.
Harman odchrząknął i odstawił filiżankę z kawą.
– Jeżeli przy każdym faksowaniu nasze ciała ulegają zniszczeniu, Savi Uhr, jak to się dzieje, że po... dotarciu do celu nie tracimy pamięci? – Podniósł rękę. – Mam tu taką małą bliznę. Skaleczyłem się siedem lat temu. Zazwyczaj wizyta w konserwatorni, dokąd udajemy się co dwadzieścia lat, pozwala usunąć takie drobiazgi, ale... – zawiesił głos, jakby zaczynał domyślać się odpowiedzi.
– Właśnie. Maszyny sterujące portalami zapamiętują wasze drobne niedoskonałości, tak jak przechowują wasze wspomnienia i osobowość. Przesyłają te informacje – i tylko informacje – z jednego faksowęzła do drugiego, a co dwadzieścia lat, podczas tych tak zwanych „wizyt w konserwatorni”, naprawiają was. Jak ci się wydaje, dlaczego skończywszy sto lat, znikacie, Harman Uhr? Dlaczego wtedy przestają was odnawiać? I co się z wami dzieje?
Harman milczał, za to Daeman zabrał głos:
– Udajemy się do pierścieni, niemądra kobieto. Po piątej dwudziestce wstępujemy do pierścieni.
– I stajecie się postludźmi – dodała Savi z nieudolnie skrywaną kpiną w głosie. – Wstępujecie na niebiosa i zasiadacie po prawicy... kogoś tam.
– Tak – dodała Hannah, chociaż w jej ustach zabrzmiało to jak pytanie.
– Nie. Nie wiem, co się dzieje z wzorcem pamięciowym, przechowywanym w logosferze, ale wiem, że nikt nie wysyła tych danych do pierścieni. Może są gdzieś zapisywane, ale wątpię. Raczej ulegają zniszczeniu.
Drugi raz tego dnia Ada miała wrażenie, że lada chwila zemdleje. Mimo to zdołała się odezwać:
– Dlaczego ty, Savi Uhr, i Odyseusz Uhr nie możecie korzystać z faksu? A może możecie, tylko nie chcecie tego robić? Nie chcecie umierać, nie chcecie, żeby coś rozdzierało wasze ciało jak ciała zwierząt, które dziś zjedliśmy.
Zamoczyła opuszki palców w szklance z wodą i musnęła nimi policzek.
– Odyseusz nie może się faksować, ponieważ w logosferze nie ma jego zapisu. Dla niego pierwsza podróż faksem byłaby ostatnią.
– W jakiej logosferze? – spytał Harman.
– To skomplikowane. – Savi pokręciła głową. – Zbyt skomplikowane dla starej kobiety, która tyle wypiła.
Harman nie dał się zbyć.
– Ale później nam to wyjaśnisz?
– Nie wyjaśnię, ale pokażę. Jutro, zanim nasze drogi znów się rozejdą.
Ada spojrzała Harmanowi w oczy. Był podekscytowany jak nigdy.
– Ale ta logosfera... Nieważne, co to jest, ale ma twój zapis, prawda? Ty mogłabyś się faksować? – dopytywała się Hannah.
– Owszem. – Savi uśmiechnęła się ponuro. – Logosfera pamięta mnie sprzed tysiąca czterystu lat. Wtedy faksowałam się codziennie. Pamięta mnie i czyha na mnie niczym niewidzialny strachptak. Rozpoznałaby mnie od razu, gdybym próbowała użyć któregoś ze standardowych portali. Niestety, dla mnie również byłaby to ostatnia próba.
– Nie rozumiem.
– Mniejsza o techniczne szczegóły. Po prostu pogódźcie się z tym, że ani Odyseusz, ani ja nie możemy korzystać z waszych ukochanych faksów. Gdybym zaś poleciała sonikiem, żeby zbratać się z waszym cudownym społeczeństwem, byłoby po mnie.
– Dlaczego? – zdziwił się Harman. – W naszym świecie przemoc można zobaczyć tylko w spektaklu turyńskim. A nikt chyba nie wierzy, że to, co tam widzimy, dzieje się naprawdę.
Spojrzał znacząco na Odyseusza, ale ten nie zareagował. Savi napiła się wina.
– Uwierzcie mi: gdybym się ujawniła, zginęłabym. Uwierzcie również, kiedy mówię, że to bardzo ważne, by Odyseusz mógł poznać nowych ludzi, porozmawiać z nimi, przemówić do nich. Czy jeżeli odwiozę was z powrotem, któreś z was udzieli mu gościny przez kilka tygodni? Może przez miesiąc?
– Trzy tygodnie – wtrącił oschle Odyseusz, jakby irytowały go rozmowy na jego temat, prowadzone w taki sposób, jakby go tam nie było. – Nie dłużej.
– W porządku. Trzy tygodnie. Czy ktoś z was przygarnie na trzy tygodnie obcego w obcym kraju?
– Czy Odyseusz nie znajdzie się przez to w niebezpieczeństwie? – zainteresował się Daeman. – Ty byś się znalazła...
– Odyseusz Uhr umie się o siebie zatroszczyć.
Milczenie się przeciągało. Czworo gości próbowało zrozumieć istotę prośby Savi i zgłębić jej konsekwencje.
– Chętnie zaprosiłbym Odyseusza – odparł w końcu Harman – ale chciałbym również udać się do miejsca, w którym, jak mówiłaś, może się znajdować statek kosmiczny, Savi Uhr. Chcę polecieć do pierścieni. Jak słusznie zauważyłaś, dożywam końca mojej ostatniej dwudziestki, nie mam więc czasu do stracenia. Wolałbym poszukać tego osuszonego morza, gdzie podobno postludzie trzymają pojazdy zdolne wzbić się do pierścieni R i B. Mogłabyś pokazać mi, jak się pilotuje sonik?
Savi potarła dłonią czoło, jakby rozbolała ją głowa.
– Chodzi ci o Basen Śródziemny? Tam nie można latać sonikiem, Harman Uhr.
– To zabronione?
– Nie. To po prostu niemożliwe. Soniki i inne latające pojazdy nie działają w rejonie basenu. – Savi popatrzyła po twarzach biesiadników. – Można natomiast pójść tam pieszo albo pojechać. Przez całe wieki próbowałam tego dokonać i nie udawało mi się, ale mogę cię tam zaprowadzić. Pod warunkiem że któreś z twoich przyjaciół udzieli Odyseuszowi gościny.
– Ja chcę iść z wami – zastrzegła się Ada.
– Ja też – zawtórował jej Daeman. – Chcę zobaczyć ten cały basen.
Harman posłał mu zdumione spojrzenie.
– No co? Nie jestem tchórzem. Założę się, że żadnego z was nie zeżarł alozaur.
– Twoje zdrowie! – Odyseusz wychylił kieliszek do dna.
– Zostałaś sama – stwierdziła Savi, zwracając się do Hannah.
– Z przyjemnością ugoszczę Odyseusza, ale niezbyt często bywam w towarzystwie. Poza tym mieszkam z matką, więc rzadko też urządzam przyjęcia.
– To niedobrze. Odyseusz ma tylko trzy tygodnie. Powinien trafić gdzieś, gdzie bywa dużo ludzi, gdzie panuje ruch. Szczerze mówiąc, dwór Ardis byłby idealny. – Savi spojrzała znacząco na Adę.
– Skąd wiesz o dworze Ardis, Savi Uhr? A skoro już przy tym jesteśmy, skąd wiesz, że Harman umie czytać? I skąd czerpiesz wiedzę o świecie, skoro nie możesz żyć wśród ludzi ani korzystać z faksu?
– Obserwuję. Patrzę, czekam, czasem latam. Odwiedzam miejsca, w których mogę wtopić się w tłum.
– Palenie Człowieka – wtrąciła Hannah.
– Między innymi... Jesteście zmęczeni. Może zaprowadzę was do pokojów? Wyśpicie się, a rano wrócimy do tej rozmowy. Zostawcie naczynia. Później pozmywam.
Gościom nawet przez myśl nie przeszło, że mogliby zebrać albo umyć talerze. Ada nie po raz pierwszy wyraźnie odczuła brak służków i wojniksów.
Chciała zaprotestować przeciw wyganianiu ich do łóżek (nie słyszeli przecież jeszcze opowieści Odyseusza), ale kiedy spojrzała na swoich przyjaciół – Hannah oczy się kleiły, podpitemu Daemanowi głowa opadała na pierś, Harman ze zmęczenia wyglądał starzej niż zwykle – sama też poczuła się wykończona. To był cholernie długi dzień. Powinni iść spać.
Odyseusz został przy stole, gdy Savi wyprowadziła pozostałą czwórkę z jadalni. Korytarzami oświetlonymi tylko dogasającym światłem dnia dotarli do nieczynnych krętych schodów ruchomych. Weszli na górę, skąd długi korytarz zaprowadził ich do kapsuł pod szczytem pylonu. Sypialnie nie były bezpośrednio połączone z mostem – przylegały jedynie do korytarza wrośniętego południową ścianą w stalową konstrukcję. Zwisały nad przepaścią niczym kiść zielonych winogron.
Każde dostało własny pokój. Hannah zawahała się w progu. Zrobiła krok – i natychmiast cofnęła nogę. W sypialniach nawet podłogi były przezroczyste. Korytarz, wyłożony dywanem, dawał przynajmniej złudzenie bezpieczeństwa.
– Nic ci tu nie grozi – uspokoiła ją Savi.
– Wiem.
Hannah weszła do pokoju. Łóżko stało pod ścianą naprzeciw wejścia. Do ściany korytarza przylegała łazienka z umywalką i sedesem. Ścianki działowe zasłaniały łazienkę przed wzrokiem mieszkańców innych sypialń, ale przez posadzkę widać było leżącą ćwierć kilometra niżej dolinę, rozjaśnianą światłem błyskawic. Hannah ostrożnie przeszła przez pokój i usiadła na łóżku. Pozostali nagrodzili ją śmiechem i brawami.
– Nie wiem, czy zdobędę się na odwagę i pójdę w nocy do łazienki – przyznała. – Nawet jeśli będę musiała.
– Przyzwyczaisz się, Hannah Uhr – zapewniła ją Savi. – Drzwi reagują na słowne polecenia i są dostrojone do twojego głosu.
– Zamknij – poleciła Hannah. Drzwi zamknęły się bezszelestnie.
Savi odprowadziła pozostałych gości do ich komórek: Daeman zatoczył się na łóżko, nie okazując najmniejszego lęku przestrzeni; Harman życzył jej i Adzie dobrej nocy, po czym zamknął drzwi; Ada była ostatnia.
– Śpij dobrze, moja droga – powiedziała Savi. – Wschody słońca są tu przecudne. Rano czeka cię piękny widok. Spotkamy się przy śniadaniu.
Na łóżku Ada znalazła czystą jedwabną koszulę nocną. Wzięła szybki, gorący prysznic, wysuszyła włosy, zostawiła ubranie obok umywalki, włożyła nocną koszulę i wróciła do łóżka. Przykryła się i odwróciła twarzą do przezroczystej ściany, za którą było widać szczyty gór i płynące w dole obłoki. Burza przesunęła się na wschód, błyskawice rozświetlały chmury od wewnątrz, okoliczne góry i zielona przełęcz pławiły się w księżycowej poświacie. Jak to powiedział Odyseusz – że mieszkają tu tylko jaguary, wiewiórki i duchy? Spoglądając na wiekowe, bladoszare głazy w dole, Ada była skłonna uwierzyć w duchy.
Rozległo się ciche pukanie do drzwi.
Wyśliznęła się z łóżka, na palcach przemknęła do drzwi i oparła dłoń o metal.
– Kto tam?
– Harman.
Serce żywiej zabiło jej w piersi. Miała cichą nadzieję, że Harman do niej przyjdzie.
– Otwórz – szepnęła i cofnęła się na środek pokoju, zauważając przy tym, że w świetle księżyca jej skóra i nocny strój nabrały delikatnego, mlecznego odcienia.
Harman przeszedł przez próg, i odczekał, aż Ada każe się drzwiom zamknąć. Miał na sobie niebieską piżamę, również jedwabną. Ada chciała, żeby ją przytulił, wziął na ręce i przeniósł na miękkie łóżko pod zakrzywioną, przezroczystą ścianą. Ciekawe, myślała, jakie to uczucie, kochać się nad chmurami.
– Chciałem z tobą porozmawiać.
Ada skinęła głową.
– Wydaje mi się, że to bardzo ważne, umieścić Odyseusza we właściwym miejscu na najbliższe kilka tygodni. A wątpię, by domicyl matki Hannah był takim właśnie miejscem.
Ada poczuła się nagle jak idiotka. Skrzyżowała ramiona na piersi. Wydawało jej się, że czuje przenikający przez szklaną posadzkę podmuch zimnego nocnego powietrza.
– Nie wiesz przecież, co Odyseusz chce zrobić.
– Nie, nie wiem, ale jeśli to prawdziwy Odyseusz, sprawa jest najwyższej wagi. Savi ma rację: dwór Ardis nadawałby się idealnie.
W sercu Ady wezbrała złość. Jakim prawem ten człowiek dyktuje jej, co powinna zrobić?
– Skoro to takie ważne, dlaczego nie zaprosisz go do siebie? Mógłbyś go przecież ugościć w swoim domu.
– Ja nie mam domu.
Ada rozdziawiła usta. Jak to? Wszyscy mają domy.
– Od lat jestem w podróży – ciągnął Harman. – Mam tylko to, co noszę przy sobie, i książki, które przez lata zebrałem i które trzymam w pustym lokalu w Kraterze Paryskim.
Ada chciała coś powiedzieć, ale nic mądrego nie zdołała wymyślić. Harman podszedł do niej. Z tej odległości czuła jego zapach, woń mydła i mężczyzny; on też się wykąpał. Zastanawiała się, czy kiedy już skończą tę rozmowę, będą się kochać. Gniew zniknął równie szybko, jak przedtem się pojawił.
– Poza tym muszę udać się z Savi do Basenu Śródziemnego. Od ponad sześćdziesięciu lat szukam sposobu dotarcia do pierścieni. Teraz jestem tak blisko... Zrozum, muszę tam pójść.
Złość wróciła.
– Chcę iść z tobą. Chcę zobaczyć ten basen, znaleźć statek kosmiczny, polecieć do pierścieni. Przecież to dlatego od paru tygodni cały czas ci pomagam.
– Wiem – szepnął Harman i musnął jej ramię. – Ja też chciałbym, żebyś ze mną poszła. Ale sprawa Odyseusza może być naprawdę ważna.
– Rozumiem, ale...
– Krąg znajomych Hannah jest po prostu zbyt mały. Podobnie jak jej domicyl.
– Wiem, ale...
– Za to Ardis nadaje się doskonale.
Harman cofnął dłoń i utkwił w Adzie nieruchome spojrzenie. Nie mogła odwrócić wzroku, ale nagle zdała sobie sprawę z tego, jak jasno świecą gwiazdy nad ich głowami, ponad sferycznym, przejrzystym sufitem.
– To również wiem – przytaknęła. Zrobiło jej się smutno, poczuła się rozdarta między powinnością a własnymi pragnieniami. – Ale przecież nawet nie wiemy, czego ten Odyseusz od nas chce... ani kim naprawdę jest!
– Zgoda. Tym bardziej powinnaś go przygarnąć, kiedy ja w Basenie Śródziemnym będę szukał statku kosmicznego. Obiecuję ci, że jeżeli go znajdę, przylecę po ciebie i razem udamy się na górę, do pierścieni.
Ada nie odpowiedziała od razu. Stała z lekko uniesioną głową, z twarzą zwróconą ku Harmanowi, jakby spodziewała się, że lada chwila, gdy tylko przestaną rozmawiać, on ją pocałuje.
Błyskawica przecięła niebo. Zielona kapsuła zadygotała od uderzenia gromu.
– Dobrze – szepnęła Ada. – Przyjmę u siebie Odyseusza i będę go gościć przez trzy tygodnie. Hannah mi pomoże. Ale jest jeden warunek: jeżeli znajdziesz sposób na dostanie się do pierścieni, zabierzesz mnie ze sobą.
– Obiecuję – przyrzekł Harman.
I rzeczywiście ją pocałował, ale tylko w policzek, tak po ojcowsku, pomyślała Ada, chociaż nie znała swojego ojca. Potem odwrócił się do wyjścia. Zanim jednak zdążyła otworzyć mu drzwi, obejrzał się jeszcze.
– Co myślisz o Odyseuszu? – zapytał.
– To znaczy? – Ada nie bardzo wiedziała, jak rozumieć to pytanie. – Chodzi ci o to, czy moim zdaniem jest prawdziwym Odyseuszem?
– Nie, ciekaw jestem po prostu, co ty o nim myślisz. Nie zaciekawił cię?
– Pytasz, czy interesuje mnie jego historia? Przyznam, że mnie intryguje, ale musiałabym usłyszeć, co ma do powiedzenia, zanim ocenię, czy mam mu wierzyć, czy nie.
– Nie o to mi... – Harman z zakłopotaniem podrapał się po brodzie. – Czy wydaje ci się interesujący? Czy cię pociąga?
Ada nie mogła powstrzymać się od śmiechu. Gdzieś daleko, na wschodzie, grzmot zawtórował jej echem.
– Ty durniu – mruknęła w końcu.
Nie czekając dłużej, podeszła do Harmana, objęła go i pocałowała w usta. Przez chwilę nie reagował, ale zaraz odwzajemnił zarówno uścisk, jak i pocałunek. Przez dzielące ich warstwy cienkiego materiału Ada czuła jego rosnące podniecenie. Światło księżyca opływało ich skórę jak mleko. Potężny podmuch wiatru uderzył w most i podłoga zatrzęsła im się pod nogami.
Harman wziął Adę na ręce i zaniósł do łóżka.
– To chyba Falstaff zniechęcił mnie do twórczości barda.
– Słucham? – zdziwił się Mahnmut, bez reszty pochłonięty prowadzeniem dogorywającego batyskafu. Płynęli coraz wolniej w stronę wciąż niewidocznego brzegu: w tej chwili rozwijali mizerną prędkość ośmiu węzłów. Starał się utrzymać zasilanie wszystkich układów, przez peryskop wypatrywał na niebie rydwanów nieprzyjaciela i ponuro rozważał malejące szanse przetrwania. Siedzący w ładowni „Mrocznej Damy” Orphu nie odzywał się od ponad dwóch godzin, a teraz nagle wyskoczył z czymś takim. – Co mówiłeś o Falstaffie?
– Że to przez niego rozstałem się z Szekspirem i zwróciłem w stronę Prousta – odparł Orphu.
– Wydawało mi się, że powinieneś uwielbiać Falstaffa. Jest przezabawny.
– Uwielbiałem go. Do licha, identyfikowałem się z nim! Chciałem nim być! Chwilami wydawało mi się nawet, że jestem do niego podobny.
Mahnmut wysilił wyobraźnię – ale ta zawiodła go na całej linii. Spojrzał na przyrządy, zerknął w peryskop.
– Dlaczego zmieniłeś zdanie? – zapytał.
– Pamiętasz tę scenę z pierwszej części Henryka IV, w której Falstaff znajduje na polu bitwy zwłoki Henryka Percy’ego, Hotspura?
– Pamiętam.
Ani w peryskopie, ani na radarze nie było żadnego śladu obecności wroga. W nocy Mahnmut musiał wyłączyć uszkodzony reaktor. Od tej pory zasoby mocy w akumulatorach rezerwowych skurczyły się do czterech procent, batyskaf zwolnił do sześciu węzłów, a energii wciąż ubywało. Zdawał sobie sprawę, że chwila, w której będą musieli wypłynąć na powierzchnię, zbliża się nieuchronnie. Przy każdym wynurzeniu nabierał do sterówki zapas marsjańskiego powietrza, którym następnie oddychał tak długo, aż stawało się gęste i duszne; cały produkowany w ogniwach batyskafu tlen wysyłał prosto do Orphu. Projektanci „Mrocznej Damy” nie przewidywali jej wietrzenia w europańskiej „atmosferze”, musiał więc po drodze obejść i wyłączyć kilkanaście procedur awaryjnych.
– Falstaff dźga go w udo, żeby sprawdzić, czy na pewno jest martwy – ciągnął Orphu. – Potem zarzuca sobie zwłoki na plecy i znosi je z placu boju, żeby przypisać sobie zasługę zabicia Henryka.
– Zgadza się. – Satelitarny system nawigacyjny sugerował, że od wybrzeża dzieli ich trzydzieści kilometrów, ale obiektyw peryskopu nie potwierdzał tych wskazań, a Mahnmut wolał nie kierować radaru w stronę lądu. Przygotował się do opróżnienia zbiorników balastowych i kolejnego wynurzenia, ale na wszelki wypadek pozostawił sobie możliwość awaryjnego zejścia pod wodę, gdyby coś jednak pojawiło się na radarze. – „Najcenniejszym składnikiem waleczności jest rozwaga i właśnie dzięki temu składnikowi ocaliłem życie” [Przeł. S. Barańczak.] – zacytował. – Wszyscy komentatorzy, których czytałem: Bloom, Goddard, Bradley, Morgann, Hazlitt, nawet Emerson, zgadzają się, że Falstaff jest jedną z najciekawszych postaci szekspirowskich.
– Bo to prawda – przytaknął Orphu. Batyskafem zatrzęsło, kiedy opróżniały się zbiorniki balastowe. Dopiero kiedy wstrząsy ustały, Orphu dodał: – Dla mnie jednak jest osobą godną najwyższej pogardy.
– Pogardy?!
Batyskaf kołysał się na powierzchni. Był wczesny poranek: słońce, o wiele większe niż gwiazdka, do której widoku Mahnmut przywykł na Europie, dopiero niedawno wzniosło się ponad widnokrąg. Otworzył luki wentylacyjne i zaciągnął się świeżym, słonawym powietrzem.
– „W czym objawia zmyślność, jeśli nie w chytrości? W czym chytrość, jeśli nie w łajdactwie? W czym łajdactwo, jeśli nie we wszystkim?” [Przeł. S. Barańczak.] – powiedział Orphu.
– Ale przecież książę Hal nie mówił poważnie.
Mahnmut postanowił płynąć dalej na powierzchni. Sporo ryzykował – dopóki byli zanurzeni, radar co godzinę albo dwie informował o przelatujących w pobliżu rydwanach – ale mogli przyspieszyć do ośmiu węzłów i zaoszczędzić bezcenne resztki energii.
– Jesteś pewien? W drugiej części Henryka IV odepchnął przecież starego samochwałę.
– I Falstaff umarł. – Oddychając pełną piersią, Mahnmut rozmyślał o swoim towarzyszu, zamkniętym w ciemnej, zalanej wodą ładowni. Tylko przewód z tlenem i interkom łączyły go ze światem żywych. Już przy pierwszym wynurzeniu stało się oczywiste, że nie zdoła wydobyć Orphu z ładowni, dopóki nie dotrą do lądu. – „Król go ugodził prosto w serce” [Przeł. S. Barańczak.] – zacytował Panią Chybcik.
– Moim zdaniem zasłużył sobie na to. Kiedy kazano mu werbować żołnierzy na wojnę z Percym, brał łapówki za to, żeby wybronić od wojska porządnych ludzi i do służby trafiały same niedojdy.
„Mroczna Dama” przyspieszyła, prując niskie fale. Mahnmut nie spuszczał wzroku z sonaru, radaru i peryskopu.
– Wszyscy twierdzą, że Falstaff jest ciekawszą postacią od Hala: zabawny, realistycznie nakreślony i dowcipny pacyfista. Jak to napisał Hazlitt: „Naturą Falstaffa jest błoga wolność, zdobyta dzięki poczuciu humoru”.
– Dobrze, ale co to za wolność? Prawo do przedrzeźniania wszystkiego i wszystkich? Prawo do bycia tchórzem i złodziejem?
– Sir John był rycerzem – obruszył się Mahnmut, uważniej słuchając słów Orphu, cynicznego i dowcipnego komentatora morawieckich losów. – Mówisz jak Koros III – dodał.
Orphu zadudnił po swojemu.
– Nie mam natury wojownika.
– A Koros ją miał? – zainteresował się Mahnmut. – Myślisz, że podczas ekspedycji do Pasa Asteroid zabijał inne morawce?
– Nigdy się nie dowiemy, co się wydarzyło w Pasie. Wątpię jednak, by Koros bardziej rwał się do walki niż my i cała reszta pokojowo nastawionych morawców. Był natomiast wyszkolonym dowódcą i wiedział, co to obowiązek, a te cechy Falstaff wykpiwał nawet w swoim ulubieńcu, księciu Halu.
– Uważasz, że to obowiązek nas tu sprowadził – mruknął Mahnmut. Na południu horyzont rozmywał się w mgiełce.
– Mniej więcej.
– I spodziewasz się, że będziesz się musiał okazać bardziej Hotspurem niż Falstaffem.
Orphu z Io znów odpowiedział basowym śmiechem.
– Na to może już być za późno. „Czas zabijałem – mnie dziś czas zabija”. [Przeł. W. Tarnawski.]
– To nie Falstaff.
– Nie, to Ryszard II.
– Boisz się, że jesteś za stary na to, co nas tu czeka? – spytał Mahnmut. Sam był bardzo ciekaw, jak się potoczą ich dalsze losy.
– Czuję się trochę staro. Nie mam oczu, rąk, nóg, zębów ani skorupy.
– Zębów nigdy nie miałeś – zauważył Mahnmut.
Koros miał przeprowadzić rekonesans w okolicach wulkanu Olympus Mons oraz przetransportować przywiezioną w ładowni batyskafu machinę jak najbliżej wierzchołka góry. Tymczasem „Mroczna Dama” goniła resztkami sił, Orphu również był bliski śmierci... Nawet jeśli przeżyje, nie będzie w stanie sam o siebie zadbać na lądzie; pozostanie tak samo ślepy i unieruchomiony, jak teraz. Jak Mahnmut miałby przenieść machinę na odległość pięciu tysięcy kilometrów, chroniąc po drodze Orphu i nie dając się wykryć – i zniszczyć – ludziom w rydwanach?
Tym się będę martwił, kiedy przybijemy do brzegu i wyciągnę Orphu z ładowni, postanowił. Po kolei. Niebo było błękitne i puste, ale Mahnmut czuł się paskudnie odsłonięty i bezbronny, kiedy batyskaf pomalutku płynął na południe.
– Czy twój przyjaciel Proust mógłby nam udzielić jakiejś rady?
Orphu odchrząknął basowo.
Ale i starość ma swą cześć i pracę
Wszystkie zamyka sprawy śmierć, lecz przedtem
Rozbłysnąć jeszcze może czyn szlachetny...
Nie jest za późno, moi przyjaciele
By świata jeszcze innego poszukać...
Wiele minęło, wiele trwa – i chociaż
Już nie jesteśmy mocą tą, co niegdyś
Ziemią i niebem trzęsła, czym jesteśmy,
Jesteśmy: związkiem mężnych serc, osłabłych
Pod ciężkim czasu i losu brzemieniem,
Silnych pragnieniem, by się z losem zmagać,
Szukać, znajdować, wędrować do końca.
[Przeł. Z. Kubiak.]
– Nie wmówisz mi, że to Proust – stwierdził Mahnmut. Mgiełka na południu rzedła.
– Nie. To z Ulissesa Tennysona.
– Kto to jest Ulisses?
– Odyseusz.
– Kto to jest Odyseusz?
Wstrząśnięty Orphu zamilkł.
– Przyjacielu... – odezwał się po chwili. – Należy bezzwłocznie uzupełnić tę lukę w twojej znakomitej poza tym edukacji. Wszelka wiedza może nam być przydatna podczas...
– Zaczekaj – przerwał mu Mahnmut. – Zaraz!
– Co się stało?
– Ziemia! Widzę ląd!
– Możesz powiedzieć coś więcej? Jakieś szczegóły?
– Właśnie podkręcam powiększenie.
Orphu przez chwilę czekał cierpliwie, ale w końcu nie wytrzymał:
– I co?
– Kamienne głowy... Widzę kamienne głowy. Stoją na szczycie urwiska i ciągną się szeregiem na wschód... Jak okiem sięgnąć.
– Tylko na wschód? Na zachód nie?
– Nie. Rząd kamiennych głów zaczyna się w miejscu, w którym przybijemy do lądu. Widzę tam jakieś poruszenie, setki ludzi albo innych istot uwijają się na plaży i na urwisku...
– Może lepiej się zanurzmy – zasugerował Orphu. – Przybijemy do brzegu po zmroku. Znajdź jakąś jaskinię na brzegu. Wylądujemy cichaczem, a potem...
– Za późno. Zostało nam energii najwyżej na czterdzieści minut. Potem batyskaf przestanie produkować tlen i staną silniki. Poza tym te istoty... ci ludzie... oderwali się od pracy i nie wloką już następnych głów na zachód, tylko zbierają się na plaży. Całymi setkami. Widzą nas.
Mógłbym napisać, jakie to uczucie kochać się z Heleną Trojańską. Mógłbym, ale tego nie zrobię. I to nie tylko dlatego, że chcę się zachować jak dżentelmen – chodzi o to, że szczegóły nie są w mojej opowieści najistotniejsze. Mogę jednak uczciwie stwierdzić, że gdyby mściwa muza i rozwścieczona Afrodyta znalazły mnie wkrótce po tym, jak pierwszy raz skończyliśmy się kochać z Heleną – powiedzmy, minutę po tym, jak legliśmy na plecach, rozłączeni, w wilgotnej od potu pościeli i łapiąc oddech, rozkoszowaliśmy się chłodną, przedburzową bryzą – gdyby więc wpadły wtedy z łoskotem do sypialni i postanowiły mnie zabić, mogę szczerze powiedzieć, że drugi, krótki żywot Thomasa Hockenberry’ego byłby szczęśliwy. I z pewnością miałby kapitalną końcówkę. Sekundę później Helena przystawiła mi nóż do brzucha.
– Kim jesteś?
– To ja, twój... – Głos zamarł mi w gardle. Wyraz oczu Heleny sprawił, że porzuciłem niewypowiedziane kłamstwo.
– Jeżeli powiesz, że jesteś moim nowym mężem, będę musiała zatopić to ostrze w twoich bebechach – powiedziała bez emocji. – Jeśli jesteś bogiem, nic ci się nie stanie, w przeciwnym zaś razie...
– Nie jestem bogiem – wykrztusiłem. Czubek noża zadrasnął mnie do krwi. Skąd ona go wzięła? Trzymała go cały czas pod poduszką?
– Jak wobec tego zdołałeś przyjąć postać Parysa?
Nagle naprawdę dotarło do mnie, że rozmawiam z Heleną Trojańską, śmiertelną córką Zeusa, wychowanką świata, w którym igraszki seksualne bogów z ludźmi były na porządku dziennym; świata, w którym istoty zmiennokształtne (niekoniecznie boskiego pochodzenia) spotykało się codziennie na ulicach; świata, w którym związki przyczynowo-skutkowe miały zupełnie inną jakość.
– Bogowie dali mi możliwość morfo... zmieniania kształtów.
– Kim jesteś? Albo czym jesteś?
Nie sprawiała wrażenia ani rozzłoszczonej, ani szczególnie zaskoczonej; mówiła spokojnie, jej idealnych rysów nie psuł żaden okrutny grymas. Ale cały czas czułem na brzuchu nacisk ostrza. Helena czekała na odpowiedź.
– Nazywam się Thomas Hockenberry i jestem scholiastą – odparłem, wiedząc, że nic z tego nie zrozumie. Mnie samemu moje nazwisko wydało się dziwne i kanciaste, kiedy wymówiłem je w powodzi miękkich dźwięków starożytnej greki.
– Tho-mas Hock-en-berr-rrii... – przesylabizowała. – To perskie imię?
– Nie, holendersko-niemiecko-irlandzkie.
Zmarszczyła brwi, ja zaś zorientowałem się, że jej zdaniem nie tylko mówię od rzeczy, ale w ogóle muszę być zdrowo szurnięty.
– Ubierz się – poleciła mi. – I chodź na taras.
Z olbrzymiej sypialni Heleny można było wyjść na dwa tarasy: z jednego roztaczał się widok na patio, z drugiego, od południowego wschodu – na miasto. Uprząż lewitacyjną i większość sprzętu (poza medalionem teleportacyjnym i bransoletą morfującą, w których położyłem się do łóżka) schowałem za trójnogiem na tarasie od strony patio, teraz zaś Helena wyprowadziła mnie na ten z widokiem na miasto. Włożyliśmy coś w rodzaju cienkich szlafroków i stanęliśmy przy barierce, w padającym z dołu blasku ulicznych pochodni i nagłych rozbłyskach piorunów. Helena nie rozstawała się z nożem.
– Jesteś bogiem? – zapytała.
Miałem ochotę odpowiedzieć twierdząco – wyglądało na to, że w ten sposób najłatwiej będzie mi ją przekonać, żeby nie dźgnęła mnie nożem – ale nagle poczułem ogromną, niewytłumaczalną ochotę powiedzenia prawdy.
– Nie – odparłem. – Nie jestem bogiem.
– Wiedziałam. – Pokiwała głową. – Wypatroszyłabym cię jak rybę, gdybyś próbował mnie okłamać. Nie kochasz się jak bóg – dodała z ponurym uśmiechem.
No cóż, pomyślałem. Nie miałem nic do dodania.
– Jak to możliwe, że możesz przybrać postać Parysa?
– Bogowie to sprawili.
– Po co?
Czubek noża znajdował się dosłownie kilka centymetrów od mojej prawie nagiej skóry. Wzruszyłem ramionami, a kiedy przypomniałem sobie, że starożytni nie znają tego gestu, odparłem:
– Mieli swoje powody. Jestem ich sługą, śledzę bitwę i informuję ich o jej przebiegu. Przydaje mi się zdolność przybierania kształtów... innych ludzi.
– Gdzie mój trojański kochanek? – spytała Helena. Moje wyjaśnienia jakoś jej nie zaskoczyły. – Co zrobiłeś z prawdziwym Parysem?
– Nic mu się nie stało. Kiedy porzucę jego ciało, wróci do niego i do czynności, którą przerwał, kiedy w niego morfowałem... To znaczy, kiedy przyjąłem jego postać.
– Gdzie wtedy będzie?
Pomyślałem, że to dziwne pytanie.
– Tam, gdzie by był, gdybym nie pożyczył jego ciała. Wydaje mi się, że niedawno opuścił miasto i wraz z Hektorem szykuje się do jutrzejszej walki.
Kiedy porzucę jego ciało, Parys znajdzie się tam, gdzie znalazłby się naturalną koleją rzeczy: będzie spał w namiocie, bił się z Grekami albo bzykał jakąś grecką brankę. Tego jednak nie chciałem Helenie tłumaczyć. Wątpiłem, by doceniła wykład na temat funkcji falowych, prawdopodobieństwa i równoczesności kwantowoczasowej. Nie umiałbym jej wyjaśnić, jak to możliwe, że ani sam Parys, ani jego towarzysze najprawdopodobniej nie zauważą jego nieobecności; nie wiedziałem, jak przyjmie wiadomość, że wydarzenia mogą jeszcze potoczyć się zgodnie z Iliadą, tak jakbym w ogóle się nie wtrącał i nie wywołał kolapsu tej konkretnej funkcji falowej. Kiedy wyłączę morfowanie, dziura w kontinuum kwantowym zniknie.
Kurczę, prawdę mówiąc, sam tego nie rozumiałem.
– Porzuć ciało Parysa – zażądała Helena. – Chcę zobaczyć, jak wyglądasz naprawdę.
– Pani, gdybym...
Nie zdążyłem powiedzieć nic więcej: nóż przebił cieniutki materiał i moją skórę i strużka krwi pociekła mi po brzuchu.
Pokazałem jej, że muszę swobodnie – ale powoli – poruszać prawą ręką. Podświetliłem bransoletę i dotknąłem jednej z ikon. Znów byłem sobą: niskim, chudym, niezdarnym, krótkowzrocznym i łysiejącym Thomasem Hockenberrym.
Helena zamrugała i błyskawicznie cięła nożem; nie sądziłem, że człowiek może się tak szybko poruszać. Usłyszałem szmer – ale ostrze zamiast mojego brzucha rozorało tylko jedwabistą szatę i pasek, którym ją przewiązałem.
– Nie ruszaj się – szepnęła. Rozchyliła poły mojego szlafroka i wolną ręką zsunęła mi go z ramion.
Stanąłem przed Heleną Trojańską nagi i blady. Gdyby autorzy jakiegoś słownika potrzebowali precyzyjnej definicji przymiotnika „żałosny”, wystarczyłoby zamieścić moje zdjęcie.
– Możesz się ubrać – powiedziała po chwili.
Naciągnąłem szlafrok, jedną ręką przytrzymując przecięty pasek. Helena stała zamyślona. Milczenie się przeciągało. Mimo późnej pory wieże Ilionu jarzyły się światłem pochodni. Na odległych murach płonęły ogniska wartowników. Na południu, za Bramą Skajską, paliły się stosy pogrzebowe. Na południowym zachodzie piętrzyły się rozświetlane błyskawicami burzowe chmury. Nie było widać gwiazd, a wiatr wiejący od Idy niósł zapach deszczu.
– Jak się domyśliłaś, że nie jestem Parysem? – spytałem w końcu. Helena otrząsnęła się z zadumy.
– Kobieta może zapomnieć kolor oczu kochanka – odparła z uśmiechem. – Może nie pamiętać, jaki miał głos, sylwetkę albo jak się uśmiechał, ale nigdy nie zapomina tego, jak ją rżnął.
Zatkało mnie, i to nie tylko z powodu niewybrednego języka Heleny. Homer dość dosłownie wychwalał wygląd Parysa, kiedy ten dołączył do Hektora i razem wyszli z Troi: „Jak wypasły koń, długo trzymany przy żłobie... Pyszny swoją pięknością, dumnie pląsa, głowę do góry wznosi, a grzywą potrząsa”. Jakby to powiedziały nastolatki z mojej epoki: Parys to był niezły towar. A ja, leżąc z Heleną w łóżku, przejąłem tę jego grzywę, opalone ciało, brzuch jak kaloryfer, lśniące muskuły...
– Masz większego penisa – wyjaśniła Helena.
Znów zaniemówiłem. Nie użyła oczywiście słowa „penis” – o łacinie jeszcze wtedy nikt nie słyszał – lecz greckiego określenia, slangowego i bliższego „kutasowi”, ale to i tak nie miało sensu. Przecież kiedy się kochaliśmy, miałem członek Parysa...
– Nie, nie po tym cię poznałam. – Helena jakby czytała mi w myślach. – To tylko takie spostrzeżenie.
– No to jak...
– Właśnie, jak. Chodzi o to, jak mnie wziąłeś, Hock-en-berr-rrii.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć – zresztą nawet gdybym wiedział, i tak nie mógłbym wykrztusić ani słowa. A Helena znów się uśmiechnęła.
– Parys miał mnie pierwszy raz nie w Sparcie, gdzie podbił moje serce, i nie w Ilionie, dokąd mnie przywiózł, lecz po drodze ze Sparty, na małej wysepce Kranae.
Nie słyszałem o takiej wyspie, której nazwa w dodatku znaczyła po grecku po prostu „skalista”. Doszedłem więc do wniosku, że Parys zarządził przerwę w podróży: kazał przybić do małej, nienazwanej wysepki, gdzie mógł się dobrać do Heleny z dala od wścibskich spojrzeń załogi. To zaś znaczyło, że był... niecierpliwy. Tak jak ty, Hockenberry, odezwał się jakiś wewnętrzny głos.
Za późno na wyrzuty sumienia.
– Od tamtej pory brał mnie, a ja jego, setki razy. Nigdy jednak nie kochaliśmy się tak jak dziś. To niezwykła noc.
Trząsłem się ze wstydu – i promieniałem z dumy. Czy to komplement? Nie... przecież to jakiś absurd. Homer opisuje Parysa jako niemal równego bogom pod względem urody i uroku, genialnego kochanka, któremu nie mogą się oprzeć ani śmiertelne kobiety, ani boginie. Wobec tego Helena...
– Dzięki tobie – powiedziała, wytrącając mnie z zamyślenia. – Byłeś taki... gorliwy.
Gorliwy. Ścisnąłem mocniej poły szlafroka i zerknąłem na niebo. Może burza pokryłaby moje zmieszanie. Gorliwy.
– I autentyczny – dodała. – Bardzo autentyczny.
Pomyślałem, że jeśli zaraz się nie zamknie i nie przestanie wyszukiwać synonimów „żałosnego”, rzucę się na nią, wyrwę jej nóż z ręki i poderżnę sobie gardło.
– Czy to bogowie cię przysłali?
Znów miałem ochotę skłamać – przecież nawet taka zdeterminowana kobieta nie rozprułaby brzucha posłańcowi bogów – ale i tym razem postanowiłem powiedzieć prawdę. Przenikliwość Heleny Trojańskiej graniczyła z telepatią. Poza tym miło było dla odmiany rozmawiać z kimś, kogo nie musiałem okłamywać.
– Nie. Nikt mnie nie przysłał.
– Przyszedłeś do mnie, bo chciałeś iść ze mną do łóżka, tak? No, przynajmniej nie powiedziała: „zerżnąć”.
– Tak. To znaczy nie.
Spojrzała na mnie zdziwiona. Z miasta dobiegł głośny śmiech, najpierw męski, zaraz potem kobiecy. Ilion nigdy nie spał.
– Po prostu... Czułem się taki samotny. Siedzę tu od początku wojny, sam jak palec, nie mam z kim pogadać, nie mam kogo dotknąć...
– Mnie sobie podotykałeś.
Nie umiałbym powiedzieć, czy jej ton jest sarkastyczny, czy oskarżycielski.
– To prawda – przyznałem.
– Masz żonę, Hock-en-berr-rrii?
– Tak... Nie. – Pokręciłem głową. Gadałem od rzeczy. – Wydaje mi się, że kiedyś miałem, ale nawet jeśli tak, moja żona na pewno nie żyje.
– Wydaje ci się?
– Kiedy bogowie sprowadzili mnie na Olimp, pokonałem przepaść czasu i przestrzeni. – Wiedziałem, że mnie nie zrozumie, ale zupełnie się tym nie przejmowałem. – Podejrzewam, że w poprzednim życiu umarłem, a oni jakimś cudem mnie wskrzesili, tylko że nie przywrócili mi wszystkich wspomnień. Obrazy z mojego poprzedniego życia, tego prawdziwego, pojawiają się i znikają... jak sny.
– Rozumiem – powiedziała Helena, ja zaś zdałem sobie sprawę, że w jakiś niewytłumaczalny sposób naprawdę mnie rozumie. – Czy służysz jakiemuś konkretnemu bogu albo bogini, Hock-en-berr-rrii?
– Od lat składam sprawozdania jednej z muz, ale wczoraj dowiedziałem się, że to Afrodyta rządzi moim losem.
Helena nie kryła zdumienia.
– Z tego wynika, że moim również – wyszeptała. – Kiedy ocaliła Parysa przed gniewem Menelaosa i przyniosła go tutaj, do sypialni, kazała mi do niego pójść. Kiedy się sprzeciwiłam, wściekła się i zagroziła, że uczyni moje żałosne dupsko – to dosłowny cytat – przedmiotem nienawiści zarówno Trojan, jak i Achajów.
– Bogini miłości – mruknąłem.
– Bogini żądzy. A ja wiem, co to żądza, Hock-en-berr-rrii.
Znów nie miałem nic do dodania.
– Moją matką była Leda, córka Nocy – ciągnęła niezobowiązującym tonem Helena. – Zeus ją bzyknął, przybrawszy postać łabędzia, ogromnego, napalonego łabędzia. Było u nas w domu takie malowidło, przedstawiające moich dwóch starszych braci, ołtarz poświęcony Zeusowi i mnie jako łabędzie jajo.
Nie mogłem się powstrzymać: parsknąłem śmiechem, ale mięśnie brzucha zaraz ścisnęły mi się w supeł. Czekałem na cios. Helena jednak tylko się uśmiechnęła.
– O tak, Hock-en-berr-rrii. Wiem, co to uwiedzenie. Wiem, jak to jest być pionkiem w grze bogów.
– No tak... Kiedy Parys przypłynął do Sparty...
– Nie. Kiedy miałam jedenaście lat, zostałam uprowadzona ze świątyni Artemidy Ortygii przez Tezeusza, który zjednoczył rozproszone ludy Attyki i stworzył silne państwo ateńskie. Zaszłam w ciążę i urodziłam Tezeuszowi córkę, Ifigenię. Nie potrafiłam jej jednak pokochać, więc oddałam ją Klitajmestrze, żeby razem z Agamemnonem wychowali ją jak własne dziecko. Bracia wyratowali mnie z rąk Tezeusza i zabrali z powrotem do Sparty, on zaś wyruszył z Heraklesem na wojnę z Amazonkami. Przy okazji zajrzał do piekła, ożenił się z Amazonką i zwiedził labirynt Minotaura na Krecie.
W głowie mi się zakręciło. Przywykłem już, że każdy Grek, Trojanin i bóg ma swoją historię, którą opowiada nieproszony, przy pierwszej lepszej okazji. Ale dlaczego Helena...
– Wiem, co to żądza, Hock-en-berr-rrii. Wielki król Menelaos wziął mnie za żonę, chociaż tacy jak on uwielbiają dziewice i cenią godność swego rodu wyżej niż życie, a ja byłam przechodzonym towarem. Potem Afrodyta przysłała Parysa, żeby znów mnie uwiódł i zabrał do Troi jako swoją... nagrodę.
Helena zawiesiła głos i przyjrzała mi się badawczo. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Jej spokojne, ironiczne słowa kryły bezmiar goryczy... Nie, nie goryczy. Spojrzałem jej w oczy. To był smutek, okrutny, bezgraniczny smutek.
– Hock-en-berr-rrii... Czy uważasz mnie za najpiękniejszą kobietę na świecie? Czy przyszedłeś mnie uwieść i uprowadzić?
– Nie. Nie miałbym cię dokąd zabrać. Moje dni są policzone, odkąd ściągnąłem na siebie gniew bogów. Zdradziłem muzę i jej przełożoną, Afrodytę. Kiedy bogini miłości wyliże się z ran zadanych przez Diomedesa, zmiecie mnie z powierzchni ziemi. Jest to równie pewne, jak to, że cię widzę.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
– Chodź do łóżka... Hock-en-berr-rrii.
Budzę się w szarej porze przedświtu. Po ostatnich dwóch razach zdrzemnąłem się tylko parę godzin, ale i tak jestem w pełni wypoczęty. Leżę na olbrzymim łożu z rzeźbionymi kolumienkami. Jestem odwrócony plecami do Heleny, ale wyczuwam, że i ona nie śpi.
– Hock-en-berr-rrii?
– Słucham?
– W jaki sposób służysz Afrodycie i innym bogom?
Długą chwilę zastanawiam się nad odpowiedzią, a potem odwracam się na drugi bok. Najpiękniejsza kobieta na świecie leży obok mnie w przyćmionym świetle, podparta na łokciu. Długie, czarne włosy w nieładzie spływają jej na odsłonięty bark i ramię. Ciemnymi, rozszerzonymi źrenicami wpatruje się we mnie natarczywie.
– O co ci chodzi? – pytam, chociaż znam odpowiedź.
– Po co bogowie sprowadzili cię tutaj przez otchłań czasu i przestrzeni, jak to powiedziałeś? Do czego jesteś im potrzebny?
Przymykam oczy. Jak mam jej to wyjaśnić? Jeżeli powiem prawdę, uzna mnie za wariata, ale – o czym już wspominałem – panicznie boję się skłamać.
– Znam przebieg wojny. Wiem o zdarzeniach, które jeszcze nie miały miejsca, ale do których dojdzie... może dojść w przyszłości.
– Jesteś wyrocznią bogów?
– Nie.
– A kim? Prorokiem? Kapłanem boga, który zsyła ci wizje?
– Nie.
– Nic z tego nie rozumiem.
Siadam na łóżku, poprawiam poduszki, żeby się wygodnie umościć. Jest jeszcze ciemno, ale z patio dobiega już śpiew pierwszego rannego ptaka.
– W kraju, z którego pochodzę, mamy poemat, który opisuje tę wojnę – mówię szeptem. – Nosi tytuł Iliada. Do tej pory wydarzenia na polu bitwy pokrywają się z faktami opisanymi w Iliadzie.
– Mówisz tak, jakby oblężenie miasta i cała ta wojna w twoim kraju należała do przeszłości. Jakby to wszystko wydarzyło się dawno temu.
Nie mów jej tego. Nie wygłupiaj się.
– Bo tak jest – potwierdzam.
– Jesteś jedną z Mojr.
– Nie. Jestem tylko człowiekiem.
Helena uśmiecha się figlarnie. Przesuwa dłonią pomiędzy piersiami, na których szczytowałem przed kilkoma godzinami.
– Wiem, co mówię, Hock-en-berr-rrii.
Rumienię się i drapię po policzku; czuję pod palcami kiełkujący zarost. Dziś się nie ogolę. No to co z tego? I tak zostało ci tylko kilka godzin życia.
– Odpowiesz mi, jeśli wypytam cię o przyszłość? – pyta Helena okrutnym, przerażającym szeptem.
To byłoby szaleństwo.
– Nie znam waszej przyszłości – odpowiadam nieszczerze. – Znam tylko poemat, a on nie zawsze dokładnie opisuje rzeczywistość...
Helena kładzie mi dłoń na piersi.
– Odpowiesz mi?
– Dobrze.
– Czy Ilion upadnie? – Głos Heleny jest spokojny, cichy, beznamiętny.
– Tak.
– Wróg zdobędzie go siłą czy podstępem?
Na litość boską, nie mogę jej tego powiedzieć!
– Podstępem.
– Odyseusz... – Helena się uśmiecha.
Milczę. Wmawiam sobie, że – być może – jeśli nie zdradzę jej szczegółów, nie wpłynę na rozwój wydarzeń.
– Czy Parys zginie przed upadkiem Troi?
– Tak.
– Z ręki Achillesa?
Żadnych szczegółów! To protestuje moje sumienie.
– Nie – mówię.
Do diabła z sumieniem.
– Co czeka szlachetnego Hektora?
– Śmierć. – Czuję się jak jakiś złośliwy sędzia, skazujący kolejnych nieszczęśników.
– Z ręki Achillesa?
– Tak.
– A co z Achillesem? Wróci żywy z tej wojny?
– Nie.
Zabijając Hektora, Achilles przypieczętowuje swój los. Dobrze o tym wie. Od lat nosi w sobie tę wiedzę, to proroctwo, które toczy go jak rak. Długie życie – albo chwała. Homer twierdzi, że Achilles musiał... musi... będzie musiał dokonać takiego wyboru. Przepowiednia zapowiada jednak, że jeśli wybierze długie życie, zasłynie tylko jako człowiek, nie zaś jako półbóg, którym stanie się, jeżeli zabije Hektora w pojedynku. Ale Achilles przynajmniej ma wybór. Przyszłość nie jest określona!
– Król Priam?
– Śmierć – odpowiadam chrapliwym szeptem.
Zostanie zarżnięty w pałacu, w swojej prywatnej świątyni poświęconej Zeusowi; zginie poćwiartowany jak jałówka złożona bogom w ofierze.
– A co z synkiem Hektora, Skamandriosem, którego lud zwie Astyanaksem?
– Zginie.
Zamykam powieki. Przed oczami staje mi Pyrros, który zrzuca krzyczące dziecko z miejskich murów.
– A żona Hektora, Andromacha? – szepcze Helena.
– Trafi do niewoli.
Jeżeli ta litania pytań szybko się nie skończy, z pewnością oszaleję. Wszystko było w porządku, dopóki obserwowałem wojnę z daleka, jako bezstronny, niezaangażowany scholiasta. Teraz jednak mówię o ludziach, których znam, z którymi rozmawiałem... i sypiałem. Właściwie to dziwne, że Helena nie zapytała, co się z nią stanie. Może nie zapyta.
– A ja? Czy ja też zginę w Ilionie?
– Nie.
– Ale Menelaos mnie znajdzie?
– Tak.
Czuję się jak jedna z tych czarnych zabawek wróżących, które w czasach mojego dzieciństwa biły rekordy popularności. Dlaczego nie wziąłem przykładu z takiej czarnej kulki? Bardziej przypominałbym wyrocznię delficką: „Przyszłość jest niejasna”, mógłbym powiedzieć. Albo: „Powtórz pytanie”. Czyżbym się popisywał przed Heleną?
Za późno na takie rozważania.
– Menelaos znajdzie mnie, ale nie zabije? Nie padnę ofiarą jego gniewu?
– Nie.
Pamiętam, jak Odyseusz relacjonuje tę scenę w Odysei: Menelaos znajduje Helenę ukrytą w pałacu królewskim, w komnatach Deifobosa, nieopodal świątyni z palladionem, i rzuca się na nią z obnażonym mieczem. Chce ją zabić. Helena odsłania przed nim piersi, jakby zachęcała go do zadania ciosu, ale zdradzony mąż wypuszcza miecz z ręki i zaczynają całować. Nie wiadomo dokładnie, czy Deifobos, jeden z synów Priama, ginie z ręki Menelaosa przed tym spotkaniem, czy po...
– I zabierze mnie do Sparry? Parys ginie, Hektor ginie, wszyscy wspaniali obrońcy Ilionu leżą martwi, ich wspaniałe małżonki giną lub trafiają do niewoli, miasto zostaje spalone, mury zdruzgotane, wieże obalone, zasolona ziemia przez lata nie rodzi plonów... Ja zaś żyję i wracam z Menelaosem do Sparty, tak?
– Mniej więcej. – Sam słyszę, jak nieprzekonująco brzmią moje słowa.
Helena wstaje z łóżka i naga wychodzi na wewnętrzny taras. Na chwilę zapominam o swojej kasandrycznej roli i z niemym podziwem wpatruję się w ciemne loki, które kaskadą spływają jej na plecy, na idealnie uformowane pośladki, na smukłe, mocne nogi. Staje przy balustradzie i nie odwracając się do mnie, pyta:
– A co z tobą, Hock-en-berr-rrii? Czy Mojry przepowiedziały także twój los w tym poemacie?
– Nie. Nie byłem wystarczająco ważny. Jestem natomiast prawie pewien, że dziś zginę.
Teraz Helena się odwraca. Myślałem, że się rozpłacze po tym, co jej powiedziałem (jeśli, rzecz jasna, wierzy mi), ale ona tylko się uśmiecha.
– Prawie?
– Tak.
– Zginiesz, ponieważ rozgniewałeś Afrodytę?
– Tak.
– Znam jej gniew, Hock-en-berr-rrii. Jeżeli Afrodyta będzie chciała cię zabić, zrobi to.
Co za budujące słowa. Milczę. Z drugiego tarasu, tego od strony miasta, dobiega miarowe buczenie.
– Co to? – pytam.
– Trojańskie kobiety błagają Atenę o zmiłowanie i boską ochronę. Hektor kazał im iść do świątyni, złożyć ofiary i modlić się.
Helena wygląda na patio, jakby chciała odszukać tego samotnego ptasiego śpiewaka. Za późno, żeby prosić Atenę o litość, myślę.
– Afrodyta chce, żebym zabił Atenę – mówię bez namysłu. – Dała mi Hełm Hadesa i inne rzeczy, które mają mi to ułatwić.
Helena odwraca się do mnie błyskawicznie. Mimo słabego oświetlenia widzę, jak pobladła. Jest wstrząśnięta. Jakby dopiero w tej chwili dotarł do niej sens moich ponurych przepowiedni. Wraca do mnie naga i siada na skraju łóżka.
– Powiedziałeś: zabić Atenę? – szepcze. Odkąd rozmawiamy, pierwszy raz tak bardzo zniża głos.
Potakuję.
– Czyli bogów można zabić? – pyta Helena. Ledwie ją słyszę, chociaż siedzi niespełna pół metra ode mnie.
– Tak mi się wydaje. Wczoraj na własne uszy słyszałem, jak Zeus mówił Aresowi, że bogowie mogą umrzeć. – Opowiadam jej o Afrodycie i Aresie, o ranach, jakie odnieśli, o dziwnym miejscu, w którym wracają do zdrowia. Wyjaśniam, że Afrodyta powinna tego dnia opuścić leczniczą kadź; możliwe, że już to zrobiła, ponieważ Olimp znajduje się w tej samej strefie czasowej co Ilion i tam również jest już, „jutro”.
– Możesz przenieść się na Olimp? – pyta zamyślona Helena. Nie jest już zszokowana, na jej twarzy maluje się... Co właściwie? – Możesz wedle woli podróżować z Ilionu na Olimp i z powrotem?
Waham się, co odpowiedzieć. Wiem, że i tak już za dużo powiedziałem. Przecież Helena może się okazać moją muzą w kamuflażu maskującym. Co wtedy? Wiem jednak, że to nieprawda. Nie pytajcie skąd – po prostu wiem i już. A jeśli nawet się mylę, to i tak mam to gdzieś.
– Tak. – Ja również zniżam głos do szeptu, chociaż rezydencja jeszcze nie budzi się do życia. – Mogę polecieć na Olimp, kiedy zechcę i przebywać tam niewidzialny dla bogów.
Nie licząc świergotu ptaszka, któremu ubzdurało się, że mamy już dzień, w mieście i pałacu panuje niesamowita cisza. Zdaję sobie sprawę, że przy bramie stoją wartownicy, ale nie słyszę stąd chrobotu ich sandałów ani postukiwania włóczni o kamień. Iliońskie ulice, zawsze tak gwarne, teraz wydają mi się dziwnie ciche. Ucichł nawet dobiegający ze świątyni Ateny lament kobiet.
– Czy Afrodyta zaopatrzyła cię w broń, którą zabijesz Atenę? Broń bogów?
– Nie.
Postanawiam nie wspominać o Hełmie Hadesa, medalionie i paralizatorze. Żadnym z tych przedmiotów nie zabiję bogini.
Nagle czuję przy skórze znajome muśnięcie noża. Gdzie ona go trzyma? I jakim cudem tak szybko go wyciąga? Chyba oboje mamy swoje sekreciki.
Nóż przysuwa się bliżej.
– Czy jeżeli teraz cię zabiję, zmienię treść tej pieśni o Ilionie, o której mi mówiłeś? Czy zmieni się przyszłość... nasza przyszłość?
Nie czas na szczerość, chłoptasiu, przestrzega mnie wewnętrzny głos. Ale i tak mówię prawdę:
– Nie wiem. Moja śmierć nie powinna mieć na nią wpływu. Jeżeli moim... przeznaczeniem... jest zginąć dzisiaj, nieważne chyba, czy zabijesz mnie ty, czy Afrodyta. Nie jestem aktorem dramatu, tylko widzem.
Helena kiwa głową, ale myślami cały czas błądzi gdzie indziej, tak jakby pytanie o moją śmierć nie miało wielkiego znaczenia. Podnosi nóż i opiera sobie czubek ostrza na szyi.
– A jeżeli odbiorę sobie życie? Czy w ten sposób zmienię pieśń?
– Nie widzę możliwości, aby twoja śmierć miała ocalić Ilion albo wpłynąć na wynik wojny.
Nie jest to do końca prawda. Helena jest u Homera jedną z kluczowych postaci i wcale nie mam pewności, że po jej śmierci Grecy nadal szturmowaliby Troję. O co mieliby walczyć? O chwałę, honor i łupy. Zgoda, ale po śmierci Heleny Menelaos i Agamemnon straciliby motywację do walki, a dopóki obrażony Achilles siedzi w swoim namiocie, łupy mogłyby nie być wystarczającą zachętą dla tysięcy Achajów. Od dziesięciu lat plądrują okoliczne wyspy i portowe miasta w Troadzie. Może dość się już nachapali i pod byle pretekstem wycofaliby się z walki? Czy to nie dlatego Menelaos przystał na pojedynek z Parysem? To jedno starcie przesądziłoby losy wojny, gdyby Afrodyta nie ocaliła Parysa. Parys wrócił tu, do tego łoża i kochał się z Heleną. Może jej śmierć mogłaby jednak zakończyć wojnę?
Helena opuszcza nóż.
– Od dziesięciu lat myślę o samobójstwie, Hock-en-berr-rrii. Powstrzymuje mnie jednak żądza życia i niechęć do śmierci, nawet jeśli na nią zasługuję.
– Nie zasługujesz – zapewniam. Uśmiecha się w odpowiedzi.
– A Hektor? A jego synek? A król Priam, który jest dla mnie niczym najlepszy z ojców? Czy ci wszyscy ludzie, którzy właśnie się budzą w całym mieście, zasługują na śmierć? A nawet wojownicy, Achilles i cała reszta, także ci, którzy zstąpili już w lodowate otchłanie Hadesu – czy oni zasługiwali na śmierć z powodu jednej kobiety, która ponad małżeńską wierność przedłożyła namiętność i próżność? Co powiesz o tysiącach Trojanek, które wiernie służą mężom i bogom, a mimo to zostaną pozbawione domów i dzieci i z mojego powodu sprzedane w niewolę? Czy one zasługują na taki los, Hock-en-berr-rrii? Tylko dlatego, że ja chcę żyć?
– Nie zasługujesz na śmierć – powtarzam z uporem. Cały czas czuję jej zapach na skórze, na dłoniach, we włosach.
– Niech ci będzie. – Helena chowa nóż pod materacem. – Pomożesz mi zatem? Chcę żyć i być wolną kobietą. Pomożesz mi powstrzymać wojnę albo przynajmniej odmienić jej bieg?
– Co masz na myśli? – pytam z niepokojem. Nie widzę powodu, dla którego miałbym wspomóc Trojan; zresztą i tak nie dałbym rady. Zbyt wiele sił ściera się na tej równinie, nawet jeśli nie liczyć bogów. – Posłuchaj, Heleno. Kiedy mówiłem, że nie zostało mi wiele czasu, nie żartowałem. Dziś Afrodyta wyjdzie z kadzi regeneracyjnej. Mogę wprawdzie umknąć przed wzrokiem innych bogów, ale przed nią się nie ukryję. I nawet jeśli nie zabije mnie od razu za nieposłuszeństwo, w moim krótkim życiu scholiasty nie będzie już miejsca na niezależność.
Helena zsuwa prześcieradło, okrywające mnie od pasa w dół. Wstaje dzień; przez okna wpada dość światła, bym mógł się jej dobrze przyjrzeć – nie widziałem jej tak wyraźnie od momentu, kiedy podglądałem ją w kąpieli. Siada okrakiem na moich udach, jedną rękę opiera mi na piersi, drugą sięga niżej, znajduje mnie i zachęca.
– Teraz ty mnie posłuchaj – mówi, spoglądając na mnie sponad krągłych piersi. – Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny.
Uznaję to za zachętę i próbuję się w nią wśliznąć.
– Jeszcze nie – szepcze. – Słuchaj, co mówię, Hock-en-berr-rrii. Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny całej historii. I nie chodzi mi wcale o to, co w tej chwili próbujesz zrobić.
Nie jest to łatwe, ale przestaję się wiercić i cierpliwie słucham.
Półtorej godziny później miasto budzi się na dobre. Idę jego ulicami w pełnym rynsztunku scholiasty, przybrawszy postać trackiego włócznika. Słońce wstało, Ilion ożywa, na ulicach panuje tłok: kupcy rozstawiają stragany, juczne zwierzęta drepczą posłusznie, dzieci biegają, aroganccy żołnierze jedzą posiłek przed walką.
Niedaleko bazaru spotykam Nightenhelsera; morfował w dardańskiego strażnika, ale w moich oczach jest starym, dobrym Nightenhelserem. Je śniadanie w przydrożnej restauracji, którą obaj lubimy. Podnosi wzrok – i rozpoznaje mnie.
Nie uciekam, nie używam Hełmu Hadesa, lecz dołączam do niego. Siadam pod niskim drzewem i zamawiam chleb, suszoną rybę i owoce.
– Muza szukała cię przed świtem po całych koszarach – mówi korpulentny scholiasta. – A o poranku zjawiła się tutaj, pod murami. Wypytywała o ciebie. Chyba bardzo chce cię znaleźć.
– Nie chcesz, żeby nas widziano razem? Mam odejść?
Nightenhelser wzrusza ramionami.
– My, scholiaści, i tak żyjemy pożyczonym życiem. Czy to ważne? Tempus edax rerum.
Od tak dawna posługuję się greką, że przełożenie łacińskiej sentencji zajmuje mi dobrą chwilę. „Czas pożeracz wszystkiego”. Być może, ale ja i tak chciałbym go mieć więcej. Przełamuję świeży, jeszcze gorący chleb i zaczynam jeść. Zachwycam się jego cudownym smakiem i słodyczą wina. Mam wrażenie, że wyostrzył mi się wzrok, że lepiej czuję smaki i zapachy, że tego ranka wszystko jest wyraźniejsze, czystsze, nowsze i wspanialsze niż zwykle. Może to przez deszcz, który spadł w nocy. A może z innych powodów.
– Coś ty taki wyperfumowany? – dziwi się Nightenhelser. Najpierw się rumienię – czyżby wyczuł ode mnie woń nocnych igraszek? – ale po chwili rozumiem, co ma na myśli. Helena nalegała, żebym przed wyjściem się z nią wykąpał. Dowiedziałem się, że stara służąca, kierująca donoszeniem wrzątku do kąpieli, nazywa się Aitra. Jest córką Pitteusa, żoną króla Aigeusa i matką słynnego Tezeusza – władcy Aten, tego samego, który uprowadził Helenę, kiedy miała jedenaście lat. Zapamiętałem imię Aitry jeszcze z czasów studenckich. Doktor Fertig, doskonały znawca Homera, upierał się, że zostało wybrane losowo ze zbioru standardowych imion greckich. Zdaniem doktora Fertiga brzmienie słów „Aitra, córka Pitteusa” spodobało się po prostu Homerowi lub jednemu z jego poprzedników, który potrzebował imienia dla niewolnicy. Niemożliwe przecież, żeby matka Tezeusza była służącą Heleny Trojańskiej. No cóż, doktorze... Mylił się pan. Gdy pół godziny temu moczyłem się z nagą Heleną w marmurowej, wpuszczonej w podłogę wannie, wspomniała, że Aitra naprawdę jest matką ateńskiego bohatera. Kiedy Kastor i Polideukes, bracia Heleny, odbili siostrę z rąk Tezeusza, za karę porwali też jego matkę. Potem Parys przywiózł je obie do Troi.
– Nad czym tak dumasz, Hockenberry? – zainteresował się Nightenhelser.
Znów się rumienię. Myślałem akurat o piersiach Heleny, widocznych w pianie w kąpieli. Odgryzam kawałek ryby.
– Nie byłem wczoraj na polu bitwy. Działo się coś ciekawego? – pytam.
– Właściwie nie. Ot, pojedynek Hektora z Ajaksem. Widowisko, na które czekaliśmy z utęsknieniem, odkąd achajskie okręty zaryły dziobami w piasek. Cała księga siódma. Nic wielkiego.
– Aha...
Pojedynek z księgi siódmej rzeczywiście się odbył, ale nic ważnego się nie wydarzyło. Ani Hektor, ani Ajaks nie został ranny, chociaż ten drugi z pewnością lepiej się spisał. Kiedy się ściemniło i nie mogli dłużej walczyć, zawarli rozejm, wymienili się zbrojami i bronią i armie rozstały się, żeby oddać cześć swoim poległym. Nic nie przegapiłem. Nic, dla czego warto byłoby rezygnować choć z minuty u boku pięknej Heleny.
– Poza jedną ciekawostką... – dodaje Nightenhelser. Przełykam chleb i czekam.
– Pewnie pamiętasz, że Hektor miał wyjść z miasta w towarzystwie Parysa i że razem mieli poprowadzić Trojan do ataku? Homer pisze, że na samym początku Parys zabija Menestejosa.
– Owszem.
– A pamiętasz scenę, w której doradca Priama, Antenor, namawia Trojan do oddania Heleny i skarbów zrabowanych w Argos? Twierdzi, że Achajowie odpłynęliby wtedy w pokoju.
– A Hektor i Ajaks kumplują się tymczasem w najlepsze. Nie udało im się nawzajem pozabijać, więc się pogodzili i wymienili prezentami?
– Zgadza się.
– To też pamiętam.
Nightenhelser odstawia na stół puchar z winem.
– Parys powinien był odpowiedzieć Antenorowi, przekonać Trojan, żeby nie oddawali Heleny Menelaosowi, i zaproponować oddanie łupów w zamian za pokój.
– I tak było? – pytam, ale zaczynam rozumieć, do czego Nightenhelser zmierza. Żołądek podchodzi mi do gardła.
– Nie. Parys zniknął. Nie wyszedł z Hektorem przez Bramę Skajską, nie zabił Menestejosa, a o zmierzchu nie zaproponował zawarcia pokoju.
Kiwam głową i żuję pracowicie.
– No i?
– To chyba jedna z największych nieścisłości, jakie dotąd zaobserwowaliśmy, Hockenberry. Nie uważasz?
Znów wzruszam ramionami.
– Czy ja wiem... W księdze siódmej Achajowie budują na plaży wał obronny i kopią fosę, a przecież wiesz równie dobrze jak ja, że w rzeczywistości te fortyfikacje powstały w ciągu miesiąca od ich przybycia pod Troję. Homer często nie przestrzega chronologii.
– Być może. – Nightenhelser spogląda na mnie badawczo. – Zdziwiła mnie jednak nieobecność Parysa i brak sprzeciwu wobec propozycji Antenora. Skończyło się na tym, że król Priam przemówił w imieniu syna. Powiedział, że jest przekonany, że Parys nie odda Heleny, natomiast może będzie skłonny rozstać się ze skarbem. Kłopot w tym, że pod nieobecność Parysa wielu Trojan po cichu przyklasnęło Antenorowi. Odkąd tu jestem, Hockenberry, czyli od ładnych paru lat, nie widziałem jeszcze, żeby walczące strony znalazły się tak blisko zawarcia pokoju.
Przechodzi mnie dreszcz. Moje igraszki z Heleną i długotrwałe podszywanie się pod Parysa zmieniły bieg wydarzeń. Gdyby muza znała Iliadę (na szczęście nie zna), od razu by się zorientowała, że spędziłem noc z Heleną, udając jej męża.
– Zgłosiłeś tę nieścisłość muzie? – pytam cicho.
Do wieczora Nightenhelser był – pod moją nieobecność – jedynym scholiastą na dyżurze i miał obowiązek informować muzę o podobnych sytuacjach.
Niespiesznie przełyka resztkę chleba.
– Nie – mówi. – Nie nagrałem tego na kamień tekstowy.
Oddycham z ulgą.
– Dzięki.
– Chodźmy stąd. – W knajpie robi się tłoczno. Trojanie z żonami czekają w kolejce, aż zwolni się stolik. Kiedy rzucam na blat kilka monet, Nightenhelser bierze mnie pod łokieć. – Na pewno wiesz, co robisz, Hockenberry?
Spoglądam mu w oczy i odpowiadam stanowczo:
– Nie mam zielonego pojęcia.
Na ulicy rozdzielamy się i rozchodzimy w przeciwnych kierunkach. Skręcam w pustą przecznicę, naciągam na głowę Hełm Hadesa i sięgam ręką do medalionu.
Na szczycie Olimpu słońce dopiero wschodzi, jego słaby blask kładzie się na białych gmachach i zielonych trawnikach. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego słońce na Olimpie i w jego okolicy wydaje się mniejsze niż na niebie nad Ilionem.
Wyobraziłem sobie parking obok domu muzy – i tam właśnie się przeniosłem. Wstrzymując oddech patrzę, jak rydwan zlatuje spod nieba i ląduje nie dalej niż pięć metrów ode mnie. Apollo wysiada i oddala się; nie zauważa mnie. Hełm Hadesa działa.
Wsiadam do rydwanu i dotykam umieszczonej z przodu płytki z brązu. Bardzo uważnie obserwowałem muzę, kiedy lecieliśmy nad Jeziorem Kalderowym. Kilka centymetrów ponad płytką pojawia się holograficzna klawiatura. Dotykam umieszczonych na niej ikon w takiej samej kolejności, jak czyniła to muza.
Rydwan dygocze, wznosi się chwiejnie i wreszcie stabilizuje, kiedy biorę do ręki podświetlony wirtualny drążek sterowy, umieszczony obok klawiatury. Przechylam go w lewo i pojazd posłusznie skręca. Lecę piętnaście metrów nad trawnikiem. Muskam ikonę ze strzałką skierowaną w przód i rydwan rwie na południe, ponad błękitną taflą jeziora. Gdyby jakiś bóg spojrzał w tę stronę, zobaczyłby pusty rydwan, ale w pobliżu nie ma żadnego widzialnego boga.
Po drugiej stronie jeziora wznoszę się wyżej i wypatruję właściwej budowli. Jest! Tuż za Dworem Bogów.
Jakaś bogini – nie rozpoznaję jej – stoi na schodach i wyciągniętą ręką wskazuje mój pozornie pusty rydwan. Krzyczy przy tym rozpaczliwie, ale jest już za późno. Znalazłem budynek, którego szukam: wysoki, biały, z otwartymi wrotami.
Obeznany ze sterami rydwanu nurkuję, wyrównuję lot pięć metrów nad ziemią i pędzę w stronę otwartych drzwi. Kiedy z prędkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę przelatuję między kolumnami portyku, muszę niemal położyć rydwan na boku – ale z niego nie wypadam. Pojazd widocznie generuje sztuczne ciążenie.
Wnętrze wygląda tak, jak je zapamiętałem: olbrzymie kadzie pełne bulgoczącej, fioletowej cieczy, zielone robale wijące się wokół zanurzonych w płynie, nieprzytomnych bogów. Uzdrowiciel – olbrzymia stonoga o metalowych ramionach i czerwonych ślepiach – stoi po drugiej stronie zbiornika, w którym znajduje się Afrodyta; domyślam się, że szykuje się do wyciągnięcia bogini. Spogląda w moją stronę. Jego rozliczne ramiona drżą, kiedy rydwan mąci panującą w pomieszczeniu ciszę. Ale Uzdrowiciel nie stoi mi na drodze, przyspieszam więc, zanim ktoś inny mi przeszkodzi.
Dopiero w ostatnim ułamku sekundy postanawiam wyskoczyć z rydwanu, zamiast zostać w nim do końca. To chyba wspomnienie Heleny popycha mnie do tej decyzji; wspomnienie spędzonej z nią nocy i na nowo odkrytej radości życia.
Wciąż niewidzialny – Hełm Hadesa skutecznie mnie chroni – wyskakuję z rydwanu. Ląduję ciężko na kamiennej posadzce, czuję ból w prawej ręce, którą na pewno poważnie obiłem, a może nawet złamałem, turlam się po ziemi i wreszcie zatrzymuję. W tej samej chwili rydwan uderza w kadź regeneracyjną, roztrzaskuje plastik i miażdży stal. Fontanna fioletowego płynu tryska na trzydzieści metrów w górę. Coś – albo fragment rydwanu, albo duży odłamek szkła z kadzi – przecina Uzdrowiciela na dwoje.
Ciało Afrodyty wypada na podłogę w powodzi liliowej cieczy, otoczone rojącą się masą robali. Inne zbiorniki, także ten, w którym pławi się Ares otoczony własnym rojem robaków, chwieją się mocno, ale żaden się nie przewraca ani nie pęka.
Ogłusza mnie jazgot syren i brzęczyków alarmowych.
Próbuję wstać, ale głowa, lewa noga i prawy bark bolą mnie okrutnie, więc tylko osuwam się bezradnie na podłogę. Odczołguję się na bok, uważnie omijając rozlaną maź. Nie wiem, jaki ma skład i czy kontakt z nią może mi zaszkodzić, ale przede wszystkim boję się, że w fioletowej powodzi byłoby widać zarys mojego ciała. Czarne plamy tańczą mi przed oczami; wiem, że za chwilę zemdleję. Pojawiają się pierwsi bogowie i lewitujące roboty.
W ostatnim przebłysku świadomości widzę jeszcze Zeusa, który w rozwianym płaszczu, z marsem na czole wkracza do sali.
Cokolwiek za chwilę się wydarzy, wydarzy się beze mnie. Opieram czoło o chłodny kamień posadzki, zamykam oczy i pozwalam, by zagarnęła mnie ciemność.
Zabiłem mojego przyjaciela, Orphu z Io – powiedział Mahnmut do Williama Szekspira.
Spacerowali brzegiem Tamizy. Mahnmut wiedział, że jest późne lato 1592 roku, chociaż nie miał pojęcia, skąd to wie. Na wodzie roiło się od barek, łodzi wiosłowych i żaglowców rzecznych o niskich masztach. Na północnym brzegu, za budynkami w stylu Tudorów i biednymi czynszówkami, wznosiły się liczne iglice i powykrzywiane wieże Londynu. Nad rzeką i slumsami po obu jej stronach zawisła ciężka, gorąca mgiełka.
– Powinienem był go ocalić, ale nie dałem rady.
Mahnmut musiał dziarsko przebierać nogami, żeby nadążyć za Szekspirem.
Dramaturg dobiegał trzydziestki. Był niewysoki, miał łagodny sposób bycia i ubierał się znacznie bardziej elegancko, niżby się Mahnmut spodziewał po aktorze i dramatopisarzu. Miał owalną twarz, bokobrody i wysokie czoło, a także ślad bródki i cienki wąsik, jakby dopiero eksperymentował z bardziej trwałym zarostem. Włosy kasztanowe, oczy zielonoszare. Spod czarnego kaftana wyzierał koronkowy kołnierz białej koszuli ze zwisającymi swobodnie tasiemkami. W lewym uchu bard nosił mały, złoty kolczyk.
Mahnmut chciał mu zadać tysiące pytań: nad czym obecnie pracuje? Jak się żyje w mieście, które wkrótce miało zostać zdziesiątkowane przez zarazę? Jaki jest sekret konstrukcji sonetów? Ale nie mógł przestać mówić o Orphu.
– Próbowałem go ratować – tłumaczył. – Reaktor „Mrocznej Damy” odmówił posłuszeństwa, a akumulatory wysiadły niecałe pięć kilometrów od brzegu. Szukałem drogi do jednej z przybrzeżnych jaskiń, żeby schować w niej batyskaf.
– Powiedziałeś: „Mroczna Dama”? – zainteresował się Szekspir. – Czy tak się nazywa twój statek?
– Tak.
– Mów dalej, proszę.
– Rozmawialiśmy z Orphu o kamiennych głowach. Było ciemno. Chcieliśmy przybić do brzegu po zmroku, pod osłoną nocy, więc obserwowałem wybrzeże przez noktowizor i opowiadałem Orphu, co widzę. Żył jeszcze. Statek produkował dostateczną ilość O2.
– O2?
– Tlenu. To znaczy powietrza. Opisywałem mu te kamienne głowy...
– Kamienne głowy? Masz na myśli rzeźby?
– Tak, kamienne monolity o wysokości około dwudziestu metrów.
– Rozpoznałeś twarz, którą przedstawiały? Czy to był ktoś znajomy? Może jakiś słynny król albo zdobywca?
– Byliśmy za daleko. Nie widziałem szczegółów.
Stanęli przed szerokim mostem, złożonym z wielu przęseł i dokumentnie zabudowanym dwupiętrowymi budynkami. Środkiem, niczym tunel wydrążony we wnętrzach domów, biegło przejście mniej więcej czterometrowej szerokości, w którym kolorowy tłum ustępował właśnie z drogi pędzonemu na północ stadu owiec. Przed przejściem tkwiły zatknięte na tyczkach ludzkie głowy – czaszki z resztkami włosów i gnijącego ciała, głowy wysuszone, jakby zmumifikowane, a także głowy całkiem świeże, które nie straciły jeszcze różu z policzków i warg.
– Cóż to takiego?! – zdziwił się Mahnmut. Jego organicznym częściom zrobiło się słabo.
– Most Londyński – odparł Szekspir. – Mów dalej, co się stało z twoim przyjacielem.
Zmęczony ciągłym zadzieraniem głowy Mahnmut wdrapał się na kamienny murek, który na początku mostu pełnił funkcję balustrady. Na wschodzie dostrzegł złowróżbną twierdzę; domyślał się, że to słynna londyńska Tower z Ryszarda III. Zdawał sobie sprawę, że albo śni, albo umiera z braku powietrza, ale nie chciał, żeby sen się skończył, dopóki nie zada Szekspirowi chociaż kilku pytań.
– Zacząłeś już pisać sonety, mistrzu?
Poeta uśmiechnął się, powiódł wzrokiem po cuchnącej Tamizie i odwrócił się ku równie śmierdzącemu miastu. Wszędzie płynęły ścieki, w błocie zalegały truchła padłych koni i bydła, fale krwawych podrobów wylewały się z rynsztoków i zbierały w stojącej wodzie starorzecza. Mahnmut prawie całkowicie odciął dopływ bodźców zapachowych i nie rozumiał, jak idący obok niego człowiek jest w stanie znieść ten odór.
– Skąd wiesz o moich eksperymentach z sonetem? – spytał Szekspir.
Mahnmut odpowiedział gestem, który miał przypominać ludzkie wzruszenie ramion.
– Strzelałem. Ale rozumiem, że zacząłeś?
– Rozważam możliwość użycia tej formy.
– Kim jest Młodzieniec z sonetów? – spytał Mahnmut, wstrzymując oddech. Oto znalazł się o krok od odkrycia wiekowej tajemnicy. – Czy to Henry Wriothesley, earl Southampton?
Szekspir uniósł brwi i spojrzał podejrzliwie na morawca.
– Sporo o mnie wiesz, Kalibanku.
Mahnmut pokiwał głową.
– Czyli to Wriothesley jest Młodzieńcem?
– Jego lordowska mość skończy w październiku dziewiętnaście wiosen. Ponoć puch na jego górnej wardze zmienił się w prawdziwy gąszcz. Doprawdy, trudno go nazwać młodzieńcem.
– W takim razie William Herbert. Ma zaledwie dwanaście lat i za dziewięć lat zostanie trzecim earlem Pembroke.
– Widzę, że znasz daty przyszłych sukcesji? – spytał ironicznie Szekspir. – Czyżby maestro Kaliban żeglował po morzu czasu z równie wielką wprawą, co po tych marsjańskich oceanach, o których tyle opowiada?
Podekscytowany Mahnmut nie tracił czasu na wyjaśnienia.
– Wydaną w 1623 roku edycję Folio zadedykujesz Williamowi Herbertowi i jego bratu. Kiedy twoje sonety ukażą się drukiem, będą opatrzone dedykacją „Panu W.H.”
Poeta wytrzeszczył oczy, jakby morawiec był postacią z jego gorączkowych majaków. Mahnmut chciał mu wytłumaczyć, że jest odwrotnie, że to on, Szekspir, jest wytworem umierającego mózgu robota, ale powiedział co innego:
– Uważam po prostu, że to ciekawe, że twoim kochankiem jest chłopiec albo młody mężczyzna.
Reakcja rozmówcy kompletnie go zaskoczyła. Szekspir doskoczył do niego, wyciągnął zza pasa sztylet i przystawił mu go do jednostki centralnej.
– Masz może, Kalibanku, oko, w którym mógłbym zatopić to ostrze?
Mahnmut pokręcił głową – ostrożnie, żeby nie nadziać się na sztylet – i odparł:
– Proszę o wybaczenie. Jestem obcy w tym mieście i w tym kraju, nie znam więc tutejszych manier.
– Widzisz te trzy najbliższe głowy na moście? – zapytał Szekspir. Mahnmut zerknął w bok, nie poruszając głową.
– Widzę.
– Tydzień temu oni też nie znali naszych manier – wysyczał poeta.
– Rozumiem. Naprawdę rozumiem.
Szekspir schował broń do skórzanej pochwy. Mahnmut przypomniał sobie poniewczasie, że ma przecież do czynienia z aktorem, który lubi dramatyczne gesty, ale sztylet bynajmniej nie był teatralnym rekwizytem. Tak jak reakcja Szekspira nie była wcale odpowiedzią przeczącą na zadane przez morawca pytanie.
Odwrócili się w stronę rzeki. Na zachodzie słońce wisiało nisko nad wodą, niewiarygodnie wielkie i pomarańczowe.
– Jeżeli kiedyś spiszę moje sonety, Kalibanku, zrobię to po to, by zbadać i zrozumieć swoje zadufanie, słabości, porażki, wątpliwości i kompromisy, na które się zgodziłem – odezwał się półgłosem Szekspir. – Tak jak człowiek wymacuje językiem krwawą dziurę po wybitym zębie. W jaki sposób zabiłeś swojego przyjaciela, Orphu z Io?
Pytanie nie od razu dotarło do Mahnmuta.
– Nie udało mi się wprowadzić „Mrocznej Damy” do przesmyku, który wypatrzyłem. Próbowałem, ale nie dałem rady. Reaktor nagle zgasł i zabrakło mocy. Batyskaf osiadł na dnie w miejscu, gdzie woda miała niecałe cztery sążnie głębokości, trzy kilometry od wlotu jaskini. Opróżniłem zbiorniki balastowe, żeby położyć „Mroczną Damę” na boku i otworzyć luk ładowni, ale utknęła już w piachu na amen.
Spojrzał na poetę, który zdawał się słuchać go uważnie. Zachodzące słońce malowało domy na moście intensywną czerwienią.
– Wyszedłem, przełączyłem się na własny generator tlenu i zanurkowałem – ciągnął. – Spędziłem pod wodą kilka godzin. Użyłem łomu, palnika z resztkami acetylenu i własnych manipulatorów, ale nie udało mi się otworzyć luku ani udrożnić zawalonego korytarza do ładowni. Przez jakiś czas miałem jeszcze łączność z Orphu, ale potem wszystkie układy wysiadły i straciliśmy kontakt. W jego głosie nie było słychać przygnębienia, strachu, tylko zmęczenie... bezgraniczne zmęczenie. Aż do chwili, kiedy łącze padło. Potem zrobiło się ciemno. Chyba straciłem przytomność. Może leżę teraz na dnie marsjańskiego oceanu, martwy, tak jak Orphu, albo umierający, a nasza rozmowa śni się dogorywającym organicznym komórkom mojego mózgu.
– Pierś wzbogaciłeś o te wszystkie serca, których nie widząc, mniemałem zmarłemi – powiedział Szekspir miarowym głosem. – Miłość w niej rządzi, niewczesny szyderca, ci, których myślą złożyłem już w ziemi. [Przeł. J.S. Sito.]
Mahnmut ocknął się i stwierdził, że leży na plaży. Był wczesny marsjański poranek, promienie słońca padały ukośnie, a Mahnmuta otaczał tłum małych zielonych ludzików. Pochylały się nad nim, wpatrywały w niego czarnymi oczkami, osadzonymi w zielonych, przezroczystych twarzach, a kiedy z cichym wizgiem serwomotorów dźwignął się i usiadł, cofnęły się o krok lub dwa.
Naprawdę były małe. Mahnmut mierzył nieco ponad metr, ale wyraźnie przewyższał wzrostem te... osoby. Przypominały ludzi – w znacznie większym stopniu niż on – ale jednak nie do końca. Miały po dwie ręce i dwie nogi, lecz nie miały uszu, nosów i ust. Ich dłonie były trójpalczaste, trochę jak u tych postaci z kreskówek, które Mahnmut widział w archiwach z zapomnianej ery. Nie nosiły ubrań, sprawiały wrażenie bezpłciowych, a ich ciało – o ile faktycznie było to ciało – przypominało miękki, przezroczysty plastik. Nie miały żadnych organów wewnętrznych; kulki i grudy zielonej materii wypełniały wnętrza ich ciał. Sposób, w jaki się przemieszczały, przywodził Mahnmutowi na myśl ulubioną lampę woskową, która została na pokładzie zatopionego batyskafu.
Ścieżką wyciętą w ścianie urwiska schodziły dalsze rzesze małych zielonych ludzików. Mniej więcej kilometr dalej na wschód Mahnmut dostrzegł ostatnią ze stojących kamiennych głów. Następna, obwiązana linami, leżała na skraju klifu nad ich głowami, na długiej drewnianej platformie ułożonej na rolkach. Nadal nie widział rysów twarzy.
Do diabła z nimi. Odwrócił się i powiódł wzrokiem po morzu i plaży. Słabe fale obmywały piasek z regularnością godną metronomu. Gdzie się podziała „Mroczna Dama”?
Wreszcie ją dostrzegł: dwieście metrów od brzegu z wody sterczała górna część kadłuba wraz z nadbudówką. Głębokościomierz i sonar zawiodły przed końcem rejsu i wtedy popełnił najstarszy – i chyba najpoważniejszy – z marynarskich błędów: wpakował się na mieliznę. Potem na skromnym zapasie tlenu wyszedł na muliste dno i przez jakiś czas zmagał się z lukiem ładowni, aż w końcu stracił przytomność i w nocy fale wyrzuciły go na brzeg.
Orphu! Ile czasu tak przeleżałem, śniąc o Szekspirze? – zastanawiał się Mahnmut. Wbudowany zegar podpowiadał, że minęły cztery godziny.
Orphu może jeszcze żyć!
Mahnmut ruszył w kierunku wody. Zamierzał przejść po dnie morza prosto do zatopionego batyskafu. Kilkanaście małych zielonych ludzików zastąpiło mu drogę. Z kilkunastu zrobiło się dwadzieścia, potem pięćdziesiąt... Dalsza setka otoczyła go kręgiem.
Mahnmut nigdy nie podniósł na nikogo ręki ani manipulatora, ale teraz był gotowy walczyć, rozdzielać ciosy, ciąć, kopać – wszystko, byle przebić się przez ten żywy mur, gdyby okazało się to konieczne. Najpierw jednak postanowił porozmawiać.
– Odsuńcie się – powiedział. Przy maksymalnym nagłośnieniu jego słowa poniosły się daleko w marsjańskim powietrzu. – Proszę.
Czarne oczy wpatrywały się w niego tępo. Małe zielone ludziki nie miały ani uszu, którymi mogłyby go usłyszeć, ani ust, którymi mogłyby przemówić.
Parsknął śmiechem i zaczął się przepychać do wody. Zdawał sobie sprawę, że choćby był od nich sto razy silniejszy, przy takiej przewadze liczebnej i tak go załatwią: mogły przygnieść go własnym ciężarem i rozszarpać na kawałki. Na myśl o przemocy organiczne części jego ciała zacisnęły się z przerażenia.
Jeden z ludzików podniósł rękę, jakby chciał powiedzieć: „Stój”. Mahnmut znieruchomiał. Wszystkie zielone głowy jednocześnie zwróciły się w prawo. Tłum rozdzielił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i przed Mahnmutem stanął mały zielony ludzik, na pozór niczym nieróżniący się od reszty małych zielonych ludzików. Wyciągnął przed siebie ręce i stulił dłonie, jakby trzymał w nich jakieś naczynie – lub jakby się modlił.
Mahnmut nic z tego nie rozumiał; zresztą i tak nie miał ochoty na prowadzenie negocjacji na migi. Orphu mógł jeszcze żyć!
Chciał się przepchnąć obok małego zielonego ludzika, ale następna dwudziestka zwarła szyki za plecami parlamentariusza. Miał do wyboru wszcząć walkę – albo zwrócić baczniejszą uwagę na gesty zielonego malucha.
Westchnął ciężko – westchnienie zabrzmiało jak jęk rozpaczy – i spróbował powtórzyć gest przybysza.
Tamten pokręcił głową, chwycił Mahnmuta za lewą rękę (morawieckie czujniki i organiczne receptory były zgodne: zielony miał zimne palce) i odsunął ją na bok, drugą dłonią złapał zaś prawą rękę Mahnmuta i przyłożył sobie do przezroczystej piersi. Następnie zaczął ciągnąć i napierać na dłoń morawca, pod którą zielone ciało najpierw się ugięło, zaklęsło, a potem... ustąpiło.
Zdumiony Mahnmut byłby odruchowo cofnął rękę, ale zielony posłaniec nie zamierzał wypuścić jej z uścisku. Morawiec patrzył, jak jego dłoń zagłębia się w płynie wypełniającym klatkę piersiową małego zielonego ludzika; czuł, jak zewnętrzna powłoka zielonego ciała zaciska się wokół jego przedramienia niczym hermetyczna uszczelka.
Wszystkie zielone ludziki położyły dłonie na piersi.
Rozpostarte palce Mahnmuta natrafiły na coś twardego i kulistego. Dostrzegł zieloną bryłę, mniej więcej wielkości ludzkiego serca. Czuł, jak pulsuje pod jego dotykiem.
Mały zielony ludzik pociągnął go mocniej za rękę – i tym razem Mahnmut zrozumiał. Zacisnął palce na bryle.
Czego potrzebujesz?
Znów omal nie wyszarpnął ręki z powrotem, ale siłą woli zmusił się do utrzymania chwytu. Trzymając w dłoni serce małego zielonego ludzika, poczuł treść pytania, która popłynęła mu do mózgu serią drgań, dygotów i skurczów. Nie były to słowa – a przynajmniej nie w języku angielskim, francuskim, rosyjskim, chińskim, pierwotnym ani żadnym innym, którego zdarzyło mu się w życiu używać. Nie wiedział, w jaki sposób mógłby odpowiedzieć, więc powiedział na głos:
– Chcę ocalić przyjaciela, który jest uwięziony w tamtym statku.
Sto pięćdziesiąt zielonych główek odwróciło się jak na komendę: sto pięćdziesiąt par oczu spojrzało na zatopiony batyskaf, po czym zwróciło się z powrotem na Mahnmuta.
Powiedz nam myślami, gdzie on jest.
Mahnmut zamknął oczy. Uformował w wyobraźni obraz Orphu zamkniętego w ładowni, wizerunek zakleszczonego luku i zablokowanego korytarza. Odpowiedź zawibrowała mu pod palcami:
Zaczekaj.
Cofnął uwolnioną nagle dłoń i z głośnym mlaśnięciem wydobył ją z zielonego ciała. Mały zielony ludzik osunął się na piasek, przetoczył na bok i znieruchomiał. Zielone grudy przestały się przemieszczać w jego ciele, czarne oczy zasnuły się bielmem, palce drgnęły raz i zamarły. Sto czterdzieści parę pozostałych zielonych ludzików zabrało się do ratowania Orphu.
Mahnmut klapnął na piasku obok swojego rozmówcy, który najwyraźniej zmarł. Matko Boska! – pomyślał. Rozmowa ich zabija.
Następne ludziki cały czas schodziły ścieżką z urwiska. Dwieście. Trzysta. Sześćset. Potem Mahnmut przestał liczyć i – puszczając mimo uszu prośbę martwego parlamentariusza, który kazał mu czekać – wszedł do wody i częściowo brodząc, częściowo płynąc wśród łagodnych fal, dobrnął do leżącego na mieliźnie batyskafu. Przez śluzę w kiosku zszedł do suchej sterówki i sprawdził, czy z akumulatorów nie da się wycisnąć resztek energii. Nie dało się. Przeszedł przez wewnętrzną śluzę i przepłynął zalanym korytarzem do miejsca, w którym ściany się zaklęsły: tędy też nie mógł przedostać się do Orphu.
Wrócił do sterówki i uruchomił stałe łącze. Cisza. Zawinął w wodoodporny papier drukowane wydanie sonetów i wepchnął je do plecaka razem z resztą podręcznego sprzętu: zdalnym nadajnikiem, który zaprojektował dla Orphu (zainstaluje mu go po wyciągnięciu z ładowni), zapisanym na dyskach dziennikiem pokładowym, drukowanymi mapami, rakietnicą i akumulatorami. Wygramolił się na wierzchołek kiosku.
Małe zielone ludziki rozplatały ostatnią kamienną głowę z lin, które następnie ściągnęły z urwiska na dół. Przyniosły również dziesiątki rolek, na których przesuwała się drewniana platforma. Pracowały z niesamowitą wydajnością: jedne wypłynęły w morze i umocowały liny do batyskafu (zarówno nad wodą, jak i pod jej powierzchnią), inne powbijały wyjęte z rolek żelazne pręty w piasek i w skalną ścianę klifu, jeszcze inne zamontowały na nich bloczki i poprzeciągały przez nie liny.
Batyskaf był ciężki – zwłaszcza z zalanym reaktorem, ładownią i częściowo wnętrzem – toteż Mahnmut nie bardzo mógł sobie wyobrazić, jak zielone maluchy chcą go ruszyć z miejsca. Ale udało się.
Po dwudziestu minutach batyskaf był połączony z brzegiem setkami lin ciągniętych przez tabun małych zielonych ludzików. Doskonale rozumiały, że biorą udział w akcji ratunkowej, na początku ciągnęły więc z całej siły, żeby położyć batyskaf na prawą burtę. Liny napięły się przy tym jak czarna pajęczyna, spinająca „Mroczną Damę” z plażą.
Mahnmut rwał się do pomocy, ale zdawał sobie sprawę, że na razie jego wysiłki nie na wiele się zdadzą. Siedział więc na kadłubie, balansując, kiedy batyskaf się przechylał, aż w chwili, gdy luk ładowni został wydobyty z błota, zanurkował w płytkiej wodzie. Włączył szperacze na ramionach i ścisnął w rękach elektryczny łom.
Wrota luku odkształciły się i nadtopiły przy wejściu w atmosferę. Zdołał rozsunąć je na szerokość zaledwie kilku centymetrów, zanim na dobre się zacięły. Chciało mu się płakać z bezsilnej złości. Tłukąc bezradnie w zakleszczone drzwi, zorientował się nagle, że nie jest sam. Odwrócił się i spojrzał w głąb mętnej od mułu wody.
Obok niego, na dnie, stało pół tuzina małych zielonych ludzików. Wszystkie przyglądały mu się ciekawie. Najwyraźniej nie musiały oddychać.
Nie chcąc narażać ich na śmierć wskutek „rozmowy”, Mahnmut pokazał im zablokowany luk, potem wskazał ku powierzchni, udał, że obwiązuje linę wokół kołnierza luku i ciągnie z całych sił.
Szóstka zielonych malców zgodnie skinęła głowami, odbiła się od dna i pokonała dzielące je od powierzchni trzy metry wody. Minutę później zjawiło się ich dziesięć razy więcej: jedni wlekli linę, inni nieśli metalowe pręty wyjęte z rolek do przetaczania kamiennych rzeźb. Znów zaczęli się uwijać z niewiarygodnym zapałem; wspólnymi siłami odgięli fragment wrót luku i przeciągnęli pod nim linę. W parę minut opletli luk siatką grubych lin, biegnących tuż pod jego zablokowaną pokrywą, i wypłynęli na powierzchnię, dając Mahnmutowi znać, żeby płynął za nimi.
Odetchnął naturalnym powietrzem, poczuł ciepło słońca na skórze i polimerowej powłoce i stanął na kadłubie „Mrocznej Damy”, patrząc, jak małe zielone ludziki przewlekają liny przez zbudowany na brzegu system bloków i zaczynają ciągnąć. I jeszcze raz. I jeszcze.
Coś zgrzytnęło, kadłub jęknął, woda zmętniała od mułu. Batyskaf przechylił się dalsze trzydzieści stopni na sterburtę, a potem przekręcił w taki sposób, że wystawił z piasku odsłonięty brzuch, celując rufą w brzeg. Wrota luku odkształciły się, ale nie ustąpiły.
Mahnmut ponownie zaatakował je wspomaganym elektrycznie łomem. Zmasakrowany metal nie poddawał się, a Mahnmut nie miał już ani tlenu, ani dość energii, żeby skorzystać z palnika acetylenowego.
Widząc daremność jego wysiłków, małe zielone ludziki delikatnie odsunęły go na bok. Wyrwał im się i podreptał po śliskim kadłubie z powrotem w stronę ładowni. Zamierzał zmagać się z zakleszczonym lukiem, aż skończy mu się zasilanie, kiedy nagle zrozumiał, że małe zielone ludziki bynajmniej nie skończyły pracy.
Powiązały liny i z pięćdziesięciu krótszych odcinków sznura powstał jeden długi, który wciągnęły na szczyt urwiska i przeplotły przez olbrzymie bloki umocowane do kratownicy z wbitych w skałę prętów. Na koniec oplotły nim kamienną głowę, kilkanaście razy owinęły go wokół szyi i zawiązały.
Pięć ludzików zepchnęło Mahnmuta do wody i odciągnęło od batyskafu.
Nie wierzył własnym oczom. Do tej pory zakładał, że kamienne twarze są dla zielonych mieszkańców Marsa święte; podejrzewał, że wykuwanie ich i rozmieszczanie na brzegu morza ma głęboki sens religijny lub psychologiczny i pochłania cały ich czas, energię i zapał. Najwyraźniej się mylił.
Setki zielonych figurek z mozołem obróciły kamienną głowę na platformie, obeszły ją od tyłu, zaparły się – i zepchnęły z urwiska.
Spadła sześćdziesiąt metrów w dół, twarzą do skalnej ściany, a u stóp klifu roztrzaskała się na kawałki. Sznur z wizgiem prześliznął się po blokach, wyrwał ze skały kilka prętów i oderwał oba skrzydła wrót ładowni, które najpierw podjechały na linie pod szczyt klifu, a potem spokojnie zsunęły się do podnóża.
Setki małych zielonych ludzików rzuciły się w stronę batyskafu, ale Mahnmut pierwszy dopłynął na miejsce. Włączył szperacze.
W ładowni znajdowały się te same trzy obiekty, które wcześniej ją zajmowały, w tym machina, którą mieli z Korosem dostarczyć na szczyt Olympus Mons. Wciśnięty w kąt leżał Orphu z Io – poobijany, pęknięty, niemy.
Mahnmut włączył zasilanie łomu i korzystając z resztek energii, rozgiął kołnierze i rozpory, w których zaklinował się Orphu. Ioński morawiec osunął się do zalegającej na dnie wody. Niestety, batyskaf znajdował się w takiej pozycji, że ładownia otwierała się do góry. Mahnmut stracił wszelką nadzieję na wydobycie Orphu z na wpół zalanej komory.
Kilkanaście małych zielonych ludzików zeskoczyło do niego na dół. Chwyciły Orphu, napięły drobne ciała i dźwignęły potężnego robota. Pracowały bez słów. Żaden się nie pośliznął, nie wypuścił z rąk stalowego korpusu. Uniosły Orphu, delikatnie oplotły go linami, wyciągnęły, opuściły po obłym kadłubie „Mrocznej Damy” do wody, podłożyły pod niego unoszące się na wodzie rolki, związały je w tratwę i odholowały nieruchomego morawca na plażę.
Małe zielone ludziki – a było ich teraz na plaży chyba z tysiąc – stały i patrzyły, jak Mahnmut szuka u Orphu oznak życia. Leżący na czerwonym piasku morawiec z Io przypominał sponiewieranego przez sztormy, przerośniętego trylobita, jakiego fale mogłyby przed wiekami wyrzucić na brzeg ziemskiego oceanu.
Zerkając jednym okiem na niebo – woźnice rydwanów wyraźnie ociągali się z patrolowaniem okolicy – Mahnmut wysypał z plecaka i wodoszczelnych toreb cały zabrany z batyskafu ekwipunek. Wyłożył na piasku pięć ciężkich, choć niewielkich akumulatorów, spiął je szeregowo i podłączył do jednego z nielicznych ocalałych gniazd w skorupie przyjaciela. Orphu nie zareagował, ale wirtualny wskaźnik odnotował przepływ energii. Mahnmut wdrapał się na obły korpus Orphu – przy okazji pierwszy raz obejrzał jego uszkodzenia z bliska, w mocnym świetle poranka – i wkręcił odbiornik radiowy do gniazda sztywnego łącza. Usłyszał monotonne buczenie fali nośnej i włączył mikrofon.
– Orphu?
Brak odpowiedzi.
– Orphu?
Cisza. Setki małych zielonych ludzików przyglądały mu się beznamiętnie.
– Orphu?
Przez następne pięć minut Mahnmut co dwadzieścia sekund wywoływał przyjaciela na różnych częstotliwościach. Kilka razy sprawdzał połączenie: sygnał docierał do odbiornika; to Orphu nie odpowiadał.
– Orphu?
Właściwie wcale nie było cicho. Przez zewnętrzne mikrofony odbierał masę odgłosów, na które wcześniej nie zwracał uwagi: chlupot fal na piasku, szelest wiatru w szczelinach urwiska, szmer przestępujących z nogi na nogę zielonych figurek i tysiące najróżniejszych wibracji, rozchodzących się w gęstym powietrzu. Cisza panowała tylko na linii łączącej go z Orphu.
– Orphu?
Mahnmut sprawdził wskazanie zegara. Od ponad pół godziny próbował nawiązać kontakt. Niechętnie, jak w zwolnionym tempie ześliznął się z metalowego korpusu, przeszedł piętnaście kroków po plaży i klapnął na mokry, omywany wodą piasek. Małe zielone ludziki przepuściły go, a potem otoczyły kręgiem, zachowując pełen szacunku odstęp. Mahnmut powiódł po nich wzrokiem: otaczał go mur drobnych zielonych ciałek, twarzy pozbawionych wyrazu i czarnych oczu bez powiek.
– Nie powinniście wrócić do swoich zajęć? – zapytał. Własny głos wydał mu się dziwnie zdławiony, ale złożył to na karb specyficznej akustyki marsjańskiej atmosfery.
Emzetele ani drgnęły. Kamienna głowa leżała potrzaskana u podnóża klifu, a one całkowicie ją ignorowały. Ze dwadzieścia lin ciągnęło się od skalnej ściany do batyskafu, który leżał nieruchomo na płyciźnie.
Mahnmut poczuł, jak ogarnia go fala bezbrzeżnej tęsknoty i samotności. Przez trzy jowiszowe dziesięciolecia – czyli ponad trzysta lat marsjańskich – nawiązał trzy bliskie znajomości. „Mroczna Dama” była wprawdzie tylko półświadomą maszyną, ale to z myślą o niej został zaprojektowany i idealnie do siebie pasowali. Odeszła. Jego partner w badaniach, Urtzweil, zginął przed osiemnastoma jowiszowymi laty; od tego czasu minęła połowa egzystencji Mahnmuta. Teraz stracił Orphu.
Znalazł się setki milionów kilometrów od domu, osamotniony, nieprzystosowany, niewyszkolony i nieprzygotowany do wykonania zadania, z którym go wysłano. Jak niby miał pokonać pięć tysięcy kilometrów, dzielących go od Olympus Mons, i przewieźć tam machinę? A jeśli nawet znalazłby sposób – co dalej? Może Koros III wiedziałby, co zrobić; może znał prawdziwy sens ich misji, ale Mahnmut, do niedawna pilot „Mrocznej Damy”, nie miał o nim zielonego pojęcia.
Przestań się nad sobą użalać, frajerze, pomyślał i spojrzał na zgromadzenie emzeteli. Wydawało mu się, że są przygnębione, ale na pewno było to tylko złudzenie. Nie opłakiwały jednego ze swoich, więc dlaczego miałoby zrobić się im żal morawca, rozumnej maszyny, której istnienia do niedawna nie byli sobie w stanie wyobrazić?
Wiedział, że prędzej czy później będzie musiał podjąć kolejną próbę porozumienia, ale wzdrygał się na myśl o tym, że miałby włożyć któremuś z nich rękę w pierś i doprowadzić do jego śmierci. Nie, nie zrobi tego, dopóki okoliczności go nie zmuszą.
Wstał, wrócił do Orphu i zaczął odłączać mu zasilanie.
– Hej! – odezwał się Orphu. – Ja jeszcze jem.
Mahnmut aż odskoczył.
– Jezu Chryste, ty żyjesz!
– Na tyle, na ile robot może „żyć”.
– Niech cię szlag! – Mahnmut nie wiedział, czy się śmiać, czy płakać. Najchętniej wyrżnąłby tego skrzypłocza prosto w sfatygowaną skorupę. – Dlaczego się nie odzywałeś? Wołałem i wołałem!
– Nie rozumiem cię. Przestawiłem się w stan hibernacji, kiedy na „Mrocznej Damie” skończył się tlen i zasilanie. Jak niby miałem z tobą rozmawiać?
– Co ty mi tu pieprzysz o jakiejś hibernacji? – Mahnmut ze złością obchodził Orphu wkoło. – Nigdy nie słyszałem o hibernujących morawcach.
– Na Europie nie znacie tej techniki?
– Pewnie, że nie!
– Co ja ci mam powiedzieć? Kiedy my, iońskie morawce, pracujemy w przestrzeni okołojowiszowej, czasem musimy się wyłączyć i czekać, aż ktoś przyleci nas naprawić i naładować. Zdarza się to rzadko, ale się zdarza.
– Jak długo możesz przetrwać w takiej... hibernacji? – Mahnmutowi ze złości zrobiło się słabo.
– Niezbyt długo. Około pięciuset godzin..
Mahnmut rozprostował palce, podniósł kamień i rzucił nim w korpus przyjaciela.
– Słyszałeś? Co to było? – zdziwił się Orphu.
Mahnmut z ciężkim westchnieniem usiadł na piasku po tej stronie, gdzie dawniej znajdowały się oczy Orphu i zaczął go zapoznawać z sytuacją.
Orphu przekonał go, że muszą jeszcze raz porozmawiać z małymi zielonymi ludzikami przez tłumacza. On również nie życzył śmierci istotom, które go uratowały, ale wytłumaczył Mahnmutowi, że powodzenie całej misji zależy od tego, jak szybko nawiążą kontakt z tubylcami. Mahnmut próbował do nich mówić, używał języka migowego, rysował na piasku mapę z zaznaczoną linią brzegową i wulkanem, do którego chcieli się dostać; zachowywał się nawet jak idiota, który nie zna języków obcych – czyli krzyczał na nich po swojemu. Emzetele patrzyły na niego beznamiętnie i milczały, aż w końcu jeden z nich przejął inicjatywę: podszedł do morawca, wziął go za rękę i przyłożył sobie jego dłoń do piersi.
– Mam to zrobić? – zapytał Mahnmut swojego iońskiego przyjaciela.
– Musisz.
Mahnmut skrzywił się, kiedy jego ręka zagłębiła się w miękkim ciele. Zacisnął palce na czymś, co pływało w zielonym syropie i musiało być bijącym sercem zielonej istoty.
Jak możemy wam pomóc?
Miał na końcu języka ze sto pytań, ale Orphu przywołał go do porządku.
– Batyskaf – przypomniał mu. – Musimy go schować, zanim pojawi się jakiś rydwan.
Łącząc słowa z obrazami, Mahnmut przekazał ideę przeniesienia batyskafu kilometr na zachód, gdzie można go było ukryć w jednej z przybrzeżnych jaskiń.
Dobrze.
Dziesiątki małych zielonych ludzików wzięły się do pracy, a Mahnmut stał z ręką w piersi tłumacza i biernie śledził ich poczynania. Wkopały w piasek kolejne metalowe pręty, obwiązały „Mroczną Damę” linami, założyły nowe bloczki. Tłumacz czekał.
– Chciałbym go zapytać o te kamienne głowy – nadał Mahnmut do Orphu. – Kogo przedstawiają? I dlaczego oni je rzeźbią?
– Najpierw dowiedzmy się, jak dostać się w okolice Olympus Mons.
Mahnmut westchnął, ale posłusznie przekazał prośbę Orphu. Przesłał tłumaczowi zdjęcia, które zrobili wulkanowi z orbity, i zapytał, czy emzetele mogłyby im jakoś pomóc. Musieli albo przebyć wyżyny Tempe Terra, albo przejść cztery tysiące kilometrów na wschód, brzegiem Morza Tetydy, a potem skręcić na południe i wzdłuż brzegów Alba Patera trafić pod Olympus Mons.
To nie jest możliwe.
– Jak to: nie jest możliwe? – zdziwił się Orphu, kiedy Mahnmut przekazał mu odpowiedź. – Nie mogą nam pomóc, czy my nie możemy udać się stąd na wschód?
Mahnmut z ulgą przyjął poprzednią informację, która praktycznie oznaczała koniec ich misji, teraz jednak posłusznie przekazał prośbę o wyjaśnienia.
Nie możecie iść na wschód, ponieważ mieszkańcy Olympus Mons zobaczyliby was i zabili.
– Zapytaj go, czy nie ma innej drogi. Może moglibyśmy pójść przez Kasei Valles.
Popłyniecie feluką przez Noctis Labyrinthus.
– Co to jest feluka? – zdziwił się Orphu. – Brzmi jak nazwa jakiejś włoskiej pustyni.
– Dwumasztowy statek z łacińskim ożaglowaniem – wyjaśnił Mahnmut. Jego szkolenie przed pracą badawczą w czarnych europańskich oceanach obejmowało także wszelką dostępną wiedzę odziedziczoną po ziemskich żeglarzach. – Dawno temu feluki były bardzo popularne w rejonie Morza Śródziemnego.
– Zapytaj, kiedy będziemy mogli wyruszyć.
– Kiedy możemy wyruszyć? – spytał Mahnmut. Zawibrowały mu palce i zaswędziało go w mózgu.
Rano przypłynie barka z kamieniami; z nią przybędzie feluka. Będziecie mogli nią popłynąć.
– Musimy wyłowić jeszcze trochę rzeczy z batyskafu – zauważył Mahnmut.
Przekazał w myślach wizerunek machiny i dwóch pozostałych elementów ładunku, pokazał, jak wynieść je na brzeg i przetransportować do jaskini. Potem wyobraził sobie emzetele ciągnące Orphu w to samo miejsce.
Dziesiątki małych zielonych ludzików jak na komendę ruszyły w stronę batyskafu. Dziesiątki innych podeszły do Orphu i zaczęły układać z rolek platformę, na której by się zmieścił.
– Dłużej nie utrzymam tego serca w dłoni – poskarżył się Mahnmut przez radio. – Mam wrażenie, jakbym ściskał przewód pod napięciem.
– To je puść.
– Ale...
– Puść, mówię.
Mahnmut podziękował tłumaczowi – a przez niego wszystkim małym zielonym ludzikom – rozkurczył palce i cofnął rękę. Tak jak jego poprzednik, tłumacz osunął się na piasek, zadygotał, zwiotczał i umarł.
– Mój Boże...
Mahnmut oparł się ciężko o skorupę Orphu. Małe zielone ludziki dźwignęły już ciężkiego morawca i podkładały pod niego pierwsze rolki.
– Co się dzieje?
Mahnmut opisał otaczającą ich scenerię: leżące na piasku ciało tłumacza, przygotowania do transportu Orphu i machiny, wyciąganie reszty sprzętu z batyskafu, obwiązywanie „Mrocznej Damy” linami i setki emzeteli ciągnących co sił i pomału przesuwających batyskaf w kierunku jaskini, gdzie miał zostać ukryty przed wścibskimi spojrzeniami z góry.
– Pójdę z tobą do tej jaskini – dodał ponuro. Zwłoki tłumacza zmieniły się w zasuszoną, zbrązowiałą łuskę. Organy wewnętrzne wyschły, płyn wysączył się na zewnątrz, piasek poczerwieniał od niego jak krwawe błoto. Nikt nie zwracał na trupa uwagi. Emzetele zaczęli pomalutku przesuwać Orphu ku zachodowi.
– Nie. Wiesz przecież, że masz coś do zrobienia.
– Opisałem ci te twarze, kiedy zobaczyłem je z morza.
– To było w nocy, a ty widziałeś je tylko przez boję peryskopową – zauważył Orphu. – Trzeba im się przyjrzeć za dnia.
– Ta, która spadła z urwiska, rozbiła się na kawałki. A następna jest kilometr stąd. W dodatku na szczycie urwiska.
– Idź. Mamy kontakt radiowy. Wspinając się na urwisko, będziesz cały czas widział, co się dzieje z „Mroczną Damą”.
Mahnmut niechętnie się zgodził i ruszył na wschód, oddalając się od tłumu emzeteli, zajętych ciągnięciem batyskafu i przetaczaniem Orphu w chłodny cień nadmorskiej jaskini.
Głowa, która spadła z klifu, nie nadawała się do identyfikacji. Mahnmut ruszył pod górę stromą ścieżką, którą małe zielone ludziki bez wysiłku zeszły na plażę: była wąska, przeraźliwie stroma i śliska.
Na górze zatrzymał się, podładował akumulatory i rozejrzał się dookoła. Na północy jak okiem sięgnąć ciągnęło się Morze Tetydy. Od południa, kilka kilometrów w głąb lądu, czerwona skalista równina przechodziła w równie czerwone wzgórza, u ich stóp gęsto pieniły się krzewy. Przy ścieżce, którą ruszył na wschód, rosła trawa w kępach.
Zatrzymał się przy otworze przygotowanym pod kamienną głowę, tę, którą małe zielone ludziki poświęciły i zrzuciły z urwiska, żeby wyrwać wrota ładowni. Wycięto go bardzo starannie: oczyma wyobraźni widział, jak wykuta z kamienia szyja wślizguje się w niego i zostaje w nim unieruchomiona. Małe zielone ludziki znały się na kamieniarstwie.
Ruszył na wschód, gdzie na tle horyzontu rysowała się sylwetka następnej głowy. Nie był najlepiej przystosowany do chodzenia – miał przecież głównie siedzieć w batyskafie badawczym, czasem trochę popływać – więc szybko zmęczył się wyprostowaną pozycją i marszem na dwóch nogach. Zmienił ustawienie kręgosłupa i stawów i przez jakiś czas truchtał na czworakach jak pies.
Przystanął przy kamiennej głowie. Szpary między szyją i krawędzią otworu w podłożu zostały wypełnione czymś w rodzaju cementu. Spojrzał dalej na wschód, na ścieżkę wytyczoną przez rolki i wydeptaną tysiącami zielonych stopek, a potem odwrócił się ku zachodowi, gdzie zielony tłum prawie dowlókł do jaskini batyskaf i nieruchomego skrzypłocza.
– Jesteś na miejscu? – odezwał się Orphu.
– Tak. Stoję oparty o tę kamienną głowę.
– Jak wygląda twarz?
– Z dołu kiepsko: widzę głównie wargi, podbródek i dziurki w nosie.
– Zejdź na plażę. Nie bez powodu stoją na urwisku. Trzeba je oglądać z daleka, najlepiej ze statku.
– Ale... – Urwisko stromą stumetrową ścianą opadało na piasek. Na śliskiej skale Mahnmut dostrzegł zarys ścieżki, przypominającej tę, którą wszedł na górę. – Jeśli skręcę kark, to przez ciebie.
– W porządku. Czuję drgania, więc wiem, że się poruszam, ale nie wiem, jak daleko mam jeszcze do jaskini. Widzisz mnie?
Mahnmut podkręcił powiększenie i spojrzał na zachód.
– Macie jeszcze ze dwieście metrów do okapu nad jaskinią. Schodzę. Następną głowę też mam sprawdzić? Pytam, bo stoi kilometr dalej, a z orbity i tak wszystkie wyglądały identycznie.
– Moim zdaniem też powinniśmy ją obejrzeć.
– Powiedział ten, co nie ma nóg – mruknął Mahnmut i rozpoczął długie, mozolne zejście.
Odsunął się najdalej jak mógł, aż fale zaczęły mu lizać pięty. Widział kamienną głowę wyraźnie, ale wcale nie wyglądała znajomo.
W milczeniu, zatopiony w myślach, przeszedł kilometr na wschód brzegiem morza. Druga twarz niczym nie różniła się od pierwszej: miała dumne, stanowcze rysy, wzrok utkwiony w morską dal i była twarzą starego człowieka, z pokaźną łysiną na czubku głowy i długimi pasmami włosów, opadających na ramiona. Sportretowany w kamieniu człowiek miał mnóstwo zmarszczek, wyraziste brwi, kurze łapki w kącikach drobnych oczu, wydatne kości policzkowe, mały – lecz ostry – podbródek i wąskie wargi, wykrzywione w gniewnym grymasie.
– To twarz człowieka – powiedział Mahnmut przez radio – ludzkiego samca w podeszłym wieku, ale nie mam takiego obrazu w moich bankach pamięci.
Przez chwilę słyszał tylko trzaski, a potem rozległ się głos Orphu:
– Niesamowite. Co takiego zrobił stary Ziemianin, że stawiają mu tysiące pomników na wybrzeżu marsjańskiego morza?
– Nie mam pojęcia.
– Może to któryś z pasażerów rydwanów? Nie przypomina ci boga?
– Na pewno nie greckiego. Wygląda jak jakiś ponury król. Mogę już wracać? Zanim tutejszy dostojny starzec przyleci rydwanem i zastanie mnie tutaj, gapiącego się na kamienny łeb?
– W porządku. Chyba faktycznie powinieneś wrócić.
Śniadanie zjedli w zielonej bańce na szczycie Golden Gate w Machu Picchu. Odyseusz nie opowiedział im jednak o swoich wędrówkach, zapomnieli go o to poprosić. Ada odniosła wrażenie, że wszyscy błądzą myślami gdzieś daleko – i wkrótce zrozumiała, dlaczego tak jest.
Sama nie mogła się skoncentrować nie dlatego, że mało spała, ale dlatego, że spędziła z Harmanem najcudowniejszą noc w życiu. Oczywiście nieraz już „uprawiała seks” – która kobieta w jej wieku tego nie robiła? – ale zrozumiała, że nigdy wcześniej naprawdę się nie kochała. Harman był niezwykle delikatny, a przy tym pełen zapału, wrażliwy na jej potrzeby i reakcje, ale nie bezmyślnie podporządkowany; czuły, ale zdecydowany. Trochę spali, spleceni na wąskim łóżku pod zakrzywioną ścianą ze szkła, ale często się budzili; ich ciała reagowały, zanim umysły na dobre się ocknęły. Kiedy słońce wzeszło nad szczytem na wschód od Machu Picchu, Ada poczuła, że jest zupełnie inną osobą... Nie, nie po prostu „inną”: czuła się większa, pełniejsza, bardziej kompletna.
Hannah również dziwnie się zachowywała: siedziała spięta, z wypiekami na twarzy i łowiła każde słowo Odyseusza; od czasu do czasu zerkała przelotnie na Adę, ale natychmiast spuszczała wzrok i rumieniła się wstydliwie. Mój Boże, pomyślała Ada, kiedy śniadanie dobiegało końca i wszyscy zbierali się do wyjścia. Hannah przespała się z Odyseuszem!
Nie mogła w to uwierzyć. Odkąd się znały, Hannah ani razu nie wspomniała o seksie i obcowaniu z mężczyznami. Kiedy jednak Ada zauważyła, jakie spojrzenia posyła przyjaciółka brodatemu herosowi, i odczytała język jej ciała (Hannah siedziała naprzeciw Odyseusza, ale reagowała na każdy jego gest: przebierała nerwowo palcami, pochylała się ponad stołem), dotarło do niej, że tej nocy wiele się działo w zielonych kapsułach pod szczytem Golden Gate.
Daeman i Savi ewidentnie nie pasowali do tego towarzystwa. Młody mężczyzna był w równie podłym nastroju, jak poprzedniego wieczoru. Z rozdrażnieniem wypytywał Savi o Basen Śródziemny; najwyraźniej denerwował się czekającą go wyprawą, chociaż nie mógł się doczekać jej rozpoczęcia. Savi prawie się nie odzywała. Siedziała przy stole ze smutną miną i chciała jak najszybciej ruszać w drogę.
Harman również milczał i – zdaniem Ady – cały czas koncentrował swoją uwagę właśnie na niej, choć w dyskretny i nienachalny sposób. Raz czy dwa ich spojrzenia się spotkały i od razu zrobiło jej się cieplej na sercu. Raz poklepał ją po udzie pod stołem.
– Jakie mamy plany? – spytał Daeman. Dojadali resztki posiłku złożonego z jeszcze ciepłych croissantów (wcześniej Ada z niemym podziwem przyglądała się, jak Savi je piecze), masła, jagód, świeżego soku owocowego i aromatycznej kawy.
– Zawieziemy Odyseusza, Hannah i Adę do dworu Ardis. Jesteśmy już spóźnieni i pewnie nie dotrzemy na miejsce przed zmierzchem – odparła Savi. – Potem ty, ja i Harman polecimy do Basenu Śródziemnego. O ile wciąż czujesz się na siłach dołączyć do naszej ekspedycji, Daeman Uhr.
– Czuję się.
Zdaniem Ady Daeman wcale nie rwał się do tej wyprawy; był chyba zmęczony, skacowany albo jedno i drugie naraz.
– W takim razie pakujemy się, dupy w troki i lecimy – stwierdziła ich wiekowa przewodniczka.
Polecieli tym samym sonikiem, którym przybyli do Machu Picchu, chociaż Hannah wspomniała Adzie o innych latających maszynach, zaparkowanych w jednym z hangarów przy południowym pylonie. Na rufie znajdowały się zadziwiająco pojemne schowki, swobodnie mieszczące cały ekwipunek Savi, ale największy bagaż miał Odyseusz: miecz w pochwie, tarczę, ubrania na zmianę i dwa oszczepy. Savi zajęła środkową przednią leżankę, skąd obsługiwała podświetlone wirtualne stery sonika. Ada położyła się po jej lewej ręce, Harman po prawej. Daeman, Odyseusz i Hannah położyli się na tylnych miejscach; Ada znów złapała przyjaciółkę na rzucaniu powłóczystych spojrzeń brodatemu towarzyszowi podróży.
Polecieli na wschód nad wysokimi górami, potem zaś obniżyli lot i skręcili na północ. Minęli ogromną połać dżungli i brunatną rzekę, która – jak poinformowała ich Savi – nosiła nazwę Amazonka. Dżungla stanowiła jednolitą płaszczyznę zieleni, którą z rzadka przebijały piramidy z niebieskiego szkła, wznoszące się na trzysta metrów ponad las i rozcinające pełznące nad drzewami deszczowe chmury. Savi nie wspomniała o piramidach, pasażerowie byli zaś widocznie zbyt zmęczeni lub zamyśleni, żeby domagać się wyjaśnień.
Pół godziny po tym, jak zostawili za sobą ostatnią piramidę, Savi skręciła ostro w lewo i pokonali kolejne pasmo gór, leżące na kursie zachód, północny zachód. Powietrze było tak rozrzedzone, że mimo pozornie małej wysokości – lecieli zaledwie sto pięćdziesiąt metrów nad ziemią – sonik włączył bąbel pola siłowego i nasycił tlenem zamknięte w nim powietrze.
Harman przerwał przeciągające się milczenie:
– Na pewno dobrze lecimy?
Savi skinęła głową.
– Musiałam zboczyć z kursu, żeby bezpiecznym łukiem ominąć monolity Zorina, ustawione wzdłuż szelfowych wybrzeży dawnego Peru, Ekwadoru i Kolumbii. Są zautomatyzowane, a niektóre z nich nadal uzbrojone i w pełni sprawne.
– Co to są monolity Zorina? – zainteresowała się Hannah.
– Nic, czym musielibyśmy się w tej chwili przejmować.
– Jak szybko lecimy? – spytała Ada.
– Niezbyt szybko. – Savi spuściła wzrok na holograficzną konsolę wyświetloną na wysokości jej rąk. – Niecałe pięćset kilometrów na godzinę.
Ada próbowała sobie wyobrazić tę prędkość, ale na próżno. Dopóki nie wsiadła do sonika, najszybszym znanym jej środkiem transportu była bryczka ciągnięta przez wojniksa. Nie miała pojęcia, jak szybko jeżdżą bryczki – ale chyba nie pięćset kilometrów na godzinę. Turnie i granie przemykały w dole na pewno szybciej niż znajome krajobrazy oglądane z dorożki lub kabrioletu, którymi pokonywało się dystans dzielący dwór Ardis od portalu faksowego.
Lecieli tak jeszcze z godzinę, kiedy Hannah zaczęła się skarżyć:
– Szyja mnie boli od ciągłego wykręcania. Nic nie widzę nad krawędzią sonika, a pole siłowe jest tak nisko, że nie można usiąść. Nie można by...
Nagle krzyknęła przeraźliwie. Odpowiedziały jej podobne krzyki Ady, Daemana i Harmana.
Bo Savi przesunęła dłonią nad wirtualną konsolą i sonik zniknął. Zanim Ada zacisnęła kurczowo powieki, zdążyła przez ułamek sekundy ogarnąć wzrokiem sześcioro ludzi, ich bagaż i włócznie Odyseusza zawieszonych swobodnie w powietrzu.
– Na drugi raz uprzedź nas, zanim zrobisz coś takiego – poprosił drżącym głosem Harman.
Savi mruknęła coś niezrozumiale w odpowiedzi.
Ada przez dobre dwie minuty dotykiem upewniała się o obecności zimnej, stalowej ramy leżanki i skórzanej wykładziny pod nogami, brzuchem i piersiami, zanim odważyła się ponownie otworzyć oczy. Wcale nie spadnę, nie spadnę, nie spadnę, powtarzała sobie. Właśnie, że spadniesz, przekonywały ją oczy i błędnik. Zacisnęła powieki, a kiedy znów zerknęła w dół, góry się skończyły i lecieli wzdłuż półwyspu, odchodzącego od lądu w kierunku północno-zachodnim.
– Pomyślałam, że to was zainteresuje – powiedziała Savi do Harmana, tak jakby wszyscy doskonale wiedzieli, co ma na myśli.
W dole woda wciskała się w cieśninę dzielącą dwa lądy, szeroką co najmniej na sto pięćdziesiąt kilometrów. Sonik wzbił się wyżej i skręcił na północ, prosto nad otwarte morze.
– Na starych mapach jest zaznaczony przesmyk łączący Amerykę Północną z Południową – przyznał Harman, wyciągając szyję i zerkając do tyłu. – Nie był wtedy zalany.
– Mapy, które znasz, są bezużyteczne – odparła Savi. Poruszyła dłonią. Sonik przyspieszył i wzbił się wyżej.
Minęło południe, zanim w zasięgu wzroku pojawił się następny ląd. Savi obniżyła lot. Lecieli nad mokradłami, które wkrótce ustąpiły miejsca ciągnącym się całymi kilometrami lasom sekwoi – tak Savi nazywała te olbrzymie drzewa, z których najwyższe strzelały na sto metrów w górę.
– Zatrzymamy się na obiad. Nie mielibyście ochoty rozprostować nóg? Albo pójść na stronę?
Czworo z pięciorga pasażerów przyklasnęło tej propozycji. Odyseusz tylko się uśmiechnął. Przespał większość lotu.
Zasiedli do obiadu na polanie na szczycie niewielkiego pagórka, w otoczeniu leśnych olbrzymów. Pierścienie R i B, blade w świetle słońca, kręciły się leniwie na skrawku nieba prześwitującym pomiędzy gałęziami.
– Są tu dinozaury? – spytał z niepokojem Daeman, zerkając w półmrok pod drzewami.
– Nie – uspokoiła go Savi. – Nie zapuszczają się tak daleko na południe. Wolą środkową i północną część kontynentu.
Daeman rozluźnił się, oparł o zwalony pień i zaczął skubać swoją porcję owoców, wołowiny w plastrach i chleba. Zesztywniał jednak natychmiast, gdy usłyszał słowa Odyseusza:
– Może Savi Uhr chciała przez to powiedzieć, że żyjące w tej okolicy drapieżniki są tak groźne, że rekombinowane dinozaury wolą się od nich trzymać z daleka?
Savi zmarszczyła brwi i z westchnieniem pokręciła głową, jak matka ubolewająca nad niesfornym, ale niereformowalnym dzieckiem. Daeman obejrzał się przez ramię i przeniósł z obiadem bliżej sonika.
Hannah prawie nie odrywała wzroku od Odyseusza, ale teraz znalazła chwilę, żeby wyjąć z kieszeni całun turyński i rozłożyć go sobie na oczach. Wyciągnęła się wygodnie, pozostali jedli w milczeniu; powietrze było gorące i nieruchome.
Po paru minutach Hannah wstała, zdjęła z twarzy wyszywaną mikrochipami zasłonę i zagadnęła Odyseusza:
– Nie chciałbyś zobaczyć, jak sobie radzicie przy zdobywaniu tego obwarowanego miasta?
– Nie – mruknął. Zębami oddarł strzęp mięsa strachptaka, przeżuł go niespiesznie i popił winem z bukłaka, z którym się nie rozstawał.
– Rozzłoszczony Zeus przechylił szalę zwycięstwa na stronę Trojan pod wodzą Hektora – ciągnęła Hannah, ignorując jego odpowiedź. – Wyparli Greków z fosy i odepchnęli od ostrokołu. Teraz wre walka przy czarnych okrętach. Wygląda na to, że przegracie. Wszyscy wasi królowie, wśród nich także ty, uciekli. Tylko Nestor został na placu boju.
– Gadatliwy dziadyga – burknął Odyseusz. – Został, bo mu zastrzelili konia.
Hannah zerknęła na Adę i wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Najwidoczniej chciała wciągnąć Odyseusza w rozmowę – i najwyraźniej uznała, że jej się udało. Ada nadal jakoś nie mogła uwierzyć, że ten opalony, pomarszczony i pobliźniony człowiek, zupełnie inny od naprawianych w konserwatorni mężczyzn, jest Odyseuszem ze spektaklu turyńskiego. Podobnie jak większość znanych jej inteligentnych ludzi, zakładała, że spektakl jest tylko wirtualną rozrywką, że powstał i został zarejestrowany w zamierzchłych czasach zapomnianej ery.
– Pamiętasz walkę przy okrętach? – spytała Hannah. Odyseusz znów coś burknął i odrzekł:
– Pamiętam ucztę, jaką wyprawiliśmy poprzedniego wieczoru, zanim zaczął się ten pieski dzień. Trzydzieści statków przywiozło z Lemnos wino, całe tysiąc miar. Wystarczyłoby go, żeby potopić Trojan żywcem, gdybyśmy nie znaleźli dla niego lepszego zastosowania. Euneus, syn Jazona, przysłał wino w darze dla Atrydów – Agamemnona i Menelaosa. – Powiódł wzrokiem po twarzach towarzyszy. – A skoro mowa o Jazonie... Jego wędrówka – to dopiero historia.
Sądząc po minach słuchaczy, tylko Savi wiedziała, o czym Odyseusz mówi.
– Jazon i Argonauci – wyjaśnił, zerkając na nich wyczekująco. – Nie mówcie, że o nich nie słyszeliście.
Savi przerwała krępujące milczenie:
– Oni nie znają żadnych opowieści, synu Laertesa. Ci tutejsi tak zwani dawni ludzie nie mają przeszłości, nie znają mitów, legend, historii... Mają tylko całun turyński. Nie umieją czytać, tak jak wy nie umieliście.
– Nie potrzebowaliśmy żadnych znaczków na pergaminie czy korze drzewa, żeby zyskać sobie powszechne poważanie – prychnął Odyseusz. – Nasi przodkowie próbowali pisać, ale zarzucili tę sztukę jako bezużyteczną.
– W rzeczy samej... – stwierdziła oschle Savi. – „Czyż przyrząd analfabety będzie mniej sztywny?” To chyba z Horacego.
Odyseusz spiorunował ją wzrokiem.
– Opowiesz nam o tym Jazonie i... i... reszcie? – spytała Hannah, rumieniąc się w taki sposób, że Ada wyzbyła się wszelkich wątpliwości: jej przyjaciółka naprawdę poszła z Odyseuszem do łóżka.
– O Ar-go-nau-tach – przesylabizował Odyseusz, jakby rozmawiał z dzieckiem. – Nie, nie opowiem.
Wzrok Ady zbłądził w stronę Harmana, a jej myśli wróciły do poprzedniej nocy. Chciała z nim porozmawiać – na osobności, w cztery oczy – o tym, co ich połączyło, albo przynajmniej zamknąć oczy i zdrzemnąć się w słońcu, w wilgotnym cieple popołudnia. Może przyśniłoby jej się nocne kochanie? Najlepiej byłoby, pomyślała, zerkając na Harmana spod opuszczonych rzęs, gdybyśmy wymknęli się do lasu i znów się kochali, zamiast tylko o tym marzyć.
Harman jednak nie zwracał na nią uwagi, jakby wyłączył nastrojony na jej myśli telepatyczny odbiornik. Wyglądał na zaintrygowanego i rozbawionego uwagami Odyseusza.
– A może opowiesz nam o wojnie z całunu turyńskiego? – zapytał.
– To była wojna trojańska. Te wasze turyńskie szmaty możecie sobie w dupę wsadzić – odparł gniewnie Odyseusz, ale napiwszy się wina, złagodniał. – Mogę jednak opowiedzieć historię, której te wasze pieluchy na pewno wam nie pokażą.
– Dobrze. – Hannah przysunęła się do niego. – Prosimy.
– Boże, chroń nas od gawędziarzy – mruknęła Savi. Wstała, spakowała naczynia do schowka na rufie sonika i poszła się przejść.
Daeman, wyraźnie zaniepokojony, odprowadził ją wzrokiem.
– Naprawdę myślicie, że są tu gorsze potwory od dinozaurów?
– Savi nie da sobie zrobić krzywdy – uspokoił go Harman. – Ma przecież tę broń... pistolet.
– Ale gdyby coś ją zjadło, to kto będzie pilotował sonik?
– Ćśśś. – Hannah musnęła palcami dłoń Odyseusza. – Opowiedz nam historię, której nie znają całuny. Prosimy.
Odyseusz nachmurzył się, ale kiedy Ada i Harman pokiwali głowami, przyłączając się do prośby Hannah, wyczesał z brody okruchy chleba i zaczął.
– Tego wasze turyńskie szmaty nigdy nie pokazały i nie pokażą. Wydarzenia, o których wam opowiem, nastąpiły po śmierci Hektora i Parysa, ale przed pojawieniem się drewnianego konia.
– To Parys zginie? – wtrącił Daeman.
– Hektor też? – zdziwiła się Hannah.
– Jakiego drewnianego konia? – spytała Ada. Odyseusz zamknął oczy, przeczesał palcami brodę i zapytał:
– Czy moglibyście mi nie przerywać?
Słuchacze zgodnie pokiwali głowami.
– Wydarzenia, o których wam opowiem, nastąpiły po śmierci Hektora i Parysa, ale przed drewnianym koniem. Wśród wielu słynnych skarbów Ilion posiadał także podobiznę bóstwa, która spadła z nieba. Wy nazwalibyście ją meteorytem. Zeus uformował ją z metalicznego kamienia i zesłał na ziemię całe pokolenia przed wybuchem wojny trojańskiej jako oznakę przychylności Ojca Bogów dla miasta. Nazywano ją Palladium, ponieważ miała kształt Pallas... Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że nie chodzi o Atenę Pallas, jak nazywamy naszą boginię, lecz o inną Pallas, która była za młodu jej towarzyszką. Otóż ta druga Pallas – słowo to może zależnie od akcentu przybierać rodzaj męski lub żeński, ale w tym wypadku jest znaczeniowo najbliższe łacińskiemu virago, oznaczającemu „silną dziewicę” – zginęła z ręki Ateny podczas przypadkowej sprzeczki. Ilios, zwany również Ilosem, ojciec Laomedona, który z kolei był ojcem Priama, Titonosa, Lamposa, Klytiusa i Hiketaona, wyszedł pewnego ranka przed namiot, znalazł gwiezdny kamień i rozpoznał w nim Palladium.
Posąg ten, tajemne źródło zamożności i potęgi Ilionu, miał trzy łokcie wysokości, w prawej ręce dzierżył włócznię, w lewej kądziel i wrzeciono i był uważany za podobiznę bogini śmierci i przeznaczenia. Ilios i inni przodkowie obecnych obrońców Troi kazali wykonać liczne kopie posągu, różnej wielkości, a następnie ukryli je i strzegli ich równie pieczołowicie, jak oryginału. Zdawali sobie sprawę, że jeżeli stracą Palladium, przyszłość miasta zawiśnie na włosku. Bogowie objawili mi ten fakt we śnie, już pod koniec oblężenia Ilionu. Uknułem plan – chciałem iść do Troi, znaleźć prawdziwe Palladium, ukraść go i w ten sposób przypieczętować zgubę miasta – i wprowadziłem Diomedesa w jego tajniki.
Najpierw przebrałem się za żebraka i kazałem się służącemu wybatożyć, żeby rany i strupy zdeformowały moje ciało nie do poznania.
Trzeba wam wiedzieć, że mieszkańcy Ilionu słynęli z łagodnego traktowania swoich sług; woleli rozpieszczać niewolników, niż ich karcić. Żaden trojański służący z porządnej rodziny nie wyszedłby na ulicę w podartym ubraniu i ze śladami bata na plecach. Miałem więc nadzieję, że łachmany, smród i, co najważniejsze, krwawe pręgi sprawią, że ludzie będą na mój widok wstydliwie spuszczać wzrok. Nie uważacie, że to doskonały kamuflaż dla szpiega?
Postanowiłem sam wykonać zadanie, gdyż byłem ze wszystkich Achajów najbardziej przebiegły i najbieglejszy w sztuce złodziejskiej, a poza tym byłem już raz w Troi, dziesięć lat wcześniej, na czele poselstwa, które miało wynegocjować pokojowe uwolnienie Heleny, zanim nasza czarna flota zjawi się w komplecie i wybuchnie wojna. Rokowania, oczywiście, spełzły na niczym – na co my wszyscy, prawdziwi Argiwowie, gorąco liczyliśmy, gdyż rwaliśmy się do walki i tęskniliśmy za łupami – ale zapamiętałem przynajmniej rozkład miasta, bronionego potężnym murem i bramami.
We śnie bogowie – najprawdopodobniej Atena, która najbardziej ze wszystkich sprzyjała naszej sprawie – zdradziła mi, że zarówno oryginalny Palladium, jak i jego liczne kopie są ukryte gdzieś w królewskim pałacu Priama. Nie wskazała mi jednak dokładnej kryjówki; nie powiedziała też, jak odróżnić prawdziwy od fałszywych.
Odczekałem do zapadnięcia najgłębszych nocnych ciemności, kiedy ognie na blankach przygasły, a ludzkie zmysły stępiały. Zarzuciłem na mury linę z hakiem, wspiąłem się po niej na górę, zabiłem strażnika i ukryłem jego zwłoki w stercie siana dla koni trackiej kawalerii, którego ogromne ilości złożono od wewnątrz pod murami. Ilion był dużym miastem, największym na świecie, trochę to więc potrwało, zanim przez labirynt ulic dotarłem do pałacu. Dwa razy zatrzymywali mnie uzbrojeni wartownicy, ale chrząkałem wtedy głośno, wydawałem inne nieartykułowane dźwięki i bezładnie wymachiwałem okaleczonymi rękami. Oni dochodzili do wniosku, że jestem obłąkanym niewolnikiem, który swoją durnotą zasłużył na chłostę, i puszczali mnie wolno.
Pałac Priama był olbrzymi – mieścił pięćdziesiąt sypialń, po jednej dla każdego z królewskich synów – i dobrze strzeżony przez elitarnych żołnierzy trojańskich, najlepszych z najlepszych. Czujni wartownicy stali przy wszystkich drzwiach i przy każdym oknie na parterze, na dziedzińcach i na pałacowych murach; nie miałem co liczyć na to, że trafię na jakiegoś przysypiającego na służbie wojaka, który zbędzie mnie machnięciem ręki i wpuści do środka. Późna pora, krwawe pręgi na skórze i kretyńskie postękiwania nic by mi nie pomogły. Skręciłem więc na południe, gdzie kilka kwartałów dalej stał dom Heleny, też dobrze strzeżony, przynajmniej z początku, dopóki nie zabiłem drugiego tej nocy Trojanina i nie ukryłem jego zwłok.
Po śmierci Parysa, który zginął w pojedynku łuczniczym, inny z synów Priama, Deifobos, wziął Helenę za żonę. Mieszkańcy Ilionu nazywali go „pogromcą wrogów”; my, Achajowie, mieliśmy dla niego inne przezwisko: „dupa wołowa”. W każdym razie nie było go tej nocy w domu. Wszedłem do sypialni i obudziłem Helenę.
Wątpię, żebym potrafił ją zabić, gdyby zaczęła wzywać pomocy. Widzicie, znałem ją od dawna; bywałem częstym gościem w domu szlachetnego Menelaosa, wcześniej zaś jako jeden z pierwszych zalotników starałem się o jej względy, gdy tylko stała się panną na wydaniu... Chociaż robiłem to wyłącznie dla zachowania form obyczajowych, ponieważ byłem już wtedy szczęśliwym mężem Penelopy. To ja doradziłem Tyndareosowi, żeby zaprzysiągł zalotników, iż pogodzą się z decyzją Heleny, i w ten sposób uniknął rozlewu krwi, gdyby werdykt nie przypadł komuś do gustu. Wydaje mi się, że Helena była mi za to wdzięczna.
W każdym razie nie zaczęła wołać o pomoc, kiedy obudziłem ją, dręczoną koszmarem, w jej iliońskim pałacu. Rozpoznała mnie, objęła i zapytała o zdrowie swojego prawdziwego męża, Menelaosa, i córki. Odparłem, że są cali i zdrowi; nie wspomniałem o tym, że Menelaos został już dwukrotnie poważnie ranny i odniósł bez liku drobnych obrażeń, w tym ostatnio od strzały, która trafiła go w biodro, przez co jest w podłym nastroju. Zapewniłem ją natomiast, że mąż, córka i reszta pozostawionej w Sparcie rodziny tęsknią za nią i chcieliby, żeby jak najszybciej wróciła do domu.
Helena parsknęła śmiechem.
„Mój pan i mąż, Menelaos, pragnie mojej śmierci, Odyseuszu – odparła. – Dobrze o tym wiesz. Jestem pewna, że zabije mnie osobiście, gdy tylko runie Brama Skajska, a mury legną w gruzach, jak to przepowiedziała Kasandra”.
Nie słyszałem o takiej przepowiedni; słucham tylko słów Ateny Pallas i wyroczni delfickiej, ale nie bardzo mogłem się spierać z Heleną. Wydawało mi się całkiem prawdopodobne, że Menelaos poderżnie jej gardło po latach niewierności, które spędziła w ramionach i łożach jego wrogów. Ale nie powiedziałem tego głośno. Zaproponowałem natomiast, że wstawię się za nią u Menelaosa, syna Atreusa, jeżeli ona nie zdradzi mnie przed wartownikami, zaprowadzi do pałacu Priama i powie, jak znaleźć Palladium.
„I tak bym cię nie zdradziła, Odyseuszu, synu Laertesa, szczery i sprytny doradco” – odparła.
Powiedziała mi, jak przeniknąć do wnętrza pałacu i po czym rozpoznać prawdziwe Palladium.
Tymczasem noc miała się ku końcowi. Nie zdążyłbym już wypełnić mojej misji. Wyszedłem więc i wróciłem za mury tą samą drogą, którą przyszedłem, wykorzystując luki powstałe w obronie miasta po usunięciu przeze mnie wartowników. Następnego dnia wyspałem się do późna, wykąpałem, najadłem, napiłem i kazałem Machaonowi, synowi Asklepiosa i najlepszemu uzdrowicielowi w naszej armii, opatrzyć moje rany i posmarować je leczniczym balsamem.
Następnej nocy, wiedząc, że nie dam sobie rady w pojedynkę – nie zdołałbym jednocześnie nieść Palladium i bronić się przed atakami wrogów – przedstawiłem mój plan Diomedesowi. Najczarniejszą nocą przeszliśmy – ja i syn Tydeusa – przez mur, zgładziwszy wartownika celnym strzałem z łuku. Przeniknęliśmy cichaczem ulicami i zaułkami; zamiast udawać skatowanych niewolników, poruszaliśmy się szybko i mordowaliśmy wszystkich, którzy stanęli nam na drodze. Weszliśmy do pałacu Priama przez ukryty wylot kanału ściekowego, do którego skierowała mnie Helena.
Diomedes, który był dumnym człowiekiem, tak jak większość jego tępogłowych towarzyszy z Argos, nie zamierzał brodzić w szambie nawet dla tak szlachetnego celu, jak zwycięstwo nad Ilionem. Marudził, narzekał, klął, biadolił i był naprawdę w paskudnym nastroju, kiedy okazało się, że musimy wyjść przez zbiorowy sracz w pałacowej piwnicy. Tam bowiem, w koszarach elitarnej straży, znajdował się skarbiec królewski.
Skradaliśmy się bezszelestnie, ale zdradził nas smród. Musieliśmy zabić pierwszych dwudziestu strażników, których spotkaliśmy w tunelach; dwudziesty pierwszy pokazał nam, jak otworzyć skarbiec, unikając przy tym wpadnięcia w pułapkę i spowodowania alarmu, po czym Diomedes poderżnął mu gardło.
Oprócz całych ton złota, gór klejnotów, napełnionych perłami mis, stosów ozdobnych materii, skrzyń pełnych diamentów i innych legendarnych skarbów Wschodu, znaleźliśmy ze czterdzieści posągów, stojących w niszach w ścianach komnaty. Wyglądały identycznie; różniły się tylko wielkością.
„Helena kazała mi wybrać najmniejszy” – przypomniałem Diomedesowi.
Wybrałem najmniejszy posąg i owinąłem go czerwonym płaszczem, zabranym ostatniemu zabitemu przez nas wartownikowi. Klucz do obalenia Ilionu znalazł się w naszych rękach. Musieliśmy tylko wynieść go z miasta.
Ale Diomedes ubzdurał sobie, że musi natychmiast, bezzwłocznie, jeszcze tej samej nocy splądrować Priamowy skarbiec. Mnogość skarbów kompletnie oszołomiła tego chciwego, bezmózgiego pacana. Był gotów zaprzepaścić dziesięć lat naszych starań w zamian za kilkadziesiąt kilogramów złota.
Udało mi się go... zniechęcić. Nie będę wam opisywał walki, jaką stoczyliśmy, gdy postawiłem na podłodze zawinięte w płaszcz Palladium i sięgnąłem po miecz, żeby powstrzymać syna Tydeusa, króla Argos, którego chciwość zagroziła powodzeniu misji. Powiem tylko, że walka skończyła się szybko i że wygrałem ją podstępem. No dobrze, skoro się upieracie... Ten pojedynek nie należał do uczciwych. Nie godzien był aristei. Zaproponowałem, żebyśmy przed walką rozdziali się z cuchnących tunik i kiedy ten wielki bydlak się rozbierał, rzuciłem mu pięciokilową grudą złota w głowę. Stracił przytomność.
Koniec końców uciekałem z pałacu Priama, niosąc pod pachą Palladium i przerzuconego przez drugie ramię znacznie cięższego, nagiego Diomedesa. Nie zdołałbym go przenieść przez mur. Byłem gotowy – a nawet całkiem chętny – zostawić go przy wylocie kanału ściekowego, nad rzeką, która opływała miejskie mury, kiedy nagle odzyskał przytomność i zgodził się pójść ze mną z własnej woli.
Wyszliśmy z Ilionu bezszelestnie. I bez słowa. Diomedes nie odezwał się do mnie ani tej nocy, ani przez cały następny tydzień, ani po upadku i splądrowaniu miasta, ani nawet podczas przygotowań do drogi powrotnej. Ja też go nie zagadywałem.
Powinienem dodać, że wkrótce po tym, jak przyniosłem Palladium do obozu, gdzie zostało dobrze ukryte, Achajowie, pewni rychłego upadku Troi, przystąpili do budowy drewnianego konia. Koń pełnił trzy funkcje. Przede wszystkim miał mi pozwolić dostać się do Ilionu z garstką wybranych wojowników. Po drugie, miał sprawić, że Trojanie, chcąc wprowadzić konia – postrzeganego jako ofiara dla bogów – do miasta, zdejmą olbrzymie kamienne nadproże znad Bramy Skajskiej. Przepowiednia mówiła bowiem, że przed upadkiem Troja musi stracić dwa ze swoich atrybutów: Palladium i to właśnie nadproże. Po trzecie i ostatnie, drewniany koń miał być darem dla Ateny, którą pozbawiliśmy Palladium. Nosiła przecież przydomek Hippia, „bogini na koniu”, odkąd okiełznała Pegaza, którego później dosiadał Bellerofon. Poza tym uwielbiała jeździć konno.
To była, moi drodzy, krótka historia kradzieży Palladium i upadku Troi. Mam nadzieję, że się wam podobała. Macie jakieś pytania?
Ada spojrzała znacząco na Harmana. To miała być krótka historia? Harman chwycił jej niewypowiedziane pytanie w locie, jak przesłany pocałunek.
– Tak, ja mam jedno – odezwał się Daeman. Odyseusz spojrzał na niego zachęcająco.
– Dlaczego czasem nazywasz to miasto Troją, a czasem Ilionem?
Odyseusz pokręcił głową, wstał, wziął z sonika miecz i poszedł do lasu.
Zeus jest zły. Widziałem już, jak się złości, ale teraz jest bardzo, bardzo, bardzo zły.
Ojciec Bogów wpada do zrujnowanej sali szpitalnej na Olimpie, jednym spojrzeniem ocenia zniszczenia, przez chwilę gapi się na jasne ciało Afrodyty, leżące na mokrej podłodze w kłębowisku zielonych robali, a potem odwraca się w moją stronę. Jestem przekonany, że mnie widzi, że przebija wzrokiem kamuflaż, jaki zapewnia mi Hełm Hadesa, i widzi mnie. Tymczasem Zeus, który wpatruje się w punkt, w którym stoję, i mruga szarymi, zimnymi jak lodowiec oczami, jakby ważył w duchu jakąś decyzję, odwraca nagle wzrok, a ja, Thomas Hockenberry, niegdyś wykładowca z Uniwersytetu Stanowego w Indianie, a ostatnio kochanek Heleny Trojańskiej, mogę żyć dalej.
Prawą rękę i lewą nogę mam paskudnie posiniaczone, ale kości są całe, więc pod osłoną Hełmu Hadesa, który chroni mnie przed wzrokiem dziesiątek tłoczących się dookoła bóstw, uciekam z gmachu i tekuję się do jedynego miejsca (poza sypialnią Heleny), w którym znajdę chwilę wytchnienia: do koszar scholiastów u stóp Olimpu.
Z przyzwyczajenia idę prosto do swojego pokoju i nagiej pryczy. Nie zdejmując maskującego kaptura, kładę się i drzemię niespokojnie. Mam za sobą piekielnie długi dzień, noc i poranek. Niewidzialny człowiek śpi.
Budzą mnie dobiegające z parteru krzyki i huk gromów. Wypadam na korytarz. Po drodze mija mnie zdyszany Blix – właściwie omal na mnie nie wpada, ponieważ jestem niewidzialny – który krzyczy do Campbella, innego scholiasty:
– Muza jest na dole! Zabija wszystkich, jak leci!
Faktycznie. Przykucam w kącie na zakręcie schodów i patrzę, jak muza – nasza muza, którą Afrodyta nazwała Melete – morduje nielicznych jeszcze żywych scholiastów, którzy nie zdążyli uciec z płonących koszar. Miota z dłoni promienie czystej energii – staromodne to i oklepane, ale niewiarygodnie skuteczne, kiedy trzeba porazić nieosłonięte ludzkie ciało. Blix nie ma szans. Nie mogę pomóc ani jemu, ani pozostałym.
Nightenhelser! Spokojny scholiasta był w ostatnim czasie moim jedynym prawdziwym przyjacielem. Biegnę do jego pokoju. Marmury są porysowane, drewniane wyposażenie płonie, szyba w oknie się stopiła, ale nigdzie nie widzę zwęglonego ciała, podobnego do tych, których pełno leży w sąsiednich salach i na korytarzach. Żadne ze spalonych zwłok nie wyglądały zaś na dostatecznie duże, by mogły być martwym Nightenhelserem. Z drugiego piętra dobiegają jeszcze przeraźliwe krzyki, po których zapada cisza, przerywana tylko narastającym hukiem płomieni. Wyglądam przez okno. Muza w rydwanie śmiga w powietrzu, holograficzne konie galopują na złamanie karku. Jestem przerażony. Dławiąc się i krztusząc dymem – gdyby została w koszarach, musiałaby mnie usłyszeć – siłą woli zmuszam się do koncentracji i wyobrażam sobie restaurację, w której ostatni raz widziałem Nightenhelsera. Ściskam w dłoni medalion, przekręcam tarczę i uciekam.
Nightenhelsera nie ma w knajpie, w której spotkaliśmy się rano. Tekuję się na pole bitwy, ale nie ma go również na jego tradycyjnym punkcie obserwacyjnym – na wzgórzu za plecami obrońców. Zdążam dostrzec Hektora i Parysa, którzy przewodzą Trojanom w udanym szturmie na achajskie pozycje, a potem teleportuję się na tyły Greków, nieopodal fosy i ostrokołu, gdzie także zdarzało mi się spotykać Nightenhelsera.
Jest! Przebrany za Dolopsa, syna Klytiusa, któremu – jeśli Homer się nie pomylił – zostało jeszcze parę dni życia, zanim zginie z ręki Hektora. Nie tracąc czasu na morfowanie, ściągam Hełm Hadesa i staję przed nim jako stary znajomy Hockenberry.
– Hockenberry! Co ty...
Moje nieprofesjonalne zachowanie i reakcje znajdujących się w pobliżu Achajów odbierają mu mowę. Żaden scholiasta nie chce zwracać na siebie uwagi – gorsza mogłaby być chyba tylko śmierć od pioruna ciśniętego przez rozeźloną muzę. Nie wiem, dlaczego uwzięła się na scholiastów, ale domyślam się, że pośrednio to ja spowodowałem tę rzeź niewiniątek.
– Musimy stąd wiać! – Przekrzykuję tupot żołnierzy, łoskot blach, rżenie koni i dudnienie rydwanów. Z miejsca, w którym się znajdujemy, sytuacja wygląda rozpaczliwie: Trojanie przełamali szyk Greków w samym środku.
– Co ty wygadujesz? To ważny dzień, Hektor i Parys będą...
– Chrzanię Hektora i Parysa – mówię po angielsku.
Muza materializuje się w powietrzu, wysoko ponad placem boju; ja i Nightenhelser też często obieraliśmy taki punkt obserwacyjny. Druga muza powozi, a pierwsza, wychylona z rydwanu, swoimi ulepszonymi oczami przepatruje szeregi żołnierzy. Morfowanie nas nie ocali.
Jakby dla potwierdzenia słuszności tych rozważań Melete – czyli „moja” muza – podnosi ręce i wypuszcza z dłoni promień energii. Skoncentrowana wiązka mocy trafia Trojanina imieniem Dios, który, według Homera, powinien jeszcze trochę pożyć, żeby w księdze dwudziestej czwartej Parys miał kim pomiatać. Tymczasem ginie rażony piorunem, w rozbłysku ognia i słupie dymu. Jego towarzysze odskakują, kulą się, niektórzy wycofują; nie rozumieją, czemu bogini gniewa się, skoro z woli Zeusa nastał dzień zwycięstwa. Hektor i Parys, którzy czterysta metrów na południowy wschód od tego miejsca prowadzą natarcie, niczego nie zauważają.
– To nie był Dios – stęka Nightenhelser. – To Houston.
– Wiem.
Włączam normalny tryb widzenia. Houston był najmłodszym scholiastą i miał najkrótszy staż z nas wszystkich. Rozmawiałem z nim raz, może dwa, nie więcej. Podejrzewam, że wysłano go na pole bitwy w moim zastępstwie.
Rydwan muzy kładzie się w ostry skręt i leci prosto na nas. Nie wydaje mi się, żeby ta suka już nas zobaczyła – znajdujemy się przecież w środku niewiarygodnej ciżby – ale za chwilę na pewno zobaczy.
Co robić? Mógłbym założyć Hełm Hadesa i kolejny raz stchórzyć, zostawiając Nightenhelsera na pastwę muzy, tak jak zostawiłem Bliksa i innych. Nie ma mowy, żeby jeden kaptur osłonił nas obu przed jej wzrokiem. Moglibyśmy ewentualnie pobiec w stronę czarnych okrętów – ale nie zdążylibyśmy przebyć nawet dwudziestu metrów.
Rydwan obniża lot i włącza kamuflaż; ścierający się na ziemi Grecy i Trojanie już go nie widzą. My z Nightenhelserem widzimy go doskonale naszymi wspomaganymi nanotechnologią oczami.
– Co ty wyrabiasz?! – dziwi się Nightenhelser i prawie upuszcza mikrofon, kiedy obejmuję go od tyłu ramionami i zarzucam nogę na jego biodro; wyglądam pewnie jak cherlawy piechociarz, który próbuje zgwałcić potężnego jak niedźwiedź żołnierza przeciwnika.
Przekładam mu rękę pod szyją, chwytam medalion i przekręcam tarczę.
Nie mam pojęcia, czy to się uda. Nie powinno. Medalion jest przeznaczony do teleportowania tylko jednej osoby: swojego właściciela. Ale przecież ubranie tekuje się razem ze mną. Poza tym nieraz przenosiłem różne przedmioty przez przestrzeń Plancka. Może więc pole kwantowe obejmuje nie tylko moje ciało, ale także wszystko, z czym mam kontakt.
Zresztą co mam do stracenia? Nic, psiakrew.
Lądujemy w ciemności. Staczamy się po zboczu pagórka i rozdzielamy. Rozglądam się, próbuję się zorientować w terenie. Nie miałem czasu, żeby dokładnie wyobrazić sobie cel podróży: po prostu siłą woli zmusiłem się do skoku w przestrzeń Plancka i teleportacji... dokądś.
Dokąd?
Świeci księżyc, widzę więc wypłoszonego Nightenhelsera, który przygląda mi się podejrzliwie, jakby spodziewał się, że lada chwila znów się na niego rzucę. Postanawiam go zignorować. Patrzę w niebo, na gwiazdy, Drogę Mleczną, księżyc, spuszczam wzrok i widzę wysokie drzewa, trawiasty pagórek, rzekę...
Jesteśmy bez wątpienia na Ziemi, tej starożytnej, owszem, ale chyba nie w Azji Mniejszej. Nie w Grecji.
– Co to za miejsce? – pyta Nightenhelser, wstając i otrzepując się z piasku. – Co się w ogóle dzieje? Dlaczego tu jest ciemno?
Jesteśmy na antypodach starożytnego świata, myślę.
– Wydaje mi się, że trafiliśmy do Indiany – mówię na głos.
Nightenhelser odsuwa się ode mnie jeszcze bardziej.
– Do Indiany?!
– Indiany w roku mniej więcej 1200 przed naszą erą. Plus minus sto lat.
Znów uraziłem sobie poobijaną rękę i nogę.
– Jak się tu znaleźliśmy? – Nightenhelser zawsze był miłym facetem. Trochę zrzędził, burczał po niedźwiedziemu, ale nigdy się nie wściekał. Teraz jest naprawdę zły.
– Tekowałem nas.
– Co ty pieprzysz, Hockenberry? W pobliżu nie było żadnego portalu TK.
Udaję, że go nie słyszałem. Siadam na kamieniu i rozcieram obolałe ramię. W Indianie jest niewiele wzgórz – nie było w moim poprzednim życiu – ale kawałek pofalowanego, miejscami skalistego terenu można znaleźć w okolicach Bloomington, gdzie mieszkaliśmy z Susan. Podejrzewam, że w przypływie paniki wyobraziłem sobie... dom. Zastanawiam się, czy medalion mógł nas przenieść także w czasie i rzucić w sam środek dwudziestowiecznej Indiany, ale nocne niebo i czyste, orzeźwiające powietrze podpowiadają mi, że tak się nie stało.
Kto tu mieszkał tysiąc dwieście lat przed naszą erą? Indianie. To by dopiero była ironia losu, gdyby medalion porwał nas muzie sprzed nosa i cisnął do Nowego Świata, gdzie Indianie mogli nas oskalpować. Przed przybyciem białych Indianie z większości plemion nie skalpowali ofiar, odzywa się głos z pedantycznej, profesorskiej części mojego umysłu. Za to chyba czytałem gdzieś, że obcinali wrogom uszy jako trofeum wojenne.
Od razu lepiej się człowiek czuje. Podobno można liczyć na mordercę, że będzie miał dar wysławiania się; tak jak na profesora, że zawsze podsunie ci jakiś dołujący fakt, kiedy jesteś już przygnębiony.
– Hockenberry?
Nightenhelser siada na sąsiednim kamieniu wielkości piłki futbolowej – nie za blisko, trzeba przyznać – i rozciera stawy.
– Myślę, cały czas myślę – odpowiadam, imitując Jacka Benny’ego [amerykański komik rewiowy, radiowy i telewizyjny, który słynął ze stosowania długich pauz w skeczach] najlepiej jak umiem.
– Kiedy już skończysz, może mi wyjaśnisz, dlaczego muza zabiła Houstona?
Poważnieję, ale nie wiem, co odpowiedzieć.
– Bogowie prowadzą własne rozgrywki – mówię w końcu. – Knują, snują intrygi, paktują.
– Nie żartuj.
Słowa Nightenhelsera są zarówno ironicznym komentarzem, jak i szczerą prośbą. Podnoszę ręce w geście rezygnacji.
– Afrodyta chciała mnie wykorzystać. Miałem dla niej zabić Atenę. – Nightenhelserowi oczy wychodzą z orbit. Z największym trudem powstrzymuje się od rozdziawienia ust. – Wiem, co sobie myślisz. Dlaczego wybrała akurat mnie? Po co jej Hockenberry? Po co dawać mu medalion teleportacyjny i Hełm Hadesa, który zapewni mu niewidzialność? Zgadzam się z tobą: to nie ma sensu.
– Nie o to mi chodziło – mówi Nightenhelser. Nawet w tej ciemności przypomina niedźwiedzia. Meteor świetlną smugą przecina gwiaździste niebo nad naszymi głowami. W lesie za wzgórzem pohukuje sowa. – Zastanawiałem się, jak masz na imię.
Teraz to ja wytrzeszczam oczy.
– Dlaczego?
– Bogowie odradzali nam używania imion, a my baliśmy się bliżej poznać, ponieważ scholiaści mieli tendencję do... znikania. Bogowie zastępowali ich nowymi. Chciałbym się dowiedzieć, jak masz na imię.
– Thomas. Tom. A ty?
– Keith – odpowiada człowiek, którego znam od czterech lat. Wstaje i spogląda w stronę lasu. – Co dalej, Tomie?
W lesie hałasują żaby, owady i inne nocne stwory. Albo Indianie, którzy właśnie się tu skradają.
– Wiesz, jak... Mówiłeś, że zdarzało ci się już mieszkać w głuszy... Zastanawiałem się, czy...
– Pytasz, czy umrę, jeśli mnie tak tu zostawisz? – upewnia się Nightenhelser... To znaczy: Keith.
– Właśnie.
– Nie wiem. Pewnie tak. Ale i tak myślę, że prędzej przeżyję tu niż pod Ilionem. Przynajmniej odkąd muza weszła na wojenną ścieżkę...
Domyślam się, że Keith również nie może przestać myśleć o Indianach.
– Przynajmniej mam wszystkie zabawki i cały sprzęt scholiasty. Mogę rozpalić ognisko, w razie potrzeby skorzystać z uprzęży lewitacyjnej, morfować w Indianina, użyć paralizatora... Lepiej wracaj i zrób to, co musisz zrobić. Potem mi wszystko opowiesz... O ile będzie jakieś „potem”.
Kiwam głową i wstaję. Dziwnie się czuję, zostawiając go tutaj; wiem, że źle robię, ale nie mam wyboru.
– Trafisz z powrotem? – pyta. – Tutaj. Wrócisz po mnie?
– Chyba tak.
– Chyba? Chyba?! – Keith przeczesuje włosy palcami. – Mam nadzieję, że nie byłeś dziekanem swojego wydziału, Hockenberry.
Coś mi się widzi, że epoka imion minęła bezpowrotnie.
Wolałbym teleportować się gdziekolwiek, w dowolne inne miejsce we wszechświecie, byle nie na Olimp. Kiedy się tam zjawiam, mieszkańcy gromadzą się w Dworze Bogów. Naciągam głębiej Hełm Hadesa, sprawdzam, czy przypadkiem nie rzucam cienia i wślizguję się do wnętrza olbrzymiego, przypominającego Partenon gmachu.
Ponad dziewięć lat jestem scholiastą, ale nigdy nie widziałem tylu bogów zebranych naraz w jednym miejscu. Po jednej stronie długiego, holograficznego basenu na złotym tronie siedzi Zeus; wydaje mi się jeszcze większy niż poprzednio. Wspominałem już, że bogowie mierzą od dwóch i pół do trzech metrów, z wyjątkiem tych chwil, kiedy przybierają postać zwykłych śmiertelników. Zeus zwykle przewyższa ich o dodatkowy metr, niczym boski rodzic górujący nad swoimi kosmicznymi dziećmi. Dzisiaj ma jednak prawie osiem metrów wzrostu. Ciekawe, myślę, jak to się ma do zasady zachowania masy i energii, którą tamten scholiastą próbował mi kiedyś wytłumaczyć. Ale mniejsza z tym. Najważniejsze – to trzymać się blisko ściany, z dala od stłoczonych w sali bóstw, nie ruszać się i nie hałasować, żeby nie wykryły mnie wyczulone boskie zmysły.
Wydawało mi się, że znam imiona wszystkich bogów i bogiń, tu jednak widzę dziesiątki obcych twarzy. Ci, których znam – bóstwa najbardziej zaangażowane w wojnę trojańską – wyróżniają się z tłumu niczym gwiazdy filmowe na spotkaniu lokalnych polityków, ale nawet najbardziej niepozorny z nieznanych mi bogów jest wyższy, silniejszy, przystojniejszy i doskonalszy od wszystkich aktorów z mojej epoki. Najbliżej Zeusa, po przeciwnej stronie holobasenu, który niczym fosa dzieli wnętrze na pół, stoi Atena Pallas, Ares, bóg wojny (najwyraźniej już wyszedł z kadzi, która nie uległa zniszczeniu razem z kadzią Afrodyty) oraz młodsi bracia Zeusa: Posejdon, który rzadko fatyguje się na Olimp, i Hades, władca świata umarłych. Hermes, syn Zeusa, stoi bliżej basenu; ten boski posłaniec i zabójca olbrzymów jest dokładnie tak szczupły i piękny, jak przedstawiające go posągi, które widziałem. Drugi syn Zeusa, Dionizos, bóg zmysłowych rozkoszy, rozmawia z Herą. Wbrew temu, jak się go zwykle przedstawia, wcale nie trzyma w ręce pucharu z winem. Jak na bóstwo rozkoszy wygląda raczej blado, cherlawo i nieświeżo, niczym trzeźwiejący anonimowy alkoholik, który zaliczył dopiero trzy z dwunastu kroków. Za ich plecami dostrzegam Nereusa, prawdziwego boga oceanów, starego człowieka z morza. Palce u rąk i nóg ma połączone błoną pławną, a pod pachami widać mu skrzela.
Mojry i furie przybyły gromadnie. Przypadkiem – albo celowo – wmieszały się w tłum. Oficjalnie zalicza się je do bóstw, ale czasem mają władzę nawet nad innymi bogami. Z wyglądu mniej niż inni przypominają ludzi, ja zaś muszę przyznać, że niewiele o nich wiem. Nie mieszkają na Olimpie, lecz na jednym z trzech wulkanów położonych daleko na południowy wschód stąd, nieopodal siedziby muz.
Moja muza, Melete, stoi w towarzystwie swoich sióstr, Meneme i Aoide. Widzę również inne, bardziej „nowoczesne” muzy: prawdziwą Kaliope, Polihymnię, Uranię, Erato, Klio, Euterpe, Melpomenę, Terpsychorę i Talię. Dalej stoją najważniejsze z bogiń, ale – co natychmiast zauważam – brakuje wśród nich Afrodyty. Gdyby tu była, widziałaby mnie równie wyraźnie, jak ja widzę bogów. Jest natomiast Dione, jej matka; ma zatroskaną twarz i rozmawia z Herą i Hermesem. Nieopodal stoi Demeter, bogini plonów, i Persefona, jej córka i małżonka Hadesa. Dalej dostrzegam Paziteę, jedną z Gracji, a za nią – w miejscu stosownym do rangi – Nereidy: obnażone do pasa, prześliczne i zdradzieckie.
Metabogini Noc trzyma się z boku. Jej suknia i woal są ciemno fioletowe, prawie czarne; bogowie i boginie wolą się do niej nie zbliżać. Właściwie nic o niej nie wiem, nigdy wcześniej nie widziałem jej na Olimpie. Chodzą słuchy, że nawet Zeus się jej boi.
Czuję się jak widz na gali rozdania Oscarów, kiedy tak próbuję odsiać supergwiazdy z tłumu pomniejszych bóstw. Widzę Hebe, córkę Zeusa i Hery, patronkę młodości, a przy tym zaledwie służącą znaczniejszych bóstw. Jest też Hefajstos o ogniście rudych włosach, znakomity rzemieślnik; rozmawia z żoną, która jest tylko jedną z Gracji. Nie pierwszy raz zdaję sobie sprawę, że boska hierarchia nie jest sprawą prostą.
Nagle Iryda, posłanka Zeusa, wylatuje – tak, wylatuje – na czoło zgromadzenia i klaszcze w ręce.
– Ojciec chce przemówić – ogłasza. Jej głos jest czysty i donośny jak solo na flecie.
Rozmowy milkną. W olbrzymiej sali zapada cisza. Zeus wstaje. Pławi się w boskim blasku, bijącym od złotego tronu i prowadzących doń złotych schodów.
– Słuchajcie mnie, bogowie, i wy, boginie – mówi Zeus. Nie podnosi głosu, ale jego słowa dudnią echem w marmurowych ścianach.
– Dzisiaj któryś z bogów próbował skrzywdzić Afrodytę. Przeżyła, przebywa w sali uzdrowień, ale leczenie potrwa teraz wiele dni. Ktoś z bogów próbował zabić nieśmiertelną, jedną z nas, którym śmierć nie jest przeznaczona.
Bogowie są wstrząśnięci. Szmer rozmów, z początku nieśmiały, błyskawicznie przybiera na sile i staje się ogłuszający.
– Cisza! – krzyczy Zeus. Tym razem jego głos powala mnie i niesie po posadzce jak wiatr wyrwaną z korzeniami krzewinkę. Na szczęście nie wpadam na nikogo, a echo boskiego krzyku zagłusza szuranie mojego ubrania o marmur. – Słuchajcie mnie, o bogowie i boginie! – Jego słowa są wzmocnione, jakby przemawiał przez gigantyczny megafon. – Niech żadna z pięknych bogiń i żaden bóg nie ośmieli się sprzeciwić mojemu dekretowi. Macie poddać się mojej woli. Natychmiast!
Jestem już przygotowany na huraganowy impet jego słów. Wczepiam się palcami w marmur kolumny i przeczekuję tajfun.
– Słuchajcie. – Zeus zniża głos niemal do szeptu, przez co jego siła wydaje się jeszcze straszliwsza. – Każdy, kto pomoże Achajom lub Trojanom w taki sposób, jak czyniliście to przez ostatni miesiąc, po powrocie na Olimp zostanie wychłostany moim piorunem, rażony moim gromem, na wieki pohańbiony i wygnany. Kto mi się sprzeciwi, dowie się, co to znaczy zostać strąconym w otchłań Tartaru, odległą o pół kosmosu w czasie i przestrzeni, w najgłębszą przepaść, ziejącą pod stopami naszych kwantowych jaźni.
Holograficzny basen burzy się i bulgocze, woda staje się czarna jak smoła, a potem przestaje być zwykłym trójwymiarowym obrazkiem: z prostokątnego brodzika wielkości kilkunastu ustawionych jeden za drugim pełnowymiarowych basenów pływackich, wypełnionych wrzącą smołą, dobiega ogłuszający ryk i hologram zmienia się w otwór prowadzący w ciemną, ognistą, przeraźliwie głęboką czeluść. Odór siarki uderza w nozdrza zebranych. Bóstwa stojące najbliżej krawędzi cofają się ostrożnie.
– Oto Tartar! – woła Zeus. – Najgłębsze podziemia Domu Hadesa! Tak jak siedziba Hadesa znajduje się pod ziemią, tak Tartar leży poniżej piekła. Pamiętacie? Zwracam się do najstarszych pośród nas. Pamiętacie naszą dziesięcioletnią wojnę z Tytanami? Pamiętacie, że strąciłem w tę otchłań własnych rodziców, Kronosa i Reę? Że zamknąłem ich za żelaznymi wrotami i mosiężnymi progami? Że to samo zrobiłem z Japetem, któremu nie pomogła cała jego boska moc?
Ciszę mącą jedynie stłumione ryki, jęki i wrzaski dobiegające z Tartaru. Nie mam cienia wątpliwości, że nie żaden hologram, tylko najprawdziwsze wrota piekła stoją otworem niespełna dziesięć metrów od miejsca, w którym kulę się ze strachu.
– Skoro strąciłem w tę przepaść własnych rodziców, skazując ich na wieczną mękę, w każdej chwili mogę tam strącić także wasze żałosne dusze!
Bogowie i boginie milczą, odsuwają się tylko o dalsze kilka kroków od skraju okrutnej pustki. Na twarz Zeusa wypływa paskudny uśmiech.
– Spróbujcie swoich sił ze mną, nieśmiertelni. Wszyscy będziecie mieli nauczkę.
Spod sufitu spada gruba złota lina i układa się w poprzek wejścia do piekieł. Jest grubsza niż cuma okrętowa i wygląda, jakby spleciono ją z tysiąca grubych na dwa palce żył czystego złota. Musi ważyć wiele ton.
Zeus schodzi z podwyższenia i bierze do rąk jeden koniec liny.
– Złapcie za drugi koniec – mówi tonem, który można by niemal uznać za rozbawiony.
Bogowie spoglądają po sobie, ale nikt się nie rusza.
– Złapcie za drugi koniec!
Setki nieśmiertelnych i ich sług posłusznie tłoczą się przy złotym sznurze, walcząc o skrawek miejsca, za który mogliby złapać, jak dzieci bawiące się w przeciąganie liny na pikniku. Po chwili z jednej strony otchłani Tartaru stoi samotny Zeus, który jakby od niechcenia przytrzymuje linę, z drugiej zaś tłoczy się nieprzeliczona ciżba bóstw, kurczowo ściskając drugą połówkę sznura.
– Przeciągnijcie mnie – mówi Zeus. – Spróbujcie ściągnąć mnie z nieba na ziemię, potem do Hadesu i jeszcze głębiej, w cuchnące głębie Tartaru. Ciągnijcie, powiadam.
Żaden z bogów się nie porusza; nie drgnie ani jeden mięsień, jakby były odlane z brązu.
– Rozkazuję wam, ciągnijcie! – Zeus zaciska mocniej palce i zaczyna przeciągać linę. Sandały ślizgają się, piszczą i skrzypią na marmurze. Kilkaset bóstw zostaje przyciągniętych w pobliże otchłani; niektóre się potykają, inne padają na kolana. – Ciągnijcie, do cholery! Albo weźmiecie się do roboty, albo będziecie gnić w Tartarze tak długo, aż zetlały czas odpadnie z kości wszechświata!
Jednym szarpnięciem przeciąga na swoją stronę dwadzieścia metrów złotej liny, która układa się w zwojach za jego plecami. Rządek bogów, bogiń, Gracji, Furii, Nereid, nimf i kogo tam jeszcze licho przyniosło ciągnie za sznur, ślizga się i z każdą chwilą jest coraz bliżej otchłani. Tylko odziana w fiolet Noc trzyma się z boku.
Atena stoi na samym przodzie.
– Ciągnijcie, bogowie! – krzyczy, znalazłszy się dziesięć metrów od skraju otworu. – Zrzućmy starego drania w przepaść!
Ares, Apollo, Hermes, Posejdon i inni naprężają muskuły. Przestają się ześlizgiwać. Lina się napręża, trzeszczy i zaczyna strzępić. Boginie pokrzykują i ciągną w zgodnym rytmie; Hera, żona Zeusa, najsilniej. Złoty sznur napina się i jęczy.
Zeus parska śmiechem. Dotąd trzymał linę jedną ręką, teraz dokłada drugą i szarpie.
Bogowie piszczą jak dzieci na kolejce górskiej. Atena i kilkoro najbliżej stojących bogów jadą po marmurze jak po lodzie, coraz bliżej brzegów Tartaru; dziesiątki pomniejszych nieśmiertelnych poddają się i rozpierzchają. Ale modrooka Atena się nie poddaje. Sznur przyciąga ją do dymiących wrót piekła. Zanosi się na to, że lada chwila cała kolumna zdyszanych, spoconych i przeklinających nieśmiertelnych wpadnie do środka.
Zeus śmieje się i puszcza linę. Dziesiątki bóstw zataczają się wstecz i z rozmachem lądują na swoich nieśmiertelnych tyłkach.
– Bogowie i boginie! Dzieci, bracia, siostry, synowie, córki, kuzyni i sługi! Nie uda się wam strącić mnie z nieba. – Zeus wraca na tron. – Możecie wypluć płuca i powyrywać sobie ręce z barków, ale nie ruszycie mnie z miejsca, dopóki sam na to nie pozwolę. Jam jest Zeus, najwyższy i najpotężniejszy z królów. – Podnosi dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym. – Ja natomiast, jeśli zechcę, mogę ściągnąć was z Olimpu, aż zawiśniecie w czarnej przepaści nad Tartarem. Mogę przywiązać linę do ziemi i morza, zahaczyć o skalny występ Olimpu, a wy będziecie wisieć w ciemnościach do czasu, aż słońce zgaśnie.
Gdybym nie widział tego pokazu siły, pomyślałbym, że stary łobuz blefuje – ale widziałem, więc mu wierzę.
Atena wstaje z podłogi zaledwie metr od skraju przepaści.
– Ojcze nasz, synu Kronosa, który zasiadasz na najwyższym tronie w niebie, znamy twą moc, panie nasz. Kto mógłby ci się sprzeciwić? Przecież nie my...
Wszyscy nieśmiertelni wstrzymują oddech. Atena słynie z porywczości i ciętego języka; jeśli teraz padnie z jej ust jedno niewłaściwe słowo...
– ...ale żal nam śmiertelnych – ciągnie modrooka córka Zeusa. – Żal argiwskich włóczników, którzy odgrywają swoje nic nieznaczące rólki na swojej małej scenie, umierają straszliwą śmiercią, topią się we własnej krwi.
Robi dwa kroki do przodu. Noski jej sandałów znajdują się już ponad smoliście czarną przepaścią. Tysiące metrów pod stopami Ateny, w chłostanych piorunami mrokach Tartaru, jakaś olbrzymia istota wyje z bólu i strachu.
– Dobrze, Zeusie. Posłuchamy cię i przestaniemy się mieszać do wojny. Pozwól nam jednak zasugerować naszym śmiertelnym faworytom taktykę, która, być może, ocali im życie. Nie chcemy, żeby wszyscy zginęli od twoich śmiercionośnych błyskawic.
Zeus przez długą chwilę przygląda się córce. Nie wiem, jak inni, ale ja nie mam pojęcia, co właściwie wyraża jego spojrzenie. Złość? Rozbawienie? Zniecierpliwienie?
– Tritogeneia, moje trzecie dziecko, córko droga – odzywa się. – Zawsze przyprawiasz mnie o ból głowy. Nie trać jednak ducha. Nauczka, której wam dzisiaj udzieliłem, nie wypływa z gniewu. Chciałem wam tylko pokazać, jakie mogą być konsekwencje nieposłuszeństwa.
Po tych słowach Zeus wstaje z tronu i schodzi z podwyższenia. Jego rydwan wlatuje do sali między dwoma olbrzymimi kolumnami. Jest zaprzężony w prawdziwe konie ze złocistymi grzywami i podkowami z brązu, nie żadne hologramy. Ojciec bogów zakłada złotą zbroję, sięga po bat, który stoi oparty o burtę, wsiada do rydwanu i uderza lejcami w końskie zady. Pojazd przez chwilę jedzie po marmurze, potem wzbija się w powietrze, zatacza krąg trzydzieści metrów nad głowami zebranych i wpada pomiędzy kolumny. Jego zniknięciu towarzyszy kwantowy grzmot.
Bogowie, boginie i pomniejsi nieśmiertelni pomału się rozchodzą. Szepczą między sobą i knują. Jestem święcie przekonany, że żadne z nich nie zamierza posłuchać swojego pana i władcy.
Ja zaś siedzę bez ruchu i cieszę się, że jestem niewidzialny. Mam rozdziawione usta, oddycham płytko i szybko, jak zgoniony pies w gorący dzień. Chyba nawet się ślinię.
Na Olimpie trudno jest czasem uwierzyć w ciągi przyczynowo-skutkowe i metodę naukową.
Daeman został na polanie sam z sonikiem – i wcale mu się to nie podobało.
Po zniknięciu Savi Odyseusz opowiedział tę swoją rozwlekłą, bezsensowną historię i też poszedł do lasu. Hannah odczekała może z minutę, zanim ruszyła za nim (rano Daeman od razu się zorientował, że spędzili tę noc razem; jego radar seksualny był nieomylny). Niedługo potem Ada z tym drugim staruchem, Harmanem, zapowiedzieli, że idą na spacer i zniknęli wśród drzew po przeciwnej stronie polany (o nich również wiedział, że w nocy uprawiali seks; wyglądało na to, że tylko on i ta stara wiedźma Savi nic a nic się nie bawią).
Tak oto został sam na leśnej polance. Stał oparty o kadłub sonika, wsłuchując się w szelest liści i trzask łamanych w gąszczu gałązek. Gdyby z lasu wynurzył się alozaur, Daeman zdążyłby wskoczyć do pojazdu – ale co dalej? Nie wiedział, jak uruchomić holograficzny pulpit; tym bardziej nie udałoby mu się włączyć pola siłowego ani wzbić w powietrze. Stałby się przekąską dinozaura.
Miał ochotę krzyknąć na Savi i pozostałych, żeby wracali, ale po namyśle zrezygnował z tego zamiaru. Czy hałas mógł zwabić dinozaury albo innych drapieżców? Nie zamierzał tego sprawdzać. Czuł się nieswojo, i to nie tylko ze strachu: przede wszystkim strasznie go korciło, żeby pójść na stronę. Pozostali jakoś sobie radzili – szli do lasu z garścią zabranych przez Savi chusteczek – ale on był przecież człowiekiem cywilizowanym. Nigdy nie był w toalecie pozbawionej... no, toalety... i nie zamierzał zmieniać swoich przyzwyczajeń. Nie miał pojęcia, ile jeszcze czasu zabierze im dotarcie do dworu Ardis. W dodatku ze słów Savi wynikało, że nie chce się tam zatrzymywać, tylko wysadzić Hannah, Adę i tego szurniętego oszusta, który podawał się za Odyseusza, a potem natychmiast śmignąć do tego Basenu Śródziemnego, gdziekolwiek by się znajdował. Tak długo z pewnością nie mógł czekać.
Zdał sobie sprawę, że niechęć jest w tym wypadku silniejsza od strachu. Wczoraj, kiedy zgłosił się na ochotnika do szalonej ekspedycji, zaskoczył wszystkich. Nikt nawet nie podejrzewał prawdziwych motywów, które nim kierowały. Przede wszystkim bał się dinozaurów grasujących w okolicach dworu Ardis i wolał tam nie wracać. Po drugie, okropnie się zdenerwował, słuchając tych historii o niszczeniu i odtwarzaniu ludzi podczas faksowania. Właściwie trudno mu się było dziwić, skoro dopiero co wrócił z konserwatorni ze świadomością, że stracił swoje prawdziwe ciało. Przez całe życie niemal codziennie korzystał z faksu, ale myśl, że miałby teraz przejść przez portal, który rozszczepi na kawałki jego mięśnie, kości, mózg i pamięć, a potem w miejscu przeznaczenia odtworzy jego kopię – o ile ta stara baba miała rację – cholernie mu się nie podobała.
Uznał więc, że lepiej będzie jeszcze trochę polatać sonikiem, zamiast stawiać czoło dinozaurom w Ardis albo dawać się rozbijać na atomy, cząsteczki czy cholera wie co.
Teraz zaś tęsknił za toaletą i obecnością matki albo służka, którzy zrobiliby mu kolację. Może po odlocie z Ardis każe się wysadzić przy Kraterze Paryskim? Przecież to chyba niedaleko. Widział wprawdzie te gryzmoły, które Harman nazwał mapą, ale nie miał pojęcia o geografii. Dla niego każde dwa punkty na Ziemi dzieliła zawsze ta sama odległość: jeden krok przez portal.
Savi wyszła na polanę.
– Gdzie reszta? – zapytała, widząc, że jest sam.
– Też się zastanawiam. Najpierw zniknął ten dzikus. Hannah poszła za nim, a chwilę później Ada i Harman oddalili się w tamtym kierunku. – Gestem wskazał wysokie drzewa po drugiej stronie polany.
– Czemu nie wywołasz funkcji na dłoni? – Savi uśmiechnęła się, jakby coś ją rozbawiło.
– Już próbowałem, tam u ciebie, na lodzie. I przy moście. Tutaj też. Nie działa.
Daeman podniósł rękę, wywołał myślą funkcję wyszukiwania i pokazał Savi pusty, biały prostokąt, który wyświetlił się nad jego otwartą dłonią.
– To lokalizator krótkiego zasięgu – zauważyła Savi. – Doprowadzi cię na miejsce, kiedy znajdujesz się już blisko celu. To tak, jakbyś szukał w bibliotece książki, ale zawędrował pod niewłaściwy regał. Podłącz się do daleko – albo bliskosieci.
Daeman wytrzeszczył oczy. Od początku powątpiewał w jej zdrowe zmysły.
– No tak, zapomnieliście o większości funkcji. – Savi nie przestawała się uśmiechać. – Pokolenie za pokoleniem... Pozapominaliście.
– O co ci chodzi? Stare funkcje, takie jak czytanie, po prostu nie działają. Nie można ich wywołać, odkąd postludzie opuścili Ziemię.
Daeman wskazał przecinające się na niebie pierścienie.
– Bzdura. – Savi oparła się obok niego o burtę sonika, złapała go za lewą rękę i odwróciła ją dłonią ku górze. – Wyobraź sobie trzy czerwone kółka z niebieskimi kwadratami w środku.
– Że co?
Savi nadal trzymała go za przegub.
– Słyszałeś, co powiedziałam.
Co za idiotyzm, pomyślał Daeman, ale posłusznie wyobraził sobie trzy czerwone kręgi z umieszczonymi w środku niebieskimi kwadratami. Żółtawy prostokąt funkcji szukania zgasł i na dłoni Daemana pojawił się błękitny świecący owal.
– O raju! – Wyszarpnął rękę z uścisku Savi i zaczął nią wymachiwać rozpaczliwie, jakby usiadł mu na niej jakiś olbrzymi owad. Błękitny owal mrugał nierównomiernie.
– Spokojnie, na razie jest pusty. Pomyśl o kimś.
– O kim? – Daemanowi bardzo się nie podobało, że jego ciało wyczynia sztuczki, o których on nie ma pojęcia.
– O kim chcesz. O kimś bliskim.
Zamknął oczy i przywołał z pamięci obraz twarzy matki. Kiedy podniósł powieki, owal zdążył się już wypełnić uproszczonym obrazem, przedstawiającym kratownicę ulic, jakąś rzekę, wyrazy, których nie umiał odczytać. To był widok z góry na okolice dziury w ziemi, która nie mogła być niczym innym jak tylko Kraterem Paryskim. Ekran dokonał zbliżenia i Daeman znalazł się we wnętrzu stylizowanego budynku, na czwartym piętrze, w domicylu, którego tylne okna wychodziły na krater... Nie był to jego dom. Dwie schematycznie nakreślone ludzkie sylwetki – postaci z kreskówki, lecz z całkiem realistycznymi twarzami – znajdowały się w łóżku. Mężczyzna był na dole, kobieta na górze poruszała się... Daeman zacisnął pięść. Niebieski owal zgasł.
– Przepraszam, zapomniałam, że dziś nikt nie używa blokad. To była twoja dziewczyna?
– Moja matka – odparł z goryczą Daeman.
Trafił do domicylu Gomana, po drugiej stronie krateru. Znał rozkład pomieszczeń z dawnych czasów, gdy jako dziecko bawił się tam, a jego matka spędzała czas z wysokim, śniadym mężczyzną o głosie łagodnym jak wino. Daeman nie lubił go i nie wiedział, że matka nadal się z nim spotyka. Harman miał rację: w Kraterze Paryskim była już noc.
– Spróbujmy poszukać Hannah, Ady i reszty – zaproponowała Savi i zaraz parsknęła śmiechem. – Chociaż może się okazać, że im też przydałyby się blokady.
Daeman nie miał ochoty otwierać pięści.
– Zgaś go – zaproponowała Savi.
– Jak?
– A jak zwykle wyłączasz lokalizator?
– Myślę „wyłącz się” – odparł Daeman, dodając w duchu „ty kretynko”.
– Zrób tak.
Daeman posłuchał Savi. Owal zniknął.
– Bliskosieć wywołuje się żółtym kółkiem z zielonym trójkątem w środku – dodała Savi. Spojrzała na swoją dłoń, na której pojawił się jaskrawożółty, zamglony prostokąt.
Daeman też sobie taki przywołał.
– Pomyśl o Hannah – poleciła mu Savi.
Posłuchał jej. Oba wyświetlacze pokazały kontynent (Amerykę Północną, ale tego Daeman nie mógł wiedzieć), a następnie, na kolejnych zbliżeniach, południowy sektor jego środkowej części, obszar na północ od linii brzegowej, ciąg nieczytelnych słów, serię map topograficznych, stylizowane drzewa, a pod nimi stylizowaną kobiecą sylwetkę o głowie Hannah, idącą samotnie przez las... Nie, nie samotnie, uświadomił sobie Daeman. Obok niej szedł jakiś dziwny znak.
Savi się roześmiała.
– Bliskosieć nie umie odwzorować Odyseusza.
– Nie widzę go.
Savi wolną ręką wskazała mu znak, a potem dwie czerwone figurki na skraju obrazu.
– Ten symbol to znak zapytania. Pytajnik. Oznacza Odyseusza. A to jesteśmy my – wyjaśniła. – Ada i Harman muszą być gdzieś na północ stąd.
– Skąd wiadomo, że to Hannah? – spytał Daeman, chociaż przecież widział czubek jej głowy.
– Pomyśl „zbliżenie” – odparła Savi i pokazała mu swój wyświetlacz, który powiększył obraz, obniżył punkt widzenia i przedstawiał teraz rysunkową Hannah z twarzą prawdziwej Hannah, idącą brzegiem stylizowanego strumienia przez stylizowany las.
Daeman wydał w myślach polecenie i śledził obraz, pełen podziwu dla jego jakości. Widział nawet cienie drzew, kładące się na twarzy Hannah. Gestykulując z ożywieniem, tłumaczyła coś unoszącemu się obok symbolowi, który Savi nazwała pytajnikiem. Ucieszył się, że nie przyłapali jej na uprawianiu seksu.
Savi musiała chyba odszukać Adę i Harmana, bo jej wyświetlacz pokazywał dwie idące postaci, otoczone innymi symbolami topograficznymi, na północ od nieruchomych kropek, które – według niej – symbolizowały ją i Daemana.
– Wszyscy cali i zdrowi, dinozaury nikogo nie zjadły – oznajmiła. – Co nie zmienia faktu, że chciałabym, żeby jak najszybciej wrócili. Robi się późno. W dawnych czasach po prostu bym ich wywołała i kazała brać dupy w troki.
– Można się przez to komunikować? – zdziwił się Daeman, unosząc rękę.
– Oczywiście.
– To dlaczego nikt o tym nie wie? – spytał z nutą złości w głosie. Savi wzruszyła ramionami.
– Wy, tak zwani dawni ludzie, w ogóle mało wiecie.
– Dlaczego „tak zwani”?
– Czy ty naprawdę myślisz, że ludzie, którzy żyli w zapomnianej erze, mieli w ciałach te wszystkie nanotechniczne cudactwa?
– Tak – odparł Daeman, chociaż nagle dotarło do niego, że nic nie wie o ludziach z zapomnianej ery. I że nic go oni nie obchodzą.
Savi umilkła na dłuższą chwilę. Daeman miał wrażenie, że jest zmęczona, ale może wszyscy starzy ludzie, urodzeni przed epoką konserwatorni, po prostu kiepsko wyglądali.
– Chodźmy po nich – zaproponowała w końcu Savi. – Ja sprowadzę Hannah i Odyseusza, ty znajdź Adę i Harmana. Połącz się z bliskosiecią i normalnie włącz lokalizator. Trafisz. Powiedz im, że autobus zaraz odjedzie.
Daeman nie miał wprawdzie pojęcia, o co chodzi z tym „autobusem”, ale niespecjalnie się tym przejął.
– Są jeszcze jakieś inne funkcje? – zapytał.
– Setki.
– No to pokaż mi jeszcze jakąś – rzucił prowokacyjnie. Nie wierzył jej; nie mogło być setek nieznanych funkcji, ale nawet jedna czy dwie nowe zapewniłyby mu popularność na imprezach i zainteresowanie młodych kobiet.
Savi z westchnieniem oparła się o sonik. Wiatr powiał mocniej, zakołysał gałęziami sekwoi.
– Pokażę ci funkcję, która sprawiła, że postludzie wynieśli się z Ziemi. Wszechsieć.
Daeman zacisnął pięść i cofnął rękę.
– Jeżeli to coś niebezpiecznego, to nie chcę.
– Nie bój się. Nam nic nie grozi. Zaczekaj, pokażę ci. – Savi złapała go za rękę, rozgięła mu palce i dotknęła jego dłoni w sposób, który mógłby niemal uznać za podniecający. Przycisnęła swoją dłoń do jego. – Wyobraź sobie cztery niebieskie prostokąty, pod nimi trzy czerwone kółka, a jeszcze niżej cztery zielone trójkąty – powiedziała półgłosem.
Daeman zmarszczył brwi; nie było mu łatwo, obrazy ześlizgiwały mu się poza obręb pola widzenia, zanim je ułożył, ale w końcu – zamknąwszy oczy – dopiął swego.
– Otwórz oczy. – Usłyszał.
Otworzył – i ułamek sekundy później rozpaczliwie zaparł się obiema rękami o bok sonika.
Tym razem nie zobaczył żadnej mgiełki na dłoni, nieczytelnych map ani ludzików z kreskówki.
Wszystko się zmieniło. Okoliczne drzewa, które interesowały go dotąd wyłącznie jako źródła cienia, zmieniły się w skomplikowane struktury: przezroczyste, z warstwami pulsującej tkanki, zdrewniałej kory, z żyłkami, bąbelkami powietrza, żywym rdzeniem i martwymi pasmami włókna. Na to nakładał się wektorowy obraz wirtualny w czerwono-zielonych barwach życia. Wykresy i kolumny danych przedstawiały szpilki, drewno, łyko, przepływ wody, cukru, energii i światła słonecznego. Uświadomił sobie, że gdyby umiał czytać, mógłby poznać całą złożoną hydrologię tego cudu natury, jakim jest drzewo. Dowiedziałby się, jakiego ciśnienia osmotycznego wymaga transport wody z korzeni do liści. Kiedy spuścił wzrok, zobaczył rozpostarty pod ziemią system korzeniowy i przenikającą doń wodę; mógł prześledzić każdy etap długiej drogi – setki metrów w pionie! – jaką życiodajny płyn pokonywał cieniutkimi przewodami wewnątrz pnia, jakby olbrzym zasysał go przez słomkę. Patrzył, jak woda rozpływa się do liści, jak jej cząsteczki przeciskają się kapilarami niewiele grubszymi od nich samych do konarów o szerokości piętnastu, dwudziestu metrów, i dalej, do coraz cieńszych i cieńszych gałęzi, jak niosą substancje odżywcze, jak liście czerpią ciepło słońca...
Zadarł głowę. Światło słoneczne było skwantowanym, dyskretnym deszczem energii; patrzył, jak wnika w szpilki sekwoi, jak pada na żyzną ziemię pod jego stopami i rozgrzewa żyjące w niej mikroorganizmy. Mógłby je policzyć! Świat zalewał go potopem informacji, potężną falą danych. Miliony mikroskopijnych ekosystemów oddziaływały na siebie nawzajem, przepływ energii nie ustawał ani na chwilę. Nawet śmierć była jedną z figur w złożonym, wiecznym tańcu wody, światła, energii, życia, odrodzenia, wzrostu, prokreacji i głodu.
Po przeciwnej stronie polany dostrzegł martwą mysz, na wpół zagrzebaną w ziemi. Została z niej sama skóra i kości, ale truchełko wciąż emanowało energią: bakterie żerowały na resztkach, w popołudniowym słońcu larwy wylęgały się z muszych jaj, na poziomie molekularnym postępował rozpad białek...
Daeman z zapartym tchem odwrócił się. Zrobiło mu się niedobrze. Próbował spuścić wzrok, ale złożoność życia atakowała go ze wszystkich stron: opatrzone etykietkami strumienie energii, wchłaniane składniki pokarmowe, odżywiane komórki, cząsteczki tańczące we wnętrzu przezroczystych drzew, oddychająca ziemia, niebo rozpalone słonecznym deszczem i radiowymi komunikatami gwiazd.
Zakrył oczy dłońmi, ale za późno: wcześniej zdążył spojrzeć na Savi. Zobaczył starą kobietę – a zarazem istną galaktykę życia, które gnieździło się w głębi szczerzącej zęby czaszki, w błyskających neuronach mózgu, w impulsach, które niczym ciąg iskier przepływały nerwem wzrokowym do siatkówki, w miliardach istot zamieszkujących trzewia, zaaferowanych własnym życiem i obojętnych na wszystko inne. Przeniósł wzrok i zrobił błąd: spojrzał na siebie... i w głąb siebie... poprzez siebie... Zobaczył, jak jednoczy się z powietrzem, ziemią, niebem...
– Wyłącz! – powiedziała Savi. Umysł Daemana odruchowo powtórzył jej polecenie.
Olśniewające promienie słońca, padające na drzewa i usłaną szpilkami ziemię, nagle wydały się Daemanowi ciemne jak mroki nocy. Nogi się pod nim ugięły. Stęknąwszy cicho, osunął się po burcie sonika, przetoczył na brzuch i legł nieruchomo z rozłożonymi rękami i twarzą przyciśniętą do ziemi.
Savi kucnęła przy nim i poklepała go po ramieniu.
– Zaraz ci przejdzie. Odpocznij. Pójdę po resztę.
Ada zawahała się, kiedy Harman zaproponował jej spacer; bała się, że Savi zezłości się albo zaniepokoi, kiedy nikogo nie zastanie na polance. Hannah pobiegła jednak za Odyseuszem, a ona nie chciała zostać przy soniku sama z Daemanem. Poza tym nie wiedziała, czy będą mieli jeszcze okazję porozmawiać w cztery oczy, zanim ona wróci do Ardis, a Harman poleci z Savi do Basenu Śródziemnego.
Wspięli się na wzgórze i zeszli wzdłuż strumienia po jego przeciwległym zboczu. W lesie rozbrzmiewał świergot ptaków, ale poza nimi nie widzieli żadnego zwierzęcia większego od wiewiórki. Harman szedł zamyślony i milczący; dotknął Ady tylko raz, podając jej rękę, kiedy przechodzili przez strumień powyżej trzymetrowego wodospadu. Przyszło jej do głowy, że wspólnie spędzona noc była błędem, że błędnie oceniała jej znaczenie, ale kiedy u stóp wodospadu zrobili postój, Harman spojrzał na nią, a ona ujrzała w jego oczach znajomą czułość i delikatność. Cieszyła się, że zostali kochankami.
– Znałaś swojego ojca? – zapytał.
Zatkało ją. Pytanie nie było specjalnie szokujące – ludzie wiedzieli przecież o tym, że mieli ojców, przynajmniej w teorii – ale nikt się tym nie interesował.
– Pytasz, czy wiem, kim był?
– Nie. – Harman pokręcił głową. – Czy go znałaś? Osobiście?
– Nie. Matka mówiła mi kiedyś, jak się nazywał, ale wydaje mi się, że... kilka lat temu skończył swoją piątą dwudziestkę.
Omal nie użyła określenia „wstąpił do pierścieni”, najpopularniejszego eufemizmu na cielesne przeniesienie się do postludzkiego nieba. Serce zabiło jej żywiej. Dlaczego Harman o to zapytał? Czyżby istniała szansa, że to on był jej ojcem? Takie sytuacje się przecież zdarzały; młode kobiety wdawały się w romanse ze starszymi mężczyznami, których nasienie posłużyło do ich spłodzenia. Kazirodztwo nie było tabu, ponieważ nie istniało ryzyko, że z takiego związku urodzi się dziecko. Nikt nie miał też rodzeństwa, gdyż każda kobieta mogła rodzić tylko raz. Mimo wszystko Ada poczuła się nieswojo.
– Ja nie znałem swojego ojca. Savi twierdzi, że był czas, i to jeszcze po zapomnianej erze, kiedy ojcowie byli w życiu dzieci równie ważni, jak dziś matki.
– Trudno to sobie wyobrazić – odparła skołowana Ada. Do czego Harman zmierzał? Chciał jej powiedzieć, że jest dla niej za stary? Przecież to nonsens.
– Gdybym miał zostać ojcem, chciałbym, żeby moje dziecko mnie znało. Chciałbym być przy nim, kiedy będzie dorastać... Tak jak matka.
Wstrząśniętej Adzie całkiem odebrało mowę.
Harman ruszył dalej. Dogoniła go i zagłębili się w cień drzew, gdzie było wprawdzie chłodniej, ale i bardziej duszno. Wodospad szumiał cicho za ich plecami. Ada nagle okręciła się na pięcie.
– Słyszałaś coś?
– Nie, tylko... Coś jest nie tak.
– Nie ma służków ani wojniksów.
Rzeczywiście, pomyślała Ada. Byli sami. Stała obecność służków i wojniksów była jak znajomy hałas, do którego człowiek się przyzwyczaja i przestaje go słyszeć. Dwa dni temu hałas ucichł, ale dopiero teraz, gdy zostali we dwoje, zwróciła na to uwagę. Zadrżała.
– Trafisz z powrotem do sonika?
Harman pokiwał głową.
– Notowałem w pamięci punkty orientacyjne i obserwowałem słońce. Polana jest za tym pagórkiem. – Wskazał kijem, którym się podpierał.
Ada uśmiechnęła się, lecz nie była do końca przekonana. Wywołała na dłoni lokalizator, ale wyświetlacz pozostawał pusty, odkąd odlecieli z Antarktydy. Bywała już w lesie, najczęściej w okolicach Ardis, ale zawsze towarzyszył jej służek, który w każdej chwili mógł wskazać drogę powrotną, albo wojniks, gotów ochronić ją przed niebezpieczeństwem. Ten niepokój bladł jednak przy podenerwowaniu wywołanym przez dziwaczne pytanie i komentarz Harmana.
– Dlaczego zacząłeś mówić o ojcostwie? – zapytała.
Zeszli ze stoku głębiej w las. Harman cały czas się jej przyglądał. Cień drzew stał się bardziej przygnębiający, chociaż tu i ówdzie skośne promienie słońca rozświetlały leśne mroki niczym wnętrze niebosiężnej katedry.
– To przez Savi. Dziś rano powiedziała coś takiego... Coś o tym, że mógłbym być twoim dziadkiem. O tym, że angażując się w poszukiwania konserwatorni i związek z tobą, próbuję zaprzeczyć temu, że kończę ostatnią dwudziestkę.
Ada najpierw odczuła złość, a zaraz potem zazdrość. Złość była spowodowana kretyńską uwagą Savi – staruchy nie powinno interesować, z kim Ada sypia ani ile lat mają jej kochankowie. Zazdrość płynęła z faktu, że Harman zostawił ją rano samą w łóżku, żeby zejść na dół i porozmawiać z Savi. Pocałowała go na pożegnanie, kiedy wstawał; była zawiedziona, że nie chce z nią spędzić jeszcze godziny, zanim wszyscy zejdą na śniadanie, ale uszanowała jego decyzję, dochodząc do wniosku, że z natury jest rannym ptaszkiem.
Co było tak ważne, że musiał o świcie omówić to z Savi? Przecież i tak najbliższe parę dni mieli spędzić razem na poszukiwaniach tego głupiego statku kosmicznego. Prawdę mówiąc, Savi zajęła w tej ekspedycji miejsce, które należało się jej, Adzie.
Spojrzała na Harmana. O ileż młodziej wyglądała jego twarz od pooranej zmarszczkami twarzy siwiejącego Odyseusza.
Harman nie zauważył targających nią gwałtownych emocji. Cały czas nad czymś rozmyślał, coś ważył w duchu, aż zaczęła się zastanawiać, czy uwaga i czułość, które jej ostatnio okazywał – a których kulminacją stała się cudowna noc – nie były przypadkiem odchyleniami od normy, swoistym preludium do seksu, które nie miało nic wspólnego z jego prawdziwym charakterem. Wątpiła w to, ale nie mogła mieć pewności. Czyżby ich rzekome duchowe pokrewieństwo było tylko złudzeniem wypływającym ze ślepego zauroczenia?
– Wiesz, jak zachodzi się w ciążę? – zapytał Harman, z roztargnieniem dźgając kijem ziemię.
Ada stanęła jak wryta. To pytanie też wprawiło ją w osłupienie. Harman również się zatrzymał i spojrzał na nią niewinnie, jakby nie powiedział nic niezwykłego.
– Chodzi mi o to, czy znasz tę procedurę? – wyjaśnił, najwyraźniej w dalszym ciągu nie zdając sobie sprawy z niestosowności pytania.
Mężczyźni i kobiety po prostu nie rozmawiali na takie tematy.
– Jeżeli chcesz mi zrobić wykład o ptaszkach i pszczółkach, to trochę się spóźniłeś – odparła sztywno.
Harman roześmiał się swobodnie. Przez ostatnie dwa tygodnie ten śmiech brzmiał w uszach Ady urzekająco. Teraz jednak zirytował ją jak diabli.
– Nie chodzi mi o seks, kochanie – powiedział. Ada zauważyła, że pierwszy raz użył tak czułego słówka, zwracając się do niej, ale nie była w najlepszym nastroju, żeby to docenić. – Kiedy uzyskasz pozwolenie na zajście w ciążę, co może nastąpić nawet za kilkadziesiąt lat, wybierzesz sobie dawcę nasienia.
Ada zaczęła się rumienić, a fakt, że nie jest w stanie nad tym zapanować, dodatkowo ją rozdrażnił. Spąsowiała.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Rzecz jasna, wiedziała doskonale. To mężczyźni nie powinni wiedzieć ani dyskutować o takich sprawach. Kobiety zaczynały się zwykle starać o ciążę w okolicach trzeciej dwudziestki. Przeciętny czas oczekiwania na pozwolenie wynosił około dwóch lat, po których służki przekazywały kandydatce decyzję postludzi. Kobieta zrywała stosunki intymne, przyjmowała przepisany preparat odblokowujący i wybierała jednego ze swoich byłych partnerów na ojca dziecka. Po kilku dniach zachodziła w ciążę, której dalszy przebieg był stary jak... jak sama ludzkość.
– Chodzi mi o mechanizm decydujący o tym, która paczka nasienia zostanie wybrana przez twój organizm. Dawniej kobiety nie miały takiego wyboru...
– Bzdury opowiadasz. To my jesteśmy dawnymi ludźmi. Ciąża zawsze tak wyglądała.
Harman wolno pokręcił głową, jakby coś go zasmuciło.
– Wcale nie. Nawet w czasach Savi, czyli czternaście wieków temu, w ciążę zachodziło się poniekąd przypadkowo. Mówiła mi, że postludzie wbudowali nam, to znaczy kobietom, mechanizm przechowywania spermy i procedurę wyboru, wzorując się na strukturze genetycznej ciem.
– Ciem! – Tym razem Ada była po prostu wściekła. Nie dość, że Harman gadał od rzeczy, to jeszcze jej ubliżał. – Co ty, do cholery, wygadujesz, Harman Uhr?!
Spojrzał na nią z ukosa, jakby pierwszy raz zauważył jej reakcję; użycie grzecznościowego Uhr było dla niego jak policzek i sprowadziło go na ziemię.
– Mówię prawdę – odparł. – Przepraszam, że cię zdenerwowałem, ale Savi twierdzi, że postludzie wprowadzili możliwość wyboru nasienia ojca wiele lat po stosunku, wykorzystując geny ćmy, która nazywa się...
– Dość tego! – krzyknęła Ada. Nigdy w życiu nikogo nie uderzyła, nigdy nawet nie miała na to ochoty, ale w tej chwili niewiele brakowało, żeby rzuciła się z pięściami na Harmana. – Nic tylko „Savi to, Savi tamto”! Mam dość tej starej wiedźmy! Zresztą wcale nie wierzę, że jest taka stara, jak mówi. Ani taka mądra. Za to na pewno jest nienormalna. Wracam do sonika.
Zaczęła się oddalać.
– Ada! – zawołał za nią Harman.
Udając, że go nie słyszy, zaczęła wchodzić na wzgórze. Ślizgała się na wilgotnej ziemi i szpilkach.
– Ada!
Nie słuchała go. Była gotowa go tu zostawić.
– Ado, idziesz w złą stronę.
Hannah dogoniła Odyseusza kilkaset metrów od skraju polany. Kiedy usłyszał jej kroki, natychmiast odwrócił się, kładąc dłoń na rękojeści miecza, ale rozluźnił się, gdy tylko ją rozpoznał.
– Czego chcesz, dziewczyno?
Hannah odgarnęła włosy z twarzy.
– Chciałam zobaczyć twój miecz.
Odyseusz zaśmiał się donośnie.
– Czemu nie? – Odpiął od pasa skórzaną pochwę i podał broń Hannah. – Tylko uważaj, jest ostry jak brzytwa. Gdybym chciał, mógłbym się nim golić.
Hannah wyjęła miecz. Zważyła go w dłoni.
– Savi mówiła, że pracujesz z metalem. – Odyseusz przykucnął przy strumieniu, nabrał wody w stuloną dłoń i napił się. – Twierdzi, że możesz być jedyną osobą w tym nowym wspaniałym świecie, która umie odlewać przedmioty z brązu.
Hannah wzruszyła ramionami.
– Moja matka znała dawne opowieści o kowalach. W młodości chętnie bawiła się ogniem i budowała paleniska. Kontynuuję jej eksperymenty.
Wzięła zamach nad głową i cięła z góry na dół.
– Widziałaś na całunie turyńskim, jak walczymy.
– Widziałam. I co z tego?
– Umiesz machać mieczem. Wiesz, że lepiej się nim tnie, niż wykonuje pchnięcia. To broń stworzona do obcinania rąk i prucia bebechów, nie do finezyjnej szermierki.
Hannah skrzywiła się i oddała mu miecz.
– Czy to właśnie tego miecza używałeś pod Ilionem? – zapytała półgłosem. – I podczas wyprawy po Palladium?
– Nie. – Odyseusz podniósł miecz. Przesączające się przez listowie promienie słońca zatańczyły na ostrzu. – Ten miecz dostałem w prezencie od... pewnej kobiety. Podczas mojej wędrówki.
Hannah spodziewała się dalszego ciągu tej historii, ale Odyseusz, zamiast snuć kolejną opowieść, zapytał:
– Chciałabyś zobaczyć, czym różni się od innych mieczy?
Skinęła głową.
Odyseusz dwukrotnie nacisnął kciukiem jelec. Ostrze okryło się mgiełką. Kiedy Hannah podeszła bliżej, doleciało ją słabe, ale wyraźne buczenie, wydobywające się z miecza. Wyciągnęła po niego rękę, ale Odyseusz błyskawicznym ruchem złapał ją za nadgarstek.
– Gdybyś go teraz dotknęła, straciłabyś palce.
– Dlaczego?
Hannah nie wyrywała się, więc Odyseusz po chwili ją puścił.
– Ostrze wibruje.
Trzymając miecz poziomo, podniósł go na wysokość oczu. Hannah kolejny raz zwróciła uwagę na fakt, że są z Odyseuszem tego samego wzrostu. W nocy, słysząc, że przechadza się po zielonych korytarzach na moście, wstała i dołączyła do niego. Najpierw poszli na spacer, potem wrócili do jego domicylu, gdzie przegadali kilka ładnych godzin, a na koniec położyła się spać na podłodze przy jego łóżku. Wiedziała, że Ada wzięła ich za kochanków, ale nie przeszkadzało jej to i nie widziała powodu, dla którego miałaby rozwiewać złudzenia przyjaciółki.
– To brzmi prawie tak, jakby śpiewał – zauważyła, nastawiając ucha. Odyseusz roześmiał się – Hannah nie bardzo rozumiała dlaczego – i odparł:
– Nie bój się. Nie rzuciła mi go żadna Pani Jeziora, chociaż w gruncie rzeczy... – Znów parsknął śmiechem.
Hannah spojrzała na niego pytająco. O czym on mówi? Nie miała pojęcia. Ciekawe, czy on sam wiedział.
– Po co to wibrowanie? – zapytała.
– Odsuń się.
Pnie większości sekwoi miały po dwa, trzy metry szerokości, ale tuż obok Hannah i Odyseusza w plamie słońca rosło mniejsze drzewo, jodła albo limba. Mogła mieć trzydzieści, może czterdzieści lat, z piętnaście metrów wysokości i pień grubości pół metra.
Odyseusz stanął w rozkroku, wziął miecz w jedną rękę i ciął jakby od niechcenia, z lewej do prawej.
Ostrze zatoczyło łuk tak gładki i swobodny, że miało się wrażenie, jakby chybiło celu. Nie było słychać uderzenia, a mimo to po paru sekundach sosna zadrżała, pochyliła się i z łoskotem runęła na ziemię.
Odyseusz pstryknął palcem przełącznik i melodyjne buczenie ucichło.
Hannah podeszła i zaczęła oglądać ścięte drzewo i sterczący z ziemi kikut. Przecięte powierzchnie były idealnie gładkie, jakby rozdzielono je skalpelem, a nie topornym ostrzem miecza. Przesunęła dłonią po wierzchu pniaka: nie wyczuła pod palcami żadnych nierówności, żywicy, drzazg; drewno wyglądało tak, jakby pokryło się warstewką plastiku albo zeszkliło w wysokiej temperaturze.
Odwróciła się do Odyseusza.
– Podczas oblężenia Troi taki miecz musiał być prawdziwym skarbem.
– Nie słuchałaś mnie, dziewczyno. – Odyseusz schował broń do pochwy, którą następnie przypiął do pasa. – Dostałem go kilka lat po zakończeniu wojny, kiedy już zacząłem swoją wędrówkę po świecie. Gdybym miał go pod Ilionem... – Odyseusz wyszczerzył zęby w drapieżnym grymasie. – Żaden Trojanin, bóg ani bogini nie uszliby cało z rzezi, jaką bym urządził. Możesz mi wierzyć.
Hannah odpowiedziała mu równie szerokim uśmiechem. Nie byli – na razie – kochankami, ale Hannah zamierzała zatrzymać się w dworze Ardis przez cały czas pobytu Odyseusza. Wszystko się jeszcze mogło zdarzyć...
– Tu jesteście – powiedziała Savi, schodząc w ich kierunku. Zacisnęła pięść, w której zniknęło coś, co do złudzenia przypominało wyświetlacz lokalizatora.
– Czas ruszać? – spytał Odyseusz. Mówił do Savi, ale patrzył na Hannah, jakby byli parą starych spiskowców.
– Najwyższy czas – przytaknęła Savi.
Minęły trzy tygodnie od rozpoczęcia rejsu na zachód, w górę rzeki, a właściwie w głąb śródlądowego morza wypełniającego Valles Marineris. Mahnmut był o krok od utraty zmysłów.
Ich feluka, z załogą złożoną z czterdziestu małych zielonych ludzików, była tylko jedną z wielu jednostek przemierzających biegnący równoleżnikowo i zalany wodą uskok tektoniczny oraz jego szeroką deltę, przez którą łączył się z morzem Chryse Planitia, stanowiącym zatokę Północnego Morza Tetydy. Oprócz rzesz innych feluk (z podobną obsadą), codziennie mijali przynajmniej ze trzy stumetrowe barki, ciągnące po cztery olbrzymie, nieobrobione bloki skalne, które miały stać się kamiennymi głowami. Płynęły na wschód z nadbrzeżnych kamieniołomów na południu Noctis Labyrinthus, u zachodniego skraju Valles Marineris, od którego Mahnmuta dzieliło jeszcze około dwóch tysięcy ośmiuset kilometrów.
Emzetele przetoczyły Orphu na pokład feluki i przywiązały linami na śródokręciu. Przykryły go brezentową płachtą, żeby nie był widoczny z powietrza, razem z większymi elementami ładunku i sprzętem wyłowionym z „Mrocznej Damy”. Sama myśl o batyskafie, porzuconym w płytkiej jaskini na wybrzeżu Chryse Planitia, które zostawili półtora tysiąca kilometrów za sobą, przygnębiała Mahnmuta.
Przed wyruszeniem w tę podróż nie zdawał sobie sprawy, że może popaść w depresję; nigdy nie doświadczył takiego poczucia beznadziei i rozpaczy, które odbierałoby mu wszelką ambicję i wolę działania. Dopiero teraz, po gwałtownym rozstaniu z ukochanym batyskafem, zaczynał rozumieć, jak fatalnie można się czuć. Orphu – ślepy, kaleki, bezwładny – zdawał się być cały w skowronkach, chociaż Mahnmut zaczynał się z wolna uczyć, jak ostrożny jest jego przyjaciel w okazywaniu prawdziwych uczuć.
Feluka przypłynęła po nich – zgodnie z zapowiedzią – następnego marsjańskiego ranka. Małe zielone ludziki zajęły się przeciąganiem Orphu na jej pokład, Mahnmut zaś zszedł przez ten czas kilkakrotnie do na wpół zatopionego batyskafu i powyjmował z niego, co się dało: wymienne akumulatory, ogniwa słoneczne, ekwipunek komunikacyjny, dyski dziennika pokładowego i całe wyposażenie nawigacyjne, jakie był w stanie wyciągnąć.
– Popłynąłeś na golasa do wraku, napchałeś sobie kieszenie sucharami i wróciłeś na brzeg, tak? – zapytał Orphu, kiedy Mahnmut zrelacjonował mu swoje działania.
– Słucham? – Mahnmut zaniepokoił się, że pokancerowany morawiec w końcu stracił rozum.
– To taka drobna niespójność u Defoe, w Robinsonie Crusoe. – Orphu zabulgotał basowo. – Uwielbiam takie pomyłki.
– Nie czytałem – przyznał Mahnmut. Nie był w nastroju do żartów. Rozstanie z „Mroczną Damą” zupełnie go przybiło.
Przez pierwsze trzy tygodnie rejsu dyskutowali o jego reakcji, ponieważ na feluce i tak niewiele mieli do roboty – mogli tylko siedzieć i rozmawiać. Radio krótkiego zasięgu, które Mahnmut podłączył do portu komunikacyjnego w skorupie Orphu, działało bez zarzutu.
– Cierpisz nie tylko na depresję, ale także na agorafobię – orzekł Orphu.
– Jak to?
– Zostałeś zaprojektowany, zaprogramowany i wyszkolony w taki sposób, żeby być częścią składową batyskafu. Jesteś przystosowany do pływania pod europańskim lodem, do ciemności i niewiarygodnych ciśnień. Dobrze się czujesz w ograniczonej przestrzeni. Krótkie wypady na powierzchnię Europy nie przygotowały cię na tutejsze rozległe panoramy, widok odległego horyzontu i błękitnego nieba.
– W tej chwili niebo wcale nie jest błękitne – zauważył Mahnmut. Był wczesny ranek i – jak zwykle o tej porze dnia – dolinę Valles Marineris wypełniały nisko płynące chmury i gęsta mgła. Małe zielone ludziki zwinęły żagle i feluka posuwała się naprzód pchana siłą wioseł: trzydzieści niezmordowanych emzeteli – po piętnaście przy każdej burcie – siadało do wioseł za każdym razem, gdy wiatr nie wystarczał do napędzania dwumasztowego stateczku. Na dziobie, przednim maszcie, obu burtach i na rufie wywieszono latarnie. Feluka ledwie pełzła naprzód. W tych okolicach Valles Marineris miała ponad sto dwadzieścia kilometrów szerokości, dalej zaś rozszerzała się do dwustu kilometrów, co jeszcze bardziej upodabniało ją do śródlądowego morza; nawet w pogodne dni nie sposób było dostrzec klifowych wybrzeży na północny i południu. Jednak mimo olbrzymich rozmiarów akwenu, na wodzie panował spory ruch, który usprawiedliwiał podjęcie we mgle takich środków ostrożności.
Mahnmut musiał przyznać Orphu rację. Agorafobia rzeczywiście mu dokuczała – przygnębienie najbardziej dawało mu się we znaki w pogodne dni, kiedy wzrok sięgał daleko, po widnokrąg – ale taka diagnoza nie wyczerpywała problemu. Nie chodziło tylko o to, że nagle został wyrwany z przytulnej sterówki i odłączony od zewnętrznych zmysłów batyskafu. Zawsze był żeglarzem, kapitanem, i wiedział – zarówno z banków danych historycznych, jak i ze swoich późniejszych lektur – że nic tak nie rani kapitana, jak strata statku. Poza tym wyznaczono mu poważną misję: miał przewieźć Korosa III do podnóża Olympus Mons. Zadania nie wykonał. Koros III zginął, zginął także Ri Po, który miał czekać na orbicie i odbierać, interpretować i przekazywać zebrane przez Korosa dane.
Komu? Jak? Kiedy? Tego Mahnmut nie wiedział.
O tym też rozmawiał z Orphu w dniach spokojnej żeglugi. W nocy robiło się jeszcze ciszej, ponieważ po zachodzie słońca emzetele zapadały w hibernację, zabezpieczywszy felukę dryfkotwą o skomplikowanej konstrukcji (z dokonanych przez Mahnmuta pomiarów echolokacyjnych wynikało, że woda pod nimi ma sześć kilometrów głębokości). Nie drgnęły, dopóki promienie słońca nie zaczęły ogrzewać ich zielonej, przezroczystej skóry. Wydawało się oczywiste, że czerpią energię wyłącznie ze światła słonecznego, nawet jeśli docierało do nich rozproszone w porannej mgle. Mahnmut nigdy nie widział, żeby któryś z nich coś jadł albo wydalał. Mógłby ich o to zapytać, ale nie dowierzał hipotezie Orphu, który twierdził, że pojedyncze emzetele w rzeczywistości nie umierają przy próbie kontaktu, ponieważ tworzą świadomość zbiorową, a nie grupę niezależnych istot. Mahnmut nie miał ochoty wkładać ręki w pierś następnego ludzika, ściskać go za serce i zadawać mu pytań, które mogły poczekać.
Za to nie czuł żadnych oporów przed wypytywaniem Orphu.
– Po co nas wysłali? – zapytał dziesiątego dnia żeglugi. – Nie znamy istoty misji i nie nadawalibyśmy się do jej wykonania, nawet gdybyśmy dowiedzieli się, o co w niej chodzi. To było szaleństwo słać nas na Marsa pogrążonych w kompletnej niewiedzy.
– Morawieckie władze przyzwyczaiły się do rozdzielania obowiązków i szufladkowania podwładnych – odparł Orphu. – Ich zdaniem najlepiej nadawałeś się na przewoźnika, który dostarczy Korosa III w okolice wulkanu. Ja zaś byłem najlepszym kandydatem na serwisanta statku kosmicznego. Nikt nie rozważał możliwości, że zostanie nas tylko dwóch i przyjdzie nam wykonywać zadanie przeznaczone dla tej drugiej pary.
– Ale dlaczego? Przecież musieli wiedzieć, że to niebezpieczna wyprawa.
– Może doszli do wniosku, że sytuacja będzie z rodzaju tych,– o których mówi się „wóz albo przewóz”. Czyli że w krytycznej sytuacji wszyscy zginiemy.
– Prawie zginęliśmy – mruknął Mahnmut. – I pewnie w końcu zginiemy.
– Powiedz mi, jaką mamy pogodę – zaproponował Orphu. – Mgła się podniosła?
Dni, noce i krajobrazy były prześliczne. Wiedza Mahnmuta o planetach z atmosferą nadającą się do oddychania ograniczała się do zasobów banków pamięci, które traktowały wyłącznie o starej Ziemi. Terraformowany Mars stanowił ciekawą odmianę.
Niebo przybierało barwy od jasnoniebieskiej (w południe) do różowoczerwonej (pod wieczór). Czasem o zachodzie słońca złocista poświata spływała z góry i przesycała całe otoczenie. Słonce było wyraźnie mniejsze niż na starych ziemskich zapisach wideo, ale o wiele większe, jaśniejsze i cieplejsze od wszystkich gwiazd, które galilejskie morawce miały okazję oglądać przez ostatnie dwa tysiące ziemskich lat. Lekki wiatr pachniał solą, morzem, a czasem co było w nim najbardziej niezwykłe – także roślinnością.
– Zastanawiałeś się kiedyś, po co wyposażono nas w ten zmysł? – zapytał Orphu, kiedy Mahnmut opisał mu woń roślin. Wpływali właśnie w głąb ujścia Valles Marineris do Morza Tetydy.
– Jaki zmysł?
– Węch.
Mahnmut nigdy się nad tym nie zastanawiał: po prostu rozróżniał zapachy i już. Musiał jednak przyznać, że zmysł węchu był mu całkowicie niepotrzebny w oceanach i na lodowcach Europy, i prawie zbędny na pokładzie „Mrocznej Damy”, czyli praktycznie wszędzie, gdzie przebywał.
– Żebym mógł wyczuć trujące spaliny w sterówce batyskafu i hermetycznych kabinach Centrum Conamara Chaos – odparł po namyśle, chociaż musiał w duchu przyznać, że nie jest to zadowalająca odpowiedź. Morawce miały wbudowane znacznie solidniejsze zabezpieczenia na wypadek podobnych awarii.
Orphu zaśmiał się cicho.
– Ja mogłem sobie powąchać siarkę, kiedy znalazłem się na Io, ale kto by miał na to ochotę?
– Ty też czujesz zapachy? To przecież bez sensu: morawiec przystosowany do pracy w próżni nie potrzebuje węchu.
– No właśnie. Tak jak nie ma sensu obserwacja otoczenia wyłącznie w świetle widzialnym dla człowieka, a przecież prawie zawsze tak robię... To znaczy robiłem.
To też zastanawiało Mahnmuta. Orphu strzelił w dziesiątkę: on sam zachowywał się podobnie, chociaż bez trudu mógł rozszerzyć spektrum widzenia na głęboką podczerwień i daleki ultrafiolet. Wiedział, że Orphu potrafi wizualizować także fale radiowe i zmiany pola magnetycznego, o czym dawni ludzie nie mogli nawet marzyć; dla morawca z przestrzeni galilejskiej, bombardowanego ciężkim promieniowaniem kosmicznym, była to umiejętność nieoceniona. Dlaczego zatem najczęściej dobrowolnie ograniczał się do światła „widzialnego”?
– Przypuszczam, że zarówno nasi projektanci, jak i wszystkie późniejsze pokolenia morawców w głębi serca marzyli o tym, żeby być ludźmi – wyjaśnił z powagą Orphu, odpowiadając na niewypowiedziane na głos pytanie. – Można by to nazwać „syndromem Pinokia”.
Mahnmut nie do końca się z nim zgadzał, ale był tak przygnębiony, że nie chciało mu się podejmować dyskusji.
– Jaki zapach teraz czujesz? – zapytał Orphu.
– Smród gnijącego zielska – odparł Mahnmut. Feluka skierowała się w głąb delty. – Cuchnie jak szekspirowska Tamiza podczas odpływu.
Przez pierwszy tydzień żeglugi Mahnmut – nie chcąc zwariować z nudów – dokładnie obejrzał i sprawdził trzy ocalałe w ładowni batyskafu elementy ładunku.
Najmniejszym z nich – jajowatym i nie większym niż korpus Mahnmuta – była machina, najważniejszy rekwizyt misji świętej pamięci Korosa III. Orphu i Mahnmut wiedzieli o niej tylko tyle, że Koros miał ją przewieźć pod Olympus Mons i w stosownych okolicznościach (nieznanych Mahnmutowi i Orphu) włączyć.
Mahnmut zbadał ją sonarem i zdjął skrawek refleksyjnej, transmetalowej powłoki. Niczego mu to nie wyjaśniło. Zamknięta w skorupie machina – jeśli w ogóle można ją było tak nazwać – miała naturę makromolekularną: była w istocie jedną wielką cząsteczką, stworzoną w technologii nanoskopowej. Nieprzenikliwy rdzeń składał się z czystej energii, ściśniętej wewnętrznym polem molekularnym. Jedynym w miarę normalnym urządzeniem, jakie udało mu się znaleźć, był wbudowany w powłokę elektryczny zapalnik. Po podłączeniu go do napięcia trzydziestu dwóch woltów miał... coś zrobić z zamkniętą w skorupie makrocząsteczką.
– To może być bomba – mruknął Mahnmut, delikatnie wstawiwszy na miejsce zdjęty skrawek powłoki.
– I to nie byle jaka – zgodził się z nim Orphu. – Jeśli ta jajowata makromolekuła pełni tylko funkcję pojemnika, żółtko z tego jaja może rozwalić całą planetę w drobny mak.
Mahnmut miał ochotę wyrzucić go za reling, ale powstrzymał się w imię łączącej ich przyjaźni i wyjrzał za burtę na ściany wąwozu: tego dnia płynęli niespełna trzy kilometry od południowego brzegu doliny. Próbował ogarnąć rozumem, co by było, gdyby te przepiękne, czerwone, prążkowane, tarasowato ułożone skały przestały istnieć. Pomyślał o zaroślach mangrowych porastających podmokłe tereny w ujściach marsjańskich rzek, o kolcolistach, w naturalny sposób przybierających takie kształty, jakby wyszły spod nożyc mistrza sztuki ogrodniczej, o delikatnie błękitnym niebie, pomarszczonym wysokimi cirrusami – i usiłował sobie wyobrazić, że wszystko to ulega zniszczeniu w gigantycznej eksplozji rozpruwającej Marsa na dwoje. Wcale mu się to nie podobało.
– A jeśli to nie bomba? Nic innego nie przychodzi ci do głowy? – zapytał przyjaciela.
– Nie tak od razu. Ale kwantowe ustrojstwo zdolne do wygenerowania takiej energii z pewnością jest wytworem wysoko zaawansowanej technologii. Tak zaawansowanej, że nie mam co liczyć na jej zrozumienie. Proponuję obchodzić się z machiną delikatnie, może podłożyć pod nią parę poduszek... Chociaż z drugiej strony, jeśli przetrwała ostrzał z rydwanu, wejście w atmosferę i awaryjne lądowanie, które okaleczyło mnie i zabiło „Mroczną Damę”, jest chyba dość odporna na wstrząsy. Kopnij ją w tyłek i bierz się do roboty. Co jeszcze było w ładowni?
Następny pakunek był nieco większy od machiny – i znacznie łatwiejszy do zidentyfikowania.
– To musi być jakiś nadajnik pakietowy – stwierdził Mahnmut. – Jest złożony, ale widać, że po włączeniu powinien rozstawić się na trójnogu, wycelować w niebo okrągłą antenę i zacząć nadawać. Nie wiem tylko, jak działa sam nadajnik: może wysyłać zakodowane, skolimowane paczki energii, mikrofal albo nawet modulowanych fal grawitacyjnych.
– Po co było Korosowi coś takiego? – zdziwił się Orphu. – Na orbicie są przecież satelity komunikacyjne, a statek, który miał krążyć wokół Marsa, przekazałby na Jowisza każdą lokalną transmisję. Nawet siedząc w batyskafie, mógłbyś łączyć się z domem.
– Może nie chodziło o łączność z Jowiszem – podsunął Mahnmut.
– A z czym?
Na to pytanie Mahnmut nie znał odpowiedzi.
– W jaki sposób Koros miał zakodować wiadomość?
– Są tu jakieś wirtualne porty wejściowe – odparł Mahnmut, otworzywszy nanowęglanową powłokę aparatu i przyjrzawszy mu się z bliska. – Moglibyśmy zapisać w nim wszystko, co uda nam się odkryć, zaszyfrować, a potem włączyć nadawanie. Chyba że do aktywacji potrzebny jest jakiś kod. Mam sprawdzić?
– Nie. Na razie nie.
– W takim razie go zamknę.
– Jakie ma zasilanie? – zainteresował się Orphu.
Mahnmut nie potrafił rozpoznać źródła energii, ale opisał Orphu magnetyczny pojemnik i wyrysowane na nim schematy pól siłowych.
– No, no... – mruknął Orphu z podziwem. – Faelschenmass Czechowa. Sztucznie wytworzona antymateria. Konsorcjum użyło takiej samej do zasilania naszej pierwszej sondy kosmicznej. Gdybyśmy umieli się do tego podłączyć, energii wystarczyłoby nam na kilka ziemskich stuleci.
Organiczne serce Mahnmuta zabiło żywiej.
– A moglibyśmy wstawić tę baterię do „Mrocznej Damy” zamiast reaktora?
Orphu nie odpowiedział od razu.
– Raczej nie – odezwał się po chwili milczenia. – Jest chyba zbyt wydajna. Trudno zapanować nad takim szybkozmiennym polem energetycznym. Nam może uda się z niej skorzystać, ale wątpię, żebyśmy dali radę zainstalować ją w batyskafie. Nawet gdyby udało się go naprawić. A martwiłeś się przecież, że sam sobie nie poradzisz, prawda?
– Musiałbym chyba przewieźć go do doku w Conamara Chaos – przyznał Mahnmut.
O dziwo, wiadomość, że akumulator z ładowni nie nadaje się dla „Mrocznej Damy”, sprawiła mu zarazem przykrość i ulgę. Śmierć batyskafu przygnębiła go, ale myśl o tym, że miałby zawrócić i przebyć te prawie dwa tysiące kilometrów z powrotem, była jeszcze gorsza.
Ostatni przedmiot z ładowni był największy, najcięższy i najbardziej tajemniczy.
Wykonany z trójbambusa i powleczony przezroczystym transpolimerem pojemnik miał półtora metra wysokości i po dwa metry długości i szerokości. Mahnmut dość szybko zbadał zawartość skrzyni. Przede wszystkim znalazł całe zwoje polietylenowej folii maskującej o grubości kilku mikronów, z wbudowanymi superwydajnymi ogniwami słonecznymi. Pod spodem znajdowały się dwadzieścia cztery stożkowate profile z tytanu, włożone jeden w drugi i połączone przegubami, cztery hermetycznie zamknięte kanistry, wypełnione (jak podpowiadały Mahnmutowi czujniki) helem, mieszanką tlenowo-azotową i metanolem, osiem impulsowych silników odrzutowych z zewnętrznymi sterownikami, przystosowanych do pracy w gęstej atmosferze, oraz dwanaście piętnastometrowych linek z fulerenu przywiązanych do rogów skrzyni.
– Poddaję się – stwierdził Mahnmut po paru minutach dumania, grzebania, rozwijania i składania. – Co to może być?
– Balon – odparł Orphu.
Mahnmut pokręcił głową. Atmosferę Jowisza zamieszkiwały liczne istoty o budowie zbliżonej do konstrukcji balonu, zarówno stworzenia organiczne, jak i morawce; jeszcze więcej podobnych stworów pławiło się w gęstej jak zupa atmosferze Saturna... Ale po co Korosowi sztuczny balon na Marsie?
Orphu odezwał się w tej samej chwili, kiedy Mahnmut sam wyciągnął właściwy wniosek:
– Koros miał się dostać na szczyt Olympus Mons, do źródła zaburzeń kwantowych. Dzięki balonowi nie musiałby się wspinać. Jakie rozmiary ma ten... balon?
Mahnmut mu powiedział.
– Napełniony helem na poziomie marsjańskiego morza osiągnie średnicę nieco ponad sześćdziesięciu metrów i wysokość trzydziestu pięciu metrów, dzięki czemu powinien bez trudu dźwignąć gondolę, ciebie, machinę i nadajnik i unieść was do granic atmosfery – albo na szczyt wulkanu.
– Jaką gondolę? – spytał Mahnmut, który miał trudności z ogarnięciem skali przedsięwzięcia.
– Skrzynię, w której to wszystko jest zapakowane. Koros zamierzał użyć jej w charakterze gondoli balonu. Znalazłeś jakąś plandekę z transpolimeru? Taką, którą dałoby się ją szczelnie przykryć?
– Tak.
– No właśnie.
– Ale przecież na południowym stoku Olympus Mons jest zainstalowana winda – zauważył ogłupiały Mahnmut.
– Koros i ci, którzy planowali naszą misję, nie wiedzieli o tym.
Mahnmut zapatrzył się za burtę i pogrążył w rozmyślaniach. Południowe urwisko Valles Marineris malowało się cienką czerwoną linią na turkusowym horyzoncie. Feluka zagłębiała się w jedną z odnóg delty.
– Nie zmieścisz się w gondoli – powiedział.
– No cóż, oczywiście... – zaczął Orphu.
– Zbuduję drugą, większą – przerwał mu Mahnmut.
– Naprawdę myślisz, że będziemy się pchać tam na górę?
– Nie wiem. Wiem natomiast, że kiedy dotrzemy do zachodniego krańca Valles Marineris, o ile w ogóle zdołamy tam dotrzeć tą łupiną, od wulkanu będą nas dzielić ponad dwa tysiące kilometrów. Nie miałem dotąd pomysłu, jak pokonać Noctis Labyrinthus i przebyć Płaskowyż Tharsis, ale... balonem... Cóż, może się udać.
– Moglibyśmy od razu wystartować – zauważył Orphu. – Poruszalibyśmy się szybciej niż tą... Jak ją nazwałeś?
– Feluką. – Mahnmut zerknął na maszty i żagle, ostro zarysowane na tle pastelowego nieba. Kilka małych zielonych ludzików bez wysiłku poruszało się wśród olinowania. – Nie. Moim zdaniem nie powinniśmy używać balonu, dopóki nie będzie to absolutnie konieczne. Jest wprawdzie okryty powłoką maskującą, podobnie zresztą jak gondola, ale obawiam się, że ci z rydwanów mimo to umieliby go namierzyć. Wzbijemy się w powietrze przed Noctis Labyrinthus. I tak czeka nas długa i trudna podróż powietrzna. Po drodze do Olympus Mons będziemy musieli ominąć trzy inne wysokie wulkany.
– „W osiemdziesiąt dni dookoła świata”, co? – Głos Orphu wpadał w infradźwięki.
– Wcale nie dookoła świata – zaprotestował Mahnmut. – Nawet wliczając przejażdżkę feluką, przemierzymy nie więcej niż ćwierć obwodu Marsa.
Dla zabicia czasu i podniesienia się na duchu Mahnmut próbował czytać sonety Szekspira w wydaniu drukowanym, ocalonym z pokładu „Mrocznej Damy”. Daremnie. W ostatnich latach potrafił całkowicie zatopić się w ich analizie, dogrzebywać się ukrytych znaczeń, wyszukiwać aluzje na poziomie słownym i strukturalnym, ale teraz wydały mu się zwyczajnie smutne. Smutne i obleśne.
Mahnmuta nic a nic nie obchodziło, co poeta Will robił z Młodzieńcem lub czego oczekiwał w zamian; jak każdy morawiec nie miał penisa ani odbytu i ich brak bynajmniej mu nie przeszkadzał. Jednak obfitość pochlebstw i notoryczne nagabywanie tępego, lecz zamożnego Młodzieńca przez podstarzałego wierszopisa wydały mu się nagle niesmaczne, żeby nie powiedzieć: perwersyjne. Zajrzał dalej, do sonetów poświęconych Mrocznej Damie, ale te wydały mu się jeszcze bardziej cyniczne i nieprzyzwoite. Zgadzał się z analizami literaturoznawców, którzy twierdzili, że poetę interesowała głównie rozwiązłość tej kobiety – niewiasty o ciemnych włosach, czarnych oczach, śniadych piersiach i brunatnych sutkach. Jeśli uznać jego opinię za miarodajną, Mroczna Dama nie była może kurwą, ale z pewnością miała w sobie coś ze zdziry.
Dawno już ściągnął sobie do pamięci podręcznej wydany w 1910 roku esej Freuda, zatytułowany O szczególnym typie wyboru u mężczyzn, [Przeł. R. Reszke.] w którym ten dziewiętnasto – i dwudziestowieczny egzorcysta przedstawił przypadki mężczyzn odczuwających podniecenie tylko w kontaktach z kobietami lekkiego prowadzenia. Szekspir nie wahał się z opisywaniem kobiecej waginy jako „dla wszystkich otwartej przystani” [Przeł. J. Kasprowicz.] i nie stronił od niewybrednych żartów na temat rozwiązłości Mrocznej Damy. Mahnmut przez całe lata z upodobaniem doszukiwał się struktur dramatycznych i drugiego dna poetyckich wulgaryzmów, ale tego dnia – patrząc na zanurzające się w wodzie słońce i płonące czerwienią urwiska na północy – zżymał się na swoje ulubione wiersze. Prywatne wynurzenia napalonego wierszoklety, i tyle.
– Czytasz Szekspira? – zagadnął go Orphu. Mahnmut zamknął książkę.
– Skąd wiesz? Odkąd straciłeś oczy, specjalizujesz się w telepatii?
– Jeszcze nie – odparł rozbawiony Orphu. Leżał przywiązany do pokładu dziesięć metrów od siedzącego na dziobie Mahnmuta, – Po prostu czasem twoje milczenie jest mniej, a czasem bardziej literackie.
Mahnmut wstał i spojrzał w stronę zachodzącego słońca. Małe zielone ludziki uwijały się wśród takielunku i przy grubej linie dryfkotwy, przygotowując felukę do nocnego postoju.
– Dlaczego niektórym z nas zaprogramowano zainteresowanie ludzką literaturą? Po co taka wiedza morawcowi, zwłaszcza teraz, gdy gatunek ludzki prawdopodobnie wymarł?
– Sam się nad tym zastanawiałem. Koros III i Ri Po byli wolni od naszej przypadłości, ale z pewnością znałeś innych, którzy podzielali tę literacką obsesję.
– Mój dawny partner, Urtzweil, w kółko czytał Biblię Króla Jakuba – przyznał Mahnmut. – Przez całe dziesięciolecia.
– No właśnie. Tak jak ja czytam Prousta. – Orphu zanucił kilka taktów Me and My Shadow. – Wiesz, co łączy te dzieła, które tak nas pociągają?
– Nie – odparł Mahnmut po chwili zastanowienia.
– Są nieprzebrane.
– To znaczy?
– Niewyczerpane. Gdybyśmy byli ludźmi, wszystkie te utwory byłyby jak domy, w których cały czas odkrywamy nowe pokoje, ukryte schody, niedostępne wcześniej strychy... Coś w tym guście.
– Aha... – mruknął Mahnmut bez przekonania.
– Nie jesteś dziś zachwycony swoim bardem.
– Jego niewyczerpalność chyba mnie wyczerpała.
– Co tam słychać na pokładzie? Dużo się dzieje?
Mahnmut się odwrócił. Trzy czwarte załogi przemykało po deskach, przywiązywało liny, wspinało się na maszty i wypuszczało dryfkotwę. Zostały im najwyżej trzy, może cztery minuty światła. Potem położą się na pokładzie, skulą i wyłączą na noc.
– Czujesz wibracje desek? – spytał Mahnmut. Poza węchem wrażliwość na drgania była jedynym zmysłem, jakim dysponował okaleczony Orphu.
– Nie, po prostu wiem, która godzina. Może byś im pomógł?
– Słucham?
– Pomóż im. Jesteś krzepkim marynarzem... No, w każdym razie odróżniasz kotwicę od ławicy. Na pewno przyda im się twoja pomocna dłoń.
– Tylko bym im przeszkadzał. – Mahnmut podziwiał szybkość i precyzję ruchów małych zielonych ludzików. Śmigali po takielunku jak małpki, które widywał na filmach. – Poza tym my może nie mamy łączności telepatycznej, ale one na pewno. Niepotrzebna im moja pomoc.
– Głupstwa gadasz. Spróbuj się na coś przydać, a ja sobie poczytam o monsieur Swannie i jego wiarołomnej przyjaciółce.
Mahnmut wahał się jeszcze chwilę, a potem schował bezcenny tomik sonetów do plecaka, wyszedł na śródokręcie i zaczął przywiązywać zwinięty żagiel do rei. Emzetele na moment porzuciły swoje idealnie zsynchronizowane wysiłki i tylko patrzyły na niego tymi swoimi oczami jak antracytowe guziki, ale potem zrobiły mu miejsce i wróciły do pracy. Mahnmut zerknął na wystający nad widnokręgiem skrawek słońca, odetchnął głęboko czystym marsjańskim powietrzem i z zapałem wziął się do roboty.
W następnych tygodniach nastrój wyraźnie mu się poprawił; zapomniawszy o przygnębieniu, Mahnmut najpierw odczuł satysfakcję, a potem nawet coś w rodzaju morawieckiego odpowiednika radości. Codziennie pomagał emzetelom, nie przerywając rozmów z Orphu nawet podczas szycia żagli, splatania lin, szorowania pokładu, wyciągania kotwicy i dyżurów za sterem. Feluka pokonywała około czterdziestu kilometrów na dobę, co wydawało się mizernym wynikiem, dopóki nie brało się pod uwagę faktu, że płynęła pod prąd, przy zmiennym wietrze i często tylko na wiosłach, a na noc w ogóle się zatrzymywała. Ponieważ Valles Marineris miała cztery tysiące kilometrów długości – mniej więcej tyle, ile wynosiła rozciągłość równoleżnikowa państwa zwanego w zapomnianej erze Stanami Zjednoczonymi – zrezygnowany Mahnmut przygotował się na rejs trwający sto marsjańskich dni. Potem zaś, jak dobrze wiedział (a kiedy zapominał, przypominał mu o tym Orphu), mieli przebyć tysiąc osiemset kilometrów płaskowyżu Tharsis.
Nie spieszyło mu się. Żeglowanie feluką – nie wiedział, jak stateczek się nazywa, ale nie zamierzał mordować małego zielonego ludzika, żeby poznać nazwę – urzekało swoją zwyczajnością, krajobrazy zapierały dech w piersi, w dzień przygrzewało słońce, noce były cudownie chłodne, kojąca rutyna pozwalała zapomnieć o tym, że czas nagli.
Pewnego dnia, pod koniec szóstego tygodnia żeglugi, Mahnmut pracował na przednim maszcie, kiedy przed dziobem feluki, w odległości niespełna kilometra, na niebie pojawił się rydwan. Leciał nisko, najwyżej trzydzieści metrów ponad topem masztu, i Mahnmut nie miał co marzyć o ukryciu się. Siedział sam na przecięciu dwóch drzewc (feluka ma trójkątne żagle, zawieszone na zawadiacko przekrzywionych, skośnych rejkach); w pobliżu nie było ani jednego emzetela, był więc całkowicie odsłonięty i wystawiony na wścibskie spojrzenia pasażerów pojazdu.
Latający rydwan śmignął mu nad głową z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę tak nisko, że Mahnmut zorientował się, iż zaprzężone do niego konie są w rzeczywistości hologramami. Wirtualne lejce trzymał w dłoni wysoki mężczyzna w jasnobrązowej tunice, jedyny pasażer pojazdu. Miał złocistą skórę, długie, rozwiane blond włosy i był niemiłosiernie przystojny. Nawet nie raczył spojrzeć w dół.
Korzystając z okazji, Mahnmut obejrzał go przez wszystkie dostępne filtry i na wszystkich możliwych częstotliwościach, na bieżąco przekazując informację Orphu – to na wypadek, gdyby bóstwo w rydwanie dostrzegło go i postanowiło porazić wystrzeloną z dłoni błyskawicą. Konie, lejce i koła były tylko holograficzną imitacją, ale sam rydwan był jak najbardziej materialny i wykonany ze złota i tytanu. Mahnmut nie wykrył żadnych oznak działania silników rakietowych, jonowych ani odrzutowych; pojazd siał emitowaną energią równo po całym spektrum elektromagnetycznym. Gdyby nie komunikowali się z Orphu skolimowaną wiązką falową, zagłuszyłby ich łączność. Za rydwanem ciągnął się natomiast czterowymiarowy ślad zaburzeń kwantowych. Otaczające go podwójne pole siłowe było wyraźnie widoczne w podczerwieni: pierwsza osłona, z przodu, chroniła pasażera przed pędem powietrza, druga, większa, okrywała cały rydwan ochronnym bąblem. Mahnmut ucieszył się, że nie próbował strzelać do pojazdu ani rzucać w niego kamieniami – do czego i tak potrzebowałby broni albo kamieni, których, rzecz jasna, nie posiadał. Orphu wyliczył, że przy polu siłowym o odczytanych przez Mahnmuta parametrach dopiero wybuch jądrowy w bezpośrednim sąsiedztwie rydwanu zagroziłby bezpieczeństwu pasażera.
– Jak to lata? – spytał Orphu, kiedy rydwan zniknął nad wschodnim horyzontem. – Mars ma za słabe pole magnetyczne, żeby utrzymał się w nim latający pojazd elektromagnetyczny.
– To chyba kwestia strumienia kwantowego – stwierdził Mahnmut ze swojej grzędy. Dzień był wietrzny, feluka musiała halsować i kołysała się mocno, uderzana nadciągającymi z południa spienionymi falami.
Orphu prychnął, niezbyt uprzejmie.
– Kierunkowa dystorsja kwantowa może zrobić dziurę w czasoprzestrzeni, może zabijać ludzi i niszczyć planety, ale nie bardzo widzę, jak miałaby napędzać latający rydwan.
Mahnmut wzruszył ramionami, chociaż jego przyjaciel, niewidomy i ukryty pod brezentową płachtą na śródokręciu, nie mógł tego widzieć.
– Nie miał żadnych widocznych silników. Prześlę ci pełne dane, ale osobiście odniosłem wrażenie, że ślizga się po grzbiecie zaburzenia przestrzeni kwantowej.
– Ciekawe... Ale nawet jeśli mają tu tysiąc takich wózków, nadal nie wyjaśnia to aktywności kwantowej, jaką Ri Po zarejestrował na stokach Olympus Mons.
– To fakt. Dobrze przynajmniej, że ten... bóg... nas nie widział.
Rozmowa się urwała. Mahnmut zasłuchał się w szum fal rozbijanych dziobem feluki i łopotanie płótna. Siedząc na rejce, słyszał też ciche brzęczenie drgających na wietrze lin – i bardzo mu się ten dźwięk podobał. Tak jak podobało mu się niezbyt delikatne huśtanie halsującej feluki. Balansował swobodnie, trzymając się jedną ręką masztu, a drugą napiętej wanty. Znajdowali się już w najszerszej części doliny, na obszarze zwanym Melas Chasma. Na północ od nich rozpościerało się olbrzymie nibymorze Candor Chasma. Ryft miał w tej okolicy osiem kilometrów głębokości, na południu rysowały się jednak urwiste brzegi wysp – niektóre miały po kilkaset kilometrów długości i trzydzieści do czterdziestu szerokości.
– Może cię zobaczył i wezwał posiłki z Olympus Mons – powiedział Orphu.
Mahnmut odpowiedział radiowym równoważnikiem westchnienia.
– Ty niepoprawny optymisto.
– Realisto – poprawił go Orphu, ale dalej mówił śmiertelnie poważnym tonem: – Wiesz, Mahnmucie, że wkrótce będziesz musiał znów porozmawiać z małymi zielonymi ludzikami? Jest mnóstwo pytań, na które nie znamy odpowiedzi.
– Wiem – przytaknął Mahnmut. Na samą myśl robiło mu się słabo.
– Może powinniśmy wcześniej przesiąść się do balonu – zasugerował Orphu.
Mahnmut poświęcił kilka dni na przebudowę gondoli, korzystając z surowca oryginału i paru desek z mało istotnej grodzi feluki. Emzetele nie miały chyba nic przeciwko temu, żeby pożyczył od nich trochę drewna.
– Mimo wszystko wydaje mi się, że powinniśmy jeszcze trochę poczekać z tym lataniem. Nie wiemy nawet, jakich wiatrów spodziewać się w tym miesiącu. Kiedy wpadniemy w jakiś marsjański prąd strumieniowy, silniki manewrowe niewiele nam pomogą. Lepiej będzie podpłynąć jak najbliżej Olympusa.
– Zgoda – przytaknął Orphu po chwili wahania. – Ale i tak powinniśmy pogadać z emzetelami. Wydaje mi się, że nie porozumiewają się telepatycznie.
– Nie? – Mahnmut przeniósł wzrok na tłumek małych zielonych ludzików, które właśnie wstały od wioseł i sprawnie klarowały takielunek przedniego masztu. – Więc jak, u licha? Na pewno nie mają ust ani uszu. Nie nadają też fal radiowych, świetlnych ani mikrofal.
– Moja teoria jest następująca: informacja jest zakodowana w cząsteczkach tworzących ich ciała. Dlatego musisz zacisnąć dłoń na tym wewnętrznym organie. To coś w rodzaju centrali telegraficznej, a twoja ręka, w przeciwieństwie do innych manipulatorów, jest tworem organicznym. Żywe nanoautomaty przenikają w drodze osmozy do twojego krwiobiegu i dalej do mózgu, gdzie pomagają ci zrozumieć treść, którą same niosą.
– A jak emzetele porozumiewają się między sobą? – spytał z powątpiewaniem Mahnmut. Teoria telepatyczna bardziej mu się podobała.
– Tak samo. Przez dotyk. Mają półprzepuszczalną skórę. Podejrzewam, że wymiana informacji następuje przy każdym, nawet przypadkowym, kontakcie.
– No nie wiem... Załoga feluki wiedziała o nas wszystko, pamiętasz? Znali nawet nasz cel podróży. Można by pomyśleć, że wiadomość o naszym przybyciu została rozgłoszona wszem wobec w łączącej je sieci telepatycznej.
– Rzeczywiście, też odniosłem takie wrażenie. Ale przeciw teorii telepatycznej przemawiają dwa fakty. Po pierwsze, ani ludzka, ani morawiecka nauka nie znalazła żadnych naukowych podstaw telepatii. Po drugie, brzytwa Ockhama podpowiada, że emzetele z załogi mogły dowiedzieć się o nas podczas kontaktu z tymi, które spotkaliśmy po lądowaniu.
– Nanopakiety danych przenoszone w krwiobiegu, tak? – Mahnmut nie krył swojego sceptycyzmu. – Tak czy inaczej, jeden z tych maluchów musi zginąć, jeśli zacznę zadawać pytania.
– To przykre, ale nieuniknione.
Orphu nie przytaczał już drugi raz argumentów przemawiających za tym, że świadomość pojedynczego emzetela można zapewne porównać ze świadomością ludzkich komórek naskórka.
Kilka małych zielonych ludzików wdrapało się na maszt obok Mahnmuta. Z iście akrobatyczną wprawą i zwinnością rozwiązały i rozwinęły żagiel. Mijając morawca, kiwały przyjaźnie głowami.
– Chyba jeszcze z tym poczekam. Na południu widzę jakąś ogromną, rudobrunatną chmurę. Idzie burza. W takiej chwili każda para rąk się przyda.
Trojanie masakrują Greków. Studenci, których uczyłem w swoim poprzednim życiu, powiedzieliby pewnie, że ich „dziesiątkują”, używając tego określenia jako synonimu totalnej zagłady, na modłę niedouczonych dziennikarzy prasowych i analfabetów rządzących telewizją na przełomie XX i XXI wieku. Ponieważ jednak „dziesiątkowanie” ma precyzyjny kontekst historyczny – kiedy Rzymianie chcieli ukarać zbuntowaną wioskę, mordowali co dziesiątego z jej mieszkańców – i oznaczałoby zaledwie dziesięć procent ofiar śmiertelnych, trzeba uczciwie powiedzieć, że to, co robią Trojanie, zasługuje na inną nazwę. Oni naprawdę masakrują Greków.
Postawiwszy bogom ultimatum, Zeus teleportuje się w złotym rydwanie na szczyt Idy, najwyższej góry w okolicy Ilionu, z której dobrze widać miasto i pole bitwy. Tam sadowi się na tronie i podziwia wysokie mury miejskie i setki achajskich okrętów, wyciągniętych na plażę lub zacumowanych niedaleko od brzegu. Pomniejsze bóstwa są zbyt wystraszone, żeby zstąpić na plac boju i wrócić do zabawy. Ojciec bogów na szalach złotej wagi waży losy zmagających się pod Ilionem śmiertelników: jeden ciężarek ma kształt trojańskiego kawalerzysty, drugi – achajskiego włócznika w pancerzu z brązu.
Zeus podnosi świętą wagę – i oto brązowy Achaj pikuje w dół. Dla Argiwów nastaje dzień zagłady. Figurka jeźdźca szybuje tymczasem pod niebo: fortuna sprzyja Trojanom. Zeus uśmiecha się, a ja z bliska widzę, że stary łotr dociska kciukiem achajską szalkę.
Trojanie wypadają z miasta jak rojące się szerszenie. Niebo jest zasnute szarymi, ciężkimi chmurami, które aż gotują się od przepełniającej je energii. Zeusowe pioruny biją raz po raz – za każdym razem trafiają nieomylnie w szeregi Argiwów i długowłosych Achajów. Mimo widocznych objawów niezadowolenia Zeusa Grecy prą naprzód. Cóż innego im pozostaje? Po równinie niesie się szczęk uderzających o siebie tarcz, zgrzyt włóczni o pancerze, dudnienie rydwanów, krzyki umierających, rżenie ranionych koni.
Od samego początku walka układa się niepomyślnie dla Achajów. Błyskawice zbierają krwawe żniwo; wojownicy w zbrojach pieką się żywcem jak kurczaki na rożnie. Hektor w szarży przypomina ucieleśniony żywioł. Spokojny człowiek, którego podziwiałem, kiedy stał na murach Ilionu z żoną i dzieckiem, zniknął bez śladu. Teraz widzę żądnego krwi barbarzyńcę, który ścina wrogów niczym źdźbła trawy i krzykiem zachęca swoich żołnierzy, by urządzili krwawą łaźnię. Jego podwładnym nie trzeba tego dwa razy powtarzać: z gardeł Trojan i ich sojuszników wydobywa się jeden wielki ryk. Suną naprzód niczym tsunami, które zagarnia wycofujących się Achajów wezbraną falą brązu i skóry.
Parys, któremu w nocy przyprawiłem rogi, a wcześniej przylepiłem etykietkę dandysa, opisując jego spotkanie z Hektorem, jedzie rydwanem obok brata. On też przypomina teraz demoniczną machinę do zabijania. Specjalizuje się w łucznictwie i dzisiaj jego długie strzały bezbłędnie trafiają w cel. Grecy padają z drzewcami pocisków sterczącymi z gardeł, serc, genitaliów i oczu. Żadna strzała nie chybia.
Hektor przerzyna się mieczem przez gniazda greckiego oporu; ścina głowy jak stokrotki na łące, bez cienia litości. Opętany żądzą mordu nie słyszy zresztą błagań o zmiłowanie. Kiedy mimo wszystko udaje się Achajom tu i ówdzie przegrupować i stawić zdecydowany opór trojańskiej nawale, błękitny piorun strzela z szarych chmur i eksploduje w samym środku grupy niczym ciśnięty z nieba kosmiczny granat. Grzmot, który przewala się nad równiną, zagłusza wrzaski konających.
Idomeneus i wielki król Agamemnon odcinają się Trojanom, ale w końcu podają tyły. Ajaksowie – Wielki i Mały – weterani tysiąca bitew, również tracą ducha i rzucają się do ucieczki. Odyseusz, choć „zahartowany w bojach”, dochodzi jednak do wniosku, że bardziej chwalebna będzie obrona wyciągniętych na brzeg okrętów; jak na kogoś, kto ma takie krótkie nóżki, biegnie całkiem szybko. Jedynie stary Nestor nie porzuca szyków i nie ucieka – ale tylko dlatego, że nowy mąż Heleny przestrzelił czaszkę lejcowemu jego rydwanu, a pozostałe konie w panice splątały wodze. Nestor przecina mieczem lejce i najwyraźniej zamierza pieszo ewakuować się z pola bitwy, lecz rydwan Hektora już zmierza w jego stronę. Otaczający Nestora żołnierze giną od strzał Parysa, uwolnione konie uciekają szybciej niż greccy herosi i Nestor zostaje sam w unieruchomionym pojeździe.
Kiedy Odyseusz mija go pędem, nie zaszczyciwszy nawet jednym spojrzeniem, Nestor wykrzykuje:
– Dokąd ci tak spieszno, synu Laertesa, przebiegły strategu...
Jego sarkazm pozostaje niedoceniony. Odyseusz, nie zwalniając, znika w chmurze kurzu.
Diomedes, który zawsze mniej bał się zranienia i śmierci niż posądzenia o tchórzostwo, zawraca i pcha rydwan w sam środek ciżby; chce zastąpić drogę Hektorowi i ocalić Nestora. Zgarnia tego drugiego do rydwanu jak wór z praniem, a jego stary woźnica ujmuje lejce oburącz, kierując się nie ku plaży, lecz prosto na Hektora. Z bliskiej odległości Diomedes rzuca włócznią. Opatrzone grotem ciężkie drzewce trafia jednak nie Hektora, lecz jego woźnicę, Eniopeusa, syna Tebeusa. Ciało woźnicy stacza się między zaskoczonych pieszych, niepilnowane konie wpadają w szał i sytuacja diametralnie się zmienia.
Czytałem o tym, że w bitwach często zdarzają się takie chwile, punkty zwrotne, w których szala zwycięstwa waha się i wszystko może się wydarzyć. Hektor próbuje zapanować nad końmi, towarzyszący mu Trojanie gubią się i łamią szyk, a Grecy dostrzegają swoją szansę i rzucają się w lukę w ich szeregach, na pomoc Diomedesowi i staremu Nestorowi. Na krótko udaje im się odzyskać przewagę: z bojowym okrzykiem wyrzynają awangardę trojańskiego natarcia.
I wtedy Zeus ponownie wtrąca się do walki. Słychać grzmot. Piorun uderza w ziemię, rozdziera ją na pół, konie znikają w błysku światła, w powietrzu czuć siarkę i odór przypalonych kopyt. Achajskie rydwany, które znalazły się najbliżej Diomedesa i Nestora, eksplodują; w powietrze lecą kawałki końskich ciał i zwłoki ludzi. Brąz się topi, obite skórą tarcze stają w płomieniach. Nawet taki tępak jak Diomedes musi zrozumieć, że Zeus nie jest dziś dla Greków łaskawy.
Nestor próbuje zawrócić przerażone konie, ale te nie chcą go słuchać. Samotny rydwan – reszta ocalałych achajskich pojazdów zawróciła – pędzi, podskakując na nierównościach gruntu, prosto na spotkanie z dziesięcioma tysiącami rozwścieczonych Trojan.
– Szybko, Diomedesie! Weź lejce i pomóż mi zawrócić konie! W taki dzień jak dziś dalsza walka to pewna śmierć!
Diomedes przejmuje wodze, ale bynajmniej nie próbuje zawracać.
– Posłuchaj, stary żołnierzu. Jeżeli teraz ucieknę, Hektor będzie się przechwalał, że przed nim zwiałem. „Diomedes umknął pod osłonę okrętów”, powie. „To ja go przepędziłem”.
Nestor łapie go za gardło i zaciska palce.
– Co ty, kurwa, dziecko jesteś?! Albo zawrócisz ten pierdolony rydwan, albo na popołudniową herbatkę w Troi Hektor pójdzie w epoletach z naszej skóry!
Mniej więcej tak właśnie mówi. Dzieli mnie od nich sto metrów, a nie jestem pewien, czy mikrofon kierunkowy dobrze działa. Poza tym morfowałem w greckiego piechociarza i uciekam razem z resztą, oglądając się na Diomedesa przez ramię. Strzały Parysa świszczą nam nad głową.
Diomedes przez dwie, trzy sekundy bije się z myślami, potem szarpie lejce, wstrzymuje konie i zawraca w stronę okrętów.
– Ha! – Okrzyk Hektora wznosi się ponad ogólny tumult. Jego rydwan ma już nowego woźnicę, Archeptolemosa, przystojnego syna Ifitosa. Pędzą za Diomedesem na złamanie karku. Hektor jest pełen zapału; widać, że lubi ten sport. – Ha! Uciekasz, Diomedesie! Ty tchórzu! Ty strachliwa dziewko! Brokatowa laleczko! Ty zajęczy wypierdku!
Diomedes odwraca się do niego, ale to Nestor powozi, zresztą konie same zorientowały się, gdzie będzie najbezpieczniej. Rydwan podskakuje na kamieniach i w koleinach, roztrąca pierzchających Greków i mknie na spokojną plażę. Diomedes musiałby zeskoczyć z pojazdu i przedrzeć się przez idące w setki żołnierzy szeregi wroga. Postanawia tego nie robić.
– Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny – powiedziała rano Helena.
Przepytywała mnie z Iliady, chociaż moją wiedzę wolała traktować jako przejaw zdolności proroczych, i kazała mi znaleźć sedno wydarzeń, wyróżniony fakt w trwającej od dziesięciu lat wojnie, zdarzenie, od którego wszystko zależy. Oś przeznaczenia, można by powiedzieć.
Starałem się udzielać wymijających odpowiedzi, skierować jej uwagę na seks, ale jej prośba od rana nie dawała mi spokoju.
Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny.
Postawiłbym cały mój autorytet jako znawcy Homera na to, że kluczowe wydarzenie całej wojny zbliża się wielkimi krokami. Poselstwo do Achillesa.
Na razie wydarzenia z grubsza odpowiadały treści epopei – nawet fakt, że rany chwilowo wyłączyły z walki Afrodytę i Aresa. Zeus ogłosił nowe prawo i stanął po stronie Trojan. Nie zamierzam bez potrzeby tekować się znowu na Olimp, ale założę się, że i tam sytuacja rozwija się zgodnie z relacją Homera: królowa Hera wścieka się, że Argiwowie dostają w skórę i próbuje namówić Posejdona, żeby interweniował w jej imieniu, ale bóg mórz jest zszokowany tą propozycją; nie chce sprzeciwiać się Zeusowi. Później, po południu, kiedy Grecy naprawdę zostaną zepchnięci do defensywy, Atena rozbierze się, włoży najlepszy pancerz z błyszczącym kirysem – przyznam, że dla takiego widoku chyba warto by było wrócić na Olimp – ale zostanie powstrzymana przez Irydę, która w zwięzłych słowach przekaże jej wolę Zeusa:
– Jeżeli ty, moja modrooka córko, sprzymierzysz się z Herą i razem wystąpicie zbrojnie przeciwko mnie, najpierw zabiję rumaki zaprzężone do waszego rydwanu. Potem strącę was z niego, zniszczę go i okaleczę was piorunami tak okrutnie, że zielone robaki w kadziach regeneracyjnych będą miały z wami huk roboty. Dziesięć lat upłynie, zanim znów wyjrzycie na świat.
I Atena nie ruszy się z Olimpu. Grecy, którzy przeprowadzą kilkugodzinny, udany kontratak, koniec końców poniosą ciężkie straty i wycofają się do swoich fortyfikacji: do fosy, którą wykopali na plaży wkrótce po lądowaniu, i za ostrokół, wzmocniony ostatnio na rozkaz Agamemnona. Ale nawet ukryci za umocnieniami będą tak przerażeni, że stracą zapał do walki i będą głosować za powrotem do domu.
Agamemnon wyda ucztę dla dowódców, żeby obudzić w żołnierzach bojowego ducha. W tym czasie Hektor przygotuje wielotysięczną armię do ostatecznego natarcia; będą chcieli podpalić czarne achajskie okręty i raz na zawsze zakończyć wojnę. Tymczasem obecny na uczcie Nestor wytłumaczy Agamemnonowi, że jedyną nadzieją dla Greków jest dogadanie się z Achillesem.
Agamemnon zgodzi się zapłacić Achillesowi fortunę – i to niemałą: siedem ozdobnych trójnogów na kosze z węglem, dziesięć sztab złota, dwadzieścia błyszczących kotłów, tuzin rumaków, siedem pięknych kobiet... Nie pamiętam, jakie jeszcze cuda niewidy mu obieca. Najważniejszym darem będzie oczywiście Bryzeida, córka Bryzeusa, niewolnica, która stała się przyczyną całego sporu. Aby zadośćuczynienie było pełne, Agamemnon przysięgnie uroczyście, że ani razu nie spał z Bryzeidą. Na zakończenie hojnym gestem dorzuci siedem warownych miast greckich: Kardamylę, Enopę, Hirę, Anteę, Feraj, Epeję i Pedazos. Oczywiście nie posiada ich na własność ani nimi nie rządzi, rozdaje po prostu ziemie należące do sąsiadów, ale liczy się chyba przede wszystkim szczerość jego zamiarów.
Nie oferuje tylko jednego: przeprosin. Syn Atreusa jest wciąż zbyt dumny, żeby się przed kimś korzyć.
– Niech on pokłoni się mnie! – krzyknie za kilka godzin na Nestora, Odyseusza, Diomedesa i resztę wodzów. – Jestem królem ważniejszym od niego, człowiekiem starszym i znaczniejszym mężem.
Mimo jego arogancji Odyseusz i reszta znajdą wyjście z niezręcznej sytuacji. Dojdą do wniosku, że jeśli przekażą wiadomość o zwrocie Bryzeidy i reszcie cudownych darów, przeoczą zaś przypadkiem ten kawałek o „znaczniejszym mężu”, będzie szansa na powrót Achillesa do walki. Poselstwo przynajmniej daje nadzieję.
Tu jednak sprawy się komplikują. I tu właśnie zamierzam szukać swojej szansy.
Jako scholiasta dobrze wiem, że to poselstwo stanowi w Iliadzie punkt zwrotny. Wysłuchawszy emisariuszy Agamemnona, Achilles podejmie decyzję, która będzie praprzyczyną wszystkich późniejszych wydarzeń: śmierci Hektora, śmierci Achillesa i upadku Troi.
Nie jest to jednak wszystko takie proste. W opisie tej sceny Homer nader starannie dobiera słowa – można by powiedzieć, że nikt nigdy nie dorównał mu w tej sztuce. Mówi nam oto, że Nestor wyznaczy pięciu posłów: Fojniksa, Ajaksa Wielkiego, Odyseusza, Odiosa i Eurybatesa. Dwaj ostatni są zwykłymi heroldami, dodanymi dla zachowania zasad protokołu – nie wejdą do namiotu Achillesa razem z prawdziwymi posłańcami i nie wezmą udziału w późniejszej rozmowie.
Problem polega na tym, że obecność Fojniksa w tym towarzystwie jest co najmniej dziwna. Nie pojawił się wcześniej w poemacie. Jest raczej nauczycielem Myrmidonów i wasalem Achillesa niż wodzem. Nie bardzo wiadomo, dlaczego on akurat miałby przekonać swojego seniora. W dodatku kiedy posłowie ruszają w drogę i „idą brzegiem, szumnymi szturmowanym wały”, Homer pisze o nich w liczbie podwójnej, greckiej formie pośredniej między liczbą pojedynczą i mnogą, stosowanej w odniesieniu do dwóch osób (w tym wypadku do Ajaksa i Odyseusza). Używa również siedmiu innych słów, które w grece z jego epoki – a teraz także z mojej – stosuje się, mówiąc o dwóch, a nie trzech osobach.
Co się zatem dzieje z Fojniksem, kiedy emisariusze pokonują drogę z namiotu królewskiego do obozowiska Myrmidonów? Czyżby wcześniej udał się do Achillesa i teraz czekał w jego namiocie? To niezbyt sensowne wytłumaczenie.
Wielu znawców Homera, zarówno z moich czasów, jak i dawniejszych, uważało, że Fojniks został w sposób sztuczny wklejony do Iliady, dodany całe stulecia po powstaniu poematu. Taka teoria wyjaśnia wprawdzie użycie liczby podwójnej, ale nie tłumaczy, dlaczego właśnie on wygłasza u Achillesa najdłuższą przemowę i używa najbardziej złożonych argumentów. Jego kwestia jest tak skomplikowana i tak cudownie zbacza w dygresje, że na kilometr zalatuje prawdziwym Homerem.
Można by pomyśleć, że niewidomy poeta nie był pewien ani liczby emisariuszy, ani roli Fojniksa w dyskusji, która miała zadecydować o losie wszystkich uczestników wojny.
Mam kilka godzin, żeby to spokojnie przemyśleć.
„Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny”.
Od tych wydarzeń dzielą mnie jednak długie godziny. Na razie mamy popołudnie i Trojanie dotarli na skraj wykopanej przez Achajów fosy, Grecy zaś krzątają się jak mrówki za wałem z kamieni i zaostrzonych pali. Pod postacią achajskiego żołnierza przedzieram się w pobliże Agamemnona i słucham – najpierw jak pomstuje na swoich ludzi, potem jak błaga Zeusa o pomoc w tej czarnej godzinie.
– Wstyd! – wydziera się syn Atreusa na swoją ledwie żywą armię. Oczywiście słyszy go najwyżej co setny żołnierz, taka już natura starożytnej akustyki, ale Agamemnon ma potężne płuca, więc słychać go całkiem daleko. Zresztą ci, co stoją bliżej, przekazują jego słowa tym z tyłu. – Wstyd i hańba! Odziewacie się jak wielcy wojownicy, ale jesteście bandą blagierów! Obiecaliście spalić to miasto, potem obżarliście się mięsiwem po uszy, na mój koszt, ochlaliście winem, które kazałem dla was kupić i przywieźć, i co widzę?! Nędzną zbieraninę tchórzy! Przechwalaliście się, że każdy z was dostoi setce Trojan... Co tam, dwóm setkom! A teraz okazuje się, że nie potraficie sprostać jednemu Hektorowi! Lada chwila przywiedzie tu swoją zgraję, wypatroszy i spali nasze okręty, a moja armia mocnych w gębie... bohaterów... – Agamemnon wymawia to słowo z taką pogardą, jakby spluwał – ucieknie do domów, żon i dzieci! I to znów za moje pieniądze!
Odwraca się tyłem do żołnierzy i wznosi ręce ku stokom widocznej na południu Idy, skąd nadciągnęła burza z piorunami.
– Ojcze Zeusie! Dlaczego w tak okrutny sposób ranisz moją dumę? Czym cię uraziłem? Ani razu, przysięgam, ani razu nie minąłem obojętnie twojej świątyni, nawet kiedyśmy płynęliśmy po morzach. Zawsze zatrzymywałem się i paliłem na ołtarzach tłuszcz i udźce wołowe, a wszystko na twoją chwałę! Nasze modlitwy były proste: chcieliśmy zrównać Ilion z ziemią, zabić jego bohaterów, zgwałcić kobiety i zniewolić mieszkańców. Czy naprawdę prosiliśmy o tak wiele? Spełnij, ojcze, moją pokorną prośbę: pozwól moim ludziom ujść z życiem. O więcej nie proszę. Niech Trojanie Hektora nie znęcają się nad nami, jakbyśmy byli stadem jucznych mułów!
Zdarzało mi się słyszeć lepsze przemowy Agamemnona – rany, wszystkie jego mowy były lepsze i rozumiem, dlaczego Homer postanowił przepisać tę tyradę po swojemu – ale w tej samej chwili jesteśmy świadkami cudu. A w każdym razie wydarzenia, które Achajowie biorą za cud.
Z południa nadlatuje olbrzymi orzeł, trzymający w szponach żywą łanię.
Armia, która przed chwilą parła w stronę okrętów i bezpiecznego morza i niemal w przelocie wysłuchała przemowy Agamemnona, nagle nieruchomieje.
Orzeł zatacza krąg, zniża lot i z wysokości trzydziestu metrów zrzuca wierzgające zwierzę na piaszczysty pagórek przed ołtarzem, który Achajowie po lądowaniu wybudowali na cześć Zeusa.
To przesądza sprawę. Piętnaście sekund upływa w ciszy, a potem rozlega się wściekły ryk – ryk tłumu, który dziesięć minut temu zmuszono do odwrotu, ale który teraz na powrót zmienił się w armię, za sprawą ewidentnego omenu, znaku przebaczenia i błogosławieństwa ze strony Zeusa. Bez dalszego namysłu pięćdziesiąt tysięcy Achajów, Argiwów i ich sprzymierzeńców formuje szyki, zaprzęga konie do rydwanów, wyprowadza pojazdy po ziemnych groblach spinających brzegi fosy – i wraca do boju.
Nastaje godzina łucznika.
Mimo że kontratak prowadzi Diomedes, za którym podążają dwaj Atrydzi i obaj Ajaksowie, i mimo że cała piątka mocno daje się Trojanom we znaki, ciskając włócznie i siekąc mieczami, pierwsze skrzypce w starciu gra achajski łucznik imieniem Teukros, nieślubny syn Telamona, przyrodni brat Ajaksa Wielkiego.
Od dawna cieszy się doskonałą opinią, sam widziałem, jak przez te lata ustrzelił dziesiątki Trojan, ale dziś naprawdę jest jego wielki dzień. Wypracowali z Ajaksem skuteczną taktykę. Teukros chowa się za szeroką i grubą jak ściana tarczą brata (Ajaks Wielki używa dużej, prostokątnej pawęży, chociaż zdaniem historyków takich tarcz nie stosowano jeszcze w czasach wojny trojańskiej). Kiedy Ajaks na chwilę ją podnosi, Teukros strzela z łuku do stojących sześćdziesiąt metrów dalej Trojan. Żadna strzała nie chybia celu.
Najpierw Teukros zabija Orsylochusa: opatrzony zadziorami grot więźnie w sercu niskiego Trojanina. Ofelestes pada następny: strzała trafia go w oko, gdy ponad skrajem tarczy próbuje zerknąć na pole bitwy. Dwie szybkie, perfekcyjne strzały kładą trupem Daetora i Chromiusa. Trojanie odpowiadają strzałami z łuków i miotanymi włóczniami, próbując dosięgnąć świetnego łucznika, ale Ajaks skutecznie osłania siebie i jego olbrzymią pawężą.
Kiedy trojańska obrona słabnie, Ajaks podnosi tarczę i Teukros trafia Likofontesa, księcia odległego miasta; nie zabija go jednak, lecz tylko rani. Kiedy jeden z jego kapitanów rzuca mu się na pomoc, Teukros dobija księcia strzałem w wątrobę.
Następny ginie Amopaon, syn Polimeona: brzechwa sterczy mu z przebitego na wylot gardła, krew tryska półtorametrową fontanną, kiedy Amopaon jeszcze próbuje wstać. Jest silny, ale nie może się dźwignąć. Wykrwawia się w niecałą minutę, wstrząsają nim śmiertelne drgawki, kończyny wiotczeją. Słychać triumfalne okrzyki Achajów. Znam Amopaona – a właściwie znałem. Często jadał w restauracyjce, w której lubiliśmy przesiadywać z Nightenhelserem; wielokrotnie rozmawialiśmy na różne błahe tematy. Powiedział mi kiedyś, że jego ojciec, Polimeon, znał Odyseusza jeszcze z lepszych, bardziej pokojowych czasów. Pewnego razu wziął udział w organizowanym na Itace hucznym polowaniu. Zabił wtedy dzika, który boleśnie poharatał Odyseuszowi nogę i byłby go zabił, gdyby rzucona przez Polimeona włócznia chybiła. Podobno Odyseusz do dziś ma na nodze bliznę.
Ajaks kuca, zasłaniając się tarczą jak dachem; groty trojańskich strzał grzechocą na niej jak grad. Kiedy Ajaks wstaje i podnosi tarczę, Teukros zabija znajdującego się osiemdziesiąt metrów przed nim Melanippusa. Strzała przebija mu genitalia i wychodzi odbytem. Towarzysze Melanippusa rozstępują się i krzywią z niesmakiem, kiedy ten umiera w drgawkach. Achajowie znowu wiwatują.
Agamemnon wychyla się z rydwanu i zachęca Teukrosa do dalszych celnych strzałów; obiecuje mu do wyboru ozdobne trójnogi albo parę rączych wierzchowców (o ile, zastrzega się, Zeus i Atena pozwolą mu splądrować trojański skarbiec), a na dokładkę dorzuca piękną trojańską nałożnicę, może nawet Andromache, żonę Hektora.
Propozycja króla złości znakomitego łucznika.
– Synu Atreusa! Czy myślisz, że nie dość się staram i zacznę lepiej strzelać, jeśli zachęcisz mnie obietnicą łupów? Strzelam najszybciej i najcelniej jak potrafię. Osiem strzał, osiem trupów.
– Strzelaj do Hektora! – woła Agamemnon.
– Przecież strzelam do Hektora! Cały czas w niego celuję, tylko nie mogę skurczybyka trafić!
Agamemnon milknie.
Za to Hektor, jak gdyby w odpowiedzi na tę prowokację, podrywa konie do biegu i przejeżdża rydwanem wzdłuż trojańskich szyków, żeby poderwać do walki żołnierzy przestraszonych celnością greckiego łucznika.
Ajaks nie musi tym razem podnosić tarczy, bo Teukros wstaje, napina łuk do granic możliwości, mierzy w Hektora i puszcza cięciwę.
Strzała o szerokość dłoni mija serce Hektora i trafia innego z synów Priama, Gorgitiona, który wychyla się z szeregu za rydwanem. Staje jak wryty, spogląda ogłupiały na sterczące mu z piersi drzewce, jakby padł ofiarą niewybrednego koszarowego żartu, a potem głowa w masywnym hełmie zaczyna mu nagle ciążyć, opada bezwładnie na ramię. Gorgition pada martwy na czerwony od krwi piasek.
– Psiakrew! – klnie Teukros i znowu mierzy.
Hektor jest najbliżej, w dodatku pędzi prosto na niego, wystawiając na strzał szeroką pierś.
Ale ta strzała wbija się w pierś Archeptolemosa, woźnicy jego rydwanu. Konie, mimo że oswojone z bitewnym zgiełkiem, stają dęba, kiedy krew Archeptolemosa tryska im na grzbiety. Woźnica spada z rydwanu na miękką ziemię.
Hektor chwyta lejce.
– Kebriones! – woła, wzywając kolejnego z nieślubnych synów płodnego Priama, aby powoził jego rydwanem.
Kebriones zajmuje jego miejsce, Hektor zaś – wściekły i rozżalony po śmierci wiernego Archeptolemosa – zeskakuje z pojazdu. Wpada biegiem na odsłonięty pas ziemi niczyjej, nie bacząc nawet, że staje się łatwym celem dla Teukrosa, i podnosi z ziemi wielki kamień.
Jakby zapomniał o taktycznej finezji, którą tak się chełpił. Jakby odezwał się w nim pierwotny instynkt potomka jaskiniowców. Hektor bierze potężny zamach lewą ręką. Wygląda teraz wypisz, wymaluj jak Sandy Koufax [legendarny amerykański bejsbolista, jeden z najlepszych miotaczy w historii tego sportu; rzucał lewą ręką.] szykujący się do mistrzowskiego rzutu. Nie zauważyłem wcześniej, że jest oburęczny.
Teukros dostrzega swoją szansę. Wyciąga z kołczana strzałę i napina łuk, mierząc prosto w serce Hektora; przekonany, że zdąży strzelić – może nawet ze dwa razy – zanim tamten rzuci kamieniem.
Myli się. Hektor ciska kamień mocno, płasko i celnie.
Pocisk trafia Teukrosa w obojczyk u nasady szyi. Łamią się kości, pękają ścięgna, ręka Teukrosa wiotczeje, cięciwa pęka, strzała wbija się w ziemię między obutymi w sandały stopami strzelca.
Hektor rzuca się naprzód, roztrącając Achajów jak wiatr plewy. Trojanie zasypują leżącego Teukrosa gradem strzał, ale Ajaks nie zostawia brata na pastwę losu: osłania go pawężą i czeka, aż inni Grecy odeprą szarżę przeciwnika. Krzykiem (który brzmi jak najprawdziwszy grzmot) wzywa Mekisteusa i Alastora, którzy znoszą półprzytomnego, jęczącego z bólu łucznika na tyły achajskich szyków, przez groblę na fosie, na względnie bezpieczną plażę. Kładą go w cieniu pustych okrętów.
Ale pięć minut sławy Teukrosa minęło bezpowrotnie.
Teraz sprawy szybko przybierają niekorzystny dla Greków obrót. Dla Hektora fakt, że nadal żyje, jest wyraźnym znakiem miłości i przychylności Zeusa. Prowadzi natarcie Trojan, którzy jak fale uderzają w zniechęconych, podupadłych na duchu Achajów.
Agamemnon, Menelaos i inni wodzowie, którzy przed kilkoma godzinami z entuzjazmem powiedli żołnierzy do boju, dostają niezły wycisk. Odparci na plażę Achajowie pogrążeni są w takim chaosie, że w pierwszej chwili zapominają nawet o obsadzeniu palisady. Tylko szybki zachód słońca powstrzymuje Trojan przed zepchnięciem wroga do morza i spaleniem jego okrętów.
Grecy bez ładu i składu kotłują się na brzegu; niektórzy szykują już okręty do rejsu powrotnego, inni, w szoku, siedzą otępiali i gapią się w przestrzeń. Tymczasem Hektor znów odprawia te swoje czary jak z Henryka V: niezmordowanie krąży wśród Trojan, namawia ich, żeby skoro świt natarli na nieprzyjaciela, nie dali mu wytchnąć i urządzili rzeź; wysyła ludzi do miasta po bydło na kolację i na ofiarę; rozdziela racje zaprawionego miodem wina; posyła po wozy ze świeżym pieczywem – Trojanie rzucają się na nie z takim animuszem, jakby napadli na tabor samego Agamemnona; każe rozpalić setki ognisk na granicy achajskich fortyfikacji, żeby zastraszyć Greków i nie dać im spokojnie spać.
Zakładam Hełm Hadesa i idę się przejść po trojańskim obozie.
– Jutro wypatroszę Diomedesa żywcem jak rzucającą się rybę, i to na oczach jego żołnierzy! – zapowiada Hektor. Wszyscy wiwatują. – Zrobiłbym to dziś, gdyby nie uciekł. Włócznią złamię mu kręgosłup, a głowę łajdaka zatkniemy na murach nad Bramą Skajską!
Trojanie odpowiadają rykiem radości. Iskry z ognisk tryskają pod niebo, ku płonącym zimnym ogniem gwiazdom. Niewidzialny dla ludzi i bogów wracam na drugą stronę fosy, przechodzę przez labirynt zaostrzonych pali i zanurzam się w zniechęconą grecką ciżbę.
Nastała dla mnie pora ostatecznych rozstrzygnięć. Agamemnon zwołał już naradę i wodzowie dyskutują o tym, co należy zrobić: uciekać – czy paktować z Achillesem.
Nie ma dla mnie odwrotu. Morfuję w Fojniksa, wiernego nauczyciela Myrmidonów i przyjaciela Achillesa, i po stygnącym piasku idę do królewskiego namiotu, żeby wziąć udział w naradzie.
„Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny”.
Savi leciała nad oceanem wzdłuż Bruzdy Atlantyckiej, od czasu do czasu zagłębiając się w nią i omijając stożki prądowe, łączące ściany bruzdy jak przezroczyste rury w długim zielonym korytarzu.
Z tyłu i na lewo od niej leżał Daeman, który po prawej stronie miał zajmującego sąsiednią leżankę Harmana. Widząc jego zacięty wyraz twarzy, nie mógł zapomnieć o trzech pozostałych miejscach w soniku, w tej chwili pustych. Wrócił pamięcią do wydarzeń z ostatnich dwudziestu czterech godzin.
Kiedy odlatywali z lasu olbrzymich drzew, Harman i Ada wyglądali na zagniewanych. Daeman przyjął ten fakt z zadowoleniem. Nie wiedział, naturalnie, o co się pokłócili, ale było widać, że z wycieczki do lasu wrócili w paskudnych nastrojach: Ada udawała opanowaną, ale w środku wszystko się w niej gotowało, Harman zaś sprawiał wrażenie zagubionego. Ale kiedy udali się do Ardis, wydarzenia, które tam zaszły, sprawiły, że sprzeczka Harmana i Ady nagle stała się jednym z wielu zmartwień Daemana (który tymczasem utwierdził się w zamiarze uczestniczenia w tym idiotycznym przedsięwzięciu) – i to wcale nie największym.
Przylecieli na miejsce pod wieczór. Posiadłość widziana z powietrza wyglądała – zdaniem Daemana – zupełnie inaczej niż z ziemi, chociaż ogólny rozkład terenu się nie zmienił, a wzgórza, las, łąki i rzeka były na swoich miejscach. Gdy tylko pomyślał o pikniku nad rzeką i tym głupim pokazie odlewania metalu, natychmiast przypominał mu się atak dinozaura i serce podchodziło mu do gardła.
– Pod koniec zapomnianej ery te okolice nosiły nazwę Ohio – powiedziała Savi, sprowadzając sonik niżej. – Tak mi się wydaje.
– Myślałem, że tu była Ameryka Północna – zauważył Harman.
– Tak, też. Wtedy mieli po kilka nazw dla każdego miejsca.
Wylądowali jakieś trzysta metrów od dworu Ardis, na łące ciągnącej się na północ od linii drzew. Daemanowi nadal spieszyło się do łazienki, ale nie zamierzał maszerować taki kawał piechotą. Przecież gdzieś w pobliżu mogły się czaić dinozaury!
– Tu jest bezpiecznie – mruknęła oschle Ada, widząc jego wahanie. – Wojniksy patrolują teren w promieniu pięciu kilometrów od domu.
– A jak daleko odbywał się ten piknik, na którym Hannah bawiła się ciekłym metalem?
– Sześć kilometrów – odparła Hannah, stojąca obok Odyseusza, po drugiej stronie pojazdu.
Ada spojrzała na Savi.
– Na pewno nie chcesz wejść na chwilę do domu?
– Nie mogę. – Savi wyciągnęła rękę, którą Ada po chwili wahania uścisnęła. Daeman nigdy wcześniej nie widział, żeby kobiety podawały sobie ręce. – Zaczekam tu na powrót Harmana i Daemana.
– Ale ty zajrzysz na chwilę do dworu, prawda? – spytała Ada Harmana.
Spojrzeli sobie w oczy. Żadne nie spuściło wzroku.
– Na chwilę tak. Chcę się pożegnać.
– Moglibyśmy już ruszać? – zaproponował Daeman. Zdawał sobie sprawę, że jęczy żałośnie, ale miał to w nosie. Musiał iść i już.
Wszyscy poza Savi ruszyli przez sięgające im pasa morze traw w stronę widocznego w oddali dworu. Od czasu do czasu mijali pasące się krowy, które Daeman obchodził dużym łukiem; nie czuł się bezpiecznie w pobliżu dużych zwierząt. W pewnej chwili spomiędzy drzew wynurzył się wojniks.
– Najwyższy czas – burknął Daeman. – Kto to słyszał, żeby tak chodzić i chodzić? – Skinął na wojniksa. – Ej, ty! Przyprowadź dwa duże kabriolety, żebyśmy mogli zajechać pod dom.
O dziwo, wojniks zignorował wydane mu polecenie i cały czas zbliżał się do maszerującej grupki. Na widok bezokiego automatu Odyseusz odepchnął Hannah w bok.
– Jest po prostu zaciekawiony – próbowała tłumaczyć Ada, ale jakoś bez przekonania. – Pewnie nigdy...
Wojniks znajdował się półtora metra od Odyseusza, kiedy ten wyszarpnął miecz z pochwy, kciukiem włączył wibracje ostrza i ciął oburącz, na skos, przez rzekomo niezniszczalny korpus i lewe ramię. Wojniks znieruchomiał – był chyba nie mniej od pozostałej czwórki zaskoczony zachowaniem Odyseusza – a potem górna część jego ciała ześliznęła się z dolnej i spadła na ziemię. Ramiona zadrgały spazmatycznie. Dolna połowa stała jeszcze chwilę na nogach, ale potem zwaliła się z chrzęstem w wysoką trawę.
Przez dobrą minutę jedynym dźwiękiem był szelest poruszanych wiatrem traw. W końcu Harman przerwał milczenie:
– Dlaczego to zrobiłeś, do ciężkiej cholery?!
Na ziemi i źdźbłach pełno było niebieskiego, gęstego jak krew płynu. Odyseusz wskazał prawe ramię wojniksa i wytarł miecz o trawę.
– Wysunął ostrza bojowe.
Rzeczywiście. Stanąwszy nad resztkami wojniksa, musieli przyznać Odyseuszowi rację: obnażone ostrza, używane do obrony ludzi przed takimi zagrożeniami jak atak dinozaura, były wysunięte.
– Nie rozumiem... – odezwała się Ada.
– Nie poznał cię. – Hannah odsunęła się od brodatego bohatera. – Pewnie uznał cię za źródło zagrożenia.
– Nie – odparł krótko Odyseusz, chowając miecz.
Daeman z niemą fascynacją podziwiał przekrój wojniksa: miękkie, białe organy wewnętrzne, plątaninę niebieskich rurek, grudy czegoś, co wyglądało jak różowe winogrona... I ani śladu mechanizmu, który, jak zawsze sobie wyobrażał, powinien znajdować się w środku wojniksa. Szybkość i gwałtowność reakcji Odyseusza w połączeniu z widokiem biało-niebieskiej posoki przyprawiły go o zawroty głowy. Omal nie stracił kontroli nad zwieraczami.
– Chodźcie – powiedział i szybkim krokiem ruszył w stronę dworku.
Pozostali błędnie uznali jego słowa za wezwanie przywódcy – i poszli za nim.
Dopiero kiedy Daeman skorzystał z toalety, bez pośpiechu wykąpał się, ogolił, kazał pierwszemu napotkanemu służkowi przynieść świeże ubranie i zabłądził do kuchni w poszukiwaniu jakiejś przekąski, zdał sobie sprawę, że towarzyszenie Harmanowi i starej babie w ich ekspedycji byłoby skrajnym idiotyzmem. Po co mu to wszystko?
Dwór Ardis mimo nieobecności Ady – a może właśnie z jej powodu – był pełen znajomych, którzy wpadli z wizytą. Służki pilnowały, żeby niczego im nie zabrakło. Młodzi ludzie – w tym kilka pięknych kobiet, które Daeman znał z innych miejsc i innych imprez, ze swojego szczęśliwego życia przed Harmanem – bawili się na trawnikach i grali w gry towarzyskie. Wieczór był prześliczny, na ziemi słały się długie cienie, śmiech gości rozbrzmiewał w powietrzu jak dźwięk dzwoneczków. Służki podały kolację przy długim stole pod ogromnym wiązem.
Dotarło do niego, że mógłby zostać w Ardis, zjeść przyzwoitą kolację, wyspać się – albo, co byłoby jeszcze lepsze, wezwać wojniksa, kazać się zawieźć do faksowęzła i spędzić noc we własnym łóżku w Kraterze Paryskim, zjadłszy przedtem kolację przygotowaną przez matkę. Daeman tęsknił za matką. Od ponad dwóch dni nie miał z nią kontaktu. Zerknął na stojącego na podjeździe wojniksa i coś zakłuło go w piersi. Odyseusz nie miał prawa tak niszczyć automatu; zachował się jak ostatni dureń. Nie niszczyło się wojniksów, tak jak nie podpalało się bryczek ani nie rozbijało własnego domicylu. Przecież to bez sensu.
Tym bardziej powinien jak najszybciej pożegnać się z tymi ludźmi.
Wyszedł na podjazd. Zobaczył Adę i Harmana, dyskutujących o czymś cicho, lecz zapamiętale. Hannah przedstawiała Odyseusza pierwszym gościom. Wojniksy już się do niego nie zbliżały, ale trudno byłoby Daemanowi stwierdzić, czy dzieje się tak przypadkiem, czy celowo zachowują się w ten sposób. Czy one w ogóle mogły się ze sobą porozumiewać? W jaki sposób? Nigdy nie słyszał, żeby któryś wydawał jakieś dźwięki.
Skinął na najbliższego i kazał mu przyprowadzić kabriolet. Ada i Harman właśnie skończyli rozmowę: ona weszła do domu, on zaś obrócił się na pięcie i podszedł do Daemana. Miał tak zawziętą minę, że Daeman odruchowo cofnął się o krok.
– Lecisz z nami?
– Ja... eee... nie – wyjąkał Daeman.
Wojniks przyprowadził jednokołowy powóz. Słychać było buczenie żyroskopów, obicie kanapy lśniło łagodnie w wieczornym świetle. Harman odwrócił się bez słowa i ruszył na tyły dworku, w stronę sonika. Daeman wsiadł do pojazdu.
– Do portalu faksowego – powiedział i rozsiadł się wygodnie. Ruszyli po łukowatym podjeździe, biały żwirek zachrzęścił pod kołem. Jedna z dziewczyn – chyba miała na imię Oelleo – krzyknęła coś na pożegnanie. Kabriolet wytoczył się na drogę.
– Stój.
Wojniks posłusznie się zatrzymał, nie wypuszczając z rąk hołobli. Żyroskop mruczał miarowo.
Daeman odwrócił się, ale Harman zniknął już między drzewami. Bez szczególnego powodu próbował sobie przypomnieć, skąd zna Oelleo. Czy poznali się na przyjęciu w Bellinbadzie dwa lata temu? A może na czwartej dwudziestce u Verny, przed paroma miesiącami? Albo na którejś z nocnych imprez u niego, w Kraterze Paryskim?
Nie pamiętał. Spali ze sobą? Miał wrażenie, że widział ją nagą, ale niewykluczone, że to wspomnienie z imprezy basenowej albo z jakiegoś pokazu żywej sztuki, które ostatniej zimy były w modzie. Nie pamiętał, czy się z nią przespał. Tyle ich było...
Usiłował sobie przypomnieć drugą dwudziestkę Tobiego w Ułanbacie, przyjęcie sprzed zaledwie trzech dni. Obrazy były zamazane: śmiech, seks i drinki łączyły się płynnie z identycznymi wspomnieniami z innych imprez, przy innych faksowęzłach. Ale bez wysiłku wrócił pamięcią do Suchej Doliny na... Jak się to miejsce nazywało? Na Antarktydzie. Przypomniał sobie górę lodową, most Golden Gate nad Machu Picchu, nawet kretyński las sekwojowy... Te wspomnienia były wyraźne, ostre, niezatarte.
Wysiadł z kabrioletu i zaczął iść przez łąkę. To obłęd, pomyślał. Obłęd, obłęd, obłęd. Znalazłszy się w pół drogi do lasu, puścił się biegiem.
Zanim zdyszany i spocony dotarł na drugą stronę łąki, sonik zniknął. Pozostała po nim tylko wygnieciona trawa w miejscu lądowania.
– Niech to szlag – zaklął Daeman. Podniósł wzrok. Niebo było puste, jeśli nie liczyć obracających się pierścieni. – Niech to szlag!
Przysiadł ciężko na wilgotnym od mchu kamiennym murku. Za plecami miał zachodzące słońce. Nie bardzo wiedział czemu, ale chciało mu się płakać.
Nagle, tuż ponad wierzchołkami drzew na północy, pojawił się sonik, zanurkował i zawisł trzy metry nad ziemią.
– Pomyślałam, że możesz jeszcze zmienić zdanie – zawołała Savi. – Podwieźć cię?
Daeman wstał.
Polecieli na wschód, w ciemność. Na tej wysokości gwiazdy i pierścienie rzucały widzialną poświatę na chmury, rozświetlone od wewnątrz błyskawicami, które jak wstrząsane skurczami trzewia przenikały ich mlecznobiałe wnętrza. Zatrzymali się na wybrzeżu, w niewielkiej dolinie, i spędzili noc w dziwacznym domu na drzewie, złożonym z osobnych maleńkich domicylów, połączonych platformami i kręconymi schodami. Dom miał wprawdzie instalację hydrauliczną, ale brakowało służków i wojniksów. W pobliżu nie było innych ludzkich osiedli.
– Dużo masz takich kryjówek? – zapytał Harman.
– Sporo – przyznała Savi. – Nie zapominaj, że poza okolicami trzystu faksowęzłów Ziemia jest praktycznie pusta. A przynajmniej niezamieszkana przez ludzi. Mam wiele ulubionych zakątków.
Siedzieli na zewnątrz, w jadalni urządzonej na platformie w połowie wysokości drzewa. Niżej, w trawie migotały świetliki. Cała dolinka była pełna starych, ogromnych, pordzewiałych maszyn, teraz na wpół zarośniętych zielskiem. Blask pierścieni sączył się pomiędzy liśćmi i kładł łagodną poświatą na wysokich trawach. Burze, nad którymi lecieli, nie dotarły jeszcze tak daleko na wschód, noc była więc ciepła i pogodna. Brakowało służków, ale w domu były zamrażarki pełne jedzenia i pod kierunkiem Savi ugotowali makaron, mięso i ryby. Daeman zaczynał się pomału oswajać z tą dziwaczną ideą, że człowiek sam przygotowuje sobie posiłki.
– Wiesz, dlaczego postludzie opuścili Ziemię i więcej na nią nie wrócili? – spytał nieoczekiwanie Harman.
Daemanowi przypomniała się niezwykła cyfrowa wizja świata, której doświadczył w sekwojowym lesie. Na samo wspomnienie zrobiło mu się niedobrze.
– Tak mi się wydaje – odparła Savi.
– Powiesz nam?
– Nie teraz.
Savi wstała i po kręconych schodkach weszła do zawieszonego dziesięć metrów wyżej oświetlonego domicylu.
Harman z Daemanem spojrzeli po sobie, ale jeden nie miał drugiemu nic do powiedzenia, więc po chwili też udali się na spoczynek.
Przelecieli nad Atlantykiem wzdłuż bruzdy, z dużą szybkością. W pobliżu lądu skręcili na południe i skierowali się równolegle do dziwacznego tworu, który Savi nazwała Dłońmi Herkulesa.
– Niesamowite... – przyznał Harman, prawie klęknąwszy na leżance, żeby móc swobodnie patrzeć w lewo.
Daeman musiał mu przyznać rację. Między olbrzymią, grubo ciosaną skałą na południu, którą Savi nazywała Gibraltarem, i drugą, niższą, położoną piętnaście kilometrów na południe od niej, znajdowała się granica oceanu. Wlot znajdującego się za nimi basenu blokowały olbrzymie złote dłonie, wyrastające z morskiego dna. Miały ponad sto pięćdziesiąt metrów wysokości i rozczapierzonymi palcami powstrzymywały wody Atlantyku przed wtargnięciem do suchego Basenu Śródziemnego, który niczym głęboka dolina niknął na wschodzie w chmurach i mgle.
– Po co te ręce? – zapytał Daeman, kiedy znalazłszy się na południowym skraju Basenu, ponownie skierowali się na wschód. – Dlaczego postludzie nie zastosowali po prostu pól siłowych, tak jak w bruździe?
Stara kobieta pokręciła głową.
– Dłonie Herkulesa były tutaj, zanim się urodziłam. Postludzie nie powiedzieli nam, dlaczego załatwili to akurat w taki sposób. Osobiście podejrzewam, że taki mieli kaprys.
– Kaprys... – powtórzył zaniepokojony Harman.
– Nie moglibyśmy po prostu wlecieć w głąb Basenu? – zdziwił się Daeman.
– Nie. Sonik spadłby jak kamień.
Całe popołudnie lecieli nad mokradłami, jeziorami, lasami paprociowymi i szerokimi rzekami przecinającymi obszar, który zdaniem Savi nosił nazwę Sahary Północnej. Podmokłe tereny wkrótce jednak obeschły, ziemia stała się twardsza i bardziej skalista. Ogromne prążkowane zwierzęta – nie były to dinozaury, ale dorównywały im wielkością – całymi stadami przemierzały morza traw i kamieniste wyżyny.
– Co to za zwierzęta? – zainteresował się Daeman.
– Nie mam pojęcia – odparła Savi.
– Gdyby Odyseusz przyleciał tu z nami, na pewno chciałby na nie zapolować.
Savi tylko chrząknęła w odpowiedzi.
Pod wieczór zniżyli lot, zatoczyli koło nad niezwykłym, obwiedzionym murami miastem, położonym zaledwie czterdzieści kilometrów od brzegów Basenu Śródziemnego, i wylądowali na skalistej równinie na zachód od niego.
– Co to za miejsce? – Daeman nigdy nie widział tak starych murów ani domów. Nawet widziane ze sporej odległości, przyprawiały go o dreszcze.
– Jerozolima.
– Myślałem, że będziemy szukać statków kosmicznych w Basenie – zauważył Harman.
Savi wysiadła i przeciągnęła się. Zdaniem Daemana wyglądała na zmęczoną, ale chyba nie bez przyczyny: przez dwa dni pilotowała sonik tylko z przerwą na nocleg.
– Bo będziemy – przytaknęła. – Tutaj znajdziemy środek transportu. Poza tym chciałabym wam coś pokazać, kiedy zajdzie słońce.
Ta zapowiedź zabrzmiała dla Daemana cokolwiek złowrogo, ale ruszył za Savi i Harmanem po kamienistej ziemi czy może raczej po gruzach pradawnego przedmieścia, które z biegiem lat zmieniło się w równinę pokrytą tłuczonymi kamieniami wielkości rzecznych otoczaków. Podeszli bliżej i Savi przeprowadziła ich przez bramę w murze, cały czas gawędząc o jakichś duperelach. Powietrze było suche i coraz chłodniejsze, zachodzące słońce malowało mury intensywnymi, ciepłymi barwami.
– To jest Brama Jaffy – powiedziała, jakby dla Harmana i Daemana ten fakt mógł mieć jakieś znaczenie. – Ulica Dawida oddzielała dawniej dzielnicę ormiańską od chrześcijańskiej.
Harman spojrzał na Daemana; było widać, że nawet uczony staruszek, chełpiący się bezużyteczną umiejętnością czytania, pierwszy raz w życiu słyszał słowa „ormiański” i „chrześcijański”. Savi tymczasem bajdurzyła po swojemu, wskazując wśród ruin po lewej coś, co nazwała Bazyliką Grobu Świętego.
– Nie ma tu żadnych wojniksów ani służków? – zapytał w końcu Daeman.
– Teraz nie, ale kiedy Pinchas i Petra, moi przyjaciele, byli w Jerozolimie tuż przed ostatnim faksowaniem, tysiąc czterysta lat temu, przy Ścianie Zachodniej uaktywniły się nagle dziesiątki tysięcy wojniksów. Nie mam pojęcia dlaczego. – Savi zatrzymała się i spojrzała na swoich towarzyszy. – Wiecie chyba, że wojniksy wynurzyły się z obłoku chronoklastycznego dwieście lat przed ostatnim faksowaniem, ale były nieruchome? Stały bez ruchu, jak rdzewiejące żelazne posągi, i w niczym nie przypominały posłusznych służących, jakich dziś znacie. Nie zapominajcie o tym.
– Nie zapomnimy – zgodził się Harman z pobłażliwą nutą w głosie. Savi mówiła od rzeczy. – Powiedziałaś, że byłaś wtedy we wnętrzu góry lodowej, w okolicach Antarktydy. Skąd wiesz, co robili twoi przyjaciele i co się stało z wojniksami?
– Z zapisów bliskosieci, dalekosieci i wszechsieci.
Savi okręciła się na pięcie i ruszyła dalej.
Harman zerknął porozumiewawczo na Daemana, jakby chciał się z nim podzielić troską o bredzącą kobietę, lecz Daeman poczuł nagły przypływ... dumy? Poczucia wyższości?... kiedy zdał sobie sprawę, że dokładnie wie, co Savi ma na myśli, mówiąc o różnych sieciach. Wywołał na otwartej dłoni funkcję wyszukiwania, ale ekran lokalizatora był pusty. Korciło go, żeby sprawdzić, co się stanie, kiedy pomyśli o czterech niebieskich prostokątach, trzech czerwonych kółkach pod nimi i czterech zielonych trójkątach na samym dole, jak go uczyła Savi.
– Tutaj lepiej nie podłączać się do wszechsieci – ostrzegła go Savi, jakby czytając mu w myślach. – W lesie nagle dostrzegłeś złożoność interakcji energii i mikroklimatu, ale tu, w Jerozolimie, byłoby inaczej. Tu spadłoby na ciebie pięć tysięcy lat cierpień, terroru i okrutnego antysemityzmu.
– Antysemityzmu? – powtórzył Harman.
– Wrogości wobec Żydów.
Harman i Daeman spojrzeli po sobie z powątpiewaniem. Nie było w tym ani krzty sensu.
Daeman zaczynał żałować, że zmienił zdanie i wziął udział w wyprawie. Był głodny. Słońce zachodziło, a on nie wiedział nawet, gdzie przyjdzie mu spędzić noc. Podejrzewał jednak, że nie będzie to wygodna sypialnia.
– Chodźcie.
Minęli następny kwartał domów, przeszli przez kilka kamiennych portali i wąskim zaułkiem wyszli na plac, nad którym górowała wysoka, ślepa ściana.
– To ma być to miejsce, które chciałaś nam pokazać? – Daeman nie krył rozczarowania.
Znaleźli się w ślepej uliczce: placyk był ze wszystkich stron zamknięty niższymi i wyższymi murami, ścianami domów i tą jedną, wysoką ścianą z tajemniczą metalową konstrukcją na szczycie. Nie było jednak sposobu, by wdrapać się na górą i obejrzeć ją z bliska.
– Cierpliwości. – Savi spod zmrużonych powiek obserwowała zachodzące słońce. – Dziś jest Tisha b ‘Av. Tak jak w dniu ostatniego faksowania.
– Tisha b ‘Av? – Harman sprawiał wrażenie, jakby nużyło go już powtarzanie niezrozumiałych słów.
– Dziewiąty ava. Dzień płaczu. Pierwsza i druga świątynia zostały zniszczone dziewiątego ava. Wydaje mi się, że także w Tisha b ‘Av, w dniu ostatniego faksowania, wojniksy zbudowały tę bluźnierczą trzecią świątynię.
Savi wskazała widoczną ponad murami metalicznie połyskującą kopułę.
Nagle rozległ się grzmot, tak niski i głęboki, że Daemanowi zadźwięczały zęby, a w kościach poczuł wibracje. Obaj mężczyźni odruchowo się cofnęli. Powietrze zapachniało ozonem; było tak naelektryzowane, że włosy stanęły Daemanowi dęba i zafalowały jak kołysana wiatrem łąka. Rozległ się łoskot, głośniejszy niż grzmot pioruna. Z metalicznej kopuły wystrzeliła potężna błyskawica, dwudziestometrowej chyba szerokości. Błękitny słup przeciął wieczorne niebo, o włos mijając pierścień równikowy, niestrudzony w swych wiecznych obrotach.
Przez osiem marsjańskich dni i nocy sztorm burzył powierzchnię wody w dziesięciometrowe fale, a wiatr zawodził w takielunku i spychał felukę na zawietrzny brzeg, grożąc śmiercią wszystkim marynarzom, w tym także dwójce morawców.
Małe zielone ludziki znały się na żeglarskim fachu, ale w nocy przestawały działać, a teraz w dodatku wyłączały się także za dnia, gdy niesione wichurą tumany piasku przesłaniały słońce. Kiedy emzetele pochowały się pod pokładem i skuliły w swoich niszach, żeby kołysanie nie miotało nimi z burty na burtę, Mahnmut miał wrażenie, że prowadzi felukę widmo, jak u Brama Stokera w Drakuli, gdzie statek wchodzi do portu sterowany przez martwą załogę.
Żagle feluki nie były wykonane z płótna, lecz z lekkiego i odpornego na rozdarcie polimeru, ale wściekły wiatr z południowego wschodu, niosący drobne kamyki i ziarenka piasku, poszarpał je na strzępy. Na pokładzie przestało być bezpiecznie. Podczas jednego z krótkotrwałych przejaśnień dwadzieścia małych zielonych ludzików pomogło wypiłować w śródokręciu spory otwór i spuścić Orphu pod pokład, gdzie Mahnmut sporządził dla niego schron z drewna i brezentu. Sam czuł, że kiedy za długo siedzi na pokładzie, pył włazi mu we wszystkie stawy i przeguby, więc przy każdej okazji zaglądał do Orphu i sprawdzał, czy przyjaciel jest dobrze przywiązany. Feluka miotała się na boki i odchylała po czterdzieści stopni od pionu. Woda, zmieszana z czerwonym marsjańskim piaskiem i do złudzenia przypominająca krew, wciskała się do wnętrza kadłuba wszystkimi możliwymi szczelinami. Gdy tylko małe zielone ludziki ożywały, tuzin z nich zajmował się wypompowywaniem nadmiaru wody z zęzy i podpokładu. Nocą Mahnmut sam stawał przy pompie.
Dopóki nie stracili żagli, olinowania i dryfkotwy, wykorzystywali je najlepiej, jak mogli: pracowali do upadłego, ostro halsowali, nie bacząc na przewalające się przez dziób fale – wszystko po to, żeby wpłynąć w głąb śródlądowego morza, jak najdalej od wysokich na kilometr północnych urwisk; przez pierwsze dwa dni sztormu przebyli w ten sposób kilkaset kilometrów. Znajdowali się pomiędzy Coprates Chasma i wyspami Melas Chasma. Zalany wodą labirynt kanionów Candor Chasma rozciągał się gdzieś przed nimi, po prawej stronie.
Po dwóch dniach sztorm jeszcze się wzmógł, niebo ściemniało od piasku i emzetele pochowały się i powiązały pod pokładem. Jednego dnia zerwały się obie polimerowe dryfkotwy, dziobowa i rufowa, wleczone setki metrów pod dnem feluki. Mahnmut pamiętał, że na północy piętrzą się kilometrowe klify, a gdzieś wśród nich znajduje się wylot kompleksu Candor Chasma, ale ładunek elektrostatyczny tumanów piasku zakłócał pracę jego odbiornika nawigacyjnego. Od dwóch dni nie widział ani słońca, ani żadnej mniejszej gwiazdy. Równie dobrze mogli znajdować się pół godziny dryfu od skalnych ścian.
– Myślisz, że możemy zatonąć? – zapytał go Orphu czwartego dnia po południu.
– Mamy spore szanse – odparł Mahnmut. Nie chciał okłamywać przyjaciela, więc starał się nadać swej odpowiedzi jak najbardziej wieloznaczny charakter.
– Dałbyś radę płynąć po takim wzburzonym morzu? – Orphu najwyraźniej uznał, że „spore szanse” odnoszą się do prawdopodobieństwa zatonięcia.
– Po powierzchni nie, ale mógłbym płynąć pod wodą.
– Ja poszedłbym na dno jak kamień – zauważył z humorem Orphu. – Jak to mówiłeś? Jak głęboka jest ta część Valles Marineris?
– Nic nie mówiłem.
– No to powiedz teraz.
– Około siedmiu kilometrów. – Mahnmut zaledwie przed godziną dokonał pomiaru sonarem.
– Ciśnienie by cię zgniotło?
– Nie. Pracowałem na większych głębokościach. Jestem do tego przystosowany.
– A ja?
– No... Nie wiem.
Rzeczywiście, nie wiedział. Wiedział jednak, że Orphu został zaprojektowany w taki sposób, żeby bezpiecznie pracować w próżni i czasem zapuszczać się w górne warstwy powierzchni gazowego olbrzyma lub w głąb siarkowych oparów nad Io. Ciśnienie siedmiokilometrowego słupa słonej wody to zupełnie co innego. Najprawdopodobniej morze zmiażdżyłoby go do wielkości puszki od konserw, i to zanim zszedłby na trzy kilometry.
– A mamy szansę przybić do brzegu?
– Raczej nie. Urwiska, które widziałem, były gigantyczne, strome i odgrodzone od morza olbrzymimi głazami. Fale przyboju mają tam pewnie z pięćdziesiąt albo i sto metrów wysokości.
– To ciekawa wizja... Może emzetele mogłyby bezpiecznie wprowadzić nas do jakiegoś portu?
Mahnmut rozejrzał się po pogrążonym w półmroku dolnym pokładzie. Małe zielone ludziki leżały pochowane po kątach i przywiązane linami jak chlorofilowe laleczki. Ich zielone kończyny podrygiwały bezwładnie w rytm kołysania statku.
– Nie jestem pewien – odparł mętnie. Uznał, że sam ton głosu wystarczy, by oddać dręczące go wątpliwości.
– W takim razie będziesz nas musiał przez to przeprowadzić.
Mahnmut starał się jak wszyscy diabli. Piątego dnia, kiedy krwawy półmrok zasnuł niebo, wiatr skowyczał w potarganym takielunku, małe zielone ludziki leżały pod pokładem powiązane niczym chrust na opał, a podwójne koło sterowe na pokładzie rufowym zostało umocowane na stałe w pozycji „na wprost”, Mahnmut zwinął resztki żagli i wyjął dratwę oraz długie igły, których emzetele używały do szycia polimerowej tkaniny. Problem polegał na tym, że jemu przyszło szyć na feluce targanej sztormem i raz po raz zalewanej przez piętnastometrowe fale.
Najpierw sporządził prowizoryczną, niedużą dryfkotwę, przywiązał ją do liny kotwicznej i wyrzucił z przodu, żeby ustawić dziób statku na wiatr i odwrócić się od niewidocznych, lecz wiecznie groźnych skał. Zabierał się właśnie do zszywania głównego żagla, kiedy pękły biegnące pod pokładem liny sterowe. Feluka zadygotała, zachwiała się pod naporem czerwonej wody, odpadła od wiatru i odwróciła do niego tyłem, przyjmując na rufę uderzenia kolejnych fal. Tylko toporna dryfkotwa uratowała stateczek przed wywrotką. Mahnmut przeszedł na dziób, skąd – w chwili nagłego przejaśnienia, gdy czerwone chmury rozstąpiły się, a feluka znalazła akurat na grzbiecie fali – dostrzegł majaczące w tumanach piasku i bryzgach piany północne urwiska Valles Marineris. Jeżeli nie naprawi steru – i to szybko – najdalej za godzinę feluka roztrzaska się o skały.
Umocował linę do pokładu i zszedł po niej pod wodę, żeby sprawdzić, czy nie stracili steru. Płetwa sterowa była na miejscu; kołysała się bezwładnie. Wrócił po mokrej linie na górę, przeszedł przez śródokręcie, zjechał po drabinie pod pokład i odszukał awaryjną sterówkę – platformę, z której można było bezpośrednio obsługiwać liny steru, gdyby połączenie z kołem sterowym zostało uszkodzone. Znalazł dwie luźne liny i po następnej drabinie zszedł jeszcze głębiej, włączając po drodze lampy na piersi i barkach. Schował manipulatory, wysunął ostrza i przebił się przez pokład do miejsca, w którym – jak mu się wydawało – pękły liny. Nie wiedział, czy tak właśnie wyglądał ster na starożytnych ziemskich felukach (przypuszczał, że nie), tu jednak, na Marsie, feluką kierowało się z wysokiego mostka, z którego dwie konopne liny biegły wzdłuż burt, przechodziły przez system bloków i łączyły się w drewnianym szybie, którym schodziły do sterownicy. Podczas długich tygodni rejsu dokładnie obejrzał cały statek i nauczył się na pamięć układu takielunku, przebiegu lin i działania mechanizmów. Jeżeli jedna lub obie liny łączące koło ze sterem po prostu pękły, miał szansę związać zerwane końce, pod warunkiem że zdołałby ich dosięgnąć. Gdyby przetarły się na dole, przy samej sterownicy, gdzie nie sięgnąłby ręką, dla pasażerów statku nie byłoby ratunku. Czy udałoby mu się w ostatniej chwili zeskoczyć do wody, przepłynąć pod powierzchnią do stóp urwiska i znaleźć na mierzącym tysiąc kilometrów wybrzeżu Candor Chasma jakąś zaciszną zatoczkę, w której zdołałby wyjść na brzeg? Być może. Jedno było pewne: nie mógłby zabrać ze sobą Orphu z Io.
Przebił się do wnętrza szybu, podkręcił lampy i rozejrzał się. Nie dostrzegł ani śladu lin.
– Wszystko w porządku? – zainteresował się Orphu. Mahnmut aż podskoczył, słysząc w słuchawkach jego głos.
– Tak. Muszę naprawić ster, ale to drobiazg.
Są! Tylne kawałki pękniętych lin leżały sześć metrów od niego, w prowadnicy; przednie były z dziesięć metrów przed nim, od strony dziobu. Rozbił drewniane obudowy, wywlókł końcówki sznurów i ściągnął je na środek, wykorzystując każdy erg energii, jaki zdołał wydusić z baterii.
– Na pewno wszystko gra?
Mahnmut schował ostrza, wysunął wszystkie chwytne manipulatory i przestawił sterowanie silników na „superprecyzyjne”. Zaczął błyskawicznie splatać i wiązać liny, aż w snopach halogenowego światła, które jak noże cięły mrok pod pokładem, jego palce rozmyły się w metaliczną mgiełkę. Woda chlupotała mu za plecami i zalewała go od stóp do głów, gdy feluka najpierw wspinała się rufą na falę, a potem z zadartym dziobem zjeżdżała z jej przeciwległego zbocza. Mahnmut zapierał się nogami, przygotowywał na nadejście następnej fali i czekał, aż uderzy w rufę z hukiem i z impetem armatniego wystrzału. Zdawał sobie sprawę, że każda kolejna fala przybliża felukę do klifu.
– Oczywiście – zapewnił przyjaciela, niezmordowanie przebierając palcami. Splatał stalowe włókna biegnące wewnątrz konopnego oplotu i spawał je wbudowanymi w nadgarstki laserami niskiej mocy. – Po prostu jestem trochę zajęty.
– W takim razie odezwę się za chwilę – zaproponował Orphu.
– Dobrze. – Jeżeli nie odzyskamy sterowności, za pół godziny rozbijemy się na skałach, pomyślał Mahnmut. Powiem mu o tym za kwadrans. – Tak będzie najlepiej. Pogadamy.
Nie była to z pewnością „Mroczna Dama” – toporna feluka w ogóle nie miała nazwy – ale przynajmniej dało się nią znów pływać i sterować. Mahnmut stanął na pokładzie rufowym, zaparł się o deski i mocno chwycił koło sterowe. Smagane wichurą urwisko majaczyło niespełna kilometr przed dziobem, ale przynajmniej na obu masztach trzepotały zszyte w całość strzępy żagli. Liny trzymały, ster znowu działał. Mahnmut wyostrzył na wiatr i wywołał Orphu przez radio. Powiedział mu prawdę: zostało im pewnie mniej niż piętnaście minut, zanim niezgrabna krypa roztrzaska się o skały, ale przynajmniej robił co mógł, żeby ją zmusić do posłuszeństwa.
– Doceniam twoją szczerość – odparł Orphu. – Mogę ci jakoś pomóc?
Mahnmut zaparł się ze wszystkich sił o koło sterowe i skierował felukę dziobem do fali.
– Każda dobra rada się przyda.
Tumany piasku nie rzedły, wiatr nie słabł; olinowanie buczało, kawałki polimerowego płótna trzepotały głośno, dziób zniknął w ścianie białej piany, która zbryzgała stojącego dwadzieścia metrów dalej Mahnmuta.
– Znowu tutaj? Czego wam się zachciewa? Żebyśmy wszystko rzucili w diabły i statek poszedł na dno? Macie ochotę się utopić? [Ten i dalsze cytaty z Burzy Williama Szekspira w przekładzie S. Barańczaka.]
Chwilę trwało, zanim Mahnmut rozpoznał cytat. Kiedy łódź przewalała się przez szczyt następnej fali, obejrzał się przez ramię i dostrzegł, że urwiste skały kilometrowej wysokości są coraz bliżej. Przeniósł tekst Burzy do pamięci podręcznej i zawołał:
– A niechże cię zaraza! Udław się swoimi bluźnierstwami, niegodziwy psie!
– Tak? To zakasać rękawy i bierzcie się sami do roboty.
– Powieś się, kundlu jeden, sukinsynu, chamie wrzaskliwy! – Mahnmut usiłował przekrzyczeć wycie wiatru i łoskot fal, chociaż przez radio i bez tego byłby doskonale słyszalny. – Mniej się boimy utonąć niż ty.
– Kto jak kto, ale on nie utonie, choćby okręt był wątły jak łupina orzecha i dziurawy jak cieknąca dziewka... Mahnmucie? Co to właściwie jest „cieknąca dziewka”?
– Kobieta w czasie menstruacji – wyjaśnił Mahnmut. Ze wszystkich sił starał się skręcić ster w lewo. Naparł na koło całym ciężarem ciała. Tony wody zwaliły się na niego. Za plecami nie widział już skał, które zginęły wśród wysokich fal i w kłębach czerwonej piany, ale wyraźnie czuł, że tam są.
– O rety – mruknął Orphu. – Trochę to krępujące. Na czym stanąłem?
– Pod wiatr stanąć – podpowiedział mu Mahnmut.
– Pod wiatr stanąć, pod wiatr! Na pełne morze! Jak najdalej od brzegu!
– Wszystko na nic! – wyrecytował Mahnmut. – To już koniec! Módlmy się... Zaraz...
– Nie pamiętam żadnego „zaraz”.
– Zaraz, chwileczkę... Widzę lukę w klifie. Przerwę w skałach!
– Da się w nią wpłynąć?
– To może być wylot Candor Chasma, czyli akwenu większego niż Conamara Chaos na Europie!
– Nie pamiętam, jaki duży jest Conamara Chaos – przyznał Orphu.
– Większy od wszystkich Wielkich Jezior i Zatoki Hudsona razem wziętych. Candor Chasma to właściwie następne śródlądowe morze, rozszerzające się ku północy... Mielibyśmy tysiące kilometrów kwadratowych wolnej przestrzeni. Nie byłoby brzegu po zawietrznej!
– Czy to dobrze? – zapytał Orphu, najwyraźniej nie chcąc porzucać swoich pesymistycznych wizji.
– To nasza szansa. – Mahnmut wybrał szoty postrzępionego żagla. Odczekał, aż feluka wdrapie się na grzbiet następnej fali i mocno skręcił ster, z mozołem kładąc ją na prawą burtę. Szczelina w urwisku rosła w oczach. – To nasza szansa.
Sztorm skończył się ósmego dnia po południu. W jednej chwili chmury pyłu pędziły po niebie, wiatr wył potępieńczo, a morze pieniło się wściekle – a godzinę później spadł ostatni krwawy deszcz, błękitne niebo wypogodziło się, morze uspokoiło, a małe zielone ludziki obudziły się i wygramoliły na pokład jak stadko pokrzepionych drzemką dzieci.
Mahnmut był wykończony. Mimo systematycznego (niestety niezbyt obfitego) dopływu energii z przenośnych baterii słonecznych i sporadycznych zastrzyków prądu z akumulatorów, był wyczerpany organicznie, psychicznie, cybernetycznie i emocjonalnie.
Małe zielone ludziki nie mogły się nadziwić połatanym resztkom żagli, zreperowanemu sterowi i innym naprawom, które Mahnmutowi zajęły ostatnie trzy dni. Szybko jednak wzięły się do roboty, zaczęły osuszać zęzę, spłukiwać czystą wodą czerwony jak krew pokład, szyć żagle, uszczelniać zdeformowany kadłub i wypaczone grodzie, wzmacniać popękane maszty, rozplątywać liny – i żeglować. Mahnmut zszedł na śródokręcie, gdzie nadzorował wyciąganie Orphu z zalanej ładowni, pomógł umocować go na górze, a potem znalazł sobie ciepły, słoneczny skrawek pokładu, gdzie nikomu nie plątał się pod nogami. Wcisnął się między drewniane nadburcie i zwój liny, żeby uchronić się przed agorafobią, i pogrążył się w letargu. Kiedy zamknął oczy, ogromne fale przewalały mu się pod powiekami, pokład kołysał się na wszystkie strony, a wiatr wył ogłuszająco, chociaż jak okiem sięgnąć morze było spokojne. Uchylił powieki. Znów płynęli na południe, halsując pod łagodny, południowo-zachodni wiatr. Kierowali się w stronę przesmyku łączącego Candor Chasma z Valles Marineris, do miejsca nazwanego Melas Chasma. Mahnmut wyłączył wizję i zasnął.
Obudziło go dotknięcie w ramię. Małe zielone ludziki przechodziły koło niego rzędem, jeden za drugim, cała czterdziestka, i każdy przechodzący głaskał go po ramieniu. Mahnmut poinformował o tym Orphu, subwokalizując wiadomość.
– Może dziękują ci za ocalenie – podsunął mu Orphu. – Ja na pewno bym tak zrobił, gdybym tylko miał cię czym poklepać.
Mahnmut nie odpowiedział, ale nie mógł uwierzyć, że to właśnie wyraz wdzięczności. Nie widział jeszcze, żeby emzetele okazywały jakiekolwiek uczucia, nawet po śmierci tłumaczy, którzy z nim rozmawiali, i teraz nie mieściło mu się w głowie, że nagle zapragnęły mu podziękować. Chociaż jako dobrzy żeglarze z pewnością zdawały sobie sprawę, że gdyby nie jego starania, feluka poszłaby na dno.
– A może po prostu uznali cię za szczęściarza i chcieliby, żeby trochę tego fartu przeszło i na nich – dodał Orphu.
Zanim Mahnmut zdążył zająć w tej kwestii stanowisko, stanął przed nim ostatni emzetel. Zamiast poklepać go po ramieniu, uklęknął przed nim, wziął go za rękę i przyłożył sobie jego dłoń do piersi.
– Tylko nie to! – jęknął Mahnmut przez radio. – Znów chcą rozmawiać!
– To świetnie. Musimy ich wypytać o parę rzeczy.
Mahnmut próbował cofnąć rękę, ale mały zielony ludzik nie ustępował.
– Żadne odpowiedzi nie są warte śmierci następnego z nich.
– A może jednak? Nawet jeśli pojedynczy emzetel umiera w sposób podobny do naszego, w co wątpię. Poza tym teraz to oni zainicjowali kontakt. Porozmawiaj.
Mahnmut poddał się i pozwolił, żeby mały zielony ludzik wepchnął sobie jego rękę w głąb piersi.
Poczuł znajome, przyprawiające o mdłości uczucie przedzierania się przez żywą tkankę i zagłębiania w gęstym roztworze soli, a potem złapał w dłoń pulsujący organ wielkości ludzkiego serca.
– Nie ściskaj za mocno – zasugerował mu Orphu. – Jeżeli komunikacja faktycznie odbywa się za pośrednictwem nanomechanizmów, mniejsza powierzchnia kontaktu może złagodzić natłok myśli.
Mahnmut skinął głową, zdał sobie sprawę, że Orphu nie mógł tego widzieć, ale skoncentrował się już całkowicie na niezwykłych wibracjach, płynących przez jego palce, rękę i bark do mózgu.
Jesteśmy ci wdzięczni za ocalenie statku.
– Nie ma za co – powiedział na głos Mahnmut, formując myśli w słowa. Pozostawał w stałej łączności radiowej z Orphu. – Kim jesteście? Jak się nazywacie?
Zda.
Nie znał tego słowa. Organ służący ludzikowi do porozumiewania się zadrżał mu w dłoni i Mahnmut miał ochotę go wypuścić, wyszarpnąć rękę z piersi tego biedaka, ale to nie był w tej chwili najlepszy pomysł.
– Znasz takie słowo: zeki? – zapytał Orphu.
– Jedną chwileczkę. Sprawdzę pamięć trzeciego poziomu... Mam. To z Jednego dnia z życia Iwana Denisowicza. Określenie slangowe, związane z rosyjskim słowem „szaraszka”, oznaczającym, cytuję, „instytut naukowo-techniczny specjalnego przeznaczenia, którego personel stanowią więźniowie”. Zekami nazywano więźniów radzieckich obozów pracy.
– Taaak... Nie wydaje mi się, żeby te chlorofilowe maluchy od dwóch tysięcy lat były więźniami jakiegoś na wpół zapomnianego ziemskiego reżimu – zauważył Mahnmut. Cała ta wymiana zdań zajęła im niespełna dwie sekundy.
– Możecie nam powiedzieć, skąd pochodzicie? – zapytał na głos. Tym razem odpowiedzią nie były słowa, lecz obrazy: zielone pola, niebieskie niebo, słońce znacznie większe od marsjańskiego, majaczący we mgle łańcuch gór.
– To Ziemia? – spytał zszokowany Mahnmut.
Nie, gwiazda z tutejszego nieba – odparł mały zielony ludzik. – Inna ziemia.
Mahnmut zastanowił się chwilę nad tymi słowami, ale nie przyszło mu do głowy lepsze pytanie niż po prostu:
– Jaka?
Emzetel przesłał mu w odpowiedzi te same obrazy, co przedtem: zieleń pól, odległe góry, słońce podobne do tego, które widać z Ziemi. Mahnmut czuł, że rozmówcy zaczyna brakować energii; sercopodobny organ pulsował coraz słabiej.
Zabiję go! – pomyślał przerażony.
– Zapytaj o kamienne głowy – podpowiedział mu Orphu.
– Kogo przedstawiają kamienne głowy?
Maga od ksiąg. On jest panem syna Sykoraks, który nas tu sprowadził. Mag jest także władcą Setebosa, boga matki naszego pana
– Mag! – nadał do Orphu podekscytowany Mahnmut.
– Inaczej czarownik, mędrzec. Trzej Królowie byli magami...
– Do diabła! – Mahnmut był wściekły. Tracił czas, a ten zielony człowieczek umierał na jego oczach. Jego „serce” słabło z każdą sekundą. – Wiem, co znaczy to słowo, ale nie wierzę w magię! Ty zresztą też nie, Orphu.
– Za to nasze małe zielone ludziki najwyraźniej tak. Zapytaj o mieszkańców Olympus Mons.
– Kim są jeźdźcy, którzy przybywają rydwanami z Olympus Mons? – spytał posłusznie Mahnmut. Miał wrażenie, że zadaje same niewłaściwe pytania, ale nic lepszego nie przychodziło mu do głowy.
To zwykli bogowie – odparł mały zielony ludzik. Nanobajtowe obrazy dekodowały się w mózgu Mahnmuta i przeobrażały w słowa. Tkwią w niewoli serca bijącego gorzko i czekającego.
– Kto to... – próbował zapytać Mahnmut, ale było za późno. Mały zielony ludzik przewrócił się na plecy, a jemu zamiast bijącego serca została w ręce sucha skorupka. Zielone ciałko uderzyło o pokład i natychmiast zaczęło się marszczyć i schnąć. Przezroczysty płyn rozlał się po deskach, antracytowe oczka zapadły się w głąb twarzy – z początku zielonej, potem brunatnej, w miarę jak ciało ludzika coraz bardziej się kurczyło. Inne emzetele podeszły i zabrały brązową, suchą skórkę.
Mahnmut dostał drgawek.
– Musimy znaleźć innego tłumacza i dokończyć tę rozmowę – odezwał się Orphu.
– Nie teraz.
– Serce bijące gorzko, czekające – powtórzył Orphu. – Na pewno rozpoznałeś ten cytat.
Mahnmut tępo pokręcił głową, przypomniał sobie, że Orphu go nie widzi, i odparł:
– Nie.
– Przecież jesteś znawcą Szekspira!
– To nie Szekspir.
– Nie, to Browning – zgodził się Orphu. – Kaliban o Setebosie.
– Nie znam.
Mahnmut z wysiłkiem dźwignął się na nogi i chwiejnie podszedł do relingu. Cięta dziobem feluki woda była po staremu bardziej niebieska niż czerwona. Zdawał sobie sprawę, że gdyby był człowiekiem, zwymiotowałby za burtę.
– Kaliban! – Orphu prawie krzyknął. – Serce bijące gorzko, czekające. Zdeformowany stwór, pół potwór morski, pół człowiek. Jego matka, Sykoraks, była wiedźmą i czcicielką Setebosa.
Mahnmut przypomniał sobie, że martwy emzetel użył podobnych słów, ale nie był w stanie skupić się na ich znaczeniu. Cała rozmowa z małym zielonym ludzikiem przypominała mu wyciskanie po kropelce krwi z żywej tkanki.
– Myślisz, że emzetele mogły słyszeć, jak cytowaliśmy Burzę trzy dni temu, kiedy udało ci się zapanować nad feluką?
– Słyszeć? Przecież nie mają uszu.
– W takim razie to my, a nie one, reagujemy na tę niezwykłą, nową rzeczywistość – zadudnił Orphu basem, który zabrzmiał bardziej złowrogo niż jego zwykły śmiech.
– Co ty wygadujesz?
Na zachodzie majaczyły czerwone skały wybrzeża: wznosiły się siedemset, może osiemset metrów nad wodą coraz szerszej delty Candor Chasma.
– Mam wrażenie, jakbyśmy trafili do snu jakiegoś szaleńca, który kieruje się własną logiką, całkiem spójną... choć obłąkaną.
– Co ty wygadujesz? – powtórzył Mahnmut. Nie miał ochoty na zagadki.
– Wiemy już, kim jest człowiek, którego twarz noszą posągi.
– Tak?
– Tak. To mag. Mag od ksiąg. Pan syna Sykoraks.
Umysł Mahnmuta odmawiał współpracy i uparcie nie chciał połączyć kropek. W jego organizmie nadal krążyły obce nanobajty. Czuł je wyraźnie, choć coraz słabiej. Miały zupełnie obcą naturę, lecz były takie... miłe, takie kojące.
– Kto taki? – zapytał. Nie przeszkadzało mu, że Orphu uzna go za durnia.
– Prospero.
Wydarzenia dzisiejszego wieczoru na razie przebiegają zgodnie z opisem u Homera.
Trojanie trzymają straż na plaży, przy ogniskach płonących tuż za wykopaną przez Greków fosą, stanowiącą ostatnią linię obrony, natomiast Achajowie, którzy przez cały dzień równo dostawali w skórę, nie rozpalili nawet malutkich ognisk, na których mogliby ugotować coś do jedzenia. Przyjąłem postać starego Fojniksa i dołączyłem do zgromadzenia przed namiotem Agamemnona. Syn Atreusa, cały we łzach – on płacze! Król wszystkich Greków płacze jak bóbr! – namawia dowódców, żeby pozbierali swoich żołnierzy i uciekali, gdzie pieprz rośnie.
Agamemnon nie pierwszy raz stosuje tę taktykę: udaje chęć odwrotu, żeby zmobilizować żołnierzy i zachęcić ich do stawienia oporu. Tym razem jednak mówi całkiem serio: miota się z rozwianym włosem, w zakrwawionej zbroi, z zakurzoną twarzą, w której łzy żłobią głębokie bruzdy – i naprawdę namawia Greków do ucieczki.
Diomedes mu się sprzeciwia. Niewiele brakuje, żeby wprost nazwał go tchórzem, ale przysięga, że jeśli będzie trzeba, we dwóch ze Stenelosem „dumne wywrócą Ilijonu grody”. Wielu Achajów popiera go w tych przechwałkach, Nestor zaś, powołując się na swój wiek i doświadczenie, prosi wszystkich o spokój. Proponuje, żeby coś zjedli, wystawili straże, rozesłali wartowników na skraj fosy i na palisadę – i porozmawiali, zanim odcumują okręty i ruszą do domów.
Wodzowie słuchają jego rady, co Homer wiernie opisał.
Siedmiu kapitanów straży pod dowództwem Trazymedesa, syna Nestora, bierze po stu ludzi, obsadza nimi fortyfikacje i każe rozpalić ogniska. Garstka greckich ognisk, nawet wspólnie z olbrzymim paleniskiem, przy którym Agamemnon zje kolację, wygląda żałośnie w porównaniu z setkami trojańskich ogni za fosą, które strzelają iskrami w zasnute przed burzą niebo.
Trwa narada u Agamemnona. Obecni są wszyscy królowie i dowódcy achajscy, wszystko przebiega tak, jak pisał Homer. Pierwszy przemawia Nestor: wychwala odwagę i mądrość Agamemnona, ale zarzuca mu, że – w dużym skrócie – skiepścił sprawę, zabierając Achillesowi Bryzeidę.
– Prawdę powiadasz, starcze – zgadza się z nim król. – Musiałem być obłąkany, obłąkany i ślepy, żeby tak znieważyć Achillesa.
Zawiesza głos, ale żaden z wodzów zebranych wokół ogniska nie próbuje mu się sprzeciwić.
– Zachowałem się jak ślepy szaleniec – ciągnie Agamemnon – i nie zamierzam temu zaprzeczać. Zeus kocha Achillesa. Ten młodzieniec jest wart tyle, co batalion wojska... Co tam, batalion; tyle co cała armia!
Nadal nikt nie oponuje.
– Ponieważ zaślepił mnie gniew, wynagrodzę mu teraz tę krzywdę. Zapłacę Achillesowi sowicie, byle wrócił w nasze szeregi.
Tym razem dowódcy, wśród nich Odyseusz, pomrukują z aprobatą. Nic nie mówią, bo usta mają pełne wołowiny albo mięsa kurczaków.
– W waszej obecności wyliczę teraz wszystkie hojne dary, za które kupimy sobie przychylność młodego Achillesa! – woła Agamemnon. – Siedem trójnogów nietkniętych płomieniem, dziesięć talentów w złocie, dwadzieścia błyszczących, świeżo wypolerowanych kotłów, tuzin rączych rumaków, które wygrywały dla mnie gonitwy...
I tak dalej, i tak dalej, zgodnie z relacją Homera i moimi wcześniejszymi przewidywaniami. Również w zgodzie z nimi pozostaje obietnica zwrócenia Achillesowi nietkniętej Bryzeidy i dorzucenia dwudziestu trojańskich branek, a także, w charakterze głównej nagrody, trzech córek Agamemnona: Chryzotemis, Laodike i Ifianassy. Odzywają się we mnie nawyki akademickie i odnotowuję pewną nieścisłość: wcześniejsze i późniejsze opowieści wymieniają w tym miejscu Elektrę, a imię Ifigenii najwyraźniej zostało zniekształcone – ale to wszystko chwilowo nie jest ważne. Na deser Agamemnon dorzuca siedem warownych miast.
Tak jak pisał Homer, król jest hojny, ale skąpi Achillesowi przeprosin.
– Ofiaruję mu te wszystkie dary, jeśli mają ukoić jego gniew! – oznajmia syn Atreusa. Słychać grzmot, piorun rozcina nocne niebo, jakby Zeus się niecierpliwił. – Ale ma uznać we mnie wodza! Chyba tylko sam Hades, bóg śmierci, jest równie bezlitosny i nieugięty jak ten młokos. Niech ukorzy się przede mną! Jestem od niego starszy! Jestem królem! Jestem też, śmiem twierdzić, sławniejszym mężem!
To tyle, jeśli chodzi o przeprosiny.
Pada deszcz. Gęstą mżawkę rozświetlają Zeusowe błyskawice, nad wypełniającą się wodą fosą i rozmywanymi przez deszcz umocnieniami niosą się pijackie okrzyki Trojan. Chciałbym, żeby Grecy wybrali wreszcie posłów do Achillesa. Poszedłbym z Odyseuszem i Ajaksem, odwalił swoje i miał spokój. To najważniejsza noc w moim życiu – przynajmniej w tym drugim, życiu scholiasty – i cały czas powtarzam sobie w myślach, co powiem Achillesowi.
„Jeżeli chcesz zmienić nasz los, musisz znaleźć punkt zwrotny”.
Wydaje mi się, że właśnie znalazłem, jeśli nie ten jedyny, to na pewno jeden z kilku. Losy Greków i Trojan – a także moje – potoczą się zupełnie inaczej, jeśli zrealizuję swój dzisiejszy plan. Kiedy stary Fojniks przemówi do Achillesa, zrobi to nie tylko po to, by go ugłaskać, ale by pojednać go z Hektorem. Chcę, żeby wspólnie wystąpili przeciwko bogom.
– Synu Atreusa! – wykrzykuje Nestor. – Hojny wodzu i władco, nasz Agamemnonie. Nikt, nawet możny książę, syn Peleusa, nie wzgardzi takimi darami. Jeszcze dziś powinniśmy wybrać posłów, którzy zaniosą je Achillesowi wraz z wyrazami naszego szacunku. Nie zwlekajmy! Na kim spocznie mój wzrok, ten uda się do namiotu Achillesa.
Ukryty pod postacią starego Fojniksa staję w kręgu obok Ajaksa, żeby Nestor mnie nie przeoczył.
– Niech Ajaks Wielki podejmie się tego zadania! – woła Nestor. – Poślijmy z nim naszego układnego i przebiegłego króla Odyseusza, niech służy mu radą. Odius i Eurybates będą im towarzyszyć jako heroldowie. Przynieście im wody, niech obmyją ręce! Pomódlmy się w milczeniu do Zeusa, każdy po swojemu, niech wielki bóg okaże nam litość i sprawi, że Achilles z wdzięcznością przyjmie nasze podarunki.
Stoję jak skamieniały, kiedy posłowie dokonują ablucji i modlą się w skupieniu.
Nestor przerywa milczenie, ponaglając posłów – jest ich czterech, nie pięciu!
– Spiszcie się dobrze! Przekonajcie go, niech bezlitosny, niezwyciężony Achilles użali się nad nami!
Dwaj posłowie w asyście dwóch heroldów odchodzą od ogniska.
Nie wybrali mnie! Nie wybrali Fojniksa! Nikt o nim nawet słowem nie wspomniał! Homer się pomylił! Wydarzenia pod Troją właśnie dramatycznie rozmijają się z opisem w Iliadzie i nagle przyszłość staje się dla mnie równie wielką niewiadomą, jak dla Heleny i innych uczestników wojny. Jestem ślepy jak oni, jak bogowie – i jak sam Homer, niech szlag trafi jego niemetaforyczną ślepotę!
Zataczam się na starych, patykowatych nogach Fojniksa, roztrącam greckich wodzów i pędzę brzegiem morza, żeby dogonić Ajaksa i Odyseusza.
Doganiam ich w pół drogi do obozowiska Achillesa. Ajaks Wielki i Odyseusz idą po mokrym piasku i rozmawiają półgłosem. Na mój widok zatrzymują się.
– O co chodzi, Fojniksie, synu Amyntora? – pyta Ajaks. – Zdziwiłem się, widząc cię na naradzie u króla. Ponoć ostatnio chętniej przebywasz wśród Myrmidonów. Czyżby Agamemnon przysłał cię do nas z jakimś ostatnim napomnieniem?
Dyszę ciężko, jakbym naprawdę był wiekowym Fojniksem, i odpowiadam:
– Witaj, szlachetny Ajaksie, i ty, dostojny Odyseuszu. Agamemnon kazał mi dołączyć do was w poselstwie do Achillesa.
Ajaks jest zdziwiony, a Odyseusz spogląda na mnie podejrzliwie.
– Dlaczegóż właśnie ciebie wybrał do tego zadania, czcigodny Fojniksie? I po co zjawiłeś się w królewskim obozie w tę niebezpieczną noc, kiedy zza fosy słychać głosy Trojan niczym szczekanie głodnych psów?
Nie mam gotowej odpowiedzi na drugie pytanie, próbuję więc blefem wybrnąć z pierwszego:
– Nestor zasugerował, że dzięki mojej obecności Achilles chętniej was wysłucha. Agamemnon uznał, że to rozsądna rada.
– Dobrze – mówi Ajaks. – Chodź z nami, Fojniksie.
– Ale nie odzywaj się, póki ci nie pozwolę – uprzedza mnie Odyseusz. Obserwuje mnie spod przymrużonych powiek, jakbym był oszustem... którym faktycznie jestem. – Nestor i Agamemnon uznali, że warto wysłać cię do namiotu Achillesa, ale to jeszcze nie znaczy, że musisz zabierać głos.
– Jednakże...
Nie przekonam go. A jeśli nie będę mógł przemówić – po Odyseuszu, lecz przed Ajaksem, jak u Homera – przegapię punkt zwrotny. To byłaby klęska. Wydarzenia potoczą się niezgodnie z Iliadą. Nie, już się toczą. Nestor powinien był wybrać Fojniksa i zyskać poparcie Agamemnona. Co tu się dzieje?
– Jeżeli pójdziesz z nami do namiotu Achillesa, stary Fojniksie, zaczekasz w przedsionku z heroldami, Odiusem i Eurybatesem – mówi Odyseusz. – Będziesz mógł wejść do środka i przemówić dopiero kiedy ja na to pozwolę. Takie są moje warunki.
– Zważ jednak... – próbuję protestować, ale widzę, że moje wysiłki na nic się nie zdadzą. Jeżeli Odyseusz nabierze większych podejrzeń, odeśle mnie do obozu i mój plan spali na panewce. Cały mój plan zwrócenia śmiertelnych przeciw bogom weźmie w łeb. – Dobrze, Odyseuszu. – Kiwam głową jak stary Fojniks, posłuszny nauczyciel i koniuszy. – Skoro tego sobie życzysz...
Odyseusz i Ajaks Wielki ruszają dalej skrajem wzburzonego morza. Ja trzymam się z tyłu.
Wspomniałem o namiocie Achillesa. Wyobrażacie sobie pewnie, że to jakiś nędzny kawałek szmaty na patykach, tymczasem syn Peleusa mieszka w płóciennym kompleksie, który wielkością bardziej przypomina namiot cyrkowy z lat mojego dzieciństwa... które pomału zaczynam sobie przypominać. Wygląda na to, że Thomas Hockenberry prowadził całkiem ciekawe życie, z którego wspomnienia po dziesięciu latach wreszcie zaczynają skapywać mi do głowy.
Tej nocy setki mniejszych namiotów i ognisk rozrzuconych wokół namiotu Achillesa ogarnął chaos, nie mniejszy bałagan panuje zresztą w całym ciągnącym się kilometrami achajskim obozie. Część wiernych Myrmidonów pakuje dobytek na okręty, szykując się do drogi powrotnej, inni pełnią straż na wałach, gotowi odeprzeć atak Trojan, gdyby nastąpił przed świtem, jeszcze inni zbierają się wokół ognisk, tak jak dowódcy Agamemnona.
Odius i Eurybates zapowiedzieli nasze przybycie wartownikom. Żołnierze straży przybocznej Achillesa stają na baczność i wpuszczają nas na teren obozu. Wchodzimy w głąb lądu, na niską wydmę, gdzie stoi namiot Achillesa. Dwaj Achajowie wchodzą pierwsi: Ajaks musi się schylić, żeby zmieścić się w niskim wejściu, o głowę niższy Odyseusz nie ma takiego problemu. Wskazuje mi miejsce w przedsionku, z którego będę widział i słyszał, co się dzieje w środku. Jeżeli go posłucham i zostanę tu, nie wezmę udziału w rozmowie.
Zgodnie z relacją Homera, Achilles brzdąka na lirze, podśpiewując epicką pieśń o dawnych bohaterach, podobną w zamyśle do samej Iliady. Pamiętam, że lira jest łupem wojennym, zdobytym w Tebach – tych samych, w których Achilles zabił Eetiona, ojca Andromachy. Żona Hektora dorastała, słuchając tego samego srebrnego instrumentu, tyle że jego dźwięki rozbrzmiewały wtedy w sali gościnnej królewskiego pałacu. Patroklos, ukochany druh Achillesa, siedzi naprzeciw niego i czeka, aż ten skończy swój fragment i pozwoli mu zaśpiewać końcówkę.
Kiedy Ajaks i Odyseusz wchodzą do środka, zaskoczony Achilles odkłada lirę i wstaje. Patroklos też gramoli się na nogi.
– Witajcie! – woła Achilles i daje znak Patroklosowi. – Spójrz, przyjaciele przyszli z wizytą. Chyba pilnie mnie potrzebują. Nawet w gniewie przyznać muszę, że to moi najserdeczniejsi druhowie w całych achajskich zastępach.
Prowadzi gości ku niskim sofom, które przykrywa grubymi, fioletowymi narzutami.
– Przynieś, synu Menojtiosa, ten duży dzban – mówi do Patroklosa. – Postaw go tutaj. Przyrządzimy mocniejsze wino. I podaj puchary szlachetnym gościom, albowiem ci, co przybyli pod mój dach, są moimi ukochanymi towarzyszami.
Śledzę rytuał powitania, tak charakterystyczny dla poezji heroicznej i zadziwiająco subtelny. Patroklos stawia przy palenisku ciężki pieniek, kładzie na nim baranią i kozią karkówkę, a także pożyłkowany tłuszczem i ścięgnami kawał schabu. Woźnica imieniem Automedon, serdeczny przyjaciel Patroklosa i Achillesa, przytrzymuje mięso, Achilles zaś wykrawa z niego najlepsze kawałki, soli je i nadziewa na rożny. Patroklos roznieca większy ogień, rozgarnia żar i układa w nim rożny, ponownie soląc pieczeń.
Nagle dociera do mnie, że jestem głodny jak wilk. Gdyby Odyseusz wezwał mnie i kazał mi w tej chwili przemówić, nie mógłbym wykrztusić ani słowa, choćby od tego miało zależeć życie nas wszystkich. Za bardzo się ślinię.
Achilles wygląda do przedsionka, zupełnie jakby usłyszał, że burczy mi w brzuchu, i nieruchomieje.
– Fojniks! – woła zaskoczony. – Czcigodny nauczycielu, mistrzu konnej jazdy! Słyszałem, że od wielu tygodni trapi cię choroba i nie wychodzisz z namiotu. Wejdź, wejdźże do środka.
Młody heros wychodzi do przedsionka, ściska mnie i prowadzi do wnętrza. Wchodzę w krąg światła z paleniska. W powietrzu unosi się woń pieczonej baraniny i schabu. Odyseusz spogląda na mnie spode łba, wzrokiem nakazując mi milczenie.
– Siadaj, drogi Fojniksie – mówi Achilles, były uczeń Fojniksa. Sadza mnie na czerwonych poduszkach, nie fioletowych, i nieco dalej od ognia niż Odyseusza i Ajaksa. Pamięta o starych przyjaciołach, ale nie zapomina o protokole.
Patroklos przynosi wiklinowe kosze ze świeżym chlebem. Achilles ściąga mięso z rożnów i wykłada dymiące porcje na drewniane półmiski.
– Złóżmy dar bogom, przyjaciele – mówi i daje znak Patroklosowi, który wrzuca w ogień wybrane na ofiarę kawałki mięsa. – A teraz jedzmy.
Z ochotą zasiadamy do chleba, mięsa i wina.
Z przyjemnością przeżuwam i przełykam, ale cały czas mam gonitwę myśli. Jak wygłosić mowę, która zmieni losy wszystkich uczestników konfliktu, w tym także bogów? Przed godziną zadanie wydawało się banalnie proste, ale Odyseusz nie uwierzył, że Agamemnon kazał mi dołączyć do poselstwa. U Homera to on pierwszy zabiera głos i przedstawia Achillesowi ofertę Agamemnona. Achilles odpowiada oracją, która – jak wielokrotnie przekonywałem moich studentów – jest najbardziej przejmującą i najpiękniejszą przemową w całej Iliadzie. Następnie Fojniks wygłasza długi, trzyczęściowy monolog: streszcza swoje dzieje, opowiada przypowieść o prośbach, a na koniec, dla zilustrowania sytuacji, w jakiej znalazł się Achilles, przytacza mit o Meleagrosie, paradeigma, w której mityczny bohater zwleka z przyjęciem darów i walką w obronie przyjaciół. Przemówienie Fojniksa jest zdecydowanie najciekawsze z wystąpień posłów. W Iliadzie to właśnie jego argumenty trafiają do serca zagniewanemu Achillesowi, który cofa groźbę odpłynięcia o świcie. Po nim odzywa się jeszcze Ajaks, ale Achilles już wcześniej zgadza się poczekać do rana i zobaczyć, co zrobią Trojanie. Jest także gotów bronić swoich okrętów, gdyby zaszła taka potrzeba.
Zamierzam przytoczyć z pamięci fragmenty długiej przemowy Fojniksa, zmieniając ją subtelnie i wprowadzając do niej własne sugestie. Widzę jednak, że Odyseusz zerka na mnie podejrzliwie i z marsem na czole. Prawdopodobnie nie da mi szansy.
Co będzie, jeśli mu się postawię? Nie wolno mi zapominać o tym, że bogowie na pewno śledzą przebieg tego spotkania. W końcu to jedna z kluczowych scen Iliady, chociaż chyba tylko Zeus wie o tym z góry. Ale nawet pozbawieni zdolności proroczych bogowie i boginie będą nas oglądać na holograficznym ekranie w Dworze Bogów. Zeus zabronił im wpływać dziś na rozwój sytuacji i choć większość bóstw podporządkuje się jego woli, zakaz z pewnością spotęguje zainteresowanie poselstwem do Achillesa. Jeżeli Achilles da się przekupić Agamemnonowi i ugnie przed siłą argumentów Odyseusza, ofensywa Hektora załamie się, co może pokrzyżować szyki samemu Zeusowi. Achilles to jednoosobowa armia.
Jeśli więc uda mi się przekonać go do mojego heretyckiego pomysłu rebelii przeciw bogom, czy nie powinienem się spodziewać natychmiastowej interwencji Zeusa? Czy jego piorun nie unicestwi tego namiotu i obecnych w nim ludzi? A jeżeli nawet Zeus powściągnie swój gniew, czy Atena, Hera, Apollo lub inny zainteresowany nie spadnie z nieba, by zgładzić „Fojniksa” za podburzanie do buntu? Rzecz jasna przewidziałem to wszystko, ale mam nadzieję, że w razie potrzeby Hełm Hadesa i medalion teleportacyjny zapewnią mi bezpieczeństwo.
Co z tego jednak, że ja znów się uratuję, skoro prawdziwi bohaterowie zostaną pokonani albo nawet zabici przez bogów? Cały trud pójdzie na marne, a wszyscy bogowie dowiedzą się o moim istnieniu. A wtedy nie pomoże mi ani Hełm Hadesa, ani medalion: wytropią mnie na końcu świata, nawet w tej prehistorycznej Indianie. I będzie, jak to się mówi, po wszystkim.
Może Odyseusz wyświadcza mi przysługę, każąc mi się zamknąć?
W takim razie po co tu przyszedłem?
Najedliśmy się, odsunęliśmy na bok puste półmiski, w koszach chlebowych zostały okruchy. Wino po raz trzeci wypełnia nasze kielichy, kiedy widzę, jak Ajaks leciuteńkim skinieniem głowy daje znak Odyseuszowi.
Wielki strateg wznosi toast:
– Twoje zdrowie, Achillesie!
Wypijamy. Młody heros dziękuje skinieniem jasnowłosej głowy.
– Niczego nam na tej uczcie nie braknie – ciągnie Odyseusz. Głos ma zadziwiająco cichy, łagodny, melodyjny. Ze wszystkich achajskich wodzów to on jest najsprytniejszy i najbardziej wygadany. – Na niczym nam nie zbywa ani w obozie Agamemnona, ani tu, w domu syna Peleusa. Ale w tę burzliwą noc nie ucztowanie nam w głowie, lecz katastrofa, do której może dojść z woli bogów. To jej się boimy.
Odyseusz mówi spokojnie, miarowo, niespiesznie, bez zbędnych retorycznych ozdobników. Opisuje popołudniową klęskę, trojańskie natarcie, panikę Achajów, ich ucieczkę i przyzwolenie Zeusa.
– Bezczelni Trojanie i ich zarozumiali sojusznicy rozbili namioty o rzut kamieniem od naszych okrętów, Achillesie – mówi, tak jakby Achilles nie słyszał już o tym od Patroklosa, Automedona i innych. Albo jakby nie oglądał bitwy ze wzgórza obok namiotu. – Nic ich już nie powstrzyma. Tak twierdzą, a tysiące ognisk przydają mocy temu twierdzeniu. Nadchodzi świt. Wróg niesie ogień na nasze okręty, dopada ich poczerniałych kadłubów, dobija tych, którzy się w nich schronili. Zeus, syn Kronosa, nie skąpi Trojanom oznak swojej przychylności. Ogniste pioruny biją w nasze lewe skrzydło, Hektor zaś prze środkiem naprzód, upojony swoją wszechmocą. Niczego się nie boi, Achillesie, ani człowieka, ani boga. Jest jak wściekły pies. Władają nim demony katalepsis.
Odyseusz zawiesza głos. Achilles milczy. Jego twarz nie zdradza żadnych uczuć. Patroklos wpatruje się w niego bez przerwy, ale heros nie zwraca na niego uwagi. Byłby z niego pierwszorzędny pokerzysta.
– Hektor nie może się doczekać świtu – podejmuje swą przemowę Odyseusz. – Grozi, że o brzasku zedrze ostrogi z naszych okrętów, podpali je i wytnie w pień przypartych do płonących wraków Achajów. To będzie prawdziwy koszmar, Achillesie. Boję się go. Lękam się, że bogowie pozwolą Hektorowi urzeczywistnić te groźby, a nam przyjdzie polec na iliońskiej równinie, z dala od koniorodnych łąk Argos.
Achilles nadal milczy. Trzaskają dogorywające węgle. Parę namiotów dalej ktoś gra na lirze pieśń żałobną. Z drugiej strony słychać pijacki śmiech żołnierza, który najwyraźniej uważa się już za straconego.
– Wysłuchaj mnie więc, Achillesie. – Odyseusz pierwszy raz podnosi głos. – Wstań i pójdź z nami, choć godzina już późna, jeśli chcesz powstrzymać Trojan rzeźników i ocalić skazanych na śmierć Achajów!
Błaga Achillesa, by zapomniał o swoim gniewie i przedstawia mu ofertę Agamemnona dokładnie tymi samymi słowami, których użył król. Mówi zatem o siedmiu trójnogach nietkniętych płomieniem, tuzinie rączych rumaków i tak dalej. Mam wrażenie, że nieco przeciąga moment, w którym wspomina o nietkniętej Bryzeidzie, trojańskich brankach, które tylko czekają, żeby Achilles je pohańbił, i trzech królewskich córkach, ale na koniec z zapałem przypomina Achillesowi radę, jakiej udzielił mu jego ojciec, Peleus, który zalecał mu cenić przyjaźń wyżej niż dumę.
– Jeśli nawet nienawiść do syna Atreusa płonie w twym sercu jasnym płomieniem, zlituj się przynajmniej nad resztą Achajów – mówi. – Dołącz do nas w bitwie, ocal nas, a będziemy cię czcić jak boga. Pamiętaj też, że jeśli gniew powstrzyma cię od walki, jeżeli pogarda każe ci odpłynąć za ciemne jak wino morze, zanim Troja upadnie, nigdy się nie dowiesz, czy zdołałbyś zabić Hektora. To może być wspaniała aristeia. Hektor pała żądzą krwi i jutro będzie szedł w pierwszym szeregu, zamiast jak dotąd kryć się za murami miasta. Zostań i walcz, szlachetny Achillesie. Może właśnie jutro staniesz wreszcie do walki z Hektorem.
Muszę przyznać, że Odyseusz dał niezły pokaz swoich oratorskich umiejętności. Sam dałbym mu się przekonać, gdybym był młodym półbogiem, wyciągniętym wygodnie na poduszkach. Czekamy w milczeniu. Achilles odstawia kielich i zaczyna mówić.
– Szlachetny synu Laertesa, potomku Zeusa, znakomity strategu, drogi Odyseuszu. Powiem ci szczerze i bez ogródek, co czuję i jak sprawa cała się zakończy, abyście nie nękali mnie kolejnymi poselstwami, nie schlebiali mi i nie pomrukiwali przymilnie niczym stado gruchających gołębi. Równie wstrętna jak wyobrażenie wrót Śmierci, czarnych bram Hadesu, jest mi osoba męża, który mówi jedno, a w sercu ukrywa coś wręcz przeciwnego.
Zatyka mnie. Czyżby to była zakamuflowana aluzja do Odyseusza, „znakomitego stratega”, o którym wszyscy Achajowie wiedzą, że w razie potrzeby nie zawaha się nagiąć faktów do swoich potrzeb?
Być może, ale ponieważ Odyseusz nie reaguje, ja również zachowuję nieprzenikniony wyraz twarzy.
– Powiem wprost. Czy Agamemnon zdoła mnie przebłagać tymi... podarkami? – To ostatnie słowo brzmi w jego ustach jak pogardliwe splunięcie. – Nie. I nie pomogą mu żadne skarby świata. Cała achajska armia i wszyscy jej wodzowie nie przekonają mnie do powrotu. Nie wzrusza mnie ich spóźniona wdzięczność. Gdzie byli, kiedy całymi latami wojowałem z ich wrogami, toczyłem bitwę za bitwą, rok po roku harowałem jak wół w jarzmie, nie widząc kresu moich wysiłków? Tuzin miast szturmowałem z morza z moimi okrętami. Jedenaście zdobyłem pieszo, a trojańska krew wsiąkła w żyzną ziemię. Ze wszystkich wyniosłem góry łupów i wyprowadziłem tłumy pięknych, płaczących branek. Wszystko, co najlepsze, oddawałem Agamemnonowi, synowi Atreusa, który siedział bezpiecznie na swoim okręcie albo czekał z dala od pola bitwy. Zabierał wszystko... a potem chciał jeszcze więcej. Ach tak... Czasem rozdawał jakieś ochłapy tobie i innym wodzom, ale lwią część łupu zachowywał dla siebie. Wszystkich was, na których wierności wspiera się jego władza, obdarowywał, tylko mnie jednemu zawsze wszystko odbierał, nawet tę dziewczynę, która mogłaby zostać moją żoną. Cóż, mam to w dupie: jego, ją i całą tę sytuację. Niech sobie Agamemnon posuwa Bryzeidę... jeśli tylko wystarczy staruchowi krzepy.
Rozpamiętując swoje krzywdy, Achilles zadaje pytanie, po co właściwie Myrmidonowie, Achajowie i Argiwowie walczą w tej wojnie.
– Chyba nie dla Heleny i jej długich, lśniących loków? – pyta z pogardą.
Dodaje, że Menelaos i Agamemnon nie są jedynymi mężczyznami w tym gronie, którym ckni się do żon. Przypomina Odyseuszowi, że on też ma małżonkę i że już od dziesięciu lat nie widział Penelopy.
Myślę o Helenie, oczyma wyobraźni widzę, jak siedzi w łóżku, a długie i lśniące loki opadają jej na ramiona. W świetle gwiazd jej piersi są białe jak śnieg.
Trudno mi skupić się na słowach Achillesa, chociaż są dokładnie tak zaskakujące i cudowne, jak przedstawił to Homer. W krótkiej przemowie podaje w wątpliwość cały kodeks heroiczny, który uczynił z niego superbohatera i półboga w oczach innych ludzi.
Wyjaśnia, że nie zamierza walczyć z wielkim Hektorem; nie ma ochoty ani go zabijać, ani ginąć z jego ręki.
Zapowiada, że o świcie zabierze swoich ludzi i odpłynie, zostawiając Achajów na pastwę losu. Będą zdani na łaskę i niełaskę Hektora, który rankiem poprowadzi Trojan do ataku.
Nazywa Agamemnona bezwstydnym psem i dodaje, że nie ożeniłby się z jego córką, nawet gdyby jakimś cudem posiadła urodę Afrodyty i rozum Ateny.
Wreszcie wygłasza kwestię absolutnie niesamowitą: opowiada o tym, jak jego matka, bogini Tetyda, przepowiedziała mu, że będzie miał do wyboru dwie drogi życia. Może zostać, dalej oblegać Troję i zabić Hektora, ale wkrótce potem sam zginie. W ten sposób okryje się wieczną chwałą i na zawsze zapisze w pamięci ludzi i bogów. Druga droga prowadzi do odwrotu: jeżeli wsiądzie na statek, wróci do domu, przełknie dumę i zapomni o sławie, wtedy w szczęściu i zdrowiu dożyje późnej starości. Może wybrać. Tak mu powiedziała przed laty matka.
I Achilles oznajmia nam, że wybiera życie. Ten... heros... półbóg... ta żywa legenda, ociekająca testosteronem góra mięśni, przedkłada spokojne życie nad żołnierską chwałę. Odyseusz marszczy z niedowierzaniem czoło. Ajaks głupawo rozdziawia usta.
– A zatem, Odyseuszu i Ajaksie, bracia moi, wracajcie. Przekażcie achajskim wodzom moją odpowiedź. Niech sami bronią swoich okrętów i ludzi, którzy jutro o tej porze zostaną przyparci do ich płonących kadłubów. A co do naszego milczącego Fojniksa...
Podskakuję na poduszkach, kiedy Achilles zwraca się do mnie. Tak się skupiłem na przygotowywaniu przemówienia i rozważaniu jego moralnych konsekwencji, że zapomniałem o bożym świecie.
– Fojniksie... – Achilles uśmiecha się pobłażliwie. – Odyseusz i Ajaks muszą wrócić i zdać sprawozdanie swojemu władcy, ty jednak, jeśli chcesz, możesz zostać na noc ze mną i Patroklosem, a rankiem odpłynąć z nami do domu. Jeśli taka będzie twoja wola... Do niczego nie będę cię zmuszał.
Oto moja szansa. Udając, że nie widzę pochmurnej miny Odyseusza, rozglądam się po wnętrzu namiotu, niezdarnie wstaję, chrząkam... Jak zaczyna się mowa Fojniksa? Tyle lat czytałem ją i wykładałem, tłumaczyłem najdrobniejsze niuanse każdego greckiego słowa, a teraz mam pustkę w głowie!
Ajaks wstaje z sofy.
– Niech ten stary dureń namyśla się, czy uciec z tobą, czy zostać. Ja tymczasem powiem ci, Achillesie, że jesteś takim samym głupcem jak Fojniks!
Achilles mężobójca, który nie puszcza płazem żadnej obelgi, bohater, który skazuje swoich achajskich przyjaciół na śmierć, bo nie może przełknąć zniewagi ze strony Agamemnona, uśmiecha się tylko, słysząc bezczelne słowa Ajaksa, i unosi w rozbawieniu brwi.
– Rezygnujesz ze sławy i dwudziestu pięknych kobiet w imię jednej, której i tak nie możesz mieć... Też coś! – Ajaks odwraca się na pięcie. – Chodź, Odyseuszu, ten piękniś nie wie, co to przyjaźń. Niech się dalej gniewa, a my zanieśmy jego odpowiedź Achajom. Świt coraz bliżej. Nie wiem jak ty, ale ja muszę się zdrzemnąć przed bitwą. Jeżeli mam jutro zginąć, nie chcę umierać z niewyspania.
Odyseusz wstaje, skinieniem głowy żegna się z Achillesem i wychodzi za Ajaksem z namiotu.
Stoję jak skamieniały, gotowy do wygłoszenia długiej, trzyczęściowej tyrady Fojniksa, w której chciałem przemycić swoje poprawki i sugestie.
Patroklos i Achilles przeciągają się i wymieniają porozumiewawcze spojrzenia. Spodziewali się przybycia posłów i wiedzieli, jakiej udzielą im odpowiedzi.
– Fojniksie, ojcze czcigodny, faworycie bogów – mówi z uśmiechem Achilles. – Nie wiem, co naprawdę sprowadza cię do mojego namiotu w tę burzliwą noc, ale doskonale pamiętam, jak po lekcjach zanosiłeś mnie do łóżka i kładłeś spać, kiedy byłem dzieckiem. Zostań dziś z nami, Fojniksie. Patroklos i Automedon przygotują ci miękkie posłanie. Kiedy rankiem odpłyniemy, będziesz mógł zabrać się z nami... jeśli zechcesz.
Wycofuje się do urządzonej na tyłach namiotu sypialni, ja zaś stoję bez ruchu jak ostatni dureń (którym zresztą w istocie jestem), niezdolny wykrztusić ani słowa, oszołomiony dzikim odstępstwem wydarzeń od opisu w Iliadzie.
Achilles musi zostać, nawet jeśli nie weźmie udziału w bitwie. Tylko wtedy historia będzie mogła wrócić na właściwe tory: Trojanie przypuszczą szturm, zmuszą Greków do odwrotu i poranią wszystkich znaczniejszych dowódców: Odyseusza, Agamemnona, Menelaosa, Diomedesa – nikt się nie uchowa. Dopiero wtedy wiedziony współczuciem Patroklos włoży złotą zbroję Achillesa (o którym wiadomo, że nie zechce walczyć), pociągnie za sobą Achajów, odeprze Trojan i stanie do pojedynku z Hektorem. Zginie w nim, a jego zwłoki zostaną zbezczeszczone. I wtedy wreszcie żądza mordu wykurzy Achillesa z namiotu. Los Hektora, Ilionu, Heleny, Andromachy i nas wszystkich zostanie przypieczętowany.
Czy on naprawdę chce odpłynąć?! Nie mieści mi się to w głowie. Nie dość, że przegapiłem punkt zwrotny, to w dodatku cała Iliada się wykoleiła. Od ponad dziewięciu lat jestem scholiastą, śledzę rozwój wydarzeń i na bieżąco informuję, o nim muzę, ale nigdy się jeszcze nie zdarzyło, żeby rzeczywistość i relacja Homera aż tak się rozjechały... Jeżeli Achilles odpłynie o świcie – a na razie wszystko na to wskazuje – Achajowie zostaną pobici, ich okręty spalone, Ilion ocaleje, i to Hektor, a nie Achilles, stanie się prawdziwym bohaterem eposu. Opisana w Odysei tułaczka Odyseusza wydaje się w tej sytuacji mało prawdopodobna. Jego losy potoczą się zupełnie inaczej. Wszystko się zmieniło.
Tylko dlatego, że prawdziwy Fojniks nie zjawił się, gdzie trzeba, i nie wygłosił swojej mowy? Czyżby bogowie uprzedzili mnie i pierwsi zmienili bieg historii? Nigdy się tego nie dowiem. Straciłem szansę przekonania Achillesa. Cały mój sprytny plan diabli wzięli.
– Chodź, stary Fojniksie – mówi Patroklos i bierze mnie za rękę jak dziecko. Prowadzi mnie do jednej z bocznych sypialni, gdzie przygotował dla mnie posłanie. – Czas spać. Jutro też jest dzień.
Co to jest? – zapytał Harman. Stali z Daemanem w cieniu Ściany Zachodniej, tuż za Savi. Wszyscy troje wpatrywali się w słup błękitnego światła, strzelający prosto w wieczorne niebo.
– To chyba są moi przyjaciele – odparła kobieta. – Dziewięć tysięcy stu trzynastu moich przyjaciół, dawnych ludzi, którzy zostali zabrani z Ziemi w ostatnim faksowaniu.
Daeman spojrzał na Hamana. Obaj zaczynali wątpić, czy Savi jest przy zdrowych zmysłach.
– Twoi przyjaciele? – zdziwił się Daeman. – To tylko snop niebieskiego światła.
Savi odwróciła się i spojrzała na nich obu ze smutnym uśmiechem. Błękitna poświata padała na okoliczne stare budowle i mury, coraz wyraźniejsza w słabnącym świetle dnia.
– Tak, ten snop niebieskiego światła to właśnie moi przyjaciele.
Dała im znak, żeby szli za nią, i ruszyli w drogę powrotną, oddalając się od podwórka, kamiennej ściany i pionowej błyskawicy.
– Postludzie powiedzieli, że ostatnie faksowanie pozwoli przenieść nas w inne miejsce i bezpiecznie przechować, a oni przez ten czas posprzątają na Ziemi – mówiła dalej. Nie podnosiła głosu, ale jej słowa i tak niosły się echem w wąskich zaułkach miasta. – Chcieli, jak mówili, zredukować nasze kody, bo trzeba wam wiedzieć, że już wtedy byliśmy dla nich tylko zbiorem kodów faksowych, i na dziesięć tysięcy lat zamknąć nas w pętli neutrinowej. Mieliby dość czasu, żeby zrobić tu porządki.
– Nie rozumiem – przyznał Harman. – Jakie porządki? Jakie sprzątanie Ziemi?
Weszli w łukowato sklepiony tunel. Daeman ledwie widział twarz Savi, kiedy znów się uśmiechnęła.
– Pod koniec zapomnianej ery życie trochę się skomplikowało. Zwłaszcza po rubikonie. Nastał czas demencji. Arniści w niekontrolowany sposób sprowadzali na świat dinozaury, strachptaki i dawno wymarłe gatunki roślin. Spieprzyli całą ekologię planety. Mniej więcej w tym samym okresie biosfera i datasfera łączyły się w świadomą noosferę, zwaną też logosferą. Postludzie zdążyli zawczasu uciec do pierścieni. Rozumna noosfera Ziemi przestała im ufać i miała ku temu powody. Eksperymentowali z teleportacją kwantową, tworzyli portale prowadzące do miejsc, których nie rozumieli, otwierali drzwi, które powinny pozostać zamknięte.
Wyszli na szerszą ulicę. Harman się zatrzymał.
– Savi, postaraj się mówić z sensem. Nie rozumiemy dwóch trzecich twoich słów.
– Nic dziwnego. – Na twarzy Savi odmalowało się albo cierpienie, albo wyraźne niezadowolenie. – Jak wy macie cokolwiek rozumieć? Bez historii, bez techniki, bez książek.
– Książki mamy – zaperzył się Harman. Savi parsknęła śmiechem.
– Co dinozaury i te wszystkie noosfery mają wspólnego ze snopem niebieskiego światła? – zdziwił się Daeman.
Savi przysiadła na niskim murku. Zerwał się lekki wiatr, pogwizdywał cicho w dziurawych dachach. Robiło się coraz zimniej.
– Musieli nas stąd usunąć, zanim zabiorą się do sprzątania. Neutrinowy torus, powiedzieli. Pozbawiony masy. Eleganckie rozwiązanie. Schludne. Dziesięć tysięcy lat na posprzątanie Ziemi. Dla nas miało to trwać tyle co mgnienie oka. Tak obiecywali.
– Ale ciebie zostawili – zauważył Harman.
– Tak.
– Przypadkiem?
– Wątpię. Postludziom nie zdarzały się przypadki. Może chcieli mnie ukarać za to, że rozgrzebywałam historie, których nie należało ruszać. Bo tym się właśnie zajmowałam. Byłam historykiem. I kulturoznawcą. – Savi znów się roześmiała. Daeman nie miał pojęcia dlaczego.
– Neutrina są niebieskie, tak? – zapytał. Uparł się, żeby wydobyć od niej chociaż jedną prostą odpowiedź.
– Nie sądzę. Neutrina nie mają chyba koloru... Powabu zresztą też nie. Ten niebieski promień pojawia się każdego dziewiątego ava i coś mi mówi, że są w nim zakodowani wszyscy dawni ludzie. Wszyscy moi przyjaciele. Wydaje mi się, że to nie kopuła generuje światło, ale że Ziemia co roku, w Tisha b ‘Av, w ruchu po orbicie przecina strumień neutrin. A my dzięki maszynerii pod kopułą możemy go zobaczyć. To wszystko.
– Ale nie minęło dziesięć tysięcy lat – zauważył Harman. – Sama mówiłaś, że ostatnie faksowanie miało miejsce tysiąc czterysta lat temu.
Savi ze znużeniem pokiwała głową.
– I chyba niewiele od tego czasu uporządkowano, nie sądzicie? Wstała, zarzuciła plecak na ramię i weszła w wąską uliczkę. Zrobiła jednak zaledwie parę kroków, zanim stanęła jak wryta.
– Wojniks! – ucieszył się Daeman. – Nie będziemy musieli wracać do sonika piechotą. Przyprowadzi nam kabriolet i...
Wojniks, widoczny w łukowatym przejściu na zachód od nich, wciągnął manipulatory i wysunął ostrza. A potem rzucił się na nich, pędząc na czterech łapach po ścianie budynku, niczym rozdrażniony pająk.
Od chwili, gdy Daeman go zauważył, Savi gorączkowo grzebała w plecaku. Teraz wyjęła czarne urządzenie, które wcześniej nazwała pistoletem, i wycelowała je w szarżującego wojniksa.
Daeman stał jak wrośnięty w ziemię. Znajdował się najbliżej wojniksa, który jednak przemykał po murze na wysokości dwóch i pół metra, nie zwracając na niego uwagi. Wyraźnie kierował się w stronę Savi. Nagle potworny jazgot zmącił wieczorną ciszę – trrrach – jakby ktoś drewnianymi szpatułkami przejechał po kamiennych żebrach. Ze ściany prysnęły odłamki zaprawy, wojniks spadł na bruk, Savi cofnęła się o krok. Przymierzyła się i strzeliła ponownie.
W korpusie i głowie wojniksa pojawiła się cała masa otworków wielkości opuszki palca. Prawe ramię odskoczyło mu do tyłu, jakby zamierzał czymś rzucić, ale wtedy, trafione następnym gradem pocisków, oderwało się od tułowia i upadło na ziemię. Wojniks z wysiłkiem wstał. Jedno ostrze, nadal sprawne, wirowało z donośnym pomrukiem.
Kolejny strzał niemal przeciął go na pół. Niebieski, matowy płyn zbryzgał mur i bruk. Szczątki wojniksa zadrgały spazmatycznie i znieruchomiały.
Harman i Daeman ostrożnie podeszli bliżej, starając się nie wejść w kałużę płynu i nie nastąpić na żaden fragment mechanizmu. W ciągu dwóch dni oglądali zniszczenie dwóch wojniksów.
– Chodźmy. – Savi wyjęła z pistoletu pusty magazynek pocisków odłamkowych i włożyła na jego miejsce nowy, pełny. – Jeśli jest ich tu więcej, będziemy mieli kłopoty. Wracamy do sonika.
Przeszli wąską uliczką, skręcili w następną, jeszcze węższą, z niej z kolei weszli w zaułek, który nie zasługiwał już na miano uliczki: był właściwie przesmykiem między kamiennymi domami. Wynurzyli się z niego na rozległy, niebrukowany dziedziniec, skąd łukowato sklepionym przejściem dotarli na małe podwórko.
– Szybciej – szepnęła Savi.
Poprowadziła ich do zewnętrznych schodów, a stamtąd na pokryty warstewką piasku taras na dachu, minęli okna o zamkniętych okiennicach i wspięli się po na wpół spróchniałej drabinie na sąsiedni, wyższy dach.
– Co my robimy? – zaniepokoił się Harman. – Nie powinniśmy wrócić do sonika?
– Wezwę go.
Savi podeszła do krawędzi dachu, przyklęknęła na jedno kolano i wywołała bliskosieć. Wolną ręką osłoniła wyświetlacz. Harman przykucnął obok niej.
Daeman stał. Na dachu było znacznie chłodniej niż w brukowanych zaułkach, a w dodatku roztaczał się z niego całkiem interesujący widok. Z prawej strony miał bijący w górę słup niebieskiego blasku. Ściemniło się już zupełnie i na niebie pojawiły się gwiazdy.
W mieście nie świeciły się żadne światła, ale wiekowe kopuły i iglice połyskiwały odblaskiem błękitu. Otoczony murem kompleks, z którego biło światło, nosił nazwę – jak ich poinformowała Savi – Haram Es-Sharif, czyli Wzgórze Świątynne. Poniżej znajdowały się dwie charakterystyczne budowle z kopułami: meczet al-Aksa i Kopuła na Skale.
– Itbah al-Yahud! – zabrzmiał nagle z dołu przenikliwy, sztucznie nagłośniony okrzyk. – Itbah al-Yahud! – powtórzyło się w labiryncie uliczek oddzielającym ich od sonika.
Savi podniosła wzrok znad wyświetlacza.
– Co to jest? – spytał Harman scenicznym szeptem. – Przecież wojniksy nie mówią.
– Nie. Te dźwięki dochodzą ze starych, zautomatyzowanych głośników w meczetach. Kiedyś muezini wzywali przez nie do modlitwy.
– Itbah al-Yahud! – Natarczywy, rozedrgany głos niósł się nad miastem. – Al-dżihad! Itbah al-Yahud!
– Cholera jasna! – zaklęła Savi. – Nic dziwnego, że nie reaguje na zdalne sterowanie.
– Co się stało?
Daeman i Harman równocześnie przykucnęli, spoglądając na prostokątny wyświetlacz w jej dłoni. Pokazywał dziób sonika. Pojazd stał tam, gdzie do zostawili. Skalista równina i mury miasta, widziane przez noktowizor, błyszczały słabą zieloną poświatą. Wokół sonika uwijał się tłum wojniksów: skakały po pojeździe, obrzucały go kamieniami i układały na kadłubie ogromne głazy.
– Przebiły się przez pole siłowe i coś uszkodziły. Sonik nie przyleci.
– Allahu akbar! – Ponad dachami niósł się wzmocniony, zwielokrotniony echem okrzyk. – Itbah al-Yahud! Itbah al-Yahud!
Podeszli we troje do skraju dachu. Przez ułamek sekundy Daeman miał wrażenie, że brukowane uliczki, mury i podwórka drżą, trzęsą się i rozpływają w błękitnej poświacie, ale spostrzegł, że coś pełznie po kamieniach, kopułach, murach i dachach. Wszędzie poruszały się dziesiątki maleńkich istot, jakby karaluchów, przyciąganych niebieskim światłem. Nagle jednak zdał sobie sprawę, jak wysoko weszli i jak daleko w dole znajdują się te roje owadów – i dotarło do niego, że to nie inwazja insektów, lecz rojowisko wojniksów.
– Itbah al-Yahud! – zawodził wszechobecny metaliczny głos. Nawet odbity echem od stoków Wzgórza Świątynnego nie tracił nic ze swej chorej natarczywości.
– Co to właściwie znaczy?
Savi patrzyła, jak skąpane w niebieskim blasku wojniksy podchodzą coraz bliżej niepowstrzymaną falą. Dzieliły ich od nich niecałe dwa kwartały domów. Słyszeli już zgrzyt ostrzy i manipulatorów na kamieniu i emaliowanych płytkach.
Savi odwróciła się do Daemana. W pulsującej poświacie wyglądała jeszcze starzej niż zwykle.
– Itbah al-Yahud – powtórzyła półgłosem. – Zabić Żyda.
Muszę zabić Patroklosa. Ta myśl nęka mnie jak nocny szept, kiedy udając Fojniksa, leżę na posłaniu w obozie Myrmidonów, w namiocie Achillesa.
Muszę zabić Patroklosa.
Nigdy nikogo nie zabiłem. Kurczę, na studiach brałem udział w protestach przeciw wojnie w Wietnamie, nie byłem w stanie uśpić naszego psa (to żona musiała zabrać go do weterynarza) i przez większość dorosłego życia uważałem się za pacyfistę. Chryste Panie, przecież nigdy nawet nie uderzyłem człowieka!
Ale muszę zabić Patroklosa.
Nie mam innego wyjścia. Łudziłem się, że retoryka – ulepszona retoryka starego Fojniksa – załatwi sprawę. Chciałem namówić mężobójcę Achillesa, żeby spotkał się z Hektorem i zakończył tę wojnę. Żeby zakopał topór wojenny.
Pewnie. Najlepiej żeby od razu wbił mi go w łeb.
Jego decyzja o powrocie do spokojnego, drugiego życia, pełnego przyjemności, choć odartego z chwały, może być szokująca dla scholiastów i studentów Iliady, ale ma głęboki sens. Achilles w dalszym ciągu ceni honor wyżej niż życie, lecz znieważony przez Agamemnona nie widzi nic honorowego w zabiciu Hektora i późniejszej własnej śmierci. Odyseusz, mistrz słowa mówionego, bardzo obrazowo przedstawił mu wizję Achajów i ich potomków sławiących jego imię po wsze czasy, ale Achilles w nosie ma taką chwałę. Jego poczucie honoru wcale nie domaga się, by zabijał wrogów Agamemnona ani by poniósł śmierć w imię idei drogich Agamemnonowi i Menelaosowi. Cóż, najwyraźniej Achilles ma swój rozum. Dlatego woli wrócić do domu i dokonać żywota jako przeciętny śmiertelnik, rezygnując z zapisania się na kartach historii dwadzieścia stuleci przed księciem Halem i Agincourt, niż narazić swój honor na dalsze zbrukanie na krwawej iliońskiej równinie.
Teraz go rozumiem. Dlaczego wcześniej to do mnie nie docierało? Skoro Odyseuszowi nie udało się go przekonać – złotoustemu, przebiegłemu Odyseuszowi – jak mogłem mieć nadzieję, że mnie się uda? Byłem głupi. No dobra, Homer wpuścił mnie w maliny. Ale i tak byłem głupi.
Muszę zabić Patroklosa.
Wkrótce po wyjściu Odyseusza i Ajaksa pogaszono pochodnie w głównej sali namiotu i usłyszałem głosy branek, sprowadzonych ku uciesze Achillesa i Patroklosa. Nie widziałem ich wcześniej, ale znam ich imiona; u Homera nikt nie pozostaje bezimienny. Dziewczyna Achillesa (wykładając na uniwersytecie w Indianie, nie mógłbym użyć tego określenia, bo Policja Poprawności Politycznej w try miga pozbawiłaby mnie posady, ale jakoś nie mogę się zmusić, żeby te rozchichotane zabawki seksualne nazwać „kobietami”) nazywała się Diomede i była córką Forbasa z wyspy Lesbos (nie była jednak lesbijką). Pieszczocha Patroklosa miała na imię Ifis. Omal nie parsknąłem śmiechem, kiedy mignęły mi w przedsionku. Achilles – wysoki, postawny blondyn o muskulaturze kulturysty wybrał sobie drobną, krępą, piersiastą bruneteczkę Diomede, Patroklos zaś, znacznie od niego niższy i ciemnowłosy, wolał Ifis – wysoką, chudą blondynkę z małym biustem. Przez jakieś pół godziny słyszałem śmiech kobiet i rubaszną pogawędkę mężczyzn, a potem jęki i krzyki całej czwórki, dobiegające z sypialni Achillesa. Najwyraźniej homerycki superbohater nie miał nic przeciwko uprawianiu seksu w jednym pomieszczeniu z przyjacielem i komentowaniu wydarzeń na bieżąco. Bardziej mi w tym przypominali kumpli z pracy z Bloomington w Indianie, którzy wypuścili się na weekend do wielkiego miasta, niż szlachetnych wojowników z ery heroicznych podbojów. Co za barbarzyństwo!
Potem dziewczyny wyszły, chichocząc po swojemu, i zrobiło się cicho. Słyszałem tylko zdawkowe rozmowy wartowników i trzask płomieni w koksownikach, przy których się grzali. No i ogłuszające chrapanie dobiegające z sypialni Achillesa. Nie słyszałem, żeby Patroklos wychodził, więc albo on, albo antyczny heros miał skrzywioną przegrodę nosową.
Leżę teraz i rozważam możliwe dalsze działania. Nie, najpierw porzucam ciało starego Fojniksa – do diabła z konsekwencjami! – i dalsze rozważania snuję już jako Thomas Hockenberry.
Zaciskam dłoń na medalionie. Mógłbym znów przenieść się do sypialni Heleny; wiem, że Parys spędza noc niedaleko stąd, nad fosą, całe kilometry od miasta, i czeka na świt, żeby razem z Hektorem urządzić Grekom krwawą jatkę i spalić ich okręty. Helena mogłaby się nawet ucieszyć na mój widok. Mogłaby też nie mieć ochoty zabawiać się dłużej z nocnym gościem nazwiskiem Hockenberry (to niezwykłe uczucie, że poza innymi scholiastami ktoś jeszcze wie, jak się nazywam!) i wezwać straż. Ale to też żaden kłopot: w każdej chwili mógłbym teleportować się z powrotem.
Tylko dokąd?
Mogę odpuścić sobie ten wariacki plan zmiany przebiegu Iliady, porzucić cel, który zrodził się w mojej głowie w noc sprzeczki Achillesa z Agamemnonem, i zapomnieć o sprzeciwianiu się nieśmiertelnym bogom; teleportowałbym się na Olimp, przeprosił muzę i Afrodytę (gdy tylko wyjmą ją ze słoja), poprosił Zeusa o audiencję i błagał o wybaczenie.
Pewnie... Jakie masz szanse, że ci przebaczą, Hockenbush? Ukradłeś Hełm Hadesa, medalion i cały sprzęt scholiasty, żeby użyć ich do własnych celów. Ukrywałeś się przed muzą. A co najgorsze, uprowadziłeś latający rydwan i próbowałeś zabić Afrodytę.
Mógłbym liczyć co najwyżej na to, że po złożeniu wyjaśnień Zeus, Afrodyta albo moja muza zabiliby mnie szybko, zamiast wywracać mnie na nice lub strącać w mroki Tartaru, gdzie pożarłby mnie żywcem Kronos czy inny z wygnanych przez Zeusa Tytanów.
Nie; sam nawarzyłem tego piwa i sam je teraz muszę wypić. Jak się powiedziało a, trzeba powiedzieć b. Do odważnych świat należy. Przezorny zawsze ubezpieczony i takie tam bzdety. Kiedy tak szukam zgrabnego powiedzonka, dowolnej wyświechtanej kwestii, w mojej głowie wykluwa się głęboka refleksja, ubrana w zupełnie nienaukowe, lecz jakże przekonujące słowa:
Jeżeli szybko czegoś nie wymyślę, będę miał przesrane.
Mógłbym porozmawiać z Odyseuszem.
To on jest w tej bandzie najrozsądniejszy, najbardziej cywilizowany, najsprytniejszy. Może mi pomóc. Miałbym przynajmniej szansę przekonać go, że zakończenie wojny z Trojanami i wspólne postawienie się bogom to rozsądny pomysł. Prawdę mówiąc, zawsze chętniej prowadziłem zajęcia z Odysei niż z Iliady. Wolę – jakże ludzką – wrażliwość Odysei Fitzgeralda niż szorstką awanturniczość Iliady Mandelbauma, Lattimore’a, Faglesa, a nawet Pope’a. Myliłem się, myśląc, że znajdę punkt zwrotny tu, w namiocie Achillesa, przy okazji przybycia poselstwa od Agamemnona. To nie z Achillesem powinienem rozmawiać tej nocy. Ale do świtu zostało jeszcze kilka godzin, mógłbym je wykorzystać na spotkanie z Odyseuszem, synem Laertesa, który zrozumie prośbę uczonego i doceni nieodpartą logikę pokoju.
Wstaję już nawet z łóżka i biorę do ręki medalion; jestem gotowy udać się do Odyseusza i wyłożyć mu całą sprawę. Powstrzymuje mnie tylko jedno: jeżeli Homer nie kłamał, wiem, co się dzieje w obozie Achajów, kiedy ja sobie tu dumam. Agamemnon i Menelaos, pogrążeni w ponurych rozmyślaniach, nie mogą spać. Mniej więcej o tej porze starszy z braci wzywa Nestora i pyta go, jak uniknąć niechybnej masakry. Nestor proponuje zwołanie narady z udziałem Diomedesa, Odyseusza, Ajaksa Małego i paru innych greckich wodzów. Na naradzie sugeruje, by najodważniejsi z nich przemknęli na tyły wroga i wybadali zamiary Hektora; czy Trojanie naprawdę zamierzają o świcie ruszyć do szturmu i spalić argiwskie okręty? Może Hektor chwilowo ma dość rozlewu krwi i przed rozpoczęciem następnej fazy wojny wycofa się z wojskiem do miasta?
Diomedes i Odyseusz zostają wybrani na zwiadowców. Ponieważ przybyli na naradę prosto z sypialni, są nieuzbrojeni. Dostają więc od wartowników broń i zbroje: Diomedesowi przypada hełm z byczej skóry, Odyseuszowi zaś sławne nakrycie głowy z kłów mykeńskiego dzika. Okryty lwią skórą Diomedes i ubrany w czarny, nabijany białymi zębami hełm Odyseusz wyglądają przerażająco.
Czy powinienem się tam tekować i śledzić przebieg narady?
Nie ma potrzeby, tym bardziej że Diomedes i Odyseusz mogli już wyruszyć na nocną wycieczkę. Zresztą niewykluczone, że Homer się mylił (lub kłamał), tak jak minął się z prawdą, opisując przemowę Fojniksa. Poza tym nic mi z tego nie przyjdzie. Nie jestem już scholiastą, lecz szarym człowieczkiem, który usiłuje przeżyć i znaleźć sposób zakończenia tej wojny – a przynajmniej zwrócenia jej bohaterów przeciw bogom.
Na tę noc przypadają jednak inne wydarzenia, o których myśl ścina mi krew w żyłach. Kiedy Diomedes i Odyseusz wyprawiają się na zwiady, napotykają Dolona – włócznika, którego ciało pożyczyłem sobie dwa dni temu, żeby być świadkiem spotkania Hektora z Parysem i Heleną. Dolon został wysłany na przeszpiegi do obozu Achajów. Ma łuk i czapkę z wiewiórczej skóry i przekrada się po omacku przez pole zasłane trupami. Chce ominąć posterunki i przejść przez fosę, ale bystrooki Odyseusz dostrzega go pierwszy. Ukrywają się z Diomedesem wśród zabitych, łapią Dolona i odbierają mu broń.
Trojanin będzie błagał o życie. Odyseusz powie mu wtedy – jeśli jeszcze nie powiedział – że „śmierć to jego najmniejsze zmartwienie” i spokojnie, bez nerwów wyciągnie z niego wszelkie informacje na temat planów Hektora i jego sojuszników.
Dolon powie wszystko: zdradzi rozmieszczenie wojsk Karyjczyków, Peończyków, Lelegów i Kaukonów, wskaże obozowiska wiernych i powściągliwych Lików, bitnych Pelazgów i zawadiackich Myzyjczyków, wyjaśni, gdzie stoją namioty słynnych frygijskich jeźdźców i rydwany maońskich woźniców. Powie wszystko i będzie błagał, żeby Odyseusz z Diomedesem darowali mu życie. Zaproponuje nawet, żeby go związali i przetrzymali w niewoli do czasu, aż sprawdzą wiarygodność jego informacji.
Odyseusz się uśmiechnie (a może już się uśmiechnął) i poklepie roztrzęsionego Dolona po ramieniu; pamiętam muskularne ciało Dolona z czasów, kiedy w niego morfowałem. Zabiorą mu czapkę, łuk i płaszcz z wilczej skóry (Odyseusz wyjaśni mu szeptem, że muszą go rozbroić, zanim jako jeńca zabiorą go do obozu), po czym Diomedes jednym potężnym ciosem zetnie mu głowę. Odcięta głowa potoczy się po piasku, wciąż prosząc o zmiłowanie.
Odyseusz weźmie włócznię chłopaka, jego łuk i czapkę z wiewiórek i ofiaruje je Atenie Pallas.
– Raduj się tymi darami, bogini! – zawoła. – Należą do ciebie. Poprowadź nas do trackiego obozu, abyśmy mogli tam zabić więcej ludzi i ukraść ich konie. Te łupy również będą twoje!
Barbarzyńcy. Otaczają mnie barbarzyńcy. Nawet tutejsi bogowie to dzikusy. Jedno jest pewne: nie porozmawiam dziś z Odyseuszem.
Dlaczego Patroklos musi zginąć?
Dlatego że jednak się nie myliłem: Achilles naprawdę jest tu postacią kluczową; od niego zależy przyszłość bogów i ludzi.
Wątpię, żeby odpłynął spod Troi za kilka godzin, kiedy jutrzenka rozprostuje swoje różane palce. Szczerze wątpię. Myślę, że – tak jak pisał Homer – zostanie i będzie się napawał klęską Greków.
– Achajowie przyjdą do mnie na kolanach – powie pod wieczór następnego dnia, kiedy wszyscy wielcy wodzowie – Agamemnon, Menelaos, Diomedes, Odyseusz – odniosą rany. A przecież już podczas dzisiejszego poselstwa błagali go pokornie, żeby wrócił. Porażka Argiwów i Achajów wcale go nie wzruszy i dopiero śmierć Patroklosa (który teraz pochrapuje za ścianą) z ręki Hektora każe mu ponownie wziąć udział w bitwie.
Dlatego Patroklos musi zginąć. Inaczej nic się nie zmieni. Wstaję z łóżka i zaczynam przeglądać sprzęt, który mam na sobie i przy sobie. Atrapa miecza – przydatna, kiedy udaję żołnierza, ale do walki się nie nadaje, nie ma nawet porządnego ostrza. Muza dała mi ją jako rekwizyt, nie broń. Prawdziwą obronę od dziewięciu lat zapewnia mi lekki pancerz kompozytowy: jest wystarczająco mocny, żeby odbić zabłąkaną włócznię, strzałę albo przypadkowe pchnięcie miecza – tak w każdym razie uczą nas w koszarach, bo jeszcze nie miałem okazji osobiście się o tym przekonać. Mam też paralizator, wbudowany w mikrofon kierunkowy i wytwarzający napięcie pięćdziesięciu tysięcy woltów. Powinien ogłuszyć przeciwnika i dać mi czas na ucieczkę do najbliższego portalu teleportacyjnego. Mam również soczewki kontaktowe, dzięki którym lepiej widzę, filtry wzmacniające słuch, kradziony Hełm Hadesa zsunięty niczym kaptur, medalion teleportacyjny – noszę go na łańcuszku na szyi, oraz bransoletę morfującą na przegubie dłoni.
I nagle w moim zmęczonym umyśle zaczyna się formować plan, a przynajmniej zalążek planu.
Postanawiam działać, zanim zabraknie mi odwagi. Zakładam hełm i staję się niewidzialny dla bogów i ludzi; czuję się trochę jak Frodo, Bilbo albo Gollum, kiedy wkładali na palec magiczny pierścień, który pozwalał związać w ciemności wszystkie pozostałe pierścienie. Na palcach przekradam się do sypialni Achillesa.
Dziewczyny do towarzystwa dawno już wyszły. Achilles z przyjacielem śpią na jednym posłaniu, Patroklos trzyma rękę na ramionach mężobójcy. Widząc to, staję jak wryty.
Achilles jest gejem?! To znaczy, że ten głupi profesorek z naszego wydziału, ogarnięty gejowsko-lesbijską obsesją, miał rację! Że politycznie poprawny bełkot, który publikował, to szczera prawda!
Otrząsam się z tych myśli. Od uniwersytetu w Indianie dzielą mnie trzy tysiące lat i nie powinienem wyciągać prostych wniosków. Ci dwaj przez dwie godziny zabawiali się z panienkami i zasnęli tak, jak legli. A poza tym kogo obchodzi sekretne życie miłosne Achillesa?
Włączam bransoletę i wywołuję skan, który zrobiłem dwa dni temu na Olimpie, na Dworze Bogów. Nie wiem, czy to zadziała; w gronie scholiastów zwykle zbywaliśmy takie pomysły śmiechem.
Fale prawdopodobieństwa przenikają niewidoczne dla mnie strefy przestrzeni kwantowej. Powietrze drży, zastyga w bezruchu i znów zaczyna drgać. Zdejmuję Hełm Hadesa i staję się widzialny.
Widzialny jako Atena Pallas, tritogeneła, trzecia z bogów, córka Zeusa, obrończyni Achajów. Mam prawie trzy metry wzrostu i otacza mnie nimb boskiego światła. Kiedy podchodzę do łóżka, Achilles i Patroklos nagle się budzą.
Postać, którą przybrałem, jest skrajnie niestabilna; czuję chaotyczne drganie tworzących ją atomów. Bransolety nie są przystosowane do tego, żebyśmy za ich pomocą przybierali postać bogów. Postać Ateny rozmywa się jak mocno trącona struna harfy. Nie mam czasu do stracenia. Staram się nie zwracać uwagi na fakt, że nagle urosły mi piersi i wykształciła się pochwa (nigdy wcześniej nie morfowałem w kobietę) – podobnie jak na fakt, że jestem boginią.
Dobrze wiem, że nie przejąłem boskich mocy Ateny; pożyczyłem tylko jej zewnętrzną powłokę, i to nie na długo. Jeśli się nie pospieszę, niestabilne pole morfujące wywoła jakiś odpowiednik reakcji łańcuchowej i eksplozji jądrowej, tak mi się przynajmniej wydaje.
– Achillesie! – wołam. – Obudź się! Wstań!
– Bogini! – wykrzykuje szybkonogi mężobójca i spada z posłania na ziemię. – Co cię tu sprowadza, córo Zeusa?
Patroklos przeciera oczy i z wysiłkiem wstaje. Obaj są nadzy, a ich muskularne ciała stokroć piękniejsze od wszystkich greckich posągów. Nieobrzezane członki rysują się ciemnym konturem na tle umięśnionych, opalonych ud.
– Milcz! – dudnię ogłuszająco.
Głos Ateny jest nienaturalnie wzmocniony, nadludzki. Zdaję sobie sprawę, że właśnie budzę innych mieszkańców namiotu i zwracam na siebie uwagę strażników. Została mi najwyżej minuta. Jakby dla podkreślenia tego faktu złocista ręka Ateny rozpływa się na chwilę w powietrzu, zmienia w blade, owłosione ramię profesora Thomasa Hockenberry’ego, i wraca do poprzedniej postaci. Achilles, który stoi przede mną ze wzrokiem utkwionym w podłogę, niczego nie zauważa. Za to Patroklosowi oczy wychodzą z orbit.
– Jeśli cię uraziłem, bogini... – Achilles próbuje na mnie spojrzeć, nie podnosząc głowy.
– Cisza! Czy pełzająca w piasku mrówka może urazić człowieka? Czy najbrzydsza, najpospolitsza ryba w morzu może urazić żeglarza, którego myśli błądzą zupełnie gdzie indziej?
– Mrówka? – Na pięknej twarzy Achillesa maluje się zmieszanie i niepewność, jak u zbesztanego dziecka.
– Dla bogów nie jesteście nawet mrówkami! – ryczę i podchodzę bliżej. Powódź boskiego światła zalewa Patroklosa i Achillesa jak radioaktywna poświata. – Bawi nas wasza śmierć, Achillesie... Synu Peleusa, głupie dziecię Tetydy.
– Głupie dziecię... – Achillesowi krew napływa do twarzy. – Bogini, czym cię...
– Milcz, tchórzu! – Przy takim nagłośnieniu słychać mnie z pewnością nawet w odległym o półtora kilometra obozie Agamemnona. – Jesteś nam obojętny, tak jak wszyscy śmiertelnicy. Wasza śmierć bywa zabawna... ale wasze tchórzostwo nigdy, szybkonogi Achillesie! – Ostatnie słowa wypowiadam szyderczym tonem, zmieniając pozytywny epitet homerycki w zwykłą obelgę.
Achilles zaciska pięści i robi krok w przód, jakby podchodził do wroga.
– Bogini, Ateno Pallas, patronko Achajów, zawsze składałem ci w ofierze najlepsze...
– Ofiara tchórza nic nie znaczy dla mieszkańców Olimpu. – Czuję, że fala prawdopodobieństwa, która jest prawdziwą Ateną, zbliża się do chwili krytycznego kolapsu. Zostało mi dosłownie kilka sekund. – Od tej pory sami będziemy wybierać i palić swoje ofiary. – Wyciągam rękę w stronę Patroklosa. Trzymam w niej przyciśnięty do przedramienia, niewidoczny dla Achillesa paralizator. Palec mam na wyłączniku. – Jeżeli chcesz odzyskać zwłoki swojego kochasia, spróbuj wedrzeć się na Olimp, tchórzliwy Achillesie!
Ładunek z paralizatora trafia Patroklosa w sam środek bezwłosej, opalonej klatki piersiowej. Cieniutkie, prawie niewidoczne druty i elektrody podłączają go do napięcia pięćdziesięciu tysięcy woltów.
Patroklos łapie się za pierś niczym trafiony piorunem, krzyczy, zwija się w drgawkach jak w ataku epilepsji, popuszcza i upada na ziemię.
Zanim Achilles zdąży zareagować – szybkonogi wojownik stoi na razie jak wrośnięty w ziemię, zaciska pięści i wytrzeszcza oczy, zbyt zszokowany, żeby się ruszyć – moja Atena robi dwa kroki, łapie pozornie martwego Patroklosa za włosy i zaczyna go wlec po podłodze.
Achilles z twarzą wykrzywioną okrutnym grymasem wyciąga miecz z pochwy przy pasie, który odwiesił na krzesło.
Nadal trzymam Patroklosa za włosy. Morfujące pole kwantowe staje się coraz bardziej niestabilne, podobizna Ateny miga i faluje jak nękany zakłóceniami obraz telewizyjny. Zaciskam dłoń na medalionie i teleportuję się z Patroklosem jak najdalej od namiotu Achillesa.
Savi sprowadziła Daemana i Harmana z dachu; po schodach i drabinach zeszli do jednego z zaułków i puścili się biegiem. Światło gwiazd i poświata promienia neutrinowego jako tako oświetlały drogę, jednak cienie zalegające w bramach i pustych oknach były gęste i smoliście czarne. Daeman szybko dostał zadyszki i zaczął zostawać z tyłu. Nigdy nie biegał, nawet w dzieciństwie. Bieganie uważał za kretyński wymysł.
Z tyłu dobiegał zgrzyt i szczęk setek ścigających ich wojniksów. Dzielił ich niecały kwartał niskich domów poprzecinany istnym labiryntem uliczek.
– Itbah al-Yahud! – chrypiały głośniki, które Savi nazwała muezinami.
Przebiegli jedną brukowaną ulicą, skręcili w drugą, węższą i ciemniejszą, przecięli placyk usłany białymi ludzkimi kośćmi i wpadli na patio, na którym panował mrok jeszcze gęstszy niż w wąskich zaułkach. Dudnienie i zgrzyt manipulatorów były coraz bliżej. Wojniksy pędziły po ścianach na złamanie karku.
– Itbah al-Yahud!
Nagłośniony okrzyk brzmiał coraz bardziej agresywnie. Z nas trojga tylko Savi jest Żydem, cokolwiek to słowo znaczy, pomyślał Daeman. Jeżeli ją zostawimy, wojniksy nas nie ruszą. Ba, może nawet pomogą nam wrócić do domu. Nie ma powodu, żebyśmy musieli podzielić jej los.
Harman biegł ile sił w nogach. Przebiegli z Savi na drugą stronę patio i wpadli pod łuk, prowadzący w głąb starożytnych ruin.
A może sam się powinienem o siebie zatroszczyć, kombinował Daeman. Jeśli Harman chce, niech z nią trzyma.
Zatrzymał się z poślizgiem na pokrytym piaskiem bruku. Harman odwrócił się w drzwiach i skinął na niego ponaglająco. Daeman obejrzał się przez ramię. Zgrzyt brzmiał jak klekot szponów lub pustych kości o kamień. W świetle niebieskiego promienia dostrzegł kilkanaście wojniksów: właśnie przemknęły ulicą, którą przed chwilą biegli.
Serce podeszło mu do gardła. Nie przywykł do odczuwania strachu i doszedł do wniosku, że jakiekolwiek działanie w pojedynkę byłoby w tym momencie fatalnym pomysłem. Popędził w mrok za Harmanem i starą kobietą.
Biegli w dół po coraz węższych schodach; każde następne były starsze i bardziej wyślizgane od poprzednich. Cztery piętra niżej Savi włączyła wyjętą z plecaka latarkę; z góry nie docierała już ani odrobina błękitnej poświaty. Promień światła padł na ślepą ścianę zamykającą ostatnie, najwęższe schody. Na jej widok Daeman spocił się ze strachu, okazało się jednak, że jest w niej otwór, zasłonięty kawałkiem jutowego worka. Dziura wydawała się stanowczo za mała.
– Pospieszcie się – szepnęła Savi.
Odsunęła na bok szorstką szmatę i wśliznęła się w otwór. Harman natychmiast wcisnął się za nią. Ze środka dobiegało echo jak ze studni.
Z ruin nad ich głowami dobiegały głośne chroboty, ale nie było słychać, żeby któryś wojniks zapędził się na schody. Przynajmniej na razie.
Kiedy Daeman schylił się i wcisnął w otwór głowę i wąskie ramiona, stwierdził, że znalazł się nad czarnym, bezdennym otworem metrowej średnicy. Młócąc na oślep rękami, wymacał wbite w przeciwległą ścianę żelazne klamry. Stęknął, przecisnął przez dziurę korpus i biodra, zdarł sobie na starym tynku skórę z kolan i zawisł w powietrzu na rękach. Wymacał nogami zardzewiałe klamry i zaczął po nich schodzić w dół, skąd dobiegały stłumione kroki Savi i Hamana.
Poczuł na twarzy podmuch chłodnego powietrza. Niepewnie przekładał ręce i przestawiał stopy po lodowatych szczeblach, wsłuchany w dolatujące z dołu szepty. Nagle klamry się skończyły i z wysokości półtora metra spadł na ceglaną posadzkę.
Harman pomógł mu złapać równowagę. Światło latarki wyłowiło z ciemności tunel o okrągłym przekroju i kamiennych ścianach.
– Tędy – szepnęła Savi.
Schyliła się – tunel był niski – i zaczęła biec. Harman z Daemanem ruszyli za nią, nie patrząc pod nogi, lecz wypatrując nierówności posadzki w podskakującym snopie światła latarki.
Dotarli do skrzyżowania. Savi zerknęła na wyświetlacz lokalizatora i skręcili w lewo.
– Już nie słychać wojniksów – zwrócił uwagę Harman. Był z całej trójki najwyższy i musiał się najbardziej garbić. Mówił półgłosem, ale nisko sklepiony tunel i tak poniósł jego słowa daleko w mrok.
– Są na górze – wyjaśniła Savi. – Tropią nas.
– Korzystają z bliskosieci? – domyślił się Daeman.
– Tak.
Na następnym skrzyżowaniu Savi wybrała środkowy z trzech węższych tuneli, tak niski, że wszyscy troje musieli się pochylić.
Harman spojrzał na Daemana, nie rozumiejąc wzmianki o bliskosieci, ale najwyraźniej odłożył zadawanie pytań na później.
– Powinniście wiedzieć, że idą za wami – dodała Savi. Zatrzymała się i spojrzała na nich. W blasku latarki jej twarz bardziej niż zwykle przypominała zasuszoną czaszkę.
– A nie za tobą? – zdziwił się Daeman.
– Nie. Mnie nie ma w żadnej sieci. Wojniksy nawet nie wiedzą o mojej obecności. Wy natomiast pojawiliście się w ich odbiornikach blisko – i dalekosieci z dala od faksowęzłów. Najbliższy portal znajduje się chyba w Mantui. Nie mogliście przyjść stamtąd na piechotę.
– A dokąd teraz nas prowadzisz? – spytał Harman. – Do sonika?
Savi pokręciła przecząco głową. Mokre od potu siwe włosy kleiły się jej do głowy.
– Te tunele nie wychodzą poza obręb starego miasta. Poza tym wojniksy zdążyły już na dobre uszkodzić sonik. Próbuję dojść do pełzacza.
– Jakiego pełzacza? – zaciekawił się Daeman, ale Savi, zamiast odpowiedzieć, ruszyła przed siebie.
Sto kroków dalej okrągły tunel przeszedł w wąski korytarzyk, po następnych trzydziestu krokach dotarli do schodów. Daeman miał wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mu z piersi.
– Co robimy? Co robimy? Co robimy?!
Obejrzał się przez ramię i wytężył słuch.
– Na górę.
Kiedy znów się odwrócił, Savi znikała właśnie w otworze kolejnego szybu, tym razem pod sufitem. Był węższy od tego, którym zeszli. Savi zabrała ze sobą latarkę. Zrobiło się ciemno.
Harman podskoczył, próbując złapać najniższą klamrę. Chybił i zaklął pod nosem. Za drugim razem mu się udało: chwycił szczebel i podciągnął się do góry. Wyciągnął rękę do Daemana.
– Chodź, pospiesz się. Wojniksy już pewnie na nas czekają.
– To po co tam włazimy?
– Chodźże!
Harman złapał Daemana za rękę i wciągnął w mrok.
Wojniksy przebiły się przez ścianę budynku, kiedy Savi, Harman i Daeman gramolili się na pancerz pełzacza.
Olbrzymia maszyna zajmowała znaczną część obszernego wnętrza, które, jak twierdziła Savi, było dawniej kościołem. Kiedy wyszli z piwnicy i Savi poświeciła latarką na boki, Daeman, stojący jeszcze na szczeblach drabinki, nie bardzo wiedział, co właściwie widzi. Pełzacz przypominał ogromnego pająka. Miał sześć kół, każde o wysokości trzech i pół metra, zawieszone na wieloprzegubowym wsporniku. W środku znajdowała się mlecznobiała kabina pasażerska. Wyglądała jak białe jajo w pajęczej sieci.
Łomot w ściany i drzwi kościoła dał się słyszeć, zanim jeszcze Savi podeszła do pojazdu.
– Pospieszcie się! – zawołała, wspinając się szybko po zainstalowanej z boku drabince.
Daeman, który jak zwykle szedł ostatni, pomyślał, że stara kobieta jest mistrzynią w wydawaniu zbędnych poleceń.
Gdzieś wysoko rozległ się trzask. Zabite deskami okno w murze dosłownie eksplodowało i do środka wlazło pięć wojniksów; idąc po ścianie, wbijały w nią manipulatory na podobieństwo czekanów. Bezokie, czerwone od rdzy kopuły na szczycie korpusów obróciły się niezgrabnie w stronę pełzacza i trojga ludzi, próbujących dotrzeć do kabiny. Z przeciwległej ściany posypały się głazy i do kościoła wtargnęły następne wojniksy, tym razem poruszające się na dwóch nogach.
Savi dotknęła wyblakłego czerwonego kółka u dołu kapsuły i wpisała ciąg cyfr na żółtej holograficznej klawiaturze, która wyświetliła się obok niego. Jeden szklany segment zjechał na bok z wyraźnie słyszalnym zgrzytem. Savi wgramoliła się do kabiny, Harman poszedł w jej ślady, a Daeman zdążył do połowy wśliznąć się do środka, gdy pierwszy wojniks pomknął w ich kierunku.
Kapsuła się zamknęła. Znajdowało się w niej sześć wyprofilowanych skórzanych foteli. Daeman i Harman zajęli dwa skrajne, Savi zaś usiadła z przodu i przesunęła dłonią nad płaskim metalowym klinem sterczącym z siedzenia. Otoczył ją jarzący się słabą poświatą holograficzny pulpit sterowniczy, znacznie bardziej skomplikowany niż w soniku. Dotknęła wirtualnego czerwonego pokrętła, przeciągnęła żółte kółko po zielonym suwaku i wsunęła rękę w dopasowujący się do dłoni trójwymiarowy drążek sterowy.
– A jeśli się nie włączy? – zaniepokoił się Harman, którego Daeman ochrzcił w duchu mianem mistrza zadawanych nie w porę retorycznych pytań.
Ze dwadzieścia wojniksów wdrapało się na okryte czarną siatką koła i jak koniki polne przeskoczyło na szklaną kabinę. Daeman odruchowo skulił się w fotelu.
– Jeśli się nie włączy, będziemy martwi.
Savi przesunęła ster w prawo.
Nie było słychać ryku silnika ani pomruku żyroskopów. Rozległo się tylko stłumione buczenie, basowe, ledwie słyszalne, przechodzące w infradźwięki. Snopy światła z reflektorów przeszyły mrok przed pełzaczem, a w kabinie pojawiło się kilkanaście wirtualnych ekranów.
Sześć wojniksów, które weszły na szczyt kapsuły i z uporem próbowały ją rozbić, nagle ześliznęło się po szkle na ziemię.
– Jednomikronowe pole siłowe – mruknęła Savi, nie odrywając wzroku od podświetlonych ikon i piktogramów na pulpicie. – Likwiduje tarcie. Zapobiega zbieraniu się na kopule śniegu, wody... i nie tylko, jak widać.
Daeman śledził wzrokiem dziesiątki wojniksów, które gramoliły się po kołach, wgryzały w metalową konstrukcję, ciągnęły za wsporniki.
– Lepiej się pospieszmy – zasugerował.
– Już.
Savi pchnęła drążek do przodu. Pełzacz przebił się przez zabytkową ścianę kościoła, osunął kilka metrów po gruzie, zanim przegubowo zamocowane koła znalazły oparcie, i zaczął przyspieszać. Uliczka, na której się znaleźli, była węższa niż korpus pojazdu, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Liczące tysiące lat ściany waliły się w gruzy po obu jego stronach, aż w końcu pełzacz wydostał się na ulicę Dawida, gdzie Savi skręciła w lewo, na zachód, oddalając się od dźgającego niebo błękitnego promienia.
Nieprzeliczone mrowie wojniksów ruszyło w pogoń. Te, które znalazły się z przodu i próbowały skakać na kabinę pasażerską, pełzacz miażdżył kołami. Te zaś, które próbowały ich ścigać, szybko zostały w tyle. Z pół tuzina tych najbardziej upartych uczepiło się wsporników, gdzie próbowały drzeć metal i ciąć osłony kół.
– Mogą uszkodzić pełzacz? – spytał Harman.
– Nie wiem – przyznała Savi. – Zbliżamy się do Sho’or Yafa, Bramy Jaffy. Spróbujemy się ich pozbyć.
Skręciła ostro w lewo, potem w prawo, burząc kolejne mury, aż wreszcie wprowadziła pełzacz w nisko sklepiony przejazd. Trafione odłamkami ścian i wstrząsane wibracjami wojniksy pospadały, ale zaraz otrząsnęły się z gruzu i podjęły pościg. Pełzacz wyjechał tymczasem za mury miasta i ruszył w dół po kamienistym zboczu, tym samym, na którym zaparkowali sonik. Nie było po nim śladu, zniknął przywalony dziesięciometrową stertą kamieni, wokół której skupiło się dalszych czterdzieści, może pięćdziesiąt wojniksów. Na widok pełzacza natychmiast straciły zainteresowaniem kamiennym kurhanem i ruszyły biegiem, żeby przeciąć pojazdowi drogę. Savi część z nich stratowała, innym zdołała uciec i wyjechali na starą autostradę na zachód od miasta.
– Solidna maszyna – przyznał Harman.
– Pod koniec zapomnianej ery budowano wiele solidnych maszyn. Gdyby zapewnić pełzaczowi właściwy nanoserwis, byłby wieczny.
Savi założyła wyjęty z plecaka noktowizor. Jechali bez świateł. Daeman czuł się bardzo nieswojo, zwłaszcza gdy spod kół dobiegał chrzęst miażdżonych przedmiotów – najprawdopodobniej starych, porzuconych pojazdów. W pewnej chwili zorientował się, że przejechali po moście, a zaraz potem zagłębili się w szczerbę między stromymi wzgórzami. Nie widział nigdzie wojniksów – kiedy się obejrzał, dostrzegł tylko snop błękitnego światła bijący ze wzgórza w niebo – ale nie miał wątpliwości, że nie ustają w pościgu.
Savi poinformowała ich, że od brzegów dawnego Morza Śródziemnego dzieli ich około pięćdziesięciu kilometrów. Pokonali tę odległość w niespełna dziesięć minut.
– Patrzcie.
Savi zwolniła, zdjęła noktowizor i włączyła reflektory, lampy przeciwmgielne i szperacze. W miejscu, gdzie grunt opadał gwałtownie ku wyschniętemu Basenowi Śródziemnemu, drogę zamykał lity mur złożony z około pięciuset, może sześciuset wojniksów.
– Skręcamy? – spytał Harman.
Savi pokręciła głową i dodała gazu. Później Daeman doszedł do wniosku, że odgłos towarzyszący zderzeniu rozpędzonego pełzacza z masą wojniksów przypomina łoskot gradu o metalowy dach. Przed laty zdarzyło mu się słyszeć coś takiego w Ułanbacie. Tyle że ten łoskot był ze sto razy głośniejszy.
Kiedy przebili się na brzeg dawnego morza, Savi krzyknęła:
– Trzymajcie się!
Pełzacz na kilka sekund zawisł w powietrzu – a potem sześć olbrzymich kół uderzyło o ziemię. Wsporniki zamortyzowały upadek i ustabilizowały pojazd. Ruszyli w głąb basenu. Reflektory i szperacze wykrawały w ciemności białe stożki.
Daeman się odwrócił. Ocalałe wojniksy stały na skraju basenu, odcinając się wyraźnie na tle rozjaśnionego niebieską poświatą nieba.
– Nie pójdą za nami?
– Do Basenu? Nigdy.
Savi zwolniła do rozsądnej prędkości. Zanim włożyła noktowizor i pogasiła reflektory, Daeman dostrzegł jeszcze, że jadą gładką bitą drogą o czerwonawej nawierzchni, wijącą się wśród zielonych pól uprawnych. Z gąszczu pszenicy, kukurydzy, słoneczników i lnu sterczały czarne krzyże. Na każdym z nich tkwiło coś, co do złudzenia przypominało ludzkie ciało – blade, nagie i drżące.
Achilles mężobójca ryczał ze złości i darł ściany namiotu, szukając bogini, która wywlokła Patroklosa. A potem wpadł w szał.
Wartownicy wparowali do namiotu. Achilles porwał pierwszego z nich i cisnął nim w drugiego. Trzeci zdążył usłyszeć ryk herosa, zanim sam pofrunął w powietrzu i rozdarł płócienną ścianę. Czwarty odrzucił włócznię i pobiegł budzić Myrmidonów, krzycząc, że ich pan i władca został opętany przez demona.
Achilles zgarnął swoją przepaskę biodrową, tunikę, kirys, tarczę, polerowane nagolenniki, sandały i włócznię, zawinął wszystko w prześcieradło, chwycił miecz i wyciął sobie drogę na dwór przez trzy warstwy płótna. Znalazłszy się na zewnątrz, przewrócił wysoki trójnóg z żarzącym się piecykiem, ustawiony w środku obozowiska, i przebiegł wśród ciemnych namiotów, kierując się w stronę wody. Biegł do matki, Tetydy.
Fale łamały się z hukiem przy brzegu. W ciemności widać było tylko pianę wieńczącą ich grzbiety. Achilles chodził po mokrym piasku w tę i z powrotem, całkiem nagi; broń, pancerz i ubranie cisnął na plażę. Rwał sobie włosy z głowy i jęczał głośno, wzywając matkę po imieniu.
Tetyda, córka Nereusa, boga mórz, odpowiedziała na jego wołanie. Wynurzyła się ze słonej, zielonkawej toni, podniosła znad spienionych fal niczym mgła, a potem zmaterializowała się i przybrała postać szlachetnej bogini. Achilles podbiegł do niej jak pobity dzieciak. Przyklęknął na piasku na jedno kolano i płakał. Tetyda przytuliła jego głowę do mokrego łona.
– Dlaczego płaczesz, moje dziecko? Co tak zasmuca twe serce?
– Przecież wiesz! – wyjęczał Achilles. – Musisz wiedzieć, matko. Nie każ mi tego opowiadać.
– Byłam z ojcem w słonych, zielonych odmętach – mruknęła Tetyda, głaszcząc go po głowie. – Śmiertelnicy i bogowie spali. Nie wiem, co się wydarzyło. Powiedz mi, synu.
Achilles wszystko jej powiedział, szlochając z żalu. Gniew i smutek ściskały go w gardle. Opowiedział o przybyciu Ateny Pallas, o tym, jak z niego kpiła, jak go prowokowała. I jak zabiła Patroklosa.
– Zabrała jego ciało, matko! – wołał niepocieszony. – Zabrała zwłoki, żebym nie mógł go nawet pogrzebać z honorami!
Tetyda pogładziła go po ramieniu i sama się rozpłakała.
– Co za ból, mój synu! Gorzkie były twoje narodziny. Wszystek mój płód jest przeklęty. Po cóż cię wychowałam, jeśli wolą Zeusa jest cię zniszczyć?
Achilles podniósł głowę. Łzy ciekły mu po twarzy.
– Więc to wszystko z woli Zeusa? To naprawdę Atena Pallas zabiła Patroklosa? Nikt się pod nią nie podszył?
– Taka była wola Zeusa – przytaknęła mu przez łzy matka. – Nie widziałam tego, ale wiem, że bogini Atena we własnej osobie obraziła cię i zabiła twojego druha. Jakże mi żal, Achillesie, że skazany jesteś na żywot krótki i pełen rozczarowań.
Achilles wstał i odsunął się od niej.
– Dlaczego nieśmiertelni tak mnie upokarzają? Dlaczego Atena, patronka Achajów, na której przychylność zawsze mogłem liczyć, nagle mnie porzuciła?
– Bogowie są kapryśni – odparła Tetyda. Woda spływała jej po włosach na piersi. – Pewnie sam już zauważyłeś.
Achilles zaczął spacerować po piasku, na przemian zaciskając i rozluźniając pięści.
– Nie rozumiem! Zaszedłem tak daleko, wspomagany przez nich w moich podbojach, a teraz Atena i jej boski ojciec tak mnie znieważają...
– Wstydzą się ciebie, Achillesie.
Mężobójca stanął jak wryty, pobladł i spojrzał na matkę.
– Wstydzą się mnie? Wstydzą się szybkonogiego Achillesa, syna Peleusa i bogini Tetydy?! Wstydzą się wnuka Aiakosa?!
– Tak, synu. I Zeus, i pomniejsi bogowie, także Atena, gardzą śmiertelnikami, nawet takimi herosami jak ty. Dla nich, zasiadających wysoko na Olimpie, wszyscy jesteście zaledwie insektami, a wasz nędzny, prymitywny i krótki żywot niewart jest uwagi. Tyle tylko, że wasza wojna dostarcza im rozrywki, a śmierć czasem ich bawi. Nie dziw się zatem, że kiedy pod Ilionem ważyły się losy wojny, a ty siedziałeś bezczynnie w namiocie, naraziłeś się i córze Zeusa, i samemu Ojcu Bogów.
– Zabili Patroklosa! – zawył Achilles. Cofnął się, ślad jego stóp trwał chwilę w mokrym piasku, nim zmyła go następna fala.
– Wystawią jego trupa na Olimpie na żer krukom i sępom. Mają cię za tchórza, który nie odważy się zemścić.
Achilles jęknął przejmująco i padł na kolana. Nabrał pełne dłonie wilgotnego piasku i rozmazał go sobie na piersi.
– Dlaczego dopiero teraz mi to mówisz, matko? Dlaczego, skoro od dawna wiesz o pogardzie, jaką żywią wobec mnie bogowie, wcześniej milczałaś? Nauczyłaś mnie czcić Zeusa, słuchać go i być posłusznym bogini Atenie.
– Miałam nadzieję, że inni bogowie ujmą się za naszymi śmiertelnymi dziećmi, ale kamienne serce Zeusa i wojowniczy charakter Ateny przeważyły szalę. Bogowie nie mają dla was litości. A my, nieliczni nieśmiertelni, którzy próbujemy was bronić, nie możemy się już czuć bezpiecznie.
Achilles wstał i podszedł do Tetydy.
– Jesteś przecież nieśmiertelna, matko. Zeus nie może cię skrzywdzić.
Tetyda zaśmiała się smutno.
– Ojciec Bogów może zabić kogo zechce, synu. Nawet nieśmiertelną. Może też zrobić coś jeszcze gorszego: strącić nas w otchłań Tartaru, w piekielną czeluść, w którą zrzucił swojego ojca Kronosa i zapłakaną matkę Reę.
– Grozi ci niebezpieczeństwo – stwierdził tępo Achilles. Chwiał się na nogach jak pijak albo marynarz na pokładzie miotanego sztormem stateczku.
– Nie ma dla mnie ratunku – odparła Tetyda. – Ty również będziesz stracony, chyba że zrobisz coś, czego nie próbował żaden śmiertelnik, nawet bezczelny Herakles.
– Co mam zrobić, matko?
W świetle gwiazd twarz Achillesa przechodziła dziwaczne przemiany, gdy odbijały się na niej kolejne emocje: rozpacz, furia i coś więcej niż furia.
– Obalić bogów – szepnęła Tetyda. Szum przyboju prawie zagłuszał jej słowa. Achilles nachylił się do niej z niedowierzaniem. – Obal bogów – powtórzyła. – Wedrzyj się na Olimp. Zabij Atenę. Zrzuć z tronu Zeusa.
Achilles zatoczył się w tył.
– Czy to możliwe?
– Nie, jeśli będziesz działał sam. – Piana otuliła stopy Tetydy. – Gdyby jednak udało ci się poprowadzić do szturmu wojowniczych Achajów i Argiwów...
– Dziś w nocy Agamemnon i jego brat niepodzielnie nimi rządzą – wtrącił Achilles. Odwrócił się i wskazał ogniska na plaży i znacznie liczniejsze od nich ognie obozujących po drugiej stronie fosy Trojan. – Poza tym Argiwowie i Achajowie przegrywają, matko. O świcie czarne okręty mogą stanąć w płomieniach.
– Mogą, ale nie muszą. Dzisiejsze zwycięstwo Trojan to tylko kaprys Zeusa. Ale z tobą, Achillesie, Achajowie i Argiwowie wystąpią nawet przeciw bogom. Dziś o północy Agamemnon powiedział Odyseuszowi, Nestorowi i innym wodzom, że jest od ciebie lepszy, że jest mądrzejszy, silniejszy i odważniejszy niż Achilles. Pokaż mu, że się myli. Pokaż im wszystkim.
Achilles spojrzał na majaczące w dali, rozświetlone pochodniami mury Ilionu.
– Nie mogę jednocześnie walczyć z bogami i Troją.
Tetyda położyła mu dłoń na ramieniu. Odwrócił się do niej.
– Słusznie, mój szybkonogi synu. Musisz zakończyć tę idiotyczną wojnę, która wybuchła z powodu niewiernej żony Menelaosa. Co kogo obchodzi, z kim sypia Helena śmiertelniczka? Kto dba o to, czy Atrydzi będą rogaczami? Połóż kres wojnie. Zawrzyj pokój z Hektorem. Dzisiaj on również ma powody, by nienawidzić bogów.
Achilles zerknął pytająco na matkę, ale nie doczekał się wyjaśnień. Znów popatrzył na miasto.
– Chciałbym jeszcze dziś wedrzeć się na Olimp, zabić Atenę, strącić Zeusa z tronu i odzyskać ciało Patroklosa.
Mówił cicho, ale w jego słowach brzmiała okrutna, obłąkańcza determinacja.
– Przyślę ci przewodnika – obiecała Tetyda.
– Kiedy?
– Jutro. Najpierw spotkasz się z Hektorem, ułożysz z Trojanami i odbierzesz Agamemnonowi władzę nad Achajami i Argiwami.
Achilles wytrzeszczył oczy. Rozmach przedsięwzięcia zapierał dech w piersi.
– Jak mam spotkać się z Hektorem, żeby żaden z nas przy tym nie zginął?
– Przyślę ci kogoś, kto ci to umożliwi. – Tetyda zaczęła się cofać w głąb morza. W mroku przedświtu fale opływały jej łydki.
– Zostań, matko! Ja...
– Udam się teraz do dworu Zeusa, gdzie poznam swoje przeznaczenie – odparła Tetyda. Jej szept ginął w szumie przyboju. – Ostatni raz wstawię się za tobą, mój synu, obawiam się jednak, że czeka mnie porażka i wygnanie. Bądź dzielny, Achillesie! Nie lękaj się! Twój los został określony, ale nie przypieczętowany. Nadal masz wybór: śmierć i wieczna chwała lub długie życie... Teraz jednak możesz wybrać także długie życie oraz chwałę... I to jaką, Achillesie! Żaden śmiertelnik nie mógłby nawet o niej marzyć. Pomścij Patroklosa.
– Matko...
– Bogowie też mogą umrzeć, moje dziecko. Bogowie... mogą... umrzeć.
Postać Tetydy zafalowała, rozmyła się w mgiełkę i rozpłynęła w powietrzu.
Achilles jeszcze długo stał wpatrzony w morze, aż zimny blask świtu rozjaśnił horyzont na wschodzie. Dopiero wtedy odwrócił się, ubrał, dźwignął tarczę, wsunął miecz do pochwy, zapiął pas, wziął włócznię i ruszył do obozu Agamemnona.
Po tym przedstawieniu osuwam się bez sił na ziemię. Przez cały czas słyszałem popiskiwanie wbudowanej w bransoletę morfującą SI:
– Energii wystarczy na dziesięć minut... Energii wystarczy na sześć minut...
Prawie całkiem się wyczerpała, a ja nie mam pojęcia, jak ją naładować. Zostały mi niecałe trzy minuty. Przydadzą się, kiedy udam się z wizytą do domu Hektora.
Nie możesz porwać dziecka, odzywa się coraz słabszy głosik, reprezentujący mizerną resztkę mojego sumienia.
Muszę, odpowiadam. To jedyna odpowiedź.
Muszę.
Nie wycofam się. Wszystko przemyślałem. Patroklos był kluczem do serca Achillesa. Skamandrios i Andromacha będą kluczem do serca Hektora.
Jak się powiedziało a, trzeba powiedzieć b.
Wcześniej, kiedy zmaterializowałem się na osłonecznionym pagórku w Indianie (jeśli to faktycznie Indiana) z nieprzytomnym Patroklosem na rękach, nigdzie nie dostrzegłem Nightenhelsera. Czym prędzej położyłem Patroklosa na trawie – nie jestem homofobem, ale dziwnie się czuję, trzymając w ramionach nagiego faceta – i zacząłem wołać Keitha. Żadnej odpowiedzi. Może dawni rdzenni Amerykanie już go oskalpowali albo wcielili do swojego plemienia. Albo przeszedł na drugą stronę rzeki i szukał w lesie jagód i korzonków.
Patroklos jęknął i poruszył się.
Jak z etycznego punktu widzenia należy ocenić porzucenie nagiego człowieka w obcej krainie? Czy mógł go tu zjeść niedźwiedź? Raczej nie. Bardziej prawdopodobne, że Patroklos znajdzie i zabije biednego Nightenhelsera, chociaż był bezbronny, a Keith miał swój pancerz, paralizator i atrapę miecza. Mimo wszystko stawiałbym na Patroklosa. Jak zatem z etycznego punktu widzenia należy ocenić porzucenie wkurzonego Patroklosa na tym samym korzonkodajnym skrawku ziemi, na który wcześniej przeniosłem miłującego pokój naukowca?
Nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Zerknąłem na wskaźnik naładowania bransolety morfującej – był bliski zeru – i tekowałem się z powrotem pod Ilion. Na przykładzie Ateny poćwiczyłem bycie bóstwem, a wiedziałem, że na Tetydę nie zużyję aż tyle mocy. Przy odrobinie szczęścia uda mi się odegrać scenkę przed Achillesem, pomyślałem, a energii w bransolecie wystarczy jeszcze na wizytę u Hektora.
Tak też zrobiłem i faktycznie mam jeszcze rezerwę mocy. Mogę jeszcze raz morfować.
Wizyta w domu Hektora. Co ze mnie za człowiek?
Ścigany. Ścigany desperat. Zakładam Hełm Hadesa i idę po plaży.
Czy medalion też się niedługo wyczerpie? Czy w paralizatorze jest jeszcze jeden ładunek? W Ilionie może mi się przydać.
No cóż, zobaczymy. Czy nie byłaby to ironia losu, gdybym przekabacił Achillesa i Hektora, a potem nie mógł się teleportować na Olimp?
Później będę się tym martwił. Później będę się martwił całym tym szajsem.
Na razie jest czwarta rano. Wybieram się na spotkanie z żoną i synkiem Hektora.
– Co Proust mówił o balonach?
– Niewiele. W ogóle nie przepadał za podróżami. A co Szekspir miał na ten temat do powiedzenia?
Mahnmut udał, że nie słyszy pytania.
– Żałuj, że tego nie widzisz.
– Żałuję – przyznał Orphu. – Opisz mi ten widok. Mahnmut podniósł wzrok.
– Lecimy tak wysoko, że niebo nad nami jest prawie czarne. Niżej przechodzi w granat, potem, nad linią widnokręgu, która jest wyraźnie zakrzywiona, w coraz jaśniejszy błękit. Po bokach nad lądem pasma mgły. Pod nami chmury; światło poranka nadaje im złotoróżową barwę. Za nami pokrywa chmur nie jest jednolita. Dostrzegam między innymi niebieską wodę i czerwone skały Valles Marineris, która na wschodzie ciągnie się aż po horyzont. Na zachodzie, czyli tam, dokąd lecimy, chmury zasłaniają większość płaskowyżu Tharsis. Wygląda to tak, jakby na wyżynie przywarły do ziemi. Trzy wulkany przebijają warstwę chmur. Pierwszy z lewej to Arsia, następny Pavonis i dalej, na północy, na prawo od nas, Ascraeus. Wszystkie są białe, pokryte śniegiem i lodem i w słońcu błyszczą oślepiająco.
– A widać Olympus Mons?
– Oczywiście. Jest dalej niż te trzy, ale i tak je przewyższa. Góruje nad zachodnim horyzontem. To najwyższy punkt w zasięgu wzroku. Widać go między Ascraeusem i Pavonisem. Zbocza też ma białe od śniegu i lodu, ale sam szczyt już nie. I mieni się czerwienią.
– A widzisz Noctis? Tam zostawiliśmy zeków...
Mahnmut wychylił się z gondoli i spojrzał w dół.
– Nie, chmury zasłaniają. Ale kiedy się wznosiliśmy, widziałem cały kamieniołom, port i Noctis. Za portem plątanina wąwozów i na wpół zasypanych kanionów ciągnie się setki kilometrów na zachód i rozpościera po kilkadziesiąt kilometrów na północ i południe.
W ostatnich dniach rejsu feluką padał deszcz. Padało również, kiedy przybili do molo przy kamieniołomach emzeteli w Noctis Labyrinthus, a deszcz jeszcze się wzmógł, gdy Mahnmut montował gondolę, napełniał balon i kiedy razem z Orphu wzbijali się w powietrze nad miastem małych zielonych ludzików. Jeden z emzeteli – albo zeków, jak sami się nazywali – ofiarował swoje serce na potrzeby kontaktu, ale Mahnmut pokręcił przecząco głową. Może małe zielone ludziki rzeczywiście nie umierały jako jednostki (jak utrzymywał Orphu), ale nie zniósłby świadomości, że „zużył” następnego emzetela. Zeki zrozumiały zresztą bez słów, co zamierza mozolący się przy gondoli Mahnmut, i zaczęły pomagać przy wiązaniu lin, rozkładaniu jednowarstwowej powłoki wysokociśnieniowej i mocowaniu cum do ziemi. Pracowały nie gorzej niż wyszkolona załoga naziemna.
– Jak wygląda balon? – zapytał Orphu.
Leżał na podłodze przebudowanej gondoli, przywiązany liną do stelaża, który Mahnmut specjalnie dla niego przygotował. Obok, dobrze zabezpieczone, znajdowały się nadajnik i machina.
– Przypomina zawieszoną nad nami olbrzymią dynię. Łącze przeniosło basowe dudnienie Orphu.
– Widziałeś kiedyś dynię?
– Oczywiście, że nie, ale obaj widzieliśmy zdjęcia. Balon jest pomarańczowy, eliptyczny, spłaszczony. Ma jakieś sześćdziesiąt pięć metrów szerokości i pięćdziesiąt wysokości. Ma też pionowe wzmocnienia powłoki, trochę jak żebra, które upodabniają go do dyni. No i jest pomarańczowy.
– Wydawało mi się, że powinien mieć powłokę maskującą – zdziwił się Orphu.
– I ma. Pomarańczową. Morawieccy projektanci nie wpadli chyba na to, że ludzie, których będziemy chcieli zaskoczyć, poza radarem mogą mieć także oczy.
Tym razem bas Orphu do złudzenia przypominał grzmot.
– Typowe – mruknął morawiec z Io. – Typowe.
– Pęk fulerenowych lin łączy powłokę z gondolą, która jest zawieszona około czterdziestu metrów niżej.
– Mam nadzieję, że solidnie.
– Umocowałem ją najlepiej, jak mogłem, chociaż nie wykluczam, że tu i tam mogłem zapomnieć o jakimś supełku.
Orphu zaśmiał się jeszcze raz i umilkł. Mahnmut podziwiał widoki.
Zanim Orphu znów się odezwał, zrobiło się ciemno. Gwiazdy płonęły lodowato, ale nawet na tej wysokości Mahnmut widział, jak mrugają; nigdy przedtem nie miał okazji obserwować takich zakłóceń atmosferycznych. Phobos pędził po nocnym niebie, Deimos niedawno wzeszedł. Chmury i śniegi wulkanów rozpraszały światło gwiazd. Na północy migotały fale oceanu.
– Jesteśmy na miejscu? – zapytał Orphu.
– Niezupełnie. Jeszcze dzień, może półtora.
– Wiatr cały czas nam sprzyja?
– Mniej więcej.
– Zdefiniuj „mniej”, przyjacielu.
– Lecimy na północ, północny zachód. Jeżeli nawet miniemy Olympus Mons, to dosłownie o włos.
– To by była sztuka: nie trafić w wulkan wielkości Francji.
– Lecimy balonem. Koros III z pewnością zamierzał wsiąść do niego u stóp wulkanu, a nie tysiąc dwieście kilometrów dalej.
– Zaraz, coś mi się przypomniało. Na północ od Olympusa rozciąga się chyba Morze Tetydy.
Mahnmut westchnął.
– Dlatego zbudowałem tę gondolę w taki sposób, żeby jak najbardziej przypominała łódkę.
– Nie mówiłeś o tym.
– Nie sądziłem, że to istotne.
Chwilę lecieli w milczeniu. Zbliżali się do wulkanów na płaskowyżu Tharsis. Według szacunków Mahnmuta następnego dnia około południa powinni minąć wysuniętego najdalej na pomoc Ascraeusa. Jeżeli wiatr się utrzyma, przelecą jakieś dziesięć do dwudziestu kilometrów od wierzchołka. Mahnmut nie musiał nawet podkręcać czułości wzroku, żeby podziwiać księżycową poświatę i światło gwiazd na lodowej skorupie pod szczytami wulkanów.
– Myślałem trochę o Prosperze i Kalibanie – odezwał się nagle Orphu. Zamyślony Mahnmut aż podskoczył.
– Tak?
– Przypuszczam, że doszliśmy do podobnych wniosków: posągi przedstawiające Prospera i wiedza emzeteli na temat Burzy są wynikiem zainteresowania Szekspirem ze strony jakiegoś ludzkiego lub postludzkiego dyktatora.
– Nie wiemy przecież, czy kamienne głowy naprawdę przedstawiają Prospera.
– Naturalnie że nie wiemy, ale małe zielone ludziki właśnie coś takiego sugerowały, a wątpię, żeby próbowały nas okłamać. Być może w ogóle nie są do tego zdolne, kiedy porozumiewają się za pomocą molekularnych pakietów danych.
Mahnmut milczał, ale w duchu musiał przyznać Orphu rację.
– Te tysiące kamiennych głów na brzegach północnego oceanu...
– I wokół basenu Hellas, na południu – wtrącił Mahnmut, przypomniawszy sobie zdjęcia satelitarne.
– No tak. Te kamienne głowy mają coś wspólnego z postaciami z Szekspira.
Mahnmut pokiwał głową. Wiedział, że Orphu zinterpretuje jego milczenie jako przytaknięcie.
– A jeśli ten dyktator to prawdziwy Prospero? Nie żaden człowiek ani postczłowiek?
– Nie rozumiem... – przyznał Mahnmut. Sprawdził dopływ tlenu z umieszczonych obok machiny zbiorników: obaj z Orphu byli do nich bezpiecznie podłączeni, manometry wskazywały maksymalny przepływ. – Jak to: jeśli ten dyktator to prawdziwy Prospero? Chodzi ci o to, że jakiś postczłowiek udawał starego maga, a potem zapomniał, że to tylko zabawa?
– Nie. To może być prawdziwy Prospero.
Mahnmut poczuł ukłucie niepokoju. Orphu doznał poważnych uszkodzeń: był poobijany i oślepiony, przyjął silną dawkę promieniowania, a na koniec przeżył awaryjne lądowanie w morzu. Czyżby z wolna tracił rozum?
– Nie, nie zwariowałem – dodał z niesmakiem Orphu. – Wysłuchaj mnie.
– Prospero jest postacią literacką – rzekł z naciskiem Mahnmut. – Tworem fikcyjnym. Cała nasza wiedza na jego temat pochodzi z banków informacji o ziemskiej kulturze i historii, które pierwsze morawce zabrały na Jowisza dwa ziemskie tysiąclecia temu.
– Owszem, Prospero jest tworem fikcyjnym. A greccy bogowie to postaci mityczne. Ich obecność na Marsie tłumaczymy faktem, że są to przebrani ludzie lub postludzie. A jeżeli nie mamy racji? Jeżeli to prawdziwy Prospero i prawdziwi greccy bogowie?
Tym razem Mahnmut zaniepokoił się nie na żarty. Był przygotowany na to, żeby w razie śmierci Orphu samodzielnie kontynuować misję, ale nie rozważał dotąd drugiej, gorszej możliwości: że przyjdzie mu wykonać zadanie w towarzystwie ślepego, okaleczonego i obłąkanego przyjaciela. Czy po wylądowaniu zdobędzie się na to, żeby go porzucić?
– Jak to sobie wyobrażasz? Kim mieliby być ci bogowie, czy jak ich tam zwać... ci ludzie w latających rydwanach, jeśli nie postludźmi, którzy zapomnieli, że bawią się w teatr? Sugerujesz, że to... obcy? Z kosmosu? A może starożytni Marsjanie, których ludzkość przegapiła w zapomnianej erze, w pierwszej fazie eksploracji planety?
– Nic nie sugeruję. Zastanawiam się, co będzie, jeśli bogowie są bogami; jeśli Prospero będzie Prosperem, a Kaliban Kalibanem. Mam nadzieję, że go nie spotkamy.
– No, no... Ciekawa teoria.
– Do diabła, przestań mnie traktować z takim pobłażaniem – burknął Orphu. – Co wiesz o teleportacji kwantowej?
– Znam trochę teorię. No i słyszałem, że na Marsie notuje się niezwykły poziom aktywności kwantowej.
– Mars jest cały podziurawiony wormhole’ami.
– Czym?
– Tunelami podprzestrzennymi. Przy tego rodzaju efektach kwantowych, nawet krótkotrwałych, mierzonych w nanosekundach, powstaje osobliwość: stabilny tunel podprzestrzenny. Wiesz, co to jest osobliwość, prawda?
– Wiem. – Tym razem to Mahnmut zirytował się, słysząc protekcjonalny ton przyjaciela. – Znam definicje wormhole’i, osobliwości, czarnych dziur i teleportacji kwantowej. Wiem również, jak te wszystkie zjawiska, poza ostatnim, deformują strukturę czasoprzestrzeni. Ale co to ma wspólnego z bogami w latających rydwanach?! Na Marsie mamy do czynienia z postludźmi. Prawdopodobnie trochę powariowali, ewoluując na własną rękę, ale pozostali postludźmi.
– Możesz mieć rację, ale proponuję rozważyć inną możliwość.
– Jaką? Że na Marsie ożyły różne fikcyjne postaci?
– Wiesz, dlaczego nasi inżynierowie zarzucili badania nad teleportacją kwantową jako sposobem podróży międzygwiezdnych?
– Jest niestabilna. Mamy informacje o jakiejś katastrofie, do której doszło na Ziemi około półtora tysiąca lat temu. Ludzie albo postludzie zabawiali się z wormhole’ami, ale coś im nie wyszło i mocno się na tym sparzyli.
– Wielu morawieckich obserwatorów jest innego zdania: ludzie czy też postludzie sparzyli się właśnie dlatego, że wszystko poszło jak trzeba.
– Nie rozumiem.
– Teleportacja kwantowa to stara technologia. Dawni ludzie eksperymentowali z nią już w XX albo XXI wieku, zanim w drodze ewolucji wykształcili się postludzie. Zanim całą Ziemię szlag trafił.
– Do czego zmierzasz?
– Główny problem z teleportacja kwantową polegał na tym, że nie pozwalała na transport dużych obiektów: mogłeś przenieść co najwyżej pojedynczy foton, a i to nie za bardzo. De facto przekazywałeś z miejsca na miejsce tylko pełny stan kwantowy tego fotonu.
– Jaka jest różnica między pełnym stanem kwantowym jakiegoś przedmiotu czy osoby a oryginałem?
– Nie ma żadnej. I to jest w teleportacji kwantowej najpiękniejsze. Obojętne, czy teleportujesz jeden foton, czy całego perszerona, na drugim końcu otrzymujesz jego doskonałą kopię. Tak doskonałą, że staje się oryginalnym fotonem.
– Albo perszeronem.
Mahnmut lubił oglądać konie na zdjęciach. Z dostępnych morawcom danych wynikało, że te zwierzęta wyginęły na Ziemi tysiące lat temu.
– Jednak nawet jeśli prześlesz foton z jednego miejsca do drugiego, prawa fizyki kwantowej są bezlitosne: cząstka nie może przenieść żadnej informacji. Nawet informacji o własnym stanie kwantowym.
– Co czyni teleportację raczej bezużyteczną, nie uważasz?
Phobos przeciął już na skos cały marsjański firmament i zniknął za odległą krzywizną planety. Stateczny Deimos poruszał się wolniej, z większą godnością.
– Tak właśnie myśleli ludzie w XX i XXI wieku. Ale postludzie zaczęli grzebać przy teleportacji od nowa, najpierw na Ziemi, potem w swoich orbitalnych miastach czy co to tam okrąża ich planetę.
– I co, udało im się, prawda? Ale z drugiej strony wiemy, że tysiąc czterysta lat temu, w tym samym okresie, kiedy Ziemia zaczęła przejawiać niezwykłą aktywność kwantową, stało się tam coś złego.
– Owszem, stało się coś złego. Ale nie chodziło o samą teleportację. Postludzie – albo ich myślące maszyny – uruchomili system transportowy oparty na cząstkach w stanie splątanym.
– Upiorne oddziaływanie – mruknął Mahnmut. Nigdy nie przepadał za fizyką jądrową, astrofizyką ani fizyką cząstek elementarnych, ale krytyczna opinia Einsteina na temat stanów splątanych i całej mechaniki kwantowej zawsze mu się podobała. Einstein miał cięty język, kiedy chciał dopiec niepopularnym teoriom i nielubianym kolegom po fachu.
– No właśnie. – Orphu chyba nie lubił, kiedy mu przerywano. – To upiorne oddziaływanie sprawdza się na poziomie kwantowym. Postludzie zaczęli przesyłać coraz większe przedmioty przez portale kwantowe.
– Perszerony też? – wtrącił Mahnmut. Nie lubił słuchać wykładów.
– Nic nam o tym nie wiadomo, ale konie, które zniknęły z Ziemi, musiały się przecież gdzieś podziać, więc czemu nie? Zrozum, Mahnmucie, ja wcale nie żartuję. Rozmyślam o tym od początku misji. Więc daruj sobie ten sarkazm i pozwól mi skończyć.
Mahnmuta metaforycznie zamurowało. Orphu najwyraźniej wcale nie mówił od rzeczy, był śmiertelnie poważny – i chyba urażony.
– W porządku. Przepraszam. Mów dalej.
– Wiemy o tym, że postludzie zintensyfikowali badania – dosyć chaotyczne, trzeba przyznać – nad teleportacją kwantową mniej więcej w tym samym okresie, kiedy my, morawce, na dobre je porzuciliśmy, czyli około tysiąca czterystu ziemskich lat temu. Dziurawili czasoprzestrzeń na prawo i lewo.
– Przepraszam... – wtrącił Mahnmut najdelikatniej jak umiał. – Wydawało mi się, że tylko czarne dziury, tunele podprzestrzenne i osobliwości mogą uszkodzić strukturę czasoprzestrzeni.
– Otwarte tunele kwantowe również.
– No tak, ale przecież teleportacja działa natychmiastowo. – Mahnmut wytężył umysł. – Inaczej być nie może.
– Zgadza się. W splątanej parze cząstek lub bardziej złożonych obiektów zmiana stanu kwantowego jednego z elementów pary pociąga za sobą natychmiastową zmianę stanu drugiego.
– Jak to możliwe, że tunele kwantowe pozostają otwarte, skoro samo... tunelowanie... nie zajmuje w ogóle czasu?
– Uwierz mi, że tak właśnie jest. Kiedy teleportujesz jakiś naprawdę spory obiekt, powiedzmy plasterek żółtego sera, ilość transmitowanych przypadkowo danych kwantowych jest wystarczająca, żeby podziurawić czasoprzestrzeń jak sito.
– Powiedzmy, że plasterek sera waży trzy gramy. Ile danych kwantowych trzeba przesłać przy teleportacji?
– Dziesięć do dwudziestej czwartej bitów – odparł Orphu bez chwili wahania.
– A w wypadku człowieka?
– Nie licząc pamięci, tylko same atomy... Dziesięć do dwudziestej ósmej.
– To tylko cztery zera więcej.
– Matko Boska! – jęknął Orphu. – Cztery rzędy wielkości, a to znaczy...
– Wiem, co to znaczy. Żartowałem. Mów dalej.
– Tysiąc czterysta lat temu postludzie... Musieli to być postludzie, bo informacje z naszych sond były jednoznaczne: na Ziemi zostało zaledwie około tysiąca dawnych ludzi, traktowano ich jak wymierający gatunek. Postludzie zaczęli teleportować ludzi, maszyny i inne obiekty.
– Gdzie? To znaczy, dokąd ich wysyłali? Na Marsa? Do innych układów gwiezdnych?
– Nie, nie. Teleportacja wymaga posiadania nadajnika i odbiornika. Na początku przesyłali ich z jednego miejsca na Ziemi w inne albo, co najwyżej, do któregoś ze swoich orbitalnych miast. Ale przy odbiorniku czekała ich niespodzianka.
– Miała coś wspólnego z muchą? – spytał Mahnmut. Jego sekretnym nałogiem były stare filmy, kręcone od XX wieku do końca zapomnianej ery.
– Z muchą? Nie. Czemu pytasz?
– Mniejsza z tym. Co to była za niespodzianka?
– Po pierwsze, teleportacja kwantowa działała. Po drugie, i to było ważniejsze odkrycie, teleportowany człowiek, zwierzę lub przedmiot przenosili informacje: dane na temat swojego stanu kwantowego. Czyli informacje o tym, o czym nie powinni mieć pojęcia. Ludzie zachowywali pamięć.
– Mówiłeś przecież, że prawa fizyki kwantowej nie dopuszczają takiej możliwości.
– Bo nie dopuszczają.
– To co nam zostaje, magia? – Mahnmutowi zdecydowanie nie podobał się kierunek, w jakim zmierzały dywagacje Orphu. – Prospero? Greccy bogowie?
– Owszem, ale nie w tym sensie, jaki ironicznie sugerujesz. Nasi ówcześni naukowcy doszli do wniosku, że postludzie zamieniają splątane obiekty lub osoby na takie same obiekty lub osoby, ale pochodzące z innego wszechświata.
– Z innego wszechświata... – powtórzył tępo Mahnmut. – Równoległego?
– Niezupełnie. Nie chodzi o starą ideę istnienia nieskończonej lub prawie nieskończonej liczby wszechświatów równoległych. To kwestia kilku, może kilkunastu – ich liczba jest z pewnością ograniczona – wszechświatów, które współistnieją z naszym, lecz są w stosunku do niego przesunięte w fazie w przestrzeni kwantowej.
Mahnmut do reszty pogubił się w tych wywodach, ale postanowił milczeć.
– Co więcej, te wszechświaty nie tylko współistnieją z naszym – ciągnął tymczasem Orphu. – Zostały, tak jak on, stworzone.
– Stworzone? Przez Boga?
– Nie. Stworzone w twórczym akcie geniuszu. Przez geniuszy.
– Nie rozumiem.
Deimos zaszedł. Tylko gwiezdna poświata oświetlała marsjańskie wulkany. Chmury lgnęły do ich stoków jak bladoszare ameby. Mahnmut sprawdził wskazanie wewnętrznego chronometru, do świtu została godzina. Było mu zimno.
– Wiesz chyba, jakie wnioski wyciągnęli uczeni, którzy przed tysiącami lat badali ludzki umysł? – odezwał się Orphu. – Zanim w ogóle pojawili się postludzie? Nasze morawieckie mózgi mają bardzo podobną konstrukcję, chociaż wykorzystujemy zarówno organiczne, jak i krzemowe szare komórki.
Mahnmut wytężył pamięć.
– W XXI wieku zaczęto używać komputerów kwantowych do analizy kaskad biochemicznych w synapsach mózgu. Wtedy odkryto, że ludzki umysł – nie mózg, lecz właśnie umysł – wcale nie przypomina komputera. Nie był maszyną wyposażoną w chemiczną pamięć, tylko...
– Frontem falowym stojącej fali stanu kwantowego. Ludzka świadomość jest w istocie falą kwantową, podobnie jak cała reszta wszechświata.
– Chcesz powiedzieć, że to właśnie świadomość stworzyła te inne wszechświaty? – Mahnmut miał wrażenie, że nadąża za logiką wywodu Orphu (o ile można to było jeszcze nazwać logiką), ale jej absurdalne implikacje zupełnie go zaskoczyły.
– Nie sama świadomość. Pewne wyjątkowe typy świadomości przypominają osobliwości kwantowe: mogą odkształcać czasoprzestrzeń i powodować kolaps funkcji prawdopodobieństwa w dyskretne zdarzenia. Mówię o Szekspirze. O Prouście. O Homerze.
– Wygląda mi to na jakiś wielki, kosmiczny...
– Solipsyzm?
– Bzdet.
Zapadło krępujące milczenie. Mahnmut zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej uraził przyjaciela, ale w tej chwili nie było to najważniejsze.
– Spodziewasz się zastać na Olympus Mons duchy greckich bogów? – nadał w końcu przez radio.
– Nie duchy. Widziałeś odczyty aktywności kwantowej. Kimkolwiek są mieszkańcy Olympus Mons, podziurawili czasoprzestrzeń jak ser szwajcarski. Wszystkie tunele zbiegają się na stokach tej góry. Przestrzeń kwantowa jest tam tak niestabilna, że w każdej chwili może nastąpić implozja, która przy okazji pochłonie kawał Układu Słonecznego.
– Myślisz, że taka jest właśnie funkcja machiny: wymusić implozję pól kwantowych, zanim osiągną poziom krytyczny?
– Nie wiem. Być może.
– Myślisz, że w ten sam sposób doszło do katastrofy na Ziemi? Nieudana teleportacja kwantowa?
– Ależ nie. Cokolwiek wydarzyło się na Ziemi, było skutkiem udanej teleportacji.
– Jak to? – spytał Mahnmut, chociaż miał wrażenie, że wcale nie chce usłyszeć odpowiedzi.
– Postludzie przebili tunele kwantowe do jednego lub więcej alternatywnych wszechświatów. I coś przez nie przyszło.
Do wschodu słońca żaden z morawców się nie odezwał.
Słońce najpierw musnęło czubek balonu, nadając pomarańczowej powłoce niewiarygodny odcień i podkreślając czerń fulerenowych lin. Później jego światło padło na wulkany z płaskowyżu Tharsis, zalśniło na lodzie i zaczęło spływać po stokach jak rozpalona magma. Rozpraszające się chmury zapłonęły złotem i różem, morze wypełniające Valles Marineris upodobniło się do ciągnącej się po horyzont lazurytowej szczeliny w skorupie planety. Mahnmut patrzył, jak chwilę później światło padło na Olympus Mons. Olbrzymi szczyt wznosił się nad zachodnim horyzontem niczym płynący w ich stronę galeon ze złotoczerwonymi żaglami.
Nagle słońce błysnęło na czymś znacznie bliższym, powyżej wierzchołka wulkanu.
– Orphu! – zawołał Mahnmut. – Mamy towarzystwo!
– Rydwan?
– Trudno powiedzieć, na razie jest za daleko. Podkręciłem powiększenie, ale odblask słońca mnie oślepia.
– Co możemy zrobić, jeśli to rydwan? Znalazłeś może jakąś broń, o której zapomniałeś mi wspomnieć?
– Możemy ich co najwyżej sponiewierać słownie – przyznał Mahnmut. Wpatrywał się w szybko zbliżający się punkcik. – Chyba że chcesz zdetonować machinę.
– Chyba jeszcze za wcześnie.
– Właściwie to dziwne, że Koros III nie zabrał innej broni na taką wyprawę.
– Nie wiemy, co przeniósłby z mostka na pokład batyskafu – zauważył Orphu. – Ale, ale... Coś mi się przypomniało.
– Co takiego?
– Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o tajnej misji Korosa do Pasa Asteroid?
– Pamiętam.
Zbliżający się obiekt nadal błyszczał oślepiająco, ale Mahnmut rozpoznał rydwan i pędzące galopem konie.
– Może to nie była misja szpiegowska?
– Co masz na myśli?
– Skałowce mają pewną cechę charakteru, która nigdy nie wykształciła się u nas, galilejskich morawców.
– Agresję? Wojowniczość?
– Właśnie. Może Koros nie był wcale szpiegiem, tylko...
– Wybacz, ale mamy gościa: dużą humanoidalną istotę w rydwanie.
Grom rozdarł powietrze, marszcząc powłokę balonu. Rydwan wyhamował i okrążył balon w odległości stu metrów.
– Tę samą, która przywitała nas na orbicie? – spytał spokojnie Orphu.
Mahnmut spojrzał na jego bezradną skorupę, leżącą na dnie gondoli i pozbawioną możliwości śledzenia wydarzeń.
– Nie. Tamten bóg miał szpakowatą brodę. Ten jest młodszy i gładko ogolony. Ma ze trzy metry wzrostu. – Mahnmut podniósł otwartą dłoń w odwiecznym geście powitalnym. – Chyba jest...
Rydwan zbliżył się. Woźnica wyciągnął przed siebie rękę, zacisnął pięść i przesunął nią z prawa na lewo.
Eksplozja wyrwała dziurę w balonie. Hel zaczął się z sykiem ulatniać, powłoka zajęła się ogniem. Mahnmut złapał się drewnianego obramowania gondoli, żeby nie wypaść. Na głowę zwaliła mu się plątanina lin i strzępy płonącego materiału. Gondola runęła w dół, w stronę rozciągającego się trzynaście kilometrów niżej płaskowyżu Tharsis. Mahnmut leciał do góry nogami, w spadku swobodnym i tylko zaciśnięte na poręczy ręce łączyły go z koziołkującym balonem.
Zaprzężony w holograficzne konie rydwan wpadł wprost w płonącą powłokę. Powożący nim człowiek (albo bóg) złapał jedną z fulerenowych lin w potężną dłoń, ale – o dziwo – zamiast wywichnąć sobie bark pod ciężarem kilku ton, zatrzymał gondolę w locie. Drugą ręką chlasnął konie lejcami po grzbietach.
Wlokąc za sobą uczepioną czterdziestometrowej liny gondolę z całą zawartością, rydwan zawrócił i skierował się na zachód, w stronę Olympus Mons.
Jechali jeszcze mniej więcej godzinę po czerwonawej drodze, zanurzając się coraz głębiej w pofalowane pola Basenu Śródziemnego. Było ciemno, padał rzęsisty deszcz, pioruny rozświetlały drżącą od grzmotów kabinę pełzacza. W blasku błyskawicy Daeman wskazał Savi krzyże z tajemniczymi sylwetkami.
– Co to jest? Ludzie?
– Nie. Kalibany.
Savi nie zdążyła powiedzieć nic więcej, gdyż Daeman oznajmił stanowczo:
– Musimy się zatrzymać.
Posłuchała go. Włączyła reflektory i szperacze i zdjęła noktowizor. Z pewnością dostrzegła malujące się na twarzy Daemana zaniepokojenie.
– Co się dzieje?
– Jestem głodny.
– Mam w plecaku wysokokaloryczne batony...
– I strasznie chce mi się pić.
– Mam też butelkę z wodą. Poza tym wystarczy, że zrobię szczelinę w kapsule, a będziesz miał pod dostatkiem świeżej deszczówki...
– Muszę iść do toalety. I to zaraz.
– No cóż... Pełzacz jest wyposażony w różne udogodnienia, ale łazienki nie ma. Wszyscy chętnie rozprostujemy nogi. – Savi dotknęła dwóch holograficznych przycisków. Pole siłowe przestało osłaniać kapsułę od deszczu. W szklanej powłoce otworzyło się przejście. Świeże powietrze pachniało deszczem i mokrymi polami.
– Mam wyjść? – Daeman nawet nie starał się ukryć przerażenia. – Na dwór?!
– Schowaj się w polu kukurydzy.
Savi sięgnęła do plecaka, wyjęła z niego zwitek papierowych chusteczek i podała garść Daemanowi, który spojrzał na nie z niedowierzaniem.
– Ja też się chętnie przewietrzę – stwierdził Harman i też wziął kilka chusteczek. – Chodź, Daeman. Panowie na prawo, panie na lewo.
Wyśliznął się przez szczelinę w kapsule i zszedł po drabince na ziemię. Daeman – ściskając chusteczki jak talizman – ruszył za nim, ze znacznie mniejszą gracją niż stara kobieta, która wysiadła na końcu.
– Ja też muszę iść na prawo – zauważyła Savi. – Co najwyżej w inny rządek kukurydzy. Byle nie za daleko.
– Dlaczego? – spytał Daeman, ale w tej samej chwili dostrzegł w jej ręce pistolet. – Aha...
Wetknęła broń za pasek i razem zeszli z drogi. Pokonali płytki rów i kawałek błotnistej ziemi i zagłębili się w poletko kukurydzy. Deszcz przeszedł w prawdziwą ulewę.
– Przemokniemy do suchej nitki – zmartwił się Daeman. – A ja nie zabrałem moich samoschnących ciuchów...
Savi podniosła wzrok na niebo. Między chmurami przeskoczyła błyskawica. Grzmot poniósł się echem nad Basenem.
– W plecaku są wasze termoskóry. Przebierzesz się i poczekasz, aż ubranie ci wyschnie.
– Masz w tym magicznym plecaku coś jeszcze, o czym chciałabyś nam powiedzieć? – zainteresował się Harman.
– Niewiele. Batoniki, magazynki do pistoletu, latarkę, kilka map, które sama narysowałam. Termoskóry. Butelkę z wodą. Dodatkową bluzę, z którą się nie rozstaję... To chyba wszystko.
Daeman, któremu najbardziej spieszyło się na stronę, przystanął na skraju kukurydzianego gąszczu. Rozejrzał się bojaźliwie.
– Tam jest bezpiecznie?
Savi wzruszyła ramionami.
– Wojniksów tu nie ma.
– A te... Jak je nazwałaś?
– Kalibany. Dziś nie musisz się nimi przejmować.
Skinął głową i zniknął w kukurydzy, która przerastała go o dobre pół metra. Deszcz bębnił o szerokie, płaskie liście. Daeman się cofnął.
– Tam jest zupełnie ciemno.
Harmana nie było nigdzie widać, a Savi zaczęła się już oddalać od Daemana, ale zawróciła i dała mu latarkę.
– Mnie wystarczą błyskawice – stwierdziła.
Daeman przepchnął się jakieś osiem, dziesięć rzędów w głąb pola; chciał mieć pewność, że nie będzie go widać od strony drogi. Potem przesunął się jeszcze kilka rzędów dalej. Znalazł rządek, który wydał mu się ciut mniej błotnisty od innych, rozejrzał się i oparł latarkę o łodygę kukurydzy, tak że celowała w niebo, przypominając mu niebieski snop światła, który widzieli w Jerozolimie. Zdjął spodnie, kucnął i rękami wygrzebał płytkie zagłębienie w ziemi. Jak to Savi nazwała? Biwakowanie?
Kiedy skończył (i, mimo prymitywnych warunków, odczuł niewysłowioną ulgę), wykorzystał najlepiej jak umiał mokre od deszczu chusteczki, stwierdził, że to nie wystarczy, wrzucił je do dołka i namacał jakąś wypukłość w kieszeni tuniki, wydobył siedemdziesięciocentymetrowy kawałek materiału, z którym nigdy się nie rozstawał: całun turyński. W rozproszonym świetle błyskawic obejrzał delikatne płótno i piękny wzór z nadrukowanych układów scalonych, które przekazywały spektakl turyński wprost do mózgu użytkownika. Od lat śledził – z przerwami – zmagania Trojan z Achajami, ale kiedy poznał prawdziwego Odyseusza (o ile stary brodacz naprawdę był Odyseuszem, co wydawało mu się niezbyt prawdopodobne), stracił zainteresowanie spektaklem. Nie dość, że Odyseusz przespał się z jedną z dziewczyn, które Daeman sam zamierzał uwieść, to jeszcze został w dworze Ardis z Adą, głównym obiektem jego zabiegów.
Zważył w ręce ozdobny kawałek materiału.
Do diabła z nim! Użył go – potraktowanie w ten sposób (pośrednio) Odyseusza dość nieoczekiwanie sprawiło mu sporą przyjemność – wrzucił do dziury i przykrył błotem. Wstał, podciągnął spodnie, poprawił tunikę, wytarł ręce w mokre od deszczu liście i podniósł latarkę. Przyświecając sobie, pokonał kilkanaście rzędów kukurydzy, dzielących go od skraju pola.
Ale pole wcale się nie skończyło. Kiedy przedarł się przez blisko czterdzieści rządków, nie miał już wątpliwości, że poszedł w złą stronę. Rozejrzał się rozpaczliwie, szukając drogi powrotnej; wystarczyłoby, żeby znalazł własne ślady i wrócił po nich do punktu wyjścia, ale kręcąc się w miejscu, do reszty stracił orientację. A śladów nie było nigdzie widać. Pioruny biły coraz częściej, deszcz jeszcze się nasilił.
– Ratunku! – krzyknął Daeman. Odczekał chwilę, ale nikt mu nie odpowiedział. – Pomocy! Zabłądziłem!
Grzmot zagłuszył jego krzyk.
Odwrócił się raz, drugi, uznał, że to na pewno będzie dobry kierunek i zaczął biec przez pole. Roztrącał łodygi na boki, łamał je uderzeniami latarki. Przestał liczyć rządki, ale na pewno przebył z pięćdziesiąt, zanim znów się zatrzymał.
– Ratunku! Tu jestem!
Tym razem nie zagrzmiało, ale i tak nie doczekał się odpowiedzi. Słyszał tylko łoskot kropli na liściach i mlaskanie własnych miejskich półbutów w błocie.
Ruszył wzdłuż rządka szybkim krokiem, rozglądając się na boki w poszukiwaniu światła bądź ruchu; nie przyszło mu do głowy, że w ten sposób jeszcze bardziej oddali się od pozostałej dwójki. Po paru minutach dostał zadyszki.
– Pomocy!
Uderzył piorun. Grzmot przewalił się przez zarośla jak fala uderzeniowa. Daeman na chwilę oślepł, zamrugał i zauważył, że po prawej kukurydza odrobinę rzednie. Musiał być blisko krawędzi pola.
Biegiem przeciął w poprzek ostatnie kilkanaście rzędów i wypadł na otwartą przestrzeń.
Nie był to jednak ten sam skraj, przy którym parkował pełzacz, lecz mały prześwit, polanka o szerokości pięciu i długości dziesięciu metrów. Na środku stał metalowy krzyż, wyższy od kukurydzy o dobre dwa metry. Daeman omiótł go światłem latarki od dołu do góry.
Istota nie wisiała na krzyżu, lecz tkwiła w jego zagłębieniu jak w rynnie: nagi tors i nogi wtłoczone w pionową część krzyża, ramiona rozpostarte w poziomej belce. Latarka drżała w rękach Daemana, kiedy przyglądał się stworowi z bliska.
Nie był to człowiek, a przynajmniej on nigdy takiego człowieka nie widział: nagi, oślizły, o łuskowatej, zielonkawej skórze, której odcień wydał się Daemanowi trupi. Tak, taki właśnie odcień musiały przybierać rozkładające się trupy, zanim pojawienie się konserwatorni położyło kres takim odrażającym procesom. Liczne drobniutkie łuski połyskiwały w świetle latarki. Muskularna sylwetka o dziwacznych proporcjach sprawiała nienaturalne wrażenie: stwór miał za długie ręce, przeraźliwie chude przedramiona, masywne nadgarstki i knykcie, zamiast paznokci z palców wyrastały mu żółte szpony, uda były niewiarygodnie umięśnione, stopy trójpalczaste, dziwnie płaskie i błoniaste. Poniżej rzeźbionego jak tarka brzucha widniał obscenicznie zaróżowiony penis i moszna, przez co osobliwa istota wydawała się jeszcze bardziej nieludzka, jak żółw albo rekin wyposażony w ludzkie genitalia. Gruby tułów, wężowa szyja i pozbawiona owłosienia głowa wcale nie przypominały człowieka. Deszcz ściekał po mięśniach, łuskach i naprężonych ścięgnach.
Oczy tkwiły w głębokich oczodołach, pod łukami brwiowymi, które przywodziły na myśl zarówno małpę, jak i rybę. Ze środka twarzy wyrastało coś dziwnego, ni to zwierzęcy pysk, ni skrzek. W rozwartych ustach sterczały długie, żółte zęby – z pewnością nie ludzkie, w ogóle nie ssacze; takie zęby mogłyby należeć do jakiejś wyjątkowo potwornej ryby. Długi, siny jęzor poruszał się leniwie. Daeman poświecił wyżej i z najwyższym trudem zdławił krzyk.
Stwór otworzył oczy – podłużne, kocie, z pionowymi kreseczkami źrenic, ale pozbawione głębi, dzięki której ślepia kota tak bardzo przypominają oczy człowieka. Ta istota... Jak je Savi nazwała? Kalibany? Kaliban poruszył się w swojej kołysce i rozprostował zaciśnięte palce; światło zalśniło na szponach. Dreszcz przebiegł nogi i tors, jakby kaliban budził się i przeciągał.
Nie był spętany. Nic nie mogło go powstrzymać. Zaraz skoczy...
Daeman chciał rzucić się do ucieczki, ale nie był w stanie odwrócić się do bestii plecami. Ona zaś znów się poruszyła i wyciągnęła z zagłębienia w krzyżu całą prawą nogę. Dopiero teraz Daeman zauważył, że płetwiaste stopy również są zaopatrzone w szpony.
Za plecami Daemana rozległ się trzask i głośny ryk – z pewnością inne kalibany uwolniły się z krzyży i szły po niego. Odwrócił się, gotów stawić im czoło. Kiedy zamachnął się latarką, otoczyła go ciemność.
Pośliznął się – a może nogi się pod nim ugięły – w każdym razie padł na kolana w błoto. Łzy cisnęły mu się do oczu, ale chyba nie zdążył się rozpłakać, kiedy pełzacz przebił się przez ścianę kukurydzy i zawisł złowrogo nad nim, nad krzyżem i kalibanem, niczym monstrualny pająk. Włączyło się wszystkie osiem reflektorów. Oślepiony Daeman zasłonił oczy przedramieniem, bardziej jednak po to, żeby ukryć łzy, niż żeby osłonić się przed światłem.
Przebrali się w termoskóry i wyciągnęli wygodnie w kabinie pełzacza: Daeman i Harman na rozłożonych fotelach, Savi na dole, na szklanej podłodze. Jedli batoniki, popijali wodę z butelki i przez jakiś czas w milczeniu obserwowali burzę. Daeman kazał się zabrać jak najdalej od kukurydzy, krzyża i wiszącego w nim stwora, przejechali więc parę kilometrów drogą, zanim Savi zatrzymała się na poboczu i wyłączyła większość układów pojazdu. Zostawiła włączone tylko pole siłowe i przygaszony wirtualny pulpit sterowniczy.
– Co to było? – zapytał w końcu Daeman.
– Kaliban – odparła Savi. Wyglądało na to, że całkiem wygodnie jej się leży na szklanym dnie kapsuły, z plecakiem pod głową.
– Wiem, jak się nazywało – burknął Daeman. – Pytałem, co to było?
– Jeżeli zacznę ci wyjaśniać jedną rzecz, będę musiała wytłumaczyć od razu wszystko – westchnęła Savi. – Wy, elojowie, tak mało wiecie... Właściwie nie wiecie prawie nic.
– Może na początek wyjaśnij, dlaczego nazywasz nas elojami – zaproponował rozdrażniony Harman.
– Początkowo było to chyba określenie obraźliwe – przyznała Savi. Światło błyskawicy podkreśliło zmarszczki na jej twarzy, ale burza odeszła już daleko, grzmot dał się słyszeć dopiero po dłuższej chwili. – Ale prawdę mówiąc, zanim zastosowałam je wobec was, tak samo nazywałam swoich rodaków.
– Co to znaczy?
– To słowo pochodzi z bardzo starej historii, spisanej w bardzo starej książce. Historii podróżnika w czasie, który przenosi się w daleką przyszłość i stwierdza, że rodzaj ludzki ewoluował dwutorowo. Elojowie to jedna z dwóch nowych ras: są łagodni, leniwi, wylegują się w słońcu i nic ich nie interesuje. Druga rasa to brzydcy, potworni, mieszkający w ciemnych jaskiniach, ale znający się na technice morlokowie. Ci drudzy dostarczają tym pierwszym jedzenia i ubrań, zapewniają im dach nad głową – do czasu, aż elojowie trochę się podtuczą. Wtedy morlokowie ich zjadają.
Kolejny piorun przeciął niebo, ale jego światło było już blade i odległe.
– Czy właśnie tak wygląda nasz świat? – spytał Daeman. – My jesteśmy elojami, a kalibany i wojniksy morlokami, którzy nas pożerają?
– Gdyby to było takie proste... – Savi roześmiała się, ale w jej śmiechu nie było ani śladu wesołości.
– Kim są te kalibany? – zapytał Harman.
Savi nie odpowiedziała, lecz zwróciła się do Daemana:
– Pokaż Harmanowi jedną z nowo poznanych sztuczek.
– Którą? – Daeman się zawahał. – Blisko – czy dalekosieć?
– Chyba wiemy, gdzie jesteśmy, kotku – odparła z sarkazmem. – Pokaż mu dalekosieć.
Daeman skrzywił się, ale posłuchał Savi. Kazał Harmanowi wyobrazić sobie trzy czerwone kółka z niebieskimi kwadratami w środku. Po chwili na dłoniach obu mężczyzn wyświetliły się błękitne owale.
– Pomyśl o kimś – poinstruował Harmana Daeman. Dziwnie się czuł: do tej pory jeśli kogoś czegoś uczył, to zawsze chodziło o techniki seksualne. – O kim chcesz. Wyobraź go sobie.
Harman spojrzał na niego z powątpiewaniem, ale posłusznie się skoncentrował. Na jego wyświetlaczu pojawił się widok Ardis z lotu ptaka, potem plan dworku. Na ganku stała stylizowana kobieca postać, otoczona tłumem osób obojga płci.
– To Ada – stwierdził Daeman. – Pomyślałeś o Adzie.
– Niesamowite... – Harman nie mógł oderwać wzroku od wyświetlacza. – Spróbuję z Odyseuszem.
Obraz przesunął się, wyświetlacz zmienił skalę, ale nic nowego nie pokazał.
– Savi mówi, że dalekosieć nie może namierzyć Odyseusza – wyjaśnił Daeman. – Wróć jeszcze do Ady.
Harman zmarszczył brwi. Rysunkowa postać Ady szła przez łąkę na tyłach dworku. Wokół małego obszaru pustki zgromadził się tam spory tłumek. Ada dołączyła do towarzystwa.
– Ciekawe, co się tam dzieje – mruknął Daeman, zerkając na dłoń Harmana. – Jeżeli w tym pustym miejscu jest Odyseusz, to chyba przemawia do tłumu.
– A Ada podziwia jego występ – dodał Harman. Podniósł wzrok. – Ale co to ma wspólnego z moim pytaniem, Savi? Kim są kalibany? Dlaczego wojniksy usiłują nas zabić? Co się tu dzieje?
Savi złożyła dłonie.
– Kilkaset lat przed ostatnim faksowaniem postludzie okropnie się wycwanili. Posiedli imponującą wiedzę i osiągnęli wysoki poziom rozwoju technicznego. Podczas straszliwej epidemii rubikonu uciekli, dosłownie uciekli i przenieśli się do swoich pierścieni orbitalnych. Ale nie przestali władać Ziemią. Ba, uznali się wręcz za panów całego wszechświata. Zainstalowali na Ziemi mechanizm ograniczonej transmisji danych i energii, który znacie pod nazwą faksnetu, i zaczęli eksperymentować, a właściwie zabawiać się, z podróżami w czasie, teleportacją kwantową i innymi niebezpiecznymi zjawiskami. Chętnie korzystali przy tym ze starych źródeł i teorii naukowych, nawet takich pochodzących z XIX wieku: sięgnęli po fizykę czarnych dziur, teorię wormohole’i, mechanikę kwantową. Przede wszystkim jednak zainteresowało ich dwudziestowieczne odkrycie, że w gruncie rzeczy wszystko jest informacją: dane, świadomość, materia, energia. Wszystko.
– Nie rozumiem – rozzłościł się Harman.
– Daemanie, pokazałeś Harmanowi, jak działa dalekosieć. Może zademonstruj mu wszechsieć?
– Wszechsieć? – powtórzył zaniepokojony Daeman.
– No wiesz, cztery niebieskie prostokąty, pod nimi trzy czerwone kółka, a jeszcze niżej cztery zielone trójkąty.
– Nie!
Daeman w myślach wydał polecenie wyłączenia dalekosieci. Błękitny owal zniknął z jego dłoni. Savi spojrzała na Harmana.
– Jeśli chcesz zrozumieć, dlaczego się tu znaleźliśmy, dlaczego postludzie porzucili Ziemię i jaka jest rola kalibanów i wojniksów, wyobraź sobie cztery niebieskie prostokąty, pod nimi trzy czerwone kółka, a jeszcze niżej cztery zielone trójkąty. Poćwicz trochę. Praktyka czyni mistrza.
Harman zerknął podejrzliwie na Daemana, ale zamknął oczy i zaczął się koncentrować.
Daeman całą siłą woli starał się nie wyobrazić sobie tych figur. Przypomniał sobie nagą, nastoletnią Adę, ostatnie kochanie się z dziewczyną, ostatnią burę od matki...
– O Boże!
Harman chwiejnie wstał z fotela i kręcił się w miejscu, wymachiwał chaotycznie rękami, rozdziawiał usta i wytrzeszczał oczy.
– Co widzisz? – spytała półgłosem Savi. – Co słyszysz?
– Boże... Boże – jęczał Harman. – Widzę... Chryste Panie... Wszystko. Widzę wszystko. Ta energia... gwiazdy śpiewają... kukurydza mówi, rośliny rozmawiają z ziemią i ze sobą nawzajem... W pełzaczu jest masa mikrobów, które go naprawiają, chłodzą... widzę... O mój Boże! Moja ręka... – Oglądał swoją dłoń. Przerażenie na jego twarzy mieszało się z podziwem.
– Wystarczy na pierwszy raz – stwierdziła Savi. – Pomyśl „wyłącz”.
– Jeszcze... nie... – wyjąkał Harman. Zatoczył się na szklaną ścianę kabiny i zaczął słabo drapać po niej palcami, jakby chciał się wydostać. – Jakie to... piękne... mogę... prawie...
– Wyłącz! – wrzasnęła Savi.
Harman zamrugał, osunął się na ścianę i zwrócił ku Savi bladą twarz.
– Co to było? Zobaczyłem... wszystko. Wszystko!
– I nic nie zrozumiałeś. Ale we wszechsieci ja też nic nie rozumiem. Być może nawet postludzie nie do końca ją pojmowali.
Harman zatoczył się, usiadł i oklapł w fotelu.
– Skąd to się wzięło?
– Przed tysiącami lat prawdziwi dawni ludzie stworzyli prymitywne środowisko informacyjne, które nazwali Internetem. Po jakimś czasie postanowili zapanować nad jego rozwojem i stworzyli oksygen, sztuczne inteligencje, istniejące w Internecie i wykraczające poza niego. SI sterowały siecią, łączyły jej części, indeksowały jej zawartość i służyły ludziom za przewodników, kiedy ci zapuszczali się w głąb Internetu w poszukiwaniu informacji lub innych ludzi.
– Jak w bliskosieci? – spytał Daeman. Ręce mu się trzęsły, a przecież nawet nie wchodził w dalekosieć czy wszechsieć.
Savi pokiwała głową.
– W ten sposób rozwinęła się bliskosieć. Oksygen wyewoluował w noosferę, logosferę, planetarną datasferę. Ale postludziom to nie wystarczyło. Połączyli ten superinternet z biosferą, czyli wszystkimi żywymi elementami Ziemi: roślinami, zwierzętami i całą energią planety. Stworzyli kompletne środowisko informacyjne, obejmujące wszystko, co znajduje się na Ziemi, wokół niej i pod jej powierzchnią, rozumną omnisferę, której brakowało tylko świadomości i tożsamości. A potem zachowali się jak ostatni durnie i dali jej tę świadomość. Zamiast zaprojektować nadrzędną sztuczną inteligencję, pozwolili, by omnisfera wykształciła własną osobowość. Ta osobowość przybrała imię Prospero. Brzmi znajomo?
Daeman pokręcił głową i zerknął na Harmana, który – choć umiał czytać – również zaprzeczył.
– Nieważne. Nagle okazało się, że postludzie mają... przeciwnika, którego nie są w stanie kontrolować. Nie koniec na tym. Wykorzystywali inne uczące się projekty i prowadzili następne ewoluujące projekty; dali swoim komputerom pewną swobodę w wyborze celów działania. Brzmi to niewiarygodnie, ale stworzyli stabilne wormhole, nauczyli się podróżować w czasie i teleportować ludzi przez bramy czasoprzestrzenne – dawnych ludzi, których traktowali jak króliki doświadczalne, żeby nie ryzykować własnego życia.
– Co to ma wspólnego z kalibanami? – dopytywał się Harman, wciąż jeszcze pod wrażeniem tego, co zobaczył we wszechsieci.
Savi się uśmiechnęła.
– Noosfera imieniem Prospero albo doskonale rozumie ironię, albo nie ma o niej zielonego pojęcia. Nadała rozumnej biosferze imię Ariel... To taki duszek. Prospero i Ariel wspólnie stworzyli kalibany. Wybrali jeden ludzki szczep – nie dawnych ludzi, nie postludzi i nie elojów – i w drodze kontrolowanej ewolucji doprowadzili do powstania potworów, które widzieliście dziś na krzyżach.
– Po co? – zapytał Daeman. Z najwyższym trudem wydusił te dwie sylaby ze ściśniętej strachem krtani.
– Potrzebowali mięśniaków. Prospero ma pokojową naturę, a przynajmniej lubi za takiego uchodzić. Ale kalibany to potwory. Mordercy.
– Do czego ich potrzebowali? – Tym razem pytanie wyszło od Hamana.
– Do walki z wojniksami. Do wypędzenia z Ziemi postludzi, zanim narobią większych szkód. Do spełniania kaprysów Prospera i Ariela.
Daeman starał się to wszystko zrozumieć, ale na próżno.
– Dlaczego kaliban wisiał na krzyżu? – zapytał w końcu.
– Nie „na”, tylko „w”. Krzyż to jego ładowarka.
– Po co postludzie stworzyli wojniksy?
Harman był blady jak ściana. Daemanowi wydał się po prostu chory.
– Nie stworzyli ich. Wojniksy skądś przybyły. Nie wiadomo, komu służą. Mają własne plany.
– Zawsze myślałem, że są po prostu maszynami – przyznał Daeman. – Tak jak służki.
– Nie.
Harman zapatrzył się w ciemność. Deszcz ustał, pioruny biły w odległy horyzont, grzmoty stały się ledwie słyszalne. Przez strzępy przebłyskiwały gwiazdy.
– To dzięki kalibanom wojniksy nie zapuszczają się do Basenu – domyślił się.
– Między innymi – przytaknęła Savi zadowolona jak nauczycielka, której uczeń nie okazał się jednak kompletnym idiotą.
– Dlaczego nas nie zabiły? – zdziwił się Harman.
– Dzięki naszemu DNA.
– Naszemu czemu? – spytał Daeman.
– Nieważne, moi drodzy. Powiem tylko, że pożyczyłam sobie po kilka waszych włosów, dorzuciłam kosmyk od siebie i to ocaliło nas wszystkich. Dobiłam targu z Arielem. On pozwoli nam przejechać, a ja w zamian ocalę duszę Ziemi.
– Spotkałaś się z tą ziemioistotą? – zapytał Harman.
– Niezupełnie „spotkałam”, ale porozumiałam się z nią przez interfejs łączący noosferę z biosferą. Dogadaliśmy się.
Daeman nie miał cienia wątpliwości, że stara kobieta jest wariatką. Spojrzał na Harmana i dostrzegł w jego oczach to samo przekonanie.
– Mniejsza z tym. – Savi uklepała plecak jak poduszkę, położyła się i zamknęła oczy. – Prześpijcie się, chłopcy. Jutro musicie być wypoczęci. Jeśli dopisze nam szczęście, polecimy wysoko, wysoko, aż na orbitę.
Zasnęła i zachrapała, zanim Harman i Daeman zdążyli wymienić następne zatroskane spojrzenia.
Okazuje się, że nie jestem w stanie tego zrobić. Nie wystarcza mi odwagi, nie mam jaj albo jestem za mało okrutny – w każdym razie nie mogę porwać synka Hektora, nawet jeśli miałbym w ten sposób ocalić Ilion, jego i siebie.
Jeszcze przed świtem tekuję się do domu Hektora. Byłem tu dwa dni wcześniej, w przebraniu nieżyjącego już dziś Dolona, kiedy Hektor miotał się po pokojach, szukając żony i dziecka. Ponieważ znam już rozkład pomieszczeń, teleportuję się prosto do pokoju dziecinnego, który znajduje się niedaleko sypialni Andromachy. Synek Hektora (nie ma jeszcze roczku) leży w pięknie rzeźbionej kołysce z moskitierą. W pokoju jest też niania, ta, która wyniosła go za matką na mury, gdzie przestraszył się własnego odbicia w błyszczącym ojcowskim hełmie. Śpi jak zabita na kanapie, w cieniutkiej, półprzeźroczystej sukience, udrapowanej jak na grafikach Aubreya Beardsleya i przewiązanej pod piersiami na grecko-trojańską modłę. W świetle padającym z tarasu widzę jej jasne, obfite piersi. Już wcześniej domyśliłem się, że jest mamką Skamandriosa – to ważne, ponieważ zamierzam uprowadzić ich oboje. Andromacha musi zostać w Troi, żeby „Afrodyta” mogła ją odwiedzić. „Bogini” powie jej, że dziecko porwali bogowie za jakieś nienazwane przewiny Trojan i jeśli Hektor chce je odzyskać, będzie musiał pofatygować się na Olimp, i tak dalej, i tak dalej.
Najpierw muszę wyjąć chłopca z kołyski, potem złapać nianię. Może być ode mnie silniejsza, a na pewno ma większą wprawę w rękoczynach, więc w razie potrzeby potraktuję ją paralizatorem, chociaż wolałbym tego nie robić. Potem przeniosę się z nimi na szybko zaludniający się pagórek w starożytnej Indianie, znajdę Nightenhelsera (na razie nie zdecydowałem się jeszcze, co zrobię z Patroklosem) i namówię go, żeby do mojego powrotu zaopiekował się kobietą i dzieckiem.
Czy zdoła nad nią zapanować do czasu, aż wszystko się wyklaruje? Zamieszanie może potrwać kilka dni, tygodni albo nawet miesięcy. Gdybym miał rozstrzygnąć, kto okaże się silniejszy: dwudziestowieczny profesor filologii klasycznej czy trojańska niania z XIII wieku przed naszą erą, wszystkie pieniądze postawiłbym na nianię. Ale to nie mój problem, tylko Nightenhelsera. Ja chcę tylko wywrzeć presję na Hektora, przekonać go, że musi stawić czoło bogom – tak jak przekonałem Achillesa do tej samobójczej krucjaty. Narzędzie, które pozwoli mi wywrzeć stosowny nacisk, leży przede mną w kołysce.
Mały Skamandrios, przez Trojan czule nazywany Astyanaksem, Władcą Miasta, pojękuje cichutko przez sen i trze piąstkami rumiane policzki. Mimo że Hełm Hadesa zapewnia mi niewidzialność, zamieram bez ruchu i zerkam na nianię: śpi. Zdaję sobie jednak sprawę, że kiedy dziecko głośniej zapłacze, opiekunka natychmiast się obudzi.
Nie wiem dlaczego to robię, ale zdejmuję Hełm Hadesa. Znów jestem widzialny. W pokoju poza mną są tylko moje dwie ofiary, które zresztą za parę sekund znajdą się piętnaście kilometrów stąd. Na pewno nie zdążą podać mojego rysopisu trojańskim specom od portretów pamięciowych.
Na palcach podchodzę do kołyski i zdejmuję z niej moskitierę. Wiatr znad odległego morza rozwiewa zasłony w drzwiach na taras i porusza muślinem nad kołyską. Chłopczyk otwiera oczy i patrzy prosto na mnie. Uśmiecha się do mnie, swojego porywacza, chociaż wydawało mi się, że takie maluchy powinny bać się obcych – zwłaszcza takich, którzy przychodzą po nich w środku nocy. Ale w gruncie rzeczy nie znam się na dzieciach. Nie mieliśmy z Susan własnych, a studenci, których przez lata uczyłem, byli w gruncie rzeczy nie do końca ukształtowanymi dorosłymi: patykowatymi, pryszczatymi, kudłatymi, pociesznymi i społecznie nieprzystosowanymi. Nie wiedziałem nawet, że dzieci poniżej roczku w ogóle umieją się uśmiechać.
Ale Skamandrios się uśmiecha. Za chwilę zacznie hałasować. Będą musiał złapać go w jedną rękę, nianię w drugą i teleportować się na koniec świata... Czy uda mi się przenieść dwie dodatkowe osoby? Zaraz się przekonamy. Potem muszę wrócić, wykorzystać resztki energii w bransolecie, morfować w Afrodytę i przedstawić Andromasze moje ultimatum.
Ciekawe, czy wpadnie w histerię. Będzie płakać i krzyczeć? Wątpię. Zaledwie parę lat temu widziała przecież, jak Achilles zabił jej ojca i siedmiu braci; wie, że zniewolił jej matkę, która zmarła w połogu, wydając na świat jego nieślubne dziecko; patrzyła, jak obcy zamieszkują i bezczeszczą jej dom – ale przetrzymała to wszystko, a potem jeszcze urodziła Hektorowi ślicznego, zdrowego synka. Teraz też codziennie wyprawia męża na pole bitwy, wiedząc w głębi serca, że okrutni bogowie z góry określili jego los. O nie, to nie jest słaba kobietka. Nawet w przebraniu Afrodyty będę musiał na nią uważać; w każdej chwili może wyciągnąć z rękawa sztylet i podziękować nim bogini za wieść o uprowadzeniu dziecka.
Wyciągam ręce po chłopca, moje brudne paznokcie zawisają dosłownie centymetry nad jego ciałkiem.
Cofam ręce.
Nie mogę.
Nie mogę tego zrobić.
Oszołomiony własną bezradnością w obliczu zagrożenia – dla wszystkich, bo przecież zwycięscy Grecy też poniosą karę – na miękkich nogach wychodzę z pokoju dziecinnego. Nie chce mi się nawet zakładać hełmu.
Zaciskam dłoń na medalionie, ale jeszcze się waham. Dokąd mam się teleportować? Cokolwiek zrobi Achilles, nie ma to w tej chwili znaczenia: nie zdobędzie Olimpu sam, a armia achajska mu nie pomoże, dopóki nie zawrze pokoju z Trojanami. Może się jeszcze okazać, że cały mój podstęp pójdzie na marne: Achilles – którego Trojanie chwilowo nie interesują – będzie rwał włosy z głowy, bolejąc nad śmiercią Patroklosa, a przez ten czas armie Hektora rozniosą Greków. A kiedy nie zjawi się obiecany przez Atenę tajemniczy posłaniec, który miałby zaprowadzić go do Hektora, a potem obu powieść na Olimp, czy Achilles zorientuje się, że to była zwykła przebieranka? Pewnie tak. Wtedy pojawi się prawdziwa Atena i spróbuje przekonać szybkonogiego mężobójcę, że jest niewinna. Będzie szansa – niewielka, ale zawsze – że uda się zawrócić Iliadę na właściwe tory.
Mniejsza z tym.
Cały mój kretyński plan legnie w gruzach. Doktor Thomas Hockenberry będzie skończony. Już jest skończony.
Dokąd jednak mogę uciec, zanim gniewna muza albo przebudzona Afrodyta mnie wytropią? Mam odwiedzić Nightenhelsera i zapienionego Patroklosa? Przekonać się, ile czasu zajmie bogom znalezienie mnie, kiedy już zrozumieją, co zrobiłem? A właściwie co chciałem zrobić.
Nie. W ten sposób tylko narażałbym Nightenhelsera na niebezpieczeństwo. Niech sobie mieszka w starożytnej Indianie, płodzi potomstwo z pięknymi Indiankami, może uda mu się otworzyć uniwersytet, na którym mógłby wykładać filologię klasyczną – chociaż większość „klasycznych” historii jeszcze się nie wydarzyła. I niech jakoś dogada się z Patroklosem, którego nie mam ochoty traktować paralizatorem tylko po to, żeby nieprzytomnego zawlec z powrotem do namiotu Achillesa.
– Prima aprilis! – mogłaby wtedy powiedzieć moja trzyminutowa, morfowana Atena. – Oddaję ci kumpla, Achillesie. Mam nadzieję, że się nie gniewasz?
Nie. Lepiej zostawić ich w Indianie.
Dokąd więc? Na Olimp? Muza będzie na mnie polować, Zeus wytropi mnie swoim radarowym wzrokiem, Afrodyta się obudzi... Nie, nie na Olimp. Nie dziś.
Wyobrażam sobie pewne miejsce, przekręcam tarczę medalionu i teleportuję się, zanim zmienię zdanie.
Pokój jest oświetlony łagodnym blaskiem świec. Helena od razu mnie zauważa. Podnosi się do pozycji półleżącej i opiera na łokciu.
– Hock-en-berr-rrii?
Staję przed nią bez słowa. Nie wiem, po co się tu przeniosłem. Jeżeli wezwie straż albo rzuci się na mnie z tym swoim sztyletem, nie będę stawiał oporu. Jestem tak zmęczony, że nie będzie mi się nawet chciało teleportować w bezpieczne miejsce. Nie zastanawiam się, dlaczego o wpół do piątej nad ranem w jej sypialni pali się tyle świec. Podchodzi do mnie, ale bez broni. Zdążyłem zapomnieć, jaka jest piękna: przy jej smukłej, zaokrąglonej sylwetce cycata niańka Skamandriosa wydaje się krępa i przysadzista.
– Hock-en-berr-rrii? – powtarza półgłosem, słodko zniekształcając moje nazwisko, trudne do wymówienia dla kogoś, kto mówi po grecku. Chce mi się płakać, kiedy pomyślę, że poza Nightenhelserem (który może już nie żyć) jest jedyną istotą ludzką na Ziemi, która wie, jak się nazywam. – Jesteś ranny, Hock-en-berr-rrii?
– Ranny? – jąkam się. – Nie. Nic mi nie jest.
Prowadzi mnie do łazienki przy sypialni – do tej, w której wtedy ją podglądałem. Tu również płoną świece. W wodzie dostrzegam swoje odbicie: zaczerwienione oczy, zarośnięte i zapadnięte policzki. Uświadamiam sobie, że nie spałem od... właśnie, od jak dawna? Nie pamiętam.
– Usiądź – mówi Helena. Osuwam się ciężko na skraj marmurowej wanny. – Co cię sprowadza, Hock-en-berr-rrii?
– Próbowałem znaleźć punkt zwrotny – tłumaczę niezręcznie i zaczynam opowiadać o bezsensownym podstępie, którego użyłem wobec Achillesa, o porwaniu Patroklosa, o zamiarze zwrócenia herosów przeciw bogom i ocalenia... wszystkich i wszystkiego.
– Ale nie zabiłeś Patroklosa? – Helena wpatruje się we mnie badawczo.
– Nie, przeniosłem go tylko... w inne miejsce.
– Korzystając z tego boskiego sposobu podróżowania.
– Tak.
– I nie udało ci się w podobny sposób uprowadzić Astyanaksa, syna Hektora?
Kręcę tępo głową.
Widzę, że myśli gorączkowo; spojrzenie ciemnych oczu jest utkwione w dal. Niemożliwe, żeby mi uwierzyła. Za kogo właściwie mnie uważa? Dlaczego się ze mną zaprzyjaźniła („zaprzyjaźnienie się” to łagodny eufemizm na określenie tamtej długiej, namiętnej nocy) i co chce ze mną zrobić?
Jakby w odpowiedzi na ostatnie z tych pytań, Helena wstaje i z ponurą miną wychodzi z łazienki. Słyszę, jak kogoś woła. Wiem, że za niespełna minutę wróci ze strażnikami, biorę więc do ręki medalion.
Nie przychodzi mi do głowy żadna kryjówka.
Mam jeszcze paralizator, ale nie sięgam po niego, kiedy Helena wraca. Nie jest sama – ale nie przyprowadziła też wartowników. Sprowadziła natomiast kilka dziewcząt. Niewolnic.
Rozbierają mnie i składają moje brudne ubranie pod ścianą. Następne dziewczęta przynoszą dzbany gorącej wody i szykują mi kąpiel. Oddaję im bransoletę, nie pozwalam jednak zabrać sobie medalionu; nie powinienem go moczyć, ale boję się z nim rozstać.
– Wykąpiesz się, Hock-en-berr-rrii – zapowiada Helena Trojańska i pokazuje mi krótką, błyszczącą brzytwę. – Potem cię ogolę. Osobiście. Masz, napij się. To cię wzmocni. – Podaje mi kielich gęstego płynu.
– Co to jest?
– Ulubiony trunek Nestora. – Helena się śmieje. – W każdym razie był to jego ulubiony trunek, kiedy odwiedzał mojego męża, Menelaosa, w jego dworze. Napój wzmacniający.
Obwąchuję puchar, choć zdaję sobie sprawę, że to prostactwo z mojej strony.
– Co w nim jest?
– Wino, tarty ser i jęczmień. – Helena przysuwa moje dłonie, a wraz z nimi i kielich, do moich ust. Na tle mojej brudnej i opalonej skóry jej palce wydają się białe jak śnieg. – Posłodziłam ci go miodem.
– Jak Kirke – zauważam i parskam głupawym śmiechem.
– Kto, Hock-en-berr-rrii?
– Nieważne. To z Odysei. Naprawdę nieważne. Irre... irrewe... irrelewantne.
Piję. Trunek ma kopa jak muł z Missouri. Ciekawe, czy tysiąc dwieście lat przed naszą erą żyły w Missouri jakieś muły.
Młode niewolnice rozebrały mnie do naga, każąc przy tym wstać, żeby ściągnąć ze mnie tunikę i bieliznę. Do głowy mi nie przyszło, że mógłbym się zawstydzić. Jestem wykończony, a od napitku szumi mi w głowie.
– Wykąp się, Hock-en-berr-rrii – mówi Helena i podaje mi rękę. Wchodzę do głębokiej, parującej wody. – Ogolę cię w wannie.
Kąpiel jest tak gorąca, że krzywię się jak dziecko. Zanurzam się ostrożnie, z obawą czekając na chwilę, kiedy woda dosięgnie mojej moszny. W końcu jednak osuwam się – jestem zbyt zmęczony, żeby dłużej walczyć z grawitacją – i opieram plecami o łagodnie nachyloną ścianę wanny. Służące mydlą mi szczeciniaste policzki i szyję, a ja w ogóle nie przejmuję się tym, że Helena będzie operować brzytwą tak blisko moich oczu i tętnicy szyjnej. Ufam jej.
Rzeczywiście, napój Nestora dodaje mi sił. Dochodzę do wniosku, że jeśli Helena zaoferuje mi nocleg, poproszę, żeby przez tę godzinę, jaka została do świtu, dzieliła ze mną łoże. A na razie przymykam powieki, tak na chwilę. Na chwileczkę.
Kiedy się budzę, jest późne przedpołudnie. Światło dnia wpada do środka przez małe, wysoko umieszczone okna. Leżę czysty, ogolony, nawet wyperfumowany – ale nie w łożu Heleny, lecz na zimnej, kamiennej posadzce pustego pokoju. I jestem nagi, kompletnie nagi, nie mam nawet medalionu teleportacyjnego. Co gorsza, nigdzie go nie widzę. Świadomość powoli wypełnia mi umysł jak wątła strużka wody dziurawe naczynie – i zauważam, że jestem skrępowany i przywiązany rzemieniami. Spętane w nadgarstkach ręce mam wyciągnięte za głowę i umocowane do pierścienia wmurowanego w ścianę; od moich rozłożonych nóg rzemienie biegną do metalowych kółek w podłodze.
Sytuacja byłaby krępująca, nawet gdybym znajdował się sam w pomieszczeniu – a bynajmniej tak nie jest. Pięć kobiet stoi nade mną i przygląda mi się szeroko otwartymi oczyma. Żadna się nie uśmiecha. Szarpię się w więzach, instynktownie próbując zakryć przyrodzenie, ale rzemienie są za krótkie, nie mogę ruszyć rękami ani złożyć nóg. Kobiety są uzbrojone; niektóre mają sztylety długości mieczy.
Znam je. Obok stojącej w samym środku Heleny widzę Hekubę, żonę króla Priama, matkę Hektora i Parysa, siwiejącą, ale wciąż atrakcyjną. Przy niej stoi Laodike, jej córka i żona wojownika imieniem Helikaon. Na lewo od Heleny dostrzegam Teano, córkę Cisseusa i żonę trojańskiego jeźdźca Antenora, a przy tym – co w mojej obecnej sytuacji jest chyba najważniejsze – główną iliońską kapłankę Ateny. Nie wyobrażam sobie, żeby ucieszyła ją wiadomość, że ja, zwykły śmiertelnik, przybrałem postać i użyłem głosu bogini, której przez całe życie służy. Zresztą kiedy na nią patrzę, mam wrażenie, że już o tym wie.
Jest jeszcze Andromacha, żona Hektora, której dziecko zamierzałem porwać i teleportować do Indiany. Ma najbardziej zawziętą minę z całej piątki i bawi się długim, ostrym jak brzytwa nożem. Chyba się niecierpliwi.
Helena siada obok mnie na niskiej sofie.
– Hock-en-berr-rrii, musisz nam teraz powtórzyć historię, którą mi opowiedziałeś. Powiedz, kim jesteś, dlaczego śledzisz przebieg wojny, jacy naprawdę są bogowie i co próbowałeś w nocy zrobić.
– Rozwiążesz mnie? – pytam. Język staje mi kołkiem. Helena mnie podtruła.
– Nie. Mów. Ale mów prawdę. Atena dała Teano dar odróżniania prawdy od fałszu, nawet u człowieka, który mówi z tak barbarzyńskim akcentem jak twój. Niczego nie pomijaj. Słuchamy.
Waham się. Nie jestem pewien, czy nie lepiej byłoby trzymać gębę na kłódkę.
Teano klęka przy mnie; wygląda prześlicznie, ma nawet takie same modroszare oczy jak jej bogini. Jej sztylet jest krótki, szeroki, obosieczny i bardzo, bardzo zimny – wiem o tym, bo przykłada mi go pod jądrami i unosi je na ostrzu jak na ofiarnej tacy. Czubek sztyletu nakłuwa mi delikatną skórę krocza. Całe moje ciało próbuje się skurczyć i odsunąć od ostrza. Cudem udaje mi się nie krzyknąć.
– Mów wszystko i nie kłam – szepcze kapłanka Ateny. – Przy pierwszym kłamstwie nakarmię cię lewym jądrem, przy drugim dostaniesz prawe, a przy trzecim resztki rzucę psom na pożarcie.
No dobrze, mówię wszystko. Mówię, kim jestem; opowiadam o tym, jak bogowie mnie wskrzesili i wyznaczyli mi obowiązki scholiasty; przedstawiam moje wrażenia z Olimpu; opisuję swój bunt przeciwko muzie, atak na Afrodytę i Aresa, spisek mający na celu zwrócenie Achillesa i Hektora przeciw bogom... Niczego nie pomijam. Czubek sztyletu ani drgnie. I wcale się nie rozgrzewa.
– Przyjąłeś postać bogini Ateny? – pyta Teano szeptem. – Masz taką moc?
– Dają mi ją przedmioty, które posiadam. A w każdym razie dawały.
Zamykam oczy i zaciskam zęby. Czekam na cięcie, świst ostrza, miękkie pacnięcie.
– Powiedz Hekubie, Laodike, Teano i Andromasze o twoich wizjach przyszłości – mówi Helena. – O naszym przeznaczeniu.
– On nie jest prorokiem – stwierdza Hekuba. – Bogowie nie daliby mu takiego daru. To dzikus, posłuchaj tylko, jak mówi. Jakby warczał.
– Powiedział, że pochodzi z daleka – broni mnie Helena. – To nie jego wina, że jest barbarzyńcą. Posłuchaj, szlachetna córo Dymasa, co ma do powiedzenia o naszej przyszłości. Mów, Hock-en-berr-rrii.
Oblizuję wargi. Oczy Teano mają lodowaty, przejrzysty kolor Morza Północnego; to oczy fanatyka. Albo żołnierza Waffen SS. Oczy Hekuby są ciemne i mniej bystre od oczu Heleny. Laodike ma półprzymknięte powieki, Andromacha zaś przeszywa mnie spojrzeniem błyszczących, zdradzających niepokojącą siłę oczu.
– Co chcecie wiedzieć? – pytam. Wszystko, co powiem, będzie dotyczyło przyszłych losów tych kobiet, ich mężów, dzieci i ich miasta.
– Całą prawdę – odpowiada Helena. – Wszystko, co twoim zdaniem wiesz o przyszłości.
Waham się jeszcze przez sekundę, nie więcej, starając się nie myśleć o sztylecie tej feministki Teano na moich genitaliach.
– To, co wiem, nie pochodzi z wizji, lecz z moich wspomnień – mówię. – Pamiętam opowieść o waszej przyszłości, która dla mnie jest przeszłością.
Zdaję sobie sprawę, że moje słowa nie brzmią zbyt sensownie; nie jestem nawet pewien, jaka część ich znaczenia przebiła się przez mój barbarzyński akcent (akcent? Zawsze mi się wydawało, że mówię po grecku bez śladu obcego akcentu). Zaczynam opowiadać o nadchodzących dniach, tygodniach i miesiącach.
Mówię, że Ilion padnie, jego ulice spłyną krwią, a domy zostaną spalone. Opowiadam Hekubie, że jej mąż, Priam, zostanie zamordowany pod posągiem Zeusa w pałacowej świątyni. Uprzedzam Andromachę, że Hektor zginie z ręki Achillesa, opuszczony przez Trojan, którzy nie odważą się walczyć u jego boku, i że Achilles powlecze jego ciało za rydwanem dookoła miejskich murów, a potem zaciągnie do achajskiego obozu, gdzie żołnierze będą na nie szczać, a psy szarpać zębami. Opowiadam o tym, że za parę tygodni Skamandrios, jej synek, zostanie zrzucony z murów, a jego mózg rozbryźnie się na kamieniach. Dodaję, że jej cierpienie się na tym nie skończy, ponieważ będzie musiała żyć dalej, odpłynie na greckie wyspy jako niewolnica i dożyje kresu swoich dni, podając do stołu ludziom, którzy zabili Hektora, spalili jej miasto i zamordowali syna. Będzie w milczeniu słuchała grubiańskich żartów i przechwałek starzejących się achajskich bohaterów, wspominających dawne, dobre dni, kiedy trudnili się gwałtem i rabunkiem.
Opowiadam Laodike i Teano o zgwałconej Kasandrze, o tysiącach trojańskich kobiet i dziewcząt, które podzielą jej los, i o tysiącach tych, które będą wolały umrzeć. Przepowiadam Teano, że Odyseusz z Diomedesem wykradną Palladium z tajemnej świątyni Ateny, a kiedy wrócą z całą armią, zbezczeszczą i zniszczą samą świątynię. Tłumaczę kapłance, która trzyma nóż na moich jajach, że Atena nie kiwnie palcem, by powstrzymać gwałty i profanacje.
Helenie kolejny raz opisuję ze szczegółami śmierć Parysa i los niewolnicy, jaki zgotuje jej były mąż, Menelaos.
Opowiedziawszy wszystko, co pamiętam z Iliady, wyjaśniam, że wydarzenia nie muszą się tak potoczyć, ale przypominam, że do tej pory, odkąd jestem scholiastą, przez dziewięć lat rozwój sytuacji zgadzał się z poematem. I tyle. Mógłbym im opowiedzieć o wędrówkach Odyseusza, o Agamemnonie, który zginie po powrocie do domu, albo nawet streścić Eneidę Wergiliusza i zapewnić je o ostatecznym triumfie Trojan i założeniu Rzymu. Ale to by ich nie zainteresowało.
Kończę więc moją złowróżbną litanię i milknę. Kobiety nie płaczą; wyraz ich twarzy nie zmienił się ani na jotę, odkąd zacząłem przepowiadać im przyszłość.
Wyczerpany zamykam oczy i czekam na to, co szykuje mi los.
Pozwalają mi się ubrać; Helena każe służącym przynieść mi świeżą bieliznę i tunikę. Bierze do rąk każdy gadżet po kolei – medalion teleportacyjny, paralizator, Hełm Hadesa i bransoletę morfującą – i pyta mnie, czy to atrybuty mojej „boskiej mocy”. Przychodzi mi do głowy, że mógłbym ją okłamać – zwłaszcza hełm bardzo chciałbym odzyskać – ale koniec końców postanawiam powiedzieć prawdę.
– Czy my też mogłybyśmy ich użyć?
Nie wiem, co powiedzieć. Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Czy paralizator i bransoleta rozpoznają moje odciski palców? Czy w ten sposób bogowie zabezpieczyli się na wypadek, gdyby dostały się w ręce Greków i Trojan? To całkiem możliwe. Żaden scholiasta nigdy o to nie zapytał. Uczciwie uprzedzam, że użycie bransolety morfującej i medalionu wymaga pewnej wprawy. Kradziony Hełm Hadesa powinien działać na każdego. Helena oddaje mi tylko wpleciony w płaszcz pancerz kompozytowy i skórzany kirys. Bezcenne dary bogów chowa do małej, wyszywanej torby, na co reszta kobiet z aprobatą kiwa głowami. Wychodzimy.
Wychodzimy z domu Heleny w szóstkę i idziemy przez miasto do świątyni Ateny.
– Co będziemy robić? – pytam, kiedy pospiesznie przemierzamy zatłoczone ulice i zaułki. Ponure kobiety w czerni do złudzenia przypominają dwudziestowieczne muzułmanki w czadorach. Nerwowo zerkam ponad dachy; muza może się pojawić w każdej chwili.
– Cicho bądź! – syczy Helena. – Porozmawiamy, kiedy Teano otoczy nas strefą ciszy. Wtedy nawet bogowie nas nie usłyszą.
Przed wejściem do świątyni Teano każe mi założyć czarną szatę. Teraz wyglądamy jak banda okutanych w płaszcze Trojanek, które tylnymi drzwiami zakradają się do świątyni i idą jej pustymi korytarzami – tyle tylko, że jedna ma na nogach żołnierskie sandały.
Nigdy nie byłem w tej świątyni. Przez uchylone drzwi zerkam do głównej sali, która spełnia wszystkie moje oczekiwania: jest olbrzymia i w większości pogrążona w mroku; źródłem światła są tylko wotywne świece i zawieszone pod sufitem kosze z rozżarzonymi węglami. Wnętrze przypomina mi katolicki kościół: rozległa, pachnąca kadzidłem przestrzeń, w której giną wszystkie dźwięki. Tyle że zamiast katolickiego ołtarza, posągów Maryi Dziewicy i Dzieciątka główne miejsce zajmuje ogromny posąg Ateny, dziesięciometrowy, wyrzeźbiony z białego kamienia i pomalowany w jarmarczne barwy: czerwone usta, zarumienione policzki, różowa skóra. Szare oczy wykonano chyba z macicy perłowej. Bogini ma ozdobną, szczerozłotą tarczę, napierśnik z inkrustowanej złotem polerowanej miedzi, lazurytową szarfę i dwunastometrową włócznię z brązu. Wygląda imponująco. Staję przy drzwiach z rozdziawionymi ustami. To właśnie tu, u stóp obutej w sandały Ateny, Ajaks Mały zgwałci Kasandrę, córkę Priama.
Helena cofa się, bierze mnie za rękę i ciągnie w korytarz. Ciekawe, czy jestem pierwszym mężczyzną, który ogląda od środka trojańskie sanktuarium Ateny. Palladium i samej świątyni strzegą podobno strażniczki dziewice. Czując na sobie złowrogie spojrzenie Teano, przyspieszam kroku. Teano na pewno nie jest dziewicą, lecz żoną ognistego Antenora. To twarda sztuka.
Schodzimy do rozległych podziemi, w których pali się zaledwie kilka świec. Teano rozgląda się na boki, podnosi jeden z gobelinów, wyjmuje z kieszeni niezwykłych kształtów klucz i wsuwa go – tak na oko – w litą ścianę. Ściana obraca się i otwiera przejście na kolejne schody, węższe i oświetlone pochodniami. Kapłanka ponagla nas gestem. Schodzimy głębiej w podziemia.
Korytarz prowadzi do czterech pomieszczeń. Popędzany przez Teano trafiam do ostatniego z nich, niedużego – jak na świątynne standardy, ma bowiem nieco ponad sześć na sześć metrów – i skromnie urządzonego: na środku stoi drewniany stół, w rogach cztery trójnogi z ledwie żarzącymi się węglami, a z boku – posąg Ateny, mniejszy i bardziej toporny od tych, które widziałem na górze. Ma niewiele ponad metr wysokości.
– Oto prawdziwe Palladium, Hock-en-berr-rrii – szepcze Helena. Święty posąg wyrzeźbiono z kamienia, który spadł z nieba i który, jak mówi legenda, miał być znakiem przychylności Ateny dla Ilionu. Jeśli wierzyć legendzie, kiedy zostanie skradziony, Troja upadnie.
Teano i Hekuba patrzą spode łba na Helenę, spłoszona milknie natychmiast. Moja kochanka – a właściwie przygoda na jedną noc – wytrząsa na stół zawartość wyszywanej torby i wszyscy siadamy na drewnianych stołkach, wpatrzeni w Hełm Hadesa, bransoletę morfującą, paralizator i medalion do teleportacji. Tylko medalion wygląda na wartościowy przedmiot; na wyprzedaży na pozostałe bibeloty nie zwróciłbym pewnie uwagi.
– Powiedz temu... mężczyźnie... że chcemy się przekonać, czy jego opowieść jest prawdziwa – mówi Hekuba do Heleny. – Czy te zabawki mają prawdziwą moc.
Bierze do rąk bransoletę. Wiem, że nie będzie w stanie jej uruchomić, ale ostrzegam ją:
– Energii zostało tylko na kilka minut. Nie zmarnujcie jej.
Hekuba posyła mi mordercze spojrzenie. Laodike sięga po paralizator i zaczyna obracać go w dłoniach.
– Tą bronią ogłuszyłeś Patroklosa? – pyta. Pierwszy raz odzywa się w mojej obecności.
– Tak.
– Jak to działa?
Wskazuję jej przyciski, tłumaczę, jak przekręcić uchwyt i uruchomić paralizator. Jestem pewien, że dostrojono go do mojej ręki i nikt inny nie może go użyć. Bogowie nie są przecież idiotami, zdawali sobie sprawę, że mogę go zgubić, a wtedy trafiłby w ręce przypadkowych ludzi. Dwukrotne wciśnięcie guzików i obrót rączki stanowią wprawdzie pewne zabezpieczenie, ale jednak... Zaczynam przekonywać Laodike i pozostałe kobiety, że nikt poza mną nie może posługiwać się narzędziami bogów.
Laodike podnosi paralizator na wysokość mojej piersi i wykonuje opisane przeze mnie ruchy.
Byliśmy kiedyś z Susan na wycieczce w Brown County, w Indianie. Szliśmy po górskiej łące, kiedy tuż obok nas uderzył piorun: przewróciłem się, oślepłem i przez parę długich minut leżałem półprzytomny. Później nieraz z tego żartowaliśmy, śmialiśmy się, że szansę trafienia były przecież minimalne, ale na samo wspomnienie tamtej chwili zawsze zasycha mi w gardle.
Strzał z paralizatora okazał się o wiele gorszy.
Mam wrażenie, jakby ktoś wyrżnął mnie w pierś rozpalonym do czerwoności pogrzebaczem. Tracę czucie w całym ciele, spadam ze stołka i ląduję na podłodze. Przez chwilę dygoczę w drgawkach jak epileptyk, a potem tracę przytomność.
Kiedy ją odzyskuję, jestem cały obolały, w uszach mi szumi, głowa pęka z bólu, a cztery kobiety nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi. Wpatrują się w kąt.
Cztery kobiety?
Przecież było ich pięć. Siadam, potrząsam głową i próbuję zogniskować wzrok. Brakuje Andromachy. Może poszła po pomoc, po jakiegoś uzdrowiciela. A może pomyślały, że nie żyję.
Nagle Andromacha pojawia się w miejscu, w które patrzą cztery pozostałe kobiety. Ściąga hełm.
– Hełm Śmierci działa – mówi. – Legendy nie kłamią. Ale dlaczego bogowie mieliby go dać komuś takiemu jak on? – Wskazuje mnie skinieniem głowy i rzuca kaptur na stół.
Teano bierze do ręki medalion.
– Nie umiemy go uruchomić – stwierdza. – Pokaż nam.
Przez chwilę zbieram myśli, zanim zdaję sobie sprawę, że mówi do mnie.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Gramolę się na nogi i opieram o stół. – Dlaczego miałbym wam pomagać?
Helena podchodzi do mnie i kładzie mi rękę na ramieniu. Odsuwam się od niej.
– Hock-en-berr-rrii... – mruczy. – Naprawdę nie rozumiesz, że to bogowie cię nam zesłali?
Rozglądam się po komnacie.
– Co ty wygadujesz?
– Nie bój się, tu nas nie usłyszą. Ściany są wyłożone ołowiem, a od wieków wiadomo, że ołów nie pozwala bogom ani widzieć, ani słyszeć.
Marszczą brwi. Właściwie... Czemu nie? Rentgenowski wzrok Supermana też nie przenikał przez ołów. Tylko po co w świątyni Ateny taka bogoodporna sala?
Andromacha robi krok w moją stronę.
– Hock-en-berr-rrii, przyjacielu Heleny, my, Trojanki, od lat snujemy plany zakończenia tej wojny. Niestety, mężczyźni są od nas silniejsi: Achilles, Argiwowie, nasi ojcowie i mężowie słuchają tylko bogów. Ale bogowie wysłuchali naszych najskrytszych modlitw i zesłali nam ciebie. Przy twojej pomocy zmienimy bieg wydarzeń. Nie tylko ocalimy siebie, nasze dzieci i miasto, ale odmienimy los całej ludzkości. Uwolnimy się od rządów okrutnych, ślepych bóstw.
Kręcę głową i parskam śmiechem.
– W twoim rozumowaniu, pani, jest pewna luka. Dlaczego bogowie mieliby zesłać wam mnie jako pomocnika, jeżeli waszym celem jest ich obalenie? To nie ma sensu.
Pięć Trojanek przygląda mi się badawczo, aż w końcu Helena przerywa milczenie:
– Więcej jest bogów, niż się ich śniło waszym filozofom, Hock-en-berr-rrii.
Wybałuszam oczy, ale dochodzę do wniosku, że to musiał być zbieg okoliczności. A może po prostu się przesłyszałem. Pierś mnie boli, a mięśnie jeszcze mi drgają po wstrząsie, jaki zaaplikował mi paralizator.
– Dajcie mi te rzeczy – proponuję.
Podają mi Hełm Hadesa, paralizator, bransoletę i medalion. Podnoszę paralizator, jakbym chciał się przed nimi bronić.
– Jaki macie plan?
– Mąż nie uwierzyłby, gdybym mu powiedziała, że Afrodyta zabrała jego synka i nianię i żąda za nich okupu – mówi Andromacha. – Hektor od maleńkości służy bogom i nie jest takim zadufkiem jak ten mężobójca Achilles. Doszedłby do wniosku, że to tylko kolejna próba, na którą go wystawiają. Zmieniłby zdanie, gdyby któreś z bóstw, na przykład Afrodyta, zabiło naszego syna na oczach świadków. Najlepiej na jego oczach. Wtedy gniew Hektora nie znałby granic. Dlaczego nie zabiłeś mojego syna?
Nie wiem, co odpowiedzieć. Andromacha mnie wyręcza:
– Bo jesteś sentymentalnym głupcem – stwierdza oschle. – Powiedziałeś, że jeśli nie pokrzyżujesz planów bogom, Skamandrios zginie zrzucony z murów.
– Zgadza się.
– Ale nie potrafiłeś zabić dziecka, które i tak jest skazane na śmierć, mimo że to jedyna droga do realizacji twojego planu, zakończenia wojny i wyrównania rachunków z bogami. Jesteś słaby, Hock-en-berr-rrii.
– Jestem.
Hekuba wskazuje mi stołek, ale ja wolę stać. Nadal trzymam w ręku paralizator.
– A jak wy chcecie doprowadzić do zakończenia wojny? – pytam, choć boję się usłyszeć odpowiedź. Czy Andromacha zabije własne dziecko dla dobra sprawy? Kiedy patrzę jej w oczy, zaczynam się bać jeszcze bardziej.
– Przedstawimy ci nasz plan – zapowiada stara królowa Hekuba – ale najpierw musisz nam udowodnić, że i te dwie zabawki bogów działają. – Wskazuje bransoletę i medalion.
Zakładam bransoletę na przegub dłoni. Wskaźnik energii pokazuje, że zostały mi niecałe trzy minuty morfowania. Skanuję Hekubę i włączam morfowanie.
Prawdziwa Hekuba znika, kiedy zajmuję jej miejsce w przestrzeni kwantowych fal prawdopodobieństwa.
– Teraz mi wierzycie? – pytam głosem Hekuby.
Podnoszę rękę – jej rękę – i wskazuję bransoletę. Wyjmuję paralizator z fałd sukni. Cztery pozostałe kobiety, w tym także Helena, patrzą na mnie z rozdziawionymi ustami, jakbym właśnie zadźgał starą królową mieczem. Prawdę mówiąc, są chyba nawet bardziej wstrząśnięte: ze śmiercią od miecza mają do czynienia na co dzień.
Wyłączam morfowanie. Hekuba pojawia się tam, gdzie stała. Potrząsa głową, chociaż wiem, że nie zdaje sobie sprawy z upływu czasu, i przez chwilę cała piątka trajkocze z ożywieniem. Zerkam na wskaźnik energii: zostały dwie minuty i dwadzieścia osiem sekund.
Zakładam medalion na szyję; dobrze że przynajmniej jego zapasy energii wyglądają na nieograniczone.
– Mam się stąd teleportować i wrócić, żebyście mi uwierzyły? Hekuba już się otrząsnęła.
– Nie – mówi. – Powodzenie naszego wspólnego planu będzie zależało od tego, czy zdołasz niepostrzeżenie dostać się na Olimp i wrócić. Czy mógłbyś tam zabrać którąś z nas?
– Tak – odpowiadam po chwili namysłu. – Ale Hełm Hadesa zapewniła niewidzialność tylko jednej osobie. Ta, którą przeniosę na Olimp, byłaby dla wszystkich widoczna.
– W takim razie przenieś się sam, ale przynieś coś na dowód, że naprawdę tam byłeś.
Rozkładam ręce.
– Na przykład? Nocnik Zeusa?
Cofają się o krok, jakbym wypowiedział jakieś wyjątkowe bezeceństwo. Wtedy sobie uświadamiam, że bluźnierstwo nie jest w Troi zjawiskiem powszechnym, jakim stało się w moich czasach, pod koniec XX wieku. Nie bez powodu, tutejsi bogowie są całkowicie rzeczywiści, a lekceważenie ich pociąga za sobą określone konsekwencje. Zerkam na ścianę; mam nadzieję, że ołów faktycznie chroni nas przed spojrzeniami z Olimpu. Nie chodzi mi nawet o żart o nocniku, ale o fakt, że planujemy bogobójstwo.
– Kiedy spotkałam Afrodytę na sądzie Parysa, zwróciłam uwagę, że czesze się pięknym srebrnym grzebieniem – mówi półgłosem Helena. – Zrobił go dla niej któryś z boskich mistrzów rzemiosła. Idź do jej komnat na Olimpie i przynieś ten grzebień.
Już mam im przypomnieć, co mówiłem o Afrodycie – że aktualnie pływa w kadzi regeneracyjnej – gdy zdaję sobie sprawę, że to bez znaczenia. Nie zabrała przecież ze sobą grzebienia.
– Dobrze. – Zakładam hełm i ściskam w dłoni medalion. – Nie rozchodźcie się.
Ponieważ najpierw naciągam kaptur, a dopiero potem tekuję się na Olimp, moje ostatnie słowa dobiegają z pustki.
Nie wiem dokładnie, gdzie znajdują się prywatne apartamenty Afrodyty – przypuszczam, że mieszka w jednym z tych śnieżnobiałych, wielkich jak świątynie domów na brzegu jeziora w kraterze – ale pamiętam, że kiedy muza wzięła mnie na stronę, spotkałem się z boginią w pokoju przylegającym do głównej sali Dworu Bogów. Może nie było to jej stałe mieszkanie, ale z pewnością chętnie tam zaglądała.
Materializuję się na Dworze Bogów i wstrzymuję oddech.
Antresole są puste, wnętrze prawie całkowicie skryte w ciemności, a olbrzymi wyświetlacz holograficzny nadaje trójwymiarowy szum. W sali jest jednak paru bogów, wśród nich Zeus, o którym myślałem, że ze szczytu Idy śledzi rzeź na polu bitwy pod Ilionem. Siedzi na swoim złotym tronie. Towarzyszą mu inni bogowie płci męskiej, wśród nich Apollo. Najniższy z nich ma trzy metry wzrostu. Stoję ze dwanaście metrów od nich. Hełm Hadesa sprawia, że jestem niewidzialny, ale i tak mam ochotę od razu teleportować się z powrotem, zanim usłyszą bicie mojego serca. Na szczęście coś innego całkowicie pochłania ich uwagę.
U stóp tronu, w środku utworzonego przez bogów kręgu znajduje się coś, co – mówiąc delikatnie – zupełnie nie pasuje do otoczenia: przypomina kostropatego kraba, jest wielkości terenowego forda expedition i ma metaliczną, popękaną skorupę. Obok leży kilka futurystycznych gadżetów, a przy nich stoi mały, błyszczący, z grubsza człekokształtny robot. Robot mówi. Po angielsku. Bogowie go słuchają, ale chyba nie są zachwyceni.
Nie rozumiem, dlaczego postludzie nazwali to miejsce Atlantydą – stwierdził Harman.
– Dla mnie większość decyzji postludzi jest niezrozumiała – odparła siedząca za sterami pełzacza Savi.
Daeman, który pracowicie przeżuwał przypadającą na niego jedną trzecią ostatniego batonika, podniósł wzrok.
– A co takiego dziwnego jest w tej nazwie?
– Na mapach z zapomnianej ery nazwę „Atlantyk” nosi duży akwen na zachód stąd, za Dłońmi Herkulesa. My znajdujemy się w osuszonym basenie dawnego Morza Śródziemnego. To nie Atlantyk.
– Nie?
– Nie.
– I co z tego?
Harman wzruszył ramionami.
– Może to jakiś postludzki kaprys – zasugerowała Savi. – Był zdaje się taki pisarz, Plato, który w czasach przed zapomnianą erą wspominał o mieście albo królestwie leżącym w tych okolicach dawno, dawno temu. Nazwał je Atlantydą.
– Plato... – zamyślił się Harman. – Natrafiłem w książkach na to nazwisko. A, i raz widziałem rysunek. Przedstawiał psa.
– Ikonografia z zapomnianej ery często bywa niezrozumiała – przyznała Savi.
– Co to jest pies? – spytał Daeman i pociągnął łyk wody z butelki. Kawałek batonika nie zaspokoił jego głodu, ale w pełzaczu nie było już więcej jedzenia.
– Mały ssak, dawniej bardzo popularny, chętnie hodowany jako zwierzątko domowe. Nie wiem, dlaczego postludzie pozwolili, żeby psy wyginęły. Może rubikon dla nich też okazał się zabójczy.
– Czy psy przypominały konie? – spytał Daeman. Do niedawna wierzył święcie, że te przerażające, włochate stwory ze spektaklu turyńskiego to wytwór fantazji jego twórców.
– Były mniejsze i bardziej kudłate. Ale jedne i drugie wyginęły.
– Dlaczego postludzie odtworzyli na Ziemi dinozaury zamiast niesamowitych turyńskich koni albo tych całych psów?
– Tak jak mówiłam, nie rozumiem większości decyzji postludzi.
Obudzili się niedługo po świcie i przez cały dzień jechali na północny zachód wśród pól porośniętych wszystkimi znanymi Daemanowi roślinami, a także takimi, które widział pierwszy raz w życiu. Dwa razy przekraczali w bród płytkie rzeki, a raz głęboki, choć pusty kanał z permabetonu; wyposażony w ogromne koła na długich wspornikach pełzacz bez trudu radził sobie z takimi przeszkodami.
Na polach pracowały służki. Ich znajomy widok działał na Daemana uspokajająco, dopóki nie zdał sobie sprawy z ich prawdziwych rozmiarów: niektóre musiały mieć po cztery, pięć metrów wysokości i ze dwa metry szerokości, były więc znacznie większe od znanych mu maszyn. Poza tym im dalej zapuszczali się w głąb basenu, tym dziwniej wyglądały zarówno służki, jak i rośliny, którymi się opiekowały.
Pełzacz toczył się wśród gęstych zarośli trzciny cukrowej. Droga była tu dla niego za wąska i miażdżył kołami zielone łodygi. Harman dostrzegł przemykające po obu stronach szarozielone, na wpół ludzkie sylwetki. Przemieszczały się tak szybko i płynnie, że nie poruszały gęsto rosnących trzcin, przemykając między nimi jak duchy.
– Kalibany – stwierdziła Savi. – Nie powinny nas niepokoić.
– Podobno załatwiłaś sprawę tak, żeby dały nam spokój – zdziwił się Daeman. – No wiesz, z tym dena z włosów, które ukradłaś mnie i Harmanowi.
– Zawierając umowę z Arielem, nigdy nie ma się stuprocentowej gwarancji. – Savi uśmiechnęła się. – Ale wydaje mi się, że gdyby kalibany chciały nas zatrzymać, zrobiłyby to już wczoraj.
– A pole siłowe by ich nie powstrzymało?
Savi wzruszyła ramionami.
– Są sprytniejsze od wojniksów. Mogłyby nas czymś zaskoczyć.
Daeman wzdrygnął się i zaczął baczniej obserwować pola, ale szare postaci i tak tylko przelotnie migały mu w gąszczu. Pełzacz zjechał w bok i wdrapał się na niewysoki pagórek. Droga biegła dalej przez oziminę (źdźbła pszenicy miały najwyżej czterdzieści centymetrów wysokości), falującą w podmuchach zachodniego wiatru. Kalibany, po kilkanaście z obu stron drogi, wynurzyły się z wysokiej trzciny i biegły pięćdziesiąt metrów za pojazdem. W niskiej pszenicy poruszały się na czworakach.
– Są paskudne – stwierdził Daeman.
– Kaliban też by ci się nie spodobał – mruknęła Savi.
– Zaraz, myślałem, że to są kalibany – zauważył Daeman. Czy ta starucha naprawdę nie była w stanie mówić do rzeczy?
Savi uśmiechnęła się, przejechała pełzaczem przez ułożone na ziemi rury, którymi coś transportowano ze wschodu na zachód – albo odwrotnie.
– Podobno kalibany są klonami Kalibana, trzeciego obok Prospera i Ariela elementu Trójcy Gai.
– Podobno! Nic, tylko plotki i plotki. Nie masz informacji z pierwszej ręki? Te stare bajki to przecież bzdury.
– Niektóre tak. To, że żyję od tysiąca pięciuset lat, nie znaczy jeszcze, że przez cały ten czas byłam w obiegu. Dlatego muszę opierać się na informacjach zasłyszanych i przeczytanych u innych.
– Jak to: nie byłaś w obiegu? – zdziwił się Harman. Jego głos zdradzał szczerą ciekawość.
Savi roześmiała się głośno, ale zdaniem Daemana, wcale nie było jej wesoło.
– Mam lepszy nanoserwis niż wy, elojowie. Ale człowiek nie żyje wiecznie. Nie żyje nawet tysiąc czterysta lat. Nawet nie tysiąc. Większość czasu spędzam, śpiąc w kapsułach kriogenicznych w takich miejscach jak Golden Gate. Trochę jak Dracula. Od czasu do czasu wyglądam na świat, sprawdzam, co się dzieje, staram się wyciągnąć przyjaciół z niebieskiego promienia... A potem wracam do lodówki.
– A ile czasu spędziłaś... na jawie? – Harman wychylił się wyczekująco z fotela.
– Niecałe trzysta lat. To i tak wystarczy, żeby zmęczyć ciało. Umysł też. I ducha.
– Kto to jest Dracula? – zainteresował się Daeman.
Savi nie odpowiedziała. Jechali w kierunku północ, północny zachód.
Uprzedziła ich, że cel podróży leży w odległości około pięciuset kilometrów od miejsca, w którym zjechali do Basenu Śródziemnego, a które dawniej nazywało się „Izrael” (Daeman nigdy tej nazwy nie słyszał). Jednak określenie „pięćset kilometrów” Harmanowi mówiło niewiele, a Daemanowi zupełnie nic, ponieważ przejażdżki kabrioletem czy bryczką ograniczały się do dwóch, trzech kilometrów. Na dalszą odległość Daeman po prostu się faksował. Jak każdy.
Do południa przebyli połowę dystansu, ale wtedy droga się skończyła, teren stał się nierówny, pełzacz musiał zwolnić, a czasem zbaczać z kursu na wielokilometrowe objazdy. Savi pilnowała kierunku, posługując się małym przyrządem, który wyjęła z plecaka. Cały czas sprawdzała też odległość na odręcznie narysowanej, wielokrotnie składanej i rozkładanej mapie.
– Dlaczego nie użyjesz lokalizatora? – zdziwił się Daeman.
– Dalekosieć i wszechsieć działają w Basenie bez zarzutu, ale bliskosieć nie. Poza tym miejsca, do którego się wybieramy, nie ma w żadnym sieciowym banku danych. Dlatego używam mapy i przedmiotu zwanego kompasem. Wynalazek stary, ale skuteczny.
– A jak działa? – zainteresował się Harman.
– To magia.
Taka odpowiedź w zupełności wystarczyła Daemanowi.
Zjeżdżali coraz niżej po dnie Basenu Śródziemnego. Równe rządki upraw ustąpiły miejsca połaciom kamienistej ziemi i żlebom, w których z rzadka rosły bambusy i wysokie paprocie. Kalibanów nie było nigdzie widać, ale niedługo po tym, jak wyjechali z terenów rolniczych, zaczął padać deszcz i stwory mogły po prostu zniknąć w strumieniach lejącej się z nieba wody.
Mijali najdziwniejsze przedmioty i miejsca: wraki statków z drewna i stali, miasto poprzewracanych jońskich kolumn, jakieś wiekowe kawałki plastiku, mokre od deszczu i błyszczące w warstwie szarych osadów dennych zbielałe kości morskich stworów, a także kilka olbrzymich, zardzewiałych cystern, które Savi nazywała „okrętami podwodnymi”.
Po południu deszcz trochę zelżał i zobaczyli rysujący się na północnym wschodzie płaskowyż: był wysoki, szeroki i pofałdowany, przypominał raczej masyw górski, zielony pod szczytem, stromy, o stokach pożłobionych wąwozami.
– Tam jedziemy?– zapytał Daeman.
– Nie. To Cypr. W przyszły wtorek miną tysiąc czterysta osiemdziesiąt dwa lata od dnia, w którym straciłam tam dziewictwo.
Daeman z Harmanem spojrzeli ukradkiem po sobie, ale mieli dość rozumu, żeby milczeć.
Pod wieczór teren zrobił się podmokły i po bokach drogi znów zaczęły pojawiać się pola. Pracowały na nich niezwykłych rozmiarów służki, ale nie zwracały uwagi na przejeżdżający pojazd. Większość w ogóle nie miała oczu. W pewnym momencie drogę przegrodziła im rzeka dwustumetrowej szerokości. Savi zamknęła szczelnie drzwi kabiny, odcinając dopływ świeżego powietrza, uaktywniła pole siłowe i zjechała po stromiźnie w nurt. Woda była dość głęboka – ponad dwanaście metrów w środkowej części koryta – i tak mętna, że nawet szperacze pełzacza miały kłopoty z przebiciem się przez półmrok. Nurt – znacznie mocniejszy, niżby się Daeman spodziewał po tak szeroko rozlanej rzece – spychał pojazd i Savi musiała się sporo napracować przy sterach, żeby utrzymać go na kursie. Maszyna o mniejszych kołach, mniej elastycznych wspornikach albo słabszym silniku nie oparłaby się prądowi, który zniósłby ją daleko na zachód.
Wynurzyli się i zaczęli wspinać na północny brzeg rzeki. Błoto spod kół tryskało na dziesięć metrów za nimi, woda obficie ściekała ze wsporników, kiedy Harman powiedział:
– Nie wiedziałem, że pełzaczem można jeździć pod wodą.
– Ja też nie – przyznała Savi. Wróciła na dawny kurs i dodała gazu.
Niedługo potem pojawiły się konstrukty energetyczne.
Pierwszy z nich, błyszczący i rozedrgany, stał trzydzieści metrów na lewo od drogi, na odsłoniętym skrawku ziemi obok bambusowego zagajnika. Savi zatrzymała pełzacz, żeby obejrzeć konstrukt z bliska. Daeman nie bardzo palił się do opuszczania pojazdu, chociaż od dobrych paru godzin nie widzieli ani jednego kalibana, ale Harman Uparł się, że wysiądzie, a Daeman nie chciał zostać sam. Zszedł więc po drabince i przeszedł przez pole śladem pozostałej dwójki. Dziwnie mu się szło po tylu godzinach siedzenia w fotelu.
Pierwszy konstrukt był niewielki (miał jakieś pięć metrów długości i niecałe trzy wysokości), żółto-pomarańczowy z ruchomymi zielonymi żyłkami, z grubsza owalny i opatrzony licznymi wypustkami, które wyrastały z całej jego powierzchni, rozdymały się, przybierały dziwaczne kształty, a potem znikały, wchłaniane przez korpus. Unosił się metr nad ziemią. Daeman zatrzymał się w odległości dwudziestu kroków od niego. Savi i Harman podeszli bliżej.
– Co to jest? – spytał Harman, obchodząc go dookoła.
– Jesteśmy na przedmieściach Atlantydy, chociaż od centrum dzieli nas jeszcze ze sto kilometrów. Z takiego materiału postludzie budują swoje naziemne stacje.
– A co to za materiał? – Harman wyciągnął rękę. – Mogę go dotknąć?
– Niektóre konstrukty rażą prądem, inne nie. Porażenia nie są śmiertelne. Spróbuj. Nie ugryzie.
Harman przytknął dłoń do błyszczącej powierzchni i wyciągnął ją pospiesznie, gdy tylko zaczęła się zagłębiać w pomarańczowej masie. Palce ociekały mu gęstymi kroplami żółci i pomarańczu, które oderwawszy się od skóry, natychmiast wracały do macierzystej grudy.
– Zimne – stwierdził. Rozprostował palce i skrzywił się. – Bardzo zimne.
– Ten obiekt jest właściwie jedną wielką molekułą, chociaż nie bardzo rozumiem, jak to możliwe.
– Co to jest molekuła? – spytał Daeman. Cofnął się o kilka kroków, kiedy pomarańczowe jajo wessało dłoń Harmana, i teraz musiał mówić dość głośno, żeby Savi go usłyszała. Cały czas oglądał się do tyłu. Savi miała wprawdzie broń, ale bambusowy las był tuż-tuż. W dodatku słońce już zachodziło.
– Molekuły to takie drobinki, z których wszystko się składa. Nie widać ich gołym okiem.
– Tę widzę – zauważył Daeman. Rozmawiając z Savi miał czasem wrażenie, że próbuje się porozumieć z małym dzieckiem, chociaż tak naprawdę niewiele wiedział o dzieciach.
Wrócili do pełzacza. Ciepły blask zachodzącego słońca rozszczepiał się na szkle kabiny i podkreślał kontury wsporników. Stratocumulusy piętrzące się na wschodzie, nad górą, którą Savi nazwała Cyprem, lśniły złocistym światłem.
– Prawie cała Atlantyda jest zbudowana z zamrożonej w takich makromolekułach energii – wyjaśniła Savi. – To też wynik eksperymentów z fizyką kwantową. Energia jest zmieszana z materiałem, który naukowcy w zapomnianej erze nazywali „materią egzotyczną”, ale nie znam ani proporcji mieszaniny, ani sposobu jej uzyskiwania. Wiem tylko, że dzięki temu miasta postludzi... miasta, stacje czy co to tam jest, są w pewnym sensie zmiennokształtne. Raz się pojawiają w naszej rzeczywistości kwantowej, raz z niej znikają.
– Nie rozumiem – przyznał Harman, zwalniając Daemana z obowiązku wygłoszenia tej uwagi.
– Niedługo sami się przekonacie. Z tego wzniesienia na horyzoncie powinno być widać miasto. Dojedziemy, zanim się ściemni.
Wsiedli do pełzacza i zajęli swoje miejsca, ale zanim Savi ruszyła, odezwał się Harman:
– Byłaś tu już wcześniej. – Nie brzmiało to jak pytanie, lecz raczej stwierdzenie faktu.
– Owszem.
– Ale mówiłaś, że nie poleciałaś do pierścieni na orbicie. Czy nie po to poprzednio tu przyjechałaś?
– Po to. Nadal uważam, że znajdę tam klucz do uwolnienia moich przyjaciół ze strumienia neutrinowego.
Savi podniosła wzrok na widoczne w górze pierścienie B i R.
– Wtedy ci się nie udało. Dlaczego?
Savi odwróciła się wraz z fotelem i spojrzała Harmanowi w oczy.
– Powiem ci, dlaczego mi się nie udało, jeśli ty mi powiesz, po co naprawdę chcesz tam polecieć. Dlaczego poświęciłeś tyle lat na znalezienie drogi do pierścieni.
Harman wytrzymał jej spojrzenie przez minutę, ale w końcu spuścił wzrok.
– Z ciekawości.
– Wcale nie. – Savi nie zamierzała ustąpić.
Kiedy Harman znów na nią spojrzał, Daeman musiał przyznać, że nie widział jeszcze takich emocji malujących się na jego twarzy.
– Masz rację – burknął. – To nie ciekawość. Chcę znaleźć konserwatornię.
– Żebyś mógł dalej żyć – dodała półgłosem Savi.
– Tak. – Harman zacisnął pięści. – Żebym mógł dalej żyć. Żeby przedłużyć swoje istnienie poza tę zasraną ostatnią dwudziestkę! Chcę żyć! Chcę, żeby Ada urodziła moje dziecko i chcę patrzeć, jak będzie dorastało, chociaż ojcowie zwykle się tak nie zachowują. Jestem chciwym draniem. Chciwym życia. Wystarczy ci taka odpowiedź?!
– Wystarczy. – Savi spojrzała na Daeman. – A jakie są twoje motywy, Daeman Uhr? Dlaczego wybrałeś się z nami w tę podróż?
Daeman wzruszył ramionami.
– Gdyby gdzieś tu był portal, w try miga przefaksowałbym się do domu.
– Przykro mi, ale nie ma.
Udał, że nie słyszy ironii w jej głosie.
– Po co nas tu sprowadziłaś, starucho? Bez naszej pomocy znalazłaś pełzacz, znasz drogę... Do czego jesteśmy ci potrzebni?
– Dobre pytanie. Ostatnio przyszłam do Atlantydy pieszo. Z północy. To było półtora wieku temu. Przyprowadziłam ze sobą dwie elojki... Nie, przepraszam, to niegrzeczne określenie. Przyprowadziłam dwie kobiety, które były ciekawe, co je czeka.
– I co się stało? – spytał Harman.
– Zginęły.
– Kalibany? – domyślił się Daeman.
– Nie. Kalibany zabiły i pożarły mężczyznę i kobietę, którzy przyszli ze mną poprzednim razem, prawie trzysta lat temu. Nie umiałam się jeszcze wtedy porozumieć z Arielem, nie znałam też tej sztuczki z DNA.
– Dlaczego za każdym razem brałaś ze sobą dwie osoby? – zainteresował się Harman.
Daeman pomyślał, że to dziwne pytanie. Znacznie bardziej interesowały go okoliczności śmierci poprzedników. Czy Savi miała na myśli trwałą śmierć, czy tylko chwilową, taką do powrotu z konserwatorni?
– Zadajesz celne pytania, Harman Uhr – przyznała z uśmiechem Savi. – Wkrótce się przekonacie. Zrozumiecie, dlaczego po pierwszej wyprawie, którą odbyłam ponad tysiąc lat temu, zawsze zabieram ze sobą dwie osoby. Nie tylko do Atlantydy, także do innych stacji: w Himalaje, na Wyspę Wielkanocną, na biegun południowy... To dopiero były zabawne ekspedycje. Do żadnej stacji nie można podlecieć sonikiem bliżej niż na pięćset kilometrów.
Daeman zupełnie się pogubił. Chciał dowiedzieć się coś więcej o zabijaniu i pożeraniu.
– I nie udało ci się znaleźć statku kosmicznego, który poleciałby do pierścieni? Tyle razy próbowałaś i nic? – dopytywał się Harman.
– Statki kosmiczne nie istnieją.
Savi włączyła wirtualne stery, uruchomiła pełzacz i skierowała go na znajomy kurs. Słońce malowało czerwienią cały zachodni nieboskłon.
Miasto postludzi ciągnęło się całymi kilometrami na osuszonym morskim dnie. Świetliste wieże energetyczne wznosiły się i opadały, w najwyższych punktach sięgając trzystu metrów nad poziomem gruntu. Pełzacz mknął wśród energetycznych obelisków, szybujących w powietrzu kul, czerwonych schodów z czystej energii prowadzących donikąd, niebieskich ramp, które na przemian pojawiały się i znikały, błękitnych implodujących piramid, olbrzymich zielonych torusów, rozpiętych na żółtych, pulsujących szprychach, niezliczonych kolorowych sześcianów i stożków.
Tym razem, kiedy Savi zatrzymała pojazd i otworzyła drzwi, nawet Harman nie rwał się do wysiadania. Savi kazała im założyć termoskóry i ze schowka na narzędzia wyjęła trzy maski osmotyczne.
Zrobiło się już prawie całkiem ciemno. Na fioletowoczarnym niebie oprócz pierścieni rozbłysły gwiazdy. Poświata konstruktów energetycznych kładła się na dnie morza i polach uprawnych, sięgając osiem kilometrów poza granice miasta. Savi poprowadziła Daemana i Hamana do czerwonych schodów, po których ruszyła w górę. Makromolekularne stopnie bez trudu utrzymywały ich ciężar, chociaż Daeman nie mógł się oprzeć wrażeniu, że są zbudowane z gąbki.
Kończyły się trzydzieści metrów nad ziemią, na platformie z ciemnego, matowego metalu, który w ogóle nie odbijał światła. Na podeście znajdowały się trzy staroświeckie fotele z wysokimi oparciami i czerwoną tapicerką. Stały w równych, mniej więcej trzymetrowych odstępach wokół czarnego otworu, ziejącego dokładnie pośrodku platformy. Były odwrócone tyłem do niego.
– Siadajcie.
Daeman uniósł brwi.
– To jakiś żart?
Savi pokręciła głową i usiadła na fotelu po zachodniej stronie otworu. Harman zajął drugie miejsce, Daeman zaś obszedł cały podest dookoła, zanim zatrzymał się przy trzecim.
– Co się teraz stanie? Będziemy na coś czekać?
Spojrzał na niedaleką żółtą wieżę, która wznosiła się setki metrów nad ich głowami. Energetyczny materiał falował i przemieszczał się jak żółta, kanciasta chmura.
– Usiądź, to się dowiesz.
Daeman ostrożnie usiadł. Zarówno oparcie, jak i podłokietniki fotela były ozdobnie rzeźbione. Na lewym podłokietniku znajdował się biały okrągły przycisk, na prawym czerwony. Wolał ich nie dotykać.
– Policzę do trzech – ciągnęła Savi. – Na „trzy” wciśnijcie biały guzik. Daemanie, to ten z lewej strony.
– Znam się na kolorach, do cholery!
– To świetnie. Raz, dwa...
– Zaraz! Co się stanie, jak wcisnę biały guzik?
– Nic. Zupełnie nic. Ale musimy je przycisnąć równocześnie. Nauczyłam się tego, kiedy przyszłam tu pierwszy raz sama. Gotowi? Raz, dwa, trzy!
Wszyscy troje wcisnęli białe przyciski.
Daeman zerwał się z fotela. Podbiegł do skraju podestu, przeskoczył z niego na sąsiednią, czerwoną platformę, przebiegł ze trzydzieści kroków i dopiero wtedy się odwrócił. Z otworu między fotelami z ogłuszającym jazgotem buchał snop światła.
– O żesz kurna! – wykrzyknął, ale pozostała dwójka nie miała szans go usłyszeć.
Przypominało to błyskawicę: zygzakowaty słup światła metrowej średnicy wystrzelił z otworu, łącząc platformę z niebem. Wznosił się wysoko, wysoko... Potem zakrzywiał się na zachód niczym rozpalona do białości nić. Jego koniec ginął w chmurach, ale sama nić była widoczna i poruszała się, jakby końcówka była połączona z...
Naprawdę była połączona. Ze strachu Daeman ledwie zapanował nad zwieraczami. Nić łączyła się z pierścieniem R, obracającym się tysiące kilometrów nad ich głowami, z jednym z tworzących go ruchomych światełek, gwiazdeczek, które pędziły po niebie z zachodu na wschód.
– Wracaj! – Głos Savi przebił się przez trzaski i ryk pioruna. Powrót zajął Daemanowi kilka dobrych minut. Osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem, krok po kroku zbliżał się do pustego fotela, rzucającego piętnastometrowy cień na czarno-czerwony podest. Nigdy później nie umiał wyjaśnić (nawet sam sobie), jak i dlaczego zmusił się do powrotu na fotel. Tak jak nie rozumiał tego, co zrobił potem.
– Na „trzy” wciśnijcie czerwony guzik! – krzyknęła Savi. Siwe włosy stały jej dęba, wijąc się wokół głowy jak przycięte węże. – Raz! – Musiała mocno wytężyć głos, żeby było ją słychać. – Dwa!
Nie zrobię tego, powtarzał w myślach Daeman. Nie ma mowy.
– Trzy!
Savi wcisnęła swój guzik. Harman też.
Nie! – pomyślał Daeman. Ale wdusił przycisk.
Trzy drewniane fotele wystrzeliły w powietrze, wirując wokół rozedrganej błyskawicy. Wznosiły się z taką prędkością, że po dnie morza poniósł się grzmiący dźwięk, a pełzacz zatrząsł się na wspornikach. Niespełna sekundę później fotele zniknęły w chmurach. Biała nić czystej energii wiła się, drżała i wyginała, próbując nadążyć za pędzącymi po orbicie świetlnymi punkcikami.
Fascynuje mnie ten mały robot. Mam ochotę zostać w sali i zorientować się w sytuacji, ale wolałbym nie podchodzić bliżej, żeby bogowie przypadkiem mnie nie usłyszeli. Z angielskiego przeszli tymczasem na starożytną grekę – w każdym razie bogowie, w tym i Zeus, mówią językiem, do którego przywykłem jako scholiasta – ale z tej odległości wychwytuję tylko fragmenty ich rozmowy.
– ...małe automaty... zabawki... z Wielkiego Morza Śródlądowego... należałoby zniszczyć...
Zamiast podkradać się bliżej, przypominam sobie, po co tekowałem się na Olimp: mam znaleźć grzebień Afrodyty i przynieść go czekającym na mój powrót Trojankom. Od mojego następnego posunięcia może zależeć los tysięcy ludzi, toteż wycofuję się na paluszkach, odsuwam jak najdalej od bogów i tych niezwykłych maszyn i skręcam w korytarz prowadzący do pokojów, w których przed paroma dniami pierwszy raz rozmawiałem z boginią miłości. Tak niedawno? Mówiąc oględnie, sporo się od tego czasu wydarzyło.
Słyszę dobiegające z innych pomieszczeń dworu głosy – boskie głosy – więc kiedy wślizguję się za próg apartamentu Afrodyty, mam duszę na ramieniu. Wszystko wygląda tak, jak zapamiętałem: pokój nie ma okien, głównym źródłem światła są kosze z żarzącymi się węglami, wyposażenie wnętrza stanowi sofa i parę innych sprzętów, w tym stojący na marmurowym biurku monitor z jarzącym się niebiesko ekranem. Myślałem wtedy, że to coś w rodzaju komputera, teraz więc korzystam z okazji i podchodzę bliżej, żeby sprawdzić.
Niebieski prostokąt unosi się w powietrzu, parę centymetrów ponad blatem. Nie ma na nim wprawdzie windowsowych ikon, ale białe kółko mruga zachęcająco, jakby chciało, żebym dotknięciem uaktywnił ekran.
Nie zamierzam go dotykać.
Obok sofy, na małym stoliku powinny znajdować się osobiste drobiazgi bogini; nie pamiętam, czy był wśród nich grzebień, ale tam właśnie zaczynam moje poszukiwania. Nic z tego. Znajduję broszę, kilka srebrzystych cylinderków – czyżby boskie szminki? – i lustro w ozdobnej srebrnej ramie. Grzebienia nie ma.
Niech to szlag! Nie mam zielonego pojęcia, który z domów na rozległym wierzchołku Olimpu należy do Afrodyty, a przecież nie będę pytał bogów o drogę. Zaryzykowałem – i przegrałem, trudno. Ale nie, przecież przede wszystkim chodziło o to, że mogę przenieść się na Olimp i stamtąd wrócić. Nie mam czasu do stracenia; cholera wie, jak długo będą na mnie czekać.
Biorę do ręki lusterko – nawet go za dokładnie nie oglądam – wyobrażam sobie pokój w podziemiach świątyni Ateny i przekręcam tarczę medalionu.
Kiedy się pojawiam, stoi przede mną siedem kobiet zamiast pięciu, które przed chwilą były świadkami mojego zniknięcia. Na mój widok odruchowo cofają się o krok, a jedna krzyczy przenikliwie i zasłania rękami twarz. Mimo to udaje mi się ją rozpoznać: to Kasandra, najładniejsza z córek Priama.
– Przyniosłeś grzebień, Hock-en-berr-rrii? – pyta Hekuba. – Miałeś nas przekonać, że naprawdę odwiedziłeś Olimp, siedzibę bogów.
– Nie miałem czasu go szukać, ale przyniosłem coś innego. Podaję lusterko Laodike, córce Hekuby.
– Rzeźbienia na rączce i z tyłu lustra są chyba podobne do tych na grzebieniu. – odzywa się Helena. – Ale...
Urywa w pół zdania, ponieważ Laodike rozdziawia usta i omal nie upuszcza lusterka. Teano, główna kapłanka Ateny, wyjmuje je z jej rąk i sama zerka. Blednie jak ściana i oddaje zwierciadło Andromasze, która z kolei rumieni się, kiedy w nie spogląda. Teraz Kasandra bierze lusterko, wytrzeszcza oczy i znowu krzyczy.
Hekuba gniewnie marszczy brwi. Od razu widać, że specjalnie za sobą nie przepadają. Nawet wiem dlaczego: Kasandra, obdarzona przez Apolla darem jasnowidzenia, próbowała przekonać Priama, żeby zabił Parysa, syna Hekuby, gdy ten tylko przyszedł na świat. Od małego przewidywała katastrofę, jaką będzie dla Troi uprowadzenie Heleny i późniejsza wojna z Achajami. Niestety, dar prorokowania był nierozłącznie związany z klątwą, która sprawiała, że nikt w przepowiednie Kasandry nie wierzył. Hekuba patrzy w lusterko i robi głupią minę.
– Co się dzieje? – dziwię się. Coś musi z nim być nie tak. Helena wyjmuje je z rąk Hekuby i podaje mi.
– Sam zobacz, Hock-en-berr-rrii.
Spoglądam w zwierciadło. Moje odbicie jest... dziwne. To ja i zarazem nie ja. Mam mocniej zarysowany podbródek, drobniejszy nos, bardziej wyraziste oczy, wydatniejsze kości policzkowe, bielsze zęby...
– Wszystkie zobaczyłyście to samo? – pytam. – Swoje udoskonalone odbicie?
– Tak – mówi Helena. – Zwierciadło Afrodyty pokazuje tylko piękno. Tak byśmy wyglądały jako boginie.
Nie wyobrażam sobie, że Helena mogłaby być jeszcze piękniejsza, ale kiwam głową i dotykam powierzchni lustra. Nie jest szklana. Pod dotykiem wydaje się miękka, elastyczna, trochę przypomina wyświetlacz ciekłokrystaliczny. Może zresztą tym właśnie jest. Może w ozdobnej ramie mieszczą się potężne układy scalone, na których działają programy graficzne, oparte na algorytmach symetrii obrazu, idealnych proporcji i innych aspektów tego, co w powszechnym mniemaniu uchodzi za piękno.
– Pozwól, Hock-en-berr-rrii, że przedstawię ci dwie nasze nowe towarzyszki. Pomogą nam ocenić prawdziwość twoich słów. Młodsza z nich ma na imię Kasandra i jest córką Priama. Starsza to Herofile, czyli „droga Herze”, najstarsza z wieszczek i kapłanka Apolla Sminteusa. To ona zinterpretowała przed laty sen Hekuby.
– Jaki sen?
Odpowiada mi Hekuba, która nie zaszczyca Kasandry i Herofile nawet jednym spojrzeniem:
– Kiedy nosiłam w łonie moje drugie dziecko, Parysa, śniło mi się, że urodzę płonącą żagiew, z której ogień rozprzestrzeni się na cały Ilion i wypali go do zgliszczy. We śnie dziecko zmieniło się w erynię, o której jedni powiadają, że jest dzieckiem Kronosa, inni że potomkiem Forkysa, a jeszcze inni, że spłodzili ją Hades i Persefona; wszyscy jednak są zgodni, że jest córką złowrogiej Nocy. Ognista erynia nie miała skrzydeł, ale poza tym do złudzenia przypominała harpię. Jej oddech cuchnął siarką, z oczu ciekł jej jad, głos brzmiał jak ryk przerażonej jałówki. Za pasem miała bicz nabijany mosiężnymi guzami. W jednej ręce trzymała pochodnię, w drugiej węża. Pochodziła ze świata podziemnego, a narodziła się, by pomścić skrzywdzone matki. Iliońskie psy zwiastowały jej nadejście rozpaczliwym szczekaniem.
– O rany... – mruczę pod nosem. – Niezły sen.
– Rozpoznałam w erynii dziecko, któremu później nadano imię Parys – odzywa się stara wiedźma, którą przedstawiono mi jako Herofile. – Kasandra również przewidziała jego narodziny. Zaproponowała, żeby zabić chłopca, gdy tylko wychynie z łona matki. – W tym miejscu Herofile posyła Hekubie mordercze spojrzenie. – Niestety, nasze rady zostały zignorowane.
Helena musi je rozdzielić.
– My wszystkie, Hock-en-berr-rrii, miałyśmy wizje zagłady Ilionu. Nie wiemy jednak, które z nich wynikają ze zwykłego strachu o siebie, o nasze dzieci i mężów, a które są naprawdę zesłane przez bogów. Dlatego i twoje przepowiednie musimy poddać surowej ocenie. Kasandra chciałaby ci zadać parę pytań.
Odwracam się do młodej blondynki, chudej jak anorektyczka, ale – jakimś sposobem – wciąż urzekająco pięknej. Paznokcie ma poogryzane do krwi, cały czas nerwowo splata palce i kręci nimi młynka. Nie może ani chwili ustać spokojnie. Oczy ma zaczerwienione nie mniej od paznokci. Patrząc na nią, przypominam sobie zdjęcia uzależnionych od koki gwiazd filmowych na odwyku.
– Nie śniłam o tobie, słaby człowieku – mówi. Ignoruję tę zniewagę. Milczę.
– Zadam ci pytanie. Przyśnił mi się kiedyś król Agamemnon i jego żona, królowa Klitajmestra, jako ogromni byk i krowa. Co powiesz o takim śnie, proroku?
– Nie jestem prorokiem. Wasza przyszłość jest moją przeszłością, to wszystko. Widzisz Agamemnona pod postacią byka, ponieważ po powrocie do Sparty zostanie zaszlachtowany jak wół.
– W pałacu?
– Nie. – Czuję się jak w krzyżowym ogniu pytań na egzaminie w moim Hamilton College. – Zginie w domu Ajgistosa.
– Z czyjej ręki? I na czyj rozkaz? – dopytuje się Kasandra.
– Klitajmestry.
– Z jakiego powodu, wielki nieproroku?
– Klitajmestra będzie na niego zła, że złożył ich córkę Ifigenię bogom w ofierze.
Kasandra nie odrywa ode mnie oczu, ale skinieniem głowy daje znak pozostałym kobietom.
– A jaka będzie moja przyszłość, wieszczu? – pyta sarkastycznym tonem.
– Zostaniesz brutalnie zgwałcona, tu, w świątyni.
Słuchające nas kobiety chyba wstrzymały oddech. Czyżbym posunął się za daleko? Cóż, chciała wiedźma prawdy, to niech ma.
Kasandra jest niewzruszona, a nawet – o dziwo – sprawia wrażenie zadowolonej. Uświadamiam sobie, że od lat żyje z wizją tego gwałtu i innych okropieństw, ale nikt jej nie wierzy. To z pewnością budujące, że jest ktoś, kto potwierdza jej przewidywania.
Kiedy jednak się odzywa, w jej głosie nie ma śladu satysfakcji:
– Kto mnie zgwałci?
– Ajaks.
– Wielki czy Mały? – Jest znerwicowana i roztrzęsiona, ale delikatna, i przez to, na swój neurotyczny sposób, piękna.
– Mały. Ajaks z Lokrydy.
– Co będę robić na górze, w świątyni, kiedy znajdzie mnie Ajaks Mały?
– Będziesz chciała ocalić lub ukryć Palladium – odpowiadam i skinieniem głowy wskazuję posąg.
– Czy Ajaksowi ujdzie to płazem, mały człowieczku?
– Utonie po drodze do domu. Jego statek rozbije się na Skałach Gyrajskich. Większość uczonych uważa, że katastrofa jest skutkiem gniewu Ateny.
– Czy bogini ukarze Ajaksa za gwałt na mnie, czy za zbezczeszczenie świątyni?
– Nie wiem. Myślę, że za to drugie.
– Kto jeszcze będzie w tym czasie w świątyni, mężczyzno?
Muszę się chwilę zastanowić.
– Odyseusz – mówię w końcu, zawieszając głos jak student, który nie ma pewności, tylko nadzieję, że udzielił właściwej odpowiedzi.
– Kto poza Odyseuszem, synem Laertesa, będzie świadkiem mojej hańby?
– Neptolemos – odpowiadam po namyśle.
– Syn Achillesa? – wtrąca pogardliwym tonem Teano. – Przecież został w Argos. Ma dziewięć lat.
– Wcale nie. Ma siedemnaście lat i jest zajadłym wojownikiem. Po śmierci Achillesa zostanie wezwany pod Troję ze Skyros. Razem z Odyseuszem znajdzie się w brzuchu drewnianego konia.
– Drewnianego konia? – dziwi się Andromacha.
Widzę, jak rozszerzają się oczy Heleny, Herofile i Kasandry – one na pewno widziały w snach drewnianego konia.
– Czy ten Neptolemos ma jakieś inne imię? – pyta Kasandra. Tonem i sposobem bycia przypomina rzetelnego prokuratora.
– Następne pokolenia będą go znały jako Pyrrosa. – Próbuję wygrzebać z pamięci szczegóły dzieł dawnych komentatorów, cyklików, Kyprii Proklosa, mojego Pindara. Dawno nie czytałem Pindara. – Po wojnie, zamiast wrócić do dawnego domu Achillesa na Skyros, przybije do brzegów Molossii, po zachodniej stronie wyspy. Później tamtejsi królowie nazwą go Pyrrosem i będą się chełpić tym, że są jego potomkami.
Kasandra jest nieustępliwa.
– Czy w tę noc, gdy Grecy zdobędą Troję, Neptolemos jeszcze coś zrobi?
Patrzę na kobiety, które będą moimi sędziami: na żonę Priama, córkę Priama, matkę Skamandriosa, kapłankę Ateny, na obdarzoną paranormalnymi zdolnościami Herofile, na przeklętą darem jasnowidzenia młodziutką Kasandrę i wreszcie na Helenę, żonę Menelaosa i Parysa. Wolałbym chyba, żeby sądzili mnie ławnicy O.J. Simpsona.
– Pyrros, znany na razie jako Neptolemos, zabije Priama w świątyni Zeusa. Zabije Skamandriosa, zrzucając go z murów. Weźmie do niewoli Andromache. Już o tym mówiłem.
– Czy ta noc nadejdzie niedługo?
– Tak.
– To kwestia lat? Miesięcy? Czy raczej dni lub tygodni?
– Dni lub tygodni – odpowiadam. Próbuję oszacować, ile dni zostało do pojedynku Hektora z Achillesem i upadku Troi, o ile Iliada wróci na właściwy kurs. Niezbyt wiele.
– Powiedz nam jeszcze – mnie powiedz, mężczyzno – jaki czeka mnie los po gwałcie, jaki dokona się na mnie i na Ilionie?
Nie wiem, co powiedzieć. Język staje mi kołkiem.
– Jaki cię czeka los?
– Tak, przybyszu z przyszłości – syczy eteryczna blondynka. – Zgwałcona czy nie, na pewno nie dane mi będzie zostać w mieście po tym, jak Andromacha trafi do niewoli, a wściekły Menelaos upomni się o Helenę. Co stanie się z Kasandrą, mężczyzno?
Próbuję oblizać wargi. Czy Kasandrą zna swoją przyszłość? Nie mam pojęcia, czy dany jej przez Apolla dar wieszczenia sięga poza upadek Troi. Ktoś, chyba Robert Graves, poeta i uczony, przełożył jej imię jako „ta, która oplątuje mężczyzn”. Ale zesłane przez bogów przekleństwo każe jej zawsze mówić prawdę. Postanawiam zrobić to samo.
– Twoja uroda sprawi, że zostaniesz nałożnicą Agamemnona – szepczę. – Zabierze cię do domu jako... konkubinę.
– Urodzę mu dziecko, zanim dotrzemy na miejsce?
– Tak mi się wydaje. – Nawet dla mnie ta odpowiedź brzmi idiotycznie. Homer miesza mi się z Wergiliuszem, Wergiliusz z Ajschylosem, a wszyscy trzej z Eurypidesem. Kurczę, nawet Szekspir połasił się na tę historię! – Bliźniaków – dodaję po chwili. – Teledamosa i... eee... i Pelopsa.
– A co stanie się ze mną w Sparcie, na dworze Agamemnona? – podpowiada mi Kasandrą.
– Klitajmestra zabije cię tym samym toporem, którego użyje przeciw Agamemnonowi. – Mój głos brzmi znacznie bardziej piskliwe, niżbym sobie tego życzył.
Kasandra się uśmiecha. Nie jest to przyjemny widok.
– Przed tym, jak obetnie mu głowę, czy po?
– Po – mówię. Do diabła! Jeśli ona może to znieść, to ja tym bardziej. I tak jestem trupem. Ale zanim mnie suki powalą, załatwię paralizatorem tyle, ile mi się uda. – Klitajmestra będzie musiała cię gonić, ale w końcu cię dopadnie. Tobie również obetnie głowę. A potem zabije twoje dzieci.
Siedem kobiet wpatruje się we mnie w milczeniu. Mają nieprzeniknione twarze. Obiecuję sobie, że nigdy nie zagram z nimi w pokera.
– Owszem, ten człowiek zna przyszłość – odzywa się w końcu Kasandra. – Nie wiem, czy jego obecność wśród nas to dar bogów, czy podstęp mający ujawnić nasz spisek, ale musimy mu zaufać. Nie mamy wyjścia. Ilion wkrótce upadnie.
Helena kiwa głową.
– Przenieś się do obozu Achajów, Hock-en-berr-rrii. A podczas następnej zmiany warty w Ilionie sprowadź Achillesa do korytarza przed pokojem dziecinnym w domu Hektora.
Zmiana warty na murach jest obwieszczana gongiem i odbywa się około pół do dwunastej. Czyli mniej więcej za godzinę.
– A jeżeli nie będzie chciał ze mną przyjść?
W spojrzeniach, którymi mnie obdarzają, pogarda miesza się z litością w proporcjach cztery do trzech. Tekuję się jak najdalej od nich.
Nie powinienem tego robić, bo to czysta głupota. Boję się jednak ponownego spotkania z Achillesem, a poza tym podczas tego quizu, który urządziła mi Kasandra, moje myśli krążyły wokół robota. Widywałem już na Olimpie różne dziwne rzeczy (nie licząc bogów i bogiń, którzy sami w sobie są dość niezwykli), takie jak na przykład olbrzymi, stonogokształtny Uzdrowiciel. W tym małym robocie – o ile faktycznie to robot – jest jednak coś, co przykuło moją uwagę. Wygląda, jakby nie pochodził z żadnego ze światów, między które od dziewięciu lat dzielę swój czas: nie pasuje ani do Olimpu, ani do Ilionu. Najbardziej przypomina przybysza z mojego świata. Mojego dawnego świata. Tego prawdziwego. Nie pytajcie, dlaczego tak uważam. Poza filmami science fiction nigdy nie widziałem człekokształtnego robota.
Tłumaczę sobie, że i tak została mi jeszcze godzina do spotkania Achillesa z Hektorem. Zakładam Hełm Hadesa i teleportuję się z powrotem do Dworu Bogów.
Nigdzie nie widzę małego robota i reszty żelastwa, ale Zeus nadal siedzi na tronie. I w dalszym ciągu otacza go tłumek bogów – w tym Ares, którego ostatnio widziałem w kadzi regeneracyjnej sąsiadującej z kadzią Afrodyty.
Matko Przenajświętsza, gdzie w takim razie jest Afrodyta?! Nie ukryje mnie przed nią Hełm Hadesa! Kazała muzie dać mi go, bo wie, że w każdej chwili może mnie wytropić. Wyszła już z kadzi czy nie? Rany boskie...
– To szaleństwo! – ryczy Ares. Zeus przysłuchuje mu się z tronu. – Znikam na kilka dni i wojna od razu wymyka się spod kontroli! Nastają rządy kaosul, Achilles zabił Agamemnona i objął dowództwo achajskiej armii! Hektor w odwrocie! A przecież królewską wolą Zeusa było, aby Trojanie odnieśli zwycięstwo!
Agamemnon nie żyje? Achilles dowodzi?! Jasny gwint! Już nie jesteśmy w Iliadzie, Toto.
– A co z tymi automatami, które ci przywiozłem, Zeusie? Co z tymi... morawcami? – pyta Apollo, a jego głos niesie się echem po całej sali.
Na antresolach coraz liczniej gromadzą się pomniejsi bogowie. Ekran w holobasenie pokazuje sceny z pola walki, szaleńczy odwrót Trojan, rzeź w ich szeregach, chaos w achajskim obozie. Ja jednak nie odrywam wzroku od siwobrodego Zeusa na złotym tronie. Jest potężnie umięśniony, ma masywne przeguby, jakby wyrzeźbione w marmurze przez Rodina. Stoję dość blisko, by widzieć siwiejące włosy na jego nagiej piersi.
– Spokojnie, Apollo, szlachetny łuczniku – dudni basem bóg bogów. – Kazałem unicestwić morawce. Hera z pewnością już je zniszczyła.
Może być jeszcze gorzej?
Właśnie się nad tym zastanawiam, kiedy do sali wchodzi Afrodyta w towarzystwie Tetydy i mojej muzy.
Daeman krzyczał przez calusieńki lot. Może Savi i Harman też krzyczeli – na pewno krzyczeli! – ale Daeman słyszał tylko swoje wrzaski. Zaraz po starcie, kiedy fotele zaczęły wirować wokół przechylającego się snopa światła (przez chwilę odwrócony do góry nogami Daeman mógł swobodnie oglądać zielony Basen Śródziemny z wysokości trzech kilometrów), zdał sobie sprawę z dwóch działających na niego potężnych sił. Jedna była związana z przyspieszeniem, które wgniotło go w fotel, druga zaś, przejawiająca się jako stały, równomierny nacisk na całe ciało, musiała być skutkiem działania ochronnego pola siłowego; nie dość, że nie pozwalała mu oderwać się od czerwonej tapicerki, to w dodatku czuł ją na twarzy, na piersi, w ustach i w głębi płuc.
Mimo to przez cały czas krzyczał.
Fotele kręciły się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara wokół oślepiającego snopa czystej energii. W pewnej chwili przed oczami Daemana pojawiło się niebo, pierścienie i gwiazdy. Nie przestawał krzyczeć. Wiedział, że fotel będzie się dalej obracał i że tym razem na pewno wypadnie i zleci na dół z wysokości nie kilku, lecz kilkunastu kilometrów.
Nie wypadł, ale powrzeszczał sobie na Ziemię. Trajektoria foteli wypłaszczyła się; leciały teraz z pozoru równolegle do powierzchni planety. W Azji Środkowej zapadła noc, a ciągnące się nad nią kilometrami wysokie cumulusy były rozświetlane od środka i z dołu piorunami, które wyławiały z mroku czerwone azjatyckie pustynie. Oczywiście Daeman nie wiedział nawet, że lecą nad Azją. Fotel zrobił kolejne pół obrotu i jego oczom ukazały się gwiazdy, pierścienie i cienka powłoka atmosfery (która nagle znalazła się pod nimi!). Na zachodzie słońce wyjrzało znad horyzontu, rozpraszając się w powietrzu w żółte i czerwone smugi.
Pokonali dziewięćdziesiąt dziewięć procent grubości atmosfery, ale i z tego Daeman nie zdawał sobie sprawy. Pole siłowe zapewniało mu dopływ tlenu, chroniło przed rozerwaniem na strzępy i podtrzymywało bańkę powietrza, w której rozlegał się jego krzyk. Zanim zdał sobie sprawę, że zbliżają się do pierścienia R, zdążył ochrypnąć od wrzasku.
Pierścień wyglądał zupełnie inaczej, niż go sobie Daeman wyobrażał, ale nie zwracał na to uwagi, pochłonięty krzyczeniem i kurczowym ściskaniem poręczy. Zawsze myślał, że pierścienie składają się z tysięcy szklanych zamków o przezroczystych ścianach, przez które widać postludzi, bawiących się i zajętych typowymi dla postludzi rozrywkami. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Błyszczące obiekty, do których zbliżali się z ogromną prędkością po rozedrganej, falującej błyskawicy, były w większości skomplikowanymi konstrukcjami z cięgien, wsporników i długich szklanych rur, bardziej przypominającymi zestawy anten niż domy na orbicie. Przy końcach niektórych z nich znajdowały się świetliste kule energii o czarnych, pulsujących jądrach. Na innych umocowano olbrzymie lustra (musiały mieć po kilka kilometrów średnicy, jak uświadomił sobie rozwrzeszczany Daeman), które odbijały – lub emitowały – błękitne, żółte i matowobiałe promienie. Połyskliwe pierścienie i kule, na pierwszy rzut oka wykonane z tej samej energetycznomaterialnej mieszanki co zabudowa Atlantydy, korygowały swoje położenie precyzyjnymi emisjami laserowymi i impulsami silników manewrowych, sypiąc po niebie stożkami świecących cząstek. Żadna z tych konstrukcji nie wyglądała na dom, który mógłby służyć postludziom.
Z tej wysokości dawało się już dostrzec krzywiznę Ziemi, która pomału stawała się coraz wyraźniejsza, jakby ktoś coraz mocniej napinał jej łuk. Słońce drugi raz zaszło i niebo eksplodowało gwiazdami, świecącymi niewiele słabiej od tworzących pierścień konstrukcji. Daleko – z pewnością setki kilometrów – w dole Daeman widział pasmo gór, których ośnieżone wierzchołki lśniły w świetle gwiazd i pierścieni. Dalej na zachodzie pod zakrzywionym horyzontem rozciągał się ocean.
Nagle fotele zwolniły obroty. Daeman wykręcił szyję, usiłując się rozejrzeć.
Pośród przypominających rusztowania konstrukcji i luster przesuwała się góra, na której stokach zbudowano miasto.
Daeman zaniemówił. Fotele przechyliły się gwałtownie, pole siłowe wcisnęło go w poduszki i oparcie. W tej samej chwili zauważył, że wibrujący snop światła, po którym się ślizgali, biegnie prosto do oplatającego skalną bryłę błyszczącego miasta.
Zbudowano je nie z energo-materii, lecz raczej ze szkła; z setek tysięcy szyb i faset podświetlonych od wewnątrz. Przypominało to Daemanowi olbrzymi japoński lampion. Właśnie zdał sobie sprawę, że za chwilę roztrzaskają się o jedną z najwyższych iglic na skraju orbitalnego miasta, kiedy jego fotel obrócił się do góry nogami i pole siłowe wydusiło mu powietrze z piersi. Wyhamowali z takim przeciążeniem, że najpierw zobaczył przed oczami czerwone plamy, potem czarne, a dopiero później odzyskał wzrok.
Ale nie wytracili prędkości całkowicie: Daeman zdążył jeszcze krzyknąć, zanim wbili się w ścianę budowli, która musiała mieć co najmniej ze sto pięter.
Nie usłyszał brzęku tłuczonego szkła, nie poczuł szarpnięcia ani uderzenia. Ściana odkształciła się i wchłonęła ich w głąb błyszczącego lejka, jakby spadli na powierzchnię naciągniętej, żółtej gumy. Lejek wypluł ich drugim końcem i znaleźli się w pokoju o sześciu identycznych, białych, podświetlonych ścianach. Snop światła zniknął. Fotele poleciały na boki. Pole siłowe się wyłączyło.
Daeman krzyknął po raz ostatni, przeleciał po twardej posadzce, odbił się od jeszcze twardszej ściany, poleciał pod sufit, grzmotnął o podłogę. A potem widział już tylko ciemność.
Spadał.
Szarpnął się i ocknął. Ciało i mózg podpowiadały mu, że spada, koziołkując. Wypadł z fotela? Leci na Ziemię? Otworzył usta do krzyku, ale zamknął je, widząc, że unosi się w powietrzu. Savi podtrzymywała go z jednej strony, Harman z drugiej.
Lecę? Spadam!
Próbował się wyrwać, ale Savi i Harman, tak jak on unoszący się w powietrzu w białym pokoju, nie puścili go.
– Spokojnie – powiedziała Savi. – Jesteśmy w stanie nieważkości.
– W stanie czego?
– Nieważkości. Zerowego ciążenia. Masz, włóż to. – Podała mu zabraną z pełzacza maskę osmotyczną. Ktoś już wcześniej naciągnął mu na twarz kaptur termoskóry, a skafander sam nasunął mu się na dłonie. Daeman szarpał się jeszcze, nie wiedząc, co się dzieje, ale Savi z Harmanem wspólnymi siłami założyli mu maskę. – Normalnie używa się jej jako aparatu oddechowego w wypadku pożaru lub skażenia powietrza. Ale działa przez kilka godzin także w próżni.
– W próżni?
– Miasto postludzi straciło sztuczne ciążenie i większość powietrza – wyjaśnił Harman. – Kiedy ty byłeś nieprzytomny, wyszliśmy na chwilę za ścianę. Powietrza wystarczy, żeby w nim pływać, ale jest go za mało, żeby swobodnie oddychać.
Pływać w powietrzu? Byliśmy za ścianą? Daeman walczył z bólem głowy. Już oboje zwariowali.
– Jak można stracić ciążenie?
– Wydaje mi się, że generowali ciążenie za pomocą pól siłowych – odparła Savi. – Asteroida jest za mała, żeby wytworzyć własne znaczące pole grawitacyjne, a po mieście widać, że miało określoną „górę” i „dół”.
Daeman nie spytał, co to jest asteroida. Nic go to nie obchodziło.
– Damy radę wrócić? – spytał i zaraz się zastrzegł: – Ale na fotel już nie siądę.
Uśmiech Savi był widoczny nawet spod maski. Zdjęła ubranie, żeby termoskóra – brzoskwiniowej barwy – mogła wydajniej pracować. Cienki jak warstwa farby skafander pokazywał, jaka jest chuda i koścista. Harman też został w samej termoskórze, niebieskiej. Daeman spuścił wzrok i zorientował się, że i on jest praktycznie nagi, a zielona termoskóra odsłania wszystkie jego krągłości. Słyszał dobiegające ze słuchawek głosy Harmana i Savi i echo własnych, chrapliwych słów.
– Fotele na razie nigdzie nie polecą – uspokoiła go Savi i skinieniem głowy wskazała unoszące się w powietrzu szczątki.
– Nie wierzę, że postludzie w ten sposób latali do pierścieni – przyznał Harman. Głos mu drżał; najwidoczniej nie tylko na Daemanie przejażdżka zrobiła niezapomniane wrażenie.
– Może uwielbiali kolejki górskie.
– Co to jest... – zaczął Daeman.
– Nieważne. – Savi sięgnęła po plecak, z którym nigdy się nie rozstawała. Przez cały lot trzymała go na kolanach. – Gotów, żeby przejść przez ścianę i spotkać postludzi?
Przejście przez ścianę wcale nie było trudne. Daeman miał wrażenie, że przebija się przez stawiającą słaby opór membranę albo płynie przez kurtynę ciepłego wodospadu.
Płynie. W powietrzu. Mimo że robił to od pół godziny, wciąż nie posiadał się ze zdziwienia. Najpierw młócił chaotycznie rękami i nogami, co do niczego nie prowadziło: zamiast poruszać się w wybranym kierunku, koziołkował bez ładu i składu. Potem nauczył się przemieszczać między obiektami, odpychając się od nich – w ten sposób można było pokonać nawet po kilkadziesiąt metrów naraz – wybijał się z półprzysiadu, a rękami dokonywał niezbędnych korekt w locie.
Wnętrza wszystkich budynków były ze sobą połączone, a rozświetlający je od środka blask okazał się złudzeniem. Okna rzeczywiście lśniły ciepłą poświatą, ale same były jej źródłem. Rozległe pomieszczenia – pierwsze, w którym się znaleźli po opuszczeniu białego pokoju, miało około stu metrów długości, tyleż szerokości, wsparty na kolumnach strop na wysokości trzystu metrów i szerokie tarasy na trzech z czterech ścian, słabo oświetlone blaskiem odległych okien. Daeman odniósł wrażenie, że płynie głęboko pod wodą. Iluzję podkreślały jeszcze rośliny, które osiągały dziesięć i więcej metrów wysokości i kołysały się w podmuchach delikatnej bryzy jak kępy wodorostów.
Atmosfera była silnie rozrzedzona, co trochę utrudniało próby pływania w powietrzu. Mimo że termoskóra okrywała całe ciało Daemana i nie dopuszczała do utraty ciepła, wyraźnie wyczuwał panujące w pomieszczeniach zimno. Widział zresztą cieniuteńką warstewkę lodu na szybach, a unoszące się gdzieniegdzie lodowe kryształki błyszczały jak drobinki kurzu w snopach światła z wysokich kościelnych okien.
Na pierwsze ciała natknęli się już po pięciu minutach.
Powierzchnia, nad którą się unosili, była dawniej porośnięta trawą, ziemskimi roślinami, a także drzewami, krzewami i kwiatami, których Daeman nigdy na Ziemi nie widział. Wszystkie te rośliny obumarły, ocalały tylko wysokie, rozchwiane wodorosty. Okolica przypominała park. Balkony bez balustrad i umieszczone wysoko, wprost na ścianach tarasy piknikowe dowodziły, że uzyskiwane dzięki polom siłowym ciążenie było raczej symboliczne. Wystarczyło zapewne odbić się od „ziemi”, żeby przelecieć trzydzieści metrów w pionie i wylądować na tarasie. Na wielu platformach ujrzeli ścięte mrozem stoły, powywracane krzesła, kanapy z pękatymi poduszkami i stojące gobeliny.
Były też ciała.
Savi wybiła się i wylądowała na jednym z tarasów. Kiedyś musiał być z niego piękny widok na cherlawy wodospad, spływający z platformy zawieszonej sto pięćdziesiąt metrów wyżej na permabetonowej ścianie. Woda zamarzła jednak, tworząc kruchą lodową koronkę. Na tarasie znaleźli zwłoki.
Kobiece zwłoki – chociaż zszarzałe kształty bardziej przypominały bezpłciowe mumie.
Proces rozkładu nie posunął się daleko, działające przez dziesiątki albo setki lat mróz i obniżone ciśnienie spowodowały mumifikację ciał. Podleciawszy bliżej do pierwszego z brzegu skupiska zwłok – unoszących się w powietrzu, lecz zaplątanych w resztki ozdobnej siatki, oddzielającej niegdyś taras od wodospadu – Daeman uznał, że musiały minąć całe wieki, nie zaś dziesięciolecia, odkąd te kobiety oddychały, spacerowały, śmiały się i szybowały w powietrzu przy ciążeniu, które Savi oceniała na jedną dziesiątą ziemskiego. Robiły wszystko to, co postludzie mieli w zwyczaju, aż nagle... Właśnie, co się stało? Z szarych twarzy spoglądały nienaruszone, chociaż zamarznięte na kość i zmatowiałe oczy. Daeman patrzył w nie, jakby spodziewał się znaleźć w nich odpowiedź. Kiedy niczego nie dostrzegł, odchrząknął i spytał:
– Jak myślicie, co je zabiło?
– Też się zastanawiam – przyznał Harman, oglądający sąsiednią grupę ciał. W słabym, niemal pogrzebowym oświetleniu, na tle szarej skóry umarłych jego niebieski skafander wydawał się nie na miejscu. – Gwałtowna dekompresja?
– Nie – stwierdziła Savi, która z odległości paru centymetrów wpatrywała się w twarz jednego z trupów. – Nie widać wybroczyn w gałkach ocznych, nie ma śladów krwawienia z uszu ani uduszenia. A gwałtowne obniżenie ciśnienia powinno wywołać takie objawy. I spójrzcie na to.
Harman i Daeman podlecieli bliżej. Savi wepchnęła trzy palce w poszarpany otwór na szyi trupa. Weszły dość głęboko. Zniesmaczony Daeman odsunął się, ale zdążył wcześniej zauważyć, że wszystkie zwłoki mają podobne rany na szyjach, udach i na piersiach.
– Padlinożercy? – zapytał Harman.
– Wątpię. – Savi oglądała kolejne rany. – Nie są to też skutki gnicia. Wątpię zresztą, żeby żyły tu jakieś bakterie, nawet zanim powietrze wyciekło i zrobiło się tak zimno. Postludzie mogli w ogóle nie mieć bakterii we wnętrznościach.
– Jakim cudem? – zdziwił się Daeman.
Savi pokręciła głową i podleciała do dwóch ciał, zaplątanych w krzesła na sąsiedniej platformie. Te kobiety miały spore rany brzucha. W powietrzu latały kawałki podartych ubrań.
– Coś im się wgryzło w brzuchy – szepnęła.
– Że co?! – Głos Daemana zadudnił głucho w słuchawkach termoskór.
– Wydaje mi się, że ci ludzie... ci postludzie zginęli z powodu odniesionych ran. Coś poprzegryzało im szyje i brzuchy, może nawet powyżerało serca.
– Że co?! – powtórzył Daeman.
Savi wyjęła z plecaka pistolet i przykleiła go sobie do lepkiego kawałka termoskóry na udzie. Wskazała deptak w dole, który zakrzywiał się pół kilometra od nich i łukiem prowadził w głąb miasta.
– Tam się coś rusza – powiedziała i nie czekając na reakcję mężczyzn, odbiła się i poszybowała w tym kierunku.
Chwilę po tym, jak jasnowłosy bóg w latającym rydwanie zniszczył balon i zaczął wlec gondolę w kierunku Olympus Mons, Mahnmut doszedł do wniosku, że powinien jak najszybciej uruchomić machinę (czymkolwiek by była).
Nie mógł się jednak do niej dostać. Nie mógł dosięgnąć nadajnika, nie mógł zbliżyć się do Orphu. Ze wszystkich sił trzymał się relingu gondoli, która z prędkością bliską prędkości dźwięku pędziła w stronę olbrzymiego wulkanu. Gdyby machina, nadajnik i Orphu z Io nie zostali przymocowani do dna gondoli każdym dostępnym Mahnmutowi kawałkiem liny i drutu, spadliby z dwunastu kilometrów na równinę rozciągającą się między Ascraeusem, najbardziej na północ wysuniętym wulkanem z grupy Tharsis, i Morzem Tetydy.
Bóg w dalszym ciągu trzymał w jednej ręce oplecioną linami i ważącą całe tony gondolę. Skierował rydwan na północ, nabierając wysokości, i od strony morza nadleciał nad Olympus Mons. Nawet Mahnmut, które ze wszystkich sił wczepił manipulatory w reling i majtał w powietrzu krótkimi nóżkami, musiał przyznać, że widoki są niesamowite.
Większość lądu między Tharsis i Olympusem zasłaniała zwarta pokrywa chmur, nad którą wznosiły się cztery wulkaniczne stożki. Widoczne na południowym wschodzie słońce zdawało się nieduże, ale świeciło jasno, nadając morzu chmur złocistą barwę. Odblask Morza Tetydy był oślepiający; Mahnmut musiał przyciemnić filtry polaryzacyjne. Wznoszący się na skraju Morza Tetydy Olympus Mons swoim ogromem zapierał dech w piersi. Na szczycie niebosiężnego stożka o ośnieżonych stokach widniała niewiarygodna, zielona oaza i kilka wypełniających kalderę błękitnych jezior.
Rydwan zniżył lot. Mahnmut dostrzegł teraz pięciokilometrowe urwiska u stóp wulkanu, od strony północno-zachodniej. Leżały wprawdzie w cieniu, ale widział wijące się wśród nich drogi, jakieś budowle i cieniutki – a w rzeczywistości szeroki na dobre pięć kilometrów – pasek plaży, dzielącej podnóża klifu od złocistego oceanu. Na dalekiej północy sterczały skały Lycus Sulci, po terraformowaniu zmienione w morską wyspę, do złudzenia przypominającą wynurzony z wody i zwrócony w stronę Olympusa łeb jaszczurki.
Mahnmut opisał ten widok Orphu, subwokalizując nadawany w wąskim paśmie komentarz.
– Ładnie – skomentował Orphu. – Wolałbym jednak, żebyśmy lecieli o własnych siłach.
Kiedy zaczęli obniżać lot ku wierzchołkowi olbrzymiego wulkanu, Mahnmut przypomniał sobie, że nie przyleciał na Marsa w celach turystycznych. Trzy tysiące metrów nad szczytem wlecieli w pole siłowe; morawieckie czujniki odnotowały różnicę potencjałów i wzrost zawartości ozonu w atmosferze. Rydwan wyrównał lot i zaczął podchodzić do lądowania na zielonym, trawiastym wierzchołku.
– Przykro mi, że nie zauważyłem wcześniej tego gościa w rydwanie – powiedział Mahnmut, zanim na czas lądowania przerwał łączność z Orphu. – Może zdążyłbym zrobić unik.
– To nie twoja wina. Ci Dei ex machina zawsze zaskakują nas, humanistów.
Po wylądowaniu bóg bezceremonialnie złapał Mahnmuta za kark i zaniósł do największego pomieszczenia, jakie morawiec w życiu widział. Inni bogowie przenieśli do środka Orphu, machinę i nadajnik. Kiedy bóg z rydwanu opisywał Zeusowi pojmanie intruzów, do sali schodziło się coraz więcej bóstw. Mahnmut upewnił się już, że ma do czynienia z istotami, które naprawdę uważają się za bogów i które nieprzypadkowo wybrały Olympus Mons na swoją siedzibę. Umieszczone we wnękach hologramy i tłum boskich istot zdawały się potwierdzać jego hipotezę. Potem przemówił główny bóg (czyli, jak przypuszczał Mahnmut, Zeus), ale jego słowa były dla Mahnmuta kompletnie niezrozumiałe. Morawiec odezwał się po angielsku. Wszyscy bogowie, starsi i młodsi, zgodnie zmarszczyli brwi: nie rozumieli go. Mahnmut sklął się w duchu za to, że nie przyszło mu do głowy wprowadzić greki do swojej bazy językowej – ale kiedy na pokładzie „Mrocznej Damy” wyruszał na podbój europańskich mórz, znajomość greckiego nie wydawała mu się istotna.
Przeszedł na francuski, potem niemiecki, rosyjski, japoński. We wszystkich językach ze swojego skromnego zasobu układał te same dwa zdania: „Przybywam w pokoju. Nie miałem złych zamiarów”. Zeus uciszył go gestem masywnej dłoni. Bogowie pogrążyli się w dyskusji. Nie wyglądali na zadowolonych.
– Co się dzieje? – zaniepokoił się Orphu. Leżał na podłodze pięć metrów od Mahnmuta, razem z dwoma pozostałymi przedmiotami wydobytymi z gondoli. Bogowie nie wpadli najwyraźniej na to, że pokiereszowana skorupa może skrywać drugą rozumną istotę i potraktowali morawca z Io jak jeszcze jedno tajemnicze urządzenie. Mahnmut domyślał się, że tak się może stać, dlatego też w swoim komunikacie użył liczby pojedynczej: „Przybywam... Nie miałem...”. Nawet jeśli bogowie go skrzywdzą, była szansa, że zostawią Orphu w spokoju – chociaż Mahnmut nie zastanawiał się nad tym, jak jego przyjaciel miałby sobie poradzić bez oczu, uszu, nóg i manipulatorów.
– Bogowie rozmawiają – nadał w odpowiedzi. – Nic nie rozumiem.
– Powtórz mi parę słów.
Mahnmut posłusznie zacytował fragment dyskusji.
– To dialekt klasycznej greki. Mam go w bazie. Zrozumiem ich.
– Podeślij mi go.
– Takim wąskim pasmem? To by zajęło z godzinę. Masz tyle czasu?
Mahnmut przyjrzał się pięknym mężczyznom, przerzucającym się krótkimi sylabami.
– Nie.
– Subwokalizuj, co mówią. Będę tłumaczył, ustalimy, co masz odpowiedzieć, a potem podeślę ci odpowiednie fonemy do odtworzenia.
– W czasie rzeczywistym?
– A mamy inne wyjście?
Bóg, który ich pojmał, mówił właśnie do siedzącego na tronie brodacza. Mahnmut przesłał Orphu jego słowa, ułamek sekundy później otrzymał tłumaczenie, skonsultował się z przyjacielem i wczytał dźwięki potrzebne do wygłoszenia odpowiedzi. Cały proces wydał mu się dziwnie mało wydajny.
– ...sprytny mały automat. Pozostałe przedmioty są nic niewarte jako łup, Zeusie – mówił właśnie jasnowłosy bóg mierzący dwa i pół metra wzrostu.
– Apollo, władco srebrnego łuku, nie powinieneś oceniać ich jako nic niewarte, dopóki nie dowiemy się, skąd i po co przybyły. Balon, który zniszczyłeś, z pewnością nie był zabawką.
– Ja też nie jestem – wtrącił Mahnmut. – Przybyłem w pokoju i jeżeli naruszyłem wasze prawa, zrobiłem to nieumyślnie.
Bogowie spojrzeli po sobie i zaczęli szeptać.
– Duzi są? – spytał przez radio Orphu. Mahnmut pokrótce opisał mu bogów.
– To niemożliwe. Ludzki szkielet przestaje się sprawdzać jako podpora przy dwóch metrach wzrostu. Trzy to zupełny absurd. Kości podudzi by im popękały.
– Na Marsie jest inne ciążenie – zauważył Mahnmut. – Dla mnie bardzo silne, ale i tak trzy razy słabsze od ziemskiego.
– Myślisz, że pochodzą z Ziemi? Wydaje mi się to mało prawdopodobne, chyba że...
– Wybacz, ale muszę się skoncentrować.
Zeus zaśmiał się i pochylił na tronie.
– Widzę, że ten ludzik-zabawka zna jednak ludzki język.
– Znam – odparł Mahnmut. Orphu podsunął mu odpowiedź, ale żaden z nich nie miał pojęcia, jak należy się zwracać do najwyższego z bóstw, króla bogów, władcy wszechświata. Darowali więc sobie oficjalne tytuły.
– Uzdrowiciele też umieją mówić – zauważył kąśliwie Apollo. – Ale nie myślą.
– Umiem również myśleć – powiedział Mahnmut.
– Czyżby? – zdumiał się Zeus. – A czy ta mówiąca i myśląca mała osoba ma jakieś imię?
– Jestem Mahnmut morawiec, żeglarz z lodowych mórz Europy.
Tym razem powłoka Mahnmuta aż zadrżała od śmiechu Zeusa.
– Doprawdy... A kto jest twoim ojcem, Mahnmucie morawcu?
Mahnmut i Orphu całe dwie sekundy naradzali się nad szczerą odpowiedzią.
– Nie mam ojca, Zeusie.
Bóg nachmurzył się, aż krzaczaste brwi prawie dotknęły mu nosa.
– Jesteś zatem zabawką.
– Nie, po prostu żywą istotą w specyficznej postaci. Podobnie jak mój przyjaciel, Orphu z Io, kosmiczny morawiec z torusa Io. – Mahnmut wskazał skorupę, na którą natychmiast zwróciły się wszystkie spojrzenia. To Orphu uparł się, żeby ujawnić jego prawdziwą naturę. Był gotów podzielić los Mahnmuta.
– Więc to również jest mała osoba, lecz pod postacią kraba o pękniętej skorupie, tak? – Zeus już się nie śmiał.
– Właśnie. Czy mogę poznać imiona tych, którzy nas schwytali?
Zeus się zawahał, Apollo zaczął protestować, ale skończyło się na tym, że król bogów skłonił się ironicznie i przedstawił Mahnmutowi bogów:
– Tym, który was tu sprowadził, jest, jak już wiesz, Apollo, mój syn. Obok stoi Ares, główny krzykacz, przynajmniej do chwili, gdy włączyłeś się do rozmowy. Ta ciemna sylwetka za jego plecami to Hades, mój brat, syn Kronosa i Rei. Po jego prawej ręce stoi syn mojej żony, Hefajstos. Ta dumna postać obok twojego krabokształtnego przyjaciela to mój drugi brat, Posejdon. Zjawił się tu specjalnie po to, by uczcić wasze przybycie. Naszyjnik ze złotych wodorostów nosi Nereus, również patron głębin. Za szlachetnym Nereusem widzisz Hermesa, boskiego przewodnika i zabójcę olbrzymów. Podczas naszej rozmowy w sali zebrało się mnóstwo bogów... Bogiń również. Ale to ta siódemka, którą ci przedstawiłem, będzie was sądzić.
– Sądzić? Ani ja, ani Orphu nie popełniliśmy żadnej zbrodni.
– Wprost przeciwnie – roześmiał się Zeus. Przeszedł na angielski. – Przybyliście z przestrzeni okołojowiszowej, mój mały morawcu, mój ty robociku. I jestem przekonany, że macie nieczyste zamiary. Ja i moja córka Atena strąciliśmy z nieba wasz statek. Pomyślałem, że zostaliście zniszczeni, ale twarde z was potworki. Co nie zmienia faktu, że dziś z wami skończę.
– Znasz język tego stworzenia? – zdziwił się Ares. – Znasz tę barbarzyńską mowę?
– Twój ojciec zna wszystkie języki, boże wojny – stwierdził oschle Zeus. – Milcz.
Parter i antresola olbrzymiej sali szybko zapełniały się bóstwami.
– Zamknijcie tę pso-człowieko-maszynę i beznogiego kraba w bezpiecznym pomieszczeniu tu, we dworze – ciągnął Zeus. – Naradzę się z Herą i innymi, których zdanie cenię, i wkrótce wydam decyzję. Pozostałe dwa przedmioty złóżcie w skarbcu. Ich wartość ocenimy przy innej okazji.
Apollo i Nereus podeszli do Mahnmuta. Przyszło mu do głowy, że mógłby stawić opór i uciec – na przegubie miał zainstalowany laser niskiej mocy, który na sekundę czy dwie zaskoczyłby bogów, a on na czterech łapach umiał biegać naprawdę szybko, zwłaszcza na krótkich dystansach. Może udałoby mu się wymknąć z tej sali i zanurkować w jeziorze... Kiedy jednak zobaczył, jak czterej nieznani mu bogowie bez wysiłku dźwigają Orphu i wychodzą, poddał się i dał się wynieść jak blaszana lalka.
Ze wskazań wewnętrznego zegara wynikało, że w pozbawionej okien przechowalni spędzili trzydzieści sześć minut, zanim przybył ich oprawca. Pomieszczenie było duże i miało marmurowe ściany dwumetrowej grubości, w które – jak pokazywały przyrządy Mahnmuta – wbudowano pole siłowe zdolne wytrzymać nawet niedużą eksplozję nuklearną.
– Czas uruchomić machinę – nadał Orphu. – Nie wiemy, jak działa, ale lepsze to niż poddanie się bez walki.
– Odpaliłbym ją, gdybym mógł. Nie miała pilota, a ja byłem zbyt zajęty przebudową gondoli, żeby myśleć o zdalnym sterowaniu.
– Niewykorzystane okazje... – zadudnił Orphu. – Do diabła z nimi. Przynajmniej próbowaliśmy.
– Ja jeszcze się nie poddałem – zauważył Mahnmut. Podszedł do drzwi i przesunął rękoma po ich krawędziach: również były wzmocnione polem siłowym. Gdyby Orphu miał ręce, może udałoby mu się wyrwać drzwi z futryny. Może.
– Co Szekspir ma do powiedzenia o takim nędznym zakończeniu? – zainteresował się Orphu. – Czy Will-poeta pożegnał się w ogóle ze swoim Młodzieńcem?
– Właściwie nie. – Mahnmut obmacywał organicznymi palcami ściany. – Rozstali się w nie najlepszej atmosferze. Coś zaczęło się psuć w ich związku, kiedy okazało się, że obaj uprawiają seks z tą samą kobietą.
– Ta gra słów była zamierzona? – spytał śmiertelnie poważny Orphu.
– Jaka gra słów?
– Nieważne.
– A co na to Proust?
– Longtemps, je me suis couché de bonne heure – wyrecytował Orphu z Io.
Mahnmut nie cierpiał francuskiego, który kojarzył mu się ze smarem gęstniejącym mu w trybach, ale miał do niego dostęp i mógł przełożyć cytat: „Przez długi czas kładłem się spać wcześnie”.
Minęły dwie minuty i dwadzieścia dziewięć sekund, zanim Mahnmut nadał odpowiedź:
– Reszta jest milczeniem.
Drzwi się otworzyły i przez próg weszła dwumetrowa bogini. Zamknęła drzwi za sobą. W rękach trzymała srebrzysty przedmiot o jajowatym kształcie. Miał dwa otwory, wycelowane w tej chwili w oba morawce. Mahnmut instynktownie wyczuwał, że nie ma sensu się na nią rzucać. Cofał się, aż oparł się o pancerz Orphu – chociaż zdawał sobie sprawę, że jego przyjaciel nie poczuje tego dotknięcia.
– Nazywam się Hera – powiedziała bogini po angielsku. – Zamierzam raz na zawsze zakończyć waszą żałosną morawiecką egzystencję. Nigdy nie lubiłam takich jak wy.
Błysnęło, podłoga zadrżała, i zrobiło się zupełnie ciemno.
W pierwszym odruchu na widok Tetydy, Afrodyty i muzy chcę się teleportować jak najdalej stąd. Przypominam sobie jednak, że Afrodyta udzieliła mi umiejętności, którą sama posiada: potrafi po zaburzeniach w przestrzeni kwantowej wytropić tekującego się osobnika. Nagła teleportacja z pewnością zwróciłaby jej uwagę. Poza tym mam tu jeszcze coś do załatwienia.
Przemieszczam się bokiem, plecami do ściany, starając się, by przez cały czas oddzielali nas wysocy bogowie i boginie. Stąpając na palcach, chowam się za szeroką kolumną i rakiem wycofuję z sali. Słyszę pokrzykiwania Aresa, który dopytuje się gniewnie, co wydarzyło się pod Ilionem w czasie jego nieobecności.
– Ojcze Zeusie! – odzywa się nagle Afrodyta. – Mimo że nie ozdrawiałam jeszcze w pełni z odniesionych ran, poprosiłam, by uwolniono mnie z kadzi leczniczej. Musiałam tu przyjść. Dowiedziałam się, że pewien śmiertelnik ukradł medalion teleportacyjny i zapewniający niewidzialność Hełm Śmierci, dzieło samego szlachetnego Hadesa. Obawiam się, że ten człowiek może wyrządzić ogromne szkody.
Bogowie i boginie przekrzykują się i przerzucają pytaniami.
To tyle, jeśli chodzi o moją ewentualną przewagę. Niewidzialny wpadam w korytarz, na pierwszym skrzyżowaniu skręcam w lewo, na następnym w prawo. Nie mam pojęcia, dokąd biegnę; mam po prostu nadzieję, że przypadkiem napatoczę się na Herę. Na następnym rozwidleniu hamuję z poślizgiem. Harmider w głównej sali narasta. Zamykam oczy i zaczynam się modlić – i to bynajmniej nie do tych prymitywów. Nie modliłem się, odkąd mając dziewięć lat, dowiedziałem się, że moja matka ma raka.
Kiedy otwieram oczy, widzę Herę, która przechodzi przez skrzyżowanie korytarzy sto metrów na lewo ode mnie.
Kosze węgli na wysokich złotych trójnogach malują ściany ognistą poświatą. Plaskanie moich sandałów niesie się echem po marmurowych wnętrzach, ale postanawiam się tym nie przejmować: muszę dogonić Herę. Sądząc po odgłosach, temperatura zgromadzenia w wielkiej sali cały czas rośnie. Zastanawiam się przez chwilę, jak Afrodyta zamierza ukryć fakt, że wciągnęła mnie do współpracy i zleciła zabicie Ateny, ale uświadamiam sobie, iż bogini miłości umie kłamać jak nikt inny. A ja zginę, zanim zdążę komukolwiek powiedzieć, jak było naprawdę. Afrodyta wyjdzie na bohaterkę, która uprzedziła bogów o mojej zdradzie.
Hera, idąca do tej pory szybkim krokiem przed siebie, zatrzymuje się nagle i ogląda przez ramię. Zatrzymałem się chwilę wcześniej i teraz balansuję na czubkach palców, starając się nie zdradzić swojej obecności. Żona Zeusa marszczy brwi, rozgląda się i przesuwa dłonią po wysokich metalowych drzwiach. Słychać buczenie elektryki, szczęk zamków i drzwi otwierają się do środka. Ledwie udaje mi się wśliznąć do wnętrza za Herą, która od razu zamyka drzwi. Krzyki z głównej sali zagłuszają szuranie moich sandałów. Spomiędzy fałd szaty Hera wyjmuje szarą, gładką broń, podobną do muszli z parą śmiercionośnych otworów.
Poza nami w pomieszczeniu znajduje się tylko ten mały robot i metalowa skorupa kraba. Robot cofa się przed Herą; wie, co go czeka. Kładzie rękę (zdumiewająco podobną do ludzkiej) na spękanym pancerzu kraba, który, jak uświadamiam sobie w przebłysku olśnienia, również jest robotem. Nie wiem, co to za maszyny, ale na pewno nie pochodzą z Olimpu.
– Nazywam się Hera – mówi bogini..– Zamierzam raz na zawsze zakończyć waszą żałosną morawiecką egzystencję. Nigdy nie lubiłam takich jak wy.
Wahałem się, dopóki się nie odezwała – w końcu to przecież Hera we własnej osobie, siostra i małżonka Zeusa, królowa bogów, najpotężniejsza z bogiń, może poza Ateną. Ale w jej słowach było coś takiego... Nie wiem, może „tacy jak wy” albo „nigdy nie lubiłam takich jak wy”. Urodziłem się w połowie XX wieku, dożyłem początków XXI i często słyszałem ten zwrot. Zbyt często.
Nie analizując dłużej motywów mojej decyzji, wyciągam paralizator i wywalam cały ładunek w tę arogancką sukę.
Nie wiedziałem, czy pięćdziesiąt tysięcy woltów porazi boginię. Poraziło. Hera zaczyna dygotać, przewraca się i uruchamia broń, która niszczy świecące panele sufitowe. Zapada ciemność.
Cofam elektrody paralizatora, przygotowuję następny ładunek, ale pokój nie ma okien i jest w nim ciemno, choć oko wykol. Robię krok do przodu i potykam się o ciało Hery. Mam wrażenie, że jest nieprzytomna, ale wciąż miota się w drgawkach.
Nagle mrok tną dwa snopy światła. Ściągam Hełm Hadesa i widzę sam siebie.
– Nie po oczach! – mówię do robota. Ma chyba reflektory wbudowane w pierś.
Promienie światła przesuwają się w bok.
– Jesteś człowiekiem? – pyta robot, a ja dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że przemówił po angielsku.
– Tak – odpowiadam. Nawet mnie samemu ojczysty język wydaje się dziwny. – A wy?
– Jesteśmy morawcami.
Mała figurka podchodzi bliżej. Podwójny snop światła pada na Herę. Jest nieprzytomna, powieki jej drżą. Pochylam się, podnoszę z podłogi boską broń i chowam ją do kieszeni.
– Nazywam się Mahnmut – ciągnie robot. Głową nie sięga mi nawet do piersi. W plastikowej, połyskującej twarzy zamiast oczu widać ciemny poziomy pasek, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że robot badawczo mi się przygląda. – Mój przyjaciel to Orphu z Io.
Ma cichy, niezbyt męski głos, który wcale nie brzmi sztucznie ani nie brzęczy metalicznie. Wskazuje pękniętą skorupę, która zajmuje spory kawał pomieszczenia.
– Czy Orphu... żyje? – pytam.
– Tak, chociaż stracił wzrok i manipulatory. Na bieżąco przekazuję mu naszą rozmowę przez radio. Mówi, że miło cię poznać. Mówi też, że byłbyś pierwszym człowiekiem, którego widzi na oczy... gdyby miał jeszcze oczy.
– Orphu z Io... Czy Io nie jest przypadkiem księżycem Saturna?
– Jowisza, ściślej rzecz biorąc – poprawia mnie Mahnmut.
– Mnie też miło was poznać, ale na razie nie czas na pogawędki. Musimy uciekać. Ta stara krowa już się budzi, zresztą wkrótce i tak zaczęliby jej szukać. Bogowie są mocno poruszeni.
– Krowa... – powtarza robocik i spogląda na Herę. – Zabawne. – Przenosi światło i wzrok na drzwi. – Drzwi obory najwyraźniej zamknęły się za krową. Umiesz je otworzyć? Albo wysadzić z zawiasów?
– Nie, ale nie musimy przez nie przechodzić, żeby się stąd wydostać. Daj mi rękę... łapę... daj, co masz.
Robot się waha.
– Chcesz nas stąd może teleportować?
– Wiesz o teleportacji kwantowej?
Robot odwraca się w stronę nieruchomego kraba, który nawet leżąc, jest wyższy ode mnie.
– A dasz radę zabrać nas obu?
Teraz ja się waham.
– Nie wiem. Chyba nie. Taki ciężar... – Hera rusza się i pojękuje pod naszymi nogami... To znaczy, pod moimi nogami i nogopodobnymi kończynami Mahnmuta. – Daj rękę. Przeniosę cię w bezpieczne miejsce, z dala od Olimpu, a potem wrócę po twojego przyjaciela.
Robocik odsuwa się ode mnie.
– Nie ruszę się stąd, dopóki nie będę miał pewności, że Orphu jest bezpieczny.
Z korytarza słychać coraz bliższe krzyki. Już mnie szukają? Prawdopodobnie tak. Ciekawe, czy Afrodyta podzieliła się z bogami techniką neutralizującą działanie Hełmu Hadesa, czy po prostu rozstawili się w tyralierę i przeczesują Dwór Bogów na oślep. Hera jęczy i przewraca się na bok. Powieki dalej trzepoczą jej bezwładnie, ale dochodzi do siebie.
– Cholera jasna! – Zrzucam płaszcz i ściągam uprząż lewitacyjną. – Poświeć mi tu, proszę.
Czy do robota mówi się „proszę”? Mahnmut powiedział wprawdzie, że jest morawcem, nie robotem, ale co to właściwie znaczy?
Jeden z pasów tworzących uprząż jest stanowczo za krótki, żeby objąć nim olbrzymiego kraba, ale udaje mi się spiąć wszystkie trzy elementy i zahaczyć sprzączkami o pęknięcia w pancerzu Orphu. Wygląda biedaczysko tak, jakby terroryści całymi latami ćwiczyli na nim strzelanie do celu; korpus ma dziurawy jak sito.
– No dobrze – mówię. – Zobaczymy, czy zadziała.
Ważąca pewnie wiele ton skorupa chybocze się, przekrzywia i unosi jakieś dwadzieścia centymetrów nad podłogę.
– A teraz zobaczymy, czy medalion tyle udźwignie – mruczę. Nie wiem, czy Mahnmut rozumie, ale chwilowo mnie to nie interesuje. Oddaję mu paralizator. – Jeżeli krowa się ocknie, zanim wrócę, albo jeśli przyjdzie tu ktoś inny, wyceluj i naciśnij tutaj. Jednego powstrzymasz.
– Szczerze mówiąc, powinienem odzyskać dwa przedmioty, które nam skradziono – mówi Mahnmut. – W tej sytuacji bardziej przydałoby mi się chyba to urządzenie zapewniające niewidzialność, którego używasz. O ile wypożyczenie go wchodziłoby w grę, naturalnie.
– Niech to szlag! – Głosy podeszły już pod same drzwi. Poluźniam pancerz, zdejmuję skórzany kaptur i rzucam go robotowi. Czy zrobiona przez Hadesa zabawka zadziała także na maszynę? Czy powinienem uprzedzić Mahnmuta, że Afrodyta i tak będzie go widziała? Nie ma czasu. – Jak cię znajdę po powrocie?
– W ciągu najbliższej godziny przyjdź na bliższy brzeg jeziora w kalderze – mówi robot. – Ja cię tam znajdę.
Zakłada Hełm Hadesa i znika.
Nightenhelsera i Patroklosa wystarczyło po prostu chwycić, żeby zostali objęci polem teleportacyjnym medalionu; Patroklos był nawet nieprzytomny, trzymałem go tylko za szyję. Teraz opieram się całym ciałem o skorupę Orphu, jedną rękę zarzucam mu na pancerz najdalej jak mogę, wyobrażam sobie cel podróży i przekręcam medalion.
Oślepiający blask słońca. Piasek pod nogami. Orphu przeniósł się razem ze mną i w tej chwili unosi się dwadzieścia centymetrów nad piaskiem – i bardzo dobrze, ponieważ z piasku sterczą ogromne kamienie. Wątpię, żeby można było wteleportować się w jakiś obiekt, ale cieszę się, że nie sprawdzaliśmy tego akurat dzisiaj.
Jestem na plaży, w obozie Achajów, o tej porze – dochodzi południe – świecącym pustkami. Nad głową przewalają mi się burzowe chmury, przez które przebijają się snopy słonecznego blasku – padają na namioty, malują światłem czarne okręty, oświetlają achajskich strażników, zszokowanych naszym nagłym pojawieniem się. Z odległości kilkuset metrów dobiegają odgłosy bitwy: to Grecy i Trojanie starli się na umocnieniach broniących dostępu do obozowiska. Może Achilles właśnie prowadzi kontratak.
– Ta skorupa jest święta! – wołam do strażników, którzy bojowo kulą się za swoimi tarczami. – Należy do bogów! Kto jej dotknie, zginie. Gdzie Achilles? Nie było go tutaj?
– A kto pyta? – odzywa się najwyższy i najbardziej owłosiony z wartowników. Kiedy podnosi włócznię, rozpoznaję go, to Guneus, dowódca Enienów i Peraebian z Dodony. Nie wiem dlaczego dziś pilnuje obozu Agamemnona, ale chwilowo nie mam czasu go o to wypytywać.
Rażę go ładunkiem paralizatora i zwracam się do jego zastępcy, krzywonogiego sierżanta:
– A czy ty raczysz zaprowadzić mnie do Achillesa?
Sierżant opiera włócznię o ziemię, przyklęka na jedno kolano i składa mi krótki pokłon. Pozostali przez chwilę się wahają, ale w końcu idą w jego ślady.
Pytam, gdzie jest Achilles.
– Boski Achilles przez cały ranek chodził po plaży, budził śpiących Achajów i przenikliwym krzykiem wzywał do siebie dowódców – wyjaśnia sierżant. – Potem wyzwał Atrydów na pojedynek i obu pokonał. Teraz zwołał naradę generałów. Powiadają, że szykuje się do natarcia na Olimp.
– Prowadź mnie do niego.
Wychodząc z obozu, odwracam się i zerkam na Orphu z Io: unosi się w powietrzu, otoczony zachowującymi pełen szacunku dystans wartownikami. Parskam śmiechem.
Sierżant spogląda na mnie pytająco, ale nie zamierzam się przed nim tłumaczyć. Po prostu pierwszy raz od dziewięciu lat przemierzam iliońską równinę bez kamuflażu, jako Thomas Hockenberry we własnej osobie. To miłe uczucie.
Zanim znaleźli konserwatornię, Daeman zaczął się skarżyć, że umiera z głodu. Naprawdę był głodny; nigdy w życiu nie robił tak długich przerw między posiłkami – ostatnio jadł dziesięć godzin wcześniej, a cały posiłek stanowiło marne parę kęsów batonika.
– Przecież w tym mieście musi być coś do jedzenia – stwierdził. Odbijając się od ścian, płynęli we troje przez wymarłe orbitalne miasto. Świecące szyby nad ich głowami ustąpiły miejsca zwykłym, przezroczystym, przez które było widać, że miasto obraca się powoli wraz z asteroidą, na której je zbudowano. Za oknami Ziemia przesuwała się wolno w polu widzenia, oświetlając łagodnym blaskiem puste przestrzenie, nieważkie ciała, martwe rośliny i falujące wodorosty. – Po prostu musi – upierał się Daeman. – Jakieś puszki, liofilizaty, cokolwiek...
– Nawet jeśli rzeczywiście coś tu jest, to ma setki lat – zauważyła Savi. – I jest tak samo zmumifikowane jak ci postludzie.
– Jeśli znajdziemy służki, na pewno nas nakarmią – odparł Daeman, ale ledwie wygłosił tę kwestię, dotarło do niego, że mówi od rzeczy.
Harman i Savi nawet nie pofatygowali się mu odpowiedzieć. Znaleźli się właśnie na małej polance wśród wodorostów. Atmosfera była w tym miejscu odrobinę gęstsza niż gdzie indziej, ale Daeman wolał nie zdejmować maski ani termoskóry. Nawet przez maskę czuł, że lodowate powietrze ma paskudną woń.
– Jeżeli znajdziemy jakiś portal, wrócimy do domu faksem – powiedział Harman.
Jego muskuły rysowały się wyraźnie pod powierzchnią niebieskiej termoskóry, ale pod maską było widać zmarszczki i sińce pod oczami. Przez ostatni dzień Harman wyraźnie się postarzał.
– Nie wiem, czy są tu portale – przyznała Savi. – Zresztą nawet gdybym mogła, i tak bym nie skorzystała z faksu.
Harman odwrócił się w jej stronę. Ziemia znów pojawiła się im nad głowami, oświetlając ich twarze.
– Myślisz, że będziemy mieli inne wyjście? Sama mówiłaś, że na fotelu nie da się wrócić.
– Mojego kodu nie ma w faksowych bankach danych. – Savi uśmiechnęła się z wysiłkiem. – A nawet jeśli jest, to tylko po to, żeby można mnie było wykasować. Podejrzewam, że was też to czeka, po tym, jak wojniksy namierzyły nas w Jerozolimie. Nawet jeśli wasze kody są nadal ważne, jeśli znajdziemy tu faksowęzeł i jakimś cudem nauczymy się go obsługiwać, bo chyba rozumiecie, że to nie będzie taki zwyczajny portal, a ja zgodzę się zostać i wysłać was do domu, wątpię, żeby się nam udało.
– Będziemy musieli wymyślić coś innego – westchnął Harman. Powiódł wzrokiem po mrocznym mieście, zamarzniętych zwłokach, rozkołysanym zielsku. – Nie tak wyobrażałem sobie pierścienie, Savi.
– Wiem. Nikt z nas ich sobie tak nie wyobrażał. Nawet za moich czasów wszyscy myśleli, że widoczne na niebie światełka to tysiące miast zamieszkanych przez miliony postludzi.
– A jak myślisz, ile takich miast naprawdę było? Nie licząc tego.
– Może jeszcze jedno w pierścieniu biegunowym. – Savi wzruszyła ramionami. – A może żadnego. Przypuszczam, że przed holokaustem została garstka postludzi, dosłownie kilka tysięcy.
– A te maszyny i urządzenia, które widzieliśmy, lecąc do góry? – zapytał Daeman. – Co by to miało być? – Niespecjalnie go to interesowało, ale rozpaczliwie starał się zapomnieć o głodzie.
– Akceleratory cząstek. Postludzie mieli obsesję na punkcie podróży w czasie. Tysiące akceleratorów generowały tysiące maleńkich wormhole’i, które postludzie nauczyli się stabilizować. Stabilne wormhole to te wirujące sfery, widoczne na końcu większości akceleratorów.
– A te olbrzymie lustra?
– Wykorzystując efekt Casimira, kierowały energię w głąb wormhole’a, żeby nie doszło do implozji i powstania czarnej dziury. Przez stabilny wormhole można się przenieść w dowolnie wybrane miejsce w czasoprzestrzeni.
– Na przykład do innych układów gwiezdnych? – spytał Harman.
– Nie, raczej nie. Nie wydaje mi się, żeby postludzie nauczyli się wysyłać sondy poza nasz Układ Słoneczny. Na długo przed moim urodzeniem po całym układzie rozsiali mnóstwo inteligentnych, ewoluujących robotów. Potrzebowali materiałów budowlanych, które roboty wydobywały z asteroid. Nie wysyłali jednak statków kosmicznych – ani załogowych, ani zautomatyzowanych.
– No to dokąd przechodzili przez te wormhole’e?
Savi znów wzruszyła ramionami.
– Podejrzewam, że to te kwantowe...
– Do jasnej cholery! – wrzasnął Daeman. Miał po dziurki w nosie tego bełkotu. – Jestem głodny! Chcę jeść!
– Zaczekajcie, chyba coś widzę... – Harman wskazał przed siebie.
– To konserwatornia – powiedziała Savi.
Nie pomyliła się. Płynąc z mozołem przez martwe miasto, przypominające morskie głębiny rozświetlane blaskiem słońca, pokonali jeszcze prawie kilometr. Starali się nie zwracać uwagi na mijane postludzkie mumie. Sto metrów wyżej, zawieszony na jednej ze świecących ścian, znajdował się prostopadłościan z przezroczystego plastiku. Wewnątrz, w powodzi białego szpitalnego światła, było widać ciągnące się przez setki metrów rzędy znajomo wyglądających sarkofagów leczniczych, a w nich nagie ludzkie ciała. Wszędzie uwijały się zaaferowane służki (Daeman na ich widok omal się nie rozpłakał ze wzruszenia).
– Poczekajcie – wysapał Daeman. Przemieszczali się w rzadkiej atmosferze blisko powierzchni, odpychając się od słupów, tarasów, uschniętych drzew i wszelkich możliwych punktów oparcia, ale on i tak był wykończony. W życiu się tak nie napracował.
Savi zawróciła i wyhamowała obok niego, chociaż widać było, że chciałaby jak najszybciej wlecieć na górę. Harman nie odrywał wzroku od konserwatorni. Savi podała Daemanowi butelkę, ten zaś bez wahania, nie pytając o pozwolenie, wysączył reszki wody. Był wyczerpany, a gardło miał wyschnięte na wiór.
– Obiecałem Adzie, że zabiorę ją ze sobą – powiedział półgłosem Harman. Spojrzeli na niego pytająco. Z zakłopotaniem wzruszył ramionami. – Myślałem, że będziemy lecieli statkiem kosmicznym. Obiecałem, że wpadniemy po nią do dworu Ardis.
– I tak była na ciebie wściekła – zauważył Daeman, łapczywie chłonąc powietrze. Miał wrażenie, że przez maskę nie przedostaje się wystarczająca ilość tlenu.
– To prawda.
Savi odepchnęła nadgryzione, szare zwłoki, które wynurzyły się z kępy wodorostów i utkwiły w przybyszach pełne pretensji spojrzenie białych, zamarzniętych oczu.
– Wątpię, żeby Ada była ci wdzięczna, gdyby teraz znalazła się tu z nami. Ale ty, Harmanie, to co innego. Powinieneś się cieszyć. – Wskazała konserwatornię. – To twój cel, prawda? Chciałeś dotrzeć do konserwatorni i wyżebrać jeszcze parę lat dla siebie.
– Mniej więcej.
Savi skinieniem głowy wskazała trupa.
– Ale nie wydaje mi się, żebyś musiał negocjować z postludźmi.
– Myślisz, że konserwatornia jest zautomatyzowana? Że od kilkuset lat służki same ją prowadzą, faksują nas na górę, naprawiają, dopóki nie osiągniemy piątej dwudziestki, i odsyłają z powrotem, żebyśmy dalej wiedli nasze nudne, nic nieznaczące życie?
– Chodźmy na górę. Przekonamy się.
Przez biały, półprzepuszczalny fragment ściany – taki sam jak przy wejściu do miasta – dostali się do środka.
Znaleźli się w konserwatorni. W środku było światło, powietrze i – nie wiedzieć jakim cudem – jedna dziesiąta ziemskiego ciążenia. Przeszedłszy przez ścianę, Daeman od razu osunął się na czworaki, zaskoczony nieznaczną, lecz stałą grawitacją. Ta nagła zmiana, w połączeniu z widokiem znajomych służków i przerażeniem, że tak szybko po spotkaniu z alozaurem znów trafił do konserwatorni, sprawiła, że nogi się pod nim ugięły.
Savi i Harman zaglądali do kolejnych sarkofagów. Savi zdjęła maskę i wciągnęła powietrze do płuc.
– Rzadkie – stwierdziła nienaturalnie piskliwym głosem. – I śmierdzi. Najwyraźniej powietrze jest tu do czegoś potrzebne, ale cuchnie okrutnie. Nie zdejmujcie masek.
Daemanowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Krzątające się przy holograficznych panelach sterowniczych służki nie zwracały na nich uwagi. Dwa rodzaje płynów, zielony i czerwony, krążyły w przezroczystych przewodach, łączących się z trzymetrowymi sarkofagami. Harman zaglądał do każdego zbiornika po kolei. Leżały w nich ciała niemal doskonałe, ale nie do końca uformowane: oślizła skóra, bezwłose czaszki i krocza, białe, puste oczy; tylko kilka wyglądało na prawie gotowe – źrenice w kolorowych tęczówkach spoglądały na Harmana apatycznie, ale był w nich cień inteligencji.
Daeman szedł ostatni i nie zbliżał się do sarkofagów. Widok tych niedorobionych ludzi budził w nim mętne, choć całkiem świeże wspomnienia niedawnego pobytu w konserwatorni. Wzdrygnął się, cofnął i wpadł na pulpit, przy którym unosił się obojętny służek.
– Nie są zaprogramowane na interakcję z ludźmi, którzy nie znajdują się w sarkofagach – stwierdziła Savi. – Chociaż pewnie gdyby ktoś uparł się, żeby im przeszkodzić, usunęłyby go z drogi.
Na jednym z sarkofagów zapaliła się zielona lampka. W środku leżało w pełni odtworzone ciało młodej kobiety o niebieskich oczach i rudawych włosach na głowie i podbrzuszu. Płyn w sarkofagu zaczął gwałtownie bulgotać, a sekundę później kobieta zniknęła. Chwilę później w sarkofagu zmaterializowało się inne ciało – blade, męskie, ze ślepo otwartymi oczami i raną na czole.
– W każdym sarkofagu jest portal! – zawołał Daeman i natychmiast zdał sobie sprawę, że to oczywiste. W ten właśnie sposób transportowano na górę ciała ludzi, którzy skończyli którąś dwudziestkę albo doznali poważnych obrażeń. Albo zginęli. – Moglibyśmy z nich skorzystać.
– Wy może tak – mruknęła Savi, pochylając się nad jednym z sarkofagów. – A może nie. Faks jest dostrojony do ciała leżącego w sarkofagu. Gdyby was nie rozpoznał... mógłby się was pozbyć.
Do sarkofagu ze świeżym trupem popłynęły odżywcze płyny. Z otworu w bocznej ściance wynurzył się rój drobnych, sinych larw, które podpłynęły do zwłok i wgryzły się w pokiereszowaną czaszkę i białe, obrzmiałe tkanki.
– Na pewno chcesz jeszcze raz poleżeć w sarkofagu? – spytała Savi Harmana, który potarł niepewnie policzek i mrużąc oczy, spojrzał w głąb rzędu. Wyciągnął przed siebie rękę.
– Chryste Panie!
Powoli ruszyli we wskazanym kierunku, pół idąc, pół szybując w niskiej, ale niedającej się zignorować grawitacji. Daeman nie wierzył własnym oczom.
Od tej strony jedna trzecia sarkofagów w rzędzie była pusta – to znaczy, wypełniał je płyn, ale brakowało ludzi. Za to ciała – lub ich kawałki – walały się wszędzie dookoła, na wszystkich dostępnych skrawkach powierzchni: podłodze, stołach, pulpitach, nawet na nieczynnych służkach. Z początku Daeman myślał – miał nadzieję – że są to resztki zmumifikowanych postludzi, ale mylił się: szczątki nie były ani zmumifikowane, ani postludzkie.
Ktoś urządził sobie w konserwatorni stołówkę.
Przed nimi na podłużnym stole leżały różne ludzkie organy: białe, różowe, czerwone, wilgotne, krwawe, świeże. Na tym samym stole znajdowało się kilkanaście ciał, męskich i kobiecych, ociekających płynami z sarkofagów i wypatroszonych. Ktoś wygarnął z ich brzuchów wnętrzności i częściowo ogryzł kości z mięsa. Pod stołem zauważyli czyjąś głowę; błękitne oczy zastygły w wytrzeszczu, jakby właściciel głowy z przerażeniem obserwował pożeranie ciała, które do niego należało. Przed obrotowym krzesłem z wysokim oparciem piętrzył się stosik odgryzionych dłoni.
Zanim któreś z nich zdążyło zareagować, krzesło się odwróciło. Przez ułamek sekundy Daemanowi wydawało się, że ma przed sobą kolejne zwłoki, które ktoś udrapował na krześle, ale ten trup był zielonkawy i nietknięty. I oddychał. Zamrugał żółtymi oczami, rozprostował nienaturalnie długie ramiona i rozłożył szponiaste dłonie. Jaszczurzy jęzor prześliznął się po drugich kłach.
– Mniemałeś, że jestem jak ty – odezwał się stwór, który, jak uświadomił sobie Daeman, był Kalibanem we własnej osobie. – Myliłeś się.
Savi i Harman złapali Daemana za ręce i razem poszybowali w powietrzu; Daeman krzyczał co sił w płucach, tak samo jak podczas lotu na fotelu. Wyrżnęli z całej siły w biały segment ściany, przepchnęli się na drugą stronę – termoskóry ciaśniej otuliły ich ciała, gdy tylko obniżyła się temperatura i ciśnienie – i odbili się od ściany konserwatorni, nurkując w stronę odległej o sto metrów powierzchni gruntu.
Puścili Daemana, znalazłszy się na platformie dwadzieścia metrów nad ziemią. Zwrócił uwagę na unoszące się w okolicy mumie; ślady zębów na zwłokach do złudzenia przypominały te, które widział na ciałach ludzi w konserwatorni. Zorientował się, że zaraz zwymiotuje do wnętrza maski, kiedy Savi z Harmanem odbili się od platformy i poszybowali w ciemność.
Zdesperowany zerwał maskę z twarzy i zwymiotował wprost w rzadkie, zimne, cuchnące powietrze. Czując, że zaraz pękną mu bębenki w uszach, a oczy wyjdą z orbit, pospiesznie naciągnął maskę na twarz (pachniała jego wymiocinami i strachem) i poleciał za dwójką towarzyszy. Nie chciał uciekać; miał ochotę zwinąć się w kłębek, poszybować w powietrzu i jeszcze raz swobodnie rzygnąć – ale nawet on zdawał sobie sprawę, że nie może sobie pozwolić na taki luksus. Młócąc rękami i nogami na wszystkie strony i oglądając się przez ramię, próbował oddalić się od konserwatorni, płynąc, biegnąc, czołgając się.
Kaliban dopadł ich w najciemniejszym zakątku miasta, gdzie gęste wodorosty kołysały się leniwie, posłuszne sile Coriolisa. W tej okolicy wszystkie ściany były przezroczyste. Spowita obłokami Ziemia pojawiała się na kilka minut, oświetlała wnętrze, a potem na kilka minut znikała, zostawiając ich w mroku rozpraszanym tylko światłem gwiazd.
Kaliban przyszedł z ciemności.
Skulili się w kącie.
– Widzieliście, żeby wyszedł z konserwatorni? – wysapała Savi.
– Nie.
– Kiedy uciekaliśmy, w ogóle nic nie widziałem – przyznał Harman.
– Czy to był jakiś kaliban? – spytał Daeman. Mazgaił się i nic go to nie obchodziło. W to pytanie włożył resztki nadziei.
– Nie – usłyszał w słuchawkach głos Savi, który ostatecznie rozwiał jego złudzenia. – To był Kaliban we własnej osobie.
– Te ciała... – odezwał się Harman. – Po piątej dwudziestce?
– Były i młodsze.
Savi z pistoletem w ręce wyjrzała spomiędzy pasm wodorostów.
– Może dawniej zbierał tylko tych po piątej dwudziestce – myślał głośno Harman. – A potem się rozzuchwalił, zrobił niecierpliwy, zgłodniał.
– Jezu, Jezu, Jezu, Jezu... – Daeman szeptem powtarzał najstarszą ludzką modlitwę, nie zdając sobie nawet sprawy z jej znaczenia. Zęby dzwoniły mu ze strachu.
– Dalej jesteś głodny? – spytała Savi. Wyglądało na to, że próbuje uspokoić Daemana dozą czarnego humoru. – Bo ja nie.
– A ja tak – powiedział przez radio Kaliban.
Wypłynął z gęstwiny, zarzucił na nich sieć, wytrącił Savi broń z ręki i zgarnął ich jak ryby.
Mahnmut dziwnie się czuł, nie mogąc nawiązać kontaktu radiowego z Orphu. Miał tylko nadzieję, że jego przyjacielowi nic nie grozi.
Bogowie wpadli do pokoju dosłownie sekundę po tym, jak człowiek, który nawet się nie przedstawił, teleportował się na zewnątrz. Mahnmut nie wierzył w niewidzialność (co najwyżej w dobry materiał maskujący), ale wyglądało na to, że bogowie i boginie, stłoczeni wokół Hery, naprawdę go nie widzą. Prześlizgnął się między ich opalonymi nogami i fałdami białych szat i zaczął się cofać labiryntem korytarzy. Trudno mu się szło na dwóch nogach, kiedy się nie widział – cały czas zerkał w dół, szukając swoich stóp, ale nigdzie ich nie było. Po namyśle opadł więc na czworaki.
Bogowie, niosąc Orphu do celi, nie mogli iść zbyt szybko, toteż Mahnmut zdążył się zorientować, w którym pokoju schowali nadajnik i machinę.
Kiedy do niego trafił, korytarz przed drzwiami był pusty, chociaż bogowie cały czas przechodzili przez pobliskie skrzyżowania. Mahnmut włączył laser i zaczął ciąć drzwi. Przyszło mu do głowy, że bóstwo, które skręciłoby akurat w tę stronę, ujrzałoby naprawdę niezwykły widok: snop laserowego światła, bijący znikąd i powoli wypalający otwór w mechanizmie zamka.
Słaby laser nie miał szans przegryźć się przez drzwi, ale Mahnmutowi udało się wypalić pięciocentymetrowej średnicy otwór tuż powyżej zamka. Usłyszał poddźwiękowy szczęk i drzwi otworzyły się do wewnątrz. Zamknął je za sobą i dosłownie kilka sekund później usłyszał tupot na korytarzu. Kroki nie zatrzymały się. Ściągnął skórzany kaptur, żeby widzieć, gdzie stąpa.
To nie była pusta cela więzienna. Pomieszczenie miało co najmniej dwieście metrów długości, o połowę mniejszą wysokość i było wypełnione sztabami złota, stosami monet, skrzyniami klejnotów kopczykami przedmiotów z polerowanego brązu, marmurowymi figurami ludzi i bogów, ogromnymi muszlami, z których perły sypały się na błyszczącą posadzkę, rozłożonymi na części złotymi rydwanami, wypełnionymi lazurytem kolumnami o szklanych ścianach i tysiącami innych skarbów. Wszystkie te cuda połyskiwały w poświacie węgli żarzących się na złotych trójnogach.
Ale Mahnmut nie zwracał na nie uwagi. Podbiegł do matowego nadajnika pakietowego i mniejszej od niego machiny. Nie było mowy, żeby udało mu się oba te przedmioty wynieść – osobista niewidzialność nie na wiele by mu się zdała, gdyby w powietrzu obok niego unosiły się dwa metalowe pudła. Wiedząc, że ma dosłownie parę sekund na podjęcie decyzji, odciągnął machinę na bok, znalazł właściwe gniazdo w nadajniku i aktywował go niskim napięciem, wydając standardowe polecenie.
Wbudowana w nadajnik prymitywna SI zaczęła działać. Odrzuciła nanowęglową powłokę, odsłaniając poskładane, skomplikowane mechanizmy wewnętrzne. Mahnmut cofnął się, a nadajnik z wdziękiem akrobaty przetoczył się po podłodze, rozprostował trójnogi statyw, włączył ogniwa zawierające Czechowowskąjaelschenmass i rozłożył ośmiometrową antenę z metalicznej siatki. Mahnmut ucieszył się, że nie próbował go uruchamiać w mniejszym pokoju.
W ścianach nie było jednak okien, a samo pomieszczenie mogło być zagrzebane pod całymi tonami marmuru, granitu i marsjańskiego kamienia, które uniemożliwią transmisję. Poza tym nie było gwiazd, na które antena mogłaby się nakierować: słysząc buczenie poruszających ją silniczków, Mahnmut coraz bardziej się denerwował – i to nie tylko dlatego, że zza drzwi coraz częściej dobiegały pokrzykiwania. Zdawał sobie sprawę, że skarbiec będzie jednym z tych punktów gmachu, od których rozpoczną się poszukiwania zbiegów, gdy tylko bogowie upewnią się, że Hera żyje. Jeżeli nadajnik nie zdoła się stąd namierzyć, misja Mahnmuta i Orphu praktycznie się zakończy.
Ośmiometrowy talerz obrócił się, zadygotał, jeszcze raz skorygował pozycję i zamarł, odchylony o jakieś dwadzieścia stopni od pionu. Zapaliły się zielone lampki, obok gniazd wyświetliła się wirtualna konsola.
Mahnmut podłączył się do nadajnika i przesłał cały zasób swoich banków pamięci, wszelkie informacje zebrane w czasie podróży: rozmowy z Orphu, Korosem III, Ri Po i bogami oraz wszystkie obrazy zarejestrowane od chwili opuszczenia przestrzeni okołojowiszowej. Przy szerokopasmowym połączeniu przekaz trwał niespełna piętnaście sekund.
Morawieckie czujniki zarejestrowały wzrost natężenia pola energetycznego, generowanego przez zamkniętą w akumulatorze antymaterię; ciekawe, pomyślał Mahnmut, czy bogowie też to wyczuwają. Mniejsza z tym; i tak najdalej za kilka minut go znajdą, on zaś nie miał co marzyć o tym, że uda mu się wymknąć z machiną pod pachą. Mógł ją uruchomić teraz – albo za chwilę. Tak czy inaczej, znalazłby się w centrum wydarzeń.
Ale chwilowo to nie machina była najważniejsza, lecz nadajnik. Miriady zielonych lampek zasygnalizowały pełną gotowość urządzenia. Dane zostały zaszyfrowane, cel – jakiś obiekt w przestrzeni galilejskiej, może nawet sama Europa – namierzony. Taką przynajmniej miał Mahnmut nadzieję.
Ktoś zaczął się dobijać do drzwi.
Dlaczego się tu po prostu nie teleportują? – zdziwił się morawiec, ale nie roztrząsał dłużej tego zagadnienia. Wysunął metalowe elektromanipulatory, znalazł odpowiednie gniazdo, podłączył niskie napięcie (trzydzieści dwa wolty) i przesłał polecenie aktywacji.
Z anteny wystrzelił żółty promień ośmiometrowej średnicy, który niczym ognista kolumna wypalił dziurę w suficie i trzech kolejnych poziomach budynku, zanim pomknął do gwiazd. Zaraz potem zgasł, a nadajnik dokonał samozniszczenia i stopił się, przyjmując postać błyszczącej kałuży.
Filtry polaryzacyjne w obiektywach Mahnmuta włączyły się automatycznie z opóźnieniem mierzonym w nanosekundach, ale żółty blask i tak oślepił go na kilka sekund. Kiedy przejrzał na oczy i zobaczył ciąg skośnych, dymiących otworów w kamieniu, a nad nimi niebo, odżyła w nim nadzieja.
Bogowie wysadzili drzwi w powietrze. Skarbiec wypełnił się dymem i tumanami kurzu. Korzystając z chwilowej zasłony dymnej, Mahnmut porwał machinę (w ziemskim ciążeniu ważyłaby około dziesięciu kilogramów, na Marsie trzy razy mniej). Przykucnął, ścisnął jak najmocniej sprężyny w tylnych kończynach, ignorując zalecane przez konstruktorów ograniczenia, włączył serwomotory z maksymalną mocą i wyskoczył przez otwór w suficie, pokonując tunel ze skruszonego marmuru i kapiącego granitu.
W tym miejscu dach Dworu Bogów był płaski. Mahnmut stanął na dwóch nogach i popędził na złamanie karku, napawając się widokiem otwartej przestrzeni. Lewą ręką przyciskał do piersi machinę.
Na błękitnym niebie nad Olympus Mons unosiły się dziesiątki boskich rydwanów. Jeden z nich zapikował w dół i wyrównał lot dziesięć metrów nad dachem; powożąca nim bogini najwyraźniej zamierzała zmiażdżyć Mahnmuta, który dopiero teraz zorientował się, że zapomniał naciągnąć na głowę Hełm Hadesa. Wszyscy bogowie widzieli go jak na dłoni.
Sięgnął do najgłębszych rezerw energetycznych, odkładając na później kwestię ich odnowienia: zwinął się w sobie, sprężył i znowu skoczył. Przeleciał przez holograficzne sylwetki koni i stopami uderzył zaskoczoną boginię w pierś. Spadła z pojazdu i, wymachując rękami, z impetem wyrżnęła o dach siedziby bogów.
Morawiec poświęcił trzy dziesiąte sekundy na zapoznanie się z holograficznym pulpitem sterowniczym, a potem wysunął manipulatory, chwycił stery i położył rydwan w ostry skręt w prawo. Inne rydwany ruszyły mu na spotkanie – z góry, z dołu, z boków. Nie miał szans wymknąć się z przestrzeni powietrznej Olympus Mons – ale też nie zamierzał tego robić.
Pięć rydwanów wyraźnie zbliżało się do Mahnmuta. W powietrzu zaroiło się od tytanowych strzał – najprawdziwszych strzał! – kiedy Mahnmut znalazł się nad olbrzymim jeziorem w kalderze. Ścisnął mocniej machinę i skoczył do wody w tej samej chwili, gdy pierwsza ze strzał Apolla trafiła w rydwan. Pojazd eksplodował mu nad głową. Mahnmut leciał na spotkanie z wodą w ognistym deszczu stopionego złota, płonących akumulatorów i układów scalonych. Sonar podpowiadał mu, że jezioro ma w tym miejscu ponad dwa kilometry głębokości.
Może wystarczy, pomyślał. Wpadł do wody, wysunął płetwy i zanurkował. Bardzo głęboko.
Czuję się trochę nieswojo, nie mogąc od razu wrócić po małego robota, ale sprawy się komplikują.
Strażnicy prowadzą mnie do Achillesa, który wkłada pancerz i szykuje się do bitwy, otoczony dowódcami odziedziczonymi po Agamemnonie: jest Odyseusz, Diomedes, stary Nestor, obaj Ajaksowie... Ze stałego składu brakuje tylko Atrydów. Czy to prawda, co krzyczał Ares – że Achilles zaszlachtował króla Agamemnona, pozbawiając w ten sposób jego żonę, Klitajmestrę, okazji do krwawej zemsty, i odbierając setkom późniejszych dramatopisarzy temat do sztuk? Czy ta jedna noc zmieniła los Kasandry?
– Kim jesteś, na ognie Hadesu? – warczy na mój widok mężobójca, szybkonogi Achilles. Znów uświadamiam sobie, że wszyscy widzą w tej chwili prawdziwego Thomasa Hockenberry’ego: przygarbionego, brudnego, zarośniętego, a przy tym pozbawionego płaszcza, miecza, uprzęży lewitacyjnej. Wyglądam jak nędzny piechociarz w zmatowiałym kirysie z brązu.
– Jestem człowiekiem, który zgodnie z zapowiedzią twojej matki, Tetydy, powiedzie cię najpierw do Hektora, a potem poprowadzi do zwycięstwa nad bogami, którzy zamordowali Patroklosa.
Bohaterowie i dowódcy odsuwają się ode mnie. Achilles z pewnością powiedział im już, że Patroklos nie żyje, ale mógł im nie zdradzić planów szturmu na Olimp.
Odciąga mnie na stronę, gdzie nie usłyszą nas jego znużeni wojownicy.
– Skąd mam wiedzieć, że naprawdę jesteś tym, o którym powiedziała mi matka? – pyta. Jak na półboga, to trochę się od wczoraj postarzał. Przez noc przybyło mu zmarszczek.
– Udowodnię to, prowadząc cię tam, dokąd musisz się udać.
– Na Olimp? – W jego oczach widzę błysk szaleństwa.
– Na koniec tak – przytakuję szeptem. – Najpierw jednak, zgodnie ze słowami matki, musisz zawrzeć pokój i sojusz z Hektorem.
Achilles krzywi się i spluwa na piasek.
– Dziś nie nadaję się do rokowań. Chcę wojny. Wojny i boskiej krwi!
– Aby walczyć z bogami, musisz najpierw zakończyć tę bezsensowną wojnę z bohaterskimi obrońcami Troi.
Achilles odwraca się i pokazuje mi linię frontu. Widzę powiewające nad fosą achajskie proporce. Grecy przechodzą na pozycje, które jeszcze wczoraj zajmowali Trojanie.
– Odparliśmy ich! – krzyczy Achilles. – Po co mam się bratać z Hektorem, jeśli za parę godzin będę mógł mu wypruć włócznią flaki?!
Odpowiadam wzruszeniem ramion.
– Zrobisz, jak zechcesz, synu Peleusa. Przysłano mnie tutaj, abym pomógł ci pomścić śmierć Patroklosa, odzyskać jego ciało i odprawić nad nim żałobny rytuał. Jeżeli nie taka jest twoja wola, odejdę.
Odwracam się.
Achilles dopada mnie błyskawicznie, powala na ziemię i przystawia mi nóż do gardła. Nie zdążyłbym go razić paralizatorem, nawet gdyby od tego miało zależeć moje życie. Może naprawdę zależy – czuję przecież na szyi ostrą jak brzytwa klingę.
– Śmiesz mnie znieważać?
– Nikogo nie znieważam, Achillesie. – Mówiąc, prawie się nie poruszam, żeby ostrze noża nie zadrasnęło mi skóry. – Zostałem przysłany, żeby pomóc ci pomścić śmierć Patroklosa. Jeżeli chcesz tego dokonać, rób, co mówię.
Achilles patrzy na mnie spode łba, wstaje, chowa nóż i pomaga mi wstać. Odyseusz i inni wodzowie obserwują nas z odległości dziesięciu kroków. Pewnie zżera ich ciekawość.
– Jak się nazywasz? – pyta Achilles.
– Hockenberry. – Otrzepuję tyłek z piasku i przesuwam palcami po szyi. – Syn Duane’a – dodaję, przypomniawszy sobie obowiązujące formy.
– Dziwne imię – mruczy mężobójca. – Ale i czasy mamy niezwykłe. Witaj, Hockenberry, synu Duane’a. – Wyciąga rękę i ściska mnie za łokieć z taką siłą, że krew na chwilę przestaje mi krążyć w żyłach. Staram się odwzajemnić uścisk. Achilles odwraca się do swoich podwładnych. – Szykuję się właśnie do bitwy, synu Duane’a. Kiedy będę gotowy, pójdę za tobą wszędzie, gdzie każesz, nawet w otchłań Hadesu.
– Na początek wystarczy Ilion – odpowiadam.
– Chodź, przedstawię ci moich towarzyszy i generałów. Teraz ja tu dowodzę.
Prowadzi mnie w stronę Odyseusza i pozostałych.
– Czy Agamemnon żyje? – pytam. – A Menelaos?
Achilles kiwa ponuro głową.
– Nie zabiłem Atrydów. Dziś rano pokonałem ich obu w pojedynkach, jednego po drugim. Są poobijani i pokrwawieni, choć nie odnieśli poważnych ran. Asklepios się nimi opiekuje. Przysięgli mi, że jeżeli daruję im życie, będą wobec mnie lojalni, ale ja już im nie zaufam.
Przedstawia mnie bohaterom, których obserwuję od ponad dziewięciu lat. Każdy ściska moje przedramię. Skutek jest taki, że zanim zaliczę tych najważniejszych, tracę czucie w ręce.
– Boski Achillesie! – odzywa się Odyseusz. – Dziś rano zostałeś naszym królem. Złożyliśmy ci przysięgę wierności i obiecaliśmy, że jeśli będzie trzeba, pójdziemy za tobą na Olimp odzyskać ciało Patroklosa z rąk zdradzieckiej Ateny, choć aż dziw pomyśleć, że bogini obróciła się przeciw nam. Powinieneś jednak wiedzieć, że twoi ludzie są głodni. Achajowie muszą jeść. Od świtu walczą z Trojanami. Niewiele spali tej nocy, lecz rano odepchnęli armię Hektora od naszych czarnych okrętów, od fosy i muru. Ale są zmęczeni i głodni. Każ Taltybiosowi upiec dzika dla kapitanów. Zarządź odwrót, niech ludzie zjedzą...
Achilles piorunuje go wzrokiem.
– Jedzenie? Czyś ty oszalał, Odyseuszu?! Nie mam dziś ochoty jeść. Pragnę krwi! Chcę słyszeć krzyki umierających ludzi i jęki zarzynanych bogów!
Odyseusz kłania się lekko.
– Achillesie, synu Peleusa, najświetniejszy z Achajów. Jesteś ode mnie silniejszy i niezrównany z ciebie włócznik, ja jednak mogę przewyższać cię mądrością, jako człowiek starszy i bardziej doświadczony, którego sądy częściej wystawiane były na próbę. Przychyl mi ucha, królu, niech moje słowa poruszą twe serce. Nie każ swoim wiernym Achajom, Argiwom i Danajom szturmować Ilionu o pustym żołądku. Tym bardziej nie prowadź ich głodnych na wojnę z Olimpem.
Achilles się waha, Odyseusz zaś wykorzystuje ten moment na wzmocnienie swojej argumentacji:
– Czy chcesz, Achillesie, aby twoi bohaterowie, żądni zemsty za śmierć Patroklosa i gotowi oddać za ciebie życie, umierali z głodu, zamiast ginąć w walce z nieśmiertelnymi?
Achilles kładzie mu dłoń na ramieniu. Nie pierwszy raz uświadamiam sobie, jak bardzo mężobójca przewyższa wzrostem krępego stratega.
– Odyseuszu, mądry doradco, niech Taltybios, herold Agamemnona, zarżnie największego dzika i nadzieje go na rożen nad ogniskiem, najgorętszym, jakie wasi ludzie zdołają rozpalić. Zarżnijcie tyle zwierząt, ile będzie trzeba, aby nasycić apetyty Achajów. Każę moim wiernym Myrmidonom przygotować ucztę. Ale nie składajcie ofiar bogom; nie wrzucajcie w ogień wybranych dla nich smakowitych kęsów. Dziś mamy dla bogów ostrza włóczni i klingi mieczów. Niech dla odmiany posmakują resztek z naszej uczty.
Rozgląda się i podnosi głos, żeby wszyscy go słyszeli: – Najedzcie się do syta, moi druhowie. Nestorze, niech twoi synowie, Antilochus i Trazymedes, zaniosą naszym oddziałom wieść o uczcie. Niech wezmą ze sobą Megesa, syna Fyleusa, Merionesa i Toasa, Likoedesa, syna Kreona, a także Melanippusa. Niech nikomu dziś nie braknie mięsa i wina! Ja zaś uzbroję się i pójdę z Hockenberrym, synem Duane’a, przygotować się do wojny z bogami.
Odwraca się i znika w głębi namiotu, dając mi znak, żebym szedł za nim.
Kiedy tak czekam, aż włoży zbroję, przypominam sobie, jak czekałem na Susan, ubierającą się na wieczorne wyjście, a potem zawsze spóźnialiśmy się na kolację. Nie można zrobić absolutnie nic, co przyspieszyłoby cały proces. Pozostaje tylko czekać.
Zerkam jednak na zegarek i wracam myślami do robota, którego zostawiłem na Olimpie. Nazywał się Mahnmut. Ciekawe, czy bogowie już go zabili. Kazał mi wrócić nad jezioro za godzinę; zostało mi jeszcze ponad trzydzieści minut.
Tylko jak ja mam wrócić na Olimp, nie mając Hełmu Hadesa? Pochopnie oddałem go małemu robotowi, a teraz mogę swoją lekkomyślność przypłacić życiem, jeśli któryś z bogów mnie zauważy. Tłumaczę sobie, że Afrodyta i tak zobaczy, w hełmie czy bez. Będę zatem musiał tekować się tam jak najszybciej, złapać Mahnmuta i wiać. Na razie pod Ilionem – i w samym mieście – dzieją się ważniejsze rzeczy.
A najważniejszą z nich jest fakt, że Achilles się zbroi.
Ubierając się – a raczej będąc ubieranym przez rzeszę sług, niewolników i pomagierów – zgrzyta zębami. Żaden, nawet najszlachetniejszy rycerz średniowieczny nie zbroił się z takim pietyzmem, jak dzisiaj czyni to Achilles.
Najpierw nakłada ozdobne nagolenniki. Podobne ochraniacze nosiłem jako łapacz w dziecięcej lidze bejsbolowej, tyle że nagolenniki Achillesa nie są zrobione z tłoczonego plastiku, lecz pięknie kute w brązie i ozdobione srebrnymi zapinkami przy kostce.
Potem zakłada napierśnik i zarzuca sobie na plecy miecz. Miecz również jest wykuty z brązu, wypolerowany lepiej niż lustro i ostry jak brzytwa. Rękojeść ma nabijaną srebrnymi guzami. Może dałbym go radę dźwignąć, gdybym przykucnął i chwycił oburącz. Może.
Achilles podnosi z ziemi olbrzymią, okrągłą tarczę, wykonaną z dwóch warstw brązu i dwóch warstw cyny (która była w tych czasach prawdziwą rzadkością), rozdzielonych warstwą złota. To istne dzieło sztuki; nic dziwnego, że Homer poświęcił jej w Iliadzie całą jedną księgę. Była zresztą inspiracją i tematem wielu samodzielnych utworów literackich, w tym także mojego ulubionego wiersza Roberta Gravesa. Wydaje się to niewiarygodne, ale widziana na żywo bynajmniej nie rozczarowuje. Wykute na niej obrazy, ułożone w koncentryczne pierścienie, wyrażają całokształt myśli filozoficznej antycznej Grecji. Zewnętrzny krąg przedstawia rzekę Okeanos. Bliżej środka widzimy Miasto Pokoju i Miasto Wojny, a samo centrum zajmują prześliczne wyobrażenia Ziemi, morza, słońca, księżyca i gwiazd. Tarcza jest tak wypolerowana, że nawet w cieniu namiotu błyszczy jak zwierciadło heliografu.
Na koniec Achilles zakłada swój sfatygowany hełm. Wedle legendy Hefajstos, bóg ognia, własnoręcznie osadził na nim kitę z końskiego włosia (nie tylko Trojanie noszą takie hełmy, Achajowie również) i faktem jest, że kiedy Achilles włoży hełm, wysoka złota kita lśni jak płomień.
Opancerzony Achilles – brakuje mu już tylko włóczni – testuje sprzęt jak futbolista NFL, sprawdzający ochraniacze. Okręca się gwałtownie na pięcie i patrzy, czy nagolenniki i napierśnik siedzą mocno – ale nie za mocno, żeby nie krępowały ruchów; musi swobodnie wykonywać gwałtowne zwroty, uniki i pchnięcia. Przebiega truchtem parę metrów, żeby się upewnić, że żaden element ekwipunku – od wysoko sznurowanych sandałów po hełm – nie spróbuje z niego spaść. W końcu bierze do ręki tarczę i wyciąga miecz ruchem tak płynnym, jakby od urodzenia nie robił nic innego.
Chowa miecz do pochwy.
– Jestem gotowy, Hockenberry – oznajmia.
Wodzowie idą z nami. Prowadzę Achillesa na plażę, gdzie zostawiłem tę skorupę, którą Mahnmut nazwał Orphu. Wartownicy nie zbliżyli się do niej ani na krok, obezwładnieni nabożną trwogą, tym bardziej że skorupa (dzięki mojej uprzęży lewitacyjnej) unosi się nad piaskiem. Postanowiłem urządzić małe przedstawienie i zademonstrować magiczną sztuczkę. Chcę zrobi wrażenie na Odyseuszu, Diomedesie i pozostałych i zyskać ich szacunek. Poza tym zdaję sobie sprawę, że Achajowie, niezaślepieni Achillesową furią, nie rwą się specjalnie do wojny z nieśmiertelnymi bogami, których czczą i słuchają, odkąd nauczyli się myśleć. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystko, co umocni Achillesa na pozycji dowódcy, powinno być korzystne dla nas obu.
– Złap mnie za rękę, synu Peleusa – mówię półgłosem.
Achilles wykonuje moje polecenie, ja zaś wolną ręką przekręcam medalion. Znikamy.
Helena kazała mi stawić się w domu Hektora przed wejściem do pokoju Skamandriosa. Byłem tam już wcześniej, więc bez trudu wyobrażam sobie to miejsce i tekuję się do pustego pokoju. Jesteśmy ciut za wcześnie: zmiana warty na murach Ilionu dopiero za jakieś cztery, pięć minut. Wyglądając przez okno, można się łatwo zorientować, że jesteśmy w samym centrum miasta. Odgłosy ruchu ulicznego – klekot wozów, tętent kopyt, brzęk końskich uprzęży, pokrzykiwania kupców i szuranie tysięcy stóp na bruku – tworzą naturalne, nienatrętne tło dźwiękowe.
Teleportacja kwantowa nie zrobiła chyba większego wrażenia na Achillesie. Nic dziwnego, od dziecka na każdym kroku ma do czynienia z boską magią. Rany boskie, przecież wychował go centaur! Teraz, znalazłszy się w sercu wrogiego miasta, kładzie dłoń na rękojeści miecza i spogląda na mnie pytająco: co dalej?
Dalej jest rozpaczliwy męski krzyk, dobiegający z pokoju dziecinnego. Rozpoznaję po głosie Hektora, chociaż nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby tak krzyczał. Słychać również lament kobiet. Hektor krzyczy jak człowiek w agonii.
Nie mam ochoty zaglądać za te drzwi, ale Achilles przejmuje inicjatywę: podchodzi do nich pierwszy i otwiera je, z dłonią na rękojeści miecza. Idę za nim.
W środku zastajemy znane mi Trojanki – Helenę, Hekubę, Laodike, Teano i Andromache, które nawet nie raczą się odwrócić w naszą stronę. Jest też Hektor w brudnym, pokrwawionym pancerzu, ale i on nie podnosi oczu na swojego arcywroga, który staje jak wryty i podąża spojrzeniem za wzrokiem zebranych.
Ręcznie rzeźbiona kołyska leży przewrócona na podłodze. Drewno, posadzka i moskitiera są schlapane krwią. Ciałko małego Skamandriosa, przez miłujących go poddanych nazwanego Astyanaksem, leży – poćwiartowane – na podłodze. Nie ma głowy. Rączki i nóżki są oddzielone od tułowia. Jedna pulchna dłoń została ucięta w nadgarstku. Królewski becik, z wyszytym z przodu ozdobnym herbem rodu Hektora, przesiąkł krwią. Obok leżą zwłoki mamki, którą widziałem najpierw na murach, a wczoraj tu, w pokoju, śpiącą obok dziecka. Wygląda jak zmasakrowana przez olbrzymiego dzikiego kota. Wyciąga ręce w stronę kołyski, jakby do ostatka próbowała bronić dziecka.
W tle słychać szloch służących, ale pierwsza odzywa się Andromacha:
– To sprawka bogiń, mój panie i mężu – mówi stłumionym, ale przerażająco spokojnym głosem. – Ateny i Afrodyty.
Hektor podnosi głowę i wytrzeszcza otoczone czerwonymi obwódkami oczy. Wyzierająca spod hełmu twarz jest jak zastygła w grymasie przerażenia maska. Z rozdziawionych ust ścieka mu ślina.
– Atena? Afrodyta? Jak to możliwe?
– Przed godziną przyszłam tu ze swoich komnat i usłyszałam przez drzwi, jak rozmawiały z nianią. Weszłam do środka, a wtedy Atena Pallas we własnej osobie powiedziała mi, że z woli Zeusa Skamandrios ma zostać złożony w ofierze. „Roczne cielątko na rzeź”, takich dokładnie słów użyła. Próbowałam protestować, płakałam, błagałam, ale Afrodyta kazała mi się zamknąć, mówiąc, że nikt nie śmie się sprzeciwić woli Zeusa. Bogowie są ponoć niezadowoleni z przebiegu wojny i z twojej ostatniej porażki. Nie zdołałeś spalić czarnych okrętów. Ta ofiara ma być dla ciebie ostrzeżeniem. – Andromacha wskazuje leżące na ziemi szczątki dziecka. – Wysłałam po ciebie najżwawszych służących i posłałam po te kobiety, moje przyjaciółki, aby do twojego powrotu służyły mi wsparciem. Dopiero teraz, po twoim przybyciu, przyszłam tu ponownie.
Hektor odwraca zmartwiałą twarz w naszym kierunku, ale tylko prześlizguje się spojrzeniem po milczącym Achillesie. W tej chwili nie zauważyłby chyba atakującej kobry, nawet gdyby znajdowała się metr od niego. Wstrząs odebrał mu wzrok. Widzi tylko zwłoki Skamandriosa – bezgłowe, zakrwawione, z jedną zaciśniętą piąstką.
– Andromacho... – Głos mu się łamie. – Moja ukochana żono, dlaczego ty też nie leżysz martwa obok niani? Dlaczego i ty nie poległaś, broniąc naszego dziecka przed gniewem nieśmiertelnych?
Andromacha spuszcza głowę i szlocha bezgłośnie.
– Atena zatrzymała mnie przy drzwiach. Oddzieliła mnie niewidzialną ścianą od reszty pokoju i wtedy razem z Afrodytą to zrobiły.
Łzy kapią na suknię, zakrwawioną w miejscach, gdzie Andromacha tuliła do siebie okaleczone ciałko. Moje skojarzenie jest chyba trochę nie na miejscu, ale przypominam sobie, jak wyglądała Jackie Kennedy, dawno temu, w tamten listopadowy dzień.
Hektor nie próbuje jej objąć ani pocieszyć. Lament służby narasta, ale Hektor milczy jeszcze przez dłuższą chwilę. Podnosi rękę i zaczyna wygrażać pięścią sufitowi.
– Wyrzekam się was, bogowie! Od tej pory Atena, Afrodyta, Zeus i wszyscy inni, którym służyłem i oddawałem cześć, są moimi wrogami.
– Hektorze – odzywa się Achilles.
Wszystkie głowy zwracają się ku niemu. Służący jęczą ze strachu. Helena zasłania dłonią usta w perfekcyjnej imitacji zaskoczenia. Hekuba krzyczy przeraźliwie.
Hektor wyciąga miecz. Grymas wściekłości wykrzywia mu twarz. Wściekłości i ulgi. Oto ktoś, na kim może wyładować swój gniew. Ktoś, kogo może zabić. Jakbym czytał mu w myślach.
Achilles wyciąga przed siebie puste ręce, pokazując, że nie zamierza dobywać broni.
– Hektorze, mój bracie w smutku! Przybywam tu, aby dzielić z tobą twój żal i służyć ci wsparciem w boju.
Hektor już chciał się na niego rzucić, ale teraz zastyga w bezruchu. Nie rozumie, co się dzieje.
– Tej nocy Atena przyszła do mojego namiotu w obozie Myrmidonów i zabiła mojego ukochanego przyjaciela, Patroklosa – ciągnie Achilles, nie cofając rąk. – Zabrała jego zwłoki na Olimp, żeby tam rzucić je sępom na pożarcie!
Hektor mocniej ściska miecz.
– Widziałeś to?
– Rozmawiałem z nią. Wszystko widziałem. To była Atena. Zgładziła Patroklosa, tak samo jak dziś twojego syna, i z tych samych powodów. Osobiście mi o tym powiedziała.
Hektor spuszcza wzrok. Wciąż dzierży miecz, patrzy teraz na swoją dłoń, jakby nagle go zdradziła. Achilles podchodzi do niego przez rozstępujący się tłumek kobiet. Prawie dotyka jego miecza.
– Szlachetny Hektorze, mój wrogu, ale bracie w żałobie – szepcze. – Czy dołączysz do mnie w bitwie, w której pomścimy naszych bliskich?
Hektor wypuszcza broń. Brąz dźwięczy na marmurowej posadzce, rękojeść upada w kałużę krwi Skamandriosa. Hektor nie może wykrztusić słowa. Rusza gwałtownie do przodu, jakby chciał zaatakować, ale tylko ściska mocno przedramię Achillesa (mnie by pewnie urwał rękę) i nie zwalnia uścisku, jakby bał się przewrócić.
A ja przez cały czas zerkam na popłakującą Andromache, chociaż na twarzach innych kobiet znać jeszcze większy szok i niedowierzanie.
Zrobiłaś to? – pytam w duchu. Naprawdę to zrobiłaś, żeby wojna ułożyła się po twojej myśli?
Cofam się przed nią z odrazą, ale zdaję sobie sprawę, że nie miała innego wyjścia. Nie miała wyboru. Patrzę na zaszlachtowanego Astyanaksa, Władcę Miasta, zamordowanego Skamandriosa – i robię następny krok w tył. Choćbym żył tysiąc albo i dziesięć tysięcy lat, nigdy nie zrozumiem tych ludzi.
W tej oto chwili w pokoju materializuje się prawdziwa Atena w towarzystwie Apolla i mojej muzy.
– Co tu się dzieje? – pyta Atena Pallas. Ma dwa i pół metra wzrostu, arogancki sposób bycia, bezczelny ton głosu i wyzywające spojrzenie.
Muza wskazuje mnie ręką.
– To on!
Apollo napina srebrny łuk.
Kaliban skruszył cienki lód i przepłynął podziemną rurą do wąskiej podłużnej groty, ciemnej, wilgotnej i ciepłej. Procesy gnilne nagrzewały do tropikalnej temperatury kryjówkę Kalibana, znajdującą się pod miastem, w gąszczu starych rur i kanałów ściekowych, obrośniętą dyniowatym zielskiem i rojącą się od prymitywnych traszek. Zawiesił sieć na haku trzy metry nad bulgoczącym bajorem, rozciął ją i wytrząsnął trójkę oszołomionych ludzi, każde z nich na osobną kamienną kolumnę. Potem wyciągnął się wygodnie na brzuchu na omszałej i porośniętej paprocią rurze, zanurzył obie stopy w śmierdzącej mazi, podparł brodę na wielkich jak bochny chleba pięściach i zaczął się przyglądać swojej nowej zdobyczy.
Daeman posikał się, kiedy Kaliban na nich wyskoczył. Termoskóra natychmiast wchłonęła i osuszyła wilgoć, po której nie został nawet ślad, ale Daeman zaczerwienił się na samo wspomnienie tamtej chwili.
W grocie było całkiem sporo powietrza i silniejsze ciążenie niż w samym mieście. Stwór zerwał im maski osmotyczne, a zrobił to tak szybko – długa łapa wystrzeliła jak na sprężynie, szponiaste palce zacisnęły się niczym kleszcze – że żadne z nich nie zdążyło się uchylić. Nad czarnym bajorem wznosiły się czarne, podobne do oślizłych filarów skały. Powietrze było aż gęste od smrodu ścieków, Kaliban jednak oddychał nim swobodnie, upajając się jego aromatem. Od czasu do czasu szczerzył żółte zębiska, jakby chciał sprowokować więźniów. Z całą pewnością sam stanowił jedno z głównych źródeł ohydnego odoru jaskini.
Daeman, który przedtem przestraszył się kalibanów z Basenu Śródziemnego, musiał teraz przyznać, że są zaledwie cieniem oryginału, prawdziwego Kalibana, o ile to właśnie z nim mieli do czynienia. Nie był od tamtych większy, ale z pewnością bardziej obmierzły z tymi sterczącymi kłami i przerośniętymi genitaliami. Na pierwszy rzut oka wydawał się nieporadny, nawet niezdarny, ale w zimnym, rzadkim powietrzu poruszał się bez wysiłku, wiosłując błoniastymi rękami i nogami. Złapał w paszczę drugi koniec sieci, w którą więźniowie nadal byli zaplątani, i trzymał ją mocno, patrząc, jak Savi, Harman i Daeman szarpią się bezradnie.
– Czego od nas chcesz? – spytała Savi. Chybotali się trzy metry nad podziemną sadzawką, każde na swojej kolumnie, a Kaliban leżał nieruchomo, nie odrywając od nich wzroku. Daeman dostrzegł, że Savi trzyma w ręce pistolet, ale nawet nie próbuje go unieść.
Zastrzel go! – rozkazał jej w myślach. Zabij to monstrum! Kaliban leżał na tyle blisko, że kiedy się odezwał, poczuli na sobie jego oddech, cuchnący zgnilizną:
– Burzy włosy i brodę. Teraz spadł kwiat ze złotą pszczołą w środku, a teraz owoc, by wziąć go i pożreć. [Kaliban przemawia głównie słowami wiersza Roberta Browninga Kaliban o Setebosie, czasem cytując je dosłownie, czasem parafrazując. Jego wypowiedzi zostały skonstruowane w oparciu o przekład T. Kubikowskiego.]
– Jest obłąkany – szepnął przez radio Harman. Kaliban się uśmiechnął.
– Mówi sobie, co ślina mu niesie, dotyka Boga, jak zwała Go matka. Bowiem mówienie o Nim drażni Go, ha! Skąd On ma wiedzieć! Teraz jest czas drażnić!
– Kim jest On? – zapytała Savi. Jak na kogoś, kto zdany na łaskę potwora siedzi w cuchnącej jamie, miała zadziwiająco spokojny głos. – Mówisz o sobie w trzeciej osobie, Kalibanie?
– On to On – wyszeptał Kaliban. – Poza chwilami, w których jest Setebosem!
Wypowiedziawszy głośno to imię, Kaliban przypadł do rury, którą obejmował nogami, i osłonił głowę ramionami, jakby spodziewał się ciosu. Jakieś małe, pokryte łuską stworzenie plusnęło w cuchnącym stawie. Znad mazi wzbił się żółty opar.
– Kim jest Setebos? – spytał Harman. Było widać, że zachowanie zimnej krwi kosztuje go sporo wysiłku. – Twoim panem? Może poszedłbyś po niego, żeby nas wypuścił? Porozmawiamy z nim.
Kaliban podniósł głowę, podrapał rurę wszystkimi czterema łapami i szczeknął głośno.
– Setebos, boski Setebos, Setebos! On mieszka – myśli – w księżycowym chłodzie.
– W księżycowym chłodzie? – powtórzyła Savi. – Ten twój Setebos mieszka na księżycu?
– Myśli, on zrobił księżyc i słońce do pary – wymruczał potwór. – Ale nie gwiazdy, gwiazdy są skądinąd; wiatry, obłoki zrobił, meteory, także tę wyspę, to co na niej żyje, Wężowe morze dokoła wszystkiego.
– Co on wygaduje? – wyszeptał Daeman. – Zwariował? Mam wrażenie, że mówi o jakimś bogu.
– Ja też – odparła również szeptem Savi. – O swoim bogu. Albo o czymś, co istnieje naprawdę, ale co uważa za boga.
– Kto mógł stworzyć takie bydlę? Bo na pewno nie Bóg.
Kaliban zastrzygł dziwacznie ukształtowanymi, skórzastymi uszami.
– Sykoraks, myśli, moja matka, stworzyła mnie, śmiertelny kąsek. Prospero, myśli, milczący sługa Ciszy, uczynił go sługą sługi. Myśli jednak, że Setebos, jak ośmiornica wieloramienny, straszny przez to, co czyni, wpierw patrzy w górę, widzi, że nie zrówna temu, co żyje cicho i szczęśliwie, ale ozdabia ten świat, małpuje prawdziwy, jak owoc róży małpuje winorośl.
– Mówiąc „ten świat”, masz na myśli miasto na asteroidzie, Kalibanie? – spytała Savi. – W pierścieniu R?
Zamiast odpowiedzieć, Kaliban podczołgał się bliżej jak łuskowaty tygrys, który szykuje się do skoku. Jego żółte ślepia znalazły się metr od oczu ofiar.
– Myśli, znają Prospera?
– Znam Ariela, personę biosfery – odparła Savi. – Ariel wpuścił nas do Atlantydy i pozwolił nam przybyć tutaj. Mamy prawo tu przebywać. Zapytaj Ariela.
Kaliban parsknął śmiechem i przetoczył się na grzbiet, wczepiając się pazurami w rosnący na rurze mech, żeby nie spaść prosto w cuchnącą ciecz.
– Wysoka czapla jest jego Arielem. Myśli, jako Prospero każe mu iść na ryby i tam przepaść. Złowił morskiego, ciężkiego potwora, poskromił jakoś, wyłupił mu oczy, rozszczepił płetwy i trzyma kalekę w skalnej szczelinie i zwie... Kalibanem.
– O czym on, do cholery, mówi? – mruknął zdegustowany Daeman. – Ten stwór jest nienormalny. Zastrzel go, Savi. Zabij go!
– Wydaje mi się, że... chyba... rozumiem – wtrącił szeptem Harman. – Kaliban faktycznie mówi o sobie w trzeciej osobie, Savi. Zniewolił go Prospero, czyli logosfera, wykorzystując do tego celu Ariela, czyli personę biosfery.
– A Kaliban oślepił jakieś morskie zwierzę, na przykład jedną z takich jaszczurek, które mieszkają w tym bajorze, i nazwał ją Kalibanem – ciągnęła zamyślona, jakby nieobecna duchem Savi. Zupełnie jakby leżący przed nimi żółtooki stwór zdołał ją zahipnotyzować. – Bawi się w swojego pana, Prospera.
Kaliban roześmiał się i podrapał po brzuchu. Z boku, powyżej żeber, prawie pod pachami miał skrzela, które otwierały się i zamykały niczym obrzydliwe, szare wargi.
– Podejrzał raz Prospera nad księgą, pana na wyspie, dumnie beztroskiego – wysyczał. – Uszył księgę z liści, podrażniony, wystrugał różdżkę i nadał jej imię, i włożył jako czarodziejską szatę wygarbowaną, miękką skórę rysia.
– Rysia? – zdziwił się Harman.
– Zabij go, Savi – powtórzył natarczywym tonem Daeman. – Zabij go, bo inaczej on nas zabije.
– Co się stało z postludźmi, którzy tu mieszkali, Kalibanie? – zapytała łagodnie Savi.
Kaliban się rozpłakał, pysk zaczął mu ociekać śluzem.
– Setebos... – wyszeptał, rozejrzał się i podniósł wzrok na sufit, jakby bał się, że ktoś go podsłucha. – Setebos kazał mi dać trzy nogi kukle w miejsce chorej, lub wyrwać zdrową, niech leży jak jajko. Czy to nie rozkosz, śmiertelniczko, polować na postów, pić wywar, by spłukać smak ich ciał, jasnym, ożywionym mózgiem mieszając glinę i tłukąc ją? Tak On. Tak On!
– Mój Boże... – jęknęła Savi i osunęła się na szorstki głaz. Wyglądała, jakby chciała skoczyć do sadzawki.
– Co się stało? – szepnął Daeman. – O co chodzi?
– To Kaliban wymordował postludzi – odparła Savi. W nędznym świetle kanałów wyglądała starzej niż zwykle. – Na rozkaz Setebosa. Albo Prospera. On ich chyba obu czci jako bogów. Może nie ma w ogóle żadnego Setebosa, może to tylko wyraz czci Kalibana dla Prospera.
Potwór przestał szlochać, rozpogodził się, jego szeroki pysk rozpromienił się w uśmiechu.
– Myśli, to nie przesądza, czy jest zły, czy dobry, srogi czy czuły: jest silny i pański.
– Ale kto? – spytała Savi. – Setebos czy Prospero? Komu służysz, Kalibanie?
– On straszny jest, patrz na Jego wyczyny! Półroczną pracę psuje jedną burzą. Wiem, że nie lubi mnie.
– Kto cię nie lubi? – wtrącił Harman.
Daeman doszedł do wniosku, że zachowują się jak wariaci, próbując rozmawiać z wariatem.
– Zastrzel go – wyszeptał. – Zabij twego potwora.
Savi uniosła broń, ale nie wycelowała w Kalibana.
– Myśli, że posty zrobiły wormhole’e – powiedział Kaliban. – Setebos sprowadził larwy, a Prospero z larw uczynił bogów. [ Gra skojarzeń: wormhole (ang.), czyli tunel czasoprzestrzenny, to dosłownie „dziura (wydrążona przez) robaka”.]
Setebos wykuł w kamieniu twarz Prospera i wysłał zeki, żeby go dobrze ulokowały. Moja matka twierdziła, że Cisza zrobiła wszystko, Setebos mógł tylko ją drażnić. Lecz później, widzi, chciał, by słabość drażnić, kto ją tworzył. Jeśli nie, czemu oczu nie zrobił z rogu, jak u Kalibana, by żaden cierń nie mógł ich przebić? Głów od śniegu skorupą nie przykrył, jak mojej, ciał nie nabił łuskami, jak ostre pancerze rekinów? Tak psuć Mu zabawę! On jest Jedyny, to On wszystko stwarza.
– Kim jest On? – spytała Savi ponownie.
Kaliban zrobił taką miną, jakby znów zamierzał się rozpłakać.
– Mój ślepy potwór kocha tego, kto kładzie mu mięso na nosie. Setebosowi podoba się praca z wielkim wysiłkiem, wszystkimi rękami.
– Jesteśmy zmęczeni, Kalibanie. – Savi mówiła cicho, łagodnie, jak do dziecka. – Pomożesz nam wrócić do domu?
Ślepia potwora nie wyrażały już nienawiści do siebie samego i całego świata.
– Tak, pani, Kaliban drogę zna i dobrze wam życzy. Ale znacie Go i nie możecie pokonać, pewni wyniku.
– Powiedz nam, jak...
– Osądź to po sobie. – Kaliban wyraźnie się ożywił. Przykucnął, zwieszając swobodnie ręce.
Wierzchem dłoni zdzierał mech z rury.
– Oto zabawa: odkryć jak lub zginąć! Więc przypodobać Mu się? Jak Prospero? Niech wskaże sposób! Tego On nie zrobi!
– Jeżeli wskażesz nam drogę do domu, Kalibanie, będziemy mogli... – Savi podniosła wyżej broń.
– Wszyscy muszą zginąć! – krzyknął Kaliban. Napiął uda i przejechał kłykciami po rurze. – Myśli, Prospero sprowadza tu przebiegłego Odyseusza, a Setebos każe mu błądzić. Prospero nocą kieruje swoje krzyki ku Jowiszowi w niebiosach. Puści ludzie trafiają na Marsa, ale Setebos wszystko naprawia gniewem fałszywych bogów. Oto zabawa: odkryć jak lub zginąć!
Przeskoczył na koniec rury, objął ją nogami, zwiesił się z niej głową w dół i wyłowił z mazi albinotyczną jaszczurkę. Miała wy łupione oczy.
– Savi... – odezwał się Harman.
– Nic nie chce ginąć – zaszlochał Kaliban, zgrzytając zębami. – Zwierzęta na wyspie kryją się w drzewach, uchodzą, nurkują, na Jego łasce. Te Mu dogadzają, kiedy... Nie próbuj dwa razy tak samo!
– Zastrzel go, Savi – powiedział Daeman głośno. Jego słowa poniosły się po całej grocie.
Savi przygryzła wargę, ale podniosła broń do strzału.
– Patrz! Leży płasko i czci Setebosa! Zacisnął zęby poprzez górną wargę.
Kaliban wypuścił ślepą jaszczurkę, która skoczyła do bajora, ale po drodze odbiła się jeszcze o kamień, na którym stała Savi.
– Patrz na Jego wyczyny! – krzyknął Kaliban i skoczył.
Savi pociągnęła za spust. Kilkaset kryształowych, opatrzonych zadziorami pocisków wbiło się w pierś Kalibana, tnąc ciało niczym papier. Stwór zaskowyczał, wylądował obok Savi, oplótł ją nieproporcjonalnie długimi łapami i jednym kłapnięciem potężnych szczęk przetrącił jej kark. Nawet nie zdążyła krzyknąć i już nie żyła: głowa trzymała się tułowia na strzępach skóry, ciało obwisło bezwładnie w ramionach potwora, pistolet wypadł z martwej dłoni i zniknął w bajorze.
Zakrwawiony Kaliban zadarł głowę. Z jego ociekających posoką szczęk wydobyło się przeraźliwe wycie. Chwycił zwłoki Savi pod pachę i zanurkował w mulistej mazi.
Ada zaczęła się martwić na serio w dzień pierwszej dwudziestki Hannah, kiedy odwiozła ją do faksowęzła i patrzyła, jak w eskorcie wojniksa i dwóch służków wchodzi do pawilonu.
Pierwsze ukłucie niepokoju pojawiło się zaledwie dwa dni po tym, jak Harman odleciał z Daemanem i Savi. Nie oczekiwała, że przyleci po nią statkiem kosmicznym – w tę dziecinną fantazję chyba nawet on sam nie wierzył – ale miała nadzieję, że za dwa, trzy dni cała trójka wróci sonikiem. Kiedy minęły cztery dni, jej zatroskanie zmieniło się w gniew, po tygodniu zaś wróciło ze zdwojoną siłą. Nigdy wcześniej niczym tak się nie martwiła, jak losem Harmana i jego towarzyszy. Nie mogła spać. A po dwóch tygodniach już zupełnie nie wiedziała, co myśleć.
Czternastego ranka po odlocie sonika, nie mając żadnych wieści od gości na temat trojga przyjaciół – a dwór Ardis odwiedzały ostatnio prawdziwe tłumy – kazała wojniksowi zawieźć się do faksowęzła. Wahała się tylko przez sekundę – co złego może być w faksowaniu? – a potem przeszła przez portal, przeniosła się do Krateru Paryskiego i złożyła wizytę matce Daemana.
Kobieta odchodziła od zmysłów ze zgryzoty. Zdarzało się, że Daeman całymi tygodniami krążył od przyjęcia do przyjęcia, a na rok przed pierwszą dwudziestką przepadł na cały miesiąc, polując na motyle, ale zawsze dawał znać, gdzie jest i kiedy wróci. Tymczasem od dwóch tygodni nie dawał znaku życia.
– Proszę się nie martwić. – Ada pogładziła ją po ręce. – Harman, nasz przyjaciel, na pewno będzie go miał na oku. A kobieta, którą razem poznaliśmy, Savi, zaopiekuje się nimi oboma.
Te słowa przyniosły otuchę matce Daemana, ale bynajmniej nie ukoiły niepokoju Ady.
Wracała kabrioletem do domu. Od odwiedzin w Kraterze Paryskim minęły dwa tygodnie. Tęskniła już trochę za Hannah, ale wiedząc, że dziewczyna jest bezpieczna w konserwatorni, błądziła myślami gdzie indziej.
Przez ostatni miesiąc Ardis przeżywało prawdziwe oblężenie. Z Krateru Paryskiego wróciła po zmroku, toteż obecna przejażdżka była pierwszą od czterech tygodni okazją, żeby przyjrzeć się rezydencji z większej odległości. Widok zapierał dech w piersi.
Stary dworek na wzgórzu był otoczony dziesiątkami kolorowych namiotów. Początkowo Odyseusz, przemawiający na olbrzymiej łące za domem, miał po dziesięciu, dwudziestu słuchaczy, głównie mężczyzn. Z czasem jednak dziesiątki zmieniły się w setki, a ostatnio w tysiące. W dworze Ardis było zaledwie kilkanaście bryczek i kabrioletów, które bez wytchnienia – podobnie jak dziwnie ponure wojniksy – przewoziły gości tam i z powrotem między rezydencją i pawilonem faksu, o każdej porze dnia i nocy. Doszło do tego, że ci, którzy słyszeli Odyseusza jako jedni z pierwszych, zaczęli dyżurować przy faksie i namawiać gości, by ci (co niedawno byłoby nie do pomyślenia) pieszo przeszli dzielące ich od domu dwa kilometry. A goście się zgadzali. Potem wracali pieszo do faksowęzła, a po paru godzinach albo dniach sprowadzali tłumy przyjaciół. W dalszym ciągu większość gości stanowili mężczyźni.
Kiedy pojazd Ady zatrzymał się na zatłoczonym podjeździe, dotarło do niej, że leżący na uboczu dwór Ardis stał się zalążkiem szybko rosnącego miasta. Wśród namiotów (rozbitych przez wojniksy, ale teraz już doglądanych przez ludzi) były kuchnie, jadalnie, toalety (Odyseusz pokazał im, jak z dala od innych namiotów wykopać latrynę) i sypialnie. W tym gorącym okresie rezydencję odwiedziła nawet matka Ady. Oszołomił ją widok tłumów, a kiedy zobaczyła, jak przewalają się przez Ardis niczym przez publiczne targowisko, natychmiast wróciła do swojego domicylu w Ułanbacie i więcej się nie pokazała.
Ada przyjęła chłodnego drinka z rąk jednego ze stałych wolontariuszy – miał na imię Reman i, podobnie jak większość młodych słuchaczy, próbował zapuścić brodę – i poszła na łąkę, na której Odyseusz cztery, pięć razy dziennie przemawiał i odpowiadał na pytania rosnącej rzeszy ciekawskich. Miała ochotę przerwać mu te bezsensowne wykłady i zapytać – przy wszystkich – dlaczego nie pożegnał się z dziewczyną, która czciła go jak boga.
Poprzedniego dnia wieczorem, na imprezie z okazji pierwszej dwudziestki Hannah (przyjęcia wyprawiano zawsze w noc przed rocznicą i faksem do konserwatorni), Odyseusz tylko na krótko pojawił się na kolacji. Hannah zrobiło się przykro. Nadal wydawało się jej, że jest w nim zakochana, chociaż on nie odwzajemniał jej uczuć. Od chwili przybycia do Ardis chodziła za nim jak cień, on jednak jej nie zauważał. Kiedy odrzucił gościnę Ady i postanowił rozbić własny obóz w lesie, Hannah chciała mu towarzyszyć, ale on nalegał, że powinna spać w dworku. Codziennie kiedy biegał, ćwiczył i siłował się ze swoimi uczniami, Hannah nie odstępowała go na krok: biegała za nim, wspinała się po linach, nawet proponowała, że weźmie się z nim za bary, ale Odyseusz zawsze odmawiał.
Na kolacji, którą podano przy stole pod ogromnym dębem, każdy z kilkunastu gości wygłosił tradycyjną przemowę: gratulowali Hannah rychłej pierwszej wizyty w konserwatorni i życzyli jej zdrowia i szczęścia, ale Odyseusz, kiedy przyszła jego kolej, powiedział tylko:
– Nie idź.
Później dziewczyna przyszła do Ady i popłakała się. Całkiem poważnie myślała o tym, żeby nie iść do konserwatorni, żeby ukryć się przed służkami, które były jeszcze zajęte wyszywaniem jej odświętnej sukni – ale oczywiście nie miała wyjścia. Wszyscy udawali się do konserwatorni. Ada była tam raz, Harman cztery razy, nawet Daeman odwiedził ją już dwukrotnie – raz przy okazji pierwszej dwudziestki i raz po spotkaniu z alozaurem. Wszyscy tam szli.
Rankiem, kiedy Hannah wyszła z sypialni w odświętnej bawełnianej sukni, ozdobionej tradycyjnym motywem haftowanego kaduceusza – dwóch węży oplatających kostur – Odyseusza nie było w pobliżu. Nie przyszedł się pożegnać.
Ada była wściekła. Jechały bryczką do faksowęzła. Hannah popłakiwała trochę, ale starała się odwracać głowę, żeby przyjaciółka nie widziała łez. Ada zawsze uważała ją za najdzielniejszą ze wszystkich swoich znajomych: niepokorną artystkę, atletkę i rzeźbiarkę. Tego dnia Hannah była jednak zagubioną, małą dziewczynką.
– Może zacznie na mnie zwracać uwagę, kiedy wrócę – powiedziała. – Może jutro zobaczy we mnie kobietę.
– Może tak – zgodziła się z nią Ada, chociaż właśnie rozmyślała o mężczyznach jako wstrętnych, samolubnych, nieczułych świniach, które przy pierwszej nadarzającej się okazji stają się jeszcze wstrętniejsze, bardziej samolubne i bardziej nieczułe.
Dwa służki wyleciały z pawilonu i wzięły Hannah pod ręce. Nagle przyjaciółka wydała się Adzie zupełnie bezbronna. Dzień był piękny, pogodny, niebo błękitne, z zachodu wiał lekki wiatr – ale Ada nie mogła się otrząsnąć z ponurego nastroju. Nie wiedziała, co ją tak przygnębia. Odprowadzała już dziesiątki przyjaciół na wizyty w konserwatorni, przy pierwszej dwudziestce i później; sama również tam była, chociaż z pobytu zostały jej tylko mętne wspomnienia pływania w ciepłym płynie. Mimo to rozpłakała się, kiedy Hannah pomachała jej na pożegnanie, zanim faks ją pochłonął. Samotny powrót do dworu Ardis tylko pogłębił jej złość na Odyseusza, Harmana i cały rodzaj męski.
Nic więc dziwnego, że idąc na łąkę, gdzie Odyseusz prawił kazania wiernym i ciekawym, nie czuła się bynajmniej jak wierna uczennica.
Niewysoki brodacz jak zwykle miał na sobie tunikę i sandały oraz miecz u pasa. Siedział na pniu drzewa – jakiś czas temu własnoręcznie je ściął – otoczony kilkoma setkami ludzi. Niektórzy z mężczyzn nosili podobne tuniki i szerokie pasy ze skóry, a większość zapuszczała brody, które nie były w modzie, odkąd Ada sięgała pamięcią.
Odyseusz odpowiadał właśnie na pytania. Ada znała jego rozkład dnia: godzinę po świcie wygłaszał na łące ze dworem półtoragodzinny wykład, potem znikał na dłuższy czas, przed obiadem odpowiadał na pytania słuchaczy, po południu wygłaszał kolejny wykład, a po zachodzie słońca odbywała się druga sesja pytań i odpowiedzi. Teraz trafiła na przedobiednie spotkanie.
– Nauczycielu! – Jakiś nowy, młody słuchacz podniósł rękę. – Dlaczego musimy poznać naszych ojców? Do tej pory nikt się tym nie interesował.
Obserwując Odyseusza przez ostatni miesiąc, Ada zwróciła uwagę, że mówiąc, często gestykuluje i palcami wskazującymi wytyka rozmówców, jakby chciał w ten sposób podkreślić znaczenie swoich słów. Ręce i nogi miał muskularne i opalone. Pierwszy raz zauważyła, że niektórym z jego słuchaczy również przybywa mięśni i opalenizny. W lesie na wzgórzu Odyseusz wytyczył ścieżkę zdrowia, pełną błotnistych dołów, przeszkód z lin i kloców drewna. Zapowiedział, że każdy, kto wysłucha go więcej niż dwa razy, będzie musiał codziennie poświęcać co najmniej godzinę na ćwiczenia. Wielu mężczyzn (i całkiem sporo kobiet), którzy z początku go wyśmiewali, spędzało teraz długie godziny na torze przeszkód lub biegało po leśnych ścieżkach.
– Jak możesz poznać siebie, jeżeli nie znasz własnego ojca? – zapytał Odyseusz swoim niskim, spokojnym, ale natarczywym i stanowczym głosem, który zawsze niósł się tak daleko, jak akurat było to potrzebne. – Ja jestem Odyseusz, syn Laertesa. Mój ojciec jest królem, ale uprawia też ziemię. Kiedy go ostatnio widziałem, klęczał w pyle i sadził drzewo na miejscu innego, wiekowego, które wykarczował po tym, jak zostało trafione piorunem. Gdybym nie wiedział, kim jest mój ojciec, kim był jego ojciec, ile byli warci, po co żyli i za co ginęli, jak mógłbym poznać siebie?
– Opowiedz nam jeszcze o arete – zabrzmiał głos z pierwszego rzędu. Ada rozpoznała Petyra, jednego z pierwszych przybyszów. Nie był młody (Ada przypuszczała, że ma za sobą trzy dwudziestki), nic więc dziwnego, że broda, którą wyhodował, niewiele ustępowała brodzie Odyseusza. Przybył drugiego lub trzeciego dnia pobytu Odyseusza, kiedy gości można było zliczyć na palcach, i od tamtej pory nie opuszczał Ardis.
– Arete to po prostu doskonałość i dążenie do doskonałości we wszystkim, co się robi. Arete to złożenie wszystkich działań w ofierze na ołtarzu perfekcji, to poświęcenie się życia poszukiwaniu ideału, rozpoznaniu go i osiągnięciu w swoim życiu.
Jeden z nowicjuszy, otyły, nieco podobny do Daemana, siedzący mniej więcej w dziesiątym rzędzie, roześmiał się i zapytał:
– Ale jak można osiągnąć doskonałość we wszystkim, nauczycielu? I po co? To chyba musiałoby być okropnie męczące.
Rozejrzał się, czekając na oznaki aprobaty ze strony publiczności, ale pozostali słuchacze spojrzeli na niego przelotnie, bez słowa, i znów zwrócili się w stronę Odyseusza.
Grek uśmiechnął się szeroko, zęby błysnęły bielą na tle śniadych policzków i siwiejącej brody.
– Nie można osiągnąć doskonałości we wszystkich dziedzinach, przyjacielu, ale trzeba próbować. Jak można tego nie chcieć?
– Istnieje przecież mnóstwo rzeczy, którymi można się zająć. – zauważył jego rozmówca. – Ale nie sposób w równym stopniu wszystkim się poświęcić. Trzeba dokonać wyboru i skupić się na najważniejszych.
Przytulił siedzącą obok kobietę, która zaśmiała się głośno, ale nikt jej nie zawtórował.
– Zgoda – przytaknął Odyseusz – ale w ten sposób lekceważysz te sprawy, w których nie wykazujesz arete. Jedzenie? Zawsze jedzcie tak, jakby to miał być wasz ostatni posiłek. Przygotowujcie go tak, jakby to były wasze ostatnie zapasy. Ofiary dla bogów? Składajcie je za każdym razem tak, jakby od waszej żarliwości i wiary zależało życie wasze i waszych rodzin. Miłość? Dobrze, kochajcie tak, jakby nie istniało na świecie nic ważniejszego od miłości, ale niech będzie tylko jedną z gwiazd w perfekcyjnej konstelacji arete.
– Nie rozumiem idei agon, Odyseuszu – odezwała się młoda kobieta z trzeciego rzędu. Ada ją znała: Peaen była inteligentna i sceptyczna z natury, ale już czwarty dzień słuchała wykładów.
– Agon to porównywanie wszystkich podobnych rzeczy – odparł Odyseusz. Zniżył głos, ale wszyscy i tak doskonale go słyszeli. – I ocenianie, czy są sobie równe, czy też gorsze lub lepsze od innych. Wszystko, co istnieje we wszechświecie, uczestniczy w procesie agon. – Postukał w pień, na którym siedział. – Czy to drzewo było większe, czy mniejsze od... tamtego? – Wskazał jedno z wysokich drzew na skraju lasu, pod którym stał wojniks. Wojniksy nie zbliżały się już do Odyseusza. – A może były takie same?
– To żywe drzewo! – zawołał grubas, który już wcześniej zabierał głos. – Z pewnością jest lepsze od ściętego.
– Czy wszystko, co żywe, jest lepsze od wszystkiego, co martwe? Wielu z was przykrywa się całunem turyńskim i ogląda toczącą się na nim bitwę. Czy żyjący współcześnie handlarz gnojem jest lepszy od Achillesa ze spektaklu, nawet jeśli tamten już nie żyje?
– Nie można ich porównywać! – zaprotestowała jakaś kobieta.
– Właśnie że można. Obaj są ludźmi, obaj się urodzili i obaj umrą. Nie ma znaczenia fakt, że jeden z nich jeszcze oddycha, a drugi spoczął już w bezwolnych cieniach Hadesu. Musimy móc porównywać ludzi i dlatego powinniśmy znać naszych ojców, matki, historię i legendy.
– Co nie zmienia faktu, że pień, na którym siedzisz, nauczycielu, jest martwy – zauważył Petyr. Tym razem tłum zawtórował mu śmiechem.
Odyseusz również się roześmiał i wskazał wróbla, który przysiadł właśnie na jednej z gałęzi ściętego drzewa.
– Jest martwy, ale od niedawna. Jego przydatność w kategoriach agon przekroczyła użyteczność tamtego drzewa na wzgórzu: dla tego ptaszka, dla insektów rojących się w korze, dla myszy, kretów i innych zwierząt, które wkrótce w nim zamieszkają.
– Kto zatem ma dokonywać ostatecznego porównania? – spytał starszy, poważny mężczyzna z piątego rzędu. – Ptaki, owady czy ludzie?
– Wszyscy. Po kolei. Ale tylko wasza ocena naprawdę się liczy.
– Czy to nie zbyt arogancki punkt widzenia? – zapytała kobieta, w której Ada rozpoznała przyjaciółkę matki. – Kto wyznaczył nas na sędziów? Kto dał nam prawo osądzania?
– Wszechświat. To on wybrał was w procesie trwającej piętnaście miliardów lat ewolucji. To on dał wam oczy, którymi patrzycie; ręce, w których ważycie ciężary; serce, którym czujecie; umysł, którym poznajecie reguły osądzania; i wyobraźnię, która pozwala wam zgadywać opinię ptaków, insektów, a nawet innych drzew na ten sam temat. Dokonując osądu, musicie kierować się arete. Możecie mi wierzyć, kiedy mówię, że owady, ptaki i drzewa też się nią kierowały. W ich świecie nie ma miejsca na przeciętność. Nie przejmują się swoją arogancją, kiedy wybierają partnera, wroga... albo dom.
Wróbel wskoczył do dziupli w martwym pniu.
– Dlaczego każesz nam, mężczyznom, codziennie ćwiczyć zapasy, nauczycielu? – zapytał jakiś chłopak.
Ada miała dość. Dopiła drinka i wróciła do domu. Przystanęła na chwilę na ganku, patrząc na dziedziniec, po którym kręciły się dziesiątki gości – uczniów Odyseusza. Ciepły wiaterek marszczył jedwabne namioty. Służki uwijały się wśród gości, ale mało kto przyjmował od nich napoje i jedzenie; Odyseusz zarządził, że jeżeli ktoś zostanie w Ardis i wysłucha więcej niż jednego wykładu, powinien zrezygnować z usług służków i wojniksów. Początkowo wypłoszył w ten sposób wielu słuchaczy, ale z każdym dniem przybywało tych, którzy godzili się na jego warunki.
Spojrzała na niebo, na ledwie widoczne za dnia pierścienie, i od razu pomyślała o Harmanie. Ależ ją rozzłościł, kiedy wspomniał o zachodzeniu w ciążę. O tym się po prostu nie mówiło. Rozmawiała o tym tylko matka z córką – i tylko jeden raz. W dodatku skrytykował całą procedurę, nie podobało mu się, że kobiety wybierają nasienie do zapłodnienia całe lata po stosunku... Bredził coś o wprowadzeniu genów ćmy, tak jakby ludzkie kobiety od niepamiętnych czasów nie wybierały sobie partnerów w ten sposób. To było z jego strony takie... nieprzyzwoite.
Ale najbardziej wkurzył ją stwierdzeniem, że chce być ojcem jej dziecka... Nie tylko być tym, którego nasienie Ada w przyszłości wybierze: chciał przy niej zostać, chciał, żeby wszyscy wiedzieli, że jest ojcem jej dziecka... Po tym wyznaniu bez żalu – i bez jednego dobrego słowa – posłała go na tę głupią wycieczkę z Savi i Daemanem. Rozstali się we wrogich nastrojach.
Położyła rękę na brzuchu. Nie dostała na razie zawiadomienia z konserwatorni, że może starać się o dziecko – ale przecież w ogóle nie zgłosiła takiej chęci. Cieszyła się, że w najbliższym czasie nie będzie musiała wybierać między różnymi... Jak to Harman nazwał? Między różnymi paczkami nasienia. Ale na wspomnienie Harmana, jego czułych, inteligentnych oczu, delikatnego, a później bardziej zdecydowanego dotyku, starego, lecz chętnego ciała, odruchowo dotknęła brzucha.
– Aman – wyszeptała. – Syn Harmana i Ady.
Potrząsnęła głową. Bełkot Odyseusza zaczynał jej mącić w głowie. Wczoraj, po zmroku, kiedy uczniowie rozeszli się do namiotów i faksu, a Ada uznała, że ma go szczerze dość, zapytała bez ogródek, jak długo zamierza jeszcze korzystać z jej gościny.
Odyseusz uśmiechnął się smutno.
– Już niedługo, moja droga.
– Tydzień? – Ada nie dawała za wygraną. – Miesiąc? Rok?
– Nie aż tak długo. Zostanę tylko do czasu, aż niebo się rozpadnie, a na dziedzińcu otworzą się nowe światy.
Tak ją rozzłościł tym żartobliwym tonem, że przez chwilę rozważała, czy nie wezwać służków. Niechby wyrzuciły włochatego barbarzyńcę za drzwi. W końcu jednak nie poszczuła starego Odyseusza służkami, tylko podreptała na paluszkach do sypialni, która stała się dla niej jedyną ostoją prywatności w nagle zaludnionym dworze. Długo nie mogła zasnąć; była wściekła na Harmana, tęskniła za nim i martwiła się o niego.
Już miała wejść do środka, gdy kątem oka dostrzegła jakiś nienaturalny ruch. Najpierw pomyślała, że to po prostu wirujące na niebie pierścienie, nic niezwykłego, ale kiedy wytężyła wzrok, dostrzegła drugą krechę na firmamencie, jakby ktoś zarysował diamentem szklaną kopułę nieba. Potem następną, szerszą i dłuższą. I kolejną, oślepiającą i ziejącą płomieniami. Chwilę później nad dziedzińcem przetoczył się potrójny grzmot. Uczniowie przystanęli i zadarli głowy. Służki i wojniksy znieruchomiały.
Z łąki na tyłach dworku dobiegły pierwsze krzyki. Ludzie wyciągali ręce i wskazywali na niebo.
Lazur był już pokreślony dziesiątkami podobnych linii – oślepiających, ognistych, czerwonych. Przecinały niebo we wszystkich kierunkach i wydłużały się na wschód i zachód. Towarzyszyły im barwne pióropusze, przerażające dudnienie i grzmoty.
Niebo zaczęło się rozpadać.
Ostateczna bitwa zaczyna się tutaj, w pokoju zamordowanego dziecka.
Bogowie z pewnością tysiące razy teleportowali się w ten sposób na spotkanie ze śmiertelnikami: arogancka Atena, pewny swojej boskiej mocy Apollo i moja muza, którą pewnie zabrali ze sobą tylko po to, żeby wskazała im zbuntowanego scholiastę Hockenberry’ego. Tym razem jednak zamiast czci, szacunku i miłej pogawędki z głupimi śmiertelnikami, którzy tylko czekają, aby wskazać im inne atrakcyjne sposoby wzajemnego uśmiercania się, czeka ich niespodziewany atak.
Apollo podnosi łuk. Muza wyciąga rękę i woła:
– To on!
Zanim jednak bóg oprze strzałę na cięciwie, doskakuje do niego Hektor. Tnie mieczem na odlew, łamie łuk, robi krok w przód i wbija miecz w brzuch Apolla.
– Stój! – krzyczy Atena i włącza pole siłowe.
Za późno. Szybkonogi Achilles wślizguje się pod tę osłonę i jednym potężnym ciosem tnie boginię od ramienia po biodro. Krzyki Ateny brzmią jak ryk silników odrzutowca. Znajdujący się w pokoju śmiertelnicy, w tym i ja, przyklękają na jedno kolano, łapią się za głowy i zatykają sobie uszy. Ale nie Hektor. Nie Achilles. Ci dwaj, zapamiętali w gniewie, słyszą chyba tylko krew tętniącą im w skroniach.
Apollo krzyczy ostrzegawczo i podnosi rękę. Trudno powiedzieć, czy chce odepchnąć Hektora, czy też razić go boską błyskawicą, ale Hektor nie czeka: tnie mieczem oburącz, w zamaszystym bekhendzie, którym przypomina mi Andre Agassiego w szczytowej formie, i odcina boskie ramię. Tryska fontanna złocistego ichoru.
Drugi raz w życiu widzę, jak bóg wije się z bólu i zmienia kształt: traci swoją bosko-ludzką postać i staje się wirem czarnej materii. Jego krzyk wypłasza z pokoju służbę i znów powala mnie na oba kolana. Trojanki – Andromacha, Laodike, Teano, Hekuba i Helena – dobywają sztyletów i rzucają się na muzę.
Atena chwieje się na nogach. Spogląda na swoją rozciętą pierś i brzuch i podnosi rękę, z której wystrzeliwuje snop energii, zdolny spopielić głowę Achillesa. Ten jednak robi nadludzko szybki unik – bogowie własnoręcznie podkręcili mu DNA i wzmocnili ciało nanotechnologią – i tnie mieczem poziomo, po nogach bogini. Ściana z jego plecami eksploduje. Atena próbuje wzbić się w powietrze, odrywa się nawet od ziemi, ale ostrze Achillesa przecina boskie ciało i kości. Lewa noga bogini zawisa na strzępku skóry.
Tego krzyku nie potrafię już znieść. Mdleję, ale tuż przed tym widzę jeszcze moją muzę, która zawsze napawała mnie lękiem, a która teraz w panice zapomina o teleportacji i ucieka z pokoju na piechotę, ścigana przez pięć Trojanek ze sztyletami.
Kiedy chwilę później odzyskuję przytomność, czuję, że Achilles mną potrząsa.
– Uciekli! – warczy wściekle. – Te tchórzliwe ścierwojady uciekły na Olimp! Zabierz nas tam, Hockenberry. – Podnosi mnie w garści za pasek spinający napierśnik z naplecznikiem i trzymając na wyciągnięcie ręki, przystawia mi do szyi ociekający ichorem miecz. – Ale już!
Zdaję sobie sprawę, że jeśli mu się postawię, zginę: ma oczy szaleńca, jego źrenice są wielkości łebków od szpilek. Na szczęście Hektor łapie go za rękę i przygina mu ją do ziemi, aż dotykam stopami posadzki. Achilles puszcza mnie i odwraca się do swojego świeżo upieczonego trojańskiego sojusznika. Przez chwilę mam wrażenie, że Przeznaczenie upomni się o swoje prawa i szybkonogi Achilles zaszlachtuje Hektora.
– Druhu – mówi Hektor i wyciąga rękę do Achillesa. – Towarzyszu w walce z okrutnymi bogami!
Achilles nie rzuca się na niego.
– Posłuchaj mnie. – Hektor przemawia teraz jak prawdziwy marszałek. – Obaj chcemy udać się śladem poranionych bogów na Olimp i tam zginąć w heroicznej bitwie, próbując obalić Zeusa.
Dziki wyraz twarzy Achillesa nie zmienia się ani na jotę. W oczach widać mu głównie białka – ale słucha. Na razie.
– Nasza bohaterska śmierć w tej chwili oznaczałaby śmierć wszystkich naszych ludzi – ciągnie Hektor. – Jeżeli chcemy się zemścić, musimy zebrać wojska, przypuścić szturm na Olimp i zniszczyć wszystkich bogów. Idź po swoich ludzi, Achillesie!
Achilles potrząsa głową i spogląda na mnie.
– Hej, ty, czy twoja magia może mnie przenieść z powrotem do obozowiska?
– Tak – odpowiadam drżącym głosem.
Wraca Helena z resztą kobiet. Ich sztylety są czyste. Najwyraźniej muza uciekła.
– Porozmawiaj z żołnierzami – mówi Achilles do Hektora. – Zabij dowódców, którzy ci się sprzeciwią. Ja zrobię to samo z Achajami. Za trzy godziny spotkamy się na wzgórzu nad Ilionem. Na pewno wiesz, o które miejsce mi chodzi: wy nazywacie je Zarośniętym Wzgórzem, dla nas i bogów to kurhan amazonki Myrine.
– Wiem, gdzie to jest. Przyprowadź tuzin swoich najlepszych dowódców, Achillesie. Naradzimy się. Ale armię zostaw trzy kilometry dalej, dopóki nie uzgodnimy strategii.
Achilles szczerzy zęby – nie jestem pewien, czy się uśmiecha, czy złości.
– Nie ufasz mi, synu Priama?
– W tej chwili nasze serca połączyły się w ogromnym smutku i bezgranicznym gniewie. Ty opłakujesz Patroklosa, ja mojego syna. Na razie jesteśmy braćmi w szaleństwie, ale trzy godziny wystarczą, aby ostudzić żar wspólnej sprawy. A ty masz przecież najlepszego taktyka na świecie, Odyseusza. Wszyscy Trojanie boją się jego przemyślności i podstępów. Nie zorientuję się, jeśli namówi cię do zdrady.
Achilles kręci głową. Niecierpliwi się.
– Dwie godziny wystarczą – mówi. – Przyprowadzę moich zaufanych doradców. A ci z Achajów, którzy nie wyruszą ze mną na wojnę przeciw bogom, przed wieczorem staną się cieniami w Hadesie. – Odwraca się do mnie i ściska mnie za rękę z taką siłą, że ledwie powstrzymuję okrzyk bólu. – Zabierz mnie do obozu, Hockenberry.
Po omacku sięgam po medalion.
Wiatr przesunął lewitującego Orphu trzysta metrów w dół plaży i zepchnął go nad morze, między dwa czarne achajskie okręty. Na chwilę zostawiam Achillesa i jego generałów i idę po krabokształtną skorupę. Dzięki uprzęży lewitacyjnej porusza się nad ziemią bez tarcia. Pożyczam więc od gapiów linę, przywiązuję ją do jednego z pasków uprzęży i na oczach bohaterów Iliady wyciągam podziurawiony kawał żelastwa na piasek.
W obozie trwają zażarte dyskusje. Diomedes tłumaczy Achillesowi, że jedna połowa żołnierzy szykuje się do odpłynięcia, a druga na śmierć. Sama myśl, że mieliby przeciwstawić się bogom (nie mówiąc już o wypowiedzeniu im wojny) jest dla nich nie tylko szalona, ile przede wszystkim bluźniercza. Diomedes również jest o krok od sprzeciwienia się nowemu dowódcy.
Achilles słynie z daru wysławiania się. Zwraca generałom uwagę, że pokonał w pojedynkach Agamemnona i Menelaosa, dzięki czemu zgodnie z prawem został wodzem naczelnym połączonych sił achajskich. Przypomina im o śmierci Patroklosa. Wychwala ich odwagę i wierność. Tłumaczy, że bogactwa Ilionu są niczym w porównaniu ze skarbami Olimpu. Dodaje, że jeśli mu się sprzeciwią, może ich wszystkich zabić, i obiecuje, że to zrobi. Krótko mówiąc, przemawia przekonująco, chociaż słuchacze są ponurzy.
Wszystko się popieprzyło. Chciałem, żeby herosi sprzeciwili się bogom i zakończyli wojnę; Achajowie wróciliby do domu, a bramy oblężonego miasta znów stanęłyby otworem dla kupców i podróżników. Wyobraziłem sobie Ilion jako Miasto Pokoju, przedstawione na tarczy Achillesa. Myślałem – właściwie miałem nadzieję – że Achilles i Hektor pokornie poświęcą się dla wspólnego dobra, zamiast wciągać do swojej wojny setki tysięcy poddanych.
Nawet plan doprowadzenia do samobójczych pojedynków Achillesa i Hektora z bogami Olimpu wziął w łeb. Chciałem przenieść ich tam pojedynczo, przemycić między bogów, a potem wypuścić na nich jak połączoną grecko-trojańską nawałnicę. Atak na Atenę i Apolla w pokoju małego Skamandriosa odebrał nam tę minimalną przewagę zaskoczenia.
Co dalej?
Zerkam na zegarek. Obiecałem małemu robotowi, że po niego wrócę, ale w tej chwili Dwór Bogów i w ogóle cały Olimp przypominają pewnie gniazdo rozzłoszczonych szerszeni. Szansa, że uda mi się tam niepostrzeżenie tekować i wrócić jest bliska zeru. Ciekawe co zrobią Hektor i Achilles, jeśli nie wrócę?
To ich problem. Sięgam po Hełm Hadesa i z ciężkim westchnieniem przypominam sobie, że pożyczyłem go Mahnmutowi. Wyobrażam sobie zachodni brzeg Jeziora Kalderowego na szczycie Olimpu i tekuję się tam.
Rzeczywiście, istne gniazdo szerszeni. Rydwany całymi stadami śmigają nad jeziorem w tę i z powrotem. Na brzegu stoją dziesiątki bogów: jedni coś pokazują, inni chłoszczą jezioro laserowymi lancami; woda gotuje się na przestrzeni paru kilometrów. Jeszcze inni pokrzykują wzmocnionymi głosami, że Zeus zwołuje zgromadzenie we dworze. W tym zamieszaniu nikt mnie na razie nie zauważył, ale nie potrwa długo, zanim ktoś wypatrzy jedynego nieboga w ich elitarnym klubiku.
Tuż obok mnie tryska fontanna wrzątku i z jeziora wynurza się niewyraźny kształt, a właściwie... nic ociekające wodą. Chwilę później robot ściąga Hełm Hadesa i podaje mi go.
– Powinniśmy się pospieszyć – mówi po angielsku.
Odruchowo sięgam po hełm. Mahnmut wyciąga do mnie ramię, żebym złapał go, zanim uruchomię medalion. Chwytam go za rękę – i puszczam z krzykiem. Metal, plastik czy co to tam jest – nie wiem, z czego ma zrobioną skorupę – jest potwornie gorący. Prawa dłoń natychmiast mi czerwienieje. Pojawiają się bąble.
Dwa rydwany skręcają w naszą stronę. Widzę błysk. W powietrzu rozchodzi się zapach ozonu.
Łapię robota za rękę i przekręcam medalion. Wiem, że żaden z nas nie ujdzie stąd z życiem, ale cieszę się, że przynajmniej po niego wróciłem. Dobre i to.
Przez pierwsze dwa tygodnie żywili się jaszczurkami z zanieczyszczonego bajora. Schudli tak bardzo, że ich termoskóry skurczyły się o dwa rozmiary.
Byli tak wstrząśnięci śmiercią Savi, że przez dobrą minutę po tym, jak Kaliban zanurkował w mazi, ściskając zwłoki ich przewodniczki, siedzieli na swoich kamiennych kolumnach, gapiąc się w powierzchnię bajora. Daeman złapał się na tym, że przez głowę przechodzi mu cały czas tylko jedna, uporczywa myśl: Kaliban po nas wróci. Kaliban po nas wróci.
Harman pierwszy otrząsnął się z letargu i skoczył – na nogi – w ohydną breję. Zniknął pod powierzchnią.
Gdyby Daemanowi została choć odrobina energii, pewnie zawyłby z przerażenia, ale teraz tylko wpatrywał się biernie w cuchnącą ciecz. Wreszcie (Daeman miał wrażenie, że trwało to całą wieczność) Harman się wynurzył, chwytając łapczywie oddech i plując szlamem. W rękach trzymał trzy przedmioty: dwie maski osmotyczne i pistolet. Dopiero kiedy wyczołgał się na niżej położoną skalną półkę, Daeman zdołał się poruszyć i zszedł do niego.
– Bajoro nie ma nawet trzech metrów głębokości – wysapał Harman. – Jakby miało, w życiu bym ich nie znalazł.
Podał Daemanowi jedną maskę, a sam założył na głowę drugą. Na razie nie zsunął jej na twarz. Zważył w dłoni broń.
– Działa? – spytał drżącym głosem Daeman. Bał się siedzieć tak blisko bajora. W każdej chwili spodziewał się, że wężowa łapa Kalibana wynurzy się z brei i pociągnie go w dół. Zadygotał na wspomnienie ohydnego trzasku, z jakim potwór zgryzł kark Savi.
– Jest tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić – odparł szeptem Harman. Jego głos też drżał, ale Daeman nie był pewien, czy ze strachu, czy raczej z zimna.
Harman podniósł i wycelował broń w sposób podpatrzony u Savi, wsunął palec pod osłonę spustu i pociągnął za cyngiel. Woda pod przeciwległą ścianą, posiekana setką odłamków, wystrzeliła w powietrze metrową fontanną.
– Hurra! – krzyknął Daeman, aż echo się poniosło. Pieprzyć Kalibana!
– Gdzie plecak Savi? – zapytał szeptem Harman.
Daeman wskazał mu plecak, leżący za głazem, z którego Kaliban porwał Savi. Zeszli do niego i przejrzeli zawartość. Latarka działała bez zarzutu. Znaleźli trzy magazynki do pistoletu, każdy z siedmioma ładunkami. Harmanowi udało się też wyjąć magazynek z kolby i przeliczyć ładunki: dwa.
– Myślisz, że on... nie żyje? – szepnął Daeman, oglądając się przez ramię na wlot i wylot podziemnego strumienia, który przecinał grotę, oświetloną tylko poświatą rosnących na ścianach grzybów. – Savi strzeliła mu z półtora metra w pierś. Może zginął.
– Nie. Nie zginął. Włóż maskę. Musimy się stąd wydostać.
Strumień łączył cały szereg jaskiń, z których każda kolejna była większa od poprzedniej. Leżąca tuż pod miastem część asteroidy musiała być podziurawiona jak ser szwajcarski. W drugiej grocie z kolei znaleźli na kamieniach ślady krwi.
– Savi? Czy Kalibana? – spytał szeptem Daeman.
– Może i jej, i jego. – Harman wzruszył ramionami i poświecił latarką dookoła. Płaska kamienna posadzka ciągnęła się po dziesięć metrów po obu brzegach strumienia. Dalej światło latarki nie sięgało, ale już na tym odcinku wyłowiło z ciemności żebra, piszczele, miednice i jedną czaszkę.
– Mój Boże... – jęknął Daeman. – Savi...
Naciągnął maskę i zaczął się sposobić do kolejnego skoku w głąb strumienia, ale Harman powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Raczej nie. – Podszedł i oświetlił kości. Z bliska widział ich jeszcze więcej. – Te są stare – stwierdził. – Sprzed lat albo nawet dziesięcioleci.
Podniósł dwa żebra do światła. Kości odcinały się koszmarną bielą od jego niebieskiej termoskóry. Było na nich widać ślady zębów. Daeman zaczął się trząść.
– Tak mi przykro...
Harman uciszył go ruchem głowy.
– Obaj jesteśmy w szoku, a poza tym od dwóch dni nic nie jedliśmy.
Położył się na kamieniu przy brzegu.
– Może jednak w mieście będzie coś do jedzenia... – zaczął Daeman.
Ręka Harmana wystrzeliła w głąb ścieku. Coś zatrzepotało wściekle i Daeman odruchowo odskoczył, przekonany, że zaraz wynurzy się Kaliban. Kiedy znów spojrzał na Harmana, ten trzymał w rękach białą jaszczurkę. Nie była jednak bezoka, jak ta, którą widzieli wcześniej: jej ślepia przypominały różowe koraliki.
– Chyba żartujesz – stwierdził Daeman.
– Wcale nie.
– Nie chcemy chyba marnować amunicji na takie...
Harman złapał jaszczurkę za tylne łapy i roztrzaskał jej łebek o kamień. Daeman zerwał z twarzy maskę, spodziewając się, że znów zwymiotuje, ale nic się nie stało. Poczuł tylko skurcz pustego żołądka.
– Szkoda, że Savi nie miała w plecaku noża – mruknął Harman. – Pamiętasz nóż, który miał przy sobie Odyseusz na Golden Gate? Teraz byłby jak znalazł.
Obrzydzenie Daemana sięgnęło daleko poza zwyczajny poziom wymiotów, kiedy Harman wygrzebał spomiędzy ludzkich kości kamień, który dobrze leżał mu w ręce, i zaczął go obtłukiwać, żeby uzyskać zaostrzoną krawędź. Odrąbał nią łebek jaszczurki i zaczął zdzierać z niej skórę.
– Ja tego nie zjem – wykrztusił Daeman.
– Sam powiedziałeś, że w mieście nie ma nic do jedzenia – przypomniał mu Harman, nie odrywając się od pracy.
Daeman musiał przyznać, że skórowanie jaszczurki jest procesem wyjątkowo bezkrwawym.
– Jak chcesz ją ugotować?
– Nijak. Savi nie miała zapałek, my nie mamy opału, a na górze, w mieście, nie ma powietrza.
Harman zdarł czerwone mięso z nogi jaszczurki, oświetlił je latarką i włożył do ust. Nabrał wody do butelki i popił.
– I jak? – spytał Daeman, chociaż domyślał się odpowiedzi, widząc wyraz twarzy Harmana.
Harman oderwał drugi, cieńszy pasek mięsa i podał mu go. Daeman potrzebował całych dwóch minut, żeby zmusić się do przełknięcia. Nie zwymiotował. Mięso smakowało jak słony śluz. Żołądek upomniał się o dokładkę.
Harman podał mu latarkę.
– Połóż się przy brzegu. Światło je przyciąga.
Kalibana też, pomyślał Daeman, ale posłusznie położył się na kamieniu. Lewą ręką wycelował latarkę i czekał, aż wijące się, białe jaszczurki podpłyną bliżej.
– Zmienimy się w kalibanów – mruknął, słysząc w ciemnościach odgłosy szarpania i żucia.
– Nie – odparł Harman. – Nie zmienimy.
Wynurzyli się z jaskiń po dwóch tygodniach: dwa blade, zarośnięte i wychudzone ludzkie cienie o zapadniętych oczach. Dopiero wtedy wypłynęli właściwą rurą, przebili cienki lód na powierzchni wody i znaleźli się w rozświetlonym, kryształowym mieście.
O dziwo, to Daeman nalegał, żeby wyszli z podziemi.
– Tu, na dole, łatwiej bronić się przed Kalibanem – tłumaczył mu Harman. Z kawałków plecaka zmajstrował coś w rodzaju kabury na pistolet. Na zmianę trzymali straż: kiedy jeden spał pod ścianą, drugi czuwał z latarką i pistoletem.
– Mniejsza z tym – odparł Daeman. – Musimy się wydostać z tej asteroidy.
– A może Kaliban właśnie dogorywa?
– A może właśnie zdrowieje? – Upodobnili się do siebie, odkąd Daeman stracił sporo ciała i obaj zapuścili brody. – Ale to i tak nieważne. Musimy się stąd wydostać i już.
– Ja nie wracam do konserwatorni.
– Możesz nie mieć wyboru. Niewykluczone, że tam znajdują się jedyne faksy w całym pierścieniu.
– Nic mnie to nie obchodzi. Drugi raz do tej rzeźni nie wejdę. Poza tym faksy są tam dostrojone do ciał, które przylatują tutaj, a po naprawie wracają na Ziemię.
– Jeśli będzie trzeba, zmienimy kody.
– Jak?
– Nie wiem. Podpatrzymy, jak to robią służki, i zrobimy to samo.
– Savi mówiła, że już nie będziemy mogli się faksować.
– Nie miała pewności. Od ponad tysiąca lat nie korzystała z faksów. W każdym razie jak wyjdziemy na górę, będziemy przynajmniej mogli rozejrzeć się po mieście.
– Po co? – Harman sypiał gorzej od Daemana i wyraźnie podupadł na duchu.
– Może znajdziemy statek kosmiczny.
Harman zaczął się śmiać – najpierw półgłosem, ostrożnie, potem jednak wybuchnął histerycznym śmiechem, aż łzy pociekły mu z oczu. Daeman musiał go uszczypnąć w rękę.
– Chodź. Wiemy, która rura prowadzi do miasta. Idź za mną. Jak będzie trzeba, wystrzelamy sobie drogę na powierzchnię.
W ciągu następnych dwóch tygodni zbadali resztę miasta. Sypiali w pustych pokojach i schowkach, zawsze na zmianę. Daemanowi śniło się zwykle, że spada. Budził się wtedy, miotając się w nieważkości. Wiedział, że Harman ma ten sam problem: nawet z najkrótszej drzemki budził się z krzykiem i młócił rękami i nogami na wszystkie strony.
Kryształowe miasto było całkowicie wymarłe. Wszędzie unosiły się zmumifikowane, na wpół zjedzone trupy postludzkich kobiet. Chodzili wiecznie głodni, mimo że plecak Savi był początkowo wyładowany obdartymi ze skóry i podzielonymi na kawałki jaszczurkami, toteż czasem Daeman łapał się na tym, że na widok lepiej zachowanych zwłok burczy mu w brzuchu. Zdawali sobie sprawę, że największym ograniczeniem będzie brak wody: co dwa, trzy dni musieli wracać do któregoś ze ściętych lodem stawów.
Mimo że na każdym kroku spodziewali się spotkać Kalibana, tylko kilkakrotnie widzieli unoszące się w powietrzu okrągłe krople krwi, która mogła być jego krwią. Trzeciego dnia po wyjściu z jaskiń, kiedy ich oczy jeszcze przyzwyczajały się do jasnego światła, znaleźli oderwaną w nadgarstku dłoń, która jak bladoskóry pająk wypłynęła ku nim z kępy zielska. To mogła być ręka Savi. Tej nocy („nocą” nazywali krótkie, dwudziestominutowe okresy, w których Ziemia nie oświetlała miasta) słyszeli dobiegający od strony konserwatorni przerażający, bardzo kalibanowaty skowyt. Wydawało się, że rozchodzi się raczej w gruncie i niezwykłym tworzywie, z którego zbudowano wieże, niż w rzadkim powietrzu.
Miesiąc po przybyciu do tego piekła na orbicie znali już całe miasto poza dwoma niewielkimi obszarami: jednym z nich była ta część konserwatorni, w której pierwszy raz spotkali Kalibana, drugim – długi korytarz, zaczynający się w miejscu, gdzie miasto przeginało się nad północnym biegunem asteroidy. Był stosunkowo wąski (miał najwyżej dwadzieścia metrów szerokości), pozbawiony okien i dokumentnie zarośnięty falującymi wodorostami, co czyniło z niego doskonałą potencjalną kryjówkę Kalibana. Podczas pierwszego obchodu planetki Daeman i Harman zgodnie postanowili, że nie będą się w niego zapuszczać, dopóki nie zbadają reszty miasta. Przeszukali więc tę „resztę”: nie znaleźli statku kosmicznego, dodatkowych śluz, żadnej sterowni, drugiej konserwatorni, magazynów żywności ani innych źródeł wody. Mieli do wyboru: wrócić pod ziemię i zgromadzić zapas jaszczurczego mięsa (zostały im już dosłownie ostatnie, nadpsute kęsy), wrócić do konserwatorni i spróbować skorzystać z faksu albo zagłębić się w ciemny, zarośnięty korytarz.
– Korytarz – zaproponował Harman.
Znużony Daeman tylko pokiwał głową.
Płynąc przez gąszcz, trzymali się za ręce, żeby się nie pogubić. Tego dnia to Daeman miał broń, którą wodził z boku na bok przy każdym gwałtowniejszym ruchu zielska. W tunelu jedynym źródłem światła była latarka Savi. Bali się, że może się wyczerpać, ale woleli nie wypowiadać tych obaw na głos. Daeman pocieszał się, że w większości jaskiń (chociaż nie we wszystkich) rosną fosforyzujące grzyby, przy których od biedy da się polować na jaszczurki, ale prawdę mówiąc, nie miał najmniejszej ochoty wracać do tych katakumb. Dwa dni wcześniej zapytał Harmana, jak to jest z tą otaczającą ich prawie próżnią:
– Co by się stało, gdybym zdjął maskę?
– Umarłbyś – odparł beznamiętnym tonem Harman. Był chory (co zdarzało się rzadko, ponieważ konserwatornia załatwiała takie sprawy szybko i sprawnie): cały czas dygotał z zimna. – Umarłbyś.
– Szybko?
– Chyba nie. Udusiłbyś się. Ale ponieważ są tu resztki powietrza, więc trochę byś się pomęczył.
Daeman pokiwał głową.
– A gdybym zdjął termoskórę, ale został w masce?
– Poszłoby szybciej – odparł po namyśle Harman. – Zamarzłbyś w niecałą minutę.
Daeman nic już nie powiedział i wydawało mu się, że Harman zasnął, kiedy usłyszał jego głos:
– Ale uprzedź mnie, zanim to zrobisz, dobrze?
– Dobrze.
Gąszcz był tak zbity, że prawie zmusił ich do odwrotu, ale wspólnymi siłami – jeden rozgarniał zielsko, a drugi w tym czasie przebijał się naprzód – udało im się pokonać dwustumetrowy odcinek ciemnego tunelu. Dotarli do ściany, co było całkowicie zgodne z ich oczekiwaniami, ale Daeman tak długo wodził po niej snopem światła z latarki, aż wypatrzył jaśniejszy prostokąt, wbudowany w tę przegrodę z nieznanego im materiału. Ponieważ miał pistolet, pierwszy przecisnął się przez membranę.
– Co widzisz? – zawołał przez radio Harman. – W ogóle coś widzisz?
– O tak... – usłyszał w słuchawkach, ale nie był to głos Daemana. – Widzi prawdziwe cuda.
Opowiedz mi jeszcze raz, co widzisz – nadał Orphu, nie przez radio jednak, ale przez kabel.
Mahnmut siedział na jego skorupie jak kornak na grzbiecie słonia. Stałe łącze miało wystarczającą przepustowość, żeby Orphu w parę sekund mógł podesłać Mahnmutowi całą bazę danych greki i wszystkie informacje na temat Iliady.
– Wodzowie Greków i Trojan spotkali się na wzgórzu. Znajdujemy się na tyłach greckiej ekipy, za Achillesem, Hockenberrym, Odyseuszem, Diomedesem, oboma Ajaksami, Nestorem, Idomeneusem, Toasem, Tlepolemosem, Nireusem, Machaonem, Polipoetesem, Merionesem i paroma innymi, których imion nie udało mi się zapamiętać, kiedy Hockenberry dokonywał pospiesznej prezentacji.
– Nie ma Agamemnona? Ani Menelaosa?
– Nie. Zostali w obozie. Dochodzą do siebie po pojedynkach z Achillesem. Hockenberry mówił mi, że są pod opieką Asklepiosa, tutejszego uzdrowiciela. Mają połamane żebra, trochę drobnych skaleczeń, Menelaos dostał też tarczą w głowę, ale to nic poważnego. Scholiasta twierdzi, że za dzień, dwa powinni wstać z łóżek.
– Ciekawe, czy Asklepios mógłby mi zwrócić oczy i ręce – zadudnił Orphu.
Mahnmut nie wiedział, co powiedzieć.
– A Trojanie? – spytał z zapałem Orphu. Tak zdaniem Mahnmuta musiał brzmieć głos ludzkiego dziecka: szczęśliwy i pełen entuzjazmu. – Kto reprezentuje Ilion?
Mahnmut wstał, żeby ponad pióropuszami na hełmach Achajów spojrzeć na trojańską delegację.
– Dowodzi Hektor, rzecz jasna. Ta ruda kita i wypolerowany hełm naprawdę wyróżniają go z tłumu. W dodatku ma czerwony płaszcz, zupełnie jakby prowokował bogów do walki.
Zdążył już zrelacjonować Orphu scenę, która rozegrała się wcześniej, a o której opowiadał mu Hockenberry. Hektor z Andromachą przeszli wśród zgromadzonych tłumnie obrońców Ilionu, niosąc zmasakrowane zwłoki synka, Skamandriosa, w zakrwawionym królewskim płótnie, żeby wszyscy zobaczyli je na własne oczy. Hockenberry twierdził, że o ile przed tym pokazem tysiące Achajów wahały się, czy nie lepiej będzie wrócić w czarnych okrętach na morze, o tyle po procesji Hektora i Andromachy wszyscy, jak jeden mąż, byli gotowi stanąć ramię w ramię z Trojanami i wypowiedzieć wojnę bogom.
– Kogo Hektor zabrał ze sobą?
– Obok stoi Parys. Jest też Antenor, stary doradca, i król Priam we własnej osobie. Ale stoją trochę z boku, to Hektor gra pierwsze skrzypce.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, dwaj synowie Antenora, Akamus i Archelochus, już nie żyją. Zginęli z ręki Ajaksa Wielkiego, Telamońskiego.
– Wydaje mi się, że masz rację. Antenor i Ajaks muszą się czuć nieswojo, kiedy się tak bratają, chociaż widzę, że rozmawiają jakby nic się nie stało.
– To zawodowi żołnierze. Wiedzą, że ich synów czeka wojna i prawie pewna śmierć. Kogo jeszcze widzisz?
– Eneasza.
– Ach, Eneida... Eneasz jest... to znaczy: miał być jedynym ocalałym członkiem iliońskiej rodziny królewskiej. Ma... Miał uciec z płonącego miasta z synem Askaniuszem i grupką Trojan i założyć miasto, które później stanie się Rzymem. Według Wergiliusza Eneasz...
– Nie uprzedzajmy faktów. Jak powiedział Hockenberry: teraz nikt nie wie, co się wydarzy. W Iliadzie, którą mi podesłałeś, nie ma chyba ani słowa o greckotrojańskim sojuszu, który poprzedza krucjatę przeciwko Olimpowi.
– Nie ma. Kto jeszcze jest z Hektorem, poza Eneaszem, Parysem, starym Priamem i Antenorem?
– Otrioneus, narzeczony Kasandry.
– Mój Boże... Idomeneus powinien go zabić dziś albo jutro wieczorem, w bitwie przy okrętach.
– Nikt nie wie, co się wydarzy – powtórzył Mahnmut. – Na razie nie zanosi się na żadną bitwę przy okrętach.
– Mów dalej.
– Widzę Deifobosa, następnego z synów Priama. Jego zbroja tak się błyszczy, że muszę dodatkowo przyciemniać filtry, kiedy na niego patrzę. Obok niego stoi przybysz z Pedaeonu, zięć Priama, jakżeż on się nazywa... Imbrius!
– O rany... Powinien za kilka godzin paść od strzały Teukrosa...
– Przestań! Jeszcze cię ktoś usłyszy.
– Przez radio? Czy po stałym łączu? – zabulgotał Orphu. – Wątpię, przyjacielu. Chyba że ci cali Grecy i Trojanie dysponują lepszą techniką, niż mówiłeś.
– Trochę dziwnie się z tym czuję – przyznał Mahnmut. – Według tej twojej głupiej Iliady połowa zebranych na wzgórzu ludzi powinna wkrótce zginąć.
– Ta głupia Iliada nie jest wcale moja. A poza tym...
– Nikt nie wie, co się wydarzy. Ojej!
– Co się stało?
– Koniec rozmów. Hektor i Achilles stają naprzeciw siebie, łapią się za ręce... Mój Boże!
– Co?
– Słyszałeś?
– Nie.
– Przepraszam, przepraszam... Nie mówiłem dosłownie, chodziło mi o... o...
– Mówże! Czego nie słyszałem?
– Obie armie, grecka i trojańska, podniosły ogłuszającą wrzawę. Setki tysięcy żołnierzy krzyczą, wymachują proporcami, wiwatują, podrzucają broń... I tłum ciągnie aż pod bramy Ilionu. A na murach... Widzę Andromache, Helenę i inne kobiety, które pokazał mi Hockenberry. One też krzyczą. Nawet ci niezdecydowani Achajowie, którzy chcieli odpływać, wrócili do okopów i wiwatują razem z innymi. Co za hałas!
– Ty nie musisz krzyczeć – zauważył oschle Orphu. – Łącze działa doskonale. Co tam się teraz dzieje?
– No... niezbyt wiele. Wszyscy na wzgórzu podają sobie ręce, z miasta słychać bicie w dzwony i gongi, armie się mieszają, żołnierze wychodzą na dzielącą ich ziemię niczyją, poklepują się po plecach, przedstawiają się sobie nawzajem... Właściwie wyglądają na gotowych do walki, tylko...
– Tylko nie mają z kim walczyć.
– Właśnie.
– Może bogowie wcale się do nich nie pofatygują.
– Wątpię.
– A może machina eksploduje i z Olimpu zostaną strzępy.
Mahnmut się zamyślił. Widział tam, na górze, tysiące bogów i bogiń, tysiące rozumnych istot, i wcale nie uśmiechała mu się myśl, że zostanie ludobójcą.
– Kiedy ten zapalnik, który skleciłeś, uruchomi machinę? – odezwał się Orphu, chociaż z pewnością znał odpowiedź.
Mahnmut sprawdził wskazanie chronometru.
– Za pięćdziesiąt cztery minuty.
Ciemne chmury wzburzyły się i zaczęły wypiętrzać. Wyglądało na to, że bogowie jednak staną do walki.
Nurkując w jeziorze na szczycie Olympus Mons, Mahnmut nie żywił wielkich nadziei, że uda mu się uciec. Miał może z minutę na przygotowanie machiny do uruchomienia – a może do detonacji? – i pomyślał, że odpowiednia głębokość i panujące pod wodą ciśnienie mogą mu ułatwić zadanie.
I rzeczywiście. Zszedł na osiemset metrów, rozkoszując się znajomym uczuciem, że woda napiera na każdy milimetr kwadratowy jego powłoki. Znalazł dogodną półkę skalną na stromym zachodnim stoku kaldery, na której mógł odsapnąć i ułożyć bezpiecznie machinę. Bogowie nie ścigali go w wodzie. Nie wiedział – i nie chciał wiedzieć – czy po prostu nie lubili pływać, czy też myśleli naiwnie, że wykurzą go, chłoszcząc powierzchnię jeziora promieniami laserów i maserów.
Wcześniej, kiedy ruszali z Orphu w krótki rejs balonem, zaniedbał skonfigurowanie zdalnego mechanizmu spustowego, teraz więc – w ciemnościach, osiemset metrów pod wodą, przy świetle lamp – wziął się do odrabiania zaległości. Zdjął fragment transmetalowej pokrywy i dokonał na sobie paru aktów kanibalizmu: wymontował jedną z czterech baterii, aby nadała trzydziestodwuwoltowy sygnał aktywujący; laserem przyspawał do pulpitu machiny jeden z trzech swoich odbiorników radiowych; poświęcił jeden z wewnętrznych zegarów i skonstruował zapalnik czasowy. Na koniec przerobił własny transponder i doczepił go do machiny w charakterze prymitywnego zapalnika zbliżenioworuchowego. Dzięki niemu machina włączyłaby się, gdyby ktoś zaczął przy niej majstrować.
Jeżeli ci pseudobogowie mnie tu znajdą, uruchomię ją ręcznie, pomyślał, sadowiąc się wygodniej na podwodnej półce. Nie chciał jednak dokonywać samozniszczenia – o ile taki właśnie byłby skutek działania machiny. Nie zamierzał też cały dzień ukrywać się pod wodą. Na razie jednak postanowił zaczekać na tego człowieka, Hockenberry’ego, który obiecał, że po niego wróci. Chciał jeszcze zobaczyć Orphu. Poza tym ich misja – to znaczy misja nieodżałowanych Korosa III i Ri Po – polegała na dostarczeniu machiny na wierzchołek Olympus Mons i powiadomieniu o dotarciu na miejsce. Oba te cele zostały osiągnięte. Można więc było powiedzieć, że Mahnmut i Orphu w pewnym sensie wykonali zadanie.
W takim razie dlaczego chowam się w Jeziorze Kalderowym na głębokości ośmiuset metrów? – pomyślał o wodzie, która gotuje się od boskich promieni nad jego głową, i parsknął śmiechem na swój morawiecki sposób. Ta woda i tak powinna się gotować, szczyt Olympus Mons znajdował się przecież na skraju kosmicznej próżni.
A kiedy nadeszła pora zapowiedzianego przybycia Hockenberry’ego, ten – o dziwo – faktycznie się pojawił.
– Opisz mi Ziemię – poprosił Orphu, kiedy znajdowali się na Zarośniętym Wzgórzu. Mahnmut zjechał z jego grzbietu i ciągnął go na smyczy, przywiązanej do paska uprzęży lewitacyjnej. – Nawiasem mówiąc, jesteś pewien, że to Ziemia?
– Raczej tak. Wszystko się zgadza: ciążenie, atmosfera, wielkość słońca. Roślinność jest taka sama jak w zapisach banków pamięci. Ludzie też wyglądają jak należy, chociaż wszyscy sprawiają wrażenie stałych bywalców najlepszych pod słońcem siłowni i klubu odnowy biologicznej.
– Czyli są przystojni, tak?
– Jak na ludzi to chyba tak, ale ponieważ są to pierwsi Homo sapiens, jakich spotykam osobiście, nie mogę mieć stuprocentowej pewności. Tylko Hockenberry przypomina zwykłych ludzi ze zdjęć, filmów i holofilmów, które obaj znamy.
– Jak myślisz... – zaczął Orphu, ale Mahnmut uciszył go przez radio. Po wydłużeniu kabla stałego łącza nie musiał cały czas jechać na Orphu jak na słoniu.
– Achilles przemawia do połączonych wojsk trojańskich i achajskich.
– Rozumiesz co mówi?
– Naturalnie. Przecież ściągnąłem od ciebie grecką bazę językową. Nie ma w niej niektórych potocznych wyrażeń i przekleństw, ale z kontekstu domyślam się ich znaczenia.
– Czy wszyscy ludzie go słyszą? Nie ma przecież żadnego nagłośnienia.
– Ten człowiek ma żelazne płuca, oczywiście w sensie przenośnym. Jego głos niesie się od morza do murów Troi.
– Co mówi?
– Sprzeciwiam się wam, bogowie... bla, bla, bla... głosem monarszym nakażę zniszczenie... i spuszczę psy wojny... [Przeł. M. Słomczyński.] bla, bla, bla...
– Zaraz, Achilles naprawdę użył tych słów? Przecież to cytat z Szekspira!
– Nie, to było moje wolne tłumaczenie.
– No, no... A już myślałem, że jesteśmy świadkami plagiatu. Ile czasu do aktywacji machiny?
– Czterdzieści jeden minut. Coś nie tak z twoim...
Mahnmut urwał w pół zdania.
– Co się stało?
Król Bogów przybył w połowie bluźnierczej przemowy. Achilles umilkł. Na iliońskiej równinie dwieście tysięcy ludzkich twarzy i jedno oblicze robota podniosły się zgodnie ku niebu.
Zeus wynurzył się z czarnych, skłębionych chmur, jadąc złotym rydwanem, zaprzężonym w cztery piękne konie.
Teukros, achajski snajper, stojący obok Achillesa i Odyseusza, napiął hak i wypuścił strzałę pod niebo, ale rydwan znajdował się poza zasięgiem strzału – a poza tym, o czym Mahnmut był przekonany, otaczało go potężne pole siłowe. Strzała zakreśliła w powietrzu stromy łuk i spadła w zarośla u stóp wzgórza.
– Macie czelność występować przeciwko mnie? – Głos boga przetoczył się po równinie od morza do murów Troi. – Oto skutki waszej pychy!
Rydwan wzbił się wyżej i przyspieszył, kierując się na południe, w stronę widocznej na horyzoncie Idy. Chyba tylko wyposażony w teleobiektywy Mahnmut dostrzegł srebrną kulę, którą Zeus wyrzucił z rydwanu, znalazłszy się piętnaście kilometrów od Troi.
– Padnij! – ryknął Mahnmut po grecku, z maksymalnym nagłośnieniem, na jakie było go stać. – Na ziemię, komu życie miłe! Nie patrzcie w tamtą stronę!
Mało kto go posłuchał.
Mahnmut chwycił smycz i rzucił się biegiem w stronę odległego o trzydzieści metrów głazu, dającego jaką taką osłonę.
Błysk oślepił tysiące ludzi. Filtry polaryzacyjne Mahnmuta automatycznie przeskoczyły z poziomu szóstego na poziom trzysetny, on zaś biegł na złamanie karku, holując Orphu niczym jakąś olbrzymią zabawkę.
Fala uderzeniowa dotarła pod Ilion kilka sekund po błysku. Przetoczyła się z południa na północ ścianą kurzu. W powietrzu rozeszły się widoczne gołym okiem fale. Wiatr w mgnieniu oka zmienił się z zachodniego zefirku, który wiał z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, w wiejący od południa stukilometrowy huragan. Setki namiotów pofrunęły pod niebo. Spłoszone konie z przeraźliwym rżeniem zerwały się z uwięzi. Piana na grzbietach fal została zmieciona w głąb morza.
Podmuch powalił na ziemię wszystkich – z wyjątkiem Hektora i Achillesa. Od grzmotu i skokowej zmiany ciśnienia ludzkie kości i sztuczne morawieckie wnętrzności wpadały w wibracje, a organiczne elementy ciała Mahnmuta dygotały jak galareta. Miało się wrażenie, że sama Ziemia ryknęła z gniewu. Setki Achajów i Trojan, stojących dwa kilometry na południe od wzgórza, buchnęły płomieniem i zostały porwane w powietrze. Popioły osypały się na głowy tysięcy ich towarzyszy, uciekających w panice na północ.
Część południowego muru Ilionu zawaliła się, grzebiąc pod gruzami dziesiątki mężczyzn i kobiet. Kilka drewnianych wież w mieście stanęło w ogniu; jedna z nich – ta sama, z której Hockenberry niedawno obserwował pożegnanie Hektora z żoną i synkiem – z łoskotem runęła na ziemię.
Achilles i Hektor rękami osłonili oczy przed błyskiem, który rzucił ich mierzące setki metrów cienie na Zarośnięte Wzgórze. Głazy na kurhanie Myrine zadrżały i osunęły się po zboczu, miażdżąc Achajów i Trojan. Hektor zachował swój piękny hełm, ale wtórny podmuch eksplozji zerwał wieńczącą go rudą kitę.
– Coś się stało? – zaniepokoił się Orphu.
– Owszem – odparł szeptem Mahnmut.
– Czułem jakieś drgania i gwałtowną zmianę ciśnienia.
– Z pewnością.
Orphu nie odfrunął w siną dal tylko dlatego, że Mahnmut zaplątał smycz wokół skalnego występu.
– Ale co...
– Zaczekaj chwilę.
Chmura w kształcie grzyba osiągnęła dziesięć kilometrów wysokości, niosąc w stratosferę kłęby dymu i tony radioaktywnego śmiecia. Ziemia drżała od wtórnych wstrząsów tak gwałtownie, że nawet Achilles i Hektor musieli przyklęknąć, żeby nie upaść jak tysiące ich podwładnych.
Chmura przybrała ludzkie rysy.
– Chcecie wojny, śmiertelnicy? – zadudnił z rozkwitającego obłoku brodaty Zeus. – Nieśmiertelni bogowie pokażą wam, co to wojna.
Prospero miał na sobie długą, błękitną szatę, wyszywaną jaskrawymi nićmi w galaktyki, słońca, komety i planety. W prawej ręce, pokrytej starczymi plamami, trzymał rzeźbiony kostur, a jego lewa dłoń spoczywała na księdze o grubości dobrych trzydziestu centymetrów. Rzeźbiony fotel z szerokimi podłokietnikami nie był może tronem w pełnym znaczeniu tego słowa, ale z pewnością przydawał majestatu siedzącemu na nim magowi. Spokojne, władcze spojrzenie dodatkowo podkreślało autorytet Prospera. Miał pokaźną łysinę, okoloną resztkami siwych włosów, które, zaczesane za uszy, opadały mu w lokach na ramiona. Jego książęca głowa kołysała się na wychudzonej szyi, ale twarz nadal zdradzała niezłomny charakter. Drobne oczy miały zimny, obojętny – żeby nie powiedzieć „okrutny” – wyraz. Orli nos, mocno zarysowany podbródek, którego kształtu nie zmieniły obwisłe policzki, i wąskie wargi, wykrzywione w permanentnym ironicznym uśmiechu uzupełniały obraz Prospera – obraz, rzecz jasna, holograficzny.
Daeman patrzył, jak Harman przebija membranę i spada na ziemię, zaskoczony nagłym wzrostem ciążenia; sam chwilę wcześniej przewrócił się w identyczny sposób.
Widząc, że Daeman siedzi na fotelu bez maski, Harman również zdjął swoją i zaciągnął się świeżym powietrzem. Zatoczył się, potknął i ciężko runął na drugi, wolny, fotel.
– To zaledwie jedna trzecia ziemskiej grawitacji – zauważył Prospero. – Ale podejrzewam, że po miesiącu w stanie nieważkości czujecie się teraz jak na Jowiszu.
Harman i Daeman milczeli.
Okrągłe pomieszczenie o średnicy może piętnastu metrów przykrywała wielka szklana kopuła. Nie widzieli jej podczas lotu z Ziemi, ponieważ zbliżyli się do asteroidy od strony południowego bieguna, teraz zaś znajdowali się na biegunie północnym. Daeman wyobraził sobie długą, cienką, metalową łodyżkę z podświetloną półkulą na końcu. Całość musiała przypominać grzybek ze świecącym kapeluszem, tak mu się przynajmniej zdawało. Jedynym źródłem światła we wnętrzu był holograficzny pulpit sterowniczy za plecami Prospera. Przezroczyste ściany przepuszczały jednak blask gwiazd, księżyca i światło Ziemi. W sumie było więc wystarczająco jasno, by Daeman dostrzegł ozdobny haft na szacie maga i wytarte od dotyku rzeźbienia na kosturze.
– Prospero – wysapał Harman. Jego pierś unosiła się i opadała w szybkim rytmie. Daeman również łapczywie chłonął gęste powietrze; obaj mieli wrażenie, jakby oddychali aromatycznym winem.
Prospero skinął głową.
– Ale nie jesteś prawdziwy – dodał Harman, chociaż podobizna maga wyglądała nad wyraz realistycznie. Niebieska szata układała się w zmniejszonym ciążeniu w piękne fałdy.
– Zgadza się. – Prospero wzruszył ramionami. – Jestem zaledwie zapisem odbicia cienia, ale widzę was, słyszę, mogę z wami rozmawiać i wam współczuć. Nie każda prawdziwa istota to potrafi.
Daeman obejrzał się przez ramię. Na kolanach trzymał pistolet.
– Kaliban tu nie wejdzie?
– Nie. Mój dawny sługa się mnie boi. Boi się tego mojego mówiącego wizerunku. Gdyby ta niebieskooka maszkara, przeklęta Sykoraks, kwantowa wiedźma, która wydała go na świat, była tu, na wyspie, dopadłaby was w mgnieniu oka. Nawet tutaj. Ale Kaliban się mnie boi.
– Musimy się stąd wydostać, Prospero. Musimy wrócić na Ziemię. Żywi. Pomożesz nam?
Mag oparł kostur o tron i podniósł ręce.
– Być może.
– Być może? To wszystko?
– Tak. Jako cień cienia nie jestem w stanie nic naprawdę zrobić, mogę tylko udzielić wam informacji. A wy w oparciu o nią możecie podjąć stosowne działania. O ile, rzecz jasna, macie dość silnej woli. U istot waszego rodzaju to ostatnio rzadkość.
– Jak możemy stąd uciec? – zapytał Harman.
Prospero przesunął dłonią nad księgą. Za jego plecami nad pulpitem wyświetlił się hologram przedstawiający asteroidę i kryształowe miasto, widziane z głębi kosmosu. Wieże ze złotego szkła przesuwały się powoli, w rytmie obrotów planetki. Daeman wyjrzał na zewnątrz – błękitno-biała Ziemia właśnie wschodziła nad szklaną kopułą – i zdał sobie sprawę, że oglądają obraz w czasie rzeczywistym.
– Patrzcie! – wykrzyknął Harman. Próbował zerwać się z fotela, ale pod wpływem grawitacji zachwiał się i wsparł ciężko na podłokietnikach. – Patrzcie – powtórzył.
Daeman domyślił się, o co mu chodzi. Na zewnętrznym tarasie wieży, przez którą weszli do miasta, dwieście metrów nad poziomem gruntu stał sonik. Kadłub błyszczał odbitym światłem Ziemi.
– Przeszukaliśmy całe miasto – stwierdził. – Ale nie przyszło nam do głowy, żeby szukać na zewnątrz.
– Wygląda jak sonik, którym lecieliśmy do Jerozolimy – zauważył Harman. Wychylił się w przód i przymrużył powieki, żeby lepiej widzieć.
– Bo to ten sam – odparł Prospero. Przesunął dłonią w drugą stronę i holograficzny obraz zniknął.
– Chwileczkę – zaprotestował Daeman. – Savi mówiła, że sonikiem nie da się dolecieć do pierścieni na orbicie.
– Po prostu nie wiedziała, że to możliwe. Ariel odgrzebał go spod kamieni, którymi przygniotły go wojniksy, i zaprogramował na lot do pierścienia.
– Ariel? – powtórzył tępo Daeman. Był przeraźliwie głodny i okropnie zmęczony. Sięgnął głębiej w odmęty pamięci. – Ariel? Awatar ziemskiej biosfery?
– Mniej więcej. – Prospero się uśmiechnął. – Savi nie spotkała go nigdy osobiście, porozumiewali się przez wszechsieć. Zawsze uważała, że persona Ariela jest rodzaju męskiego. Tymczasem Ariel najchętniej objawia się w postaci kobiecej.
Gówno mnie to obchodzi, pomyślał Daeman.
– Możemy wrócić sonikiem na Ziemię? – zapytał na głos.
– Tak sądzę. Ariel zaprogramował go chyba na powrót do dworu Ardis. Następny deus ex machina. Wcale mi się nie podoba, że sonik tu przyleciał.
– Dlaczego? – Harman zmarszczył brwi, ale po chwili pokiwał głową. – Kaliban...
– No właśnie. Gdyby mój dawny potwór spróbował wyjść w przestrzeń bez skafandra lub termoskóry, artretyzm wkręciłby mu się w stawy, a próżnia ściągnęłaby kurczami mięśnie i skórę wyszczypała w sińce [Parafraza słów Prospera z Burzy w przekładzie S. Barańczaka.]. Ale zapomniał o tym i rozszarpał termoskórę biednej Savi.
– Przez ostatni miesiąc mógł zdobyć dwie inne – zauważył Daeman głosem cichszym od szeptu. Ziemia zniknęła im z oczu i światło gwiazd zalało pokój. Za plecami Prospera wschodził rąbek księżyca.
– Przeceniacie go. Savi nie zabiła go wprawdzie, ale dotkliwie pokaleczyła. Kaliban powoli wraca do zdrowia. Sporo czasu spędził w najgłębszych podziemiach, okładał rany błotem i pił krew jaszczurek, żeby nabrać sił.
– My też piliśmy ich krew – mruknął Daeman. – I jedliśmy ich mięso.
– Owszem. – Pożółkłe zęby Prospera błysnęły w uśmiechu. – Ale wam nie smakowały.
– Jak możemy się dostać do sonika? – zainteresował się Harman. – I czy masz tu coś do jedzenia?
– Odpowiedź na twoje drugie pytanie brzmi: nie. Od pięciuset lat Kaliban jest jedyną istotą na tej kamiennej wyspie, która coś je. Za to na pierwsze pytanie mogę udzielić bardziej satysfakcjonującej odpowiedzi: wysoko w ścianie wieży jest membrana, przez którą wyjdziecie na lądowisko. Termoskóry powinny zapewnić wam należytą ochronę na czas wystarczający na uruchomienie sonika i włączenie autopilota. Poradzicie sobie?
– Chyba tak... Patrzyłem, jak Savi to robi... To znaczy... – zająknął się Harman. Potrząsnął głową, jakby chciał otrząsnąć z niej pajęczynę. Był skrajnie wyczerpany. – Będziemy musieli.
– Po drodze do wieży musicie przejść przez konserwatornię i uniknąć spotkania z Kalibanem. – Prospero przeniósł taksujące spojrzenie na Daemana. – Czy jest coś jeszcze, co musicie zrobić przed odlotem?
– Nie – odparł Harman.
– Tak – stwierdził Daeman. Z wysiłkiem wstał i podszedł do szklanej ściany. Jego odbicie było chude jak szczapa i niemiłosiernie kudłate, ale w oczach pojawił się jakiś nowy, nieznany mu wcześniej błysk. – Musimy rozpieprzyć tę cholerną konserwatornię.
Z jakiegoś powodu uciekam z Zarośniętego Wzgórza razem z Trojanami przez furtkę w Bramie Skajskiej, głównej bramie Ilionu. Nad równiną szaleje wichura. Wszyscy jesteśmy na wpół ogłuszeni eksplozją nuklearną. Kiedy ostatni raz widziałem grzybokształtną chmurę, zanim porwała mnie fala trojańskich żołnierzy, powiew zaczynał ją już spychać na południowy wschód. Jej górna część nadal przypominała twarz Zeusa, ale zapadała się szybko i odkształcała w podmuchach wiatru.
Ludzie tratują się przy furtce, Hektor zarządza więc otwarcie szerokich skrzydeł bramy, czego nie robiono od ponad dziewięciu lat. Tysiące uchodźców tłoczą się na ulicach.
Argiwowie uciekli ku okrętom. Hektor próbuje zaprowadzić porządek w szeregach Trojan, mnie zaś miga przez chwilę Achilles, który usiłuje powstrzymać paniczną ucieczkę Greków. W Iliadzie Achilles, rozwścieczony śmiercią Patroklosa, walczy z napierającą rzeką – i wygrywa, tamując jej nurt ciałami zabitych Trojan. Teraz jednak nie jest w stanie powstrzymać ludzkiej powodzi. Musiałby mordować Greków setkami, a tego nie chce robić.
Rzeka uciekinierów porywa mnie w głąb miasta. Zaczynam żałować, że uciekłem. Powinienem był przedrzeć się pod prąd do miejsca, w którym widziałem Mahnmuta: mały robot... Jak on mówił o sobie? Morawiec? Mały morawiec schował się za głazem na szczycie kurhanu Myrine. Czy wie, że Zeus zrzucił bombę jądrową? Albo termojądrową? Nagle przypominam sobie scenę z mojego dawnego życia (przez ostatni tydzień zdarzało mi się to wielokrotnie): na uniwersytecie w Indianie odbywa się festiwal nauki i Susan usiłuje mnie zaciągnąć na jedną z prezentacji. Niejaki Morawiec ma wyłożyć swoją teorię sztucznej inteligencji. Jak on miał na imię – Fritz? Hans? Oczywiście nigdzie nie poszedłem: po co humaniście jakieś naukowe wykłady?
W tej chwili to i tak nie ma żadnego znaczenia.
Jakby dla potwierdzenia tych słów z północy nadlatuje pięć rydwanów (znam portal teleportacyjny, przez który przybyły), które zaczynają krążyć kilometr nad miastem. Nawet przy maksymalnym powiększeniu nie potrafię rozpoznać powożących nimi postaci, ale chyba są wśród nich i bogowie, i boginie.
Zaczyna się bombardowanie.
Strzały spadają na miasto z takim jazgotem, jakby z rydwanów wystrzeliwano armatnie pociski. Każdemu trafieniu towarzyszy eksplozja, chmury dymu i kurzu i okrzyki bólu. Podług antycznych standardów Ilion jest dużym miastem, ale strzały lecą gęsto. Uświadamiam sobie, że muszą pochodzić z łuku Apolla, chociaż wydaje mi się – kiedy rydwan zniża lot, żeby pasażerowie mogli ocenić dokonane zniszczenia – że rozpoznaję trzymającego łuk Aresa. Wkrótce ze wszystkich dzielnic słychać wybuchy i lamenty.
Dociera do mnie, że sytuacja nie tylko wymknęła mi się spod kontroli, ale na dodatek straciłem z oczu wszystkich tych, którym powinienem pomagać i doradzać. Achilles jest pewnie z pięć kilometrów stąd, na plaży, gdzie próbuje powstrzymać Greków, wskakujących w panice na okręty. Kiedy od strony achajskiego obozu dobiegają odgłosy kolejnych eksplozji (zwyczajnych, nie jądrowych), nie wyobrażam sobie, żeby udało mu się trafić Achajom do przekonania. Nigdzie nie widzę Hektora. Brama Skajska została z powrotem zamknięta, tak jakby mogło to powstrzymać bogów. Biedny Mahnmut i jego milczący towarzysz Orphu zostali pewnie zniszczeni na wzgórzu. Wydaje mi się niemożliwe, żeby ktokolwiek przeżył takie bombardowanie.
Słychać kolejne eksplozje, tym razem na głównym bazarze. Żołnierze w hełmach z rudymi kitami biegną na mury, ale nie stamtąd nadchodzi niebezpieczeństwo. Złoty rydwan przelatuje wysoko nad Ilionem i sieje pięcioma srebrnymi strzałami, które jak scudy wybuchają przy południowym murze, nieopodal głównej studni, oraz – takie mam wrażenie – w samym środku pałacu Priama. Przypominają mi się zdjęcia z drugiej wojny w Iraku, które widziałem w CNN. Wkrótce potem zachorowałem na raka.
Hektor! Na pewno próbował zebrać ludzi, ale ponieważ jedynym celem uporządkowania szyków byłaby w tej chwili zgrana ucieczka przed ostrzałem, mógł wrócić do domu i sprawdzić, jak się ma Andromacha. Przypominam sobie pusty, zakrwawiony pokój dziecinny, i robi mi się słabo. Królewska para nie miała nawet czasu pochować dziecka.
Jezu Chryste, to wszystko przeze mnie?!
Rydwan pikuje. Eksplozja robi wyłom w murze. Kilkanaście postaci w czerwonych płaszczach wylatuje w powietrze. Części ciał spadają krwawym deszczem na dachy i ulice. Nagle z mojej pamięci wypływają kolejne obrazy: podobna masakra ma miejsce w odległej o trzy tysiące dwieście lat przyszłości, dwa tysiące i jeden rok po narodzinach Chrystusa. Oczami wyobraźni widzę spadające z wysokości ciała i ścianę kurzu, goniącą i pochłaniającą tych, co przeżyli. Tak samo wyglądają teraz ulice Ilionu – tylko budynki i stroje są inne.
Niczego się nie uczymy. Nic się nie zmienia.
Pędzę do domu Hektora. Następne pociski spadają na plac za bramą, z której wybiegłem. Jakieś dziecko wyczołguje się z gruzów piętrowego domu, który jeszcze przed chwilą stał w tym miejscu. Trudno mi powiedzieć, czy to dziewczynka, czy chłopiec: buzię ma całą we krwi, włoski pozlepiane i pokryte kurzem. Zwalniam i pochylam się, żeby złapać dziecko pod pachę – tylko gdzie mam je zanieść? Przecież w Ilionie nie ma szpitala! Ale uprzedza mnie kobieta z głową przewiązaną czerwonym szalem. Porywa dziecko w ramiona, a ja ocieram z czoła pot i brnę w stronę domu Hektora.
Domu nie ma. Z pięknego pałacu została kupa gruzu i kilka lejów w ziemi. Pot cały czas zalewa mi oczy, ale nawet kiedy coś widzę, nie mogę w to uwierzyć. W tym miejscu pociski zrównały z ziemią cały kwartał domów. Trojańscy żołnierze już przekopują zgliszcza prowizorycznymi łopatami i ostukują je włóczniami, rude kity na hełmach szarzeją od pyłu. Ustawiają się w żywy łańcuch i podają sobie z rąk do rąk znalezione zwłoki i szczątki.
– Hock-en-berr-rrii – słyszę. Uświadamiam sobie, że ktoś, kto od dłuższej chwili woła mnie po nazwisku, teraz ciągnie mnie za rękaw. – Hock-en-berr-rrii!
Odwracam się, mrugam powiekami i widzę przed sobą Helenę. Jest brudna, ma zakrwawioną, suknię i potargane włosy. To najpiękniejszy widok w moim życiu. Zarzuca mi ręce na szyję. Obejmuję ją i przytulam.
Odsuwa się ode mnie.
– Bardzo jesteś ranny, Hock-en-berr-rrii?
– Słucham?
– Pytam, czy odniosłeś poważne rany.
– W ogóle nie jestem ranny – mówię.
Helena przesuwa ręką po mojej twarzy: jej dłoń jest cała we krwi. Podnoszę rękę do skroni i wymacuję głębokie skaleczenie. Drugie wyczuwam głębiej, we włosach. Widzę swoje palce, czerwone od krwi, i zdaję sobie sprawę, że to krew zalewała mi oczy, nie pot.
– Nic mi nie jest – dodaję, wskazując dymiące gruzy. – Gdzie Hektor i Andromacha?
– Nie było ich w domu, Hock-en-berr-rrii. – Helena podnosi głos, żeby przekrzyczeć zawodzenie i wrzaski gapiów. – Hektor odesłał rodzinę do świątyni Ateny. W podziemiach będą bezpieczni.
Zza zasłony dymu wynurza się wysoka sylwetka świątyni. Nadal stoi.
Oczywiście, myślę. Bogowie nie będą bombardować własnych świątyń. Nie z takim wybujałym ego.
– Teano nie żyje – ciągnie Helena. – Hekuba i Laodike też.
Odruchowo powtarzam imiona. Kapłanka Ateny, która niedawno przykładała mi zimny sztylet do przyrodzenia. Żona i córka Priama. Trzy z moich Trojanek już zginęły. A to dopiero początek bombardowania.
Odwracam się gwałtownie. Serce wali mi jak młotem. Nie słychać wybuchów.
Ludzie na ulicach pokazują na niebo, krzycząc. Cztery rydwany już zniknęły, a teraz piąty – chyba ten, z którego Ares ostrzeliwał miasto – kieruje się na północ i znika, zapewne tekując się na Olimp. Patrzę na zburzone domy, dymiące kratery, zakrwawione zwłoki: to wszystko skutki jednego ataku jednego boga, który wystrzelił z łuku parę strzał. Co dalej? Broń biologiczna? Pan srebrnego łuku – który chwilowo pławi się pewnie w kadzi regeneracyjnej – słynie przecież z tego, że zsyła na ludzi zarazy.
Łapię za medalion.
– Gdzie Hektor? Muszę go znaleźć!
– Wyszedł przez Bramę Skajską z Parysem, Eneaszem i Deifobosem. Powiedział, że musi znaleźć Achillesa, zanim wszystkich ogarnie zwątpienie.
– Muszę go znaleźć – powtarzam i ruszam ku bramie. Helena łapie mnie za rękę i odwraca do siebie.
– Hock-en-berr-rrii... – Przyciąga moją twarz i całuje mnie w usta na środku zatłoczonej, rozwrzeszczanej ulicy. Kiedy się cofa, mrugam osłupiały. Nie mogę się nawet wyprostować. – Hock-en-berr-rrii, jeśli musisz zginąć, niech to będzie dobra śmierć.
Po tych słowach odwraca się i odchodzi. Ani razu się nie ogląda.
Daeman nawet się specjalnie nie zdziwił, kiedy okazało się, że hologram Prospera umie chodzić. Mag wziął do ręki kostur i podszedł do szklanej ściany. Podniósł głowę, podziwiając przesuwające się na niebie gwiazdy. Ich blask podkreślił zmarszczki na szyi i policzkach starca.
Bliskość starych ludzi – ostatnio częsta w jego życiu – przyprawiała Daemana o mdłości, które dodatkowo się nasilały, kiedy poruszali takie tematy jak w tej chwili. Próbował wyobrazić sobie świat, w którym jego przyjaciele, on sam, nawet jego matka starzeli się tak jak Savi albo jak ten cętkowany, pomarszczony hologram. Na samą myśl przeszedł go dreszcz przerażenia.
I wtedy przypomniał sobie makabryczne wnętrze konserwatorni, sarkofagi, sine larwy i stołówkę Kalibana.
Nie łatwiej po prostu zabić tego potwora? I zostawić konserwatornię w spokoju?
Nie, odpowiedział w myślach sam sobie. Jego determinacja wygrywała ze zmęczeniem i głodem. Konserwatornia była koszmarnym miejscem, jakkolwiek by na nią spojrzeć. Cały system wiary w pięć dwudziestek opierał się na przekonaniu, że po stu latach ludzie przenoszą się do pierścieni i łączą z postludźmi w nieśmiertelnej, spokojnej egzystencji. Przypomniał sobie szare, ponadgryzane zwłoki, unoszące się w rzadkim i cuchnącym powietrzu. Parsknął śmiechem.
– O co chodzi? – Prospero spojrzał na niego przez ramię.
– O nic. – Daeman chętnie by się rozpłakał albo coś rozbił. Lepiej to drugie.
– Jak można zniszczyć konserwatornię? – zapytał Harman. Był chory, cały czas trząsł się z zimna, a jego blada twarz – bledsza nawet niż twarz Daemana – błyszczała od potu.
– W rzeczy samej: jak? – Prospero oparł się na kosturze i odwrócił w ich stronę. – Macie materiały wybuchowe? Albo jakąś broń, poza tym śmiesznym pistolecikiem Savi? A może jakieś narzędzia?
– Nie.
– Tutaj nic nie znajdziecie. Postludzie na drodze ewolucji osiągnęli stadium wykraczające daleko poza epokę wojen i konfliktów. I poza epokę narzędzi. Tu wszystko robiły za nich służki.
– Które nadal działają – zauważył Daeman.
– Tylko w konserwatorni. – Mag cofnął się do pulpitu. – A pomyśleliście o setkach bezbronnych ludzi w sarkofagach?
– Mój Boże... – wyszeptał Harman.
Daeman podrapał się po policzku. Wyczuł pod palcami szczeciniasty zarost i sprawiło mu to dziwną przyjemność.
– My nie możemy wrócić na Ziemię, korzystając z faksów w sarkofagach – powiedział. – Ale tych, którzy w nich leżą, da się chyba odesłać z powrotem.
– Da się, jeśli wytłumaczycie to służkom. Albo jeśli sami posterujecie faksem, chociaż z tym akurat będzie problem.
– Dlaczego? – spytał Daeman, chociaż zdawał sobie sprawę z potencjalnych trudności.
Prospero uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.
– Ci, którzy dopiero niedawno zalegli w sarkofagach, i ci, których leczenie dobiega końca, bez przeszkód wrócą na Ziemię. Ale całe setki w połowie leczenia... – Zawiesił znacząco głos.
– Co możemy zrobić? – spytał Harman. – Tam cały czas ktoś przybywa przez faks, a ktoś inny wraca.
– Jeżeli Prospero ma rację i udałoby się nam przejąć sterowanie, zablokowalibyśmy faksy z Ziemi – wyjaśnił Daeman. – A potem systematycznie odsyłalibyśmy na dół wyleczonych, aż do opróżnienia wszystkich sarkofagów. Obaj byliśmy już w konserwatorni. Ile trwa odnowa po każdej dwudziestce? Dobę. Dwie doby w ciężkich przypadkach, takich jak pożarcie przez alozaura.
– W tym drugim wypadku to nie jest odnowa, tylko odtworzenie od zera – zauważył Prospero. – Wykorzystuje się zaktualizowane kody pamięciowe z faksowych banków danych, zapasowe DNA i organiczne części zamienne. Ale poza tym masz rację: nawet najtrudniejsze przypadki nie wymagają więcej niż czterdziestu ośmiu godzin w konserwatorni.
Daeman rozłożył ręce.
– Czyli w dwa dni możemy uporać się z konserwatornią.
– O ile zdołamy ją zająć i przejąć kontrolę nad faksami – mruknął z powątpiewaniem Harman.
Stary oparł się o swój wysoki fotel.
– Nie jestem w stanie nic zrobić, ale mogę wam udzielić informacji – przypomniał. – Objaśnię wam działanie faksów.
– Ale sami nie możemy się faksować na dół? – upewnił się Harman. Nie podobała mu się perspektywa powrotu sonikiem.
– Nie.
– Nie dałoby się przeprogramować służków, żeby odesłały nas na Ziemię? – zasugerował Daeman.
– Nie. Będziecie musieli je zniszczyć albo przynajmniej uszkodzić. Ale nie martwcie się, ich oprogramowanie nie przewiduje walki.
– Nasze też nie – prychnął Harman. Prospero obszedł tron z drugiej strony.
– Mylisz się – wyszeptał. – Bardzo się mylisz. W wypadku ludzi, choćby najbardziej cywilizowanych, to tylko kwestia odświeżenia starego programowania.
Daeman z Harmanem spojrzeli po sobie. Harman zadygotał z zimna.
– Zabijanie macie w genach. Chodźcie, pokażę wam narzędzie zniszczenia.
Holograficzny Prospero nie mógł posłużyć się wirtualnymi kontrolkami na pulpicie, ale pokazał Daemanowi i Harmanowi, jak obsługiwać podświetlone przełączniki, przyciski, suwaki i manipulatory.
Nad pulpitem wyświetlił się rozmyty trójwymiarowy obraz. Szybko nabrał kształtów i zaczął się powoli obracać.
– Widzieliśmy takie urządzenia podczas lotu – zauważył Daeman.
– To akcelerator liniowy z kolektorem podprzestrzennym. Postludzie byli z nich ogromnie dumni. Sami widzieliście, zbudowali ich tysiące.
– Dlaczego nam to mówisz? – wtrącił Harman. – Czy to one sterują ziemskim faksnetem?
Prospero pokręcił głową.
– Ziemski faksnet obejmuje tylko Ziemię. Nie przenosi ciał, tylko dane. Natomiast te kolektory są jak pająki, siedzące w środku utkanej przez postludzi sieci służącej do teleportacji kwantowej.
– Ale my chcemy tylko wrócić na Ziemię.
– Chwyć ten zielony manipulator i dwa razy naciśnij czerwony guzik.
Daeman wykonał polecenie. Holograficzny akcelerator dwukrotnie plunął ogniem z dysz silników manewrowych; w próżnię poleciały stożkowate snopy spalin. Cała skomplikowana konstrukcja zaczęła się powoli obracać. Drugi zespół silników skontrował obrót i akcelerator znieruchomiał. Pierścieniowaty kolektor z ulokowanym pośrodku błyszczącym wormhole’em, mierzącym pięćdziesiąt metrów średnicy, nie obrócił się z resztą urządzenia. Daeman nachylił się nad pulpitem i dostrzegł, że kolektor ma przegubowe zawieszenie. Wetknął palec w hologram. Kiedy dotykał poszczególnych elementów akceleratora, projektor powiększał je i dołączał etykiety: linia powrotna, iniektor, silniki manewrowe. Oczywiście opisy nic Daemanowi nie mówiły. Cofnął dłoń. Obraz wrócił do poprzedniej postaci.
– Można zmienić kąt nachylenia – tłumaczył Prospero. – Asteroida krąży wokół Ziemi po ustalonej orbicie; jej upadek któryś z gatunków mógłby przypłacić życiem. Ale akceleratory i zwierciadła Casimira były w ciągłym ruchu.
– I sterowano nimi właśnie stąd – domyślił się Daeman.
– Stąd i z innych orbitalnych miast.
Harman i Daeman znów spojrzeli po sobie.
– To są jeszcze jakieś inne miasta? – spytał Harman.
– Trzy: jedno w tym pierścieniu i dwa w biegunowym.
– A są w nich żywi postludzie? – Daemanowi nagle zaświtała alternatywa dla całej tej destrukcji i końca życia opartego na pięciu dwudziestkach.
– Nie. – Prospero usadowił się na tronie. – Nie ma też więcej konserwatorni. To miasto jako jedyne interesowało się losem mieszkających na Ziemi zmodyfikowanych dawnych ludzi.
Skinieniem ręki wskazał wschodzącą nad skrajem kopuły Ziemię, której światło nagle zalało pokój.
– Czyli wszyscy postludzie zginęli – skonstatował Daeman.
– Nie – odparł mag. – Przeprowadzili się.
Daeman odwrócił wzrok ku otoczonej migotliwą atmosferą Ziemi i rozciągającej się za nią pustce.
– Dokąd?
– Na początek na Marsa. – Widząc pytające spojrzenia Daemana i Harmana, Prospero parsknął śmiechem. – Czy wy, współcześni ludzie, macie pojęcie, gdzie jest Mars? Wiecie w ogóle, co to jest?
– Nie – przyznał Daeman bez cienia wstydu. – Czy postludzie wrócą?
– Wątpię. – Prospero nie przestawał się uśmiechać.
– To i tak bez znaczenia, prawda? – wtrącił Harman. – Czy sugerujesz, Prospero, że moglibyśmy użyć tego całego... akceleratora... jako broni?
– Jako broni ostatecznej – przytaknął Prospero. – Konwencjonalne środki wybuchowe i zwykła broń nie zaszkodziłyby ani miastu, ani asteroidzie. Te wieże wytrzymałyby nawet bezpośrednie trafienie meteoru. Ale trzy kilometry rozpędzonej materii egzotycznej z uwieszonym u pyska wormhole’em z pewnością odniosą pożądany skutek. Zwłaszcza jeśli wycelujecie je prosto w konserwatornię.
– Czy Kaliban przeżyje? – zapytał Daeman. Prospero wzruszył ramionami.
– Tunele i jaskinie nieraz już ratowały mu życie. Możliwe jednak, że po takim zderzeniu gatunek kalibanów wyginie.
– A mógłby uciec, zanim dojdzie do zderzenia? – zaniepokoił się Harman.
– Musiałby dowiedzieć się o soniku i zdobyć jedną z waszych termoskór – odparł Prospero i uśmiechnął się w taki sposób, jakby wcale nie uważał tego za niemożliwe.
– Jak długo taki akcelerator będzie tu leciał? – spytał Daeman. – Ile będziemy mieli czasu do zderzenia?
– To zależy od tego, jak go zaprogramujecie. – Mag wstał i wszedł prosto w pulpit; jego ciało od pasa w dół zniknęło w metalowej obudowie. Kiedy wyciągnął rękę, rękaw osunął się niżej, odsłaniając kościste przedramię. Prospero wskazał drugi koniec akceleratora. – W tym miejscu znajdują się silniki służące do zmiany nachylenia, te najmocniejsze. Pokażę wam, jak je włączyć i jak wycelować broń.
Słuchając jego wskazówek, obrócili akcelerator, wprowadzili coś, co Prospero nazwał „parametrami trajektorii” i „deltą v”. Daeman znieruchomiał z palcem nad wirtualnym włącznikiem.
– Nie powiedziałeś nam, ile będziemy mieli czasu – przypomniał magowi.
Holograficzny Prospero zetknął dłonie czubkami palców.
– Pięćdziesiąt godzin powinno być w sam raz. Godzina na dotarcie do konserwatorni i opanowanie jej. Czterdzieści osiem godzin na wyleczenie nowych i bezpieczne odesłanie ich na dół. A potem godzina na dotarcie do sonika i ucieczkę, zanim ten mały światek przestanie istnieć.
– A kiedy będziemy spali? – zaniepokoił się Harman.
– Odradzam spanie. Podejrzewam, że Kaliban będzie na was polował bez przerwy.
Harman i Daeman kolejny raz zerknęli po sobie.
– Będziemy na zmianę jeść, spać i pilnować faksów – postanowił Daeman. Zważył w dłoni pistolet i schował go do plecaka. – Nie damy się zaskoczyć.
Harman z powątpiewaniem skinął głową. Był bardzo, ale to bardzo zmęczony.
Daeman spojrzał jeszcze raz na holograficzny obraz akceleratora. Wyciągnął rękę do przełącznika opisanego słowem Zapłon.
– Jesteś pewien, Prospero, że w ten sposób nie doprowadzimy do zagłady życia na Ziemi albo czegoś w tym guście?
Mag parsknął śmiechem.
– Skończy się życie, jakie znacie. Ale nie będzie zderzenia z asteroidą i wymierania gatunków. Tak mi się przynajmniej wydaje. Poczekamy, zobaczymy.
Daeman odwrócił się do Harmana, który stał obok z rękami zanurzonymi po nadgarstki w holopanelu.
– Zrób to – powiedział Harman.
Daeman wcisnął guzik. Osiem silników jonowych zapłonęło równym, błękitnym ogniem. Trójwymiarowy akcelerator zadygotał i ruszył z miejsca, lecąc prosto na Daemana i Harmana.
– Żegnaj, Prospero – powiedział Daeman. Chwycił plecak i odwrócił się w stronę śluzy.
– Jeszcze się zobaczymy. Będę na was czekał w konserwatorni. Za skarby świata nie przegapiłbym najbliższych pięćdziesięciu godzin.
Opuszczam płonące miasto i ruszam na poszukiwanie Achillesa. Na całej równinie, od murów do morza, panuje chaos. Trojanie i Achajowie wyciągają trupy z dymiących lejów od Bramy Skajskiej po plażę, pomagają wrócić żywym do Ilionu albo przez fosę do obozu Greków. Tak jak w przypadku większości nalotów w mojej epoce, pierwsze wrażenie jest o wiele silniejsze od rzeczywistych skutków: łącznie jest najwyżej kilkaset ofiar śmiertelnych, wliczając w to żołnierzy obu stron i trojańskich cywilów. Zwłaszcza tutaj, poza miastem, z dala od walących się murów i turkoczących w powietrzu kamieni, ludzie wyszli w większości cało z bombardowania.
Kiedy wdrapuję się na Zarośnięte Wzgórze, widzę idącego w moją stronę robota. Ciągnąc za sobą krabokształtnego przyjaciela, wygląda jak mały chłopiec z balonem na uwięzi. Nie umiałbym tego wytłumaczyć, ale ogromnie się cieszę, że żyją – chociaż „żyją” nie jest tu może najwłaściwszym określeniem. Chce mi się płakać z radości.
– Hockenberry – odzywał się Mahnmut. – Jesteś ranny. Czy to coś poważnego?
Obmacuję sobie głowę. Krew już praktycznie skrzepła.
– Zadraśnięcie.
– Wiesz, co to była za eksplozja, Hockenberry?
– Wybuch jądrowy. Albo termojądrowy, ale nie wydaje mi się. Ładunek był chyba ciut większy od tego, który spadł na Hiroszimę. Nie wiem, nie znam się na bombach.
Mahnmut przekrzywia z zaciekawieniem głowę.
– Skąd pochodzisz, Hockenberry?
– Z Indiany – odpowiadam bez zastanowienia. Mahnmut milczy.
– Jestem scholiastą – dodaję. Wiem, że na bieżąco przekazuje moje słowa przyjacielowi, z którym ma łączność radiową. – Bogowie odtworzyli mnie ze starych kości, DNA i resztek wspomnień, które udało im się wydobyć ze znalezionych na Ziemi szczątków.
– Wspomnienia z DNA? Wątpię.
Zbywam go niecierpliwym machnięciem ręki.
– Mniejsza z tym. W każdym razie jestem chodzącym trupem. Żyłem w drugiej połowie XX wieku, zmarłem prawdopodobnie na początku XXI, daty mi się trochę mylą. Do niedawna wszystko mi się myliło, ale od paru tygodni wspomnienia wracają do mnie falami. – Kręcę głową. – Jestem chodzącym trupem.
Mahnmut przygląda mi się tym metalicznym paskiem, który ma w miejscu oczu. Kiwa z namysłem głową i kopie mnie – całkiem mocno! – w lewą piszczel.
– Rany! – Podskakuję na drugiej nodze. – Co ty wyrabiasz?!
– Moim zdaniem jesteś jak najbardziej żywy. Skąd się tu wziąłeś, Hockenberry? I jak to możliwe, że pochodzisz z XX czy XXI wieku zapomnianej ery? Nasi morawieccy naukowcy są właściwie zgodni, że podróże w czasie są praktycznie niemożliwe, przynajmniej dopóki nie rozpędzisz się prawie do prędkości światła albo nie zbliżysz do czarnej dziury. Zrobiłeś którąś z tych dwu rzeczy?
– Nie wiem, ale zapewniam cię, że nie ma to żadnego znaczenia. Spójrz, co się dzieje!
Szerokim gestem ogarniam dymiące miasto i zamieszanie na równinie. Grecy już spychają okręty na morze.
Mahnmut kiwa głową; jak na robota, jego język ciała zadziwiająco przypomina ludzki.
– Orphu pyta, dlaczego bogowie przerwali nalot.
Zerkam na pokiereszowaną skorupę, którą ciągnie za sobą. Czasem zapominam, że – podobno – mieści się w niej mózg.
– Powiedz mu, że tego też nie wiem. Może chcą się napawać strachem ludzi i chaosem, który zapanował, zanim wrócą zadać coup de gráce... To po francusku...
– Wiem. Niestety znam francuski – przerywa mi Mahnmut. – Podczas nalotu Orphu cytował mi jakieś bzdurne fragmenty Prousta w oryginale. Co zamierzasz teraz zrobić, Hockenberry?
Odwracam się w kierunku achajskiego obozu: namioty płoną, ranne konie rżą, ludzie tłoczą się przy okrętach, szykując je do drogi. Część okrętów wyszła już w morze, wiatr wypełnia ich żagle.
– Chciałem znaleźć Achillesa i Hektora, ale w tym zamieszaniu zajmie mi to całe godziny.
– Za osiemnaście minut i trzydzieści pięć sekund stanie się coś, co może wszystko zmienić.
Spoglądam na niego pytająco.
– Umieściłem w Jeziorze Kalderowym... machinę. Przywieźliśmy ją z okolic Jowisza. Zainstalowanie jej na Olimpie było głównym celem naszej misji, chociaż to nie my z Orphu mieliśmy dostarczyć ją na miejsce... Ale mniejsza z tym. Za siedemnaście minut i pięćdziesiąt dwie sekundy machina się włączy.
– To jakaś bomba? – chrypię. W gardle zaschło mi tak, że nie splunąłbym, choćby od tego zależało moje życie.
Mahnmut wzrusza ramionami – znowu w ten znajomy, ludzki sposób.
– Nie wiemy.
– Nie wiecie? Jak to: nie wiecie?! Jak mogliście zostawić tę... tę całą machinę na górze i nastawić zapalnik, skoro nie wiecie, jak działa?! Przecież to żenujące!
– Być może, ale właśnie z takim zadaniem nas tu wysłano... To znaczy: tam wysłano.
– Ile mamy czasu? – Zerkam na zegarek, udający skórzaną bransoletę na przegubie: ma wbudowane układy scalone i miniaturowy wyświetlacz holograficzny.
– Siedemnaście minut, osiem sekund. Odliczanie trwa.
Nastawiam odliczanie wsteczne w zegarku i zostawiam włączony wyświetlacz.
– Cholera jasna!
– W rzeczy samej – zgadza się ze mną Mahnmut. – Chcesz się tam teleportować z powrotem, Hockenberry? Na Olimp?
Fakt, ściskam w dłoni medalion teleportacyjny, ale tylko dlatego, że tekując się w sam środek achajskiego obozu, zaoszczędziłbym kilka bezcennych minut i szybciej znalazł Achillesa. Pytanie Mahnmuta daje mi jednak do myślenia.
– Może powinienem. Ktoś musi sprawdzić, co knują bogowie. Może ostatni raz zabawię się w szpiega.
– A co potem?
Tym razem to ja wzruszam ramionami.
– Wrócę po Achillesa i Hektora. Potem jeszcze, powiedzmy, po Odyseusza i Parysa, Eneasza i Diomedesa. Przeniosę wojnę na teren bogów, teleportując herosów parami, jak zwierzęta z Arki Noego.
– Niezbyt to efektywne, jak na wojskowy zabieg logistyczny – zauważa Mahnmut.
– Jesteś może zawodowym strategiem?
– Nie. Właściwie znam się tylko na dwóch rzeczach: na moim batyskafie, który zatonął na Marsie, i na sonetach Szekspira.
– Na Marsie?
Mahnmut odwraca metaliczną głowę w moją stronę.
– Nie wiedziałeś, że Olimp to w rzeczywistości Olympus Mons, marsjański wulkan? Przecież mieszkałeś tam przez dziewięć ziemskich lat?
Kręci mi się w głowie. Zataczając się, przysiadam na pobliskim głazie; boję się, że gdybym tego nie zrobił, za chwilę ocknąłbym się, leżąc na ziemi.
– Mars... – powtarzam.
Dwa księżyce, olbrzymi wulkan, czerwona gleba, mniejsze ciążenie, które sprawiało mi ogromną przyjemność po męczących dniach spędzonych pod Ilionem.
– Mars. – Ja cię kręcę! – Mars.
Mahnmut milczy. Być może wyczuwa, że jak na jeden dzień dość się przez niego najadłem wstydu.
– Zaraz – mówię – przecież na Marsie nie ma niebieskiego nieba, mórz, drzew ani atmosfery. Oglądałem lądowanie Vikinga w 1976 roku. Wiele lat później widziałem w telewizji, jak Sojourner, ten mały łazik, jeździł po Marsie, aż utknął przy jakimś głazie. Nie było tam oceanów, drzew ani powietrza.
– Terraformowali go. Stosunkowo niedawno.
– Kto go terraformował? – pytam, słysząc w swoim głosie złość i niepewność.
– Bogowie. – W jego głosie wyczuwam z kolei nutkę wahania. Spoglądam na zegarek: piętnaście minut, trzydzieści osiem sekund.
Podstawiam wyświetlacz małemu robotowi pod oczy (albo kamery, czy co on tam ma pod tym odblaskowym paskiem na czole).
– Co wydarzy się za kwadrans? Tylko mi nie mów, że nie wiecie.
– Nie wiemy.
– Lecę na górę. Zobaczę, co się dzieje.
Biorę medalion do ręki.
– Weź mnie ze sobą. To ja nastawiłem detonator. Chciałbym przy tym być.
Zerkam niepewnie na olbrzymią skorupę za plecami Mahnmuta.
– Rozbroisz machinę? – pytam.
– Nie. Wykonałem zadanie: dostarczyłem ją na miejsce i uzbroiłem. Chcę być na miejscu, żeby uruchomić ją własnoręcznie, jeśli zapalnik czasowy nie zadziała.
– Czy w grę może wchodzić, nawet jako możliwość niezwykle mało prawdopodobna, koniec świata?
Mały robot zwleka z odpowiedzią. Ja już wiem.
– Zostaniesz tu z Orphu przez najbliższe... czternaście minut i trzydzieści dziewięć sekund. W tym stanie nawet się nie zorientuje, że nadszedł koniec świata, jeśli mu o tym nie powiesz.
– Orphu mówi, że jesteś całkiem zabawny jak na scholiastę, Hockenberry. A ja nadal uważam, że powinienem teleportować się z tobą.
– Po pierwsze, za dużo gadasz. Po drugie, mam tylko jeden Hełm Hadesa, a nie chcę, żeby bogowie mnie capnęli, kiedy zobaczą idącego obok mnie robota. Po trzecie... Do widzenia.
Naciągam na głowę kaptur Hełmu Hadesa, przekręcam medalion i znikam.
Tekuję się prosto do Dworu Bogów.
W sali są chyba wszyscy poza Ateną i Apollem, którzy pewnie pławią się w kadziach, a zielone robale wgryzają się im w oczy i pachy. Mam dosłownie kilka sekund, zanim sprawa się rypnie. Widzę, że bogowie i boginie są uzbrojeni i gotowi do wojny: na każdym kroku lśnią złote napierśniki, groty włóczni, wysokie hełmy z kitami i wypolerowane tarcze boskich rozmiarów. Zeus stoi obok swojego olśniewającego rydwanu. Obok rozpoznaję Posejdona w ciemnej zbroi, uzbrojonych po zęby Hermesa i Hefajstosa, Aresa ze srebrnym łukiem Apolla w dłoniach, Herę w pancerzu z brązu i złota, Afrodytę, którą wskazuje mnie wyciągniętą ręką...
Jasny gwint!
– Scholiasto Hockenberry! – grzmi Zeus, patrząc prosto na mnie. – Nie ruszaj się!
To nie jest dobra rada, lecz rozkaz. Nieruchomieje każdy mięsień i ścięgno, każda komórka mojego ciała; lodowaty chłód ściska moje serce; założę się, że ustają nawet ruchy Browna. Zanim zdążę sięgnąć do medalionu, zmieniam się w żywy posąg.
– Zabierzcie mu Hełm Hadesa, urządzenie teleportujące i wszystko, co ma – rozkazuje Zeus.
Ares i Hefajstos doskakują do mnie i na oczach bóstw rozbierają mnie do naga. Skórzany hełm ląduje w rękach nachmurzonego Hadesa; w czarnej, egzotycznej zbroi, która przywodzi na myśl chitynowy pancerz, brat Zeusa do złudzenia przypomina okrutnego żuka. Zeus podnosi z ziemi medalion i przygląda mu się ponuro, jakby chciał go zmiażdżyć w olbrzymiej pięści. Ares z Hefajstosem kończą zdzierać ze mnie ubranie. Zabierają mi nawet zegarek i bieliznę.
– Możesz się ruszyć – mówi Zeus.
Osuwam się na marmurową posadzkę i dyszę ciężko, trzymając się za pierś. Serce znów zaczyna mi bić, ale boli mnie tak, jakbym przed chwilą miał najprawdziwszy zawał. Ledwie udaje mi się zapanować nad pęcherzem i nie zsikać publicznie.
– Zabierzcie go stąd – dodaje Zeus i odwraca się do mnie plecami. Dwuipółmetrowy Ares, bóg wojny, chwyta mnie garścią za włosy i wywleka z sali.
Myśli, nauczyłbym tę wygadaną parę, co znaczy „musi” i co robi Pan! Tak On – zasyczał Kaliban z głębi konserwatorni.
– Gdzie on jest, do diabła?! – mruknął Harman. Wnętrze było prawie zupełnie ciemne, jedyne źródło światła stanowiły opróżniające się powoli sarkofagi.
Daeman przeszukał całe pomieszczenie, od przezroczystej ściany do stołu jadalnego Kalibana, próbując zlokalizować źródło głosu.
– Nie wiem – stwierdził w końcu. – Może słyszymy go przez tunel wentylacyjny. A może jest tu jakieś wejście, które przeoczyliśmy. Nieważne. Jak się tylko pojawi, zabiję go.
– Możesz do niego strzelić, ale nie wiadomo, czy go zabijesz – stwierdził holograficzny Prospero. Stał oparty o pulpit obok przyrządów sterujących sarkofagami. – Diable nasienie! Żadnym wychowaniem nie da się zmienić tej natury. Tyle starań i ludzkiej wyrozumiałości, a wszystko na nic! [Przeł. S. Barańczak.]
Przez czterdzieści siedem i pół godziny, czyli dwa dni i dwie noce lub sto czterdzieści cztery obroty asteroidy oświetlanej na przemian światłem Ziemi i blaskiem gwiazd, Harman i Daeman nadzorowali faksowanie pacjentów konserwatorni z powrotem na Ziemię, aż w sarkofagach zostało zaledwie kilkanaście ciał. Nauczyli się wyświetlać na żądanie i śledzić holograficzny obraz akceleratora liniowego, który jak najbardziej liniowo zbliżał się do kryształowego miasta. Przy odpowiednim powiększeniu było go zresztą doskonale widać przez szklany sufit: zbliżał się bezlitośnie, ziejąc otworem wormhole’a, a za nim ciągnął się niebieski płomień silników. Prospero i wirtualne panele zapewniali ich, że do zderzenia pozostało jeszcze blisko dziewięćdziesiąt minut, ale wzrok i instynkt zdawały się mówić coś zupełnie innego, więc w końcu przestali zadzierać głowy.
Kaliban był gdzieś w pobliżu. Daeman nie zdejmował maski, żeby wykorzystywać wbudowane w nią wzmacniacze światła, ale pomagał sobie też latarką Savi; kiedy świecił nią pod stół, widział połyskujące bielą kości.
Wydawało im się, że najgorsza będzie wędrówka ze sterowni do konserwatorni: przepłynięcie ciemnego tunelu pełnego wodorostów, z których w każdej chwili mógł się wynurzyć Kaliban. Dwa razy Daeman dostrzegł ruch w gąszczu i dwa razy strzelił z pistoletu do szarozielonych kształtów: pierwszy z nich odpłynął w głąb zarośli, drugi zaś wytoczył się z nich z piersią nabitą kryształowymi kartaczami. Były to martwe ciała postludzi. Jednak teraz, kiedy spędzili dalsze czterdzieści siedem i pół godziny bez snu, jedząc tylko cuchnące mięso jaszczurek, najgorsza wydawała im się każda miniom godzina. Dobrze przynajmniej, że po drodze zatrzymali się przy wylocie podziemi, butami i kolbą pistoletu skruszyli lód i napełnili butelkę kulistymi kroplami ohydnej, szlamowatej, jakże upragnionej wody. Dobre i to. Woda jednak skończyła się, a nie mogli opuścić posterunku, wyjść z konserwatorni i odnowić zapasów. Poza tym zdjętymi z sarkofagów plastikowymi płachtami zasłonili od zewnątrz membranę, przez którą weszli do środka; usłyszeliby trzask dartego plastiku, gdyby Kaliban próbował się wśliznąć tą drogą, ale sami tez nie mogli z niej skorzystać. Języki stawały im kołkiem, a głowy pękały z bólu wywołanego pragnieniem, zmęczeniem, zaduchem i strachem.
Pracujące w konserwatorni służki nie sprawiały im kłopotów: kilku z nich – zajętych przy obsłudze sarkofagów – Daeman i Harman pozwolili pracować dalej, a te, które im przeszkadzały, po prostu unieszkodliwili. Daeman nawet strzelił do jednego z pistoletu, ale to akurat był zły pomysł: kartacze zdarły farbę i odrapały metalowy korpus służka, oderwały mu także jeden manipulator i strzaskały oko, ale go nie zniszczyły. Harman załatwił tę sprawę inaczej: odłamał ciężki kawał rury przewodzącej tlen (ciekły gaz zaczął się przy okazji ulatniać do atmosfery) i tak długo okładał nią służka, aż ten znieruchomiał. W ten sam sposób pozbyli się reszty niewygodnych świadków.
Prospero pojawił się, gdy nad główną konsolą wyświetlili holosferę komunikacyjną. Pomógł im ustawić faksy w sarkofagach. Najpierw odcięli dostęp do konserwatorni z zewnątrz. Następnie odesłali na Ziemię tych pacjentów, których odnowa i leczenie jeszcze się nie zaczęły. Prospero twierdził, że nie można przerwać procesu leczniczego, więc nie ruszali sarkofagów wypełnionych odżywczym płynem i sinymi robakami. Ci, których leczenie prawie dobiegło końca, byli odsyłani na Ziemię odrobinę przedwcześnie. Z sześciuset sześćdziesięciu dziewięciu sarkofagów w konserwatorni w tej chwili tylko trzydzieści osiem było zajętych: trzydzieści sześć ciał wymagało poważnych napraw, a dwa należały do dwudziestolatków, którzy przybyli do pierścienia tuż przed tym, jak Harman i Daeman odłączyli sterujące faksami komputery.
– Setebosowi podoba się praca – zasyczał niewidzialny Kaliban.
– Zamknij się! – wrzasnął Daeman. Przechadzał się między sarkofagami, starając się nie pływać w powietrzu; w konserwatorni ciążenie nie było duże, ale wyraźnie zauważalne. Wszędzie tańczyły cienie, ale żaden nie był dostatecznie materialny, żeby do niego strzelić.
Kaliban szeptał w ciemnościach:
– Zaczyna coś robić: układa stos darni i wtyka w niego bryłki miękkiej kredy, i rybim zębem ryje księżyc w każdej, i jeszcze wtyka zwiędłe igły z drzewa, i wieńczy wszystko czerepem leniwca, który zdechł w lesie – zbyt trudno go zabić – dla samej pracy, nie chcąc z niej pożytku. Któregoś dnia znów to rozrzuci: tak On.
Harman się roześmiał.
– Co się stało? – Daeman cofnął się do konsoli, przy której stał Prospero. Pod nogami walały mu się odłamki i części służków.
– Najwyższy czas się stąd wynosić – stwierdził Harman, przecierając zaczerwienione oczy. – Zaczynam go rozumieć.
– Prospero... – Daeman cały czas przepatrywał cienie, majaczące wśród podświetlonych sarkofagów. – Kim lub czym jest ten Setebos, o którym Kaliban cały czas wspomina?
– To bóg jego matki – odparł mag.
– Mówiłeś, że ona też gdzieś się tu kręci. – Daeman przełożył pistolet do jednej ręki i drugą potarł oczy. Wzrok mu się mglił, i to chyba nie tylko z powodu mgiełki parującego tlenu.
– Sykoraks nadal żyje, ale nie ma jej na tej wyspie. Już nie.
– A ten Setebos?
– To wróg Ciszy. Serce bijące gorzko, czekające, tak jak dwoje jego wyznawców.
Zabuczał brzęczyk. Harman podświetlił pulpit. Troje wyleczonych – lub prawie wyleczonych – ludzi wróciło na Ziemię. Zostało trzydzieści pięć osób.
– Skąd się wziął Setebos? – spytał Harman.
– Został sprowadzony z ciemności razem z wojniksami i innymi istotami. Drobna pomyłka.
– Czy Odyseusz też jest jedną z tych istot? – zainteresował się Daeman.
– Nie, skądże. – Prospero się roześmiał. – Biedaczysko trafił tu za sprawą klątwy, z miejsca, z którego większość postludzi uciekła. Zabłądził w czasie, a wszystko z winy pewnej okrutnej kobiety, Ceres, którą Odyseusz poznał, w każdym sensie tego słowa, pod imieniem Kirke.
– Nie rozumiem – przyznał Harman. – Savi mówiła, że dopiero niedawno go spotkała. Spał w jednym z kriokokonów.
– To prawda – przytaknął Prospero. – Ale nie cała. Savi już wcześniej wiedziała o jego podróżach i znała ich cel. Wykorzystała go tak samo jak on ją.
– Ale Odyseusz naprawdę jest tym Achajem ze spektaklu turyńskiego? – wtrącił Daeman.
– I tak, i nie – odparł Prospero w swoim stylu, którym doprowadzał Daemana i Harmana do szału. – Spektakl pokazuje rozszczepiony czas i rozwidlającą się opowieść. Odyseusz pochodzi z jednej z jego odnóg, ale nie jest Odyseuszem ze wszystkich legend.
– Nadal nam nie wyjaśniłeś, kim jest Setebos – przypomniał Harman. Zaczynał tracić cierpliwość.
Sarkofagi odesłały do domu sześcioro następnych pacjentów. Zostało jeszcze dwadzieścia minut. Potem Daeman z Harmanem powinni zacząć odwrót do sonika. Akcelerator znajdował się na wyciągnięcie ręki od miasta; widać go było gołym okiem. Wormhole był rozedrganą kulą światła i mroku.
– Setebos to bóstwo, którego domeną jest czysta, nieograniczona władza. Zabija wedle kaprysu; oszczędza, kogo chce; morduje miliony, ale bez żadnego planu. To bóg jedenastego września. Bóg Auschwitz.
– Czego? – zdziwił się Daeman.
– Nieważne.
Spod stołu znów dał się słyszeć syk Kalibana:
– On może lubić to, co Mu dogadza – mówi – sam lubi, co robi Mu dobrze. Czemu? Bo dobrze.
– Niech cię szlag! – krzyknął Daeman. – Już ja cię znajdę, skurczybyku!
Ścisnął mocniej pistolet i skoczył w ciemności. Dalszych pięciu pacjentów faksowało się na Ziemię; pięć sarkofagów opróżniło się z szumem.
Zostało dwudziestu czterech.
Ciała leżały na podłodze i na stole, fragmenty ciał także na krześle. Daeman trzymał w lewej ręce latarkę, w prawej pistolet, na głowę miał naciągnięty kaptur z noktowizorem, ale w dalszym ciągu widział tylko rzadsze i gęstsze cienie. Stanął nieruchomo i czekał, aż kątem oka dostrzeże jakiś ruch.
– Daeman! – zawołał go Harman.
– Zaraz!
Daeman wczuł się w rolę przynęty. Chciał, żeby Kaliban się na niego rzucił. W magazynku miał jeszcze pięć ładunków, a z doświadczenia wiedział, że jeśli przytrzyma spust, pistolet wystrzeli je błyskawicznie. Naszpikuje tego skurwysyna pięcioma tysiącami kryształowych strzałek, gdy tylko...
– Daeman!
Odwrócił się.
– Co się stało? Widziałeś go? – zawołał.
– Gorzej.
Ryknęły zawory ciśnieniowe, rozdzwoniły się alarmy. Z sarkofagami działo się coś złego. Harman pokazał mu coraz liczniejsze czerwone lampki na pulpicie.
– Sarkofagi opróżniają się przed końcem leczenia!
– Kalibanowi udało się odciąć z zewnątrz dopływ płynów odżywczych – stwierdził Prospero. – Ci ludzie już nie żyją.
– Cholera jasna! – Harman uderzył pięścią w ścianę.
Daeman wszedł między sarkofagi, oświetlając ich wnętrza latarką.
– Poziom płynu szybko opada! – stwierdził.
– Faksujemy ich!
– Przefaksujesz trupy z rojącymi się w bebechach sinymi robalami. Musimy uciekać.
– O to właśnie chodzi Kalibanowi!
Daeman nie patrzył w stronę pulpitu. Zagłębił się w ostatni rząd sarkofagów, w mrok, w który dotąd bał się zapuszczać. Pistolet ciążył mu w ręce. Przenosił snop światła latarki z sarkofagu na sarkofag.
Prospero przemawiał tym swoim monotonnym głosem:
– Synu, wyglądasz, jakbyś był zgnębiony
Czymś przykrym. Dosyć już, rozpogódź czoło.
Nasza zabawa skończona. Aktorzy
Byli duchami, zgodnie z zapowiedzią,
I rozpłynęli się w zwiewnym powietrzu.
A jak ulotna materia tych wizji,
Jak nasze bezcielesne widowisko,
Tak i pałace świetne, wieże w chmurach,
Wzniosłe świątynie, ba, cały ten glob
Ze wszystkim, co ma na swojej powierzchni,
Kiedyś rozwieje się, nie zostawiając
Strzępu mgły nawet. Jesteśmy surowcem,
Z którego sny się wyrabia, a życie
To chwila jawy między...
[Przeł. S. Barańczak.]
– Zamknijże się, do kurwy nędzy! – ryknął Daeman. – Harman! Słyszysz mnie?!
– Słyszę. – Harman oparł się ciężko o pulpit. – Musimy uciekać. Tych dwudziestu czterech już nie uratujemy. Nie możemy im pomóc.
– Posłuchaj mnie! – Daeman stał w ostatnim rzędzie sarkofagów i oświetlał wnętrze jednego z nich. – Tu jest...
– Szybciej, Daemanie! Tracimy moc! Kaliban odcina zasilanie!
Jakby na dowód jego słów holosfera zgasła. Prospero zniknął. Pogasły lampy w sarkofagach. Wirtualny panel sterowniczy stawał się coraz bledszy.
– Harman! – zawołał znowu Daeman. – Tu jest Hannah!
Muszę znaleźć Achillesa i Hektora – powiedział Mahnmut do Orphu. – Zostawię cię tutaj, na Zarośniętym Wzgórzu.
– Dobrze, czemu nie? Może bogowie omyłkowo wezmą mnie za olbrzymi głaz i nie zrzucą mi bomby na głowę. Ale mam prośbę: wyświadczyłbyś mi dwie przysługi?
– Pewnie. Mów.
– Po pierwsze, nie zrywaj kontaktu radiowego. Kiedy tak siedzę po ciemku i nie wiem, co się dzieje, czuję się okropnie samotny. Zwłaszcza teraz, kiedy do odpalenia machiny zostało parę minut.
– Nie ma sprawy.
– Po drugie, przywiąż mnie do czegoś. Podoba mi się ta uprząż lewitacyjna, chociaż niech mnie diabli wezmą, jeśli rozumiem, jak działa, ale nie chciałbym, żeby wiatr znowu poniósł mnie nad morze.
– Już to zrobiłem: jesteś przywiązany do największego kamienia na kurhanie amazonki Myrine.
– Świetnie. A tak przy okazji... Wiesz może, kim była ta amazonka Myrine? I dlaczego pochowano ją pod Ilionem?
– Nie mam pojęcia.
Mahnmut opadł na cztery łapy i popędził w stronę achajskiego obozowiska, ściągając na siebie spojrzenia zaintrygowanych Greków.
Nie musiał długo szukać: Achilles i Hektor zebrali dowódców i część wojska i na czele dwóch, trzech tysięcy żołnierzy przeszli właśnie przez fosę, kierując się ku polu bitwy. Mahnmut uznał, że sytuacja wymaga zachowania oficjalnych form: stanął na dwóch nogach.
– Witaj, mała maszyno – odezwał się Achilles. – Gdzie twój pan, syn Duane’a?
Przetrawienie jego słów zajęło Mahnmutowi dobrą chwilę.
– To znaczy: Hockenberry? Przede wszystkim Hockenberry nie jest moim panem. Nie mam pana. Jam nie człowiek. A Hockenberry udał się na Olimp, by wybadać zamiary bogów. Powiedział, że zaraz wróci.
– Świetnie. – Achilles się uśmiechnął. Błysnęły śnieżnobiałe zęby. – Zwiad to ważna rzecz.
– Dolon też tak myślał – zauważył Odyseusz, stojący między Hektorem i Achillesem. Diomedes parsknął śmiechem. Hektor zmarszczył brwi.
– Dolon był zwiadowcą Hektora – nadał Orphu do Mahnmuta. – Wyszedł na zwiady tej nocy, kiedy Grekom groziła klęska.
Mahnmut rozumiał już wprawdzie po grecku, ale i tak na bieżąco przekazywał przyjacielowi treść rozmowy. Orphu jeszcze nie skończył:
– Diomedes i Odyseusz złapali go, kiedy sami wypuścili się na nocną wycieczkę. Obiecali, że nie zrobią mu krzywdy, wyciągnęli z niego wszystkie informacje, a potem Diomedes obciął mu głowę. Wydaje mi się, że Odyseusz wspomniał o nim, ponieważ nie ufa Hektorowi...
– Daruj sobie – powiedział Mahnmut, zapominając o subwokalizacji. – Muszę się skoncentrować – dodał już przez radio. Wydawało mu się, że jest wielozadaniowy jak każdy porządny morawiec, ale historyczne wykłady Orphu za bardzo go rozpraszały.
– Co powiedziałeś? – zainteresował się Hektor.
Miał okropnie ponurą minę. Mahnmut przypomniał sobie, że jego matka i przyrodnia siostra zginęły w niedawnym nalocie, ale czy Hektor już o tym wiedział. Może po prostu był nie w humorze.
– Och, nic, odmówiłem tylko krótką modlitwę do moich bogów – wyjaśnił morawiec.
Odyseusz uklęknął na jedno kolano i zaczął obmacywać ręce, tors, głowę i skorupę Mahnmuta.
– Niesamowite – przyznał. – Nie wiem, który bóg cię stworzył, ale spisał się na medal.
– Dziękuję.
– Mam wrażenie, że wdepnąłeś w sam środek dramatu Becketta – odezwał się Orphu.
– Zamknij się – mruknął Mahnmut po angielsku. – Do diabła, ciągle zapominam o subwokalizacji.
– Dalej się modli – zauważył Odyseusz. Wstał. – Podobało mi się, kiedy powiedział, że nazywa się Nieczłowiek. Zapamiętam to sobie.
– Zdradzisz mi swoje zamiary, szybkonogi Achillesie? – zapytał po grecku Mahnmut.
– Rzucimy wyzwanie bogom. Będą mogli albo stanąć do pojedynku, albo wystawić armię nieśmiertelnych przeciw naszej armii. Wybór należy do nich.
Mahnmut powiódł wzrokiem po paru tysiącach Greków, którzy wyszli za Achillesem z obozu. Wielu było poranionych. Odwrócił się i spostrzegł niespełna tysiąc Trojan, gotowych dołączyć do Hektora.
– To jest ta wasza armia?
– Będzie nas więcej – odparł Achilles. – Mała maszyno, jeśli spotkasz Hockenberry’ego, syna Duane’a, powiedz mu, żeby mnie szukał na polu bitwy.
Achilles, Hektor i inni wodzowie ruszyli dalej. Morawiec musiał uskoczyć na bok, żeby żołnierze go nie stratowali.
– Zaczekajcie!!! – krzyknął z większym nagłośnieniem, niż planował.
Achilles, Hektor, Odyseusz, Diomedes, Nestor i reszta zatrzymali się i odwrócili. Żołnierze się rozstąpili.
– Za trzydzieści sekund coś się wydarzy – dodał Mahnmut.
– Co? – zapytał Hektor.
– Nie wiem – pomyślał Mahnmut. – Nie wiem nawet, czy coś tu poczujemy. Kurczę, nie mam nawet pewności, że zapalnik zadziała na takiej głębokości!
– Wiesz, że subwokalizujesz? – upewnił się Orphu.
– Przepraszam – nadał Mahnmut.
– Zaraz zobaczycie – powiedział po grecku. – Jeszcze osiemnaście sekund.
Grecy nie znali, rzecz jasna, minut ani sekund, ale Mahnmut miał wrażenie, że miary czasu zostały stosownie przetłumaczone.
– Nawet jeżeli Mars rozleci się na kawałki, wydaje mi się, że ta Ziemia znajduje się w innym czasie i w innym wszechświecie – zauważył Orphu. – Ale z drugiej strony... Ci tak zwani bogowie połączyli ją z Olympus Mons tysiącami tuneli kwantowych.
– Dziewięć sekund – powiedział Mahnmut.
– Wiesz, jak wyglądałby eksplodujący Mars widziany z Azji Mniejszej? – zastanawiał się Orphu. – Mogę zrobić szybką symulację.
– Cztery sekundy.
– Albo nie, zaraz sami zobaczymy. Będziesz musiał patrzeć za nas dwóch.
– Jedna sekunda.
Nie pamiętam, żebyśmy gdzieś się tekowali, kiedy już Ares i Hefajstos wywlekli mnie z głównej sali Dworu Bogów – ale z pewnością to zrobiliśmy. Pomieszczenie, do którego mnie wrzucili – moja cela więzienna – znajduje się w górnej części niewiarygodnie wysokiego gmachu na wschodnim zboczu Olimpu. Drzwi zamknęły się za nimi, w celi nie ma okien, ale są jeszcze jedne drzwi, wychodzące na taras zawieszony setki metrów nad stromym urwiskiem. Na północy rozciąga się ocean, który w popołudniowym świetle ma kolor polerowanego brązu, a daleko, daleko na wschodzie widzę trzy inne wulkany. Marsjańskie wulkany.
Mars. Tyle lat... Matko Boska, to Mars.
Przechodzi mnie dreszcz. Powietrze jest zimne. Mam gęsią skórkę na rękach, nogach i pewnie na gołym tyłku również. Pod stopami czuję lodowaty marmur. Boli mnie skóra głowy; nic dziwnego, przecież Ares wlókł mnie za włosy. A najbardziej ucierpiała moja duma. Tak łatwo dałem się złapać, rozbroić i rozebrać!
Co ja sobie wyobrażałem, że kim jestem? Od tak dawna oglądałem na własne oczy bogów i herosów, że zapomniałem, jaki ze mnie przeciętniak. Zwłaszcza teraz.
Wydaje mi się, że zabawki uderzyły mi do głowy: uprząż lewitacyjna, pancerz, bransoleta morfująca, medalion teleportacyjny, mikrofon kierunkowy, wspomagany wzrok, paralizator i Hełm Hadesa. Najmodniejsze bajery. Przez parę dni mogłem dzięki nim zgrywać superbohatera.
Ale przyjemności się skończyły, tatko się wściekł i zabrał zabawki.
Przypominam sobie o bombie Mahnmuta i odruchowo zerkam na przegub ręki. Cholera jasna! Nawet zegarek mi zabrali. Ale do zapowiedzianej przez małego robota detonacji machiny zostało najwyżej kilka minut. Wychodzę na taras, ale kaldera z jeziorem jest po drugiej stronie budynku; wygląda na to, że nie zobaczę błysku. Ciekawe, czy fala uderzeniowa zmiecie cały gmach z Olimpu, czy tylko go zapali? Wracają kolejne wspomnienia: telewizyjne zdjęcia ludzi skaczących z górnych pięter płonących nowojorskich wieżowców. Zamykam oczy i ściskam rękami skronie, żeby pozbyć się tych niechcianych obrazów spod powiek, ale one tylko zyskują na wyrazistości. Kurczę, gdyby dali mi jeszcze pożyć kilka tygodni – gdybym sam dał sobie pożyć, zamiast bawić się zabawkami i losem tysięcy ludzi – może przypomniałbym sobie całe moje poprzednie życie? Może nawet i śmierć?
Drzwi otwierają się z łoskotem i do celi wchodzi Zeus. Jest sam. Wracam z tarasu do pokoju.
Chcecie wiedzieć, jak stracić resztki szacunku dla samego siebie? Rozbierzcie się do naga i stańcie naprzeciwko boga bogów, który ma na sobie oficerki, złote nagolenniki i kompletną zbroję. I jeszcze ta różnica wzrostu. Sam mam metr siedemdziesiąt trzy – czyli, jak zwracałem uwagę znajomym i Susan, nie jestem bynajmniej niski, lecz „średniego wzrostu” – Zeus zaś mierzy w tej chwili ze cztery i pół metra. W drzwiach zmieściłby się koszykarz z drugim koszykarzem na plecach, a bóg i tak musiał się schylić, żeby nie wyrżnąć głową we framugę. Z trzaskiem zamyka drzwi. Widzę, że nadal trzyma w ręce mój medalion.
– Scholiasto Hockenberry – mówi po angielsku – czy wiesz, jakich przysparzasz nam kłopotów?
Chciałbym spojrzeć mu odważnie w oczy, ale ograniczam się do zapanowania nad drżeniem nóg. Czuję, jak ze strachu i zimna penis i moszna kurczą mi się do rozmiarów młodziutkiej marchewki i szklanej kulki. Zeus mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów, tak jakby też to zauważył.
– Boże, jacy wy, dawni ludzie, byliście brzydcy. Jak to możliwe, że widać ci żebra, ale zarazem masz taki bandzioch?
Przypominam sobie, jak Susan mówiła, że mam tyłek jak brzuszki litery B, ale w jej słowach było wiele czułości.
– Skąd znasz angielski? – pytam drżącym głosem.
– Zamknij się! – odpowiada Ojciec Bogów.
Gestem wskazuje mi drogę i wychodzi za mną na taras; jest tak olbrzymi, że ledwie się przy nim mieszczę. Wciskam się w kąt i staram się nie patrzeć w dół. Wystarczyłoby, żeby mściwe bóstwo złapało mnie jedną ręką i przerzuciło przez poręcz; wrzeszczałbym i machał rękami przez całe pięć minut lotu.
– Skrzywdziłeś moją córkę – burczy Zeus.
Którą? – zastanawiam się rozpaczliwie. Jestem winny zakusów na życie i Afrodyty, i Ateny, ale wydaje mi się, że w tej chwili ma na myśli Atenę. Zawsze była jego ulubienicą. Zresztą to chyba nieważne. Spiskowanie przeciw dowolnemu bóstwu, nie mówiąc już o planach obalenia całego panteonu, z pewnością zasługuje na karę śmierci. Zerkam w dół przez barierkę. Widzę ginący we mgle kryształowy szyb windy, ale bez powiększenia nie jestem w stanie wypatrzyć spalonych koszar scholiastów na samym dole. Chryste Panie, toż to kawał drogi!
– Wiesz, co się dziś stanie, Hockenberry? – pyta Zeus. Mam wrażenie, że to pytanie retoryczne. Bóg opiera się o barierkę i zaciska palce (każdy długości połowy mojego przedramienia) na poręczy.
– Nie.
Odwraca się do mnie.
– To chyba przykre uczucie dla scholiasty. Przez całe lata znałeś przyszłość, która nawet dla bogów była tajemnicą. Czułeś się pewnie jak Mojra we własnej osobie.
– Czułem się jak skończony frajer.
Zeus kiwa głową i wskazuje startujące ze szczytu Olimpu rydwany. Są ich setki.
– Dzisiaj zniszczymy ludzkość. Nie tylko tych bufonów spod Troi, ale wszystkich ludzi. Wszędzie.
Co mam powiedzieć?
– To chyba lekka przesada... – udaje mi się wykrztusić. Moja brawurowa kwestia wypadłaby z pewnością lepiej, gdyby głos nie drżał mi jak dziecku.
Zeus patrzy na rydwany i szeregi bogów i bogiń w złotych pancerzach, którzy tylko czekają, żeby zająć miejsce w pojazdach.
– Posejdon, Ares i wielu innych od wieków naciskają na mnie, żebyśmy wyplenili ludzkość jak wirus, którym w istocie jest – mówi basem. Mam wrażenie, że bardziej myśli na głos, niż zwraca się do mnie. – Wszyscy jesteśmy zaniepokojeni. Ten wiek heroiczny, w którym rozgrywa się obrona Ilionu, musi martwić bogów. Nasze gatunki za bardzo się splątały. Zdajesz sobie chyba sprawę, jaką masę ulepszonego DNA przekazaliśmy takim dziwadłom jak Hektor i Achilles, chędożąc śmiertelnych na prawo i lewo.
– Dlaczego mi o tym mówisz?
Zeus spogląda na mnie z góry i wzrusza ramionami, które znajdują się dwa i pół metra nad moją głową.
– Za parę sekund będziesz martwy, więc mogę ci wszystko powiedzieć. Na Olimpie, scholiasto Hockenberry, nie ma trwałych przyjaźni, lojalnych sojuszników ani wiernych partnerów... Niezmienne są tylko interesy. Mnie zaś zależy na tym, by zachować pozycję boga bogów i władcy wszechświata.
– Musisz mieć z tym huk roboty – rzucam sarkastycznie.
– I owszem. Zapytaj Setebosa, Prospera albo Ciszę, jeśli mi nie wierzysz. Masz jeszcze jakieś pytania, Hockenberry, na które chciałbyś poznać odpowiedzi, zanim znikniesz?
– Właściwie tak. – O dziwo, nogi już mi się nie trzęsą, głos przestał drżeć. – Chciałbym wiedzieć, kim naprawdę jesteście. Skąd pochodzicie? Bo przecież nie możecie być prawdziwymi greckimi bóstwami.
– Nie możemy?
Uśmiech Zeusa – ostre, białe zęby błyszczące w srebrzystej brodzie – nie ma w sobie nic ojcowskiego.
– Kim jesteście?
Wszechmocny Zeus wzdycha ciężko.
– Obawiam się, że nie mam teraz czasu na wyjaśnienia. Żegnaj, scholiasto Hockenberry.
Rzeczywiście – nie ma czasu na wyjaśnienia. Na nic nie ma czasu, bo nagle cały budynek zaczyna się trząść w posadach, skrzypieć i pękać. Powietrze nad Olimpem gęstnieje i marszczy się w fale. Złote rydwany chwieją się w locie, bogowie i boginie na ziemi krzyczą głośno.
Zeus zatacza się do tyłu, upuszcza medalion i opiera o ścianę. Wieża drży coraz gwałtowniej, odchylając się chyba z dziesięć stopni od pionu. Bóg podnosi wzrok.
Pręgi przecinają niebo. Słyszę gromy. Ogniste krechy jedna po drugiej tną marsjański nieboskłon. Nad szczytem wulkanu pojawiają się olbrzymie wirujące kule; są czarne jak kosmos i czerwone jak lawa. Przypominają dziury wyżarte w błękicie nieba. Opadają coraz niżej.
Spoglądam w dół. Takie same kule, nieregularne i rozedrgane – najmniejsze są wielkości boiska piłkarskiego – wirują u podnóży Olimpu. Następne pojawiają się nad północnym oceanem, niektóre są do połowy zanurzone w wodzie.
Z tych kul na lądzie wychodzą mrówki, tysiące mrówek... Nie, to nie mrówki. To ludzie.
Obok rydwanów po niebie śmigają czarne, kanciaste maszyny, niektóre większe od boskich pojazdów, inne mniejsze, ale wszystkie noszą to zabójcze, nieludzkie piętno, które pozwala rozpoznać w nich machiny wojenne. Słupy ognia tną górne warstwy atmosfery, celując w Olimp niczym dziesiątki międzykontynentalnych rakiet balistycznych.
Zeus wznosi pięści ku niebu.
– Egida! – ryczy ogłuszająco. – Aktywować egidę!
Z przyjemnością zostałbym jeszcze chwilę, żeby przekonać się, jaką egidę ma na myśli i co się za chwilę wydarzy, ale mam ważniejsze sprawy na głowie. Rzucam się głową naprzód między szeroko rozstawione nogi Zeusa, szoruję brzuchem po marmurze, jedną ręką łapię medalion teleportacyjny, a drugą przekręcam jego tarczę.
Początkowo nie mogli otworzyć sarkofagu: elastyczne szkło nawet się nie zarysowało pod ciosami grubej rury. Daeman strzelił trzy razy z pistoletu, ale kartacze tylko zarysowały wieko zbiornika i śmignęły rykoszetami po całej konserwatorni, tłukąc delikatne sprzęty, masakrując uszkodzone służki i omal nie raniąc obu zainteresowanych. W końcu Harmanowi udało się wejść na sarkofag, podważyć wieko i zrzucić je na podłogę. Nasunął na twarz kaptur termoskóry i maskę osmotyczną i zanurkował w coraz płytszym płynie, żeby wyłowić z niego Hannah. Kiedy po odłączeniu zasilania pogasły sarkofagi, jedynym użytecznym źródłem światła stała się latarka Savi.
Leżąca na posadzce konserwatorni Hannah – naga, mokra, bezwłosa, z delikatną, świeżą skórą – wyglądała bezbronnie jak ptasie pisklę. Na szczęście oddychała – płytko, nierówno, przeraźliwie szybko, ale z całą pewnością oddychała. Niestety, nie mogli jej dobudzić.
– Przeżyje? – niepokoił się Daeman. Pozostałych dwadzieścioro troje pacjentów było nieodwracalnie martwych. Nie mieli szans im pomóc.
– Skąd mam wiedzieć? – wysapał Harman. Daeman rozejrzał się po konserwatorni.
– Bez zasilania szybko zrobi się tu zimno. Za chwilę temperatura spadnie poniżej zera, jak w całym mieście. Musimy ją czymś okryć.
Z bronią w ręce, ale nie wypatrując już Kalibana, Daeman zaczął się rozglądać po całym wnętrzu. Znalazł ludzkie kości, gnijące udźce, nieruchome służki, szczątki zlewek, odłamki przewodów, ale nigdzie nie było ani kawałka koca. Zdarł jedną z plastikowych płacht, którymi zabezpieczyli wejście, i wrócił do Harmana.
Nieprzytomna Hannah dygotała na całym ciele. Harman próbował rozcierać jej ciało gołymi rękami, ale na niewiele się to zdało. Plastik nierówno otulił jej blade, chude ciało; nie wyglądało na to, żeby pomagał zatrzymać ciepło.
– Umrze, jeśli czegoś nie wymyślimy – szepnął Daeman. Z mroku między wygaszonymi sarkofagami dobiegło jakieś szuranie. Daeman nawet nie podniósł broni. Tlen i płyny z uszkodzonych przewodów wylewały się do konserwatorni.
– I tak niedługo wszyscy umrzemy – mruknął Harman, wskazując przeszklony sufit.
Daeman zadarł głowę. Ziemi nie było nigdzie widać. Po drugiej stronie szkła lśniły zimne gwiazdy i sunąca ku miastu podświetlona sylwetka akceleratora.
– Kiedy zasilanie zaczęło siadać, widziałem Ziemię. Straciliśmy niecałe dwadzieścia minut. Kiedy Ziemia się pojawi... – Błękitno-biały rąbek ziemskiego globu wypłynął nad miasto. – Musimy iść.
Z ciemności dobiegło więcej trzasków i szelestów. Daeman odwrócił się błyskawicznie i wycelował pistolet, ale Kaliban się nie pokazał. Ciążenie w konserwatorni też zaczynało słabnąć: kałuże cieczy na podłodze wzbijały się w powietrze, przybierały amebowate sylwetki, dążyły do uzyskania sferycznych kształtów. Promień latarki wyławiał z mroku wilgotne powierzchnie.
– Jak? Chcesz ją zostawić?
Spod uchylonych powiek Hannah wyzierały białka oczu. Drgawki trochę zelżały, ale Daeman uznał to za zły omen. Podrapał się po brodzie; już wcześniej zsunął maskę osmotyczną na czoło – w konserwatorni cuchnęło jak w chłodni mięsnej, w której zabrakło prądu, ale dało się jeszcze oddychać.
– Nie przeniesiemy jej do sonika – przyznał. – Mamy tylko dwie termoskóry. Już w mieście umarłaby z zimna, a co dopiero w próżni.
– Sonik ma generator pola siłowe i grzejniki. Savi zawsze je włączała, kiedy lecieliśmy na dużej wysokości.
Harman też zdjął maskę. Para z jego oddechu unosiła się chmurą w zimnym powietrzu, na brodzie i wąsach tworzyły mu się sople. Miał tak zmęczone oczy, że przykro było na niego patrzeć.
Daeman pokręcił głową.
– Savi dużo mi opowiadała o tym, jak zimno jest w kosmosie i co się dzieje z ludzkim ciałem w próżni. Hannah nie dożyje włączenia pola i grzejników.
– A pamiętasz, jak się uruchamia sonik? I jak się nim lata?
– No... nie wiem. Widziałem, jak Savi go prowadziła, ale nigdy nie myślałem, że sam będę musiał to robić. A ty?
– Jestem taki... zmęczony. – Harman roztarł skronie.
Hannah tymczasem przestała dygotać i wyglądała już jak martwa. Daeman zdjął rękawiczkę i przyłożył dłoń do jej piersi. Przez sekundę bał się, że dziewczyna faktycznie nie żyje, ale w końcu wyczuł szybkie, ptasie, delikatne bicie serca.
– Harman? Zdejmij termoskórę – polecił stanowczym tonem. Harman spuścił wzrok.
– Właściwie... to masz rację. Przeżyłem swoje pięć dwudziestek... Ona zasługuje na to, żeby...
– Ależ z ciebie dureń. – Daeman pomógł mu zdjąć skafander. Na odsłoniętych dłoniach i twarzy czuł lodowate ukąszenia mrozu; nawet nie próbował sobie wyobrazić, jakie to uczucie, rozebrać się przy tej temperaturze do naga. Powietrze rzedło z minuty na minutę, ich głosy stawały się coraz cichsze. – Możecie we dwoje korzystać z jednej termoskóry. Policz do pięciuset, zdejmij ją z niej i sam się ogrzej. Wymieniajcie się, dopóki Hannah nie umrze.
– A ty dokąd się wybierasz?
Harman zdjął już termoskórę i próbował naciągnąć ją na ciało nieprzytomnej dziewczyny, ale ręce tak mu się trzęsły, że Daeman musiał mu pomóc. Termoskóra natychmiast dopasowała się do Hannah, która znów zaczęła drżeć – mimo że skafander zatrzymywał praktycznie sto procent wydzielanego przez nią ciepła. Harman założył jej maskę osmotyczną.
– Pójdę po sonik. – Daeman oddał Harmanowi pistolet i zdjął maskę, żeby było go słychać; nie mając termoskóry, Harman był odcięty od systemu łączności. – Masz. To na wypadek, gdyby Kaliban po was przyszedł.
Wziął do ręki półtorametrowy kawał rury, który posłużył im za łom.
– Nie przyjdzie – wychrypiał Harman. – Zaatakuje ciebie. Potem będzie mógł w dogodnej chwili zjeść i nas.
– Mam nadzieję, że nabawi się rozstroju żołądka.
Daeman naciągnął maskę na twarz, wybił się z obu nóg i popłynął w kierunku osłoniętego membraną wejścia. Dopiero przebiwszy się przez membranę i znalazłszy na zewnątrz – musiał w tym celu zaostrzonym końcem rury wyszarpać otwór w plastikowych płachtach – uświadomił sobie, że nie wyłożył Harmanowi całego planu. Nie wspomniał o tym, że chce przylecieć po nich sonikiem, przebić się przez szklaną ścianę i zabrać ich z konserwatorni. Uznał jednak, że nie ma sensu wracać i wszystkiego tłumaczyć.
Kiedy przed miesiącem – od tego czasu minęła wieczność – przemierzali kryształowe miasto we troje, nie mógł nadążyć za Savi i Harmanem. Teraz zaś pływał w rozrzedzonym powietrzu jak morskie zwierzę stworzone do życia w bliskim zera ciążeniu, jak urodzona na orbicie wydra: zawsze znajdował doskonały punkt oparcia, wybijał się z niego w idealnie wybranym momencie, swobodnie wiosłował trzema wolnymi kończynami, kręcił salta i piruety, żeby trafić w wybrany wspornik, stół lub postludzkie zwłoki i odbiwszy się od nich, kontynuować lot.
Ale i tak poruszał się zbyt wolno; czuł, że przegrywa wyścig z czasem. Zerknął w górę na gasnące szyby, których światło bladło z każdą chwilą. W zarośniętych zielskiem korytarzach i na pełnych trupów tarasach zalegał coraz gęstszy mrok. Nie było w pobliżu przezroczystych tafli szkła, przez które mógłby dostrzec zbliżający się ku miastu akcelerator. Ciekawe, myślał, czy usłyszę brzęk szkła przy zderzeniu? Czy może powietrze jest za rzadkie?
Potrząsnął głową, żeby odsunąć od siebie te myśli. Będzie wiedział, kiedy to się stanie.
Płynąc na południe, prawie wyminął kryształową wieżę, zanim zadarł głowę i zorientował się, że znajduje się pod liczącą setki pięter, wypełnioną rzadkim powietrzem konstrukcją, której szczyt ginął w mroku.
Wylądował, chwycił rurę oburącz i utkwił wzrok w ciemnościach górnych partii wieży, używając noktowizora. Zobaczył sporo ludzkich kształtów, niektóre z nich unosiły się całkiem blisko, ale sądząc po bezwładnym locie, były to chyba zwłoki postludzi, nie zaś czyhający na niego Kaliban.
Chyba.
Przykucnął – podobnie jak Kaliban, rękami dotykając podłogi – i z całej siły wybił się w górę. Leciał wolno, stanowczo za wolno. Kiedy wreszcie udało mu się dotrzeć na pierwszy taras, zawieszony około dwudziestu metrów nad ziemią, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest osłabiony. Zaparł się o poręcz i wypchnął do góry, śledząc wzrokiem ruchome cienie.
Było ich zbyt wiele. Kaliban mógł na niego skoczyć z każdego tarasu, a Daeman był bezradny: musiał trzymać się blisko ściany i tarasów, żeby się od nich odpychać i wzbijać coraz wyżej: najpierw leciał szybko, potem, tracąc rozpęd, coraz wolniej, aż wreszcie znajdował następny taras. Czuł się jak żaba, która skacze z jednego liścia lilii wodnej na drugi – tylko że te liście były zrobione z kamienia i metalu.
Roześmiał się głośno. Przecież miał właśnie zieloną termoskórę! Brudną od błota, krwi i szlamu, ale zieloną! Naprawdę wyglądał jak wychudzona, niezdarna żaba, która skacze w pionie po wewnętrznej ścianie wieży, odbijając się z co dziesiątego tarasu. Poraziło go echo śmiechu w słuchawkach. Umilkł i odtąd towarzyszyły mu tylko własne postękiwania i ciężki oddech.
Poczuł ukłucie strachu i zrobił salto w locie. Czy mógł przegapić lądowisko sonika? Znajdował się niewiarygodnie wysoko nad poziomem gruntu – co najmniej trzysta metrów – a sonik był przecież... No właśnie, jak wysoko? Serce zaczęło mu szybciej bić, gdy próbował odtworzyć w pamięci holograficzny obraz wieży, widziany u Prospera. Sto pięćdziesiąt metrów? Dwieście?
Ze strachu zebrało mu się na mdłości. Odsunął się od ściany wieży i powiódł wzrokiem po okrywających ją szybach. Większość lśniła tym paskudnym, blednącym oranżem; tylko niektóre na tej wysokości były przezroczyste i srebrzyły się światłem gwiazd. Na żadnej nie było widać białego placka membrany wyjściowej.
Czy naprawdę widział membranę na tamtym hologramie, czy po prostu ją sobie wyobraził?
Znalazł się prawie w najwyższym punkcie lotu po ostatnim wybiciu, kiedy zdarł maskę z twarzy. Miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje.
Nie czas na rzyganie, frajerze. Próbował zaciągnąć się powietrzem, ale na tej wysokości było zbyt rzadkie, zbyt zimne i zbyt cuchnące. Odruchowo naciągnął maskę z powrotem.
Dlaczego nie wziął latarki? Bo myślał, że bardziej przyda się Harmanowi, kiedy będzie się opiekował Hannah i strzelał do Kalibana, ale jak miał teraz rozróżnić te zasrane okna?!
Siłą woli narzucił sobie spokój i wyrównał oddech. Zanim grawitacja zaczęła go ściągać w dół ku odległej o setki metrów posadzce, odpłynął od wieży i obrócił się na plecy jak pływak, który chce popatrzeć w gwiazdy.
Jest! Piętnaście metrów wyżej, na ścianie: biały kwadrat pośrodku nieprzezroczystej szyby.
Wykręcił piruet, brodą przycisnął rurę do piersi i zrobił silny, oburęczny wymach. Gdyby rozminął się z najbliższym tarasem, straciłby dobre pięćdziesiąt metrów wysokości. Nie miałby chyba siły jeszcze raz pokonać tej drogi.
Dopłynął do tarasu. Ujął rurę w lewą dłoń i wybił się do góry. Wymierzył idealnie: zatrzymał się dokładnie na wysokości białej plamy na szybie. Dysząc ciężko i przeklinając pot, który ściekał mu do oczu, wyciągnął prawą rękę, która przeszła przez membranę jak przez lepką gazę.
– Chwała Bogu... – odetchnął z ulgą.
Kaliban skoczył na niego z wnęki pod następnym, wyższym tarasem: leciał z rozczapierzonymi rękami i nogami i szczerzył zęby.
– No nie...
Daeman stęknął, kiedy potwór zderzył się z nim, oplótł go wszystkimi czterema kończynami i kłapnął szczękami, o centymetry chybiając jego szyi – tylko dlatego, że Daeman zdążyć osłonić gardło przedramieniem. Zęby Kalibana zdarły mu skórę z ręki. Spleceni w uścisku, młócąc rękami i nogami rzadkie powietrze, w fontannie krwi spadli na niższy taras. Rozległ się trzask szkła, plastiku, drewna i zamarzniętych postludzkich ciał.
Prawdopodobnie to Mahnmut pierwszy zauważył, że coś się dzieje z niebem, morzem i ziemią w okolicach Ilionu, ale tylko dlatego, że czegoś się spodziewał. Nie wiedział czego... Ale z pewnością nie tego, co zobaczył.
– Co widzisz? – zainteresował się Orphu.
– Eee...
Mierząca setki metrów średnicy wirująca kula zawisła na niebie, tysiące metrów nad miastem. Druga, podobna, pojawiła się nad polem bitwy, w pół drogi między murami i Zarośniętym Wzgórzem. Mahnmut odwrócił się – i nad achajskim obozem dostrzegł trzecią obracającą się kulę. Czwarta spłynęła nad morze, przed dzioby uciekających spod Troi greckich okrętów. Piąta pojawiła się na północ od miasta, szósta na południe od niego.
– Co widzisz?
– No...
Początkowo kule rozbłyskiwały wszystkimi kolorami tęczy, potem na chwilę ich powierzchnię pokryły fraktalne wzory, a potem wypełnił je obraz Olympus Mons: pokazywały marsjański wulkan i błękitne marsjańskie niebo z różnych punktów widzenia, pod różnymi kątami i z różnej perspektywy. Najbliższa sfera osiadła na ziemi i częściowo się w nią zapadła; na obszarze jej kontaktu z ziemią ilioński piasek płynnie przechodził w marsjańskie skały. Na zachodzie gigantyczna kula spłaszczyła się, zmieniła w krąg na niebie i do połowy zanurzyła w morzu; poziom marsjańskiego oceanu zrównał się z poziomem Morza Śródziemnego. Woda zaczęła przepływać między dwoma światami. Achajskie okręty próbowały zrzucić żagle, ludzie przestali wiosłować, ale ozdobione wysokimi dziobami jednostki nie miały szans wyhamować: przez krąg, który zjechał z nieba, wpłynęły na północny ocean marsjański, nad którym w oddali górował Olympus Mons. W którąkolwiek stronę spojrzał Mahnmut, wszędzie widział ten sam wulkan, nawet w spłaszczających się kulach, które zawisły wysoko nad Ilionem.
– Co się dzieje? – krzyknął Orphu przez radio.
– Yyy...
Dziesiątki czarnych kształtów wylatywały z okręgów na niebie, z koła do połowy zatopionego w morzu za plecami Mahnmuta, nawet z portalu, który osiadł na ziemi niespełna sto metrów przed Achillesem, Hektorem i ich żołnierzami. Na tle nieba przypominały olbrzymie szerszenie: były czarne, kanciaste, opatrzone zadziorami, trochę większe niż Orphu i zasilane silnikami ulokowanymi od spodu, po bokach i na rufie. Z kadłubów sterczały czarne kopuły kokpitów, oplatał je gąszcz anten, wystawała z nich cała masa obiektów, które musiały być jakąś formą uzbrojenia: pociski, działka, bomby, miotacze promieni. Jeżeli to mieli być następcy olimpijskich rydwanów, to bogowie najwyraźniej w przyspieszonym trybie przeskoczyli na wyższy poziom rozwoju technicznego.
– Mahnmut!
– Przepraszam – odparł mniejszy morawiec. Jąkając się, opisał zamieszanie, jakie zapanowało na niebie, morzu i ziemi. Z trudem nadążał za wydarzeniami.
– Co robią Achilles, Hektor i reszta Greków i Trojan? – zainteresował się Orphu. – Uciekają?
– Niektórzy tak. Ale większość Achajów wokół mnie i Trojan w okolicy twojego pagórka pędzi na złamanie karku do najbliższego portalu.
– Wbiegają w niego? – Mahnmut nigdy nie słyszał Orphu tak zaskoczonego.
– Tak. Achilles i Hektor byli pierwsi. Coś krzyknęli, potrząsnęli bronią i tarczami i... no... wpadli w portal. Myślę, że zobaczyli Olympus Mons, domyślili się, co to jest i... zaatakowali.
– Zaatakowali wulkan na Marsie? – Głos Orphu zdradzał skrajne niedowierzanie.
– Zaatakowali Olimp, siedzibę bogów. – Mahnmut był nie mniej zdumiony. – O rety!
– Jakie znowu o rety?
– Ten portal z tyłu, na morzu... – wyjąkał Mahnmut. – Przepłynęły przez niego dziesiątki greckich okrętów...
– Już to mówiłeś.
– Ale w środku, po drugiej stronie, widać ich nie setki, tylko całe tysiące.
– To greckie okręty?
– Nie tylko. Większość to statki emzeteli.
– Małych zielonych ludzików? – Głos Orphu brzmiał jak dźwięki kiepskiego syntezatora mowy; wypowiadał każde słowo w taki sposób, jakby słyszał je pierwszy raz w życiu.
– Tak. Tysiące emzeteli płyną na setkach statków.
– Na felukach?
Na felukach, na tych ogromnych barkach, którymi przewożą kamienne głowy, na większych żaglowcach, mniejszych... Wszystkie płyną w stronę Olympus Mons, zmieszane z okrętami Achajów.
– Ale po co? Dlaczego zeki żeglują pod Olimp?
– Mnie pytasz?! – zawołał Mahnmut. – Ja tu tylko pracuję. O-o...
– O-o?
– Na niebie widać mnóstwo świecących krech, tak jakby nagle spadł deszcz meteorów.
– Bogowie ponawiają nalot?
– Nie wiem.
– Z której strony?
– Że co?
Gdyby Mahnmut miał szczękę, na pewno by mu teraz opadła. Niebo pocięła kratownica ognistych śladów. Przez kilkanaście portali w okolicach Ilionu widać było Olympus Mons, a czarne, kanciaste pojazdy śmigały w tę i z powrotem na coraz mniejszej wysokości. Tysiące Trojan i Achajów wbiegło w najbliższy portal za Achillesem i Hektorem, dalsze dziesiątki tysięcy obrońców zajmowały pozycje na murach i na równinie przed Bramą Skajską. Rozdzwoniły się gongi, zagrały bębny, powietrze aż iskrzyło od przenikającej je energii i rozbrzmiewało echem krzyków. Achajowie zajmowali pozycje za fosą i palisadą, słońce lśniło w blachach pancerzy. Tysiąc stojących na murach Troi łuczników napięło łuki i wycelowało w niebo. Kolejnych dwadzieścia okrętów odbiło od brzegu. Mahnmut nie nadążał z rozglądaniem się.
– Jak biegną te ślady meteorów? – dopytywał się Orphu. – Z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód, z północy na północ?
– A jaka to, do cholery, różnica? Dobrze, przepraszam. Nadlatują ze wszystkich stron naraz. Pocięły niebo w kratkę.
– Czy któryś z nich leci w stronę Ilionu?
– Raczej nie, nie bezpośrednio... Zaczekaj, widzę, co rysuje te krechy... Podkręcę powiększenie... Dobry Boże, to...
– Statek kosmiczny?
– Tak! Stateczniki, kadłub, silnik, wszystko jak wycięte z komiksu, Orphu. Zawisł w powietrzu na słupie ognia. Te inne meteory to też statki... Większość wisi w powietrzu, ale jeden ląduje... O-o...
– Znowu o-o?
– Jeden ląduje – powtórzył Mahnmut. – Siadają też cztery... nie, pięć tych mniejszych maszyn.
– Doprawdy? – Sądząc po głosie, Orphu był całkowicie spokojny, może nawet lekko rozbawiony.
– Lądują na wzgórzu, tuż obok ciebie! Prawie siadają ci na głowie, Orphu! Czekaj, już biegnę!
Mahnmut popędził na czworakach najszybciej jak mógł. Na kurhanie podmuch silników wzbijał w powietrze tumany kurzu i mrowie drobnych kamyków. Orphu zniknął w kurzawie. Kolejne pojazdy lądowały obok grobowca amazonki, wysuwając podwozie o nader skomplikowanej konstrukcji. Ich wieżyczki z bronią obracały się i celowały w Orphu – to był ostatni widok, jaki zarejestrowały oczy Mahnmuta, zanim cała scena zniknęła w burzy piaskowej.
– Nigdzie się nie wybieram – uspokoił go Orphu. – Ale uważaj, żebyś nie naciągnął sobie jakiejś sprężynki, kiedy będziesz tu pędził, stary druhu. Chyba wiem, kim są nasi goście.
Turlając się po tarasie w uściskach Kalibana, Daeman miał nieodparte wrażenie, że bestia próbuje mu odgryźć rękę – tak też w istocie było: Kaliban naprawdę usiłował odgryźć mu rękę. Tylko dzięki wplecionym w termoskórę metalicznym włóknom i automatycznej reakcji skafandra, który starał się uszczelnić rozdarcie, potwór jeszcze nie zatopił zębów w mięśniach Daemana i jeszcze nie zmiażdżył mu kości. Ale termoskóra nie mogła go chronić w nieskończoność.
Łamali stoliki, przetaczali się wśród postludzkich trupów, odbili od wspornika tarasu i od szklanej ściany wieży. Kaliban nie zwalniał uścisku; trzymał Daemana długimi szponami i chwytnymi, błoniastymi palcami stóp. Nagle rozwarł szczęki, cofnął ociekający śliną łeb i rzucił się ku szyi Daemana. Ten ponownie zablokował cios prawą ręką, ponownie dał sobie rozszarpać przedramię i jęknął głośno, kiedy obił się o balustradę. Mimo samouszczelniającej się termoskóry, krew tryskała na wszystkie strony, tworząc w rozrzedzonym powietrzu kuliste krople, które rozbryzgiwały się przy uderzeniu o łuski bestii lub skafander człowieka.
Przez sekundę tkwili zaklinowani w rogu barierki. Daeman spojrzał w ślepia Kalibana. Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie zasłonił się ręką, potwór w ułamku sekundy wgryzłby mu się w maskę osmotyczną i oddarł twarz od kości, ale jego umysł prawie bez reszty zaprzątała jedna, jedyna myśl, proste stwierdzenie faktu: nie boję się.
Nie mógł marzyć o tym, że faks przeniesie jego zwłoki do konserwatorni, gdzie najdalej w dwie doby sine robale doprowadzą je do porządku. Wiedział, że cokolwiek się stanie, skutki będą nieodwracalne.
Nie boję się.
Kiedy patrzył z bliska na zwierzęce uszy, ośliniony pysk i łuskowate ramiona Kalibana, uderzyło go, z jak bardzo materialną i cielesną istotą ma do czynienia. Przypomniał sobie jej ohydnie różowe, bezwłose genitalia.
Kiedy Kaliban szykował się do trzeciego ataku na jego tętnicę szyjną, Daeman (wiedząc, że tym razem nie zdoła go powstrzymać) sięgnął w dół i z całej siły ścisnął dwie miękkie kulki.
Zamiast skoczyć mu do gardła, potwór odgiął się w tył, ryknął przeraźliwie, aż jego głos zadźwięczał echem, i spróbował uwolnić się od przeciwnika. Daeman zrobił unik, sięgnął w dół także drugą ręką, prawą (krwawiła solidnie, ale palce były sprawne) i znów zacisnął chwyt. Nie poluźnił go, nawet kiedy Kaliban, rozpaczliwie młócąc rękami, starał się wyrwać. Wyobraził sobie, że miażdży dojrzałe pomidory w swoich silnych, ludzkich dłoniach, że wyciska sok z dojrzałych pomarańczy, aż miąższ tryska na boki i trzymał, trzymał, trzymał; cały świat skurczył się do niezłomnej woli utrzymania tego chwytu. Kaliban zaryczał, machnął na odlew łapą i trafił Daemana z taką siłą, że ten przekoziołkował w powietrzu i upadł ciężko na taras.
Przed dłuższą chwilę Daeman nie miał pojęcia, gdzie się znajduje; nie był w stanie się bronić, ale potwór nie wykorzystał tych paru sekund na atak, lecz skowycząc i podtrzymując łapą obolałe jądra, rozpaczliwie starał się odsunąć. Skulił się w locie i kiedy Daeman odzyskał wzrok, zobaczył, jak Kaliban dopada tarasu, chwyta poręcz i wybija się z niej, aby jednym skokiem pokonać dzielące ich pięć metrów. Wyciągnięte łapy pokonały już połowę tego dystansu.
Daeman po omacku wymacał rurę, leżącą wśród powywracanych stolików i krzeseł, dźwignął ją oburącz i wyprowadził wściekły cios. Trafił Kalibana z boku w głowę, która wydała nader satysfakcjonujący dźwięk i odskoczyła na bok. Potwór wpadł bezwładnie na Daemana, który odepchnął go (prawa ręka zupełnie mu już drętwiała), upuścił rurę, wyskoczył na barierkę i wybił się z niej w kierunku oddalonego o dziesięć metrów osłoniętego membraną wyjścia.
Za wolno.
Przyzwyczajony do niskiego ciążenia Kaliban, któremu sił dodawała niepojęta dla człowieka nienawiść, wykorzystując wszystkie cztery kończyny i własną bezwładność odbił się od ściany, wpadł na barierkę, wybił się z niej i wyprzedził Daemana w locie.
Widząc, że nie wygra tego wyścigu, Daeman złapał się dźwigara, sterczącego ze ściany pięć metrów poniżej membrany, i wyhamował. Kaliban wylądował na półce przed wyjściem, rozpostarł ramiona i zablokował dostęp do białego prostokąta. Nie mogło być mowy ani o przedarciu się przez te masywne, pazurzaste łapy, ani o przeciśnięciu obok nich. Ból poharatanej ręki poraził nagle mózg Daemana jak wstrząs elektryczny. Odrętwienie postępowało coraz szybciej, zapowiadając bliski szok i odpływ adrenaliny.
Kaliban odrzucił łeb w tył, zaryczał, błysnął kłami i zaczął zawodzić po swojemu:
– Gdym w złości, wróg pości, ogryzę mu kości. Tyś nie mój brat, mięso twe będę jadł.
Był gotowy do skoku, gdyby ofiara próbowała uciekać. Daeman dostrzegł krwawe ślady na jego piersi i uśmiechnął się ponuro. Savi jednak go zraniła. Nie sprzedała tanio skóry.
Ja też nie sprzedam, pomyślał.
Zamiast uciekać, podciągnął się, przykucnął na dźwigarze, wciągnął głowę w ramiona, zebrał resztki sił i skoczył, mierząc prosto w pierś potwora.
Pokonanie dzielącej ich odległości zajęło mu dobre dwie, trzy sekundy, ale oniemiały Kaliban spóźnił się z reakcją. Jego jedzenie nigdy nie zachowywało się tak impertynencko; zwierzyna nie powinna szarżować na myśliwego. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że obiad sam leci mu na spotkanie – w dodatku odziany w termoskórę, na której tak mu zależało – odsłonił wszystkie zęby w drapieżnym uśmiechu. Rozłożył ręce i nogi, szykując się do uścisku, który zakończy się dopiero w chwili (tego Daeman był pewien), gdy człowiek będzie martwy i na wpół pożarty.
Razem wpadli w membranę. Daeman znów miał wrażenie, że przedziera się przez warstwę kleistej gazy. Ryk Kalibana, w jednej chwili słabo słyszalny w rozrzedzonym powietrzu, w następnej zgasł w lodowatej ciszy. Razem wypłynęli w próżnię. Daeman trzymał Kalibana w równie mocnym uścisku, jak Kaliban jego: lewą dłonią chwycił go pod żuchwę, starając się odepchnąć mordercze zębiska jak najdalej na te osiem, dziesięć sekund, które – jego zdaniem – powinny wystarczyć.
Termoskóra natychmiast zareagowała na próżnię: skurczyła się, otuliła ciało Daemana i dokładnie zamknęła najdrobniejsze szczeliny, którymi krew i ciepło mogłyby sączyć się w mrok. Maska uformowała przezroczysty wizjer i przestawiła się na stuprocentową recyrkulację powietrza. Pot popłynął z ogromną prędkością przez przewody chłodzące, studząc oświetloną słońcem część ciała i przesyłając ciepło do tej zaciemnionej, wystawionej na dwustustopniowy mróz. Daeman nawet nie zauważył uruchomionych w ułamku sekundy procesów: całkowicie skoncentrował się na zablokowaniu paszczy Kalibana i niedopuszczeniu do kontaktu jego zębów ze swoją szyją.
Ale potwór był silny. Wyszarpnął głowę ze słabnących rąk Daemana i otworzył szeroko pysk, żeby wydać ostatni ryk, zanim rozszarpie człowiekowi gardło.
Powietrze uciekło mu z tchawicy i płuc jak woda z dziurawej tykwy. Ślina zamarzła w locie. Kaliban zasłonił długimi palcami uszy, ale zrobił to zbyt późno: pękły mu bębenki i popłynęła krew. Zaczęła wrzeć w próżni, a ułamek sekundy później zagotowała się cała krew w żyłach potwora. Ślepia obrzmiały mu gwałtownie, krew popłynęła z kanalików łzowych. Szarpał rozpaczliwie łbem, na próżno próbując złapać powietrze, którego nie było. Oczy zaszły mu mgłą i zaszkliły się od lodu.
Daeman wyszarpnął się z jego uścisku, przeturlał po zewnętrznym tarasie – omal nie odfrunął przy okazji w otchłań kosmosu, na szczęście w ostatniej chwili złapał się balustrady – a potem, przekładając rękę za ręką, przeczołgał się do miejsca, w którym stał znajomy sonik uwiązany do lądowiska. Daeman nie chciał uciekać, nie chciał zostawiać Kalibana własnemu losowi – miał ochotę go zabić, zadławić gołymi rękami.
Tyle że jedną z nich miał już zupełnie niesprawną. Kiedy pokonywał ostatnie metry dzielące go od sonika, prawa ręka zwisła mu bezwładnie.
Harman. Hannah.
Człowiek w próżni już by nie żył – wiedza Daemana nie była zbyt rozległa, ale instynktownie wyczuwał, że się nie myli – lecz Kaliban nie był człowiekiem. Tryskając krwią i zamarzającym powietrzem niby jakaś makabryczna kometa, której powierzchnia paruje w promieniach coraz bliższego słońca, przekoziołkował w próżni, machnął na oślep łapami i zahaczył o skraj tarasu. Podciągnął się, odbił i wskoczył przez membranę do wnętrza wieży, względnie ciepłego i wypełnionego powietrzem.
Daeman nie miał czasu mu się przyglądać. Położył się na leżance pilota i spojrzał na metalową półeczkę, nad którą powinien się wyświetlić wirtualny pulpit sterowniczy. Powinien, ale się nie wyświetlił.
Jak się go włącza? A po włączeniu – co dalej? Jak Savi uruchamiała sonik?
Miał pustkę w głowie. Przed oczami tańczyły mu czarne plamy. Niewiele brakowało, żeby stracił przytomność, próbując odtworzyć w pamięci obraz Savi aktywującej pulpit i pilotującej pojazd. Bez skutku.
„Spokojnie. Nie denerwuj się”. To był jego głos – a zarazem wcale do niego nie należał. Był starszy, jakby rozbawiony. „Bez nerwów”.
Uspokoił się. Najpierw wyrównał oddech, potem siłą woli spowolnił bicie serca, skoncentrował się i wyostrzył wzrok.
Czy Savi wydawała polecenia głosem? Nawet jeśli tak, w próżni niewiele by zdziałał. Nie ma powietrza, nie ma dźwięku – tę lekcję Savi Daeman dobrze zapamiętał. A może to Harman mu to powiedział? Ostatnio uczył się od wszystkich.
Co mu zostało?
Odprężył się jeszcze bardziej, zamknął oczy i przywołał z pamięci widok Savi z pierwszej nocy, kiedy odlatywali z góry lodowej, w której mieszkała.
Przesunęła ręką nad tą osłoną, przy uchwycie, i włączyła się konsola.
Daeman poruszył lewą ręką. Wyświetlił się holograficzny pulpit. Posługując się tylko lewą ręką, przymykając powieki, gdy coś musiał sobie dokładnie przypomnieć, Daeman uruchamiał kolejne kombinacje wirtualnych przycisków. Pole siłowe wcisnęło go w leżankę. Chwilę później podniósł wzrok, zaniepokojony głośnym szumem, ale to tylko posłuszne jego palcom powietrze napłynęło do zabezpieczonej polem siłowym przestrzeni. Natychmiast też rozległ się głos:
– Autopilot czy sterowanie ręczne?
Podciągnął maskę – i prawie się popłakał, pierwszy raz od miesiąca wdychając świeże powietrze.
– Ręczne – powiedział.
Pojawił się holograficzny drążek sterowy. Leżał w dłoni jak prawdziwy. Daeman poderwał sonik trzy metry ponad lądowisko (o przytrzymujących go elastycznych cumach przypomniał sobie dopiero wtedy, gdy zobaczył, jak pękają), przechylił drążek, dał więcej mocy do silników rufowych, zszedł z kursu, skorygował, żeby zamiast w okno nie trafić w stalowy element konstrukcji, i z prędkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę wbił się w membranę.
Kaliban czekał na półce od wewnątrz wieży. Skoczył, mierząc prosto w głowę Daemana; idealnie wyliczył trajektorię, ale odbił się od pola siłowego i spadł w środkowy szyb wieży.
Daeman zatoczył łuk, oswajając się ze sterami, i skręcił drążek, dodając mocy. Kiedy Kaliban podniósł głowę i wytrzeszczył oczy, pędzący setką sonik wyrżnął go w pierś. Potwór przeleciał w powietrzu i rozpłaszczył się na szklanej ścianie, łamiąc po drodze kilka wsporników.
Daeman z rozkoszą dłużej by się z nim pobawił – miał na to tak ogromną ochotę, że z łatwością zapomniał o bólu w poharatanej ręce – ale nie zapomniał, że w mieście zostawił umierających przyjaciół. Skręcił ostro i zanurkował w stronę odległego o blisko sto pięter dna wieży.
Ledwie zdążył wyrównać: sonik otarł się o ziemię, ściął wodorosty, aż zielsko poleciało w powietrze – ale wtedy Daeman już go opanował, wyprostował lot i zwolnił. Podróż, która zajęła mu poprzednio dwadzieścia męczących minut, teraz trwała zaledwie trzy.
Wlot konserwatorni był nieco za wąski dla sonika. Daeman cofnął, dodał gazu – i raz na zawsze zmienił membranę półprzepuszczalną w całkowicie przepuszczalną. Za lawirującym wśród pustych i ciemnych sarkofagów sonikiem snuł się warkocz odłamków szkła i metalu. Parę razy Daemanowi mignęły zwłoki ludzi, których nie zdołali uratować, ale po chwili już musiał się zatrzymać, wyłączyć pole siłowe i zeskoczyć na podłogę obok dwóch kolejnych ciał.
Harman oddał termoskórę Hannah, sam zaś został tylko w masce osmotycznej. W świetle reflektorów sonika jego nagie ciało zdawało się nienaturalnie blade i posiniaczone. Hannah miała szeroko otwarte usta, jakby do końca walczyła o ostatni haust powietrza. Daeman nie tracił czasu na sprawdzanie, czy oboje żyją: lewą ręką dźwignął ich po kolei na pokład pojazdu i ulokował na leżankach po swojej lewej i prawej stronie. Potem wysiadł jeszcze raz, rzucił plecak Savi na tylną leżankę, a pistolet na podłokietnik swojej własnej, i wskoczył z powrotem. Położył się i włączył pole siłowe.
– Czysty tlen! – polecił, kiedy w chronionym polem bąblu zaszumiały dmuchawy. Zimne, świeże powietrze zgęstniało; Daemanowi zakręciło się w głowie. Na ślepo włączał i wyłączał różne funkcje pulpitu, uruchamiając przy okazji kilka sygnałów alarmowych, dopóki nie uruchomił ogrzewania. Ciepłe powietrze buchnęło z pulpitu i wentylatorów.
Pierwszy rozkaszlał się Harman, chwilę po nim Hannah. Zamrugali, otworzyli powieki, skupili wzrok na Daemanie, który wyszczerzył zęby w głupawym uśmiechu.
– Gdzie... gdzie... – stękał Harman.
– Spokojnie. – Daeman skierował sonik ku wyjściu z konserwatorni. – Nigdzie się nam nie spieszy.
– Spieszy... Spieszy... Akcelerator...
– O żesz kurna! – Daeman na śmierć zapomniał o coraz bliższym zderzeniu. Ani razu nie podniósł wzroku na przeszklony sufit.
Teraz otworzył przepustnicę do oporu. Sonik wystrzelił przez otwór po membranie i skierował się ku wylotowi w ścianie wieży.
Kalibana nigdzie nie było widać. Daeman zatoczył szeroki łuk, przebił się na zewnątrz i skierował sonik ostro w górę, w otwartą przestrzeń.
– Jezu Chryste... – stęknął Harman.
Hannah krzyknęła. Był to pierwszy dźwięk, jaki wydała, odkąd wyciągnęli ją z sarkofagu.
Trzykilometrowy akcelerator był tak blisko kryształowego miasta, że umieszczony z przodu pierścień kolektora przesłaniał dwie trzecie nieba wraz ze słońcem i masą gwiazd. Płomienie buchały z dysz czterosilnikowych zespołów napędowych, które dokonywały ostatnich korekt kursu przed spodziewanym zderzeniem. Daeman nie miał pojęcia, jak nazywają się poszczególne elementy akceleratora, ale widział je bardzo dokładnie: krzyżowe rozpory, błyszczące pierścienie, poznaczone niezliczonymi śladami uderzeń mikrometeorów, zwoje radiatorów, długą linię barwy miedzi, biegnącą powyżej rdzenia, odległe iniektory, kolorową powierzchnię uwięzionego w kolektorze wormhole’a. Akcelerator rósł w oczach, zasłaniając resztki nieboskłonu i rzucając cień na całe kryształowe miasto.
– Daemanie... – zaczął Harman.
Ale Daeman nie czekał: otworzył przepustnicę, zrobił beczkę, przeleciał nad wieżą, miastem i asteroidą, nurkując wprost ku błękitnej krzywiźnie Ziemi. Akcelerator pokonywał ostatnie kilkaset metrów.
Przez ułamek sekundy, kiedy sonik wykonywał beczkę, szklane wieże znalazły się nad nimi, a potem zostawili je z tyłu – i właśnie wtedy olbrzymi pocisk zderzył się z asteroidą. Wormhole uderzył w szkło, a sekundę później reszta ogromnej konstrukcji spadła na miasto. Tunel podprzestrzenny zapadł się w sobie, akcelerator złożył się gładko jak akordeon – i wtedy naprawdę dało się poznać impet zderzenia. Pasażerowie sonika zgodnie wykręcili głowy, żeby to zobaczyć.
Nie rozległ się żaden dźwięk. To chyba najbardziej uderzyło Daemana: absolutna cisza. Nie czuło się wibracji, nie było huku ani innych oznak kataklizmu.
Ale kataklizm nastąpił.
Kryształowe miasto eksplodowało milionami odłamków; płonący gaz poniósł szklane drzazgi we wszystkich kierunkach. Ogniste balony sięgnęły dwóch, trzech, potem nawet dwudziestu kilometrów, tak jakby koniecznie chciały pochłonąć nurkujący sonik, a kiedy wchłonęły cały dostępny tlen, nagle zapadły się w sobie, jak na puszczonym wstecz filmie.
Część miasta znajdująca się po przeciwnej stronie asteroidy oderwała się od powierzchni planetki. Szkło, stal i pulsujące odłamki materii egzotycznej kreśliły własne trajektorie na ciemnym niebie. Większość fragmentów urządzała orgie samozniszczenia, eksplodując rozrastającymi się, a następnie zapadającymi kulami ognia.
Sekundę po zderzeniu asteroida zadygotała gwałtownie i w przestrzeń śmignęły koncentryczne pierścienie pyłu i gazu z jej powierzchni. Chwilę później zaczęła się rozpadać.
– Szybciej! – krzyknął Harman.
Daeman sam już nie wiedział, co robi. Leciał w stronę Ziemi z maksymalną szybkością, ledwie wyprzedzając ścianę ognia, chmurę odłamków i falę zmrożonych gazów, ale na wirtualnym pulpicie zapalało się coraz więcej czerwonych, żółtych i zielonych lampek alarmowych. Co gorsza, na zewnątrz dało się słyszeć pierwsze dźwięki: podejrzany syk najpierw przeszedł w donośny zgrzyt, a chwilę później w przeraźliwy ryk. Pomarańczowa poświata na krawędziach pojazdu szybko zmieniała się w kulę plazmowego ognia.
– Co się dzieje?! – krzyknęła Hannah. – Gdzie jesteśmy?
Daeman wolał udać, że jej nie słyszy. Nie miał pojęcia, co zrobić z przyspieszeniem i sterem wysokości. Ryk narastał, płomienie wokół sonika błyskawicznie gęstniały.
– Mamy jakieś uszkodzenia? – zapytał Harman.
Daeman pokręcił głową: chyba nie. Podejrzewał, że alarmy mają coś wspólnego z prędkością i z wlatywaniem w atmosferę. Kiedyś w Kraterze Paryskim, w domu pewnej przyjaciółki matki sześcio – lub siedmioletni Daeman zjechał po poręczy. Rozpędzony zeskoczył na dywan i przejechał po nim gołymi rękami i kolanami. Zapiekło tak okropnie, że nigdy więcej tego nie zrobił. Ten lot budził w nim podobne skojarzenia.
Ale postanowił nie wykładać Harmanowi i Hannah swojej teorii, która – prawdę mówiąc – wydawała mu się niezbyt mądra.
– Zrób coś! – wrzasnął Harman, przekrzykując narastający hałas. W naelektryzowanym powietrzu włosy i brody stanęły im dęba.
Hannah, chwilowo całkowicie pozbawiona owłosienia (nie miała nawet brwi), wytrzeszczała tylko oczy, jakby śniła jakiś koszmar. Zanim huk na zewnątrz wszystko zagłuszył, Daeman krzyknął:
– Autopilot!
– Włączyć autopilota? – Neutralny głos SI sonika był ledwo słyszalny. Daeman czuł bijące od pola siłowego ciepło i wiedział, że nie jest to dobry znak.
– Włączyć autopilota! – krzyknął ile sił w płucach.
Pole siłowe wgniotło ich w leżanki. Sonik obrócił się do góry nogami, zagrzmiały silniki na rufie, wprawiając pojazd w wibracje, od których Daemanowi rozdzwoniły się zęby. Poddana takim przeciążeniom poraniona ręka bolała potwornie.
– Wrócić na zaprogramowaną trajektorię? – zapytał spokojnie sonik, jak na genialnego idiotę przystało.
– No! – odparł Daeman. Miał wrażenie, że jego kręgosłup nie wytrzyma przeciążeń i pęknie z trzaskiem.
– Czy to potwierdzenie?
– Tak! Potwierdzam!
Włączyły się kolejne silniki, sonik podskoczył jak płaski kamień na wodzie, jeszcze dwa razy otulił się ognistą opończą, a potem jakimś cudem wyrównał lot. Daeman podniósł głowę.
Przestali spadać. Lecieli tak wysoko, że nadal doskonale widać było krzywiznę ziemskiego globu, a góry wyróżniały się wyłącznie śnieżnymi czapami na tle brunatnych i zielonych połaci gruntu, ale naprawdę lecieli. W powietrzu.
Daeman wydał zwycięski okrzyk, wychylił się z leżanki i uściskał ubraną w niebieską termoskórę Hannah. Pogroził niebu pięścią w triumfalnym geście, ale nagle znieruchomiał.
– Jasna cholera...
– Co się stało? – zaniepokoił się Harman. Był nagi, jeśli nie liczyć osmotycznej maski, która w tej chwili wisiała mu na szyi. Podniósł wzrok, podążając za spojrzeniem Daemana. – Jasna cholera! – powtórzył.
Pierwsza z tysięcy ognistych kul – resztek kryształowego miasta, akceleratora lub samej asteroidy – przemknęła z głośnym świstem niespełna dwa kilometry od nich, wlokąc za sobą dziesięciokilometrowy ogon płomieni i plazmy. Wywołany jej przelotem podmuch powietrza omal nie wywrócił sonika do góry nogami.
Z nieba spadał deszcz meteorów.
Mahnmut dotarł na Zarośnięte Wzgórze w samą porę, żeby zobaczyć, jak ze statku kosmicznego, który wylądował w licznej eskorcie mniejszych, szerszeniowatych jednostek, wysiada dziewięć wysokich, czarnych postaci. Zeszły po trapie wprost w obłok kurzu poderwanego podmuchem silników. Wyglądały jak krzyżówka człowieka z owadem. Mierzyły blisko dwa metry wzrostu, miały błyszczące pancerze z duraplastu (do złudzenia przypominającego chitynę) i hełmy, które odbijały obraz otoczenia niczym wypolerowane kule onyksu. Ich ręce kojarzyły się Mahnmutowi ze zdjęciami żuków gnojarzy: wyginały się w licznych stawach, były opatrzone zadziorami, haczykami i cierniami. Każda z czarnych sylwetek niosła jakąś skomplikowaną, wielolufową broń, ważącą pewnie co najmniej piętnaście kilogramów. Postać idąca na przedzie zatrzymała się, czekając, aż kurz opadnie, i spojrzała na Mahnmuta.
– Hej, mały morawcu, czy to Mars? – przemówiła w międzyksiężycowym angielskim. Słowa popłynęły równocześnie w powietrzu i przez radio.
– Nie – odparł Mahnmut.
– Nie? Miał być Mars.
– Ale nie jest. – Mahnmut na bieżąco przekazywał całą rozmowę do Orphu. – To Ziemia. Tak mi się przynajmniej wydaje..
Wysoka żołnierska sylwetka pokręciła głową, jakby odpowiedź zupełnie nie przypadła jej do gustu.
– Skąd jesteś? Z Callisto?
Mahnmut stanął na dwóch nogach i wyprostował się dumnie.
– Nazywam się Mahnmut i pochodzę z Europy. Byłem kapitanem batyskafu „Mroczna Dama”. A to jest Orphu z Io.
– Morawiec próżniowy?
– Tak.
– Co mu się stało? Nie ma oczu, czujników, manipulatorów ani nóg. Kto mu tak rozłupał pancerz?
– Orphu jest weteranem wojennym.
– Mamy się zgłosić do Korosa III z Ganimedesa. Zaprowadź nas do niego.
– Koros III zginął na posterunku.
Czarna sylwetka zawahała się i spojrzała po swoich onyksowych towarzyszach; Mahnmut miał wrażenie, że porozumiewają się przez radio.
– Zaprowadź nas zatem do Ri Po z Callisto.
– On również został zniszczony. Zanim zaczniesz mnie dalej wypytywać... Kim jesteście?
– To skałowce – nadał Orphu na wydzielonym kanale radiowym.
– Jesteście skałowcami, prawda? – zapytał na wspólnym paśmie. Od tak dawna nie kontaktował się bezpośrednio ze światem zewnętrznym, że Mahnmut aż podskoczył, słysząc jego głos na otwartym kanale.
– Wolimy określenie: morawce z Pasa Asteroid – odparł dowódca czarnych żołnierzy, zwracając się do Orphu. – Powinniśmy cię ewakuować do centrum serwisowego, staruszku. – Skinął na swoich podwładnych, którzy natychmiast ruszyli w stronę pokancerowanego skrzypłocza.
– Zaczekajcie – powstrzymał ich Orphu. Jego głos zabrzmiał tak autorytatywnie, że czarne postaci stanęły jak wryte. – Sam zdecyduję, kiedy się wycofać. I nie mów do mnie „staruszku”, bo zrobię sobie z twoich trybików epolety. Koros III, który był dowódcą naszej misji, nie żyje. Ri Po, jego zastępca, również. Zostaliśmy tylko my: Mahnmut z Europy i Orphu z Io, czyli ja. Jaki jest wasz stopień, skałowcu?
– Jestem centurion Mep Ahoo.
– Mep Ahoo? – zdziwił się Mahnmut.
– Ja jestem komandorem – warknął oschle Orphu. – Czy wyjaśniliśmy sobie hierarchię dowodzenia?
– Tak jest, panie komandorze.
– Proszę o raport: skąd się tu wzięliście i dlaczego podejrzewacie, że to Mars – zażądał Orphu tym samym nieznoszącym sprzeciwu tonem. Mahnmut miał wrażenie, że głos jego przyjaciela ociera się o infradźwięki. – Czekam, centurionie.
Skałowiec pospiesznie przystąpił do składania raportu. Czarne szerszenie bez przerwy bzyczały im nad głowami. Kilkuset trojańskich żołnierzy wyszło z miasta i zaczęło zbliżać się do szczytu zmienionego w lądowisko Zarośniętego Wzgórza. Szli w pełnej gotowości, z podniesionymi tarczami i włóczniami gotowymi do ciosu. Niecały kilometr na południe od kurhanu setki Achajów i Trojan cały czas przechodziły okrągłym portalem na Marsa i biegły ku ośnieżonym stokom Olimpu, wyraźnie widocznego w wyciętym z nieba i ziemi półokręgu.
Centurion Mep Ahoo umiał się streszczać. Potwierdził wcześniejsze domysły Orphu, którymi ten podzielił się z Mahnmutem, gdy w drodze na Marsa mijali Pas Asteroid. Sześćdziesiąt lat wcześniej Koros III udał się do pasa na zlecenie pochodzącego z Pwylla Asteague-Che oraz Konsorcjum Pięciu Księżyców. Wysłano go jednak nie na przeszpiegi, lecz z misją dyplomatyczną. Spędził na obszarze pasa ponad pięć lat, przenosząc się z asteroidy na asteroidę i tracąc po drodze większość towarzyszących mu jowiszowych morawców. Prowadził rokowania z wojowniczymi przywódcami skałowieckich klanów. Dzielił się z nimi obawami naukowców z przestrzeni okołojowiszowej, którzy zaniepokoili się gwałtownym terraformowaniem Marsa i pierwszymi oznakami nasilającej się aktywności kwantowej. Skałowce również były ciekawe, kto za tym stoi; nieznanych sprawców postanowiono ochrzcić mianem NIM: Nieznanych Istot Marsjańskich.
Same skałowce bardziej niż tunelami kwantowymi (na których wykrycie nie pozwalała im technika, jaką dysponowali) niepokoiły się niewiarygodnym tempem procesu terraformowania. Jako istoty z natury odważne i zadziorne, wysłały już sześć wypraw w stronę leżącego stosunkowo blisko Marsa. Żaden statek nie wrócił; żadnemu nie udało się nawet wejść na marsjańską orbitą. Na Czerwonej Planecie (która nie była już wcale czerwona) było coś, co niszczyło ich jednostki, zanim zbliżyły się do celu.
Za pomocą zabiegów dyplomatycznych, podstępów, a także dzięki osobistej odwadze i kilku kluczowym pojedynkom Koros III zaskarbił sobie zaufanie skałowieckich wodzów. Wtedy wyłożył im obmyślony przez Konsorcjum plan. Skałowce miały pięćdziesiąt lat na zaprojektowanie i wyprodukowanie w swoich biofabrykach wyspecjalizowanych żołnierzy, opierając się na własnym solidnym DNA. Miały również zająć się konstrukcją pojazdów bojowych, zdatnych do walki w kosmosie i w atmosferze planetarnej. Konsorcjum Pięciu Księżyców, które dysponowało bardziej zaawansowaną techniką, miało tymczasem porzucić plany zbadania przestrzeni międzygwiezdnej i zaprojektować własny generator i stabilizator tuneli podprzestrzennych. W stosownym czasie, gdyby aktywność kwantowa na Marsie osiągnęła niebezpiecznie wysoki poziom, Koros III miał udać się na Marsa na czele niezbyt licznej ekspedycji zwiadowczej, dyskretnie wylądować i umieścić generator w centrum wydarzeń. W ten sposób nie tylko udałoby się ustabilizować tunele używane przez NIM, ale także otworzyć nowe, prowadzące do Pasa Asteroid, gdzie podobne urządzenia czekałyby na maserowy sygnał aktywujący.
Na zakończenie skałowce przerzuciłyby na Marsa swoją flotę, która miała za zadanie zidentyfikować, zaatakować, obezwładnić i przesłuchać Niezidentyfikowane Istoty Marsjańskie w celu wyeliminowania zagrożenia, jakie dla Układu Słonecznego stanowiła nadmierna koncentracja aktywności kwantowej.
– Jak to prosto brzmi – zauważył Mahnmut. – Zidentyfikować, zaatakować, obezwładnić i przesłuchać. A tymczasem nie trafiliście nawet na właściwą planetę.
– Nawigacja w tunelach kwantowych okazała się trudniejsza, niż przypuszczaliśmy – wyjaśnił centurion. – Wygląda na to, że weszliśmy w jeden z tuneli otwartych przez NIM, ominęliśmy Marsa i znaleźliśmy się... tutaj. – Rozejrzał się. Jego żołnierze podnieśli broń do strzału, gdy znad skraju zbocza wychynęła setka Trojan.
– Nie strzelajcie – uprzedził ich Mahnmut. – To nasi sojusznicy.
– Sojusznicy? – zdziwił się Mep Ahoo. W błyszczącej powierzchni hełmu odbijała się zjeżona włóczniami ściana tarcz. W końcu jednak skinął głową i wydał rozkaz przez radio. Żołnierze opuścili broń.
Trojanie nie.
Na szczęście Mahnmut rozpoznał dowodzącego nimi kapitana, którego przedstawiono mu podczas niedawnej przydługiej prezentacji.
– Perimusie, synu Megasa, nie atakujcie nas. Te czarne istoty to nasi przyjaciele i sprzymierzeńcy.
Trojanie nie zamierzali opuścić tarcz ani włóczni. Stojący w drugim szeregu łucznicy nie podnieśli łuków, ale trzymali strzały na cięciwach. Metrowej długości strzały, zakończone haczykowatymi, zatrutymi grotami nie wyrządziłyby krzywdy skałowcom, ale Mahnmut nie chciał w ten sposób sprawdzać odporności swojej powłoki.
– Przyjaciele i sprzymierzeńcy – szydził Perimus. Spod błyszczącego hełmu – długiego nosala, płaskich policzków, okrągłych otworów na oczy i opadającej na kark gardy – widać było tylko pałające gniewem spojrzenie, wąskie wargi i mocno zarysowany podbródek. – Jak mogą być naszymi przyjaciółmi i sprzymierzeńcami, jeśli nawet nie są ludźmi? Ty zresztą też, mała zabawko.
Mahnmuta zamurowało.
– Widziałeś mnie dziś w towarzystwie Hektora, synu Megasa.
– Widziałem cię również w towarzystwie Achillesa mężobójcy! Łucznicy podnieśli łuki. Co najmniej trzydzieści strzał mierzyło teraz w Mahnmuta i skałowce.
– Jak mam go przekonać? – Mahnmut przez radio zwrócił się do Orphu.
– Perimus, syn Megasa... Gdyby wydarzenia potoczyły się zgodnie z Iliadą, Perimus za dwa dni byłby martwy: zginąłby z ręki Patroklosa, razem z Autonosem, Echeklosem, Adrestosem, Elazosem, Muliusem i Pliartesem.
– Nie mamy dwóch dni. Większość tych, których wymieniłeś, z Autonosem i Muliusem na czele, stoi tu w pełnym bojowym rynsztunku. Zresztą, wątpię, żeby Patroklos nam pomógł, chyba że przypłynie wpław z Indiany. Masz jakiś pomysł, co moglibyśmy zrobić?
– Powiedz im, że skałowce są posługaczami, wykutymi przez Hefajstosa i wezwanymi przez Achillesa do pomocy w wojnie przeciw bogom.
– Posługacze... – powtórzył po grecku Mahnmut. – Nie znam takiego rzeczownika: to nie „służący”, nie „niewolnik”...
– Powtórz im moje słowa – burknął Orphu – zanim na rozkaz Perimusa przestrzelą ci wątrobę.
Mahnmut nie miał wprawdzie wątroby, ale zrozumiał ogólny sens zalecenia.
– Szlachetny Perimusie, synu Megasa! – zawołał. – Te ciemne postaci to posługacze, wykuci przez Hefajstosa i sprowadzeni tutaj na rozkaz Achillesa. Pomogą nam wygrać wojnę z bogami.
– Czy ty też jesteś posługaczem? – warknął Perimus.
– Powiedz, że tak – doradził Mahnmutowi Orphu.
– Tak.
Perimus wydał krótki rozkaz. Strzelcy opuścili łuki.
– U Homera „posługacze” to rodzaj androidów, stworzonych w kuźni Hefajstosa z części ludzkich ciał – ciągnął Orphu. – Są traktowane jak roboty. Służą bogom i niektórym ludziom.
– Chcesz mi wmówić, że w Iliadzie są androidy i morawce?
– W Iliadzie jest wszystko.
– Centurionie Ahoo, czy na pokładzie waszego statku znajdują się przenośne generatory pola siłowego? – spytał Orphu.
Czarny skałowiec wyprężył się na baczność.
– Tak jest, komandorze.
– Proszę wysłać swoich ludzi do miasta, tego, które tu widzicie, do Ilionu, zwanego też Troją, zainstalować w nim generator i włączyć go na pełną moc. Drugim polem należy osłonić achajski obóz na plaży.
– Pełna moc, komandorze? – upewnił się centurion. Nawet Mahnmut zdawał sobie sprawę, że wygenerowanie takiego pola będzie wymagało maksymalnego obciążenia reaktora statku.
– Pełna moc. Pole ma chronić obiekt przed atakiem laserowym, maserowym, balistycznym, pociskami samonaprowadzającymi, uderzeniem jądrowym, termojądrowym, plazmowym, strumieniem antymaterii i strzałami z haku. To są nasi sojusznicy, centurionie.
– Tak jest!
Szkliście czarna postać odwróciła się i wydała rozkaz przez radio. Po trapie zbiegł dalszy tuzin żołnierzy, niosąc przenośne generatory pola. Oddział podzielił się na dwie części i każda żwawym truchtem skierowała się ku wyznaczonemu celowi. Mep Ahoo został na kurhanie z Mahnmutem i Orphu. Szerszenie wzbiły się w powietrze i zaczęły zataczać koła nad wzgórzem, szukając potencjalnych celów.
Perimus podszedł bliżej. Kita na jego błyszczącym, chociaż powgniatanym hełmie ledwie sięgała do kanciastej piersi centuriona. Trojanin postukał pięścią w duraplastowy napierśnik.
– Ciekawy pancerz – przyznał i odwrócił się do Mahnmuta. – Mały posługaczu, chcemy dołączyć do Hektora. Pójdziesz z nami?
Wskazał półokrąg wygryziony z ziemi i nieba na południe od wzgórza. Trojanie i Achajowie cały czas defilowali przezeń na drugą stronę – nie biegli, lecz defilowali w równych szeregach; tarcze błyszczały, rydwany toczyły się miarowo po piasku, proporce powiewały w górze. W jednej chwili groty włóczni odbijały blask ziemskiego słońca, po chwili lśniły już marsjańskim światłem.
– Tak – odparł Mahnmut. – Pójdę.
– Dasz sobie radę, staruszku? – zapytał przyjaciela przez radio.
– Centurion Mep Ahoo się mną zaopiekuje.
Mahnmut ramię w ramię z Perimusem zszedł po stoku wzgórza, prowadząc nieduży oddział Trojan. Podczas dziewięcioletnich zmagań zarośla na zboczu zostały praktycznie wdeptane w ziemię. U stóp kurhanu przystanęli, widząc idącą ku nim dziwaczną postać: mężczyzna był nagi, gładko ogolony, miał zmierzwione włosy i nieprzytomny wzrok. Szedł powoli, ostrożnie, starając się nie pokaleczyć zakrwawionych stóp o kamienie. Miał tylko medalion na szyi.
– Hockenberry? – zapytał Mahnmut. Nie wierzył własnym układom rozpoznawania obrazów.
– Obecny! – Scholiasta wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Siemanko, Mahnmut. – Przeszedł na grecki. – Witaj, Perimusie, synu Megasa. Jestem Hockenberry, syn Duane’a, przyjaciel Hektora i Achillesa. Poznaliśmy się dziś rano, pamiętasz?
Mahnmut nigdy wcześniej nie widział nagiego człowieka – i miał nadzieję, że nieprędko zobaczy następnego.
– Co ci się stało? I gdzie podziałeś ubranie?
– To długa historia – uprzedził Hockenberry. – Ale jak się postaram, na pewno uda mi się ją skończyć, zanim wleziemy w tę dziurę w niebie. – Synu Megasa – zwrócił się ponownie do Perimusa – czy któryś z twoich ludzi mógłby mi dać jakieś ubranie?
Perimus rozpoznał Hockenberry’ego i najwyraźniej przypomniał sobie, z jakim szacunkiem traktowali go Hektor i Achilles podczas narady oficerów na wzgórzu.
– Szaty dla szlachetnego pana! – zarządził. – Najlepszy płaszcz, najnowsze sandały, najlepszy pancerz, najlepiej wypolerowane nagolenniki i najczystsza bielizna!
Autonos wystąpił z szeregu.
– Nie mamy zapasowych ubrań, pancerzy ani sandałów, dostojny Perimusie.
– No to rozbierz się i oddaj mu własne! – ryknął w odpowiedzi dowódca. – Migiem! Tylko najpierw wybij wszy. To rozkaz.
Niebo rozpadało się przez całe popołudnie i wieczór. Ada wybiegła na trawnik przed dworem, skąd lepiej było widać krwawe pręgi na niebie. Gromy bez przerwy dudniły nad doliną i okolicznymi wzgórzami. Stała nieruchomo i patrzyła, jak spanikowani goście i uczniowie uciekają z krzykiem, przewracając stoliki i kierując się prosto w stronę niedalekiego faksowęzła.
Odyseusz podszedł do niej i zatrzymał się w wysokiej trawie. Razem tworzyli dwuosobową wyspę spokoju w morzu chaosu.
– Co to jest? – wyszeptała Ada. – Co się dzieje?
Niebo w każdej chwili przecinał co najmniej tuzin karmazynowych smug; bywały i takie momenty, że ciemny błękit zupełnie ginął w morzu czerwieni.
– Nie jestem pewien...
– Ma to coś wspólnego z Savi, Harmanem i Daemanem?
Odyseusz zerknął na Adę z ukosa.
– Być może.
Większość ognistych krech wypalała się na niebie, ale jeden z pocisków, jaśniejszy od innych i tnący powietrze z donośnym wizgiem – coś jak tysiąc paznokci szorujących po szkle – spadł za wschodnim horyzontem i eksplodował kulą ognia. Minutę później przez dolinę przewalił się potworny dźwięk: znacznie głębszy, niższy i głośniejszy od zgrzytu paznokci; Ada odczuła go jako ból w zębach. Potem powiał gwałtowny wiatr, zerwał liście z wiekowego wiązu i porwał w powietrze większość rozbitych przy podjeździe namiotów.
Ada złapała Odyseusza za muskularne przedramię i ścisnęła z taką siłą, że spod paznokci pociekła krew. Brodaty barbarzyńca milczał.
– Chcesz wejść do domu? – zapytał w końcu.
– Nie.
Jeszcze przez godzinę obserwowali podniebne widowisko. Większość gości uciekła; kiedy zabrakło kabrioletów, bryczek i wojniksów, biegli do pawilonu na własnych nogach. Zostało około siedemdziesięciorga najwierniejszych uczniów, którzy dołączyli do stojących na trawniku Ady i Odyseusza. Kilka kolejnych meteorytów spadło na ziemię – ostatni uderzył z największym impetem: w wychodzących na północ oknach dworu wyleciały szyby, deszcz odłamków zamigotał w świetle zmierzchu.
– Tak się cieszę, że Hannah jest teraz bezpieczna w konserwatorni – stwierdziła Ada.
Odyseusz spojrzał na nią, ale nic nie powiedział. O zachodzie słońca Petyr wyszedł z dworu i oznajmił, że służki padły.
– Jak to: padły? – zdziwiła się Ada.
– Zwyczajnie. Leżą na ziemi. Nie ruszają się. Nie działają.
– Niemożliwe. Służki się nie psują.
Mimo że na ciemniejącym niebie deszcz meteorów prezentował się coraz piękniej, odwróciła się i wraz z Odyseuszem i Petyrem weszli do dworu, stąpając ostrożnie po tłuczonym szkle i pokruszonym tynku.
Dwa służki leżały na podłodze w kuchni, jednego znaleźli w sypialni na piętrze: ich komunikatory milczały, manipulatory oklapły, drobne dłonie w białych rękawiczkach zwisały bezwładnie. Nie reagowały na polecenia wydawane głosem, szturchnięcia ani kopniaki. Na dziedzińcu za domem znaleźli jeszcze dwa nieruchome automaty
– Widziałaś kiedyś, żeby służek się zepsuł? – zapytał Odyseusz.
– Nie.
Uczniowie zebrali się wokół nich.
– Czy to koniec świata? – zapytała Peaen, chociaż trudno było powiedzieć, do kogo się zwraca.
Odyseusz odezwał się pierwszy, przekrzykując dobiegający z góry hałas:
– To zależy od tego, co spada. – Wskazał pierścienie na niebie, ledwie widoczne w powodzi meteorów. – Jeżeli to są odłamki akceleratorów i innych urządzeń kwantowych, jakoś to przeżyjemy. Ale jeżeli to szczątki którejś z czterech asteroid, które zamieszkiwali postludzie... No, to może być koniec świata, przynajmniej takiego, jaki znamy.
– Co to jest asteroida? – zapytał Petyr, ciekawski jak zwykle. Odyseusz pokręcił głową i zbył go machnięciem ręki.
– Kiedy się dowiemy, czy to koniec? – spytała Ada. Barbarzyńca w tunice westchnął ciężko.
– Za parę godzin. Na pewno przed jutrzejszym wieczorem.
– Nigdy nie myślałam poważnie o końcu świata. Ale nie przypuszczałabym, że spłonie w ogniu.
– Dla nas skończy się skuty lodem.
Wszystkie oczy spoczęły na Odyseuszu.
– Zima atomowa – mruknął. – Jeżeli któraś z asteroid albo chociaż duży kawałek jednej z nich spadnie na Ziemię, obojętne, na ląd czy do wody, wyrzuci w atmosferę dość śmiecia, żeby temperatura w kilka godzin spadła o trzydzieści, czterdzieści stopni. Może nawet więcej. Chmury zasnują niebo. Spadnie deszcz, który szybko zmieni się w śnieg i będzie padał przez całe lata, a może i stulecia. Planetarna cieplarnia, do której przywykliście przez ostatnie półtora tysiąca lat, zmieni się w lodowiec.
Mniejszy meteor przeciął niebo na północy i spadł w lesie. Wszędzie w oddali wybuchały pożary, powietrze gęstniało od dymu. Ada uświadomiła sobie, jak kompletnie obcy jest dla niej ten świat. Co było w lesie na północ od dworu? Nigdy nie oddaliła się od faksowęzła bardziej niż na parę kilometrów, a i to pod eskortą wojniksów.
– Gdzie wojniksy? – zapytała.
Nikt nie umiał jej odpowiedzieć. Obeszli z Odyseuszem cały dworek, rozejrzeli się po okolicznych polach, podjeździe i łące, gdzie wojniksy zwykle stały na skraju lasu – ale teraz zniknęły. Nikt nie przypominał sobie, żeby widział je w okresie poprzedzającym deszcz meteorów.
– Wypłoszyłeś je na dobre – stwierdziła Ada. Odyseusz pokręcił głową.
– To niedobrze.
– Myślałam, że ich nie lubisz. Ledwie tu przyleciałeś, ściąłeś jednego z nich mieczem.
– Coś knują. Może wreszcie nadszedł ich czas.
– Co takiego?
– Nic, Ada Uhr.
Odyseusz wziął ją za rękę i poklepał łagodnie. Jak ojciec, pomyślała – i rozpłakała się jak ostatnia idiotka. Nie mogła zapomnieć o Harmanie, o tym, jak ją zezłościł i zawstydził, mówiąc, że chce zostać ojcem jej dziecka i że chce, by dziecko wiedziało, kto je spłodził. Cała ta idea – tak wtedy absurdalna, prawie nieprzyzwoita – nagle wydała się jej bardzo, ale to bardzo sensowna. Ścisnęła mocno rękę Odyseusza i nie próbowała powstrzymać łez.
– Patrzcie! – zawołała Peaen.
Meteor leciał prosto w stronę Ardis, ale był jakiś mniej świecący od reszty, a w dodatku zbliżał się pod bardzo płaskim kątem, zupełnie inaczej niż wszystkie. Jego ognisty warkocz, wyraźnie widoczny na ciemnym tle nieba (słońce zdążyło już zajść), wyglądał raczej jak zwyczajny płomień. Nie przypominał rozpalonego, ryczącego obłoku, których tyle już dziś widzieli.
Obiekt zatoczył koło – i spadł z nieba. Z hukiem trzasnął o ziemię wśród drzew, w pobliżu ciągnącej się za dworem łąki.
– Niewiele brakowało – mruknęła Ada. Serce waliło jej jak młotem.
– To nie meteor – stwierdził Odyseusz. – Zaczekajcie tu, pójdę się rozejrzeć.
– Idę z tobą – stwierdziła stanowczo Ada i dodała, zanim Odyseusz zdążył zaprotestować: – To moja posiadłość.
Razem ruszyli pod górę. Bezgłośna pożoga cały czas rozświetlała ciemniejące niebo.
Płomienie i dym było widać tuż poza granicą górnej łąki, ale Ada i Odyseusz nie musieli zagłębiać się w panujące pod drzewami ciemności. Ada pierwsza zobaczyła wychodzących z lasu dwóch wymizerowanych, brodatych mężczyzn. Jeden był nagi: jego chude i blade ciało odcinało się od ciemnego tła, na piętnaście kroków można mu było policzyć wszystkie żebra. Niósł na rękach łyse, ubrane w niebieski kombinezon dziecko. Drugi mężczyzna, również wychudzony, miał na sobie coś, co Ada rozpoznała jako zieloną termoskórę, tak jednak brudną i poszarpaną, że ledwie można było się domyślić jej koloru. Prawa ręka zwisła mu bezwładnie, zwrócona dłonią naprzód; odsłonięty nadgarstek i dłoń były matowoczerwone od krwi. Obaj przybysze zataczali się i z najwyższym trudem brnęli naprzód.
Odyseusz sięgnął po miecz.
– Nie! – Ada złapała go za rękę i pchnęła ostrze z powrotem do pochwy. – To Harman i Daeman!
Ruszyła biegiem.
Harman słaniał się na nogach. Odyseusz musiał sprintem pokonać ostatnie dwadzieścia kroków i przejąć jego brzemię. Daeman też osunął się na kolana.
– To Hannah – stwierdził Odyseusz. Położył półprzytomną dziewczynę na trawie i namacał puls na szyi.
– Hannah? – zdziwiła się Ada. Rzeczywiście, kobieta nie miała włosów, brwi i rzęs, ale przezierające spod półprzymkniętych powiek oczy należały do Hannah.
– Cześć, Ado – powiedziała.
Ada przyklęknęła na jedno kolano obok leżącego Harmana. Pomogła mu się obrócić na plecy. Próbował się uśmiechnąć. Pod zarostem widać było sińce i skaleczenia, zakrzepła krew pokrywała prawie całe czoło i policzki. Oczy miał zapadnięte, skórę paskudnie bladą, kości policzkowe nazbyt widoczne. Zadrżał i utkwił w Adzie rozgorączkowane spojrzenie.
– Nic mi nie jest, Ado – wykrztusił, szczękając zębami. – Boże, jak ja się cieszę, że cię widzę.
Daeman był w gorszym stanie. Adzie w głowie się nie mieściło, że ci dwaj poobijani, zakrwawieni, wycieńczeni ludzie zaledwie przed miesiącem wyruszyli na beztroską wycieczkę. Podparła Daemana ramieniem.
– Gdzie Savi? – zapytał Odyseusz.
Harman tylko smutno pokręcił głową, zbyt zmęczony, żeby jeszcze coś dodać.
– Kaliban – stęknął Daeman takim głosem, jakby postarzał się o dwadzieścia lat.
Deszcz meteorów nieco zelżał, łoskot eksplozji przeniósł się dalej na wschód. Kilkadziesiąt cienkich kresek cięło niebo z zachodu na wschód, ale bardziej przypominały sierpniowe Perseidy niż niedawną nawałnicę.
– Chodźmy z nimi do domu – zaproponował Odyseusz. Bez wysiłku podniósł Hannah z ziemi i pomógł wstać Daemanowi. Ada pomogła Harmanowi najpierw dźwignąć się na kolana, a potem wstać. Podtrzymywała go, kiedy ruszyli przez łąkę ku rozświetlonemu dworkowi: uczniowie Odyseusza i goście Ady pozapalali świece.
– Ta rana wygląda paskudnie – zauważył Odyseusz, spoglądając na rękę Daemana. – Jak będzie więcej światła, rozetnę ci termoskórę i obejrzę dokładnie.
Wolną ręką Ada delikatnie dotknęła zakrwawionej dłoni Daemana, który jęknął i omal nie zemdlał z bólu. Zatrzepotał powiekami, ale po chwili skupił wzrok, uśmiechnął się do Ady i ruszył dalej.
– To poważne obrażenia – stwierdziła Ada. Znów chciało jej się płakać. – Powinno się was faksować do konserwatorni.
Zdumiała ją ich reakcja. Bo Daeman i Harman wybuchnęli śmiechem – najpierw niepewnym, ostrożnym, trochę zdławionym, ale już po chwili śmiali się szczerze, swobodnie, coraz głośniej i głośniej. W końcu zaśmiewali się do rozpuku jak dwaj szaleńcy rozbawieni dla siebie tylko zrozumiałym żartem.
Olympus Mons, najwyższy marsjański wulkan, wznosi się ponad dwadzieścia siedem kilometrów ponad otaczającą go równinę i rozlewający się u jego stóp ocean. U podnóża ma ponad sześćset kilometrów średnicy, jest blisko trzy razy wyższy od Mount Everestu, a jego zbocza, za dnia białe od śniegu i lodu, wieczorem płoną czerwienią zachodzącego na Marsie słońca.
Poszarpane urwiska, z których wyrastają północno-zachodnie stoki Olympusa, wznoszą się pionowo na wysokość pięciu kilometrów. W ten konkretny wieczór jego długi cień ciągnie się daleko na wschód, sięgając niemal do linii wytyczonej przez wulkany w rejonie Tharsis, ledwie widoczne na zamglonym horyzoncie.
Szyb kryształowej windy, która wjeżdżała tędy na szczyt, został przecięty na dwie części tuż powyżej urwiska, czysto i gładko, jakby ostrzem gilotyny. Potężne siedmiowarstwowe pole siłowe, generowane przez samego Zeusa i nazwane przez bogów egidą, chroni przed atakiem cały masyw Olympus Mons i migocze w czerwonym blasku wieczoru.
Poniżej klifu, w miejscu, gdzie Olympus niemal styka się z oceanem, który rozlał się w tych okolicach zaledwie półtora wieku wcześniej, po błyskawicznym terraformowaniu, ponad tysiąc bóstw sposobi się do wojny. Sto złotych rydwanów, poruszających się dzięki niewidzialnym siłom, ale ciągniętych też przez potężne konie, zapewnia bogom osłonę przed atakiem z powietrza, krążąc kilkaset metrów nad ich głowami.
Zeus i Hera prowadzą armię nieśmiertelnych. Małżonkowie mają po sześć metrów wzrostu, są odziani w przepyszne zbroje, a w rękach trzymają tarcze i broń wykute przez Hefajstosa i innych boskich mistrzów rzemiosła. Ich hełmy są wykonane z czystego złota, wykładane obwodami drukowanymi i wzmocnione najnowocześniejszymi stopami metali. Na czele boskiej falangi chwilowo brakuje Ateny i Apolla, ale wszyscy pozostali stawili się w komplecie...
Jest Afrodyta, która nawet w pełnym bojowym rynsztunku wygląda przepięknie. Hełm ma nabijany szlachetnymi kamieniami, z maleńkiego łuku może wystrzeliwać kryształowe strzały o wydrążonych grotach napełnionych trującym gazem.
Jest i Ares, szczerzący zęby spod ozdobionego rudą kitą hełmu. Zapowiedź niecodziennej rzezi sprawia mu niezwykłą radość. Ma łuk Apolla i kołczan pełen naprowadzanych cieplnie strzał. Zniszczy lub zabije każdy cel.
Jest Posejdon, „ziemiowstrząs”, potężny, mroczny, pierwszy raz od tysięcy lat odziany w pancerz i uzbrojony po zęby. Topora, który trzyma w lewej ręce, nie udźwignęłoby dziesięciu ludzi – nawet gdyby jednym z nich był Achilles.
Jest Hades, bardziej śniady i ponury od Posejdona i ubrany w ciemniejszą niż brat zbroję. W głębi hełmu widać jego pałające czerwonym żarem oczy. Obok męża stoi Persefona w pancerzu z lazurytu. W smukłych, bladych palcach ściska tytanowy trójząb z haczykowatymi grotami.
Jest Hermes, szczupły zabójca w czerwonej zbroi, która upodabnia go do olbrzymiego owada. W każdej chwili jest gotowy teleportować się w sam środek bitwy, zabić i odskoczyć. Śmiertelne oko nie zarejestruje jego pojawienia się ani zniknięcia; zostanie tylko krwawy trop.
Jest Tetyda. Boskie oczy ma czerwone od płaczu, ale posłusznie stawiła się na wezwanie, w pancerzu i z bronią. Na pierwsze skinienie Zeusa zabije swojego syna, Achillesa.
Jest Tryton w wielowarstwowej, zielono-czarnej zbroi. To zapomniane bóstwo starych światów, potwór z konchą, gwałciciel dziewcząt i chłopców, bóg, który najchętniej porzucał zwłoki wykorzystanych dzieci w odmętach mórz.
Jest Artemida, bogini łowów, w złotym napierśniku, z łukiem, gotowa – i chętna – przelewać ludzką krew litrami, by zemścić się za zranienie jej ukochanego brata Apolla.
Jest Hefajstos, odziany w płomienie i gotowy przyżegać ogniem śmiertelników.
Są wszyscy, poza wracającymi do zdrowia Apollem i Ateną. Olbrzymie postaci w ciężkich zbrojach stoją w szyku w cieniu urwiska. Inne bóstwa kołują nad nimi w rydwanach. A od góry całą okolicę przesłania rozedrgana egida, która jest równie skuteczną bronią obronną, jak ofensywną. Na razie gromadzi energię.
Na ziemi niczyjej, tuż poza obrębem egidy, która wrzyna się w piasek, skały i sięga daleko w głąb Marsa, chroniąc bogów ze wszystkich stron, leżą ciała dwóch cerberydów. Dwugłowe, psowate bestie o cielskach długości sześciu metrów mają kły z chromowanej stali i wbudowane w pyski chromatografy gazowe. Leżą martwe w miejscu, gdzie Hektor i Achilles zabili je wkrótce po przybyciu pod Olimp, zaledwie przed kilkoma godzinami.
Trzydzieści metrów dalej rozciągają się spalone ruiny koszar scholiastów, a za nimi stoi armia ludzi, licząca tego wieczoru sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy.
Wojsko Hektora – czterdzieści tysięcy najdzielniejszych obrońców Troi – sformowało szyki od strony lądu. Parys pozostał w Ilionie, obarczony wielką odpowiedzialnością: Hektor powierzył jego opiece miasto i jego mieszkańców. Ilion jest wprawdzie zabezpieczony morawieckim polem siłowym, Hektor uznał jednak, że nic go lepiej nie ochroni niż wykute z brązu groty włóczni i ludzka odwaga. Ale zostawił tylko Parysa, ściągając pod Olimp wszystkich pozostałych wodzów i ich oddziały.
Obok stoi jego zaufany brat, Deifobos, na czele dziesięciu tysięcy starannie wyselekcjonowanych włóczników. Dalej widać Eneasza, który na Marsie wykuwa swoje nowe przeznaczenie; już nie jest faworytem Przeznaczenia. Za kontyngentem Eneasza zajął stanowisko szlachetny Glaukos, dowódca szwadronu rydwanów i jedenastu tysięcy żądnych krwi Lików.
Nie zabrakło Askaniusza z Askanii, młodego dowódcy Frygijczyków, który – odziany w brąz i skórę – marzy o wiecznej chwale. Cztery tysiące dwustu Askańczyków chętnie upuści nieśmiertelnym boskiej krwi.
Na tyłach trojańskich szyków zajęli pozycje królowie i ich doradcy. Pierwsi wśród nich to Priam w legendarnej zbroi z metalu wydobytego z meteorytu i Antenor, ojciec wielu trojańskich bohaterów, z których większość już poległa w boju. Obaj za starzy i zbyt cenni, żeby stanąć na czele armii, ale gotowi walczyć i zginąć, jeśli taka będzie wola wszechświata.
Nieopodal Antenora stoją dostojni bracia Priama, Lampos i Klytius, oraz siwobrody Hiketaon, który jeszcze niedawno największą czcią darzył Aresa, boga wojny. Za ich plecami stoją najczcigodniejsi członkowie iliońskiej starszyzny, Pantous i Tymoetes. Wśród starców znalazło się dziś miejsce dla pięknej Andromachy, odzianej w czerwień i przypominającej żywą chorągiew krwawej straty. Matka zamordowanego Skamandriosa, zwanego przez kochających go Trojan Astyanaksem, Władcą Miasta, nie odrywa wzroku od męża.
Pośrodku rozciągniętego na pięć kilometrów szyku, na czele ponad osiemdziesięciu tysięcy zahartowanych w bojach Achajów, stoi złotowłosy Achilles mężobójca, syn Peleusa. Jest ponoć niezwyciężony; ma tylko jeden słaby punkt, ale mało kto o nim wie. Tego wieczoru, kiedy w pełnej zbroi góruje nad żołnierzami, nadludzka energia i nieludzki gniew czynią z niego prawdziwego półboga. Miejsce po jego prawej stronie jest puste; w ten sposób Achilles czci pamięć najbliższego przyjaciela i sojusznika, Patroklosa, który, jak niesie wieść, niecałe dwadzieścia cztery godziny wcześniej został bestialsko zamordowany przez Atenę.
Nieco z tyłu, również po prawej, stanęło niezwykłe trio: Agamemnon, Menelaos i Odyseusz. Po Atrydach znać jeszcze ślady niedawnych pojedynków z Achillesem – Menelaos nie jest nawet w stanie udźwignąć tarczy w poranionej lewej ręce – ale obaj zdetronizowani dowódcy uznali, że w takim dniu ich miejsce jest wśród żołnierzy. Odyseusz sprawia wrażenie zamyślonego; wodzi wzrokiem po ludzkim i boskim wojsku i drapie się po brodzie.
Rozproszeni wśród Achajów, pieszo i w rydwanach, są także obecni inni dowódcy w trwającej od dziewięciu lat wojnie. Diomedes ma na plecach lwią skórę, a w rękach trzyma maczugę większą od niejednego mężczyzny. Ajaks Wielki, chodząca forteca, wyrasta o głowę ponad towarzyszących mu wojowników. Mały Ajaks dowodzi swoimi zawodowymi zabójcami z Lokrydy. O rzut kamieniem od nich stoi Idomeneus, znakomity włócznik, dowódca legendarnych Kreteńczyków. Nieopodal z rydwanu wychyla się Meriones, który tylko czeka na sygnał, żeby ruszyć w bój obok przyrodniego brata Ajaksa Wielkiego, Teukrosa.
Na prawej flance Achajów, najbliżej oceanu, pancerna piechota w ozdobionych kitami hełmach wpatruje się w swojego dowódcę, najstarszego z greckich wodzów, przebiegłego Nestora, poskramiacza koni. Odziany w czerwony płaszcz, doskonale widoczny Nestor wysunął się na czoło w zaprzężonym w cztery konie rydwanie; na prawej flance to on pierwszy albo padnie, albo wjedzie w głąb szyków nieśmiertelnej armii. Nieopodal, też w rydwanach, czekają jego synowie, gotowi ruszyć do boju u boku ojca: Antilochus, dobry przyjaciel Achillesa, i jego wyższy, przystojniejszy brat, Trazymedes.
Na polu bitwy stawiła się także setka mniej znacznych dowódców; każdy z dumą nosi swoje imię i imię ojca, a łącznie dowodzą kilkudziesięcioma tysiącami ludzi. Ich żołnierze też mają własne szlachetne imiona, skomplikowane historie i patronimika, z którymi ruszą do walki – i albo zapewnią sobie życie i wieczną chwałę, albo zabiorą te wszystkie tytuły ze sobą do Domu Śmierci.
Na prawo od zmasowanej achajskiej armii, w swobodnym szyku wzdłuż brzegu stoi kilka tysięcy milczących zeków. Małe zielone ludziki zeszły tłumnie z pokładów feluk, barek i kruchych żaglowych łódek, którymi przebyły Ocean Tetydy i morze wypełniające Valles Marineris. Dziś stają na tej równinie, aby dać świadectwo faktom z powodów, o których poza nimi samymi wie może jeszcze Prospero i tajemniczy bóg o imieniu Setebos. Stoją w milczeniu na granicy morza i lądu, tuż poza zasięgiem szumiących cicho fal. Ani Grecy, ani Trojanie, ani bogowie na razie nie zwracają na nich uwagi.
Mniej więcej kilometr od brzegu, za plecami zeków, ponad sto achajskich statków stoi na kotwicy. Obwisłe w nieruchomym powietrzu żagle łapią resztki gasnącego światła, podniesione wiosła mienią się odbitym złotym blaskiem morza, wzdłuż burt błyszczą tarcze i włócznie. Widać tylko żółte, czerwone, fioletowe i niebieskie kity na hełmach ponad trzech tysięcy achajskich wojowników, którzy znajdują się na okrętach. Złocistą powierzchnię wody tną peryskopy i czarne, haczykowato zagięte płetwy grzbietowe: trzy okręty podwodne, sprowadzone przez morawce z Pasa Asteroid i wyposażone w pociski balistyczne, czyhają tuż pod powierzchnią marsjańskiego oceanu.
Za plecami Trojan i Achajów w luźnym szyku stoi dwadzieścia siedem tysięcy żołnierzy morawieckiej piechoty; czarni, żukopodobni wojownicy są wyposażeni w lżejszą i cięższą broń. Baterie artylerii balistycznej i energetycznej rozstawiono aż piętnaście kilometrów za linią frontu; celują w Olimp i stojącą u jego podnóża armię bogów. Nad głowami ludzi i morawców fruwa sto szesnaście przypominających szerszenie pojazdów latających: niektóre w aktywnym kamuflażu, inne czarne, bezczelne jak na początku dnia, doskonale widoczne na tle nieba. Morawce z Pasa Asteroid twierdzą, że wokół Marsa krąży sześćdziesiąt pięć wojskowych statków kosmicznych: te na bliskiej orbicie znajdują się tuż poza granicą atmosfery, te dalsze – miliony kilometrów za pędzącymi po niebie Deimosem i Phobosem. Dowódca morawieckich sił lądowych zameldował Mahnmutowi z Europy (a ten przekazał jego słowa Achillesowi i Hektorowi), że cała broń energetyczna, wszystkie bomby, pociski i generatory pól siłowych na pokładzie okrętów kosmicznych są aktywne i gotowe do odpalenia. Herosi, którym taki raport nic nie mówi, zignorowali go.
Na płaskim skrawku terenu obok Achillesa, na prawo od Odyseusza i Atrydów osobną grupkę tworzą Mahnmut, Orphu i Hockenberry. Mahnmut już wcześniej obejrzał sobie gromadzące się wojska i przy pomocy Perimusa załatwił rydwan, który pozwolił im przetransportować Orphu przez tunel kwantowy: ioński morawiec przebył tę drogę holowany za rydwanem niczym (to były jego własne słowa) „nadmuchiwana przyczepa kempingowa”. Mahnmut nie do końca wiedział, co jego przyjaciel ma na myśli – jego banki danych dotyczących zapomnianej ery nie były aż tak obszerne jak pamięć Orphu – ale obiecał sobie, że kiedyś to sprawdzi. Jeżeli przeżyje.
Doktor Thomas Hockenberry, scholiasta, jest ubrany w strój, zbroję i płaszcz trojańskiego kapitana. Mimo że z pewnością docenia wagę wydarzeń, których niebawem będzie świadkiem, nie może spokojnie ustać w miejscu. Tysiącom wojowników szlachetnego Achillesa nie drgnie nawet jeden muskuł, kiedy czekają na ostatnich spóźnialskich w armiach ludzi i bogów, Hockenberry cały czas przestępuje z nogi na nogę.
– Co się dzieje? – szepcze po angielsku Mahnmut.
– Coś mi łazi po jajach – odpowiada również szeptem Hockenberry.
Armie są gotowe. Jest niewiarygodnie cicho: w oddali szumią wypełzające na kamienistą plażę fale, od czasu do czasu zarży zaprzężony do rydwanu koń, marsjański wiatr szemrze w skałach urwiska, rydwany przelatują ze świstem, czarne szerszenie bzyczą, metal dzwoni, gdy któryś z żołnierzy drgnie. Najgłośniejsza jest jednak cisza, jaką słychać, gdy dziesiątki tysięcy ludzi siłą woli narzucają sobie swobodny, niespieszny rytm oddechu.
Zeus występuje z szeregów bogów i przechodzi przez egidę jak olbrzym przez kurtynę wodospadu.
Achilles wychodzi na ziemię niczyją na spotkanie z Ojcem Bogów.
– Chcesz jeszcze coś powiedzieć, zanim cały wasz rodzaj zostanie unicestwiony? – pyta Zeus głosem z pozoru swobodnym, ale tak wzmocnionym, że słychać go w najdalszych zakątkach pola bitwy i na stojących na morzu okrętach.
Achilles ogląda się przez ramię na armię ludzi, spogląda w stronę Olimpu i zgromadzonych u podnóża boskich tłumów, a na koniec zadziera głowę i patrzy Zeusowi w oczy.
– Poddajcie się – mówi – to darujemy życie waszym boginiom. Będą mogły zostać naszymi niewolnicami i nałożnicami.
Daeman spał dwa dni i dwie noce, z krótkimi przerwami na jedzenie (Ada karmiła go rosołem) i kąpiel, przy której pomógł mu Odyseusz. Obudził się też na krótko pod wieczór, kiedy Odyseusz go golił; czuł pociągnięcia brzytwy na namydlonej brodzie, ale był zbyt zmęczony, żeby mówić lub choćby słuchać. Nie przejmował się też dobiegającym z zewnątrz jazgotem, jaki towarzyszył meteorom, które co noc pojawiały się na niebie. Nie obudził się, kiedy kosmiczny odłamek, pędzący z prędkością paru tysięcy kilometrów na godzinę, wrył się w łąkę na tyłach dworku, dokładnie w miejscu, gdzie Odyseusz nauczał przez ostatnie tygodnie. Po uderzeniu, którego odgłos strzaskał wszystkie ocalałe szyby dworu Ardis, został krater o średnicy pięciu i głębokości trzech metrów.
Obudził się trzeciego dnia przed południem. Ada siedziała na skraju jego łóżka (a właściwie swojego łóżka, które mu oddała), Odyseusz zaś ze skrzyżowanymi na piersi rękami stał w drzwiach, oparty o futrynę.
– Witaj w domu, Daeman Uhr – powiedziała półgłosem Ada.
– Dziękuję, Ada Uhr – zachrypiał Daeman. Miał wrażenie, że wypowiedzenie nawet najprostszych słów wymaga mnóstwa energii. – A Harman? Hannah?
– Oboje czują się już lepiej – odparła Ada. Daeman pierwszy raz zauważył, jak doskonale zielone są jej oczy. – Dzisiaj Harman pierwszy raz wstał i zszedł na dół na śniadanie. Hannah na nowo uczy się chodzić. Wygrzewa się teraz na słońcu na trawniku przed domem.
Daeman skinął głową i zamknął oczy. Miał ogromną ochotę nie otwierać ich i odpłynąć w senne wizje; we śnie nie odczuwał bólu, a w tej chwili prawa ręka paliła go żywym ogniem. Nagle podniósł powieki i zerwał z siebie koc; poczuł przemożną pewność, że kiedy spał, amputowali mu rękę i teraz odczuwa tylko bóle fantomowe.
Ręka była zaczerwieniona, opuchnięta i pokryta strupami, ale była. Ktoś zszył grubą nicią zadaną przez Kalibana ranę. Daeman spróbował poruszyć ręką. Stęknął z bólu, ale palce drgnęły, a dłoń uniosła się lekko. Opadł na poduszkę, ciężko łapiąc powietrze.
– Kto to zrobił? Kto mnie zszył? Służki?
Odyseusz podszedł do łóżka.
– Ja – odparł.
– Służki przestały działać – wyjaśniła Ada. – Na całym świecie. Faksowęzły jeszcze funkcjonują, więc mamy informacje. Zewsząd te same: służki nie działają, wojniksy zniknęły.
Daeman zmarszczył brwi, bezskutecznie próbując zrozumieć znaczenie tych faktów. Do pokoju wszedł Harman, podpierając się laską. Nie zgolił brody, chociaż chyba trochę ją przystrzygł. Usiadł na krześle przy łóżku i wziął Daemana za zdrową rękę. Ten zamknął oczy i przez długą chwilę tylko odwzajemniał uścisk. Kiedy podniósł powieki, poczuł pod nimi łzy. To ze zmęczenia, pomyślał.
– Deszcz meteorów słabnie z każdym wieczorem – powiedział Harman. – Ale są ofiary. Śmiertelne. W samym Ułanbacie zginęło ponad stu ludzi.
– Ofiary śmiertelne? – powtórzył Daeman. Te słowa bardzo, bardzo dawno temu zatraciły swoje prawdziwe znaczenie.
– Będziecie musieli na nowo nauczyć się grzebać zmarłych – zauważył Odyseusz. – Skończyło się faksowanie do krainy szczęśliwości w pierścieniach i wieczne życie w towarzystwie postludzi. Wszędzie na Ziemi ludzie grzebią zmarłych i próbują leczyć rannych.
– A Krater Paryski? Co z moją matką?!
– Jest cała i zdrowa – uspokoiła Daemana Ada. – Żaden meteoryt nie spadł na miasto. Gońcy codziennie przynoszą nowe wieści. Twoja matka przysłała ci list; boi się faksować, dopóki sytuacja się nie uspokoi. Nie ona jedna. Od kiedy zabrakło służków i wojniksów, a wszędzie zaczyna brakować prądu, ludzie ograniczają podróże faksem do absolutnego minimum.
– Jak to możliwe, że nie ma prądu, a faksowęzły nadal działają? I gdzie podziały się wojniksy? Co się w ogóle dzieje?
– Nie wiadomo – przyznał Harman. – Na szczęście deszcz meteorów nie doprowadził do... jak to powiedział Prospero, wymierania gatunków. Powinniśmy się cieszyć.
– To prawda – zgodził się Daeman, ale myślał tylko o jednym: więc Prospero, Kaliban i Savi naprawdę zginęli? To nie był sen?
Poruszył prawą ręką. Ból wystarczył za całą odpowiedź.
Do pokoju weszła Hannah. Miała na sobie prostą, białą sukienkę. Na głowie pojawił się jej delikatny meszek, przez co twarz od razu nabrała żywszych i bardziej ludzkich rysów. Stanęła przy łóżku, pochyliła się i – starając się nie urazić okaleczonej ręki Daemana – pocałowała go w usta.
– Dziękuję ci – powiedziała, przerywając pocałunek. – Dziękuję.
Wręczyła mu maleńką niezapominajkę, zerwaną na trawniku. Chwycił ją niezdarnie lewą ręką.
– Nie ma za co. Podobał mi się ten pocałunek.
Mówił prawdę. Czuł się tak – on, pierwszy kobieciarz świata – jakby nikt go wcześniej nie całował.
– To dziwne... – powiedziała Hannah, rozwijając przyniesiony w drugiej ręce całun turyński. – Leżał na trawie obok tego starego dębowego stołu, ale nie działa. Sprawdziłam dwa inne: też się zepsuły. Nawet całuny przestały działać.
– A może Grecy i Trojanie zakończyli wojnę – zasugerował Harman. Przyłożył sobie całun do czoła, ale zaraz odrzucił go na podłogę. – I spektakl też się skończył.
Odyseusz, który wyglądał przez okno, podziwiając świeżą zieleń traw i błękit nieba, odwrócił się do przyjaciół.
– Wątpię. Podejrzewam, że prawdziwa wojna dopiero się zaczęła.
– A co ty wiesz o spektaklu turyńskim? – zainteresowała się Hannah. – Mówiłeś przecież, że go nie oglądasz.
Odyseusz wzruszył ramionami.
– Dziesięć lat temu zaczęliśmy z Savi rozdawać ludziom całuny. Prototyp przywiozłem z... z bardzo daleka.
– Po co? – spytał Daeman.
– Nadciągała wojna. Ludzie na Ziemi musieli się czegoś o niej dowiedzieć, poznać jej piękno i grozę. Musieli też poznać bohaterów spektaklu: Achillesa, Hektora i całą resztę. Mnie również.
– Po co? – powtórzyła jak echo Hannah.
– Bo wojna jest coraz bliżej.
– Ale nas nie dotyczy – zauważyła Ada.
– Na razie. – Odyseusz skrzyżował ręce na piersi. – Jeszcze nie znaleźliście się na linii frontu, ale front przesuwa się w waszą stronę. To będzie także wasza wojna, czy tego chcecie, czy nie.
– Jak mamy wziąć w niej udział? Przecież nie umiemy walczyć. Nawet nie chcemy się tego uczyć.
– Sześćdziesięcioro mężczyzn i kobiet, którzy z nami zostali, za parę tygodni będzie miało jakie takie pojęcie o walce. Sami zdecydują, czy kiedy wybuchnie wojna, staną w pierwszym szeregu. Jak zwykle. – Odyseusz spojrzał na Harmana. – Wiem, że to zabrzmi niewiarygodnie, ale sonik da się naprawić. Już się nim zająłem. Za tydzień, najdalej dziesięć dni powinien znowu latać.
– Nie chcę oglądać walk – poskarżyła się Ada. – Nie chcę brać udziału w wojnie.
– I słusznie. Masz absolutną rację.
Ada spuściła głowę, powstrzymując cisnące się do oczu łzy. Kiedy oparła się o łóżko, Daeman wcisnął jej w dłoń niezapominajkę. I odpłynął w sen.
Kiedy się obudził, było ciemno. Światło księżyca wyłowiło z mroku poruszający się przy łóżku cień. Kaliban! Daeman odruchowo zasłonił się prawą ręką i zacisnął pięść, zanim oczy zamgliły mu się z bólu.
– Spokojnie – powiedział Harman, gładząc go po bandażach. – Spokojnie, Daemanie.
Daeman sapał ciężko, z trudem powstrzymując wywołane bólem mdłości.
– Wziąłem cię za...
– Wiem.
Daeman usiadł.
– Myślisz, że zginął?
– Nie wiem. – Cień Harmana pokręcił głową. – Dużo o nim myślę... O nich.
– O nich? To znaczy i o Savi?
– Nie... To znaczy tak, o niej też dużo myślałem... Ale teraz miałem na myśli Prospera. A właściwie hologram, który tłumaczył nam, że jest tylko odbiciem cienia i tak dalej.
– Do czego zmierzasz?
– Myślę, że tam był prawdziwy Prospero, nie tylko holo – wyszeptał Harman, pochylając się nad Daemanem. – Wydaje mi się, że był uwięziony w tym postludzkim mieście. Tak samo uwięziony jak Kaliban.
– Przez kogo?
Harman wyprostował się i westchnął.
– Nie wiem. Ostatnio często okazuje się, że nic nie wiem.
Daeman ze zrozumieniem pokiwał głową.
– Długo to trwało, zanim nauczyliśmy się, że nic nie wiemy, prawda?
Harman parsknął śmiechem, ale kiedy znów się odezwał, był śmiertelnie poważny:
– Obawiam się, że ich uwolniliśmy.
– Uwolniliśmy? – powtórzył szeptem Daeman. Przed chwilą chciało mu się jeść, umierał z głodu, a teraz żołądek w jednej chwili wypełnił mu się lodem. – Uwolniliśmy Kalibana i Prospera...
– Tak.
– Może ich zabiliśmy – stwierdził stanowczym tonem Daeman.
– Może. – Harman wstał i położył mu dłoń na ramieniu. – Pójdę już, a ty się prześpij. Dziękuję ci, Daemanie.
– Za co?
– Dziękuję – powtórzył Harman i wyszedł.
Daeman wyciągnął się na łóżku. Był wykończony, ale sen nie przychodził. Wsłuchał się w dobiegające przez wybite okno odgłosy nocy: granie świerszczy, świergot ptaków, których nie umiałby nazwać, rechot żab w stawie za domem, szelest liści na wietrze... Złapał się na tym, że uśmiecha się od ucha do ucha.
Jeżeli Kaliban przeżył, to szkoda. Naprawdę szkoda. Ale ja też żyję. Żyję!
Zasnął i spał do rana. Nic mu się nie śniło. Ada obudziła go godzinę po świcie, przynosząc mu pierwsze od pięciu tygodni śniadanie z prawdziwego zdarzenia.
Cztery dni później, w piękny, choć chłodny wieczór Daeman przechadzał się po ogrodzie, gdzie znaleźli go Ada, Harman, Hannah, Odyseusz, Petyr i młoda kobieta imieniem Peaen.
– Naprawiliśmy sonik – oznajmił Odyseusz. – Przynajmniej z grubsza: lata. Chcesz go wypróbować?
– Niespecjalnie. – Daeman wzruszył ramionami. – Chciałbym się natomiast dowiedzieć, jakie macie względem niego zamiary.
Odyseusz zerknął na Petyra, Peaen i Harmana.
– Najpierw polecę na mały rekonesans – odparł. – Zobaczę, jakie zniszczenia spowodował deszcz meteorów, przekonam się, czy sonik dowiezie mnie na wybrzeże i z powrotem.
– A jeśli nie? – spytał Harman.
– To wrócę do domu piechotą.
– Do domu? Czyli dokąd? – zainteresował się Daeman. – Jak długo byś tam szedł, Odyseusz Uhr?
Odyseusz uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały smutne.
– Nawet nie masz pojęcia... – wyszeptał. – Nie masz pojęcia.
W asyście Hannah i dwojga młodych uczniów zawrócił w stronę dworku. Harman i Ada dołączyli do Daemana.
– Co on planuje? Ale tak na serio?
– Chce znaleźć wojniksy – odparł Harman.
– A potem?
– Nie wiem.
Harman mógł się już obejść bez laski, ale przyzwyczaił się do niej i teraz ściął nią rosnący wśród kwiatów chwast.
– Dawniej służki pełły ogród – zauważyła Ada. – Próbowałam się tym zająć, ale nie mam czasu: muszę gotować, prać...
– Trudno dziś o dobrą służbę. – Harman roześmiał się i objął Adę w talii. Daeman nie umiał zinterpretować spojrzenia, które mu posłała, ale zdawał sobie sprawę, że jest bardzo znaczące.
– Skłamałem – dodał Harman, zwracając się do Daemana. – Obaj wiemy, że Odyseusz zamierza zaatakować wojniksy. Powstrzymać je przed tym, co chcą zrobić.
– Tak, wiem.
– Wykorzysta to starcie, aby przygotować swoich uczniów do prawdziwej wojny. – Harman przeniósł wzrok na bielejący na wzgórzu dworek. – Próbuje nauczyć nas walczyć, zanim ta wojna wybuchnie. Mówi, że zorientujemy się, kiedy to się stanie: Na niebie pojawią się wirujące kule i otworzą się dziury, przejścia prowadzące do nowych światów. I z nowych światów do naszego.
– Słyszałem, jak o tym mówił.
– To wariat.
– Nie. Wcale nie.
– Pójdziesz z nim na wojnę? – Głos Harmana zdradzał, że sam wielokrotnie zadawał sobie to pytanie.
– Nie przeciw wojniksom. I nie, dopóki nie będzie to konieczne. Najpierw czeka mnie inna bitwa.
– Wiem – mruknął Harman. – Wiem. – Pocałował Adę. – Do zobaczenia w domu.
Kulejąc, ruszył pod górę.
Daeman nagle poczuł się słaby, wyprany z wszelkiej energii. Z ulgą usiadł na drewnianej ławce, z której rozciągał się widok na trawnik przed dworkiem i niknącą w mroku dolinę rzeki. Ada przysiadła się do niego.
– Harman wiedział, co masz na myśli, ale ja nie wiem – przyznała. – Jaką bitwę miałeś na myśli?
Daeman wzruszył ramionami, zawstydzony. Nie miał ochoty o tym mówić.
– Daemanie?
Ton głosu Ady sugerował, że będzie siedziała na tej ławce, dopóki nie uzyska odpowiedzi, a on chwilowo nie miał siły wstać i odejść.
– W mieście zwanym Jerozolimą znajduje się wycelowany w nocne niebo błękitny reflektor – odparł w końcu. – W jego świetle jest uwięzionych dziewięć tysięcy rodaków Savi. Dziewięć tysięcy Żydów, cokolwiek to oznacza.
Ada spojrzała na niego pytająco, a Daeman zdał sobie sprawę, że musiała jeszcze nie słyszeć tej części ich historii. Wszyscy powoli uczyli się na nowo sztuki snucia opowieści, która pozwalała zapełnić wieczory przy świecach czymś innym niż zmywanie naczyń.
– Zanim dotrze tu zapowiadana przez Odyseusza wojna – zaczął Daeman cichym, lecz stanowczym głosem – zanim będę musiał wziąć udział w jakiejś gigantycznej, niezrozumiałej bitwie, zamierzam uwolnić te dziewięć tysięcy więźniów błękitnego światła.
– Jak?
Daeman się roześmiał – swobodnym, szczerym śmiechem, którego nauczył się przez ostatnie dwa miesiące.
– Nie wiem, do cholery! Nie mam zielonego pojęcia!
Wstał z wysiłkiem, oparł się na Adzie i razem ruszyli w stronę dworu. Uczniowie Odyseusza zapalali już lampy przy wystawionym na trawnik stole, chociaż do wieczornego posiłku została jeszcze cała godzina. Daeman miał dyżur w kuchni. Próbował sobie przypomnieć, za jakie danie będzie odpowiedzialny. Miał nadzieję, że za sałatkę.
– Daemanie... – Ada zatrzymała się i spojrzała mu w oczy.
On również przystanął i odwzajemnił jej spojrzenie. Wiedział, że Harman pozostanie już jej jedyną miłością – i w jakiś dziwny sposób był z tym szczęśliwy. Może z powodu ran, a może przez to potworne zmęczenie, ale nie miał już ochoty uprawiać seksu z każdą poznaną kobietą. Co nie znaczy, że od deszczu meteorów poznał jakoś szczególnie dużo kobiet.
– Jak tego dokonałeś?
– Jak czego dokonałem?
– Zabiłeś Kalibana.
– Nie wiadomo, czy go zabiłem.
– Ale go pokonałeś! Jak?
– Miałem tajną broń – odparł Daeman, nagle doceniając prawdziwość swoich słów.
– Jaką?
Długie cienie kładły się miękko na trawie, niebo nad Ardis miało delikatny, wieczorny odcień, ale Daeman widział gromadzące się za plecami Ady czarne chmury.
– Gniew – odparł po chwili milczenia. – Gniew.
Mniej więcej trzy tygodnie po wybuchu wojny, która ma położyć kres wszystkim wojnom – serio! – używam mojego złotego medalionu i przenoszę się na drugi koniec świata. Obiecałem Nightenhelserowi, że po niego wrócę, a lubię dotrzymywać obietnic, jeśli to tylko możliwe.
Teleportowałem się w samym środku iliońsko-olimpijskiej nocy; wyszedłem z narady, która odbywa się w jednym z tych nowych pancernych namiotów, w których Achilles spotyka się ze swoimi ocalałymi dowódcami. Tekuję się pod wpływem nagłego kaprysu – dobrze wiem, że teleportacja kwantowa wkrótce będzie tylko wspomnieniem – i zszokowany ląduję na trawiastym pagórku w prehistorycznej Ameryce Północnej, w samym środku słonecznego przedpołudnia. Wokół Ilionu nie zostało już wiele trawy, a na krwawych równinach Marsa nie ma jej w ogóle.
Schodzę do strumienia, przeprawiam się na drugą stronę i zagłębiam w las. Słońce i cisza przyprawiają mnie o zawrót głowy. Nie słychać eksplozji ani jęków rannych, nie ma bogów, którzy teleportują się w tę i z powrotem wśród rozkwiczanych koni i krzyczących wniebogłosy ludzi. Z początku martwię się, że w pobliżu mogą być jacyś Indianie, ale po chwili zbywam te obawy śmiechem. Nie mam już pancerza kompozytowego, hełmu ani bransolety morfującej, ale mój nowy pancerz z brązu i duraplastu przeszedł chrzest bojowy. Umiem też posługiwać się mieczem, który mam przy pasie, i łukiem, który przewiesiłem przez plecy. Chociaż oczywiście gdybym spotkał Patroklosa, gdyby okazało się, że znalazł sobie jakąś broń i gdyby nadal chował do mnie urazę – a Achajowie bywają pamiętliwi – nie miałbym specjalnych złudzeń co do wyniku naszej potyczki.
Pies go trącał! Jak mawia Achilles – albo centurion Ahoo: Do odważnych świat należy.
– Nightenhelser! – wołam na cały głos. – Keith!
Drę się wniebogłosy, ale i tak znajduję go dopiero po godzinie – i to tylko dlatego, że kilometr od miejsca, w które się tekowałem, przypadkiem natykam się na indiańską wioskę. Nie ma w niej tipi, tylko prymitywne chaty z giętych gałęzi, liści i czegoś, co wygląda mi na darń. Chat jest sześć, a na placyku między nimi płonie ognisko. Nagle psy zaczynają szczekać, kobiety z piskiem porywają i chowają dzieci, a sześciu rodowitych Amerykanów celuje do mnie z haków.
Ja również naciągam swój piękny cedrowy hak, gięty ręcznie przez rzemieślników z dalekiego Argos, płynnym, wyćwiczonym ruchem zakładam na cięciwę piękną, ręcznie struganą strzałę i celuję w Indian. Skoszę ich wszystkich strzałami w wątrobę, kiedy te ich zaostrzone patyki będą się odbijały od mojego pancerza. Chyba że któryś trafi mnie w twarz. Albo w oko. Albo w szyję. Albo...
Nightenhelser, były scholiasta, ubrany w takie same skóry zwierząt jak szczupli indiańscy wojownicy, wpada między nas i wykrzykuje kilka słów, Indianie trochę się boczą, ale opuszczają łuki. Ja robię to samo. Nightenhelser podchodzi do mnie ostrożnie.
– Szlag by cię trafił, Hockenberry! Co ty sobie wyobrażasz?
– Przyszedłem cię uratować.
– Zaczekaj. – Odwraca się, wyszczekuje jeszcze kilka dziwnych sylab i na koniec dodaje po grecku: – Z tą pieczenią z psa zaczekajcie na mój powrót.
Bierze mnie pod łokieć i prowadzi nad strumień, poza zasięg wzroku mieszkańców wioski.
– Greka? – mówię. – Pieczeń z psa?
Nightenhelser odpowiada tylko na pierwsze z moich pytań:
– Ich język jest bardzo skomplikowany i mam z nim kłopoty. Pomyślałem, że łatwiej będzie ich nauczyć klasycznej greki.
Parskam śmiechem, wyobraziwszy sobie archeologów, którzy za trzy, cztery czy pięć tysięcy lat rozkopią wioskę prehistorycznych Indian i znajdą w niej skorupy z wyrytymi scenami wojny trojańskiej.
– No co? – dziwi się Nightenhelser.
– Nic takiego.
Przechodzimy przez strumień, siadamy na niezbyt wygodnych głazach i rozmawiamy.
– Jak przebiega wojna? – pyta Keith.
Schudł, ale jest zdrowy i chyba szczęśliwy. Ja czuję się zmęczony i brudny – i pewnie dokładnie tak wyglądam.
– Która wojna? Bo wybuchła druga, całkiem nowa.
Małomówny z natury Nightenhelser unosi pytająco brwi i czeka. Opowiadam mu o wojnie wojen, pomijając niektóre najokrutniejsze kawałki. Nie mam ochoty rozpłakać się ani dostać spazmów w obecności kolegi po fachu. Nightenhelser słucha cierpliwie, a kiedy kończę, pyta:
– Jaja sobie ze mnie robisz?
– Bynajmniej. Naprawdę uważasz, że zmyśliłbym coś takiego? Że byłbym w stanie?
– Masz rację. Nigdy nie miałeś dość wyobraźni. Ten tekst odbiera mi mowę, więc milczę.
– Co chcesz zrobić? – pyta Nightenhelser. Wzruszam ramionami.
– Uratować cię?
Nightenhelser parska śmiechem.
– Na razie mam wrażenie, że ratunek bardziej przydałby się tobie niż mnie. Po co miałbym wracać do tego, o czym przed chwilą opowiadałeś?
– Z zawodowej ciekawości?
– Specjalizowałem się w Iliadzie. Tymczasem wygląda na to, że dawno od niej odeszliśmy. – Nightenhelser kręci głową i drapie się po policzku. – Jak można oblegać Olimp?
– Achillesowi i Hektorowi się udało. Ja muszę tam wrócić. Zabierzesz się ze mną? Nie gwarantuję, że będę mógł teleportować cię tu z powrotem.
Scholiasta kręci głową.
– Zostanę.
Postanawiam przejść na grecki; mogłoby się okazać, że angielski Nightenhelsera trochę zardzewiał.
– Zdajesz sobie sprawę, że nie jesteś tu bezpieczny? Mam na myśli wojnę. Jeżeli sprawy ułożą się źle, cała Ziemia...
– Wiem. Słuchałem cię. I zostanę.
Wstajemy. Sięgam do medalionu, ale jeszcze opuszczam rękę.
– Masz tu kobietę – domyślam się. Nightenhelser wzrusza ramionami.
– Zrobiłem parę sztuczek z bransoletą, paralizatorem i innymi zabawkami. Wszyscy byli pod wrażeniem, a w każdym razie udawali, że są. – Uśmiecha się ironicznie. – To mały klan, a kraj jest duży i pusty, Thomasie. W promieniu wielu kilometrów nie ma innych szczepów. Przyda im się świeże DNA.
– No to bierz się do roboty. – Klepię go po ramieniu. Znów sięgam po medalion, ale coś sobie przypominam. – A gdzie właściwie masz bransoletę? I paralizator?
– Patroklos je zabrał.
Odruchowo kładę dłoń na rękojeści miecza.
– Nie bój się, dawno już sobie poszedł.
– Dokąd?
– Mówił coś o powrocie do Ilionu i dołączeniu do Achillesa. Zapytał, gdzie jest Ilion, więc pokazałem na wschód. Poszedł... Darował mi życie.
– Chryste Panie... Pewnie właśnie płynie przez Atlantyk.
– Nie zdziwiłbym się. – Nightenhelser podaje mi rękę. Dziwnie się czuję, ściskając męską dłoń po tym, jak przywykłem do tych greckich uścisków za łokieć. – Żegnaj, Hockenberry. Nie sądzę, żebyśmy się jeszcze spotkali.
– Pewnie nie. Żegnaj, Nightenhelser.
Już mam przekręcić tarczę medalionu, gdy były scholiasta kładzie mi dłoń na ramieniu.
– Hockenberry? – Cofa szybko rękę, żeby przypadkiem nie teleportować się razem ze mną. – Czy Ilion jeszcze stoi?
– O tak, Ilion się trzyma.
– Zawsze wiedzieliśmy, co się wydarzy. Przez dziewięć lat znaliśmy przyszłość; margines błędu był minimalny. Wiedzieliśmy, co zrobi który bóg i człowiek, kto kiedy zginie, kto przeżyje.
– To prawda.
– I to jest jeden z powodów, dla których muszę z nią zostać. – Nightenhelser spogląda mi w oczy. – Ani przez moment nie wiem, co będzie za chwilę. To cudowne.
– Rozumiem cię – mówię. Bo rozumiem.
– A ty wiesz, co tam się wydarzy, w twoim nowym świecie?
– Nie mam pojęcia. – Dociera do mnie, że uśmiecham się szeroko, z zapałem szczerzę zęby i w niczym nie przypominam cywilizowanego scholiasty ani wykładowcy. – Ale jestem tego cholernie ciekaw. I zaraz się dowiem.
Przekręcam tarczę medalionu i znikam.
Achajowie (Grecy)
Achilles – syn Peleusa i bogini Tetydy, najdzielniejszy z achajskich bohaterów. Los zgotował mu dwie drogi do wyboru: mógł udać się pod Troję i zginąć młodo, ale zyskać wieczną chwałę, lub zapomniany przez wszystkich dożyć późnej starości.
Odyseusz – syn Laertesa, król Itaki, mąż Penelopy, przebiegły strateg, ulubieniec bogini Ateny.
Agamemnon – syn Atreusa, naczelny wódz Achajów, mąż Klitajmestry. Jego żądanie, aby Achilles oddał mu swoją brankę, Bryzeidę, jest zarzewiem głównego konfliktu w Iliadzie.
Menelaos – młodszy syn Atreusa, brat Agamemnona, mąż Heleny.
Diomedes – syn Tydeusa, jeden z wodzów achajskich. Jest tak znakomitym wojownikiem, że poświęcona mu aristeia (opowieść w obrębie większej całości, ilustrująca walory żołnierskie bohatera) ustępuje w Iliadzie tylko opisowi ostatniej walki rozgniewanego Achillesa.
Patroklos – syn Menoteusa, najbliższy przyjaciel Achillesa. Według Iliady ginie z ręki Hektora.
Nestor – syn Neleusa, najstarszy z achajskich wodzów, „ten, co w piaszczystej Pyłów ziemi włada”. Na naradach ma skłonność do wygłaszania przydługich tyrad.
Fojniks – syn Amyntora, starszy mężczyzna, dawny nauczyciel i wierny druh Achillesa. Z niewyjaśnionych przyczyn przypadła mu kluczowa rola w tak zwanym „poselstwie do Achillesa”.
Trojanie (obrońcy Ilionu)
Hektor – syn Priama, wódz i największy bohater trojański, mąż Andromachy, ojciec berbecia imieniem Skamandrios (przez Trojan nazywanego Astyanaksem, Władcą Miasta).
Andromacha – żona Hektora, matka Skamandriosa. Królewska córka. Jej ojciec i bracia zginęli z ręki Achillesa.
Priam – syn Laomedona, król Ilionu (Troi), ojciec wielu synów, w tym Hektora i Parysa.
Parys – syn Priama, brat Hektora, świetny żołnierz, doskonały kochanek. Doprowadził do wybuchu wojny trojańskiej, kiedy porwał ze Sparty Helenę, żonę Menelaosa, i sprowadził ją do Ilionu.
Helena – żona Menelaosa, córka Zeusa, ofiara licznych porwań i uwiedzeń, których przyczyną była jej nieprzeciętna uroda.
Hekuba – żona Priama, królowa Troi.
Eneasz – syn Anchizesa i Afrodyty, wódz Dardanów. W tradycji klasycznej zostaje na wygnaniu królem Trojan, którzy przeżyli upadek miasta.
Kasandra – córka Priama, ofiara gwałtu, nieszczęśliwa wieszczka.
Bogowie olimpijscy
Zeus – król bogów, mąż i brat Hery, ojciec niezliczonych mieszkańców Olimpu i śmiertelników. Syn Kronosa i Rei – Tytanów, których obalił i strącił do Tartaru, najgłębszego kręgu świata zmarłych.
Hera – żona i siostra Zeusa, sojuszniczka Achajów.
Atena – córka Zeusa, zdecydowana stronniczka Achajów.
Ares – bóg wojny, narwaniec, sojusznik Trojan.
Apollo – bóg sztuki, leczenia i chorób, „pan srebrnego łuku”, główny sprzymierzeniec Trojan.
Afrodyta – bogini miłości, sojuszniczka Trojan, intrygantka.
Hefajstos – bóg ognia, boski inżynier i rzemieślnik, syn Hery; pożąda Ateny.
Dawni ludzie
Ada – pani na dworze Ardis, kilka lat po pierwszej dwudziestce.
Harman – jedyny człowiek na Ziemi, który potrafi czytać; ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat, pozostał mu więc tylko rok do ostatniej dwudziestki.
Daeman – pulchny uwodziciel i kolekcjoner motyli, zbliża się do drugiej dwudziestki.
Savi – Żydówka Wieczna Tułaczka, jedyny prawdziwy dawny człowiek, który tysiąc czterysta lat wcześniej nie wziął udziału w ostatnim faksowaniu.
Morawce
[Samodzielne, rozumne organizmy biomechaniczne, w zapomnianej erze rozesłane przez ludzi po całym Układzie Słonecznym.]
Mahnmut – badacz pokrytych lodem mórz na Europie, księżycu Jowisza; kapitan batyskafu „Mroczna Dama”; znawca i badacz sonetów Szekspira.
Orphu z Io – ośmiotonowy pancerny morawiec, przypominający kształtem sześciometrowego skrzypłocza; dostosowany do funkcjonowania w próżni, pracuje w siarkowym torusie Io. Miłośnik Prousta.
Asteague-Che – europański główny integrator Konsorcjum Pięciu Księżyców.
Koros III – człekokształtny morawiec z Ganimedesa. Ma fulerenową powłokę, owadzie oczy i jest dowódcą wyprawy marsjańskiej.
Ri Po – morawiec z Callisto, nawigator wyprawy marsjańskiej. Nie jest człekokształtny.
Centurion Mep Ahoo – żołnierz, skałowiec z Pasa Asteroid.
Inne istoty
wojniksy – tajemnicze dwunogie stwory, pełniące role służących i strażników. Nie pochodzą z Ziemi.
MZL (Małe Zielone Ludziki, emzetele, zeki) – chlorofilowi robotnicy z Marsa, wykuwający i ustawiający na powierzchni planety tysiące kamiennych głów.
Prospero – awatar samoświadomej ziemskiej logosfery.
Ariel – awatar samoświadomej ziemskiej biosfery.
Kaliban – potwór, pupil Prospera.
kalibany – niedoskonałe klony Kalibana, strażnicy Basenu Śródziemnego.
Sykoraks – wiedźma, matka Kalibana. Według Prospera znana również jako Kirke.
Setebos – okrutny i obojętny bóg Kalibana „jak ośmiornica wieloramienny”. Pochodzi spoza Układu Słonecznego.
Cisza – nieznana istota, bóstwo Prospera (prawdopodobnie), nemezis Setebosa.
Kiedy w dzieciństwie wyjmowaliśmy z bratem żołnierzyki z pudełka, nie przeszkadzało nam, że szaro-niebiescy żołnierze z wojny secesyjnej spotykają się w okopach z zielonymi żołnierzami z II wojny światowej. Lubię myśleć o tym fenomenie jako przykładzie czegoś, co John Keats nazwał „zdolnością negatywną” [„Zdolność negatywna” to, jak pisał Adam Zagajewski, cytując Keatsa, „zdolność wytrwania w niepewności, tajemnicy, wątpieniu, bez irytującego ustanawiania faktów i przyczyn”]. Nawiasem mówiąc, mieliśmy też wikinga, kowboja, Indianina i rzymskiego centuriona, którzy w razie potrzeby rzucali granatami, ale byli usprawiedliwieni, gdyż należeli do Plutonu Komandosów Temporalnych. Niektóre anomalie wymagają, jak to się mówi w Hollywood, podkładki.
W przypadku Ilionu uznałem jednak, że warto zadbać o większą spójność całej historii. Ci spośród czytelników, którzy (tak jak ja) poznawali Iliadę w cudownym przekładzie Richmonda Lattimore’a, wydanym w 1951 roku, zauważą zapewne, że Achilleus i Aias zmienili się w Achillesa i Ajaksa. Zgadzam się w tym względzie z Robertem Faglesem, którego przekład ukazał się w 1990 roku: te zlatynizowane formy imion są wprawdzie odleglejsze od greckiego pierwowzoru (gdzie mamy Akhilleusa, Akhaian i Argeioi), ale dźwięk towarzyszący wypowiadaniu oryginalnych nazw nadmiernie przypomina prychanie kota, który zakrztusił się kłębkiem włóczki. Fagles zwraca uwagę na fakt, że i tak żaden autor nie może poszczycić się perfekcyjną wiernością oryginałowi, a tekst czyta się płynniej, gdy skorzystamy z bliskiej angielskim poetom tradycji stosowania zlatynizowanej pisowni imion bogów i herosów.
Wyjątkiem (znów odwołam się do Faglesa) są w tym wypadku imiona, które w starożytnym Rzymie zostały zupełnie zmienione: nie chciałem, by Ulisses zastąpił Odyseusza, a Minerwa Atenę. Alexandrowi Pope’owi, autorowi przepięknej Iliady spisanej heroicznym dwuwierszem, zupełnie nie przeszkadzało, kiedy Jowisz pomstował na Aresa (a nie na Marsa), ale tu już moja zdolność negatywna zawodzi. Wygląda na to, że nie zawsze można dowolnie mieszać żołnierzyki. [Imiona w przekładzie polskim są podane w brzmieniu zbliżonym do greckiego, głównie w oparciu o Mity greckie Roberta Gravesa (w przekładzie Henryka Krzeczkowskiego) oraz Mitologię Greków i Rzymian Zygmunta Kubiaka.]
Dla ułatwienia lektury Czytelnikom, którzy tak jak ja mają problemy z mnogością bogów, bogiń, herosów i innych postaci występujących w tej epickiej opowieści, dołączyłem do książki spis postaci.
Podczas przygotowań do pracy nad tą powieścią korzystałem z wielu tłumaczeń Iliady, ale szczególnie cenne były dla mnie przekłady Roberta Faglesa, Richmonda Lattimore‘a, Alexandra Pope‘a, George‘a Chapmana, Roberta Fitzgeralda i Allena Mandelbauma. Ich dzieła cechuje niezwykła wręcz uroda, a talent przekracza moje najśmielsze wyobrażenia.
Jeśli chodzi o inne utwory poetyckie i prozatorskie inspirowane Iliadą, szczególny wpływ na moją książkę miały dzieła W.H. Audena, Roberta Browninga, Roberta Gravesa, Christophera Logue’a, Roberta Lowella oraz Alfreda lorda Tennysona.
Najważniejsze dla mnie prace krytyczne i komentarze do Homera wyszły spod pióra Bernarda Knoksa, Richmonda Lattimore‘a, Malcolma M. Willcocka, A.J.B. Wace’a, F.H. Stubbingsa, C. Kerenyi’ego oraz autorów scholii, których było zbyt wielu, aby ich tu wszystkich wymienić z nazwiska.
Celne komentarze do Szekspira i Browninga znalazłem w dziełach Harolda Blooma, W.H. Audena oraz w Norton Anthology of English Literature. Czytelników zainteresowanych analizą wiersza Kaliban o Setebosie oraz innych aspektów postaci Kalibana odsyłam do książki Edwarda Mendelsona Later Auden.
Spostrzeżenia Mahnmuta na temat sonetów Szekspira zawdzięczam w głównej mierze cudownej książce Helen Vendler The Art of Shakespeare’s Sonnets.
Większość komentarzy do dzieła Prousta, wygłaszanych przez Orphu, zainspirował Roger Shattuck i jego Proust’s Way: A Field Guide to „In Search of Lost Time”.
Czytelnikom zainteresowanym umiłowaniem Mahnmuta dla Szekspira polecam Shakespeare: The Invention of the Human Harolda Blooma, Me and Shakespeare: Adventures with the Bard Hermana Golloba oraz Shakespeare: A Life Parka Honana.
Za szczegółowe mapy Marsa wyrazy wdzięczności kieruję do NASA i Jet Propulsion Laboratory. Korzystałem również z Uncovering the Secrets of the Red Planet pod redakcją Paula Raeburna, wydanej przez National Geographic Society, ze wstępem i komentarzem Matta Golombecka. „Scientific American” był dla mnie bezcennym źródłem informacji; szczególnie wartościowe były artykuły „The Hidden Ocean of Europa” Roberta T. Pappalardo, Jamesa Heada i Ronalda Greeleya (październik 1999) [Wyd. polskie Ukryty ocean Europy, „Świat Nauki”, marzec 2000.] „Quantum Teleportation” Antona Zeilingera (kwiecień 2000) oraz „How to Build a Time Machine” Paula Daviesa (wrzesień 2002). [Wyd. polskie Jak zbudować wehikuł czasu, „Świat Nauki”, listopad 2002.]
Na zakończenie dziękuję Clee Richeson za wykład o budowie drewnianych pieców odlewniczych.